27 Michaels Leigh Sprzedaj mi marzenie




LEIGH MICHAELS



Sprzedaj mi

marzenie





























ROZDZIAŁ PIERWSZY


Wiatr wzmógł się i kolorowe liście posypały się z drzew. Stephanie Kendall stała na frontowych schodach okazałego nowego domu, spoglądając w zadumie na pagórkowaty krajobraz. Jej kasztanowe włosy, targane chłodnymi podmuchami, sprawiały, że sama przypominała jesienny liść.

Z tyłu odezwał się głos kobiety:

Dziękuję, Stephanie – powiedziała lekko zdyszana. – Musiałam wyjść i jeszcze raz mu się przyjrzeć. – Szerokim gestem objęła front domu: – Zawsze marzyłam o czymś takim, a dziś marzenie staje się rzeczywistością. Dziękuję, że pomogła mi go pani znaleźć.

Cała przyjemność po mojej strome, pani Bruce. – Twarz Stephanie pojaśniała w uśmiechu.

Nie zarabiam na życie sprzedawaniem domów, lecz marzeń, pomyślała. Handel nieruchomościami nie oznaczał dla niej wyłącznie interesu. Radość, że mogła spełniać cudze marzenia, obserwować, jak pierwsze iskierki zainteresowania przeradzają się stopniowo w namiętną miłość do czterech ścian i dachu – to była prawdziwa treść jej pracy. I to było to, co Stephanie uwielbiała.

Jestem głupia, rozmyślała dalej. Sprzedawanie domów jest po prostu pracą taką jak inne. Łatwo zachwycać się nią w dniu zawierania umowy, pod­pisywania dokumentów, przekazywania gotówki, przyjmowania prowizji. Lecz w pozostałe dni, podczas tych nie kończących się godzin spędzanych z panią Bruce i mnóstwem jej podobnych osób na lustrowaniu każdej nowej, zgłoszonej oferty, o wiele trudniej o entuzjazm do tego zajęcia. Za to dzień taki jak dzisiejszy – i prowizja tej wielkości – były dowodem, że wszystkie te godziny nie szły na marne. Dziś mogła wracać do domu ze spokojną głową, wiedząc, że starczy jej na zapłacenie rachunków za kilka najbliż­szych miesięcy, do czasu, gdy po sfinalizowaniu następnej transakcji otrzyma nową prowizję.

Przyślę pani zaproszenie na oblewanie domu! – zawołała pani Bruce, kiedy Stephanie wsiadła już do samochodu. – Pani i Tony'emu. Słyszałam, jak mówił, że idziecie dziś na kolację, więc postaramy się nie zatrzymywać go długo.

Stephanie pomachała ręką na pożegnanie. Potem krętą alejką wydostała się swoim niewielkim samo­chodzikiem na główną ulicę. Była to jedna z lepszych – i droższych dzielnic w mieście. I była to jej pierwsza naprawdę duża sprzedaż. Do tej pory handlowała jakimiś budami, parterowymi domkami, podupada­jącymi kamienicami czynszowymi. Lecz Tony, po­średnik, dla którego pracowała, uznał, że jest już gotowa do większych zadań. Dzięki jego pomocy sprzedała ostatnio kilka nowszych domów. No, pomyślała, kariera zawodowa, zapowiadająca się tak skromnie trzy lata temu, nareszcie nabiera rozpędu.

Był również Tony. Spojrzała na serdeczny palec lewej dłoni. Brylancik osadzony w złocie był mały, ale dobrej jakości. Poza tym, tłumaczyła sobie Stephanie, imponowanie blaskiem i okazałością wielkich brylan­tów to dziecinada. Ten mały kamyk był dla niej takim samym symbolem narzeczeństwa jak wielokaratowe klejnoty. Dobra, solidna jakość w zupełności jej wystarczy.

Przyszło jej do głowy, że ten pierścionek przypomina nieco samego Tony'ego. Niezbyt efektowny i zdecy­dowanie starszy od Stephanie, wzbudzał za to zaufanie swą solidnością i rzetelnością – a to na dłuższą metę liczy się najbardziej. Tony nigdy jej nie zdradzi, nigdy nie opuści, ponieważ w jego życiu ona będzie najważ­niejsza.

W jej myślach mignął przez moment obraz twarzy innego mężczyzny. Potrząsnęła głową, pragnąc go odepchnąć, lecz wizja ciemnych włosów i oczu barwy tropikalnej zatoki nie chciała jej opuścić.

Czemu tak często wspomina ostatnio Jordana, zastanawiała się gniewnie. Porzucił ją przecież dawno temu i nie było powodu myśleć o nim więcej. Powinna teraz myśleć raczej o Tonym.

Kiedy parkowała samochód przed domem rodziców, znad pryzmy liści przy krawężniku unosiła się wstęga dymu. Ojciec oparł się o grabie i podniósł na powitanie rękę. Od drugiej, większej pryzmy oderwała się maleńka postać w pomarańczowej kurtce i popędziła w kierunku samochodu.

Mamusiu! – szczebiotała zachwycona. – Dziadek pali liście, a babcia piecze ciastka, a...

Stephanie wzięła na ręce i przytuliła rozdokazywaną dziewczynkę. Okrągłe policzki dziecka zaróżowiły się od chłodu, a niebieskie oczy promieniały radością. Spod kaptura wysuwały się ciemne loki...

Nagle Stephanie zrozumiała, dlaczego ostatnio tak często myśli o Jordanie. Katie była także jego córką i teraz, kiedy z jej buzi ustępowała pucołowatość pierwszych lat dzieciństwa, z dnia na dzień stawała się coraz bardziej podobna do ojca. Raptowna zmiana zaskoczyła ją do tego stopnia, że doznała wrażenia, jak gdyby zamieniono jej dziecko.

Dlaczego, myślała gorączkowo, dlaczego nie może wyglądać jak ja? To nie jest sprawiedliwe, że będę go miała przed oczami zawsze, ilekroć na nią popatrzę... Nie, nie jest ważne, kogo Katie przypomina. Bez względu na to, kto był jej ojcem, teraz jest tylko moją córką.

Czy sprzedałaś dziś jakieś marzenie? – dopytywała się dziewczynka.

Tak, kochanie – roześmiała się Stephanie. – Sprze­dałam ogromne marzenie i jesteśmy względnie bogate. Przynajmniej na razie.

Katie spojrzała zaintrygowana. Wywinęła się z objęć matki.

Czy to znaczy, że teraz dostanę prawdziwy rower zamiast tego głupiego trzykółkowca?

Niezupełnie. Ciągle jeszcze jesteś za mała.

Szły przez trawnik, wysoko wymachując splecionymi dłońmi. Ojciec krzątał się wokół ogniska, ale kłęby dymu snuły się nisko po ziemi.

Nie wiedzie ci się dzisiaj, prawda? – spytała Stephanie.

Są zbyt wilgotne – Karl Daniels uśmiechnął się – ale palone liście pachną tak pięknie, że musiałem spróbować. Nasze małe radio donosi, jak słyszałem, że babcia piecze ciastka. Chodźmy spróbować.

Dużą kuchnię wypełniał wspaniały aromat do­chodzący z piekarnika. Przez moment Stephanie miała wrażenie, że z powrotem wkroczyła w czasy własnego dzieciństwa. Oto właśnie wróciła ze szkoły, mama krząta się przy piecu, pachnie ciasto. Gdyby nie dziecko kręcące się obok, mogłaby nawet zapomnieć o upływie lat.

Pocałowała matkę w policzek i wzięła gorące ciastko prosto z blachy.

Zawsze miałaś do tego smykałkę – Anne Daniels przywitała się z córką.

Tata uczył mnie, że najpierw należy wycałować kucharkę, a jeść można potem.

Ona zdradza wszystkie moje sekrety – żachnął się Karl. – Chodź, Katie, umyjemy się.

Kiedy ich głosy ucichły w przedpokoju, Stephanie powiesiła kurtkę na poręczy krzesła i usiadła przy stole.

Wszystko poszło dziś dobrze? – zapytała Anne, wyjmując z piecyka następną blachę ciastek.

Zgodnie z planem. Pani Bruce ma nowy dom, a ja dostanę jutro czek, jak tylko Tony obliczy, ile mu się należy.

To chyba nie jest w porządku – westchnęła Anne – że ty wykonujesz całą robotę przy sprzedaży domu, a on potem zabiera tak dużo.

Ale on przecież ponosi wszystkie wydatki biurowe, płaci za wszystkie ogłoszenia i rozmowy telefoniczne.

Sądzę, że twoja umowa powinna być korzyst­niejsza niż reszty sprzedawców. W końcu, Stephanie, jesteś w trochę innym położeniu.

To prawda, mamo, jestem z nim zaręczona – roześmiała się Stephanie – ale poza tym on prowadzi jednak interes. Musi mieć zysk. – Napoczęła następne ciastko i powiedziała niewyraźnie: – Zabiera mnie dziś na kolację, żeby to uczcić.

Oby cuda trwały wiecznie! – Anne przygryzła wargi i dodała: – Przepraszam, wymknęło mi się.

Stephanie skończyła ciastko i zapytała z naciskiem:

Dlaczego nie lubisz Tony'ego?

Anne milczała długo. Potem odrzekła:

Dokąd zabiera cię na kolację?

Nie odpowiesz mi na pytanie, mamo?

Wolałabym, żebyś go nie zadawała. – W oczach Anne pojawiło się zakłopotanie. – Jeżeli rzeczywiście zależy ci na Tonym, przyjmiemy go do rodziny. Ale...

Ale nie akceptujesz tego pomysłu, prawda? Chcę tylko wiedzieć dlaczego. Co ci się nie podoba w To­nym?

Zapanowało długie milczenie.

Stephanie, nie chcę nikogo urazić. Będzie ci i tak ciężko rozpoczynać drugie małżeństwo bez żadnej nici porozumienia między Tonym a nami.

Mamo, odpowiedz mi...

Przez moment stały naprzeciw siebie, podobne do bokserów na ringu, jak to zdarzało im się niegdyś, w czasach dziewczęcych buntów Stephanie. Potem Anne westchnęła i powiedziała:

Naprawdę nie mam nic przeciwko Tony'emu. To jedynie takie wrażenie. Widzisz, Stephanie, on jest tak cholernie pozbierany. Każda chwila jego życia jest zaplanowana, uładzona, ustalona do najdrobniejszego szczegółu.

Jest bardzo dobrze zorganizowany – przyznała Stephanie.

Właśnie mówię, pozbierany. Żadnej improwizacji, nic spontanicznego. On najwyraźniej nie spieszy się, żeby cię poślubić.

To chyba punkt na jego korzyść!

I zawsze jest tak nieprawdopodobnie schludny – Anne zdawała się nie słyszeć, że jej przerwano. – Założę się, że nigdy w życiu nie był na pikniku, bo tam się można pobrudzić.

Mamo, mnóstwo ludzi nie lubi pikników.

Nie w tym rzecz, Stephanie, i ty wiesz dobrze, że nie. Dzieci nie znoszą szablonów. Boję się o Katie, że on będzie usiłował zrobić z niej doskonałą małą dziewczynkę, odpowiadającą jego wyobrażeniom.

On uwielbia Katie, mamo. Bardzo chce być jej ojcem.

Ależ, Stephanie, Katie ma już ojca.

Ojca? On nigdy w życiu jej nie widział, nigdy nie wykazał żadnego zainteresowania.

Ani mną, dodała w myśli, żeby złagodzić gnębiące ją wyrzuty sumienia. Zataiła przed matką, że kiedy Jordan ją opuszczał, nie wiedział wcale o Katie. Rozdrażniona, zaczęła usprawiedliwiać się przed sobą: nie powiedziała mu, że będzie miała dziecko, ponieważ sama się jeszcze nie orientowała. A on nie odezwał się więcej, dlatego nie miała okazji go poinformować. Nie zależało mu...

Mamo, czemu tak nagle bronisz Jordana? – za­pytała po chwili podejrzliwie.

Nie bronię go – zaprzeczyła Anne łagodnie. – Uważam, że to, co zrobił, było okropne. Ale Katie potrzebuje go, a tobie też przydałaby się pomoc. Powinien przynajmniej posyłać dla niej jakieś pieniądze.

Mamo, nie potrzebuję pomocy Jordana. Ani jego pieniędzy, jeśli w ogóle je ma, ani czegokolwiek innego. Teraz sama zarabiam. Dzisiejsza prowizja to punkt zwrotny. A jeżeli chodzi o Katie – ona także go nie potrzebuje. O wiele bardziej przyda jej się Tony jako ojczym niż przypadkowe zapomogi, które Jordan podrzucałby od czasu do czasu.

Przecież on powinien ponosić odpowiedzialność...

Nie jestem pewna, czy traktowałby to poważnie. Jordan nigdy nie szalał na punkcie dzieci... Nie mogę sobie wyobrazić, że troszczyłby się o Katie tylko dlatego, iż ja go o to poprosiłam.

Zmieniłby zdanie, gdyby choć raz ją zobaczył – pokręciła głową Anne. – Ona jest tak czarująca, że żaden ojciec nie potrafiłby się od niej odwrócić.

Mamo, pomyślała Stephanie, gdybyś się zastanowiła, zrozumiałabyś może, dlaczego nie chcę od niego pieniędzy. Chyba się mylisz, a ja nie będę ryzykować.

Sądzę też, że Jordan postąpiłby tak, jak powinien – nie dawała za wygraną Anne. – Przecież w czasie rozwodu zaproponował ci alimenty.

Alimenciki – sprostowała Stephanie.

Nigdy nie zrozumiem, dlaczego nie chciałaś nic od niego przyjąć. Masz swoją dumę, oczywiście, ale powinnaś była to zrobić przynajmniej dla Katie. Była to hojna propozycja...

Odświeżę twoją pamięć, mamo – westchnęła Step­hanie. – Zaproponował mi procent od swoich zarobków. To rzeczywiście brzmiało hojnie, ale – jeśli pamiętasz – on zostawił mnie, bo chciał pracować z tymi śmiesznymi ludźmi, gdzie wszyscy urywali się w dni wypłat tylko po to, żeby zaoszczędzić sobie papierkowej roboty z przyj­mowaniem czeku. Jordan, człowiek, który chciał podpalić świat, pracował wyłącznie dla zabawy.

Ale może wtedy skończyłabyś studia – rzekła Anne ze smutkiem.

Niekoniecznie, mamo. Dwadzieścia procent od niczego zawsze równa się zero. To była propozycja bez pokrycia. Mógł mi dawać i połowę zarobków, a ja i tak miałabym z tego guzik oraz na dodatek mnóstwo kłopotów, żeby go dostać. Nie, dziękuję. Sama zadbam o siebie i o Katie, bez Jordana.

Twoje obecne zajęcie przynosi ci niewiele więcej – stwierdziła cierpko Anne.

W handlu nieruchomościami potrzeba dużo czasu, żeby ruszyć z miejsca. Ale teraz, mamo, jestem na dobrej drodze. Jeżeli tylko wszyscy będziecie cierpliwi, z pomocą Tony'ego dam sobie radę.

Przyjmij jego pomoc, ale proszę cię, kochanie, nie wychodź za niego.

Wyjdę, za kogo zechcę, mamo.

Wiem, kochanie.

Co to ma znaczyć? – spytała Stephanie podej­rzliwie. – Ty i tata nie chcieliście również, bym wyszła za Jordana...

To prawda. Ledwie go znaliśmy. I widzisz, do czego to doprowadziło!

Stephanie policzyła do dziesięciu i, uspokojona, odrzekła:

Spróbuję zapomnieć, że to powiedziałaś. No, trzeba zabrać Katie do domu, nakarmić ją i przygo­tować się do wyjścia. Dziękuję za opiekę.

Przepraszam, Stephanie. Nie powinnam była tego mówić – usprawiedliwiała się Anne.

Stephanie przystanęła w drzwiach, a jej sylwetka zdradzała napięcie. Po chwili jednak ruszyła dalej, jak gdyby nic nie usłyszała.



Jej własny domek, ukryty pod gałęziami rozłożystego klonu, wyglądał przytulnie i zapraszająco. Jak zwykle o tej porze roku, większość liści już opadła z drzewa.

Czy wiesz, Katie, jaki mamy plan na najbliższy weekend? – mówiła do córeczki, odpinając jej pas bezpieczeństwa. – Wysprzątamy ogródek i przygotu­jemy go do zimy.

Z komina wydobywała się smużka dymu. Dni stawały się coraz chłodniejsze i trzeba było uruchomić piec centralnego ogrzewania. Przyszła pora dużych wydatków, pomyślała. Przypomniała sobie o czeku, który Tony miał jej wręczyć jutro w biurze. Jak bardzo pragnęła mieć takie pieniądze zeszłej zimy! Chciała wówczas tyle zmienić u siebie – przede wszystkim kupić zmywarkę do naczyń i powiesić nowe zasłony. I może jeszcze położyć dywan w sypialni Katie – drewniana podłoga tak ziębi bose stopki, a dziewczynka po prostu nie chce nosić kapci.

Lecz teraz, kiedy wystawiła już dom na sprzedaż, nie było sensu inwestować. Sprzeda go tak, jak jest, i pozwoli nowym właścicielom wymyślać ulepszenia, które sama tak długo planowała. Pieniądze, pozostałe po spłaceniu hipoteki, przeznaczą z Tonym na pierwszą ratę za większy dom dla nich trojga.

Zdziwiła się, że matka nie zapytała, czy może znalazł się już kupiec. Lecz po chwili uznała, że w końcu było to naturalne. Widocznie Anne Daniels nie chciała nic wiedzieć na ten temat. Najpewniej też prosiła Boga w swych wieczornych modlitwach, by dom Stephanie wcale nie został sprzedany. Wiedziała przecież równie dobrze jak wszyscy, że zanim to nie nastąpi, data ślubu stale będzie odwlekana.

Matka w jednym miała rację. Tony wcale się nie spieszył. Przełożenie ślubu było jego pomysłem. Stephanie chciała mieć to jak najszybciej za sobą i wówczas sprowadzić Tony'ego do siebie. Byłoby im ciasno we trójkę, ale przecież nie trwałoby to długo. Poza tym mogliby zaoszczędzić na czynszu, płaconym za jego mieszkanie. Ale Tony postawił się okoniem. Powiedział, że nie będzie przez całą zimę gnieździł się u niej jak w klatce...

Cześć, Julie! – Zatrzymała się w furtce, kiedy z sąsiedniego domku wyszła nastolatka, niosąc chodnik do wytrzepania. – Czy mogłabyś dziś wieczorem posiedzieć z Katie?

Pewnie, dokąd wychodzisz?

Tony zabiera mnie na kolację do klubu.

No, no! – roześmiała się Julie. – Widzę, że idziesz w górę! Pewnie przestaniesz się odzywać do nas prostaków, kiedy już wyjdziesz za Tony'ego i zaczniesz chodzić do lokali co wieczór?

Stephanie śmiała się również, ale bez przekonania. Tony należał do klubu, ponieważ uważał, że jest to niezbędne dla kogoś z jego pozycją. Jednak przez cały ten czas, odkąd pracowali razem, zabrał ją na kolację zaledwie parę razy.

Zastanawiała się nad tym, przygotowując jedzenie dla Katie. Tłumaczyła sobie, że Tony, jak wszyscy doświadczeni przedsiębiorcy handlu nieruchomościami, po prostu starannie planował wydatki, by zachować rezerwę na okres zastoju w interesie.

Jakże inaczej było jednak w pierwszym małżeństwie! Oboje uczyli się jeszcze i z pieniędzmi było krucho, ale każdą niespodziewaną gotówkę wydawali z radością i co do grosza.

I znowu myślę o Jordanie, uświadomiła sobie Stephanie, przyrzekając solennie, że więcej to się nie powtórzy.

Do kuchni weszła Katie. Utkwiła wzrok w smażącym się hamburgerze i powiedziała stanowczo:

Nie chcę, żeby Julie mnie pilnowała.

Dlaczego? – Stephanie spojrzała czule na ma­leńką postać, stojącą pośrodku kuchni z rękami wyzywająco opartymi na biodrach. – Czy masz coś przeciw Julie, czy w ogóle przeciw opiekunkom do dziecka?

Nie jestem dzieckiem – odparła Katie z godnością.

Wybacz mi, zapomniałam, że masz już cztery lata.

Ja nie chcę Julie! Chcę ciebie – usta Katie wydęły się w grymasie.

Śliczna minka, kochanie. Robisz to bardzo dobrze – pochwaliła Stephanie. – Poza tym będziesz mnie miała przez cały jutrzejszy dzień.

Cały dzień? – spytała Katie podejrzliwie.

Tak. Biorę wolne, w nagrodę za dzisiejszy sukces.

Dziś wieczorem też? – Katie wielkimi niebieskimi oczyma obserwowała swą ofiarę.

Nie, dziś wieczorem wychodzę.

Nie chcę, żebyś wychodziła.

Bardzo mi pochlebiasz, kochanie. No, jesteś już gotowa do kolacji?

Katie namyślała się przez chwilę, jak gdyby chciała rozpocząć strajk głodowy. Potem wspięła się na krzesełko.

Nie jestem głodna – oznajmiła.

Nie dziwię się, po ciastkach babci. – Stephanie nalała sobie herbaty i usiadła naprzeciwko Katie, która właśnie układała na talerzu idealnie prostą linię z zielonego groszku.

Znowu wychodzisz z Tonym? – spytała Katie.

Tak.

Sprzedawać marzenia?

Stephanie zaczęła niemal żałować, że nauczyła kiedyś dziewczynkę tego powiedzenia.

Nie, kochanie. Na kolację.

Nie lubię Tony'ego.

Przez moment zarys upartej szczęki Katie, zdecy­dowany wyraz jej oczu tak przypominały Jordana, że Stephanie doznała uczucia, jak gdyby zobaczyła ducha.

Kathleen Kendall, dręczy cię zły, zielony potwór! – powiedziała głośno.

Stephanie nie spotykała się z wieloma mężczyznami. Dla większości z nich ona sama okazywała się zbyt zajęta, a odpowiedzialność związana z Katie zbyt kłopotliwa, by chcieli interesować się nią dłużej. Tylko Tony był inny. Pojawiał się częściej i Katie reagowała zawsze tak samo, zdecydowanie w przykry sposób.

Stephanie wiedziała, że wina leży po jej stronie. Psuła Katie, zbyt długo była dla dziecka całym światem. Z pewnością dziewczynka pokocha Tony'ego, jak tylko staną się prawdziwą rodziną. Kiedy będzie miała ojca na co dzień, przyzwyczai się.

Potwór? – oczy Katie stały się jeszcze większe.

Stephanie pożałowała, że nie zawsze uważa na to, co mówi.

Nic takiego, córeczko. Myślałam po prostu na głos. Co chcesz robić jutro?

Katie ciągle jeszcze zastanawiała się nad odpowie­dzią, kiedy zapukała Julie.

Przepraszam za spóźnienie – rzekła wchodząc i zrzucając ociekającą wodą kurtkę.

Już jesteś? Od dawna pada?

Zaczęło przed chwilą. Za to leje jak z cebra.

Julie zmierzwiła włosy Katie i usiadła przy stole.

Posiedzę z nią, aż skończy jeść. Idź się szykować. Wspaniała randka wymaga specjalnych starań.

W rzeczywistości przygotowania nie zajęły wiele czasu. Stephanie nie miała olśniewających toalet. Większość ubrań w jej szafie była dobrana tak, by pasowały do granatowego żakietu – stroju, jaki obowiązywał w biurze. Włożyła zielonkawą sukienkę, zeszłoroczny prezent urodzinowy od matki. Ciągle jeszcze pasowała doskonale, podkreślała też zielonkawe plamki na jej piwnych tęczówkach i harmonizowała z kasztanowymi włosami. Wyszła z sypialni, zatrzymała się pośrodku salonu i zmagając się z zapięciem zegarka, wydawała Julie instrukcje:

Katie nie idzie jutro do przedszkola, może więc pobawić się nieco dłużej niż zwykle. Babcia dała trochę swoich ciasteczek...

Mam nadzieję, że to są czekoladowe chrupki – ucieszyła się Julie. – Ona je robi najlepiej na świecie. Zapomniałaś kolczyków.

Nie zdążę już – Stephanie sięgnęła do uszu.

Katie spojrzała znad klocków i poprosiła:

Ja ci przyniosę, dobrze?

Dobrze. Tylko pospiesz się.

Ale Katie już nie słyszała. Tanecznym krokiem weszła do pokoju matki i drobnymi paluszkami zaczęła przeszukiwać szkatułkę, podczas gdy Stephanie krzą­tała się w pośpiechu.

Dziewczynka w głębokim namyśle, z językiem wysuniętym na znak skupienia przeglądała kolczyki jeden po drugim. Potem wybrała jedną parę i zaniosła matce.

Te – powiedziała, kładąc jej na dłoni maleńkie klejnociki.

Stephanie spoglądała w zadumie na delikatne złote ozdoby. Katie ma dobry gust, stwierdziła z zadowole­niem. Wybrała jedną z nielicznych dobrych par, jakie Stephanie posiadała. Większość jej biżuterii pochodziła z przygodnych zakupów na straganach.

Nigdy ich przedtem nie nosiłaś – zauważyła Julie. – Są piękne.

Stephanie pogładziła koniuszkami palców misterny drobiazg. Nie pamiętała już, kiedy ostatni raz nosiła te kolczyki. Wiązało się z nimi wiele wspomnień – dostała je w prezencie od Jordana w któryś z tych rzadkich dni, kiedy mieli pieniądze.

Postanowiła, że nie będzie ich więcej chować w szufladzie. Były to najpiękniejsze ozdoby, jakie miała, i przyszedł już czas, by przestać rozpamiętywać to, co minęło.

Wspomnienia, dumała, obserwując Katie zajętą badaniem maleńkich przegródek szkatułki. Jestem zbyt młoda, by wspomnienia przesłoniły mi resztę życia.

Odezwał się dzwonek u drzwi, radośnie poszła więc powitać Tony'ego.




ROZDZIAŁ DRUGI


Tony precyzyjnie oddzielił ostatni kawałek mięsa od kości i nadział go z satysfakcją na widelec:

Kotlety są niezłe, choć wolę nowojorski medalion, bo nie ma kości. Mniej się marnuje.

Dlaczego więc nie zamówiłeś tego, co chciałeś? To pytanie Stephanie miała już na końcu języka, ale nie zadała go. I tak znała odpowiedź: schabowy był dziś w daniach firmowych, a medalion nowojorski nie. Rachunek Tony'ego zmniejszy się o dwa dolary.

Spojrzała przez wielkie okno, wychodzące na budynek basenu. Ich stolik znajdował się w bocznym pomieszczeniu, z dala od głównej sali. O tej porze panował tu jeszcze spokój i mieli prawie całą prze­strzeń dla siebie. Była pewna, że dziewczynce przy­padnie ten klub do gustu. Jak tylko się pobiorą, Stephanie będzie ją tu przyprowadzać. Katie mo­głaby tu przez cały rok korzystać z basenu, a kiedy nieco podrośnie, brałaby lekcje tenisa i golfa. Tak, znajdzie się miejsce dla jej córki w tym świecie.

Słyszałaś może jakieś plotki o tym, że zakłady McDonalda idą na sprzedaż? – spytał Tony.

Ani słowa – Stephanie pokręciła przecząco głową. – Czemu pytasz?

Rozmawiałem wczoraj z Jake’em McDonaldem, ale nic nie mogłem od niego wyciągnąć – Tony wyglądał na zmartwionego. – Bardzo bym chciał dostać takie zlecenie. Może twój ojciec wiedziałby coś na ten temat? Pracował, zdaje się, dla McDonalda.

Wiesz doskonale, że pracował, chciała odpowiedzieć urażona Stephanie. Wiesz także, że przeszedł na wcześniejszą emeryturę, kiedy spółka McDonald zbankrutowała, i że od tego czasu stale chodzi przygnębiony, a mama musi bardzo uważać z wy­datkami... Ale powstrzymała się znowu.

Tata nic o tym nie wspominał, może dlatego, że nie bardzo miałam dziś okazję dłużej z nim porozmawiać.

Mógł też nie wiedzieć. W końcu pracował tylko w produkcji, nie w głównym biurze.

Ale był kierownikiem – przypomniała Stephanie. – I Jake McDonald ciągle jeszcze dzwoni do niego.

Bardzo bym chciał dostać takie zlecenie – po­wtórzył Tony.

Nie chcę cię sprowadzać na ziemię, ale komu byś to wcisnął? Nie przychodzi mi do głowy nikt w okolicy, kto chciałby kupić budynek tak wielki, że można by w nim produkować samoloty. Jeśli Jake McDonald ma głowę na karku, pójdzie do firmy specjalizującej się w nieruchomościach przemysłowych.

Sugerujesz, że nie dałbym rady tego sprzedać? – najeżył się Tony.

Niezupełnie. Chodzi tylko o to, że twoje moż­liwości są ograniczone, a to nie jest chodliwy obiekt. Najprawdopodobniej będzie tak stał pusty przez najbliższych piętnaście lat, bez względu na to, kto zajmie się jego sprzedażą.

Ale, Stephanie, pomyśl tylko, jaki piękny dochód dawałaby przez lata właściwie zainwestowana prowizja za taką transakcję.

Masz rację. – Nie było sensu kłócić się z nim, więc zmieniła temat: – Oglądałam wczoraj dom Evansów.

Ten wspaniały pałacyk w Maple Hill?

Tak, ten z gontowym dachem i ośmiokątnym salonem. Proponują bardzo rozsądną cenę.

Masz w związku z nim jakieś plany?

Pełno – Stephanie wzięła głęboki oddech. – Myślę, że dla nas byłby znakomity.

Ta olbrzymia stodoła?

Przed chwilą nazwałeś go...

To było, zanim mnie zdenerwowałaś. Pomyśl tylko o kosztach konserwacji i utrzymania takiego wielkiego domu.

Tony, ja myślę o powierzchni. O przepięknym drugim piętrze, gdzie można by urządzić bawialnię dla Katie, o wysokich pokojach i misternej stolarce w całym domu.

Stephanie, chyba nie mówisz poważnie. Tam jest co najmniej pięć sypialni.

Prawdę powiedziawszy, sześć. Ale jedną chciała­bym przeznaczyć na garderobę, drugą na pralnię i suszarnię, żeby nie nosić prania po schodach tam i z powrotem...

Ma też wewnętrzne schody, prawda?

Dębowe – podkreśliła Stephanie rzeczowo.

Tony pokręcił głową:

Taki dom wykończyłby nas kosztami utrzymania. Chyba żeby urządzić kilka mieszkań na pierwszym piętrze i przynajmniej jedno na drugim...

W ten sposób bylibyśmy jeszcze bardziej ściśnięci niż u mnie.

Ale tylko w ten sposób moglibyśmy sobie pozwolić na to, żeby tam zamieszkać.

Westchnęła przygnębiona. W głębi duszy wiedziała, że Tony ma rację. Trzeba było brać pod uwagę nie tylko cenę kupna. Dom Evansów miał prawie sto lat. W czasie, kiedy był budowany, nikt nie myślał o cenach opału. Mieszkanie w nim byłoby już teraz niezwykle kosztowne, nie mówiąc o przyszłości.

A może sami zbudowalibyśmy dom? – zapropo­nowała.

To wykluczone – Tony kręcił głową sceptycznie. – Zbyt wielu widziałem ludzi płacących w rezultacie dwa razy tyle, ile miała początkowo kosztować budowa. Stephanie, nie potrafisz ograniczać wydatków.

Powiedział to z uśmiechem, ale słowa dotknęły ją. Miała ochotę odburknąć, że przez ostatnie cztery lata ograniczała wydatki, ale powstrzymała się.

Skoro już mówimy o interesach – dodał Tony – dziś po południu wpadła do biura Beth Anderson. Zgłosiła swój dom do sprzedaży i zostawiła klucze. Chciałbym, żebyś go jutro zobaczyła.

Ale ja biorę jutro wolne. – Uświadomiła sobie, że nazwisko z czymś jej się kojarzyło. – Chyba znam Andersonów, prawda? Mają willę w West Elm?

Masz rację. To sympatyczny dom – salon, kominki, spora kuchnia, gabinet w piwnicy, świetne położenie. Obejrzyj go dobrze i powiedz, co myślisz.

Ulżyło jej. Najpewniej Tony szukał równie intensyw­nie jak ona. Willa Andersonów mogłaby okazać się w sam raz dla nich trojga. Rozmarzyła się: Katie miałaby nareszcie dużo miejsca, a Stephanie nie musia­łaby cały czas lawirować pośród jej zabawek w salonie.

Wpadnę tam jutro – zdecydowała.

Dobrze. Ona będzie oczywiście w pracy – wyciąg­nął z kieszeni klucze.

Dlaczego Andersonowie się wyprzedają? – spytała z zainteresowaniem, wsuwając klucze do torebki.

Są w finansowym dołku – wzruszył ramionami. – Jak wszyscy. A propos...

Stephanie sięgnęła skwapliwie po złożony pasek papieru, który podał jej Tony.

Dziękuję. Nie sądziłam, że zostaniesz w biurze do późna, aby to wszystko policzyć.

Pomyślałem, że byłoby ci przyjemnie dostać go już dziś.

Stephanie rzuciła okiem na cyfry.

Tony – rzekła wreszcie, siląc się na spokój – spodziewałam się znacznie więcej. Co się stało? Jest tutaj o tysiąc dolarów mniej.

Wiem. Włożyłem je dla ciebie na konto sys­tematycznego oszczędzania.

Co zrobiłeś? – była wstrząśnięta. – Tony, ja potrzebuję tych pieniędzy teraz!

Ale w przyszłym roku możesz ich potrzebować bardziej. Okazje takie jak z panią Bruce nie trafiają się co miesiąc, ani nawet co rok. Musisz zacząć gromadzić rezerwę.

Najpierw muszę mieć z czego. Tony, już dawno zaplanowałam, jak wydać ten tysiąc.

Wydać na rzeczy niezbędne czy na głupstwa? – potrząsnął głową z powątpiewaniem. – Stephanie, musisz zrozumieć, że nikt nie zatroszczy się o twoją przyszłość za ciebie. Musisz to zrobić sama.

Ale ja chcę żyć także teraz, buntowała się wewnęt­rznie. Chcę mieć nową sukienkę, chcę kupić Katie upragnioną lalkę, chcę też przynajmniej raz na tydzień zjeść obiad w restauracji zamiast pędzić do domu na sandwicza. I jeszcze wydać odrobinę pieniędzy na coś przyjemnego – może na krótką wycieczkę wiosną. Czy naprawdę żądam tak wiele?

Westchnęła jednak tylko zrezygnowana. Tony prowadził interesy o wiele dłużej i wiedział, jak łatwo tysiąc dolarów potrafi przelecieć przez palce. Ale cóż w tym złego, sprzeciwiała się w duchu, że chcę czasem zjeść kraby zamiast dorsza? Oczywiście, nie co dzień – nie, ale raz na jakiś czas, kiedy mam ochotę na coś specjalnego!

Kiedyś marzyła o życiu, w którym krabów mogłoby być tyle, ile dusza zapragnie. Ojciec pracował w za­kładach McDonalda i chociaż zawsze dobrze zarabiał, nigdy nie starczało na fantastyczne ubrania, podróże i luksusy, do których tęskniła Stephanie. Tak więc, gdy zaczęła planować własną przyszłość, wybrała coś, co zapewniało naprawdę duże pieniądze – zawód eksperta sporządzającego dla towarzystw ubezpiecze­niowych tabele statystyczne spodziewanej długości życia ich klientów. Była już w połowie drogi do celu, kiedy spotkała Jordana i wszystko poza nim stało się nieważne.

Szybki ślub w uczelnianej kaplicy, zabawa w urzą­dzanie pierwszego wspólnego mieszkania, gdzie fan­tazją i własną ciężką pracą trzeba było nadrabiać brak pieniędzy, szczęście pierwszej namiętnej mi­łości...

A potem życie rozpadło się na kawałki. Jej marzenia o karierze runęły w przepaść razem ze studiami i małżeństwem. Czekał ją los porzuconej żony, samotnie wychowującej dziecko.

Może matka miała jednak rację, zastanawiała się. Może Jordan powinien zapłacić za to, co uczynił?

Kelnerka najwidoczniej nie ma zamiaru podać mi drugiej kawy – zrzędził Tony. – W takim razie możemy już iść.

Oto siedzę tutaj z moim narzeczonym, uświadomiła sobie Stephanie, a po raz setny dzisiaj myślę o byłym mężu. Co, na miłość boską, dzieje się ze mną?

