Choromański Michał SKANDAL W WESOŁYCH BAGNISKACH

Choromański Michał

SKANDAL W WESOŁYCH BAGNISKACH



Część pierwsza

1

Okolica była bagnista. Tuż za parkiem zaczynały się łąki, których zieleń, jadowita i złośliwa, pokrywała mokry i zdradziecki grunt. Chłopi byli pijani i chorzy na gruźlicę. Brzydkie, ciężarne baby o ziemistych, nieruchomych twa­rzach przychodziły do dworu na żebraninę: ich chude, półgłówkowate bachory czekały godzinami na wilgotnej trawie dziedzińca.

Lecz było to jeszcze za żyda pani dziedziczki, dobrej pamięci Agnieszki Rozstajło. Po jej śmierci zaś nikt z chłopów nie ośmielił się wejść za bramę Wesołych Bagnisk. Pan dziedzic bowiem nie znosił chłopów i żebraków. Kazał otoczyć park wysokim ogrodzeniem, a koło zamkniętej bramy trzymał na łańcuchu wściekłego czarnego psa. Chłopi nazywali tego psa Bolszewikiem. Powiadali, że pięć lat temu, gdy we dworze stał przez tydzień oddział budionnowskiej kawalerii, politkom, czyli komisarz polityczny sztabu, były oficer carski hrabia Izmajłow przywiózł ze sobą małego czarnego szczeniaka, którego podobno karmił trupim mię­sem. Gdy komisarz polityczny hrabia Izmajłow zastrzelił się w pokoju na górze i 5 Siwaszska Dywizja cofnęła się w popłochu w kierunku Mlecza i Osikowej, służba 7nala?ła trupa młodego komisarza pokrytego czerwonym sztandarem, a tuż obok, na skrwawionej posadzce, śpiącego czarnego! pieska. Zresztą dokładną historię i psa, i komisarza bolszewic-j kiego pan Apolinary przechowywał u siebie w biurku razem] z ostatnim listem nieboszczki żony.

Pan Apolinary Rozstajło zwykł był wstawać wczesnym] rankiem, o godzinie siódmej, jeśli nie szóstej, i po parugodzin- nym spacerze kłaść się z powrotem do łóżka aż do samego obiadu. Właściwie jego codzienne spacery nie miały charak­teru normalnych przechadzek, trudno bowiem nazwać tym mianem dziwną, wprost obłąkańczą łataninę i bieganinę po alejach i ścieżkach parku.

O godzinie szóstej rano, gdy trawy były jeszcze mokre od rosy, gdy krzyk ptactwa był metaliczny i przenikliwy, a powietrze ostre i chłodne, pan Apolinary w jaskrawym jedwabnym szlafroku wychodził szybkim krokiem na taras, zlatywał po schodach na złamanie karku i mknął po głównej alei, przytrzymując rękami furkające poły. Patrzył zawsze tylko przed siebie wyłupiastymi, szarymi oczami bez wyrazu* trzymając głowę sztywno i nieruchomo, jak gdyby nie był w stanie nią poruszyć.

Zwykle pan Apolinary dolatywał do końca głównej, grabowej alei i zatrzymywał się na chwilę zdyszany, sapiący koło maleńkiej, spowitej winem groty. Stał nieruchomo, rzecj można, w modlitewnym skupieniu, chociaż zgoła nie był! człowiekiem religijnym, i przypatrywał się drewnianemu posążkowi. Potem odwracał się i pod zielonym sklepieniem gałęzi widział w oddali biały taras dworu. Drzwi na taras stały otworem. Pięć lat temu komisarz Izmajłow, nudząc się śmiertelnie i metafizycznie, wymyślił sobie codzienną, niewin­ną rozrywkę.

W skórzanej kurtce, w granatowych obcisłych brycze­sach i błyszczących, lakierowanych butach wychodził na próg tarasu i strzelał z rewolweru do posągu Przenajczystszej Panny. Ogolony i zakokainowany od samego rana, mierzył z polowego parabellum długo i z nienawiścią. Trafić jednak

6

nie było łatwo. Lecz po paru dniach komisarz zrobił pewne odkrycie, które niezmiernie ułatwiło mu bluźnier- cze strzelanie, i od tego czasu nie pudłował nigdy. O tym właśnie odkryciu zawsze przypominał sobie pan Apolina­ry, gdy podczas porannego spaceru zatrzymywał się około groty.

Wiosna w parku była wilgotna i dławiąca, powietrze jak w inspektach. Już przekwitły bzy i przekwitły jaśminy, płonące niebo zawisło nisko nad konarami drzew, i już od czasu do czasu dolatywał zapach kwitnących lip, gdy do Wesołych Bagnisk, zwykle pustych, zamieszkałych jedynie przez pana Apolinarego i jego starą teściową, przyjechało liczne towarzystwo, sama młodzież. Przyjechała siostra zmarłej Agnieszki razem z narzeczonym, młodym medy­kiem, przyjechała jej koleżanka, również medyczka, przyje­chało dwóch początkujących aktorów filmowych ze stołecz­nego miasta. Wtedy w jadalnym pokoju było gwarno, wesoło, w parku na zarośniętych ścieżkach błąkały się pary i koło posągu Matki Boskiej, której pierś była przedziura­wiona kulami komisarza Izmąjłowa, całowali się narzeczeni. Park wydawał się cichy i przytulny. Wieczorami nad główną aleją sunął spokojny, złoty księżyc. Wówczas kwitły już białe, żółte, różowe akacje, w pokojach stały snopy odurza­jących kwiatów, wokoło tarasu zaś w drewnianych koryt­kach coraz ogniściej płonęły nasturcje.

Czerwiec był bardzo upalny, upalny i dławiący był również lipiec. Młodzież chodziła w sportowych ubraniach. W domu wszystkie okna zasłonięte ciemnymi firankami. Po podwieczorku medyczka i jeden z aktorów grywali na fortepianie na cztery ręce Zaproszenie do tańca Webera, potem puszczano patefon i w dużym ponurym salonie, w którym pięć lat temu wściekał się z nudów politkom Izmajłow, tańczono walce i tanga.

Lecz pan Apolinary w niczym nie zmienił swoich codziennych zwyczajów. Wstawał z rana coraz wcześniej,

7

gdy \yszysey jeszcze spali, i w szlafroku z jedwabnego brokatu wybiegał. Potem jak pocisk przylatywał z powrotem do domu i kładł się do łóżka. Stara gospodyni, Józefa Krzywa, przynosiła mu śniadanie, a w południe dzbanki z gorącą wodą. Leżąc na szerokim, dwuosobowym tapczanie pan Apolinary czytał francuskie przeglądy literackie, o go­dzinie zaś jedenastej wychylał pierwszy kieliszek koniaku. Popijając koniak i francuskie wino golił się i mył, i o godzinie ' drugiej, natychmiast po uderzeniu gongu, wchodził do jadalnej. Witał się ze wszystkimi z miną człowieka, który sam nie wie, z czego się cieszy, potem podchodził do starej teściowej i całował ją w rękę.

Czy mama dobrze spała? — pytał z prawdziwą troską.

Bardzo źle! — odpowiadała stara, i pan Apolinary patrzył w jej zielone, wodniste oczy, jak gdyby mógł w nich przeczytać przyczynę jej bezsenności.

Nieliczna służba dworska, składająca się z samych mężczyzn i dwóch staruszek (pan Apolinary nie cierpiał w domu młodych kobiet), opowiadała między sobą, że w czerwcu i lipcu, gdy w Wesołych Bagniskach byli jeszcze goście, pan dziedzic zmienił się ku lepszemu, stał się weselszy i bardziej ludzki. Tę zmianę zauważyła również i jego teściowa, lecz nie ucieszyła się zupełnie, przeciwnie, była strapiona i zła. Wołała na górę do siebie Józefę, czepiała się jej pleców zgrzybiałymi, haczykowatymi rękami i mówiła suchym, skrzeczącym głosem:

Twój pan myśli, że ma wciąż jeszcze dwadzieścia lat, gdy tymczasem przekroczył już czterdziestkę! Niedługo on mi się ożeni po raz wtóry!... ;:<i

Potem dodawała z westchnieniem:

Gdyby przynajmniej wszyscy już raz pojechali!

Lecz wszyscy wyjechali dopiero w sierpniu, gdy zaczął

padać nieprzerwany deszcz. W parku na ścieżkach stały kałuże, na tarasie krzesła i leżaki były mokre, beznadziejne

szare krople ściekały po szybach okien. Wówczas we dworze w Wesołych Bagniskach pozostali we dwoje, stara garbata kobieta i pan Apolinary. Nad dachem szalały burze, dwa stare, spróchniałe graby zwaliły się w parku i leżały w po­przek alei.

Lecz i w te dni, pomimo wszystko, pan Apolinary wychodził na spacer. Wkładał gumowy płaszcz i kalosze, nad głową trzymał rozwarty parasol i gdy tak leciał wzdłuż alej pokrytych błotem, można było pomyśleć, że go nic nie obchodzą ani strumienie deszczu, ani błyskawice. Natomiast stara teściowa, pani Róża Nowiecka, w te czasy nie opusz­czała swego pokoju zupełnie, nawet obiady i kolacje przyno­szono jej na górę.

Siedziała w starym, niskim, rozłożystym fotelu, chłodna i garbata, siedziała w wygodnym fotelu, w którym podobno spędził noc przed samobójstwem politkom 5 Siwaszskiej Dywizji. O politkomie i jego pobycie w Wesołych Bagnis­kach dużo wspomnień przechowała w pamięci gospodyni Józefa. Oparta o poręcz fotela, schylona do ucha swej starej pani, Józefa opowiadała szeptem:

Szłam wieczorem po korytarzu, proszę jasnej pani, wtem drzwi z tamtego pokoju rozwarły się cicho i widzę go na progu- Trzymał w ręce nahaj, a twarz miał tak zieloną, jak gdyby go mdliło. „Towarzyszko”, rzekł do mnie, „może chcecie powąchać trochę zbawczej tabaki?” Wtedy zauważy­łam, że wsypał sobie do nosa białego piasku, ale nie była to tabaka, bo ani razu nie kichnął...

Lecz zielonooka, garbata pani niechętnie słuchała tych opowiadań. Wolała natomiast długo i bez związku sama opowiadać Józefie o swej zmarłej córce Agnieszce. Wtedy wydawało się jej, że córka jeszcze żyje, że zaraz wejdzie do pokoju i powie: „Mamo, Apolinary jest najbardziej szczęś­liwym człowiekiem na ziemi.”

Sierpień był dżdżysty i szary i oto z ostatnim ober­waniem chmur zwalił się różnokolorowy, tragiczny wrze-

9

sień. Trzynastego zaś września pan Apolinary otrzymał z Biarritz list, że przyjaciel jego, Jerzy Wawicki, przyjeżdża do niego za parę dni.

2

Co wieczór do dworu przychodził ksiądz pro­boszcz.

W długiej czarnej sutannie, poplamionej piwem i wi­nem, w dziwacznym słomkowym kapeluszu o dużym, zagię­tym do góry rondzie, z pękatą trzcinową laską w ręku, wchodził zamaszyście na taras i witał się z panem Apolina­rym tubalnym, ryczącym głosem.

- Dzień dobry — wrzeszczał — czy będzie pikieta?

Wydawało się, że to ryczy jakieś dzikie zwierzę, że zaraz|

spod sutanny wymknie się duży, wściekły ogon, którym; ksiądz proboszcz bić się zacznie po udach i żebrach.

Jeżeli deszcz nie padał, na pierwszym piętrze otwierało, się okno i wychylała się garbata pani Róża.

- Czy to ksiądz proboszcz przyszedł? — pytała zgryź-j liwie. -—Poznałam księdza po głosie!...

W saloniku przygotowywano stolik do kart, staruszek] kucharz przynosił pierniki i butelkę miodu, zapalano świece.j Potem nagle wśród zupełnej ciszy ksiądz proboszcz krzyczał] na cały dwór:

Czternaście asów! AhaUd^j- Wypijał lampkę mioduj i znowu krzyczał: — Nie koniec na tym! Czternaście dam!... • Pamiętam, że te damy zawsze były u hrabiego!...

Wtedy pan Apolinary układał karty, opierał się łok­ciami o zielone sukno stołu i patrzył na księdza z nieżyczliwą i chłodną ciekawością.

- Niechże ksiądz proboszcz opowie raz jeszcze, jak to|

było.

10

Nic nie było!... — ryczał proboszcz. — Po prostu hrabia w każdej rozgrywce miał wszystkie damy!... „Cóż, komisarzu”, powiadam do niego, „dlaczego zamiast króli ima się pan kobiet?” Na to komisarz Izmajłow pokazywał mi wszystkie zęby w okropnym uśmiechu. „Księże”, powiada, „to mnie się damy imają, ja zaś wolę waletów”. Bubków, powiada, woli! Mówił po niemiecku jak rodowity wiedeń­czyk, tylko literę „r” wymawiał z żydowska. „Księże!”, wołał, ,ja znowu mam cztehnaście dam! To sthaszne!”

Za oknami z dachu obrywały się potoki wody, wiatr rozdmuchiwał strumienie, deszcz bębnił w parapet.

Mniej więcej w taką psią pogodę pewnego wieczoru przyszedł na plebanię towarzysz Izmajłow i zapukał naha­jem do drzwi. Plebania była położona o trzysta kroków od dworu, wyglądała właściwie jak maleńka chałupa chłopska, po jej czarnym drewnianym dachu biegały kuny, komisarz walił w drzwi nahajem i pięścią i krzyczał:

Phoszę otworzyć! Halo, palahnio opium dla ciem­nego ludu!

Wszedł w czapce do jadalnego pokoju, usiadł bez­ceremonialnie pod krucyfiksem, skrzyżował chude, zgrabne nogi w lakierowanych butach i ciągnął:

Phoszę księdza, jeżeli ksiądz phoboszcz nie chce ulec mym namowom i przejść na phawosławie czy też leninizm, nie pozostaje mi nic, jak samemu nawhócić się na katoli­cyzm. Dyscyplina wojującego Kościoła zawsze mi odpowia­dała. Czy Ojciec Święty przyjmie mnie na swoje łono, phoszę księdza?

Lecz o tym, co nastąpiło dalej, ksiądz proboszcz nie lubił wspominać i nigdy nikomu nie opowiadał. Tylko pan Apolinary znał dokładny przebieg tej nocnej wizyty, która skrupulatnie spisana leżała w jego biurku wraz z ostatnimi listami śp. Agnieszki Rozstajło.

Gdy po dwóch godzinach ksiądz wychodził, pan Apoli­nary pukał do drzwi starej teściowej.

U

Jak się mama czuje? — pytał wchodząc, a stara odpowiadała mu z niezmiennym przekąsem:

Bardzo źle!

W jej zielonych jak sadzawki oczach pan Apolinary czytał zwykły wyrzut i niezadowolenie.

Stał pośrodku pokoju i bawił się chwastami szlafroka. Siwiejącą głowę miał pochyloną na pierś, tak że widać było równe różowe pasemko przedziału sięgającego aż po sam kark.

Czy mama wie, że przyjeżdża Jerzy? — spytał trzynastego września.

Trzynastego września nagle spadła na dwór Wesołe Bagniska, na park, na całą okolicę niespokojna, skrwa­wiona jesień. Stało się to niespodzianie, w ciągu jednej nocy i w dziwny sposób zbiegło się z listem od Jerzego Wawickiego. Z rana zbudzili się wszyscy z gorzkim po­czuciem niesmaku, z przeczuciem nieszczęścia, które zwa­liło się na dwór i przeciw któremu nie ma ani ratunku, ani lekarstwa. Dzikie wino oplatające tarasy było żółte i rdzawe. Cały park wydał się nagle pusty i wyłysiały, gdzieniegdzie sterczały już suche, nagie gałęzie drzew. Przez konary wciąż jeszcze zielonych — lecz jakże wy­blakłych i jesiennych — grabów widać było wysokie, chmurne jesienne niebo. Pierwsze zaczerwieniły się klony. Ich pięciopalce liście zwisały jak czerwone ręce zbrod­niarzy, ich żółte, fioletowe Uście wydawały się strzę­pami piekielnego ognia. Pan Apolinary rankiem tego dnia z tęsknotą i wstrętem zauważył, że na ścieżkach i alejach parku leżą stosy zwiędłych, zeschłych nieboszczyków. Trzymał w ręce kopertę, którą przywieźli mu z poczty, patrzył przed siebie wyłupiastymi, zimnymi oczami, i wtedy przywidziało mu się, że główna aleja jest zroszona krwią. Wieczorem trzynastego września wszedł do pokoju teścio­wej i zapytał:

Czy mama wie, że przyjeżdża Jerzy?

Unikał jej zielonego wzroku, gdyż teraz bał się, że utonie w nim jak w sadzawce.

Owszem, owszem — mruknęła stara pani Róża i pan Apolinary wyraźnie rozróżnił w tym pomruku nutkę radości.

Potem, gdy pani Róża została sama, zawołała do siebie Józefę, która pomagała jej się rozebrać, i powiedziała:

Za parę dni przyjeżdża pan Wawicki. Bardzo lubię pana Jerzego, bo przypomina mi moją Agnieszkę.

Na to gospodyni zapytała:

A czy będzie mieszkał w gościnnym pokoju?

Stara zmrużyła oczy, pogłaskała jakby w roztargnieniu

swój garb i odrzekła pieszczotliwie:

Nie... Przygotuj mu pokój komisarza.

Gospodyni podniosła głowę i przez chwilę stała nieru­chomo. Potem zapytała spokojnie, trochę tylko sepleniąc:

Czy jaśnie pani każe zakryć dywanikiem plamę na podłodze?

Ma się rozumieć — odpowiedziała pani Róża ziewając.

Była noc. Na dole po amfiladzie pokoi przechadzał się pan Apolinary. Z jadalnego pokoju szedł do salonu, z salonu do saloniku, z saloniku do biblioteki, szedł wyprostowany i sztywny, jak gdyby pod szlafrokiem nosił gorset orto­pedyczny. W bibliotece na stole stała butelka z koniakiem, co dziesięć minut pan Apolinary podchodził do niej i nalewał sobie kieliszek. Było tak co wieczór. Lecz trzynastego września pan Apolinary wypił alkoholu szczególnie dużo, oczy poczerwieniały mu jak u królika, ręce trzęsły się i latały. Około północy, gdy butelka była już pusta, zgasił w domu lampy i świece i wtoczył się do swej sypialni krokiem porywczym, a zarazem chwiejnym. Za otwartym oknem słychać było zgrzyt łańcucha i psie wycie. To szczekał czarny pies komisarza.

Cicho tam! — krzyknął pan Apolinary.

13

Tego wieczoru zdradzał szczególne zdenerwowanie. Przed położeniem się do łóżka obejrzał nawet duży, nie­zgrabny rewolwer. Było to stare, dwunastostrzałowe, pamię­tające dwie wojny i rewolucje parabellum, którym rozsadził sobie czaszkę zakokainowany komunizujący hrabia.

3

Szumiały wierzchołki drzew. Był chłodny jesienny poranek, gdy stary stangret, były żołnierz jego cesarskiej mości, zaprzęgał do ciemnego powozu ciemnogniade konie.

O tym samym czasie pociąg pospieszny, którym zdążał Wawicki, podjeżdżał już do stacji.

Wawicki siedział w wagonie restauracyjnym i pił porter. W wagonie był przeciąg. Mosiężne śmigło wentylatora obracało się pod sufitem coraz prędzej, lecz mimo to pani siedząca przy stoliku Wawickiego wachlowała sobie twarz gazetą. Było jej nie tyle gorąco, ile czuła się podniecona i nieprzyjemnie zdenerwowana absolutną obojętnością swe-j go sąsiada. Jerzy Wawicki bowiem nie zwracał na nią, jak również na wszystkie inne panie siedzące w wagonie, naj­mniejszej uwagi. Siedział wsparłszy głowę na ręce, bladej, kobiecej ręce, i patrzył wkoło znużonym, ciemnym, trochę zamglonym wzrokiem.

Bywa niekiedy w mężczyźnie coś nieuchwytnego, jakaś specyficzna ukryta siła, której istnienie kobiety natych­miast wyczuwają i natychmiast podlegają jej pocią­gającemu powabowi. Trwałość działania tej siły zależy do pewnego stopnia od tajemniczości, którą mężczyzna potrafi się otoczyć. Wystarczy, żeby w oczach kobiety stał się czymś zrozumiałym, codziennym i zadomowio­nym — i hipnotyczny urok rozwiewa się, a siła przestaje działać.

14

Lecz Jerzy Wawicki w swej kompletnie bezdusznej tajemniczości był bez zarzutu. Jego twarz o życzliwym, ale niedostępnym wyrazie, jego uprzejme, lecz obojętne za­chowanie się wobec zaintrygowanych pań wywoływało natychmiastowy skutek. Wszystkie z rosnącą ciekawością przyglądały się jego osobie. Nastrój ten udzielił się nawet mężczyznom i kilku panów, przedtem leniwie spożywają­cych śniadanie, teraz co chwila podnosiło głowy i z uwagą spozierało w jego kierunku. Kelner wagonowy wyczuł prawdopodobnie niezwykły nastrój i obsługiwał go ze szczególną zapobiegliwością. Lecz Wawicki, zdawało się, nic nie widział i nic nie wyczuwał. Siedział przy stole w pozie trochę niedbałej, lecz bardzo poprawnej, ubrany z wy­szukaną skromnością, ogolony i dyskretnie uperfumowany. W klapie miał wyblakły goździk, a na lewej ręce kremową rękawiczkę z cienkiego zamszu. Jedna jego noga wystawała spod stołu bardzo nieznacznie i bardzo elegancko, widać było brązowy angielski trzewik, getry, a pod uniesioną do góry wyprasowaną nogawicą — ciemne jedwabne pończo­chy w jasne złociste pasy.

