Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (28) Tajemnica człowieka z blizną

ALFRED HITCHCOCK



TAJEMNICA

CZŁOWIEKA Z BLIZNĄ


PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW


(Tłumacz: ANNA IWAŃSKA)



Słowo wstępu Alfreda Hitchcocka


Witajcie, miłośnicy tajemniczych historii. Z przyjemnością i dumą prezentuję najnowszą przygodę Trzech Detektywów. Rozwiązują oni zaskaku­jącą i skomplikowaną sprawę, mającą międzynarodowe powiązania. Stykamy się tu z bandą terrorystów i napadem na bank, a osią intrygi jest niewidomy człowiek z blizną na twarzy.

Więcej nie powiem, gdyż obawiam się, że mógłbym zdradzić zbyt wiele. Jeśli rozbudziłem Waszą ciekawość, zabierzcie się do czytania rozdziału pierwszego.

Tym jednak, którzy być może stykają się z Trzema Detektywami po raz pierwszy, pragnę powiedzieć, że mieszkają oni w Rocky Beach, małym miasteczku na kalifornijskim wybrzeżu. Przywódcą zespołu jest Jupiter Jones, chłopiec obdarzony fotograficzną pamięcią i umysłem ścisłym jak stalowy potrzask. Żywi on wiarę w siebie, zadziwiającą u kogoś tak młodego. Pete Crenshaw, Drugi Detektyw, jest wysportowany, mocny i ostrożniejszy od Jupe'a. Bob Andrews zajmuje się dokumentacją i dokonuje poszukiwań w archiwach i bibliotekach, ale lubi przygody i chętnie wkracza do akcji jako detektyw.

Reszty dowiecie się z książki. Bierzcie się do czytania - życzę dobrej zabawy!


Alfred Hitchcock




ROZDZIAŁ 1


Niewidomy ucieka


- Jeśli to się zaraz nie skończy, zacznę krzyczeć! - powiedziała kobieta w płaszczu przeciwdeszczowym.

Poryw wiatru zawirował po Bulwarze Wilshire. Uderzył w parasolkę kobiety i wywinął ją na drugą stronę, po czym pomknął dalej, oblewając deszczem sklepowe witryny.

Bob Andrews, który stał obok kobiety na przystanku autobusowym, myślał przez chwilę, że rzeczywiście zacznie ona krzyczeć. Wpatrywała się w swoją zniszczoną parasolkę, a potem spojrzała oskarżające na Boba, jakby to on był wszystkiemu winien. Wreszcie zupełnie nieoczekiwanie roześmiała się.

- Niech to diabli - powiedziała i wrzuciła parasolkę do kosza na śmieci. - Musiałam się wybrać do Kalifornii akurat w czasie burzy!

Usiadła na ławce obok tablicy z rozkładem jazdy.

Bob, zziębnięty i przemoczony, drżał i kulił ramiona. Był to najbardziej deszczowy kwiecień, jaki pamiętał. Około szóstej w ten wielkanocny poniedziałek było nie tylko zimno, ale prawie ciemno z powodu burzy. Bob bez sprzeciwu poświęcił trochę czasu ze swych wiosennych wakacji na spra­wunki, ale teraz czekanie na autobus dłużyło mu się bez końca.

- O, idzie ten niewidomy - powiedziała kobieta na ławce.

Bob spojrzał w głąb ulicy. Przez szum deszczu słyszał stukanie laski i brzęk podrzucanych w metalowym kubku monet.

- Biedak - mówiła kobieta. - Często bywa ostatnio w tej okolicy. Zawsze mu coś daję.

Zaczęła grzebać w portmonetce. Ślepiec podszedł bliżej i Bob zauważył, że jest chudy i utyka. Miał wysoko podniesiony kołnierz i nasuniętą głęboko na czoło czapkę. Nosił ciemne okulary, a do kurtki przypięta była okryta plastykiem kartka ze starannie wykaligrafowanym tekstem: “Jestem ślepy. Bóg wynagrodzi".

- Wstrętny dzień - kobieta wstała i wrzuciła monetę do kubka nie­widomego.

- ...kuję! - powiedział. Jego biała laska stukał, wzdłuż, krawężnika, potem uderzyła w ławkę. Ostukiwał ją tam i z powrotem, wreszcie usiadł na niej.

Bob i kobieta przypatrywali mu się chwilę, po czym odwrócili głowy i przenieśli wzrok na oświetlone okna banku po drugiej stronie ulicy.

Właśnie kończono tam sprzątanie. Blaty kontuarów błyszczały, a krzes­ła były porządnie ustawione. Dwoje sprzątających - mężczyzna w kom­binezonie, z długimi, rozczochranymi, siwymi włosami i niska tęga kobieta - stało przy drzwiach prowadzących z pomieszczeń bankowych do holu budynku biurowego.

Z zaplecza nadszedł umundurowany strażnik z pękiem kluczy. Zamienił kilka słów ze sprzątaczami i otworzył im drzwi.

Kiedy sprzątacze szli przez hol do windy, Bob spojrzał znowu na nie­widomego. Spod czapki wystawały mu siwe włosy, a policzki pokrywał parodniowy zarost. Od szczęki po kość policzkową biegła brzydka, szeroka blizna. Wypadek, po którym stanowiła ponurą pamiątkę, musiał być okro­pny, pomyślał Bob. Zastanawiał się, czy w tym samym wypadku ów człowiek stracił także wzrok.

Żebrak pochylił się wprzód, jakby zamierzał wstać. Na wpół uniesiony zahaczył nogą o laskę i zakołysał się w bok.

- Och! - kobieta złapała go za ramię, żeby mu przywrócić równo­wagę.

Metalowy kubek spadł i potoczył się po chodniku. Monety rozsypały się na wszystkie strony.

- Moje pieniądze - zakrzyknął żebrak.

- Wszystko pozbieramy! Niech się pan nie trudzi - powiedziała ko­bieta.

Przykucnęła, żeby pozbierać monety z chodnika, a Bob wyławiał je z rynsztoka. Kobieta podniosła kubek, który potoczył się pod kosz na śmie­ci, i wrzuciła do niego zebrane monety.

- Czy znalazła pani wszystko? - zapytał niewidomy. - Przez cały dzień tylko tyle uzbierałem.

Bob dorzucił do kubka mokrą ćwierćdolarówkę i dwie dziesięciocentówki i powiedział:

- Myślę, że nie przeoczyliśmy niczego.

Kobieta wręczyła kubek niewidomemu, a ten wysypał monety na dłoń i przeliczył je palcami, mrucząc pod nosem.

- Tak, wszystko w porządku - powiedział wreszcie.

- Czy pan czeka na autobus? - zapytała go kobieta. - Zdaje się, że nadjeżdża.

- Nie. Dziękuję pani. Mieszkam niedaleko.

Bob spojrzał na drugą stronę ulicy. Sprzątacz wrócił do holu budynku biurowego. Stał przy drzwiach prowadzących do banku, potrząsając klamką. Z zaplecza nadchodził strażnik z kluczem. Otworzył drzwi i rozmawiali chwilę, po czym sprzątacz wszedł do pomieszczeń bankowych, Niewidomy wstał i ruszył przed siebie, stukając laską.

- Biedak - powtórzyła kobieta. - Mam nadzieję, że nie musi iść daleko.

Bob patrzył za wolno oddalającym się żebrakiem.

- Och, coś mu wypadło - powiedziała kobieta.

- Hej, panie! - zawołał Bob. Podbiegł i podniósł leżący na chodniku portfel.

Niewidomy doszedł już do następnej przecznicy. Zatrzymał się przy krawężniku, wyznaczył drogę laską i zszedł na jezdnię. W tym momencie jego szczupłą sylwetkę oświetliły reflektory nadjeżdżającego trochę zbyt szybko samochodu. Hamując przed skrzyżowaniem, wpadł w poślizg na mokrej jezdni. Kobieta trwożliwie zapiszczała, Bob głośno krzyknął, zazgrzytały hamulce. Niewidomy skrętem ciała starał się uniknąć zderzenia z pędzącym na niego samochodem. Rozległ się huk i żebrak potoczył się po jezdni.

Samochód stanął. Wyskoczył z niego kierowca. Bob i kobieta podbiegli do miejsca wypadku. Wszyscy troje znaleźli się równocześnie przy leżącym.

Kierowca ukląkł przy nim i chciał go wziąć za rękę.

- Nie! - Żebrak uderzył kierowcę pięścią. - Moje okulary! - krzyczał dziko.

Kobieta podniosła je i podała żebrakowi. Były całe. Założył je i szukał po omacku laski.

W świetle reflektorów samochodu Bob zobaczył, że kierowca jest młody i bardzo blady po przeżytym szoku. Podniósł laskę i włożył ją niewidomemu do ręki. Ten podniósł się wolno. Obracał głowę to w jedną, to w drugą stronę, jakby próbując z wielkim trudem się rozejrzeć. Wreszcie ruszył w boczną ulicę. Kulał i stękał z bólu.

- Proszę pana, proszę poczekać - zawołał kierowca.

- Powinniśmy wezwać policję - powiedziała kobieta. - On może być ranny!

Niewidomy stukał laską, kulał, ale spiesznie niemal truchtem szedł dalej. Bob pobiegł, wołając, żeby się zatrzymał.

Niewidomy znikł w wąskiej uliczce za rzędem sklepów. Bob poszedł za nim. Było tak ciemno, że wciąż się o coś potykał i musiał odnajdywać drogę wyciągniętymi rękami. Uliczka kończyła się małym podwórkiem. Nad tylny­mi drzwiami przyległego budynku paliła się żarówka, oświetlając pojemnik na śmieci i kartonowe pudło, wolno rozmakające na deszczu. Bob do­strzegł drugą uliczkę, prowadzącą z powrotem na Wilshire, ale po żebraku nie było ani śladu. Przepadł!




ROZDZIAŁ 2


Zgubiony portfel


- Nie był naprawdę ślepy - mówił Bob. - Jak mógł niewidomy umknąć tak szybko?

Być może niewidomi są zdolni poruszać się szybko w znajomych sobie miejscach -powiedział Jupiter Jones. - Poza tym są, oczywiście, nawykli do odnajdywania drogi po omacku.

Jupiter starannie dobierał słowa, co było jego charakterystyczną manierą

Działo się to następnego rana. Bob spotkał się ze swoimi przyjaciółmi, Jupiterem i Pete'em Crenshawem w otwartej pracowni Jupe'a na terenie składu złomu Jonesa. Przestało padać. Ranek był czysty i świeży i chłopcy omawiali zdarzenie z poprzedniego wieczoru. Zgubiony przez żebraka portfel leżał na warsztacie Jupe'a.

Nawet jeśli tylko udawał ślepca, to dlaczego uciekał? Zupełnie jakby się nas bał... - Bob urwał i zamyślił się chwilę. - Chyba zresztą nikt z nas nie zachował się rozsądnie. Pani, która ze mną czekała na przystan­ku, znikła, kiedy wróciłem. Przypuszczam, że nadjechał autobus i wsiadła do niego. Kierowca samochodu, który uderzył niewidomego, odjechał, gdy mu powiedziałem, że żebrak przepadł. A ja stałem jak idiota z tym portfelem, zamiast mu podać nazwisko niewidomego i swoje.

- Byłeś w szoku - powiedział Jupiter. - W kryzysowej sytuacji ludzie często postępują nieracjonalnie.

W trakcie rozmowy Jupe majstrował przy starym telewizorze, przywiezionym do składu tydzień temu przez wujka Tytusa. Wymienił popękane przewody i zrobił kilka poprawek wewnątrz aparatu. Ustawił go należycie na warsztacie i włączył do gniazdka. Z telewizora popłynął obiecujący szum.

- Aha!

- Twój kolejny wyczyn - powiedział z ironicznym podziwem Pete.

- Zapewne tak - Jupe kręcił gałką telewizora.

Chłopcy uśmiechnęli się. Jupiter był swego rodzaju geniuszem w umiejętności reperowania i konstruowania różności z kawałków złomu. Złożył trzy radyjka walkie-talkie, którymi wszyscy trzej posługiwali się z pożytkiem. Wyreperował starą prasę drukarską, stojącą w rogu pracow­ni. Jego też dziełem był peryskop, stanowiący część wyposażenia Kwate­ry Głównej, czyli starej przyczepy kempingowej ukrytej pod stertami złomu w pobliżu pracowni. O przyczepie tej wujek Tytus i ciocia Matylda dawno zapomnieli.

Wuj i ciocia Jupitera wiedzieli o pasji Jupe'a, Boba i Pete'a do wykrywa­nia przestępstw i o tym, że chłopcy nazwali się Trzema Detektywami. Nie zdawali sobie jednak sprawy, jak bogata była ich działalność. W przyczepie pełno było urządzeń pomocnych w pracy detektywów. Mieli tam małe labo­ratorium kryminalne z przyrządem do wykrywania odcisków palców i mikro­skopem. Sami wywoływali zdjęcia w ciemni fotograficznej. W biurze znajdowała się też szafka zapełniona aktami spraw, jakie rozwiązali. Mieli nawet własny telefon, który opłacali pieniędzmi zarobionymi w składzie złomu.

Teraz wszystko wskazywało na to, że wyposażenie Kwatery Głównej uzupełni telewizor. Stojący na warsztacie Jupe'a aparat wracał do życia. Obraz zamigotał i ustabilizował się.

- ... państwu skrót porannych wiadomości - rozległ się głos spikera. Na ekranie pojawił się dziennikarz, życząc wszystkim dobrego dnia. Doniósł następnie, że sztorm na Oceanie Spokojnym minął Los Angeles i w południowej Kalifornii można oczekiwać kilku dni ładnej pogody.

- Na wzgórzach za Malibu nastąpiło obsunięcie gruntu - mówił. - Mieszkańcy kanionu Big Tujunga porządkują swe posiadłości po wczoraj­szej powodzi.

- A teraz kolej na lokalne informacje policyjne. Nasza ekipa znajduje się obecnie na miejscu dokonania śmiałego rabunku Kasy Oszczędnościowo-Pożyczkowej w Santa Monica. Złodzieje weszli do banku wczorajszego wieczora w przebraniu ekipy sprzątającej. Uwięzili strażnika bankowego w sali posiedzeń i czekali aż do rana na przybycie urzędników. Kiedy o ós­mej czterdzieści pięć został zwolniony zegarowy zamek automatyczny, zmusili wiceprezesa banku, Samuela Hendersona, do otworzenia skarbca. Następnie uszli z łupem wysokości ćwierć miliona dolarów i z nie ustalonej wartości biżuterią zrabowaną ze skrytek sejfowych klientów banku. W połu­dniowym wydaniu dziennika poinformujemy państwa o dalszych szcze­gółach.

- Masz! - Jupe wyłączył telewizor.

- O rany, byłem akurat naprzeciw Kasy Oszczędnościowej w Santa Monica wczoraj wieczór! - wykrzyknął Bob. - Wtedy ten niewidomy... niewidomy...

Bob urwał i zbladł.

Musiałem widzieć jednego ze złodziei.

Pete i Jupe patrzyli na niego wyczekująco.

- Tak pewnie, że widziałem. Całe wnętrze banku było widoczne z przystanku. Widziałem, jak sprzątacze wyszli do holu i podeszli do windy. Potem mężczyzna, to znaczy sprzątacz, wrócił i zapukał, żeby mu strażnik otworzył.

- Wrócił? - zapytał Jupe. - To był ten sam człowiek?

- No, tak przypuszczam... przypuszczałem... - Bob zastanawiał się - Nie wiem. Niewidomy upuścił swój kubek, z którego wysypały się monety. Więc zbieraliśmy je z tą panią i oddaliśmy mu kubek z zawartością, potem zobaczyłem sprzątacza przy drzwiach banku.

- Więc to mógł być inny człowiek - powiedział Jupe.

Bob skinął głową.

- Co za pomysł! - wykrzyknął Pete. - Sprzątacze kończą pracę i wjeżdżają windą na górę. Potem przychodzi ktoś przebrany za sprzątacza i puka do drzwi. Strażnik go wpuszcza i... bum! Strażnik ląduje zamknięty w pokoju na zapleczu, a bandyci buszują po banku jak u siebie w domu. Alarm nie działa. Mogą tylko siedzieć i czekać, aż przyjdą pracownicy.

- No pewnie! Tak się to musiało stać - powiedział Bob.

- Czy widziałeś, skąd przyszedł ten sprzątacz? - zapytał Jupe. - Czy wszedł do holu z windy, czy z ulicy?

Bob potrząsnął głową.

- Facet był już w holu, kiedy go zobaczyłem. Myślałem, że zjechał windą. Ale jeśli nie był jednym ze sprzątających w budynku, mógł wejść z ulicy.

- Co otwiera interesującą możliwość rozważań - Jupiter wziął do ręki leżący na warsztacie portfel. - Powiedzmy, że ów człowiek wszedł z ulicy Ślepiec upuszcza swój kubek w momencie, gdy fałszywy sprzątacz zbliża się do drzwi budynku. Ty i kobieta schylacie się, żeby pozbierać rozsypane pieniądze. Każdy by tak postąpił. Jesteście zajęci i nie widzicie, jak złodziej wchodzi do holu. Czy to wam nasuwa jakieś przypuszczenia?

Bob przełknął głośno ślinę.

- Ślepiec ubezpieczał złodziei! Jupe oglądał portfel.

- Bardzo ładny. Z miękkiej skóry i kupiony u Neimana-Marcusa. To jeden z najdroższych sklepów w mieście.

- Nie zwróciłem na to uwagi - powiedział Bob. - Zajrzałem tylko do środka, czy nie ma tam numeru telefonu tego niewidomego, ale nie znalazłem.

Jupe przejrzał zawartość portfela.

- Karta kredytowa, dwadzieścia dolarów w gotówce, krótkoterminowe prawo jazdy. Po co ślepemu prawo jazdy?

Bob kiwał głową.

- Słusznie. Oczywiście udawał niewidomego. Wcale nie jest ślepy.

- Hector Sebastian - czytał Jupiter z prawa jazdy - zamieszkały przy Mountain Avenue 1534.

- Tam jest bardzo fajnie - powiedział Pete. - Może żebranie bar­dziej popłaca niż myślałem.

- To nie musi być adres żebraka - zauważył Jupe. - Może jest kieszonkowcem i ukradł portfel. Albo go gdzieś znalazł. Bob, czy poszuka­łeś Hectora Sebastiana w książce telefonicznej?

- Tak. Nie ma go tam. Jupiter wstał.

- Być może mamy tu coś, co zainteresuje policję. Z drugiej strony upuszczenie przez żebraka portfela może nie mieć znaczenia. Podobnie jak fakt, że uciekał. Mountain Avenue jest zaraz na przedmieściach Rocky Beach. Przeprowadzimy małe doświadczenie, nim zdecydujemy, czy za­wiadomić policję, zgoda?

- Pewnie! - wykrzyknął Bob.

Kilka minut później chłopcy wsiedli na rowery i skierowali się na szosę nadbrzeżną, którą pojechali na północ. W niecałe pół godziny minęli nad­morskie centrum handlowe i skręcili w Mountain Avenue.

Była to wąska droga, która wspinała się zakosami w głąb lądu przez paręset metrów, po czym biegła równolegle do szosy nadbrzeżnej. Z szosy dobiegał warkot samochodów i ciężarówek, a poprzez rosnące wzdłuż le­wej strony drogi drzewa widać było ocean. Po prawej wznosiły się stoki górskie, a ponad nimi czyste, błękitne niebo.

- Nie wygląda na to, żeby ktoś tu mieszkał - zauważył Bob po ujechaniu sporego dystansu błotnistej i wyboistej drogi. - Nie widzę ani jednego domu. Czy nie sądzicie, że adres w prawie jazdy jest fałszywy?

- Intryga się zagęszcza - powiedział Pete. - Ślepiec ma prawo jazdy w dodatku z fałszywym adresem.

Droga opadła na dno zagłębienia, którym płynęła mała struga wody, po czym znów pięła się w górę. Na szczycie wzniesienia chłopcy zatrzy­mali się. Przed nimi rozciągało się bajoro brudnej, brunatnej wody, które pewnie wysychało w lecie. Po lewej, niemal na skraju błotnistego rozlewiska stał brzydki, przypominający stodołę budynek z mansardowymi oknami na piętrze. Do tonącego w błocie słupka przybity był szyld: “Górska Gospoda”

- Gospoda? - zdziwił się Bob.

Jupiter wyjął z kieszeni portfel i sprawdził adres w prawie jazdy.

- Numer 1537. Ten sam jest na tej nowej skrzynce na listy przed frontem.

Usłyszeli za sobą warkot samochodu. Usunęli się z drogi, żeby go przepuścić. Czerwone sportowe auto forsowało właśnie mały strumyk w zagłębieniu drogi. Za kierownicą siedział chudy mężczyzna o siwiejących włosach i pomarszczonej, smutnej twarzy. Minął ich, zdając się nie zauważać. Skręcił na błotnisty plac, który stanowił parking gospody, wysiadł z trudem i sięgnął do samochodu po laskę. Wolno wspiął się po zapadniętych stopniach i wszedł do zrujnowanego budynku. Rozklekotane drzwi parawanowe zatrzasnęły się za nim.

- On kuleje! - wykrzyknął Pete. - Hej, Bob, mówiłeś, że żebrak uciekł kulejąc.

- No, potrącił go samochód. Każdy by po tym kulał.

- Czy to może być ten sam człowiek? - zapytał Jupiter. - Czy przypomina choć trochę żebraka?

Bob wzruszył ramionami.

Ma mniej więcej tę samą posturę i jest chyba w tym samym wieku, ale takich facetów są tysiące.

Jupiter wybrał nagle ton zdecydowany i profesjonalny:

- Bardzo dobrze. Idę tam.

- Co zamierzasz zrobić? - zapytał Pete. - Wejść i poprosić o hamburgera?

- Dlaczego by nie? - odpowiedział Jupe. - Albo po prostu zapytam o drogę. Tak czy inaczej dowiem się, kim jest ten człowiek. Bob, ty się lepiej nie pokazuj. Jeśli to ten sam facet, który był wczoraj w Santa Monica naprzeciw banku, może cię rozpoznać i... okazać się przykry.

- Ja zostaję z Bobem - powiedział Pete. - Jestem uczulony na ludzi, którzy mogą być przykrzy.

- Tchórz! - zaśmiał się Bob.

- Nie jestem tchórzem, tylko człowiekiem ambitnym. Mam ambicję dożyć bardzo, bardzo późnego wieku.

Jupe zachichotał. Zostawił przyjaciół przy drodze i wjechał na błotnisty parking. Umieścił rower pod ścianą gospody i wszedł na mały ganek fronto­wy. Ujął klamkę i drzwi się otworzyły.

Wszedł do środka. Było tu mroczno. Widział wypolerowaną drewnianą podłogę, ściany pokrywała boazeria z ciemnego drzewa. Na wprost drzwi wejściowych szerokie odrzwia odsłaniały pusty pokój z licznymi oknami w przeciwległej ścianie. Roztaczał się przez nie widok na drzewa i połysku­jący za nimi ocean. Musiał to być kiedyś główny hol lub jadalnia gospody, która wyraźnie była już nieczynna.

Jupe stał w obszernym przedsionku. W jego lewej części leżały zwalo­ne na kupę wysokie stołki, wyściełane siedzenia, części kontuaru, walały się zakurzone dzbanki do kawy. Jupe zrozumiał, że są to pozostałości po barze kawowym. Spojrzał w prawo, na ścianę, w której znajdowało się kilkoro drzwi. Wszędzie piętrzyły się skrzynie i kartonowe pudła. Kilka stało również w pokoju na wprost. Jedna ze skrzyń była otwarta i wysypywał się z niej papier pakunkowy.

Jupe zrobił wolno kilka kroków i właśnie zamierzał zawołać przyjaciół, gdy usłyszał dźwięk podnoszonej słuchawki. Zatrzymał się i słuchał. Ktoś z pokoju leżącego na wprost dokądś telefonował. Usłyszał męski głos.

- Mówi Sebastian - i po małej pauzie - tak, wiem, że to będzie kosztowne, ale za wszystko trzeba płacić. Jestem przygotowany na wydatki.

W tym momencie coś małego i twardego wbiło się w plecy Jupe'a powy­żej paska.

- Rączki do góry - usłyszał cichy, ochrypły głos. - Żadnego ru­chu, bo rozpłatam cię na pół.



ROZDZIAŁ 3


Twórca sensacji


Jupiter podniósł ręce w górę. Czuł mrowienie wzdłuż kręgosłupa.

- Ja chciałem tylko...

Ani słowa - powiedziała tajemnicza osoba za jego plecami.

W pokoju zadudniły kroki i w progu pojawił się siwowłosy mężczyzna, którego Jupe widział przedtem w samochodzie. Stał oparty o laskę, z lekko przekrzywioną głową i przyglądał się Jupiterowi z zaciekawieniem.

- O co chodzi, pani Hain? Kto to?

Jupe zmarszczył czoło. Coś znajomego było w stojącym przed nim mężczyźnie. Nie był pewien, czy jego głos, czy pochylenie głowy. Czy spotkał go już kiedyś? Jeżeli tak, to gdzie? i kiedy?

- Ten chłopak tu się włamał - powiedziała osoba, trzymająca rewolwer przytknięty do pleców Jupitera - stał tu i słuchał, jak pan rozmawia przez telefon.

- Chciałem tylko zapytać o drogę - tłumaczył się Jupe. - Szyld przy drodze głosi, że to gospoda. Poza tym nie włamałem się. Drzwi były otwarte.

- Ależ oczywiście - siwowłosy pan podszedł do niego z uśmiechem. - To była kiedyś gospoda i drzwi są istotnie otwarte.

Jupe widział teraz mężczyznę wyraźnie. Miał on rumiane policzki i wydatny, spalony słońcem nos, na którym łuszczyła się skóra. Oczy pod grubymi, siwo-czarnymi brwiami były bardzo niebieskie.

- Odpręż się, młody przyjacielu - mówił. - Pani Hain by cię nie zastrzeliła, nawet gdyby chciała.

Jupiter upuścił ostrożnie ręce i się odwrócił.

- Myślałeś, że to rewolwer - powiedziała pani Hain z zadowoleniem. Miała niski głos i sympatyczną okrągłą twarz. W ręce trzymała drewnianą łyżkę, wycelowaną trzonkiem w Jupe'a. - Jak widzisz, to nie jest rewolwer. Widziałam ten trik w telewizji.

- Pani Hain jest moją gospodynią i miłośniczką filmów kryminalnych.

- Wielu pożytecznych rzeczy można się z nich nauczyć - pani Hain odeszła z uśmiechem w mroki za zdezelowanym barem kawowym. Jupe spoglądał na nią z ciekawością.

- Chciałeś zapytać o drogę?

- Tak! - Jupe aż podskoczył. - Tak. Tam dalej droga jest całkiem zalana. Czy za tym bajorem ciągnie się jeszcze? Czy można się tam jakoś przedostać, czy musimy wrócić do szosy?

- Droga nie prowadzi dalej. Zaraz za rozlewiskiem się kończy, i nawet nie próbujcie go sforsować. Jest całkiem głębokie.

- Tak, proszę pana - Jupe nie bardzo słuchał. Patrzył ciekawie na stojący w kącie karton. Leżała na nim sterta jednakowych książek. Na zakurzonej czarnej okładce widniała ilustracja - sztylet wbity w plik dokumentów i wypisany krwiste czerwonymi literami tytuł: “Mroczna spu­ścizna".

- Hector Sebastian! - wykrzyknął Jupiter. Podszedł do książek i wziął jedną z nich. Odwrócił ją. Na tylnej okładce zobaczył fotografię gospodarza.

- Ależ to pan! - tym razem opanowanie, z którego był tak dumny, opuściło Jupe'a zupełnie. - Pan jest Hectorem Sebastianem! Widziałem pana w telewizji!

- Tak, kilkakrotnie.

- Czytałem tę “Mroczną spuściznę" - głos Jupe'a, piskliwy z pod­ekscytowania, brzmiał dziwnie w jego własnych uszach. Plótł jak wielbiciel oszołomiony widokiem obiektu swej adoracji. - To jest świetne! “Czynniki zła" też! Och, proszę pana, pan z pewnością nie musi obrabowywać banków!

- Myślałeś, że to robię? - pan Sebastian uśmiechnął się. - Wiesz, teraz nie sądzę, żebyś tu przyszedł po to tylko, by spytać o drogę. O co chodzi?

Jupe poczerwieniał.

- Ja... ja nawet nie chcę się przyznać, co o panu myślałem. Proszę pana, czy pan zgubił portfel?

Wystraszony pan Sebastian zaczął obmacywać kieszenie marynarki, potem tylną kieszeń spodni.

- Mój Boże, nie ma go! Czy ty go znalazłeś?

- Nie ja, tylko mój przyjaciel Bob.

Jupe opowiedział pokrótce wczorajszą przygodę Boba. Opisał niewidomego któremu wypadł portfel, wspomniał też o rabunku i wypadku samochodowym, któremu uległ żebrak.

Wspaniałe! Brzmi jak początek filmu Hitchcocka.

Jupe spojrzał na pana Sebastiana z zaskoczeniem.

- O co chodzi? Czy powiedziałem coś dziwnego?

- Nie - odpowiedział Jupe - tylko tak się składa, że pan Hitchcock jest naszym przyjacielem. Bob robi notatki z naszych spraw, a pan Hitchcock je ocenia i opisuje.

- Nie bardzo rozumiem. Jakie sprawy? I gdzie jest twój przyjaciel Bob, który znalazł portfel?

- Na dworze. Zaraz go przyprowadzę!

Jupe wybiegł z domu i zawołał.

