Norton Andre Czworo ze Swiata Czarownic


Andre Norton

Czworo ze Świata Czarownic

Four from the Witch World

Przełożyła: Ewa Witecka

Wydanie oryginalne: 1989

Wydanie polskie: 2001



Wstęp

Świat Czarownic rozrastał się powoli, nigdy nie został dokładnie opisany ani naniesiony na mapę, nie otrzymał też oficjalnej historii. Innymi słowy, po dziś dzień stoi otworem przed podróżnikami i odkrywcami. Jego mapa, którą wreszcie naszkicowano, zdradza niewielką znajomość Północy i Południa, a także zachodniego kontynentu poza barierą Ziem Spustoszonych.

W Świecie Czarownic nie tylko można nadal przeprowadzać badania historyczne i geograficzne, ale ma on również bardzo różniących się między sobą mieszkańców – żyją tam bowiem liczne dziwne ludy i plemiona ukryte na nizinach, w górach, na wyspach bądź bagnach o złej sławie.

Jest tam również jeden odwieczny, wciąż aktywny czynnik: Bramy Między Światami. Na pewno Wielcy Adepci, którzy je otworzyli, by zdobywać za ich pomocą nowe informacje lub szukać za nimi wypoczynku, nigdy nie przypuszczali, iż Bramy będą działać w obie strony (chyba że był to eksperyment przeprowadzony przez nich bardzo dawno temu, we mgle dziejów, która pochłonęła większą część przeszłości). I choć owi Adepci pośpiesznie opuścili świat, w którym wyrządzili tyle zła, przez Bramy przybyli nieszczęśnicy z innych czasów i przestrzeni, schwytani w pułapkę przez te ukryte drzwi, oraz uciekający przed najgorszym wygnańcy, przekonam, że to, co kryje się przed nimi, może choć w niewielkim stopniu polepszyć ich los. Przez te wrota przeszli też amatorzy parający się magią, którą nie do końca rozumieli, przyciągnięci wbrew woli do Estcarpu, High Hallacku, Arvonu i Escore wskutek poważnego naruszenia jej praw. Wszyscy oni musieli stawić czoło całkowicie im obcej rzeczywistości, która wystawiła na próbę zarówno ich odwagę, jak i siłę.

Świat Czarownic to nie ukończony gobelin, nadal tkany w przemyślne wzory, które zmieniają się w zależności od osoby tkacza. Może właśnie dlatego, że nie został ukończony, przyciąga tych, którzy dostrzegają nowe horyzonty i podnoszą ten lub ów kłębek, nim zasiądą do krosien, by dodać tu jakiś fragment, a tam przedłużyć bortę.

W Świecie Czarownic wciąż można dokonać wielu odkryć. Nie mogę powiedzieć, że jest to świat, który stworzyłam, ponieważ uważam go za rodzaj Bramy. Po drugiej stronie tej Bramy pewien Sokolnik jedzie w misji, której jeszcze nie znam, jeden z sulkarskich statków walczy z falami i żaglami w poszukiwaniu nieznanego portu, młoda dama z Krainy Dolin musi przejąć rządy w swoje ręce, a znaleziony fragment starożytnego przedmiotu może w mgnieniu oka zmienić życie człowieka.

W przekonaniu, że nadal można opowiedzieć o tym świecie wiele ciekawych historii, poprosiłam innych pisarzy, by opisali niektóre z nie naniesionych na mapy miejsc, aby stworzyli ludzi czyniących zarówno dobro, jak i zło, i żeby wyjaśnili pewne wydarzenia z jego dziejów albo oświetlili nieznane jeszcze zakątki.

Miałam wiele szczęścia, gdyż ci, do których się zwróciłam, zgodzili się wzbogacić utkany już gobelin. Jestem im wdzięczna za wszystkie nowe Bramy, które otworzyli. Albowiem dzięki nim Świat Czarownic nieprzerwanie się rozszerza. Moi pomocnicy (a mają oni przecież własne ukochane światy) wrzucili wiele magicznych kamyków do sadzawki, która w efekcie stała się morzem. Wywołane przez te kamyki niewielkie fale dotarły do wybrzeży, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Dlatego chcę wierzyć, że choć władam niewielką mocą, potrafię jednak wezwać nowych adeptów do otwarcia zamkniętych dotąd Bram. Czas i przestrzeń nie są przeszkodą dla tych, którzy za pomocą swojej sztuki szukają do nich kluczy, czuję się zaszczycona i cieszy mnie bardzo, iż posłużyli się nią, żeby dotrzeć do Świata Czarownic.

Mogę więc mieć nadzieję, że Bramy do Estcarpu, High Hallacku i Arvonu nigdy nie zostaną zamknięte ani zapomniane i że inni kronikarze wzbogacą historię tych krajów.

Niech więc obecni i przyszli przyjaciele Świata Czarownic posłuchają nowych opowieści z jego dziejów...


Andre Norton



Elizabeth Boyer

Dziedzictwo martwo urodzonej

I

Czteroletni Mal wcisnął się głęboko do zasłoniętej wyblakłym gobelinem wnęki w wilgotnym murze. Nigdy dotąd nie zapuszczał się do skrzydła zamku, w którym mieszkały jego trzy niezamężne ciotki, dopóki wszystkich mieszkańców Malmgarthu nie ogarnęło owo tajemnicze podniecenie. Powiększył palcem wygryzioną przez myszy dziurkę w tkaninie i uważnie się przyglądał. Zamieszanie i krzyki trwały od wielu godzin. Wszystkich mężczyzn przepędzono do wielkiej sali, a kobiety z zapamiętaniem krzątały się wokół sprawy normalnej dla całej swej płci. Służebne i pokojówki niezmordowanie krążyły między pomywalnią i kobiecymi komnatami, znoszono wszystko, czego tylko zażądała położna.

Mal spochmurniał, kiedy pojawiła się Ysa z dymiącym dzbankiem pełnym pachnącej herbaty i kilkoma ciastkami, które upiekła dzisiaj stara kucharka. Zaniosła je prosto do położnej i nawet się nie rozejrzała, by choć jedno zaproponować chłopcu. Ysa była najmilszą i najpulchniejszą ze służebnych i należała tylko do Mala. Jednakże żadne z uczestników dramatu, którym stał się przedwczesny poród pani Eireny, nie pomyślało o podaniu chłopcu kolacji i wysłaniu go do łóżka. Mal mściwie wyciągnął jeszcze kilka nitek z bezcennego starego gobelinu i obrzucił złym spojrzeniem odchodzącą Ysę. Służebna przemknęła przez komnatę, a z wyrazu jej twarzy chłopiec zrozumiał, że zupełnie o nim zapomniała.

Przestanie być potrzebny nawet swemu wujowi, panu Rufusowi, gdy nowy przybysz zjawi się w Malmgarcie. Słyszał, jak pani Fairhona powiedziała tak do pani Elgi, a obie były siostrami pani Eireny. Mal nie znał prawdziwego powodu, dla którego zabrano go z jego domu znajdującego się na południe od Brikholmu. Wiedział tylko, że jego matka umarła na tę samą chorobę, na którą cierpiała teraz pani Eirena, i że dlatego posłano go do wuja, pana Rufusa, na wychowanie.

Pan Rufus i pani Virid nie mieli dzieci, dziedzic zatem Malmgarthu nie będzie pochodził z jego rodu. Każde dziecko Eireny, starszej siostry Rufusa, będzie miało większe prawa niż młody Mal, który był tylko jego siostrzeńcem. Pani Eirena nie zechciała przypieczętować swego związku małżeństwem i na to obyczaj jej pozwalał, jakkolwiek nie pozwoliłby, by jakikolwiek nieprawy potomek pana Rufusa mógł odziedziczyć Malmgarth.

Mali był za młody, żeby mu zależało na przejęciu Malmgarthu z jego zielonymi pastwiskami, gęstymi lasami, osłoniętego od północy przed burzami i chłodzonego w lecie wiatrami znad niezbyt odległego morza. Bujne łąki Malmgarthu dostarczały pożywienia dla stad dorodnego bydła i owiec oraz tabunów pięknych koni.

Dzięki wielu pokoleniom selektywnej hodowli, malmgarckie wierzchowce łączyły inteligencję i siłę legendarnych torgiańczyków z szybkością i urodą jabłkowitych rumaków Jeźdźców Zwierzołaków. Rezultatem był kary koń, który dopiero osiągnąwszy dojrzałość zyskiwał srebrzyste cętki na zadzie i brzuchu, chociaż najcenniejsze okazy zmieniały maść dopiero na starość. Miały smukłe, dumnie wygięte szyje i wysoko nosiły przepiękne głowy; długimi, bujnymi ogonami zamiatały ziemię. Zawsze można było dostrzec cień dzikości w dużych, błyszczących oczach i delikatnych chrapach tych mieszańców, ale żaden jeździec – po tym jak już go zaakceptował malmgarcki rumak – nie mógł pragnąć bardziej wiernego i posłusznego wierzchowca, na którym przemierzał znaczne odległości między sąsiednimi zamkami. W bitwie zaś, co teraz było rzadszym zjawiskiem, ale którego nadal należało się strzec, malmgarcki wierzchowiec bronił swego pana zębami i kopytami.

Ludzie nadal pamiętali ponure czasy, dni wiatru i wilka, jak je nazywano, które nastały po spustoszeniu High Hallacku przez Psy z Alizonu. Trwało to dopóty, dopóki nie objęli rządów tacy magnaci jak pan Trystan, którzy zdołali zaprowadzić porządek i zapewnić pokój umęczonej krainie. Ojciec pana Rufusa, Treli, był jednym z nich i przywiódł do zniszczonego zamku parę koni należących niegdyś do Jeźdźców Zwierzołaków. Ludzie spoglądali wtedy nań z ukosa, zastanawiając się, jakie pakty musiał zawrzeć podczas wojny. Tak jednak cieszył ich spokój, który zaprowadził w ich dolinie, iż zapomnieli, że nie był rodowitym szlachcicem i wybaczyli mu oportunizm z czasów walki z najeźdźcami.

Lecz to były sprawy dorosłych, dla Mala zaś liczył się tylko jego własny tłusty, szary kucyk imieniem Baldhere, smaczne kąski podsuwane przez kucharkę, tak że Mal nigdy nie musiał czekać na posiłek, oraz tuzin lub więcej służebnych, które nie odmawiały mu niczego. Najbardziej zaś lubił wieczory, które spędzał przy kominku w wielkiej sali, siedząc obok swego wuja i zasypując go pytaniami, kiedy temu starczało dla malca cierpliwości, albo patrząc z podziwem, gdy zagniewany wielmoża chodził wielkimi krokami tam i z powrotem i łajał jakiegoś niegodziwego pasterza czy oracza.

Pan Rufus miał wszystkie cechy, które uwielbiałby każdy chłopiec – był hałaśliwy, przystojny, równie szczodrze rozdawał dary jak szturchańce, a także pachniał końmi, miodem pitnym i wyprawioną skórą. Często sadzał Mala przed sobą na szybkim malmgarckim rumaku i mknęli razem jak wiatr przez łąki i wzgórza. Chłopiec krzyczał z radości, kiedy wiatr wyrywał mu słowa z ust i wyciskał łzy z oczu.

Mal nie chciał się dzielić tym wszystkim z kłopotliwym przybyszem, który rodził się w komnacie naprzeciwko. Zmarzł i zesztywniał od stania w niewygodnej pozycji, ale uczucie, że robi coś zakazanego, sprawiało mu wielką przyjemność. Zamkowe kobiety kręciły się po pokoju, wchodziły, wychodziły i żadna nawet nie podejrzewała, że Mal się tu ukrywa i przez otwarte drzwi przygląda się temu, czego nie powinno ich zdaniem oglądać żadne męskie oko. Później krzyki nagle ucichły, lecz w komnacie po drugiej stronie korytarza wiele się nie uspokoiło. Jakaś służebna wybiegła stamtąd pośpiesznie i na korytarzu natknęła się na Ysę.

Dziecko urodziło się martwe – powiedziała szybko półgłosem. – Poślij kogoś do opactwa po damę Averil. Musi pobłogosławić to, czego nie można przywrócić do życia. Nie wiem bowiem, jaka zła moc może zająć miejsce duszy dziecka.

Biedne maleństwo – mruknęła Ysa – za bardzo chciało przyjść na ten okrutny świat.

Tak, to wielka szkoda, tym bardziej, że byłaby to dziewczynka – dodała tamta.

Ledwie zniknęły Malowi z oczu, kiedy z mroku w przeciwległym krańcu korytarza, tam gdzie schody prowadziły w dół do solidnych drzwi wychodzących na dziedziniec zamkowy, wypełzła ciemna, zakapturzona postać. Chłopiec znieruchomiał i powstrzymał oddech, gdy zorientował się, że nieznajoma – podobnie jak on sam – kryje się przed ludzkimi oczami.

Wyglądała na wieśniaczkę, a taka przecież nie miała tu nic do roboty. Ogarnęło go oburzenie i wyszedłby z kryjówki, gdyby nagle nie dostrzegł zawiniątka, które niosła nieznajoma, torby uszytej z kawałka starego gobelinu. Znał tę torbę, należała do zielarki Merdice. Rozpoznałby ją choćby tylko po zapachu: ostrej, drażniącej woni ziół. Mal ledwie odważył się zamrugać. Najmniejszy ruch, ślad oddechu wystarczyłby, żeby Merdice go zauważyła.

Rozejrzała się podejrzliwie dookoła, jakby wyczuła jego obecność. Chłopiec lękał się jej od chwili, gdy zjawiła się w Malmgarcie pierwszego dnia zimy. Pan Rufus i inni mężczyźni spalili wtedy słomiane koła, żeby odstraszyć złe duchy, nie zdołali jednak odstraszyć Merdice. Ta bezdomna, obdarta kobieta stanęła przy drzwiach zamkowej pomywalni i poprosiła o coś do jedzenia. Zrobiła to bez śladu lęku i uniżoności. Później obrzuciła spojrzeniem zamek, przyglądając się uważnie różnym szczegółom konstrukcji, i w końcu zapytała, czy pan Rufus nie potrzebuje zielarki do pracy w destylarni. Jakby skądś wiedziała, że staruszka, która się tym zajmowała, niedawno umarła, pozostawiając inwentarz i domowników wielmoży bez naparów i proszków niezbędnych do leczenia chorób i ran. Służba szeptała, że Merdice ma złe spojrzenie, że rozmawia z umarłymi w ruinach po drugiej stronie potoczku, że umie włożyć swoje myśli do cudzej głowy albo je stamtąd wydobyć. I wszyscy byli zgodni, że bardzo różni się od innych ludzi.

Mal natomiast sądził, że zielarka prawdopodobnie piecze na rożnie dzieci, zwłaszcza zaś nieposłusznych małych chłopców. Obserwując ją ukradkiem w destylarni, dowiedział się, że podczas pracy rozmawia sama ze sobą lub z niewidzialnymi duchami. Raz zastał ją, gdy siedziała wyprostowana, wpatrzona nieruchomo przed siebie, jakby w transie. Kiedy przyłapywała go na szpiegowaniu, odwracała się błyskawicznie i wypędzała go, wymachując gniewnie pięścią. Wydawała mu się niewiarygodnie stara i pomarszczona, chociaż miała niewiele siwych włosów i kroczyła prosto, wyniośle, co zaskakiwało w zestawieniu z jej chudą, kanciastą postacią. W bystrych, ciemnych oczach dostrzegał niepokojący błysk, jak u dzikiego orła.

Teraz Merdice odwróciła się i z niepokojem zmierzyła wzrokiem gobelin. Chłopiec zrozumiał, że już za chwilę wszystko się skończy. Zielarka podeszła bliżej i skubnęła gobelin, potem obmacała przez grubą tkaninę mur, w pustej przestrzeni nie zdołałby się ukryć żaden dorosły mężczyzna ani kobieta. Wzruszyła ramionami i popatrzyła ze złością na gobelin. Po omacku wyjęła z torby niewielką kryształową buteleczkę. Zbliżyła ją na chwilę do świecy. Wewnątrz buteleczki krążyła podobna do dymu substancja. Na moment do ścianki przylgnęła miniaturowa twarzyczka, podobne do kwiatów rączki zacisnęły się w piąstki, po czym istotka odsunęła się, zawirowała, ciągnąc za sobą jasne włosy. Wydawało się, że szuka drogi ucieczki, unosząc się i pchając drewniany korek, a później znów okrążając wnętrze butelki.

Mal nigdy nie widział takiej interesującej zabawki. Nagle wezbrała w nim gwałtowna chęć posiadania maleńkiej pani w szklanej buteleczce – buteleczce ze szkła przezroczystego, co samo w sobie było prawdziwym cudem. Mimo to nawet nie drgnął w swojej kryjówce i tylko z tęsknoty otworzył szerzej oczy.

Nagle Merdice ukryła buteleczkę w fałdach obszernej sukni i odwróciła się ku komuś nadchodzącemu.

Merdice?! Co tu robisz? – zapytała Ysa, najwyraźniej starając się nie urazić zielarki. – Nikt po ciebie nie posyłał.

Chodzi o dziecko – padła odpowiedź. – Mam lekarstwo na poród martwego dziecka. Chcę je zobaczyć, zanim wszystkie opuścicie ręce. – Spojrzała prosto w oczy Ysie, która najwyraźniej zamierzała odmówić. Zaczęła już kręcić przecząco głową, gdy nagle zesztywniała, a jej spojrzenie znieruchomiało.

Dobrze – odparła służebna. Kiedy otworzyła drzwi, Mal zdołał dostrzec wnętrze komnaty, gdzie kilka milczących kobiet otaczało panią Eirenę, bladą i nieprzytomną, jęczącą cicho. Stojąca przy łożu położna trzymała coś błękitnoszarego owiniętego w skrawek białego płótna. Wszystkie głowy zwróciły się gniewnie ku Merdice, gdy Ysa przerwała milczenie.

Ta Mądra Kobieta ma lekarstwo dla dziecka – oświadczyła martwym głosem.

Otyła położna zaczęła się podnosić, a jej pomocnice odwróciły się z oburzeniem, ale Merdice podniosła rękę i wszystkie znieruchomiały.

Teraz dobrze – powiedziała. – Tak jest znacznie lepiej.

Wślizgnęła się do komnaty i wyciągnęła ręce po dziecko. Trzymając je jedną ręką, drugą wyjęła buteleczkę spomiędzy fałd sukni, obluzowała korek zębami i podsunęła naczyńko pod nosek niemowlęcia. Wirująca w nim szara mgiełka zniknęła. Niemal natychmiast dziecko odetchnęło, zaczęło kaszleć, pluć i zaniosło się płaczem.

Merdice zwróciła dziewczynkę położnej i szybko wyszła na korytarz. Wszystko to trwało zaledwie kilka chwil. Ysa pamiętała, że powinna zamknąć drzwi. Później zawołała:

Dziecko żyje!

Nazywa się Aislinn – powiedziała cicho pani Eirena.

Wówczas Mal ponownie znalazł się naprzeciw Merdice, której uwagę znów przykuł gobelin. Z niedowierzaniem kręciła głową, przyglądając się tkaninie. Tym razem dostrzegła wyszarpaną nisko dziurę i skoczyła ku niej jak kot. Mal rzucił się do ucieczki. Biegł tuż przy ścianie, osłonięty gobelinem, a zielarka tuż za nim. Choć strach nie ściskał go za gardło, nie ośmielił się wzywać pomocy. Przecież był intruzem w komnatach pani Eireny. Wiedział, że nikt go nie uratuje, a zbawczy gobelin wkrótce się skończy.

Nagle uderzył w wystający wspornik, potknął się, potoczył i zaczął spadać z wąskich stopni. Szczęściem zdołał się zatrzymać. Z dołu biło światło i słychać było głosy. Przyciskając się do ściany, zsuwał się ze schodów tak szybko, jak tylko potrafił, niepewnie sięgając do następnego stopnia krótkimi dziecinnymi nóżkami. Spodziewał się, że w każdej chwili złapie go szponiasta ręka. A jeśli Merdice zmieniła postać i będzie go ścigać jako wilk, wielki szczur, a może nawet pająk?

Schody kończyły się tuż przed wąskimi drzwiami. Mal pchnął je gorączkowo. Chłopiec wpadł do niewielkiego, podobnego do szafy, znajomego pomieszczenia. Należało do kuchennego królestwa i jego cudownych, życzliwych bogiń. Wygramolił się więc ze spiżarni do rozjaśnionej blaskiem ognia kuchni, przesyconej zapachem piekącego się mięsa. Otoczyły go kuchenne bóstwa. Kucharka wzięła na kolana i uspokoiła słodkim ciastkiem, przykładając jednocześnie zimne ostrze noża do rosnącego na czole guza.

Był w tej brudnej dziurze w kobiecym skrzydle zamku – zauważyła kucharka, zgarniając mu pajęczyny z włosów. – Na pewno przypatrywał się porodowi. Czy właśnie tam byłeś, paniczu?

Złoiliby mu skórę, gdyby się o tym dowiedzieli – zachichotała nerwowo któraś z jej pomocnic.

To już bez znaczenia – odrzekła kucharka. – Nie powiemy im o tym i nigdy się nie dowiedzą. Szkoda, że tamto biedactwo urodziło się martwe. A pani Eirena ostatecznie została oszukana przez los. Tyle się namęczyła, żeby zajść w ciążę. Zdaje się, że w końcu to nie jej potomstwo, ale mały Mal będzie naszym panem. To mi wcale nie przeszkadza.

Chłopiec omiótł spojrzeniem ich twarze i wyprostował się, świadomy, że ma coś ważnego do powiedzenia.

Dziecko żyje – oświadczył z powagą. – Merdice przyszła i maleńka pani z buteleczki weszła do nosa dziecka.

Merdice?! – powtórzyła z niedowierzaniem kucharka i na dźwięk tego imienia wszystkie kobiety spojrzały po sobie z niepokojem. – Cóż za niewiarygodna historia! Mały musi być ciągle przestraszony. Maleńki, stara Merdice nigdy nie przyszłaby do zamku. Wszystkie zewnętrzne drzwi są zamknięte, zresztą nikt by jej nie wpuścił. Nie musisz się jej obawiać – przytuliła go mocniej i wręczyła następne ciastko.

Mal skulił się na kolanach kucharki i wepchnął ciastko do ust, rozsypując okruchy na brudny fartuch. Ogarnęła go senność. Uderzył piętami o kolana kucharki i poruszył się, walcząc ze snem. Daremnie, bo już po kilku minutach mocno spał, ściskając w brudnej rączce na pół zjedzone ciastko.


II

Mal widywał Aislinn tylko wtedy, gdy niańka nosiła rozkrzyczane niemowlę po dziedzińcu, albo już nieco podrosła, gdy chwiejąc się na nóżkach, kroczyła po nierównych płytach kamiennej posadzki wielkiej sali. Niańka szła tuż za nią, bacząc, by nie upadła i nie zrobiła sobie krzywdy. Ale żadna niańka nie mogła jej upilnować i chłopiec cieszył się w duchu, kiedy Aislinn upadła albo pobrudziła swoją piękną sukienkę, tuląc się do wielkiego, zabłoconego psa. Przez cały czas Mal obawiał się, że z powodu Aislinn wuj Rufus odeśle go pewnego dnia, tak jak to zapowiadały służebne.

Wszyscy uważali, że Aislinn jest ślicznym dzieckiem i kobiety przy lada okazji wynosiły ją pod niebiosa. Ten brak lojalności bardzo bolał chłopca. Uważał kuzynkę za nieznośnego bachora. Kiedy trochę urosła, zaczęła wszędzie za nim chodzić i Mal nie potrafił się jej pozbyć. Błoto i woda jej nie odstraszały; nie odstępowała go, choć moczyła brzeg haftowanej sukienki i cienkie, ozdobione koralikami atłasowe trzewiczki. Wprawdzie w każdej chwili mógł wsiąść na kucyka i odjechać, lecz miał wtedy poczucie winy, gdyż zawsze czekała na jego powrót.

Kiedy Aislinn skończyła sześć lat, a Mal dziesięć, pani Eirena zaprzestała bezowocnych prób kierowania jej postępowaniem. Aislinn ubrana rankiem w bogatą sukienkę z drogiej tkaniny, ozdobioną koralikami i wymyślnymi haftami, zrzucała z siebie ciężki, niewygodny strój gdzieś na łące czy w oborze i bawiła się w koszuli, która nie zawadzała w bieganiu, wspinaniu się na mury i konnej jeździe. Podobnie było z bucikami, których nigdy nie odnajdywano, chyba że oddała je innemu dziecku, a zresztą po całym dniu gonitwy delikatne trzewiki nie nadawały się już do noszenia. Pod koniec dnia Aislinn wyglądała jak leśna nimfa w przepasanej łodygą winorośli krótkiej koszulce i wianku na rozpuszczonych włosach, które spadały jej na plecy jak jasny płaszcz.

Mal nie pamiętał chwili, kiedy został niewolnikiem Aislinn. Może stało się to w dniu, w którym pozwolił jej wsiąść za sobą na konia; stary Baldhere już dawno ustąpił miejsca wysokiej, łagodnej klaczy. Pędzili wtedy, śmiejąc się na całe gardło, gdy klacz przeskakiwała przez strumienie, a wiatr porywał ich okrzyki. Mógł to być dzień, w którym chcąc ją nastraszyć, by przestała wszędzie za nim chodzić, podkradł się do Aislinn w lesie. Leżała na ziemi w otoczeniu polnych myszy, nornic i innych małych zwierzątek wychodzących z norek na jej wezwanie. Cichym, obcym głosem wypowiadała niezrozumiałe słowa. Gdy go dostrzegła, roześmiała się i szepnąwszy coś, przegnała porośnięte futrem towarzystwo. Po chwili znów coś powiedziała i na jej wyciągniętym palcu usiadł motyl, potem drugi, trzeci, aż w końcu pokryły całe ramię i barwną chmurą krążyły nad głową.

Chłopiec wyszedł z ukrycia, chcąc się lepiej przyjrzeć małym stworzonkom o kolorowych skrzydełkach.

Jak to zrobiłaś? – zapytał podejrzliwie.

Aislinn uśmiechnęła się, machnęła ręką i motyle ponownie się rozproszyły.

Ach. Wymawiam ich imiona i przychodzą do mnie – odrzekła. – Och, Malu, pokaż mi miejsce, w którym Tavis zobaczył wielkiego kota. A może się boisz, że ten kot jeszcze tam jest?

Mal oczywiście wcale się nie bał i spędzili ten dzień w starożytnych ruinach, gdzie mignął im wielki, srebrzysty kot, który na ich widok błyskawicznie schował się do ciemnej kryjówki między przewróconymi kamiennymi blokami. Aislinn zaczęła wtedy znowu nucić w taki sam sposób jak przedtem. Kot odpowiedział gardłowym pomrukiem, a po chwili wyszedł znów na słońce i mrugając leniwie oczami, rozejrzał się, szukając źródła głosu.

Przestań! – szepnął pośpiesznie chłopiec, czując, jak włosy stają mu dęba z przerażenia, gdy wielki drapieżnik zbliżał się ku nim bezszelestnie.

Co się stało? Boisz się? – Udała zaskoczenie, ale w jej oczach zapaliły się figlarne ogniki.

Tak! – wypalił chłopiec.

Śnieżny kot dostrzegł ich teraz i koniuszek jego ogona poruszył się lekko, gdy z zainteresowaniem przyglądał się chłopcu skośnymi, złocistymi oczami.

Odeślę go, jak mi dasz słowo, że pozwolisz mi ze sobą wszędzie chodzić – odparła rezolutnie dziewczynka. – Bo opowiem wszystkim, że bardzo się przestraszyłeś śnieżnego kota.

Jak tak powiesz, to wszyscy będą się śmiać ze mnie.

Nie, nie zrobię tego. Mogę im powiedzieć, że go pogłaskałeś.

Złapała chłopca za rękę i wyszła na polanę, pociągając za sobą. Wielki kot szedł ku nim miękko, z opuszczoną nisko głową. Mal, patrząc na zwierzę, zapomniał o wpajanych przestrogach. Przestał dostrzegać w nim niebezpieczną bestię. Zobaczył oto bajecznie silną istotę, władcę zwierząt, który usiadł spokojnie tuż przy stopach Aislinn i spojrzał na nią uprzejmie. Chłopiec wyczuł ciekawość, jaka ogarnęła kota, kiedy dziewczynka dotknęła jego głowy, jego gotowość do wykonania jej poleceń. Na nalegania Aislinn Mal również dotknął głowy drapieżnika, zważając jednak, by nie wypuścić ręki kuzynki. Na chwilę obudziła się w nim niepokojąca świadomość, że mieszkańcy Krainy Dolin nie mają pojęcia o istnieniu siły tak potężnej i starożytnej jak sama ziemia, siły, która łączy wszystkie zwierzęta, darząc je wiedzą niedostępną dla niego i dla jego współplemieńców.

Aislinn zwróciła się jakimś słowem do wielkiego kota, który wstał i odszedł bez pośpiechu. Zatrzymał się nawet na moment, by spojrzeć w stronę ludzkich zagród, zanim ponownie zniknął w swojej grocie.

Teraz możesz powiedzieć pasterzom, że dotknąłeś śnieżnego kota – oświadczyła dziewczynka.

Nie uwierzyliby mi – Mal pokręcił głową. – Ty lepiej też nie mów o tym nikomu, bo pomyślą, że się przechwalasz. Jak poznałaś jego imię?

Aislinn uklękła wśród kwiatów i zaczęła do nich przemawiać, tylko niektóre zrywała i dokładała do niewielkiego bukietu.

Wszystko ma imię – odrzekła z irytacją. – Wystarczy popatrzeć i już się wie. Nawet ludzie mają imiona, chociaż trzymają je w tajemnicy.

Ja mam na imię Mal i nie robię z tego sekretu.

To nie jest twoje jedyne imię. Nie wolno ci wyjawić nikomu tego drugiego imienia. Musisz o tym wiedzieć! Zwierzęta nie ukrywają ich przede mną. – Spojrzała na chłopca i jej twarzyczka nagle spoważniała. – Czy mówią je tobie, Malu?

Nie, oczywiście, że nie – odpowiedział pogardliwie. – Tylko dziewczyny muszą znać imiona.

Nie wydawało mu się czymś niezwykłym to, że Aislinn przemawiała do roślin, tak że gałęzie z ukrytymi owocami zbliżały się do niej, albo namawiała owoce, by spadły z drzew, kiedy była głodna. Wypowiadając jakieś imię, dziewczynka umiała nawet usunąć ból skaleczeń czy zadrapań i zatamować krew z nich płynącą.

Z dziecięcą łatwością Mal zaakceptował zdolności swojej kuzynki jako część świata Malmgarthu, na równi z wielkim, czerwonym dyskiem wschodzącego słońca, rosą, która każdego ranka spadała nie wiadomo skąd na trawę i kwiaty, czy nowymi cielętami i źrebiętami w magiczny sposób pojawiającymi się u boku swych matek oraz istnieniem innych stworzeń tak młodych jak oni sami.

Aislinn lubiła wymykać się z zamku przed świtem i chodzić boso po rosie. Matka i służebne od dawna już zaniechały prób zatrzymania jej w kobiecych komnatach i wyuczenia takich pożytecznych umiejętności, jak szycie, haftowanie czy plotkowanie. Kiedy Mal się długo nie pojawiał, dziewczynka wysyłała ptaka, żeby zaćwierkał w jego oknie, albo psa, który wskakiwał na jego łóżko i lizał mu twarz, przez cały czas depcząc go wielkimi łapami.

Później skradali się do kuchni, gdzie kucharki właśnie zaczynały pracę i Mal zabierał otrzymane ciastka lub kromki chleba. Następnie wstępowali do mleczarni po kubki świeżego, ciepłego mleka. Dopiero wtedy odwiedzali konie w stajni i jedli śniadanie w sąsieku, obserwując stajennych zaprzęgających konie. Przejażdżka wozem zapewniała im całodzienny pobyt na okalających zamek polach, skąd mogli wędrować we wszystkich kierunkach, udając, że są banitami z Wielkiego Pustkowia, zamierzającymi złupić Malmgarth, lub obieżyświatami po raz pierwszy odwiedzającymi Krainę Dolin.

Ta sytuacja zadowalała pana Rufusa, ale nie jego siostrę.

Ten chłopiec wcale się nie uczy – zwykła mawiać przy kolacji w wielkiej sali.

Mal i Aislinn od dawna powinni byli leżeć w łóżkach, lecz często pozwalali sobie na podglądanie niczego nie podejrzewających dorosłych.

Ten chłopiec – ciągnęła pani Eirena – gania po okolicy jak zając i uczy Aislinn karygodnych sztuczek. Ona nigdy nie nosi butów, jeździ konno z zadartą koszulą, przesiaduje w oborze i stajni i wciąż zadaje się ze służbą, zachowując się tak, jakby nie była lepsza od nich. Ten chłopiec to młody dzikus, a nie odpowiednie towarzystwo dla szlachetnie urodzonej panienki!

Powinnaś więc sprawić jej kilka strojów do konnej jazdy – oświadczył pan Rufus z szerokim uśmiechem. – A chłopiec w ten sposób lepiej pozna okolicę, niż gdyby leśniczy towarzyszył mu przez cały dzień. Niech jeszcze przez jakiś czas cieszy się wolnością i w końcu sam poczuje się włodarzem. Aislinn tylko na tym skorzysta, kiedy pewnego dnia obejmie tu rządy. Będzie potrzebować gospodarza, który zna każdy kamień i ścieżkę w Malmgarcie.

To jej przyszły małżonek będzie tu panem, a nie twój wychowanek – odparła z przekąsem pani Eirena. – Chociaż przypuszczam – dodała niechętnie – że jako nasz bratanek może pozostać tutaj tak długo, jak zechce.

Obcy nie może rządzić Malmgarthem – odrzekł na to jej brat. – Musi się kochać tę ziemię, gdyż inaczej nie będzie rodziła. To wrodzony dar.

Nonsens – zaprzeczyła Eirena. – Mówisz o ziemi tak, jakby była żywa.

Bo jest, pani siostro, bo jest – odpowiedział Rufus.

Wzmianka o przyszłym małżonku Aislinn, który miałby przybyć do Malmgarthu, tylko rozbawiła dziewczynkę i jej kuzyna. Dobrze wiedzieli, co stałoby się z intruzem. Aislinn rozkazałaby winnej latorośli związać go mocno, chmurom – zmoczyć ulewą, a wilkom – przepędzić. W ich myślach ten niepożądany przybysz nierozerwalnie łączył się z Chlodwigiem, drobnym człowieczkiem w podeszłym wieku. W porównaniu z barczystym, hałaśliwym opiekunem Mala i Aislinn pełnomocnik pana młodego wyglądał jak zeschły liść trzęsący się w podmuchach humoru Rufusa. Na uczcie weselnej ledwie skosztował jadła z talerza, który miał dzielić z panną młodą. Aislinn ze wstrętem odsunęła mięso na jego część talerza. Podobnie postąpiła z innymi potrawami, których nie chciała jeść. Głęboko za to zaczerpnęła z kielicha, którego Chlodwig tylko dotknął ustami. Wyglądał jak zaniepokojony stary kogut, którego lubią podskubywać młodsze osobniki. Podczas tej uroczystej biesiady dziewczynka śmiała się z niego w duchu i wymieniała spojrzenia z siedzącym naprzeciw Malem, który w nowym, niewygodnym ubraniu wciąż wiercił się na stołku.

Aislinn i Mal szybko zapomnieli o tej uroczystości. Za osiem lat pan młody miał przybyć do swej małżonki, żeby objąć w posiadanie jej posag w Malmgarth, ale dzieciom okres ten wydawał się wiecznością. Podobny do wychudłego ptaka Chlodwig i Hrok rychło przestali dla nich istnieć.

Nic nie mogło zmusić Aislinn i Mala, by zachowywali się tak, jak zdaniem pani Eireny powinni zachowywać się młody szlachcic i szlachcianka (skądinąd niewiele wiedziała ona o wychowaniu dzieci i o sposobach ich kontrolowania). Najlepiej powiodła się jej próba nastraszenia obojga, ale długotrwałego efektu też nie osiągnęła. Kiedy Aislinn była już na tyle duża, że na swych krótkich nóżkach deptała Malowi po piętach, pani Eirena opowiedziała im ponurą historię o czarnym wozie. Trzymała przy tym Mala za ramię, wpijała w nie paznokcie i, patrząc mu prosto w oczy, uświadomiła straszny los, jaki czeka jego i Aislinn, jeżeli się nie poprawią.

Jest wielki, czarny wóz, pokryty dziwnymi napisami Dawnego Ludu, i ma on dwa koła, które obracając się hałasują głośno jak grom. Ciągnie go obdarty ze skóry wół, który już dawno zdechł, lecz złe uczynki małych dzieci dodają mu sił. Jeździ on po domach, w których żyją małe złe dzieci, doprowadzające do rozpaczy swoje matki. Kiedy wóz się zatrzyma, wtedy woźnica, ghul w długiej, szarej opończy, schodzi na ziemię, bierze wielki hak do siana, łapie nim dzieci i wsadza je do wozu, z którego nie mogą zejść, choćby nie wiem jak krzyczały i płakały. Ghul zabiera je daleko, tam gdzie pożerają je wilki, kruki i inne złe stwory, którym smakują złe dzieci. Czy chcielibyście, żeby ten czarny wóz przybył po was do Malmagarthu, wy przekorne, nieznośne dzieciaki?

Ciarki przebiegały Malowi po grzbiecie za każdym razem, kiedy słyszał tę opowieść, nawet gdy był już za duży, by się lękać takich bajek. Ale Aislinn zawsze słuchała matki z otwartymi ustami, nie odrywając od niej wzroku, bez względu na to, jak często pani Eirena usiłowała ukarać córkę, strasząc ją czarnym wozem.

Wydawało się, że dziewczynka niemal bez przerwy wymyśla coraz to nowe psoty, robiąc właśnie to, czego jej wyraźnie zakazano, a im bardziej przerażało to Mala, tym większy budziło w niej zachwyt.

Chodźmy do ruin Dawnego Ludu – zaproponowała po kolejnej reprymendzie z powodu straty jeszcze jednej pięknej sukienki, która tym razem utonęła w rzece. – Do ruin, w których kiedyś pokazałam ci śnieżnego kota, pamiętasz?

To zakazane miejsce – zaoponował Mal. – Dawni Ludzie zostawili tam jakiegoś ducha, który nie dopuszcza nikogo obcego.

To dobre miejsce – powiedziała stanowczo Aislinn. – A teraz chodź ze mną albo pójdę tam sama.

Chłopiec zaprzestał protestów. Większą zbrodnią niż towarzyszenie Aislinn byłoby pozostawienie jej samej w niebezpieczeństwie. Opuściwszy zamek, przeszli przez zwodzony most. Z drugiej strony mostu, na skraju lasu, stały chaty sług i robotników rolnych, którzy w czasach pokoju mieszkali poza murami zamku. W lesie, gdzie rosły wielkie, omszałe drzewa, w kamiennej chałupie, której ściany mocniej łączył mech niż niewidoczna zaprawa murarska, osiedliła się stara Merdice. Kręta ścieżka prowadziła z jej domostwa do zamku. Chodziła nią codziennie do destylarni, żeby sporządzić potrzebne lekarstwa.

Mal jęknął. To był jeszcze jeden zabroniony sposób spędzania czasu: podpatrywanie zielarki. Na szczęście dzisiaj drzwi jej chaty były zamknięte i dym nie uchodził z otworu w dachu. Duży, łaciaty kot mył się starannie na progu. Usłyszawszy ich kroki, podniósł czujnie oczy i nie opuszczając łapy, przyglądał się intruzom. Kiedy Aislinn podeszła do niego, wymawiając zrozumiałe dla zwierzęcia słowa, które Mal już znał, kot odwrócił się, dał susa i zniknął w krzakach.

Poszedł zawiadomić Merdice – osądził chłopiec. – Ona zawsze wie o wszystkim, co robimy, wszystko wypatrzy swoimi złymi oczami.

Nie, nie wie – zaoponowała Aislinn. – To tylko stara kobieta. Nie boję się jej.

A właśnie, że się boisz. Zawsze przebiegasz obok destylarni najszybciej, jak tylko potrafisz.

Już nie. Myślę, że chciałabym kiedyś z nią porozmawiać. Czy aby ty się jej nie obawiasz?

Obawiać się jej? Prędzej bałbym się starego Chlodwiga.

Pod tymi jednak przechwałkami kryły się przeniknięte strachem wspomnienia, w których Merdice i Aislinn łączyła jakaś silna więź. Chłopiec niewiele pamiętał poza tym, że schował się za gobelinem i że Merdice szukała go, uderzając w grubą tkaninę. Jeżeli Aislinn przebiegła obok destylarni tak szybko, jak tylko mogła, to tylko dlatego, że chciała go dogonić.

Ruiny odwiedzali tylko podczas dłuższych konnych wypraw. Znajdowały się na pobliskim wzgórzu, a kamienne bloki ze strzaskanych murów leżały aż u jego podnóża, tak że przed dotarciem na szczyt trzeba było pokonywać prawdziwy labirynt. Nie znali przeznaczenia zniszczonego budynku, gdyż niewiele z niego pozostało poza stosem zdobionych ościeżnic i nadproży oraz powalonymi pięknie rzeźbionymi kolumnami z niebieskawego kamienia, które tak dobrze zniosły wszystkie niepogody, iż nadal na nich widniały niezrozumiałe symbole.

Te symbole i ślady bytności poprzednich mieszkańców okolicy zwanej obecnie Malmgarthem niepokoiły Mala. Czuł, że ludzie dopiero niedawno przybyli do Krainy Dolin, a i to tylko na jakiś czas. Jeżeli budowniczowie takiego ogromnego gmachu opuścili go dawno temu, to pewnego dnia i Malmgarth może spotka taki sam los.

Aislinn nie nurtowały podobne obawy. Krążyła po ruinach, rozglądając się tak uważnie, jakby ich nie zwiedzała, tylko szukała czegoś, co tylko ona jedna mogła rozpoznać. Mal wspinał się tuż za nią, żeby nie stracić jej z oczu, gdyż w każdej chwili mogła zniknąć w jednym z ciemnych otworów, które kusiły każdego nieostrożnego, acz ciekawskiego wędrowca. Nie zapomniał śnieżnego kota, który przed dwoma laty zamieszkiwał jedną z takich grot.

Dziewczynka nie chciała tym razem myszkować tam gdzie zwykle. Przywołała kuzyna ruchem ręki i wspięła się na szczyt sterty popękanych kamiennych bloków, skąd spojrzeli na miejsce, które kiedyś mogło być dziedzińcem niewielkiego zamku.

To niedogodny teren do budowy twierdzy – orzekł chłopiec. – Za daleko od pól i łąk.

To nie był zamek – odparła Aislinn, rozglądając się wokół. – Do tego miejsca przybywali ludzie, żeby odzyskać siły. Chodź, tam coś jest.

Nie musisz go słuchać, moja śliczna. On nie może ci rozkazywać.

W jej oczach pojawił się nieprzyjemny błysk triumfu, ale Aislinn cofnęła się o krok w stronę Mala.

Mal jest moim przyjacielem – oświadczyła – i lubię go bardziej niż ciebie, mimo że jesteś moją opiekunką. Mal nie pozwoli mnie skrzywdzić. I nigdy nie pozwalał.

Odwróciła się szybko i podeszła do chłopca. Przez długą chwilę Mal i zielarka patrzyli sobie w oczy z nieufnością i niechęcią. Wreszcie Merdice odwróciła się, chwyciła srebrną czarę i wepchnęła ją do torby, mamrocząc coś gniewnie pod nosem.

Po tym spotkaniu Mal zaczął uważniej obserwować zachowanie Merdice i z niemiłym zdziwieniem spostrzegł, jakże często pojawiała się w polu widzenia Aislinn, czy to lecząc chorych ludzi i zwierzęta, czy też zbierając w pobliżu zioła. Z destylarni obserwowała bowiem okno komnaty dziewczynki w kobiecym skrzydle zamku oraz drzwi wychodzące stamtąd na dziedziniec.

Pani Eirena sposępniała jeszcze bardziej, gdy jej córka wyrosła na wysoką dziewczynę o gibkiej postaci, długich, zgrabnych kończynach i szarych oczach, niepokojąco często zapatrzonych w dal. Uważano, że młode panny szlachetnego rodu powinny się zastanawiać tylko nad tym, jak najpiękniej wyglądać albo nad barwą wełny, której zamierzały użyć do tkania gobelinu czy haftowania.

Aislinn wszakże zadawała pytania, a powinna była milczeć i nie poszerzać swej wiedzy.

Matko, skąd przybyliśmy? To znaczy, z jakiego świata, zanim zamieszkaliśmy w Krainie Dolin?

Zanim zamieszkaliśmy w Krainie Dolin? Nie mieszkaliśmy w innym świecie, moje dziecko. Nasi przodkowie przybyli tutaj na długo przed wojną z Alizonem i zbudowali zamki i zagrody. Nie istniało żadne „przedtem”. Kto ci podsunął taką myśl? Mal, a może Merdice?

Mal tego nie wie, Merdice również. A jeśli wie, to nie chce mi powiedzieć. Nie sądzę jednak, żeby to wiedziała. Jest tylko służebną.

Tak, istotnie, jest tylko służebną i nie powinnaś tak często z nią rozmawiać. Nie wypada, żeby szlachetnie urodzona panienka spoufalała się ze służbą. Gdyby to ode mnie zależało, dawno bym ją odprawiła.

Merdice jest moją opiekunką i musi tu pozostać. Nikt nie zna tak pól i gajów Malmgarthu jak ona i nikt nie wie, gdzie rosną potrzebne zioła. Nie musisz obawiać się Merdice, matko. Nie ma w niej nic złego.

Cóż za szczególne, dziwaczne myśli przychodzą ci do głowy, córko? Za trzy lata już nie będziesz miała czasu na zastanawianie się nad takimi głupstwami jak tajemne moce i czary. Będziesz musiała troszczyć się o swego małżonka, a wkrótce potem i o dzieci. Gdybym tylko trzymała cię krótko, kiedy byłaś mała, i zabroniła ci biegać wszędzie za Malem...

Nie zdołałabyś zatrzymać mnie wtedy w zamku, matko, tak jak teraz nie możesz powstrzymać mnie od robienia tego, co uważam za słuszne.

Cóż to za mowa?! Czy chcesz złamać mi serce po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłam?!

Są rzeczy, które muszę zrobić, matko.

Nonsens. Jesteś młodą, szlachetnie urodzoną panną i nie musisz nic robić poza wyjściem za mąż i urodzeniem dziedzica dla Malmgarthu.

Nie, matko, są jeszcze inne, ważniejsze rzeczy do zrobienia.

Rzeczywiście! A kto zdecydował, że musisz być taka wyniosła i ważna? Jesteś tylko dziewczyną, moja droga, i pewnego dnia przekonasz się, jak niewiele znaczysz!

Na usta Aislinn wypłynął dziwny, tajemniczy i smutny uśmiech, a uśmiechała się bardzo rzadko.

Matko, każdy człowiek jest ważny.

Teraz, gdy Mal skończył siedemnaście lat, Rufus na dobre zaczął uczyć go obowiązków gospodarza włości i Aislinn już nie mogła mu tak często, jakby chciała, towarzyszyć. Jeździł ze stryjem na jesienne jarmarki, gdzie sprzedawano lub kupowano zboże, żywy inwentarz, len i pokrzywę do tkania, a także piękne materiały na suknie dla pań z Malmgarthu oraz niezliczone inne towary wystawiane w namiotach i osłoniętych płachtami kramach.

Tylu sług z Malmgarthu, ilu można było oderwać od pracy, wyruszyło pewnego dnia na jarmark z wozami pełnymi towarów na sprzedaż. Z tejże okazji zabrały się też damy. Aislinn, jej matka oraz dwie ciotki miały cały wóz dla siebie, ale dziewczynka zdołała z niego uciec, przesiadła się na konia i przyłączyła do Mala. Gdy zaś dotarli na targ, poszła z Malem i Rufusem obejrzeć zwierzęta pociągowe i sprzęt rolniczy. Skończyła trzynaście lat i stawała się młodą damą, lecz wciąż żywiła wstręt do długich, sztywnych od haftów sukien, w których się dusiła, nie cierpiała też towarzystwa innych szlachetnie urodzonych pań i ich córek. Z wiekiem przestała już jednak zrzucać krępujący ciało strój i tańczyć na łące w cienkiej koszuli. Pani Eirena zaś uległa na tyle, że pozwalała jej nosić krótsze spódnice do konnej jazdy i wysokie buty. Aislinn wszakże nadal uwielbiała chodzić boso po rosie, z rozpuszczonymi jasnymi puklami, których nie przytrzymywała siatką ani nie upinała grzebieniami i szpilkami, jak przystałoby na damę. Mal również nie lubił oglądać jej w strojnych sukniach z włosami splecionymi w warkocze, ciasno okręconymi wokół głowy.

Na jarmarku Aislinn przechadzała się w towarzystwie Mala, z równym zainteresowaniem przyglądając się ludziom, jak i wystawionym na sprzedaż towarom. Miała na sobie skromny strój do konnej jazdy i mierzyła wzrokiem inne młode panny w eleganckich sukniach, specjalnie włożonych na tę okazję, chcąc spodobać się ewentualnym konkurentom.

Ugodziło ją wiele ciekawskich i chytrych spojrzeń. Mal widział, jak dziewczęta szepczą, osłaniając usta dłońmi i wachlarzami. Chociaż Aislinn interesowała się tylko towarami, które oglądała w kramach – srebrnymi ostrogami, ozdobami do uzd i wodzy, dzwoneczkami do zaprzęgów i pięknymi, barwnymi derkami. Mala ubodły szydercze i lekceważące uśmieszki dziewcząt.

To jest panna Aislinn, która ma poślubić Hroka z Brettfordu – szepnęła któraś z dam stojących przy kramie tkacza. – Prawda, że nieładna i blada? Jej małżonka bardziej ucieszy jej posag niż taka żona!

Czy Brettfordowie przybędą na jarmark? – zapytała inna. – Jeśli tak, to starszy pan będzie mógł zobaczyć, jaką małżonkę wybrał dla swego syna. Nie wiadomo, kto jest jej ojcem. Pani Eirena nigdy nie chciała go nikomu pokazać.

Cicho! Idzie tu! Uciszcie się!

Jeżeli Aislinn je usłyszała, nie dała nic po sobie poznać, ale Mal, mijając je, spiorunował spojrzeniem plotkarki.

Te gęsi coś za dużo gęgają. Pośpiesz się! – powiedział głośno do kuzynki.

Aislinn wszakże nie przyśpieszyła kroku, gdyż zamierzała obejrzeć wszystko, co się dało. Uwagę jej przyciągnął stojący na uboczu postrzępiony namiot, przed którym kuglarz zabawiał grupkę widzów. Ciemnooki młodzian akompaniował kuglarzowi na jakimś instrumencie strunowym i to ku niemu skierowała się dziewczynka.

Zwinnie przecisnęła się przez tłumek i stanęła przed chłopcem. Obdarty młody minstrel, który przez całe życie wędrował, utrzymując się z datków, i szlachetnie urodzona panna wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Minstrel był bliższy jej wiekiem od Mala. Jego ogorzałą twarz rozjaśnił promienny uśmiech. Mal uznał to za nader śmiałe wobec wyżej postawionej od siebie osoby. Rozgniewało go to i postanowił nakłonić Aislinn do pójścia dalej.

Z drugiej strony targowiska jest ciekawsze widowisko – powiedział. – Ci kuglarze tutaj to tylko wędrowni żebracy, a w dodatku zachowują się bezczelnie wobec dam.

Och, spójrz, Malu – Aislinn zatrzymała się obok następnego kramu i jej oblicze nagle się zachmurzyło. – On ma ptaki w klatkach! Chciałabym kupić je wszystkie i wypuścić je na wolność! Zrób to, Malu!

Mal chwycił ją za rękę i spróbował odciągnąć od szczebiocących więźniów.

Chodź dalej, Aislinn! Niech kupiec sprzeda te ptaki. Pożyją dłużej jako ulubieńcy dam, niż gdyby pozostały w lesie.

A czy ty chciałbyś zamienić wolność na długie życie w niewoli? – zapytała dziewczynka, a jej oczy zapłonęły gniewem. Zaparła się w ziemię i patrzyła ze złością na ptasznika, nie zważając na zaciekawionych i rozbawionych gapiów.

Wszystkie oznaki świadczyły, że Aislinn nie ustąpi. Mal stłumił westchnienie i sięgnął po sakiewkę. Nie była wypchana, ale prawdopodobnie zdołałby skłonić ptasznika, by wypuścił na wolność wszystkie ptaki.

Małe ptaszki są dobrymi towarzyszami dla dam – zaczął z oburzeniem kupiec. – Że są w klatkach, to nie powód do zmartwienia. Im to wcale nie przeszkadza, są codziennie karmione i chronione przed sokołami i łasicami. Wielu z nas zadowoliłoby takie życie – zrzędził. Jednakże wziął od Mala sakiewkę i zaczął otwierać klatki.

Czekający na małżonki mężczyźni zachichotali. Chłopiec zaczerwienił się po uszy i obrzucił zabójczym spojrzeniem Aislinn, a raczej miejsce, na którym stała przed chwilą. Odeszła, bo zapewne coś innego zwróciło jej uwagę.

A może obdartus z namiotu kuglarzy poszedł za nią i ją porwał dla okupu? Każdy spotkany w tłumie lubieżnik mógłby zapłonąć na jej widok żądzą. Bez opieki Mala Aislinn mogły spotkać niezliczone nieszczęścia. Chłopiec przepchnął się przez tłum, przeklinając chmurzące się niebo. Poszedł prosto do namiotu, ale kuglarz wraz z synem wciąż jeszcze zabawiał równie obdartych jak on sam widzów. Mal przeszukał teren wokół ich namiotu i wozu i nie natrafił na żaden ślad Aislinn. Żona kuglarza siedziała, tuląc w milczeniu niemowlę, przerażona gniewnym zachowaniem młodego panka.

Mal zatrzymał się przed nią i zapytał:

Czy widziałaś młodą dziewczynę ubraną w czerwony kaftan i takiż strój do konnej jazdy?

Kobieta spojrzała na niego z przestrachem.

Widziałam ją – szepnęła. – Ona jest jedną z nich, tak samo jak tamten chłopak. Jego matka umarła przy porodzie. Wolałabym, żeby umarł razem z nią i jego ojciec. Twoja panienka jest podobna do tego chłopca. Poznałabym każde z nich, po tym, co zobaczyłam...

Czy ten kuglarz jest twoim mężem?

Tak i to na moje nieszczęście. Trzymaj się od nich z daleka. On nie jest... – Długi cień padł nagle na namiot i kobieta urwała. W bladym świetle pochmurnego dnia Mal rozpoznał Merdice. Na jej widok zmartwiał. To spotkanie nie wróżyło nic dobrego.

Niektórzy, miast się wziąć do roboty, mielą językami po próżnicy – odezwała się zielarka.

Żona kuglarza umknęła z dzieckiem. Merdice zaś zwróciła się do Mala:

Chodź, pokażę ci tę, której szukasz. Nie ma co, ładny z ciebie opiekun!

Wiesz, dokąd poszła?

Zawsze wiem, gdzie ona jest. – Ruchem głowy wskazała na najbliższy kram.

A co ty tu robisz? – Zainteresował się Mal. – Co ktoś taki jak ty ma do roboty na jarmarku?

Nic, zupełnie nic – odparła Merdice.

Mal znalazł Aislinn w towarzystwie czterech innych panienek. Grupce rozszczebiotanych dziewcząt przyglądały się ich matki i służebne. Świergotały jak stado ptaków, opowiadały o swoich domach w odległych Dolinach, najwyraźniej zachwycone tym spotkaniem. Chłopak zajrzał tylko do namiotu i się wycofał. Merdice przystanęła obok niego, jakby zamierzała czekać.

Jesteś zadowolony? – spytała.

Nie – odrzekł. – Skąd ona je zna? Rozmowa z nimi najwidoczniej ją cieszy, a przecież w domu nie chce rozmawiać z innymi. Uważa, że dziewczyny są głupie i nudne.

I ma rację, ponieważ takie są – odparła złośliwie zielarka. – Czy już widziałeś jej przyszłego męża? Jest na jarmarku i Eirena przygotowuje ich spotkanie.

Nie obchodzi mnie to! – warknął Mal.

Czyżbyś był zazdrosny? Tylko dlaczego? Przecież zawsze wiedziałeś, że Aislinn nie jest dla ciebie.

Rozgniewany młodzieniec uszedł kilka kroków, ale po chwili zastanowienia zawrócił i wszedł do namiotu.

Robi się późno, pani – zwrócił się uprzejmie do Aislinn. – Twoja matka będzie się niepokoić.

W powrotnej drodze do namiotów Malmgarthów dziewczyna wzięła go pod rękę, westchnęła, nadal pasąc oczy obrazami jarmarku, i powiedziała uszczęśliwiona:

Nigdy dotąd tak dobrze się nie bawiłam. Musimy przyjeżdżać tu co roku i spotkać się z tymi, których teraz poznaliśmy.

Kim są dziewczęta, z którymi rozmawiałaś? – spytał jej towarzysz. – Nigdy przedtem ich nie widziałaś.

Och, to Mearr, Lilias i Ana! – odparła i podskoczyła lekko. – Czuję się, jakbym znała je od dawna. Są moimi przyjaciółkami. Czy nie wydaje ci się, że poznajesz przyjaciół od razu, kiedy spotykasz ich po raz pierwszy? I nie jest tak z nikim innym. A przecież nikt nie jest taki sam i nigdy nie będzie. Mam czworo przyjaciół – Mearr, Lilias, Anę i ciebie. Postanowiłam, że Merdice zostanie moją piątą przyjaciółką. Przeszła pieszo taki kawał drogi, żeby tylko móc mnie strzec. Chcę, żebyś poszedł do namiotu kuglarza i powiedział jej, by zamieszkała w namiocie mojej matki.

Ona tego nie zrobi – odparł Mal – a twojej matce to się nie spodoba. Merdice śmierdzi.

Aislinn po chwili zastanowienia powiedziała:

Może masz rację. Moja matka nie spodziewałaby się Merdice. Ale jakoś ją przeciągnę na swoją stronę, sam się przekonasz.

Mal z ulgą westchnął w duchu, lecz czekała go jeszcze jedna, najcięższa próba. Następnego dnia rano pani Eirena doprowadziła do dawno oczekiwanego spotkania Aislinn z jej przyszłym mężem, Hrokiem z Brettfordu.

Hrok w niczym nie przypominał chudego jak szczapa, wielokrotnie wyśmiewanego Chlodwiga. Mal był przekonany, że znienawidzi go od pierwszego wejrzenia, i stało się to w chwili, gdy orszak z Brettfordu z Hrokiem na czele zbliżył się do namiotów Rufusa. Hrok dosiadał drobiącego nogami mlecznobiałego ogiera we wspaniałym rzędzie. Mal pomyślał gniewnie o pięknym malmgarckim siwku, którego jego stryj posłał panu młodemu jako weselny dar. Obok Hroka jechał jego ojciec na kasztanie, a poza nimi damy z ich domu. Brettford leżał zbyt daleko, by jego mieszkańcy mogli wygodnie podróżować wozami, dlatego jechali konno i wieźli przeznaczone na sprzedaż towary w konnych jukach.

Pan Brettford, pani Eirena i pan Rufus wymienili wiele wspaniałych podarunków, podczas gdy Aislinn i Hrok sztywno stali obok siebie, czekając na zakończenie powitalnych formalności, po których miano ceremonialnie przedstawić żonę mężowi. Gdyby do spotkania doszło w Malmgarcie, Mal wymknąłby się, żeby ukryć miotającą nim zazdrość, ale tutaj, na łące, na której odbywał się jarmark, mógł tylko piorunować spojrzeniem Hroka, stojąc pomiędzy ustawionymi w dwuszeregu jedenastoma drużynnikami pana Rufusa.

Aislinn dygnęła i natychmiast zapadła w milczenie, robiąc wszystko, żeby wydawać się bladą, apatyczną i omdlewającą. Mal wiedział, że jego kuzynka dąsa się, ponieważ zmuszono ją do włożenia sukni tak sztywnej, iż sama mogłaby stanąć obok swej właścicielki. W dodatku pani Eirena osobiście dopilnowała, by włosy Aislinn upięto w wymyślną fryzurę, która raziła u tak szczupłej dziewczynki, pozbawiając ją wrodzonej urody i zastępując czymś sztucznym.

Hrok był wymuskanym młodzieńcem mniej więcej w wieku Mala. Zachowywał się z wystudiowaną uprzejmością, której jednak nie okazywał nikomu z Malmgartczyków. Wyjątek zrobił dla pana Rufusa i pani Eireny. Skinął obojętnie głową, kiedy przedstawiono mu Mala, który spoglądał na niego tak groźnie, jak tylko potrafił. Hrok dostrzegł nienawiść Mala, którego to bynajmniej nie obeszło, gdyby wzrok mógł zabijać, z rozkoszą uśmierciłby Hroka na miejscu.

Zanim jarmark się zakończył, do Mala dotarły plotki, że Hrok jest zadowolony ze swej małżonki, aczkolwiek było bez żadnego znaczenia, czy zaakceptował ten związek. Jako najmłodszy syn musiał zadowolić się tym, co przyniósł mu los. Brettfordowie aluzyjnie przymawiali się o zaproszenie Hroka do Malmgarthu, ale Rufus udawał, że tego nie zauważa. W powrotnej drodze pani Eirena była aż sina z wściekłości na nieuprzejme zachowanie brata.


III

Od czasu jarmarku Aislinn nadal szukała towarzystwa Mala, lecz czyniła to bardziej nieśmiało niż przedtem. Mal zachowywał się tak wyniośle i sztywno, że obawiała się, iż nieświadomie musiała w jakiś sposób zdradzić ich przyjaźń. W towarzystwie był dla niej uprzejmy, choć daleki i obojętny, ale gdy zostawali sami, dosłownie odtrącał ją i przeważnie milczał, odpowiadając zdawkowo na jej pytania. Cierpiała w milczeniu; bardzo go kochała i ufała mu bez zastrzeżeń.

Aislinn niejasno sobie uświadamiała, że Mal stał się taki od dnia, w którym Hrok został przedstawiony jako przyszły pan na Malmgarcie. A może przyczyną wrogości Mala było odkrycie przez nią głosów przemawiających w podmuchach wiatru? Zdarzyło się to następnego dnia, w powrotnej drodze z jarmarku, kiedy mijali ruiny Dawnego Ludu. Tak wyraźnie usłyszała urywek rozmowy, że odwróciła się do kuzyna, sądząc, że to on się do niej odezwał.

Nie, to nie ja – odrzekł z irytacją. – Ja nic nie usłyszałem. Czy to zbrodnia, że mężczyzna chce pomilczeć przez chwilę?

Tylko wtedy, gdy ten tak zwany mężczyzna ma zaledwie siedemnaście lat – powiedziała żartobliwie. – Malu, ja naprawdę usłyszałam jakiś głos.

Może to był głos twojego męża, Hroka! – warknął w odpowiedzi.

Mróz przeszedł Aislinn na wzmiankę o Hroku, który już za trzy krótkie lata miał zjawić się w zamku i uczynić ją swoją żoną, a Malmgarth swym domem. W jednej chwili opuściła ją radość. Co gorsza, Mal gniewał się na nią, choć nie wiedziała dlaczego.

Czemu się gniewasz? – zapytała. – Jeżeli powiedziałam coś niewłaściwego, nie chciałam cię urazić. Wiesz, że lubię cię najbardziej na świecie, Malu.

Nie zachowuj się jak dziecko, Aislinn. Jesteś narzeczoną Hroka i sądzę, że nie powinniśmy już przebywać tylko we dwoje. – Odjechał od niej na kilka kroków. Zbladła jak płótno i patrzyła na niego wstrząśnięta.

To już nie jesteśmy przyjaciółmi? – zapytała drżącym głosem, czując, jak żal ściska ja za gardło, że prawie nie mogła oddychać.

Mal westchnął głęboko.

Tak, ale inaczej niż dotychczas. Należysz do Hroka – i do nikogo innego.

Należę do siebie samej i do Malmgarthu – odparła porywczo Aislinn, mrugając oczami i powstrzymując łzy gniewu. – Hrok nie jest ani naszym przyjacielem, ani wrogiem. Kimże jesteś, żeby mi mówić, do kogo należę?! Tylko ja o tym decyduję!

Nie wzięła jednak pod uwagę dumy Mala i jego charakteru. Mogła przyłączyć się do jego boku i towarzyszyć mu, ale okazywano jej tylko obojętność. Coraz częściej przebywał z Rufusem na polach i łąkach i Aislinn poznała gorycz samotności. Przedtem zawsze znajdował czas na wspólne przejażdżki lub choćby na pogawędki przy kuchennym ogniu. Miejsce nadziei w sercu dziewczęcia zajęła udręka.

Merdice jak zwykle wykonywała swoje obowiązki, szukając ziół, i przerabiając je na leki dla ludzi i zwierząt. Zauważyła z zadowoleniem, iż Rufus zaczął pilnie uczyć Mala powinności gospodarza i że Aislinn jest zmuszona polegać tylko na własnym rozumie. Mal zawsze niepokoił Merdice. Zaczęło się to od owej pamiętnej nocy narodzin Aislinn, kiedy przyłapała go na podpatrywaniu. Ale wtedy nikt nie wysłuchał opowieści rozkapryszonego brzdąca i zielarka odetchnęła z ulgą. Minęło już dobre dwanaście lat i chłopak na pewno całkiem zapomniał o tym, co zobaczył.

Po jakimś czasie Aislinn jęła się kręcić wokół destylarni. Stało się to – zgodnie z przewidywaniem Merdice – gdy nadeszła odpowiednia chwila. Od pamiętnego spotkania w ruinach zielarka wiedziała, że chytra psotnica jest ciekawa świata i sekretnie się z tego cieszyła. Miała nadzieję, że Aislinn wyrośnie na właśnie taką, gdyż taką zaplanowali Dawni Ludzie.

Aislinn zaczęła teraz pozostawiać Merdice różne rzeczy, na które się natknęła podczas swoich samotnych wędrówek – a to garść świeżo zerwanej oparzelicy, jeszcze z kroplami rosy na listkach, a to skórę węża czy zęby i sierść dzika zabitego przez któregoś z myśliwych. Czekała, wiedząc, co budzi się w córce pani Eireny. Obserwowała ją ukradkiem, chodziła za nią potajemnie, czego dziewczyna nawet nie podejrzewała. Zauważyła też, że Aislinn, dorastając, nie zapomniała prawdziwych imion roślin i zwierząt i że nadal ich używa.

Merdice dowiedziała się od swoich opiekunów, iż niektórzy z martwo urodzonych zapominali o prawdziwych imionach rzeczy, gdy podrośli na tyle, by zdawać sobie sprawę ze swojej odmienności. Mędrcy Dawnego Ludu przewidzieli, że posługiwanie się śmiertelnymi ciałami mogło dać dziwne i niekiedy niepożądane rezultaty. Czytając ich przesłania, dowiedziała się, iż niektóre z tych dzieci nieświadomie się zdradziły i zostały uznane za szalone. Inne czuły się boleśnie rozdarte pomiędzy dwoma dziedzictwami i nie można było na nich polegać. Kilkoro zaś umarło z chorób lub zginęło przez przypadek. Przeżyło tylko dziesięcioro z początkowej dwudziestki. Wychowywały się w swych śmiertelnych rodzinach, ochoczo sięgając po klucze do wiedzy, które stopniowo docierały do ich rąk. Te staną się skarbnicami starożytnej wiedzy i będą odpowiedzialne za jej przetrwanie.

Odkąd Aislinn była zdana tylko na siebie, coraz bardziej interesowała się Merdice. Krótko mówiąc, dziewczyna czuła się bardzo samotna, gdyż nie odpowiadało jej towarzystwo matki i ciotek ani dalekich krewniaczek, co jakiś czas przysyłanych do Malmgarthu. Przybycie gości zawsze było dla niej powodem do wymykania się z kobiecych komnat i teraz coraz częściej bez żadnych protestów zachodziła do destylarni. Najpierw w milczeniu tylko obserwowała pracującą zielarkę. Merdice sprawdziła jej znajomość prawdziwych imion roślin i zwierząt. Nawet nie podejrzewała, iż pod koniec tego roku to przeważnie ona będzie słuchała, a Aislinn mówiła.

Czerwony brzecznik lepiej pobudza serce niż naparstek czarownicy – stwierdzała Aislinn z powaga – i trudniej jest go znaleźć. Pokażę ci, gdzie rośnie, i będziemy mogły go przenieść stamtąd do twojego ogrodu.

Nie zawsze jednak chciała wyjawić zielarce prawdziwe imiona.

W tym imieniu jest za dużo mocy – mawiała.

Czy sądzisz, że nie posłużę się nim mądrze? – zapytała gniewnie Merdice po kolejnej takiej odmowie. – Czyż nie byłam przez całe życie strażniczką mocy? Czy klejnot, który noszę, jest tylko bezwartościowym świecidełkiem, mającym dodać mi urody?!

Wprawdzie Aislinn była jeszcze bardzo młoda, ale bez lęku spojrzała w twarz zielarki i odparła:

Z jakiejś przyczyny to jest zakazane. Nie znam innej odpowiedzi. Kim ja jestem, Merdice, że w pewien sposób przewyższam cię, choć jesteś stara i bardzo mądra?

Staruszka westchnęła, zapomniawszy o gniewie.

Nie wiem, moja droga. To ty nosisz w sobie odpowiedź i poznasz ją wtedy, gdy Dawni Ludzie uznają, że dojrzałaś do jej przyjęcia. Do owej chwili ja jestem twoją opiekunką, a ty naczyniem mocy większej niż cokolwiek stworzonego przez śmiertelników. W odpowiednim czasie poznasz cel swego życia, a jest to coś, o czym ci się nawet nie śniło. Teraz musisz się do tego przygotowywać. Znasz imiona wszystkiego, co istnieje, wielkiego i małego. Widziałam, że potrafisz leczyć rany. Musisz przysłuchiwać się głosom, które do ciebie przemawiają, i je zrozumieć, aż pewnego dnia nauczysz się rozmawiać z tymi, którzy znajdują się daleko od ciebie.

Aislinn towarzyszyła Merdice do Miejsca Głosów; nazwała tak ruiny Dawnego Ludu, a uczyniła to z takim przekonaniem i poczuciem słuszności, że obie zrozumiały, iż była to prawdziwa nazwa opustoszałej fortecy.

Czym są te głosy? – dopytywała się niecierpliwie. Siedziała w małym kręgu strzaskanych kolumn, kręcąc głową w podmuchach wiatru i przysłuchując się ledwie słyszalnym strzępom rozmowy. Merdice pokazała jej, gdzie należy usiąść, by słyszeć najlepiej. Od razu poczuła się jak u siebie i pozostała w siedzisku słuchacza aż do pełnego wyczerpania.

To mówią tacy jak ty – odpowiedziała zielarka. – Musisz nauczyć się słyszeć za każdym razem tylko pojedynczy głos.

A ty możesz zrozumieć te głosy? – spytała Aislinn.

Tylko wtedy, gdy ktoś zwraca się bezpośrednio do mnie – odrzekła opiekunka. – Nie władam taką mocą, jaką ty posiądziesz pewnego dnia.

Aż wreszcie nadszedł dzień, kiedy Aislinn jak zwykle wytężyła zmysły i nagle zawołała:

To Mearr! Słyszę ją! Rozmawia z synem kuglarza, który ma na imię Hwitan!

Pozostała w swoim siedzisku aż do zachodu słońca. Merdice stała w pobliżu, obserwując dziewczynę i trzymając niespokojne konie. Sporadycznie podejmowała próby wyciągnięcia jej z kręgu, ale Aislinn ją ignorowała.

Są inni tacy sami jak ja! – oświadczyła, gdy wreszcie zauważyła, że zapadł już zmrok, i uświadomiła sobie, że pora wracać do zamku. – Jest nas dziesięcioro, Merdice, gdyż tylko tyle pozostało.

Usłyszawszy nutę bólu w głosie podopiecznej, zielarka zaczęła ją pocieszać:

Może inni martwo urodzeni któregoś dnia zyskają jeszcze jedną szansę... Może narodzi się więcej istot takich jak ty. Nie wiem, co zamierzali Dawni Ludzie, umieszczając swoje dusze w śmiertelnych ciałach.

Aislinn jechała w milczeniu, a jej srebrzyste włosy lśniły w mroku jak księżycowa poświata.

Dowiaduję się coraz więcej o celu mojego życia – powiedziała powoli. – Inni martwo urodzeni mówią o Wielkim Pustkowiu i o czymś, co jest tam ukryte. Jeszcze nie wiemy, co to takiego, ale zdajemy sobie sprawę, iż to coś jest bardzo ważne dla Dawnych Ludzi i dla nas również, ponieważ my również do nich się zaliczamy. Merdice – Aislinn długo wahała się, zanim dodała – Nigdy dotąd nie wiedziałam, juk bardzo jestem samotna.

Cicho, dziecko. Zawsze będę z tobą, cokolwiek się wydarzy. I jest jeszcze dziewięcioro takich jak ty.

Ale co z Malem? I z moją matką, i z Rufusem? Nie jestem taka jak oni. Różnię się od wszystkich – z wyjątkiem martwo urodzonych.

Nie masz wobec nich żadnych zobowiązań. Gdyby nie interwencja Dawnych Ludzi, mieliby tylko martwe dziecko. A ty byłabyś jedynie duszą w butelce. To Moc cię stworzyła, dziecko, i ona jedyna będzie cię podtrzymywać na duchu. Tamci bowiem cię opuszczą, skoro tylko dowiedzą się, kim jesteś. Twoja przyszłość związana jest wyłącznie z Mocą.

Mal mnie nie opuści – odrzekła na to Aislinn.

Merdice prychnęła pogardliwie.

Mal nie różni się od reszty. Odwróci się do ciebie plecami, gdy odkryje twoją odmienność. Żaden mężczyzna nie zechciałby pojąć za żonę kobiety z duszą Dawnego Ludu. Nasz śliczny pan Hrok pragnie mieć zdrowe dzieci, dzieci bez skazy, bez związków z mocami, których nie potrafi zrozumieć. To nie dla ciebie życie. Nie wiemy też, czy i jakie moce mogłabyś stracić w zespoleniu ze śmiertelnikiem. Ale możesz stracić wszystko.

Albo nic. Nie lubię myśleć o życiu, jakie ty prowadzisz, mając tylko Moc za towarzyszkę, o życiu czarownicy, której obawiają się i którą pogardzają niemal wszyscy. Czy nigdy nie czułaś się samotna, Merdice? Czy nigdy nie pragnęłaś mieć kogoś, kto byłby twoim przyjacielem przez całe życie?

Też coś! – parsknęła Merdice. – To tylko dziewczęce głupoty. Sądzę, że zachowujesz się i myślisz bardzo po ludzku.

I tak samo czuję – odrzekła Aislinn. – Bardzo dobrze jest przeżyć życie w służbie Mocy, ale ja nie chcę być sama.

Przecież są inni tacy jak ty, którzy cię rozumieją.

Lecz nawet martwo urodzony nie może zastąpić mi pani matki, Rufusa... i Mala. Czy ty nigdy nikogo nie kochałaś, Merdice?

Zabrano mnie od matki i rodziny, gdy miałam sześć lat, i już nigdy ich nie zobaczyłam. Miłość do istot śmiertelnych prowadzi jedynie do rozpaczy. Są one z samej natury małostkowe, nieobliczalne, a zarazem zmienne. Oszczędź sobie smutku i poświęć się Mocy. Ona nigdy cię nie zawiedzie.

Czy muszę zabić w sobie ludzkie uczucia? Jakże mogę być szczęśliwa, jeśli tak uczynię?

Myślenie o szczęściu to typowo ludzki błąd. Nie zauważyłam, żeby twoja rodzina pławiła się w szczęściu.

Ale zawsze można mieć nadzieję, że szczęście zawita do nas, pozostawi choćby wspomnienie o sobie i pojecie, czym w ogóle jest. – odrzekła Aislinn. – Nie wydaje mi się, żeby Moc miała wiele wspólnego ze szczęściem.

Na pewno nie z banalną jego odmianą, którą masz na myśli. Będziesz w pełni sobą tylko w kontakcie z Mocą i to zjednoczenie musi być szczęściem. Wyboru dokonano za ciebie, Aislinn, przed twoim urodzeniem, i w żaden sposób nie możesz zmienić swego przeznaczenia.

Zobaczymy – odparła z uporem córka pani Eireny. – Czy to ludzka cecha wierzyć, że można kontrolować swój los?

Bardzo ludzka – powiedziała z irytacją Merdice. – Gdybym o niczym nie wiedziała, mogłabym pomyśleć, że jesteś jedną z nich. Obawiam się, że będę musiała to przedyskutować z innymi opiekunami. Mam nadzieję, iż pozostali wybrańcy nie są zarażeni ludzkimi emocjami w takim stopniu jak ty.

Aislinn długo znajdowała pociechę w kontaktach z innymi martwo urodzonymi, aż kiedyś ton ich posłań nagle się zmienił. Mearr zawiadomiła, że na południu pojawili się obcy, którzy twierdzą, że przypłynęli statkiem z zamorskiego kraju. Nie ufała im, mimo ich ciekawych opowieści o przygodach. Mieli zbyt ujmujące maniery, zadawali za dużo pytań i zbytnio interesowali się liczebnością załogi zamkowej.

Lilias, Ana i reszta martwo urodzonych doniosła o pojawieniu się przybyszów w zamkach rozrzuconych na południu Krainy Dolin i nad brzegiem morza w stronę Malmgarthu. Hwitan i jego ojciec zaś spotkali na drogach High Hallacku więcej podróżnych niż zwykle. Wszyscy sprawiali wrażenie cudzoziemców i zadawali mnóstwo pytań dotyczących ziem położonych pomiędzy wybrzeżem a Wielkim Pustkowiem.

Czy właśnie to jest celem mojego życia? – zapytała Aislinn. – Czy ci obcy znają tajemnicę Pustkowia?

Nawet ty tego nie wiesz, pomimo całej twojej wiedzy – odparła Merdice. – Jak więc możesz o to pytać mnie?

Dziewczyna zaśmiała się nerwowo i zaczęła w milczeniu krążyć po destylarni, to przystając nieruchomo, to wąchając jakiś napar, to znów dotykając ociekający sokiem woreczek. Kiedy wreszcie spojrzała na zielarkę, jej oczy błyszczały, a ciało zesztywniało.

To do spełnienia tego zadania zostałyśmy powołani – szepnęła. – Nasz czas jest już blisko. Czy wiesz – dodała z nieswoim uśmiechem – że ostatniej nocy śniłam o czarnym wozie, o którym opowiadała mi moja matka, kiedy chciała mnie przestraszyć. Widziałam go tak wyraźnie, jakby był prawdziwy. Wsiadłam do niego i odjechałam. Zawsze myślałam, że to jest wóz śmierci.

To był tylko sen – uspokoiła ją Merdice. – Masz zbyt bujną wyobraźnię. To jeszcze jedna z niepotrzebnych ludzkich cech. Inne opiekunki mają takie same problemy. Jeżeli istotnie masz jakiś cel czy zadanie, to obawiam się, że dopóki nie pozbędziesz się ludzkich lęków i przywidzeń, nie możesz liczyć na powodzenie.

To nie jest przywidzenie czy bezpodstawna obawa, że jakaś obca siła zbliża się morzem do Krainy Dolin – odrzekła Aislinn, wpatrując się nie widzącymi oczami w nasłoneczniony dziedziniec. – I nie zaznam spokoju, dopóki nie dowiem się, dlaczego tu przybyli. Nie mogę przedostać się na Wielkie Pustkowie.

A co jest na Pustkowiu? – zapytała zielarka.

Nie mogę ci powiedzieć, ale musimy to chronić. – Dziewczyna pokręciła przecząco głową.

Kiedy w końcu znalazły się w obrębie murów Malmgarthu, zastały tam już obcych, którzy wyglądali dokładnie tak, jak widziała Aislinn we wróżebnej czarze Merdice. Było ich czterech, mieli na sobie podróżne opończe i kolczugi, lecz córka pani Eireny wyczuwała, że są to najemnicy, których w jakimś celu tak odziano i wyposażono. Pan Rufus i mieszkańcy zamku uznali ich za uczciwych i dwornych, a opowiastkę o poszukiwaniu wolnych ziem do zasiedlania za wiarygodną. To naturalne i zrozumiałe, że wysłannicy chcą się dowiedzieć, jaką ochronę Malmgartczycy uważają za właściwą i jakie niebezpieczeństwa mogą zagrażać ze strony Wielkiego Pustkowia.