Co zaś do fizycznej urody Wawickiego, to nie przekra­czała pewnej przyzwoitej granicy wymaganej przez dobry ton. Miał ładne, trochę mefistofelowskie brwi, nos cienki z zaledwie wystającym garbkiem, nad pięknie zakrojonymi, matowymi ustami poruszał się podstrzyżony i w miarę wy­pielęgnowany wąs. Skronie miał już siwiejące, jakby z lekka upudrowane, gęste włosy na głowie gładko, spokojnie, a na­wet trochę brzydko zaczesane w tył. To uczesanie było mu nie do twarzy i Wawicki o tym wiedział, lecz świadomie nie wyzyskiwał własnej urody, a nawet, jeżeli można się tak wy­razić, świadomie ją tłumił, gdyż uważał, że zbyt piękni męż­czyźni są czymś nieprzyzwoitym. Zresztą nad tymi zagadnie­niami obecnie już się nie zastanawiał. Od dzieciństwa weszło mu to w krew i przyzwyczajenie, i sposób, w jaki się ubierał

i jak się zachowywał, był na wskroś naturalny i prosty.

15

Tak samo prosto i naturalnie uśmiechnął się, gdy siedząca naprzeciwko pani poprosiła go o zapałkę. Zauwa­żył w duchu, że bardziej stosowne byłoby, gdyby zadzwoniły

i poprosiła o to kelnera. Lecz zewnętrznie nie okazał żadnego zgorszenia i spokojnie, z uśmiechem wykonał jej prośbę.

Pani zapaliła papierosa i udała, że czyta gazetę. Zaru­mieniła się i była coraz bardziej niespokojna. Jako piękność wyzywająca i prowokacyjna przyzwyczaiła się do natar­czywych, lecz sprawiających przyjemność męskich spojrzeń, więc czuła się urażona niewzruszoną obojętnością przygód?] nego sąsiada. Prócz tego w jakiś sposób (raczej ciałem niż mózgiem) odgadła tajemniczą fizyczną indywidualność Wa-y wickiego. Nagle bowiem wydało się jej, że jest to mężczyzna zupełnie niepodobny do wszystkich, jakich znała przedtem!

i że ta odmienność polega na jakichś specjalnych cielesnycja jego właściwościach.

Te ostatnie były szczególnie drażniące i sąsiadka Wawi-j ckiego nie była jedyną kobietą, która to wyczuła. Wszystkie panie w wagonie restauracyjnym czuły mniej więcej to sam« Lecz świadomie nieświadom wrażenia, jakie wywiera W Jerzy Wawicki spokojnie dopijał porter. Zwykły ruch,jakina podnosił szklankę, był tak wykwintny, jak gdyby z góry! obmyślony i obliczony na tysiąc widzów. Gdy , serwetką! wytarł pianę na ustach, paniom wydało się, że widzą go w tej 1 chwili całującego jakąś kobietę. Lecz gdyby znały bliżej jegol intymne życie, zrozumiałyby, do jakiego stopnia jest to 1 obraz niedorzeczny i mało prawdopodobny. Jedna bo wierni J z plotek krążących dokoła postaci Jerzego Wawickiegol dotyczyła jego całkowitego aerotyzmu.

Pociąg dojeżdżał do stacji. Pola i łąki nagle urwały się 9

i przed oczami uprzejmie znudzonego Wawickiego rozpos-1 tarły się ciągnące się bez końca bagna.

Chłodne wrześniowe słońce błyszczało żałobnie na 1 czarnych wodach pokrytych trującą, jaskrawą zielenią. I

Stado szarych ptaków z przeraźliwym krzykiem leciało na południe! ;

Wawicki, trochę strapiony ponurym widokiem, poczuł się uje wiedzieć czemu osobiście dotknięty, jak gdyby spotkał go ze strony przyrody jakiś nietakt. Lecz to niesłusz­ne niezadowolenie stłumił w sobie z łatwością, westchnął delikatnie i wyszedł z wagonu restauracyjnego. Szedł nie­zgrabnie, bokiem, lecz nawet w tym sposobie chodzenia miał stanowczo urok. Wszyscy patrzyli za nim przez parę sekund. Potem pociąg stanął.

Już na kwadrans przed przyjściem pociągu stary stang­ret zostawiwszy konie chłopom wszedł na peron i czekał. Stacyjka była mała, z czerwonej cegły, drzwi i okna były zielone. Kierownik ruchu w czerwonej czapce wyszedł na

I peron również, i już po minucie podniósł rękę, dając sygnał

do odejścia. I dopiero w ostatniej chwili rozwarły się drzwi [sleepingu i. ze stopni zeskoczył Wawicki. Pociąg ruszył. UJśmiechąjąc się do naczelnika stacji jak do dobrego znajo- f jnego, nie spiesząc się, przeszedł do poczekalni i tam dopędził go stangret. Stary żołnierz jego cesarskiej mości ^stanął na baczność i zdjął z czoła błyszczący czarny kaszkiet.

I Jerzy Wawicki widocznie go poznał.

^ |ak się masz, Walenty! — przywitał się łagodnym, [ciepłym głosem.

Stangret mruknął pod nosem coś niezrozumiałego,

1 a potem ponuro i zagadkowo pokręcił głową.

Jakiś dziwak — stwierdził Wawicki przelotnie — pra­wdopodobnie hipochondryk.” Lecz gdy zobaczył czarny |powóz i konie, był jeszcze bardziej niemile wstrząśnięty.

Tragarz i przygodni chłopi zobaczyli, jak elegancki pan Lw szerokim płaszczu, w szykownym kapeluszu, z laską w ręku, uśmiechnięty i promieniejący życzliwością, nagle ■■ spochmumiał i ku ogólnemu zdziwieniu krzyknął:

Karawan!...

-• — Co? — mruknął stangret.

Lecz pan milcząc już i jak gdyby ze wstrętem wlazł do żałobnie wyglądającego powozu. Potem milczał przez całą drogę. Ze dwa razy zapytał stangreta: — Czyje to łąki? — ale kontuzjowany na lewe ucho żołnierz nie słyszał. Wówczas trochę zniecierpliwiony zawołał:

- Gdzież, u diabła, wasze pola? Czy tu są tylko same bagna? Wydawało mi się w zeszłym roku, że jest inaczej!...

Znowu nie otrzymał odpowiedzi i wzruszył pobłażliwie ramieniem. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, ciągnął się chwiej­ny, bagnisty grunt i ta sama nienawistna, bujna zieleń. Czuć było wilgocią, dolatywała mdlista woń chorób i dreszczy. Wtem zobaczył wieś. Koło pochylonej, gotowej zapaść się pod ziemię chałupy stał beznosy chłop i palił fajkę. Widok okaleczonej twarzy był tak odpychający, że Wawicki od­wrócił się czym prędzej. Wtedy po drugiej stronie drogi zobaczył nieliczne stado krów, chudych, o zwisających wymionach. Zdziwiło go, że wszystkie są czarne.

Już podjeżdżali do otwartej bramy dworu. Przed ocza­mi zamigotał żółty park i biały taras z kolumnami. Przed samym parkiem Jerzy Wawicki zauważył jakieś spalone zabudowanie, obok zaś zarośnięty trawą plac przypomina­jący z oddali kort tenisowy.

Co tam było, Walenty? — zapytał.

Był przygotowany, że głuchy żołnierz znowu nic nie; odpowie, lecz tym razem stangret odezwał się nagle:

- Tam stała bolszewicka bateria, proszę jaśnie pana.

Przed podjazdem ostro zatrzymał rozpędzone konie.

Na stopniach podjazdu stał pan Apolinary w swym

jaskrawym szlafroku.

- Jakże się cieszę, że cię widzę! — przywitał się Wawicki radośnie, ale powściągliwie.

Wszedł do pokoju, obejrzał się z miną człowieka zado­wolonego i kazał przede wszystkim rozpakować swój tub.

- Mam nadzieję, że ci tu będzie dobrze — powiedział pan Apolinary.

18

- Nie znam tego pokoju — odrzekł Wawicki. - Ma się rozumieć, że jest tu bardzo ładnie — dodał uśmiech­nięty.

Został sam i długo, starannie mył się w tubie. Narzu­ciwszy na ramiona kosmate prześcieradło, podszedł do pie­ca i przez pewien czas przypatrywał się roztargnionym, trochę krótkowzrocznym spojrzeniem maleńkiej dziurce w kaflu.

- Bardzo dziwna dziurka — mruczał — wygląda jak ślad kuli.

Odgadł trafnie, ale nie wiedział jeszcze, że kula, nim utkwiła w piecu, przeszła przez zdegenerowany mózg polit- koma. Gdyby zaś wiedział, wzruszyłby z pewnością ramio­nami i orzekłby, że komisarz był prawdopodobnie w gruncie rzeczy dobrze wychowanym człowiekiem, skoro skończył życie samobójstwem.

Pod jego pokojem rosła jarzębina, której czerwone grona wdzierały się przez otwarte okna. Na dole uderzył gong na obiad. Wawicki zerwał pęk jakby skrwawionych jagód, spojrzał jeszcze raz w lustro i nie spiesząc się zszedł po schodach do jadalnego pokoju.

Nic się nie zmieniło w tym domu — powiedział do pana Apolinarego.

Spojrzał na niego, zobaczył, że przyjaciel nagle sposęp­niał, i natychmiast ze złością przyłapał siebie samego na grubym nietakcie.

Nic się nie zmieniło — westchnął — ale pomimo to wszystko wydaje się puste i smutne...

Spostrzegł z ciekawością, że pan Apolinary z wyraźnym trudem panuje nad wyrazem swej twarzy. Wciąż ocierał sobie usta serwetką, jak gdyby tym maniackim gestem mógł zetrzeć z siebie jakieś nieczyste wspomnienie. Odezwał się jednak tonem zrównoważonym:

- Myślisz o Agnieszce? Tak... Po jej śmierci wszystko

- w tym domu idzie do góry nogami.

I

Wawicki milczał. W ogóle uważał za niepotrzebne fl rozmawianie z człowiekiem cierpiącym, choćby nim był naj- a bliższy przyjaciel. Według niego cierpienie jest czymś wul- ■ gamym, nie do zniesienia. „Wszelki niepokój ducha — ma- ■ wiał —jest objawem parweniuszostwa.” Toteż postarał się I sprowadzić rozmowę na bardziej obojętne tory. Lecz pan 8 Apolinary widocznie go nie słuchał, gdyż przerwał mu li w najciekawszym miejscu opis Biarritz.

Chcę z tobą pomówić o śmierci mojej żony — rzekł I posępnie. — Przecież nie znasz szczegółów jej śmierci. —a Wawicki pokręcił głową z chłodnym ubolewaniem. — Żresz-B tą — ciągnął pan Apolinary — może zrobimy to po obiedzie. ■ Obawiam się, że jesteś zmęczony.

O, nie — zaprzeczył Wawicki bez przekonania*

i natychmiast znowu postarał się zmienić temat rozmo-fl wy. — Słyszałem, że mieszka z tobą pani Nowiecka? Czy jest, B nie daj Boże, niezdrowa, że nie schodzi na obiad?

- Mama nie sypia po nocach Hi odpowiedział pan i Apolinary. — Śpi natomiast w dzień i dlatego nie schodzi M na dół.

Kawę pili na tarasie. Koło schodów, na klombach! kwitły liliowym i białym blaskiem umierające astry. Poi prawej i po lewej ręce gasły krzaki herbacianych róż. &

Pewnego dnia, depcząc bezlitośnie kwiaty, biegł wprost* przez klomby do parku oszalały z tęsknoty politkom — nie I komunista, lecz histeryczna pensjonarka. Nadciągnął wiatr.| Chmury zasnuły niebo, w chwilę później deszcz lał jaki z cebra. Skórzana kurtka politkoma napęczniała od wody. i Politkom zapukał do drzwi plebanii: ■«',?. .IŁ

- Halo! Przedstawicielu heligijnego kultu! Otwó-, rzcie! — Jak z mokrego psa ściekała zeń woda. Siedząc] pod krucyfiksem mówił z nonszalancką rozpaczą: —i Phoszę księdza, czy u was wszystkie dziewczyny bez wy-| jątku są chohe na syfilis?! — w rękach trzymał mokry,j zwiędły aster.

20

Na pół zwiędły liliowy aster leżał na stole pomiędzy papierośnicą a filiżanką kawy. Pan Apolinary odsunął go od siebie z takim wstrętem, jak gdyby był ropuchą.

Czemu tak patrzysz? — zapytał Wawicki i poruszył się w fotelu.

Ja?? — rzekł żywo pan Apolinary. — Nic podob­nego... Chciałem ci tylko opowiedzieć o śmierci Agnieszki.

Lecz znowu, ku zadowoleniu Wawickiego, do rozmowy na ten temat nie doszło, gdyż nagle zjawił się ksiądz proboszcz. Przeskakując przez trzy stopnie na raz, przy­trzymywał poły sutanny, jak baba w zbyt długiej spódnicy.

' Witam pana dobrodzieja!! — zaryczał nad samym uchem Wawickiego, aż ten podskoczył od okrzyku.

Ksiądz wytarł rękawem spoconą, ogorzałą twarz o gru­bych, jakby wyciosanych w drzewie chłopskich rysach

i wrzasnął:

Wreszcie pan dobrodziej nas odwiedził!!

Wtedy okno na pierwszym piętrze otworzyło się, wy­jrzała przez nie garbata pani Róża i syknęła:

Czy to przyszedł ksiądz proboszcz?

Na tarasie grzmiały trąby i dzwoniły dzwony. Potem dzikie zwierzęta powychodziły z puszczy i wycie ich wstrzą­sało całym domem. Trąbiąc i rycząc ksiądz proboszcz opowiadał i od głosu jego bębenki w uszach gotowe były pęknąć.

Tym samym pociągiem, którym przybył pan dob­rodziej, przyjechał do mnie mój siostrzeniec — podchorąży! Ma dopiero dziewiętnaście lat! Będziemy mieli partnera do brydża, nieprawdaż?! „Włodek”, powiadam do niego, „bę­dziemy rżnęli w karty, nieprawdaż?!” Wyrósł tak, że wyższy ode mnie wzrostem będzie!... Ho ho!!... Powiada, że gdyby teraz spotkał hrabiego, trzasnąłby go po mordzie!...

Ksiądz proboszcz ryczał i zdawało się, że ściany domu rozwalą się w gruzy. Pan Apolinary oparł się na stole łokciami i przyglądał mu się z ciekawością martwego

21

człowieka. W zielonkawym świetle zachodu twarz jego wydawała się zgniła i już w stanie rozkładu. Oczy miał szkliste, zrobione z galarety i tylko długie baczki i prosty jak czarna strzałka wąsik odbijały się ciemnymi plamami na jego twarzy.

- Niechże ksiądz proboszcz opowie, jak to było.

- Nic nie było! — zaryczał w odpowiedzi ksiądz.—Po prostu komisarz ścigał mego chłopaka jak wyżeł zająca!... Wciąż siedzieli w parku na tamtej ławeczce i do dziś dnia nie mogę zrozumieć, o czym oni mogli rozmawiać. Pewnego razu przyłapałem go, jak dawał chłopakowi tabakierkę. „Słuchaj, Włodku”, mówił do niego, „chcę z ciebie zhobić komsomolca, ale musisz przedtem zapoznać się z tą zbawczą tabaką, jest to kamień filozoficzny hostahty w phoszek!” Potem schwycił go wpół i posadził sobie na kolana. Wtedy wylazłem z krzaków z lagą w ręku. „A kysz!” krzyknąłem.^ Całkiem się nie speszył. Pokazał wszystkie zęby i powiada:] „Ksiądz z tą laską przypomina mi ahchanioła z mieczem’! wypędzającego piehwszą szczęśliwą pahę z haju. Czy to nie świetna analogia, phoszę księdza?” „Nie widzę żadnej analogii!” krzyknąłem. „Widzę tylko, że pan bluźnisz,1 komisarzu!” „Masz tobie”, odpowiada „a czy nie mówiłem księdzu, że nie lubię dam? Imam się natomiast waletów!...” : Wyglądał przy tym jak wariat. Włodek rozpłakał się i uciekł tak szybko, że o mało nie wpadł do sadzawki. Teraz] powiada, że sprałby go po pysku, gdyby był żywy... spokój jego pamięci!...

Liliowy, zwiędły aster leżał na stole. Pan Apolinary odsunął go od siebie nie kryjąc rosnącego obrzydzenia. Z takim samym może astrem w ręku wpadł do plebanii politkom i spowiadał się przed przerażonym księdzem z niestworzonych rzeczy!

Agnieszka... — zaczął pan Apolinary.

Ale w tej samej chwili Jerzy Wawicki, który, zdawało się, z wielkim zaciekawieniem przyglądał się przez cały czas

22

zielonkawemu zachodowi słońca ginącemu za parkiem, zapytał od niechcenia:

A czy siostrzeniec księdza proboszcza to ładny chłopak?

Pan Apolinary podniósł na niego wyłupiaste oczy, które nagle stały się podobne do jadowitych oczu garbatej pani Nowieckiej. Wzdłuż tarasu przesunął się obłok jak mgiełka wieczorna nad bagnem. Komary brzęczały natar­czywym i cienkim chórem.

Lecz ksiądz proboszcz nic nie zauważył.

Bardzo ładny! —1 krzyknął.

4

Była godzina piąta, w parku wzdłuż alej kładły się długie, granatowe cienie, z łąk powiało wilgocią i chłodnym zmierzchem. Na pierwszym piętrze wychyliła się na parapet garbata pani Róża i powiedziała znowu:

Tak. Zgadłam, że to ksiądz proboszcz!...—i wściek­ła trzasnęła ramą.

Do pokoju pani Róży przyszła gospodyni, zapaliła lampę. Stara, garbata pani siedziała w fotelu, wyciągnąwszy zbolałe nogi, i jej poza przypomniała Józefie pewien obraz.

Gdy tylko wchodziłam do jego pokoju, zawsze tak samo siedział na tym fotelu... — zaczęła opowiadać.

Lecz pani Róża Nowiecka machnęła ręką, aby zamilkła.

Nudzi mnie twój komisarz — rzekła z niesma­kiem — opowiem ci lepiej, jak Agnieszka wróciła razu pewnego ze spaceru z panem Jerzym. „Mamo”, rzekła do mnie, „Apolinary będzie najszczęśliwszym człowiekiem!” Po co ona mi o tym mówiła? Co, jak myślisz, Józefo? Ty nie pamiętasz tego dnia i tego spaceru?...

Oparta o poręcz fotela, schylona do ucha swej starej pani, gospodyni szeptała:

23

A jakże, proszę jaśnie pani. Zbierałam tego ranka grzyby w tym lasku, co poza parkiem. Wtem na górkę ; piaskową weszła nasza świętej pamięci dziedziczka. Trochę w tyle szedł pan Wawicki. Opadły ich widać mrówki, pani nasza śmiała się i wciąż tarła rękami gołe nogi. Bo nasza pani zawsze chodziła bez pończoch. Pan Wawicki był jak zwykle i taki dobry i usłużny, podał jej rękę, jak gdyby schodziła w dół. Roześmiała się znowu i powiedziała: „A jednak pan zobaczy, że mój mąż pomimo wszystko będzie szczęśliwy!” j Taka dobra pani! Ona zawsze o naszym panu myślała. Poszli w głąb lasu, lecz widać było bardzo gorąco i pani bała się j przemoczyć sobie nogi. Przeskakiwała z kępy na kępę jak ptaszek, potem pan Wawicki znowu podał jej rękę.

O tak, on jest très chevaleresque — dorzuciła! kwaśno pani Róża. — Czy ty wiesz, Józefo, co znaczy słowo „chevaleresque”?

Nie, proszę jaśnie pani.

-— To przyjrzyj się, jak pan Wawicki odnosi się do chłopców — objaśniła stara pani i ziewnęła. .

Na schodach rozległ się szmer. To wracał do siebie Jerzy W awicki Pan Apolinary odprowadził go do progu i na pożegnanie powiedział:

Ty wiesz, że Agnieszka umarła na tyfus plamisty? ]

Tak, wiem o tym — odrzekł i schylił umiarkowanie! ładną głowę z wyrazem powściągliwego współczucia.

Muszę ci opowiedzieć o pewnych szczegółach — dodał pan Apolinary z obłąkańczą natarczywością, a Jerzy Wawicki ze zdziwieniem spojrzał na niego.

Szedł po korytarzu cicho i delikatnie stąpając na palcach, aby nikomu nie przeszkodzić i nie obudzić. W po­koju u siebie Wawicki znowu mył się przez pół godziny. Myjąc się postanowił nazajutrz odwiedzić księdza probosz­cza i porozmawiać z nim o zdrowiu przyjaciela.

Potem pan Jerzy Wawicki przebrał się w nocną piżamę, wyjął z torby podróżnej francuską książkę o życiu nocnym

24

Berlina i z książką w ręku położył się do łóżka. Czytał do późnej nocy. Nagle wydało mu się, że ktoś chodzi po korytarzu. Usiadł i nasłuchiwał. Nie wiedział, że to garbata pani Nowiecka, człapiąc pantoflami, przeszła do swojego zięcia. Na wszelki wypadek wstał i wyjął z tylnej kieszeni akuratnie złożonych na krześle spodni swój mały, prawie damski rewolwer. Położył go obok siebie na nocnym stoliku.

Był to mauzer najmniejszego kalibru, nowiutki, czarny

0 granatowym odcieniu mauzer, z którego pan Jerzy Wawi- cki nie wystrzelił dotychczas ani razu.

5

Pan Apolinary leżał w łóżku i czytał „La Nouvelle Revue Française”, gdy Wawicki w jasnych spodniach

1 wiśniowej kurtce zszedł na dół.

Był szary, ciężki dzień. Tylko mistyczną krwią połys­kiwały jesiony, klony i jarzębiny. W parku stangret zamiatał główną aleję.

Jak się masz, Walenty?—zapytał Wawicki przecho­dząc. Były żołnierz jego cesarskiej mości pokręcił zagad­kowo głową.

Skłębione, niespokojne chmury przesuwały się nad wierzchołkami drzew. Smutnie i jednostajnie piały koguty, jaskółki nisko latały nad ziemią, a w oddali, nad sadzawką rechotały żaby. Zbliżał się deszcz.

W plebanii, gdzie okna były zawsze zamknięte, powiet­rze wydawało się z ołowiu, pachniało kadzidłem i zwiet­rzałym piwem. Ksiądz proboszcz w długim do kostek granatowym szlafroku z szamerowaniem wyszedł Wawic- kiemu na spotkanie i huknął jak z armaty:

Hop, hop! Witam pana dobrodzieja!...

Niech będzie pochwalony — rzekł Wawicki z uprzejmą pobożnością.