- Chodźcie! Pan Sebastian chce się z wami zobaczyć! Wiecie, kim jest?

Bob i Pete patrzyli na siebie.

- Czy powinniśmy wiedzieć?

Jupiter roześmiał się.

- To ja powinienem wiedzieć. Powinienem się od razu domyślić. Musiałem mieć blokadę mózgu! To on napisał “Mroczną spuściznę" i “Nocne czuwanie", i “Czynniki zła". Występował ostatnio w telewizji. Moorpark Studio właśnie zrobiło film według “Czynników zła", a Leonard Orsini komponuje do niego muzykę.

Pete przypomniał sobie teraz całą tę sprawę.

- Och, tak! Mój tato mówiło tym filmie. To znaczy, że ten facet tutaj to pisarz?

- Żebyś wiedział! - Policzki Jupe'a płonęły z podekscytowania. - Był kiedyś prywatnym detektywem w Nowym Jorku. Potem pilotował mały samolot, miał wypadek i został ranny. Zmiażdżyło mu nogę. W czasie rekonwalescencji zaczął pisać książkę, zainspirowaną jedną z powierzo­ny mu spraw. Ukazała się w wydaniu kieszonkowym pod tytułem “Nocne czuwanie” Była szalenie poczytna. Następnie napisał “Mroczną spuściznę”. To książka o człowieku, który symuluje własną śmierć, żeby żona mogła podjąć jego polisę ubezpieczeniową. Nakręcono według niej film, pamiętacie? Potem pan Sebastian zarzucił kompletnie pracę detektywa i zajął się wyłącznie pisaniem. Napisał nawet scenariusz według własnej książki dla Studia Moorpark. Chodźcie! Czy nie chcecie go poznać? Bob, masz ten portfel?

- Dałem ci go, nie pamiętasz? Chłopie, z tobą naprawdę jest źle!

- Och - Jupiter przeszukiwał kieszenie. - Tak, jest tutaj. Chodźcie. Weszli do domu i Jupiter przedstawił panu Sebastianowi Boba i Pete'a. Gospodarz zaprowadził ich do pokoju i wskazał im składane krzesła, usta­wione wokół niskiego stołu ze szklanym blatem. Nadawał się raczej na taras lub trawnik koło basenu kąpielowego. Stół, krzesła i telefon stanowiły jedyne umeblowanie w pokoju.

- Z czasem będę tu miał pełen komfort - powiedział pan Sebastian.

- Wprowadziłem się dopiero w zeszłym tygodniu i niewiele zdążyłem tu zdziałać.

- Pan zamierza tu mieszkać? - zdziwił się Pete.

- Ja tu mieszkam. - Pan Sebastian pokuśtykał do przedsionka i za­wołał panią Hain. Gospodyni zjawiła się z tacą, na której stał szklany dzbanek z kawą i filiżanka.

- Może znajdziemy jeszcze coś dla chłopców. Czy mamy jakąś oran­żadę w lodówce?

- Tylko lemoniadę. Bardzo zdrowa, domowej roboty.

Jupe uśmiechnął się. Gospodyni pana Sebastiana przypominała mu ciocię Matyldę.

- Może być lemoniada? - zapytał pan Sebastian i chłopcy zgodnie przytaknęli.

Pani Hain poszła do kuchni w odległej części budynku za dawnym barem kawowym, a pan Sebastian wdał się w szeroki wywód na temat planów urządzenia swego domu.

- Z czasem z baru kawowego zrobię jadalnię. Po drugiej stronie holu wejściowego jest magazyn, który można przerobić na pokój pani Hain, i polecę wybudować jej łazienkę pod schodami.

Chłopcy popatrzyli na biegnące wzdłuż wewnętrznej ściany schody. Prowadziły one na otwartą galerię nad pokojem, w którym siedzieli. Pokój był wysoki na dwie kondygnacje. Nad drugą częścią budynku znajdowały się pokoje, do których prowadziły drzwi z galerii.

- Wiem, że dom jest w opłakanym stanie, ale konstrukcję ma mocną - mówił pan Sebastian. - Sprawdził to architekt i przedsiębiorca bu­dowlany, nim kupiłem tę gospodę. Wiecie, ile by mnie kosztował dom tej wielkości i tak blisko oceanu?

- Jestem pewien, że majątek - powiedział Jupiter. - Pan Hitch­cock kupił starą restaurację w Malibu i przerobił ją na piękny dom.

Pan Sebastian skinął głową.

- Tu również będzie pięknie po remoncie. Ten pokój jest przecież wspaniały. Ma kominki po obu stronach i okna z widokiem na ocean! Dach nie przecieka. Są rzeczy, które się uważa za normalne, ale ja żyłem dwadzieścia trzy lata w mieszkaniu na Brookłynie, gdzie dach stale przeciekał. Miałem kolekcję wiader i misek na deszczowe dni. - Pan Sebastian uśmiechnął się i dodał: - Kto to powiedział, że był już w życiu bogaty i był także biedny, więc wie dobrze, że lepiej jest być bogatym? Kto by to nie był, wiedział, co mówi.

Wróciła pani Hain z lemoniadą. Jupiter postawił na stole znaleziony portfel i pan Sebastian wziął go zaraz i zajrzał do środka.

- Wypadł niewidomemu żebrakowi, mówicie? Nie mógł być w wielkiej potrzebie, skoro nie wydał ani grosza z moich pieniędzy.

- Ale on naprawdę żebrał - powiedział Bob. - Miał blaszany kubek na monety i stale nim potrząsał.

Pisarz zamyślił się.

- Ciekaw jestem, jak znalazł ten portfel. Jeśli był ślepy...

- Właśnie - wpadł mu w słowa Jupiter. - Ślepi ludzie nie widzą leżących na ulicach przedmiotów. Oczywiście mógł się potknąć o portfel i podnieść go. Kiedy i gdzie miał go pan ostatnio?

- Mówisz jak zawodowy detektyw. Niemal oczekuję, że wyciągniesz notes i zaczniesz zapisywać informacje. Wspomniałeś wcześniej Alfreda Hitchcocka. Mówiłeś, że opisuje wasze sprawy. Czyżbyście się, chłopcy, uczyli zawodu detektywa?

- My jesteśmy detektywami - powiedział Jupe z dumą. Wyjął z kieszeni własny portfel i wyciągnął z niego małą karteczkę. Podał ją panu Sebastianowi, a ten odczytał:


TRZEJ DETEKTYWI

Badamy wszystko

???

Pierwszy Detektyw . . . . . . . . Jupiter Jones

Drugi Detektyw . . . . . . . . . Pete Crenshaw

Dokumentacja i analizy . . . . . Bob Andrews



- Aha, wasz zespół nazywa się Trzej Detektywi i podejmuje się wszelkich dochodzeń. To odważna oferta. Do prywatnych detektywów ludzie mogą się zwracać z bardzo dziwnymi sprawami.

- Wiemy o tym - powiedział Jupiter. - Natknęliśmy się już na wy­soce niezwykłe, a nawet zadziwiające sploty okoliczności. To nasza spe­cjalność. Często radziliśmy sobie ze sprawami, wobec których organy ścigania były bezsilne.

Pan Sebastian pokiwał głową.

- Wierzę ci. Młodzi ludzie mają giętki umysł, nie są obciążeni uprze­dzeniami na temat tego, co może, a co nie może się zdarzyć.

Bob przychylił się do niego.

- Interesuje nas ten ślepy żebrak, ponieważ rozważamy możliwość, że był wmieszany w obrabowanie banku. Czy był pan wczoraj w Santa Monica? Czy tam zgubił pan portfel? A może żebrak skradł go panu?

- Nie - pan Sebastian odchylił się na oparcie krzesła - Wiem, że miałem go wczoraj rano. Pamiętam, jak wkładałem go do kieszeni przed wyjściem do przystani Denicoli. Musiałem tam go zgubić, ponieważ nigdzie indziej wczoraj nie byłem. Pewnie mi po prostu wypadł z kieszeni. Z pewno­ścią ani przez chwilę nie znajdowałem się w żadnym zatłoczonym miejscu, gdzie w ścisku mógłby mnie ktoś okraść. Poza tym zwróciłbym uwagę na ślepego człowieka.

- Czy przystań Denicoli to ta przystań za Malibu, gdzie wynajmują łodzie wędkarzom? - zapytał Pete. Pan Sebastian skinął głową.

- Trzymam tam mój ślizgacz. To najbliższa przystań. Stoi tam zako­twiczony przy boi i kiedy mam ochotę na przejażdżkę, chłopak, który pracu­je u pani Denicoli, przewozi mnie do niego łódką. Wczoraj odbyłem rejs. Musiałem zgubić portfel koło doku albo na parkingu.

- A niewidomy go znalazł - dokończył Pete.

- Potem pojechał do Santa Monica, nie zgłaszając zguby w przystani - dodał Bob - I tak się złożyło, że znalazł się naprzeciw banku akurat w momencie, gdy wchodzili do niego złodzieje przebrani za sprzątaczy. Może nawet celowo upuścił kubek z monetami, żeby odwrócić uwagę ludzi stojących na przystanku.

- Mokry kubek mógł być śliski - powiedział pan Sebastian - albo żebrak był zmęczony. Upuszczenie kubka może nie mieć żadnego znaczenia.

- Uciekał, kiedy Bob biegł za nim, żeby mu oddać portfel - zau­ważył Jupe. - Po wypadku też uciekał.

- Nic niezwykłego, mógł doznać szoku - powiedział pan Sebastian. - Poza tym mając przy sobie cudzy portfel, mógł się bać policji. Policja często źle traktuje żebraków. Nie wydaje mi się prawdopodobne, żeby miał coś wspólnego z obrabowaniem banku. Ale dlaczego nie pójdziecie na policję, żeby powiedzieć im wszystko to, co mnie opowiedzieliście? Możecie podać moje nazwisko, jeśli chcecie. Chciałbym się wam jakoś przydać.

- Oczywiście, tak należy postąpić - w głosie Jupe'a pobrzmiewało rozczarowanie. -Prawdopodobnie ma pan rację. Ślepiec trafił tam przypadkowo. Myślę że sprawa jest skończona, nim się w ogóle zaczęła.

- Na to wygląda. Słuchajcie, jestem wam naprawdę wdzięczny za zwrócenie portfela - pan Sebastian zaczął przeglądać banknoty.

- Ależ to drobnostka - powiedział szybko Pete.

- Zrobiliśmy to z przyjemnością - dodał Bob. - Proszę nawet nie myśleć o nagrodzie.

- Więc może zrewanżuję się wam w inny sposób. Chcielibyście przejechać się ślizgaczem? Mógłbym was zabrać któregoś dnia.

- Naprawdę? - ucieszył się Pete.

- Oczywiście. Dajcie mi wasz numer telefonu, a ja zadzwonię, kiedy będę się wybierał w morze.

- Zjawimy się tu w pół godziny - powiedział uszczęśliwiony Pete.

Wszyscy trzej podali swoje telefony. Pisarz odprowadził ich do drzwi i stał w progu, gdy wyprowadzali rowery na drogę.

- Miły facet - powiedział Pete, gdy ujechali kawałek.

- O, tak - zgodził się Jupe. - Miałem wrażenie, że wolałby, żebyśmy jeszcze zostali. Może czuje się samotny w Kalifornii. Całe życie spędził w Nowym Jorku.

- Kiedy tylko zapragnie towarzystwa na swoim ślizgaczu, jestem do dyspozycji - powiedział Bob. - Rany! To jest naprawdę...

Urwał na widok małego beżowego sedana, który pojawił się na drodze. Z niewielką prędkością minął chłopców i skręcił na błotnisty plac przed domem pana Sebastiana. Wysiadł z niego jakiś starszy mężczyzna i zbliżył się do ganku, na którym wciąż stał pisarz. Obaj zaczęli ze sobą rozmawiać.

Chłopcy odjechali już za daleko, żeby słyszeć, o czym mówią, ale zatrzymali się i obserwowali dwóch mężczyzn. Po chwili pan Sebastian cofnął się do domu, a przybyły wszedł za nim.

- No i co wy na to! - wykrzyknął Bob. - Nasza sprawa wcale się nie skończyła!

- O czym ty mówisz? - zapytał Pete.

- Strażnik. Ten facet, co przyjechał, to strażnik z banku w Santa Monica, który wpuścił złodziei. Ciekawe, co on robi u pana Sebastiana!?




ROZDZIAŁ 4


Detektywi znajdują klienta


- To nie ma sensu! - powiedział Jupiter. - Hector Sebastian mu­si mieć więcej pieniędzy, niż byłby w stanie wydać. Jego książki są bestsellerami!

- Zgoda ! Ale jeśli nie ma on nic wspólnego z rabunkiem, to po co strażnik z banku do niego przyszedł? - zapytał Bob.

- Nie wiem.

Było wczesne popołudnie i detektywi siedzieli w swojej Kwaterze Głów­nej Wcześniej, na Mountain Avenue, odczekali, póki strażnik z Santa Monica nie odjechał. Rozważali chwilę, czy nie wrócić do pana Sebastiana i nie porozmawiać o wizycie strażnika, ale Jupiter był w końcu temu przeciwny. Nie chciał nachodzić ponownie pisarza tylko dla zaspokojenia ciekawości. Wrócili do Kwatery Głównej, by omówić całą sprawę. Usiedli wokół dębowego biurka. Bob zapisywał fakty, póki miał je świeżo w pamięci.

- Żebrak kulał uciekając z miejsca wypadku i pan Sebastian kuleje.

- Pan Sebastian miał złamaną nogę w kilku miejscach i okulał na zawsze - odparł Jupiter. - Czy żebrak kulał przed wypadkiem?

- Nie jestem pewien.

- Utykanie może być zbiegiem okoliczności - powiedział Pete - ale co z portfelem? Następny zbieg okoliczności? A człowiek, który właściwie wpuścił złodziei do pomieszczeń banku, składa panu Sebastianowi wizytę. To już trzeci zbieg okoliczności. Chyba jest ich trochę za dużo.

- Dlaczego więc nie idziemy na policję? - zapytał Bob. - To sa­mo powiedział pan Sebastian. Nie mówiłby tego, gdyby był wmieszany w rabunek

- Musiał tak powiedzieć - oświadczył Pete. - Bał się narazić na podejrzenia, gdyby nie doradził nam pójścia na policję. Dorośli zawsze to robią.

- Myślę, że policjanci uznaliby naszą teorię za mocno naciągniętą - powiedział Jupiter. - Być może mieliby rację. Nie podobna uwierzyć, że pan Sebastian pomógł obrabować bank. Zbyt wiele by ryzykował. Ale istnieje jakiś związek między nim a rabunkiem. Może pan Bonestell zechce nam pomóc w znalezieniu go.

- Pan Bonestell? - powtórzył Bob.

Jupiter rozłożył leżącą na biurku gazetę, którą kupił po drodze, kiedy zatrzymali się na pizzę. Było to wczesne wydanie “Przeglądu Wieczornego" z Santa Monica.

- Strażnik, który wpuścił złodziei do banku, nazywa się Walter Bone­stell. Napisali to w artykule na pierwszej stronie - Jupiter sięgnął do sterty książek telefonicznych i odszukał właściwą, obejmującą teren Santa Monica. - Mmm... jest: Walter Bonestell. Dolphin Court 1129. To parę przecznic powyżej plaży.

- Jupiter! - dobiegło wołanie z dworu. - Jupiterze, gdzie jesteś? Potrzebuję cię. Jupe westchnął.

- Ciocia Matylda wydaje się zirytowana. Nie widziała mnie od śniada­nia. Przez ten czas musiała zrobić całą listę zajęć dla mnie.

- Moja mama też mnie pewnie szuka - powiedział Pete.

- A zamierzałem wam zaproponować złożenie wizyty panu Bonestellowi. Może się to uda wczesnym wieczorem. Będziecie mogli wyjść? Spot­kalibyśmy się na targowisku w Rocky Beach i pojechalibyśmy do pana Bonestella.

- Okay, jeśli o mnie chodzi - zgodził się Pete. Bob uśmiechnął się.

- Jutro nie ma szkoły, będę mógł wieczorem wyjść z domu. Spotkamy się o siódmej.

Wyszli z przyczepy. Jupiter przepracował w składzie całe popołudnie. Zjadł wczesną kolację z ciocią Matyldą i wujkiem Tytusem i przed siódmą był już na targowisku. Bob i Pete przyjechali pięć przed siódmą i w zapada­jącym zmierzchu ruszyli do Santa Monica.

Dolphin Court okazał się krótką, ślepą uliczką w dzielnicy małych do­mów jednorodzinnych. Drewniany dom z numerem 1129 znajdował się w połowie uliczki. Na podjeździe stał samochód, który widzieli na Mountain Avenue. Frontowe okna były ciemne, ale widać było światła z tyłu budynku. Chłopcy wprowadzili rowery na tylne podwórko i zajrzeli przez okno do kuchni.

Strażnik był tam. Siedział sam przy stole pod oknem. Przed nim stał telefon i piętrzyła się sterta gazet. Nie telefonował i nie czytał; wpatrywał się niewidzącymi oczami w ceratę na stole. Wyglądał mizernie i starzej niż rano. Miał cienkie, rzadkie włosy i sińce pod oczami.

Chłopcy przyglądali mu się w milczeniu. Po chwili Jupiter odwrócił się z zamiarem przejścia do frontowych drzwi. Drogę zagrodził mu mężczyzna z automatycznym pistoletem w ręce!

- Czego tu szukacie? - zapytał.

Nie mierzył do nich z pistoletu, a jego głos był cichy i opanowany, ale Jupe miał koszmarne uczucie śmiertelnego zagrożenia. Z zachowania mężczyzny bił jakiś chłód i determinacja. Jego usta zarysowywały się wąską, prostą linią, zdradzając zupełny brak poczucia humoru. Słoneczne okulary odblaskowe tkwiły na jego nosie niczym druga para zimnych oczu.

Pete wydał okrzyk przerażenia, a mężczyzna warknął:

- Cicho !

Okno kuchenne otworzyło się i pan Bonestell wystawił głowę.

- Co jest Shelby? Co tam robisz?

- Ci trzej podglądali cię przez okno - odpowiedział mężczyzna z pistoletem, wskazując chłopców.

- Tak? - pan Bonestell zdawał się zdziwiony i zaciekawiony, ale powtórzył z niepokojem: - Tak? Naprawdę?

- Do domu! - rozkazał ten z pistoletem. - Tędy marsz!

Chłopcy przemaszerowali przez podwórko na ganek i weszli do kuchni.

- O co chodzi? - zapytał pan Bonestell. - Kiedy rano byłem u pana Sebastiana, powiedział mi, że właśnie wyszli od niego trzej chłopcy. Mówił o was prawda? Spotkałem was jadąc do niego, mieliście ze sobą rowery.

- Tak, proszę pana - powiedział Jupiter.

- Usiądźcie, proszę - pan Bonestell wysunął krzesła przy stole pod oknem

- Walter, co to wszystko znaczy? O co chodzi? - dopytywał się człowiek z pistoletem.

- Sam nie wiem. Shelby, czy mógłbyś odłożyć ten pistolet? Broń palna działa mi nerwy!

Shelby zawahał się. Wreszcie podciągnął nogawkę i wsunął pistolet do kabury umocowanej na nodze pod kolanem.

Pete otworzył szeroko oczy, ale nie powiedział ani słowa. Wszyscy trzej usiedli przy stole.

- Pan Sebastian mówił mi, że widzieliście podejrzanego osobnika w pobliżu banku - powiedział pan Bonestell.

- Czy możesz mi powiedzieć, o co chodzi?! - krzyknął Shelby.

Pan Bonestell westchnął.

- Czy nie słuchałeś wiadomości przez radio? Dziś rano obrabowano bank.

- Obrabowano bank? Nie słyszałem. Nie włączyłem radia w samo­chodzie. A o co chodzi z tymi dzieciakami? Nic nie rozumiem!

Pan Bonestell opowiedział mu pokrótce przebieg rabunku.

- To ja wpuściłem rabujących do banku. Myślę, że policja podejrzewa, że byłem w zmowie ze złodziejami. Bytem nieostrożny - przyznał z głę­bokim smutkiem. - Gdybym się uważniej przyjrzał temu człowiekowi przy drzwiach, zobaczyłbym, że to obcy. Ale to nie oznacza, że jestem przestę­pcą. W całym moim życiu nie popełniłem żadnej nieuczciwości! Policja mnie jednak nie zna i dlatego muszę znaleźć kogoś, kto udowodni moją niewinność.

- Postaraj się o adwokata, Walterze - powiedział Shelby, kiwając głową z zadowoleniem człowieka, który zawsze znajduje właściwe wyjście. - Ale co to ma wspólnego z tymi chłopcami? Dlaczego cię podglądali?

Pan Bonestell opuścił głowę.

- Myślę, że też mnie podejrzewają - pochylił się do Jupitera. - Miałem nadzieję, że pan Sebastian mi pomoże. Występował w audycji telewizyjnej Harry'ego Traversa w zeszłym tygodniu. Mówił o filmie, dla którego skończył właśnie scenariusz i powiedział, że ludzie popadają w kło­poty, bo się znaleźli akurat w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. To tak jak ze mną, prawda? Więc pomyślałem sobie, że może pan Seba­stian zainteresuje się moim... moim przypadkiem. Jedna z sekretarek w banku też tak myślała i znalazła dla mnie jego adres w rejestrze kredyto­wym. On ma zastrzeżony telefon, chyba dużo sławnych ludzi tak robi, więc pojechałem się z nim zobaczyć i...

- Walterze, przestań pleść od rzeczy! - huknął na niego Shelby. - Kto to na litość boską jest ten pan Sebastian? Jupe odchrząknął.

- Jest pisarzem i scenarzystą. Kiedyś był prywatnym detektywem. Dziś rano my też byliśmy u niego. Ktoś upuścił w pobliżu banku portfel należący do pana Sebastiana i Bob, to jest właśnie Bob Andrews, go znalazł.

- Czekałem na autobus po drugiej stronie ulicy, kiedy złodziej wszedł do banku wyjaśnił Bob. - Widziałem, jak pan go wpuszczał.

- Byliśmy lekko zdziwieni, kiedy zobaczyliśmy rano, że przyjechał pan do pana Sebastiana - powiedział Pete. - Myśleliśmy, że są jakieś powiązania między wami i... i rabunkiem banku.

Pete umilkł zaczerwieniony.

- Teraz, jak to już na głos wypowiedziałem, widzę, że to głupota - dodał po chwili.

- Chciałem tylko prosić pana Sebastiana o pomoc - tłumaczył pan Bonestell.- Ale on zaczął pracować nad nową książką i nie ma dla mnie czasu. Podał mi nazwiska kilku prywatnych detektywów w Los Angeles, uważa jednak, że powinienem raczej pójść do adwokata. Telefonowałem dziś do kilku mecenasów. Wiecie, ile kosztuje adwokat albo prywatny detektyw? Nie stać mnie ani na jednego, ani na drugiego.

Jupiter wyprostował się na krześle.

- Proszę pana, być może przyjechaliśmy tu z pewnymi podejrzeniami, ale już ich nie mamy. Myślę, że możemy panu pomóc. Widzi pan, my jesteśmy prywatnymi detektywami.

Podał panu Bonestellowi kartę firmową Trzech Detektywów.

- Jakie to osobliwe! - powiedział Shelby sarkastycznie, czytając nad ramieniem pana Bonestella.

Nic w tym osobliwego - Jupe starał się mówić spokojnie - odnieśliśmy liczne sukcesy, których mogą nam pozazdrościć niejedne konwencjonalne agencje detektywistyczne. Jesteśmy wolni od rutynowych uprzedzeń, w przeciwieństwie do starszych osób. Wierzymy, że niemal wszystko jest możliwe i że należy iść za swoim instynktem. Proszę pana, nie wierzę, że mógł pan mieć jakikolwiek udział w obrabowaniu banku. Myślę że moi przyjaciele dzielą moje uczucia - tu spojrzał na Boba i Pete’a, którzy przytaknęli. - Jeśli pan to zaakceptuje, Trzej Detektywi z przyjemnością zajmą się pana sprawą.

Pan Bonestell wydał się zaambarasowany.

- Jesteście tacy młodzi...

- Czy to jest doprawdy tak upośledzające? - zapytał Jupe.

Bonestell załamywał nerwowo ręce.

- Powinienem się zwrócić do prawdziwej agencji, tylko... tylko...

- Walterze, ile by cię to kosztowało?

Shelby przysunął sobie krzesło do stołu. Wpatrywał się ponad głowami pana Bonestella i chłopców w swoje odbicie w ciemnej szybie okna. Odgar­nął do tyłu jasne, proste włosy, zdjął okulary słoneczne i schował do kiesze­ni sztruksowej marynarki.

- Nie wiem, dlaczego się tak martwisz - powiedział w końcu. - Zgodnie z waszym systemem sprawiedliwości jesteś niewinny, póki nie udowodnią ci winy.

- Nie czuję się tak bardzo niewinny - odparł pan Bonestell. - Rzeczywiście wpuściłem tych złodziei.

- Nie mogą cię za to wsadzić do więzienia - upierał się Shelby. - Ale jeśli się tak denerwujesz, wynajmij tych chłopców. Nie wiem, jak zdołają udowodnić, że jesteś niewinny, ale może potrafią tego dopiąć.

- Z pewnością się o to postaramy - przyrzekł Pete.

- Tacy jesteście chętni do przyjścia mi z pomocą - powiedział pan Bonestell. - Nie potrafię wyrazić, ile to dla mnie znaczy. Tak niewielu miłych ludzi spotyka się w dzisiejszych czasach. Myślę... jeśli rzeczywiście możecie mi pomóc... chcę być waszym klientem. Najwyższy czas mieć kogoś po swojej stronie!




ROZDZIAŁ 5


Historia pana Bonestella


- To jest koszmar - pan Bonestell wodził palcem wzdłuż wzoru na ceracie, spoglądając to na Jupe'a, to na Boba, to na Pete'a. - Powiedzie­li mi, żebym nie przychodził do pracy, póki sprawa rabunku nie zostanie wyjaśniona. Nie powiedzieli, że jestem złodziejem, ale mogłem wyczuć, co myślą. Jak śmią? Czy ja wyglądam na człowieka, który pomaga rabować banki? Czy ten dom wygląda jak melina przestępców?

Chłopcy spojrzeli na niego, potem na czyściutką kuchnię. Jupiter miał ochotę się uśmiechnąć. Nie mógł sobie wyobrazić pana Bonestella planującego napad na bank w gronie przestępców spiskujących w tym domu, który był tak czysty, że nie miał w ogóle żadnego charakteru.

- O kurczę! - wykrzyknął Shelby. - Moje zakupy.

Wyszedł na ganek i drzwi trzasnęły za nim.

- Może zaczniemy od początku, panie Bonestell - powiedział Jupiter - Jeśli zechce pan opowiedzieć nam wszystko, co pan zapamiętał - przebiegu rabunku, może przypomną się panu szczegóły, które przeoczył pan wcześniej.

Nie wyglądało na to, żeby Pan Bonestell żywił jakąkolwiek nadzieję.

- Sebastian powiedział, że kiedy się nie ma alibi, trudniej udowodnić niewinność niż winę.

- Czy jest pan pewien, że nie ma alibi? - zapytał Jupe. - Niech pan nad tym pomyśli. Gdyby pan pozostawał w zmowie z jednym ze złodziei, musiałby pan poświęcić sporo czasu na zaplanowanie wraz z nimi tego rabunku, I poznałby pan resztę złodziei. Czy może pan podać rozkład swoich zajęć przez ostatnie dwa tygodnie? Pan Bonestell potrząsnął smutno głową.

- Może mógłby pana w tym wyręczyć pański przyjaciel, Shelby? Zda­je się, że mieszka z panem. Czy może powiedzieć, co pan robił przez ostatnie parę dni?

Pan Bonestell ponownie potrząsnął głową.

- Shelby mieszka ze mną, ale niewiele bywa w domu. Jest przedsta­wicielem firmy komputerowej “System TX-4". Podróżuje po kraju i poma­ga przedsiębiorstwom w instalowaniu systemu TX- 4. Nie było go przez cały zeszły tydzień. Pracował we Fresno, gdzie kupiono system rachunko­wości od jego firmy. Właśnie przed chwilą wrócił. Nawet jeśli jest w domu, nie zwraca na mnie uwagi. Był wobec mnie o wiele bardziej przyjacielski,, kiedy ja także pracowałem dla TX.

- Pracowaliście razem? - zapytał Jupe.

- Tak, pracowałem dla “Systemu TX" po przejęciu przez nich wytwórni maszyn biurowych Jonesa-Templetona. - Po raz pierwszy cień dumy pojawił się na twarzy pana Bonestella. - Trzydzieści lat przepracowałem u Jonesa-Templetona. Zacząłem zaraz po wojnie od noszenia poczty.! Potem pracowałem w zaopatrzeniu i powoli piąłem się w górę. Byłem na­wet zastępcą kierownika działu, w którym mieliśmy dwanaście osób. To było w czasach, kiedy dzieci dorastały. Miałem dobrą pracę i moje dzieci miały dobre życie. Stabilne, wiecie. Bez tych ciągłych przeprowadzek, jak to bywa u niektórych.

Wstał i poszedł do sąsiedniego pokoju. Wrócił po chwili z fotografią w ramce. Pochodziła z czasów, kiedy był młodym mężczyzną z czarnymi gęstymi włosami, obok stała jasnowłosa kobieta o okrągłej twarzy i dwoje dzieci.

- Moja żona, Eleanor. Pobraliśmy się rok po wojnie. Umarła na zawał serca cztery lata temu. Była jeszcze bardzo młoda.

Urwał i odchrząknął.

- Tak mi przykro - powiedział Jupiter.

