Hayder Mo Jack Caffery 01 Ptasznik

Mo Hayder

Ptasznik

Z angielskiego przełożył Andrzej Leszczyński

Tytuł oryginału BIRDMAN

1

Północne Greenwich. Koniec maja. Trzy godziny przed świtem na rzece nie było ruchu. Poskrzypywały cumy ledwie widocznych w mroku barek, które łagodny wiosenny przypływ delikatnie wypychał z mętnej, zaśmieconej przy brzegu wody. Mgła wstająca znad nurtu wędrowała w głąb lądu, omywała zgaszone latarnie, prześlizgiwała się po kopule wymarłej Mil­lenium Dome, sunęła ponad dziwnym, niemal księżycowym krajobrazem nieużytków, by wreszcie jakieś pół kilometra dalej osiąść wśród widmowej maszynerii starej stacji transfor­matorowej.

Nagle ciemność rozcięły snopy świateł - w techniczną drogę dojazdową skręcił wóz policyjny z migającym niebieskim kogutem, ale z wyłączoną syreną. Za nim pojawił się drugi, potem trzeci. W ciągu dwudziestu minut cały placyk zasta­wiono autami: przyjechało osiem radiowozów, dwa czarne fordy sierra i biała furgonetka ekipy technicznej. U wylotu drogi dojazdowej ustawiono blokadę, a funkcjonariusz z tutej­szego posterunku otrzymał rozkaz, by nikogo nie przepuszczać nad rzekę. Zastępca szefa Kryminalnego Wydziału Śledczego połączył się z centralą w Croydon, zapytał o numery pagerów detektywów z Rejonowej Specjalnej Grupy Dochodzeniowej i dziesięć kilometrów dalej brzęczyk poderwał z łóżka inspek­tora Jacka Caffery'ego z drugiej sekcji RSGD.

Zamrugał szybko, próbując zebrać myśli i walcząc z pokusą przekręcenia się na drugi bok. Po chwili westchnął ciężko, zdobył się na wysiłek, przetoczył po łóżku, poszedł do łazienki i ochlapał twarz zimną wodą - musisz wieczorami dać sobie spokój z Glenmorangie*1, jeśli masz dyżur przy telefonie; koniecz­nie, Jack, przyrzeknij to sobie. Ubrał się, ale nie za szybko, żeby całkiem rozbudzony mógł stanąć przed szefem wydziału śledczego, z namysłem dobrał krawat, zawiązał go trochę niechlujnie - stary nie lubi, jak ktoś wygląda lepiej od niego - zabrał pager, zrobił sobie rozpuszczalną kawę, bardzo mocną, z cukrem, ale bez śmietanki - bez śmietanki; a przede wszyst­kim nic nie jeść, bo nigdy nie wiadomo, na co przyjdzie człowiekowi patrzeć - wypił duszkiem dwie filiżanki, znalazł kluczyki od samochodu w kieszeni dżinsów i pobudzony koń­ską dawką kofeiny, z podwójną gumą do żucia między zębami, wyruszył pustymi ulicami Greenwich na miejsce zbrodni. Na skraju zastawionego wozami placyku czekał sam zastępca szefa wydziału, nadinspektor Steve Maddox - krępy, przedwcześnie osiwiały, jak zwykle nienagannie ubrany, w szarobrunatnym garniturze. Kręcił się nerwowo pod jedyną działającą latarnią, obracając w dłoni kluczyki od auta i przygryzając wargi.

Z daleka rozpoznał samochód Jacka. Podszedł szybko, oparł się łokciem o dach, pochyli! do otwartego okna i rzekł:

- Mam nadzieję, że nic nie jadłeś.

Caffery zaciągnął ręczny hamulec, wyjął ze schowka w des­ce rozdzielczej ciemne okulary i paczkę tytoniu, spojrzał na Maddoxa znad kierownicy i mruknął:

- Cudownie. Właśnie to chciałem teraz usłyszeć.

- Tym razem nawet trudno to opisać. - Steve odsunął się, żeby Jack mógł wysiąść. - Kobieta, częściowo zakopana. Chy­ba ktoś porzucił zwłoki w krzakach.

- Już tam byłeś, przyznaj się.

- Nie, skądże. Wiem to od miejscowego śledczego. Poza tym... - Urwał i zerknął przez ramię na stojących nieopodal techników z wydziału kryminalnego, po czym dodał znacznie ciszej: - Przeprowadzono na niej autopsję. Jest rozpruta od góry do dołu.

Caffery zastygł z ręką na klamce.

- Autopsję?

- Zgadza się.

- I co? Potem wyszła na spacer z laboratorium patologii?

- Daj spokój...

- A może to tylko głupi kawał studentów medycyny?

- Posłuchaj. - Maddox powstrzymał go, unosząc obie rę­ce. - Wiem, że to nie nasza działka, ale... - Jeszcze raz zerknął przez ramię i znów ściszył głos. - Mamy dobre układy z do­chodzeniówką z Greenwich. Zróbmy to dla nich. Nie zaszkodzi przejąć paskudną, śmierdzącą sprawę. Rozumiesz?

- Jasne.

- Świetnie. - Maddox się wyprostował. - To co? Gotów ruszyć na zwiady?

- Jak cholera. - Jack zatrzasnął drzwi, wyjął z kieszeni odznakę i wzruszył ramionami. - Nigdy nie jestem przygoto­wany na tego typu widoki. I nigdy nie będę.

Poszli wzdłuż ogrodzenia z siatki w kierunku wejścia na teren, do którego ledwie sięgał żółtawy blask samotnej latarni. Bliżej rzeki od czasu do czasu błyskał flesz pracującego tam fotografa. Kilometr dalej na tle północnego horyzontu odcinała się oświetlona kopuła Millenium Dome, jej szczyt znaczyły czerwone lampy ostrzegawcze dla samolotów.

- Trupa zapakowano w jakąś szmatę, pokrowiec czy coś takiego - rzekł Maddox. - Jest tak ciemno, że patrol nawet nie mógł się dobrze przyjrzeć. A gdy się zorientowali, co znaleźli, to jakby im kto pieprzu na ogon nasypał. - Ruchem głowy wskazał placyk zastawiony samochodami. - Widziałeś merca?

- Tak.

Caffery zwrócił uwagę nie tylko na luksusowe auto, ale i na potężnie zbudowanego mężczyznę w wełnianym płaszczu, który wewnątrz rozmawiał z oficerem śledczym.

- To właściciel terenu. Mówi, że miał mnóstwo kłopotów w związku z sąsiedztwem tego milenijnego molocha, więc w ubiegłym tygodniu najął brygadę, żeby zrobiła tu porządek. Ściągnęli ciężki sprzęt na gąsienicach i nawet nie zauważyli, że odsłonili prowizoryczną mogiłę. Dopiero dziś o pierwszej w nocy...

Zatrzymali się przy barierce, pokazali odznaki policjantowi, wpisali się do formularza i dali nura pod żółtą taśmą od­gradzającą miejsce zbrodni.

- No więc dziś o pierwszej w nocy trzech chłopaków z pusz­ką Evostiku*2 chciało się zaszyć w krzakach nad rzeką i natknęli się na zwłoki. Siedzą teraz na posterunku. Zarządzająca pracami rozpoznawczymi powie nam więcej, rozmawiała z nimi.

Pełniąca tę funkcję sierżant Fiona Quinn, świeżo po kursie Yardu, stała przed oświetlonym wejściem ruchomego labora­torium i w białym plastikowym fartuchu wyglądała jak zjawa. Na ich widok ściągnęła kaptur z głowy.

- Jack, poznaj sierżant Quinn. - Maddox dokonał prezen­tacji. - Fiona, to nasz nowy kolega, inspektor Jack Caffery.

Caffery podszedł bliżej i wyciągnął rękę.

- Miło mi.

- Mnie również, inspektorze. - Quinn z trzaskiem zdjęła gumową rękawicę i uścisnęła mu dłoń. - To pańska pierwsza sprawa?

- W specjalnej grupie dochodzeniowej, tak.

- Żałuję, że nie mam dla pana czegoś przyjemniejszego. Tam widok nie jest najciekawszy. Powiedziałabym, że całkiem odrażający. Coś rozpłatało czaszkę trupa, prawdopodobnie ciężki sprzęt budowlany. Kobieta leży na wznak. – Odchyliła się do tyłu, rozrzuciła ręce i otworzyła szeroko usta, demonstru­jąc pozycję zabitej. Nawet przy tym słabym oświetleniu Caffery dojrzał amalgamatowe plomby w jej zębach trzonowych. - Od pasa w dół jest zagrzebana pod zwaliskiem betonowych odłamków, pogruchotanych krawężników i płyt chodnikowych.

- Od dawna tam leży?

- Nie bardzo. Trudno powiedzieć. - Naciągnęła z powrotem rękawicę i podała Maddoxowi bawełnianą maseczkę na twarz. - Na pewno mniej niż tydzień, ale i tak za długo, żeby od razu ściągać ekipę medyczną. Chyba powinien pan zaczekać do rana z powiadomieniem patologa. Pewnie już po wstępnych oględzinach skutków żerowania robactwa będzie mógł to do­kładniej ocenić. Poza tym jest częściowo zakryta, owinięta starym pokrowcem na meble, a to powinno jeszcze bardziej ułatwić zadanie.

- Jest pani pewna, że będzie tu potrzebny patolog? - zapytał Caffery. - Podobno przeprowadzono autopsję zwłok.

- Zgadza się.

- I mimo wszystko chce pani, żeby obejrzał je specjalista?

- Tak - odparła z kamiennym wyrazem twarzy. - Niech pan najpierw sam to zobaczy. Tu nie chodzi o autopsję wyko­naną przez zawodowca.

Maddox i Caffery wymienili zdziwione spojrzenia. Przez chwilę panowała cisza, wreszcie Jack skinął głową.

- Dobrze. Skoro tak... - Odchrząknął nerwowo, wziął od Quinn gumowe rękawice i maseczkę na twarz, po czym wetknął koniec krawata za koszulę. - Zatem chodźmy. Zobaczymy.

Mimo rękawiczek Caffery z nawyku wcisnął obie ręce do kieszeni. Sierżant oświetlała sobie drogę dużą latarką, ale w nierównym, porytym koleinami terenie chwilami tracił ją z oczu i od razu zaczynał czuć się nieswojo. Fotograf skończył już pracę i wrócił do furgonetki, żeby skopiować cyfrowe zdjęcia do komputera. W ciemności mętnie wyróżniały się kawałki fluorescencyjnej taśmy, Quinn pooznaczała nią różne przedmioty leżące po obu stronach ścieżki, aby za dnia technicy je opisali i zabezpieczyli. Wyłaniały się z mgły niczym natrętne zjawy - ledwie rozpoznawalne zielone butelki, pogięte puszki, jakiś brudny łachman mogący być resztkami bawełnianej ko­szulki lub ręcznika. Dookoła na dwadzieścia metrów i wyżej wznosiły się taśmowe przenośniki i żurawie budowlane, mrocz­ne i nieruchome, jak konstrukcje zamkniętego na zimę weso­łego miasteczka.

Quinn zatrzymała się i podniosła rękę.

- Tam - wskazała Caffery'emu. - Widzi pan? Leży w ziemi.

- Gdzie?

- Widzi pan tę starą beczkę. - Omiotła ją promieniem świat­ła latarki.

- Aha.

- I dalej na prawo dwa pręty zbrojeniowe?

- Tak.

- Jest między nimi. Jezu!

- Widzi pan?

- Tak - mruknął z ociąganiem. - Tak, widzę.

To są zwłoki? W pierwszej chwili pomyślał, że to gruda piankowego tworzywa, takiego, jakie rozpyla się w aerozolu: bezkształtna, brudnożołta, połyskliwa bryła. Dopiero po chwili rozpoznał włosy i zęby, potem wyciągniętą rękę. Wreszcie, przekrzywiwszy na bok głowę, uzmysłowił sobie w pełni, co ma przed oczyma.

- Och, na miłość boską! - wychrypiał gardłowo Maddox. - Nie można jej tak zostawić. Ukryjcie zwłoki pod namiotem.

2

Od chwili gdy słońce wstało i rozpędziło poranną mgłę, wszyscy, którzy widzieli zwłoki w dziennym świetle, zyskali pewność, że nie był to kawał studentów medycyny. Dyżurny patolog z centrali, Harsha Krishnamurthi, siedział pod namio­tem aż godzinę. Osobiście nadzorował i instruował ekipę zbie­rającą odciski palców. Wreszcie około południa ciało zostało wydobyte spod zwałów gruzu.

Caffery odnalazł Maddoxa na przednim siedzeniu służbo­wego forda.

- Wszystko w porządku?

- Chyba nie mamy tu nic więcej do roboty, kolego. Od tej pory Krishnamurthi przejmuje dowodzenie.

- To jedź do domu i się prześpij.

- Ty też.

- Nie, ja zostanę.

- Ty też, Jack. Jeśli stęskniłeś się za bezsennością, to i tak cię dopadnie za kilka dni. Możesz mi wierzyć.

- Dobra. - Caffery rozłożył ręce. - Jak rozkaz, to rozkaz.

- No właśnie. To rozkaz.

- I tak nie zasnę.

- Wszystko jedno. Wracaj do domu. - Maddox wskazał starego poobijanego jaguara Jacka. - Jedź, połóż się i przynaj­mniej udawaj, że śpisz.

Nawet w domu Caffery'emu nie dawało spokoju wspomnie­nie brudnożółtego zmasakrowanego ciała pod białym namio­tem. W świetle dnia kobieta wydawała się bardziej realna niż w ciemności. Pomalowane na błękitno i połamane paznokcie tkwiły głęboko wbite w skórę opuchniętych dłoni.

Wziął prysznic i ogolił się. Na odbiciu w lustrze zobaczył ciemne kręgi pod oczami, będące wynikiem nocnej pracy nad rzeką. Wiedział, że na pewno nie zaśnie.

Promocję otrzymał przed terminem, bo do Rejonowej Spe­cjalnej Grupy Dochodzeniowej ściągano młodych, twardych i ambitnych oficerów śledczych. Koledzy z młodszych rocz­ników zazdrościli mu, ale też i odczuwali satysfakcję, gdy jego druga sekcja przejęła dwumiesięczny dyżur. I oto już na samym początku musiała mu przypaść ta pierwsza, paskudna i śmierdząca sprawa.

Służba przez siedem dni w tygodniu, po dwadzieścia cztery godziny na dobę, i tak oznaczała dla niego bezsenne noce. Nawet nie zdążył złapać oddechu, nim wpakował się po uszy. A przecież powinien być w najlepszej formie.

W dodatku sprawa wyglądała na zagmatwaną.

Obraz zaciemniało nie tylko miejsce znalezienia zwłok i brak świadków - w pierwszych promieniach słońca dojrzał na ciele ofiary czarne ślady od ukłuć igłą.

Poza tym sprawca zrobił coś takiego z piersiami kobiety, o czym Caffery nawet bał się pomyśleć w swojej czyściutkiej, wyłożonej białą glazurą łazience. Wytarł mokre włosy i po­skakał na jednej nodze, żeby wytrząsnąć wodę z uszu. Przestań wreszcie o tym myśleć! Nie pozwól, żeby ta sprawa zmąciła ci w głowie! Maddox miał rację, musiał odpocząć.

Był w kuchni i nalewał sobie porcję Glenmorangie, kiedy rozległ się dzwonek u drzwi.

- To ja! - zawołała Veronica przez szczelinę na listy. - Zadzwoniłabym, ale zostawiłam telefon komórkowy w domu.

Otworzył. Miała na sobie kremowy lniany żakiet i ciemne okulary od Armaniego zsunięte na czubek głowy. Z obu rąk zwieszały jej się firmowe torby z butików Chelsea. Zapar­kowała czerwonego, przypominającego obłą skrzynkę na listy opla tigrę w pełnym słońcu, na wprost bramy wyjazdowej. W prawej dłoni trzymała klucz, jakby zamierzała wejść do domu nawet pod jego nieobecność.

- Cześć, skarbie. - Wyciągnęła głowę do całusa. Musnął ustami jej wargi. Poczuł smak szminki przemieszany z miętowym aromatem gumy do żucia.

- Mmm! - Przytrzymała go za rękę, odchyliła się i obrzuciła taksującym spojrzeniem nagi tors, dżinsy i bose stopy. Poma­chała trzymaną w lewej dłoni butelką whisky. - Odpoczywasz?

- Byłem w ogrodzie.

- I obserwowałeś Pendereckiego.

- Myślisz, że tylko Penderecki ciągnie mnie do ogrodu?

- Oczywiście. - Zaśmiała się krótko, lecz dostrzegła jego marsową minę. - Daj spokój, Jack. Przecież żartowałam. Masz. - Podsunęła mu pierwszą torbę ze sklepu Waitrose. - Zrobiłam zakupy. Małże, świeży koperek i kolendra, i do tego najlepszy muskatel. A to... - Wskazała duże ciemnozielone pudło. - Od taty i ode mnie. - Jak czapla podniosła jedną nogę, żeby oprzeć pudło na kolanie i je otworzyć. W Środku znajdowała się brązowa skórzana kurtka. - Proszę. Z ostatniego transportu.

- Przecież mam już skórzaną kurtkę.

- Aha. - Błyskawicznie spoważniała. - W porządku. Nie ma sprawy. - Zamknęła z powrotem pudełko. Przez chwilę panowało milczenie. - W takim razie ją odniosę.

- Nie trzeba - mruknął zawstydzony.

- Mówię poważnie. Mogę ją wymienić na coś innego.

- Naprawdę nie trzeba. Daj.

Nigdy się nie zmienisz, Veroniko, pomyślał, zamykając drzwi i odprowadzając ją wzrokiem do saloniku. Kiedy złożyła propozycję mającą odmienić całe jego życie, a on ją odrzucił, tylko na krótko wydęła wargi, po czym błyskawicznie się otrząsnęła, przez co natychmiast poczuł się winny - bezbronny, rzucony na matę. A wszystko przez jej przeszłość. Potrafiła działać niezwykle skutecznie. W ciągu tych krótkich sześciu miesięcy, kiedy byli razem, jego przytulny, wygodnie urzą­dzony dom zmienił się w całkowicie obce mu otoczenie, pełne odurzająco aromatycznych roślin i ułatwiających życie gadżetów, z szafą wypchaną ciuchami, których nawet nie próbował nosić: stylowe garnitury, ręcznie haftowane marynar­ki, jedwabne krawaty, dżinsy - jedynie dzięki temu, że jej ojciec, Mortimer Street, prowadził firmę importu odzieży.

Kiedy Veronica zaczęła gospodarować w kuchni, otworzyła szeroko okno, włączyła bulgoczący młynek do mielenia odpa­dów pod zlewem, a olej zaczął skwierczeć na wielkiej zielonej patelni, Jack wziął szklaneczkę z whisky i wyszedł na taras.

Nawet ten ogród jest widomym dowodem, że nasz związek się sypie, pomyślał, pociągając łyk Glenmorangie. Założony na długo przed tym, nim jego rodzice kupili dom, był pełen chińskich róż, ozdobnego łubinu i powykręcanych ze starości, zdrewniałych powojników. Pozwalał mu dziczeć aż do lata, kiedy zielone liście niemal całkowicie zasłaniały okna. Ale Veronica chciała zaprowadzić swoje porządki, powycinać chaszcze, skopa­ne i nawiezione grządki obsadzić trawą i nasturcją, poustawiać malowane skrzynki na parapetach; mówiła o wysypaniu ścieżek żwirem i zasadzeniu jakichś wonnych drzewek, na przykład wawrzynów. Ostatecznie jednak - nawet po gruntownym prze­meblowaniu zarówno domu, jak i życia Jacka - pragnęła wyrwać go stąd z korzeniami, nakłonić do porzucenia tej ceglanej wikto­riańskiej posiadłości na południowych przedmieściach Londynu, w której wychowywał się od małego, z jej zamykanymi na haczyki oknami, zapuszczonym ogrodem i pociągami przetacza­jącymi się w wykopie za płotem. Chciała nawet rzucić pracę w firmie ojca, wyprowadzić się od rodziców i zacząć wszystko od początku, od szykowania ich własnego, wspólnego domu.

Tyle że on się na to nie godził. Zbyt głęboko wrósł w ten ćwierćakrowy skrawek iłu i gliny, by dać się wyrwać jednym ruchem jak pospolity chwast. Poza tym po sześciu miesiącach znajomości z Veronika jednej rzeczy był absolutnie pewien: nie kochał jej.

Zajrzał przez okno do kuchni - wprawnymi, szybkimi ru­chami obierała drobne kuliste ziemniaki. Pod koniec ubiegłego roku, po czterech latach służby w Kryminalnym Wydziale Śledczym, poczuł się do głębi znudzony, jakby przystanął na poboczu, biernie czekając, aż coś się wydarzy. Dopiero na wydziałowym przyjęciu na Halloween uświadomił sobie, że w którąkolwiek stronę się obróci, napotyka ten sam ośmielający uśmiech dziewczyny w minispódniczce i złotych sandałach z cienkich rzemyków.

Hormonalna obsesja Veroniki trwała dwa miesiące. Dziew­czyna okazała się równie spragniona seksu jak on. Budziła go codziennie o szóstej rano, a w ciągu weekendów nawet się nie ubierała, chodziła po domu w samych kapciach, malowała jedynie wargi połyskliwą różową szminką.

Zasiliła go energią i od razu w innych dziedzinach życia nastąpiły zmiany. W kwietniu, gdy już całą szczytową ściankę łóżka w sypialni zdobiły kocie łapki w stylu Manolo, dostał przeniesienie do RSGD - brygady ścigania morderców.

Ale wiosną, kiedy zaczął słabnąć jego pociąg do Veroniki, zmieniło się także jej nastawienie. Myślała o nim coraz poważ­niej, wreszcie podjęła kampanię przywiązania go do siebie. Pewnego wieczoru posadziła go w saloniku i śmiertelnie po­ważnym tonem opowiedziała o niesprawiedliwości, jaka ją spotkała - dwóch latach wyrwanych z życia nastolatki na walkę z chorobą nowotworową.

Spisek przyniósł efekty. Jack nagle stracił pewność siebie i nie wiedział już, jak mógłby zakończyć tę znajomość.

Potrafisz być bezwzględna, pomyślał teraz, jakby utrzymanie naszego związku na siłę mogło ci jakoś zrekompensować dawne cierpienia.

Wrócił do kuchni i popatrzył, jak siekając liście mięty, pochyla wąską szpiczastą brodę na piersi i delikatnie przygryza koniec języka. Nalał sobie drugą porcję whisky i wypił jednym haustem.

Zrobię to dzisiaj, postanowił. Może podczas obiadu.

Posiłek był gotowy w ciągu godziny. Veronica pozapalała wszystkie światła w domu, nie wyłączając cytrynowożółtych kandelabrów na patio.

Pancetta*3, sałatka z fasoli z gorczycą, małże z miodem w sosie sojowym i sorbet klementynkowy. Czyż nie jestem świetną gospodynią? - Energicznie potrząsnęła głową i na krótko odsłoniła w uśmiechu doskonale utrzymane białe zę­by. - Postanowiłam wypróbować ten zestaw na tobie i spraw­dzić, czy będzie się nadawał na przyjęcie.

- Przyjęcie?... - Całkiem zapomniał. Dużo wcześniej po­stanowili je zorganizować i ustalili termin na dziesięć dni po zakończeniu jego tygodniowego dyżuru przy telefonie, sądząc, że będzie miał wtedy wolny wieczór.

- Dobrze, że przynajmniej ja nie zapomniałam, prawda? - mruknęła, mijając go z miseczką parujących, młodych ziem­niaków. W saloniku wszystkie okna wychodzące na ogród były szeroko otwarte. - Zjemy dziś tutaj. Nie chciało mi się nakrywać w jadalni. - Przystanęła i obrzuciła spojrzeniem jego wymiętą bawełnianą koszulkę i potargane, nie uczesane po kąpieli włosy. - A może byś się przebrał do obiadu?

- Chyba żartujesz.

- Nie. Tylko... - Nerwowym ruchem rozłożyła serwetkę na kolanach. - Pomyślałam, że byłoby miło z twojej strony...

- Nawet nie mam w co - odparł, siadając przy stole. - Garnitur będzie mi potrzebny. Znów prowadzę sprawę.

No, dalej, zapytaj o nią, Veroniko. Choć raz zainteresuj się czymś innym niż moje ubrania, pościel albo obrusy. W milczeniu zaczęła mu nakładać ziemniaki na talerz.

- Przecież masz więcej garniturów, nie tylko jeden. Ostatnio tata przysłał ci ten szary.

- Pozostałe są jeszcze w pralni.

- Och, Jack, dlaczego mi nie przypomniałeś. Odebrałabym je.

- Veroniko...

- Dobra. - Uniosła ręce w obronnym geście. - Przepraszam. Nie wracajmy do tego... - Urwała i zerknęła przez ramię na drzwi do korytarzyka, skąd rozlegał się dzwonek telefonu. Zastygła z widelcem wymierzonym w kartofla. - Ciekawe, kto to? Chociaż w zasadzie łatwo się domyślić...

Odstawił szklaneczkę, odsunął krzesło i wstał.

- Boże - syknęła, odkładając widelec. - Chyba naprawdę mają szósty zmysł. A może byś tym razem nie odbierał?

- Muszę.

Wyszedł z pokoju i podniósł słuchawkę.

- Tak?

- Tylko mi nie mów, że spałeś.

- Uprzedzałem, że nie zasnę.

- Przykro mi, że ci przeszkadzam.

- Co się stało?

- Znów dzwonię znad rzeki. Stary zgodził się przysłać tu specjalistyczny sprzęt i coś jeszcze znaleźli.

- Jaki sprzęt?

- Sondę radarową.

- Radarową? To znaczy... - Caffery umilkł nagle. Veronica minęła go, z dumnie uniesioną głową weszła po schodach i znik­nęła w sypialni, zatrzasnąwszy za sobą drzwi. Jeszcze przez chwilę stał oparty jedną ręką o boazerię, spoglądając do góry.

- Jesteś tam, Jack?

- Tak, przepraszam. O czym mówiłeś? Aha, o sondzie radarowej. Do czego im potrzebna?

- Do zbadania, co jest pod ziemią.

- Czy to znaczy, że... - Wbił paznokieć kciuka w szczelinę między listwami boazerii. - ...że znaleźli drugie zwłoki?

- Owszem - odparł Maddox grobowym tonem. - Niejedne, ale cztery.

- Cholera! - Caffery przeciągnął dłonią po karku. - Zasy­pywał trupami jakąś dziurę czy co?

- Już je wydobyli i oddali do badania.

- Rozumiem. Gdzie się spotkamy?

- Na dziedzińcu. Pojedziemy razem na Devonshire Drive.

- Do kostnicy? W Greenwich?

- Zgadza się. Krishnamurthi robi już sekcję pierwszych zwłok. Zgodził się razem z nami pobieżnie obejrzeć pozostałe.

- Jasne. Będę za pół godziny.

Veronica siedziała za zamkniętymi drzwiami. Jack przebrał się na dole, wyjrzał przez otwarte okno na usytuowaną po drugiej stronie torów posiadłość Pendereckiego i zawiązując krawat, wbiegł po schodach i zajrzał do sypialni.

- Koniecznie musimy porozmawiać. Jak wrócę...

Urwał nagle. Siedziała po turecku, z kołdrą podciągniętą pod brodę, w dłoni trzymała jakąś fiolkę z pigułkami.

- Co to jest?

Podniosła głowę. Oczy miała szkliste, zaczerwienione.

- Ibuprofen. Czemu pytasz?

- Co ty wyprawiasz?

- Nic.

- Pytam, po co ci te leki, Veroniko.

- Znów mnie boli gardło.

Przez chwilę stal bez ruchu, ściskając w lewym ręku krawat.

- Gardło cię boli?

- Powiedziałam wyraźnie.

- Od kiedy?

- Nie pamiętam.

- Wcale nie jestem pewien, czy cię naprawdę boli. Mruknęła coś pod nosem, ostentacyjnie otworzyła fiolkę, wysypała dwie tabletki na rękę i znów spojrzała na niego.

- Wybierasz się na jakieś spotkanie?

- Dlaczego mi nie powiedziałaś, że cię boli gardło? Może powinnaś się zgłosić na badania?

- Nie martw się o mnie. Masz ważniejsze sprawy na głowie.

- Veroniko...

- Co znowu? Milczał przez chwilę.

- Nic.

Pospiesznie skończył wiązać krawat i ruszył z powrotem na dół.

- Naprawdę nie musisz się mną przejmować - zawołała za nim. - Nie będę na ciebie czekała.

3

O wpół do trzeciej w nocy Caffery i Maddox stali w mil­czeniu, spoglądając na wyłożoną białymi kafelkami salę do autopsji: pięć aluminiowych stołów sekcyjnych, na nich pięć ciał porozcinanych od łona do ramion, z płatami skóry odchylonymi na bok niczym drzwiczki sejfów, odsłaniającymi nagie żebra pokryte warstwami tłuszczu i mięśni. Płyny ustro­jowe ściekały ze stołów do ustawionych pod nimi wanienek. Jack był oswojony z panującą tu mieszaniną smrodu środ­ków dezynfekcyjnych i fetoru ludzkich wnętrzności. Ale szo­kował go widok tych pięciu ciał wydobytych i przywiezionych tego samego dnia. Jeszcze nigdy nie widział aż tylu zwłok naraz. Dla lekarzy prowadzących sekcję nie było w tym nic niezwykłego, ubrani w zielone fartuchy i kalosze krzątali się między stołami. Jakaś kobieta z uśmiechem podała mu masecz­kę chirurgiczną.

- Jeszcze chwilę, panowie - rzekł Harsha Krishnamurthi pochylony nad ostatnim stołem.

Leżące na nim zwłoki miały ściągniętą skórę z czaszki aż do nasady nosa - odwróconą i zsuniętą na twarz, zakrywającą oczy i usta niczym wilgotna, od wewnątrz czerwona gumowa maska karnawałowa, z włosami opadającymi aż na obojczyk. Patolog wyjmował właśnie ze środka jelita i przekładał je do blaszanej wanienki.

- Kto się tym zajmie?

- Ja - rzekł niski technik w okularach, idąc w jego stronę.

- Świetnie, Martin. Zważ je, opisz i pobierz próbki do analizy. Już skończyłem, Paula, możesz zamykać. Tylko uwa­żaj, żebyś szwami nie naruszyła ran. Gotowe, panowie. - Odsunął znad głowy lampę halogenową, zdjął plastikowe oku­lary i ruszył w kierunku Maddoxa i Caffery'ego. Był szczupłym przystojnym pięćdziesięciolatkiem o ciemnych błyszczących oczach i krótko przystrzyżonej szpakowatej brodzie. Rozłożył szeroko ręce w gumowych rękawiczkach i powiedział: - Piękna kolekcja, prawda?

Maddox sztywno skinął głową.

- Znamy już przyczyny śmierci?

- Mniej więcej. I jeśli się nie mylę, są bardzo interesujące. Zaraz do tego dojdę. Dokładniejsze wyniki powinny dać ba­dania entomologiczne, ale z grubsza mogę ocenić wiek zwłok. Pierwsze, które znaleźliście, są najświeższe. Nazwijmy tę kobietę numerem piątym. Zginęła niespełna tydzień temu. Następne zwłoki są prawie o miesiąc starsze, kolejne o dal­szych pięć tygodni, czwarte jeszcze o półtora miesiąca. Naj­starsze pochodzą prawdopodobnie z grudnia, ale tu ocena jest najmniej pewna. Mieliśmy szczęście, bo wszystkie ciała za­chowały się w niezłym stanie.

Wskazał niepozorną kupkę poczerniałych szczątków na dru­gim stole sekcyjnym.

- Ta zginęła pierwsza. Sądząc po rozmiarach kości długich, nie skończyła nawet osiemnastu lat. Na lewym ramieniu ma coś, co wygląda na tatuaż. Może po tym uda się ją ziden­tyfikować. No i pozostaje jeszcze stomatologia. Aha! - Uniósł w górę palec. - Jedna istotna sprawa. Nie wiem, czy zwróciliś­cie na to uwagę na miejscu, ale wszystkie miały bardzo mocny, jaskrawy makijaż, doskonale widoczny nawet po dłuższym okresie przebywania w ziemi. Cienie na powiekach, uszminkowane wargi. Fotograf zrobił zbliżenia.

- Makijaż, tatuaże...

- Zgadza się, panie Maddox. Mogę uzupełnić tę linię rozu­mowania i dodać, że dwie miały infekcje narządów rodnych, jedna zrogowaciały odbyt. Znalazłem mnóstwo dowodów uży­wania narkotyków, aż do śladów zapalenia zastawki trójdziel­nej. Wolę jednak nie wyciągać pochopnych wniosków.

- Tak, oczywiście - mruknął Maddox. - Ale wygląda na to, że były kocicami. Muszę przyznać, że spodziewałem się tego od początku. Co pan nam może powiedzieć o obraże­niach?

- Ach. Są bardzo ciekawe.

Krishnamurthi zawrócił w głąb sali, dając im znaki, żeby poszli za nim. Caffery'emu nie po raz pierwszy przemknęło przez myśl, że rozcięte zwłoki na stole sekcyjnym przypomi­nają tusze w rzeźni.

- Chciałbym, żebyście się sami przekonali, jak musiałem wykonać nacięcie, żeby ominąć pierwotną bliznę zrobioną przez oprawcę i zarazem nie zniekształcić piersi, ale też móc dokonać autopsji i sprawdzić, o co chodziło.

- I co?

- Część tkanek została usunięta.

Caffery i Maddox wymienili szybkie spojrzenia.

- Właśnie. Z grubsza przypomina to efekt typowego chirur­gicznego zabiegu pomniejszania biustu. Na rany zostały nawet pozakładane szwy. Ale dla was duże znaczenie może mieć fakt, że sprawca nie zadawał sobie tego trudu z ofiarami o mniejszych piersiach.

- Z którymi?

- Numerami drugim i trzecim. Inna bardzo ciekawa rzecz. - Wskazał ostatni stół, gdzie kobieta zaszywała zwłoki, z których przed paroma minutami wyjmował wnętrzności. - Siady za­drapań od paznokci są łatwe do odróżnienia. Ale co ciekawe, na żadnym z ciał nie znalazłem dowodów stoczonej walki. Na żadnym oprócz tego jednego, ofiary numer trzy.

Zatrzymał się przy mijanych zwłokach. Były bardzo małe, wręcz dziecięce. Jack uzmysłowił sobie, że tylko z powodu tego przypadkowego podobieństwa zostaną przez ekipę do­chodzeniową potraktowane odrębnie.

- Kobieta ważyła bardzo mało, około czterdziestu kilogra­mów - wyjaśnił Krishnamurthi, jakby czytał w jego myślach. - Ale nie była nieletnia, tylko tak drobnej budowy. Pewnie z tego powodu nie ma na piersiach żadnych obrażeń.

- A ten kolor włosów?...

- To farba. Włosy rozkładają się nadzwyczaj wolno, ich kasztanowy kolor zapewne niewiele się zmienił od chwili śmierci. Spójrzcie jednak tutaj. - Wskazał palcem nadgarstki ofiary. - Może trudno je odróżnić od normalnych efektów rozkładu ciała, ale to ewidentne ślady więzów. Powstały przed śmiercią. Na twarzy są ślady po kneblu, a nad kostkami nóg zakrwawione otarcia. Pozostałe kobiety zmarły w spokoju, chyba pogodzone ze swoim losem... - zrobił dłońmi wymowny ruch w powietrzu - ...jakby niepostrzeżenie przekroczyły gra­nicę. Tylko ta jedna zginęła w innych okolicznościach.

- Innych? - Caffery spojrzał na patologa. - Co pan przez to rozumie?

- Tylko ta jedna walczyła, panowie. Walczyła o swoje życie.

- A pozostałe w ogóle się nie broniły?

- Nie. - Rozłożył ręce. - Jeszcze do tego wrócimy. Na razie chodźcie ze mną. - Odsunął wagę na trójnogu i podszedł do pierwszych znalezionych zwłok. - No więc... - obejrzał się na Maddoxa, potem na Caffery'ego - ...nazwaliśmy tę ofiarę numerem piątym. Jest w najgorszym stanie. Bez wątpienia ten rozległy uraz czaszki powstał już po śmierci. Wasze przypusz­czenie, że zawadził o nią spychacz, wydaje się bardzo praw­dopodobne. Stworzy to olbrzymie kłopoty z identyfikacją ko­biety. Mam nadzieję, że uda się zdjąć odciski palców, choć tu napotykamy jeszcze inne problemy.

Uniósł dłoń trupa i delikatnie dźgnął palcem skórę na opusz­ku. Zafalowała niczym kożuch na budyniu, jakby pod spodem znajdowała się jakaś oleista ciecz.

- Widzicie to rozmiękczenie tkanki? Nie ma mowy, żeby w takim stanie udało się zdjąć odciski palców. Trzeba będzie najpierw ściąć skórę i ją naciągnąć. - Opuścił rękę. - Ona także brała narkotyki, ale poniosła śmierć natychmiastową, nie będącą skutkiem ich zażywania. Nie znalazłem żadnych typowych śladów w gardle i górnych drogach oddechowych, żadnego obrzęku płuc. - Przekręcił ciało na bok i wskazał skupisko zielonkawych plamek na pośladkach. - Większość tych śladów to normalne objawy rozkładu ciała. Ale widzicie pod nimi ciemniejsze krwiste nacieki?

- Tak.

Odwrócił zwłoki z powrotem.

- To rozsiane plamy opadowe. Kobieta była przenoszona po śmierci. Plamy występują niemal wszędzie, na plecach i rękach, a co dziwniejsze, także wokół kostek nóg.

- To coś niezwykłego?

- Widuje się je u wisielców. To efekt spływania i groma­dzenia się krwi w stopach i przy kostkach.

Caffery zmarszczył brwi.

- A u niej kręgi szyjne są nienaruszone?

- Właśnie. Poza tym na ocalałych skrawkach skóry szyi nie ma żadnych śladów od sznura.

- Jaki stąd wniosek?

- Że przez jakiś czas, już po śmierci, musiała się znajdować w pozycji stojącej.

- Stojącej? - zdziwił się Jack.

Na samą myśl o czymś podobnym zrobiło mu się niedobrze. Spojrzał na Maddoxa, jak gdyby oczekiwał od niego wyjaśnienia. Ale nadinspektor był równie osłupiały. Przymknął oczy i z niedo­wierzaniem pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć: „Sam nie wiem, co o tym myśleć, więc niczego ode mnie nie oczekuj”.

- Prawdopodobnie była podparta - ciągnął Krishnamurthi. - Z powodu posuniętego rozkładu ciała nie mogę dostrzec żad­nych zbielałych miejsc na skórze, które pozwoliłyby lepiej to ocenić, podejrzewam jednak, że była podwieszona pod ramiona bądź zaklinowana między jakimiś sprzętami. W każdym razie została umieszczona w pozycji pionowej zaraz po zgonie, kiedy krew nie zdążyła jeszcze zgęstnieć. - Urwał na chwilę, pochylił się i mruknął: - O, a to przeoczyłem.

- Co takiego?

Sięgnął po pincetę i delikatnie zdjął coś z krawędzi odciętej skóry na głowie.

- Co to jest?

- Włos.

Caffery przysunął się bliżej.

- Łonowy?

- Możliwe. - Krishnamurthi uniósł znalezisko do światła. - Nie, to włos z głowy, ale negroida. Nie wystarczy do analizy DNA, za mało filotropiny. - Ostrożnie włożył go do plas­tikowej torebki, którą podał technikowi. - Znalazłem już trochę blond włosów na ciałach trzech ofiar. Wysłałem je do Lambeth. - Przeszedł do sąsiedniego stołu. - Numer dwa. Zginęła czternaście lub piętnaście tygodni temu. Sto siedemdziesiąt cztery centymetry wzrostu, około trzydziestu lat. Palce są już mocno wysuszone, ale chyba da się odtworzyć opuszki i zdjąć odciski. Zastosujemy najlepszy dostępny środek nawilżający i ujędrniający, żelatynę. Do tej pory odcinaliśmy całe dłonie i wysyłaliśmy do Lambeth, ale... - pochylił się w stronę Maddoxa - ...po aferze z „Markizą” trzeba było z tym skończyć. Teraz musimy robić takie rzeczy na miejscu, lepiej czy gorzej. Przeszedł do następnego stołu, na którym pobielałe zwłoki postawnej kobiety wciąż były rozcięte. Rozchylone na boki płaty skóry ukazywały wnętrze klatki piersiowej z niebies­kawymi żebrami obciągniętymi srebrzystą pajęczyną powięzi. Spod zmoczonych i zaczesanych na gładko do tyłu tlenionych włosów wyłaniało się wysokie czoło. Gardło także zostało rozcięte, widać było mlecznobiałą tchawicę.

- Ofiara numer cztery, panowie. Caffery śmiało dotknął nogi trupa.

- To nam pomoże - mruknął, wskazując zadziwiająco wy­raźny tatuaż z boku, parę centymetrów nad kostką, który przedstawiał Królika Bugsa trzymającego marchewkę z wielką zieloną nacią.

- Naprawdę nie ma żadnych śladów przedawkowania nar­kotyków?

- Zgadza się. Nie ma też urazów zewnętrznych.

- Więc jak one zginęły?

Krishnamurthi uniósł palec wskazujący i uśmiechnął się niewyraźnie.

- Mam pewną teorię. Spójrzcie tutaj. - Wsunął obie dłonie w rozcięcie na gardle i ostrożnie rozchylił tkanki, odciągając na bok tchawicę i przełyk, aż odsłonił szary błyszczący rdzeń kręgowy. - Ten facet jest bardzo sprytny, ale nie tak sprytny, jak ja. Jeśli odciągnie się stąd wystarczająco dużo płynu mózgowo - rdzeniowego... - wyprostował się i prawą ręką wskazał miejsce na swoim karku - ...śmierć będzie natychmiastowa i bezobjawowa. Dlatego nawet rutynowe nakłucie lędźwiowe trzeba robić bardzo ostrożnie, bo gdy lekarz pobierze za dużo płynu do badań, pacjent może się od razu przenieść na tamten świat. Ale ilość płynu u wszystkich ofiar nie odbiega zanadto od normy, zresztą nie znalazłem żadnych śladów nakłucia. Przyszło mi więc do głowy, że mógł wbić igłę u nasady czaszki... - Wsunął czubek skalpela między kręgi szyjne i roz­chylił je, odsłaniając białą mielinową otoczkę rdzenia - ...i dostać się bezpośrednio do pnia mózgu.

- Do pnia mózgu?

- Właśnie. - Szybko obrócił zwłoki na bok, wykonał dodat­kowe nacięcie z tyłu głowy i pochylił się, żeby zajrzeć do środka. - Hmm... - mruknął pod nosem, ostrożnie dłubiąc tam czubkiem skalpela. - Nie, myliłem się. - Podniósł głowę i zmar­szczył brwi. - Wcale nie odciągał płynu mózgowo - rdzeniowego.

- Nie?

- Nie. Zastosował jakąś inną metodę inwazyjną. Musi pan wiedzieć, nadinspektorze Maddox, że pień mózgu to bardzo czuły organ. Wystarczy wbić igłę w rdzeń przedłużony i pokrę­cić nią trochę, a momentalnie ustaną wszystkie funkcje fizjolo­giczne, dokładnie tak, jak przydarzyło się to tym pięciu ofiarom.

- Natychmiastowa śmierć?

- Nie inaczej. Nie widać żadnych urazów rdzenia przedłużonego, których można by oczekiwać w takim wypadku, ale to jeszcze nie oznacza, że na przykład coś nie zostało do niego wstrzyknięte. A wystarczyłaby nawet zwykła woda. W jednej chwili ustałaby praca serca i płuc.

- I mówi pan, że z wyjątkiem numeru trzeciego żadna ofiara nie próbowała się bronić?

- Wszystko na to wskazuje.

- Więc jak to zrobił? - spytał Caffery, odruchowo masując sobie skroń. - Jak zapewnił sobie uległość tych kobiet?

- Moim zdaniem toksykologiczne badania zawartości żołąd­ków, próbek krwi i tkanek wewnętrznych wykażą obecność jakiegoś środka odurzającego. - Przekrzywił głowę na ramię i dodał: - Należy zakładać, że były półprzytomne, kiedy wbijał strzykawkę, żeby je uśmiercić.

- Rozumiem. - Jack skrzyżował ręce na piersi. - W Lambeth będą musieli zrobić analizy na obecność alkoholu, bar­bituranów, środków odurzających i psychotropowych. A to? - Wskazał czoło ofiary. Około centymetra poniżej linii włosów ciągnęła się linia wyraźnie ciemniejszych, odciśniętych śla­dów. - Co ona ma na głowie?

- Dziwne, prawda?

- Wszystkie mają takie ślady?

- Z wyjątkiem numeru czwartego. Ciągną się dookoła gło­wy, tworząc prawie idealny okrąg. I układają się w cykliczny wzór, kilka kropek, potem kreska.

Caffery pochylił się nad stołem. Kropka, kropka, kreska. Jakiś okrutny żart?

- Od czego mogą pochodzić?

- Trudno powiedzieć. Zajmę się bliżej tymi śladami.

- A zbadał pan już nić, którą zaszyto rany?

- Tak. - Krishnamurthi na chwilę zawiesił głos. - To chirur­giczna nić jedwabna.

Jack się wyprostował. Maddox spoglądał na niego uważnie, jego szkliste szare oczy nawet się nie poruszyły ponad białą maseczką. Caffery uniósł brwi i rzekł:

- To także bardzo interesujące.

- Ale nacięcia zszyto całkiem po amatorsku, panowie. - Patolog ściągnął gumowe rękawice, rzucił je do pojemnika na odpady i ruszył w stronę zlewu. - Profesjonalny jest tylko materiał, nić jedwabna. Rany nawet nie zaczęły się zrastać, operacje wykonywano w bardzo prymitywny sposób. Poza tym piersiowe nacięcie beta należy do podstawowych zabiegów chirurgicznych, uczą tego we wszystkich szkołach. - Kostką żółtego mydła dezynfekującego zaczął starannie namydlać ręce. - Tkanka tłuszczowa została usunięta z właściwych miejsc, a nacię­cia są proste i czyste, na pewno zostały wykonane skalpelem. Za to szwy założono po amatorsku, zupełnie nieprofesjonalnie.

- Można więc zakładać, że sprawca dysponuje szczątkową wiedzą chirurgiczną?

- Dobrze pan to określił, bardzo trafnie. Znaczący jest również fakt, że wiedział, gdzie się wkłuć do pnia mózgu. - Opłukał ręce i zdjął plastikowe okulary. - Czy chcecie teraz zobaczyć, co zrobił swoim ofiarom, zanim je pozaszywał?

- Tak.

- Proszę za mną.

Poprowadził ich do sąsiedniego pokoju, gdzie żujący gumę technik czyścił wnętrzności w dużej porcelanowej wanience. Obmywał je pod cienkim strumieniem bieżącej wody i do­kładnie oglądał pod silną lampą, szukając jakichś uszkodzeń. Ujrzawszy Krishnamurthiego, odłożył zwój jelit i umył ręce.

- Martin, pokaż panom, co znaleźliśmy w klatkach piersio­wych ofiar.

- Oczywiście.

Wcisnął gumę do żucia pod policzek i zdjął z dolnej półki duży pojemnik z nierdzewnej stali przykryty kawałkiem szarego papie­ru. Zdjął papier, przechylił pojemnik i wyciągnął w ich kierunku.

Maddox zajrzał do środka i natychmiast odskoczył, jakby dostał pięścią w nos.

- Jezu!

Odwrócił się, wyciągając z kieszeni marynarki czystą białą chusteczkę z wyhaftowanym monogramem.

- Mogę?

- Jasne. - Technik podsunął pojemnik Caffery'emu i ten zajrzał ostrożnie.

Wewnątrz, w cuchnącej mazi na dnie uwalanego krwią naczynia, leżało pięć drobnych truchełek, jak gdyby przytulo­nych do siebie, pragnących się nawzajem ogrzać.

Jack podniósł wzrok na technika.

- Czy ja dobrze widzę? Martin pokiwał głową.

- Tak. Wzrok pana nie myli.

4

Caffery położył się do łóżka o czwartej nad ranem. Veronica spała kamiennym snem, cicho posapując. Jeśli napra­wdę bolało ją gardło, mogła mieć powiększone migdałki, a to oznaczałoby nawrót choroby Hodgkina, czyli śmiertelnej ziarnicy złośliwej.

Doskonale, Veroniko, w samą porę; jakbyś przeczuwała, co się święci.

O wpół do piątej zapadł w krótki, niespokojny sen i obudził się już o wpół do szóstej.

Leżał bez ruchu, gapiąc się w sufit i rozmyślając o tych pięciu ciałach spoczywających w kostnicy przy Devonshire Drive.

Któreś z ran znalezionych na zwłokach musiały mieć duże znaczenie dla mordercy. Może ślady na głowach? Jakby zmu­szał ofiary do nakładania czegoś, na przykład nabijanych ćwie­kami pasów - ale nie występowały one na ciele numer cztery. Żadna z kobiet nie została zgwałcona, nie było śladów wymu­szonej penetracji, ani analnej, ani oralnej, czy też waginalnej, ale w świetle nadfioletowym Krishnamurthi znalazł na pod­brzuszach resztki nasienia. Biorąc pod uwagę okaleczenia piersi trzech ofiar i całkowity brak odzieży, Jack wnioskował, że mają do czynienia z prawdziwym koszmarem, seryjnym zabójcą na tle seksualnym, człowiekiem zbyt chorym, aby dało się go powstrzymać. Ale przede wszystkim nie mógł się uwol­nić od tkwiącego głęboko w pamięci widoku tych pięciu za­krwawionych truchełek spoczywających na dnie błyszczącego stalowego pojemnika. Jeśli nawet starał się myśleć o czymś innym, po chwili ów widok nieodmiennie jawił mu się przed oczami.

Kiedy zyskał pewność, że już nie zaśnie, wziął prysznic, ubrał się i nie budząc Veroniki, pojechał pustymi jeszcze o tak wczesnej porze ulicami Londynu do kwatery Specjalnej Grupy Dochodzeniowej.

Jego sekcję nazywano czasami Shrivemoor, od nazwy ulicy, przy której z Czwartą Międzyokręgową Grupą Wsparcia dzie­liła pomieszczenia w niewielkiej, funkcjonalnej kamienicy z czerwonej cegły. Przed wejściem nie było żadnej tablicy, ale wisząca na płocie nieoświetlona gablota z najświeższą statys­tyką wypadków drogowych pozwalała się domyślać, że budynek zajmuje jakaś jednostka policji. Tylko przed wjazdem do garażu wisiała tablica informująca, że ludzie nie powinni tu przychodzić ze swymi codziennymi problemami, które należało zgłaszać w komisariacie znajdującym się kilkadziesiąt metrów dalej przy tej samej ulicy.

Zanim Caffery dojechał na miejsce, słońce wyjrzało już zza wznoszącego się tarasami kompleksu mieszkalnego Thirties, przed którym rodzice zapędzali do luksusowych aut dzieci z tornistrami.

Zaparkował starego jaguara w garażu. Veronica od dawna namawiała go, by sprzedał to auto i kupił sobie nowszy, wy­godniejszy model.

- Mógłbyś za niego wziąć tyle, że byłoby cię stać na po­rządny, ładny wóz.

- Ale ja nie chcę porządnego, ładnego wozu. Chcę jeździć tym, który mam.

- To przynajmniej pozwól mi go wyczyścić.

Minął należące do grupy wsparcia opancerzone fordy sherpa stojące w kałużach wyciekającego oleju, przeciągnął identyfi­katorem w szczelinie czytnika magnetycznego i poszedł scho­dami na górę. W oświetlonej jarzeniówkami sali ogólnej cztery obsługujące komputerowe bazy danych kobiety, pracowniczki cywilne, zaciekle bębniły w klawisze.

Maddox siedział w swoim gabinecie, był świeżo po śniada­niu w towarzystwie dowodzącego grupą starszego nadinspek­tora. Przy earl greyu i chrupiących rogalikach w klubie gol­fowym Chislehurst ułożyli wstępny plan dochodzenia.

- Stary ogłosił moratorium dla prasy - rzekł ociężale. Chyba w ogóle nie zmrużył oka tej nocy. - Wszystkie kobie­ty, od pracownic cywilnych po oficerów śledczych, które uznają, że ta sprawa działa na nie przygnębiająco, mają prawo wystąpić o przeniesienie. Poza tym... - Urwał i popchnął palcem ołówek, układając go w równiutkim szyku z długo­pisami i flamastrami. Wargi miał całkiem zbielałe. - Przy­dzielił nam wsparcie. Ma się tu zwalić cała szósta sekcja z Eltham.

- Dwie sekcje do jednej sprawy?

- Aha. Bardzo się nią przejął. Zaniepokoiła go ocena Krishnamurthiego, według której odstępy między poszczególnymi zbrodniami wyraźnie się zmniejszają. No i...

- Tak?

Maddox westchnął ciężko.

- Pamiętasz ten włos znaleziony przez Krishnamurthiego na jednym z ciał? Czarny, negroida?

- Znalazł też jakieś blond włosy. Przy zabójstwach kocic trzeba ostrożnie traktować dowody rzeczowe.

- To prawda, masz rację, Jack. Ale komisarz na myśl o czy­hających na nasze potknięcie bojownikach o prawa człowieka dostaje białej gorączki, zupełnie jakby mu przysyłali brzytwy w anonimowych listach. - Ktoś zapukał do drzwi. Maddox wstał i sięgając z zasępioną miną do klamki, dodał: - Najwyraź­niej nie życzy sobie, żeby nasz sprawca okazał się czarny.

- Dzień dobry, panie nadinspektorze - odezwał się jak zwy­kle pogodny i uśmiechnięty sierżant Paul Essex. Krawat miał poluzowany, a podwinięte do łokci rękawy koszuli odsłaniały potężne owłosione łapska, w których trzymał pomarańczową teczkę na dokumenty. - Są wyniki.

- Odciski palców?

- Tak. - Odgarnął z wysokiego, zaczerwienionego czoła długie, ciemne, ale przerzedzone już włosy. - Ofiara numer pięć była na tyle uprzejma, że zostawiła swoje dane w rejestrze prostytutek. Nazywała się Shellene Craw.

Caffery wziął od niego teczkę i zajrzał do środka.

- Jej odciski palców były w archiwum obyczajówki. - Pod­niósł wzrok na Maddoxa. - Ciekawe, że nigdy nie potrafią nikogo tak szybko znaleźć w wypadku zaginięć.

- Ale to oznacza, że ktoś może nam sporo powiedzieć o życiu madam Craw.

- Owszem, jest nawet nazwisko... Harrison. - Podał teczkę nadinspektorowi. - Barry Harrison ze Stepney Green.

- Nie masz nic przeciwko temu, żeby go umieścić na czele swej dzisiejszej listy zakupów?

- Może być.

- A ty, Essex, o ile się nie mylę, masz być w tej sprawie oficerem łącznikowym z rodzinami ofiar?

- Zgadza się. Specjalnie dostałem tę fuchę ze względu na moją wrażliwość.

- W takim razie jedź z Cafferym. Niewykluczone, i& ktoś będzie potrzebował twojego wrażliwego ramienia, żeby się wypłakać.

- Zrobi się. Poza tym przyszło jeszcze to. - Wyciągnął w stronę Jacka złożony wydruk komputerowy. - Z Yardu. Nasza operacja otrzymała kryptonim „Alcatraz”.

Caffery wziął od niego teleks i zmarszczył brwi.

- To ma być żart?

- Nie.

- Dobra. Zadzwoń do nich i poproś, żeby zmienili ten kryptonim. Jest niestosowny.

- Dlaczego?

- Chodzi o Ptasznika, „Ptasznika z Alcatraz”. Nie czytałeś wstępnego raportu?

- Nie, dopiero przyjechałem. Maddox westchnął głośno.

- Nasz sprawca zostawia małe prezenty przy swoich ofia­rach.

- Wewnątrz swoich ofiar - skorygował Caffery, krzyżując ręce na piersi. - W środku klatki piersiowej, przyszyte tuż przy sercu.

Essex zrobił zdziwioną minę.

- Cholera. - Popatrzył na jednego, potem na drugiego, czekając na wyjaśnienia. Maddox odchrząknął i spojrzał zna­cząco na Jacka. Ten jednak milczał. - No więc? - Essex roz­łożył ręce. - O co chodzi? Co on zostawia w swoich ofiarach?

- Ptaszki - mruknął niechętnie Caffery. - Małe, hodowlane, podobne do wróbli. Tylko masz nie mówić o tym nikomu z zespołu. Jasne?

5

Do dziesiątej w Krajowym Biurze Identyfikacji rozpoznano jeszcze jedne odciski palców. Ofiara numer dwa nazywała się Michelle Wilcox i była prostytutką z Deptford. Kiedy Caffery z Essexem przebijali się przez zapchany tunel Rotherhithe w drodze na rozmowę z chłopakiem Shellene Craw, z Bermonsey na Shrivemoor przesyłano właśnie jej akta. Dzień był pogodny i słoneczny. Nawet przesuwające się za oknami auta zabudowania East Endu zdawały się tętnić życiem, a biedne, wynędzniałe londyńskie drzewa radośnie okrywały się młody­mi liśćmi.

- Co do tego Harrisona... - mruknął Essex, spoglądając na stare dęby przy Stepney Green, za którymi ciągnął się szereg świeżo odmalowanych, widocznie wystawianych na sprzedaż domów z jasnej cegły. Wyróżniała się wśród nich stara wik­toriańska kamienica z czerwonej cegły, poczerniała od smogu, pominięta w masowym procesie uszlachetniania. - Nie sądzisz chyba, że to on może być sprawcą?

Caffery zatrzymał wóz przy krawężniku i zaciągnął ręczny hamulec.

- Oczywiście, że nie.

- Więc co o tym myślisz?

- Nie wiem. - Zakręcił szybę, wysiadł i chciał już zamknąć drzwi, ale po namyśle wsunął głowę do środka i dodał: - Nasz sprawca ma samochód, to pewne.

- Aha, ma samochód. - Essex wygramolił się z jaguara i trzasnął drzwiami. - Nic innego nie zdążyłeś wywnioskować poza tym, że ma samochód?

- Nie. - Jack obrócił na palcu kluczyki i wsadził je do kieszeni. - Przynajmniej na razie.

Winda w kamienicy była zepsuta, musieli więc iść na trzecie piętro po schodach. Caffery przystawał od czasu do czasu, żeby nie zostawić zasapanego Essexa w tyle.

Wcześniej Maddox opowiadał mu sporo o sierżancie:

- W każdej sekcji powinien być taki luzak jak Essex. Za­wsze rozładowuje chłopaków. Na przykład opowiada, jak to po powrocie do domu wciska się do dziecinnego łóżeczka, żeby się wypłakać w poduszkę, czy inne podobne bzdury. Bierz to z przymrużeniem oka, ale traktuj Essexa poważnie. Można na nim polegać. To solidna podpora.

Z czasem Caffery nabrał przekonania o bezgranicznej dob­roduszności Essexa pełniącego w sekcji funkcję muła zaprzę­gowego. Zwrócił uwagę na to, że kobiety traktują go jak starego, rannego niedźwiedzia. Flirtowały i drażniły się z nim, siadały mu na kolanach i zaśmiewały się w głos z jego dow­cipów. Wszyscy podziwiali go przede wszystkim za niespoty­kaną odporność emocjonalną. Trzydziestosiedmioletni Essex wciąż był samotny, a ilekroć Jack o tym pomyślał, nachodziły go wyrzuty sumienia, że w porównaniu z nim prowadzi tak beztroskie życie lekkoducha. Nie cieszyła go nawet własna przewaga fizyczna - ani trochę się nie spocił wspinaczką na trzecie piętro, podczas gdy Essex przystanął na szczycie scho­dów silnie zaczerwieniony i odklejając koszulę oraz spodnie lepiące się do ciała, przez parę sekund ciężko dyszał.

- Gotów? - zapytał w końcu Caffery.

- Tak - mruknął Essex, ocierając pot z czoła. - Zaczynaj. Zapukał do drzwi.

- Czego?! - doleciał ze środka zaspany męski głos. Jack pochylił się do szczeliny na listy.

Pan Harrison? Barry Harrison?

- A kto pyta?

Inspektor Caffery. - Zerknął na Essexa. Ze środka dola­tywał wyraźny zapach marihuany. - Chciałbym z panem za­mienić parę słów.

Rozległ się szelest pościeli i człapanie bosych stóp po pod­łodze, później nastała cisza, wreszcie zaszumiała spuszczana w toalecie woda. Drzwi się uchyliły na długość łańcucha zabezpieczającego. Przez szparę wyjrzało jedno wyłupiaste niebieskie oko, ukazała się gęsta skołtuniona broda.

- Pan Harrison? - Caffery pokazał odznakę.

- O co chodzi?

- Czy możemy wejść?

- Będziecie mogli, jak się dowiem, o co chodzi. - Chudy i żylasty mężczyzna był nagi do pasa.

- Chcieliśmy porozmawiać o Shellene Craw.

- Nie ma jej tu. Nie pokazuje się od dawna. - Harrison chciał zamknąć drzwi, ale Jack naparł na nie ramieniem.

- Chciałem porozmawiać z panem o niej, a nie z nią. Gospodarz zmierzył ich obu wściekłym spojrzeniem, jakby szacował swoje szanse.

- Posłuchajcie, między nami wszystko skończone. Jeśli się w coś wpakowała, nic mnie to nie obchodzi. Nie byliśmy małżeństwem ani nic takiego. Nie ponoszę za nią żadnej od­powiedzialności.

- To nie potrwa długo, proszę pana.

- Widzę, że nie popuścicie.

- Nie. Musimy porozmawiać.

- Szlag by to trafił. - Drzwi się zamknęły, doleciał zgrzyt zdejmowanego łańcucha. - Dobra, wchodźcie, skoro musicie. Dalej.

Wprowadził ich do małego, zagraconego saloniku. Na wprost drzwi balkonowych znajdowało się wejście do kuchni o ścianach upstrzonych zakurzonymi pajęczynami. Na blacie piętrzyły się pudełka po pizzy i pieczonym kurczaku, na pod­łodze walały się zgniecione paczki po papierosach i wykru­szony tytoń.

Caffery bez pytania usiadł na niebieskim plastikowym krze­sełku pod oknem i skrzyżował ręce na piersi.

- Kiedy pan widział Shellene po raz ostatni, panie Har­rison?

- Nie pamiętam. Parę tygodni temu.

- A dokładniej?

- W co ona się wpakowała?

- Parę tygodni to dwa czy może miesiąc?

- Nie pamiętam. - Gospodarz wciągnął na siebie bawełnianą koszulkę i wyjął z kieszeni dżinsów papierosy. Wetknął jednego Silk Cuta między zęby i podniósł z podłogi zapalnicz­kę jednorazową. - Jakoś zaraz po moich urodzinach.

- A kiedy były?

- Dziesiątego maja.

- Mieszkała tu z panem, prawda?

- Przecież to jasne, no nie?

- Co się stało?

- Nic. Ruszyła w rejs. Wyszła któregoś wieczoru i już nie wróciła. - Machnął ręką tak energicznie, że trochę tytoniu posypało się na podłogę pod drzwiami balkonowymi. - Z Shellene od początku tak było. Nawet zostawiła swoje graty w sy­pialni.

- Są tam jeszcze?

- Nie. Byłem... tak wściekły, że wszystko wywaliłem. Jej stroje do tańca i całą resztę.

- Była striptizerką?

- O tak, w lepszych czasach. Ostatnio tylko pętała się po jakichś burdelach. Pewnie ją złapaliście z Arabami na Portland Place, zgadza się?

- Czy zgłaszał pan jej zaginięcie? Harrison zachichotał ironicznie.

- Zaginięcie? A niby co zaginęło? Jej sumienie?

- Nie zaniepokoiło pana, że nie wróciła, chociaż zostawiła tu swoje rzeczy?

- Co miało mnie zaniepokoić? Jak się wprowadzała, miała tylko puder i szminkę, kilka strzykawek, trochę śmiecia.

- Nie pomyślał pan, że mogło się stać coś złego?

- Nie. - Pokręcił głową. - Między nami i tak się nie ukła­dało. Ani trochę się nie zdziwiłem, że nie wróciła tamtej nocy... - Urwał. Popatrzył najpierw na Essexa, potem na Caffery'ego i znów na Essexa. - Zaraz... - mruknął wyraźnie podenerwowany. - To w końcu po co tu przyszliście? - Kiedy nie uzyskał odpowiedzi, spuścił wzrok i pospiesznie przypalił papierosa, po czym głęboko zaciągnął się dymem. - Pewnie chcecie powiedzieć coś, co mi się w ogóle nie spodoba, prawda? No, dalej. Załatwmy to od razu. Co jej się stało? Nie żyje czy jak?

- Owszem.

- Co owszem?

- Nie żyje.

- Chryste! - Pobladł wyraźnie i ciężko klapnął na sofę. - Mogłem się tego spodziewać. Powinienem był się domyślić, że tak skończy, jak tylko ją poznałem. W końcu przedaw­kowała.

- Chyba jednak nie. Została raczej brutalnie zamordowana. Harrison przez chwilę wpatrywał się w Caffery'ego bez mrugnięcia okiem. Nagle, jakby chcąc się uchronić przed dalszymi wyjaśnieniami, zasłonił sobie uszy. Na białej skórze po wewnętrznej stronie obu przedramion miał liczne ślady po igle.

- Jezu! - syknął. - Jezu! Nie mogę... - Kiedy podniósł głowę, żeby się zaciągnąć dymem, miał łzy w oczach. - Za­czekajcie - rzucił niespodziewanie, poderwał się i wybiegł z pokoju.

Caffery i Essex przez chwilę spoglądali na siebie. Z sypialni dolatywały odgłosy bieganiny i stuk wysuwanych szuflad. Po jakimś czasie sierżant mruknął:

- O niczym nie wiedział, prawda?

- Nie.

Czekali dalej w milczeniu. Gdzieś za ścianą ryknęło radio, ktoś włączył ciężką, rytmicznie, dudniącą muzykę, jakiej Jack miał okazje słuchać setki razy, gdy podczas służb w swoim rejonie odwiedzał różne nocne kluby. Poruszył się niespokojnie na krześle.

- Co on tam robi, do cholery?

- Nie mam pojęcia... - Essex zmarszczył brwi i dodał: - Jezu! Chyba nie myślisz, że...?

- Cholera! - Caffery poderwał się z miejsca, wybiegł do przedpokoju i walnął otwartą dłonią w zamknięte drzwi sy­pialni.

- Tylko nie waż mi się teraz ładować sobie w żyłę, Barry! - krzyknął. - Słyszysz?! Zostaw to! Bo zaraz cię wpakuję do aresztu!

Drzwi się uchyliły i Harrison wyjrzał na zewnątrz.

- Nie możesz mi nic zrobić za galaretkę. Kupiłem ją na receptę, zanim została wycofana z handlu. - Wyszedł, przycis­kając do ciała zgiętą lewą rękę, i przecisnął się obok Jacka z powrotem do saloniku. Caffery poszedł za nim, klnąc pod nosem.

- Musimy z tobą porozmawiać. Niczego się nie dowiemy, jeśli będziesz nabuzowany po uszy.

- Z działką łatwiej was zniosę. Będę czyściejszy.

- Czyściejszy - parsknął ironicznie Essex i pokręcił głową. Gospodarz klapnął z powrotem na sofę, podciągnął kolana pod brodę i jak mała dziewczynka objął się rękoma za łydki.

- Przez większość czasu z Shellene byłem uwalony. - Od­rzucił głowę do tyłu. Jack nabrał podejrzeń, że lada moment zaleje się łzami. Ale Harrison spojrzał na niego z zaciśniętymi wargami i mruknął: - Dobra, teraz możecie mi wszystko powiedzieć. Gdzie ją znaleźliście?

- Na południowym wschodzie.

- W Greenwich?

Caffery spojrzał na niego z ukosa.

- Tak. Skąd wiedziałeś?

Harrison opuścił ręce i pokręcił głową.

- Bez przerwy się tam kręciła. Jeśli miała jakąś robotę, to właśnie tam. Kiedy? Kiedy to się stało?

- Znaleźliśmy ją wczoraj rano.

- No tak, ale... - Odchrząknął. - Kiedy umarła?

- Mniej więcej wtedy, gdy widziałeś ją po raz ostatni.

- Cholera. - Westchnął ciężko, przypalił następnego papie­rosa, zaciągnął się głęboko, po czym odrzucił głowę i wy­dmuchnął dym w sufit. - No, dalej, skończmy z tym wreszcie. Co chcecie wiedzieć?

Caffery przysiadł na poręczy sofy i z kieszeni marynarki wyciągnął notes.

- Na razie spiszemy tylko zwykłe oświadczenie, ale najpierw musisz mi powiedzieć wprost, czy zgodzisz się zeznawać. - Harrison nie odpowiedział, Caffery skinął więc głową i ciąg­nął: - W porządku, przyjmuję to jako brak odmowy. Obecny tu sierżant Essex jest w naszej sekcji łącznikiem z rodzinami ofiar, to z nim będziesz się kontaktował we wszystkich spra­wach. Jak skończymy, zostanie z tobą, żeby spisać oficjalne zeznanie i zdobyć ewentualne namiary na rodzinę Shellene. Chcemy znać wszelkie szczegóły, aż będą nam wychodziły uszami. W co się ubierała? Jaki robiła makijaż? Jaką nosiła bieliznę? Czy brała tylko klientów z East Endu, czy łapała ich też z ulicy? - Urwał na chwilę. - I domyślam się, że marno­wałbym tylko czas sierżanta, nakłaniając go, by zawiózł cię na rozmowę z naszym psychologiem. Czy mógłbyś więc przez jakiś czas nie zawiązywać sobie żył w supełki? Harrison zasłonił twarz dłońmi.

- Jezu!...

- Sam widzisz. - Jack westchnął głośno. - Zacznijmy od tego, czy wiedziałeś, dokąd Shellene wyszła tamtego wieczoru?

- Do któregoś ze swoich pubów. Miała klienta.

- Nazwisko?

- Nie wiem. Zapytajcie w jej agencji.

- To znaczy kogo?

Tego z „Little Darlings”.

- „Little Darlings”?

To myląca nazwa, możecie mi wierzyć. Jest gdzieś w Earl's Court.

- Jasne. Znasz jakieś nazwiska? Jeszcze kogoś związanego z tą agencją?

- Pewnie. - Harrison wetknął papierosa w usta i zaczął wyliczać, zaginając palce: - Kierowniczka nazywa się Julie Darling. Dziewczyny to Pussy... Czy to nie śmieszne, że za­wsze musi być Pussy? Poza tym Pinky, Tracy, Lacey... czy jakoś tak, Petra, Betty... I to już koniec. - Klepnął się dłonią po kolanie, jakby ogarniała go wściekłość. - Razem sześć dziewczyn, a to mniej więcej wszystko, co mogę powiedzieć o życiu Shellene. A wy się dziwicie, pieprzone naiwniaki, że nie zgłosiłem jej zaginięcia, jakbym coś wiedział albo podej­rzewał.

- W porządku. Uspokój się.

- Dobra, już dobra - rzucił ze złością. - Jestem spokojny. Kurewsko spokojny! - Odwrócił głowę i wyjrzał za okno. Przez chwilę panowało milczenie. Harrison powiódł wzrokiem po dachach domów przy sąsiedniej Mile End Road i zatrzymał spojrzenie na strzelających wysoko w niebo zielonych kopułach imperium Spiegelhaltera. Na balkonie usiadł gołąb i na jego widok Barry otrząsnął się, westchnął i spojrzał na Caffery'ego.

- Dobra.

- O co chodzi?

- Lepiej od razu mi powiedzcie.

- Ale co?

- No, wiecie... Czy ten kutas ją zgwałcił.

Świecące jasno słońce poprawiło Jackowi humor, zanim dojechał do Mackelson Mews przy Earl's Court. Bez trudu odnalazł agencję. Na drzwiach znajdował się duży napis zro­biony z odłażących złocistożółtych liter samoprzylepnych: LITTLE DARLINGS.

Julie Darling okazała się drobną czterdziestolatką o połysk­liwych, ufarbowanych na czarno włosach i wąskim szpiczastym nosie, nie pasującym do szczupłej, pociągłej twarzy. Miała na sobie elastyczny różowy strój do joggingu i dobrane kolorem buty sportowe na bardzo grubej podeszwie. Prowadząc go korytarzem wyłożonym glazurą w odcieniu korkowym, zabaw­nie kiwała wysoko uniesioną głową w przód i w tył, jakby pociągała drobne łyczki wina z kieliszka. Spłoszony widokiem gościa wielki biały pers dał nura w otwarte drzwi. Z głębi pokoju doleciał cichy głos mężczyzny miękko przemawiają­cego do zwierzęcia.

- To mój mąż - wyjaśniła bezbarwnym głosem Julie. - Poderwałam go dwadzieścia lat temu w Japonii. - Nim zdą­żyła zamknąć drzwi, Jack dostrzegł potężnie zbudowanego mężczyznę w trykocie, siedzącego na brzegu łóżka i drapią­cego się po brzuchu z zaciekłością rozleniwionego morsa. W sypialni panował półmrok rozświetlony tylko wąską smugą dziennego światła wpadającego przez szczelinę między za­słonkami. - Był amerykańskim lotnikiem - dodała szeptem, jakby to wyjaśniało, dlaczego mąż nie może być obecny przy ich rozmowie.

Caffery wszedł za nią do gabinetu, nisko sklepionego i jas­krawo oświetlonego słońcem wpadającym przez wąskie za­kratowane okno. W zamkniętej przestrzeni między dwiema szybami z głośnym bzyczeniem miotała się uwięziona osa. Za oknem jakiś ogorzały typek wystawiał na ławce twarz do słońca. Gdzieś w sąsiedztwie ktoś zaciekle ćwiczył pasaże na fortepianie.

- Więc nazywa się pan Caffery. - Julie usiadła przy biurku, założyła nogę na nogę i popatrzyła na Jacka w zamyśleniu. - To nazwisko wiele mówi. Jest pan Irlandczykiem?

Uśmiechnął się.

- Możliwe, w którymś pokoleniu. Pochodzę z hrabstwa Tyrone via Liverpool.

- Ciemne włosy, niebieskie oczy. Typowa irlandzka uroda. Moja mama zawsze mnie ostrzegała przed Irlandczykami: „Jeśli nie są głupi, to muszą być groźni, Julie”.

- Mam nadzieję, że ta rada się przydała, pani... Darling?

- To moje prawdziwe nazwisko.

- Rozumiem. - Wsunął ręce do kieszeni i spojrzał na sufit. Był cały zaklejony małymi paszportowymi zdjęciami, odnosiło się więc wrażenie, że na człowieka patrzą z góry setki osób. - Chciałbym usłyszeć, co może mi pani powiedzieć o... - urwał nagle.

Pod jedną z fotografii przedstawiającą sympatyczną uśmiech­niętą blondynkę było wypisane nazwisko: Shellene Craw. A więc tak wyglądałaś za życia.

- Czy w pani rejestrze figuruje niejaka Shellene Craw?

- Ach, więc chodzi panu o Shellene. Wcale mnie to nie dziwi, inspektorze. Jest mi winna opłaty za dwa miesiące, ponad dwieście funtów. Pewnie z tego powodu nasłała na mnie pana. Jaki podała powód? Narkotyki?

- Podejrzewam, że nie odzyska już pani tych pieniędzy. - Jack usiadł i oparł się dłońmi o brzeg biurka. - Shellene nie żyje.

Julie nawet nie mrugnęła.

- To było do przewidzenia, wcześniej czy później musiała przedawkować. Klienci się skarżyli. Mówili, że ma pełno śladów od igły nawet po wewnętrznych stronach ud. No to sprawa jasna. Dwieście funciaków... Obawiam się, że nie zapisała mi tych pieniędzy w testamencie.

- Kiedy widziała ją pani po raz ostatni?

- Na początku ubiegłego tygodnia. W środę nie przyszła na spotkanie z klientem, nie zadzwoniła. - Zamilkła na krótko i bębniąc nerwowo palcami po biurku, dodała: - Od razu wykreśliłam z notesu to miejsce spotkań.

- Które?

- Pod kolumnadą w Nag's Head.

- A gdzie po raz ostatni ją widziano?

- Zaraz... - Julie pochyliła się nad biurkiem, pośliniła palec i zaczęła przerzucać fiszki stojące luzem w pudełku. Była uczesana z przedziałkiem, w którym widać było siwe odrosty i placki bladoróżowej skóry między przerzedzonymi włosa­mi. - Już mam. - Postukała palcem w kartkę. - Musiała wtedy pójść do „Dog and Bell”, bo stamtąd nigdy mnie nie powia­damiają. Spotkanie było wyznaczone w porze lunchu, w ubieg­ły poniedziałek.

- „Dog and Bell”?

- Przy Trafalgar Road, to jest...

- Aha, już wiem. - Caffery'ego przeszył dreszcz. - We wschodnim Greenwich. - Plac nad rzeką znajdował się niewiele ponad kilometr dalej. Jack otworzył notes na czystej stronie. - Czy Shellene pracowała tamtego dnia na własny rachunek?

- Nie. - Darling przekrzywiła głowę na ramię i obrzuciła go uważnym spojrzeniem. - Powie mi pan wreszcie? Przedaw­kowała?

- Czy była w tamtej okolicy inna dziewczyna?

Julie jeszcze przez chwilę patrzyła na niego, lekko wydy­mając wargi.

- Pussy Willow. Ona bierze zlecenia wyłącznie w Green­wich.

- Ma jakieś prawdziwe nazwisko?

- Wszyscy mamy prawdziwe nazwiska, panie Caffery. Tyl­ko najbardziej naiwni klienci sądzą, że nasi rodzice mogliby nam dać na imię Frooty Tootle albo Beverly Hills. Nazywa się Joni Marsh. Współpracuje ze mną od dawna.

- Ma pani jej adres?

- Będzie wściekła, że go komuś podałam, zwłaszcza gli... - urwała w pół słowa, uśmiechnęła się niewyraźnie i dokoń­czyła: - inspektorowi policji.

- Nie dowie się o tym.

Zmrużyła oczy, ale po chwili sięgnęła po wizytówkę i na odwrocie zapisała adres.

- Mieszka razem z Pinky, która również czasami przyjmuje ode mnie zlecenia. Zdaje się, że ma na imię Becky. Od pew­nego czasu także nie daje znaku życia.

- Dziękuję. - Caffery schował wizytówkę.

W sąsiednim pokoju były amerykański lotnik zaniósł się głośnym kaszlem.

- Ma pani w swojej kartotece dziewczynę o imieniu La­cey?

- Nie.

- Betty?

Julie pokręciła głową.

- A może imię... - Zajrzał do notatek - ...Tracy jest pani znajome?

- Nie.

- Petra?

- Petra? Tak.

Jack podniósł głowę.

- Zna ją pani?

- Owszem. Petra to... takie zabawne maleństwo.

Zmarszczył brwi.

- Maleństwo?

- Jest dorosła, tylko bardzo drobna. - Darling skarciła go wzrokiem. - Nie zajmuję się dziecięcą pornografią, panie Caffery. Petra jest striptizerką. Ona też mi wykręciła drobny numer, chociaż sądziłam, że nieźle znam się na ludziach.

- Zniknęła?

- Jakby się pod ziemię zapadła. Pisałam pod adresem ho­telu, w którym mieszkała, ale nie dostałam żadnej odpowie­dzi. - Wzruszyła ramionami. - Niewiele mi była winna, więc puściłam to w niepamięć. W końcu zdobywanie doświadczeń też ma swoją cenę, prawda?

- Kiedy to było?

- Koło Bożego Narodzenia... Nie, na początku lutego. Właś­nie wróciliśmy z wakacji na Majorce.

- Też narkotyki?

- Ona? Nie. Nigdy by ich nie tknęła. Inne biorą, ale nie Petra.

- Kiedy powiedziała pani, że była drobna...

- Tak zbudowana. Jak ptaszek. Sucha i koścista. Jack poruszył się niespokojnie na krześle.

- Pamięta pani, gdzie miała wyznaczone ostatnie spotkanie? Julie spojrzała na niego w zamyśleniu, po czym z ociąga­niem znów zaczęła przerzucać fiszki.

- Już mam - mruknęła, wodząc palcem po kartce. - Dwu­dziestego piątego stycznia w King's Head, w Wembley.

- Ona także zaglądała do „Dog and Bell”?

- Bez przerwy. Mieszkała w hotelu w Elephant and Castle. Joni ją zna. - Pośliniła palec i przerzuciła kartkę. - To dziw­ne - mruknęła cicho. - Była w „Dog and Bell” poprzedniego dnia przed spotkaniem w King's Head, na dzień przed tym, jak zniknęła.

- Rozumiem. Potrzebny mi jej adres.

- Proszę posłuchać. - Julie wyprostowała się i ułożyła obie dłonie na brzegu biurka. - Muszę się dowiedzieć, o co tu chodzi.

- Potrzebne mi też zdjęcie Petry.

- Pytałam, o co chodzi.

Caffery ruchem głowy wskazał sufit.

- Jak również to zdjęcie Shellene.

Darling parsknęła pogardliwie i wyciągnęła z biurka grubą kartonową teczkę. Zaczęła przerzucać w niej papiery, aż zna­lazła dwa zdjęcia paszportowe Shellene i jedną ciemną, nie­wyraźną, ale kolorową fotografię brunetki w skąpym siatko­wym stroju striptizerki. Pchnęła je po biurku, nie patrząc na Jacka.

Petra nie należała do ładnych. Faktycznie była bardzo drob­na, z ciemnymi oczami i wysuniętą trójkątną brodą ulicznego łobuza. Nie miała makijażu, tylko ciemną kredką podkreślony zarys ust. Caffery obrócił zdjęcie do światła i przyglądał mu się przez dłuższy czas.

- Coś się stało? Podniósł wzrok.

- Farbowała włosy?

- Wszystkie to robią.

- Wygląda...

- Ten purpurowy odcień jest okropny, prawda? Mówiłam jej, żeby go zmieniła.

Wrzucił zdjęcia do swojej aktówki, mając przed oczyma widok niemal dziecięcych zwłok spoczywających w kostnicy w Greenwich. Tylko ona broniła się przed oprawcą, walczyła o życie. Pospiesznie zamknął teczkę, zły, że pozwolił sobie na współczucie dla tej biednej anorektyczki, mimo więzów i kneb­la, usiłującej stawiać opór.

- Bardzo dziękuję za pomoc, pani Darling.

- Powie mi pan wreszcie, co Petra może mieć wspólnego z Shellene?

- Jeszcze tego nie wiemy.

- Więc ona też nie żyje, prawda? - powiedziała ze smut­kiem w głosie. - Biedna mała Petra...

Oboje w milczeniu spoglądali na siebie przez chwilę. Wresz­cie Caffery odchrząknął i wstał.

- Pani Darling, proszę nikomu nie mówić o naszej roz­mowie. Jesteśmy dopiero w początkowym etapie dochodzenia. Jeszcze raz bardzo dziękuję za pomoc.

Wyciągnął rękę, lecz ona jakby tego nie zauważyła.

- Powie mi pan coś więcej, kiedy to będzie możliwe? - Jej okolona kruczoczarnymi włosami twarz sprawiała wrażenie bardzo bladej. - Chciałabym wiedzieć, co spotkało biedną małą Petrę.

- Zawiadomię panią, jak tylko sami poznamy prawdę - odparł. - Na razie nic jeszcze nie wiemy.

6

Głównym źródłem informacji dla specjalnych grup docho­dzeniowych jest Centralny Międzywydziałowy System Wy­szukiwania, komputerowa baza danych powszechnie nazywana Holmesem. Szczególnie ważne miejsce w zespole zajmuje więc „odbiorca”, oficer zajmujący się poszukiwaniem, uzys­kiwaniem i interpretacją danych z tej bazy. W Shrivemoor taką osobą była Marilyn Kryotos.

Caffery już od początku polubił pulchną i ospałą Marilyn, która całymi dniami krążyła po sali, osobliwie basowym gło­sem opowiadając wszystkim o swoich dzieciach, domowych zwierzakach, nękających ją dolegliwościach, drobnych suk­cesach czy wiecznie podrapanych i posiniaczonych kolanach. Każdego traktowała po matczynemu, a do rozpatrywanych zbrodni podchodziła z taką samą rezygnacją, jak do tłustych plam na obrusie: były to rzeczy nieprzyjemne, ale przecież dające się usunąć i niewarte rozpamiętywania. Jackowi podo­bało się zwłaszcza, że Kryotos jest blisko zaprzyjaźniona z Paulem Essexem - jakby łączące ich więzi potwierdzały jego opinię o każdym z nich.

Kiedy tego wieczoru wrócił do Shrivemoor, ruszył ze swymi notatkami na poszukiwanie Marilyn. Znalazł ją przenoszącą sterty papierów z sali ogólnej do pokoju odpraw i od razu zauważył, że coś ją trapi.

- O co chodzi, Marilyn? - zapytał cicho. - Kłopoty z dzieć­mi?

- Nie - syknęła. - To przez szóstą grupę. Jeszcze się do nas nie przenieśli, a już się tu rządzą. Chcą tego, nie chcą tamtego... Wymyślili sobie, że przydałaby im się odrębna sala, jakby byli od nas lepsi. - Szybkim ruchem odsunęła włosy spadające na oczy. - Stary traktuje tę sprawę jak wrzód na tyłku, wszystkich rozstawia po kątach. A przecież wystar­czy się rozejrzeć, Jack. Sami gnieździmy się jak w kurniku. Skąd mielibyśmy wygospodarować miejsce dla drugiego ze­społu?

Caffery'emu nie trzeba było tego tłumaczyć. Już wcześniej, chcąc odłożyć akta do szafy, musiał się przeciskać między biurkami, przy których siedzieli nieznajomi ludzie. Wszyscy oficerowie z szóstej grupy nosili nakrochmalone białe koszule i świeże, jakby dopiero co rozpakowane krawaty. Nie ulegało wątpliwości, że już po kilku dniach piętnastogodzinnych służb przestaną się tak dumnie obnosić ze swymi strojami.

- Przepraszam, kolego - zagadnął niski śniady mężczyzna o pociągłej twarzy, biorąc go pod rękę. Miał wodniste niebies­kie oczy i wąski, nieco garbaty nos. Tłuste jasnoblond włosy układały mu się na rozległej czołowej łysinie równiutkim półkolem jak przyklejone. Nosił starannie odprasowany brudnozielony garnitur, a przez ramię trzymał przewieszone dwa inne na zmianę, okryte grubymi foliowymi pokrowcami. - Jest tu jakieś miejsce, gdzie mógłbym to powiesić?

Maddox siedział w swoim gabinecie i podpisywał wykazy godzin nadliczbowych. Jack rzucił mu na biurko kluczyki od samochodu i rzekł:

- „Dog and Bell”.

- Słucham?

- To nazwa pubu we wschodnim Greenwich. Nadinspektor wyprostował się na krześle i zmierzył go uważnym spojrzeniem.

- I co z tego? - Rozłożył ręce. - Co ty sobie wyobrażasz?

- Trzeba się tam rozpytać. Ja chciałbym wpierw poszukać wspólnych elementów w wynikach sekcji zwłok ofiar.

- Dziennikarze tylko na to czekają. Zignorują morato­rium, jeśli już teraz zaczniemy rozpytywać w miejscach publicznych. Przekażę tę informację komisarzowi, ale na pewno się nie zgodzi. - Wolno pokręcił głową. - Tak przy­najmniej sądzę. Jest za wcześnie. Nie trafiłeś na żaden inny trop?

- Poznałem parę nazwisk i prawdopodobnie personalia ofia­ry numer trzy.

- Dobra, daj to Marilyn, niech poszuka w komputerze. Który trop jest najbardziej obiecujący?

- Joni Marsh. Pracowała w „Dog and Bell” tego dnia, kiedy zniknęła Craw.

- W porządku, pojedziesz do niej jutro rano. Tylko zabierz kogoś ze sobą, na miłość boską! Wiesz, jakie są te panienki. - Rozległo się pukanie do drzwi. Maddox westchnął. - Tak? O co chodzi?

- Melduje się Mel Diamond, inspektor Diamond.

- Proszę wejść, panie Diamond.

Do gabinetu wkroczył przylizany blondyn i szybko obciągnął rękawy marynarki, żeby zakryć mankiety koszuli.

- Dobry wieczór, panie nadinspektorze. - Ignorując Caffery'ego, wyciągnął śniadą dłoń do Maddoxa, ukazując cienki jak żyletka elektroniczny zegarek. - Pan mnie pewnie nie pamięta, ale ja pana tak. Z policyjnego klubu wodniaków.

Maddox zrobił zdziwioną minę, przyglądając mu się uważ­nie.

- Z Chipstead - dodał Diamond.

- Dobry Boże. - Nadinspektor poderwał się z miejsca, ener­gicznie potrząsając dłonią Diamonda. - Ależ tak, oczywiście. Pańska twarz wydawała mi się znajoma. A więc... - Usiadł z powrotem i oparł się łokciami o biurko. - ...To pan jest tym szczęśliwcem, który do nas dołączył. Witamy w Shrivemoor.

- Bardzo dziękuję - oznajmił zdecydowanie za głośno, jak­by nawykł do tego, że musi pokrzykiwać na swoich podwład­nych. - Prosto z sennego Eltham.

- Od razu wciągniemy pana i pańskich ludzi do akcji. Jutro z samego rana pojedziecie na miejsce zbrodni i zaczniecie wypytywać okolicznych mieszkańców, powiedzmy, w promie­niu pięciu kilometrów. Pasuje?

- Musi pasować. Komisarz kazał nam przejąć rutynowe działania, żeby odciążyć waszą grupę.

Maddox milczał przez chwilę.

- Niestety, niewiele możemy wam zapewnić - rzekł ostroż­nie. - Sam pan widzi, w jakich warunkach pracujemy, panie Diamond. Nic na to nie poradzę.

- Tak, oczywiście. Dla mnie to nic nowego. Jakoś sobie poradzimy. Jeśli komisarz tak zadecydował, musimy się do­stosować, to nie podlega dyskusji. - Pokiwał głową i jakby chcąc ominąć niezręczny temat, uśmiechnął się, wskazał wi­szące na ścianie oprawione zdjęcie i rzekł: - Ładna łódź. Pańska?

- Tak - odparł z wahaniem Maddox.

- To valiant.

- Ma się rozumieć.

- Valianty to świetne łodzie. Niektórzy uważają, że trochę krowiaste, ale ja je lubię. Doskonale się spisują jako łodzie wycieczkowe.

- To prawda - przyznał z zapałem Maddox. - Choć z przy­krością muszę przyznać, że amerykańskie łodzie wycieczkowe są dużo lepsze. Oczywiście z punktu widzenia wygody pasa­żerów.

- Ale zawody Frostbite klubu policyjnego wygrał w tym roku kuter - rzekł Diamond, oblizawszy wargi. - Czy to przy­padkiem nie był...?

- Tak, jasne. - Maddox ochoczo pokiwał głową.

Caffery, oparty o ścianę, z rękoma skrzyżowanymi na piersi, odkrył ze zdumieniem, że ta rozmowa coraz bardziej go irytuje, jakby miał wyłączność na względy nadinspektora, które teraz, na jego oczach, zdobywał ktoś inny. Przecież on nie jest twoim ojcem, nie masz do niego żadnych praw - rzekł w du­chu, lecz niewiele to pomogło. Poczuł złość, widząc, jak bardzo Maddox jest podatny na tego rodzaju pochwały. Wreszcie Diamond, uśmiechając się przymilnie, mruknął:

- Dobry Boże, niech no tylko moi kumple się dowiedzą, z kim teraz pracuję...

Jack nie wytrzymał, odwrócił się i po cichu wyszedł z po­koju.

7

Tego wieczoru Jack siedział przy swoim biurku w pokoju Ewana i gapił się bezmyślnie na wędrujące po ekranie obłoczki systemu Windows 98. Kołysane wiatrem gałęzie starego buku rosnącego u wejścia do ogrodu rzucały wydłużone cienie na ścianę przed nim. Nie musiał wyglądać przez okno, żeby sobie wyobrazić, jak młode liście niemal całkowicie zakryły tkwiące głęboko w konarach zardzewiałe gwoździe i resztki omszałych desek, pozostałych z platformy, którą w dzieciń­stwie zbudowali na drzewie razem z Ewanem, aby stamtąd odprowadzać wrzaskami przejeżdżające w sąsiednim wykopie pociągi.

Niekiedy, gdy doskwierała mu samotność, wracał myślami do tamtych czasów. A jego wyobraźnia natychmiast podsuwała mu widok małego chłopca, lekkiego jak piórko, zdolnego wzbić się ponad czerwonymi dachami domów w niebo.

Wspominał jednak głównie tamten dzień, powracający w jego umyśle w postaci oderwanych, ściśle rozgraniczonych sek­wencji obrazów, nieco zamazanych i ziarnistych, jakby nie pochodziły z prawdziwego życia, ale ze starego ośmiomilimetrowego amatorskiego filmu odnalezionego na strychu wśród starych gratów po rodzicach.

Zdarzyło się to w połowie września, słonecznego, lecz wietrznego dnia, gdy przesuszone deski platformy głośno skrzypiały przy każdym poruszeniu na wietrze wciąż żywozielonych konarów buku. Wtedy się pokłócili. Ewan chciał przenieść cztery tworzące platformę stare deski podłogowe na południową stronę drzewa, skąd można było obserwować pociągi ruszające ze stacji Brockley. Natomiast on wolał je zostawić od północy, żeby obserwować linię kolejową ginącą wśród wiecznie zamglonych mostów New Cross i twarze robotników wracających do domu pociągami z Londynu, ściskających pod pachami egzemplarze „London Evening News”.

Jack, który już jako ośmiolatek miał wybuchowy tempera­ment, przyparł starszego brata ramieniem do pnia drzewa. Ewan zareagował gwałtownie, z zaskoczenia: kiedy tylko od­zyskał równowagę, rzucił się na niego i pchnął go z całej siły, krzycząc:

- Powiem tacie! Zobaczysz! Wszystko powiem!

Jack poleciał do tyłu, przekoziołkował przez krawędź plat­formy, rozdarł sobie spodenki o wystający gwóźdź i zawisł, trzymając się dłońmi, z lewym kciukiem zaklinowanym w szparze między deskami. Silny ból przyprawił go o wściek­łość.

- No to idź, gnoju! Idź i się poskarż, do cholery!

- Zobaczysz, że pójdę! - Ewan zrobił obrażoną minę, silnie zmarszczy! brwi i wysunął dolną wargę. - Nienawidzę cię, szczylu! Cholerny, pieprzony szczylu!

Odwrócił się na pięcie, zszedł po sznurowej drabince i z zaciętą miną ruszył wzdłuż wykopu kolejowego. Jack, klnąc pod nosem, wyszarpnął palec ze szpary, podciągnął się na platformę i ułożył na wznak, dysząc głośno z wysiłku. Poczerwieniały z wściekłości, ściskał bolącą dłoń między udami.

Pod bukiem, na porośniętym zielskiem łagodnym garbie na skraju wykopu, obaj wydeptali latem istny gąszcz ście­żek, z których każda, wcześniej starannie wytyczona na spo­rządzonej własnoręcznie mapie, nosiła własną nazwę. Kiedy Jack po chwili zerknął z platformy w dół, dostrzegł Ewana na ostatnim, wysuniętym najdalej na południe „szlaku śmier­ci” - prowadzącym po krawędzi stromizny przy zagrzeba­nym do połowy w ziemi zardzewiałym zbiorniku od termy. „Patrz, Ewan! To bomba, która nie wybuchła! Może nawet rakieta V2!”. Jego ciemna czupryna przesuwała się wśród zarośli, parę razy ukazała się na krótko musztardowa baweł­niana koszulka. Kiedy dotarł do polanki „obozu pierwsze­go”, za którym znajdowała się „strefa zdemilitaryzowana”, skręcił właśnie w stronę „śmiercionośnej V2” i „terytorium żółtków”.

Szybko stracił zainteresowanie obrażalskim bratem. Walcząc z bólem i tłumiąc resztki wściekłości, zszedł po drabince z drzewa i ruszył w przeciwnym kierunku, żeby pokazać matce czerniejący szybko paznokieć lewego kciuka.

To właśnie ta platforma na buku najbardziej złościła matkę. Bardzo wyraźniej pamiętał, jak przerywała w połowie szoro­wanie kuchni czy zmywanie, wychodziła przed dom, nie ba­cząc na brudną wodę skapującą z grubych różowych rękawic gumowych, opierała pięści na biodrach i przez kilka sekund wpatrywała się nieruchomo w drzewo - w to miejsce, gdzie po raz ostatni widziała swego starszego syna.

Równie dobrze pamiętał jej na poły histeryczne, wręcz mimowolne wybuchy kierowane do męża: „Co jest z tą platformą na drzewie, Frank?! Jeśli ona wciąż tam jest, to czemu jego nie ma?! Wyjaśnij mi to, Frank! No, słu­cham!”.

A ojciec tylko odkładał na kolana gazetę otwartą na wiado­mościach sportowych, zagłębiał się w fotelu i zakrywał uszy dłońmi, nie mogąc znieść tych wybuchów wściekłości. Aż któregoś deszczowego dnia złapał duży młotek, w samych kraciastych slipach i podkoszulku wybiegł z domu i ślizgając się w błocie, pognał w stronę drzewa.

Jack zamknął się wtedy w tym pokoju, stanął na łóżku i oglądał przez okno, jak potrzaskane kawałki desek spadają na ziemię, ochlapują błotem spódnicę i fartuch matki, która szlocha bezgłośnie na zalewanym deszczem trawniku.

I wtedy, między konarami buku, dostrzegł po drugiej stronie kolejowego wykopu coś jeszcze.

Iwan Penderecki, blady i nalany, z dłońmi opartymi na gnijącym płotku swojej posesji, niknący za szarawą zasłoną deszczu, przyglądał się temu z niewyraźnym uśmiechem na ustach.

Stał tak dobre dwadzieścia minut, stapiając się z majaczącym w tle ciemnym zarysem domu. Wreszcie, jakby w pełni usatys­fakcjonowany, zawrócił i odszedł.

Dla dziewięcioletniego Jacka tkwiącego z nosem przykle­jonym do zaparowanej szyby był to oczywisty dowód, że zaszło coś niesamowitego, nie dającego się opisać, mimo że policja uznała to za niemożliwe: „Przeszukaliśmy wszystkie posesje w tej okolicy, pani Caffery. Jeszcze raz sprawdzimy krzaki w wykopie kolejowym aż do mostu New Cross...”