Nie dawałbym tak dużego napiwku – Tony odliczył drobnymi okrągłego dolara – gdyby nie spodziewano się tyle ode mnie. A może ty zrobisz kawę w domu?

Oczywiście – Stephanie odłożyła serwetę i wstała.

Sąsiednia sala była prawie pusta. Tony objął ją, a ona rozglądała się z uśmiechem. Właśnie w przeciw­ległym rogu trzej mężczyźni wstawali od stołu. Jeden z nich przekomarzał się z kelnerką. Stephanie pamiętała go, był to przewodniczący miejscowej Izby Handlu. Ostatni raz widziała go kilka miesięcy temu, kiedy wraz z żoną podpisywał dokumenty domu, który im sprzedała. Posłała mu szeroki uśmiech. Mężczyzna obok ucieszył się na jej widok:

O, to nasza mała Stephanie! Nie widziałem cię wieki, moja droga.

Witam pana, panie McDonald – podała mu rękę. Lubiła tego człowieka, który był przyjacielem jej ojca. Wprawdzie dość gburowaty, do niej jednak zawsze odnosił się przyjaźnie.

Tony stał spięty u jej boku. Czuła niemal fizycznie, jakiej gimnastyce poddawał swój umysł: jeżeli przewod­niczący Izby i właściciel największego nieczynnego zakładu w mieście zapraszają nieznajomego na przy­jacielską kolację, to kim jest nieznajomy?

Stephanie utkwiła wzrok w karku mężczyzny, tam gdzie biały kołnierzyk koszuli stykał się z ciemnymi włosami okalającymi doskonale kształtną głowę.

Serce jej biło tak mocno, że zdawało się kołysać salą. To niemożliwe, myślała gorączkowo. To tylko chora wyobraźnia. Wyczarowałaś go z nicości!

Odwrócił głowę... i wszystko zaczęło toczyć się jakby w zwolnionym tempie. Światła na sali przygasły. Gdzieś w oddali ktoś coś mówił. Głos brzmiał głucho i bezcieleśnie, a każda sylaba ciągnęła się godzinami. Realny był tylko błękit oczu Jordana.

Nie wiedziała, jak długo tak stali naprzeciw siebie. Nie mogło to jednak trwać dłużej niż ułamek sekundy, ponieważ nikt nie spostrzegł, co się z nią działo. W końcu Jordan opuścił wzrok i podał rękę Tony'emu.

Oto dziewczyna, z którą powinieneś porozmawiać, Jordanie – powiedział przewodniczący Izby. – To ona sprzedała nam dom i Martha jest zachwycona. Znajdzie, czego ci potrzeba. Stephanie, to jest Jordan Kendall. Właśnie kupił fabrykę McDonalda i teraz rozgląda się za czymś do mieszkania. Jordanie, Stephanie Kendall... – przerwał raptownie. – To bardzo zabawne, że nosicie to samo nazwisko.

Obawiam się, że to wcale nie jest zabawne – Stephanie zmusiła się do uśmiechu. – My... się znamy.

Zimny wzrok Jordana spoczął na niej znowu.

Zdaje mi się, że wyraziłaś w sądzie chęć powrotu do panieńskiego nazwiska natychmiast po orzeczeniu rozwodu?

Przewodniczący Izby zakrztusił się i Jake McDonald musiał mu pomóc uderzeniem w plecy.

Okazało się to niewygodne – odparła chłodno Stephanie. – W końcu wolałam zatrzymać twoje nazwisko. Mamy u nas kilku dobrych agentów handlu nieruchomościami. Na pewno znajdziesz kogoś, kto zechce dla ciebie pracować. Dobranoc. – Odwróciła się i szła przez salę sztywno wypro­stowana, jakby spodziewała się, że dosięgnie ją cios noża.

Jordan wyglądał, jakby rzeczywiście mógł zamor­dować, myślała drżąc z przeżytej emocji.

Czekała już ubrana przy wyjściu, z rękami wciś­niętymi w kieszenie płaszcza, kiedy Tony wyszedł z sali.

Mój Boże, Stephanie – wysapał. – Wyglądasz, jak gdybyś zobaczyła ducha.

Bo zobaczyłam. Wielkiego, z krwi i kości, wściekłego ducha. Dlaczego był wściekły?, próbowała zebrać rozproszone myśli. Minęło kilka lat i w dodatku to Jordan ją opuścił, a nie ona jego...

Przecież nie jesteś już jego żoną. On chce tylko ubić z tobą interes.

Skąd ci przyszedł ten pomysł do głowy?

Kiedy odeszłaś, powiedział McDonaldowi, że chyba zadzwoni do ciebie. – Pomógł jej usiąść na przednim siedzeniu i zatrzasnął drzwi.

Starał się tylko być uprzejmy – Stephanie ciągle jeszcze nie mogła przyjść do siebie. – Nie zwróciłby się do mnie, nawet gdyby chciał kupić budę dla psa!

Nie mogę uwierzyć, że go spławiłaś. Odmówić człowiekowi, który ma dość forsy, żeby kupić fabrykę McDonalda! Czy wiesz, ile w dzisiejszych czasach kosztują wille dla grubych ryb? I jak niewielu ludzi może sobie na nie pozwolić?

Nie wyciągaj pochopnych wniosków. Można kupić fabrykę nie mając żywej gotówki, a nawet za pożyczone pieniądze. Poza tym, kto powiedział, że on potrzebuje willi dla grubych ryb? Może wcale nie jest grubą rybą...

Nigdy nie widziałem jeszcze zwykłego, szarego człowieka w takim garniturze.

A może on wcale nie chce dużego domu? W końcu jest przecież sam...

Skąd wiesz?

Nie wiem... – Stephanie przerwała raptownie swoją tyradę. Jak to, Jordan żonaty, Jordan z rodziną?

Gdybyśmy znaleźli dom – Tony wzruszył ramio­nami – który nam się podoba, już byśmy byli po ślubie. Co więc miałoby jego powstrzymywać?

Jordanowi małżeństwo nie odpowiadało. Zbyt go krępowało. Chciał decydować o wszystkim.

Wiedziała, że mówi to z goryczą. Właśnie upór Jordana, żeby decydować samemu, nie brać pod uwagę jej pragnień, stał się przyczyną klęski ich związku.

Nie przejmuj się tak, Stephanie. No dobrze, byłaś jego żoną. To jest niewielkie miasto, więc będziesz musiała go widywać od czasu do czasu. Lepiej, jeżeli przejdziesz nad tym do porządku.

Nie mogła nie przyznać mu racji. Miasteczko było zbyt małe, żeby udało jej się nie spotykać Jordana, nawet jeśli on także próbowałby trzymać się z daleka. Kupując fabrykę, automatycznie stawał się członkiem miejskiej elity. Jej zawód sprawiał, że będą się poruszać w podobnych kręgach to­warzyskich.

Kiedy Tony podjeżdżał pod jej dom, wyciągnęła klucze z torebki.

Ciągle masz ochotę na kawę? – spytała marząc, żeby odmówił. Potrzebowała trochę czasu, żeby ochłonąć. Samo spotkanie po latach wystarczająco nią wstrząsnęło, a myśl, że będzie zmuszona nauczyć się mieszkać w jednym mieście z Jordanem Kendallem, była jeszcze trudniejsza do zniesienia.

Oczywiście – Tony wyglądał na zaskoczonego pytaniem.

Deszcz lunął znowu i tych kilka kroków od samochodu wystarczyło, żeby płaszcz Stephanie przemókł na wylot. Drzwi otworzyła Julie.

Usłyszałam samochód, więc nastawiłam kawę – powiedziała, zbierając się do wyjścia.

Jesteś aniołem – pochwaliła ją Stephanie.

Stanęła w drzwiach obserwując, czy Julie bez­piecznie dotarła do domu. Kiedy gasiła światło przy furtce, Tony już wracał do salonu ze swoją kawą.

Tobie też zrobić? – dopiero teraz pomyślał o niej.

Nie, dziękuję – oparła głowę na poduszce kanapy.

Ciągle jesteś blada – zauważył. – Daj spokój, Stephanie, świat się jeszcze nie kończy. Przecież nic się nie zmieniło.

Jednak zmieniło się wszystko. Stephanie przypom­niała sobie dzisiejsze słowa matki: kiedy Jordan zobaczy Katie, nie będzie umiał odwrócić się od niej.

Kochanie – Tony objął ją i niezgrabnie pocałował. – Wszystko będzie dobrze.

Z sąsiedniego pokoju dobiegł ich hałas.

Co to było? – zaniepokoił się Tony.

Pewnie Katie – Stephanie nie poruszyła się, otworzyła jedynie oczy.

Po chwili w drzwiach pojawiła się dziewczynka. Z potarganymi włosami, z kciukiem w buzi, ciągnęła po podłodze za nogę szmacianą lalkę. Miała na sobie ulubioną piżamę, jasnożółtą w kaczuszki. Stephanie dopiero teraz zauważyła, jak bardzo piżama była znoszona i powyciągana.

Nie mogę zasnąć – oznajmiła Katie. Jej wszystkowidzące oczy strzeliły błyskiem gniewu, kiedy zobaczyła dłoń Tony'ego na ramieniu matki. Przeszła przez pokój i wdrapała się jej na kolana.

O co chodzi? – spytała Stephanie.

Zły, zielony potwór będzie mnie dręczył.

To coś nowego – zdziwił się Tony.

Katie, jaki zły, zielony potwór?

Sama mówiłaś – nie ustępowała Katie, a z jej oczu wyzierał ten sam chłód, co z oczu Jordana.

Stephanie przebiegła pamięcią dzisiejsze rozmowy i znalazła potwora. Myślała wówczas o tym, jak Katie jest zazdrosna o Tony'ego. Rzeczywiście wy­mknęło jej się takie wyrażenie.

Myliłam się, Katie, nie ma w ogóle żadnego potwora, więc możesz zasnąć zupełnie bezpiecznie.

Katie długo zastanawiała się, po czym spytała:

Czy mogę dziś spać z tobą?

Rany boskie! – wymamrotał Tony pod nosem.

Nie, kochanie. Ale możesz zostawić drzwi otwarte i zapalić lampkę.

Zaprowadzę cię do łóżka – zaofiarował się Tony.

Nie chcę ciebie. Chcę mamy – spojrzenie Katie nie wróżyło nic dobrego.

Mama jest zmęczona – Tony nie dawał za wygraną.

No to idź do domu – odparowała Katie z żelazną logiką.

Prawdę powiedziawszy... – wtrąciła Stephanie.

Widzę, że dwóm kobietom naraz nie dam rady – poddał się z wymuszonym uśmiechem. – Do jutra, Stephanie.

Nie lubi mnie, prawda? – stwierdził Tony, kiedy odprowadzała go do drzwi.

Bzdura. Nie jest po prostu przyzwyczajona dzielić się mną z kimkolwiek. Wyrośnie z tego.

Kiedy? Jak zda maturę?

Stephanie nie znalazła odpowiedzi. Stała patrząc, aż samochód Tony'ego znikł w strugach deszczu. Potem zamknęła drzwi, wyłączyła wszystkie światła i usiadła w spokojnym, ciemnym salonie.

Tak więc Jordan przybył do jej miasta. Ze wszystkich miejscowości w kraju wybrał właśnie tę. I najwyraźniej zamierzał tu pozostać.

Przez te pięć lat niewiele się zmienił. Lepiej się teraz ubierał – nie tylko Tony zauważył mistrzowską robotę krawca. Był też nieco krócej ostrzyżony. Ale mimo większej dbałości o wygląd był to ciągle ten sam Jordan, którego pamiętała.

Nigdy nie był zbyt wylewny, ale dziś miała wrażenie, że trafiła na mur. Podobnie czuła się w ostatnich dniach małżeństwa. Co się z tobą stało, chciała krzyczeć. Co sprawiło, że jesteś taki zimny, szorstki i nieprzystępny?

Podniosła ją nieco na duchu świadomość, że Jordan okazał się równie zaskoczony i wstrząśnięty jak ona. Z pewnością zapomniał, skąd pochodziła. Nigdy nawet nie odwiedził jej rodzinnych stron. Teraz, po pięciu latach, stanęli raptem naprzeciw siebie, przerażeni i niezdolni uniknąć tego spotkania.

W każdym razie wyglądało na to, że Jordanowi udało się osiągnąć coś w życiu. Cieszyła się, ale też chciała wiedzieć, czy sukces był dla niego wart ceny, jaką zapłacili – zniszczenia małżeństwa.

Wróciła wspomnieniami do ciasnej sypialenki w ich mieszkaniu. Znowu zmagała się z zimną desperacją Jordana i znowu próbowała wyjaśnić mu, jak to bezskutecznie czyniła wtedy, dlaczego nie mogła rzucić studiów, żeby pojechać z nim do jakiejś zapadłej dziury, gdzie taki sam jak on marzyciel gwarantował mu pracę. Nie gwarantował jednak, że pensja wystarczy dla obojga, że praca jest pewna i że stwarza widoki na przyszłość. Musieliby zawiesić swój los na wątłej nitce szczęśliwego trafu. Jordan nie spróbował nawet zrozumieć Stephanie, która nade wszystko ceniła poczucie bezpieczeństwa i dlatego nie umiała podjąć tak wielkiego ryzyka.

Tamta rozmowa przechodziła stopniowo w oskar­żenia, awantury, płacze, by ostatecznie zakończyć się martwą ciszą, kiedy Jordan pakował swoje rzeczy.

Nie było ich wiele. Jordan nie przywiązywał wagi do materialnej strony życia i większość tego, co mieli w mieszkaniu, należała do Stephanie.

To zabawne, rozmyślała dalej. Wówczas nie zau­ważyła nawet, że przez te kilka miesięcy małżeństwa nie przyniósł do domu nic większego. Trochę ubrań, jakieś błyskotki – musnęła dłonią misterne kolczyki – ale niczego znaczniejszych rozmiarów. Jak gdyby wiedział, że nie pozostanie długo...

Po jego odejściu płakała bezprzytomnie. Kiedy jednak po dwóch tygodniach ciągle nie było od niego żadnej wiadomości, zebrała się na odwagę i złożyła pozew o rozwód.

Nigdy więcej z nim nie rozmawiała, aż do dziś. Chłodne grzeczności, które wymienili ze sobą w klubie, staną się epitafium ich małżeństwa. Następnym razem, kiedy się spotkają, będzie jej łatwiej, pocieszyła się. Może nawet wcale nie zaboli, może nie pozostanie nic oprócz mglistego wspomnienia kilku spędzonych razem miesięcy.

A Katie? Zapomniała o niej przez chwilę. Prędzej czy później ktoś usłużny powie mu przecież.

Niech cię diabli wezmą, Jordanie Kendall! – po­wiedziała dobitnie, spoglądając na ulewę za oknem. Odgłosy grzmotów zdawały się wtórować jej wewnęt­rznemu wzburzeniu. – Dlaczego musiałeś wrócić po tylu latach i znowu zniszczyć mój spokój?





ROZDZIAŁ TRZECI


Stephanie obudziła się. Słowa koślawej dziecinnej pioseneczki dochodziły ją zza łóżka. Katie dostrzegła otwarte oczy matki i popędziła ją przywitać.

Dzień dobry, mamusiu!

Katie, błagam cię, to jest mój wolny dzień! – jęknęła i przykryła głowę poduszką.

Chodźmy do baru, dobrze? Jestem głodna.

Zrezygnowana, wygramoliła się z łóżka. Zauważyła, że pościel była zmięta. Musiała mieć jeszcze bardziej niespokojną noc, niż sądziła. Budziła się kilkakrotnie i leżała w ciemnościach, dręczona przez nieokreślone strachy, które zagroziły jej spokojnemu życiu.

Teraz jednak, w dziennym świetle, nie wyglądało to tak przerażająco. Nawet gdy Jordan dowie się o Katie, co kiedyś musi nastąpić, nic takiego się nie stanie. W końcu Stephanie o nic nie będzie go prosić. A jeśli chodzi o przypuszczenie matki, że żaden ojciec nie mógłby się odwrócić od tak miłego dziecka, jak Katie – cóż, Anne Daniels zawsze była romantyczką. Jordan nigdy nie okazywał zainteresowania dziećmi i Katie nie zdoła stopić tej dwumetrowej bryły lodu, choćby była najbardziej czarująca.

Stała pod prysznicem, ile tylko mogła wytrzymać, pozwalając zmywać troski gorącym igiełkom wody. W tym czasie Katie zdążyła się ubrać i kręciła się teraz, czekając, aż ktoś zawiąże jej sznurowadła, podopina guziki i suwaki.

Jestem głodna – powtarzała uporczywie.

Stephanie piła kawę, a Katie czekała z niecierp­liwością na swoje jajka na bekonie, kiedy do baru wkroczyła grupka mężczyzn. Katie spojrzała za­chwycona, zeskoczyła z krzesła i popędziła do dzia­dka.

Karl Daniels przyniósł ją z powrotem do stolika.

Co za niespodzianka – witał się radośnie. – Mogę się przysiąść?

Oczywiście. Ale nie obrazimy się, jeśli zostaniesz ze znajomymi.

Prawdę powiedziawszy – szepnął konspiracyjnie – zaczynam się martwić, że widywanie się z nimi co rano zrujnuje moją reputację. Poza tym od dawna już nie siedziałem przy stoliku z dwiema damami.

W tym momencie kelnerka podeszła z tacą i Katie rzuciła się na swoją porcję, jak gdyby nie jadła od tygodnia. Stephanie smarując bułkę spytała:

Przychodzisz tutaj z nimi na kawę codziennie?

Prawie. Ciągłe siedzenie w domu męczy mnie. I, prawdę powiedziawszy, męczy matkę.

Jak się czujesz na emeryturze? – w jej głosie brzmiała nuta współczucia.

Nie miałem wyboru. Ale nudzę się, Stephanie – dobry humor opuścił go wyraźnie. – Cholernie się nudzę. Straciłam ochotę na cokolwiek. Porobiłem już wszystkie drobne reperacje domowe, które miały mi starczyć do przyszłego roku, a grabienie liści zabrało tylko jedno popołudnie. Nigdy nie nauczyłem się zbierać znaczków czy czegoś w tym rodzaju i...

Brakuje ci ludzi z pracy – dokończyła Stephanie.

O to właśnie chodzi – przyznał. – Kiedy się kierowało przez lata całym zespołem, z wielkim trudem przychodzi zajmować się później tylko sobą.

Rozmawiałeś ostatnio z Jake’em McDonaldem?

Nie. Czemu pytasz?

Sprzedał zakłady.

Naprawdę? Co nowi właściciele mają zamiar z nimi zrobić? – błysk zainteresowania w jego oczach uświadomił jej, że ojciec ma nadzieję.

Nie wiem. Dopiero wczoraj dowiedziałam się, że zostały sprzedane. – Odstawiła filiżankę i wypaliła z determinacją: – Kupił je Jordan.

Jordan? – Karl zacisnął szczęki. – Co on robi w naszym mieście, ten suk...

Tato, proszę cię – uspokajała go, spoglądając jednocześnie na Katie. Na szczęście dziewczynka bardziej interesowała się pomarańczowym dżemem na grzance niż rozmową. – Był w końcu moim mężem.

Ładny mi mąż! – Karl denerwował się coraz bardziej. – Porzucił cię, zostawił na lodzie z dzieckiem, bez grosza pomocy...

Tato – Stephanie żałowała teraz, że poruszyła ten temat. – Po pierwsze, Jordan nie miał grosza, który mógłby mi dać. Po drugie, gdyby nawet miał, nie przyjęłabym.

To skąd się wzięły pieniądze na fabrykę?

Nie wiem. Najpewniej działa w czyimś imieniu – położyła dłoń na ramieniu ojca. – Tato, proszę cię, obiecaj, że nie zrobisz nic szalonego. Poinformowałam cię dlatego, że i tak dowiedziałbyś się o wszystkim.

Dlaczego tutaj? – gorączkował się Karl. – Dla­czego tu właśnie musiał przyjechać?

Nie wiem. Ale to ja muszę dać sobie z tym radę. Proszę cię, nie wtrącaj się.

Jak chcesz – ojciec był już nieco spokojniejszy. – Ale jeśli on coś knuje...

Nie knuje, wierz mi. Był równie wstrząśnięty jak ja. Wyraźnie nie spodziewał się zobaczyć mnie tutaj.

Widziałaś się z nim?

Był wczoraj na kolacji z Jake’em McDonaldem.

I miał czelność rozmawiać z tobą? – mięsień jego szczęki drgał gniewnie.

A co mógł zrobić? Mieliśmy urządzić wielką scenę pośrodku klubu? – dopiero teraz Stephanie dostrzegła śmieszność tamtej sytuacji.

Pójdę uprzedzić matkę – ojciec nie wydawał się przekonany. – A propos, mówiła mi, że wczoraj posprzeczałyście się.

To nie była sprzeczka, tato.

Wszystko jedno, jej i tak jest przykro, że wyga­dywała na Tony'ego.

Ma prawo mówić, co myśli – obruszyła się. – Ma swoje zdanie o Tonym, a ja mam swoje.

Tony bardzo dużo osiągnął od czasu, jak tu przyjechał. Jest w nim jednak coś, co mnie drażni, podobnie jak matkę. Tak czy inaczej, można na nim polegać, a to wiele znaczy.

Rzeczywiście – przytaknęła, wspominając przy tym, jak nieobliczalny był Jordan. Podeszła kelnerka i Stephanie spojrzała na zegarek. – Boże, jak późno – stwierdziła. – Katie, musimy obejrzeć teraz dom.

Willa Andersonów, usadowiona u podnóża pa­górka, była jota w jotę tak ładna, jak ją pamiętała. Cedrowy gont nabrał z czasem równej, srebrzystej barwy. Stephanie nigdy jeszcze nie była w środku. Otwierając drzwi musiała powściągać nie tylko cie­kawość Katie, ale i swoją. Nie pozwól zbytnio ponieść się marzeniom, powtarzała sobie. Tony odrzucał każdy dom, który jej się podobał. Ale o tym zdawał się mówić z uznaniem, więc jeśli potwierdzi się jej pierwsze wrażenie...

Wędrowały z pokoju do pokoju, wchłaniając atmosferę domu. Beth Anderson poustawiała tu i tam świeże kwiaty, a perfumowane świece rozsnuwały w powietrzu orzeźwiający zapach. Wszędzie panował nienaganny porządek. Stephanie zachwyciła się kuchnią – dębowymi szafkami i błyszczącymi kafelkami. Jej uwagę zwrócił też duży, odseparowany od reszty pokój, w sam raz do zabawy dla Katie. Dwie sypialnie ze skośnymi sufitami miały okna wychodzące na trzy strony, olbrzymie szafy i łazienki.

Stephanie rozejrzała się po mniejszej sypialni, po eleganckich tapetach w różowe kwiatki, i zwróciła się do Katie, która stała przy niej niezwykle spokojna:

Chciałabyś, żeby to była twoja sypialnia?

Katie zlustrowała pomieszczenie i potrząsnęła przecząco głową.

Ale to bardzo ładny pokój.

Wolę mój – odparła dziewczynka stanowczo.

Stephanie nie upierała się. Będzie wystarczająco dużo czasu, żeby przekonać małą. Pokój był przynaj­mniej dwa razy większy od tego, który zajmowała teraz. Szybko polubi swoje nowe miejsce.

Wolę nasz dom.

Stephanie westchnęła, lecz nie próbowała przeko­nywać małej. Ich maleńki domek był dotychczas jedynym mieszkaniem Katie, więc przeprowadzka oznaczałaby dla niej olbrzymią zmianę. Było zro­zumiałe, że się buntowała. Stephanie miała przy tym nadzieję, że dziewczynka przyzwyczai się szybko, kiedy zobaczy swoje mebelki w nowym pokoju.

Stephanie nabierała pewności, że dom Andersonów byłby niemal bez zarzutu. Miał wystarczająco dużo miejsca dla całej trójki, a nawet i czwórki, gdyby zdecydowali się powiększyć rodzinę. Będzie musiała porozmawiać z Tonym w poniedziałek, jak tylko przyjdzie do biura. Nie, zdecydowała po namyśle, zadzwoni do niego zaraz po powrocie.

Odrobinę współczuła Andersonom. Muszą być nieźle przyciśnięci finansowo – myślała w drodze do domu. – Sprzedaż tak wspaniałego domu na pewno była ostatnią deską ratunku.

Zatrzymała samochód i wysiadła, żeby usunąć rowerek Katie z podjazdu.

Kathleen – beształa ją, wstawiając samochód do garażu – to nie jest właściwe miejsce dla twoich zabawek.

Przepraszam, mamusiu.

Nie rób tego więcej – zmieniła ton na łagodniejszy. – Będę teraz grabić liście i przycinać krzewy na zimę.

Mogę ci pomagać?

Pomoc w wykonaniu Katie pozostawiała zawsze wiele do życzenia, ale Stephanie zgodziła się, wiedząc, jak ważne jest, żeby dziecko czuło się potrzebne.

Możesz zacząć od poszukania twojej łopatki i grabek. Zostawiłaś je, zdaje się, tydzień temu.

Stos liści rósł systematycznie od godziny, kiedy ulicą nadjechał srebrzysty samochód. Najnowszy model lincolna z obcą rejestracją przyhamował ostro i stanął na podjeździe. Nietrudno było się domyślić, że za kierownicą siedział Jordan.

Stephanie zamarła. W pierwszym odruchu chciała zawołać Katie i powiedzieć jej, żeby się schowała. Uświadomiła sobie jednak, że uzyskałaby odwrotny efekt, opuściła więc grabie i czekała. Nie wiedziała, czego chce Jordan, ale postanowiła pozbyć się go.

Przyglądał się domkowi, marszcząc ironicznie czarne brwi. Kiedy podszedł bliżej, jego spojrzenie skierowało się na nią.

Nie jest to miejsce, w którym spodziewałem się ciebie zobaczyć. Ty przecież chciałaś, zdaje się, mieć luksusowy apartament, najlepiej w Nowym Jorku.

Ludzie się zmieniają – odpowiedziała chłodno, z namysłem.

Właśnie widzę, że się zmieniają – zgodził się spokojnie. – Byłaś uniwersyteckim geniuszem mate­matycznym, a teraz handlujesz nieruchomościami na prowincji. Stephanie, co się stało?

Moje plany zostały... przerwane.

Tak? – wydawał się lekko zdziwiony. – Prze­konywałaś mnie kiedyś, że nic nie jest w stanie ci przeszkodzić. Handel nieruchomościami... – za­stanawiał się. – To nie najlepsze zajęcie dla kobiety, która nader ceni finansowe bezpieczeństwo.

Stephanie zaczerwieniła się i zacisnęła zęby, żeby nie odpowiedzieć na zaczepkę.

Dawało lepsze możliwości niż praca sekretarki – odrzekła siląc się na spokój. – W tym mieście nawet z dyplomem nie ma się wielkiego wyboru.

Ale ty nie zrobiłaś dyplomu. Rzuciłaś studia.

Starannie przygotowałeś swoje lekcje, pomyślała.

Szpiegowałeś mnie. Co wiesz jeszcze?

Jake McDonald chętnie opowiedział mi co nieco – dodał Jordan w zamyśleniu. – Dziwię się tylko jednemu. Tyle zawsze mówiłaś, jak ważny jest dla ciebie ten dyplom, a jednak zrezygnowałaś. Dlaczego?

Nie muszę ci się tłumaczyć.

Chyba nie – stwierdził łagodnie. – Wszystko skończyło się dawno temu. A jednak wczoraj nosiłaś kolczyki ode mnie.

Naprawdę? – miała już dość udawania, mimo to brnęła dalej. – Zapomniałam, skąd je mam. Czemu zawdzięczam twoją wizytę?

Nie słuchałaś wczoraj? – zdziwił się. – Stephanie, chcę kupić dom. Przewodniczący Izby Handlowej twierdzi, że jesteś najlepsza w mieście.

Słuchaj, nikt nie obraziłby się, gdybyś zignorował jego radę. Nie musisz...

Nie chcesz sprzedać mi domu?

Nie. Nie wiem, dlaczego chcesz właśnie mnie... – urwała, starając się powstrzymać rumieniec zażeno­wania, który mógł ją zdradzić.

Chcę ciebie... – przerwał rozmyślnie, przebiegając oczami jej postać w dżinsach i swetrze, do którego przylgnęło kilka suchych liści. Stephanie zadrżała pod jego uważnym wzrokiem, jak gdyby to było fizyczne dotknięcie. – Chcę ciebie, ponieważ interesuje mnie tylko to, co najlepsze. A taką opinię ma firma Tony'ego Malone. I chcę ciebie, ponieważ wolałbym, żebyś pracowała dla mnie niż przeciwko mnie. Nie jestem głupcem, Stephanie.

Cóż, tym razem masz pecha – Stephanie schyliła się po grabie i zaczęła zgarniać liście do worka.

Wyjął worek z jej rąk i trzymał tak, żeby łatwiej było napełniać.

Co byś powiedziała na to, że rozmawiałem dziś rano z twoim szefem i że był zachwycony pomysłem, abyś swój czas poświęciła wyłącznie mnie?

Stephanie skończyła z pierwszym workiem i sięgnęła po następny. Oddychała szybko i z przykrością uświadamiała sobie, że to nie fizyczny wysiłek ją tak wyczerpał.

Powiedziałabym, że mój narzeczony – starannie podkreśliła słowo – ufa ci znacznie bardziej niż ja.

Co to ma wspólnego z zaufaniem? – zdziwił się.

Porozmawiam z Tonym. Jestem pewna, że zro­zumie, dlaczego wolałabym nie robić z tobą interesów.

Zaskoczę cię. Widzisz, Stephanie, to nie chodzi tylko o dom dla mnie. Zamierzam sprowadzić tutaj sztab złożony z dwudziestu-trzydziestu ludzi, jak tylko będziemy gotowi do otwarcia fabryki. Większość z nich również zechce kupić domy. Jeśli więc będę zadowolony z twojej pracy, oczywiście polecę im ciebie.

Powiedziałeś o tym Tony'emu? – wyszeptała zaniepokojona.

Jasne. Wydawał się być zachwycony taką moż­liwością. Daj spokój, Stephanie, o co ci chodzi? Chyba nie myślisz, że chcę cię uwieść? Jeśli tak, to masz wygórowane mniemanie o sobie. Oczywiście, ciągle jesteś ładna, ale przecież można ci się oprzeć.

To była zamierzona zniewaga i Stephanie z całej siły przygryzła wargi, żeby nie wybuchnąć. Worek trzasnął pod paznokciami. Sięgnęła po grabie, a kiedy zwróciła się ponownie do Jordana, potrafiła już panować nad głosem:

Wynoś się stąd. Zniknij. Nie jesteś już moim mężem, nie muszę więc znosić takiego traktowania.

Nie słuchał wcale. Utkwił wzrok za jej plecami. Kiedy się odwróciła, żeby zobaczyć, o co chodzi, ogarnął ją paniczny strach.

Zza domu wychodziła właśnie Katie. Ciągnęła za sobą plastikowe grabki. Szła prosto do matki, ale z wielką ciekawością spoglądała na nieznajomego.

Znalazłam, mamusiu – oświadczyła i położyła grabki u jej stóp.

Mamusiu? – powtórzył Jordan w zdumieniu.

Katie nie zwróciła na to uwagi. Patrząc ciągle na Jordana swymi wielkimi, uważnymi oczami, powiedziała:

Ładny samochód. Twój?

Mój – przytaknął Jordan. – Jak się nazywasz?

Kathleen Kendall – odpowiedziała wstydliwie, chwytając matkę za rękę. – Przewieziesz mnie kiedyś?

Stephanie dostrzegła wściekłość na twarzy Jordana. Schyliła się nad dziewczynką.

Katie, pobiegnij do Julie i poproś jej mamę, żeby pożyczyła nam jajko i... i proszek do pieczenia, dobrze? I pośpiesz się!

Katie zdziwiła się, ale pobiegła, szczęśliwa, że może w czymś pomóc.

Dlaczego ją odesłałaś? – spytał Jordan przez zaciśnięte zęby.

Stephanie odczekała, aż dziewczynka zniknie.

Ponieważ nikt jeszcze nie przestraszył tego dziecka i nie pozwolę ci być pierwszym.

Chciałem tylko z nią porozmawiać.

Stephanie cofnęła się o krok, jakby pragnęła oddalić gniew płonący w jego oczach.

Przepraszam, jeśli to był dla ciebie szok.

Szok? – reześmiał się nerwowo. – Pewnie, że szok! To dlatego zatrzymałaś moje nazwisko! Kto jest ojcem twojej córki?

Oskarżenie oszołomiło ją i odebrało mowę.

Nic dziwnego, że nie chciałaś ze mną pojechać, kiedy dostałem tę pracę. Nic dziwnego, że tak ci się spieszyło z rozwodem.

Nie – zaprzeczyła słabym, schrypniętym głosem – ona jest twoją córką.

Na pewno powiesz mi teraz, że zawiodły pigułki. Co za dziwny zbieg okoliczności!

W ostatnim miesiącu przed twoim odejściem byłam tak rozstrojona, że często zapominałam je brać – przyznała. Przerwała. W najstraszniejszych snach nie przypuściłaby, że Jordan jej nie uwierzy.

Tym lepiej, pocieszyła się w duchu. Jeśli wątpi, że Katie może być jego córką, zostawi nas w spokoju.

Jutro wyjeżdżam – oznajmił sucho. – Muszę załatwić kilka spraw. Wracam w poniedziałek. Chcę, żebyśmy od razu zaczęli szukać.

Znajdź innego agenta – poprosiła.

Jak chcesz, moja droga – uśmiechnął się mściwie. – Oczywiście, jeśli odmówisz, będę musiał powiedzieć twojemu narzeczonemu parę rzeczy o tobie. Z pew­nością dalej będziesz utrzymywać, że Katie, bo tak się ona nazywa, jest moją córką.

Ona nazywa się Kathleen Anne Kendall – odrzekła Stephanie, specjalnie podkreślając nazwisko.

Trzymaj się dalej tej wersji – twarz Jordana pociemniała – a zmusisz mnie do wystąpienia na drogę sądową.

Nie proszę cię o nic! Zostaw tylko mnie i Katie w spokoju!

Uważaj – ostrzegł – bo możesz dostać więcej, niż się spodziewasz.

Nie dopowiedziana groźba zawisła w powietrzu.

No więc, Stephanie, dogadamy się? Czy...

Sparaliżowało ją. Miała nadzieję, że kiedy Jordan zobaczy Katie, przejdzie mu ochota do współpracy. Tymczasem on chciał posłużyć się dziewczynką jako środkiem nacisku przeciwko niej...

Cisza, jak gęsta mgła, otoczyła ich i oblepiła szczelnie. Wreszcie, ze ściśniętym do bólu gardłem, Stephanie wykrztusiła:

Jakiego domu potrzebujesz, Jordanie?

Naprawdę nie wiem – zastanawiał się. – Myślę, że będziemy musieli obejrzeć wszystkie, jakie są w mieście. – Wsiadł do lincolna i zatrzasnął drzwi.



Resztę dnia spędziła jak w malignie. Wiedziała, że skończyła grabić liście, ponieważ worki stały równo przy krawężniku, czekając na wywiezienie.

Późną nocą poddała się. Koszmary, które ją dręczyły, były tak przerażające, że nie chciałaby ich zaznać nawet za dnia. Zrezygnowała ze snu. Zaparzyła herbatę i usiadła w kuchni, żeby ją wypić. Było to uniwersalne lekarstwo matki na wszystkie złe chwile i Stephanie użyła go teraz jak czarodziejskiego napoju. Podobnie czyniła wtedy, kiedy małżeństwo rozsypywało się jej w rękach.

Znali się przed ślubem jedynie kilka miesięcy. Raz rozbudzona namiętność wybuchała coraz mo­cniejszym ogniem, ale jej płomienie, zamiast spopielić dzielące ich różnice, tylko je podsycały. Byli oboje tak młodzi, tak niedojrzali, tak samolubni, że nie potrafili uniknąć klęski. Stephanie, jako jedynaczka, nigdy nie musiała myśleć o innych. Matka Jordana umarła, kiedy był jeszcze dzieckiem. Wcześnie nau­czył się więc, że jeśli on nie zadba o siebie, nikt mu też nie pomoże.

Teraz widziała wyraźnie skazę, która okazała się zgubna dla ich małżeństwa. Oboje nie uznawali kompromisu. Kiedy ich potrzeby były zgodne, było im dobrze razem. Tam jednak, gdzie ich ścieżki się rozchodziły, nie znajdowali nic, co mogłoby je połączyć.