25

W jadalnym pokoju, gdzie stał długi dębowy stół, a na ścianach wisiały powiększone fotografie księży, Wawicki wziął proboszcza za rękę, uśmiechnął się i zapytał ze światową troską:

- Jestem trochę niespokojny o mego przyjaciela. Nie widziałem pana Apolinarego prawie rok i uważam, że przez ten czas on bardzo zdziwaczał. Czy to tak podziałała na niego śmierć żony?...

Siedział w fotelu wyciągnąwszy nogi i uprzejmie częs­tował księdza papierosami. Lecz ksiądz proboszcz z rana nigdy nie palił. Latał naokoło stołu i z przerażeniem patrzył na Wawickiego, który nie podejrzewał nawet przyczyny tego strachu. Wreszcie zatrzymał się i w gburowatym zakłopota niu chwycił Wawickiego za rękawy.

- Może pan pozwoli na kanapę?! — wrzasnął.

Znowu zagrzmiała trąba Jerychonu i znowu ryczałyi

nieposkromione lwy.

- Bardzo pana przepraszam!... — wrzeszczał ksiądz proboszcz — ale mam przykre wspomnienia związane z tym fotelem! Pięć lat temu siedział tu tak samo jak pan i też częstował mnie papierosami...

Trochę zgorszony, ale nie okazując swego zgorszenik Wawicki przesiadł się.

- Więc jakże to było? — nalegał i bębnił palcami w ceratę kanapy.

- Nic nie było! — odpowiedział ksiądz tak przeraź­liwym głosem, że szyby w oknach zaczęły brzęczeć. 13 Nic nie było! Po prostu pani Agnieszka umarła na tyfus! Pochowałem ją, że tak powiem, własnoręcznie na naszym cmentarzu. Może pan obejrzeć mogiłę.

- O! — powiedział Wawicki i ręką zrobił ruch, jak gdyby chciał od siebie coś odsunąć.

- Niech się pan nie gorszy! — krzyknął ksiądz pro­boszcz. — Przed śmiercią spowiadała się u mnie i naprawdę nie pamiętam bardziej niewinnej duszy!...

26

Z sąsiedniego pokoju dolatywało czyjeś chrapanie. Wawicki coraz częściej spoglądał na zamknięte drzwi, aż wreszcie ksiądz to zauważył.

Tam śpi mój siostrzeniec, proszę pana. Żadne naczynie duchowne.

Naczynie duchowne? — zdziwił się Wawicki. — Jakie naczynie?...

To znaczy żadna gospodyni! — wykrzyknął ksiądz proboszcz i zarechotał. Potem siadł na kanapę obok Wawic- kiego, który natychmiast niepostrzeżenie odsunął się i po­prawił na kolanach sztywno zaprasowane spodnie.

Proszę pana — ryczał ksiądz — chce pan wiedzieć, co się stało we dworze po śmierci pani dziedziczki? Trage­dia... — Chrząknął w kułak i wytarł spoconą chłopską twarz. — A więc z rana wszystko jeszcze było dobrze. Pani Agnieszka wyszła sama na spacer. Widziałem, jak przeszła koło plebanii. Wyszedłem na ganek i zatrzymałem ją. „Prześliczny ranek, pani kolatorko”, zacząłem, „co słychać dobrego?” Ale spojrzała na mnie trochę błędnym wzrokiem i szła dalej. Prawdopodobnie już wtedy miała gorączkę. Miała na sobie taką letnią sukienkę z falbaneczkami i cała świeciła się różowym światłem. Już wówczas pomyślałem, że wygląda w tej sukni jak narzeczona albo tak, nie daj Boże, jak umarła w trumnie. Brakowało tylko wieńca z kwiatów naokoło głowy. Zrobiła ze dwadzieścia kroków, nim się zatrzymała. „Ach, drogi księże proboszczu”, mówi jakby obudzona ze snu, „teraz rozumiem, że nazwa naszego dworu

t jest bardzo dobra. Dotychczas nie mogłam pojąć, dlacze­go nazywa się Wesołe Bagniska.” „Więc cóż się stało?”

: pytam. „O, co się stało, tego księdzu proboszczowi nie powiem”, odrzekła z dziwnym uśmiechem. „Właściwie nic I się nie stało, tylko wciągnęło mnie trzęsawisko i teraz nie I mogę się w żaden sposób z niego wydostać.” „Aż tak!...” I zaśmiałem się i ja nieopatrznie. „Proszę pani kolatorki usiąść.” Siedzieliśmy razem na ganku. Pszczoły brzęczały

27

wokoło tak, jak gdyby śpiewały psalmy Najwyższemu Stwórcy. „Wszelki duch Pana Boga chwali!” wyrzekłem myśląc o pszczołach. Pani dziedziczka drgnęła i powiada: „Dlaczego to ksiądz powiedział?” „Ano tak sobie, bez znaczenia”, mówię. „Całkiem nawet bezmyślnie.” Siedziała milcząc. Wiedziałem, że coś po jej główce krąży. Ale nie przypuszczałem, że to śmierć. Drżała na całym ciele i wciąż się skarżyła na wilgoć w powietrzu. „Tu wokoło są tylko same bagniska”, mówiła ze wstrętem, „ale kto wymyślił dodać do tego, że one są wesołe? Makabryczne”, mówi, „połączenie”. „Może pani kolatorce przynieść jakie futer­ko?” proponuję, ale kiwa głową przecząco. „Dobry księże proboszczu, nic nie pomoże”, odpowiada z takim uśmie­chem, że aż mnie, staremu grzesznikowi, płakać się za­chciało. „Nic nie pomoże”, mówi, , już mnie wciągnęło po szyję i dlatego jest mi tak zimno i mokro”. Spojrzałem na nią nawet ze strachem. „Niedobrze”, myślę, „chyba że żartuje”! Wciąż mi się wydawało od tej chwili, że widzę ją leżącą w trumnie. Słowo przenajświętsze daję, że mówię panu prawdę. Otóż, coś mnie ukłuło w serce. Powąchałem nawet naokoło siebie, bo wie pan, starzy księża znają ten zapacłi przedśmiertelny, który z każdego skazańca paruje. Jest taki zapach śmierci i nie ma na to rady! Ale nie. Szła od niej woń jakichś perfum i cała pachniała, daruj mi Boże, jak Sanctis-2 simum! „Pani kolatorko”, błagam ją, „może pani pozwoli ze mną starym napić się miodu na rozgrzewkę?” Nie wiedział łem już sam, co mam robić. Wstała i położyła mi rękę na ramieniu. Była taka smutna, jak nigdy jej jeszcze nie widziałem. Włosy przylegały jej do twarzy niczym jakaś złota chusta. Myślałem, że powie mi zaraz coś dobrego, jakieś ciche słowa dobroci, które zawsze znalazła roz­mawiając z ludźmi. Podniosła na mnie oczy, modre, czyste oczy, zastanowiła się sekundę... Myślę więc: cóż ona mi powie? Bił od niej zupełnie niebiański urok. Stała cieniutka, aż bałem się, że wiatr ją złamie. Patrzyła na mnie z litością

28

i miłością chrześcijańską. „Księże...” zaczęła. „Słucham pani kolatorki”, mówię. „Księże”, powtarza, „nos!...”

Za ścianą chrapanie ucichło, w jadalnym pokoju sły­chać było tylko, jak wiatr trąca suchymi gałęziami bzu

0 szyby.

Ksiądz proboszcz nagle podskoczył, jak gdyby szatańs­ka siła zrzuciła go z kanapy. Potem zaczął latać wokoło stołu

1 poły jego sutanny łopotały w powietrzu jak skrzydła prze­rażonego ptaka. Plebania trzęsła się aż do fundamentów, łyżki i noże podskakiwały na kredensie. Ksiądz proboszcz wrzasnął po chamsku ochrypłym, jakby pijanym głosem:

Nos!!'ik

Nic nie rozumiem — powiedział Wawicki i w naj­wyższym zdumieniu podniósł się z kanapy również.

,¡¿¿ip Nos! Powiedziała: nos!... rozumie pan: nos! — krzy­czał ksiądz i twarz mu zsiniała, a na szyi nabrzmiały czarne żyły. Zatracił pozory duchownej osoby i w tej chwili przypominał raczej bestię apokaliptyczną niż kapłana. Wa­wicki strzepnął z rękawa wiśniowej kurtki popiół i usiadł z powrotem.

Jest to bardzo... — zaczął i szukał odpowiedniego słowa—jest to bardzo... zajmujące...-^dokończyłchłodno.

Tak jest — wysapał ksiądz i wreszcie zatrzymał się koło fotela, pod krucyfiksem. ^ Powiedziała: nos, i rób, co chcesz!... Pomyślałem: „wariatka”, i w duchu nawet przeżeg­nałem się. Nie pamiętam, żebym się tak kiedyś przestraszył. Chyba że wtedy, gdy hrabia siedział tu u mnie.

Ksiądz szybko obejrzał się poza siebie i z trwogą odsunął się od fotela. Wszędzie, nawet pod świętym krzyżem kryły się ohydne wspomnienia!

Tak było z rana, proszę pana! — krzyczał.

A co dalej?

Twarz Wawickiego była zupełnie niewzruszona. Usta miał ułożone w zwykły, rzec można, zawodowy uśmiech. Podniósłszy prawą brew do góry, oparłszy piękną głowę na

29

ręce, słuchał nie ukazując ani zniechęcenia, ani zbyt wielj kiego zdenerwowania.

Nic nie dali! — zaryczał proboszcz. — Nic nie dali] bo sami biedni byli!... — Uspokoił się jednak i znowu usiadł obok Wawickiego na kanapie. — Co dalej, pan pyta.-.. Było] to z rana. Odwróciła się i zniknęła mi z oczu jak mgiełka! Zostałem sam na ganku i nie wiem, czy nie połknąłem zej trzech pszczół, bo nie mogłem zamknąć ust ze zdziwienia.! „Coś się z nią stało”, myślę. Po obiedzie poszedłem do dworu, aby się dowiedzieć. Nie zdziwiłem się nawet, gdy pan dziedzic wyszedł naprzeciw mnie i ostrzegł, że żona jego jest chora. „Nie wiem, co się z nią stało”, oświadczy^ „ma dreszcze i leży w łóżku”. Pokręciłem głową. „Może pan dziedzic da jej trochę miodu”, rzekłem i wtedy poczułem na werandzie nieprzyjemny zapach. Starzy księża mówią, że zawsze go czują. Tego wieczoru nie graliśmy w pikietę;] Poszedłem do siebie i czytałem brewiarz. A w nocy ktoś puka do okna.

Do okna? — zapytał Wawicki machinalnie.

Do okna powtórzył ksiądz proboszcz. — Noc była ciemna, chociaż powinien był być księżyc. Ale niebo było całe w chmurach. „Kto tam?”, pytam z przykrością. Przypomniało mi to, jak do mnie pukali kiedyś bolszewicy Tylko że hrabia zwykł był walić w szyby nahajem. To zupełnie inny dźwięk. „Proszę wielebnego księdza!” od powiada z podwórka chłopak. „Proszę wstawać! We dworze jakieś nieszczęście!” „Nieszczęście?!” pytam jeszcze przez sen, „jakie tam, psiakrew, nieszczęście?!” „W całym domu palą się lampy”, odpowiada, „i ktoś wychodził na werandę, zlata rką”. Zerwałem się z łóżka i od razu, jak gdyby Pan Bóg mnie tchnął, pobiegłem po święty sakrament. Przylatuję ? w komży do dworu, a tu już Józefa w salonie zawodzi. „Niej! płacz, stara!” krzyknąłem, „a gdzie pani?!” „Gdzie pani?| Pani już nie żyje!” szlocha. Wtem wychodzi pan dziedzic* w szlafroku na gołe ciało. Twarz miał jakby zmięta gazeta,

Tyfus”, mówi, „proszę księdza proboszcza. Tyfus pla- ,misty...”

Słyszałem o tym — przerwał Wawicki, ale po twarzy jego nie można było poznać, czy jest znużony tym opowiada­niem, czy zaciekawiony. — Lecz nigdy nie myślałem, że od tyfusu można umrzeć w ciągu paru godzin.

Serce — odpowiedział ksiądz proboszcz. — Dzie­dzic i doktor twierdzili przynajmniej, że to serce nie wy­trzymało. Doktor przyjechał do nich koło północy, ale już było za późno... Pękło!...

Dzwoniono na Anioł Pański. Ksiądz zamilkł, wstał i odszedł do okna.

Jest na pewno w raju—powiedział po pewnej chwili od okna.

Ksiądz sądzi? — zapytał Wawicki z niewłaściwym roztargnieniem. — Tak. Ma się rozumieć — dodał pospiesz­nie —ma się rozumieć.

Wstał żegnając się. Ksiądz odprowadził go do ganku. Na ganku siedział jakiś młodzieniec w wojskowym mundurze.

0ł Przyjdę do księdza jutro — mówił Wawicki na pożegnanie. W przedsionku, gdzie stali, wisiały na wieszaku futro, pudermantel i komża księdza. Czuć było kadzidłem i zwietrzałym piwem. — Wszystko to jest bardzo ciekawe, ale naprawdę jestem niespokojny o przyjaciela. Chciałbym go stąd zabrać.

Wawicki stanął na progu. O krok przed nim na ganku siedział jakiś młodzieniec w wojskowym mundurze. Wokoło leżały kupy złotych, rudych, zgniłych liści. j : — Będzie deszcz! — krzyknął ksiądz proboszcz.

'? i— Tak jest — odrzekł Wawicki, a młodzieniec siedzący na schodach żywo podniósł się na nogi.

Był smagły. Nad jasnymi niebieskimi oczami zwisały czarne, kosmate brwi. Wyprostował się po wojskowemu i przyłożył dwa palce do czapki. Wawicki popatrzył na niego

i znowu uśmiechnął się nie wiedzieć czemu.

31

« Bardzo mi miło — rzekł i poszedł w kierunku furtki.* Młodzieniec patrzył w ślad za nim, potem sztywno* odwrócił się na pięcie.

To dziwne — rzekł śpiewnie.

Co jest dziwne? — warknął ksiądz.

Ten pan przypomina mi komisarza Izmajłowa 9

odpowiedział naiwnie.

Wawicki doszedł do furtki, odwrócił się i machnął do ^ nich ręką. W tej samej chwili zaczął padać deszcz.

Deszcz padał przez cztery dni z rzędu. Siana nie zdążyli zebrać, więc gniło na łąkach sczerniałe i wzdęteg Chłopi siedzieli w szynku żydowskim za dworem i pili rozcieńczony spirytus. Koło bramy wściekły, mokry i zajad­ły szczekał komisarski pies.

Co rano pan Apolinary w kaloszach i z parasolem wychodził na spacer. Z parasola ściekała woda, zimne krople przedostawały się za kołnierz szlafroka, bryzgi leciały spod nóg, lecz nie bacząc na nic pan Apolinary odważnie kroczył po martwych alejach.

Koło groty Matki Boskiej zatrzymywał się i patrzył na przestrzeloną pierś Przenajczystszej Panny. Potem odwracał się i patrzył na biały taras dworu. Od tarasu do groty nie było więcej jak czterysta kroków, polowe zaś parabellum niesie na przeszło tysiąc! Pewnego razu, w wilię samobójstwa, politkom Izmajłow wyszedł do parku z rewolwerem w kie-J szeni; na głównej alei spotkał jakiegoś czerwonoarmistę. I

Słuchaj, bhacie — rzekł do niego.

Czerwonoarmista wyciągnął się na baczność.

Słuchaj, towarzyszu. Codziennie mierzę z tego pho-1 gu w twarz tej oto cnotliwej niewiasty i nie mogę thafić!j

32

Chociaż wiem, że jeżeli celować między oto tymi kohonami drzew, to nawet khótkowidz nie spudłuje.

Więc o co chodzi, towarzyszu komisarzu?—zapytał żołnierz.

O to — odpowiedział komisarz wciągając w nozdrza zbawczą kokainę — że chcę odbić jej nos i nie mogę w żaden sposób do tego nosa z pahabellum thafić!...

Patrząc tylko przed siebie, pan Apolinary biegł wokoło parku, potem zdyszany przylatywał do sypialni. O godzinie jedenastej wypijał kieliszek koniaku, a punktualnie o dru­giej —umyty i ogolony — wchodził do jadalni. W jadalni od deszczu i chmur było ciemno, tak że do deseru trzeba było już zapalać lampy. Pan Apolinary zawiązywał serwetkę dookoła szyi i mówił do Wawickiego:

Mam nadzieję, że jutro deszcz ustanie. Agnieszka nie znosiła takiej pogody.

Jedli obiad we dwójkę. Garbata pani Róża opuszczała swój pokój tylko wtedy, gdy słyszała, że Wawicki kładzie się spać. Wtedy człapiąc pantoflami, ze świecą w ręce wy­chodziła na korytarz. Cień garbu sunął w ślad za nią po białej ścianie. Nie pukając wchodziła do sypialni pana Apolinare­go.

Mama jeszcze nie śpi? — pytał pan Apolinary

i chował butelkę za lustro.

Jak widzisz, mój synu — odpowiadała zjadliwie. — Zadajesz coraz głupsze pytania.

Stał przed nią jak przyłapany chłopak, pochyliwszy siwiejącą głowę na pierś. Stara pytała szorstko:

Czy nasz gość dobrze się u nas bawi? Czy aby się nie nudzi, mój synu?

Tak przychodziła w te dni co wieczór. Wychodząc zaś powtarzała: — Więc postaraj się, żeby się u nas nie zanudził na śmierć, mój synu!

Miała na sobie czarną koronkową mantylę, a na siwej głowie liliową siatkę. Idąc z powrotem po schodach jęczała

i stękała. Wawicki odkładał na stronę książkę o życiu nocnym Berlina i nasłuchiwał.

Jaśnie pani pozwoli, że jej pomogę — mówiła pod jego drzwiami gospodyni.

Obie staruchy szły wlokąc po posadzce zbolałe, spuch* I nięte nogi.

Musiałam tak pod rękę prowadzić kiedyś komisa­rza — szeptała Józefa. — Był, proszę pani, widocznie pijany. Źrenice miał tak rozszerzone jak u kota w nocy. Prawie że upadł tu na schodach. Był poza tym, nie wiem czemu, wściekły. „Jutro każę skiehować działa na samą aptekę”, zgrzytał, „całe miasteczko zbombahduję, póki nie zapłacą konthybucji tysiąc ghamów!” Potem ostrogami zawadził

o próg i znowu upadł!...

Nie znoszę tych opowiadań o komisarzu — skrze­czała garbata pani. — Możesz już raz dać temu spokój. Agnieszka również nie cierpiała tego zdechłego komunis­ty!...

Tak było po nocach. W dzień stara pani drzemała w wygodnym, rozłożystym fotelu. Na stole przed nią stała fotografia córki. Córka była w białej sukni z falbankami, jakie noszą małe dziewczynki, we włosach za prawym uchem miała wetknięty biały kwiat — aster.

Pęki białych astrów stały w pokoju Wawickiego. W szy­by walił deszcz. Wawicki mył się w tubie, gdy do drzwi zapukał pan Apolinary.

Jeżeli nie masz nic lepszego, przyjdź do mnie na pogawędkę — krzyknął z korytarza. Potem oddalił się z takim pośpiechem, jak gdyby ścigały go upiory. W biblio­tece usiadł pod dużym portretem wyobrażającym panią w białej sukni z astrem za uchem i nalał sobie Macona. Wawicki w ciepłej, flanelowej piżamie, jaskrawobiałej w du­że granatowe kraty, przyszedł po paru minutach. Piżama nadawała mu wygląd plantatora. Napił się wina i usiadł na parapecie okna.

Wciąż wybieram się opowiedzieć o śmierci Agnie­szki — zaczął pan Apolinary z uporem.

Wawicki obejrzał paznokcie na prawej ręce, potem na lewej, podniósł głowę i rzekł współczująco:

Słucham.

Ale o ile twarz jego wyrażała życzliwe zaniepokojenie, w głosie jego nie było słychać krztyny współczucia.

Po twoim odjeździe w zeszłym roku Agnieszka była jak gdyby trochę zmieniona. Na pewno był to już okres inkubacyjny.

Tak, tak — kiwał głową Wawicki.

Ja nie wiedziałem, że ona choruje na serce — mówił pan Apolinary. Odkorkował nową butelkę. — Nie wiedzia­łem też, że to może się tak prędko skończyć. Ale najstrasz­niejsze było, że jeszcze na dwie godziny przedtem znalazłem ją w tej komórce na poddaszu. Była noc. Wyobraź sobie, siedziała wprost na podłodze.

Nie wiem, o jakim poddaszu mówisz i jakiej komór­ce — rzekł Wawicki i z litościwą uwagą obrzucił przyjaciela od stóp do głowy spojrzeniem.

EMt- Tam gdzie chodziła co godzinę przez cały tydzień, póki jeszcze to biedne stworzenie żyło.

Może się źle czujesz? — zapytał Wawicki i zmarsz­czył czoło.

> — Nie, dziękuję. Trzeba ci wiedzieć, że na dziesięć dni przed wypadkiem siedzieliśmy wszyscy w jadalnym przy kolacji. Tak, muszę ci o tym opowiedzieć... Bardzo ciekawa anegdota... — Pan Apolinary wypił szklankę wina duszkiem

i odstawił od siebie z trzaskiem. — Siedzieliśmy w jadalni we czworo: Agnieszka, mama, ja i ten młody medyk, narzeczo­ny siostry Agnieszki. Noc była ciepła, księżycowa... Drzwi na taras były otwarte. Agnieszka przygotowywała herbatę. Uśmiechnięta jak zawsze, ale jakoś bardzo smutnie. Wtem posłyszeliśmy krzyk. Ktoś w parku tuż koło domu krzyczał rozdzierającym, przenikliwym głosem. Zupełnie jak baba.

y

35

która rodzi. Agnieszka zerwała się pierwsza. Była blada, ale wciąż jeszcze uśmiechnięta. Można było pomyśleć, że ten uśmiech zastygł jej na twarzy. Krzyk zamilkł, lecz potem znowu się rozległ. Tym razem po innej stronie domu. Był wstrętny. Nigdy nie słyszałem takiego obrzydliwego dźwięi ku! „Ktoś umiera!” krzyknęła Agnieszka i rzuciła się ku drzwiom. Ale w tej samej chwili na taras wbiega stangret1

i krzyczy: „Złapałem, pani dziedziczko!...” Zgromadziliśmy! się tłumnie na progu. Stangret, zziajany jak po jakiejś walce, trzyma pod pachą zawiniątko, które niby żywe wyrywa mu się z rąk. „Kuna!” powiada.