On jednak, wiedziony dziecięcym instynktem, już wtedy wiedział to, czego nigdy nie odważył się powiedzieć rodzi­com - że Penderecki mógłby wskazać policji, gdzie należy szukać Ewana.

Rodzice poddali się ostatecznie, kiedy skończył dwadzieścia jeden lat. Przenieśli się do Liverpoolu, odsprzedając mu za grosze stary dom - jak się domyślał po to, żeby nie oglądać już syna na oczy. Jack zawsze był dla nich czarną owcą, trudnym dzieckiem: krnąbrnym i nieposłusznym, wiecznie strofowanym i karanym. To jego woleliby stracić. Nigdy nie powiedzieli tego wprost, ale mógł to wyczytać na twarzy matki, gdy kierowała wściekłe spojrzenie na zniekształcony, sczerniały paznokieć jego lewego kciuka. Rana nie zagoiła się prawidłowo, a dla matki był to oczywisty dowód, że młodszy syn chce jej w ten sposób ciągle przypominać ów wrześniowy dzień. Zniknięcie Ewana nie tylko pomniejszyło Jacka w oczach rodziców. Podejrzewał, że matka jeszcze teraz czeka w domku na przedmieściach Liverpoolu - ' tylko na co? Aż on odnajdzie starszego brata? A może też zginie? Nie miał pojęcia, czego po nim oczekuje, jakiej spodziewa się rekompensaty za to, że to właśnie on ocalał. Przez tę świadomość, nawet u boku Veroniki czy innych kobiet, z którymi wcześniej się wiązał, czasami czuł się straszliwie osamotniony.

Z tym większą energią przykładał się więc do służbowych obowiązków, szybko zyskując uznanie przełożonych. Kiedy po raz pierwszy zasiadł przed komputerem w wydziale śled­czym, od razu sprawdził w bazie danych nazwisko Penderecki. I wtedy odkrył prawdę.

John, a właściwie Iwan Penderecki był pedofilem, w latach sześćdziesiątych odsiedział dwa wyroki, zanim w końcu za­mieszkał w zrujnowanym podmiejskim domku w sąsiedztwie Cafferych.

Na półce w gabinecie, który dla Jacka wciąż był pokojem Ewana, stało dwanaście oznakowanych kolorowymi nalepkami pudełek zawierających skrawki poplamionego papieru, pomięte pudełka od papierosów marki John Player, zawinięte w per­gamin spinacze do papieru czy przerdzewiałe gwoździe, nad­palony paragon ze stacji benzynowej - gromadzone w ciągu dwudziestu sześciu lat przez ogarniętego obsesją detektywa - amatora przejawy codziennego życia Pendereckiego. Obecnie Jack tworzył własną komputerową bazę danych z opisów tych przedmiotów.

Włożył okulary i uruchomił program.

- Znów się tym zajmujesz?

Omal nie podskoczył na krześle. Veronica stała w drzwiach z rękoma skrzyżowanymi na piersiach i głową przechyloną na bok. Uśmiechnęła się do niego.

- Obserwowałam cię.

- Widzę. - Zdjął okulary. - Nie dzwoniłaś...

- Otworzyłam drzwi kluczem. Chciałam ci zrobić niespo­dziankę.

- Byłaś u lekarza?

- Nie.

- Jest poniedziałek. Dlaczego nie zgłosiłaś się na badania?

- Siedziałam cały dzień w biurze.

- Ojciec nie pozwolił ci wyjść?

Zmarszczyła brwi i przeciągnęła dłonią po gardle. Różowoliliowy żakiet miał tak głęboki dekolt, że widać było ciemne znamię na mostku, ślad po radioterapii.

- Nie musisz się od razu wściekać.

- Wcale się nie wściekam, tylko martwię. Chcesz teraz pojechać do przychodni?

- Uspokój się. Jutro rano zadzwonię do doktora Cavendisha. W porządku?

Odwrócił się z powrotem do komputera i przygryzł wargi, jakby całkowicie pochłonięty pracą, żałując po raz setny, że dał Veronice klucze od domu. Przyglądała mu się jeszcze przez jakiś czas, cicho wzdychając, zsuwając włosy za uszy, skrobiąc paznokciami framugę, delikatnie podzwaniając kosz­townymi pierścionkami i bransoletkami - najlepszym sposo­bem okazania miłości bogatego ojca do chorej córki. Wiedział, że zależy jej, by na nią popatrzył, udawał jednak, że tego nie dostrzega.

- Jack... - odezwała się w końcu. Podeszła bliżej, stanęła za nim, odgarnęła mu włosy z czoła i przeciągnęła palcami po linii szczęki. - Chciałam z tobą porozmawiać o przyjęciu. Zostało już tylko kilka dni. - Wcisnęła mu się na kolana i przywarła do niego całym ciałem, cmoknęła w policzek i wplotła palce we włosy, siedząc z lewą nogą przerzuconą przez poręcz krzesła. Jej włosy łaskotały mu szyję. - Jackie? Hej! Czy ty w ogóle mnie słuchasz? - Nacisnęła jego policzek, chcąc obrócić mu głowę. Jej dłoń, jak zwykle pachnąca mentolem i drogimi perfumami, powoli zsunęła się po koszuli do krocza.

- Veroniko... - mruknął, próbując opanować mimowolną erekcję.

- O co chodzi? Odsunął ją od siebie.

- Muszę jeszcze z godzinę popracować.

- O Boże - jęknęła, schodząc z kolan. - Jesteś nienormalny. Wiesz o tym?

- Możliwe.

- Masz chorobliwą obsesję, która zabije cię przy tym kom­puterze, jeśli nie będziesz uważał.

- Już o tym mówiliśmy.

- Zaczął się dwudziesty pierwszy wiek, Jack. Nowa era, najlepsza pora na zmiany. - Podeszła do okna i wyjrzała na ogród. - W mojej rodzinie utarło się, żeby w takich momen­tach zrywać ze starymi nawykami i odmieniać życie na lepsze.

- Widocznie twoja rodzina jest ambitniejsza ode mnie.

- Ambitniejsza nawet ode mnie - skorygowała.

- No właśnie. I lepiej niż ja potrafi wiele rzeczy olewać.

- Ja też tego nie potrafię.

- Boże...

- Co się stało?

Zdjął okulary i potarł zmęczone oczy. Na ekranie monitora ukazała się tropikalna rybka w landrynkowych kolorach. Caffery skojarzył, że ma trzydzieści cztery lata, a brakuje mu odwagi, by powiedzieć tej kobiecie, że jej nie kocha. Po badaniach, po przyjęciu... Jesteś skończonym tchórzem, Jack!... Będzie łatwiej, gdy wyniki badań okażą się pozy­tywne. Wtedy jej powie. Oznajmi, że to koniec. I poprosi o zwrot kluczy od domu.

- O co chodzi? - zapytała znowu. - Powiedziałam coś złego?

- Nie. Nic - mruknął i wrócił do przerwanej pracy.

8

Słońce świeciło w sposób, który rozmywa nawet głębokie cienie i wywołuje ból głowy. Caffery opuścił do końca szyby w samochodzie, lecz Essex nadal tak się skarżył na duchotę i robił prawdziwe przedstawienie z wtykania paluchów za kołnierzyk koszuli i odlepianiem wilgotnego ubrania od ciała, że w końcu musiał ustąpić. Kiedy wjechali na parking, obaj zdjęli marynarki, ułożyli je w bagażniku jaguara i ruszyli Greenwich South Street, podwijając po drodze rękawy koszu­li.

Pod numerem ósmym stała trzypiętrowa gregoriańska ka­mienica, na parterze mieścił się sklep ze starzyzną.

- Harrison pamiętał nawet, jak Craw była wtedy ubrana - rzekł Essex, gdy weszli do mrocznej chłodnej klatki schodo­wej. - Miała przezroczyste plastikowe sandały z różowymi odblaskami na obcasach, czarne rajstopy, minispódniczkę i pra­wdopodobnie T - shirt. - Pochylił się do domofonu i wcisnął guzik. - Babka w moim guście.

- Jak jej rodzice przyjęli wiadomość?

- Mało ich to obeszło. Nie zamierzają przyjechać do Lon­dynu, bo nie lubią jeździć pociągami. Wiesz, jak jej matka rozumie współpracę z policją? „Jeśli pan chce wiedzieć, sier­żancie, to była zwykłą pospolitą dziwką”.

W domofonie coś tak głośno trzasnęło, że obaj podskoczyli na miejscu.

- Kto tam?

Jack zdjął ciemne okulary i pochylił się do szczeliny mikrofonu.

- Inspektor Caffery z policji. Szukam Joni Marsh.

Kilka sekund później drzwi się uchyliły i przez szparę wyjrzała szczupła, kasztanowowłosa dziewczyna. Musiała mieć pod trzydziestkę, ale długie rozpuszczone włosy, miękkie skó­rzane pantofle na zgrabnych opalonych nogach i krótka jasnobłękitna sztruksowa ogrodniczka z białą bluzką nadawały jej wygląd maturzystki. Jack pokazał odznakę.

- Joni?

- Nie. - Z kieszonki na przodzie sukienki wystawały dwa pędzle, przez co odnosiło się wrażenie, że wyciągnęli dziew­czynę z lekcji rysunku w żeńskiej prywatnej szkole. - Joni jest na górze. Mogę w czymś pomóc?

- A kim pani jest?

Uśmiechnęła się lekko i wyciągnęła rękę.

- Becky... To znaczy Rebecca. Mieszkam razem z Joni. Caffery pokręcił głową.

- Możemy wejść?

- Ja... to znaczy my... - Zmieszana spuściła wzrok. - Nie, niezupełnie... Przykro mi.

- Chcieliśmy zadać parę pytań, na które tylko panna Marsh potrafi odpowiedzieć.

Rebecca odgarnęła grzywkę znad zielonych oczu i spojrzała ponad ramieniem Jacka na wejście do budynku, jakby spo­dziewała się tam ujrzeć przyczajonych komandosów z brygady antyterrorystycznej.

- No cóż, sytuacja jest trochę niezręczna - powiedziała. Miała miękki, ciepły, przykuwający uwagę głos; pewnie na jego brzmienie milkły nawet najcichsze rozmowy. - A nie możemy tu porozmawiać?

- Nie chcemy wam zrobić nalotu - wypalił Caffery.

- Słucham?

- Czuję wyraźnie.

- Aha... - Znowu spuściła głowę.

- Nie chodzi nam o narkotyki. Daję słowo honoru.

- No tak... - Na krótko przygryzła dolną wargę w zamyś­leniu. - W porządku. - Otworzyła szerzej drzwi. - Faktycznie trudno rozmawiać na schodach.

Poprowadziła ich w głąb zimnego holu obok wielkiego górs­kiego roweru opartego o poręcz balustradki. Essex nie spusz­czał oczu z jej długich zgrabnych nóg, gdy wchodzili na piętro.

Przez otwarte drzwi z wąskiego wydłużonego przedpokoju Jack dostrzegł leżące na dywanie w smudze słońca jedwabne kapcie, zanim Rebecca pospiesznie zamknęła sypialnię. Wpro­wadziła ich do przestronnego pokoju.

- To moja pracownia - wyjaśniła.

Światło wpadające przez dwa dzielone na krzyż okna two­rzyło jasne prostokąty na gołych klepkach podłogi. Na ścianach wisiało pięć wielkich akwarel w jaskrawych, nieco rozmytych barwach. Pośrodku pokoju stała druga dziewczyna w żółto­zielonym elastycznym trykocie i czarnych szortach; energicznie rozpylała w powietrzu obłoczki „Impulsu” i rozgarniała je dłonią, podzwaniając bransoletkami. Na ich widok rzuciła dezodorant w kąt, chwyciła ze stołu małą foliową torebkę z białym proszkiem i jak małe dziecko chowając ją za plecami, odwróciła się w stronę gości. Włosy miała tlenione na szwedzki blond, a twarz umalowaną na wzór postaci z chińskiego teat­ru - komicznie wyolbrzymione ciemnoniebieskie oczy i wielki śliwkowaty nos. Od razu można było zauważyć, że jest na niezłym haju.

- Joni? - zapytał Jack, wyciągając przed siebie odznakę. - Joni Marsh?

- No tak... - Zamrugała, gapiąc się na odznakę. - Kim jesteście?

- Z policji.

Oczy jej się rozszerzyły.

- Z policji? Becky, co, do jasnej...?

- Wszystko w porządku. Ich nie interesują prochy.

- Czyżby? - Nerwowo, chwiejnie przestąpiła z nogi na nogę.

- To prawda - przyznał Caffery.

Joni zsunęła włosy za uszy i z zaciśniętymi wargami, mru­gając nerwowo, obrzuciła go podejrzliwym spojrzeniem, jakby nie pasowały jej podwinięte rękawy koszuli, ciemne potargane włosy czy muskularne ramiona. Nagle głośno zachichotała.

- Nie, daj spokój. - Na chwilę zakryła dłonią usta. - Jesteś klawiszem? Naprawdę?

- Posłuchaj, Joni - odezwał się Jack, chowając odznakę do kieszeni. - Może zechciałabyś się uwolnić od tego świństwa. Załatwimy szybko sprawę...

Znów zamrugała, jakby nie rozumiejąc, o co chodzi. Spoj­rzała na Rebeccę, potem znów na niego. Jej wyzywający makijaż przywiódł Jackowi na myśl kolorowe zdjęcia z auto­psji, na których zamordowane kobiety miały podobnie poma­lowane na błękitno oczy i grubo uszminkowane wargi wygięte w uśmiech Kupidyna.

- Na pewno jesteś klawiszem? - powtórzyła.

- Joni?! - rzekł z naciskiem. - Uwolnij się od tego. Idź do łazienki, a my tu zaczekamy.

- Joni. - Rebecca wzięła ją pod rękę. - Chodź ze mną.

Poszły do kuchni, skąd doleciał cichy monotonny głos dzie­wczyny tłumaczącej koleżance sytuację. Przez uchylone drzwi Caffery widział brzeg masywnego dębowego stołu, wiszącą na ścianie reprodukcję Matisse'a i dużą lodówkę stojącą we wnęce. Chwilę później rozległy się kroki na schodach, trzasnęły drzwi. Potem Joni wróciła do kuchni. Znów Rebecca tłuma­czyła jej coś półgłosem, rozlegały się tłumione chichoty i plusk odkręconej wody.

Jack wsunął ręce do kieszeni, wszedł głębiej do pokoju i popatrzył na obrazy rozrzucone na stole roboczym. W więk­szości były to wykonane węglem szkice do aktu: zarysy ra­mion, głowy przechylonej na bok. Ale była wśród nich też akwarela przedstawiająca pochyloną nagą dziewczynę zsuwa­jącą pończochę z nogi.

- Hej, Jack - odezwał się cicho Essex, spoglądając na nie­dokończony portret rozpięty na sztaludze. - Popatrz na to.

Kobieta stała na tle obszytej frędzlami winno czerwonej kotary, z rękoma uniesionymi jak gdyby w tańcu. Jej publicz­ność stanowiło trzech siedzących na pierwszym planie męż­czyzn, których sylwetki były dopiero naszkicowane szybkimi pociągnięciami węgla.

- Byłam pewna, że zwrócicie na niego uwagę - powiedziała Joni od drzwi. - To ja.

Obaj odwrócili się od sztalugi.

- Pewnie wiecie, że Joni jest striptizerką - wyjaśniła Re­becca. Trzymała wiaderko z lodem, w którym stały butelki piwa.

- Tak, wiemy - odparł Essex.

- No właśnie. - Joni wcisnęła ręce do kieszeni i oparła się ramieniem o framugę, wysuwając w bok krągłe biodro. - Była pewna, że wiecie.

Rebecca podeszła do nich.

- Robiłyście ten pokaz tu, w pracowni? - zapytał Caffery.

- Nie, skądże. Zaczęłam szkic w pubie, tu tylko nanosiłam poprawki.

- Często pracuje pani z dziewczętami? Zna je pani?

- W końcu to nie są potwory - odparła z uśmiechem, prze­krzywiając głowę, jakby rozbawiona tym pytaniem. - Przez jakiś czas sama występowałam jako striptizerka. Dzięki temu mogłam skończyć studia artystyczne u Goldsmitha.

- Czy nie powinniśmy...? - Jack rozejrzał się dookoła. - Może usiądziemy wygodnie? Musimy porozmawiać.

- Ach tak. - Rebecca postawiła wiaderko na stole i wytar­ła wilgotne dłonie. Od oszronionego naczynia została duża mokra plama na błękitnej sukience. - Teraz to już zabrzmia­ło groźnie.

- Nawet bardzo - dodała Joni.

- Na razie nie ma się czym przejmować.

- No cóż, jeśli czeka nas nieprzyjemna rozmowa - oświad­czyła Rebecca, wyjmując piwo z lodu - to ja, na przykład, muszę się napić. - Wyciągnęła butelkę w stronę Essexa. - Da się pan skusić, żebym potem miała o czym opowiadać dzien­nikarzom?

Sierżant nie wahał się ani przez chwilę.

- Tak, oczywiście.

Caffery także przyjął poczęstunek bez słowa. Rebecca pode­szła do okna, usiadła na szerokim parapecie i podciągnęła kolana pod brodę, przyciskając zimną mokrą butelkę do łydki. Essex przesunął się bliżej drzwi do kuchni. Przestępując z nogi na nogę i udając, że mocuje się z kapslem, rzucał ukrad­kowe spojrzenia na opięty trykotem biust Joni. Jack od­chrząknął.

- Dobra - zaczął, nadal stojąc na środku pracowni. - Przejdź­my do rzeczy.

Pokrótce rzeczowo przedstawił fakty, niczego nie owijając w bawełnę. Powiedział o zwłokach pięciu kobiet spoczywają­cych w odległej tylko o parę ulic kostnicy oraz o ich powią­zaniach ze znanym dziewczętom pubem. Kiedy skończył, Joni z niedowierzaniem pokręciła głową. Uśmiech na dobre zniknął z jej ust, nie widziała już w tej wizycie niczego zabawnego.

- Rany... To straszne...

Rebecca siedziała bez ruchu i patrzyła na niego z jawnym strachem malującym się w rozszerzonych kocich oczach.

- Potrzebujecie trochę czasu, żeby się z tym oswoić?

- Nie. - Silniej przycisnęła uda do piersi i objęła nogi rękoma. Ramiona wyraźnie jej dygotały. - Nie, proszę mówić dalej.

Mimo to Caffery z Essexem cierpliwie zaczekali, aż dziew­czynom minie pierwszy szok. Rozmawiali prawie przez go­dzinę, początkowo wzbudzając niedowierzanie: - „Zaraz. Czy ja dobrze zrozumiałam? A więc Shellene, Michelle i Petra...?” - później jednak umiejętnie gromadząc dodatkowe in­formacje związane z przytoczonymi faktami. Szybko się oka­zało, że „Dog and Bell” jest w tym rejonie głównym miejscem spotkań narkomanów i prostytutek. Można było nawet odnieść wrażenie, że wszystko, co ma się wydarzyć we wschodnim Greenwich, w ten czy inny sposób wywodzi się z tego niewiel­kiego brudnego pubu przy Trafalgar Road. To właśnie tam Rebecca i Joni spotykały Petrę Spacek, Shellene Craw oraz Michelle Wilcox. Wyszły też na jaw prawdopodobne personalia czwartej z ofiar.

- Bardzo jasny blond, jaśniejszy niż mój, tleniona prawie całkiem na biało? - zapytała Joni, owijając wokół palca kosmyk swoich włosów. Była już zupełnie trzeźwa i przytom­na. - I gdzieś tutaj tatuaż z Królikiem Bugsem?

- Zgadza się.

- To Kayleigh.

- Kayleigh?

- Tak, Kayleigh Hatch. Ona... no, wiecie... - na migi po­kazała wbijanie strzykawki w przedramię - ...ostro brała.

- Znasz jej adres?

- Nie. Mieszka z matką, jak mi się zdaje. Gdzieś w za­chodnim Londynie.

Caffery zapisał imię i nazwisko w notesie. Już wcześniej usiadł na wąskiej drewnianej ławeczce przy sztaludze i oparł się plecami o ścianę. Rebecca przyniosła z kuchni następne piwa, przysunęła sobie krzesło i usiadła pół metra od niego - zgięta wpół, opierając kościste łokcie na gołych kolanach. Zapewne nie zrobiła tego celowo, ale Jack czuł się nieswojo tak blisko niej.

Popatrzył na Joni.

- Coś jeszcze?

- Słucham?

- Pracowałaś z Shellene Craw w ubiegłym tygodniu?

- Aha, rzeczywiście.

- Zastanów się dobrze. Nie pamiętasz, czy wychodziła z kimś tamtego dnia? Może ktoś po nią przyjechał?

- Zaraz... - Oblizała wargi i utkwiła spojrzenie w swoich pomalowanych na karminowo paznokciach stóp, wystających z sandałów na grubej korkowej podeszwie.

- No więc?

- Chwileczkę, muszę pomyśleć. - Podniosła głowę. - Be­cky?

Rebecca wzruszyła ramionami, Jack zdołał jednak pochwy­cić przelotne spojrzenie, jakie posłała jej Joni. Trwało tak krótko, że już po chwili zaczął się zastanawiać, czy go sobie nie wyobraził.

- Nie - odparła Rebecca. - Z nikim nie wychodziła.

- Ty też tam byłaś?

- Rysowałam. - Ruchem głowy wskazała szkice rozrzucone na stole.

- Rozumiem. Chciałbym...

Urwał nagle, zauważywszy, że dziewczyna ma na łydkach gęsią skórkę. To spostrzeżenie całkiem zbiło go z tropu, zagapił się na jej nogi. Rebecca od razu zwróciła na to uwagę. Spuściła głowę, podążając za jego spojrzeniem, a gdy zrozumiała, o co chodzi, spiorunowała go wzrokiem.

- Tak? - zapytała cicho. - Co jeszcze chcecie wiedzieć? W czym możemy pomóc?

Caffery odruchowo wygładził krawat. Na miłość boską! Ona była świadkiem!

- Ktoś musi zidentyfikować Petrę Spacek.

- Ja nie dam rady - rzuciła Joni. - To ponad moje siły.

- Rebecca? - rzekł z nadzieją w głosie. - Zrobisz to? Zamyśliła się na chwilę, przygryzła wargi i skinęła głową.

- Dziękuję. - Jednym haustem dopił resztkę piwa. - Na pewno nie widziałyście, żeby Shellene Craw wychodziła z kimś z pubu tamtego wieczoru?

- Jasne. Przecież byśmy powiedziały.

Bez pośpiechu wracali do samochodu. Essex sprawiał wra­żenie wyczerpanego.

- Dobrze się czujesz?

- Tak - mruknął, uśmiechając się blado i poklepując dło­nią po piersi. - Zaraz mi przejdzie. Myślisz, że one żyją ze sobą?

- Chciałbyś tego, co?

- Tak tylko pytam. Chcę wiedzieć, jakie odniosłeś wra­żenie?

- Mają oddzielne sypialnie. - Zerknął na sierżanta, z trudem powstrzymując się od śmiechu. - Chyba zauważyłeś, że nie są prawdziwe?

Essex zastygł z ręką na klamce.

- Jak to nieprawdziwe? O czym ty mówisz?

- O Joni. To silikon, a nie naturalny biust. Sierżant oparł się łokciami o dach auta.

- A ty niby skąd to wiesz? Jack uśmiechnął się szeroko.

- Może z doświadczenia? Z trzydziestu lat wnikliwego przyglądania się zdjęciom rozwieszanym w męskiej szatni? Po prostu wiem i już. A ty nic nie zauważyłeś?

- Nie. - Essex na chwilę znieruchomiał z rozdziawionymi ustami. - Nie. Zaskoczyłeś mnie tym pytaniem. Niczego nie zauważyłem. - Wgramolił się na siedzenie i zapiął pas. Ledwie wyjechali z parkingu, gdy odwrócił się do Jacka i zapytał: - Jesteś tego pewien?

- Absolutnie.

Essex westchnął głośno i wyglądając przez okno, mruknął:

- Co to się porobiło na tym świecie?

Było jeszcze widno, kiedy Caffery wrócił do domu i zastał Veronike wyciągniętą na leżaku na patio. W dziwnym spokoju obserwowała wydłużające się cienie w ogrodzie. Miała na ramionach morelowy wełniany sweter, a obok leżaka stała do połowy opróżniona butelka muskatela.

- Cześć - rzucił swobodnym tonem.

Chciał zapytać, co znowu porabia w jego domu, ale od­powiedziała sztywnym skinieniem głowy, sugerującym, że jest w bojowym nastroju, gotowa do kolejnej sprzeczki. Minął ją, przeszedł na koniec ogrodu i stanął tyłem do patio, oparty rękoma o drucianą siatkę ogrodzenia.

Po drugiej stronie kolejowego wykopu w czerwieniejące niebo unosiła się wąska strużka dymu. Przysunął się bliżej płotu. Penderecki.

Czasem widywał wieczorami sąsiada w ogrodzie, krążącego z kąta w kąt, palącego papierosa i drapiącego się po tyłku, niczym stary goryl szykujący się do snu. Jego ogródek był mały, ograniczony do wąskiego skrawka wydeptanej nieuro­dzajnej ziemi między domem a krawędzią wykopu. Pod płotem walało się kilka silników elektrycznych, leżała stara lodówka i pordzewiały zderzak od furgonetki. Kiedyś po tamtej stronie cały pas wzdłuż torów był wysypany miałem ceglanym. Pose­sje na osiedlu złożonym z pięćdziesięciu domków jednorodzin­nych do dzisiaj budziły spore zainteresowanie londyńskich handlarzy nieruchomości.

Ziemia była jednak zbyt ubita. Caffery wątpił, żeby zwłoki Ewana zostały gdzieś tam zakopane.

Penderecki stał tyłem do niego, jak zwykle miał na sobie brunatny serdak. Ściskał w garści pogrzebacz i spoglądał na stary piecyk, z którego unosiła się strużka dymu. Już sie­demnaście lat temu odkrył, że Caffery grzebie w śmieciach i wyciąga różne rzeczy, szukając jego powiązań ze zniknię­ciem Ewana. Od tamtej pory zaczął spalać odpady, a chcąc mieć pewność, że Jack to zobaczy, robił to w ogrodzie za domem.

Penderecki zakasłał, splunął flegmą na ziemię i znów znie­ruchomiał z pogrzebaczem opartym o fajerki piecyka, z pew­nością świadom wzroku Jacka świdrującego mu plecy. A Caffery, obserwując jego nienaturalną pozę, kobiece bio­dra, szerokie i zaokrąglone, pasma siwych włosów okalające zaróżowioną łysinę, poczuł przypływ niepohamowanej wściek­łości, jakby promieniującej od oddalonego o sto metrów mężczyzny i płynącej w tym kierunku przez rześkie wieczor­ne powietrze.

Po chwili Penderecki obejrzał się i uśmiechnął.

Jack poczuł, że krew napływa mu do twarzy. Odwrócił się szybko i jeszcze bardziej rozwścieczony tym, że został przyłapany na podglądaniu, ruszył energicznym krokiem w stronę domu.

Veronica także przyglądała mu się badawczo.

- Co jest? - warknął. - Co się tak gapisz?

Fuknęła przez nos, przymrużyła oczy i odwróciła głowę.

- No, o co chodzi? Westchnęła głośno.

- Powiesz wreszcie, co się stało? - Rozłożył szeroko ręce.

I nagle sobie przypomniał: badania.

- Jezu... - Pokręcił głową. - Przepraszam. Znasz już wy­niki?

- Tak.

- I co?

- Obawiam się, że to nawrót Hodgkina. - Zacisnęła powieki i skrzywiła się boleśnie, ale nie zaczęła płakać.

Jack stał bez ruchu, patrząc na nią. A więc jednak...

- Dzwonił doktor Cavendish. Powiedział, że znów muszę zacząć brać leki. - Poprawiła sweter na ramionach. - Ale proszę cię, nie róbmy z tego wielkiej afery, dobrze?

Spuścił głowę i wbił spojrzenie w betonową obmurówkę.

- Przykro mi.

- Niepotrzebnie. - Wyciągnęła rękę i lekko poklepała go po dłoni. - Przecież to nie twoja wina.

- Odwołamy przyjęcie.

- Nie! Nie chcę, żeby wszyscy się nade mną litowali. Pod żadnym pozorem nie odwołamy przyjęcia.

9

Jeszcze przed poranną odprawą Caffery zadzwonił do Virgo, wschodniolondyńskiej agencji reprezentującej dwudziestodwu­letnią Kayleigh Hatch, striptizerkę i narkomankę, dorabiającą czasami prostytucją. Jego rozmówczyni pamiętała tatuaż przed­stawiający Królika Bugsa. Kiedy się dowiedział, że ostatnim zleceniem Kayleigh był występ w „Dog and Bell”, poprosił, żeby agencja przesłała mu faksem fotografię dziewczyny.

Przyczepił ją na tablicy obok zdjęć Petry Spacek, Shellene Craw oraz Michelle Wilcox.

- Zaczniemy od tego pubu - rzekł oparty pięściami o biur­ko, patrząc po twarzach zebranych oficerów śledczych. - Od dzisiejszego ranka wyznaczone zespoły podejmują obserwację lokalu. Komisarz postawił sprawę jasno: że nim zaczniemy rozpytywać ludzi, musimy zidentyfikować wszystkie ofiary, więc dziś koncentrujemy się na tym zadaniu. - Ruchem głowy wskazał nowe zdjęcie. - Mamy już Hatch. Przynajmniej znamy nazwisko. Prawdopodobnie jest to ofiara numer cztery, zatem jedyna, jeśli pamiętacie wstępny raport z autopsji, która nie miała ran na głowie. Wszystko inne pasuje do reszty: narkotyki, prostytucja. I tak jak pozostałe nie została zgwałcona. Jeśli doszło do stosunku, nie był on wymuszony i zastosowano prezerwatywę. - Zamilkł na chwilę, żeby dać ludziom czas na oswojenie się z tą informacją. - Matka Hatch zgłosiła jej zaginięcie dwa tygodnie temu. Mieszka w Brentford. Na dzisiaj to będzie zadanie dla ciebie, Essex. Zwróćcie jednak uwagę, że zgłoszono zaginięcie jedynie Match i Wilcox. Trzy pozo­stałe mogłyby równie dobrze zapaść się pod ziemię. Pamiętaj­cie o tym podczas rozmów z ludźmi. Logan - zwrócił się do łącznika zajmującego się gromadzeniem dowodów - są już wyniki badań DNA?

- Niewiele poza grupą krwi. Próbki okazały się zbyt zde­gradowane, by wyekstrahować z nich łańcuchy polimerazy.

- Jaka to grupa krwi?

- AB minus. Nie Harrisona.

- A badania toksykologiczne?

- Nic jeszcze nie ma.

- Zatem nadal nie wiemy, jakie stosował środki odurza­jące?

- Nawet trudno zgadywać.

- Rozumiem. - Zdjął okulary i potarł oczy. Zmęczenie dawało mu się we znaki. Wieczorem Veronica zasnęła u jego boku, gdy tylko się położyła, ale on długo jeszcze leżał, wpat­rując się w półmroku w jej kark, jakby chciał pod skórą, wśród mięśni i żył, dojrzeć rozwijający się znowu nowotwór. - W porządku, Logan. Daj znać, jak będziesz wiedział coś kon­kretnego. - Odłożył długopis i skinął głową Maddoxowi. - To wszystko.

- Dobra. - Nadinspektor pochylił się na krześle. - Wiem, że uznacie to za szczanie pod wiatr, ale pragnę was wszystkich bardzo serdecznie, uprzejmie prosić, żeby nikt nie używał kryptonimu tej sprawy. Mówmy po prosto o „sprawcy” albo „obiekcie”. Nie chcę słyszeć wymyślonego na górze określenia „Ptasznik”. I nie chcę też widzieć otwartych żaluzji w oknach tej sali, bez względu na to, co się wydarzy. Dziennikarze jak dotąd honorują zawieszenie broni, nie mam jednak pojęcia, ile jeszcze wytrzymają. Dlatego będę powtarzał na okrągło, do znudzenia: musicie zachować ostrożność.

Powiódł spojrzeniem po twarzach ludzi, jakby już teraz usiłował znaleźć najsłabszy punkt w swoich szeregach. Ale wszyscy śmiało patrzyli mu w oczy. Skinął głową, zadowolony.

- W porządku. Dość chrzanienia. - Wsunął wieczne pióro do kieszonki marynarki. - Na dziś to wszystko, panowie. Przy­stępujcie do wyznaczonych zadań. Składajcie telefoniczne meldunki co dwie godziny, a o siódmej chcę was tu widzieć z powrotem. Tylko jeszcze raz proszę, uważajcie.

Podniósł się z miejsca i zaczął zgarniać papiery, gdy odezwał się ktoś z końca sali:

- Przepraszam, panie nadinspektorze. Jedna uwaga. Wszyscy obejrzeli się na Diamonda, jak zwykle przylizanego, w ciemnoszarym garniturze z salonu Pierre Cardina, ner­wowo bębniącego palcami w kolano. Można było odnieść wrażenie, że wszyscy naraz pochylili się na krzesłach.

- Słucham, inspektorze Diamond. - Maddox usiadł z po­wrotem.

- Podczas rozpytywania ludzi powinniśmy wziąć pod uwagę charakter jednego z dowodów.

W sali zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Caffery ot­worzył teczkę z dokumentami i ponownie włożył okulary. Tego rodzaju spostrzeżenia należało zgłaszać na początku odprawy.

- Charakter dowodu? - Maddox zmarszczył brwi. - Dla­czego nie wspomniał pan...

- Bo to sprawa delikatnej natury, panie nadinspektorze.

- To znaczy?

- Zauważyłem wolnego strzelca. Przesiaduje godzinami w czerwonym samochodzie zaparkowanym przed bramą skła­dowiska materiałów budowlanych. Nic nie robi, tylko siedzi za kierownicą.

- Rozumiem. - Maddox otworzył notes i zdjął skuwkę wiecz­nego pióra. - Zauważył pan coś jeszcze? Może jakiś trop?

- Nie. Możliwe, że to tylko kierowca kogoś z kierownictwa firmy. Pomyślałem jednak... no, wie pan, że każdy taki wolny strzelec może być podejrzany. No i jeszcze to...

Wyciągnął spod krzesła i podniósł wysoko zapieczętowaną i oklejoną nalepkami plastikową torbę. Głośno zadzwoniło kilka znajdujących się w niej, uwalanych ziemią ciemnych butelek.

- Nie widzę związku - rzucił Maddox.

- To butelki po rumie „Wray and Nephew”. - Blada twarz Diamonda była dziwnie ściągnięta, jakby siłą powstrzymywał się od ironicznego uśmieszku. - Znaleziono je w promieniu metra od pierwszych wydobytych zwłok, a głębiej w ziemi było ich więcej. - Przez chwilę wpatrywał się w Maddoxa. - ”Wray and Nephew”, panie nadinspektorze. To rum z Jamajki, jeśli dobrze odczytałem.

Caffery i Kryotos wymienili szybkie spojrzenia. Maddox odłożył pióro.

- To donikąd nie prowadzi, panie Diamond - rzekł ostrym tonem. - Poza tym powinien pan uzyskać moją zgodę na wypożyczenie dowodów rzeczowych z magazynku.

- Ale to przecież wyraźny trop.

- Co za trop, do jasnej cholery? - mruknął Jack. Diamond spiorunował go wzrokiem.

- A ma pan lepszy?

- Owszem, nawet kilka.

- Wystarczy - przerwał Maddox, niecierpliwie postukując piórem o notes. - Proszę wziąć to pod uwagę podczas rozmów z ludźmi. Gdyby padło jakieś nazwisko, trzeba delikatnie się dowiedzieć, czy jest to biały, czy kolorowy. Ale po­wtarzam: delikatnie. - Znowu postukał piórem. - Wyślemy zespól obserwacyjny przed to składowisko materiałów budo­wlanych. Nawet jeśli ten człowiek nie jest naszym podej­rzanym, i tak warto by z nim porozmawiać. I jeszcze jedno, panie Diamond...

- Słucham.

- Nie życzę sobie żadnych rasistowskich uprzedzeń. - Nad­inspektor wstał z miejsca. - Rozumiemy się?

10

Caffery wyszedł z odprawy, nie rozmawiając z Maddoxem. Nie podobała mu się ta zmiana, jaką wyczuwał w powietrzu. Nie wierzył, żeby morderca był czarny. Na podstawie obser­wacji Krishnamurthiego miał niemal pewność, że uda się wpaść na trop sprawcy gdzieś między pubem przy Trafalgar Road a rejonowym szpitalem. Zabójca prawdopodobnie nie był ani lekarzem, ani nawet praktykantem czy studentem, ale musiał mieć jakieś powiązania z medycyną, być może pracował jako sanitariusz albo technik szpitalny. Nie należało też wykluczać pracowników administracyjnych, nawet pielęgniarek.

Zaparkował obok sklepu ze starzyzną i miał już wrzucić monetę do parkometru, kiedy drzwi budynku otworzyły się z trzaskiem i Rebecca ruszyła wprost do jego czerwonego jaguara. Miała na sobie krótką jasnoróżową jedwabną sukienkę, rozpuszczone włosy o cynamonowym odcieniu sięgały do pasa. Pospiesznie wskoczyła na tylne siedzenie i wnętrze sta­rego poobijanego gruchota natychmiast wypełniło się zapachem jej perfum.

Jack zerknął przez ramię.

- Wszystko w porządku?

- Tak, jasne. Czemu miałoby być inaczej?

- Nie wiem - mruknął, włączając pierwszy bieg. - Wolałem jednak zapytać.

Krótką drogę do kostnicy pokonali w milczeniu. Jack zerkał tylko od czasu do czasu we wsteczne lusterko. Dziewczyna siedziała rozluźniona, z nogami wyciągniętymi przed siebie i jedną ręką ułożoną na udach. Wyglądała przez okno. Światła latarni i blask neonów rzucały na jej twarz przesuwające się cienie. Wciąż nie mógł uwierzyć, że zgodziła się na iden­tyfikację zwłok, a tym bardziej nie wiedział, jak ją zachęcić do dalszej współpracy.

- Pozwolisz, że zadam ci osobiste pytanie? - rzekł, gdy ruszyli przez skwer w kierunku wejścia do kostnicy.

- Na temat tego, czym się zajmuje Joni? I mojego życia? - Nawet na niego nie spojrzała. Szła z dumnie uniesioną głową i ściągniętymi ramionami, jak Pierwsza Dama podczas oficjal­nej uroczystości. - Chcesz wiedzieć, jak to się stało, że znalaz­łam się w takim układzie?

- Nie. - Poklepał się po kieszeniach, szukając paczki z ty­toniem. - Chciałem zapytać, czemu mieszkasz razem z Joni?

- A nie powinnam?

- Bardzo się różnicie.

- Dlatego, że ona pochodzi z nizin społecznych?

- Nie... - Aż przystanął, próbując dobrać odpowiednie sło­wa. - Sprawia wrażenie dużo młodszej od ciebie.

- Ale się kochamy. To najważniejsze. Caffery z uśmiechem pokręcił głową.

- Nieprawda.

- Ale właśnie to chciałeś usłyszeć, no nie? To pierwsza rzecz, o jaką pyta większość facetów: Czy my ze sobą żyjemy?

- Owszem - przyznał - jestem mężczyzną i w pierwszej chwili sam się nad tym zastanawiałem. Ale teraz chodzi mi o coś innego. Ty masz swoje obrazy, masz jakiś cel w życiu. Joni tylko...

- Dryfuje z prądem?

- Tak.

- I jeszcze bierze narkotyki?

- A ty chyba nie bierzesz...

- Biorę, jak mam na to ochotę. - Uśmiechnęła się do niego. - Jestem artystką, panie Caffery, więc powinnam być ekscentryczna. Poza tym Joni też niedługo znajdzie swój ży­ciowy cel. Mnie zajęło to dość dużo czasu.

- Dlatego chcesz zostać i zaczekać na rezultaty? Zamyśliła się na krótko, przekrzywiwszy głowę na bok.

- Chyba tak - odparł powoli, odgarniając włosy z twa­rzy. - Jestem jej to winna... - Zamilkła, jakby szukała wła­ściwych słów. - Może to i głupie, jeśli się dobrze zasta­nowić, może to nie najlepszy powód, żeby się kogoś trzy­mać, ale Joni... - Pochwyciła jego spojrzenie, urwała i uśmiechnęła się. - Nie. Zanadto bym panu ułatwiła za­danie.

- Bez przesady.

- Jak powiedziałam, to nie takie proste. - Spojrzała na drzwi prowadzące do recepcji kostnicy i odwróciła się do Caffery'ego. - Teraz pan powinien mi coś wyznać.

- Słucham.

- Czy kiedykolwiek zdołam zapomnieć to, co tutaj zoba­czę?

- Różni ludzie różnie reagują.

- A jak pan to odbiera?

- Naprawdę chcesz wiedzieć?

- Inaczej bym nie pytała.

Spojrzał na klimatyzowaną salę recepcyjną za drzwiami o przyciemnionych szybach.

- Sądzę, że trafić tutaj i zostać przez kogoś rozpoznanym, to i tak lepsze niż na zawsze zniknąć bez śladu. Ostatecznie tylko przypadkiem natrafiliśmy na te zwłoki.

Rebecca przez dłuższy czas patrzyła na niego w zamyśleniu, ze śmiertelnie poważną miną i lekko wydętymi wargami, aż nie mógł dłużej znieść tego badawczego spojrzenia.

- Wystarczy - mruknął, otwierając drzwi. - Możemy już wejść?

Za szybą w sali identyfikacyjnej purpurowa zasłonka poru­szyła się raz i drugi, najwyraźniej pracownik kostnicy jeszcze się krzątał przy zwłokach Spacek. Rebecca stanęła z dłońmi opartymi na poręczy, ale odwróciła głowę, jakby już teraz bała się spojrzeć przed siebie.

- Śmierdzi tu jak w szpitalu - powiedziała. - Czy te zwłoki już cuchną?

- Jeśli nawet, to tego nie poczujesz.

- W porządku. Jestem gotowa.

Napędzane silniczkiem elektrycznym zasłonki powoli roz­jechały się na boki. Petra Spacek leżała z zamkniętymi ocza­mi i ustami. Szwy, które Krishnamurthi musiał założyć, mocując na miejscu odciętą wcześniej skórę na czaszce, zostały umiejętnie zamaskowane skrawkiem purpurowej sa­tyny. Zwłoki zostały starannie przygotowane do identyfi­kacji, waciki wepchnięte pod powieki maskowały ubytek wyschniętych gałek ocznych, lecz Caffery za późno zdał sobie sprawę, do jakiego stopnia jest zniekształcona i po­raniona twarz kobiety, w natłoku przykrych doznań całkiem zapomniał, że ciało spoczywające przez kilka miesięcy w ziemi uległo już znacznemu rozkładowi. Poczuł się za­kłopotany.

- Posłuchaj, Rebecco. Może to jednak nie najlepszy po­mysł. ..

Odwróciła szybko głowę i spojrzała przez szybę. Wpa­trywała się w twarz zabitej przez dobre pięć sekund. Wreszcie cicho jęknęła i spuściła wzrok.

- Wszystko w porządku?

- Tak - mruknęła do ściany.

- Nie powinienem był cię tu przywozić. Zwłoki nie nadają się do identyfikacji.

- Nadają się.

- I myślisz, że to Petra?

- Tak. Chyba tak... Sama nie wiem. Daj mi trochę czasu.

- Nie musisz się spieszyć.

Wzięła głęboki oddech i wyprostowała się.

- Już dobrze - szepnęła.

Prawą ręką zebrała włosy i przytrzymała je z tyłu głowy, a lewą zakryła usta. Powoli odwróciła się do szyby. Znów popatrzyła na twarz zabitej, wyraźnie się zmuszając, żeby nie uciec spojrzeniem w bok.

- Skąd się wzięły te ślady na czole?

- Nie wiemy.

Opuściła ręce i obróciła się do niego. Doskonale wyczuwał, że chodzi jej tylko o to, by nie musieć więcej patrzeć na zwłoki.

- Wydaje mi się, że to ona - powiedziała szeptem, wbijając wzrok w podłogę, jakby się obawiała, że Spacek może ją usłyszeć.

- Wydaje ci się?

- Nie. Jestem pewna, że to ona.

- Jej rysy są dość poważnie zdeformowane. Rebecca zamknęła oczy i pokręciła głową.

- Zawsze była bardzo szczupła, skóra i kości... - Otwo­rzyła oczy, powoli uniosła głowę i spojrzała na niego. Po raz pierwszy zauważył, że jest rozdygotana. - Możemy już iść?

- Oczywiście. - Położył jej dłoń na ramieniu i zauważył ze zdziwieniem, że ma bardzo zimną skórę. - Załatwimy formal­ności papierkowe w recepcji.

Przyniósł jej wody w papierowym kubeczku.

- Dzięki.

- Musisz podpisać formularz.

Otworzył aktówkę i zaczął przerzucać papiery. Rebecca położyła mu dłoń na ręku i wskazując otwartą teczkę, zapytała:

- Co to jest?

Za przezroczystą obwolutą w kieszonce pod wiekiem aktów­ki znajdowały się pośmiertne zdjęcia Spacek. Szybko zamknął teczkę.

- Przepraszam. Nie powinnaś tego widzieć.

- To zdjęcia z miejsca zbrodni? Tak wyglądała, gdy ją znaleźliście?

- Naprawdę nie powinnaś była na nie patrzeć.

- Boże... - Zgniotła w dłoni kubeczek. - Wcale nie są gorsze od tych koszmarów sennych, które mnie nawiedzają od czasu waszej pierwszej wizyty.

- Staramy się zapobiegać takim szokującym przeżyciom.

- Jeśli to mają być przeprosiny, to je przyjmuję.

Zdjął aktówkę ze stolika, otworzył ją na kolanach i wyciąg­nął formularze.

- Tutaj. - Zacisnął skuwkę pióra między zębami, zdjął ją i wskazał miejsce na druczku. - A potem tutaj. To pismo zaświadczające, że obejrzałaś zwłoki i...

Urwał, gdy tuż za jego plecami rozległo się znaczące kaszl­nięcie.

Obejrzeli się równocześnie z Rebecca.

W wejściu do recepcji stał Essex, przytrzymywał otwarte drzwi dwóm kobietom ubranym niemal identycznie, w spło­wiałe dżinsy i lekkie skórzane kurtki. Weszły do środka z ocią­ganiem i bez słowa zajęły miejsca wskazane im przez sierżanta.

- Zaraz sprawdzę, czy wszystko jest przygotowane - rzekł, kładąc dłoń na ramieniu starszej z nich. - Proszę powiedzieć siostrze, gdyby potrzebowała pani czegokolwiek. W porząd­ku?

Sztywno skinęła głową i przycisnęła papierową chusteczkę do ust. Twarz miała napiętą, pozbawioną wyrazu jak maska. Dżinsy mocno opinały jej uda, skóra nad kostkami bosych stóp była zaczerwieniona od pasków sandałów.

Rebecca gapiła się jak urzeczona na obie kobiety, zapewne wyczuwała podświadomie, że są to krewne którejś z ofiar. Caffery milczał. Miał dostęp do bieżących informacji, znał wszelkie szczegóły. Wiedział, że te dwie to matka i ciotka Kayleigh Hatch.

Młodsza z sióstr popatrzyła na wielką palmę w kącie i wi­doczny za oknem skąpany w słońcu ogród, westchnęła głośno, przesunęła się na foteliku i otoczyła ramieniem siostrę. Jej skórzana kurtka zaskrzypiała.

- Może to wcale nie ona. Musisz mieć nadzieję, Dor.

- A jeśli to jednak ona? O Jezu... - Starsza również spoj­rzała w stronę okna. - Jak sądzisz? Można tu zapalić?

Znów otworzyły się drzwi kostnicy i do środka wszedł uśmiechnięty oficer z szóstej grupy. Za nim wkroczył ze śmie­chem inspektor Diamond, zdejmując ciemne okulary. Spojrzał na Rebeccę i szybko spoważniał. Poszedł za kolegą przez hol w kierunku biura koronera. Kiedy tylko obaj zniknęli za ro­giem, znów rozległ się stłumiony chichot.

- Dobre, no nie? - rzucił Diamond. - Słuchasz dalej?

- Tak.

- A wiesz, jaka jest różnica między dziwką a cebulą?

- Daj wreszcie spokój.

- Co się stało? Nie wiesz?

- Nie wiem. Poddaję się.

Odgłos kroków ucichł. Caffery domyślił się, że Diamond stanął w korytarzu i odwrócił się do kolegi.

- Dziwkę można rżnąć, nie płacząc przy tym.

Cała czwórka w recepcji siedziała ze zwieszonymi głowami. Jack poderwał się z miejsca i podbiegł korytarzem.

- Hej!

Diamond odwrócił się i obrzucił go zdziwionym spoj­rzeniem.

- O co chodzi?

- Odrobinę powagi, do jasnej cholery - syknął. - Nie wie­cie, gdzie jesteście?

- Przepraszam, koleś. - Diamond podniósł obie ręce. - To się już nie powtórzy.

Zawrócił i obaj poszli dalej do gabinetu koronera, zanosząc się bezgłośnym chichotem i nawzajem trącając łokciami, jak gdyby interwencja Caffery'ego sprawiła, że płaski dowcip wydał im się tym bardziej pikantny. Jack odetchnął głęboko i wrócił do recepcji. Tu nie mógł już niczego naprawić. Matka Kayleigh zalewała się łzami.

- Och, Doreen... Dor... - Siostra wtulała twarz w jej ra­mię. - Proszę cię, Doreen. Nie płacz.

- A jeśli tam leży moje dziecko... moja kochana, mała dziewczynka?... Jeśli to naprawdę ona...

11

W końcu to ciotka zidentyfikowała zwłoki Kayleigh Hatch.

- Ścięła włosy, ale to na pewno ona. Jestem pewna.

Zespół dochodzeniowy miał potwierdzone personalia czte­rech z pięciu ofiar i wieczorem komisarz zdecydował się na uchylenie zakazu informowania prasy. Maddox uznał natych­miast, że mogą podjąć ryzyko odwiedzenia pubu.

Tymczasem zaczęła siąpić mżawka. Wiosenny, ciepły i kwaś­ny deszczyk w niczym nie przypominał zwykłej szarugi, ale i tak nie był przyjemny. Dwoma samochodami wyruszyło ich siedmiu, zakutanych w peleryny. Diamond z dwoma śledczymi z szóstej grupy pojechał służbowym fordem sierrą, a Caffery zabrał Maddoxa, Essexa i Logana swoim jaguarem.

Dog and Bell” mieścił się w obłażącym z brudnej farby budynku przy zakorkowanej Trafalgar Road, między podupa­dającym biurem podróży a samoobsługową pralnią sieci „Kleenezie”. Wewnątrz smród zatęchłego dymu tytoniowego mieszał się z odorem środków dezynfekujących. Rozmowy umilkły jak nożem uciął, a trzymający w rękach kieliszki i szklaneczki goście ze zdziwieniem popatrzyli na siedmiu wchodzących policjantów. Diamond od razu poszedł w najdalszy kąt sali, Logan zajął posterunek na dole spiralnych schodów z masywną wiktoriańską poręczą. Maddox wszedł ostatni i nogą zatrzasnął za sobą drzwi. Sześćdziesięcioletnia barmanka, wysuszona jak skórzany rzemień, z wielkimi niebieskimi cieniami na powie­kach i włosami ufarbowanymi na czarno, obrzuciła ich uważ­nym spojrzeniem pożółkłych oczu i z obojętną miną zapaliła papierosa.

- Spokojnie, panowie - obwieścił Maddox, unosząc wysoko odznakę. - Prowadzimy rutynowe dochodzenie. Nie macie się czego obawiać.

Caffery ruszył wzdłuż baru i w ciągu dziesięciu minut zebrał informacje o dwóch kobietach figurujących na liście Harrisona. To właśnie barmanka nosiła imię Betty, a Lacey okazała się szczupłą i wysoką, irytująco jasnowłosą striptizerką pocho­dzącą gdzieś z północy, odznaczającą się wąsko osadzonymi niebieskimi oczyma oraz dłońmi i stopami jak u kilkunasto­letniego chłopaka.

W luźnym workowatym czerwonym szlafroczku narzuco­nym na skąpy strój nanosiła właśnie pędzelkiem srebrzysty błyszczyk na policzki, kiedy Caffery zapukał do drzwi gar­deroby. Niósł dwie szklaneczki z podwójną wódką z sokiem pomarańczowym, stosując się do podstawowych zasad han­dlu.

- Zamknij drzwi - mruknęła gniewnie, biorąc od niego trunki. - Tam jest cholerycznie zimno. A zapowiadali ociep­lenie.

Zamknął drzwi i przycupnął na niskim stołeczku w kącie. Lacey przypaliła papierosa, wciągnęła dym nosem, pochyliła się i odłożyła go na brzeg zlewu. Dopiero wtedy spojrzała na Jacka, który tłumaczył jej powód tej wizyty.

Przyjęła wiadomości ze stoickim spokojem.

- Po tych typkach można się wszystkiego spodziewać. - Wzruszyła ramionami i odwróciła się do lustra. - Nie powiem, żebym się specjalnie przejęła. Zawsze jestem ostrożna.

- Wiemy, że pracowała pani z Shellene.

- Znam je wszystkie. Co nie znaczy, że im ufam. Ani nawet, że je lubię. - Zaciągnęła się dymem i znów odłożyła papierosa na brzeg zlewu, gdzie sam się dopalał, pogłębiając brudnożółty odcień jednej z niezliczonych smug na białej emalii. - Tu nie można choć na chwilę zostawić swoich rzeczy w garderobie, jak tylko któraś kręci się w pobliżu. Z ćpunkami tak już jest. Moim zdaniem same aż się napraszały o coś takiego, skoro gotowe były pójść na szybki numerek z każdym szurniętym naprańcem.

- A Petra?

- To fakt, ona nie brała, więc nigdy nie robiła tego dla prochów. Ale to nie znaczy, że była niechętna numerkom, prawda?

- Zna pani tutejszych stałych bywalców?

- Nie występuję tu za często. - Zaciągnęła się jeszcze raz, po czym zgasiła niedopałek pod wodą kapiącą z kranu. - Zapytajcie Pussy Willow, ona tańczy tu prawie codziennie. Dzisiaj są puchy, ale jak występuje Pussy, robi się tłok. Wszys­cy ją uwielbiają, a zwłaszcza jej baloniaste cycki.

- Nie wie pani, czy ktoś ze stałych bywalców nie pracuje w szpitalu?

- Różni tu przychodzą - prawnicy, urzędnicy, studenci. To nie jest speluna zarezerwowana dla najgorszych szumowin na tej ziemi. - Pociągnęła łyk wódki. - Przychodzi też paru w gar­niturach i lakierowanych pantoflach, mogą być lekarzami albo kimś w tym rodzaju.

Caffery wyjął z kieszeni bibułkę oraz tytoń i zrobił sobie skręta.

- Jeśli to lekarze, to skąd mogliby być?

- Pewnie ze Świętego Dunstana.

- Pamięta pani jakieś nazwiska?

- Nie.

- A któryś z nich jest dzisiaj na sali? Zamyśliła się na krótko.

- Nie. W każdym razie nie widziałam żadnego, jak byłam ostatnio na scenie.

Jack pochylił się, przypalił skręta i rzekł:

- Dziękuję za pomoc, Lacey. Jestem ci bardzo wdzięczny.

Stanął u stóp schodów i oparł się łokciem o masywną wy­ślizganą poręcz.

Jakieś pół metra przed nim Maddox stał z założonymi rękoma, obserwując całą salę. Policjanci siedzieli przy stolikach, rzuciw­szy zwinięte peleryny na poręcze krzeseł. Przed każdym z nich cztery zdjęcia zabitych kobiet z trudem znajdowały miejsce pośród kieliszków, popielniczek i papierowych podkładek, na których ciemniały wilgotne koliste ślady. Diamond rozpiął ma­rynarkę i wysoko podciągnął nogawki spodni, demonstrując skarpety z wizerunkiem najnowszego przeboju wytwórni Warner Brothers - Diabła Tasmańskiego. Naprzeciwko niego dwóch ro­botników ze zmarszczonymi brwiami pochylało się nad kutiami z piwem.

Niespodziewanie otworzyły się drzwi i do środka wskoczył mokry od deszczu czarny dwudziestolatek. Był szczupły, ale nieźle umięśniony. Na głowie miał szarą czapeczkę bejsbolową, a na nogach buty marki Nike z wysokimi cholew­kami. W ustach lewy kieł połyskiwał złociście. Zbiegł aż do samego baru, zanim się spostrzegł, że wszyscy na niego patrzą.

Diamond wyrósł przy nim jak spod ziemi, niczym pies gończy, który zwietrzył dzikiego zwierza. Położył rękę na jego ramieniu i bez słowa wskazał mu miejsce przy najbliż­szym wolnym stoliku.

- Nie pozwól, żeby z nim rozmawiał - szepnął Caffery, przysunąwszy się bliżej Maddoxa. - Jeśli chłopak może być świadkiem, to zaraz zostanie uznany za podejrzanego.

- Nie wtrącaj się - mruknął nadinspektor.

- Już udowodnił, kto w jego pojęciu musi być sprawcą.

- To był rozkaz - syknął Maddox.

Jerry Henry, znany na ulicach Deptford jako Gemini, jeszcze nigdy nie miał kłopotów z policją. Zawdzięczał to temu, że operował wyłącznie małymi partiami towaru. Uznawał to za swój atut. Dla gliniarzy po prostu niewart był zachodu. Uważał siebie za płotkę krążącą po obrzeżach Deptford i żerującą na wszystkim, co przedostawało się z głębszej wody dwóch wiel­kich organizacji dzielących między siebie ten teren. Dla nikogo nie stanowił zagrożenia.

Ale była też druga strona medalu - jak każda drobna płotka czuł się zagrożony. Gliniarze nie byli głupi, wiedzieli, że towar musi skądś pochodzić. Czasami urządzali polowanie na takie płotki jak on, tylko po to, żeby przez nie próbować dotrzeć do coraz grubszych ryb. Na pewno nie namyślaliby się długo, gdyby przyszło go poświęcić w zamian za utorowanie sobie drogi do któregoś z głównych źródeł dostaw w połu­dniowym Londynie.

Zadecydował, że niezależnie od tego, czego od niego chcą, powinien iść grzecznie do wskazanego przez gliniarza stolika, zachowywać spokój i wszystkiemu zaprzeczać, bo to oni muszą mu udowodnić winę. W myślach pospiesznie sprawdził cały towar, jaki miał tego dnia na sprzedaż. Formalnie mógł zostać uznany za zapas do osobistego użytku. Tyle tylko że Psu z New Cross udało się zwędzić dla niego ten nowy proszek z laboratorium w Peckham. Nie było go dużo, on jednak musiał poręczyć głową za jego bezpieczeństwo. „Tyl­ko trzymaj gębę na kłódkę, chłopie. Sam to połknij, gdybyś się wpieprzył w jakieś szambo”. Gemini nie czuł się jeszcze zagrożony, towar miał dobrze ukryty za wysokimi cholew­kami butów i zamierzał co do grosza rozliczyć się z tej transakcji.

- Nic na mnie nie macie. Musicie mi postawić zarzuty.

- Co mówiłeś? - zaciekawił się gliniarz.

- Nic - mruknął Gemini, siadając przy stoliku.

- W porządku, to tylko rutynowe przepytywanie. - Diamond odchylił poły marynarki do tyłu, osunął krzesełko i usiadł pochylony, opierając łokcie na brzegu stolika, aż jego pokaźny brzuszek rozpłaszczył się na udach. Gemini odchylił się na oparcie, dumnie zadarł głowę, lekko wydął wargi i wsunął lewy kciuk za pasek spodni.

- Tylko spoko. Wszystkiemu zaprzeczać. Niech ci udowod­nią, niech postawią zarzuty - wymamrotał znowu.

To rozwścieczyło gliniarza. Poderwał się z miejsca i nisko pochylony nad stolikiem syknął mu prosto w twarz:

- Co powiedziałeś?! Próbujesz mi coś... zakomunikować?!

- Po co ta gorączka? - Gemini nawet się nie skrzywił, poczuwszy nieświeży oddech. Powoli odchylił w bok otwartą dłoń i zapytał: - W ogóle coś ty za jeden, chłopie?

Inspektor przełknął ślinę i opadł z powrotem na krzesło. Postukał odznaką w stolik.

- Detektyw inspektor Diamond - wycedził, kładąc nacisk na stopień służbowy. - Jesteś tu stałym bywalcem?

- A co ci do tego, chłopie?

- Znasz jakieś dziewczyny, które tu pracują?

- Nie. - Gemini mlasnął pogardliwie. - Nie znam żadnych dziewczyn.

- Nigdy żadnej tu nie widziałeś? To dziwne. - Gliniarz przez chwilę wbijał w niego ostre spojrzenie wodnistych oczu, wreszcie położył na stoliku kilka zdjęć. - Może to ci odświeży pamięć?

Gemini od razu rozpoznał dziewczyny. Zwłaszcza tę blon­dynkę, Shellene. Przez parę miesięcy jej nadskakiwał. W koń­cu, kilka tygodni temu, zgodziła się zrobić mu lizaka na tylnym siedzeniu jego GTI w zamian za trochę mocniejszych prochów. Zaciekawiło go, co te siksy mogły powiedzieć gliniarzom o jego działalności.

- Nie znam ich, poza tą jedną. Chyba czasem tu tańczy. Reszty nigdy nie widziałem.

- Doskonale wiesz, że ona tu tańczy.

- No, widziałem ją.

- Kiedy ją widziałeś po raz ostatni? Wzruszył ramionami.

- Dość dawno temu, no nie?

- A może widziałeś, z kim ostatnio wychodziła z pubu? Gemini zachichotał. Zdawał sobie sprawę, że gliniarz pró­buje strzelać w ciemno.

- Próbujesz się ze mną zabawić w koci - koci łapci? A po­dobno angielska policja jest taka sprytna!

- Odpowiesz czy nie?

- Dobrze wiem, o co ci chodzi.

Diamond spuścił głowę i zapatrzył się na swoje dłonie. Po jego minie widać było doskonale, że z trudem pohamowuje wybuch wściekłości. Kiedy wreszcie znów podniósł głowę, źrenice miał tak zwężone jak u kota.

- Jak się nazywasz?

- Dla ciebie pan Nikt.

- Ach, tak, pan Nikt. - Uniósł obie dłonie. Na blacie pozo­stały wilgotne plamy od potu. - A więc, panie Nikt, a raczej panie Opierdalaczu, niestety, nie zrozumiałem tej ostatniej uwagi. Czyżby... - pochylił się niżej, otworzył usta i prawie nie poruszając wargami, ciągnął gardłowo: - ...ośmielił się pan publicznie krytykować służby porządkowe tego kraju, który tak hojnie cię wspomaga i będzie wspomagał wszystkie twoje czarne bękarty, zapewniał wam dach nad głową i wy­żywienie, a także zbierał po was śmieci, obcinając w tym celu emerytury kilku zacnym starszym paniom? To właśnie chciałeś powiedzieć?

- Jesteś rasistą, chłopie - odparł Gemini, nadal się uśmie­chając. - Nawet jeśli uważasz mnie za głupiego czarnucha, to znam swoje prawa. Wiem, co to swobody obywatelskie. Czy­tałem raport Macphersona.

Gliniarz nawet nie mrugnął.

- Jeśli naprawdę czytałeś raport Macphersona, to powinie­neś też wiedzieć, że masz bardzo słabiutkie oparcie. Nikt nas nie słyszy. Mogę ci do woli wymyślać od czarnuchów, koc­mołuchów, asfaltów, jak mi się żywnie spodoba. I wiesz co? - Uśmiechnął się szeroko, jakby dobrze się bawił. - W razie czego będzie twoje słowo przeciwko mojemu. Nawet jeśli wszystkie szczury w kanałach podniosą rwetes i będą wrzesz­czeć: „rasiści”, to jak myślisz, kto posłucha ciebie, ty nędzna zasrana gnido?

Gemini stracił cierpliwość.

- Na pewno nie muszę tego wysłuchiwać - rzucił, pod­nosząc się z krzesła. - Jak chcesz, żebym wam pomógł, Hitlerku, to mnie najpierw skuj.

Gliniarz także poderwał się na nogi i zagrodził mu drogę do drzwi.

- Może ci się, kurwa, zdaje, że spokojnie sobie stąd wy­jdziesz? - syknął z uśmiechem, zachowując pozory uprzejmo­ści. - Ty buszmeńska cioto!

Gemini prychnął z pogardą. Chwycił z sąsiedniego stolika szklankę i chlusnął Diamondowi w twarz. Ten nie zdążył nawet zacisnąć powiek. Piwo pociekło mu po koszuli, dostało się do oczu. Uniósł ręce do twarzy.

- Ty sukinsynu!

Zanim jednak ktokolwiek zdążył zareagować, Gemini wy­padł z pubu na ulicę.

Caffery, który stał odwrócony bokiem u dołu schodów, odebrał całe to zdarzenie w surrealistycznym tempie niemego spowolnionego filmu. Obaj mężczyźni uśmiechnięci rozma­wiali z pozoru uprzejmie, kiedy całkiem niespodziewanie Dia­mond zgiął się wpół i uniósł ręce do twarzy, jakby chlaśnięty nożem. Jack spodziewał się widoku krwi między jego palcami, ale on tylko otarł twarz z piwa i rzucił się za Murzynem do drzwi. Wszyscy oficerowie szóstej grupy poderwali się z miejsc, natychmiast zapominając o swoich rozmówcach. Wysypali się na ulicę i mrużąc oczy od zacinającego deszczu, zaczęli wypatrywać swego przełożonego.

Nie czekali długo. Zadyszany Diamond, w koszuli mokrej od deszczu i piwa, po chwili wyłonił się zza rogu najbliższej przecznicy.

- Wszystko w porządku. - Energicznie splunął na chod­nik. - Mam numer rejestracyjny tego sukinsyna.

W drodze powrotnej do Shrivemoor Maddox siedział z przo­du, trzymając na kolanach zwiniętą mokrą pelerynę. Od sku­lonych z tyłu Essexa i Logana lekko zalatywało kwaśnym piwem. Caffery się nie odzywał. Na zakrętach widział w bocz­nym lusterku jadącego za nimi forda. Prowadził Diamond. Ilekroć wycieraczki na krótko przetarły przednią szybę, można było dostrzec, że mówi coś z ożywieniem albo śmieje się w głos. Wszystkie szyby sierry były zaparowane od środka, podczas gdy w jego jaguarze nawet nie pokryły się drobną rosą.

- Wszyscy zgodzili się złożyć szczegółowe wyjaśnienia na komendzie - rzekł Maddox i westchnął głośno, spo­glądając z zaciętą miną na błękitne kopuły mijanych zabudo­wań Akademii Marynarki Wojennej. - Wszyscy oprócz no­wego kumpla Diamonda, który jeździ czerwonym GTI, a dwóch świadków zeznało, że widziało go w towarzystwie Shellene...

- Biały - mruknął Jack. - Sprawca musi być biały jak dwa i dwa to cztery.

- Dlaczego?

- Seryjni mordercy tylko wyjątkowo dobierają ofiary z innej rasy. Takie rzeczy się po prostu nie zdarzają. To elementarna, śmiesznie prosta zasada.

Przez chwilę panowało milczenie. Wreszcie Maddox od­chrząknął i powiedział:

- Pozwól, że ci coś wyjaśnię, Jack. Otóż nic, absolutnie nic na tym świecie nie dowodzi, że coś takiego jak typowy profil przestępcy musi być słuszny zawsze i wszędzie. Jeśli dobrze pamiętam, już na ten temat rozmawialiśmy, kiedy do nas przyszedłeś.

- Owszem. - Caffery skinął głową. - I chyba najwyższa pora, byśmy znów o tym porozmawiali.

- Mów śmiało. Słucham.

Jack zerknął we wsteczne lusterko na Essexa i Logana.

- Ale w cztery oczy.

- Naprawdę? Świetnie. Załatwmy to od razu. No, dalej. Zatrzymaj wóz.

- Tutaj? Proszę bardzo.

Zahamował, skręcił do najbliższej zatoczki, stanął przy krawężniku i włączył światła awaryjne. Obaj wysiedli.

- Dawaj - rzucił nadinspektor, zatrzymując się pod wiekowym rozłożystym dębem, z którego kapały wielkie krople i z pluskiem rozbijały się o chodnik. Rozpostarł nad głową zwiniętą pelerynę. - Co się z tobą dzieje?

- Posłuchaj, Steve. - Caffery przysunął się bliżej i naciągnął marynarkę na głowę. Zerknął jeszcze w stronę auta, lecz Essex i Logan taktownie patrzyli w drugą stronę. - Mam wrażenie, że zaczynamy kroczyć w przeciwnych kierunkach.

- Śmiało. Wyrzuć wszystko, co ci leży na wątrobie.

- To już wszystko. Sprawcą zbrodni nie jest czarny. Maddox teatralnie uniósł wzrok do nieba.

- Ile razy mam ci... - Urwał nagle i pokręcił głową. - Przecież rozmawialiśmy już o tym. Tłumaczyłem ci stanowisko komisarza...

- Ale gdyby komisarz wiedział, na miłość boską, że zwróciliśmy szczególną uwagę na pochodzenie kilku starych butelek po rumie, które wpadły w oko rezydującemu w ze­spole faszyście, i na tej podstawie uznaliśmy, że sprawca musi być kolorowy, to jakie by wówczas zajął stanowisko? Zastanów się nad tym. - Uniósł tak silnie zaciśniętą pięść, że aż pobielały mu knykcie. - Pomyśl o ptakach. Naprawdę sobie wyobrażasz, że jakiś ulicznik czy pijaczyna miałby dość rozumu albo chociaż wyobraźni, żeby zrobić coś takie­go?

- Jack, oprzytomniej. Może i masz rację, ale spójrz na to z mojego punktu widzenia. Myślisz, że tylko tobie zależy na rozwiązaniu tej sprawy? Mnie i komisarzowi zależy tak samo. Właśnie dlatego powinniśmy wyeliminować wszelkie niezbite dowody...

- Niezbite dowody? - Caffery prychnął pogardliwie. - Ty to nazywasz niezbitymi dowodami?

- Na czaszce Craw znaleziono włos negroida, jakiś czarny w samochodzie był widziany przed bramą składowiska mate­riałów budowlanych, a do tego dziś zebraliśmy obciążające zeznania. Nie wolno nam tego lekceważyć. Nie obraź się, Jack, ale chyba zapomniałeś, że w drugiej grupie to ja podej­muję decyzje, a nie ty. I gdybym musiał wybierać między słuchaniem rad żółtodzioba, którego znam ledwie od pięciu minut, a doświadczonego, choć podlizującego mi się inspek­tora, to jednak z całym respektem... - Zamilkł i wziął głębszy oddech. - A co ty byś zrobił na moim miejscu?

Caffery przyglądał mu się przez dłuższą chwilę.

- W takim razie chcę złożyć oficjalny wniosek.

- Słucham.

- Idziemy w niewłaściwym kierunku. Sprawcy się wydaje, że jest lekarzem, powinniśmy zatem szukać wśród pracow­ników szpitala, zwłaszcza wśród białych.

Maddox zmarszczył brwi.

- Na jakiej podstawie tak sądzisz?

- Według oceny Krishnamurthiego sprawca dysponuje ele­mentarną wiedzą lekarską. Odwiedziliśmy dzisiaj pub w nie­właściwej porze, Steve, i próbujemy wyciągać z tego wnioski. Normalnie w tej spelunce nie ma gdzie igły wetknąć, a część stałych bywalców to pracownicy szpitala.

- W porządku. Uspokój się. Wstrzymaj ogień do jutrzejszej porannej odprawy, dobrze? Obejrzymy dokładnie twoje spo­strzeżenia przy dziennym świetle.

- Chciałbym podążyć tym tropem od zaraz.

- Niby jak, do diabła? Chcesz łazić po wszystkich szpitalach w tym rejonie i sprawdzać rejestry, akta personalne, rozpyty­wać ludzi?

- Zacząłbym od rejestrów i najbliższego szpitala Świętego Dunstana. Niedaleko stamtąd do pubu. Potem można będzie rozmawiać z ludźmi, w końcu wzywać ich na przesłuchania. Jak nic z tego nie wyjdzie, zamierzam odwiedzić szpital w Lewisham, a nawet w Catford.

Maddox pokręcił głową.

- Nikt ci niczego nie powie. Kierownicy działów personal­nych trzymają gęby na kłódkę.

- Chciałbym jednak spróbować.

Nadinspektor opuścił pelerynę, zadarł głowę i wystawił twarz na uderzenia deszczu. Kiedy znów spojrzał na Jacka, miał dziwnie zaciętą minę.

- W porządku. Postawiłeś na swoim. Możesz wziąć Essexa, jeśli nie masz nic przeciwko niemu. Daję ci cztery dni, po­czynając od poniedziałku, na uzyskanie konkretnych rezul­tatów.

- Tylko cztery dni?

- Tak, tylko cztery.

- Ale...

- Żadnych ale. Dobrze sobie rozplanuj robotę. I nie wolno ci opuścić ani jednej odprawy. Poza tym bądź przygotowany, że gdyby coś skoczyło, w każdej chwili przeniosę cię do innych zadań. Coś jeszcze?

- Tak.

- Co znowu?

- Mogę liczyć na pański udział w naszym przyjęciu, nad­inspektorze?

- Zapytaj o to, kiedy nie będę na ciebie wkurzony.

12

Dziewczyna na tylnym siedzeniu GTI miała na sobie cy­trynową minispódniczkę ze spandeksu i sandały na grubej podeszwie. We włosach, równiutko przystrzyżonych na linii szczęki, wyróżniało się jedno pasmo pomalowane na złoto. Była ciemnooka, o skórze koloru palonej kawy. Gemini od razu się domyślił, że w jej żyłach płynie sporo afrykańskiej krwi.

Zaczepiła go w „Dog and Bell” poprzedniego wieczoru, jeszcze przed tą awanturą z policją, i poprosiła, żeby ją dziś podrzucił na drugą stronę tunelu Blackwall, do Croom's Hill. Załatwiała tam jakieś interesy. Wczoraj zgodził się chętnie, nie widząc w tym nic złego, ale od czasu policyjnego nalotu na pub zrobił się podejrzliwy.

Gemini, który pochodził z Deptford, rzadko wypuszczał się gdzieś dalej. Jego kontakty ze społecznością latynoską ogra­niczały się do rumu „Bounty” przywożonego przez ciotkę przy każdej wizycie w Londynie. Pies, jego główny łącznik, dobrze o tym wiedział, dlatego wykorzystywał go do prze­rzucania towaru zdecydowanie zbyt białego jak na jego gust: amfy, ekstazy, czystej hery. W ubiegłym tygodniu było to sześćdziesiąt gramów „specjalnego K”, czyli ketalaru stoso­wanego do usypiania koni. Gemini, choć nie pasowała mu ta robota, nie śmiał odmówić i brał na siebie rolę kuriera. Ale teraz wyglądało na to, że któraś z dziewczyn puściła gliniarzom parę. A może któraś wylądowała w szpitalu po towarze od niego? - pomyślał z duszą na ramieniu. Zawsze się starał, żeby mieć prochy najlepszej klasy. Tyle że hera... No właśnie, wszyscy w Deptford uważali, że miejscowa hera musi być zaprawiana. Tylko czym? Zasypką dla niemowląt? Mlekiem w proszku? Sodą? A może czymś jeszcze gorszym? Jeśli rzeczywiście tak się stało, to nie policją musiał się teraz naj­bardziej przejmować. Jego odbiorcy rozpoczęliby polowanie na czarownice, a i cała góra szybko by się dowiedziała, za czyją to sprawką znalazła się pod ostrzałem.

Tym bardziej więc zasadne były jego podejrzenia, że dzie­wczyna została na niego nasłana. Co i rusz zerkał we wstecz­ne lusterko. Kiedy minęli szpital Świętego Dunstana, pochy­liła się nad oparciem fotela, postukała go lekko w ramię i mruknęła:

- Słyszałam w pubie, że mógłbyś mi pomóc.

- W czym?

- W zdobyciu chałwy albo czegoś takiego.

Przyjrzał jej się uważnie w lusterku. Nawet mając gliny na karku, nie mógł odesłać klienta z kwitkiem. W końcu z tego żył.

- Coś się tam znajdzie - mruknął.

Włączył kierunkowskaz, skręcił w wąską ślepą uliczkę i za­trzymał wóz. Już wczesnym przedpołudniem przestało padać. Przed nimi na tle czerwieniejącego nieba na zachodzie ciem­niały cztery wieże transformatorni londyńskiego metra. Nad sąsiednią kolejową stacją przeładunkową unosiły się pojedyn­cze strużki dymu. Zgasił silnik. Dziewczyna z obojętną miną paliła papierosa, wyglądając przez okno. Musiał mieć pewność, że nie jest z policji. Obrócił się na fotelu i obejmując ramie­niem zagłówek, spytał:

- Więc w czym mógłbym ci pomóc, słodziutka? Nawet nie spojrzała na niego, wciąż patrzyła w bok.

- A co masz?

- Nie jestem taki głupi. Wiem, co mówię. Teraz, gdy gliny mają mnie na oku, muszę uważać, żeby się nie władować w zastawioną pułapkę.

- Potrzebna mi hera, chałwa, czy jak to nazywasz, do cho­lery. Dragi, jasne? Nie jestem gliną.

Gemini rozluźnił się trochę.

- W porządku. Spoko. Coś dostaniesz. Ale nie mam moc­niejszego koksu, w ogóle się go nie tykam.

- Potrzebna mi jedna działka.

- Jedna?

- Tak. Więcej dostanę na miejscu.

Miał nadzieję na większy zarobek, ale nie dał niczego po sobie poznać.

- W porządku, słodziutka. To będzie za dychę.

- Dawaj.

- Już się robi.

Z kieszonki błękitnej nylonowej wiatrówki bez rękawów wyjął małą, ciasno złożoną kopertę. Trzymając ją między palcem wskazującym a środkowym, wyciągnął do tyłu ponad ramieniem. Tylko niczego tam nie rozsyp, nakazał w myślach. Zaraz stwierdził jednak, że i tak powinien jeszcze tego wie­czoru odstawić samochód do dokładnego czyszczenia. Słyszał, że policyjni technicy mają specjalne odkurzacze i w pyle zebranym z tapicerki potrafią wykryć najdrobniejsze ślady prochów.

Dziewczyna zajrzała do koperty, złożyła ją z powrotem i podała mu banknot.

- Jedźmy już.

Uruchomił silnik i włączył wsteczny bieg.

- Na Croom's Hill.

- Tak. Od strony Blackheath.

Kiedy minęli dworzec, wjechali na wzgórze i zatrzymali się na czerwonym świetle, powiedziała:

- Skręć tu w prawo i stań za skrzyżowaniem.

- Mieszkasz tu?

- Nie, mój przyjaciel.

- Czyżby? - Postukał palcami w kierownicę, patrząc we wsteczne lusterko. W ciągu paru ostatnich miesięcy podwoził tu kilka dziewczyn i wszystkie mówiły to samo., Widocznie miały tutaj jakiegoś stałego klienta. - A kim jest twój przyja­ciel, skarbie?

- Przyjaciel i tyle - burknęła, wciąż wyglądając przez okno i paląc papierosa. Nad lewym kącikiem ust miała drobny pieprzyk.

- Wcześniej podwoziłem tu twoje koleżanki.

- Naprawdę? - spytała bez zainteresowania.

- Kilka białych dziewczyn.

- I co?

Zapaliło się zielone światło. Gemini ruszył ostro i skręcił w przecznicę.

- Wchodziły do jednego z tych wielkich starych domów. Wiesz, co chcę powiedzieć? - Uśmiechnął się do odbicia w lusterku, ale ona i na to nie zwróciła uwagi.

- Zatrzymaj tu.

Gemini zahamował, stanął przy krawężniku i przerzucił na luz.

- Cztery funciaki.

Wysiadła i trzasnęła drzwiami. Przez wąską szczelinę nad opuszczoną szybą wsunęła mu do środka piątkę.

- Wiesz co?

- Tak? - Spojrzał w górę i uśmiechnął się do niej.

- Daj sobie spokój z tym ojcowskim ględzeniem. - Prze­krzywiła głowę i z kwaśną miną wymierzyła w niego palec wskazujący. - Bo wiesz? Robisz z siebie prawdziwego pa­lanta.

'Odwróciła się na pięcie i ruszyła przez ulicę. Gemini pod­niósł banknot i popatrzył na jej długie zgrabne nogi. Ani trochę nie czuł się urażony.

- Masz śliczną czarną dupcię pod tą spódniczką, dziewczyno - szepnął, wciąż tak samo uśmiechnięty. - Ktoś się nią dzisiaj nacieszy.

Kiedy zniknęła za zakrętem biegnącej łukiem uliczki, powoli ruszył od krawężnika. Wciąż patrzył w bok, ciekaw, czy wyłoni się po drugiej stronie posiadłości. Ale już jej nie zobaczył. Wokół lampy nad wysokim ceglanym murem ogrodzenia krę­ciła się chmara muszek. Na ulicy nie było żywej duszy. Cmok­nął z niesmakiem i pokręcił głową. Zawrócił i pojechał z po­wrotem do Greenwich.

Dopiero gdy wrócił do pubu, przypomniał sobie, gdzie po raz ostatni widział tę blondynkę, Shellene, o którą pytali gli­niarze. W ubiegłym tygodniu, w poniedziałek, po tym, jak obsłużyła go na tylnym siedzeniu GTI, podwiózł ją dokładnie w to samo miejsce.

13

Dom - popadająca w ruinę willa z okresu regencji, odsunięta od ulicy, otoczona rozległym ogrodem i wysokim ceglanym murem oraz górującym nad nim szeregiem wyniosłych ced­rów należała niegdyś do bogatego patrona Grupy Bloomsbury*4, który kazał ozdobić jej ściany realistycznymi płasko­rzeźbami i freskami. Na jej tyłach znajdowała się nawet pięćdziesięciometrowa oranżeria zaprojektowana podobno przez samego Lutyensa. Gdyby zapytać o wrażenia rzadkich tutaj gości, wszyscy pamiętali przede wszystkim niezwykły ogród, oszałamiająco wielki jak na posiadłość niezbyt oddaloną od centrum miasta. Można się było w nim zgubić, całkowicie stracić orientację w gąszczu karłowatych śliw. Olbrzymie wrażenie robiły altanki porośnięte białymi pnącymi różami jak też gęsto obsypane kwiatami fuksje czy ogniki, nad którymi kręciły się roje pszczół.

Teraz jednak pod ścianami domu piętrzyły się sterty gniją­cych liści, a w szczelinie oddzielającej dobudowany garaż tkwiły słabo już rozpoznawalne szczątki zdechłego psa, który zaklinował się tam zeszłego lata. Zasłonki w oknach były zawsze zaciągnięte. Sprzątaczka, zniechęcona nawałem pra­cy, odeszła parę miesięcy temu i stopniowo coraz większa część domu tonęła w nieopisanym bałaganie. Harteveld za­glądał tam jedynie po nocach, z trudem torując sobie drogę przez pomieszczenia. Za dnia nigdy nie otwierał ciężkich dębowych drzwi prowadzących na tyły. Nie mógł dopuścić, aby jakiś niespodziewany gość zobaczył jego rzeczy. Jego kolekcję.

Tego wieczoru także sprawdził, czy drzwi są zamknięte, zanim przeniósł się do „strefy publicznej” - tej części, gdzie mógł przyjmować obcych, złożonej z holu, kuchni, garderoby, niewielkiego gabinetu oraz salonu. Stal w nim właśnie, przy olbrzymim kominku, nad którym wisiał olejny portret jego rodziców.

Całe popołudnie poświęcił na sprzątanie, wolał niczego nie ryzykować. Wlał do zlewu w kuchni pół butelki środka od­każającego i długo puszczał silny strumień wody, lecz mimo to w całym domu unosił się nieprzyjemny zapach, którego źródłem było...

Zawrócił do holu i już położył dłoń na klamce dębowych drzwi, ale się zawahał. Przez dłuższy czas spoglądał na bogatą markieterię, ułożony z kawałków bambusa pejzaż przedsta­wiający trzy gejsze z parasolkami na łukowatym mostku. Nie. Cofnął się z powrotem do salonu. Nic nie mógł już zrobić z panującym tam bałaganem.

Połknął dwie tabletki buprenorfiny, popił je wodą i małą porcją likieru anyżkowego. Następnie otworzył malachitową tabakierkę, na czubek spiłowanego w szpic paznokcia małego palca nabrał odrobinę kokainy, wciągnął ją do lewego nozdrza, resztę proszku rozsmarował między dolną wargą a dziąsłem i na krótko zamknął oczy.

Odnosił wrażenie, że chyba eksploduje, jeśli dziewczyna dzisiaj nie przyjdzie.

Przygryzł dolną wargę i popatrzył na portret swoich rodzi­ców, Lucilli i Henricka.

Nie, wcale nie eksploduję, pomyślał. Zrobię to, o czym od dawna marzę: wdrapie się na gzyms kominka, oprę brzuchem o ścianę, żeby nie spaść, a następnie powoli i systematycznie wygryzę z płótna twarz Lucilli.

14

Pola śmierci”.

Ten tytuł zdawał się krzyczeć na Caffery'ego ze wszystkich plansz reklamowych sprzedawców gazet w drodze do szpitala Świętego Dunstana. Wieczorem biuro komisarza wydało ofi­cjalny komunikat i teraz dziennikarze kręcili się po całym Greenwich, biegali po ulicach i nagabywali mieszkańców, a przed placem nad rzeką rozbili prawdziwy obóz. Nagłówek w „Sun” obwieszczał: „Milenijny horror”, a pod kolorowymi fotografiami Shellene, Petry, Wilcox i Kayleigh znajdowało się czarno - białe zdjęcie przeznaczonego pod zabudowę tere­nu. „Mirror” opublikował tylko zdjęcie Kayleigh w różowo - wiśniowej satynowej sukni bez ramiączek, unoszącej kieli­szek w toaście do obiektywu. Jak należało oczekiwać, poró­wnywano tę zbrodnię ze sprawą Westów, zamieszczano zdję­cia domu z Cromwell Street pod numerem 25. „Jak mogło znów dojść do czegoś podobnego?” - pytał redaktor „Sun”, a „Mirror”, co łatwo było przewidzieć, określił zabójcę mia­nem „Milenijnego Rozpruwacza”. Caffery już się założył z Essexem, że ze wszystkich określeń to przyjmie się naj­szerzej .

Reszta grupy dochodzeniowej konferowała ze śledczymi z Dulwich, próbując dowiedzieć się jak najwięcej o Geminim. Sprawdzano, czy nie figuruje w żadnej kartotece i nie jest poszukiwany przez inne służby porządkowe. Jack, dla którego rozpoczęło się odliczanie czasu, wybrał się do szpitala sam. Zaparkował jaguara u stóp wzgórza Maże Hill, gdzie za czer­wonym murem okalającym Greenwich Park rosły wonne drzew­ka limety.

Kierownicy działów personalnych trzymają gęby na kłódkę, Jack. A żaden sędzia w tym kraju nie wyda nakazu udostępnienia akt personalnych pracowników szpitala tylko dlatego, że jakiś świeżo upieczony inspektor śledczy kieruje się przeczuciami.

Na tych przeczuciach się nie kończyło. Szósty zmysł pod­powiadał nawet Caffery'emu, że człowiek, którego szukają, jest znany w tej placówce. Jack był niemalże pewien, że nawet długa i kręta droga, po której będzie się posuwało dochodzenie, ostatecznie i tak doprowadzi go właśnie tutaj. Dlatego po wyjściu z auta przez dłuższą chwilę przyglądał się zabudowa­niom szpitala, jakby usiłował dostrzec coś odbiegającego od normy w szarych murach bądź szeregu przenośnych toalet skąpanych w blasku słońca. Niebo ponad niskim kominem krematorium miało tę samą wodnistą barwę, co jasnobłękitny cień na powiekach Joni, i rozmywało miejski krajobraz w mgli­stą szachownicę rodem z dzieł Mondriana. Dopiero po jakimś czasie uzmysłowił sobie, że próbuje dopasować otoczenie do własnych wyobrażeń, a zarysy budynków i rzędy okien w rze­czywistości są bardzo wyraźne. Poprawił krawat i pchnął skrzy­dła grubych pleksiglasowych drzwi ognioodpornych, zadowo­lony, że odzyskał ostrość widzenia.

W szpitalu panował zaduch, ciepłe i wilgotne powietrze dolatujące z umiejscowionej na parterze kuchni mieszało się z wonią środków odkażających. W holu migotała zepsuta jarzeniówka. Ruszył pustym korytarzem, zasłuchany w echo własnych kroków przemieszane z bulgotami i postukiwaniem, jakie rozlegały się w rurach biegnących pod sufitem. Za za­krętem druga zepsuta świetlówka migotała jeszcze szybciej, jakby wysyłała mu sygnały ostrzegawcze, gdy sięgał do klamki drzwi oznaczonych napisem DZIAŁ PERSONALNY.

Tylko powoli i spokojnie. Jak będziesz działał zbyt szybko, pomyślą, że jesteś zdesperowany.

Poszczególne stanowiska w obszernym biurze były pooddzielane szpitalnymi parawanami. Ciszę mąciło niespieszne stukanie klawiszy komputera.

Zajrzał za najbliższy parawan. Przy biurku siedział przygar­biony łysiejący mężczyzna w poszarzałej nylonowej koszuli. Jednym palcem uderzał w klawiaturę.

Nie było to zbyt obiecujące.

Jack odchrząknął.

Mężczyzna się obejrzał.

- Dzień dobry. Pan na posiedzenie zarządu, prawda?

- Nie, nie na posiedzenie, panie... - spojrzał na tabliczkę stojącą na biurku - ...Bliss. Inspektor Caffery z policji. Szukam kierownika działu personalnego...

- Kierowniczki - poprawił urzędnik, podnosząc się z krzes­ła. - Jest właśnie na posiedzeniu, wróci dopiero koło jedenas­tej. - Wyciągnął rękę, Jack uścisnął mu dłoń. - Może ja mógł­bym panu pomóc, inspektorze... przepraszam...

- Caffery.

- A więc inspektorze Caffery.

- Chciałbym uzyskać dostęp do akt personalnych.

- Aha. - Mężczyzna usiadł z powrotem i obrzucił go spoj­rzeniem krótkowidza. - Jeśli odmówię, to pan zapewne wróci ze stosownym nakazem?

- Zgadza się. - Jack dyskretnie wytarł wilgotną dłoń o spod­nie. - Wrócę z podpisanym przez sędziego nakazem.

- Czyli i tak zdobędzie pan potrzebne informacje.

- To prawda.

- Nie obrazi się pan, jeśli poproszę o pokazanie odznaki?

- Proszę bardzo.

Podał mu i wsunął ręce do kieszeni, czekając, aż mężczyzna z pietyzmem odcyfruje wszystkie dane wydrukowane na służ­bowym identyfikatorze.

- Dziękuję, detektywie inspektorze Caffery. - Urzędnik położył odznakę na brzegu biurka i pochylił się w jego stro­nę. - Przedstawię pańskie żądanie kierowniczce, gdy wróci z posiedzenia. Czyje akta są panu potrzebne? Konkretnego pracownika?

- Nie. Chciałbym przejrzeć wszystkie, lekarzy, sanitariu­szy, pielęgniarek, ludzi mających jakieś doświadczenie w za­biegach.

- Aha. - Mężczyzna poskubał się w ucho. - A na czym panu zależy? Na domowych adresach?

- Chcę znać wiek, adres, numer telefonu...

- To trochę zajmie. Mógłbym przesłać panu te informacje faksem. Mam nadzieję, że nasz faks jeszcze działa.

Caffery zapisał numer na odwrocie wizytówki. Dziwnym trafem udało mu się wyjątkowo nie obrócić jej do góry nogami.

- A znajdzie się tu jakieś pomieszczenie, gdzie mógłbym w spokoju porozmawiać z wybranymi osobami?

- Hmm... Moja koleżanka, Wendy, pracuje tymczasowo w bibliotece. Może wygospodaruje dla pana miejsce w pokoju katalogowym. Chodźmy, zaraz się przekonamy. - Wygramolił się zza biurka. Kiedy wyszli na korytarz, rzekł, zamykając drzwi na klucz: - Mam nadzieję, że zaparkował pan w jakimś rozsądnym miejscu. To nie jest najciekawsza okolica.

- Zostawiłem samochód pod wzgórzem, przy parku.

- W tych czasach trzeba toczyć walkę o każde miejsce, zwłaszcza teraz, gdy nazjeżdżało się grubych ryb na posiedze­nie, a wszyscy mają wielkie limuzyny i specjalne przywileje. Znalazłem się w sytuacji bez wyjścia, bo nie mogę zostawiać auta pod domem, gdy po sąsiedzku trwa budowa. Nie chcę, żeby przypadkiem z którejś ciężarówki nie spadła na niego betonowa płyta. Dlatego musiałem stoczyć zażartą walkę na górze. Spotkania zarządu potrwają cały tydzień, więc sam pan rozumie... - Zatrzymał się. - To już tu. Biblioteka. - Otworzył drzwi. - Wendy?

Znaleźli się w wąskiej ciasnej przestrzeni. Siedząca za okienkiem kobieta w perłowoszarym wełnianym żakiecie i masywnych okularach uniosła głowę znad „Reader's Digest”. Zarumieniła się na widok Caffery'ego i pospiesznie wepchnęła zmiętą chusteczkę do rękawa.

- Dzień dobry.

- To jest Wendy. Normalnie pracuje ze mną w dziale per­sonalnym.

Kobieta wyciągnęła rękę i uśmiechnęła się wstydliwie. Jack uścisnął jej wilgotną, spoconą dłoń.

- Witaj, Wendy. Zaczerwieniła się jeszcze bardziej.

- Chciałem zapytać, czy będziesz mogła pomóc inspek­torowi Caffery'emu, który potrzebuje ustronnego miejsca, gdzie mógłby porozmawiać z niektórymi osobami z personelu. Czy w pokoju katalogowym na tyłach jest wystarczająco dużo miejsca?

Wendy wstała i obciągnęła żakiet. Jack zorientował się, że jest dużo młodsza, niż początkowo sądził. To ubranie bardzo ją postarzało.

- Chyba tak - odparła. - Kontakty z policją traktujemy priorytetowo. Zawsze staramy się udzielać wszelkiej możliwej pomocy.

- W takim razie wrócę do swoich zajęć. - Bliss znowu wyciągnął rękę, którą Caffery musiał uścisnąć.

- Bardzo dziękuję za pomoc. Będę czekał na ten faks. Kiedy zostali sami, Wendy popatrzyła na niego z nieskry­wanym podziwem, najwyraźniej czekając, aż coś powie.

- Mogę zobaczyć ten pokój? - spytał w końcu poirytowany.

- Och, przepraszam! - Zaczerwieniła się aż po czubek nosa, który potarła z przejęcia. - Ale ze mnie idiotka. Rzadko tu mamy do czynienia z policją, ale podziwiamy was i waszą pracę, szczerze mówiąc, uważamy was za wspaniałych ludzi. Mój brat chciał wstąpić do policji, ale okazało się, że jest za niski. - Wyjęła ze szczeliny komputerowego czytnika poma­rańczową kartę i przyczepiła ją do łańcuszka na szyi. - To tamten przeszklony pokój na tyłach. Zaraz go otworzę, żeby mógł pan sprawdzić, czy się nadaje.

W bibliotece panowała idealna cisza. Słońce wpadające przez brudne okna kładło się szarawymi smugami na podłodze. Przy stołach siedziało paru lekarzy pogrążonych w lekturze. Piękna Hinduska w białym fartuchu spojrzała w ich kierunku i uśmiechnęła się do Jacka. Przed nią leżał jakiś fachowy periodyk otwarty na artykule zatytułowanym Następstwa pęk­nięcia owodni, a kolorowe zdjęcie przedstawiało bezgłowego zakrwawionego noworodka, rozciągniętego wzdłuż taśmy mier­niczej jak wypatroszony kurczak. Caffery nie odpowiedział jej uśmiechem.

Wendy zatrzymała się przed wejściem do niewielkiego po­mieszczenia. Żaluzje za szybami były spuszczone, odcinały je od głównej sali biblioteki.

- Tutaj nikt nie będzie przeszkadzał. - Otworzyła drzwi. - Och, panie Cook!

Słabo widoczny w półmroku mężczyzna podniósł się zza biurka na końcu pokoju. Miał na sobie rozpięty zielony strój chirurgiczny, a pod spodem bawełnianą koszulkę z nadruko­wanym ciemnym krawatem. Zaczerwienione oczy były dziwnie bezbarwne, a rudawe włosy na tyle długie, że musiał je pod­trzymywać z tyłu głowy pielęgniarską siatką. Kiedy wzrok Caffery'ego przyzwyczaił się do ciemności, dostrzegł wystające spod koszulki kudłate siwe włosy na jego piersi.

Cook złowił jego badawcze spojrzenie i zapytał:

- Coś nie tak? - Popatrzył w dół, na swoje ubranie. - Jestem daltonistą i gdy przychodzi do wyboru ciuchów, czuję się bezradny jak niemowlę.

- Nie, tylko... ubrał się pan młodzieżowo. Cook uniósł wzrok do nieba.

- Tak mi się zdawało. W sklepach ciągle mnie okłamują, dla nich to chyba doskonała zabawa. - Wyszedł zza biurka. Dopiero teraz Caffery zobaczył leżącą na nim książkę. Zdążył dostrzec czarno - białe zdjęcie jakiejś kości długiej, zanim Cook zamknął książkę, wcisnął ją pod pachę i podreptał do wyjścia. - W takim razie zejdę wam z oczu. - Z kieszonki na piersi wyjął ciemne okulary i potarł zmęczone oczy. - Pokój jest wasz. - Wyśliznął się do głównej sali i po cichu zamknął za sobą drzwi.

Przez chwilę stali oboje w milczeniu, wreszcie Wendy po­kręciła głową i mruknęła gardłowo.

- Niektórzy z naszych pracowników... Aż wstyd mówić. - Wytarła nos wyjętą z rękawa chusteczką i poprawiła okulary. - Inspektorze Caffery, czy mogę pana zaprosić na filiżankę herbaty? Niestety, może być tylko z automatu. Ale mam w biur­ku trochę rozpuszczalnej neski, z przyjemnością się nią z pa­nem podzielę...