Pozostali w Malmgarcie trzy dni. Trzeciego dnia rano Aislinn odszukała Mala. Był mglisty poranek i dziewczyna czekała na wzniesieniu terenu, wiedząc, że kuzyn wkrótce będzie przejeżdżać obok.

Ponagliła konia i wyjechała mu naprzeciw.

Malu, do Krainy Dolin zakradło się zło – powiedziała zamiast powitalnych słów. – Ci obcy, których gościmy, nie są naszymi przyjaciółmi. Zwiastują wojnę i śmierć. Dawno temu na High Hallack napadli przybysze zza morza, byli uzbrojeni w dziwną broń i wozy, które jeździły bez koni. Naszą ojczyznę czeka nowy rozlew krwi, a wróg jest już na naszej ziemi.

Skąd o tym wiesz? Czy to Merdice podsunęła ci tę myśl? Tylko ta stara wrona mogłaby coś takiego wykrakać. Nie jest bez skazy, jeśli chodzi o nieczyste sprawki, i dziwię się, że pan Rufus przez tyle lat ją toleruje.

A co byś zrobił, gdybym ci wyznała, że jestem również nieczysta jak Merdice? A może jeszcze bardziej? Na własne oczy widziałeś, jak nazywałam rośliny i zwierzęta ich prawdziwymi imionami, i wiesz, że mam wiele innych zdolności będących darem Dawnych Ludzi. Nie jestem taka jak ty, Malu. Pierwsza Aislinn zginęła w martwo urodzonym dziecku. To Dawni Ludzie tchnęli życie w ciało stworzone przez panią Eirenę. Powinieneś o tym wiedzieć. Byłeś tam i zobaczyłeś, co zrobiła Merdice.

Ja... Ja myślałem, że to koszmarny sen!

To nie był sen. Tak jak nie jest snem fakt, że najeźdźcy już przenikają do Krainy Dolin i że przybysze z Alizonu znów szukają tego, co zostało ukryte na Wielkim Pustkowiu. Nawet teraz ich szpiedzy przebywają pod naszym dachem.

Czego chcą Dawni Ludzie? Co mamy z nimi zrobić? Zabić?!

Zasłużyli na śmierć. Ale my nie mordujemy gości, więc powinno się ich schwytać i odstawić na te ich statki. Gdyby tak postąpiono w całej Krainie Dolin z południa na północ, najeźdźcy dowiedzieliby się, że gotowi jesteśmy bronić tego, co zostało ukryte. Tym razem nie pokonają nas równie łatwo jak poprzednio.

Mal milczał i jego milczenie zaniepokoiło Aislinn. Może nie powinna była szczerze mówić mu o sobie?

Skąd wiesz, że najeźdźcy nadchodzą z południa i odwiedzają wszystkie osady?

Jest nas dziesięcioro martwo urodzonych, wszyscy jesteśmy tacy jak ja. Mearr mieszka na południu i przemawia do nas za pomocą myśli, a Hwitan, syn kuglarza, wiele razy przemierzył High Hallack z północy na południe. To, co zobaczyli, dowodzi, że nie wolno lekceważyć ich ostrzeżeń. Proszę, uwierz mi, Malu. Wszystkim mieszkańcom Krainy Dolin zagraża, straszne niebezpieczeństwo.

Co dawni Ludzie chcieliby, żebyśmy zrobili? Czy mamy skrzyknąć się i stworzyć armię?

Tak, ale trzeba to zrobić, zanim będzie za późno. Kiedy ostatnim razem na nas napadnięto, nasi przodkowie zbyt długo kłócili się między sobą o dowództwo. Nie powinniśmy się obawiać wyboru wodzów, którzy nami pokierują.

Nami? Czy jesteś pewna, że chcesz, żeby cię do nas zaliczano? Jeżeli powiedziałaś prawdę, nic nie łączy cię z Krainą Dolin, gdyż należysz do Dawnego Ludu.

High Hallack to moja ojczyzna i tylko to się liczy! – warknęła Aislinn.

A więc chcesz mieszkać tutaj, w Malmgarcie, z Hrokiem, i wychowywać jego dzieci przez resztę życia? Czy właśnie tak zamierzasz postąpić?

Nie wiem. Nie wolno mu ujawniać ludziom ich przyszłości – odparła z wahaniem.

Tak też myślałem. Opuścisz Malmgarth, żeby przyłączyć się do takich jak ty. Nie chcesz mieć nic wspólnego z nami po tym, jak dowiedziałaś się, co mogą ci ofiarować Dawni Ludzie.

Malu... ty i ja musimy trzymać się razem. Kiedy nadejdzie wezwanie, albo ja pojadę za tobą, albo ty pojedziesz za mną. Nie mogę bez ciebie żyć... chociaż wiem, że się na mnie gniewasz. Jesteś moim jedynym prawdziwym przyjacielem i nigdy nie będę miała innego.

Będziesz miała swego męża Hroka.

Nie pleć głupstw! Znam tylko jego imię i wiem, jak wygląda, i on wcale mnie nie obchodzi. Bez ciebie będę samotna przez resztę życia. Jesteś jak druga połówka mojej duszy, Malu.

Twoja dusza pochodzi z butelki, którą Merdice nosiła w swojej starej torbie – odparł Mal. – Do czegóż to miałby się jej przydać zwykły człowiek, taki jak ja? A może wy, Dawni Ludzie, interesujecie się nami tylko dlatego, że potrzebujecie ochrony dla czegoś, co ukryliście na Wielkim Pustkowiu?

Ja nie należę do Dawnych Ludzi – zaprotestowała Aislinn.

Ależ tak, należysz. Znasz prawdziwe imiona wszystkich rzeczy. Możesz leczyć rany. Rozkazujesz chmurom burzowym. Rozmawiasz z osobami oddalonymi od ciebie o wiele mil. Przepaść, która nas dzieli, jest tak głęboka i szeroka, że nigdy nie zobaczymy ani jej dna, ani jej ścian. Jesteś jedna z nich i nigdy nie miałaś z nami nic wspólnego. Ale posłuchamy twojego ostrzeżenia. Dawni Ludzie mają dar popychania nas do walki.

Zatoczył koniem i pomknął w stronę Malmgarthu, pozostawiając ją samą. Aislinn ponagliła wierzchowca, pozwalając mu iść, dokąd zechce. Serce pękało jej z bólu, przepełniało ją poczucie beznadziejności i pustki. Wiedziała, że jej kuzyn cierpi, lecz zachowywał się jak zupełnie obcy człowiek.

Rumak zawiózł ją, chyba z przyzwyczajenia, do Miejsca Głosów. Tam zsiadła z konia i podeszła do siedziska słuchacza. Od razu usłyszała głos Mearr, która zapytała:

Dlaczego jesteś taka smutna?

Kocham śmiertelnika – odparła głucho Aislinn – a taka miłość od samego początku nie ma żadnych szans.

A czy my nie jesteśmy śmiertelne? – zapytała Mearr. – Przecież nasze ciała są ludzkie, odczuwają identyczne lęki i pragnienia. Dlaczego nie miałybyśmy kochać śmiertelników?

Moc nas rozdzieliła – odrzekła gorzko Aislinn. – Nigdy nie będziemy jak kobiety z ich ludu, z cała naszą wiedzą i głosami szepczącymi nam do uszu. Zostałyśmy stworzone do wypełnienia pewnej misji. Do ochrony tego, co jest ukryte na Wielkim Pustkowiu. Jak możemy być zwyczajne, skoro dźwigamy takie brzemię?

Brzemię to będzie cięższe lub lżejsze w zależności od sytuacji – pocieszyła ją Mearr. – Kiedy nie będziemy musiały działać, prawie nie będziemy się różnić od zwyczajnych ludzi.

Ale czy Mal przestanie mnie uważać za kogoś obcego, odmiennego, czy będzie mógł spojrzeć na mnie innymi oczyma? Gdybyśmy były tak wspaniałe i mądre, jak nam się wydawało, czy teraz cierpiałabym tak bardzo?

My również jesteśmy ludźmi, siostro, a ponieważ mamy ludzką naturę, nie możemy niczego przewidzieć. To przerażająca mieszanka. Nawet nasi nauczyciele nie mogą przepowiedzieć naszej przyszłości.

Dlaczego? Może i oni nie są ani tacy wielcy, ani mądrzy! Dlaczego musimy cierpieć?

Mearr milczała przez chwilę i Aislinn usłyszała głosy pozostałych martwo urodzonych. Ana w dzieciństwie spadła z konia, zraniła się w nogę i nadal odczuwała ból, a inni cierpieli podobnie jak córka pani Eireny. Fala skarg zalała jej umysł i Aislinn zapragnęła się wyłączyć. Wstała i cofnęła się o krok, a wtedy jakiś dźwięczny głos zagłuszył pozostałe. Wymówił tylko jedno słowo:

Asmerillion!

Zawsze, kiedy obdarzano Aislinn starodawną wiedzą, robiło się jej słabo i przez chwilę drżała na całym ciele. Teraz zachwiała się na nogach i osunęła na kolana, a serce waliło jej jak oszalałe. Wyjawiono jej imię, które zawierało w sobie tyle mocy co jej własne. Było to prawdziwe imię Mala. Od tej chwili, jeśliby zechciała, mogłaby mu rozkazywać. Mal stałby się kukłą w jej rękach.

Jakąś cząstkę jej istoty ogarnęła radość i to uczucie walczyło w niej z przekonaniem, iż to byłoby nadużyciem mocy, złem, które może ją tylko unieszczęśliwić.

Merdice! – zawołała w rozpaczy.

W odpowiedzi opiekunka musnęła myślą jej umysł spoza rumowiska, za którym skrycie czekała, jakby spodziewając się, że zostanie wezwana. Idąc rozcierała w rękach jakieś ziele o ostrym zapachu.

Powąchaj to. Rozjaśni ci umysł.

Merdice, znam prawdziwe imię Mala.

Nie wolno ci nigdy go użyć, bo zniszczysz miłość, jaka cię jeszcze darzy.

Wiem o tym, ale boję się go stracić.

Czy chcesz trzymać go w klatce? Czy już zapomniałaś, jak wielki ból sprawił ci widok uwięzionych ptaków?

Aislinn przestała chodzić tam i z powrotem. Znieruchomiała, wracając myślą do tamtej chwili, i lekki uśmiech rozchylił jej wargi. Uspokoiło ją ziele Merdice, a może własna mądrość. Powiedziała łagodniejszym, choć jeszcze smutniejszym głosem:

Więc tak musi być. Nigdy nie użyję jego imienia, żeby przywiązać go do siebie, jeśli zechce odejść. Mal nie jest ptakiem, którego można więzić w klatce, to sokół i nie utrzymają go żadne więzy.

Nastał wieczór i gęsta rosa osiadła na ziemi, gdy Aislinn i Merdice dotarły do zamku. Dziewczyna miała przemoczone stopy i skraj sukni; nalegała, żeby opiekunka pojechała na jej koniu, a sama szła obok pieszo. Następnego dnia rano dostała gorączki i została w łóżku pod opieką pani Eireny i Merdice. Była to dziwna para, pogodzona jednak przez los, który im obu powierzył opiekę nad Aislinn.

Dziewczynę irytowała ta strata czasu i coraz to posyłała zielarkę po kolejne mikstury, które miały zmniejszyć gorączkę, lecz po krótkich przerwach gorączka znów wzrastała. W nocy Aislinn przewracała się z boku na bok, dręczona snami o czarnym wozie i o obdartym ze skóry wole.

Gdzie jest Mal? – zapytała trzeciego dnia. Twarz miała bladą i podkrążone od gorączki oczy. – Muszę zobaczyć Mala... zanim odejdę.

Pani Eirena próbowała ją uspokoić, ale córka nie przestawała wzywać kuzyna.

Mal odjechał – wyznała w końcu z lękiem. – Pojechał z Rufusem, żeby połączyć siły z panem Brettfordem.

Brettford – szepnęła Aislinn, po czym zamknęła oczy i osunęła się na posłanie, jakby opuściły ją siły. – Ten fatalny Brettford! Trzeba go powstrzymać... zanim czarny wóz...

Matka Aislinn i Merdice spojrzały po sobie. Nigdy się nie lubiły, lecz teraz jakby o tym zapomniały.

Czy nic nie możesz zrobić? – szepnęła pani Eirena. – Moja córka umiera!

To nie jest zwyczajna gorączka – odrzekła powoli zielarka. – Pani, to dziecko niecałkowicie jest twoją córką. Są siły, które mają nad nią władzę, siły, których nie mogłabyś zrozumieć. Kiedy twoje dziecko umarło, przyprowadzono ją do ciebie w pewnym celu. Dawni Ludzie nie chcą, żeby ich wiedza zaginęła bez śladu.

Ukryli bowiem coś na Wielkim Pustkowiu i nie można dopuścić, żeby to wpadło w niewłaściwe ręce. To dziecko jest jednym z dziesięciu, które mają chronić tę tajemnicę. Jeżeli zechce wypełnić swoje zadanie, będzie musiała pozostawić ciebie. Mala i wszystko, co kocha. Szamocze się między swymi dwiema naturami – śmiertelną i przedwieczną. To ta wewnętrzna walka powodowała gorączkę. Jest przecież jeszcze dzieckiem, a musi dokonać tak trudnego wyboru.

Pani Eirena osuneła się na kolana przy łóżeczku Aislinn i powiedziała, patrząc na twarz córki:

Czy byłam zbyt dumna, zbyt chciwa? Chciałam, żeby odziedziczyła Malmgarth i miała bogatego męża. Powinnam była pozwolić wybrać jej Mala. Mal zatrzymałby ją tutaj. Ona kocha tylko jego, a ja byłam o to zazdrosna. Teraz utracę ją na zawsze, czyż nie tak, Merdice?

Nie wiem, pani. Ktoś taki jak ja nie umie przepowiedzieć przyszłości.

Córeczko, czy mnie słyszysz? – Eirena nachyliła się jeszcze niżej nad Aislinn. – Zerwę twój kontrakt małżeński z Hrokiem. Musisz odzyskać siły. Jest coś, co musisz zrobić – misja, dla której cię przysłano. Jeżeli Mal jest twoim przeznaczeniem, powinnaś pójść za nim. Nikt ci w tym nie przeszkodzi. Nadal jesteś moją córką, kimkolwiek nadto jeszcze jesteś. Niech głupcy i tchórze mówią, co chcą, ja jestem dumna z tego, że cię urodziłam.

Sen Aislinn stał się spokojniejszy. Obie kobiety czuwały nad chorą prawie do świtu, kiedy zdrzemnęła się nawet czujna Merdice. Dziewczyna zaś obudziła się i cicho wstała. Jej matka spała skulona na krześle, z głową wspartą na rękach. Aislinn pocałowała ją lekko, a potem dotknęła ramienia Merdice.

Już czas – szepnęła, wkładając tylko buty i opończę. – Czarny wóz nadjeżdża.

Zielarka rozbudziła się w okamgnieniu i wyszła za nią na schody. Prowadzące na dziedziniec drzwi były zamknięte na sztaby i wielkie zamki, ale wszystkie odsunęły się bezszelestnie, drzwi zaś otwarły, pozwalając przejść dziewczęciu i staruszce, później zaś równie cicho zamknęły.

Aislinn wyszła na środek dziedzińca. Księżycowa poświata odbijająca się w jasnych włosach otoczyła jej głowę srebrzystą aureolą. Wydawało się, że słyszy dźwięki, które nie docierają do uszu jej opiekunki.

Dziecko, jesteś chora... – zaczęła Merdice.

Nadjeżdża! – szepnęła nagle Aislinn.

Przerywany trzaskiem bata daleki grzechot drewnianych kół brzmiał niemal jak uderzenie pioruna. Stawał się coraz głośniejszy i bliższy. Dziewczyna zwróciła się w stronę odrzwi wielkiej zamkowej bramy, która miała pozostać zamknięta aż do powrotu pana Rufusa. Nic nie mogło się przez nie przedostać – a przecież w bramie kłębiła się ciemna chmura pobłyskująca wirującymi ognikami, która stopniowo przybrała kształt ogromnego, czarnego wozu o dwóch pełnych kołach, pokrytych znanymi Merdice symbolami. Ciągnął go wielki wół, szary, połyskujący i ociekający krwią. Zbliżał się ku nim nieubłaganie jak w koszmarnym śnie. Zakapturzony woźnica trzasnął batem tak głośno i z taką siłą, że podmuch powietrza szarpnął włosami i opończami Merdice i Aislinn.

Zielarka chwyciła dziewczynę za ramię i spróbowała odciągnąć ją na bok. Nie zdołała nawet ruszyć jej z miejsca. Czarny wóz zatrzymał się, a woźnica przywołał je ruchem bata. Po wszystkich metalowych częściach wozu pląsały niebieskie płomyki. Aislinn pociągnęła za sobą Merdice, nie zważając na jej protesty, które zagłuszył wiatr.


IV

W wozie byli wszyscy. Szmer przeszedł wśród martwo urodzonych i ich opiekunek, kiedy Aislinn zajęła swoje miejsce. Porozumiewano się bezdźwięcznie, a przecież Merdice słyszała ożywioną rozmowę. Nie zdawała sobie sprawy, że opuścili Malmgarth wśród huku wichury, trzasku piorunów, w niesamowitym świetle „błyskawic. Taki widok zobaczyli ci, którzy pozostali w zamku. Czarny wóz nie jechał, jak jego wykonany przez ludzi odpowiednik, po którejś ze zrytych koleinami dróg krainy Dolin, lecz unosił się w powietrzu, otoczony kłębami mgły.

Aislinn wytężyła wszystkie zmysły, by ustalić, dokąd są wiezieni.

Jedziemy na północ, w stronę Wielkiego Pustkowia, Merdice – powiedziała zaniepokojona. – Oddalamy się od bitwy, która toczy się pod Brettfordem. Mal i Rufus nie zdążą porozumieć się z pozostałymi wielmożami, zanim wróg wyląduje na naszym wybrzeżu. Dlaczego jedziemy na północ, kiedy konflikt ma miejsce na południu? – podniosła głos, by wszyscy mogli ją usłyszeć, ignorując zarazem Merdice, która starała się ją uciszyć.

Woźnica w szarej opończy odwrócił się, jego twarz majaczyła jak cień w głębi kaptura. Odpowiedział:

Jeżeli mieszkańcy High Hallacku nie zdołają się porozumieć w sprawie dowództwa armii, ich kraj znów zostanie zniszczony. Osobno nie zdołają się przeciwstawić uzbrojonym w straszną broń najeźdźcom z Alizonu.

Moglibyśmy im pomóc, zamiast jechać na Pustkowie! – nie ustępowała Aislinn.

Taki już ich los, skoro są uparci i głupi. Oni często tak wojują ze sobą, powodowani duma i podejrzliwością.

Śmiertelnicy rodzą się, żeby walczyć i ginąć w błahych sprawach. Staną do boju, skupiając na sobie całą uwagę wroga, my zaś tymczasem zajmiemy pozycje, żeby bronić tego, co zostało ukryte.

Aislinn pomyślała o Malu i nagły przypływ uczucia jak ożywczy wiatr musnął umysły martwo urodzonych, przywracając im swobodę wyboru i uwalniając spod wpływu woźnicy.

Moi rodzice i bracia zginą, jeżeli w jakiś sposób im nie pomogę – odezwała się Mearr. – Oni nigdy nie odwrócili się ode mnie.

Zawtórowała jej rosnąca fala protestów.

Zawróć i jedź na południe – Aislinn zwróciła się do woźnicy.

Chcesz się przeciwstawiać woli Dawnych Ludzi? Ja nie mogę ich nie posłuchać. Polecili mi przywieźć was do Miejsca Mocy i muszę to zrobić.

Rozkazuję ci zawrócić na południe albo nazwę cię twoim prawdziwym imieniem – odparła Aislinn. – Znam cię i nie boję się ciebie!

Słysząc te zuchwałe słowa, opiekunki martwo urodzonych skuliły się ze strachu, a Merdice spróbowała posadzić wychowankę na dnie wozu.

Aislinn! To jest bunt! Nikt nie walczy z Dawnymi Ludźmi w taki sposób! Nie możesz zmienić tego, co postanowili!

Czy Dawni Ludzie decydują o losie śmiertelników? – zapytała ją córka pani Eireny. – Czyż nie mamy wolnej woli i nie możemy robić tego, co uznamy za słuszne? Nawet nasi pobratymcy nie mają prawa twierdzić, że mieszkańcy High Hallacku muszą zginąć, by ocalić to, co zostało ukryte. Ja zaś twierdzę, iż nie zginą, jeżeli zawrócimy i przyjdziemy im z pomocą, tak jak powinniśmy. Pomimo wszystko, co nas od nich różni, jesteśmy śmiertelni tak jak oni. Odwracając się od nich, zdradzamy samych siebie!

Aislinn! – zawołała ze zgroza Merdice. – Nie możesz tak mówić! Sama nie wiesz, co robisz! Możesz skazać na zagładę nie tylko siebie, ale i pozostałych martwo urodzonych! Cała żmudna praca i dalekosiężne plany Dawnych Ludzi obrócą się wniwecz!

Może powinny – rzuciła któraś z opiekunek.

Umieszczenie takich dusz w śmiertelnych ciałach było błędem! Cóż to za ohydne połączenie mocy i emocji!

Zamilczcie! – rozkazała Aislinn. – Zawrócimy. Wszyscy znamy imię woźnicy i ja pierwsza je wypowiem.

Jesteś parodią mocy Dawnych Ludzi – syknął woźnica. – Nie, nie możesz wydać takiego rozkazu!

A jednak uczynię to – odrzekła spokojnie. – Masz na imię Weard i rozkazuję ci zawrócić.

Stanie się, jak rozkazałaś – odpowiedział z rezygnacją woźnica.

Zawróć, Weardzie! – zawołali chórem martwo urodzeni, podczas gdy ich przerażone opiekunki skuliły się na dnie wozu.

Weard smagnął powietrze batem, rozsiewając wokół ogłuszające grzmoty i błyskawice. Czarny wóz zakołysał się i zatrząsł jak statek na wzburzonym morzu i zawracając ze zgrzytem, omal się nie przewrócił. Wielki wół prychnął, roztrząsając strzępy opadającej z pyska piany i znów rzucił się do przodu.

Zawróciliśmy na południe, Merdice! – zawołała radośnie Aislinn, potrząsając opiekunką.

Coś podobnego nigdy dotąd się nie zdarzyło! – jęknęła zielarka. – Przeciwstawiliście się Dawnym Ludziom!

Nie – odezwała się Mearr. – Teraz to my jesteśmy Dawnymi Ludźmi. Sami podjęliśmy decyzję.

Jechali czarnym wozem, póki nie zrobiło się jasno, ale i wówczas nie mogli nic dostrzec poprzez kłębiące się wokół nich chmury. W końcu Weard odwrócił się i powiedział przez ramię do Aislinn:

Jesteśmy blisko celu. Wkrótce was tam zostawię i będziecie mogli wypróbować swoje umiejętności w walce z losem, który kieruje życiem tych śmiertelników.

Znajdziesz sobie jakąś kryjówkę i zaczekasz na nasz powrót – odpowiedziała córka pani Eireny.

Weard wybrał ruiny na szczycie wzgórza górującego nad Brettfordem, niedaleko od brzegu morza. Zielone łąki i pola otaczały zamek, broniony przez fosę i szańce, na których pasły się owce i bydło. Jedyną oznaką, iż dzieje się coś niezwykłego, były jasne chorągwie powiewające nad twierdzą ku czci znamienitych gości. Drużynnicy pana Brettforda w pełnym rynsztunku właśnie eskortowali zdążające do zamku poselstwo najeźdźców.

Brettford paktuje z wrogiem – szepnęli z niepokojem martwo urodzeni.

Aislinn badawczo przyjrzała się okolicznym wzgórzom. Drużynnicy z pozostałych włości trzymali się na dystans w rozrzuconych po zboczach obozowiskach, czekając na rozkazy swoich panów obradujących w zamku. Wróg tymczasem wyładowywał ze statków na brzeg ludzi i sprzęt.

W zatoce kołysały się cztery statki, w niczym niepodobne do ujrzanych kiedyś przez jedno z martwo urodzonych. Wszystkie były szare, głęboko zanurzone w wodzie i wyposażone w nieznane przyrządy zamiast masztów i żagli. Ich trzewia nieustannie wypluwały nieprzyjacielskich żołnierzy, którzy brodząc w płytkiej wodzie, wychodzili na brzeg. W dużym obozie kolejne oddziały piechoty ustawiały się w szyku. Na oczach Aislinn cztery małe statki przepłynęły przez zatokę i warcząc wypełzły na plażę. – Poruszały się bez żadnych widocznych środków napędu. Kiedy tak im się przyglądała, jakaś jej cząstka rozpoznała statki i istotę zagrożenia. Wśród tych cudzoziemców kryło się starożytne zło, którego zaczęła szukać za pomocą myśli, po kryjomu, ostrożnie, żeby nie ujawnić swojej obecności.

Oni przywołali jakąś moc – szepnęła. – Wyczuwam tam chłód, coś, czego nie umiem nazwać. Coś, co nie ma nic wspólnego ani ze śmiertelnikami z Krainy Dolin, ani z przybyszami.

Dotknęła ręką Merdice i jej opiekunka wydała zduszony okrzyk, kiedy Aislinn przekazała jej tę wizję. Starożytne zło żyło i nagle zdało sobie sprawę, że jest obserwowane. Podobnie reaguje niedźwiedź, który w środku zimy na odgłos polowania ocknął się w swojej gawrze. Zło czujnie jęło badać otoczenie, Aislinn tedy pośpiesznie wycofała swoje myśli.

Musimy wracać – zaszeptała Merdice. – Sami go nie przekonamy. Jest złe i bardzo stare!

My również jesteśmy starzy, a przecież nie ma w nas zła – odrzekła na to jej wychowanka. – Hwitanie, czy znasz imiona sztormów, a także powietrznych i morskich olbrzymów?

Syn kuglarza przyjrzał się badawczo zatoce i zakotwiczonym w niej nieprzyjacielskim statkom i jego oczy zabłysły.

Oczywiście, że znam imiona władców nieba i wody – oświadczył. – Najwyższy czas, żeby wystąpili przeciwko statkom, które wtargnęły w ich włości

Jeszcze nie, Hwitanie. Zabierz ze sobą Hagana i Ehrena – powiedziała Aislinn. – Mearr, Ana i Adall – wy pójdziecie brzegiem morza i odnajdziecie nieprzyjacielskie obozy. Wy zaś, Lilias, Eanraic i Kining, podążycie drogami odchodzącymi od zatoki i dogonicie tych żołnierzy, którzy już wkroczyli na ziemie High Hallacku. Znamy prawdziwe imiona wszystkich stworzeń, umiemy przyjąć ich postacie i możemy skierować powietrze, ziemię i wody przeciw najeźdźcom. Każdy kamień, każdy liść i gałązka musi wystąpić przeciw wrogom. Na lądzie musimy zesłać na nich katastrofy. W ten sposób pomożemy obrońcom. Zapędzimy ich z powrotem na statki, a te później odegnamy od naszych wybrzeży. Merdice i ja pójdziemy do Brettfordu i zjednamy sobie poparcie armii Krainy Dolin.

Pani. – Po raz pierwszy Merdice zwróciła się z szacunkiem do Aislinn. – Nie chciałabym, żeby któreś z martwo urodzonych wpadło w ręce Alizończyków i zła, któremu oni służą. Mogliby wykorzystać moc, która jest w was.

Boisz się, Merdice? Jeżeli wolisz iść z tamtymi, proszę bardzo, ja jednak muszę się udać do Brettfordu. Tam jest Mal i Rufus. Muszę ich ostrzec, że nie powinni zawierać rozejmu z najeźdźcami.

Moim zadaniem jest strzec ciebie, dokądkolwiek się udasz – odrzekła lojalnie Merdice. – Jeśli ty tam idziesz, ja z tobą, nawet jeżeli czeka nas pewna śmierć. – Wyjęła ostry sztylet z pochwy i wsunęła go do rękawa. – Nie wezmą nas żywcem – mruknęła pod nosem.

Aislinn nie czekała na zapadnięcie zmroku, mimo że jej opiekunka powtarzała tę radę aż do znudzenia. Nie kryjąc się podchodziły do zamku. Po drodze spotkały konny oddział Alizończyków z pobliskiego obozowiska. Jeźdźcy przyjrzeli się dziewczynie i staruszce z wilczym błyskiem w oczach. Broń trzymali w pogotowiu, jakby oczekując, że zostaną zaatakowani. Merdice prychnęła cicho, pogardliwie, i Aislinn bez trudu odczytała jej myśli. Ci żołnierze to zwykły alizoński motłoch, najemnicy o czystych tarczach, którzy zabiliby każdego, byleby cena była odpowiednia.

A oto gęsi do oskubania – zadrwił któryś, śmiejąc się złowrogo, reszta zaś mu zawtórowała. Jeźdźcy okrążyli Aislinn i Merdice, zagradzając im drogę.

Wynoście się! – warknęła zielarka. – To jest panienka Aislinn z Malmgarthu i marny będzie wasz los, jeśli spróbujecie ją skrzywdzić.

Alizończycy zaśmiewali się ordynarnie i jeden wyciągnął brudną rękę, żeby dotknąć włosów dziewczyny. Aislinn uchyliła się zręcznie i wypowiedziała na głos wspólne imię koni:

Hesturfljott!

Wierzchowce wrogów natychmiast zaczęły się wyrywać, stawać dęba i podrzucać zadami. Zaskoczeni jeźdźcy usiłowali nad nimi zapanować krzycząc i okładając je batami.

W tym są jakieś czary! – wrzasnął dowódca oddziału. – Przybyliśmy tu w pokoju, żeby prowadzić rokowania, a zostaliśmy zaatakowani za pomocą czarów!

Hesturfljott! Strjuka! – zawołała Aislinn, dodając do imienia rozkaz do biegu. Konie pomknęły, parskając dziko, a wokół ich rozszerzonych źrenic pojawiły się białe obwódki.

Wiedząc, iż Psy z Alizonu nie wrócą dopóty, dopóki zdoła porozumieć się z ich wierzchowcami, córka pani Eireny ruszyła w stronę szańców otaczających twierdzę.

Przy ufnie otwartej bramie Aislinn i Merdice zastały mieszaną wartę z Alizończyków i żołnierzy High Hallacku, podejrzliwie trzymających się w bezpiecznej odległości od siebie. Dwóch Psów o szczurzych twarzach zagrodziło im drogę lancami i obrzuciło nieufnymi spojrzeniami.

Odejdźcie! – rozkazała Merdice. – To jest pani Aislinn, narzeczona młodego pana Hroka. Nie odważycie się jej nie wpuścić.

Nie możecie tu wejść – oświadczył stojący bliżej Pies. – Nikomu nie wolno wejść, dopóki nasz wódz Beorg i kapłani są w środku. Nie wiemy, może knujecie jaką zdradę?

Alizończycy zaśmiewali się nieprzyjemnie, rzucając pożądliwe spojrzenia na Aislinn.

Żołnierze High Hallacku przysłuchiwali się uważnie tej wymianie zdań, pełni dezaprobaty wypisanej na twarzach.

Pozwólcie przejść tej damie – przemówił ich dowódca. – Weźmiemy na siebie odpowiedzialność, jeśli te kobiety zagrożą waszemu wodzowi i jego czarownikom. Nie dostrzegam w tej młódce nic przerażającego.

Nikt nie przejdzie! – warknął Pies, opuszczając niżej lancę. – To podejrzane, że pozwalacie jej przejść. Nie podoba mi się to.

Zachowamy rozejm, jeśli wy zrobicie to samo – odparował drużynnik Brettforda. – Czy oskarżacie nas, że go łamiemy?

Alizończycy ścisnęli mocniej lance i niepostrzeżenie przyjęli pozycje obronne. Aislinn wiedziała jednak, z jakiego metalu odlano ich broń i przemówiła doń. Lance wyrwały się z rąk właścicieli, tryskając snopami iskier.

To czarownice! – rozległ się wrzask któregoś z Psów; kurczowo zaciskał poparzone, bolące ręce.

Czwórka nieprzyjacielskich żołnierzy chwyciła łuki, ale córka pani Eireny wypowiedziała imię drzewa, z którego je sporządzono i wszystkie strzały chybiły. Niektóre nawet zawróciły i skierowały się ku łucznikom; Aislinn odpowiednio się w tym celu skoncentrowała, choć Merdice niecierpliwie szarpała ją za opończę.

Psy z Alizonu cofnęły się na bezpieczną odległość. Na ich zarośniętych twarzach malowało się niedowierzanie. Drużynnicy Brettforda w milczeniu otworzyli bramę, wpatrując się z zaskoczeniem w mijającą ich dziewczynę.

Przed wielką salą czaiła się szóstka wrogów, którzy z groźnymi spojrzeniami zastąpili kobietom drogę. Drzwi uchyliły się lekko i wysunęła się głowa następnego Psa z Alizonu, który rozglądał się podejrzliwie ponad szczytem tarczy. Aislinn nazwała drzewo, z którego desek zbito te drzwi; oba skrzydła nagle otworzyły się z takim trzaskiem, jakby uderzyła w nie jakaś mocarna pięść. Stojący na progu czterej Alizończycy cofnęli się z niedowierzaniem. Zbliżała się ku nim smukła dziewczyna o jasnych włosach, które spływały jej na ramiona, pozostając w ciągłym ruchu, jakby żyły własnym życiem. Jej postać zamigotała, zmieszała się z niezliczonym mnóstwem jakichś twarzy, kształtów i strojów, aż wreszcie przestali się orientować, z kim mają do czynienia. Cofali się przed nią krok za krokiem i tak weszła do wielkiej sali.

Wśród siedzących przy długim stole mężczyzn był pan Brettford, Hrok, Rufus i Mal. Wszyscy oni wstali, skonsternowani jej wtargnięciem.

Aislinn przemówiła, a jej głos odbił się echem od kamiennych ścian.

Panie Brettfordzie, panie Rufusie i wszyscy panowie z Krainy Dolin, nie zawierajcie żadnych układów z najeźdźcami. Tak szybko już zapomnieliście, co się stało za życia waszych ojców, kiedy to te same Psy z Alizonu napadły na High Hallack i go spustoszyły?

Hrok i jego ojciec wypowiedzieli półgłosem pierwsze oskarżenia:

Cóż to za kobieta? Czy to czarownica?

Ona włada mocami!

Wódz Alizończyków i jego trzej czarownicy w szarych opończach popatrzyli spode łba na Aislinn. Zbadała ich umysły i napotkała kryjącą się w nich ciemność, która cuchnęła złem.

Ci czarownicy zadają się z nieczystymi mocami – oświadczyła – a poza tym przybyli pod protekcją tamtych niesamowitych cudzoziemców. Wszystko to źle wróży Krainie Dolin.

Nie damy się zwieść żadnym dziwnym mocom, skądkolwiek pochodzą. – Pan Brettford wstał i gniewnie przywołał ruchem ręki swoich ludzi: – Wyprowadźcie Malmgartczyków i ich czarodziejkę za bramę i dopilnujcie, żeby tu już nie wrócili. Niniejszym zrywam z nimi wszelkie więzy, odrzucam wszystkie zobowiązania i wykluczam wszystkie przyszłe koligacje. Malmgarth przestał istnieć dla mieszkańców zamku Brettford.

Mal, stojący dotąd nieruchomo, odwrócił się jak osaczony wilk ku oskarżycielom Aislinn.

Głupcy! – warknął. – Pani Aislinn mówi prawdę! W głębi duszy dobrze o tym wiecie. Nie możemy zawrzeć rozejmu z Alizończykami i załogami tamtych niesamowitych okrętów, skoro i jedni, i drudzy pragną tylko naszej zguby. Niech wszyscy tu obecni wiedzą, że popieram panią Aislinn i każdy, kto ją atakuje, mnie atakuje.

Wyprowadźcie ją za mury! – Brettford nie zwrócił uwagi na słowa Mala. – Nie ma tu dla niej miejsca, gdyż swymi ohydnymi mocami może wyrządzić wiele zła niewinnym śmiertelnikom. I pomyśleć, że mój syn o mało się z nią nie ożenił!

Ona jest skażona czarami Dawnych Ludzi – dodał Hrok. – Mówią, że martwo urodzeni władają nieznanymi siłami.

Aislinn jest darem Dawnych Ludzi – odparował Mal – by nas chroniła przed wrogami i przed naszym szaleństwem.

Nie chcemy żadnych darów od Dawnych Ludzi – odrzekł pan Brettford. – Zabieraj swoją czarownicę i wracaj do Malmgarthu. Nie skoligacimy się z tymi, którzy zadają się ze złymi mocami.

Złymi mocami! – parsknął pogardliwie Rufus. – Nie ma nic złego w pani Aislinn, która jest dziedziczką Malmgarthu. Znam ją od urodzenia i nigdy dotąd niczego podobnego nie zrobiła. Jeżeli według ciebie to ma być zło, to Malmgarth nie powinien się do ciebie przyłączać!

Ja mówię to samo! – zawtórował mu Merelow, pan na Wealdmarze. – Sprzymierzam się z Malmgarthem i z panią Aislinn.

I ja – dodał pan na Traedwyth, robiąc krok do przodu i z brzękiem uderzając toporem w kamienną posadzkę. Sześciu innych wielmożów i ich głównych dostojników wystąpiło do przodu, żeby ogłosić swoje poparcie dla dziedziczki Malmgarthu.

Była to blisko połowa zgromadzonych i obie grupy spojrzały na siebie czujnie. Napięcie w sali wzrosło, gdy Beorg z Alizonu i jego świta odeszli z groźnymi minami. Naczelny czarownik, Duru, zatrzymał się na chwilę przed Aislinn i utkwił w niej wzrok, próbując odczytać jej myśli i ocenić siły. Wzdrygnęła się pod tym nieczystym dotknięciem i odparowała atak.

Jeszcze się spotkamy – mruknął mijając ją.

Aislinn zbliżyła się do stołu i omiotła siedzących po obu stronach mężczyzn gniewnym spojrzeniem.

Nadal się kłócicie, a powinniście się zjednoczyć, gdyż najeźdźcy ujadają przed naszymi drzwiami – powiedziała. – Poza mną jest jeszcze tylko dziewięcioro martwo urodzonych. Przebywają teraz wśród wzgórz, zawracając wroga najlepiej, jak potrafią, inni usiłują nie dopuścić, żeby załogi niesamowitych statków wysadziły na ląd więcej nieprzyjacielskich żołnierzy.

Nie jest ich zbyt wielu – odrzekł pogardliwie Brettford – i mają mało koni. Co mogą zrobić, gdy każdy z nas ma pod swoimi rozkazami pięćdziesięciu ludzi?

Nie jest ich wielu, ale mają broń, jakiej nigdy nie widzieliśmy – oświadczyła Aislinn. – Musicie zaraz odwołać swoje drużyny ze wzgórz, zanim cudzoziemcy i ich jeżdżące po lądzie statki ruszą na naszą ziemię. Już nie pamiętacie, co stało się w czasach waszych ojców, kiedy Alizończycy zniszczyli Krainę Dolin, zalewając ją krwią i dokonując masowych morderstw?

Podczas gdy wy się spieracie, Beorg gromadzi swoich, szykując się do ataku – wtrąciła Merdice. – Jak długo jeszcze zamierzasz siedzieć i strzępić język, Brettfordzie?

Połowa z nas gotowa jest bronić naszej ziemi – powiedział Rufus ponuro. – Niech ci, którzy nie boją się walczyć o życie i wolność, skupią się pod swoimi sztandarami, a Malmgarth poprowadzi was do zwycięstwa!

Panowie na Wealdmarze, Traedwyth, Ulfmaer i Faerwoldzie wzięli na ramiona broń i wyszli na dziedziniec za Rufusem i Malem. Natychmiast osiodłano i przyprowadzono ich konie. Ruszali już z kopyta, gdy rozległ się okrzyk z blanków. Wstrzymali konie.

Zbliżają się! Beorg i jego Psy, i jakaś machina!

Za późno! Wpadliśmy w pułapkę! – jęknęła Merdice.

Nie wpadliśmy – odpowiedział Mal. – Jest ich mniej niż nas. Zapędzimy ich z powrotem do morza. Nie dostaną nawet piędzi naszej ziemi.

Aislinn zarekwirowała dla siebie konia i wskoczyła na siodło, nim Merdice czy ktokolwiek inny zdążyłby zaprotestować. Szepnęła mu coś do ucha i skierowała się w ślad za Malem. Nie sprzeciwił się temu żaden z wojowników. Tylko Mal spojrzał na kuzynkę z dezaprobatą, wiedząc skądinąd, iż nic nie zdoła zmienić jej decyzji. Na wszelki wypadek zbliżył się do niej, obserwując czujnie wroga.

Oddział żołnierzy wraz z jedną z wojennych machin zbliżał się ku głównej bramie Brettfordu. Na przedzie jechało dziesięciu Alizończyków, a ich hełmy i tarcze zdobił wizerunek jaszczurkopodobnego stwora. Za jeźdźcami maszerowało dziesięciu piechurów, za nimi zaś podążała dziwna machina o groźnym wyglądzie. Poruszała się jak mały statek bez żagli, warcząc i zgrzytając.

Malmgarthowie i ich sprzymierzeńcy opuścili podcienie bramy i zatrzymali się, patrząc na wrogów, którzy właśnie zbliżali się do pierwszego szańca. Gdyby twierdza była należycie obsadzona, oddział harcowników wciągnąłby napastników w zasadzkę i w krótkim czasie rozprawił się z taką garstką.

Aislinn nie odrywała wzroku od nacierających. Niespokojny wiatr szarpał jej włosy. Głosy martwo urodzonych zaszeptały w jej uszach.

Wróg wylądował w Arnwoldzie – powiedziała Aislinn, skinieniem głowy wskazując na południe – i liczący dwudziestu żołnierzy oddział podąża w głąb kraju. Jeszcze więcej znajduje się na zachodzie, gdzie dotarli już do Waleis.

A ci tutaj? – zapytał Mal.

To zwyczajni żołnierze i zwyczajne konie. Ale ta machina, która jeździ na kołach o własnych siłach, to coś zupełnie innego. Nie znam imion metali, z których ją wykonano. Dla mnie są one bezimienne. Wewnątrz niej jest dwóch ludzi załogi. – Dotknęła myślą ich umysłów, które najpierw zareagowały ciekawością, a później nagłym gniewem i pośpiesznym wycofaniem się. Fala dotkliwego chłodu przeszła ciało dziewczyny, chłodu nie z tego świata. Był równie groźny jak ciemność, którą wyczuła w słowach Beorga.

Niezwykła machina zatrzymała się i skierowała podobny do pyska przód w stronę jeźdźców. Alizońscy wojownicy ustawili się po obu jej stronach, a Beorg podjechał do Rufusa i Mala z zadufaną miną.

Ta twierdza wpadnie nam w ręce przed nocą – powiedział, spoglądając na nich złośliwie. – Zabierajcie się stąd ze swoją czarownicą i ukryjcie wśród wzgórz, chyba że jesteście gotowi dziś umrzeć. Dokądkolwiek pójdziecie, wykurzymy was jak lisa z nory.

To wy zostaniecie dzisiaj rozpędzeni na cztery wiatry, które rozwieją alizońską sieczkę! – odpowiedział Rufus.

Pożałujecie tej decyzji – oświadczył Beorg, ściągając wodze i usuwając się z drogi machinie wojennej.

Przez długą chwilę nic się nie poruszało. Z wnętrza niesamowitego pojazdu dobiegały ciche trzaski.

Nagle Aislinn wymówiła jedno słowo i wszystkie stojące obok niej i za nią wierzchowce odskoczyły na boki. W tym właśnie momencie z alizońskiej machiny trysnął słup dymu, któremu towarzyszył gwałtowny wybuch. Kamienny filar głównej bramy Brettfordu, przed którym dotychczas stali, rozprysnął się na odłamki. Konie już nie potrzebowały ostrzeżeń Aislinn – ruszyły w panice, parskając i przewracając oczami z przerażenia, a jeźdźcy daremnie próbowali je okiełznać.

Rumak Aislinn jak szalony rzucił się w bok, w fontannie żwiru runął w dół nasypu i ryjąc bruzdę, zatrzymał się na kolanach. Wysadzona z siodła dziewczyna przeleciała nad głową zwierzęcia i wylądowała na kupie kamieni. Leżała oszołomiona i jęczała z bólu, słysząc tylko bezsensowny łoskot w uszach. Spróbowała unieść się na rękach i kolanach, ale ziemia zakołysała się pod nią.

Malu! – zawołała rozpaczliwie, próbując go dostrzec wśród falujących wokół niewyraźnych postaci.

Mal i jego towarzysze już zdołali nieco uspokoić przestraszone wierzchowce i zaczęli się właśnie gromadzić pod osłoną szańca, kiedy usłyszeli jej wołanie. Mal pchnął ku niej konia, lecz tymczasem alizońska machina wojenna z turkotem ruszyła znów do przodu. Później zatrzymała się, zwracając pysk w stronę zamkniętej teraz bramy. Jeszcze jeden wybuch i wielkie wrota rozpadły się, a spłoszone konie znów poniosły. Mal zeskoczył ze swego rumaka i pobiegł do Aislinn. Alizończycy jednak odgadli jego zamiary i zastąpili mu drogę, unosząc topory i obnażone miecze. Pozostający w tyle sprzymierzeńcy Malmgarthów popędzili ociągające się konie, ale już nie zdążyli na czas. Doszło do krótkiej, zaciętej walki. Nieprzyjacielski miecz płazem uderzył młodzieńca w głowę, tak że ten zachwiał się ogłuszony. Pozostawili go tak i zwrócili się przeciwko żołnierzom z Krainy Dolin, którzy ustąpili pola. Alizończycy zamierzali ich właśnie ścigać, gdy zatrzymał ich rozkaz jednego z trójki czarowników jadących tuż za niesamowitym pojazdem.

Beorgu! Pozwól im ujść z życiem – rozkazał Daru. – Zobaczmy, kogo schwytaliśmy! – dodał.

Pobrzękując zawieszonymi u pasa atrybutami swego fachu, wśród których były dziwaczne symbole i sakiewki, czarownik zatrzymał się przy Aislinn, która mogła już siedzieć na tyle pewnie, by odpowiedzieć mu wyzywającym spojrzeniem. Na jej posiniaczonym, podrapanym czole rósł duży guz.

Duru w powietrzu nakreślił rękami znaki, które jarzyły się przez chwilę, oświetlając jego pomarszczone oblicze ponurym, widmowym blaskiem. Aislinn odniosła wrażenie, że ten starzec nie nazbyt rozsądnie dobrał się do zakazanych sekretów ziemi.

Ja nazywam się Duru. A co ty tu robisz, niewiasto z Dawnego Ludu? – powiedział z martwym uśmiechem. – I to w takiej słabowitej postaci? Czyż nie wiesz, jak łatwo śmiertelne ciała cierpią i umierają? A może zrobiłaś to z ciekawości, gdyż chciałaś poznać ból?

Aislinn olbrzymim wysiłkiem woli podniosła się, zapanowawszy nad bólem posiniaczonego ciała. Alizoński czarownik był wrogiem Malmgarthu i wszystkiego, co kochała, a zarazem wrogiem mocy Dawnego Ludu skupionej w jej kruchej, śmiertelnej postaci. Rozpoznała, kim był i jakie siły nim rządziły. Ten człowiek służył złu – podobnie jak Merdice Dawnym Ludziom – ale, w przeciwieństwie do córki pani Eireny, nie władał czystą Mocą.

Jesteś nieczystym stworem, Duru – powiedziała pogardliwie. – Nie masz nade mną władzy.

Nie mam? Czyż nie masz ciała i czy nie jesteś śmiertelna? – Czarnoksiężnik ruchem ręki przywołał alizońskich wojowników. – Zabierzcie ją i nie dajcie się zwieść jej sztuczkom. Będzie próbowała nakłonić was do uwolnienia jej. Już wkrótce się przekona, że postać, którą przybrała, jest dostatecznie ciężkim więzieniem.

Dwaj mężczyźni chwycili dziewczynę za ramiona i pociągnęli za sobą, nie zdając sobie sprawy, że Aislinn stawia opór między innymi dlatego, iż jej obolałe ciało mogło poruszać się tylko z wielkim trudem. Zagryzając wargi, nie pozwoliła sobie nawet na najcichszy okrzyk, najmniejszą oznakę słabości.

A co z tym? – zapytał jeden z żołnierzy, trącając nogą leżącego nieruchomo Mala.

Zabierzcie i jego – odpowiedział Duru, przyjrzawszy się uważnie bladej twarzyczce Aislinn. – Przybył na pomoc tej damie. Może wiele dla niej znaczy. Słabi śmiertelnicy często niepotrzebnie się przywiązują do im podobnych.

Aislinn niczym nie dała po sobie poznać, iż jego podejrzenia są słuszne. Alizończycy przerzucili przez koński grzbiet nieprzytomnego Mala i wsadzili córkę pani Eireny na drugiego. Duru ujął wodze wierzchowca Aislinn, uniemożliwiając jej w ten sposób ucieczkę na krótkim odcinku drogi dzielącym ich od twierdzy.

Machina wojenna z turkotem jechała w awangardzie. Alizońscy wojownicy podążali za nią z dzikimi okrzykami triumfu, gdy roztrzaskała wielkie wrota, całkowicie zrywając je z zawiasów. Nieliczni obrońcy zasypali ją strzałami i lancami, które odskakiwały, nie robiąc jej nic złego. Skoro tylko dziwny pojazd znalazł się na dziedzińcu, rozległo się więcej szybko następujących po sobie wybuchów.

Na zewnątrz murów Rufus i jego sprzymierzeńcy stali pełni niepewności. Z jednej strony, pragnęli odbicia jeńców, a z drugiej, byli świadkami, że potrzebują posiłków.

Ktoś musi zanieść miecz wojny do pozostałych – Rufus podniósł obwiązany barwnymi wstęgami brzeszczot. – Powie im, że nadszedł czas oblężenia i bitew. Wprawdzie Alizończycy zajęli Brettford, ale nie zda im się to na wiele, jeżeli nikt nie zdoła do niej przeniknąć ani jej opuścić. Beorg i jego czarnoksiężnicy są w istocie naszymi więźniami. Ich natarcie w głąb kraju załamie się, jeśli ich tu uwięzimy.

W ciągu trzech następnych dni drużyny panów na Wealdmarze, Traedwyth, Ulfmaerze i Malmgarcie połączyły się i obiegły zamek. Żołnierze zeszli ze wzgórz ku twierdzy, początkowo rozglądając się podejrzliwie, zaniepokojeni pogłoskami o trzęsieniach ziemi, powodziach, lawinach i błyskawicznie wybuchających pożarach. Wydawało się, że sama natura zbuntowała się przeciw najeźdźcom, osaczając ich ze wszystkich stron z wyjątkiem jednej – brzegu morza, skąd przybyli.


V

W zamku Brettford Aislinn niecierpliwie krążyła po niewielkiej przestrzeni, w której ją uwięziono – pięcioramiennej gwieździe, na której krańcach paliły się cuchnące świece. Kiedy próbowała przekroczyć linię gwiazdy, zatrzymywała ją jakaś siła, jakby niewidzialna ściana. Duru obserwował dziewczynę, rozkoszując się całym tym widokiem, a jego radość mąciły tylko niepomyślne meldunki z bitwy toczącej się pod murami zamku.

Wasi wojownicy otoczyli nas – zadrwił – ale ich wysiłki okazują się bezowocne i niepotrzebne w zestawieniu z naszą potęgą. Mamy dwustu świetnie wyszkolonych żołnierzy oraz cztery takie machiny, jaką sama widziałaś. Każda jest równie potężna jak stu wojów uzbrojonych w łuki i miecze.

Ich potęga na nic się nie zda, jeżeli sama natura im się przeciwstawia – odpowiedziała Aislinn. – Skały, drzewa, woda, powietrze i sama ziemia zadrży i rozewrze się, by ich pochłonąć. Morze i zamieszkujący je olbrzymy czekają tylko na nasz rozkaz. My, martwo urodzeni, zostaliśmy stworzeni do obrony tego, co ukryli Dawni Ludzie. Teraz zaś bronimy tych, których kochamy. Tym razem najeźdźcy nie podbiją Krainy Dolin.

Duru prychnął gniewnie, poirytowany jej słowami, gdyż wiedział, że mówi prawdę. Słyszał o pomrukującej ziemi i na własne oczy widział ognie i błyskawice wśród wzgórz. Woda w spokojnej dotąd zatoce burzyła się. Silna wichura uniemożliwiała Alizończykom wysadzenie reszty żołnierzy na brzeg. Grzbiety zwieńczone płetwami i kolcami wyłaniały się na powierzchnię morza, jakieś wielkie, nieznane stwory krążyły wokół statków. Mimo to czarnoksiężnik ciągnął arogancko:

Nadaj posłanie do swoich współplemieńców, rozkaż im, by nas przepuścili, gdyż w przeciwnym razie zginiesz razem z naszym drugim jeńcem. Zresztą wielu z nich polegnie, jeżeli nasze oddziały zawrócą, żeby uwolnić od oblężenia zamek Brettford. Ich krew spadnie na twoją głowę, chyba że każesz im się poddać.

Oni nie przyjmą takiego rozkazu – odparła na to Aislinn. – Zresztą, gdybym go nawet wydała, zasłużyłabym na śmierć.

Zastanawiam się, czy pozostaniesz taka arogancka, kiedy postanowię wydać na tortury – lub śmierć – twojego towarzysza.

Rób, co chcesz, ale rezultat może być inny, niż się spodziewasz – odparowała. W jej oczach pojawił się niebezpieczny błysk i Duru skrzywił się, jakby smagnięty niewidzialnym biczem. Aislinn nie zdradziła się ze swym zaskoczeniem, czarnoksiężnik więc pośpiesznie odwrócił się, próbując ukryć swoją reakcję pod pozorem zniecierpliwienia.

Chcemy tylko przejść przez wasze ziemie na północ – ciągnął, odzyskawszy panowanie nad sobą. – Może jednak moglibyśmy dojść do porozumienia. Bezpieczne przejście dla nas wszystkich do Wielkiego Pustkowia – a unikniecie rozlewu krwi. Sadzę, że mogłabyś nam to zagwarantować – nawet z nami nie współpracując. Postąpisz rozsądnie, zgadzając się zaprowadzić nas do tego, co pragniemy znaleźć. Wtedy nic złego nie stanie się tym, którzy są ci drodzy.

A potem, gdy już znajdziecie to, co jest ukryte?

Naturalnie uwolnimy ciebie i twojego towarzysza. Wszyscy, których schwytaliśmy w Brettfordzie, zostaliby uwolnieni – dodał wylewnie. – Tylko z powodu twoich niedorzecznych skrupułów tkwią jeszcze w zamkowych lochach.

Aislinn odpowiedziała powoli, skupiwszy uwagę na ostrzeżeniu, które przekazał jej wewnętrzny głos.

Ludzie obsługujący machiny wojenne i statki nie są tacy jak my. Przybyli z daleka przez dziwną bramę. Szukają następnej, by sprowadzić więcej sobie podobnych do naszego świata. Czyż nie wiesz, że zabiją cię podobnie jak innych, gdy tylko załogi ich statków znajdą się na naszej ziemi? Oni są zupełnie obcy, a niesamowita broń czyni ich bardzo potężnymi. Nie pozwolą nam żyć w pokoju między sobą, choćbyśmy nawet tego chcieli.

Duru roześmiał się szczekliwie.

Nie przestraszysz nas takimi przemowami.

Najmądrzej byłoby – wtrącił drugi czarownik, szarpiąc długą, siwą brodę – gdybyśmy udowodnili załogom statków naszą dobrą wolę, prowadząc ich bez przymusu do bramy na Wielkim Pustkowiu. A jeśli nie całkiem dobrowolnie, to przynajmniej zachowując pozory dobrowolności.

Nie pokażę wam tego miejsca – oświadczyła Aislinn. – Takie nieczyste stwory jak wy nie mogą się do niego zbliżać. To zakazane.

Nic nie jest zakazane, jeżeli ma się dość mocy – odparł Duru i dał znak swoim towarzyszom. – Udamy się do wielkiej sali. Zbliża się pora zaspokojenia mocy, które tam przebywają, siłami życiowymi jeszcze jednego człowieka. Przyprowadźcie staruchę, którą pojmaliśmy. Nie będzie to wielka strata dla nikogo. Zaprowadźcie tam też panią Aislinn, żeby przekonała się, jak daremne są jej protesty.

Otaczająca Aislinn niewidzialna ściana zniknęła, kiedy padło jakieś nie znane jej słowo. Czarnoksiężnicy jak jeden mąż poruszyli swymi laskami z nie znanego Aislinn drzewa i córka pani Eireny poczuła się pchnięta do przodu. Nie znała natury siły, która ją więziła, i owładnęła nią bezradność.

Duru otworzył drzwi do wielkiej sali i odszedł na bok, ruchem ręki nakazując pozostałym wejść do środka. Aislinn natychmiast zrozumiała, że znalazła się we władztwie mocy równie wielkiej jak jej własna. W przestronnej komnacie było prawie ciemno, gdyż przez wąskie okna docierało tu z zewnątrz niewiele światła. Wydzielające smrodliwy dym świece o nieprzyjemnej dla oka barwie paliły się na krańcach pięcioramiennej gwiazdy, którą narysowano na posadzce. Obrzuciła spojrzeniem salę w poszukiwaniu źródła emanacji zła, które uderzało w nią, badając, szukając słabych miejsc w jej zabezpieczeniach. Wrodzone zdolności jak tarcza chroniły ją przed wirującymi wokół niej dziwnymi głosami, które docierały z bezkształtnego środka pentagramu, gdzie zawisło coś falującego, ciemniejszego niż najgęstszy mrok.

Trójka czarnoksiężników nabrała sił w pobliżu źródła ich mocy. Siwowłosi, siwobrodzi, o pomarszczonych obliczach gorzeli pragnieniem znalezienia największej z mocy. Aislinn poczuła, że ich myśli atakują jej umysł, starając się odkryć jej sekret. Sekret tego, co zostało ukryte na Wielkim Pustkowiu.

Jeden z czarowników oddalił się i wrócił po chwili, brutalnie ciągnąc Merdice.

To nędzna ofiara – zauważył. – Na jej kościach prawie nie ma mięsa – w potocznym rozumieniu tego wyrazu.

Wielkiemu Głosowi nie chodzi o mięso – odpowiedział Duru, a jego oczy płonęły wewnętrznym żarem, gdy rozpalał ogień w przenośnym piecyku. – Pragnie on energii życiowej, którą posiadają wszystkie żywe istoty. Pożywia się w chwili, gdy któraś z nich jest zabijana.

Wyjął długi, ostry nóż i ze wzrokiem wbitym w pentagram wymawiał słowa inwokacji. Aislinn próbowała dotknąć myślą umysłu Merdice, lecz ta skarciła ją:

Nie karm tego swoim strachem! – Ciemność zgęściła się, przybierając prawie możliwy do rozpoznania kształt. Na znak Duru podprowadzono Merdice.

Aislinn odchyliła do tyłu głowę i używała mocy swego głosu:

Stójcie! Uwolnijcie tę kobietę! Planując to morderstwo, popełniacie wielki grzech! Potężne siły powstają przeciw wam w chwili, gdy to mówię.

Jej głos spłaszczył i wygiął do tyłu płomienie świec, ale ich nie zgasił. Stojący w środku czarnoksiężnik zdołał jednak zrobić krok do przodu. Z jego zwiędłych ust wydobył się chrapliwy, przyprawiający o ból gardła głos, który nie był jego głosem:

Kim jesteś, ty, która rzucasz wyzwanie moim sługom?

Pozostanę dla ciebie bezimienna. Nie masz prawa tu przebywać. Rozkazuję ci odejść przez moc Dziewięciu Wielkich Imion!

Przywołano mnie – z głębi mroku dotarła do niej dudniąca odpowiedź, a człowiek służący złej mocy za medium zatrząsł się jak w febrze.

Cóż za głupota! – syknęła Merdice. – Duru, budząc ze snu tego stwora, okazałeś się skończonym głupcem!

Czarnoksiężnik uśmiechnął się zimno i rzekł:

Ugnij się przede mną, a będziesz żyć. Staw mi opór, a zginiesz na zawsze, pochłonięta przez Wielki Głos.

Jakaś siła zmusiła Aislinn do zrobienia dwóch kroków, lecz zebrawszy siły, zdołała oprzeć się temu przyciąganiu.

Ty nie możesz mi rozkazywać. Te robaki, które cię przywołały, są twoimi niewolnikami, ale ja nie. Im do woli rozkazuj – powiedziała z pogarda.

Obrzuciła spojrzeniem postacie w szarych opończach, czując chłód zła emanującego z ich błyszczących, pozbawionych duszy oczu. Głos, który wezwali, zawładnął nimi całkowicie.

I głos ten przemówił:

Weźcie ją i przyprowadźcie do mnie.

Ruszyli do przodu, wyciągając ku dziewczynie szponiaste ręce, a ich fale mocy uderzały w nią bez przerwy. Na mgnienie Aislinn ośmieliła się zarzucić w nie myślową sondę w poszukiwaniu czegoś, czego imię znała. Opierali się zaciekle, zdołała jednak wyłowić w umyśle najsłabszego pojedynczą, pełną strachu myśl:

Moc i uczucie! Czy ona o tym wie?

Nie boję się zbliżyć z własnej woli do tego stwora – powiedziała, unikając dotknięcia ich pożółkłych starczych dłoni.

Odwróciwszy się plecami do czarnoksiężników, ruszyła w stronę nicości, jak ciemna chmura unoszącej się we wnętrzu pentagramu. Nakreśliła ręką symbol, który rozjarzył się niebieskim światłem i zawisł przed nią w powietrzu.

To cię tutaj nie ochroni – warknął czarownik-medium i zadrżał na całym ciele, gdy przemówił przez niego jego władca. – Rozkazuję ci wskazać nam ukrytą bramę na Wielkim Pustkowiu albo spotka cię taki sam los jak tych, którzy próbowali opierać się mojej potędze.

I oto zła moc pozwoliła jej ujrzeć przelotnie innych jeńców uwięzionych w jakimś ciemnym miejscu otoczonym żarem i zimnem. Rozpoznała wśród nich Mala i jej myśl skoczyła ku niemu jak iskra ze smolistego polana. Przez sekundę widziała jego twarz, na której odmalowało się zaskoczenie, i zdążyła wyszeptać jego tajemne imię:

Asmerillionie!

Wtedy Głos zagrzmiał wokół, zaryczał z bólu i wściekłości, potrząsnął trójką swoich sług, którzy złapali się za podobne do trupich czaszek głowy i skręcali w męce. Uderzył w Aislinn wybuchem niszczącej życie abnegacji. Merdice złapała ją za ramię, szepcząc:

Posłuż się gniewem jak bronią! Ten stwór nie zna emocji. Nigdy nie był człowiekiem.

Dziewczyna przywołała wściekłość i wolę życia, a ciemność się wycofała. Następnie poszukała myślą Mala i znalazła go ukrytego w jakimś zakątku twierdzy. Stał teraz wzburzony przed drzwiami, które uniemożliwiały ucieczkę zarówno jemu, jak i pozostałym więźniom.

Asmerillionie, wyjdź! – zawołała Aislinn w przypływie gniewu.

Czarownicy drgnęli jak szarpnięte marionetki, chwiejnym krokiem ruszyli do przodu, by po chwili, chwiejnie się cofnąć przed furią młodej władczyni Mocy.

Uwolnij więźniów i odejdź! – syknęła z wściekłością do przeciwnika. – Jestem martwo urodzoną niewiastą Dawnego Ludu, podwójnie chronioną przed wszystkim, co nie ma imienia!

Wróg warknął, schwycił Duru i potrząsnął nim, jak pies potrząsa szczurem. Aislinn wyczuła lęk czarownika, którym zaczęła się sycić wygłodzona moc. Za moment niewidzialny dotąd stwór rozszerzył się, napęczniał i omal nie przedarł przez mur obronny ze świec i płomienia. Miał teraz postać, wiele postaci i wszystkie potworne i zniekształcone.

Asmerillionie! Wyjdź! Przemów! – rozkazała znów córka pani Eireny, przesyłając myślą prawdziwe imię drzewa, z którego zrobiono drzwi jego wiezienia.

W głębokim lochu, znajdującym się w najstarszej części zamku, przez wieki rozbudowywanego na tym samym miejscu, Mal uległ przemianie, a esencja życiowa buchała zeń jak para ze spoconego konia. Przemówił do drzwi i deski nagle oderwały się od żelaznych sztab. Brettford, Hrok i reszta nadal stali bez ruchu, przytuleni do ściany, wpatrzeni z osłupieniem w Mala i drzwi.

Asmerillionie! – Znowu dotarł do młodzieńca drżący głos i jego cała istota odpowiedziała na to wezwanie. Rzucił się ku zniszczonym drzwiom, prosto na alizońskiego wojownika, który miał pilnować więźniów. Oszołomiony wybuchem Alizończyk za późno sięgnął po miecz. Mal już skoczył na niego jak kot. Wydawało mu się, że oto ziściły się dziecinne marzenia: jego siły nie mają granic i żaden wróg nie może go dotknąć, tak wielkie są jego szybkość i moc. Wyrwał przeciwnikowi broń i zatrzymał się tylko po to, by krzyknąć do pana Brettforda i pozostałych towarzyszy niedoli:

Idźcie za mną, jeśli wam życie miłe!

Ten okrzyk wyrwał ich z szoku i pośpieszyli za nim, zachęceni do czynów przekraczających ich wyobrażenie. W podziemnych korytarzach zamku pokonali Psy z Alizonu, odbierając im broń i pozostawiając za sobą zabitych i rannych. Kiedy zaś dotarli do schodów prowadzących na powierzchnię ziemi, stoczyli bój z dwukrotnie liczniejszym oddziałem wroga. Mal szedł na czele, niezmordowanie wymachując mieczem.

Asmerillionie! Wzywam cię! – W umyśle Mala wciąż rozbrzmiewało wołanie Aislinn.

Kiedy krótkie, zacięte starcie przed schodami się skończyło, ośmiu Alizończyków leżało martwych lub właśnie konało, a trzech uciekało na oślep.

Za nimi! – wysapał ogarnięty żądzą krwi Hrok, jednakże czekając na rozkaz Mala.

Pozwól im odejść – odparł tamten. – Teraz musimy zdobyć wielką salę. Tam jest Aislinn.

Przedtem wszakże należało przebyć zamkowy dziedziniec, który zaroił się od zajmujących pozycje bojowe Alizończyków. Mal naliczył ich piętnastu, nie wziął bowiem pod uwagę dwuosobowej załogi machiny bojowej, która nagle ożyła i ruszyła do przodu, kręcąc pyskiem. Ze znajdującej się pod nim szczeliny wystawała gładka, czarna rura. Z rury wydobył się kłąb dymu, któremu towarzyszył głośny wybuch. Jeden z drużynników Brettforda zginął na miejscu. Siła eksplozji odrzuciła go do tyłu, gdy na próżno przyciskał ręce do piersi, żeby zatamować tryskającą z niej krew. Tam, gdzie uderzył niewidzialny pocisk, jakby się rozpadł bruk, a na drzwiach i kolumnach pojawiły się głębokie wyszarpane dziury. Mal i jego towarzysze przylgnęli do ścian i podpór, a potem, kuląc się, uciekli przed śmiercionośną machiną, która krążyła wokół dziedzińca. Alizończycy wznosili okrzyki radości, nie wychodząc jednak ze swych kryjówek, jakby i oni obawiali się metalowego potwora.

Żołnierze High Hallacku szybko wycofali się z dziedzińca, a przepełniający dotąd ich serca gniew i zapał ustąpiły miejsca osłupieniu i strachowi.

W wielkiej sali Aislinn i jej przeciwnicy usłyszeli odgłosy toczącej się na zewnątrz walki.

Twoi barbarzyńcy uciekli – powiedział Duru. – Każ im zaraz się poddać, albo wszyscy zginą!

Przybyłam tutaj, by uwolnić moich współplemieńców!

Twoich współplemieńców... – powtórzył Głos za pośrednictwem jednego z czarowników. – Jeżeli nie są oni twoimi niewolnikami, to na pewno nie są z tobą spokrewnieni. Tak jak ja pochodzisz ze starożytnego ludu, chociaż nosisz ludzką postać.

Ja jestem także człowiekiem! – zawołała z dumą Aislinn.

Ci ludzie są niczym – upierał się Głos.

Zniszczę cię, żeby ich ocalić – odpowiedziała dziewczyna, posyłając palącą ogniem myśl ku uwięzionej w pentagramie ciemnej chmurze. Powodowana gniewem wymówiła imiona stojących lub leżących luzem w sali przedmiotów, wzniecając istna burzę latających kubków, stołków, ławek i broni. Nawet zawieszone na ścianach gobeliny zatrzepotały jak oszalałe, a wydobywająca się z protestujących głośno harf, lutni i fletów kakofonia rozdarła powietrze. Sylwetka Aislinn zamigotała, w przeciągu kilku sekund pojawiły się drżące obrazy setek twarzy i strojów, później zaś otoczył ją nimb blasku.

Zła moc zaś zagrzmiała na całą salę:

Ty i ja jesteśmy dawnymi wrogami! Nie próbuj mnie zwodzić swymi sztuczkami! Twoja ludzka natura kala twoją moc, gdy posługujesz się tymi dziwnymi zjawiskami! To obrzydliwe!

Wracaj do swojej studni ciemności – rozkazała Aislinn. – Tylko najmądrzejsi będą znać sekret bramy, a najmądrzejsi nigdy nie są najgorszymi. – Nimb wokół niej buchnął czarnym dymem, kłębiąc się ze wzburzenia.

Zginiesz razem ze swoimi śmiertelnymi siostrami i braćmi – syknął Głos. – Wszyscy będziecie do mnie należeć i wtedy przestaniecie cierpieć.

W tejże chwili posiniaczonym, poranionym ciałem Aislinn szarpnął gwałtowny ból. Uratowała ją duma. Zagryzła wargi i przysięgła sobie w duchu, że nie da nic po sobie poznać. Otaczający ją nimb stał się czerwony, poprzeszywany czarnymi wirami.

Teraz przeciwnik na moment ukazał jej dziedziniec zamku, gdzie triumfujący Alizończycy przyparli do muru Mala i jego towarzyszy. Machina bojowa warczała jak wygłodniała bestia nad zdobyczą.

Zginą, jeśli ich nie uratujesz – szeptał Głos. – Powiedz tylko słowo, a zostaną uwolnieni. Jeżeli się zawahasz, wszyscy umrą.

Na oczach Aislinn pociski wystrzelone z alizońskiej machiny trafiły żołnierza High Hallacku. Patrzyła, jak konał, nim wróg nie zasłonił jej tego widoku.

Nie ulegaj! – warknęła Merdice. – Złość się, wściekaj! Płacz nad umierającymi! To twoja broń! Posłuż się nią!

Asmerillionie! – Aislinn ostrożnie skierowała myśl w stronę dziedzińca i ujrzała jasny błysk, gdy dotknęła umysłu Mala. Wyczuła jego gniew zwrócony przeciw Psom z Alizonu i ich machinie, wściekłość z powodu śmierci towarzyszy i wolę życia, zagłuszającą strach i wszelkie wątpliwości. Na dźwięk swego prawdziwego imienia skoczył na równe nogi, znów emanując nadludzką mocą, która napełniła otuchą serca żołnierzy High Hallacku.

Mal usłyszał szept Aislinn, jakby stała obok niego:

Uderz lancą w machinę bojową. Wymów imię „Jurtsprengur”!

Ścisnął mocniej drzewce lancy i w odpowiedzi poczuł nagły przypływ sił w każdej cząstce swej istoty. Lanca poruszała się jak żywa w jego ręku, dwukrotnie zagłębiając się w ciałach wrogów, kiedy mknął przez dziedziniec. Zaatakował metalową bestię wpychając broń w szczelinę pod jej pyskiem i wykrzykując na cały głos imię drzewa:

Jurtsprengur!

Lanca w wybuchu rozpadła się na drzazgi i zielonkawą mgiełkę. Mal odskoczył w tył. Oczy mu zaszły łzami i jęknął, dusząc się w gryzących oparach. Machina bojowa pędziła przed siebie, rozpędzając Alizończyków, i z trzaskiem gramoląc się przez przeszkody, które napotkała po drodze. Na oślep uderzyła w mur, aż posypał się gruz, kołysząc się jak pijana, wspięła się na rumowisko, a później ciężko przewróciła na grzbiet. Jej liczne koła wciąż kręciły się ze zgrzytem, lecz z wnętrza już nie wydobywały się wybuchy.

Ocaleli Alizończycy zorientowali się, że ich opiekunka jest bezsilna, ustawili się więc w szyku, broniąc dostępu do wielkiej sali. Mal prawie nie dostrzegał swych przeciwników; pojawiali się w polu widzenia na kilka chwil, a potem osuwali się, śmiertelnie zranieni jego mieczem. Kiedy dotarł do drzwi, przypomniał sobie słowo, które uwolniło go z lochu. Wymówił je ponownie i odpowiedział mu taki sam wybuch drzazg i kawałków drewna rozlatujących się na wszystkie strony. Jego towarzysze szli tuż za nim. Wbiegli do komnaty, teraz rozjaśnionej światłem padającym przez otwór pozbawiony wielkich drzwi.

Aislinn! – ryknął.

Asmerillionie! Malu!

Dobrze! – syknęła Merdice. – Myśl o Malu, dziecko! Kochasz go, prawda?

Moc Aislinn napłynęła triumfalnie, wypełniona po brzegi całym jej gniewem, lojalnością, namiętnością i nieugiętą ludzką wolą od samego dołu aż po szczyty skali jej uczuć. Zgromadziły się wokół niej bezkształtne, drżące obrazy, każdy innej barwy: czerń gniewu, czerwień odwagi, jaskrawa żółć, biel, czysty błękit i zieleń zawiści. Młoda władczyni Mocy przywołała je, skupiła, wyostrzyła w pociski, które cisnęła w uwięzioną w pentagramie ciemność.

Głos – ustami trójki czarowników – wrzasnął z bólu i przerażenia, gdy stworzone z bezimiennych sił pociski trafiły w środek gwiazdy. Alizońscy czarownicy osunęli się na posadzkę jak puste worki, ich ciała drgały konwulsyjnie, ręce drapały kamienne płyty.

To klątwa! – zajęczał już z oddali syn mroku. – Te moce są bezimienne!

Głos się wycofuje! – jęknął Duru.

Ciągnąc za sobą wielobarwną smugę, Aislinn bez słowa przeszła obok leżących i zdusiła płomień najbliższej świecy. Rozbryzgał się tłuszcz i sypnęły iskry. Głos zawył i uciekł do swojej kryjówki, dalekiego, ciemnego miejsca, które dziedziczka Malmgarthu widziała przez mgnienie w chwili, gdy cisnęła za nim swą ostatnią myślową sondę.

Oblegający twierdzę drużynnicy panów z High Hallacku czekali na atak Alizończyków. Któryś ze statków wypluł ze swego wnętrza jeszcze jedną machinę bojową, ale pochłonęła ją i przewróciła wielka, ciemnozielona fala. Niektórzy ze świadków tej sceny twierdzili później, iż była to ogromna morska bestia o błyszczących łuskach i najeżonym kolcami grzbiecie.

Hwitan dobrze wykonuje swoje zadanie – powiedziała tylko Aislinn.

Wszystkie siły natury zda się współdziałały, by doprowadzić do bitwy pod Brettfordem. Wycofujące się alizońskie oddziały kierujące się w stronę twierdzy zobaczyły, iż otacza ją pierścień wojsk Krainy Dolin. Pod koniec trzeciego dnia, kiedy powinna była zapaść noc, pod której osłoną mogliby zaatakować oblegających i przedrzeć się do zamku, na niebie pozostał czerwony, wiszący nisko nad ziemią nimb, który zalewał Brettford światłem trupiej barwy. Zbity z tropu i bardzo wystraszony przeciwnik zorganizował kilka nieskoordynowanych i nieskutecznych wypadów na żołnierzy High Hallacku. Za każdym razem, bez żadnej widocznej przyczyny, strzelał ku niebu wielki ogień, opadała przesłaniająca wszystko mgła, która rozbijała nieprzyjacielskie oddziały na mniejsze grupki, uderzenia piorunów ujawniały podkradających się do zamku Psów z Alizonu, a morze w zatoce burzyło się, grożąc zatopieniem zakotwiczonych tam statków.

Przed świtem jeden z okrętów spróbował przedrzeć się przez skaliste gardło zatoki i rozbił się wśród potężnych wybuchów i kłębów czarnego dymu. Alizońscy wojownicy, widząc, że ci, którzy ich tutaj przywieźli, mogliby porzucić ich we wrogim kraju, odstąpili od zdobywania Brettfordu i skierowali się nad morze. Machina bojowa pilnująca dotąd ich obozowiska ożyła i z warkotem pojechała za nimi tak szybko, że oblegający uznali to za haniebną ucieczkę. Wyminęła i pozostawiła daleko za sobą sprzymierzeńców, którzy przedtem podążali za nią z taką ufnością. Część Alizończyków, ryzykując życie, powskakiwała do wody, ale wzburzone fale i kryjące się pod nimi morskie olbrzymy znacznie przetrzebiły szeregi tych, którzy zdołali bezpiecznie dotrzeć do statków.

Kiedy tylko machina bojowa znalazła się w wodzie, stała się łatwym łupem dla ciemnozielonej fali wystawiającej na pokaz łuski i płetwy. Fala ta jakby żartem kilkakrotnie ją skotłowała, zanim wciągnęła pod siebie. Woda wprost kipiała, burzyła się i tryskała w górę olbrzymimi słupami, lecz metalowa bestia już się więcej nie wynurzyła.

Pozostałe trzy statki podniosły wtedy kotwice i podryfowały w stronę otwartego morza, mijając wrak czwartej jednostki. Porzuciły niedobitki alizońskiej armii, dla której nagle zabrakło miejsca na wrogim wybrzeżu. Rogi bojowe zagrały na okolicznych wzgórzach. Pod łopoczącymi na wietrze sztandarami Rufus i Mal poprowadzili do ataku zjednoczone siły High Hallacku i w ten sposób zakończyli wojnę, którą Alizończycy i ich dziwni sojusznicy zamierzali narzucić Krainie Dolin. Wziętych do niewoli nieprzyjacielskich żołnierzy uwięziono do dnia, kiedy to będzie można ich odesłać z powrotem. Ciała poległych wrogów ułożono w stosy i spalono, a wszystko to trwało siedem dni i siedem nocy.

Na rozkaz Aislinn czarny wóz odjechał pusty. Powoził nim odziany w szarą opończę Weard, który z ponurą miną strzelał z bata. Tylko nieliczni wybrańcy widzieli, jak odjeżdża. Martwo urodzeni i ich opiekunki, a z nimi Merdice, oraz Mal i Rufus odetchnęli z ulgą, gdy zniknął jak senny koszmar w towarzyszącej mu mgle.

Nigdy nie przypuszczałem, że on naprawdę istnieje – powiedział z niepokojem Mal, kiedy wóz już odjechał. – Nawet wówczas, gdy pani Eirena próbowała nas nim straszyć. Skąd się o rum dowiedziała?

Nietrudno było zesłać jej ten sen. Należało przygotować Aislinn na dzień, w którym miał przyjechać – wyjaśniła Merdice.

I już nie wróci, chyba że nowa wojna zagrozi temu, co zostało ukryte – Aislinn dokończyła myśl Mala.

I wówczas znów nim pojedziesz? – spytał.

Tak, wszyscy to zrobimy – odparła. – Nie lękaj się, minie wiele lat, zanim ktokolwiek z nas na zawsze wróci tam, gdzie znajduje się czarny wóz. Co najmniej tyle, że zdążę zostać panią na Malmgarcie. Jeżeli ty zechcesz być jego panem...

Ale twoja matka, pani Eirena, i Hrok...