To kulejące małżeństwo trzymało się tylko dzięki ich namiętności. Jedynie w łóżku, i nigdzie indziej, zapominali o egoizmie. Tutaj potrafili wzajemnie wspomagać się i ochraniać.

Lecz wysiłek wspólnego życia wiele ich kosztował. Dystans zaczął się szybko powiększać, kiedy Jordan otrzymał propozycję pracy, która dla niego oznaczała spełnienie pielęgnowanych od dawna marzeń. Dawano mu szansę działania w debiutującym dopiero przed­siębiorstwie, otwartym na pomysły i ryzyko.

Dla Stephanie równało się to wyrokowi śmierci. Przedsiębiorstwo powstało w małej mieścinie, setki mil od najbliższego uniwersytetu. Nie mogłaby tam skończyć studiów, byłaby tylko żoną Jordana.

Próbowała zatrzymać go przy sobie wszystkimi sposobami. Pozostawała im jeszcze namiętność, ale i jej wszechpotężna moc stopniowo słabła. W końcu Jordan nie chciał już z nią być dłużej i odszedł.

Nigdy nie żałowała, że odmówiła podróży w nie­znane. Jeżeli nie kochał mnie na tyle, by wziąć pod uwagę moje pragnienia, myślała jeszcze teraz, to nawet dziecko nic by nie zmieniło. Martwiliby się we trójkę zamiast we dwoje, co będzie, jeśli przedsiębior­stwo splajtuje.

Najwidoczniej jednak nie splajtowało, skonstatowała oschle, przypominając sobie nowiutki samochód Jordana. A jeśli nawet, to najwidoczniej wykorzystał szansę i stanął na nogi. Albo może znalazł usłużnego bankiera, który pożyczył mu pieniądze, żeby mógł efektownie pojawić się w jej mieście.

On jest nie do zdarcia. Jeśli nie będę uważała, zaniepokoiła się, da mi z pewnością radę. A Katie? Niepokój przeobraził się w paniczny strach. Co Jordan zrobi z nami teraz, kiedy już wkroczył w nasze życie?




ROZDZIAŁ CZWARTY


Dzień wstał chłodny i nieprzyjemny, idealna pogoda na długie spanie. Kiedy Stephanie wybiegła do biura, była mocno spóźniona. Miała nadzieję, że Jordan jej nie wyprzedzi. W sekretariacie zastała jedynie Susan, swoją koleżankę po fachu. Odetchnęła z ulgą. Susan odłożyła właśnie słuchawkę i zapisywała coś w notesie.

Jest Tony? – spytała Stephanie.

Tak, rozmawia z drugiego aparatu. – W tym momencie telefon rozdzwonił się znowu i Susan burk­nęła niecierpliwie: – To urządzenie chyba dziś oszalało.

Co się stało?

Rzuć okiem na artykuł wstępny – Susan wskazała gazetę. – Wszyscy w mieście mają od rana domy na sprzedaż.

Stephanie wzięła do ręki gazetę. Nie spieszyła się. I tak wiedziała, co w niej znajdzie.

Sprzedaż zakładów McDonalda stanowiła wielką sensację dla lokalnej społeczności. W gazecie były zdjęcia Jake'a McDonalda, Jordana, zakładów. Z ja­kichś niepojętych dla Stephanie względów było nawet zdjęcie robota. Nie zdejmując kurtki usiadła za biurkiem i zaczęła czytać.

Zdążyła przebrnąć przez kilka pierwszych akapitów, kiedy otworzyły się drzwi Tony'ego.

Czemu nie rozbierzesz się i nie posiedzisz z nami choć trochę? – Był wyraźnie poirytowany. – Znowu się spóźniasz.

Katie nie chciała iść do przedszkola – rzuciła w odpowiedzi, próbując czytać dalej.

Katie musi zrozumieć, że jej kaprysy nie są najważniejsze na świecie – oburzył się Tony.

Chyba zaczyna łapać przeziębienie.

To, zdaje się, oznacza, że będziesz chciała wziąć wolne dni, żeby jej dogadzać? – I nie pozostawiając czasu na odpowiedź, zadał następne pytanie: – Co myślisz o willi Andersonów?

Tony, jest piękna – na wspomnienie domu irytacja Stephanie zniknęła jak ręką odjął. – Byłaby dla nas w sam raz.

Dla nas? – zdumiał się. – Skąd ty chcesz wziąć pieniądze? Ten dom jest wystawiony za sumę dwa razy większą, niż planowaliśmy wydać.

Myślałam...

Co myślałaś? Że wygram na loterii, żebyś mogła żyć jak królowa? Nie, Stephanie. Sprzedaj go i doło­żymy całą prowizję do tego, co już mamy.

Jeszcze jeden cel oszczędzania? Oczywiście, mitygo­wała się, Tony również poświęcał znaczną część swoich zysków na ten kosztowny wydatek. Jeśli dom ma być ich wspólną własnością, ona też musi się dokładać.

Myślałam, że go oglądałam z myślą o nas.

Nie bądź śmieszna – Tony stawał się coraz bardziej opryskliwy. – Prosiłem cię, żebyś go oceniła, a nie zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia. Aha, nie zapomnij zaprowadzić tam dziś Jordana. Może mu się spodoba. Byłoby nieźle ubić interes bez inwestowania w ogłoszenia. – Zamknął z hukiem drzwi.

Susan była mimowolnym świadkiem kłótni. Od­wróciła się na krześle i obserwowała, jak Stephanie próbuje się uspokoić. W końcu rzekła z troską w głosie:

Stephanie, dlaczego ty się z nim zadajesz?

Nikt nie jest doskonały, Susan.

Racja, ale widziałam takich, którzy byli bliżsi ideału niż Tony Malone. Dlaczego rujnujesz sobie życie? Może sądzisz, że nie stać cię na nic lepszego?

Nie porównuję go z nikim.

Susan bąknęła coś pod nosem, a potem spytała:

Czy wiesz, że przez te wszystkie miesiące, kiedy jesteś zaręczona, nie słyszałam nigdy, byś powiedziała, że go kochasz?

Słowa nie są tu potrzebne.

Czy to ci nic nie mówi? – Po dłuższej chwili milczenia Susan dodała: – Przez dziesięć lat handluję nieruchomościami w jego biurze i w tym czasie żadna kobieta nie potraktowała poważnie tego kutwy. Dopiero kiedy ty się pojawiłaś... Myślę, że on boi się, że...

Susan, powinnaś zmienić zawód, jeśli czujesz taki pociąg do psychoanalizy – ucięła szorstko Stephanie. Nie miała dziś najmniejszej ochoty na roztrząsanie swych spraw osobistych.

Przepraszam – w głosie Susan nie było wcale skruchy. Zadzwonił telefon, odwróciła się więc, by go odebrać.

Kilka minut później do biura wkroczyła elegancko ubrana kobieta po pięćdziesiątce. Susan rozmawiała jeszcze, więc mimo iż do niej należało dziś przyj­mowanie klientów, Stephanie wstała z ociąganiem, żeby przywitać damę. Hallie McDonald nigdy nie zaliczała się do grona jej ulubienic. Nie miała nawet części wdzięku i ciepła, jakim odznaczał się jej mąż.

Dzień dobry, pani McDonald – starała się wykrzesać z siebie odrobinę serdeczności. – Chyba nie przychodzi pani kupić domu.

Nie, Stephanie. Ani też nie planujemy sprzedawać naszego, chociaż pojawił się w mieście młody człowiek, który wydaje się nim bardzo zainteresowany – od­powiedziała, nadając przy tym swemu spojrzeniu wyraz dziewczęcej niewinności.

A więc Jordan próbuje nabyć nie tylko fabrykę McDonaldów, ale także ich willę. Stephanie nie była zdziwiona. Spodziewała się, że będzie ją zamęczał swymi poszukiwaniami, aż mu się ta zabawa znudzi, a potem albo dokładnie sprecyzuje swoje życzenie, albo w ogóle nic u niej nie kupi. Jeśli naprawdę potrzebuje domu, będzie się starał tak wszystko zorganizować, by nie dostała prowizji. A jeśli jedno­cześnie zaangażuje ją na tyle, żeby pozbawić ją innych klientów, zemsta będzie mu się wydawać jeszcze słodsza.

Tony nie dostrzega, w czym rzecz. Widzi tylko dyndającą przed nosem marchewkę – trzydzieści prowizji w najbliższym czasie. Nie bierze nawet pod uwagę możliwości blefu. A bez jego pomocy ona nie może walczyć z Jordanem.

Ale to na razie nie było najważniejsze – miała teraz klientkę.

Czym mogę służyć, pani McDonald?

Wpadłam zapytać, czy nie pomogłabyś w tym roku w przygotowaniach do Domowych Wizyt?

Stephanie była zaskoczona. Doroczne zwiedzanie kilku najbardziej ekskluzywnych domów w mieście było nie tylko imprezą dobroczynną, ale też jednym z najważniejszych wydarzeń towarzyskich roku i do jego organizowania dopuszczano zwykle najdostoj­niejsze matrony. Do tej pory udział Stephanie ograni­czał się do kupienia biletu. Dlaczego ja?, zastanawiała się teraz. Jeżeli pani McDonald zaprasza ją ze względu na pozycję Jordana, to grubo przecenia jej wartość!

Co prawda, wszystko odbędzie się dopiero wiosną, ale już teraz czynimy wstępne przymiarki. Mamy kłopoty z przekonaniem właścicieli, żeby udostępnili publiczności swoje domy – pani McDonald z ubole­waniem potrząsała głową. – To przecież taki zaszczyt. Nie rozumiem, dlaczego ludzie wzbraniają się wziąć udział w przedsięwzięciu tak ważnym dla całej społeczności i naszych podopiecznych.

Ten zaszczyt można sobie darować, pomyślała lekceważąco Stephanie. To udręka pozwolić pięciuset gapiom włóczyć się po swoim własnym domu.

Co miałabym zrobić, pani McDonald? – spytała ostrożnie.

Rozmawiasz z tyloma ludźmi, którzy mają eleganckie wille – pani McDonald uśmiechała się promiennie – więc mogłabyś namówić niektórych. Mam tutaj listę...

Obawiam się, że nie będę w stanie tego zrobić, proszę pani. To kolidowałoby z moimi zajęciami.

Cóż – dama wydawała się zawiedziona, ale szybko pokryła to uśmiechem – rozumiem, oczywiście. A tak przy okazji, moja droga, twój mąż nieźle sobie u nas poczyna.

Mój były mąż – sprostowała Stephanie przez zaciśnięte zęby. – Rozwiedliśmy się prawie pięć lat temu.

Pomyliłam się. Przykro mi – zaszczebiotała pani McDonald, ale Stephanie miała wrażenie, że wcale jej nie było przykro. – Szkoda, że nie możesz nam pomóc, kochanie.

Po jej wyjściu Stephanie popadła w zamyślenie.

Dlaczego mam poczucie, jakbym była manipulo­wana bez widocznego powodu? – zwróciła się w pewnej chwili do Susan. – Pani McDonald wcale nie wyglądała na zmartwioną, że odmówiłam wykonywania brudnej roboty przy Domowych Wizytach, więc zastanawiam się, o co jej naprawdę chodziło.

Susan popatrywała na nią z zastanowieniem:

Czy Jordan Kendall był rzeczywiście twoim mężem? Ten Jordan Kendall? – wskazała na gazetę.

Tak, dawno temu.

A teraz jesteś zaręczona z Tonym Malone? – Susan pokiwała głową ze smutkiem. – Co się wyprawia na tym świecie? Jeśli chodzi o panią McDonald, to myślę, że dostała to, czego chciała. – Susan spojrzała na fotografię Jordana, a potem na Stephanie bawiącą się gazetą. – O ile sobie przypominam, McDonaldowie mają córkę.

Oczywiście, że mają. Chodziłam z Tashą do tej samej klasy. Potem matka posłała ją gdzieś daleko do internatu.

Widziałaś ją ostatnio?

Nie. Ona nie przyjeżdża tu często. Ale czemu pytasz?

Stephanie nie bądź tępa. Oni chronili tę dziewczynę od niemowlęcia, ponieważ nikt w okolicy nie był wystarczająco dobry dla McDonaldów.

A teraz zdecydowali, że Jordan mógłby być, i Hallie McDonald przyszła sprawdzić, czy on jest do wzięcia? Życzę im szczęścia. Jeżeli zdobędą Jordana, szybko zobaczą, że nie było o co walczyć.

Nie byłabym taka pewna – wtrąciła refleksyjnie Susan. – Ma taki szykowny samochód.

Ze swojego gabinetu wyszedł Tony.

Dajcie gazetę – zażądał. – Cholera, kto wyciął fragment notowań giełdowych?

Ja – przyznała bez wahania Susan. – Po drugiej stronie jest kupon zniżkowy na kawę, pięćdziesiąt centów na paczce. Pan tak oszczędza na utrzymaniu biura. Myślałam, że moje starania będą docenione.

Stephanie nie słuchała. Była zajęta czym innym.

Tony – powiedziała, kończąc sumować kolumnę cyfr – gdybyśmy przeznaczyli cały zysk z mojego domu, moglibyśmy się wyrobić.

Ciągle myślisz, że stać nas na willę Andersonów? Bądź rozsądna. Nie możesz przecież dokładnie ob­liczyć, ile dostaniesz. Nie wiadomo, ile będziemy musieli opuścić z ceny wywoławczej. Nie wydawaj pieniędzy, zanim ich nie zdobędziesz. To jedyna sensowna metoda.

Ale w ten sposób traci się całą radość życia – odezwał się od drzwi niski, głęboki głos.

Stephanie z niechęcią zastanawiała się, jak długo Jordan tkwił tam i podsłuchiwał.

Dzień dobry, panie Kendall. – Tony stał się nagle bardzo serdeczny. – Właśnie mówiliśmy o domu, który dla pana mógłby się okazać w sam raz. Stephanie zaraz go panu pokaże.

Jak zrozumiałem, ona jest nim zachwycona. Idziemy, moja droga?

Może weźmiemy mój samochód – zapropo­nowała Stephanie. – Będziesz mógł się wtedy lepiej rozejrzeć.

Nie, dziękuję. Pamiętam, jak prowadzisz. Cały czas patrzyłbym tylko na jezdnię przed nami.

Stephanie postanowiła ignorować jego zaczepki. Jeśli straci panowanie nad sobą, nie będzie miała szans wyjścia obronną ręką z tej sytuacji.

Musisz mi jednak przynajmniej powiedzieć, czego naprawdę szukasz. Inaczej stracimy niepotrzebnie mnóstwo czasu.

Mamy cały dzień przed sobą.

Tutaj jest dwieście domów na sprzedaż. Dobrze byłoby wiedzieć, na przykład... na przykład, ile potrzebujesz sypialni.

A ile byś mi poleciła? Potrafię spać tylko w jednej naraz.

To znaczy, że dom byłby wyłącznie dla ciebie?

Gdybyś spytała mnie o to, jak tylko tu przyje­chałem, odpowiedziałbym, że nie mam rodziny. Teraz moglibyśmy posprzeczać się o to, więc wolę milczeć.

Czy chcesz mieć oddzielną jadalnię? Kominek? Saunę? Patio? – Stephanie usilnie brnęła dalej, aby uniknąć drażliwego tematu.

Tak.

Wszystko?

To, oczywiście, zależy od domu. Skąd zaczynamy? – włączył silnik.

W ten sposób można rozmawiać bez końca, zżymała się. Z minuty na minutę nabierała pewności, że Jordan specjalnie nadużywa jej czasu.

Dwa pierwsze domy zostały zdyskwalifikowane bez wysiadania z samochodu. Kiedy przejeżdżali, ledwie zwalniając, obok trzeciego, Stephanie zaprotestowała.

Skąd możesz wiedzieć, że ci się nie podoba? Nawet nie spojrzałeś.

Po co tracić czas? Nie podoba mi się okolica. Mogłabyś mnie traktować poważniej – przeszedł nagle do ataku. – Nie pozbędziesz się mnie, pokazując każdą ruderę w mieście.

Ten dom nie jest ruderą – oburzyła się. – Nie da się tego stwierdzić...

A może ty specjalnie chcesz przedłużyć wspólnie spędzany czas. Nie miałem pojęcia, że jeszcze ci na tym zależy, moja droga!

Skręć w lewo. – Stephanie nie dawała poznać po sobie, że poczuła się dotknięta. Nie mogła zachęcać go do dalszych napaści.

Następny raj dla majsterkowicza? Jeśli tak, to oszczędź mi go. Stephanie, ja szukam domu ze snów, a nie z koszmarów.

A stać cię na taki dom? One nie są tanie, nawet w tym miasteczku. Nie chcę tracić czasu i pokazywać ci czegoś, czego nie będziesz mógł kupić.

Masz rację. Ale proszę cię, nie zamartwiaj się o moje finanse. Sam potrafię doskonale spędzać bezsenne noce na kombinowaniu, skąd wziąć forsę.

Znowu mnie upokorzył, myślała z wściekłością. Brak pieniędzy nigdy nie spędzał mu snu z powiek. To ja musiałam zawsze drżeć z obawy, czym opłacimy najbliższy czynsz. Sen mogła mu zakłócić tylko praca. Albo miłość...

Jordan zatrzymał samochód na poboczu i obser­wował ją uważnie.

Myślisz o Tonym?

Dlaczego pytasz? I dlaczego stoimy?

Pytam, ponieważ się zaczerwieniłaś. A stoimy, ponieważ nie powiedziałaś, dokąd jechać dalej.

Nie kuś mnie, broniła się w duchu. Spojrzała w kierunku domu, który zamierzała mu pokazać, i zmieniła decyzję. Nie wydaje się, by Jordan podchodził dziś poważnie do sprawy. Równie dobrze może zacząć od najdroższych ofert.

Wiesz, gdzie mieszkają McDonaldowie, prawda? Pojedź w tamtym kierunku, a ja powiem, gdzie skręcić.

Najgorsze, rozważała w trakcie jazdy, że Jordana prawdopodobnie byłoby stać na kupno domu Ander­sonów. Może pewnie od ręki załatwić ze swoim bankierem przy kawie kwotę, którą oboje z Tonym wyskrobaliby kosztem największych wyrzeczeń. To nie fair. Jemu potrzebny jest tylko dach nad głową. Nie zależy mu ani na architekturze, ani na wystroju wnętrza, byleby tylko miał ciepło i wygodnie. Dom Andersonów dla niego to marnotrawstwo.

Nie wiedziałem, że obok McDonaldów są jakieś slumsy.

Poczekaj z komentarzami, aż zobaczysz.

Wzdłuż szerokiej alei ciągnęły się wille, odgrodzone od ulicznego hałasu starymi, rozłożystymi drzewami. Jaskrawe liście osypywały się na ziemię. Słońce przedarło się już przez poranną szarość i dzień nabierał blasku.

Wiesz – rzucił Jordan mimochodem – cały weekend myślałem o twojej córce.

Skręć w prawo – Stephanie z trudem opanowała zdenerwowanie.

Z początku sądziłem, że jej ojcem mógłby być Tony – samochód pokonał zakręt bez wysiłku, niemal nie zwalniając. – Ale najwyraźniej nie jest. Nie wygląda na prawdziwego mężczyznę ten twój narzeczony.

Tak? – zatkało ją. – Jeśli chcesz wiedzieć, ojcem potrafi być każdy. Dużo trudniej zostać tatą.

Więc nawet ty przyznajesz, że Tony nie jest w tym najlepszy? – Jordan wpadł w doskonały humor.

Nie to miałam na myśli – ucięła krótko.

Gdzie on ci kupił zaręczynowy pierścionek? W kawiarnianym automacie z gumą do żucia?

Brylant jest bardzo dobrej jakości – broniła się.

O, jest nawet brylant? Przykro mi, że nie mam przy sobie mikroskopu.

Proszę cię, nie czepiaj się Tony'ego. Jeśli pamię­tasz, ty nie ofiarowałeś mi z okazji zaręczyn żadnego pierścionka.

Gdybym ci ofiarował, nikt nie musiałby domyślać się w nim brylantu.

To nie ulega wątpliwości. Jesteśmy na miejscu.

Lincoln zatrzymał się na podjeździe. Jordan, ciągle jeszcze z rękami na kierownicy, studiował uważnie willę Andersonów.

To ta, o której myślicie z Tonym?

W jego głosie Stephanie usłyszała nutę zastanowienia. Jeżeli Jordan, przyszło jej na myśl, zechce kupić ten dom tylko po to, żeby zrobić jej na złość, niech kupuje. Niech ta uciążliwa sytuacja skończy się jak najszybciej. Przynajmniej więcej nie będzie musiała go widywać. Może nawet opłaci się wtedy poświęcić swoje marzenie.

Zastanawiam się – odpowiedziała, starannie udając obojętność. – Jest piękny i chciałabym w nim mieszkać. Ale oczywiście nasi klienci mają pierwszeń­stwo.

Rozumiem – odrzekł lakonicznie, Stephanie miała jednak wrażenie, że nareszcie był naprawdę zaintere­sowany.

Ręka jej drżała, kiedy wsuwała klucz w zamek. Tak chciała teraz, żeby Jordanowi dom się spodobał...

Przemierzał pokoje w skupieniu. Stephanie trzymała się z boku, żeby nie przeszkadzać. Próbowała trzymać swą wyobraźnię na wodzy, ale bezskutecznie. Zdawało się jej, że mieszka tutaj. Widziała swoje meble w salonie, zabawki Katie w bawialni, rzeczy swoje i Tony'ego w ich sypialni z pochyłym sufitem...

Po chwili pojawił się Jordan, kręcąc z powąt­piewaniem głową.

Nie pojmuję – zlustrował uważnie urządzenie kuchni i rozejrzał się jeszcze raz dookoła. – Nie pojmuję, co jest tutaj tak wspaniałego?

To ładny dom. I ma to wszystko, czego chciałeś – kominek, patio, jadalnię. Jeśli nie podoba ci się, bo brak mu sauny, to...

Nie chodzi...

...pamiętaj, że zaledwie ze dwa domy w mieście ją mają, że jeden z nich należy do McDonaldów i że, jak wiem z dobrze poinformowanego źródła, nie jest on na sprzedaż.

Nie chodzi o saunę. Nie ma tu na przykład porządnej jadalni – wyjaśnił rzeczowo. – To tylko przestrzeń komunikacyjna pomiędzy kuchnią a tylnym wejściem. Postawili tu stół z krzesłami i już.

Stephanie widziała stół ze swojego miejsca. Ot­worzyła już usta, żeby zaoponować, ale rozmyśliła się, podeszła od strony drzwi wejściowych i spojrzała jeszcze raz.

Masz rację – przyznała zaskoczona, że tak łatwo spostrzegł to, co umknęło jej uwagi. – Ten pokój zawsze podobał mi się mniej od innych. Teraz już wiem dlaczego. Człowiek stale potyka się w nim o meble.

Musi jednak być tu coś atrakcyjnego – Jordan nie dawał za wygraną. – Zacznij wreszcie swoje zawodowe zachwalanie.

Przede wszystkim kuchnia – zreflektowała się Stephanie. – Dębowe szafki wraz z całym wyposaże­niem stwarzają komfortowe wręcz warunki do zor­ganizowanej i wydajnej pracy.

I co jeszcze?

Bawialnia. Idealna dla dzieci... – przerwała zdając sobie sprawę, że w najmniejszym stopniu nie obchodziły go te sprawy.

Jest źle położona – ku jej zdziwieniu Jordan wykazał jednak zainteresowanie.

Znajduje się na uboczu. Co masz na myśli?

Bawialnia powinna być blisko kuchni. Gdzie twoja pociecha przebywa najczęściej?

W salonie.

Właśnie – przytaknął Jordan. – Jesteś nierozumna, jeśli myślisz, że będzie siedzieć sama, gdy reszta rodziny przebywa na drugim końcu domu. W rezultacie masz jeden zmarnowany pokój.

Czy rzeczywiście nic ci się tutaj nie podoba?

Niewiele. Co masz następnego na liście?

Kiedy ich samochód mknął już ulicą, Jordan obejrzał się na dom Andersonów.

Możesz go sobie wziąć z moim błogosławieńst­wem. Oczywiście, jeśli twój ukochany zechce sypnąć groszem.

Tony jest ostrożny z wydawaniem pieniędzy – jego zawoalowane szyderstwo dosięgło Stephanie. – Nie tak jak inni, którzy wydają wszystko bez opamiętania, by potem głodować do najbliższej wypłaty. Ostrożność zabezpiecza przed nieprzewidzianymi nieszczęściami, zapewnia poczucie bezpieczeństwa i...

... i nudę. Swoją drogą, to zdumiewające.

Co takiego?

Że wybrałaś na drugiego męża kogoś tak różnego ode mnie – powiedział ze spokojem. – Wszystko można o mnie powiedzieć, tylko nie to, że jestem nudny.





ROZDZIAŁ PIĄTY


Budzik zadzwonił przeraźliwie i Stephanie pod­skoczyła w łóżku, jak gdyby obok zawyła syrena. To niemożliwe, to nie może być już ranek, jęknęła w duchu. Myliła się. Oczekiwał ją kolejny dzień, kolejne domy, które Jordan miał oglądać i odrzucać, być może kolejny klient stracony wskutek tej bezsen­sownej bieganiny.

Gdybym ci pokazała Buckingham Palace, też by ci się nie podobał – powiedziała mu wczoraj po południu w bezsilnej złości.

Nie jestem pewny. Zawsze chciałem mieszkać w zamku.

W zamku, wspominała z irytacją wczorajszy dialog. Długo będziesz go szukał w tym miasteczku.

Tarła wściekle oczy, które piekły ją i łzawiły od niedostatku snu. Wyschło jej w gardle, a głowę miała obolałą. Piękne dzięki, Katie, pomyślała. Nie tylko złapałaś katar w przedszkolu, ale sprezentowałaś go mnie. Z determinacją odrzuciła kołdrę.

Nawet łyk wody drażnił jej przełyk. Myjąc się kichała bez przerwy, a z lustra patrzyły na nią zaczerwienione, błyszczące gorączką oczy. Nie dam rady zmagać się dziś z Jordanem, stwierdziła. Nie sprzedałabym mu nawet chustki do nosa, nie mówiąc o domu. Zmierzyła temperaturę, westchnęła i poszła zadzwonić do biura, że jest chora. Głowa jej pękała, kiedy wracała do łóżka.

Godzinę później do sypialni wsunęła się rozespana Katie z nieodłączną szmacianą lalką.

Nie idziesz dziś do pracy, mamusiu? – spytała grzecznie.

Nie, kochanie. Jestem chora.

Katie zmarszczyła czoło w zamyśleniu. Potem poprawiła poduszkę, wygładziła fałdy prześcieradła i otuliła ją kołdrą.

Śpij, mamusiu – poradziła.

Stephanie przeklinała dzień, w którym zrezygnowała z zainstalowania telefonu przy łóżku. Odległość do salonu wydawała się jej nie do pokonania, chociaż wiedziała, musi zawiadomić teraz matkę. Zadzwonię za chwilę, postanowiła.

Zamknę drzwi. Nikt cię nie będzie niepokoił – oznajmiła Katie, wychodząc na paluszkach.

Dobrze, córeczko. A jeśli ktoś zadzwoni, powiedz, że umieram i żeby mi nie przeszkadzano. – Zdążyła jeszcze pomyśleć, że mała zaczyna troszczyć się o innych, i zapadła w niebyt.

Cztery lata matczynego doświadczenia wzięły jednak górę. Kiedy rozległ się ostry brzęk, wyskoczyła natychmiast z łóżka i znalazła się w połowie sąsiedniego pokoju, zanim zdążyła otworzyć szerzej oczy. Przera­żona stanęła w drzwiach kuchni.

Kathleen! – krzyknęła gniewnie i dziecko w tym momencie wybuchnęło płaczem.

Dziewczynka stała pośrodku kuchni, od stóp do głów obsypana mąką, i tylko na policzkach widniały czyste smużki wyżłobione przez łzy. Spod warstwy mąki wyzierał czerwony szlafroczek i na wpół splątane kucyki. Była boso, a nie dalej niż dziesięć centymetrów od jej paluszków leżała roztrzaskana butelka syropu klonowego.

Na miłość boską, Katie, nie ruszaj się! – krzyknęła w panice, przedzierając się przez zrujnowaną podłogę i wyciągając córkę z kleistej mazi.

Dziewczynka rozpaczała coraz głośniej w obawie przed konsekwencjami. Matka posadziła ją na stole i uważnie obejrzała stopki. Odłamki szkła nie wy­rządziły żadnej szkody. Stephanie odetchnęła z ulgą i dopiero wtedy popatrzyła groźnie na córkę.

Kathleen, coś ty tutaj narobiła!

Przygotowywałam śniadanie dla ciebie – wychlipała dziewczynka.

Obawa o Katie sprawiła, że ból głowy ustąpił na chwilę, teraz jednak nasilił się znowu. Stephanie bezradnie przyglądała się zdewastowanej kuchni.

Syrop zrobił największe spustoszenie, ale nie tylko on. Jajko spadło i rozmazało się na podłodze, obok zlewu widniała kałuża soku pomarańczowego, a nad wszystkim unosił się delikatny mączny pył.

Naleśniki? – domyśliła się Stephanie.

Widziałam, jak robisz – ochoczo przytaknęła Katie, zadowolona, że matka pojęła ją w mig.

Powinna była przewidzieć, że zdarzy się coś w tym rodzaju. W końcu, dla małej był to zwykły dzień zabawy.

Zadzwonisz do babci i zapytasz, czy będziesz mogła spędzić u niej dzień, dobrze?

Kocham cię, mamusiu – Katie znowu się na­chmurzyła.

Gniew Stephanie stopniał. Przecież dziewczynka chciała jak najlepiej. Całe szczęście, że nie eksperymen­towała z kawą i jajecznicą!

Ja ciebie też kocham. Ale dziś jestem chora. Zadzwoń, proszę, do babci, a ja trochę posprzątam.

Nie chcę do babci – broniła się Katie. Siąkając nosem i powłócząc nogami poszła jednak w stronę telefonu. Po policzkach spływały jej dwie wielkie łzy.

Stephanie zabrała się do porządkowania kuchni. Obok zlewu zauważyła nienagannie zastawioną tacę – talerzyki, srebrne sztućce, serwetka... Zdjęcie czer­wonej róży, wycięte z ilustrowanego pisma, spoczywało przy filiżance na kawę. Dobrze, że nie udało się jej dokończyć śniadania, pomyślała z ulgą.

Zdążyła powyjmować szkło z kałuży syropu, kiedy u drzwi odezwał się dzwonek. Dzięki Bogu, westchnęła z ulgą, babcia serio potraktowała telefon Katie, przychodząc tak szybko. Może posiedzi tu chwilę i o mnie też nieco zadba.

W drzwiach znowu pojawiła się Katie. Ciągle paradowała w szlafroczku i boso.

Ubierz się szybko, żeby babcia mogła cię wziąć ze sobą.

Babci nie ma – odparła zachwycona dziewczynka.

To kto... – Stephanie urwała nagle. Szorując na klęczkach podłogę, znajdowała się na poziomie oczu dziecka. Niespodziewanie obok bosych stopek pojawiła się para wielkich, czarnych skórzanych butów.

Jej wzrok powędrował z ociąganiem w górę, wzdłuż szarych spodni, granatowej marynarki, jedwabnego krawata w paski...

Witaj, Jordanie – rzekła niepewnie.

Była załamana. Coś ty zrobiła, moja droga córko, rozpaczała w duchu. Gdyby zapukał Kuba Roz­pruwacz i chciał pożyczyć nóż do mięsa, zaprosiłabyś go z pewnością, żeby sobie wybrał najostrzejszy.

Nie miała najmniejszych wątpliwości, że nigdy jeszcze nie wyglądała gorzej – podkrążone i zapuchnięte oczy, matowe włosy w nieładzie, znoszona koszula nocna, do tego ubabrana po łokcie w syropie i mące.

Katie była głodna, więc postanowiła przygotować śniadanie – wykrztusiła wreszcie.

Jest jedenasta – Jordan bezlitośnie wskazywał na zegarek. – Sądzę, że do tej pory mogłaś nakarmić ją sama. Ona wygląda jak zapomniany przez wszystkich podrzutek.

Katie przyglądała im się uważnie. Na jej czole pojawiła się zmarszczka zastanowienia. Stephanie pragnęła pomóc dziewczynce, ale nie potrafiła się zdobyć na wyjaśnienia.

I pomyśleć – cedził słowa Jordan – że ona tak cię chroni, a ty najwyraźniej w ogóle o nią nie dbasz.

Chroni? – Stephanie nie rozumiała, o co chodzi.

Tak. Rano powiedziała mi, żebym ci nie prze­szkadzał, i odwiesiła słuchawkę.

A, więc dzwoniłeś.

Powiedzieli mi w biurze, że jesteś chora. Trudno mi było w to uwierzyć, wpadłem więc, żeby się upewnić, czy przypadkiem nie ukrywasz się przede mną. Muszę przyznać, że nie wyglądasz na okaz zdrowia.

Masz dwa punkty za spostrzegawczość – podniosła się chwiejnie na nogi, spłukała z dłoni syrop i sięgnęła po następną ścierkę.

Nagle pokój zawirował. Wyciągnęła ręce, żeby się podeprzeć, ale trafiła w próżnię. Wszystko wokół poczerwieniało. Zaraz zemdleję, przeraziła się, a on nigdy nie uwierzy, że nie zrobiłam tego specjalnie.

Otoczył ją ramieniem jak stalową obręczą. Chciała się wyswobodzić, ale nie miała siły.

Przepraszam – powiedziała, gdy tylko zawrót głowy zaczął ustępować. – Chyba wstałam zbyt szybko. Dziękuję. Byłoby okropnie, gdybym uderzyła o kuchen­kę. – Wiedziała, że mówi nieskładnie, ale nie potrafiła przerwać tej paplaniny.

Masz gorączkę – przytrzymał ją mocniej, kiedy próbowała się odsunąć. – Cała płoniesz.

Brawo. Mówiłam ci przecież, że jestem chora. Katie, czy rozmawiałaś z babcią?

Nie chcę iść do babci – Katie potrząsnęła głową przecząco i wyjęła palec z buzi.

Ale musisz. Jordanie, puść mnie. Już mi lepiej.

Twoje miejsce jest w łóżku – zaoponował. Ciągłe trzymał ją mocno w ramionach.

Wspaniały pomysł. Dlaczego więc nie pozwolisz mi się położyć?

Nie odpowiedział, tylko wziął ją na ręce i skierował się w stronę sypialni.

Ciągle jeszcze nie ważysz tyle, żeby mi to sprawiało kłopot.

Zaschło jej w gardle. Wspomnienie czasów, kiedy nosił ją często w ten sposób, spowodowało, że oddychała szybciej. Zapach wody po goleniu przywo­dził na myśl dawne chwile czułych pieszczot i miłości. Stephanie, nie szalej, przywołała się do porządku.

Ułożył ją ostrożnie i chwilę stał pochylony nad jej wielkim łóżkiem. Przez moment miała wrażenie, że dostrzegła w jego spojrzeniu odrobinę ciepła. Potem sprawnie i fachowo poprawił kołdrę, a oczy przybrały na powrót wyraz lodowatej obojętności.

To było tylko przewidzenie, przekonywała się. Twoje głupie, śmieszne przewidzenie.

Zawiozę Katie do rodziców – zaofiarował się Jordan.

Stephanie przygryzła wargi. Nie miała ochoty przyjmować od niego kolejnej przysługi, ale jedno­cześnie wybawiłby ją w ten sposób z prawdziwego kłopotu. Z pewnością nie wstałaby teraz z łóżka.

Dziękuję – powiedziała sztywno.

Nie chodzi wcale o ciebie. Chcę, żeby ktoś zaopie­kował się Katie – odparł szybko i wyszedł z pokoju.

Po kilku minutach wpadła Katie.

Pojadę jego samochodem – oznajmiła.

Tak, kochanie. Wiem – uniosła się z wysiłkiem, żeby zapiąć jej guzik.

Kto to jest?

Otóż i problem! Stephanie zamyśliła się głęboko. Nie mogła powiedzieć o nim: „pan Kendall”, a Jordan z pewnością nie chciałby zostać nazwany tatą, jakkol­wiek była to najczystsza prawda.

Dlaczego sama go o to nie spytasz? – odrzekła w końcu. Był to jedyny uczciwy sposób przekazania inicjatywy w jego ręce. W końcu to on musiał się zdeklarować.