W gabinecie Maddoxa żaluzje były przymknięte, toteż słoń­ce wpadające przez brudne okno przecinało papiery na biurku wąskimi smugami światła. Rozgrzany aparat telefoniczny śmier­dział plastikiem. Caffery podniósł żaluzje, otworzył okno, usiadł, podniósł słuchawkę i z łokciem opartym na biurku wystukał numer Pendereckiego. Zasłuchany w sygnał, spo­glądał na sekundnik zegarka. Domyślał się, że znów nikt nie odbierze.

Po raz pierwszy spróbował zadzwonić do sąsiada rok temu wczesnym popołudniem. Tak dobrze znał jego rozkład dnia, że zdziwił się niepomiernie, gdy Penderecki nie odbierał. Ze słuchawką przy uchu podszedł do okna, przerzucając w myś­lach wszelkie możliwe wyjaśnienia, nawet tak niepojęte, jak to, że sąsiad leży martwy na podłodze salonu.

Ale Penderecki niespodziewanie pojawił się w drzwiach, zapinając brudny serdak. Słabo go było widać przez zasłonę listowia, Jack dostrzegł jednak uśmiech na jego twarzy i ener­giczne wymachy masywną ręką. Minęło parę sekund, zanim zrozumiał, że sąsiad macha do niego, pokazuje pięść z kciu­kiem wyprostowanym ku górze i odsłania w szerokim uśmie­chu bezzębne dziąsła. Dawał mu znać, że wie, kto dzwoni.

Od tamtej pory, ilekroć dzwonił, czy to z domu, czy z biura, Penderecki zazwyczaj nie podnosił słuchawki. Odbierał tylko sporadycznie i suchym bezbarwnym głosem mówił: „Cześć, Jack”. Caffery nabrał podejrzeń, że dokupił sobie elektroniczną przystawkę wyświetlającą numer rozmówcy. Na pociechę zo­stała mu tylko ta świadomość, że telefon w domu sąsiada będzie dzwonił tak długo, jak on tego zapragnie. Płytka dzie­cinna uciecha, Jack. Może Veronica ma rację co do twojej obsesji. Mimo to potrafił dzwonić po kilka razy dziennie.

Teraz też odczekał aż dziesięć minut, zanim w końcu odłożył słuchawkę i poszedł do sali ogólnej, żeby sprawdzić, czy przyszedł już faks ze szpitala Świętego Dunstana.

15

Lucilla była półkrwi Włoszką, półkrwi Niemką, najbardziej wybuchową osobą w domu Harteveldów. Grubokoścista, o oliw­kowej cerze, na tyle wysoka i szeroka, że ledwie mieściła się w drzwiach, na wszystkich przyjęciach rwała się do śpiewania, od czego nie można jej było odwieść, po czym oparta o for­tepian, wzruszona wykonywaną arią, rozmazywała na twarzy spływający ze łzami tusz do rzęs. Toby Harteveld, zamknięty w sobie i wyniosły, jak przystało na młodego angielskiego arystokratę, nie mógł uwierzyć, że ta kobieta o kruczoczarnych włosach i nieposkromionym temperamencie jest naprawdę jego matką. Bardzo wcześnie ją znienawidził.

Pewnego dnia w czasie wakacji po ukończeniu podstawówki wszedł do otwartej łazienki i zastał ją nagą, z jedną nogą opartą na komódce, golącą gęste czarne włosy porastające jej łono i wewnętrzne strony ud.

Uśmiechnęła się do niego.

- Witaj, skarbie. Chodź tutaj. - Machnęła trzymaną w dłoni brzytwą. - Pomożesz mi.

- Nie, mamo - odparł ze stoickim spokojem, jakby od dawna się tego spodziewał.

- Nie? - Zachichotała. - Nie, mamo? - Przekrzywiła głowę. - Czyżbyś wolał sam się zaspokajać? No, powiedz mi! Jesteś onanistą? Co?

- Nie, mamo.

- Powiem twojemu ojcu, że próbowałeś mnie obmacywać.

- Nie, mamo.

- Nie, mamo? Myślisz, że tego nie zrobię? - Zmierzyła go ostrym spojrzeniem błyszczących oczu, wciąż przekrzywiając głowę, jakby nie mogła się zdecydować, z której strony ma go najpierw ugryźć. Energicznym ruchem odrzuciła z twarzy mokre włosy, otworzyła okno i wychyliwszy się na żwirowany dziedziniec w dole, nie bacząc, że jej obwisłe piersi spoczęły na parapecie, zawołała: - Henrick! Henrick! Chodź tu i zabierz swojego syna!

Toby skorzystał z okazji i wybiegł z łazienki. Pognał scho­dami na dół, nie zważając na wściekłe okrzyki dolatujące z łazienki, minął osłupiałego lokaja i korytarzem o bogato zdobionej boazerii wypadł na podwórze. Znalazł zagłębienie między korzeniami starego wiązu na brzegu jeziora, zwinął się tam w kłębek i nie wychylał nosa aż do zmroku.

Kiedy wrócił, w całym domu panowała cisza, jakby nic szczególnego się nie wydarzyło. Ojciec w milczeniu zjadł na obiad porcję zupy z homara i tylko jego wąskie zaciśnięte wargi zdawały się nieco bledsze niż zazwyczaj. Ani razu nie wspomniał o tamtym incydencie.

W ciągu następnych miesięcy Toby unikał kontaktów z do­mownikami. Zażądał klucza do swego pokoju i całymi popołu­dniami leżał na łóżku z dłońmi splecionymi na brzuchu, słucha­jąc bez zainteresowania wrzasków matki dobiegających zza drzwi. Sama jej obecność w domu sprawiała, iż wszystko się w nim przewracało. Czasami wyobrażał sobie, jak ukradkiem wyciąga jego pościel z kosza na brudną bieliznę i ociera się o nią, nasączają swymi płynami; zdawało mu się, że wyczuwa jej zapach na każdym kroku. Nauczył się spać na brzuchu, przywierając całym ciałem do materaca, na wypadek, gdyby matka znalazła jakiś sposób, by zakraść się nocą do jego pokoju. I absolutnie nigdy nie zasypiał, nie zyskawszy cał­kowitej pewności, że ona położyła się już spać w pokoju na drugim końcu domu.

Dwa lata później, po powrocie z pierwszego w życiu polo­wania, czternastoletni wówczas Toby w domowej bibliotece natknął się na Sophie, córkę miejscowego radcy prawnego. Wysoka, szczupła, o cerze jasnej niczym marmur, w białej sukni kontrastującej z ciemną boazerią, od razu stała się dla niego całkowitym przeciwieństwem matki. Przyniósł jej lamp­kę szampana i odkrył ze zdumieniem, że jej palce wydają się zimniejsze od pokrytego rosą kieliszka.

Lucilla natychmiast wyczuła jego zainteresowanie dziew­czyną i jeszcze tego lata wysłała go w towarzystwie ojca za granicę. Po kilku dniach zażywania kąpieli słonecznych w po­łudniowo - wschodniej Azji, a konkretnie w Luzonie, Henrick doszedł do wniosku, że nadeszła pora wprowadzenia syna w dorosłe życie. Zabrał go więc do burdelu Makati, gdzie przez szybę pokazano mu do wyboru piętnaście dziewcząt w całej okazałości prezentujących swe wdzięki.

Wybrał najszczuplejszą, o najjaśniejszej cerze, po czym nakazał jej się nie odzywać i nie ruszać, nie stękać i nie pojękiwać. Kiedy następnego ranka na tarasie hotelu nad zalaną słońcem zatoką Pasay popijał kawę i jadł smażone sinangag, dopadło go przygnębiające przeczucie, że zaczyna się dziać z nim coś niedobrego.

Miesiąc później matka przyłapała go z Sophie za cisowym żywopłotem. Zaplątał się w majtki spuszczone do kolan, a dziew­czyna tylko zamknęła oczy i zastygła bez ruchu, jak w czasie prześwietlenia. Zanim Toby się ubrał i wrócił do domu, Lucilla zrobiła już pandemonium. Cała służba biegała jak opętana, a on ledwo odskoczył, kiedy ojciec z kwaśną miną wykręcił land roverem i ostro ruszył w stronę bramy, aż spod kół strzeliły fontanny żwiru.

Przesłanie było jasne: musiał sobie sam poradzić z rozwście­czoną matką.

Pod czujnym okiem lokaja wszedł po schodach, położył rękę na klamce masywnych dębowych drzwi i na krótko zamk­nął oczy, próbując z rozdygotania wszystkich mięśni odgadnąć, w której części domu matka czeka na niego.

Zastał ją w gościnnej jadalni, wydeptującą ścieżkę wzdłuż ściany oklejonej cenną tapetą z Antwerpii i dziko fukającą przez nos. Niebieskawe światło wpadające przez okno ukazy­wało ślady łez na jej policzkach. Wtedy znaleźli się sam na sam po raz pierwszy od incydentu w łazience.

- Mamo.

- Siadaj.

Zajął miejsce ojca u szczytu stołu i spojrzał przez jasnobłękitne szyby na skąpany w słońcu, lekko zamglony trawnik ocieniony wysokimi cyprysami. W urządzonej na ciemno jadalni panował półmrok, jak gdyby zgromadziło się tu kumulowane przez lata napięcie. Lucilla ciężko klapnęła na swoje mahoniowe krzesło, zamknęła oczy i splótłszy palce na karku, pokręciła głową.

- To odrażająco chude stworzenie... Jej ojciec jest prze­klętym pederastą, więc córka musi być wybrykiem natury.

- Nie mam czasu na przedstawienia, Lucillo - oznajmił spokojnie Toby. - Powiedz mi, co mam robić.

Natychmiast otworzyła oczy i opuściła wyraźnie trzęsące się ręce.

- Za jakie grzechy zostałam pokarana takim synem?

- Powiedz mi, co mam robić.

- Wrócisz do college'u w Sherborne, a po jego skończeniu pójdziesz na studia.

- Tylko tyle?

- A skoro masz mnie w takiej pogardzie, na wakacje bę­dziesz wyjeżdżał do Chase - Greysów do Connecticut. Zarezer­wujemy ci na to pieniądze.

- Czy to znaczy, że nie chcesz mnie więcej widzieć? Lucilla przeżegnała się, choć do tej pory tylko raz widział, jak to robi.

- Tak. Nie chcę cię więcej widzieć.

Wrócił do Sherborne i już nigdy nie spotkał się z Sophie. Trzy lata później wyszła za radcę finansowego i przeniosła się do Walton - on - Thames. Toby zniósł to dobrze. Wiedział już wtedy, że przelotny związek z dziewczyną nie był powodem, ale tylko symptomem tego, co się w nim rodziło. Doskonale wyczuwał, jak w jego duszy zbiera się coś mrocznego i bez­kształtnego, nabrzmiałego niczym chmura burzowa.

W ostatniej klasie college'u zdecydował się rozpocząć studia medyczne. Miał dobre oceny, więc bez kłopotów dostał się do nowo utworzonej Połączonej Akademii Medycznej i Stomato­logicznej imienia Guya i Świętego Thomassa.

Właśnie podczas studiów na akademii Ptasznik zaczął po raz pierwszy rozkładać i wypróbowywać swe skrzydła.

16

O dziewiątej wieczorem na Shrivemoor Street zapaliły się latarnie, snopy żółtego światła przecięły parne powietrze. W ciemnym budynku panował spokój, tylko z pokoju na pierwszym piętrze blask jarzeniówek sączył się przez pół­przymknięte żaluzje. Caffery i Essex siedzieli naprzeciwko siebie przy biurku łącznika nad czteropakiem mocnego piwa Speckled Hen i familijną porcją pieczonego kurczaka z Ken­tucky Fried Chicken. Byli bez krawatów, w koszulach roz­piętych pod szyją.

Kiedy Jack po południu wyszedł z gabinetu do sali ogólnej, postanowił nie informować Maddoxa o swoich postępach. Faks ze szpitala przyszedł o czwartej, gdy Diamond wybierał się po odbiór nakazu zatrzymania czerwonego GTI Geminiego. Po jego wyjściu Caffery wezwał do siebie Essexa.

- Masz jakieś plany na dzisiejszy wieczór? - Wskazał gruby wydruk komputerowy. - Dostałem masę materiałów, a to do­piero początek.

Cały wydruk był rozpostarty na biurku, z jednej strony zwisał aż do podłogi.

- Sto sześćdziesiąt osiem kobiet - podsumował Essex z ustami pełnymi pieczeni. - Jeśli odjąć to od trzystu dwu­dziestu, to będzie...

- Sto pięćdziesiąt dwa.

- Dzięki. - Zapisał liczbę pod spisem pracowników, zo­stawiając na papierze tłuste ślady. - Możemy jeszcze wyeli­minować wszystkich, powiedzmy, po pięćdziesiątce...

- Nie będzie takich wielu.

- Ale zawsze, dajmy na to, dwudziestu. Wtedy by nam zostało stu...

- Trzydziestu dwóch. - Caffery otworzył puszkę piwa. - Przepuść te nazwiska przez „Holmesa”, a jeśli nic to nie da, przystąpimy do przesłuchań. Musimy przeczekać weekend, lecz jeśli zaczniemy w poniedziałek rano i poświęcimy średnio dwadzieścia minut na osobę, to we dwóch załatwimy około pięćdziesięciu osób dziennie. Powinniśmy skończyć do... środy. Zmieścilibyśmy się w wyznaczonym terminie, ale byłoby kru­cho z czasem.

- Ja tam bym olał termin - mruknął Essex, także sięgając po piwo.

- Kłamiesz. - Jack uniósł puszkę. - Ale jestem ci za to bardzo wdzięczny.

Stuknęli się i upili po łyku piwa.

- To zabawne - rzekł sierżant, odchylił się na oparcie krzes­ła i otarł dłonią usta. - Aż mi się wierzyć nie chce, że tego nie widzisz.

- Czego?

- Jakie Maddox ma do ciebie zaufanie.

- Zaufanie? - Pokręcił głową i uśmiechnął się ironicznie, - Ty to nazywasz zaufaniem? Przecież dał mi cztery dni.

- Czyli o cztery więcej niż komukolwiek innemu. Ten facet trzyma się ściśle regulaminu, jakby jechał po torach. A ty... - W drugim końcu pokoju niespodziewanie ożyła dru­karka faksu. - Spróbuj się postawić na jego miejscu. - Essex wstał, podszedł do urządzenia i odchylił pleksiglasową osło­nę. - Chociaż boi się, że coś sknocisz, luzuje ci smycz. Za­stanów się nad tym. - Popatrzył na pierwszą wysuwającą się z drukarki stronę. - Oho, to od naszego specjalnego doradcy z Lambeth.

- Z laboratorium? - spytał z ożywieniem Caffery, zadowo­lony z okazji do zmiany tematu.

- Tak. - Essex się uśmiechnął. - Od Jane Amedure, naszej genialnej analityczki z Bootle. Bardzo mi pomogła przy gro­madzeniu dowodów w „Operacji Ambleside”.

- „Ambleside”?

- To było rok temu - wyjaśnił sierżant pochylony nad fak­sem. - Algierczyk zarżnął swoją gospodynię i upchnął jej ciało w lodówce w wynajmowanym przez konsulat mieszkaniu przy Old Kent Road. Zwłoki znaleziono dopiero po sześciu miesiącach. - Pociągnął łyk piwa. - Trzy miesiące po odcięciu dopływu prądu do mieszkania.

- Wcale mnie to nie dziwi. A ciebie?

- Nie bardzo. Pomogła też w następnej sprawie Colina Irelanda, który zabił kota swojej ofiary i wepchnął jego łeb...

- Tak, słyszałem o tym. Dzięki - uciął Caffery, który poczuł się nagle zmęczony. Potarł oczy. - Co tym razem od niej dostaliśmy?

- Zaraz. - Essex przebiegł wzrokiem raport z laborato­rium. - Toksykologia, histologia, wyniki badania włosów... W porządku. Najpierw rezultaty toksykologiczne... Nasza nie­zidentyfikowana ofiara, ta, co zginęła pierwsza, była narkoman­ką. W tkankach wewnętrznych wykryto metylobenzoiloekgoninę i diacetylomorfinę.

- Metylobenzoiloekgoninę i diacetylomorfinę, czyli kokainę i heroinę. Zgadza się?

- Nie chce być inaczej. W zwłokach Shellene Craw, choć na to nie potrzebowaliśmy potwierdzenia, był jeszcze bogat­szy zestaw: hera, koka, amfa, LSD. U Wilcox badania dały pozytywny wynik na heroinę. Podobnie u Hatch i... A to niespodzianka! - Podniósł głowę znad wydruku. - U Spacek wszystkie rezultaty są negatywne, nawet testy na heroinę. Była czysta.

- Ustalono przyczynę śmierci?

- O tak. - Przebiegł wzrokiem parę akapitów i cicho gwizd­nął. - Krishnamurthi to prawdziwy Einstein, trafił w dziesiąt­kę! - Podniecony zerknął na Caffery'ego. - Heroina. Wstrzyk­nięta bezpośrednio do pnia mózgu. Wszystko musiało ustać w jednej chwili, akcja serca i mózgu, praca płuc. Niczego nie poczuły.

- No i widzisz? - odrzekł Jack. - Rozumiesz teraz, do czego zmierzam?

- Tak. Faktycznie należy szukać wśród personelu szpitala.

- Na miłość boską, wstrzyknął im heroinę prosto do pnia mózgu. Wyobrażasz sobie, żeby jakiś bandzior lub pijaczyna w ogóle wiedział, gdzie jest pień mózgu? Jezu...

- Nie musisz prawić kazań nawróconemu - mruknął Essex, przeglądając dalej raport. Po chwili uniósł wydruk i powie­dział. - To ci się na pewno też spodoba, Jack. Ptasznik... Mogę go tak nazywać?

- Możesz, ale tylko między nami.

- No więc z Ptasznika musi być niezły szajbus. Albo na tyle dobrze zna procedury autopsji, że wie, jak zatrzeć ślady. - Oderwał wstęgę wydruku i ruszył z powrotem do biurka, składając ją wzdłuż perforacji papieru. - Wszystko wskazuje na to, że uprawiał seks ze swoimi ofiarami, ale robił to w pre­zerwatywie, a według Amedure później zmuszał dziewczyny do kąpieli. Ewentualnie sam je mył po zamordowaniu. Wszyst­kie mają w pochwach ślady mydła. Co więcej, we wszystkich wypadkach występuje identyczny stosunek stearynianu sodu do kwasów tłuszczowych. To pozwoliło jednoznacznie określić gatunek mydła: stare dobre Wright's Coal Tar.

- Jeśli był aż tak ostrożny, to skąd ślady spermy na zwło­kach?

- Może ją rozchlapał, zdejmując prezerwatywę. - Sierżant wzruszył ramionami. - A może wolał stosunek przerywany i po zdjęciu prezerwatywy spuszczał się... przepraszam, onanizował się ofiarom na brzuch? Później zmuszał je do kąpieli albo sam mył zwłoki, tyle że... - rozłożył ręce - ...robił to niedokładnie, skoro zostały ślady. - Dopił piwo i zgniótł pusz­kę. - Dalej mamy... wyniki badań hematologicznych, rezultaty spektrometrii masowej włókien pokrowca na meble i włosów. Były bez cebulek, więc nie dało się wykonać analizy DNA. Ale to na pewno włosy z głowy negroida, w dodatku... A niech mnie! - Podniósł głowę. - Sprawca musi nosić perukę!

- Perukę?

- Jasne. Pamiętasz, że Krishnamurthi znalazł parę blond włosów na zwłokach?

- Tak.

- Amedure napisała: „Są to włosy tlenione, pochodzenia azjatyckiego, pozbawione cebulek, równo ucięte na obu koń­cach. Nie zostały wyrwane lub wyszarpane, można stąd wnios­kować, że są to włosy, które wypadły z peruki.

- Były przecież dość długie - wtrącił Caffery. - Czyżby nosił damską perukę?

Essex zmarszczył brwi.

- Jak Michael Caine.

- Kto?

- Aktor, w W przebraniu mordercy. Nie widziałeś tego filmu?

- Paul... - Caffery westchnął głośno.

- Dobrze, już dobrze. - Sierżant uniósł ręce. - Zapomnia­łem, że w tym gronie ja jestem komediantem, a ty pozbawio­nym humoru ponurakiem.

- I jeszcze z tego dumnym.

- Wiecznie zasępionym. - Essex wrócił do czytania raportu, ogryzając paznokieć. - Koniecznie trzeba dodać, że mało to­warzyskim. - Milczał przez chwilę. - Posłuchaj. Są też wyniki testów na obecność antygenów.

- Antygenów? A to nam po co? Chodzi o potwierdzenie ludzkiego pochodzenia krwinek?

- Tak. Odróżnienie od krwi zwierzęcej.

- Czyżbyś doszedł do wyników badania ptaków?

- Zgadza się. - Essex przebiegł wzrokiem parę akapitów, coraz bardziej nerwowo ogryzając paznokieć. - Napisali, że w workach powietrznych ptaków znajdowały się komórki tka­nek ludzkich.

- Co takiego? - Caffery podniósł głowę.

- To, co słyszałeś. Komórki ludzkich tkanek.

- Wiesz, co to oznacza?

- Nie.

- Jak ludzkie komórki mogły się dostać do płuc ptaków?

- Z wdychanym powietrzem.

- No właśnie. Czyli że...

- Czyli że... - powtórzył jak echo Essex. - O, jasna chole­ra! - jęknął i przysiadł na skraju biurka Kryotos, jakby nogi się pod nim ugięły. - To znaczy, że ptaki były żywe? I zdechły dopiero wewnątrz ofiar?

Caffery pokiwał głową.

- Dziwi cię to?

- Prawdę powiedziawszy, tak.

Na jakiś czas zapadła cisza. Można było odnieść wrażenie, że w sali nagle powiało chłodem. Wreszcie Jack wstał, dopił piwo i wskazując wydruk, rzekł:

- Czytaj dalej.

- Tak, masz rację. - Essex odchrząknął i znowu uniósł raport do oczu. - No, dobra. Co jeszcze chcesz wiedzieć?

- Czy oszałamiał ofiary?

- Zaraz... - Paul odwrócił kartkę, wodząc palcem po wy­druku. - Według analizy hematologicznej... Oho!

- Co znowu?

- Niczego nie wykryto.

- Słucham?

- W próbkach krwi nie znaleziono środków odurzających.

- Niemożliwe.

- Tak tu jest napisane. Nie wykryto niczego oprócz... al­koholu, kokainy, ale w bardzo małych stężeniach... żadnych pochodnych fenolowych, benzylowych i barbiturowych. Ślady tych ostatnich wykryto jedynie u Wilcox i młodej Kayleigh... - Doszedł do końca tej części raportu. - Naprawdę niczego, jeśli nie liczyć ofiary numer jeden, która była dosłownie naszprycowana heroiną. Ale to jeszcze o niczym nie świadczy, tolerancja różnych ludzi na heroinę jest bardzo zróżnicowana.

- Musiał czegoś używać.

- Nie, Jack. Niczego nie wykryto. W tkankach wewnętrz­nych były ślady używania narkotyków, ale we krwi nie znaleźli żadnych środków odurzających.

- Jesteś pewien?

- Jak najbardziej. Tak napisała Jane Amedure, więc musi to być prawdą.

Caffery'ego ogarnęła złość.

- Więc jak, do diabła, sprawił, że biernie pozwoliły sobie wbić igłę strzykawki w tył głowy?

- Ludzie z laboratorium nie są czarodziejami - rzekł poważ­nie Essex, unosząc głowę znad raportu. - A i ci, którzy wy­syłają na tamten świat Bogu ducha winne ofiary, wcale nie są szczególnie przebiegli. Jeśli z perspektywy czasu przeanalizuje się różne stare sprawy, dochodzi się do wniosku, że są całkiem nieprzebiegli.

- Aha, nieprzebiegli - powtórzył jak echo Jack, spoglądając na swój czarny zniekształcony paznokieć.

Jak bardzo „nieprzebiegły” jest Ptasznik? - zadał sobie w myślach pytanie. I jak bardzo „nieprzebiegły” jest Penderec­ki? A może i ja też jestem „nieprzebiegły”?

- Owszem. Tylko przypadkiem dopisuje im szczęście.

- Nieprawda. Ptasznikowi nie dopisuje szczęście. On dosko­nale wie, co robi. - Wstał i podszedł do tablicy ze zdjęciami. - Mam rację? - zapytał, jak gdyby zwracał się do zabitych kobiet, które patrzyły na niego z fotografii. - No więc? Jak on to robił?

- Jack? - odezwał się za jego plecami Essex. - Spójrz na to. Kobiety zdawały się odwzajemniać zaciekawione spojrzenie Caffery'ego - uśmiechnięta Petra w elastycznym trykocie, o rękach cienkich jak patyki; Michelle Wilcox ze znudzoną miną obejmująca rozczochraną córkę...

- Jack?

Wysoka, szczerząca zęby Shellene; Kayleigh w różowej wieczorowej sukni, unosząca do obiektywu kieliszek w toaście. „A jeśli tam leży moje dziecko, moja kochana, mała dziew­czynka? Jeśli to naprawdę ona?...”

- Więc jak on to robi?

- Jack?!

- Co? - Odwrócił się szybko. - Co się stało?

- Wyniki badań entomologicznych... - Essex z obrzydze­niem pokręcił głową. - Już wiemy, dlaczego nie ma śladów gwałtu. Odrażający łajdak.

- Dlaczego?

- Wiesz, jaką sprawę mamy w rękach, Jack?

- Nie. Jaką?

- Sprawę nekrofila. Cholernego, pomylonego nekrofila. - Postukał palcem w raport i wyciągnął go w stronę Caffery'ego. - Tu jest wszystko wyjaśnione, czarno na białym.

17

Wczesne lata osiemdziesiąte. Połączona Akademia Medyczna i Stomatologiczna. Zajęcia pracowni anatomii ogólnej, grupa 1.1.B.

Dziewiętnastoletni Harteveld, stojący z całą dziesięciooso­bową grupą w sali zastawionej stalowymi stołami na kółkach, przykrytymi zielonymi płachtami, głęboko w nozdrza wciąga­jący słodką woń formaldehydu, wiedział już, że to, co się z nim dzieje, odmieni jego życie.

Połączono go w parę z młodą studentką i przydzielono do zwłok kobiety w średnim wieku. Przez cały najbliższy rok owe zwłoki, po nocach przechowywane w stalowej szufladzie chłodni i każdego ranka pod tą samą zieloną płachtą wytaczane na salę sekcyjną, miał drżącymi rękoma w gumowych ręka­wicach ciąć i patroszyć kawałek po kawałku.

Kobieta była chuda i koścista, z płaskimi żółtawymi wzgór­kami piersi, rzadkimi włosami łonowymi i kanciastymi bio­drami, których końce sterczały ku górze pod skórą cienką jak pergamin. Ciemnoblond włosy miała gładko zaczesane do tyłu.

- Doris obudzona i gotowa do zabiegu? - pytała żartobliwie każdego ranka dziewczyna, wciągając rękawice.

- Zaspała dzisiaj rano. Tylko spójrzcie na nią. Jest tak rozbita, że w ogóle nie może się pozbierać - odpowiadał technik, wytaczając stolik na środek sali. - Hej, Doris! Pobud­ka! Do roboty!

I ustawiał zwłoki przed rozdygotanym Harteveldem, który zawsze milczał, jakby nie rozumiał tych dowcipów, i tylko w głębi ducha cieszył się na myśl o kolejnym spotkaniu z in­spirującą lodowatą tajemnicą, jaka czekała na niego pod zie­lonym prześcieradłem. Niekiedy ręce trzęsły mu się tak bardzo, że nie był w stanie utrzymać w palcach skalpela.

- Nie masz do tego ikry - mamrotała koleżanka podczas pierwszych zajęć z topologii otrzewnowej i piersiowej, dając mu kuksańca pod żebra. - Zgadza się? W ogóle... A, mniejsza z tym.

Z pieniędzy zaoszczędzonych z renty przyznanej przez ro­dziców kupił sobie mieszkanie w Lewisham - kawalerkę na parterze, z oknem wychodzącym na mały ogródek i ślepy ceglany mur. Po zajęciach kładł się na tapczanie i przy zaciąg­niętych zasłonach pogrążał się w tak bujnych fantazjach na temat rozcinanych zwłok, że zapominał o bożym świecie. W jego wyobraźni kobieta nabierała cech bogini: woskowe, blade, ściągnięte oblicze z pogodną, jakby zamyśloną miną, drobną siateczką niebieskich żyłek pod skórą warg i rozsypa­nymi na poduszce wokół głowy blond włosami, jakby z bez­graniczną cierpliwością na coś czekała. Właśnie ten bezruch i marmurowa bladość najbardziej go urzekały, bo stanowiły przeciwieństwo tłustej, wiecznie miotającej się nerwowo Lucilli. 'Coraz bardziej przerażony własnym stanem psychicznym, zaczął na własną rękę szukać jakiejś terapii. Napisał do kilku naukowców amerykańskich z prośbą o próbki eks­perymentalnego leku o nazwie Depo - Provera. A kiedy spot­kał się z odmową, kilka razy wstrzyknął sobie diacetylomorfinę przed zajęciami z anatomii. Ale robiło mu się po niej niedobrze i był tak osłabiony, że ledwie trzymał się na nogach. Co gorsza, narkotyk wcale nie uwolnił go od fan­tazji.

Jakieś półtora miesiąca później, pod koniec pierwszego semestru, krótko przed Bożym Narodzeniem, wydarzyła się katastrofa.

Technicy nie wrócili na czas z wigilijnego przyjęcia i nie zabrali zwłok do chłodni. Harteveld, podniecony otwierającą się przed nim perspektywą, specjalnie długo zbierał swoje rzeczy i gdy reszta grupy wyszła, ukrył się w kącie sali za tablicą rozdzielczą, ostrożnie wyglądając ponad szeregiem dźwigni służących do podnoszenia i opuszczania stołów sek­cyjnych.

Była druga po południu, niebo za oknami zaczynało powoli ciemnieć. Stare pękate kaloryfery przenosiły bulgoty i stęknięcia z podziemi budynku, lecz w chłodnej sali panował zaduch. Kucnął, obejmując rękoma kolana, i zaczął się powoli kołysać na piętach. Zwłoki spoczywały nieruchomo w przy­ćmionym mętnym świetle, miały na ramionach poodcinane i odchylone na zewnątrz prostokątne kawałki skóry, a z po­szarzałych galaretowatych tkanek na brzuchach niczym ciernie sterczały ku górze szczypce, kleszcze i retraktory. Ona leżała na środkowym stole. Ze swojej kryjówki mógł dostrzec roz­sypane na poduszce ciemnoblond włosy.

Nagle otworzyły się wielkie drzwi w przeciwległym końcu sali.

Wszedł ochroniarz.

Harteveldowi serce podeszło do gardła. Nie mógł dać się tu przyłapać. Przyszło mu na myśl, aby szybko wstać i udawać, że szukał czegoś, co mu spadło na podłogę. Ale nogi miał jak z waty. Pot wystąpił mu na czoło. Był w pułapce.

I wtedy zdarzyło się coś, co wszystko odmieniło. Strażnik od środka zamknął drzwi na zasuwkę i opuścił żaluzje.

18

Caffery wyszedł ze Shrivemoor o dwudziestej drugiej trzy­dzieści. Noc była dość ciepła. Nie włączył radia w samocho­dzie, tym razem jechał w ciszy, marząc o gorącej kąpieli i więk­szej porcji szkockiej słodowej whisky. Mimo zmęczenia i ko­nieczności skupienia uwagi na prowadzeniu auta, zmieniających się światłach na skrzyżowaniach i oślepiających go wozach jadących z naprzeciwka na południowej obwodnicy, nie mógł zapomnieć tego nowego wizerunku powstającego w jego umyś­le, jeszcze ledwie nakreślonego, niewyraźnego jak odbicie w lu­strze falującej wody jeziora - prawdziwego obrazu Ptasznika.

Nekrofil. Jak mogli przeoczyć tę ewentualność?

Skręcił w lewo w Honor Oak, przeciął Peckham Rye i po­jechał wzdłuż cmentarza Nunhead, którego białe nagrobki migały za szeregami drzew. Myśli wciąż zaprzątały mu krwawe efekty dokonań Ptasznika. Jaki on był? Wysoki? Niski? Gar­baty jak odrażający skrzat albo stary gawron, lubieżnie wo­dzący dłońmi po obnażonych zwłokach? Żywy łączący się z trupem w bezbożnym związku.

I nadal cisnęły mu się pytania bez odpowiedzi. Żywe ptaki zaszyte w klatkach piersiowych ofiar. Po co? I dlaczego był to aż tak sugestywny, nie dający się zapomnieć widok? Dziw­ne, charakterystyczne ślady na czołach ofiar - wszystkich oprócz Kayleigh. Dlaczego ona ich nie miała? I jak Ptasznik unieruchamiał ofiary przed zrobieniem śmiertelnego zastrzyku? Zwłaszcza to pytanie nie dawało mu spokoju. Nasuwało sko­jarzenia z kontrolą umysłów; albo, co gorsza, z jakąś toksyną, której współczesna analityka nie potrafiła wykryć.

Zaparkował samochód pod łaciatym platanem sąsiadów i ociężale wygramolił się zza kierownicy, próbując zapanować nad rosnącym bólem głowy. Przerzucił marynarkę przez ramię. Glenmorangie i gorąca kąpiel.

Ale w cieniu na ścieżce czekało na niego coś dziwnego, nienaturalnie bladego.

Zastygł z dłonią na klamce furtki, czekając, aż wzrok oswoi się z ciemnością. Kiedy tylko spostrzegł, co to jest, od razu wiedział, że to robota Pendereckiego.

Dwie lalki, bez ubranek, bladoróżowe jak martwe niemow­lęta, splecione w uścisku plastikowych ramion główkami do genitaliów. A obok nich różowa kartka z notesu z krzywo nagryzmolonym tekstem:

Wydzwanianie do mnie świadczy, że jesteś pomylony.

Jack rozpiął mankiety koszuli, podwinął rękawy do łokci i ostrożnie obrócił znalezisko. Jedna lalka przedstawiała dziew­czynkę z nylonowymi blond włosami zebranymi z tyłu gumką, ciemnymi ślepkami skierowanymi ku niebu i wyciągniętymi rączkami, jakby leżąc na plaży, szykowała się do złapania piłki. To była Barbie czy Sindy. Gładki korpus bez sutków, kibić cienka na palec, między rozłożonymi plastikowymi nóż­kami wymalowany na czerwono, nienaturalnie duży srom.

Bardzo w stylu Pendereckiego.

Rozdzielił lalki i obrócił górną na wznak. Action Man albo GI Joe. Takie same czarne szkliste ślepka, podobnie wymalo­wane genitalia, identycznie wyciągnięte przed siebie ręce. Na karku wytłoczona nazwa producenta: HASBRO.

Tę lalkę od razu rozpoznał. To była stara zabawka Ewana.

Przypomniał sobie dzień jego tajemniczego zniknięcia. Sło­neczne popołudnie z początku lat siedemdziesiątych. Przed lunchem Action Man leżał jeszcze w wysokiej trawie na tyłach ogrodu, przygwożdżony do ziemi ciężarem maleńkich plas­tikowych granatów i manierek na wodę, a po lunchu już go tam nie było. Jakby wyparował. „Wiesz co, Ewan?” - wyszep­tała tajemniczo matka, trwożnie zerkając w niebo. - „Może porwał go jakiś kruk?” Następnego dnia w sklepie Woolwortha w Lewisham kupiła synowi nowego Action Mana. „Przyjrzyj się jego dłoniom, Ewan. Ma elastyczne palce i może trzymać w rękach różne rzeczy. Nie jest lepszy od tamtego?”

Takie drobne upominki od Pendereckiego nie były niczym nowym. Caffery wziął obie lalki, wyciągnął z kieszeni klucze i bez pośpiechu otworzył drzwi.

W kuchni paliło się światło. Na rozstawionej desce do prasowania leżała sterta jego wypranych koszul.

Veronica.

Przez to zmęczenie nie zauważył jej samochodu przed domem.

Bądź dla niej dobry, Jack. Nie zapominaj, że jest chora. Bądź wyrozumiały.

Wszedł do kuchni, rzucił marynarkę na oparcie krzesła, wyjął z szafki folię do żywności i starannie owinął każdą lalkę z osobna, żeby je schować do pudła na dowody rzeczowe w pokoju Ewana. Kuchenka elektryczna była jeszcze ciepła. Ze stojącego na niej rondelka dolatywał intensywny zapach imbiru i kolendry, który mieszał się z dobiegającymi z salonu akordami Błękitnej rapsodii Gershwina. Wyjął z kredensu szklaneczkę oraz butelkę Glanmorangie i nalał sobie do pełna. Ze zmęczenia bolały go wszystkie mięśnie. Potrzebował ciszy, whisky, gorącej kąpieli, a potem snu. Niczego więcej. Na pewno nie potrzebował teraz Veroniki.

- Jack?

- Tak, to ja. Cześć! - zawołał w kierunku otwartych drzwi.

- Weszłam, jak ciebie nie było. Mam nadzieję, że się nie gniewasz.

A jeśli nawet się gniewam, Veroniko, to co z tego?

- Już idę do ciebie.

Była w pokoju Ewana. Dlaczego wciąż tak bardzo ją przy­ciągał? Zabrał lalki, szklaneczkę z whisky i podreptał na górę.

Siedziała na podłodze. Miała na sobie spódnicę od elegan­ckiej granatowej garsonki i białą bluzkę z mankietami na­krochmalonymi na sztywno i zapiętymi na złote spinki. Była bez butów, przez cieliste rajstopy dostrzegł, że paznokcie u nóg ma pomalowane na bladoróżowo. Wokół niej leżały porozrzucane wszystkie dowody przeciwko Pendereckiemu.

- Veronica?

- Słucham.

- Co ty robisz?

- Porządek w twoich rzeczach. Pomyślałam, że goście i tu będą chcieli zajrzeć, wypada więc uporządkować twoje mate­riały.

- Zostaw to. - Odstawił szklaneczkę z whisky na biurko, odłożył zapakowane w folię lalki i zaczął zbierać dowody z podłogi. - Niczego nie ruszaj.

Popatrzyła na niego.

- Chciałam tylko pomóc...

- Prosiłem przecież, żebyś tu nie wchodziła. - Odwrócił się do niej. - Powtarzam jeszcze raz: Nie wolno ci tu wchodzić! I absolutnie niczego nie ruszaj!

Zmarszczyła czoło i odrobinę wydęła wargi.

- Przepraszam. Zaraz to pozbieram...

- Nie! - Złapał ją za rękę i wycedził: - Niczego... nie... ruszaj!

Opanował się nagle, gdy zauważył na jej twarzy grymas bólu.

Ty krzyczysz, Jack! Nie wrzeszcz na nią!

Za późno. Usta już jej się wygięły w podkówkę, zmarsz­czone brwi niemal całkiem zakryły oczy, a wargi zaczęły dygotać. Ledwie zdążyła wstać z podłogi, łzy pociekły jej po twarzy.

- Matko boska! - jęknął, zamknąwszy oczy. Poderwał się na nogi i objął ją. - Przepraszam, Veroniko. Wybacz mi. Miałem bardzo ciężki dzień.

- Chodzi o to, że mam raka, prawda? Chcesz mnie zostawić z powodu raka.

- Wcale nie chcę cię zostawić. Donikąd się nie wybieram. - Przytulił ją do siebie i oparł brodę na czubku jej głowy. - Posłuchaj. Nazbierało mi się sporo nadgodzin. Jeśli chcesz, wezmę urlop i będę razem z tobą jeździł do szpitala.

- Naprawdę weźmiesz urlop? - Od razu przestała szlochać, odsunęła się i spojrzała mu w oczy.

- Tak. Chcę być z tobą.

- Poważnie?

- Jak najbardziej. A teraz uspokój się i usiądź. - Delikatnie pociągnął ją w dół. Usiedli na podłodze i oparli się plecami o ścianę. - Nie chcę więcej słyszeć od ciebie żadnych bzdur. Jasne? - Wziął ją za rękę i splótł jej palce ze swoimi. - Nie boję się choroby Hodgkina.

- Przepraszam, Jack. - Otarła policzki wierzchem dłoni. - Wybacz, że przytrafiło się to właśnie mnie. Bardzo bym chciała to zmienić, naprawdę.

- Przecież to nie twoja wina. - Zanurzył twarz w jej wło­sach. - Tylko nie zapominaj... - odchrząknął - ...nie zapomi­naj, że przechodzimy przez to razem.

- Nie zapomnę.

Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu, patrząc na wielkie brunatne ćmy, które wylatywały z ciemności i tłukły się o szy­bę. Wreszcie uniósł jej dłoń, musnął wargami, po czym obrócił ją i popatrzył na wewnętrzną stronę.

- Wszystko w porządku?

- Tak - odparła szeptem.

Pocałował ją w czubek głowy, jeszcze raz popatrzył na wnętrze dłoni i zapytał z uśmiechem:

- Dlaczego tym razem nie robili ci barwnych testów?

- Słucham?

- Nie pamiętasz? Ostatnim razem opowiadałaś mi o nich ze szczegółami.

- Teraz też je robili - mruknęła sennym głosem. Ponownie zbliżył jej dłoń do twarzy. Skóra była biała, z drobnymi cętkami, podobna do rybiej. Nie zauważył jed­nak żadnych kolorowych smug, żadnych podskórnych prze­barwień.

- Myślałem, że barwne ślady widać jeszcze długo po te­stach.

- Niezupełnie. Szybko znikają. - Zsunęła włosy za uszy i spojrzała mu w twarz. Na dolnych powiekach miała ciemne półkola rozmazanego tuszu do rzęs. - Jack?

- Słucham.

- Może jednak powinnam sama jeździć do szpitala? Chciałabym udowodnić doktorowi Cavendishowi, że daję sobie radę.

- Na pewno?

- Tak, oczywiście.

- W porządku. Jak wolisz. - Zsunął jej brzeg spódnicy do połowy ud i popatrzył na krągłe, zgrabne kolana. Nigdy dotąd nie doprowadził jej do łez. Nie mógł zrozumieć, czemu go to podnieciło. - Wolno ci wypić małego drinka? - spytał, prze­suwając dłoń na wewnętrzną stronę jej uda. - Jeśli masz ocho­tę, w lodówce powinno być jeszcze trochę ginu.

19

W 1984 roku pięćdziesięciopięcioletnia, ważąca ponad sto dwadzieścia kilogramów Lucilla Harteveld znalazła się w szpitalu Króla Edwarda VII przy New Cavendish Street z silnymi bólami w piersiach. Badanie EKG wykonane w iz­bie przyjęć wykazało lekki zawał mięśnia sercowego. Naszprycowana anistreplazą i dizopyramidem została przeniesio­na na salę, a Henrick Harteveld natychmiast skontaktował się z synem.

Pojednaniu matki z synem towarzyszył obustronny dystans. Lucilla śmierdziała w szpitalnej pościeli, jakby potajemnie sama zabawiała się pod kołdrą, by potem czerpać radość z nie­tęgich min siedzących przy niej mężczyzn. Później Toby z oj­cem poszli przez Mayfair na obiad w klubie „Oxford and Cambridge”. Zostawieni sami sobie, po raz pierwszy od wielu lat uwolnieni od czujnego wzroku Lucilli, rozmawiali aż do północy. Zamawiając wodę Perriera, Henrick siedział sztywno wyprostowany, jakby chciał dać do zrozumienia, że jest gotów na bliskie wdowieństwo. A Toby wyznał w pośpiechu, że został wyrzucony ze studiów i przesiaduje całymi dniami w swojej kawalerce na południowo - wschodnich obrzeżach Londynu.

Następnego dnia ojciec przystąpił do działania. •

Nie pytając o zdanie Lucilli, rzucił na giełdę duży pakiet akcji swojej firmy farmaceutycznej, Harteveld Chemicals, czym wzbudził olbrzymie zainteresowanie, zarabiając błys­kawicznie półtora miliona funtów, które przekazał synowi. Kiedy jednak doszedł do wniosku, że musi powiedzieć o tym żonie, obleciał go strach na myśl o tym, jak ona zareaguje na ten ewidentny przejaw psychozy. Podczas rozmowy z synem w wyłożonej rzeźbioną boazerią bibliotece był cały rozdygo­tany, zarówno ze strachu, jak i podniecenia. A chcąc znaleźć choćby pozorne uzasadnienie dla swojej decyzji, w jednej chwili mianował Toby'ego zastępcą dyrektora działu sprzeda­ży. Była to funkcja czysto tytularna, nie wymagająca od niego nic poza tym, aby raz na parę dni wbić się w garnitur i pokazać w chromowo - szklanym biurowcu firmy na przedmieściach Sevenoaks.

W ten sposób Toby Harteveld stał się bogaty.

Coraz częściej znikał na dłużej z mieszkanka w Lewisham, z kamienicy zamieszkanej wyłącznie przez emerytów i wiecz­nie zaspane koty, by poświęcać się przebudowie posiadłości w Croom's Hill. Wynajmował malarzy i murarzy, sprzątaczy i ogrodników. Wykorzystując to, że nazwisko Harteveld cieszy się wielką renomą w przemyśle farmaceutycznym, wepchnął się do prywatnego komitetu doradczego przy radzie nadzorczej szpitala Świętego Dunstana. Raz za razem urządzał huczne przyjęcia, przez willę przewijał się istny korowód znanych osobistości, kardiochirurgów i dziedziczek rodzinnych fortun, magnatów żeglugi morskiej i aktorek - kobiet, które wiedziały, jak zrobić szykowny strój ze sztuki surowego jedwabiu, i męż­czyzn potrafiących jednym spojrzeniem przywołać w restau­racji kelnera. Toczono rozmowy na temat perspektyw rozwoju ludzkości, teatrzyków cieni czy sztuki żeglowania dżonką w zatłoczonym porcie jakiegoś azjatyckiego zadupia. Ze wszyst­kich sił próbował nadać swemu życiu określony kształt i sens, na jakiś czas udało mu się nawet przywrócić pozory normal­ności.

Ale były to tylko pozory. Niby dążył do perfekcji, wspinał się na wyżyny sukcesu, ale czuł się coraz bardziej zdespero­wany, a w duszy narastało poczucie alienacji. Tajemnicza choroba wciąż się rozwijała.

Nikt z jego nowych znajomych nie wiedział nic o zabiera­nych z ulicy i dobrze opłacanych dziewczynach, którym na Croom's Hill kazał stać nago w ogrodzie, aż posiniały z zimna, a ich skóra nie zrobiła się błyszcząca jak porcelana, nim rozdygotanym pozwolił wejść do wielkiego małżeńskiego łoża. Kiedy indziej kazał im leżeć w absolutnym bezruchu z oczami wywróconymi białkami do góry.

- Już nie mogę. Boli mnie od tego głowa.

- Zamknij się! Masz tak leżeć i nie gadać!

A gdy w końcu decydował się na stosunek, musiał to robić z zamkniętymi oczami, całkowicie pogrążony w fantazjach, bo inaczej w ogóle nie osiągnąłby orgazmu.

Pewnego dnia, siedząc w klimatyzowanym przestronnym gabinecie w Sevenoaks nad kieliszkiem aperitifu przed lun­chem i patrząc na sztuczne dzikie gęsi lądujące na sztucznym stawie, nagle postrzegł swoje brzemię w zupełnie nowym świetle. Uznał je za rodzaj nieuleczalnej choroby. Serce moc­niej mu zabiło. Czy to możliwe, pomyślał, aby każdy człowiek był skazany na jakieś określone, trwające aż do śmierci ćwi­czenie woli połączone z obowiązkiem pogodzenia się z tym w sposób jak najbardziej godny? Czy można zatem przyjąć, że pogrążając się w obsesji, odważnie podjął swoje życiowe zmagania?

Wziął głębszy oddech i wyprostował się w fotelu. Skoro tak, to udźwignie to brzemię. Nauczy się żyć w ciągłym napięciu i godzić na wieczne kompromisy.

Potrzebował jednak pomocy.

Przeciągnął palcem po mlecznym szkle kieliszka z likierem anyżkowym. Musiał się uwolnić od wyrzutów sumienia, i to skuteczniej niż za pomocą alkoholu.

Dwa tygodnie później znalazł ów zawór bezpieczeństwa, którego szukał. Pewnego wieczoru jadł obiad w towarzyst­wie dawnego kolegi z Sherborne, który wrócił 'właśnie do kraju, skończywszy zbieranie materiałów do pracy doktor­skiej w malajskiej dżungli w okolicach Tanjung Puting. Po obiedzie przyjaciel postawił przed nim na stole małą skórza­ną aktówkę.

- Chcesz kokainy, Toby? A może wolisz coś bardziej eskapistycznego? Mam opium, słodziutkie, łagodne, że szkoda gadać. - Radośnie zatarł dłonie. - Prosto ze słonecznych malezyjskich plantacji.

Harteveld zawahał się na moment, ale zaraz zamknął oczy, uśmiechnął się, i bez słowa obrócił obie dłonie na stole i lekko rozłożył ręce w geście wdzięczności. Oto bowiem znalazł to, czego szukał - sposób na ucieczkę od dręczących wyrzutów sumienia.

20

- Panie Henry! Tu inspektor Diamond. Spotkaliśmy się parę dni temu w „Dog and Bell”. - Rozległ się cichy zgrzyt i przez szczelinę na listy do środka wpadła znana mu wizytów­ka na kremowym papierze. - Wrzucę też kilka zdjęć, tych samych, które wcześniej panu pokazywałem.

Garść fotografii o rozmiarach pocztówki wylądowała na podłodze. Gemini, przywierając plecami do ściany, popatrzył na nie obojętnym wzrokiem.

- Według niezależnych zeznań kilku osób co najmniej trzy z tych dziewcząt widziano w pana towarzystwie. Ma pan coś do powiedzenia w tej sprawie?

Milczał. Gliniarz za drzwiami zakasłał i ciągnął:

- Może jednak zechciałby pan przyjść na posterunek na rozmowę?

Gemini wpatrywał się w szczelinę na listy, słuchając szeles­tu składanego papieru. Jego matka spała w sypialni w drugim końcu mieszkania. Nie chciał, żeby się teraz obudziła. Nie chciał, żeby miała przez niego kłopoty.

- Wrzucam również kopię nakazu rewizji. Na mocy prze­pisów ustawy o trybie postępowania policji i zasadach groma­dzenia dowodów rzeczowych jestem zmuszony zapytać, czy wyraża pan zgodę na dokonanie oględzin pańskiego samochodu o numerze rejestracyjnym C966 HCY i zechce dobrowolnie oddać mi kluczyki?

Gemini osunął się po ścianie i kucnął na podłodze.

- Traktuję to jak odpowiedź odmowną. - Przez szczelinę wpadł złożony formularz. - Oto nakaz rewizji, panie Henry. Wrócimy ze spisem wszelkich zajętych przedmiotów, co w wy­padku tego konkretnego dochodzenia oznacza pańskie auto wraz ze wszystkimi znajdującymi się w nim rzeczami.

- Nie zabierzecie mi samochodu.

- Słucham? - W szczelinie pojawiło się niebieskie oko. - Jest pan tam?

- Chcecie zabrać mój wóz, prawda?

- Zgadza się.

- Bo myślicie, że woziłem nim te dziewczyny?

- Wie pan, że się nimi interesujemy? - Nawet z tej odleg­łości Gemini poczuł nieświeży oddech Diamonda. - Słyszał pan o tym, prawda?

- Załóżmy - szepnął sam do siebie.

- To nie Gemini - oznajmił Caffery. - Na pewno nie on. Maddox postawił kołnierz płaszcza, bo jeszcze trochę padało po burzy, i spojrzał na niego zaczerwienionymi oczami. Stali przed wysokim blokiem w osiedlu Pepys w Deptford i przy­glądali się, jak technicy w zielonych kombinezonach szykują czerwone GTI Geminiego do załadunku na platformę ciężarów­ki. Silny wiatr w górze przeganiał ciemne chmury w kierunku Tamizy. Była sobota, przesłuchania w szpitalu Świętego Dun­stana miały się rozpocząć dopiero w poniedziałek, Jack towa­rzyszył więc reszcie grupy dochodzeniowej. Chciał wiedzieć, jak posuwa się śledztwo.

- Słyszałeś o serotoninie? Wolnych histaminach? Pierwot­nym i wtórnym ziarninowaniu?

- Nie jestem naukowcem.

- Rany zostały zadane pośmiertnie, nawet dosyć długo po zgonie.

Maddox wcisnął ręce do kieszeni.

- Wiemy to z autopsji.

- Mylisz się. Sądziliśmy, że powstały tuż po śmierci, w wy­niku aktu przemocy, który do niej doprowadził. - Popatrzył na wielką białą tabliczkę z napisem WŁASNOŚĆ ZAJĘTA, którą jeden z techników umieszczał za przednią szybą auta. - Po­słuchaj, Steve. Te kobiety zostały zgwałcone. Sprawca używał prezerwatywy, bo jest przebiegły albo ma obsesję na punkcie AIDS, ale gwałcił je po śmierci.

- Po śmierci?

- Właśnie dlatego nie ma śladów przemocy na zwłokach ani ran na genitaliach. Martwa tkanka stosunkowo łatwo pod­daje się niezbyt forsownemu naciskowi.

- A skąd ci to przyszło do głowy?

- Według badań niektóre rany powstały nawet trzy dni po śmierci.

- Trzy dni?

- Głowiliśmy się, dlaczego ofiary nie noszą śladów gwałtu. Teraz mamy wyjaśnienie. Sprawca troszczył się o to, żeby nie naruszyć ciał. Gwałt prawdopodobnie miał miejsce równo­cześnie z okaleczeniem zwłok. Niewykluczone, że dochodziło do niego wielokrotnie, kiedy już ustąpiło zesztywnienie po­śmiertne. - Caffery zauważył osłupienie malujące się na twarzy Maddoxa. - Mamy do czynienia z nekrofilem, Steve. To nie tłumaczy, dlaczego ofiary były całkiem bierne przed śmiercią, wyjaśnia natomiast, czemu sprawcy zależało na tym, żeby ciała były nietknięte, bez zadrapań, siniaków, podbitych oczu.

- Nie mam ochoty dłużej tego słuchać.

- Musiał im zadawać szybką śmierć, bo nie to było jego celem, nie czerpał radości z zabijania. Zależało mu jedynie na zwłokach. Pozbywał się ich dopiero wtedy, gdy nasilał się proces rozkładu. - Maddoxem wstrząsnął dreszcz, jakby nagle zrobiło się zimno. Deszcz niemal już ustał. Caffery wsunął ręce do kieszeni, przysunął się o krok i pochylił w stronę przełożonego. - Ptasz... Sprawca przechowywał zwłoki przez trzy dni, a kiedy wreszcie mógł zapomnieć o dokonanym morderstwie, przystępował do gwałtu i okaleczenia. Wiesz, co to oznacza?

- Głównie to, że jest bardziej nienormalny, niż nam się zdawało.

- To nie wszystko.

Nadinspektor wydął wargi. Przez rzednące chmury zaczy­nało się przebijać słońce, w jego blasku wydał się nagle bardzo stary. Obejrzał się na okna mieszkania Geminiego.

- Musiał to robić gdzieś w zaciszu.

- Owszem, na pewno mieszka sam. - Jack spojrzał śladem Steve'a na okna. We wszystkich były zaciągnięte zasłonki. - I zapewne dysponuje zamrażarką.

Maddox odchrząknął.

- Nie zdobędziemy nakazu rewizji mieszkania. Sędzia go nie podpisze nawet po wstawiennictwie komisarza.

- Jasne.

Caffery ruszył w stronę wejścia do budynku.

- A ty dokąd?

- Chcę ci coś pokazać.

- Hej! - Maddox dogonił go po paru krokach. - Wolałbym, żebyś go nie spłoszył.

- Nie bój się.

Na klatce schodowej siedziała dziesięcioletnia dziewczynka z długimi, posklejanymi w strąki blond włosami, trzymająca na ręku lalkę z odłamanym noskiem. Popatrzyła na nich z rozdziawioną buzią. Miała na sobie tylko za duży brudny różowy T - shirt, była boso. Caffery zapukał w grubą taflę szkła. Pod­biegła, otworzył drzwi i usunęła się z drogi, wciąż patrząc na nich w milczeniu.

- Dziękuję.

Jack wcisnął guzik windy i drzwi od razu się otworzyły. Wszedł do środka i obejrzał się na Maddoxa.

- Które to piętro?

- Siedemnaste. Ale tłumaczyłeś przecież, że to nie może być on. Zresztą nic jeszcze na niego nie mamy.

- Jasne. - Caffery wcisnął przycisk siedemnastego piętra. - Wskakuj. Sprawdzimy, ile razy drzwi się otworzą w drodze na siedemnaste piętro. Będziemy mieli dowód, na ile praw­dopodobna jest teza Diamonda.

Stanęli z rękoma w kieszeniach, oparci plecami o ścianę, z oczyma utkwionymi w zapalających się kolejno czerwonych lampkach na panelu pod sufitem.

- Postaw się na jego miejscu, Steve. Jedziesz windą, a obok ciebie na podłodze leżą zwłoki. Oczywiście mówię o zwłokach zabitej kobiety zapakowanych w pokrowiec od mebli, zwinię­tych i okaleczonych. W dodatku śmierdzących.

Zapalały się żaróweczki nad liczbą dziewięć, dziesięć, je­denaście. Maddox milczał, wpatrując się w panel. Dwanaście, trzynaście, czternaście. Windą szarpnęło, drzwi się otworzyły. Na korytarzu stała starsza kobieta z ceratową torbą na zakupy i maleńkim trzęsącym się ratlerkiem na smyczy. Popatrzyła na nich.

- Na dół?

- Nie, na górę.

- A, i tak z panami pojadę. - Weszła do windy, zawią­zując pod brodą tasiemki kaptura płaszcza przeciwdeszczo­wego. - Nigdy nie wiadomo, czy się zatrzyma w drodze na dół.

Caffery zerknął na Maddoxa i szepnął:

- Pamiętaj. W pokrowcu na podłodze.

Piętro wyżej wsiadła kobieta z dwojgiem szkrabów. Później winda zatrzymała się na siedemnastym i ruszyła dalej w górę. Dotarła na ostatnie, dwudzieste piętro, gdzie także nikogo nie było, i po chwili sześć osób zjeżdżało z powrotem. Maddox zaczął nerwowo przestępować z nogi na nogę. Po drodze zatrzymywali się jeszcze trzy razy i na parter winda dotarła naładowana pasażerami.

- Jest biały dzień - mruknął ociężale Maddox, przecierając dłonią twarz, kiedy wyszli z powrotem na ulicę. Dziewczynka z lalką siedząca na klatce schodowej odprowadzała ich zacie­kawionym wzrokiem z nosem przyklejonym do szyby. - On musiałby wywozić zwłoki w nocy.

- To prawda, ale mimo wszystko wyobrażasz sobie podróż z trupem windą przez tyle pięter, nawet w nocy? Przypomnij sobie, ile to trwało. Poza tym musiałby wynosić ciężar z bloku na własnych plecach. - Caffery ruszył wolno w stronę parkin­gu. Głośno zasyczał podnośnik hydrauliczny platformy i czer­wone GTI zakołysało się na boki. - Musiałby przejść cały ten kawałek do samochodu. - Przystanął i rozłożył ręce. - Rozej­rzyj się. Ile ludzi widzisz w oknach?

- Jesteśmy na Pepys, Jack. Na pewno nikogo by tu nie zdziwił widok podejrzanego faceta wynoszącego w środku nocy jakiś ciężar w worku na plecach.

- Byłeś na sali autopsyjnej - rzekł Caffery, zniżając głos. - Nie wmawiaj mi, że nie zwróciłeś uwagi na smród. Nawet trzy dni po zabójstwie zwłoki musiały już śmierdzieć. Cuchnąć jak diabli. A to jest smród, którego tak łatwo się nie zapomina, od którego nie sposób się uwolnić.

- A może dokonywał morderstw gdzie indziej?

- Jasne. - Jack skinął głową i z pogardą fuknął przez nos. - Oczywiście. Masz wytłumaczenie, którego możesz się kur­czowo trzymać. Gratuluję.

Maddox zrobił wściekłą minę, aż błękitne żyłki wystąpiły mu na skroniach. Odezwał się bardzo cicho, niemal szeptem, gardłowym głosem:

- Dziś rano dzwonił do mnie gubernator. Ktoś mu powie­dział, że mamy w zespole bubka sterującego dochodzeniem na podstawie domniemanego profilu mordercy. Tak więc teraz będę jeszcze musiał cię osłaniać.

- Czyżby komisarz też wolał się oprzeć na przypadkowych obserwacjach i niepotwierdzonych zeznaniach? - Caffery znów pokręcił głową. - Spójrz prawdzie w oczy, Steve. Inspektorzy z szóstej grupy pewnie już pukali do drzwi każdego rasisty we wschodnim Greenwich, więc wszyscy z radością powitają okazję do pozbycia się żałosnego miejscowego handlarza nar­kotyków. Z chęcią pozbędą się go stąd choćby na kilka dni. A Diamondowi tylko w to graj, jest w swoim żywiole. Wiesz co, Steve? Zastanawiam się, czyjego postępowanie nie wynika stąd, że wolno mu to robić, ponieważ... - trwał, wcisnął ręce do kieszeni i śmiało spojrzał Maddoxowi w oczy - ...ty mu na to pozwalasz.

- Nie zapominaj, Jack, że jesteś w zespole na trzymiesięcz­nym okresie próbnym.

- Nie zapomniałem.

- Spotkamy się w Shrivemoor. Przekaż Veronice życzenia skutecznej kuracji.

- Steve, zaczekaj...

Maddox nawet się nie obejrzał. Przekrzykując syk podnoś­nika hydraulicznego, Caffery zawołał:

- Nadinspektorze! - Okrzyk rozniósł się echem między stłoczonymi wieżowcami. Z sąsiedniej klatki wyjrzało kilkoro dzieci zwabionych jego wrzaskiem. - Dowiodę, że kierujecie podejrzenia na niewłaściwą osobę! Dowiodę też, że sprawca nie jest czarny!

Maddox nie zwolnił kroku. Zahuczał dieslowski silnik, zgrzytnęła skrzynia biegów. Ciężarówka ruszyła, ciągnąc plat­formę z przykrytym białą plandeką GTI Geminiego, by niczym z indiańską branką, urządzić z nim paradę po ulicach Deptford.

W pubie było pusto. Owczarek alzacki, leżący pod sztucz­nym kominkiem z pyskiem opartym na łapach, otworzył jedno oko, by śledzić wędrówkę Jacka do baru. Betty, ubrana w głęboko wyciętą, obszytą koronkami nylonową bluzkę, w masywnych okularach z łańcuszkiem przewieszonym przez szyję, nawet nie odpowiedziała na jego powitanie. Wyjęła tylko papierosa z ust i oparłszy starannie wymanikiurowane paznokcie o krawędź kontuaru, przyglądała mu się, czekając, aż przemówi pierwszy.

Machnął w powietrzu swoją odznaką.

- To znowu ja.

- Tak, pamiętam. Napije się pan czegoś?

- Może być. Poproszę... - Na półce za jej plecami nie było żadnej czystej słodowej whisky. - ...Bella. - Sięgnął do kie­szeni po pieniądze. - Jak idzie interes?

- Niech się pan rozejrzy. Dziennikarze wyłażą jak robactwo z boazerii, wypłoszyli wszystkich gości.

- Rozmawiała pani z nimi?

Betty prychnęła tak głośno, że aż jej ciężkie turkusowe kolczyki niebezpiecznie podskoczyły w górę.

- Nie zależy mi na ich wszawej forsie. Mówię panu, że bardzo żałuję tego, co się zdarzyło.

- Wszyscy żałujemy. - Caffery oderwał podeszwy od le­piącej się wykładziny i usiadł na stołku. - Pamiętasz, Betty, tego chłopaka, z którym przedwczoraj nie udało nam się poroz­mawiać?

- Tego kolorowego, co nawiał?

- Tak.

- To Gemini. Coraz częściej nadają dzieciakom takie dziw­ne imiona, prawda? No więc... - Zrobiła wymowny ruch dłonią. Na sali oprócz nich nikogo nie było, lecz Jack po­słusznie nachylił się nad kontuarem. Ciągnęła szeptem: - Ten Gemini... - Położyła rękę na jego dłoni. - ...Pisali w ga­zetach, że zabite dziewczyny używały... no, wie pan, nar­kotyków. ..

- Tak?

- To w końcu musiały je skądś brać, prawda? - Konspira­cyjnie postukała palcem w czubek nosa. - To wszystko, co mam do powiedzenia. - Wyjęła spod kontuaru ścierkę, wytarła szklaneczkę, obejrzała ją pod światło i postawiła przed nim. - Pewnie będzie mówił, że je tylko podwoził, ale nie jestem ślepa. Dobrze wiem, że te przejażdżki były doskonałą okazją do załatwiania, rozumie pan, transakcji.

- Czy Joni go zna?

- Pewnie. - Puściła do niego oko, dając mu na krótko sposobność podziwiania makijażu na powiece, połyskującego błękitno jak brzuch zimorodka. - Zawsze chętnie korzystała z okazji przejechania się z Geminim. I ona, i Pinky, jeśli tylko nie przyjeżdżała tu na rowerze.

- Kto taki?

- Pinky... Tak tu na nią wołali, kiedy jeszcze pracowała.

- Ach, Rebecca - mruknął nieco zmieszany.

- Właśnie, Rebecca. Teraz jest artystką. Siada w rogu za barem, rozkłada pędzle i farby, robi strasznie poważną minę i może się nie odzywać przez cały wieczór.

Owczarek nagle uniósł łeb i cicho warknął. Caffery obej­rzał się w samą porę, żeby dostrzec ciemną sylwetkę czło­wieka znikającego za zaparowaną szybą w drzwiach wejś­ciowych.

- Wchodź śmiało, kochany! Otwarte! - zawołała Betty. Zarzuciła ściereczkę na ramię i wybiegła zza baru. W kilku susach dopadła drzwi, otworzyła je i wyjrzała na ulicę, ogry­zając paznokcie. Po chwili jednak zrezygnowana wróciła na miejsce.

- To któryś ze stałych klientów. Widocznie wziął pana za dziennikarza. - Podniosła szklaneczkę, przetarła kontuar i po­stawiła ją na świeżej podkładce. - A może rozpoznał, że jest pan gliną.

Pies usiadł przy sztucznym kominku i zaczął się drapać za uchem tylną łapą, mrużąc ślepia z rozkoszy.

Kiedy Caffery wyszedł, na ulicy nie było żywej duszy. Chodniki zdążyły już wyschnąć, ale drzewa wciąż połyskiwały wilgocią, a spomiędzy spękanych płyt wyłaziły dżdżownice.

Jego uwagę przykuł wydłużony cień na bruku, posuwający się za nim z podobną prędkością. Po chwili złowił też ciche skrzypienie łańcucha. Obejrzał się.

- Dobry wieczór, inspektorze.

Rebecca zahamowała i oparła się jedną nogą o krawężnik, żeby utrzymać równowagę. Miała na sobie brązowe szorty i luźny popielaty sweter, długie włosy zebrała w kucyk. Do bagażnika za siodełkiem przytwierdzona była popękanymi parcianymi pasami czarna skórzana aktówka.

Jack wsunął ręce do kieszeni.

- To czysty przypadek?

- Niezupełnie. - Krople wody skapujące z wysokiego krza­ka bzu tworzyły na jej swetrze ciemne plamy. - Od czasu do czasu zaglądam do pubu, ze zwykłej ciekawości. Widziałam, jak pan wychodził.

- Rozumiem. - Domyślił się, że dziewczyna chce mu coś powiedzieć. - Przypomniała sobie pani o czymś?

- Owszem. - Uśmiechnęła się wstydliwie. - To pewnie nie ma większego znaczenia. Niepotrzebnie zajmuję panu czas.

Ciarki przeszły mu po plecach. Zdążył już zapomnieć, że jest aż tak ładna.

- Skoro tak...

- W porządku - odparła lekko rozbawiona. - Przypomnia­łam sobie coś o Petrze.

- Co?

- Czasami, kiedy zasypiam... Chyba zna pan ten stan mię­dzy jawą a snem, kiedy na krótko odżywają w pamięci frag­menty snu z poprzedniej nocy?

- Owszem. - Znał go aż za dobrze. Właśnie w takich chwi­lach wracały jego wspomnienia o Ewanie i Pendereckim.

- To na pewno nic ważnego, ale wczoraj wieczorem, wła­śnie tuż przed zaśnięciem, przypomniałam sobie, jak Petra tłumaczyła mi kiedyś, że ma uczulenie na kosmetyki. Dlatego nigdy się nie malowała. To widać na moich obrazach. Zawsze była blada. - Przez szczelinę w chmurach przedarł się za­błąkany promień słońca i złotawy blask na krótko rozjaśnił twarz dziewczyny, przebarwiając na zielono cienie na jej powiekach. - A na tym zdjęciu, które widziałam w pańskiej teczce, wyglądała jak... jak lalka. Widywałam już wcześniej trupy, ale żaden nie sprawiał tak nienaturalnego wrażenia jak ona.

- Przykro mi z tego powodu.

- Nic się nie stało.

- Rebecco.

- Tak? - Przekrzywiła lekko głowę i spojrzała na niego. Kropla deszczu spadła jej na policzek. - O co chodzi?

- Dlaczego nie powiedziałaś mi o Geminim?

- A co on ma z tym wspólnego?

- Tamtego dnia wyszedł z pubu razem z Shellene. Czemu mi o tym nie powiedziałaś?

Skrzyżowała ręce pod drobnymi piersiami i wbiła wzrok w ziemię.

- A jak pan sądzi, dlaczego to przemilczałam?

- Nie mam pojęcia.

- Niech pan nie będzie naiwny. Gemini rozprowadza nar­kotyki, sprzedaje je także Joni.

- Jezu... - Caffery ze złością pokręcił głową. - Chyba nie muszę ci tłumaczyć, jaka to poważna sprawa?

- Oczywiście, że nie. Myśli pan, że w ogóle się nad tym nie zastanawiałam? - Przygryzła dolną wargę. - Gemini na­prawdę nie ma nic wspólnego z tymi morderstwami.

- Rozumiem. - W zamyśleniu potarł czoło. - Chyba masz rację. Ale problem polega na tym, że tylko ja tak myślę. Dla reszty zespołu dochodzeniowego Gemini jest na tym etapie głównym podejrzanym. Znalazł się w poważnym kłopocie, Rebecco. Jego sytuacja jest nie do pozazdrosz­czenia.

- To na pewno nie on. Nie rozumiem, jak w ogóle możecie tak myśleć...

- Przecież powiedziałem, że ja go o nic nie podejrzewam!

- Matko boska... - Odwróciła się gwałtownie, przekręcając jednocześnie kierownicę. - Nie musi mi pan mydlić oczu.

- Posłuchaj, Rebecco... - wymamrotał, czując się jak ostatni głupiec. - Przepraszam. Ja... potrzebuję waszej pomocy. Ktoś musi wreszcie ze mną szczerze porozmawiać. Muszę zdobyć szansę...

- Och, na miłość boską! - syknęła. - Każdy chciałby mieć swoją szansę. A panu w końcu płacą za dochodzenie prawdy.

- Rebecco...

Nawet nie spojrzała w jego kierunku. Odjechała, pedałując tak zawzięcie, że aż jej się zsunął sweter z jednego ramienia. Caffery stał jeszcze przez dłuższy czas przy krawężniku, roz­złoszczony i zakłopotany, wpatrując się wciąż w ten punkt, gdzie zniknęła, jak gdyby połknięta przez miasto.

21

Lucilla Hartevelt nie zdołała zrzucić czterdziestu kilo nad­wagi, jak zalecali lekarze, i w roku 1985 dostała drugiego zawału. Ten wywołał niekontrolowaną arytmię i w ciągu pół godziny doprowadził do zgonu.

Po pogrzebie Henrick wrócił z Tobym do Greenwich i ra­zem poszli na spacer do parku. Zatrzymali się w cieniu Stojącej postaci Henry'ego Moore'a. Tu ojciec półgłosem, ze swoim twardym akcentem, zaczął opowiadać synowi histo­rię, którą utrzymywał w tajemnicy przez blisko sześćdziesiąt lat. Kobieta była holenderską pielęgniarką, po raz ostatni widział ją na wrzosowisku Ginkel 20 września 1944 roku. Później dotarła do niego wieść, że zaginęła w chaosie bitwy pod Arnhem razem z całą brygadą z South Stafford, do której została przydzielona. Był przekonany o jej śmierci aż do czasu, kiedy trzydzieści pięć lat później spotkał ją nie­spodziewanie, świeżo owdowiałą po śmierci bogatego belgij­skiego chirurga, pracującą w sierocińcu na Celebesie.

Toby słuchał tego bez zainteresowania, spoglądając ponad ramieniem ojca w głąb alejki, na różowawe kolumnady Domu Królowej połyskujące niczym macica perłowa. Z wolna docie­rało do niego, że przez większą część życia w małżeństwie jego ojciec wyłącznie zabijał czas.

Miesiąc po tej rozmowie Henrick sprzedał posiadłość w Wiltshire, przelał kolejne dwa miliony funtów na konto syna i wy­jechał do Indonezji.

Zostawiony sam sobie z ogromnym bogactwem Toby zaczął się usuwać z głównego nurtu życia. Coraz rzadziej zaglądał do biura w Sevenoaks. Jedynymi okazjami do włożenia gar­nituru pozostały mu tylko posiedzenia komitetu doradczego w szpitalu Świętego Dunstana. Po całych dniach nie golił się i nie ubierał, jakby przebywał na ciągłym urlopie. Chodził w jasnych lnianych spodniach i eleganckich koszulach z ręka­wami podwiniętymi do łokci, w miękkich pantoflach czy klap­kach wsuniętych na bose stopy. Opium, a później również kokaina i heroina świetnie spełniały swoje zadanie, tłumiły w nim najgorsze impulsy i hamowały pragnienia, nie pozo­stawiając przy tym żadnych fizycznych śladów działania. Był ostrożny i nigdy nie trzymał większych ilości narkotyków w willi na Croom's Hill, wykorzystując do tego kawalerkę w Lewisham. Żaden z jego dostawców nie znał jej adresu, a Toby mógł w dowolnej chwili uzupełniać swoje podręczne zapasy.

Przez ponad dziesięć lat udawało mu się w ten sposób panować nad sobą.

Ale pod koniec lat dziewięćdziesiątych stopniowo zaczął się zmieniać przekrój gości uczestniczących w jego przyję­ciach. Coraz częściej, obok oszronionych kieliszków Cristalu bądź Stolicznej, na stole pojawiały się malowane w wierzby japońskie miseczki z kokainą. Dziewczęta, które poznawał w klubach Mayfair, zwykle podpierały plecami ściany, paliły papierosy Saint Moritz i nerwowo podskubywały brzegi mini­spódniczek. Zaczął się odważniej zaopatrywać bliżej domu i wykorzystywać wcześniej poznanych dealerów do tworzenia nowej siatki dyskretnych dostawców. Pozostało mu tylko nie­liczne grono dawnych znajomych, które szybko zastępował całkiem nowym towarzystwem, mocno umalowanymi dziew­czętami i ich hałaśliwymi koleżkami.

- To niesamowite, no nie? - pewnego dnia mruknęła jedna z nich do Hartevelda, który świeżo po drugiej działce heroiny siedział otępiały pod orzechowym regałem w bibliotece.

- Słucham? - Podniósł głowę i zamrugał szybko. - Co mó­wiłaś?

- Powiedziałam, że to niesamowite, no nie?

Była wysoka, proporcjonalnie zbudowana, przed trzydziest­ką, z kręconymi kasztanowymi włosami i długimi zgrabnymi nogami. Ze swoim delikatnym starannym makijażem, szarym wełnianym żakietem i luźnymi spodniami dziwnie nie pasowała do reszty gości na przyjęciu.

Czy to naprawdę jedna z nich? A nie ktoś inny?

- Tak - bąknął. - Chyba masz rację.

- Nigdy nie widziałam czegoś podobnego. Wygląda na to, że ten kudłaty facet dawkuje towar wszystkim, którzy mają ochotę. Wystarczy pójść do łazienki, a on natychmiast polezie za tobą jak wierny pies. Pewnie nawet może zaaplikować działkę, jeśli komuś potrzebna pomoc.

Harteveld przez chwilę gapił się na nią z niedowierzaniem.

- Czy wiesz, kim jestem?

- Nie. A powinnam?

- Nazywam się Toby Harteveld. To mój dom.

- Ach, więc to ty jesteś Toby. - Uśmiechnęła się szeroko. - Miło cię w końcu poznać. Masz piękny dom. Czy ten obraz Patricka Herona nad schodami to oryginał?

- Tak.

- Jest wspaniały.

- Dzięki. Jeśli pozwolisz... - z trudem dźwignął się z krzesła i wyciągnął do niej roztrzęsioną dłoń - ...skoro już mowa o heroinie, zapraszam, byś z niej skorzystała, i mam nadzieję, że nie odmówisz.

- Nie, dziękuję. - Z uśmiechem pokręciła głową. - Jestem nieodporna na prochy. Tylko bym się porzygała albo jeszcze gorzej.

- Aha. Więc może sznapsa? Przejdziemy do oranżerii. Tam też jest coś ładnego... Zaraz, niech sobie przypomnę... Chyba Frida Kahlo. Chciałabyś obejrzeć?

- Frida Kahlo? Chyba żartujesz? Oczywiście, że chciałabym zobaczyć!

W dobudowanej na tyłach domu oranżerii było chłodno. Żółtawy blask z okien domu wyławiał z półmroku stojące w donicach drzewka i kładł się miękkimi szarymi cieniami na kamiennej posadzce. Dominował tu zapach egzotycznych roślin i wilgotnej ziemi, dolatujące z salonu hałasy były silnie stłu­mione. Harteveld zatarł ręce, próbując zebrać myśli. Zaraz, po co przyszli? Czego tu szukał?

Żywy błękit pulsujący w jej żyłach. Rosnące podniecenie, ciarki na plecach. Jej wilgotne od potu włosy odgarnięte z czoła...

Dziewczyna odwróciła się i spojrzała na niego.

- Gdzie on jest?

- Słucham?

- Obraz. Gdzie on jest?

- Jaki obraz? - zapytał zdziwiony.

- Fridy Kahlo.

- Ach, ten... - Podrapał się po brzuchu, spoglądając na jej twarz o łagodnych, miękkich rysach. - Musiałem się pomylić. Nie ma go w oranżerii, wisi w gabinecie.

- Do diabła! - Zawróciła, żeby odejść, ale złapał ją za rękę.

- Posłuchaj. Mogłabyś coś dla mnie zrobić? Zwykle... - W głowie mu się zakręciło. - ...Zwykle płacę dwie stówy, ale ty dostaniesz trzy.

Obrzuciła go podejrzliwym wzrokiem.

- Nie zarabiam w ten sposób, powinieneś się domyślić. Przyszłam tu z koleżanką, to wszystko.

- Nie wygłupiaj się! - syknął, coraz bardziej podniecony. - Dostaniesz cztery stówy. W dodatku niewiele wymagam, będziesz musiała tylko stać bez ruchu, nic więcej. Wcale nie chcę...

- Powiedziałam, że nie zarabiam w ten sposób.

- To nie potrwa długo. - Zacisnął mocniej palce. - Jak nie będziesz się ruszała, skończę w ciągu paru minut. Na­prawdę...

- Powiedziałam: nie! - Szarpnęła rękę, chcąc się uwolnić z jego uścisku. - Puszczaj albo zacznę krzyczeć!

- Proszę...

- Nie!

Harteveld, zaskoczony stanowczością w jej głosie, rozluźnił palce i cofnął się o krok. Ale dziewczyna nie zamierzała puścić mu tego płazem. Rozwścieczona, doskoczyła do niego z powrotem.

- Nic mnie nie obchodzi... - syknęła, unosząc dłoń i z całej siły wbijając mu pomalowane na różowo paznokcie pod bro­dę - ...kim jesteś, do diabła!

- Cholera! - Gwałtownie szarpnął się do tyłu. Przeciągnął dłonią po gardle i ujrzał krew na palcach. - Dlaczego... dla­czego to zrobiłaś?

- Żebyś się nauczył traktować poważnie dziewczynę, która ci odmawia. - Zawróciła na pięcie. - Zrozumiałeś?

- Zaczekaj! - krzyknął, trzymając się za szyję. - Posłuchaj, mała suko! Nie jesteś mile widziana w tym domu! Jasne? - Nie obejrzała się nawet. Szła do drzwi, postukując obcasami na kamiennej posadzce. - Przyłazisz tu i korzystasz z mojej gościnności, pijesz moje wino i bierzesz moje prochy!... A po­tem mnie drapiesz do krwi, ty zasrana krowo! Wynocha z mo­jego domu!

Zniknęła w głębi domu. Oderwał rękę od gardła i popatrzył na zakrwawione palce. Wiedział już, że traci panowanie nad sobą i wkrótce może się znaleźć w kłopocie.

Nie wrócił na przyjęcie. Sprzątaczka znalazła go nazajutrz zwiniętego na sofie, tak jak ułożył się krótko przed świtem, z dłońmi splecionymi pod głową, śladami łez na policzkach i plamami zaschniętej krwi na kołnierzyku. Nic nie powie­działa, tylko otworzyła szeroko okna i zaczęła hałaśliwie opróż­niać popielniczki.

Później przyniosła mu kawę, miseczkę pokrojonych owoców i butelkę wody Perriera. Postawiła tacę na marmurowym blacie stolika i obrzuciła go spojrzeniem pełnym politowania. Harteveld spuścił nogi na podłogę, usiadł i zaczął głęboko od­dychać rześkim powietrzem. Czuło się w nim pierwsze powie­wy nadchodzącej zimy, zapowiedź śnieżyc i mrozu. On jednak wyczuwał coś jeszcze - coś przerażającego, co nadciągało z oddali i zbliżało się do miasta. Śmierdziało bardzo poważnym kryzysem.

Dotarło czwartego grudnia, na jego trzydzieste siódme uro­dziny.

Znalazł dziewczynę na podłodze pod fortepianem tuż przed trzecią w nocy, kiedy przyjęcie już stopniowo zamierało. Oczy miała wywrócone białkami do góry i obejmowała się ramionami. Od czasu do czasu cicho pojękiwała i poruszała się nieznacznie, jak gdyby spowita ciasnym kokonem. Była bardzo pulchna, ubrana w krótką jasnobłękitną sukienkę. Na lewym ramieniu miała tatuaż, który wyglądał tak, jakby wchłaniał jej się pod skórę, a w kącikach ust zgęstki białej piany.

Rozbawiony tym widokiem, oparł się łokciem o brzeg for­tepianu i przechylił głowę, żeby jej się lepiej przyjrzeć.

- Hej, ty! Jak masz na imię?!

Obróciła oczy i zamrugała, próbując ustalić źródło hałasu. Dwa razy bezgłośnie otworzyła i zamknęła usta, zanim wresz­cie wychrypiała:

- Sharon Dawn McCabe.

Po jej akcencie oraz brzmieniu imienia i nazwiska od razu się domyślił, że musi pochodzić z Gorbals.

- Chyba wiesz, że ci się w głowie przewróciło?

Zachichotała, skinęła głową i zamknęła oczy.

- Tak, wiem.

Podniósł ją z podłogi, zaprowadził do sypialni, rozebrał po ciemku i położył do łóżka. Przeleciał ją szybko, po ci­chu, zaciskając silnie powieki i uważając, żeby nie dotknąć jej zimnych, baloniastych piersi. Nawet się nie poruszyła, nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Na dole przyjęcie dobiegło końca, słyszał, jak ostatni goście opróżniają szklan­ki. Za oknem przemykały niesione wiatrem wielkie płatki śniegu.

Obok niego Sharon Dawn McCabe zaczęła głośno chrapać. Przeleciał ją po raz drugi, doszedłszy do wniosku, że jest zbyt pijana, żeby cokolwiek pamiętać. A potem obrócił się na bok i zasnął.

Przyśniło mu się, że tego zimowego popołudnia znalazł się z powrotem w pracowni anatomii Akademii Medycznej Guya i kucając w kącie za tablicą rozdzielczą, patrzy z przerażającym podnieceniem, jak gruby strażnik rozpina rozporek, wyciąga małego, sflaczałego członka, onanizuje się przez chwilę, po czym wspina na palce i z wyrazem niezwykłego napięcia na twarzy przysuwa zwłoki kobiety do krawędzi stołu sekcyjnego i rozkłada jej nogi.

Harteveld nie mógł tego dłużej znieść, mimo woli jęknął gardłowo.

Strażnik znieruchomiał i zaczął się gwałtownie rozglądać, próbując dojrzeć w półmroku, kto go szpieguje. Nie był spe­cjalnie wysoki, ale przycupniętemu w kącie Toby'emu wyda­wał się zwalistym olbrzymem, miotającym na wszystkie strony spojrzenia lodowatych oczu.

Wiedział, że powinien wstać, głośno zaprotestować i jakoś wytłumaczyć swoją obecność na sali, ale strach go sparaliżo­wał. I w tej samej sekundzie, kiedy postanowił dalej się ukry­wać, ocierający pot z czoła ochroniarz doszedł do wniosku, że przyczajony w kącie gołowąs, drobny student pierwszego roku medycyny, specjalnie schował się w mrocznej sali, aby za­czekać na okazję do zrobienia tego samego co on.

W jego oczach pojawiły się przebiegłe błyski, a na usta wypłynął ironiczny uśmieszek.

Wiele lat później Harteveld obudził się w swoim domu w Greenwich, popiskując jak przestraszone zwierzątko. Miał świeżo w pamięci ten krzywy uśmiech strażnika. W pokoju było jeszcze ciemno, tylko wąska smuga księżycowego blasku wlewała się przez szczelinę w zasłonach. Przez jakiś czas leżał bez ruchu, spocony, zasłuchany w oszalały łoskot włas­nego pulsu, gapiąc się w sufit i próbując zebrać myśli.

Ten ironiczny uśmiech zdawał się mówić:

Świetnie cię rozumiem. Jesteśmy do siebie podobni. Ze swoim nieczłowieczeństwem i obsesją nie mogliśmy mijać się zbyt długo. Musiało dojść do tego zderzenia.

Przeciągnął palcami po włosach i jęknął głucho. Później przekręcił się na bok. I wtedy zobaczył, co leży obok niego w tym samym łóżku. Musiał aż wbić sobie zaciśniętą pięść między zęby, żeby nie wrzasnąć na całe gardło.

22

Sharon Dawn McCabe leżała na wznak w odległości dwu­dziestu centymetrów z szeroko otwartymi oczami. Z jej nosa i ust wydobywała się krwawa piana i ściekała na pościel, zostawiając brudnoróżowe smugi na brodzie i szyi.

- O... mój... Boże... - wyszeptał w osłupieniu. - Jezus... Maria!... Coś ty, zdziro, ze sobą zrobiła, do jasnej cholery?!

Błyskawicznie wsunął rękę pod kołdrę i próbował wymacać jej puls.

Zegar na nocnym stoliku pokazywał 4.46 rano.

Z mocno bijącym sercem pobiegł do łazienki, zatkał zlew i napełnił go zimną wodą. Z takim impetem zanurzył w niej całą głowę, że aż zachlapał sobie koszulę na piersi.

Nerwowo odliczył do dwudziestu.

Z uporem pohamowywał swoje pragnienia, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku. A teraz zrządzeniem losu miał tę nieruchomą, śmiertelnie pobladłą kobietę we własnym łóżku - dokładnie to, o czym marzył od tylu lat, czego nie mogła mu dać żadna dziewczyna, niezależnie od tego, ile zechciałby jej zapłacić.

Wyprostował się i wypuścił powietrze, ociekając wodą.

Z lustra spoglądało jego własne odbicie. Wychudła twarz o podkrążonych oczach, po której świetnie było widać wiek; jakby coś go wysysało od środka, a wieczne napięcie odciągało wszystkie soki. Palcami silnie ścisnął policzki, mając nadzieję, że ból przywróci mu klarowność myśli. Ale jedynym skutkiem było dobrze mu znane ssanie rodzące się w głębi brzucha.

- Pomocy... Proszę, pomóżcie mi... - stęknął gardłowo, prawie szeptem.

Wiedział jednak, że znikąd nie może oczekiwać pomocy. Wytarł twarz ręcznikiem i wrócił do sypialni.

W pokoju zalegały głębokie cienie. Kobieta leżała na wznak, z szeroko otwartymi oczami utkwionymi w suficie i rozdzia­wionymi ustami, dokładnie przykryta kołdrą aż pod brodę, jakby w ostatniej chwili postanowiła umrzeć godnie. Harteveld minął łóżko i otworzył okno. Nocne powietrze było rześkie i mroźne, przesycone zapachem śniegu. Mokre liście rozłożys­tego libańskiego cedru pod oknem skrzyły się w blasku roz­gwieżdżonego nieba.

Jeśli tego chcesz, jeśli naprawdę tego pragniesz, ona już ci nie może zabronić. Nikt się nie dowie, niczego się nie domyśli.

Coraz bardziej rozdygotany cofnął się, powoli zrolował kołdrę i odsunął ją w nogi łóżka. Ręce miała szeroko roz­rzucone, więc ułożył je starannie wzdłuż ciała i obrócił zaró­żowione jeszcze dłonie wewnętrzną stroną do pościeli. W pół­mroku ciemne zacieki na jej brodzie mętnie połyskiwały.

Wysięk musiał być skutkiem obrzęku płuc. Przyniósł z łazienki zmoczony ręcznik i delikatnie wytarł brudne plamy z twarzy trupa. Później obmył go między nogami i wyciągnął spod spodu zbrukane prześcieradło. Nie było jeszcze stężenia po­śmiertnego, więc nie miał kłopotów z poruszaniem zwłok, które w tym słabym świetle postrzegał jako zlepek mniejszych i większych kulistych obiektów - krągłych piersi, zaokrąg­lonego brzucha, grubych wystających kolan, wydłużonych owalnych ud - których krzywizny zbiegały się w ciemnym trójkącie wzgórka łonowego.

Po wewnętrznej stronie w zgięciu prawej ręki pstrzyły się ślady po igle. Prawdopodobnie kobieta poczęstowała się czystą heroiną, którą serwował swoim gościom, a że była przyzwyczajona do kiepskiej jakości mieszanek sprze­dawanych na ulicy, jej organizm nie zniósł takiej dawki silnego narkotyku. Zabiła ją czystość towaru, co uznał za ironię losu.

Pochylił się nad drobnymi białymi stopami. Lekko pomar­szczona skóra w zagłębieniu śródstopia przypominała mu brzuch solonego śledzia. Niewidzące oczy błyszczały w czer­wonawym świetle nocnej lampki. Ostrożnie przeciągnął dłońmi po jej łydkach, wyczuwając pod palcami szorstkość odras­tających po depilacji włosków. Zimny dotyk jej skóry sprawił, że serce mocniej mu zabiło. Była miękka i delikatna. Bardzo zimna. I całkowicie nieruchoma.

W domu tonącym w ciemności panowała absolutna cisza, gdy powoli rozwarł pięści i uklęknął na brzegu łóżka.

Później poczuł do siebie takie obrzydzenie, że wypił od razu całą butelkę anyżkowego likieru. Większość zaraz zwy­miotował, a świadomość tego, że o świcie jeszcze żyje, do­prowadziła go do furii. Nie mógł myśleć o niczym innym, jak o tych poszarzałych, zbezczeszczonych zwłokach leżących obok niego w łóżku.

Zszedł na dół, zamknął na klucz ciężkie dębowe drzwi prowadzące na schody i wrócił do sypialni. Przez cały dzień leżał przy trupie z rękoma tak samo ułożonymi wzdłuż boków. Spoglądał przez okno, jak w mroźnym zimowym powietrzu zmieniają się odcienie bliźniaczych wież pobliskiego kościoła: od zimnej stalowej szarości poprzez ciepłą barwę koralu do błękitu i bieli, żeby z powrotem zatopić się w szarości. Słyszał, jak sprzątaczka puka do zamkniętych drzwi. Nie otworzył jej, więc w końcu się poddała i przystąpiła do wytwarzania co­dziennej sekwencji hałasów. Gdy umilkł szum odkurzacza w holu, ciszę przerywał jedynie plusk kropel skapujących z liści cedru pod oknem, później zastąpiło go podzwanianie szklanek odstawianych do kredensu.

A on wciąż spoglądał na wieże kościoła.

Opanował go niezwykły spokój. Klamka zapadła, most zo­stał przekroczony i nie było już powrotu na tamten brzeg. Miał wrażenie, że jego świat złożył się na pół.

Obrócił się na bok i musnął palcami nastroszony sutek kobiety.

Kiedy sprzątaczka przyszła ponownie pod koniec tygodnia, przywitał ją w holu z grubą białą kopertą zawierającą dwieście pięćdziesiąt funtów i lakoniczne pismo zwalniające ją z obo­wiązków. Był zmuszony do takiego kroku, potrafił się domyś­lić, co nastąpi w ciągu nadchodzących tygodni. Nie mógł dopuścić, żeby ktokolwiek stał się świadkiem jego poczynań.

Dla człowieka z jego wykształceniem technika zadawania śmierci nie stanowiła żadnej tajemnicy, bez trudu przedzierzg­nął się w mordercę. Przez następne pół roku znajdował inne ofiary, średnio jedną na półtora miesiąca. Był przekonany, że umiera, a choroba zżera go od środka. Krótkie chwile zapom­nienia znajdował wyłącznie u boku kobiet.

Pod koniec maja pozbył się już piątych zwłok, czując od­powiedzialność za śmierć każdej z ofiar.

*

Peace Nbidi Jackson, dwudziestoletnia, druga i ukochana córka Clover Jackson, zjawiła się przed willą w czwartek wieczorem, dokładnie wtedy, gdy w komendzie rejonowej w Eltham komisarz odczytywał oświadczenie dla prasy. Kie­dy rozległ się dzwonek u drzwi, Harteveld nie wiedział jeszcze, że policja odnalazła zwłoki - pięć znajdujących się w różnym stadium rozkładu ciał porzuconych na zarośniętym chaszczami i zawalonym gruzem placu we wschodnim Green­wich.

Odstawił szklaneczkę na gzyms kominka, musnął palcami twarz Lucilli na olejnym obrazie i wyszedł do holu.

- Przyszłaś jednak. To bardzo miłe z twojej strony. Obrzucił szybkim spojrzeniem dziewczynę stojącą na ganku.

W mętnym blasku latarni jej odkryte ramiona miały mosiężny połysk.

- To jak? Mam wejść czy co?

- Ależ tak, oczywiście. Przepraszam. - Usunął się z drogi i wpuścił ją do środka. Rozszerzonymi ze zdziwienia oczami spojrzała na przestronne jak w kościele wnętrze wielkiego domu. Jeśli nawet zwróciła uwagę na smród, czym tak bardzo się niepokoił, to nie dała tego po sobie poznać. - Śmiało, wchodź dalej. Przygotuję ci coś do picia. - Podreptał za nią do salonu, zapalił światło i otworzył barek. - Masz ochotę na coś stąd? A może wolisz wino?

Peace usiadła na brzegu sofy sztywno wyprostowana, z łok­ciem opartym na jedwabnej poduszce.

- Ma pan może baileysa?

- Tak, ma się rozumieć. - Sięgnął w głąb barku. Jak podej­rzewał, i ta dziewczyna preferowała słodkie trunki. Nalał likieru do kryształowego kieliszka i wyciągnął go w jej kierun­ku, unosząc do światła. - Masz chyba jakieś imię, prawda?

- Peace.

- Bardzo ładne - odparł z poważną miną. Spojrzała na niego z ukosa.

- Dlaczego nie wolno mi było nikomu powiedzieć o tym spotkaniu?

Harteveld postawił kieliszek na stole i cofnął się do barku, żeby nalać sobie likieru anyżkowego.

- Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, Peace, że muszę znacz­nie bardziej dbać o dyskrecję niż o pieniądze. Proszę. - Wyjął portfel, wyciągnął z niego dziesięć banknotów dwudziestofuntowych, wprawnym ruchem rozłożył je w wachlarz, zebrał z powrotem i położył jej na spódniczce. - Ja dotrzymuję umo­wy. Mam nadzieję, że ty również.

Dziewczyna rozejrzała się ciekawie, popatrzyła na forte­pian, olejny portret Lucilli i Henricka wiszący nad komin­kiem, kryształowe wazony na komódce. Sprawiała wrażenie zadowolonej. Sięgnęła po kieliszek z likierem i rozsiadła się wygodnie.

- Nikomu nie powiedziałam.

- To dobrze. A więc... - przysiadł na poręczy sofy - ...jeśli spojrzysz na stolik po tamtej stronie, zobaczysz małą szkatułkę z kości słoniowej. Widzisz ją?

Na lakierowanym blacie zabytkowego chińskiego mebla stała bezcenna szkatułka z drewna ju wykładanego kością słoniową. Peace pochyliła się w jej kierunku.

- Tak?

- Otwórz.

Uniosła wieczko. Wewnątrz srebrna łyżeczka leżała na bia­łym kokainowym proszku.

- To najlepszy towar. Najczyściejszy. Chyba że... - pociąg­nął łyk likieru - ...wolisz heroinę.

- Masz heroinę?

- Tak.

Spojrzała na niego i w uśmiechu odsłoniła bielutkie zęby.

- Jak dobra, to pewnie, że wolę heroinę.

- Dobra? Najlepsza! - Podniósł się szybko i wyciągnął rękę. - W takim razie chodź ze mną. Razem jej poszukamy.

Peace zaciekawiło, co znajduje się za ciężkimi dębowymi drzwiami.

- Nieładnie pachnie - powiedziała. - Nigdy tam nie sprzą­tasz?

- Nie zwracaj na to uwagi. - Harteveld odciągnął ją od drzwi i poprowadził na drugą stronę holu.

- Co tam jest? Dalsza część domu?

- Zabiorę cię tam później - obiecał, obejmując ją w ramio­nach. - Na razie nie zawracaj sobie tym głowy.

W kuchni szybko stopił porcję narkotyku na miniaturowej srebrnej patelni. Dziewczyna z szerokim uśmiechem przyjęła to, że heroina zaczyna wrzeć, a mimo to na obrzeżach naczynia nie tworzy się czarny osad zwęglonej substancji.

- Rzeczywiście dobry towar - przyznała.

- Czyściutki. Sam ci go zaaplikuję. Umiem to robić bez­boleśnie.

- Naprawdę?

- Byłem lekarzem.

- Ale nie w rękę, dobra? Moja mama ciągle mi sprawdza ręce.

- Nie ma sprawy.

Usiadł na stołeczku i kuchenną ścierką obwiązał jej nogę w łydce. Kiedy po paru sekundach pod czekoladową skórą powyżej białawej kostki ukazała się niebieskawa nabrzmiała żyłka, postukał w nią palcem, wbił igłę i powoli opróżnił całą strzykawkę.