- Tak, no cóż, zdarza się. Dzieci tymczasem wyszły już z domu i zo­stałem samotny. Mój syn jest koordynatorem produkcji w firmie elektronicz­nej w Sannydale, a Debra wyszła za mąż. Jej mąż pracuje w zakładzie ubezpieczeń. Mieszkają w Bakersfield. Mają dwoje dzieci.

Tak więc, nie mogę narzekać. Odchowałem dwoje dzieci i wiedzie im się dobrze. Tylko wolałbym, żeby mieszkali bliżej. Ale się nie złożyło. Do domu już nie wrócą, więc kiedy pracowałem jeszcze w TX-4, zacząłem się rozglądać za lokatorem, żeby sobie obniżyć koszty. Shelby, Shelby Tuckerman, szukał mieszkania i zamieszkaliśmy razem...

Drzwi na ganek otworzyły się i wszedł Shelby, dźwigając papierową torbę. Podszedł do lodówki i zaczął wkładać pudełka mrożonek do zamrażalnika.

- Wróćmy do wczorajszego wieczoru - odezwał się Jupiter po chwili - Czy zechciałby pan opowiedzieć nam wszystko, co zaszło?

- Dobrze, jeśli uważacie, że to wam pomoże. Na początku nie działo się nic niezwykłego. Pracuję tam już prawie rok. Przychodzę w południe, zajmuję się tym i owym, niczym ważnym. Wziąłem tę pracę tylko dlatego, że mi się nudziło w ciągu dnia od przejścia na emeryturę. W TX zastąpił mnie komputer. Tak więc jestem teraz kimś w rodzaju człowieka od wszystkiego, w mundurze. Po zamknięciu banku dozoruję sprzątaczy. To nie trwa długo. Zazwyczaj kończą sprzątanie około szóstej. Wypuszczam sprzątaczy, zamykam za nimi i jeszcze raz sprawdzam, czy wszystko jest w porządku. Potem wychodzę. W banku nie ma nocnego stróża. Nie jest potrzebny, skoro mają automatyczny zamek do skarbca. Nikt się do niego nie dostanie bez uruchomienia alarmu, a to sprowadzi mu zaraz na kark wszystkie gliny w mieście.

- Dlatego złodzieje więzili pana całą noc - wtrącił Bob. - Dopóki automatyczny zamek się nie odblokował, nic nie mogli zrobić.

- Słusznie - pan Bonestell skinął głową. - Było ich trzech i oczywiście znali nasz system. Musieli gdzieś czekać i widzieć, jak sprzątacze wychodzą i jadą windą na górę. Wtedy jeden z nich podszedł do drzwi i zapukał. W holu nie jest zbyt jasno, więc jak zobaczyłem człowieka w kombinezonie z masą siwych rozczochranych włosów i w czapce nasuniętej na oczy, myślałem, że Ralf po coś wrócił. Otworzyłem drzwi i dopiero kiedy wszedł, zobaczyłem, że to nie jest Ralf. Miał rewolwer, więc było za późno żeby cokolwiek zrobić.

Zaraz potem nadeszli następni dwaj. Nosili peruki, fałszywe brody i wąsy. Zmusili mnie do pójścia z nimi do sali konferencyjnej, gdzie nikt nas nie mógł widzieć z ulicy. Trzymali mnie tam przez całą noc. Nawet nie zbliżyli się do skarbca. A gdy rano zaczęli przychodzić urzędnicy, zganiali ich wszystkich do sali konferencyjnej. Kiedy przyszedł pan Henderson, okazało się, że wiedzą, kim jest i że tylko on zna kombinację otwierającą drzwi skarbca. Jak tylko zwolnił się zamek uruchamiający alarm, kazali mu otworzyć skarbiec.

Shelby Tuckerman usiadł obok Pete'a.

- Myślę, że któryś z sąsiadów cię szpiegował - powiedział. - Albo któryś z tych starych pryków w klubie seniorów wpadł na pomysł, że bank da się łatwo obrobić.

Pan Bonestell popatrzył na niego z irytacją.

- Shelby, rozpoznałbym sąsiada albo przyjaciela. Nie znam tych ludzi. To byli obcy.

Shelby wstał i postawił czajnik na kuchence.

- Byli przebrani, prawda? Myślę, że nie zaszkodzi, żeby ci chłopcy mieli sąsiadów na oku. To nie jest najlepsze towarzystwo.

- A ty niby jesteś z lepszego towarzystwa? - obruszył się pan Bonestell.

- Jest oczywiste, że nie chce pan podejrzewać swoich sąsiadów - wtrącił Jupiter - ale istotnie wygląda na to, że ktoś był dobrze rozeznany w rutynowym trybie spraw w banku. Czy jest pan pewien, że nie był pan ostatnio obserwowany? Czy ktoś nie wypytywał pana o pańską pracę?

- Nie - pan Bonestell wyglądał na kompletnie załamanego. Woda zagotowała się w czajniku i Shelby zrobił sobie kawę. Wrócił do stołu i popijając czarny płyn, spoglądał to na Jupe'a, to na pana Bonestella.

- Być może będziemy musieli udowodnić winę komuś innemu, nim zdołamy wykazać, że pan jest niewinny - powiedział Jupiter. - Możli­we, że mamy już pewną poszlakę.

- Poszlakę? - pan Bonestell ożywił się. - Jaką?

- W tej chwili nie jestem jeszcze niczego pewien. Lepiej więc na razie o tym nie mówić. Przeprowadzimy niezbędne dochodzenie i zatelefonujemy do pana za dzień lub dwa. Jeśli pan tymczasem zauważy u któregoś ze swoich znajomych jakieś niezwykłe zachowanie lub zbytnią ciekawość, pro­szę dać nam znać. Numer telefonu jest na odwrocie naszej karty firmowej.

- Tak, oczywiście.

Po tym chłopcy wyszli. Gdy tylko drzwi zamknęły się za nimi, Bob zapytał:

- Poszlaka? Masz na myśli portfel? To jest poszlaka?

- Bardzo nikła, ale to jedyne, co mamy - odpowiedział Jupe. - Myślę, że możemy wykluczyć z listy podejrzanych pana Bonestella i pana Sebastiana. Jeśli jednak ślepy żebrak ma powiązania z rabunkiem, pan Sebastian musiał wejść z nim w jakiś kontakt. Jego portfel jest nicią wiodą­cą do żebraka. Warto więc pójść po niej.

- Masz rację - powiedział Pete - tylko staraj się na przyszłość unikać miejsc, gdzie mierzą do nas z pistoletu. Okay?




ROZDZIAŁ 6


Straszny sen


Następnego dnia Bob wyruszył z Rocky Beach przed dziewiątą rano. pchał na rowerze wzdłuż szosy nadbrzeżnej do Santa Monica. Jego zadaniem było wypytać w sklepach w pobliżu banku, czy widziano po rabunku niewidomego. Potem czekała go praca w bibliotece w Rocky Beach.

Jupiter i Pete odprowadzili Boba do szosy i skierowali się na północ. O wpół do dziesiątej mijali Malibu i pedałowali po stromym stoku, wznoszącym się za miastem. Potem puścili się w dół do przystani klubu wędkar­skiego Denicoli.

Zatrzymali się na poboczu szosy, naprzeciw pomostu przystani. Widzie­li to miejsce tysiące razy, podróżując szosą to w jedną, to w drugą stronę, ale nigdy nie zwracali na nie większej uwagi. Klub Denicoli był po prostu jednym z miejsc, do którego ściągali rybacy-amatorzy. Teraz przy drodze stało kilka przyczep kempingowych i furgonetek, a po plaży snuła się gro­mada wędkarzy. Mimo chłodnego wiosennego wiatru kilku odważnych pływało na deskach surfingowych.

- Dobry dzień na surfing - powiedział Pete z zazdrością. Był świet­ny w tym sporcie i sam by chętnie wyruszył na morze ze swoją deską.

Jupe nie interesował się jednak surfingiem. Przyglądał się przystani przymocowanej do pomostu łodzi rybackiej. Nazywała się “Maria III". Była mocna, dobrze utrzymana, miała około pięćdziesięciu stóp długości, nad otwartym pokładem dla wędkarzy wznosił się mostek sternika. Luk na pokładzie był otwarty, pochylał się nad nim młody człowiek w niebieskiej wiatrówce, grzebiąc w silniku.

Po drugiej, północnej, stronie pomost miał niższy poziom, na który prowadziły okrętowe schodki. Tam stała uwiązana łódź wiosłowa. Na głębokiej wodzie kołysała się przymocowana do lśniącej boi biała motorówka z zakrytym kokpitem.

- To musi być ślizgacz pana Sebastiana - powiedział Jupe.

Mhm - Pete nie odrywał oczu od surfujących.

Jupe uśmiechnął się, odstawił rower i przeszedł na drugą stronę szosy

Do przystani prowadziła droga dojazdowa. Na lewo od niej znajdował się mały plac parkingowy, w tej chwili pusty. W prawo biegło rozwidlenie wiodące do białego, drewnianego domu, krytego wyblakłym, szarym gontem. Ktoś zaparkował przy nim samochód combi. Dalej, między domem, a przystanią, stała budka, w której mieściło się biuro. Trzy jej ściany były przeszklone, drzwi znajdowały się od strony doku. Przez okna Jupe zoba­czył siedzącą przy biurku siwowłosą kobietę w czarnej sukni, która przeglą­dała jakieś księgi. Druga, młodsza kobieta z masą kędzierzawych rudych włosów, rozmawiała przez telefon.

Jupe zbliżył się do biura, uśmiechnął się przez szybę do rudowłosej i wszedł do środka.

W biurze pachniało morską wodą, gumowym obuwiem, wodorostami i pleśnią. Pod ścianą stała drewniana ławka i stolik, na którym leżały bro­szury, reklamujące sport wędkarski i wycieczki do wysp Channel. Rudowłosa kobieta przykryła dłonią słuchawkę.

- Za chwilę się tobą zajmę - powiedziała.

- Nie spieszę się.

Podniosła głowę i Jupe poczuł na sobie jej przeszywające spojrzenie. Przebiegł go dreszcz lęku. W ciemnych oczach kobiety czaiła się jakaś szczególna wiedza, jakby czytała jego myśli. Ale jej bezwiedny uśmiech zdawał się świadczyć, że nie jest świadoma wrażenia, jakie wywiera jej spojrzenie. Po chwili wróciła do swoich ksiąg.

Jupe poczuł się nieswojo, odwrócił się do okna i patrzył na dok. Młody człowiek w wiatrówce skończył przegląd silnika “Marii III". Zamknął luk, wskoczył z pokładu na pomost i szedł w stronę biura pogwizdując.

- Dobrze - powiedziała ruda do słuchawki. - Oczekujemy czter­dziestu trzech osób w sobotę. Jeśli miałoby przyjechać więcej, proszę dać mi znać.

Odłożyła słuchawkę, a w tym samym momencie młody człowiek w wia­trówce wszedł do biura.

- Czym ci mogę służyć? - zwróciła się do Jupitera.

- Chciałem zapytać, czy przypadkiem nie znalazła pani portfela? Mo­że ktoś go tu zwrócił? Dzień lub dwa temu pan Sebastian zgubił portfel na przystani.

- Pan Sebastian? Był tu ostatnio? Nie widziałam go. Czy podwoziłeś go do boi, Ernie? Sprawdź łódkę. Może jest tam jego portfel.

- Nie, nie ma - odpowiedział Ernie. - Pan Sebastian był tu dwa dni temu. Po przewiezieniu go z powrotem do przystani wyczerpywałem wodę z łódki. Znalazłbym portfel, gdyby go w niej zgubił.

Spojrzał na Jupe'a ze zdziwieniem.

- Dlaczego pan Sebastian sam tu nie przyjechał? Albo nie telefono­wał?

- Jest bardzo zajęty. Przez ostatnie dwa dni był w kilku miejscach i nie pamięta, kiedy ostatnim razem miał portfel w ręku. Zgodziłem się zajrzeć tutaj w jego zastępstwie. Zawsze lepiej sprawdzić takie rzeczy osobiście. Przez telefon ludzie cię zbywają, nie zadając sobie trudu, żeby się rozejrzeć.

Jupe zamierzał powiedzieć, że pan Sebastian natknął się na siwowłosego człowieka w ciemnych okularach i z blizną na twarzy, ale nim zdążył opisać niewidomego żebraka, starsza kobieta spojrzała na niego.

- Pytasz o portfel - powiedziała. - To dziwne. Zeszłej nocy śnił mi się portfel.

Młodsza uśmiechnęła się.

- Moja teściowa jest przerażającą osobą - zwróciła się do Jupitera. Czasami miewa sny, które się sprawdzają.

- To nie ja jestem przerażająca - starsza kobieta mówiła z lekkim obcym akcentem, który teraz był bardziej wyczuwalny. - Moje sny bywa­ją czasem przerażające. Ostatniej nocy śniło mi się, że przyszedł tu obcy człowiek. Podniósł z ziemi portfel i schował szybko do kieszeni.

- To był dziwny człowiek. Miał siwe włosy jak mój Vincenzo przed śmiercią, ale nie był taki niski i stary jak Vincenzo. Nosił ciemne okulary. Na twarzy miał bliznę, jakby ktoś go okaleczył. Odnajdował sobie drogę laską jak niewidomi, ale wiedział, że na niego patrzę. Zagrażał mi, wyczuwałam grożące mi z jego strony niebezpieczeństwo. To byt sen zły i bardzo realny.

Ernie wydał odgłos, jakby z trudem łapał powietrze. Jupe spojrzał na niego. Ernie był blady i drżał lekko.

- Co z tobą Ernie? - zapytała młodsza kobieta. - Czy ten czło­wiek ze snu przypomina ci kogoś?

- Ach, nie! - zaprzeczył Ernie szybko i trochę zbyt głośno. - Po prostu robi mi się straszno, kiedy pani Denicola opowiada sny.

- Rozumiem cię - powiedziała rudowłosa.

Zapadło milczenie. Potem Jupe podziękował obu paniom i wycofał siej z biura. Poszedł szybko na drugą stronę szosy, gdzie Pete wciąż rozmarzonym wzrokiem przyglądał się surfującym.

- Trafiliśmy w dziesiątkę! - zawołał Jupe. - Starsza pani w biurze to pani Denicola, a młodsza jest jej synową i mówi, że stara pani ma prorocze sny.

- Chcesz powiedzieć, że śni jej się to, co ma się stać?

- Tak. Ale jej się śni także to, co już się stało. Właśnie miała sen o człowieku, który znalazł portfel i schował go do kieszeni. Ten człowiek odnajdywał sobie drogę laską jak ślepiec i ona czuła, że on jej w jakiś sposób zagraża.

Pete wzdrygnął się.

- Zmyślasz!

- Nie. Powtarzam ci dokładnie, co mówiła. Ona się boi, a ten facet, co przedtem kręcił się przy łodzi, też. Jak opowiadała o śnie, zesztywniał ze strachu. On coś wie o niewidomym i nie chce, żeby ktoś wiedział, że on wie! Ma coś wspólnego z naszą zagadką. Zamierzam się dowiedzieć, co!



ROZDZIAŁ 7


Pete uczestniczy w wiecu


Pete sam zdecydował, że zostanie na miejscu, by poobserwować Erniego.

- Jeśli on coś kombinuje, lepiej się dowiedzieć, co to takiego, a ciebie już widział. Wyda mu się podejrzane, że się wciąż tu snujesz. Mnie nie zna, więc mogę nawet podejść do niego blisko. Nie zwróci na mnie uwagi.

- Bądź ostrożny - przestrzegł go Jupiter.

- Wiesz, że zawsze jestem ostrożny, czego nie można powiedzieć o tobie.

Kiedy Jupe odjechał, Pete przeciął szosę i poszedł spacerkiem na plażę. Podprowadził rower pod pomost, który tu, bliżej wody, wznosił się nad piaskiem dostatecznie wysoko, żeby chłopiec mógł pod nim stanąć, i przypiął swój pojazd do pala. Starał się nie okazywać żadnego zaintereso­wania przystanią. Gdyby go ktoś obserwował, pomyślałby, że po prostu szuka bezpiecznego miejsca na zostawienie roweru.

Przeszedł kawałek plażą, minął kilku wędkarzy, usiadł na piasku i patrzył na wodę w stronę, gdzie stała “Maria III". Ernie był już tam znowu. Polerował mosiężne części.

Ranek minął dość przyjemnie. Przyszła grupa dzieci pobawić się w piasku. Pete zorientował się, że są to miejscowe dzieci i zaczął je wypytywać. Powiedziały mu, że Ernie mieszka z dwoma przyjaciółmi w małym domku tuż przy szosie. Rozmawiają ze sobą w jakimś obcym języku. Pete odczuł zadowolenie z siebie. Jupe nie zdołałby zebrać lepszych informacji.

Poszedł następnie do małego centrum handlowego w pobliżu przystani, żeby się posilić sandwiczem, a potem wrócił na plażę. Całe popołudnie obserwował Erniego. Krótko po piątej Ernie zszedł z pomostu i ruszył pobo­czem wzdłuż szosy. Pete powędrował za nim w pewnej odległości.

Ernie skierował się wprost do małego zrujnowanego domu, stojącego frontem do szosy tuż na jej skraju. Wsparty na palach tył budynku wystawał nad plażę. Kiedy znikł wewnątrz odrapanego domku, Pete przystanął i zastanawiał się, co robić dalej. Jak może dowiedzieć się czegoś wiece o człowieku, który prawdopodobnie zna żebraka?

Szosą nadjeżdżała stara, rozklekotana ciężarówka. Zjechała na pobocze naprzeciw domku Erniego i z szoferki wyskoczył młody mężczyzna Pomachał ręką do szofera, wykrzykując podziękowania, przeciął szosę i wszedł do domu. Ciężarówka pojechała dalej.

Kilka minut później zjawił się drugi młody człowiek. Zajechał wiekowym buickiem na zarośnięty chwastami placyk przy domu i wszedł do środka zatrzaskując za sobą drzwi.

Na plaży zostało tylko kilku rybaków. Słońce chyliło się ku zachodowi, Pete zdecydował, że zostanie tu jeszcze dziesięć minut, a potem wróci po rower i pojedzie do domu.

Ledwie zdążył podjąć tę decyzję, drzwi domku otworzyły się i wszyscy trzej jego mieszkańcy wyszli na szosę. Pete ruszył za nimi. Minęli przystań Denicoli, przeszli na drugą stronę szosy i zaczęli mozolną wspinaczkę krętą drogą na wzgórze. Na szczycie stał budynek, a tablica na stoku głosiła, że jest to motel “Nad Oceanem".

Ernie i jego przyjaciele dotarli już na szczyt, gdy w drogę dojazdową do motelu skręcił samochód. Za nim zaczął się piąć w górę następny. Potem nadjechał trzeci i zatrzymał się przy szosie. Wysiadła z niego para i ruszyła w górę, a w tym samym momencie dwaj motocykliści wjechali na stromą drogę z rykiem silników.

Pete patrzył za nimi i dumał. Kiedy na pobocze przy drodze zjechała furgonetka pełna młodych ludzi, zdecydował się działać. Właśnie gdy prze­chodził na drugą stronę szosy, na poboczu drogi zatrzymał się mały sedan. Wysypało się z niego kilkoro ludzi: mężczyzna, kobieta w średnim wieku i dwóch nastolatków. Para poszła przodem w górę drogi, dwaj chłopcy za nimi, a parę kroków w tyle Pete.

Wspiął się za rodziną na szczyt wzgórza, obszedł dookoła motel, par­king i teren z basenem kąpielowym. Na tę stronę wychodziły drzwi wszyst­kich pokoi motelowych. Nad każdymi drzwiami paliły się światła. Na tarasie wokół basenu i częściowo na czarnej nawierzchni parkingu ustawione były rzędy krzeseł. Na trawniku za basenem Ernie i jego przyjaciele montowali olbrzymie sztalugi i ustawiali na nich wielkie fotografie. Pierwsza z nich była biało-czarnym portretem siwego mężczyzny w wyszukanym mundu­rze, obszytym obficie galonami. Na widok trzeciego zdjęcia, Pete'owi odebrało dech. Była to powiększona fotografia mężczyzny o siwych, kędzierza­wych - włosach i z blizną biegnącą od kości policzkowej po brodę. Oczy skrywały ciemne okulary. Wyglądał dokładnie tak, jak opisany przez Boba żebrak.

Pete zaczął się denerwować. Pomyślał, że nie powinien tutaj przebywać. Poczuł przemożną chęć ucieczki, ale wiedział, że Jupe by mu tego nigdy nie darował. Za chwilę zacznie się tu jakieś zebranie i Pete miał szansę dowiedzieć się, kim jest mężczyzna z blizną. Spotkanie było wyraźnie otwarte, bo nikt nie okazywał żadnych biletów. Nikt też nie zwracał na niego uwagi. Chyba mógł tu bezpiecznie pozostać, pod warunkiem, że będzie zachowywał się cicho i udawał, że należy do zebranych.

Zajął jedno ze składanych krzeseł i kiedy tęgi, zdyszany wspinaczką, mężczyzna usiadł koło niego, zdobył się na przyjacielski uśmieszek.

Zebranych przybywało. Ponieważ wszystkie miejsca były już zajęte, siadali na schodach przed biurem motelu i na murku obok basenu. W motelu było jasno i Pete dziwił się, że jest otwarty poza sezonem.

Wreszcie, przy zupełnym prawie mroku na dworze, Ernie wszedł na małą mównicę, ustawioną przed rzędami krzeseł. Od strony motelu nadszedł jeden z jego przyjaciół, niosąc chorągiew z niebieskiej satyny obramowanej złotem i z wiązką złotych liści dębowych pośrodku.

Jakaś kobieta spośród zebranych zaczęła śpiewać, przyłączyła się do niej druga, potem mężczyzna. Wkrótce wszyscy wstali i śpiewali. Pieśń narastała majestatycznie, Pete wstał również i udawał, że śpiewa. Nigdy nie słyszał tej melodii, ale brzmiała jak jakaś pieśń bojowa lub hymn narodowy. Kiedy się skończyła, wszyscy usiedli, pokasłując i szurając krzesłami, a Ernie zszedł z mównicy.

Jego miejsce zajął starszy pan i zaczął przemawiać po hiszpańsku. Pete jęknął w duchu. Nie rozumiał ani słowa! Gdyby Jupe tu był!

Z początku głos mówcy był ściszony. Potem nabrał na sile i mówiący wymachiwał pięścią, jakby groził zebranym lub komuś, kto był gdzieś dalej poza kręgiem świateł na wzgórzu.

Skończył i wśród owacji zszedł z mównicy. Z widowni wyszła młoda kobieta z długimi jasnymi włosami. Stanęła przed zebranymi i wykrzykiwa­ła coś, co brzmiało jak slogan. Widzowie klaskali i gwizdali, niektórzy tupali.

Kobieta podniosła ręce i wszyscy się uciszyli. Zaczęła przemawiać. Mówiła płomiennie, poruszając się tanecznie i wskazując ustawione za nią fotografie. Ilekroć wyciągała rękę w stronę fotografii człowieka z blizną, na widowni podnosił się ryk.

Kiedy skończyła, znowu rozległy się oklaski i gwizdy. Na mównicę wrócił Ernie i tłum uciszył się stopniowo. Następnie, ku przerażeniu Pete'a, Ernie zaczął wywoływać ludzi z widowni, zachęcał ich, żeby wstawali i przemawiali. Robili to, mówiąc zawsze po hiszpańsku. Najpierw wystąpił mężczyzna z pierwszego rzędu, potem jakaś kobieta z widowni, następnie chłopiec, siedzący na schodach motelu. Ilekroć ktoś wstawał, Ernie krzyczał aprobująco, śmiał się i klaskał.

Następnie Ernie wskazał Pete'a i siedzący obok niego utkwili w nim wzrok.

Pete potrząsnął głową, ale jego sąsiad wziął go za łokieć i przynaglał, żeby wstał.

Czując się jak w koszmarnym śnie, Pete podniósł się wolno z krzesła. Wiedział, że musi szybko coś wymyślić, ale jego mózg był całkowicie sparaliżowany.

Ernie powiedział coś i przez widownię przebiegł śmiech. Potem zaległa cisza i wszystkie twarze zwróciły się do Pete'a wyczekująco.

Chciał uciec. Chciał się wydostać z tego tłumu i biec w dół drogą, ucie­kać, nim ci ludzie się zorientują, że jest szpiegiem.

Mężczyzna obok niego powiedział coś cicho. Czy to było pytanie? Może groźba?

Nagle Pete położył rękę na szyi. Otworzył usta i wskazując na nie wydał dźwięki jakby płukał gardło. Potem potrząsnął głową.

- Aha! - powiedział mężczyzna obok. - Laryngitis!

Pete kiwnął głową i wymusił uśmiech. Ktoś się roześmiał. Pete usiadł z ulgą, czując, że słabnie. Sąsiad poklepał go współczująco. Ludzie od­wrócili głowy. Ernie rzucił jakąś uwagę i wskazał inną osobę. Potem Ernie i jego przyjaciele rozdali wśród rzędów krzeseł koszyki. Jasnowłosa kobieta znowu przemawiała, najwyraźniej nawołując zebranych do hojności.

Kiedy koszyk dotarł do Pete'a, był już wypełniony kopiasto banknotami. Chłopiec położył na wierzchu dolara i podał koszyk dalej. Nagle ktoś krzyk­nął coś od strony drogi i koszyk prędko znikł.

Powstało zamieszanie i przed widownią pojawił się Ernie wraz z in­nymi dwoma mężczyznami, nieśli gitary i akordeon. Ernie uderzał w struny gitary, akordeonista podjął melodię, a jasnowłosa kobieta zaczęła śpiewać.

Do śpiewu przyłączyła się cała widownia. Melodia była przyjemna i prosta jak piosenka dla dzieci.

Nagle Pete usłyszał ryk motoru. Odwrócił się. Drogą nadjeżdżał szybko na motocyklu policjant z patrolu drogowego.

Śpiew załamał się i ucichł.

Policjant zsiadł z motocykla i przeszedł przez trawnik obok mównicy.

- Przepraszam państwa za najście. Kto jest tu odpowiedzialny za to zgromadzenie? Ernie wstał.

- Ja. O co chodzi? Pan Sanderson udzielił nam pozwolenia na odbycie tu próby.

- Sanderson? - policjant spojrzał w stronę biura. - To jest właściciel tego motelu?

- Tak, wynajęliśmy u niego świetlicę. Czy chce pan zobaczyć umowę?

- Nie. Wierzę wam. Ale to nie jest świetlica. A czy Sanderson powiedział wam, że motel nie odpowiada wymogom bezpieczeństwa? Jak myślicie, dlaczego go zamknięto? Grunt jest podmokły po deszczach i wzgórze może się w każdej chwili obsunąć. Co wy tu właściwie robicie? Kim właściwie jesteście, wy wszyscy?

Uśmiech Erniego był rozbrajająco niewinny.

- Przygotowujemy się do występu na festiwalu muzyki ludowej w Coloseum dwudziestego siódmego.

Policjant spojrzał na widownię.

- Wszyscy? Wszyscy tutaj mają próbę przed tym występem?

- To jest festiwal, w którym uczestniczą duże zespoły amatorskie - odpowiedział Ernie cierpliwie. - A pan Sanderson istotnie mówił nam, że wzgórze jest niestabilne. Ale było już za późno na odwołanie próby. Niektó­ry przyjechali aż z laguny, więc zdecydowaliśmy odbyć próbę na dworze. tak jest bezpieczniej. Nawet jeśli motel się zawali, nikomu nic się nie stanie.

- Na to nie można liczyć - powiedział policjant i podnosząc głos, zwrócił się do zebranych: - Przykro mi, ale muszę państwa prosić o jak najszybsze opuszczenie tego miejsca. Bez paniki, ale naprawdę istnieje pewne ryzyko i należy się stąd oddalić. Proszę się rozejść. Mniejsza o krzesła. Zostawcie to wszystko i idźcie.

Tłum zaczął się wylewać na drogę spokojnie i z zachowaniem porządku. Idąc ze wszystkimi, Pete usłyszał, jak Ernie mówi do policjanta:

- Czy może mi pan dać czas na spakowanie instrumentów?

Pete kręcił z niedowierzaniem głową. Nie mógł się doczekać żeby opowiedzieć wszystko Jupe'owi.



ROZDZIAŁ 8


Nowe tropy


- Nie wiem, o co chodziło - mówił Pete - ale stawiam całe kwiet­niowe kieszonkowe, że to nie ma nic wspólnego z pieśniami ludowymi.

Działo się to następnego rana, Pete siedział nachmurzony na podłodze Kwatery Głównej.

- Nie będę się z tobą zakładał - powiedział Jupe. Przed nim leżała gazeta otwarta na stronie przynoszącej program imprez. - Dwudziestego siódmego w Coloseum jest pokaz zwierząt hodowlanych.

Bob siedział na stołku przy zasłonie odgradzającej laboratorium kryminalne. Z Santa Monica wrócił wczoraj zniechęcony. Niczego o ślepym żebraku nie zdołał się dowiedzieć. Relacja Pete'a podniosła go na duchu. Przeglądał uważnie atlas świata.

Sztandar, który demonstrowali na tej próbie, czy też wiecu, nie jest flagą Meksyku. Nie był to również sztandar narodowy Hiszpanii ani żadnego kraju Ameryki Centralnej.

- Może to nie jest flaga żadnego kraju, tylko sztandar jakiejś organizacji - rzucił Jupe.

- Jest! - wybuchnął Bob nagle.

Studiował przez chwilę atlas, wreszcie podniósł głowę.