Wszystkie przeszkody zostały usunięte, Malu. Jest tylko twój strach i nieufność wobec mojego dziedzictwa martwo urodzonej...

Niech inni się tego boją – odpowiedział Mal. Podniósł Aislinn i posadził przed sobą na koniu. – Wyślemy wieści do Malmgarthu, żeby przygotowano się na przyjęcie martwo urodzonej panny młodej. Wyprawimy huczne wesele, na które zaprosimy znajomych i nieznajomych ze wszystkich zamków.

Merdice omal się nie uśmiechnęła, lecz odwróciła się szybko i zasłoniła ręką usta, myśląc o pamiętnej nocy sprzed czternastu lat, kiedy to pewien mały chłopiec ukryty za gobelinem wymknął się jej. Przestała już tego żałować. Aislinn ma nowego opiekuna i nie potrzebuje ochrony, ale niebawem przyjdą na świat kolejni martwo urodzeni, których ona, Merdice, będzie mogła zapoznać z ich dziedzictwem. Jak dotąd, ów nieprawdopodobny związek Mocy i uczuć okazał się silny i bardzo obiecujący...



C. J. Cherryh

Petrele

Sucha trawa, ciernisty janowiec, pagórki podobne do siebie jak dwie krople wody, wyjąwszy wynurzające się niekiedy spod ziemi grupy wapiennych skał i ogromny, pusty firmament: tak oto wyglądał świat dookoła. Gerik jechał, od czasu do czasu oglądając się za siebie albo biegnąc wzrokiem ku dalekim wzgórzom – Gerik z zamku Palten w Krainie Dolin. Lecz zamek Palten padł, Psy z Alizonu zwyciężyły i tam i wszędzie, i wojna rządziła światem; zachęceni przez Kolder Alizończycy przepłynęli morze, żeby zaatakować High Hallack dla odwrócenia uwagi Sulkarczyków, podczas gdy sami Kolderczycy napadali na Estcarp, i do Krainy Dolin nie dotarły wieści o żadnych sukcesach Estcarpu. Nikt nie mógł mieć pewności, że miejscowym ludziom gdziekolwiek wiedzie się dobrze, ani że rodzaj ludzki przetrwa te ciężkie czasy: tak przynajmniej wydawało się Gerikowi. Słyszał jednak, że południe High Hallacku jeszcze nie uległo wrogom. Mieszkali tam krewni jego matki i jeśli pogłoski były prawdziwe, toczyli ciężkie boje. Dlatego puścił swobodnie wśród wysokich wzgórz swego starzejącego się gniadosza, zabrał wszystko, co posiadał – to znaczy torbę, rynsztunek bojowy i nowego gniadego konia, którego dał mu pan – i wyruszył w drogę, kierując się na wybrzeże, gdyż nierówny teren i brak ludzkich osad czyniły te strony mniej atrakcyjnymi dla najeźdźców, a zatem bezpieczniejszymi. Ufał też, że w drodze na południe wypatrzy najsłabsze miejsce wroga i zdoła przezeń się przedostać. Nikle były szansę na powodzenie tego planu, ale wiedział, iż zginie na pewno, jeśli pozostanie tam, gdzie był dotąd. Dlatego opuścił głębokie Doliny i przybył w to miejsce, gdzie na tle zachmurzonego nieba widział białe skrzydła mew, które obiecywały zmianę krajobrazu. Jest ich tylko dwóch, tylko on i jego koń; tak niewiele pozostało z jego rodzinnego domu.

Gniady ogier nazywał się Sunel, był największym z wyhodowanych w zamku Palten wierzchowców, i jego pan, Fortal, jeździł na nim do samego końca. Fortal z zamku Palten już nie żył... Och, nie zginął w bitwie, lecz umarł spokojnie daleko stąd, wśród wzgórz, ponieważ był stary, chory i jego rany zaczęły gnić. „Weź Sunela” – powiedział do swego wasala. „I jedź”. „Dokąd, panie” – zapytał Gerik przy ostatnim obozowym ognisku, które rozpalił dla wygody Fortala. „Jedź” – szepnął starzec po raz drugi: i to było wszystko, ostatni płytki oddech, drgnięcie ciała i spokojny, bardzo spokojny sen, który Gerik oglądał za często podczas lat walki, odwrotu, ataku i ponownego odwrotu. Zamek Palten zamienił się w kupę popiołów, a niewielki oddział niedobitków kurczył się coraz bardziej, aż w końcu pozostał tylko Fortal, młody Neth, bliźniaki i on sam; później nieprzyjacielska strzała przebiła Nethowi płuca, jeden z bliźniaków zginął pod Petthys, drugi zaś pod Greywold, gdzie Fortal odniósł ostatnią już ranę.

Jedź” – powiedział Fortal przed śmiercią. A to znaczyło, że wszystko jest skończone. Dolinę Palten zajęli wrogowie. Wojna Fortala dobiegła kresu. Gerik nie wiedział, co dalej robić.

Jak należało postąpić w takim wypadku, jeśli nie poszukać krewnych? A czyż jego jedynymi krewnymi nie jest rodzina jego matki? Nie znał ich wprawdzie, ale byli oni ludźmi z tego świata i gdy wszystko się waliło, czego bardziej potrzebował, jak nie ciepłego ogniska i ludzkiego głosu, przynajmniej dopóki jeszcze to możliwe? Miał trzydzieści osiem lat. Nie wiedział, czy ktoś mógł go szukać poza Kolderczykami. „Żal mi ciebie” – powiedział w chwili przytomności jego pan. „Och, najbardziej żal mi ciebie”.

Wtedy nie rozumiał słów starca. Nie poczuł samotności, dopóki Fortal nie umarł. Teraz miał tylko janowiec ciernisty, suchą trawę i wiatr wiejący wśród pagórków. Opiekował się swoim gniadoszem. Dziękował bogom za to, że miał za towarzysza jakieś żywe, przyjazne stworzenie, do którego mógł przemawiać i którego mógł dotknąć. Jechał najszybciej jak mógł i podróżował nocą albo we dnie, w zależności od terenu. W końcu zobaczył mewy, które zapuszczały się do wewnętrznych dolin High Hallacku tylko wtedy, gdy przygnały je tam sztormowe wichury.

Aha, wy również – powiedział do ptaków, których białe skrzydła odcinały się na tle szarych chmur – zostaliście wyparci aż do morza. – Ale nie mówił głośno. Tylko do siebie i Sunela.

Gniadosz nastawił uszu i potrząsnął głową. Później parsknął w sposób nie mający nic wspólnego z mewami, napinając mięśnie i tuląc uszy. Serce zamarło w Geriku, a następnie zabiło szybciej. Poklepał uspokajająco Sunela po szyi.

Gdzie? – szepnął, ściągając lekko wodze dotknięciem lekkim jak piórko, i koń, który już zwalniał biegu, zwolnił jeszcze bardziej, strzygąc uszami i zwracając je to w tę, to w tamtą stronę, i węszył, kręcąc głową. Później parsknął cicho po raz drugi i cały zesztywniał. Jeździec włożył na głowę hełm, zawieszony dotąd na sznurze na ramieniu, i podniósł tarczę zawieszoną przy siodle – a zrobił to wszystko nie zsiadając z konia i go nie zatrzymując.

Zmienny wiatr raz wiał mu w plecy, prosto ze wzgórz, raz w poprzek szlaku, płaskiej, trawiastej drogi wijącej się między niskimi pagórkami. Był środek dnia i ani nieliczne wapienne skały, ani krzaki janowca nie zapewniały dostatecznej osłony. Błąd, szepnął mu instynkt z jasnością spóźnionego refleksu: skupił uwagę na mewach, a nie na chmurach, i nie zauważył zmiany kierunku wiatru, która nastąpiła przed chwilą. Teraz zmroził go strach i począł robić sobie wyrzuty. Jesteś głupcem, pomyślał. Ludzie ginęli z powodu chwilowej nieuwagi, a on zauważył tylko wiatry wiejące w górze, nie zaś ten, który na zmianę muskał to jego policzek, to plecy.

Głupiec, głupiec, jeszcze raz głupiec. Ściągnął wodze, kierując Sunela w bok, i spojrzał z żalem na wygodny szlak wijący się wśród łąk. Byłoby jeszcze gorzej, gdyby dotarł łąką aż pod wzgórza, skąd każdy mógłby go na takim szlaku dostrzec. Dzienne światło i ani jednej kryjówki... i tylko zdradziecki wiatr, który niósł zapachy w jedną i w drugą stronę: coś było w pobliżu.

Znalazł grupę skał, która osłoniła go przed wiatrem, i zatrzymał się w pewnej odległości od niej, między dwoma pagórkami, czekając albo na zdecydowaną zmianę kierunku wiatru, albo na burzę. Alizończycy mogli być nieostrożni. Liczyli na strach, brutalną siłę i kolderską broń tam, gdzie ją mieli, ale mieszkańcy Krainy Dolin wykorzystywali swą znajomość terenu. To w jakiś sposób wyrównywało szansę.

Gerik czekał, obserwując pierwsze zimne krople deszczu, spadające na trawę i zostawiające jasne ślady w kurzu pokrywającym jego rynsztunek. To skłoni Psy do szukania schronienia, jeżeli już nie rozbili obozu; bogowie wiedzą, że już niejeden raz jechał podczas burzy i że szansa, iż nieprzyjaciel wyczuje jego zapach albo znajdzie jego ślady na trawie, znacznie się zmniejszyła, skoro zaczęło padać. Burza, która o mało nie zdradziła go przed wrogami, ukryła go i dała mu możliwość ich wyminięcia. Jeżeli potrwa do zmroku, a sądząc po ciemniejących chmurach, mogło tak się stać.

Stałoby się...

Nagle Sunel parsknął cicho i podniósł głowę. Gerik wstał, by uspokoić konia i zobaczyć, co się dzieje.

Spostrzegł ludzki patrol na tej samej drodze, którą dotąd jechał. Poklepał ogiera po pysku i pociągnął mocno wodze w dół, jednocześnie naciskając kolanem na przedmą nogę wierzchowca – w dół, w dół, przyjacielu – albowiem kilku ostatnich drużynników z Doliny Palten nauczyło się nowego stylu walki, a wierzchowce poznały inną taktykę jeźdźców niż zatrzymanie ciałem i wymachiwanie mieczem w walce wręcz. Sunel stęknął i położył się na boku, a Gerik zrobił to samo pod niedostateczną osłoną krzaków janowca. Lał ulewny deszcz. Człowiek desperacko trzymał konia za szyję.

Cicho – szepnął do niego, bo chociaż Sunel był mądry, to usłyszawszy jakiś hałas, podniesie głowę i posłucha instynktu. Ludzie żądali od zwierząt rzeczy sprzecznych z naturą, lecz tym razem próba uspokojenia konia pomogła.

Cicho, cicho, chłopcze. – Obejmował teraz Sunala z całej siły, gładząc po łbie, gdyż jeźdźcy byli już blisko. Słyszał tętent kopyt ich koni na szlaku w dole.

O bogowie, żeby tylko nie zechcieli rozbić tutaj obozu, pomyślał, bo deszcz lał teraz jak z cebra i w pobliżu nie było lepszego schronienia poza tą kępą krzaków i dolinką między pagórkami.

Psy z Alizonu znalazły się w polu jego widzenia. Było ich czterech, jechali na ciemnych gniadoszach...

Nie, trzech. Postać w środku nie była mężczyzną w zbroi i ozdobionym piórami hełmie, ale smukłą dziewczyną odzianą w jasnożółto-białe suknie. Miała związane z tyłu ręce, i podwinięta spódnica odsłaniała gołe kolana, gdyż siedziała na koniu okrakiem. Pochyliła głowę i Gerik nie widział jej twarzy, lecz wyglądała jak dziecko w tym otoczeniu mężczyzn w pociemniałych od deszczu zbrojach. Gerik zadrżał, przyglądając się jeźdźcom spoza zasłony krzewów. Sunel spróbował podnieść głowę.

Bogowie – szepnął drużynnik z ustami przy szyi ogiera. – O bogowie.

Trzech Alizończyków. I dobrze uzbrojonych.

Tchórz, coś w nim szepnęło, raniąc jego dumę i kalecząc wspomnienia, gdy jeszcze bardziej przytulił się do ziemi. Przeklęte ciemności, pomyślał, macając ręką w poszukiwaniu miecza i całym ciałem przyciskając Sunela, by nie podniósł głowy. Znalazł tarczę i wsunął ramię w rzemienie uchwytu; w taką pogodę nie będzie mógł użyć łuku, a poza tym zakładniczka znajdowała się dokładnie pomiędzy wrogami, a on sam nigdy za dobrze nie strzelał.

Przełożył wodze przez szyję ogiera, wsunął stopę w strzemię i chwycił ręką łęku siodła, po czym syknął rozkazująco. Sunel podniósł się razem z nim, odwrócił zgodnie ze wskazaniami wodzy i pomknął w dół zbocza w stronę nieprzyjacielskiego oddziału.

Hiaii! – wrzasnął, jakby cała drużyna zamku Palten szarżowała za nim, i wpadł pomiędzy wrogów, zanim zdążyli się zorientować. Nie zaatakował najbliższego żołnierza, lecz minął go i rzucił się na wojownika, który próbował schwytać umykającą zakładniczkę.

Uciekaj! – ryknął do dziewczyny i odwrócił się, błyskawicznie unosząc tarcze, gdyż usłyszał za sobą drugiego jeźdźca i zobaczył, jak zbliża się trzeci.

I właśnie wtedy zauważył resztę patrolu: dwudziestu piechurów nadchodzących drogą.

Zamachnął się mieczem, uderzył lewą piętą w żebra Sunela i odwrócił się, ze szczękiem uderzając tarczą o tarczę Alizończyka. Piechurzy byli łucznikami. Dwudziestu łuczników. Dziewczynę poniósł w bok od walczących zdenerwowany koń. Tarcza z namalowanym na niej wilkiem zbliżyła się do twarzy Gerika, znał ten herb, ci żołnierze to jego starzy wrogowie.

Palten! – zawołał przekornie, żeby tamtych dwóch wiedziało, komu zawdzięczać ten atak, ciął ze wszystkich sił, później zaś uderzył rumaka obu piętami i umknął w bok, unikając walki z trzecim jeźdźcem.

Dziewczyno! – krzyknął mijając ją i płazem miecza uderzył jej konia po zadzie, po czym skierował się w stronę wzgórz. Jej wierzchowiec pobiegł za Sunelem, a Genkowi właśnie o to chodziło. Przyhamował nieco swego Sunela, wsunął miecz do pochwy i spróbował złapać zwisające luzem wodze konia zakładniczki. Właśnie wychylił się z siodła, gdy usłyszał świszczące wokół strzały, a żaden współczesny mu mieszkaniec High Hallacku nie miał nigdy zapomnieć tego dźwięku.

Koń dziewczyny potknął się i zachwiał na nogach – strzała trafiła go w zad; Gerik widział, jak nadlatywała. Ściągnął mocno wodze, przesunął się w siodle, chwycił garścią za odzienie i włosy dziewczyny i pociągnął ku sobie z całej siły. Pomyślał, że ją upuści, ponieważ jedną ręką nie zdoła jej utrzymać.

Wychylił się więc silnie w przeciwna stronę i z wysiłkiem przerzucił ją przez siodło, tak że znalazła się w zasięgu lewego ramienia, w którym trzymał tarczę.

Była dla niego tylko brzemieniem, sześcioma kamieniami* spódnic i włosów. Nawet nie miał czasu na nią spojrzeć. Drogę zagrodziła mu ściana tarcz z wilkiem w herbie, a piechurzy wraz z łucznikami biegli już po zboczu, odcinając mu odwrót, gdyby zawrócił. Wróg najwyraźniej chciał, żeby to zrobił, Gerik uznał więc, że to źle mu wróży. Dlatego pogalopował na wprost, osłaniając tarczą siebie i dziewczynę; w prawej dłoni ściskał obnażony miecz.

Ruszaj! – ryknął do Sunela, uderzył piętami boki ogiera i gwałtownie skręcił, próbując ominąć żołnierzy z tarczami. Piechurzy cofnęli się; jednego przebił mieczem, tarczą wychwycił mocny cios, poczuł, jak Sunel tratuje jakiegoś człowieka i wreszcie wróg pozostał w tyle.

Uciekali więc, wolni oboje, pędzili w dół zbocza, później zaś drogą w ulewnym deszczu, który smagał mu oczy i twarz i zmywał krew z ręki i brzeszczotu.

Dziewczyna szarpnęła się i jęknęła. Żyła więc. Sam dopiero teraz poczuł ostry ból w boku. Kręciło mu się w głowie. To nie miało nic wspólnego z oszalałym sercem i obolałymi członkami, dygoczącymi po bitewnym wysiłku. Ranili go. Bał się sprawdzić, jak poważnie, a kiedy jego wierzchowiec przeszedł z galopu w kłus, później zaś potykał się co krok, Gerik zrozumiał, że znalazł się w cięższych opałach, przy których niczym jest rana w boku.

Podjechał jeszcze kawałek. Pomyślał, że Sunel zdoła dotrzeć do miejsca, gdzie coraz większa stromizna wzgórz wskazywała, iż wyżej teren jest nierówny i trudny do przebycia. Huk piorunów i szum ulewy były przyjaznymi żywiołami: deszcz jak mokra zasłona odgrodził go od nieprzyjaciół, którzy, modlił się o to w duchu, może nie uwierzą, iżby jakikolwiek mieszkaniec Krainy Dolin był tak szalony, by samotnie atakować patrol. Robiono tak w głębi High Hallacku – nagadali niewielkimi siłami na patrole i wciągali je w zasadzkę – i w ten sposób niechcący sami nauczyli Alizończyków podejrzliwości wobec udających głupców tubylców. A jeśli miało się do czynienia z ludźmi pana Cervina, to dobrze się tego nauczyli w Dolinie Palten.

Tak oto alizońska podejrzliwość ocaliła wojownika, który okazał się prawdziwym szaleńcem, a moce Krainy Dolin – swego zabłąkanego syna i osieroconą córkę.

Z tobą wszystko w porządku? – zapytał dziewczynę po tym, jak rozciął jej więzy i schował miecz. Uniósł ją i pomógł usiąść wygodnie, uważając, by nie poraniła delikatnej skóry o wypukłości i sprzączki jego rynsztunku. Odgarnął wilgotne, jasne włosy z jej bladej, mokrej twarzy.

Rodak... – mruknęła szczękając zębami. – Rodak.

Gerik z zamku Palten – odpowiedział. Wyglądała na dwanaście, najwyżej trzynaście lat. Wstrząsały nią gwałtowne dreszcze. – Jesteś ranna? Czy zrobili ci coś złego? – spytał.

Zatrzęsła się cała i zacisnęła powieki.

Głupiec, skarcił się w duchu i przytulił ją mocno, tak że oparła skroń o jego policzek. Deszcz chłostał ich oboje. Kręciło mu się w głowie z osłabienia wywołanego utratą krwi i panicznego strachu, który ogarniał go na myśl o ich położeniu.

Nikt cię nie skrzywdzi – powiedział. – Przysięgam na Księżycową Panią i Pana w Rogowej Koronie, że już nikt więcej cię nie skrzywdzi.

Wtedy przytuliła się do niego jak przerażone, zagubione dziecko, którym przecież była. Zatrzymał Sunela, odsunął się do tyłu i usadowił w siodle dziewczynkę, opierając jej dłonie na łęku, sam zaś zsiadł z konia.

Rana zakłuła go jak cios noża między żebra. Zachwiał się i oparł ciężko o bok Sunela.

Och, mój chłopcze – mruknął, klepiąc go po łopatce. – Ładnie nas urządziłem.

Gniadosz zwiesił głowę i przestąpił z nogi na nogę. Wzdłuż boku i brzucha zwierzęcia ciągnęło się długie cięcie, czerwona smuga krwi na tle wilgotnego brązu sierści.

Tak, bardzo ładnie – dodał Gerik i poklepał konia po szyi, rozpacz ścisnęła go za gardło, kiedy podniósł wzrok na dziewczynkę. Ogarnięty paniką podniósł wodze Sunela i zaczął go prowadzić.


Wokół panowała ogromna cisza, w której tym głośniej rozbrzmiewał krok rannego ogiera i szum wiatru w suchej trawie. Szli wyżłobionym przez potok wąwozem, był jasny, bezchmurny dzień. Jeżeli prześladowcy są w pobliżu, jeśli poruszają się tak samo cicho, oboje staną się dla nich łatwym łupem. Gerik zdawał sobie z tego sprawę, ale wszystko ma swoje granice: był bliski śmierci, jego koń również, umierali obaj i mógłby pogodzić się z losem, gdyby nie to, że ocalona dziewczynka miała gorączkę i majaczyła. Musiał przywiązać ją do siodła, czym obudził jej najgorsze wspomnienia, i teraz wciąż myliła go z Alizończykami.

Jedź” – powiedział Fortal. I tak się to wszystko skończy: ranny mężczyzna, ranny koń i biedna sierota, która pozostanie sama i bezbronna wśród wrogów.

Pogrzebał Fortala. Tyle mógł dla niego zrobić. Przyniósł najcięższe głazy, jakie mógł udźwignąć, nadszarpnął mięśnie i zakrwawił dłonie, ale zabezpieczył grób swego pana przed drapieżnikami – a podejrzewał nawet, że i przed Alizończykami, gdyż niełatwo im przyjdzie rozwalić kamienny kopiec, który zbudował. Czyjś przelotny kaprys nie zakłóci spoczynku Fortala.

Później siedział tam w ciemnościach bez żadnych wskazówek, co robić dalej. Dokąd panie? – pytał w duchu. I nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Może wyruszyć przeciw Psom z Alizonu? Zabrać Sunela, dokonać jednego wielkiego czynu i potem zginąć?

Taka byłaby odpowiedź młodzieńca. Mógłby tak postąpić przed laty, kiedy jeszcze patrzył z nadzieją w przyszłość. Podczas wojny widział jednak tuziny podobnych samobójczych wyczynów. Większość z nich uznał za szaleństwo: żaden z nich ani nie zatrzymał najeźdźców, ani nie kupił dostatecznie dużo czasu, którego Fortal tak rozpaczliwie potrzebował.

Nie, Fortal nie szanował bohaterów. „Jedź. Wybierz własną drogę. Żyj.” Czego jeszcze pan na zamku Palten mógłby chcieć od swego ostatniego drużynnika? Tylko jednego: żeby przeżył. Chciał, żeby jego ukochany Sunel był bezpieczny i żeby ocalał przynajmniej jeden mieszkaniec Doliny Palten, nie wielki żołnierz, nie bohater – lecz ostatni z jego drużyny, który, jak wiedział, go pogrzebie.

Ale wszystko to doprowadziło do obecnej sytuacji: skalistego brzegu potoku, ciszy, którą mącił wiatr, i niepewne kroki rannego wierzchowca, i jego własnej krwi barwiącej czerwienią skórzany pancerz od piersi po kolana. Czasem, gdy się potknął, rana otwierała się ponownie i jasna krew sączyła się spod tamponu, którym ją zatkał: a wówczas wzgórza i niebo kołysały się i wirowały wokół, skały zaś migotały mu przed oczami.

Szedł tak, zatopiony w bólu, od czasu do czasu przymykając oczy i podnosząc głowę tylko wtedy, gdy potknął się o luźny kamień albo gdy przeraziło go nagłe zatrzymanie się Sunela.

Spokojnie, idź spokojnie – szepnął, gdy koń się potknął. Poklepał go po szyi. Pomyślał, że powinien się zatrzymać i dać odpocząć zwierzęciu. Szedł jednak dalej, gdyż zdawał sobie sprawę, że nie ma na to czasu. Teraz, gdy burza ucichła, wrogowie – Psy z Alizonu – szybko przyjdą do siebie i wyślą zwiadowców. Kręciło mu się w głowie i przez ten ból w boku nawet nie mógłby zdjąć dziewczynki z siodła. Ale koń... jeżeli koń zbyt osłabnie...

Stój – powiedział, puszczając luzem wodze, cofnął się i zatrzymał Sunela ramieniem, głaszcząc go po opuszczonej szyi. – Prrr, chłopcze, odpocznij trochę...

Ogier przestąpił z nogi na nogę, nerwowo odepchnął człowieka na bok i uszedł jeszcze kilka kroków. Idzie tam, gdzie równy teren, pomyślał Gerik, ale zauważył, że zwierzę chwieje się i drży całe.

Na Panią Księżyca! – mruknął i pobiegł za koniem, by go zatrzymać. Ten zrobił jeszcze jeden krok, próbował iść dalej, ale jego przednie nogi zachwiały się i ugięły pod nim. Przywiązana do siodła dziewczynka starała się utrzymać w pionowej pozycji. Gerik skoczył ku niej, kiedy wierzchowiec, wierzgając, padł na ziemię. Wyciągnął nóż i przeciął więzy, pośpiesznie ściągając ją z konia, gdy ten usiłował się podnieść. Nagle wszystko zalało się krwią. Na bolesny jęk zwierzęcia zostawił dziewczynkę i odwrócił się ku Sunelowi. Objął go ramionami, próbując zamknąć ranę. Sunel znieruchomiał i Gerik, który nie płakał, grzebiąc swoich towarzyszy czy swego pana, oparł teraz głowę o bark konia i powoli głaskał go po szyi, czując, że serce mu pęka. Nie z powodu tej jednej sprawy, lecz wszystkich nieszczęść, jakie go spotkały, decyzji, jakie podjął, gdyż to one zabiły ostatnie stworzenie, które kochał.

Och, panie mój, pomyślał. Dalej już nie mogę iść.

Później jednak przyszło mu do głowy, że opuszczając Sunela, postąpiłby jak głupiec, że może zdoła zatamować krwotok z rany konia, a jeśli będzie go pielęgnował i prześladowcy go nie znajdą...

Ogier spróbował podnieść głowę, nieprzytomnie uderzając nią o skały. Gerik zaklął i mocniej objął końską szyję, modląc się, by leżał spokojnie. Zacisnął z bólu zęby, ponieważ od szamotaniny rozbolała go rana. W spokojnych chwilach przemawiał do Sunela, klepał go i głaskał, a kiedy w końcu musiał uznać, że zwierzę kona, oddał mu ostatnią przysługę.

Siedział teraz bez ruchu, zbroczony krwią swoją i konia. Po chwili podniósł zakrwawioną twarz ku przerażonej dziewczynce.

Nie miałem wyboru – wyszeptał i odłożył nóż. – Nie miałem wyboru.

Wydała jakiś zduszony dźwięk, potrząsnęła głową i zaczęła się cofać.

Chodź tutaj! – rozkazał, wyciągając ku niej rękę, i zaklął, gdy przeszył go ostry ból. – O bogowie! Chodźże tutaj! – Ukląkł, podniósł się z trudem i schwycił ją w chwili, gdy niezdarnie wstała i uderzyła go. Przytulił mocno do siebie i trzymał tak, aż przestało go boleć i zdołał złapać oddech. Wtedy poklepał ją po policzku brudną, zakrwawioną ręką.

Dobrze, już dobrze. – I dodał nagląco: – Wrogowie zbliżają się, czy mnie rozumiesz? Zbliżają się, będziesz musiała iść o własnych siłach. Ja nie mogę cię nieść.

Przełknęła ślinę i zacisnęła ręce na rękawach jego skórzanego kaftana. Łzy płynęły jej z oczu. Wziął ją za ramię w obawie, że mu ucieknie, i zaczął schodzić w dół skalistym brzegiem strumyka, starając się zachować równowagę.

Z dala od miejsca, w którym zostawił Sunela, umył ręce i twarz, po czym zmoczył w strumieniu skraj sukienki, przetarł dziewczynie twarz, ochłodził czoło i przygładził zmierzwione włosy. Znów zaczął krwawić, a kiedy przyjrzał się ranie, zobaczył, że opatrunek ocieka krwią. Strach zmroził mu krew w żyłach.

Nie przyznał się małej. Nie odezwał się też, gdy obejrzawszy się, zobaczył krążące nad drogą czarne ptaki, nieomylny znak dla alizońskich zwiadowców, iż mogą iść ich tropem.

Chodź – powiedział. Wstał, rozstawiając szeroko nogi, żeby nie stracić równowagi. Wyciągnął rękę, a dziewczynka chwyciła się jej kurczowo, żeby się podnieść. I już jej nie puściła. Szli zataczając się, oddalając się od siebie i zbliżając jak dwaj pijani żołnierze, on w zbroi, ona zaś w podartej sukience, od czasu do czasu mamrocząca coś w gorączce, to wyprzedzając go, to goniąc w rozerwanych bucikach.

Jesteś głupcem, myślał wtedy, na pół przytomny, podczas całej tej długiej wędrówki – miał u pasa miecz, tarcza kołysała mu się na plecach, lecz torbę i menażkę pozostawił razem z Sunelem. Wyruszył między nieprzyjaciół z gorączkującym dzieckiem pod opieką, ale bez menażki, zapasów i reszty ekwipunku – wiedział jednak, że nie zdołałby wszystkiego udźwignąć. Miecz zwisał mu u boku, bijąc go bezwładnie po nogach, wszystkie pasy się poprzekrzywiały, a od hełmu rozbolała go głowa. Gdyby go zdjął i zawiesił razem z tarczą, uznałby za jeszcze jeden grzechoczący ciężar – ale nie chciało mu się porządkować rynsztunku, niczego nie pragnął, szarpał nim to mniej, to bardziej ostry ból, kroczył z zamkniętymi oczami, gdyż raziło go słońce. Osuwał się na kolana tylko tam, gdzie dostrzegł głaz lub samotne koślawe drzewo, o które mógł się oprzeć, żeby znów stanąć na nogi.

Nie masz menażki. Trzymaj się strumienia. Trzymaj się wody.

Nie zatrzymuj się.

Między jednym a drugim przebłyskiem przytomności niebo pociemniało. Między następnymi – zaświeciły jasno gwiazdy. Upadł, podniósł się i szedł, potykając się o skały. Upadł po raz drugi i ponownie wstał na nogi, a jego mała towarzyszka, płacząc, ciągnęła go za rękę. Poza tym czuł tylko przytłumiony ból i niejasno zdawał sobie sprawę, że schodzi w dół. Dziewczynka czasem się go trzymała, czasem szła sama, w końcu zaś uczepiła się jego palców jak malutkie dziecko i prowadziła za sobą, jakby to ona wiedziała, dokąd idą.

Później świat zaczął wirować wokół niego jak szalony i raz ocknął się pod rozgwieżdżonym niebem, a następnie wlókł się skalistym zboczem w promieniach słońca i mewy krążyły wysoko w górze.

Znaleźli się na nadmorskiej wyżynie. Poszli wzdłuż strumienia i ten zaprowadził ich na skraj ziemi, na koniec świata, na wybrzeże. Przedtem miał nadzieję, że idąc brzegiem morza, dotrze na południe High Hallacku, do Jorby. Tak, tak właśnie musi zrobić. Przespał się i rozjaśniło mu się w głowie. Odetchnął głęboko. Leżał na szerokim trawiastym zboczu, a dziewczynka skuliła się u jego boku. Poruszył się i poklepał ją po ramieniu.

Obudź się, obudź się, króliczku. – Czy to jego głos brzmiał tak słabo? – Musimy iść dalej.

Uniosła głowę, otworzyła szeroko oczy i usta i spojrzała poniżej. Potem wstała i powłócząc nogami, zaczęła schodzić. Sama. Wydawało się, że śpi na stojąco.

Dziecko jakoś sobie radziło. Gorzej było z nim samym. Podnosił się z trudem, stopniowo, oszołomiony bólem, od którego kręciło mu się w głowie, i ruszył za nią, nie zważając, dokąd idzie, dopóki sobie tego nie przypomniał. Wtedy uznał, że podążają we właściwym kierunku, ku morzu. Idź za mewami, pomyślał. Ptaki go zdradziły i ptaki go prowadziły. Czarne i białe ptaki. Idź brzegiem strumienia, idź, aż ląd zaprowadzi cię do morza, do bladego bezmiaru słonych wód za wzgórzami.

Chyba jeszcze raz upadł, ale już tego nie pamiętał. Dziewczynka znów znalazła się obok niego, ciągnęła go za rękę, aż w końcu stanął na smaganej wiatrami przełęczy i zobaczył przed sobą morze. W oddali dostrzegł wyciągniętą na brzeg łódź i sieci suszące się obok zwykłej chaty ze zwietrzałego drewna.

Ludzie – mruknął do dziewczynki. – Ludzie z tego świata. Jakaś rybacka rodzina.

To świeża woda ich połączyła, mieszkańców wybrzeża z głupcem, który zgubił zapasy, i mądrym dzieckiem, które mimo gorączki bezbłędnie poszło brzegiem strumienia. Woda zaprowadziła ich oboje w bezpieczne miejsce, do schronienia, na które stracił już nadzieję, do uczciwych ludzi, których potrzebował, za których pomoc mógł odwdzięczyć się przestrogą...

Z prawej usłyszał odgłos kroków, ze zbocza wzgórza za swymi plecami, ciężkich, szybkich kroków na porośniętym trawą piasku. Odwrócił się ze strachem, słysząc krzyk dziewczynki, zobaczył ciemnowłosego mężczyznę, błysk brzeszczotu w słońcu, postać wroga...

Wyciągnął swój miecz zbyt późno, nieprzyjacielski brzeszczot już uderzył go w ramię i w zraniony bok. Pies z Alizonu ukląkł mu na brzuchu. I wtedy stracił przytomność. Wiedział, że mdleje, ale nawet za cenę swojego życia czy życia dziecka, którym się zaopiekował, nie zdołał odepchnąć ręki zaciskającej się na gardle, ani garści, która chwyciła jego prawą dłoń trzymającą miecz.

Nigdy nie spodziewał się, że obudzi się nagi, pod kocem i że zobaczy niewyraźną postać siedzącą na tle ogniska. Ogień rozpłomieniał ciemne włosy kobiety, oświetlał zarysy jej szat, krzywiznę policzka, ramię i rękę, której te szaty nie zasłaniały – postać kobiety siedzącej obok zasłoniętego sieciami rybackimi wieszadła nad ciemniejącym morzem, wśród szumu fal.

Może popełnił błąd, wpatrując się w nieznajomą i w ten sposób zdradzając, że się ocknął. Ale nie mógł już tego naprawić. Blask płomieni padł na jego twarz. Zresztą w ostatnich dniach popełnił tyle głupstw, że teraz nie ma co zamartwiać się z powodu jeszcze jednego. Powinien był umrzeć. A jednak był tutaj i ból zniknął, pozostawiając tylko lekki zawrót głowy i słabość ciała, które nie reagowało na żadne rozkazy mózgu.

Wtedy pomyślał o dziecku, o ciemnowłosym mężczyźnie na szczycie wzgórza i ogarnęła go panika.

A więc się obudziłeś – stwierdziła kobieta.

Zamrugał w odpowiedzi. Zabrakło mu sił, aby przemówić.

Jej szaty rzuciły na niego cień, kiedy nachyliła się i musnęła ręką jego czoło. Miała zimne palce i nie chciał, żeby go dotykała, był jednak zbyt osłabiony, żeby protestować.

Runął w mrok. Wydawało mu się, że nieznajoma coś do niego mówi, ale nie był tego pewny. Może jednak umierał.

Minął jakiś czas. Ponownie usłyszał szum morza i obudziwszy się, zobaczył nad głową gwiazdy – był pewien, że się obudził i że bolą go wyciągnięte nad głową ramiona. Tylko ten ból mu dokuczał, spróbował więc go zmniejszyć i przekonał się, że ma związane ręce i nogi.

Nie uległ jednak panice; postanowił nic nie robić bez zastanowienia, przecież znów miał jasny umysł. Przypomniał sobie wszystko: Psy z Alizonu, dziewczynkę, Sunela, atak, przebudzenie i nieznajomą kobietę. Wszystko. Dokąd poszedł Alizończyk? Czy coś łączyło go z tą kobietą? Gdzie jest dziewczynka?

Czy nieznajoma jest Alizonką? Nieprzyjaciółką? Czy Pies przyniósł go tutaj – żywego? A dziecko?

Albo...

Leżał bardzo spokojnie i od czasu do czasu, oprócz szumu morza, słyszał odgłosy wydawane przez konia stojącego zapewne w stajni po drugiej stronie chaty. Istniała więc możliwość ucieczki. Znał sposoby, dzięki którym nawet ranny żołnierz mógł się wymknąć wrogom. Serce zabiło mu mocniej, oddech stał się szybszy. Ale co z dziewczynką?

Przypomniał sobie, że była z nim do końca. Przypomniał sobie jej krzyk. Przyprowadził ją z powrotem do Alizończyków.

Głupiec.

Oczy mu się zamgliły. Zwolnił oddech, zamrugał oczami, ostrożnie rozejrzał się dookoła, rzucając spojrzenia na morze, plażę poza swymi stopami i chatę, która w gwiezdnej poświacie wydawała się zbudowana ze srebrnych desek i cieni. Nie zobaczył ani Alizończyka, ani nieznajomej kobiety, jeżeli tych dwoje trzymało się razem.

Możliwe, że wróg zagarnął tę chatę. Niewykluczone nawet, iż właśnie stąd rozsyłano patrole. I tylko bogowie wiedzieli, kim była kobieta, którą zobaczył w blasku ogniska – ciemnowłosa, odziana w szatę z kosztownej, choć gładkiej tkaniny. Zastanowił go jej wygląd. Jak na wziętą do niewoli rybaczkę, to zbyt była delikatnej budowy. Nie, nie pochodziła z tych stron. Możliwe, że nawet nie z Krainy Dolin.

Na pewno spała w chacie, nie wiedział, w czyim towarzystwie, lecz się domyślał i na tym poprzestał.

Nie wątpił, że gospodarze poszli spać i związali jeńcowi ręce i nogi, żeby móc odpocząć bez przeszkód. Opatrzyli mu rany, tak że ból prawie ustał, z wyjątkiem zdrętwiałych mięśni pleców i ramion. Mogło to znaczyć coś bardzo groźnego: prawdopodobnie chcieli, żeby żył. Żeby ozdrowiał wystarczająco, by mogli go przesłuchiwać.

Może jednak los się uśmiechnie i trafi na jakąkolwiek broń? Alizończycy mogli być nieostrożni. Nieznajoma niewiasta mogła pozostać z nim sama, gdyby żołnierze udali się z meldunkiem do swoich towarzyszy. W tym przede wszystkim pokładał nadzieję. Jeżeli była jego rodaczką, może okaże się odważna i mu pomoże, a jeśli nie, może popełni błąd, którego nie zrobiliby mężczyźni. Z litości mogła też zająć się dziewczynką, chronić ją przed żołnierzami... Jeżeli jego podopieczna w ogóle tu jest, jeśli ma jakąś szansę ocalenia...

O bogowie!

Najlepiej zrobi, jeżeli w każdym wypadku zachowa się potulnie i spokojnie. Nietrudno jest udawać strach. A udawać głupca – no cóż, miał pod tym względem pewne doświadczenie, świadczyło o tym jego tu przybycie. Rozmawiać z nimi cicho i spróbować ucieczki przy pierwszej nadarzającej się okazji, tak, taką taktykę powinien zastosować.

Dlatego leżał spokojnie i czekał, aż przeminie noc, mierząc upływ czasu obrotami gwiazd między krótkimi drzemkami i dłuższymi okresami bezsenności, aż gwiazdy zbladły, słońce zaróżowiło horyzont nad morzem, a w chacie zaczął się ruch.


Najpierw w półmroku zobaczył Alizończyka. Wysoką, barczystą postać, która pochyliła się nad nim bez słowa, zwróciła jego twarz ku światłu i uderzyła w policzek.

Gerik drgnął i zachłysnął się powietrzem. Pies sprawdził więzy na jego rękach. Uwalnia mnie, pomyślał jeniec w przypływie nadziei, a potem przypomniał sobie, że bez względu na to, co się wydarzy, nie zaryzykuje ucieczki ze zdrętwiałymi kończynami, które nie utrzymają jego ciężaru.

Czekać, czekać i jeszcze raz czekać. Cokolwiek będą z nim robić. Musi odzyskać siły. Czekać na najlepszą okazję i mieć pewność, że ta okazja rzeczywiście jest najlepsza.

Hassall dopilnuje, żeby było ci wygodnie – usłyszał z mroku głos kobiety. Zwrócił ku niej głowę, kiedy wyszła z chaty, otulając się szatą. – On nie może mówić – ciągnęła. – Nie obawiaj się, nie zrobi ci nic złego.

Dziecko, które było ze mną... dziewczynka... – Urwał. Niebezpiecznie było o niej wspominać. Może jej zaszkodzić, jeśli przekonają się, że mu na niej zależy.

Leisja – odparła kobieta. To było imię. Dziewczynka nie powiedziała mu, jak się nazywa. Zmartwiło go to, tak samo jak obojętny ton głosu nieznajomej, która ciągnęła: – Śpi. Powtarzam, że nie masz się czego obawiać.

Więzy opadły. Ręce Gerika osunęły się jak martwe, podczas gdy Alizończyk zbliżył się do jego nóg i zaczął je rozwiązywać. Gerik musiał patrzeć na rozmówczynię z dołu, próbując unieść bezwładne ręce. Przypomniał sobie też, że nie miał na sobie nic poza użyczonym kocem. Zresztą zobaczyli już przedtem, co chcieli. Wsparł się na łokciu i przewrócił na brzuch, chcąc sprawdzić, jak bardzo go zaboli, i brak bólu oszołomił go tak samo jak ból.

Nie był ranny. Podciągnął wzdłuż żeber odrętwiałą rękę, zsunął koc w dół i na miejscu rany zobaczył świeżą bliznę.

Wtedy zrozumiał, kim było jedno z tej dwójki. Podniósł przerażony wzrok na kobietę, gdyż pojął, że bynajmniej nie była słabszą połową tej pary.

Nazywam się Jevane – powiedziała kobieta, ale Gerik ani na chwilę nie wierzył, jakoby to było jej prawdziwe imię.

Ja mam na imię Eslen – odparł, ponieważ Eslen z zamku Palten od dawna nie żył i już nie można mu było zaszkodzić. Poczuł, że ma wolne stopy i poruszył się, chcąc ulżyć mięśniom ramienia, które drżało z wysiłku pod jego ciężarem. Kątem oka dostrzegł, że Alizończyk wstał. Kiedy Gerik leżał tak bezsilny, obudziła się w nim obca mu dotąd przebiegłość.

Powinienem nie żyć – powiedział głucho, jakby oszołomiony. – Powinienem nie żyć, ale wy mnie znaleźliście i zawdzięczam wam życie. – Tu spojrzał na Jevane z czcią, jakby patrzył na swego suzerena. – Zawdzięczam ci życie, pani.

Tak – potwierdziła spokojnie. – Z jakiego jesteś zamku?

Z Palten – odrzekł. Pochylił się i po omacku sięgnął po koc, czując po bólu, iż odrętwienie w prawej ręce ustępuje. I wtedy odczuł przymus natury, sam w sobie bolesny, a mdłości tylko powiększały jego cierpienia. – O bogowie – mruknął, nie próbując dalej udawać. Wyciągnął rękę do Alizończyka, gdyż chcąc zachować przyzwoitość, nie mógł do nikogo innego się zwrócić. – pomóż mi...

Hassalu – powiedziała nieznajoma i wróciła do chaty. Alizończyk pociągnął go za sobą, nagiego, ledwie trzymającego się na nogach, i zaprowadził poza chatę, za piaszczysty pagórek. Stał potem ze skrzyżowanymi ramionami, kiedy jeniec się wypróżniał. Nie bił go ani nie zaoferował pomocy, czekał tylko cierpliwie, gdy Gerik padł na pół przytomny na piasek. Po jakimś czasie trącił go nogą i wydał gardłowy dźwięk.

Jeniec wstał, kilkoma garściami piasku oczyścił się, i usiadł jeszcze na chwilę, złożywszy głowę na kolanach. Pies znów go trącił. Nie jestem ranny, pomyślał, wpatrując się w przesłonięte lekką mgiełką morze i niebo. Nie jestem ranny. Nie było rany tam, gdzie – jak sadził – brzeszczot Alizończyka rozpłatał mu ramię i bok, tylko czerwonawa, gojąca się blizna pozostała po ranie, która zadał mu inny miecz. Krwawił, o bogowie, bardzo krwawił – jakaż Mądra Kobieta z High Hallacku mogłaby przywrócić go do życia i wyleczyć śmiertelną ranę?

Nieznajoma była kimś więcej niż Mądrą Kobietą. Była czarownicą. Czarownicą z Estcarpu.

I miała Alizończyka za towarzysza? Estcarpianka i Alizończyk? Nie potrafił sobie wyobrazić takiej pary.

Chyba że Kolderczycy...

Hassall złapał go za włosy i szarpnął głowę. Drugą ręką chwycił go za ramię i wykręcając je do tyłu, postawił Gerika za nogi. Jeniec zaczął iść. Nie stawiał oporu, więc Pies go nie popychał, tylko trzymając za łokieć, zaprowadził z powrotem do chaty.

Czarownica czekała przed drzwiami, spoglądając zimno na nagiego mężczyznę, obojętna wobec jego zawstydzenia. Gerik zacisnął zęby i pomyślał, że powinien odpowiedzieć twardym spojrzeniem na jej wzrok, ale nie, to nie pasowało do gry, jaką prowadził. Poczuł, że się czerwieni, i spuścił głowę, gdy Jevane wskazała mu wiadro z wodą do mycia, koc do wytarcia się i jego własne ubrania zawieszone na poręczy nad jego butami.

Ukląkł i zrobił, co mu kazano, pod bacznym okiem Alizończyka. Kiedy podniósł ubranie, przekonał się, że było czyste i suche, choć poranna mgła zwilżyła koce.

Ten nieoczekiwany dar sprawił, że zaciekawiony podniósł wzrok na kobietę. Ale w drzwiach nie było nikogo. W Alizończyku zaś dostrzegł jedynie obce rysy twarzy i pogardliwe spojrzenie, takie samo, jakim Hassall obrzucił go za piaszczystym pagórkiem. Uciekaj, mówiło, drwiło z jego nagości, zimno, z wyrachowaniem zachęcało do samobójczego czynu.

Dlatego Gerik pochylił głowę i spokojnie włożył brązowe spodnie i koszulę; na ubraniu pozostały liczne, sprane plamy krwi; Czarownica, chociaż zasklepiła jego ranę, nie zdołała wykonać takiej prostej domowej pracy, nie była zatem wszechpotężna. W jakiś sposób podniosło go to na duchu. A ubranie było suche tylko dlatego, że przez całą noc suszyło się w chacie nad ogniskiem. Gest Czarownicy nic nie znaczył. Pies z Alizonu był prawdziwym panem sytuacji i tylko głupiec uporczywie doszukiwałby się dobra w czynach najeźdźcy.

Zbliżył się do chaty, udając, że chwieje się na nogach z osłabienia, dotarł do drzwi, chcąc zajrzeć do środka, by jednym szybkim spojrzeniem odnaleźć dziewczynkę, ale twarda garść Alizończyka zacisnęła się na jego ramieniu i odwróciła plecami do ściany.

Nie stawiał oporu. Nie opierał się nawet wtedy, gdy Hassall odciągnął go od chaty, poprowadził obok poręczy, obwieszonych zbutwiałymi sieciami, w stronę morza. Serce waliło mu jak młotem. Nie dzisiaj, głupcze, nie teraz, kiedy jesteś słaby, drżysz z wyczerpania, nie ma dla ciebie nadziei, nie ma nadziei, nie ma żadnej nadziei. Łódź rybacka stała na kozłach z pniaków i desek. Właściwie szkielet kadłuba, tak wielu bowiem brakowało klepek. Obok znajdowały się wieszadła do sieci i leżał zwój liny. Alizończyk popchnął go w stronę słupa podtrzymującego wieszadła i mocnym chwytem zmusił Gerika, by ten usiadł przy nim, wtedy przywiązał go kawałkiem sieci i liny.

Sam zaś podszedł do łodzi i schylił się po topór ciesielski. Na ten widok Gerika ogarnęła rozpacz. Alizończyk oparł polano o podpórkę łodzi i zaczął je zręcznie ociosywać, rozrzucając wokół jasne wióry.

Alizończyk – cieśla! O bogowie. Świat zwariował. Wojownik z Krainy Dolin siedzi przywiązany do wieszadła na sieci, a Pies z Alizonu pracuje jak rybak, naprawiając uszkodzoną łódź. Tymczasem słońce wzeszło i dotarło do zenitu.


Wtedy Hassall przyniósł wody z chaty i dał się Gerikowi napić. Wieczorem zaś wreszcie go rozwiązał i zaprowadził do domostwa, skąd płynęły zapachy gotującej się strawy i z którego wyszła wreszcie dziewczynka. Jej podarta żółta sukienka była czysta, włosy miała uczesane. Znieruchomiała przerażona w drzwiach i stała tak, dopóki nie pojawiła się za nią Czarownica, która położyła jej dłoń na ramieniu i powiedziała coś, czego Gerik nie usłyszał.

Ruszył ku niej, nie czując ucisku ręki Alizończyka, a dziewczynka zmniejszyła o połowę dzielącą ich odległość, biegnąc w jego stronę. Objęła go ramionami i przytuliła się ze wszystkich sił.

Ten dowód przywiązania wstrząsnął Gerikiem do głębi. Spojrzał na kobietę w pięknych szatach, po czym ujął w dłonie twarzyczkę dziecka.

Leisja? – zapytał, gdyż to imię podała mu Czarownica. Dziewczynka zamrugała i spojrzała na niego, nie zaprzeczając. – Wszystko w porządku? – dodał.

A u ciebie, panie? – Jej usta zadrżały. Oczami wskazała na Alizończyka. Nie miała już gorączki. Stała przed nim mądra trzynastoletnia panienka z Krainy Dolin, trzymała za ręce i zadawała wzrokiem pytania.

Oczywiście – odparł. I nie spojrzał ponad nią na estcarpiańską damę. – Jak na Alizończyków są bardzo grzeczni.

Leisjo – odezwała się tamta.

I nagle oczy dziewczynki jakby spojrzały poprzez niego, na coś odległego i niewyraźnego.

Chodź, Leisjo.

Leisjo – powiedział głośno, gdyż wysunęła rączki z jego dłoni i odwróciła się w stronę drzwi. – Leisjo! – krzyknął, zapominając o swoich planach, ale dziewczynka go nie słyszała. Alizończyk chwycił go za ramię, więc Gerik podniósł dłoń, chcąc się uwolnić.

Wówczas tamten chwycił go drugą ręką i wykręcił mu ramię i Gerik poczuł w boku ostry ból. Przypomniał sobie swoje plany i gotów był już paść na kolana, gdyż Hassall najwyraźniej do tego zmierzał. Jednakże Czarownica zatrzymała się w drzwiach i na jej nakazujący gest Alizończyk puścił Gerika.

Dla jej bezpieczeństwa nie rób nic nierozważnego. Twoja kolacja czeka.


Była noc, taka sama jak poprzednia, ale spędził ją, w nieco odmiennej pozycji. Alizończyk pozwolił mu się położyć na posłaniu i okręcić kocem, po czym dopiero wtedy związał mu ręce i nogi. Gerik gryzł wargi, gdyż bolały go ramiona i plecy, wciąż zesztywniałe po ostatnim wypoczynku.

Mimo wszystko nabierał siły. Odliczał godziny nocy, leżąc nieruchomo, czując ostry ból przy najmniejszym ruchu ciała. Miał jednak jasny umysł, jego mięśnie były sprawniejsze, bolesne ukłucia w boku zdarzały się rzadziej niż przedtem. Nadzieja rosła.

Tylko ta twarz dziewczynki... Apatia i pustka w jej oczach, taka jak wtedy, gdy miała gorączkę...

Jak wtedy, gdy nieprzytomna szła przed siebie i doszła aż tutaj... do tego miejsca... do Czarownicy...

Odegnał tę myśl, lecz powracała uparcie. Mówiono, iż Kolderczycy mieli władzę nad ludzkimi umysłami. Kolderczycy zamienili Alizończyków w... w to, czym się stali, w pozbawione ludzkich cech Psy. Jeżeli w żyłach Escarpian płynęła czarodziejska krew... Czyż Kolderczycy nie byli ich sąsiadami? Czyżby nigdy nie niewolili Czarownic, których potomstwo – żeńskie – mogło również być Czarownicami?

Czy Alizończycy byliby w stanie sami kierować atakiem na Krainę Dolin? Czy Kolderczycy nie mieli pomocników z tej strony morza?

Oby Gunnora je ocaliła. Dzieci. Dzieci pojmane przez Kolderczyków i przez Psy z Alizonu. Niewinne dzieci, które nie umiały walczyć.

Kiedy spotkał Leisję, była więźniem Alizończyków, a on zaprowadził ją prosto do ośrodka ich mocy. Czy oszczędzali go aż do powrotu ich patroli, a może po to, by uspokoić dziewczynkę? Któż mógł to wiedzieć poza Kolderczykami i Alizończykami? Z jakiegoś powodu nie zrobili mu krzywdy i z tego samego powodu Hassall dobrze się z nim obchodził.

Za ile dni alizoński patrol zmęczy się polowaniem wśród wzgórz i wróci tutaj, żeby się zemścić?

A potem...

Dotrwał tak do rana. Do chwili, gdy Alizończyk przyszedł, by znów go zaprowadzić za piaszczysty pagórek. Gerik kulał idąc i szczerze jęknął, kiedy tamten schwycił go za ramię.

To boli – powiedział zmęczonym głosem. – Oby bogowie cię przeklęli, to boli. Zostaw mnie. Pozwól mi iść samemu. Czy nigdy nie spędziłeś nocy ze związanymi rękami?

Tamten wydał jakiś dźwięk. Ale to nie było ludzkie słowo. Pies z Alizonu. Hassall. Przez cały czas towarzyszył mu jak cień i, oby bogowie go przeklęli, nigdy nie osłabiał czujności.

Gerik poślizgnął się na piaszczystym zboczu wydmy i z jękiem osunął na kolano. Hassall złapał go za łokieć i postawił na nogi. Gerik otrzepał się z piasku i powłócząc nogami dotarł do chaty, gdzie przed drzwiami czekało na niego śniadanie. Kosmaty gniady kucyk jadł własny posiłek w zagrodzie, a bosa Leisja stała na dolnym drągu ogrodzenia, usiłując poklepać go po zakurzonym grzbiecie.

Całkiem zwyczajny obrazek. Mogłaby to być córka wieśniaka z kucykiem. Kiedy Gerik pomyślał, jakie to stwarza możliwości, serce zabiło mu jak młotem.

Kulejąc skręcił do zagrody pod czujnym okiem Alizończyka. Zobaczył tam stos przyniesionego przez wodę drzewa. Zachwiał się, oparł o drwa i wymacał odpowiedni patyk.

Odwrócił się błyskawicznie w stronę Hassalla i uderzył go w bok głowy. Patyk pękł na dwoje.

Nie bez zdumienia wpatrzył się w Alizończyka, gdy ten upadł – po prostu upadł jak zwykły wróg, bez względu na czarodziejskie moce jego towarzyszki. Gerik przykucnął i go obszukał, mając nadzieję, że Pies jest uzbrojony. Nie znalazł jednak żadnej broni i wtedy skoczył, by złapać Leisję za rękę, kiedy wstrząśnięta tym wszystkim zeszła z ogrodzenia. Otworzyła usta do krzyku. Zacisnął rękę na jej twarzy.

Cicho – szepnął. – Posłuchaj, chodź ze mną. Szybko!

Nachylił się nisko i przeciągnął ją przez ogrodzenie z koślawych drągów. Przestraszony kosmaty konik odstąpił na bok. Gerik rozejrzał się w poszukiwaniu uprzęży, ale znalazł tylko linę. Podniósł ją, złapał kucyka za grzywę i okręcił mu linę wokół szyi.

Wstań – syknął.

Objął dziewczynkę ramieniem i posadził na konia, czując ostry ból w boku. Podał jej końce liny zamiast wodzy i pośpiesznie otworzył znajdującą się na przeciwległym krańcu małej zagrody bramę. Potem niezdarnie wgramolił się na zad kucyka, wyprostował z wysiłkiem, którego nie znał od dzieciństwa, chwytając pośpiesznie grzywę niepozornego wierzchowca, kiedy ten zaprotestował przeciw tak niezwykłemu traktowaniu. Drugą ręką ujął zaimprowizowane wodze i zwrócił kucyka w stronę bramy.

Uderzył go mocno piętami w żebra, a następnie w zad. Konik skoczył do przodu, zaczepił o bramę, otwierając ją na oścież, a gdy Gerik kopnął go po raz trzeci, pogalopował po zboczu wydmy i po rozciągającym się za nią płaskim terenie. To był pewnie stąpający kosmaty kuc, na jakich jeździli alizońscy kawalerzyści. Drużynnik Fortala usiadł wygodniej i użył pięty w sposób, który dobrze znały wierzchowce żołnierzy High Hallacku. Kucyk chętniej jej się podporządkował niż wodzom, skręcił w stronę wzgórz, omijając strumień, który wsiąkał w piaszczystym bagnie i znikał w piasku plaży. Byli wolni! Gerik zobaczył przed sobą wzgórza, cóż z tego, że roiły się od wrogów. Jechali na kucu, droga na południe stała przed nimi otworem i dotrą do Jorby ze wszystkimi zdobytymi wieściami.

Nagle konik przysiadł na zadzie, napiął mięśnie wyginając grzbiet i zatrzymał się w pełnym cwale. Żwir i piasek rozbiły się spod kopyt, a świat zawirował jak szalony wokół jeźdźców. Gerik próbował utrzymać Leisję na jego grzbiecie, o sekundę dłużej od dziewczynki ściskając w ręku grzywę kuca. Upadł ciężko na skalisty grunt, zerwał się na nogi i szybko odwrócił, gdy kosmata bestia zaatakowała go, uderzając weń barkiem. Wrzasnął na konia, krzyknął do Leisji, która z trudem się podniosła i przyglądała się w oszołomieniu. Podbiegł do kuca, wymachując rękami, by go od niej odpędzić, lecz cofnął się chwiejnym krokiem, gdy zobaczył, że zwierzę odwraca się i groźnie szczerzy zęby. Nie, alizoński wierzchowiec nie zachowywał się jak normalny koń. Ten uciekłby przed krzykiem i gwałtownymi ruchami człowieka. Gerik uchylił się przed otwartym pyskiem, potknął się i potoczył po kamieniach. Poczuł, jak ostre przednie kopyta depczą mu po nodze.

Rozległ się ostry gwizd. Kuc cofnął się i zatrząsł gwałtownie. Gerik uniósł głowę i zobaczył na szczycie wzgórza zbliżającą się ludzką postać. Był to Hassall, żywy, i poruszał się stanowczo za szybko. Zdyszany jeniec, ubrudzony piaskiem, ciężko łapiąc oddech, przeklął siebie w myśli za to, że nie rozwalił Alizończykowi głowy.

Ale to nie Hassall ich zatrzymał i doprowadził konia do szału. To nie on powstrzymywał teraz stojące nad Gerikiem zwierzę, które niespokojnie sapało i tupało gniewnie. To Czarownica go pokonała! Alizończyk zaś o zakrwawionej twarzy, który właśnie podszedł do niego i piorunował go spojrzeniem, był tylko jej sługą.

Gerik klęknął, a potem podniósł się z trudem, rozstawiwszy szeroko stopy dla lepszej obrony. Ledwo zdołał utrzymać równowagę, tak zraniona noga drżała pod jego ciężarem.

Ja to zrobiłem – powiedział, zasłaniając sobą oszołomione dziecko.

Hassall wszakże zatrzymał się w niewielkiej odległości od niego, wskazał w stronę chaty i to było wszystko. Gerik spojrzał na ponurą, zakrwawioną twarz i przestał żałować swej skopanej nogi i opłakanego stanu.

Leisjo – odezwał się, skinieniem ręki wskazując domostwo Czarownicy. Dziewczynka otrząsnęła się, jakby obudzona z transu, i podeszła do niego. – Nie – powiedział, strącając jej dłoń ze swego ramienia. Odwrócił się i znalazł w sobie dość sił, żeby iść, choć powoli, pomimo sypkiego piasku i dotkliwego bólu nogi. Szedł tak, a Alizończyk wsiadł na kucyka i jechał za nim, pędząc do domu mężczyznę i dziecko jak zabłąkane zwierzęta.


Na widok chaty Gerik bezsilnie osunął się na ziemię. Stało się to na szczycie wydmy, gdzie, jak sądził, Hassell pozwoli mu się zatrzymać, w upatrzonym miejscu; obiecał sobie, że tam dotrze. Alizończyk może go sobie teraz tratować. Albo nie. Zaprzestał prób odgadnięcia pobudek kierujących Hassallem i tylko patrzył spod ociekającego potem czoła, jak wróg mija go spokojnie, nie robiąc nic złego. Leisja zbliżyła się do Gerika, próbując go podnieść i pocieszyć.

Odejdź – powiedział głucho.

Leisjo!

W tejże chwili pojawiła się Czarownica. Stanęła w cieniu wieszadeł na sieci obok chaty. Gerik podniósł głowę i zwrócił się do dziewczynki:

Wracaj do niej. Rozumiesz? Wracaj do niej teraz. Tylko na teraz.

Mała rączka uniosła się z jego ramienia. Leisja odeszła w stronę nadmorskiej chaty. Gerik patrzył za nią, aż zniknęła w drzwiach. Czarownica weszła za nią.

Później legł na plecy i wpatrywał w niebo, dopóki Hassall nie wrócił i nie zasłonił mu go swoją barczystą postacią.

Gerik przeklął go spokojnym tonem i przewrócił się na brzuch, usiłując wstać. Zdołał wszakże tylko podnieść się na jedno kolano, gdy Pies złapał go za kołnierz i ramię, brutalnie poderwał na nogi i podtrzymywał niechętnie przez resztę drogi.

Puścił go przed chatą i wszedł do środka.

Gerik postał przez chwile, odsapnął nieco, a potem kulejąc zrobił kilka kroków w stronę stosu drew, by się on oprzeć. Kuc, znów zamknięty w zagrodzie, spojrzał czujnie.

Tym razem jednak Gerik nie miał się dokąd udać, nie tylko bowiem stracił nadzieję, że zdoła uciec na skradzionym koniu, ale nawet, że ujdzie choćby sto kroków, nim Alizończyk znów go dopędzi i potraktuje znacznie gorzej. Najlepiej byłoby pójść nad morze, przemyć słona wodą rany i sińce, lecz wiejący stamtąd zimny wiatr już teraz był trudny do zniesienia; zresztą morze znajdowało się za daleko jak na jego siły. Zapragnął ciepła – ciepła ogniska, ciepła domu, ciepła ludzkiego towarzystwa – wszystkiego, co przypomniało mu się za sprawą dotknięcia dziecięcej rączki; ale Leisja była w chacie, z tamtymi, z Czarownicą, z Psem z Alizonu – i tylko bogowie wiedzieli, co ta para mogła jej zrobić, jakie miała wobec niej zamiary, on tymczasem nie był w stanie pomóc ani jej, ani sobie.

Pies pozostawił mu swobodę ruchu, okazując tym swą głęboką pogardę. Gerik zrozumiał to teraz, Alizończyk zaś orientował się, iż ranny Dolinianin jest tego świadom. Był więźniem tych dwojga, tak samo wtedy, gdy leżał związany.

Nie, teraz było znacznie gorzej, ponieważ sam w to uwierzył.

Walnął pięścią w drzewo, podszedł do ogrodzenia i utkwił wzrok w kucyku.

On także był więźniem. Obaj byli. Jeden w zagrodzie, ponieważ tego nie rozumiał. Drugi na zewnątrz, gdyż miał dość rozumu, żeby zorientować się w swoim położeniu.

Ale Czarownica, która kontrolowała kucyka, miała wpływ tylko na Leisję. Dlaczego zatrzymała konia i dziecko, a nie mężczyznę, który był za to odpowiedzialny?

Czyżby nie mogła tego zrobić? Czyżby nie mogła zarzucić na niego takiej samej sieci i dowiedzieć się wszystkiego łatwiej niż za pomocą tortur?

Czy istniała jakaś różnica między umysłem dziecka i umysłem mężczyzny? A może jej moc ma jakieś granice i Czarownicy trudniej zapanować nad umysłem dorosłego?

Jeśli tak się rzecz miała, jeśli tak w istocie było, to może zdoła uwolnić dziewczynkę, kiedy Czarownica będzie bardzo zajęta? Nie, jeżeli w pobliżu znajdzie się jej sługa, który zatrzyma zbiega siłą.

Oparł się plecami i głową o ogrodzenie, ramię położył na drągu i siedział nieruchomo. Czuł pulsujący w nodze ból i zastanawiał się, czy ma połamane kości. Chyba tak. Spróbował zdjąć but. Zacisnął zęby i jął go spychać drugą nogą. Zrobiło mu się ciemno przed oczami. Wreszcie dopiął swego i spróbował poruszać palcami stopy, a każdy ruch wywoływał tak szarpiący ból w łydce, że stracił rozeznanie, czy rzeczywiście się poruszają. Ogarnęło go śmiertelne przerażenie. Miał coraz mniejszą swobodę wyboru, gdyż swoim postępowaniem zbytnio ją ograniczył. A co do Hassalla, pomyślał, zemszczę się na nim, bez względu na opinię Czarownicy.

Alizończyk wyszedł z chaty i przez chwilę patrzył na jeńca. Gerik ani nie drgnął, nie drgnął, choć jego mięśnie się napięły. Nie starał się tego ukryć, tak samo jak obawy malującej się na jego twarzy. Jeżeli Pies chce mu odpłacić za cios w głowę, może to zrobić. Nie bądź głupcem. Nie bądź głupcem, powtarzał sobie w duchu. Niech się dzieje, co chce. Musisz przeżyć.

Alizończyk przywołał go skinieniem ręki. Gerik ściągnął drugi but, bo pierwszego i tak nie zdołałby nałożyć.

Wstał i pokuśtykał powoli, aż stanął twarzą w twarz z Hassallem, a może tylko tak jak mężczyzna jego wzrostu mógł zbliżyć się do wysokiego Alizończyka. Pies poruszył się, Gerik drgnął, ale tamten z powagą położył mu rękę na barku, poklepał lekko i chwycił za ramię.

Potem ciągnął go w dół zbocza, w stronę łodzi. Jeniec potykał się i kulał, lecz szedł. Hassall posadził go obok sieci, ale tym razem już go nie przywiązał. Po prostu podszedł do łodzi, zdjął koszulę, podniósł topór, który leżał pod kadłubem, i wziął się do pracy.

Gerik oparł głowę o słup i oddychał powoli. Ból wreszcie ustał, serce się uspokoiło, a ziemia przestała kołysać. Przyglądał się Hassallowi mrużąc oczy i zdołał ująć w słowa swoje uczucia.

Następnym razem, pomyślał, patrząc, jak metalowe ostrze zestruguje wióry z polana; następnym razem zrobię to lepiej.

Niech mi każe pracować.

Łódź rybacka. Na Panią Księżyca i Pana w Rogowej Koronie, co to za szaleńczy pomysł, co nim kieruje?

Może się rozbiła? Czy potrzebują jej do czegoś? Przecież Kolderczycy dostarczają im statków... Do czego potrzebna im jest ta nędzna łupina.

Wszystko wydawało mu się szalone, a najbardziej Czarownica i jej alizoński sługa, gdyż sam czuł się tylko przechodniem. Wpadł w pułapkę bardziej zwariowaną niż reszta świata, w którym złym powodziło się lepiej niż dobrym, a bogowie przymknęli oczy na bezprawie.

Bluźnierstwo było niebezpieczne dla żywego trupa. Nie chciał też myśleć o tym, że Kolderczycy zwyciężają i że jeśli ta wojna kiedykolwiek się skończy, on tego nie dożyje. Tak jak nie dożył tego nikt z zamku Palten.

Słońce wędrowało po niebie i cień opuścił niebawem miejsce, w którym siedział Gerik. Pocił się obficie i od potu piekły go rany. Ale to było nic w porównaniu z bólem pulsującym w spuchniętej nodze; gorąco nawet w jakiś sposób pomagało. Dręczyło go pragnienie, bolały łokcie i kolana, potłuczone przy upadku z kucyka. Przekonał się również, że ma zesztywniałe kończyny od obrażeń, o których dotąd nie wiedział. Nie odważył się poruszyć, gdyż pomyślał, iż Hassall tylko czeka na jakiś pretekst.

Patrzył, jak Alizończyk ociera czoło i idzie do chaty – jakby wcale nie musiał pilnować jeńca. Poszedł się napić. Gerik wychylił się nieco i zobaczył, jak Pies zbliża się do beczki z wodą. Teraz utkwił wzrok w toporze i młotku leżącym obok łodzi.

Wpatrywał się w nie i myślał, że ten Pies wcale nie jest tępym brutalem, za jakich uważa się wszystkich Alizończyków. Podejrzewał, iż sługa czarownicy celowo zostawił go tu samego. Dobrze wiedział, że jeniec kuleje i jest za słaby, by cokolwiek przedsięwziąć. Z postępowania Hassalla wyciągnął wniosek, że ten zna jego myśli i bawi się jego, Gerika, kosztem.

Zawód i rozpacz ścisnęły go za gardło i zamgliły łzami oczy, a słońce i niebo rozprysły się na tęczowe odłamki. Nie ma dla ciebie żadnej nadziei, powiedział cicho wewnętrzny głos. Nie ma nadziei... nie ma. Nie będzie narzędzi, kiedy będziesz mógł po nie sięgnąć, jeśli w ogóle jeszcze będziesz mógł chodzić po tym, co się stało – albo jeżeli pożyjesz dostatecznie długo, żeby wyzdrowieć...

Hassall wrócił, niosąc gliniany kubek. Zasłonił Gerikowi słońce i przykucnął, podając naczynie. Miał ponury wyraz twarzy, lecz w jego oczach pojawił się błysk, którego przedtem nie było.

Jeniec przyjął kubek, napił się i oddał go.

Dziękuję – powiedział, zmuszając się do uprzejmości.

Alizończyk rozchylił wargi, poklepał go po ramieniu i podał mu kawałeczek ryby i chleba w postrzępionej serwetce. Gerik wziął to, wstydząc się drżących rąk. Cień ponownie padł na niego, gdy Pies wstał i wrócił do pracy. Więzień podrobił i połknął niesmaczną rybę, chociaż gniew ściskał go za gardło i mdliło z bólu.

Hassall kpił z niego w żywe oczy, jakby mówił: nabierz sił, mój wrogu, zmierz się ze mną. Mimo to Gerik zjadł wszystko i nie zwymiotował. Rozmyślał o chacie i przebywającej w niej Leisji, zastanawiał się, czy dziewczynka jest na nogach, czy też śpi, o chwili, kiedy wróci tu reszta Psów, którzy odnajdą go i wezmą rewanż za atak na drodze.

Widział, jak się mścili. To wspomnienie nie poprawiło mu apetytu.

Nowe klepki przesłoniły rozsłonecznione dziury w kadłubie łodzi. Pies miał dobre oko. Żadna nie przepuszczała światła.


O zachodzie słońca Hassall zaprowadził go na wzgórze, ostrożnie trzymając za ramię i podpierając od strony zranionej nogi, tak teraz spuchniętej, że ledwie utrzymała ciężar Gerika. Bez pomocy nie zdołałby wspiąć się na szczyt wydmy.

Czarownica powitała ich w drzwiach, trzymając miski z zupą rybną i bochenek chleba. Gerik usiadł do posiłku, oparłszy się o ścianę chaty i wyciągnąwszy przed siebie nogi, Hassall zaś ulokował się obok niego ze skrzyżowanymi nogami i zaczął jeść z apetytem. Jeniec starał się nie patrzyć na Alizończyka częściej, niż to było konieczne.

Ale wtedy Leisja nieśmiało wyszła z chaty i przykucnęła obok. Miała zmartwioną twarzyczkę.

Panie – odezwała się. – Jevane mówi, że ci pomoże.

Czyżby? – Przełknął kęs, który nagle okazał się za duży. – Nie jestem „panem”. Nie jestem niczyim panem. – Pomyślał, że może nie powinien był tego wyznawać. Może pomylili go z kimś i dlatego jeszcze żył. Ułamał kawałek chleba, włożył go do zupy i spojrzał na dziewczynkę. Na jej twarzy malowała się tylko troska o niego.

Czy spałaś dzisiaj? – zapytał.

Trochę. – Usta dziewczynki zadrżały. – Geriku... Skinieniem głowy zachęcił ją do mówienia i skrzywił się, gdyż nazywała go jego prawdziwym imieniem.

Kocham cię – powiedziała.

Tego nie oczekiwał. Słowa Leisji przebiły mur obojętności, którym się otoczył. Wzruszył ramionami i roześmiał się cicho. Cóż innego dziecko mogło powiedzieć dorosłemu mężczyźnie, który próbował mu pomóc. Nawet jeśli mu się to nie udało.

Dzielna z ciebie dziewczynka – oświadczył. – i pozostań taka.

Rumieniec zabarwił policzki Leisji, a oczy zabłysły. Nadzieja! To odkrycie było jak zadany znienacka cios. – Chcę, żeby ta pani ci pomogła. Chcę... – Jej głos zamarł tak jak nadzieja. – Chcę, żebyś był bezpieczny – wypaliła.

Roześmiał się. To życzenie wydawało mu się niedorzeczne.

Ja również tego pragnę – odparł. Chciał dotknąć jej policzka, ale taki gest zdradziłby zbyt wiele ludziom, którzy nie życzyli dobrze ani jemu, ani jej. Dokończył w milczeniu zupę.

Kiedy łódź będzie gotowa – powiedziała dziewczynka – odpłyniemy nią do miejsca, gdzie nie ma wojny.

Odstawił miskę i nie spojrzał na Alizończyka, którego uszy wyglądały na sprawniejsze niż język.

Skąd o tym wiesz?

Pani mi pokazała. We śnie. Zobaczę to miejsce.

I ja też tam popłynę?

Leisja pokręciła głową i łzy napłynęły jej do oczu.

Próbuję ją uprosić. Chcę, żebyś również popłynął. Proszę, zrób to, co pani mówi. Zrób wszystko. Wtedy może ci pozwoli. – Zalała się łzami. – Pani mówi, że jesteś mężczyzną i że możesz sam się o siebie zatroszczyć. Ale oni zabijają wszystkich. Zabili m-m-mojego...

Pochwycił ją i przytulił jej drobne, wstrząsane łkaniem ciało. Tulił dziewczynkę, aż się uspokoiła, kołysał w ramionach. Zacisnął powieki, gdyż sam też się rozpłakał. Odchrząknął i rzekł: – No i masz! – Później westchnął i poczuł, iż Leisja również westchnęła, zadrżała i odwróciła się do niego plecami, zanim wyczuła jego strach.

Musnęła palcami jego rzęsy i powieki.

Mężczyźni płaczą – powiedział.

Wiem – odrzekła.

Przez cały ten czas Alizończyk nie odrywał od nich oczu. Gerik odsunął dziewczynkę od siebie, trzymając ją za ramiona, a później za ręce. Nie miał jej nic do powiedzenia i nie mógł nic jej obiecać. Ale jedna obietnica przyszła mu do głowy.

Spróbuję, może mi się uda popłynąć – oświadczył. Wydawało się, że te słowa dodały jej otuchy. Uśmiechnął się i dotknął jej podbródka.

Na brzegu morza mogą być muszle – powiedział. – Miałem kiedyś jedną. Choćbyś była jak najdalej od morza, jeżeli przyłożysz do niej ucho, zawsze usłyszysz szum fal. Myślałem, że to czary, lecz Mądra Kobieta powiedziała mi, że to samo słychać w każdej muszli. Czy myślisz, że mogłabyś znaleźć dla mnie jedną? Tamten wielki alizoński drab raczej nie wyświadczy mi tej przysługi.

Zwróciła zaniepokojony wzrok na Hassalla, który nawet nie drgnął, a później znów przeniosła spojrzenie na Gerika, zajrzała mu w oczy, badając, czy za tym kaprysem nie kryje się jakaś tajemnica. Mądra dziewczynka.

Zostaw mnie z panią – rozkazał.

Zobaczył jej lęk. Chciała coś powiedzieć, ale zabrakło jej odwagi. Może było to ostrzeżenie.

Idź – wymówił bezgłośnie samymi wargami. Wyjęła rękę z jego dłoni, zerknęła na Alizończyka, który siedział obejmując kolana ręką, a w drugiej trzymał pustą miskę. Potem wstała i poszła w stronę morza.

Chcę porozmawiać z twoją panią – Gerik zwrócił się do Hassalla. A kiedy ten nie ruszył się z miejsca, oparł się rękami o ziemię i ścianę chaty i wstał powoli. Oblał się zimnym potem. Może to z powodu jedzenia, które jak kamień leżało mu w żołądku, a może zwichniętej kostki. Na chwilę zrobiło mu się ciemno przed oczami i ledwie zdążył się oprzeć plecami o zwietrzałe belki ściany.

Hassall wskazał pustą miską na drzwi i podniósł się, żeby za nim tam wejść. Gerik pomyślał, że w każdym razie Leisji nic nie groziło. Miał nadzieję, że się nie myli. Pokuśtykał do drzwi, chwycił się ich i obejrzał na piaszczyste zbocze, którym schodziła ku morzu.

Jednak nie zobaczył jej tam. Szła – i po prostu zniknęła.

O bogowie! – zawołał i rzucił się w dół, lecz w chwili, gdy opuchnięta noga ugięła się pod jego ciężarem pochwycił go Hassall. Gerik odepchnął Psa, ale plaża była pusta. Widział tylko promienie zachodzącego słońca i zapadający zmrok. – Bogowie, sprowadźcie ja z powrotem!

Alizończyk objął go i odwrócił w stronę drzwi, w których stanęła otulona w ciemne szaty Czarownica.

Jest bezpieczna – oświadczyła spokojnie. – Cicho, uspokój się!

Uścisk Hassalla chronił go przed szaleństwem, dopóki nie złapał tchu i nie pomyślał, że jeśli Leisja gdzieś jest, to dowie się tego tylko od Jevane. Odetchnął głęboko parę razy i osunął się w ramiona Alizończyka, który pchnął go do przodu. A ponieważ życzyła sobie tego jego pani, ni to zaprowadził, ni to zaniósł jeńca do chaty. Niewielkie ognisko oświetlało jej ubogie wnętrze. Czarownica podeszła powoli do paleniska i wykonała palcami jakiś gest.

Alizończyk ostrożnie puścił Gerika, na wszelki wypadek nie wypuszczając z garści jego kołnierza, i pociągnął do paleniska.

Gdzie ona jest? – zapytał.

Jest równie bezpieczna jak ja – odrzekła Jevane. – Czy to nie jest dla ciebie przestroga, Palteńczyku?

Było. Odchylił głowę do tyłu i oparł o kamienie. Hassall nadal ściskał jego prawą rękę, a prawa noga nie mogła utrzymać jego ciężaru.

Czy ona jest jedną z was? – spytał. Jeśli tak było, to nie miał o co walczyć. Wszystko byłoby kłamstwem. Może Czarownica odgadnie jego myśli i skłamie z sobie tylko znanych powodów. Wystawił teraz na próbę jej honor i swoją równowagę.

Nie – odparła. – Jest wszystkim. Usiądź. Siadaj! Gerik pochylił się w stronę paleniska. Potrzebował pomocy Hassalla, żeby usiąść, nie poruszając obolała nogą. Mimo to zobaczył wszystkie gwiazdy i oblał go zimny pot. Odetchnął głęboko i spojrzał z ukosa na Jevane. Siedziała jak wieśniaczka, obejmując ramionami kolana, nie zważając, czy powala piękne szaty. Płomienie zapaliły w jej oczach niepokojące błyski.

Hassall przykucnął naprzeciw paleniska, objęty ciemnościami jak pancerzem, języki ognia odnajdywały w niej połyskujące jasno punkty.

Jevane rozejrzała się wśród garnków stojących w nieładzie z boku paleniska, wzięła kilka garnuszków i ustawiła je przed sobą. Potem napełniła wodą miseczkę i umieściła ją między nimi.

Gdzie ona jest? – powtórzył ochryple Garik. Wszelkie roszczenia wydawały mu się teraz daremne, gdyż siła była po ich stronie.

Skłamałeś mi – powiedziała Czarownica. – Jak się nazywasz?

Eslen.

Kłamiesz. Geriku z Doliny Palten. Wpadł w panikę, ale nawet nie drgnął.