- Och! - jęknęła cicho dziewczyna, po czym splotła dłonie pod kolanem. - Och, ty rzeźniku! - Uśmiechnęła się, odczu­wając pierwsze skutki wędrującego z krwią narkotyku, i ciężko klapnęła na obite czerwonym skajem krzesło. - Nie jesteś lekarzem, ale rzeźnikiem, wiesz? - Uśmiechnęła się jeszcze szerzej i zakołysała głową. W ciemnych szybach kredensu odbijały się jej błyszczące oczy. - O Boże... Jak dobrze... jak dobrze...

Harteveld przyniósł z salonu swój kieliszek z likierem i przy­glądał się jej, oparty ramieniem o lodówkę. Wyobrażał już sobie, co będzie z nią robił tej nocy, jak dobrze ona mu się przysłuży, i odczuwał coraz silniejsze mrowienie w dolnej części brzucha. Peace mogła mu znowu przynieść zapomnienie, czego nie była już w stanie dokonać heroina. Dla niego była cudownym, nieocenionym środkiem na niepamięć.

- Jeśli masz ochotę znaleźć się na jeszcze większym haju, to znam lepszy sposób. - Jednym haustem opróżnił kieliszek. - Chcesz spróbować?

- Pewnie, że chcę. - Zachichotała ospale i przeciągnęła się szeroko, zwiesiwszy głowę na bok. - Ale najpierw muszę sobie rzygnąć, jeśli nie masz nic przeciwko temu.

- Tam jest zlew.

- Aha. - Wstała, z takim samym uśmiechem odgarnęła włosy z twarzy i zwymiotowała na stertę brudnych talerzy i szklanek. - Uff! - Uśmiechnęła się wstydliwie i otarła dłonią cieknący nos. - Och! Nie znoszę tego. A ty?

- Wciąż masz ochotę na drugą szprycę?

- Tak. Tak. Tak. - Odwróciła się od zlewu. Głowa coraz wyraźniej kiwała jej się na boki. - Chcę. Chcę. Chcę. - Za­chichotała, rozbawiona rytmicznym brzmieniem powtarzanych słów. - Peace chce szprycę. Daj jej szprycę.

Zanim po raz drugi napełnił strzykawkę, znowu klapnęła ciężko na krzesło, zadarła głowę i popatrzyła w sufit. Prawą stopą zaczęła wybijać rytm.

- Peace chce szprycę... - Zakołysała ramionami, otwo­rzyła usta i zaczęła podrygiwać na krześle, jak gdyby tań­czyła do melodii rozbrzmiewającej w jej wyobraźni. Chi­chotała raz za razem, jak gdyby znalazła się w najzabaw­niejszej sytuacji swego życia, ale jej śmiech stopniowo sta­wał się coraz słabszy, a dłonie kurczowo zaciskały się na poręczach.

Harteveld przyglądał się temu z uwagą. Mimo zdenerwo­wania i podniecenia na tyle zachowywał klarowność myśli, żeby nacieszyć się tą krótką chwilą. Łakomie chłonął ostatnie minuty życia dziewczyny, nieskażonego jeszcze tchnieniem zbliżającej się śmierci. Wydawała mu się niezwykle piękna, skulona na kuchennym krześle, cicho podśpiewująca pod no­sem. Tak cudowna była dotąd tylko raz, w chwili narodzin.

W przyćmionym żółtawym blasku lampy przypominała samą esencję życia na zawsze uwięzionego w bryłce bursztynu.

- Podnieś włosy do góry, Peace - wycedził, starając się powstrzymać drżenie głosu. - Podnieś je i pochyl nisko głowę, żebym mógł ci się wbić w kark. Nic nie poczujesz.

Wyprostowała się na krótko i zerknęła przed siebie, jakby chciała zobaczyć odbicie swych szklistych oczu w szybach kredensu, ale zaraz pochyliła głowę i zgarnęła ręką włosy.

- Co tam masz?

- Heroinę. Dam ci tylko troszeczkę, ale zaraz się przeko­nasz, że dostaniesz takiego kopa, jakiego jeszcze nigdy dotąd nie poczułaś.

- Wspaniale... - wymamrotała, pochylając się niżej. Kropla potu spadła z jego czoła na skajowe obicie krzesła, ale ręka mu nie zadrżała. Do tej pory tylko raz napotkał kłopoty. Dziewczyna w ogóle nie chciała narkotyków, musiał ją na siłę unieruchomić, zakneblować ręcznikiem kąpielowym i rękawami dwóch swoich koszul związać ręce i nogi. Miotała się jak wściekłe zwierzę, ale była bardzo drobna, toteż w końcu zdołał ją powalić na podłogę i usiąść na niej okrakiem. Nie zważając na strumyki ciepłej uryny spływające mu po łydkach, pospiesznie wbił igłę między kręgi szyjne...

Poczuł, że Peace puścił zwieracz odbytu. Dziewczyna tylko nieznacznie szarpnęła głową. Poza tym nawet nie drgnęła.

Cofnął się pod ścianę, osunął na podłogę i zaczął dygotać.

Od tamtej pory minęły dwie doby. Siedział teraz po ciemku nad rozciągniętym na podłodze, ciasno owiniętym spożywczą folią ciałem Peace. Nadeszła pora tego, co nieuniknione - musiał się z nią pożegnać i załatwić rzeczy konieczne.

Znalazł w szufladzie kluczyki od cobry i otworzył drzwi oranżerii.

23

Przyśniła mu się Rebecca stojąca na ulicy pod wielkim krzakiem bzu, z którego krople deszczu skapywały jej na sweter. Obudził się nagle kwadrans po szóstej. Na dole Veronica już się krzątała w kuchni, pootwierała żaluzje i kro­iła chleb na śniadanie. Miała na sobie prostą granatową jedwabną sukienkę bez rękawów. Kiedy sięgnęła po patelnię wiszącą na haczyku nad kuchenką, jego oczom ukazały się ciemne plamy od potu pod pachami. Pospiesznie rozsmarowała nożem parę wiórków holenderskiego masła na dwóch jasnobrązowych filetach suszonych śledzi. Potem zerwała garstkę świeżej natki pietruszki rosnącej w dużej glinianej doniczce na parapecie. Jack, który nie do końca jeszcze rozbudzony stał oparty ramieniem o framugę drzwi, nie mógł sobie przypomnieć, jak i kiedy ta doniczka pojawiła się w kuchni.

- Dzień dobry.

Zerknęła przez ramię i jednym spojrzeniem obrzuciła jego zmierzwione włosy oraz bawełnianą koszulkę i bokserki, które od jakiegoś czasu zaczął wkładać do spania. Dotąd nie zrobiła na ich temat żadnej uwagi i najwyraźniej nie zamierzała tego czynić i teraz. Łyżeczką wyłowiła z dzbanka kawałek laski wanilii, nalała kawy do kubka i podała mu.

- Dzień dobry.

- Jak się czujesz?

- Nie wybieram się dzisiaj do biura, jeśli o to ci chodzi. - Potrząsnęła patelnią, przesuwając na niej filety, po czym ob­sypała je szczyptą siekanej zieleniny. - To i tak nie dla mnie. Nie przełknęłabym ani kawałka.

- Po ostatniej nocy?

- Czuję się okropnie. Rano sikałam krwią, a te śledzie śmierdzą ropą.

- Przepraszam. Nie chciałem cię obudzić. - Położył jej dłoń na ramieniu, uznawszy, że jest to neutralny gest. - Jak ci wczoraj poszło?

- Normalnie. Jak zawsze. - Odgarnęła włosy z twarzy. - Po co to przedstawienie?

- Słucham?

- W holu.

- Ach, to... - Zapakowaną w folię Barbie Pendereckiego położył na aktówce przy drzwiach. Przez cały wieczór nie mógł myśleć o niczym innym. Obudził się o drugiej w nocy, podświadomie przekonany, że ma ona jakieś znaczenie w spra­wie Ptasznika. Wstał z łóżka, wyciągnął lalkę z pudła na dowody rzeczowe w pokoju Ewana i zaniósł do holu, żeby nie zapomnieć. - Nic takiego - mruknął. - Wpadł mi do głowy pewien pomysł. - W zamyśleniu podniósł leżący na desce do krojenia fantazyjnie poskręcany korzeń. - Co to? Żeńszeń?

- Imbir, nieuku. Szykuję swój dal kofte*5 na przyjęcie.

- Nie zmieniłaś jeszcze zdania w sprawie przyjęcia?

- W żadnym wypadku. Chcę się przekonać, czy wszyscy naśladujecie Davida Caruso.

- Nie rób sobie zbyt wielkich nadziei. - Caffery pochylił się przy oknie i spojrzał na ogródek na tyłach domu Penderec­kiego. - Nawet się nie pokazuje od czasu tej hecy z lalkami.

- Tylko nie myśl, że to twoja zasługa. - Skropiła usmażone śledzie sokiem z cytryny i przełożyła je na talerz. - Proszę. Siadaj i jedz.

Po śniadaniu ogolił się i ubrał - „Veroniko, naprawdę umiem sobie wyprasować koszule. Mówiąc szczerze, nawet wolałbym je sam prasować” - i o siódmej był już w biurze. Essex przed­stawił mu nowiny.

Udało mu się odnaleźć rodzinę Petry Spacek. Rebecca mó­wiła prawdę, Petra miała uczulenie na kosmetyki, nigdy się nie malowała. A ponieważ na zwłokach nie było śladów od­czynu alergicznego, makijaż musiał zostać jej zrobiony albo tuż przed śmiercią, albo pośmiertnie.

Na podstawie tego, co Caffery dowiedział się dotąd o zwy­czajach Ptasznika, wątpił, aby zostało to zrobione za życia dziewczyny.

Zamknął się w gabinecie, żeby po kryjomu wypalić papiero­sa, zanim wyruszą razem do szpitala Świętego Dunstana. Leżąca na jego biurku lalka, niemalże zmumifikowana folio­wym opakowaniem, przypominała dużą srebrzystą gąsienicę. Obok niej spostrzegł gruby niebieski segregator z kopią listu przewodniego do komisarza przyklejoną na wierzchu samo­przylepną taśmą, zapewne umieszczoną tu przez „łącznika” bądź któregoś z techników sekcji dowodów rzeczowych. We­wnątrz znajdował się gruby plik laminowanych folią zdjęć ukazujących wszelkie rodzaje gadżetów sadomasochistycznych, z jakimi stołeczna dochodzeniówka zetknęła się w ciągu ostat­nich dziesięciu lat. Caffery dowiedział się z tych materiałów nawet więcej, niż chciał na temat rozszerzadeł i usztywniaczy, masek i „kotwicznych” pasów z gumowymi penisami, pierś­cieni typu „D” i „O”, różnego rodzaju naciągów i uciskaczy, tępo zakończonych narzędzi chirurgicznych czy też masek kneblujących z grubej gumy, wyposażonych jedynie w dwie plastikowe rurki, aby człowiek mający ją na głowie się nie udusił.

Wciąż nie dawały mu spokoju dziwne ślady na głowach ofiar. Przejrzał uważnie wszystkie fotografie, mając nadzieję, że znajdzie jakąś część wyposażenia, która mogłaby w ten sposób uciskać skórę. Ale ślady na czołach ofiar były zbyt drobne i nazbyt precyzyjne, żeby mógł je zostawić jeden z tych gadżetów. Gdyby Ptasznik wkładał ofiarom jakieś kol­czaste bądź nabijane ostrymi ćwiekami maski, skóra wokół tych śladów byłaby porozcinana, a i same ślady nie miałyby tak regularnych kolistych kształtów. W gruncie rzeczy nakłucia na czołach trupów przypominały precyzyjny maszynowy raster dziurek na głowie lalki.

Lalka!

Rozpakował Barbie z folii i ostrożnie rozchylił palcami nylonowe włosy na jej głowie. Kiedy wzrok jego padł na paznokcie obu kciuków, jeden biały, a drugi czarny, w pamięci natychmiast odżyły mu słowa matki: „Przypominasz mi czarno - białego kudłatego owczarka szkockiego”.

Przypomniał sobie też Rebeccę na siodełku roweru, gdy opalonymi na brąz palcami nerwowo skubała popękane par­ciane paski bagażnika i opowiadała mu o alergii Petry, podczas gdy słońce wzbudzało jaskrawe odblaski w jej ślicznych oczach.

Z tym makijażem na twarzy wyglądała jak lalka.

Właśnie! Poczuł mrowienie w palcach. To był ten wspólny element. Makijaż. No i nakłucia. Mocny makijaż i regularny wzór na skórze. Coś się musi za tym kryć. No, dalej, Jack! Rusz głową!

Tylko dlaczego nie zrobił tych nakłuć Kayleigh? Czym się odróżniała od reszty?

Tylko ona nie miała śladów na czole. W dodatku tuż przed śmiercią obcięto jej włosy do ramion, bo wcześniej miała dłuższe. I jasnoblond, mniej więcej w tym samym odcieniu, co znalezione włosy z peruki. Peruka! Makijaż i nakłucia. Długie śniade palce Rebecki. Pomalowane na biało paznokcie skubiące paski mocujące. Z tym makijażem wyglądała jak lalka. Włosy Kayleigh przycięte mniej więcej na tę samą długość, jaką stosuje się w perukach.

Jeszcze raz podniósł Barbie do oczu i przeciągnął paznok­ciem wzdłuż jednego rządka dziurek, aż zaskrzypiały i porozsypywały się na boki wszyte nylonowe nitki imitujące włosy. I nagle znalazł odpowiedź.

Szew.

- Marilyn! - Wyskoczył zza biurka i gwałtownie otworzył drzwi do sali ogólnej. - Marilyn!

Popatrzyła na niego zdumiona.

- Co się stało?

- Gdzie Essex?

- W pokoju z dowodami.

- Świetnie. - Poczuł, jak drgają mu mimowolnie napięte mięśnie ramion. - Potrzebne mi zdjęcia ofiar z autopsji. Chyba już wiem, skąd się wzięły te ślady na czołach.

W niewielkim pomieszczeniu na dowody rzeczowe mieścił się tylko jeden regał biblioteczny, przechowywano tam więc zaledwie materiały z bieżącego dochodzenia, wszystkie starsze przenoszono do metalowych szaf w pokoju śniadaniowym.

- Essex, potrzebne mi...

Urwał nagle, gdyż jego wtargnięcie przerwało rozmowę. Essex siedział za maleńkim biurkiem, na jego twarzy malowało się zmęczenie. Za nim w niedbałej pozie, z łokciem wspartym o półkę regału i rękawami koszuli podwiniętymi do łokci, z tajemniczym uśmieszkiem na wargach, stał Diamond. Logan, zarządzający dowodami rzeczowymi, siedział naprzeciwko nich nad otwartym kartonowym pudełkiem z wydrukiem kom­puterowym w jednym ręku i formularzem dowodowym w dru­gim. Na widok Caffery'ego tak szybko poderwał się z miejsca, że torebeczki ze środkiem pochłaniającym wilgoć, które miał na kolanach, posypały się na podłogę.

- Ach! - Zaczął je szybko zbierać. - Dzień dobry, szefie.

- Logan, potrzebne mi zdjęcia z autopsji.

- Jasne, już się robi.

Wyraźnie podenerwowany, rzucił torebeczki na blat, prze­cisnął się obok biurka i otworzył duże niebieskie pudło na regale. Kiedy ich spojrzenia zetknęły się na moment, sierżant szybko spuścił wzrok. To mówiło samo za siebie. Jack zamk­nął za sobą drzwi, oparł się o nie plecami i skrzyżował ręce na piersi.

- No więc? O co chodzi?

- Analitycy z Lambeth skończyli wstępne oględziny samo­chodu Geminiego - odparł cicho Diamond.

- Rozumiem. Znaleźli coś?

- Cztery włosy. - Źrenice jego wodnistych niebieskich oczu miały odcień indygo. - Żaden z nich nie należał do ofiar.

- Aha.

- Ale to jeszcze o niczym nie świadczy.

Logan dziwnie głucho zakasłał i Essex ponownie utkwił spojrzenie w swoich palcach. Diamond skorzystał z okazji, żeby ostrożnie przeciągnąć dłonią po nabłyszczonych, starannie ułożonych na łysinie włosach.

- Znaleźli też liczne białe smugi po jakichś rozsypanych proszkach. Ktoś jednak zużył w środku sporą ilość kodianu.

- To przemysłowy środek do czyszczenia tapicerki - wyjaś­nił Logan.

- Co samo w sobie także jest podejrzane. - Diamond za­mrugał powoli, niczym jaszczurka wygrzewająca się na słoń­cu. - Wreszcie chłopcy z Lambeth znaleźli trzy nadające się do identyfikacji odciski palców.

- Jasne.

- Jeden to odcisk Craw, a drugi Wilcox.

- Przecież Gemini nieraz podwoził dziewczyny.

- Twierdził, że w ogóle ich nie zna.

- Dobra. - Caffery się wyprostował. - Stary już wie o tym wszystkim?

- Oczywiście. Złapaliśmy go w drodze do komendy. - Dia­mond uśmiechnął się, odwinął rękawy i pozapinał mankiety. - Ustala teraz decyzję w Greenwich. Chcemy dać temu zasrańcowi jeszcze jedną szansę, żeby się zgłosił i dobrowolnie odpowiedział na pytania. Jeśli nie pójdzie na współpracę, aresztujemy go. Nie zamierzam dopuścić, żeby prysnął z miasta i zaszył się gdzieś w głuchym borze.

- Mam nadzieję, że rozumiesz ten tok postępowania - ode­zwał się Essex i Caffery poczuł, że jego sympatia do sierżanta błyskawicznie topnieje.

- Mam nadzieję - odparł lodowatym tonem. Odwrócił się, ale z ręką na klamce obejrzał się jeszcze i rzucił przez ramię. - Essex?

- Słucham, inspektorze.

- Tak czy inaczej, chcę mieć te zdjęcia na swoim biurku.

24

Pani Frobisher zdjęła płaszcz i powiesiła go starannie na wieszaku w gabinecie inspektora Basseta w komendzie w Green­wich. Nie zdjęła jednak kapelusza i rękawiczek.

- Napije się pani herbaty? Uśmiechnęła się.

- Z przyjemnością.

Basset zerkał na nią dyskretnie, otwierając żaluzje i włącza­jąc czajnik elektryczny. Czuł się trochę niezręcznie. Pani Fro­bisher była dobrze znana wszystkim funkcjonariuszom komen­dy. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy przychodziła tu regular­nie i skarżyła się niemal na wszystko: kłótnie lokatorów sąsied­niego budynku, kurz i hałasy na pobliskim placu budowy, na antyspołeczne zachowanie mężczyzny zajmującego lokal piętro niżej. Nie dawała się zbyć tłumaczeniem, że tego rodzaju problemy powinna zgłaszać w rejonowym ośrodku opieki spo­łecznej. Dlatego pełniący służbę oficerowie zaczęli ją traktować jak stały element poniedziałkowych dyżurów.

Ale tego dnia stało się inaczej. Jak zwykle o dziesiątej kobieta przyszła na komendę, mimo słonecznej pogody ubrana w najlepszy płaszcz oraz kapelusz, i przedstawiła dyżurnemu sierżantowi kolejne żale, a ten od razu sięgnął po słuchawkę. Basset, który w ubiegłym tygodniu jako jeden z pierwszych zjawił się na placu nad rzeką, natychmiast odwołał przedpołu­dniowe spotkanie z przedstawicielem rady dzielnicowej i za­prosił panią Frobisher do swego gabinetu.

Przysiadła jak wróbelek na samym brzeżku krzesła i popa­trzyła przez okno na wielką pasiastą markizę nad rampą mleczar­ni Mullins na Royal Hill.

- Bardzo ładny stąd widok, prawda? - Westchnęła. - Nad­zwyczaj uroczy.

- Dziękuję - mruknął Basset. - Mnie się też podoba. Ale przejdźmy do rzeczy, pani Frobisher. - Wyjął torebkę herbaty z kubeczka, przeniósł ją na łyżeczce i wrzucił do kosza na śmieci. - Dyżurny sierżant przekazał mi, że uskarża się pani ostatnio na jakieś kłopoty. Możemy o nich porozmawiać?

- Ostatnio? Ciągną się od miesięcy i jak dotąd nikt nie zechciał się nimi zainteresować. - Zdjęła rękawiczki, włożyła je do pasującej kolorem cienkiej skórkowej torebki i starannie zasunęła suwak. - Przychodzę tu co tydzień, jak w zegarku, i do tej pory nic nie wskórałam. Nikt nie chciał mnie wy­słuchać. Może jestem już stara, ale nie głupia. Dobrze wiem, jak o mnie mówią za plecami: „Stara zwariowana wiedźma”. Słyszałam to kilka razy.

- Tak, rozumiem. - Postawił przed nią kubek. - Przykro mi z tego powodu, pani Frobisher. Naprawdę bardzo mi przy­kro. Jeśli dobrze pamiętam, swego czasu dwóch naszych chłop­ców odwiedziło pani mieszkanie i zdaje się, że...

- Przyszli tylko w sprawie lisów! O tej porze roku chcą się już tylko parzyć, na nic więcej nie zważają. I czynią tyle hałasu! Ich wrzaski przypominają krzyk kobiety, a w dzisiej­szych czasach i w moim wieku ostrożności nigdy za wiele. - Zdjęła kubek z biurka i postawiła go sobie na kolanie. - Kiedy jeszcze żył mój George, rzucał w lisy kamieniami. Zawsze umiał świetnie rozróżnić wrzask lisa od krzyku kobiety. - Pochyliła się, zadowolona, że ma uważnego słuchacza. - Musi pan wiedzieć, inspektorze, że urodziłam się w Lewisham i mie­szkam przy Brazil Street już od pięćdziesięciu lat. Mimo wszystko bardzo lubię tamtą okolicę. Byłam świadkiem, jak Szkopy ją bombardowały, po wojnie kwaterunek odbudowywał kamienice, potem zjawili się emigranci i zagraniczni inwes­torzy. Wyburzyli wszystko, co mi się najbardziej podobało, i teraz na każdym kroku stawiają nowe budynki. Tu jakiś hiper, tam super, przerabiają poddasza na mieszkania i Bóg jeden wie, co jeszcze.

- Pani Frobisher. - Basset postawił kubek z herbatą obok notatnika i usiadł naprzeciwko niej. - W oświadczeniu, które złożyła pani dyżurnemu sierżantowi, wspomniała pani o swoim sąsiedzie, mam rację?

- Ach, on! - Przekrzywiła głowę i wydęła wargi. - Właśnie, jeszcze on! Jakbym nie dość miała innych zmartwień.

- Proszę mi o nim opowiedzieć. Zajmuje mieszkanie na parterze?

- Wykupił je. Ale to nie znaczy, żeby choć trochę o nie dbał. Nigdy go nie ma w domu.

- Od dawna zajmuje to mieszkanie?

- Od wielu lat, od śmierci mojego George'a. Kiedy zostałam sama, mój syn doszedł do wniosku, że dwupoziomowe miesz­kanie jest dla mnie za duże. Ściągnął urzędnika z rady dziel­nicowej, architekta, hydraulika, gazownika i sama już nie wiem, kogo jeszcze. A co tam nabrudzili, napylili. Postawili ścianę odgradzającą schody, zrobili oddzielne wejście na tyłach i dobudowali garaż, strasznie amerykański z wyglądu, mnie do niczego niepotrzebny. A potem ani się obejrzałam, syn sprzedał to wygospodarowane mieszkanie i od tamtej pory i ja, i kot musimy wchodzić do siebie po schodach, jak para odizolowanych od świata trędowatych, chociaż jesteśmy we własnym domu.

- A więc lokator ma własne wejście z boku budynku.

- Na tyłach, obok garażu. Ma więc także cały ogródek. I też o niego w ogóle nie dba. Ani trochę! - Syknęła ze złością i pokręciła głową. - W ogóle nie dba. Ani razu go w nim nie widziałam. Jak tak dalej pójdzie, do lipca wszystko zarośnie chwastami. Zresztą nawet gdyby się troszczył o ogró­dek, to co by mi z tego przyszło? Kto by chciał tam ze mną posiedzieć, jak zza płotu od rana do nocy dolatuje piekielny hałas i tumany kurzu? A nawet gdy skończą bu­dowę, po drugiej stronie ulicy wciąż będą dzikie wrzaski i kłótnie. Z takimi ludźmi się nie wygra, inspektorze. Nie ma mowy.

- Rozumiem. - Basset pokiwał głową. - To niezbyt przyjemne. Ale czy moglibyśmy się skoncentrować na tym, co opowiadała pani dyżurnemu sierżantowi o swoim sąsiedzie?

- Mówiłam sierżantowi, że moim zdaniem znów zostawił wyłączoną lodówkę. Co za smród! Chyba nigdy nie czuł pan takiego strasznego fetoru, inspektorze. Na pewno nie wpływa dobrze na zdrowie. Na początku, jak on się tylko wprowadził, nie miałam żadnych uwag, zachowywał się przyzwoicie. Ale potem widywałam go coraz rzadziej. Teraz pojawia się zaled­wie raz na kilka dni. A to... - postukała zakrzywionym palcem w brzeg biurka - ...musiało się tak skończyć. Niby porządny, dobrze ubrany, ale nie ma dla innych za grosz szacunku. - Odstawiła kubek z herbatą i zaczęła odpinać kapelusz, jakby wreszcie zrobiło jej się za gorąco. - Wypada tylko współczuć jego pacjentom.

- Jest lekarzem?

- Może niezupełnie lekarzem, ale ma coś wspólnego z me­dycyną, tak przynajmniej mówił mi syn. Pewnie jest kimś ważnym, skoro jeździ takim ładnym samochodem i ma dwie posiadłości. Nie zmienia to jednak faktu, że zachowuje się dziwnie. Żeby tak zapuścić własne mieszkanie...

- Słyszałem jednak, że coś panią szczególnie zaniepokoiło - rzekł Basset, usiłując pokierować rozmową. - Prawda, że było coś takiego, pani Frobisher? Zdaje się, że wspominała pani sierżantowi o jakichś... zwierzętach. - Urwał, dostrzegłszy jej zdumioną minę. Na krótko opadły go wątpliwości, czy dyżurny się nie przesłyszał. Może zaszła jakaś pomyłka? - Nie mówiła pani o żadnych zwierzętach? O ich niewłaściwym traktowaniu?

- Ach tak. - Rozpromieniła się nagle. - No właśnie, jeszcze to. Nie opiekuje się nimi właściwie. Parę dni temu znalazłam dwa w koszu na śmieci przy bramie. Wyglądały, jakby padły z głodu. - Pociągnęła łyk herbaty i westchnęła głośno. - Ma pan bardzo dobrą herbatę. Ludzie mówią, że nie pakuje się dobrej herbaty do torebek, ale widzę, że to nieprawda.

- Pani Frobisher. - Basset wziął głębszy oddech. - Czy mówimy o ptakach? W koszu na śmieci znalazła pani dwa martwe ptaki?

- Przecież tak powiedziałam. - Popatrzyła na niego takim wzrokiem, jakby miała do czynienia z półgłówkiem. - Mówię wyraźnie. Dwa martwe ptaki.

- Co to były za ptaki? Duże? Gołębie? Wrony?

- Och nie, skądże. Całkiem małe. - Uniosła dłoń, rozsta­wiając wykręcone artretyzmem palce na odległość pięciu cen­tymetrów. - Takie, co ludzie hodują w klatkach, jeśli nie mają w domu kota. Z czerwonymi piórkami. W każdym razie czer­wonawymi.

- Czy to mogły być gile?

Zawahała się, jej oczy jak gdyby zaszły mgłą.

- Tak, właśnie. Zgadza się. To gile. Jestem tego pewna.

- Świetnie. - Basset otarł pot z czoła. - Doskonale. - Po­chylił się i oparł dłonie o biurko. - Zastanawiam się, czy nie zechciałaby pani opowiedzieć tego wszystkiego mojemu ko­ledze.

- On coś z tym zrobi?

- Na pewno będzie bardzo zainteresowany.

Pani Frobisher odchyliła się na oparcie krzesła, zadowolona, że ktoś wreszcie poświęcił jej uwagę.

- Czułabym się znacznie lepiej. - Splotła dłonie na brzu­chu. - Przyjedzie, żeby ze mną porozmawiać?

- Zaraz do niego zadzwonię.

Basset wstał, oparł się biodrem o brzeg biurka, podniósł słuchawkę i poprosił operatorkę z centrali o połączenie ze Shrivemoor. Spoglądał, jak pani Frobisher popija małymi łycz­kami herbatę, zasłuchany w trzaski na linii. Odczuwał dziwne ssanie w dołku.

Essexa przeszył dreszcz na widok szklistych, niemalże świd­rujących go oczu lalki.

- Lepiej nie zostawiaj otwartego okna, bo to diabelstwo jeszcze ożyje. Widziałeś Doktora Who?

Caffery uniósł ręce do skroni. W całym ciele odczuwał silne zmęczenie.

- Gemini kłamał.

- Owszem. To zła wiadomość. - Sierżant rozejrzał się po gabinecie. - Gdzie mam ci zostawić te fotografie?

- Wystarczyłoby parę słów prawdy, a dochodzenie przy­brałoby zupełnie inny kierunek. „Zgadza się, znałem Shellene. Tak, była w moim samochodzie. Owszem, dostarczałem jej prochy i uprawiałem z nią seks, robiliśmy to i to”. Przecież wiemy, że podwoził dziewczyny, wystarczyłoby krótkie po­twierdzenie. - Jack usiadł za biurkiem i rozłożył ręce. - A tak od razu jego grupa krwi zostanie porównana ze stwierdzoną w próbce spermy. Jak znam nasze szczęście, będzie się zga­dzać. - Zadzwonił telefon. Spojrzał na niego niewidzącym wzrokiem i zapytał: - Jest już nakaz rewizji w jego miesz­kaniu?

- Diamond właśnie się wybiera go odebrać. Potem chce ściągnąć Geminiego na przesłuchanie.

- Jezu... - Caffery nerwowo zabębnił palcami o biurko. - Mamy coraz mniej możliwości. Byłoby dobrze, żeby coś wy­nikło z tych rozmów w szpitalu Świętego Dunstana. - Sięgnął po słuchawkę, ale dzwonek ucichł w połowie sygnału. - Cho­lera. - Odchylił się z powrotem na oparcie krzesła i przeciągnął dłonią po twarzy.

- No więc chcesz je czy nie?

Jack przytaknął ruchem głowy i wyciągnął rękę.

- Wydaje mi się, że wiem, skąd się wzięły te ślady na głowach ofiar. - Wyciągnął zdjęcia z koperty i rozłożył je na biurku. - Tylko spójrz. Widzisz? Tworzą bardzo regularny wzór. Krishnamurthi do tej pory nie umie powiedzieć, od czego powstały.

- A ty już wiesz?

- Tak.

- No więc?

- To ślady po szyciu.

- Po szyciu? - Essex podniósł zdjęcie Shellene, podszedł z nim do okna i przyjrzał się, mrużąc oczy. - Dobra. Pasuje. Tylko co mógł przyszywać?

- Pamiętasz, co powiedziała ciotka Kayleigh?

- Nie bardzo.

- Że tuż przed śmiercią dziewczyna zmieniła uczesanie.

- Aha, masz rację.

- Tylko na zwłokach Kayleigh nie ma tych śladów. Jej włosy mają prawie dokładnie ten sam odcień, co znalezione włosy z peruki. Shellene też była blondynką, ale ciemniejszą, o złotawym, a nie popielatym odcieniu.

- I co z tego?

- Nie musiał niczego przyszywać na głowie Kayleigh, bo nie było mu to potrzebne. Jedynie przyciął jej włosy do od­powiedniej długości. Myliliśmy się, sądząc, że to sprawca nosił perukę. Pamiętasz swoje skojarzenia z bohaterem W prze­braniu mordercy?

- Tak.

- To nie była jego peruka. Wkładał ją dziewczynom i przy­szywał, żeby się nie zsuwała, kiedy zabawiał się ze zwłokami. Potem ją odrywał i stąd wzięły się te regularne ślady od szwu na głowach. Najwyraźniej zależy mu na tym, żeby ofiary były do siebie podobne. - Caffery zebrał zdjęcia i włożył je do koperty. - Stąd też identyczny, gruby makijaż i zabiegi zmniej­szania piersi. On wytwarza klony. Zapewne trzyma je w łóżku po parę dni. - Wstał zza biurka i sięgnął po marynarkę. - Gdybyśmy tylko mogli dociec, do kogo stara się upodobnić wszystkie ofiary, sprawa byłaby prawie załatwiona. - Wziął kluczyki od samochodu. - Gotów?

- Do czego?

- Żeby jechać do szpitala.

W sali głównej wrzało jak w ulu. Oficerowie śledczy, z po­wodu nadejścia wczesnego lata w większości ubrani w koszule z krótkimi rękawami, biegali tam i z powrotem z różnymi papierami. Żaluzje były zamknięte, światła zapalone. Kryotos zsunęła pantofle z nóg i zjadając drobnymi kęsami napoleonkę, bez pośpiechu szykowała komputer do przeszukiwania w Holmesie informacji ze szpitala Świętego Dunstana. Musiała się przygotować do sprawdzenia co najmniej stu osiemdziesięciu nazwisk w policyjnej bazie danych.

- Jack, Jack... - mruknęła pod nosem, ujrzawszy inspek­tora. - Co się dzieje w tej twojej ślicznej główce?

Od początku zwracała uwagę, jak kobiety reagują na obec­ność Caffery'ego. Matczynym spojrzeniem obrzuciła siedzą­ce przy komputerach techniczki, ilekroć Jack przechodził przez salę. Wychwytywała, jak poprawiają włosy, nerwowo zakładają nogę na nogę, nieświadomie przeciągają dłońmi po biodrach czy też zaczynają skubać guziki bluzek na pier­siach. On jakby tego nie dostrzegał, zawsze nieobecny du­chem. Jeśli zdarzało mu się mieć na brodzie rankę po go­leniu, wszystkie spoglądały na nią takim wzrokiem, że Kryotos nie miała najmniejszych wątpliwości, co by zrobiły z tym zadrapaniem. Ale Caffery sprawiał wrażenie, jakby go to w ogóle nie obchodziło, bo ma znacznie ważniejsze sprawy na głowie. Z niecierpliwością oczekiwała spotkania ze słynną dzielną Veronika, która nie zrezygnowała z or­ganizacji zaplanowanego na ten tydzień przyjęcia, mimo że miała nawrót choroby i znów musiała się poddać che­mioterapii.

Kiedy nikt w gabinecie nie podniósł słuchawki po pięciu sygnałach, rozmówca został automatycznie przełączony do sali ogólnej, na aparat stojący na biurku sąsiadującym ze stanowiskiem Kryotos. Diamond wkładał właśnie marynarkę i kierował się bez pośpiechu do wyjścia, żeby odebrać nakaz aresztowania i rewizji w mieszkaniu Geminiego, kiedy za­dzwonił telefon.

Stanął i podniósł słuchawkę.

- Sala ogólna... - Przez chwilę słuchał w milczeniu. - Nie ma tu inspektora Caffery'ego. A kto chce z nim rozmawiać?

Kryotos podniosła wzrok znad klawiatury.

- Jest w gabinecie - przekazała szeptem.

- Niestety, jest w tej chwili zajęty. A o co chodzi? - Dia­mond w zamyśleniu poskubał paznokciem świecący zielony przycisk na obudowie aparatu. - Jeśli sądzisz, kolego, że to ważny trop, to dlaczego nie spiszesz raportu i nie przyślesz go oficjalną drogą, żebyśmy mogli się tym dalej zająć? - Urwał na krótko. - W porządku, kolego. Jak sobie życzysz. - Wyjął z kieszonki na piersi wieczne pióro, zdjął skuwkę i przysunął notatnik. - No więc co masz dla nas?

Zapisał parę słów, zerkając łakomie na napoleonkę. Nadal słuchając, zamknął pióro, przycisnął ramieniem słuchawkę do ucha i zaczął się drapać po łydce tuż nad brzegiem skarpetki. Oho, następne firmowe skarpety, pomyślała Kryotos, tym ra­zem z „Wallace and Gromit”. Można się było tego spodziewać. Obróciła się z powrotem do monitora.

- Posłuchaj, Basset... Basset! Mógłbyś mnie wreszcie do­puścić do głosu?! Dziękuję. Powtórz jeszcze raz. Ten człowiek to biały mężczyzna w średnim wieku? Tak? Aha. A kobieta przychodzi do was regularnie i wciąż się uskarża na różne rzeczy? - Uśmiechnął się szeroko, słuchając odpowiedzi. - Rozumiem. Nie, nie. Wszystkie zgłoszenia traktujemy tak samo poważnie. Dzięki za wiadomość. Przekażę ją wszystkim kolegom z zespołu.

Odłożył słuchawkę, wyrwał kartkę z notatnika, wyprostował się i podrapał po brzuchu.

- Matko boska... - Ziewnął szeroko. - Dlaczego, gdy tylko wiadomości dotrą do opinii publicznej, zaczyna się na nas zwalać całe gówno tego świata? - Oblizał wargi. - Gdzie jest twoje trzynaste pudło na dowody, laleczko?

Kryotos podniosła głowę.

- Słucham?

- Gdzie masz kosz na śmieci?

Bosą stopą wysunęła spod biurka plastikowy pojemnik oznakowany napisem: ODPADY POUFNE.

- Niszczarka jest na chodzie i każdy sam ją obsługuje.

- Jesteś dobrą dziewczynką. Wiesz o tym? - Zgniótł kartkę z notatnika w kulkę, odszedł dwa kroki i koszykarskim ruchem rzucił ją do pojemnika.

- Pieprzone lisy.

- Pieprzona szósta grupa - szepnęła do siebie Kryotos. Oblizała krem z palców, wytarła je serwetką i wróciła do przerwanej pracy.

25

Kiedy Diamond, całkowicie pewny swego samozwańczy szef misji wpakowania Geminiego do aresztu, wyruszył do Deptford, Caffery z Essexem byli już w drodze do szpitala Świętego Dunstana w Greenwich. Nastał piękny, słoneczny dzień. Wzdłuż parkowego muru, znad którego wyglądały ob­sypane pąkami gałęzie kasztanowców, spacerowały ubrane we wzorzyste letnie sukienki kobiety z wózkami; przystawały od czasu do czasu z wyciągniętą ręką i czekały, aż dogoni je bobas stawiający niepewne, rozkołysane kroki. Wszystkie miej­sca na parkingach i w zatoczkach były zajęte. Musieli zostawić wóz dobry kilometr od szpitala.

- Ciekawe, co on robi w takie piękne dni jak dzisiaj - mruknął Essex, spoglądając na czyste, bezchmurne niebo. - Mówię o Ptaszniku. Zastanawiam się, czy myśli o swojej następnej ofierze.

- Myśli o kobiecie z blond włosami.

- Pierwowzorze dla swoich klonów. Sądzisz, że to jego znajoma?

- Kto wie? Może tylko ją widuje.

Caffery zostawił opuszczoną na centymetr szybę, zamknął samochód i zdjął marynarkę.

- Zatem szukamy człowieka, który porusza się autem, zna podstawy anatomii i ma fioła na punkcie blondynek z małym biustem.

- Do tego poetyczną naturę.

- Owszem. - Rozstąpili się, żeby przepuścić biegnącą dzie­wczynę w czarno - białym elastycznym kostiumie marki Nike.

Essex przystanął i odprowadził uważnym spojrzeniem długi koński ogon blond włosów, kołyszący się rytmicznie w blasku słońca. - Może już znalazł następną ofiarę? - rzekł, odwracając się do Caffery'ego. - Może właśnie się z nią zabawia?

Jack aż się skrzywił, pomyślawszy o takiej ewentualności. Resztę drogi do szpitala pokonali w milczeniu. Kiedy już byli blisko, Essex zatrzymał się nagle, zakołysał na piętach i gwizd­nął przeciągle.

- O rany! Tylko popatrz!

W zatoczce przed budynkiem, na miejscu zarezerwowanym dla kierownictwa szpitala, stała połyskująca zielona sportowa cobra o kołach ze szprychami, z kremową skórzaną tapicerką i kierownicą z orzechowego drewna. Sierżant niemalże pod­kradł się do niej na palcach i z tym samym błyskiem w oczach, z jakim zerkał na piersi Joni i Rebecki, wymamrotał:

- A niech mnie... Mamma mia... Zaraz się zleję w gacie. Caffery uniósł wzrok do nieba i odparł:

- Na miłość boską, lej, jak musisz, tylko dyskretnie i szyb­ko, sierżancie Essex, bo całe to miasto bardzo na was liczy.

Bibliotekarka Wendy, ubrana w tę samą garsonkę, co po­przednio, znów się zarumieniła na widok Caffery'ego. Pokój na tyłach był już przygotowany.

- Wywalczyłam go dla was. Znów mamy dzisiaj posiedze­nie komitetu doradczego, który chciał zająć ten pokój. Pewnie mieliście kłopoty ze znalezieniem miejsca do zaparkowania.

Żaluzje były opuszczone. Na biurku leżał świeży notatnik, z którego Caffery w ogóle nie zamierzał korzystać, a w dwóch polistyrenowych kubeczkach stała gorąca herbata ze skonden­sowanym mlekiem. Essex wyniósł po kryjomu herbatę do toalety i przemycił z bufetu kawę oraz wafelki Twix. Następnie z listą pracowników w ręku poszedł, żeby zgarnąć kogoś na rozmowę.

Do wpół do pierwszej Jack zdążył przesłuchać trzech rezy­dentów z izby przyjęć i technika oftalmologii, kiedy w drzwiach stanął Cook. Kręcone rude włosy miał jak po­przednio zebrane pod siatką na włosy, a rozpięty fartuch od­słaniał tęczowo pstrokaty nylonowy golf z kiściami zielonych liści marihuany na piersiach. Nosił okulary w masywnej opraw­ce, ale natychmiast je zdjął, gdy tylko wszedł do środka. Na Cafferym znów olbrzymie wrażenie zrobiły jego silnie zaczer­wienione i załzawione oczy.

- Już się spotkaliśmy - rzekł, wyciągając rękę na powitanie.

- Thomas Cook.

- Łatwo zapamiętać.

- Chodzi o te zamordowane dziewczęta, prawda? - Zig­norował dłoń Caffery'ego, przysunął sobie krzesło i usiadł przed biurkiem. - Jak tylko pana ujrzałem w ubiegłym tygo­dniu, wiedziałem, że jeszcze się zobaczymy.

Jack uniósł dłoń.

- Wie pan o naszym dochodzeniu?

- Czytałem w gazetach. Poza tym ciągle wzywano Krishnamurthiego. Podobno macie drugiego Kubę Rozpruwacza. - Mówił miękkim, wysokim, niemal kobiecym głosem. - Stąd łatwo się domyśliłem, że zabójca rozcinał swoje ofiary. Mam rację?

- Zna pan Krishnamurthiego?

- Jestem technikiem. Pomagałem mu w kilku sekcjach, dopóki nie został rzeczoznawcą komendy głównej.

- A więc jest pan asystentem w kostnicy?

- Chciałem być lekarzem - odparł z obojętną miną. - Wziąłem tę paskudną robotę, żeby mieć z czego opłacić studia.

- Panie Cook, prowadzimy rutynowe rozmowy rozpoznaw­cze. Mam nadzieję, że mój kolega wyjaśnił, iż nie jest pan zobligowany do udzielania odpowiedzi. Rozmawia pan ze mną z własnej, nieprzymuszonej woli.

- Tak - wyjaśnił. - Dlatego przyszedłem.

- Mieszka pan... - Caffery włożył okulary i spojrzał na listę pracowników. - Gdzie? W Lewisham?

- Tak, od strony Greenwich. Niedaleko Ravensbourne.

- Czy zna pan pub przy Trafalgar Road o nazwie „Dog and Bell”?

- Nie piję.

- A więc nie zna go pan.

Cook splótł bardzo blade, całkiem bezwłose dłonie na brzegu biurka.

- Powiedziałem, że nie piję. Caffery zdjął okulary.

- Pytałem jednak, czy zna pan ten pub.

- Owszem, znam, ale tam nie chodzę.

- Dziękuję. - Włożył z powrotem okulary i pchnął po blacie zdjęcie Shellene. - Widział pan kiedykolwiek tę kobietę?

- To ta, której spychacz rozwalił czaszkę?

- Widzę, że sporo pan słyszał.

- Ludzie gadają. - Cook przekrzywił głowę, przyglądając się fotografii. - Nie, nie znam jej.

Caffery podsunął mu zdjęcia Petry, Kayleigh i Michelle. Technik ostrożnie, jednym palcem dźgnął uśmiechniętą podo­biznę Kayleigh i przysunął sobie odbitkę.

- Zna ją pan?

Odsunął z powrotem fotografię i spojrzał na Jacka prze­krwionymi oczyma.

- Nie. Na pewno bym ją zapamiętał.

- Bardzo by pan nam pomógł w dochodzeniu, gdyby ze­chciał pan oddać do analizy DNA próbkę śliny, wymaz z jamy ustnej.

- Proszę bardzo.

Caffery spojrzał na niego uważnie.

- Nie ma pan nic przeciwko temu?

- Myśli pan, że skoro ubieram się jak hippis, to muszę się od razu zasłaniać ustawą o swobodach obywatelskich? Nic z tego. Wierzę wyłącznie w naukę. Na swój sposób jestem naukowcem.

- Mogę wiedzieć, co pan robił w nocy z szesnastego na siedemnastego kwietnia? I w nocy z dziewiętnastego na dwu­dziestego maja, czyli dwa tygodnie temu?

- Nie mam pojęcia. Zapytam po powrocie do domu, ona będzie pamiętała. Wie o każdym moim kroku. - Wciąż mówił z tym samym obojętnym wyrazem twarzy. - Jest moją sek­retarką i moją pamięcią.

Caffery wyciągnął z kieszonki na piersi wizytówkę.

- Proszę zadzwonić, gdy pan sobie przypomni.

- To już wszystko?

- Chyba że chce mi pan coś jeszcze powiedzieć.

- Najwyraźniej niewiele macie poszlak.

- Wystarczy, że mamy wynik analizy DNA sprawcy.

- No tak. - Wstał z krzesła. Nie był wysoki, miał zaokrąg­lone ramiona i wielkie dłonie. - Odezwę się.

Wyjął z tylnej kieszeni spodni ciemne okulary i włożył je, zanim wyszedł z ciemnego pokoju do zalanej słońcem sali bibliotecznej.

Caffery pociągnął nosem. W powietrzu został po Cooku dość wyraźny kwaskowy zapach przypominający mieszaninę woni zsiadłego mleka i olejku rumiankowego. W zamyśleniu postukał długopisem o blat biurka.

Po chwili zapisał w notatniku: Cook: twierdzi, że jest żonaty. Mieszka z kimś? Wierzyć mu?????? Zamyślił się na krótko, po czym dopisał pod spodem: Nie.

Na lunch poszli z Essexem do Ashburnham Arms i zjedli spaghetti z sosem grzybowym, popijając piwem Spitfire. Zaraz po powrocie sierżant zniknął, żeby ściągnąć kogoś z radiologii. Caffery tymczasem usiadł pod oknem w czytelni i zaczął przeglądać notatki z porannych rozmów. Po pewnym czasie zwrócił uwagę na siwowłosego mężczyznę w białym fartuchu, siedzącego za przepierzeniem przy regale z periodykami, z gło­wą nisko pochyloną nad czytanym pismem. Od razu wydał mu się znajomy.

Podszedł i zagadnął:

- Dzień dobry.

Lekarz zdjął okulary w drucianej oprawce i obejrzał się zdumiony.

- Dzień dobry.

- Przepraszam, że przeszkadzam.

- Nic nie szkodzi. Czym mogę służyć?

- Doktor Cavendish, jeśli się nie mylę. - Caffery usiadł naprzeciwko i oparł łokcie na stole.

- Zgadza się.

- Przeniósł się pan tu ze szpitala Guya?

- Ależ nie. - Mężczyzna zamknął czasopismo i schował okulary do kieszonki na piersi. - Przyjechałem na konsultację w sprawie krwinek sierpowatych. Stwierdza się ich wyjątkowo dużo u mieszkańców południowo - wschodniego Londynu.

- Spotkaliśmy się już kiedyś. Cavendish zmarszczył brwi.

- Proszę wybaczyć, ale jedyną ułomnością mojego charak­teru jest brak pamięci do twarzy. Nie należę do osób szcze­gólnie wrażliwych na bodźce wizualne, co zresztą pani Cavendish przez lata umiejętnie wykorzystywała.

Caffery uśmiechnął się lekko.

- To było jakieś cztery miesiące temu. Badał pan moją przyjaciółkę na obecność następstw po chorobie Hodgkina. Skierował ją pan na ultrasonografię.

- To w pełni uzasadnione. Chodzi o zbadanie stanu śle­dziony.

- Jesteśmy panu bardzo wdzięczni.

- Nie ma za co. Jak ona się czuje?

- Nie najlepiej. Wystąpił nawrót. Badał ją pan wczoraj w szpitalu Guya.

Cavendish zmarszczył brwi.

- Ach, już się domyślam. Zapewne pomylił mnie pan z dok­torem Bostallem.

- Nie. Chodzi o Veronike Marks. Była u pana wczoraj.

- No cóż... Przypominam sobie to nazwisko, ale... - Skrzy­żował nogi pod stołem. - Chyba rozumie pan, że jestem zo­bowiązany dochować tajemnicy zawodowej. Biorąc pod uwagę ryzyko zaskarżenia, wolałbym nie rozmawiać o konkretnych przypadkach.

- Ale badał ją pan wczoraj po południu?

- Hmm... - Otworzył z powrotem pismo i włożył okulary. - Sądzę, że będzie najlepiej, jeśli zakończymy tę rozmowę, panie...

- Caffery. - Jack poczuł, że serce wali mu jak młotem. - Chciałbym pana jeszcze o coś zapytać, doktorze.

- Czy to konieczne? Stawia mnie pan w bardzo kłopotliwej sytuacji.

- Nie chodzi o żaden konkretny przypadek. Otóż... jestem zainteresowany nowym rodzajem testów diagnostycznych w chorobie Hodgkina.

Cavendish podniósł głowę.

- Ciekawość to cecha naturalna i nadzwyczaj chwalebna, zwłaszcza u młodych ludzi.

- Chodzi mi o testy barwne.

- I mówimy całkiem ogólnikowo?

- Tak.

- Ma pan na myśli badania galowe czy naczyń chłonnych?

- Takie, które się robi na... stopach, po których zostają kolorowe ślady.

- To limfangiogram. Jego wyniki wskazują, czy nowotwór nie rozprzestrzenia się w dolnej części ciała. Moi pacjenci twierdzą, że to niezbyt przyjemne badanie.

- Czy nie wprowadzono ostatnio żadnych modyfikacji? Nie stosuje się innych barwników, które szybciej zanikają?

- Nie, wciąż używamy oleju lnianego. Dlatego zabarwienie skóry utrzymuje się przez kilka dni, a nawet tygodni. - Prze­ciągnął palcem po spękanych wargach. - Panie Caffery, jeśli naprawdę interesują pana szczegóły tych badań, mogę polecić doskonały artykuł w ostatnim numerze „British Medical Jour­nal” dotyczący zastosowania winblastyny. Jest naprawdę bar­dzo interesujący. Tak się składa, że napisał go mój bliski kolega, ale zupełnie bezstronnie mogę go panu polecić z całego serca.

- Dziękuję. - Caffery wstał i wyciągnął rękę. - Chyba powiedział mi pan już wszystko, co powinienem wiedzieć.

26

Zanim wyszedł ze szpitala o siódmej wieczorem, pogoda się zepsuła. Porywisty wiatr gnał po niebie ciemne burzowe chmury. Kierowcy opuszczali przysłony, oślepiani niskim jas­krawym słońcem.

Nie chciało mu się wracać do domu. Wiedział, że zastanie tam Veronikę udającą zmęczenie i osłabienie, i bał się tego, co może powiedzieć albo zrobić. Nie chciał też wracać do biura, gdzie natychmiast milkły rozmowy po jego wejściu, gdzie uważano go za dziwaka chodzącego wyłącznie własnymi ścieżkami, ślepego na dowody przeciwko Geminiemu, który teraz zapewne był już w drodze do komendy w Greenwich. Miał ochotę spotkać się z Rebecca, chociaż do tego potrzebo­wał jakiegoś uzasadnionego powodu.

Wysadził Essexa przy dworcu, wprost na rzęsisty deszcz, po czym zawrócił i pojechał zakorkowaną o tej porze Trafalgar Road. Kiedy był na wysokości Bugsby Way, deszcz ustał tak samo niespodziewanie, jak się zaczął, i znów wyj­rzało słońce, by podjąć kolejną próbę osuszenia świata, od­bijać się w tłustych plamach na Tamizie i rzucać wydłużone cienie obłażących z farby bilboardów stojących wzdłuż uli­cy. Dokoła poruszały się jedynie stare foliowe torby gnane wiatrem po betonowych drogach dojazdowych nad rzeką; Caffery'ego nie po raz pierwszy w tym miejscu ogarnęło dziwne wrażenie całkowitego wyludnienia tuż przed końcem świata.

Na przeznaczonym pod budowę placu zaszły duże zmiany. Teren wciąż był zamknięty, ale ekipy techniczne zakończyły już poszukiwania, zniknął sprzęt specjalistyczny. Tylko prze­nośniki taśmowe i siatki do przesiewania żwiru stały w tym samym miejscu. Przy biało - czerwonych barierkach mającym zagradzać drogę tłumom gapiów i dziennikarzy nie było żywej duszy, żółta policyjna taśma leniwie łopotała na wietrze.

Kapral Betts siedział w samochodzie zaparkowanym na końcu drogi dojazdowej i przez otwarte okno wystawiał twarz do słońca. Caffery skinął mu głową i zanurkował pod taśmą. Od czasu, gdy był tu po raz ostatni, nieużytki porosła młoda trawa, błyszcząca teraz po niedawnym deszczu. Cofnął się prawie aż do Bugsby Way, żeby jeszcze raz przejść tą samą drogą, jaką tamtej nocy prowadziła go Fiona Quinn. Ciężko mu się szło po mokrej, śliskiej od błota trawie. Zanim dotarł do końca ogrodzonego terenu, wyraźnie się już ściemniało; miał całkiem przemoczone skarpetki, oblepiły je źdźbła i ko­szyczki kwiatowe.

Zatrzymał się i wystawił twarz do wiatru, z przymknięty­mi oczyma łowiąc zapach dzikiego maku mieszający się z wonią zgnilizny dolatującą od rzeki. W tej części ogrodze­nia znajdowała się tylko jedna większa dziura, za to od strony drogi siatka była poodrywana w wielu miejscach. W powszechnym przekonaniu Ptasznik musiał parkować na drodze, taszczyć swój ciężar około pięciuset metrów przez brudny teren, a potem jeszcze wracać do auta po łopatę, żeby wykopać prowizoryczny grób. Według Caffery'ego nie istniał żaden powód, dla którego zabójca wcześniej odwie­dzałby ten plac czy choćby oglądał go z daleka. Ludzie pracujący w szpitalu Świętego Dunstana musieli przejeżdżać w pobliżu, udając się do Kent lub Essex czy nawet do Blackheath.

Spojrzał na walający się w błocie kawałek fluorescencyjnej taśmy, którą sierżant Quinn oznaczała znaleziska. Schylił się, podniósł ją i obejrzał dokładnie, obracając w palcach. Wszystkie puste butelki i stare puszki, obsypane proszkiem do zbierania odcisków palców, leżały teraz w magazynie dowodów rzeczo­wych w Shrivemoor. Były bardzo różne, po Heinekenie, Tennancie, Red Stripie...

Rum „Wray and Nephew” - Gemini - narkotyki. Coś w tym połączeniu mogło być ważne. Narkotyki i ślady po sznurze na rękach i nogach Spacek.

Tylko Spacek walczyła o życie. To również było istotne.

Dwie mewy nadleciały w kierunku Jacka od strony rzeki. Myśli w jego głowie przelatywały jak chmury po niebie.

Cztery z pięciu zamordowanych były narkomankami. Tylko Spacek nie brała. Rzucił skrawek taśmy na ziemię i zawrócił na pięcie.

I tylko Spacek musiała zostać skrępowana. Narkotyki...

Nagle domyślił się prawdy. Zadarł wysoko głowę i za­czerpnął głęboko powietrza, zdziwiony, że serce mu tak moc­no wali.

Morderca musiał skrępować Spacek, ponieważ tylko ona nie chciała biernie siedzieć w bezruchu. Nie brała narkotyków, więc nie dała się namówić na zastrzyk w kark. Wcale nie musiał stosować środków odurzających, by zapewnić sobie bierność ofiar. Nie musiał ich zastraszać. Prawda była o wiele prostsza i znacznie bardziej tragiczna.

Dziewczyny z własnej woli godziły się na zastrzyk, same pochylały głowy, może nawet odsuwały włosy, podnosiły je z karku, aby umożliwić mu dostęp do tego wrażliwego splo­tu kręgów, wiązadeł i płynów ustrojowych, który dzień po dniu, sekunda po sekundzie pełnił funkcję centrum zarządza­nia układu nerwowego - do pnia mózgu. Wmawiał im, że właśnie tego pragną, mocnego kopa, żeby od razu znaleźć się na dużym haju: „To najkrótsza droga do układu krąże­nia”. Na pewno aż się paliły, żeby spróbować mocnych wra­żeń. Robiła na nich wrażenie jego wiedza medyczna, pew­ność siebie, fachowe słownictwo. W tej sytuacji było cał­kiem prawdopodobne, że ofiary, których zdolność logicznego rozumowania przytłumiła przez lata używana heroina, ob­darzały mordercę zaufaniem.

- Hej, ty!

Caffery stanął i odwrócił się. Idący za nim mężczyzna był wysoki, potężnie zbudowany, w prążkowanym garniturze, gra­natowej koszuli i błękitnym krawacie. Poły rozpiętej marynarki odsłaniały szelki kabury podramiennej. Przerzedzone włosy miał gładko zaczesane do tyłu na podobieństwo Diamonda. Na szyi nosił złoty łańcuszek, a na ręku złoty zegarek.

- Nie wiesz, że to teren zamknięty? Nie zatrzymał cię policjant przy drodze? Mam już dość włóczęgów kręcących się po całym placu.

Jack bez słowa wyjął odznakę i tamten zatrzymał się dwa metry przed nim.

- Nic z tego, koleś. Przykro mi. Nie dam się nabrać na machanie identyfikatorem przed oczami. Pokaż no. - Pokiwał palcem. - To pewnie podrobiona legitymacja prasowa, co nie?

Caffery podszedł do niego i podetknął mu odznakę.

- Teraz dobrze?

Tamten nerwowo potarł palcem czubek nosa i wepchnął ręce do kieszeni spodni.

- Ach, tak... Proszę nie mieć mi za złe. Wczoraj mieliśmy tu prawdziwy nalot ciekawskich.

- To pan jest North, właściciel tego placu?

- Zgadza się.

- Nie mieliśmy okazji rozmawiać, ale widziałem pana wcześ­niej, tamtej nocy. - Jack schował odznakę do kieszeni marynar­ki. - Chciałem się jeszcze raz rozejrzeć.

- Myśli pan, że morderca tu wróci, żeby przewąchać, co w trawie piszczy? Mówi się, że psy zawsze przychodzą w to miejsce, gdzie narzygały. - Zakołysał się na piętach i popatrzył w niebo. - No więc kiedy mogę liczyć, że wyniesiecie się z mojego terenu?

- Jak tylko będzie gotowe oskarżenie.

- Rozmawiałem dziś po południu z waszym przełożonym. Słyszałem, że macie już kogoś na oku. To prawda?

- Nie mogę o tym mówić.

- To jakiś czarny szczeniak, zgadza się?

- Skąd pan to wie?

North przestąpił z nogi na nogę i znów potarł czubek nosa.

- Słyszałem dziś rano, że wszystkie patrole w dzielnicy dostały rozkaz schwytania go. Może to jeszcze nie deszcz, ale już mżawka, no nie? - Zadzwonił monetami w kieszeni i spojrzał w niebo, gdzie znów zbierały się ciemne chmury. - Może powi­nienem złożyć wniosek o rekompensatę za stracony czas? Co?

- Tego nikt panu nie broni. - Jack się odwrócił. - Pan wybaczy.

- Tak. Jasne.

Stał bez ruchu, spoglądając, jak Caffery człapie przez błot­nisty teren w kierunku drogi dojazdowej. Poruszył się dopiero wtedy, gdy inspektor zniknął mu z oczu. Zwiesił głowę, przy­garbił się, a po chwili zakrył twarz dłońmi.

Na powierzchnię Tamizy spadły pierwsze krople deszczu.

Kiedy już zrobił z ciałem Peace to, co było konieczne, pojechał dalej. Nie zostało mu już nic innego, jak pozostawać w ciągłym ruchu.

Nigdy nie patrz w dół, Toby.

Siedział za kierownicą przez cały dzień, jakby chciał w ten sposób uwolnić się od dokuczliwego niesmaku. Jeździł w desz­czu i słońcu, przez zalesione i opadające tarasami Camden, zielone łąki Hampstead lub po czerwonych, wysypanych ubi­tym miałem ceglanym alejkach Hyde Parku, dopóki silnik cobry się nie przegrzał, a słońce nie zniknęło za budynkami Westminsteru.

Tuż po zmroku Harteveld znalazł się na London Bridge. Rozciągający się stąd widok zaparł mu dech w piersi. Przed nim rozpościerał się cały Londyn, od roziskrzonego niczym diament przylądka Canary Wharf poprzez miliony świateł odbijających się w nurcie Tamizy aż po gmach parlamentu.

Zatrzymał samochód, wyciągnął z kieszeni torebkę z koka­iną, otworzył ją, nabrał na czubek paznokcia niewielką porcję i wciągnął do lewego nozdrza. Po prawej, nad wieżyczkami akademii Guya, gdzie to wszystko się zaczęło, nisko wisiał lekko zamglony księżyc. Harteveld odchylił się na oparcie i zapatrzył na jego tarczę.

Pod mostem woda z cichym pluskiem omywała filary.

Potarł skronie i szybko uruchomił silnik.

Nigdy nie patrz w dół.

27

Krótka pomarańczowozłota sukienka, odkryte ramiona i ma­sywna miedziana bransoletka na ręku - Rebecca była gotowa do wyjścia, kiedy Jack zadzwonił. Zamknięty pokaz obrazów w Barbakanie; zazwyczaj unikała tego typu imprez, ale teraz chciała skorzystać z okazji i wynieść się na cały wieczór z Greenwich. Musiała się stąd wyrwać. Od pierwszej wizyty Caffery'ego z Essexem nie mogła myśleć o niczym innym, nie była w stanie malować - siedziała po całych dniach przed sztalugą i grubym pędzlem w zamyśleniu szkicowała twarze Kayleigh, Shellene i Petry, podczas gdy Joni wciąż mamrotała coś pod nosem, przynosiła jej tosty z serem i herbatę, bez przerwy naćpana, aż do późnej nocy. Już wcześniej oświad­czyła stanowczo, że nie chce rozmawiać na temat tego, co się stało. Wieczorami wychodziła na dłużej i wracała do domu dziwnie milcząca.

W głębi duszy Rebecca przeczuwała, że coś się między nimi odmieniło.

No cóż... Od dawna się na to zanosiło.

Wszyscy powtarzali, że są krańcowo odmienne, jakby po­chodziły z dwóch różnych światów. A to, co je dotychczas łączyło i dla obu miało duże znaczenie, zaczynało gwałtownie słabnąć.

Rebecca zaliczała siebie do kręgu gospodyń wiejskich. Jej ojciec - wysoki, zawsze poważny, o twarzy filozofa - był naprawdę szczęśliwy jedynie w samotności, w swoim gabine­cie, wśród oprawionych na złoto wydań ukochanych sonetów elżbietańskich, podczas gdy jego żona krążyła po sypialni na górze i garściami łykała przepisane jej przez lekarza tabletki antydepresyjnego trazodonu. Specjaliści przebąkiwali coś o za­burzeniach rozdwojenia jaźni. Niekiedy przez cały dzień nie wstawała z łóżka, nie myła się i nie jadła. Nie pamiętała też o córce, którą powinna się zająć.

Rebecca dojrzewała więc w świecie rozdartym między Amorettim Spensera a amitryptyliną, wzbogaconym o wieczorne lanie. Jeśli mała Becky zachowywała się zbyt głośno, ogłupiacze mamusi natychmiast wpadały do jej szklanki z sokiem pomarańczowym.

Wyrosła na zamkniętą w sobie, nad wiek poważną nastolat­kę, przekonaną o swej odmienności i osamotnieniu.

A przecież to ojcowie molestują dzieci, a nie matki. Ani w prasie, ani w telewizji nie mówi się o przemocy matek.

Uciekła z Surrey z zamiarem podjęcia studiów uniwersytec­kich, lecz wylądowała w Londynie. I niespodziewanie natknęła się na Joni - wlokącą się za nią po ulicach Greenwich w szor­tach i ciemnych okularach w kształcie serduszek, z szeroką szparą między przednimi zębami, grzmiącą jak nawiedzony kaznodzieja na temat swojego zasranego dzieciństwa. W jej wypadku były to czynszowe wieżowce, kolejki po dary, rzygowiny na klatce schodowej i gołębie kopulujące na okiennym parapecie. Ale motyw przewodni Rebecca znała tak dobrze, że zatrzymała się w pół kroku.

- To matka. Ona wepchnęła mnie w narkotyki. Jak miałam zły dzień, zmuszała mnie do brania jej pigułek, żebym była cicho. Wciskała mi je do ust i wrzeszczała wniebogłosy, dopóki nie połknęłam. Powinni byli poćwiartować tę stukniętą pie­przoną krowę, zanim wydała mnie na świat.

A Rebecca:

- Kiedyś matka kąpała mnie w wannie. Nagle zaczęła pła­kać. Miałam wtedy osiem lat i także zaczęłam płakać. Przynios­ła mi cukierki, żebym się uspokoiła.

- Tak, pewnie tofranil.

- Coś w tym rodzaju. Jeśli ona nie miała ochoty nic jeść, ja również nie jadłam. Raz byłam przez cały tydzień na bana­nowym Nesquiku. Ojciec zauważył, że szybko chudnę, i matka się przestraszyła. Pojechała do sklepu Bejama w Guildford i wróciła z pięcioma pojemnikami włoskich lodów. Siłą mnie nimi nakarmiła, aż wszystko wyrzygałam.

- Domyślam się, że potem stłukła cię na kwaśne jabłko.

Doskonale wiedziały, jak wiele je dzieli, ale poprzysięgły sobie, że są duchowymi siostrami. Zamieszkały razem i wiodły radosny beztroski żywot dwudziestolatek, dzieląc się tak samo szminką, jak i chłopakami. Nie przeszkadzało im to, że Joni odsypiała za dnia poprzednią noc, a Rebecca wstawała wcześ­nie i jeździła autobusem do Goldsmiths College. Ale stopniowo ich wzajemne przywiązanie do siebie słabło, teraz Rebecca prawie wcale nie zwierzała się Joni, traktowała ją niemal jak dziecko.

A już zwłaszcza nie wspomniała jej o tym, co myśli o in­spektorze Jacku Cafferym.

Gliniarz?! Na miłość boską! Czyś ty zwariowała?!

Jednakże tamtego dnia przed pubem ogromne wrażenie zrobiła na niej jego szyja - może to głupie, ale zawsze zwracała obsesyjną uwagę na to miejsce, gdzie biały kołnierzyk styka się ze śniadą skórą poniżej biegnącej łukiem od ucha linii, do której sięgały włosy. Od pierwszego spotkania już kilka razy przyłapywała się na myślach, jak pięknie musiałby wyglądać w chwili przeżywania orgazmu...

Teraz, siedząc w swojej pracowni, już ubrana do wyjścia, po raz kolejny odepchnęła od siebie tę wizję.

Naprawdę, Becky, powinnaś powtykać sobie trochę układ­nych, grzecznych myśli przynależnych średniej klasie do tej swojej małej porąbanej główki.

Odczekała chwilę, aż krew odpłynie jej z twarzy i rąk, dopiero wtedy wcisnęła klawisz domofonu. Minutę później stanął przed drzwiami mieszkania, wyraźnie zmęczony, z drob­nym zarostem na brodzie.

- Proszę wejść. - Otworzyła szerzej, po omacku wsuwając jedną stopę do skórzanego pantofelka. - Nie mam za dużo czasu. - Włożyła drugi but i poprowadziła gościa do kuchni, zapalając po drodze wszystkie światła. - Wypije pan lampkę Pouilly?

- Jeśli jest otwarte.

- Zawsze mam otwarte wino, gdy jestem zdenerwowana.

- Czym?

- Pomijając oczywistą sprawę Milenijnego Rozpruwacza?

- Właśnie, czymś jeszcze?

- Mam tremę przed spotkaniem z krytykami sztuki, jeśli to pana interesuje, z terrorem czarnych golfów i muszek, niekończącymi się dyskusjami, Fluxus*6 kontra niemiecki ekspresjonizm, bie, bie, bie. Dandysi płacą dwieście gwinei za to, żeby im ochlapać gęby farbą czy też zrobić coś innego, na co im przyjdzie ochota, więc muszę opuścić atelier, żeby przez jakiś czas zająć się wytwarzaniem inteligentnego hałasu, a w tym celu należy się wcześniej znieczulić odpowiednią ilością równie inteligentnego sikacza. - Zauważywszy, że wca­le go to nie śmieszy, zamknęła usta, wyjęła butelkę z lodówki i postawiła na stole. Na zimnym szkle natychmiast zaczęła się zbierać rosa. - Chciał mi pan coś powiedzieć. - Wspięła się na palce, żeby wyjąć kieliszki z wiszącej szafki.

- Gemini został ściągnięty na przesłuchanie.

Zamarła na chwilę, trzymając wysoko nad głową kieliszki z długimi nóżkami.

- Rozumiem.

- Sądziłem, że powinnaś o tym wiedzieć.

Opadła na pięty, ale znów zastygła ze wzrokiem utkwionym w lodówce.

- Rozmawialiśmy już o tym.

- To prawda.

- Więc co się stało?

- Kiedy rozmawialiśmy, było już za późno. Gdybyś powie­działa mi o Geminim i Shellene przy pierwszym spotkaniu...

- Zwala pan winę na mnie?

- ...albo w kostnicy...

- W porządku. Niech będzie, że to przeze mnie.

- Dla ciebie zwłoki, które musiałaś zidentyfikować, nie były ważniejsze od dostawcy narkotyków twojej przyjaciółki? To może powinienem był ci pokazać całą Petrę? Pewnie wiesz, że on otwierał trupy. Nadcinał skórę pod piersiami, odciągał ją... - Urwał nagle, gdy odwróciła się do niego gwałtownie. Osłupienie malujące się na jego twarzy świadczyło wyraźnie, że sam nie mógł uwierzyć w to, co powiedział. - Cholera. Przepraszam.

Rebeccę przeszył dreszcz.

- Nic się nie stało. - Postawiła kieliszki na stole i napełniła je winem. - Pracowałam w tym pubie, więc równie dobrze mogłam się znaleźć na ich miejscu. Czy chociażby Joni... - Spojrzała na niego. - Bo właśnie z pubu brał dziewczęta, prawda?

- Właśnie o tym powinniśmy porozmawiać. W cztery oczy.

- To znaczy, że brał je z pubu.

- Prawdopodobnie tak.

- Śledził je, kiedy wychodziły?

- Na początku tak sądziłem. - Uniósł kieliszek i w zamyś­leniu spojrzał na niego pod światło, obracając powoli, jakby chciał złowić ostatnie refleksy zachodzącego słońca. - Ale teraz podejrzewam co innego, o czym powinnaś wiedzieć.

- Słucham.

- Moim zdaniem umawiał się z nimi, zapewne w celach erotycznych. Uważam więc, że musiały go znać i do pewnego stopnia mu ufać, przynajmniej na tyle, żeby się nie bać spot­kania na osobności, czy to w samochodzie, czy może nawet w jego domu. Sądzę, że musi sprawiać dobre wrażenie. Moż­liwe, że jest lekarzem bądź technikiem w ambulatorium. - Zawiesił na krótko głos, żeby dobrać właściwe słowa. - Na pewno jest to człowiek, któremu dziewczęta ufały na tyle, żeby dać sobie wstrzyknąć narkotyk.

Rebecca zastygła z kieliszkiem uniesionym do ust.

- Co takiego?

- Wmawiał im, że to najlepszy sposób, aby szybko znaleźć się na dużym haju. Możliwe, że już wcześniej miały z nim do czynienia, że wielokrotnie korzystał z ich usług.

- Dlaczego pan mi to mówi?

- Ponieważ sądzę, że i ty się z nim zetknęłaś, może nawet nieźle go znasz. Joni chyba także go zna, chociaż niczego nie kojarzy. Dlatego mówię wprost: jeżeli jeszcze kogoś próbujesz kryć z jakiejś przyczyny, nawet gdyby wydawało ci się to całkiem nieistotne...

- Dość. - Powstrzymała go, unosząc rękę. - Nikogo nie kryję. Przysięgam.

- Wierzę ci. - Z namysłem pociągnął łyk wina, spoglądając na nią znad krawędzi kieliszka. - Nie spotkałaś w pubie niko­go, kto pracuje w szpitalu Świętego Dunstana?

Zmarszczyła brwi.

- Nie pamiętam. Zaraz, może Malcolm... Na pewno ma coś wspólnego z medycyną. To stary znajomy Joni.

- Nie znasz nazwiska?

- Nie. Joni kręciła się koło niego, gdy nie miała nic lepszego do roboty. Pozwalała sobie stawiać drinki, flirtowała...

- Nie obnosi się przypadkiem jak hippis?

- Nie.

- A znasz może Thomasa Cooka?

- Na pewno bym zapamiętała to nazwisko. Kojarzy mi się z biurem podróży.

- Długie rude włosy, niezwykłe oczy, bardzo charakterys­tyczne.

Zaprzeczyła ruchem głowy. Caffery westchnął ciężko.

- No cóż. Wyląduję na bruku, jeśli się wyda, że ci o tym wszystkim mówiłem. - Dopił wino, odstawił pusty kieliszek i uśmiechnął się do niej. - Może zostanę wtedy krytykiem sztuki?

- Nikomu nie powiem.

- Dzięki... Naprawdę będę bardzo wdzięczny.

Stała w otwartych drzwiach i patrzyła, jak oddala się kory­tarzem. Zniknął już za rogiem na schodach, kiedy zawołała:

- Panie Caffery! Cofnął się.

- O co chodzi?

- On mnie przeraża! - wyrzuciła z siebie gwałtownie, jakby mimo woli. - Ten zabójca!

Nie odpowiedział. Tylko spuścił głowę, jakby jeszcze bar­dziej zmęczony.

- Przykro mi - mruknął, pocierając palcami czoło. - Muszę już iść. Zadzwoń, gdybyś sobie coś przypomniała.

W centrum Greenwich zapaliły się latarnie, omywane białym i złotym blaskiem budynki wyglądały jak transatlantyk w por­cie przed wyjściem w morze. Po świetle dnia pozostały jedynie wąskie purpurowe paski ponad szczytami dachów nad zachod­nim horyzontem. Przed kinem po drugiej stronie ulicy za­trzymała się taksówka. Rebecca, z wielką płócienną torbą przewieszoną przez ramię, próbowała złapać taksówkę przed hotelem „Ibis”.

Była jeszcze bardziej zdenerwowana niż zazwyczaj. Od momentu, gdy wyszła na High Road, nie mogła się pozbyć wrażenia, że ktoś ją obserwuje z góry, gdzieś spomiędzy gargulców pod dachem kościoła Świętego Alfege'a. Mrówki chodziły jej po karku, a na czoło występowały kropelki zim­nego potu. Nie mogła się już doczekać chwili, kiedy wyjedzie z Greenwich na całą noc.

Z tarasu restauracji „Spread Eagle” dolatywał stłumiony brzęk srebrnych sztućców i podzwanianie kieliszków. Z drze­wek pomarańczowych i wawrzynów w wielkich donicach na ulicę w dole sypały się liście. Niewidoczne stąd lampki na stolikach rzucały wydłużone cienie ludzi na białą ścianę nad tarasem.

Widok tych drżących na wietrze liści sprawił, że Rebecca zatrzymała się gwałtownie.

Co Jack powiedział? Dziewczęta do tego stopnia ufały zabój­cy, że pozwalały mu zrobić zastrzyk?

Serce zamarło jej w piersi. Znała już odpowiedź - Oranżeria na Croom's Hill. Toby Harteveld.

Nie miała wątpliwości. Zadarła w głowę i popatrzyła w cie­mne niebo. Harteveld. Do tej pory w ogóle nie brała go pod uwagę. Z tysięcy możliwości, jakie pojawiały się w jej osza­lałych myślach, ta jedna dotąd nawet nie zaświtała w głowie. A przecież była aż nadto oczywista.

Przeszył ją dreszcz, mimo że wieczór był ciepły. Zapięła sweter pod szyją i zawróciła do domu. Pokaz w Barbakanie przestał się dla niej liczyć. Musiała znów porozmawiać z Ja­ckiem Cafferym.

28

Veronica siedziała przy stole kuchennym, zajęta przygoto­waniami do przyjęcia; z kieliszkiem wina pod ręką siekała na marmurowej płytce liście mięty, zrzucając je na stertę drobno pokrojonych pomidorów w miseczce. Miała na sobie jedwabną bluzkę spiętą pod szyją złotą broszką i prążkowane granatowe spodnie, które zakryła rozłożoną na kolanach ścierką z napisem reklamowym Healsa. Na kuchence cicho szumiał szybkowar, plując w ciemne okno cienkim strumykiem pary i zapachem kuskusu.

- Chciałam już organizować wyprawę ratunkową - powie­działa z uśmiechem. - Myślałam, że wrócisz koło siódmej.

Caffery sięgnął na półkę nad drzwiami i zdjął butelkę Glenmorangie. Napełnił szklaneczkę whisky, a że zamoczył przy tym palce, zaczął je więc oblizywać.

- Na tarasie stoi kilka pudeł, które trzeba rozpakować. - Wytarła nóż o ścierkę. - Jak chcesz, możesz doprawić szpinak odrobiną garam masali. Poza tym trzeba wyszorować moździerz.

Postawił szklaneczkę na lodówce i sięgnął do kieszeni ma­rynarki po tytoń i bibułkę.

- Nie mogłam znaleźć porządnego szkła, więc mama po­życzyła nam swoje florenckie pucharki. Trzeba będzie na nie uważać. Dobrze? - Rozkroiła dwie cytryny na połówki, jedną włożyła do wyciskaczki i dopiero wtedy zerknęła na niego przez ramię. - Jack? Słyszałeś, co mówiłam?

Caffery starannie ułożył szczyptę tytoniu na bibułce, zrolo­wał skręta, poślinił i zakleił go, po czym zaczął szukać w kie­szeni zapalniczki.

- Słyszałeś, Jack?

- Owszem.

Odłożyła nóż, obróciła się na krześle i przerzuciła rękę przez oparcie.

- No i?

- No i co?

- Mama pożyczyła nam swoje ulubione kryształowe pu­charki. Wyobrażasz to sobie? Zaufała, że nasi wstrętni goście ich nie potłuką. Chyba powinniśmy z wdzięczności paść jej do nóg.

- Na mnie nie licz. Spoważniała błyskawicznie.

- Mówię serio. Naprawdę powinniśmy być jej wdzięczni. Zdjął drobinę tytoniu z języka.

- Ja też mówię serio.

Przez chwilę mierzyła go uważnym spojrzeniem, wreszcie zaśmiała się krótko.

- W porządku, Jack. - Wróciła do przerwanej pracy. - Mu­szę do jutra załatwić jeszcze setki spraw. Uwierz mi, nie mam czasu...

- Okłamałaś mnie.

- Słucham? - Powoli odwróciła się do niego. - Co powie­działeś?

- A ja sądziłem, że możesz umrzeć.

- O co ci chodzi?

- Uwierzyłem, że masz nawrót choroby Hodgkina. Pogardliwie wykrzywiła usta i z niedowierzaniem pokręciła głową.

- Jesteś nienormalny, wiesz o tym? Naprawdę. Myślisz, że sobie to wszystko wymyśliłam?

- Rozmawiałem z doktorem Cavendishem. Zesztywniała. Wydawało mu się, że dostrzega w jej oczach cienie przelatujących przez głowę kłamstw i wyjaśnień. Po chwili tak silnie zacisnęła wargi, że aż naprężyły się mięśnie pod skórą na karku. Znów się odwróciła, zaczęła energicznie rozkrajać kolejne cytryny i gwałtownymi ruchami wyciskać z nich sok do miseczki.

- Powiedziałem, że rozmawiałem z doktorem Cavendishem.

- Tak? No i co? - Zgarnęła wyciśnięte cytryny na kupkę. - Naprawdę sądziłam, że mam nawrót choroby. Nie możesz mieć mi tego za złe. Trudno jest z tobą wytrzymać, Jack. Sam nie wiesz, ile mnie to kosztuje...

- Aha, rozumiem. Z tobą też cholernie trudno wytrzymać.

- Nawet nie masz pojęcia, jakim byłeś śmieciem, zanim cię poznałam, Jack. Zwykłym śmieciem. Zwlekałeś się z wyra tylko do pracy albo żeby szpiegować tego grubego kutasa za torami, bo we łbie ci się pomieszało po zniknięciu twego idiotycznego braciszka. Wyciągnęłam cię z tego. - Dalej rozkrajała cytryny, z całej siły oburącz naciskając nóż. - Tak, tylko dzięki mnie wydostałeś się z dołka, wylazłeś z barłogu. Wszyscy: mama, tata... absolutnie wszyscy powtarzali, że niepotrzebnie tracę czas, ale ja nie chciałam nikogo słuchać... Boże, jaką byłam idiotką...

- Nie kocham cię, Veroniko. I nie chcę cię już więcej widzieć w moim domu. Zostaw klucz.

Rzuciła nóż i obróciła się do niego z osłupiałą miną. Gapiła się na niego tak długo, że stracił pewność, czy zastanawia się nad odpowiedzią, czy tylko próbuje powstrzymać łzy. Wreszcie zaśmiała się krótko, nienaturalnie, piskliwie.

- Bardzo dobrze, Jack. Jak sobie życzysz. - Pochyliła się na krześle, ramiona jej zadygotały. - A ja myślałam... - Wy­mierzyła w niego palce. - Też cię nie kocham. I chyba nigdy cię nie kochałam.

- W takim razie jesteśmy kwita.

- Właśnie, kwita. - Trzęsła się coraz silniej. - Zostanę... tylko do końca przyjęcia, a potem zniknę z twojego życia. I nie myśl, że próbuję cię nastraszyć. Naprawdę zniknę...

- Odwołamy przyjęcie.

- Nie zrobimy tego. Nie możesz... Nie teraz. Jeśli je od­wołasz, przysięgam... - Głos jej się łamał, łzy napłynęły do oczu. - Przysięgam... Och, proszę, Jack... Wykończysz mnie, jeśli to zrobisz.

- Skończ to przedstawienie.

- Błagam, Jack! To także moje przyjęcie, przyjdą też moi znajomi. Błagam! Nie rób mi tego!

Wziął szklaneczkę i odwrócił się do drzwi.

- Dokąd idziesz?

- Pod prysznic.

- Zaczekaj! - Poderwała się z krzesła, stanęła przed nim i przytknęła roztrzęsioną dłoń do jego piersi. - Przepraszam, Jack! Wybacz! Wszystko przez to, że tak bardzo cię ko­cham...

Obrzucił ją tak pogardliwym spojrzeniem, że zalała się łzami. Delikatnie odsunął jej rękę i pchnął ją lekko z po­wrotem w stronę stołu. Klapnęła ciężko na krzesło i zaniosła się szlochem.

- Ty łajdaku... łobuzie... Sam mnie zmusiłeś... żebym kła­mała... Ty i ta twoja pieprzona obsesja...

Wziął z lodówki butelkę whisky, zamknął drzwi od kuchni i poszedł na górę.

Później, kiedy tętno wróciło do normy, poszedł z butelką Glenmorangie do łazienki, napuścił gorącej wody do wanny, zanurzył się w niej i zamknął oczy, silnie zacisnąwszy palce na śliskich obrzeżach. Odczuwał wszechogarniające zmęczenie. Leżał bez ruchu, oddychając przez nos, pogrążony w absur­dalnych myślach, że winę za wszystko ponosi Penderecki, który zamienił mu serce w kamień, wskutek czego przestał się normalnie i zdrowo rozwijać, pozbawiony elementarnego pra­wa człowieka - prawa do miłości.

Wydawało mu się, że słyszy, jak Veronica na dole przesuwa coś ciężkiego, potem cicho skrzypnęły zamykane drzwi wejś­ciowe. Pociągnął jeszcze łyk whisky i zanurzył się pod wodę. Należący niegdyś do jego matki medalik z podobizną świętego Krzysztofa, który nosił na szyi, wypłynął na powierzchnię i zaczął mu się obijać o brodę, śliski jak śnięta ryba.

Przypomniał sobie obraz Rebecki stojącej w drzwiach, kiedy wyjrzał na korytarz ze szczytu schodów.

- On mnie przeraża! Ten zabójca!

Zatrzeszczały schody. Odniósł wrażenie, że dzwoni telefon. Wynurzył się i nastawił ucha.

Cisza. Zsunął się z powrotem pod wodę. Rebecca. Poczuł znajome mrowienie w dole brzucha. Czy z nią też miał postąpić tak, jak z innymi - zmusić do zrzucenia maski, obedrzeć z godności, a potem stracić zainteresowanie i porzucić, bo jak zawsze ma ważniejsze sprawy na głowie?

Usiadł, dopił whisky, po czym wyszedł z wanny i się wytarł. W sypialni Veronica leżała na wznak, nieruchoma i milcząca.

- Veroniko?

Nie odpowiedziała. Nawet nie mrugnęła.

- Przepraszam, Veroniko. Nadal milczała.

- Przemyślałem to.

- Co? - zapytała cicho.

- Sprawę przyjęcia. Urządzimy je. Westchnęła i obróciła się na bok, tyłem do niego.

- Dziękuję.

- Dzisiaj będę spał na kanapie.

- Dobrze - mruknęła, zsunąwszy rękę poza tapczan, aż na podłogę. - Jak wolisz.

29

W sali zabiegowej dzielnicowej komendy policji w Green­wich nie było okien. Jedyną ozdobę nagich ścian stanowił pożółkły plakat o heroinie i laminowana folią kartka przypo­minająca o prawie aresztowanego do rozmowy z adwokatem. Na niskim laminowanym stoliku walały się broszurki, których nikt nie czytuje: HIV - Czy jesteś zagrożony?, Krak, kokaina - Porady prawne, Stowarzyszenie Opieki nad Ofiarami - Pomoc ofiarom przestępstw.

- Proszę podwinąć rękaw.

Starannie ogolony blady sanitariusz o białych dłoniach w cienkich gumowych rękawiczkach otworzył pojemnik do pobierania próbek: strzykawki, nerkowata miseczka, fiolki, nalepki, kawałki gazy. Gemini utkwił wzrok w trzeciej od góry dziurce jego fartucha, w której brakowało guzika. W głowie tłukła się tylko jedna myśl: jego sytuacja wyglądała kiepsko.

Kiedy dwa dni temu Diamond wetknął nos w szczelinę na listy i zapytał: „Wie pan, że się nimi interesujemy, prawda?”, on jeszcze o niczym nie wiedział. Po aktywności policji mógł się domyślać, że dziewczyny nie żyją, sądził jednak, iż stało się to z powodu tego nowego towaru, który dostarczył mu Pies. Ale zanim Diamond po raz drugi zjawił się pod drzwiami mieszkania, Gemini zajrzał do gazet, poznał prawdę i wiedział, że znalazł się w paskudnym położeniu. Wcale nie chodziło o narkotyki, lecz o to, że zanadto się zbliżył do niewłaściwych ludzi. I teraz był już na tyle przestraszony, żeby w duchu zacząć się modlić.

Diamond zapewnił jednak, że wcale nie zamierzają go are­sztować, o nic nie oskarżają, chcą jedynie zadać parę pytań, by wyeliminować go z kręgu podejrzanych. Przecież nie jest mu obce pojęcie obowiązku społecznego. Tylko dlatego bez sprzeciwu włożył bluzę dresową i zgodził się przyjechać na komendę.

Spoko, trzymaj fason, chłopie.

Potraktowali go po ludzku, zaproponowali kawę i papierosa, obiecali, że wkrótce odzyska swoje GTI. Ktoś znowu podsunął mu zdjęcia czterech zabitych dziewczyn i chociaż Gemini był już przerażony, obojętnie wzruszył ramionami.

- Nigdy ich nie widziałem.

Przyjęli to z drwiącymi uśmiechami i zapytali, czy dob­rowolnie odda próbki krwi, włosów i moczu do analizy.

- To zwykła formalność, panie Henry, która pozwoli wy­eliminować pana z kręgu podejrzanych. Potem wróci pan do domu.

Najpierw pincetą wyrwano mu parę włosów z głowy. Potem przyszła kolej na włosy łonowe. Mocz: sanitariusz stał przy nim w toalecie i przyglądał się, jak napełnia uryną plastikowy pojemnik. Ale kiedy wyszedł z ubikacji, w korytarzu Diamond położył mu dłoń na ramieniu i dysząc nieświeżym oddechem prosto w twarz, obrzucając spojrzeniem wodnistych oczu roz­bieganych z podniecenia, syknął cicho, żeby sanitariusz nie słyszał:

- Nie myśl, że jesteś już bezpieczny, pieprzony gnoju. Dobrze wiemy, że kłamiesz.

- Proszę podwinąć rękaw.

- Co? - Gemini podniósł głowę.

- Rękaw. - Sanitariusz rozłożył zestaw do pomiaru ciś­nienia, rozwinął opaskę uciskową i pochylił się, żeby owinąć ją wokół jego bicepsu.

- A to na co?

- Proszę się o nic nie martwić.

Kilka razy pstryknął palcem skórę w zgięciu ramienia, prze­tarł wacikiem ze środkiem odkażającym i po chwili ukazała się niebieskawa żyłka, w którą wbił igłę. Gemini zamrugał szybko.

- Po co ten cyrk, człowieku? Jak to pomoże wam udowod­nić, że jestem winny czy niewinny, co?

Sanitariusz spojrzał mu prosto w oczy.

- Formalnie może pan odmówić, ale zgodnie z przepisami odmowa udostępnienia próbki krwi do analizy będzie trak­towana jak dowód obciążający.

- Co takiego?

- Jeśli nie pozwoli mi pan pobrać krwi, będę 'zmuszony wziąć wymaz z jamy ustnej, czy to z pańską zgodą, czy pod przymusem. - Zaczął powoli odciągać tłoczek i napełniać strzykawkę krwią. - Proszę się nie ruszać, panie Henry.

Ale Gemini wyszarpnął rękę.

- Nic z tego, chłopie. Najpierw mi powiecie, co macie na mnie, i jak moje szczyny w kubku zaświadczą, że zrobiłem to wszystko, co mi zarzucacie.

Zdziwiony sanitariusz popatrzył na kołyszącą się strzykawkę.

- Odpowiada pan z własnej woli i bardzo by nam pomogło, gdyby zechciał pan zachować spokój.

- Słyszałeś, co powiedziałem! - Gemini walnął dłonią w biurko i wysunął przed siebie napełnioną do połowy strzy­kawkę. Sanitariusz odchylił się na krześle. Nie spuszczał wzro­ku z jego ręki. Strzykawka kołysała się na boki, ale igła tkwiła mocno wbita w żyłę. - Nie odpowiadam z własnej woli. Wszyst­ko już powiedziałem, wiesz o tym. Mówiłem, że nie znam tych dziewczyn. Nic nie zrobiłem!

Sanitariusz na chwilę zagryzł wargi.

- Rozumiem, panie Henry.

Wciąż spoglądając na strzykawkę, wstał, po czym wyszedł z pokoju, by zaraz wrócić w towarzystwie Diamonda, który stanął w otwartych drzwiach i uśmiechnął się szeroko.

- Panie Henry!

- Ty... - Gemini skrzywił się z obrzydzeniem. - Czemu łazisz w kółko i gadasz wszystkim, że kłamię?

- Bo kłamiesz. Te dziewczęta były w twoim samochodzie. Mamy na to niezbite dowody.

- Ach, pieprz się!

Diamond spojrzał na niego spod przymrużonych powiek. Wychylił się na korytarz i rzekł do stojącego obok gliniarza:

- Wezwij oficera dyżurnego.

- Kiedy ostatni raz je widziałem, były całe i zdrowe, chło­pie. Lepiej zainteresuj się takim grubym oślizgłym palantem, co mieszka w szykownym domu na Croom's Hill. A teraz zabieraj mi to gówno z łapy.

Diamond skrzyżował ręce na piersi.

- Jerry Henry...

- Nic nie zrobiłem.

- Jerry Henry, jesteś aresztowany pod zarzutem dokonania gwałtu i zamordowania Shallene Craw ze Stepney Green w Londynie, w nocy z dziewiętnastego na dwudziestego maja...

- Nie zgwałciłem żadnej dziewczyny!

- Masz prawo zachować milczenie, ale to może wpłynąć na twoją obronę, jeśli nie odpowiesz na pytania dotyczące spraw, które będą później poruszane na sali sądowej. Na pod­stawie przepisu z paragrafu pięćdziesiąt cztery, ustęp e, muszę cię teraz poprosić, żebyś się rozebrał. - Spojrzał na sanitariu­sza, który wrócił na swoje miejsce za biurkiem. - Dajcie mu pasiasty garniturek do włożenia.

- Nie jestem gwałcicielem! I nikogo nie zamordowałem! Igła wysunęła mu się z żyły, cienki strumyk krwi poleciał na podłogę. Diamond natychmiast odskoczył w głąb korytarza. U jego boku stanęło dwóch gliniarzy.

- Trzeba go skuć, inspektorze?

- Uważajcie na krew. To ćpun.

- Zgadza się! Jestem czarnym ćpunem i chcę was wszyst­kich zarazić AIDS! - Machnął rękaw stronę drzwi, szczerząc zęby w uśmiechu. - Białe świnie! - Za jego plecami sanitariusz spokojnie otworzył pudełko gumowych rękawiczek. Gemini obrócił się do niego. - Co robisz?

Tamten nawet nie mrugnął.

- Chcę zabezpieczyć kolegów, panie Henry.

Rzucił rękawiczki Diamondowi i umundurowanym gli­niarzom.

- Chcesz mnie jeszcze bardziej wkurzyć? - Gemini wydął wargi, podniósł rękę, z której skąpy wała krew, i zrobił krok w jego kierunku. - Naprawdę mam was wszystkich pozarażać AIDS?

- Proszę się uspokoić.

- Tak - rzekł stanowczo Diamond, wciągając rękawiczki. - Myślę, że trzeba go skuć.

- Nic nie zrobiłem! - Gemini gwałtownie odwrócił się do drzwi. - Dawałem im tylko prochy, to wszystko! Nikogo nie zamordowałem!

- W porządku, synu - mruknął starszy z dwóch gliniarzy. Wprawnie wykręcił mu ręce do tyłu i zatrzasnął kajdanki. - Dość tego.

- Nie jestem mordercą! Nikogo nie zabiłem, do cholery! - Gemini szarpnął się, przestąpił z nogi na nogę, wreszcie wy­kręcił głowę i rzucił Diamondowi prosto w twarz: - Jeżeli chcesz złapać mordercę, znajdziesz go na Croom's Hill!

Inspektor westchnął głośno i podniósł rękę.

- Masz prawo do adwokata. Jeśli chcesz, załatwimy ci obrońcę z urzędu. Rezygnacja z tego prawa wymaga pisemnego uzasadnienia. Z uwagi na procedurę zatrzymania, czas pobytu w areszcie będzie mierzony od tej chwili, a nie od przybycia na komendę. Czy teraz wreszcie ktoś może wezwać tego pieprzonego oficera dyżurnego?

Stara zgarbiona Jamajka przyszła z wiadrem i ścierką do sali zabiegowej, żeby zetrzeć z podłogi krew Geminiego. Kiedy ze Shrivemoor przyjechał nadinspektor Maddox ze stertą pa­pierów i dokuczliwym bólem głowy, w dyżurce trwały gorącz­kowe dyskusje.

- Co zrobiłeś?!

- Zachowywał się agresywnie.

- I tylko dlatego musiałeś nas pakować po uszy w gów­no?! - Przyłożył chłodną dłoń do czoła. Z celi dolatywały głośne protesty Geminiego. - Mamy dwadzieścia cztery go­dziny, czyli do jutra, do dziesiątej rano. Wiesz co, Diamond?

Skoro jesteś taki sprytny, to sam zepsuj komisarzowi nastrój przy śniadaniu.

Z sali zabiegowej wychylił się sanitariusz i pomachał w stro­nę Maddoxa papierami.

- Formularze gotowe. Kto je weźmie?

- Zaraz ściągnę naszego oficera odpowiedzialnego za ana­lizę próbek.

- Są podzielone i przygotowane. Jak się zjawi, może je od razu zabierać.

- Wcześniej inspektor musi je serdecznie ucałować na szczęście, bo oprócz nich nie ma nic do sformułowania oskar­żenia.

Diamond westchnął głośno i uniósł wzrok do nieba.

Dziesięć kilometrów dalej, w sali ogólnej Shrivemoor, Caffery postanowił skorzystać z okazji, że w biurze prawie nikogo nie ma, pochylił się na krześle i zakrył dłonią papierosa, którego zamierzał przypalić.

- Hej! A to co? - zawołała od swego stanowiska Kryotos.

- Możesz mi wierzyć, że niczego bardziej nie potrzebuję.

- Wierzę. - Pociągnęła łyk wody sodowej prosto z puszki, odchyliła się na oparcie krzesła i założyła ręce. - Więc jaka jest twoja ostatnia teoria?

- Całkiem zwariowana.

- To znaczy?

Włożył okulary, podszedł do biurka i zerknął ponad jej ramieniem na ekran monitora. „Holmes” przeszukiwał bazę danych.

- Mam wrażenie, że już się z nim spotkałem. Sądzę, że kręci się gdzieś w pobliżu. Czy mogłabyś... - Wskazał palcem wiersz, w którym nazwiska i kolumny liczb rozbłyskiwały jak szeregi zielonkawych świetlików. - Byłoby lepiej, gdyby się przewijały po ekranie.

- Proszę bardzo.

Kryotos szybko przestawiła tryb wyświetlania. Przez jakiś czas oboje w milczeniu spoglądali na poruszane cyfrowym pulsem rezultaty z dwóch ostatnich dni dochodzenia: nazwiska zupełnie nieznanych ludzi, które pojawiały się w rozmowach, fałszywe tropy, ślepe uliczki, nazwy pubów przy obwodnicy, marki czerwonych sportowych samochodów, Lacey, North, Julie Darling, Thomas Cook, Wendy. «

- Zatrzymaj!