Pan Apolinary rozpiął na nagiej piersi kolorowy szlaf­rok, jak gdyby zrobiło mu się gorąco.

- Napijesz się jeszcze wina? — zapytał. — Nie wie­dzieliśmy, co z nią zrobić — mówił, nerwowo ziewając. — Więc odnieśliśmy ją z początku do kuchni i dali mleka na spodeczku. Właściwie to wszystko robiła Agnieszka... Bied­ne stworzonko siedziało pośrodku kuchni i wciąż poruszało noskiem. Miało ładny rudawy pyszczek i białe, błyszcząca ząbki. Była widocznie jeszcze bardzo młoda. Jej puszysty, długi ogon leżał na podłodze przepysznym futrem. „Może się oswoi”, powiedziałem do Agnieszki, „jeżeli chcesz, można będzie dla niej zrobić klatkę”. Kuna siedziała nadal spokojnie i nawet jak gdyby nie była zastraszona. Staliśmy nad nią kołem i zachwycaliśmy się, bo naprawdę było przyjemnie na nią patrzeć. Józefa zdjęła ze ściany lampę

i z lampą w ręku schyliła się nad nią. Wtedy, rozumiesz... — pan Apolinary znowu szeroko ziewnął — rozumiesz, zaczęłaji się kręcić... Kręcić się i wrzeszczeć! — krzyknął i Wawicki drgnął po raz pierwszy. — Nie rozumiem do dziś, co jej się mogło stać. Kręciła się w kółko tak szybko, że nie można^ było zrozumieć, gdzie jest jej głowa, a gdzie ogon. Był to wprost jakiś szał! Od czasu do czasu podskakiwała na pół metra do góry, opadała na ziemię i znowu się kręciła, aż nam w oczach wszystko zaczęło się troić. Krzyk był jeszcze*

gorszy, przenikliwszy niż wtedy w parku. Było w nim tyle obłąkańczej tęsknoty!... cała otchłań tragedii i męki!... Zapewniam cię, że był to nad wyraz przykry krzyk.

Mama ze strachu cofnęła się za drzwi i powiedziała:

Na pewno się wściekła!” Ktoś ze służby się zaśmiał, a ten młody medyk nagle zaśmiał się również. Wtedy u Agnieszki zadrgał podbródek... Wiedziałem już, co to znaczy... Wszyscy się śmiali... Kuna kręciła się... Agnie­szce podbródek drgał jeszcze więcej. Wyciągnąłem do niej ręce, ale już było za późno!... „Nie śmiać się!” krzy­knęła. Potem podeszła do medyka i rzekła już zupełnie spokojnym głosem: „Durniu!” Było to bardzo dziwne — mówił pan Apolinary. — Znałeś przecież Agnieszkę, nigdy się nie unosiła. Było mi bardzo nieprzyjemnie

i nie wiedziałem, jak mam załagodzić ten incydent. Medyk na drugi dzień wyjechał, ale co prawda i tak miał wyjechać niedługo... Agnieszka była bardzo roz­trzęsiona. Sama odniosła kunę na poddasze do komórki

i słyszałem, jak co godzinę chodziła do niej. Potem zna­lazłem ją tam znowu w noc przed wypadkiem.

A cóż kuna? — zapytał Wawicki, jak gdyby to obchodziło go najbardziej z całej historii.

W&r^ Zdechła po tygodniu — odpowiedział pan Apolina­ry i ziewnął szeroko otworzywszy usta. — Śmierdziała strasznie.

Po chwili zapytał:

Może chciałbyś zobaczyć tę komórkę? — Patrzył przed siebie szklistym i trochę pijanym spojrzeniem. — Może chcesz zobaczyć komórkę? — powtórzył z ledwie dostrzegalnym naciskiem.

Lecz Wawicki siedział, niewinny i naiwny.

H £jg Ja?... nie bardzo... — powiedział i zaśmiał się.

To szkoda! — i pan Apolinary nalał sobie jeszcze wina.

37

Wieczory robiły się coraz dłuższe. Po podwieczor­ku Jerzy Wawicki otwierał wieko fortepianowe, siadał przy szczerzącej zęby klawiaturze i grał Bacha. Na różowym wieku fortepianu jaśniała duża biała rysa, jak blizna. Na klawiszach jeszcze, zdawało się, stygły odciski palców drżą­cych od narkotycznego podniecenia. Wawicki grał Bacha, dźwięki drżały liturgijną powagą, na tym samym zaś for tepianie pięć lat temu politkom Siwaszskiej Dywizji bębnił hulaszczą bolszewicką piosenkę o cytrynach.

Obok na atłasowym krześle stała menażka z kapuś­niakiem, pod krzesłem siedział czarny szczeniak i przeciągle skowyczał. W skórzanej, zapiętej pod szyją kurtce, z ogolo ną, wyniosłą, upiorną twarzą komisarz uderzał niepewnym palcami w klawisze, a na tarasie pod dźwięk jego zakokaino- wanej muzyki śpiewało dwóch czerwonych oficerów:

Chłopak ściska i całuje,

Pcha się do dziewczynki,

Lecz dziewczynka odpowiada:

Nie macaj cytrynki...

O zmierzchu, posłuszny wołaniu wdzierających się przez okno kościelnych nut, przychodził razem z siostrzeń­cem ksiądz proboszcz.

- Dobry wieczór — ryczał — będzie brydż?!

W salonie zapalano świece, ustawiano stolik do kart.

Staruszek kucharz przynosił miód i wino. Jeżeli podchorąży był kontrpartnerem Wawickiego, Wawicki odzywał się niezmiennie:

- O, teraz ja będę pana kontrował!... — Potem pod stołem przypadkowo ocierał kolano o jego kolano. A gdy podchorąży usuwał się z dziewiczym zakłopotaniem, mó­wił: — Przepraszam bardzo, czy ja panu nie przeszkadzam?

38

Podchorąży patrzył w karty i odpowiadał zażenowany:

Cztery piki!...

O, to w takim razie... kontra!... — wołał Wawicki

i znowu przypadkiem dotykał kolana podchorążego.

Na górze, wprost nad grającymi w karty siedziała w fotelu zielonooka, siwowłosa pani Róża i mówiła do gospodyni:

Podobno pan Jerzy bardzo się zaprzyjaźnił z mło­dym siostrzeńcem księdza?

Tak jest — odpowiadała Józefa — młody pan Włodek jest bardzo przez wszystkich łubiany. Nieboszczyk komisarz zawsze posyłał mnie na plebanię. „Idźcie, towarzy­szko”, mówił, „i zawołajcie do mnie tego młodzieńca!...” Lecz ksiądz proboszcz nigdy go do dworu w te czasy nie puszczał. Raz tylko, pamiętam, chłopak sam uciekł z pleba­nii i nocował u nas...

Wtem piorun uderzył w jarzębinę rosnącą koło tarasu dworu. Potem na dach runęła niebywała ulewa. Blacha jęczała pod naporem wody, w szyby bez ustanku, jak z kulomiotu, waliły krople deszczu. Na dole wiatr wyrwał ramę okienną i cały wodospad wdarł się przez okno do pokoju.

Ależ to potop! — zaryczał ksiądz proboszcz.

Wszyscy z kartami w ręku przeszli do biblioteki.

W bibliotece, póki rozstawiano stolik do gry, proboszcz podszedł do portretu pani Agnieszki — na portrecie pani Agnieszka była namalowana w białej sukni z falbankami, za uchem miała aster — i zaryczał znowu:

Jak dwie krople wody!...

Potem westchnął. Na portrecie pani Agnieszka była namalowana w cieniu młodej biało-zielonej brzózki. Sama blada i cienka jak brzózka, stała uśmiechnięta jakimś szczególnie smutnym i radosnym uśmiechem. Była raczej średniego wzrostu, twarz miała opaloną, a czoło i nos w jasnych piegach. Nad ciemnoszarymi oczami jaśniały złote

1

brwi. Lewy róg portretu był zamazany czarną farbą. Po wyjściu z domu bolszewików, gdy 5 Siwaszska Dywizja cofała się w popłochu w kierunku Mlecza i Osikowej

i pan Apolinary Rozstajło mógł wrócić do swego zrabo­wanego majątku, na podłodze w salonie znalazł sprofa­nowany portret żony. Pan Apolinary kupił pędzel i tubkę czerni słoniowej; potem własnoręcznie zamazał plugawe pornograficzne rosyjskie wyrażenie składające się z trzech słów, które wykaligrafował w rogu portretu samobójca komisarz.

Jak dwie krople wody! — westchnął ksiądz.

A gdy ulewa trochę się uspokoiła, razem z siostrzeńcem wrócił na plebanię.

Musieli przejść przez ciemny park, w ciemnościach co chwila potykali się o pnie, sutanna księdza proboszcza wlokła się z mokrym szelestem po kałużach.

Słyszałeś, co powiedział pan dziedzic o portrecie?! .

krzyknął nagle tak głośno, że wypłoszył z drzewa jakiegoś ptaka.

Nie zauważyłem — odrzekł młodzieniec.

Wtedy ksiądz proboszcz zaryczał:

Spojrzał na portret i oświadczył, że podobieństwo jest wielkie, zwłaszcza w górnej części twarzy! To niepraw­da, bo podobieństwo jest wszędzie!...

Był w dziwny sposób przejęty i wymachiwał rękami w niezrozumiałym oburzeniu.

W górnej części twarzy — powtarzał. Przypomniał sobie twarz pana Apolinarego wypowia­dającego to zdanie. Twarz była zielonkawa i niedobra. Oczy pan Apolinary miał wybałuszone, wąsik zaś zastygł nad uśmiechniętymi ustami jak zatruta czarna strzałka. Pan Apolinary bawił się sznurem swego szlafroka, potem wska­zał na portret i rzekł:

- Proszę zwrócić uwagę na podobieństwo w górnej części twarzy!

40

Wtedy Wawicki, zamiast spojrzeć na portret, odwrócił się do niego plecami w wyraźnym zniecierpliwieniu. Pro­boszcz zaś wypowiedział:

Hm!...

Pan Apolinary chwycił Wawickiego za łokieć i znowu wskazał palcem na portret.

Nie wiem — rzekł — czy patrzyłeś uważnie na jej

nos?

Wówczas Wawicki spojrzał na portret, potem na pana Apolinarego, potem porozumiewawczo spojrzał na księdza proboszcza.

Na jej nos?... — zapytał. Prawdopodobnie czuł się jak gentleman, który trafił do domu wariatów.

Znowu lunął deszcz. Lecz proboszcz stał już na progu plebanii. Tu, na tym czarnym, mokrym ganku, siedziała świętej pamięci pani Agnieszka i również mówiła o nosie.

Była już prawdopodobnie chora — rzekł do siebie ksiądz proboszcz i zamknął drzwi. W tej samej chwili we dworze na taras wyszli pan Apolinary i Wawicki.

Piorun uderzył w jarzębinę — rzekł Wawicki.

Tę jarzębinę lubiła bardzo Agnieszka — odrzekł pan Apolinary, a potem oparł się na ramieniu przyjaciela. — Muszę ci dokończyć opowiadanie o jej ostatnich chwilach.

Słucham — rzekł Wawicki niechętnie.

Otóż wieczorem tego dnia szukałem jej po wszyst­kich pokojach. Wyszedłem nawet z latarką na taras. Tu było tak samo ciemno jak dziś, tylko deszcz nie padał. „Agniesz­ko!” wołałem. Ale nigdzie jej nie było. Znalazłem ją w pokoiku, gdzie zdechła kuna. „Co ty tu robisz w ciemno­ściach?” zapytałem przerażony. Zapaliłem zapałkę i zauwa­żyłem, że siedzi wprost na podłodze i ręką wciąż pociera sobie nos, jak gdyby miała katar. „Na miłość boską! co ci jest?!” krzyknąłem. Uśmiechnęła się mechanicznie, rzec można, że po prostu wyszczerzyła zęby, że te jej zęby przypomniały mi wtedy, nie wiedzieć czemu, wyszczerzony

41

pyszczek biednej kuny. Wziąłem ją na ręce i zniosłem p0 schodach. Była na wpół przytomna.

- Wejdźmy do pokoju — przerwał Wawicki. —J Tu można złapać jakąś malarię...

- Malaria? Mówisz, malaria? — powtórzył pan A po. linary i natychmiast zapomniał o swym opowiadaniu. Podobno w pewnych wypadkach malaria jest bardzo zdro­wa — powiedział bezmyślnie.

Był widocznie pijany i Wawicki z troską odprowadził go do sypialni.

8

Pięć lat temu o takiej samej porze i w taką samą pogodę, kiedy po dachu plebanii latały wrzeszczące w waria­ckiej tęsknocie kuny i kiedy z północnego zachodu dolatywał jednostajny turkot cofających się obozów budionnowskich

komisarz Izmajłow bez czapki, z nahajem w ręku biegł przez kwietniki ku schodom dworu.

Kto idzie?! — krzyknął żołnierz pełniący wartę.

Nic nie widząc, nie słysząc, komisarz potykał się, szedł,

biegł dalej.

Stój! — krzyknął wartownik z tarasu i zarepetował broń.

Komisarz zaplątał się w krzakach róż, kolce złamanych gałęzi wpiły się w skórzaną kurtkę, drapały po rękach i twarzy, lecz komisarz Izmajłow oślepł i ogłuchł.

Padnij!! — wrzasnął żołnierz i przywarł policzkiem do karabinu. W sekundzie następnej pociągnął za cyngiel. Jednocześnie, skomląc i wyjąc, na taras wybiegł czarny szczeniak. Był huk. Na piętrze, w kancelarii sztabu, za oświetlonymi oknami mignęły cienie w spiczastych hełmach i natychmiast potem światło zgasło. Szczeniak stoczył się po

42

schodach i warcząc radośnie zginął w krzakach. Potem komisarz Izmajłow krzyknął z dołu:

Ty duhniu! Nawet zabić człowieka nie potha- fisz!... — Wszedł na schody i rzekł do zaskoczonego czerwonogwardzisty: — Jeżeli thudno thafić do posągu — ciągnął filozoficznie, a był to wieczór przed samobój­stwem — jeżeli thudno zabić człowieka, to może będzie najłatwiej zabić siebie? Jak ty myślisz, towarzyszu?

Żołnierz odrzekł:

To wasza wina, komisarzu, żeście nie odpowie­dzieli.

Oczywiście — zgodził się spokojnie komisarz i nogą pogłaskał kręcącego się wokoło butów szczeniaka. Wtedy na pierwszym piętrze, w kancelarii sztabowej rozwarło się okno i ktoś wyjrzał w noc:

Co to za alarm?!...

W pięć lat potem znowu rozwarło się okno i znowu ktoś wyjrzał w noc:

Czy to ksiądz proboszcz? — spytała zjadliwie stara pani Nowiecka.

Lecz ksiądz proboszcz już dawno klęczał modląc się około swojego łóżka, a siostrzeniec jego chrapał. We dworze jednak ani Wawicki, ani pan Apolinary jeszcze nie spali. Z początku siedzieli w sypialni, potem pan Apolinary powiedział:

Jeżeli nie chcesz spać, może byś coś zagrał — i obaj przeszli do salonu. I gdy Wawicki usiadł przy fortepianie — na różowym wieku jaśniała głęboka rysa — pan Apolinary stanął trochę z tyłu i patrzył mu w sam kark.

Prawa ręka Wawickiego zgodnie z wielopłaszczyznową konwencją kompozytora dotknęła kilku rozkreślnych nut, a potem ruszyła synkopami do oktaw dolnych, podczas gdy lewa ręka wykonywała to samo w kierunku odwrotnym. Oba głosy, każdy na swój sposób, zaczęły opowiadać pewną historię i ich opowieści splecione w całość tworzyły opowieść

43

trzecią. „Pięć lat temu umarł komisarz”, myślał pan Apolj. nary, „oto już rok, jak nie ma Agnieszki, ale co będzie tą trzecią, pośrednią melodią?...” W jego zamglonym, przepi. tym umyśle nagle zawirowały zwiędłe, zmarłe liście, „jak nieboszczyki!” pomyślał zabobonnie, „gnijące wśród par- ku...” Ujrzał czarne trujące grzyby, które pstrzyły się między pniami ogołoconych, jesiennych drzew... Ujrzał wreszcie spowitą płonącym winem grotę...

Tak. Komisarz się nie mylił. Grota była złożona z kamieni najróżniejszych, najdziwniejszych kształtów. Jeże­li między dwoma z tych kamieni umieścić lufę i — nawet nie patrząc, nie celując — wystrzelić — kula przemknie sama jak wymierzona pod koronami drzew i utkwi w środku drzwi mniej więcej w tym miejscu, gdzie znajdowało się serce komisarza izmajłowa, kiedy to strzelał z progu tarasu do przenąjczystszego posągu. Innymi słowami wróciłaby... Bum!... rozległo się jednocześnie, a pan Apolinary otrząsnął się i spojrzał w dół. To Wawieki lewą ręką zakończył grę podstawowym akordem.

Jednocześnie na górze garbatej pani Nowieckiej drze­miącej w fotelu przyśniła się córka Agnieszka.

Co ci jest, córeczko? — zapytała przez sen pani Nowiecka.

Mamo, podniosłam mu chustkę!... — odpowie­działa.

Jaką chustkę, córeczko? Co ty takiego mówisz?

Chustkę do nosa — ciągnęła Agnieszka — wypadła mu z rąk, gdy rozmawialiśmy na ławce w ogrodzie.

A było to tak: rok temu wieczorem w świetle księżyca siedzieli Agnieszka i pan Wawicki na ławeczce w grabowej alei. Księżyc spuchniętym żółtym cielskiem z wolna przewa­lał się nad ich głowami, gdzieś w głębi parku dwa razy tęskno huknął puchacz.

-— Przecież tyle razy mówiłaś o tym, że Apolinary będzie szczęśliwy... — powiedział Wawicki.

Milczała. Potem z obrzydzeniem spojrzała na roz­kładający się żywcem księżyc i jakby mówiąc o księżycu, bo przynajmniej tak wyglądało, rzekła szeptem:

Nic mnie nie obchodzi jego szczęście...

Wawicki odrzekł chłodno:

W takim razie cieszę się, że wyjeżdżam... Wiedzia­łem zresztą, że tak się skończy...

Znowu w głębi ogrodu, ale teraz po lewej ręce huknął puchacz. Potem ławeczka nagle skrzypnęła. Agnieszka prze­chyliła się naprzód i wprost zwaliła piersią na ramię Wawic- kiego.

Daj usta!.., — szepnęła.

Jej ręce niczym ręce ślepej szukały jego rąk. Ale Wawicki usunął się.

To nic nie pomoże — rzekł — wyjeżdżam jutro.

. — Łajdaku! rzuciła mu w twarz zdławionym gło­sem.

Wówczas oboje wstali. Wawicki powoli, Agnieszka zerwała się z ławki jak oparzona.

Łajdaku! — powtórzyła.

I oto w tej chwili Wawicki, który trzymał w ręku chustkę, wypuścił ją z palców. Twarz miał zupełnie złotą, płynna zgnilizna księżyca pokrywała ją połyskującym fos­forem. Wawicki był zmęczony albo znużony, gdyż czoło miał wilgotne. Więc chciał je otrzeć chustką, podniósł rękę, ale wówczas właśnie krzyknęła: „Łajdaku!” i chustka wypa­dła mu z palców. Ohydna scena wisiała na włosku.

Z cichym poświstem, wciągając powietrze w nozdrza, pokryta czarnymi plamami pięciopalczastych liści, które kładły się na białej sukni z falbankami, na złocistych rękach i twarzy niczym ślady uderzeń i policzków — Agnieszka stąpiła naprzód. Widać było wyraźnie, jak skurcz przebiega po jej ramionach, poświst wciąganego nosem powietrza stawał się coraz brzydszy i głośniejszy. Powtarzała bez­myślnie:

45

- Ty... ty... ty!... — ale dźwięk dochodził zdefor­mowany w postaci syku: „sy... sy...sy!...”

I wtem stała się rzecz niespodziana: Agnieszka zaczęła się powoli pochylać ku ziemi.

Wawicki widział jej kark pokryty puchem, zsuwające się w dół ramiona, plecy i szeroką falującą miednicę. Wtem Agnieszka wyprostowała się i wyciągnęła do niego rękę.

Masz ■— powiedziała cicho — zgubiłeś chustkę.

Podniosłam mu chustkę, mamo — powiedziała Agnieszka.

Jaką chustkę? Co ty opowiadasz, córeczko? — zapytała garbata pani Nowiecka ze strachem i czuła, że natychmiast musi się poruszyć, skoczyć i krzyknąć, bo inaczej sen ją udławi.

Jesteś chora, córeczko — pisnęła.

Jestem chora — powtórzyła Agnieszka.

Aaai — krzyknęła stara pani Róża przez sen i obudziła się. Nabrzmiałe, biedne kolana ścierpły, ale bała się je rozetrzeć, rozmasować, bo przecież leżała na nich głowa córki. Ale nie teraz. Teraz w pokoju filowała mała naftowa lampka i było pusto. Na dole zaś prawa ręka opowiadała powtórnie treść pewnej melodii, podczas gdy lewa opowiadała ją od końca. Wtem pan Apolinary dotknął ramienia Wawickiego, który przestał grać i odwrócił się, pan Apolinary zaś rzekł z nieoczekiwaną pijacką łagodnością:

A Je bez blagi, Jerzy...

Nie rozumiem... — zdziwił się Wawicki.

Bez blagi — powtórzył dobrotliwie pan Apolina­ry — opowiedz mi bez blagi, o czym rozmawialiście z Agnie­szką wówczas na ławeczce?

Na jakiej ławeczce? — zapytał Wawicki.

Nie, nie... poczekaj!... — Pan Apolinary chciał nalać sobie, ale butelka była pusta. — Poczekaj, poczekaj!... — powtórzył i pochylił się do twarzy Wawickiego. — Pocze­kaj! — zawołał ostro, bo Wawicki podniósł się z krzesła. --

Wiem, jaka była to rozmowa... — ciągnął pan Apolinary, i chociaż twarz mu się wciąż mieniła, wyłupiaste oczy pozostały nieruchome. — Nie wiem tylko jednej rzeczy! krzyknął nagle — nie wiem, czy przyznałeś się jej, że jesteś...