- Mesa d'Oro. To jest mały kraj w Ameryce Południowej. Pokazują tu dwie flagi. Jedną zieloną z godłem państwa pośrodku, drugą niebieską z pękiem złotych liści dębowych. Zielona jest flagą oficjalną, a niebieska była flagą czegoś, co w atlasie nazywają starą republiką. Piszą, że jest wciąż honorowana w niektórych prowincjach i przez pewne konserwatywne ugrupowania. Mesa d'Oro ma porty nad Pacyfikiem. Eksportuje kawę i wełnę. W górzystej części kraju, na południe od stolicy Cabo de Razon, uprawia się jęczmień. Posiada trzy i pół miliona ludności.

- To wszystko? - zapytał Pete.

- Atlas nie podaje szczegółowych informacji. Jest mapa, liczba lud­ności, podstawowe dane.

- To bardzo interesujące! - powiedział Jupiter. - A więc był to swego rodzaju wiec, na którym - jak można przypuszczać - zbierano pieniądze na jakiś cel związany z małym, południowo-amerykańskim kraikiem. Organizatorzy wiecu działają skrycie, kłamią, kiedy pojawia się policjant. Eksponują olbrzymią fotografię ślepego żebraka, przywódcą wiecu jest człowiek, który, słysząc o śnie pani Denicoli o niewidomym i portfelu wpada w przerażenie albo przynajmniej ulega silnemu wzburzeniu. Co naprawdę robili ci ludzie wczorajszego wieczoru? Czy wiąże się to z obrabowaniem banku? Czy też natknęliśmy się na oddzielną zagadkę? Z pew­nością nie chcieli, żeby policja znalazła prawdziwy powód ich zgromadzenia.

- Z pewnością nie zgromadzili się po to, żeby planować jakieś przestępstwa - powiedział Bob. - To byłoby śmieszne. Zbierać taki tłum i nie organizować żadnego ubezpieczenia. Pete siedział tam, jakby nigdy nic, i nikt go o nic nie pytał,

Jupe zmarszczył brwi i skubał dolną wargę - pewny znak, że myślał usilnie nad wyjaśnieniem zagadki.

- Może fotografia, którą wczoraj widziałem, nie jest zdjęciem tego samego człowieka, którego widział Bob - powiedział Pete. - Może to jakiś inny ślepiec.

- Byłby to bardzo dziwny zbieg okoliczności - odpowiedział szybko Jupe. - To musi być ten sam człowiek, z tą samą blizną. Pan Sebastian; zgubił portfel gdzieś na przystani, a Ernie rozpoznał człowieka ze snu pani Denicoli. Tylko co on ma wspólnego z krajem o nazwie Mesa d'Oro? I czy jest wmieszany w rabunek w Santa Monica?

- Może Ernie jest agentem obcego kraju, a niewidomy jego kontak­tem? - podsunął Pete. - Nie chciał się przed policjantem zdekonspirować, więc udawał kogoś innego, na przykład piosenkarza.

- Oglądasz za dużo programów telewizyjnych - powiedział Bob. - W życiu ludzie tak nie postępują.

- Ja myślę, że w życiu ludzie zachowują się bardziej niewiarygodnie niż na filmie - powiedział Jupiter. - Ale na razie wiemy za mało o Erniem i w ogóle o nich wszystkich, żeby zrozumieć, o co chodzi w tej spra­wie. Na szczęście przygoda Pete'a dostarczyła nam nowego tropu, którym należy pójść. A więc Mesa d'Oro. Musimy grzebać w dokumentach tak długo, aż znajdziemy coś, co oczyści z zarzutów pana Bonestella.

- Popracuję dziś w bibliotece. Postaram się znaleźć wszystko, co się tylko da o Mesa d'Oro - zaproponował Bob.

- Jupiter! Jupiterze, gdzie jesteś?! - rozległo się wołanie cioci Matyldy.

Pete uśmiechnął się.

- Wygląda na to, że jesteś potrzebny cioci Matyldzie i to natychmiast.

Bob podniósł klapę w podłodze przyczepy i wszyscy trzej opuścili się przez otwór do wielkiej karbowanej rury, wyścielonej wewnątrz skrawkami dywanów. Był to Tunel Drugi. Biegł pod stertami zapomnianych belek i innych rupieci do pracowni Jupe'a. Stanowił jedno z sekretnych przejść, którymi chłopcy mogli się przedostać nie zauważeni do Kwatery Głównej.

Przeczołgali się przez tunel błyskawicznie, wypchnęli kratę, zasłaniającą wylot rury i wyszli do otwartej pracowni.

- Jupiter! - ciocia Matylda była już bardzo blisko.

Jupe ustawił spiesznie kratę na miejscu.

- Jesteś wreszcie! - ciocia Matylda zajrzała do pracowni. - Dlaczego nie odpowiadasz, kiedy cię wołam? Hans cię potrzebuje. Jedzie dostarczyć towar. Ty też się zabierz, Pete, skoro tu już jesteś. Trzeba zawieźć trochę mebli. Wiesz, te stoły i ławki, które wujek Tytus pomalował niebieską, czerwoną, zieloną i żółtą farbą. Ludzkie pojęcie przechodzi, co temu człowiekowi wpada czasem do głowy. Szczęśliwym trafem jakaś kobieta wszystko wczoraj kupiła. Otwiera przedszkole na Dalton Avenue w Santa Monica. Bogu dzięki, boby te meble leżały tu w nieskończoność. Bob, a ty dokąd idziesz?

- Do pracy. Za dziesięć minut muszę być w bibliotece.

- No to nie marudź - przykazała ciocia Matylda i odeszła zamaszyście.

Jupe i Pete udali się na poszukiwanie Hansa, jednego z dwóch braci rodem z Bawarii zatrudnionych w składzie. Pomogli mu załadować meble na ciężarówkę i wkrótce wyruszyli na południe.

Przedszkole “Świat dziecka" mieściło się w bocznej ulicy, niedaleko wybrzeża. Chłopcy odkryli, że tuż obok znajdował się klub seniorów “Nad Oceanem". Był to jednokondygnacyjny ceglany budynek otoczony trawnikiem. Czterech starszych panów grało tam w kręgle. Piąty stał oparty na lasce i przyglądał się grze. Wyglądał mizernie i miał minę kogoś zrezygnowanego. Jupe westchnął na jego widok.

Był to pan Bonestell.

- Chyba niewiele sypia, no nie? - powiedział Pete.

Jupę przytaknął.

- Czy mi się zdaje, czy tamci faceci go ignorują? - zapytał Pete.

- Możliwe. Tak to bywa, kiedy na kimś ciążą podejrzenia. Ludzie nie wiedzą, jak się wobec niego zachować,

- Znacie tego człowieka? - zaciekawił się Hans.

- To nasz klient - powiedział Jupe. - Powinienem z nim porozmawiać, ale naprawdę nie mam nic do powiedzenia. Staramy się mi pomóc,

- Wobec tego wszystko mu się dobrze ułoży - oświadczył Hans.

Wysiadł z ciężarówki i poszedł do przedszkola. Chłopcy czekali w szoferce, patrząc przed siebie. Nagle Pete'owi zaparło dech.

- Co ci jest? - zapytał Jupe.

- Ta dziewczyna - wskazał Pete i zsunął się niżej na siedzeniu.

Ulicą szła wolno wyjątkowo ładna, młoda kobieta. Jej długie jasne włosy kołysały się w rytm jej kroków. Miała na sobie spodnie i obszerny bez kształtny sweter. Przy niej człapał bernardyn z otwartym pyskiem i wywieszonym ozorem,

- Kto to? Znasz ją? - pytał Jupiter.

- To dziewczyna z wiecu. Wiesz, ta, która wygłosiła mowę i które wszyscy wiwatowali.

- Mhm! - Jupe usiadł prosto i notował w pamięci każdy szczegół stroju, każdy ruch dziewczyny. - Wygląda bardzo sympatycznie... i zachowuje się bardzo przyjacielsko. Popatrz, obejmuje pana Bonestella.

- Co? - Pete podsunął się do góry i wytrzeszczył oczy.

Jasnowłosa dziewczyna wypuściła z dłoni smycz i położyła ręce na ramionach pana Bonestella, uśmiechając się do niego serdecznie. Potem pocałowała go w policzek.

Pan Bonestell poczerwieniał z zadowolenia.

- Wszystko jasne! - wykrzyknął Pete. - Wszystko się łączy - pan Bonestell i napad na bank, i ta banda koło przystani, i... i portfel pana Sebastiana, i ślepiec!

- Ta dziewczyna jest ogniwem łączącym to wszystko?

- Pewnie. To proste. Dziewczyna jest członkiem gangu, kapujesz, zaznajamia się z panem Bonestellem i wyciąga od niego informacje o ban­ku, o sprzątaczach, o wszystkim. Niewidomy jest szefem gangu i osłania wszystkich innych w czasie, kiedy rabują bank. Dziewczyna była jednym ze złodziei, no nie? Była w banku w przebraniu i pan Bonestell jej nie rozpoznał. Albo jest tylko informatorem.

- Chcesz powiedzieć, że tylko zbiera informacje - poprawił go Jupe bezwiednie, zastanawiając się nad teorią Pete'a. - To jest możliwe, ale co z tymi wszystkimi ludźmi, którzy uczestniczyli we wczorajszym wiecu?

- No oni...oni są... - Pete urwał i po chwili zaryzykował - niewin­nymi naiwniakami? Przestępcy wykorzystują ich do... do...

Zamilkł ponownie.

- Przestępcy zebrali od nich pieniądze, bo złodzieje, którzy ukradli ćwierć miliona z banku, potrzebują ich jeszcze więcej - podsunął mu Jupe.

- Tak, to rzeczywiście głupie.

- To wcale nie jest takie głupie. Fakt, że dziewczyna, która odegrała tak. znaczącą rolę na wiecu, zna pana Bonestella, jest następnym zwykłym zbiegiem okoliczności. Jak tylko pan Bonestell będzie sam, musimy go zapytać, ilu i jakich informacji jej udzielił.

Dziewczyna roześmiała się właśnie. Jej pies zaplątał smycz wokół krzaków hibiskusa i pospieszyła mu na pomoc.

- Zostań tu i pomóż Hansowi - powiedział Jupe cicho. - Ja pójdę za tą dziewczyną. Zobaczę, gdzie mieszka i z kim się przyjaźni. Pst, kryj się! Ona tu idzie!

Pete dał nura pod deskę rozdzielczą.

- Chodź, piesku - usłyszał, gdy dziewczyna mijała ciężarówkę, stukając obcasami.

Jupe odczekał chwilę, wyśliznął się z szoferki i poszedł za nią.



ROZDZIAŁ 9


Charakteryzatorka


Jupiter trzymał się od niej w sporej odległości, ale kiedy dziewczyna doszła do końca ulicy i skręciła w prawo, przyspieszył kroku. Dotarł do skrzyżowania na czas, żeby zobaczyć, jak śledzona wchodzi na dziedzi­niec starego bloku mieszkalnego. Zbliżył się do niego powoli.

Dom, do którego dziewczyna weszła, zbudowany był wokół basenu kąpielowego. Od ulicy osłaniało basen ogrodzenie z żelaznych sztachet, pomalowanych na biało. Drzwi mieszkania na parterze budynku stały otwo­rem. Jupe zatrzymał się niezdecydowany za ogrodzeniem w chwili, gdy wypadł z nich bernardyn.

- Brandy, do domu!

Dziewczyna wybiegła z mieszkania, a pies umknął na drugą stronę basenu i usiadł na klombie,

- Ty potworze! - krzyknęła. - Chcesz, żeby mnie stąd wyrzucili? Jupe cicho otworzył furtkę i wszedł na dziedziniec. Stanął przed rzędami skrzynek na listy i oglądał je z namysłem,

- Szukasz kogoś? - zapytała dziewczyna.

- N... niezupełnie. Ciekaw jestem, czy... - urwał, jakby się obawiał zadać pytanie.

- Czy co?

- Czy zechciałaby pani zaprenumerować “Dziennik Wieczorny"?

- Żałuję, ale nie. Nie mam czasu na czytanie gazet. Dziękuję.

Jupe wyjął z kieszeni kartkę i kikut ołówka.

- Może tylko niedzielne wydanie? - zapytał.

- Nie, dziękuję.

- Och - Jupe zrobił zmartwioną minę. - Mało kto chce dziś kupo­wać gazety,

- Ciężkie czasy - uśmiechnęła się dziewczyna. Pies, znudzony brakiem zainteresowania jego osobą, zszedł z klombu i usiadł u jej stóp. Podrapała go za uchem. - Szkoła zleciła ci tę pracę, czy też możesz wygrać rower z dziesięciobiegową przekładnią, jak zbierzesz sto abona­mentów?

- Ani jedno, ani drugie. Staram się po prostu zarobić parę groszy. Jak pani myśli, czy ktoś w tym domu zaprenumerowałby gazetę?

- O tej porze nie ma nikogo w domu. Dziś jest czwartek. Wszyscy pracują.

- Och - Jupe opuścił kąciki ust i usiadł ostrożnie na krawędzi jed­nego z krzeseł nad basenem. - Roznoszenie gazet jest łatwe. Ale pozy­skiwanie prenumeratorów to ciężka sprawa. Zechce pani... to znaczy, czy mogłaby pani...

- Co? Czy co bym mogła? Źle się czujesz?

- Nie, tylko chce mi się pić. Czy mogłaby pani z łaski swojej, dać mi szklankę wody?

Dziewczyna roześmiała się.

- Oczywiście. Siedź tutaj, zaraz ci przyniosę.

Zniknęła w otwartym mieszkaniu, a pies poczłapał za nią. Po chwili wróciła z wysoką szklanką wody. Wychodząc zatrzasnęła drzwi, żeby pies został w środku.

- Powinnam w ogóle nie zwracać na niego uwagi. Ilekroć staram się go nauczyć posłuszeństwa, robi się nieznośny.

Jupe podziękował i zaczął pić powoli. Dziewczyna usiadła na krześle obok niego i wystawiła twarz do słońca.

- Powinieneś chodzić po domach wieczorem, kiedy ludzie wracają z pracy.

- Chyba tak - Jupe odwrócił się do niej z nie najmądrzejszym wyrazem twarzy. - Ale człowiek sobie myśli, że zawsze kogoś zastanie. Jak panią, na przykład. Pani jest w domu.

- Nie zawsze.

- To pani też pracuje?

- Tak, ale chwilowo nie mam pracy.

- Och - Jupe zrobił zmartwioną minę. - Straciła pani robotę?

- Nie, skądże. Pracuję w wytwórni filmów fabularnych, a to nie jest regularne zajęcie. Robię aktorom charakteryzację i pracuję wtedy, kiedy kręci się jakiś film. Kiedy nie ma żadnego filmu w produkcji, siedzę w domu.

Jupe skinął głową.

- Tato mojego przyjaciela pracuje w filmie. Zajmuje się efektami spe­cjalnymi.

- Jak się nazywa? Może go znam.

- Crenshaw.

Potrząsnęła głową.

- Nie, nie przypominam sobie. Chyba nie pracowaliśmy przy tych samych filmach. Ale to jest naprawdę coś, te efekty specjalne. Czasami mam ochotę porzucić charakteryzację i postarać się o jakąś stałą pracę Z drugiej jednak strony nieźle zarabiam i mam czas na moje kursy.

- Pani chodzi do szkoły?

- Niezupełnie. Biorę lekcje aktorstwa u Vladimira Dubronskiego. Tak na wszelki wypadek... wiesz... gdyby mi dano jakąś rolę.

Jupe pokiwał głową. Mimo sennego wyrazu twarzy, jego umysł pracował bystro,

- Myślę, że każdy chciałby być aktorem. Ale charakteryzacja to tej fantastyczna rzecz. W zeszłym tygodniu widziałem film o facecie, który ukradł bożka ze świątyni i potem ciążyła na nim klątwa.

- Och, domyślam się, jakiego to rodzaju film. Przypuszczam, że ten facet zamieniał się przy pełni księżyca w rzepę albo coś w tym rodzaju. Jupe roześmiał się.

- Tak, zmieniał się w węża, tylko że dalej wyglądał jak człowiek,

- Ach, tak. “Inwazja człowieka-kobry", mówisz o tym filmie? Zrobili ten film za grosze, ale nie był wcale taki zły. Znam faceta, który robił charakteryzację człowieka-węża. Arnold Heckaby. On się specjalizuje w takich rzeczach. Pewnego dnia dostanie pracę w filmie wysokobudżetowym i zdobędzie nominację do Oscara.

- Czy pani kiedyś robiła taką charakteryzację? Taką, żeby wyglądać jak nietoperz czy wilkołak, czy inny potwór?

- Kilku aktorom robiłam makijaż, żeby wyglądali na starszych, niż są. To zabiera więcej czasu niż zwykły makijaż, ale nie jest zbyt trudne. Nigdy nie zrobiłam z nikogo potwora.

- Czy to trudno zrobić z kogoś potwora? Albo dorobić blizny? Pamięta pani film o gabinecie figur woskowych, w którym czarny charakter cały był pokryty bliznami?

Dziewczyna wzruszyła ramionami. .

- To wymaga czasu. Przy pewnym nakładzie pracy można zrobić, prawie wszystko. Nie da się tylko odmłodzić starych ludzi. Można młodego postarzeć, ale kiedy aktor rzeczywiście się postarzeje, już pozostanie stary. Makijaż może trochę pomóc i oczywiście wielu aktorów robi sobie operacje plastyczne, które usuwają zmarszczki i fałdy pod brodą. Farbują sobie włosy, a kamerzysta filmuje ich przez zmiękczającą soczewkę, ale z biegiem czasu i tak są za starzy, żeby grać romantycznych amantów.

Jupiter już niemal opróżnił szklankę. Poprosił przed chwilą o wodę, żeby zyskać na czasie i porozmawiać dłużej z dziewczyną. Teraz już zadecydował, że dowiedział się dość. Skończył wodę jednym haustem i postawił szklankę na stoliku obok krzesła.

- Dziękuję pani bardzo. To było dobre.

- Chcesz jeszcze?

- Nie, dziękuję. Powiem panu Crenshawowi, że panią spotkałem. Może natknie się pani na niego kiedyś w wytwórni.

- Masz na myśli tatę twego przyjaciela? Tego, co robi efekty specjal­ne? Miło by mi było go poznać.

- Jakie nazwisko mam mu podać?

- Graciela Montoya, ale wszyscy nazywają mnie Gracie.

- Okay, jeszcze raz dziękuję za wodę.

Wyszedł z dziedzińca i skierował się z powrotem do przedszkola, bardzo zadowolony z rezultatu, jaki osiągnął zgrywając się na małego głupka. Ale kiedy skręcił na Dalton Avenue, mina mu zrzedła.

Hans, Pete i ciężarówka przepadli! Musiał się teraz własnym przemysłem dostać do Rocky Beach.

- Niech to diabli! - zaklął na głos i poszedł w stronę Wilshire, gdzie mógł złapać autobus. W głowie huczało mu od nowych przypuszczeń.



ROZDZIAŁ 10


Terroryści


Jupiter siedział za biurkiem w Kwaterze Głównej i właśnie skończy opowiadać przyjaciołom o swej rozmowie z Gracielą Montoyą.

- Przypuśćmy - mówił - że niewidomy żebrak to kobieta.

Bob zastanowił się chwilę i potrząsnął głową.

- Nie, nie sądzę.

- Ale czy nie istnieje taka możliwość? - zapytał Jupe. - Jest charakteryzatorką i wydaje się bardzo zaprzyjaźniona z panem Bonestellem. Pete, możesz mieć rację, że osoba Gracie Montoya wiąże żebraka i złodziei z ludźmi z przystani Denicoli.

- Ona nie była żebrakiem - upierał się Bob. - Ślepiec miał bokobrody. Stałem blisko niego i widziałem jego twarz. Nie golił się od paru dni Nie musiał sobie dorabiać bokobrodów.

- Hm! - Jupe był rozczarowany. - Ale mogła wyciągnąć informa­cje od pana Bonestella i przekazać je złodziejom, z których jeden przebrał się za niewidomego. Blizna...

- Blizna nie była prawdziwa - wtrącił Bob.

- Ach tak? - Jupe się uśmiechnął. - Znalazłeś coś w bibliotece?

- Żebyś wiedział. - Bob trzymał cały czas na kolanach dużą koper­tę. Teraz wyjął z niej kilka magazynów ilustrowanych. - Mesa d'Oro to kraj mały, ale interesujący. Ma powierzchnię tylko trzydziestu tysięcy kilo­metrów kwadratowych i niecałe cztery miliony ludności, ale dość burzliwą historię.

Otworzył w zaznaczonym miejscu jeden z magazynów.

- W numerze “World Affairs" sprzed trzech lat zamieszczono krótki rys historyczny. Kraj był kiedyś kolonią hiszpańską. Około roku 1815 właści­ciele ziemscy przegnali hiszpańskiego namiestnika i ogłosili niepodległość. Wybrano prezydenta i sformowano rząd.

- Bardzo ładnie, ale co to ma wspólnego z niewidomym i obrabowa­niem banku? - przerwał mu Pete.

- Na razie nic. To jest tylko tło historyczne. W 1872 doszło do rewolucji. Zginęło dużo ludzi, a do dzisiaj jeszcze krew się tam leje strumieniami. Jupiter i Pete popatrzyli na niego zdumieni.

- Rewolucja, która wybuchła w 1872, trwa dalej? - zapytał Pete.- Żartujesz chyba!

- Trwa i nie trwa - powiedział Bob. - Rewolucja 1872 podobna była do wielkiej rewolucji francuskiej lub rosyjskiej z 1917 roku. Właściciele ziemscy, którzy przepędzili Hiszpanów z Mesa d'Oro, ulegli korupcji. Wzbogacili się na pracy biednych ludzi, ale niczym się im nie odpłacali. Biedni byli w większości potomkami Indian, do których te ziemie dawniej należały, bogaci jednak nie przyjmowali tego do wiadomości.

W końcu Indianin imieniem Juan zorganizował swoich rodaków. Jeździł po całym kraju i głosił, że prawa powinny być równe dla każdego. Nie podobało się to właścicielom ziemskim i osadzono Corsa w więzieniu.

- Mówiłeś o rewolucji - przypomniał Jupe.

Doszło do niej właśnie wskutek uwięzienia Corsa. Był niezwykle popularny wśród prostych ludzi i uwięzienie go wywołało powszechny sprzeciw. Chłopi uderzyli na stolicę, uwolnili Corsa i powiesili na drzewie prezydenta, którym był facet imieniem Arturo Rodriguez. Jego syn Anastasio stanął do walki z rewolucjonistami. Rządy kilkakrotnie przechodziły z jednych rąk do drugich. Koniec końców prezydentem został Corso, a Anastasio Rodriguez zbiegł do miasta Meksyk.

Na tym sprawa powinna się skończyć, ale tak się nie stało. Po osiedle­niu się w Meksyku Rodriguez zaczął się zachowywać jak król na wygnaniu. Tymczasem w Mesa d'Oro właściciele ziemscy bynajmniej nie byli zadowo­leni. Ich dawni robotnicy mieli teraz prawo głosu i zmusili bogaczy do płacenia wysokich podatków.

- To ich musiało mocno zirytować - wtrącił Pete.

- Jeszcze jak. Zaczęli myśleć o dawnych, dobrych czasach, kiedy prezydentem był Arturo Rodriguez, i że nieźle by było sprowadzić jego syna z powrotem do kraju. Utworzyli ugrupowanie pod nazwą “Żołnierze republi­ki i przywrócili starą flagę, niebieską ze złotymi liśćmi dębu. Bo nowy rząd ustanowił nową flagę, zieloną z godłem państwa w środku. Jupiter zmarszczył czoło.

- To wszystko działo się sto lat temu. Co więc może mieć wspólnego z naszym klientem? Nie chcesz chyba powiedzieć, że właściciele ziemscy wciąż nawołują do powrotu syna prezydenta. Musiał dawno umrzeć!

- Oczywiście - powiedział Bob. - Ale żyje jego wnuk, Felipe Rodriguez. Ten Felipe czeka tylko na szansę powrotu do Mesa d'Oro jaki głowa państwa. Ma szpiegów, którzy informują go, co się dzieje w ojczyźnie, której nigdy nie widział.

- Och, daj spokój! - wykrzyknął Pete.

- Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale to prawda. “Worid Affairs" nazywa konflikt w Mesa d'Oro sprawą tradycji. Część obywateli jest wierna rodzinie Rodriguezów. Potomkowie dawnych właścicieli ziemskich są nadal “Żołnierzami Republiki". Nie jest to partia nielegalna. Została uznana i oficjalnie zarejestrowana, a jej członków nazywa się republikanami. Zwołuj wiece i wygłaszają mowy, wychwalające dawne czasy. Od czasu do czasu udaje im się uzyskiwać miejsca w ich izbie ustawodawczej.

Gdyby cała sprawa ograniczała się tylko do tego, nie byłoby zmartwienia. Ale pewnym ludziom nie wystarcza członkostwo w partii republikanów Stanowią frakcję ekstremistyczną, która dąży do obalenia obecnego rządu siłą. Przyjęli nazwę “Brygada Wolności" i są ugrupowaniem nielegalnym Wywołują zamieszki, porywają ludzi i podkładają bomby. Kiedy policja zaczyna im deptać po piętach, uciekają z kraju i... niektórzy przyjeżdżają tutaj

Pete przełknął ślinę.

- Czy chcesz powiedzieć, że ludzie, z którymi wczoraj spędziłem wieczór to banda terrorystów?

- Może tak, a może nie. W Stanach Zjednoczonych mieszka wielu ludzi z Mesa d'Oro. Niektórzy z nich są zwolennikami “Żołnierzy Republiki", partii legalnej, nie stosującej przemocy. Wspomagają finansowo Rodrigueza w Meksyku i głosują na republikanów w wyborach w Mesa d'Oro. Niektórzy jednak popierają nielegalną “Brygadę Wolności".

- Ślicznie! - mruknął Pete.

- Okay! - powiedział Bob. Lekcja historii skończona. Najbardziej interesujący jest w tym wszystkim niewidomy z blizną. Widziałem go wtedy naprzeciw banku, uciekł na samą wzmiankę o policji. Ten typ, Ernie, przera­ził się, gdy pani Denicola powiedziała, że śnił się jej niewidomy. I wreszcie wczoraj na wiecu Pete zobaczył portret niewidomego z blizną. Dla ludzi, którzy się tam zebrali, jest on niewątpliwie bohaterem.

Wziął drugi magazyn, odszukał właściwą stronę i pokazał Jupe'owi i Pete'owi zdjęcie mężczyzny w ciemnych okularach i z blizną na twa­rzy. Stał przy mikrofonie, z uniesionymi rękami i otwartymi ustami, jakby krzyczał.

- Pete, czy to jest fotografia, którą wczoraj widziałeś?

- To... to nie jest ta sama fotografia, ale to ten sam człowiek. Tak, jestem pewien.

- I to jest ten sam człowiek, którego widziałem przed bankiem - powiedział Bob. - Jest to jednak niemożliwe. Ta fotografia przedstawia Luisa Pascala Dominigueza de Altranto. W swoim czasie był przybocznym Felipe Rodrigueza w mieście Meksyk. Był terrorystą. Dokonał w Mesa d'Oro zamachu bombowego, w którym zginęło czterdzieścioro dzieci. Głosił, że sprawiedliwość jest po jego stronie, a krew niewinnych dzieci spada na głowy rządzących, którzy odebrali ziemie jego rodakom.

- Fanatyk - powiedział Jupe. - Prawdziwy fanatyk. Ale dlaczego uważasz za niemożliwe, żebyś go mógł zobaczyć naprzeciw banku?

- Ponieważ Altranto nie żyje! Umarł parę lat temu.

Przez chwilę wszyscy milczeli. Potem Pete westchnął.

- Ale jeśli Altranto nie żyje... - nie dokończył zdania.

- Czy żebrak wyglądał dokładnie tak jak on, z blizną włącznie? - zapytał Jupe? - A ślepota? Czy Altranto był ślepy?

- Tak. Stracił wzrok w pożarze, który sam rozniecił w magazynie w Mesa d'Oro. Kalectwo go zresztą nie załamało. Przeciwnie, uczyniło go rodzajem bohatera.

- A więc żebrak był ucharakteryzowany na Altranta - powiedział Jupe. - Sprawa makijażu i ciemnych okularów. Ciekaw jestem, czy to wykonała Gracie Montoya. Ale... ale po co to przebranie? Co to dawało? Nie było tam nikogo...

Jupe urwał w połowie zdania. Telefon na biurku zaczął dzwonić. Patrzył na niego zirytowany. Wreszcie podniósł słuchawkę.

- Halo. Ach tak, panie Bonestell.

Słuchał przez chwilę, po czym powiedział:

- Tak, będę za pół godziny.

Odłożył słuchawkę.

- Pan Bonestell był znowu przesłuchiwany przez policję. Bardzo się martwi. Wątpię, żeby policja podejrzewała go tak dalece, jak jemu się wydaje, ale pójdę się z nim zobaczyć i postaram się go pocieszyć. Zapytam go o Gracie Montoyę. Warto by wiedzieć, jak dobrze się znają.

Spojrzał z ożywieniem na Boba i Pete'a.

- Musimy zacząć ją śledzić. Ciekaw jestem, czy ma bliski kontakt z grupą koło przystani, to jest z Erniem i jego przyjaciółmi.

- Nie patrz na mnie - powiedział Pete. - Mama gotowa głowę mi urwać, jeśli nie skoszę dziś trawnika. Trawa u nas przez te wszystkie deszcze wyrosła na pół metra. Poza tym ta dziewczyna może mnie poznać.

- Bob?