Kryotos błyskawicznie stuknęła palcem w klawisz spacji.

- O co chodzi?

- Co to jest? - Caffery pochylił się niżej i postukał palcem w ekran. - Co to za liczba przy nazwisku Cooka? Co oznacza ta dwójka?

- Dwa razy występuje w bazie danych.

- A te litery?

- Pierwsza, N, to twoja notatka po rozmowie w szpitalu Świętego Dunstana.

- Więc skąd się wziął późniejszy wpis?

- Chwileczkę... - Kryotos z lekko wysuniętym językiem powoli przeciągnęła palcem wzdłuż szeregu symboli. - O, jest. Pochodzi z dzisiejszego ranka. Widzisz oznaczenie WT?

- Tak.

- To wiadomość telefoniczna. Tak się składa, że sama ją odbierałam. Tu masz potwierdzenie, mój kod: dwadzieścia dwa.

- Rozmawiałaś z nim?

- Przekazał, że sprawdził i był w domu w czasie obu nocy, o które pytałeś.

- Aha. Miał pogadać z przyjaciółką. Coś mi tu nie pasuje. - W zamyśleniu postukał paznokciem o zęby. - Wcześniej mó­wił, że jest daltonistą i nikt nie może mu pomóc w doborze ubrań.

- Co by znaczyło, że mieszka sam?

- Dziwne, prawda? - Wyjął z ust papierosa, podszedł do okna, rozchylił palcem żaluzje i wyjrzał na zewnątrz. Dzień był słoneczny i gorący. - Tak. Chyba warto jeszcze raz z nim porozmawiać.

- To lepiej się pospiesz, bo jutro odlatuje do Tajlandii. Caffery puścił żaluzje.

- Żartujesz?

- Nie. Powiedział, że się stęsknił za czystym górskim po­wietrzem w Złotym Trójkącie.

- Już to widzę.

Zabrał z gabinetu marynarkę i kluczyki od samochodu. Był już przy wyjściu, gdy Kryotos zawołała:

- Jack! - Odchyliła się daleko do tyłu, balansując na dwóch nogach krzesła. Do piersi przyciskała słuchawkę telefonu. - To Paul. Lepiej jedź najpierw do Greenwich. Ktoś tam czeka, żeby z tobą porozmawiać. Mówi, że ją znasz... Domyślam się, że chodzi o jakąś laleczkę.

- Jezu... - mruknął, wkładając marynarkę. - Rebecca.

- Paul mówi też, że na dyżurce wszyscy się ślinią na jej widok, a dziewczyna jest piekielnie zdenerwowana.

- Dobra, już tam jadę. Tymczasem zadzwoń do Cooka, dobrze? Sprawdź, gdzie będę mógł go dzisiaj znaleźć. Tylko go nie spłosz.

- Nie ma sprawy.

- Zobaczymy się wieczorem.

- Na pewno dzieciaki nie będą przeszkadzały?

- Skądże. Przyjeżdżaj razem z nimi.

Posłał jej całusa i wyszedł. Spoglądając na zamknięte drzwi, Kryotos próbowała zrozumieć, dlaczego ją, mężatkę z dwójką dzieci, obchodzi to, że Caffery jest zainteresowany jakąś dziew­czyną o imieniu Rebecca.

30

Kiedy Jack zajechał przed komendę w Greenwich, Maddox stał na schodach przed budynkiem, w pełnym słońcu, jadł pasztecika z zatłuszczonej papierowej torby i patrzył obojętnie na grupę studentów pijących piwo na parkingu przed marketem „Funnel and Firkin” po drugiej stronie ulicy. Jego czoło prze­cinały głębokie zmarszczki. Gdy Caffery podszedł bliżej, jesz­cze silniej zmarszczył brwi, ruchem głowy wskazał wejście za plecami i rzekł:

- Jest tu ten pomylony kurdupel. Aresztował Geminiego. Bez mojej wiedzy. To wszystko.

Dziwi cię to, Steve? Naprawdę jesteś zaskoczony?

- Podejrzewam więc, że nici z dzisiejszego przyjęcia?

- O Jezu... - Maddox przyłożył dłoń do czoła. - Nie, skąd­że. - Opuścił rękę i pokręcił głową. - Mam to gdzieś. Zresztą i tak wyczerpaliśmy fundusz nadgodzin. Posadzimy Diamonda przy biurku, niech wypełnia formularze. Przydzielę kogoś Bettsowi, żeby we dwóch poprowadzili przesłuchanie. Wie­czorem sam tu zajrzę.

- Wystarczy jedno słowo, Steve, a natychmiast wszystko rzucę. Robię to tylko...

- Wiem. Wszyscy to robimy dla społeczeństwa. I tak ma zostać. Pamiętasz ostatnie hasło gubernatora? „Zado­wolenie z życia rodzinnego to podstawa skuteczności po­licji”. Żadnej przemocy w małżeństwie, alkoholików, samo­bójców.

- Skądś to znam. - Caffrey ruszył do wejścia. - Zatem o ósmej?

Maddox dojadł pasztecika, zgniótł papierową torbę i cisnął ją do kosza przy schodach.

- O ósmej.

Caffery ominął dyżurkę. Poszedł prosto na pierwsze piętro, gdzie kilka pokoi było zarezerwowanych dla użytku służb stołecznych, a więc także specjalnej grupy dochodzeniowej. Rebecca siedziała sama, wyglądała przez okno, nerwowo krę­cąc nogą założoną na nogę, i ssała meksykański srebrny me­dalik, który nosiła na łańcuszku na szyi. Miała na sobie luźne oliwkowe spodnie i kremową popelinową koszulę. Na jego widok wypluła medalik, uśmiechnęła się niewyraźnie i mruk­nęła:

- Cześć.

- Miło cię znowu widzieć.

- Czyżby?

Zawahał się na moment.

- Coś się stało?

- Tak.

Usiadł naprzeciwko niej i splótł dłonie na biurku.

- Słucham.

- Proszę wybaczyć, że zawracam panu głowę. Nie chcę się narzucać. Ale mam chyba coś ważnego. Całkiem serio.

- Przepraszam, ale nie rozumiem.

- Zostawiłam wiadomość pańskiej sekretarce.

- Sekretarce? - Jack spojrzał na nią z ukosa. - Kiedy?

- Wczoraj wieczorem.

- Pod moim numerem domowym?

- Tak.

Veronica. Pokręcił głową.

- Nie dotarła do mnie, Rebecco. Przepraszam. Rozpromieniła się wyraźnie.

- Naprawdę nie chcę się narzucać, ale nie spałam całą noc. Chodzi o to, co pan powiedział o sprawcy, że robi dobre wrażenie i wzbudza zaufanie, że dziewczyny... - wstrząsnął nią dreszcz, na rękach miała gęsią skórkę - ...mogły mu ufać do tego stopnia, by pozwolić zrobić sobie zastrzyk.

- Nie powinienem był ci tego mówić. Mam nadzieję...

- Spokojnie, przed nikim się nie zdradziłam. - Pochyliła się, długie włosy zsunęły się z ramion. - W ubiegłym roku Joni zabrała mnie na przyjęcie. Gospodarz nie robił żadnej tajemnicy z tego, że ma heroinę i chętnie wstrzyknie ją każ­demu, kto sobie zażyczy. Podobno był kiedyś lekarzem i świe­tnie wie, jak to zrobić bezboleśnie, jaką zastosować dawkę i tak dalej. - Wyprostowała się na krześle. - Było sporo chęt­nych.

- Był lekarzem?

- Tak słyszałam, w każdym razie miał pewne doświad­czenie. Teraz jest jakąś ważną figurą w przedsiębiorstwie farmaceutycznym i zdaje się, że ma powiązania ze szpitalem Świętego Dunstana. - Szybkim ruchem odgarnęła włosy z czo­ła. - Wiele dziewcząt z tamtej okolicy bywa w jego domu. Mogą dostać wszystko, czego chcą, najlepszy towar, serwo­wany w eleganckich miseczkach. Zwykle pod koniec przyjęcia gospodarz zabiera którąś z nich na górę. Słyszałam, że nieźle płaci. Trwa to już od dawna.

- W trakcie przesłuchań w ogóle nie pojawił się ten trop.

- Jest bardzo dyskretny. Nalega, żeby nikomu nie mówić, jeśli chce się jeszcze kiedyś być jego gościem. Nosi się eleganc­ko, jest inteligentny, na swój sposób robi dobre wrażenie. Aha, i ma w domu obraz Patricka Herona, za który dałabym się poćwiartować. - Z niedowierzaniem pokręciła głową. - Wisi zwyczajnie na ścianie, a ten cały motłoch kręci się dokoła, ćpa kokę i chichocze głupkowato. Pewnie nikt nawet nie ma pojęcia, co to za arcydzieło. - Urwała na chwilę i spuściła głowę. Kiedy znów spojrzała na Jacka, miała zasępioną minę. - Wtedy upatrzył sobie właśnie mnie. Do niczego nie doszło. Wziął mnie za zwykłą dziwkę. Poprosił, żebym została, a kiedy odmówiłam... no cóż, doszło do małej szamotaniny. Nic wiel­kiego. Trochę go podrapałam na szyi.

- I puścił cię?

- W końcu tak. Ale gdyby mnie pan zapytał, czy ten czło­wiek jest zdolny do okrucieństwa, gwałtu czy nawet zabój­stwa...

- To?

- Sama nie wiem dlaczego, ale powiedziałabym, że tak. Na pewno. Jest typem... desperata.

- Gdzie mieszka?

Rebecca obróciła się na krześle i ruchem głowy wskazując okno, odparła:

- Nad wrzosowiskiem, w jednym z tych wielkich domów na zboczu Croom's Hill.

31

- Poszedł następny talerz. - Veronica zamknęła drzwi i ucichł dolatujący z salonu gwar gości. Nadepnęła pedał kubła i zsypała odłamki z szufelki. - Zastanawiam się, czy nie pochować mamy pucharków, by nie spotkał ich taki sam los.

Caffery odkorkował butelkę sancerre, powąchał wino i ob­rócił korek w palcach, sprawdzając, czy nie jest nadkruszony. Przyszedł do kuchni, mając nadzieję na chwilę wytchnienia, lecz wcale go nie zdziwiło, że Veronica wybrała dokładnie tę samą chwilę na sprzątnięcie zbitego talerza. Wyciągnęła z lodów­ki garnek i doszedłszy do wniosku, że Jack jej nie odpowie, z hukiem zatrzasnęła drzwi.

- Wiesz, kto jest najgorszy?

- Nie. Kto?

- Nie obraź się, Jack, ale ta krowa, Marilyn. Rozmawiałam z jej mężem, naprawdę uroczym facetem, a ona bez żadnej przyczyny podeszła i przerwała nam, spoglądając na mnie wyzywająco.

Nie odpowiedział. Domyślał się, do czego zmierza. Przez cały wieczór grała rolę męczenniczki, dumnie paradowała po mieszkaniu, ze smutnym, nienaturalnym uśmiechem roznosząc półmiski z rogalikami, faszerowaną papryką bądź maleńkimi kanapkami z tapenadą*7. Bardzo chciała zwrócić na siebie uwagę. Pewnie byłaby szczęśliwa, gdyby pojawiły się jakieś kłopoty.

- Wcale mnie nie słuchasz, prawda? - Zaczęła przekładać pastę z ciecierzycy do miseczki, głośno stukając łyżką o jej brzeg. - Myślałam, że przynajmniej zostaniemy przyjaciółmi, ale wygląda na to, że w ogóle nie zamierzasz się do mnie odzywać.

- Widocznie do tego nie dorosłem. - Rzucił korek do kosza na śmieci i wyjął z kredensu butelkę medoca. Nie miał ochoty na żadne dyskusje. Już samo to przyjęcie uważał za poświę­cenie ze swej strony. Wolał jednak, aby Maddox się nie do­wiedział, że w tym gronie jest co najmniej jedna para nie stosująca się do wytycznych gubernatora. - Daruj sobie. J tak nie będę się z tobą kłócił.

- Boże... - Z rezygnacją pokręciła głową. - Jesteś naprawdę porąbany, Jack. Zdrowo porąbany. Moim zdaniem powinieneś się zgłosić do psychiatry po poradę.

- Ty za to jesteś pijana.

- Nic podobnego! No wiesz? Jak możesz tak mówić?! - Cisnęła łyżkę do zlewu i nagle się rozchmurzyła, jakby ab­solutnie nic nie zaszło. - Aha. - Zdjęła ścierkę z haczyka. - Jak stoimy z papierowymi ręcznikami? Już jakiś czas temu wyjąłeś szampana z lodówki i obawiam się, że butelki mogą eksplodować, jeśli postoją jeszcze trochę dłużej. - Pochyliła się do okna, jednym palcem odsunęła zasłonkę i wyjrzała, jak gdyby miała nadzieję dojrzeć coś poza swoim odbiciem w szy­bie. - Jeszcze te dzieci - mruknęła, prostując się. - Od dawna powinny być w łóżku. Na pewno coś spsocą, wspomnisz moje słowa.

Noc była ciepła, wszystkie okna salonu otwarte na oścież, ale goście, niczym ćmy kręcące się wokół halogenowej lampy na patio, wyczuwające chyba bliski deszcz, nie wychylali nosa na zewnątrz. Tylko dzieci biegały po ogrodzie. Dorośli stali w kilku gromadkach, trzymając w rękach talerzyki i kieliszki, od czasu do czasu zerkając na swoje odbicia w ciemnych oknach domu. Nikt nie odezwał się nawet słowem na temat dochodzenia, nawet wtedy, gdy dzieci nie było w pobliżu, jak gdyby wspomnienie o sprawie w jednej chwili musiało zatruć atmosferę przyjęcia. Caffery, z butelką sancerre w jednym ręku, a medoca w drugim, ruszył wokół salonu, napełniając kieliszki. Na dłużej zatrzymał się tylko przy Kryotos, która włożyła mu do ust trójkątną kanapeczkę z ciemnego chleba.

- Jack... - Rozejrzała się szybko na boki i ciągnęła szep­tem: - Co z tym Cookiem? Nadal cię interesuje? Nie wróciłeś po południu i...

- O cholera! - Niezdarnie wytarł usta wierzchem dłoni, usiłując nie rozlać wina. - Przepraszam, Marilyn. Wynikła pilna sprawa, złapałem nowy trop i całkiem zapomniałem.

- Ma zarezerwowany bilet na samolot Air India, który startuje z Heathrow o czternastej. Jeśli chcesz, połączę cię z samego rana z sekcją delta linii lotniczych...

- Nie trzeba, niech leci. Ja... Sam nie wiem. Jak tonący próbowałem się chwytać brzytwy.

Odstawiła talerzyk i podsunęła mu swój kieliszek do napeł­nienia.

- Rozumiem. Gdybyś jednak zmienił zdanie...

Urwała, gdyż jej córeczka, Jenna, wpadła jak bomba przez drzwi do ogrodu, złapała się jej nogi i pisnęła:

- Mamo! Mamo!

- Co się stało? - Marilyn pochyliła się nad nią. - No, po­wiedz mamusi.

- Ktoś jest w ogrodzie!

- Kto?

- Potwór!

- Jenna! - Kryotos chwyciła drobną, silnie zaciśniętą piąst­kę i potrząsnęła nią delikatnie. - Mów po ludzku, proszę.

- Potwór w ogrodzie... - Jenna urwała dla zaczerpnięcia oddechu, lękliwie zerkając przez ramię na otwarte drzwi. - W ogrodzie...

Marilyn pochwyciła zaciekawione spojrzenia innych gości i uniosła wzrok do nieba.

- Kto by pomyślał? My tu sobie spokojnie rozmawiamy, a w ogrodzie buszuje jakiś potwór.

- To prawda, mamo. - W otwartym oknie pojawiła się pobladła twarz starszego brata Jenny. - Słyszeliśmy go.

Kryotos spłonęła rumieńcem.

- Dean, miałeś być grzeczny. Ostrzegałam cię.

- Słowo honoru!

- Dean! - Ostrzegawczo uniosła palec. - Dość tego!

- Mam dla ciebie propozycję, Jenna - rzekł Maddox tonem ojca doskonale pamiętającego własne doświadczenia z małymi dziećmi. Podszedł bliżej, podwijając rękawy koszuli. - Co byś powiedziała na to, by wszyscy obecni tu policjanci wyszli do ogrodu i aresztowali tego potwora? Wystarczy, że powiesz nam dokładnie, jak on wygląda. Inaczej nie będziemy mogli zakuć go w kajdanki.

- Nie wiemy, jak on wygląda - całkiem poważnie odparł Dean. - Nie widzieliśmy go, tylko słyszeliśmy, jak chodził po suchych liściach.

- Ach, już wiem - rzucił Essex, podnosząc się z krzesła. - To na pewno któryś z niewidzialnych potworów kompos­towych.

- Możliwe - przytaknął Dean.

- Każdego dnia zgarniamy ich całą furę. Wasza mama poradziłaby sobie z nim nawet z rękami zawiązanymi na plecach.

- Nieee! - pisnęła Jenna, łapiąc matkę za spódnicę i tupiąc w miejscu. - Zostań, mamo! Nie idź tam!

Kryotos pogłaskała ją po główce.

- Oczywiście, że zostanę, skarbie. Panowie policjanci chcą tylko sprawdzić, czy potwór już sobie poszedł.

- Pogromcy potworów! Do dzieła! - Essex zeskoczył z pa­tio na trawę i przyjął postawę wojownika ninja z dłońmi naprężonymi jak ostrza sztyletów i oczami zmrużonymi w wąs­kie szparki. Wydał kilka gardłowych pomruków i zawołał: - Potworze! Stawaj do walki z Suzi Wongiem, kwiatem Orientu i wielkim doshu Drogi Lotusa, mistrzem sekretnej techniki dyslokacji kan - łup - set - bum - su - grzmot - waza!

Stojący pod oknem Dean uśmiechnął się niewyraźnie.

- Atakuję bez namysłu! Ki - ai!

Caffery, wdzięczny za to odciągnięcie uwagi, odstawił butel­ki z winem na parapet i ruszył w głąb ogrodu za Essexem podskakującym komicznie między krzewami; jego wydłużony cień przesuwał się błyskawicznie po trawie. Za nim poszedł Maddox, demonstracyjnie zaglądając pod krzewy, lawirując między ozdobnym łubinem i nurkując pod wiszącymi nisko gałęziami płaczącej wierzby.

- Tu nikogo nie ma! - zawołał. - Nie widzę żadnego po­twora!

- Tu też nie ma nikogo! - krzyknął Jack na pocieszenie Jenny, która podjęła ryzyko, odkleiła zapłakaną twarz od spód­nicy matki i z piąstką w buzi ciekawie spoglądała za nimi.

Essex zamarkował kilka ciosów, zdumiewająco szybkich jak na jego posturę.

- Suzie Wong dobrze radzi: Zmykaj, gdzie pieprz rośnie, potworze!

Jenna uśmiechnęła się nieśmiało i znowu wtuliła twarz w spódnicę Kryotos, ale tym razem już bez strachu.

- Suzie to imię dziewczynki, a nie chłopca - mruknęła. - On się wygłupia.

- Ani trochę - odparła Marilyn.

- Mu - nen! Mu - shin! - pokrzykiwał Essex. - Ki - ai! Ki - ai!

- Właśnie. Ki - ai, ki - ai - mruknął pod nosem Caffery, za­wracając w kierunku domu. Uśmiechnął się do wszystkich zgromadzonych w oknie. - Nie czujecie się bezpieczniej, wie­dząc, że ktoś taki jak Essex stoi na straży społeczeństwa?

Kryotos wyciągnęła szyję, żeby spojrzeć w głąb ogrodu.

- Jak, do diabła, ten stary wariat to zrobił?

- Co?

- Zniknął.

Caffery obejrzał się. W ogrodzie panowała cisza. Marilyn zachichotała nerwowo.

- Pewnie został pożarty.

- Aha. Nie została nawet jedna kosteczka.

- No, nie wiem, Jack - mruknął Maddox tuż przy jego ramieniu, uśmiechając się od ucha do ucha. Podstawił mu swój kieliszek. - Nawet największy potwór nie dałby rady pożreć Essexa.

- Żaden kłopot - odparł Caffery. - Rano posprzątam to, co zostało.

- Daruj sobie. Nie warto - Maddox pokręcił głową. - Świe­ża wieprzowina dobrze wpływa na róże.

- Jesteście obrzydliwi - syknęła Kryotos.

W milczeniu zapatrzyli się na ogród, skąd dolatywał jedynie narastający szum wiatru w gałęziach wierzby, zwiastujący bliską burzę. Faktycznie wyglądało na to, że sierżant zapadł się pod ziemię. Jack wbijał wzrok we wszystkie zakamarki, nie mogąc zrozumieć, jakim cudem Essex tak skutecznie i szyb­ko znalazł sobie kryjówkę.

- Gdzie on się podział?

- Potwór go złapał - szepnęła Jenna i znów zaczęła płakać.

- Nie bądź niemądra.

Maddox zerknął na Jacka i zmarszczył czoło, ten jednak wzruszył ramionami.

- Nie patrz tak na mnie.

- Ani chybi potworek go schrupał.

- To zabawne - powiedziała cicho Veronica, wychodząc na patio. - Przecież w twoim ogrodzie nie ma żadnych po­tworów, prawda, Jack?

Caffery z powrotem odstawił butelkę na parapet i zbiegł po schodkach na trawę.

- Paul?!

Między grządkami zalegała martwa cisza. W mroku maja­czyły niewyraźnie widmowe jaśniejsze plamki kwiatów powoj­nika. Odgarnął gałęzie wierzby i zajrzał za pień. Nad wykopem linii kolejowej panowała nieprzenikniona ciemność. W domu Pendereckiego światło było zgaszone.

- Zamorduję go za to - mruknął Maddox za jego plecami. - Słyszysz, Essex? Zabiję cię! Koniec żartów! Tylko straszysz dzieci... - Urwał nagle.

- Co się stało.

- Słyszałeś?

- Co?

- Tam.

W mroku między krzewami coś się poruszyło. Maddox odruchowo wtulił głowę w ramiona, a na patio Dean pisnął przeraźliwie. Caffery odskoczył i syknął przez zęby:

- Jezu...

Nagle rozpoznał Essexa, który w podskokach ruszył w ich kierunku, przygarbiony niczym goryl, szeroko wymachując rękoma.

- Ki - ai! Ki - ai!

- Idiota. - Pokręcił głową i zaśmiał się w głos. - Naprawdę jesteś stuknięty.

Na patio także rozległy się tłumione śmiechy.

- Cholerny obłąkany półgłówek. - Maddox oskarżycielsko wymierzył w niego palec. - Zapłacisz mi za to.

Essex zrobił skruszoną minę.

- Ki - ai, ki - ai? Mu - nen mu - shin?

- Gdzieś ty się schował?

Przeciągnął dłonią po włosach i pokręcił głową.

- No, wiesz. Porwali mnie ci z latającego spodka.

- I robili na tobie jakieś eksperymenty seksualne?

- Rety! Ciebie też to spotkało? Straszne! - Objął Maddoxa i Caffery'ego za ramiona i pociągnął ich w stronę domu. - Który mamy rok? Czy nasza ukochana pani Thatcher wciąż zasiada na tronie?

W pokoju Jenna popatrzyła na Essexa wielkimi oczami, nie wiedząc, czy śmiać się, czy płakać. Zaczerwieniona Kryotos trąciła go pięścią w biceps.

- Nie rób tego więcej, ty... słoniu. - Uśmiechnęła się, za­słoniła córeczce ucho dłonią i pochyliwszy się do Veroniki, szepnęła: - Pan Bóg dał im za mało krwi, żeby zasilała mózg i mięśnie, więc jeśli próbują równocześnie używać jednego i drugiego... Uff! - Ze smutkiem pokręciła głową. - Klęska to za słabe słowo na określenie rezultatów.

- Znam to aż za dobrze - odparła równie cicho Veronica.

W domu robiło się coraz bardziej duszno w miarę zbliżania się burzy. Przyjechali następni goście i z kanapek na półmis­kach pozostały jedynie okruchy bagietki, stopił się lód w sta­lowych kubełkach na wino, ocalały tylko nieliczne kostki serów i kawałki kabanosa. Ktoś wygrzebał z półki płytę kom­paktową z walcami Straussa i Essex poprosił Marilyn do tańca; z chichotem obijali się o ludzi. Wreszcie salon wypełnił się niebieskawym blaskiem pierwszej błyskawicy.

Caffery z lampką winą wcisnął się w kąt pokoju, obserwując Deana. Chłopak był mniej więcej w wieku Ewana przed jego zniknięciem. Dla niego salon musiał mieć te same rozmiary i skrywać te same lęki, a ogród podobne tajemnice, co dla Ewana. Dopiero gdy stanął na palcach, mógł wyjrzeć nad poręczą na patio, dokładnie tak, jak niegdyś brat Jacka.

- Ładny dom - rzekł Maddox, odnalazłszy jego kryjówkę. - Na pewno nie kupiłeś go za policyjną pensyjkę.

Caffery spojrzał na niego, wyrwany z rozmyślań.

- Oczywiście, że nie. - Zajrzał do swojego kieliszka. - To dom rodziców. Zostawili mnie w nim.

- Zapisali ci go w spadku?

- Nie. Zostawili mnie w nim. - Uśmiechnął się i zakręcił resztką wina. - Sprzedali mi go za śmieszną, symboliczną cenę. Z prawdziwą przyjemnością się stąd wynieśli. A z jeszcze większą przyjemnością uciekli ode mnie.

- Żyją jeszcze?

- Tak, żyją gdzieś.

- To ciekawe. - Steve w zamyśleniu pokiwał głową. - Ni­gdy wcześniej o nich nie wspominałeś.

- Owszem. - Przestąpił z nogi na nogę, odchrząknął i za­pytał: - Chcesz jeszcze wina?

- Czemu nie. Jeszcze jeden nie zaszkodzi. - Podsunął mu kieliszek. - Romaine składa oficjalny hołd uznania dla potraw Veroniki. Wszystko było bardzo smaczne. - Jednym haustem wychylił połowę wina. - Ale będziemy się musieli już zbierać, kolego. Chcę po drodze wpaść do Greenwich i zobaczyć, jak Betts sobie radzi.

- Jak to wygląda do tej pory?

- Pod kątem oficjalnego komunikatu dla prasy? Gówniano.

- Nic z tego nie będzie, prawda?

Maddox przez chwilę przyglądał mu się uważnie, po czym wziął go pod rękę i odciągnął na bok.

- Mam być szczery?

- Tak.

- Nie da się z tego nic sklecić. Na pewno nie w ciągu czterdziestu ośmiu godzin.

- Nie wspomnę, że mówiłem to od początku.

- Dzięki. - Westchnął głośno. - Jutro na odprawie o dzie­wiątej musimy zadecydować, czy mamy wystarczające dowody do sformułowania oskarżenia, czy nie. Badania serologiczne się przeciągają, rewizja w mieszkaniu Geminiego nie przyniosła żadnych rezultatów i urzędnicy z prokuratury w barach Green­wich pewnie przez cały wieczór śmiali się w kułak. Poza tym...

- Co?

Maddox wychylił resztę wina i obrócił nim w ustach, jakby chciał powiedzieć coś nieprzyjemnego. Wyprostował się.

- Gemini podsunął nowy trop. Twierdzi, że wszystkie dzie­wczyny miały klienta z Croom's Hill. Po raz ostatni podwoził tam którąś z nich dziesięć dni przed aresztowaniem. A więc musiała to być Shellene Craw. Mówi, że wcześniej uprawiał z nią seks w swoim samochodzie. To by wyjaśniało obecność włosów na tylnym siedzeniu.

- Powiadasz: Croom's Hill?

- Tak. Wiesz coś na ten temat?

- Steve. - Caffery pochylił się bliżej i rzekł spiętym gło­sem. - Dziś po południu z Essexem również wpadliśmy na ten trop. Już zacząłem sprawdzać.

- Tak? - Maddox pokiwał głową. - No i co?

- To wpływowy facet. Nawet bardzo. Pewnie jest w pierw­szej setce najbogatszych. Ma jednak mały problem: lubi towar zimny i gorący. Fakt, że kupuje najlepszy, czystą kokę kolum­bijską i opium ze Złotego Trójkąta. Stać go na to, jest głównym udziałowcem spółki HCC.

- Co to za firma?

- Farmaceutyczna. Słyszałeś o snap - halerze?

- Coś mi się obiło o uszy.

- To lek dla astmatyków. HCC sprzedaje licencję na cały świat, akcje idą w górę i życie jest piękne. Poza tym ten gość...

Po niebie przetoczył się grzmot i tak silnie zadzwonił szy­bami w oknach, że aż zatańczyły na nich odblaski świateł. Część kobiet podskoczyła ze strachu, a Marilyn nerwowo zachichotała. Essex przeprosił ją, zostawił na środku salonu i podszedł, żeby zamknąć okno, ale Veronica położyła mu dłoń na ramieniu.

- Zostaw. Uwielbiam deszcz.

Wyglądała na ogród jak gdyby z nadzieją, że lada moment coś się wydarzy. Pierwsze grube krople spadły na patio, pokój wypełnił się zapachem mokrej ziemi. Jack obrócił się z po­wrotem do Maddoxa i dodał półgłosem:

- Poza tym jest członkiem komisji nadzorczej w zarządzie szpitala Świętego Dunstana.

Maddox milczał, patrząc na deszcz za oknem. Na krótko zamknął oczy, po czym wyprostował się, poprawił krawat i mruknął:

- Mów dalej.

- Studiował medycynę. Sam wstrzykuje narkotyki swoim gościom. Już miałem wziąć pod lupę kogoś innego, podej­rzanego technika ze Świętego Dunstana, kiedy niespodziewanie pojawiły się nowe fakty. Już wcześniej wszystko mi pasowało, a ty jeszcze dorzucasz wiadomość, że Gemini ujawnił trop prowadzący na Croom's Hill. - Podniósł kieliszek i opróżnił go jednym haustem. - Daj mi paru ludzi do prowadzenia obserwacji i tydzień czasu. Zresztą, jestem tak pewien swego, że chyba sam zdołam zakończyć sprawę.

- Myślisz, Jack, że wystarczy mi strzelić palcami i... - Spojrzał Caffery'emu w oczy i pokręcił głową. - Dobra, do­staniesz ludzi. A ja wydębię od gubernatora następne czter­dzieści osiem godzin. Wtedy zbierzemy wszystko do kupy.

- Wiesz co, Jack? - powiedziała Romaine, wsuwając się pod ramię męża i uśmiechając przyjaźnie do Caffery'ego. - Zdążyłam cię chyba poznać na tyle dobrze, żeby udzielić ci pożytecznej rady. To uniwersalna zasada, słuszna w każdej sytuacji: „Po pracy nie rozmawia się o pracy”.

- Ależ wcale nie rozmawialiśmy... - zaczął Steve.

- Kłamiesz. Widzę to po twoich oczach.

- Nie zwracaj na nią uwagi, Jack. Jej zależy przede wszyst­kim, żebym odszedł na wcześniejszą emeryturę.

- Musisz zrozumieć mojego męża. - Poklepała go po pier­si. - Stara się wszystkich zadowolić, przez co sam jest nie­szczęśliwy.

Maddox podniósł jej dłoń i pocałował po wewnętrznej stronie.

- Już skończyliśmy, słowo honoru. Przyglądałem się dzie­ciom Marilyn. Przypominają mi Stepha i Laurę, kiedy byli w tym wieku.

- Zebrało ci się na sentymenty? - Cmoknęła go w policzek, ale szybko się odsunęła i zmarszczyła nos. - Oho! Widzę, że znów będę musiała prowadzić! - Sięgnęła do torebki. - Jeśli dobrze pamiętam, miałeś jeszcze dzisiaj wrócić do pracy.

- To prawda. - Otworzył szeroko usta i pozwolił żonie zaaplikować większą dawkę miętowego odświeżacza odde­chu. - Tylko parę lampek wina...

- To przeze mnie - wtrącił Jack. - Jestem zbyt gorliwym kelnerem...

Urwał nagle, dostrzegłszy zdumienie na twarzy Romaine. Przytknęła palec do ust.

- Spójrz - wyszeptała, spoglądając nad jego ramieniem za okno. - Obejrzyj się.

Caffery uświadomił sobie nagle, że w jednej chwili umilkły rozmowy w salonie. Goście przerywali w pół słowa i odwracali się, żeby popatrzeć w kierunku drzwi. Wszyscy mieli dziwne miny. Opadły go złe przeczucia.

- Spójrz - powtórzyła Romaine, wskazując palcem w głąb ogrodu.

Obrócił się powoli, z zamarłym sercem, jakby już wiedział, co tam zobaczy.

Dean, który siedział na poręczy schodów, zbladł i znieru­chomiał, przerażony widokiem postaci, która pojawiła się niemalże tuż przed nim. Obok niego Veronica uśmiechała się tajemniczo, była wręcz zafascynowana. W smudze'' światła padającego z salonu, w strugach deszczu siekącego patio, trzymając na rękach stertę czegoś żołtobrązowego, w otwartych drzwiach stał Penderecki, z mokrymi włosami oblepiającymi łysą czaszkę, w niebieskawym świetle błyskawic przypomina­jący upiora.

W pokoju zaległa martwa cisza. Osłupiały Caffery zagapił się na jego małe, mętne oczka, wciąż nie mogąc rozpoznać, co sąsiad trzyma na rękach.

Penderecki oblizał wargi, uśmiechnął się chytrze i zrobił krok do środka. Goście natychmiast się przed nim rozstąpili. Zamrugał ospale i z czymś, co przypominało głośne wes­tchnienie ulgi, rzucił im pod nogi stertę pożółkłych, starych kości.

32

O pierwszej w nocy zostali już tylko Logan i Essex. Maddox pospiesznie wyruszył na komendę w Greenwich, a za nim równie szybko rozjechali się inni goście, przy pożegnaniu obrzucając zdziwionymi spojrzeniami Caffery'ego, który sie­dział na schodach, gapił się na swoje dłonie, oddychał ciężko i żałował, że nie potrafi zapaść się pod ziemię.

Nadzwyczaj spokojna Veronica próbowała ich zatrzymać.

- To nic wielkiego. Zostańcie jeszcze. Przecież możemy posiedzieć w jadalni.

Kiedy pojęła, że prowadzi z góry przegraną bitwę, z hukiem zatrzasnęła drzwi, nadąsana poszła do kuchni i zajęła się zmywaniem. Logan także wrócił do Shrivemoor po swoje rzeczy, a Essex jeszcze przez pół godziny próbował pocieszać Caffery'ego, rozprawiając się z resztkami jego Glenmorangie, którą popijał drobnymi, nerwowymi łyczkami.

- Jak dziecko - mruknął Jack, zerkając na trzymaną przez niego butelkę.

- Zgadza się, wielkie, kapryśne niemowlę w pieluszce - przytaknął Essex. - No więc? Zamierzasz mi powiedzieć, o co tu chodzi?

Popatrzył na drzwi salonu i przesunął się odrobinę, żeby widzieć koszmarną stertę rozrzuconych na podłodze kości.

- Możliwe, że to szczątki mojego brata. Essex rozdziawił usta.

- Twojego brata?

- Czternastego września tysiąc dziewięćset siedemdziesią­tego czwartego roku zszedł do wykopu kolejowego na tyłach domu i od tamtej pory nikt go już nie widział.

I w pogrążonym w półmroku salonie Caffery wyjawił Essexowi swoją tajemnicę, opowiedział mu o kłótni na platfor­mie, obrażony Ewan zszedł na ziemię i ruszył ścieżką przez chaszcze na skraju wykopu kolejowego.

- Nazywaliśmy ją „ścieżką śmierci”. Co za ironia losu... Relacjonował, jak matka szlochała i krzyczała w ogrodzie, ogryzając paznokcie, gdy policja przeszukiwała dom Penderec­kiego, żeby wycofać się po dziesięciu godzinach, nie znalazłszy niczego, nawet najmniejszego śladu pobytu Ewana u sąsiada. Później cień podejrzenia padł na jego ojca, przez co musiał spędzić dwa dni w areszcie.

- Mój Boże, to omal nie zrujnowało ich małżeństwa... Zabulgotała reszta Glenmorangie nalewanej do kieliszka.

- W końcu wszyscy się poddali, sprawa została zamknięta. Nie było innego wyjścia. Ale ja nie mogłem zapomnieć. Byłem przekonany, że Penderecki ukrył ciało Ewana, choćby tylko na czas rewizji. Być może wywiózł je poza miasto. Znalazłem kilka śladów, fragmenty listów i rachunków, które trzymam do dzisiaj. - Ruchem głowy wskazał schody prowadzące na piętro. - Próbowałem coś z tego wywnioskować, złapać jakiś konkretny trop. Ale jednego wciąż jestem pewien. - Podniósł kieliszek i opróżnił go jednym haustem. - Penderecki się do niego przyczepił. On nadal trzyma Ewana.

- I co? Czekasz w nadziei, że ci zwróci brata?

Jack popatrzył na swój czarny paznokieć i zamrugał szybko.

- Może właśnie to zrobił? Myślisz, że mogą to być kości Ewana?

Essex podniósł się ociężale i potupał zdrętwiałymi nogami.

- Na wiem, Jack. Ale warto by to sprawdzić.

Burza powędrowała dalej na południowy zachód od Green­wich i na tle ciemnego nieba wyłoniła się zalana księży­cowym blaskiem antena przekaźnika telewizyjnego na szczy­cie Crystal Palace. Nawet domy stojące na skraju Blackheath w taką pogodę zdawały się tulić do siebie, jakby chciały złagodzić porywy wiatru hulającego nad wrzosowiskiem.

Harteveld siedział bez ruchu przy mahoniowym stole w sa­lonie nad ostatnim wydaniem „The Times”, z butelką likieru anyżkowego pod ręką. Gwałtowna zmiana ciśnienia sprawiła, że odczuwał kłucie w skroniach i żadne ilości kokainy czy leków przeciwbólowych nie mogły go od niego uwolnić. A dło­nie miał bardzo zimne, jak lód. Przeczytał właśnie artykuł na temat okaleczonych ciał znalezionych niedaleko Kopuły Mi­lenijnej - Kayleigh Hatch, Petry Spacek, Shellene Craw, Mi­chelle Wilcox oraz piątej ofiary niezidentyfikowanej z powodu zaawansowanego rozkładu zwłok. On jednak dobrze wiedział, kim była ta dziewczyna - ulicznicą z Glasgow, która zmarła z przedawkowania u jego boku w łóżku. Nikt nie zgłosił jej zaginięcia.

Gwałtownym ruchem zrzucił gazetę ze stołu i zakrył dłońmi twarz. Przez kilka sekund trwał w tej pozycji, lekko kołysząc głową na boki i silnie wbijając palce w skórę między włosami, jakby chciał paznokciami wydrzeć myśli spod czaszki. Wresz­cie, dygocząc z nerwów, poderwał się na nogi. Złapał butelkę likieru ze stołu, z trzaskiem otworzył drzwi i wszedł do oran­żerii. Wiatr hulał w ogrodzie, podzwaniał szybami, wpadał do środka przez otwarte okna i chłostał go po twarzy.

Toby stał tu przez jakiś czas, zasłuchany w szelest długiej trawy, tak głośny, jakby siekł ją ulewny deszcz. Nadchodziła kolejna burza. Zbierała się na ciemnym niebie, by z szybkością błyskawicy zwalić się na niego, mierząc w sam środek piersi.

33

U wylotu Croom's Hill, na wysokości starego klasztoru sióstr urszulanek, biała nieoznakowana furgonetka wyjechała na środek ulicy i zagrodziła drogę śmieciarce Służb Porząd­kowych Greenwich. Kilka minut później ciężarówka ruszyła dalej pod górę i jak zwykle zatrzymała się przed posiadłością Hartevelda. Tymczasem furgonetka zawróciła i szerokim łu­kiem, wąskimi krętymi uliczkami prowadzącymi przez Black - heath, dotarła do Croom's Hill na szczycie wzgórza - w miej­scu tak samo niewidocznym z domu jak poprzedni - żeby tu zaczekać na powtórne spotkanie z brygadą zbierającą nieczys­tości. Kiedy śmieciarka podjechała, kierowca odebrał dwa pękate czarne plastikowe worki, przekazał je koledze siedzą­cemu na skrzyni, zatrzasnął drzwi i wrócił do szoferki. Opuścił szybę, przekręcił boczne lusterko, żeby widzieć w nim szarego forda sierrę stojącego tuż za szczytem, w cieniu rozłożystego dębu, i nie oglądając się, ledwie zauważalnie dał znak dłonią z kciukiem wyprostowanym ku górze, wyciągając nieco rękę w kierunku lusterka.

Zaczekał, aż dwaj ludzie siedzący w fordzie równocześnie skinęli głowami. Uruchomił silnik i ruszył w dół zbocza.

Za wysokim murem ogradzającym teren Harteveld niczego nie zauważył. Siedział na kamiennej ogrodowej ławce i prze­krwionymi oczyma tępo wpatrywał się przed siebie. Obok, na zapuszczonej grządce fiołków i stokrotek, leżała pusta butelka po likierze i stosik niedopałków. Toby siedział tu przez całą noc, słuchając, jak grzmoty i policyjne syreny, ścigają się po całym Greenwich. Nie schronił się pod dachem nawet wtedy, gdy z czarnych chmur lunęło wprost na niego, w ciągu paru sekund zamieniając ścieżki ogrodu w błotniste strumyki. Po­czątkowo słabe błyskawice zmieniły się w oślepiające niebies­kawe zygzaki ognia i do świtu w ogrodzie zapanował chaos, cały teren usłany był połamanymi gałązkami drzewek owoco­wych, a wspaniałe irysy pod zachodnim murem leżały pokotem na ziemi. Przez cały czas drzwi oranżerii były otwarte na oścież i kartki gazety, którą jakiś poryw wiatru musiał przy­nieść z podłogi salonu, walały się nawet na patio. Z konaru potężnego libańskiego cedru patrzyła w dół utrwalona na zdję­ciu Kayleigh Hatch.

I dopiero teraz, gdy w głębi ogrodu zniknęły mroczne cienie, a poranne słońce osuszyło pajęczyny między czerwonawymi gałęziami cedru, Harteveld zaczął wracać do życia.

W fordzie Betts odwrócił się i spojrzał na Logana. Gdzieś za domem Hartevelda zawarczał cicho silnik auta. Chwilę później otworzyły się drzwi garażu i na alejce dojazdowej pojawił się wspaniały zielony sportowy kabriolet z wysokim opływowym bagażnikiem. Skręcił w Croom's Hill i zaczął się oddalać w dół zbocza.

Betts uśmiechnął się lekko i sięgnął do kluczyka tkwiącego w stacyjce.

Dziesięć kilometrów dalej, w Shrivemoor, zadzwonił telefon na biurku Jacka.

- Inspektor Caffery? Mówi Jane Amedure. Wasz łącznik właśnie wyszedł z laboratorium. Przywiózł zlecenie na zba­danie zawartości dwóch dużych czarnych worków z od­padami. Zrobię wstępną analizę pod kątem wyników au­topsji, więc wyniki będą już dziś wieczorem. - Odchrząk­nęła. - Poza tym wcześniej sierżant Essex dostarczył mi jeszcze coś.

- A tak - odparł nieswoim głosem Caffery. Był wykoń­czony. - To moja osobista prośba. Oficjalnie żadne dochodze­nie jeszcze nie zostało wszczęte.

- Wiem, Essex wprowadził mnie w sprawę. Jeśli nic z te­go nie wyjdzie, kosztami analizy obciążę operację „Walworth”.

- Będę wdzięczny.

- Słyszałam, co się stało.

- I może już pani coś powiedzieć?

- Jeszcze nie. To stare i połamane kości. Gdyby się okazało, że są ludzkie, przeprowadzę mitochondryczne badanie DNA, dlatego chciałabym zawczasu wiedzieć, czy pańska matka jeszcze żyje... Halo! Słyszy mnie pan?

- Tak, słyszę.

- Pytałam, czy żyje pańska matka lub ktoś z bliskich krew­nych.

- Tak, matka żyje... Podejrzewa pani, że to ludzkie kości?

- Dam panu znać jeszcze dzisiaj, najpóźniej jutro rano.

- Dziękuję, doktor Amedure. Bardzo pani dziękuję. Odłożył słuchawkę, odchylił się na krześle i na kilka minut zapatrzył w okno. Odczuwał nieznośny, tępy ból między ocza­mi. Położył się do łóżka o czwartej nad ranem, ale jak tylko wrócił Betts, pracowali razem przez godzinę. Veronica pako­wała kryształowe pucharki w papier i układała w kartonowym pudle po herbacie, toteż Essex zamknął się w salonie, gdzie segregował i opisywał kości, przenosząc je tak ostrożnie, jakby miał do czynienia z najdelikatniejszymi uczuciami Caffery'ego. Do dziesiątej, kiedy rozpoczęła się druga doba tymczasowego aresztu dla Geminiego, wszyscy w Shrivemoor znali już histo­rię zniknięcia Ewana, dzięki czemu lepiej mogli zrozumieć Jacka. I kiedy przyjechał do biura, kobiety odprowadziły go odmiennymi spojrzeniami, z tak ewidentną ciekawością, że jego zdaniem graniczącą ze strachem. Gdyby tylko na to pozwolił, znalazłby się w ramionach którejś z nich, zanim jeszcze doktor Amedure zdążyłaby sporządzić raport dotyczą­cy kości.

- Masz chwilę czasu? - zapytał Maddox, zaglądając przez otwarte drzwi. - Ktoś chce się z tobą zobaczyć.

- Tak, oczywiście.

- Chce pan rozmawiać na osobności? - zwrócił się do nie­widocznego człowieka w korytarzu. - Jeśli pan sobie życzy, zostawię was samych.

- Mnie tam wszystko jedno - odparł North, właściciel placu budowlanego, wchodząc do pokoju. Pod marynarką miał biały golf, buty wyglansowane do połysku, gruby złoty łańcuch na szyi; pocił się obficie. Usiadł na krześle wskazanym przez Maddoxa i ze wzrokiem utkwionym przed siebie rzekł: - Mam nadzieję, że wreszcie trafiłem pod właściwy adres, jeśli rozu­mieją panowie, o co mi chodzi.

Steve okrążył biurko, usiadł na swoim miejscu naprzeciwko Caffery'ego i podobnie jak on oparł się o nie łokciami, spla­tając dłonie przed sobą. Przekrzywił nieco głowę i odparł:

- Wygląda na to, że chce pan coś wyznać.

- Nie mam innego wyjścia. - Podciągnął nogawkę spodni na kolanie i wygładził ręką zmarszczki. - Męczy mnie to od kilku dni, a żona... No cóż, urządziła mi piekło i zagroziła, że nie wpuści mnie do domu, jeśli się nie zgłoszę i nie zrobię tego, co powinienem zrobić.

- Słuchamy.

- Do aresztu w Greenwich wpakowaliście chłopaka.

- Skąd pan o tym wie?

- Szczerze?

- Oczywiście, skoro po to pan przyszedł.

- Mam znajomego w tym wydziale. - Caffery i Maddox wymienili szybkie spojrzenia. - On jest czarny, prawda?

- Czy to ważne?

- Chyba tak. - North po raz drugi przeciągnął dłonią po nogawce spodni. Można było odnieść wrażenie, że z trudem przychodzi mu mówić. - Bo... powiedziałem zdaje się coś, co... zostało chyba źle zrozumiane.

- W trakcie przesłuchania?

- Nie, później. W pubie. - Skrzywił się. - Mel Diamond... to znaczy inspektor Diamond...

Maddox westchnął głośno.

- Tak?

- To mój stary kumpel. Razem dopingujemy drużynę Old Charlton. - Nerwowo przygryzł wargę. - Otóż moja córka mieszka we wschodnim Greenwich, niedaleko placu nad rzeką. Ma problemy z sąsiadami. To Nigeryjczycy. Hałaśliwi, brudni i śmierdzący. Mieszkają razem ze szczurami, które wyłażą ze wszystkich dziur w ścianach, kręcą się pod podłogą, biegają nawet w pokoju dziecinnym. - Zamilkł na chwilę. - Nawet nie chodzi o to, że mam coś przeciwko nim, ale rozbijają się nowiutkimi, błyszczącymi samochodami, Bóg jeden wie skąd, bo przecież żaden z nich nie pracuje, podczas gdy moja córka ledwie wiąże koniec z końcem i nie może sobie znaleźć pracy, ponieważ teraz pierwszeństwo w urzędach zatrudnienia mają kolorowi.

- Do czego pan zmierza, panie North?

- No więc skłamałem.

- Skłamał pan?

- Postawcie się w mojej sytuacji. Pewnie sami byście kła­mali, gdyby wasze córki mieszkały w takich warunkach jak moja. Jestem tego pewien.

- W jakiej sprawie pan skłamał?

- No, powiedziałem Melowi Diamondowi, że widziałem Nigeryjczyka w czerwonym sportowym aucie, który przez dłuższy czas obserwował mój plac. Myślałem, że jeśli uda mi się choć trochę nastraszyć tę ferajnę... Ale wy aresztowaliście kogoś innego.

- Wielu świadków zeznawało, że widziało tego człowieka. North nerwowo pokręcił ślubną obrączką na tłustym palcu.

- Cóż, nie mogę się za nich wypowiadać, ale prawdę po­wiedziawszy, nigdy nie zauważyłem, żeby ktokolwiek z drogi obserwował ten teren. To tyle. Wyznałem, co mi leżało na sercu. Mam nadzieję, że jesteście zadowoleni.

- Panie North - zaczął Maddox, ale w tej samej chwili zadzwonił telefon na jego biurku. Wyciągnął tekę po słuchaw­kę i rzucił szybko: - Jesteśmy wdzięczni za szczerość. A teraz, jeśli pan pozwoli...

Przedsiębiorca wstał i wyszedł.

Dzwonił właśnie Betts z wiadomością, że Harteveld wyje­chał z Croom's Hill.

Wnętrze cobry śmierdziało rozgrzaną skórą i, co dziwne, asfaltem, którego swąd przedostawał się przez klimatyzator. Toby zatrzymał się na czerwonym świetle przy Tooley Street, w miejscu, gdzie ulica odchodziła pod górę w kierunku London Bridge. Był piękny, bezchmurny dzień, słońce od­bijało się w szybach nowych wieżowców stojących nad Ta­mizą, przez co sprawiały wrażenie brył ze sprasowanego cukru.

Spoglądał na to wszystko obojętnym wzrokiem z hermetycz­nej kabiny auta. Nie zwrócił uwagi na szarego forda, który zatrzymał się jako piąty wóz za nim, ani na siedzących w nim dwóch mężczyzn o posępnych minach, skrywających oczy za ciemnymi okularami. Wychudł bardzo, od Bożego Narodzenia musiał stracić z piętnaście kilogramów, a mimo to pocił się obficie; nie pomagała włączona klimatyzacja, nawet z przodu koszuli powiększały się ciemne wilgotne plamy.

Zmieniły się światła, ale samochód przed nim nadal nie ruszał. Harteveld patrzył na to obojętnie. Jego długie szczupłe palce silnie zaciskały się na kierownicy, jakby usiłowały ją zmiażdżyć. Może ciało poddaje się wreszcie zżerającej mnie od środka chorobie? - pomyślał z nadzieją.

Chodnikiem przemieszczała się zwykła mozaika przechod­niów, mężczyźni w ciemnych garniturach, kobiety na obcasach, w cielistych rajstopach; przebiegł jakiś młody człowiek w bia­łym stroju, prawdopodobnie lekarz spieszący na dyżur do pobliskiego szpitala Guya. Harteveld spojrzał w lewo, na szpitalną wieżę zwieńczoną szeregiem dysków anten satelitar­nych, które zdawały się go namierzać pośród dziesiątków aut. Wstrząsnął nim dreszcz. Pomyślał, że warto by już tu znaleźć jakieś miejsce do zaparkowania i pójść dalej na piechotę do kliniki York; może wtedy łatwiej byłoby mu holować Ziemię poprzez Galaktykę spoczywającą na jego barkach.

W pośpiechu opracował desperacki plan. Po tylu dniach łudzenia się nadzieją, że serce samo pęknie mu w piersi i tym samym uwolni go od konieczności podjęcia decyzji, postanowił paść do stóp całej społeczności psychiatrów. Co więcej, za­mierzał to zrobić w klinice York, na terenie swojej alma mater, gdzie zostało zasiane ziarno zła, uznawszy to za sym­boliczny akt oczyszczenia. Potrzebował katharsis, jeśli jeszcze w ogóle istniała dla niego szansa oczyszczenia.

Ale gdy teraz o tym pomyślał, gdy wyobraził sobie, jak zwala ciężar ze swoich barków w jakimś zacisznym gabinecie, łzy napłynęły mu do oczu. Nawet specjalista nie mógł mu wybaczyć tego, co zrobił. W końcu specjaliści też odwracają głowy, czując odrażający fetor. Był w pułapce. Nie miał się do kogo zwrócić o pomoc.

Siedział zesztywniały z dłońmi kurczowo zaciśniętymi na kierownicy. Światła zmieniły się po raz drugi i trzeci, a samo­chody nadal stały. Pochylił się w bok, przytknął głowę do szyby i dostrzegł odblask słońca na srebrzystej odznace. Zaled­wie dwa auta dzieliły go od policyjnej blokady.

Zamknął oczy i zaczął bezgłośnie szlochać.

Diamond dopędził Northa za rogiem budynku. - Co ty tu robisz, do jasnej cholery?!

Przedsiębiorca splótł ręce na brzuchu i bez słowa ruszył dalej.

- Słyszysz? Pytałem, co tu robisz, do cholery?!

- Musiałem powiedzieć prawdę.

- Jaką prawdę?!

- Że nie widziałem nikogo obserwującego plac z samo­chodu.

- Kurwa!

- Przepraszam, kolego.

- Myślisz, kurwa, że wystarczy twoje „przepraszam”?! Podjąłem ten trop i poprowadziłem dochodzenie. Zrobiłem całkiem zgrabną sprawę na podstawie tego, co mi powie­działeś.

North stanął i obejrzał się na inspektora. Słońce odbijało się w złotym łańcuchu na jego szyi.

- Przecież wiedziałeś, że to kłamstwo.

- Gówno wiedziałem!

- Musiałeś wiedzieć. Byłeś taki szczęśliwy, kiedy zeznałem, że widziałem czarnucha kręcącego się przy drodze.

Diamond wcisnął ręce do kieszeni i pokręcił głową.

- Jeśli pamiętam, było zupełnie inaczej, przyjacielu. Zupeł­nie inaczej.

Kapral Smallbright z posterunku przy Vine Street był w świetnym humorze. Młody, przystojny i po uszy zakochany, cieszył się nie tylko z pięknej słonecznej pogody, ale także z tego, że sierżant pozwolił im włożyć fluorescencyjne kamizel­ki na koszule z krótkimi rękawami, bez bluz mundurowych. W dodatku ich dziesięcioosobowy pluton zajął stanowiska przed wjazdem na most, gdzie wiał lekki, przyjemny wiatr znad Tamizy. Życie jest wspaniałe, pomyślał, nachylając się do okna zielonej sportowej cobry.

- Dzień dobry panu. - Nawet trupio blada twarz kierowcy nie starła uśmiechu z jego ust. Delikatnie postukał palcem w szybę. - Czy mógłby pan...? - Mężczyzna opuścił ją, ze środka doleciało lekko zatęchłe, chłodne, klimatyzowane po­wietrze. Był tak blady, że skóra miała aż żółtawy odcień.

Smallbright przygryzł wargę. - Proszę wybaczyć, że pana zatrzymujemy. To zwykła rutynowa kontrola stanu technicz­nego pojazdów. Pozwoli pan, że się przyjrzę z bliska?

Uznawszy milczenie za zgodę, ruszył na tył samochodu, ale zerknął jeszcze przez ramię i zmarszczył brwi. To dziwne, pomyślał. Wygląda tak, jakby przed chwilą płakał.

Maddox przytknął czoło do szyby okiennej i głośno wes­tchnął.

- Pytam po raz kolejny: czym sobie zasłużyłem na taki los? W końcu to ja będę musiał położyć jaja na pieńku rzeź­nika, a nie Diamond.

- Sądzisz, że sprokurował rezultaty wywiadów z sąsiadami Geminiego?

- A jak myślisz?

- Uważam, że trzeba to sprawdzić. Jeśli Gemini siedzi już drugą dobę w areszcie na podstawie fałszywego oskarżenia...

- Lepiej już nic nie mów, Jack. Zachowaj to dla siebie.

Harteveld jak sparaliżowany czekał, aż policjant obejrzy tył cobry, sprawdzi mocowanie zderzaka, pomaca osłony świateł. Przestał się już pocić. Patrzył na słoneczne odblaski na po­wierzchni Tamizy i w oknach biurowców. Na północnym brzegu rzeki drobna chmurka przesuwała się po niebie ponad niebieskawą kopułą katedry Świętego Pawła, jak gdyby duch opuszczał ciało. Para wodna miała się zebrać w wyższych warstwach atmosfery, przemieszać z innymi obłokami pary, skroplić się, wykrystalizować i któregoś dnia spaść z powrotem na ziemię - w czyściejszej postaci, krystalicznie czystej.

- Kto ma kod sto sześćdziesiąt?! - zawołał Caffery, próbu­jąc przekrzyczeć szmer rozmów w sali ogólnej. W samej koszuli, opierał się jedną ręką o brzeg biurka na stanowisku komputerowym, zerkając na ekran programu przeszukiwania bazy danych. W górnym rogu jednostajnie migał kursor, a pod spodem wyświetlał się na czerwono komunikat: BRAK DO­STĘPU. POŁĄCZENIE Z TERMINALEM 160.

Ktoś inny na sali przeglądał raporty z wywiadów, blokując mu dostęp do pliku.

- Pytałem, kto ma kod sto sześćdziesiąt?!

Ludzie podnosili głowy znad papierów i klawiatur, spog­lądając na niego z zaciekawieniem. Tylko w kącie sali, tuż przy drzwiach magazynku dowodów rzeczowych, ktoś nadal siedział nisko pochylony przy komputerze. Szarawy poblask monitora padał na łysinę Diamonda. Na kawałku niebieskiej taśmy przyklejonej na obudowie była wybita liczba 160.

Caffery z Maddoxem podeszli do stanowiska.

- Co ty wyrabiasz, do cholery?!

Diamond spojrzał na niego cielęcym wzrokiem.

- Wprowadzam pewne poprawki.

- Przecież to robota Marilyn.

- Aha - mruknął, odsuwając od siebie klawiaturę. - Prze­praszam. Mam nadzieję, że nie za bardzo narozrabiałem.

- A ja potem muszę ślęczeć nad sfabrykowanymi raportami i odcedzać wyssane z palca informacje.

- To w ogóle nie wchodzi w rachubę, nadinspektorze. Mimo tego zapewnienia Kryotos, która później sprawdziła wykaz operacji w „Holmesie”, znalazła w spisie mieszkańców przesłuchiwanych przez ludzi Diamonda adresy z samą nazwą ulicy bądź zmienionym numerem domu.

- Inspektorze Diamond?! - rzekł ostro Maddox, odnalazłszy go siedzącego z nogami na biurku w magazynku dowodów rzeczowych.

- Słucham.

- Proszę na słówko.

Caffery stał w korytarzu i widział, jak Maddox otworzył pokój udostępniony szóstemu zespołowi, położył dłoń na ra­mieniu Diamonda i stanowczo pchnął go do środka, po czym zatrzasnął drzwi.

Kiedy kapral Smallbright wrócił do otwartego okna samo­chodu, osłupiał na widok zmiany, która dokonała się na twarzy kierowcy. Można było odnieść wrażenie, że jakaś niewidzialna ręka wygładziła wszelkie zmarszczki i otarła resztki łez z policz­ków, jak morska fala zaciera ślady stóp na piasku. Mężczyzna siedział wyprostowany ze wzrokiem utkwionym w budynkach na drugim brzegu rzeki.

- Czy pan wie, że ma pan pękniętą osłonę tylnych świateł?

- Naprawdę? - Harteveld otworzył drzwi, wysiadł z sa­mochodu i powoli wyprostował się na całą wysokość. Znów znieruchomiał z zamkniętymi oczami i twarzą skierowaną ku niebu, jak gdyby nigdy dotąd nie czuł słońca na skórze. Garnitur zwisał na nim luźno, chude ręce w szerokich rę­kawach przypominały wydłużone żeliwne serca zabytkowych dzwonów.

- Proszę pana?

- Tak.

- To tylko pęknięta osłona. Nic poważnego. Chciałem jedynie, żeby pan pamiętał i wymienił ją przy najbliższej okazji.

- Tak, oczywiście. Ale są jeszcze zwłoki zabitych dzie­wcząt.

- Co proszę?

- Niech pan będzie tak uprzejmy i powie, komu trzeba, o tym, co zrobiłem.

Smallbright nerwowo zerknął przez ramię na sierżanta, który kilkanaście metrów dalej pochylał się do otwartego okna maz­dy. Odwrócił się z powrotem do Hartevelda.

- Czy chce pan złożyć jakieś oficjalne doniesienie?

- Nie, jeśli łaska, ale chyba mam już tego dosyć. Kapral nigdy wcześniej nie był świadkiem czegoś takiego, co nastąpiło później. „Rzeka faktycznie wyglądała wspaniale w promieniach słońca, była jasnobłękitną, roziskrzona” - ze­znawał po fakcie. „Ale ten facet wyglądał jak chodzący trup, jakby wstał z trumny. Był szarożółty, jak kożuch na skwaśniałym mleku”.

Kiedy Harteveld niepostrzeżenie określał w myślach współ­rzędne miejsca swojej śmierci, pięć samochodów dalej dwa mężczyźni, niewiele młodsi od niego, natychmiast wyczuli zagrożenie. Ich zadaniem była jedynie bierna obserwacja podej­rzanego, ale w tej sytuacji Betts podjął decyzję:

- Ruszamy! Biegiem!

Wyskoczyli z samochodu i roztrącając przechodniów na chodniku, rzucili się w kierunku mostu. Niemal wszyscy obej­rzeli się za pędzącymi dwoma tajniakami w szarych garniturach i ciemnych okularach, którym pęd powietrza zarzucił krawaty na ramiona. Pokonali około stu metrów dzielących ich od London Bridge w niespełna dwadzieścia sekund, ale porusza­jący się znacznie wolniej Harteveld był daleko w przodzie. Jeśli w ogóle zauważył pościg, to tylko pochylił lekko głowę na bok, jakby nastawiał ucha na niezwykłe hałasy. Prawie nie zwalniając kroku, błyskawicznie przeszedł nad niską poręczą mostu i bez namysłu zrobił następny krok, jakby było tam jeszcze na czym stanąć.

Smallbright krzyknął. Kiedy dwaj tajniacy okrążyli policyjną blokadę i wbiegli na most, ruszył za nimi i dogonił ich po paru sekundach. We trzech stanęli zadyszani przy poręczy w tej samej chwili, gdy piętnaście metrów niżej żółtawa twarz czło­wieka wyłoniła się na krótko z nurtu rzeki niczym brzuch śniętej ryby. Toby Harteveld przekręcił się na brzuch, zrobił dwa nerwowe wymachy ramionami i zniknął pod powierzchnią zielonkawej wody.

34

- Dobrze się czujesz, kolego? - zapytał Maddox Caffery'ego w gabinecie.

- Tak, jestem tylko zmęczony.

- Wracając do tego, co się stało z twoim bratem... Możemy wystąpić o rewizję sprawy. Ponadto zgodzę się na urlop oko­licznościowy, nawet dwutygodniowy, jeśli będziesz chciał. Caffery skinął głową.

- Dzięki.

- Od kiedy chciałbyś...

- Nie pójdę na urlop.

- Jak wolisz. - Maddox obrócił w palcach spinacz do pa­pieru. - Szkoda, że nie powiedziałeś wcześniej. Coś byśmy z tym zrobili.

- Przede wszystkim chciałbym się przekonać, co zrobisz z Melem Diamondem.

- Dostał ostrzeżenie. Jeszcze jeden taki numer i nie będzie nagany, tylko od razu wniosek do komisji dyscyplinarnej.

- A więc na razie mu się upiekło, prawda?

- Na tym etapie mogłem mu tylko udzielić ostrzeżenia. Mam nadzieję, że poskutkuje.

- Rany boskie! - Caffery z trzaskiem rzucił długopis na biurko.

Maddox popatrzył na niego zdziwiony.

- Co znowu?

- Sam nie wiem... Spójrz na to z mojego punktu widzenia, Steve. Ten facet to śliska gnida. Spieprzy wszystko, czego się dotknie. A ty... - Urwał i wziął głębszy oddech. - ...Z czystym sumieniem go kryjesz. Gdyby nie policyjny klub wodniaków, zawody Frostbite, wasi wspólni kumple...

- Zaraz, zaraz. - Maddox powstrzymał go, unosząc rękę. - Nie jestem głupi, Jack. To żadna tajemnica, że Diamond lubi się podlizywać. A co do tych wspólnych kumpli, to nie ma żadnego znaczenia. Może gdzie indziej, ale nie w specjalnej grupie dochodzeniowej. - Zamyślił się na chwilę, po czym dodał ciszej: - Zrozum, Jack.

- Co?

- Nie powinienem tego mówić, ale jesteś lepszym gliną od niego. Wcześniej czy później noga mu się powinie, a ty... - Spojrzał na pogięty spinacz do papieru i rzucił go do kosza. - Tobie to nie grozi, Jack. Bo ty... - Odchylił się na oparcie krzesła, skrzyżował ręce na piersi i popatrzył na Caffery'ego z miną mającą chyba wyrażać zadowolenie. - W każdym razie nie zawracaj sobie tym głowy, dobrze?

- Nadinspektorze. - W drzwiach stanęła Kryotos, trzymając w palcach resztkę wafelka Twix. - Przyjechał kurier z labora­torium.

- Dziękuję. - Maddox wstał ociężale zza biurka. - To powinno nam ułatwić decyzję w sprawie oficjalnego oskar­żenia.

Wyszedł z pokoju. Kryotos i Caffery przez chwilę patrzyli na siebie.

- Tak? O co chodzi?

- Nic szczególnego. Mam nadzieję, że dobrze się czujesz. Tylko tyle. Wszyscy się o ciebie martwimy.

Jack osunął się nieco na krześle, zakłopotany, że znów ogarnęła go złość.

- Dzięki. Miło z waszej strony.

- To normalne, ludzkie. - Odwróciła się, ale jeszcze przy­stanęła i oblizawszy czekoladę z palców, powiedziała: - Do­myślam się, że zrezygnowałeś z przesłuchania Cooka.

- Tak.

- To dobrze, bo jego samolot startuje za godzinę. Na pewno nie chcesz go zatrzymać?

- Nie, niech leci.

- Aha, wśród nocnych zgłoszeń była też wiadomość dla ciebie. Dzwoniła Julie Darling. Wiesz, ta od „Little Darlings”. - Uśmiechnęła się ironicznie.

Od razu rozpoznał po głosie Julie, że ją zbudził.

- Przepraszam.

- Nic nie szkodzi - odparła, tłumiąc ziewnięcie. - Zawsze sypiam do późna. Trudno inaczej w tej robocie.

- Przekazano mi wiadomość od pani. - Przycisnął ramie­niem słuchawkę do ucha. - Przypomniała sobie pani o czymś?

- Nie. Coś się wydarzyło.

- Co?

- Prosił pan, żebym dała znać, jeśli coś wyniknie.

- Tak?

- Zniknęła następna dziewczyna. Przez chwilę milczał.

- Rozumiem. Kto?

- Nazywa się Peace, Peace Nbidi Jackson, i pochodzi... sama nie wiem, bodajże z Ghany. Nie przyszła na występ w Earl's Court i od tamtej pory słuch o niej zaginął.

- Gdzie ją widziano po raz ostatni?

- We wschodnim Greenwich, a dokładnie w „Dog and Bell”, we środę.

Czyli na dzień przed tym, jak prowadziliśmy tam wywiady. Uprzedził nas.

- Julie. - Sięgnął do szuflady po pisak i zdjął skuwkę zębami. - Znasz może jej adres? Dla spokoju sumienia spraw­dzimy najpierw w domu.

Okazało się, że Kryotos ma już wszystkie dane Peace Nbidi Jackson.

- Jest na liście trzydziestu zaginionych dziewcząt w komen­dzie stołecznej. - Zaczęła przerzucać pliki na ekranie. - Proszę bardzo. Clover Jackson, jej matka, wczoraj zgłosiła zaginięcie. Peace miała problemy z narkotykami, nadużywała heroiny. Pojechała autobusem z East Ham gdzieś w okolice tunelu Blackwall. Zdaniem matki ostatnio kręciła się po Greenwich. Gdy nie wróciła na noc, przerażona kobieta odchodziła od zmysłów. Natychmiast zgłosiła to na policji i wczoraj uznano Peace za zaginioną.

- Dobra. Wyślemy tam kogoś. Załóż nowe akta. Może po raz pierwszy zabójca popełnił ten błąd, że wybrał osobę, która już jest poszukiwana.

Caffery podniósł wzrok i spojrzał na stojącego w drzwiach Maddoxa, który trzymał w ręku pismo z charakterystycznym, niebiesko - czerwonym znaczkiem firmowym laboratorium ana­litycznego. To mogło oznaczać tylko jedno.

Maddox odczekał, aż w sali ogólnej zapadnie cisza.

- Uwaga! Dobra wiadomość jest taka, że nie musimy się spieszyć z pismem do magistratu. - Nikt się nie odezwał. - Ten gnojek z komendy w Greenwich wraca do domu. Nawet, gdybyśmy mieli przeciwko niemu solidniejsze dowody, nic by z tego nie wyszło. Nie zgadza się grupa krwi.

Na swoim stanowisku w kącie sali Diamond silnie zagryzł zęby, a nozdrza mu się rozszerzyły tak, jakby za chwilę miał zionąć ogniem. Gdy zadzwonił telefon na biurku Kryotos, wszyscy aż podskoczyli na miejscach. Marilyn utkwiła wzrok w aparacie i zaczerwieniła się lekko. Dzwonił Betts z London Bridge. Kryotos wysłuchała go z osłupiałą miną, spojrzała na Maddoxa, potem na Diamonda, wreszcie w milczeniu podała słuchawkę Caffery'emu.

Gemini spoglądał na czarne zacieki na ścianie celi, zasta­nawiając się, czy nie są to ślady po tym, czego się najbardziej obawiał. Nigdy nie sprzątają w tych norach? Niespodziewanie drzwi się otworzyły i do środka wszedł dyżurny sierżant z jego ubraniem w plastikowej torbie. Leżące na wierzchu sportowe buty z wysokimi cholewkami wyglądały jak prosto ze sklepu.

- Panie Henry.

- Czego znowu?

- Wraca pan do domu.

Gemini obrzucił go nieufnym wzrokiem.

- Naprawdę?

- Tak. - Gliniarz położył torbę na brzegu pryczy, wypros­tował się i z poważną miną dodał: - Jest pan wolny.

Caffery rozmawiał przez telefon z Fiona Quinn, kiedy Es - sex i Logan zapukali do drzwi gabinetu. Essex miał minę zbitego psa.

- Jedziemy do domu Hartevelda - mruknął, pokazując żółty foliowy worek na dowody rzeczowe.

- Zaraz ruszam za wami. Quinn będzie czekała na miejscu.

- Jack?

- Słucham.

Essex pochylił się nad biurkiem i powiedział szeptem, żeby Logan nie słyszał:

- Doktor Amedure z laboratorium próbowała się do ciebie dodzwonić.

- Są wyniki? - Caffery wyprostował się na krześle i zakrył dłonią mikrofon. - Znalazła coś?

Essex wyraźnie się zawahał.

- Owszem.

- No i?

- To kości zwierzęce. Świni. Powiedziała, że jej przykro. - Caffery jakby zmalał przy biurku. - Wszystko w porządku?

- Tak. Wcale mnie to nie zaskoczyło.

- Pewnie moglibyśmy oskarżyć Pendereckiego o zakłócanie porządku i przekazać sprawę do kolegium. Świadków jest aż nadto.

- Nie - odparł Jack z rezygnacją. Był już zmęczony tym wszystkim, co wiązało się ze sprawą Ewana. - Dzięki, ale to niepotrzebne. Na pewno niedługo i tak wykręci następny numer.

35

Drzwi oranżerii były otwarte na oścież. Caffery przypiął pinezką nakaz rewizji do ramy okna i odsunął się, żeby prze­puścić do środka Quinn i Logana, którzy w białych jedno­razowych fartuchach przypominali duchy. Razem z Essexem zostali na zewnątrz, aby przeszukać ogród. Zaczęli od dokład­nej lustracji sterty mokrych od deszczu niedopałków na skraju grządki stokrotek.

Był dopiero początek lata, ale dzień zdawał się zapowiadać bliskie nadejście jesieni - wiatr był dość silny, porywisty, a jaskrawe słońce rozbłyskiwało niczym lampa stroboskopowa między trzepoczącymi liśćmi japońskich klonów i strzelistych miłorzębów, napełniając ogród tysiącami złotych i zielonych refleksów. Podobna pogoda panowała tamtego wrześniowego dnia, kiedy obrażony Ewan zszedł z platformy i ruszył ścieżką wzdłuż brzegu wykopu kolejowego. Gdzieś na stole laborato­ryjnym leżała sterta kości - świńskich. Penderecki był nie­strudzony.

- Inspektorze? - zawołała Fiona Quinn z głębi holu wyło­żonego biało - czarną szachownicą terakoty. Kiedy Jack pod­szedł bliżej, wskazała masywne dębowe drzwi w głębi. - Są zamknięte, a nigdzie nie mogę znaleźć klucza.

- Myślisz, że jest tam coś ciekawego?

- Nie powiem, żebym się do tego paliła. - Przekrzywiła głowę na bok i pociągnęła nosem. - Chyba sam pan czuje?

- Owszem - przytaknął Caffery. - Nawet w ogrodzie czuć ten smród.

Essex znalazł w garażu łom i gdy Quinn skończyła zbierać odciski palców z ramy okienka pod schodami na tyłach domu, wyważył je ostrożnie i odchylił na zawiasach. Fetor, który buchnął ze środka, zmusił go do cofnięcia się o krok.

Fiona pospiesznie wyciągnęła z torby maseczkę chirurgiczną i rzuciła z uśmiechem:

- Lepiej na razie zostańcie tutaj i włóżcie ochraniacze na buty.

Logan pomógł jej się wdrapać na parapet. Kucnęła i poświe­ciła latarką po zaciągniętych zasłonach i podłodze pod oknem.

- Strasznie tam cuchnie, Jack - mruknął Logan, wdrapując się za Quinn.

- Nie musisz mi tego mówić.

- Podajcie z mojej torby fluorescencyjną taśmę znacz­nikową.

Caffery wyciągnął rolkę taśmy, podał mu i oboje zniknęli we wnętrzu domu.

Essex i Caffery bez pośpiechu nałożyli plastikowe ochra­niacze na buty. Czekali w cieniu libańskiego cedru, trzymając ręce w kieszeniach i krzywiąc się od smrodu.

- Jak myślisz, skąd ten fetor? - odezwał się w końcu sie­rżant.

Caffery ze zdumieniem popatrzył na kropelki potu na jego czole. Essex był bardzo zdenerwowany. Robił tylko dobrą minę do złej gry, bo w rzeczywistości przerażała go perspek­tywa tego, co mogą wewnątrz znaleźć.

- A co to jest według ciebie?

- Ptaki?

- Niewykluczone.

- Peace Nbidi Jackson?

- Mam nadzieję.

- Boże... - Essex rozpiął guzik pod szyją i przeciągnął dłonią po twarzy. - Jesteś bardziej wytrzymały ode mnie, Jack. Poważnie.

Quinn wyjrzała przez okno. W pokoju za nią paliło się światło.

- No i co?

- Nie rozumiem. Caffery westchnął ciężko.

- Skąd ten fetor?

- Ach, to. Wszędzie walają się resztki żywności, ale... - Obejrzała się przez ramię.

- Co ale?

- Głównym źródłem smrodu jest łazienka na piętrze. Jak obiecacie, że nie będziecie niczego dotykać, to ją wam pokażę.

Ruszyli ostrożnie korytarzem. Fiona pozwoliła im tylko zaglądać do pokojów, lecz nie wchodzić.

- Najpierw ekipa techniczna musi to wszystko sfotogra­fować.

Zdążyła wszędzie pozapalać światła i fluorescencyjną taśmą wyznaczyć bezpieczną ścieżkę pośrodku korytarza. Caffery i Essex ciekawie zajrzeli do pierwszego pokoju. W kącie stała imponująca wieża stereo marki „Bang & Olufsen”, a na obu­dowie wzmacniacza pusta butelka po likierze anyżkowym i dwie brudne szklaneczki, pokryte mlecznym osadem. Na podłodze walały się gazety i kartonowe pudełka po daniach z barów szybkiej obsługi. Krzesła były poprzewracane, na stole piętrzyła się sterta ubrań. W niewielkim pokoiku na­przeciwko, od strony frontu, spłoszyli duży rój much siedzą­cych na piramidzie brudnych naczyń i ogryzionych kości pie­czonych kurcząt. Tu także zasłony były zaciągnięte.

- W porządku. Chodźcie na górę.

Quinn poprowadziła ich do schodów. W korytarzu na pię­trze Logan stał przed łazienką. Jakimś cudem zachowywał obojętną minę.

- To stąd pochodzi ten fetor - oznajmiła z uśmiechem Fiona. - Sami się przekonajcie.

Logan otworzył im drzwi.

Pomieszczenie było małe, ale wysokie, duże okno szczelnie zasłaniały połyskliwe aluminiowe żaluzje. Na marmurowym blacie wokół zlewu walały się puste tubki po paście do zębów, kłębki szarych nici dentystycznych, zużyte żyletki, parę opa­kowań prezerwatyw i zeschnięta kostka mydła. Wszystko po­krywała gruba warstwa kurzu.

- Na tym polega problem. - Logan wskazał sedes. - Stąd ten smród.

Deska była podniesiona. Porcelanową miskę wypełniały odchody i kawałki papieru toaletowego. Kiedyś woda z sedesu musiała się wylać na podłogę, bo na terakocie widniała ciemna plama o brzegach zaznaczonych zeschniętymi ekskrementami, sięgająca pod zlew i w drugą stronę do obudowy kabiny prysznicowej. Po jakimś czasie woda wyparowała, zostawiając wokół toalety masę cuchnącego czarnego osadu upstrzonego różowymi skrawkami papieru.

- Ani śladu Peace? - zapytał Essex.

- Nie znalazłam ludzkich szczątków. Kilka włosów łono­wych, to wszystko. Trzeba będzie pobrać próbki tego. - Wska­zała palcem zapchany sedes. - Poza tym są tu wyraźne odciski palców. - Opuściła deskę, wskazując dwa szerokie odciski kciuków obsypane pyłem grafitowym. Podniosła deskę z po­wrotem i wskazała po wewnętrznej stronie następne odciski, mniejsze, chyba kobiece. - Spójrzcie, jak szeroko są rozsta­wione. W jaki sposób mogły powstać? Caffery ułożył dłonie w podobny sposób.

- Jeśli tak trzymała deskę, to pewnie wymiotowała. Być może po heroinie.

- Mnie niepotrzebna heroina, żeby tu zwymiotować.

- Należy zakładać, że wtedy toaleta nie była jeszcze za­pchana.

- Co ją zapchało? - spytał Jack, ciekawie zaglądając do środka.

- Zaraz sprawdzimy.

Quinn opuściła maseczkę na usta i nos, po czym naciągnęła brzegi gumowych rękawiczek na rękawy foliowego fartucha. Kucnęła przed sedesem i wsunęła rękę w głąb otworu ścieko­wego. Jak weterynarz pomagający klaczy w porodzie, prze­mknęło Caffery'emu przez myśl. Logan rozpostarł obok przy­kucniętej Quinn duży arkusz folii.

- Oho, coś tam jest - mruknęła.

Pobladły Essex spoglądał to na Caffery'ego, to na skrzy­wioną Fionę, która niemal dotykała twarzą brzegu zbrukanego sedesu, usiłując widocznie chwycić to, co zatykało odpływ.

- Już mam.

Wyciągnęła jakiś cuchnący, ociekający wodą kłąb obklejony włosami, prezerwatywami, kawałkami papieru toaletowego i ekskrementami, po czym rzuciła na foliową płachtę na środku łazienki. Essex zakrył dłonią usta i cofnął się do wyjścia, kręcąc głową; pod skórą szyi grdyka nerwowo podskakiwała mu w górę i w dół. Quinn wypuściła powietrze przez nos, odsunęła się szybko od sedesu i ostrożnie, dwoma palcami, rozgarnęła znalezisko. Rozdzieliła je na dwie części, które wrzuciła do oddzielnych toreb foliowych podstawionych przez Logana.

- No to już wiemy, czym się zapchała toaleta.

- Spódnica i rajstopy - mruknął rozczarowany Caffery.

- Będą musieli to oczyścić i wysuszyć w laboratorium.

- Ale to tylko ubrania.

- A czego się spodziewaliście?

- Sam nie wiem.

Essex, wciąż zakrywając dłonią nos i usta, przyglądał się, jak Logan przykleja na torbach nalepki i opisuje przedmioty.

- Wiesz co? - odezwał się później do kolegi, kładąc mu dłoń na ramieniu, kiedy już wyszli z domu. - Trzeba mieć stalowe nerwy do takiej roboty. Jeśli przy następnej sprawie dostanę przydział do zbierania dowodów rzeczowych, chętnie się z tobą zamienię.

36

Do końca dnia znaleźli odciski palców Shellene na kieliszku, kościanej rączce widelca oraz butelce malibu schowanej na samym dnie barku w salonie. Z kolanka pod zlewem w toalecie sąsiadującej z garderobą na parterze wyciągnęli dwa włosy ufarbowane na ciemnopurpurowo, a Logan odkrył igły i strzy­kawki w lakierowanej szkatułce oraz niewielkie ilości heroiny i kokainy w dwóch zdobionych srebrem zabytkowych kałama­rzach z kobaltowego szkła. Wszystko to lądowało w oddziel­nych, starannie opisywanych torbach na dowody rzeczowe.

- Ciągle coś mnie martwi - przyznała Fiona Quinn na wie­czornej odprawie. - Spodziewałam się znaleźć resztki tkanek po wykonywanych przez sprawcę zabiegach. Nie sądzę, byśmy jeszcze dzisiaj odkryli dowody okaleczania ofiar.

Nie znalazła też ani chirurgicznych nici i igły, ani skalpela, którego zdaniem Krishnamurthiego musiał używać sprawca, ani mydła marki Wright's Coal Tar.

- Powinny też zostać inne ślady, choćby plamy krwi i płynów ustrojowych po tym, jak rozcinał ciała kobiet. Mia­łam nadzieję, że przynajmniej w kolankach odpływowych zlewów zostaną kawałki wycinanych tkanek. Technicy znaleź­li mnóstwo śladów krwi w samochodzie i na jego butach, a to moim zdaniem każe wnioskować, że oprawiał swoje ofiary gdzie indziej. Być może nawet popełniał morderstwa poza domem, choć bardziej prawdopodobne jest to, że dokonywał okaleczeń już po śmierci ofiar. Poza tym gdzieś musiał prze­trzymywać swoje klatki z ptakami.

- Schloss - Lawson i Walker - podpowiedział Caffery. - To kancelaria prawna prowadząca sprawy rodziny. Dostaniemy z niej spis wszystkich posiadłości Hartevelda. Przychylam się do zdania sierżant Quinn: musimy kontynuować poszukiwania w innych miejscach.

- No właśnie - mruknęła Fiona. - Podejrzewam też, że tam, gdzie oprawiał swoje ofiary, odnajdziemy również Jack­son.

Na jakiś czas zapadła cisza. Nazajutrz z samego rana Essex miał pojechać do Clover Jackson i poprosić ją, by zechciała obejrzeć zdjęcia oraz rzucić okiem na przedmioty zabrane z łazienki Hartevelda. Być może jej córka tamtego dnia przed zniknięciem wyszła z domu właśnie w tej żółtozielonej mini­spódniczce.

- W porządku. - Maddox westchnął ciężko. - Zadania na jutro będą zależały od tego, czy Marilyn zdobędzie adresy innych posiadłości Hartevelda. Dobrze byłoby odnaleźć Jack­son, zanim deszcze i upał przyspieszą rozkład zwłok.

Po odprawie Caffery całkiem wykończony ściągnął krawat i ze swego gabinetu zadzwonił do Rebecki.

- Właśnie wybierałam się do parku - powiedziała. - Za­mierzam namalować akademię marynarki wojennej.

- Możemy się tam spotkać?

- Tak, oczywiście. Za pół godziny?... Hej! Wszystko w po­rządku?

- Tak. Czemu pytasz?

- Bo... - zawahała się na krótko - ...masz taki dziwny głos.

- Nic mi nie jest. Poważnie, Rebecca.

Kiedy Essex usłyszał koniec tej rozmowy, aż podskoczył na miejscu.

- Ty narowisty ogierze! I nic mi nie powiedziałeś? Może byś szepnął jej słówko, żeby mnie umówiła z Joni, dobrze? Powiedz, jaki jestem wrażliwy i w ogóle.

Caffery wcisnął krawat do szuflady biurka, w łazience obmył twarz zimną wodą, włożył telefon komórkowy do kieszeni marynarki i pojechał do Greenwich. Kiedy wysiadł przy parku, stojące nisko słońce zatapiało okna historycznego Królewskiego Obserwatorium strugami płynnego złota. Po śmierci Hartevelda powinien odczuwać ulgę, było jednak wręcz przeciwnie, nerwy miał napięte niczym postronki, jakby jego ciało instynktownie szykowało się do jeszcze większego wysiłku. To tylko przemęczenie, Jack, powtarzał sobie w myślach; jak prześpisz całą noc, świat wyda ci się zdecydowanie lepszy.

Rebecca siedziała na trawie na wprost kopuły Flamsteeda. Na kolanach trzymała blok lazurowego papieru i z pędzlem w ustach mieszała farby na palecie. Przystanął, korzystając z okazji, aby przyjrzeć jej się z tyłu. Miał wrażenie, że w tym jaskrawym oświetleniu dostrzega każdy najmniejszy włosek na jej policzku. W krótkiej kraciastej spódniczce wyglądała na bezbronną dziewczynkę - zwłaszcza na tym rozległym trawniku.

Wyjęła pędzel z ust, wytarła palce w ściereczkę i jakby wyczuwając jego obecność, zerknęła przez ramię, zmrużyła oczy od słońca, a po chwili osłoniła je dłonią.

- Cześć. - Tym razem nie była umalowana, brak makijażu ujawniał drobniutkie zmarszczki w kącikach ust. - Jak się masz, Jack.

- Znasz moje imię?

- Owszem. - Spuściła głowę i włosy zasłoniły wyraz jej twarzy. - Zobacz, mam butelkę burgunda. - Sięgnęła do plecaka i wyciągnęła w jego kierunku butelkę oraz korko­ciąg. - I jeszcze całą torbę świeżych nektarynek. Mam na­dzieję, że nie zamierzałeś mnie zaprosić do McDonalda.

- Czy to znaczy, że chcesz się ze mną napić?

- Tak. Coś w tym złego?

Wzruszył ramionami, zdjął marynarkę, usiadł na trawie i wziął od niej butelkę.

- Nie. W każdym razie ja nie muszę się o nic martwić.

- Przecież to ty chciałeś się ze mną zobaczyć.

- To prawda.

- Więc o co chodzi? Czego chcesz?

- Szczerze? Chciałbym...

Odegnał od siebie głupie myśli i zaczął zrywać folię z korka.

- Złapaliśmy go. To był Toby Harteveld. Godzinę temu komisarz przekazał prasie oficjalny komunikat.

- Aha. - Rebecca odłożyła plecak i spojrzała na niego. - Toby...

- To nie wszystko.

- Co jeszcze?

- On nie żyje. Zobaczysz w dzienniku telewizyjnym, ale chciałem cię uprzedzić. Dziś o dziesiątej skoczył z London Bridge do Tamizy.

- Rozumiem. - Powoli wypuściła powietrze i zapatrzyła się na panoramę miasta. W górze rzeki widać było dźwigają­ce się z niebieskawej mgiełki kikuty wsporników London Bridge, a po prawej, na tle szarawego, zatopionego w smogu horyzontu błyszcząca Kopuła Milenijna wyglądała jak głów­ka wypolerowanej kości wymierzonej w niebo. Za nią, stąd niewidoczny, znajdował się plac budowlany... - A więc to koniec.

- Chyba tak.

Rebecca milczała przez dłuższy czas. W końcu, jakby po­stanowiwszy się z tego otrząsnąć, wyciągnęła z plecaka dwa kieliszki i postawiła je przed Cafferym na trawie. Podniosła na niego wzrok i uśmiechnęła się. - Mamy coś wspólnego, ty i ja.

- To dobrze. - Podciągnął do góry dźwigienki korkociągu. - Co to jest?

- Paznokcie. - Spojrzała na swoje dłonie. - Od chwili kiedy wynikła ta sprawa, nie byłam w stanie niczego dotknąć, nie łamiąc sobie przy tym paznokcia. Jakby w ten sposób stres dawał o sobie znać. - Zamilkła na krótko. - A ty?

Uśmiechnął się i wyciągnął przed siebie swój zniekształcony kciuk.

- Mówisz o tym?

- Tak.

- Naprawdę chcesz wiedzieć, skąd to mam?

- Oczywiście.

- No więc... najpierw musisz wiedzieć, że mieliśmy na drzewie schron.

- Co takiego?

- Platformę z daszkiem. Niewiele z niej zostało. Może kiedyś ci pokażę, gdzie była.

- Brzmi zachęcająco.

- Mój brat, Ewan, zepchnął mnie z niej. Miałem wtedy osiem lat. To zasinienie powinno dawno zniknąć, ale zostało na zawsze. Lekarz nie umiał tego wytłumaczyć. Jestem wyjąt­kowym okazem.

- Mam nadzieję, że go za to zabiłeś.

- Kogo?

- Brata.

- Nie... - Zawahał się. - Wybaczyłem mu. Tak mi się przy­najmniej zdaje.

Zamilkł. Rebecca zmarszczyła brwi.

- Czy powiedziałam coś...

- Nie, nic takiego.

Odkorkował butelkę i nalał wina do kieliszków.

- Przepraszam, nie chciałam. Czasami bywam nietaktow­na.

- Przestań! - Uniósł rękę. - Naprawdę nic się nie stało. Nie masz się czym przejmować.

Przez jakiś czas w milczeniu patrzyli na siebie. Rebecca była zmieszana, Caffery'emu dokuczała świadomość sztucz­nego kłamliwego uśmiechu przyklejonego do warg. Jego tele­fon komórkowy jakby wyczuł tę niezręczną przerwę w roz­mowie i zadzwonił głośno, aż oboje się wzdrygnęli.

- Boże. - Jack odstawił butelkę, pochylił się, chwycił rękaw marynarki i przyciągnął ją do siebie po trawie. - Co znaczy wyczucie czasu. Przepraszam.

- Nie ma za co.

Usadowiła się wygodniej, była wdzięczna nieznanemu roz­mówcy za wybawienie z kłopotu. Caffery wyciągnął telefon i uniósł go do twarzy.

- Zrobiłam to - zakomunikował cicho kobiecy głos.

- Veronica?

- Zrobiłam to.

Zerknął na Rebeccę, obrócił się do niej tyłem i osłonił dłonią mikrofon.

- Veronica? Skąd dzwonisz?

- Słyszałeś? Wreszcie to zrobiłam.

- Przestań się bawić w zagadki. Cisza.

- Veronica?

- Ty łajdaku. - Głośno nabrała powietrza, jak gdyby pła­kała. - Zasłużyłeś sobie na to.

- Posłuchaj...

Połączenie zostało przerwane.

Caffery westchnął głośno, położył telefon na trawie przy nodze i spojrzał na Rebeccę. Siedziała z pochyloną głową i końcem pędzla rysowała na ziemi proste linie.

- Kto to był? - zapytała.

- Kobieta.

- Aha. Ma na imię Veronica?

- Tak.

- Czego chciała?

- Odrobiny zainteresowania.

- I co? - Przekręciła głowę, oparła brodę na pięści i spoj­rzała na niego z ukosa. - Zamierzasz się nią zainteresować?

- Nie. Pokiwała głową.

- Rozumiem.

Ani trochę ci nie wierzy, Jack.

Sięgnął po papierosy, kiedy nagle zza czerwonych dachów obserwatorium wzbiła się w powietrze gromada „świergoczą­cych szpaków. Zastygł, spoglądając na nie w osłupieniu.

- Ptaki.

Rebecca podniosła głowę i także popatrzyła w ich kierunku. Zachodzące słońce znów rozjaśniło jej twarz.

- Aha. - Uśmiechnęła się. - „Ty, któryś nie urodził się, by umrzeć, nieśmiertelny ptaku! Nawet głód pokoleń nie ściągnie cię na ziemię”. - Szpaki zatoczyły koło, na krótko jakby zawis­ły w miejscu, po czym zaczęły obniżać lot w ich kierunku. Powietrze wypełniło się łopotem skrzydeł. - Och!

Gromada ponownie zakręciła, minęła ich i zniknęła za szczy­tem wzgórza. Jedno piórko, wirując jak oszalałe, powoli opadło u stóp Jacka.

- Przez chwilę myślałam, że nas zaatakują! - Rebecca za­chichotała nerwowo i zsunęła włosy z twarzy. Spostrzegła jego minę i natychmiast spoważniała. - Co się stało?

- Sam nie wiem. - Pokręcił głową. Kiedy ptaki się zbliżyły i dostrzegł ich szkliste oczy, coś go ścisnęło za serce. W jednej sekundzie pomyślał o Veronice, kościach rzuconych na podłogę i jej wymuszonym ironicznym uśmieszku, kiedy Penderecki stanął w otwartych drzwiach, jak gdyby sama to zaplanowała. Schował z powrotem papierosy i wstał. - Lepiej już pójdę.

- A więc jednak okażesz jej zainteresowanie?

- Tak. - Zaczął odwijać rękawy koszuli. - Chyba powi­nienem.

Czerwona tigra Veroniki stała przed domem, jakby miała do tego pełne prawo. Zapadł już zmierzch, ponad dachami po drugiej stronie wykopu, chyba nawet z ogrodu Penderec­kiego, wzbijała się w niebo cienka strużka dymu. Dom tonął w ciemności. Caffery otworzył drzwi kluczem i ostrożnie wszedł do środka, szykując się na najgorsze.

- Veronico?! - zawołał z holu, odczuwając zdenerwowanie we własnym domu. - Veronico?!

Cisza. Zapalił światło w holu i zamrugał szybko. Wszystko było tak, jak zostawił rano - róg dywanu zawinięty przy scho­dach, torba z ubraniami do pralni, której zapomniał zabrać, oparta o ścianę w kącie. Przez otwarte drzwi kuchni ujrzał na stole swój kubek z kawą, której nie dopił rano. Zamknął za sobą drzwi, powiesił marynarkę na poręczy schodów i wszedł do kuchni.

- Veronico?

Panował tu zaduch. Stojąca na oknie jedna z jej roślin doniczkowych, bugenwilla, w ciągu dnia otworzyła swoje nieprzyzwoicie czerwone kwiaty i teraz grubymi mięsistymi liśćmi zdawała się wysysać każdy mililitr tlenu z otoczenia. Pospiesznie otworzył okno, żeby wpuścić do środka przesiąk­nięte swądem dymu nocne powietrze, i pociągnął większy łyk ulubionej Glenmorangie prosto z butelki.

W salonie także panował porządek, bezcenne kryształowe pucharki Veroniki wciąż czekały w kartonowym pudle po herbacie na zabranie. Tu także otworzył okno i wrócił do holu. Pierwszy dowód jej obecności znalazł w jadalni. Jak zwykle posprzątała wszystko z pedantyczną dokładnością, w powietrzu unosił się intensywny lawendowy zapach środka do konser­wacji mebli.

Przez dłuższy czas stał w przejściu, zanim w końcu zauważył leżącą na gzymsie kominka kartkę z grubą czarną obwódką, przypominającą nekrolog z gazety. Była na niej wypisana lakoniczna wiadomość:

Pieprz się, Jack. Całuję, Veronica.

- Dziękuję, Veroniko.

Wsunął kartkę do kieszeni, otworzył okno i wycofał się do holu. Jedynym dźwiękiem w całym domu było głośne cykanie wahadłowego zegara pradziadka i monotonne brzęczenie uwię­zionej gdzieś między szybami muchy. A więc na górze - musiała być na piętrze.

- Już jestem, Veroniko. - Przystanął na podeście i popatrzył na zamknięte drzwi sypialni. - Veroniko!

Cisza. Przeskoczył kilka ostatnich stopni i zatrzymał się z ręką na klamce.

Nagle poczuł się skonany. Jeśli połknęła garść jakichś pi­gułek i leżała w jego sypialni, miał przed sobą kolejną bezsenną noc. Izba przyjęć; płukanie żołądka; rozmowa z psychiatrą - jej rodzina siedząca w poczekalni z kamiennymi twarzami, bez słów dająca mu do zrozumienia, że jest za to wszystko odpowiedzialny.

Mogę też - pomyślał, próbując opanować wstrząsający nim dreszcz - po prostu odwrócić się i wyjść. Zadzwonić do Rebecki, przeprosić, umówić się na drinka, przeznaczyć resztę wieczoru na próby zaciągnięcia jej do łóżka i pozwolić, żeby Veronica spokojnie, w samotności przekroczyła granicę.

Stał z mocno bijącym sercem, rozważając tę kuszącą per­spektywę. Wreszcie wziął głębszy oddech i powoli, bardzo powoli otworzył drzwi sypialni.

- Cholera.

Łóżko było posłane, kurze pościerane. Nie spełniły się prze­rażające wizje śmierci, nie ujrzał śladów po fontannach krwi na ścianach ani pustych fiolek po lekarstwach na podłodze. Nie zobaczył też Veroniki.

Pospiesznie wysunął szufladę komody. Wszystko było w na­leżytym porządku, bielizna pościelowa równiutko poskładana i ułożona w stosik, budzik cicho cykał na nocnej szafce. A zatem w pokoju Ewana. Ledwie wyszedł na korytarz, ujrzał otwarte drzwi sąsiedniej sypialni. Stała na środku pokoju. Utkwiła w nim nieruchome spojrzenie.

- Veroniko...