Chwycił butelkę w garść i uniósł nad głową, jak gdyby chciał rzucić nią w Wawickiego. Wawicki szybko odszedł za fortepian. Był bardzo blady.

Cóż to za skandal!... — szepnął zgorszony i przera­żony.

Chciał cofnąć się jeszcze głębiej, ale natknął się na ścianę. Pan Apolinary chwiejąc się w przód i w tył. trzymając butelkę nad głową, drugą ręką rozpinał na piersi szlafrok i koszulę. — Nie wiem tylko, czy przyznałeś się jej, że jesteś!... — bełkotał wrzaskliwie — że jesteś chory!... — wykrzyknął.

Jaki chory? — powtórzył zza fortepianu Wawicki, zgorszony do najwyższego stopnia.

Pan Apolinary był widocznie śmiertelnie pijany. Poły barwnego szlafroka wyrwały mu się z ręki i jak dwa żywe skrzydła przykryły klawiaturę. Pan Apolinary piersią opadł na wieko fortepianu — wzdłuż wieka ciągnęła się wściekła biała blizna — pan Apolinary patrzył zgalareciałymi oczami w Wawickiego, który, zdawało się, wrósł w ścianę.

O! Zupełnie co innego było pięć lat temu! Hrabia Izmajłow zachowywał się całkiem inaczej. Hrabia Izmajłow stał w tym samym miejscu za fortepianem, gdzie obecnie Jerzy Wawicki, a jeżeli był również blady, to nie z przeraże­nia, tylko z nudów i kokainy!...

Syfilityku!! — przeraźliwym basem krzyczał na niego sam naczelnik Siwaszskiej Dywizji. W dużej czarnej papasze, w czarnej burce zwisającej do podłogi, naczelnik dywizji wrzeszczał: — Pensjonarka! Zamaskowany biało­gwardzista!... Syfilityczny pasożyt!...

Przenikliwym, łaskotliwym skowytem skomlał czarny szczeniak, wartownik zajrzał przez drzwi, zaśmiał się głup-

47

kowato i znowu zaczął chodzić wzdłuż i wszerz tarasu. Twarz naczelnika dywizji była halana krwią, wydawała się czarna. Zresztą w pokoju paliła się tylko mała naftowa lampka, przeto był półmrok, a za oknami — chmurna jesienna noc. Komisarz Izmajłow rzekł spokojnie:

Nie krzycz, Wasiu.1 bo inaczej nigdy ci nie dam kokainy!...

Milczeć! — wrzasnął naczelnik dywizji. Zaszamotał się w fałdach burki, coś starał się wyciągnąć spod niej, oderwać od swego uda, wreszcie wyrwał spod poły szablę i z grzmotem wyrżnął w różowe wieko fortepianu. I natych­miast wzdłuż wieka zajaśniała biała blizna. Struny za­dźwięczały brzmieniem wszystkich alikwotów, za rozwar­tymi drzwiami rozlegało się dudnienie cofających się obo­zów.

Z sufitu czy od wilgoci stałeś się takim neuhas- tenikiem, Wasiu? — zapytał politkom i ziewnął.

W tej chwili na schodach tarasu rozległy się hałaśliwe kroki, ktoś zawołał: — Ka-ra-chan! — wartownik od­powiedział: — Karabin, towarzyszu! — i do pokoju wbiegł zdyszany, zabłocony żołnierz.

Towarzyszu naczelniku — rzekł ciężko sapiąc — towarzyszu naczelniku!... Piłsudski wali z ułanami... już dwadzieścia kilometrów od Osikowej!...

Wrzaskliwie i męcząco skowyczał czarny szczeniak komisarza. W potwornym grzmocie zlały się wszystkie klawisze fortepianu, na którego klawiaturze na pół leżał pijany pan Apolinary.

Część druga

9\

Cóż to za skandal! Cóż to za skandal! — po­wtarzał Jerzy Wawicki przeskakując po trzy stopnie.

Kręte schody prowadzące na piętro wydały mu się strasznie długie. Na korytarzu było ciemno. „Wiedziałem, że się tak skończy! — myślał. — Trzeba było wyjechać stąd nazajutrz albo nie przyjeżdżać wcale!”

Zaczął szukać drogi po omacku, ale od razu przekonał się, że zbłądził. Wydało mu się bowiem, że korytarz nie ma końca. Szedł wzdłuż ściany po tej właśnie stronie, gdzie powinien był być jego pokój, lecz zrobił przynajmniej piętnaście kroków i nie namacał jeszcze swych drzwi. — Gdzież, u diabła, one są? — powtarzał. Wtem posłyszał z tyłu czyjeś tchnienie.

Albowiem trudno określić innym słowem to, co po­słyszał. Nie były to kroki, nie był to szmer — był to lekki powiew, właśnie tchnienie, jakiś chłodek, lodowy wiaterek, który musnął go po twarzy i pokrył szyję gęsią skórką. Wawicki zatrzymał się i wyciągnął przed siebie ręce. Wokoło było tak czarno, jak gdyby znajdował się na dnie morza. \ jak na dnie morza sunął poprzez niego jakiś leciutki prąd zimnawej wody. „Kto tam?” chciał zapytać Wawicki, po-

wstrzymał się jednak, bo milczenie i cisza wydały mu się potrzebną ostrożnością.

W dalszym ciągu nic nie widział i nic nie słyszały czuł tylko ten sam mało uchwytny, rzec przeto można, psychi«®. ny przeciąg — , jakieś podbiegunowe tchnienie”, pomyślni zżymając się — który w równej mierze mógł świadczyć o nie domkniętych drzwiach lub oknie, jak i czyjejś niewidzialJM obecności. To ostatnie było prawdopodobniejsze.

Gdzie są moje zapałki?” pomyślał Wawicki i zaczął gorączkowo szukać po kieszeniach. Zapałek nie było. Wtedy ogarnęła go pewność, że w istocie na korytarzu ktoś jest i że to na pewno pan Apolinary. „Może udawał pijanego albo ocknął się w salonie i pobiegł w ślad za mną!” myślał. „Gdzież, u licha, podziały się drzwi!...” ^

Wtem ku swojej niewymownej radości zobaczył na parę kroków przed sobą żółtą poprzeczną szparkę. „Tu powinien być próg!” ucieszył się i szybko, bezszelestnie podszedł do szparki. W istocie był to próg. Wówczas namacał klamkę i z rozmachem otworzył drzwi.

Żółte kwadraty światła wypadły z pokoju, zajaśniały na podłodze korytarza i zawisły na przeciwległej ścianie. Ciem­ności się rozproszyły i Wawicki trochę się uspokoił. Na korytarzu bowiem nie zauważył nikogo. Zatrzymał się przez chwilę na progu i z twarzą zwróconą ku schodom na­słuchiwał. Przywidziało mu się, że na dole, czy w salonie, czy też w pokoju jadalnym, rozległy się kroki. Ale potećS wszystko ścichło. — Cóż to za skandal! cóż to za straszni skandal! — powtórzył Wawicki i dopiero wtedy przekroczył próg i wszedł do swego pokoju. Ku swemu zdumieńM zauważył wokoło jak gdyby inne rozstawienie, rozkład mebli, a gdy stąpił jeszcze naprzód — natknął się na foteli W starym, rozłożystym fotelu drzemała pani Nowiecka

Przepraszam! — szepnął Wawicki.

Był zupełnie roztrzęsiony. Wypadki układały się w spo# sób nie tylko skandaliczny, ale już nieprawdopodobny.

0 mało nawet nie zapytał z oburzeniem: „Co pani tu, w moim pokoju robi!?” Jednocześnie zrozumiał, że to on ¡(przecież znajduje się w cudzym pokoju, a nie ona. Tak, rzecz Oczywista, że pomylił drzwi. Więc na palcach, cichutko [odszedł z powrotem do progu.

Wtem stara pani Róża poruszyła się, fotel skrzypnął

1 głowa garbatej pani opadła na pierś. Siwe, cienkie jak puch 'włosy wydostały się spod czepka i przykryły woskowaty, tehudy nos. Pani Nowiecka głośno poruszała wargami, jak 'gdyby żuła coś niesmacznego, potem wyrzekła z wyrzutem:

Dlaczegóż, córeczko, nie powiedziałaś mi od razu, że ^zachorowałaś na syfilis?...

h? „Cóż to za skandal! Cóż to za skandal!” pomyślał Wawicki i wybiegł na korytarz.

, Drzwi do jego pokoju znajdowały się tuż obok i ani rusz nie mógł zrozumieć, dlaczego ich przedtem nie namacał. Wzdłuż progu jaśniała taka sama żółta szparka. Otworzył Odrzwi i z przyjemnością poznał na stoliku u wezgłowia swego ►łóżka książkę o nocnym życiu Berlina. Tym razem już nie miał wątpliwości, że się znajduje we własnym pokoju.

v Zamknął się na klucz, otworzył walizkę i zaczął pako- f wać rzeczy.

? /Nie miał jeszcze dokładnego planu, w jaki sposób Popuści Wesołe Bagniska, ale postanowił, że musi je opuścić jak najszybciej, cokolwiek by stać się miało. „Jutro z rana,

; kiedy przyniosą śniadanie, powiem gospodyni, żeby podano ■konie!” myślał.

k Ogarnęły go nerwowe, chłodnawe dreszcze i znowu ^wydało mii się, że czuje czyjeś „tchnienie”. Jak gdyby ktoś i stał około pieca i na niego dmuchał. I chociaż wiedział, że to mu się wydaje, odwrócił się odruchowo.

Na białej, gładkiej powierzchni pieca czerniała dziura ►od kuli. Patrząc na nią trochę roztargnionym, bezmyślnym ■wzrokiem Wawicki nagle uprzytomnił sobie, że jutro nie i będzie miał odwagi powiedzieć gospodyni, że wyjeżdża, jak

4*

57

również nie będzie miał odwagi ^ejść po schodach, gcMl przecież będzie mógł natknąć się: na pana ApolinaregJM Za nic już nie chciał go widzieć/ Karczemna, pijacjl scena z butelką, wstrętne Okrzyki, bełkot, wreszciMHj^B bieganina wokoło fortepianu, która zakończył® się omdk| niempana Apolinarego -^ wszystko to kręciło się przed jego oczami nieznośnym, hałaśliwym obrazem, ¡53

Zawsze w życiu najbardziej obawiał się skandal ikrzył* dziłsię nimi. Teraz skandal wybuchnął z takim nieoczekiM nym rozmachem, że nawet grozie mógł śmiercią Boj nje ulegało wątpliwością że pan Apolinary mógł go zabije. Myśl

o tym, że mógł zginąć od uderzenia butelką po głowie, ^jafc w karczmie!’’, była dla niegO'gorsżą nawet od samej śmi«a«j

Cóż to za skandal — mamrotał. Pakowaf rzeczy prawie nie patrząc, jak się da. W jedwabne koszule zawijał jakieś flaszeczki z perfumami i lekarstwami, przybory ido golenig ciskał między starannie wyprasowane spodnie... Potem otarł mokre czoło, i usiadł na iłóźfcifc /fwarz miał szairfHbez przerwy mrugał powiekami. Wyjął był z kieszeni kamizeH lusterko, lecz schował je czym prędzej z powrotem. gj|y»tej; chwili wolał na siebie nie patrzeć. Bał się ujrzę! w samymi sobie „skandaliczny obraz utraty duch<H$f|| równowagi”. Tak mianowicie określił §wój staffl^ którp prościej mówiall był pospolitym strachem. Pan Wawicki jednak nie chciał d||§ przyznać do własnego tchórzostwa. •

Wszakże nie było na to rady. Cała spokojna postawa,' niezwykle dobrze ułożona i godna powierzchow®£Ś$istniał$| tylko jako parawan dla niezwykle tchórzliwej, skobieciałej natury. Wystarczała drobna< przykrość, żeby stał się Cnp/g dygotany i roztrzęsiony do podstam Więc zawsze starannie unikał wszelkich wstrząsów i niepokojów!® przeto szczeglH nie niezrozumiałe było, dlaczego przyjechali do Wesołycffl Bagniskpo tym wszystkim, co się stało rok temu. Co prawdli ^dopiero tego wieczoru domyślił się całej prawdy, nic bowietrij wiedział o okolicznościach śmierci AgnieszM Ale nawet

I jyta niewiedz&nie mogła usprawiedliwić takiego ostrożnego, f przewidującego człowieka, jakim był dotychczas we wszyst- |^ich chałach ;życja. Popełnił głupstwo, którego teraz nie mógł odżałować. Poddał się, tej dziwnej, nie bardzo jasnej |ookusie — powrócić, na to samo miejsce, gdzie rok temu ' junarła kobietayktórejcnie kochał.

i- Zresztą nigdy prawdziwie i głęboko nie kochał nikogo, p/ynikało to z pewnych właściwości jego konstytucji, jak [¡również stało w niezaprzeczalnym związku z innymi, już habytymi wadami. Ta uczuciowa i zmysłowa obojętność wobec wszystkich kobiet», równoważyła się, rzec można, sadystyczną wrażliwośc%jna miłosne męki, których był ¡przyczyną. Prościej: nie lubił kobiet, lecz lubił, kiedy kobiety się w nim kochałyji doznawały z tego powodu przykrości.

Była to jedyna: przyjemność, na którą sobie pozwalał miłości. Wszystkie inne przyjemności związane z tym Łzuciem pozostawfałyrfgo zupełnie obojętnym. Można było pomyśleć, że rozkosz miłosnego wzruszenia była mu dostęp- na dopiero po zerwaniu; kiedy wsiadał do pociągu. Tak było fcw. tym wypadku: leżąc na plaży w Biarritz pomyślał, że ptgnieszka umierając musiała go przeklinać. Takie przypusz­czenie bardzo go podnieciło, chociaż, ma się rozumieć, teraz ukrył: przed sobą prawdziwy powód przyjazdu do fesołych Bagnisk. Powiedział sobie, że po prostu jedzie do Osamotnionego przyjaciela, ; > będzie to dobry uczynek, [a z drugiej strony przez te parę tygodni zaoszczędzi trochę pieniędzy. Pan Jerzy W.awicki bowiem posiadał w wysokim isjtopniu udoskonalony dar oszukiwania samego siebie. Cho- »daż gdzieś w głębi duszy trafnie podejrzewał prawdziwe yppbudki tych lub innych czynów, jednakże wolał nigdy tych podejrzeń nie sprawdzać i w sprawę się nie wgłębiać. Przeciwnie, znał pewne zasady, coś w rodzaju savoir-vivre’u moralnego — według którego należało żyć i postępować, ^przekonany był, że nigdy tym zasadom, tak na zewnątrz, jak i wewnątrz, nie uchybił. Dlatego bał się i unikał ludzi,

53

którzy wytworzyć mogli wokoło niego — broń Boże! — taki zamęt, że mimo woli zmusiliby go do innego postępowania niż chciał i niż zasady wymagały.

Cóż to za skandal! -— powtarzał nie wiadomo po raz który, siedząc na łóżku.

Wiedział teraz, że nie będzie mógł wyjechać jutro rano i gdyż po prostu nie wiedział, jak wybrnąć z ohydnych piętrzących się przeszkód. A więc: co pomyśli służba? jak się zachowa gospodyni? Na pewno wszyscy słyszeli hałas i krzy­ki w jadalnym pokoju, a co najgorsze — w jaki sposób przed wyjazdem nie zobaczyć się, nie spotkać z panem Apolina­rym?... Skradanie się po schodach, rozmowy szeptem ze służbą, zdziwione spojrzenia i uśmiechy?... i wreszcie pan Apolinary, który na pewno w ostatniej chwili pokaże się w drzwiach... Nie, to nie do pomyślenia!...

W tym wypadku znowu oszukał samego siebie, wma­wiając, że największa trudność wyjazdu kryje się w „bez­wstydnych okolicznościach skandalicznej ucieczki”. Naj­trudniejszą bowiem i prawdziwą przeszkodą był strach, że pan Apolinary może go zabić. „Przecież on stał się zupełnym alkoholikiem, chorym człowiekiem, wariatem!” myślał wzburzony, gładko ominąwszy inną myśl, mianowicie: dla­czego właśnie pan Apolinary stał się wariatem i alkoholi­kiem? „O nie, ja temu zupełnie nie jestem winien, nic z tym nie mam wspólnego i nie ponoszę żadnej odpowiedzialno­ści”, stwierdził Wawicki pospiesznie. Albowiem zasady życia nie wspominały ani słowem o wyrzutach sumienia. Zamiast nich miał wyrobione poczucie konwenansu i kon­wenans podpowiedział mu: Napisz do niego list.

Tak, ma się rozumieć, muszę do niego na pożegnanie napisać, zgodził się Wawicki.

Przesiadł się do stołu i zaczął pisać: Mój Drogi, wyjeż­dżam jutro rano, prawdopodobnie z Tobą się nie zobaczyw-

zatrzymał się i westchnął. „Ach, gdybym miał tę pewność, że się z nim w istocie nie zobaczę!” Niestety, był

ii

pewny, że stanie się wręcz przeciwnie. Podadzą konie i w tej samej chwili na progu ukaże się w swym pstroka­tym szlafroku pan Apolinary... „Ohyda!” otrząsnął się Wawicki. Obecnie wspominał pana Apolinarego wręcz z nienawiścią... ale, pisał dalej, wolę porozumieć się z Tobą listownie niż ustnie. Sam zresztą wiesz, że lepiej już się nie widzieć. Stwierdzam to ze szczególną przykrością, zwłaszcza że mój stosunek do Ciebie w niczym się nie zmienił. Tak dyktował Wawickiemu konwenans i Wawicki pisał posłusz­nie: Nie wiem dokładnie, o co mnie posądzasz. Nie poczu­wam się do żadnej winy, chociaż mimo woli zaczynam coś niecoś się domyślać. Zanadto często i uporczywie powtarzałeś pewne rzeczy, aby nie zrozumieć w końcu, co Cię tak niesłusznie, a nawet chorobliwie męczy. Tak jest! Tylko bowiem chorobliwa męka może Cię usprawiedliwić i wy­tłumaczyć w mych oczach! Brakuje mi słów, aby opisać wzburzenie i niesmak, jaki mam na samą myśl o dzisiejszej karczemnej scenie, podczas której zachowałeś się w stosunku do mnie — Twojego starego przyjaciela — jak wobec... naprawdę nie wiem kogo. Daruj mi, lecz tego rodzaju scen więcej widzieć nie chcę!...

Ależ oczywista rzecz!—zawołał nagle pan Wawicki i przestał pisać. Zdziwił się nawet, że mu to wcześniej nie przyszło do głowy. — Oczywista rzecz — powtórzył — muszę zaraz obudzić służbę i powiedzieć, że pan jest chory i potrzebuje opieki!...

Zadowolony z nowego planu, wstał i podszedł do drzwi. Obecnie był wściekły na siebie, że uciekł do pokoju zamiast od razu obudzić cały dom. Służba na pewno byłaby po jego stronie. W każdym razie kierowałby wówczas wypadkami, a nie wypadki nim.

Spojrzał na zegarek: była pierwsza w nocy. Wtem przypomniał sobie, że pokój służby znajduje się tuż za kuchnią, więc aby dojść do niego, należy przejść obok sypialni pana Apolinarego. „A więc pójdę w takim razie

55

jutro”, szybko rozmyślił się Wawicki. -^' Cóż to za.x\!H wyszeptał boleśnie.

Usiadł z powrotem i pisał: Aby na zawsze skończyć przykrą historią, muszę spełnić wobec Ciebie ostatnią przyja­cielską powinność i na pożegnanie powiedzieć, co o tym wszystkim myślę. Nie wiem, jakie stosunki łączyły Cię rok temu z żoną, lecz z zachowania Twego wynika, że nie tylko śmierć jej tak Tobą wstrząsnęła. Prawdopodobni$ doznałeś jeszcze jakichś innych wstrząsów i ciosów, w których istotę nie mam prawa ani zamiaru wnikać. Muszę jednak uczciwie podnieść rękawiczkę, którą mi rziiciłeś. Wyczułem bowiem niedwuznacznie, mimo dwuznaczności Twego postępowaraĘk że po prostu podejrzewasz mnie imwoją żonę o zdradę. Otóż niniejszym zabraniam Ci myśleć^w podobny sposóbtH wy­praszam sobie stanowczo na przyszłość podobne! krzywdtąjm posądzenia. Ale jako Twój przyjaciel powiem Ci spokojfiiS£ i łagodnie, z wyrozumiałością, na jaką zasługujesz*8— chory, nieszczęśliwy człowieku -— powiem więc, że między panią Agnieszką a mną nigdy nic nie było i nie mogło by ć i źe łączyła nas tylko zwyczajna, codzienna przyjaźń. Daję Ci uroczyste słowo honoru, że nawet cienia miłosnego zainteresował&ćĘme było w naszym stosunku...

Miała bardzo wilgotne wargi”, pomyślał Wawicki; obracał w palcach pióro.

Wspomnienie o tych wargach trochę go rozerwało: Według niego wilgoć była bezwzględnie Wadą, wskutek niej bowiem dotknięcie stawało się jakieś nieuchwytni roz­mazane. Po prostu nawet nic się nie czuło. Zresztą wargi różnych rodzajów nie podobały mu się jednakowoż Gdyby miała suche, pomyślałby teraz o tym z jednakowyrńSroz- czarowaniem. W dotknięciu bowiem suchych: warg jest coś jak gdyby z drewna.

Erotyczna obojętność Wawickiego graniczyła z rzad­kim obiektywizmem. Więc spokojnie wspominał o różnych jej niedobrych przyzwyczajeniach, jak na przykład przykry

56

zwyczaj podkładania sobie pod głowę rąk, wówczas gdy się kładła.

To powinno Ci wystarczyć, pisał. Mogę jeszcze dodać, że przeciwnie, miałem niejednokrotnie dowód i okazję przekonać się, jak głęboko i szczerze pani Agnieszka Ciebie kochała. Niech ta pewność będzie moralnym wsparciem w Twym nieszczęściu. Rozmawialiśmy o. Tobie z panią Agnieszką bardzo często, łzawsze mówiła mi o tym,.że jedynym celem jej życia jest Twoje szczęście. „Chcę, aby mój mąż był szczęśliwy! Niczego więcej w życiu nie pragnę..." mawiała.