- W bibliotece dziś mnie nie potrzebują, więc mogę ją obserwować.

- Uważaj lepiej - powiedział Pete. - Jeśli ci osobnicy sądzą, że to w porządku podkładać bomby dookoła i zabijać ludzi, lepiej im nie wchodzić w drogę.




ROZDZIAŁ 11


Atak!


Kiedy pół godziny później Jupiter zapukał do drzwi pana Bonestella, otworzył mu Shelby Tuckerman, w czarnej bluzie z golfem i odblaskowych okularach.

Och, dobrze! - powiedział. - Nasz superdetektyw. Może ty znajdziesz jakieś pocieszenie dla Waltera.

Jupe'a ogarnęła złość, ale się nie odezwał. Przeszedł wraz z Shelbym przez idealnie uporządkowany pokój do kuchni. Walter Bonestell siedział przy stole pod oknem i popijał kawę. Jupe usiadł naprzeciw niego. Shelby zaproponował i jemu filiżankę kawy, ale Jupe uprzejmie odmówił.

- Nie piję takich mocnych napojów - wyjaśnił.

- Oczywiście - powiedział Tuckerman. - Zapomniałem, że dzieci w tym kraju nie piją kawy.

- Mamy napój z winogron w lodówce - zaoferował pan Bonestell.

- Doprawdy dziękuję. Dopiero co jadłem obiad.

- Czy dzieci nie opychają się ciągle słodyczami? - zapytał Shelby. Nie mów mi, że jesteś wyjątkiem. Nie wyglądasz na to. Jupe zagryzł zęby. Był za tęgi i bardzo czuły na tym punkcie, ale nie zamierzał okazać Shelby'emu swojej irytacji.

- Pewnie przechodzisz od czasu do czasu na dietę - podsumował Shelby.

Jupe trzymał język za zębami, a Shelby zajął się czajnikiem, w którym zagotowała się woda. Zrobił sobie kawę i usiadł między panem Bonestelem a Jupiterem. Na stole stała cukierniczka. Shelby sięgnął po nią i wsypał łyżeczkę cukru do filiżanki.

- Mam nadzieję, że zrobiliście jakieś postępy - powiedział.

- Niewielkie - odparł Jupe - mamy pewien trop, ale nie wiem, czy do czegokolwiek prowadzi.

- A jeśli do czegoś prowadzi?

- Kto wie? Może podzielimy się tym odkryciem z policją.

- Słusznie, tak należy postąpić - Shelby wypił kawę i wstał. Umył kubek i wyszedł. Jupe usłyszał po chwili, jak zapuszcza motor samochodu stojącego na podwórku. Przez okno zobaczył stary model sportowego auta.

Pan Bonestell siedział przybity.

- Policja nie postawiła pana chyba w stan oskarżenia, kiedy tu dziś przyszła? - zapytał Jupe.

Pan Bonestell potrząsnął głową.

- Nie, ale kazali mi trzy razy powtarzać relację o zajściu. Trzy raz opowiadać wszystko od początku! Czy myślisz, że liczyli, że się pomylę? Chyba... chyba niczego nie poplątałem,

- Jeśli opowiedział pan to, co naprawdę zaszło, nic nie mogło się panu poplątać. A może pańskie obawy są bezpodstawne? Jest niefortunnym zbiegiem okoliczności, że był pan w banku sam, kiedy przyszli złodzieja ale tak się po prostu złożyło i jestem pewien, że policja to rozumie. Wiedzą że rabunku dokonano by niezależnie od tego, kto był akurat w banku. Dobrze chociaż, że złodzieje nie byli brutalni,

- Nie - przyznał pan Bonestell. - Właściwie zachowali się spokojnie i uprzejmie. W każdym razie ten, który ze mną rozmawiał, był grzeczny.

Jupe nastawił uszu.

- Tylko jeden z nich z panem rozmawiał?

- Tak. Ten, który przebrał się za Ralfa, naszego sprzątacza.

- To znaczy, że głównie on się odzywał? Wydawał polecenia, a tamci nie powiedzieli nic ważnego, tak?

Pan Bonestell potrząsnął głową.

- Nie. Tylko on w ogóle coś mówił. Tamci nie odzywali się słowem.

- Spędził pan całą noc z trzema osobami i dwie z nich w ogóle nie otworzyły ust?

- Tak jest.

- Ani jednego słowa?

- Ani słowa. Teraz, jak o tym myślę, widzę, że to było dziwne, ale wtedy mnie to nie uderzyło. O czym było mówić? Czekało się do rana, aż przyjdą pracownicy banku.

- Hm. Czy jeden z nich mógł być przebraną kobietą? Czy jest to możliwe?

- Kobietą? - pan Bonestell zdawał się zaskoczony. - Chyba możliwe. Wszyscy byli mniej więcej tego samego wzrostu, metr siedemdziesiąt mniej więcej. Nosili workowate dresy i luźne koszule. I rękawiczki. Tak, nosili rękawiczki. Twarze mieli tak zapacykowane, że naprawdę nie można powiedzieć, jak wyglądali. Jeden z tych, co się nie odzywali, miał okulary słoneczne, takie, co to wszystko odbijają, więc nawet jego oczu nie bylo widać. Miał też brodę, fałszywą, myślę. Drugi był w rudej peruce, miał wielkie wąsy i szerokie krzaczaste brwi, które zwisały mu na oczy.

- A ten, który się odzywał? Czy w jego słowach słychać było jakiś obcy akcent? Czy był młody, stary? Co może pan o nim powiedzieć?

- Nie miał głosu starego człowieka. Myślę, że był młody. Dwadzieścia parę, trzydzieści lat. Mówił bez obcego akcentu.

Jupe zamyślił się chwilę.

- Proszę pana, czy zna pan klub wędkarski Denicoli? Taką przystań za Malibu, gdzie wynajmują łodzie rybakom?

- Tak, znam klub Denicoli. Chodziłem tam na ryby z synem, zanim się ożenił. Pamiętam starą panią Denicolę. Była przystojną kobietą. I jej synową Eileen. Irlandka. Ładna. Mąż Eileen umarł młodo i ona sobie wyrobiła kartę żeglarską. Wiedziałeś o tym? Sama pilotuje łódź, wypływa­jąc w morze.

- U pani Denicoli pracuje młody człowiek imieniem Ernie.

- Tak? Kiedy bywałem tam z synem, miała do pomocy chłopaka, który nazywał się Ted czy Hal, czy coś w tym rodzaju. Pewnie często się ci chłopcy zmieniają. To jest rodzaj pracy dodatkowej dobrej dla chłopców, póki są jeszcze w szkole.

- Ostatnio nie był pan w klubie Denicoli.

- Nie.

- Więc nie zna pan Erniego. A niewidomego?

Twarz pana Bonestella nie zmieniła wyrazu.

- Niewidomego? Jakiego niewidomego?

- Czy widział pan w pobliżu banku lub gdzie indziej ślepego mężczyznę z blizną na twarzy? Odnajduje sobie drogę laską i nosi ciemne okulary.

Pan Bonestell potrząsnął przecząco głową.

Dzisiaj rano, grając w kręgle rozmawiał pan z taką ładną dziewczyną. Co może pan o niej powiedzieć?

- O Gracie? Gracie Montoya? Dlaczego o nią pytasz? I skąd wiesz, że z nią rozmawiałem?

Tak się złożyło, że widziałem pana z panną Montoya. No i co z tego? - nastroszył się pan Bonestell. - Podchodzi do mnie ładna dziewczyna, to z nią rozmawiam. Jestem może stary, ale jesz­cze żyję!

- Niewątpliwie. Musimy jednak wszystko sprawdzić. Czy pan ją do­brze zna?

- Często z nią rozmawiam - powiedział pan Bonestell wciąż nie­chętnym tonem. - Chodzi tamtędy na spacery z psem. Pracuje, zdaje się, w filmie. To miła dziewczyna. Zawsze przystaje, żeby pogadać chwilę.

- Czy ona wie, że pracuje pan w banku?

- Nie jestem pewien. Może jej o tym wspominałem. Ale ona nigdy nie starała się wyciągnąć ode mnie niczego, jeśli do tego zmierzasz. Po prostu serdecznie się do mnie odnosi.

- Rozumiem. A jeśli chodzi o innych pana przyjaciół, czy rozmawiał pan z nimi o swojej pracy?

- Przypuszczam, że tak. Ale nie przypominam sobie, żeby kogoś specjalnie interesowało, co robię.

- A pana Tuckermana?

- Shelby'ego? Shelby'ego interesuje tylko Shelby. Większość czasu spędza poza miastem, a kiedy jest na miejscu, trzyma się na uboczu. Zazwyczaj je na mieście, a jak jest w domu, zamyka się w swoim pokoju na klucz. Nie żartuję. Mogę ci pokazać zamek na drzwiach.

- Nie ma potrzeby - Jupiter wstał. - Niech się pan nie załamuje. Policja musi wciąż rozmawiać z panem o tej sprawie. Pewnie nie mają żadnego innego punktu zaczepienia i liczą, że przypomni pan sobie jakiś szczegół, o którym nie pamiętał pan wcześniej.

Walter Bonestell nie odpowiedział. Nie wyglądał bynajmniej na po­cieszonego. Kiedy Jupe odchodził, siedział przy stole, patrząc przed siebie.

Było wpół do piątej, gdy Jupe dotarł do składu złomu. Nie podjechał do bramy, ale zatrzymał rower w narożniku frontowego ogrodzenia. Cały płot był barwnie pomalowany przez miejscowych artystów. W narożniku płynął po morzu okręt, na który nadciągała gigantyczna zielona fala. Na pier­wszym planie wynurzała się ryba, łypiąc okiem na okręt. Jupe przycisnął palcem oko ryby i dwie deski uniosły się, odsłaniając jedno z sekretnych wejść, zwane “Zieloną Furtką". Dostawali się nim i wydostawali ze składu, nie zauważeni przez ciocię Matyldę i wujka Tytusa.

Jupe przepchnął rower przez furtkę prosto do swej pracowni. Rower Pete'a stał oparty o prasę drukarską. Jupe uśmiechnął się i zasunął deski.

Wtedy usłyszał z kąta pracowni jakiś odgłos. Szelest ubrania i stłumio­ny oddech. Odwrócił głowę.

Niewidomy żebrak był tutaj! Stał z lekko uniesioną głową, zwrócony do Jupe'a twarzą z blizną. Nie miał teraz zarostu i nie trzymał laski. Jupe'a przeszedł dreszcz, gdy zobaczył, że blizna unosiła mu kącik ust, wykrzy­wiając je w szyderczym uśmiechu.

Jupe zamarł. Żebrak stał nieruchomo. Potem Jupe nabrał powietrza i żebrak się poruszył, z wciąż zadartą w odruchu zaskoczenia głową i z wykrzywionymi szyderczo ustami. Coś trzymał w zaciśniętej mocno ręce. Zaczął przesuwać się obok Jupe'a i Jupe poczuł nagle nieodpartą chęć zobaczenia, co też w swej dłoni trzyma. Musiał się tego dowie­dzieć. Odrzucił rower i skoczył na żebraka, ściskając obiema rękami jego zaciśniętą pięść.

Mężczyzna krzyknął i cofnął się. A potem zaatakował! Cios wylądował na policzku Jupe'a. Jupe poczuł szarpiący ból pod okiem. Niebieskie, czerwone i żółte kręgi przesłoniły mu wszystko i ogarnęła go słabość.

Na moment stracił przytomność. Po chwili znów odzyskał świadomość, zorientował się, że leży na ziemi, a żebrak przechodzi nad nim. Deski w płocie rozsunęły się, po czym opadły z trzaskiem i Jupe został sam.



ROZDZIAŁ 12


Pluskwa


Jupiter uniósł się z ziemi do pozycji siedzącej. Czuł lekki zawrót głowy. Gdy mgła ustąpiła mu sprzed oczu, dostrzegł upuszczony przez biedaka przedmiot, który potoczył się pod warsztat. Było to malutkie plastykowe pudełko z dziurkami w jednym boku.

- Ciekawe, co to takiego.

Powiedział to głośno i jakby w odpowiedzi brama obok prasy drukar­skiej odsunęła się i z Tunelu Drugiego wystawił głowę Pete.

- Co się stało? - zapytał. - Czy to ty krzyczałeś?

- Mieliśmy gościa - Jupe podniósł się na kolana, podczołgał pod warsztat i wziął do ręki pudełeczko. Obejrzał je uważnie.

- O ile się nie mylę, jest to urządzenie podsłuchowe. Malutki mikrofon, popularnie zwany “pluskwą". Widziałem to na ilustracji. Wtargnął tu ślepy żebrak, ale bynajmniej nie zachowywał się jak ślepy. Myślę, że chciał założyć podsłuch w pracowni.

- Żebrak? - Pete wziął od Jupe'a mały aparacik i obejrzał go. - Dlaczego chciałby nas podsłuchiwać? Jak do nas trafił?

Pete obejrzał się, jakby się spodziewał, że człowiek z blizną wciąż stoi za jego plecami.

- Skóra mi cierpnie!

Jupe usiadł na krześle przy warsztacie. Wyjął Pete'owi z ręki pudełko i otworzył je scyzorykiem.

- Tak, to jest miniaturowe urządzenie nadawcze. Łapie dźwięk i prze­kazuje na krótki dystans, do mniej więcej pół kilometra. Zazwyczaj “plusk­wa" nadaje do ukrytego w pobliżu adaptera, który uruchamia się na dźwięk. Urządzenie to dałoby żebrakowi możność słuchania wszystkiego, o czym mówimy w pracowni.

- Jesteś pewien, że to nie działa? Może w tej chwili nadaje każde twoje słowo!?

Jupe usunął końcem ostrza kilka maleńkich części z aparatu i zatrzas­nął pudełko.

- Gotowe!

Siedział przez chwilę zamyślony, po czym spojrzał na Pete'a.

- Jak dawno przyszedłeś do składu?

- Och, może dwadzieścia minut temu.

- Wchodziłeś przez Zieloną Furtkę?

- Aha.

Jupe zasępił się.

- Myślę, że żebrak przyszedł tu za tobą.

- To niemożliwe! Nie wchodzi w rachubę! Jupe ciągnął, ignorując protesty Pete'a.

- Może przyuważył cię na tym wiecu, a potem jechał za tobą do Rocky Beach. Albo widział nas obu na przystani Denicoli, lub też wszystkich trzech u pana Bonestella. Gdzieś w ciągu ostatnich trzech dni nasze drogi musiały się skrzyżować i dotarł za nami aż tutaj. A teraz myślę, że wszedł do środka za tobą. Zastanawiam się, czy zdążył zainstalować inną plusk­wę, nim przyszedłem.

Pete ponownie obejrzał się, jakby ślepiec mógł się wciąż ukrywać w jakimś kącie. Potem zaczęli razem przeszukiwać pracownię. Nigdzie nie było drugiego aparatu podsłuchowego i nic nie wskazywało, żeby co­kolwiek tu ruszano. Zwały rupieci otaczających pracownię wyglądały jak zazwyczaj.

Pete'a ogarnął lęk.

- Przyjechałem tutaj prosto z domu. Jeśli on tu trafił za mną, czy... czy myślisz, że obserwował mój dom?

- Niekoniecznie. Mógł czekać na ciebie pod składem. Jupiter wziął gwoździe i młotek i właśnie zamierzał poprzybijać deski w płocie, gdy zjawił się Bob. Zlikwidowali w trójkę sekretną furtkę i przeczołgali się przez Tunel Drugi do Kwatery Głównej. Jupe zajął swe zwykłe miejsce za biurkiem i Bob przystąpił do relacji.

- Przez jakiś czas było interesująco, bo do Gracie przyszedł ktoś o imieniu Ernie. Wyglądał jak ten facet, o którym mi mówiliście. Zadzwonił, ale ona nie wpuściła go do środka. Wyszła z mieszkania, stanęła nad basenem i wykrzykiwali coś do siebie po hiszpańsku.

- Żartujesz! - Pete zdawał się ubawiony.

Bob skinął głową.

- Właściwie to ona krzyczała. Odniosłem wrażenie, że on starał się jej coś wyjaśnić, ale ona nie chciała słuchać. W końcu się rozzłościł i też zaczął krzyczeć. Pani z sąsiedniego budynku wyszła na ulicę i słuchała, a potem zagroziła, że wezwie policję.

- Wreszcie ten facet sobie poszedł, a Gracie wróciła do mieszkania, ale zaraz wyszła z torebką. Po paru minutach pojechała gdzieś samo­chodem. Odczekałem pół godziny i kiedy nie wróciła, odszedłem.

- Hmm... Ciekaw jestem, o co im poszło - Jupe pochylił się zaafe­rowany - ustalmy teraz, na czym stoimy. Żebrak przebywał w pobliżu miejsca przestępstwa, a biorąc pod uwagę jego portfel, możemy założyć, że był uprzednio również na przystani i że ma powiązania z Erniem i jego przyjaciółmi. Gracie Montoya zna ich, a także pana Bonestella i co naj­bardziej interesujące, jest charakteryzatorką. Czy to ona robi makijaż że­brakowi, upodobniając go do nieżyjącego terrorysty z Mesa d'Oro? Czy brała udział w rabunku? Jest dość wysoka, by w przebraniu być jednym ze złodziei. Pan Bonestell mówił mi dzisiaj, że odzywał się tylko złodziej przebrany za sprzątacza. Pozostali dwaj nie wypowiedzieli ani słowa.

- Jeśli jednym z tych dwóch była Gracie Montoya, jasne, że się nie odzywała - zauważył Pete. - Głos by ją zdradził.

- A więc jeden ze złodziei mógł być kobietą - ciągnął Jupe - albo dwaj z nich nie mówią po angielsku i nie chcieli tego wyjawić. Może przyje­chali z Mesa d'Oro.

- To mogli być ci dwaj faceci, którzy mieszkają z Erniem - podsu­nął Pete. - To znaczy, nie wiem, skąd oni są, ale mówią po hiszpańsku jak rodowici Hiszpanie. Może nie znają angielskiego.

- A Ernie mówi biegle oboma językami - nagle Jupe się ożywił. - Myślę, że nadszedł czas, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o Erniem i jego przyjaciołach. Bob, ty jesteś jedynym z nas, którego oni nie znają. Możesz sobie po prostu usiąść koło przystani i przyglądać się pracy na łodzi. Zawsze kręcą się tam jacyś gapie. Ernie widział już i Pete'a, i mnie, więc pozostajesz tylko ty.

- Pewnie - zgodził się Bob.

- Ja pójdę pod dom Gracie, może uda mi się coś wypatrzyć. Pete, czy możesz tutaj czuwać? Ślepiec zrobił dziś pierwsze posunięcie. Czuję, że to nie koniec. Jeśli któryś z nas go zobaczy, musi zawiadomić o tym pozosta­łych. Ty będziesz łącznikiem między nami.

- Czyli muszę wisieć przy telefonie - powiedział Pete. - Dobrze. Z przyjemnością, ale jeśli ślepiec się tutaj pokaże, możesz być pewien, że użyję telefonu, żeby wezwać policję.

- Nie omieszkaj tego zrobić! - zawołał Jupe wesoło i dodał poważ­nie: - Powinniśmy oczywiście zachować ostrożność. Żebrak wie, że tu jesteśmy, i możliwe, że wie lub podejrzewa, czym się zajmujemy. Dziś uciekł, ale nie wiadomo, co zrobi następnym razem. Może stać się dla nas poważnym zagrożeniem... każdej chwili!



ROZDZIAŁ 13


Ostrzeżenie


- To musi być fajna robota - powiedział Bob.

W piątek rano, w czasie odpływu, Bob stał na skraju pomostu i patrzył, jak Ernie maluje budkę sternika na pokładzie “Marii III"

Odczekał chwilę, ale Ernie nie odpowiedział. Nawet nie spojrzał na niego.

- Malowaliśmy nasz dom w zeszłym roku - spróbował znowu. - Malarze pozwolili, żebym im trochę pomógł. Malowałem ramy okienne.

Ernie przerwał pracę i podniósł głowę, potem podszedł bliżej pomostu i podał pędzel Bobowi.

Bob z szerokim uśmiechem zeskoczył na pokład, wziął pędzel i za­czął malować. Robił to ostrożnie i czysto. Ernie obserwował go z roz­bawieniem.

Po paru minutach milczenia Bob znów się odezwał:

- Rany, to musi być fajnie pracować na łodzi!

Ernie skinął tylko głową.

- Płynąłem raz statkiem. Zabrał nas wujek mojego przyjaciela. Było wspaniale, dopóki nie zerwał się wiatr i nie wywołał dużej fali - Bob zmyślił następnie długą historię o swych cierpieniach na skutek choroby morskiej. Ernie roześmiał się w końcu.

- Tak, niektórzy tak reagują - powiedział bez najlżejszego obcego akcentu. - Ja nigdy nie choruję na morzu.

Naciskany nieco przez Boba, opowiedział o najgorszym sztormie, w jakim się znalazł. Bob wypytywał go jak pełen podziwu dzieciak. Ernie stał się bardziej przyjacielski. Ale nim Bob zdążył dowiedzieć się czegoś użytecznego, na pomost weszli dwaj mężczyźni w wieku Erniego. Za­gadali do niego po hiszpańsku, a Ernie odpowiadając im, zerkał na Bo­ba. Po chwili wspiął się na pomost i odszedł z przybyłymi poza zasięg słuchu.

Bob obserwował ich dyskretnie. Wskazywali rękami na brzeg, jakby dając do zrozumienia, że coś się zbliża z północy. Ernie wzruszył ramio­nami, a jeden z jego przyjaciół zaczął wymachiwać pięściami w po­wietrzu. Drugi wskazał na swój zegarek i powiedział coś z dużym naciskiem.

W końcu Ernie zostawił swych przyjaciół, a oni zeszli z pomostu i skie­rowali się w stronę brzydkiego małego domu przy szosie. Bob doszedł do wniosku, że byli to współlokatorzy Erniego.

Ernie wrócił na łódź i z aprobatą obejrzał pracę Boba.

- Bardzo dobrze - powiedział ciepło.

- Mówisz pierwsza klasa po hiszpańsku! - wykrzyknął Bob. - Twoi przyjaciele też.

- To mój drugi język. Moi przyjaciele pochodzą z Ameryki Południowej i nie znają dobrze angielskiego, więc rozmawiam z nimi po hiszpańsku.

Bob zauważył, że z domu stojącego w pobliżu parkingu wychodzi stara pani Denicola. Niosła tacę z kruszonem i kubkami. W połowie drogi między domem a małym biurem, w którym siedziała Eileen Denicola, przystanęła i popatrzyła na “Marię III". Jej wzrok spoczął na Bobie z pędz­lem w ręce. Mimo dzielącej ich odległości ponad stu metrów, Bob wyczuł w niej napięcie.

Po chwili weszła do biura. Nie minęła minuta, a na pomoście ukazała się Eileen. Nosiła rozpiętą u góry niebieską roboczą koszulę, na szyi miała przewiązaną niebiesko-białą apaszkę. Stroju dopełniały wypłowiałe dżinsy i starte trampki. W jej postawie była pewność siebie. Wyglądała na roz­gniewaną.

- To ty miałeś malować budkę sternika - powiedziała do Erniego. Nie podniosła głosu, ale ton był surowy.

Ernie wzruszył ramionami.

- Dzieciak chciał mi pomóc. Lubi malować.

- To prawda, proszę pani - powiedział Bob. - Naprawdę lubię.

- Dobrze, ale resztę zrobi Ernie. Moja teściowa chce z tobą poroz­mawiać.

- Ze mną? - zdziwił się Bob.

- Czeka tam na ciebie - Eileen machnęła ręką w stronę biura. - Nie wiem, o co chodzi. Zostaw ten pędzel i chodź.

Bob oddał pędzel Erniemu i poszedł za nią. Eileen odwróciła się jesz­cze, żeby powiedzieć Erniemu, że łódź ma być gotowa zaraz po południu.

- Nie później. Musimy pojechać jeszcze do Kellehera po benzynę. Jutro o siódmej rano przyjedzie tu czterdzieści osób i nie będzie na to czasu.

- Tak, proszę pani - Ernie zaczął szybciej machać pędzlem. Bob uśmiechnął się. Eilen Denicola wyraźnie przywykła do tego, żeby okazywano jej posłuszeństwo. Szła przed nim energicznie, a jej rude włosy podskakiwały przy każdym kroku. Starsza pani Denicola wyszła im na spotkanie.

- Wejdźmy do domu - powiedziała i skinęła na Boba. - Chodź ze mną, młody człowieku.

Bob łamał sobie głowę, o co może chodzić. Pani Denicola wprowadziła go do pokoju, w którym silnie pachniało czymś nieznanym. Stały tu wielkie fotele o wysokich oparciach i bardzo brzydka kanapa.

- Siadaj - wskazała mu fotel ustawiony pod kątem prostym do ka­napy i usiadła także. Złożyła ręce na kolanach, obciągniętych czarną suk­nią. Potem podniosła na niego wzrok tak przeszywający, że Bob musiał spuścić oczy.

- Widziałam cię już przedtem.

- N... nie sądzę - wyjąkał.

- Nie możesz o tym wiedzieć, ale cię widziałam. To było we śnie, a potem zobaczyłam cię tam - wskazała ręką okno. - Nie powinieneś tam być.

Zdawało się, że czeka na odpowiedź. Bob otworzył usta, ale głos odmówił mu posłuszeństwa. Wydobył się z nich tylko nieokreślony dźwięk. Zamknął usta, wziął głęboki oddech i odchrząknął.

- Ja tylko... pomagałem tylko malować. Nigdy tu przedtem nie byłem

Umilkł, czując się nagle niezręcznie. Nie chciał obrazić starszej pani ani być dla niej niemiły, ale siła, która z niej emanowała, przerażała go. Było w niej coś ze starożytnych wyroczni, z owych mądrych kobiet, które żyły w odosobnieniu i przepowiadały przyszłość, ostrzegając ludzi przed nad­ciągającą zgubą.

Mimo panującej w pokoju duchoty poczuł chłód.

Pani Denicola pochyliła się w jego stronę. Jej twarz mizerna i zmęczona przypominała skałę pociętą cieniami głębokich bruzd.

- Nie powinieneś tam być - powtórzyła. - Myślę, że miałeś jakiś cel, żeby tu przyjść. Co cię tu ściągnęło?

- Dla... dlaczego? - wyszeptał Bob ku własnemu zdziwieniu, a jednak nie mógł się przemóc, żeby mówić głośno. - Nie miałem żadnego powodu. Ja... tak się tu kręcę, tylko z nudów.

Odwrócił wzrok pewien, że ta kobieta może zajrzeć w jego myśli i zoba­czyć, że kłamie.

- Grozi ci niebezpieczeństwo - powiedziała. - Musisz stąd odejść. Odejdź i nigdy tu nie wracaj. Jeśli tu zostaniesz, ściągniesz wiel­kie nieszczęście. Straszne rzeczy się staną. W moim śnie znajdowałeś się w miejscu, które skręciło się i zatrzęsło. Rozległ się wielki hałas i spadłeś w otchłań. To miejsce też w nią spadało, a ziemia się rozstępowała.

Bob wpatrywał się w nią z przerażeniem. Zdał sobie sprawę, że ręce mu się zacisnęły i zmusił się, żeby je rozluźnić.

Eileen Denicola mówiła, że jej teściowa śni czasem prorocze sny. A Jupiterowi stara pani powiedziała, że śnił jej się niewidomy, który podniósł z ziemi portfel. Teraz znów miała sen o rozstępującej się ziemi i o tym, że spadał w odchłań. Co to wszystko oznacza?

Trzęsienie ziemi! Śniło jej się trzęsienie ziemi! Ale dlaczego ona mu o tym mówi? Odchodząc z przystani, nie ucieknie przecież przed trzęsie­niem ziemi.

Pani Denicola westchnęła.

- Myślisz, że jestem zwariowaną staruszką - powiedziała ze smut­kiem. - Być może nie powinnam ci mówić o moim śnie. Opowiesz o tym innym chłopcom i będziecie się ze mnie naśmiewać, wyzywać mnie od starych wiedźm. Stara włoska czarownica! Ale to prawda, że widziałam cię w miejscu, które rozpadało się na kawałki, i ja... ja też tam byłam!

Drzwi frontowe otworzyły się i powiew świeżego powietrza wypełnił pokój. Do holu weszła Eileen Denicola. Zajrzała do nich z rozbawieniem, ale równocześnie z niepokojem.

- Co tam słychać? - zapytała z nutą wymuszonej wesołości - mam nadzieję, że nie chodzi o jakiś następny sen?

- A jeśliby nawet, to co w tym złego? - stara pani pochyliła się i dotknęła kolana Boba. - Mam wrażenie, że to pracowity i dobry chło­piec. Przepowiadam mu, że powiedzie mu się w życiu i zajdzie daleko, jeśli tylko będzie słuchał rad tych, którzy mu dobrze życzą.

Podniosła się.

- Muszę się teraz pospieszyć. Nasz gość będzie tu niedługo, a jest wiele do zrobienia.

Wyszła z pokoju, nie powiedziawszy już ani słowa do Boba.

- Wszystko w porządku? - zapytała go Eileen.

- Tak - odrzekł słabym głosem - dziękuję. Wstał i spiesznie wyszedł. Ten dom przyprawiał go o dreszcze. Nie mógł się doczekać chwili, w której będzie mógł się oddalić.



ROZDZIAŁ 14


Ernie dobija targu


Dwaj młodzi współlokatorzy Erniego nadchodzili plażą w stronę pomo­stu przystani. Ernie wciąż malował budkę sternika. Wszystko wyglądało jak dwadzieścia minut temu, a jednak coś się zmieniło.