Przez chwilę przyglądał jej się uważnie, serce waliło mu jak młotem. Miała na sobie białą jedwabną bluzkę i jasne lniane spodnie, a na szyi apaszkę przetykaną złotą nitką spiętą diamentową broszką. Była bardzo blada, ale opanowana. Nic nie wskazywało na to, żeby próbowała zrobić sobie coś złego.

- Czemu jesteś jeszcze w moim domu?

- Przyjechałam po pucharki mamy. To zabronione?

- Zabieraj je i wynoś się.

- Kultura. - Fuknęła z pogardą i zmarszczyła brwi. - W ogóle znasz takie słowo, Jack?

- Nie przyszedłem tu, żeby dyskutować...

Urwał nagle, dopiero teraz ogarnąwszy spojrzeniem resztę pokoju. Półki były puste, pudełka walały się na podłodze, pootwierane i opróżnione.

Jeszcze przez chwilę stał jak skamieniały, usiłując się z tym pogodzić; w rytm pulsu łomoczącego w skroniach powtarzał w myślach: Cholera, doskonale wiedziała, co mnie najbardziej zaboli. Wreszcie sztywno ruszył przed siebie, ominął nieruchomą jak posąg Veronike, kucnął wśród bałaganu i drżącymi rękoma zaczął rozgarniać pudełka, podnosić i oglądać to, co pozostało. A było tego niewiele. Mógł się spodziewać, że ktoś tak pedantyczny jak Veronica dobrze wykona swoją robotę.

- No więc? - mruknął i obrócił się na piętach w jej stronę, z trudem łapiąc oddech. - Co z tym zrobiłaś? Gdzie to wszyst­ko wyniosłaś?

Wzruszyła ramionami, jakby zaskoczona jego zaintereso­waniem, po czym od niechcenia spojrzała za okno. Z ociąga­niem podążył za jej wzrokiem. Między rozsuniętymi jasnymi zasłonkami widać było strużkę dymu flegmatycznie dryfującą w kierunku księżyca.

- Cholera - syknął. - No tak, powinienem był się tego domyślić.

Ociężale wstał, podszedł do okna i oparł się dłońmi o pa­rapet. Tak jak przeczuwał, po drugiej stronie wykopu kolejo­wego, oświetlony czerwonawym filującym blaskiem, stał Pen­derecki - jedną rękę opierał na pokrywie piecyka, w drugiej trzymał następną porcję rzeczy do spalenia. Pogwizdywał coś pod nosem i uśmiechał się do siebie, najwyraźniej z niecierp­liwością oczekując pojawienia się Caffery'ego.

- Veroniko... - Jack pochylił się, oparł czoło o chłodną ramę okienną i ze świstem wypuścił powietrze. - Równie dobrze mogłabyś mi wyrwać serce z piersi.

- Nie przesadzaj, Jack. Zachowujesz się jak dziecko.

- Ty suko - szepnął. - Cholerna, pieprzona suko.

- Co takiego? Jak mnie nazwałeś?

- Suką! - powtórzył, odwracając się do niej. - Nazwałem cię cholerną, pieprzoną suką!

- Jesteś nienormalny. - Patrzyła na niego z niedowierza­niem. - Wiesz co? Czasami żałuję, że ten zboczeniec naprawdę nie zabił twojego brata. Powinien był to robić długo i powo­li... - Skrzywiła się z obrzydzeniem. - Na nic innego nie zasługujesz, Jack. Zwłaszcza po tym, jak mnie potraktowałeś. Zabijasz mnie!

Podskoczył i tak gwałtownie chwycił ją za ręce, że jedna spinka od mankietu bluzki ze stukiem odbiła się od ściany.

- Jack!

Pociągnął ją na korytarz, nie bacząc na to, że depcze i nisz­czy puste pudełka na dowody rzeczowe.

- Jack! - Kopnęła go w łydkę. - Puszczaj! Słyszysz?!

- Zamknij się!

Wściekłość brała nad nim górę. Brutalnie pociągnął Veronikę w dół schodów. Sprawiało mu radość, że jest bezbronna, że jej kopanie i plucie nie przynosi żadnych efektów. Wymanikiurowane paznokcie bezskutecznie drapały poręcz. Zatrzy­mał się dopiero w holu, odsunął ją od siebie na długość ramion i obrzucił nienawistnym spojrzeniem.

- Chryste... - Wyszarpnęła się z jego uścisku, odskoczyła o krok i zaczęła sobie masować nadgarstki. Włosy miała potargane, oczy rozszerzone. W kąciku lewego oka zebrała się łza, ale Veronica nie zamierzała płakać. Wyraźnie ją przestraszył. - Nie waż się mnie nigdy więcej dotknąć, rozu­miesz?

- Zamknij się i posłuchaj!

- To ty posłuchaj! Tata ci nie daruje, jeśli jeszcze kiedykol­wiek. ..

- Powiedziałem, żebyś zamknęła jadaczkę! - Zrobił krok w jej kierunku. - Nie będę więcej powtarzał, więc posłuchaj uważnie. Jak jeszcze raz cię tu zobaczę, zabiję. Mówię poważ­nie. Naprawdę cię zabiję, do cholery! Czy to jasne?!

- Jack... proszę...

Chwycił ją za ramiona i potrząsnął.

- Pytałem, czy to jasne?!

- Tak. Tak! - Nagle zaczęła szlochać. - Tylko mnie już puść, dobrze? Słyszysz? Zabieraj te cholerne łapska!

- Wynocha z mojego domu! - Puścił ją i krzywiąc się pogardliwie, otworzył szeroko drzwi. - No już! Wynocha!

- Dobrze. - Pospiesznie zbiegła po schodkach, mamrocząc coś pod nosem i trwożliwie zerkając przez ramię, żeby spraw­dzić, czy nie idzie za nią. - Już się wynoszę. W porządku?

Cofnął się do salonu, wziął kartonowe pudło po herbacie i wyszedł z nim przed dom. Veronica stała na ścieżce przy furtce i roztrzęsiona wystukiwała jednym palcem jakiś numer w telefonie komórkowym. Kiedy się pojawił w drzwiach, lękliwie zrobiła krok do tyłu. Ale gdy zobaczyła, co niesie, rozdziawiła usta.

- Och, nie... - jęknęła. - Ten komplet kosztował majątek... Minął ją, wyszedł na ulicę i z rozmachem cisnął pudło wysoko w powietrze. Majestatycznie obróciło się w górze i plunęło strumieniem kryształowych pucharków i zielonych serwetek. Spadały na dach tigry, odbijały się od pokrywy bagażnika, z trzaskiem rozsypywały na kawałki na środku ulicy. Na przedniej szybie utworzyło się duże zygzakowate pęknięcie.

- Mówiłem poważnie, Veronico - syknął jej prosto w twarz, idąc z powrotem do domu. - Zabiję cię!

Z hukiem zatrzasnął drzwi, przekręcił zasuwkę i poszedł do kuchni po swoją Glenmorangie.

37

Budzik zadzwonił o siódmej rano. Jack leżał na boku, pa­trząc na tańczące po ścianach cienie poruszanych wiatrem liści. Dopiero po dłuższym czasie obrócił się na wznak, zakrył dłońmi twarz i zaczął głęboko oddychać.

Za daleko. Tym razem posunął się za daleko.

W jego życiu było więcej takich kobiet jak Veronica, więcej znajomości, które urywały się po kilku miesiącach. Ale nigdy dotąd, nawet jeśli dochodziło do burzliwych rozstań, nie czuł się zmuszony do tak gwałtownej reakcji. Bo i nigdy wcześniej nikt aż tak go nie zranił.

Będziesz miał z tego jakąkolwiek naukę? Wyciągniesz jakieś wnioski na przyszłość?

Przycisnął palcami skronie i ujrzał w wyobraźni Rebeccę, jak odgarnia z twarzy kasztanowe włosy. Zaciekawiło go, czy układ z nią także potrafiłby spieprzyć - ile by wytrzymał, nie niszcząc wszystkiego? Pół roku? Może rok, gdyby się bardzo postarał. A potem znów wszystko by wróciło. Samotność. Bezdzietność. Powędrował myślami ku swoim rodzicom, któ­rzy z nadzieją i radością wychowywali dwóch synów: właśnie tu, w tym słonecznym pokoju na piętrze.

- Jack, Jack - mruknął do siebie. - Weź się w garść. Dźwignął się na łokciach i zamrugał, oślepiony jaskrawym słońcem, po czym ściągnął telefon ze stolika na poduszkę. Usłyszał zaspany głos Rebecki.

- Zbudziłem cię?

- Tak.

- Tu inspek... To ja, Jack, Rebecco.

- Poznałam - odparła obojętnie.

- Przepraszam za wczorajszy wieczór.

- Nic się nie stało.

- Zastanawiałem się...

- Tak?

- Może dzisiaj... Na drinka. Albo na kolację.

- Nie. - Milczała przez chwilę. - Lepiej nie. Odłożyła słuchawkę.

No to teraz masz nauczkę, Jack, pomyślał, wstając z łóżka.

W korytarzu Shrivemoor natknął się na uśmiechniętego Maddoxa w koszuli z krótkimi rękawami, niosącego kubeczek kawy.

- Jack? Co się stało? Znów wstałeś lewą nogą?

- Niezupełnie.

- Kiepsko wyglądasz.

- Dzięki.

- Jak korki na mieście?

- Da się przeżyć. Czemu pytasz?

Steve wyjął z kieszeni kluczyki od służbowego auta i za­machał nimi w powietrzu.

- Bo będziesz musiał zawrócić i jechać z powrotem.

- O co chodzi?

- Chyba mamy Peace Jackson. Jakaś kobieta kwadrans temu znalazła zwłoki zapakowane w biały pokrowiec meblowy.

Royal Hill, łącząca Greenwich z Lewisham, prowadzi za­kosami pod górę, jakby zamierzała się wspiąć na sam szczyt Blackheath, ale w pewnym miejscu zmienia zdanie, pół kilo­metra od wzgórza skręca w lewo i spada z powrotem na spotkanie z South Street. Zanim dojechali i znaleźli miejsce do zaparkowania, zebrał się już spory tłum gapiów. Na wyż­szych piętrach ludzie stali w oknach z rękoma skrzyżowanymi na piersi bądź wyglądali spod odchylonych zasłon. Przy służ­bowym fordzie transicie z biura koronera czekało dwóch zwa­listych osiłków w czarnych bluzach mundurowych i czarnych krawatach. Umundurowany policjant ogradzał niewielki fron­towy ogródek przed domem. Na wąskiej betonowej ścieżce stał duży nieoznakowany pojemnik na śmieci z otwartą pokrywą. Przy furtce inspektor Basset rozmawiał półgłosem z Fiona Quinn. Kiedy zauważył Maddoxa wpisującego się do rejestru sierżanta pilnującego terenu, ruszył w jego kierunku, wyciągając rękę.

- Inspektor Basset? - Maddox uścisnął mu dłoń. - Co tu macie?

- Wygląda na kolejną ofiarę Hartevelda, nadinspektorze. Kobieta, naga, częściowo owinięta folią do żywności i białym płóciennym pokrowcem. Fiona przyglądała się dokładniej i jest pewna, że nie wzywaliśmy was bez powodu. Podobno dziewczyna ma szwy na piersiach i otwartą klatkę piersiową. Nie widać jej twarzy, bo wetknięto ją głową w dół, ale na pewno jest czarna, typu afro - karaibskiego, jeśli to cokolwiek wyjaśnia.

- Owszem. Poszukujemy właśnie takiej ofiary.

- Poza tym leży z kolanami podciągniętymi pod brodę, a to oznacza, że ustąpiło już stężenie pośmiertne.

- Wspaniale. - Maddox zmarszczył nos i popatrzył w nie­bo. - Kiedy znów będziemy mieli do czynienia ze świeżymi, niecuchnącymi zwłokami? - Wziął od Logana maseczkę chi­rurgiczną i plastikowe rękawiczki, po czym rzucił przez ra­mię: - Jack, może byś porozmawiał z tą kobietą, która znalazła zwłoki? Ja i Logan damy sobie tu radę.

Caffery zastał gospodynię piętrowego jednorodzinnego dom­ku z dużym tarasem siedzącą w kuchni, w towarzystwie umundurowanej policjantki. Obie w milczeniu spoglądały na elektryczną kuchenkę. Kiedy wszedł, zaskoczone aż podsko­czyły na miejscach.

- Przepraszam, drzwi były otwarte. Posterunkowa zmarszczyła brwi.

- Kim pan jest?

Jack sięgnął do kieszeni po odznakę.

- Inspektor Caffery ze specjalnej grupy dochodzeniowej. Zaczerwieniła się.

- Proszę wybaczyć. - Ruchem głowy wskazała czajnik na kuchence. - Razem z panią Velinor chciałyśmy zaparzyć her­batę. Napije się pan z nami?

- Dziękuję.

Gospodyni uśmiechnęła się do niego wstydliwie. Była atrakcyjna, o śniadej cerze i klasycznych, bliskowschodnich rysach, z ciemnymi włosami zebranymi wstążką z tyłu gło­wy. Miała na sobie elegancką, idealnie dopasowaną garson­kę. Na stole stała jej aktówka, obok leżał stosik pism: trzy numery „Management Today”, kilka broszur z wynikami sondaży Saville'a i Holdswortha oraz złożony na pół ostatni „Guardian”, z którego okładki twarz Hartevelda patrzyła w sufit. Na sznurze za oknem suszyły się trzy pomarańczowożółte ręczniki kąpielowe, prawie całkowicie przesła­niając widok.

- Jeśli chce pan zadać mi kilka pytań - powiedziała - to proszę zaczekać, aż napiję się gorącej herbaty. Niestety, nie czuję się najlepiej.

- Nie ma pośpiechu.

Pomógł przenosić naczynia, mleko i cukier na stolik, po czym usiadł przy oknie. Pani Velinor upiła kilka łyczków gorącej herbaty i stopniowo odzyskała kolory. Rozchmurzyła się też nieco.

- No, już mi lepiej. Wyjął notatnik.

- Proszę mi wszystko opowiedzieć, powoli, bez pośpiechu. Wychodziła pani do pracy i zabrała śmieci, żeby je wrzucić do pojemnika?

Pokiwała głową i odstawiła filiżankę na spodek.

- Początkowo sądziłam, że ktoś mi zrobił głupi kawał i pod­rzucił do pojemnika coś paskudnego. Mieszkam z białym mężczyzną, a ja... sam pan widzi, jestem kolorowym mieszań­cem. Ludzie wciąż podejrzliwie traktują takie związki. Dwa tygodnie temu ktoś wymalował nam graffiti na drzwiach. Myślałam więc, że to początek następnej kampanii rasistow­skiej. Pewnie słyszał pan o różnych dziwnych rzeczach wrzucanych przez otwory na listy, prawda? Zatem przyszło mi do głowy, że to jakiś paskudny kawał.

- I podniosła pani klapę pojemnika?

- Musiałam zobaczyć, co tak odrażająco cuchnie. Byłam przygotowana na coś... - Skrzywiła się z obrzydzeniem i ścis­nęła palcami nasadę nosa. - Nie spodziewałam się, że ujrzę trupa.

- Jak pani sądzi, ile czasu zwłoki mogły leżeć w pojem­niku?

- Nie wiem. Nie mam pojęcia.

- Nawet orientacyjnie?

- Powiedziałabym, że ktoś musiał je podrzucić ostatniej nocy, ale to niemożliwe, skoro Harteveld nie żyje, prawda? Może zrobił to wczoraj rano? - Zerknęła na okładkę pisma leżącego na stole. - Ta... dziewczyna, ona miała z nim coś wspólnego, prawda?

- Dlaczego pani sądzi, że ktoś podrzucił zwłoki ostatniej nocy?

- Bo... - Zawahała się, zmieszana. - Sama nie wiem. Wy­daje mi się, że powinnam zauważyć, gdyby trup już wcześniej leżał w moim pojemniku na śmieci. - Zaśmiała się nerwowo, jakby sama uznała to wyjaśnienie za absurdalne. - Ale to nieprawda. Pokrywa jest szczelna i była opuszczona. Gdybym nie wyrzucała śmieci, pewnie Przeszłabym obok pojemnika i niczego nie zauważyła.

- A kiedy po raz ostatni wyrzucała pani śmieci?

- Właśnie usiłowałam sobie przypomnieć. Pojemnik był opróżniany w poniedziałek. We wtorek wieczorem mój part­ner miał wolne, obchodził urodziny i trochę wypiliśmy. Wiadro na śmieci było więc pełne opakowań po prezentach i pustych butelek. Wydaje mi się, że wrzucałam worek do pojemnika wczoraj wieczorem, ale mogę się mylić i zrobi­łam to rano.

- Gdzie pani pracuje?

- W szpitalu Świętego Dunstana. Caffery zmarszczył brwi.

- W szpitalu?

- Tak. Czemu pana to dziwi?

- Czy zna pani jakiś powód, dla którego Harteveld mógł specjalnie podrzucić zwłoki do pani pojemnika?

- Specjalnie? - Pokręciła głową. - Nie. To znaczy... zna­łam go tylko z widzenia, razem braliśmy udział w kilku posiedzeniach komisji. Wiem, że jeden z moich kolegów znał go dobrze, ale nie mam pojęcia, dlaczego miałby wybrać właśnie mnie. Podejrzewam, że nawet nie kojarzył mojego nazwiska.

Kiedy Jack skończył spisywać zeznania i wyszedł przed dom, pojemnik, cały obsypany srebrzystym proszkiem do zbie­rania odcisków palców, leżał przewrócony na bok na wielkiej plastikowej płachcie rozpostartej na betonowej ścieżce. Przy nim stał Logan w jednorazowym fartuchu i ochraniaczach na buty, a podobnie ubrana Quinn na czworakach nurkowała w nim do pasa. Maddox, w maseczce na twarzy, stał poza terenem odgrodzonym policyjną taśmą i przyglądał się im uważnie.

Fiona wygarnęła ze środka kolejną porcję śmieci i nagle zawołała głosem tłumionym przez maseczkę:

- Bingo! - Zatoczyła ręką koło nad głową. - Ma takie same ślady na czole. Wyciągnijmy ją.

Caffery przystanął na schodach i wsunął ręce do kieszeni. Nie było stąd dalej niż pięćset metrów do domu Rebecki. Prawdopodobnie przechodziła przez pobliskie skrzyżowanie w drodze do centrum handlowego. To zdumiewające, jak różne rzeczy się w życiu przeplatają, pomyślał.

Quinn i Logan chwycili trupa za biodra i ostrożnie zaczęli wyciągać z głębi pojemnika. Jackowi skojarzyło się to z aktem narodzin: dziewczyna miała wilgotną, pokrytą ciemniejszymi plamami skórę, włosy sklejone śluzowatym kokonem rozkładu, ręce wlokące się bezwładnie za resztą ciała. Zwłoki ześliznęły się ze sterty śmieci i zsunęły na płachtę folii, a głowa przekręciła się na bok. Posterunkowy przy furtce zakrył usta dłonią i odwrócił się błyskawicznie. Procesy rozkładu trochę zniekształciły już rysy twarzy, lecz obaj stojący przed wejś­ciem do domu mężczyźni natychmiast zwrócili uwagę na charakterystyczny, bardzo mocny makijaż oczu i ust oraz odcinające się na niebiesko półkoliste ślady nacięć pod pier­siami. Na niej także przeprowadzono zabieg zmniejszania biustu.

Quinn pochyliła się nisko nad twarzą trupa, przymrużyła oczy, ale zaraz podniosła głowę, ściągnęła maseczkę i powie­działa do Maddoxa:

- Wydaje mi się, że ma pieprzyk nad górną wargą. Steve przytaknął ruchem głowy.

- Zgadza się. To Jackson.

38

Malpens Street, odległa zaledwie o sto metrów od domu Loli Velinor, to spokojna, ocieniona drzewami boczna uliczka. Imponujące edwardiańskie domy są od niej odsunięte, od­dzielone wspaniałymi ogrodami pełnymi kwitnących drzewek cytrusowych, jaśminów i hibiskusów.

Tego samego wieczoru, krótko przed dziewiątą, w kuchni położonej w suterenie - przy otwartym szeroko oknie, przez które wpadało powietrze przesycone zapachem kwitnącego wiciokrzewu - Susan Lister szykowała z czerwonego wina marynatę do mięsa. Niedawno wróciła ze swojej stałej trasy joggingu - wzdłuż Trafalgar Road, pod górę obok szpitala Świętego Dunstana i dalej przez park - dlatego wciąż była ubrana w szare elastyczne spodenki do biegania oraz czarno - białą koszulkę firmy Nike, a wilgotne od potu blond włosy zebrała w koński ogon. Nie miała już czasu na kąpiel, musiała jechać na stację po Michaela. Pracował do późna i wracał metrem przyjeżdżającym za pięć dziewiąta na stację London Bridge. Stojący obok sosnowego blatu przenośny telewizor był włączony i ustawiony na pierwszy kanał BBC.

Susan pospiesznie odcięła czubek ząbka czosnku i zdjęła suchą łuseczkę. Za jej plecami zegar wydzwonił godzinę, równocześnie rozległ się sygnał dziennika telewizyjnego. Spi­ker zaczął odczytywać pierwszą wiadomość:

- W południowo - wschodnim Londynie odkryto dziś kolejne zwłoki. Scotland Yard nie wyklucza, że jest to jeszcze jedna ofiara seryjnego mordercy, Hartevelda.

Odłożyła ząbek czosnku, podkręciła głos i z lampką wina w dłoni, oparta biodrem o brzeg stołu, popatrzyła na ekran.

- W miarę ujawniania kolejnych szczegółów tej sprawy nasilają się żądania jak najszybszego rozpatrzenia zgłoszonego przez stołeczną komendę policji projektu badawczego doty­czącego najpoważniejszych przestępstw.

W przebitce pokazano sekretarza spraw wewnętrznych stojącego z potarganymi włosami na tle gmachu parlamentu. Pospiesznie złożył wyrazy współczucia dla rodzin zamordo­wanych dziewcząt i zaczął cytować dane statystyczne świad­czące o zmniejszaniu się liczby przestępstw. Później na ekranie pojawił się elegancki komisarz policji, który na konferencji prasowej oświadczył, że inspektorzy z wydziału zabójstw ko­mendy w Greenwich i rejonowej specjalnej grupy dochodze­niowej to ludzie kompetentni, ale na tym etapie nie może ani potwierdzić, ani zaprzeczyć, że znalezione zwłoki to kolejna ofiara Hartevelda.

Susan w zamyśleniu pociągnęła łyk wina. Harteveld miesz­kał niecały kilometr stąd; wystarczającym szokiem było dla niej odkrycie, że piękny zielony sportowy wóz, który widywała na parkingu pod szpitalem Świętego Dunstana, należał właśnie do niego. A teraz jeszcze to: kolejna ofiara.

Na ekranie pojawił się widok bocznej londyńskiej uliczki, w której natychmiast rozpoznała Royal Hill; trzej mężczyźni w szarych garniturach dźwigali wielki żółty plastikowy pojem­nik. Potem na obrazie z helikoptera przesunęły się dachy domów przy Malpens Street; zbliżenie ukazało widmowe syl­wetki w białych foliowych fartuchach, kręcące się po terenie ogrodzonym fluorescencyjną taśmą policyjną.

- Nieoficjalna liczba ofiar seryjnego mordercy wzrosła do sześciu, z czego tylko cztery zostały dotychczas zidentyfiko­wane. Dziś po południu nadkomisarz Days, kierujący wydzia­łem operacji specjalnych w południowo - wschodnim rejonie Londynu, zaprzeczył, jakoby jego zespół wcześniej prowadził dochodzenie w sprawie Toby'ego Hartevelda.

Susan ogarnął nagle irracjonalny strach, pospiesznie zamknę­ła okno. Zwłoki na Royal Hill! Tak blisko! Przytłoczona tą świadomością, szybko posiekała czosnek, zerkając trwożliwie na swoje odbicie w szybie, za którą przesuwały się cienie rzucane przez liście wiciokrzewu. Wrzuciła czosnek do garnka, dosypała szczyptę „chińskich pięciu smaków”, dolała łyżkę sosu sojowego i włożyła mięso do marynaty. Umyła ręce i chwyciła z lodówki kluczyki od samochodu. Michael powi­nien już czekać na stacji metra.

Wieczór był ciepły, powietrze przesycone wonią jaśminu kwitnącego tuż za płotem w ogrodzie sąsiadów. Przystanęła na chwilę. To koniec. Harteveld popełnił samobójstwo i leżał gdzieś w kostnicy, można było zapomnieć o strachu. Ulica wyglądała jak zawsze o tej porze dnia, chmara muszek kręciła się w blasku latarni, palmy w ogrodzie sąsiadów rozsiewały tak egzotyczny zapach, że instynktownie można było oczeki­wać głośnego grania cykad. Nie zauważyła niczego niezwyk­łego. Może tylko ten obcy samochód przy krawężniku, nieduży, chyba francuski peugeot, pusty.

Postanowiła jeszcze tego wieczoru zaproponować Michaelowi założenie systemu alarmowego w domu. Czułaby się bezpieczniej, czekając na jego późny powrót z pracy. A może lepszy byłby pies? Ruszyła w kierunku swojej fiesty. Tak, to dobry pomysł. Warto było kupić psa.

Samochód był jeszcze nagrzany od słońca, duszne wnętrze wypełniał ostry zapach. Jej mąż miał brzydki zwyczaj zosta­wiać w bagażniku swoje przepocone stroje do gry w krykieta.

- Zabiję cię za to, Michael - mruknęła pod nosem, prze­kładając kluczyki do drugiej ręki.

Postanowiła zmusić go do wyjęcia ubrań i odłożenia ich do prania, zanim położy się do łóżka; musiała mu przypomnieć, że oboje pracują i nie wolno mu wszystkiego zwalić na nią.

Przygryzła dolną wargę i zapięła pas bezpieczeństwa. Tak, pies był najlepszym pomysłem. Bokser albo doberman, w każ­dym razie duży i silny. Zabierałaby go ze sobą na jogging; może wtedy kierowcy ciężarówek na Trafalgar Road nie gwiz­daliby i nie pokrzykiwali na nią bezczelnie. W mętnym blasku ulicznej latarni wsunęła kluczyk do stacyjki, uruchomiła silnik i spojrzała we wsteczne lusterko. Z tylnego siedzenia uśmiechał się do niej szeroko jakiś mężczyzna.

39

Nazajutrz rano w Wapping wyłowiono z rzeki ciało Hartevelda i przewieziono je na autopsję do Greenwich. W tym samym czasie prawnicy z kancelarii Schloss - Lawson & Walker przekazali specjalnej grupie dochodzeniowej wykaz posiadłości ich klienta. Maddoxowi i Caffery'emu wystarczył jeden rzut oka na listę, aby się zorientować, gdzie należy rozpocząć poszukiwania.

- To co? Pisać wniosek o nakaz rewizji przy Halesowen Road?

Maddox pokiwał głową.

- Kiedy ma się odbyć autopsja Jackson?

- Po południu, zaraz po Harteveldzie.

- Dobra, tobie zostawiam Jackson. Wyślemy Logana na Halesowen Road. Ściągnij mu do pomocy kogoś z tutejszego wydziału zabójstw, najlepiej Quinn, jeśli jest wolna.

Zanim Caffery przyjechał do kostnicy przy Devonshire Street, zwłoki Peace już prześwietlono i poddano badaniom zewnętrznym, sfotografowano, pobrano próbki włosów i skóry oraz wymazy z ust, odbytu i pochwy. Techniczka, podając mu maseczkę i olejek kamforowy, mruknęła:

- Pański telefon komórkowy. Jeśli nie jest jeszcze...

- Tak, oczywiście.

Wyłączył aparat, wszedł na widownię i oparty o barierkę, spojrzał z góry na salę sekcyjną.

- Dzień dobry, panie Caffery - odezwał się ubrany w zie­lony fartuch Krishnamurthi, nie podnosząc głowy. Wykony­wał właśnie nacięcie wieńcowe, rozcinał skórę na głowie od ucha do ucha. - Widzę, że znów wylosował pan ułamaną zapałkę.

- Zgadza się.

- Słyszałem, że pan Harteveld, który wylądował dziś rano na moim stole, to ten sam pan Harteveld, który przez kilka ostatnich tygodni troszczył się, by nie zabrakło mi pracy. - Ostrożnie chwycił dwoma palcami brzeg skóry i ściągnął skalp, odsłaniając zakrwawioną czaszkę. - Czy to prawda?

- Tak. Może pan już określić czas śmierci Jackson?

- Nie jestem entomologiem, ale może pan sam to obej­rzeć. - Wskazał stojak z zakorkowanymi fiolkami na bocznym stoliku. - Ten sam co zwykle zestaw podejrzanych, muchówki, głównie plujki, w pierwszym lub drugim stadium rozwojowym. Były w ustach, w nosie i pochwie oraz na wszystkich ranach. Nie wyszły jednak poza stadium larwalne. W sąsiedniej sali wisi na ścianie tablica przedstawiająca tempo rozwoju owadów, jeśli to pana interesuje.

- Nie, tyle mi wystarczy. Wygląda na to, że potraktowano ją tak samo jak inne dziewczyny.

- Zgadza się, panie Caffery. Ma identyczne obrażenia jak pozostałe ofiary.

Niespełna kilometr dalej obudziła się Susan Lister. Głośno śpiewał ptak, światło dnia rozjaśniało siateczkę żyłek na jej powiekach. Skądś dolatywał stłumiony śmiech z telewizora.

W pierwszej chwili pomyślała, że leży we własnym łóżku, ale zaraz dotarł do niej kwaśny zapach moczu i poczuła, iż ma mokro między nogami. Od razu sobie przypomniała.

Pod czaszką monotonnie świdrowała elektryczna wiertarka, a może raczej piła mechaniczna.

Otworzyła oczy i chciała usiąść, lecz coś pociągnęło ją z powrotem na podłogę, aż uderzyła o nią głową. Była skrę­powana. Znieruchomiała, serce podeszło jej do gardła.

Nie zwracaj na siebie uwagi, Susan. Odczekaj chwilę. Naj­pierw dobrze się zastanów.

Oblizała spękane wargi i rozejrzała się dookoła, żeby ocenić swoje położenie.

Leżała na sznurkowej wykładzinie w pokoju oświetlonym pojedynczą jarzeniówką. Jakiś metr od niej stała sofa z brązo­wym welurowym obiciem, pod nią zalegały kłęby kurzu, wa­lały się opakowania po batonikach. Kurz pokrywał wszystko grubą warstwą, dopiero teraz poczuła go w ustach i pod po­wiekami. Ułożyła się wygodniej na boku. Ręce i nogi miała związane na plecach czymś mocnym, chyba nylonową linką. A co najgorsze - serce podeszło jej do gardła, gdyż to powie­działo jej o napastniku nawet więcej, niż chciałaby wiedzieć - była całkiem naga.

Zamierzał ją zgwałcić!

Jezu! Zaczerpnęła głęboko powietrza, próbując powstrzymać łzy cisnące się do oczu. Uspokój się, Susan - powtórzyła w myślach. Zachowaj jasność myśli. Harteveld nie żyje. Temu chodzi tylko o gwałt, a przecież sama mówiłaś, że jakoś byś przeżyła gwałt, gdyby cię to kiedyś spotkało... Czytałaś na ten temat. Nic ci się nie stanie, jeśli nie będziesz się opierać, posłusznie zrobisz to, co ci każe, jednocześnie starając się utrwalić w pamięci wszystko, co zobaczysz i usłyszysz. Zapa­miętać wszelkie szczegóły. Absolutnie wszystko. Jasne? No więc... Gotowa?

Kilka razy odetchnęła głęboko i spojrzała w górę.

Pokój był wysoki, wyklejony tłoczonymi tapetami. Prowa­dziło z niego dwoje drzwi, oszklonych. Z trzech stron ściany pod sufitem były wykończone łukowato, czwartą widocznie postawiono później, przedzielając większe pomieszczenie. Do obmurowanego kominka z obu końców dochodziły ścięte ukoś­nie półki zastawione książkami w twardych oprawach, chyba z dziedziny techniki. Rozpoznała dialogi i śmiech publiczności w tle z serialu Czarodziejki; dźwięk dolatywał raczej z małego, przenośnego odbiornika, co świadczyłoby o podłączeniu do sieci kablowej - byłaby to wskazówka mogąca ułatwić po­szukiwania. Poczuła się nieco pewniej. Ale gdy dostrzegła zdjęcia poprzypinane na ścianie, mimowolny jęk wyrwał jej się z piersi.

Były to wycinki z pism pornograficznych; ukazywały takie sytuacje, których nie wyobraziłaby sobie nawet w najgorszych koszmarach sennych. Jedno z nich przedstawiało stosunek psa z małym dzieckiem.

Wstrząsnął nią dreszcz.

Susan! Nie! Tylko nie panikuj! Z powodu paniki możesz zginąć. Musisz się od tego odciąć, spróbuj być bezstronnym obserwatorem. Właśnie tak, obserwatorem!

Wbrew sobie zaczynała jednak tracić silną wolę. Wykręciła głowę w drugą stronę i dostrzegła metr od siebie siedem czy osiem grubych książek leżących na podłodze. Kilka było ot­wartych. Na grzbietach miały wybite na złoto tytuły.

Appleton i Lange... - Zmrużyła oczy i wytężyła wzrok - Przegląd technik chirurgicznych. Obok: Atlas plastycznej chi­rurgii czaszkowo - twarzowej; Chirurgiczne uśmierzanie nie­usuwalnych nowotworów; Podstawy stereo statycznej biopsji piersi.

Przerażenie ścisnęło ją za gardło.

Spuściła głowę i zaczęła szlochać.

Krishnamurthi kończył już sekcję. Ostrożnie pobierał do fiolek próbki płynów ustrojowych i właśnie kucał przy krawę­dzi stołu między rozłożonymi nogami zwłok.

- No, dobra. - Wyprostował się i rozejrzał po sali. - Co powiecie na to, żeby od razu wrzucić do wirówki próbki do testów Virchowa*8? Mielibyśmy to z głowy. Daj mi szczypce, Paula.

Techniczka wsunęła mu w dłoń błyszczące narzędzie. Po­chylił się nad otwartą klatką piersiową trupa, wyciągnął ze środka drobne truchełko o posklejanych piórkach i umieścił je na szali wagi. Nikogo nie dziwiła obecność ptaka w zwłokach. Sprawa Hartevelda budziła powszechne zainteresowanie, wszys­cy wiedzieli, czego się spodziewać.

- W porządku. Teraz... - Krishnamurthi zajrzał w głąb klatki piersiowej. - Zgadza się. Rozległe ubytki w przestrze­niach międzyżebrowych, takie same, jak u pozostałych ofiar... Na miłość boską, niech ktoś sprawdzi w tablicach kodowe oznaczenie takich ubytków, żeby później specjaliści nie deptali mi po piętach.

- Co to za ubytki? - zapytał z balkoniku Caffery.

- Duże fragmenty tkanek oderwane od kości i błon wyściółkowych. - Patolog uniósł plastikową osłonę znad oczu i spojrzał na niego. - Jeszcze jedno, panie Caffery.

- Tak?

- Kierowniczka laboratorium, Jane Amedure, powiedziała mi, że te zwłoki znaleziono w innym miejscu niż pozostałe.

- Zgadza się.

- Gdzieś z dala od tamtego placu budowlanego?

- Owszem. Przez ostatnie dwa tygodnie po placu kręciły się policyjne ekipy techniczne. Dlaczego pan pyta?

- Bo i na nich, między włoskami na rękach i twarzy, jest pył cementowy, tak jak u pozostałych. Jeśli się nie mylę, zakładaliście, że ten pył pochodzi z placu budowy?

Caffery zmarszczył brwi.

- To prawda. - Przycisnął palcami skronie. Mieszkanie przy Halesowen Road. Podniósł głowę.

- Dziś po południu komisarz ma wydać nakaz rewizji in­nego mieszkania należącego do Hartevelda. Przekażę śledczym, żeby zwracali uwagę na pył cementowy.

Dobry Boże. Co oni tam znajdą?

Susan usłyszała kroki zbliżające się do drzwi i natych­miast przestała szlochać. Zamarła bez ruchu, szykując się na najgorsze. Mężczyzna przeszedł w drugi koniec pokoju, po chwili rozległo się kilka uderzeń w ścianę. Był zdener­wowany.

Spróbuj z nim dyskutować, może uda ci się go przekonać. W każdym razie mów, niech uzna cię za osobny przypadek. Będzie próbował traktować cię jak przedmiot. Nie pozwól mu na to.

Powoli, z napiętymi do bólu wszystkimi mięśniami, szykując w myślach argumenty do dyskusji, odważyła się podnieść wzrok.

Nawet na nią nie patrzył.

Stał jakiś metr dalej, odwrócony bokiem. Miał na sobie jasnobłękitny szpitalny fartuch i maseczkę chirurgiczną, wło­sy zakryte czepkiem w czarno - białą kratę, jakie widuje się czasem u cyrkowców. Na podłodze stała czerwona plastikowa skrzynka narzędziowa. Był niski i przysadzisty, ale bardzo zwinny i silny - dał tego dowód, gdy omal nie złamał oparcia fotela w samochodzie, kiedy rzucił się na nią poprzedniego wieczoru - znacznie silniejszy, niż można by sądzić z wy­glądu.

Wpatrywał się w trzymane zdjęcie jakiejś kobiety, postuku­jąc w nie palcem. Miała drobną, pociągłą twarz lalki. Włosy tlenione na jasny blond. Bardzo mocny makijaż. Niebieskie cienie na powiekach i połyskliwa śliwkowa szminka. Chwycił zdjęcie oburącz, zakrywając palcami twarz kobiety. Ułożył kciuki na wysokości kącików jej ust, jakby chciał rozchylić wargi, sięgnąć do języka i gardła.

Obrócił się nagle.

- No i jak?

Susan zamrugała. Domyślił się, że go obserwuje. Wyczuł to, nawet nie musiał na nią patrzeć.

- Jak? - powtórzył, zbliżając się o krok.

Znad maseczki okrągłe oczy wpatrywały się w nią nieru­chomo.

- Mam na imię Susan - powiedziała cicho pewnym głosem. Nie wolno ci okazać strachu! - Mój ojciec zasiada w radzie miejskiej. Jest bardzo wpływowy.

- W radzie miejskiej?! - rzekł, wyraźnie rozbawiony. - Sądziłaś, że mnie tym przestraszysz?

- Nie... Ja tylko... O Boże, czego pan chce ode mnie?

- A jak myślisz? Jak ci się wydaje, czego mogę chcieć? Módl się, żeby chodziło tylko o gwałt, Susan, o nic więcej.

- Proszę nie robić mi krzywdy. - Poruszyła się nerwowo, szlochając. Odruchowo chciała zasłonić rękoma nagie piersi, ale była jak oskubany i związany do pieczenia kurczak. - Proszę...

- Nie jest ci niewygodnie z takimi wielkimi cyckami? - Schylił się i wilgotną od potu dłonią ścisnął jej sutek, po czym szarpnął kilka razy na boki. - Jak możesz siedzieć przy stole, mając coś takiego przed sobą? Nie przeszkadzają ci jeść?

Nie mogła się nawet odsunąć. Poczuła, jak przesuwa dłonią po jej brzuchu i sięga do krocza.

- Proszę, nie... Proszę...

Wyprostował się i splunął, gęsta brązowa flegma wylądo­wała zaledwie parę centymetrów od jej twarzy.

- Chyba już wiesz, co muszę zrobić, prawda? Pokręcił głową. Łzy ściekły jej z policzka na włosy.

- Odpowiedz!

- Proszę mi nie robić krzywdy...

- Spytałem, czy już się domyślasz, co muszę zrobić! Z two­imi wielkimi pieprzonymi cyckami! - Kopnął ją w bok i ciąg­nął dziwnie spokojnym głosem: - Przestań się mazać. Bo zakłócisz spokój pani Frobisher.

Susan chlipnęła i przekręciła się na bok, ale nie mogła opanować szlochu. Uklęknął na niej, przygważdżając ramiona szerokim kolanem do podłogi. Chwycił ją za włosy i odciągnął głowę do tyłu.

- Popatrz.

Wyciągnął rękę i otworzył skrzynkę narzędziową.

Jednym spojrzeniem obrzuciła błyszczące nożyczki, szczypczyki, dużą szczotkę do włosów o wygiętej rączce, pudełeczka z opalizującymi cieniami do powiek, turkusowym, brzosk­winiowym, różowym, czerwonym.

- Zaczniemy chyba od tego.

Coś brzęknęło metalicznie, strzeliły naciągane gumowe ręka­wiczki. Wyjął coś ze skrzynki. Mój Boże, co to jest? Skalpel? Drugą ręką ścisnął jej prawą pierś.

- No jak? - Kropelka potu spadła mu z czoła na jej włosy. - Gotowa?

O trzeciej po południu Logan i Fina Quinn zajechali przed nieduży dom na pograniczu Lewisham i Greenwich. W towa­rzystwie umundurowanego funkcjonariusza z tutejszego pos­terunku, z przygotowanym do okazania nakazem rewizji i swo­imi odznakami, podeszli do drzwi. Jak można było oczekiwać, nikt nie odpowiedział na dzwonek. Quinn uruchomiła swój dyktafon i powiedziała do mikrofonu:

- Godzina piętnasta czternaście, Halesowen Road numer siedem; uwaga do raportu: mieszkanie zamknięte, w środku nikogo nie ma, sąsiedzi także nieobecni, zatem w myśl prze­pisów... i tak dalej. - Zatrzymała na chwilę taśmę i odsunęła się na krok, żeby przepuścić posterunkowego. - Jesteśmy zmu­szeni wyważyć drzwi na podstawie paragrafu ósmego nakazu rewizji numer H zero zero B... Przerwa.

Dzwonił jej telefon komórkowy. Wyłączyła dyktafon i sięg­nęła do wewnętrznej kieszeni. Odczytała z ekraniku numer, w lakonicznej wiadomości Caffery prosił o kontakt linią na­ziemną. Ruszyła do najbliższej budki telefonicznej i zadzwoniła do niego.

- I jak to wygląda?

- Odpowiem, jeśli pozwolisz nam dostać się do mieszkania.

- Zwróćcie uwagę na pył cementowy, może gdzieś na ze­wnątrz budynku, na przykład w garażu. Wygląda na to, że właśnie tam przetrzymywał ofiary.

- Dobra. To wszystko?

- Tak, oczywiście. Przepraszam, że przeszkodziłem.

40

Reszta zespołu dochodzeniowego w Shrivemoor nie przej­mowała się zanadto, że trzeba jeszcze wykonać wiele zadań. Uznawano je za czystą formalność. Wszyscy wyczuwali, iż śledztwo zmierza ku końcowi, mimo że Maddox wygłosił mowę, przestrzegając, aby nie cieszyć się przedwcześnie, bo wciąż nie ma potwierdzenia zgodności próbek laboratoryj­nych - musiał jednak podnieść głos, żeby przekrzyczeć pa­nującą wrzawę. Kryotos podniosła żaluzje i po raz pierwszy od paru dni wpuściła do sali ogólnej światło słoneczne. Wcześ­niej pozakrywali przypięte na tablicy zdjęcia zamordowanych dziewcząt, a Betts i Essex wymknęli się niepostrzeżenie po piwo i wino. Przysuwano krzesła bliżej okien, zsuwano buty z nóg, wyciągano z szuflad biurek otwieracze do butelek i korkociągi. Maddox kręcił na to wszystko głową, ale uśmie­chał się.

- Dobra, niech wam będzie. Ale nie zapominajcie, że jutro od rana wracamy do codziennych zajęć.

Inspektorzy z szóstej grupy wymyli swoje kubeczki po kawie, żeby dostać trochę piwa. Siedzące przy komputerach pracownice cywilne także odwracały się od biurek i podsta­wiały papierowe kubeczki rozlewającemu wino Bettsowi. Caffery, który właśnie wrócił z kostnicy, poluzował krawat i ot­worzył butelkę pilsa wspólnie z uszczęśliwionym jak niemowlę Essexem - sierżant zdjął koszulę, zawiązał krawat na gołej szyi, ustawił krzesło na ostatniej plamie popołudniowego słoń­ca zaglądającego przez okno i położył nogi na biurku. Obejrzał się na śledczych z szóstej grupy skupionych wokół dużego stołu w kształcie litery T, trzymających w rękach puszki piwa.

- Dość już tu nabałaganiliście. Możecie się zbierać z po­wrotem do Eltham.

- Słusznie, będziesz mógł bez wstydu wrócić do lektury Piekła kobiet - odgryzł się któryś. - I na pewno nikt ci nie będzie zaglądał przez ramię.

- Macie rację - odparł Essex. - I będę znowu mógł włożyć moją ulubioną sukienkę, tę brzoskwiniową.

- Na pewno spotka cię tu pełne zrozumienie.

- Będzie ci wygodniej.

- Wreszcie poczujesz się pewnie.

- I nikt już nie będzie się ciebie wstydził.

Caffery odchylił się z krzesłem do tyłu i popatrzył w głąb korytarza. Drugie drzwi za jego gabinetem były otwarte. Mieściła się tam główna kwatera Diamonda. W korytarzu panował półmrok, ale przez otwarte drzwi padała na ze­wnątrz smuga światła słonecznego. Od czasu do czasu prze­cinał ją cień. A więc Diamond był u siebie i krążył po pokoju. Może pakował swoje rzeczy przed powrotem do Eltham.

W głównej sali atmosfera była coraz luźniejsza, rozlegały się głośne śmiechy. Essex posadził sobie Kryotos na kolanach i obwieścił szumnie:

- Z pomocą naszej kochanej Marilyn zaraz wam zademon­struję, jakich akcesoriów należy używać w tych trudnych cza­sach, kiedy wszyscy powinniśmy dobrze rozumieć konieczność stałego oszczędzania...

Caffery wstał, odkapslował drugą butelkę piwa i niepostrze­żenie wymknął się z sali.

*

Diamond rzeczywiście pakował swoje rzeczy do żółtej plas­tikowej skrzynki, co jakiś czas poprawiając włosy nad czołem, zwykle sklejone żelem. Sądząc po ogródku kaktusowym i ro­dzinnych fotografiach na biurku, zamierzał siedzieć tu dłużej niż tylko dwa tygodnie. Jack oparł się ramieniem o framugę i patrzył w milczeniu, jak Diamond zdmuchuje kurz z roślin i odpina ze ściany kalendarz Michelina. Po pięciu minutach skończył pakowanie. Przeciągnął jeszcze ścierką po blacie biurka, wyrzucił do kosza garstkę powyginanych spinaczy i dopiero wtedy spojrzał w stronę wyjścia.

- Tak? O co chodzi? Jack wszedł do pokoju.

- Przyniosłem ci piwo. - Postawił butelkę na biurku i wska­zując leżące na wierzchu skrzynki zdjęcie, które przedstawiało dwóch kilkuletnich chłopców w szkolnych granatowych garniturkach, rzekł: - Są do ciebie bardzo podobni. Musisz być z nich dumny.

- Dzięki. - Diamond obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem wodnistych oczu. Nad górną wargą perliły mu się kropelki potu, otarł czoło rękawem. Obrócił fotografię i odsunął od siebie butelkę piwa. Zakrył skrzynkę pokrywą i zaczął ją oklejać taśmą samoprzylepną. - Przepraszam, ale nie piję na służbie.

Kiedy Susan się obudziła, jego nie było. Leżała przywiązana do łóżka w sypialni, oszołomiona i zdezorientowana, dotkliwie odczuwając puls na twarzy i w piersiach. Oczy miała zapuch­nięte do tego stopnia, że ledwie mogła je otworzyć, jakby ktoś powywracał jej powieki na drugą stronę.

Zakleił jej usta taśmą samoprzylepną i podczas tortur robił polaroidem zdjęcia, które później jej pokazał. Wybuchnęła płaczem, spojrzawszy na pierwsze z nich; z trudem rozpoznała własną zapuchniętą twarz i oczy wychodzące z orbit. Zresztą, poza pierwszymi minutami niewiele pamiętała. Odzyskiwała przytomność i zaraz ją traciła.

Teraz zegar na ścianie pokazywał wpół do szóstej, a więc spała - a może znów była nieprzytomna - osiem godzin. Wy­czuwała, że zaczyna mieć gorączkę, a to oznaczało, że wdała się infekcja. Czuła swąd rozjątrzonych ran, prawy sutek był silnie nabrzmiały, a okolice poczerniałego nacięcia skóry piekły nie do zniesienia.

Leżała nieruchomo, wytężając słuch. Gdzieś z głębi mieszka­nia znów dolatywał głos ptaka, ale nie był to świergot, lecz chrapliwe żałosne popiskiwanie. Z zewnątrz co jakiś czas dola­tywało skrzypienie i głośny szum. Co to mogło być? Dźwig budowlany? Później dołączył do niego warkot i grzechot mate­riałów wyładowywanych z wywrotki. Budowa. Zatem nie znaj­dowała się w pobliżu Malpens Street, bo w tamtym rejonie niczego nie budowano. A więc gdzie? Gdzie ty jesteś, Susan?

Coś jej podpowiadało, że jednak niezbyt daleko od domu. Chyba nadal była w Greenwich albo Lewisham.

Zamknęła oczy, sięgając do pamięci. Gdzie znajdował się najbliższy plac budowy? No, gdzie?! Nie mogła sobie przypo­mnieć. Była wykończona. Musiała odpocząć. A potem spró­bować dostać się do okna.

Przyjęcie zaczęło wygasać. Essex, ponownie w koszuli, zgarniał z biurek puste puszki. Betts zdejmował z tablicy fotografie ofiar. Kryotos, trzymając w obu rękach tyle kubecz­ków, ile tylko dała radę wziąć za jednym razem, w drodze do kuchni zatrzymała się przy telefaksie, który zaczął wypluwać wstęgę wydruku.

Caffery nie potrafił się tak rozluźnić jak reszta grupy, oczy go piekły od oparów formaldehydu w kostnicy. Bardzo mu zależało na szybkim zamknięciu sprawy, potwierdzeniu zgod­ności próbek pyłu cementowego zebranego z ciał ofiar. Przez większą część wieczoru siedział przy otwartym oknie i w za­myśleniu palił papierosy, wydmuchując dym na zewnątrz. Dopiero kilka minut po siódmej zauważył, jak Fiona parkuje samochód na ulicy w dole.

Wyprostował się i zdusił niedopałek w popielniczce. Coś poszło nie tak. Od razu się tego domyślił, obserwując powolne, ociężałe ruchy Quinn wysiadającej z auta.

Zaczekał na nią w korytarzu.

- I co macie?

Logan postawił na podłodze żółtą plastikową skrzynkę z do­wodami rzeczowymi i przeciągnął ręką po włosach.

- Lepiej nie pytaj.

W sali ogólnej wszyscy przywitali ich zaciekawionymi spoj­rzeniami. Kiedy Maddox spostrzegł zasępione miny Logana i Quinn, skrzywił się boleśnie.

- Na miłość boską! Tylko nie mówcie, że nic tam nie było.

- Przykro mi, nadinspektorze. Trochę sprzętu do narkoty­ków, spore zapasy heroiny i kokainy, ale pod względem tego, czego szukaliśmy, mieszkanie było koszerne.

- Żadnych ludzkich tkanek - dodała Fiona.

- Jasna cholera. - Maddox uniósł dłoń do czoła. - No to jesteśmy z powrotem w punkcie wyjścia. Czy kiedykolwiek uda nam się to wszystko wyjaśnić?

- Nadinspektorze!

Wszyscy spojrzeli na Kryotos stojącą przy telefaksie. Na jej twarzy malowało się osłupienie. Odstawiła kubeczki i trzymała w rękach oderwany, zwinięty w rolkę wydruk.

- O co chodzi?

- Mamy następną ofiarę w Greenwich. Została porzucona w pojemniku na śmieci. Żyje, ale... - Marilyn podniosła głowę - ...sprawca przeprowadził na niej amatorski zabieg chirurgiczny.

41

Nieprzytomna Susan Lister leżała na oddziale intensywnej terapii, kiedy przyjechali do szpitala. Andrew Benton, sanita­riusz, który się nią zajmował - młody i przystojny czarny chłopak o tak krótko przystrzyżonych włosach, że przypomi­nały jednodniowy zarost - był wyraźnie wstrząśnięty. Roz­mawiali w małym pokoiku sąsiadującym z dyżurką pielęg­niarek.

- Jasna cholera! Pieprzony bajzel... Przepraszam, ale mu­siałem to powiedzieć. Wiele rzeczy w życiu widziałem, ale czegoś takiego... - Pokręcił głową. - To się naprawdę we łbie nie mieści. Postawcie się w sytuacji jej męża...

- To on ją znalazł? - spytał Maddox.

- Wyobrażacie to sobie? Znaleźć swoją żonę w takim sta­nie! Leżała w pojemniku przed własnym domem! Na tyle ten kutas ją ocenił! Ludzkie życie było dla niego warte tyle co śmieci.

- O której godzinie odebrał pan wezwanie?

- O jedenastej. Dyspozytorka przekazała, że to czerwony alarm. - Przeniósł wzrok z Maddoxa na Caffery'ego. - No, wiecie, pan Lister sądził, że jego żona jest martwa, kiedy dzwonił na policję. Ten kutas, to zwierzę wpakowało ją głową w dół do pojemnika i zostawiło, żeby tak skonała. - Zmarsz­czył brwi. - Boże, chyba w ogóle nie zmrużę dziś oka, jak pomyślę, co musiał czuć jej mąż.

- Proszę nam opowiedzieć o ofierze. Co miała na sobie?

- Była naga, owinięta tylko w kawał białego płótna. Zdaje się, że ktoś od was zabrał ten materiał do zbadania. Wszędzie było pełno policji. Jeszcze zanim tam dojechaliśmy, zdążyli odgrodzić cały teren.

- Zwykle zabezpiecza się miejsce zbrodni - wyjaśnił zmie­szany Maddox - żeby nikt nie pozacierał śladów.

- Tak, oczywiście. Nie chciałem panów urazić.

- Nic się nie stało. Proszę opisać jej rany.

- Bardzo poważne. Jest tak pocięta, że pewnie zmarłaby z utraty krwi, gdyby nie posocznica. Lekarz stwierdził zabu­rzenia pracy oskrzeli i nerek na tle pneumokokowym, natych­miast została podłączona do respiratora. Podczas transportu co chwila traciła i odzyskiwała przytomność.

- Gdzie miała te rany?

- Na piersiach. - Przeciągnął dłonią po twarzy. - Ale była pozszywana. W pierwszej chwili pomyślałem, że to kom­plikacje po nieudanym zabiegu chirurgicznym, że ktoś pas­kudnie spieprzył robotę. Ale gdy już ułożyliśmy ją na no­szach, a jej mąż bez przerwy powtarzał, że zniknęła bez śladu...

- Tak?

- Nie trzeba było geniusza, żeby się domyślić, że coś tu nie pasuje.

- To znaczy?

- Rany były tak zainfekowane, opuchnięte, iż nie dało się dostrzec szczegółów, niemniej można było zauważyć, że to... no, wiecie, robota jakiegoś wariata.

Caffery popatrzył na swoje dłonie. Przypomniała mu się podobna opinia, jaka padła z ust śledczego na placu budow­lanym Northa tamtej pierwszej sobotniej nocy.

- A co z jej głową?

- Musiała być wielokrotnie bita, bo jest posiniaczona. Poza tym miała na twarzy groteskowy makijaż, grubo namazany. A jej mąż twierdzi, że obcięto jej też włosy. W kółko po­wtarzał: „Dlaczego obciął jej włosy? Dlaczego obciął jej wło­sy?”, jakby to było najważniejsze na świecie.

- Nie przyszywał peruki. Tym razem starannie dobrał sobie ofiarę - mruknął Jack.

Benton spojrzał na niego zdziwiony.

- Słucham?

Caffery wstał i sięgnął po marynarkę.

- Nieważne. - Spojrzał na Maddoxa. - Chcę rzucić okiem na panią Lister. Spotkamy się na miejscu zbrodni. Kiedy? Za dwie godziny?

- Dokąd się wybierasz?

- To nie potrwa długo. Mam pewien pomysł, ale najpierw muszę porozmawiać z kimś z Lambeth, żeby się przekonać, czy te podejrzenia mają ręce i nogi.

Leżała w błękitnej pościeli, na wznak, z dłońmi obró­conymi ku górze i twarzą skierowaną na drzwi, jakby oczeki­wała czyjejś wizyty, ale się nie doczekała i zapadła w sen. Włosy okalające zapuchnięte i sine oczy były bardzo jasne, prawie białe, koloru piasku wypalonego słońcem. Ktoś nie­dbale starł jej makijaż z twarzy, bo wokół warg wciąż widocz­ne były ślady ciemnoczerwonej szminki. Ręce miała prawie czarne od brudu, ciemne obwódki pod paznokciami. To kurz, pomyślał.

Szyba zmatowiała od jego oddechu. Naciągnął rękaw koszuli i mankietem wytarł rosę na wysokości oczu. Do sali weszła pielęgniarka i zaczęła sprawdzać ustawienie kroplówek, za­słaniając mu widok rannej. Po krótkim namyśle Jack odwrócił się od okna - zobaczył już wszystko, na czym mu zależało.

- Traktowano ją tak samo jak inne dziewczyny?

- Zgadza się, panie Caffery. Ma identyczne obrażenia jak pozostałe ofiary - powiedział Krishnamurthi podczas autopsji Jackson.

Jack pomyślał, że teraz rozumie, co się dzieje.

Zapadał już zmierzch, kiedy wjechał na parking Laborato­rium Medycyny Sądowej przy Lambeth Road; przednia szyba jaguara była upstrzona zabitymi muszkami. W blasku jarze­niówek juki w wielkich donicach rzucały głębokie cienie na mozaikę w głównym holu, co sprawiało takie wrażenie, jakby ułożona z kolorowych kostek Katarzyna Howard specjalnie trzymała swój bukiet róż z dala od światła.

Na widok Caffery'ego strażnik szybko wstał zza biurka i sięgnął do szuflady po przepustkę.

- Powiadomię kierowniczkę o pańskim przybyciu, ale za dziesięć minut zamykamy, inspektorze, więc musi się pan pospieszyć.

Spotkał doktor Jane Amedure przy wyjściu z windy. Miała na sobie cielistoszare elastyczne spodenki do joggingu, zieloną koszulkę i buty Reeboka, w ręku trzymała otwartą puszkę coca - coli. Wysoka, niemal jego wzrostu, z siwiejącymi wło­sami zebranymi z tyłu głowy w ciasny kok, wydała mu się na swój sposób atrakcyjna.

- Przykro mi, inspektorze Caffery - powiedziała, prowadząc go korytarzem z rozwieszonymi w równiutkich odstępach reprodukcjami Audubona. W mijanych pokojach strażnicy sprawdzali stan pomieszczeń, technicy ściągali jednorazowe plastikowe fartuchy. - Naprawdę żałuję, że nie miałam dla pana dobrych wiadomości, a w dodatku musiałam powiadomić o tych kościach inne osoby. Próbowałam się do pana do­dzwonić, ale...

- To już nieważne. Bardzo dziękuję za pomoc, lecz przy­jechałem w zupełnie innej sprawie.

Spojrzała na niego z ukosa.

- To smutne, ale nie uwierzę, by przyjechał pan umówić się ze mną na randkę. Zatem mój ścisły naukowy umysł pod­powiada mi, że chodzi o operację „Walworth”. Mam rację?

Uśmiechnął się.

- W zupełności.

- Słucham więc. - Otworzyła drzwi i wpuściła go do gabi­netu. - Dostałam dzisiaj od pańskich ludzi mnóstwo próbek w sprawie Hartevelda, w tym także włosy, które mnie inte­resowały.

- I robaki.

- Tak, je również. Paskudztwo. Dzięki Bogu już je ode­słałam do Muzeum Historii Naturalnej. Doktor Jameson ma przeprowadzić badania porównawcze, sprawdzić, czy rozwijały się w tym samym środowisku, i zaobserwować proces przepoczwarczania. - Podsunęła mu krzesło i przecisnęła się za biurko zawalone papierzyskami, puszkami po coca - coli i popielnicz­kami. Lampka na długim wysięgniku była nisko opuszczona. Na oknie za plecami Amedure wisiała nigeryjska maska sza­mana, jak gdyby obrzucając gabinet uważnym spojrzeniem ślepi rekina. - Na pierwszy rzut oka wszystko do siebie pasuje. Są pewne drobne anomalie, ale próbki wykazują dużą zgodność z wcześniejszymi.

- Wiem. Krishnamurthi powiedział to samo. I to mnie właś­nie zaniepokoiło.

- Dlaczego?

Przysunął krzesło bliżej biurka i usiadł.

- Proszę mi coś wyjaśnić. Chodzi o muszki ścierwnice, te, które składają jajeczka w otwartych ranach...

- Jest pan w błędzie. Nie składają jaj. Nasze kochane ścierw­nice nie marnują czasu i rodzą od razu żywe larwy.

- Ale w otwartych ranach?

- Tak. - Podniosła pierwszą z brzegu puszkę i potrząsnęła nią, ale była pusta. Wzięła następną, próbując odszukać tę, którą odstawiła po wejściu do gabinetu. - No cóż, nie jestem specjalistką z entomologii, ale mniej więcej wygląda to tak: Plujki składają jaja na błonach śluzowych, to znaczy w ustach, odbycie, pochwie, pod powiekami, w nozdrzach i tak dalej. U ofiar znajdowanych na wolnym powietrzu zazwyczaj wy­stępują też otwarte rany, zanim więc z jajeczek wszystkich dwuskrzydłych wylęgną się larwy, ścierwnice zdążą się już zadomowić w ranach.

- Jednakże nie znaleziono ich na zwłokach Jackson?

- Ani na żadnej innej z ofiar. Choć w wypadku ścierwnic mamy do czynienia z larwami, jak u pozostałych dwuskrzydłych, to jednak nie przechodzą one przepoczwarczenia, dlatego łatwiej jest określić wiek zwłok. Dokładnie na tej podstawie wyciągnęliśmy wniosek, że rany na ciałach dziewcząt musiały powstać pośmiertnie, a poziom serotoniny w ranach umożliwił bliższe określenie czasu ich powstania. - Odnalazła wreszcie puszkę z coca - colą, pociągnęła łyk i spojrzała na niego. - Ten okres, który pana interesuje, wynosi w przybliżeniu od sześć­dziesięciu do siedemdziesięciu dwóch godzin.

- Od sześćdziesięciu? Nie może być krótszy?

- To tylko dane szacunkowe.

- Rozumiem. Chciałbym jednak wiedzieć, ile najmniej cza­su musiało upłynąć od śmierci.

- Szczerze? Biorąc pod uwagę najszerszy margines błędu w nowoczesnej historii, powiedziałabym, że najwcześniej zwłoki mogły być podrzucone... we środę rano. Czyli tak jak we wcześniejszych przypadkach trzy dni po śmierci. - W za­myśleniu powoli odstawiła puszkę. - Panie Caffery, czy ma pan jakiś szczególny powód zainteresowania tą sprawą?

- . Owszem. - Pomasował sobie palcami skroń.

Grupa obserwacyjna zajęła posterunek przed domem Hartevelda we wtorek po południu, a w środę o dziesiątej już nie żył.

- Doktor Amedure... - Opuścił rękę i podniósł wzrok. - Na ciałach wszystkich ofiar znaleziono pył cementowy.

- Zgadza się. Do tej pory zakładaliście chyba, że pochodził on z placu budowy, gdzie znaleziono zwłoki. Domyślam się, że teraz bardzo wam zależy na wynikach. Zaczęliśmy już rentgenowskie analizy dyfrakcyjne i gdy skończymy, porów­namy wyniki z centralną bazą danych w Gaithersburgu.

- Nie mamy takiej bazy w Wielkiej Brytanii?

- Ta w Marylandzie jest najlepsza. Mają tam program, który na podstawie dyfraktogramu czy nawet wydruku analizy fazowej może porównać zawartość chlorków, siarczanów i metakaolinitu z próbkami wzorcowymi.

- Ile to zajmie?

- Z naszej strony? Komplet wyników będzie jutro pod koniec dnia. Ale w Marylandzie: nie umiem powiedzieć. Zwyk­le dość szybko dostajemy rezultaty.

- Nie można by zacząć analiz porównawczych jeszcze dzisiaj?

- Inspektorze Caffery. - Uśmiechnęła się do niego znad krawędzi puszki. - Chyba nie muszę panu przypominać, na jaką sumę fundusz specjalnej grupy dochodzeniowej zostanie obciążony za nadgodziny?

- Widzę, że nie dotarły jeszcze do pani ostatnie wieści. - Poruszył się nerwowo na krześle. - Dziś po południu zdarzyło się coś, co przewróciło dotychczasowe śledztwo do góry no­gami. Na razie trudno powiedzieć coś pewnego, ale wszystko wskazuje na to, że śmierć Hartevelda nie zakończyła sprawy. Jest ktoś inny.

Amedure natychmiast spoważniała. Odstawiła puszkę, pod­niosła słuchawkę i wybrała numer wewnętrzny.

- Porozmawiam z kierownikiem zmiany. Jeśli uda się ściąg­nąć ludzi, spełnimy pańską prośbę. - Czekając na połączenie, pogrzebała w papierach na biurku i wyciągnęła spektrogram. - Wspominałam panu o włosach. Są tego samego koloru i długo­ści, co włosy z peruki, ale łatwo było wykonać analizę na przekroju. To włosy kobiety białej rasy, tlenione. No i wypadły w sposób naturalny.

- Pochodzą z którejś z wcześniejszych ofiar? - Caffery pochylił się nad biurkiem, spoglądając na widmo. - Czy zostały znalezione w domu Hartevelda?

Pokręciła głową.

- Nie pasują do poprzednich, nawet z wyglądu. Niestety, udało się z nich pobrać jedynie próbkę mitochondrycznego DNA, ale na podstawie spektrogramu można coś powiedzieć o stylu życia kobiety. Widzi pan ten pięknie wykształcony pik na środku? To produkty metabolizmu marihuany.

A to?

- Glin.

- Glin we włosach?

Oczywiście. - Przełożyła słuchawkę do drugiego ucha. - Może pochodzić z różnych źródeł. Raz widziałam pik wy­chodzący poza skalę, a później się okazało, że włos należał do człowieka mającego obsesję na punkcie pocenia się i naduży­wającego dezodorantów.

- Czy to może oznaczać, że jest jeszcze jedna ofiara, której dotąd nie odnaleźliśmy?

- Tak.

Caffery wyprostował się i wstał z krzesła.

- Wracając do badań porównawczych pyłu cementowego, doktor Amedure... Bez względu na ich koszty, dobrze?

- Skoro pan tak zadecydował. - Zakryła dłonią mikrofon. - Jeśli specjalna grupa dochodzeniowa wykłada forsę, nie mamy innego wyjścia, jak przyjąć zlecenie.

O pierwszej nad ranem było bardzo chłodno. Komenda dzielni­cowa z Greenwich dostarczyła silne lampy akumulatorowe i zor­ganizowała blokadę u wylotu uliczki. Dziennikarze, którzy wcześ­niej szturmowali miejsce zbrodni, teraz, jakby zwabieni zapa­chem krwi Susan Lister, całą watahą przenieśli się do szpitala. Caffery i Maddox siedzieli w jaguarze tuż za uliczną blokadą.

- Kluczem może być ten pył cementowy - relacjonował Jack przełożonemu. Obrócił się bokiem na fotelu, przerzucił ramię przez oparcie i popatrzył Maddoxowi w oczy. - Pozwól, że wszystko wyjaśnię.

Systematycznie zaczął omawiać swoje podejrzenia, tworząc pierwszy, zgrubny zarys tego, jak - jego zdaniem - wyglądał bieg wydarzeń. Z pełnym przekonaniem mówił o niepewnych skojarzeniach, wyjaśniał wszelkie powiązania, tłumaczył przy­czyny, które podziałały na jego wyobraźnię.

- Sam nie wiem, Jack - mruknął Maddox po dłuższym namyśle. - Nie jestem przekonany...

Postukując palcami o deskę rozdzielczą, spoglądał na ulicę. Przed bramą posesji, w świetle silnego reflektora, inspektor Bassett popijał kawę z kubeczka i przyglądał się, jak ubrana w mleczny plastikowy fartuch Fiona Quinn rozrabia gips w mi­seczce. Po pewnym czasie wyprostował się i zaczął zapinać marynarkę.

- Muszę to wszystko przemyśleć. Na razie spróbujmy się trochę zdrzemnąć. Spotkamy się w Shrivemoor... O której?

O szóstej? Przed odprawą możesz przedstawić swoją teorię Essexowi i Kryotos. Zobaczymy, co oni na to powiedzą.

Kiedy Maddox odjechał, Jack wyciągnął z paczki ostatniego papierosa i ruszył powoli ulicą w kierunku skrzyżowania. Z ogrodów dolatywał intensywny zapach jaśminu. Przystanął i popatrzył na oświetlony przez lampę na ścianie trójkątny fragment dachu niskiego garażu. Dopiero teraz uzmysłowił sobie, gdzie się znajduje.

Malpens Street odchodziła w prawo od South Street. Do tej pory przyjeżdżał tu z przeciwnej strony, ale teraz zauważył, że cztery czy pięć domów dalej stoi trzypiętrowa kamienica ze sklepem ze starzyzną na parterze. Ogrodzenia między pose­sjami nie były wysokie, widział więc z tego miejsca ponad rozjaśnionym dachem garażu okna wychodzące na tyły budyn­ku. W jednym, szeroko otwartym, paliło się światło.

To było kuchenne okno mieszkania Rebecki.

Cofnął się i oparty o maskę samochodu, pozostając poza kręgiem blasku latarni, wyjął z wewnętrznej kieszeni aparat komórkowy. Słyszał nawet, jak w tamtym mieszkaniu dzwoni telefon.

Sygnał urwał się nagle.

- Halo?

W słuchawce rozległ się trzask i Jack zrozumiał, że włączyła się automatyczna sekretarka. Doleciał nagrany głos Joni:

- Przykro mi, że robiłeś sobie kłopot i wydałeś pieniądze na połączenie, podczas gdy żadna z nas nie może teraz odebrać.

Caffery zdusił pod nosem przekleństwo.

- Posłuchajcie. Wiem, że tam ktoś jest. Mówi Jack... In­spektor Caffery. Odbierzcie, proszę. - Odczekał chwilę, ale bez rezultatu. Westchnął ciężko. - Rebecco, Joni, jeśli mnie słyszycie, proszę, abyście zachowały ostrożność. Ta sprawa jeszcze nie jest skończona... Zamykajcie dobrze okna i drzwi, jasne? I jeszcze jedno. Rebecco... - Urwał na chwilę. - Za­dzwoń do mnie, jeśli będziesz miała chwilę czasu.

Przerwał połączenie, nie spuszczając z oczu oświetlonego okna kamienicy. Po kilku sekundach światło zgasło, ktoś pod­szedł i zamknął okno. Nie zdołał dojrzeć, kto to jest. Schował telefon do kieszeni marynarki i wsiadł do swojego jaguara.

42

Z pomocą pół butelki Glenmorangie zdołał się przespać trzy godziny, nim poderwała go z łóżka elektryzująca myśl: Susan Lister nie miała otwieranej klatki piersiowej.

Westchnął, obrócił się na wznak i zakrył oczy rękoma. Nikt nie zaszył wewnątrz niej żywego ptaka. Nie było ptasiego truchła.

Dlaczego tym razem nie zostawiłeś swojego znaku rozpo­znawczego?

Bo widocznie nie był to znak rozpoznawczy.

Zamrugał gwałtownie i podniósł się na łokciu. Serce zabiło mu mocniej. Miał wrażenie, jakby ktoś szeptał do niego w sy­pialni.

Nie znak rozpoznawczy? A więc co?

I Susan Lister nadał żyła. Nie było ptaka. Zatem co on miał oznaczać u sześciu wcześniejszych ofiar spoczywają­cych w kostnicy? Żywy ptak, usiłujący się wydostać na wol­ność. Tak zaciekle walczący o życie, że aż wydziobujący spore ilości tkanek wewnętrznych. Jak gdyby dzieło Hartevelda musiało żyć własnym życiem jeszcze po śmierci kobiet.

Przez dłuższy czas leżał nieruchomo w łóżku skąpanym w blasku księżyca i ciężko oddychał, zasłuchany w łomotanie pulsu. Chyba już się domyślał, co miał oznaczać ten ptak. Wydawało mu się, że wie, w którym miejscu powinien on pasować do łamigłówki. I wiedział, którym tropem należy podążyć.

Oficerowie szóstej grupy, z których znaczna część zabrała już swoje rzeczy, zostali powiadomieni odpowiednio wcześ­niej, by zdążyli wrócić do Shrivemoor na poranną odprawę. Caffery, Maddox, Essex i Kryotos spotkali się godzinę wcześ­niej. Wszyscy byli zmęczeni i osowiali. Jack przez kilka minut stał na środku sali ogólnej, obracał w dłoniach okulary i układał w myślach wszystkie argumenty, podczas gdy siedzący w kącie Maddox, z brodą opartą na pięści, przyglądał mu się uważnie. Marilyn poszła do kuchni, żeby zaparzyć kawę. Doskonale było słychać niosące się po korytarzu podzwanianie łyżeczek i stukanie kubków. Kiedy wróciła z kawą do sali, nuciła coś pod nosem, jakby doszła do wniosku, że to może pokonać powszechny nastrój przygnębienia. Maddox westchnął głośno.

- No dobra. - Przeciągnął dłońmi po twarzy i popatrzył na Essexa, potem na Kryotos. - Oboje wiecie, co się wydarzyło wczoraj wieczorem.

- Owszem.

- W dodatku na zwłokach Jackson znaleziono włos, który nie pasuje do wcześniejszych. Musimy się zatem liczyć z moż­liwością istnienia jeszcze jednej ofiary, dlatego nie obchodzi mnie, jak bardzo jesteście zmęczeni. Wszyscy musimy zacisnąć zęby. - Podniósł głowę. - Jack? Jesteś gotów?

- Tak.

- No to słuchamy. - Machnął ręką w powietrzu. - Powiedz im to samo, co mnie.

- Chwileczkę. - Jeszcze przez chwilę wpatrywał się w pod­łogę, wreszcie włożył okulary, uśmiechnął się niepewnie i rzu­cił krótko: - To Ptasznik.

Essex i Marilyn wymienili szybkie spojrzenia.

- Naśladowca? - spytał zdziwiony sierżant.

- Nie. Ten sam Ptasznik. Do prasy nie przedostało się aż tyle wiadomości, żeby można na ich podstawie dokładnie naśladować wcześniejsze zbrodnie. Zabójcą był Harteveld. Ptasznik tylko okaleczał ofiary. Harteveld nie żyje, ale Ptasznik nadal działa.

Kryotos nagle przerwała słodzenie kawy i spojrzała na niego. Essex zmarszczył brwi, w zamyśleniu przesuwając kubek z ka­wą kolistymi ruchami po niebiesko - srebrnym padzie od myszki z emblematem komendy stołecznej. Maddox siedział z brodą opartą na pięści i uważnie obserwował ich reakcje. Dopiero po chwili przeniósł wzrok na Caffery'ego.

- Chyba musisz ich przekonać.

- Już się robi. - Jack otworzył aktówkę, wyjął notes i pod­sunął Marilyn swoje zapiski z rozmowy w laboratorium. - Jane Amedure twierdzi, że zewnętrzne obrażenia na ciele Peace Nbidi Jackson dość dokładnie odpowiadają ranom na pozostałych zwłokach. Powstały trzy dni po śmierci.

- O czym to świadczy?

- O tym, że w chwili ich powstania Harteveld był już pod obserwacją albo nawet nie żył. Quinn i Logan nie znaleźli żadnych dowodów w mieszkaniu przy Halesowen Road, po­nieważ to nie Harteveld okaleczał zwłoki. Musiał to robić ktoś inny.

- Zgodna współpraca - mruknęła Kryotos, podając notat­nik Essexowi. Napiła się kawy. - Miejscowy klub nekro­filów? Reguły te same, co zwykle? Żadnych czarnych, Ży­dów, a także zakaz spożywania alkoholu w pomieszczeniach klubowych...

- Chwileczkę. - Maddox podniósł rękę. - Pozwólcie mu dokończyć. Będzie można kpić z tej teorii, gdy poznacie wszyst­kie szczegóły.

- Zgadza się. - Caffery usiadł naprzeciwko nich i położył otwarte dłonie na brzegu stołu. - Moim zdaniem wyglądało to następująco: Harteveld był nekrofilem, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Wyróżniał się jednak wśród tego typu zboczeńców, choćby swoim wykształceniem. Dobrze wiedział, że takie skłonności mogą wziąć górę nad zdrowym rozsądkiem, dlatego trzymał się w karbach, nie dawał upustu pragnieniom. Przeciętny zboczeniec może panować nad swoimi ciągotami przez wiele lat. Nagle, jakieś siedem miesięcy temu, coś się w nim przełamało. Musiał zadziałać główny bodziec stresu, na przykład zerwała się bliższa znajomość albo spotkały go jakieś niepowodzenia w pracy. Być może nigdy się nie dowiemy, co było przyczyną, w każdym razie tajone skłonności dały o sobie znać. Zadziałał bez zastanowienia, jakby wpadł w szał, a do­piero potem, gdy było po wszystkim, uświadomił sobie, że znalazł się w kłopocie.

- Ocknął się ze zwłokami u boku.

- I zaczął kombinować, jak się ich pozbyć. Wtedy przypo­mniał sobie o kimś, kto mógł mu pomóc. To już nie jest nekrofil, lecz seksualnie upośledzony sadysta. Ktoś na tyle chory, że jest mu wszystko jedno, czy ofiara żyje, czy nie. To właśnie on, a nie Harteveld, zajmował się usuwaniem zwłok.

- Wykorzystywał używany towar - mruknął Essex.

- Quinn nie znalazła w domu Hartevelda tego mydła - wtrącił Maddox, zrywając folię z maleńkiego opakowania mleczka do kawy. - Jaka to była marka?

- Wright's Coal Tar.

- Zgadza się. - Milczał przez chwilę, wreszcie wlał mleczko do kubka i postukał palcem w opakowanie, żeby wytrząsnąć ostatnie krople. W zamyśleniu popatrzył na Caffery'ego i rzekł: - Mów dalej, Jack. Jak dotąd wszystko mi pasuje. - Wyrzucił pojemnik do kosza i odchylił się na oparcie krzesła. - Ale nie jestem jeszcze przekonany.

- Dobra. Przypomnijcie sobie, że nie mogliśmy zrozumieć, w jaki sposób morderca dobiera tylko takie ofiary, których zniknięcie pozostanie przez dłuższy czas niezauważone. Kie­dy Logan pokazał Geminiemu zdjęcie Hartevelda, ten zrobił baranią minę. Tak samo barmanka. Widocznie Harteveld ani razu nie był w pubie. Gemini podwoził dziewczyny na Croom's Hill na znacznie wcześniej umówione spotkania. Doszedłem więc do wniosku, że musi istnieć drugi sprawca, który wszyst­ko planuje. Nawiązuje kontakty z dziewczętami, sprawdza, której zniknięcie nie zostanie od razu zauważone, wreszcie umawia jedną z klientem. To by wyjaśniało, dlaczego Hartevelda nigdy nie widziano w pubie. Mógł działać na pew­niaka, bo dobrze wiedział, że ktoś starannie wybrał dla niego ofiarę.

- I sądzisz, że ten sam człowiek zajmował się później usuwaniem zwłok?

- Właśnie tak. I to on, a nie Harteveld, przyszywał trupom perukę do głowy, robił makijaż.

- Czy mówimy o tym samym człowieku, który teraz napadł Lister? - zapytała podejrzliwie Kryotos. - Zaczął działać na własną rękę?

- Tak. Rozsmakował się w tym.

- To by rzeczywiście wiele wyjaśniało - rzekł Essex. - Na przykład, dlaczego ta sikorka z Royal Hill przez dwa dni nie zauważyła zwłok leżących w pojemniku na śmieci przed jej domem. Może faktycznie znalazły się tam dopiero ostatniej nocy, tak jak mówiła. Jeśli istnieje drugi sprawca, mógł je podrzucić już po tym, jak zamilkł łabędzi śpiew Hartevelda.

- To nie wszystko. - Caffery pochylił się niżej nad stołem. - We włosach Jackson było sporo pyłu cementowego, zapewne tego samego, co na ciałach pięciu wcześniejszych ofiar. Po­czątkowo sądziliśmy, że to pył z placu budowlanego, ale przecież Jackson w ogóle tam nie było. Podobnie jak Lister. Pielęgniarka, która ścierała jej makijaż z twarzy, mówi, że na ligninie pozostały szare smugi. Może zatem trafiliśmy na drugiego Freda Westa, który albo pracuje w budownictwie, albo prowadzi remont własnego domu. Ale co ważniejsze, moim zdaniem jest jakoś związany ze szpitalem Świętego Dunstana.

- Marilyn. - Maddox postukał długopisem o zęby i wstał z krzesła. - Połącz mnie z komisarzem. Na pewno spodoba mu się ta teoria. A ty, Jack... - Przysiadł na skraju biurka i spojrzał na Caffery'ego. - Chyba już wiem, czym chciałbyś się zająć.

- Czyżby?

- Oczywiście. Na pewno masz już gotowy plan działania.

- Jasne. Przede wszystkim żałuję, że zarzuciłem ten trop.

- Podejmij go. Weź Essexa. Możesz też zabrać Logana, jak się w końcu pojawi.

- Zaraz, chwileczkę. - Wszyscy popatrzyli na Kryotos, któ­ra siedziała ze zmarszczonym czołem. - Chyba dotarła do ciebie wiadomość, że Lister nie miała żadnych śladów na czole?

- Bo peruka nie była potrzebna - odparł Caffery. - Jak w wypadku Hatch, jej włosy miały właściwy odcień, wystar­czyło je tylko skrócić. Specjalnie ją wybrał, gdyż była najbar­dziej podobna do jego ideału. Regularnie biegała po trasie prowadzącej obok szpitala Świętego Dunstana. Moim zdaniem właśnie tam ją namierzył. Po raz pierwszy nie musiał się zadowalać tym, co dostaje. Mógł sam wybrać ofiarę. Teraz poluje już na własną rękę.

- Lister nie była także... no wiesz, rozcięta. No i nie zaszył w niej ptaka.

- To prawda. - Jack zdjął okulary i potarł zaczerwienione oczy. Kiedy znów podniósł głowę, doskonale było widać, jak bardzo jest zmęczony. - To dlatego, że jeszcze żyła.

- Nie rozumiem.

Ułożył obie dłonie na brzegu stołu i popatrzył na swoje dwa różne kciuki leżące tuż obok siebie.

- Rozcinał ofiary po to, żeby umieścić w nich ptaka. W przeciwieństwie do Hartevelda, który wolał martwe kobiety, on nie miał wyboru. Jest sadystycznym gwałcicielem, ale zadawanie śmierci nie sprawia mu żadnej przyjemności. Woli zdecydowanie żywe ofiary, żeby nacieszyć się ich strachem. - Spojrzał na Marilyn, która wpatrywała się w niego nierucho­mym wzrokiem. - Nie musiał rozcinać Lister z tego prostego powodu, że jej serce wciąż biło w piersi i pompowało krew przez żywe ciało. A po jej pulsie mógł oceniać reakcję na zadawane tortury.

- Do czego zmierzasz? - zapytała cicho.

- Już rozumiem - wtrącił Essex. - Zaszywał w martwych ofiarach żywe ptaki, które próbowały się wydostać na wolność. Jemu to przypominało... - zaczął odwijać rękawy koszuli, jakby nagle zrobiło mu się zimno - ...bicie żywego serca.

- Otóż to. - Caffery wstał i sięgnął po marynarkę. - Masz rację.

Poprzedniego wieczoru był tak podniecony, że omal się nie spóźnił. O tylu rzeczach musiał pamiętać - o swoich urodzi­nach, o Joni, a zwłaszcza o osobie przetrzymywanej w jego mieszkaniu dzień i noc, złamanej i sponiewieranej.

Odczuwał dreszcz emocji na wspomnienie, jak łatwo wszyst­ko poszło - jak zgrabnie, z zadziwiającą symetrią, podrzucił ją z powrotem do ogródka przed jej domem, tuż pod nosem męża - i na myśl o tym, jak obiecujący był ten pierwszy sukces.

Na samym początku, gdy tylko się wyprostował na tyl­nym siedzeniu auta, ściskając w ręku akumulatorową wyrzynarkę, kobieta całkowicie straciła panowanie nad sobą, aż nabrał obaw, że dostała ataku epilepsji: głowa opadła jej bezwładnie, pięty konwulsyjnie zabębniły o podłogę, usta poruszały się bezgłośnie, a w ciemności rozlegało się głośne szczękanie zębami. Dopiero gdy podjął decyzję, żeby ją ogłuszyć, i uderzył ją silnie obudową piły w skroń, nastał spokój.

Tylko jedna rzecz sprawiła mu kłopot. Przez wiele dni obserwował, jak kobieta mija w czasie porannego joggingu szpital Świętego Dunstana, i był przekonany, że idealnie się dla niego nadaje i nie będzie potrzebny żaden zabieg chirur­giczny. Jak gorzkie przeżył rozczarowanie, kiedy w domu rozebrał ją i ujrzał piersi - natychmiast pojął, że jednak będzie musiał wykonać kilka nacięć. Mimo wszystko był to jedynie drobny kłopot w porównaniu z sukcesem całej akcji, dzięki czemu odzyskał wiarę w siebie, nadszarpniętą w cią­gu kilku ostatnich miesięcy. Dlatego na swoje urodziny szy­kował poważniejsze zadanie. Obmyślał jego szczegóły, krę­cąc się po dusznej, zaśmieconej kuchni. Otworzył paczkę orzeszków M&M i w zamyśleniu przeciągnął paznokciem po prętach klatki, w której siedziały cztery skulone, wyliniałe gile. Uświadomił sobie nagle, że już nie pamięta, kiedy karmił je po raz ostatni. Ale teraz to nie miało żadnego znaczenia.

Do jego urodzin został jeden dzień. Tylko jeden dzień. Ścisnął w garści paczkę orzeszków i poszedł do łazienki. Była najwyższa pora, żeby się szykować.

Punktualnie o dziewiątej rano w centrali szpitala Świętego Dunstana odłączono automatyczną sekretarkę i udostępniono połączenia z numerami wewnętrznymi.

- Tu Wendy. Dział personalny.

- Wendy? - Jack ułożył krawat pod kołnierzykiem koszuli i pochylił się nad biurkiem. - Mówi inspektor Caffery z rejo­nowej specjalnej grupy dochodzeniowej. Pomagałaś nam or­ganizować wywiady z pracownikami w tym małym pokoiku na tyłach biblioteki.

- Ach, tak, pamiętam. Dzień dobry, inspektorze. Witam. Zastanawiałam się nawet, kiedy znów pana zobaczę. Dla nas wszystkich to był ogromny szok. Zapewne już pan wie, że pan Harteveld był osobą dosyć znaną wśród tutejszego personelu. Muszę powiedzieć, że jest mi strasznie przykro. Naprawdę. Mam nadzieję, że jego zachowanie nie wpłynie na pańską opinię o naszym szpitalu. Byłoby to bardzo smutne... Bo wie pan, jesteśmy dumni z naszej reputacji i gdybym choć przez moment musiała sądzić, że przez tego okrutnego człowieka...

- Wendy.

- Tak? - Dopiero teraz zaczerpnęła powietrza. - Och, pro­szę mi wybaczyć.

- Czy ma pani spis pracowników przebywających obecnie na urlopie?

Kiedy wyjaśnił jej bliżej, o kogo mu konkretnie chodzi, odparła:

- Proszę, aby pan chwilę zaczekał, inspektorze. Zaraz spraw­dzę.

W słuchawce rozbrzmiało kilka taktów znanego kanonu Pachelbela*9, nie minęła nawet minuta, gdy znów odezwała się wyraźnie zadyszana Wendy:

- Halo? Inspektorze?

- Tak?

- Thomas Cook jest obecnie na urlopie, powinien wrócić do pracy ósmego czerwca.

- To się jeszcze okaże - mruknął.

- Słucham?

- Nieważne. Ma pani jego adres?

Cook mieszkał na parterze dwupiętrowego bliźniaka w Lewisham. Jednakże nigdzie przy jego ulicy nie trwała budowa. Zostawiwszy Logana w fordzie pod rozłożystym platanem, z którego spadające krople deszczu bębniły o dach auta, Caffery i Essex, z płaszczami przeciwdeszczowymi naciągniętymi na głowy, pobiegli asfaltowym chodnikiem i przez otwartą drewnianą furtkę dostali się do ogrodu. Był dość zapuszczony, ale i tu nigdzie nie było widać śladów jakichkolwiek prac budowlanych czy remontowych. Dom sprawiał wrażenie wy­ludnionego, okna na parterze były pozamykane, zasłony zaciąg­nięte.

Stali w mokrej trawie, spoglądając na strumyk wody ście­kającej rynną z dachu, kiedy niespodziewanie rozległ się trzask w głośniku krótkofalówki.

- Bravo sześć koma sześć do Bravo sześć koma dwa. - Nie wiadomo, czemu Logan odezwał się szeptem. - Inspek­torze?

Caffery odpiął radio od pasa i uniósł do twarzy.

- Zgłasza się Bravo sześć koma dwa.

- Widzę jakiś ruch, inspektorze. Wewnątrz domu.

- Zrozumiałem. Wycofujemy się. Bez odbioru. Wrócili truchtem do forda.

- Kto tam jest?

- Jakaś starsza pani.

- Starsza pani?

- No tak. Całkiem siwe włosy, dwuogniskowe okulary.

- Sąsiadka z piętra?

- Jeśli nawet zajmuje lokal na piętrze, to ciekawe, co robi w mieszkaniu podejrzanego.

- Nie pomyliłeś się?

- Nie. Widziałem ją na parterze. Proszę spojrzeć. Obejrzeli się szybko. Rzeczywiście we frontowym oknie na parterze poruszyła się zasłona, zdążyli dostrzec dłoń człowieka, który ją rozchylił, żeby wyjrzeć na dwór.

- Jasne. - Caffery wyprostował się i ruszył z powrotem. - Czyżbym się pomylił?

- Jack! - zawołał Essex, podbiegając do niego. - Co chcesz zrobić?

- Sprawdzić, czy się nie pomyliłem. Może tutaj dwadzie­ścia siedem A jest na parterze, a dwadzieścia siedem B na piętrze.

Nacisnął dzwonek, a jego przenikliwy terkot sprawił, że Essexa przeszył dreszcz.

- To mi się nie podoba, Jack.

- O co ci chodzi? Przecież to tylko starsza kobieta.

W przebraniu mordercy - szepnął. - Nie pamiętasz? Wła­śnie o to mi chodzi.

Zza drzwi doleciały powolne, ciężkie stąpania. Caffery wyjął z wewnętrznej kieszeni swoją odznakę. Essex cofnął się o krok od wejścia.

- Mówię poważnie, Jack. Ani trochę mi się to nie podoba.

Spojrzał na swoje odbicie w matowym lustrze nad zlewem, na poczerniałe zepsute zęby i błyszczącą czerwoną skórę na czole. Potwierdzało to tylko jego przeświadczenie, że ma pełne prawo do okazywania wściekłości, niemalże licencję na wpadanie w szał. Nie było ani jednego dnia, ani jednej godziny, kiedy nie musiałby się wstydzić swojego wyglądu. Miał skłon­ności do tycia i jeszcze z okresu dojrzewania zostały mu rozłożyste kobiece biodra i otłuszczone wałkowate nogi. Jego uda ocierały się o siebie, kiedy chodził, a każdego wieczoru musiał spomiędzy fałdów skóry zeskrobywać masę białej ło­jowej wydzieliny. I do tego odznaczał się iście byczym popę­dem. Zawsze był brutalnie nadpobudliwy, a tymczasem jeszcze w wieku dwudziestu lat pozostawał prawiczkiem.

Pierwsze żałosne doświadczenia seksualne, które zebrał w błotnistej alejce w Camden, kosztowały go pół butelki „Pink Lady”. Później była prostytutka z Hackney za dziesięć funtów i cztery batoniki z nadzieniem porzeczkowym. Miał wtedy dwadzieścia dwa lata i robił wieczorowy kurs maturalny z biologii, fizyki i chemii, pracując zarazem jako strażnik ochrony w Połączonej Akademii Medycznej i Dentystycznej, gdyż pragnął całkowicie odmienić swoje dotychczasowe życie.

Zostawało mu sporo czasu na naukę, gdyż na posterunku w cieniu stacji London Bridge nie miał zbyt wielu obowiąz­ków. Obejmowały one sprawdzanie przepustek czy wskazy­wanie gościom drogi, ale także trzęsienie się z zimna w straż­niczej budce przy wydziale patologii, a co drugi tydzień samotną nocną służbę. Wędrował wtedy z pękami kluczy po zapastowanych korytarzach, w pustej stołówce raczył się zapachami tłuczonych ziemniaków i kwaśnego mleka, zwie­dzał sale wykładowe, laboratoria patologii czy pracownię anatomii.

Właśnie w tej pracowni pewnego zimowego dnia osiemnaś­cie lat temu w jego życiu na dobre zadomowił się Toby Harteveld.

Było to dość szczególne spotkanie dwóch pogrążonych w chaosie umysłów. Już wtedy, gdy nawzajem mierzyli się wzrokiem ponad zielonymi prześcieradłami okrywającymi zwłoki na błyszczących stalowych stołach sekcyjnych, obaj wiedzieli, niczym kochankowie połączeni miłością od pierw­szego spojrzenia, jak wiele mają ze sobą wspólnego. Żaden z nich nigdy nie musiał mówić o ustawicznej walce z samym sobą - jak gdyby dumny ze swej pozycji społecznej arystokrata na pierwszy rzut oka wyłowił z tłumu kogoś tej samej klasy.

Nie ukończył wieczorowego kursu i dość szybko zrezyg­nował z marzeń zostania lekarzem, a później zrezygnował z pracy w firmie ochroniarskiej. Harteveld również porzucił studia, ale zażyły związek między spadkobiercą fortuny w prze­myśle farmaceutycznym a biednym, byłym strażnikiem prze­trwał te wszystkie lata. Tak samo nie zmieniły się ich szcze­gólne, wąskie zainteresowania.

W ciągu tych lat zaledwie cztery czy pięć razy dopuścił się gwałtu: w zaparkowanych samochodach, w lesie, zwykle na zbyt pijanych kobietach, by mogły zapamiętać numer rejest­racyjny auta przysadzistego mężczyzny, który zatrzymał się na szosie, żeby je podwieźć. Właśnie w podobnej sytuacji po raz pierwszy znalazł się daleko na południe od Tamizy. Dzie­wczyna była striptizerką z Greenwich. Zabrał ją o drugiej w nocy w swoje urodziny, gdy chwiejnym krokiem wędro­wała wzdłuż krawężnika pustej ulicy na północ od tunelu Rotherhithe, próbując złapać okazję. Wydała mu się najpięk­niejszą istotą, jaką do tej pory widział - ubrana w minispód­niczkę ze skaju i skórzaną kurtkę, z prawdziwie nordyckimi jasnoblond włosami przyciętymi równo na linii dolnej szczęki. Nawet teraz, w swojej mrocznej łazience w Lewisham, jęknął mimo woli, wspomniawszy gorące uczucia, jakie obudziła w nim Joni.

Na wpół leżała na przednim siedzeniu jego samochodu i pomrukiwała gardłowo, gdy wodził rękoma po jej delikatnym ciele unieruchomionym pasami bezpieczeństwa. Pod skórzaną kurtką jej serce trzepotało jak ptak usiłujący się wyrwać na wolność. Zaczęła się opierać dopiero wtedy, gdy spróbował podwinąć jej spódniczkę. Na miękkich nogach wysiadła z sa­mochodu i ociężale klapnęła na chodnik; z rozmazanym ma­kijażem nieporadnie odpychała jego ręce, gdy także wysiadł i starał się ją objąć.

- Nie teraz, dobrze? - wymamrotała. - Niedobrze mi.

Przez chwilę stał bez ruchu, spoglądając z góry na jej nisko pochyloną popielatoblond głowę oraz porwane rajstopy na podciągniętych pod brodę kolanach, i nieoczekiwanie zdecy­dował, że jej nie zgwałci.

Tak po prostu, bez żadnego powodu.

Jego samego to zaskoczyło. Odwiózł dziewczynę do domu i życzył jej dobrej nocy. Tak po prostu. Jakby zwykle się tak zachowywał.

Kiedy później pomyślał o swoim szlachetnym uczynku, duma wypełniła mu serce. Szybko doszedł do wniosku, że owa szlachetność jest dowodem miłości, jaką do niej zapałał. Pragnął jej tak bardzo, że dostawał bólu głowy, ilekroć o niej pomyślał.

Ale Joni odrzuciła jego zaloty, rozzłościła się, gdy przyszedł na jej występ do pubu, a jeszcze bardziej była wściekła, kiedy usłyszała, że znalazł sobie nową pracę w szpitalu Świętego Dunstana oraz wynajął mieszkanie na parterze domku pewnej starszej pani z Lewisham, nie dalej niż kilometr od jej miesz­kania w Greenwich.

Nie przejął się zanadto jej reakcją, gdyż stała się dla niego celem życia. Swój pokój przekształcił w jej świątynię. Foto­grafował Joni na ulicy i stawiał jej drinki w pubie. Niekiedy była dla niego łaskawsza, i gdy za dużo wypaliła lub wypiła, traktowała go znacznie łagodniej i pozwalała, aby zabrał ją do domu i położył spać na gościnnym tapczanie. Ani razu jej nie tknął. Nie o to mu chodziło. Chciał, żeby sama do niego przyszła. Tylko na tym mu zależało. Utrzymywał wzorowy porządek w mieszkaniu, łudząc się nadzieją, że ona w końcu zrozumie, jak bardzo się dla niej stara. Chował wszystkie zdjęcia, kiedy miała u niego zostać - stosował wszelkie środki ostrożności, nawet rozpylał w powietrzu odświeżacz w aero­zolu, bo Joni lubiła przyjemne zapachy.

W końcu, najwyraźniej zrezygnowana i zmęczona, zaczęła go tolerować. W rewanżu on nauczył się tolerować jej bez­myślne, pozbawione jakiegokolwiek sensu akty zdrady, flir­towanie z innymi mężczyznami i uparte unikanie bliższego kontaktu z nim. Nawet gdy doprowadziła go do dzikiej furii, kiedy tamtego dnia przed pięciu laty przyjechała do niego prosto po zabiegu chirurgicznym, jeszcze z obolałymi pier­siami, jakimś cudem zdołał się pohamować. Przestało się dla niego liczyć to, co ona robi w chwili obecnej, w klasycznym trójwymiarowym świecie, skoro w jego duchowym teatrze fantazji pozostawała taka, jak tamtej nocy, ciepła i delikatna, z drobnym płaskim biustem i oddechem cuchnącym alkoholem.