Katie zastanawiała się przez chwilę, po czym pocałowała matkę na pożegnanie.

Stephanie z rozkoszą przytuliła się znów do pod­uszki, ale nie dane jej było zaznać spokoju. Niedługo potem wrócił Jordan ze wspaniale parującym ku­bkiem, wysoką szklanką pomarańczowego soku i aspiryną.

To tylko zupa z puszki, ale pomoże ci na gardło – rzucił szorstko. – Prześpij się trochę. – Znikł, zanim mogła mu podziękować.



Kiedy się obudziła, było już ciemno. Leżała chwilę bez ruchu, żeby oprzytomnieć. Potem przeciągnęła się i stwierdziła, że ból mięśni oraz odrętwienie ustąpiły. Od lat nie przespałam całego dnia, uświadomiła sobie z niejakim poczuciem winy. Głowa nie była jeszcze całkiem w porządku, ale dojmujące kłucie przeszło. Czuła się prawie jak ludzka istota.

Wysunęła się spod kołdry i ostrożnie spróbowała wstać. Po zawrotach nie było śladu, a mocny, gorący prysznic i świeża piżama postawiły ją całkowicie na nogi.

Zaczął jej doskwierać głód. W lodówce znalazła resztkę zupy, postawiła więc rondelek na ogniu, żeby ją odgrzać. Podłoga w kuchni błyszczała czystością. Poczuła wdzięczność do Jordana, że usunął ten bałagan.

Postanowiła zadzwonić do matki i poprosić, żeby przywiozła Katie. Potem wypije jeszcze jedną filiżankę zupy, poogląda telewizję i położy się tak wcześnie, jak tylko dziewczynka jej na to pozwoli.

Wspaniały plan – telewizja i wcześnie do łóżka! Stephanie uśmiechnęła się do siebie. – Starzejesz się, moja droga – powiedziała głośno, wykręcając numer rodziców. Zaskoczył ją chrapliwy dźwięk, jaki wydała.

Masz okropny głos – Anne była przerażona.

I tak jest dużo lepiej niż rano. Mogę już zająć się Katie, jeśli zechciałabyś ją dostarczyć.

W słuchawce zapanowała cisza. Dopiero po chwili matka odpowiedziała wolno:

Katie nie ma tutaj.

Co chcesz przez to powiedzieć? – Stephanie wsparła się o krawędź stołu, porażona strachem. Może tata zabrał ją ze sobą, zgadywała gorączkowo, albo bawi się z dziećmi na dworze...

Nie widziałam jej cały dzień. Ty... Ty nie posłałaś jej do nas samej, prawda? – w głosie Anny wibrowało przerażenie.

Oczywiście, że nie. Jordan miał ją podrzucić.

Poszłam z przyjaciółkami na obiad. Ale nie było mnie tylko przez chwilę, a później siedziałam cały czas w domu...

W porządku, mamo. Skąd mogłaś wiedzieć? – Stephanie pocieszała matkę i tylko to sprawiło, że sama nie wybuchnęła płaczem.

Ty idiotko, oskarżała się, jak mogłaś mu uwierzyć? Co on zrobił, dokąd zabrał Katie? Na razie jednak nie było sensu wciągać matki we własne kłopoty.

Pojechali do ciebie właśnie w porze obiadowej. Mogli cię akurat nie zastać i...

Czy mam przyjść?

Nie, nie trzeba. – Stephanie wolała być sama. Cokolwiek uczyniłby Jordan, uspokajała się, nie skrzywdzi przecież Katie. A może jednak? Chyba trzeba zadzwonić na policję... Wzdrygnęła się na samą myśl o tym.

Światła samochodu prześlizgnęły się po ścianie domu. Stephanie odsunęła firankę i ogarnęła ją fala ulgi, gdy rozpoznała lincolna. Wzruszenie było tak silne, że omal nie osunęła się na ziemię. Patrzyła, jak otworzyły się drzwi i na zewnątrz wygramoliła się Katie.

Już wszystko w porządku – powiedziała do słuchawki. – Właśnie ją przywiózł. – Pożegnała się pośpiesznie i popędziła do frontowego wejścia.

Uklękła na wycieraczce i Katie wpadła jej w ra­miona. Stephanie była szczęśliwa, że może tulić do siebie ten mały kłębek sprężonej energii. Dopiero teraz uświadomiła sobie w pełni, czym jest dla niej córka.

Bawiliśmy się w parku i karmiliśmy wiewiórki, i patrzyliśmy, jak grają w piłkę – słowa padały tak szybko, że zlewały się w trudną do zrozumienia całość.

Wiewiórki grały w piłkę? – dziwiła się Stephanie oszołomiona kaskadą słów.

Coś ty, głupia? Piłkarze. I gęś prawie mnie uszczypnęła, i widzieliśmy zamek, i tata huśtał mnie wysoko na huśtawce, wyżej niż chmury.

Więc teraz jest tatą. Łzy wzruszenia napłynęły jej do oczu. Poczuła, że w tym momencie stało się coś bardzo ważnego, że nieodwracalnie odpłynął w prze­szłość ten pierwszy okres życia Katie, kiedy była małym dzieckiem.

I jedliśmy hamburgery, i przyniosłam ci kwiatek, bo jesteś chora – ostrożnie wręczyła długą różę.

Nie powinieneś był... – strofowała Jordana bez przekonania.

To ona wybrała różę. Ja nie miałem zamiaru – wzruszył ramionami.

I zobacz, co tata mi kupił. Tato, gdzie jest Miranda Panda?

Ciągle w samochodzie – odparł Jordan poważnie. – Pamiętasz? Mieliśmy ją przynieść, jak będziemy pewni, że mama nie śpi.

To idź i przynieś!

Kathleen! – zaprotestowała Stephanie. – Gdzie są twoje maniery?

Poproszę? – Katie zwróciła buzię w kierunku Jordana, który stał wyczekująco.

Tak jest lepiej, groszku – pochwalił i poszedł do samochodu.

Zarówno przezwisko, jak głęboki, łagodny ton jego głosu zaniepokoiły Stephanie. Matka miała jednak rację, doszła do wniosku. Całkowicie zmienił zdanie o Katie.

Wrócił po chwili z olbrzymim misiem. Katie chwyciła niedźwiadka, który był wyższy od niej, i powlokła go do siebie, szczebiocząc bez przerwy.

W salonie zaległa nagle kłopotliwa cisza. Stephanie poczuła, że ból głowy wraca.

Nie wiem, jak ci dziękować za dzisiejszą opiekę – powiedziała wreszcie. – Widać, że Katie dobrze się bawiła.

Ja też – odpowiedź brzmiała sucho, beznamiętnie. Stephanie zapragnęła, żeby sobie poszedł. Przyłożyła dłoń do czoła, żeby ukoić wzmagający się ból.

Jadłaś coś?

Zapomniała o rondelku na kuchni. Zaprzeczyła, ale po chwili pożałowała tego. Jordan bez słowa udał się do kuchni.

To musi być strasznie nudne dla ciebie – próbo­wała żartować – opieka nad dzieckiem i chorą...

Nic z tych rzezy. Po prostu muszę cię przywrócić do formy, ponieważ dziś znalazłem dom, który chcę kupić.

Który?

Ach, żaden z tych, co mi pokazywałaś. Jutro powinnaś się tym zająć.

Tak? A skąd wiesz, że jest na sprzedaż? Jasno­widzenie?

Wszystko jest na sprzedaż za odpowiednią cenę. Poza tym stoi pusty, i to najwyraźniej od dłuższego czasu.

W drzwiach pokoju stanęła Katie. Miała już na sobie piżamę w kaczuszki. Stephanie zdumiała się do tego stopnia, że omal nie wypuściła kubka z rąk. Czyżby to była ta sama dziewczynka, która co wieczór staczała bitwy, żeby nie iść do łóżka, która zawsze się upierała, że zegar jest zepsuty?

Chce mi się spać – ziewnęła. – Dobranoc, mamo, dobranoc, tato. Przykryjecie mnie?

Stephanie dokończyła zupę. Czuła się samotnie, siedząc tak w salonie i słuchając opadającej, to znów wznoszącej się melodii głosu Jordana, który czytał bajkę. Nareszcie światło u Katie zgasło i Jordan pojawił się znowu. Wyciągnął się z westchnieniem w fotelu.

Teraz wiem, dlaczego potrzebowałaś dziś pomocy – stwierdził ziewając. – Ona potrafi dać nieźle w kość.

Rozumiem, że pogodziłeś się ze swoim ojcostwem – zapytała ostrożnie Stephanie.

Przyznasz chyba, że miałem prawo przeżyć wstrząs. Ale już oswoiłem się z myślą, że Katie jest moją córką – jego granatowe oczy promieniały, a w głosie nie było najmniejszej nuty żalu.

Zdaje się, że spędziliście wspaniały dzień – Step­hanie z roztargnieniem okręcała swój kasztanowy lok wokół palca. – Nie wyobrażaj sobie jednak zbyt wiele, ponieważ uważam, że najlepiej będzie, jeśli wszystko pozostanie tak jak do tej pory.

Najlepiej dla kogo?

Cóż, nie mam zamiaru niczego zmieniać.

A jak ci się wydaje, jakie zmiany ja mogę mieć na myśli? Na pewno nie chcę wracać do punktu, w którym się rozstaliśmy. Mam wystarczająco dużo kłopotów, żeby jeszcze dodawać do nich ciebie.

Spodziewała się czegoś w tym rodzaju, ale mimo to odpowiedź była bolesna.

Ty przecież masz zamiar wyjść za mąż – ciągnął dalej. – To już oznacza wielką zmianę dla wszystkich, szczególnie dla Katie. Pragnąłbym tylko móc ją zobaczyć od czasu do czasu. Nie żądam chyba zbyt wiele?

Stephanie milczała. Z pewnością nie mogła mu zabronić widywania dziecka. Narobiłaby sobie tylko kłopotów, gdyby odmówiła.

Nie musisz więc tkwić tutaj, kiedy ona jest w łóżku – zakonkludowała.

Poczekam, aż uśnie na dobre, żeby ci nie przeszkadzała – Jordan odrzucił głowę do tyłu i zamknął oczy. Długo trwał tak bez słowa, w końcu odezwał się jednak:

Będę jutro bardzo zajęty w fabryce, więc sama musisz popracować nad domem.

Ach tak, zapomniałam o domu. Gdzie znalazłeś tę chatkę ze snów?

To nie jest chatka – obruszył się – ale raczej zamek. Czy mówi ci coś nazwa Whiteoaks?

Chyba żartujesz! – Stephanie roześmiała się. – To gmaszysko pośród chwastów, zdziczałych krzewów i uschniętych drzew?

Tak – potwierdził. – Ten dom z wieżyczką, piękną dachówką i kutą bramą wjazdową.

Jest opuszczony od lat. To część masy spadkowej, a spadkobiercy nie mogą dojść ze sobą do porozu­mienia. Nie jest na sprzedaż.

Jesteś zbyt skromna, moja droga – uśmiechnął się. – Mam pewność, że potrafisz namówić właścicieli, by się zastanowili.

Nie bądź śmieszny, Jordanie!

Muszę się przespać – ziewnął, przeciągnął się i wstał. – Jutro mam spotkanie z moim adwokatem – mówił dalej jakby do siebie. – Bardzo jestem ciekaw, czego się dowiedział.

Tak? – Stephanie zdziwiła się, że tak proste na pozór zdanie zaniepokoiło ją do tego stopnia.

Tak. Zleciłem mu drobne poszukiwania. Jak pewnie pamiętasz, moja droga, nasze dokumenty rozwodowe zawierały oświadczenie, że nie mamy dzieci. Skłamałaś przed sądem i mogą powstać z tego najrozmaitsze komplikacje – mówił teraz jedwabiście uprzejmym głosem. – Krzywoprzysięstwo to paskudna rzecz.

Nie kłamałam! Nie wiedziałam, że jestem w ciąży, kiedy wypełniałam te papiery... – głos jej się łamał.

Co on jej zresztą może obecnie zrobić, zastanowiła się. To było tak dawno.

Idź już sobie! – krzyknęła. – Idź i nie wracaj. Nigdy więcej nie chcę cię widzieć!

Zacisnął pięści, a oczy pociemniały mu z gniewu. Przez chwilę sądziła, że może ją uderzyć. Wolałaby chyba nawet, żeby tak się stało. Przynajmniej za­chowałby się jak żywy człowiek, a nie jak zimny, bezlitosny zły los, który ją prześladował.

Postaraj się zdobyć dla mnie Whiteoaks, Stephanie – jego głos był nadspodziewanie łagodny. – Jak już go dostanę, nie będę zwracał uwagi na głupstwa. Ale do tego czasu...

Nie dokończył groźby. Z rękami przyciśniętymi do piersi obserwowała, jak odjeżdża.





ROZDZIAŁ SZÓSTY


Następnego ranka Stephanie znowu pokazywała willę Andersonów. Klientka była zachwycona.

Kupiłabym natychmiast, ale mąż musi się też zgodzić, a on narzeka na cenę.

Stephanie oprowadzała ją po pokojach, usiłując wyobrazić sobie, że jest tutaj gospodynią, która prezentuje gościowi swój nowy dom. Jednak czar prysł. Jadalnia stała się mała i ciasna, a bawialnia niewygodnie położona. Ten cholerny Jordan, roz­złościła się w myślach. Po chwili jednak doszła do wniosku, że może to i lepiej, iż zdruzgotał jej marzenie. Tony nigdy nie pozwoliłby kupić willi, jeśli więc Stephanie nie mogła jej zatrzymać dla siebie, to nie miało żadnego znaczenia, do kogo będzie należała.

Pożegnała się uprzejmie z klientką i przez kilka minut siedziała w samochodzie, myśląc, w jaki sposób odwieść Jordana od kupna Whiteoaks.

Nic dziwnego, że nie przyszło jej nawet do głowy zaproponować mu wcześniej ten dom. Każdy pośrednik w mieście, łącznie z Tonym, próbował w swoim czasie – jak widać, bezskutecznie – pertraktować ze spad­kobiercami. Teraz dom stał opustoszały i nawet ci, którzy kiedyś mieli na niego wielką ochotę, zrezyg­nowali ostatecznie. Dla wszystkich w mieście było jasne, że będzie niszczał spokojnie, zarastając chwas­tami, a spadkobiercy będą się kłócić.

Whiteoaks usytuowany był w znacznym oddaleniu od dojazdowej ulicy, na końcu rzędu eleganckich rezydencji. Ich mieszkańcy z pewnością byliby za­chwyceni zmianą właściciela. Mimo że położony na uboczu i oddzielony płytkim wąwozem, jaskrawo kontrastował z domostwami sąsiadów.

Tylne wejście nie było zamknięte. Stephanie zapar­kowała więc samochód nie opodal, otworzyła furtkę i okrążyła budynek. Stojąc pośrodku zarośniętego chwastami trawnika podziwiała intensywną czerwień liści bluszczu, który gęsto oplatał frontową ścianę. Przypomniała sobie, że Katie mówiła coś wczoraj zamku. Tak, stwierdziła, ta masywna ceglana budowla, wyglądająca, jakby mogła przetrwać każdą napaść, istotnie przypominała zamek. Nad potężnymi rzeźbionymi drzwiami wejściowymi wznosiła się wieżyczka, same zaś drzwi przywodziły na myśl zwodzony most. Był tu nawet maszt, ustawiony na wystrzępionym kwietniku obok głównego wjazdu – czyż każdy szanujący się pan władca nie wciąga chorągwi ze swymi barwami?

Znając Jordana, zauważyła złośliwie, nie zdziwię się, jeśli zaprojektuje taką chorągiew dla siebie!

Bez klucza mogła zajrzeć do środka jedynie przez zakurzone szyby. To cud, pomyślała, że okoliczne dzieciaki nie wpadły na pomysł wypróbowania na nich celności swych proc.

Podejrzewając, że Jordan nie mógł zobaczyć więcej niż ona, zastanawiała się, skąd mógł wiedzieć, że to jest właśnie dom, o jaki mu chodzi. Najprawdopodob­niej, doszła do wniosku, powiedział tak, ponieważ był pewny, że nie da sobie rady ze wszystkimi prze­szkodami. Jak przyjemnie byłoby jednak przeforsować sprzedaż! Jordan musiałby się wtedy wycofać, a pub­liczna kompromitacja byłaby piękną nagrodą.



Tony siedział w biurze pochylony nad gazetą i studiował kursy giełdowe.

Zastanawiam się, czy warto kupić akcje Robonicsa.

To coś nowego – bąknęła Stephanie.

Jeśli kupię teraz i będą zwyżkować, zarobię kupę pieniędzy. Ale z drugiej strony, jeśli im się nie powiedzie... To duże ryzyko inwestować w akcje nowej firmy. Nie wiem, co robić.

Gdybyś to wszystko wiedział, nie handlowałbyś nieruchomościami. Co to jest Robonics?

Przedsiębiorstwo, dla którego Kendall kupił zakłady McDonalda. Ponieważ to firma miejscowa, łatwiej będzie mieć na nią oko, ale...

Widzisz? Mówiłam ci, że to nie były jego pieniądze!

Spółka wydaje się silna. – Tony nie słuchał, pogrążony we własnych spekulacjach. – Właściciele porobili miliony, ale nie musi im się udawać za każdym razem. Kompletnie nic nie wiem o tej nowej dziedzinie.

Jakiej dziedzinie? – Stephanie było obojętne jakiej, ale kiedy Tony mówił o akcjach, zmiana tematu była niemożliwa.

Produkcja robotów. To ty nie wiesz, co oni mają zamiar robić w tej fabryce?

Skąd? – Dopiero teraz zainteresowała się na dobre. Tak więc Jordan specjalizuje się w robotach. Oczywiście, musi zajmować się czymś, o czym zwykli ludzie nie mają nawet zielonego pojęcia!

Jeśli nie opowiedział ci o swojej pracy – Tony spoglądał podejrzliwie – to o czym rozmawiasz ze swoim byłym mężem przez cały ten czas, który spędzacie razem?

Tony, daj spokój. Mówisz, że produkuje roboty? Czy rzeczywiście do tych zabawek potrzebne są tak wielkie zakłady?

To nie są wcale zabawki – obruszył się Tony. – Roboty służą do wytwarzania różnych towarów, zakładania materiałów wybuchowych, kontrolowania wyrobisk górniczych i kanałów ściekowych, w których człowiek narażony byłby na gazy... do wszystkiego.

Ale może też splajtować. Tony, do kogo na­prawdę należy Whiteoaks?

Stephanie – zmarszczył brwi ostrzegawczo – nie wiem, w jakie intrygi się wdajesz, ale lepiej daj spokój. Nie pozwolę się wmanewrować w willę Andersonów!

Co ma wspólnego jedno z drugim? – Stephanie nie posiadała się ze zdumienia. – Pytam tylko w imieniu klienta. Jordan chce kupić Whiteoaks. Nie mogę rozmawiać z właścicielami nie wiedząc, kim są.

Ach tak? Sądziłem, że chodzi ci o Andersonów, ponieważ jedną z części odziedziczyła właśnie Beth Anderson. Jej matka, z domu Barclay, była spokrew­niona z mężem zmarłej właścicielki.

A inni? – Stephanie słuchała uważnie.

Dwoje mieszka gdzieś daleko. To zaledwie kuzyni pani Barclay.

Kto jest czwarty?

Hallie McDonald.

Hallie? To znaczy, że żona Jake'a posiada udział w Whiteoaks?

Czwartą część – uściślił Tony.

Chciałabym zobaczyć minę Jordana, kiedy się o tym dowie – roześmiała się Stephanie. – Wydawało mu się, że zleca mi zadanie niemożliwe do wykonania, a to akurat Hallie McDonald trzyma na tym łapę.

Ona właśnie jest przeciwna sprzedaży.

A dlaczego? Nie zamierza tam mieszkać.

Skąd mam wiedzieć? Nie spowiadała mi się. Prawdopodobnie nie zależy jej na pieniądzach. Mimo plajty McDonald jest dobrze zabezpieczony. Poza tym większość majątku należy i tak do niej.

Stephanie wyjęła z szuflady cukierka, starannie odwinęła go i włożyła do ust.

A co z panią Anderson? – spytała ze sztuczną obojętnością.

Czasami wydaje mi się, że jesteś rówieśniczką Katie – zirytował się Tony.

Potraktuj to jako część mojego młodzieńczego wdzięku – Stephanie nie dała wyprowadzić się z równowagi.

Nie wiem, co pani Anderson o tym myśli – wrócił do tematu. – Od lat z nią nie rozmawiałem. To wszystko działo się dawno.

Kiedyś będą musieli coś postanowić.

Może tak, może nie. – Tony wskazał na gazetę i zmienił temat: – W sobotę jest licytacja, która zapowiada się interesująco. Chcesz pójść?

Z moim przeziębieniem? Nie wytrzymam na dworze. Poza tym Katie tego nie znosi.

Myślałem, że może byś wynajęła kogoś do opieki i moglibyśmy spędzić czas sami.

Gdyby Stephanie zastanowiła się, nie odpowiedziała­by, ale słowa same cisnęły się na usta:

Odkładasz mi tyle z moich prowizji, że nie mogę pozwolić sobie na płatną opiekę.

Kiedy masz na coś ochotę, nie żałujesz sobie.

Z pewnością nie należę do tych, którzy zamart­wiają się, w co zainwestować nadmiar gotówki.

Któregoś dnia podziękujesz mi. Jak już będziemy gotowi do kupna domu, przyda się niewielki kapitał.

Czasami zastanawiam się, czy w ogóle kiedyś będziemy gotowi. Po co mieć konto, jeśli nie można z niego korzystać? Oszczędzanie to nie ulica jedno­kierunkowa. – Nie odpowiadał, więc Stephanie usiadła za biurkiem i sięgnęła po telefon. – Ponieważ nie mogę wydawać moich oszczędności – rzuciła z goryczą – muszę wziąć się do roboty, żeby coś znowu sprzedać.

Nie licz tylko, że to będzie Whiteoaks.



Kiedy Stephanie, obładowana zakupami, zmagała się z zamkiem u drzwi wejściowych, usłyszała telefon.

Oto mój spokojny sobotni poranek, zirytowała się. Ale zignoruję go i wtedy będzie dzwonił bez końca, albo popędzę na złamanie karku i nie zdążę. Jednak zdążyła.

Zawsze tyle czasu potrzeba, żeby cię obudzić? – usłyszała w słuchawce uprzejmy głos Jordana.

Nie spałam. Byłam na zakupach. Dzwonisz w określonym celu, czy tylko tak sobie, żeby mnie trochę pomęczyć?

Nie sprawi ci kłopotu, jeśli zabiorę dziś Katie na cały dzień?

Sprawi, pomyślała. Jeszcze jak sprawi. Już miała odmówić, kiedy dostrzegła przez okno Katie, pedału­jącą w szaleńczym tempie po chodniku. Ona byłaby zachwycona, zreflektowała się. Przecież do tej pory nie przestała wspominać tamtego dnia spędzonego ze swoim tatusiem. Poza tym, jeśli się nie zgodzi, nie wiadomo, co Jordan może zrobić.

Oczywiście, że nie – odrzekła zrezygnowana.

Wpadnę więc po nią za godzinę – nie czekał na odpowiedź.

Stephanie odłożyła słuchawkę z westchnieniem i wróciła do swych zakupów. Przeklęty Jordan, on przecież nie prosił, lecz żądał...

Ale odmowa oznaczałaby tylko kłopoty. Prawa ojca są niepodważalne i gdyby Jordan postanowił odwołać się do sądu, Stephanie byłaby związana wyznaczonymi dniami wizyt albo jeszcze gorszymi ustaleniami. Wiedziała, że nie mogła odpowiedzieć inaczej, czuła się jednak, jak gdyby ją szantażowano.

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, pocieszała się. Mogli teraz w spokoju pójść z Tonym na licytację i zostać tak długo, jak tylko będą chcieli, bez oglądania się na Katie. Ale ta myśl nie sprawiła jej ulgi.

Wyjmowała właśnie zakupy z toreb, kiedy w drzwi załomotał ojciec.

Czy znajdzie się odrobina kawy dla zziębniętego? – wołał od progu.

Przyszedłeś pieszo? – Stephanie już stawiała kubek.

Muszę się dużo ruszać. Kiedy pracowałem, przemierzałem przy taśmie przynajmniej dziesięć kilometrów dziennie. Teraz jestem emerytem. – Po­klepał się po brzuchu: – Kuchnia mamy robi swoje. – Objął dłońmi gorący kubek i przyglądał się z zacie­kawieniem towarom rozłożonym na blacie. – Zapasy na zimę?

Uzupełniam tylko to, co Katie zużyła do naleś­ników, kiedy byłam chora. Tamto śniadanie kosz­towało mnie więcej, niż przejadłybyśmy przez tydzień.

Słyszałem coś o tym. Byłbym tu wcześniej, ale natknąłem się na nią przed domem i wszystko mi opowiedziała. Cały czas trajkotała o Jordanie.

Wcale się nie dziwię.

Często ją widuje?

Zabiera ją dziś na cały dzień.

Karl spokojnie i powoli wycedził przekleństwo, którego Stephanie nigdy jeszcze u niego nie słyszała.

Tato! – mitygowała go.

Przez cztery okrągłe lata nawet nie spojrzał w jej stronę – pienił się. – Teraz pojawia się ni z tego, ni z owego, a ona szaleje z radości. Co się stanie, kiedy zniknie znowu? Dobrze wiesz, że on robi to tylko dlatego, żeby ci dokuczyć. Ale gdy się już znudzi, najbardziej ucierpi Katie. Trzeba go przywołać do porządku. Nie będę patrzył spokojnie, jak krzywdzi się moją wnuczkę!

Nie mówiąc o córce – dorzuciła Stephanie. – Tato, chcę ci coś wyznać...

Jeśli powiesz, że chciał cię siłą...

Ależ skąd! Nawet mnie nie tknął... – Jak błys­kawica przemknęło jej przez myśl wspomnienie tej krótkiej chwili, kiedy niósł ją przez cały dom i układał w łóżku. Poczuła, że się rumieni. Odwróciła twarz od ojca, w nadziei, że nie zauważy jej zamieszania. – Na niczym mu mniej nie zależy niż na tym.

Wystarczy to, co ci zrobił za pierwszym razem. Zostawić cię samą, z dzieckiem w drodze i przez tyle lat nawet nie zapytać, jak wam się powodzi.

Nie mogła dłużej tego znieść.

Jordan nie wiedział nic o Katie – wykrztusiła. – Nigdy mu o niej nie mówiłam. – Ojciec nie odezwał się ani słowem, więc brnęła dalej: – On nie jest naprawdę taki zły, jak myślicie. Z początku tak bardzo go nienawidziłam, że było mi wszystko jedno, potem zaś nie bardzo wiedziałam, jak wam to powiedzieć...

A teraz go bronisz – dokończył łagodnie Karl.

Nie bronię! Myślę tylko, że nie jest w porządku oskarżać go o nie popełnione winy.

Tata idzie! Tata idzie! – dobiegł zza drzwi głos uradowanej Katie.

Nareszcie mam okazję, żeby mu powiedzieć, co o nim myślę – ojciec zbierał się do ataku.

Jordan wszedł do salonu, trzymając dziewczynkę za rękę. Z potarganymi od wiatru ciemnymi włosami, bez zwykłego krawata i marynarki, ubrany swobodnie jak na wycieczkę, był dziś lepiej przygotowany do wspólnej wyprawy. Uważnym spojrzeniem obrzucił szczupłą figurę Stephanie w obcisłych dżinsach i swet­rze. Ciekawa jestem, zastanowiła się, co on sobie myśli, kiedy tak na mnie patrzy.

W jego wzroku dostrzegła jednak tylko obojętność. Spogląda, jakbym była plastikową lalką, oburzyła się, a nie kobietą, którą kiedyś tulił, pieścił i kochał. Przestań o tym myśleć, przywoływała się do porządku. Sama namiętność, jak dowodzi nasz przykład, nie prowadzi do niczego. Pomyśl o tamtych czasach, które zamiast spodziewanego szczęścia przyniosły katastrofę i mnóstwo cierpień.

Jordanie, chciałem z tobą porozmawiać – Karl był wyraźnie spięty, ale głos miał opanowany.

To się dobrze składa, bo ja też – ucieszył się Jordan. – Jake McDonald twierdzi, że jesteś najlepszym kierownikiem, jakiego zna. Interesuje mnie, czy nie zechciałbyś rozważyć możliwości po­wrotu do pracy?

Warto było zobaczyć twarz Karla. Ze swojego miejsca opodal drzwi Stephanie widziała dokładnie, jak ojciec zmaga się ze sobą, i omal nie wybuchnęła śmiechem. Mięśnie jego szczęki kurczyły się, kilkak­rotnie otwierał usta w odpowiedzi i znów je mocno zaciskał. Brawo, Jordan, gratulowała w duchu, to było mistrzowskie posunięcie.

Nie do produkcji – kontynuował Jordan. – Po­trzebuję kogoś do spraw kadrowych, kto zna tutaj ludzi i wiedziałby, kogo warto zatrudnić. Jake McDonald utrzymuje, że dałbyś sobie radę, ale może emerytura bardziej ci odpowiada.

Karl poddawał się szybko. Niezależnie od tego, jak bardzo pragnął odrzucić propozycję, pokusa nowej pracy, nowych zadań okazała się zbyt silna.

Nie znam się zupełnie na tych robotach – odrzekł niepewnie.

Nic nie szkodzi. Będziesz przecież pracował z ludźmi.

Zawsze chciałem mieć taką pracę...

No, to załatwione. Możesz zacząć od przyszłego tygodnia?

Mogę – Karl był zupełnie oszołomiony.

Podrzucę cię do domu, jeśli chcesz – Jordan zbierał się do wyjścia.

Stephanie odprowadziła wszystkich do samochodu.

Zaczekaj chwilę – zwróciła się do Jordana. – Chciałabym przynajmniej wiedzieć, dokąd zabierasz Katie.

Na mecz piłki nożnej – Jordan zapinał dziewczynce pasy. – Odwiozę ją wieczorem.

W tym momencie nadjechał Tony. Parkował właśnie na podjeździe, kiedy rozległ się głuchy trzask i zgrzyt metalu. Wyskoczył z samochodu, huknął drzwiami i podniósł rowerek Katie. Przednie kółko było zgięte w ósemkę. Czerwony z wściekłości cisnął nieszczęsną przeszkodę na środek trawnika.

Mówiłem jej sto razy, żeby nie stawiała tego żelastwa na drodze! – krzyczał oburzony.

Katie wychyliła się, żeby obejrzeć zniszczenia, i rozszlochała się tak, że słychać ją było w całej okolicy.

Mam wrażenie – powiedział stanowczo Jordan, przekrzykując głośny płacz dziewczynki – że do­świadczony kierowca powinien o tej porze dnia zauważyć leżący przed nim rower.

Temu dziecku przydałoby się dla odmiany nieco więcej dyscypliny ze strony ojca! – pieklił się nadal Tony.

Zgadzam się z tobą najzupełniej – głos Jordana, początkowo serdeczny, stopniowo nabierał niebez­piecznych tonów – ponieważ jednak nie jesteś jej ojcem, nie wtrącaj się. Trzymaj od niej z daleka swoje łapy i złośliwy język! A teraz bądź łaskaw odsunąć samochód. Będę szczęśliwy, kiedy nie będę musiał już na ciebie patrzeć.

Stephanie nie chciała stawać w tej kłótni po czyjejkolwiek stronie, wycofała się więc do kuchni. Kiedy wszedł Tony, kończyła właśnie rozpakowywać torby z zakupami.

Co za tyran! – nie posiadał się z oburzenia. – Jak ty mogłaś z nim wytrzymać?

Nigdy o tym nie myślałam.

Cóż, byłaś wtedy młoda, niedoświadczona. Cho­ciaż i tak głupio zrobiłaś, że nie poczekałaś trochę ze ślubem. Oszczędziłoby to wszystkim kłopotów.

Nie traćmy cennego czasu na rozmowy o Jordanie – odpowiedziała, zastanawiając się jednocześnie, czy do tych kłopotów zaliczał również Katie. Sięgnęła po karton płatków, żeby go wstawić do szafki.

Tony zbliżył się z tyłu. Objął ją ramieniem i zanurzył twarz we włosach.

Masz rację. Po co tracić czas, kiedy jesteśmy tylko we dwoje. Dajmy spokój licytacji i zostańmy w domu. Przyda nam się odrobina przyjemności. – Jego dłonie powędrowały w kierunku piersi Step­hanie.

Zdziwiło ją mile, że licytacja, niedawno tak ważna, nagle przestała go interesować. Przyjemnie było wiedzieć, że wciąż potrafi być pociągająca...

Katie zawsze staje nam na drodze – użalał się Tony. – Albo siedzi między nami, albo inaczej zawraca ci głowę. Jeśli już mamy to popołudnie dla siebie, spędźmy je sami Stephanie, tak bardzo cię pragnę – gorącymi ustami muskał jej szyję. – Proszę cię, kochanie...

Właściwie, pomyślała, czemu nie? W końcu jest to mężczyzna, którego ma zamiar poślubić, mę­żczyzna, z którym spędzi resztę życia. Cóż złego się stanie, jeśli przyspieszą noc poślubną? Pochlebiało jej także, że Tony nareszcie zachowywał się jak niecierpliwy kochanek. Do tej pory zawsze chciał czekać aż do ślubu. Chwilami nawet ta jego cier­pliwość drażniła ją i sprawiała, że Stephanie za­czynała wątpić, czy jest dla niego atrakcyjna. Od­wróciła się w jego ramionach, bliska i uległa, gotowa na wszystko. Od tak dawna nie zaznała płomieni miłości...

Zrazu niepewnie, później coraz bardziej gorączkowo, niemal boleśnie, pokrywał jej usta natarczywymi pocałunkami. Zamknęła oczy, czekając, aż ogarnie ją niegdysiejszy żar namiętności.

Czekała wszakże na próżno. Usiłowała się skupić, ale jej wysiłki udaremniało nieodparte wrażenie, że oto gdzieś obok, ze skrzyżowanymi ramionami i iro­nicznie uniesionymi brwiami stoi Jordan, obserwując ich uważnie.

Zniknij, błagała rozpaczliwie. Dosyć mnie udręczyłeś przez te wszystkie lata, teraz więc daj mi spokój! Nie potrafiła jednak pokonać własnej wyobraźni. Z jękiem rozpaczy wyswobodziła się z objęć Tony'ego.

Co się stało, kochanie? – spytał troskliwie Tony.

Nie mogę – wykrztusiła, szukając pospiesznie znośnego usprawiedliwienia. – Nie podobałoby się to Katie.

Przecież jej tutaj nie ma.

Sądzę... sądzę, że lepiej poczekać – z trudem zbierała myśli. – Chcę pozostać wobec niej uczciwa. Nadużyłabym jej zaufania, gdybyśmy sypiali ze sobą przed ślubem.

Zawsze Katie, prawda? – westchnął ciężko. – Nie ma sensu mówić o tym więcej. Chodźmy lepiej na licytację – dodał, sięgając po marynarkę.

Z trudem przełknęła ślinę. Była wdzięczna Tony'emu za jego wyrozumiałość. Popełniła przecież czyn niewybaczalny. W głębi duszy przeczuwała, że nie zazna spokoju, dopóki nie uda jej się wymazać Jordana ze swych myśli. Nie wiedziała tylko, jak ma przepędzić tego ducha, który ją straszył.





ROZDZIAŁ SIÓDMY


Licytacja skończyła się późno. Wilgotny chłód przeniknął Stephanie na wkroś.

Wpadniesz do mnie? – spytała, kiedy w nagrzanym samochodzie przyszła nieco do siebie.

Ulga, z jaką przyjęła jego odmowę, wprawiła ją samą w zakłopotanie. To przecież ona była główną przyczyną dzisiejszych niepowodzeń. Jej niefortunne zachowanie i na dodatek wypadek z rowerkiem Katie zepsuły dzień zupełnie. Jednak po tylu godzinach znoszenia humorów Tony'ego potrzebowała odrobiny spokoju.

Do zobaczenia w poniedziałek – powiedział zdawkowo.

Odjechał nie czekając nawet, aż Stephanie dotrze do drzwi. Czasami, pomyślała, tak mnie irytuje, że miałabym ochotę pozbyć się go raz na zawsze. Szybko jednak zreflektowała się. Nie, to nieprawda. Oczywiście, nieraz złoszczę się na niego, każdemu zdarza się gniewać na ukochaną osobę. Katie też doprowadza mnie do rozpaczy, a przecież nie mogłabym żyć bez niej!