Niebezpieczeństwo! Pani Denicola powiedziała, że grozi mu niebezpie­czeństwo.

Kilkaset metrów dalej znajdowało się małe centrum handlowe ze skle­pem spożywczym, pralnią automatyczną i biurem sprzedaży nieruchomo­ści. Przed sklepem Bob zobaczył budkę telefoniczną. Wszedł do niej i zatelefonował do Kwatery Głównej.

Pete natychmiast podniósł słuchawkę i słysząc głos Boba, zapytał:

- Wszystko w porządku?

- Tak, chyba tak. Tylko że stara pani, pani Denicola, opowiedziała mi, że jej się śniłem. Pamiętasz, jej synowa mówiła, że stara pani ma sny, które się sprawdzają? No więc śniło jej się, że się znalazłem w niebezpieczeń­stwie. W jakimś miejscu, gdzie wszystko się skręcało i rozpadało. Jak w czasie trzęsienia ziemi. Powiedziała mi, że nie powinienem tu być. Skóra cierpnie, co?

Pete milczał chwilę, wreszcie powiedział:

- Jeżeli rzeczywiście ona miewa prorocze sny, zabieraj się lepiej stamtąd. Chcesz, żebym przyszedł cię wymienić?

- Przecież to tylko sen - Bob starał się przekonać raczej samego siebie niż Pete'a.

- No to bądź w każdym razie ostrożny.

- Tak, będę. Nie chcę stąd teraz odchodzić. Coś się tu szykuje. Znasz tych dwóch facetów, którzy mieszkają z Erniem? Rozmawiali z nim koło doku, mocno wzburzeni. Są czymś naprawdę poruszeni.

Szosą nadjeżdżał wolno pikap. Skręcił na drogę dojazdową do przysta­ni i stanął na parkingu. Wysiadł wysoki, długonogi mężczyzna w roboczym kombinezonie khaki i skierował się na pomost.

- Siedź przy telefonie - powiedział Bob. - Będę w kontakcie.

Odwiesił słuchawkę i wyszedł z budki. Na poboczu szosy stały wozy kempingowe, furgonetki i samochody osobowe. Bob szedł z powrotem na przystań pod ich osłoną.

Przybysz z pikapa podszedł do Erniego i jego przyjaciół na pomoście obok “Marii III". Bob przystanął i obserwował ich. Ernie zdawał się rozgnie­wany, żywo gestykulował.

Bob okrążył zaparkowaną furgonetkę i zszedł na plażę. Przebrnął przez nią i znalazł się pod pomostem, nie zauważony przez stojących na górze. Nie zabrał uwiązanego do pala roweru, ale poszedł dalej pod pomostem, na skraj wody. Tu stanął i słuchał. Dobiegały go głosy rozmawiających, ale nie rozróżniał poszczególnych słów. Stali zbyt daleko, a szum rozbijających się fal zagłuszał wszystko.

Bob zmarszczył brwi. Prawdopodobnie i tak by nie zrozumiał. Pewnie rozmawiali po hiszpańsku.

Wtem nad jego głową zadudniły kroki. Mężczyźni zbliżali się. Szli, zatrzymywali się, szli znowu i wreszcie znaleźli się nad nim. Wtedy Bob ruszył wraz z nimi bezgłośnie, stawiając stopy na piasku. Patrzył w górę i słuchał.

- Okay, Strauss - mówił Ernie. Zatrzymał się i pozostali też stanęli. - Rozumiem, że nic nie zrobisz, póki nie dostaniesz pieniędzy, ale my musimy najpierw zobaczyć towar. I lepiej, żeby okazał się dobry!

- Jest dobry - to musiał być Strauss, gdyż mówił po angielsku bez najmniejszego obcego akcentu, tonem pewnym i oficjalnym. - Natomiast wy nie zachowujecie się zbyt poważnie. Nie wiem, po co ja się w ogóle z wami zadaję. Chcę się widzieć z Alejandrem. On zamawiał towar.

- Mówię w imieniu Alejandra - powiedział Ernie. - Jeśli nale­gasz, możemy dać ci zaliczkę.

- Owszem, nalegam.

- Jedna czwarta całości. Reszta jest przygotowana, więc dostaniesz na pewno zaraz po przyjęciu dostawy. Jeśli okaże się taka, jak przyrzekłeś.

- Połowa z góry - powiedział Strauss chłodno. Zdawał się odnosić do sprawy niemal obojętnie. - Druga połowa po dostawie. Ale bez zalicz­ki się nie ruszę. Nie potrzebuję was. Musisz wiedzieć, że mam pełno miejsc, gdzie mogę upłynnić towar.

Zapadła cisza, wreszcie Ernie powiedział.

- Dobra, połowa z góry. Ale póki nie zabierzemy towaru, nie zoba­czysz drugiej połowy. Jedź z powrotem do Pacific Stałeś i czekaj tam. Zatelefonuję, kiedy będę miał pieniądze.

- Dlaczego nie mogę tu poczekać? Nie chce mi się jeździć tam i z powrotem.

- Dlatego, że to potrwa, a ta pani, która jest moją szefową, siedzi teraz w biurze i jest wściekła, że się obijam w pracy. Jedź i czekaj na telefon.

Zaległo milczenie i Bob domyślał się, że wszyscy patrzą w stronę prze­szklonego biura. Bez wątpienia była tam Eileen Denicola i niewątpliwie ich obserwowała.

- No, dobra - zgodził się w końcu Strauss. - Może nie powinie­nem w ogóle tu przyjeżdżać. Okay, będę czekać na telefon w Pacific Stałeś. Tylko nie próbuj kręcić. Pamiętaj, że to ty mnie potrzebujesz, a nie ja was.

Strauss odszedł, a Ernie rzucił za nim jakąś uwagę po hiszpańsku. Nie brzmiała jak komplement. Jego towarzysze wydali aprobujące pomruki.

Potem na pomoście rozległy się czyjeś lekkie kroki i Bob usłyszał gniewny głos pani Eileen Denicoli.

- Kto to był?

- Ktoś z klubu “Oldfellows" czy coś w tym rodzaju - odpowiedział Ernie. - Mówił, że zobaczył z szosy “Marię III" i chciał się dowiedzieć, czy jest do wynajęcia.

- Jeśli ktoś następnym razem zapyta o łódź, przyślij go do mnie.

- Tak, proszę pani.

- Teraz idź coś zjeść. Chcę cię tu widzieć z powrotem dokładnie o pier­wszej. Popłyniemy po benzynę. I zostaw swoich kolesi w domu, słyszysz?

- Tak, proszę pani.

Młodzi ludzie i Eileen odeszli. Bob czekał w cieniu pod pomostem. Kiedy zobaczył, że Ernie i jego przyjaciele idą plażą do ich małego domu, ruszył w przeciwnym kierunku. Chciał się dowiedzieć, gdzie jest Pacific States. Brzmiało to jak nazwa miasta, ale Bob nigdy o takim nie słyszał. Pobiegł z powrotem do centrum handlowego i wszedł do budki telefonicznej.

W książce telefonicznej nie wymieniono miasta Pacific States, ale pod “P" znalazł przedsiębiorstwo przewozowe “Pacific States" przy West Albert Road w Oxnard. Zatelefonował tam i zapytał o pana Straussa.

- Nie ma go w tej chwili - usłyszał. - Czy mam powiedzieć mu, żeby oddzwonił?

- Nie, sam zadzwonię później.

Odwiesił słuchawkę. Zamierzał właśnie zatelefonować do Kwatery Głównej, gdy zobaczył, że ze sklepu spożywczego wychodzi ktoś znajomy. Mężczyzna skierował się do zaparkowanego samochodu. Bob opuścił bud­kę i niby od niechcenia udał się w tym samym kierunku.

- Cześć, Bob! - zawołał mężczyzna. - Co tu robisz?

- Dzień dobry, panie Soams! - był to sąsiad z Rocky Beach. — Sprawdzałem, czy ryby dobrze tutaj biorą. Może w weekend wybierzemy się z tatą połowić.

Pan Soams rozejrzał się.

- Przyjechałeś tu rowerem?

Bob potrząsnął głową.

- Kolega mnie podrzucił - kłamał niemal równie gładko jak Jupe. - Ach, może jedzie pan na północ?

- Tak. Jadę do Carpinteria, do siostry.

- Tak właśnie myślałem, że się pan do niej wybiera. Czy mógłby mnie pan po drodze podrzucić do Oxnard?

- Pewnie... ale ja nie będę dzisiaj wracał. Jak się dostaniesz z powro­tem do domu?

- Autobusem - powiedział Bob bez zająknienia. - Strasznie pa­nu dziękuję, bardzo jestem wdzięczny.

Wśliznął się na przednie siedzenie małego sedana, wielce z siebie zadowolony. Zaoszczędzi mu to długiej jazdy na rowerze. I może do wie­czora się dowie, co kupuje Ernie i jego przyjaciele i za ile.



ROZDZIAŁ 15


Bob w opałach


Jupiter, znudzony i zniechęcony, siedział na krawężniku naprzeciw do­mu, w którym mieszkała Gracie Montoya. Rano, o dziewiątej zadzwonił do jej mieszkania i próbował raz jeszcze namówić ją do zaabonowania gazety, ale odmówiła i nie była już skłonna do pogawędki.

Stanął w bramie budynku naprzeciw i całe rano obserwował mieszkanie Gracie. Widział, jak niesie pranie gdzieś na zaplecze domu i wraca potem ze stertą starannie złożonych rzeczy. Teraz usiadła nad basenem i robiła sobie manicure. Bardzo chciał porozmawiać z nią znowu. Podniósł się i przeszedł na drugą stronę ulicy. Postanowił udawać, że szuka zgubionej książki zamówień.

Ale zatrzymał się za ogrodzeniem. Gracie rozmawiała przez telefon na długim sznurze z kimś o imieniu Marylin.

- Aktorsko jest słaby - mówiła - ale efekty świetne. Kiedy wy­strzeliwują statek kosmiczny, czujesz, jak siedzenie drży pod tobą. Telefo­nowałam sprawdzić, o której jest pierwszy seans - i dowiedziałam się, że o drugiej. Chcesz coś zjeść przed pójściem?

Jupe odszedł od furtki. Gracie Montoya wybiera się do kina. Nawet jeśli pójdzie za nią, niczego się nie dowie, oglądając całe popołudnie film.

Zastanawiał się, czy Bob spędził czas bardziej owocnie na przystani i czy robią naprawdę wszystko, żeby pomóc panu Bonestellowi. Czy to możliwe, żeby rabusiami w banku byli Ernie i jego przyjaciele? A jeśli tak, jak Trzej Detektywi zdołają to udowodnić?

Nagle przypomniał sobie coś, co widział w kinie albo w telewizji. Wsiadł na rower i pojechał szybko do składu złomu.

Pete siedział w Kwaterze Głównej i ze znudzoną miną przeglądał kartki magazynu sportowego.

- Dobrze, że jesteś - powiedział. - Nudy na pudy. Ale Bob raz zadzwonił.

- Tak? Co powiedział?

- Myśli, że coś się szykuje u Denicoli. Współlokatorzy Erniego sterczą tam stale i gadają z Erniem. Bob mówił, że czymś są podekscytowani. A starej pani Denicoli śnił się Bob. Powiedziała mu, że grozi mu niebezpie­czeństwo i nie powinien być na przystani!

Jupe poczuł dreszczyk emocji. Nie był pewien, czy można wierzyć w sny pani Denicoli, ale Ernie to inna sprawa.

- Jak dawno temu Bob telefonował?

- Może pół godziny, może trochę dłużej. Powiedziałem mu, że mogę go zastąpić, ale on chciał tam zostać. Jupe skinął głową.

- Dobra. Słuchaj, ja tam jadę. Spróbuję sfotografować tych trzech facetów. Zrobię odbitki i dorysuję im brody, wąsy i peruki. Potem pokażę zdjęcie panu Bonestellowi. Może ich rozpozna.

Wziął z ciemni aparat fotograficzny z teleskopem i dodał:

- Zostań tutaj. Zatelefonuję po zobaczeniu się z Bobem.

Pół godziny później był na przystani. “Maria III" nie stała przy pomoście, a małe biuro było puste. Nigdzie śladu Erniego czy Eileen.

Jupe wzruszył ramionami, przeciął szosę i, podskakując na kamieniach, zjechał na plażę. Znalazł rower Boba przypięty do pala pod pomostem. Umocował obok swój rower i rozejrzał się po plaży. Kilka osób łowiło ryby, jakieś dzieci bawiły się z psem, ale Boba nigdzie nie było. Z aparatem fotograficznym w ręce wspiął się z plaży na parking Denicoli. Był pusty. Potem dostrzegł na placyku koło domu z szarym gontem samochód kombi. Ktoś musiał tam być.

Poszedł więc do domu pani Denicoli. Nie zdążył jeszcze dotknąć dzwonka, gdy drzwi się otworzyły i stanęła przed nim stara pani. Patrzyła na niego przenikliwie.

- Czy widziała pani mojego przyjaciela? - zapytał Jupe.

- Twego przyjaciela?

- Tak, był tu rano i pani z nim rozmawiała. Śnił się pani.

- Ach! Więc ten mały chłopiec w okularach to twój przyjaciel. Chyba o tym w jakiś sposób wiedziałam.

Ściągnęła surowo brwi, ale Jupe pomyślał, że w gruncie rzeczy się nie gniewa.

- Czy od tamtego czasu widziała go pani? - zapytał. - Jego ro­wer stoi pod pomostem, ale nigdzie nie mogę go znaleźć. Czy mógł popły­nąć gdzieś łodzią? Może pani synowa wzięła go na rejs?

Pani Denicola potrząsnęła głową.

- Ernie popłynął “Marią" z Eileen. Widziałam, jak wyruszyli. Nikogo więcej nie było na łodzi.

- Dokąd on mógł pójść? - powiedział Jupiter bardziej do siebie niż do niej.

- Nie wiem - pani Denicola cofnęła się i szerzej otworzyła drzwi. - Myślę, że stanie się coś złego. Śniło mi się to i jestem bardzo niespokojna. Musisz mi powiedzieć o sobie i o twoim przyjacielu. Wejdź, proszę.

Było w tonie starej pani coś, co brzmiało jak głos przeznaczenia i Jupe po raz pierwszy pomyślał, że Bob istotnie znalazł się w niebezpieczeństwie.

Wiele kilometrów dalej, w Oxnard, Bob zbliżał się właśnie do przedsię­biorstwa przewozowego “Pacific States". Znajdowało się ono na rozległym placu przy Albert Road, otoczonym wysokim ogrodzeniem z siatki. Stał tam budynek z bloków betonowych, bez okien, a obok niego kilka zabłoconych wozów meblowych. Brama była zamknięta na kłódkę, a biegnąca od niej droga wjazdowa wyboista i pełna kałuż.

Bob nie widział nikogo w środku i zaczął obchodzić zakład dookoła. Ślepe ściany budynku obrastały chwasty, wszędzie walały się połamane skrzynki i zmięte papiery. Z tyłu widok na budynek przesłoniły Bobowi sto­jące tam ciężarówki, ale usłyszał czyjeś głosy, stanął i słuchał.

Rozmowa trwała dalej, nie mógł jednak pochwycić słów. Zauważył, że jeden z wozów meblowych stał bokiem do ogrodzenia. Spojrzał w prawo, potem w lewo i wziął głęboki oddech. Stawiając stopy w oczkach siatki wspiął się na szczyt ogrodzenia i przelazł na dach wozu.

Położył się nieruchomo i łapał oddech. Nie był tak wysportowany jak Pete, a jednak dokonał tego! Znalazł się wewnątrz placu. Podniósł się na czworaki i podczołgał do przodu.

- To nie wyschnie na czas - głos był teraz blisko.

- Co to za różnica? - usłyszał drugi głos. - Suche, nie suche, możemy ją brać.

Tyłem do wozu, na którym leżał Bob, ustawiony był drugi. Bob wstał. Dzięki tenisówkom bezgłośnie przeskoczył małą przestrzeń między dwoma wozami. Opuścił się znów na czworaki i przekradł na przód dachu. Popa­trzył w dół na wolną przestrzeń między wozami. Tyłem do niego stało tam dwóch mężczyzn. Przyglądali się lśniąco białej ciężarówce. Bob rozpłasz­czył się szybko na dachu i wystawił lekko głowę, żeby lepiej widzieć.

- Okay, Harry - powiedział jeden z mężczyzn. Był to Strauss. Stał z rękami na biodrach i przekrzywioną w bok głową. - Dobra robota.

Harry mruknął coś w odpowiedzi. Trzymał w jednej ręce puszkę farby, w drugiej mały pędzel. W powietrzu unosił się silny zapach farby. Ciężarów­ka, którą podziwiał Strauss, miała na bocznej ścianie świeżo wymalowany napis. Pokrywał nazwę przedsiębiorstwa przewozowego i głosił: ZAOPA­TRZENIE MORSKIE McCUTCHEONA.

Bob uśmiechnął się - ci ludzie sprawili przebranie jednej z ciężaró­wek.

- Dużo z tym kłopotów - powiedział Harry, wymachując pędzlem.

- Stawka też duża - mruknął Strauss. - Nie można ryzykować. Byle kto może zobaczyć wóz meblowy zaparkowany pod Denicolą, zainte­resuje się i zacznie wypytywać.

Strauss odszedł i zniknął w otwartym wejściu do wielkiego budynku bez okien. Po chwili drugi mężczyzna poszedł za nim. Przez jakiś czas Bob słyszał tylko odgłosy przesuwania drewna po betonie. Wreszcie pojawił się znowu Strauss. Ciągnął za sobą wózek załadowany drewnianymi skrzynka­mi. Zatoczył go pod świeżo pomalowaną ciężarówkę.

Z budynku wyszedł Harry z drugim ładunkiem skrzynek. Po przejecha­niu paru metrów wózek utknął mu na wystającym korzeniu. Jedna ze skrzynek zsunęła się na ziemię i otworzyła. Wypadło się z niej kilkanaście małych pudełek.

- Uważaj! - wrzasnął Strauss.

- Dobra, dobra. Uspokój się!

Harry przykląkł, pozbierał pudełka, włożył je z powrotem do skrzynki i dźwignął ją na wózek.

Ze swego stanowiska na dachu Bob zauważył, że jedno z pudełek pękło i wypadło z niego kilka małych przedmiotów. Bob czekał z zapartym oddechem. Ani Strauss, ani Harry nie zauważyli, że coś leży na ziemi. Załadowali skrzynki do przemalowanej ciężarówki i poszli po następne.

Pracowali tak prawie pół godziny. Skrzynki miały różne kształty i roz­miary. Jedne były drewniane, inne z karbowanej tektury. Niektóre były tak ciężkie, że musieli je podnosić na ciężarówkę we dwóch. Wreszcie za­mknęli tylne drzwi ciężarówki i założyli na nie kłódkę.

- Mogliśmy wziąć kogoś do pomocy - Harry ocierał czoło chusteczką.

- Nie potrzeba nam świadków - powiedział Strauss.

Weszli obaj do budynku, a Bob leżał cicho i czekał. Minęło pięć minut, dziesięć i ani Strauss, ani Harry nie wychodzili z budynku. Bob doszedł do wniosku, że nie wrócą już do załadowanej ciężarówki.

Podczołgał się na skraj swego miejsca ukrycia. Ześliznął się na dach szoferki, stamtąd na maskę i wreszcie na ziemię. Podbiegł szybko do rozsypanych drobnych przedmiotów i przyklęknął. Podniósł jeden z nich.

Był ciężki. Bob przyjrzał mu się i zmroziło go przerażenie. To był nabój!

Podniósł wzrok i jego przerażenie przerodziło się w absolutną grozę.Chciał przełknąć ślinę, ale wyschło mu w gardle. Był tak sparaliżowany, że nawet nie drżał.

Nie dalej niż dziesięć kroków przed nim stał pies. Doberman! Stał sztywno, czujnie spięty, jego czarne oczy utkwione były w Boba, a uszy sterczały do góry. Nie wydawał żadnego dźwięku. Tylko patrzył, przygważdżając Boba do miejsca.

- Hej! - powiedział Bob. Był to raczej szept, gardłowy, drżący szept.

- Hej, piesku! Co powiesz?

Podniósł się wolno z klęczek i cofnął o krok. Czarne wargi psa uniosły się, obnażając białe kły, a z jego gardła wydobyło się niebezpieczne war­czenie.

- Hej - szepnął Bob.

Warczenie nasiliło się. Pies zrobił krok do przodu i znowu stanął.

Bob nie ruszał się więcej. Był to pies obronny i Bob o tym wiedział. Będzie go tak trzymał przez cały dzień, jeśli zajdzie potrzeba. Nie ma odwrotu!



ROZDZIAŁ 16


Jupe ratuje się przed gorącą wodą


U pani Denicoli było ciepło i pachniało serem, ziołami i ciężkim sosem pomidorowym. Ale zapach dobrego jedzenia nie pobudził tym razem apety­tu Jupe'a. Siedział zasłuchany naprzeciw starej pani, która opowiadała mu swój sen.

- Widziałam we śnie twojego przyjaciela. Był w pokoju. Panował stra­szny hałas, ściany pokoju wyginały się i rozpadały. Nie wiem, gdzie był ten pokój, i nie znałam tego chłopca. Dziś rano zobaczyłam go, jak malował, pomagając Ernestowi i stwierdziłam, że to chłopak z mego snu i że musi stąd odejść. Tu jest niebezpiecznie. Czuję to bardzo silnie. Nie tylko dla niego. Dla mnie również. Powiedziałam mu więc, żeby odszedł, i musiał posłuchać. Nie ma go tutaj.

Jupe zmarszczył czoło.

- Proszę pani, czy pani sny się zawsze sprawdzają?

- Nie. Przeważnie mam takie sny jak każdy. Nie mają sensu. Powsta­ją z odprysków pamięci. Ale niektóre moje sny są inne. Widzę w nich obcych ludzi, których potem spotykam na jawie i wtedy wiem, że to był sen proroczy. Oczywiście nie wiem wszystkiego. We śnie jawią się tylko prze­lotne obrazy. Jak migające światło, jak smuga wysyłana przez latarnię morską. Jeśli to był zły sen, wiem, że muszę się mieć na baczności, bo smuga wskazuje miejsce, gdzie czyha niebezpieczeństwo.

- Czy zawsze śni pani o niebezpieczeństwach? - zapytał Jupiter.

- Ach, nie! - uśmiechnęła się. - Śniła mi się młoda kobieta z ru­dymi włosami, jeszcze nim mój syn Alfredo spotkał Eileen. To był dobry sen...

Jupe obawiał się, że pani Denicola zagłębi się w historię rodzinną, więc szybko zmienił temat.

- Czy ten człowiek, o którym pani mówi, ten Ernesto, jest pani krewnym?

- Ależ skąd! - powiedziała wzgardliwie. - To jeden z tych obiboków. Niewiele wart. Ale może ma dobre serce. Ci dwaj, co z nim mieszkają w tym domku nad plażą, przyjechali z Ameryki Południowej. Ernesto za­wsze ma u siebie jakichś ludzi stamtąd. Mieszkają u niego, póki nie znajdą pracy. Uczą się trochę angielskiego. Potem się wyprowadzają. Myślę, że ojciec Ernesta pochodzi z Ameryki Południowej i kiedyś potrzebował takiej pomocy. Teraz Ernesto jej udziela ze względu na pamięć ojca. Tak więc, nikt tu nie jest kimś całkiem bezwartościowym. Pani Denicola zmarszczyła brwi.

- A co z tobą? Naprawdę nie przyszedłeś wtedy szukać portfela, prawda? Twój przyjaciel też nie przyszedł tu z nudów, tylko szpiegował. Mam rację? Kogo szpiegował? Ernesto? Coś się tu dzieje, czego nie wiemy. Coś skrywa się przed Eileen i przede mną.

- Myślę, że tutaj się coś dzieje, ale nie wiem dokładnie, co - powie­dział Jupiter. - Śnił się pani niewidomy, który zabrał portfel. Czy widziała go pani? Później, na jawie?

- Nie widziałam.

- Ale widział go mój przyjaciel Bob i ja go też widziałem. Jupe wyjął z portfela firmową wizytówkę Trzech Detektywów, dopisał numer telefonu i podał kartę pani Denicoli.

- Gdyby pani zobaczyła tego niewidomego, czy mogłaby pani zatele­fonować pod ten numer? Jeśliby mnie nie było, ktoś zawsze odbierze wiadomość. Poza tym, gdyby zaszło coś niezwykłego, gdyby Ernie coś takiego zrobił lub powiedział, proszę również dać nam znać. Obawiam się o mojego przyjaciela.

- I słusznie. Jesteś mądrym chłopcem.

- Dlatego, jeśli można, chciałbym skorzystać z telefonu. Może jest jakaś wiadomość od niego.

Pani Denicola skinęła rękaw stronę holu i Jupe poszedł zatelefonować do Kwatery Głównej. Pete podniósł słuchawkę w połowie pierwszego dzwonka.

- Cześć, Bob dzwonił - powiedział - zaraz po twoim wyjściu. Jest w Oxnard. Mówił, że pojawił się nowy człowiek w naszej zagadce. Facet nazwiskiem Strauss. Bob spróbuje dowiedzieć się o nim czegoś więcej i da nam znać później.

- Dobrze! Zostawił tutaj swój rower. Bałem się, że mu się coś stało.

- Nie. Wszystko w porządku. Gdzie jesteś?

- U pani Denicoli. Niedługo wrócę.

Jupiter odłożył słuchawkę. Pani Denicola wyszła do niego z pokoju.

- Więc nic się nie stało twojemu przyjacielowi? - zapytała.

Jupe uśmiechnął się.

- Nie, telefonował z Oxnard. Musiał... miał tam coś do załatwienia.

- To świetnie. Więc na razie nie muszę się martwić i mogę spokojnie przygotować obiad dla mojego gościa. Niedługo przyjedzie. Ty pewnie masz swoje sprawy do załatwienia. Tylko bądź ostrożny, dobrze?

Jupe przyrzekł to starszej pani i wrócił na szosę. Skierował się w stronę małego domu, w którym mieszkał Ernie i dwaj jego koledzy z Ameryki Południowej.

Znalazł sobie dobre miejsce naprzeciw domu i usiadł na podściółce z morskiej trawy, z aparatem fotograficznym w pogotowiu. Czekał ponad godzinę, aż pod oknem zatrzymała się stara, rozklekotana ciężarówka i wyszedł z niej jeden ze współlokatorów Erniego.

Jupe wycelował obiektyw i pstryknął kilka zdjęć. Nim przybyły zniknął za drzwiami domu, młody detektyw zdążył sfotografować go sześć razy.

Następnie rozparł się wygodnie, przygotowany na dalsze czekanie. Pojawienie się “Marii III" przywitał z uśmiechem. Przepłynęła na wprost niego i przybiła do przystani. Wysiadły dwie osoby - Ernie i Eileen. Jupe pomyślał, że Ernie prędzej czy później musi przyjść do domu, a tymczasem poczeka na jego drugiego współlokatora.

Mijały minuty. Na plaży lądowały mewy i znowu wzbijały się w powie­trze. Po lewej była widoczna droga dojazdowa do Denicoli. Od czasu do czasu skręcał na nią lub wyjeżdżał z niej samochód. Widok na biuro zasła­niał Jupe'owi dom pani Denicoli. Ale mógł się spodziewać, że Eileen jest w biurze. Możliwe, że Ernie w czymś jej tam pomaga.

Jupe odwrócił głowę i popatrzył na plażę po prawej stronie. Kilku ryba­ków uwijało się z wędkami. Daleko w wodzie czekali na falę surfujący. Na horyzoncie zbierały się chmury i wiatr był teraz coraz zimniejszy. Dzień zaczął się piękną, bezchmurną pogodą, ale skończy się deszczem.

Współlokator Erniego wyszedł z domu i skierował się do przystani. Jupe spojrzał na zegarek. Była prawie trzecia. Bob powiedział Pete'owi, że obaj przyjaciele Erniego byli rano na miejscu. Gdzie podziewał się teraz drugi?

Spojrzał w stronę domu pań Denicola. Stał tam przedtem samochód kombi. Nie było go teraz. Kiedy odjechał? Przegapił ten moment. Wiatr, mewy i szum fal uśpiły jego czujność.

Wstał i wyszedł na szosę. Mijając drogę dojazdową do przystani, dostrzegł, że w biurze nie było Eileen. Ernie półleżał rozparty na krześle pani Denicoli, z nogami na biurku. Palił papierosa i śmiał się. Jego współlokator siedział na biurku ze skrzyżowanymi nogami i opowiadał coś Erniemu. Na jego twarzy widać było ożywienie, mówiąc, wymachiwał w powietrzu rękami.

Gdzie była Eileen Denicola? Czy w domu wraz z teściową? Co by powiedziała, gdyby zobaczyła tych dwóch rozwalonych nonszalancko w jej biurze? Jupe był absolutnie pewien, że byłaby wściekła.

Nagle spostrzegł, że dom sprawia wrażenie opuszczonego. Okna były pozamykane, story zaciągnięte. Właśnie zajechał samochód. Wysiadła z niego siwowłosa pani z różowo opakowanym pudełeczkiem w ręce. Za­pewne oczekiwany gość pani Denicoli. Jupe patrzył, jak dzwoni do drzwi, czeka, by jej otworzono, i przyciska dzwonek po raz drugi. Wciąż nikt nie otwierał drzwi i starsza pani skierowała się do biura.

Ernie obserwował ją przez okno i wolno wstał. Jego towarzysz ciągle siedział na biurku. Gdy weszła, Ernie zamienił z nią kilka słów, potem napisała coś na kartce, złożyła ją i podała Erniemu. Była wyraźnie rozgnie­wana, gdy wracała do swego samochodu.