Leisja mi powiedziała – wyznała Jevane. Zabolało go to, lecz trudno; powierzył swoje imię dziecku, które potem wydał w ręce wrogów. Czyż zasłużył sobie na coś lepszego? Zdradziła go nawet przed chwila, na zewnątrz chaty, bez zastanowienia.

No więc tak – odparł i wzruszył ramionami. – Może tak jest, a może nie.

Geriku – wymówiła z przekonaniem jego imię. – Dokąd wędrujesz?

Ponownie wzruszył ramionami.

W jakim celu? – indagowała niewzruszenie.

Czy pochodzisz z Kolderu czy z Estcarpu? – Bardzo już zdenerwowany odpowiedział pytaniem na jej pytanie.

Nie pochodzę z Krainy Dolin – odparła wymijająco. Zmąciła wodę palcem, kreśląc na mej koła. Zatoczyła krąg ręką. Spojrzał na jej szyję, szukając spojrzeniem Klejnotu Czarownicy, ale nie znalazł go, zobaczył tylko srebrny pierścień na szczupłej dłoni, którego oczko wydawało się bezbarwne w blasku ognia i równie tandetne jak szkiełko kupione u wędrownego handlarza.

Więc skąd jesteś? – podjął. – Czy jesteś Kolderką?

Wędrowałeś do swoich krewnych – odrzekła głosem, który brzmiał miękko i natarczywie jak szum morza. – Lecz daremnie łudziłeś się nadzieją. Alizończycy przybyli z północy i z południa. Z portu Ulm i z Jorby. To beznadziejna wyprawa.

Słowa Jevane przenikały do szpiku kości, przeszywały innym rodzajem bólu niż ten, który szarpał jego ciałem. Nie mogła poznać celu jego podróży od Leisji, gdyż nigdy małej o tym nie powiedział.

Czy Kolderczycy kiedykolwiek mówią prawdę? – przerwał wreszcie milczenie.

Mogę pokazać ci prawdę – oświadczyła. Jasnowidzenie i czary. Potrząsnął głową, w pełni świadomy, że nie zdoła nigdzie się ruszyć wbrew ich woli.

A może pokażesz mi to, co sama zechcesz? – zauważył ironicznie – I właśnie taka jest prawda, pani. Nie zawracaj sobie głowy jarmarcznymi sztuczkami.

Nie jesteś głupcem – stwierdziła spokojnie Jevane. Później dodała: – Nie będę ci przeszkadzać. Straciłeś swego konia i ukradłeś wierzchowca Hassalla. Co więcej, ukradłeś to dziecko. Gdybyś tego nie zrobił, pozwoliłabym ci odjechać. Ale jeszcze ten jeden raz ci pomogę. Trzeci raz źle się dla ciebie skończy. Wtedy nie proś mnie o pomoc.

Skąd ta dobroć? – Nie uwierzył jej ani na chwilę. Najpierw powiedziała, że wyprawa do jego krewnych nie ma sensu, a zaraz potem zaoferowała mu pomoc.

Hassall podaruje ci swego konia. Twoja zbroja jest tutaj w kącie. Możesz wybierać.

Gdzie ona jest?

Zapanowała cisza. Po dłuższym czasie Jevane zdjęła z palca pierścień i wrzuciła do stojącej przed nią miski. Powierzchnia wody zamigotała w blasku ogniska i ukazał się na niej zachód słońca, morze i dzieci bawiące się na plaży. Gerik zapatrzył się w ten widok.

Leisjo – odezwała się Czarownica i jedno z dzieci zatrzymało się i zaczęło iść ku patrzącym. Twarz Leisji zalśniła wewnątrz miski. Miała pytający wyraz oczu, jakby przysłuchiwała się czemuś dalekiemu i dziwnemu.

Jevane włożyła rękę do wody, zmąciła obraz i wyjęła pierścień. Gerik podniósł się na rękach, ale znieruchomiał pod naciskiem dłoni Alizończyka.

Na Gunnorę i Kurnusa, chcę odpowiedzi. Co ona zrobiła?

Czy była smutna? – zapytała Jevane. – Czy widziałeś jej łzy? Nie, człowieku z Dolin, one wszystkie są szczęśliwe.

Co z nimi zrobiłaś?

Ukryłam je. Udzieliłam im schronienia. Czyż nie powiedziałam ci, że to Leisja cię prowadziła? Inaczej nic byś tu nie zobaczył.

Ty i ten alizoński Pies...

Hassall nie jest zwykłym Psem. – Czarownica włożyła pierścień na palec i położyła rękę na kolanie Alizończyka. – Kolderczyków czasami... spotyka niepowodzenie. Rzadko. Ale się zdarza. On nie mówi. Może mogłabym go wyleczyć, lecz to byłoby dla niego niebezpieczne. Zresztą dobrze się rozumiemy.

Alizończyk pochylił głowę i spojrzał w stronę Gerika. Jego podłużne oczy w kształcie migdałów miały mniej ponury niż zwykle wyraz, zaskakiwały błyskiem inteligencji pod rozczochraną czupryna.

Te dzieci... – zaczął Gerik.

Takie jak one są bardzo cenne. Dzieci, które mogły moje wezwanie usłyszeć, mogły tutaj dotrzeć, takie, które urodziły się z magicznymi zdolnościami... – wyjaśniła.

Czarownice...

Tak. Chciałabym, żeby było ich dziesięć tysięcy, a jest siedemnaścioro.

Z nim... – Gerik skinieniem ręki wskazał na Hassalla. – Czarownica z Estcarpu i Pies z Alizonu...

Powiedziałabym, że to niezwykły Pies.

To kolderska sztuczka! – Ale tak naprawdę w to nie wierzył. Oparł się o palenisko. Miał nadzieję, że otrzyma odpowiedzi na swoje pytania.

Czarownica – powiedział nieswoim głosem. – Kolderska Czarownica... – Mówiono, że Estcarp walczył o życie, że Alizończycy przeszli na stronę Kolderczyków. Teraz zaś wyglądało na to, iż Kolder zwerbował nie tylko Alizon i nie tylko Alizończycy mu się zaprzedali. – Gdzież jeszcze spotkaliby się tacy dwoje jak wy?

Na wspólnej granicy. W trakcie dawnych waśni. Nie, ja nie służę Kolderowi. Oboje mamy porachunki z Kolderczykami... – Na chwilę w oczach Jevane pojawił się groźny błysk. – Ale to inna sprawa. Teraz chodzi o Krainę Dolin. Czy mnie rozumiesz? O dzieci, które mają magiczne zdolności, a są za młode, żeby się nimi posługiwać. Dzieci z darem jasnowidzenia, uzdrawiania – takie jak Leisja – popłyną tą łodzią. Kiedy pokój powróci do High Hallacku – a na pewno powróci. Palteńczyku! – ta sama łódź odwiezie je z powrotem. Nie zagrozi im żaden miecz. Żadne nie zginie. I wszystkie będą śniły pewien sen. Ten, który niedawno zobaczyłeś. Tam właśnie jest twoja Leisja. Ty jednak nie możesz do niej się przyłączyć.

Gerik oddychał głęboko i powoli. Z całej siły trzymał się wystającego kamienia, czując, jak parzy mu rękę. Węgielki z trzaskiem opadły w popiół ogniska. Takie drobne rzeczy wcale się nie zmieniły, choć zmienił się cały świat. To dziwne.

Twoje przybycie wiele mnie kosztowało – dodała Jevane. – Lepiej by było, gdybyś w ogóle tu nie trafił. Ale Hassall nie będzie potrzebował konia. Tyle mogę ci zaoferować. Mogę też wyleczyć twoje rany. Nie sądź jednak, że to nie będzie mnie nic kosztować albo że nie narazi na niebezpieczeństwo całej naszej pracy. Iluzja chroniąca to miejsce jest bardzo cienka i delikatna. Jednak Hassall i ja damy sobie radę. Wkrótce będziemy mogli stąd odpłynąć. A ty pojedziesz, dokąd zechcesz. Radziłabym na południowy zachód. Nie kłamałam mówiąc o Jorby.

Wrogowie są wśród wzgórz – odparł. Wyznał całą prawdę, może pod wpływem jej czarów. Bał się i nie widział dla siebie przyszłości, ale ona powiedziała, że chodzi o życie dzieci. – Psy z Alizonu z wizerunkiem wilka na tarczach, ludzie Cervina. Znam go z walk na północy.

Hassall wydał nieartykułowany dźwięk, od którego Gerikowi włosy zjeżyły się na głowie.

Czy jest ich wielu? – spytała Jevane.

Będzie. Czerpałaś swoje informacje od dziecka, a Leisja nie mogła o tym wiedzieć. Zaatakowałem ich i to ich powstrzymało. Ale to również znaczy, że Cervin – jeśli ruszy naszym śladem – to tylko z silnym oddziałem. Zbyt dobrze go nauczyliśmy w Dolinie Palten. Pozostawiliśmy jednak na drodze martwego konia... Tak, padlinożerne ptaki... – Trop, którego nie zgubi żaden zwiadowca...

Hassall wpatrywał się w Jevane przez bardzo drugą chwilę. Czarownica skinęła głową, otworzyła jeden z garnuszków i wrzuciła sproszkowane zioła do wody. Gerik widywał, jak uzdrawiają Mądre Kobiety, kilkakrotnie sam doznał tej łaski. W dzieciństwie, gdy upadł i skaleczył się, czy na wojnie, kiedy został ranny albo zwichnął nogę. Lecz ta Estcarpianka w niczym nie przypominała Mądrej Kobiety z Krainy Dolin, była jak ognisko w porównaniu z płomykiem świecy. W tym musi być pułapka. W tym na pewno kryje się jakaś pułapka. Z jej zachowania i z zachowania Hassalla, który siedział nieruchomo w milczeniu, wynikało, że te zioła przygotowywano dla niego.

Oni się zbliżają – powtórzył. – Czy masz jakiś czar przeciw nim?

Żadnego, bez którego mogłabym się obejść. Ułóż jego nogę, Hassallu.

Gerik przysunął się ku niemu i skrzywił się z bólu.

Skoro tak się rzeczy mają, daj mi konia i nie pomagaj. Odjadę stąd – obiecał.

A więc mi wierzysz?

Wierzył i nie wierzył. Odetchnął z trudem, czując, jak nasila się pulsujący ból w nodze i szum w uszach, po czym pokręcił głową. – Nie. Ale wierzę w to, co oni zrobią. Daj mi zbroję i konia.

I stoczysz wielki bój – odparła ironicznie. – Przecież ty nie możesz nawet usiedzieć na podłodze. Daleko nie zajedziesz. Czy mamy wydać cię w ich ręce? Przesuń go, Hassallu.

Gerik obronnym gestem wyciągnął przed siebie rękę, lecz Alizończyk ostrożnie go objął, usadowił wygodniej przy palenisku i oparł mu nogę na zwiniętym kocu.

Jevane rozwartą dłonią rozsiała ciepło wzdłuż goleni. Wydało mu się, że pod jego wpływem opuchlizna rozerwie skórę. Zrobiła to samo z resztą jego ciała, nagrzewając zadrapania, o których istnieniu nie miał pojęcia. Później umoczyła palce w misce, nucąc coś pod nosem – pomyślał, że może to część leczniczego czaru, a może nieznana w Dolinach wyższa magia. A może – kiedy tak się nim zajmowała, kręciło mu się w głowie i nasuwały się dziwne myśli – może to jest tylko niepotrzebna troska. Miał wrażenie, że bezwładnie unosi się na wodzie. Dryfował, a fale gorąca i zimna na przemian przepływały przez jego rany. – Hassallu – jak z dna studni usłyszał daleki głos Czarownicy i poczuł mocniejsze dotknięcie na nodze. Zacisnął zęby i pięści, rozpaczliwie zapragnął zemdleć, gdy Alizończyk szarpnął ku sobie jego nogę i skręcił ją. Kość z chrupnięciem wróciła na swoje miejsce, potem fale ciepła i chłodu stłumiły ból. Zobaczył wszystkie gwiazdy, poczuł zapach ziół i siarki. Spadał w przepaść. Czuł, jak jego siły życiowe niby huragan szaleją w jego żyłach tam, gdzie Jevane trzymała ręce. Tracił kontrolę nad zmysłami i wolą, czuł się, jakby stał na skraju zwietrzałego urwiska; pozostało w nim tylko tyle z Gerika, ile chciała Czarownica, i bez jej woli nie stanie się znów sobą.

To prawda, prawda, prawda. Chcąc nie chcąc, dowiedział się wszystkiego: poznał zasięg klęski High Hallacku, wielkość obszaru zajętego przez wrogów, upadek wiosek, zamków i miast w całej Krainie Dolin, zobaczył umarłych i konających, ujrzał uciekinierów, których dopędzili nasłani przez Kolder Alizończycy, martwe twarze bliskich mu osób – Fortala osuwającego się w jego ramionach, swoich rodziców, swoją siostrę, jej rozdarte, zakrwawione ciało, swoją matkę i brata...

Rzucił się gwałtownie, roztrącając garnki, rozlewając zioła i wodę, która z sykiem trysnęła do ognia. Hassall uratował go przed upadkiem w płomienie, pochwycił i trzymał mocno.

Zrobione – powiedziała Czarownica.

Nie mógł przegnać tych strasznych wizji. Widział je mając otwarte oczy, widział je w mrocznym wnętrzu chaty, w nocy i w cieniu szat Jevane. Słyszał ja w głośnym oddechu Alizończyka i swoim, słyszał tupot nóg i łopot sztandarów.

Radzę ci odjechać dziś w nocy.

Oni są już blisko! – Wizja otaczała ich jak koszmarny sen. Poznał przełęcz, która mignęła mu przed oczami Jakkolwiek nigdy nie widział jej w ciemnościach. Mężczyzna nie władał mocą. Wyciągnął rękę, żeby się uwolnić i przegnać iluzję. To tamtej dzieło. Przekazała mu wszystko, co zobaczył, wszystko było sztuczką, pokazała mu to, co chciała pokazać. Oczami wyobraźni ujrzał nie ukończoną łódź, stojącą na brzegu w poświacie gwiazd. – Bądź przeklęta!

Zapasy, manierka z wodą. Powinieneś się pośpieszyć. Mam tylko dar dalekowidzenia. Przyszłość to pułapka, a przeszłość jest tylko siecią decyzji, które sami podejmujemy. – Pot wystąpił jej na czoło, a bladą cerę zabarwiły wypieki, jakby miała gorączkę. – Taka wizja jest w obecnej chwili bardzo niebezpieczna. Nie znaczy to, że wrogowie nas zobaczą. Ale zasłony iluzji, otaczające to miejsce, nie uchronią nas przed przypadkowym wtargnięciem.

Ta przeklęta łódź to wrak, zgniły kadłub! Na Gunnorę, kobieto, oni są w najlepszym wypadku o dzień drogi stąd... – Wizja zniknęła. Dostrzegał wyraźnie wnętrze chaty, każdą niedoskonałość, całą brzydotę starości i rozkładu. – Są na przełęczy. Wśród tych wzgórz.

Tak. Pokazałaś mi to.

Przeklęci głupcy! Wynoście się stąd!

Pokręciła głową i spojrzała na niego – Czarownica z Estcarpu, od której zależało życie prawie dwadzieściorga dzieci, władająca mocą tworzenia iluzji i porażania wrogów – ale tylko wtedy, gdy nie było ich zbyt wielu.

Oraz mocą kształtowania prawdy. Tak.

Gerik zaklął. Sprawdził, czy może zgiąć nogę. Wstał w tejże chwili co Hassall, który zerwał się czujnie, zasłaniając sobą siedzącą Czarownicę. Wierny Pies. Bezgranicznie lojalny człowiek.

Ja jestem z Dolin – powiedział Gerik. – Niech cię licho, zapytaj mnie o konie, a nie o budowę łodzi!

Potrzebne są umiejętności Hassalla i twoje sprawne ręce – wyjaśniła Jevane ledwie słyszalnym, bezbarwnym głosem. – Dałam ci siłę. Nic więcej nie mogę ci dać. Mogę jednak przedstawić ci wybór, jakiego możesz dokonać.


Zasnęli zupełnie wyczerpani. Gerik i Hassall leżeli na piasku w pobliżu kozłów, na których stała łódź. Obok leżały ich miecze. Potem obudzili się i pracowali przy najsłabszym z możliwych blasku pochodni, ponieważ Czarownica ostrzegła ich, że ogień i dźwięk są wrogami iluzji. Potrzebowali ognia nie tylko jako źródła światła, ale i do grzania smoły. Groźny był zarówno cichy stukot drewnianego młotka, kiedy Gerik pokrywał wnętrze kadłuba spoiną za spoiną, jak i głośniejsze uderzenia topora i młotka, gdy Hassall robił to samo od zewnątrz.

To jej sprawka – mruknął Palteńczyk, upewniwszy się, że Alizończyk go słyszy. – Od samego początku to planowała. – Ale nieładnie dokuczać człowiekowi z powodu jego lojalności, gdy nie może nic odpowiedzieć. Stukając młotkiem, mówił dalej: – Spotkaliśmy Cervina w Dolinie Palten. Upuściliśmy mu krwi. Dwukrotnie. Czy go znasz?

Odpowiedziało mu chrząknięcie zamiast słowa. Spojrzał wzdłuż wysmołowanego kadłuba łodzi i zobaczył w blasku pochodni twarz Hassalla. Alizończyk wykrzywił usta w jakimś grymasie. Potem zrobił obraźliwy gest dobrze znany po obu stronach morza i machnął ręka w kierunku wzgórz, ku drodze, którą mieli nadjechać wrogowie.

Więc nie jest twoim przyjacielem – zauważył Gerik.

Nie. Na pewno nie.

Zanurzył w smole nowy kawałek liny i przyłożył ją do spoiny. Klął w duchu gorącą, lepką ciecz. Byli nią cali spryskani i pomazani, ciemne pasma widniały wszędzie tam, gdzie dotknęli liny lub kadłuba, albo gdy otarli ręką pot z czoła, piersi czy ramion. W blasku ognia wyglądali jak demony.

Twoja pani na pewno śpi – wyraził przypuszczenie Gerik. – Czy podczas snu utrzymuje zasłony iluzji? Może to zrobić? – Spojrzał na Alizończyka, który udał, że nie słyszy. Osłaniają nas, gdy ona śpi? Wiesz coś o tym?

Jeżeli Alizończyk wiedział, zatrzymał to dla siebie. Przybijali klepkę za klepką, aż ręce im zdrętwiały, a młotek często trafiał w palce. Gerik zagryzł wargi i ciężko oparł się o kadłub. Zbliżały się fale przypływu.

Na najsłodsze imię Pani Księżyca, jak ściągniemy tę łajbę do wody? – zapytał, kiedy ta myśl przyszła mu do głowy. – Zaniesiemy na plecach? A może zepchniemy we dwójkę?

Hassall spojrzał na niego i oburącz pchnął kadłub. Gerik splunął smołą i zamrugał, gdyż oczy piekły go od spływającego potu.

Zobaczył znów Leisję znikającą pod palcami Czarownicy. Krew tryskająca z szyi Sunela, ze śmiertelnej rany w boku brata, kałuże krwi na błotnistym, stratowanym polu. Zaczął pięściami walić w kadłub, aż uderzył tak mocno, że skulił się z bólu i zabrakło mu tchu. Kiedy go odzyskał, zaklął, potem chwiejnym krokiem powlókł się do rozłożonego koca i upadł nań twarzą. Leżał z zamkniętymi oczami, ściskając rękę, dopóki nie usłyszał w górze kwilenia mew i szumu morza.

Morze zbliżało się do nich. Nigdy dotychczas nie zauważył różnicy między przypływem a odpływem. Przypomniał sobie teraz wszystko, co wiedział o spuszczaniu statków na wodę podczas odpływu. Oddalały się wraz z cofającymi się falami.

Wygrzebał z pamięci okruchy wiadomości o wietrze wiejącym od lądu i od morza, o księżycu i o pogodzie. Hassall mógł się na tym znać. Ktoś, kto umiał zbudować łódź, na pewno się w czymś takim orientuje.

Nie można spuszczać statków na morze według kaprysu. Kiedyś tego nie rozumiał. Dopiero teraz zastanowił się nad tym. Wstał, potrząsnął kubłem smoły grzejącej się na rozżarzonych węglach, mieszając w niej kijem, by usunąć zgorzelinę, po czym wrócił do pracy, nie myśląc nawet o śniadaniu. Jevane sama zeszła na brzeg, otoczona chmurą rozwrzeszczanych mew, przynosząc im placki i trochę wina. Zresztą wszystko i tak miało smak smoły.


Jeszcze trzy klepki. Ostatnie. W promieniach porannego słońca Gerik otarł czoło z potu i zastukał w wysmołowane spoiny, a Hassall uderzył przy sterze owiniętym skórą żelaznym młotkiem. Mieli niewielki wybór – czemuż to stukanie i światło w nocy było gorsze niż przytłumione uderzenia w pełnym świetle dnia? Wróg przecież i tak był coraz bliżej.

Jevane znikła bez śladu. Gerik nie wiedział na pewno, co porabia, ale wyobraził sobie, że siedzi prawie bez ruchu przy palenisku, śledząc to, co mogła wyśledzić, zajmując się rzeczami, o które wolałby nie pytać. Może w jakiś sposób zdoła osłabić słuch i wzrok nieprzyjacielskich żołnierzy. Niewykluczone, że orientuje się, gdzie są teraz. Gerika irytowało, że jedyny człowiek, który cokolwiek by o tym wszystkim wiedział, jest nieosiągalny, a drugi, nawet jeśli znał Jevane, nie zdoła mu o tym powiedzieć – tylko spojrzeć wymownie, zrobić grymas i wydać kilka cichych dźwięków.

Przerwał pracę, by posilić się pozostałymi ze śniadania plackami, które chronili przed mewami pod stosem płótna, napił się ciepłej wody i skrzywił się, oglądając bąble na rękach.

Usłyszał w górze głuche uderzenie. Podniósł wzrok i zobaczył, że Hassall wszedł na wątłe rusztowanie otaczające dziób łodzi. Potem znów zeskoczył na piasek i znalazł się w cieniu burty. Później podszedł do Gerika i niecierpliwie wskazał na leżące obok deski. Gramolili się więc w górę i w dół z ładunkiem desek po rusztowaniu, które drżało i uginało się pod ich ciężarem. Obaj na wszystkim pozostawili krwawe odciski dłoni, skropili własnym potem stare i nowe drewno, gdy układali deski pokładu i przymocowywali je kołkami.

Pokład – mruknął Gerik. – Ta przeklęta łódź potrzebuje pokładu. Wróg jest blisko... Musicie spacerować po tej łajbie? Na wszystko, co święte, wystarczy, że będzie pływać! Czy twoja pani życzy sobie jeszcze poduszek i brązowych okuć?

Hassall wskazał tylko na kwadratowy otwór w pokładzie, jakby to miała być odpowiedź na pytania Palteńczyka.

Istotnie, to była właśnie odpowiedź. Alizończyk zaczął nalegać na umocowanie pod pokładem dziwacznej konstrukcji większych belek; musieli je wnieść po rusztowaniu i opuścić w otwór. Na pokładzie pozostał niewielki otwór wiodący do owej niby studni. Tymczasem słońce zniżało się, aczkolwiek nadal panował upał. Ta konstrukcja miała podtrzymywać maszt, być fundamentem dla drugiej belki, która spoczywała na podpórkach po przeciwległej stronie łodzi. Hassall na szczycie masztu umocował zwisające luzem liny, wziął na ramię ciężką podstawę, a jego towarzysz drugi koniec. Alizończyk wspiął się z tym ciężarem na rusztowanie i podstawę masztu oparł na krawędzi burty. Teraz obaj mężczyźni wdrapali się na pokład, i podpierając plecami maszt, żeby podstawą trafić w otwór, ustawili go pionowo. Belka wsunęła się z hukiem budzącym echa wśród wzgórz. Gerik bezsilnie oparł się o maszt. Hassall zaś złapał jedną z najgrubszych lin zwisających z czubka masztu i poszedł na dziób.

Maszt namiotu – mruknął Gerik podnosząc wzrok na kłębowisko lin, które należało jeszcze umocować. Znalazł tę, która odpowiadała przedniemu szlagowi mocowanemu przez Hassalla, przeciągnął ją na rufę i okręcił wokół stewy. Kiedy Hassall wrócił, żeby się tym zająć, maszt był już zabezpieczony.

Słońce stało nisko nad horyzontem. Dźwigali i wiązali, naciągali i okręcali wokół stewy dziobowej i rufowej, mocując jeszcze dwie liny po bokach.

W końcu Pies przerwał pracę, podniósł głowę – może dobiegł go jakiś dźwięk – i wygramolił się z łodzi, jakby daleki głos powiedział mu coś, czego nie chciał usłyszeć.

Co się stało? – Gerik poszedł za nim do burty i wychylił się nad obrzeżem, ale Alizończyk patrzył w stronę wzgórz. – Czy oni tam są? Czy ona ich widzi?

Hassall gniewnym gestem kazał mu zejść na ziemię, sam zaś pobiegł do stosu płótna. Gerik zrobił, co mu kazano. Przybiegłszy na pomoc, musiał taszczyć na pokład ciężką talię i linę, której zastosowania nie znał, wiedział tylko, że jest częścią takielunku. Alizończyk przyniósł następne liny. Znów się wspinali, balansując na wątłym rusztowaniu, aż Gerika rozbolały mięśnie brzucha i zaczęły uginać się pod nim kolana, kiedy przeniósł ciężary na pokład.

Później trzeba było wciągnąć wielki bom, a na koniec ciężki żagiel. Nieśli go, to zapadając się w piach, to padając na kolana. Wreszcie rusztowanie nie wytrzymało i zawaliło się z trzaskiem. Gerik odskoczył na bok i spojrzał w górę; zrolowany żagiel przesuwał się przez burtę jak monstrualny wąż. Nad burtą zobaczył głowę i ramiona Alizończyka.

Uspokoił go machnięciem ręki i na chwilę osunął się na piasek, by złapać oddech. Odetchnął kilka razy, wstał i zaczął naprawiać rusztowanie. Klątwami sypał przy każdym wydechu, przekleństwa stały się dlań rodzajem litanii skazańca. Tylko od czasu do czasu zerkał ku wzgórzom. Chciał poprosić Hassalla, żeby osiodłał kucyka i przyprowadził nad morze, w razie gdyby go potrzebowali, ale nie umiał mu wyjaśnić, dlaczego uznał to za potrzebne.

Porzucił więc naprawę rusztowania, wziął miecz i rozciął wiązania najbliższego wielkiego wieszadła na sieci, po czym wciągnął je razem ze zbutwiałymi sieciami na dziób łodzi. Nie wiedział, czy Alizończyk domyśli się, o co mu chodzi, lecz zapamiętał dobry łuk i spory zapas strzał, które Hassall przyniósł razem ze swoim mieczem i resztą rynsztunku. Zwalił jeszcze jedno wieszadło i umieścił na szczątkach pierwszego, ciągnąc je razem po grząskim piasku, wśród powiewających strzępów sieci. Zrobił to samo z trzecim. Wysysał właśnie wbitą w dłoń drzazgę, gdy usłyszał gwizd. Alizończyk zszedł na ziemię i wskazywał na wzgórza.

Gerik wytężył wzrok i spojrzał w stronę odległej przełęczy, gdzie kończyły się wzgórza, a zaczynało wybrzeże. Przypomniał sobie układ terenu i zorientował się, że wrogowie będą musieli zjechać po tym długim zboczu. Obejrzał się i w zapadającym zmroku zobaczył, iż morze ponownie zbliżyło się do łodzi; na brzeg napływały wielkie bałwany i coraz silniejszy wiatr dął od wodnego bezmiaru.

O bogowie, odpływ będzie rano. Wróg przybył za wcześnie. Albo my spóźniliśmy się o jeden dzień, pomyślał z rozpaczą.

Twoja pani... – powiedział, wskazując w stronę wydmy. Alizończyk złapał go za ramię i wskazał leżącą na piasku broń.

Czy ty wiesz to, co ona wie? – spytał Gerik, biegnąc obok Hassalla. – Człowieku, czy ty liczysz na to, że ona ich zatrzyma?

Ten nic nie odpowiedział, wyprzedził go i podniósł swój rynsztunek.

Gerik również wziął swój oręż, spoglądając za siebie, skąd niechybnie zbliży się wróg. O tej niebezpiecznej dla światła godzinie kolory bladły, zarówno na brzegu morza, jak i na wzgórzach, pod bezchmurnym, ołowianym niebem. Zapiął ciasno wszystkie paski zbroi, obmacując rozdarcie, którego nie zdążył naprawić. Zobaczył Hassalla wracającego do łodzi i ogarnęła go panika na myśl o nieznanych tajemnicach, o prawach morza i morskich pływów, o żaglach, takielunku i pracy, której nie rozumiał.

Podniósłszy wzrok, zobaczył schodzącą w dół Czarownicę, obładowaną zawiniątkami i koszykami, uciekinierkę jak tysiące innych z jego ludu, moc Estcarpu, wygnaną z całą resztą nieszczęśników.

Był półmrok. Miała nie osłonięte włosy. Jej szaty zafalowały i załopotały na tle zachodzącego słońca jak strzępy dymu i nocy.

Tam jest koń! – krzyknęła, przekrzykując wiatr, który szarpał jej włosami. – Masz jeszcze czas! Masz jeszcze czas. Odjedź stąd!

I mam zostawić was na pastwę wrogów?

Tarcza iluzji nie istnieje. Rozwiała się rano! Uciekaj, powiadam ci, uciekaj!

Łódź nie jest skończona! – krzyknął do niej. – Na bogów, kobieto, nie zdążyliśmy jej skończyć. Czy twoja moc może upleść sznur i zawiązać linę? Jeżeli władasz mocą, użyj jej przeciw tamtym!

Moją magią jest to! – odparła, wskazując ręką na niebo. Jej blada twarz miała dziki wyraz. – Mogę kontrolować tylko pogodę – a ty chcesz, żebym robiła to samo ze skałami, wzgórzami i wrogami?! Odjeżdżaj! Dwa, nie trzy razy uratowałam ci życie! Nie zmarnuj go! Sami poradzimy sobie z morzem!

Bogowie odebrali ci rozum, kobieto! Zajmij się wrogami! Będą tutaj, zanim odpływ uniesie łódź, nawet szczur lądowy to wie...

Mam się zająć wrogami? A co takiego mam zrobić z odpływem? Powiedziałam ci już! Tarcza iluzji nie istnieje – nie mogę robić dwóch rzeczy jednocześnie – zużyłam na ciebie dużo sił, w ten sposób kupiłam potrzebny czas, ty zaś spłaciłeś swój dług, człowieku, a teraz jedź. Opuść to wybrzeże i resztę pozostaw mnie!

Wzięła zawiniątka pod pachę, odgarnęła włosy z twarzy i zaczęła biec. Patrzył na nią z otwartymi ustami, w których zamarło to, co chciał jej jeszcze powiedzieć: że nie zna Alizończyków i szybkości, z jaką porusza się ich kawaleria, że jest kobieta i ma takie pojęcie o wojennej taktyce jak ryba o lataniu. Wyłącznie kobieta; która ponadto ma cholerny zwyczaj wymachiwania ręką i zawsze stawia na swoim w każdym sporze z mężczyzną.

O nie, z wyjątkiem Kolderczyków, którzy napadli na jej współplemieńców w Estcarpie. I z wyjątkiem Alizończyków. Gdyby bowiem władała tak wielką Mocą, jak się przechwalała, ci ostatni nie zapędziliby jej i jej towarzysza na to wybrzeże i nie przyparli do morza.

Miała jednak dość mocy, żeby zastawić sidła na dzieci i zwabić je tutaj z całej Krainy Dolin pomimo wojny i niebezpieczeństw – tak jak Leisję...

Przeklęta wariatka! – wrzasnął do wiatru, do gęstniejącego mroku i do pustki wokół siebie.

I pobiegł, chwytając po drodze hełm i tarczę, kierując się do chaty i do zagrody, gdzie alizoński kuc krążył niespokojnie i tupał, podenerwowany coraz silniejszym wiatrem.


Znalazł tam torbę z prowiantem; przynajmniej w tym Jevane okazała się przezorną. Uprząż wisiała na płocie. Gerik prześlizgnął się do środka, schwytał konia, uspokoił na tyle, żeby osiodłać i umieścić mu koc na grzbiecie. Kuc przewracał oczami, węszył, szeroko rozdymając chrapy, skakał i niecierpliwił się, gdy Gerik otwierał bramę, a gdy jeździec włożył nogę w strzemię i go dosiadł, pomknął z kopyta.

Gerik ściągnął wodze i uderzył piętą w bok. Nie zmierzał na południe, ale w stronę wzgórz, ku łagodnie opadającemu zboczu Krainy Dolin. Wydał przenikliwy okrzyk bojowy mieszkańców Doliny Palten, który Alizończycy zdążyli dobrze poznać, i posłał go z wiatrem.

Na bogów, kiedyś to podziałało. Już raz wrogowie porzucili świeży trop, podejrzewając, że ściga ich nie jeden, lecz więcej przeciwników. Drużynnik Fortala krzyknął głośno, wyjechał na otwartą przestrzeń i pomknął w stronę trawiastych wzgórz.

Hiaii! Cervin! Chodź i walcz ze mną! Boisz się?! Czy odważysz się na to?

Cienka, ciemna smuga pojawiła się wzdłuż linii horyzontu. Gerikowi się wydało, jakby wschodziło wielkie, czarne słońce. Rosła i rosła w półmroku, aż stała się szeregiem jeźdźców rozciągającym się po krańce horyzontu. Dopiero wtedy usłyszał mamrotanie i wrzaski, od których nazwano Alizończyków Psami. Ponad wyciem wiatru dudnił tętent kopyt.

Hiaii! – wrzasnął, podniósł miecz i ściągnął wodze swego wierzchowca.

Usłyszał charakterystyczny świst, zobaczył na tle nieba lecącą ku niemu chmurę strzał.

Hiaii! – powtórzył przeciągle, zawrócił i ją uciekać w dół zbocza.

Nie trafiła go żadna strzała. Wiatr wiał w twarze łuczników. Nachylenie terenu ułatwiało bieg kucykowi, na poły oszalałemu zwierzęciu, które mimo to pewnie stąpało w ciemnościach.

Ścigali go. Robili to, o co mieszkańcy Dolin tylekroć daremnie modlili się do bogów. A teraz, teraz ci szubrawcy zapomnieli o ostrożności i ścigali go, mając przed oczami szeroką plażę, chatę rybacką i łódź, przekonani, że nic im nie grozi i że mogą bezpiecznie ścigać zdobycz.

Niektórzy zatrzymają się dla grabieży, obojętne, jak nędzna będzie to zdobycz, obojętne, ilu da się na nią nabrać. Pozostanie dostatecznie wielu, którzy poszukają łatwiejszej i mniej podejrzanej zdobyczy... Na Panią Księżyca i Pana Lasów, przebiją się przez kruchą linię obrony na brzegu morza, pójdą prosto ku statkowi!

Sam zniweczył swoje plany. Znowu. Ależ z niego dureń. Jemu nie grozi niebezpieczeństwo. Może skręcić na południe, wjechać między wzgórza, przedzierać się w ciemności przez zarośla, kluczyć zwierzęcymi ścieżkami, póki nie wyprowadzi w pole ich najlepszych tropicieli.

Jednak zawsze płaci się za głupotę. Każdy człowiek, który zachował swoje człowieczeństwo, wie o tym dobrze.

Hassall i pani Jevane zobaczą go. Zobaczą przeklętego durnia na plaży przed sobą. Może zdoła kupić dość czasu, żeby Czarownica mogła uratować siebie i Leisję.

Leisję. I inne dzieci. Takie jak ona.

Udało mu się rozproszyć ścigających. Jechali nie zachowując dyscypliny, tak jak psy, od których ich przezwano. Najszybsi dotarli najdalej, byli już na plaży, a to wyłączyło z gry łuczników – w zasięgu ich strzał znalazłyby się własne szeregi. W czasie pościgu na czoło wysunęła się garstka najszybszych; dwóch natknęło się w ciemnościach na bagno na skraju plaży i się przewróciło.

Przestał poganiać kuca. Pozwolił się dogonić, a kiedy usłyszał zbliżający się tętent kopyt, zatoczył koniem i zaatakował przeciwnika, uderzając z impetem tarczą o tarczę, wysadził go z siodła. Jednocześnie nadjechał inny Alizończyk, wrzeszcząc na całe gardło i wychylając się w siodle.

Młody Pies. Teraz on popełnił błąd – żółtodziób przeciw weteranowi. Gerik odwrócił się i ciął. Miecz napotkał ciało. Brzeszczot wroga poleciał w jedną stronę, a jeździec i jego wierzchowiec – w dwie, każdy w inną.

Hiaii! – wrzasnął na konia, widząc alizońskich kawalerzystów ustawionych w zamykający się półksiężyc. Skręcił w prawo, omijając ten żywy łuk i pomknął ku morzu, w huraganowy wiatr, który właśnie teraz uderzył. Koń aż stanął bokiem, zadarł wysoko głowę i obryzgał go pianą z pyska, gdy mimo oporu zmusił go dojazdy na wprost; zyskał więcej przestrzeni, więcej piasku. Zobaczył czarną sylwetkę łodzi na tle lśniącego jak lustro morza. Dostrzegł wodę bliżej niż kiedykolwiek dotąd, połyskującą tuż pod rusztowaniem, na którym stała prawie gotowa łódź.

Jevane! – krzyknął do czarodziejskiego wiatru. Dostrzegł nikłą szansę ocalenia; żebyż fale pokryty piasek piana, żeby alizońskie konie nie odważyły się na niego wejść. Czarownica dobrze wiedziała, co robi – a on, stary żołnierz, przegrał tę partię. Dobrze im życzył. Tymczasem odległość między nim a Alizończykami na pewno wciąż się zmniejszała. Nie odwracał się ku nim, wyliczył, że są tuż tuż. Podniósł miecz, pozdrawiając Czarownicę i jej Psa. Mimo wszystko było to zwycięstwo Krainy Dolin.

Życzę szczęścia! – wrzasnął, ściągając lewą ręka wodze, żeby zwrócić przeciw wrogom ciężko dyszącego kuca i stawić czoło atakowi. Pies, który go zaatakował, spadł na ziemię, a jego wierzchowiec skręcił w prawo, uciekając przed huraganowym wiatrem. Wśród zbliżających się kawalerzystów błąkał się jeszcze jeden koń z pustym siodłem.

To ich własne strzały, pomyślał z niesmakiem.

I usłyszał przenikliwy gwizd za swoimi plecami.

Hassall!

Strzały lecące z wiatrem sięgały dalej i z magiczną dokładnością trafiły w cel. Kolejny podmuch znów przyniósł głośny gwizd.

Ty głupcze! – krzyknął ściągając wodze i zmuszając kuca, by pognał przez mrok i wiatr ukosem ku łodzi. Wielkie trzepoczące potwory ruszyły ku niemu i zagrodziły mu drogę, zobaczył ciemne kształty, w których rozpoznał zapomniane już wieszadła na sieci, przewalające się na wietrze. Koń zarżał z przerażenia i skoczył prosto przed siebie. Gerik odciął mieczem wodze i zsunął z siodła, puszczając wolno ogarnięte paniką zwierzę. Alizoński kuc był teraz wolny, tak jak wielu jego pobratymców biegających w ciemnościach. Porwana sieć chlasnęła Gerika po twarzy. Oczyścił tarczę z mokrych strzępów i pobiegł dalej, klucząc wśród przewracających się ciemnych kształtów.

Rybacka łódź zamajaczyła tuż przed nim. Fale zmyły ją z podpórek. Zobaczył na jej kołyszącym się dziobie światło, jasne światło, które ześlizgnęło się po burcie, gdy zbliżał się, brodząc w wodzie i zapadając w zdradzieckim piasku. Kadłub górował nad nim jak ciemny, niebezpieczny mur, który w każdej chwili mógł się obalić.

Wsunął miecz za pas, tarczę odrzucił na plecy. Chwycił się jedną ręką świetlistej liny. W tejże chwili stracił oparcie: wielka fala zbliżyła do niego łódź, równocześnie wymywając mu piasek spod nóg.

Jednak dzięki linie utrzymał się nad wodą. Desperacko uczepił się jej także drugą ręką, gdy ciągnięty z wielką siłą powróz uniósł go na nadburcie. Przerzucił przez nie ramię i zawisł w panice, gdy łódź zakołysała się i przechyliła. Czyjaś silna dłoń znalazła dogodny chwyt i wciągnęła Gerika na pokład.

Odzyskał równowagę i wypuścił linę. Znalazł się twarzą w twarz z Hassallem. Tuż obok niego Jevane trzymała świecącą w mroku linę, a wicher rozwiewał jej włosy.

Czy nie słyszałeś, co do ciebie mówiłam?! – krzyknęła. – Czy pomyliłeś kierunki, człowieku z Dolin?

Zawsze mogę tam wrócić! – zawołał, machając ręką w stronę nieprzyjaciół.

Hassall objął go ramieniem, podtrzymując na umykającym spod nóg pokładzie. Kołysali się na falach. Morze pędziło przed siebie, ku plaży, na której zatrzymali się Alizończycy. W gwiezdnej poświacie za dziobem zobaczył chaos w ich szeregach, usłyszał paniczne wrzaski.

Jevane wzniosła do góry ręce i błękitny ogień pomknął po obrzeżu łodzi, po linach, w górę masztu. Wiatr nagle ucichł.

A po chwili powiał od lądu lekki wiaterek, od jego muśnięcia włosy zjeżyły się Gerikowi na głowie.

Wciągnijcie żagiel na maszt – powiedziała Jevane. – Z tym wiatrem możemy płynąć.



Meredith Ann Pierce

Dzwonecznik

I. Sif

Z zamku Van najlepiej zapamiętałam kobiecy ogród. Znajdował się w małej wnęce przy głównym dziedzińcu. Był to wypełniony ziemią kwadrat w bruku, obsiany dzwonecznikiem. Tak nazywaliśmy te zioła, gdyż przypominały jedno z rosnących na kontynencie. Dzwoneczniki z naszego ogródka nie pochodziły z naszej wysepki ani nawet z naszego świata. Pięć lat przed moim urodzeniem przyniosła nasiona do zamku czarownica imieniem Zara. Obca, szalona kobieta, która przybyła przez Bramę w czasie i przestrzeni.

Nasza wysepka nazywała się Ulys i leżała dość daleko od stałego lądu, w równej odległości od portów Jorby i Quayth. W piękny, bezchmurny dzień można było zobaczyć w oddali, przesłoniętej nadmorską mgiełką, wzgórza High Hallacku. Ale większość dni nie była ładna. Mieszkaliśmy na smaganym sztormami i wielkimi falami przyboju skrawku lądu. Ta otoczona zalanymi przez morze rafami wyspa była magnesem, który przyciągał każdą nawałnicę. Niewiele statków zawijało do naszego maleńkiego portu. Trzymaliśmy się z dala od reszty świata.

Mój ojciec, Halss, był panem Ulys. Pochodził z Krainy Dolin, był drugim synem drugiego syna, który opuścił swój klan w poszukiwaniu szczęścia. Znalazł je tutaj przez przypadek: sulkarski kupiecki statek, na którym płynął, zaczął przeciekać i musiał poszukać najbliższego lądu – nawet jeśli to była taka nic nie znacząca wysepka jak Ulys.

Jakież poruszenie musiał wywołać wśród naszych rybaków i ich rodzin! Wprawdzie widywali już Sulkarczyków, ale nigdy nie widzieli szlachcica z Hallacku. Musiał wtedy wspaniale wyglądać. Nawet w późniejszych latach, gdy już byłam na tyle duża, żeby zwracać uwagę na takie sprawy, prezentował się doskonale: miał jasną cerę, która łatwo barwiła się rumieńcem, i rudo-blond włosy – chociaż wówczas już wiek, rozpusta, opilstwo i rozpacz pogrubiły jego rysy.

Z miejsca został zaproszony przez ówczesnego pana Ulys i ulokowany w najpiękniejszym pokoju gościnnym, podczas gdy sulkarski kapitan i jego załoga musieli poszukać kwater w miasteczku. Pan na zamku miał tylko jedno dziecko, moją imienniczkę Alię, dojrzałą do zamążpójścia. Kiedy sulkarski statek wyruszył w dalszą drogę, mój ojciec pozostał, żeby zabiegać o rękę Alii.

Jak cenny musiał mu się wydać jej posag! Mówiono mi, że owego roku pogoda była niezwykle piękna, prawie bez sztormów. Zima zaś – naprawdę chłodna i sucha, tak że mnóstwo morskich lisów, małych wodnych piesków o gęstym futrze, przypłynęło na nasze skały. Zimą wszyscy mieszkający w zamku mężczyźni wychodzą z pałkami i zabijają tyle, ile zdołają. Sprzedajemy ich skóry kupcom z Krainy Dolin.

Mój ojciec poślubił na wiosnę jedyną córkę pana Ulys, a kiedy ów starzec umarł rok później, stał się regentem dla pani Alii, Lecz dziedziczka Ulys zmarła bezpotomnie na suchoty zaledwie trzy lata po zawarciu małżeństwa. Wprawiło go to w niemałe kłopoty.

Mógł wtedy opuścić wyspę, wrócić do High Hallacku, ale tego nie zrobił. Nie wiem, czy powodował nim wstyd czy duma. Może zwykła inercja albo chciwość. Morskie lisy dają niezłe dochody. Jego rodzina, dowiedziawszy się, że się ożenił poza High Hallackiem, wydziedziczyła niewdzięcznego syna.

Owdowiały pan Halss spędził następne cztery lata wprowadzając zmiany na wyspie. Sformował mały oddział gwardzistów zamkowych i zajął się flotą rybacką. Polecił naprawić rybackie łodzie i odbudować niszczejące zewnętrzne mury obronne zamku. Kazał nawet przegrodzić specjalnym łańcuchem wąską zatokę dla obrony przed piratami. Reszty naszego wybrzeża broniły rafy.

Były to pomyślne lata dla Ulys. Właśnie wtedy na naszą wyspę przybyła cudzoziemka Zara. Pamiętam ją jak przez sen. Była bardzo wysoka, miała kasztanowe włosy i ciemną twarz. Nie była ani Sulkarką, ani Dolinianką. Niektórzy mówili, że jest szalona i nazywali ją czarownicą. Zdaje się, że zafascynowała mojego ojca.

Mimo to w końcu poślubił Benis, kuzynkę pani Alii. I znowu mógł zgodnie z prawem nazywać się panem Ulys. Nie było to małżeństwo z miłości. Urodziłam się rok później. Nadano mi imię Alia, choć wołano na mnie Alys. Jednak mój ojciec pragnął mieć synów. Pani Benis nie bez zadowolenia rządziła zamkiem; wieczorami robiła gobeliny, a za dnia wydawała rozkazy służbie.

Mój ojciec, mając tylko córkę i ani jednego męskiego potomka i nie będąc żeglarzem ani z urodzenia, ani z zamiłowania, nie znalazł dla siebie ucieczki z ciasnego więzienia, w którym sam się zamknął poprzez małżeństwa. Jakże nienawidził dzwonecznika rosnącego w kobiecym ogrodzie! Pamiętam, że ziele to rosło kępami i miało strzępiaste liście. Wiosną na szczycie łodygi pojawiały się stożkowe kwiaty, o równie ostrym zapachu jak pory. Ojciec skarżył się na ich smród, ale ja uważałam, iż pachną cudownie.

Pan Halss chciał przekopać ogródek, powyrywać dzwonecznik i zasadzić tam coś pożytecznego. Nie potrzebował kobiecych ziółek. Lecz moja matka powiedziała „nie” prosto w oczy. Za mojej pamięci był to jedyny przypadek, gdy otwarcie mu się sprzeciwiła i wygrała.

Nie pozwolę ci zniszczyć mojego ogrodu. Nie obchodzi mnie, skąd pochodzi dzwonecznik, ale jest to jedyne rosnące na tej wyspie ziele, które mi pomaga. Raz na miesiąc posyłam dziewczynę, żeby narwała liści i zrobiła dla mnie sałatkę.

Nie mówiła o mnie. Miała na myśli swoją służebną, Imme. Aż do tej pory nie miałam pojęcia, że dzwonecznik był lekarstwem. Wiedziałam tylko, że co jakiś czas matka chorowała, zamykała się wówczas w swoich pokojach i nie chciała mnie widzieć. Jej dworki poruszały się wtedy szybko, aczkolwiek zachowywały wielki spokój, i zwykle mnie przeganiały.

Kiedyś dostałam gorączki od bolącego zęba i spróbowałam zjeść trochę dzwonecznika. Miał ostry, pieprzny, prawie gorzki smak. Gryzłam, aż łzy napłynęły mi do oczu, ale nic mi nie pomógł. Później dowiedziałam się, że przynosił ulgę w zupełnie innej chorobie. Nie byłam jeszcze dość duża, żeby zapaść na tę chorobę.


Moje najwcześniejsze wspomnienie to spotkanie z Sif w kobiecym ogrodzie. Było to latem; chmury zaciągnęły niebo, a wilgoć i gorąco wszystkim dawały się we znaki. Moja matka zachorowała i posłała Imme po zioła. Poszłam za nią cichaczem i potem zostałam już w ogrodzie. Pamiętam, jak stoję wśród karłowatych kępek dzwonecznika. Każda ozdobiona fioletowymi i niebieskawymi kwiatami łodyżka tkwiła jak maczuga wśród lśniących, ciemnozielonych liści. Piorunowałam spojrzeniem Sif, moją siostrę – oczywiście wtedy nie wiedziałam, że to jest moja siostra. Musiałam mieć około czterech lat. Dla mnie była tylko Sif, córką szalonej Zary. Miałam zły wzrok i poznawałam ludzi bardziej po kształtach i kolorach niż po rysach twarzy. Sif była chudą dziewczynką, o prostych, długich, żółtawych, wiecznie splątanych włosach. Twarz miała zawsze brudną, tak samo jak połatane, źle pocerowane ubranie. Widziałam wystarczająco dobrze, by zauważyć, iż ma końską szczękę z dołkiem na brodzie i oczy pośredniej barwy pomiędzy szaroniebieską i zieloną jak morze. Dzień był pochmurny, a światło słabe, gdyż zbliżał się sztorm. Nigdy nie byłam tak blisko niej.

Co tu robisz? – zawołałam, tupiąc nogą w małym pantofelku i podnosząc na wysokość bioder szytą w kliny sukienkę. – Zaraz przestań!

Przed chwilą opróżniła worek z kuchennymi odpadkami na rosnące w ogrodzie zioła.

Wyrzucasz śmieci na dzwoneczniki mojej matki! – wrzasnęłam przeraźliwie. – Przestań! Zabierz to!

Sif drgnęła, podnosząc na mnie oczy, później zaś wyprostowała się, najwyraźniej zaskoczona, ale nie miała zamiaru uciekać. Nosiła spodnie jak wieśniak albo chłopiec. Nic nie powiedziała. Ja byłam pełnym tupetu, bardzo rozpieszczonym brzdącem. Widząc, że mam nad nią przewagę, podeszłam bliżej.

Pozbieraj to – rozkazałam takim samym tonem, jakiego moja matka używała zwracając się do praczek, ale Sif tylko na mnie popatrzyła. Rzuciłam się na nią z pięściami, wrzeszcząc: – Powiem o wszystkim! Powiem o wszystkim! Moja matka pośle po przewoźnika, a on natrze ci uszu!

Sif nie oddawała ciosów, kiedy kopałam ją i biłam, tylko złapała mnie za przegub i wyszeptała z zawziętością:

Bardzo dobrze, powiedz to ty mała flądro. Sama zobaczysz, czy mnie to obejdzie. On nie zrobi mi nic gorszego niż dotąd.

Przestałam ją bić. Znalazłam się tak blisko niej, że mogłam widzieć jej twarz. Zdałam sobie sprawę, że to, co uznałam za brudną plamę na jej policzku, było sińcem. Na drugim policzku ciemniał taki sam siniak, na linii szczęki, tuż przy podbródku. Sif ściskała tak mocno mój przegub, że mnie zabolało. Wyrwałam się i cofnęłam o krok. Patrzyłyśmy na siebie przez kilka chwil, dysząc ciężko.

Zresztą to nie jest ogród twojej matki – powiedziała po chwili, nadal gniewnie, lecz mniej gwałtownie. – To ogród mojej matki. Ona go założyła.

Zmrużyłam oczy, żeby lepiej widzieć.

Twoja matka nie żyje – odparłam, starając się włożyć jak najwięcej pogardy w te słowa. Tak naprawdę, to widok sińców na policzku Sif wstrząsnął mną do głębi.

Tak – odpowiedziała bez skinienia głowy.

Ona umarła na skałach – dodałam po chwili.

Tak.

Sześć miesięcy wcześniej szalona Zara ukradła łódź i próbowała dopłynąć do Arvonu. Była to z jej strony bezgraniczna głupota. Kobiety nie znają się na łodziach. Rozbiła się na skałach, woda ją porwała i się utopiła. Dwa dni później znaleziono na plaży jej martwe ciało i szczątki łodzi.

Słyszałam, jak matka rozmawiała o tym ze swymi służebnymi, a jej głos wyrażał pogardę, przerażenie i triumf zarazem. Kiedy znaleziono zwłoki Zary, ojciec zamknął się w swojej komnacie i nie chciał stamtąd wyjść. Byłam za mała, żeby zrozumieć te sprawy. Teraz przewoźnik, stary Sul, zajmował się Sif.

Spojrzałam na nią, wytężając wzrok. W słabym świetle nie widziałam tak dobrze jej twarzy, by dostrzec, jakie uczucia się na niej malują. Mnie wydawała się pozbawiona wyrazu jak kredowobiała plama.

A to, to wcale nie są śmieci – powiedziała, dotykając wielkim palcem stopy czegoś leżącego między mięsistymi roślinami. Miała niski jak na dziewczynkę głos, dźwięczny niby granie rogu. – Zobacz sama. To są ości.

Uklękłam i przyjrzałam się rybim szkielecikom. Cuchnęły.

Dlaczego je tutaj wyrzucasz? – zapytałam podnosząc spojrzenie, nadal przekonana o swojej słuszności. Zmarszczyłam nos. – Czy nie możesz wyrzucić ich na śmietnik, tak jak wszyscy to robią?

Sif uklękła naprzeciw mnie.

Ja ich nie wyrzuciłam – odparła spokojniejszym tonem. – Umieściłam je tam celowo. Dla dzwoneczników. One tego potrzebują. Czy nie widzisz, że więdną?

Mrużąc oczy, spojrzałam na mięsiste kwitnące rośliny. Dla mnie wyglądały zupełnie dobrze.

One potrzebują kości. W kościach jest coś, co je żywi. I w muszlach ostryg. Dodaję zmiażdżone muszle, jeśli udaje mi się je dostać.

Rozcierałam obolały przegub i patrzyłam na nią. Miałam już zabłoconą suknię. Nic nie mogłam na to poradzić. Może matka czuje się tak źle, że jej służebne tego nie zauważą, a jeśli nawet, to nie przejmą się tym zbytnio? Powinnam już wracać, ale zapragnęłam pozostać z Sif.

Dlaczego? – zapytałam ją. – Kto ci o tym powiedział?

Już ci mówiłam – odrzekła z naciskiem. – To moja matka założyła ten ogród dziesięć lat temu, kiedy przybyła na Ulys. To ona mi powiedziała.

Ja urodziłam się w Roku Salamandry, Sif zaś o jakieś trzy lata wcześniej. To znaczy, że kiedy po raz pierwszy się spotkałyśmy, miała około ośmiu lat. Jeżeli powiedziała prawdę, jej matka przybyła na Ulys na trzy lata przed jej urodzeniem. Jeszcze przed śmiercią pani Alii nie wiedziałam o tym.

Ponadto Zara kiedyś mieszkała na zamku. Słyszałam, jak ktoś mówił o tym szeptem. Moja matka nie znosiła, gdy wymieniano imię Zary w jej obecności. Matkę Sif przywieźli na Ulys Sulkarczycy, którzy znaleźli ją w morzu, a ponieważ nie miała przy sobie pieniędzy, tylko nieprzemakalną torbę uzdrawiaczki pełną ziół i sadzonek, wysadzili na ląd w najbliższym porcie. Potem już nie mogła odpłynąć z wyspy. Ojciec nie chciał jej na to pozwolić.

Ale Zara opuściła zamek, kiedy ożenił się z panią Benis, i zbudowała sobie małą chatkę nad zatoką. Zamiatała ulice, przeszukiwała plażę i leczyła ziołami. Utrzymywała się z tego. Niektórzy nazywali ją czarownicą, lecz rybacy i ich rodziny, a nawet mieszkańcy zamku przychodzili do niej po pomoc. Matka nigdy nie pozwoliłaby jej wejść do zamku – gdyby Zara kiedykolwiek stanęła przed bramą. Nigdy jednak tego nie zrobiła. I w końcu oszalała. Ulys wielu z nas doprowadza do szaleństwa. Zara nigdy nie wyszła za mąż.

Chciałam wtedy zapytać Sif o jej matkę, skąd przybyła i dlaczego ukradła łódź. Dlaczego chciała udać się do High Hallacku albo do Arvonu, lub dokądkolwiek się kierowała i czy naprawdę była czarownicą, jak noszące magiczne klejnoty bezimienne kobiety po drugiej stronie morza?

Wtedy nawet nie podejrzewałam, że nie pochodziła z naszego świata, lecz z innego miejsca, poza naszym czasem i przestrzenią, za Bramą. Naraz usłyszałam wołanie mojej niańki. Ponieważ nie chciałam, żeby przyszła do ogrodu i zastała mnie w towarzystwie brudnej Sif, uciekłam.


Po tym spotkaniu już nie odnosiłyśmy się do siebie z taką wrogością. Wymykałam się niańce, żeby się z Sif jak najczęściej spotykać. Nigdy przedtem nie miałam przyjaciółki. Sif zabierała mnie na szeroki, pusty pas piasku poniżej zamku Van. Można tam było znaleźć wszystko, co morze wyrzucało na brzeg, – nic wartościowego, głównie kawałki drewna i muszle. Raz znalazłyśmy łopatę sulkarskiego wiosła, odłamaną od trzonka i częściowo spaloną, kiedy indziej zaś kościany grot harpuna.

Sif pokazała mi, jak znaleźć zagrzebane w piasku skorupiaki i jak rzucać płaskim kamykiem, żeby skakał po falach – wprawdzie nigdy nie mogłam tego dobrze zobaczyć, ale za to szybko nauczyłam się to robić. Pokazałam jej moją kryjówkę na szczycie wieży. Wieżę tę zbudowano dawno temu jako punkt obserwacyjny do wypatrywania okrętów wojennych i piratów. Jednakże między nami i High Hallackiem od wielu lat panował pokój, a odkąd mój ojciec kazał zagrodzić zatokę łańcuchem, piraci przestali nas nękać i nikt już nie używał starej wieży.

Poza Sif i mną. Często się tam zakradałyśmy i patrzyłyśmy na okolicę, skulone na trzecim, najwyższym piętrze. Robiłyśmy tak, ilekroć moja siostra zdołała uciec od starego przewoźnika Sula. Powiedziała, że dawał jej wyłącznie najcięższe prace, takie jak oskrobywanie łodzi z pąkli i wynoszenie ryb na brzeg na stoły, gdzie je patroszono. Mnie zaś matka i jej dworki nauczyły cerowania i robótek.

Sif przekazała mi opowieści Zary o świecie za Bramą. Niewyobrażalne, szalone opowieści, które za każdym razem stawały się coraz bardziej niezwykłe, o kraju, w którym ludzie nie starzeli się aż do dnia śmierci. Wszyscy byli czarownikami i czarownicami i mieszkali w domach wielkich jak zamek Van. Setki takich zamków z błyszczącego kamienia, które zbudowano obok siebie, tworzyły wielkie miasta. Ludzie podróżowali powietrznymi statkami. Wozy same jeździły. Zdaje mi się, że czasami zmyślała.

Jeżeli twoja matka żyła w takim cudownym miejscu – powiedziałam raz szyderczo, a musiałam wtedy mieć siedem lub osiem lat, Sif zaś około jedenastu – to dlaczego tu przybyła?

Była jesień. Stałyśmy na skalistym zboczu górującym nad plażą pod zachmurzonym niebem. Rozłożywszy ramiona dla równowagi, przeskakiwałyśmy z kamienia na kamień w poszukiwaniu jaj hegittów. Sif wzięła mnie za ramię i na poły przeniosła, na poły przeprowadziła przez sporą szczelinę. Nadał byłam znacznie od niej mniejsza i miałam na sobie fałdzistą suknię, jakie nosiły mieszkanki zamku. Suknia trzepotała na wietrze jak ptasie skrzydła.

Mówiła, że jej świat był już bardzo stary i zatłoczony – odparła Sif, pochylając się, by podnieść ze szczeliny niebieskie jajko dwa razy większe od mojego kciuka. Włożyła je do niewielkiego worka, w którym leżały już wcześniej znalezione jaja. – Wszystkie czarownice miały za dużo dzieci. A niektórzy ludzie zmęczyli się czarami, pałacami i magicznymi wozami. Chcieli być gdzie indziej i żyć bez nich.

Wyprostowałam się. Spojrzałam na nią ze zdumieniem i zapytałam:

Chcieli przybyć tu, na Ulys?

Nie, nie tutaj. – Roześmiała się i potrząsnęła przecząco głową. – Gdzieś na północy. Tam, gdzie jest Brama. Powiedziała, że jej rodacy od lat przybywali tu w niewielkich grupach.

Zapatrzona w Sif, straciłam równowagę. By nie upaść, chwyciłam ją za ramie. Opowiadano o Bramie wiele legend, znaliśmy je nawet my, mieszkańcy Ulys – docierały do nas z kontynentu w strzępach i fragmentach. W Arvonie było pewne miejsce, straszne miejsce, w którym pojawiły się potwory, a ludzie poznikali. Pilnowały go niewyobrażalne okropności. Istniało i zarazem nie istniało, ale było ich więcej niż jedno. Krążyło przez cały czas i można było natrafić na nie tylko przypadkiem.

Więc po co twoja matka przybyła na Ulys? – pytałam dalej.

Wcale nie miała takiego zamiaru. – Sif westchnęła z irytacją. – Była w drodze do High Hallacku, kiedy zaskoczył ją sztorm. Przebywała na morzu od trzech dni, gdy Sulkarczycy ją znaleźli.

Dlaczego? – spytałam. Szłyśmy teraz bardzo ostrożnie.

Po prostu, żeby go zobaczyć! – zawołała Sif.

Mówiła, że jej rodzina pozostawała w jednym miejscu przez cztery pokolenia i nie zwiedziła nigdy okolicy. Moja matka postanowiła zobaczyć świat. Była wielką podróżniczką. Powiedziała, że kiedy jej łódź zatonęła, zdążyła już odwiedzić zamorską Krainę Czarownic.

Zadrwiłam znów, ściskając ramię Sif, gdyż wiał silny wiatr. Moja towarzyszka była silna.

Kobiety nie podróżują – oświadczyłam. – Chyba tylko po to, żeby wyjść za mąż. – Niekiedy dziewczęta z Ulys zaręczały się z młodzieńcami z kontynentu. Było to bardzo rzadkie i wspaniałe wydarzenie. Wtedy ich matki dawały im semrot na sen i wyprawiały ślubnymi barkami na stały ląd. – Kobiety nie podróżują – powtórzyłam.

Moja matka podróżowała – odparła na to Sif.

Dzisiaj nie miała siniaków na twarzy, ponieważ stary Sul nie upił się wczorajszej nocy.

Kobiety są do niczego na łodziach – powiedziałam, idąc za nią.

Moja matka taka nie była – zaoponowała, przeskakując przez szczelinę.

Twoja matka zginęła na skałach – pomyślałam, ale ugryzłam się w język. Skoczyłam śladem Sif i trafiłam w jej objęcia.

Ja też nie jestem! – rzuciła.

Co masz na myśli? – Podniosłam na nią oczy.

Sif tylko uśmiechnęła się szeroko, przez co bardziej niż kiedykolwiek wyglądała jak chłopiec. Uśmiechała się, wysunąwszy do przodu końską szczękę z dołkiem na brodzie, a nie schylając głowę, jak powinna zrobić kobieta. Miała duże, równe zęby, zrośnięte brwi ciemniejsze niż jej włosy, i długi, prosty nos. Szturchnęłam ja.

Co masz na myśli? – powtórzyłam. Dotarłyśmy już na plażę i pomogła mi zeskoczyć na piasek.

Stary Sul uczy mnie pływać łodzią – szepnęła, i ścisnęła mi rękę.

On tego nie robi! – zawołałam. – Nie może. Kobiety nie mogą. To jest... złe! – Kobiety na łodziach sprowadzają choroby i burze. Wszyscy o tym wiedza.

Sif ruszyła dalej wielkimi krokami, pociągając mnie za sobą.

Robi to. Musi to robić! – mówiła z podnieceniem. – Pół roku temu rozpłatał sobie rękę haczykiem na ryby i od tej pory nie ma czucia w trzech palcach.

Ktoś musi mu pomagać, a on ma tylko mnie. W ogóle i tak traktuje mnie jak chłopca. Zresztą to nie ważne. Zatrzymałam się wtedy, nie odrywając od niej wzroku. Hegitty i mewy krążyły nad naszymi głowami. Sif wyciągnęła ku nim rękę i jeden ptak skręcił w prawo. Spojrzała na niego i roześmiała się.


II. Kobieca przypadłość

Sif i ja spędzałyśmy każdą wolną chwilę pielęgnując dzwoneczniki. Moja siostra nadal przynosiła ości i muszle. Ja gromadziłam kości i dostarczałam skorupki jajek, gdy tylko udało mi się zebrać je ze stołu. Dzwonecznik walczył o przetrwanie w naszej piaszczystej glebie. Był uparty, ale Ulys z czasem zabija wszystko.

Pewnego razu Sif przyniosła liść dzwonecznika na naszą platformę na szczycie wieży. Byłyśmy jeszcze bardzo młode, za młode, żeby znać jego prawdziwe zastosowanie. Miałyśmy jednak niejasne przeczucie, że uczyniłby nas kobietami. Sif wyciągnęła z rękawa długi, strzępiasty liść i otarła go z ziemi. Utkwiłyśmy w nim wzrok, a później moja siostra bardzo ostrożnie złożyła go wzdłuż żyłki i rozerwała na dwie poprzeczne części. Jego sok był przezroczysty i bezbarwny.

Zjadłyśmy liść w milczeniu, miażdżąc zębami skórzastą powłokę, żeby dotrzeć do miąższu. Miał ostry, gorzkawy smak i pachniał jak cebula. Oczy zaszły nam łzami. Potem czekałyśmy przez miesiąc: dumne, ale w głębi ducha przerażone. Nic się jednak nie wydarzyło. Byłyśmy za młode.

Kiedyś, gdy siedziałyśmy na wieży, Sif opowiedziała mi więcej o swojej matce, rudowłosej Zarze, która strzygła krótko włosy i nosiła spodnie jak mężczyzna.

Czy ona naprawdę była czarownicą? – zapytałam.

Moja towarzyszka potarła dłonie i wzruszyła ramionami. Zapadła już noc. Okno w ścianie, pod którą siedziała, wypełniał mrok. Ja przykucnęłam na schodach. Świece kopciły na chłodnym wietrze. Sif oderwała kawałek piętki chleba, którą jej przyniosłam. Było lato. Nie zmarznie w wieży tej nocy. Stary Sul znów się upił i zostawił na jej ramieniu czerwoną pręgę, która nie zniknie przed upływem kilku dni. Pokazała mi ją. Zamierzała spędzić jedną lub dwie noce w wieży, a potem wrócić do Sula. Przez jakiś czas będzie miała spokój.

Nie wiem – powiedziała w końcu i minęła dłuższa chwila, zanim uświadomiłam sobie, że odpowiedziała na moje pytanie. Milczała przez kilka chwil. Zawsze była milcząca po tym, jak Sul podniósł na nią rękę. Później dodała spokojnie: – Ale znam miejsce, z którego przybyła moja matka. Leży na północ od tej wyspy, tyle wiem. Gdybym miała łódź, mogłabym je odnaleźć. Spojrzała na mnie. – Namówiłam ją, żeby opowiedziała mi o drodze, którą miałyśmy przebyć.

Miałyście przebyć? – powtórzyłam z niedowierzaniem. W migotliwym blasku świec kamienne ściany zdawały się skakać i tańczyć. – Przecież zostawiła cię na Ulys, kiedy próbowała dotrzeć do Arvonu.

Sif pokręciła głową i zatopiła zęby w chlebie. Poruszyła przy tym ramieniem i skrzywiła się.

Ona nie chciała dotrzeć do Arvonu. I zabrała mnie z sobą.

Świece topiły się w zapadłej nagle ciszy.

Zabrała cię na brzeg, żeby się z tobą pożegnać – podsunęłam.

Ponownie pokręciła głowa.

Zabrała mnie do łódki. Wsadziła mnie i odepchnęła łódź od brzegu. Fale najpierw sięgały jej do nóg, a później do bioder. Był wczesny ranek. Chmury szare jak oddech Lodowego Smoka przesłaniały High Hallack.

Mówiła spokojnie, jak to miała w zwyczaju. Rzadko pozwalała, żeby kierowały nią uczucia. W przeciwieństwie do mnie. Podskoczyłam do okna i popatrzyłam na dalekie, czarne, nie oświetlone księżycowym blaskiem morze. Na gładziźnie wody kładła się poświata gwiazd, widziałam ją tylko jako ruchoma świetlną smugę. Słyszałam wszakże oddech morza, huk i szum dalekich fal, i czułam jego zapach.

To była lekka łódź, najpłytsza, jaką mogła znaleźć – ciągnęła Sif. – Miała nadzieję, że będzie unosiła się na wodzie tak wysoko, że zdoła przepłynąć nad rafami. Ja wtedy nic nie wiedziałam o łodziach. Musiałam mieć jakieś sześć lat. Weszła do morza, pchając przed sobą łódź, w której siedziałam, dopóki woda nie sięgnęła jej do pasa. Następnie wdrapała się do środka. Chciałam jej pomóc, ale kazała mi się nie ruszać, bo łódź mogłaby się przewrócić. Później wzięła wiosła i zaczęła wiosłować.

Nadgryzła piętkę i mówiła dalej:

Nigdy przedtem nie widziałam wiosłującej kobiety: robiła to silnymi, rytmicznymi ruchami. Pomyślałam, że wspaniale wiosłuje. Pomyślałam, że moja matka musi być najsilniejszą kobietą na świecie. Podpłynęłyśmy do rafy. Słońce pięło się po niebie jak oślepiająco biała kula na tle chmur. Cień Ulys pozostał za nami. Przypływ był wysoki, ale się już kończył. W rafie była wyrwa, do której się skierowała, mała wyrwa.

Zobaczyłam, że zacisnęła ręce obejmujące kolana.

Musiała jednak źle ocenić głębię albo nasza łódź, a może porę dnia i wysokość przypływu. Myślę, że udałoby się jej przepłynąć w mniejszej, jednoosobowej łódce, albo nawet i tamtą łodzią, gdyby była sama, gdybym ja nie obciążała łodzi.

Mówiła teraz bardzo spokojnie, głębokim głosem, w którym brzmiała gorycz.

Łódź zaczepiła o skałę. Moja matka usiłowała odepchnąć się wiosłem. Próbowałam wstać, lecz kazała mi siedzieć i mocno się trzymać. Dno łodzi zazgrzytało na rafie. Matka z całej siły wsparła się na wiośle. Fala nas uniosła. Przez chwilę myślałam, że przepłyniemy. Ale zaraz potem uderzyła przeciwna fala. Łódź zawirowała i roztrzaskała się o skałę.

Sif nie odrywała wzroku od chyboczącego się płomyka świecy. Nie wiedziałam, co powiedzieć.

Myślę, że fale wyrzuciły moją matkę poza albo na skały. Więcej już jej nie zobaczyłam. Woda zaniosła mnie w stronę brzegu. Wokół raf prądy morskie zachowują się dziwnie, a cofające się fale są niezwykle silne. Lecz ja byłam tak lekka i unosiłam się tak wysoko w wodzie, że fale przez jakiś czas niosły mnie równolegle do lądu, a później w stronę brzegu. Stary Sul właśnie wtedy wyszedł na plażę. Wyłowił mnie.

Nawet w słabym blasku świec zauważyłam, że zbladła. Dotknęłam jej ramienia. Było zimne jak lód.

Nie wiedziałam o tym – odezwałam się. Opuściło mnie dziwne odrętwienie, które czułam cały czas. – Nie miałam pojęcia, że zabrała cię ze sobą do łodzi.

Sif otuliła się marynarskim kocem; służył nam jako osłona przed wiatrem, który nieraz dawał się nam we znaki na wieży.

Nikt o tym nie wie, no, może jeden Sul – odparła. – Przypuszczam, że on się tego domyśla.

Skończyła jeść chleb i rozejrzała się dokoła, jakby szukała spojrzeniem, czy nie ma jeszcze. Nie było. Tego wieczora kucharka była w złym humorze i zdołałam wyżebrać tylko pół bochenka.

Twoją matkę fale wyrzuciły na brzeg dwa dni później – dodałam bez pytania.

Skinęła głową i okręciła się ciaśniej kocem.

Tak – odrzekła lakonicznie.


Minęło kilka lat. Sif urosła jeszcze bardziej, podczas gdy mnie przybył tylko jeden cal. Opowiadała mi zasłyszane od rybaków historie o podmorskich królestwach i mieszkańcach morza. Umiała lepiej ode mnie snuć opowieści. Ja powtarzałam jej to, co mówiły rybaczki na targu, oraz plotki podsłuchane w kuchni i u służebnych matki. Mój ojciec posiwiał. Moja matka urodziła mu następnego, czwartego syna, który wkrótce potem zmarł jak i tamci.

Pewnego popołudnia znalazłam w wieży zgiętą we dwoje Sif, nie na platformie, ale na dole na schodach. Klęczała pochylona do przodu, dotykając czołem drewnianego stopnia.

Sif, Sif! – zawołałam, upuszczając serwetkę z płaskim bochenkiem, który przyniosłam na naszą wspólną kolację. Podbiegłam i uklękłam przy niej.

Kiedy podniosła głowę, zahaczyłam, że była bardzo blada. Miała podkrążone oczy, które spoglądały dziko i z rezygnacją. Dyszała ciężko i cała się trzęsła. Spostrzegłam, że zagryza wargi. Miała teraz dwanaście lat, ja zaś dziewięć.

Co ci jest? Sul cię uderzył? – zapytałam. Nie zauważyłam jednak ani jednego sińca.

Spojrzała na mnie, jakby mnie nie rozumiejąc, potem zaś odwróciła się i znów zwiesiła głowę.

Nie. To nie to – szepnęła.

Czy jesteś chora? Masz gorączkę? – Nachyliłam się bliżej i dotknęłam jej ramienia. Było zimne, ale nie wilgotne i rozpalone. Sif drgnęła.

Ja... nie, nie dotykaj mnie – stęknęła. – Nie zniosę niczyjego dotknięcia. – Mówiła przez zaciśnięte zęby. Zmieszałam się, nie wiedząc, co robić.

Może zjadłaś coś, co ci zaszkodziło? – zapytałam na próbę. Jesteśmy ludem żeglarzy i każdy wie, że należy jeść ryby tylko świeże albo żadnych. Ale w tamtych dniach Sul był starym, niechlujnym próżniakiem, według słów Sif, i kto wie, co mógł jej dać do zjedzenia?

Nie, nie. – Pokręciła głową i zacisnęła w pięści ręce oparte na drewnianych stopniach.

Zmarszczyłam w zamyśleniu brwi, przyglądając się słojom. Nie miałam najmniejszego zamiaru odchodzić. Sif potrzebuje pomocy i muszę się zastanowić, co mam zrobić. Spojrzałam na jej skuloną postać i nagle wszystko zrozumiałam.

To kobieca przypadłość, prawda? – zapytałam ją. Sif sapnęła i nie odpowiedziała. – Czy stary Sul powiedział ci, co masz zrobić?

Wydała jakiś zduszony dźwięk. Nie wiedziałam, śmieje się czy płacze.

Ten stary głupiec nic nie wie i nie powiedziałby mi, nawet gdyby wiedział – wydusiła z trudem.

Zastanawiałam się nad tym przez chwile. Czułam się dziwnie. Po raz pierwszy bowiem wiedziałam więcej – i o czymś ważnym – niż Sif. Jasny pająk przebiegł po stopniu obok mojej ręki, podskoczył i zawisł na jedwabistej nitce.

Czy masz potrzebne rzeczy?

Nie! – jęknęła Sif. Szepnęła przez zaciśnięte zęby: – Nienawidzę tego. – Rozpłakała się. – Chciałabym być chłopcem.

Wstałam.

Zostań tutaj – powiedziałam idiotycznie. Przecież ona nigdzie się nie wybierała. Rozpięłam opończę i narzuciłam jej na ramiona. Przed odejściem położyłam serwetkę z jedzeniem na stopniu obok jej ręki.

Wróciłam do komnat mojej matki i ukradłam kilka jej płóciennych podpasek. Nikogo w pobliżu nie było. Matka i jej służebne przebywały pewnie na dole w kuchni albo w przędzalni, a może wybrały się do wioski na targ. Zresztą, nic mnie to nie obchodziło. Zeszłam do ogrodu i wyrwałam garść grubych, ciemnozielonych liści. Przyciskając je do piersi razem z torbą, do której włożyłam podpaski, wróciłam do wieży i do Sif.

Nie poruszyła się ani nie tknęła jedzenia. Mój płaszcz zsunął się jej z ramion i nawet nie pofatygowała się, by go z powrotem nasunąć.

Sif – powiedziałam klękając. – To ja, Alys. Zjedz to. Spojrzała na mnie. Twarz miała ziemistą.

Nie mogę jeść – szepnęła. – Mdli mnie jak w łodzi.

To dzwonecznik – odrzekłam. – Moja matka go używa. Zjedz. Obiecuję, że ci pomoże.

Popatrzyła tępo na liść, który ku niej wyciągnęłam, jak gdyby nigdy dotąd go nie widziała i nie miała pojęcia, co to takiego. Powoli i niezdecydowanie wyciągała już po niego rękę, ale zatrzymała ją w pół drogi.

Palce mi zdrętwiały – szepnęła bezbarwnym głosem. Nakarmiłam ją dzwonecznikiem, podając kawałeczek po kawałeczku. Wargi miała suche i spękane. Zmusiłam ją, żeby zjadła jeszcze dwa liście. Potem czekałyśmy. Wieża pachniała kurzem i muszlami. Letnie powietrze było ciepłe. Wiatr szumiał. Po godzinie Sif wyprostowała się z trudem. Nadal wyglądała na wymizerowana i słabą, ale oddychała spokojniej i jej twarz zaróżowiła się lekko.

Teraz lepiej się czuję – powiedziała spokojnie. – Ciągle mnie boli, lecz już mogę to wytrzymać.

Dałam jej resztę dzwonecznika, który zjadła bez sprzeciwu. Potem podałam jej płócienne podpaski. Utkwiła w nich spojrzenie.

Należą do mojej matki – wyjaśniłam jej. – Włóż sobie jedną.

Wpatrywała się w nie, a potem podniosła na mnie pytający wzrok.

Jak? – Była tak zakłopotana, że się roześmiałam i pokazałam jej. Szło nam niezdarnie, ale w końcu się udało. Byłam jeszcze za mała, żeby używać podpasek, widziałam jednak, jak robiły to służebne mojej matki.

Od kiedy...? – zapytałam.

Sif zaczerwieniła się po same uszy.

To zaczęło się ostatniej nocy. Czułam się źle aż do rana i nie mogłam wciągnąć sieci. Sul próbował natrzeć mi uszu, więc uciekłam. – Wzruszyła ramionami. Teraz, kiedy ból już mniej jej dokuczał, znów przypominała dawną Sif. – Ale po biegu poczułam się jeszcze gorzej.

Westchnęłam i wypowiedziałam zdanie, które często słyszałam od własnej matki:

Rodzimy się, żeby cierpieć.

Sif prychnęła i zaczęła zbierać z serwetki okruchy chleba.

Moja matka nigdy tak nie mówiła – oświadczyła kategorycznie. Wzruszyła ponownie ramionami i podała mi płaszcz. – Założę się, że za Brama tak nie jest.