A jeżeli pójdę po prostu do księdza proboszcza?” pomyślał pan Jerzy Wawicki. „Naprawdę to najlepsze wyjście.” a

Rzucił pióro, zapalił papierosa. Z ulgą stwierdził, że ręce już mu nie drżą i że widocznie z wolna wraca do równowagi. „Wstanę bardzo wcześnie i przez park przejdę do plebanii. Stamtąd poślę kogoś po rzeczy.” Wyciągnął zegarek, była godzina wpół do drugiej. Żeby prędzej zaczęło już świtać! Jednocześnie uczuł nagłą potrzebę snu. Było to rozprężenie. Lecz gdy tylko się, nie rozbierając, położył, natychmiast sen gdzieś zniknął, a przed oczami zamigotała wykrzywiona, pijana twarz, zgalareciałe oczy i jaskrawe plamy szlafroka.

Do lichą!..^;^- jęknął Wawicki. Czuł się zupełnie ęhory. — Czy ta noc nigdy się nie skończy?... — wyrzekł i białymi, kobiecymi rękami chwycił się za skronie.

Teraz męczyła go rzecz najważniejsza, lecz o tej najważ­niejszej rzeczy nie chciał myśleć.

10

Pan Apolinary ocknął się nie w pokoju jadalnym, jak to przypuszczał Wawicki, ale — rozebrany, przykryty kołdrą — we własnym łóżku.

57

Na stoliku nocnym paliła się świeca, kolorowy szlafrojg wisiał na poręczy krzesła. Z początku było uczucie stras#; liwej tęsknoty, które zlało się z niesmakiem wyschniętydH ust, tak że nie można było zrozumieć, które z tych uczuć jest psychiczne, a które fizyczne. Potem przyszła świadomość nieubłaganie dłużącej się nocy, którą trzeba będzie jakoś przespać. I dopiero jeszcze później zaczęły w mózgi* świtać wspomnienia.

Schował się za fortepian!” wspominał pan Apolinarjl. „Kiedy skoczył naprzód, natknąłem się na jakąś zaporę.^ Ale co to mogło być?... Co on mi mówił?” ‘

Przymknął oczy i w tejże chwili usłyszał nad swoim wezgłowiem zgorszony głos: „Skandal, cóż to za skandal!§ Gdzie jesteś? — zawołał pan Apolinary i wyskoczy!

z łóżka.

Za oknem szczekał pies. Wszystkie przedmioty w poko­ju przesunęły się i z wolna popłynęły w przestrzeńj&W

Teraz powiem ci całą prawdę — rzekł pan Apoliną- ry, wciąż opierąjąc się piersią o wieko fortepianu —-...ma się rozumieć, że nie było żadnego tyfusu!... skądżeż znowu tyfus!... zresztą sam wiesz o tym najlepiej, skoroś tu przyje­chał!...

O niczym nie wiem — zaprzeczył Wawicki zza I fortepianu.

Kłamiesz!... -Mi zakrzyczał pan Apolinary I— ty I wiesz, że Agnieszka się powiesiła w komórce, gdzie zdechła I kuna!...

Znowu chwycił w garść butelkę i zamachnął się. Wawi- I cki podniósł do twarzy obie ręce...

...nie uderzę, nie uderzę!... — szybko wykrzyknął I pan Apolinary. Potem zapytał: —- Czy otrzymywałeś od niej I

Co też on mi na to odpowiedział?” Ręce i nogi mial I spocone. Naciągnął na siebie kołdrę, ale jednocześnie posłyszał I nad wezgłowiem znajomy, zgorszony szept: „...cóż to za...

listy?

58

Gdzie jesteś#!*?— zawołał pan Apolinary i wyskoczył Bfóżkar&j

Świecaisię prawie dopaliła, przedmioty w pokoju znowu | poruszyły się i popłynęJpk górę

Więbj&ci opowiem, więc ja ci opowiem — bełkotał | szybko i niewyraźnie'— ...przyszedłem^do niej w nocy... bo k bardzo niespokojny i' prawie wszystko już prze­czuwałem... Zapukałem do drzwi: „Agnieszko!” Nie czeka­niem nawet 'sektn^Mpo. raz drugi nie zawołałem i nie ^ppukałem. W pokoju nikogo niebyło!.^ Wiedziałem, gdzie inależy jej szukać... Wbiegłem po schodach, było ciemno, na : korytarzu o mało się nie wywróciłem... Ale widocznie jakaś siła pE$*i każdym potknięefii podchwytywała mnie pod pachy i stkwiała na nogi'. Psim węchem odszukałem drzwi do komórki i przekroczyłen®|>róg... W komórce było ciemno, ¿Jhóćaokó wyk<iś$/łl&z widać było w powietrzu, pośrodku komórki: ...huśta' ;śię biała suknia! „Coś ty zrobiła?!” zawołałem. Chwyciłemiją pod kolana i uniosłem trochę do póry. Była* jt^zimn#.’ Mie wiedziałem, co mam robić, ^chciałem już wołać pomocy, ale widocznie pętla się rozluź­niła, gdyż wtem sama mi się zsunęła w ramiona. „Chodź, dziecino, chodź!?’ wołałem; zniosłem ją do pokoju...

« Wówczas pan Apolinary zrobił parę kroków, oderwał się > ód klawiatury i usiłował zbliżyć się do Wawickiego twarzą w twarz, s t HB^Nic nie pomogłoś— ciągnął.

Fortepian zaskrzypiała z wolna ruszył po posadzce. To Wawicki, cofając się, odepchnął go od ściany.

‘ — ...żadnę sztuczne oddychaniel... była już zimna, tóowiadam ci... A kiedy wreszcie doktor przyjechał, to wiesz po?... wiesz co?~: I znowu pan Apolinary zaczął bełkotać ^krzyczeć: — ...znalazł w jej gardle plamy!...

k! Chwiejąc śię na nogach, brnął w przejście między ¡fortepianem a ścianą, ale fortepian odjechał jeszcze bardziej na środek pokoju i Wawicki obszedł go naokoło...

- Ułany polskie są już o dwadzieścia kilometrów, tow^. rzyszu naczelniku! —"ochryple powtórzył żołnierz, a kom& sarz Izmajłow obszedł fortepian naokoło i cicho przeszedł! do swego pokoju na górze. Tam usiadł w niskim rozłożystyffls fotelu i skrzyżował chude nogi. Szczeniak radośnie zaskomli lał i zaczął lizać czubki lakierowanych butów. Słychać było hałas przesuwanych mebli, po schodach znoszono'jakieś ciężary, dudniły kroki, na tarasie rozlegała się bieganina i umęczony bas naczelnika dywizji:

Ku-lo-miot-ne... ta-czan-ki...na... o-stat-kuhjM Komisarz Izmajłow siedział nieruchomo; W kieszeni jego skórzanej kurtki była flaszeczka po kokainie. — Gdzie komisarz Izmajłow!?^- wołano na korytarzu.1 Alę nie poruszył się. Wyniosły i blady, siedział; z przymkniętymi oczami i o czymś myślał. Słyszał, jak na dole otwierano i zamykano drzwi, rozpoznawał po huku kół i lekkich wstrząsach podłogi wyruszenie polowych dział, za oknami w dali widać było przesuwające się światełka. Ktoś na korytarzu znowu zawołał: — Znoś no papiery sztabowe®* ale komisarz nie poruszył się.

Zaczynało powoli świtać, szyby w oknach stawały się granatowe, w domu i na dziedzińcu z wolna zamierały wszystkie dźwięki. I minęła jeszczte godzina. Ktoś konno przemknął przez dziedziniec, szyby były już błękitnej do­piero wówczas komisarz Izmajłow wyjął Z.kieszeni spodni parabellum i przyłożył lufę do skroni. Szczeniak skręcony w kłębek spał, lecz obudził się nagle i znowu lizał lakierowa­ne czubki... Potem coś uczuł i zrozumiał, gdyż wyszczerzał pysk i zaczął szczekać! Coraz głośniej i rozpaczüwiéiljB To szczekanie stawało się nieznośne!... Wreszcie pan Apolinary nie wytrzymał, wyskoczył z łóżka i krzyknął przez okno:

:r—jjg Cicho tam!...

W sypialni było ciemno, świeca zgasła. Więc zapalił nową i ręką sięgnął za lustro. Tam stała napoczęta butel­ka koniaku. Tęsknota i niesmak w ustach zwiększały się.

60

W jaki sposób znalazłem się w łóżku?" starał się oprzytom­nieć pan Apolinary, lecz ostatnich chwil wczorajszego wieczoru nie mógł sobie przypomnieć. „Uderzyłem piersią

o wieko!” myślał, „i zdaje się, upadłem!”

Dygotał z zimna, więc wypił duszkiem pół szklanki koniaku. Płyn sparzył mu przełyk, uczuł bolesny skurcz wnętrzności i o mało nie zwymiotował. Lecz jednocześnie doznał ulgi, gdyż obecnie alkohol działał otrzeźwiająco.

W dalszym ciągu jednakże nie pamiętał: „Co było dalej? W jaki sposób znalazłem się w sypialni? Gdzie Jerzy?...” Przez chwilę nawet przestraszył się, czy już nie stała się rzecz nieodwołalna, więc gorączkowo otworzył szufladę stołu. Ale Wszystko było? w porządku. Parabellum leżało na zwykłym miejscu. Wziął j’ëfdo rąlri uważnie przeliczył naboje'— nic nie brakowało. „Sądzę, że tego bym nie zapomniał”, pomyślał krzywiąc się. Pomimo to wtulił się w szlafrok i człapiąc pantoflami, ze świecą w ręku szybko przeszedł do stołowego.

Około fortepianu leżało wywrócone krzesło, wieko nie było zamknięte, na klawiszach stała butelka.

yś>,¿Byłem, zdaje się, bardzo nieostrożny”, pomyślał pan Apolinary, „niepotrzebnie go wystraszyłem!” Chciał nawet wejść po schodach, przekonać się, co robi Wawicki, ale się rozmyślił i wrócił do sypialni. Przecież musi być konsekwent­ny: na przestrach Wawickiego liczył od samego początku. „Wypłoszę go do parku”, myślał. Był przekonany, że po Wczorajszej scenie Wawicki ucieknie z domu i prawdopodo­bnie przez park będzie się starał dostać do księdza probosz­cza. „Na pewno pójdzie na plebanię!” myślał pan Apolinary. © to właśnie mu szło. Bo żeby znaleźć się w parku, Wawicki musi przejść przez drzwi ze stołowego pokoju na taras. Przez te właśnie drzwi, w których zwykle stawał zakokainowany Samobójca hrabia. A więc twarzą ku grocie!

Pan Apolinary zaśmiał się cicho, potem wyjął z szuflady ostatni list nieboszczki żony i zaczął czytać. Umiał go zresztą na pamięć. Zaczynał się słowami:

61

Mój ty biedny i moje ty kochanie! wierzaj mi — ¿e kochając cię na swój sposób — marzyłam tylko o tym — żeby uczynić cię szczęśliwym. — Więc mi przebacz —jeżeli mi się to nie udało. — Jak się wyjaśniło — jestem po prostu słaba Ęm zwyczajna sobie kobiecina. — Może to nawet będzie lepiej dla ciebie — że przestanę istnieć. — Ale musisz mnie dobrze zrozumieć — nie chcę przed tobą kłamać. — To że dziś skończę ze sobą — nie stoi w najmniejszym związku z twoją osobą. — Ani w ujemnym znaczeniu—ani w dodatnim. — J /0 właśnie powinno cię zaboleć najbardziej— lecz powtarzam-*» że w ostatniej chwili nie chcę już przed tobą kłamaći — za dużo kłamałam ostatnio — i mam do siebie wstręt!...

Pan Apolinary nalał sobie jeszcze koniaku. Tym razem alkohol przeniósł go do innego świata, w którym przebywał tylko wtedy, gdy był bardzo pijany.

Już od dłuższego bowiem czasu żył w dwóch wymia­rach. Pierwszy wymiar -— był stanem zimnego, przeraź­liwego przepicia, drugi — stanem nienormalnego, histerycz- nego podniecenia. Można powiedzieć, że jego psychiczne mieszkanie składało się tylko z dwóch pokoi. W pierwszym przebywał dość rzadko i w większości wypadków nad ranem. Wówczas budził się nagle, czując w ustach potworny niesmak, a w duszy niepokój i tęsknotę. Ten pierwszy pokój był pokojem względnej trzeźwości i wskutek tego panowały w nim ciągły chłód, ciemność i katzenjammer. Wydawało się panu Apolinaremu, że jest to pokój o jednym wąskim oknie zwróconym ku północy, nigdy nie opalany i zawsze tonący w mroku. Gdy bowiem na skutek braku alkoholu pan Apolinary budził się przed świtem, skórę miał chłodną, jak gdyby ściągniętą, niewrażliwą na nic, a w oczach czarne plamy. Wtedy sam był bliski samobójstwa. Lecz wystarczyło wypić szklankę, aby rozwarły się drzwi do pokoju sąsied­niego, w którym paliły się czerwone lampy i gdzie był upal. I pan Apolinary wiedział, że pierwszy pokój nie jest niczym innym, jak tylko celą więzienną, i doskonale zdawał sobie

62

sprawę, że przyjdzie czas, kiedy już nie będzie jej mógł opuścić.

Było to szczególnie dziwne, zważywszy że planowana przez niego zemsta miała wiele szans pozostania nie wy­krytą. Znalezienie około groty polowego parabellum — nie mogło być żadnym dowodem, zwłaszcza że nikt nie wiedział

0 istnieniu tego rewolweru. Odległość od groty do ple­banii równała się dwustu, trzystu krokom najwyżej i prze­strzeń tę pan Apolinary mógł przebyć w ciągu minuty. Wówczas przyjdzie do księdza proboszcza i z nim spokoj­nie porozmawia, jak to — co prawda rzadko — ale zwykł był niekiedy czynić. W ten sposób będzie miał zapew­nione alibi... Ale teraz o tym nie myślał. Znajdował się bowiem w drugim pokoju, wśród rozżarzonych, czerwonych pieców, dławił się z gorąca i podniecenia. Alkohol tętnił mu w skroniach. Był podniecony i teraz wystarczy byle dro­biazg, aby przestał panować nad sobą. Był to list nieboszczki żony:

Kłamałam przed tobą — chociaż dotychczas wydawało mi się — że do kłamstwa nie jestem zdolna — pisała w swym nieprzytomnym, pożegnalnym liście Agnieszka. Lecz wyjaś­niło się — że wszystkie my jesteśmy do tego zdolne. —- Przecież — gdy wracałam ze spacerów z Wawickim i gdy \ spokojnie — jakby nigdy nic rozmawiałam z tobą — nie czułam ani wyrzutów sumienia —- ani wstydu. — Nie czuję wstydu nawet teraz — kiedy wyznaję ci—że byłam kochanką r twego przyjaciela...

Oddałam się Wawickiemu pewnego razu w lesie —

1 wierzaj mi — i nie nazwij mnie cyniczną — lecz od dawna |myślałam tylko o tym — żebyś ty był szczęśliwy!... Ty tego nie Izrozumiesz... Ale zrozumiesz co innego — i o to mi właśnie

idzie. — Mianowicie—piszę po to—by się na nim zemścić!— bo to będzie najlepsza zemsta! — bo on jest tchórz! a nie po to \ — by się przed tobą spowiadać — mój ty biedaku i moje ty f kochanie!...

Tchórz? tak. on jest tchórzem!” pomyślał pan Apolj. nary. Podparł głowę rękami i siedział przez parę minut wpatrzony w arkusz listowego papieru leżący na biurku. Nagle drgnął i zerwał się z krzesła.

Gdzie jesteś?! — krzykną].

Wydało mu się bowiem, że znowu ktoś zawołał: „Cóż to za skandal!” i teraz wiedział z całą pewnością, że był to zgorszony, zblazowany głos Wawickiego. Natychmiast po­czuł się po dwakroć pijany i podniecony. Słyszał wyraźnie czyjeś kroki zbliżające się do jego pokoju. „Na pewno skrada się do kuchni, aby budzić służbę i potem uciec” domyśl ił się i przeraził się tej możliwości. Szybko, prawie biegnąc podszedł do drzwi i rozwarł je na oścież.

Gdzie jesteś?! — spytał głośno.

Przez chwilę stał jak wryty, nic nie rozumiejąc, oślepio­ny blaskiem świecy, która nagle znalazła się przed samą jego twarzą. Ktoś stał na progu, ale z początku nie poznał nocnego gościa.

Aa... jesteś tu... — wybełkotał.

Wtem zmalał, skurczył się, pochylił siwiejącą głowę na pierś tak nisko, że widać było różowe pasemko przedziału sięgające aż po kark.

Ach, to mama jeszcze nie śpi — rzekł cicho, jak przyłapany chłopak.

Do pokoju weszła stara garbata pani, trzymając wyso­ko nad głową ogarek świecy.

11

Zawsze zadajesz głupie pytania — syknęła — niezadługo zapytasz mnie: czy mama jeszcze nie umarła?..

Pani Róża Nowiecka pojękując i postękując, ciężko sunąc spuchniętymi nogami po posadzce, przeszła do krzesła około biurka i usiadła.

64

Cóż ty takiego czytasz? — zapytała z lekkim pogardliwym uśmieszkiem. Zdmuchnęła ogarek i postawiła go na poręczy krzesła.

Pan Apolinary nie odpowiedział. Stara pani poruszała wargami, jakby żując coś bardzo niesmacznego. Wreszcie wyrzekła z obrzydzeniem:

W twoim pokoju śmierdzi wódką!...

Potem poruszając wargami i szczękami znowu żuła. Ogarek na poręczy dymił. Pani Róża dodała z jeszcze większym obrzydzeniem:

A w moim... wyobraź sobie... śmierdzi perfuma­mi!..-

Rozparła się w fotelu i wydęła żółte policzki. Widać było, że jest niezwykle wzburzona. Pan Apolinary zro­zumiał, że stało się coś niespodziewanego. Jaskrawy jedwab­ny szlafrok przesunął się na środek pokoju.

To mama i dzisiaj nie spała? — powtórzył.

Właśnie że spałam!... — syknęła w rozdrażnieniu, wręcz nawet rozpaczliwie — jak długo Pan Bóg każe mi wysłuchiwać twoich pytań!... — Jej zielone jak sadzawka oczy patrzyły na pana Apolinarego prawie z nienawiścią. — Spałam, mój synu, spałam. Zdrzemnęłam się w fotelu i kiedy się obudziłam, poczułam, że w pokoju śmierdzi perfumami...

i, — Jakimi perfumami? — zapytał pan Apolinary z nie­pokojem.

Nie znam się na perfumach, mój synu!... — wściekłe fuknęła pani Nowiecka. — Może to był Hubigant. a może to był Piver!... Wiem tylko, że nie mam ani kropli tego paskudztwa w moim pokoju!... Skądże więc ten odór się wziął? Ty nie wiesz, mój synu?

I nie czekając na odpowiedź dokończyła:

U nas w domu tylko pan Jerzy jest zawsze uper- fumowany!...

Czy mama chce przez to powiedzieć, że Jerzy był w jej pokoju? — zapytał pan Apolinary.

5 Skandal..

65

Albo ja wiem, mój synu, albo ja wiem?... Wiem, przez sen słyszałam jakby skrzypnięcie drzwi. Może w istociJ ktoś do mnie wchodził... Kiedy otworzyłam oczy, nie był0 nikogo... poczułam tylko ten zapach.

Wysunęła naprzód kościstą twarz i złapawszy wzrok pana Apolinarego, zapytała sucho i podejrzliwie: -H

Nie sądzisz przecież, żeby twój gość chodził po nocach po cudzych pokojach?...

Nie wiem — odpowiedział pan Apolinary głucho.

Może coś takiego się stało — wypytywała' dalej możeś go czym obraził?

Nie wiem —powtórzył pan Apolinary i starał się nie patrzeć jej w oczy, ale ciągnęły go jak bezdenne sadzawki

Nie wiem, nie wiem!... |— przedrzeźniła go panj Róża. — Ty na pewno nie wiesz nawet, czym to się wszystko skończy?!...

I potem z dziwaczną, ponurą słodyczą dodała:

Obawiam się, że nie jesteś dobrym, gościnnym gospodarzem, mój synu!... Czy aby tej nocy twój gość od ciebie nie uciekł?... Cóż to za wstyd będzie!... Obudzisz się z rana, a przyjaciela już nie ma!... już nie ma!... Po prostu ucieknie, bo nie zechce przebywać w domu, gdzie go obrażono... albo ucieknie, bo nie zechce zanudzić się na śmierć!... Cóż by to był za skandal!...

Pan Apolinary podniósł głowę i po raz pierwszy spojrzał jej w oczy. Ale zamiast oczu zobaczył tylko trochę zielonej wody.

Cóż by to był za skandal! — powtórzyła starucha z rosnącym zgorszeniem, a pan Apolinary nie mógł poznać po niej, czy był to zwykły zbieg okoliczności, czy też wyrzekła to zdanie naumyślnie. „Dlaczego i ona użyła słowa: skandai?” pomyślał. Wtem starucha znowu zmieniła ton i z ponurą pieszezotliwością ciągnęła: — Nie spałam jednakże mocno... Wiesz przecież, że sen mam starcy i niespokojny... Wieczorem zaś długo nie mogłam zasnąć,

66

bo na dole, wciąż wydawało mi się, słyszałam muzykę!... To może pan Jerzy coś takiego grał?... Przyszła do mnie z gorącą wodą Józefa i powiada: „Proszę jaśnie pani, kiedy słyszę fortepian, to przypominam sobie, jak to nieboszczyk komi­sarz bębnił... tylko on zawsze takie zdrożne piosenki wy­grywał!...” Ta Józefa nie może się obyć bez podobnych wspomnień!... Gdyby nie przyzwyczajenie, poszukałabym sobie jakiejś innej kobiety do usług, bo co mnie może obchodzić ten nieznośnej pamięci komisarz!... — Skrzywiła się kwaśno. — Ale nie o tym chcę mówić!... Chcę mówić

o tym, że słyszałam, jak muzyka na dole się urwała, a potem ktoś zaczął krzyczeć... Cóż to były za karczemne okrzyki!... Ty nie wiesz, mój synu?... Na pewno to mi się wydało, ale miałam wrażenie, że poznaję twój głos. Ma się rozumieć, że się omyliłam. Prawdopodobnie zwyczajnie panowie o czymś ciekawym dyskutowali?... Potem rozległ się wrzask i huk na cały dom, jak gdyby ktoś wyrżnął pięścią po klawiszach... Na pewno zresztą to mi się również wydało...