Po jej odjeździe Ernie usiadł z powrotem z nogami na biurku i wrzucił do kosza liścik, który mu zostawiła.

Jego przyjaciel roześmiał się.

Wszystko to zaalarmowało Jupe'a. Zawrócił i szedł szosą tak długo, aż dom pani Denicoli znalazł się między nim a biurem. Tam przeszedł na drugą stronę i przemknął się na tył domu.

Okno obok drzwi kuchennych było nie domknięte. Jupe otworzył je szerzej, sięgnął do zamka na drzwiach i przekręcił go. Wszedł do kuchni i zamknął za sobą drzwi, ale nie przekręcił z powrotem zamka. Może bę­dzie musiał wyjść stąd spiesznie.

W kuchni było gorąco i pachniało silnie jedzeniem. Ale sos do makaro­nu zastygł już w garnku, w piekarniku stygła pieczeń, a sałata więdła na cedzaku. Stara pani Denicola musiała opuścić dom w pośpiechu.

Jupe przeszedł cicho do jadalni. Stół nakryto na trzy osoby. Pokój był mroczny przy zaciągniętych storach. Mrok panował też w saloniku, gdzie jeszcze niedawno rozmawiał ze starą panią. Poczuł niemiły zaduch, który niemal zabił zapachy roznoszące się z kuchni. Ktoś upuścił palącego się papierosa na dywanik przed kominkiem. Jupe zgasił go butem.

Podszedł do schodów na piętro i choć nie oczekiwał odpowiedzi, zawo­łał cicho:

- Pani Denicola? Czy jest pani w domu? To ja, Jupiter Jones.

W domu panowała cisza. Jupe wszedł na górę.

W sypialniach nie pozaciągano stor i było tu jasno. W jednym z pokoi tłoczyły się masywne meble z ciemnego drewna. Na komodzie stały liczne fotografie. Pokój naprzeciw urządzono białymi meblami, a na ścianach wisiały kolorowe oleodruki. Jupe zaglądał tam właśnie, gdy rozległ się dzwonek telefonu. Jupe aż podskoczył. Potem zobaczył telefon na stole obok łóżka. Spojrzał przez okno w stronę biura.

Ernie wpatrywał siew telefon na biurku Eileen. Zdawał się wahać.

Telefon koło łóżka wciąż dzwonił.

W biurze Ernie odebrał telefon i dzwonienie w sypialni urwało się gwał­townie. Jupe uśmiechnął się. Oba telefony miały wspólną linię. Jupe pod­niósł szybko słuchawkę i przyłożył do ucha.

- Si - usłyszał Erniego.

Z drugiego końca linii popłynęła lawa hiszpańskich słów. Jupe wstrzy­mywał oddech i słuchał ze skupieniem, starając się zrozumieć możliwie najwięcej.

Mówiącym był niejaki Alejandro. Powiedział, że idzie się teraz zobaczyć ze Straussem. Była też mowa o pieniądzach. Jupe usłyszał nazwisko Deni­cola i... własne! Alejandro przypominał Erniemu, że Jupiter Jones rozma­wiał ze starym Bonestellem o Denicoli i o niewidomym. Przestrzegł Erniego, żeby był ostrożny. Ernie powiedział, że będzie i że wraz z Rafim całkowicie panują nad sytuacją. Jupe wyciągnął stąd wniosek, że Rafi to kolega, który siedzi z Erniem w biurze. Padło jeszcze kilka słów i Ernie odłożył słuchawkę.

Jupe zrobił to samo i popatrzył przez okno. Ernie stał przed biurem i rozglądał się po plaży. Był nachmurzony i kiedy jego przyjaciel zbliżył się do niego, powiedział coś, wskazując mały dom nad plażą. Tamten wzruszył ramionami i poszedł we wskazanym kierunku.

Ernie przeniósł wzrok na dom pani Denicoli i z nagłym błyskiem zacie­kawienia ruszył ku niemu.

Jupe cofnął się w głąb pokoju. Diabli nadali! - pomyślał. Ernie musiał usłyszeć “klik", gdy Jupiter podnosił słuchawkę w sypialni.

Na frontowym ganku rozległy się kroki i zgrzytnął klucz wkładany do zamka. Ernie znajdował się już pod drzwiami. Za sekundę je otworzy i wejdzie do środka. Jupe'owi nie starczy czasu, żeby zbiec na dół. Przyłapie Jupe'a tutaj i...

I co?

Do sypialni przylegała łazienka. Jupe słyszał, że kran lekko przecieka.

Drzwi frontowe otworzyły się ze skrzypieniem.

Jupe dopadł łazienki w trzech susach. Odkręcił w prysznicu kran z go­rącą wodą. Wrócił do pokoju, ukrył aparat fotograficzny pod łóżkiem i stanął za drzwiami.

Ernie wbiegł na schody i przez otwarte drzwi zajrzał do sypialni. Stał chwilę w progu, wpatrując się w drzwi łazienki. Wydobywająca się z prysz­nica para zaczęła się przez nie przesączać. Ernie przeszedł przez pokój, otworzył drzwi łazienki i szarpnął zasłonę prysznica. W tym samym mo­mencie Jupe wyśliznął się na korytarz i zbiegł po schodach. Gdy dopadł drzwi kuchennych, usłyszał krzyki Erniego, ale się nie zatrzymywał. Uciekał z domu na złamanie karku.

Ale dokąd miał biec?! Znajdował się na otwartym terenie, a Ernie w po­ścigu za nim wypadnie z domu w każdej chwili!



ROZDZIAŁ 17


Ostateczna poszlaka


Jupiter pędził w stronę szosy. Był za ciężki, żeby utrzymywać tę szyb­kość długo. Musiał znaleźć miejsce, gdzie mógłby się ukryć przed Erniem. Ale gdzie?

Niedaleko, na poboczu szosy stał wóz kempingowy. Tylne drzwi były otwarte, a właściciel wozu stał odwrócony tyłem. Patrzył na nasyp po drugiej stronie drogi i wycierał ręce w papierowy ręcznik,

Jupe nie zawahał się. Wśliznął się bezgłośnie do wozu, zwinął się na podłodze obok wiader z małżami i naciągnął na siebie poplamiony brezent. Chwilę później drzwi wozu zatrzasnęły się z hukiem. Właściciel wsiadł do szoferki i zapuścił motor.

Wóz wytoczył się z pobocza, pojechał paręset metrów na południe, zrobił zakręt o sto osiemdziesiąt stopni i pomknął na północ.

Jupe ściągnął brezent z głowy, usiadł i wyjrzał przez okno. Gdy mijali klub Denicoli, zobaczył Erniego. Stał przy szosie, patrząc to w prawo, to w lewo. Miał zaciśnięte pięści i wyraz zupełnego osłupienia na twarzy.

Jupe roześmiał się na głos.

Po raz pierwszy, od kiedy ruszyli, wóz zatrzymał się na światłach w środku Oxnard. Jupe był na taką sytuację przygotowany i gdy tylko stanęli, wyskoczył i przebiegł na chodnik. Szedł szybko ulicą, skręcił na rogu i dziesięć minut później był na dworcu autobusów międzymiastowych. Wsiadł do pierwszego autobusu i pojechał do Santa Monica.

Kiedy autobus mknął na południe, chłopca opanowała szczególnego rodzaju radość. Nie ulegało teraz wątpliwości, że ludzie z przystani szpie­gowali pana Bonestella. Wiedzieli, że wspomniał o niewidomym w trakcie ich wczorajszej rozmowy.

Ale skąd o tym wiedzieli?

Jupe zmarszczył brwi. Pan Bonestell musiał komuś powiedzieć. Gracie Montoyi? Czy ona ich informuje? Ogarnęła go irytacja. Jakież to głupie ze strony pana Bonestella!

Autobus mijał teraz przystań Denicoli. Parking był pusty i nikogo nie było w małym biurze.

Gdzie jest Ernie? Gdzie są jego przyjaciele? Gdzie panie Denicola? Ernie popełnił jakieś łajdactwo. Jupe był tego pewien. A w klubie Denicoli dokonywał się jakiś spisek. Czy Eileen Denicola i jej teściowa były ofiara­mi? Niewinnymi świadkami, których usunięto z drogi? Czy też brały udział w zmowie?

Jupe'a ogarnął nagle lęk. Czy panu Bonestellowi nic nie grozi? Eileen i stara pani znikły. Pan Bonestell może być następny.

Kiedy autobus zatrzymał się w Santa Monica, Jupe pierwszy prze­pchnął się do drzwi. Koło przystanku stały taksówki. Miał przy sobie pienią­dze, więc pojechał na Dolphin Court taksówką.

Pod domem pana Bonestella był za dwadzieścia piąta. Poczuł szczerą ulgę, gdy sam gospodarz otworzył mu drzwi.

- Nie spodziewałem się ciebie! - w głosie pana Bonestella była mieszanina nadziei i obawy. - Ale chciałem, żebyś przyszedł. Masz ja­kieś nowiny?

- Tak myślę - Jupe poszedł za panem Bonestellem do kuchni i usiadł przy stole. - Panie Bonestell, z kim pan rozmawiał od czasu naszego ostatniego spotkania?

- Z kim rozmawiałem? - wystraszył się pan Bonestell. - Ależ z nikim. Nawet nie wychodziłem z domu.

- Może ktoś telefonował albo przyszedł do pana?

- Nie, nikt nie przychodził. Ja... ja nie mam wielu przyjaciół. Dlaczego pytasz?

- Ponieważ to jest ważne. Proszę się dobrze zastanowić. Wczoraj po południu rozmawialiśmy o klubie Denicoli i o niewidomym żebraku. Musiał pan komuś wspomnieć o naszej rozmowie. Jakże inaczej człowiek imie­niem Alejandro by o niej wiedział?

Pan Bonestell był zgnębiony.

- Z nikim nie rozmawiałem - powtórzył z uporem - i nikogo tu nie było. Nikogo oprócz Shelby'ego, ale jemu nic nie mówiłem. Absolutnie nie! Shelby nie jest... no, nie jest człowiekiem, z którym się łatwo rozmawia. Daje mi odczuć, że nie mam nic ciekawego do powiedzenia, i chyba ma rację. Wczoraj wieczorem, zresztą, poszedł po powrocie prosto do swego pokoju i zamknął się na klucz.

- I potem pan z nim nie rozmawiał? Ani dziś rano?

- Nie. Ani słowa poza “dzień dobry". Jestem tego pewien! Jupe westchnął. Skubał dolną wargę, patrząc tępo na cukierniczkę na stole. Wtem zobaczył w myślach Shelby'ego Tuckermana. Widział go w je­go odblaskowych okularach i czarnej koszuli z golfem. Powiedział wtedy: “Zgodnie z waszym systemem sprawiedliwości jesteś niewinny, póki nie udowodnią ci winy".

- Dziwne, że nie zwróciłem na to uwagi - powiedział głośno Jupe.

- Na co?

- Shelby nie lubi pańskich sąsiadów, prawda?

- Tak przypuszczam. Uważa, że to pospolici ludzie.

- A czy on jest taki niepospolity?

Pan Bonestell wzruszył ramionami. Jupe wciąż wpatrywał się w cukier­niczkę.

Od kiedy Shelby zaczął słodzić kawę? - zapytał nagle. - Przedtem nie słodził, prawda? Kiedy byliśmy tu za pierwszym razem, pił kawę bez cukru.

- Chyba tak... tak. Zaczął słodzić kawę dzień albo dwa temu. Mówił, że łyżeczka cukru dodaje mu natychmiast energii.

Jupiterowi błyszczały oczy, gdy sięgał po cukierniczkę. Wsadził palec głęboko w cukier i wyłuskał małe plastykowe pudełeczko z dziurkami w jed­nej ściance.

Pan Bonestell obejrzał pudełeczko.

- Co to jest? - zapytał.

- Aparat podsłuchowy, proszę pana. “Pluskwa". Nie musiał pan roz­mawiać z Shelbym. Wystarczyło, że na stole stała cukierniczka, i mógł słyszeć wszystko, o czym się tutaj mówiło.

Jupe wstał i podszedł do telefonu.

- Shelby pracuje w firmie “System TX—4". Czy pamięta pan ich nu­mer telefonu?

Pan Bonestell podał mu numer i Jupe zatelefonował. Dochodziła piąta po południu. Zapytał o Shelby'ego Tuckermana i powiedziano mu, że nie pracuje tu nikt o takim nazwisku.

- Ale pan Tuckerman pracował u was. Kiedy odszedł?

- Nie możemy udzielić tej informacji. Proszę zatelefonować w ponie­działek. Może ktoś z działu personalnego będzie mógł pana poinformować. Jupe podziękował i odłożył słuchawkę.

- Więc tam nie pracuje? - zapytał pan Bonestell. - Nie rozu­miem. Muszę się mylić. Niedawno pracował we Fresno, wysłany przez TX- 4.

- Bardzo w to wątpię - Jupe podszedł do lodówki i otworzył zamrażalnik. Wszystkie pudełka, które Shelby włożył tam dwa dni temu, znikły. Był to wtedy potężny zapas gotowych dań i mrożonej pizzy, ale zostało tylko pudełko lodów.

Jupiter zamknął zamrażalnik.

- To tutaj musiało być przez cały czas.

- Co? - nie pojmował pan Bonestell.

- Nic. Chcę powiedzieć, że nie jestem pewien, i może być już za późno. Proszę pana, czy mówił pan, że Shelby trzyma swój pokój zamknięty na klucz?

- Tak, Shelby jest bardzo skrytym człowiekiem.

- To łagodnie powiedziane. Panie Bonestell, muszę się dostać do pokoju Shelby'ego, i to natychmiast!



ROZDZIAŁ 18


Więźniowie


Jupiter i pan Bonestell wynieśli z garażu długą, rozciąganą drabinę i przystawili ją do okna pokoju Shelby'ego Tuckermana na piętrze. Okno nie było zamknięte na klamkę i Jupe dostał się do środka.

Aparat do nagrywania stał na komodzie. Jupe przewinął taśmę w adap­terze i włączył odbiór. Usłyszał rozmowę, którą dopiero co prowadził z pa­nem Bonestellem, a potem szmer tarczy telefonu i swój głos, gdy telefonował do TX- 4. Później usłyszał odgłos otwierania i zamykania drzwi zamrażalnika i swoją uwagę, że może być za późno.

Uśmiechnął się ponuro i zmazał zapis z taśmy. Ustawił aparat z powro­tem na nagrywanie i zabrał się do szybkiej rewizji pokoju.

Pokój był dziwnie ogołocony. Pusty blat biurka, pusty nocny stolik. Na ścianach nie było obrazów, nigdzie żadnej książki ani doniczki z roślinami. Nic, choćby rzucona gdzieś agrafka, nie wskazywało, że ktoś tu w ogóle mieszka.

Jupe zajrzał do szafy. Wisiały w niej marynarki, spodnie i koszule. W kie­szeniach nie znalazł nic. Otworzył szuflady komody. Leżała tam bielizna, skarpetki i koszulki z golfem. W dolnej szufladzie pod swetrami znalazł nóż.

Tkwił w pochwie z dobrej skóry, bardzo ostry. Nie był to nóż, którym ostrzy się ołówki lub przecina linkę wędki. Był to rodzaj noża, którym można w kogoś rzucić.

Jupe zostawił go na miejscu. Zszedł z powrotem po drabinie i kiedy ją odstawił do garażu, powiedział panu Bonestellowi, co znalazł.

- Ciekaw jestem, czy nosi nóż nad kostką, jak rewolwer - za­kończył. Pan Bonestell kręcił głową oszołomiony.

- Mówił, że nosi rewolwer, bo często podróżuje, a nigdy nie wiadomo, co się w drodze może przytrafić. Ale nóż? Po co mu nóż? Nie jeździ na żadne kempingi ani nic w tym rodzaju. W gruncie rzeczy nie robi nic inte­resującego. Ogląda telewizję i ucina sobie stale drzemki.

Jupe skinął głową.

- Nie jest zbyt dziarski, ale za to pełen sekretów. Założył podsłuch w pańskiej kuchni i trzymał coś cennego w pańskim zamrażalniku.

- Co? Miał tam tylko mrożone jedzenie.

- Myślę, że w tych pudełkach nie było jedzenia. Myślę, że trzymał w nich pieniądze. Zapewne łup z obrabowanego banku.

- Nie, to nie to. Shelby od dawna trzymał góry mrożonego jedzenia. Choć wcale nie jadał w domu. Może czuł się zabezpieczony, mając zawsze jedzenie pod ręką, czuł się zabezpieczony. Wiedział, że rzadko używam zamrażalnika, więc go zapełniał swoimi prowiantami.

- Hmm... - Jupiter znowu skubał z namysłem wargę. - Jeśli nie jadał w domu, co się w końcu działo z tym jedzeniem? Czy wyjmował coś kiedyś z zamrażalnika?

- No rzeczywiście, jak tak teraz o tym pomyślę, to nie wiem, co on robił z tym jedzeniem. Raz na jakiś czas coś sobie gotował. A przynosił dużo. Ale... ale to nie mogły być pieniądze z rabunku. Chyba żeby kradł od dawna. Jakoś nie wydaje mi się, żeby Shelby był rabusiem.

- Ach! To mogły być narkotyki. To by wyjaśniało jego powiązania z ludźmi z przystani Denicoli. Mogli wykorzystywać “Marię III" do spotkań na morzu z innym statkiem. Albo pływali nią po narkotyki do Baja. Jest też możliwe, że Shelby i Ernie szmuglują tu nielegalnych emigrantów, a niewi­domy... - Jupe poczuł, że się zagalopował. - Nie, to nie miałoby nic wspólnego z zamrażalnikiem, chyba że... no, nie. Tego nie możemy wie­dzieć z pewnością. Nie mamy wystarczających informacji. Jeszcze nie mamy.

- Czy zawiadomimy policję? - zapytał pan Bonestell.

- Nie sądzę, żebyśmy mogli to zrobić. Jak udowodnimy, że Shelby nie rozdawał swoich mrożonek biednym? Albo że “pluskwa" w cukierniczce nie została tam umieszczona dla kawału? Czy Shelby brał udział w obrabowa­niu banku, czy też jest zamieszany w coś zupełnie innego? A co z paniami Denicola? Gdzie się podziały? Mam silne przeczucie, że Shelby to wie.

Po raz pierwszy pan Bonestell okazał gniew i zdecydowanie.

- Chcę wam pomóc - powiedział. - Co mogę zrobić?

- Dużo - odparł Jupe i wyłożył mu swój plan.

Pan Bonestell przystał na to chętnie i poszli razem do sąsiadów, po­prosić o możliwość skorzystania z telefonu. Pan Bonestell wyjaśnił kobie­cie, która im otworzyła, że jego telefon jest uszkodzony.

Jupiter zatelefonował do Kwatery Głównej i powiedział Pete'owi, żeby, przyszedł na róg Dolphin Court i Second Street.

- Będę tam za dwadzieścia minut - zgodził się Pete.

- W razie, gdybyś tam nas nie zastał, wracaj do Kwatery Głównej. Zatelefonuję do ciebie, kiedy tylko będę mógł.

Po skończonej rozmowie Jupiter i pan Bonestell wrócili do domu. Poszli do kuchni i odegrali krótkie przedstawienie na użytek “pluskwy", którą Jupe umieścił z powrotem w cukierniczce.

- Panie Bonestell - mówił Jupe wyraźnie - wiem, że zaczyna się pan niecierpliwić, ale może niedługo będziemy mieli dla pana jakieś wiado­mości. Możliwe, że Eileen Denicola właśnie dostarcza informacji, których nam trzeba. Pete był u komendanta Reynoldsa w Rocky Beach i Eileen właśnie telefonowała w czasie jego wizyty. Pete oczywiście słyszał tylko jedną stronę rozmowy, ale odniósł wrażenie, że Eileen była rozhisteryzowana. Komendant wciąż ją uspokajał. W końcu powiedział, że zaraz tam będzie, zerwał się i wybiegł z pokoju.

- Ale ja nawet nie znam pani Denicola - powiedział ostrożnie pan Bonestell. - Co ona może mieć wspólnego z rabunkiem?

- Musi tu być jakieś powiązanie. Jesteśmy tego pewni. Pete chce, abyśmy razem przyszli na komendę policji w Rocky Beach. Myśli, że komendant Reynolds przywiezie tam panią Denicola.

- Wezmę kurtkę.

Jupe pstryknął kontakt górnego światła i wyszli do samochodu pana Bonestella. Pan Bonestell wyprowadził małe auto z podjazdu i podjechał do rogu ulicy. Tam zatrzymał samochód pod sięgającymi ziemi gałęziami , wierzby płaczącej. Czekali,

Niebawem zjawił się Pete na rowerze. Pan Bonestell dał mu znak światłami samochodu. Pete wsunął rower pod rosnące opodal krzaki i wsiadł do auta.

- Co słychać? - zapytał podekscytowany, sadowiąc się na tylnym siedzeniu.

- Shelby założył podsłuch w kuchni pana Bonestella - powiedział Jupe. - Wsadził “pluskwę" do cukierniczki, a w swoim pokoju ma adap­ter, który uruchamia nagrywanie na głos. Czy to ci coś przypomina?

- Ślepiec! - wykrzyknął Pete. - Próbował podłożyć “pluskwę" w składzie złomu. Czy myślisz, że Shelby...?

- Możliwe. Zobaczymy.

Jupe powtórzył mu następnie rozmowę z panem Bonestellem, którą nagrali dla Shelby'ego.

- Panie Denicola znikły - mówił dalej - i ja się naprawdę o nie martwię. Mam wrażenie, że kiedy Shelby przesłucha nagranie, zaprowadzi nas do nich.

Tymczasem ściemniło się zupełnie. Deszcz, który całe popołudnie wisiał w powietrzu, spadł teraz. Po Second Street jeździły samochody, ale żaden nie skręcił w Dolpin Court. Dopiero dobrze po szóstej wziął zakręt samochód Shelby'ego. Pan Bonestell i chłopcy obserwowali, jak wjeżdża na podjazd. Po chwili zapaliło się światło w kuchni, potem we frontowych pokojach.

- Szuka mnie - powiedział pan Bonestell. - Odkąd nie pracuję, jestem zawsze w domu o tej porze.

Niebawem zapaliło się światło na piętrze, w pokoju Shelby'ego.

-Już niedługo! - pan Bonestell prawie chichotał z uciechy.

Jupe zdał sobie dopiero sprawę, jak bardzo pan Bonestell nie lubi Shelby'ego.

W całym domu wciąż paliły się światła, gdy otworzyły się drzwi frontowe i wybiegł Shelby. Pognał przez trawnik do swego samochodu. Wypadł z podjazdu z wyciem motoru, przemknął koło samochodu pana Bonestella i z pełną szybkością skręcił w Second Street.

Pan Bonestell zmniejszył szybkość, żeby przepuścić inny samochód między nim a Shelbym. Jechali teraz w ulewnym deszczu. Shelby utrzymy­wał się na granicy dozwolonej szybkości. Zwolnił, jadąc przez Malibu, i znów nabrał prędkości.

- Musi jechać do Denicoli - powtórzył Jupe. - Ciekaw jestem, czy... czy... panie Bonestell, czy zna pan kogoś imieniem Alejandro?

- Nie. Inicjałem drugiego imienia Shelby'ego jest “A", ale wątpię, czy oznacza to Alejandro. To Aleksander po hiszpańsku, co? Shelby nie jest Hiszpanem.

Pan Bonestell zwolnił. Zbliżali się do przystani Denicoli. Ruch na szosie był niewielki, samochód Shelby'ego było dobrze widać, tylne światła odbija­ły się w lśniącej od deszczu nawierzchni. Mogli też mgliście dostrzec stoją­cą przy pomoście przystani białą ciężarówkę. Nim Jupe zdążył się zastanowić, co oznacza jej obecność, Shelby przyhamował ostro i skręcił w prawo, w głąb lądu. Piął się w górę z rykiem silnika.

- Motel! - wykrzyknął Pete. - Tam może być stara pani i Eileen!

Pan Bonestell zatrzymał samochód na poboczu.

- Powinienem o tym pomyśleć - powiedział Jupe. - Okay. Teraz już wiemy, o co tu chodzi. Proszę pana, czy zechce pan poczekać tu na nas? Jeśli nie wrócimy za piętnaście minut, proszę pojechać do najbliższe­go telefonu i wezwać policję.

- Z przyjemnością! Tylko bądźcie ostrożni.

Jupe i Pete wysiedli i spojrzeli w górę. Motel rysował się ciemną bryłą. Nie paliło się żadne światło. Ruszyli drogą w milczeniu, kuląc ramiona przed zacinającym deszczem. Na szczycie brukowana droga przechodziła w parking. Pete przyciągnął Jupe'a za rękaw.

- Stoi samochód Shelby'ego - szepnął. - Jego nigdzie nie widzę.

- Pewnie jest w motelu.

Przedarli się na dziedziniec z basenem kąpielowym. Tutaj budynek motelu osłaniał ich od oceanu i dawał pewne schronienie przed wiatrem. Nie panowały też tak kompletne ciemności. Nikłe światło odbijało się w stru­gach deszczu.

Jupe wskazał jedno z okien motelu. Przez nie dosuniętą grubą zasłonę przesączało się trochę światła. We wnętrzu musiała się palio lampa.

Chłopcy na palcach zbliżyli się do okna. Pochylili się i nadstawili uszu.

Nagle Jupe poprzez szum deszczu i wiatru usłyszał jakiś odgłos nad sobą.

Odwrócił głowę.

- Nie ruszaj się! - Shelby Tuckerman stał za nimi z rewolwerem w ręce. - Żadnego ruchu.

Potem krzyknął na kogoś.

Drzwi pokoju motelowego otworzyły się, wypuszczając falę światła. W progu stał jeden ze współlokatorów Erniego, ten, którego Jupe nie do­czekał się przez całe popołudnie. On również był uzbrojony.

- Właźcie obaj do środka! - zakomenderował Shelby. Jupe i Pete weszli do pokoju. Było tu gęsto od dymu papierosowego. Eileen Denicola siedziała na krześle, jej ręce w nadgarstkach były przywią­zane do poręczy. Nie posiadała się z wściekłości. Jej teściowa była przy­wiązana do fotela koło łóżka.

Ociekający wodą Shelby wszedł za nimi, a współlokator Erniego za­mknął drzwi.

- Cześć! - rozległ się czyjś bardzo znany głos.

W kącie za drzwiami, przywiązany do krzesła, siedział Bob.




ROZDZIAŁ 19


Koszmarny sen się spełnia!


- Ta twoja rozmowa z Walterem o pójściu na policję to był trik, tak? - zapytał Shelby Tuckerman Jupitera. - Zaaranżowałeś to.

- I zaprowadził nas pan tutaj - powiedział Jupe.

Posadzono go obok Pete'a. Współlokator Erniego, który miał na imię Luis, odłożył swój rewolwer i przyniósł z sąsiedniego pokoju dwa krzesła. Potem trzymanych na muszce przez Shelby'ego związał pasami z podar­tych prześcieradeł.

- Na niewiele wam się to zdało - powiedział Shelby. - Gdzie jest Walter? Czeka przy szosie?

Jupiter nie odpowiedział. Shelby uśmiechnął się złośliwie.

- Postaramy się, żeby za długo nie czekał. Po co ma się denerwować. Luis skończył swoją robotę i Shelby odłożył rewolwer. Mówił coś szybko po hiszpańsku do Luisa, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Dwa stuknięcia, przerwa, znowu dwa stuknięcia. Drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Ernie. Na widok Pete'a i Jupe'a stanął zaskoczony.

- Co te dzieciaki tu robią? - zwrócił się rozzłoszczony do Shelby'ego. - Już jednego było tu za wiele. Ach, mniejsza z tym. Zajmiesz się nimi. Przyszedłem po Luisa. Łódź prawie gotowa. Strauss już odjeżdża, a Rafi kończy ładowanie.

Bob był blisko Jupe'a i zaczął do niego szeptać.

- Strauss to facet, który ma firmę przewozową w Oxnard. Widziałem dziś, jak ładowali ciężarówkę. Jedna skrzynka się otworzyła. Były w niej naboje.

- Amunicja! Założę się, że broń także. - Jupe spojrzał na Shelby'ego. - Myślałem, że chodzi o narkotyki, że Ernie i jego kumple szmuglują narkotyki “Marią III".

- Po moim trupie! - wybuchła Eileen Denicola. - Jeżeli myślisz, że Ernie wypłynął kiedyś z doku beze mnie na centymetr, to się grubo mylisz!

Ernie roześmiał się.

- Wypłynę teraz, a pani nie będzie na pokładzie.

- Na pokładzie będą karabiny - powiedział Jupe. - I to jest oczy­wiście przyczyna, dla której obrabowaliście bank. Potrzebowaliście pienię­dzy na broń. Co może być bardziej naturalnego dla bandy rewolucjonistów? Wyślecie broń do Mesa d'Oro, gdzie zostanie użyta do zabijania niewin­nych ludzi.

Ernie wyprostował się w poczuciu własnej słuszności.

- Zostanie użyta w walce o sprawiedliwość.

- Według pewnych źródeł wasza walka o sprawiedliwość może pole­gać na atakowaniu nie uzbrojonej ludności cywilnej - powiedział Jupiter.

- Jeśli masz na myśli straż cywilną w Mesa d'Oro, to reprezentuje ona uzurpatorów, którzy ukradli nam nasz kraj - oświadczył Ernie z wypie­kami na twarzy.

- Nie słuchaj go, Ernesto - powiedział Shelby. - Co to ma za znaczenie, co dzieciak sobie myśli?