Kiedy skończyłam dziesięć lat, a stało się to zimą, moja matka ubrała mnie w kobiecą suknię, chociaż jeszcze byłam za młoda, by ktokolwiek mógł nazwać mnie kobietą. Była tak długa, że wlokła się za mną i tak ciężka, jakby uszyto ją z ołowiu. Utrudniała mi chodzenie, zwalniała kroki. Od tej pory większość czasu matka trzymała mnie wśród swoich służebnych, mówiąc, że muszę nauczyć się prząść i tkać, i usługiwać mojemu małżonkowi przy stole, jeśli mam dobrze wyjść za mąż. Uważałam to wszystko za absurdalne. Kto poślubiłby dziesięcioletnią córkę pana maleńkiej wysepki? Chciałam się tego koniecznie dowiedzieć.

Każdy, kto handluje futrami w tych stronach – roześmiał się mój ojciec, tupaniem strząsając śnieg z butów i grzejąc ręce nad ogniskiem w wielkiej sali. Moja matka zmyła mu krew z palców ciepłą, mokrą szmatką.

Łowy były udane w tym roku, a futra morskich lisów gęste i miękkie. Dużo zarobimy na wiosnę, kiedy handlarze futer przypłyną z kontynentu. Mój ojciec znów się roześmiał.

Na boginię, właśnie z powodu futer się ożeniłem. Prawdę mówiąc, nikt by cię nie poślubił ze względu na twoją urodę.

Nie wiedziałem, czy żartował, czy też nie. Tak mocno klepnął mnie po plecach, gdy go mijałam, iż omal nie upuściłam dzbanka, który niosłam. Cuchnął piwem i krwią zabitych zwierząt. Moja matka nic nie powiedziała. Nigdy nie gniewała się na niego przy ludziach ani wtedy, gdy byli sami – jeśli już o to chodzi.

Brakowało mi naszych wędrówek z Sif, swobody, zapachu wiatru i morza, kiedy biegałyśmy po plaży. Teraz prawie jej nie widywałam. Stary Sul zmuszał ją do pracy nad siły przy sieciach i łodziach. Najczęściej sam nawet nie ruszał palcem i Sif musiała wszystko za niego robić.

Bardzo rzadko spotykałyśmy się w wieży. Była opalona jak chłopiec i jej szerokie ramiona rozpierały wąską koszulę, która nosiła. Nigdy nie miała dużych piersi – w przeciwieństwie do mnie. Matka owijała mi je ciasno, żebym nie wyglądała na starszą niż w rzeczywistości. Biustu Sif nie było widać pod luźnym kaftanem. A gdy zawinęła rękawy, odsłaniała muskularne ramiona. Mówiła teraz tak jak rybacy, Z trudem ja poznawałam. Nieczęsto się widywałyśmy, za to wciąż zostawiała dla mnie prezenty w ogrodzie wśród dzwoneczników: błyszcząca muszlę, rozgwiazdę czy cętkowane szczypce jakiegoś ogromnego podobnego do kraba stworzenia.


Aż nadeszła owa pamiętna noc. Miałam wtedy prawie jedenaście lat, Sif zaś około czternastu. Zima dobiegała końca, wkrótce miała odbyć się uczta pełni księżyca, ale powietrze było ciepłe prawie jak na wiosnę. Zobaczyłam pasmo wodorostów na wychodzącej na morze bramie: nasz znak, że mamy się spotkać w wieży. Zapadał zmierzch i wkrótce będę musiała zjawić się w jadalni. Matka zawsze mnie beształa, gdy się spóźniałam; czasami nawet szczypała. Ale Sif zawiesiła wodorosty, więc poszłam.

Znalazłam ją na platformie. Chodziła niespokojnie tam i z powrotem, a nie siedziała, jak to miała w zwyczaju. Rozdartą na ramieniu koszulę przytrzymywała ręką, przemierzając niewielkie pomieszczenie wielkimi krokami. Nagle uświadomiłam sobie, że jest ode mnie wyższa o dwie dłonie. W ostatnim bowiem roku spotykałyśmy się potajemnie, kuliłyśmy się przy tym obie, zamiast otwarcie biegać czy spacerować po plaży jak przedtem.

Dziwny wyraz jej oczu sprawił, że zatrzymałam się na ostatnim stopniu: płonęły gorączkowym ogniem. Nigdy jej takiej nie widziałam. Miała zaczerwienioną i posiniaczoną twarz.

Sif... – zaczęłam.

Przerwała mi.

Opuszczam wyspę. Mam łódź.

Stałam oniemiała. W migotliwym blasku kopcącej świecy ściany wieży jakby się poruszały. Pokręciłam głową, nic nie rozumiejąc. Serce waliło mi jak młotem od szybkiej wspinaczki po schodach.

Wyniosłam ją z zamkowej szopy ostatniej jesieni – mówiła Sif. – Sul mi pozwolił. Powiedział, że jest do niczego. Ale ja ją załatałam. Utrzyma się na wodzie, w każdym razie dość długo, żebym dotarła do Jorby.

O czym ty mówisz? O co chodzi? – zaczęłam, lecz nie pozwoliła mi dokończyć. Zacisnęła tak mocno pięść, że aż zbielały jej kłykcie.

Sul znów był pijany, już od południa. Dziś rano znalazł beczułkę czerwonego wina wyrzuconą przez fale. Była cała, a wino nie zmieszane z morską wodą. Nie szepnął nawet słówka o tym twemu ojcu. Zatrzymał wszystko dla siebie i nie dał mi nawet kropelki. – Mówiła syczącym głosem. Jej słowa usypiały jak płomień świecy. – A potem, kilka godzin temu, zaczął ględzić, jaka piękna ze mnie dziewczyna i że zawsze lubił wysokie i jasnowłose. Powiedział, że przypominam mu pewną dziewczynę którą kiedyś znał, tylko że jestem za chuda. I... czy mi się podoba, jak mnie dotyka? Że mieszkam pod jego dachem tak dawno, że prawie zapomniał, czy jestem dziewczyną czy chłopcem, i że jeśli mu nie pokażę, to sam sprawdzi.

Dotknęła rozdartego szwu na ramieniu. Trzęsła się z wściekłości.

Uderzyłam go oszczepem. Popłynęła krew. Upadł. Może go zabiłam. Nie zostałam, żeby sprawdzić.

Pocierała ramię przez chwilę. Wstrząsnął mną zimny dreszcz.

On nie mógł umrzeć, Sif – szepnęłam. – Nie mogłabyś uderzyć go tak mocno.

Mogłam i zrobiłam to – mruknęła, po czym nagle przeszyła mnie spojrzeniem zielonych jak morze oczu. – Nawet jeśli żyje, nie mogę tu pozostać. Muszę wydostać się z Ulys albo oszaleje.

Jej słowa zmroziły mnie do szpiku kości. Zaczęłam cała drżeć.

Nie, nie odchodź – wykrztusiłam. – Powiem mojemu ojcu. On ukarze Sula, zmusi go, żeby zostawił cię w spokoju. Poproszę kucharkę, żeby dała ci miejsce w kuchni...

Zamilkłam. Sif zatrzymała się. Oparła się o kamienna ścianę przy oknie i wpatrywała we mnie. Potem roześmiała się z niedowierzaniem.

Czy sądzisz, że twojego ojca obchodzi, co się ze mną dzieje? – zapytała ironicznie. – Gdyby miał choć krzynę honoru, wziąłby mnie do siebie po śmierci mojej matki.

Nie rozumiem, o co ci chodzi – wyjąkałam. – Mój ojciec jest sprawiedliwy i szlachetny...

Och, nie mów mi o tym twoim „sprawiedliwym i szlachetnym ojcu” – warknęła Sif, nagle czymś rozwścieczona. – To dzięki jego sprawiedliwości i szlachetności pozostałam u Sula przez te wszystkie lata! – Prawie krzyczała. – Gdybym była chłopcem, twój szlachetny ojciec ożeniłby się z moją matką!

Wymacałam na ślepo ścianę za sobą i oparłam się. Potrzebowałam oparcia. Nie odrywałam wzroku od Sif. Nie zbliżyła się do mnie.

Nie wiem, o czym mówisz – szepnęłam w końcu.

Na Gunnorę – wykrztusiła – jak ci się zdaje, kto jest moim ojcem?

Nie odpowiedziałam, nie mogłam. Poczułam, że blednę. Nigdy w życiu nie wyobraziłabym sobie czegoś podobnego. Przypuszczam, że gdybym choć raz zechciała się nad tym zastanowić, podejrzewałabym Sula.

Obiecał, że jej pomoże dotrzeć bezpiecznie do High Hallacku – mówiła Sif – że da jej tyle pieniędzy, aby mogła opłacić podróż na północ. Najpierw obiecał, że sam ją tam zabierze, ale dopiero później, kiedy jego pozycja jako pana Ulys się umocni. – Odchyliła do tyłu głowę. – Z czasem go pokochała. Był dla niej dobry. Powiedziała mi to. Ale nie urodziła mu dziedzica – tylko mnie. Dlatego poślubił twoją matkę, a moją pozostawił na łasce losu, żeby sama szukała drogi do domu.

To nieprawda – szepnęłam drżącym głosem, bliska płaczu. – Mój ojciec nigdy by...

Nie okazał się taki podły? – dokończyła za mnie, a później westchnęła, jakby była bardzo zmęczona. Mówiła teraz cicho, lecz gwałtownie: – Ciesz się, dzieciaku, że nie okazał się taki dla ciebie. Inaczej to ja nosiłabym te twoje śliczne zabłocone spódnice, a ty nigdy byś się nie urodziła.

Milczałyśmy przez jakiś czas, wpatrując się w siebie. Wiosenna noc była zimna. W końcu Sif spojrzała na mnie błagalnie.

Będę potrzebowała żywności, Alys. Łódź już mam.

Wtedy wybuchnęłam płaczem. Nie mogłam się powstrzymać. Nie, nie mogła mi tego zrobić. Nie Sif. Nie mogła naprawdę chcieć pozostawić mnie zupełnie samą.

Dokąd się udasz? – wykrztusiłam w końcu.

Sif odsunęła się od ściany i znowu zaczęła chodzić wielkimi krokami.

Nie wiem – odparła. – Najpierw do High Hallacku. Zaciągnę się jako marynarz na jakiś statek. Pomyślą, że jestem chłopcem.

Nie pomyślą – odrzekłam. – Zdemaskują cię.

Pójdę dalej, zanim zdążą – odburknęła. – Pójdę na północ. Znajdę Bramę mojej matki.

Ta rozmowa wydawała mi się równie dziwaczna jak sam pomysł, by opuścić Ulys.

Nigdy cię stąd nie wypuszczą – ostrzegłam ją. – Nawet jeśli Sul żyje, nigdy nie podniosą łańcucha z wody, żebyś mogła odpłynąć z Ulys...

Nie wypłynę z zatoki – warknęła moja siostra.

Utopisz się jak twoja matka! Zginiesz na skałach! – Wpadłam w panikę.

Sif zatrzymała się przede mną. Stała wyżej ode mnie, na platformie, ja zaś na schodach. Wyciągnęła rękę i dotknęła mojego ramienia.

Jest połowa miesiąca, Alys – szepnęła i przyjrzała mi się z namysłem. – Pełnia księżyca będzie za dwa dni. I wiosenny przypływ. Woda jest głęboka. Czy o tym nie wiedziałaś?

Pokręciłam głową. Mieszkałam na tej wysepce przez całe życie i nigdy nie weszłam do łodzi. Nic nie wiedziałam o morskich pływach. Sif zacisnęła mi rękę na ramieniu.

Musisz mi pomóc – powiedziała. – Sul nie ma spiżarni, a ja nie miałam dość czasu, żeby zgromadzić prowiant. Chciałabym móc poczekać jeszcze rok. Ale muszę odpłynąć teraz, dziś w nocy. Nie mogę dostać się do kuchni, lecz ty możesz.

Rzeczywiście mogłam to zrobić, ale nie chciałam. Zamierzała mnie opuścić. Nie chciałam jej w tym pomagać. Zarazem jednak wiedziałam, że Sif i tak zrobi, co zamierza, jak to zawsze robiła, obojętne, z moja pomocą czy bez. Dopiero później uświadomiłam sobie, że wcale nie musiała mi o tym mówić, że tak naprawdę mnie nie potrzebowała. Nie umarłaby z głodu między Ulys a High Hallackiem. Przyszła pożegnać się ze mną.

Zapragnęłam popłynąć razem z nią, chciałam ją poprosić, aby zabrała mnie ze sobą – zrobić wszystko, żeby tylko mnie nie opuściła. Przypomniałam sobie jednak opowieść Sif o jej matce, o tym jak przeciążona łódź zaczepiła o skały. Ja byłabym dla niej jedynie ciężarem. Byłam tylko dziewczynka. Kobiety w łodzi przynoszą nieszczęście. Wszyscy o tym wiedzieli. Byłam tylko dziewczynką, a Sif... była Sif.

Między innymi właśnie dlatego nie poprosiłam jej o to, po prostu stałam i milczałam, gdy moja siostra trzymała mi rękę na ramieniu. Był też inny powód: nagle bowiem zrozumiałam, nabrałam pewności, pewności absolutnej, bez cienia wątpliwości, iż bez względu na pełnię czy nie, na wysoki czy niski przypływ, wiosenny czy zimowy, nigdy się jej to nie uda. Sif zginie na skałach.


Dostarczyłam jej wszystko, o co mnie poprosiła, a nawet jeszcze więcej, mimo że musiałam poczekać do końca kolacji. Podczas wieczerzy usługiwałam przy stole mojego ojca. Wpatrywałam się w niego, gdy jadł z apetytem, śmiał się ze swoimi drużynnikami i grał w kości, aż moja matka uszczypnęła mnie i zapytała, czemu tak się gapię. Oboje wydali mi się obcy. Nie poznawałam ich.

Kiedy mi pozwolono wreszcie się oddalić, zaczekałam w kuchni, aż kucharka i jej pomocnice poszły zjeść swój wieczorny posiłek w sąsiednim pomieszczeniu, po czym złapałam wszystko, co mi wpadło w ręce, i zawinęłam w przesycona rybim olejem szmatę: pieczonego ptaka i suchary, morskie granaty i dwa bukłaki wina.

Zaniosłam jej to do wieży wraz z woreczkiem przyborów do szycia. Pocerowałam jej koszulę przy świecy i pomogłam zanieść prowiant do nadmorskiej bramy. Nikt nas nie zobaczył. Drużynnicy mojego ojca byli leniwi, przekonani o swej ważności i nigdy dobrze nie strzegli zamku. Skały i przegrodzona łańcuchem zatoka – to była cała straż, jakiej potrzebowała nasza wyspa.

Dałam Sif dobrą, zieloną opończę z morskich włosów, żeby chroniła ją przed wilgocią, i złotą broszkę, którą matka dała mi przed rokiem, kiedy po raz pierwszy ubrała mnie w kobiecą suknie. Kiedy w miesiąc po odjeździe mojej siostry powiedziałam pani Benis, że zgubiłam broszkę, uderzyła mnie w twarz tak mocno, że krew poszła mi z nosa.

Teraz jednak stałyśmy obok nadmorskiej bramy w mroku rozjaśnionej blaskiem bliskiego pełni księżyca. Sif nachyliła się, pocałowała mnie w policzek i włożyła mi do ręki kościany grot harpuna, który zwykle nosiła na szyi. Po raz ostatni zobaczyłam jej twarz. Uśmiechała się.

Nie boisz się, prawda? – zapytałam.

Pokręciła głowa i odrzekła:

Znam drogę aż do Jorby, tyle zdołałam wyciągnąć od żeglarzy w gospodzie. Nietrudno tam dotrzeć.

Objęłam ja bardzo mocno, ściskając grot harpuna, aż zranił mnie w rękę. Wcale nie pragnęłam, żeby odeszła. Ale w końcu zgodziłam się na wszystko, słysząc jej niecierpliwe westchnienie. Naprawdę się nie bała. Puściłam ją i cofnęłam się.

Podniosła przyniesiony przeze mnie tłumoczek i odeszła wielkimi krokami stromą, wąską ścieżką nad morze. W ciemnościach widziała jak kot, ja zaś w każdych warunkach miałam oczy kreta. Nie zostałam, żeby patrzeć, jak odpływa. Zresztą i tak wkrótce przestałabym ją widzieć. Zamknęłam nadmorską bramę i wróciłam do zamku Van. Wiedziałam, że już nigdy jej nie zobaczę.


III. Morski minstrel

Dziwne, jak czasami czyjś zapach trwa w powietrzu niczym dym w destylarni, kiedy świeca zgaśnie. Przez wiele miesięcy wyczuwałam obecność Sif. Wciąż spodziewałam się, że ujrzę ją idącą plażą poniżej zamku Van albo zauważę pasmo wodorostów przewieszone przez nadmorską bramę – ale nigdy nie zobaczyłam.

Nigdy też nie znaleziono jej ciała. Czasami morze nie zwraca tych, których zabiło. Okazało się, że stary Sul wcale nie umarł i nawet miałam o to żal do losu. Znaczyło to bowiem, że moja siostra zginęła na próżno. Mogła była zostać.

Tej samej wiosny, gdy zniknęła Sif, zaczęła się długa seria nieszczęść, które spadły na Ulys. Wydawało się, że los się od nas odwrócił. Pogoda się popsuła, niebo zaciągnęły ponure szare chmury i bez przerwy wiał wilgotny wiatr, tak zimny, iż mroził do szpiku kości. Śniegu, który mógłby wysuszyć powietrze, nie było. Połowy były coraz bardziej skąpe i „czerwone ręce umarlaka” zakradły się do ławic małży. Nadbrzeżna gorączka zabrała wielu rybaków i członków ich rodzin – ale nie starego Sula, który przeżył jeszcze trzy lata, zanim trafiła go apopleksja. Ucieszyłam się z tego w duchu. Najgorsze było to, że bardzo spadła liczebność stada morskich lisów, które przypływały na Ulys. Może znalazły sobie inne zimowisko? Miałam nadzieję, że tak było. Corocznie ludzie mojego ojca wracali z coraz mniejszą ilością futer – i w dodatku prawie nie było białych, cętkowanych czy srebrnych, jedynie czarne i brązowe, a i te małe, o rzadkim włosie. Były to podłe futra, za które mieszkańcy Dolin niewiele płacili.

Zamek Van zadłużył się u kupców z High Hallacku, od których kupowaliśmy wiele potrzebnych nam rzeczy.

Niektóre odziedziczone po przodkach cenne przedmioty po cichu zniknęły z komnat. Myślę, że zostały sprzedane na kontynencie. Mój ojciec niejeden raz się tam wyprawił, żeby uzyskać dla nas pożyczki, zawsze otrzymując mniejszą sumę, niż się spodziewał, i na bardzo wysoki procent. Większość pożyczonych pieniędzy stracił na hazard i – prawdopodobnie – na dziewki.

Moja matka, rozwścieczona, szepnęła kiedyś na boku, że powinien poprosić o pomoc swoich krewnych z High Hallacku. Był jednak na to za dumny. Wydziedziczyli go przecież przed laty. Wreszcie odmówiono mu wszelkich pożyczek. Pozbawiony funduszy czuł się jak w więzieniu, krążąc po naszym małym, szarym zamku i małej, szarej wyspie. Zaczynał tracić rozum.

Pani Benis, ze zrodzoną z rozpaczy determinacją, nie wpadła w panikę. Wszystko wróci do normy, powtarzała, kiedy Alys wyjdzie za maż. Ona i jej dworki wzięły mnie w obroty; moja matka oświadczyła, iż do tej pory skandalicznie zaniedbała moje wychowanie.

Zaczęła od włosów. Już nie wolno mi było ich ucinać tuż poniżej ramion, ale musiałam pozwolić im rosnąć, aż zamieniły się w rudozłotą kaskadę, która ciążyła mi przez cały rok, a w lecie nieznośnie grzała. Dlaczego nie mogłam ich obciąć? Chciałam to wiedzieć. Dlaczego muszą być takie długie?

Ponieważ właśnie po to są kobiece włosy – odpowiedziała moja matka, robiąc mi przedziałek na czubku głowy – żeby podobały się mężowi.

Ależ ja nie mam męża – zaprotestowałam.

Jeszcze nie – odparowała, czesząc i czesząc moje włosy. – Stanie się to jednak szybciej, niż myślałam.

Czyż nie pragnęłam mieć męża? Nie, odpowiedziałam sobie w duchu, tylko dla siebie. Pragnęłam, żeby wróciło moje dzieciństwo. Chciałam znowu zobaczyć Sif.

Kiedy skończyłam trzynaście lat, ojciec zaręczył mnie z pomniejszym wodzem drugorzędnego klanu z High Hallacku, niejakim Olsanem. Nazwał to genialnym posunięciem. Już od sześćdziesięciu lat żadna córka pana Ulys nie zamieszkała na kontynencie jako pani Doliny. Miałam pozostać na wyspie aż do ukończeniu piętnastu lat, a potem wyjechać do mojego małżonka. Pisywał do mnie listy, których nie mogłam odczytać. Czytała je moja matka (może tylko tak udawała) i streszczała je dla mnie. Odniosłam wrażenie, że musiał być starszy od mojego ojca. Nikt nie chciał mi tego powiedzieć, chociaż mój narzeczony miał już dzieci, synów. Jego pierwsza żona nie żyła.

Gdy mi powiedziano, że zaczęły się już przygotowania do zaręczyn, a wysłannicy z weselnym toporem są już w drodze, zeszłam na plażę i spojrzałam na otaczające Ulys skały. Zastanawiałam się, co to znaczy utonąć, być rozdartym przez fale i skonać na ostrym kamieniu. Zastanawiałam się też, czy jestem dość odważna, żeby postąpić tak jak Sif, wejść do wody i raczej utopić się, niż poślubić starca, którego domownicy prawdopodobnie będą ze mnie drwić. Jednak nie dorównywałam Sif odwagą. W głębi duszy byłam tchórzem. A może byłam tylko praktyczna? Wiedziałam, iż nigdy nie będę wolna. Wolność to sprawa życia albo śmierci. A ja chciałam żyć, nawet jako przeciętnej urody, niewykształcona żona obcego mężczyzny. Odwróciłam się od skał i szarego, wzburzonego morza i wróciłam do zamku, żeby stawić czoło toporowi weselnemu.


Po zaręczynach nauczono mnie, jak mam upinać włosy, jak chodzić, mówić, jak nosić suknie. Moja matka specjalnie posłała dworkę na kontynent, żeby poznać krój sukien pań z Dolin. Zmuszono mnie do recytowania poezji. Przynajmniej ze śpiewu zrezygnowano, ponieważ nie miałam głosu. Umiałam też trochę tańczyć. Moja matka żarliwie pragnęła wpoić mi wszystkie umiejętności i maniery, które, jak sobie wyobrażała, powinna znać każda matrona z High Hallacku.

Mój małżonek przysłał nawet pewną damę, jedną z mniszek z Krainy Dolin, które żyją bez mężów w świętych domach i czczą Płomień. Ta kobieta miała mnie zapoznać z religią mojego przyszłego pana. Klan mego ojca oddawał cześć innym bogom. Niewiele zrozumiałam z tego, co mi opowiadała, ale mogłam wyklepać wyuczone na pamięć zdania.

Myślę, że dama Elit wyczuła moją niechęć do nauki. Zresztą nie pozostała u nas długo, zaledwie dwa miesiące. Szare, wiecznie zachmurzone niebo i niepogoda działały jej na nerwy. Poklepała mnie po policzku i oświadczyła pani Benis, że będzie mnie dalej uczyć dopiero wtedy, kiedy mój małżonek mnie już zabierze. Moja matka była wściekła i powiedziała, że zraziłam ją swoją własną głupotą.

Dzwonecznik zginął. Bez Sif nie miałam serca opiekować się roślinami. Stałam się kobietą niedługo po zaręczynach i jak moja matka skarżyłam się na kobiecą przypadłość, nie mając do dyspozycji przynoszących ulgę ziół. W tym ogrodzie już nic nie wyrosło. Później, w regularnych odstępach, kiedy księżyc nie świecił, wciąż myślałam o Sif i śniłam o ciemnozielonych, gorzkich liściach.

Mój narzeczony, pan Olsan z High Hallacku, umarł, gdy miałam czternaście lat. Poległ podczas potyczki w jakimś sporze granicznym. Nosiliśmy po nim żałobę. Przez trzy miesiące matka zawiązywała mi we włosach czarne wstążki. Powiedziano mi, że mam wyglądać na zasmuconą. Ale w głębi duszy nie opłakiwałam pana Olsana.

Wtedy właśnie dowiedziałam się, że mój ojciec nawet nie czekał, aż minie okres żałoby, by zaoferować moją rękę temu z synów zmarłego, który zechciałby mnie poślubić. Otrzymał niezłą odprawę. Wszyscy, z wyjątkiem jednego, byli już żonaci z pannami z dobrych rodów. Ja miałam być tylko zabawką dla ich ojca na starość, lecz oni musieli spłodzić dziedziców i nie potrzebowali do tego żebraczek z Ulys.

Urażony ojciec zażądał zwrotu części posagu, która już została wysłana, ale go wyśmiano. Synowie Olsana wiedzieli, że pan Ulys nie ma ani przyjaciół, ani armii, która upomniałaby się o sprawiedliwość. Moja matka nie posiadała się ze złości, u ojca pojawiły się ostre bóle głowy i coraz częstsze wybuchy gniewu. Skradałam się przygnębiona, dopóki nie przyszło mi na myśl, że to, co zaszło między rodziną pana Olsana a moim ojcem, w istocie nie miało ze mną nic wspólnego.

Kiedy nadszedł termin spłaty długów, ojciec zaoferował moją rękę wszystkim nieżonatym wielmożom w High Hallacku. Niewielu raczyło odpowiedzieć na jego list. Niektórzy otwarcie szydzili ze mnie – jako z córki biedaka – ale przede wszystkim z niego, z szaleńca, który chciał sprzedać swoją córkę tak otwarcie. W handlu córkami istniały pewne subtelne reguły, których należało przestrzegać, on zaś tego nie zrobił. Ulys stała się pośmiewiskiem i niektórzy z jej mieszkańców zaczęli mówić, że ciąży na nas klątwa i że to pod jej wpływem pan zamku Van oszalał, a morskie lisy opuściły naszą wyspę.

Wtedy mój ojciec zaczął pić bez umiaru i wieczorami grać ze swymi ludźmi. Gdy w zamkowych spiżarniach robiło się pusto, wysyłał ich, żeby odbierali rybakom połów. Rozkazał też swoim poddanym zbierać ostrygi i szukać pereł, jakkolwiek nasze małże nie należały do gatunku, który rodzi wiele pereł. Coraz bardziej dokuczały mu bóle głowy. Wieczorami zamykano bramy zamku, co nigdy dotąd się nie zdarzyło w dziejach Ulys.

Z czasem zaczął urągać mojej matce. Pamiętam, jak raz siedzieliśmy przy ognisku w przylegającej do kuchni izbie, po kolacji. Żeby się ogrzać, zgromadzili się tam moi rodzice, ja oraz kilku drużynników i dworek. Była bowiem zima i brakowało nam opału. Ojciec i matka najpierw pokłócili się o coś banalnego, chyba o kolację, ale milczeli już od jakiegoś czasu, kiedy nagle ojciec oderwał wzrok od kielicha i burknął:

Co jest z tobą nie w porządku, kobieto, że nie dałaś mi synów? Synów, którzy sprowadziliby kupców na ten skalny ogryzek, synów, którzy byliby żeglarzami i odkryliby, dokąd przeniosły się te przeklęte morskie lisy? – Spojrzał na ciemną powierzchnię wina na dnie kielicha i mruknął: – Wszystko, co mogłaś mi dać, to tylko jedną dzierlatkę.

Moja matka, która z zaciśniętymi ustami obrębiała chusteczkę, potrafiła wiele znieść od mego ojca (w minionych latach spokojnie znosiła jego docinki), ale jego słowa, iż nie wypełniła swego powołania jako kobieta – to znaczy, że nie dała swemu małżonkowi dziedzica – były kroplą, która przelała kielich. Zanim zdążyłam nawet mrugnąć okiem, moja matka zerwała się z płaczem.

Dałam ci czterech żywych synów! Oni byli twoimi dziećmi, panie, ale umarli. – Ukłuła się igłą i na chusteczce zobaczyłam czerwoną plamę. – Nie skarż się więc na mnie, że nie masz synów.

Słysząc to, mój ojciec z krzykiem cisnął w nią kielich. Uderzył tak mocno, że matka upadła na posadzkę.

Chwycił go wtedy tak straszny ból głowy, iż przez wiele dni nikt nie mógł się do niego zbliżyć. Najwyraźniej oszalał. Wszyscy bardzo się go baliśmy.

Matka nie mogła na mnie patrzeć, ojciec również. Przemykałam obok nich jak cień. Mój słaby wzrok też mi nie pomagał. Nie zawsze widziałam, jaki wyraz miały ich twarze. Trzymałam się na wszelki wypadek z daleka. Pomyślałam o Sif uchylającej się przed ciosami starego Sula i teraz lepiej zrozumiałam jej trudną sytuację.

Na Ulys nie było nikogo dostatecznie wysoko urodzonego ani bogatego, kto mógłby mnie poślubić, a nie chciał się ze mną ożenić żaden szlachcic z High Hallacku. Moja matka zaproponowała kiedyś – tylko raz – żeby wysłać mnie do opactwa Norstead. Ojciec wówczas wrzasnął, że nie wysłałby nawet dziewki, by służyła przesądom po trzykroć przeklętych tych z Dolin i ich Płomieniowi. I zaklął się na Rogatego Łowcę.

Sądzę, że nie znaczyło to, iżby zapomniał o swym stamtąd pochodzeniu. Raczej przypomniał sobie i bardzo bolał, iż nigdy nie stanie się na powrót mieszkańcem Dolin. Ulys i jego schwytała w pułapkę. Nie mógł tam wrócić.


Miałam siedemnaście lat i nie byłam ani mężatką, ani narzeczoną, kiedy na Ulys przybył morski minstrel. Dziewczęta na naszej wyspie wychodziły za maż w wieku trzynastu lub czternastu lat. Ja byłam anomalią, dziwadłem. Kobietą przynoszącą nieszczęście, jak mówili niektórzy. Żaden mężczyzna mnie nie chciał. Przestałam chodzić na jarmark w wiosce, nawet w towarzystwie służebnych mojej matki. Spojrzenia, jakimi obrzucały mnie żony i matki rybaków, mroziły mi krew w żyłach.

Może sadziły, że to przeze mnie połowy są tak liche, a polowania na morskie lisy dają zwykle marne rezultaty. A może dlatego, iż byłam córka mojego ojca. Korzystał bowiem z ich pracy i z ich majątku, mówiąc, iż mu się to należy, ale nie dzielił się z nimi zamkowymi zapasami nawet wtedy, gdy przymierali głodem. Myślę, że zaczęli go nienawidzić.

Ale morski minstrel wszystko zmienił. Przypłynął na statku razem z kupcami z High Hallacku, którzy zamierzali obejrzeć nasze niewielkie zasoby futer. Była wiosna. On sam nie był kupcem, od razu rzucało się to w oczy. Jego mowa przypominała raczej tych z Dolin, lecz miał inna fryzurę: grzywkę na czole i długie, opadające na plecy włosy. Były ciemnozłote, chociaż brodę nosił rudawa. Była to piękna, gęsta broda; broda mężczyzny, nie chłopca, musiał więc mieć około trzydziestu lat. Mówiono, że jego twarz nie jest pomarszczona ani ogorzała, tylko mocno opalona.

Może nie był zwykłym żeglarzem? Może był lepiej urodzony? Zastanawiały się nad tym niektóre ze służebnych mojej matki. Wszystkie te wiadomości zaczerpnęłam właśnie od nich. Wymyślały bowiem różne preteksty, żeby pójść na targ i zobaczyć minstrela albo przynajmniej posłuchać nowych o nim opowieści.

Grał w gospodach w pobliżu portu pieśni z High Hallacku i ballady, których nikt z nas nigdy nie słyszał, chociaż znał również rybackie piosenki z Ulys. Miał dobry akcent i bardzo szybko nauczył się wymawiać słowa tak jak my.

Wszystkie służebne mojej matki oszalały na jego punkcie. Minstrel jednak traktował je uprzejmie i to było wszystko. Jestem pewna, że go nie odstępowały i bezwstydnie do niego wzdychały, podczas gdy on – jakkolwiek ani zimny, ani wyniosły – chyba nie przedkładał jednej nad drugą, nie odpowiadał spojrzeniem na powłóczyste spojrzenia, nie udzielał twierdzącej odpowiedzi na wymówioną szeptem prośbę, by przyszedł za karczmę, do obory lub na brzeg morza.

Kiedy handlarze futer wrócili do High Hallacku, minstrel pozostał na Ulys. Wzbudziło to wielkie zainteresowanie mieszkańców wyspy, podobnie jak dworek mojej matki. Minęły jeszcze cztery dni, lecz nikt nadal nie wiedział, jaką ten cudzoziemiec ma sprawę do załatwienia na Ulys. On sam nie chciał tego wyjawić.

Jedna ze służebnych mojej matki przyszła do mnie, gdy minstrel spędził na wyspie tydzień. Była to Danna, bezczelna dziewczyna o ciemnokasztanowych włosach, młodsza ode mnie o rok, niezamężna, ale już zaręczona. To zresztą wcale nie przeszkadzało jej flirtować. Siedziałam tkając gobelin przy otwartym oknie, pochylając się nisko, wytężałam wzrok licząc nici. Danna była porządną dziewczyną. Nie czułam do niej niechęci.

On pytał o ciebie dzisiaj – powiedziała konspiracyjnym tonem.

Westchnęłam.

Czy przysłał cię po mnie? – zapytałam, gdyż zdążyłam już przyzwyczaić się do kaprysów mego ojca, wolałam jednak pójść do niego w towarzystwie, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo. – Gdzie jest moja matka?

Donna roześmiała się i plasnęła ręką po biodrze.

Twoja matka jest na dole z kucharką, inaczej bym ci tego nie powiedziała. I to nie twojego ojca miałam na myśli, mówiąc, że pytał o ciebie. Miałam na myśli cudzoziemca, którego spotkałam przy gospodzie. Minstrela. To on o ciebie pytał.

Co chcesz przez to powiedzieć? – Zmarszczyłam brwi i podniosłam wzrok.

Danna stała z dala ode mnie i niezbyt dobrze widziałam jej twarzy. Nie wiedziałam, czy nie żartuje. – Byłam na targu – zaczęła – po rybę cętkówkę, o której teraz dyskutują twoja matka i kucharka. I zobaczyłam go. Stał oparty o ścianę gospody i rozglądał się po placu targowym. Sztyletem kroił na kawałki duży owoc kornalininy. Odezwałam się więc do niego, równie śmiało, jakbym była hegittem. Powiedziałam: „Hej, minstrelu, dlaczego nie śpiewasz w gospodzie, jeśli to twój zawód?”

Zachichotała nerwowo na myśl o swej zuchwałości.

A on odpowiedział, rzucając mi kawałek owocu: „Nie przez cały czas, panienko. Człowiek musi coś zjeść”.

Siedziałam, wpatrując się w nią. Zasłoniła usta ręką i zaczerwieniła się – dobrze to widziałam – lecz jej ton świadczył bardziej o zachwycie niż o zawstydzeniu.

A wtedy on rzekł – szepnęła Danna – wtedy rzekł: „Nazywasz się Danna, prawda? I jesteś córką Uldinna?” Naprawdę, słysząc to, o mało nie wyskoczyłam ze skóry i nie zjadłam jego owocu. Oprzytomniałam po chwili i zapytałam: „Skąd o tym wiesz?” On zaś odpowiedział, odchodząc od ściany gospody i uśmiechając się – och, on ma lisi uśmiech: wszystkie zęby równe i żadnego nie brakuje. Ale, prawdę mówiąc, wtedy trochę się go przestraszyłam. – Lecz on rzekł wówczas cicho i dwornie jak szlachcic: „Och, dowiedziałem się wielu rzeczy, Danno, choć jestem tu krótko, o tobie i o tym miejscu. Na przykład wiem, że pracujesz na zamku pana Halssa”. „Tak” – odparłam. „Jestem pokojówką pani Benis”. On na to: „Słyszałem, że pani Benis ma córkę, sławną córkę, o której mówi cały High Hallack...” Wtedy ja, zapominając się, zgromiłam go. – „Posłuchaj no ty. To nie była wina panienki Alii, że jej małżonek umarł, a ojciec popadł w długi. Ona jest ładną, porządną dziewczyną, a ta cała gadanina o klątwie to jedna wielka bzdura”. Ale on się roześmiał. – „Nie, nie. Źle mnie zrozumiałaś. Wcale nie to słyszałem. Tam, skąd pochodzę, mówi się, że jest dobrą dziewczyną, śliczną jak poranek i ma wszystkie zalety, jakie powinna mieć wysoko urodzona panna. Jest jednak równie dumna, jak jej ojciec jest bogaty, i wzgardziła szlachcicem, z którym była zaręczona, tak że umarł z rozpaczy. Później odtrąciła wszystkich innych konkurentów, którzy dobijali się o jej rękę.” Uśmiechnął się do mnie i dodał: „Przynajmniej taką śpiewają o niej pieśń tam, skąd pochodzę”. – „A skąd pochodzisz, panie?” – zapytałam go, lecz on znowu tylko się roześmiał. – „Ach, tego jeszcze nie mogę ci powiedzieć, moja panno” – powiedział wówczas zupełnie jak mieszkaniec Dolin. Ale nie jak kupiec – raczej jak twój ojciec, jak szlachcic. Jestem pewna, że on nie może być nikim innym jak tylko jakimś wysoko urodzonym wielmożą z High Hallacku, a to, że śpiewa dla nas pieśni w gospodzie, to jedynie pozory.

Danna nie odrywała ode mnie wzroku. Nie widziałam, co sądzić o jej opowieści, czy nie żartowała sobie ze mnie. Mimo podniecenia próbowałam wrócić do pracy nad gobelinem, lecz nitki mi się plątały. Służebna ciągnęła:

– „Ale jak to możliwe – powiedział – że odkąd tu jestem, wszystkie panie z zamku pana Halssa – wyobraź sobie, że nazwał takie służki jak ja paniami – przyszły, żeby posłuchać moich pieśni, a ja nawet przelotnie nie zobaczyłem tej słynnej panny?” „No cóż, ona nigdy nie wychodzi z zamku” – odrzekłam na to. „Dlaczego?” – zapytał ów młodzieniec. Sprawiał wrażenie naprawdę zaskoczonego. „Czyż nie spaceruje rano po plaży i nie przychodzi do wioski w dzień targowy?” „Nie, nie robi tego, ponieważ jej rodzice bardzo jej pilnują, nie chcą bowiem, żeby zadawała się z pospólstwem” – powiedziałam to i przyglądałam mu się uważnie, bo nagle straciłam pewność, czy to zwykły minstrel, czy może szlachcic z Krainy Dolin. A jeszcze przed chwilą byłam tego taka pewna. On wszakże nawet nie mrugnął okiem. Wyjrzałam wtedy przez okno, spoglądając na zamazaną nicość, za którą rozciągało się niebo. Słowa Danny jeszcze przez jakiś czas wpadały mi do uszu, ale już nie słuchałam jej. „Bardzo jej pilnują”, rzeczywiście! Byłam więźniem w zamku mojego ojca i na wyspie mojej matki; usychając i umierając cal po calu jak dzwonecznik. Poczułam się stara i obojętna na wszystko.

Minstrel zastanawiał się nad tym przez jakiś czas – ciągnęła Danna, kiedy znów zaczęłam jej słuchać. – A potem rzekł: „Może ta młoda dama potrzebuje lekcji muzyki? Każda piękna córka wielkiego pana na pewno musi...” „Och, panie, ona jest do niczego!” – zawołałam. „Pani Benis próbowała niejeden raz...”

Spojrzałam na Dannę. Ciemnowłosa dziewczyna znalazła w sobie dość przyzwoitości, by urwać i zaczerwienić się po same uszy. Znów westchnęłam i zabrałam się do tkania. Ucieszyłam się, gdy się dowiedziałam, że ów minstrel to łowca posagów, który najwyraźniej sądził, iż mój ojciec jest bogatszy, niż się wszystkim wydaje. Nie mieliśmy dość złota, żeby je wyrzucać na takie błahostki jak muzyka. Lecz nawet moje pełne złości spojrzenie nie ucieszyło gadatliwej pokojówki.

No cóż, on na to powiedział tylko: „Poleć mnie młodej pani Alii i powiedz jej, że jestem na jej usługi”. A ja na to, iż tego nie zrobię, gdyż on ma gładki i obrotny język i sama powiem panu Halssowi, iż jakiś zuchwały minstrel wypytywał mnie o jego córkę. Ale on – i to jest dziwne, panienko – on tylko się do mnie uśmiechnął. Nie był ani zagniewany, ani przestraszony, jak każdy prostak na jego miejscu. W jego głosie znowu usłyszałam akcent Krainy Dolin i znowu mówił jak szlachcic. Uśmiechnął się i rzekł, że z pewnością tego nie zrobię, czyżbym bowiem nie chciała zjeść kawałka owocu, którego sok pobrudził mi rękę? A później, daję słowo, po prostu naprawdę nie chciałam mówić o tej rozmowie panu Halssowi ani nikomu innemu poza tobą, i zapragnęłam zjeść ten owoc. Więc zjadłam go szybko i był to najsłodszy owoc, jaki kiedykolwiek jadłam.

Kiedy usłyszałam ostatnie słowa Danny, ogarnęło mnie dziwne uczucie. Zaczęłam się zastanawiać, czy ów przybysz nie jest kimś więcej niż zwykłym łowcą posagów. Dworki mojej matki nieustannie snuły głupie domysły na jego temat: że musiał być jakimś księciem z kontynentu, który w przebraniu wędrował w poszukiwaniu przygód, albo – tu wzdychały – może nawet w poszukiwaniu żony.

Lecz im dłużej zastanawiałam się nad opowieścią Danny – że wystarczyło jedno słowo i uśmiech minstrela, by zapomniała o powiadomieniu mojego ojca o zuchwalstwie przybysza i rozkoszowała się owocem, którego przedtem nie zamierzała jeść – tym bardziej się obawiałam, że to jakiś czarownik. Co gorsza, nie znałam jego zamiarów. Postanowiłam zatem trzymać się odeń z daleka. Nie istniała zresztą taka potrzeba, gdyż, na szczęście, on nie mógł wejść do zamku, a ja opuścić tego bezpiecznego więzienia.


Ku własnemu zaskoczeniu niebawem musiałam zmienić to postanowienie. Tego samego dnia po południu cudzoziemiec zjawił się przed zamkową bramą. Mojego ojca bolała głowa i nie mógł nikogo przyjąć, wezwano więc moją matkę. Oczywiście była odpowiednio oburzona na takie zuchwalstwo zwykłego kuglarza i kazała mu czekać godzinę, zanim przyodziała piękną suknię oblamowaną futrem, morskich lisów i zeszła do sali posłuchań, otoczona tłumem służebnych i dworek.

Poleciła mi trzymać się z dala i pod żadnym pozorem nie pokazywać w sali posłuchań. Zrobiłam to z radością, ponieważ nie chciało mi się wkładać odświętnej sukni, która była zbyt ciasna, bym mogła swobodnie oddychać, i zbyt obszerna, by iść bez trudu. Mitrężyłam czas, pomagając kucharce robić ciasto z owocami. Nie chciałam widzieć morskiego minstrela. Miałam nadzieję, że matka go odprawi.

Jednak nie zrobiła tego. Przez dwie godziny podejmowała go w sali posłuchań, z zachwytem słuchając jego pieśni i opowieści. Dwukrotnie posłała po zakąski, najpierw po ciastka i smażone w cukrze węgorze, a wkrótce potem po dobre żółte wino – i na domiar wszystkiego nie ze zwykłej piwnicy, ale z prywatnych zapasów mojego ojca.

Kucharka była zdumiona. Wróciłam do komnat pani Benis i czekałam na jej powrót. Miałam złe przeczucia. Przyszła wreszcie, podniecona i podobnie jak jej dworki, z zaczerwienioną od mocnego wina twarzą.

Och – powiedziała moja matka, trzymając się kurczowo Immy, żeby zachować równowagę, podczas gdy inna służebna zdjęła jej pantofle. – Ten młodzieniec wywiera głębokie wrażenie.

Trzecia dworka pomogła jej zdjąć wierzchnią szatę. Wszystkie lekko chwiały się na nogach.

Taki dowcipny, taki dworny. Na Ulys nigdy nie widziano kogoś takiego, oczywiście poza moim małżonkiem. – Czknęła i raptownie usiadła. Jej dworki, a niektóre z nich również miały czkawkę, zachichotały. Matka im zawtórowała.

I czy nie postąpiłam przebiegle – dodała – czy nie postąpiłam przebiegle, każąc podać wino? To rozwiązało mu język, czyż nie?

Wprawiło go w dobry nastrój, pani – zawtórowała jej Imma. Danna usiadła z tyłu na stołeczku i zdrzemnęła się.

Po drugim kielichu wymsknęło mu się to i owo! – roześmiała się pani Benis, sięgając po spinki podtrzymujące włosy. Imma podeszła chwiejnym krokiem, by jej pomóc.

Ze sposobu, w jaki mówił, pani, nie zdziwiłabym się, gdyby był przebranym księciem, księciem z High Hallacku, który przybył tu w poszukiwaniu przygód.

Poczułam ciarki na skórze: to minstrel sprawił, że wszystkie w to uwierzyły i powtarzały w obecności mojej matki. Rzuciłam okiem na Dannę, która nawet nie poruszyła się we śnie. Moja matka skinęła głowa.

Jestem pewna, że pochodzi z klanu Haryla – odrzekła. – Wspomniał o ich Dolinie.

Zarumieniłam się. W komnacie roznosił się mocny zapach wina, jakby ktoś rozlał w niej jabłecznik. Imma i pozostałe dworki krzątały się jak pszczoły. Najwyraźniej po owym drugim kielichu wypiły jeszcze co nieco i prawdopodobnie tylko wygłupiły się przed zwykłym kuglarzem. Moja matka znów się roześmiała.

Na pewno jest bogaty.

Obrzuciłam ja ostrym spojrzeniem. O co jej chodziło? Morski minstrel miałby być bogaty? Odniosłam wrażenie, jakby zobaczyła mnie po raz pierwszy.

Spójrz, Alio, spójrz! – zawołała. – Zobacz, co ten młodzieniec mi podarował.

Skinieniem ręki przywołała Hollę. Dziewczyna trzymała coś owalnego, przykrytego szorstkim, brązowym płótnem, z jakiego szyto worki. Położyła to na łożu. Moja matka niezdarnie ściągnęła nakrycie i zobaczyłam sztukę materiału, materiału, jakiego nigdy dotąd nie widziałam.

Nici były bardzo cienkie i gładkie, ciasno tkane, ale wcale nie przezroczyste. Przesunęłam ręką po tkaninie: była miękka, a jednak dziwnie szorstka, marszczyła się drobno pod dotknięciem, ale zaraz się rozprostowywała, gdy tylko zabrałam dłoń. Przeczuwałam, że zebrałaby się na niej kroplami woda. Materiał szeleścił i szemrał. Lecz najdziwniejszy wydał mi się jego kolor, gdyż kiedy się patrzyło na niego pod pewnym kątem, wydawał się niebieskoszary jak perły albo srebrny, gdy zaś pod innym – różowy.

Nie odrywałam od niego wzroku. Dotykając go, wyczuwałam w nim coś magicznego. Ciarki przebiegły mi po plecach. Moja matka przyłożyła do siebie niezwykłą tkaninę i obmacywała ją.

Och, musimy go ugościć, z pewnością musimy to zrobić – szczebiotała. – Ten, kto wie, gdzie wyrabiają takie materiały, może uczynić nas bogatymi! Alio, czy kiedykolwiek widziałaś coś podobnego? Jak myślicie, ile łokieć takiej tkaniny kosztowałby w High Hallacku? Majątek!

Włosy zjeżyły mi się na głowie, zdawały się żyć własnym życiem, tak jak przed sztormem. Poczułam się dziwnie zmieszana. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Moja matka opuściła nagle ręce z niezwykłą tkaniną i zasępiła się lekko.

Jaka szkoda, że nie przyjął mojego zaproszenia, by pozostał na zamku. – Spojrzała na mnie. – No cóż, to nieważne – oświadczyła. – Alio, moja droga... – mówiła teraz bardzo wyraźnie, nie sepleniła już pod wpływem wina jak przedtem. – Musimy cię przygotować. Zaprosiłam tego młodzieńca na ucztę pełni księżyca, która odbędzie się za dwa dni. Do tego czasu twojego ojca przestanie boleć głowa. Musimy mieć pewni będziesz wyglądała jak najlepiej.

Cofnęłam się, nagle czując kamień przygniatający mi serce. Coś ścisnęło mnie za gardło. Leżąca na łożu tkanina trzaskała i iskrzyła się w miejscach, gdzie pogłaskała ją moja matka. Zaczęłam się obawiać, że to nie tylko wino i pochlebstwa zmieniły nastawienie mojej matki. Żeby zapraszać obcych do stołu i nazywać ich panami?! To ten kuglarz, a raczej czarnoksiężnik! Nie chciałam mieć z nim nic wspólnego.

Czy muszę... czy muszę, matko? – wyjąkałam. – Jest niewłaściwa pora miesiąca. Tej nocy będę chora, wiem o tym. – Kłamałam. Mój czas zawsze nadchodził podczas ciemnego księżyca, a nie pełni, lecz nic innego nie przyszło mi do głowy. Pani Benis zacisnęła usta.

Bez względu na to, czy będziesz chora czy zdrowa, przygotujesz się. I ciesz się z tego – warknęła. – Ten młody szlachcic, który nazywa się Gyrec, wyraził szczególną chęć zobaczenia ciebie. – Oderwała ode mnie oczy; miała lekko nieprzytomne spojrzenie. – Immo, przynieś moje wykroje. Musimy uszyć dla mojej córki nową suknię.

Wtedy wzdrygnęłam się i zachciało mi się płakać. Więc teraz proponowali moją rękę wędrownym minstrelom! Kto będzie następny, Sulkarczycy? Kapitanowie statków? A mnie się wydawało, że już mi nie grozi taki handel! Ojciec był zbyt chory i zadłużony, matka zaś zbyt niezaradna, żeby próbowali od nowa. Głupia byłam, łudząc się nadzieją. Pomyślałam o Sif, wyrzuconej przez fale i konającej na skałach, i zazdrościłam jej.


IV. Uczta pełni księżyca

Przygotowałam się zatem do uczty pełni księżyca: wykąpałam się, wyperfumowałam i włożyłam uszytą z wielu klinów rdzawo-oliwkową suknię. Nigdy dotąd nie miałam sukni lamowanej lisim futrem. Pani Benis zamierzała uszyć mi suknię z jedwabiu ofiarowanego jej przez minstrela, ale ojciec co prędzej zabrał niezwykłą tkaninę i, mimo protestów matki, zaraz wysłał na kontynent do sprzedania.

Uzyskał za nią ogromną sumę, która wystarczyła aż nadto na zapłacenie półrocznych długów. Przed ucztą był w świetnym humorze, głaskał matkę po policzku, chwaląc ją, że mądrze postąpiła, zapraszając tego przystojnego młodzieńca z Dolin do naszego stołu. A nuż zdołają jeszcze wydać mnie za mąż?

Jakąż wspaniałą ucztę wydali! Zużyli na nią większość zapasów, tak że trzeba będzie do końca miesiąca zadowalać się jednym posiłkiem dziennie: słodkie zboże, cukier z daktyli, miód i mąkę orzechową na ciastka i napoje. Gotowane ryby i pieczone ptaki, węgorze smażone, wbite na rożen i przybrane na siedem sposobów. Ostrygi w krwawym sosie, soczysty jeżowiec, morskie porzeczki i oceaniczne śliwki, jabłka wbite na korzenne pałeczki i ugotowane na parze jabłecznika. Świeże masło sprowadzono w beczkach z kontynentu. Kucharka szalała. Oberwało się też kuchcikom za podkradanie tych smakołyków.

Wreszcie nakryto do stołu i goście zajęli miejsca. Mój ojciec siedział na krześle z wysokim oparciem na honorowym miejscu, ubrany w najlepszy strój, jaki mu jeszcze pozostał z High Hallacku. Ubranie było stare, trochę podniszczone i za ciasne na brzuchu, chociaż w kilku miejscach przezornie rozpruto szwy.

Ale nosił je z niekłamaną dumą. Przez chwilę, podchodząc do stołu, wyobraziłam sobie, jak musiał wyglądać za młodu. Moja matka usiadła po jego lewicy. Nigdy nie była piękną kobietą – jej włosy posiwiały, wokół oczu rozpostarła się sieć drobniutkich zmarszczek – lecz owej nocy wyglądała jak królowa.

Cudzoziemiec siedział po prawej ręce ojca – jak na mężczyznę był niewysoki, ale dobrze zbudowany, z długimi nogami.

Miał na sobie tabard i niebiesko-purpurowe bryczesy, szamerowane złotem. Był piękniej odziany niż ktokolwiek w wielkiej sali zamku Van. Tym sposobem niejako potwierdziły się pogłoski, iż jest przebranym szlachcicem z Krainy Dolin. Sądzę, że o to mu właśnie chodziło.

Tak jak słyszałam, miał ciemnozłote włosy, przycięte nad brwiami; spadały mu na plecy i były znacznie dłuższe niż u mężczyzn z Ulys. W przeciwieństwie do nich był też brodaty. Gęsta, kędzierzawa, rudawa broda okrywała linie szczęk, podbródek i górną wargę, odsłaniając wszakże większą część policzków. Wydało mi się to osobliwe, sympatyczne, ale i dziwnie groźne.

Podchodząc do stołu, opuściłam oczy – tak pouczyła mnie matka – mimo że umierałam z ciekawości. Oczywiście jako niezamężna dziewczyna nie mogłam tam usiąść. Miałam jedynie nalewać wino i podawać potrawy. Nie wolno mi było rozmawiać, chyba że ktoś się do mnie zwróci bezpośrednio, a wtedy powinnam odpowiadać cicho, dygając, gdyż każda inna odpowiedź byłaby naruszeniem panieńskiej skromności.

Napełniłam kielich ojca, potem zaś matki, ale kiedy nachyliłam się, żeby nalać cudzoziemcowi wina, ku swemu zakłopotaniu uświadomiłam sobie, że jestem obserwowana. Wiedziałam, iż nie mogę podnieść wzroku, lecz obcy wpatrywał się we mnie tak intensywnie, że mrówki mi przeszły po plecach.

Wówczas rzuciłam spomiędzy rzęs spojrzenie i stwierdziłam, że wciąż na mnie patrzy. Miał szare oczy, które wydawały się ciemne w blasku świec; owej nocy wielka sala była oświetlona świecami i pochodniami, których zapasy beztrosko zużywaliśmy, popisując się rzekomym bogactwem. Oczy minstrela, jak nieruchome płomienie, wpijały się we mnie. Nic nie powiedział.

Cofnęłam się, opuściwszy wzrok, a ponieważ podałam już pierwsze danie, zmieszana uciekłam do kuchni. Ten mężczyzna patrzył tak, jakby chciał odczytać moje najtajniejsze myśli albo przekazać mi jakieś pilne posłanie. Na pewno to te oczy, oczy kuglarza, zmusiły Dannę do zjedzenia owocu.

Wtedy zaczęłam się go bać. Siedziałam skulona w kuchni, aż wreszcie biesiadnicy opróżnili czary i mogłam podać następne danie. Za każdym razem, gdy wchodziłam do wielkiej sali, czułam na sobie ten wzrok. Moi rodzice nic nie robili, żeby go od tego odwieść. W przerwach siedziałam w kuchni cała drżąca, z zaciśniętym gardłem, przez które nie chciał przejść nawet kęs strawy. Niebawem rodzice zaczęli otwarcie go zachęcać, zachwalając zalety swojej ślicznej córki, przyuczonej już do życia, jakie powinna wieść wielka dama z High Hallacku, gdy ów nieszczęśliwy kres jej narzeczonego przerwał wszystko. Mówili tak, jakby to się zdarzyło zaledwie kilka miesięcy temu, a nie przed laty, jak gdybym wciąż była niepocieszona. Młodzieniec imieniem Gyrec zaś rozmawiał z nimi dowcipnie, chłodno i nie odrywał ode mnie oczu.

Miał piękny głos, nieco za wysoki, ale dobrze się nim posługiwał. Nie mówił z wyspiarskim akcentem, lecz miał podobną wymowę, nawet bardzo podobną. Brzmiało w niej coś, co już kiedyś słyszałam. – czyżby sulkarskie naleciałości? Nie byłam pewna i to mnie niepokoiło. Jednocześnie chciałam dalej słuchać i uciec stamtąd jak najszybciej. Pan Halss mówił o mojej młodości, urodzie, skromności, posłuszeństwie i łagodnym charakterze. Równie dobrze mógłby opisywać kogoś zupełnie obcego. Następnie moja matka rozpływała się nad moimi umiejętnościami w niewieścich sztukach: jak dobrze szyłam, gotowałam i umiałam pocerować skarpety. Nie omieszkała dorzucić, że umiem też recytować pobożne modlitwy do Płomienia i śpiewać jak skowronek na wiosnę.

Usłyszawszy to, cudzoziemiec nagle wybuchnął śmiechem, zaskakująco niskim i przyjemnym. Pokrył ten nietakt żartem skierowanym do mojej matki, mówiąc, że jeśli mój głos choć w połowie brzmi tak słodko jak jej, to nikt nie może dorównać takiemu klejnotowi jak ja. Moi rodzice o mało się nie pozabijali, uśmiechając się od ucha do ucha, ale ja nie miałam wątpliwości, iż minstrel doskonale wiedział, że nie mam głosu. Danna powiedziała mu o tym na targu. I wcale go to nie obchodziło.

Kiedy pomiędzy zupą a mięsem przyniosłam owoce w cukrze, palce minstrela musnęły moją rękę. Uchyliłam się i odeszłam jak najprędzej, lecz gdy przyniosłam mięsną potrawę i zabierałam talerze po zupie, złapał mnie za przegub. Uczynił to dyskretnie i niezbyt mocno, tak mnie jednak zaskoczył, że szarpnęłam się i omal nie upuściłam półmiska.

Nie sprawiał wrażenia rozgniewanego, tylko zakłopotanego, i gdy następnym razem weszłam do wielkiej komnaty, zignorował mnie. Moich rodziców ta scenka wcale nie rozbawiła. Matka syknęła na boku:

Nie bądź taka sztywna, ty głupia dzierlatko. Uśmiechaj się i odpowiadaj na zaloty tego młodzieńca. Odpowiedz mu, jeśli się do ciebie odezwie.

Kiedy to usłyszałam, ogarnął mnie strach. Rozpacz dodała mi odwagi.

Nie zrobię tego! – szepnęłam. Ten obcy nie był szlachcicem z High Hallacku, skądś wiedziałam o tym. – To tylko jakiś kuglarz...

To nieprawda i zrobisz to, co każę – warknęła matka i uszczypnęła mnie tak mocno, że aż łzy napłynęły mi do oczu.

Nie mogę – jęknęłam, na poły już płacząc. Spojrzałam z ukosa na pana Halssa i długowłosego czarownika zajętych rozmową. – Nie podoba mi się!

To nic nie znaczy – odparła półgłosem matka. Potrząsnęła mną i dodała: – Rób, co ci powiedziałam.

Niespodzianie ogarnął mnie dziwny spokój, bardziej przypominający odrętwienie i przestałam płakać. Wtedy to uświadomiłam sobie, że nigdy nie poślubię żadnego mężczyzny na rozkaz rodziców. Przez całe życie będę mieszkała samotnie w zamku Van jako panna, ale nigdy więcej nie postąpię tak, jak mi kazano. Prędzej rzucę się z wieży albo umrę na rafach.

Lecz najpierw powinnam jakoś przeżyć ten wieczór. Kolejny już raz wycofałam się do kuchni i wróciłam, niosąc nowe danie. Tymczasem mój ojciec i gość zaczęli grać w pałeczki szczęścia. Pani Benis obserwowała ich, pozornie tym pochłonięta.

Nie wiedziała, jak się w to gra, ponieważ nie uważano tej gry za odpowiednią dla dam, lecz ja znałam zasady. Sif mnie nauczyła. Pan Halss był niezłym graczem, morski minstrel – znacznie od niego lepszym. A jednak podczas pierwszych kilku rozgrywek zauważyłam, jak nasz gość ukradkiem dwukrotnie zrzucił pałeczki, aby przegrać.

No tak – odezwał się mój ojciec, pocierając w dłoniach pałeczki na szczęście – powiedz mi, gdzie znalazłeś tę cudowną tkaninę, którą ofiarowałeś mojej pani? Zapewne gdzieś na północ od Ulys, może w Arvonie?

Rzucił pałeczki. Cudzoziemiec roześmiał się wesoło.

Ach, panie, gdybym ujawnił taką tajemnicę, długo nie utrzymałbym wyłączności. – Potrząsnął pałeczkami w zaciśniętych dłoniach. – Nie, panie, ja nie szukam wspólnika. Szukam portu. Najlepiej na wyspie u wybrzeży High Hallacku. Przyjrzałem się już twoim sąsiadom z pomocy i południa.

Rzucił, ale wypadła niska liczba. Mój ojciec wygrał tę kolejkę.

A po co ci port na wyspie? – zapytał, zaznaczając wynik i zbierając pałeczki ze stołu.

Jako miejsce, w którym będę mógł wystawiać moje towary dla szlachty z High Hallacku – odrzekł minstrel.

Ojciec wykonał rzut, nie przestając pytać:

A dlaczego nie chcesz zabrać tych towarów bezpośrednio do ich portów?

Ponieważ nałożyliby na mnie podatki, panie. – Cudzoziemiec uśmiechnął się, zgarniając pałeczki.

Chuchnął na nie. Mój ojciec wziął do ręki kielich z winem i przyjrzał się gościowi w zamyśleniu. Potrafił sprawić, że większość mężczyzn czuła się nieswojo w jego obecności, ale nieznajomy nie okazywał żadnych oznak niepokoju. Rękę miał pewną i robił wrażenie odprężonego. Pan Halss dotknął krawędzi kielicha.

A ja nie zrobiłbym tego?

Minstrel cisnął pałeczki.

Pomyśl, panie – mruknął, patrząc, jak padają. – Pomyśl o kupieckich statkach z High Hallacku, przypływających do twojego portu. Również i sulkarskich. Obłóż ich podatkiem, panie, kiedy przybędą, żeby kupować mój jedwab.

Gospodarz ryknął śmiechem i odstawił pusty już kielich. Znów wygrał kolejkę. Moja matka gniotła w rękach lnianą serwetkę, przyglądając się grze. Złote monety, które brodaty cudzoziemiec wyliczył mojemu ojcu, były świeżo wybite w High Hallacku. Dzyń, dzyń, dzwoniły. Oczy pana Halssa zabłysły.

Ja jednak ujrzałam twarz minstrela, kiedy spojrzał ukradkiem na ojca: stężała, bez uśmiechu, przymrużone oczy, zimne spojrzenie. Nagle odkryłam, że nie lubi mojego ojca – nie, to za mało powiedziane: on go nienawidzi! Nie potrafiłam odgadnąć przyczyny. Byłam pewna, że moi rodzice nie wiedzieli o tym. Nieprzyjazny wyraz rozpłynął się za moment w uśmiechu, jakby nigdy się nie pojawił.

Stałam przy stole, przyglądając się grze i słuchając rozmowy graczy. Nie zdając sobie z tego sprawy, zbliżyłam się do minstrela. Tym razem nie złapał mnie za przegub, lecz za rękaw. Moi rodzice wpatrywali się w stół, udając, że nic nie widzą.

Ejże, śliczna panno – mruknął obcy. W jego oczach malowała się usilna prośba, która mnie zaniepokoiła. – Stań obok i przynieś mi szczęście.

Ukradkiem wcisnął mi do ręki jakieś zawiniątko i zrobił taki ruch, jakby chciał przyciągnąć mnie do siebie. Zatrwożona wyminęłam go szybko, a rumieniec rozpalił mi twarz. Postanowiłam w duchu, że nie zostanę w sali dostatecznie długo, by znów mnie dotknął.

Zostaw mnie w spokoju – powiedziałam półgłosem, ale tak cicho, żeby nie usłyszeli tego moi rodzice.

Kiedy znalazłam się w bezpiecznej kuchni, spojrzałam na to, co wsunął mi do ręki: był to zwitek brązowego pergaminu pokrytego miniaturowymi znaczkami i symbolami. Nic dla mnie nie znaczyły – na pewno były to jakieś czary. Wrzuciłam pergamin do ogniska i potarłam rękę solą.

Nie zamierzałam wracać do sali biesiadnej, lecz kucharka mnie do tego zmusiła. To było ostatnie już danie. Później będę mogła uciec. Promienie księżyca wpadały przez otwarte okna. Robiło się późno.

Wchodząc do wielkiej komnaty, opuściłam oczy. Nie chciałam na niego patrzeć. Kuglarz czy czarownik – bez wątpienia chciał się przekonać, czy jego wypisany na pergaminie czar podziałał i uczynił mnie uległą. Wyprostowałam się wyzywająco. Niosłam koszyk nieskazitelnie gładkich złocieni, owoców tak słodkich i dojrzałych, że siniały, gdy się na nie dmuchnęło. Nie podnosząc wzroku, zaczęłam usługiwać mojemu ojcu. Objął mnie w pasie, udając przywiązanie.

Nie tak szybko, nie tak szybko – roześmiał się, ale w jego głosie wyczułam napięcie. Już dawno nauczyłam się wychwytywać takie niuanse. – Uzbrój się w cierpliwość, moja kaczuszko. Nie odchodź tak szybko. Z twego pośpiechu można by sądzić, iż chcesz, żeby ta noc jak najprędzej się skończyła.

Uśmiechnął się, potem roześmiał głośno i mocno ścisnął mnie ramieniem. Był bardzo na mnie rozgniewany i nie wątpiłam, że w najbliższych dniach wykorzysta każdą okazję, aby natrzeć mi uszu. Obsłużyłam później matkę, która wbiła we mnie ostre jak sztylet spojrzenie. Nic nie powiedziała, lecz prawie słyszałam jej myśli: Podnieś podbródek, dziewczyno. Wpadłaś mu w oko. Potrząśnij włosami i pokręć trochę spódnicami. Ukaż kupcowi z jak najlepszej strony swoje skromne zalety.

Cofnęłam podbródek i stałam sztywno, piorunując wszystkich spojrzeniem, ale mimo to cudzoziemiec wciąż nie odrywał ode mnie oczu. Pan Halss wstał z kielichem w dłoni i zaczął wygłaszać dość długi toast, chcąc dać minstrelowi możliwość rozmowy ze mną. Wtedy znienawidziłam mojego ojca. Myślę, że nienawidziłam go przez całe życie, gdyż ani razu nie zapytał mnie o zdanie, kiedy rozporządzał moim losem. Gdybym tylko mogła, i nie została ukarana śmiercią z radością wbiłabym mu sztylet w serce. Cudzoziemiec poszedł za wskazówką pana Halssa i pochylił się ku mnie, gdy przechodziłam obok, lecz tym razem chwycił brzeg koszyka, udając, że chce się przyjrzeć jego zawartości. Stałam, trzęsąc się z wściekłości. Był czarownikiem czy też nie, ale ja przestałam się go bać – zmęczył mnie strach.

Czy przeczytałaś mój zapisek? – spytał bardzo cicho, podnosząc złocień i oglądając go w blasku świecy.

Wyrzuciłam twój zaczarowany strzęp pergaminu do ognia! – syknęłam.

Podniósł zaskoczony wzrok i omal nie upuścił owocu. Na gładkiej, złocistej skórce jego palce pozostawiły jasnoczerwone pręgi.

Co?! Dlaczego?! – jęknął zdumiony. Odniosłam nad nim moralny triumf.

Nie przeczytałabym twojego czaru, nawet gdybym potrafiła – odparłam cicho. – Nie umiem czytać.

Nie umiesz... – zaczął. – Ale twoja matka...

Skłamała – mruknęłam z prawdziwą rozkoszą. – Nie umiem też śpiewać. Danna ci to powiedziała na targu.

Najsłodsza Gunnoro... – przełknął resztę przekleństwa i ciągnął: – Nie mam czasu. Spotkaj się ze mną na plaży dziś w nocy, po uczcie, przed północą. Muszę...

Przerwałam mu, szarpiąc za koszyk.

Nie. I nigdzie z tobą nie pójdę, czarowniku.

Alys! – powiedział wtedy i jęknęłam, zastanawiając się, skąd zna moje prawdziwe imię. Rodzice przez cały wieczór nazywali mnie Alią. Musiał być czarownikiem, jeśli wiedział o takich sprawach.

Wówczas wyrwałam mu koszyk i cofnęłam się gwałtownie, uderzając w ojca, który stojąc, wygłaszał toast. Wino trysnęło mu na rękaw, złocienie rozsypały się na stole i obite, zniszczone potoczyły między talerze na białym obrusie.

Ty głupia...! – wybuchnął pan Halss i podniósł rękę, jakby chciał mnie uderzyć przy wszystkich. Nie zdarzyłoby się to zresztą po raz pierwszy. Lecz wtedy cudzoziemiec nagle się zerwał i wskoczył między nas, udając, że też chce podtrzymać kielich, który ojciec trzymał w ręku. Prawie dorównywał mu wzrostem, lecz był od niego szczuplejszy.

Panie! – zawołał serdecznie, bez cienia niepokoju czy gniewu w głosie. Nawet na mnie nie spojrzał. – Panie, ugościłeś mnie wspaniale dziś wieczorem i dzięki ci za to. Moje zasoby pieniężne są w tej chwili skromne, ale pozwól, że odpłacę ci za gościnę najlepiej jak mogę.

Patrzył w oczy swemu rozmówcy, a ja skorzystałam ze sposobności, by cofnąć się o kilka kroków, poza zasięg ręki ojca. Nie odważyłam się odejść dalej. Mój ojciec wciąż wyglądał na rozgniewanego. Gdybym o niczym nie wiedziała, mogłabym pomyśleć, że minstrel mnie bronił. Nie. Sprzeciwiłam się tej myśli. To wszystko było częścią jakiejś gry.

Nadszedł czas, żeby otworzyć beczułkę, którą ci ofiarowałem tuż po przybyciu do zamku.

Jego dźwięczny, donośny głos skupił uwagę wszystkich obecnych na sali. Pan Halss nieco się udobruchał. Przestał o mnie myśleć i rozpogodził się powoli.

Rzeczywiście – zawołał w końcu, skinieniem ręki przywołując swoich dwóch drużynników stojących w przeciwległym krańcu sali. – Przynieście ją.

Żołnierze uklękli, podnieśli coś, co stało między nimi, i podeszli do stołów. Kiedy postawili swoje brzemię, zobaczyłam, że była to beczka z winem. Wybito z niej szpunt. Cudzoziemiec przemówił:

Dostojny panie, czcigodna pani i wszyscy szanowni współbiesiadnicy, jestem morskim minstrelem. Pływałem wiele po oceanie, zwiedziłem mnóstwo krajów i wypiłem dużo dobrego wina najróżniejszych gatunków. Uważam jednak, że nie ma lepszego niż to wino zwane morskim mlekiem. Wyrabiają je daleko na północy, dokąd niedawno odbyłem podróż handlową.

Ruchem ręki wezwał ludzi mojego ojca, którzy znowu podnieśli beczułkę i podeszli jeszcze bliżej. Minstrel wręczył im swój pusty kielich, by mu go napełnili. Płyn miał barwę złocistobursztynową i mocny, przyjemny zapach. Stałam dość blisko, żeby to wszystko zauważyć – lecz w głębinie kielicha zdawała się czaić ciemność, błękit podobny do dymu lub cienia, mimo że powierzchnia napoju iskrzyła się i jaśniała jak płomień.

A teraz niech każdy obecny wypije łyk, na szczęście! – ciągnął cudzoziemiec i wyczułam w jego głosie podniecenie. Nie strach, tylko właśnie podniecenie, którego wcześniej tam nie było. Zabrał też kielich memu ojcu, żeby żołnierze dolali do pozostałego tam wina nieco złocistego trunku.

Pan Halss stał nieco zakłopotany, jakby nie był pewny, czy to wszystko mu się podoba, zwłaszcza teraz, gdy zdążył się nad tym zastanowić. Drużynnicy podeszli do honorowego stołu i nalali nieznanego wina mojej matce. Stała obok swego krzesła, wpatrując się z urażoną miną w swego małżonka. Ojciec ją ignorował, lecz gdy żołnierze zatrzymali się niepewnie, skinął głową na znak, żeby obeszli całą salę.

Pijcie, napijcie się, dostojny panie i czcigodna pani – nalegał minstrel wesołym tonem. Uśmiechając się podniósł swój kielich, jakby ich pozdrawiał. Pan Halss wypił łyczek. Podniósł z zaskoczenia brwi, a potem napięcie zniknęło z jego twarzy.

Na Rogatego Łowcę, to jest naprawdę dobre! – zawołał i jednym haustem wypił resztę trunku. – Nalejcie mi jeszcze. Niech wszyscy go skosztują!

Cudzoziemiec podał mu swój, nie tknięty kielich. Pani Benis wysączyła mały łyczek i na jej twarzy też pojawiło się zaskoczenie i zadowolenie.

Jak nazwałeś to wino? – zapytał mój ojciec, biorąc od minstrela pełny kielich. Matka zaś z rozczarowaniem spojrzała na puste dno swojego.

Morskim mlekiem, panie – odparł gość.

Z północy... Skąd na północy?

Z tego samego miejsca, z którego pochodzi jedwab, ale musiałbyś mi zaproponować naprawdę korzystne przedsięwzięcie, żeby mnie skłonić do podzielenia się z tobą tą tajemnicą – roześmiał się minstrel – i spojrzał na mnie, a mój ojciec roześmiał się hałaśliwie.

Czy masz więcej tego wina?

Nie. Nie przywiozłem więcej. Pijcie! Pijcie wszyscy! – zawołał cudzoziemiec.

Żołnierze odbyli już czwartą część drogi wokół wielkiej komnaty i słyszałam westchnienia oraz ciche okrzyki, gdy biesiadnicy spróbowali wina. Wszyscy zaś służący, którzy usługiwali przy stole, łącznie z kuchcikami, rzucili się do drzwi – odgadłam, że po kubki. Każdy miał spróbować niezwykłego trunku, nawet służba.

A sala dosłownie pękała w szwach. Dopiero teraz ze zdumieniem to sobie uświadomiłam, gdyż przedtem, pochłonięta swoimi sprawami, nic nie zauważałam. Przybyli pewnie zobaczyć obcego minstrela albo ukraść kąsek ze wspaniałej uczty. Myślę, że nie było chłopca stajennego ani pokojówki, którzy by nie przyszli. Teraz wszyscy postawiali kubki, gdy drużynnicy okrążali z beczułką salę, a cudzoziemiec mówił dalej:

Dostojny panie i czcigodna pani, piję za wasze zdrowie. Morskie mleko to tylko pierwsza część mojego daru dla was. A oto i druga.


V. Lisołak

Minstrel sięgnął ręką w dół i podniósł małą harfę niewiele większa od mojej ręki. Nie zauważyłam, skąd ją wyciągnął. Mogło się wydawać, że wziął ją z powietrza. Wyszedł szybko zza honorowego stołu i stanął na otwartej przestrzeni pośrodku sali. Rozejrzał się dokoła.

Pozwól, panie, że opowiem ci historię o morskich lisach, pieśń śpiewaną wiosną na północy, w miejscu, które ostatnio odwiedziłem. Myślę, że moja opowieść cię zainteresuje, panie, ponieważ wnoszę, że wiecie co nieco o tych stworzeniach.

Wtedy mój ojciec roześmiał się, a z nim połowa sali; mnie ów żart minstrela – jeżeli to był żart – wydał się kiepski. Żołnierze obeszli już połowę stołów i wydawało mi się, że obsłużona część biesiadników weseliła się bardziej niż pozostali. Minstrel przesunął dłonią po harfie i okazało się, że ten mały instrument o krótkich strunach ma zaskakująco dźwięczny, donośny ton. Drużynnicy kontynuowali obchód i zapach morskiego mleka wisiał w powietrzu.

Dobrzy ludzie, daleko na północy, na maleńkiej wysepce, żył sobie pewien książę morskich lisów. Na lądzie był człowiekiem, w morzu zaś srebrnym lisem...

Opowiedział nam dzieje tego księcia i jego pięknej siostry, która pewnego dnia popłynęła na południe i zniknęła. Schwytał ją okrutny wielmoża, który więził ją w swym zamku, dopóki nie utraciła zdolności zamieniania się w morską lisicę. Kiedy próbowała uciec, morzem, utonęła.

Była to smutna opowieść, zręcznie zaśpiewana. Minstrel miał piękny, donośny tenor i bez trudu sięgał najwyższych nut. Żołnierze obeszli już wszystkich i na dnie beczułki pozostało nieco morskiego mleka. Nikt nie zaproponował mi poczęstunku i dziwnie się z tego ucieszyłam.

Dostrzegłam przelotnie kuchenną dziewkę, niosącą do kuchni pełny kubek, na pewno dla kucharki i reszty czeladzi. Zapragnęłam również wymknąć się z biesiadnej sali, ale nie mogłam tego zrobić nie zwracając na siebie uwagi mojego ojca. Siedział teraz obok swej małżonki, wpatrując się w minstrela. Najwidoczniej odzyskał dobry humor, choć co do tego nie mogłam mieć całkowitej pewności. Obaj drużynnicy wymknęli się, zabierając beczkę, bez wątpienia chcieli podzielić się z towarzyszami.

Ów książę czekał długie lata na powrót swojej krewnej – śpiewał minstrel. – Ale w końcu rzekł: „Obawiam się najgorszego. Spotkało ją jakieś nieszczęście. Zamienię się w lisa i wyruszę na poszukiwania”. W sali, z szacunku dla śpiewaka, powinna była panować głęboka cisza, tymczasem przez tłum biesiadników co rusz przebiegała fala cichego śmiechu, ludzie uśmiechali się szeroko, chichotali, a nawet – od czasu do czasu – wybuchali rubasznym śmiechem – choć ja w tej dziwnej, smutnej opowieści nie znalazłam nic wesołego. Minstrel wszakże zdawał się nie zwracać na to uwagi. Wprawdzie z tej odległości nie mogłam dojrzeć wyraźnie jego twarzy, ale chyba też się uśmiechał.

Szukał latami, szukał bardzo długo, aż w końcu książę odnalazł wyspę, do której dopłynęła jego siostra. Jeszcze raz przybrał ludzką postać i wszedł do miasta jako morski minstrel. W ten sposób poznał jej los.

Wydało mi się teraz, że połowa sali śmieje się głupawo jak żeglarze upojeni widokiem lądu po długiej podróży albo sztormie. W tej wesołości było coś dziwnego, jakaś; niesamowita dzikość – jakby śmiano się nie z tego, co usłyszano, ale dlatego, że po prostu nie można było powstrzymać się od śmiechu. Przeszył mnie dreszcz niepokoju.

Po tygodniu pan wyspy wezwał go do swego zamku – ciągnął minstrel – i powiedział: „Zaśpiewaj dla mojego ludu. Zasiądź przy moim stole”. Wtedy lisi książę zaśpiewał im pewną pieśń i dał wielmoży dwa podarunki: beczkę morskiego mleka słodszego niż miód na kłamliwym języku oraz zwój jedwabiu, który lśnił jak rybie łuski albo perły czy olej.

Przerażenie zmroziło mi ręce i nogi. Stałam, wpatrując się w minstrela, nie mogąc się poruszyć. Już nie patrzył na salę, tylko odwrócił się w stronę mojego ojca i patrzył na niego uważnie, nawet nie próbując udawać uśmiechu.

W jego głosie znów zabrzmiała ostra nuta.

Wielmoża zaoferował mu rękę swojej córki, mówiąc: „Weź ją za żonę, dobry panie. Wyglądasz na przedsiębiorczego młodzieńca. Ja zaś potrzebuję dziedzica”.

W biesiadnej sali uspokoiło się trochę, ale nikt nie sprawiał wrażenia zaniepokojonego. Ci, którzy później skosztowali morskiego mleka, śmiali się najgłośniej. Pozostali drzemali lub ziewali, nawet drużynnicy. Moja matka pochyliła się nad kielichem, a ojciec oparł policzek na dłoni, drugą ręką przecierając oczy.