Pobyt na świeżym powietrzu sprawił, że poczuła wilczy głód. Zlustrowała zawartość szafek kuchennych, zdecydowała się na jajecznicę z grzankami i nastawiła patelnię. Machinalnie sięgnęła po sztućce. Szuflada, wyciągnięta ćwiczonym przez lata ruchem, wypadła na ziemię. Zepsuła się już jakiś czas temu, ale Stephanie ciągle zapominała poprosić ojca, żeby ją naprawił. Była to jedna z tych przykrości, jakie nękają samotną kobietę o dwóch lewych rękach.

Wrzuciła na patelnię masło, wbiła jajka do gar­nuszka. Zaniepokoiło ją, że tak długo nie wracają. Nie potrafiła sobie wyobrazić, jak można wysiedzieć z Katie do końca na meczu. Albo Jordan miał świętą cierpliwość, albo postradał rozum...

Może ojciec nie mylił się, twierdząc, że zaintereso­wanie dziewczynką było tylko pretekstem do dręczenia Stephanie? Jeśli tak, to ile jeszcze ma przed sobą tych wizyt, zanim Jordanowi znudzi się ta zabawa? Katie będzie wtedy zdruzgotana.

Zza drzwi wejściowych dobiegła ją wesoła paplanina małej i wtórujący jej głęboki, pogodny głos Jordana. Postanowiła, że będzie uprzejma. Nie okaże ani zainteresowania, ani złości. Poszła otworzyć, starannie dobierając powitalny uśmiech.

No i jak mecz?

Mamusiu, zobacz, mam nowy płaszcz! Tatuś mi kupił! – Katie tańczyła przed nią radośnie.

Uśmiech zastygł jej na ustach. Katie kręciła się jak fryga. Zsunięty kaptur odsłaniał długie, ciemne włosy, opadające na delikatną biel futra.

Dlaczego kupiłeś czteroletniemu dziecku białe futro? – krzyknęła oburzona.

Ponieważ było jej zimno. Wróciliśmy po sweter, ale było zamknięte, więc poszliśmy po zakupy.

Stephanie oblała się zimnym potem na myśl, co by się stało, gdyby jednak zdecydowała nie iść z Tonym na licytację.

Katie uznała je za najładniejsze w całym sklepie – ciągnął dalej. – Miała zresztą rację. – Zawiesił swą kurtkę na krześle i usiadł.

Białe?

Ono łatwo się pierze. Jest przecież sztuczne.

Dobrze, że nie kupiłeś jej gronostajów! Białe futro dla kogoś, kto...

Jordan uciszył ją gestem i wskazał na Katie. Mała chłonęła tę wymianę zdań z otwartymi szeroko oczami, a jej buzia układała się w grymas płaczu.

To płaszcz księżniczki – wyznała. – Pani tak powiedziała.

Pani miała na myśli, że tak nazywa się ten model – Stephanie uśmiechnęła się, całkowicie rozbrojona. – Ale rzeczywiście, wyglądasz w nim jak księżniczka.

Mam też nowy sweterek i nowe dżinsy, i nowe buty – rozpięła płaszcz, demonstrując kompletny strój.

To była prawdziwa frajda wybierać to wszystko – dodał Jordan.

Wyobrażam sobie – Stephanie z trudem opano­wywała rozdrażnienie. Miała tego dość. Potrafi przecież sama zadbać o ubranie Katie. – Dziwię się, że w ogóle znaleźliście czas na mecz.

Prawdę powiedziawszy, niewiele. Pierwsza połowa była nudna, więc...

Więc poszliście kupować. Katie, rozbierz się i umyj do kolacji.

Nie jestem głodna – oznajmiła dziewczynka.

Objadała sie bez przerwy. To moja wina – po­spieszył z usprawiedliwieniem małej. – Dwa hot dogi, olbrzymie lody z owocami, lizaki, mrożony banan...

Czy zostaniesz z nią na noc, kiedy się rozchoruje? – rzuciła ostro.

Z przyjemnością. Nigdy nie miałem szansy współuczestniczyć w wychowaniu córki. Zarezer­wowałaś to prawo dla siebie. – Przez chwilę ich spojrzenia spotkały się, po czym Stephanie opuściła wzrok, a Jordan kontynuował ze złością: – Nie mniej do mnie pretensji. Gdybym chciał ci wytknąć, że jesteś złą matką, wykupiłbym dla niej cały sklep. Potraktuj to jako spóźniony prezent urodzinowy.

Mamusiu... – próbowała zwrócić na siebie uwagę Katie.

Nie wtrącaj się – przerwała jej Stephanie. – Zdaje ci się, Jordanie, że teraz, kiedy znów się pojawiłeś w naszym życiu, masz wszystkie prawa do Katie...

Mamusiu... – dziewczynka nie dawała za wygraną.

Uważaj, Stephanie. Nie prowokuj mnie. Jedno musimy wyjaśnić. Nie pojawiłem się znów w twoim życiu. Na tobie mi nie zależy, ale dla Katie pójdę do piekła i z powrotem.

Nie zabierzesz mi dziecka – Stephanie bezskutecz­nie starała się opanować drżenie głosu. – Nie zaniedbuję jej. Nie znajdziesz nic, czego mógłbyś użyć przeciwko mnie.

Znajdę, moja droga – Jordan był nieco zaskoczony. – Trudno byłoby ci na przykład wy­tłumaczyć przed sądem twoje dziwne przeoczenie. Nie raczyłaś nawet poinformować mnie o istnieniu Katie.

Nie dałeś powodów, by sądzić, że to cię w ogóle interesuje.

Mamusiu... – Katie ciągnęła ją za rękę.

Zdaje się – Jordan zauważył wysiłki dziewczynki i rozejrzał się po pokoju – że Katie chce ci zwrócić uwagę na dym.

O, Boże! – Stephanie popędziła do kuchni. Sczerniałe masło wydzielało kłęby ciemnego dymu. Sięgnęła po uchwyt, którym mogłaby podnieść roz­grzaną do niemożliwości patelnię, i szuflada została jej w ręce.

Co się stało z szufladą? – Jordan wszedł za nią do kuchni.

Co miało się stać? Jest zepsuta – odstawiła syczącą złowieszczo patelnię do zlewu.

Kiedy schylony szukał w skupieniu przyczyny awarii, Stephanie otworzyła szeroko okno.

Nie potrzebuję twojej pomocy – rzuciła niechętnie. – Potrafię dać sobie radę sama.

Czyżby? – po raz pierwszy od przyjazdu z miasta spojrzał na nią przyjaźniej. – Nigdy nie zapomnę, jak mocowałaś półki na książki w naszym mieszkaniu.

Przynajmniej próbowałam – broniła się bez przekonania. – Wyszły zresztą prawie poziomo.

Obluzowała się prowadnica – oznajmił, kończąc oględziny. – Trzeba ją tylko umocować. Czy masz gwiazdkowy śrubokręt?

Nie chcąc przyznać, że nie ma pojęcia, o jaki śrubokręt chodzi, Stephanie wskazała miejsce z na­rzędziami. Zalała patelnię wodą i chmura pary uniosła się nad zlewem.

Opowiedz coś jeszcze o mamusi – zażądała Katie.

Innym razem, groszku. Dziś nie moglibyśmy nawet dobrze zacząć. – Dokręcił ostatnią śrubkę i wsunął szufladę na miejsce. Działała bez zarzutu. – Gotowe.

Dziękuję – rzekła Stephanie z ociąganiem.

Bez specjalnego przekonania, ale lepsze to niż nic – skomentował kwaśno Jordan, po czym, zmie­niając ton, dodał: – Wybacz mi moje zachowanie z tymi zakupami. Nie chciałem cię urazić. Powinienem był zapytać, ale naprawdę nie miałem pojęcia, że to może być ważne.

Tym razem zaskoczył ją. Tak rzadko zdarzało jej się usłyszeć z jego ust słowa przeprosin...

Nie ma o czym mówić – odrzekła po chwili. – Ona rzeczywiście potrzebuje ubrań. Byłam tylko mocno zaskoczona. A z tym białym futrem... Jordanie, co za pomysł kupować coś takiego dziecku!

Kiedy byłem dzieckiem, marzyłem o marynarce z wełny. Kremowa wełna, mieli taką na wystawie. Spędzałem tam godziny z nosem przylepionym do szyby. Matka mówiła, że to niepraktyczne, więc nigdy jej nie dostałem.

Stephanie wydawało się, że śni. Wstrzymała oddech w obawie, by nieopatrznym ruchem nie przerwać chwili zwierzeń. Nigdy przedtem Jordan nie rozmawiał z nią w ten sposób.

Długo miałem do niej o to żal, nawet po jej śmierci. Byłem pewien, że obchodziłbym się z marynar­ką ostrożnie, a ona nie dała mi szansy tego udowodnić. Dopiero kiedy dorosłem, zrozumiałem, że matka po prostu nie miała pieniędzy. Teraz też zamierzałem powiedzieć Katie w sklepie, że biały kolor jest niepraktyczny, ale przypomniałem sobie tę historię.

Stephanie odruchowo wyciągnęła rękę przed siebie. Objął jej dłoń. Stali tak przez krótką chwilę, a ciepło ich palców, jak magiczne spoiwo, zdawało się zbliżać ich ku sobie.

Cofnęła się, odrobinę zażenowana swoim sentymen­talizmem. Opowiedział jej tę historyjkę tylko po to, żeby ją rozrzewnić. Jeśli naprawdę miał taki zamiar, odniósł pełny sukces.

Katie rozłożyła się na dywanie ze swoim kocykiem, a Jordan przyłączył się do niej.

Wszystkie domowe przyjemności – pomrukiwał cicho.

Nie jest tu tak wytwornie, jak lubisz – Stephanie wzięła jego słowa za ironię – ale z pewnością wygodnie.

Skąd wiesz, co naprawdę lubię? – odparł zamy­kając oczy. – Powiedz lepiej, co wyszperałaś o Whiteoaks?

Nie naciskałabym tak mocno. Dlaczego ci się tak spieszy?

Ponieważ mieszkam w hotelu. To jest miejsce, w którym ma się ochotę wyć.

Myślałam, że zatrzymałeś się u McDonaldów.

Zapraszali mnie – otworzył oczy. – Hallie mnie uwielbia.

Nie rozumiem dlaczego. Byłbyś uciążliwym gościem, zjawiałbyś się i znikał o najdziwniejszych porach, nigdy nie potrafiłbyś zdążyć na posiłki. Powinieneś jednak pielęgnować tę znajomość. Hallie jest współwłaścicielką Whiteoaks.

Co jeszcze? – ku jej rozczarowaniu Jordan wcale nie był zaskoczony.

Masz pecha. Oni nie mogą się dogadać na żaden temat, nie mówiąc o warunkach sprzedaży. Nie rozmawiałam z Hallie, ponieważ sądzę, że to zajęcie dla ciebie. Za to Beth Anderson gwałtownie potrzebuje gotówki. Gdyby ktoś kupił Whiteoaks, nie musiałaby sprzedawać własnego domu. Nic nie wiem o dwóch pozostałych spadkobiercach, ale ze słów Beth wynika, że z radością pozbyliby się tego kłopotu. Jak widać, tylko Hallie robi trudności. Co prawda, kilka lat temu namawiała ich, żeby przekazać dom miejscowemu towarzystwu historycznemu z przeznaczeniem na muzeum.

To nie ma sensu. Sama powiedziałaś, że właśnie ona sprzeciwia się sprzedaży.

Chciała symbolicznego dolara zapłaty. Planowała uczynić z tego darowiznę, która przyniosłaby McDonaldom niebywałe ulgi podatkowe.

Oczywiście pozostali współwłaściciele nie mieliby z tego nic.

Właśnie. Towarzystwo nie ma pieniędzy na spłacenie ich części, Hallie odmawia sprzedaży komuś innemu, więc Whiteoaks spokojnie niszczeje. Bądź rozsądny, to beznadziejna sprawa.

Chciałbym jednak obejrzeć ten dom dokładnie.

W porządku – westchnęła Stephanie. – Poproszę Beth Anderson o klucz. Może wtedy nabierzesz rozumu.

To zależy, co przez to rozumiesz. Chcesz się założyć, że zamieszkam tam na Boże Narodzenie?

Nie mam zwyczaju się zakładać.

Słusznie. Ze mną byłoby to zbyt ryzykowne. Mam kilka asów w rękawie.

Co masz w rękawie, tato? – włączyła się do rozmowy Katie.

Coś, co ty też tam masz, groszku: rękę – Jordan wsunął palce w rękaw jej swetra.

Tato, łaskocze! – z błyskiem radości w oczach odwzajemniła się ojcu w ten sam sposób.

W jednej chwili unieruchomił ją na podłodze, łaskocząc bezlitośnie.

Mamo – wołała, chichocząc bez opamiętania – pomóż!

Córeczko – przypomniała sobie Stephanie – tata ma wrażliwą szyję.

Nie podpowiadać! – zagroził Jordan.

Tak? Ciekawe, jak możesz mi przeszkodzić. Katie, dmuchnij mu w ucho!

Żelaznym chwytem ściągnął ją z kanapy. Katie wykorzystała jego nieuwagę i wyswobodziła się. Stephanie od lat baraszkowała w ten sposób tylko z córką. Teraz nie miała żadnych szans. Obezwładniona i bezradna, przygwożdżona do podłogi, skręcała się w konwulsjach śmiechu pod zwinnymi palcami Jordana. To chyba nie jest jednak zwykła dziecięca zabawa, przemknęło jej przez myśl, kiedy raptownie uświadomiła sobie, jak blisko ma przed sobą te ciemne oczy i śniadą twarz, jak pali ją skóra w ze­tknięciu z jego gorącym ciałem.

Nie mogę oddychać – zdołała wyszeptać. Szybko jednak przestała potrzebować powietrza.

Ich usta zwarły się gorączkowo. Pamiętała wiernie smak jego pocałunków, jakby od ostatniego minął zaledwie dzień. Przepełniona aż do bólu własnym pragnieniem, nie myślała o tym, co odczuwa Jordan. Wiedziała tylko, że jedynie on potrafi ugasić trawiący ją pożar.

Wolno położył dłoń na jej piersi. Westchnęła głęboko. Nieskładnymi myślami przywołała wspo­mnienie tej nieokiełznanej rozkoszy, jakiej doznawała oddając się w jego władanie. Nic nie było ważne, nic nie miało znaczenia, liczył się tylko uścisk ich splecionych ciał.

Mamusiu, tatusiu, dlaczego się ze mną nie bawicie? – odezwała się żałośnie Katie.

Mój Boże, wzdrygnęła się Stephanie. Zapomniałam nawet, że dziecko jest tutaj... Spojrzała Jordanowi w oczy, te ciemne oczy, których namiętny wyraz znała tak dobrze.

Po co wróciłeś? – jej szept był delikatny jak tchnienie. – Zostaw mnie, Jordanie. Zostaw mnie w spokoju.

Widziała, jak wzrok Jordana przytomnieje, czuła też chłodne krople otrzeźwienia wsiąkające w jej własne ciało, ciągle jeszcze przygniecione jego ciężarem. Zsunął się z niej i przetoczył na plecy, przykrywając jednocześnie oczy ramieniem, jak gdyby nie chciał już jej widzieć i nie zdawał sobie sprawy, do czego przed chwilą nieomal doprowadził.

Katie znów rzuciła się na Jordana, tarmosząc go i chichocząc. Stephanie podniosła się, rozczesując splątane włosy drżącymi palcami.

Czas do łóżka, Katie – powiedziała w nadziei, że Jordan zrozumie jej intencję. Ale on zdawał się nie słyszeć. Leżał nie zmieniając pozycji, kiedy zabierała do łazienki protestującą dziewczynkę.

Chcę tatusia – prosiła Katie, kiedy matka ubierała ją w piżamkę i czesała jedwabiste włosy w koński ogon. – Chcę, żeby tatuś poczytał mi na dobranoc.

Dobrze, córeczko – Stephanie była zbyt zmęczona, by oponować.

Wróciła do pokoju. Jordan, z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie, ze zmarszczonym czołem, wy­glądał przez okno. Spojrzał na nią, lecz nie rozchmurzył się. Nie chce mnie nawet dostrzec, pomyślała. To dziwne, jak dwoje ludzi może być tak zgodnych w sypialni i tak sobie obcych poza nią.

Księżniczka prosi, by jej powiedzieć dobranoc – oznajmiła.

Kiedy Jordan zbliżał się do finału bajki, Katie ziewała. Stephanie, siedząc w bujanym fotelu obok łóżka dziewczynki, starała się wyłączyć uwagę, ale nie mogła nie słyszeć tego wspaniałego, swobodnego barytonu, wyraźnie ubawionego prostą historyjką.

Tato, możemy już zapytać mamusię o rower? – odezwała się na koniec Katie.

Jaki rower? – podchwyciła podejrzliwie Stephanie.

Widzieliśmy dziecięcy rowerek – przyznał z ocią­ganiem Jordan. – Na dwóch kółkach, nie większy od...

Nie. – Niepowodzenia całego dnia spłynęły na nią w jednej chwili. – Nie próbuj jej przekupić. Jestem jej matką i ja dbam o jej potrzeby! – była wściekła i łzy zaczęły napływać jej do oczu. – Ona być może chce, żebyś jej od czasu do czasu poczytał na dobranoc, ale to nie znaczy, że będzie wolała z tobą mieszkać. Jesteś dla niej po prostu nową zabawką, dużym, żywym pluszowym misiem!

Nigdy nie przypominał zabawki, tym bardziej w tej chwili. Był gniewny, niemal groźny, a w jego pozornie opanowanym głosie pobrzmiewały niebezpieczne tony:

Skończyłaś, Stephanie?

Jeszcze nie – odgarnęła włosy z oczu, wyzywająco wysunęła podbródek i mówiła dalej: – Zostaw nas w spokoju, Jordanie. Nie chcemy ciebie. Nie po­trzebujemy. Odejdź i pozwól nam znów zapomnieć o tobie.

Podniósł z krzesła marynarkę. Odwrócił się w drzwiach i powiedział z nieoczekiwaną łagodnością:

Nie oszukuj się, Stephanie. Nie zapomniałaś mnie i nigdy nie zapomnisz.



ROZDZIAŁ ÓSMY


Padał deszcz, szary, posępny deszcz jesienny, i Stephanie była w równie ponurym nastroju jak pogoda na dworze. Nie tylko pogoda psuła zresztą jej humor. Na biurku leżał błyszczący mosiężny klucz. Był to klucz do Whiteoaks, przypominający jej bezlitośnie, że dziś musi spotkać się z Jordanem. Nie mogła tego dłużej odkładać.

Nie widziała się z nim od trzech dni, od owego wieczoru, kiedy wyprosiła go z domu. Długo potem nie mogła zasnąć, pełna wyrzutów, rozpamiętując swój wybuch namiętności. Zastanawiała się też, jak mogła go była uniknąć i jak powinna się zachować w przyszłości.

Gdyby nie obecność Katie, zapomnieliby się w fi­zycznym pożądaniu. Leżąc w ciemnym pokoju, z pałającymi wstydem policzkami, musiała przyznać, że jej samej brakowało niewiele. W tamtej szalonej chwili nie mogła się oprzeć przepotężnej sile namięt­ności, pragnieniu, by ich ciała połączyły się w jedno.

To ją przeraziło. Czy była może nadpobudliwa, skoro mężczyzna, którego nawet nie lubiła, potrafił działać na nią w ten sposób?

A jednak tamtego wieczoru kilkakrotnie widziała Jordana takim, jakim go nigdy nie znała. Zwracając się do Katie potrafił być delikatny, cierpliwy i ujmujący. Co to za człowiek? Czy ktoś potrafiłby odsłonić jego prawdziwą duszę?



Zakłady McDonalda, teraz już zakłady Robonics, leżały na skraju miasta, w miejscu, gdzie niegdyś rozciągały się pola kukurydzy. Stephanie zatrzymała się na parkingu dla pracowników. Zaskoczyła ją liczba stojących tu samochodów. Większa jego część pozostawała jednak pusta, przypominając boleśnie o czasach, kiedy fabryka McDonalda zatrudniała tylu pracowników, że pozwalała nieźle prosperować całej okolicy.

Stephanie wkroczyła do biura. Powitała ją elegancka kobieta koło trzydziestki, ubrana w stylu, który jeszcze rok temu byłby w miasteczku nie do przyjęcia. Jaka wspaniała recepcjonistka, pomyślała, zastanawiając się jednocześnie, co mogło skłonić tę kobietę do przybycia na prowincję. Z pewnością pensja nie była na miarę jej potrzeb. A może to przywiązanie do Jordana przygnało ją tutaj?

Jesteś zabawna, skarciła się. Motywy decyzji tej kobiety ciebie nie dotyczą. Nie wiesz przecież, skąd się ona tu wzięła. Poza tym, nawet jeśli Jordan rzeczywiście miał z nią romans, co cię to obchodzi?

Czym mogę służyć? – Stephanie uświadomiła sobie z zakłopotaniem, że kobieta zwraca się do niej po raz pierwszy.

Witaj! Czemu zawdzięczamy dzisiejszą wizytę? – z biurowego pokoju wyłonił się Karl Daniels, trzymając w ręce plik papierów.

Jeśli stara się pani o pracę, panno... – kobieta jednym palcem przesunęła kwestionariusz w kierunku Stephanie.

To jest moja córka – wyjaśnił Karl uprzejmie. – Proszę cię, wejdź na chwilę.

Czekam na Jordana – Stephanie dostrzegła w oczach kobiety błysk zrozumienia. – Proszę mu powiedzieć, że tu jestem – rzuciła, wchodząc za ojcem do jego pokoju.

Oczywiście pani Kendall – ton głosu sekretarki zmienił się radykalnie.

To wiele wyjaśnia, uspokoiła się. Może ona zaleca się do Jordana, ale najwidoczniej nie jest zbyt dobrze poinformowana albo po prostu nie ma powodu obawiać się takiego spotkania. Zresztą, jakie to może mieć dla mnie znaczenie? Niech Jordan robi, co mu się podoba, byle tylko zostawił mnie i Katie w spokoju.

Wasza recepcjonistka nie jest najlepiej wychowana – stwierdziła, kiedy znaleźli się w pokoju Karla.

Zauważyłaś? Ona zresztą nie jest recepcjonistką. To jeden z najlepszych w kraju fachowców od programów komputerowych.

Tak? – Stephanie nie okazała zaskoczenia, ale postanowiła przyjrzeć się lepiej tej kobiecie. – Jak ci się podoba nowa praca? Wspaniale wyglądasz w tym nowym garniturze.

Praca jest bez wątpienia inna. Ale lubię ją. Poza tym, wiesz, gdy pierwszy raz zobaczyłem Jordana, wydał mi się jednym z tych spryciarzy, którzy cenią się o wiele wyżej, niż na to naprawdę zasługują. Nawet kiedy zacząłem z nim pracować, sądziłem, że okaże się niewart funta kłaków, że może nawet mieć pomysły, ale będzie zbyt próżny, by pobrudzić sobie ręce prawdziwą robotą. Cóż, myliłem się.

Tato, proszę cię, oszczędź mi wymieniania jego wszystkich zalet.

On jest znakomitym inżynierem, a także dobrym kompanem. Widziałem go z Katie i to było coś wspaniałego.

To Jordan spotyka się z Katie za moimi plecami? – przerwała zaskoczona.

Wiesz... – zmieszał się Karl. – Nie wiedziałem, że to było za twoimi plecami. Myślałem, że Katie wszystko ci i tak opowie.

Przynajmniej raz moja kochana córeczka wie­działa, kiedy trzymać buzię na kłódkę. A ty z mamą pomogliście jej w tym.

Stephanie, co w tym złego? No, więc widział się z nią. Wielkie rzeczy.

To ty ostrzegałeś mnie, że kiedyś ta zabawa znudzi mu się i że właśnie Katie najbardziej na tym ucierpi. A teraz pozwalasz mu...

Nikt nie musi mi na nic pozwalać – dobiegł ich głos od drzwi. – I tak zrobię, co zechcę.

Wiem – odparowała Stephanie. – Zawsze tak postępowałeś, bez względu na to, kogo mogłeś przy tym zranić. Katie nie będzie jednak cierpieć z twojego powodu. Nie pozwolę ci jej skrzywdzić.

Z pewnością nie ja krzywdzę. To ty usiłujesz mi zabronić widywania jej. Ja tylko korzystam z ojcows­kich praw.

Każąc jej ukrywać wszystko przede mną!

Nic z tych rzeczy! Czy musisz mieszać w to ojca? – gestem nakazał jej wyjść za sobą z pokoju.

To rzeczywiście nie było zbyt taktowne, zreflektowała się Stephanie. Urządzić taką scenę w obecności ojca! Wciąganie go w konflikt z pewnością nie ułatwi mu pracy. Nie mogła zresztą nawet gniewać się na niego. Przecież nie prosiła go, żeby nie pozwolił Jordanowi zbliżać się do Katie.



Przestało już padać, lecz kiedy pokonali pogrucho­taną bramę wjazdową, ich oczom ukazał się smutny widok. Stephanie była przygnębiona widokiem olb­rzymich kałuż na podjeździe, bujnych chwastów zsiekanych przez deszcz, beznadziejnie mokrych dachówek.

Przynajmniej od razu sprawdzimy, czy dach nie przecieka – nie potrafiła ukryć swego sceptycyzmu.

I czy w piwnicy stoi woda – Jordan nie dawał się zbić z tropu i promieniał entuzjazmem.

W środku panował chłód, obezwładniający chłód domu, który od lat nie zaznał ciepła. To nie tylko brak ogrzewania, rozmyślała Stephanie, mijając ciężkie, rzeźbione drzwi wejściowe i stąpając po marmurowej posadzce holu. Czuła tu dojmujący chłód opuszczenia. To, co mogło dawać schronienie całej rodzinie, stało tak bezużytecznie przez lata i zimno stopniowo przeniknęło ściany na wskroś.

Nigdy nie uda ci się ogrzać tego domu – powie­działa, ale Jordan nie słuchał.

Obrzucił hol jednym taksującym spojrzeniem i bez namysłu skierował się w lewo. Stephanie postępowała za nim, cały czas mając nadzieję, że szybko uda się wyperswadować mu ten pomysł. Żałowała też, że nie wzięła cieplejszego płaszcza.

Kuchnia była pełna starych rupieci.

Tu nie są potrzebne żadne przeróbki, żeby zrobić muzeum – stwierdziła ironicznie.

Co z ciebie za sprzedawca? Powinnaś raczej powiedzieć mi, że istotnie, wnętrze jest nieco prze­starzałe, ale za kilka tysięcy dolarów można je fantastycznie urządzić.

Za kilka grubych tysięcy. Trzeba by zerwać wszystko do gołych ścian.

Oczywiście – zgodził się łatwo. – To było pomieszczenie dla służby. Nie sądzisz chyba, że dawni właściciele kiedykolwiek postawili tu stopę?

Kiedy krążył po kuchni, znalazł się nagle blisko niej. Ciepło promieniujące od jego ciała sprawiło, że ogarnę­ły ją dwa sprzeczne pragnienia: chciała uciec jak najdalej i zarazem czuć rozgrzewającą bliskość Jordana. Z ociąganiem odsunęła się i ruszyła w stronę jadalni.

Olbrzymie okno, umieszczone w wykuszu, wy­chodziło na resztki tego, co kiedyś stanowiło re­prezentacyjny ogród. Był on teraz całkowicie zarośnięty bluszczem i zdziczałymi krzakami róży.

Jordan ostrożnie otworzył szklane drzwiczki chińs­kiego sekretarzyka wbudowanego w ścianę.

Ci ludzie nie zadowalali się byle czym, prawda? – stwierdził, wodząc palcem po ołowianych listwach, spinających geometryczne kształty rżniętego szkła.

Szedł dalej. Poruszał się tutaj bez wahania, jak gdyby znał drogę. Na razie Stephanie nie dostrzegła niczego, co wywarłoby na niej większe wrażenie. Niskim, wąskim korytarzem dotarli do przestrzennego salonu. Kiedy wchodzili tam, zza chmur wychynęło słońce. Promienie przeniknęły przez romboidalne szybki witrażowego okna i rozprysły się po pokoju tęczowymi barwami.

Stephanie bezwiednie wydała cichy okrzyk zachwytu i zrozumiała, czemu ten dom tak przypadł Jordanowi do gustu. Światło, wdzięk, czar, muzyka są tutaj cały czas, zostały tylko zamrożone w oczekiwaniu, aż ciepło domowego ogniska pozwoli im znowu odtajać.

Jordan, pochylony nisko, oglądał właśnie kominek. Kiedy krzyknęła, wyprostował się raptownie, uderzając w jego obramowanie. Podniósł się, pocierając stłucze­nie. Od razu pojął, w czym rzecz.

Widzę, że i ciebie ten dom zaczyna wciągać – zauważył.

Stephanie, nie chcąc przyznać mu racji, rozglądała się z namysłem po pokoju, starając się nie zwracać uwagi na cudowną grę światła.

Tu jest okropnie, Jordanie – powiedziała w końcu. – Podłoga skrzypi, kuchnia w ruinie, brudu tyle, że trzeba by go zmywać pompą strażacką.

Mnie urzekło to, że ten dom, nawet opuszczony, zachował swą dawną dumę. Kiedy go dostrzegłem, wiedziałem od razu, że czeka na mnie.

Cóż, pewnie długo teraz będziecie czekać we dwójkę. Co jest za tymi drzwiami?

Biblioteka.

Widziałeś ją przedtem?

Nie. Po prostu wiem, że tam jest.

Pewnie zaglądałeś przez okno.

Pchnęła drzwi i obiegła spojrzeniem wnętrze. Pokój wypełniały półki, sięgające od podłogi aż po sufit, a nad nimi widniał rzeźbiony w dębie fryz. Kominek był wystarczająco duży, by upiec na nim wołu.

W porządku – przyznała Stephanie. – Biblioteka jest piękna, ale założę się, że łazienki pozostawiają wiele do życzenia. – Skierowała się ku schodom wewnątrz wieżyczki.

Dom wyposażony był w pięć łazienek i, jakkolwiek staroświeckie, wszystkie były zachwycające. Jedna z nich, tuż obok głównej sypialni, zdumiewała rozmiarami. Prowadziły z niej drzwi do kompletnie wyposażonej garderoby. Okna sąsiedniego gabinetu wychodziły na ogród. Stephanie odjęło mowę z za­chwytu, kiedy przez zakurzoną szybę kontemplowała pozostałości kunsztownych niegdyś szpalerów krze­wów. Miała wrażenie, że na chwilę przeniosła się w inne czasy.

No co, poddajesz się? – Jordan promieniał. – Nie uda ci się mnie zniechęcić. To jest dom, jakiego pragnę.

Cóż, kremowe dywany, trochę starych obrazów, dobre meble z pewnością dałyby tu wspaniały efekt. Ale po co ci taki wielki zabytek? Nie potrzebujesz przecież pięciu sypialni, nie mówiąc o pomieszczeniach dla służby!

Zawsze marzyłem o własnym luksusowym domu i nigdy nic takiego nie miałem. – Jordan był mocno zakłopotany, jakby obawiał się, że go wyśmieje. – Teraz, kiedy mogę sobie na wszystko pozwolić, tylko Whiteoaks wart jest dla mnie każdych pieniędzy. Urzeka mnie w nim atmosfera dawnego przepychu. Mógłbym sobie coś zbudować, ale nowe mury nie przemawiają do mnie w ten sposób.

W porządku – stwierdziła sucho Stephanie. – Czy rozmawiałeś już z Hallie McDonald?

Jeszcze nie. Jestem pewny, że ty dasz sobie radę.

Dlaczego ja?

Chcesz dostać prowizję czy nie? – rozglądał się uważnie po głównej sypialni. – Widzę, że jednak dach jest nieszczelny.

Brudne zacieki na suficie wcale go jednak nie zmartwiły. Gdyby teraz podłoga zawaliła mu się pod stopami, doszła do wniosku Stephanie, uśmiechnąłby się tylko i powiedział, że takie rzeczy w starych domach się zdarzają. Rozłościła się. Dlaczego nie miał takiego stosunku do czegoś, co rzeczywiście jest na sprzedaż?

Podoba mi się, że jest tyle okien w sypialni – entuzjazmował się dalej. – A także kominek. Wyobraź sobie, Stephanie: leżeć tak na dywanie nie opodal buzującego ognia i kochać się w mroźną noc...

Jego czułe słowa wypełniły pokój magiczną mocą. Stephanie słuchała zauroczona, przepojona tęsknotą za tymi dawno minionymi dniami, które spędzili wspólnie, kiedy to każde słowo tchnęło obietnicą i pięknem, kiedy wszystko wydawało się możliwe, ponieważ byli zakochani. Po chwili jednak ocknęła się i, starając się rozwiać czar, powiedziała:

Powinieneś wybierać ostrożnie. Wełna perskich dywanów może okazać się na przykład zbyt szorstka. – Skierowała się do wyjścia. – Idziemy?

Może obejrzymy jeszcze strych? Chcę sprawdzić, ile będzie roboty z dachem.

Nie ufasz mojej fachowej wiedzy?

Oczywiście, że nie. Powiedziano mi co prawda, że jesteś najlepszym agentem w mieście. Teraz będę miał okazję przekonać się, czy to prawda.

Kiedy zniknął na wąskich schodach, Stephanie postanowiła bronić swej godności i zostać. Nie pojawiał się jednak dłuższy czas, weszła więc na górę.

Co się stało? Wpadłeś w pułapkę na niedźwiedzie?

Nie, ale nie zdziwiłbym się, gdybym jakąś znalazł. Tutaj jest wszystko. Zawsze sobie wyobrażałem, że tak właśnie powinien wyglądać strych – wołał roz­radowany.

Nie należy chyba grzebać w tym wszystkim – Stephanie wpadła w półmroku na krawiecki manekin i odruchowo skłoniła się przepraszająco.

Chcę mieć w kontrakcie, że kupuję dom z całą zawartością.

Bądź rozsądny. Tutaj z pewnością znajdują się rodzinne skarby. – Przedzierając się przez rumowisko staroci, dotarła do czegoś, co przypominało segment metalowego płotu. Była to rama łóżka, bez wątpienia największego, jakie kiedykolwiek widziała.

Spójrz, czy to też skarb rodzinny? – Jordan uniósł w górę kapelusz, pochodzący najpewniej z przełomu wieków. Pióra dawno obróciły się w pył, a z ronda wystawały tylko resztki stosin.

Wiesz, o co mi chodzi. – Stephanie bezwiednie zarysowała paznokciem ramę i krzyknęła zaskoczona: – Niemożliwe, to łóżko jest z mosiądzu, i to najpraw­dopodobniej litego. Co za idiota pomalował je na biało?

Rozejrzyj się tutaj trochę. Może mina ci zrzednie jeszcze bardziej.

Nie martw się o mnie. Popatrz na jego poręcze. Mają z piętnaście centymetrów grubości i są wyższe ode mnie!

Czy sądzisz, że to dobrze? – spytał niewinnie. Otrzepał dłonie z kurzu i zaczął iść schodami na dół.

Więc jak, jesteś zainteresowany kupnem?

Łóżka? To zależy, kto oprócz mnie miałby w nim sypiać.

Miałam na myśli dom – Stephanie poczuła, że się czerwieni. – Jeśli dalej masz ochotę się wygłupiać, musimy ustalić, co konkretnie moglibyśmy zapropo­nować właścicielom.

Jasne. Dowiedz się, ile to może być warte, i zaoferuj na początek... bo ja wiem... dwa razy tyle.

Dwa razy ile? Ty nawet nie wiesz, co to może oznaczać!

Nie bardzo. A powinienem?

Zaraz ci powiem. Nie chcę się ośmieszyć, składając ofertę, której nie mógłbyś sprostać finansowo.

Uśmiechnął się tylko. Kiedy zamykała drzwi wejś­ciowe na klucz, rzucił od niechcenia, spoglądając w górę na wieżyczkę:

Nie zapominaj, że mam tu zamieszkać na Boże Narodzenie.

A co będzie, jeśli oni jednak nie zechcą sprzedać? Zresztą, nawet gdyby się zgodzili, wszystkie negocjacje i formalności z pewnością przeciągną się...

Nie rozumiem, dlaczego miałoby to być takie trudne. Są różne sposoby. Weź pod uwagę, moja droga, że im szybciej zdobędę Whiteoaks, tym krócej będziesz musiała się ze mną męczyć. A jeśli ci się nie uda, zacznę szukać od nowa. I niełatwo ci przyjdzie mnie zadowolić.




ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


Stephanie kończyła właśnie obrębiać swoją nową suknię, próbując jednocześnie przekonać Katie, że nie powinna traktować Tony'ego jak wyrzutka.

To niegrzecznie, że się do niego w ogóle nie odzywasz – upomniała dziewczynkę.

Katie siedziała na podłodze i rozbierała lalkę. Wzruszyła ramionami, jak gdyby chciała powiedzieć: co mnie to obchodzi? Lalka była nowa i miała wystarczającą ilość ubranek, by zaspokoić potrzeby przeciętnego dziecka. Przyniósł ją ostatnio Jordan.

Dlaczego nie chcesz z nim rozmawiać?

Przejechał mój rowerek.

Przecież to był przypadek. Poza tym, kto go zostawił na podjeździe? Gdyby Tony nie wpadł na niego, z pewnością zrobiłby to tata.

Tatuś by zauważył – stwierdziła dziewczynka.

Cóż, może masz rację. – Stephanie pomyślała, że prowadząc tak wspaniały samochód też by uważała na przeszkody. – Tony odkupił ci rowerek.

Był on co prawda identyczny jak poprzedni, ale Katie nie chciała go używać.

Nie chcę takiego – usta dziewczynki wygięły się w podkówkę. – Trzykółkowce są dla maluchów.

W takim razie oddamy go z powrotem do sklepu.

Katie nie była zachwycona tą perspektywą, ale zanim Stephanie zdołała wykorzystać sytuację, za­dzwonił telefon.

Cholera! – zaklęła pod nosem. – Tony będzie tu za piętnaście minut, sukienka jeszcze niegotowa, w żadnej starej nie mogę się ludziom pokazać, a ktoś akurat teraz chce sobie porozmawiać!

W słuchawce usłyszała głos matki.

Przepraszam cię, mamo, nie mam czasu. Pani Bruce urządza przyjęcie z okazji przeprowadzki do domu, który jej sprzedałam...

To nie potrwa długo. Właśnie obmyślam menu na kolację z okazji Dnia Dziękczynienia i chcę się upewnić, czy nie macie z Katie innych planów. Spędzicie z nami święto, prawda?

Jak zwykle, mamo.

A Tony? Może on też wpadłby do nas?

Stephanie ścisnęła mocniej słuchawkę. Głos matki brzmiał co prawda oschle, równocześnie jednak po raz pierwszy od zaręczyn uwzględniła Tony'ego w rodzin­nej uroczystości. Może zaakceptowała go nareszcie?

Zapytam go dzisiaj, ale sądzę, że nie odmówi. – Odchrząknęła i dodała z wahaniem: – Dziękuję, mamo, że zaaprobowałaś mój wybór.

Nie bardzo. Dalej za nim nie przepadam. Ale dla rodzinnego spokoju chcę go lepiej poznać.

Jutro cię zawiadomię, czy się zgodził. Do widzenia.

Odłożyła słuchawkę z mglistym uczuciem niepew­ności. Nie wspominały o Tonym od czasu ostatniej kłótni, jednak ta sprawa ciążyła im jak kamień. Teraz mama poczuła chyba wyrzuty sumienia. Może też uświadomiła sobie, że odrzucając Tony'ego, praw­dopodobnie straci córkę.

Kiedy odezwał się dzwonek u drzwi, sukienka była gotowa.

Katie, otwórz, proszę i bądź miła dla Tony'ego, bo inaczej... – nie potrafiła wymyślić dość srogiej groźby, nie starczyło jej też czasu, żeby ją wypowiedzieć, ponieważ dzwonek znów zadźwięczał natarczywie. Znikła więc pośpiesznie w sypialni.

Chętnie szyła swoje sukienki. Lubiła mieć pewność, że na większych galach nie spotka drugiej kobiety ubranej tak samo. Zresztą, stwierdziła przed lustrem, tym razem wysiłek opłacił się. Delikatny materiał miękko układał się na jej szczupłej figurze i szeleścił przyjemnie, kiedy przechadzała się tam i z powrotem, studiując swoje odbicie ze wszystkich stron. Brzosk­winiowy kolor podkreślał karnację twarzy i przydawał blasku kasztanowym włosom.

Przynajmniej raz mogłabyś być gotowa na czas – Tony zrzędził już na progu.

Stephanie spojrzała najpierw na niego, potem na Katie, siedzącą sztywno na swoim krzesełku, i od razu pojęła, że jest poirytowany głównie z powodu dziecka. Nie warto było sprzeczać się teraz, wydała więc Julie ostatnie polecenia, pocałowała dziewczynkę i włożyła płaszcz, nie odzywając się do niego.

Rozmawiałaś już z Hallie McDonald? – zapytał.

Jeszcze nie, chociaż zmarnowałam dwa dni, żeby ją złapać – westchnęła. – Czasami mam ochotę to rzucić. Nie ma sensu tracić tyle czasu na sprawę, która nigdy nie dojdzie do skutku.

Jeżeli nie uda ci się jej załatwić albo, co gorsza, zrezygnujesz, możesz równie dobrze zupełnie się wycofać z interesu. Kiedy ludzie usłyszą, że się poddajesz w trudniejszym przypadku, nigdy więcej nie sprzedasz już domu.

Miał rację. Po raz pierwszy uświadomiła sobie wyraźnie, jak łatwo Jordan mógł zniszczyć jej zawo­dową reputację. Uparł się, żeby ją pognębić i odciął wszystkie drogi ucieczki. Obojętnie, co ona teraz zrobi, zawsze będzie trzymał ją w garści. Co gorsza, jeśli Stephanie straci pracę i zarobki, może nawet spróbować odebrać jej Katie. Strach chwycił ją za gardło.

Nie miała jednak czasu na dłuższe rozmyślania. Oblewanie domu państwa Bruce było wydarzeniem sezonu i zgromadziło towarzyską śmietankę miasteczka. Uwagę wszystkich gości przyciągnęła nowa para: Jordan Kendall z kobietą w czerni.

Palce Stephanie, zaciśnięte kurczowo na kieliszku, zwilgotniały. Ta kobieta z ciemnymi, wysoko upiętymi włosami, wyglądała wspaniale. Żadna z tu obecnych pań nie ośmieliłaby się włożyć tak wyzywającego kapelusza, ale do niej pasował on, o dziwo, bez zarzutu. Z niewymuszoną swobodą wspierała się na ramieniu Jordana.

Kto to jest? – spytała szeptem Tony'ego. Jordan nie mógł jej usłyszeć. Była zbyt oddalona, a pomiędzy nimi znajdował się tłum gwarzących gości. Mimo to, gdy się odezwała, podniósł raptownie wzrok, śmiejąc się z czegoś, co powiedziała jego towarzyszka, i przeszył Stephanie spojrzeniem. Wydało jej się, że wszyscy nagle ucichli, a nieme pytanie jego oczu było tak wyraźne, jakby wykrzyczał je pełnym głosem: Co się stało, moja droga? Czyżbyś była zazdrosna?

Stephanie pojęła z porażającą jasnością, że jej odpowiedź mogłaby brzmieć tylko twierdząco. Minęło tyle lat, myślała w oszołomieniu, i nagle, kiedy się człowiek najmniej spodziewa, zły, zielony potwór atakuje. Na usta cisnęły się słowa, którymi chciała upomnieć tę kobietę, by przestała spoglądać na Jordana z tak ciepłym rozmarzeniem. Miała ochotę zniszczyć to spojrzenie, zniszczyć tę kobietę, zniszczyć nawet Jordana, gdyby zaszła taka konieczność.

Ona jest twoją największą szansą na sprzedanie Whiteoaks – odrzekł Tony. – Nie poznajesz jej? To przecież Tasha McDonald.

Przez chwilę Stephanie sądziła, że się przesłyszała. Ta wspaniała istota miałaby być córką Jake'a i Hallie McDonaldów?

Tasha zawsze przypominała szarą myszkę...

Przypominała – Tony rozejrzał się za następnym drinkiem – ale już nie przypomina. Poza tym wygląda na to, że ma zamiar zostać panią Kendall – w jego głosie pobrzmiewała satysfakcja.

Gwar wokół Stephanie przyprawił ją o ból głowy. Przez chwilę pożałowała nawet, że przyszła, lecz zaraz zmieniła zdanie. Uświadomiła sobie, że i ona jest równie uważnie obserwowana jak Jordan z Tashą. Nie da poznać po sobie, co czuje, widząc swojego byłego męża z nową dziewczyną. Z uśmiechem zwróciła się do najbliższej sąsiadki.

Jaka ładna z nich para, prawda?

Masz niewątpliwie rację. – Stephanie dopiero teraz stwierdziła, że stoi obok Hallie McDonald, która przygląda się jej badawczo. – Słyszałam, że mnie poszukiwałaś.

Tak, rzeczywiście. Mam obiecującego klienta, który jest zainteresowany Whiteoaks. Chcę przedstawić pani korzystną propozycję.

Rozumiem – Hallie McDonald uśmiechnęła się nieszczerze. – Ja też mam propozycję dla ciebie. Poszukajmy jakiegoś ustronnego miejsca, żeby wszys­tko omówić.

Pani McDonald torowała drogę przez olbrzymi salon, zatrzymując się od czasu do czasu dla wymiany grzeczności z którymś z uczestników przyjęcia. Kiedy już znalazły się w części sypialnej, otworzyła pierwsze lepsze drzwi i bezceremonialnie wciągnęła Stephanie do środka.

Chcesz więc wiedzieć, co mogłoby mnie przekonać do sprzedaży Whiteoaks? Nie dziwię ci się. Byłaby z tego ładna prowizja, nawet wziąwszy pod uwagę niewielką cenę, którą z pewnością chciałabyś wy­targować.

Oferta jest więcej niż wysoka, jak na obecny stan domu i...

A ja chciałabym wiedzieć, jak cię przekonać, żebyś zrezygnowała z Jordana.

Ja mu się nie narzucam – zaprotestowała zdu­miona. – Przyjechał tutaj z własnej woli. Nic nie mogę na to poradzić.

Daj spokój. Bez twojej zachęty nie przesiadywałby u ciebie całymi wieczorami. Jaka jest więc twoja cena za usunięcie się?

Co pani rozumie przez usunięcie się? Mam się wyprowadzić? Uciec?

Czemu nie? Raz już go przecież zostawiłaś.

Pani chyba jest źle poinformowana. Ja nie mam zwyczaju uciekać. Poza tym on jest ojcem mojej córki i do niej właśnie przychodzi tak często. Tego nie da się uniknąć.

Przez tyle lat wytrzymywał bez niej, wytrzymałby i teraz. Podobno chcesz sprzedać swój dom. Kupię go za najlepszą cenę, żebyś mogła gdzie indziej dobrze wystartować...

Wykluczone. Ja nie biorę łapówek.

Whiteoaks nie jest na sprzedaż, Stephanie. Za żadną cenę – pani McDonald ruszyła majestatycznie w stronę drzwi. – W razie czego zaprzeczę, oczywiście, że rozmawiałyśmy – dodała od progu.

Ja też – odparła Stephanie. – Nie mam ochoty, żeby ktoś się dowiedział, jak tanio chciała mnie pani kupić. Może jednak interesuje panią, kto jest tym potencjalnym klientem?

Stephanie, to nie ma znaczenia. Powiedziałam ci, że Whiteoaks nie jest...

To Jordan Kendall. Proponuje dwukrotną cenę w stosunku do oszacowanej. Proszę się nad tym zastanowić. Byłby z tego hojny dar dla towarzystwa historycznego – prześlizgnęła się obok zamarłej w zdumieniu pani McDonald i wróciła do salonu.

Stephanie usiłowała brać udział w ogólnej wesołości, podziwiać urządzenie domu, być zwyczajnym gościem na zwyczajnym przyjęciu. Czuła się jednak jak delikatny kryształ, który pod najlżejszym dotknięciem mógłby roztrzaskać się na kawałki. W tamtym zacisznym pokoju poszarpano i skrwawiono jej duszę.

Ogarnęło ją oburzenie. Jakim prawem Hallie McDonald śmiała złożyć jej tak poniżającą propozycję? Jakim prawem usiłowała ją przekupić, wypędzić z miasteczka, w którym się wychowała? Jak mogła targować się z nią o Jordana?

Jordanie, muszę z tobą porozmawiać – zdołała wykrztusić, kiedy napór tłumu zetknął ich ze sobą.

Wpadnę do ciebie po przyjęciu.

Otworzyła usta, żeby powiedzieć, że to nic pilnego, ale on popędził dalej porywając Tashę na krąg taneczny, urządzony naprędce w bawialni.

Samotność szczelną zasłoną odgrodziła ją od pozostałych gości. Zastanawiała się teraz, jak dziwnie skonstruowana jest dusza ludzka. Dlaczego, kiedy Jordan oddalił się, raptem poczuła się tak dojmująco samotna? Czyżby tylko dlatego, że nie mogła z nim zatańczyć? Albo ta niespodziewana zazdrość, kiedy zobaczyła obok niego Tashę... Przecież sama była zaręczona z Tonym. Byłoby śmieszne sądzić, że Jordan postępuje nielojalnie, spotykając się z inną kobietą.

Niepokoję się o los Katie, tłumaczyła sobie. Jordan najprawdopodobniej ożeni się ponownie i założy rodzinę. Po cóż zresztą byłby mu potrzebny tak wielki dom? Jego żona, mając własne dzieci, nie będzie miała ochoty zawracać sobie głowy jego córką, z pierwszego małżeństwa. Katie stanie się wtedy dzieckiem odrzuconym, niedopasowanym, różniącym od innych...

Musimy postarać się z Tonym, przyrzekła sobie, żeby Katie nie związała się zbytnio z Jordanem.

Trzeba będzie jak najszybciej wytłumaczyć Tony'emu, jak ważne jest, żeby zdobył jej sympatię. Ale teraz nie pora na to ani miejsce.

Zastanawiałem się długo – odezwał się Tony z zakłopotaniem – nad tym, co kiedyś mówiłem, że nie stać nas na willę Andersonów.

Stephanie w roztargnieniu sączyła swego szampana. Prawie go nie słuchała. Po przeciwnej stronie salonu Tasha uśmiechała się promiennie do Jordana. Jaka ona jest piękna, jak bardzo zmieniła się od czasów szkolnych...

Doszedłem do wniosku, że chyba poradzilibyśmy sobie – kontynuował Tony.

Z czym byśmy sobie poradzili?

Z kupnem willi Andersonów.

Powinna teraz właściwie wybuchnąć radością. Będą mieli cudowny dom w dobrej dzielnicy, dom, w którym można należycie wychować Katie. Czuła jednak tylko tępy ból w piersi. Jordan zniszczył także i to marzenie.

Jeśli dobrze sprzedamy twój, starczy nam na opłaty. Miałaś jednak rację.

Najprościej byłoby dogadać się z Hallie McDonald. Trzeba tylko zrezygnować z Jordana. Głupia sprawa! Jak można zrezygnować z czegoś, czego się tak naprawdę nie posiadało! Nigdy przecież nie stanowiliś­my jedności, byliśmy tylko dwojgiem ludzi, miesz­kających krótko pod wspólnym dachem.

Czemu jednak Hallie wpadła na taki pomysł? Gołym okiem widać przecież, że Tasha owinęła go sobie wokół małego palca. Oczywiście, pozory mogą mylić. Jej także wydawało się niegdyś, że Jordan ją uwielbia. Dlaczego więc nie przyjęła propozycji, przynajmniej nie wysłuchała jej do końca?

Ponieważ to nie byłoby uczciwe. Ponieważ chce zostać tu i poślubić Tony'ego. A także dlatego, że w głębi duszy nie potrafi zrezygnować z Jordana.

Dobrze się czujesz, Stephanie?

Głos Tony'ego dobiegał ją z oddali. Spojrzała nań bezprzytomnie, ledwie go rozpoznając.

Czy mam teraz porozmawiać z Beth Anderson? Ona jest tutaj.

O czym?

O kupnie domu. Co się z tobą dzieje?

Nie. Nic jej nie mów.

Przecież jeszcze tak niedawno bardzo chciałaś – Tony był zupełnie zdezorientowany, jakby w połowie gry ktoś zmienił jej reguły.

Każdy ma mnóstwo pragnień, Tony – odrzekła, obserwując w zamyśleniu Jordana i Tashę. – Nie wszystkie można spełnić. Czasem nawet, kiedy jakieś marzenie się ziści, okazuje się, że wcale nam na nim nie zależało...



Tak, to z powodu Katie, upewniła się raz jeszcze, kiedy wróciła do domu i w ciemności przemierzała pokoje. Dziewczynka spała spokojnie, za to Stephanie była zbyt poruszona, by położyć się do łóżka. Było już dobrze po północy, a Jordan jeszcze się nie zjawił. Musi być jeszcze z Tashą, mówiła sobie, udając, że nic ją to nie obchodzi.

Ale obchodziła ją Katie. Właśnie w interesie córki nie powinna zrywać wszystkich łączących ją z Jordanem więzów. Nie wolno przecież pozbawiać jej ojca!

Nagle dotarł do niej sens ostatniej myśli. Właśnie w ten sposób postąpiła cztery lata temu, kiedy zataiła wszystko przed Jordanem. Zachowała się jak rozkap­ryszone dziecko, które zagarnia wszystkie zabawki dla siebie. Na swoją obronę miała tylko fakt, że on również nie chciał ustąpić. Oboje byli egoistycznymi dzieciakami, niezdolnymi do prawdziwej miłości.

Może jednak ciągłe jeszcze kocha Jordana? Może właśnie dlatego tak boleśnie przeżyła spotkanie z Tashą? Chyba nie. Można być zazdrosnym nie kochając. Zazdrość nie oznacza jeszcze miłości, bierze się raczej z żądzy posiadania, niedojrzałości, z poczucia zagrożenia. Gdyby go kiedykolwiek kochała, stwier­dziła z żalem, poszłaby za nim wtedy.

Drzwi samochodu na podjeździe zamknęły się cicho, ale Stephanie usłyszała trzaśniecie.

Chciałaś się ze mną widzieć – zaczął od razu, kiedy mu otworzyła.

To nie było pilne. Z pewnością nie musiałeś przychodzić w środku nocy. Może porozmawiamy jutro.

Widziałem cię już w nocnej koszuli, bez niej zresztą też. Nie zgwałcę cię – mówił z namysłem, bardziej do siebie niż do niej.

Jeśli tak, to możesz wejść – zaczerwieniła się, speszona, że dała po sobie poznać, iż usłyszała, co mówił. – Mam nadzieję, że Hallie McDonald nie wie, gdzie się teraz znajdujesz. I tak jest wystarczająco nadęta. – Opowiedziała mu krótko i bez ogródek, czego dowiedziała się od niej na przyjęciu.

Wezwałaś mnie tutaj tylko po to, żeby mi to zakomunikować? – Jordan najwyraźniej nie przejął się niepomyślnymi wiadomościami.

Z pewnością nie dla twojego miłego towarzystwa – odparowała ze złością.

Chyba zapomniałaś, że mamy do czynienia z czterema właścicielami. Dlaczego nie zaczniesz pertraktować z pozostałą trójką?

Ponieważ bez zgody Hallie nic nie uzyskasz. Musisz mieć całość.

Cóż, zacznijmy gromadzić ją po kawałku. Naj­lepiej pisemnie. Na razie w zupełności wystarczy ich zgoda na sprzedaż. Za odpowiednią cenę można kupić wszystko.

Ostatnie słowa, wypowiedziane twardo i bezwzględ­nie, zmroziły ją.

Prawie wszystko – rzuciła szybko. – O tym też chciałam z tobą porozmawiać. Na przykład Katie nie jest na sprzedaż. Masz dla niej zawsze piękne zabawki, wspaniałe wspólne spacery, drogie ubrania. Wiesz doskonale, że ja nie mogę sobie na to wszystko pozwolić. Nie próbuj więcej kupować jej miłości, Jordanie.

Dla Katie zrobię wszystko, na co będzie miała ochotę.

To jeszcze dziecko. Nie rozumie, że nie mogę zapewnić jej tego co ty.

Co więc mam zrobić? Przestać ją widywać?

Nie – odpowiedziała, myśląc jednocześnie, że tak byłoby najlepiej. – Nie spotykaj się tylko z nią tak często, nie psuj jej prezentami i nie rozbudzaj w niej nadziei, że kiedyś będzie cię miała na zawsze.

Ciszę, która nastąpiła po jej słowach, przerwał tupot bosych stópek. Nieoczekiwanie w drzwiach pojawiła się Katie.

Mamo, w moim pokoju są potwory – oznajmiła cicho, wdrapując się jej na kolana. Na jej twarzy odmalowało się zaskoczenie. – Tatuś! – zapiszczała i rzuciła się Jordanowi w objęcia.

Cześć, groszku – odparł, posyłając Stephanie triumfujące spojrzenie znad ciemnej główki, wtulonej w jego ramiona. – Chodźmy do potworów.

Stephanie czekała cierpliwie. Z pokoju dziewczynki dobiegały ją odgłosy zabawy, radosny chichot. Potem zapadła cisza. Po chwili wrócił Jordan z papierową torbą.

Potwory – powiedział z kwaśną miną. – Po­zbierałem je do torby, żeby można było wyrzucić na śmieci. To ją uspokoiło.

Przynajmniej na razie – Stephanie wróciła do przerwanego wątku. – Wychowanie dziecka nie jest prostym zajęciem. To nie tylko lody owocowe, mecze piłki nożnej i rowery. To także dyscyplina, choroby, i pytania, skąd się biorą dzieci, potwory w pokoju, które nie zawsze pozwalają się złapać do torby...

Powiedz mi – przerwał jej w pół zdania – jak wyjaśniasz jej obecność Tony'ego? Było przecież jasne, kogo spodziewała się zobaczyć przed chwilą.

Tony nie spędza tu nocy, jeśli o to ci chodzi – stwierdziła urażona.

Cieszę się. To znaczy, że zachowałaś resztki zdrowego rozsądku. Być może nawet ockniesz się na czas i unikniesz błędu, jakim byłoby wyjście za niego za mąż.

Nie rozumiem, co się to może obchodzić.

Nie rozumiesz? Uwierz nareszcie, że los Katie obchodzi mnie w tym samym stopniu co ciebie. Ze swoim życiem możesz zrobić, co zechcesz, ale jeżeli chodzi o nią...

Wynoś się! Nie chcę cię nigdy więcej widzieć!

Będziesz mnie widziała jeszcze nieraz. Wpadnę po nią jak zwykle w sobotę – groźny wyraz jego twarzy nie dopuszczał sprzeciwu.

Zatrzasnęła drzwi i oparła się o nie, nieświadoma mrozu, który wtargnął do środka. Właściwie była nawet zadowolona, że jej nie posłuchał. Być może Katie znaczyła dla niego więcej, niż można było sądzić. Jeśli więc dalej będzie przychodził ją odwiedzać...

... będę mogła też go widywać – słowa zawisły w powietrzu i dopiero wtedy Stephanie zdała sobie sprawę, że powiedziała je na głos.

Mój Boże, pomyślała znużona. To nie zwykła zazdrość dręczyła mnie na przyjęciu. To nie troska o los Katie tak mnie trapi. Ja ciągle go kocham i chcę do niego wrócić.





ROZDZIAŁ DZIESIĄTY


Było jednak o wiele za późno.

Gdyby tej pierwszej nocy w klubie zrozumiała, co rzeczywiście czuje do niego, może byłaby jeszcze nadzieja. Gdyby w tamtym wstrząsie, wywołanym jego widokiem, potrafiła oprócz zaskoczenia i przera­żenia dostrzec również radość, może zdołaliby uratować coś od katastrofy. Gdyby tylko zachowała cierpliwość, zauważyła zmianę w jego zachowaniu zamiast dawać upust swej złości, wszystko mogłoby być inaczej. Ostatnią szansę pojednania zaprzepaściła wyrzucając go z domu i zabraniając mu przychodzić.

Nie mogła jednak oskarżać wyłącznie siebie, za­kładać, że tylko ona ponosi winę, zaś Jordan wszyst­kimi sposobami usiłuje odbudować ich małżeństwo. To byłoby niedorzeczne. Już tamtego wieczoru w klubie wściekł się, jak gdyby sądził, że został przez nią celowo wmanewrowany w kłopotliwą sytuację.

Nie, Jordan na pewno nie pragnie zaczynać od nowa. Ona zresztą też chyba nie myśli o tym poważnie. Można interesować się mężczyzną, można nawet do pewnego stopnia kochać go – i nie chcieć z nim być. Cóż więc z tego, upewniała się z determinacją, że odkryła drzemiące gdzieś w głębi serca uczucie do kogoś, kto dawno temu był jej mężem i został ojcem jej dziecka? Nie oznaczało to jeszcze, że jest jej niezbędny, że wszystkie plany życiowe, które tak starannie obmyśliła, muszą teraz nagle rozwiać się na wietrze.

Dawałaś sobie bez niego radę przez cztery z górą lata, dasz sobie radę i teraz, zdecydowała ostatecznie i czując, że głowa jej pęknie, jeśli będzie dłużej o tym rozmyślać, poszła nareszcie spać. Śniły jej się złe, zielone potwory, goniące ją po długich korytarzach Whiteoaks, i szyderczy śmiech Hallie McDonald, który odbijał się echem w pustych pokojach.



Nie widziała się z nim aż do weekendu, kiedy przyszedł, żeby zabrać Katie do klubu na basen. Była trochę niespokojna, ponieważ obawiała się, że spot­kanie twarzą w twarz może ożywić uczucia, które właśnie pogrzebała. Nie chciała też, żeby postawił ją w kłopotliwym położeniu, odgadując, co dzieje się w jej duszy.

Jordan zachowywał się jednak uprzejmie, odprężyła się więc nieco. Może wszystkiemu jest winna moja przewrażliwiona wyobraźnia, zastanawiała się, może denerwuję się niepotrzebnie?

Katie, z kostiumem kąpielowym i ręcznikiem w garści, niecierpliwie czekała na kąpiel w pod­grzewanym basenie. Od kilku dni zamęczała tym matkę do tego stopnia, że Stephanie stała się odrobinę zazdrosna. Sądziła niegdyś, że to ona z Tonym zaprowadzą tam dziewczynkę po raz pierwszy. Jednak Jordan od razu zapisał się do klubu. Spodziewano się zresztą tego po kimś z jego pozycją. Zbyt wielu rzeczy spodziewano się po nim, skonstatowała mimo woli.

Mamusiu, chodź z nami – Katie nieoczekiwanie odmówiła pójścia z samym tylko ojcem.

Nie, Katie. To wykluczone – Jordan zdecydowanie uciął dyskusję, zanim Stephanie zdołała odpowiedzieć.

Poczuła się, jakby ją uderzył. Nie miała wcale ochoty iść do klubu, ale czy musiał tak jasno dawać do zrozumienia, że nie życzy sobie mieć z nią nic wspólnego? Trudno, pogodziła się z sytuacją, w końcu nie ma znaczenia, co Jordan o niej myśli. Załatwi z nim tylko swoje interesy i wróci do normalnego życia.

Mam zgodę spadkobierców Whiteoaks – próbo­wała zatuszować chwilowe zmieszanie.

Wszystkich trzech?

Tak. Ci dwaj dalecy krewni przystali bez wahania, a Beth Anderson aż się paliła, żeby się pozbyć swojego udziału. Jej oświadczenie leży już w biurze, zaś pozostałe dwa nadejdą pocztą lada dzień. Możesz wpłacić zadatki i mieć je w każdej chwili. – Zawahała się, potem spytała z zaciekawieniem: – Co chcesz z nimi zrobić? Bez części Hallie te zgody nie przydadzą ci się na nic.

Sądzę, że potrafisz się z nią jakoś dogadać.

W jego głosie odnalazła tyle chłodu i dystansu... Tknęło ją złe przeczucie. Trudno jej było przyjąć do wiadomości, że Jordan też miałby ochotę się jej pozbyć.

Czy masz na myśli, że powinnam przyjąć propozy­cję Hallie? – spytała w końcu łamiącym się głosem.

Mogłaby to być bardzo interesująca propozycja – odpowiedział po dłuższej chwili.

Nie biorę łapówek, Jordanie, szczególnie za coś, co i tak bym zrobiła. Mam nadzieję, że jednak zdobędziesz Whiteoaks, i to szybko, ponieważ chcę się od ciebie ostatecznie uwolnić.

Jeżeli tak jest rzeczywiście, to w jednym się mylisz. Ciągle jeszcze coś nas łączy – wskazał na Katie, wyraźnie próbując opanować zdenerwowanie.

Kiedy wyszedł, nie dopowiedziana groźba długo dźwięczała jej w uszach. Sama sobie jestem winna, stwierdziła po namyśle. To ja zaczęłam tę zajadłą walkę, a Jordan tylko ją dokończył. Jeżeli jeszcze potrzebował dowodu, że nic się nie zmieniło, teraz właśnie go dostarczyłam.

Zawiązała na włosach chustkę, włożyła najbardziej znoszone dżinsy i wzięła się do porządków. Był to jej najlepszy sposób, żeby zapomnieć o zmartwieniach – rzucić się z pasją na kurz, brud i śmieci, które nawet w najlepiej utrzymanej kuchni zdawały się same rozmnażać. I tak wkrótce, przed sprzedażą domu, należało wykonać tę robotę.

Dom był bowiem ciągle do sprzedania. Rozmyśliła się wprawdzie co do willi Andersonów, ale znajdą z Tonym coś innego, gdzie nic nie będzie jej przypo­minać Jordana. Miała nadzieję, że nastąpi to szybko.

Siedziała właśnie na lodówce, wycierając kurz z najwyższych półek, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi. Z pewnością Tony, pomyślała gramoląc się na dół. Wiedział przecież, że Katie wyszła z Jordanem. Pomyliła się jednak, i to bardzo. Ostatnią osobą, której mogłaby się spodziewać, była Tasha McDonald.

Mogę wejść? – spytała. Zanim Stephanie zdobyła się na odpowiedź, już była w salonie. – Pomyślałam sobie, że wpadnę, naciągnę cię na filiżankę kawy i dowiem się, co u ciebie słychać. Nie widziałyśmy się od wieków. Jakoś nigdy nie miałam czasu, żeby poodwiedzać stare przyjaciółki, kiedy przyjeżdżałam do domu.

Rozgość się – chłód w głosie Stephanie ostro kontrastował z przymilnym szczebiotem Tashy. – Więc raptem zostałyśmy starymi przyjaciółkami. Przyszłaś tu, żeby wywęszyć, co zamierzam zrobić w sprawie Jordana i pewnie ponowić wspaniałomyślną ofertę matki. Nie mam ochoty rozmawiać na żaden z tych tematów. Nie trać czasu, idź lepiej kupić sobie jakąś sukienkę albo coś w tym rodzaju.

Nie musisz być aż tak brutalna – Tasha uśmiechała się zimno.

To mój dom, zachowuję się w nim, jak mi się podoba.

O rany, jeżeli w ten sposób traktowałaś Jordana...

Wiesz, Tasho, zdumiewasz mnie. Wy, McDonal­dowie, zawsze staraliście się mieć wszystko co najlepsze, a raptem teraz ty uwzięłaś się na używanego męża.

Tasha przechadzała się po pokoju sprężystym krokiem modelki. Nie pasowała do tego wnętrza.

Wszyscy w młodości popełniamy błędy. Ty popełniłaś, Jordan również. Nie powiększaj tylko błędu nadzieją, że on wróci do ciebie.

Zastanów się, dlaczego miałabym chcieć, żeby do mnie wrócił? Twoja matka, zdaje się, żywi to samo mylne przekonanie co ty. Powiedz jej, proszę, że działa wbrew waszym interesom.

Wbrew interesom? Nie bardzo rozumiem.

Nie sądzę, żeby mi uwierzyła, ale zawsze może zapytać Jordana. Przestanie się ze mną widywać, jak tylko uda mu się zdobyć Whiteoaks.

Jordan chce kupić Whiteoaks? – oczy Tashy rozbłysły w zdumieniu.

Nie powiedziała ci? Im bardziej ona się upiera, tym dłużej my musimy się spotykać.

To wy spotykacie się wyłącznie w interesach? – w głosie Tashy brzmiało powątpiewanie. Obrzuciła lekceważącym spojrzeniem zakurzone ubranie Step­hanie i zdawało się, że ten widok ją przekonał. – Tak, chyba ci wierzę.

Dziękuję pięknie. – Stephanie miała ochotę chwycić najbliższy ciężki przedmiot i cisnąć nim w dziewczynę.

Nie bardzo rozumiem, po co mu potrzebna ta waląca się rudera. Cóż, jeśli tak, to tym lepiej dla mnie – ze swym uśmiechem modelki skierowała się ku drzwiom. – Bardzo miło się z tobą rozmawiało, Stephanie. Mam nadzieję, że jednak będziemy przyja­ciółkami, jeśli zdecydujesz się tu zostać.

Stephanie pożegnała się i ze zdwojoną energią wróciła do swoich kuchennych porządków. Każda nowa plamka brudu przypominała jej Tashę, lik­widowała ją więc zaciekle. Nigdy naprawdę nie lubiła tej dziewczyny. Przypominała jej swoją matkę – preten­sjonalną, małostkową, mściwą, podrzędną dyktatorkę. Teraz postanowiła zdobyć Jordana. Stephanie była ciekawa, czy on dostrzeże, jak płytkie wnętrze kryje się pod tą zwiewną i miłą powierzchownością. Jeśli nie, sam sobie będzie winien. To w końcu jego życie i ma prawo zrujnować je poślubiając Tashę McDonald.

Niedługo potem zjawił się Tony. Stephanie zdążyła już opróżnić szafki i ze wszystkich stron otaczały ją pudełka, słoiki i puszki.

Gdzie jest ekspres do kawy? – spytał.

Za mąką razową. Zrobisz też dla mnie?

Oczywiście, jeśli znajdę gdzieś filiżankę. Masz kurz na nosie.

Na pewno nie tylko na nosie – zeszła z drabinki i przysiadła z westchnieniem ulgi. – Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że tyle czasu pracuję bez odpoczynku.

Kiedy wprowadzimy się do willi Andersonów, będziemy chyba potrzebować sprzątaczki.

Nigdy co prawda nie myślałam o tym, ale to dobry pomysł. Zaraz, czy powiedziałeś „do willi Andersonów”?

Pewnie. Rozmawiałem wczoraj z Beth i złożyłem jej ofertę.

Mówiłam ci przecież, że nie chcę już tego domu!

Chyba żartujesz? – Tony nie posiadał się ze zdumienia. – Po całym tym zamieszaniu, którego narobiłaś, mówisz teraz, że nie chcesz? Dlaczego?

Bo tam straszy duch Jordana... Słowa z taką mocą cisnęły jej się na usta, że musiała się powstrzymywać, by nie powiedzieć ich głośno. Poszła więc do kuchni po kawę i dopiero po powrocie odparła:

Nie podoba mi się aż tak bardzo, jak się początkowo wydawało.

Tak? Teraz więc jesteśmy w kropce, ponieważ złożyliśmy już ofertę.

Mylisz się, Tony. Ty jesteś w kropce. Mówiłam ci wtedy na przyjęciu wyraźnie, że nie chcę...

Myślałem, że to wpływ nadmiernej ilości szam­pana. Nie zachowywałaś się zbyt dorzecznie. Potrafiłaś tylko gapić się na Jordana z tą ladacznicą McDonaldów. Prawdę powiedziawszy, Stephanie, byłem za­kłopotany, widząc własną narzeczoną z oczami wlepionymi cały czas w mydłka, który porzucił ją przed czterema laty...

W tym momencie drzwi wejściowe otworzyły się i weszła Katie. Jej dziecięce szczebiotanie było mniej donośne niż zwykle. Stephanie spojrzała na Jordana pytająco.

Wyczerpała się pływaniem do cna – wyjaśnił. – Myślę, że mała drzemka dobrze jej zrobi – dodał, prowadząc dziewczynkę prosto do łazienki.

Czuje się tu jak u siebie w domu, prawda? – zauważył z przekąsem Tony.

Jest jej ojcem... – Stephanie wolała zmilczeć, że i ją denerwowała czasami swoboda, z jaką Jordan zachowywał się u niej.

Ale nie jest twoim mężem. Jeśli myślisz, że będę grał drugie skrzypce przy tym artyście od naciągania...

To zabawne. Nie twierdziłeś, że jest naciągaczem, kiedy przyjechał do miasta i opowiadał o prowizjach za trzydzieści domów.