- To pan był żebrakiem z blizną - mówił Jupe do Shelby'ego. - Użył pan przed bankiem przebrania, żeby pan Bonestell pana nie rozpo­znał. Wiedział pan o zegarowym zamku do skarbca i o tym, że pan Bone­stell po wyjściu sprzątaczy zostanie w banku sam. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie był pan tak zachłanny. W przeddzień rabunku znalazł pan w przystani Denicoli portfel pana Sebastiana. To był piękny portfel, więc zamiast go zwrócić, schował go pan do kieszeni. Ale zgubił go pan na miejscu dokonania rabunku i to zaprowadziło nas prosto do przystani.

- Ja... ja zamierzałem wrzucić go do skrzynki na listy - wyjąkał Shelby.

Luis patrzył to na Erniego, to na Shelby'ego. Zaczął coś mówić po hiszpańsku, ale Ernie uciszył go gestem. Zwrócił się do Shelby'ego, patrząc na niego surowo i oskarżająco.

- A więc ślepiec podniósł portfel. Dla portfela naraziłeś naszą spra­wę? Czy to prawda?

- Oczywiście, że nie! - warknął Shelby. - Powiedziałem, że za­mierzałem wrzucić go do skrzynki na listy. Nie traćmy czasu na kłótnie. Ten stary jest tam na dole i...

- Dlaczego nie dałeś tego portfela mnie?! - krzyknął Ernie. - Zatelefonowałbym do pana Sebastiana i na tym by się sprawa skończyła. Nie sprowadziłby nam na kark tych dzieciaków!

- Mówię ci, że to nie ma znaczenia! - odparował Shelby. - Was tu zaraz nie będzie. Dzieciakami ja się zajmę!

- Pan nie odpływa, panie Tuckerman? - zapytał Jupe. - Czy mo­gę zgadnąć dlaczego? Jak pan zostanie, będzie się pan mógł nacieszyć częścią łupu, prawda? Nie zamierza pan tego dawać republikanom.

Ernie utkwił wzrok w Shelby'ego. Ten najpierw poczerwieniał, potem zbladł jak płótno. Nie ulegało kwestii, że Jupe trafił w samo sedno.

- Co to ma znaczyć? - zapytał Ernie z nutą groźby w głosie.

- Pieniądze poszły na broń! Wiesz dobrze, Ernesto - powiedział Shelby.

- Ja wiem tylko o dwunastu tysiącach. Po południu dałeś Straussowi połowę, a wieczorem ja mu dałem drugą. Co z resztą pieniędzy z banku? Mówiłeś, że wysłałeś je do Rodrigueza, ale masz wypisane na twarzy, że to nieprawda! O nic się nie martw, powiedziałeś. Zawsze byłeś dobrym orga­nizatorem. Załatwiłeś ubrania, peruki i samochód do ucieczki z łupem. My­śmy ci ufali. Tak długo przecież byłeś tu kurierem. Ty trzymałeś pieniądze, które zbieraliśmy dla Rodrigueza, i powtarzałeś, że nic dla ciebie nie zna­czą. Mówiłeś, że to jak wozić kapustę albo papier, że to po prostu dostawa. Czy część tych pieniędzy też ci przylgnęła do rąk?

- Jak śmiesz! - krzyknął Shelby. - Zapłacisz mi za to!

- Nie, to ty zapłacisz - powiedział Ernie. - Popłyniesz dziś z na­mi i będziesz rozmawiał z ludźmi Rodrigueza w Meksyku, i może będziesz musiał pojechać do końca, do Mesa d'Oro i...

- Nie bądź śmieszny! - przerwał mu Shelby. - Nie mogę dziś wy­jechać! Mam tu ważną pracę do wykonania. Moja misja nie jest skończona!

- W domu pana Bonestella jest co najmniej pięćdziesiąt tysięcy dola­rów - odezwał się Jupiter.

- Kłamiesz! - wrzasnął Shelby. Odwrócił się nagle do starej pani Denicoli. - Ty stara wrono! To też ci się śniło, co? Powtórzyłaś temu smarkaczowi i...

- Pani Denicola niczego mi nie mówiła - wtrącił się Jupiter. - Mo­gę jednak powiedzieć pana przyjacielowi, Ernesto, gdzie są pieniądze. U pana Bonestella w zamrażalniku, schowane w pudełku od lodów.

Shelby w dwóch susach dopadł Jupe'a i uderzył go mocno w twarz.

Ernie pokręcił głową.

- To było bardzo głupie, przyjacielu. Teraz musisz popłynąć z nami i nie ma więcej o czym mówić.

Shelby sięgnął do kieszeni marynarki. W jego dłoni błysnęła stal re­wolweru.

- A więc to tak? - powiedział Ernie.

Luis obserwował całą scenę cicho i nikt nie zwracał na niego uwagi. Teraz przystąpił do akcji. Znalazł się za plecami Shelby'ego tak szybko, że ten nie zdążył zareagować. Ręce Luisa zacisnęły się na jego szyi. Shelby krzyknął, rewolwer wypadł mu na podłogę.

Ernie podniósł rewolwer i skierował go na niego. Shelby jęknął i usiadł. Luis jednym szarpnięciem postawił go na nogi.

Chwilę później wyszli wszyscy trzej z pokoju. Słychać było, jak schodzą ze wzgórza. Deszcz bębnił o dach. Eileen zaczęła się mocować z więzami.

- Przetrzymałem ich, jak mogłem najdłużej - powiedział Jupe. - Mam nadzieję, że pan Bonestell zdążył pojechać po policję i że złapią ich, nim odpłyną.

- Myślę, że nie tak się stanie - odezwała się stara pani Denicola. - Myślę, że jeszcze coś się musi zdarzyć, nim przyjdzie policja i nim wyjdziemy z tego pokoju.

- Co? - zapytała Eileen i w następnej sekundzie wstrzymała oddech.

Poprzez odgłosy burzy dał się słyszeć nowy dźwięk. Nie dobiegał zza okna, ale skądś z głębi ziemi. Gdzieś pękła szyba.

- Święty Patryku! - jęknęła Eileen.

- Mój sen - szepnęła stara pani. - Niebezpieczeństwo! Pokój, który się skręca wokół chłopca i mnie.

Zamknęła oczy i zaczęła się modlić głośno, po włosku. Ściany trzeszczały i znowu posypały się szyby z okien. Ale to nie było, jak myślał Bob, trzęsienie ziemi. Centymetr za centymetrem osuwało się rozmokłe zbocze, na którym stał motel!




ROZDZIAŁ 20


Ogniste zakończenie


Pokój przechylił się!

Lampy pospadały na podłogę i z rozerwanych przewodów posypał się deszcz iskier.

- Nie dopuść, żeby się zapaliło! - modliła się Eileen. - Dobry Boże, nie dopuść, proszę!

Znowu wystrzeliły biało-niebieskie iskry i zgasły, opadając. Potem zale­gły ciemności. Wypełniały je tylko trzeszczenia drewnianych ścian i skrzy­pienia wychodzących z nich gwoździ.

Pokój znów się przechylił i pani Denicola krzyknęła.

- Na pomoc!! - wrzasnął Pete. - Ludzie, na pomoc!! Nie było odpowiedzi. Nikt nie nadchodził z pomocą.

- Za chwilę runie całe zbocze! - wykrzyknęła Eileen. Nie przebrzmiał jeszcze jej okrzyk, gdy motel przechylił się zatrważają­co o dalsze centymetry, przewracając wszystkie krzesła. Pete wyrżnął w łóżko, krzesło Jupe'a wylądowało obok niego.

- Pani Denicola? - zawołał Jupe. - Czy nic się pani nie stało?

- Jeśli do mnie mówisz, to nigdy nie czułam się lepiej - powiedziała stara pani. - Eileen, gdzie jesteś?

- Na podłodze.

- Policja musi zaraz przyjść! - krzyknął Jupe. - Pan Bonestell pewnie ich już zawiadomił. Bob, co z tobą? Pete?

- Okay - westchnął Bob.

- Tu jestem - powiedział Pete.

Czekali, nadsłuchując. Jupe'a dobiegł szum wody. Nie był to deszcz bębniący o dach, szum dochodził z bliska. Jupe leżał na boku, więzy wrzy­nały mu się w ręce. Poczuł wilgoć i błotnisty zapach jakby chemikaliów. Zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym zakrył oczy w przerażeniu rozpaczy.

Basen zaczynał pękać! To woda z basenu płynęła przez pokój. Jeśli rozerwie go kompletnie, runą na nich tony, tysiące ton wody!

- Hej, skąd się ta woda bierze? - zapytał Pete.

Eileen Denicola zdała sobie sprawę, co się dzieje i zaczęła krzyczeć o pomoc.

Nagle ktoś odpowiedział z zewnątrz. Ktoś przebywał na groźnie osuwa­jącym się wzgórzu!

- Tutaj! - usłyszeli. - Są tutaj!

Ktoś szarpnął za drzwi, ale były zablokowane.

Nastąpił kolejny głęboki przechył i okno, wychodzące na basen roztrza­skało się, a szkło wsypało się do środka. Potem zabłysły małe światełka. Dwaj mężczyźni z latarkami stali na zboczu. Znowu rozległy się krzyki i znowu więcej wody wlało się do pokoju.

- Pani Denicola! - wrzeszczał Jupe. - Weźcie panią Denicolę! Przez okno wszedł policjant z patrolu drogowego, za nim wskoczył strażak. Na widok przywiązanych do krzeseł kobiet i chłopców wyjąkał:

- Co u...

Migiem wynieśli starą panią razem z fotelem. Cały czas modliła się głośno. Nadeszli inni i wytaszczyli Eileen i chłopców. Uwolnieni z więzów, ruszyli w dół stoku. Upadali, podnoszono ich i podtrzymywano i upadali znowu.

Na szosie ruch wstrzymano. Ciemności pulsowały warkotem motorów, światła reflektorów omiatały zbocze. Rozstawiono sygnały świetlne i barie­ry. Ekipa ratownicza przeprowadziła panie Denicola i chłopców w bezpiecz­ne miejsce po drugiej stronie szosy.

- Powiedziałem im, że jesteście na górze!

Pan Bonestell torował sobie do nich drogę między barierami. Niemal tańczył, gdy nareszcie złapał rękę Jupe'a i potrząsnął nią.

- Powiedziałem im, że jesteście na górze! - powtarzał. - Uratowali was! Dzięki Bogu!

- Łódź! - krzyknęła stara pani Denicola, wyciągając rękę. Dom i biuro tonęły w ciemnościach. Po białej ciężarówce nie było śladu. Ale o kilkaset metrów od brzegu morza migotały światła “Marii III".

- Ci... ci piraci! - zawołała Eileen. - Jeśli Erniemu się wydaje, że uciekną...!

Ruszyła w stronę pomostu.

- Chodźcie! - krzyknął Pete.

Złapał Boba za ramię i pobiegł za nią.

- Panie Bonestell, proszę powiedzieć policji, żeby wezwali straż przy­brzeżną - powiedział Jupiter. - Ci ludzie na łodzi to handlarze bronią!

- Powiem im o wszystkim!

Jupe skinął głową i ruszył za pozostałymi.

Eileen wpadła do biura i porwała z szuflady biurka klucz. Poleciła Pete'owi wziąć parę wioseł z komórki za biurem.

Z szosy dobiegły krzyki i wycie wozów strażackich. Wzgórze obsunęło się w końcu, znosząc ze sobą motel, który roztrzaskał się w kawałki. Ruina pokryła połowę drogi. Basen kąpielowy pękł kompletnie i błotnisty wodo­spad zalał szosę.

Eileen i chłopcy tylko przez chwilę patrzyli na ten obraz zniszczenia. Potem odwrócili się i pobiegli na obmyty deszczem pomost.

- Weźmiemy ślizgacz Sebastiana! - mówiła Eileen. - Łatwo “Ma­rię" dogoni!

Wsiedli do łódki, Pete ujął wiosła i podprowadził ją szybko do boi.

- Nie widzę już świateł “Marii" - powiedziała Eileen.

- Płynie blisko brzegu - pokrzepił ją Jupe.

- Ernie jest fatalnym sternikiem. Wpakuje ją na skały.

Eileen wychyliła się z łódki, żeby otworzyć kokpit ślizgacza. Przesiadła się pierwsza, chłopcy za nią, a Jupe przywiązał łódkę do boi. Motor zakrztusił się, zgasł, wreszcie zaskoczył. Ruszyli skokami przez ciemny w de­szczu ocean. Dziób motorówki ciął fale z pluskiem głośnym jak wystrzały. Eileen trzymała kierownicę obiema rękami. Chłopcy uczepili się burt i doda­wali sobie w duchu otuchy.

Przystań była już daleko, gdy Bob dostrzegł światło przed nimi.

- Jest! - zawołał.

- Zgadza się! - Eileen zwiększyła jeszcze szybkość.

Snop ostrego światła oślepił ich na moment. Usłyszeli warkot helikop­tera. Światło przesunęło się po wodzie i znów ogarnęły ich ciemności.

- Straż przybrzeżna! - powiedziała Eileen.

Światła na “Marii III" były przyćmione i łódź stanowiła tylko czarną sylwetkę w mroku. Zbliżali się do niej i widzieli już ślad, jaki zostawiała za sobą na wodzie.

- Niech to diabli, płynie na otwarte morze! - krzyknęła Eileen. - Dranie, uciekną nam!

Skręciła gwałtownie kierownicę. Ślizgacz przechylił się. Motor pracował z natężeniem i mała łódź śmignęła przez wachlarz wody za kilem “Marii III". Potem jej kadłub mieli obok i ktoś strzelił do nich z pokładu.

- Tchórze! - wrzasnęła Eileen.

Wyminęli “Marię" i skręcili błyskawicznie w poprzek jej dziobu. “Maria" także skręciła i wytraciła szybkość. Jej reflektory objęły teraz motorówkę. Padł kolejny strzał. Chybił i pocisk znalazł się w wodzie.

Potem znów nadleciał helikopter i potężne światło jego reflektora od­nalazło “Marię".

- Mają ich teraz! - wykrzyknął Jupe.

Spojrzał w stronę brzegu. Światła stamtąd widocznie bardzo się przy­bliżyły.

- Gdzie, do diabła, jest ten kuter straży przybrzeżnej?! - krzyknęła Eileen.

Maria" znowu nabrała szybkości. Obracała się i zbaczała chwilę, jakby usiłowała zrzucić z siebie wiszący nad nią helikopter. Wreszcie jej dziób skierował się na otwarte morze i popłynęła pełną parą.

Eileen zaśmiała się ponuro i ruszyła w pogoń za “Marią". Ślizgacz zno­wu ją wyprzedził i znowu człowiek na rufie skręcił ster, żeby uniknąć kolizji.

Jupe dostrzegł po lewej stronie bielejącą wodę i usłyszał szum i huk łamiących się fal.

- Baczność! - wrzasnął Pete.

Eileen skręciła ostro kierownicę i mała motorówka przechyliła się na burtę i omal nie weszła w poślizg na fali. Potem znów płynęli równo i bezpiecznie po ciemnej wodzie.

Ale “Maria" poszła wprost na mieliznę i część dna oderwała się z trza­skiem i zgrzytem. Łódź wyniosło częściowo z wody i przechyliło na bok. Na pokładzie podniosły się krzyki i szamotanina. Nagle wystrzelił pomarańczowo-czerwony ogień.

- Ona płonie - powiedziała Eileen.

Krzyki i bieganina na “Marii" ucichły. Motorówka dryfowała, podskaku­jąc na falach, a Eileen się rozpłakała. Łzy toczyły się po jej policzkach. odbijając blask płonącej łodzi.

- Musiał pęknąć przewód paliwa - szepnęła.

Jeden z mężczyzn z “Marii" skoczył do wody, potem drugi, wreszcie pozostali dwaj.

- Weźcie bosaki i trzymajcie je w pogotowiu - zakomenderowała Eileen. - Jeśli któryś będzie próbował wejść do motorówki, dajcie mu wycisk.

- Tak jest, proszę pani - powiedział Pete.

Rozbitkowie podpływali z pluskiem.

- Pod siedzeniem są kamizelki ratunkowe - powiedziała Eileen.

Jupe rzucił po jednej do każdego z płynących. Ernie usiłował się zbliżyć do ślizgacza i Pete pogroził mu swoim bosakiem. Potem wszyscy czterej trzymali się już z dala.

Bob znalazł zwój liny. Rozbitkowie uczepili się jej i dryfowali, unosząc się na falach. Wszyscy patrzyli na “Marię III".

Płonęła gwałtownie, ogień rozświetlał ciemności. W pewnej chwili na­stąpiła eksplozja. Część kadłuba wyleciała w powietrze, reszta zsunęła się z rufy i poszła pod wodę jak kamień.

Kiedy podpłynął do nich statek straży przybrzeżnej, Ślizgacz wciąż dryfował w miejscu dramatu, a czterej rozbitkowie unosili się na wodzie w kamizelkach ratunkowych.

Prawie nic nie zostało z “Marii III" i jej śmiercionośnego ładunku. Tylko resztki podskakiwały na falach.



ROZDZIAŁ 21


Pan Hitchcock zaspokaja swoją ciekawość


Tydzień po zatonięciu “Marii III" Trzej Detektywi wybrali się do Malibu. Jechali na rowerach drogą nadbrzeżną i skręcili do Kanionu Cyprysów. Pan Hitchcock czekał na nich przed domem, który niegdyś był restauracją “U Charliego". W olbrzymim salonie z widokiem na ocean, Don nakrywał stół do powitalnej uczty.

- Ulubione amerykańskie dania dla ulubionych amerykańskich bo­haterów! - zawołał na widok chłopców. - Kanapki z masłem arachi­dowym i pianką cukrową, soczyste frankfurterki jak za dawnych dni i hamburgery ze złocistych bułeczek z pikantną przyprawą Picky-Pickle.

Po tej rekomendacji Don wycofał się z pokoju z szerokim uśmiechem i w ukłonach.

Pan Hitchcock westchnął.

- Myślę, że Don czułby się w sklepie zupełnie zagubiony, gdyby na opakowaniach nie wypisywano sloganów reklamowych. Niczego nie byłby w stanie kupić.

- Wszystko wygląda bardzo apetycznie - powiedział Bob uprzejmie.

Reżyser spojrzał na niego chmurnie.

- Nie chcesz chyba powiedzieć, że będziesz jadł kanapki z masłem arachidowym i pianką cukrową.

- No, to może nie bardzo, ale frankfurterki lubię.

- Hamburgery też - dodał Pete. - I u nas w domu także używa­my Picky-Pickle.

- Wobec tego proszę, bierzcie się do jedzenia - powiedział pan Hitchcock.

Frankfurterki i hamburgery szybko zniknęły, ale talerz z kanapkami po­został nietknięty. Pete patrzył na niego niepewnie.

- Może powinniśmy trochę zjeść. Don zdawał się taki... taki z nich dumny.

- Prędzej czy później Don musi spojrzeć prawdzie w oczy - po­wiedział pan Hitchcock. - Raz musi się dowiedzieć, że Amerykanie nie odżywiają się wyłącznie masłem arachidowym, gazowanymi napojami i czipsami.

A teraz mówimy o waszej sprawie. Jestem wszystkiego niezmiernie ciekaw. Eileen Denicola nie chciała w ogóle rozmawiać z dziennikarzami. Zdaje się, że ma temperament równie ognisty jak włosy. Na samą wzmian­kę o Erniem Villalobos i jego przyjaciołach wpada w furię. Nie jest w stanie mówić. Myślę, że nie może darować policji...

- ...że nie zapobiegła zatonięciu jej łodzi? - wtrącił Pete.

- Nie, że nie dopuściła, żeby Eileen dostała Erniego w swoje ręce.

Jupiter roześmiał się.

- Tak, jest kobietą z charakterem. Nie może znieść, że dała się tak naiwnie oszukać. Poza tym jest zbyt zajęta, żeby rozmawiać z dziennika­rzami. Musi się wykłócać z agencją o wypłatę ubezpieczenia za “Marię III" i targować o cenę przy zakupie “Marii IV"

- Jednym słowem doniesienia prasowe są skąpe i nie mogłem się was, chłopcy, doczekać, żeby się wszystkiego dowiedzieć.

Bob wręczył panu Hitchcockowi przygotowane notatki.

- Jak zwykle, mamy dla pana pełną relację,

- Świetnie - powiedział reżyser i zagłębił się w historii żebraka i pa­triotów z Mesa d'Oro.

Ciszę w pokoju zagłuszał jedynie szum jadących pobliską szosą samo­chodów. Pan Hitchcock był całkowicie pochłonięty czytaniem. Kiedy skoń­czył, zapatrzył się na widok za oknami.

- Bywa, że drobne ludzkie przywary okazują się złem, które przynosi coś dobrego. Gdyby Shelby Tuckerman nie był tak małostkowo chytry, nie zatrzymałby portfela pana Sebastiana i wy byście nie wpadli na aferę z handlem bronią. Nigdy się nie dowiemy, ilu ludzi by zginęło, gdyby ładu­nek “Marii" dotarł do celu.

Jupe skinął głową.

- Ludzie pokroju Erniego i tak będą się starali doprowadzić do rozle­wu krwi, ale udaremniliśmy chociaż jedną dostawę broni.

- Przypuszczam, że pan Bonestell jest wolny od podejrzeń - po­wiedział pan Hitchcock. - W gazecie o nim nie wspominano.

- Nigdy go naprawdę nie podejrzewano - odparł Jupe. - Jeśli był cień wątpliwości, wszystko wyjaśniło się po zeznaniach Erniego i jego przyjaciół. Są wściekli na Shelby'ego i wykładają karty na stół. Uważają go za oszusta, który grał tylko rolę szpiega i kuriera. Takich grup jak Erniego, wspierających republikanów w Mesa d'Oro, jest wiele. Shelby zbierał pieniądze od przywódców tych ugrupowań, przechowywał je w zamrażalniku pana Bonestella i raz na miesiąc, a czasem częściej, leciał do miasta Meksyk dostarczyć pieniądze ludziom Rodrigueza. Ernie i jego koledzy uważają, że część tych funduszy umieszczał na własnym koncie banko­wym i jest to wielce prawdopodobne.

- Alejandrem był Shelby, prawda? - zapytał pan Hitchcock.

- Tak, Alejandro to jego drugie imię. Jego matka była rodem z Mesa d'Oro. Sama była bardzo aktywna. Przemawiała na wiecach i zbierała wiele pieniędzy dla swojej sprawy. Zmarła parę lat temu i Shelby usiłował zająć jej miejsce. Ale brak mu było jej charyzmy, nie potrafił przekonać ludzi, żeby dawali z siebie wszystko. Został więc kurierem.

- Skąd wiedziałeś, że zatrzymał część łupu?

- Nie wiedziałem, ale zdawało mi się to prawdopodobne. Musiałem powiedzieć coś, co by ich zatrzymało i dało czas panu Bonestellowi na zawiadomienie policji. Obawiałem się także, że jeśli Ernie odpłynie, pozo­stawiając na miejscu Shelby'ego, Bóg wie, co ten z nami zrobi. Pani Denicola i my mogliśmy świadczyć przeciw niemu. Gdyby wykończył pana Bonestella i uciszył nas wszystkich...

Jupe zamilkł ponuro.

- Tak, wasza sytuacja była trudna - przytaknął pan Hitchcock. - Mieliście zapewne szczęście, że Ernie wziął ze sobą Shelby'ego.

- Wiem, jakie mieliśmy szczęście - powiedział Bob. - Widzi pan, do motelu przywiózł mnie Shelby. Nakrył mnie u Straussa, kiedy przyjechał z połową pieniędzy za broń. Rany, ależ był wściekły! Słyszałem, jak kłóci się z Erniem, co ze mną zrobić. Erniemu było to obojętne, bo opuszczał kraj, ale Shelby tutaj zostawał. Starał się przekonać Erniego, że powinien mnie zabrać na łódź i wrzucić do morza!

Pan Hitchcock wzdrygnął się.

- Z pewnością, chłopcy, nie ułatwiliście mu życia. Ale czy mieliście jakiś konkretny dowód na jego współudział w obrabowaniu banku?

Pete zachichotał.

- Tak, dowód znajdował się w pudełku od lodów tak, jak się Jupe domyślił. Shelby miał spieniężyć biżuterię, którą Ernie ukradł z prywatnych sejfów w banku. Ale zatrzymał sobie co cenniejsze sztuki i policja znalazła je w zamrażalniku. Właściciele biżuterii zidentyfikowali ją. Policjanci znaleźli też peruki i kosmetyki do charakteryzacji w bagażniku samochodu Shelby'ego. Uważał, że to będzie bardziej dramatycznie i z fasonem osła­niać złodziei w przebraniu terrorysty Altfranto. Pan Hitchcock roześmiał się.

- Szczęście, że wy zajęliście się tą sprawą, a nie pan Sebastian czy inny profesjonalny detektyw. Kto by brał poważnie człowieka, który tak się lubi zgrywać?

- O, należy go brać poważnie - powiedział Jupiter. - Podobnie jak Erniego i jego przyjaciół. Oni też się teraz na swój sposób zgrywają. Jest w dobrym stylu puszyć się własnymi zbrodniami. To ma im zapewnić chwałę bohaterów. W istocie są osobnikami niezrównoważonymi, którzy prowadzą niebezpieczną grę z użyciem materiałów wybuchowych i broni palnej.

- Tak, lepiej być rewolucjonistą niż draniem - wtrącił pan Hitch­cock.

- Szlachetniej - powiedział Jupiter. - Oczywiście, powinienem podejrzewać Shelby'ego od pierwszej chwili. On miał najlepszą możliwość poznania pracy banku, a do pana Bonestella wyraził się w taki znaczący sposób: “zgodnie z waszym systemem sprawiedliwości, jesteś niewinny, póki nie udowodnią ci winy". Człowiek, który czuje się Amerykaninem, powiedziałby: “Zgodnie z naszym systemem...

- To prawda - przyznał pan Hitchcock - ale nie rób sobie wyrzu­tów. Spisaliście się na medal.

ob się uśmiechnął.

- Dziękuję, że nie dodał pan: “jak na trójkę dzieciaków".

- Na medal i kropka. Spisaliście się lepiej niż wielu zawodowych detektywów. Sądzę, że Shelby'emu tak bardzo zależało, żeby pan Bonestell was wynajął, bo nie wierzył, że zdołacie cokolwiek wykryć. Musiał później zmienić zdanie i dlatego próbował założyć podsłuch w waszej pra­cowni.

- I w cukierniczce - dodał Jupe. - Kiedy odkryłem tę “pluskwę", wiedziałem, że to Shelby jest żebrakiem z blizną i że ma powiązania z ra­busiami. Ale nie domyśliłem się, że chodzi o przemyt broni. Pomyślałem tylko o narkotykach i nielegalnych imigrantach.

- Jak już mówimy o handlu bronią, to co z tą firmą przewozową w Oxnard? - zapytał pan Hitchcock.

- Strauss i jego kamraci to zbrojni bandyci, którzy napadają na trans­porty wojskowe. Broń i amunicja zostały zrabowane z ciężarówki, gdzieś na wschodzie kraju. Nurkowie wydobyli część broni i została zidentyfikowana. Strauss i jego ludzie znikli. Zostawili wszystko i zwiali. Słyszeliśmy, że wyposażenie firmy nie przedstawiało wielkiej wartości i że była na krawędzi bankructwa.

- Musi być trudno prowadzić z powodzeniem firmę, jeśli jest się za­jętym rabowaniem - powiedział pan Hitchcock. - No a co z charakteryzatorką, która wygłosiła mowę na wiecu?

- Gracie Montoya nie brała udziału w spisku - odpowiedział Pete.

- Jej rodzina pochodzi z Mesa d'Oro i wychowano ją w wierze w słusz­ność sprawy republikanów i to wszystko.

- To u nich tradycja - dodał Jupiter. - Przekazuje się tradycję z pokolenia na pokolenie. Myślę, że Gracie ma teraz co do niej pewne wątpliwości. Chciała pomóc w zbiórce pieniędzy dla zesłańców w Meksyku, ale zbierać na broń i zabijać to inna sprawa.

- Policja wypytywała ją o zatarg, jaki miała z Erniem - podjął Bob.

- Okazało się, że tylko chciał się z nią umówić na randkę, a ona się nie zgadzała.

- Na szczęście - pan Hitchcock zwrócił Bobowi jego sprawozdanie.

- Dobrze napisane.

- Cieszę się, że się panu podoba, bo spodziewamy się, że nie odmówi pan zaprezentowania światu naszej sprawy.

- Oczywiście, że nie. Uważam to za swój przywilej. Ciekaw jestem, czego dokonacie następnym razem. To właśnie sprawia, że przyjaźń z wami jest tak interesująca. Nigdy nie wiadomo, jakie przygody i tarapaty czekają was w przyszłości!



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (12) Tajemnica zaginionej syreny
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (42) Tajemnica tańczącej beczki
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (04) Tajemnica krzyczącego zegara
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (02) Tajemnica szepczącej mumii
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (21) Tajemnica płonącego urwiska
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (40) Tajemnica Pana Pottera
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (11) Tajemnica wędrującego jaskiniowca
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (26) Tajemnica Purpurowego Pirata
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (25) Tajemnica Szalonego Demona
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (22) Tajemnica szlaku grozy
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (37) Tajemnica złotego orła
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (18) Tajemnica śmiejącego się cienia
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (27) Tajemnica Rafy Rekina
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (09) Tajemnica potwora z Sierra Nevada
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (15) Tajemnica kaszlącego smoka
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (38) Tajemnica Zamku Grozy
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (24) Tajemnica wypchanego kota
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (41) Tajemnica Skały Rozbitków
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (05) Tajemnica jęczącej jaskini

więcej podobnych podstron