Wezmę twoją córkę – odpowiedział morski śpiewak – i twój majątek, panie, i szczęście wszystkich tu zgromadzonych. Dowiedziałem się bowiem, że nie tylko moja krewna tutaj zginęła. Dziesiątki moich pobratymców oddało życie na tej wyspie. Zimą ty i twoi ludzie polujecie na morskie lisy – zadając im ciosy w głowę i kradnąc im futra...

Jego głos nagle się zmienił. Już nie śpiewał. Zamilkł, odwrócił się i omiótł spojrzeniem salę.

Lecz dość pieśni – warknął i ponownie skupił uwagę na moim ojcu.

Podszedł do niego i rzucił harfę na stół tak niedbałym ruchem, że się przestraszyłam. Stanęłam pod ścianą. Minstrel znów na mnie spojrzał, przykuwając do miejsca, w którym stałam. Pan Halss wcale tego nie zauważył, gdyż nadal przecierał oczy.

Panie, morskie mleko i pieśń to dopiero dwie części sprawy, którą miałem tutaj załatwić. Jest jeszcze trzecia. Czy wiesz, co to takiego?

Hm? – Ojciec podniósł głowę. Oczy miał zamglone. Oblizał wargi.

Chciałam zawołać, ostrzec go, ale oczy czarownika mnie sparaliżowały.

Czy znasz trzecią część sprawy, którą miałem tutaj załatwić, panie? – powtórzył ostro minstrel. Matka chrapała, pochylona nad kielichem. Usłyszawszy słowa cudzoziemca, ojciec podniósł głowę, lecz zaraz ją opuścił.

Och... moja córka – mruknął. – Benis mówi... nie możemy tracić czasu... zawrzeć z tobą umowę ślubną. Zanim opuścisz wyspę.

Coś ścisnęło mnie za gardło, i nie mogłam przełknąć śliny. Minstrel roześmiał się.

Nie obawiaj się, twoja córka odpłynie ze mną – odparł lekkim tonem, choć brzmiała w nim ukryta groźba. – Kiedy ta noc minie, już jej nie zobaczysz. Jednakże nie odpłynie stąd jako moja żona.

Serce we mnie zadrżało. Oparłam się o ścianę. Była twarda i zimna, ale prawie jej nie czułam.

Co takiego?! – zawołał pan Halss, podnosząc się, lecz jego tułów stał się za ciężki, by nogi mogły go utrzymać, oparł więc łokieć na stole. Drugą ręką uchwycił się poręczy krzesła. – Ta dziewczyna... ta dzierlatka nigdzie nie odpłynie... dopóki nie wyjdzie za mąż i nie urodzi mi dziedzica. – Zmrużył oczy, wpatrując się w stojącego przed nim brodatego młodzieńca. – Nie jesteś szlachcicem z Hallacku...

Nigdy nie twierdziłem, że nim jestem – warknął tamten. – Nie jestem też zwykłym śpiewakiem. Czy sądziłeś, że zaśpiewałem wam wymyśloną historię? To była prawdziwa opowieść. To ja jestem owym księciem morskich lisów. To na tej wyspie zginęła moja siostra. Ty zaś jesteś okrutnym wielmożą, który ją tutaj uwięził.

Odwrócił się ku sali i rozejrzał się wokół. Wreszcie zapanował w niej spokój. Jedni biesiadnicy posnęli tam, gdzie siedzieli, drudzy nadal stali, ale spoglądali błędnym wzrokiem jak lunatycy. Zobaczyłam, jak jakiś kuchcik spokojnie ziewnął i położył się na posadzce. Któryś z żołnierzy zachwiał się i oparł o ścianę. Mój ojciec zaś znów osunął się w krześle i spoglądał bezmyślnie na cudzoziemca, jakby ten przemawiał w obcym języku.

Siostrę? – mruknął. – Siostrę?

Sala rozbrzmiała ostrym śmiechem minstrela.

Czyż nie pamiętasz jej imienia, panie, czy to było tak dawno? Nazywała się Zara.

Pan Halss wydał zduszony dźwięk i potrząsnął głową, jakby chciał odzyskać jasność myśli.

Zara – szepnął.

Dwaj drużynnicy próbowali wstać, ale osunęli się na podłogę. Minstrel momentalnie sięgnął do rękawa, jakby chciał coś stamtąd wyciągnąć. Jakąś broń? Może sztylet? Po chwili wyjął rękę, widząc, że niedoszli obrońcy mojego ojca nie zdołali się podnieść.

Tak, Zara – powiedział cicho rozwścieczonym głosem. – Więziłeś ja na tej skale przez dziesięć lat.

Mój ojciec potrząsnął znów głową i wybełkotał:

Nie, nie... Zara.

Obiecałeś, że zabierzesz ją na kontynent i opłacisz podróż na północ – odparł cudzoziemiec, podchodząc do niego.

Skąd o tym wiesz? – szepnął mój ojciec. – Czarownik.

Minstrel uśmiechnął się i pochylił ku niemu. Pan Halss przewrócił oczami. Nigdy nie widziałam go przestraszonego.

Złamałeś dane jej słowo – rzekł bardzo cicho.

Mówiłem jej... powiedziałem jej, że muszę...

Muszę?

Zatrzymać ją. Zatrzymać ze sobą! – jęknął.

To jeszcze bardziej mnie przeraziło. Rzadko widywałam, jak okazywał jakiekolwiek silne uczucie poza wściekłością.

Zara nie chciała mieć z tobą więcej do czynienia! – prawie wrzasnął minstrel.

Grymas wykrzywiający twarz mojego ojca znikł na chwilę. Głowa opadła mu do tyłu. Uśmiechnął się nieporadnie.

O nie. Później już nie. Ale w pierwszych latach... w tamtych pierwszych latach kochała mnie.

Dlaczego się z nią nie ożeniłeś? – zapytał morski śpiewak. Odzyskał już panowanie nad sobą i mówił spokojnie.

Pan Halss zacisnął zęby. Grymas bólu znów pojawił się na jego obliczu.

Chciałem. Gdybyż dała mi syna...!

Lecz nie dała. Dlatego poślubiłeś Benis.

Musiałem! Nigdy nie pozwoliliby mi dalej władać wyspą bez dziedzica, nabyłem prawa przez małżeństwo. Och, to wszystko sprawka Benis. Była siostrzenicą mojego poprzednika, to ona tego chciała. Zmusiła mnie, gdyby bowiem poślubiła kogoś innego, to on byłby tu panem.

Odniosłam wrażenie, że nie mógł zamilknąć. Więc to tak działały czary minstrela? Mój ojciec oparł czoło na zaciśniętych w pięści dłoniach. Mówił dalej drżącym głosem:

Gdybym tylko miał syna, syna zrodzonego z Zary, mógłbym się opierać. Gdybym miał dziedzica, może nikogo by nie obchodziło, czy poślubiłem Benis czy nie. Powstrzymywałem się w nadziei, że... – Sposępniał, lecz głos przestał mu drżeć. Zacisnął usta. – Ale dała mi tylko tego brzdąca, dziewczynkę Sivę.

Sif – powiedział cicho, lecz groźnie brodaty cudzoziemiec – Również moja krewna. Dlaczego nie pozwoliłeś mojej siostrze odpłynąć?

Cichy jęk.

Chciałem... Myślałem, że do mnie wróci.

Kiedy poślubiłeś inną?

Mój ojciec podniósł głowę i wyjęczał:

Nie myślałem, że ta krowa będzie żyć wiecznie! Jej kuzynka Alia, moja pierwsza żona, umarła młodo. – Milczał przez chwilę, po czym dodał ciszej: – Myślałem, że Benis urodzi mi syna, a Zara przyjmie mnie z powrotem.

Dziesięć lat! – syknął minstrel. – A co się stało z tamtym brzdącem, z dziewczynką imieniem Sif?

Nie żyje. Nie żyje. – Pan Halss pacnął powietrze, jakby chciał odpędzić natrętną muchę.

Oddałeś ją pod opiekę starego przewoźnika Sula. Zamęczyłby ją na śmierć, gdyby mu na to pozwoliła, albo jeszcze gorzej. Omal do tego nie doszło.

Mój ojciec patrzył przed siebie, w nicość.

W pułapce – mruknął bez sensu. – Więzień.

Mogłeś wychować ją w zamku – nalegał cudzoziemiec. – Była twoją córką. Czy to byłoby takie trudne?

Ojciec z rozdrażnieniem wzruszył ramionami. Mówił coraz wolniej.

Benis zabiłaby ją. Zepchnęła ze schodów albo otruła w kuchni. – Westchnął, marszcząc brwi, drapiąc się po ramieniu i rozglądając dookoła, jakby coś zgubił. – Gdyby Benis mogła mieć syna, dziewczynka by ją wcale nie obchodziła. Tak samo jak Zara.

To ciebie nie obchodziło, co się z nią stało.

Potrzebowałem syna.

Były to ostatnie wypowiedziane z ożywieniem słowa mojego ojca. Minstrel milczał długą chwilę, dotykając czegoś w rękawie.

Czy ty? – zaczął, po czym urwał, jakby zabrakło mu tchu. – Czy kiedykolwiek ją kochałeś?

Pan Halss zamrugał, nic nie rozumiejąc.

Alię? Ożeniłem się z nią, żeby władać wyspą i zamkiem.

Nie Alię – rzekł na to minstrel.

Benis. Musiałem. Żeby zachować władzę nad Ulys, nad wszystkim, co posiadałem. I żeby mieć synów.

Sif?

Dzieciak.

Zara – powiedział w końcu cudzoziemiec, a pan zamku Van mruknął:

Zara. – Początkowo myślałam, że to wszystko, co miał do powiedzenia. On jednak odetchnął z trudem. – Moja jedyna. Miłość. Tylko ona... nie pragnąłem niczego, jeśli jej to nie odpowiadało. I pokochałem ją... w chwili, gdy ją ujrzałem. I przez te pierwsze lata... ona mnie kochała.

Urwał. Przechylił lekko na bok głowę. Oczy miał zamglone, nieprzytomne. Minstrel jeszcze przez chwilę zdawał się zastanawiać, ale potem wyprostował się i jego pełna determinacji twarz nieco złagodniała. Przestał dotykać tego, co miał ukryte w rękawie.

W takim razie nie zabiję cię, starcze.

Odwrócił wzrok, osłaniając ręką policzek. Nie wiedziałam więc, co robił, ani jaki wyraz miała jego twarz. Nagle odwrócił się gwałtownie od stołu mojego ojca i ruszył ocenić widocznie stan pozostałych biesiadników.

Stałam jak skamieniała i patrzyłam na niego. Przeważnie tylko im się przyglądał, lecz paroma potrząsnął, uderzając lekko w policzek wierzchem dłoni. Nikt nie zareagował z wyjątkiem pewnej kuchennej dziewki, która zajęczała. Morski śpiewak przytknął jej do ust kubek i zmusił do wypicia reszty wina. Nie opierała się i od tej chwili już się nie poruszyła.

Szczególnie starannie badał drużynników, potrząsając nimi brutalnie. Jednego mocno uderzył, lecz żaden nawet nie drgnął. Musieli wypić dużo podstępnego trunku. Tylko mistrel i ja nie wysączyliśmy ani kropelki. Żołnierze albo stali oparci o ścianę, albo osunęli na posadzkę lub leżeli – wszyscy w nienaturalnym bezruchu. Cudzoziemiec zabrał im miecze i wrzucił do ognia.

Pomyślałam głupio, że tylko stoję i czekam, co się jeszcze wydarzy. I uświadomiłam sobie, że nie mogę tak czekać, że czekałam bezczynnie przez całe życie, czekałam na to, co inni zechcą ze mną zrobić. Chciałam wołać o pomoc, ale nie śmiałam zwrócić na siebie uwagi minstrela. A może, jeśli będę stała nieruchomo i spokojnie, nie zda sobie sprawy, iż nie podziałał na mnie jego napój? Słaba to była nadzieja, lecz uczepiłam się jej jak tonący brzytwy. Może o mnie zapomniał?

Co mogłam zrobić? Słyszałam kiedyś, że rzucony przez czarnoksiężnika czar jest jak koło albo łańcuch. Jeżeli zerwie się jedno ogniwo, obudzi choć jedną osobę, wtedy czar osłabnie i łatwiej będzie uwolnić pozostałych. Powinnam obudzić ich z czarodziejskiego snu. Skuliłam się i podpełzłam do przodu, ufając, że stół zasłoni mnie przed wzrokiem minstrela. Nie podnosząc się, pociągnęłam ojca za rękaw.

Ojcze – szepnęłam, bojąc się mówić głośniej. – Ojcze, obudź się!

Siedział jak oszołomiony ciosem w głowę i choć jego ciało zachowało równowagę i siedzącą postawę, oczy miał puste i szczęka mu opadła. Potrząsnęłam nim mocniej.

Ojcze – syknęłam. – Zrzuć z siebie ten czar. Minstrel uprawia tu jakieś czary. Obudź się!

Nawet nie drgnął. Puściłam rękaw, jego dłoń zsunęła się z poręczy i zwisała bezwładnie. Złapałam go znów, tym razem za ramiona i potrząsnęłam z całej siły. Widziałam stojącego po przeciwnej stronie sali, odwróconego do mnie plecami czarownika. Trzymał pusty talerz, na który nakładał jedzenie. Zdumiona utkwiłam w nim wzrok. Mój ojciec nie poruszył się.

Obudź się, panie!

Morski śpiewak rozejrzał się po sali. Schowałam się za krzesłem pana Halssa, czując, że serce podchodzi mi do gardła. Bałam się, że mnie zobaczy, że mnie szuka. Tymczasem, zauważywszy dzbanek z winem na innym stole, poszedł po niego, znów odwracając się do mnie plecami. Ukradkiem podpełzłam do krzesła mojej matki.

Matko! – szepnęłam z rozpaczą. – Matko! – Nie zmieniła pozy, siedziała nadal pochylona, z głową opartą na łokciu. Chrapała głośno. – Ocknij się i pomóż mi obudzić innych, pomóż mi! – błagałam, czując, że mój szept przechodzi w pisk. Zacisnęłam zęby i potrząsnęłam nią gwałtownie, aż jej głowa zsunęła się na stół i tam pozostała. Byłam bliska paniki.

Alys!

Na to ciche wołanie znów się skuliłam. Zobaczyłam minstrela z dzbankiem w jednym ręku i pełnym jedzenia talerzem w drugiej, obrzucającego spojrzeniem wielką komnatę.

Alys, gdzie jesteś? – Słysząc, jak wymawia moje imię, zadrżałam i znieruchomiałam. – Alys, wiem, że tam jesteś – zawołał cicho. – Nie chowaj się przede mną.

I wtedy mnie zobaczył. Widoczne w jego postawie napięcie zelżało. Jakby zrobiło mu się lżej na sercu – nie zatrzymałam się jednak, by ustalić dlaczego. Kiedy ruszył w moją stronę, poderwałam się, potrząsając ze złością ojcem, i nie starając się już mówić szeptem.

Ojcze, pomocy! Usłysz mnie, proszę!

Minstrel zatrzymał się nagle. Wyglądał na zaskoczonego.

Zostaw go w spokoju – powiedział. – Czy chcesz, żeby się obudził? Przecież sprzedał cię za zwój jedwabiu i beczułkę wina.

Wpatrywałam się w niego z przerażeniem i zaczęłam się cofać przed nim. A on wcale na mnie nie patrzył. Nie odrywał teraz spojrzenia od pana Halssa. Jego twarz sposępniała, gdy przed nim stanął.

Wiedz, panie – odezwał się spokojnie, lecz bardzo wyraźnie, jakby chciał, żeby śpiący go usłyszał. – Mam wiele powodów, by cię nienawidzić, ale daruję ci życie i wszystkim mieszkańcom tej wyspy, pod jednym wszelako warunkiem. Na Ulys rzeczywiście ciąży klątwa, ponieważ zabijacie morskie lisy. Nie wolno wam ich zabijać, nigdy więcej.

Postawił dzbanek na stole.

Musisz pozwolić, żeby stado morskich lisów stało się tak liczne jak kiedyś, gdyż to one zjadają „czerwoną rękę umarlaka”, która niszczy wasze ławice ostryg. Kiedy małże tutaj powrócą, wyłowią z otaczających wyspę wód małe trujące żyjątka i gorycz, która odpędza ryby.

Mówił powoli, lecz z naciskiem. Później jego głos złagodniał, a twarz się wypogodziła. Odchylił się lekko do tyłu, zadowolony z siebie.

Jako zapłatę za życie mojej kuzynki zabiorę ci jeszcze coś, panie. – Skinieniem głowy wskazał na mnie, ledwie musnąwszy spojrzeniem. – Twoją córkę. To sprawiedliwa zamiana. Jedna niewiasta za drugą. Nie będziesz miał potomków i taki będzie koniec panów na Ulys.

Cisnął talerz z jedzeniem na stół przede mną, nadal na mnie nie patrząc. Zwrócił się do mnie, wciąż spoglądając na mojego ojca.

Zjedz to. Czeka nas długa podróż, a ty nic nie tknęłaś. – Głową wskazał coś za sobą. – Ten kuchcik, tam, jest twego wzrostu. Zamień się z nim na ubrania. Potem zetnę ci włosy.

Nie mogłam się poruszyć. Minstrel popatrzył na mnie i prychnął z niesmakiem.

Alys – powiedział. – Mamy mało czasu. Sięgnął przez stół, żeby – jak sądzę – złapać mnie za rękę. Nagle stwierdziłam, że trzymam sztylet mojego ojca. Nie pamiętam, jak go chwyciłam, wiem tylko, że z wrzaskiem rzuciłam się na cudzoziemca. Nie zamierzałam opuszczać wyspy. Czubek sztyletu drasnął ramię minstrela.

Krzyknął zaskoczony, cofnął się, silnie uderzył mnie dzbankiem w rękę i wytrącił z niej broń, która potoczyła się po posadzce. Przez chwilę triumfowałam. Mógł sobie być czarownikiem czy lisołakiem, ale bał się ostrej stali i krwawił jak każdy człowiek. Odepchnęłam go od siebie, tak że stracił równowagę, i co sił w nogach rzuciłam się do drzwi kuchni.


VI. Rafy

Minstrel pobiegł za mną w ułamku chwili, przeskoczył nawet przez stół, zamiast go okrążyć. Nie spodziewałam się tego. Ledwie zdążyłam wbiec do środka i zatrzasnąć za sobą grube drewniane drzwi, kiedy uderzył w nie całym ciężarem ciała. Po omacku sięgnęłam po żelazną sztabę i opuściłam ja właśnie wtedy, gdy znalazł klamkę. Zaszczekała wściekle.

Alys – warknął przyciszonym głosem, waląc w drzwi raz po raz. – Alys, wpuść mnie! Muszę ci wyjaśnić... Ja nie jestem... a niech cię, ty wstrętny bękarcie! – Grad ciosów. – Nie mamy na to czasu. Napój nie działa tak długo. Musimy odpłynąć, kiedy księżyc będzie wysoko na niebie. W przeciągu godziny!

Mówił jeszcze inne rzeczy, ale zatkałam uszy rękami w obawie, że samym głosem rzuci na mnie jakiś czar. Słyszałam o czymś takim. Drzwi wytrzymały. Znów byłam górą. Danna powiedziała mi kiedyś, że czarownicy mogą przechodzić przez drzwi jak przez mgłę. No, ale ten nie mógł. Oparłam się na chwilę o drzwi, żeby złapać oddech, a potem się odwróciłam.

Nie spodziewałam się tego, co zobaczyłam: opartą o wielkie palenisko kucharkę i jej dwie pomocnice. Trzecia stała po przeciwnej stronie kuchni, ściskając w ręku wypełniony do połowy kielich. Uciekłam z kuchni długim korytarzem. Nikogo nie było w pobliżu. Chciałam krzyczeć, ale powstrzymał mnie widok, który niedawno ujrzałam.

Wbiegłam po schodach do swoich komnat. Weszłam rozglądając się, wzdrygając przy lada dźwięku, oczekując, że w każdym kącie natknę się na czatującego czarownika. Moje pokoje były puste. Czyżby wszystkie służebne zeszły na dół na ucztę? Oczywiście, że tak. Cała służba tam się udała. A każdy, kto nie znalazł miejsca przy biesiadnym stole, najpewniej poszedł do miasta, by zabawić się w jakiejś gospodzie.

Wokoło panowała głęboka cisza. Mój mały kwadratowy pokoik wydał mi się teraz dziwny, jakby zamieszkał w nim ktoś obcy. Ogarnęła mnie przemożna chęć, żeby tak stać i nic nie robić. Pajączek przebiegł po podłodze. Drgnęłam, przewracając stolik i moja szczotka do włosów z trzaskiem spadła na posadzkę. Chwilę później schodziłam już po wysokich i wąskich stopniach, a następnie pobiegłam korytarzem.

Wszędzie widziałam tylko mrok i puste komnaty. Prowadzące na dziedziniec drzwi nie były zamknięte i wyszłam przez nie na zewnątrz. Noc była dość ciepła i cicha, niebo zaś, przynajmniej tym razem – nie zachmurzone. Widziałam gwiazdy i księżyc w pełni, nabrzmiały, świecący prawie nad moją głową. Popędziłam do frontowej bramy. Jeden z drużynników stał tam na warcie.

Zbliżając się do niego, krzyknęłam, ale wartownik ani się nie poruszył, ani nie odpowiedział, a nawet nie dał po sobie poznać, że mnie usłyszał. Podbiegłam do niego. Stanęłam jak wryta na widok kubka w jego dłoni. Potrząsnęłam strażnikiem świadoma daremności tego, co robię. Kubek z głośnym szczękiem spadł na bruk. Spojrzałam przez ramię. Po przeciwnej stronie dziedzińca światło wylewało się przez otwarte okno wielkiej sali.

Nikt się tam nie poruszył i nikogo nie zobaczyłam. To jeszcze bardziej mnie przestraszyło. Muszę dowiedzieć się, gdzie jest morski śpiewak. Obeszłam śpiącego żołnierza i spróbowałam otworzyć bramę. Oczywiście była zamknięta na metalową sztabę, jak ostatnio weszło w zwyczaj. Mój ojciec zaczął się bowiem obawiać, że mieszkańcy miasteczka ograbią zamkowe spiżarnie.

Sztaba znajdowała się za wysoko i była zbyt ciężka, bym mogła ją podnieść.

Nagle przyszła mi na mysi nadmorska brama: miała przecież tylko rygiel! Na pewno uda mi się ją otworzyć. Za nią ciągnęła się jedynie pusta plaża. Droga do wioski brzegiem morza potrwa znacznie dłużej, ale lepsza taka niż żadna. Ruszyłam już ku bramie – znajdowała się po przeciwnej stronie dziedzińca – gdy nagle znieruchomiałam.

Minstrel wyszedł przez drzwi niedaleko ode mnie. Trzymał w ręku pochodnię. Wprawdzie mnie jeszcze nie zobaczył, ale nie zdołam już dotrzeć do nadmorskiej bramy. Cofnęłam się więc w cień i stanęłam nieruchomo. Cudzoziemiec spojrzał na przeciwny kraniec dziedzińca.

Gdzie jesteś? – zawołał nagląco, choć niezbyt głośno.

Przypomniałam sobie jego słowa, iż mieliśmy odpłynąć w przeciągu godziny. Jeżeli jego czary będą działały tylko tak krótko, może wystarczy, że dobrze się przed nim ukryję, by nie znalazł mnie przez ten czas. Błysnęła mi nadzieja. Zirytowany minstrel zaklął, przekładając pochodnię do drugiej ręki i skierował się do nadmorskiej bramy.

Wprawdzie pochodnia oświetla niewielką przestrzeń, ale jednocześnie uniemożliwia niosącemu zobaczenie tego, co kryje się w cieniu. Przemykałam się wzdłuż oświetlonego księżycowym blaskiem muru okalającego dziedziniec, poza zasięgiem wzroku czarownika. Gdyby się odwrócił, na pewno by mnie zobaczył. Płomień pochodni zasłaniał przede mną jego twarz. Po chwili dotarłam do wieży obserwacyjnej.

Nie byłam tam od wielu lat, odkąd opuściła mnie Sif. Nikt inny również tam nie zaglądał. Wieża była w opłakanym stanie, lecz ja nie potrzebowałam światła. Dobrze znałam kręte drewniane schody. Spróchniała deska pękła pod moim ciężarem i upadłam, uderzając się boleśnie. Podniosłam suknię i jęłam pośpiesznie gramolić się do góry.

Zdyszana dotarłam na platformę. Księżycowa poświata wpadała przez okno, srebrząc podłogę. Coś tam leżało, coś małego i brązowego, lecz nie mogłam dostrzec, co to było. Uklękłam i podniosłam mój woreczek z przyborami do szycia! Zauważyłam jego brak następnego dnia po ucieczce Sif sześć lat temu, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby go tutaj szukać.

Zbutwiała tkanina była delikatna jak pajęczyna. Rozpadła mi się w rękach. Wypadł z niej mały kłębek wyblakłych nici, a potem prawdziwy deszcz igieł połyskujących w promieniach księżyca. Zastukały na podłodze, potoczyły się po niej, powpadały w szczeliny między kamiennymi płytami.

Ożyły we mnie wspomnienia i zatęskniłam za Sif. Przynajmniej ona przeżyła życie nie słuchając niczyich rozkazów. Nigdy nie zrobiła tego, co jej rozkazał Sul, jeżeli nie miała na to ochoty, no i dlatego tak często ją bił. Nie zaznała w życiu szczęścia i nikt jej nie kochał poza mną, ale była wolna. Bardziej wolna niż ja. I umarła, żeby nie stracić wolności. Wszakże dopiero teraz zrozumiałam, że wolałabym podzielić jej los, niż zostać uwięziona w kamiennej pułapce, na łasce wielmożów i czarowników.

Drgnęłam, usłyszawszy szczęk i przekleństwo. Ostrożnie wyjrzałam przez okno. Minstrel zobaczył zamkniętą nadmorską bramę i zorientował się, że nie mogłam tędy uciec. Podniósł wzrok, lecz nie spojrzał tam, gdzie się ukryłam, tylko na okno mojego pokoiku. Zirytowało mnie, że wiedział, gdzie znajdowały się moje komnaty. Może posłużył się w tym celu czarami?

Zerknął na księżyc, jakby chciał sprawdzić, ile jeszcze nut czasu pozostało, i pobiegł przez dziedziniec w stronę wejścia, które zaprowadzi go do mojej komnatki. Odwróciłam się od okna i oparłam o ścianę. Nogi ugięły się pode mną i osunęłam się na podłogę w nikłej nadziei, że czary przestaną działać, że minstrel zrezygnuje z poszukiwań. Zrezygnuje i odejdzie! Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że szlocham bez łez.

Nagle zrozumiałam, że powinnam pobiec do nadmorskiej bramy! Właśnie teraz, kiedy szukał mnie gdzie indziej. Sprawdził przecież tę drogę ucieczki. Jeśli dopisze mi szczęście, drugi raz już tam nie pójdzie, a przynajmniej nie zaraz. Okno mojej komnaty wychodziło na dziedziniec, musiałam jednak zaryzykować. Nie wiem, jak długo tak siedziałam, drżąc na całym ciele.

Podniosłam się z trudem; oddychałam już spokojnie – i znowu znieruchomiałam. Ktoś wszedł do wieży. Usłyszałam kroki na dole. Wyjrzałam poza poręcz i zobaczyłam światło. Minstrel stał, trzymając pochodnię. Spojrzał w górę, w czarną studnię między krętymi schodami, i zauważył mnie. Cofnęłam się, lecz było już za późno.

A więc tam jesteś! – zawołał.

Ruszył biegiem, przeskakując po dwa stopnie na raz. Światło pochodni zbliżało się. Przez moment stałam z bijącym sercem, po czym odwróciłam się błyskawicznie i wyjrzałam przez okno na majaczący daleko w dole dziedziniec. Tylko chwila wystarczyła mi do podjęcia decyzji. Uchwyciłam się starej, zwietrzałej okiennicy, która skrzypnęła przeraźliwie pod moim ciężarem, i stanęłam na kamiennym parapecie. Przykucnęłam tam, jedną ręką trzymając się okiennicy, na poły odwrócona, zerkając przez ramię. Minstrel minął kolejny zakręt i na mój widok krzyknął ze zdumieniem:

Alys! Nie... – Rzucił się do przodu.

Nie czekałam dłużej. Byłam zupełnie spokojna. Wprawdzie okazał się szybszy, niż sądziłam, ale nadal miałam mnóstwo czasu. Pomyślałam, że będzie mnie namawiał albo przypochlebiał się, może nawet groził czy rozkazywał. I oczywiście będzie mógł posłużyć się czarami, jeżeli dam mu na to czas. Nie podjął jednak żadnej takiej próby, tylko pędził po schodach, wołając mnie po imieniu.

Odwróciłam się i ponad brukiem dziedzińca zobaczyłam rozjarzone okna wielkiej sali, zamkniętą frontową bramę i obok niej nieruchomego wartownika, a ponad murem od strony morza dalekie, zwieńczone pianą fale zalewające plażę. Przyszła mi na myśl Sif umierająca na rafach i rzuciłam się w dół.

Niebo zawirowało mi przed oczami. Poczułam na twarzy zimny prąd powietrza. Usłyszałam okrzyk przerażenia. Wydało mi się, że rozległ się tuż, tuż, stanowczo za blisko – potem zaś wstrząsnęło mną bardzo silne szarpnięcie. Suknia nagle wpiła mi się w piersi i pod pachami. Nie mogłam oddychać.

To morski śpiewak złapał mnie za suknię. Wtedy przeklęłam swój kobiecy strój. Moje stopy nawet nie opuściły parapetu. Szarpnęłam się, próbując zsunąć się ze zwietrzałego kamienia, ale zarazem na poły opierając się, na poły wisząc, byłam bezsilna. Czarownik wciągnął mnie z powrotem do wieży.

Pochodnia leżała na ostatnim stopniu przed platformą, a jej płonący koniec kołysał się nad pustą przestrzenią. Światło wokół nas miało dziwną barwę, na przemian żółtą i bursztynową. Szamotałam się, rwąc się do okna, lecz cudzoziemiec nadal trzymał mnie z tyłu za suknię, a był znacznie silniejszy ode mnie. Nic nie mogłam zrobić.

Dyszał ciężko, usiłując mnie utrzymać, i klął pod nosem. Drugą ręką sięgnął po pochodnię. Musiał przy tym uklęknąć i wtedy pociągnął mnie za sobą. Złapał palącą się smolistą szczapę, wyprostował się, a potem pochylił razem ze mną, żeby wstawić ją do niszy w murze obok okna.

Podrapałam mu twarz najgłębiej jak mogłam. Uchylił się, zdusił okrzyk bólu i puścił pochodnię, ale nie mnie. Pochodnia zakołysała się, lecz nie wypadła. Złapałam coś i szarpnęłam raz i drugi. Zdarłam mu z twarzy brodę! Spojrzałam na kasztanowate kosmyki, które ściskałam w rękach. Końce nie miały korzonków, nie były zakrwawione, tylko lepkie.

Potrząsnęłam głową, nic nie rozumiejąc. Męskie brody nie powinny być takie delikatne. Zaskoczona, wpatrując się w twarz minstrela, szarpnęłam następną kępkę włosów sterczącą z jego szczęki. Syknął z bólu i ścisnął mój przegub.

Na Gunnorę, ty mała idiotko – syknął gniewnie. – Alys przestań! Czy nawet teraz mnie nie poznajesz? To ja. Ja! Sif!


Wtedy znieruchomiałam, przestałam zadawać ciosy, szamotać się i kopać. Nie zdawałam sobie sprawy, co robiłam. Dech mi zaparło. I serce zamarło we mnie na chwilę. Minstrel puścił mnie. Oparłam się o ścianę, nie odrywając od niego wzroku i ściskając w dłoniach kępki włosów. Stojąca przede mną postać sięgnęła do swej twarzy, szarpnęła, zdarła rude, kędzierzawe włosy – i nagle stała się Sif! Sif z wysuniętą do przodu szczęka i dołkiem na brodzie. Miała zaczerwienione i otarte policzki a tam, gdzie jeszcze przed chwilą była przyklejona sztuczna broda ukazała się warga.

Na Rogatego Łowcę, ależ to swędzi! – jęknęła drapiąc się energicznie. – Musiałam to przykleić rybim klejem.

Daremnie usiłowałam przełknąć ślinę.

Sif – zaszczebiotałam radośnie – Sif!

Sif skinęła głową, oparła się o ścianę i patrzyła na mnie, skrzyżowawszy ramiona na piersi.

To ja – powiedziała. – Nie zmiennokształtny i nie duch. – Odkąd widziałam ją po raz ostatni, urosła o dwa cale. Musiała mieć teraz dwadzieścia lat. – Dlaczego rzucałaś się z okna, ty mała idiotko? Jest wysoko, mogłaś złamać nogę.

Albo umrzeć. Nie powiedziała tego. Spróbowałam odetchnąć głębiej. Moja siostra delikatnie dotknęła podrapanego policzka.

Czy naprawdę mnie nie poznałaś? Sądziłam, że jeśli ktoś na tej wyspie się domyśli, to na pewno ty.

Podniosłam się z trudem. Targały mną sprzeczne uczucia, ulga i gniew.

Jakże mogłam? – wyjąkałam. – Przecież ukryłaś twarz pod tą masą włosów. Dlaczego mi nie powiedziałaś?

Sif także wstała. Patrzyła na mnie jeszcze przez chwilę, po czym odchyliła do tyłu głowę i wybuchnęła śmiechem.

Na Gunnorę! Jakże się starałam! Myślałam, że może uda mi się spotkać cię na targu albo na brzegu morza, ale później dowiedziałam się, że trzymają cię tutaj na zamku i bardzo pilnują. Nie znałam nikogo, komu mogłabym powierzyć posłanie do ciebie. Przyszło mi do głowy, że może zobaczę cię, jeśli zdołam dostać się na zamek, powiedziano mi jednak, że nie pozwalają ci się spotykać sam na sam z żadnym mężczyzną. Uczta w biesiadnej sali... To był jedyny sposób i miałam tak mało czasu...

Przysnęłam do ściany, czując, że przerażenie mrozi mi krew w żyłach.

Czy jesteś czarownicą?

Sif znów się roześmiała.

Skądże!

Ale to co powiedziałaś w biesiadnej sali, twoja opowieść...

To była tylko opowieść – Prychnęła. – Sama ją wymyśliłam. Naprawdę jestem morską minstrelką.

Wzdrygnęłam się, nie chcąc jej uwierzyć.

A napój, którym poczęstowałaś moich rodziców i resztę w wielkiej sali...

To tylko morskie mleko. Przysięgam. Pomyślałam o kucharce i Immie stojących nieruchomo w kuchni, wpatrzonych w nicość... Inni w gruncie rzeczy mnie nie obchodzili.

Czy zrobiłaś im coś złego?! – krzyknęłam, idąc ku Sif z zaciśniętymi pięściami. – Jeżeli zrobiłaś im coś złego...!

Sif chwyciła mnie za ramiona – ale uczyniła to bardzo łagodnie. Pochyliła się nade mną. Odkąd opuściła wyspę, prawie nie urosłam.

Ani trochę – powiedziała spokojnie i w końcu jej uwierzyłam. – Będą spali na stojąco przez godzinę lub dwie i potem się obudzą, obiecuję ci to.

Wyczułam coś w jej rękawie. Dotknęłam tego przedmiotu przez materiał. Nie był to sztylet, raczej jakaś rura. Nie wiedziałam, co to takiego.

Chciałaś zabić mojego ojca, prawda? Tam, w wielkiej sali.

Sif opuściła ręce i odwróciła wzrok. Zarumieniła się jeszcze bardziej.

Początkowo nie. Najpierw chciałam tylko zabrać cię stąd. Ale potem... Byłam tam. I on tam był...

Nie wiem – zakończyła krótko. – Nie wiem, co zamierzałam zrobić.

Czy zrobiłabyś to, gdyby mnie tam nie było? – zapytałam. Zyskałam już całkowitą pewność.

Teraz rumieniec zaognił całą jej twarz.

Chciałam – szepnęła – lecz nie mogłam. Stałam nieruchomo, cała zesztywniała, czując lód w żyłach i przypomniałam sobie swoje własne myśli. Kimże byłam, żeby strofować Sif? Zadrżałam.

To nie ma znaczenia. On i tak wkrótce umrze. Ma silne bóle głowy.

Sif spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami. Oczywiście, nie zdawała sobie z tego sprawy? Zapytała niepewnym głosem:

Czy go kochasz? Zaprzeczyłam.

Moja siostra znów zapatrzyła się w dal.

Zazdrościłam ci, że mieszkasz w zamku, że jest ci ciepło i nic ci nie grozi, zawsze masz co jeść, nie chodzisz w łachmanach – mruknęła. – A potem usłyszałam pieśni, które o tobie śpiewano w High Hallacku.

Zaskoczona własnym postępowaniem, wybuchnęłam śmiechem. Poczułam, jak spływa ze mnie napięcie, moje członki przestają być już takie sztywne.

To ja ci zazdrościłam. – Mówiąc to, ostrożnie dotknęłam jej ręki. Ponad wszelką wątpliwość była prawdziwa. – Ty żyjesz – szepnęłam. – Nie zginęłaś na skałach.

Dotarłam bezpiecznie do High Hallacku – odparła, ruchem – głowy odrzucając włosy z czoła. Wtedy zobaczyłam jej zrośnięte brwi. – Połatana łódź ciekła przez całą drogę. Sprzedałam twoją broszę, kupiłam żywność i ubranie, a potem zaciągnęłam się na sulkarski statek jako chłopak okrętowy. Byłam po drugiej stronie morza, Alys, i widziałam leżące na wschodzie kraje: Estcarp, Karsten i Alizon. Zaparło mi dech w piersiach.

To niemożliwe.

Słyszałam te nazwy tylko w pieśniach i w opowiadaniach. Nie mogły być prawdziwe. Sif usiadła na posadzce. Obie usiadłyśmy.

Estcarpem rządzi plemię czarownic. Wśród wzgórz, na południe od Estcarpu, mieszka rasa Sokolników, którzy pozostawiają kobiety w spokoju i odwiedzają je tylko raz w roku. Karsten i Alizon – wzruszyła ramionami – są bardzo podobne do Ulys i Hallacku.

Odetchnęła głęboko, nie patrząc na mnie, i lekko ściągnęła brwi.

Sulkarczycy to dobrzy ludzie. Nigdy nie traktowali mnie źle. Jest jednak coś niepokojącego wokół wyspy Gorm w pobliżu zamku Sulkar, jakieś czary. Coś złego. Nie podobało mi się w Estcarpie, więc po dwóch latach spędzonych wśród Sulkarczyków wróciłam do High Hallacku.

Obserwowałam ją. Znalazła jedną z moich igieł, podniosła ją i obróciła w palcach. Zabłysła w blasku pochodni, która rzucała smoliste cienie na twarz mojej siostry.

Miałam wtedy dość pieniędzy, żeby kupić własną łódź, niewielki dwumasztowiec. Pływałam wzdłuż wybrzeży Hallacku, handlując, a kiedy nie mogłam utrzymać się z handlu, śpiewałam i opowiadałam prawdziwe i zmyślone historie w gospodach. Mam dość dobry głos.

Spojrzała na mnie.

Właśnie tam usłyszałam pieśni, które śpiewa się o tobie. – Zarysowała głęboko igłą suche jak pieprz deski podłogi, wzbijając kurz. – Wtedy zaśpiewałam o tobie kilka własnych pieśni. Cieszyłabym się, jeżeli zmieniły czyjąś opinię o tobie. – Uśmiechnęła się lekko, a po chwili znów spoważniała. – Później wyruszyłam na północ.

Odłożywszy na bok igłę, rozruszała zesztywniałe ramiona i roztarła dłonie. Zapadło milczenie.

Czy znalazłaś Bramę swojej matki? – zapytałam po chwili.

Roześmiała się bez wesołości.

Znalazłam jakąś Bramę, w Arvonie, dawno porzuconą i nieużywaną. Wypalona, prowadzi donikąd. Nie była to Brama mojej matki.

Westchnęła i powiedziała z goryczą:

A potem omal nie znalazłam prawdziwego domu. Arvon to dziwne miejsce, a ja byłam bardzo zmęczona. Spędziłam kilka miesięcy z dala od brzegu, rozmyślając. Później sztorm zagnał mnie daleko od lądu, jeszcze dalej na północ niż to wskazują moje mapy. Omal się nie rozbiłam. W końcu przybiłam do brzegu jednej z kilku wysp, które mieszkańcy nazywają Vellas. Mówią językiem podobnym do języka mojej matki i nic nie wiedzą o żadnej Bramie. Ale, och, Alys, cóż to za miejsce! W wielkiej zatoce między wyspami morskie lisy spędzają lato, a na jej brzegach rodzą młode.

Pochyliła się teraz do przodu i bardzo uważnie wpatrywała w szarą podłogę o falistych słojach, jak gdyby była to owa zatoka między wyspami, które nas dzieliły.

Mieszkańcy Vellas nie zabijają morskich lisów, Alys, lecz zbierają wełnę, gdy te zrzucają zimowe futro. Kołysze się na falach jak srebrne nici i morze wyrzuca ją na brzeg. A w wiosenne noce Velanie wychodzą na plażę i śpiewają: Ililile ile ile! Ululule ule ule! Grają też na piszczałkach długą rzewną pieśń, która sprowadza morskie lisy na brzeg. Lisy są czarne, nakrapiane, srebrne, jasnoszare, koloru palonej umbry i białe niby szron.

Przychodzą do śpiewaków ufnie jak dzieci, bo wiedzą, że ci ludzie nie zrobią im nic złego, tylko wyczeszą kłaki gęstej zimowej sierści i włożą je do drugich worków, które ciągną się za nimi w wodzie. To właśnie oni tkają lisi jedwab. Alys. Pokazali mi wszystko: jak śpiewają, wyczesują i jak tkają. To ja utkałam ten zwój jedwabiu, który dałam twojej matce.

Siedziałam bezgranicznie zdumiona. Nigdy nie słyszałam, żeby Sif mówiła z dumą o którejkolwiek z kobiecych sztuk.

Oni nie dzielą pracy między płcie tak jak nasi współplemieńcy. Kobiety wypływają łodziami w morze i łowią ryby. Mężczyźni mogą zajmować się dziećmi albo śpiewać dla morskich lisów i tkać ich sierść. Dzieci uczą się takich umiejętności, jakie im się podobają; to jeden z chłopców nauczył mnie tkać lisi jedwab. Tam jest bardzo dziwnie. Naprawdę dziwnie. – Zadrżała i poruszyła lekko głową. – Niewiele wiedzą o obyczajach południowych krain i nie chcą wiedzieć. To mi się podoba.

Jeżeli to takie zachwycające miejsce, dlaczego je opuściłaś? – zapytałam cicho.

Uśmiechnęła się lekko i spojrzała na mnie.

Wróciłam po ciebie – powiedziała. – Byłam tam szczęśliwa i myślałam, jak tobie się tutaj wiedzie. Wiedziałam, że muszę wrócić, by opowiedzieć ci o Vellas i zabrać cię tam.

Oczy jej błyszczały jak wówczas, gdy powtarzała mi opowieści swojej matki o baśniowej krainie za Bramą. Teraz jednak mówiła o kraju znajdującym się w naszym świecie, o grupce wysp położonych daleko na północy. Siedziałam, nie bardzo wiedząc, co o tym myśleć i o co pytać. Nigdy nie myślałam o opuszczeniu Ulys, chyba że wtedy, gdy rozważałam wyjście za mąż i przenosiny do nowego więzienia w High Hallacku. Nigdy nie uważałam ucieczki za możliwą, a myślenie o niej nie wyszłoby mi na dobre. Teraz jednak trzeba to rozważyć. Powiedziałam powoli:

Jak chcesz mnie stąd zabrać? Nie masz własnego statku, a nawet gdybyś miała, zatoka zamknięta jest łańcuchem.

Sif uśmiechnęła się do mnie i wyjaśniła:

Nie zamierzam odpłynąć z zatoki, Alys. – Chyba zauważyła, że rozwarłam szeroko oczy, gdyż wzięła mnie za ręce. – Schowałam na plaży małą łódkę. Ale musimy odpłynąć, póki księżyc jest wysoko na niebie. Teraz, zaraz.

Wstała, pociągając mnie za rękę, ja jednak się nie podniosłam.

Nigdy nie przepłyniemy nad rafami! – zawołałam.

Ja kiedyś przepłynęłam.

Lecz nie we dwójkę! Twoja matka tego próbowała.

Mam teraz inną łódź – powiedziała nagląco. Nachyliła się nade mną. – Musisz popłynąć ze mną. Alys. Chodź! On wyda cię za mąż za każdego, kogo tylko zdoła do tego nakłonić, chce mieć następców.

Ale... ale co zrobią mieszkańcy? – wyjąkałam, chwytając się najbardziej błahych argumentów. Wszystko działo się za szybko. – Kiedy mój ojciec umrze, nie będą mieli pana.

A czy panowie Ulys kiedykolwiek zrobili dla nich coś dobrego? – burknęła Sif. – Poza tym, że zabierali im połowę połowu i jeden dzień roboczy z trzech. Twoi przodkowie zniszczyli ławice ryb, zabijając morskie lisy, gdyż to one zjadają „czerwoną rękę umarlaka”. To, co powiedziałam wtedy w biesiadnej sali, jest prawdą.

Utkwiła we mnie spojrzenie.

Kiedy morskie lisy wrócą, zjedzą „czerwoną rękę umarlaka”, a wtedy na nowo pojawią się tu ostrygi, które z kolei oczyszczą okoliczne wody, żeby mogły żyć w nich ryby. To potrwa wiele lat, lecz tak się stanie.

Nie wiedziałam, czy mam jej wierzyć, czy też nie. Brzmiało to równie fantastycznie i baśniowo jak opowieści jej matki o rozjarzonych światłami miastach i wozach jadących bez koni. Sif prychnęła.

Vellanie nie mają pana i są z tego zadowoleni. Postawiła mnie na nogi i pociągnęła w stronę schodów. Ja jednak nadal się opierałam.

Ależ Sif! – zawołałam. – Co będzie jeśli nie znajdziesz znów Vellas? Sama powiedziałaś, że nie ma jej na twoich mapach...

Znajdziemy ją – powiedziała głosem nie znoszącym sprzeciwu.

A jeśli nie? – zapytałam. – Co się wtedy ze mną stanie? Ty jesteś wysoka, mocno zbudowana, masz niski głos i nieustraszone serce. Jeżeli zechcesz, możesz uchodzić za mężczyznę. Ale co ze mną? Nikt nie weźmie mnie za kogoś innego, niż naprawdę jestem. Ja nigdy nie mogłabym być żeglarzem albo minstrelem.

Mój głos stawał się coraz bardziej gniewny. To moje życie chciała narazić, wszystko co posiadałam.

Nie będę udawała mężczyzny! – zawołałam. – Nie mogę. Nie wyglądam tak jak ty, Sif, i nigdy nie będę do ciebie podobna. Nie chcę włożyć męskich spodni ani obciąć włosów!

Sif zatrzymała się i po raz pierwszy od jakiegoś czasu popatrzyła na mnie uważnie, oceniła, a ja zdałam sobie sprawę, że nigdy w życiu wobec nikogo nie byłam taka szczera, i że nawet ona nie ma prawa mówić mi, jak powinnam postąpić. Jeżeli mam opuścić Ulys, to muszę to zrobić nie dlatego, że moja siostra tego chce, ale ponieważ ja tego pragnę. Sif dotknęła mojego policzka i puściła moją rękę. Uśmiechnęła się krzywo, a zarazem ponuro.

W takim razie będziesz zmuszona pójść tak, jak stoisz.

Spojrzałam na nią i uświadomiłam sobie, że przestałam się bać. Mogłam odpłynąć z Ulys. Nie potrzebowałam się zmieniać, przestać być sobą. Moi rodzice usilnie do tego dążyli przez całe moje życie. A ja im na to pozwalałam. Zrozumiałam, że nie zdobędę wolności bez trudu, że nie wezmę jej do ręki jak jajo hegitta. Wolność to ptak, którego muszę gonić z determinacją i przez długi czas, a być może nawet wtedy nie zdołam go złapać. Kiedyś trzymałam w rękach takiego hegitta, i puściłam go. Po latach wrócił do mnie. Jeżeli wypuszczę go teraz, nigdy go już nie zobaczę.

W takim razie popłynę z tobą – powiedziałam. Skinęła głową i odetchnęła głęboko, gdyż aż do tej chwili wstrzymywała oddech. Później sięgnęła do rękawa. Spojrzałam szeroko otwartymi oczami, gdyż nigdy czegoś podobnego nie widziałam. Wyglądało jak rurka.

Co to takiego? – zapytałam szeptem.

Pistolet strzałkowy – odparła. – Kupiłam go w Estcarpie. To na wypadek, gdyby któryś z drużynników nie skosztował morskiego mleka.

Wzięła mnie za rękę. Ścisnęłam mocno jej dłoń. Powiedziała, że nie jest czarownicą, ale odkąd opuściła Ulys, nauczyła się tak wiele, że dla mnie równie dobrze mogłaby nią być. Zadrżałam, lecz zaraz rozproszyłam własne wątpliwości. To była Sif, moja siostra. Pośpiesznie zbiegłyśmy po zbutwiałych schodach na dół i znalazłyśmy się na dziedzińcu, pozostawiając pochodnię w wieży.

Następnie przebiegłyśmy przed dziedziniec i stanęłyśmy przed nadmorską bramą. Sif odsunęła rygiel. Nie było tam wartowników, a może tylko żaden się nie pokazał. Pokryte mokrym piaskiem kamienne schodki, prowadzące w dół stromego skalistego zbocza, okazały się bardzo śliskie. W końcu dotarłyśmy do plaży, gdzie było znacznie jaśniej niż na górze. Pomknęłyśmy przez wysrebrzony księżycem żwir do linii znaczącej przypływ, który zresztą już się cofał. Usłyszałam fale huczące na rafach.

Moja siostra włożyła pistolet strzałkowy z powrotem do rękawa i uklękła obok wielkiej kupy wodorostów. Odrzuciła je na bok i zobaczyłam łódź, jakiej nigdy dotąd nie widziałam. Nie zrobiono jej z klepek, tylko z połączonych skór, (a może z nie znanej mi tkaniny), naciągniętych na drewniany szkielet.

Wyglądała na zbyt lekką i wątłą jak na prawdziwa łódź, przypominała raczej dziecinna zabawkę. Sif wzięła ją pod pachę i zaniosła do wody. Zdumiałam się, widząc, jak płytko się zanurzyła, zaledwie na cztery palce. Moja siostra wyciągnęła rękę, by pomóc mi wejść do tej kruchej łupiny. Ujęłam jej dłoń, lecz stałam przez chwilę, spoglądając przez ramię na zalany księżycem zamek Van. Panowała w nim tak ogromna cisza i spokój, jakby był tylko widmem samego siebie.

Czy ty naprawdę nie zrobiłaś nic złego gościom mojego ojca ani kucharce i drużynnikom? – spytałam, patrząc na Sif. – Czy naprawdę się obudzą?

Naprawdę. Już niedługo. – Ścisnęła moją rękę.

Odwróciłam się plecami do zamku.

Czy zapamiętają coś z tego, co się stało?

Zachowają tylko niejasne wspomnienie o tym, jak książę morskich lisów przybył po córkę pana Ulys. – Odpowiedziała z uśmiechem. – Chodź!

Ujęła mnie za ramię. Fale lizały piasek u moich stóp i zmoczyły brzeg mojej sukni. Uniosłam ją.

A ty nigdy nie znalazłaś Bramy swojej matki.

Niestety nie, ale może razem jeszcze ją znajdziemy – odrzekła ze śmiechem.

Puściłam jej rękę, żeby wgramolić się do łodzi. Zakołysała się pode mną, więc chwyciłam się burty. Sif weszła do wody, najpierw po kolana, później po pas. Morze cofało się. Moja siostra wciągnęła się na rękach do tej płytkiej łupiny, która zachybotała się i zanurzyła głębiej. Usiadła na dziobie i włożyła wiosła w dulki; były inne niż nasze, miały szerszą łopatę i krótsze drzewce. Pociągnęła nimi miarowo i silnie. Maleńka łódka skoczyła naprzód.

Przykucnęłam i wczepiłam się rękami w obie burty. Olbrzymie fale huczały i przelewały się pod nami. Nie umiałam pływać. Gdyby łódka przewróciła się albo gdybym z niej wypadła, utonęłabym w mojej ciężkiej sukni. Starałam się o tym nie myśleć. Słyszałam, że wielu ludziom robi się niedobrze od kołysania fal, ale mnie nie dokuczały mdłości; przecież podczas uczty nic nie jadłam. Czułam się bardzo lekka. Ulys powoli malała, oddalając się coraz bardziej z każdym uderzeniem wioseł mojej siostry.

Pomyślałam o Zarze, matce Sif, o jej cudownej ojczyźnie za Bramą, której nigdy nie zobaczę, i o wyspach zwanych Vellas, które może kiedyś ujrzę, jeżeli przepłyniemy nad rafami. Sif wiosłowała ze wszystkich sił. Dyszała ciężko, zagryzając wargi i od czasu do czasu spoglądała za siebie. Zaparła się nogami, próbując skierować wątłą łódeczkę w stronę jakiegoś znanego sobie przejścia w rafach. Nie mogłam zobaczyć tej zbawczej wyrwy w otaczającym wyspę skalnym kręgu, siedziałam jednak spokojnie, ponieważ ufałam swojej siostrze. Wokół nas fale wznosiły się i opadały, lśniące w blasku księżyca, ciemnozielone jak dzwonecznik.



Judith Tarr

Sokole prawo

I

Sokoły wiedziały.

Chłopiec imieniem Cień leżał twarzą do ściany na wąskiej, twardej półce, która była jego łóżkiem, starając się nic nie słyszeć, na nic nie zwracać uwagi, a nawet zapomnieć, że są tu jeszcze inni. W tej zimnej kamiennej izbie siedmiu pozostałych chłopców szeptało, szeleściło pościelą i chrapało. Nie mieli imion poza tymi, które sami sobie nadali, jedne wynikały z pogardy, inne – z podziwu, jeszcze inne – z obu tych powodów na raz. Cień został Cieniem, ponieważ był szybki, milczący i miał prawdziwy talent do usuwania się w cień. Było to lepsze imię niż Robak, Pisklak czy Panienka. Ten ostatni nigdy nie otrzymałby takiego przezwiska, gdyby żył w dawnych czasach, zanim stare Gniazdo uległo zniszczeniu wskutek działalności Czarownic. Zrobiły to dla dobra ich kraju i dla ocalenia świata, przyznawali to nawet najbardziej rozgoryczeni z Braci, ale tutaj Czarownice były wyklęte. A Panienka będzie walczył o imię dla siebie i o sokoła, choć ongiś zostałby odtrącony jako słabeusz.

Było ich zbyt mało. Tak wielu zginęło na wojnie i podczas Wielkiego Poruszenia; pozostali zaś albo rozproszyli się, wstępując na służbę na nizinie, chociaż nie znosili upału i płaskiego terenu, albo wypłynęli na mor z wybranymi kobietami i dziećmi. Dopiero zaczęli wracać na wezwanie Mistrza do nowego Gniazda w tej prastarej fortecy. Możliwe, że zbudowali ją Dawni Ludzie, lecz ich moc, jeśli kiedykolwiek tu była obecna, dawno opuściła to miejsce, które należało teraz do sokołów i Sokolników i które pewnego dnia stanie się znów silną twierdzą.

Cień zadrżał pod cienkim kocem i zwinął się w kłębek. Był dzieckiem morza, jednym z tych, które wyruszyły na morze i wróciły. Czasami, kiedy nie mógł zasnąć, powracały falą wspomnienia.

Lecz nie dzisiejszej nocy.

Jutro – szepnął ktoś. Śnieżny Kot o bladych oczach i niskim męskim głosie, zaskakującym u młodego mężczyzny. – Jutro otrzymam sokoła.

Jutro sokół otrzyma ciebie. – To powiedział Sokolik. Cieniowi zrobiło się cieplej koło serca, gdy go usłyszał. Jeszcze jedno dziecko morza. Przyjaciel. Prawie. Cień nie potrzebował oczu, żeby go zobaczyć: leżącego na boku, z brwiami ściągniętymi nad nosem, któremu w jakiejś mierze zawdzięczał imię, jak zawsze mówiącego prawdę, nawet wyniosłemu, okrutnemu Śnieżnemu Kotowi. – Wybór należy do sokołów. Czasami nie chcą dokonać wyboru. Ty nie masz nic do powiedzenia.

Śnieżny Kot mruknął gniewnie. Gdyby powiedział to ktoś inny niż Sokolik, rzuciłby się na niego. Ale podczas wieloletniej nauki przekonał się, że nie dorównuje w walce Sokolikowi, mimo że tamten był od niego mniejszy, szczuplejszy i młodszy. Śnieżny Kot chciał być przywódcą jeszcze-nie-mężczyzn, chłopców, którzy zostaną wybrani albo odtrąceni jutro, w ostatnim dniu roku. Sokolik nie chciał nim być, a jednak był.

Kobiety – odezwał się w ciszy Tancerz. Cień jęknął i wzdrygnął się. Nikt tego nie zauważył. Tamci Wydawali dźwięki świadczące o obrzydzeniu lub szyderstwie. Ktoś sykiem nakazał ciszę. Tancerz roześmiał się – Czego się boicie? Nikt nie słucha. Mój język jest bezpieczny jak zawsze. Posłuchajcie. Kobiety, kobiety, kobiety! – Odchrząknął. Ktoś zaskomlał. – Oj! Zabierz kolano z mojego brzucha, idioto. Co jest tak strasznego w tym słowie?

Nie chodzi o słowo – mruknął Śnieżny Kot. – Chodzi o to, co się za nim kryje.

Inne głosy zgodziły się z nim.

Bydlęta – stwierdził Żebrak. Zawsze to mówił krztusząc się. – Czy sądzicie, czy, kiedy otrzymamy imiona, będziemy musieli...?

Nie wcześniej, niż przelejemy krew wroga, i Mistrz zdecyduje, że się do tego nadajemy. – Tancerz wcale nie wydawał się przerażony taką perspektywą. – Nie bój się, jeszcze masz dużo czasu. Wtedy powinno być znośnie. Bydło jakoś sobie daje z tym radę, a konie robią to bardzo chętnie. Słyszałem jednak, że kobieta ma odrobinę więcej rozumu niż klacz.

To zły rozum – syknął Źrebak. – Czary. One chwytają duszę w pułapkę. Musimy trzymać się od nich z daleka. Nie powinniśmy nigdy z nimi rozmawiać i dotykać ich, chyba że na rozkaz Mistrza, ani nawet o nich myśleć. Inaczej zniszczą nas.

Tancerz prychnął pogardliwie.

Nonsens. Po prostu są inne. Obce tak jak Dawni Ludzie. Czy wiedziałeś, że rządzi nimi księżyc? Ich krew ma przypływy i odpływy jak morze.

To bluźnierstwo! – jęknął przerażony Źrebak. Tancerz wybuchnął śmiechem. Przez ten śmiech przebił się głos Sokolika, cichy, ale bardzo wyraźny:

To, co powiedziałeś o przypływach, to prawda. Wiem o tym; pamiętam. Cała reszta to nonsens. Wiecie, że ona nie żyje. Ta, której mieliśmy się strzec: Jonkara, czarownica kradnąca dusze. – Wszyscy zadrżeli na dźwięk tego imienia, nawet Sokolik zająknął się lekko. – Kobiety są ludźmi tak jak mężczyźni, tylko słabszymi. Ta słabość była bronią Jonkary, która rządziła naszymi kobietami i za ich pośrednictwem mogłaby rządzić nami wszystkimi. A przecież to kobieta pomogła ją zniszczyć.

Tak – odparł Śnieżny Kot. – Jakaś sulkarska suka. Pamiętam, co zrobiła Rivery’emu. Usidliła go, pozbawiła męskości i odciągnęła od Bractwa. Teraz on i jego sokół wędrują z nią po świecie i gdy tylko spotka jakiegoś Brata, głosi mu swoją szaloną doktrynę. Wyzwólcie nasze kobiety, powiada. Żyjcie z nimi. Uczcie je. Uczyńcie podobnymi mężczyznom. A czym się to skończy? Kobietami jeżdżącymi konno, polującymi, noszącymi broń. Kobietami z sokołami...

Wszystkim zaparło dech w piersiach. Śnieżny Kot posunął się za daleko, poza granice przekory.

Na Wielkie Moce! – zawołał Źrebak. – Gdyby Bracia mogli cię słyszeć...

Na pewno mogli słyszeć ciebie. – Tancerz ziewnął głośno. – Nie doprowadzajmy rzeczy do absurdu. Sokoły nigdy nie wybiorą kobiety. Żal mi biednego Rivery’ego. Jeżeli nie będzie ostrożny, stanie się banitą, a nie życzyłbym tego nikomu. Nawet Sokolnikowi, który ma Sulkarkę za towarzyszkę broni.

Cień starała się zablokować oczy i umysł. W głowie jej huczało od natłoku myśli. Zacisnęła rękę na ciele pod szorstką tuniką. Jeszcze dość mała, ale rośnie, podobnie jak jej siostra. I jeszcze w dodatku księżyc, przywołujący te przypływy, chwiejność wszystkich czarów, dziecinna magia ustępująca miejsce większej i potężniejszej, kobiecej magii.

Sokoły wiedziały. Kiedy Cień stawi się na próbę, wszystkie wzniosą się w powietrze i rozszarpią ją na kawałki. Ponieważ została wybrana. Ponieważ za pomocą czarów, zdrady, kłamstwa, chytrości i milczenia, księżycowych sieci i władania Mocami dziewczyna zakradła się pomiędzy wychowanków Bractwa.

Nie. Wymówiła bezgłośnie to słowo. Usłyszała dalekie głosy i zobaczyła twarze. Twarze te migotały. Raz były nieruchome, o tępym spojrzeniu, takie, jakimi musieli widzieć je mężczyźni. Innym razem zaś pełne życia i rozumu: tajemne twarze, które kobiety pokazywały tylko jedna drugiej, kiedy aroganccy i tchórzliwi mężczyźni byli daleko.

Jedną twarz widziała najwyraźniej, pomarszczoną, zmęczoną upływem czasu i bólem, poznaczoną bliznami po Wielkim Poruszeniu: twarz Iverny, która była Mistrzynią wszystkich Sokolniczek.

Jonkara nie żyje – powiedziała. – Czekałyśmy i cierpiałyśmy, ukrywając, kim jesteśmy i co możemy zrobić, żeby mężczyźni się o tym nie dowiedzieli, a za ich pośrednictwem Jonkara. Teraz jesteśmy wolne. Nie może już nam nic zrobić, nie może podporządkować nas swojej woli ani skusić obietnicami Mocy. To były złudne obietnice. Ona miałaby wszystko, my zaś byłybyśmy jej niewolnicami.

Dlaczego? – zapytała bezdźwięcznie Cień.

Moc. Chodzi o Moc. Czarownice z Estcarpu ją miały; nie tylko magię, lecz i władzę. Wielmoże ją mają. Kolderczycy jej pragnęli; nasi mężczyźni wyobrażają sobie, że do nich należy, nawet jeśli jest to tylko władza nad nami.

I ty chciałabyś ją mieć – powiedziała Cień. – Wybrałaś mnie, żebym zdobyła ją dla ciebie. Żebym żyła jako chłopiec. Żebym była skromna, ale znała czar, który mogłabym wyszeptać w potrzebie, by oszukać oczy i wyglądać jak chłopiec. Stawić czoło Wyborowi, zostać Wybranką jakiegoś sokoła. Lecz sokoły wiedzą. One wiedzą.

I czy cię nienawidzą?

Cień położyła się na brzuchu. Było jej niewygodnie, przygniotła piersi, ale nie zmieniła pozycji. Iverna nie była snem ani przerażającym zwidem. Była tutaj, w jej umyśle, czekała.

Nie – szepnęła. – Nie. One mnie nie nienawidzą. Czasami... Jeden pozwala mi siebie dotykać, a nawet, gdy lata, potajemnie użycza mi swoich oczu. Kiedy nikt inny nie może tego zobaczyć i nas ukarać. Nie mogę jednak być Wybranką. Sokoły znają dawne lęki swoich panów. Nigdy nie ofiarują swego brata kobiecie.

Musisz o to poprosić.

Czy ja kiedykolwiek mogłam wybierać? – roześmiała się gorzko Cień. – Zawsze byłam twoim posłusznym orężem. Pozwoliłam, abyś ukształtowała mnie według swej woli. Zgodziłam się, żeby Bracia mnie udoskonalili. Teraz ty mną władasz. Nie mogę nawet zapytać cię dlaczego.

Dlatego, że nadeszła właściwa pora. Ponieważ dość już się nacierpiałyśmy. Ponieważ nie jesteś pierwszą, ale jesteś jedyną, której udało się zajść tak daleko, i nie spotkało cię niepowodzenie ani podczas ćwiczeń, ani podczas nauki, i wykazałaś się odpowiednią siłą woli.

Dziewczynka nie miała siły dłużej się opierać. Mogła jeszcze uciec. Znała sposoby i czary, którymi oślepiłaby nawet sokoły. Władała bronią, umiała jeździć konno i walczyć. Miała Moc. Tylko z powodu tej ostatniej Czarownice na pewno by ją zaakceptowały. Cóż to byłby za triumf: Czarownica z krwi Sokolników, Moc rodem z Gniazda. To zmiażdżyłoby butę Braci nawet gdyby nie dostąpiła Wyboru.

Westchnęła. Mogła być kobietą i Czarownicą, szpiegiem i przyszłą zdrajczynią, lecz należała do rasy Sokolników. Estcarp nie był jej ojczyzną, a jego mieszkańcy – jej pobratymcami. Zablokowała przed Iverną swój umysł. Kiedyś nie potrafiłaby tego zrobić. Teraz zaś nawet nie pozwoliła sobie na dumę z tego dokonania, tak jak na strach. Oszczędzała siły na czas Wyboru.


Noc trwała wieki i nic z niej nie pozostało. Bicie dzwonu postawiło wszystkich na nogi, nawet Robaka, który przespałby wschód słońca, gdyby mu tylko na to pozwolono. Niektórzy zaczęli szukać po omacku swojego codziennego ubrania, później wszakże oprzytomnieli i jak reszta nałożyli strój ze skóry i lnu, strój pełnoprawnych Braci. Wszyscy włożyli go po raz pierwszy, a niektórzy może ostatni. Byli z siebie dumni, choć ich ciała zesztywniały z napięcia i strachu. Ustawili się w nierównym szeregu na środku pokoju. Eyas syknął i szereg natychmiast się wyrównał.

Dosłownie w ostatniej chwili. Bracia przyszli po nich. Tacy Sokolnicy, jakimi widywali ich cudzoziemcy: w zasłaniających twarze hełmach-maskach. Każdy z zakapturzonym skrzydlatym bratem na ramieniu. Ale Sokoły wiedziały. Ich spojrzenia Cień odebrała jako rozżarzone igły zagłębiające się w jej duszy.

Nie potrafiła tego zrobić. Kłamała i oszukiwała całe siedem lat. To trwało za długo. Nie powiedzie się jej, umrze. Nie mogła tego zrobić.

Poczuła dotknięcie. Drgnęła jak przebudzony kot. Sokolik trącał ramieniem jej ramię, uśmiechając się z ukosa.

Powodzenia – szepnął.

Zawsze był jej przyjacielem, choć nigdy nie wiedziała dokładnie dlaczego. Może dlatego, że ani mu się podlizywała, ani nie rzucała wyzwania i niekiedy podczas ćwiczeń, a często podczas lekcji była odeń lepsza. Kiedy poprosił ją, żeby została jego mieczowym bratem, lecz odmówiła. Nie ponowił prośby, ale nie zmienił do niej stosunku. Czuła się z nim dobrze, jak z prawdziwym bratem.

Panienka zaczął pochlipywać. Cień wyprostowała się. Ona nie jest tchórzliwą babą, nie da wszystkim poznać, jak bardzo się boi.

Na tę myśl zachciało jej się śmiać. Odpowiedziała na uśmiech Sokolika niemal równie spokojnym uśmiechem. – Powodzenia – odparła i pozwoliła się zaprowadzić razem z innymi na próbę.

Próby były trzy. Pierwsza była próba ciała: pojedynek – z bronią i bez broni. Potem próba umysłu – przed Mistrzem i najstarszymi Braćmi. A na końcu, dla i tych, którzy przeszli przez dwie poprzednie – Wybór. Nikt nie powiedział jej, jak się to właściwie odbywa. Cień wiedziała tylko, że nowicjusze wchodzili kolejno do serca twierdzy i że niektórzy wracali stamtąd z sokołami, ale niektórzy wcale nie wracali.

Trzy próby, na trzech różnych polach ćwiczebnych. Pole próby ciała i stali doskonale znała, był to znany brukowany dziedziniec, na którym ćwiczyli, z rzeźbą śpiącego sokoła nad bramą. Cień wlepiła w niego spojrzenie. Słuchała słów inwokacji, stojąc na baczność między Sokolikiem i bladym, zesztywniałym Panienką. Bracia tkwili w bezruchu jak skamieniali wokół dziedzińca, a każdy miał na ramieniu równie nieruchomego sokoła. Słowa inwokacji zdawały się unosić i opadać jak fala. Znała ten głos, choć tłumił go hełm-maska, zarazem chrapliwy i słodki niczym miód w wódce jęczmiennej.

Ślepy Verian, który od początku opiekował się ósemką wychowanków, doprowadzi ich do końca. Po raz ostatni podniósł głos:

Oby Pan Skrzydeł wam sprzyjał!

Echa nie zdążyły umilknąć. Broń leżała na środku dziedzińca, tylko siedem sztuk. Miecz, włócznia, pistolet strzałkowy, topór, pika, drąg i sztylet. Nowicjusze skoczyli po nie. W tej samej chwili krąg Braci zamknął się wokół nich. Wewnątrz kręgu stanęło ich ośmiu, bez sokołów, siedmiu uzbrojonych, a ósmy miał tylko puste ręce. Umysł Cienia zareagował szybciej niż jej ciało. Już dawno dokonała wyboru. Tak samo jak ktoś inny. Śnieżny Kot spojrzał jej w oczy. Jej ręka przemknęła obok niego, chwyciła miecz i rzuciła go. Sokolik go złapał. Śnieżny Kot miał włócznię. Dla niej nic nie pozostało. Rozproszyli się, dobierając się parami według rodzajów broni. Tak nakazywał zwyczaj. To właśnie była próba, ale jednocześnie rytuał precyzyjny jak taniec. Śnieżny Kot zaatakował pierwszy. Stanął naprzeciw włócznika, unosząc szybko swój oręż. I rzucił. Włócznia przeleciała z dala od celu. Lecz włócznia Brata nie. Śnieżny Kot uchylił się szybko, gdyż w przeciwnym razie broń przeciwnika utkwiłaby w jego ciele. Potknął się jednak i osunął na jedno kolano. Brat rzucił się na niego zaciekle jak wróg.

Bracia byli wrogami nowicjuszy. Zabiją ich, jeśli będą musieli. Jako żołnierze nie widzieli w swoich szeregach miejsca dla słabych. Możliwe, że Śnieżny Kot tak naprawdę w to nie wierzył. I teraz uczył się tego szybko.

Cień miała włócznię przeciwnika i obolałą rękę, ale nie zważała na to. Jeżeli swoją taktyką oszołomiła partnera w tym orężnym tańcu, nie dał nic po sobie poznać. Nie poruszył się też. Nie mogła dopasować żadnego imienia do skórzanego kaftana i zasłaniającego twarz hełmu.

Nie próbowała rzucić włócznią ani nie wykonała żadnego ruchu, tylko czekała. Wokół niej rozległ się szczęk oręża.

Pozbawiony broni mężczyzna zrobił krok ukosem do przodu. Błyskawicznie zamachnęła się włócznią. Pochwycił ją wpół. Cień roześmiała się – zabrzmiało to raczej jak zdyszane kaszlnięcie – i pozwoliła mu przerzucić się nad głową. Kopnęła, aż zabolała ją stopa. Cień spadła na ziemię, przetoczyła się i przykucnęła napięta jak sprężyna. W jej ręku błysnął metal. Nóż. Ciało przyjęło odpowiednią pozycję: przykucnięta, opanowana. Czekała. Naprzeciw siebie miała mężczyznę o odsłoniętej twarzy. Stopa bolała ją nie bez powodu – właśnie nią strąciła mu hełm z głowy. Wiedziała, że powinna się bać, a może czuć zaszczycona lub przerażona. Almery po mistrzowsku walczył gołymi rękami, najlepiej w Gnieździe. Z całego Bractwa zaś tylko jeden czy dwóch Sokolników mu dorównywało. Czekał, tak jak ona czekała, równie czujnie, opanowany tak, jak ona nigdy nad sobą nie zapanuje. Ich oczy znajdowały się na tym samym poziomie. Almery nie spoglądał na nią protekcjonalnie. To naprawdę był wielki zaszczyt.

I właśnie to omal jej nie zgubiło. Czy jako chłopiec, czy jako dojrzewająca kobieta nie była dla niego godnym przeciwnikiem. Nie mogła nawet próbować mu dorównać.

Nie musiała wcale zwyciężyć. Wystarczyło po prostu wytrwać.

Nie mogła.

Musiała.

I czekała cierpliwie, aż sam zacznie. Wiedziała, że miecz – Eyas – nie uległ, a także drąg – Tancerz. I pika – Panienka nią walczył, przechodząc samego siebie. Innych nie widziała.

Upuściła nóż. Niech stal ściera się ze stalą. Ciało rządziło się innymi prawami.

Czy Almery zamrugał oczami?

Nie czekała na odpowiedź. Pomknęła do przodu i w bok, obróciła się wokół swojej osi. Silna dłoń zacisnęła się na jej przegubie. Instynktownie rzuciła się do tyłu. Rozluźniła mięśnie, pozwalając, żeby to przeciwnik toczył za nią bój, przyciągając ją do siebie coraz bliżej i bliżej. Przewyższał ją o głowę i miał twarde jak kamień ciało, ale przecież wrażliwe na ból. Pchnęła kolanem w górę. Almery odskoczył. Nadal ściskał jej przegub. Teraz złapał ją za drugi. Poderwała się w górę, do twarzy.

Znów się jej wymknął. Trzymał ją za ręce. Dwukrotnie zbliżyli się do siebie – będzie więc oczekiwał trzeciego razu. Zebrała resztki sił. Jeżeli przeczeka... jeśli się nie poruszy...

Do tyłu. Do tyłu, w dół, w mrok i ból, lecz nie w czarną otchłań, jeszcze nie; podnieś obolałe nogi, skup wolę i rozum, wstań, przetocz się, chwyć przeciwnika i przerzuć go za siebie. Niebo było czyste, jej ręce wolne i górował nad nią jakiś cień. Teraz runie na nią i wszystko się skończy. Leżała, starając się odetchnąć i czuła, że przestało ją to obchodzić.

Wstań, wojowniku – dobiegły ją słowa wypowiedziane ciepło, z rozbawieniem, ale i z odrobiną... szacunku? – No, wstań. Chcesz przespać cały dzień?

To był Almery. Nie wiedziała, że potrafi uśmiechnąć się do nowicjusza. Postawił ją na nogi i podtrzymał za ramiona. Rozejrzała się w oszołomieniu, Eyas miał zakrwawioną twarz, lecz się uśmiechał. Panienka, Tancerz i Pisklak, wszyscy triumfowali. Oblicze Śnieżnego Kota wykrzywiał grymas, ale stał. Nie zobaczyła Robaka i Źrebaka, nawet śladu ciała na bruku.

Dwóch odpadło, a jeszcze czekały ich dwie próby. Nie była to najgorsza wróżba, choć i nie najlepsza. Będą mieli czas tylko na umycie się, zwilżenie gardła chłodną wodą i na opatrzenie policzka Sokolika. Nie wolno im odpocząć. Mistrz na nich czekał.


Znali wielką sale, jednak nie czuli się w niej swobodnie. Byli tu raz czy dwa podczas wielkich uroczystości, kiedy pozwalano starszym wychowankom posługiwać do stołu. Teraz sala była pusta tak jak reszta Gniazda. Nie stały w niej stoły i nie płonął ogień. Tylko sokoli sztandar, czarna sylwetka ptaka na czerwonym tle, wisiał za krzesłem Mistrza. Pod nim siedział sam Mistrz w towarzystwie czterech Braci. Nie nosili hełmów-masek ani dystynkcji poza oznakami na ramionach: pochylony sokół dla kapitanów i lecący dla Mistrza. Lecz ich twarze były nieruchome jak maski, a postawa bardziej niż królewska; to postawa ludzi od dziecka przyzwyczajonych i przyuczonych do rozkazywania.

Atakowali oczy, języki i umysły nowicjuszy bez ostrzeżenia i wstępu. Rzucili się na Panienkę, który był najsłabszy, smagając go słowami:

Każdy Sokolnik jest związany ze swoim sokołem. Do czego służą świecidełka na pętach?

Panienka zbladł pod sińcami. Otworzył usta i je zamknął. Tancerz poruszył się, jakby chciał mu pomóc, lecz wypowiedziane szybko jakieś słowo go sparaliżowało.

Ja... – pisnął Panienka. – Ja... ja nie... – W sali zaległo ponure milczenie. Zapełnił je rozpaczliwie słowami, mówiąc coraz prędzej: – Świe... Świecidełka są dla cudzoziemców. Żeby ukryć więź, która jest naszą największą tajemnicą. Więź, która umożliwia nam porozumiewanie się ze sprzymierzeńcami, gdy zaistnieje taka potrzeba, przekazywanie rozkazów w bitwie i ostrzeganie przed niebezpieczeństwami podczas marszu.

Urwał dysząc ciężko, jakby zakończył bieg. Bracia rzucili się już na następnego. Na Tancerza, może za jego arogancję.

Kiedyś położenie naszego Gniazda znał każdy, kto tego zapragnął. Dlaczego teraz je ukrywamy?

Tancerz miał obrotniejszy język i był bardziej opanowany.

Stare Gniazdo uległo zniszczeniu podczas Wielkiego Poruszenia wywołanego przez Czarownice z Estcarpu. Nasza nowa siedziba musi pozostać tajemnicą, dopóki nie odbudujemy wszystkich zabezpieczeń: albowiem ta ukryta wśród wzgórz dolina jest bogata. I ci, którzy przez nią wędrują, z radością by nas zniszczyli, żeby zdobyć to, co posiadamy, lub po prostu wygubić – za to, że jesteśmy ludźmi, albo za to, że żyjemy zgodnie z Sokolim Prawem.

A co to takiego? – zapytali o to Eyasa. Było to podejrzanie proste pytanie. Odpowiedź zabrała mu trochę czasu.

Sokole Prawo jest prawem upierzonych braci i braci-o-nagiej-skórze. Nakazuje im żyć złączonym wspólną więzią; dbać o swoich braci i dowódców; bić się mężnie w każdej walce i zabijać tylko w obronie swojego życia albo życia braci lub sojuszników; strzec sekretów Bractwa, dotrzymywać przysięgi i niszczyć Ciemność, gdziekolwiek się pojawi. I nigdy nie poddać się woli kobiety czy Czarownicy ani wrogów Bractwa.

Teraz ty. Ilu Mistrzów zajmowało to krzesło, które teraz ja zajmuję? Wymień ich po kolei. Czym się każdy odznaczył?

I tak dalej. Proste pytanie, pytanie mniej proste, pytania, nad którymi należało się zastanowić, ale nie dano na to czasu, i należało natychmiast na nie powiedzieć. Obojętne, czy miało się gotową odpowie czy też nie. Bracia nie mówili „tak” czy „nie”, tylko zadawali nowe pytanie kolejnej ofierze.

Była w tym pewna prawidłowość. Cień nauczyła dostrzegać prawidłowości, a ta była mniej subtelna magii. Bracia atakowali słabość wszędzie tam, gdzie ją dostrzegli, lecz postępowali podobnie z siłą. Cień dóbr opanowała wiedzę o morzu, historię Bractwa i strategię, wiedziała wszakże znacznie mniej o koniach i liczbach. Kiedy była już bardzo zmęczona odpowiadaniem i oczekiwaniem na pytania, Mistrz rozkazał:

Opowiedz nam o kobietach i o Mocy.