Podniosła się, pojękując wzgardliwie i niechętnie, spoj­rzała na biurko — na biurku leżał list nieboszczki córki.

Cóż ty za korespondencję czytasz o tej porze? — zapytała z uśmieszkiem. W tej chwili za oknem znowu zaszczekał pies. — Aha!... — rzekła starucha — o mało nie zapomniałam. Czy Bolszewik jest dobrze przywiązany? Wciąż się boję, żeby ten wściekły pies nie zerwał się z łańcucha... Zobaczysz, że wtedy na pewno zadusi nam wszystkie kury...

* — Kury? — powtórzył pan Apolinary i nagle zaczął sapać. Możliwe, że to przestawał działać alkohol, przywi­działo mu się bowiem znowu, że się znajduje w ciemnym, chłodnym pokoju, niczym w celi więziennej, a na ciele uczuł gęsią skórkę.

1?, — Kury! kury! — przedrzeźniała starucha, wręcz nie panując nad wściekłością.

Zapaliła ogarek i trzymając go wysoko nad głową,

s*

67

zbliżyła się ku drzwiom. Wówczas coś jak gdyby szarpnęło panem Apolinarym. Odwrócił się i, plącząc się w szlafroku zrobił krok w ślad za nią.

Mamo!!... — wyrzekł niespodziewanie' dla samego siebie i nie poznał własnego głosu.

Ale starucha już trzasnęła za sobą drzwiami, - a

12

Rzecz oczywista, że Jerzy Wawicki równiéz&nie zmrużył oka aż do samego świtu. Ponieważ jednak niebo było bardzo zachmurzone, świtać zaczęło późno’ i dopiero około godziny szóstej rozwidniło Się zupełnie. Była to jeszcze niestety zanadto wczesna godzina, aby mógł wyjść zdworu Postanowił więc odczekać z pół godziny, nim służba zacznie krzątać się po domu i otwierać okiennice I drzwi'.

Ogolę się u fryzjera na stacji!” myślały patrząc tía siebie w lustrze.

Po raz pierwszy w życiu odstąpił od rytuału toalety i nie ogolił się z rana sam. Był bardzo niezadowolony z wyrazu swej twarzy. W lustrze bowiem zauważył! nie ogolone policzki i zaczerwienione, nie wyspane oczy. Był to przeto obraz nieprzyjemny, jeśli nie rzec: skandaliczny, „ale mniej­sza z tym!” pomyślał. Mniejsza z tym, gdyż najważniejszy był niepokój, który jakby zamącił gładkąC powierzchnię lustra. Podkrążone oczy i nie ogolone policzki nie robiłyby przykrego wrażenia, gdyby jak zawsze były»uduchowione promieniejącą od wewnątrz godnością. Ale niestety,* tej właśnie godności i dystynkcji tym razem w lustrze zabrakło, Stanowczo w rysach jego twarzy było coś nowegO-1 niewy­mownie przykrego. Gdyby Wawicki nie bał się do tego przyznać, pomyślałby, że w swej twarzy rozpoznał niena­wistne mu ludzkie, a właściwie chamskie cierpienie. •

Nie oznaczało to bynajmniej, że w istocie cierpiał lub się męczył- Oznaczało to, że po prostu po raz pierwszy coś głęboko i szczerze przeżył. Każde bowiem silne przeżycie, wszystko jedno, czy smutne, czy radosne, odbija się na twarzy pieczęcią męki. Nawet w spazmie miłości ludzie W większości wypadków wyglądają jak torturowani. Do­tychczas pan Jerzy-Wawicki był wyjątkiem i nie pamiętał wypadku, aby na zewnątrz zdradzał jakieś inne uczucie poza uprzejmą obojętnością^'

Zepsujęśobie nerwy!” pomyślał i z niesmakiem zo­baczy! w lustrze, jak wargi wykrzywiły mu się boleśnie ptzczerze; '* i

Bolesny, zgorszony, cierpiący wyraz twarzy świadczył p głębi przeżyda.iW istocie nigdy mu się nie zdarzyło, żeby ktoś na niego krzyczał#® wygrażał mu. „Ach! butelką!” ¿pomyślał omdlewająco. Był to powód do zgorszenia. Nie zdarzyło mu się także nigdy poczuwać się do winy, wskutek której mógł stać się ofiarą czyjejś dzikiej, skandalicznej iźSinsty. Był to powód do strachu.

Wciąż mi mówił o liście żony!” myślał, „może pani Agnieszka przed śmiercią napisała mu o wszystkim? Zresztą co to znaczy: wszystko? Nic przecież nie było, więc cokol­wiek by napisała, byłoby kłamstwem!”

Go chwila patrzał na zegarek. Była godzina za kwad­rans siódma, kiedy wreszcie posłyszał kroki i hałas budzącej się służby. Wtedy otworzył okno i wyjrzał w park.

Było szaro. Krwawe grona jarzębiny huśtały się wprost nad jego gładko i brzydko zaczesaną głową. Na dole tzóbaczył Józefę krzątającą się wokoło stołu. Kładła kracia­sty obrus i przymocowywała go pluskiewkami. „To bardzo Robrze — pomyślał Wawicki z zadowoleniem— teraz będę mógł spokojnie wyjść!” Ujrzał odbicie swej twarzy w szybie ¡■fOzwartego okna i z przyjemnością stwierdził, że godność [Wewnętrzna zaczęła promieniować na nowo.

Wtem nagle Józefa zniknęła i przez chwilę taras był

pusty. Lekki wiaterek podnosił brzeg obrusu, ale nie mógł er zerwać. W drewnianych korytkach wokół tarasu lp.»it zwiędłe rude nasturcje. Wawicki wychylił się z okna do połowy ciała i patrzył.

Zauważył bowiem, że rozwarta połówka drzwi tarasu zaczęła się huśtać. I jednocześnie, albo trochę potem ukazała się jakaś kolorowa, jaskrawa szmata, która trzepo­tała w wietrze. Szmatę tę Wawicki poznał natychmiast „Jego szlafrok!” pomyślał.

Widział tylko część progu i jedną połówkę drzwi, ¡¡I tego wystarczyło, by poznał poły szlafroka i bose nogi w skórzanych pantoflach. Teraz nie ulegało wątpliwości, że na progu stoi pan Apolinary.

Co on tam robi?” pomyślał Wawicki.

Najbardziej niepokojące było to, że widocznie stał nieruchomo. Trzymając się parapetu okna Wawicki wy- chylił się jeszcze więcej i spojrzał w głąb tarasu. Jednakże nic poza połami szlafroka i czubkami pantofli nie widział. Prawdopodobnie pan Apolinary w dalszym ciągu stał nieruchomo. „Co on tam robi?” pomyślał Wawicki po raz drugi. Minęło ze trzy minuty, nim się to wyjaśniło. Po pani bowiem minutach pan Apolinary wyszedł na środek tarasu.

Był ubrany jak zawsze, to znaczy miał na sobie szlafrok, a na bosych nogach pantofle. Lecz tego rana miał poza tym głowę obwiązaną ręcznikiem. I jeszcze jeden szczegół zwrócił uwagę Wawickiego. Pan Apolinary bowiem trzymał prawą rękę pod lewą pachą. Gdy odwrócił się plecami, Wawicki mógł rozróżnić dziwne wydęcie pod lewą łopatką, jak gdyby tam pod szlafrokiem był ukryty jakiś przedmiot. To nie mogły być palce, gdyż nie sięgałyby tak daleko. Zresztą pan Apolinary rękę pod pachą trzymał luźno, tak że spod poły widać było jej przegub. Wydęcie pod pachą mógi spowodować tylko jakiś patyczek, powiedzmy, jakiś niena­turalnie długi, sztywny palec. Inaczej tego nie można było zrozumieć.

Pan Apolinary, zamiast zejść po schodach do ogrodu, ak to zwykł był czynić co dzień, stał pośrodku tarasu, twarzą zwrócony do drzwi. Przez pewien czas poruszał głową z góry dół, jak gdyby coś mierząc wzrokiem, potem nagle podszedł do progu i otworzył drugą połówkę drzwi. Zrobił to lewą ręką, gdyż prawą wciąż trzymał pod pachą.

Wtedy Wawicki bezszelestnie ześliznął się i schował za framugę okna. Pan Apolinary jednocześnie podniósł głowę i spojrzał w górę. Wawickiego jednakże już nie zauważył. Wówczas poruszył ręką pod pachą — na plecach wytworzył się garb — i na złamanie karku zbiegł po schodach. Ukryty za framugą okna Wawicki widział, jak pstrokata postać zniknęła za pniami drzew. Skręciwszy z głównej, grabowej alei, pan Apolinary szybko, prawie biegnąc zdążał w kierun­ku groty.

Tym lepiej!” pomyślał Wawicki i już zupełnie powrócił do równowagi. „Tym lepiej! Będę mógł wyjść frontowymi drzwiami. Póki Apolinary będzie jak zawsze biegał po parku, wyjdę na dziedziniec i przejdę na plebanię od strony kościoła. Ale co też on trzyma pod pachą?”

Wziął z nocnego stolika mauzer i włożył go do kieszeni marynarki. Zauważył natychmiast, że wskutek tego maryna­rka zdeformowała się i wydęła na biodrze. Owo wydęcie przypomniało mu coś, lecz zanadto się śpieszył, aby się domyślić i zgadnąć. Położył na stole na widocznym miejscu list i wyszedł na korytarz.

Była cisza. Jakiś leciutki zimnawy powiew — , jakieś podbiegunowe tchnienie”, pomyślał—ogarnął go przykrym dreszczem. Lecz był dzień, wokoło było cicho i spokojnie, i można było bez strachu zrozumieć przyczynę tego tchnie­nia.

W głębi korytarza widać było rozwarte drzwi do jakiejś komórki, a po lewej stronie szare okno z wybitymi szybami.

A więc to jednakże przeciąg”, pomyślał z goryczą. Stanowczo pobyt w Wesołych Bagniskach mu nie służył.

- Nerwy, nerwy... — szepnął i otrząsnął się. Cóż to za niedorzeczne wydarzenia! Wczoraj uciekał po schodach ścigany zwyczajnym przeciągiem, wszedł zamiast do swego pokoju do pokoju staruchy. Dziś... Ach, co będzie dziś?...

Podszedł do klatki schodowej i spojrzał w dół. W przed­sionku ktoś szurgał nogami.

Czy to Józefa? — zapytał cicho i bardzo uprzejmie Wraz bowiem z porankiem i względnym spokojem powrócił do niego wykwintny stosunek do świata.

Ale uprzejmość na tle pustego korytarza i przeciągów

0 godzinie siódmej rano, uprzejmość nie ogolonego człowie­ka zwracającego się do nie wiadomo kogo — „do szurgania nóg w przedsionku!” pomyślał zżymając się ze wstydu — taka uprzejmość wydała mu się żałosna i prawie nieprzy. zwoita.

Więc zawołał bardziej szorstko: — Czy to Józefa?!

Pochylił się nad poręczami i zobaczył w wąskim prosto­kącie klatki schodowej kawałek czarnej spódnicy. Spódnica zniknęła zresztą natychmiast.

Widocznie Józefa nie słyszała mojego głosu”, pomyś­lał. Nic innego nie pozostawało: należało zejść po schodach.

W tej chwili przeciąg stał się zupełnie nieznośny. Chłodne fale powietrza przewalały się po Wawickim, cale bałwany przeciągu wdzierały się za kołnierz, marynarki

1 spływały po kręgosłupie piekielnym mrozem. Więc kiedy zgiął jedną nogę i zstąpił na pierwszy stopień, miał wrażenie, że wchodzi do czarnej i zimnej wody. Przez chwilę nawet wydało mu się, że zstępuje na dno morza. Odwrócił głowę

i spojrzał w stronę swego pokoju z sentymentalnym żalem. „Byłoby może lepiej poczekać i wcale nie wychodzić!” pomyślał, zawahał się, cofnął nogę ze stopnia i... wrócił na środek korytarza. Dwa kroki od niego znajdowała się komórka. Wtedy dopiero przypomniał sobie opowiadanie pana Apolinarego.

Czy o tej komórce mi mówił?”

72

I znowu, jak przed paroma tygodniami na plaży w Bjarritz, przeszła przed jego oczami biała kobieca postać. Dziecinne falbany i faibaneczki powiewały w przeciągu. Agnieszka przeszła, pochyliwszy głowę na piersi, widać było wąski smagły kark. I, jak wtedy, wspomnienie to obudziło w nim szereg po prostu lubieżnych skojarzeń. Podszedł do [ komórki i zajrzał przez drzwi.

Był to zwyczajny strych. W kącie leżały kapuściane głowy, jakieś worki, a obok stała duża drewniana klatka. fW tej klatce prawdopodobnie zdechła kuna”, pomyślał [ marszcząc się, ,',-a gdzież?.;.”

Wtem podniósł głowę i zamiast odpowiedzi zobaczył belkę.

Była gruba, brązowego koloru, ciągnęła się wzdłuż [strychu pod samym dachem, pan Wawicki pomyślał, że prawdopodobnie na niej wieszają mokrą bieliznę... Nie zrobił żadnych innych uwag na ten temat, ponieważ uprzy­tomnił sobie nagle, że traci czas, że pan Apolinary każdej minuty może wrócić ź parku i że wtedy znowu będzie musiał siedzieć w swoim pokoju na górze niczym w ob­lężonym mieście. Zmysłowa ciekawość, wraz z nią wszy­stkie lubieżne skojarzenia zniknęły. Jerzy Wawicki zam­knął drzwi i na palcach przeszedł do klatki schodowej. Tym razem nie czekał dłużej. Patrząc w dół w przestrzeń między poręczami, powoli i bardzo ostrożnie schodził po schodach.

Czy tu nigdzie Me ma Józefy? — powtórzył pół­głosem.

Ale wokoło nie było nikogo. Wtedy włożył rękę w kie­szeń marynarki, namacał mauzer i z desperackim wes­tchnieniem zszedł do przedsionka.

F — Uch! —- westchnął i rzucił się ku drzwiom prowadzą­cym na dziedziniec...

Cóż to jest, do diabła?! — zawołał po chwili.

Z początku nie mógł zrozumieć najprostszej rzeczy-, że

¿r ■ ' m

drzwi są zamknięte. Szamotał się z nimi przez pewien czas jak z wrogiem. Szarpał klamką, walił pięścią, dał nawet parę niezgrabnych kopniaków. Odniosło to tylko taki skutek, że wytworzył się nieznośny hałas i dudnienie. Tak wielkie, że się sam nawet przeraził. Ale nie to było najważniejsze. Najważ­niejsze bowiem stało się po chwili.

Na piętrze rozwarły się drzwi, a potem rozległy sjp postękiwania i jęki.

Mój Boże, mój Boże! — skrzeczał kobiecy starczy głos. Następnie ten sam starczy głos, a był to głos garbatej pani Nowieckiej, krzyknął z góry: — Kto tam hałasuje o tej wczesnej porze?

Jerzy Wawicki zastygł.

Cóż tam za hałas? — zapytano po raz drugi, a teraz w pytaniu brzmiała niedwuznaczna złośliwość. |

W parę godzin później Wawicki przypominając sobie ten moment zrozumiał, że właśnie ta złośliwość zmusiła go do nieoczekiwanej odpowiedzi.

Przepraszam panią najmocniej ,rrp rzekł z najbar­dziej czarującym uśmiechem. Podszedł do klatki schodowej i spojrzał w górę. — Przepraszam najmocniej — rzeki śpiewnie i dziwnie spokojnie — chciałem wyjść na dziedzi­niec, lecz niestety drzwi są zamknięte.

Widział o parę metrów nad sobą żółty nos, zapadnięte policzki i czarną pianę koronek.

Ach, to pan? — zapytano z góry. — Nigdy nie przypuszczałam, że to jest możliwe!...

Wtedy poczucie nieprzepartego wstydu ogarnęło Wa- wickiego. Dzień wydał mu się dniem, rzeczywistość — rze­czywistością. „Nerwy, ach te nerwy!” westchnął i wyjął rękę z kieszeni marynarki, gdzie był mauzer.

Proszę mi darować — wyrzekł ze zwykłą, kurtuazyj­ną nonszalancją— przyzwyczaiłem się... hm... przyzwyczai-

emsię...mieszkając na wsi... hm... do codziennych spacerów rannych!.

Zupełnie jak mój syn — rzekła z góry stara pani

Był przygotowany, że w tej chwili odwróci się i odejdzie, lecz starucha stała nieruchomo.

Wówczas przeszło mu przez myśl, że może najlepiej będzie opowiedzieć prawdę. Ale obecność ludzkiej istoty i dzienne światło natychmiast przetworzyły prawdę w nie­prawdę. Nic bowiem bardziej nieprawdziwego nie można było wymyślić, jak wczorajszy wieczór i dzisiejsza uciecz­ka!...

O co właściwie idzie?” spytał po raz pierwszy.

Ach, niestety, za bardzo dobrze wiedział, o co idzie, lecz

i tym razem nie chciał się przyznać. Więc jak to zwykł był czynić zawsze, szybko podsunął sobie kłamliwe wytłumacze­nie: „Po prostu chcę uniknąć skandalu!” pomyślał.

Starucha patrzyła na niego ze schodów swymi łzawiący­mi zielonymi oczami. Nagle rzekła:

' — Drzwi na dziedziniec są jeszcze na pewno zamknię­te... Ale przecież może pan przejść do parku przez pokój jadalny!...

Oczywiście — rzekł Wawicki uprzejmie — raz jeszcze przepraszam, że prawdopodobnie panią obudzi­łem.

Nie, ja już nie spałam ‘-i— odrzekła kwaśno pani Róża i dodała z naciskiem: — Pies szczekał przez całą noc

i nie dawał mi zasnąć. — Po czym odeszła.

!& — Pies, pies!... — powtórzył Wawicki mimo woli zaniepokojony jej znaczącym tonem. W parę godzin później szczerze żałował, iż nie przypisał temu naciskowi należytego znaczenia. Ale wszystko jedno, nie miał innego wyjścia, nie miał ani czasu, ani ochoty myśleć o jakimś psie. W tej chwili bowiem poczuł się po dwakroć osamotniony i przerażony. Położenie, w którym się znalazł i które przed sekundą jeszcze wydawało mu się śmieszne i nieprawdziwe, obecnie stało się niestety prawdziwe i nagle straciło śmieszność.

75

Wytarł chustką czoło i podszedł do jadalnego. Ma szczęście w porę zatrzymał się na progu.

Coś mnie jak gdyby powstrzymało!” wspominał póź­niej, „na pewno była to ręka Opatrzności!”

Rzecz oczywista, że wolał takie pobożne wytłumaczenie od przyznania się do własnego tchórzostwa. W każdym razie słysząc słowa: „ręka Opatrzności”, ksiądz proboszcz przeże­gnał się. Lecz owa rozmowa odbyła się w jakie dwie godziny po wypadkach. Na razie Wawicki stał w przedsionku, patrzył dość bezmyślnym wzrokiem przed siebie i nie bardzo wiedział, co ma czynić.

Wtem przypomniał sobie, że do parku można jeszcze wyjść kuchennymi drzwiami. W kuchni zaś na pewno spotka ludzi. „Józefa gotuje śniadanie”, pomyślał, „albo coś ta­kiego”.

Tak! Było to bezsprzecznie jedyne wyjście! Chociaż... Chociaż widział przed sobą na oścież otwarte drzwi z jadal­nego na taras, a za tarasem ciągnącą się korytarzem główną, grabową aleję. Lecz do tych drzwi — które przecież równie mogły być wyjściem — czuł coś w rodzaju instynktownego wstrętu. Tymi bowiem schodami wybiegł do parku pan Apolinary... „Tfuj, tfuj!”splunął pan Wawicki patrząc w dalszym ciągu przed siebie.

Był krótkowidzem. Poza tym w głębi grabowej alei wszystko połyskiwało czerwienią i żółcizną, więc kolorowe­go szlafroka pana Apolinarego rozpoznać by w żadnym razie nie mógł... Oczywiście, pozostawało tylko wyjście przez kuchnię. W kuchni na pewno spotka ludzi i wreszcie skończy z całym tym skandalem. „Powiem, żeby natychmiast za­przęgano konie!” zawołał w duchu i pewność szybkiego j rozwiązania dodała mu odwagi i godności. Odwrócił się, chrząknął i spokojnym, trochę kulejącym krokiem przeszedł korytarzem obok sypialni pana Apolinarego — wszędzie wokoło było cicho—i pan Wawicki niewzruszony i na nowo promieniejący wszedł do kuchni.

76

Był przygotowany powiedzieć:

Józefo!...” albo: „Mój Walenty! Dlaczego drzwi na dziedziniec są zamknięte? Niechże Józefa”, albo: „Niechże Walenty odprowadzi mnie na plebanię, bo muszę się pożeg­nać z księdzem proboszczem... Co?... tak, zaraz wyjeżdżam, proszę za pół godziny podać powóz i znieść moje rzeczy... Poza tym wasz pan jest od wczoraj chory... bardzo chory!...”

Józefo!... — zaczął Wawicki wchodząc do kuchni. Ale w kuchni nie było nikogo.

13

W dwie godziny później opowiadał księdzu pro­boszczowi, że w tej chwili po prostu opadły mu ręce.

Można było pomyśleć, że w domu wszyscy po­marli! — zawołał z bolesnym, dystyngowanym uśmiechem.

Józefa o tej porze na pewno krzątała się około krów!... — zaryczał ksiądz proboszcz.

Ale czy mogłem myśleć o jakichś krowach?! — jęknął Wawicki i załamał białe, kobiece dłonie.

Ksiądz proboszcz oczywiście musiał przyznać mu rację.

Tak... pan dobrodziej... tego!... zdenerwowany!... — krzyknął na całą plebanię. Potem podsunął Wawickiemu szklankę miodu:

Niechże pan dobrodziej... tego!... miodu na roz­grzewkę!...

Dziękuję — odrzekł Wawicki — ale nie czuję już zimna.