To było, zanim zaczął intrygować.

Przepraszam, że przeszkadzam wam w kłótni – odezwał się Jordan od drzwi – ale Katie potrzebuje swojej kołderki.

Jest w suszarce – Stephanie podniosła się.

Nie trzeba, moja droga. Sam znajdę – poszedł pogwizdując nonszalancko.

Twarz Tony'ego poczerwieniała z irytacji. Stephanie wiedziała, że Jordan słyszał każde słowo ich rozmowy. Odczekała w milczeniu, aż pojawi się ponownie z kołdrą i zaniesie ją do pokoju dziewczynki.

Tony, jesteś ślepy – zaczęła strapiona. – Sam powiedziałeś, że to intrygant. Naprawdę nie widzisz, że on to robi specjalnie?

Telefon zadzwonił tak natarczywie, że Stephanie aż podskoczyła. Tego tylko brakowało, pomyślała z roz­paczą. Nie dość, że zostałam wzięta w dwa ognie i nie wiem, jak wybrnąć z trudnej sytuacji, to jeszcze na dodatek ktoś teraz czegoś chce od niej!

Czy to Stephanie Kendall? – głos po drugiej stronie słuchawki był pełen słodyczy.

Witam panią, pani McDonald – Stephanie zamarła z przerażenia.

Tak się cieszę, że cię zastałam, kochanie. Roz­ważyłam starannie twoją propozycję...

Tasha szybko wróciła do domu, stwierdziła Step­hanie. Była nieco zaskoczona obrotem oprawy, ponieważ nie sądziła, żeby ich rozmowa mogła mieć jakikolwiek wpływ na decyzję Hallie.

... i teraz bardzo mi zależy, żeby sprzedać Whiteoaks Jordanowi Kendall.

Czy cena panią zadowala? – zaskoczenie sprawiło, że z trudem wykrztusiła pytanie.

O, w zupełności, kochanie.

Pan Kendall podpisze więc formalną ofertę i, jeśli można, podrzuci pani jeszcze dziś wieczorem.

Nie ma takiego pośpiechu...

Dla mnie jest, gorączkowała się w duchu Stephanie. Twój podpis na tej kartce papieru nie ma wprawdzie większego znaczenia, ale na pewno utrudni ci zmianę decyzji. Nie wypuszczę takiej okazji z rąk. Zbyt wiele dla mnie znaczy. Przede wszystkim uwolnię się od Jordana.

Ponieważ dom stoi pusty – kuła żelazo póki gorące – a panu Kendall bardzo zależy na czasie, czy możemy umówić się ze wszystkimi formalno­ściami na najbliższy piątek, to znaczy w dzień po Święcie Dziękczynienia? – w odpowiedzi na jej szaleńcze gesty Tony już zerkał w swój kalendarz i notował datę.

Trzeba jednak wziąć pod uwagę współwłaścicieli – w głosie Hallie pojawiło się wahanie. – Być może...

Wiem – Stephanie promieniała. Jak bardzo chciała podetknąć jej pod nos te zgody! Nie zaryzykowała jednak. – Zaraz z nimi porozmawiam i jeśli będą trudności, przełożymy termin.

Dobrze. Sądzę więc, że możemy zaczynać.

Odłożyła słuchawkę i wówczas spostrzegła, że Jordan przygląda jej się uważnie, stojąc nie opodal.

Czy możesz zdobyć forsę na piątek? – Skinął głową twierdząco. Jego twarz pozostawała obojętna. Żadnego triumfu, żadnej radości. – W takim razie właśnie kupiłeś Whiteoaks. Jesteś geniuszem. Mając te trzy podpisane zgody...

Musiałaś coś uczynić, że zmieniła zdanie – zau­ważył chłodno.

Tak, w pewnym sensie coś zrobiłam. Będę musiała porozmawiać z tobą o tym.

A więc to koniec, pomyślała. Jak tylko Hallie podpisze papiery, wszystko się skończy i nie zobaczę go więcej. Wyjąwszy Katie, będzie tak, jakbyśmy nigdy się nie widzieli, nigdy nie kochali...

Cóż, pójdę sobie, żebyście mogli ustalić szczegóły – Tony podniósł się i objął mocno Stephanie. – Do widzenia, kochana – ucałował ją namiętnie i wyszedł, mijając Jordana bez słowa.

Długo stali w milczeniu, przypatrując się sobie nawzajem. Potem Jordan zapytał:

Co więc zrobiłaś? Czy zgodziłaś się na warunki Hallie?

Czyżby naprawdę chciał, żeby tak było? Roześmiała się nerwowo i odrzekła:

Niezupełnie. Powtórzyłam tylko jej córce to, co mi kiedyś powiedziałeś: że jak tylko uda ci się zdobyć Whiteoaks, nie będziemy musieli się więcej widywać. Zdaje się, popędziła z tym prosto do matki.

Dziękuję ci za Whiteoaks, Stephanie. Ten dom to spełnienie moich marzeń. Przynajmniej ich części.

Niespodziewana czułość w jego głosie sprawiła, że postąpiła krok w jego kierunku. A druga część?, zastanowiła się. Czyżby była to Tasha? Teraz jednak nie miało to już znaczenia.

Moja praca polega na sprzedawaniu marzeń – wyszeptała.

Miał delikatne, czułe usta. Jego wargi wędrował pieszczotliwie po jej policzku, powiekach, skroni. Kiedy dotknęły ust, westchnęła i osunęła mu się w ramiona. Tony żądał zawsze swymi pocałunkami, podczas gdy Jordan prosił, niemal błagał. Pod jego delikatną pieszczotą Stephanie otworzyła się jak kwiat.

Weź mnie na ręce, zapragnęła nagle, zanieś mnie do sypialni, przypomnij mi, że byłam twoją żoną. Ogień, płonący w każdej komórce jej ciała, przyzywał go, domagał się tej ostatecznej fizycznej bliskości, która jako jedyna potrafiła ukoić dręczący ją ból samotności. Tylko w ten sposób potrafili do tej pory wyrazić wzajemną czułość i troskę.

Raptem wątpliwość wtargnęła w jej nieprzytomne myśli. Dlaczego wydaje jej się, że tym razem miałoby być inaczej? Przypomniała sobie o Tonym i o zarę­czynowym pierścionku, który nosiła na palcu. Jak bliska była nadużycia jego zaufania! Wyrwała się z objęć Jordana.

Nie – powiedziała bardziej do siebie niż do niego – Tony...

Przyspieszony oddech Jordana był jedyną oznaką, że w ogóle coś odczuwał. Przyglądał się jej uważnie w końcu zapytał łagodnie:

Naprawdę zamierzasz to zrobić? Poślubić go?

A nie powinnam? – Jej głos brzmiał nienaturalnie nisko. – Nie jestem już twoją żoną. Nie masz mnie na własność.

Nigdy nie miałem, Stephanie. Ale i tak znam cię lepiej niż ktokolwiek na świecie. Wiem, że nie będziesz z Tonym szczęśliwa.

Dlaczego nie miałabym wyjść za Tony'ego? Zależy mi na nim, mamy ze sobą wiele wspólnego. Tyle dla mnie zrobił...

To mają być słowa zakochanej kobiety? Zastanów się nad tym, co powiedziałaś! Sama masz wątpliwości. Kiedy cię całuję...

My potrafiliśmy się porozumieć tylko w sypialni. Z Tonym łączy mnie praca, zainteresowania.

Nie wystarczy pracować ze sobą, żeby być dobrym małżeństwem.

Sypiać ze sobą też nie, jeżeli tylko to wiąże ludzi.

Nigdy nie myślałem, że tylko to nas łączyło. Ty za to przeszłaś z jednej skrajności w drugą. Tony cię nie pociąga. Jego dotyk na ciebie nie działa. Widziałem, jak reagowałaś, kiedy cię całował.

No, w tym jesteś bez wątpienia lepszy – powie­działa z sarkazmem – ale nie zapominaj, że seks nie jest najważniejszy.

Nie można go też lekceważyć. Poza tym, dla ciebie jest naprawdę ważny. Kobieta tak namiętna jak ty nie zazna szczęścia, sypiając z kimś, kto przypomina zimną rybę.

Może jednak rzeczywiście obchodzi go, czy będzie szczęśliwa w drugim małżeństwie, pomyślała. Może pozostała jeszcze cieniutka niteczka zespalająca ich ze sobą? Może naprawdę zależy mu na niej?

Na miłość boską, Stephanie, nie rób tego! – nalegał błagalnie. – Czy to, że Katie instynktownie go nie znosi, nic dla ciebie nie znaczy?

Ona jest tylko o niego zazdrosna.

Nie tylko! Przede wszystkim boi się go i nienawi­dzi.

A ty ją do tego zachęcasz.

Nieprawda! Sam starałem się z nią walczyć, zanim na to wpadłem. – Przerwał, wziął głęboki oddech i dokończył: – Słuchaj, Stephanie. Nic mnie nie obchodzi, co zrobisz ze swoim życiem. Jesteś dorosła i możesz je spaskudzić, jak ci się tylko podoba. Ale Katie jest jeszcze dzieckiem...

A więc jednak tylko Katie miała dla niego znaczenie. Teraz Stephanie pozbyła się już najmniejszych wątp­liwości. Jej ciałem, pomnym ciągle tej szaleńczej chwili w jego ramionach, wstrząsnął dreszcz. Nie nalegał, żeby się z nią kochać, ponieważ było mu to obojętne. Całował ją, bo chciał jej uświadomić, że nie ceni Tony'ego na tyle, by za niego wyjść.

Zaledwie jeden pocałunek... Prawie wystarczył, aby zniszczyć starannie pielęgnowaną nadzieję na spokoj­niejszą przyszłość. Mało brakowało, a podeptałaby wszystko, co udało jej się stworzyć przez ostatnie cztery lata. I to dla kogo? Dla mężczyzny, który już raz ją porzucił?

Powinna była właściwie rozpaczać, ale nie miała siły. Serce jej przepełniała tylko gorycz. Spokojnym, doskonale obojętnym głosem powiedziała:

Zobaczymy się więc w piątek w biurze. Będziemy mogli wtedy wszystko zakończyć. Żegnaj, Jordanie.

Miała wrażenie, że w ten sposób żegna się z połową swego życia.





ROZDZIAŁ JEDENASTY


Listopad zbliżał się do końca. Znikły już kolorowe liście, a te, którym udało się pozostać na gałęziach, zszarzały i wyschły. Drżały teraz na mroźnym wietrze, zwiastującym początek zimy.

Był poranek Dnia Dziękczynienia, święta, w którym wszyscy, zdawało się, przystanęli w biegu, by w sku­pieniu podziękować za szczodre dary, jakie przyniósł mijający rok. Katie kąpała się, fałszując niemiłosiernie przedszkolną piosenkę.

Stephanie wsunęła głowę do łazienki.

Pośpiesz się, rybko. Wyjdź z wody, bo nie zdążysz. Niedługo przyjdzie Tony.

Czy on musi iść z nami? – usta dziewczynki ułożyły się w grymas niezadowolenia.

Babcia zaprosiła go na obiad. Chcesz się ubrać w swoją nową niebieską sukienkę?

Tę od tatusia? – wygramoliła się z wanny, zapominając o Tonym.

Stephanie wytarła ją i w nagrodę otrzymała całusa.

Kocham cię, mamusiu.

Stephanie wzruszyła się. Jak łatwo ta istotka umiała poprawić jej nastrój. Jeszcze przed chwilą potrafiła myśleć wyłącznie o jutrzejszej transakcji, o tym, że na wszystko przychodzi kres, że chyba nikt już się nie wycofa. Teraz, tuląc dziewczynkę i zanurzając twarz w pachnące dziecięcym szamponem włosy, uświadomiła sobie, jak wiele jej jeszcze pozostało.

Mamusiu – Katie wierciła się, chichocząc – łas­koczesz mnie w szyję!

Co będzie najlepsze dla Katie? To pytanie dręczyło matkę od ostatniej wizyty Jordana. Miał rację mówiąc, że Katie jest jeszcze dzieckiem, ale czy potrzeby dziecka miałyby być najważniejsze? Co zrobić, gdy staną w sprzeczności z jej własnymi pragnieniami?

Katie wyglądała bardzo poważnie w swoje niebieskiej aksamitnej sukience. Stephanie musiała przyznać, że Jordan nie uznawał półśrodków. Większości ojców sama sukienka wydawałaby się wystarczająca, nato­miast Katie wróciła do domu taszcząc jeszcze plisowaną halkę, rajstopy, czarne lakierki i dopasowane kolorem kokardy.

Stephanie powinna poczuć się dotknięta. Zawsze chciała ubierać córkę w ten sposób, ale nigdy nie było jej na to stać. Nie potrafiła jednak wykrzesać z siebie złości, widząc radość, z jaką dziewczynka przeglądała się w lustrze.

Jestem śliczna – stwierdziła mała poważnie, jak gdyby dokonała epokowego odkrycia.

Jesteś, córeczko. Na pewno spodobasz się babci. – Zostawiła krygującą się przed lustrem dziewczynkę i zajęła się własną toaletą.

Kończyła właśnie czesanie, kiedy odezwał się dzwonek do drzwi. Westchnęła z ulgą. Przynajmniej tym razem Tony nie będzie czekał.

Katie wykonała przed Tonym piruet.

Prawda, że jestem śliczna w nowej sukience?

Widzę, że sklepy z ubraniami nie zbankrutują na razie. Co za dziwny pomysł kupować dziecku ak­samitną sukienkę. Wyrośnie z niej, zanim będzie miała okazję kilka razy ją włożyć.

Być może – zgodziła się sztywno Stephanie. Wyjęła z szafy swoje zeszłoroczne zimowe palto oraz białe futerko Katie.

Nie do wiary – oczy Tony'ego o mało nie wyszły z orbit. – Dać ci trochę pieniędzy i od razu wariujesz. Skóra mi cierpnie, kiedy sobie wyobrażę, co ci strzeli do głowy po jutrzejszej prowizji.

Nie myśl więc o tym. To w końcu moje pieniądze.

Ale tracić je na takie głupstwa...

Kiedy zaczniesz płacić za ubrania Katie – dobry nastrój Stephanie prysł jak bańka mydlana – będziesz miał prawo decydować, co powinna nosić. Na razie nic cię to nie powinno obchodzić. Idziemy?

Tony kilkakrotnie otwierał i zamykał usta jak wyjęta z wody ryba, ale nic nie odpowiedział.

Po raz pierwszy Stephanie zdała sobie sprawę, jak bardzo Tony nie znosił Katie. Może to dlatego, że była córką Jordana, analizowała beznamiętnie. Nigdy nie spodziewała się, że będzie ją uwielbiał, mało który ojczym to potrafi. Czy Tony polubi jednak ich wspólne dziecko, jeśli będzie ono pochłaniało tyle czasu, uwagi i pieniędzy?

Co robi ten cholerny samochód na podjeździe twoich rodziców?

Proszę cię, Tony – Stephanie odruchowo przy­wołała go do porządku, ciągle jeszcze pogrążona w swych myślach. Dopiero potem dostrzegła błyszczącą srebrzyście sylwetkę lincolna i zmartwiała.

Tatuś przyjechał! – krzyknęła uradowana Katie.

Może wpadł na chwilę omówić coś z tatą – rzekła Stephanie niepewnie.

To on nie umie telefonować? Dlaczego mi nie powiedziałaś, że też tu będzie? Co to ma być, narada familijna?

Daj spokój, Tony. Nic nie wiedziałam. Pewnie przyszedł tylko złożyć życzenia.

Cały dom był przesiąknięty aromatem pieczonego indyka. Karl zauważył nadjeżdżający samochód i czekał w drzwiach na gości. W głębi dostrzegli Jordana, podnoszącego się na powitanie.

Zawsze miał nienaganne maniery, skonstatowała Stephanie. Ciekawe, gdzie się ich nauczył, skoro wychowywali go przypadkowi ludzie...

Karl, zajęty paltami, zapraszał wszystkich do środka. Najwyraźniej nie dostrzegał nieprzyjaznych spojrzeń, jakie wymienili dwaj mężczyźni, nie umknęły one jednak uwagi córki. Atmosfera w pokoju ochłodziła się znacznie.

Ciszę przerwała Katie.

Mama mówi, że nie mogę pytać pierwsza, czy ładnie wyglądam – zwierzyła się Jordanowi – musisz więc sam mi to powiedzieć.

Jesteś nie tylko ładna, groszku – parsknął śmiechem Jordan. – Jesteś dziś przepiękna. – Mówiąc to, cały czas obserwował Stephanie: podziwiał nową suknię, świetliste miedziane włosy, by w końcu zatrzymać wzrok na jej twarzy. Ciepło tego spojrzenia przyprawiło ją o dreszcze, jak gdyby raptem stanęła naga pośrodku salonu rodziców.

On robi to specjalnie, pomyślała. Chce, żebym się głupio poczuła.

Pójdę pomóc mamie – rzuciła pospiesznie.

Aby dojść do korytarza, musiała prześlizgnąć się obok Jordana. Usunął się, żeby ją przepuścić, i szepnął:

Uciekasz, moja droga?

Nic nie odpowiedziała. Chyba rzeczywiście uciekała. Z pewnością zostawiła Tony'ego na pastwę losu. Będzie musiał radzić sobie sam.

Anne pochylała się nad piecem, polewając indyka roztopionym masłem. Wyprostowała się na powitanie córki. Pozdrowiła ją z radością w głosie, ale nie potrafiła ukryć napięcia, malującego się na twarzy. Stephanie, ignorując pozdrowienie, od razu przystąpiła do rzeczy.

Co tutaj robi Jordan?

Wiesz, jaki jest ojciec – Anne odwróciła z za­kłopotaniem wzrok. – Zawsze mi mówił, że od­powiadają mu wszystkie moje pomysły. Zaprosiłam więc Tony'ego bez porozumienia z nim, a...

...a on zaprosił Jordana bez porozumienia z tobą.

Właśnie.

I teraz będziemy musieli znosić to przez cały dzień?

Nie będzie tak źle – Anne próbowała wymyślić coś na pocieszenie. – Indyk jest już prawie gotowy, zaraz potem będzie mecz...

Tony nie znosi meczów.

To niedobrze. Obawiałam się czegoś takiego – westchnęła Anne.

Czy macie coś jeszcze do picia? – Karl wsunął głowę do kuchni.

Tato, dlaczego zaprosiłeś Jordana? – spytała Stephanie, sięgając do lodówki.

Przykro byłoby, gdyby został sam. – Karl najwyra­źniej nie podzielał obiekcji córki. – Cała radość ze świąt polega na spędzaniu ich z rodziną. Poza tym, wiesz, tu jest Katie... Pomyśl, jak ty byś się dziś czuła bez niej?

Tato, on jest moim byłym mężem.

O to właśnie chodzi – odpowiedział Karl, zado­wolony, że go pojęła. – Macie to już za sobą, dlaczego więc nie zostać przyjaciółmi? Ze względu na Katie, na mnie chociażby. To w końcu mój szef.

Nie ja o tym decydowałam – stwierdziła kwaśno Stephanie.

Ojciec najwyraźniej nic nie rozumiał. Gdyby jednak udało się jej uświadomić mu, jaką stworzył sytuację, zepsułaby dzień również jemu. Niech przynajmniej jedna osoba bawi się dobrze.

W jadalni Katie wgramoliła się na puste krzesło obok Jordana, nieświadomie korzystając z tego, że nikt nie miał ochoty zająć go wcześniej.

Babciu, jestem głodna – oznajmiła.

Uważaj, co robisz! – strofował ją Tony. – Nie rozlej soku, bo więcej nie dostaniesz.

Niechęć, wyzierająca z bliźniaczych spojrzeń córki i ojca, wystarczyłaby każdemu, żeby zapaść się pod ziemię, ale Tony nic nie spostrzegł. Był zbyt pochłonięty przygotowaniami do posiłku.

Indyk wygląda naprawdę wspaniale, pani Daniels – powiedział w zachwycie, starannie rozkładając na kolanach serwetkę.

Jordan wstał i z właściwą mu niewymuszoną elegancją przytrzymał krzesło Anne, pomagając jej zasiąść przy stole.

Dziękuję, mój drogi – odwzajemniła mu się serdecznym uśmiechem.

Odrobina alkoholu nie zaszkodzi, żeby uczcić mijający rok – Karl ostrożnie uwalniał korek z butelki szampana. – W końcu, mamy mu wiele do za­wdzięczenia.

Jeśli chodzi o ojca, to z pewnością ma rację, pomyślała Stephanie. Nowa praca bardzo go od­mieniła. Jego chód odzyskał zwykłą sprężystość, oczy jarzyły się dawnym blaskiem, a z całej postaci biła gotowość sprostania wszystkim wyzwaniom, jakie mógł przynieść każdy nowy dzień. Nawet zmarszczki na twarzy wygładziły się nieco.

Poszukała wzroku Jordana, próbując przekazać mu niemą wdzięczność za to, że tak wydatnie pomógł ojcu odmłodnieć. W jego spojrzeniu dostrzegła jednak tylko spokój, chłód i obojętność.

Korek wystrzelił i Karl napełnił kieliszki. Wznosząc toast promieniał radością.

Za nasze zdrowie, za szczęśliwy mijający rok i za następny, który jest przed nami.

Stephanie miała wątpliwości, czy mijający rok okazał się dla niej szczęśliwy, ale nie protestowała.

I za Stephanie, dla której nadchodzą teraz wspaniałe czasy – dorzucił Tony.

Dziękuję – odpowiedziała.

Wypijmy też za zbliżający się ślub – Karl znalazł się z właściwym mu wyczuciem sytuacji. – Zdrowie Stephanie i Tony'ego, z życzeniami szczęścia na przyszłość.

Stephanie usłyszała gwałtowny kaszel matki, kątem oka dostrzegła też promienny uśmiech Tony'ego, gotowego do spełnienia toastu. Wrażenia te docierały do niej z trudem, całą bowiem uwagę skupiła na Jordanie.

Podniósł kieliszek, ponieważ odmawiając popełniłby nietakt. Jego ciężkie, utkwione w nią spojrzenie zdawało się jednak mówić: Nic nie zmusi mnie do wypicia za szczęście waszego małżeństwa.

Była pewna, że to z powodu Katie. Wystarczająco często utwierdzał ją w tym przekonaniu. Miał zresztą rację. Ślub z Tonym oznaczałby dla dziewczynki najgorsze, co mogło jej się zdarzyć. Muszę z tym skończyć, postanowiła. Muszę jak najszybciej uwolnić się od tego zobowiązania.

A może jednak nie tylko z powodu Katie? Wpatrując się w te zniewalające oczy po przeciwnej stronie stołu, zdała sobie z pełną wyrazistością sprawę, że ciągle go kocha. Kochała go zawsze, zawsze też będzie go kochać i żaden mężczyzna nie potrafi jej zastąpić Jordana.

Wszystkie uprawiane przez nią gry, wszystkie tłumaczenia, wszystkie argumenty na rzecz poślubienia Tony'ego, które tak pewnie wymieniała jednym tchem, okazały się nagle ponurym żartem. W ten sposób uciekała tylko od Jordana najdalej i najszybciej, jak tylko umiała, szukając schronienia u kogoś najmniej do niego podobnego. Teraz jednak przestało to mieć sens, ponieważ nie mogła uciec od siebie samej.

Mój Boże, rozmarzyła się, jak cudownie byłoby siedzieć tu tylko z Jordanem i Katie, a po obiedzie wrócić we trójkę do domu...

Z porażającą jasnością uświadomiła sobie, że przecież miała już kiedyś i odrzuciła precz wszystko, czego pragnęła. Wszystko to przepadło, znikło, ponieważ nie zaufała mężczyźnie swego życia. Szkoda, że nie zrozumiała tego wcześniej. Szkoda, że nie przeczuła od razu, jak tylko go zobaczyła, że okaże się dla niej tak ważny.

Jeszcze jeden toast! – dopominała się rozbawiona Katie, ciągnąć dziadka za rękaw.

Karl uśmiechnął się do niej i trącił swój kieliszek o wypełnioną sokiem szklaneczkę małej.

Zdrowie Katie, naszej nadziei na przyszłość – powiedział uroczyście.

Dziewczynka pęczniała z dumy, kiedy wszyscy spełniali toast.

Twoje zdrowie, córeczko, pomyślała Stephanie. Nauczyłaś mnie cierpliwości, miłości i dojrzałości. Teraz będziesz musiała mnie nauczyć wybaczania, spokoju ducha i pogodnego znoszenia tego, co przyniesie jałowy los.

Wiesz, kochanie – zwrócił się Karl do Stephanie, krojąc parujące mięso – powinnaś teraz zdobyć licencję pośrednika. Tony ma rację. Otwierają się przed tobą wspaniałe czasy. Tylu nowych ludzi przyjedzie do miasta, mogłabyś więc...

Tony sięgał właśnie po łyżkę, żeby nabrać sobie sosu. Myśl o Stephanie jako pełnoprawnym pośredniku wstrząsnęła nim. Rzucił szybkie spojrzenie na Karla. Dłoń zadrżała mu i zahaczył rękawem o kieliszek, przewracając go z trzaskiem. Nie pozostało w nim wiele, ale i to wystarczyło, by poplamić lniany obrus. Tony, zaczerwieniony po uszy, mamrotał coś przep­raszająco.

Katie uniosła swoją szklaneczkę i popijając z gracją zauważyła uprzejmie:

Tony, rozlałeś swego szampana. Nie dostaniesz więcej.

Spojrzenie, jakie Tony posłał dziewczynce, po­twierdziło najgorsze obawy Stephanie. Nawet Karl był zaskoczony jadem, który ono zawierało.

Tony nie jest niegodziwcem, broniła go w myślach. Wiele mu zawdzięcza, pomógł jej przecież bardzo w drodze do kariery. Czuła jednak, że jego surowość i nieugięte zasady szybko stłamsiłyby Katie i ją samą.

Z zaskoczeniem skonstatowała, że gdyby postąpili wedle jej woli, byliby po ślubie, na długo zanim Jordan pojawił się w mieście. Siedziałaby teraz tutaj przy stole, rozdarta pomiędzy dwoma mężami – byłym i aktualnym.

Rzeczywiście, winna mu jestem wdzięczność, nawet jeśli to przewrotny rodzaj wdzięczności. Dzięki niemu nie będę zmuszona rozwodzić się po raz drugi.

Poszła do kuchni pomóc matce w zmywaniu. Anne, widząc napiętą twarz córki, próbowała ją rozpogodzić, powtarzając plotki z sąsiedztwa i gawędząc niezmor­dowanie, mimo iż pogrążona w swych myślach Stephanie odpowiadała jej tylko monosylabami.

Muszę to jak najszybciej zakończyć, zdecydowała w końcu. Dłużej tego nie wytrzymam.

Weszła do salonu. Zamierzała zabrać Katie do domu na poobiednią drzemkę. Zastała ją smacznie śpiącą w objęciach Jordana, który oglądał mecz.

Czy sądzisz, że gdybym podniosła ją bardzo ostrożnie... – spytała, pochylając się nad jego krzesłem.

Po co? Tutaj jest jej całkiem wygodnie. O co chodzi? Tak bardzo spieszy ci się do domu?

Było jasne, co miał na myśli. Przypuszczał, że resztę świątecznego popołudnia zamierza spędzić w łóżku. Niech tam, może myśleć, co mu się podoba. Nigdy się nie dowie, jak bardzo mylił się tym razem.

Idź, jeśli chcesz – dodał, patrząc na ekran. – Przywiozę Katie później. Kilka godzin wam wystar­czy?

Wystarczy w zupełności – odburknęła.

Tony był w bardzo dobrym humorze. Kiedy jechali przez miasto, pogwizdywał cicho jakąś melodyjkę i w końcu stwierdził:

Football zawsze nudził mnie śmiertelnie. Nie rozumiem, co cywilizowani ludzie widzą w tak brutalnej grze.

Wyglądasz na zadowolonego z siebie – zauważyła Stephanie z sarkazmem.

O, tak – odrzekł zaskoczony, że może w to wątpić. – Jestem bardzo rad. Chyba wywarłem dziś niezłe wrażenie na twoich rodzicach.

Niewątpliwie – odrzekła powściągliwie, przypo­minając sobie plamę na obrusie.

Ojciec, zdaje się, nawet mnie polubił. Naprawdę, nie sądziłem, że się do mnie tak łatwo przekonają. Nawet z Kendallem wyszło nieźle, że wpadł.

Stephanie milczała, aż dotarli do domu. Kiedy znaleźli się już w środku, zdjęła płaszcz, skrzyżowała ramiona i powiedziała:

Nic z tego nie będzie, Tony.

Nie rozumiem...

Z naszego małżeństwa. – Zsunęła pierścionek zaręczynowy z palca. Próbując złagodzić brutalność swych słów, dodała: – Jesteś wspaniałym facetem, naprawdę, ale nie pasujemy do siebie.

Ależ, Stephanie...

Byłeś mi bardzo pomocny – nie pozwoliła mu przerwać – i chyba pomyliłam wdzięczność z miłością. Nie, to też nie tak. Myślę, że kocham cię w pewien sposób, ale nie w taki...

...w jaki kochasz Jordana?

Tamto jest już dawno skończone, Tony – jej głos załamał się.

Dlaczego więc...

Ponieważ nie potrafię żyć tak, jak ty chciałbyś, żebym żyła, nie umiem też dostosować się do twych wymagań. – Jej słowa były bolesne, lecz szczere. Niełatwo przychodziło jej mówić o tym, ale wolała dopowiedzieć wszystko do końca. Lepiej od razu oczyścić ranę, żeby mogła się zagoić, niż jątrzyć ją niedomówieniami.

Chciałem dla ciebie jak najlepiej, Stephanie.

Słowa goryczy cisnęły się jej na usta, ale zdołała je powstrzymać. W zamian dodała łagodnie:

Wiem, że miałeś dobre chęci. Czasem jednak traktowałeś mnie jak dziewczynkę. Jestem dorosła i muszę sama decydować o sobie.

Czy to naprawdę koniec? – spytał obracając machinalnie w dłoni pierścionek.

Skinęła głową.

Co teraz zrobisz?

Chciałabym dalej sprzedawać domy, jeżeli... jeżeli mi pozwolisz. – Przestraszyła się nagle. Co stanie się, gdy Tony odmówi? Jak zdoła utrzymać Katie i siebie?

Oczywiście. Po co zrywać owocną współpracę? – Uśmiechnął się niepewnie i przez chwilę Stephanie zwątpiła, czy postępuje słusznie. Wspomniała jednak wszystkie te milczące waśnie, które wiedli ze sobą miesiącami. Nie mieli zwyczaju o wszystko wykłócać się otwarcie, ale zawsze dzieliło ich mnóstwo draż­niących drobiazgów, niewartych gadania, osadzających się jednak na dnie duszy.

Sama będę decydowała, jak wydawać zarobione pieniądze – zastrzegła się.

Zawsze chciałem ci tylko...

Dziękuję za wszystko – przerwała mu, zdecydo­wana nie wracać do dawnych sporów. – Zobaczymy się jutro w biurze.

Oczywiście. – Westchnął przygnębiony, wziął swój kapelusz i pochylił się, by po raz ostatni ją pocałować.

W tym momencie drzwi wejściowe otworzyły się.

Babcia dała nam mnóstwo indyka – oznajmiła Katie, nadzwyczaj ostrożnie niosąc paczkę.

Stephanie ledwie jej słuchała. Widziała tylko wściek­łość na twarzy Jordana, zdradzającą, że ten niewinny pocałunek nie uszedł jego uwagi i że wyciągnął zeń fałszywe wnioski.

Nie wyrzekł ani słowa. Znikł, zanim zdążyła dojść do siebie. Usłyszała za moment oddalający się ryk silnika lincolna. Po chwili Tony również opuścił dom. Stephanie opadła na podłogę pośrodku salonu i pła­kała, aż zabrakło jej łez.



Biuro Tony'ego było zatłoczone do ostatnich granic. W nie ogrzewanych od lat murach Whiteoaks panował taki ziąb, że wszyscy przemarzliby do szpiku kości przed zakończeniem transakcji. Stephanie doskonale zdawała sobie z tego sprawę, ciągle jednak buntowała się wewnętrznie. Było coś wysoce nie­stosownego w fakcie, że losy tak imponującego domu decydowały się w mikroskopijnym lokalu, gdzie połowę zainteresowanych musiano upchnąć po kątach na stojąco.

Formalności przebiegały zgodnie z planem. Dopiero kiedy przekazano ostatni czek i złożono ostatni podpis w wyznaczonym miejscu, Stephanie uświadomiła sobie, jak bardzo cały czas była zdenerwowana. Odetchnęła teraz swobodniej i uśmiechnęła się z satysfakcją do Tony'ego. Dopięli swego tam, gdzie inni dawno już by się poddali, a czek w jego ręku oznaczał dla obojga zabezpieczenie na kilka miesięcy.

Obie strony były zadowolone. Sprzedający, że pozbyli się nareszcie kłopotu. Nabywca, że ziściło się jego marzenie, choć cena tego marzenia mogła przyprawiać o zawrót głowy. Stephanie zastanawiała się przez chwilę, czy to właśnie gnębi w tej chwili Jordana. Spodziewała się wybuchu entuzjazmu, on zaś zdawał się nawet nie dostrzegać, że wszystkie żmudne starania, wszystkie podchody i intrygi dobiegły końca.

Tony natomiast był w lepszej formie, niż oczekiwała. W przewidywaniu jego błagalnych min czy możliwych próśb o ponowne rozważenie jej decyzji obmyśliła sobie nawet zręczną odpowiedź. On jednak wyglądał na całkowicie rozluźnionego. Może też odczuwa ulgę, pomyślała niepewnie, że ich niefortunne narzeczeństwo wreszcie się rozpadło?

Hallie McDonald promieniała.

Będziesz musiał zaprosić nas wszystkich na pierwsze przyjęcie – mówiła kokieteryjnie do Jordana. – Chcemy zobaczyć Whiteoaks w jego nowym blasku.

Beth Anderson także była obecna. Ponieważ załat­wiła własne sprawy wcześniej, nie musiała asystować przy finalizowaniu transakcji. Miała jednak swoje powody, żeby przyjść.

Nie mogłam znieść niepewności – szepnęła Stephanie w tajemnicy – i zadręczać się w domu, czy rzeczywiście wszystko idzie tu dobrze. Przyszłam więc z mocnym postanowieniem, że połamię Hallie nogi, jeżeli spróbuje się wycofać.

Wsparła się na ramieniu Tony'ego i odciągnęła go na bok.

Przemyślałam ponownie decyzję o sprzedaży naszego domu i...

Stephanie nie usłyszała dalszego ciągu, ale mogła się go domyślić. Wyglądało na to, że Tony wywikła się z kłopotów. Odczuła znaczną ulgę. Martwiła się, że będzie zmuszony kupić dom, którego nie chciał. Mógł co prawda sam zrezygnować, ale postąpiłby wtedy nieetycznie.

Wzięła torebkę i skierowała się ku drzwiom. Doszła do wniosku, że nie ma potrzeby kręcić się tu dłużej i że może dać sobie wolne na resztę dnia. Jordan nie odezwał się do niej słowem przez cały czas, postanowiła więc się nie napraszać. Miała przecież swoją godność.

Była już w połowie drogi do samochodu, kiedy ją zawołał. Zatrzymała się, sztywniejąc zaskoczona. Zanim zdążyła się odwrócić, zbliżył się do niej. Z tymi włosami potarganymi na wietrze jest bardzo przystojny, stwierdziła i serce ścisnęło się jej na myśl, że kiedyś przecież należał do niej. A teraz, cóż, Hallie McDonald niedwuznacznie dała przed chwilą do zrozumienia, że spodziewa się widzieć Tashę jako gospodynię na pierwszym przyjęciu u Jordana. Co gorsza, mogła mieć rację.

Stephanie... – zaczął i przesunął rękę po włosach gestem zakłopotania. – Wypełniłaś swoje zadanie nadzwyczajnie. Czeka cię teraz dużo roboty z moimi ludźmi. Zaczną się zjeżdżać po Bożym Narodzeniu i każdy zechce natychmiast gdzieś zamieszkać.

Będę musiała zmobilizować się do pośpiechu – odpowiedziała ozięble.

Wpadnę po Katie jutro rano, jak zwykle – dodał po dłuższej chwili milczenia.

Przygotuję ją na dziesiątą. – Wsiadła do samo­chodu. – Żegnaj, Jordanie.