Więc to tak. Zdemaskowali ją. Prawie się ucieszyła, że wszystko się skończy.

Czekali w milczeniu. Zebrała myśli. Sokolników uczono wiedzy o barwach magii, żeby mogli ich uniknąć.: Dowiedzieli się co nieco o Czarownicach, bo każdy powinien znać wroga. Ale zaraz... Już ktoś mówił i o jednym, i o drugim. Tancerz, który bardzo starał się zamanifestować swoją nienawiść do kobiet w ogóle i do Czarownic w szczególności.

O kobietach nie należy myśleć – zaczęła powoli, z napięciem, które mogło uchodzić za wstręt. – To za ich pośrednictwem zostaliśmy schwytani w pułapkę dawno temu, kiedy rządziły nami tak jak Czarownice Estcarpem. Estcarp do dziś płaci za tę głupotę. My już zapłaciliśmy i zostaliśmy za to wynagrodzeni. Ta przeklęta, która to zrobiła, której imienia nie należy wypowiadać bez potrzeby, Jonkara, nie żyje. Lecz nadal trzymamy w niewoli jej siostry, z dala od nas, żeby znów w nich nie ożyła. Kobieta jest wrogiem, przed którym nie możemy uciec, polem śmierci, które musimy zasiewać, aby zbierać życie dla Bractwa, mrokiem, przez który musimy przejść, żeby dotrzeć do światła. Mówi się – dodała ostrożnie – że żaden mężczyzna nie może być silny, jeśli powierzy swoja siłę kobiecie, a przecież bez niej nigdy by się nie urodził. Nie uczy się nas nienawidzić ich ani nimi gardzić, ale nienawidzić i gardzić tym, co sobą reprezentują, i toczyć z tym wieczny bój. Tak należy postępować, mówi Prawo. I tak musi być.

Zamilkła. Bolało ją gardło od zmuszania się do mówienia tylko tego, czego ja nauczono. Jej życie było jednym wielkim kłamstwem, ale nie umiała kłamać – nawet po to, by je ocalić.

Mistrz nic nie rzekł, kapitanowie tak samo. Któryś z zakapturzonych sokołów syknął, ale uspokoił się po chwili. Nikt nie wstał, nikt nie podniósł miecza, nie nazwał jej oszustką i nie zdemaskował gromkim głosem. Nowicjusze, mimo wieloletniej zaprawy, zaczęli już słabnąć. Sokolik oparł się lekko o Cień. Zdawało się, że tylko stoją ramię w ramię. Tę sztuczkę wszyscy szybko poznali podczas wyczerpujących ćwiczeń. Ona też oparła się o Sokolika, by ulżyć obolałym stopom. Nie zerknęła, by sprawdzić, czy na nią spojrzał, i stłumiła niepokój o niego, chociaż kątem oka dostrzegła niepokojącą bladość Sokolika. Na policzku pozostanie mu blizna. Mimo to, pomyślała bez związku, nadal przyjemnie będzie na niego patrzeć.

Mistrz podniósł rękę.

Ty. – Panienka drgnął i omal nie upadł, ale zrobił chwiejny krok do przodu.

Później Tancerz i Śnieżny Kot. Zapanowało długie milczenie. Cień stała z innymi, zbyt zmęczona, by rozpaczać, ale dość jeszcze silna, by zapłonąć gniewem. Niech ci starzy durnie ją odtrącą, zresztą Pisklak też nie wypadł dobrze. Lecz Sokolik był najlepszy ze wszystkich. Jak śmieli go pominąć?

Mistrz pochylił lekko głowę. Sokolik podszedł niechętnie, spoglądając za siebie. Cień zdołała się uśmiechnąć. To powinno wystarczyć. Żadna, kobieta nie zaszła daleko jak ona.

Ty. – Zamrugała.

Pisklak wyglądał jak zawsze, miał ironiczno-smutny wyraz twarzy i nie sprawiał wrażenia zaskoczonego. Mistrz wpił w nią oczy. Nogi same poniosły ją do przodu. Miała zamęt w głowie. Jej umysł szalał z ulgi, protestował, był przerażony. Wyprowadzono nowicjuszy, którzy nie przeszli tej próby. Mistrz coś mówił. To wyszczególnienie miało wewnętrzny porządek. Od ostatniego do pierwszego. I jeden, i drugi sąsiadowali ze sobą, ale wreszcie wszystko się wyjaśniło i wybór nie okazał się trudny.

I znów ogarnął ją gniew. Sokolik był najlepszy. Ona była oszustką, jej życie jednym wielkim kłamstwem Przez cały czas kłamała i nic nie mogła na to poradzić Sokoły ją zdemaskują, zawsze o tym wiedziała. Muszę to zrobić.


Nawet przeprowadzona przez Mistrza próba miała w sobie coś ze świętego obrzędu, ale prawdziwa, najważniejsza próba, Wybór, była niezwykle prosta. Jeden z Braci prowadził każdego nowicjusza do osobnej, pozbawionej okna celi, tylko z lampą i stołkiem, w której miał czekać, sam na sam ze swoim strachem. Oczywiście, jeśli zachował dość siły, żeby się bać po udrękach, jakim poddano jego umysł i ciało. Cień nic nie czuła. Oceniła swoją sytuację zimno, z cierpliwością i gotowością do pogodzenia się z losem; każda kobieta uczyła się tego od kołyski. Był to pewien rodzaj siły: pochwa dla jednej broni, którą dysponowała, dla jej Mocy. Może przegra, ale polegnie, walcząc o honor swojej płci.

A potem stanęła sama pod bezlitosnym niebem. Przypomniała sobie uśmiecha Brata, który ją tutaj przyprowadził. Almery’ego. Dał jej rękawicę Sokolnika i szkarłatne pęta. Zapamiętała jego słowa:

Bądź silny, wojowniku, i lataj wysoko. Pan Skrzydeł sprzyja twoim łowom.

I to był już cały ten obrzęd. Stała teraz w najwyższym, świętym miejscu, w sercu Gniazda, na szczycie góry, w Świątyni Skrzydeł. Jej dachem było niebo, ścianami bezkresne powietrze, podłogą zaś skała ukształtowana i wyrzeźbiona przez wiatr. Tam, gdzie mógł by znajdować się ołtarz, wznosiła się ostra jak kieł skała i na niej siedziały sokoły.

Prawdziwe sokoły. Nie czarne samce o białej piersi, wojownicy, którzy towarzyszyli równie wojowniczym Braciom, lecz wielkie, piękne ptaki, mądre mądrością swojej rasy. To były samice, sokolice, o połowę większe od samców, mądrzejsze od nich i nieskończenie bardziej dzikie. Białe jak chmury i jak one ocienione srebrem na skrzydłach, ogonach i podobnym do mewiego skrzydła znaku na piersiach. Ich oczy płonęły niczym roztopione złoto.

Cień jak królik zamarła pod tymi spojrzeniami. Nikt jej o tym nie uprzedził. Powiedziano jej tylko, że sokoły wybiorą ją albo odtrącą. Nic nie wspomniano, że stanie przed wielkimi sokolicami, królowymi, które nie były oswojone i nie dawały się oswoić. Były na poły legendą nawet w Gnieździe, chociaż to one go znalazły i nim zawładnęły. Królowe nie pokazywały się cudzoziemcom i rzadko raczyły ukazać się Braciom. Nikt nie znał miejsc, w których znajdowały się ich gniazda. Nikt nie mówił o tym, jak dobierały sobie partnerów i jak wychowywały swoje młode. Sokolnicy wiedzieli, że samce i samice żyją oddzielnie i nie uważali tego za coś godnego uwagi; młode samce, które niedawno wyfrunęły z gniazda, i te, które nie wybrały żadnego Brata, polowały stadami. I właśnie stadami, jak uczono Cień, przylatywały ceremonie Wyboru.

Śmiech zabrzmiał w umyśle dziewczyny, sokoli śmiech, dziki i zimny. Były w nim słowa:

Cóż za ignorancja! Prawdziwie wybrani nie gromadzą się w stada jak szpaki!

Nie wiedziała, która z królowych do niej przemówiła. Może to nie miało znaczenia. Wszystkie obserwowały ją uważnie: naliczyła ich dwakroć po dziesięć i jedną.

Wzgardzeni przez nas – ciągnął ten sam głos znajdują partnerów wśród bezskrzydłych ludzi. – Bynajmniej nie drwił, po prostu stwierdzał rzecz oczywistą. Sokolica wybierała sobie samca; samiec, który pozostał bez partnerki, wybierał sobie człowieka.

Cień omal się nie roześmiała. Cóż za ironia sytuacji. Czy Bracia o tym wiedzieli i jak z tym żyli? Być uważanym za coś gorszego od samicy, nawet samicy sokoła!

A zanim samce wybiorą – powiedziała, starając się wszystko zrozumieć – to wy oceniacie człowieka, czy może zostać wybrany?

Znów usłyszała śmiech, zimny, niecierpliwy.

Takiego wyboru może dokonać nawet pisklę.

Jedna z sokolic zatrzepotała skrzydłami. Ta, która siedziała na szczycie skały. Spojrzała Cieniowi w oczy. Dotknięcie jej umysłu przypominało Ivernę, było silne, zdecydowane, bez cienia łagodności, na którą nie chciała marnować czasu.

Ale ty, pisklaku, nie jesteś taka jak tamci. Podejdź bliżej, żebyśmy mogły ci się przyjrzeć.

Nie tylko zimny wiatr zmroził krew w żyłach dziewczynki. Żaden, nawet świeżo wykluty sokół nie potrzebował niczemu przyglądać się z bliska. A przecież zrobiła, co jej kazano. Jeszcze nie wyczuwała niebezpieczeństwa, tylko fascynację. To nie było pocieszające. Sokoły zabijały bez gniewu, ponieważ taką już miały naturę.

Ich zimne oczy połyskiwały jak drogie kamienie. Cień wiedziała, przeczuwała, że się ze sobą porozumiewają. Zbadały jej duszę na długo przedtem, zanim się zorientowała. Teraz próba się skończyła, nadszedł czas sądu. Wyrok był zupełnie jasny. Żaden samiec nie usiadł jej na ręku i tego nie zrobi.

Śmierć. – Uświadomiła sobie, że je o nią błaga. – Niech to będzie śmierć.

Byle tylko nie kara bardziej okrutna: życie. Okaleczona, oślepiona i odesłana znów między kobiety, żeby jak one żyć w niewoli. Sokoły odbiorą jej moc. Miały dość siły, żeby to zrobić. Pulsowała jej w żyłach, większa nawet niż Moc tego miejsca.

Zapanowała cisza głębsza od ciszy. Nawet wiatr ucichł. Cień stała wyprostowana, osłoniwszy umysł myślowymi tarczami. Jeżeli musi przegrać, przegra na swój sposób, w blasku Mocy.

Samico – powiedziała sokolica, która już się do niej zwracała, przenikając bez trudu przez jej zapory, rozbijając zgromadzoną moc. – Wasze samce boją się was. Obawiają się mocy, która lata bez piór.

Przecież zniknęła! – zawołała lekkomyślnie Cień.

Twoja nie. – Królowa sokolic rozłożyła szeroko skrzydła, po czym złożyła je z przesadną ostrożnością. Przechyliła głowę na bok. – Wiedziałyśmy o tym, kiedy tu przybyłaś. Twoja moc była wtedy niewielka. Latała wówczas na cudzych skrzydłach. Urosła od tej pory.

W takim razie to wszystko wcale nie było potrzebne – powiedziała z odrobiną goryczy Cień. – Już dawno mogłyście zacisnąć na mnie szpony.

Teraz przemówiła inna sokolica. Młodsza, jak wyczuła Cień, mniejsza, a przecież bardzo dumna.

Mogłyśmy to zrobić. Samce nalegały na to. One uczą się myśleć i bać się tak jak ludzie.

Pozwalacie mi więc żyć. Tak jak zrobiłby to kot. Żeby przyglądać się, jak uciekam.

Wśród sokolic rozległy się gniewne okrzyki, kilka wzleciało ze skalnej grzędy. Królowa tylko zamrugała wewnętrzną powieką, młoda zaś dodała:

Kiedy polujemy, zabijamy.

Wzburzone ptaki siadły z powrotem na skale. Cień uświadomiła sobie, że żyje. Wzięła więc głęboki oddech i rzekła:

Czego ode mnie chcecie? Dlaczego zwlekacie z zabiciem mnie?

Czy zasłużyłaś na śmierć? – spytała królowa.

Bracia powiedzieliby, że tak.

My nie jesteśmy Braćmi.

Młoda sokolica uniosła się w powietrze. Zaszumiało, gdy przeszyła je jak strzała. Cień stała nieruchomo, nieugięta, odpowiadając stalowym spojrzeniem na spojrzenie. Szpony skierowały się w jej stronę. Jej ręka podniosła się w górę bez udziału woli.

Szpony zacisnęły się na niej. Białe skrzydła złożyły. Sokolica wygładziła dziobem skrzywione pióro.

Nazywam się Północna Wichura – powiedziała. Imię do niej pasowało. Jej głos brzmiał wyraźnie w umyśle dziewczyny, był chłodny, a przecież miał w sobie odrobinę słodyczy, jej obecność była jak wiejący ze śnieżnych pól wiatr o lekkim posmaku wiosny.

Cień z wysiłkiem przełknęła ślinę. Sokolica ciążyła jej na przegubie, a szpony przeniknęły nawet przez rękawicę. Lecz znacznie głębsze były draśnięcia jej szponów w umyśle dziewczyny. Rozbudowała się tam obca świadomość. Obecność, moc. Cień odczuła to tak, jakby w jej sercu młodej czarownicy zawsze była jakaś pustka, której istnienia dotąd nie podejrzewała, a teraz ta pustka się zapełniła. Cień nie wiedziała aż do tej chwili, że była niekompletna, dopóki ta psychiczna szczerba nie zniknęła.

Ależ to nie mógł być Wybór! Sokolice nie Wybierały. Były ponad to.

Północna Wichura wysunęła mocne jak stal szpony i je schowała, po czym powiedziała głośno w sokolej mowie:

Wybierz sobie imię, pisklaku.

A więc jednak to był Wybór! To nieprawdopodobne, niemożliwe, a jednak prawdziwe.

Sokolice nie były cierpliwe. Cień wyczuła początki ich pogardy. Nawet najgorszy z mężczyzn wywiązał się z tego lepiej od niej. Wyprostowała się.

Javanne – wykrztusiła ochryple, a potem bardziej wyraźnie. – Nazywam się Javanne.

Javanne – powtórzyły chórem sokolice. Królowa mówiła dalej, gdy inne ucichły: – Javanne, siostro, nasza dumna siostrzyca cię wybrała. Nie wybrała źle. Lecz wszystko ma swoją cenę.

Tak nie wyglądał prawdziwy Wybór. Cień, która naprawdę nazywała się Javanne, przynajmniej tyle wiedziała. To był wolny związek, spotkania umysłu z umysłem, życia z życiem. Otworzyła usta, żeby przemówić, ale królowa sokolic ją uprzedziła:

To twoja własna cena, którą sama wyznaczyłaś. Zostałaś wybrana i to jest zgodne z prawem i właściwe. Ale przybyłaś pod osłoną kłamstwa. Za to musisz zapłacić.

Javanne zacisnęła usta. Królowa powiedziała prawdę. Sokolą prawdę, szybką, bezlitosną i nieubłaganą.

Miałam wyjawić prawdę, kiedy zostanę wybrana, miałam zrezygnować z oszustwa. Jestem na to wszystko Przygotowana.

Nie – odrzekła królowa. – Nie zrobisz tego. To właśnie jest cena, którą musisz zapłacić. Będziesz żyć kłamiąc, dopóki ktoś inny cię od tego nie uwolni.

Oszałamiająca radość ogarnęła umysł Javanne. Nie będzie musiała przeciwstawić się im wszystkim, tak jak się spodziewała. Nie pozna ich nienawiści, obrzydzenia ani śmierci, którą zadadzą jej rękami, brzeszczotami i szponami. Nie musi, a przecież...

Nie mogła zawieść. Północna Wichura jej na to nie pozwoli. Nie była w stanie się poruszyć. Kontynuować więc to, co dotąd robiła? Żyć dalej kłamiąc? Złożyć przysięgę na Gniazdo i na miecz? Tak, być mężczyzną wśród mężczyzn, otuloną czarami, gdy w coraz większym stopniu będzie stawała się kobietą... Dopóki ktoś inny jej od tego nie uwolni. Inny mężczyzna? Inna kobieta? Jeszcze jedno kłamstwo?

Zaklęła szpetnie. Sokoły nawet okiem nie mrugnęły. Jeżeli w ogóle zareagowały, to rozbawieniem.

To miało skończyć się tutaj! – powiedziała ze złością. – Miałam umrzeć!

Nie miałaś – odparła z całkowitym spokojem Północna Wichura. – Należysz do mnie. Wybrałam cię, gdy jeszcze przebywałam w jajku.

Ale tylko samce...

Każda sokolica robi, co jej się żywnie podoba. – Północna Wichura wskoczyła na ramię Javanne i mocno uszczypnęła ją w ucho. – Twoi towarzysze są Wybrańcami. Czekają na ciebie. Czy chcesz, by pomyśleli, że poniosłaś porażkę?

Słysząc to, Cień podniosła głowę. Wyprostowała kolana i zebrała myśli. Jeżeli wybierze tak, jak sokoły ją wybrały, to musi stać się Javanem, Bratem braci sokołów. I Wybrańcem królowej. Tylko to jedno sprawi, że wszyscy otworzą szeroko oczy ze zdumienia, nie mówiąc już o innych aspektach tej sprawy.

Przynajmniej to nie nuda mnie zabije – Javanne, zwracając się do Północnej Wichury, mówiła po części do pozostałych sokolic, które ją obserwowały.

Ze mną takie życie ci nie grozi – odparła Północna Wichura.

Dziewczyna głęboko odetchnęła czystym, zimnym powietrzem. Słońce kończyło swój bieg. Bracia czekali. Almery, Sokolik, Śnieżny Kot, Tancerz i Panienka, którzy teraz mieli nowe imiona, sokoły i miejsce wśród wojowników. Ona także, bez względu na to, co może wydarzyć się w przyszłości. Zasalutowała królowej sokolic, jak szermierz salutuje komuś, kto zarazem jest jego panem i przeciwnikiem, i podniosła pięść. Północna Wichura przysiadła na niej. Jej umysł i umysł Javanne przeniknęły się wzajemnie.

Javanne spróbowała się uśmiechnąć. Okazało się to zaskakująco łatwe. Z podniesioną głową, wyprostowana, uśmiechnięta triumfalnie poszła dołączyć do swych Braci.


II

Sen był zawsze taki sam. Lecący sokół, raz czarny, raz srebrzystobiały, zawisł nieruchomo wysoko w powietrzu, a potem zanurkował w dół. Powietrze rozdarło się ze świstem. Zdobycz rozpaczliwie skręciła w bok. Sokół uderzył ją dziobem. Czaszka pękła z cichym, ohydnym trzaskiem. Uwięzione przez stalowe szpony ciało drgnęło spazmatycznie i znieruchomiało. Porośnięte futrem martwe zwierzę zamieniło się w nagą ludzką postać o drugich członkach i szeroko otwartych oczach w obwisłej twarzy. Te oczy żyły. Płonęły. Mieniły się wszystkimi kolorami i porażały bezbarwnością, były zarazem we wszystkich twarzach i w żadnej. Ale zawsze bez względu na te zmiany, lokowały się w końcu tylko w jednym obliczu: obliczu kobiety z rasy Sokolnika patrzącej na mężczyzn ze swego ludu pokornie, beż wyrazu, lecz za tą zasłoną wzniecającej biały ogień Mocy. Iverna. Javanne wymówiła jej imię i obraz zaraz zgasł: ofiara była tylko upolowanym królikiem, a sokół tylko sokołem.

I właśnie to było najstraszniejsze. Tylko sokołem. Widziała Północną Wichurę, srebrzystobiałą i piękną aż do bólu, ale zamiast więzi silniejszej nad życie, zamiast dotknięcia sokolego umysłu i obecności w duszy, była tylko przerażająca, czarna pustka.

Javanne wzdrygnęła się i stłumiła jęk szorstkim kocem. Jej umysł rozpaczliwie zacisnął się na umyśle sokolicy.

Tutaj – powiedziała Północna Wichura. – Tutaj jestem. – W bezdźwięcznym głosie zabrzmiała tylko jej właściwa, sokola nuta zniecierpliwienia ludzkimi szaleństwami: gdzież byłaby tak bezpieczna, jak nie w duszy Javanne, tak jak Javanne w jej duszy?

Dziewczyna uczepiła się tego. Odzyskała w ten sposób swój dobrze znany, bezpieczny świat. Wartownia w zamku Kruczy Stok, ogień płonący na kominku, głęboko uśpieni Bracia w swoich łożach i ich sokoły na grzędach. A najbliżej niej Północna Wichura, biała sylwetka w mroku.

Koszmarny sen powoli zniknął jej z pamięci. Javanne wstała cicho jak myśliwy, włożyła kaftan, spodnie i buty, po czym przeczesała palcami krótko obcięte włosy. Północna Wichura usiadła jej na pięści, nie okazując wcale irytacji.

Lorik pełnił wartę nad bramą o świcie. Jakkolwiek w tej oddalonej od innych dolinie niewiele było do pilnowania, zachowywał czujność, niewyraźny cień w sokolim hełmie, majaczący na tle rozgwieżdżonego nieba, z Jeźdźcem Burzy drzemiącym mu na ramieniu. Zadowolona z panującej wokół ciszy Javanne usiadła na parapecie, zwracając twarz ku gwiazdom, które oblały ją swym blaskiem. Jej pociągła twarz z charakterystycznym dla Sokolników mocno zarysowanym podbródkiem miała wyraziste jak na kobietę rysy, ale nieco zbyt delikatne jak na mężczyznę. Czasami Kerrec nazywał ją Pięknisiem. Kerrec bywał okrutny, kiedy wpadał w zły nastrój, nigdy zaś jej nie wybaczył, że wybrała ją królowa.

Widziała to wszystko pod przymkniętymi powiekami. Długą drogę w dół ze Świątyni Skrzydeł, gdy zachodzące słońce oślepiało jej oczy, wiatr usiłował strącić ją ze zbocza góry, a Północna Wichura siedziała jej na ramieniu nieruchomo jak posąg. Lecz sokolica nie była z kamienia, o nie. Była ciepłym, upierzonym, smukłym ciałem o złotych oczach i była płomienną świadomością w umyśle Javanne. Tam, gdzie góra stykała się z Gniazdem, czekali na nią Bracia, każdy ze swoim sokołem. Sokoły spojrzały na Północną Wichurę z wielkim szacunkiem, choć bez zaskoczenia. Sokolnicy zaś zapomnieli na długą jak wieczność chwilę to, co mieli do powiedzenia. Jeden nawet krzyknął ze zdumieniem. To Almery przerwał milczenie rytualnym pozdrowieniem i słowami:

Witam cię, Bracie. Czy łowy były pomyślne? Javanne zająknęła się w odpowiedzi, której nigdy by się nie spodziewała udzielić:

Były... Łowy były pomyślne. Czy ogień płonie na kominku?

Ogień płonie – odrzekł Almery. – I stół jest nakryty. Czy mój Brat odpocznie wśród Braci?

Odpocznę z radością – powiedziała i była to najszczersza prawda.

Wielka sala, która wydała się jej taka ponura i zimna podczas próby umysłu, była pełna ciepła, światła i Braci. Znalazł się tam każdy mieszkający w Gnieździe Brat i każdy sokół, a wśród nich czworo nowo Wybranych. Śnieżny Kot, Tancerz, Panienka i Sokolik, którzy teraz byli obcymi młodymi mężczyznami o surowych twarzach, w pełnym rynsztunku Sokolników. Mieli też nowe imiona, które musiała zapamiętać: Kerrec, Hendin, Jory, Lorik. A przecież w tej pierwszej chwili, kiedy stała samotnie w bramie, zobaczyła tylko oczy. Szeroko otwarte z zaskoczenia oczy, utkwione w bliźniaczej części jej istoty, która rozłożyła skrzydła i powiedziała wyraźnie w sokolej mowie:

Ja, Północna Wichura, wybrałam Javana, który jest bratem mojej duszy.

Tu i ówdzie niektórzy Bracia wyłamali się spod dyscypliny. Javanne usłyszała strzępy rozmów: „Królowa?”, „Ależ to nigdy...”, „Nigdy nie może...” I wyraźne, a przecież niemożliwe do zlokalizowania stwierdzenie: „To świętokradztwo!”

W jaki sposób świętość może sama się sprofanować? – Zapytał Lorik, zarazem wyzywająco i ze zniecierpliwieniem. – Królowa wybrała. Kto okaże się tak głupi, że zakwestionuje jej prawo?

Królowe nie wybierają – powiedział bez namysłu Brat o pokrytej bliznami, pomarszczonej twarzy.

A mimo to jedna z nich to zrobiła – odparował Almery, który podszedł do Javanne. Trzymał w ręku henn; był spokojny, prawie uśmiechnięty. Zasalutował Północnej Wichurze i zwrócił się do niej w jej własnym języku:

Czy można zapytać dlaczego?

Sokolica zamrugała zarówno zewnętrzną jak i wewnętrzną powieką. Jej syk był sokolim śmiechem, a odpowiedź kategoryczna:

Nie.

Almery ukłonił się i zdumiał Javanne figlarnym uśmiechem, który rozpłynął się tak szybko, jak się pojawił, przywołał ją skinieniem ręki.

Poszła za nim, czując na sobie spojrzenia wszystkich Braci. Niektórzy już zaczynali zazdrościć, a inni – podziwiać. Nieliczni zaś – nienawidzić. Zatrzymała się naprzeciw podwyższenia. Stał na nim tylko Mistrz, odziany, tak jak każdy, w skórzany strój i znoszoną kolczugę. Jego oczy były zwierciadlanym odbiciem oczu sokoła: patrzyły dziko i zimno, pozbawione człowieczego ciepłego błysku, który mógłby dodać Javanne otuchy.

Wyprostowała się. Przecież miała Pomocną Wichurę. Nikogo więcej nie potrzebowała.

Mistrz pochylił nieznacznie głowę. Jego oczy nie spojrzały życzliwiej, ale przyjrzały się dziewczynie uważnie, jakby wiedział, co ukrywa i dlaczego, i zamierzał walczyć, gdy nadejdzie czas. Teraz jednak odegra swoją rolę tak, jak życzyły sobie tego sokoły.

Wybrańcu królowej, czy złożysz mieczową przysięgę? – zapytał.

Jeżeli zechcesz ją przyjąć – odparła spokojnie Javanne.

Czekał na nią miecz. Miecz Almery’ego. Wiedziała, co to oznacza. Później miała się dowiedzieć, że złożyła przysięgę jako pierwsza z piątki nowicjuszy; wszyscy na nią czekali. Uklękła, włożyła dłonie w ręce Mistrza, wypowiedziała słowa wiążące ją z Gniazdem, Braćmi i Prawem. I znów, tym razem przed Almerym, przysięgała służyć wraz z innymi Braćmi. Nie wiedziała, co czuje. Była zbyt oszołomiona, żeby się cieszyć, a nawet bać. Musi dalej kłamać, teraz, kiedy sokolice rzuciły na nią geas i gdy związała się przysięgami, których powinna dotrzymać. Została odłączona od tych, które umieściły ją w Gnieździe; przekonała się o tym po długim i dziwnymi milczeniu, gdy spróbowała dotknąć umysłu Iverny i zamiast niego napotkała mur pełen sokolich oczu. On również był częścią geas i nie do pokonania; zdawała sobie sprawę, że własnymi siłami nigdy nie zdoła go obalić. Czas trochę ułatwił jej życie. Zasady Gniazda uniemożliwiały wyróżnianie, a jej dowódca, kapitan Almery, starał się traktować Javanne i sokolicę tak jak każdą inną parę nowicjuszy. Wprawdzie Północna Wichura była większa, szybsza i dziksza niż jej bracia, lecz młoda i dawała posłuch mądrości, wtedy kiedy należało. Nawet jeśli mądrzejszym od niej okazał się jedynie pogardzany samiec. Teraz, po dwóch latach zaprawy i ćwiczeń, zarówno w Gnieździe, jak i wśród żołnierzy Estcarpu, biała sokolica i jej Wybranka wywoływały komentarze tylko wśród obcych.

Nikt nie znał tajemnicy. Nikt nawet nic nie podejrzewał. Mężczyźni okazali się bardziej ślepi, niż można byłoby przypuszczać. Prawie nie potrzebowała czarów, których z ostrożności i przyzwyczajenia używała, by ukryć swoją kobiecość. To, że młody Javan był skromny aż do przesady, uważano za zwykłe dziwactwo, na równi z jego nieśmiałością i powściągliwością. Czyż nie spędził siedmiu lat w koszarach nowicjuszy, gdzie niewiele tajemnic mogło się uchować? Czyż nie przeszedł ceremonii Wyboru? Nawet jeśli wybrała go sokolica: uważano to za zdumiewające, a może i skandaliczne, ale nie można było tego zmienić. Javanne została w pełni zaakceptowana jako Brat sokołów. Mieszkała z nimi, jeździła i walczyła. Z łaski losu jej ciało stało się wysokie i chude, a wszystkie kobiece okrągłości zaginęły w tej szczupłości. Nauczyła się chodzić i mówić jak mężczyzna, chociaż bolało ją od tego gardło. Reszta zależała od oczu i umysłu patrzącego.

Była tak bezpieczna, jak mogła tego pragnąć. I nie wytrzymywała nacisku. Świadczyły o tym nocne koszmary. Jej umysł nie zadowalał się prześladowaniem strasznymi snami o zdemaskowaniu i wyrzuceniu. Nie, musiała jeszcze poznać całą okropność rozstania z sokolicą.

Nigdy – powiedziała sennie Północna Wichura. I dodała głośniej: – Ja cię strzegę. Nikt nie może cię tknąć.

Powiedz to moim snom – odparowała kwaśno Javanne.

Mówię im – oświadczyła sokolica.

Javanne westchnęła i zadrżała. Zesztywniał jej kark. Czyżby się zdrzemnęła? Gwiazdy gasły, niebo na wschodzie pobladło. Lorik był teraz bardziej ciemnym kształtem niż cieniem.

Nie wiedziała, co kazało jej spojrzeć w górę. Zamek Kruczy Stok miał w sobie więcej siły niż wdzięku, lecz z jednego narożnika strzelała w górę smukła jak włócznia kamienna wieża. To jest słabe miejsce, osądziła Javanne zgodnie z sokolniczą logiką: miało cienkie ściany, zdobiły je rzeźbione balkony, a rozrzucone nieregularnie okna czyniły je prawie bezużytecznym do obrony. W tej części zamku mieszkały kobiety pana Imrica; tak powinno być, uznali Sokolnicy, a zwłaszcza dziesiątka skazana na pilnowanie Kruczego Stoku, podczas gdy reszta patrolowała granicę razem z panem zamku. Pilnowanie zamku z kobietami było łatwe, chociaż dla Sokolników haniebne. Pan Imric miał dość ludzi, mimo że musiał wynająć kompanię Almery’ego, by oczyścić swoje ziemie z bandytów i maruderów panoszących się po wieloletnich wojnach i Wielkim Poruszeniu. Nalegał jednak, żeby to Sokolnicy strzegli zamku. „Inaczej nie zasnę spokojnie” – powiedział nieco błagalnie, ale nieugięcie. Straciłem moją małżonkę przez zdradę wasala. Nie chcę stracić w ten sam sposób siostry. Przynajmniej ze strony Sokolników nie musze się obawiać podstępu.”

Almery zgodził się po chwilowym wahaniu. Pani Gwenlian razem ze swoimi dworkami nie opuszczała wieży, a Bracia strzegli zamku, niezbyt tym uszczęśliwieni, lecz pogodzeni z żołnierskim losem. Wszyscy znali historię zdrady, o której wspomniał wielmoża. Samotna kobieta, której mąż wyruszył na wojnę, i kapitan drużyny o przystojnej twarzy i niewinnym uśmiechu. Jedno lgnęło do drugiego i pewnego pięknego ranka oboje zniknęli. Ludzie mówili, że pojechali na wschód. A pan Imric powierzył opiekę nad resztą swoich kobiet jedynym mężczyznom na świecie, którzy nie pomyślą o nadużyciu zaufania.

Javanne spojrzała na kobiecą wieżę i ucieszyła się, że nie musi tam mieszkać. Mówiono, że w Estcarpie kobiety ponoć są wolne jak mężczyźni. W miasteczkach, które widziała, wszystko wydawało się na to wskazywać. Przerazili się tym nawet obyci w świecie Bracia weterani. Lecz w zamku Kruczy Stok, czy to z własnego wyboru, czy z woli pana Imrica, damy żyły prawie jak więźniowie.

Słyszała szepty służby. Nie chodziło tylko o niewierność pani Vianny. Pani Gwenlian miała w sobie coś dziwnego. Podobno była niegdyś Czarownicą. Później nastąpiło Wielkie Poruszenie i załamanie się rządów Czarownic w Estcarpie. Siostra Imrica powróciła do zamku sama, nie złożywszy przysięgi i bez Klejnotu Czarownicy. Zapewne opowiedziała wszystko tylko bratu. Zamknęła się w swojej wieży, opuszczając ją tylko po to, by pospacerować w herbarium czy samotnie przejechać się konno po odległych polach lub, co zdarzało się bardzo rzadko, zjeść kolację w wielkiej sali. Od wyjazdu brata nie zdarzyło się to ani razu.

To na pewno ona opierała się o okienną ramę ponad głową Javanne, zwracając twarz ku blednącemu niebu. Rozpuszczone włosy spadały jej na ramiona. Miała na sobie jasną szatę, na nią narzuciła niedbale szal, może sądziła, że nikt jej nie zobaczy? Była niezwykle piękna.

Sądzę, że nie wolno nam nawet patrzeć. Javanne drgnęła. Lorik stał tuż za nią; powiedział to z przekąsem, ale cicho, prawie szeptem.

Zastanawiam się – mruknęła Javanne, nie odrywając oczu od majaczącej w półmroku twarzy. I dodała jeszcze ciszej, choć znacznie szybciej, prawie sycząc: – Ona nie jest czarownicą!

Oczywiście; że nie. Czarownice nie są piękne.

Ona jest zbyt piękna – Javanne odwróciła się do niego. – Sam na nią patrzyłeś.

Nie mogłem na to nic poradzić – odparł. – Może właśnie dlatego nigdy nie nosiła Klejnotu Czarownicy. Uroda jej przeszkodziła.

Być może – odrzekła Javanne, sama nie wierząc we własne słowa. Było jej bardzo zimno. Powiedziała sobie, że to od zimnego wiatru i od porannego chłodu. Chłód nie miał nic wspólnego z damą w oknie, która była piękna, dziwna i smutna jak uwięziony w klatce biały ptak. Jej kłopoty były jej kłopotami i nie obchodziły Javana z Bractwa Sokolników.

Javanne znów popatrzyła w górę. Pani Gwenlian opuściła wzrok i ich spojrzenia się spotkały. W półmroku jej oczy wydawały się bardzo ciemne. Uśmiechnęła się lekko i zarazem nieśmiało. Przecież ona jest młoda, ze zdziwieniem stwierdziła dziewczyna. Oczywiście wedle kryteriów jej rasy, poza tym czarownice zabierały utalentowane dziewczynki, gdy były jeszcze małe. W każdym razie musiała być niewiele starsza od Javanne i podobnie jak ona była więźniem tajemnicy, której nie ośmieliła się wyjawić.

Twarz Sokolniczki stężała. Oderwała wzrok od pięknej twarzy w oknie. To poczucie pokrewieństwa było śmiertelnie niebezpieczne. Nie może mu ulec.

Stal zadźwięczała o stal. To Hendin przyszedł zastąpić Lorika. Javanne poszukała schronienia w ucieczce.


Północna Wichura szybowała z wiatrem. Słońce grzało jej grzbiet, poniżej zaś szarzały mury Kruczego Stoku. Już wkrótce poczuje głód, a wtedy zapoluje. Teraz była po prostu wolna.

Jeździec Burz leniwie krążył pod nią. Czekał na jej łaskę, tak jak należało. Skrzydła miał czarniejsze od kruczych, połyskując w promieniach słońca wspaniałą barwą nocy, oczy zaś koloru krwi. Piękny krzywy dziób, mocne szpony, które zabijały z łatwością. Może kiedy nadejdzie jej pora...

Javanne podziękowała Wielkim Mocom za hełm-maskę, który ukrył jej płonące policzki. Północna Wichura nie była damą, tylko królową. Kiedy myślała o kochaniu, nie traciła czasu na panieńskie głupoty. Javanne ostatnio często wracała do tego myślą. Zima ustępowała z gór, mniejsze ptaki już zakładały gniazda. Niebawem Północna Wichura powinna wybrać towarzysza życia i zająć się wychowaniem młodych.

Możliwe, że Almery wiedział, co robi, wyznaczając Javanne-Javana na jednego ze strażników Kruczego Stoku. Dla wysiadującej jaja sokolicy nie było miejsca wśród jej wojowniczych braci.

Nie założę gniazda, póki sama nie zechcę – powiedziała z irytacją Północna Wichura. – Nie jestem pustogłowym ptakiem, żeby być na łasce mojego ciała.

Ale jeśli twoje ciało będzie nalegało... – zaczęła Javanne.

Moje ciało jest moim sługą – podsumowała sokolica.

Skupiła się. Gołębie skalne żerowały na leżącym ugorem rżysku. Wydała głośny, przenikliwy okrzyk. Ptaki rozproszyły się na wszystkie strony. Roześmiała się, wybrała najtłustszego i zaatakowała.

Javanne uwolniła się z ekstazy zabijania, która wypełniła jej umysł. Przez krótką chwile jej własne ciało wydało się jej dziwne, takie wielkie, niezdarne, bezskrzydłe, w skórzanym stroju i kolczudze. Jej wałach zagryzł wędzidło, podrzucając głowę, gdyż stał już dość długo. Trzy gołębie latały poniżej szponów Północnej Wichury, a jeden pomknął w górę jak szalony, lecz sokolica czekała tam właśnie na niego. Dwa inne, które Jeździec Burzy już zabił na własny rachunek, leżały w torbie Lorika. Na oczach Javanne sokół zabił trzeciego i niechętnie usiadł na łęku siodła swego partnera. Uspokoił się jednak dość szybko, gdy Sokolnik wypatroszył ostatniego ptaka i nakarmił go wnętrznościami.

Jakie dzikie są wasze ptaki i jakie piękne – odezwał się za nimi obcy głos.

Javanne widziała, jak ktoś zbliżał się od strony zamku, a ponieważ nie był Bratem, zwróciła tylko uwagę na urodę konia i oceniła umiejętności jeźdźca, i poprzestała na tym. Lecz cichy, słodki głos przyciągnął jej uwagę. Nawet podróżny strój do konnej jazdy nie ukrył płci przybysza. Ani jej imienia. W Kruczym Stoku nie było dwóch takich twarzy.

Javanne nie powitała pani Gwenlian. Celowo zsiadła z wierzchowca, przywołując Północną Wichurę gwizdnięciem i słowem, jak Sokolnicy zawsze robili w obecności obcych, i włożyła zabite gołębie do torby. Kiedy się odwróciła, siostra pana Imrica stała już między nią a jej wałachem. Sokolniczka wyminęła ją w milczeniu, posadziła Północną Wichurę na rozdwojonym łęku siodłaj i wskoczyła na konia.

Ale dama wcale nie sprawiała wrażenia skonsternowanej.

Jaki cudowny jest lot sokoła – powiedziała.

Javanne zacisnęła zęby i zaczęła patroszyć gołębia. Niestety, pani Gwenlian nie zbladła i nie wycofała się, jak na to liczyła Sokolniczka. Obserwowała natomiast z zainteresowaniem, jak Północna Wichura przyjęła daninę z serca i wątroby.

Twój ptak jest bardzo piękny. Czy to nowy gatunek? Nigdy nie widziałam podobnego.

Javanne przysięgła sobie w duchu, że będzie milczała. Ale nie Lorik.

To samica, sokolica – wyjaśnił chłodno. – Te, które widziałaś, to samce, sokoły. – Urwał na moment i dodał: – Czy potrzebujesz, pani, eskorty, która odprowadzi cię do twoich komnat?

Gdyby Javanne nie była taka niespokojna, wybuchnęłaby śmiechem. Była tak wzburzona, jak gdyby ta kobieta, która kiedyś o mało nie została Czarownicą, poznała jej tajemnicę. Jakby mogła zobaczyć, co kryło się pod skórzanym strojem i stalową kolczugą.

Pani Gwenlian była samotna i to wszystko. Javanne nie potrzebowała czarów, żeby to zauważyć. To było wypisane na jej twarzy. Może po prostu nudziła się w wieży, a tutaj zobaczyła parę Sokolników na polowaniu, prawdziwe wyzwanie dla swej urody, inteligencji i kobiecości. Uśmiechnęła się do Lorika. Nie było to wdzięczenie się ani grymas gniewu. Jej szczery uśmiech był po prostu piękny.

Ta pani chętnie zaakceptuje eskortę, która będzie jej towarzyszyć.

My polujemy – odparł stanowczo Sokolnik.

Więc ty prowadź, a ja pojadę za tobą – powiedziała. – Od tak dawna nie polowałam z sokołami.

Lorik najwyraźniej się zawahał. Pani Gwenlian była niezwykle piękna, on zaś bardzo młody i w głębi serca wcale nie nienawidził kobiet, jak powinien.

Ty poluj dalej – wtrąciła szybko Javanne, zanim zdołał się odezwać. – Ja odprowadzę tę panią do jej komnat.

Czy jestem zbłąkaną jałówką, że chcecie mnie odesłać do obory? – zapytała ostro dama. Urażona, z błyszczącymi gniewem oczami bardziej przypomniała zwykłą kobietę niż pustogłową piękność. Przez to była jeszcze bardziej niebezpieczna.

Jesteś kobietą – odpowiedziała Javanne. Ogarnął ją niepojęty, obezwładniający strach, lecz słowa zabrzmiały tak, jakby wymówiła je z zaprawioną szyderstwem nienawiścią.

Lorik okazał się łagodniejszy.

Sokoły lepiej polują, jeżeli nic nie odwraca ich uwagi – rzekł. Jeździec Burz rozłożył skrzydła i syknął. Śmiał się.

Północna Wichura miała mniej cierpliwości. Z szumem skrzydeł opuściła łęk siodła i zatopiła szpony w zadzie ogiera pięknej amazonki. Zwierzę kwiknęło, rzuciło się do przodu i pomknęło jak oszalałe.

Javanne już chciała pognać za nim, ale powstrzymała ją myśl sokolicy: ogier pędził prosto do zamku, a pani Gwenlian dobrze trzymała się w siodle. Już zwolnił nieco biegu pod naciskiem wodzy.

Północna Wichura usiadła spokojnie na swojej grzędzie i wygładziła dziobem zmięte pióro. – Czy teraz możemy polować? – zapytała w swojej mowie.

Jeden hełm zwrócił się ku drugiemu. Jevanne poczuła nagłą ochotę roześmiać się, nawet na cały głos. Lorik zaś podniósł rękę w żołnierskim geście oznaczającym: Naprzód!

Naprzód! – zgodziła się Javanne. Później znajdą dość czasu, by zapłacić cenę sokolej szczerości. Godziny mijały, a oni musieli zapełnić kocioł. Dotknęła stopą boku wałacha, ponaglając go do truchtu.


Jeżeli Sokolników czekała odpłata ze strony pani Gwenlian za nagłą i upokarzającą odprawę jej udzieloną, ta najwyraźniej wolała się tego nie domagać. Nie zaczepiła znów Javanne. Sokolniczka wprawdzie widziała ją raz czy dwa w oknie wieży, ale nikt jej nie przywołał. Zresztą odeszła szybko, by jej nie sprowokować. Tamto spotkanie zaczęło zacierać się w jej pamięci, za wcześnie jednak było na śmiech. Nikomu o tym nie powiedziała. Lorik również. Może znaczyło to zbyt mało albo zbyt wiele, by żartować na ten temat w wartowni.

Później Javanne do reszty o wszystkim zapomniała. Co noc nękał ja ten sam sen: sokolica, polowanie, zabójstwo i straszna umysłowa pustka kryjąca się za złocistymi oczami. Raz obudziła się z krzykiem. Lorik przytrzymywał ją, żeby nie spadła z łoża. W pierwszej chwili instynktownie przytuliła się do niego, lecz w następnej odepchnęła z całej siły. Upadł na łoże Hendina, budząc pozostałych Braci i ich sokoły. Nikt się nie wyspał tej nocy i dlatego nie pozwolono Javanne zapomnieć, czyja to wina. Przyjęła niemal z radością karę: trzy dni pracy w stajni. Mogła tam spać na resztkach siana i śnić bez obawy, że przerwie czyjś jeszcze sen.


Trzeciego dnia pokuty Javanne stała na kupie gnoju za stajniami. Słońce świeciło jej w oczy i puste taczki ciążyły w rękach. Były dość ciężkie i puściła je luzem, nie bacząc, czy ktoś to widzi. Znalazły drogę, którą weszła na szczyt, przewróciły się i pokoziołkowały w dół. W nagłym przypływie dobrego humoru Javanne skoczyła za nimi, robiąc pełny obrót w powietrzu. Ciałem trafiła na jakąś barierę żywej istoty. Z zaskoczenia zachwiała się i omal nie upadła. Powstrzymała ją czyjaś ręka.

Lorik puścił ją szybko. Wprawdzie przybrał surową minę Sokolnika, ale z trudem powstrzymywał uśmiech.

Z całej siły stłumiła swój.

Nie zamierzałem cię uderzyć – powiedziała. – Tamtej nocy.

W tej samej chwili Lorik rzekł:

Nie zamierzałem cię zaskoczyć. Tamtej nocy.

Zapadło krótkie milczenie.

Ja... – powiedzieli chórem.

Znów urwali i zaczęli się jednocześnie śmiać.

Javanne opanowała się pierwsza. Wyprostowała taczki i oparła dłonie na rączkach. Lorik natychmiast się uspokoił. Przydał mu się dar czy umiejętność natychmiastowej zmiany nastroju.

Zaczekaj. Ja naprawdę powiedziałem to, co myślę, próbowałem przyjść wcześniej, lecz Gavin mi zakazał.

Trzeba słuchać swojego dekuriona – przytaknęła obojętnie Javanne.

Oświadczyłem mu, że to ja zacząłem.

A on ci odpowiedział, że ja użyłem siły. – Postawiła taczki rączkami do góry i oparła się na nich. – Zostaw, Lorik. To już minęło.

Wcale nie. – Ruchem ręki objął placyk przed stajnią, cuchnący pagórek i taczki. – Ciebie nadal dręczą te sny.

To był tylko jeden koszmarny sen. – Javanne wyprostowywała się bardzo powoli.

Nie – odparował Lorik. – Masz je co noc. Nie wiem, od jak dawna. I unikasz snu, dopóki cię gdzieś nie dopadnie i nie uwięzi. A potem chodzisz niewyspany jak duch, z podkrążonymi oczami i sam powoli zamieniasz się w widmo, w dodatku jesz tylko wtedy, gdy ktoś zmusi cię do przełknięcia kęsa.

Javanne spojrzała na niego. W odpowiedzi przeszył ją wzrokiem. Jego ciemne oczy zabłysły złociście w twarzy o ostrych rysach. Mogła zrozumieć gniew czy zniecierpliwienie, ale nie tę żarliwość.

Lorik zacisnął zęby i zmarszczył brwi.

Niech cię licho, Javanie – powiedział. – Co w tobie jest takiego, co nie pozwala ci ufać swoim Braciom?

Mężczyzna jest silny. Nie biegnie z płaczem do mamusi po każdym złym śnie.

Ani nie tłumi w sobie wielkiego niepokoju, który grozi mu załamaniem.

Dlaczego ci się zdaje, że mógłbyś ulżyć mojemu brzemieniu?

Pomyślała wtedy, że znienawidzi ją za te słowa. Lecz Lorik pozostał Lorikiem.

Może nie mógłbym – odrzekł bardzo spokojnie. – Jeździec Burzy uważa jednak, że powinienem spróbować.

Jeździec Burzy to głupia gęś.

Powalił ją na ziemię i usiadł na niej. Zrobił to bez urazy i szczególnego wysiłku.

Javanie, nigdy nie mów źle o moim sokole – powiedział łagodnie. – Twoje sny przeszkadzają mu w nocy. A za dnia niepokoisz go ty sam. Żąda, żebym uczynił cię kompletnym. Ponieważ masz sokoli umysł, mówi, i wybrała cię królowa.

Javanne wyzwoliła się, przewróciła go na plecy, uklękła nad nim okrakiem i spojrzała ze złością.

Dlaczego uważasz, że możesz mną rządzić?

Lorik wzruszył ramionami.

Czy można zrozumieć sokoła? Nawet ciebie, Javanie, nie mogę zrozumieć. Wiem tylko, że coś powoli cię zabija, cal po calu. A ty nie chcesz powiedzieć ani słowa.

Sokoły na pewno wiedzą o wszystkim – odparła z goryczą.

Tylko to, że dręczą cię koszmarne sny. Odsunęła się, zbierając myśli. Tajemnice. Tak wiele tajemnic, i nikogo, nikogo...

Poczuła nagły ból głowy. Z wyrazem uporu uniosła brodę.

Moje sny są ponure – powiedziała chrapliwym, nieswoim głosem. – A właściwie mój sen. Wciąż ten sam. Śnie o mojej sokolicy, która poluje i zabija. I nie ma między nami żadnej więzi. Nie ma nic. – Podniosła na niego wzrok. Twarz Lorika stężała. Rozciągnęła usta w parodii uśmiechu i mówiła dalej: – Rozumiesz? Nie ma nic więcej. Nie sądzę, żeby z tego powodu warto było niepokoić jakiegoś sokoła czy martwić... – urwała, lecz to słowo samo wymknęło się jej z ust. – ...czy martwić przyjaciela.

Skuliła się. Lorik milczał dłuższy czas, nawet na nią nie spojrzał. Potem usiadł i ramionami objął kolana. Był nachmurzony. To, co powiedział, początkowo zdawało się nie mieć nic wspólnego ani z jej snem, ani z przyjaźnią.

Dziś rano Gavin otrzymał wiadomość za pośrednictwem sokolich świecidełek. Stoczono bitwę. Almery i reszta Braci byli w przedniej straży. Wpadli w zasadzkę. Ponieśli... klęskę. – Javanne siedziała w milczeniu. Lorik przyjrzał się swoim zakurzonym spodniom. – Wielką klęskę – powtórzył jakby do siebie. – Nie mogli rozproszyć bandytów, którzy ich zaatakowali, było ich zbyt wielu i okazali się zbyt przebiegli. Almery uważa, że to najemnicy z Karstenu, którzy mają chętkę na te żyzne ziemie. Zapłaciliśmy wysoką cenę za ich obronę. Połowa naszych Braci – albo poległa, albo jest ranna. Sokoły zaś... – Głos mu się załamał, po raz pierwszy od ceremonii Wyboru. – Nieprzyjaciele strzelali do sokołów. To było nieoczekiwane... niesamowite, stało się całkiem bez ostrzeżenia. A sokoły, zaraz potem jak bandyci zaczęli do nich strzelać, sokoły... one oszalały. Coś zerwało więź łączącą je z nami. Nagle i całkowicie, jak cięciem noża.

Czary – Javanne prawie nie zdawała sobie sprawy, że przemówiła, zanim sama siebie nie usłyszała.

Lorik skinął lekko głową.

To były czary. Silne, ale nie działały dłużej niż kilka pierwszych chwil. Nie musiały. Do chwili przybycia drużynników pana Imrica wróg zdążył wyrządzić niepowetowane szkody i się wycofał. Żaden nie pozostał. Byli tylko nasi polegli, skrzydlaci i bezskrzydli.

Almery? – zapytała szeptem.

Bezpieczny. Strzałka drasnęła go w rękę, na szczęście nie była zatruta. Sokoły, które przeżyły, pozostały przy swoich Wybrańcach. Ale więź nie jest już taka jak przedtem. Z pół setki sokołów przeżyło tylko dziesięć. Ocalało dwudziestu Braci, lecz połowa z nich utraciła cząstkę duszy, przeszytej strzałami obcych.

Javanne uważała się za weterankę odporną na wszelkie okropności, weterankę, która przecież przelała krew w bitwie. Jakże była głupia. Jak dziecko. Nigdy nie widziała, jak sokół ginie za życia swego partnera. Sokolników, tak. Ale wtedy ich skrzydlaci bracia umierali razem z nimi. To było bardzo smutne, lecz tak nakazywał dobry obyczaj. Mogła to wytrzymać.

Jednak to, co się stało, przeraziło ją. Poczuła mdłości i przycisnęła rękami brzuch, by nie zwymiotować.

Umarli mieli szczęście – ciągnął Lorik. – Większość z żywych to kaleki. Niektórzy oszaleli. Kruk popełnił samobójstwo.

Powiedział to spokojnym, beznamiętnym tonem, jakby w istocie był taki, za jakich obcy uważali wszystkich Sokolników – zimny, bez serca, wojownik ze stali. Tak bowiem nakazywał zwyczaj. Jego oczy płonęły od nie przelanych łez, twarz miał stężałą, jak wykutą z lodu, a pozostała od czasu Wyboru blizna zsiniała. A przecież niedawno śmiał się razem z Javanne, znosił jej docinki i przejmował się jej drobnymi kłopotami.

Wypowiedział na głos myśl, która właśnie wtedy przyszła jej do głowy.

Widzisz więc, Javanie, twój sen się sprawdził. Pokręciła przecząco powoli głową. Nie zaprzeczyła, lecz nie chciała przyjąć do wiadomości znaczenia jego słów. Moc trwała w niej, choćby nawet wykoślawiona, skarlała i okaleczona przez kłamstwo, z którym musiała żyć. Wiedziała o tym. Gdyby urodziła się w Estcarpie i poddała się dyscyplinie nie mniej surowej i starożytnej niż Sokole Prawo, zostałaby Czarownicą. A że miała dar jasnowidzenia – że zobaczyła, co się wydarzy, ale nie zwróciła na to uwagi i zachowała to dla siebie wraz z resztą swoich sekretów... To przez jej szaleństwo i głupotę zginęło tak wielu...

Zakołysała się ogarnięta rozpaczą, nie myśląc o tym, jak musi wyglądać, dopóki Lorik nie złapał jej za ramiona i nią nie potrząsnął. Spojrzała na niego i pomyślała, że dzielny i dziwaczny z niego Brat, tak chętnie dotyka innych i sam pozwala się dotykać. Sokolnicy mieli serca. Mogli kochać i często kochali, na swój sposób. Człowiek sokoła, Brat Brata, żołnierz dowódcę, czasami nawet jak mężczyzna mężczyznę, jakkolwiek to nie było ani tak łatwe, ani tak rozpowszechnione, jak sądzili obcy. Lecz rzadko się dotykali. Utrzymywali dystans podobnie jak ich sokoły.

Lorik wpił palce w jej ciało tak mocno, że sprawił jej ból. Natychmiast cofnął dłoń, ale ból nie zniknął.

Na wszystkie Moce, nie patrz tak! – zawołał do niej.

Javanne przełknęła ślinę. Gardło miała obolałe, lecz nagle rozjaśniło się jej w głowie. Usłyszała swój głos jakby z bardzo daleka.

Co zrobi Gavin?

Wyśle pięciu Braci, którzy zrobią, co będą mogli. Nie nas, piątkę dzieciaków – dodał z goryczą. – My zostaniemy z Gavinem i urządzimy przedstawienie, udając, że bronimy cnoty siostry pana Imrica.

Przedstawienie – powtórzyła Javanne i zaczęła się śmiać.

Tym razem Lorik musiał ją uderzyć. Przeraziła go. Nigdy nie widział Javana w podobnym stanie. Nie jej, kobiety i czarownicy, ale o tym nie mógł wiedzieć. Może powinna mu to wyznać, obnażyć przed nim duszę? Lecz zaraz przegnała tę szaloną myśl, przypominając sobie o geas. Zmusiła się, by usiąść, przybrać odpowiedni wyraz twarzy i powiedzieć:

Tak, prawdziwe przedstawienie. I musimy to zrobić.

O czym ty mówisz? – zapytał szybko Lorik. Nie miała pojęcia, co mu odpowiedzieć. Tak wiele i tak szybko zmieniało się w jej nieporadnie skonstruowanym świecie. Pani Gwenlian należała do tego świata, ponieważ była kobietą, ponieważ omal nie została Czarownicą i dlatego, że miała w sobie coś, co przyciągało Javanne i nie przestało przyciągać, choć starała się o tym nie myśleć.

Nie – usłyszała słowa Lorika. – O nie. Nie pozwoliłeś, żeby zatopiła w tobie szpony. Zabrzmiało to błagalnie. Pragnął w to wierzyć, a jednocześnie obawiał się, że to kłamstwo. Czekał na wyznanie, iż weszła do łoża ich suzerenki.

W umyśle Javanne za rwącą rzeką histerii rozciągała się równina lodowatego spokoju. Przemówiła z jej środka:

Nigdy nie mogłaby mnie do tego skusić.

Oczywiście, że mogła – powiedział nieco szorstko Lorik. – Jest piękna. Jeździ konno jak mężczyzna, włada mieczem, ona...

A skąd ty o tym wiesz?

Urwał i poczerwieniał pod opalenizną. Wąska blizna na policzku zapłonęła szkarłatem.

Nie jestem ani ślepy, ani głuchy. I jestem mężczyzną tak jak ty.

Javanne zagryzła wargi, aż poczuła w ustach smak krwi.

Loriku, ja nigdy nie zapłonąłbym do niej żądzą. Nie mógłbym. – Spoglądał na nią z niedowierzaniem. Rzuciła mu w twarz: – Ja nie mogę! Ja nie mam... nie mam skłonności do kobiet.

Zapanowało milczenie. Lorik zbladł. Wyciągnął rękę i zaraz ją cofnął.

Ja... – Przełknął ślinę. Podniósł głowę. Brwi miał ściągnięte jak z bólu. – Czy dlatego nie chciałeś zostać moim mieczowym bratem?

Po chwili skinęła głową. Nie mogła na niego patrzeć. Policzki ją paliły i strach targał jej wnętrznościami, gdyż za bardzo zbliżyła się do granic geas.

Nie zadrwił z niej. Przez dłuższy czas nic nie mówił. Później dotknął lekko jej ramienia.

Wiesz, kim ja jestem i kim nie jestem – powiedział i urwał. – Czy teraz zostaniesz moim mieczowym bratem?

Podniosła głowę. To było coś więcej niż przeprosiny. Wiedziała, o co pytał, a o co nie. Odmówiła mu kiedyś, ponieważ była przekonana, że nie przejdzie przez potrójną próbę. Teraz była Wybranką. I w znacznie większym stopniu była kobietą niż wówczas. A on był bardzo... Młody. Ślepy. Głupi. I kochany. Tak! zawołała ukryta w fortecy swojego umysłu, kochany! Kochała tego Brata i zawsze tak było, zawsze, odkąd zobaczyła go w koszarach nowicjuszy. Stał niezdarny, w zmiętym ubraniu, brzydki, a zarazem piękny jak nieopierzony sokół. To był jej pierwszy dzień w Gnieździe. Śmiertelnie przerażona oczekiwała, że w każdej chwili zostanie zdemaskowana i zabita. A on właśnie zakończył walkę: Kerrec kulił się w kącie izby, osłaniając ręką zakrwawioną twarz. Lecz Lorik łagodnie potraktował nowo przybyłego, późno sprowadzone do Gniazda dziecko morza. Sam również nazwał się dzieckiem morza i mianował się jej przyjacielem. Jej bratem. Obrońcą i bronionym, dzieląc z nią wszystko, co przyniósł im los.

Nie był mężczyzną mającym skłonności do mężczyzn. I nie mógł mieć skłonności do kobiet. Podczas gdy ona... – Tak – odrzekła z mocą, rzucając wyzwanie losowi, geas i własnemu zdradzieckiemu ciału. – Tak, zostanę twoim mieczowym bratem.

Na widok jego rozjaśnionej radością twarzy zapragnęła uciec i ukryć się w mysiej dziurze. Naśladując go wyjęła z pochwy sztylet. Zrobili nacięcia w skórze, przyłożyli dłoń do dłoni i zmieszali krew. Lorik był spokojny. Jayanne starała się opanować drżenie. Złączyło ich coś więcej niż krew i przyjaźń. Coś bardziej potężnego, co nie pozwalało się zdefiniować.

Na miecz i tarczę – powiedział powoli i uroczyście – na krew i chleb, i na Pana Skrzydeł, który ma pieczę nad nami wszystkimi: bądź moim bratem w sercu i w pomocnej dłoni, w życiu i w śmierci, aż do skończenia świata.

Na miecz i tarczę – powtórzyła z opanowaniem, owładnięta dumą – na krew i na chleb, i na królowe sokołów, które niech będą moimi świadkami: bądź moim bratem w sercu i w pomocnej dłoni, w życiu i w śmierci, aż do skończenia świata.

Niech się tak stanie – zakończył, wkładając jej do ręki rękojeść swojego sztyletu.

Złożyła swój w jego dłoni.

Na Moce Powietrza, niech się tak stanie. Rozedrgane powietrze znieruchomiało. Zapach Mocy powoli się rozwiał. Lorik zdawał się go nie postrzegać. Wsunął jej sztylet do swej pochwy. Uśmiechnął się do Javanne nieśmiało, a zarazem figlarnie. Zapytał jednak rzeczowo, tak jak przystało:

Bracia będą potrzebowali koni. Czy zrobiłeś to, co miałeś zrobić?

Tak – odparła. Lorik odwrócił się. Poszła za nim do ciemnej, cuchnącej stajni.


Kiedy patrzyła z najwyżej położonego pastwiska Kruczego Stoku, wydawało się, że wokół panuje pokój. Nie było wojny i Wielkiego Poruszenia. W górach nie grasowali rozbójnicy. Nikt nie zabijał sokołów. Nawet tutaj, po upływie kilku dni, Javanne nie była w stanie wrócić myślą do tego, co się stało. Jej umysł prześlizgiwał się skrajem tego wspomnienia. Starała się dostrzec jakąś prawidłowość. Jakiś spisek mający na celu wytępienie Sokolników.

Ale dlaczego? – zawołała głośno.

Dlaczego? – powtórzyły za nią góry. – Dlaczego-dlaczego-dlaczegodlaczegodlaczegogogogo...

Północna Wichura odciągnęła ją znad skraju rozpaczy. Wyleciała tak wysoko, że nawet bystre oczy Sokolniczki z trudem mogły ją dostrzec. Jej srebrzystobiałe ciało zlało się z pędzonymi przez wiatr chmurami.

Zbliża się jakiś jeździec – powiedziała.

Wałach Javanne w oddaleniu skubał młodą trawę. Nie przywołała go do siebie. Z kamienia, na którym siedziała, widziała drugie zbocze opadające łagodnie aż do wąskiego wejścia do doliny. Patrzyła, jak słońce ściga na nim cienie chmur.

Inny cień pojawił się wśród zieleni. Mknął po ziemi z szybkością rumaka. Javanne przyglądała się, jak rośnie, zbliżając się do niej.

Pani Gwenlian miała na sobie kobiecy strój podróżny, fałdziste spodnie przykrywające boki szarego ogiera. Koń zatrzymał się na samym skraju cienia Javanne. Amazonka spojrzała w dół, musnęła spojrzeniem odsłoniętą twarz.

Javanne pozwoliła jej na siebie patrzeć. Nieważne, co zobaczy. Liczyło się tylko to, że jakaś Moc chciała uśmiercić sokoły.

Ty... – powiedziała powoli nowo przybyła. – Ty nie jesteś...

Sokolniczka nie zwróciła uwagi na jej słowa.

Ktoś zabija sokoły – odezwała się. – Czy wiesz, co to dla nas znaczy? Czy możesz to sobie choćby wyobrazić?

Gwenlian zsunęła się z siodła. Ściągnąwszy piękne brwi, wpatrywała się w Javanne.

Myślałam, że wy wszyscy jesteście... – Urwała i potrząsnęła silnie głową, jakby chciała przegnać jakąś niepotrzebną myśl. – Któż zabijałby wasze ptaki? Co by na tym zyskał?

Gdybym to wiedział, nie siedziałbym tutaj, bolejąc nad moimi Braćmi – odparła Javanne.

Rozjaśniło się jej w głowie. Ta rozmowa mogła okazać się niebezpieczna. Nie powinna zbliżać się do kobiety, która może nie być równie ślepa jak mężczyźni. A przecież było w tym coś pocieszającego, prawie ulga, rozluźnienie więzów krępujących jej ciało i umysł.

Siostra Imrica usiadła na trawie. Z piękna uczyniła sztukę, tak jak Almery z szermierki, równie instynktownie i nieświadomie.

Są sposoby, żeby się dowiedzieć, co zagraża twojemu ludowi – oświadczyła.

Nie jesteś Czarownicą, pani. – Javanne spojrzała jej w oczy.

Siostrzeństwo Czarownic nie włada całą Mocą świata.

Sokolniczka roześmiała się tak lekko, że aż ją to zaskoczyło.

Oczywiście, że nie! Chociaż one na pewno chciałyby, żeby twój lud myślał inaczej. Wykształciły cię, prawda? I utraciły, nim zdołały w pełni rozwinąć twoją Moc.

To ja je opuściłam – odparowała Gwenlian. – Nie mogłam podporządkować się dyscyplinie, którą chciały mi narzucić.

Mówiono mi, że rozkosze cielesne są słodkie.

Dama zarumieniła się lekko, ale się nie obraziła.

To nie wszystko. Nie tylko o to chodziło.

Na pewno nie. – Javanne dłonią w rękawicy rozczesywała trawę. – Postąpiłbym głupio, gdybym ci zaufał. Jesteś kobietą i miałaś zostać Czarownicą. Różni nas wszystko, jesteśmy jak ogień i woda, jesteśmy nieprzejednanymi wrogami.

Czy tak musi być?

Sokolniczka spojrzała na nią. Nie dostrzegła w Gwenlian fałszu.

Przypuśćmy, że zaufałbym ci. Co możesz zrobić?

Może więcej, niż myślisz. Co należy zrobić?

Coś zabija sokoły. Coś obdarzone mocą. Musimy to znaleźć, nazwać po imieniu, jeżeli zdołamy, i zniszczyć to.

To rzeczywiście proste – powiedziała wesoło Gwenlian. – Ja nie władam taką mocą jak wykształcona Czarownica, mam jednak pewną wprawę w szukaniu i znajdowaniu. Jeżeli poszukam i znajdę to coś, twój miecz powinien wystarczyć, żeby to zniszczyć.

Czy zechcesz tym się zająć?

Siostra Imrica wzruszyła ramionami. Wyglądała bardzo młodo i niewinnie.

Prowadzę nudny żywot. Pod pewnymi względami mój brat nie jest całkowicie normalny. Ustępuję mu, ponieważ go kocham, lecz nie jest moim panem. Choćby nawet mu się tak wydawało. – W jej głosie zabrzmiały metaliczne nutki. Javanne skinęła głową ze zrozumieniem, dama zaś skłoniła się lekko w odpowiedzi. – A poza moimi niewiele znaczącymi zajęciami nie mam nic do roboty. W każdym razie nauczono mnie słyszeć to, co nie zostało wypowiedziane, i widzieć więcej, niż mogą dostrzec ludzkie oczy. I nic na to nie mogę poradzić. Serce mi mówi, że wasze sokoły są czymś więcej niż tresowanymi zwierzętami.

Rzeczywiście, są czymś więcej – przytaknęła Javanne. Wyciągnęła w górę ramię i zacisnęła pięść. Północna Wichura usiadła na niej. Siostra Imrica znieruchomiała, bez wątpienia przypominając sobie, co się wydarzyło podczas ich pierwszego spotkania.

Javanne uśmiechnęła się blado.

Jeżeli chcesz sprzymierzyć się ze mną, musisz tak samo zawrzeć przymierze z moją siostrą.

Gwenlian popatrzyła na białą sokolicę bardziej ze zdumieniem niż z nieufnością. Północna Wichura zaszczyciła ją tylko jednym spojrzeniem, po czym przeniosła się na ramię swojej partnerki.

Potrzebujemy jej – oświadczyła w sokolej mowie bez szczególnego zachwytu. – Może bowiem polować tam, gdzie my nie możemy. Za pomocą swojej niewielkiej mocy może szukać nie zauważona tam, gdzie nasza większa siła wypłoszyłaby zdobycz. Powtórz jej, co ci powiedziałam.

Javanne zrobiła, co jej kazano. Gwenlian nie była zadowolona z takiego osądu, ale zdołała się uśmiechnąć. – Ta biała królowa jest równie bezpośrednia w tym, co mówi, jak podczas polowania. Zniosę jej towarzystwo, jeśli ona ścierpi moje. – Wstała, otrząsając suknie z miną żołnierza szykującego się do walki. Wyciągnęła rękę. – No więc, Sokolniku? Umowa zawarta?

Javanne zawahała się. Północna Wichura była mądra i bardziej przewidująca niż niejeden ludzki jasnowidz. Lecz to wszystko to czyste szaleństwo. Jakżeby któraś z nich mogła cokolwiek zdziałać przeciw Mocy, która pokonała całą kompanię Sokolników?

Nie, znajdą ją, stawią jej czoło i niech się dzieje, co chce. Uścisnęła rękę niedoszłej Czarownicy i stwierdziła, że choć miękka i pozbawiona zgrubień, jednak jest silna.

Umowa zawarta – powiedziała, uśmiechając się szeroko ku wyraźnemu zdziwieniu Gwenlian. – Moi Bracia będą przerażeni.

A ty?

Javanne roześmiała się tylko w odpowiedzi.


Jest pewne miejsce – oznajmiła siostra Imrica – skąd będę mogła szukać najłatwiej i najdalej.

Javanne nie żałowała dokonanego wyboru. Wsiadła na swego wałacha. Pomocna Wichura znów uniosła się w powietrze. Obie ruszyły za Gwenlian ścieżkami stromymi nawet dla górskiego kuca, w kierunku przeciwnym do zachodzącego słońca. Nieszczęsna dla Sokolników bitwa została stoczona daleko na wschodzie. Pani Vianna uciekła na wschód. Na wschodzie kryły się tajemnice, wspomnienia i prastare lęki.

Javanne znieruchomiała. Powinna ściągnąć wodze i zawrócić wierzchowca. Cóż najlepszego robi?! Ma przecież wyraźne rozkazy: patrolować pewien obszar, żeby chronić ziemie pana Imrica. Nie wolno jej zaniedbywać obowiązków.

Wałach poślizgnął się, potknął, ale zachował równowagę. Rozluźniła wodze. Przed nią kroczył jej cień, a na samym przodzie jej przewodniczka. Umocniła się w przekonaniu, że powinna za nimi jechać.

Szczyt góry wieńczyła skalna platforma. Nie było w niej nic magicznego, poza magią obecną we wszystkich położonych wysoko miejscach: magią wiatru i powietrza, dziką magią ziemi, która styka się z niebem. Sokolą magią. Z przenikliwym okrzykiem radości Północna Wichura wzniosła się pod niebiosa, później zaś spadła w dół jak kamień. Ledwie się opamiętała tuż nad głową Javanne. Usiadła skromnie na łęku siodła, ignorując zdumione spojrzenie Gwenlian.

Zaczynaj – powiedziała w sokolej mowie. Siostra Imrica nie potrzebowała tłumaczenia na ludzki język. Zsiadła z konia, zabierając ze sobą sakwy. Postawiła je na ziemi i zaczęła je przetrząsać, aż w końcu znalazła obdartą z kory różdżkę, paczuszkę ziół i sznur paciorków barwy letniego nieba. Podniosła wzrok, uśmiechając się lekko. Nie była tak opanowana, jak mogłaby być.

To bardzo proste. Nawet dziecko mogłoby to zrobić, jeśli się je tego nauczy.

Javanne skinęła głową. Sokola magia była bardziej związana z wewnętrznym światem niż z zewnętrznym: nie potrzebowała pompy i wymagała niewielu rytuałów. Patrzyła, jak Gwenlian okrąża szczyt góry z różdżką w dłoni i jak zamyka ten krąg za pomocą ziół i wypowiedzianych cicho słów. Wyczuła, jak umieszcza straże: to coś niezwykłego, takie skupienie mocy na tej niewielkiej przestrzeni. Ogier parsknął i to ją zaskoczyło. Uspokoiła go. Odsunął się i jął szczypać rzadką trawę rosnącą między kamieniami.

Siostra Imrica uklękła w środku kręgu. Poruszała się wolniej i pot wystąpił jej na czoło. Wzbraniającym gestem ręki odrzuciła pomoc Javanne.

Nie, nie, to nic. Moc ma swoją cenę, a w tym przypadku nie jest ona wysoka. Stań teraz obok mnie, czuwaj nade mną. Jeżeli nie ocknę się o wschodzie księżyca, obudź mnie. Ale nie dotykaj, chyba że będziesz musiała i nie bój się, bez względu na to, co zobaczysz.

Javanne ponownie skinęła głową, tym razem bardziej energicznie. Zacisnęła usta. Niech Gwenlian nazywa to obawą, ale miała rację. Od dziecka Javanne nie była zdana na moc innej kobiety. A tu nawet nie było magii jej ludu. Czary, czarodziejskie sztuczki, paciorki, proszki i udawanie. I tym wszystkim władała nieprzyjaciółka Sokolników, Czarownica, która stchórzyła i uciekła przed ostateczną próbą.

Nie, nie stchórzyła. Po prostu chciała być wolna. Gwenlian usiadła, opierając się plecami o wysoki kamień, i zwróciła twarz na wschód. Przyjęła odpowiednią pozycję ciała i jęła nastrajać umysł. Okręciła niebieskie paciorki wokół palców i zaczęła je gładzić, na nich skupiając całą uwagę. Jej twarz znieruchomiała, a powieki opadły.

Moc gromadziła się powoli. Gwenlian nie była tak słaba, jak obawiała się Javanne. Miała w sobie słodycz, ale i nieugiętość stali, oraz dużo egocentryzmu, co nie było wadą u czarodziejki, jeśli miała dość rozumu, by nad nim zapanować.

Myślowa obrona Javanne umacniała się w miarę jak rosła moc niedoszłej Czarownicy, która nie wyczuwała obecności tej energii. Jakże pragnęła odezwać się do niej, lecz teraz nie wolno było tego zrobić. Przed Gwenlian pojawił się kot; to ona sama zwróciła się na zewnątrz w postaci tej zjawy z oczami jak księżyce. Przed nim wyrósł świetlny mur. Zwierzę zrobiło kilka kroków do przodu. W murze otwarło się przejście. Kot przeszedł przez nie, zabierając ze sobą blask muru. Później zatrzymał się, podniósł głowę, szukał. Świat stał się bardzo dziwny. Nad widmową ziemią unosiły się sny, wspomnienia, duchy, demony, błyski obcej Mocy. Gwenlian nie zwracała na to uwagi. Poszukiwała czegoś bardziej namacalnego. Zabójcy sokołów. Siły, która zerwała więź łączącą je z ludźmi, wroga Bractwa.

Javanne zlała się z cieniami posuwającymi się krok w krok za kotem. W części nadal przebywała w zewnętrznym świecie – oczami i wycinkiem mózgu, które miały strzec jej ciała przed niebezpieczeństwem. Zobaczyła, że słońce zaszło, dowiedziała się, kiedy zerwał się ostry, zimny wiatr. I szła za Gwenlian, zasłonięta przed każda Mocą, która mogłaby tu polować.

Kot poruszył ogonem: czarodziejka ożywiła się. Javanne ukryła się lepiej wśród cieni. Zwierzę będące wytworem umysłu kroczyło teraz szybciej i pewniej. Wyczuło jakiś zapach. Javanne starała się nie zdradzić swojej obecności. Musi zaufać temu sojuszowi. Zawierała przymierze z Gwenlian pod wpływem impulsu. Obserwując jej działanie, przynajmniej zachowa większą przezorność i ostrożność.

W tejże chwili zakręciło się jej w głowie, a jej ciałem wstrząsnął silny dreszcz. Coś powstało z mgieł wewnętrznego świata, coś wielkiego i starożytnego, co nigdy nie miało nic wspólnego z ludzką duszą. Było uwięzione, ale nie całkowicie pozbawione swobody ruchu. Jak młody sokół na uwięzi latało tak daleko, jak mu na to pozwalały więzy. A przecież marzyło, by je zerwać. Była to jakaś Moc powietrza, skrzydlaty stwór, spętany, podporządkowany obcej woli. Ludzkiej woli.

Wielkie szpony wyciągnęły się ku nim. Gwenlian błyskawicznie rzuciła się do ucieczki. Za późno, a zresztą siostra Imrica okazała się nader powolna. Javanne pochwyciła ją całą, umysł i ciało. Obie składały się z tak wielu części. Nie mogła objąć wszystkich.

Ziemia uciekła im spod nóg. Coś się ich obu uczepiło; słabe straże magicznego kręgu obaliły się po naporem Mocy atakującej z zewnątrz i uwięzionej między nimi bezsilnej energii. Umysł zaplątał się w ciele, ciało zawirowało w próżni. Rozdarły się jak stary jedwab.

Javanne jęknęła, usiłując złapać oddech. Była ślepa, głucha, martwa.

Coś poruszyło się przy niej. Jasna plama zamieniła się w twarz ledwie oświetloną bladą poświatą. Wpatrzyła się w nią, nic nie rozumiejąc. Lorik. Co Lorik miał z tym wszystkim wspólnego?

Jej pole widzenia rozszerzało się bardzo powoli. Gwenlian poruszyła się w zasięgu jej ręki. Nie widziała Jeźdźca Burzy ani Północnej Wichury, czuła jednak w umyśle obecność białej sokolicy, która wszakże nie zaoferowała jej nic więcej, czepiając się jej w panicznym strachu.

Ale to wystarczyło. Javanne usiadła w oszołomieniu, w ustach czuła smak żółci. Nie znajdowały się już na szczycie góry w pobliżu zamku Kruczy Stok. Tam tkwiła jedynie moc, którą zgromadziła Gwenlian. To tutaj była siedziba prawdziwej Mocy. Nawet kości Javanne pulsowały w rytmie tej Mocy.

Dla śmiertelników wyglądało to dość zwyczajnie: krąg głazów otaczających pojedynczy kamienny obelisk. Zewnętrzne kamienie były nowsze od centralnego, choć i tak bardzo stare, wygładzone i ukształtowane przez czyjeś ręce. Świeciły słabym blaskiem – niebieskim, zielonym i białym jak poświata księżyca. Środkowy monolit na pierwszy rzut oka miał kształt nadany przez czas. Został jednak wyrzeźbiony bardzo dawno temu (Javanne nawet nie śmiała snuć przypuszczeń jak dawno) i było w nim coś znajomego. Wyglądał – prawie – jak jakaś skrzydlata istota. Jak ptak o krzywym dziobie i zakrzywionych szponach, z na poły rozwartymi skrzydłami, jakby chciał odlecieć z kamiennego więzienia. Bijące od niego światło miało barwę, której nie mogło uchwycić ludzkie oko.

Nie należał do Ciemności, ale i nie do Światła. Był poza, a może i ponad nimi. I był przerażająco silny.

Zaczęli się budzić. Lorik zerwał się na nogi, zanim jeszcze otworzył oczy, i upadłby, gdyby nie mocny uścisk Javanne. Podtrzymując się wzajemnie, patrzyli, jak Gwenlian powoli przychodzi do siebie. Zobaczyła nad sobą stojących i otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, po czym zamknęła je ostrożnie.

Kolana ugięły się pod Javanne. Lorik osunął się razem z nią na ziemię. Nie usiłował jej podtrzymać, a też nie odrywał wzroku od jej twarzy.

Mam nadzieję, że wiesz, co robisz – powiedział. Mogłaby znieść wściekłość albo przerażenie. Okazane jej zaufanie sprawiło, że miała ochotę skierować twarz ku niebu i zwyczajnie zawyć.

Co ty tu robisz? – zapytała.

Poszedłem za tobą – odrzekł.

Dlaczego?

Myślałem, że możesz mnie potrzebować.

Ty głupcze. Ty skończony głupcze...