W kuchni jeden z wyliniałych ptaków znalazł w sobie jesz­cze tyle sił, żeby usiąść na żerdzi, skąd spoglądał na niego błyszczącymi ślepkami. Rozzłoszczony, silnie potrząsnął klat­ką, aż wyczerpany gil spadł z powrotem, za słaby nawet na to, żeby stanąć na łapkach - leżał na boku i jednym okiem łakomie łypał na puste już opakowanie po orzeszkach. Zgniótł je w garści i zaczął się ubierać.

43

Kobieta, która otworzyła drzwi, rzeczywiście nosiła dwuogniskowe okulary. Miała siwe włosy zebrane w kok, duże, mocne dłonie i była ubrana po staroświecku w wełniany sweter, tweedową spódnicę opinającą się na szerokich, rozłożystych biodrach oraz brązowe skórzane kapcie. Kiedy Caffery pokazał odznakę i wyjaśnił, że chcą zadać kilka pytań na temat lokatora mieszkającego na piętrze, uśmiechnęła się wyrozumiale i wpuś­ciła ich do środka.

- Z pewnością napiją się panowie herbaty.

Weszli do holu. Essex wciąż trzymał się z tyłu, nie mając pewności, czy można kobiecie zaufać. Caffery przystanął i po­patrzył na zamknięte drzwi na szczycie schodów. Niepostrze­żenie przeciągnął palcem po poręczy i wytarł go o biały man­kiet koszuli. Żadnego pyłu.

- Nawet nie wiem, jak się nazywają - powiedziała kobieta z głębi pokoju. - Mieszka tam jakaś para.

- Para? - Jack odwrócił się w jej kierunku. - Powiedziała pani, że mieszka tam para?

A więc jednak miał dziewczynę.

- Bo właśnie nimi się interesujecie, jeśli dobrze zrozu­miałam?

Poprowadziła ich dalej wąskim, lecz wysokim korytarzy­kiem, wyraźnie wydzielonym z większego pokoju dobudowaną ścianką działową. Na widok fantastycznych plakatów wiszą­cych na ścianach, przedstawiających półnagie kobiety o im­ponujących srebrzystych biustach, długowłosych herosów na motocyklach oraz smoki i orły o metalicznych skrzydłach, Essex pociągnął Caffery'ego za rękaw.

- Nic tu po nas - syknął, wchodząc za gospodynią do fron­towego pokoju.

Sufit był zakryty indiańskimi derkami o symetrycznych wzorach, ze zwisającymi frędzlami. Obok nocnej lampki z nieregularnej bryły lawy stała afgańska tekowa fajka z filt­rem wodnym.

- Znam ich tylko na dzień dobry - powiedziała kobieta, podnosząc z sofy pomarańczową haftowaną poduszkę i ubijając ją w rękach. - Nawet nie pamiętam nazwiska. Mój syn zna ich lepiej, ale wyjechał na urlop.

Zastygła z poduszką w dłoni i w kłopotliwym milczeniu wszyscy troje przez jakiś czas spoglądali na siebie wzajemnie. Nagle zaśmiała się krótko.

- Proszę mi wybaczyć, że się nie przedstawiłam. - Rzuciła poduszkę na sofę i wytarła dłonie o spódnicę. - Gapa ze mnie. - Wyciągnęła rękę do Caffery'ego. - Nazywam się Mimi Cook. Spędzam tu tyle czasu, starając się utrzymać porządek, że czasami zapominam, iż to nie moje mieszkanie.

- Cook? - mruknął Essex, zerkając przez ramię, jakby na­brał podejrzeń, że ktoś się zakrada od tyłu.

- Zgadza się. To mieszkanie mojego syna. Jestem jego osobistą sprzątaczką.

- Bardzo mi miło, pani Cook. - Caffery zrobił krok do przodu i uścisnął jej dłoń.

- Mnie również. - Chwyciła Essexa za ramiona i delikatnie odsunęła z drogi, ruszając z powrotem na korytarz. - Zaparzę herbatę, a potem usiądziemy i porozmawiamy.

Kiedy krzątała się w kuchni, obaj nie próżnowali. Sierżant zaczął przeglądać tytuły książek stojących na regale i zmarsz­czył brwi, ujrzawszy pochodzące jeszcze z lat pięćdziesiątych wydanie Stu Dni Sodomy oraz cienki tomik Sade Mon Prochain Kłosowskiego, wciśnięte między powieści Kerouaca i Colina Wilsona. Tymczasem Caffery - próbując nie zwracać uwagi na twarz skrajnie przemęczonego człowieka, którą widział jako swoje odbicie w lustrze nad kominkiem - przeciągał palcem po różnych powierzchniach, zaglądał do miseczek i popielniczek stojących na gzymsie. Znalazł plik ściśniętych gumką przeterminowanych kredytowych kart turystycznych z niewyraźnym zdjęciem Cooka. Stojące obok czarno - białe zdjęcie w ramce ukazywało młodszą o wiele lat panią Cook w luźnym prążkowanym kostiumie kąpielowym z tak samo zebranymi w ciasny kok, lecz jeszcze czarnymi włosami. Sie­działa na frotowym ręczniku rozpostartym na kamienistej plaży i mrużyła oczy do obiektywu. Na jej kolanach siedział kilkulet­ni białowłosy chłopczyk w letniej koszulce i krótkich spoden­kach, rączki trzymał wyciągnięte wzdłuż ciała, niemal całą twarz zakrywały mu duże ciemne okulary, daleko odstające po bokach głowy, które nadawały mu wygląd małego żuczka. Kiedy gospodyni wróciła z tacą, wskazał fotografię i zapytał:

- To pani syn, prawda?

- Tak.

- Czy on ma jakąś wadę wzroku?

- Owszem, achromatopsję. Pewnie panowie nawet o niej nie słyszeli, trudno się zresztą dziwić. - Wygładziła spódnicę na biodrach, usiadła na sofie i zaczęła nalewać herbatę do filiżanek. - W dużym uproszczeniu nie toleruje światła słone­cznego. Można by sądzić, że Tajlandia powinna być dla niego najmniej atrakcyjnym miejscem na świecie, prawda? A jednak. Mój Thomas ma zdumiewający szósty zmysł do wszystkiego, co mu nie służy.

- Achromo... - mruknął wstydliwie Essex. - Przepraszam, ale nie radzę sobie najlepiej z takimi długimi nazwami.

- Achromatopsja. - Pani Cook uśmiechnęła się wyrozu­miale. - To wada wrodzona. W siatkówkach jego oczu nie ma czopków... a może pręcików? Już nie pamiętam. W każdym razie widzi jak kot, dla niego świat jest czarno - biały. To bardzo uciążliwe. Oficjalnie Thomas ma nawet status nie­pełnosprawnego.

- Niedowidzącego?

- Tak. Niewiele mu to daje, tyle że nie może prowadzić samochodu i... - uśmiechnęła się wstydliwie - ...muszę się nim bardziej zajmować niż dwoma jego braćmi. Proszę bar­dzo. - Podała Caffery'emu filiżankę. - Chcieli panowie roz­mawiać o lokatorach z piętra? Interesujecie się tym mężczyz­ną? Ojciec Thomasa zawsze powtarzał, że najgorsi są ci, którzy z pozoru wyglądają normalnie.

- Myślałem, że miał na myśli dziewczynę - wyjaśnił Caf­fery Maddoxowi przez telefon, jak tylko wyszli z domu Coo­ka. - Kiedy mówił o swojej „społecznej sekretarce”, w pierw­szej chwili właśnie to przyszło mi na myśl. Tymczasem on mówił o matce. Przyjeżdża do niego co drugi dzień i robi porządki. To zresztą nie wszystko. Cook nie może prowadzić samochodu.

- Skąd wiesz?

- Tak powiedziała jego matka. Ma poważną wadę wzroku.

- Wierzysz jej?

- Właśnie jestem w drodze do szpitala Świętego Dunstana, żeby sprawdzić te informacje, ale nie mam podstaw, by jej nie wierzyć. To ślepa uliczka.

Wszyscy pracownicy działu personalnego byli na lunchu z wyjątkiem usłużnego pana Blissa. Powitał Caffery'ego w drzwiach i serdecznie uścisnął mu dłoń, uśmiechając się skąpo, żeby nie odsłaniać zepsutych przednich zębów. Miał silnie zaróżowione i błyszczące policzki, jakby rano przy goleniu zdrapał sobie naskórek.

- Pan nie wychodzi na lunch, panie Bliss? Żartobliwie pogroził Jackowi palcem.

- Przerwa na lunch jest dla obiboków, panie Caffery. Czyż­by pan o tym nie wiedział? - Zachichotał z własnego dowcipu i przeciągnął palcami po łysinie, żeby poprawić ułożenie kilku długich pasemek włosów. - Przepraszam, że dzisiaj rano nie odebrałem pańskiego telefonu. Byłem jeszcze przed budyn­kiem, znów usiłowałem znaleźć wolne miejsce na parkingu. Z przykrością muszę powiedzieć, że sytuacja ani trochę się nie poprawiła.

- Rozumiem - odparł szybko Jack. - Tak, już pamiętam... - Pochylił się i oparł dłońmi o poręcz krzesła. - Ciekaw jestem, panie Bliss, czy będzie pan mógł mi pomóc. Nadal staram się wyjaśnić kilka wątków.

- Wciąż w tej paskudnej sprawie spod Kopuły Milenijnej? - Bliss usiadł i zadarł głowę, patrząc mu w oczy. - Czyżby nadal posuwał się pan po omacku?

- Mniej więcej.

- O co chodzi?

- Czy ma pan dostęp do kart chorobowych personelu szpitala?

- Do kart chorobowych? Nie. Jeśli czyjeś składki polisy na życie są automatycznie potrącane z poborów, mógłbym ściąg­nąć informacje o stanie zdrowia od lekarza rodzinnego. Nic poza tym.

- A jeśli chodzi o człowieka niepełnosprawnego?

- W naszym szpitalu obowiązuje zasada równych praw, nikt nie jest dyskryminowany pod względem zatrudnienia. Ale tego typu informacje powinny się znajdować w aktach per­sonalnych, a do nich mam dostęp. Z tym że nie znajdzie pan w nich informacji o Harteveldzie, bo nie był u nas zatrud­niony.

- Tak, rozumiem. Chodzi mi o Thomasa Cooka.

- Technika z kostnicy, o którego pytał pan Wendy?

- Owszem.

- Rano wyciągała jego papiery z archiwum, powinny tu jeszcze być. - Niebezpiecznie daleko odchylił się na krześle w bok i wyciągnął szufladę stojącej w rogu metalowej szafki na akta. - Nie ma. - Odwrócił się i spojrzał na regał po prze­ciwnej stronie. - A, tam leżą.

Wstał i podszedł do regału. Caffery odprowadził go uważnym spojrzeniem. Jego dziwnie sprężysty krok świadczył wyraźnie o tłumionym podnieceniu.

- Już mam! - Wrócił z kartonową teczką i z trzaskiem triumfalnie położył ją na swoim biurku. - Na szczęście nie odniosłem jeszcze akt do archiwum. No więc popatrzmy...

Przerzucił kilka kartek, wodząc po nich spojrzeniem i bez­dźwięcznie poruszając wargami; parę razy wycierał spocone dłonie o poły marynarki. Jack zwrócił uwagę, że między poczerniałymi zębami ma pełno jakichś białych resztek je­dzenia.

- Tak, zgadza się. - Postukał palcem w kwestionariusz. - W rubryce „Ułomności fizyczne” Cook wpisał „Tak”, a pod spodem wyszczególnił... - Oblizał wargi i odczytał z trudem: - ”Achromatopsja”. - Podniósł wzrok na Caffery'ego i zamru­gał. - To oznacza brak czopków w siatkówce oka. Wynikiem tego jest daltonizm.

- I brak odporności na światło słoneczne?

Bliss przeniósł spojrzenie na jakiś punkt na ścianie ponad ramieniem Jacka, jakby usiłował sobie coś przypomnieć.

- Czy to nie ten facet z długimi rudymi włosami?

- Tak, to on.

- Widziałem go parę razy. Zawsze chodzi w ciemnych okularach. Więc pracuje w kostnicy? - W zamyśleniu podrapał się po brodzie i uśmiechnął szeroko. - W tej pracy ma się do czynienia z tyloma różnymi ludźmi, że trudno powiązać na­zwiska z ich wyglądem. - Sięgnął na spód teczki i wyciągnął dwie kserokopie innych formularzy. - Tu jest zaświadczenie lekarskie potwierdzające achromatopsję. „Wpisany do rejestru osób niepełnosprawnych”. - Znów spojrzał na Jacka. - Od­noszę wrażenie, że to pana zaniepokoiło.

Caffery potarł czoło.

- Nie, skądże - odparł. - Tylko trochę utrudniło zadanie. - Wyciągnął rękę. - Bardzo dziękuję za pomoc, panie Bliss. Przepraszam, że sprawiłem panu tyle kłopotów.

- To żaden kłopot. Nie ma o czym mówić. - Bliss poderwał się z miejsca. Ściskając mu dłoń na pożegnanie, Caffery zwró­cił uwagę, że jest dziwnie ciepła i wilgotna od potu. - Proszę śmiało przychodzić, jak będzie pan miał jeszcze jakieś pytania. Jeśli mnie nie będzie, na pewno pomoże panu Wendy. Od jutra idę na urlop.

- Rozumiem - odparł Jack w zamyśleniu. - Jakaś specjalna okazja?

- W rzeczy samej. - Bliss usiadł z powrotem przy biurku, wyciągnął przed siebie ręce, splótł palce i naciągnął, aż za­trzeszczały w stawach. - Moje urodziny!

44

Kiedy inspektor Caffery wyszedł, Malcolm Bliss odchylił się na oparcie krzesła i przez dłuższą chwilę spoglądał na drzwi. Wprawdzie odzyskał wiarę w siebie i nie tylko był podniesiony na duchu, ale wręcz kipiał z podniecenia, ale jednak od czasu do czasu dręczący niepokój ściskał go jeszcze za serce. A wizyta gliniarza tylko zepsuła mu nastrój. W kolej­nym przypływie złości pomyślał z furią o Harteveldzie, który postawił go w tak trudnej sytuacji.

- Mimo wszystko, Toby - mruknął pod nosem - do kogo innego zwróciłbyś się o pomoc, kiedy znalazłeś obok siebie w łóżku tę pieprzoną martwą dziwkę?

- Tylko ty możesz mi pomóc. Stało się coś niepojętego.

Harteveld przyjechał do niego w grudniu, wczesnym ran­kiem, tyłem wstawił swoją cobrę do garażu i pokazał mu leżącą w bagażniku ludzkiej wielkości poczwarkę. Dziewczyna była tłusta.

- To Szkotka - wyjaśnił. - Z Glasgow, jak mi się zdaje. Od stóp po czubek głowy była owinięta cienką folią spo­żywczą.

- Nie miałem jej w co zapakować, a nie chciałem, żeby w samochodzie zostały jakieś ślady.

- Pieprzyłeś ją?

Pieniądze przeszły z ręki do ręki, a ludzka poczwarka wy­lądowała w jego łóżku. Przy pożegnaniu Harteveld skrzywił się z niesmakiem, ściskając wilgotną od potu dłoń Blissa.

- Nikt inny by tego nie zrozumiał - rzucił nerwowo. - Wiem, że ty sobie poradzisz, bo mówiąc szczerze, ja nie mam pojęcia, co z nią zrobić.

Po odjeździe Toby'ego Bliss zamknął drzwi na zasuwkę i przez pewien czas krążył po mieszkaniu, w zamyśleniu sącząc wiśniówkę i przygryzając wargi. Nawet rozmawiał ze sobą na głos, rzucając chaotyczne, urywane zdania.

Leżała na łóżku, tak jak Harteveld ją rzucił - twarzą do dołu, z rękoma złożonymi pod brzuchem, makijażem roz­mazanym na twarzy i rysami zniekształconymi przez ciasno owiniętą folię. Spodobało mu się to, jak folia krępuje jej całe ciało. Nawet żywa nie byłaby w stanie się przed nim obronić. Oblizał wargi, otarł pot z czoła, pochylił się nad łóżkiem i zaczął ją rozpakowywać; uwolnił i rozprostował jej ręce, potem obrócił ją twarzą do góry, żeby się dokładniej przyj­rzeć.

Na ramieniu miała tatuaż. Barwny rysunek kontrastował z bardzo bladą cerą. Większość krwi zebrała się na dolnej stronie ud, pośladkach i plecach, co świadczyło, że Harteveld musiał dość długo trzymać trupa w pozycji leżącej na wznak.

- Miałem rację. Ujeżdżałeś ją. - Wetknął palec między pomarszczone zaciśnięte uda i uśmiechnął się szeroko. - Taką spasioną maciorę...

Poczuł rosnące podniecenie. Przypomniał sobie pracę w aka­demii, gdzie po raz pierwszy dotarło do niego, że trup nie może reagować na uszczypnięcia, ciosy, zniewagi, plucie czy brutalny gwałt. Mógł się spuszczać martwej kobiecie na twarz, do ust czy we włosy, nie obawiając się żadnych protestów z jej strony. I oto miał teraz wielką i pulchną lalę tylko do własnego użytku.

Zaraz jednak przeszył go dreszcz, kiedy uświadomił sobie, że ona była już używana - Harteveld robił z nią to wszystko, co jemu chodziło po głowie, na pewno zostawił po sobie jakieś ślady. Natychmiast pobiegł do łazienki po miskę z wodą, mydło i flanelową myjkę do twarzy. Wydawało mu się, że z rozwieszonych na ścianach setek zdjęć uśmiechnięta Joni odprowadza go spojrzeniem.

Nalał wody do obitej emaliowanej miski i dokładnie na­moczył flanelę. Gile w klatce przeskakiwały z jednej żerdzi na drugą, obijając się o siebie i trzepocząc skrzydełkami. W dodatku Joni tak na niego patrzyła, że czuł się nieswojo. Swędział go kark wystawiony na setki kłujących spojrzeń maleńkich oczu.

I właśnie wtedy wpadł na pomysł, co zrobić z ciałem.

W sypialni starannie umył dziewczynę, obmyślając szcze­góły swego planu. Rozłożył jej szeroko nogi i pompował do środka wodę, która ściekała na podłożony pod spód ręcznik. Powtarzał tę samą czynność wielokrotnie, dopóki nie nabrał pewności, że usunął wszystko, co Harteveld mógł zostawić po sobie. Chciał, żeby dla niego była czysta, jak nowa.

Skończył dopiero o świcie. Pracę w szpitalu zaczynał o dziewiątej, a jego kierowniczka, Lola Velinor, miała fioła na punkcie spóźnień. Od dawna sobie obiecywał, że musi jej się jakoś odpłacić. Nie wiedział jeszcze jak, ale był pewien, że znajdzie sposób. Pocąc się obficie mimo gru­dniowego mrozu, wsunął zwłoki głową na dół do zamra­żarki, podkulił im nogi, wcisnął je do środka i poszedł do pracy.

Przez lata pracy w dziale personalnym zapewnił sobie moż­liwość dostania się do każdego biurka, każdego gabinetu czy stanowiska dyżurnego pielęgniarek. Znał cały szpital jak włas­ną kieszeń, toteż szybko znalazł to, czego szukał: nici i igłę chirurgiczną, parę kleszczyków naczyniowych Halsteada oraz skalpel. W Lewisham kupił perukę, zestaw do makijażu, kom­plet pędzelków oraz świetnie wyważone i bardzo ostre nożycz­ki Wilkinsona.

Po powrocie do domu ubrał się w strój chirurgiczny, wyciąg­nął dziewczynę z zamrażarki i przeniósł do wanny, żeby odmarzła, a sam zajął się przygotowaniami. O wpół do dziewiątej była gotowa: leżała na jego łóżku, z peruką na głowie i ma­kijażem na twarzy. Szerokie płaty tłuszczu, które wyciął jej spod skóry na piersiach, zmełł w młynku do rozdrabniania odpadów i spuścił z dużą ilością gorącej wody w zlewie, używając płynu do udrażniania rur. Kiedyś czytał o takiej technice usuwania resztek tkanek w jakiejś książce w bibliotece i sądził, że wszystko wykonał prawidłowo. Poczerniałe szwy pod piersiami trupa nie wyglądały zachęcająco, ale wolał już to niż wielkie trzęsące się krowie wymiona. Mały biust przy­pominał mu Joni, zanim jeszcze świadomie zaczęła niszczyć swe wspaniałe ciało - z tamtej nocy, kiedy omal jej nie posiadł w swoim samochodzie.

I wreszcie urzeczywistnił swój świetny pomysł. Kiedy roz­ciął klatkę piersiową - a nie musiał robić aż tak długiego nacięcia jak podczas prawdziwych operacji chirurgicznych - przebił się przez większy mięsień piersiowy i ostrożnie odchylił płat mostkowo - żebrowy, jego oczom ukazały się żyłkowane jak marmur białe kości obleczone błonkowatą wyściółką trzewną. Jak w tuszach zwierzęcych. Jak w zwłokach poddawanych sekcji w akademii medycznej.

Ptak próbował się wyrwać, gdy wkładał go do środka. Przez chwilę miał obawy, że mu ucieknie i zacznie się trzepotać pod sufitem, rozpryskując na wszystkie strony krew ze skrzydeł. Zdołał go jednak wcisnąć, szybko docisnął płaty skóry i kil­koma błyskawicznymi ruchami zaszył rozcięcie.

Przyłożył ucho do zimnej piersi.

Ptak szamotał się w środku, zupełnie jakby biło tam żywe serce, równie słabe, jak u Joni owej pamiętnej nocy.

Dopiero wtedy ją przeleciał, dwukrotnie, z całej siły ścis­kając lodowate ramiona i głośno dysząc wprost w grubo uszminkowane na ciemnoczerwono usta. Ostatecznie doszedł do wniosku, że jeśli nawet nie jest to idealne rozwiązanie, to przecież znacznie lepsze od masturbacji.

- Ty dziwko! - syknął, gdy było już po wszystkim. Rzucił zużytą prezerwatywę na podłogę i dodał głośniej: - Suko! - Nie zareagowała, leżała nieruchomo. Nie mogła mu odpowie­dzieć. Uderzył ją w twarz, lecz wtedy peruka się zsunęła, odsłaniając jej własne, gęste czarne włosy. Powtórzył więc tylko: - Ty dziwko!

Mimo wszelkich starań utrzymania ciała w chłodzie, kiedy go nie używał, wkrótce zwłoki i tak zaczęły cuchnąć. Zawinął je więc w dwa stare pokrowce od mebli, wziął z garażu szpadel i pojechał tam, gdzie zaczynała się autostrada A2. Dobrze znał okolicę, dwukrotnie przejeżdżał tamtędy każdego weekendu w drodze do letniskowego domku w Kent, który matka zapisała mu w testamencie. Wiedział, że niemal w cieniu nowo wybu­dowanej kopuły znajduje się skrawek porośniętej zielskiem, zapomnianej przez wszystkich ziemi. Nikt się tam nie kręcił za dnia, a co dopiero w nocy. Bez przeszkód dotarł na miejsce i szybko zrobił to, co było konieczne.

Kilka tygodni później znów odwiedził go Harteveld - z typo­wo arystokratyczną, pełną pogardy miną, w garniturze od Gucciego - i z następną sinobladą dziewczyną owiniętą w folię w bagażniku auta.

Kiedy ciało znalazło się bezpiecznie na jego łóżku, a w ok­nach sypialni pani Frobisher nie zapaliły się światła, Toby przysiadł na brzeżku sofy i ścisnął między kolanami splecione dłonie.

- Ty chodzisz do pubu, Bliss?

- Tak. - Podrapał się po zaognionej skórze na czole. - Do „Dog and Bell”. Czemu pytasz?

- Bo zniknięcia pracujących tam dziewczyn nikt by nie zauważył przez dłuższy czas, co najmniej przez jeden lub dwa dni. - Na czoło wystąpiły mu grube krople potu. - Zgadza się? Musiałaby upłynąć co najmniej doba, zanim ktoś zwrócił­by uwagę na ich nieobecność.

- Do czego zmierzasz?

- Ciebie tam znają. Nikogo nie zdziwi, jeśli zadasz parę pytań, nawiążesz bliższą znajomość ze striptizerką. Sprawdź, która będzie najbezpieczniejsza. Wtedy mógłbyś... - Poruszył się niespokojnie. Zawsze cechowała go wyraźna nerwowość. - Mógłbyś ją przysłać do mnie.

I w ten sposób Malcolm Bliss i Toby Harteveld zawarli diaboliczny pakt, odpowiadające im obu porozumienie; Harteveld nigdy się nie pokazywał w pubie, a Bliss, który przez lata stał się dla pracowników „Dog and Bell” wręcz niewidzial­ny, równie mało znaczący jak cień, bez trudu zbierał informa­cje, która z dziewcząt utrzymuje najsłabsze kontakty z rodziną, przez co jej zniknięcie zostanie niezauważone przez kilka dni. W zamian otrzymywał sowitą zapłatę, jak również możliwość późniejszego wykorzystania zwłok na własne potrzeby. Co więcej, oto bez trudu mógł chronić Joni przed losem, jaki spotkał jej koleżanki.

Stopniowo czuł się w tej roli coraz pewniej. Próbował na­mówić Toby'ego, żeby wywoził ciała do Widacre Cottage, letniskowego domku jego matki z dala od innych zabudowań, w odludnym miejscu - idealnie nadawał się do tego celu. Ale Harteveld odmówił, chciał ograniczyć do minimum okres prze­trzymywania ładunku w swoim samochodzie; przy okazji wy­raźnie dał do zrozumienia, który z nich podejmuje decyzje. Zresztą Bliss także wolał nie ryzykować czterdziestominutowej podróży z takim towarem, zgodził się więc dalej czerpać przyjemności w ciszy i spokoju, w swoim zagraconym, dusz­nym mieszkaniu przy Brazil Street.

Teraz wreszcie nadszedł jego czas. Był sam sobie panem.

Zdecydował się podjąć większe ryzyko. Ostatnie zesztyw­niałe zwłoki trzymał w salonie przez cały dzień - oparte o ścianę przy telewizorze, całkiem nagie jak na jakiejś wy­stawie - po to, żeby się onanizować, patrząc na nie. Kiedy stężenie pośmiertne ustąpiło, ciało zwaliło się na podłogę, wyrywając go ze snu w sąsiednim pokoju. Przy tym pękł rozdęty żołądek, musiał więc czym prędzej pozbyć się trupa. Z doświadczenia potrafił już precyzyjnie określić moment, kiedy procesy rozkładu zaczynają wywoływać nieznośny fetor.

Największą radość odczuwał wtedy, gdy zostawiał ciało wyciągnięte na łóżku, a sam wyskakiwał do pubu na kilka głębszych. Od czasu do czasu widywał Joni, lecz tylko uśmie­chał się do niej uprzejmie. W „Dog and Bell” musiał uważać, traktowano go tu na równi z innymi klientami. Ale dla niego była to część zabawy, mógł się spokojnie przyglądać, jak obce kobiety rozkładają nogi i prezentują gościom swoje wdzięki, ponieważ wiedział, że w domu czeka na niego zesztywniała namiastka żony i tam będzie mógł zaspokoić swoje żądze.

Był szczęśliwy. Nieposkromiony niczym orzeł. Każdej nocy w wyobraźni posiadał Joni, lecz jednocześnie zaczął dostrzegać, że przez to jej wizerunek słabnie. Ideał przechowywany w pamięci stopniowo się kruszył, gdyż Joni traciła nawet najmniejsze powody, aby go odwiedzić. Są setki sposobów na odarcie kota ze skóry, Malcolmie, powtarzał w duchu. Zarazem przestał się troszczyć o porządek w domu.

Obecność policji na placu budowlanym zmusiła go do zmia­ny miejsca składowania zwłok. Ostatnią ofiarę Hartevelda porzucił przed domem Loli Velinor. Wydawało mu się to jak najbardziej stosowne, że mulatkę zostawił mulatce. Ciągnie swój do swego, powtarzał w myślach; niech kolorowi sami się martwią o siebie. Był wręcz dumny z takiego rozumowania.

A teraz, po śmierci Hartevelda, wszystko zależało jedynie od niego.

Z bijącym mocno sercem wybrał się do hipermarketu ze sprzętem gospodarstwa domowego. Znalazł cały regał z bate­ryjnymi piłami i wiertarkami w błyszczących plastikowych opakowaniach. Kręcił się przy nim przez godzinę, odczytując parametry techniczne urządzeń, zanim w końcu wybrał wyrzynarkę „Versapak” Black & Deckera, zasilaną z akumulatora o napięciu 7,2 wolta, bez obciążenia nadającą wymiennemu ostrzu 2700 ruchów na minutę. Co prawda, nadawała się tylko do przecinania stosunkowo cienkich desek, ale miała mały akumulatorek schowany w rączce, ważyła niewiele ponad trzy kilogramy i przy długości od końca uchwytu do ostrza nie przekraczającej 30 centymetrów idealnie mieściła się w małym schowku pod deską rozdzielczą jego peugeota. W domu wy­ciągnął z lodówki grubą kość z udźca baraniny, ułożył ją na zlewie i wypróbował swój zakup - w ciągu paru sekund ostrze tnące równiutko przecięło kość na pół.

Tak uzbrojony, wybrał się na swoje pierwsze polowanie. Przez parę dni obserwował przebiegającą obok szpitala ko­bietę i uznał, że będzie się idealnie nadawała. Była ciepła. Co prawda obficie krwawiła i okładała go pięściami, zwłasz­cza gdy zaszywał jej rozcięcia skóry prostą igłą do podwiązywania tętniaków. Ale zawsze słyszał bicie prawdziwego serca, gdy przykładał ucho do jej piersi. Aż zaczął się zastanawiać, dlaczego tak długo zwlekał z rozpoczęciem polo­wań na własną rękę.

Wreszcie był gotów. Joni.

Został mu tylko jeden dzień...

Wstał i przygładził przerzedzone włosy na głowie. Z samego rana najadł się strachu, uznał więc, że zasługuje na drinka. Schował akta personalne Cooka do szafki na dokumenty, wło­żył marynarkę i wyszedł z biura.

45

Barmanka jak zwykle skinęła mu głową i rzuciła pospieszne „dzień dobry”. Była stara i wysuszona, o wymalowanej twarzy, chociaż szkoda było na nią nakładać jakikolwiek makijaż. Wcześniej czasami odpowiadał na jej powitanie, ale któregoś dnia zjawił się w pubie wcześniej i zauważył od drzwi, że rozmawia z inspektorem Cafferym. Teraz jednak, stojąc w ciep­łej przytulnej sali barowej, doszedł do wniosku, że z powodu niewłaściwej oceny sytuacji barmanka w pełni zasłużyła sobie na jego lekceważenie. Bez słowa wziął zamówionego drinka i poszedł do stolika.

Niedługo powinna się zjawić Joni, dlatego mimo podniece­nia zmusił się do zachowania powagi. Spędził tutaj tyle czasu - w napięciu i z żalem obserwując, jak Joni ociera swoimi świeżo sprawionymi sztucznymi cyckami o twarz innego męż­czyzny - że stał się prawdziwym mistrzem naśladowania za­chowań typowych dla stałych bywalców pubu. Właśnie dlatego tak łatwo zdobywał informacje potrzebne Harteveldowi. Nie musiał nawet przejawiać inicjatywy, tylko stawiał drinki i uważ­nie słuchał. A że wyglądał niegroźnie, bo dziewczyny niemal­że patrzyły przez niego na wylot, jakby był duchem, i bez obaw paplały o wszystkim, błyskawicznie poznawał ich tajem­nice - począwszy od tego, która jak znosi napięcie przedmiesiączkowe, a skończywszy na tym, której zniknięcie nikogo nie zainteresuje.

Śmiały się głośno, gdy próbował się z nimi umówić czy choćby uszczypnąć w pośladek. Dlatego już od dawna trzymał się na dystans, z utęsknieniem oczekując dnia, kiedy te same dziewczyny przyjdą do niego, o wiele słodsze po śmierci, niż kiedykolwiek były za życia.

Do sali przez otwarte drzwi wpadła smuga światła. Joni. Podniecony Bliss odruchowo uniósł się z krzesła i przeciągnął językiem po zębach. Dostrzegł jednak, że krok za dziewczyną idzie jej przyjaciółka. Rozzłoszczony usiadł z powrotem. Nie lubił jej. Była wygadaną suką uważającą się za artystkę, która łaziła po całym pubie i malowała dziewczęta, jakby w ten sposób chciała przydać im godności. Malowała także klientów, on sam znalazł się na paru jej obrazach. Dobrze jednak pa­miętał czasy, kiedy i ona rozbierała się na scenie. Wtedy wołano na nią „Pinky”.

- Pewnie z powodu łechtaczki wiecznie sterczącej z owło­sionej szpary - mruknął pod nosem.

Pinky Łechtaczka”. Przyglądał jej się z daleka, w zamyś­leniu drapiąc przesuszoną skórę na nosie. Podeszła prosto do baru, z dumnie zadartą brodą, jakby go nie znała.

Ale Joni podeszła do jego stolika. Miała znudzoną minę. Uśmiechnął się do niej, splótł ręce na brzuchu i zagadnął:

- Cześć, Joni. Westchnęła ciężko.

- Witaj, Malcolmie. Byłam pewna, że cię tu znajdę. Nic się nie zmieniło, prawda?

Rzuciła torbę na podłogę i usiadła na brzeżku tapicerowanej ławki pół metra od niego, wyciągając nogi daleko przed sie­bie. Nosiła długie do kolan buty i skórzaną minispódniczkę sięgającą do pół uda. Blond włosy, zebrane nad czołem dwie­ma spinkami w kształcie serduszek, były przycięte równo na takiej długości, jak co najmniej u połowy dziewczyn pra­cujących na ulicy. Blissowi nie podobała się ta fryzura. Iry­towało go, że Joni, odczuwając potrzebę dokonania jakiejś zmiany, ma tendencję do psucia wszystkiego, co było w niej ładne.

Zmusił się do uśmiechu.

- Napijesz się ze mną?

- Może być. - Popatrzyła na swoje paznokcie, wysuwając do przodu dolną wargę. I jeszcze te dziecinne zachowania, z których wcale nie wyrosła od chwili, kiedy ją poznał. Ani trochę go nie bawiły, powinien był jej o tym dawno powie­dzieć: że to po prostu głupie i że wkurza go do granic wy­trzymałości. - Najlepiej wina.

Przy barze artystka czekała, aż zostanie obsłużona; wciąż stała z zadartym nosem, jak koń w ściągniętej uprzęży. Wy­wyższała się ponad motłoch. Podszedł do niej i uśmiechnął się uprzejmie, nie przestając myśleć o wystającej łechtaczce.

- Dzień dobry.

Obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem.

- Dzień dobry.

Pospiesznie chwyciła dwie szklanki z piwem i odeszła. Bliss uśmiechnął się do swoich myśli: Dziwka. Zamówił lamp­kę wina u stojącej za barem kreatury i wracając do stolika, starannie wytarł z kieliszka pozostawione przez nią odciski palców.

Joni nawet nie podziękowała, kiedy postawił przed nią wino, ale się tym nie przejął. Zdążył się przyzwyczaić.

- U was wszystko w porządku, dziewczęta? - zagadnął. Z podniecenia ślinił się obficie i musiał uważać, żeby nie pluć, kiedy otwierał usta. - Świat dobrze się do was odnosi?

- Nie za bardzo. - Joni wydęła wargi. - Jakąś kobietę znale­ziono martwą na ulicy tuż za rogiem, niedaleko naszego domu.

- Do diabła. - Pociągnął łyk piwa. - Wiadomo już, kto ją zabił?

- Nie.

Obrzuciła go wrogim spojrzeniem, poderwała się z miejsca, nerwowym ruchem zarzuciła torbę na ramię, wzięła ze stolika oba trunki i potrząsając blond główką, ruszyła w stronę schodów.

Bliss i „Łechtaczka” przez jakiś czas siedzieli w milczeniu. Powoli sączyła piwo, a z jej policzków nie znikał lekki rumie­niec. Zaczekał, aż milczenie i dla niej stanie się uciążliwe, po czym rzekł:

- No cóż, muszę przyznać, że chyba jeszcze nigdy nie widziałem Joni aż tak przejętej.

Łechtaczka” przytaknęła ruchem głowy.

- Jest zdenerwowana - powiedziała do szklanki z piwem, a nie do niego, jak uczyniłaby to większość ludzi. - Mówi, że zaczyna myśleć o wyniesieniu się z Greenwich. Chce wy­jechać.

Bliss poczuł ciarki na całym ciele. Odczekał, aż minie gwałtowny skurcz żołądka, wreszcie mruknął:

- Już teraz? - Spojrzał w stronę schodów. - Ciekawe, dokąd zamierza się przenieść.

46

Po powrocie do Shrivemoor Caffery nie mógł sobie znaleźć miejsca. Kręcił się po sali ogólnej, przekładał papiery na biurku, stawał przed tablicą i patrzył na zdjęcia albo ponad ramieniem którejś z kobiet siedzących przy komputerach spo­glądał na ekran, aż wreszcie Marilyn się poskarżyła, że przez niego nie może spokojnie pracować. Zamknął się więc w ga­binecie i zadzwonił do Jane Amedure.

- Ma pani wyniki analiz pyłu cementowego?

- Wysłałam dyfraktogramy do Marylandu. Rano powinniś­my już coś wiedzieć.

Potem wyciągnął faks z listą pracowników szpitala, który Bliss przysłał w ubiegłym tygodniu, i zaczął go uważnie prze­glądać, mając nadzieję, że dozna nagłego objawienia. A gdy tak się nie stało, oparł czoło na rękach skrzyżowanych na biurku i siedział tak aż do zmierzchu. Pokoje opustoszały, wreszcie Maddox, ubrany już w marynarkę, z teczką w ręku, obrzucił go podejrzliwym wzrokiem i rzekł:

- To bardzo szlachetne z twojej strony, ale zdobądź się na odrobinę realizmu, dobra? Wiem, że dziś rano zniszczyłeś swoją ulubioną zabawkę, ale to nie powód, żeby się od razu wieszać.

- Tak. Jasne.

- Jedź do domu i połóż się spać. Słyszysz?

- Dobrze. Zaraz pojadę.

Zamiast tego znów zadzwonił do doktor Amedure.

- Niech pan pozwoli ludziom trochę odetchnąć, inspektorze Caffery. Obiecuję, że jutro z samego rana do pana zadzwonię. Na razie musimy zamknąć nasz sklepik.

Siedział więc w pustym biurze, zasłuchany w ciszę wypeł­niającą budynek; palił w otwartym oknie i spoglądał, jak cały świat wraca do domu po długim dniu pracy. Zamglone słońce zniknęło za dachami domów, na billboardzie po drugiej stronie ulicy naklejano nowy afisz reklamowy. Tak bardzo zależało mu na tym, by jak najszybciej dopaść Cooka, do tego stopnia zawierzył swojemu instynktowi, że ujawnienie pomyłki mocno nadszarpnęło mu nerwy. Maddox miał rację, powinien jechać do domu, lecz i tak nie mógłby zasnąć, wiedząc o istnieniu bezkarnego Ptasznika, gdzieś blisko, niemal na wyciągnięcie ręki - jakby przeczuwał obecność dużej ryby kręcącej się wokół jego haczyka.

Przy ulicy ludzie z firmy Maiden Signs rozwijali arkusz papieru, przyklejali go na tablicy, rozwijali następny i znów przyklejali, potem przesuwali drabinę metr dalej i zaczynali cały proces od początku. W dolnej części reklamy stopniowo pojawiał się napis Estee Lauder, a powyżej błyszczący, łuko­wato wygięty kark modelki. Przyglądając się temu obojętnie, wrócił myślami do tajemniczych blond włosów znalezionych na zwłokach Jackson. Uznali, że musiały należeć do innej ofiary, której Ptasznik się jeszcze nie pozbył albo po prostu dotąd nie została odnaleziona. Docisnął palcami kąciki oczu u nasady nosa, starając się zebrać myśli.

Może wyjaśnienie było całkiem inne?

Odcień i długość tych włosów tak dokładnie pasowały do włosów z peruki, że nawet Krishnamurthi nie zauważył róż­nicy. Więc może nie należały one do innej ofiary, ale do żywej osoby, której wygląd Ptasznik usiłował odtwarzać. Może ta dziewczyna bywała w jego domu. Albo przynajmniej znali się na tyle dobrze, by miał okazję zdobyć jej włosy.

A ty do tego stopnia skoncentrowałeś się na Cooku, że nawet nie rozpatrzyłeś innych tropów.

Jeszcze coś nie dawało mu spokoju.

Podniósł wzrok na wyłaniającą się na billboardzie silnie powiększoną twarz modelki i nagle poraziło go skojarzenie.

Produkty metabolicznych przemian marihuany w blond wło­sach. Wysoki pik glinu na spektrogramie. Joni rozpylająca odświeżacz powietrza w pokoju, jego zapach zawsze był obec­ny w całym mieszkaniu.

Ta teoria była trochę naciągana - Joni nie pasowała mu do całego obrazu, wysoka i postawna - nie tak sobie wyobrażał ideał Ptasznika. Mimo wszystko, gdy gasił lampkę i sięgał po kluczyki od samochodu, zostawiając na biurku rozrzucone papiery, był tak podekscytowany, że aż zapierało mu dech w piersi.

O drugiej po południu „Łechtaczka” się wyniosła, zabierając swoje farby, blok kreślarski i pogardę do całego świata. Zo­stawiła Joni samą w trakcie drugiej rundy po całym pubie. Bliss zdążył na tyle poznać mentalność dziewczyny, iż dosko­nale wiedział, że Joni nie zrezygnuje tak łatwo z możliwości korzystania z darmowych drinków. Znaczna część klientów także się wyniosła ze swoim popołudniowym kacem i kiedy zyskał okazję pozostania z nią sam na sam, zamówił na przy­nętę butelkę Liebfraumilch.

O wpół do czwartej zwymiotowała na schodach, idąc do toalety. A kiedy przywiózł ją do swego mieszkania, wymioto­wała jeszcze dwukrotnie, tym razem w łazience.

Tylko udawał złość. Posprzątał po niej i zmył podłogę, pozwalając Joni odespać południową popijawę. Położył ją w gościnnej sypialni, gdyż miał obawy, że zrobiłaby straszną awanturę, gdyby się obudziła i ujrzała kolekcję swoich zdjęć na ścianach. Leżała skulona jak niemowlę, z blond włosami rozrzuconymi na zaczerwienionej twarzy, tylko w bawełnianej bluzce i majteczkach. Nawet hałasy z budowy na terenie daw­nej szkoły ani trochę jej nie przeszkadzały.

Ile to już razy pozwalał jej tu odsypiać balangi, traktować swój dom jak przejściowy ośrodek detoksykacyjny? - roz­myślał, siedząc w saloniku i skubiąc się po brodzie. Ani razu nie przyszło mu do głowy, żeby jej odmówić. Dokładnie od­kurzał i na kolanach szorował posadzki w przedpokoju, łazien­ce i salonie; kiedy spała, zdejmował ze ścian wszystkie jej zdjęcia i starannie układał w kartonowym pudełku, a potem rozpylał odświeżacz powietrza z aerozolu. A ona wstawała, zakrywała uszy słuchawkami od walkmana i wychodziła jak gdyby nigdy nic. Całkowicie go ignorowała. Traktowała naj­gorzej, jak tylko można.

Ale teraz wszystko się zmieniło. Jego życie zyskało nowy kształt. Czuł się tak, jakby po przebudzeniu ujrzał słońce odmiennego koloru.

Wstał z sofy, poszedł do kuchni, zaparzył dzbanek świeżej herbaty i ułożył na talerzu wysoką piramidę herbatników z dże­mem. W sypialni ostrożnie ułożył tacę na poduszce przy głowie Joni. Poruszyła się i uniosła ręce do twarzy.

- Pobudka. Czeka na ciebie gorąca herbata.

Z wysiłkiem uniosła głowę i spojrzała na niego przekrwio­nymi oczami. Kiedy go rozpoznała, jęknęła głucho. Głowa opadła jej z powrotem na poduszkę.

- Och, nie...

- Napij się herbaty.

- Nie. Muszę wracać do domu. - Uniosła się na łokciach i rozejrzała dookoła mętnym wzrokiem. - Boże, Malcolmie... Wybacz, ale nawet przez chwilę nie podejrzewałam, że wylą­duję u ciebie.

- Najpierw zjedz parę herbatników. - Z przejęcia język stawał mu kołkiem w gardle, przez co trochę seplenił.

- Nie, dziękuję.

- Nalegam.

- Naprawdę nie chcę.

- Nalegam!

Oczy jej się rozszerzyły.

- Przepraszam - wymamrotał i otarł zaślinione wargi. - Powinnaś jednak coś zjeść. Musisz odzyskać siły. Tylko spójrz na siebie... - Wysunąwszy język, pochylił się i poklepał ją po płaskim brzuchu. - Skóra i kości.

Był to niewinny, przyjacielski gest, ale dziewczyna zareagowa­ła nadzwyczaj gwałtownie. Odskoczyła jak oparzona i zawołała:

- Nie dotykaj mnie!

- Ależ, Joni...

- Daj mi spokój, Malcolmie!

- Przecież tylko cię dotknąłem...

- Ile razy mam ci powtarzać, że sobie tego nie życzę? Nie i basta!

Odsunęła się jeszcze dalej, obróciła pospiesznie, spuściła nogi z tapczanu i wstała, on jednak skoczył i złapał ją za koszulkę. Wykręciła się, złapała go za ręce i głęboko wbiła mu paznokcie w skórę, próbując się uwolnić.

- Puszczaj!

- Joni...

- Spier... - Schyliła się błyskawicznie, poderwała mu rękę i ugryzła go, zdzierając zębami spory kawałek skóry na knyk­ciach. - Odpieprz się ode mnie!

- Nie rób tego, Joni.

Spojrzał na swoją dłoń mokrą od krwi i śliny. Schylił się nagle, puścił koszulkę, złapał dziewczynę pod kolana i pociąg­nął. Straciła równowagę i poleciała do tyłu. Grzmotnęła na podłogę i uderzyła ramieniem o boazerię.

Puścił ją, wstał z tapczanu i popatrzył na nią z góry.

Przez chwilę oboje spoglądali na siebie w milczeniu, jed­nakowo zaszokowani tym, do czego doszło. Joni leżała na wznak, z koszulką zadartą do piersi. Pod półprzezroczystymi różowymi majteczkami wyraźnie rysował się ciemny trójkąt jej łona. Wyglądała jak lalka bezgranicznie zdumiona łatwoś­cią, z jaką powalił ją z nóg. Wyglądało na to, że z trudem przychodzi jej złapać oddech.

Zrobił krok do przodu i wyciągnął rękę.

- Joni...

- Zostaw... mnie... Odpierdol się ode mnie!

- Kocham cię.

- Gówno prawda. - Sięgnęła ręką do stłuczonego ramienia i skrzywiła się z bólu.

- Chcę tylko, żebyś została na moje urodziny. To już jutro. O nic więcej nie proszę. Jesteś mi to winna po tym, jak mnie porzuciłaś...

- Nie porzuciłam cię. Nic między nami nie było, pieprzony czubku. Nigdy nie byłeś moim chłopakiem.

Rozdziawił usta.

- Ale kocham cię...

- Kochasz? Jednej nocy, wiele lat temu, omal mnie nie przeleciałeś, i to tylko dlatego, że byłam zbyt zalana, żeby ci się przeciwstawić. Gdybym była trzeźwa, nawet bym na ciebie nie spojrzała.

- Nie mów tak.

- Jesteś nadętym durniem.

- Wszystko rzuciłem dla ciebie. - Spuścił głowę na piersi, ręce bezwładnie zwieszały mu się wzdłuż ciała. - Zrezyg­nowałem z marzeń zostania lekarzem.

- Biedaczek. I tak nigdy byś nie został lekarzem. - Usiadła na podłodze, krzywiąc się z bólu. - Spójrz prawdzie w oczy, Malcolmie, jesteś zwykłym zasranym gryzipiórkiem i zosta­niesz nim do końca życia.

- Przestań! - syknął. - Proszę, nie odchodź. Nie rób mi tego. Wstrząsnął nim dreszcz. Ociężale dźwignęła się na nogi i podreptała przez pokój. Znalazła swoje buty, wsunęła je na nogi, potem wciągnęła minispódniczkę.

- Poza tym tu jest paskudnie. - Wyjęła z torebki odświeżacz powietrza w aerozolu i zaczęła go rozpylać wokół siebie. - Cuchnie. Cholernie, obrzydliwie cuchnie.

Malcolm, z ledwością tłumiąc szloch, cofnął się pod ścianę i osunął po niej na podłogę. Ukrył twarz w dłoniach, wstrząsały nim coraz silniejsze spazmy.

- Proszę, nie odchodź...

- Daj spokój - powiedziała trochę łagodniejszym tonem. Usłyszał, że podeszła i stanęła nad nim, kątem oka dostrzegł czubki jej butów. - Nie bądź dziecinny.

- Nie zostawiaj mnie! - Opuścił jedną rękę i pogłaskał jej but. - Nie odchodź.

- Muszę. Uspokój się, dobrze? Nadal będziemy przyjaciółmi.

- Nie.

- Malcolmie. Przestań. Naprawdę muszę już iść. Słyszysz? Tym razem był szybszy.

Chwycił ją za łydki i jednym ruchem poderwał w górę, na wysokość głowy. Rozrzuciła szeroko ręce, próbując się czegoś złapać, ale jej paznokcie tylko zgrzytnęły o gołą ścianę. Huk­nęła o podłogę. Bliss błyskawicznie uklęknął i z całej siły lewym łokciem przygniótł jej brzuch. Cios prawą pięścią trafił ją w bok głowy. Z nosa Joni natychmiast pociekła krew. Na jej twarzy zastygł wyraz zdumienia. Straciła przytomność.

Caffery zatrzymał się przed bramą domu Susan Lister. Za­słony w oknach były zasunięte. Na bramie wjazdowej wisiała osłonięta folią kartka z tekstem w kilku miejscach rozmazanym od deszczu:

Przedstawiciele prasy.

Mój brat i jego żona przechodzą bardzo trudny okres. Pro­szę, uszanujcie ich małżeńską prywatność i nie pogarszajcie sytuacji, domagając się odpowiedzi na wasze pytania. Powie­dzieliśmy już wszystko, co mieliśmy do powiedzenia.

Bardzo dziękuję.

T. Lister

Schował kluczyki od samochodu do kieszeni, cofnął się do skrzyżowania, skręcił w bramę obok sklepu ze starzyzną i z je­dną ręką opartą na framudze, drugą nacisnął guzik domofonu.

- Słucham - rozległ się głos Rebecki. - Kto tam?

- Inspektor Caffery. Możesz mi poświęcić parę minut? - Odczekał chwilę, ale nie odpowiedziała. Pochylił się więc do mikrofonu i powtórzył głośniej: - To ja, Jack Caffery.

- Słyszałam. Zaczekaj, zejdę do ciebie za minutę. Wydawało mu się, że ta minuta trwa całą wieczność. Coraz bardziej zdenerwowany chciał już zadzwonić po raz drugi, kiedy usłyszał kroki na schodach, a potem szczęk otwieranego zamka. Była boso, w krótkiej zwiewnej ciemnoczerwonej su­kience.

- Mogę wejść? Nie odpowiedziała.

- Rebecco?

- Dobrze. - Westchnęła. - Wejdź. - Odsunęła się i wpuściła go do środka. Zamknęła starannie drzwi i wskazała mu ręką schody. - Właśnie wyjęłam z lodówki butelkę wina. Mam nadzieję, że się ze mną napijesz.

W mieszkaniu było chłodno, żaluzje do połowy przymknięte, samotna mucha krążyła ospale nad kilkoma pędzlami stojącymi w szklanym wazoniku.

- Siadaj, zaraz przyniosę wino. Przepraszam za ten cholerny bałagan.

Poszła do kuchni. Caffery popatrzył na obrazy i szkice porozkładane po całej pracowni. Na sztalugach stał niedo­kończony portret Joni, miała na nim włosy tak białe jak albinoska.

- Zastałem Joni? - spytał głośno.

- Nie. Jest jeszcze w pubie.

- O której wróci? - Pociągnął nosem, wyczuwając w po­wietrzu zapach jej dezodorantu.

- Do kogo pan przyszedł, panie Caffery. Do mnie czy do Joni?

- Do ciebie, oczywiście.

W kuchni Rebecca zaśmiała się krótko.

- Na pewno.

- Tak, na pewno - mruknął pod nosem.

Cofnął się do przedpokoju. Łazienka znajdowała się na­przeciwko, przy schodach do pokoju Joni. Zza przymknię­tych drzwi od kuchni doleciał brzęk i szum wody, Rebecca zmywała kieliszki. Wszedł do łazienki i zamknął za sobą drzwi.

Tu było bardzo ciepło. Dominowały jaskrawe tropikalne kolory z folderu biura podróży, różowofioletowe ręczniki na tle szmaragdowej ściany. Czarne rajstopy moczyły się w misce wstawionej do wanny, na macie pod nią krzyżowały się białe od talku ślady bosych stóp. Puścił strumień wody z kranu, otworzył wiszącą szafkę i od razu znalazł to, czego szukał. Pospiesznie wyjął z kieszeni arkusik folii z klejem, zdarł papierek ochronny i owinął folią główkę dużej czerwonej szczotki do włosów. Zdjął ją z powrotem i popatrzył na kilka srebrzystych włosów, które się do niej przylepiły. Ułożył z po­wrotem papier ochronny, wsunął arkusik do pudełka po papie­rosach, zakręcił wodę i wrócił do pracowni.

Rebecca bez słowa podała mu kieliszek czerwonego wina. Schyliła się, podniosła kilka obrazów z podłogi i położyła je na stole.

- Rebecco?

- Słucham. - Wciąż stała do niego tyłem.

- Odebrałaś moją wiadomość? Przesłuchałaś to, co nagra­łem na automatycznej sekretarce?

Milczała przez chwilę, jakby całkowicie pochłonięta prze­kładaniem pędzli z wazonika do pudełka na przybory. Zamk­nęła je gwałtownie. Przygarbiła się i oparła dłońmi o brzeg stołu.

- Tak - mruknęła, kręcąc głową. - Odebrałam. Przepra­szam. Piszą o tym we wszystkich gazetach. Podobno... ta kobieta z Malpens Street... - Machnęła ręką, żeby stworzyć wrażenie, że wcale się tym nie przejęła. - Przesadzają. Z wszyst­kiego robią sensację.

- Ja nie przesadzam. Musicie bardzo uważać.

Powoli odwróciła się do niego, skrzyżowała ręce na pier­siach, lekko przechyliła głowę na ramię i spoglądając mu w oczy, zapytała:

- On nie żyje, prawda? Mówię o Tobym. To nie była pomyłka?

- Nie.

- Więc co się dzieje? - ciągnęła półgłosem. - Kto to jest? I dlaczego właśnie ja miałabym szczególnie uważać?

- Powiedziałbym ci, gdybym to wiedział. - Dostrzegłszy jej ironiczną minę, westchnął głośno. - Możesz mi wierzyć, Rebecco, naprawdę bym ci powiedział. Nikt z nas jeszcze nie wie dokładnie, co się dzieje.

- Boże... - Wstrząsnął nią dreszcz. - Mam tego dość. Jestem już zmęczona tym ciągłym strachem. Niedobrze mi się robi pod szklanym kloszem, bo nie można otworzyć okna. - Odwróciła się z powrotem i znów zaczęła przekła­dać obrazy. - Wydzwaniają z różnych galerii. Moje prace świetnie się sprzedają, po prostu znikają z wystaw. Powin­nam tylko malować i malować. Prosili mnie nawet o wy­wiad do „Time Out”. Na miłość boską, do samego „Time Out”! A wiesz, dlaczego tak się dzieje? - Nie obejrzała się nawet. Pojął, że wcale nie czeka na odpowiedź. - Bo moje obrazy są uznawane za dzieła sztuki? Ponieważ jestem drugą Sarą Lucas? A może stworzyłam nowe hasło do leksykonu interpretacji malarstwa? - Pokręciła głową. - Nie. Nic z tych rzeczy. To on budzi powszechne zainteresowanie. Zlatuje się do mnie stado pieprzonych wampirów. I ty myślisz, że w tej sytuacji będę stawiała na pierwszym miejscu zasady? Nie ma mowy. Jestem tak samo zepsuta jak oni. Zrobię wszyst­ko, żeby wyciągnąć z tego jak najwięcej korzyści. Chyba nawet powinnam się cieszyć, że ta afera jeszcze nie jest skończona.

Mówiła z coraz większą pasją, ale na niego działało to kojąco. Wszystkie inne drzwi w Londynie były już przed nim zamknięte o tej porze. Jutro z samego rana planował pojechać do laboratorium medycyny sądowej, lecz na razie nie miał nic do roboty. Postanowił więc ostatecznie zakończyć ten dzień pracy. Siedział, sączył wino i słuchał monologu Rebecki.

Bliss szybko się opamiętał. Przez cały wieczór czekał nie­cierpliwie, aż Joni odzyska przytomność. W tym czasie tylko dwa razy ulżył sobie w łazience, spuszczając się do prezer­watywy. Był dumny, że udało mu się zachować taką powściąg­liwość. Wolał zaczekać, aż Joni będzie gotowa.

O dwudziestej drugiej poszedł do sypialni, żeby rozpocząć zabawę. Wsunął ręce pod jej pośladki i kucając, żeby nie nadwerężyć kręgosłupa, dźwignął ją na łóżko. Padła bezwład­nie. Dopiero teraz zwrócił uwagę, że coś złego stało się z jej lewym okiem. Oparł się rękoma na poduszce i pochylił nisko, żeby się dokładnie przyjrzeć. Nawet mimo rozległej opuchlizny widać było, że gałka oczna nienaturalnie wystaje z oczodołu, a źrenica jest skierowana ku dołowi. Ostrożnie dźgnął oko palcem. Postanowił później sprawdzić w książkach, co to za uraz, na razie miał ważniejsze sprawy. Poślinił palce i starannie wytarł zaschniętą krew pod nosem Joni.

Rozpiął jej buty, zsunął z nóg i ustawił równiutko pod ścianą. Potem ściągnął skórzaną minispódniczkę, a bawełnianą koszulkę rozciął na całej długości i odsłonił dość duże, lekko rozsunięte na boki piersi.

Na próbę ścisnął w palcach nabrzmiały sutek. Ciekawiło go, jakie są w dotyku silikonowe piersi. Teraz odkrył ze zdumieniem, że niewiele się różnią od naturalnych, są ciepłe i sprężyste. Ścisnął mocniej sutek i silnie odciągnął całą pierś ku górze. Zaskoczyło go, że uniosła się na dobre piętnaście centymetrów. Był zafascynowany, iż żywa tkanka utworzyła z silikonową wkładką tak zgrabną całość.

- Mhm. - Znów się pochylił i dokładnie obejrzał już ledwie widoczną półkolistą bliznę pozostałą po operacji plastycznej.

Doskonale. Nie musiał robić zbyt dużego nacięcia.

*

- No więc... - Rebecca skończyła układać obrazy. Była już znacznie spokojniejsza. Pod stertą papierów i szkiców do­strzegła róg pustej ramy. Wyciągnęła ją, położyła na wierzchu i przekrzywiła głowę, oceniając efekty swojej działalności. - Ma na imię Veronica, prawda?

Caffery podniósł wzrok.

- Słucham?

- Veronica. Mieszka z tobą?

- Boże... - Pokręcił głową i oparł się ręką o klamkę drzwi. - Mieszkała. Przynajmniej tak jej się wydawało.

- Co nawaliło?

- Szczerze?

- Szczerze.

- Ja. - Uśmiechnął się. - Wszystko przez mnie. Wiesz, jak to jest: zawodny ludzki element.

- Aha. - Przez chwilę przyglądała mu się w milczeniu. - Trudno cokolwiek zauważyć.

- Bo tego nie widać na zewnątrz, w każdym razie gołym okiem. Wada tkwi w środku.

- Co to za wada?

- Obsesja.

- Ach tak. Inna kobieta? - Odwróciła się z powrotem do obrazu. - W takim razie rzeczywiście trudno winić Veronicę.

- Nie chodzi o kobietę.

- No to pewnie o Ewana.

- Owszem... - Zaskoczyło go, jak dziwnie brzmi imię brata w ustach obcej osoby. - Zapamiętałaś jego imię?

- Dziwi cię to?

- Prawdę mówiąc, tak.

- A jednak. - Zdjęła ramę ze stosu, odłożyła ją na bok i zaczęła porządkować szkice, rozkładając je na kilka kupek na drugim końcu stołu. - Przykro mi, że muszę cię rozczaro­wać, ale w moim przekonaniu to bzdura.

- Słucham?

- To bzdurne wytłumaczenie ucieczki od własnego życia.

Nie da się żyć przeszłością. Nie wiem dokładnie, co się stało, ale wiem jedno: teraz, kiedy jesteś dorosły i samodzielny, powinieneś o wszystkim zapomnieć i zająć się sobą. - Odłożyła ostatnie rysunki i obróciła się do niego. - Nie czytujesz ame­rykańskich poetów? „Niech przeszłość pogrzebie swoich zmar­łych”, i tak dalej.

Caffery, z kieliszkiem uniesionym do ust, spoglądał na nią bez słowa.

- Cholera - syknęła, ujrzawszy jego minę. - Jestem dla ciebie zbyt szorstka, prawda? - Rozłożyła szeroko ramiona i rozejrzała się po pokoju, jakby jej zachowanie dla niej samej stanowiło tajemnicę, i spodziewała się odczytać ze ściany wytłumaczenie. - To jak odruch warunkowy. Pewnie sądzisz, na przykład, że potraktowałam cię szorstko, nie podnosząc wtedy słuchawki? A wcześniej nie chciałam się z tobą umówić. Myślisz, że to zbyteczna szorstkość z mojej strony?

- Tak. Byłaś szorstka. - Opuścił rękę i zamyślił się na krótko. Wreszcie dodał: - Zasłużyłem na takie traktowanie?

Rozpromieniła się i odparła z uśmiechem.

- Owszem, w pełni sobie na to zasłużyłeś. Pokiwał głową i westchnął.

- Tak myślałem.

Bliss znów się rozzłościł, kiedy jedną ręką uniósł biodra Joni, ale drugą nie mógł ściągnąć elastycznych majteczek. Gwałtownie przekręcił ją na bok i z całej siły przycisnął kolanem do materaca. Wepchnął jej w usta parę własnych majtek, zakleił szeroką taśmą samoprzylepną, po czym usiadł na skraju łóżka i znów spojrzał na jej twarz.

Kobieta z Greenwich była związana prawie przez całą dobę. Kiedy przyszedł, żeby wymienić jej zaśliniony knebel na świe­ży, zaczęła go błagać, aby pozwolił jej skorzystać z toalety. A gdy odmówił, zalała się łzami.

- Proszę mnie puścić. Proszę...

Kręcąc głową, zakneblował ją kawałkiem suchej szmaty, wstał i spoglądał z góry, gdy zsikała się pod siebie. Stłukł ją za to, a później starannie wytarł i zmył podłogę. W jej moczu była krew. Nie pamiętał dokładnie, ale to chyba oznaczało, że doszło do jakiejś infekcji nerek.

- Jest teraz... - spojrzał na zegarek - ...w pół do jedenastej. Wrócę do ciebie za pół godziny, Joni. Wcześniej muszę się przygotować. Na razie odpoczywaj.

Za kwadrans jedenasta. Przez otwarte okna pracowni wle­wał się blask ulicznych latarń, tak samo czerwonawy, jak światło zachodzącego słońca. Rytmiczne dudnienie z prze­jeżdżających w dole samochodów niosło się echem między budynkami. Noc i wino złagodziły nastrój Rebecki, rozpuściła włosy i w półmroku częściej się uśmiechała. Siedzieli na­przeciwko siebie w milczeniu. Rozmowa wygasła samoistnie jakiś czas temu, jakby żadne z nich nie miało nic więcej do powiedzenia, pomijając to, co naprawdę zaprzątało ich myśli.

Wreszcie Jack postanowił przerwać milczenie.

- Powinienem już iść - rzekł, ale nawet się nie poruszył. Rebecca pociągnęła łyk wina, nie odpowiedziała.

- Zrobiło się późno, a jutro muszę zacząć z samego rana. - Zawiesił głos, oczekując jakiejś reakcji. Wreszcie dodał: - Dlatego powinienem już iść.

- Tak - mruknęła, odstawiając kieliszek. - Masz rację. Wyszła razem z nim, żeby otworzyć mu drzwi. Idąc dwa kroki z tyłu, uparcie wpatrywał się w te miejsca na jej łopat­kach, gdzie widniały wyraźnie odciśnięte ślady od ramiączek sukienki, teraz nieco rozsuniętych. Przystanęła w holu na dole i z ręką na klamce, nie otwierając drzwi, usunęła się w bok, sztucznie próbując zachować dystans do niego.

- No cóż... - Wpatrywała się w któryś guzik jego koszuli na piersi, jak gdyby bała się spojrzeć mu w oczy. - Dziękuję za dobrą radę.

- Nie ma za co.

Znów zapadła cisza. Tak intensywnie wbijała wzrok w ten guzik, że odruchowo podniósł rękę, by go zasłonić. Najpierw otworzyła usta, potem zakryła twarz rękoma i odwróciła się tyłem.

- Rebecco...

- Boże... Przepraszam - mruknęła stłumionym głosem.

- Rebecco? - Położył jej dłonie na ramionach i wyczuł pod palcami wyraźnie zagłębienia po ramiączkach w ciepłej, deli­katnej skórze. - Może powinniśmy wrócić na górę do miesz­kania?

- Tak. - Pokiwała głową, wciąż odwrócona tyłem. - Chyba tak.

- No to chodźmy.

Próbował ją odwrócić twarzą do siebie, lecz dziwnie jęknęła gardłowo. Chwyciła jego prawą dłoń, podniosła do ust, poca­łowała, potem delikatnie ugryzła, wreszcie zaczęła zwilżać wargami kolejno każdy palec. Jack jeszcze przez chwilę stał nieruchomo, z mocno bijącym sercem, wpatrzony w tył jej głowy. Zaczął pocierać palcami jej wargi, potem delikatnie uniósł głowę Rebecki, przesunął dłonią wzdłuż łuku szyi i po­woli zjechał do wycięcia sukienki. Poczuł gwałtowny przypływ pożądania.

- Jezu...

Odwrócił ją do siebie, chwycił za pośladki i uniósł z ziemi, po czym zrobił krok do przodu, aż oparła się plecami o wielki zimny kaloryfer. Kiedy podciągnął jej sukienkę do bioder, z sykiem wciągnęła powietrze przez zęby, przywarła do niego całym ciałem. Kiedy spróbowała go pocałować, zderzyli się zębami. Obejmując go jedną ręką za szyję, drugą pomagała mu ściągnąć sobie majteczki. Nie uśmiechała się, była bardzo skupiona.

Koncentrowała się.

Raz i drugi wierzgnęła nogami, usiłując znaleźć jakieś opar­cie, wreszcie wymacała górski rower oparty obok niej o kalo­ryfer, oparła bosą stopę o koło i złapała chwiejną równowagę.

Caffery stanął w rozkroku i szybko rozpiął rozporek. Blask reflektorów przejeżdżających aut, który przesączał się przez matowe szyby w drzwiach i rozlewał na suficie, rzucał chy­botliwe cienie na jej twarz. Oczy miała zamknięte, zagryzała wargi. Nie zaprotestowała, kiedy sięgnął do jej sromu, tylko zaczęła rytmicznie poruszać biodrami. Rower się zakołysał, pedał wbił się Jackowi w łydkę, rozcinając mu skórę do krwi. Nawet nie poczuł bólu. Koncentrował się na coraz szybszych ruchach dłoni, wkładając w to całą energię, zaan­gażowanie i pożądanie, całkowicie zapomniawszy, gdzie się znajduje.

- Nie... - szepnęła nagle, patrząc mu prosto w oczy. - Nie wchodź teraz we mnie.

- Jezu...

Odskoczył jak oparzony, prawie pod przeciwległą ścianę. Nie zapanował nad sobą; popatrzył z niedowierzaniem na swoje zachlapane buty, plamy na posadzce; wreszcie ukrył twarz w dłoniach, osunął się na najniższy stopień schodów i pokręcił głową. Oddychał ciężko.

- Boże... Przepraszam... Bardzo przepraszam... Rebecca wyprostowała się powoli i usiadła na schodku obok niego. Pierś unosiła jej się w przyspieszonym rytmie, do czoła przylgnęły włosy wilgotne od potu. Sukienka wciąż zadarta do bioder, tak samo klejącą się do ciała, odsłaniała ciemny trójkąt jej łona.

- Wybacz. Nie powinienem był tego robić...

- To nic... tylko... - Otarła usta i odwróciła głowę. Zaczer­wieniła się wyraźnie, nawet na karku. - Naprawdę... Wszyst­ko w porządku... To ja powinnam cię wcześniej powstrzy­mać...

- A ja powinienem nad sobą panować. Nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło. Zazwyczaj...

Nagle zakryła twarz dłońmi, pokręciła głową i zachichotała.

- O co chodzi? - Dopiero teraz zauważył, że krwawi. Spod­nie miał zaplamione, a cienka czerwona strużka ściekała spod nogawki podciągniętej nad kostkę. - Co cię tak śmieszy?

- Właśnie to miałeś na myśli, mówiąc o wadliwym ludzkim elemencie? - Rozchyliła palce i zerknęła przez nie, szeroko uśmiechnięta. - To właśnie doprowadzało Veronicę do wściek­łości?

- Matko boska... - wymamrotał. - Przecież mówiłem, że nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło. Poważnie.

- A możesz to udowodnić?

- Pewnie, że mogę.

- Choćby zaraz?

- Kiedy sobie życzysz.

- Nie żartuję. Już teraz? Jesteś pewien, że potrafisz?

- Jasne. - Rozejrzał się, szukając czegoś do wytarcia posadz­ki i butów. - Oczywiście, że potrafię. Jeszcze nie znasz praw­dziwych facetów.

- Boże... - Rebecca westchnęła głośno, opuściła ręce i wciąż z takim samym uśmiechem powiedziała: - A może to miłość?

O jedenastej był gotowy.

W sypialni Joni nadal leżała bez ruchu. Początkowo sądził, że wciąż jest nieprzytomna, ale gdy podszedł bliżej, zauważył, że silnie rozszerzonym zdrowym okiem łypie na jego strój chirurgiczny, zielony czepek i maseczkę. Zareagowała dopiero wtedy, gdy pokazał jej skalpel - zaczęła się rzucać, prężyć jak kocur, szarpać głową na boki; wydawała z siebie gardłowe, nieartykułowane pomruki.

- Uspokój się. - Położył jej dłoń na ramieniu i przycisnął do materaca. - Nic nie zdziałasz.

Joni odchyliła głowę do tyłu i wściekle warknęła na niego przez knebel.

- Dziwka - rzekł spokojnie, siadając na niej okrakiem. - Zamknij się, suko. Byłem dla ciebie dobry, a ty mnie ode­pchnęłaś.

Mocniej przycisnął jej ramiona i natychmiast znieruchomia­ła, przyglądając mu się uważnie jednym okiem.

- Tak już lepiej. - Uniósł się, przysiadł na piętach i otarł pot z czoła. - Posłuchaj. Nie chcę cię zabić. - Pochylił się i nie zwracając uwagi na dreszcz, który wstrząsnął całym jej ciałem, wtulił twarz w zagłębienie pod brodą. - Chcę tylko, żeby było tak jak tamtej nocy. Rozumiesz?

Z jej policzka samotna łza stoczyła mu się na czoło. Przyjął to za wyraz pogodzenia się z losem. Leżała spokojnie. Prag­nąc się jednak zabezpieczyć, dodatkowo unieruchomił jej ra­miona dwoma długimi pasami taśmy samoprzylepnej sięga­jącymi pod tapczan, a potem jeszcze jednym przez biodra. Wcześniejsze doświadczenia z kobietą z Greenwich nauczyło go, że nawet nieprzytomny człowiek może gwałtownie re­agować na ból.

Sięgnął do pudełka po kredkę ze środkiem ściągającym.

- To nie potrwa długo.

Wysuwając język, nagryzmolił grubą siną kreskę około centymetra powyżej linii wcześniejszego nacięcia. Joni zaczęła oddychać szybko i płytko, fukając przez nos. Splunął na ostrze skalpela i wytarł je o strój szpitalny.

- Wystarczy jedno krótkie cięcie, Joni.

Skrzywił się, patrząc na żółtawą, podobną do sera tkankę, która wylała się spod skóry na ostrze. Docisnął mocniej i po­ciągnął wzdłuż linii, jakby rozkrajał duży owoc. Spod knebla doleciały stłumione jęki. Dziewczyna szarpnęła się bezsilnie. Ładnie mu poszło, bo była tylko jedna smuga rozmazanej krwi na jej brzuchu, nic więcej. Pochylił się niżej i zajrzał w głąb rozcięcia. Spomiędzy zakrwawionych, żółtawych pła­tów tłuszczu woreczek implantu zerkał na niego niczym oko spod mięsistych powiek.

- Masz szczęście - mruknął, poklepując ją po kolanie. - Wsadzili ci to nad mięsień. Wytrzymaj jeszcze chwilę...

Przygryzł wargi, powoli wsunął dwa palce w rozcięcie i roz­stawił je szeroko.

Zdrowe oko Joni znowu się rozszerzyło, kiedy złapał brzeg woreczka z silikonem. Szarpnęła głową na boki.

- Spokojnie. Nie wierć się. - Przysunął trochę implant, chwycił mocniej i zaczął go wyciągać. - Powoli. Jeszcze troszkę.

Próbowała wierzgać nogami. Czuł pod sobą, że mięśnie ma naprężone do granic wytrzymałości. Wreszcie woreczek wy­sunął się spod skóry, gęsty płyn wewnątrz zafalował jak od­dzielone żółtko jajka.

Bliss ułożył implant na brzuchu Joni.

- Już po wszystkim. Widzisz, jakie to proste? - Wytarł palce o zielony strój. - Tego już mamy z głowy. Został tylko jeden.

47

Niespodziewanie, bez ostrzeżenia, lato odwróciło się plecami do Anglii i osiadło na dobre na Półwyspie Iberyjskim. Do Londynu wróciły deszcze. Kiedy Caffery obudził się u boku Rebecki, od razu wyczuł w powietrzu zmianę pogody, wilgoć niemalże osadzała się na odsłoniętych częściach ciała. Leżał jeszcze przez chwilę bez ruchu, z gwałtownie bijącym sercem, starając się odgadnąć, co go wyrwało ze snu. Jakiś hałas w mieszkaniu? Joni wróciła? A może coś mu się śniło? Na­stawił ucha, lecz dokoła panowała cisza. Puls stopniowo się uspokajał. Rebecca leżała na boku, tyłem do niego, z prawą ręką wyciągniętą poza krawędź łóżka, a lewą złożoną, z dłonią przy ramieniu, jakby pozowała do klasycznej rzeźby. Uniósł się ostrożnie na łokciu, żeby zajrzeć jej w twarz - nieruchomą, zastygłą jak maska...

Na miłość boską, Jack! Co ci strzeliło do głowy?!

Omal nie wybuchnął śmiechem. Przez chwilę wydawało mu się, że ona nie żyje. Bez trudu jednak zauważył, że pierś delikatnie unosi się i opada przy każdym oddechu, a gdy przysunął się bliżej, prawie przytulając policzek do jej pleców, złowił dość wyraźny szmer powietrza w płucach i równy, miarowy rytm serca.

Jak trzepot konającego ptaka.

Usiadł gwałtownie, wstał z łóżka, poszedł do kuchni i ochla­pał twarz zimną wodą. Niepotrzebne mu były myśli o Ptaszniku i jego wyczynach, zwłaszcza teraz, gdy Rebecca spała obok niego.

Wyprostował się i pokręcił głową, żeby otrząsnąć wodę i uwolnić się od koszmarów. Joni nie wróciła na noc do domu. Zanim poszli z Rebeccą do łóżka, założył łańcuch bezpieczeństwa. Musiałaby ich obudzić, żeby dostać się do mieszkania. Wstawił czajnik wody, ale wcześniej napełnił szklankę i wychylił ją duszkiem, spoglądając na zdjęcia sto­jące na lodówce.

Niektóre ukazywały Rebeccę: w poplamionym farbami far­tuchu, z pędzlem w ręku; z głową na poduszce, twarzą wy­krzywioną w złości i ręką uniesioną w geście protestu do obiektywu; w szortach, na kamienistej plaży, z językiem wy­walonym na brodę, robiącą zeza pod wielkim płóciennym kapeluszem.

Postawił szklankę na blacie i podniósł do oczu zdjęcie Joni. Była o wiele ładniejsza, niż pamiętał z pierwszego spotkania, może dlatego, że wyglądała na trzeźwą. Śmiało patrzyła prosto w obiektyw, z papierosem w dłoni, ustami otwartymi, jakby coś mówiła, i wskazującym palcem wymierzonym w autora zdjęcia - najwyraźniej próbowała tłumaczyć coś ważnego. Włosy miała wtedy trochę dłuższe, leżące na ramionach, a grzywkę spadającą aż na brwi.

Podszedł ze zdjęciem do stołu i usiadł, opierając się łok­ciami o blat. Joni spoglądała na niego z fotografii, jakby i jemu chciała to wytłumaczyć. Przeciągnął palcem po linii jej grzywki.

Ślady na czołach ofiar układały się w idealny okrąg, biegły dokoła głowy. A jasnoblond włosy Kayleigh Hatch i Susan Lister zostały przycięte w taką właśnie grzywkę. Caffery uniósł rękę do własnego czoła. Na głowach ofiar ślady ciągnęły się poniżej linii włosów. Nie mogło to być naturalne ułożenie krawędzi peruki, bo wtedy byłaby zsunięta na twarz.

Chyba że...

Chyba że była to peruka z grzywką, jak u Joni.

Poderwał się z krzesła. Serce waliło mu jak młotem.

Ideałem Ptasznika nie była obecna Joni, ale tamta, kiedy miała jeszcze dłuższe włosy i... Na Boga, oczywiście! - zanim przeszła operację powiększenia biustu. Do tamtej Joni sprzed lat tęsknił morderca!

- Becky? - Cmoknął ją w policzek. - Becky! Obudź się. Rebecca poruszyła się i uśmiechnęła.

Jack... W jednej chwili przypomniała sobie: wieczorem, w korytarzu, i potem, w łóżku, gdy dotrzymał danego słowa - jak dobrze jej z nim było. Wysunęła rękę spod kołdry i prze­ciągnęła palcami po jego udzie. Nagle pojęła, że jest już w spodniach i zapina koszulę. Otworzyła oczy.

- Wychodzisz?

- Muszę.

- Co się stało?

- Joni nie wróciła na noc. Nie wiesz, dokąd mogła pójść?

- Nie wróciła? - Przekręciła się na bok i potarła oczy. - No, nie wiem... Czasami jej się to zdarza.

Odgarnął jej włosy z czoła i jeszcze raz pocałował w poli­czek. Pachniała szamponem dla dzieci.

- Rebecco, muszę cię spytać o coś, co dotyczy Joni. To bardzo ważne.

- Tak?

- Dobrze mi się wydaje, że ona ma implanty silikonowe? Zaniepokojona jego tonem, podniosła głowę.

- Tak. Dlaczego pytasz?

- A to? - Podsunął jej zdjęcie z kuchni. - Kiedy zostało zrobione?

- Nie pamiętam. Jakieś trzy lata temu. Czemu...?

- A implanty?

- Boże... - Rebecca zamrugała szybko, patrząc na fotografie. - Nie jestem pewna. Krótko po tym, jak się poznałyśmy. Może z pięć lat temu...

- W porządku. Posłuchaj. - Wyprężył pierś i naciągnął koszulę, próbując rozprostować zmarszczki. - Potrzebny mi obraz, ten ze sztalugi.

- Po co?

- Zwrócę ci go.

- Dobrze, weź. Już mi się rzygać chce na jego widok. - Obróciła się na wznak i oparta na łokciach, obrzuciła go uważnym spojrzeniem. - Jack, chyba nie podejrzewasz, że...

- Nie. - Zawahał się. - Nie patrz na mnie takim wzrokiem, Rebecco. - Podciągnął węzeł pod brodę i przesunął rękoma po krawacie, układając go na piersi. - Nie ma się czym mart­wić. - Objął ją w ramionach i po ojcowsku pocałował w czo­ło. - Poważnie. Poproś Joni, żeby do mnie zadzwoniła, kiedy się wreszcie zjawi. A ty... Uważaj na siebie, dobrze? Mówię całkiem serio. Jak będziesz chciała wyjść z domu, uprzedź mnie telefonicznie o swoich planach. Chciałbym stale wiedzieć, gdzie jesteś.

Kiedy wyszedł, Rebecca usiadła przy kuchennym stole i w zamyśleniu owijając kosmyk włosów wokół palca, popa­trzyła na niedopałki jego skrętów w popielniczce. Czekała, aż zagotuje się woda w ekspresie do kawy. Strumyki deszczu zostawiały brudne ślady na szybach okna. Gardło miała zaciś­nięte i wysuszone.

Nie po raz pierwszy Joni nie wróciła na noc do domu. Nie ma w tym absolutnie niczego niezwykłego. Pewnie trochę się wstawiła po moim wyjściu z pubu i wylądowała w „wios­ce adrenalinowej” albo jakimś zapyziałym pejotlowym klu­bie w Camden. A może po prostu odsypia u kogoś balangę i niedługo wróci jak zbity pies, z ogonem podkulonym pod siebie.

Więc dlaczego Jack tak nagle się nią zainteresował?

- Jezu...

Wstała, rozzłoszczona na swoją bujną wyobraźnię, i przeszła do pracowni. Zaczęła się rozglądać za czymś, co by jej pomog­ło uspokoić oszalałe myśli. Na ulicy ludzie chodzili pod ko­lorowymi parasolami, różowymi, fioletowymi, żółtymi. Krople, wielkie jak podczas tropikalnej burzy, odbijały się od dachów. Otworzyła blok rysunkowy na czystym arkuszu i zastygła bez ruchu.

Zabrał portret Joni - na pewno myśli, że znalazła się w nie­bezpieczeństwie ...

Odłożyła szkicownik z oderwanym do połowy arkuszem i pobiegła do telefonu w przedpokoju.

Bliss zatrzymał się w drzwiach sypialni i popatrzył na Joni. Leżała z głową bezwładnie zwieszoną na bok. Spod wyjętych kremowych implantów ściekały po żebrach strużki krwi. Straciła przytomność, kiedy zaczął zaszywać nacięcia, dlatego zostawił woreczki z silikonem na jej brzuchu, żeby mogła je obejrzeć, gdy się ocknie. Sam ułożył się spać w są­siednim pokoju, niecierpliwie oczekując dnia urodzin. Ale pani Frobisher obudziła go wczesnym rankiem, jeszcze za­nim robotnicy na budowie zaczęli pracę, głośno tupiąc tam i z powrotem po schodach, jakby miała drewniane protezy zamiast nóg.

Od dawna działała mu na nerwy. Wiecznie się uskarżała, węszyła dookoła i fukała na niego. Znacznie lepiej i bezpiecz­niej byłoby urządzić przyjęcie urodzinowe w domku letnis­kowym, lecz wolał nie ryzykować długiej podróży samocho­dem z zakrwawioną i gwałtownie reagującą Joni. Odłączył telefon i zaczął nadmuchiwać baloniki.

Caffery znów był zniecierpliwiony - Amedure zauważyła to od razu po wyjściu z windy w holu na parterze. Błys­kawicznie wyciągnął pudełko po papierosach i wyjął z niego arkusik do pobierania próbek.

- Dobrze się pan czuje?

- Oczywiście.

- Co to jest? Musi pan najpierw wypełnić formularz zlece­nia na badania.

- Może pani porównać te włosy ze znalezionymi na ostat­niej ofierze?

- Chyba tak, ale najpierw poproszę zlecenie, poświadczone w Shrivemoor.

- Właśnie tam jadę. Ile to potrwa?

- Do południa. Może krócej, jeśli będzie pan dla mnie miły.

- Wiadomo już coś o cemencie? Przyszły wyniki?

- Oho. - Uśmiechnęła się. - Widzę, że nie był pan jeszcze dzisiaj w biurze. Wyniki są już na biurku nadinspektora, prze­kazaliśmy je telefonicznie Marilyn Kryotos...

On już nie słuchał. Biegiem zawrócił do wyjścia, wyciągając z kieszeni kluczyki od samochodu.

- No dobrze, sama wypełnię formularz zlecenia - mruknęła pod nosem, zawracając do windy.

Mimo wczesnej pory Betty była już w „Dog and Bell”. Z głębi sali dolatywało powarkiwanie owczarka.

- Wyszła z tym facetem ze szpitala. Od dawna wodzi za nią cielęcym spojrzeniem. Zawsze siada przy stoliku pod ścianą i bierze tylko po pół szklanki piwa.

- Masz na myśli Malcolma?

- Tak. Dzięki Bogu.

- Wczoraj wyjątkowo wydał ze czterdzieści funtów na lunch. Stawiał jej jedną butelkę „Blue Nun” za drugą, a prze­cież wcześniej popijała szkocką. Gdzieś koło trzeciej chyba nawet nie umiałaby powiedzieć, jak się nazywa. Dlaczego ona to robi, Pinky? Taka sympatyczna dziewczyna. Dla mnie to nie ma najmniejszego sensu.

No i widzisz? - pomyślała Rebecca, odłożywszy słuchawkę. - Ciebie także ogarnia paranoja. Joni jak zwykle tylko dała sobie w gaz.

Poszła na górę i spomiędzy skrawków papieru i okruchów marihuany w kieszeni kurtki wyciągnęła stary, czarno - srebrzysty notes o pomiętych i pozaginanych kartkach. Obok imion i numerów telefonów znajdowały się wymalowane jaskrawymi kolorami znaczki, serduszka i uśmiechnięte buźki. Pod literą M odnalazła Malcolma - różowa mordka przy jego imieniu szeroko ziewała, z jej ust wysuwał się długi szereg literek z.

Telefon Blissa był zajęty. Jack również rozmawiał w tej chwili, zgłosiła się automatyczna sekretarka. Rebecca powoli odłożyła słuchawkę i zamyśliła się, patrząc na imię Malcolma i jego numer w notesie. Wmawiała sobie, że to nic pilnego, że powinna dać spokój, że na pewno wszystko się wyjaśni.

Nie mogła jednak usiedzieć na miejscu. Poderwała się i po­szła do sypialni.

- Dobra - mruknęła, wkładając szorty, bawełnianą koszulkę i brązowe buty traperskie. - Wiem, że to ty. Nigdy niczego nie zostawiasz własnemu losowi, prawda?

W jaguarze Caffery wystukał na swojej Nokii numer biura w Shrivemoor i zasłuchał się w urywany sygnał. Stał na czer­wonych światłach, zamazanych przez ociekającą deszczem przednią szybę, z telefonem przy uchu, w zamyśleniu spo­glądając na obraz leżący na drugim siedzeniu.

Przedstawiał Joni stojącą na scenie, z rękoma nad lekko pochyloną głową; za plecami miała kurtynę, obok ciemne okno pubu z wymalowanym na szybie znakiem firmowym browaru Younga. Na pierwszym planie został uchwycony jeden z gości, obrócony bokiem, z lekko rozchylonymi ustami. Nagle serce podeszło Caffery'emu do gardła.

Chwycił obraz i uniósł go do oczu, obracając w stronę światła. Krzywe, zepsute i poczerniałe zęby, a między nimi białe resztki jedzenia, jak u małego dziecka po wypiciu mleka. Doskonale pamiętał tę twarz.

Przecież ja cię znam. Znam cię. Znam brzmienie głosu wydobywającego się z tych ust. Rozmawiałem z tobą. Ścis­kałem ci dłoń.

- Słucham, sala ogólna.

Rzucił obraz i wyprostował się w fotelu.

- Tak... Cześć, Marilyn. To ja.

- Jack! Na miłość boską! Już Maddox da ci popalić. Nie pojawiłeś się na odprawie, draniu.

- Wiem. Przeproś go w moim imieniu. Aha, Marilyn? Ode­brałaś dziś rano telefon ze Stanów?

- Jestem twoją dobrą wróżką, Jack. Nie zapominaj o tym. Siedziałam nad przysłanymi wynikami, kiedy ty jeszcze byłeś w krainie snów.

- No i co?

- Ten gatunek cementu jest rozprowadzany głównie na północy, a w Londynie używa go tylko jedna firma budowlana, Korner - Mackelson. Rozmawiałam już z gadatliwą sekretarką w zarządzie. Prowadzą obecnie trzy budowy, jedną niedaleko Belmarsh, drugą w Canning Town, a trzecią w Lewisham.

- Lewisham? - Zerknął na sygnalizację świetlną. - W po­rządku. A dokładnie gdzie?

- Od strony Greenwich, przy Brazil Street. To gdzieś u pod­nóża Blackheath Hill. Przerabiają stary budynek szkolny na centrum handlowe.

Zapaliło się zielone światło. Caffery wyłączył lewy kierun­kowskaz i tuż przed ruszającym autem zjechał na prawy pas. Rozległ się klakson.

- Marilyn? Jesteś tam jeszcze?

- Jak zawsze.

- Bądź tak dobra i powiedz Maddoxowi, że się spóźnię. Będę najwcześniej za pół godziny. Aha, Marilyn. I przeproś go ode mnie, dobrze?

Tego dnia Greenwich z porozkładanymi markizami w biało - niebieskie pasy przypominało jej Paryż. Spod kół samochodów strugi błota tryskały na nogi przechodniów, znudzeni sprzedaw­cy stali w witrynach sklepów, oświetleni dziwnym, zielon­kawym, niemalże tropikalnym światłem. Pedałowała energicz­nie, jakby chciała wypocić z siebie wzbierającą złość.

Przebiła się przez zatłoczone Lewisham i bez trudu odnalazła Brazil Street. Przy placu budowy, spod wielkich brezentowych płacht zasłaniających stary szkolny budynek od deszczu, robot­nicy odprowadzili ją okrzykami i gwizdami. Skręciła na pod­jazd przed dom pod numerem 34A i ustawiła rower przed garażem, obok peugeota Blissa. Deszcz monotonnie stukał o plastikowy daszek nad wejściem. Nacisnęła dzwonek.

- Tak? - Malcolm zamrugał nerwowo, uchyliwszy drzwi i ujrzawszy ją na ganku. - Czego chcesz?

- Szukam Joni. - Otarła krople deszczu z twarzy i zajrzała ponad jego ramieniem w głąb mieszkania. W przedpokoju podskakiwał na podłodze samotny zielony balonik. - Jest tutaj? Chciałam porozmawiać z Jo...

- Dobrze. Słyszałem. A skąd ci przyszło do głowy, że ona jest u mnie? Co?

- Sama nie wiem. Czasami tu przyjeżdża, kiedy za dużo wypije...

- No tak...

- Posłuchaj. - Z rezygnacją pokręciła głową. - To bardzo ważne, Malcolmie. Nie wiesz, gdzie mogę ją znaleźć?

- Pinky... - Oblizał wargi i tak poruszał ustami, jakby coś przeżuwał. Obciągnął włóczkowy sweter na wydatnym brzu­chu. - Przecież dobrze wiesz, że Joni nigdy nie ma dla mnie czasu.

- Jasne. - Uniosła obie dłonie i odwróciła się, żeby odejść. Irytowało ją jego wieczne użalanie się nad sobą. - Przepra­szam. Jeśli ją zobaczysz, poproś, żeby do mnie zadzwoniła. To naprawdę ważna sprawa.

Zbiegła po schodkach, wsiadła z powrotem na rower i już miała nacisnąć pedał, gdy wyczuła na sobie jego uważne spojrzenie. Obejrzała się. Wciąż stał w uchylonych drzwiach.

- Coś jeszcze?

- Ja... - wychylił się i rozejrzał po ulicy - ...nie powie­działem przecież, że jej tu nie ma. Niczego takiego nie powiedziałem.

Rebecca zmarszczyła brwi.

- Słucham?

- Źle mnie zrozumiałaś. - Wyszedł na ganek i wskazał palcem otwarte drzwi. - Jeszcze śpi. Wejdź. Zbudzę ją i po­wiem, że przyjechałaś.

Powoli oparła rower o ścianę.

Mój Boże, Malcolmie, jesteś prawdziwym królem świrów. Nikt ci nie dorówna.

Kręcąc głową, ruszyła z powrotem do wejścia.

Brazil Street okazała się cichą, osiedlową uliczką ocienioną moknącymi w deszczu śliwami. Odsunięte od ulicy wiktoriań­skie domy zdawały się przechwalać wylanymi asfaltem alej­kami dojazdowymi i ogrodami pełnymi ozdobnych krzewów. Większość posesji była zadbana, dobudowane garaże porastały wiciokrzewy i pnące róże, parkowały przed nimi auta wysokiej klasy, lecz nie pierwszej młodości. Caffery zaparkował jaguara zaraz za skrzyżowaniem, wysiadł, naciągnął marynarkę na głowę i ruszył wzdłuż przeplatających się artystycznie glinias­tych śladów ciężarówek w kierunku placu budowy.

Tuż za bramą dwa wysokie żółte pojemniki na cement stały niczym lwy przed wjazdem do pałacu, po obu stronach porytej koleinami drogi. Za nimi mokła w deszczu wielka spycharko - koparka z uwalanymi błotem olbrzymimi kołami, w kabinie nikogo nie było. Plac budowy sięgał dobre sto metrów od ulicy, aż do rogu nowego budynku szkolnego z czerwonej cegły, po czym zakręcał pod kątem prostym i ciągnął się jeszcze z pięćset metrów na tyłach ogrodów.

Jack wsunął palce w otwory drucianej siatki ogrodzenia i popatrzył na robotników siedzących pod brezentową płachtą, którzy palili i popijali kawę z termosów, czekając, aż przestanie padać. Będąc już tu, na miejscu, prawdopodobnie na wyciągnięcie ręki od Ptasznika, poczuł, że serce zaczyna mu mocniej bić. Gdyby miał już wyniki analizy porównawczej włosów, mógłby uzyskać nakaz udostępnienia pełnych akt personalnych pracowników szpitala, a Marilyn przepuściłaby je przez Hol­mesa. Na razie jednak, moknąc w deszczu, musiał się zado­wolić samą świadomością, że jest bardzo blisko mordercy.

I jak zwykle odczuł pokusę, żeby przejąć sprawy w swoje ręce i natychmiast przystąpić do działania, nawet niezgodnie z regulaminem, byle już dłużej nie czekać. Odwrócił się jednak i poszedł wprost do swojego auta, krzywiąc się z powodu przemoczonych nogawek spodni i skarpet. Otworzył drzwi, usiadł za kierownicą, włożył kluczyk do stacyjki, lecz zaraz szarpnął klamkę i pospiesznie wyskoczył z powrotem na ulicę.

Podszedł do stojącego tuż za jaguarem zielonego polo i przez dłuższą chwilę spoglądał na jego przednią szybę. Potem wy­prostował się, odwrócił i ruszył truchtem wzdłuż zaparkowa­nych przy krawężniku aut, obrzucając je kolejno badawczym wzrokiem: volvo, corsa, land rover.

Wszystkie stały tu znacznie dłużej niż jego jaguar. Krople deszczu spływające po karoserii zostawiały za sobą wyraźne szarawe smugi. Wiatr roznosił cementowy pył z budowy po całej okolicy.

Przeciągnął palcem po okapie nad drzwiami najbliższego auta i w zamyśleniu przyglądał mu się przez chwilę. Wreszcie podniósł głowę i jeszcze raz popatrzył wzdłuż Brazil Street.

Wewnątrz było parno i duszno, stopy aż lepiły się do pod­łogi, zupełnie jakby mimo ciepłego deszczowego lata w domu nadal było włączone ogrzewanie. Bliss stanął w przedpokoju i rozłożył szeroko ręce, zagradzając przejście do pokoju.

- Nie, nie tutaj. Chodź do kuchni. - Otworzył drzwi.

- Daj spokój. Chcę tylko zamienić parę słów z Joni. - Zrobiła krok, żeby go wyminąć. - Nie zamierzam tu siedzieć.

Jednakże znowu rozłożył szeroko ręce.

- Rozumiem, ale zaczekaj w kuchni. Wejdź.

Rebecca westchnęła ciężko. Jezu.

Pokręciła głową i weszła. W kuchni było jeszcze cieplej, śmierdziało skwaśniałym mlekiem. Para skraplała się na szybie i ściekała w dół, zdechłe muchy na ramie pływały w sporej kałuży. Trzy krzesła stały wokół małego stolika, na którym piętrzył się stos brudnych talerzy, szklanek i mi­seczek. Wszystko pokrywał pylisty szary kurz. Pod sufitem krążyło kilka much.

Bliss wyciągnął pierwsze z brzegu krzesło i zaczął je oglą­dać z miną pełną obrzydzenia, dźgając paluchem popękane obicie z PCW.

- To jest kiepskie, porwane. Nie mogę cię posadzić na porwanym krześle. - Odepchnął ze złością krzesło i zaczął przewalać rupiecie w szufladzie. - O, już mam. - Odwrócił się i pokazał jej gruby krążek szerokiej brunatnej samoprzylep­nej taśmy do pakowania. Zaczął ją szarpać brudnymi paznok­ciami, próbując odkleić brzeg. - Zawsze mam z tym kłopoty. - Wyciągnął rolkę w jej kierunku. - Może ty byś dała radę? No, wiesz, masz dłuższe paznokcie.

Rebecca fuknęła z rezygnacją.

- Daj mi to. - Wyszarpnęła mu rolkę z ręki, odgięła koniec paznokciem, odwinęła parę centymetrów taśmy i rzuciła mu ją z powrotem. - Trzymaj. No więc gdzie jest Joni?

- Dobrze. Zaraz. - Pospiesznie zakleił taśmą rozdarcie na obiciu, podsunął jej krzesło, wcisnął rolkę do kieszeni i uniósł ręce w obronnym geście. - Już po nią idę.

Odwrócił się do wyjścia. Rebecca spojrzała na jego zama­zane odbicie, które przesunęło się po mlecznej szybie drzwi­czek szafki nad zlewem. Przyszło jej do głowy, że powinna wyjść za nim do przedpokoju, żeby go trochę popędzić, ale w tej samej chwili odbicie pojawiło się znowu. Aż podskoczyła w miejscu.