Było to coś więcej niż zwykłe pożegnanie z kimś, kogo niedługo znowu zobaczy. Rozstawała się przecież z całą epoką swego życia. Jutro, kiedy Jordan przyjedzie po Katie, będzie już dla niej tylko byłym mężem i nikim więcej.

Nigdy nikim więcej, pomyślała z determinacją. Wszystko, co było, minęło, odeszło w przeszłość.

Da sobie radę. Życie nie kończy się tylko dlatego, że jedna z jego dróg została zamknięta. Ma przecież Katie, ma jeszcze swą pracę i swój dom. To wystarczy. To będzie musiało wystarczyć, przestraszyła się raptem, ponieważ uświadomiła sobie, że nie ma innej moż­liwości.

Udało jej się uśmiechnąć swobodnie i skinąć dłonią na pożegnanie. Zanim ruszyła, obiecała sobie, że rozpłacze się dopiero w domu. Były to jednak próżne obietnice.




ROZDZIAŁ DWUNASTY


Stephanie była w łazience, kiedy zadźwięczał telefon. Cholera, zaklęła, przynajmniej w sobotę powinno się mieć czas na miłą, niespieszną kąpiel.

Tata dzwoni – zawiadomiła ją Katie przez uchylone drzwi. – Chce z tobą mówić.

Jordan! Na chwilę serce jej zamarło, lecz poskromiła swą nieoczekiwaną radość. Przez ostatnie dwa tygodnie od zakończenia transakcji widziała się z nim przelotnie kilka razy, gdy przyjeżdżał zabrać Katie. Zachowywał się wtedy uprzejmie, ale powściągliwie. Nie widziała więc powodu, żeby dziś miało być inaczej.

Mogłaś mu powiedzieć, że cała jestem w szam­ponie – zawołała Stephanie, lecz dziewczynka już znikła.

Spłukała więc włosy, owinęła je ręcznikiem włożyła szlafrok i udała się do pokoju. W tym czasie Katie zdążyła się wczołgać pod choinkę i buszowała wśród paczek. Stephanie wyciągnęła ją stamtąd za nogi.

Nie wolno grzebać w prezentach – skarciła małą i podniosła słuchawkę.

Wybacz mi – przepraszał Jordan. – Poinformowała mnie, że się kąpiesz, ale pobiegła, zanim zdążyłem powiedzieć, że to nic pilnego, i więcej nie wróciła.

Przegrałeś konkurencję z atrakcjami spod choinki.

Zawsze wiedziałem, że nie zostanę jej wybrańcem na zawsze, miałem jednak nadzieję, że będę nim przynajmniej do czasu, aż odkryje chłopców. To przykre być porzuconym dla marnego drzewka. Słuchaj, dzwonię z prośbą.

Wyduś wreszcie, o co ci chodzi – niecierpliwiła się. Zmarzła trochę w cienkim szlafroku.

Mam tu wszędzie pełno robotników, którzy śpieszą się, żeby zrobić jak najwięcej przed pierwszym śniegiem. Nie mogę wyjść. Czy mogłabyś podrzucić Katie? Zwrócę ją wieczorem.

Oczywiście, ale to potrawa. Nie jestem gotowa.

Będę ci bardzo wdzięczny.

Zakładam, że Katie nie musi być elegancko ubrana...

Ona czuje wielki pociąg do trocin – roześmiał się. – Tutaj jest ich pełno. W zeszłym tygodniu rozebraliśmy kuchnię i teraz zaczynamy ją przebudo­wywać.

Miał taki uradowany głos, stwierdziła odkładając słuchawkę. Czy sprawił to nowy dom, czy może Tasha? Widziała ją parę razy w mieście. Zdaje się, wróciła tu na dobre...

Postanowiła o tym nie myśleć. Ponownie wyciągnęła Katie spod choinki, zagroziła, że przyniesie ze strychu jej niemowlęcy kojec i wsadzi ją do środka, po czym poszła się ubrać.

Miała nadzieję, że uda jej się rzucić okiem na zmiany wewnątrz domu. Przejeżdżała ostatnio kil­kakrotnie obok Whiteoaks i zauważyła, że roboty posuwają się naprzód. Obluzowana jeszcze niedawno brama wjazdowa była wyprostowana, usunięto chwas­ty, starannie przycięto niektóre drzewa i krzewy. Większość prac na dworze musiała jednak poczekać do wiosny.

Z pracami w środku musiało być zupełnie inaczej. Witrażowe okna od razu rozbłysły nieskazitelnym blaskiem, symbolizując pośpiech, z jakim Jordan chciał oddać swój zamek do użytku. Widywała też zapar­kowane furgonetki hydraulika, elektryka, dekoratora wnętrz. Pewnego razu dostrzegła ciężarówkę wyłado­waną dywanami. Była wtedy tak bardzo ciekawa ich koloru, że aż musiała przywołać się do porządku. Nawet jeśli Jordan zechce wyłożyć sobie podłogi skórami lamparta, to jego sprawa. Od tego czasu, dla własnego spokoju, starała się omijać to miejsce.

Dziś było inaczej. Została przecież w pewnym sensie zaproszona. Co więcej, Jordan mógł chcieć pokazać jej dom w środku. W końcu, miała prawo się tym interesować.

Kiedy zatrzymywała się na podjeździe, stały tam samochody robotników, ale poza tym nie widać było śladu życia. Katie podskakiwała z tyłu, na ile pozwalał jej pas bezpieczeństwa.

Patrz, mamusiu. Tam jest kuchnia, tutaj zaraz jadalnia, a tutaj...

Wiem, kochanie.

Skąd? – zdziwiła się dziewczynka.

Byłam tu kiedyś, zanim tatuś kupił ten dom.

Tutaj, ten z dużymi oknami, to mój pokój.

Twój pokój? – wyrwało jej się pełne przerażenia pytanie, zanim zdołała je powstrzymać.

Tak – skinęła głową Katie. – Tatuś powiedział, że powinnam mieć własny pokój, gdybym chciała zostać na noc.

Rozumiem. – To brzmi nawet logicznie, pomyś­lała. Nie musi też koniecznie oznaczać, że Jordan zamierza całkiem zabrać Katie do siebie.

Popatrz, to są wszystkie nowe rzeczy do kuchni – dziewczynka wskazała na otwarte drzwi garażu.

Rzeczywiście. Widzę tam nawet coś, co przypo­mina rower na dwóch kółkach – zauważyła oschle Stephanie.

Tatuś powiedział, że jeśli nie będę zostawiać go na podjeździe... – dziewczynka, przygryzając wargę, spoglądała badawczo na matkę, jak gdyby odgadując rozmiar kłopotów, które ściągnęła na siebie.

Mam nadzieję, że nie będziesz – odwróciła się i otworzyła tylne drzwi. – Zadzwonisz, a ja poczekam, aż wejdziesz do środka.

Na razie – Katie ulokowała wilgotny pocałunek na policzku matki. – Nie wpuszczaj Świętego Mikołaja beze mnie!

I tyle zostało z jej nadziei na zobaczenie postępu robót! Mogła co prawda podejść z córką do drzwi i wprosić się do środka, ale duma jej nie pozwalała. Zobaczyła jeszcze, jak Katie wspina się na paluszkach do dzwonka i jak Jordan otwiera drzwi. Odpowiedziała na jego zdawkowe pozdrowienie ręką, a potem wycofała samochód na ulicę. Wiedziała, że nie powinna być zazdrosna o córkę. Zrobiło jej się jednak przykro na myśl, że gdy zechce zobaczyć Whiteoaks, będzie najpewniej musiała wykupić bilet na najbliższe dob­roczynne zwiedzanie.

Śnieg zaczął padać po południu. Zaskoczył Stephanie w mieście, kiedy korzystając z nieobecności Katie robiła końcowe zakupy na Gwiazdkę. Te ostatnie prezenty zawsze były najtrudniejsze do znalezienia. Ojciec, na przykład, miał już wszystko, czego mógł chcieć. Przemierzała więc dział z męskimi ubraniami w nadziei, że coś jej wpadnie w oko.

I wtedy zobaczyła sweter. Był ciemnobłękitny jak tropikalna zatoka, jak oczy Jordana. Bez jakiegokol­wiek zamiaru dotknęła palcem delikatnej wełny. Nie pomyślała nawet do tej pory, żeby i jemu kupić prezent. On jednak z pewnością nie zapomniał o Katie. Dziew­czynka musi mieć więc coś, co mogłaby mu podarować.

Dała sweter do zapakowania i dołożyła go do stosu innych zakupów, zanim zdążyłaby się rozmyślić. Co za głupota z mojej strony, wyrzucała sobie w drodze powrotnej. To nic, pocieszyła się zaraz potem, jeśli w ostatniej chwili zmienię zamiar, zawsze będę mogła go zwrócić.

Natychmiast jednak po wejściu do domu położyła kolorową paczuszkę pod choinką. Błyszczące opako­wanie przyciągało uwagę i nie dawało spokoju. Spójrz prawdzie w oczy, zdawało się mówić, nie kupiłaś tego swetra ze względu na Katie. Przyznaj lepiej, że w ten sposób chciałaś przywłaszczyć sobie część jego Gwiazdki.

Nastawiła wodę na herbatę, przebrała się po domo­wemu i zaczęła snuć plany na najbliższą przyszłość. Po raz pierwszy od lat mogła sobie na to pozwolić. Będzie oczywiście dalej mieszkała w swoim domku. Trzeba więc zdecydować się nareszcie na zmywarkę do naczyń i nowy dywan do pokoju Katie. Może nawet uda się tanim kosztem urządzić dodatkowy pokój na poddaszu. Tak bardzo potrzebowały więcej miejsca, a prowizja za Whiteoaks umożliwiała im tę odrobinę luksusu.

Było już późno, kiedy światła lincolna prześlizgnęły się po oknach. Stephanie szkicowała właśnie plany nowego pokoju, poszła więc otworzyć, trzymając jeszcze ołówek w ustach.

Katie wpadła jak burza, trajkocząc o postępie robót w kuchni.

Daj spokój, groszku – uspokajał ją ojciec. – Kuchnia nic mamę nie obchodzi. – Spojrzał zdziwiony na Stephanie. – Zawsze myślałem, że tańczy się z różą w zębach, nie z ołówkiem.

To prawie na jedno wychodzi – Stephanie nie miała ochoty do żartów. – Jak więc idzie ci z kuchnią?

Naprawdę cię to interesuje?

Oczywiście. Sama myślę o przeróbkach u siebie.

Czyli zostajesz tutaj?

Tak – starała się nadać swemu głosowi możliwie obojętny ton. – Ponieważ w końcu nie wychodzę za mąż, nie ma sensu się przeprowadzać. – Skinął głową w sposób, który pozwalał się domyślać, że wiedział o zerwanych zaręczynach i że niewiele go to obeszło.

Mamusiu, co jest w tej nowej paczce? – Katie znowu wczołgała się pod choinkę.

Katie, nie grzeb tam, proszę cię.

W tej błyszczącej? Dla kogo to?

Stephanie spojrzała na barwne pudełko. Jeszcze go nie podpisała, jeszcze miała szansę je zwrócić. Czy jednak mały, niezobowiązujący prezent może komuś zaszkodzić?

Jordanie, czy ubierasz u siebie choinkę?

Prawdopodobnie tak, jeżeli robotnicy skończą wszystko w terminie.

Będziesz więc mógł położyć pod nią coś od Katie – sięgnęła po kolorową paczkę.

Katie ostrożnie wycofała się spod drzewka i spytała z niewinną miną:

Co ja mu dałam?

Stephanie starała się ukryć rumieniec zakłopotania, ogarniający jej policzki, ale nie dała rady. Można się było tego spodziewać, pomyślała. Katie, ze swym brakiem taktu, zawsze umiała ją zdemaskować.

Jordan zachował powagę. Ważąc prezent w ręce, rzekł ze spokojem:

Jestem przekonany, że mała okazała dobry gust. Dziękuję ci, Katie... dziękuję wam obu.

Stephanie zamierzała mu wyjaśnić, że nie spodziewa się niczego w zamian, że chciała tylko, by dziewczynka miała coś dla niego, ale najwyraźniej nie było potrzeby. Odczytał to w jej oczach i uśmiechnął się. Tak serdeczny, poruszający do głębi uśmiech nieczęsto zdarzało jej się ostatnio widzieć u niego.

Słuchaj – powiedział nagle z ożywieniem – mógł­bym godzinami opowiadać ci o tej kuchni, rysować projekty, ale zawsze lepiej byłoby ją zobaczyć. Może wpadniemy tam, żebyś obejrzała wszystko na własne oczy?

Jordanie, to nie jest konieczne – oczy Stephanie błyszczały zadając kłam jej słowom. – Tyle kłopotu dla ciebie...

Chcesz więc, czy nie?

Chciałabym, ale...

To uczesz się trochę i jedziemy.

Zabrzmiało to, jakby mówił do Katie. Poszła się uczesać. Potem, czując się niewymownie głupio, zmieniła swobodny domowy strój na bardziej kobiecy. Jordanowi z pewnością było obojętne, jak się prezen­towała, jej jednak nie, poprawiła więc jeszcze makijaż.

Ładnie wyglądasz, mamusiu – zauważyła natych­miast Katie. Siedziała teraz pośrodku salonu, gotowa do drogi, ze swoją szmacianą lalką i kołderką w ramionach.

Dziękuję, kochanie.

Bardzo ładnie – potwierdził Jordan opinię córki.

Czy koniecznie musisz taszczyć to wszystko ze sobą? – Stephanie, zmieszana komplementem, pochyliła się nad dziewczynką, walcząc z guzikami jej futerka.

Jedziemy przecież tylko na chwilę.

To żaden kłopot – wstawił się Jordan za córką.

Dobrze, ale jeśli ona zapomni zabrać kołderkę z powrotem, ty ją przywieziesz, żeby miała pod czym spać.

Nie zapomni – zapewnił.

Jedźmy więc – ponieważ było za późno, żeby się wycofać, Stephanie zaczęła się teraz niecierpliwić.

Mogę wziąć mój samochód – zaofiarowała się. – Nie będziesz musiał nas odwozić.

Nie ma sensu jechać w dwa samochody, kiedy jest tak ślisko – zaoponował Jordan. Byli już na dworze i jego ciemne włosy zasrebrzyły się od płatków śniegu.

Nie mogła dłużej się spierać, wsiedli więc razem do lincolna i ruszyli. Jezdnia była gładka jak szklanka, ale doskonały samochód radził sobie bez trudu.

Nie wybrałeś najkrótszej trasy – zwróciła uwagę Stephanie.

To zależy, dokąd się jedzie – odparł wymijająco. Po chwili zaparkował na podjeździe rodziców. Rzucił pośpiesznie, zanim zdążyła się zdziwić: – Jest późno, a Katie miała wyczerpujący dzień. Zadzwoniłem więc do mojej matki z prośbą, żeby zajęła się nią przez jakiś czas. – Kiedy był już z Katie w połowie ścieżki do domu, osłupiała Stephanie ciągle jeszcze stała bez ruchu.

Nie można obejrzeć twojej kuchni razem z Katie? – zapytała, kiedy ruszyli dalej.

To nie takie proste, słowo daję. – Śnieg padał coraz gęstszy, skrząc się w świetle ulicznych latarni. – Musimy też uzgodnić inne sprawy i wolałbym, żeby ona tego nie słyszała.

Mówił tonem nie dopuszczającym sprzeciwu. O jakie sprawy mu chodzi, zastanawiała się zaniepokojona. Czy przypadkiem nie o to, gdzie dziewczynka ma mieszkać? Nie odezwała się jednak do czasu, aż samochód bezpiecznie dotarł na miejsce.

Jakie sprawy? – spytała wówczas spokojnie.

Zmieniłem testament, jak tylko dowiedziałem się o Katie. Teraz, gdyby coś mi się stało, będzie ona najbogatszą czterolatką w mieście. Ale to nie jest idealna sytuacja... – zawahał się i otwierając drzwi zmienił temat: – Oto słynna kuchnia. Na razie wszystko trzeba sobie jeszcze wyobrazić.

Stephanie miała wyobraźnię. Wystarczyło jej przy­mknąć oczy, żeby ujrzeć, jak pomieszczenie będzie wyglądało w przyszłości. Teraz oczywiście podłoga była goła, w kątach leżały sterty trocin, poniewierały się deski, rury i przewody elektryczne. Część szafek była już zawieszona, ożywiając nieco wnętrze soczystym blaskiem dębowego drewna.

Przypomina z grubsza kuchnię u Andersonów – powiedziała wreszcie.

Może masz rację – potwierdził niefrasobliwie.

Oczywiście, ta będzie ładniejsza. – Przesunęła dłonią po kafelkach nad zlewem: – Są śliczne.

Jak wspaniale byłoby tutaj gotować, rozmarzyła się, mając tyle światła wlewającego się przez okna. Pomalowałabym ściany na żółto i... Zreflektowała się. Tasha może je sobie malować, jak zechce.

Chcesz zobaczyć resztę domu?

Skinęła głową. Poprowadził ją długim korytarzem. Uderzyła ją zmiana atmosfery. Dom, który do niedawna był stary, zimny i opuszczony, ożył nagle wraz z wniesionym tu ciepłem i ruchem, odmłodniał w obliczu czekających go nowych zadań.

Weszli do gabinetu i stopy Stephanie zanurzyły się w miękkości kremowego dywanu. Spojrzała nań pytająco.

Bardzo sugestywnie wtedy mówiłaś – wyjaśnił niepewnie.

Rozglądała się dalej ciekawie. Mało było tu mebli, brakowało zasłon, żadnych osobistych przedmiotów. Jeżeli jego projektant wnętrz zdziałał tylko tyle, to nie wysilił się zbytnio.

Nie jest tu jeszcze skończone – usprawiedliwiał się. – Nie było sensu robić więcej ze względu na pył. Próbowaliśmy odizolować kuchnię, ale i tak się kurzyło.

Trochę tu goło – stwierdziła Stephanie.

To prawda. Potrzebuję nieco... odrobinę kobiecej rady – z wysiłkiem dobierał słowa. – Bardzo trudno urządzić dom dla kogoś, kto...

Dobrze, że nie widział w tej chwili jej twarzy. A więc to jest ta druga sprawa, o której chciał z nią mówić! Może to nawet w porządku, pomyślała, że chce najpierw powiadomić byłą żonę, zanim publicznie ogłosi swe plany. Nie stwierdził wprawdzie wyraźnie, że ma zamiar poślubić Tashę, ale to właśnie z pew­nością miał na myśli. Tak czy inaczej, nic jej to nie powinno obchodzić.

Zdaje się, że Katie ma tu swój pokój – zmieniła na wszelki wypadek temat.

To dawny pokój dziecinny na górze. Mam nadzieję, że się nie sprzeciwisz.

Na pewno będzie potrzebowała zdrzemnąć się od czasu do czasu. Mogę go zobaczyć?

Pomieszczenie przypominało krainę czarów. Dywan był gruby i miękki, w sam raz, żeby ogrzać bose stopy. Na ścianie wymalowano postaci bohaterów różnych filmów rysunkowych, dokładnie tak jak w ich własnym domu.

Chciała mieć wszystko tak jak u siebie – tłumaczył Jordan. – Ustąpiła tylko przy dywanie.

Stephanie nie mogła się nie uśmiechnąć. Było to bardzo do małej podobne. Przypomniała sobie dzień, w którym dziewczynka nie zgodziła się na nowy pokój w domu Andersonów.

Nie ma tu łóżka – zauważyła.

Jeszcze nie ma. Nie znalazłem dotąd takiego, które by zaaprobowała.

Może nie być łatwo, ponieważ tamto zrobił dla niej dziadek.

Spodziewałem się czegoś takiego. Nie rezygnuję jednak.

Bardzo ładnie z twojej strony, że zadajesz sobie tyle trudu, by czuła się tu jak w domu.

Wcale nie chcę, żeby się czuła jak w domu – odrzekł szybko ostrym, nienaturalnym głosem. – Ani trochę. Chcę, żeby to był jej dom!

Stephanie zamarła w przestrachu. W końcu musiało to nadejść. Zebrała wszystkie swe siły i powiedziała spokojnie:

Wiem, że źle postąpiłam, nie mówiąc ci o niej. Rozumiem też, że chcesz mieć większy udział w jej życiu. Sądzę nawet, że mogłaby tu zostawać na weekendy bądź przy innych okazjach. Poza tym...

Stephanie, to nie wystarczy.

Będzie musiało wystarczyć, ponieważ nic więcej nie jest możliwe.

Słuchaj, myślę jednak, że taka możliwość istnieje. Czy chcesz oglądać dalej?

Kiedy szła w stronę głównej sypialni, drżała nieco, i to zarówno z powodu jego słów, jak z obawy przed tym, co mogła tam ujrzeć. Chyba jednak nie zaprosiłby jej, gdyby wszędzie poniewierały się rzeczy Tashy. Nawet jeśli ta kobieta sypia tutaj, raczej nie podtykałby Stephanie pod nos niezbitych dowodów...

Pokój był urządzony prosto i w dobrym guście. Dwa obite błękitnym aksamitem fotele stały przy oknie, pomiędzy nimi lampa. Przed kominkiem, na którym pełgały jeszcze płomyki dogasającego ognia, leżał olbrzymi biały futrzak...

Dawno wypowiedziane słowa odbiły się echem w jej pamięci: „leżeć tak na dywanie nie opodal buzującego ognia i kochać się w mroźną noc...”

To nie fair, oburzyła się. Nie powinnam była tego oglądać wiedząc, że to właśnie Tasha będzie tutaj z nim sypiać... Muszę stąd wyjść jak najszybciej.

Z pośpiechu zwróciła się niezręcznie w stronę drzwi i dopiero wtedy naprawdę dostrzegła łóżko. Jego mosiężna przednia poręcz o zawiłych, tworzących skomplikowany wzór krzywiznach, sięgała niemal sufitu. Tylna poręcz była wykonana równie kunsz­townie.

Widziałam już kiedyś to łóżko, przypomniała sobie. Stało na strychu, pokryte farbą...

Łzy napłynęły jej do oczu. Cholera, pomyślała, ono należy do niego, może z nim uczynić, co tylko zechce. Ale po co przyprowadził mnie tutaj? Żeby się pochwalić? Żeby sprawić mi przyjemność i pokazać, że posłuchał mojej rady?

Jest śliczne – mówiąc to, spróbowała niepostrzeże­nie obetrzeć oczy.

On jednak dostrzegł.

Stephanie, nie płacz. Proszę cię, nie płacz. – Objął ją delikatnie i scałował łzę.

Nie rań mnie więc – odrzekła łamiącym się głosem. – Nie wyrządzaj mi przykrości.

Chyba nic nie mogę na to poradzić.

Przywarła do niego mocno. Obejmował ją, aż przeszło najgorsze.

Przepraszam – wyszeptała. – Nie wiem, co się ze mną dzieje.

Stephanie, czy jest jakakolwiek szansa... – spytał po krótkiej chwili milczenia.

Że pozwolę ci zabrać Katie? Nigdy! – odparła z nagłym błyskiem gniewu.

Wpatrywał się w nią długo i intensywnie. Nagle pocałował ją z niezdarną niecierpliwością i jeszcze raz, delikatniej. Próbowała się opierać, lecz nie rozluźnił uścisku, tłumiąc słowa jej protestu spragnionymi ustami. – Cicho! – rozkazał. Wplótł palce w jej włosy i tulił ją tak mocno, że nie mogła się wyswobodzić.

Szybko przestała walczyć. Hipnotyczna moc poca­łunku oszołomiła ją i obezwładniła, sprawiła, że zapragnęła na zawsze pozostać w jego ramionach, stać się jego częścią, nigdy go nie opuścić. Cierpienie, tłumione podczas długich lat rozłąki, wzmogło się. Rany, które zadali sobie wzajemnie, zostawiły piekące blizny, pragnęła więc tulić się do niego i uśmierzyć ból w jedyny znany im sposób.

Stephanie – wyszeptał i objął ją ciaśniej. Nic nie pozostało z uprzedniej brutalności, kiedy jego dłoń błądziła w jej włosach, wzdłuż ramion, aby wreszcie otoczyć biodro i przyciągnąć ją tak blisko, że ciepło jego ciała zdawało się przenikać na wskroś.

Wszystko mi jedno, myślała Stephanie. Wszystko jedno, co stanie się jutro, dopóki mogę być z nim dzisiaj. Sięgnęła po omacku do guzików jego koszuli, a palce jej drżały, kiedy usiłowała je odpiąć.

Westchnął, uniósł ją raptownie i położył na łóżku. Byli siebie spragnieni w sposób niemożliwy do opisania słowami. Tylko ciała potrafiły wyrazić ich tęsknotę.

Ostatni guzik ustąpił i Jordan odrzucił koszulę.

Boże – rzekła drżącym głosem – już zapomniałam, jak jesteś piękny.

Piękny? – zapytał bez tchu.

Skinęła głową i wyszeptała, nie całkiem świadoma swych słów:

Kochaj mnie dziś, Jordanie. Dam ci wszystko, co zechcesz. Nie potrafię ci się oprzeć... Nigdy nie potrafiłam...

Przez moment leżał spokojnie, ciągle wtulony w jej piersi, tuż przy koronce stanika. Potem odsunął się.

Jordan? – spytała.

Siedział na brzegu łóżka, z twarzą ukrytą w dłoniach:

Nie potrafię tego zrobić – odpowiedział szorstkim, schrypniętym głosem. – Sprowadziłem cię tutaj, żeby cię uwieść. Zaplanowałem, tak, z zimną krwią za­planowałem, jak pójść z tobą do łóżka. Ale teraz nie potrafię posunąć się dalej.

W jej głowie rozdzwonił się dzwoneczek, którego pulsujące uderzenia zdawały się wołać: Oszalałaś? OSZALAŁAŚ?

Chciała obrzucić go przekleństwami. Chciała tłuc pięściami. Chciała uciec i już nigdy, przenigdy go nie zobaczyć.

Rozdygotanymi palcami zapięła bluzkę, wsunęła w spódnicę i spytała:

Odwieziesz mnie teraz do domu? – Jej głos brzmiał nierówno i łamał się.

Nie słyszał jej. Siedząc, jak przedtem, na brzegu łóżka, rozpoczął:

Widzisz, Stephanie, to jest tak. Ja zawsze wy­grywałem nasze spory – w łóżku. Tym razem musi być inaczej. W łóżku nie możemy rozwiązać naszego problemu. A jeśli go nie rozwiążemy, nie mamy żadnych szans na przyszłość.

Przyszłość? – spytała niepewnie. – Dla nas? Chyba żartujesz?

Nie prosiłem cię, byś oddała mi Katie – spojrzał na nią z napięciem. – Chcę, byście obie zamieszkały tutaj. W Witheoaks.

Jej oszołomiony umysł potrzebował dobrej chwili, by pojąć to, co usłyszała. Dopiero wtedy popatrzyła nań zdumiona.

Chcesz, żebym tu zamieszkała? Z tobą?

Chcę – odpowiedział porywczo.

Ciągle nie mogła uwierzyć. To musi być jakaś gra, głowiła się. Przecież dopiero co ofiarowała mu wszystko, a on odprawił ją z kwitkiem, niezdolny kochać się z nią mimo wszystkich starannie przy­gotowanych planów. Nie potrafiłaby z nim być bez tego poczucia fizycznej bliskości, które ich niegdyś łączyło.

Nie, Jordanie – zaczęła, starannie dobierając argumenty. – Rozumiem wszystko, ale...

Nie, nie rozumiesz, do cholery. Przez wszystkie lata, od kiedy mnie rzuciłaś...

To ty mnie rzuciłeś, Jordanie – sprostowała urażona.

Chciałem po ciebie wrócić. Chciałem ci powiedzieć, że nie wytrzymuję tej idiotycznej sytuacji, że przecież jesteś moją żoną i twoje miejsce jest przy mnie. Wtedy właśnie przyszedł pozew rozwodowy.

Sądziłam, że odszedłeś na dobre, trzeba więc było tak to zakończyć.

Przez jakiś czas też tak uważałem. Próbowałem zapomnieć o tobie, udawać, że nigdy cię nie było. Miewałem inne kobiety, nie przeczę. Zawsze jednak, kiedy byłem z którąś z nich, myślałem tylko o tobie. Zawsze czułem, jakbyś stała gdzieś z boku, jakbyś prześladowała mnie swoją mglistą obecnością.

Stephanie natychmiast przywołała wszystkie te chwile, kiedy całowała Tony'ego, mając przed oczami Jordana.

Potem przyjechałem tutaj i spotkałem cię znowu. Co gorsza, okazałaś się taka sama, jaką cię pamiętałem. Miałem nadzieję, że może zbrzydniesz, może staniesz się odstręczająca i kłótliwa. Nic z tego. Jeśli się zmieniłaś, to na lepsze. Sądziłem, że to dzięki Tony'emu nabrałaś łagodności i ciepła. Nienawidziłem go, ponieważ udało mu się uczynić z tobą coś, czego ja nie potrafiłem. Kochając cię tak mocno, pobudzałem cię tylko do gniewu, histerii i zawziętości.

Bałam się ciebie. Tego pierwszego wieczoru, kiedy byłeś tak wściekły...

Tony obejmował cię wtedy jak swoją własność – przypomniał. – Miałaś wyjść za niego. Zabolało mnie, że tak łatwo przekreśliłaś to, co nas łączyło. Potem dowiedziałem się o Katie...

Nie musisz się poświęcać ze względu na nią. To nic nie da. Nigdy jej nie opuszczę. Będę walczyć o nią do upadłego...

Ty naprawdę myślisz, że chodzi mi tylko o Katie? Gdyby tak było, wziąłbym cię przed chwilą bez wahania i z przyjemnością. Nie możesz tego zrozumieć? Stephanie, zależy mi przede wszystkim na tobie.

Ciągle powtarzałeś mi co innego – poczuła się słabo i zapragnęła usiąść, lecz zrezygnowała w obawie, że nie przejdzie tych kilku kroków dzielących ją od krzesła.

Sam chciałem utwierdzić się w tym przekonaniu. Wmawiałem sobie, że nic mnie nie obchodzisz. Dopiero kiedy zachorowałaś, miałaś czerwony nos, chrypiałaś i wyglądałaś okropnie, dopiero wtedy przekonałem się, że dla mnie jesteś najpiękniejsza na świecie.

Zgodziłeś się jednak na rozwód – mówiła nieswoim głosem.

Adwokaci kosztują majątek. Byłem wtedy bez grosza, ledwie wiązałem koniec z końcem. Kiedy zaczęły pojawiać się pieniądze, okazało się za późno, nie było o co walczyć. Przecież nawet nie powiadomiłaś mnie, że złożyłaś pozew. Te papiery przyszły do mnie pocztą.

Teraz Katie sprawiła, że zmieniłeś zdanie – po­wiedziała z goryczą.

Kiedy kupowałem zakłady McDonalda, nic nie wiedziałem o Katie.

Musiałeś być wstrząśnięty naszym spotkaniem w klubie.

Nie całkiem. To miasto jest dobrym miejscem dla rozwinięcia mojego interesu, ale podobnych mogłem znaleźć więcej. Wybrałem je ze względu na ciebie. Nie spodziewałem się wprawdzie zastać cię w klubie, ale miałem zamiar odszukać twoich rodziców i dowiedzieć się, co się z tobą dzieje. Wiadomość, że mieszkasz tutaj, była tylko dodatkową premią.

A Tasha?

Wyjeżdża po świętach, dzięki Bogu. – Uśmiechnął się i odgarnął jej włosy opadające na policzek.

To ty jej... nie kochasz?

Jakże mógłbym, kiedy wszedł mi w paradę pewien ognisty rudzielec? Pamiętasz, co deklamowałaś podczas naszego ślubu? – Uroczystym głosem zacytował: – „Wstanę a obieżę miasto: po ulicach i po rynkach szukać będą tego, którego miłuje dusza moja...”

Przemknęła oczy, wsłuchana w echo dawno minionej przeszłości.

Myślałaś tak wówczas naprawdę, czy były to tylko puste słowa? Ja ciebie szukałem, Stephanie. Nie Katie, lecz ciebie. Teraz wszystko jest w twoich rękach. Spróbujemy jeszcze raz, czy rozstaniemy się na zawsze?

Czemu pytasz dopiero teraz, a nie od razu, kiedy zwróciłam Tony'emu pierścionek?

Chciałem mieć dom, do którego mógłbym cię wprowadzić, a nie rozpadającą się ruinę. Chciałem, byś zobaczyła, co teraz potrafię ci ofiarować.

Otarła dłonią wilgotny policzek i słuchała dalej.

Dziś jednak nie mogłem się powstrzymać. Muszę wiedzieć. Więc jak, Stephanie?

Marzyłam, żebyś do mnie wrócił – mówiła z trudem, gdyż głos odmawiał jej posłuszeństwa. – Jednocześnie zależało mi, żebyś wziął całą winę na siebie. Przykro mi teraz, że byłam taka uparta, samolubna i wyniosła.

Objął ją mocno. Tulili się gorączkowo do siebie, spragnieni nie tyle erotycznej bliskości, ile zwykłego ludzkiego ciepła.

Chcę znowu spróbować, Jordanie – wyszeptała cicho.

Mało brakowało, byśmy oboje przepadli przez nasz dziecięcy upór, pomyślała z pokorą. Teraz, kiedy dojrzeliśmy, dana jest nam rzadka szansa zaczynania jeszcze raz. Błędy młodości sprawiły, że staliśmy się starsi i mądrzejsi. Nigdy nie spuszczę oka z tego człowieka. Nie, poprawiła się, pozwolę mu czuć się wolnym, ponieważ umiem nie tylko kochać, ale i ufać...

Nie chciałbym o tym wspominać – odezwał się, głaszcząc jej włosy – ale jestem tylko słabym człowie­kiem, więc jeśli nie masz zamiaru kochać się dziś ze mną, lepiej przenieś się do innego pokoju. To poważne ostrzeżenie, pierwsze i ostatnie, jakiego ci udzielam.

Nie jesteśmy przecież małżeństwem, jak wiesz.

Rozwód jest czysto techniczną przeszkodą, łatwą do pokonania. Jeśli o mnie chodzi, Stephanie Kendall, nigdy nie przestałaś być moją żoną.

Blask jego oczu zapierał jej dech w piersiach. Długo dobierała słowa i przygotowywała się, żeby je wypowiedzieć:

Jest późno – rzekła z żalem, nie ruszając głowy z jego ramienia. – Lepiej odbierzmy Katie, zanim mama zacznie nas szukać przez policję.

Katie zostaje przecież na noc. – Przytknął policzek do jej włosów i uśmiechał się figlarnie.

Kiedy to załatwiłeś?

Od razu, gdy zadzwoniłem do twojej matki.

Ty rzeczywiście wszystko zaplanowałeś, prawda?

Odsunęła się na tyle tylko, by widzieć jego twarz.

A ona ci pomogła.

Powiedzmy, że już kilka tygodni temu roz­mawiałem z nią, snując różne przypuszczenia – po­twierdził z tym samym uśmiechem, przyciągając ją znów do siebie. – Wiesz, cały dzień nie mogłem odżałować jednej rzeczy. Kiedy zadzwoniłem dziś rano, Katie powiedziała mi o twojej kąpieli. Później bez przerwy wyobrażałem sobie, jak stoisz ze słuchaw­ką, ociekająca wodą, w samym tylko szlafroku, i to wyobrażenie nie dawało mi spokoju...

Szkoda byłoby zniweczyć wszystkie te plany – powiedziała łagodnie Stephanie. – Nie mam racji?

Witaj w domu, kochana – odrzekł Jordan i słowa przestały już być potrzebne.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Michaels Leigh Sprzedaj mi marzenie
Michaels Leigh Sprzedaj mi marzenie
Michaels Leigh Sprzedaj mi marzenie
Michaels Leigh Kim jesteś Święty Mikołaju
Michaels Leigh Siła perswazji
Michaels Leigh Tajemniczy sąsiad
062 Michaels Leigh Zareczyny na niby
Michaels Leigh Jeszcze jedna szansa
264 Michaels Leigh Oni i dziecko Idealne rozwiazanie
Michaels Leigh Lekcja uczuc
Nie sprzedawajcie swych marzeń
Michaels Leigh - Lista kandydatek, Romanse z milionerami
168 Michaels Leigh Z zamknietymi oczami
R224 Michaels Leigh Miodowy miesiac
605 Michaels Leigh Wspolne noce wspolne dni
Michaels Leigh Slub na zyczenie
Michaels Leigh Idealne rozwiązanie
Michaels Leigh Kiermasz kawalerow
Michaels Leigh A New?sire

więcej podobnych podstron