A kim ty jesteś, Javanie? – odparował. – Czym to nazwiesz? Dziecinną zabawą?

Pomyślałeś, że skłamałem. – Odpowiedziała mrużąc oczy. – Po tym wszystkim, co ci powiedziałem, po tym, jak złożyłem przysięgę, pomyślałeś, że uległem jakiejś kobiecie.

Pomyślałem, że zamierzasz coś niemądrego. Sprytny wykręt. Javanne wbiła spojrzenie w ziemię. Prawda była inna, niż przypuszczała, a przecież nie mogła jej wyznać. Zabrzmiałaby bowiem: zdrada. A co najmniej – szaleństwo.

Pani Gwenlian przerwała milczenie.

Zawarliśmy przymierze – wyjaśniła – żeby znaleźć Moc, która zabija sokoły. Zdaje się, że ją znaleźliśmy.

Albo ona nas znalazła. – Spokojne słowa Lorika zaskoczyły Javanne i jednocześnie ją zawstydziły. Dowiedział się o przymierzu od kobiety, w dodatku od Estcarpianki, po której wszystkiego można było się spodziewać. Młody Sokolnik podniósł się, przez chwilę łapał równowagę, podszedł do centralnego monolitu i okrążył go powoli. Gdyby nie bijący od niego blask, wyglądałby jak każdy inny kamień, martwy i pozbawiony Mocy. Oddalił się od niego i ruszył na skraju kręgu.

Zewnętrzne głazy świeciły coraz mocniej, w miarę jak się do nich zbliżał. Zwolnił kroku i wyciągnął rękę. Powalił go cios świetlnego młota. Javanne nie wiedziała, jak znalazła się przy Loriku. W głowie miała pustkę, nie potrafiła zebrać myśli, dopóki nie podniosła mu głowy i nie zobaczyła, że żyje. Oszołomiony, ogłuszony, lecz wracał do przytomności.

To strażnicy – wykrztusił. – Dozorcy więzienni. Ale to, czego pilnują, staje się silniejsze od nich. Powaliło mnie. Gdyby nie ci strażnicy...

Gdyby nie ci strażnicy, na pewno by zginął.

Ono chce mieć nas tutaj – oświadczyła Javanne.

Chce, żebyśmy je uwolnili. – Usiadł, trzymając się za głowę, jakby się obawiał, że mu pęknie. Odetchnął głęboko i syknął: – Na Wielkie Moce! Nic dziwnego, że uczą nas wystrzegać się czarów. Czuję się niczym przynęta w trakcie ataku sokoła.

Zdaje się jednak, że to nie miało wpływu na twoje krasomówstwo.

Odwrócili się w stronę mroku, poza kamiennych strażników. Ten, kto to powiedział, przeszedł między nimi. Poruszał się powoli, jakby pokonywał opór powietrza. Kamienie rozjarzyły się; podniósł rękę, żeby osłonić nią oczy. A przecież uśmiechnął się.

Witajcie – rzekł. – Cieszę się z tego spotkania. Mam nadzieję, że podróż nie była szczególnie nieprzyjemna.

Wszyscy zerwali się na nogi. Chwiejąc się, oślepieni dziwnym światłem, usiłowali coś dojrzeć.

To ty! – odezwała się Javanne, mrużąc oczy, by dostrzec jakieś szczegóły ciemnej sylwetki. – To ty kryłeś się za Mocą, która nas porwała.

Zrobił krok do przodu. Poznała wtedy jego twarz i oziębły ton.

Tak, Sokolniku – stwierdził pan Imric. – To byłem ja. Czekałem na was.

Pohamowała się całą siłą woli. Nie odwróciła się do siostry wielmoży. Bez trudu odgadła, o czym musiał myśleć Lorik. Nauki Braci po stokroć były prawdziwe. Nigdy, nigdy żaden Sokolnik nie może zaufać kobiecie.

Czekałeś na nas? Co chcesz przez to powiedzieć?! – Z tyłu rozległ się ostry głos Gwenlian.

Dobrze się spisałaś, siostro – odparł Imric, szczerząc w uśmiechu zęby. – Mógłbym sobie tylko życzyć, byś spisała się jeszcze lepiej. Jest ich tylko dwóch i nie widać żadnego sokoła. Gdzie są pozostali?

Gwenlian podeszła do Javanne i stanęła obok niej. Ta mimo woli rzuciła na nią spojrzenie. Siostra Imrica była blada, jej twarz stężała. Zacisnęła pięści.

O nie, bracie. Nie jestem pionkiem w twojej grze – zamruczała w odpowiedzi.

Czyżby? Przybyłaś wtedy, kiedy wiedziałem, że przy będziesz. Przywiodłaś piękną daninę dla mojego sojusznika.

Jesteś szaleńcem.

Roześmiał się i odparł:

Och, siostro, siostro! Czy jest szaleństwem szukać pomocy większej Mocy dla umocnienia naszego rodu? Dawny Estcarp nie istnieje. Rządy Czarownic się załamały, granice zaś przemieściły, otworzyły się przed nami ziemie na wschodzie, o których zapomnieliśmy na tak długo. Ten kraj potrzebuje silnego władcy.

A co to ma wspólnego z mordowaniem sokołów? – zapytał Lorik z podejrzanym spokojem.

Wielmoża spojrzał na Sokolnika bez lęku. Przecież mimo wszystko to jeszcze chłopiec.

Taka jest cena za pomoc mojego sojusznika – wyjaśnił. – Obawiam się, że jest on zbyt wybredny. Żąda tylko krwi waszych sokołów.

A dlaczego właśnie jej?

Taka jest jego wola. – Imric wzruszył ramionami. – Jest Mocą Powietrza, domaga się daniny z podobnych do siebie istot. Wierz mi, Sokolniku, to wysoka cena. Wynajęcie pół setki twoich pobratymców drogo mnie kosztowało, mimo że niektórzy z nich są jeszcze chłopcami. Musiałem też kupić fałszywych rozbójników, to znaczy wynająć prawdziwych, z którymi mieliście walczyć, zorganizować wojnę, która w połowie była prawdziwa, a w połowie fałszywa... Nie, nie było to ani proste, ani łatwe.

Lorik zrobił krok do przodu. Zachwiał się i Javanne go podtrzymała, ale odsunął się. Stanął wyprostowany i drżący jak strzała w celu. Swoje wąskie nozdrza ściągnął jeszcze bardziej.

To naprawdę konieczne, Sokolniku. – Wielmoża rozłożył ręce. – Zrobiłem, co mogłem, żeby oszczędzić twoich pobratymców. Niestety, nie mogę oszczędzić ptaków. Wiem, że to rzadki gatunek i że ich tresura wymaga czasu, lecz mój sojusznik nalega. Nie pomoże bez zapłaty z ich krwi.

On? – spytał Lorik. – Chyba: ona?

On – potwierdził Imric. Podniósł brwi ze zdziwienia. – Ach tak, rozumiem. Ten nierozumny strach, który wami kieruje. A przecież widzę cię w towarzystwie mojej siostry.

Powiedział to lekkim tonem, Javanne wpadła we wściekłość. Śmierć jej upierzonych braci nic nie obchodziła tego mężczyzny. Ale że jego siostra mogła przespać się z Sokolnikiem – to go bardzo obeszło. Był nie bardziej i nie mniej szalony niż polujący wilk. To, co uważał za swoje, i to, co pragnął mieć, musiało należeć tylko do niego. Każde inne dążenia uważał za przeniewierstwo.

Javanne skrzyżowała ramiona, by powstrzymać ich drżenie i nie rzucić się Imricowi do gardła.

Nie mamy nic wspólnego z twoją siostrą – powiedziała. – Po prostu posłużyliśmy się jej mocą do odnalezienia tego, co zabijało nasze sokoły. Była tak łaskawa, że udzieliła nam pomocy, i tak nieszczęsna, że została na tym przyłapana. Jeżeli ją uwolnisz, może załatwimy sprawę tych zabójstw między sobą.

Co takiego?! – zawołał pan Imric. – Galanteria u Sokolnika? To zdumiewające i podszyte fałszem. Ilu z was ją miało? Wszyscy? Czy bierzecie ją wszyscy razem, czy wzywa was kolejno?

Gwenlian była blada bardziej z wściekłości niż ze strachu. Javanne nie ośmieliła się jej dotknąć. Wielmoża tylko na to czekał, chciał tego, bo wtedy z czystym sumieniem będzie mógł przelać krew Sokolników.

Javanne spojrzała mu prosto w błyszczące gniewem oczy. – Panie, twoje obawy są bezpodstawne. Pohańbienie twojej siostry nawet nam nie przyszło do głowy. My nie możemy o tym śnić.

Lorik chwycił ją za ramię. Ten ból dziwnie uspokajał. Uśmiechnęła się do niego w sposób, jaki – modliła się o to w duchu – pan Imric zrozumie.

Chyba jednak tak się nie stało. Błysk szaleństwa znikł z jego oczu. Grymas wstrętu wykrzywił mu usta. Odwrócił się na pięcie i chrapliwym głosem wydał jakiś rozkaz.

Między kamiennymi strażnikami w bramie, przez którą wszedł, pojawili się uzbrojeni mężczyźni prowadzący jakiegoś więźnia. Więzień sprawiał wrażenie niedorosłego młodzika, małego, szczupłego i słabego, ale tak wyglądali wszyscy Bracia między obcymi. Nie walczyli ciężkim toporem czy maczugą, tylko mieczem. Zbrojni wrzucili go do środka kręgu, a sami ustawili się tuż przy zewnętrznych głazach.

Niezgrabnie padając, skręcił się w powietrzu, jakby nie chciał rozgnieść czegoś ukrytego na piersi. Kiedy przewrócił się na plecy, Javanne zobaczyła zakrzywiony dziób wystający z wycięcia koszuli obok szyi i oszalałe, szkarłatne oczy sokoła. Czy tamci mieli nadzieję, że jego upierzony brat, część jego duszy, go rozszarpie?

Sokolniczka osunęła się na kolana obok swego Brata i dowódcy. Almery był związany jak ptak przed pieczeniem, półprzytomny i leżał nieruchomo. Napojono go jakimś narkotykiem albo tak pobito, że bliski był utraty zmysłów. Jego twarz o ostrych jak u Lorika rysach była opuchnięta i zniekształcona.

Wyciągnęła sztylety, żeby przeciąć mu więzy. Złapały ją twarde ręce, wpiły się w nią okrutne oczy. Byli od niej silniejsi, a przecież umiała walczyć. Chociaż się szamotała, rozbroili ją i zdarli z niej kolczugę. Chwycili za skórzany kaftan, który pod nią nosiła. Zaczęła się wyrywać ze wszystkich sił.

Walczyła jak szalona. I jak w umyśle szaleńca były w niej dwie istoty: Javanne, który walczyła o zachowanie swojej tajemnicy, i Javanne, która z zainteresowaniem zauważyła rośnięcie Mocy w kamiennym posągu. Lorik leżał już na ziemi, obnażony do pasa. Tam, gdzie słońce nie tknęło jego skóry, była biała i gładka, prawie jak u dziewczyny. Jej własna była niewiele gładsza. Zaprzestał walki, gdyż uznał ją za bezcelową.

Silny cios omal nie pozbawił Jayanne przytomności. Całą siłą woli starała się jej nie stracić. Pan Imric stanął przed centralnym monolitem i złożył mu pokłon. Powiedział coś w języku, którego nie znała, ale który przypominał jej mowę sokołów. Był równie chrapliwy i bezbarwny i pobrzmiewała w nim dziwna dzika muzyka: wiatru, huku burzy i rozkoszy zabójstwa.

A mimo to był zupełnie obcy. Ta istota nie kochała sokołów, pragnęła ich krwi. Temu krukowi, sępowi i padlinożernej wronie zarazem nie wystarczała zwykła śmierć. Sokoły polowały na jego śmiertelnych krewnych. Kuzyni sokołów uwięzili go dawno temu.

Nie jej pobratymcy, ludzie, ani bracia jej upierzonych braci. Lecz ich kuzyni, tak, albo podobne do nich istoty, władcy i władczynie Mocy, uczynili to, zanim jeszcze ludzka noga postała w tym kraju. Skazali swego wroga na wieczne więzienie. Ale na długo, nim minęła wieczność, sami umarli lub odeszli w coś dziwniejszego od śmierci. Ustanowieni przez nich magiczni strażnicy osłabli bez ich wsparcia, aż w końcu do kamiennego kręgu zapragnął wejść człowiek o silnej woli. Początkowo powodowała nim ciekawość. Może uwięziony stwór podsycił tę ciekawość, zamienił ją w wezwanie? A skoro człowiek znalazł się już w magicznym więzieniu, stał się łatwym łupem dla starożytnej siły. Mogła obiecać mu, że spełni każde jego życzenie. Obietnice nic nie kosztowały, a ich ceną była wolność dla złej Mocy. Możliwe, że nauczyła go, jak rozluźnić krępujące ja więzy. Pozwoliła sobie rozkazywać, tak jak tego pragnął, a umożliwiły jej to słabnące czary. Wymogła na nim, żeby dostarczył jej to, co było jednocześnie pokarmem i środkiem zemsty. Potrzebowała ludzkiej krwi, ale sokola krew była znacznie słodsza i bardziej przydatna do odzyskania wolności. Javanne zwisała bezwładnie w rękach ludzi Imrica. Nie chodziło tylko o krew. W więzi między człowiekiem i sokołem kryła się wielka Moc. Zerwanie tej więzi powodowało przepływ Mocy do umysłu nieśmiertelnego więźnia. Tak właśnie zamierzał teraz postąpić z Almerym: oddzielić go od jego sokoła, wyssać Moc z ich dusz i wypić ich krew. A co do Lorika i jej samej, których sokoły wymknęły się z jego sieci, wystarczy tych więzi zerwanie, jeśli zostanie okraszone ich życiem. Wtedy uwięziony stwór wreszcie będzie wolny.

Nóż błysnął w ręku Imrica. Ukląkł obok Lorika, którego jego ludzie trzymali rozkrzyżowanego na ziemi. – Ty wystarczysz na początek – powiedział wielmoża. – Twój ptak się ukrywa. Lecz nie musimy go widzieć, żeby się nim posłużyć. Sam się o tym przekonasz. Skoro my nie możemy go mieć, ty również nie będziesz go miał.

Lorik krzyknął głośno, a wysoko w górze odpowiedział mu skwir sokoła. Jego twarz wykrzywił grymas bólu. Całe ciało stało się jednym wielkim krzykiem. Pan Imric, mierząc uważnie, podniósł nóż.

Javanne przeklęła swoją tajemnicę, przeklęła geas, przeklęła wszystko, czym kiedykolwiek była. Jej Moc napłynęła z rykiem. Nieśmiertelny więzień szybko się cofnął. Kamienni strażnicy rozjarzyli się białym światłem. Dziewczyna omal nie wybuchnęła śmiechem. Księżycowa magia. Tak, to będzie właśnie to! I księżycowi, jakkolwiek go ubywało, pozostało jeszcze trochę siły. Wypiła ją jak wino.

Poza swoją Mocą wyczuwała obecność sojusznika, który nie wiedział o niej wszystkiego. Pani Gwenlian była zdumiona, lecz nie zaskoczona.

Nie przypuszczałam, że jesteś Czarownicą – powiedziała, dotykając myślą jej umysłu, tak jak umiały robić to sokoły. – Ale że jesteś kobietą, tak, na pewno. Od chwili, gdy ujrzałam twoją twarz.

Dlaczego? – zapytała Javanne.

Chłopcy rzadko bywają tacy piękni – odparła tamta ze śmiechem. – Tak, jesteś nią, nie zaprzeczysz chyba. I każda kobieta rozpozna swoją siostrę nawet w kolczudze Sokolnika.

Siostrę? powtórzyła w myśli Javanne, smakując to słowo. I spytała szybko, zanim zabrakło jej odwagi.

Czy mi pomożesz?

Gwenlian nie odpowiedziała słowami. Jej Moc wyciągnęła się niby mocne ramię i objęła energię Javanne.

Ukryta w kamieniu siła osiągnęła szczyt potęgi. Przybrała kształt wielkiej, czerwonej jak krew wrony. Jej ciało rozciągnęło się i napięło. Przez mrok przebiła się ku niej nitka cienka jak pajęczy jedwab i równie mocna. Połyskiwało na niej światło białe niczym blask księżyca na skrzydłach sokolicy.

Srebrzysta nić umknęła przed dziobem wrony, która rzuciła się do przodu. Północna Wichura nie zbliżała się do więźniów. Javanne kazała jej odlecieć, ale sokolica nie zamierzała jej posłuchać.

Sokolniczka zaatakowała odsłonięty bok czerwonej wrony. Niesamowite ptaszysko odwróciło się błyskawicznie. Drwiący śmiech pobrzmiewał w jej wściekłym krakaniu:

Sama zobacz! – triumfowała. – Sama zobacz, co zrobiłaś.

Zachwiała się i z trudem wróciła do swego ciała. Przeszył ją mróz. Zdarto z niej koszulę i stanik. Gdy zerwano z niej spodnie, wszyscy poznali jej tajemnicę. Ludzie Imrica szczerzyli zęby w złym uśmiechu. On sam zaśmiał się głośno:

Na wszystkie Moce Powietrza! A cóż my tu mamy? – Zmrużył oczy. – A może to właśnie jest sekret Sokolników?

Rozebrać ich! – warknął do swoich ludzi. Mogła znieść nagość. Spodziewała się pożądliwych spojrzeń i wypowiadanych półgłosem komentarzy. Ale że jej Bracia zobaczą ją taką – tego nie potrafiła ścierpieć. Nie byłoby teraz dla niej litości. Obaj byli przytomni i mogli ją widzieć. Almery patrzył na nią zimno. Lorik zaś...

Nie mogła znieść wzroku Lorika, na którego nie chciała nawet spojrzeć.

Tylko jedna – stwierdził Imric, po tym jak uważnie przyjrzał się każdemu z więźniów i sprawdził ręką ich męskość, tak teraz sprawdzał jej kobiecość. Jego dotknięcie było prawie delikatne. Wzdrygnęła się i spróbowała się odsunąć.

Ach tak – dodał śpiewnie, jakby była bojaźliwą klaczą. – To tylko ty. Co więc odkryłem? Cud? Tajemnicę? Może jakiś spisek?

Moc była jej schronieniem. Pogrążyła się w niej. Spotkała tam Gwenlian, która kontrolowała ich wspólną siłę.

Zła Moc szykuje się do ataku – powiedziała bezgłośnie. – Uzbrój się.

Krwistoczerwona wrona powstała przeciw białej sokolicy, która była Mocą Javanne. Pan Imric położył ręce na jej ciele. Wszyscy Estcarpianie wiedzieli, jak pozbawić kobietę magii.

Imric nagle cofnął się chwiejnym krokiem. Jego sojusznik rozpostarł nad Javanne skrzydła Mocy.

Moja – ostrzegł go. – Ona jest moja!

Nie jestem niczyją własnością! – zawołała piskliwie. Ten okrzyk wyrwał się jej z piersi mimo woli. Jej głos był bez wątpienia głosem kobiety.

Była wolna. Tak. Wyzwoliła się w niej kobiecość, coś dziwniejszego niż Moc, przymierze z Gwenlian czy grożące jej niebezpieczeństwo. Węzeł, który wypełniał centrum jej istoty, sokoli geas, znikł. Gwenlian ją dostrzegła, a jej brat odsłonił przed wszystkimi.

Teraz nieważne było, co zrobi. Jej życie, dusza, rozsądek, wszystko przestało się liczyć. Została zdemaskowana. Już niczego nie musiała się bać i nie miała po co żyć.

A może jednak...? Dokończyć to, co zaczęła: udowodnić, że kobieta może osiągnąć to wszystko, co mężczyzna, i że mężczyzna może być równie zdradziecki jak kobieta. Bracia, odrzuciwszy wszelką moc poza tą, która łączyła ich z sokołami, sami się pozbawili broni, którą mogliby przeciwstawić temu wrogowi. Ich bronią jest ona, niedouczona Czarownica.

Nigdy jej tego nie wybaczą.

Najmniejszej nawet nadziei na wybaczenie; nie wchodziło to w rachubę od dnia, w którym przybyła do Gniazda. Wyprostowała się i usłyszała swój śmiech: lekki, szczery, prawie radosny. Północna Wichura wreszcie zniżyła lot. Przyłączył się do niej drugi sokół, czarny jak noc z białym V na piersi: rozgniewany Jeździec Burzy. Trzymający Javanne żołnierze uciekli przed sokolimi szponami. Pan Imric zaklął głośno z bólu.

Javanne chwyciła rękawicę, którą zdarli jej z ręki. Usiadła na niej Północna Wichura. Jeździec Burzy zatoczył krąg nad głową Javanne i ulokował się obok jej mieczowego brata.

Teraz z tym skończymy – powiedziała głośno. Zwróciła się twarzą do centralnego głazu, który właśnie zmieniał kształt, ujawniając, że stworzyły go istoty rozumne. Rozłożył szerzej skrzydła, zdając się materializować. Długie pióra zalśniły pod kamienną powłoką, w oczodołach zapłonęło blade światło. Więzień nie pragnął już krwi sokołów. Swojej Mocy potrzebował dla siebie. Później zaś będzie mógł się zemścić w odpowiedniej chwili.

Wroga Moc z rykiem przytłoczyła Javanne, powaliła na kolana, zatapiając szpony w jej woli. – Chodź, chodź i uwolnij mnie! Nie prosił, ale rozkazywał. Napełnił jej mózg wizjami. Wspomnieniami. Snami o utraconej wolności. Otwarte niebo, rozhukany wiatr i rozpostarte szeroko skrzydła, które je obejmowały. Kiedyś nieśmiertelny więzień był władcą wielkich przestrzeni. Jego wola była prawem dla świata. Miał jednak wrogów: szybkich, dzikich, o ostrych szponach. Nie chcieli jego panowania. Ośmielali się latać tam, gdzie im się spodobało, polować tam, gdzie zapragnęli, i otwarcie rzucili wyzwanie swemu prawowitemu panu.

Nigdy nie byłeś prawowitym panem – powiedziała Północna Wichura chłodno i pogardliwie. – Prawo naszych krewnych nic o tym nie mówiło. Nie mieliśmy nic wspólnego z twoją tyranią.

Rządziłem, ponieważ byłem najsilniejszy – odrzekł na to obalony władca. – Czas was osłabił, mnie zaś uczynił potężniejszym.

Na pewno gorszym – przyznała sokolica. – Byłeś drugorzędnym pankiem o małym rozumku. I takim pozostałeś.

Uwolnij mnie! – rozkazał więzień Javanne. – Daj mi swoją Moc. Uwolnij mnie!

Nagle drgnął zaskoczony. Czyjś protest drasnął go jak ukłucie komara: nieskończenie mały gniew w porównaniu z jego własnym ogromem.

Nie! – zawołał z wściekłością pan Imric. – Jesteś mój. Należysz do mnie. Jesteś mój!

Gigantyczny stwór zwrócił się ku niemu bez pośpiechu.

Jestem twój – zgodził się nader chętnie. – Uwolnij mnie.

Jesteś mój – powtórzył wielmoża.

Całkowicie – potwierdził więzień. – Uwolnij mnie.

Imric zacisnął zęby. Trzymał w rękach szamoczącego się sokoła, związanego i bezsilnego. Jego nóż błysnął w półmroku i opadł w dół.

Syn Wiatru, sokół Almery’ego, wyrwał mu się, rozdzierając szponami rękę Imrica. Jedna kropla krwi – nie wiadomo, ludzkiej czy sokolej – prysnęła na kamienne więzienie. Głaz roztrzaskał się na kawałki. Mroczne skrzydła przesłoniły niebo. Wielki jak lanca dziób zadał cios. Jego zdobycz szamotała się i wrzeszczała: był to człowiek mały niczym owad w porównaniu z ogromnym dziobem, niewielki kąsek, który nie zaspokoi głodu potwornego ptaka.

Ziemia zajęczała, gdy pradawny stwór zaatakował słabnące więzy. Javanne skupiła całą swoją Moc. W jej wnętrzu panowała ogromna cisza. Wszyscy tam byli. Gniew i żal Gwenlian drżały na granicy, czerwone jak krew, przesłonięte spokojem nabytym podczas nauki w szkole Czarownic. Siostra Imrica była silniejsza, niż sadziła Javanne, i bardziej wykształcona. Wokół niej unosiły się białe płomienie sokołów: Syn Wiatru, Jeździec Burzy i Północna Wichura, potężniejsza niż kiedykolwiek. Samce kryły w sobie cienie ziemi z pogrzebaną w niej głęboką i zakutą w kajdany Mocą; Javanne zawsze będzie mogła nią się posłużyć, jeżeli zechce.

Almery niejasno zdawał sobie sprawę, co się stało. Lorik był kamieniem w szponach Jeźdźca Burzy. Połączyli się. Starożytny potwór zostawił Sokolnika w spokoju i zwrócił całą swoją Moc przeciwko Javanne. Ale po przeżytym szoku Lorik ukrył się głęboko we wnętrzu swojej istoty. Bez namysłu, raczej wyczuwając niż wiedząc, co powinna zrobić, dziewczyna dotknęła kamienia, który jednak stał się jeszcze twardszy. Nie zaprzestała wysiłków. Powoli, nieskończenie powoli, kamień zamienił się w cień, a potem w światło. Niebieskie światło. Moc, która mogła strzec i bronić. Była tak silna, że oślepiała. Rosła, aż dotknęła kręgu kamiennych strażników i stała się jednym z nich. Powitali ją z zadowoleniem przemieszanym z goryczą.

Podobnie jak więzień, strażnicy władali Mocą we śnie, lecz teraz się budzili. Powoli, tak bardzo powoli. Potworny ptak szarpnął się w słabnących więzach. Ziemia zadrżała i błyskawice przeszyły powietrze, które w ustach Javanne miało gorzki smak.

Przerażenie omal nie odcięło jej od własnej Mocy. Wróg stawał się coraz silniejszy. To ona dodawała mu sił, ona i zgromadzona Moc jej sprzymierzeńców. Sama radość z tego zespolenia karmiła pradawnego stwora, który za jej pośrednictwem będzie mógł wyssać siły magicznych strażników.

Więc to dlatego – szepnęła do siebie. – Więc to dlatego go uwięzili. Ponieważ zagarniał Moc wszędzie tam, gdzie przebywał, czyniąc ją swoją.

Jakże musieli być potężni ci krewni sokołów, którzy skuli go kajdanami Mocy, zwabili, schwytali w pułapkę i uwięzili na tak długo. A ilu zginęło lub wyzbyło się czarodziejskich zdolności, żeby uwięzić wroga w kamieniu?

Uzbroiła się w męstwo i pasmo po paśmie uwolniła splecione Moce, i je odepchnęła. Gwenlian cofnęła się na poły oszołomiona. Syn Wiatru i Almery wycofali się pod przymusem. Strażnicy zaś, łącznie z Lorikiem i jego sokołem, wznieśli znów świetlny mur: był to wielki dar i wielka łaska, gdyż w ten sposób ją uwolnili i osłonili przed ciosami wroga. Albowiem bez więzi jej Mocy z ich siłą antyczny stwór nie mógł wyssać ich energii.

Tylko Północna Wichura nie chciała jej opuścić. Javanne powiadomiła ją o tym, co robi. Przeszkadzała i była niebezpieczna. Ptasi władca stanie się jeszcze potężniejszy, gdy ona straci siły. Musi być mądra. Musi zostawiać Javanne samą, Javanne, która miała za mało mocy, żeby stać się przynętą, ale dostatecznie dużo, by zrobić to, co trzeba.

Być może.

Północna Wichura była królową sokołów. Dostrzegała mądrość swej bezskrzydłej siostry i znienawidziła ją, lecz w końcu dała się przekonać. Jej gniew dodał Javanne odwagi. Łączyła je tylko bardzo cienka nić. Dziewczyna nie mogła, nie odważyła się jej zerwać.

Wróg nie miał takich skrupułów. Zadał cios. Nić zakołysała się, wystrzępiła, ale nie przerwała. Javanne zaatakowała przeciwnika resztkami mocy. Pochwycił ją.

Walczyła krótko. Jak szalona, ze śmiertelnym przerażeniem. Całą siłą woli uspokoiła się i znieruchomiała. Objęły ją czarne skrzydła. Potworny ptak zawładnął jej wolą. Jeszcze chwila, jedna chwilka i pękną ostatnie więzy. Będzie wolny.

Niewielka cząstka woli, która była Javanne, ukształtowała w mózgu pewną myśl i uczepiła się jej kurczowo. Triumfujący potwór rzucił się do przodu. Daleko w dole, w samym centrum jego Mocy, myśl Sokolniczki wyrwała się na wolność. Urosła, rozkwitła i wybuchła ognistą burza.


III

Javanne była martwa.

Lecz jej ciało było tego nieświadome. Obudziło się do życia z mroku, w którym się zapadło po walce i zobaczyło skutek swych działań. Posąg skrzydlatego monstrum rozpadł się na proch, a więzień zniknął, spopielony, spalony przez Moc, którą uczynił swoją. Kamienni strażnicy runęli na ziemię. Pan Imric leżał na niej martwy. Śmierć była dla niego łaskawa: dała mu zapomnienie.

Dla Javanne nie było litości. Będąc martwą, nie dbała o to. Jechała między ocalałymi Braćmi, którzy przestali być jej Braćmi. Była ubrana w skórzany strój Sokolników, ponieważ musiała w coś się przyodziać, a nie miała nic innego. Nie włożyła kolczugi ani hełmu-maski, ani nie przypasała broni. Północna Wichura siedziała obok niej na łęku siodła, ale miała do tego prawo. Żaden z najbardziej nawet zaciętych Braci nie mógł tego zakwestionować.

Gwenlian próbowała ją zatrzymać.

Zostań ze mną – błagała. – Mój brat nigdy nie był mi tak bliski jak ty, siostro. Zostań ze mną i bądź wolna. Razem opanujemy Moc, którą przywołałyśmy.

Ta Moc nie istnieje – odparła Javanne. Chciała przez to powiedzieć, że sama umarła, a razem z nią nadzieja na przyjaźń, wolność czy władzę nad Mocą. Gwenlian jednak wolała tego nie zrozumieć.

Ja sama nigdy nie sprzymierzyłabym się z żadnym pradawnym stworem. A ty – ty jesteś taka jak ja. Mój brat zapłacił życiem za swoje szaleństwo i honor mojego rodu spoczywa teraz w moich rękach. Mając do pomocy inną kobietę o silnym ramieniu, a przy tym władczynię Mocy, mogłabym rządzić Kruczym Stokiem tak jak na to zasługuje. Czy pomożesz mi w tym, siostro?

Javanne, jadąc, pokręciła przecząco głowa, przypominając sobie słowa, które wtedy wypowiedziała: „Jestem Sokolniczką. Moja dusza podlega Sokolemu Prawu. Tylko ono może mnie osądzić i uczynić mnie wolną”.

Skaże cię na śmierć! – zawołała Gwenlian dzikim jak sokolica głosem.

Dziewczyna zwróciła twarz ku niebu. Płakało łzami deszczu. I tak żyła znacznie dłużej, niż można było przypuszczać, i dobrze przeżyła życie. Zabiła mordercę Sokołów. Mistrz Gniazda nie może jej tego odebrać.

Zamknęła oczy. Dosyć, rozkazała rozbieganym myślom. Nie będą się dłużej nad tym zastanawiać. Zapamiętam tylko to, czego dokonałam.

Jechała otoczona milczącymi postaciami. Odkąd weszła do kręgu kamiennych strażników, nie odezwał się do niej żaden Brat. Żaden też nie chciał jej dotknąć ani dać jedzenia czy wody. Była gorsza od najgorszego zdrajcy. Nie znali słowa, którym mogliby ją określić.

Ani razu nie spojrzała na Lorika. Nie chciała nawet wiedzieć, czy choć raz na nią popatrzył. Ale przez cały czas wyczuwała jego obecność: subtelnie, nieprzerwanie, głęboko pod skórą. Kiedy się obudziła, zobaczyła obok siebie jedzenie i manierkę. Jego bliskość ciążyła im obojgu. Gdy spała, rozkładał swoje koce tuż poza zasięgiem jej ręki. Sprawił, że zapomniała, iż jest martwa. A to było okrutniejsze niż złość najbardziej rozgniewanego z Braci. Jechali powoli, żeby oszczędzić rannych. Nie było wśród nich żadnego z Sokolników, którzy utracili swoje ptaki: ci albo nie żyli, albo uciekli.

I chociaż podróżowali tak wolno, nieubłaganie coraz bardziej zbliżali się do Gniazda.

Wreszcie nadszedł poranek, kiedy słońce przepędziło deszczowe chmury. Wyjechali z oświetlonej jego blaskiem przestrzeni do wąwozu tak wąskiego, jakby wycięto go nożem w ziemi. Jego dno nigdy nie poznało słońca. Niebo wyglądało stamtąd jak brzeszczot z ciemności, a na jego czubku lśniła samotna gwiazda.

Dotarli do muru, który zdawał się sięgać nieba, i po kolei wprowadzili w cień ukrytej bramy swoje rumaki. Bracia przezornie zasłonili płaszczami twarze. Javanne nie próbowała zachować ostrożności. Nagły wybuch słońca zwalił ją z konia na ziemię.

Ktoś podniósł ją i posadził na wierzchowca. Powoli odzyskiwała wzrok. Lorik wsiadł na swego wierzchowca jako ostatni, odwracając od niej oczy. Spojrzała poza niego na Sokolą Dolinę i na ulokowane na zboczu góry Gniazdo. Wzdrygnęła się, lecz zaraz wyprostowała się i podniosła głowę. Gdy Bracia ponaglili swoje konie, jechała między nimi na przedzie, wpatrując się w szarą twierdzę, na której skupiła myśli.

Javanne leżała w celi, o niczym nie myśląc i nic nie czując. Nie była uwięziona, jak pomyślałby jakiś cudzoziemiec. Jej cela była izbą jednego ze starszych Braci, kapitana, który swej randze zawdzięczał, że nie musiał mieszkać w zatłoczonych koszarach. Wedle sokolniczych pojęć miał komfortowo wyposażoną kwaterę: znajdowało się tam łóżko składające się z siennika położonego na ramę z wełnianych i skórzanych pasów, przykryte zniszczonym kocem, prawdziwy luksus w porównaniu ze zwykłą kamienną półką szeregowca, oraz grzęda, na której Północna Wichura śniła sokole sny. Drzwi nie były zamknięte ani strzeżone.

Straż nie była potrzebna. Pilnowało jej całe Gniazdo. Nakarmiono ją dwa razy, a może nawet trzy; nie liczyła. Posiliła się tylko dlatego, że Północna Wichura nie chciała przyjmować pokarmu, kiedy jej siostra pościła. Może się wykąpała. Była czysta. Zabrano jej skórzany podróżny strój i nic nie dano w zamian. Wrodzona skromność protestowała w niej przeciw temu, ale nie raczyła zwracać na nią uwagi.

Drzwi się otworzyły. Nie usłyszała kroków Braci. I nie zobaczyłaby ich, gdyby jej twarz nie była zwrócona w ich stronę.

Nie znała ich dobrze, gdyż złożyli przysięgę innemu dowódcy. Pierwszy z nich, starszy, o pokrytej bliznami twarzy, odwracając oczy podniósł ją i ubrał tak, jak ubiera się dziecko albo idiotę. Drugi zerkał na nią z ukosa. Wyglądał młodo. Może nigdy nie widział nagiej kobiety.

To on spostrzegł to, czego Javanne nie była w stanie zauważyć.

Alarnie, ta kobieta sama się zraniła. Ta kobieta. Jakby nigdy nie była Javanem, Wybrankiem białej królowej.

Poznaczone bliznami oblicze Alarna wykrzywiło się. Nie był to uśmiech. Niechętnie zwrócił oczy w stronę ręki swego towarzysza. Zaklął cicho.

Alarnie... – zaczął tamten.

Bandaże – rozkazał chrapliwie starszy Sokolnik. – Przynieś.

Chłopiec pobiegł. Javanne zaczęła śmiać się cicho, bezwolnie i bezsilnie.

Alarn nie chciał jej dotknąć. Widok obrzydzenia na jego twarzy targnął wnętrznościami dziewczyny. Lecz po chwili uspokoiła się i spojrzała na niego z budzącą się sympatią.

Młodszy Brat wrócił. Przypomniała sobie jego imię. – Riwalu – powiedziała, biorąc od niego bandaże. – To nic strasznego. To tylko zew księżyca.

Zesztywniał i odwrócił się. Przyniósł miskę z prawie lodowatą wodą. Podziękowała mu, umyła się i skończyła ubierać. Dali jej strój Sokolnika. Czy dlatego, że nie mieli innego? A może do czasu, aż zostanie osądzona, mimo wszystko pozostanie Bratem?

Wyprostowała się. Ta myśl nią wstrząsnęła. Budziła się z odrętwienia. Zaczynała myśleć i czuć. A na to nie mogła przyzwolić. Inaczej bowiem przebudzi się w niej sumienie, wspomnienia i ból.

Równie dobrze mogłaby powstrzymać morskie pływy. Cała walka okazała się daremna, gdyż tylko rozjaśniła jej umysł. I wraz z nim ocknęła się i jej Moc. Całkiem wyczerpała ją w pamiętnej walce, teraz zaś powróciła, jeszcze potężniejsza niż przedtem.

Bądźcie przeklęci! – zawołała z oburzeniem. – Ja chciałam umrzeć!

Bracia utkwili w niej wzrok. Nie była niestety zwierzęciem, bo je mogliby zrozumieć. Potrząsnęła głową ze smutkiem i powiedziała:

Biedacy. Czy zbijam was z tropu? W odpowiedzi Alarn wyciągnął miecz.

Wychodź – rozkazał powietrzu gdzieś obok niej i poza nią.

Pomocna Wichura ulokowała się na jej pięści. Razem wyprowadziły Braci z celi.

Sokoli Bracia ustawili się kręgiem w wielkiej sali, Bracia ze wszystkich przebywających w Gnieździe kompanii, zarówno ludzie, jak i sokoły, dowódcy i szeregowcy, nawet nowicjusze, którzy starali się nie wiercić pod ścianą. To miała być najważniejsza lekcja: dowód na perfidię kobiet.

Javanne miała mdłości z powodu miesiączki i ze strachu. Jedyne, co mogła zrobić, to nie upaść, wymiotując na kamienną posadzkę. Duma i siedząca nieruchomo na jej ręku Północna Wichura dodały jej sił, więc trzymała się prosto i zachowywała pozory godności, idąc na miejsce podsądnego. Był to nigdy nie przykrywany kamień, umieszczony między płytami podłogi przed krzesłem Mistrza. Nikt nigdy na nim nie stanął poza winowajcą, który złamał Sokole Prawo.

Jak dotąd nikt też nie popełnił takiej strasznej zbrodni jak Javanne. Była w tym jakaś chwała, aczkolwiek ponura.

Jej Moc drgnęła, budząc się z odrętwienia. Ktoś żałował, że pozwolono jej włożyć strój Sokolnika. Wyglądała w nim prawie jak Brat i mało przypominała kobietę.

Lekki uśmiech wykrzywił jej usta. Zatrzymała go tam na chwilę. Nie musiała się martwić swoim ubiorem, a jej twarz miała w sobie dość kobiecości, jeżeli ktoś nie starał się dojrzeć w niej chłopca. Nikt jednak nie mógł zamknąć oczu na sokolicę, która mocno ściskała szponami jej pięść.

Trwały jakieś formalności. Javanne niewiele na nie zważała. Nie odrywała wzroku od wiszącego za krzesłem Mistrza sztandaru, od sylwetki czarnego sokoła, pod którego znakiem dotąd żyła, uczyła się i walczyła. Zamazał się jej przed oczami. Wysiłkiem woli powstrzymała łzy. Była głupia, znajdowała się pod wpływem księżyca. Przecież od dawna wiedziała, że ta chwila musi nadejść. Modliła się o to po przebudzeniu z nocnych koszmarów. Powinna się cieszyć, że po tak wielu latach już nie musi kłamać.

Ty – Mistrz nie raczył nawet nazwać jej po imieniu. – Czy zaprzeczysz, że wytoczone przeciw tobie zarzuty są prawdziwe?

Omal nie zapytała głupio, jakie zarzuty. Wiedziała jednak, o co mu chodziło.

Nie, nie zaprzeczam, że jestem kobietą – powiedziała wyraźnie dźwięcznym głosem, którego nie umiałby naśladować żaden mężczyzna. – Natomiast zaprzeczam, na wszystkie Moce Powietrza, że złamałam przysięgę i że jestem wrogiem Bractwa.

Czy zaprzeczysz, że popełniłaś oszustwo przy pomocy czarów?

Prawie nie były potrzebne, odkąd Bracia widzieli to, co chcieli widzieć – odparła.

Zaprzeczasz zatem?

W jego głosie zabrzmiały metaliczne nutki. Ciął jak żelazo. Zimne żelazo, zauważyła mimochodem w myśli, jest śmiertelnie niebezpieczne dla Mocy.

Nie mogę zaprzeczyć.

Szmer poszedł po tłumie Braci. Była w nim nienawiść, strach i zaszczepiony od dzieciństwa wstręt. Sokolnicy spojrzeli uważnie po sobie. Jeżeli jedna kobieta zdołała przeniknąć do ich szeregów, ileż innych mogło zrobić to samo?

Północna Wichura rozłożyła skrzydła. Oczy wszystkich przeniosły się na nią. Umysły toczyły wewnętrzną walkę, nie mogąc zaakceptować jej obecności, obecności sokolicy złączonej duszą z tą kobietą. Kilku uznało to za bluźnierstwo. Obie były tej samej płci. Jak głęboko sięgała zdrada? Czyżby sokolim królowym należało mniej ufać niż ich bezskrzydłym siostrom?

Zimne mrowie przeszło po grzbiecie Javanne. W powietrzu rozchodziła się trucizna, smród bijący od zaropiałej rany, lecz bardziej od niej niebezpieczna. Gniła bowiem nie wiadomo od ilu lat. Rivery i Sulkarka zabili tę, która zadała ową ranę. Lecz zwykły cios miecza, ani nawet Mocy nie mógł usunąć tego jadu.

Zabić ją! – zawołał ktoś albo nikt, albo wszyscy. – Zabić ją! Zabić ją!

Sokoły wzleciały z szumem skrzydeł. Javanne obserwowała je prawie z ulgą. Tak, to będzie sprawiedliwy wyrok, śmierć od ich okrutnych szponów. Północna Wichura nawet nie próbowała z nimi walczyć. Patrzyły razem, jak wielka sala zaroiła się od czarnych ciał z białymi V na piersi i czerwonych jak krzew oczu.

Burza uspokoiła się tak nagle, jak się zaczęła. Javanne stała otoczona kręgiem sokołów. Wszystkie zwróciły się na zewnątrz, z rozpostartymi lekko skrzydłami, sycząc ostrzegawczo. Jeden sokół z dumą siadł jej na ramieniu. Biała sokolica mrugnęła, pozwalając mu na to. Jeździec Burzy schylił głowę z szacunkiem.

Tknijcie nasze siostry – powiedział – a was zaatakujemy.

Javanne znalazła w sobie litość dla Braci. Stali w oszołomieniu, niektórzy z nich ściskali zerwane pęta, nie mogąc zrozumieć tej największej ze wszystkich zdrady. Ograbiła ich z ich sokołów. Gniew wyparł litość z jej serca.

Nie zrobiłam tego – syknęła przez zaciśnięte zęby. Bała się, że się załamie i zacznie krzyczeć na nich. – Dobrze o tym wiecie, a przynajmniej ci, którzy wiedzą o zdradzie pana Imrica. – Odnalazła wzrokiem Almery’ego. Jego twarz odzyskiwała dawną urodę, chociaż jego nos już nigdy nie będzie przypominał pięknie zakrzywionego sokolego dzioba. – Wasz brat pozostaje waszym bratem. Nie jest sługą, który robi to, co chcecie.

A przecież ty nie jesteś naszym bratem – powiedział Mistrz, dziwnie nie wstrząśnięty widokiem swojego sokoła w otaczającym ją żywym kręgu. – Kto cię tu przysłał i dlaczego?

To długa historia – powiedziała ostrzegawczo.

Opowiedz ją.

Ona tego nie zrobi. – Ten głos dobiegł z otwartej bramy. Pojawiły się w niej jakieś postacie. Bracia mieli pewne trudności z rozpoznaniem ich, gdyż stały prosto, dumnie, z rozjaśnionymi twarzami, bez jakichkolwiek śladów tępej służalczości. Przybyły z nimi sokoły. Białe sokoły. Królowe. Samce wzniosły się w górę, składając im hołd.

Javanne skamieniała. Iverna przyprowadziła kobiety Sokolników. To był ich triumf, nawet jeśli wszystkie zapłacą życiem za to zuchwalstwo. Białe sokolice przyfrunęły jako ich towarzyszki i strażniczki. Domyślała się, jaki los spotkał Braci, którzy stali na warcie.

Iverna wyszła do przodu i stanęła przed Mistrzem. Byli w jednym wieku, równie silni i w jakiś sposób bardzo do siebie podobni. Uznał to i pochylił nieznacznie głowę. Niczym nie zdradził szoku, jaki musieli przeżyć pomniejsi Bracia: że kobiety ośmieliły się wejść do Gniazda. – Przywódczyni kobiet – Mistrz pierwszy przerwał milczenie.

Mistrzu Skrzydeł – odparła Iverna.

To twoje dzieło – stwierdził. Nie sprawiał wrażenia zaskoczonego, chociaż domyślił się tego zaledwie przed chwilą.

Nie odpowiedziała od razu. Odwróciła się i obejrzała Javanne od stóp do głów. Jej oczy błyszczały tak samo jak oczy Mistrza, ale miały łagodniejszy wyraz. Nieco łagodniejszy.

Urosłaś, córko – rzekła do niej.

Nie mówiła o jej ciele. Javanne uniosła swoją Moc jak miecz, na poły ją pozdrawiając, na poły ostrzegając.

Jestem tym, kim miałam się stać.

Rzeczywiście – odparła Iverna, widząc ją nie tylko oczami: kobietę, czarownicę, siostrę sokolic, wojowniczkę i łowczynię, która złożyła przysięgę jako członek Bractwa Sokolników. Ciężko się poddać takiemu osadowi. Javanne ukryła się więc za myślowymi tarczami, szukając pociechy w tym, że po prostu była sobą.

Iverna zwróciła się do Mistrza:

Tak, to moje dzieło, moje i moich sióstr, i naszych matek przed nami. Czy wydawało się wam, że pokornie poddałyśmy się niewoli? Czy sądziliście, że kiedy płodziliście wojowników, jak płodzi się bydło, łącząc najlepszych waszych mężczyzn z najlepszymi kobietami, tylko synowie będą silni? Albo że my nie zechcemy wykorzystać tych związków? Wy hodowaliście ich dla siły i rozumu, my robiłyśmy to samo, dodając jednocześnie Moc. – Omiotła spojrzeniem wielką salę. Bracia gapili się na nią wstrząśnięci do głębi. Pokiwała głową jak nad głupiutkimi dziećmi. – Przez wiele lat pozostawiałyśmy wam wasze złudzenia. Teraz nadszedł czas, żebyście poznali prawdę.

Uczono was i wy z kolei uczycie nowicjuszy, że wszystkie związki w waszym życiu wywodzą się od tego, co sprowadziło was do tej krainy: od dojścia Jonkary do władzy w Salzaracie Sokolników i zniewolenia przez nią wszystkich kobiet, a za ich pośrednictwem również mężczyzn i całego naszego ludu; od ofiary króla Langwarda, który ginąc z ręki swojej królowej, rzucił czar, za pomocą którego uwięził Jonkarę, jednocześnie ratując garstkę swoich poddanych; od przekazywanej z pokolenia na pokolenie obawy, że Jonkara powstanie w pełni swojej dawnej mocy i zemści się znów za naszym pośrednictwem.

Tak uczycie i w to wierzycie. I to również był sposób obrony przez Jonkarą. Albowiem nie tylko kobiety uległy Mocy Jonkary. Mężczyźni także. I tak jak ich żony i siostry wystąpiły przeciw nim, nienawidząc ich i pragnąc zemścić się za prawdziwe i urojone krzywdy, tak oni znienawidzili kobiety, które kiedyś kochali. I ta nienawiść zwróciła się w końcu przeciw Jonkarze.

Nieliczne władające Mocą kobiety wprawdzie nie mogły dorównać potężnej nieprzyjaciółce, wiedziały jednak, co trzeba zrobić, i uzbroiły się najlepiej jak umiały. Przy pomocy Langwarda, który sam był niezłym adeptem, zaplanowały i przeprowadziły atak. Nie mogły liczyć na to, że pokonają Jonkarę, lecz mogły ją uwięzić i uniemożliwić przywołanie sojuszników, sług Ciemności, i istot ze światów poza Bramami. Zgromadziły więc swych krewnych, których zdołały do tego nakłonić posługując się mocą, rozkazami króla albo – w ostateczności – oszustwem, i uciekły z nimi za północne morze.

Pogodziłyśmy się z poddaństwem jako ceną naszej wolności. To było konieczne. Gdyby Jonkara zdołała się uwolnić i nas ścigała, najpierw zaatakowałaby mężczyzn, tak jak to zrobiła w Salzaracie. Nie mogła się dowiedzieć, jakie szańce wzniosłyśmy za osłoną ich nienawiści i pogardy: mury i blanki Mocy. Przez lata oczekiwania wykułyśmy też dobry oręż do ich obrony.

Iverna zamilkła. Miała w sobie inną jeszcze siłę prócz Mocy, gdyż Bracia jej słuchali. Niechętnie, z oporami, ale pozwolili jej mówić.

Znów uważnie im się przyjrzała. Jak bardzo są do siebie podobni, pomyślała Javanne, podążając spojrzeniem za jej wzrokiem. Tak jak wszyscy ludzie ze Starej Rasy starzeli się powoli, prawie niedostrzegalnie: nawet najbardziej wiekowi spośród nich nie wydawali się znacznie starsi od Lorika, Hendina czy Kerreca. Twarze wielu pokrywały blizny, lecz pod nimi wszyscy mieli prawie takie same rysy. Twarze ludu Sokolników, odziedziczone po przodkach, podobnie jak Moc, której żaden nie chciał uznać.

Odziedziczone, tak jak nienawiść do kobiet, która była ich tarczą.

Teraz – oświadczyła Iverna – przestało to być konieczne. Jonkara została pokonana i to w dość prosty sposób, przez kobietę, w dodatku Sulkarkę, a skutkiem tego dwakroć bardziej godną pogardy w waszych oczach. Lecz dziedzictwo Jonkary przetrwało. Jej śmierć nas nie wyzwoliła. Wy nawet nie chcieliście tego wziąć pod uwagę. Cóż z tego, jeśli zginął jeden odwieczny wróg? Inny mógł zająć jego miejsce.

I zajął! – zawołał jakiś mężczyzna, który nie mógł dłużej wytrzymać.

Okrzyk gniewu wyrwał się z piersi wielu Braci; zabłysły miecze obnażone w wielkiej sali wbrew prawom Gniazda. Ale teraz prawa te przestały obowiązywać. Kobiety wtargnęły do królestwa Braci. A jedna posunęła się tak daleko, że przeszła wszystkie próby i została wybrana.

Tu i ówdzie niektórzy kapitanowie gasili ogniska buntu. Mistrz nawet nie próbował. Po prostu obserwował scenę, jak sokół obserwuje zdobycz, zanim ją zaatakuje.

Sokoły uniosły się w powietrze, wydając przenikliwe okrzyki bojowe. Zaatakowały tylko skrzydłami, a nie szponami, lecz powstrzymały rozwścieczony tłum siłą swego gniewu.

Północna Wichura przemówiła w imieniu wszystkich swoich sióstr i braci:

Nie jesteśmy niewolnikami. Ja wybrałam tak, jak chciałam Wybrać. Nikt z obecnych nie otworzył Bramy Ciemności.

Nie tylko dyscyplina się rozprzęgła. Sokolnicy zwątpili w słowa sokoła. Nie wszystkie miecze powróciły do pochew.

Javanne jednym długim skokiem znalazła się na podwyższeniu obok Mistrza. Sokoły przybyły tam razem z nią. Wśród szumu ich skrzydeł podniosła głos, wspierając go Mocą, i powiedziała:

Nie jestem waszym wrogiem. Jestem krwią z waszej krwi, kością z waszej kości. Przestrzegałam prawa tak jak każdy z was. Wzywam sokoły jako świadków.

Skłamałaś – odrzekł prawie łagodnie Mistrz.

Nie było innego sposobu – wtrąciła się Iverna. Ona i jej towarzyszki stały nieulękłe, całe i zdrowe. – Jeden z was, Rivery, powiedział wam prawdę. Nie chcieliście go słuchać. Trzykrotnie odważyłyśmy się wam ją wyjawić. Raz ty, Theronie, mnie wysłuchałeś. Powtarzam Braciom twoje słowa: „To trwa za długo. Nienawiść jest zbyt głęboka. Nigdy nie może być przymierza między mężczyznami i kobietami z ludu Sokolników”.

I rzeczywiście nie może – wtrącił Mistrz.

A wówczas – ciągnęła Iverna, jakby wcale się nie odezwał – porzuciłyśmy słowa i przeszłyśmy do czynów. Wybrałyśmy to dziecko, które miało stać się naszym żywym argumentem w tym sporze. Dopilnowałyśmy, żeby wybrano ją do Gniazda. Nie zrobiłyśmy nic poza tym, że skłoniłyśmy was, byście uznali ją za chłopca. Ale poza tą jedną różnicą miała ona wszystkie cechy, które byście chcieli widzieć w każdym z waszych synów.

To prawda – stwierdził Verian, ślepy opiekun nowicjuszy. Przemówił jak ktoś, kto musi stawić czoło gorzkiej prawdzie. – Nie była najgorsza z moich uczniów.

To sprawka czarów – mruknął stojący obok niego Brat.

Nie – zaprzeczył Verian. – Ona przeszła pomyślnie wszystkie próby. Została Wybrana i to przez królową. Teraz rozumiem, jak do tego doszło.

Javanne zaparło dech w piersi. Nigdy nie przypuszczała, że Verian ją poprze – to naprawdę był z jego strony wielki dar. Nikt bowiem nie mógł zakwestionować ani honoru Veriana, ani jego odwagi. Przed laty, podczas wojny z Kolderem, za swoje oczy kupił życie całej swej kompanii.

To były czary – upierali się Bracia. Może było ich nieco mniej niż przedtem. A może nie. – Czarownice przyniosły nam zgubę.

I ratunek! – Lorik przepchnął się pomiędzy tłumem i odwrócił na pięcie. – Czyście już zapomnieli, dlaczego została zdemaskowana? Gdyby nie ona, przed nami stałby wróg równie potężny jak Jonkara. Tamta zerwała więź łączącą nas z naszymi kobietami. A nowy wróg odciąłby nas od naszych sokołów.

Bracia spojrzeli na niego. Ręce mu drżały, więc zacisnął je w pięści i opuścił.

Ona stanęła do walki z tym wrogiem – powiedział bardzo wyraźnie, jakby tylko w ten sposób mógł powstrzymać drżenie głosu. – Stanęła do walki sama, świadoma, czym jej to grozi, wiedząc, że czeka ją śmierć i coś jeszcze gorszego od śmierci. Wiedząc, jaką otrzyma zapłatę.

Musimy zapłacić – wymruczał Kerrec. – Ty oczywiście wstawisz się za nią. Jesteś przecież jej mieczowym bratem. A może kimś więcej?

Czyjaś pięść w grubej rękawicy powaliła go na posadzkę. Zerwał się, wyciągając nóż. Almery stanął przed nim bez broni, skrzyżowawszy ramiona na piersi, ze stężałą twarzą, na której nie można było nic wyczytać. Kerrec bardzo, bardzo powoli wsunął sztylet na powrót do pochwy. Nawet on nie odważył się zaatakować z bronią w ręku swego dowódcy.

Almery odwrócił się do niego plecami, poszedł do Lorika i stanął obok niego.

Ja wstawiam się za oskarżoną – powiedział. – Brałem udział w próbach, które przeszła. Zaświadczam, że wykazała się wielkimi umiejętnościami godnymi nauk, które otrzymała. Byłem jej dowódcą i przekonałem się, że w boju jest tak silna i odważna jak każdy Brat w jej wieku, że równie zręcznie posługuje się bronią, wykazała też takąż znajomość taktyki i przestrzegała naszych praw. Byłem przy tym, kiedy ją zdemaskowano. Ocaliła moje życie i życie swego mieczowego brata. Dokonała tego zgodnie z zasadami honoru, dla zachowania Bractwa.

Podniosły się głosy, zlewając się w dusznym powietrzu:

Kłamstwo!

Ona ich uwiodła!

Ona jest kobietą!

I w tym tkwiło sedno sprawy.

Tak – odezwała się Javanne. – Jestem kobietą i to jest mój wielki grzech. Otrzymałam wszystko inne, co powinien mieć Brat, poza tym jednym. To, czego dokonałam, jest niczym w porównaniu z tym, kim jestem. – Oddaliła się od swojej sokolej straży, odsyłając Jeźdźca Burzy ze swego ramienia, a Północną Wichurę z ręki. Rozłożyła ręce. – Prawo jest prawem. Poddaję się jego wyrokom.

I co z tego wyniknie? – zapytał Mistrz, jakby naprawdę chciał to wiedzieć.

Javanne skierowała odpowiedź do wszystkich Braci:

Obdarzyłeś mnie zbyt szczodrze, mój ludu. Dałeś honor i dałeś mi dumę. Dopilnowałeś, bym zapłaciła za swoje czyny i za to, że rzuciliście wyzwanie naturze. – Zebrała się w sobie i podniosła wyżej głowę; wiedziała, że to tylko brawura młodości, ale jej ciało i umysł stawały się niezależne od jej woli. – Obce narody są podwójne, składają się z kobiet i mężczyzn, z tych, które rodzą, i z tych, którzy poczynają. My byliśmy potrójni: kobiety, mężczyźni i sokoły. Jonkara rozbiła tę jedność. Dla jednej, miotanej żądzą władzy kobiety, zniszczyliśmy całe pokolenia naszego ludu. Czy to ma być jej pośmiertne zwycięstwo? Czy musimy udowodnić ponad wszelką wątpliwość, że nie jesteśmy niczym więcej niż to, w co chciała nas z nienawiści przekształcić? – Milczeli. Wszystkie sokoły wróciły do swych bezskrzydłych braci. W wielkiej sali panowało napięcie, wyczuwalne zarówno w ludziach, jak i w ptakach. Javanne klasnęła. – Na wszystkich władców powietrza! Zabijcie mnie i skończcie z tym.

Bracia poruszyli się, zaszemrali, przechylając się na jej stronę, zwracając przeciw niej, wbrew niej.

Nie mamy wyboru! – zawołał ktoś, przekrzykując pozostałych. – Ona jest kobietą, oszustką, zdrajczynią. Musi umrzeć. Takie jest prawo.

Lecz ludzkie prawa nie są prawem sokołów. Ich najwyższa królowa przemówiła z wysokości krzesła Mistrza. Jej głos był monotonny nawet jak na sokolicę, ale stanowczy:

Zabijemy tego, kto ją zabije.

Kim ona jest dla was? – odważył się zapytać Mistrz.

Jest naszą siostrą – odrzekła królowa. – Łączy to, co zbyt długo było rozdzielone. Jednoczy znów nasz lud.

Po bezbarwnym głosie sokolicy głos Iverny brzmiał słodko, lecz równie nieugięcie:

Tak, o Bracia. Tak się rzeczy miały w dawno minionych dniach, o których zapomnieliście. Mężczyzna i sokół, kobieta i sokolica. Królowe Wybierały tak jak ich bracia, i małżeństwa, które wtedy zawierano, łączyły czworo, a nie dwoje jak wśród obcych.

My... nie możemy... – Mistrz odzyskał panowanie nad sobą tak szybko, że Javanne mu tego pozazdrościła. – Czy to chcesz osiągnąć?

Iverna pokręciła głową i odparła prawie niecierpliwie:

Na to jest jeszcze za wcześnie. Tak dla nas, jak i dla was. My także nienawidzimy, Panie Skrzydeł. My również musimy zapomnieć o ciężkich latach. Chcemy jednak zacząć. Zawrzyjmy rozejm, otwórzmy kobiecą wioskę i Gniazdo, niech dojdzie do spotkania naszego ludu. Pozwolimy kilku wybranym mężczyznom zamieszkać wśród nas na jakiś czas, ale tylko jako braciom, żeby mogli się przekonać, iż jesteśmy takimi samymi ludźmi jak wy. Prosimy, żebyś pozwolił na to samo naszym siostrom. – Podniosła rękę, uprzedzając okrzyki oburzenia. – My też wam nie ufamy! Uważacie nas za bydło zdatne tylko do rodzenia synów. Zabieracie tych synów wtedy, gdy przebywają z nami dostatecznie długo, żeby poznać nas i pokochać. Zabijaliście tych, których uznaliście za nieudanych, a pozostałych uczyliście nienawiści do nas, do tych, które dały im życie. Nasze córki – nie, wasze córki – były niczym w waszych oczach. Mężczyznę, który począł więcej niż trzy, uważaliście za nieudolnego i wymazywaliście go ze spisów rozpłodowców. Dla niego było to tylko niełaską, zwolnieniem z obowiązku bardziej uciążliwego niż honorowego. Lecz dla matki trzech córek, o, dla niej nie mieliście litości. Skazywaliście ją na śmierć.

A wy ją zabijałyście – dodał Mistrz.

W uśmiechu, który wypłynął na usta Iverny, kryła się zatruta słodycz.

Pozwoliłyśmy wam tak myśleć... – urwała. Mistrz milczał, twarz miał stężałą. Bracia zaczynali rozumieć, że mówiła do niech. – Uznajemy twoją zwierzchność tylko nad mężczyznami.

A podsądna nie jest mężczyzną – wtrącił Lorik z odwagą graniczącą z szaleństwem.

Javanne chciała go zakneblować. Niszczył siebie dla niej. Z lojalności, chociaż źle za nią mu odpłaciła, i z wdzięczności, jakby nie ratowała życia każdego innego Brata.

Ja podlegam władzy Mistrza – oznajmiła chłodno – ponieważ to jemu przysięgałam posłuszeństwo. To on ma prawo mnie sądzić.

A jak on może to zrobić?! – zawołał Lorik.

Almery uciszył go gestem. Nie uspokoił wszakże jego umysłu, który uderzał w Moc Javanne uporczywie, niewiarygodnie silnie. Odgrodziła od niego swój umysł.

Prosi się mnie, żebym sądził, a jednocześnie tego mi się zabrania. – Mistrz ściągnął brwi.

My nie zabraniamy – oświadczyła królowa sokolic. – My ostrzegamy!

Śmierć za śmierć. Każdy Brat z radością umarłby dla swoich Braci. Ale żeby któryś miał umrzeć za tę kobietę?! Liczba bojowników tak bardzo się zmniejszyła z powodu długoletnich wojen, Wielkiego Poruszenia i szaleństwa pana Kruczego Stoku...

Umysł Javanne jeszcze nigdy nie był tak jasny. Pokierował jej ciałem szybko i precyzyjnie. Trzymała w ręku sztylet Mistrza, zanim ten zorientował się, że się poruszyła. Chwila, żeby znaleźć odpowiednie miejsce. Tak, tuż poniżej piersi. Do góry i do wnętrza. Chwila bólu, nie więcej. Tak, szybko. To takie proste.

Ogłuszyła ją wrzawa. Za późno, chciała im powiedzieć. Czubek sztyletu musnął jej bijące serce. Skupiła resztki woli, żeby wbić go głębiej.

Połóżcie ją.

Męskie głosy. Kobiece. Sokole. Uśmiechnęła się w gęstniejącym mroku. Połączyła ich wbrew ich woli.

Połóżcie ją, niech was piorun!

Ubranie, szybko.

Nie zważaj na wiązania, przetnij je.

Tak, możemy ją uleczyć. Jeżeli się pośpieszymy. Jeśli ona na to pozwoli. Jeżeli – z przekąsem – oszczędzicie nam bezsensownych pytań.

Nie pozwoli na to. Nie pozwoli.

Pozwolisz! – W tym głosie zabrzmiało wiele głosów. Sokole były najwyraźniejsze. Nie chciała tego zaakceptować. Potrzebowali czyjejś śmierci. Ofiary, która przypieczętuje jedność ich ludu. Krew pieczętuje wszystkie wielkie czary.

Nie! – zaprzeczył ktoś gwałtownie. – To Ciemność przez ciebie przemawia. Jak mogłaś jej ulec?

To była prawda. Oddaliła się od nich wszystkich. Musi umrzeć. Nie może żyć jako kobieta, a straciła swoje miejsce wśród Braci. Była niepotrzebną już bronią, zbyt niebezpieczną, żeby ktokolwiek mógł ją zatrzymać.

Ktoś przeklinał ją bez przerwy. Jego głos brzmiał dziwnie. Jakby... prawie jakby płakał.

Zatrzymała się w drodze ku ciemności. Kto miałby nad nią płakać? Nigdy nikogo nie obchodziła. Była rzeczą, nie człowiekiem. Orężem ukrytym w pochwie oszustwa. Północna Wichura nie musiała jej żałować: pójdzie tam, dokąd uda się Javanne. Sokoły nie obawiały się śmierci.

Przekleństwa rozbrzmiewały coraz głośniej. Zrobiło się jasno. Ból stał się silniejszy. Twarze. Sokole oczy. Jej głowa spoczywa na czymś prawie kanciastym. Odwróciła ją lekko.

Twarz Lorika okalały sokole głowy, czarne i białe. Kierował przekleństwa w powietrze. Zdawał się nie wiedzieć, że płacze, ani że trzyma jej głowę na kolanach i gładzi jej włosy.

Uderzyła go tak mocno, jak tylko zdołała.

Sprowadzasz na siebie niesławę.

Zamiast uderzyć, zdołała tylko musnąć palcami jego zalaną łzami twarz. Naganę wypowiedziała ciszej niż szeptem. To wszystko wywołało wybuch gniewu Iverny: rana zaczęła bardziej krwawić. Javanne prawie tego nie zauważyła.

Lorik spojrzał na nią. Miał wściekłe spojrzenie.

Dlaczego to zrobiłaś, przeklęta?! Dlaczego?

Musiałam.

Usłyszał jej odpowiedź, nawet jeśli nie dotarła do innych.

Tchórz. – Skrzywił się z pogardą.

Musiałam. – Powinien, musi to zrozumieć. Musi. Nie chciał.

Uciekłaś – ciągnął. – Nam zostawiłaś oczyszczenie pola. Zostawiłaś mnie. Bądź przeklęta, kobieto. Bądź przeklęta.

Otworzyła szerzej oczy. Dostrzegła to, czego nie potrafił jej powiedzieć, gdyż brakowało mu słów: rosnącą w nim Moc, obudzoną w kręgu kamiennych strażników, Moc, która nie chciała ponownie zasnąć. To jej dzieło, gdyż najpierw uleczyła jego więź z Jeźdźcem Burzy, a potem posłużyła się jego Mocą w walce ze złem.

Ukrywał to, Moc zaś już zaczynała go rozpierać, rosnąć, pęcznieć, próbowała wyrwać się na wolność. Musiał otrzymać odpowiednie wykształcenie i to szybko. I tylko ona mogła mu je dać.

Ona? Była nikim w porównaniu z Iverną.

Była jego mieczowym bratem.

Jak to możliwe? – zapytała z goryczą. – Jestem przecież kobieta.

Jesteś moim mieczowym bratem.

Uparty. Znów go uderzyła. Ten cios też nie był mocniejszy od pieszczoty. Tym razem złapał ją za rękę i przytulił do przeciętego blizną policzka. Zrobił to prawie bez zastanowienia, a potem pomyślał wyzywająco: – Niech sądzą, iż Kerrec powiedział prawdę, że on, Lorik, wiedział, komu przysiągł dochować wiary i honoru.

Budzę w tobie odrazę – szepnęła.

Pokręcił głową. Był nieco zakłopotany i to dodało jej otuchy.

Ty się nie zmieniłeś. Teraz musimy nauczyć się na nowo patrzeć na siebie.

Zamknęła oczy. Gdyby nie uścisk Lorika, jej ręka opadłaby bezwładnie. Czuła jakby z oddali Moc wbijającą się, w jej bok, przekształcającą zadany stalowym ostrzem ból w ognistą mękę. Taka mała rana, a tyle z nią zachodu. Pomyślała o poddaniu. Mogła to zrobić. Ostatecznie jej życie zależało od niej, mogła je zatrzymać albo się go wyrzec.

Lorik nisko pochylił się nad nią. Nie musiała otwierać oczu, by ujrzeć jego twarz.

Potrzebujemy cię – powiedział. – Tylko ty jesteś spełnieniem myśli o przyszłości.

Nie. – Jej głos zaginął gdzieś w palącym mroku. – Bracia nigdy na to nie pozwolą.

Muszą – oświadczyła Północna Wichura.

Javanne z trudem uniosła powieki. Były niezmiernie ciężkie. Musiała wytężyć wszystkie siły, żeby odnaleźć spojrzeniem Mistrza. Był w pobliżu. Klęczał. Trzymał miskę. Wyglądał prawie jak normalny człowiek.

Osądź mnie – szepnęła ledwie dosłyszalnie. Opuścił miskę. Na moment jego twarz stężała jak maska.

Czyż sama już się nie osądziłaś? – zapytał.

Nie mogła się poruszyć ani odpowiedzieć. Iverna cofnęła się, unosząc zakrwawione ręce na znak poddania.

Nie mogę nic zrobić, dopóki ona stawia mi opór. Osądź ją, Panie Skrzydeł. Umrze, jeśli tak rozkażesz.

A jeśli tego nie zrobię?

Iverna wzruszyła ramionami. Nie było w niej obojętności, tylko znajomość i akceptacja praw Mocy.

Mistrz, który znał tylko prawa materialnego świata, zesztywniał na chwilę. Spojrzał na Javanne, na Lorika, na ich sokoły. Zmarszczył brwi. Zwrócił się ku Ivernie, jakby łatwiej znosił jej towarzystwo, gdyż mniej zakłócała jego widzenie świata.

Kobiety! Zawsze to kobiety szerzą spustoszenie między naszym ludem. Jonkara, Czarownice, ta dziewczyna – nieważne, będzie żyła czy umrze. Bractwo nigdy już nie będzie takie samo. Bracia przekonali się bowiem, iż kobieta może im dorównać. Widzieli, jak sokoły zwróciły się przeciw nim w jej obronie. A oni... my... mamy wobec niej dług, którego... nigdy... nie zdołamy spłacić.

Nikt się nie odezwał. Javanne westchnęła. Była śmiertelnie zmęczona. Dlaczego jej wreszcie nie skaże i nie pozwoli odejść?

Ujął ją dłonią za brodę i zwrócił jej twarz ku sobie. Powiedział tak łagodnie, iż nie tylko ona jedna ze zdumienia otworzyła szerzej oczy:

Jeżeli powołam się na przysięgę, którą złożyłaś Bractwu, czy mnie posłuchasz?

Skinęła nieznacznie głową.

Nawet jeśli rozkażę ci żyć?

Wytężyła wolę, żeby odejść od nich, od życia. Przecież żywił zawziętą nienawiść do niej i jej płci. Był taki okrutny. I oczywiście nie omieszkał przypomnieć jej o przysiędze. Jeżeli ją złamie i umrze, udowodni, jak zdradzieckie są kobiety. Jeśli dotrzyma jej i przeżyje, będzie żyła jako niewolnica, kobieta Sokolników.

Patrzył jej w oczy. Nie dostrzegła w nich nienawiści. Zbyt dobrze panował nad sobą.

To za mądre – przerwała milczenie Iverna.

Mistrz nie odwrócił spojrzenia.

Będziesz żyła – ciągnął. – Pozostaniesz wśród nas. Twój kapitan o to poprosił... zażądał tego. Twój mieczowy brat zaś... – Z trudem mu to przyszło ale zebrał się w sobie i powiedział: – Twój mieczowy brat oświadczył mi, że jeśli skażę cię na wygnanie, pójdzie z tobą. I nie on jeden.

Pełna zdumienia czytała w jego myślach: Jory. Hendin. Starsi Bracia, również z innych kompanii, którzy być może, wbrew wszelkim sokolniczym prawom i obyczajom, wiedzieli albo podejrzewali, kim jest kobieta.

Nadszedł taki czas – powiedziała Iverna. – Świat się zmienia. Zmieniamy się razem z nim albo giniemy.

Mistrz zesztywniał, jakby chciał zaprotestować przeciw jej słowom, lecz tylko skinął gwałtownie głową. W tym ruchu było oburzenie, gniew i niechętnie udzielona zgoda.

Nie ofiarowuję ci daru – mówił dalej. – Możesz jeszcze sama spowodować swoją śmierć, a także moją i wszystkich Sokolników. Będziesz znienawidzona; będziesz raz po raz poddawana próbom i nie będziesz mogła liczyć na litość. Ja nie zapewnię ci żadnej innej ochrony oprócz tej, jakiej wymaga prawo.

Javanne zobaczyła to, co on widział: długą, trudną drogę, wiele bólu, podziały wśród Braci i stratę większości tego, co zostało zasiane.

Zadrżała. Ale to był zwykły dreszcz, a nie objaw przedśmiertnego chłodu. Spotkała oczy Mistrza. Był więcej niż mądry, był przewidujący. I miał więcej odwagi niż jego bracia-wojownicy. Osądził ją tak, jak osądził, kiedy znacznie prościej byłoby wydać wyrok śmierci. Temu, co musi nadejść, stawił czoło, a nie odepchnął tego w przyszłość, której mógł nie dożyć.

Nie proponował jej litości. Nie chciała jej. Była Sokolniczką, Wybranką królowej. Była silna jak mężczyzna.

Lorik trzymał ją za ręce, a na jego ramionach siedziały sokoły. Jej ciało odzyskało czucie. Czuło, jak mocny to uścisk, jak bliski bólu. Przemówiła do nich wszystkich, do Mistrza i do Przywódczyni Kobiet, do Braci, sióstr i do sokołów, które słyszały nie tylko słowa lecz przede wszystkim do pary sokołów i do swego mieczowego brata.

Żyję – powiedziała. Radość rozjaśniła jego twarz. Roześmiała się, choć zaparło jej dech, bo rana nadal ją bolała. – Żyję, ponieważ zmuszacie mnie do tego. Jak mogę wam się oprzeć? Proponujecie mi ciężkie boje.

Długotrwałe zmagania. – Lorik zbyt się ucieszył, by poczuć konsternację. – Ale w końcu zwyciężymy. Nie możemy przegrać. Mamy ciebie i Północną Wichurę.

I macie mnie – dodał dumnie Jeździec Burzy, dotykając szybko umysłu dziewczyny.

I ciebie – zgodziła się Javanne, czując, jak wzbiera w niej Moc. Iverna była tylko iskrą, która rozpaliła płomień. Wstanie niebawem, a wówczas się okaże, że nie tylko jej ciało zostało uzdrowione. Nigdy nie odczuwała takiej pełni swej istoty jak teraz. Takim kiedyś stanie się jej lud. Nie musiała już kłamać, mogła być sobą: kobietą i czarownicą, i Sokolniczką. Była pierwsza, lecz – jeśli Wielkie Moce pozwolą – nie ostatnią.

Pewnego dnia – rzekła – będzie wiele takich jak ja i zapomnimy o wszystkich naszych smutkach. Na Moce Powietrza przysięgam, że tak będzie. Przysięgam na Sokolą Krew i Sokole Prawo, iż tak się stanie.

Tak się stanie – powtórzyła z sokolą pewnością siebie Północna Wichura.



Noty biograficzne

Elizabeth H. Boyer

Jest mieszkanką małego miasteczka w zagłębiu miedziowym w stanie Utah. Od roku 1980 opublikowała pięć powieści fantasy dla wydawnictwa Del Rey Books. Ostatnia z nich to The Troll’s Grindstone. Pisarstwo stanowiło nieodłączną część jej życia już od szkoły podstawowej. Jest absolwentką Brigham Young University, gdzie studiowała literaturę angielską i pisarstwo oraz mitologię i folklor skandynawski, z którego czerpie natchnienie do fabuły swoich powieści. Lubi muzykę klasyczną, ogrodnictwo, konie, koty i podróże ze swoim mężem. Allanem, i dwiema córkami. Od czasu do czasu pracuje przy rekonstrukcji swego domu zbudowanego w roku 1920, który został wciągnięty do Narodowego Rejestru Zabytków Historycznych.


C. J. Cherryh

Zdobyła dwukrotnie Hugo Awards i John W. Campbell’s Award. Sama o sobie powiedziała m.in.: „Mam dwa zawody: pisarstwo i wypróbowywanie wszystkiego... spałam na pokładzie statku na Adriatyku, jechałam samochodem po Picadilly Street w godzinach szczytu i prześcignęłam stado psów między wzgórzami Teb. Zajmowałam się końmi, starożytną bronią, wielbłądami, sokołami, szkołą przeżycia, archeologią, prawem greckim i rzymskim, Kretą, Celtami, jaskiniami i znam kilka języków wystarczająco, żeby dać sobie radę... Lubię zwiedzać naszą planetę, dopóki mam bilet z prawem przerwy w podróży... Lubię przeszłość, ale wolę teraźniejszość, a ponad wszystko przedkładam przyszłość”.


Meredith Ann Pierce

Urodziła się w roku 1958 w Seattle w stanie Washington. Mieszkała w Kalifornii, Illinois, Teksasie, a przez ostatnie piętnaście lat – w Gainesville na Florydzie. Jest absolwentką University of Florida i zrobiła magisterium z języka angielskiego. Jej pierwsza powieść The Darkangel została wydana w roku 1980. Określona jako jedna z najlepszych powieści fantasy roku przez „The New York Times” zdobyła szereg nagród, łącznie z International Reading Association’s Award dla najlepszej powieści roku. Druga część – A Gathering of Gargoyles – wyszła w roku 1984, a dwie nowe powieści fantastyczne, Birth of the Firebringer i The Woman Who Loved Reindeer pojawiły się rok później. M.A. Pierce związała się też z księgarstwem. Jej książki znalazły grono wiernych czytelników w Wielkiej Brytanii i w Kanadzie i zostały przetłumaczone na duński, szwedzki oraz niemiecki. Pracuje teraz nad drugą częścią Birth of the Firebringen ostatnim tomem trylogii Darkangel.


Tarr Judith

Judith Tarr jest autorką wielu powieści fantasy i historical fantasy, włącznie z nagrodzoną trylogią Hound and Falcon oraz kilku opowiadań, m.in. noweli Defender of the Faith, wydanej w zbiorze Moonsinger’s Friends. Obroniła doktorat z filozofii średniowiecznej na Yale University. Mieszka w New Haven w stanie Connecticut. Pracuje nad nową powieścią.

* kamień - dawna miara wagi ok. 7 kg (przyp. tłum.).


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Norton Andre Czarodziejka ze Œwiata Czarownic
Norton Andre ŚC 4 5 Zbiory Opowiadań Opowieści ze Świata Czarownic 3
Andre Norton Opowiesci ze Swiata Czarownic t 4
Andre Norton Opowiadania ze Swiata Czarownic Tom 4
Andre Norton Opowiesci Ze Swiata Czarownic T 4
Andre Norton Opowiesci ze Swiata Czarownic t 2
Andre Norton Czarodziej ze Swiata Czarownic
Norton Andre Troje przeciw Œwiatu Czarownic
1 Opowiesci ze Swiata Czarownic
4 Opowiesci ze Swiata Czarownic
2 Opowiesci ze Swiata Czarownic
3 Opowiesci ze Swiata Czarownic
Cykl 'Świat Czarownic ~ Estcarp' tom IV 'Czarodziej ze Świata Czarownic'
Cykl Świat Czarownic ~ Estcarp tom V Czarodziejka ze Świata Czarownic
Cykl Świat Czarownic ~ Zbiór opowiadań tom V Opowieści ze Świata Czarownic 3
Cykl Świat Czarownic ~ Zbiór opowiadań tom VI Opowieści ze Świata Czarownic 4
Andre Norton SC 11 [Cykl High Hallacku] Czary Świata Czarownic
Andre Norton Czary Swiata Czarownic
Norton Andre ŚC 2 3 High Hallacku Czary Świata Czarownic

więcej podobnych podstron