- Przestraszyłem cię? Przepraszam. - Stanął przy zlewie, uchylił drzwiczki szafki na parę centymetrów i zajrzał do środka. - Zaparzyłem Joni kubek gorącej herbaty i gdzieś tu postawiłem. Zapomniałem już gdzie.

- Obudziła się?

- Tak, tak. Ale najpierw chce się napić herbaty... Herbatko, gdzie jesteś?

Rebecca uniosła wzrok do nieba. Na miłość boską, Mal­colmie, oszczędź mi tego. Wzięła ze stołu kubek z herbatą i podała mu go.

Chwycił łapczywie.

- A, dziękuję. I jeszcze te ciastka... Przepraszam. Możesz jeszcze podać tę paczkę herbatników? - Przeciągnął dłonią po przerzedzonych włosach, jakby wycierał w nie palce. - Joni zachowuje się zwykle jak kapryśna damulka.

- Zlituj się, Malcolmie. - Jęknęła, przesuwając herbatniki po stole. - Czy mógłbyś ją wreszcie obudzić?

- Oczywiście, oczywiście - rzekł uprzejmie. Błyskawicznie złapał ją za rękę, ścisnął mocno i wykręcił do tyłu.

48

W Shrivemoor szykowano się do kolejnej akcji przepyty­wania ludzi. W sali ogólnej aromat kawy mieszał się z zapa­chami świeżo pranych koszul i płynów po goleniu. Kiedy Jack wszedł do biura, Maddox rozmawiał z Essexem i Kryotos w gabinecie - włosy miał mokre, marynarkę wymiętą. Nie patrząc w ich kierunku, usiadł przy swoim biurku, przysunął sobie londyński almanach i otworzył na planie Lewisham. Przeczuwał, że odpowiedź jest gdzieś w zasięgu ręki, tak blisko, jak bicie serca w jego piersi. Musiał tylko skierować snop światła z reflektora we właściwym kierunku.

Pospiesznie wypisał na kartce pięć nazw ulic w promieniu stu metrów od placu budowy przy Brazil Street.

- Marilyn - rzekł, wstając z krzesła i wyciągając do niej kartkę. - Czy mogłabyś to przepuścić przez Holmesa i znaleźć...

Urwał nagle.

Na skraju jego biurka leżał faks z listą pracowników szpitala Świętego Dunstana otwarty na literze B:

Bastin, Beale, Bennet, Berghassian, Bingham, Bliss, Bowman, Boyle...

Jack?

On jednak stał jak skamieniały. Nie mógł oderwać wzroku od adresu widniejącego przy nazwisku Malcolma Blissa:

Brazil Street 34A.

Twarz na obrazie - popsute zęby. Utyskiwania Blissa na hałasy z pobliskiej budowy w czasie ich pierwszej rozmowy w dziale personalnym szpitala. Jezu!

- Jack? Dobrze się czujesz?

Podniósł wzrok. Maddox, Essex i Kryotos przyglądali mu się uważnie.

- Coś się stało?

- Tak. Ja...

- Mówiłem właśnie, że możesz objąć dowództwo dzisiej­szego przepytywania ludzi. - Maddox skrzyżował ręce na piersiach. - Powinieneś razem z Marilyn sklecić kwestiona­riusz.

- Nie. - Jack oderwał kartkę wydruku, złożył ją i wsunął do kieszeni. - Potrzebuję kogoś do pomocy.

Maddox westchnął.

- Proszę bardzo. Wybierz sobie, kogo chcesz. - Ruchem głowy wskazał Essexa. - Pewnie jego.

Bliss pchnął ją w stronę zlewu, aż boleśnie zahaczyła bio­drem o kant stołu. Kubek spadł na podłogę, herbata ochlapała jej nogi.

- Co ty...?

- Cicho bądź! - syknął. - Zamknij się i nie krzycz!

- Malcolm!

Objął ją ramionami i ścisnął jak w kleszczach.

- Co ty wyrabiasz, do cholery?!

- Powiedziałem, cicho!

Wyciągnął szarą taśmę - tę cholerną pieprzoną taśmę do pakowania, którą sama mu pomogłam odkleić! - i zaczął ją owijać wokół jej nadgarstka. Wykręciła się i lewą ręką sięgnęła za siebie, wymacała krawędź zlewu, przegrodę między komo­rami, wreszcie jego dłoń. Z całej siły zacisnęła na niej palce, wbiła paznokcie w skórę. Nawet się nie skrzywił.

Jest silny. Ten bydlak jest diabelnie silny, choć wcale na to nie wygląda. Nie dasz rady się uwolnić!

Nagle ujrzała przed sobą jego świńskie oczka. Podniósł ręce, żeby zakleić taśmą jej usta. Nie! Szarpnęła głową w jedną i drugą stronę, ale i tak dopiął swego. Zniknął niespodziewanie. Wyszedł z kuchni do przedpokoju.

Jezu! Aż do bólu wykręciła unieruchomioną za plecami rękę, ale osiągnęła tylko tyle, że taśma głębiej wrzynała się teraz w nadgarstek. O co mu chodzi, do jasnej cholery?

Trzasnęły drzwi i w mieszkaniu zapadła cisza.

Rebecca na wpół leżała na zlewie, silnie wygięta do tyłu, szybko oddychała przez nos i próbowała uspokoić oszalałe myśli. Wolną ręką zerwała taśmę z ust, zgniotła ją w kulkę i rzuciła do zlewu. Przywiązał ją do... Sięgnęła za plecy i wyma­cała: do kranu. Palce miała kurczowo zaciśnięte w pięść ciasno przytwierdzoną do kranu kilkoma warstwami taśmy samoprzy­lepnej. Podkurczyła nogę, zaparła kolano o krawędź zlewu i z całej siły szarpnęła się w kierunku stołu. Z metalicznym łoskotem brzeg zlewu ugiął się pod jej ciężarem, aż zadzwoniły brudne talerze. Sprężyste aluminium szybko wróciło do pierwot­nego kształtu, nim zdążyła się szarpnąć po raz drugi.

- Joni! - wrzasnęła na całe gardło. - Joni! Cisza.

- Joni! Nadal nic.

Spuściła głowę na piersi, ciężko dysząc.

No dobra, uspokój się i spróbuj znaleźć jakieś wyjście. Co ten pieprzony kutas ze mną wyrabia?! Czego chce?! Za kogo się uważa?!

Nagle poraziła ją straszna myśl. Serce podeszło jej do gardła.

O mój Boże! Nie!

Zamarła, klęcząc na brzegu kuchennego zlewu, w mokrym ubraniu, z oczyma rozszerzonymi przerażeniem, krwawiącym kolanem, nie mogąc przez dłuższy czas złapać oddechu, wsłu­chując się w swój oszalały puls.

Nie bądź śmieszna, Becky! To nie on. To nie może być on. Na pewno.

A dlaczego nie? Joni wcale tu nie ma. Okłamał cię. Okłamał, żeby zwabić do swojego mieszkania.

Ale... Malcolm?

Czemu nie?

Nagle poczuła przypływ adrenaliny do krwi, aż zrobiło jej się gorąco, a napięte nerwy przeszył dreszcz. Zaczerpnęła głęboko powietrza. Jeszcze raz do bólu wykręciła unierucho­mioną rękę, drugą bezsilnie szarpiąc taśmę. Gotowa była nawet odciąć sobie dłoń, byle tylko się uwolnić.

A uważałaś się za taką sprytną, ty cholerna idiotko! Sama wlazłaś mu w łapy!

- Bądź cicho! - szepnął jej złowieszczo tuż przy uchu. - Zamknij tą pieprzoną mordę albo użyję tego!

Inspektor Basset siedział przy biurku, z dłońmi splecionymi na brzuchu i nogami wyciągniętymi przed siebie delikatnie kołysał się na tylnych nogach krzesła. Siedział już tak od godziny, spoglądał przez okno na ludzi krążących między sklepami przy Royal Hill i spinaczem do papieru wydłubywał sobie brud zza paznokci. Rozmyślał o Susan Lister i jej mężu. Z samego rana komendant zrobił mu długi wykład na temat konieczności zacieśnienia współpracy ze specjalną grupą do­chodzeniową.

Zadzwonił telefon.

- Inspektor Basset, wydział zabójstw.

- Bardzo proszę, panie inspektorze, niech pan coś zrobi.

Jestem już u kresu wytrzymałości. Na dole znowu słychać jakieś krzyki i wrzaski. Wcale sobie tego nie wymyśliłam. Basset usiadł prosto na krześle.

- Halo! Kto mówi?

- Violet... Violet Frobisher.

Rebecca gwałtownie wykręciła głowę - ciężko dysząc, z roz­szerzonymi oczami i obnażonymi zębami.

Stał metr od niej, poza jej zasięgiem, z paluchem przy­tkniętym do grubych warg. Rozchylił sweter i nie patrząc w dół - jakby było to coś wulgarnego, czego widok sprawia mu przykrość - wskazał palcem w kierunku swego krocza. Z ociąganiem spojrzała w dół. Za pasek spodni miał wetkniętą, spoczywającą na pozbawionym owłosienia nagim brzuchu niczym maleńkie dziecko, bateryjną piłę elektryczną.

Pogłaskał ją czule i westchnął z rozkoszy.

- Pamiętam twoją łechtaczkę, Pinky. Dobrze sobie obej­rzałem twoją małą różową cipkę.

- Nie zbliżaj się do mnie! - Szarpnęła się do tyłu, aż kran boleśnie wbił się w plecy, a strumyk wody pociekł wzdłuż kręgosłupa.

- Jeśli będziesz grzeczna i przestaniesz wrzeszczeć, to póź­niej ci poliżę łechtaczkę. - Rozchylił wargi, ukazując krzywe zepsute zęby i gruby język. Był jak stary obleśny kocur, który węszy dokoła, czując zapach kotki. Uniósł wyprężoną lewą dłoń skierowaną ku niej, rozdziawił gębę, aż widać było czarne pieńki zębów trzonowych, wysunął język i polizał swoją dłoń, od nadgarstka aż po końce palców. - Ach... Mała różowa łechtaczka. I co ty na to? - Uśmiechnął się lubieżnie. - Różowa łechtaczka. Wspaniała różowa łechtaczka.

- Odpieprz się! - Znowu szarpnęła się desperacko. - Sły­szysz?! Odpierdol się!

- Nie! - Huknął otwartą dłonią o blat przy zlewie. - To ty się pierdol, suko! - Wyszarpnął wyrzynarkę zza paska i podetknął jej pod nos. - Pierdolona dziwko!

Cofnęła się, na ile tylko mogła, do bólu wykręcając rękę. Taśma wbiła jej się głęboko w skórę i niespodziewanie pęk­ła. Rebecca straciła równowagę i spadła ze zlewu. Bliss skoczył w jej kierunku. Zanim zdążyła stanąć pewnie na obu nogach, błyskawicznie wymierzył jej cios w kark obu­dową piły.

Caffery skręcił w Brazil Street i zwolnił.

10, 12, 14.

Mijając kolejne posesje, dotarł do bramy placu budowy. Deszcz zelżał i spycharko - koparka odjeżdżała właśnie spod bramy po błotnistych koleinach.

28, 30, 32, 34.

34.

Dom był otynkowany, na podmurówce obłożonej grubym żwirem. W oknach na piętrze wisiały poszarzałe ze starości koronkowe firanki. Od frontu nie było trawnika, wybeto­nowany placyk stanowił zarazem podjazd do brzydkiego garażu doklejonego z boku domu. Nie stał przed nim żaden samochód.

- Ja go skądś znam - mruknął Essex, gdy mijali wjazd na teren posesji.

Tuż za bramą parkował brudnozielony rover, częściowo zasłonięty od ulicy niskim ceglanym murem. Wysiadał z niego wysoki szpakowaty mężczyzna w ciemnym garniturze. Spojrzał na drzwi garażu i poprawił krawat. Caffery natychmiast stanął przy krawężniku.

- To inspektor Basset z wydziału zabójstw komendy w Greenwich. Idziemy.

Ruszyli pospiesznie chodnikiem, wkładając marynarki. Za­trzymali się przy podjeździe sąsiedniej posesji, niewidoczni z okien na parterze, w które próbował zajrzeć Basset. Kiedy spostrzegł, że z ogrodu sąsiadów Essex daje mu znaki, osłupiał. Szybko się jednak opanował i podbiegł do nich.

- Jezus, Maria! - syknął. - Mam nadzieję, że jeszcze nie nadepnąłem nikomu na odcisk. Powinienem się z wami skon­taktować, ale wszystko wskazywało na to, że nie jesteście zainteresowani moją informacją, a ona wciąż wydzwania, do­prowadza mnie już do szaleństwa...

- Zaraz, chwileczkę - szepnął Jack. Chwycił go za rękaw i odciągnął dalej od ogrodzenia. - O czym ty mówisz?

- Tu mieszka pani Frobisher. Informowałem was o jej do­niesieniach.

Caffery i Essex wymienili szybkie spojrzenia.

- Informowałeś nas?

- No tak... Donosiła na swojego sąsiada.

- Chyba się całkiem pogubiłem - mruknął Essex.

- Dzwoniłem do was. Nie pamiętacie? Zostawiłem wiado­mość któremuś z inspektorów. Obiecał, że się skontaktujecie, jeśli was to zainteresuje. Nie dzwoniliście, więc doszedłem do wniosku... - Nerwowo przestąpił z nogi na nogę, przenosząc wzrok z Caffery'ego na Essexa i z powrotem. - Zasada numer jeden, co? Nie wyciągać pochopnych wniosków. Czy mam teraz zakładać, że nic nie wiecie o pani Frobisher i jej sąsie­dzie? O fetorze w mieszkaniu? Otwartej lodówce? - Wspiął się na palce i zerknął ponad ogrodzeniem na dom. - I o zdech­łych ptakach w koszu na śmieci? A teraz o jakichś krzykach?

Jack zamknął oczy i potarł palcami czoło.

- Mamy podejrzanego pod numerem 34A. To ten dom.

- Frobisher mieszka pod 34B, to znaczy na piętrze.

- I mówisz, że informowałeś o tym któregoś z inspektorów? Kiedy?

- Jakiś tydzień temu. Mniej więcej wtedy, gdy wydaliście oficjalny komunikat o Harteveldzie dla prasy.

- Kurwa! - Caffery spojrzał na Essexa, który wbijał wzrok w ziemię.

- Diamond - mruknął.

- Też mi się tak wydaje. - Jack westchnął. - Mniejsza z tym. - Wyprostował się. - No więc na czym stoimy? Roz­mawiałeś już z kimś?

- Nikt nie otwiera.

- Byłeś tu już kiedyś?

- Nie. Pani Frobisher zadzwoniła około dwudziestu minut temu. Mówiła, że jest u kresu wytrzymałości, bo znów słyszała jakieś krzyki i wrzaski. Ta biedna stara jędza była spanikowana jak diabli. Nie chciała wam zawracać głowy, bo myślała...

- Myślała, że już się zajmujemy tą sprawą?

- Tak - odparł zmieszany Basset. - Cholera. Już widzę, jak komisarz na to zareaguje.

- Przykro mi.

- Co się stało, to się nie odstanie.

Z sąsiedniego domu doleciały stłumione hałasy. Basset ostroż­nie wyjrzał zza rogu ogrodzenia i dał im znać ręką, żeby wyszli z ukrycia. Otworzyły się frontowe drzwi i stanęła w nich pani Frobisher. Miała na sobie niebieski pikowany szlafrok i męskie kapcie. Z podwórka wskoczył na ganek wielki szary kot, otarł jej się o nogę i wbiegł do środka.

- Pani Frobisher! - Basset ruszył w jej kierunku, wyciągając rękę. - Miło mi panią znów widzieć. - Przez chwilę zdumiona spoglądała na jego rękę, wreszcie z ociąganiem podała mu dłoń, zerkając ponad jego ramieniem na dwóch zbliżających się mężczyzn. - Pani pozwoli, że przedstawię moich kolegów. Inspektor Caffery i sierżant Essex.

Z poważną miną skinęła im głową.

- Właśnie parzę herbatę.

- Wspaniale - rzucił Essex, wbiegając po schodkach.

Mieszkanie było czyste, ale zagracone, w kącie na podłodze leżała sterta czasopism, sosnowy zapach odświeżacza powietrza nie był w stanie zabić intensywnej woni gotowanych potraw. Usiedli na twardych drewnianych krzesłach w aneksie kuchen­nym, podziwiając specyficzną kolekcję gospodyni, złożoną z dziecięcych maskotek, imponującego zestawu kubków ze znakami firmowymi stacji obsługi samochodów oraz wyciętych z gazet i oprawionych w poszarzałe srebrne ramki zdjęć Gregory'ego Pecka.

W sąsiedniej kuchni pani Frobisher coś mamrotała do siebie, usiłując skompletować trzy filiżanki Blue Geranium ze zdo­bionymi w paski spodeczkami. Znalazła różową serwetkę z grubej włóczki pod dzbanek i otworzyła paczkę mlecznych kremówek.

- To było wczoraj po południu, koło czwartej, bo oglądałam Judge Judy i szykowałam sobie herbatę. - Postawiła tacę na stole. Kot leżał na dywanie, z pyszczkiem ułożonym na wy­ciągniętych przednich łapach i zamkniętymi oczami. - Zawo­łałam Tippy, żeby dać jej miseczkę mleka, i wtedy usłyszałam hałasy. On był przed domem, z młodą kobietą.

- Jak wyglądała ta młoda kobieta?

- Dla mnie one wszystkie wyglądają tak samo. Blondynka, a spódniczka tylko dotąd. - Pokazała ręką. - Bardzo chwiej­nym krokiem obeszła front domu. Potknęła się na podjeździe i prawie musiał ją dalej nieść. Ale potem już był spokój, nic nie słyszałam. Przestałam więc o nich myśleć. Aż do dzisiej­szego ranka, kiedy ni stąd, ni z owad usłyszałam... - Filiżanka w jej dłoni wyraźnie zadrżała. - Usłyszałam jej krzyk. Taki... mrożący krew w żyłach.

- Ma pani klucze od mieszkania na dole?

- Nie, skądże. On nie jest moim sublokatorem. Ale...

- Tak?

- Wiem, które okno zostawił uchylone. Tak się spieszył z wyjazdem.

- Nie wie pani, dokąd mógł wyjechać?

- Ma drugi dom, to wiem na pewno. Gdzieś poza miastem, jak mi się zdaje. Może pojechał właśnie tam. Bo wziął samo­chód. - Popatrzyła na Basseta. - Prosił pan, żebym sprawdziła, jaka to marka.

- I zrobiła to pani? Pokiwała głową.

- Peugeot. Powinnam była pamiętać, moja synowa jeździ takim samym.

Essex wśliznął się przez okno do środka, podczas gdy Caffery został na straży pod nim, w kącie na tyłach garażu. Od razu pomyślał, że wejście do mieszkania zostało usytuo­wane bardzo wygodnie. Łatwo było podjechać tyłem pod sam garaż, blisko drzwi, żeby niepostrzeżenie załadować do bagaż­nika...

- Jack - syknął Essex, otworzywszy drzwi od środka. Był blady jak ściana. - To on. Znaleźliśmy go.

49

Wewnątrz zalegał półmrok, we wszystkich oknach zasłony były zasunięte, panował smrodliwy zaduch. Musieli pożyczyć od pani Frobisher torebki do zamrażania żywności i naciągnąć je na buty, gdyż przy każdym kroku z lepiących się wykładzin do butów przyklejały się kawałki zaschniętego brudu.

- Tylko spójrz na to - rzekł Essex, zatrzymując się w ot­wartych drzwiach sypialni. - Aż trudno uwierzyć.

Wszystkie ściany od podłogi do sufitu były obwieszone fotografiami: czarno - białymi odbitkami, arkusikami z polaro­idu, zdjęciami z czasopism. Większość przedstawiała Joni, inne zostały wycięte z holenderskich lub niemieckich pisemek pornograficznych - ukazywały dziecko ssące nabrzmiałego penisa, owczarka alzackiego kopulującego z kobietą albo nieco zamazany, jakby na powiększonym kadrze z filmu, widok skośnookiego chłopca przywiązanego do łóżka, z rozrzuconymi rękami i nogami, o zakrwawionych biodrach.

Z szafy wnękowej doleciał wyraźny łopot skrzydeł. Essex otworzył drzwi i obaj w milczeniu popatrzyli na klatkę. Na żerdzi siedział gil z wystrzępionymi i mokrymi skrzydełkami. Żałośnie łypnął na nich perełkowatymi ślepkami. Na dnie klatki, wśród odchodów, leżały jeszcze cztery zdechłe ptaszki. Między nimi kręciły się robaki.

Poszli dalej. Essex zajrzał do salonu, obrzucił szybkim spojrzeniem zdjęcia na ścianach i wycofał się pospiesznie z osłupiałą miną. Zbladł jeszcze bardziej.

- Ten człowiek jest chory - szepnął.

Zdjęcia z polaroida przedstawiały uśmiercone ofiary.

Craw, Wilcox, Hatch, Spacek, Jackson. Zgwałcone i okale­czone. Na jednym z nich sztywna Shellene Craw stała jak sklepowy manekin pod ścianą obok telewizora. Oczy miała otwarte, ręce nienaturalnie wyprężone wzdłuż ciała.

- Peruka - mruknął Caffery, ruchem głowy wskazując inne zdjęcie.

Essex obrócił się i popatrzył w tamtym kierunku, a po chwili cicho gwizdnął przez zęby.

- Miałeś rację, Jack. Od początku miałeś rację.

Zdjęcia na drugiej ścianie przedstawiały Susan Lister, nagą i zakrwawioną, związaną i zakneblowaną, o podsiniaczonych i zapuchniętych oczach.

- Kurwa mać!

Widać było na nich jakieś zamazane smugi, białe plamy na podłodze. Caffery pojął szybko, że Bliss fotografował swoje wytryski na zmasakrowaną twarz kobiety.

W kuchni znaleźli ślady świeżej krwi na stole i szafce pod zlewem. Na podłodze potłuczone talerze i kubki. Zajrzeli do lodówki i w szufladce odkryli bogaty zestaw narzędzi chirur­gicznych. W przejściu do drugiej sypialni Jack położył dłoń na ramieniu Essexa.

- Tylko spójrz.

Na ścianie nad łóżkiem ciemne ślady po fontannach krwi tworzyły przerażający ornament. Pościel także była zakrwa­wiona. A pośrodku tapczanu na żółtym ręczniku spoczywały dwie półprzezroczyste żelowe poduszeczki.

- Co to jest? - zdziwił się Essex, podchodząc ostrożnie. - Wyglądają jak...

- Ja wiem, co to jest - rzekł Caffery, obrzucając podejrzliwym spojrzeniem implanty. Z boku jednego z nich był przyklejony strzęp żółtawej tkanki tłuszczowej pokrytej zakrzepłą krwią. - Wkładki silikonowe, które wyciął z piersi Joni.

Deszcz całkiem ustał, zanim niebieski peugeot bezpiecznie dotarł do Widacre Cottage. Domek letniskowy stał na końcu gruntowej drogi przecinającej pole pszenicy, jeszcze niskiej, cienkiej i wiotkiej, jak wilgotne blond włosy Joni. Znajdował się na odludziu, nie istniała więc groźba, że ktoś zobaczy, jak wnosi do domu dwie nieprzytomne kobiety z poszewkami od poduszek na głowach. Posadził je na podłodze, tuż za drzwia­mi, i oparł plecami o ściankę działową ze szklanych kafli.

Kiedy „Łechtaczka” zaczęła wrzeszczeć, puściły mu nerwy. Zadecydował, że musi podjąć ryzyko podróży samochodem. Załadowanie ich do auta było stosunkowo łatwe - jedną po­łożył na podłodze pod tylnym siedzeniem, drugą wepchnął do bagażnika. Zakrył obie kocami i starymi śpiworami. Mimo podniecenia, rozglądał się uważnie po ulicy, spodziewając się w każdej chwili przyjazdu policji. Wiedział jednak dobrze, że o tej porze, w czasie lunchu, deszczowego dnia w środku tygodnia, mało kto będzie zainteresowany samotnym męż­czyzną pakującym rzeczy do samochodu pod domem.

Bardzo mu pomogło to, że jego drzwi znajdowały się tuż przy bramie garażu. Poza tym obie kobiety były nieprzytomne, ogłuszone ciosami wyrzynarki.

Wrócił do auta i wyciągnął z bagażnika cztery duże torby foliowe z sieci sklepów Sainsbury. Wniósł je do domku i za­trzasnął za sobą siatkowe drzwi. W podnieceniu mamrotał do kobiet, rozpakowując rzeczy, napełniając miseczki orzeszkami M&M i owocowymi gumami do żucia, rozwieszając w oknach papierowe łańcuchy i nadmuchując kolorowe baloniki. Opo­wiadał im o swoich urodzinach, mówił o planach na resztę dnia. Wiedział, że go nie słyszą, ale i tak gadał bez przerwy, drapiąc się po brodzie.

Kiedy Essex wyszedł z mieszkania, już nie padało. Ruszył przez zaniedbany ogródek, spoglądając na kratownice dźwigów budowlanych na tle stopniowo rozjaśniającego się nieba, i pod­szedł do Caffery'ego stojącego w wysokiej trawie, z kamienną twarzą wpatrującego się w ziemię.

- Jack?

Nie odpowiedział.

- Jack? Co się stało?

Caffery obejrzał się, oczy miał szkliste. W milczeniu wska­zał palcem przed siebie.

- Co to jest?

Essex podszedł bliżej i spojrzał na rower leżący w mokrej trawie, biało - szary, najwyraźniej rzucony na ziemię.

- To rower Rebecki - odparł cicho Caffery. - To jej rower.

W drodze do samochodu zadzwonił do jej mieszkania, ale włączyła się automatyczna sekretarka. Nagrał krótką wiado­mość i wybrał numer Shrivemoor. Odebrała Marilyn.

- Jack? Dobrze, że jesteś. Właśnie dzwoniła doktor Amedure. Te włosy... pasują idealnie. Prosiła, żebyś...

- Marilyn, posłuchaj. Powiedz Steve'owi, że go mamy. Potrzebna mi tu ekipa techniczna i zespół zabezpieczający dowody rzeczowe, najlepiej Quinn z Loganem. Jesteśmy przy Brazil Street...

- W porządku. Zaczekaj.

Usłyszał, jak rozmawia z kimś półgłosem, a po chwili ode­zwał się Maddox:

- Jack? Gdzie jesteś?

- W Lewisham, przy Brazil Street.

- Pod którym numerem?

- Trzydzieści cztery A.

Przez chwilę panowała cisza. W tle słychać było jakieś podekscytowane okrzyki. Maddox odchrząknął.

- Jasne, mamy ten adres w bazie danych. Pojawił się... na wykazie rozmów telefonicznych Hartevelda. Dwukrotnie dzwonił na Brazil Street trzydzieści cztery A tego ranka, kiedy zniknęła Craw, a potem jeszcze dwa razy w przeddzień samo­bójstwa. Logan i Betts są już w drodze.

- Steve, to na pewno on...

- Macie dowody?

- Zdjęcia, sprzęt chirurgiczny, skalpele. Nazywa się Mal­colm Bliss. Ucieka w panice, niebieskim peugeotem. Ma kogoś ze sobą.

- Boże... - jęknął Maddox.

- Podejrzewam, że chce się zaszyć gdzieś poza miastem. Za dziesięć minut będę miał adres jego domku letniskowego. Potrzebne nam będzie wsparcie w terenie.

- W porządku, Marilyn zaraz powiadomi komisarza. Robi­my odprawę w Greenwich... Kiedy? Za pół godziny?

- Za dwadzieścia minut.

50

Caffery i Essex osłupieli na widok Loli Velinor siedzącej w biurze szpitala Świętego Dunstana. Miała na sobie elegancką granatową garsonkę, gustowny sznur drobnych pereł i czarne włosy starannie zebrane w kok. W jednej chwili zrozumieli, że porzucenie zwłok Peace Jackson w pojemniku na śmieci przed jej domem nie było dziełem przypadku.

- Dlaczego pani nie powiedziała, że pracuje w dziale per­sonalnym?

- Bo pan o to nie pytał.

- Kto tu jest kierownikiem?

- Ja.

- A Bliss?

- Malcolm? Jest moim zastępcą. Wziął właśnie urlop.

- Dobrze znał Hartevelda.

Przekrzywiła głowę na ramię i zmarszczyła brwi.

- Tak, mówiłam o tym podczas przesłuchania. I co z tego? Essex usiadł naprzeciwko niej przy biurku, pochylił się nisko i zaczął mówić cicho, kiwając głową. Ale Caffery się zniecierpliwił.

- Do cholery, nie będziesz teraz opowiadał wszystkiego ze szczegółami, Paul! Potrzebny nam adres.

Lola Velinor spiorunowała go wzrokiem. Jej bizantyjskie rysy wykrzywił grymas obrzydzenia. Zmrużyła oczy i wyce­dziła:

- Nie muszę udostępniać panu żadnych informacji, inspek­torze.

- I tu się pani myli. Rozdział siedemnasty, artykuł dzie­więtnasty. W tej sytuacji mogę nawet zarekwirować akta per­sonalne...

- Już dobrze. - Essex pojednawczo uniósł rękę. - Załatwmy to spokojnie.

Kobieta zagryzła wargi i dumnie zadarła głowę. Wstała i poprowadziła ich w głąb mrocznego pomieszczenia, gdzie przywrócona na swoje stanowisko Wendy siedziała jak prze­straszona mysz pod miotłą przed szeregiem metalowych szaf na akta, sącząc herbatę z kubeczka.

- Inspektorze Caffery! - powiedziała, wstając zza biurka. - Może napije się pan...

- Wendy! - ofuknęła ją kierowniczka, bezgłośnie zgrzytając zębami. - Proszę udostępnić inspektorowi Caffery'emu wszyst­kie dane Malcolma.

- Malcolma?

- Tak powiedziałam.

- Och... - Wstała, podeszła do najbliższej szafki i wyciąg­nęła szufladę. Nawet z tyłu było widać, jak z jej szczupłej pociągłej twarzy rumieniec rozlewa się po szyi i karku. - Już mam. - Wyjęła teczkę i otworzyła ją. - Brazil Street trzydzieści cztery A. To w Lewisham. Poza tym jest jeszcze domek let­niskowy jego matki, która zmarła rok temu i zostawiła mu go w spadku. Wildacre Cottage, w Kent. Mam tu dokładny adres i numer telefonu, gdyby był potrzebny.

Kiedy Essex zapisywał dane, spojrzała na niego zza grubych szkieł okularów, zamrugała szybko i siadając gwałtownie, wyrzuciła z siebie jednym tchem:

- On czasami rozpinał spodnie pod biurkiem i... rozumie pan, głaskał się w kroku, gdy rozmawiał z kobietami. One tego nie widziały przez biurko, ale ja widziałam. - Wyciągnęła z rękawa chusteczkę i zakryła nią usta. Ręce jej się trzęsły. - Czy to właśnie z tego powodu ma kłopoty?

- Mniej więcej - bąknął Essex. - Tak, właśnie z tego.

Od uderzenia rączką ciężkiej wyrzynarki z tyłu głowy Rebecki powstał niewielki podskórny wylew. Krew napływała do niego bardzo powoli, ale powodowało to już zawroty głowy i odczuwalny ból, zwłaszcza gdy opuszczała brodę na piersi. Myśli miała jednak niezmącone. Kiedy tylko się ocknęła, natychmiast uzmysłowiła sobie, co się dzieje.

Przez jakiś czas leżała nieruchomo z zamkniętymi oczami, wyobrażając sobie siebie i to, co jej zrobił Bliss. Ściągnął jej szorty i majtki, po czym prawdopodobnie tą samą szarą taśmą dokładnie skrępował jej nogi, okleił od kostek aż powyżej kolan. Leżała na podłodze tylko w bawełnianej koszulce, na boku, z rękoma przyciśniętymi do brzucha. Poruszyła nimi ostrożnie i przekonała się, że ręce także ma skrępowane, każdy palec przyklejony oddzielnie do odpowiedniego palca drugiej dłoni.

Bliss także był w pokoju, kręcił się jakieś pięć metrów przed nią, trochę na prawo. Słyszała go i czuła smród jego potu. Mamrotał coś do siebie, urywał w połowie zdania, pod­śpiewywał, chichotał.

To szaleniec. On jest nienormalny, Becky. Zabije cię.

Ciąg przekleństw, parę szybkich kroków, znów fragment piosenki, pomruk zadowolenia, kilka słów perswazji - dziwny monolog ciągnął się bez końca, odzwierciedlając pokrętne ścieżki chorej logiki Blissa.

Próbując nie zwracać uwagi na te odgłosy, skupiła się na innych doznaniach - dźwiękach słyszalnych w tle, wszyst­kim, co pomogłoby jej oszacować rozmiary i usytuowanie pokoju. Nie byli już w jego mieszkaniu, doskonale wyczu­wała to po zmianie akustyki, temperatury i wilgotności po­wietrza. Dokoła panowała cisza mącona jedynie śpiewem ptaków. Nie było słychać metra, samochodów ani żadnych innych wielkomiejskich hałasów. Taką ciszę pamiętała tylko' ze swego dzieciństwa. A zatem wywiózł ją gdzieś poza miasto. Niewykluczone, że od najbliższych zabudowań dzie­liły ich kilometry i nikt na świecie nie wiedział, gdzie jej szukać.

Monolog urwał się nagle. Rebecca wstrzymała oddech i na­stawiła ucha. Kiedy zyskała pewność, że Bliss wyszedł z po­koju, ostrożnie otworzyła oczy i wypuściła powietrze.

Panował tu półmrok. Pokój był mniej więcej takich roz­miarów, jak sobie wyobrażała. Światło słoneczne przesączało się przez zaciągnięte zasłony w kolorowe wzory: róże wielko­ści główek kapusty, ptaki, indycze grzebienie. Wahadłowe drzwi z saloniku prowadziły do równie mrocznej kuchni. Na wprost, najwyżej dwa metry przed sobą, ujrzała sześć zesta­wionych w szereg bladoróżowych fotelików ogrodowych, a przed nimi bambusowy stolik ze szklanym blatem. Leżały na nim papierowe talerzyki, stała butelka cherry brandy, kar­nawałowe czapeczki, pół tortu urodzinowego. Nad stołem - poruszając się i obijając o siebie niczym gromadka zaafero­wanych gapiów, usiłujących wywalczyć dla siebie jak najlepsze miejsce - wisiały związane w pęk kolorowe baloniki, różowe, lawendowe i żółte, ciągając za sobą w powietrzu długie wstąż­ki. I Joni, a raczej to, co zostało z Joni, siedząca sztywno na jednym z fotelików, przymocowana do niego taśmą samo­przylepną. Martwa.

Czyżby? Nie, musi być martwa. Jeśli tak wygląda, to...

Niespodziewanie Bliss wyszedł z kuchni. Był nagi i obleśny.

Serce podeszło jej do gardła - zaskoczył ją z szeroko ot­wartymi oczami. Ale nawet nie spojrzał w jej kierunku. Mru­cząc coś pod nosem, podszedł do Joni, muskając palcami swojego małego obwisłego penisa, nienaturalnie zaczerwie­nionego na tle białych ud. Odwrócił się do stołu, pociągnął łyk brandy z butelki, i znów w zamyśleniu popatrzył na dziew­czynę. Nagle wytarł usta, odstawił butelkę i szybkim zwinnym ruchem, zdumiewającym przy jego sylwetce, wszedł na stół, uklęknął przed Joni, chwycił ją za włosy z tyłu głowy i wsunął członka w jej usta.

Rebecca była jak sparaliżowana. Zmuszała się, by patrzeć, jak coraz szybciej porusza biodrami, obijając brzuchem czoło Joni, wpycha jej penisa aż do gardła.

Widzisz? To nie jest człowiek! Nie da mu się niczego wytłumaczyć.

Joni poruszyła się nerwowo, jęknęła i zacharczała, całym jej ciałem wstrząsnęły dreszcze, jakby układ nerwowy nie panował nad skurczami mięśni; Bliss jednak nie przerywał, pomrukiwał cicho, wreszcie zadarł głowę z rozkoszy. Kiedy skończył, powoli wysunął członka z ust dziewczyny i obej­mując dłońmi policzki, spojrzał jej w oczy. Wyrozumiale pokiwał głową, ostrożnie opuścił brodę z powrotem na piersi, zsunął się ze stolika i znów wyszedł z pokoju.

Rebecca nie miała odwagi się poruszyć. Jeszcze przez chwilę leżała nieruchomo, wreszcie szepnęła:

- Joni?

Cisza. Dziewczyna siedziała bokiem do niej, naga i posi­niaczona, z nisko spuszczoną głową. Przed pierwszym z brzegu fotelikiem leżała na talerzyku porcja tortu, obok stał wysoki kieliszek do szampana. Joni miała na kolanach rozłożoną papierową serwetkę, mokre włosy przycięte w wystrzępioną grzywkę. Pod nią - tam, gdzie powinny się znajdować łuki brwiowe i oczodoły, policzki i czoło - rozciągała się jedna wielka zakrwawiona sina miazga.

- Joni? - Rebecca z wysiłkiem przesunęła się parę centy­metrów po podłodze. - Słyszysz mnie?

Joni uniosła głowę i obróciła ją w jej kierunku. Przez kilka sekund wyglądało na to, że jej nie poznaje. Wreszcie poruszyła ustami.

- Proszę - wyszeptała ledwie słyszalnie. W jej zdrowym oku zakręciła się łza. - Proszę, nie patrz na to.

- Daj spokój. - Rebecca oblizała spierzchnięte wargi i unio­sła się na łokciu. Aż się skrzywiła z bólu, jaki przeszył jej głowę i kark. - Wszystko będzie dobrze.

Próbowała wymacać koniec taśmy, chcąc uwolnić nogi, ale Bliss bardzo sprytnie skonstruował te foliowe podwójne ręka­wiczki - przy każdym jej ruchu taśma tylko się wyciągała i mocniej zakleszczała na palcach. Opuściła więc ręce, dysząc z wysiłku.

Musi być jakiś sposób. Rusz głową, Becky! Musisz zna­leźć wyjście z tej sytuacji. Wszystko masz pod ręką. Tylko pomyśl.

Zaczęła się uważnie rozglądać - przez otwarte drzwi do­strzegła na blacie kuchennym butlę gazową z nakręconym na nią srebrzystym palnikiem, obok pogrzebacz i małą szufelkę; w kącie pod oknem drewnianą deskę do krojenia. A na stole? Nie widziała dobrze z tego miejsca. Musi tam leżeć jakiś nóż, może także widelec. Dasz radę ściągnąć go ze stołu i wrócić na miejsce w ciągu dwudziestu sekund. Przecież usłyszysz, jak będzie wracał.

Wzięła głęboki oddech i przetoczyła się na brzuch, ale musiała na chwilę oprzeć czoło o podłogę od gwałtownej fali bólu i mdłości. Zaparła się dłońmi o deski, odepchnęła i wy­rzutem tułowia przesunęła o kilkanaście centymetrów. Ujrzała się w wyobraźni - na wpół nagą, poobijaną i zakrwawioną, z zapuchniętą twarzą, pełzającą po podłodze jak pies potrącony przez samochód. Zagryzła zęby, odganiając od siebie ten wi­dok. Do stołu pozostał jej tylko metr, była prawie na miejscu. Przesunęła nogi w jego kierunku i...

Rozległ się odgłos spuszczanej wody w toalecie. Stuknęły drzwi.

Rebecca zamarła z mocno bijącym sercem i rozszerzonymi oczyma.

*

Wendy Dellaney uważała się za lojalnego członka zespo­łu, była dumna z tego, że pracuje w renomowanym szpitalu Świętego Dunstana. Dlatego ogarniała ją furia na myśl, że postępki Malcolma Blissa rzucą cień na tę reputację. Siedziała zdenerwowana przy biurku, nad jego aktami personalnymi, i sącząc zimną herbatę, głęboko oddychała, próbując się uspokoić.

- Nie, nie pozwolę na to - mruknęła, sięgając po słuchawkę telefonu.

- Wendy? - Lola Velinor szybko uniosła głowę znad pa­pierów. - Co ty wyprawiasz?

- Zamierzam mu powiedzieć wprost, co o nim myślę. Jest wstrętnym, obrzydliwym, paskudnym...

- Nie wolno ci tego robić. - Kierowniczka wstała, podeszła, delikatnie wyjęła jej słuchawkę z ręki i odłożyła na miejsce. - Nie możemy się mieszać. Przecież nie wiemy, jak poważna jest to sprawa. Zostawmy ją policji.

Wendy, w której cętkowanych źrenicach malował się strach, miała coraz większą ochotę zniknąć, zapaść się w głąb swojej nowej sukienki. Dziesięć minut później, gdy Velinor, zapomniawszy o drobnym incydencie, wyszła na rozmowę z ordynatorem, by poinformować go o kolejnej wizycie po­licji, odczekała, aż zamkną się drzwi za kierowniczką, i znów podniosła słuchawkę.

51

Bliss stanął nad nią i popatrzył z zaciekawieniem, jakby była ślimakiem pełzającym po podłodze jego salonu.

- Obudziliśmy się? - mruknął cicho.

- Ona umiera. - Rebecca spróbowała ugiąć nogi, żeby zy­skać punkt podparcia, ale taśma tylko zakleszczyła się wokół nich, boleśnie wrzynając jej się pod kolanami. Wyprostowała je szybko i ułożyła się na boku, ciężko dysząc. - Jeśli nie przestaniesz, zabijesz ją.

- To prawda. - Bliss w zamyśleniu poskubał prawe noz­drze. - Masz rację. - Ułożył dłoń na kolanie, przykucnął i ob­rócił się, żeby pod tym kątem spojrzeć na Joni, której głowa bezwładnie zwisała na pierś. Pokiwał głową do swoich myśli, wyprostował się i powtórzył: - Masz rację. - Wytarł spocone dłonie o obwisłe pośladki. - Ale zostaniesz mi ty. Chcesz jeszcze raz?

Roztrzęsiona, lekko przesunęła ręce w górę.

- Nie dotykaj mnie.

- Za późno. Już to zrobiłem.

- Kłamiesz.

- Nie - odparł z uśmiechem. - Po tym, jak cię rozniosłem po całej kuchni, zerżnąłem to, co z ciebie zostało. Byłaś nieprzytomna.

Nieprawda!

- Spójrz. - Ścisnął między palcami czubek swego penisa, wilgotnego i nabrzmiałego, po czym uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Widzisz? Jestem gotów. Rozetnę ci taśmę, żebyś mogła rozłożyć przede mną nogi.

- Wiedzą, że jestem z tobą. Dzwoniłam na policję, zanim do ciebie przyjechałam. Powiedziałam, dokąd się wybieram. Na pewno są już w drodze.

- Zamknij się.

- To prawda. - Głos jej drżał, ale śmiało patrzyła mu w oczy. - Na pewno najpierw zadzwonią, a potem zjawią się pod twoimi drzwiami.

- Powiedziałem, żebyś się zamknęła. - Nerwowo oblizał wargi. - A teraz bądź cicho i...

Jak grom z jasnego nieba zadzwonił telefon. Bliss odwrócił się gwałtownie i z lękiem popatrzył w stronę drzwi. Rebecca natychmiast zrozumiała, że znalazła wyjście.

Uwierzył jej.

- To oni - szepnęła, chcąc wykorzystać szczęśliwy zbieg okoliczności. - To na pewno oni.

- Zamknij się!

- Idź, odbierz, to sam się przekonasz. - Nieporadnie mach­nęła rękoma w kierunku drzwi. - Mówię ci, że to oni. Chcą negocjować. Najpierw spróbują zdobyć twoje zaufanie, prze­konać cię, że jesteś bezpieczny, ale cokolwiek się stanie, złapią cię, Malcolmie...

Powinna była przewidzieć taką reakcję, nie miała jednak natury dzikiego zwierzęcia, jak on.

- Zamknij mordę, suko!

Z całej siły kopnął ją w brzuch.

Przetoczyła się na bok, z trudem opanowując odruch wy­miotny. Pod sufitem baloniki podskoczyły i zafalowały z sze­lestem, jakby znów się przepychały, żeby zająć lepsze miej­sce do oglądania walki. Usłyszała szybkie kroki Blissa, a po­tem brzęk rupieci w kuchennej szufladzie - tej, którą w my­ślach oznakowała „noże i nożyczki”. Obejrzała się i jej wzrok padł na wbity pod sufitem w przejściu do kuchni wielki, błyszczący, jak gdyby specjalnie tam umieszczony do podziwiania, rzeźniczy hak. Po chwili zasłonił go Bliss, który nadchodził ze sznurem od żelazka i rolką folii do żywności w rękach. Wsunął skalpel między jej uda i jednym płynnym ruchem rozciął zwoje taśmy samoprzylepnej.

- Teraz rozkładaj swoje pieprzone nogi, dziwko!

Wbrew woli Rebecca zaczęła szlochać.

52

Wildacre Cottage wcale nie był domkiem letniskowym, tylko odrażającym betonowym barakiem przykrytym czerwoną dachówką, z prymitywnym spalinowym generatorem prądu w przybudówce na tyłach. Stał nad deltą Tamizy na wschód od Dartford, na skraju sosnowego lasu, oddzielony od drogi rozległym polem pszenicy. W powietrzu czuć było słoną morską wilgoć, a rozrzucone z rzadka cisy, wiecznie wy­stawione na gwałtowne porywy zimnego wiatru, wyciągały gałęzie w kierunku suchego lądu niczym harpie szpony. Trzy kilometry na północ, po drugiej stronie błękitnych wód estuarium, cienką linię horyzontu szpeciła żółtawa plama por­towego Southend.

Caffery zatrzymał jaguara na poboczu. Razem z Essexem i Maddoxem obrócili się na fotelach i popatrzyli na zatrzymu­jące się z tyłu trzy opancerzone furgonetki grupy wsparcia terenowego, a za nimi wóz strażacki i karetkę pogotowia.

Essex pierwszy zauważył wyłaniający się z końca kolumny samochód osobowy.

- Co, do cholery?

Policyjny ford sierra wykręcił i stanął przed jaguarem. Wy­siadł z niego Diamond. Natychmiast rozpiął marynarkę i wy­ciągnął z kieszeni papierosy.

- Hej! - Maddox otworzył drzwi. - Co ty tu robisz?! Prze­cież mówiłem, że masz zostać w Londynie!

- Komuś przeszkadzam?

Rozwścieczony Caffery wyskoczył zza kierownicy i huknął pięścią w bagażnik sierry.

- Pytano cię o coś! Nadinspektor jest ciekaw, co tutaj robisz, do jasnej cholery!

- Inspektorze Caffery. - Diamond wygładził ręką krawat i obciągnął koszulę, po czym uśmiechnął się szeroko, obracając twarz do słońca. - A to co znowu? Stres? Jesteś osobiście zaangażowany w tę sprawę?

- Ponad tydzień temu z komendy dzielnicowej przekazali namiary na Blissa, a ty, inspektorze Diamond, wypieprzyłeś...

- Dobra, daj spokój - przerwał mu. - Wydaje mi się, że za bardzo puszczasz wodze wyobraźni.

- Tu nie chodzi o moją wyobraźnię, tylko o fakty. A teraz bądź uprzejmy wsadzić tyłek za kierownicę, zjechać z po­bocza i zaparkować w poprzek drogi.

- Słucham?

- Zablokujesz przejazd!

- Zaraz, momencik...

- I zostaniesz na posterunku. Będziesz tutaj czekał na mój powrót!

- Chwileczkę! Nie jestem jakimś pieprzonym krawężni­kiem! A ty nie jesteś moim przełożonym, nadęty kutasie! - Spojrzał na Maddoxa. - I co? Nie zamierza pan w ogóle zareagować?

- Słyszałeś, co powiedział. - Maddox włożył marynarkę i odwrócił głowę. - Wsiadaj z powrotem do samochodu i znikaj mi z oczu.

Przybyła też jednostka wsparcia powietrznego. Żółto - czarny dwusilnikowy helikopter BO 105 zatoczył koło nad baraczkiem i usiadł na trawie, rozsiewając dookoła swąd gorącego paliwa lotniczego. Kiedy wirnik w końcu zaczął wytracać impet, a Diamond, stojący pod starym dębem u wylotu polnej drogi, znowu mógł słyszeć dobiegające zewsząd bzyczenie owadów i ciche potrzaskiwanie stygnącego silnika sierry, sięgnął do kieszeni po papierosy i w tym momencie coś przyciągnęło jego uwagę.

Na drodze gruntowej, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nie wiadomo skąd pojawił się niewysoki mężczyzna w poplamionej kamizelce i spodniach, niosący brudną torbę podróżną.

- Dzień dobry. - Wsunął rękę do kieszeni, obrócił nią, jakby czegoś szukał, i w szerokim uśmiechu odsłonił krzywe, pożółkłe zęby.

- Dobry.

- Widzę, że najechało się tu policji. Mamy się czym mar­twić?

Diamond wzruszył ramionami.

- Nie, skądże. - Pochylił się, żeby przypalić papierosa. Podniósł głowę, wydmuchnął dym i dodał: - To nie potrwa długo. - Zdjął okruch tytoniu z wargi i zauważywszy, że obcy wciąż przygląda mu się z uwagą, rzucił: - Czy byłby pan łaskaw przejść dalej, wyjść na szosę? Cały ten teren aż do rzeki jest zamknięty, więc proszę nie schodzić z asfaltu na tę stronę.

Bliss odszedł, skrobiąc się po głowie i mamrocząc pod nosem. Za zakrętem wdrapał się na porośnięte trawą zbocze, żeby oczyścić buty z błota i śmieci. Pot, będący raczej prze­jawem zdenerwowania, a nie skutkiem wysiłku, gromadził mu się we wszystkich fałdach skóry.

Kiedy w korytarzu zadzwonił telefon, o którego istnieniu nawet nie pamiętał, pojął natychmiast, że ta suka nie kła­mała. Zrobił jeszcze to, co musiał, szybko i sprawnie. Nie przerwał, gdy telefon umilkł. Potem błyskawicznie się ubrał i wymknął z domku przed przyjazdem policji. W uszach mu dzwoniło, czuł zawroty głowy, lecz szybko przedzierał się przez mokry od deszczu las, chcąc jak najprędzej oddalić się stamtąd. Wreszcie znalazł błotnisty, zarośnięty trawą rów, gdzie mógł się przyczaić. Mimo że już nie padało, to słoną wilgoć w powietrzu czuł przy każdym oddechu. Leżąc na ziemi, nasłuchiwał, jak policja szykuje się do akcji.

Teraz, zaledwie sto metrów od szarego forda sierry, zawahał się, popatrzył w niebo i pociągnął nosem. Zwarty szereg nie­wysokich ciernistych krzaków na szczycie wzniesienia stanowił dogodną kryjówkę. Mógł też iść dalej i w najbliższej wsi złapać autobus. Ale dla niego pewien rozdział się skończył, śmierć Joni sprawiła, że coś w nim pękło. A skoro był skoń­czony, pragnął już tylko jednego - zaangażować się w działa­nie, żeby zostawić swoje krwawe ślady na tej planecie.

Wrócił myślami do owej martwej natury z nieruchomych ciał, jaką zostawił w domku. Zamknął oczy i uśmiechnął się. Tak, to był świetny początek.

Nucąc pod nosem i drapiąc się po karku, ruszył z powrotem i po chwili ujrzał stojącego za zakrętem szarego forda. Chmury przesłaniały słońce, lecz tylko parę kropel deszczu spadło na niego, zanim znalazł się na wysokości samochodu. Zwolnił kroku, wreszcie przystanął pod osłoną starego dębu o zwie­szających się jak u wierzby gałęziach. Przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Sięgnął do przewieszonej przez ramię torby, wsunął do środka dwa grube paluchy i czule pogładził ostrze wyrzynarki. U jego stóp, z boku zaparkowanego na poboczu auta, wzbił się w niebo obłoczek dymu papierosowego.

W grubym czarnym swetrze i kamizelce kuloodpornej sie­rżant O’Shea z grupy wsparcia terenowego czuł się nie na miejscu, jak dziki drapieżnik z dżungli wśród ludzkich za­budowań. Jego ludzie stali na szosie w regulaminowym sze­regu, z poważnymi minami, wyprężeni na baczność, z dłońmi na pasach, spoglądając na niego w napięciu.

- Miejscowy patrol przejeżdżał tędy o trzynastej i spraw­dził, że przed domem stoi niebieski peugeot. Od dziesięciu minut próbujemy nawiązać kontakt telefoniczny, ale nikt nie podnosi słuchawki, zatem musimy zakładać, że trzeba będzie obezwładnić porywacza siłą. Nie wiemy, jak jest uzbrojony, ale nic nie wskazuje, że ma broń palną. Najprawdopodobniej będzie próbował się bronić nożem, dlatego musicie uważać na ręce, nogi, szyje, nie osłonięte części ciała. Nie podnosić zasłon z twarzy i trzymać się procedury aresztowania, gdy porywacz zostanie osaczony. Dotyczy to zwłaszcza grupy szturmowej.

Caffery stał kilka metrów dalej na drodze, palił papierosa i spoglądał ponad niewysokim jeszcze zbożem na barak. Nie słychać było warkotu silnika samochodu, tylko stłumiony terkot krążącego w górze helikoptera. Wydawało mu się jednak, że aż tu słyszy dzwonek telefonu.

- Spójrz, Jack. - Essex wskazał na wschód. Nad ujściem Tamizy zbierały się ciemne chmury, jakby chciały odciąć drogę ucieczki rzeką. - I jak tu nie wierzyć w znaki na niebie?

- On miał mnóstwo czasu, Paul. Mógł to już zrobić... Sierżant zerknął na niego i przygryzł wargi.

- Tak, masz rację. Powinieneś być na to przygotowany.

- Obowiązuje zwykła procedura łączności radiowej. - O’Shea machnął pokrytą tatuażami ręką. - Grupa zabezpie­czająca odbiera i przekazuje meldunki. Gdyby rozpętało się piekło i porywacz przedwcześnie wykrył waszą obecność, natychmiast ogłosić alarm.

Diamond spoglądał na oddalającego się mężczyznę, dopó­ki ten nie zniknął za zakrętem. Potem ziewając szeroko i drapiąc się po nosie, dopalił papierosa i rzucił niedopałek na asfalt. Znów zaczynało padać. Sięgnął do kieszeni po kluczyki od forda - nie miał zamiaru tu moknąć, to było dobre jedynie dla bohaterów. Wyciągał już rękę do klamki, kiedy zlany potem Bliss skoczył mu na plecy ze stromej skarpy.

- Cześć - szepnął do ucha.

Diamondowi kluczyki wypadły z ręki, poleciał na auto. Ledwie zdążył otworzyć usta, gdy oczy wyszły mu z orbit. Napastnik chwycił go za genitalia i ścisnął. W dwóch susach znalazł się przed nim i zajrzał mu prosto w twarz.

- Powoli, spokojnie, bo zrobisz sobie krzywdę.

- Jestem z policji... z policji. - Złapał rękę Blissa, chcąc się uwolnić, ale nagle zawarczała piła elektryczna i ostrze przejechało mu po knykciach: niezbyt głęboko, wystarczająco jednak, by po palcach pociekły mu strumyki krwi. Diamond wrzasnął i błyskawicznie cofnął rękę. - Nie tnij mnie! Nie tnij! Jestem z policji!

- Obiecujesz, że będziesz trzymał łapy z dala ode mnie? Nad głową?

- Tak! Tak! - Dysząc ciężko, podniósł ręce między nisko zwisające gałęzie drzewa.

- Powiedz to. Obiecuję.

- Jezu... Tak, obiecuję.

- Przysięgam na wszystkie świętości i żebym skonał.

- Przysięgam na wszystkie świętości i... - Diamond zaczął się trząść. - Co chcesz mi zrobić?

- Zamknij się. - Bliss zamrugał szybko. - Stul pysk.

W kącikach ust zebrała mu się piana, ale nie miał jej jak wytrzeć, bo w jednym ręku trzymał wyrzynarkę, a drugą zacis­kał na jajach gliniarza. Miał jego twarz tuż przed oczami i doskonale wyczuwał bijący od niego strach.

- Posłuchaj - syknął Diamond roztrzęsionym głosem. - Ja jestem nikim. To nie ja ściągnąłem tu oddział specjalny. Nie puścili mnie nawet w pobliże domu. Właśnie dlatego muszę tu sterczeć na szosie.

- To kto dowodzi?

- Kto? - Inspektor oblizał wargi. - Kto dowodzi? Najpew­niej ten nasz...

- No?

Diamond zawahał się, pojąwszy, do czego napastnik zmie­rza. Wziął głębszy oddech.

- Nasz inspektor Caffery, Jack Caffery.

- On? - Bliss w uśmiechu odsłonił zepsute zęby. - Gdzie teraz jest?

- Pewnie gdzieś u stóp wzgórza. Chcesz, żebym ci pokazał?

- Gdybyś był tak uprzejmy.

- A potem mnie puścisz?

- Zobaczymy. Na razie daj mi swoją krótkofalówkę.

Deszcz przybierał na sile. Za kołnierz Caffery'ego ściekały zimne strumyki, w butach miał mokro. Atramentowoczarne chmury nadciągały znad Tamizy i jak gdyby zbierały się nad barakiem. W oknach wciąż było ciemno, nikt się w nich nie pokazał.

- Odbierz telefon, łajdaku.

Razem z Essexem stali w pewnym oddaleniu, mniej więcej w połowie długości pola. Radio milczało, nie nadchodziły żadne meldunki. Jack rzadko kiedy odczuwał aż tak dręczące poczucie bezsilności. Wiedział, że Rebecca jest w baraku, i wyobraźnia podsuwała mu dziesiątki przerażających obrazów. Na końcu gruntowej drogi raz i drugi mignęły mu czarne sylwetki ludzi z grupy szturmowej szykujących się do akcji, wciągających rękawice, przygotowujących pojemniki z gazem łzawiącym i wielki czerwony łom do wyważenia drzwi.

Essex obejrzał się i dostrzegł na skraju lasu Diamonda, dziwnie wyprężonego i bladego, który przywoływał go ru­chem ręki.

- Znów ten palant. Czego on chce, do cholery? Przygięty do ziemi, ruszył truchtem w tamtą stronę, a zbli­żywszy się, syknął:

- Co ty tu robisz, do diabła?

- Chodź - szepnął Diamond i zawrócił w głąb lasu. Essex poszedł za nim.

- Miałeś zostać na szosie.

- Tędy.

- Co ci się stało w rękę? Krwawisz...

Bliss, ukryty w stercie gnijących zeszłorocznych liści, nie chybił celu. Płynnym i szybkim ruchem machnął wyrzynarką, przecinając sierżantowi ścięgno Achillesa w prawej nodze. Rozległ się tylko stłumiony, głuchy trzask.

- Matko boska!...

Essex zwalił się na ziemię jak spróchniałe drzewo, zbyt zaskoczony, żeby wszcząć alarm. Huknął ramieniem o ziemię, krótkofalówka wyleciała mu z dłoni i spadła parę metrów dalej w ściółkę. Przycisnął ręką głęboką ranę nad cholewką buta, usiłując powstrzymać obfity strumień krwi.

- A teraz drugie - syknął Bliss, załzawiony z podniecenia, pochylając się nad nim z warczącą piłą w garści.

Ale Essex okazał się szybszy, niż można by sądzić. Z jękiem błyskawicznie obrócił się na plecy i szerokim łukiem wy­prowadził silny cios w splot słoneczny napastnika.

Bliss głośno stęknął, piła wysunęła mu się z dłoni. Oszoło­miony, nie mogąc złapać oddechu, zgiął się wpół, osunął na kolana i padł twarzą w mokre liście.

- Bliss, ty gnoju! - wrzasnął Essex, przetoczył się jeszcze raz i przygwoździł napastnika do ziemi swoim ciężarem. - Ty cholerny mały zasrańcu!

Pojękując, ułożył się na nim tak, by uniemożliwić mu swo­bodę ruchów. Rozwartymi szeroko ustami spazmatycznie łapał powietrze niczym ryba wyrzucona na ląd. Nie miał krótko­falówki, a świetnie zdawał sobie sprawę ze swojego stanu - stopa zwisała mu bezwładnie w stawie, z rozciętych naczyń w powietrze tryskały strumienie krwi. Musiał wykorzystać jedyną przewagę, jaką posiadał, czyli własną masę, żeby przy­trzymać Blissa do czasu zjawienia się posiłków.

- Diamond! - krzyknął. - Weź moje radio! Diamond! We­zwij wszystkie grupy!

Ale Diamond trząsł się jak osika, przyciskając do brzucha skaleczoną dłoń.

- Ten łajdak mnie pociął - mamrotał. - Pewnie mi roz­haratał tętnicę...

- Diamond!

- One i tak już nie żyją - wystękał Bliss z twarzą wciśniętą w ściółkę. - Obie suki nie żyją.

Essex zacisnął palce na jego koszuli między łopatkami i szarpnął w dół.

- Co powiedziałeś, nędzna kupo gówna?! - Nie odpowie­dział. Tylko przekręcił głowę w bok. Miał zaciśnięte wargi i minę świętoszka. Essex z całej siły wbił mu łokieć w ple­cy. - Zabiłeś je? - Ponownie natarł łokciem, starając się nie zwracać uwagi na przerażające zgrzytanie w jego rozciętej nodze. Bliss nawet nie mrugnął. - Co im zrobiłeś, kutasie?! Gadaj! Zabiłeś je?!

- Essex?

Caffery pojął, że dzieje się coś niedobrego, kiedy tylko po raz drugi spojrzał w stronę lasu. Diamond i Essex zniknęli między drzewami. Zrobił kilka niepewnych kroków w tamtą stronę, trzymając krótkofalówkę przy twarzy. Zawahał się.

Nagle doleciał stamtąd stłumiony, ledwie słyszalny okrzyk. Wręcz nieludzki. A także dziwne, mechaniczne warczenie, które po chwili umilkło.

- Essex? - Nadal nie było odpowiedzi. - Paul? Wszystko w porządku?

Cisza.

Coś tu jest nie tak, Jack. Coś musiało się stać.

Powoli, z radiem przy uchu, zbliżył się do linii drzew. Warczenie to cichło, to znów stawało się głośniejsze. Serce podeszło mu do gardła.

- Bravo sześć koma dwa do wszystkich jednostek. Okrążył kępę srebrzystych brzóz i stanął jak wryty. Diamond siedział pod zwalonym pniem i przyciskając jedną rękę do brzucha, gapił się w osłupieniu na Essexa, który leżał dziesięć metrów dalej, tak blady, że prawie siny, własnym ciężarem przygniatając Blissa do ziemi. Ten miał jedną rękę wykręconą na plecy i oczy tak szeroko rozwarte, że widać było jasnoróżową śluzówkę w kącikach między powiekami. Obok, w mokrym liściach, bateryjna wyrzynarka powoli ob­racała się wokół własnej osi niczym zmęczony pies uganiający się za własnym ogonem.

- Jezu! Paul!

Essex podniósł głowę.

- Mówi, że je zabił, Jack.

- Dobra, trzymaj go. - Powoli ruszył w ich kierunku, wy­ciągając przed siebie ręce. - Tylko spokojnie... Trzymaj...

Nagle Diamond złapał go za rękaw.

- Nie mogłem nic zrobić! Nie mogłem! Tylko popatrz! - Uniósł skaleczoną dłoń. - Widzisz, jak krwawię? Spójrz, jaki ma kolor. - Zadrżały mu zbielałe wargi. - Taka czerwona. To głęboka rana, pewnie mi przeciął tętnicę.

- Diamond!

Caffery odwrócił się do niego i pod wpływem nagłego impulsu, bez zastanowienia, jednym celnym ciosem rozkwasił mu nos.

- Ostrzegałem cię!

Diamond z krzykiem poleciał do tyłu, zasłaniając rękoma twarz.

- Co ty wyprawiasz, do cholery?! Dlaczego to zrobiłeś?! Dwadzieścia metrów dalej Bliss postanowił wykorzystać nadarzającą się sposobność.

Szybko złapał pracującą piłę, szarpnął się w bok, chwycił prawą rękę zaskoczonego sierżanta i jednym ruchem ciął go w nadgarstek. W górę trysnęły fontanny krwi. Essex dziko wrzasnął.

Caffery skoczył w ich stronę.

- Paul!

Bliss był szybszy od niego.

Skoncentrowany, błyskawicznie przetoczył się na bok, zrzu­cając z siebie gliniarza, i wykorzystując to, że jego lewa ręka opadła bezwładnie na ziemię, szybko machnął wyrzynarką, podobnie rozcinając mu głęboko drugi nadgarstek. Zanim Jack dobiegł do niego, poderwał się na nogi i pognał susami przed siebie, cały zbroczony krwią. Pośliznął się na mokrych liściach, ale chwycił ręką pnia drzewa, złapał równowagę, dał nura za jego osłonę i popędził dalej w głąb lasu, energicznie wymachując ramionami.

- Paul? - Caffery rzucił się na ziemię obok Essexa i przy­cisnął policzek do jego zimnej piersi. - Pociął ci obie ręce?

Sierżant pokiwał głową, z bólu mrużąc oczy. Całą koszulę na piersi miał przesiąkniętą krwią.

- Diamond! Rusz się! - Jack podbiegł, chwycił go za koł­nierz marynarki i pociągnął w kierunku słabnącego Essexa. - Biegiem! Dawaj ręce!

- Puszczaj, do cholery!

- Kurwa! Dawaj ręce! Trzymaj tutaj! - Oderwał mu dłonie od krwawiącego nosa i zacisnął jego palce na rozciętych nad­garstkach sierżanta. - Uciskaj! Mocno! - Zerwał z siebie ma­rynarkę i krawat. Odpiął od pasa krótkofalówkę i rzucił ją do stóp Diamonda. - Zrób mu opaski uciskowe powyżej ran, a potem wezwij pomoc przez radio.

Diamond obrócił na niego przekrwione oczy.

- Ty łajdaku...

- Słyszałeś?! - Złapał go za ucho i przyciągnął jego głowę do siebie. - Słyszałeś, co mówiłem?!

- Tak! Dobra! Puszczaj!

- Zatamuj mu krwotok!

Jack odwrócił się i ruszył w pościg za Blissem.

Był jakieś sto metrów w przodzie, gdzie drzewa zaczynały się zlewać w brunatne, poszarzałe od deszczu tło - jego za­mazana, biało - różowa sylwetka migała między pniami. Biegł szybko. Ale Caffery był lżejszy, silniejszy i szybszy. Pognał sprintem po sprężystym podłożu, całkiem osamotniony w oto­czeniu szmeru deszczu w koronach drzew i własnego chrap­liwego oddechu.

Nie chciał krzyczeć, żeby na próżno nie tracić energii. Strugi błota i śliskich liści strzelały mu spod nóg, ale szybko zmniejszał dystans. Wkrótce usłyszał już świszczący oddech Blissa, dokładnie widział energiczne ruchy jego rąk.

Cholera. Z boku mignęła mu między drzewami wąska czarna nitka asfaltu. To droga publiczna. Czy została zablokowana? Gdzie jest miejscowy patrol? Gdzie oddział wsparcia tereno­wego? W zaroślach przy drodze powinni się kryć uzbrojeni ludzie!

Przed nim Bliss zanurkował pod nisko zwieszającym się konarem, roztrącił gałęzie, strząsając z nich fontanny wody, i skoczył do rowu. Ślizgając się i mimo woli nabierając jeszcze prędkości, poleciał w dół. Z pełnym impetem wpadł na bieg­nące dnem rowu ogrodzenie z drutu kolczastego.

Essex leżał na boku, z twarzą wtuloną w mokre liście i sze­roko otwartymi ustami. Wiedział, że lada moment straci przy­tomność. Czuł rozlewający się po całym ciele lodowaty chłód.

To dziwne, bardzo dziwne, żeby było aż tak zimno w czerw­cu...

Powoli opuścił wzrok i popatrzył na swoje ręce spoczy­wające przed nim, bezwładne i nieruchome, jakby należały do kogoś innego. Diamond pieczołowicie opatrywał rany, robił prowizoryczne opatrunki i obwiązywał nadgarstki po­rwaną w pasy podszewką marynarki, od czasu do czasu uno­sząc zakrwawione dłonie i muskając palcami stłuczony nos. Metr dalej krótkofalówka Caffery'ego leżała w błocie. Z głoś­nika dolatywały brzmiące nienaturalnie, metalicznie wezwa­nia Maddoxa:

- Bravo sześć koma dwa, tu Bravo sześć koma zero. Zgłoś się.

W górze helikopter cierpliwie zataczał koła nad barakiem. Grupa szturmowa z jednostki wsparcia terenowego wkraczała do środka. Za późno, pomyślał. Obie dziewczyny już nie żyją. Nic się już dla nich nie da zrobić. A Jack pognał za Blissem. Jest teraz gdzieś w głębi lasu, bez radia...

- Diamond... - szepnął, dobywając z siebie resztek sił. W głowie mu huczało. - Diamond... radio...

Ten jednak nie zareagował.

- Diamond!

- Czego? - Podniósł głowę, rozwścieczony. - Nie drzyj się tak! Kurwa! Nie jestem głuchy!

- Radio...

- Tak, wiem. - Zacisnął węzeł opaski na lewym nadgarst­ku. - Staram się jak mogę.

Odtoczył się, skrzywił z bólu i jedną ręką zasłaniając rozbity nos, przyciągnął do siebie krótkofalówkę i wcisnął pomarań­czowy guzik alarmowy, wysyłając dziesięciosekundowy sygnał na wszystkich kanałach łączności:

- Bravo sześć koma trzy do wszystkich jednostek. Potrzebna natychmiastowa pomoc. Powtarzam: potrzebna natychmias­towa pomoc.

Wycieńczony Essex opuścił głowę. W nogach i rękach czuł narastające silne mrowienie. Świat zawirował mu przed oczy­ma - szeregi drzew, zachmurzone niebo, sterta gnijących liści, Diamond z zapałem mówiący coś do krótkofalówki - wszystko falowało i odkształcało się, jakby tuż przed jego twarzą narastał wielki bąbel puchnącego powietrza. Z dziwnym spokojem zauważył też, że oświetlenie stopniowo ulega zmianie, staje się zielonkawe, zimne i obce.

Słabnie twoje serce, Paul. Będziesz miał nauczkę, stary niedołęgo. Da ci ją twoje zaniedbane, otłuszczone serce...

Siłą bezwładności zjechał do rowu, wyciągając przed siebie ręce, żeby nie wpaść na ogrodzenie. Wbił mocno pięty w zie­mię i jakimś cudem udało mu się złapać gładki drut, nie raniąc sobie przy tym dłoni. Z bijącym sercem zdołał się zatrzymać o parę centymetrów przed najeżonymi groźnie kolcami. Ledwie odzyskał równowagę, odwrócił się, ciężko dysząc, gotów do walki.

Dwa metry dalej Bliss nie miał tyle szczęścia.

Z całym impetem wpadł na ogrodzenie i teraz kołysał się lekko, stojąc obiema stopami na ziemi, z lekko ugiętymi no­gami i rękoma groteskowo uniesionymi i wyciągniętymi do przodu. Kolce wbiły mu się głęboko w skórę, wplątały we włosy, poszarpały ubranie. Nie wydał z siebie żadnego dźwię­ku, tylko zamrugał raz i drugi. Miał ściągniętą twarz, minę pełną skupienia.

Caffery powoli opuścił pięści.

- Bliss?

Nie odpowiedział.

Jezu! I co teraz?

Ostrożnie zbliżył się o krok.

- Bliss?

Dlaczego nie próbuje się bronić?

Bliss spoglądał na niego w napięciu, tylko ledwie zauważal­nie poruszył wargami, jakby zbierał w sobie siły... Nie, za wszelką cenę starał się nie wykonywać żadnego ruchu. Caffery'ego przeszył dreszcz grozy. Nagle zrozumiał:

Najdrobniejszy ruch sprawia mu ból. Znalazł się w pułapce.

Wypuścił powietrze.

Miał mordercę w swoich rękach. Jego pościg zakończył się sukcesem. Złapał Ptasznika.

Drżącą ręką otarł pot z czoła i pochylił się - uważając, żeby zachować ostrożność i nie do końca zaufać temu niespodzie­wanemu szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Bliss, jakby zesztywniały w tych drucianych okowach, nieruchomo spo­glądał przed siebie, gdy Jack pospiesznie wodził wzrokiem wzdłuż ciągów ogrodzenia, chcąc się przekonać, które rany są najbardziej bolesne i jaką stwarzają mu przewagę. Kolce wbiły się w ciało Blissa w dziesiątkach miejsc i choć były to dokucz­liwe skaleczenia, to jednak niezbyt groźne. Szybko odnalazł czułe miejsce: jeden kolec tkwił głęboko w szyi. Na zewnątrz nie było jeszcze widać krwi, ale pod skórą zbierał się pulsujący różowawy krwiak. Została przecięta arteria szyjna - gotowa lada chwila plunąć strumieniem krwi.

- Mam cię - syknął Blissowi prosto w twarz, chwytając drut w dwa palce. - Tu jest rozwiązanie zagadki.

Delikatnie pociągnął w dół, chcąc sprawdzić, czy właściwie określił główne źródło bólu. Ptasznik wciąż tak samo oddychał szybko przez nos, lekceważąc jego dziecinną zabawę. Powoli zamknął oczy, jakby to nie fizyczne cierpienie sprawiało mu udrękę, ale świadomość poniżenia. Jack natychmiast pociągnął mocniej drut w przeciwną stronę.

- To zwykłe tchórzostwo, inspektorze Caffery - odezwał się niespodziewanie Bliss, ledwie rozchylając wargi. - Zwykłe tchórzostwo.

Jack pochylił się bliżej niego.

- Naprawdę to zrobiłeś? Zabiłeś je obie?

- Tak. - Znowu zamknął oczy. - A wcześniej je przelecia­łem. Nie zapomnij o tym.

Caffery przez chwilę patrzył mu w oczy, nie wypuszczając drutu z palców. Kątem oka dostrzegł nad drzewami helikopter, który odleciał znad baraku i z dziobem opuszczonym ku ziemi kierował się w stronę szosy. Łoskot przybierał na sile, pęd powietrza wyrzucanego spod wirnika strząsał krople deszczu z drzew. On jednak wciąż stał bez ruchu i spoglądał Ptasznikowi w oczy, świadom jedynie zbierającej w nim wściekło­ści. Jednocześnie poczuł tak głęboki żal z powodu wymyka­jącej się niezwykłej okazji, że aż łzy napłynęły mu do oczu.

Nagle mu przeszło.

Odetchnął z ulgą, otarł pot z czoła i z ciężkim sercem pokręcił głową. Mruknął coś pod nosem, puścił drut i nie patrząc więcej na Blissa, zaczął się wdrapywać z powrotem na zbocze.

Helikopter odleciał. Essex spoglądał na ciemnoszare niebo widoczne między skupiskami połyskującego od deszczu, po­ruszanego lekkim wiatrem listowia. Przemknął jakiś ptak, łypnąwszy na niego okiem. Jego serce wiedzione instynktem natury nadal biło, wypompowując ostatnie krople bezużytecz­nej już krwi przez szerokie rozcięcia na rękach.

To dziwne, pomyślał, dlaczego nie czuję deszczu na twarzy? Czemu spadające krople nie bębnią mi o skórę?

Dwadzieścia sekund później jego serce o prawie całkiem pustych komorach i przylegających do siebie ściankach za­trzepotało po raz ostatni i znieruchomiało. Deszcz padał w sze­roko rozwarte oczy, grube krople niczym szklane kulki odbijały się od nieruchomych źrenic.

Pilot śmigłowca nie wypatrzył Caffery'ego i Blissa. Przele­ciał dobre pół kilometra od rowu, wykręcił na wschód i skie­rował się wzdłuż szosy w stronę Tamizy.

W dole, pod osłoną drzew, Jack był już na szczycie zbocza, kiedy nagle coś go powstrzymało.

Przycisnął palcami skronie, jakby nagle poczuł ukłucia bólu, który da się rozmasować. Odwrócił się i przez kilka sekund spoglądał na zbryzgane krwią plecy unieruchomionego Blissa. Kilka metrów od niego czerwony gil, najwyraźniej zaintere­sowany dziwnym obiektem zaplątanym w druty ogrodzenia, przysiadł na gałęzi klonu. Zamrugał ślepkami i przekrzywił łepek, jakby sprawdzał, czy nie znajdzie tu jakiegoś poży­wienia. Caffery przyglądał mu się przez dłuższy czas. Wresz­cie wziął głębszy oddech, ześliznął się z powrotem do rowu, nasunął mankiet koszuli na palce i powoli zaczął odciągać drut.

Z rany wypłynął cienki strumyk krwi. Tętnica rzeczywiście była przebita. Bliss pisnął i szarpnął się, wierzgnął nogami, daremnie usiłując sięgnąć ręką do szyi. Jack wstrzymał oddech i pociągnął mocniej. Z dziwnym mlaśnięciem kolec wysunął się z ciała. Krew trysnęła obficie, pociekła po białej szyi Ptasznika.

Caffery cofnął się o krok i patrzył w milczeniu, obojętnie, zaciskając swój poczerniały kciuk w pięści, jak życie Blissa wycieka na ziemię. Przepełniała go bezgraniczna radość z suk­cesu, niemalże euforia - to, że tuż obok konał człowiek, nie miało dla niego najmniejszego znaczenia.

Ze stoickim spokojem odliczył w myślach do stu, chcąc mieć absolutną pewność, że to koniec, po czym odwrócił się, poprawił na sobie przemoczoną koszulę i zaczął z powrotem wdrapywać się na zbocze.

Ludzie sierżanta O’Shea natknęli się na ciało Joni blokujące przejście w wąskim korytarzu. Na pierwszy rzut oka było widać, że dziewczyna jest martwa. Nikt nie mógł przeżyć z takimi obrażeniami. Głowa ułożona pod nienaturalnym kątem świadczyła o skręconym karku, a spomiędzy jej nóg wystawała roztrzaskana butelka. Quinn pierwsza wkroczyła do salonu w towarzystwie fotografa. Wyszła po dwudziestu minutach i z zasępioną miną odciągnęła Maddoxa i Caffery'ego na bok.

- Drugą zostawił tam, na widoku. - Poświeciła latarką w głąb mrocznego korytarzyka. - W salonie. - Popatrzyła na nich badawczo. - Na pewno chcecie to zobaczyć?

- Oczywiście - mruknął Jack. Koszula mokra od deszczu i krwi lepiła mu się do ciała. - Oczywiście.

Otworzyła przed nim drzwi na oścież.

Wewnątrz panował odór szaletu po hucznej zabawie. Za­słony były zaciągnięte, meble poprzesuwane na środek pokoju. Na ustawionych w szereg plastikowych fotelikach ogrodowych leżały poduszki z jaskrawymi kwiatowymi wzorami. Najwyraź­niej ktoś tu urządzał ostatnio przyjęcie urodzinowe dla dzieci. Na stole walały się resztki tortu. Pod sufitem wisiał pęk zabryzganych krwią baloników.

- Tam. - Quinn weszła głębiej. - Odwróć się, to zobaczysz.

- Gdzie?

Nakierowała silny snop światła z latarki pod sufit w przejściu z pokoju do kuchni.

Maddox głośno wciągnął powietrze.

- Chryste...

Była podwieszona, twarzą do dołu, niczym markiza mająca osłaniać kuchnię od deszczu. Obwiązany wokół nadgarstków sznur od żelazka przechodził przez oczko dużego haka wbitego w sufit i owijał się wokół kostek jej nóg. Była całkiem naga, jeśli nie liczyć folii spożywczej, którą szczelnie owinięto jej głowę i ramiona. Jakby została zmumifikowana. Wąski strumyk dziennego światła padał z kuchni na jej umazane krwią biodra.

Fiona położyła dłoń na ramieniu Caffery'ego.

- Musimy zaczekać na ludzi koronera, inspektorze.

- Nie.

Ruszył w tamtym kierunku.

- Jack - powiedział ostrzegawczo Maddox. - Opanuj się. Najpierw musi ją obejrzeć patolog. Jack!...

Caffery wolno przeszedł przez pokój, próbując zapanować nad mimowolnymi skurczami przepony - jego mięśnie instyn­ktownie reagowały na ten widok. Linoleum na podłodze lepiło się od brudu. Stanął dopiero wtedy, gdy czubkiem buta zaha­czył o niewysoki metalowy próg w przejściu i oparł się obiema rękoma o uchylone wahadłowe drzwi.

Groteskowy stwór nad jego głową zakołysał się lekko, jakby poruszony powiewem wiatru. Przez folię było widać, że Rebec­ca ma całą twarz posiniaczoną i pokrwawioną.

Powoli, niemalże z ociąganiem, zaczerpnął powietrza.

Ta twoja wyobraźnia, Jack... Widzisz? To nie żaden Goliat, w którego istnienie wierzyłeś. On nigdy by czegoś takiego nie wymyślił. A ty wierzyłeś do tej pory, iż faktycznie chcesz odnaleźć Ewana. Naprawdę myślałeś, że chcesz na to po­patrzeć.

Pojedyncza kropla spłynęła spod czubka nosa Rebecki i ściek­ła po folii.

- Becky? - Samotna łza przecisnęła się między warstwami folii i spadła na podłogę. - Becky?!

Ścięgno pod skórą na jej szyi wyraźnie zadrgało.

53

Rebecca została przewieziona do szpitala dzielnicowego w Lewisham, gdyż Caffery się nie zgodził, żeby umieszczoną ją u Świętego Dunstana. Wykonano jej angiografię i tomografię komputerową, przeprowadzono transfuzję krwi. Minęły jednak aż cztery doby, zanim specjaliści orzekli, że będzie żyła. Kiedy tylko ta wiadomość dotarła do Jacka, natychmiast podjął decyzję, którą cały czas rozważał. Wcielił się w rolę jedno­osobowego, wręcz boskiego trybunału, według własnych kry­teriów dokonał osądu przewinień, teraz jednak, w zgodzie ze swoim sumieniem, postanowił nikomu nie wyjawiać, jak zginął Ptasznik.

Przez cztery dni rozmyślał o tym, co go czeka - o prze­słuchaniach w wydziale wewnętrznym, dochodzeniu, karach dyscyplinarnych. Groziło mu oskarżenie o przestępstwo i pro­ces przed sądem. Z drugiej strony mógł zataić prawdę i po­zwolić całemu światu żyć w przekonaniu, że Bliss zmarł na skutek wypadku, wykrwawił się na śmierć, zanim nadeszła pomoc.

Ostatecznie wmówił sobie, że chroniąc własną skórę, zyskuje nową broń. Skoro zabił i nie musiał się obawiać kary, był sprytnym drapieżnikiem dobrze znającym swoją ofiarę. Mógł dumnie wypiąć pierś, bo i tak był niewidzialny w tym swoistym amfiteatrze zbrodni. Kiedy zaś podjął decyzję, sam się zdziwił, z jaką łatwością mu to przyszło. Zanim nadeszła pora złożenia ostatnich zeznań w sprawie Blissa, bez trudu poukładał” sobie w głowie wszystkie kłamstwa, a gdy odpowiadał na pytania, przytaczał je tak płynnie, że koroner tylko spuścił wzrok.

Aż dziw, że zrobiłeś to z takim spokojem. Czyżby nic więcej nie było potrzebne? Naprawdę tak łatwo można wiary­godnie kłamać?

Nie wszystko jednak poszło gładko, Rebecca nie dała się zwieść. Natychmiast zauważyła, że dźwiga na karku jakieś nowe brzemię. Pierwszego dnia po odzyskaniu przytomności musnęła palcami jego policzek i zapytała szeptem:

- Co?

Chwycił jej dłoń i pocałował delikatnie.

- Jak wyzdrowiejesz - mruknął. - Jak tylko stąd wyjdziesz. Obiecuję.

Nie zanosiło się na to, że nastąpi to szybko. Potrzebne były trzy kolejne transfuzje krwi, zanim niebezpieczeństwo minęło, a i tak dziesięć dni później była jeszcze za słaba, żeby wziąć udział w pogrzebie. Pojechał więc sam do małego kościółka w Suffolk i czując się źle w wypożyczonym garniturze, usiadł z tyłu obok Marilyn Kryotos.

Dwa rzędy przed nim matka Essexa, zbyt oszołomiona, żeby płakać, siedziała z kamienną twarzą tak nieruchomo, że nawet nie zadrżała czarna woalka na jej kapeluszu. Caffery odkrył ze zdumieniem, że rysy Paula były idealnie wypośrodkowane między rysami jego rodziców, jak gdyby bliższe po­dobieństwo zwłok spoczywających w trumnie do któregokol­wiek z nich mogło stanowić obrazę dla pozostałych przy życiu. Zaciekawiło go, czy rozpoznałby elementy własnych rysów w wyglądzie swoich rodziców, gdyby spotkał ich teraz, po latach. Próbował sobie wyobrazić, jak matka ubrałaby się na jego pogrzeb, a kiedy doszedł do wniosku, że nie ma najmniejszego pojęcia, nawet nie umie się tego domyślić, aż ciarki przeszły mu po plecach.

Rozbrzmiały psalmy. Kryotos przesunęła się na skraj ławki, oparła łokcie o pulpit do modlitewnika i pochyliła głowę.

- Mamo? - Jenna, ubrana w czarną welwetową sukienkę, czarne rajstopy i sandałki, zsunęła się z ławki, złapała Marilyn za kolano i kucnęła, z zatroskaną miną usiłując zajrzeć jej w twarz. - Mamusiu?

Po przeciwnej stronie Dean siedział cicho, nerwowo poskubując róg kołnierzyka swej pierwszej w życiu dorosłej koszuli. Najwyraźniej czuł się zakłopotany. Ale i on nie po­został obojętny, gdy na wyślizganym klęczniku pojawiły się ciemniejsze plamki matczynych łez.

Caffery doskonale pamiętał to uczucie, gdy tak, jak teraz Dean, patrzył z niedowierzaniem na łzy skapujące z oczu matki niewidocznych za zasłoną włosów i wyczuwał wstrzą­sające nią spazmy towarzyszące modlitwie do Boga o to, by wrócił jej Ewana.

- To bzdurna wymówka na to, że nie żyje się własnym życiem.

Te słowa tak wyraźnie rozbrzmiały w jego myślach, że aż dotknął czoła, po czym szybko zasłonił ręką oczy, obawiając się, że ktoś dostrzeże jego minę.

Powinieneś o wszystkim zapomnieć i zająć się sobą. Przecież dokładnie to samo, choć może w różnej formie, od łat próbowali mi tłumaczyć wszyscy, kochanki, przyjaciół­ki...

Chodziło tylko o uzasadnienie własnego rozgoryczenia, czy też faktycznie wiedzieli lepiej od niego, czego powinien się trzymać, a co puścić w niepamięć? Miał już trzydzieści cztery lata, a wciąż nie znał sposobu na rozegranie tej wielkiej, najważniejszej w życiu gry. Jak gdyby jeszcze nie wiedział, dokąd zmierza, poruszał się tylko siłą rozpędu, bez przerwy spoglądając za siebie, oceniał i planował, nanosił poprawki, próbując uchwycić przeszłość, podczas gdy życie parło do przodu za jego plecami. Mógł je przepuścić bokiem, nadal grzebiąc się we wspomnieniach - obmyślając wciąż nowe pułapki na Pendereckiego i pozwalając mu wynajdować coraz to nowsze sposoby podsycania jego udręki - i na zawsze pozostać samotnym i zdziecinniałym. Albo też...

Zrezygnować z toczenia tej bitwy.

Kiedy minister zaczął wygłaszać mowę pożegnalną - dość stonowaną i niezbyt szumną - Caffery nagle pochylił się gwał­townie w przód. Kryotos wytarła nos i spojrzała na niego.

- Co się stało? - zapytała szeptem, kładąc mu dłoń na ramieniu.

On jednak wpatrywał się przed siebie z takim napięciem, jakby ujrzał ducha unoszącego się znad trumny ku sklepieniu.

- Jack?

Dopiero po kilku sekundach odzyskał normalny wyraz twa­rzy. Wsunął się z powrotem na ławkę i spojrzał na Kryotos.

- Marilyn? - szepnął.

- Co? - Podejrzliwie zmarszczyła brwi. Od dawna czekała na ten moment, on wreszcie uzmysłowił sobie, co sprawia, że jest jej go żal. - Co się stało?

- Nieważne. - Uśmiechnął się lekko. - Przydarzyło mi się coś dziwnego.

Po pogrzebie ruszył w drogę powrotną do Londynu. Drogi były puste, jechał więc szybko przez zalane słońcem równiny Suffolk. Mimo to dotarł na miejsce dopiero późnym popołu­dniem, ponad tarasem jego domu niebo robiło się już pomarań­czowe.

Nie zaglądał do pokoju Ewana przez ponad dwa tygodnie. Teraz poszedł tam niezwłocznie, powrzucał wszystkie pudła na dowody rzeczowe do wielkich foliowych worków na śmieci, zawiązał je, zniósł na dół i upchnął w pojemniku przed domem. Otrzepał ręce, wrócił do holu, zdjął marynarkę, z pudła na narzędzia pod schodami wyciągnął duży szewski młotek i ot­worzył tylne drzwi.

Pod koniec czerwca ogród w pełni żył już rytmem natury, rozkwitał w blasku letniego słońca. Rabaty upstrzone były drobnymi białymi kwiatami, a róża „Mundi”, zasadzona przez jego matkę tuż pod ogrodzeniem i mająca już trzynaście lat, powoli otwierała pąki wielkości dziecięcych piąstek w ol­brzymie, kremoworóżowe, jak gdyby średniowieczne kwiaty. Jack zanurkował pod wierzbą, podszedł prosto do starego buku i rzucił młotek na ziemię.

Zrób to. Śmiało. Jeśli znów zaczniesz się zastanawiać, zmie­nisz zdanie.

Podwinął rękawy, wziął głębszy oddech i chwycił najniższą deskę, przybitą do pnia drzewa. Była zbutwiała, niemal całkiem przegniła. Kiedy szarpnął, odskoczyła i walnęła go w pierś, zostawiając zielone smugi porostów na koszuli.

Dalej. Bez wahania.

Przeszedł kilka metrów wzdłuż płotu i rzucił deskę w krzaki po drugiej stronie. Otarł pot z czoła, wrócił do drzewa i chwycił drugą.

Młotek leżał bezużyteczny w trawie, cienie szybko się wy­dłużały. Nie minęło dużo czasu, a Jack był zlany potem, miał poobcierane dłonie i usmarowaną koszulę, ale na buku została już tylko jedna deska z dawnej platformy. Kiedy ją chwycił i zaparł się nogami, coś go tknęło. Jakiś nowy element pojawił się w otoczeniu, odrobinę zmieniając atmosferę nadciągającego wieczoru.

Puścił deskę i wyjrzał zza pnia.

Wiedziony dziwnym instynktem, jak gdyby wyczuwając w powietrzu jego zamiary, Penderecki pojawił się w ogrodzie po drugiej stronie wykopu kolejowego. Stał przy płocie, jak zwykle ubrany w luźne dresowe spodnie i poplamiony serdak, drapał się po głowie i patrzył w jego kierunku, mrugając z niedowierzaniem.

Jack odetchnął głęboko i wyprostował się. Do tej pory albo natychmiast by odszedł, albo, co gorsza, tak samo stanął przy płocie i zagapił się na sąsiada. Dziś jednak z pełnym spokojem, panując nad sobą, chłodno popatrzył mu w oczy.

Nie przejechał żaden pociąg, dookoła panowała cisza. Blask chylącego się ku zachodowi słońca odbijał się w oknach sąsied­nich domów, nad drzewami majestatycznie przepływały roz­świetlone czerwonawo chmury. Samotna mewa, która dotarła aż tu znad Tamizy, zatoczyła szerokie koło, jakby chciała się przyjrzeć obu mężczyznom. I wtedy po twarzy Iwana Pen­dereckiego przemknął cień.

Był ledwie zauważalny, ale nie uszedł uwagi Jacka. Oznaczał tyle, że szala wagi się przechyliła. Uśmiechnął się powoli, odczuwając głęboką satysfakcję. Cofnął się o krok, chwycił ostatnią deskę i jednym szarp­nięciem oderwał ją od konara. Podszedł z nią do ogrodzenia, przystanął na tyle długo, by zyskać pewność, że Penderecki wciąż go obserwuje, po czym z rozmachem cisnął deskę w ziel­sko trzy metry za płotem. Wylądowała na „ścieżce śmierci”, tam, gdzie po raz ostatni widział Ewana.

Odbiła się od ziemi i dobrze widoczna ponad wysoką trawą, nakrapianą pierwiosnkami, podskoczyła dwukrotnie, zawiro­wała w powietrzu i na dobre zniknęła w gąszczu. Jack otrzepał ręce i podniósł głowę. Doskonale.

Penderecki miał całkiem odmieniony wyraz twarzy. Zawahał się na moment, nerwowo poruszył palcami wsu­niętymi w drucianą siatkę, spuścił jaszczurczy wzrok i niepew­nie zerknął na boki. Nagle wyprostował się, podciągnął spod­nie, splunął do wykopu, otarł dłonią usta i nie patrząc w kierun­ku Caffery'ego, odwrócił się od płotu. Chyba po raz pierwszy od lat nie zgarbił się i nie zwiesił rąk ku ziemi, tylko pewnym, sprężystym krokiem prosto jak po sznurku ruszył do domu, wszedł do środka i zamknął drzwi.

Po przeciwnej stronie wykopu Jack - po raz drugi w życiu noszący czarny żałobny garnitur, w zabrudzonej i mokrej od potu koszuli - uzmysłowił sobie, że to koniec. Spuścił głowę i jeszcze przez jakiś czas stał przy płocie, jak sąsiad wplótłszy palce w siatkę, zasłuchany w spokojny rytm swego serca i odgłosy nadchodzącego zmierzchu.

Nagle zadudnił pociąg podmiejski, zatłoczony robotnikami i urzędnikami wracającymi z pracy do domu. Popatrzył na niego ze zdumieniem, jak gdyby była to ostatnia rzecz, jaką spodziewał się ujrzeć na linii kolejowej. Wychylił się nad płotem i odprowadził spojrzeniem obły żółty tył ostatniego wagonu oddalającego się z turkotem. Nawet gdy już zniknął pod kratownicą mostu Brockley Bridge, jeszcze długo wbijał wzrok w rozedrganą pustkę w wykopie, aż w końcu stracił orientację, czy to efekt zawirowania, falowanie rozgrzanego słońcem powietrza, czy też zwykłe przywidzenie.

Wrócił do domu, wykąpał się, włożył drugi garnitur i poje­chał do szpitala w Lewisham.

Podziękowania

Serdeczne podziękowania należą się wszystkim z rejono­wych specjalnych grup dochodzeniowych z Thornton Heath i Beckenham, a w szczególności nadinspektorowi D. Wilso­nowi, inspektorowi C. Davisowi, kapitanowi D. Glenisterowi oraz porucznikowi M. Little'owi. Ponadto Iainowi Westowi z wydziału patologii i medycyny sądowej szpitala Guya; doktor Elizabeth Wilson i Dougowi Stowtonowi ze Służb Medycyny Sądowej; patologowi Edowi Friedlanderowi z Uniwersytetu Zdrowia w Missouri; Dave'owi Reeve'owi i Zeno Geradtsowi. Wszyscy służyli mi profesjonalną pomocą wykraczającą poza obowiązki służbowe.

Specjalne słowa uznania kieruję do inspektora Steve'a Gwilliama za okazaną cierpliwość i wsparcie.

Za dowody przyjaźni i wiarę we mnie dziękuję Jimmy'emu Brooksowi, Karen Catling, Rilkemu D., Lindzie Downing, Jonowi Finkowi, Jo Goldsworfhy'emu, Jane Gregory, Dave'owi i Deborze Headom, Patrickowi Janson Smithowi, Sue i Michaelowi Laydonom, Doreen Norman, Lisanne Radice, Samowi Serafy'emu i Simonowi Taylorowi. Dziękuję także Caroline Shanks, która przed laty uratowała mi życie, Mairi Hitomi, która nadal je ratuje, oraz całej mojej niezwykłej i wspaniałej rodzinie (najlepiej wykształconej i wszystkowiedzącej gromad­ce, z jaką kiedykolwiek miałam do czynienia), a przede wszyst­kim Keithowi Quinnowi.

1* Glenmorangie - gatunek szkockiej whisky (przyp. tłum.).

2* Evostik - nazwa handlowa żywic epoksydowych i lakierów zawiera­jących ciężkie rozpuszczalniki organiczne (przyp. tłum.).

3* Pancetta - gatunek grubej suchej kiełbasy używanej głównie do zapiekanek i pizzy (przyp. tłum.).

4* Bloomsbury Group - (1907 - 1930) londyńskie ugrupowanie twórcze pisarzy, artystów i filozofów skupionych wokół krytyka sztuki Clive'a Bella i powieściopisarki Virginii Wolf (przyp. tłum.).

5* Dal kofte - wywodzący się z Turcji, wykwintny korzenny pasztet z jagnięciny (przyp. tłum.).

6* Fluxus - powstałe w latach 60. ugrupowanie awangardowych artystów z różnych krajów stosujących niekonwencjonalne środki wyrazu, których ciągłe porównywanie z niemieckimi ekspresjonistami stało się w świecie sztuki synonimem jałowych sporów (przyp. tłum.).

7* Tapenadą - popularna we Francji pasta do przystawek robiona z oli­wek, kaparów, tuńczyka, anchois i musztardy - (przyp. tłum.).

8* Rudolf Ludwig Virchow - (1821 - 1902) niemiecki lekarz uważany za ojca współczesnej patologii komórkowej (przyp. tłum.).

9* Johann Pachelbel (1653 - 1706) - niemiecki kompozytor, jeden z wiel­kich mistrzów muzyki organowej epoki przedbachowskiej (przyp. tłum.).


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
James Grippando Jack Swyteck 01 The Pardon
Bruen Ken Jack Taylor 01 Straznicy Bezprawia POPRAWIONY
Vance, Jack Starking 01 Jaeger im Weltall
Hayder Mo Rytuał
Pohl, Frederik & Williamson, Jack Cuckoo 01 Farthest Star
Ullstein Vance, Jack Tschai 01 Die Stadt Der Khasch
Bruen Ken Jack Taylor 01 Straznicy Bezprawia
MO C10 cwicz 01 (2)
Higgins Jack Orzel 01 Orzel wyladowal
Rytual Mo Hayder
F Paul Wilson Repairman Jack 01 Legacies
Jack Vance [Gaean Reach 01] The Gray Prince (v5 0) (pdf)
Jack Williamson Eldren 01 Lifeburst
Higgins Jack Liam Devlin 01 Orzel wyladowal
James Grippando Prawo laski 01 Jack Swyteck
Campbel Jack Trylogia Starka 01 Wojna Starka CzP
Jack Higgins PC 01 The Bormann Testament (com v4 0)

więcej podobnych podstron