Ksiądz proboszcz zarechotał. Przed chwilą właśnie Wawicki opowiadał o dreszczach i przeciągu, które znowu ogarnęły go w kuchni.

Gdy tylko bowiem stwierdził, że w kuchni nie ma nikogo, zaczął trząść się jak w febrze.

77

Nie zamknąłem za sobą drzwi, więc prawdopodob nie wiało.Liiif— dodał usprawiedliwiającói '«

Największą jednakże i najgłupszą przykrość sprawił} mu garnki z kawą i śmietanką gotujące1 się na kudBSgPi blasze. Nagle zaczęły warczeć i syczeć niczym żywe istotki. Na tle ciszy i samotności dźwięki te wydały?, się patiu Wawickiemu czymś zupełnie niesamowitym. -

Miałem wrażenie, że szydzą sobie ze I mnie wzdychał.

Nie dość na tym, miał wrażenie, że były jednocześnie przestrogą i groźbą.

Jakieś zaklęte duchy siedziały na blasze, podglądały każdy mój krok, kpiły sobie w najlepsze, a zarazem knuły coś!... — opowiadał Wawicki. jMgi Jestem, proszę księdza proboszcza, człowiekiem dość opanowanym, ale naprawdę kosztowało mnie dużo, żeby nie podejść do pieca i nie stłuc wszystkiego, co na nim stało!...

Pan dobrodziej!... tego!... zdenerwowatijl®:—po­wtórzył ksiądz proboszcz.

Ściśle biorąc, Wawicki był nie tyle zdenerwowania^ po prostu przerażony.

Prawdziwe niebezpieczeństwo, o ile daje czas i możność zajęcia wobec niego jakiegoś romantycznego stanowiska, dajmy na to, bohaterskiej pozy — wydaje się mniej straszne niż niebezpieczeństwo wynikłe w okolicznościach',,skandali­cznych i mało przyzwoitych”! Stać nieruchomo^w miejscu wyznaczonym na pojedynek, wystawiając pod strzał niczym nie osłoniętą pierś, byłoby dla pana Wawickiego mniej straszne i przykre niż stanie pośrodku kuchni i przysłuchiwać nie się głupim kuchennym szelestom. I dlatego — gdy biały i duch wyłonił się wreszcie z jednego z garnuszkowi warcząc coraz donośniej runął na blachę mleczną pianą — Wawicki nie wytrzymał i z głośnym jękiem wybiegł na ganek kuchni.

Cholera ciężka! — zaczął wymyślać z niebywałą dla niego ordynarnością.

__ przepraszam bardzo księdza, ale byłem rzeczywiście zdenerwowany!... Gdy wybiegłem na ganek, pożałowałem, że nie wziąłem ze sobą palta, do takiego stopnia wydało mi

gję zdnmo!i :W'iR

Ale o co właściwie szło? — przerwał ksiądz pro­boszcz — czy wyście się z panem dziedzicem o coś po­sprzeczali?... Dlaczego pan dobrodziej tymi głupstwami tak się przeimowałgJjjiB

Ależ nic podobnego! — odrzekł Wawicki i uśmiech­nął się z wysiłkiem: j — Przecież powiedziałem już księdzu proboszczowi, jak się to mogło skończyć!..- Więc miałem rację, że byłem ostrożny! r&s

Ksiądz milczał ponuro. W sąsiednim pokoju, gdzie mieszkał podchorąży! Włodek, słychać było jednostajny szmer i melodyjne dudnienie. To siostrzeniec księdza probo­szcza, podśpiewując piosenkę, czyścił buty.

Wawicki zanagłą- rozpaczą pociągnął ku sobie obrus

i wyszeptał melodramatycznie: ’ .

Przecież widziałem na własne oczy, jak trzymał w ręku rewolwer!

Co?! — zawołał ksiądz i zerwał się z krzesła.

Szło o to, że Wawicki opowiedział o tym rewolwerze

dopiero na samym końcu. Przedtem po prostu bał się o nim wspomnieć co do tego nie mogło być dwóch zdań! Rewolwer bowiem należał do tych przykrych wspomnień, których Wawicki starannie i systematycznie nnilrał przez całe życie. W ogóle po upływie paru tygodni postarał się zapomnieć o skandalu w Wesołych Bagniskach prawie doszczętnie. Ale w chwili obecnej był zanadto roztrzęsiony {■-złamany na duchu, aby aparat świadomego zapominania mógł działać sprawnie.

KŚij Rewolwer!... tak... jakiś duży stary rewolwer!... możliwe, że był to nagan!... — wyznał wreszcie i można było bpomyśleć, że jest bliski omdlenia, p — Dlaczegóż pan dobrodziej nie opowiedział mi o tym

79

wcześniej?? — zawołał ksiądz proboszcz i rzucił się kj, drzwiom.

Teraz dopiero zrozumiał znaczenie strzału, który, wy. dawało mu się, słyszał parę kwadransów temu w parku. Ale w drzwiach musiał się zatrzymać, gdyż zbolały, rzec można spuchnięty od męki głos Wawickiego go zatrzymał. ~

Muszę opowiedzieć księdzu proboszczowi wszyst­ko? — rzekł Wawicki.

Opowiadanie było jeszcze bardziej nie powiązane i cha­otyczne niż poprzednie i ksiądz zrozumiał tylko tyle, że obecność jego we dworze jest konieczna. Więc po wy. słuchaniu drugiej połowy owej gorączkowej opowieści chwycił kapelusz i wybiegł z plebanii.

Wawicki opowiedział o tym, że wyszedłszy na ganek kuchni, od razu zrozumiał, że to właściwie nic mu nie pomoże. Z boku bowiem zauważył furtkę prowadzącą na dziedziniec, lecz, rzecz jasna, furtka była zamknięta, a za furtką...

Zresztą o tym, co było za furtką, dowiedział się Wawicki dopiero po chwili.

Szare, chłodne obłoczki snuły się ponad koronami czerwieniących się drzew, obiektywnie rzecz biorąc, było dość ciepło, lecz Wawicki nie mógł pozbyć się uczucia metafizycznego zimna i trząsł się w dalszym ciągu. v

Żałowałem, że nie wziąłem ze sobą palta! — po­wtarzał.

Nie było to jednakże bardzo ścisłe, gdyż najmniej myślał wówczas o palcie. Ogarnęły go bowiem najmniej | oczekiwane refleksje...

Czyżby w istocie to się stało?” myślał. Wiedział zre­sztą, że to było możliwe. To!... za nic nie chciał nazwać tego po imieniu!... „Z drugiej strony — trzeba mieć wła- I

śnie pecha, aby to się stało teraz!” Przecież dotychczas to szczęśliwie torowało mu drogę, nawet poniekąd przyczy­niło się do wygodnego i beztroskiego żyda!... Zrozu­miała obojętność w stosunku do kobiet, wynikła wskutek tego — przeistoczyła się w pogańską, radosną, błękitną

miłość!...

Wawicki bowiem uważał, że istnieją dwa rodzaje miło- ści: czerwona, to znaczy normalna miłość mężczyzny do kobiety, i miłość błękitna. Trudno było zrozumieć, dlaczego tak kolorystycznie traktował tę sprawę. Możliwe, że poży­czył taki sposób wyrażania się o rzeczach prostych od zna­jomego poety, z którym zwykle obcował za granicą. Jakkol­wiek było, ta błękitna miłość nie przeszkadzała mu z nu­dów — tak jest, z nudów! — chodzić na długie przechadzki z Agnieszką, które skończyły się... Ale czy mógł przypuśdć, że tak właśnie zakończą się i że to się stanie właśnie wów­czas, gdy zapomniał był o tym już całkowide?!...

Tego rodzaju refleksje u każdego innego człowieka miałyby charakter wyrzutów sumienia, lecz dla pana Wawic- kiego były na razie przedmiotem i powodem zakłopotania.

Więc stał na ganku w kuchni, miał na sobie szare, nowiutkie ubranie, demną szarą koszulę i stalowy krawat. Szare i stalowe było również niebo.

Nagle ze wschodu wyłoniło się stado czerwonych obłoków. Wawicki schodził już ze schodów, a obłoki przemknęły nad jego głową niczym spłoszona gromada uciekających jeźdźców. .

Gdyby spojrzał w górę, przekonałby się, że takich dziwnych chmur nie widział dotychczas nigdy. Przebierały tysiącem nóg, końskie pyski z bezdźwięcznym rżeniem wyciągały się w galopie — a na głowach jeźdźców były spiczaste budionnowskie hełmy.

Wawicki podszedł do furtki z uczuciem człowieka, który spełnia niedorzeczną i niepotrzebną powinność — wiedział bowiem, że jest zamknięta — na zamku wisiała

6 Skandal..

81

czarna kłódka. Wawicki potrząsnął nią apatyczniej bez

przekonania.

Ma się rozumieć, że jest zamknięta!... westchnął

i jednocześnie z bezdźwięcznym tętentem przemknęli!) nad nim czerwoni uciekający jeźdźcy...

Potrząsnął po raz drugi zamkiem, rozległ się zgrzyt

i metalowe brzęczenie, i wtem za furtką posłyszał cichÿ syk

i warknięcie. Przypomniał sobie natychmiast i&z rozpaczą garnki z kawą i śmietanką. Syk i warczenie stawały się coraz głośniejsze i niepokojące. Wawicki wyprężył się i stanął na palcach; za furtką zobaczył coś czamegoV

Nie były to garnki. Był to pies. Wawicki zobaczył olśniewająco białe kły, krwawoczerworiy ''jçzÿk i’i lśniący żałobny ogon Bolszewika. Pies warcząc szczerzył kły, majtał ogonem, drapał pazurami przednich nóg furtkę^ i pod­skakiwał przy każdym poruszeniu zamkiem.'^

Piesku, piesku!..WÊ- rzekł Wawicki i uśmiechnął śię rozbrajającym salonowym uśmiechem.

Bolszewik zawarczał. Sierść stanęła mu dęba/ fobii coraz większe skoki i Wawicki cofnął się ostrożnik^nj

Piesku, piesku — powtarzał przynplnić, lecz Bol­szewik z rykiem ciskał się o płot i furtkę. ’!

Pies szczekał całą noc i nie dawał mi zasnąć!’f przy­pomniał sobie Wawicki. „Ale”, mówiła starucha; ‘„czy Bolszewik jest dobrze uwiązany?... Wciąż się boję, żeby ten wściekły pies nie zerwał się z łańcucha... Zobaczysz* źe wtedy na pewno zadusi nam wszystkie kury!..;” Pan Apolinary, przypomniawszy sobie to zdanie i posłyszawszy w oddali szczekanie Bolszewika, otrząsnął się i poprawił I na kamieniach parabellum. Po prawej i po. lewej ręce wznosiły się przejrzyste ściany jesiennych grabów, wprost przed nim widniał taras dworu, ruda cegła podłogi i bezden­na przepaść drzwi. W tych drzwiach, według przepowiedni komisarza Izmajłowa, miał się ukazać ktoś, kogo należało zabić!

piesku, mój piesku! — rzekł Wawicki obleśnie,

a zarazem arystokratycznie — mcu, mcuL. i

Za płotem rozlegały się zupełnie niesamowite ryki, a potem nad deskami ukazał się i zniknął wyszczerzony pysk... i

Chcesz kawałek chleba? — zapytał Wawicki głupio

i z wymuszonym uśmiechem wyciągnął z kieszeni chustkę. Rzecz bowiem prosta, że nie miał zwyczaju noszenia ze sobą skórek dla „wściekłych psów’’!/'

yM- Masz!- — powiedział automatycznie.

W tej samej chwili nad drewnianym brzegiem znowu błysnął biały szereg kłów. Ukazał się tak blisko twarzy 'Wawickiego, że uczuł ciepły wilgotny oddech psiego pyska

i niestrawny ogień „wścieklizny”!... Wawicki chwycił się za kołnierz, za płotem rozległo się przenikliwe trwożne szczeka­nie, Wawicki spojrzał poza płot i jednocześnie pociągnął nosem. Nie ulegało wątpliwości: za płotem śmierdziało psem!...

A kysz!—krzyknął Wawicki na wpół przytomny ze strachu. — A kysz! ślij zawołał w słabej nadziei, że pies jest widmem i po wypowiedzeniu tego egzorcyzmu zniknie. Po chwili musiał się jednak pogodzić z rzeczywistością. Psią, wściekłą rzeczywistością!...

Zresztą przecież brama była zamknięta. Pozostawało więc inne — jeszcze inne!... ach, teraz to już na pewno ®stątme!.|siś— wyjście. Mianowicie mała furtka w głębi parku, prowadząca bezpośrednio na plebanię. Lecz żeby dojść do niej, należało przemknąć się parkiem na drugą stronę, to znaczy przejść obok schodów tarasu przez główną aleję, znowu ryzykując spotkanie z panem Apo­linarym. Na to Wawicki zdecydować się w żaden sposób nie mógł i nie chciał. Na szczęście przyszło mu do głowy, że idąc wzdłuż płotu naokoło parku, może obejść główną aleję, ominąć z tyłu grotę i wreszcie znaleźć się około furtki.

6*

83

# i Więc szybkim, lecz wciąż jeszcze kulejącym krokiem dopadł krzaków bzu i z ulgą przekonał się, że są tak wy­sokie, iż z łatwością może się poza nimi ukryć. Z drugiej strony obecność za plecami płotu dawała mu pewność, że z tyłu nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Niestety, w chwili następnej przekonał się, że to bezpieczeństwo jest względne. Gdy bowiem zrobił jeszcze parę kroków, posłyszał za płotem jak gdyby zgrzyt kajdanów i łańcuchów, potem kłapanie zębami. Najwidoczniej Bolszewik słysząc jego kroki ścigał go po tamtej stronie płotu. I znowu zawarczał. Zresztą tym razem nie był to już ryk, lecz jakieś beznadziejne, żałobne wycie. Wawicki pomyślał zabobon­nie, że w ten sposób psy wyją przed pożarem lub czyjąś śmiercią. Odruchowo skoczył w bok i znalazł się w gąszczu krzaków. Z tyłu był płot, za płotem wył pies, a wprost przed sobą Wawicki widział z profilu taras dworu, białe kolumny i czarne kwadraty okien. Nagle jedno z nich, na piętrze, rozwarło się i nad parapetem ukazała się siwa kobieca głowa.

Tego psa trzeba wreszcie zastrzelić! — krzyknęła pani Róża przez okno.

Pomimo psiego wycia i szelestu opadających liści Wawicki słyszał każde słowo, wydało mu się nawet, że słyszy jej wściekły, gwiżdżący oddech. Potem starucha odwróciła głowę i spojrzała w jego kierunku.

Wawicki był krótkowidzem, więc zauważył tylko, że żółta plama twarzy, która przedtem wydawała mu się trójkątem, przybrała kształt owalu.

Czy ona mnie widzi, czy nie?” pomyślał kurcząc się mimowolnie.

Zrozumiał jednakże, że to niemożliwe, ponieważ pięt­rzące się przed nim krzaki tworzą gęstą zasłonę z gałęzi i na pół zgniłych liści. Starucha więc patrzyła w jego kierunku przypadkowo. „Ba”, domyślił się nagle, „patrzy po prostu w kierunku psiego wycia!”

Gdyby mial lepszy wzrok, przekonałby się, że od­gadł trafnie. Starucha najwyraźniej w świecie nadsłuchi­wała. W pewnej chwili z głębi okna wyłoniła się jej sucha, koścista ręka — Wawicki zauważył tylko jakąś żółtą plamę, której zjawienie się wytłumaczył sobie „późną porą roku” — pomyślał bowiem, że to nie ręka, lecz duży, zżółkły jesienny liść — jakkolwiek było, żółta plama ręki ukazała się około ucha staruchy i stara pani Nowiecka uśmiechnęła się.

Wawicki dużo stracił, że nie widział tego uśmiechu. Byłby dla niego wyjaśnieniem wielu ciemnych rzeczy, a za­razem byłby przestrogą na przyszłość.

Starucha uśmiechnęła się błogo, pieszczotliwie i nie­pokojąco. Można było pomyśleć, że wycie psa sprawia jej niewymowną przyjemność, łaskocze jej starcze nerwy. Rozmarzona patrzyła przed siebie z coraz większą i pil­niejszą uwagą. Ale wtem wyraz jej twarzy uległ nagłej przemianie i wówczas stało się oczywiste, że nie tyle przy­jemność, ile raczej przykrość zmuszała do błogiego, nie­pokojącego uśmiechu. Było to jak gdyby przesycenie błogostanem, bolesne napięcie rozkoszy — gdyż jasne było, że przyjemność, jakiej doznawała przed chwilą, była tak wielka, że aż stała się przykrością i bólem. Dwie zmarszczki ukazały się wokół jej nozdrzy i warg i teraz wyszczerzone w grymasie zęby niczym nie przypominały uśmiechu.

Tego psa trzeba będzie wreszcie zastrzelić! — fuk- nęła w kierunku krzaków i patrzącemu z boku człowie­kowi mogłoby się wydać, że zwraca się do stojącego bezpośrednio za krzakami pana Wawickiego. Rzecz naj­zabawniejsza, że nawet Wawickiemu wydało się to samo. Był to moment, kiedy odruchowo chciał wyjść z ukrycia i zapy­tać z mechaniczną uprzejmością: „Czy życzy pani sobie, żebym to właśnie ja podjął się zastrzelenia owego wściekłego zwierzęcia?”

85

Tennn

Jednocześnie pani Róża zniknęła w oknie i zaraz potem z hukiem trzasnęła okienna rama.

Ten pokojowy, rzec można, codzienny dźwięk trzaś- nięcia, do którego przyzwyczaili się wszyscy mieszkańcy dworu, nie wyłączając samego Wawickiego, był dla niego tym ostrzeżeniem, zmysłowym przeżyciem, drobnym ner­wowym wstrząsem, który przyczynił się do jego ostatecz­nego załamania się psychicznego. Nie mogąc się zdobyć na mniej banalne porównanie, określił ten wstrząs jako „ostat­nią kroplę goryczy, która przepełniła kielich”. Teraz trząsł się nie tyle na zewnątrz, ile wewnątrz swej zmaltretowanej i nad wyraz nieszczęśliwej istoty.

Miał nieznośne wrażenie, że w klatce piersiowej, w naj­intymniejszej głębi jego wnętrzności wszystko się nagle rozluźniło i zaczęło z osobna podrygiwać chłodnym, bez­ustannym dreszczem.

Trzaśnięcie okna wydało mu się rewolwerowym wy­strzałem, więcej nawet—głosem, krzykiem własnego sumie­nia. Było to stokroć straszniejsze od broni palnej, gdyż od początku do końca było nieprzyzwoite.

Właściwie był to już cały łańcuch „nieprzyzwoitości” zdarzeń najgorszego smaku i gatunku, które wreszcie zostały uwieńczone czymś tak niebywałym i gorszącym, jak wyrzuty sumienia!...

Kto wie zresztą, czy głosy ich nie usiłowały dotrzeć do jego świadomości jeszcze znacznie wcześniej, powiedzmy, wczorajszego wieczoru drogą różnych na pozór drobnych, nie znaczących fizjologicznych reakcji. Kto wie, na przykład, czy ciągłe poczucie zimna i przeciągów nie było fizycznym objawem moralnych wyrzutów, a zbytnia wrażliwość na szmery i niewinne szelesty nie świadczyła o ciągłym wewnęt­rznym nasłuchiwaniu.

Wawicki nie zastanawiał się nad tym i nie próbował doszukiwać się prawdziwego źródła tej dziwnej nadwraż­liwości. Byłaby to praca zbyt kłopotliwa i zupełnie upoka-

86

rzająca. Przecież na samo wspomnienie o wczorajszym błąkaniu się po korytarzu, o dreszczach, o belce w komórce,

o strachu — pomyślał: „niepokoju”, który ogarnął go na widok ordynarnych kuchennych garnków — odczuwał wstyd graniczący z rozpaczą.

Cóż się ze mną dzieje? czy ja naprawdę bliski jestem wariactwa?” zawołał w duchu i gdyby nie bał się poruszyć z miejsca, załamałby kobiece, białe dłonie.

Stał jednakże jak pień wrośnięty między krzaki, pod­czas gdy wewnątrz wszystko weń drżało i podskakiwało. Trzask, który rozległ się przed chwilą, wciąż jeszcze brzmiał mu w uszach przeklętym, nie dającym się zapomnieć wy­krzyknikiem. Wiadomo, że wówczas nastąpiło jego kom­pletne załamanie się psychiczne. Wówczas bowiem pomyślał

0 rzeczy najważniejszej i zrozumiał w lot, że ona to była przyczyną wszystkiego. I po raz pierwszy zdecydował się nazwać ją po imieniu.

Czyżby Agnieszka naprawdę zachorowała?” pomyślał

1 uczucie, które towarzyszyło tej myśli, było na wskroś i do reszty zawstydzające.

Tak! Miał wrażenie, że czuł coś w rodzaju żalu, sentymentalnej tkliwości, a jednocześnie policzki mu płonęły jak u człowieka, którego przed chwilą spoliczkowano. Nie szło już o to, że to nazwał „chorobą”. Gorzej! Bo po prostu zwątpił o własnej uczciwości!... „Nie miałem prawa tego robić wówczas, kiedy to — czyli «choroba» — wisiało nad moim życiem!... Ach, mój Boże, ach, mój Boże!...”

Teraz łatwo można było wytłumaczyć jego przesadny strach i niepokój. Obciążony wstydliwą tajemnicą, wiedział dokładnie, jak ten cały skandal ma się skończyć! „Apolinary wie wszystko, a jeżeli tak, to on ma prawo nawet...”

Zatrzymał się, nie miał sił dokończyć swej myśli, lecz potem wyszeptał: — ...na moje życie!...

Stał nieruchomo w krzakach i wzdychał. W powie­trzu czuć było jesienną zgnilizną, próchnem i niezwykłymi

87

paryskimi perfumami. Na pięknym szarym ubraniiij kła dła się pajęczyna i mętne czarne kroplei, czy to smoty;^^ rosy. Wokoło znowu było zupełnie cicho, wycie źk płotem ustało.

Nagle Wawicki ocknął się, wyciągnął % kieszefti iriatizer i zdecydowanym, lecz jak zwykle kulejącym krokiem poszedł w głąb parku.

Część trzecia

14

Było już około godziny dziewiątej rano i ksiądz proboszcz siedział przy stole i pił herbatę ze świeżymi bułeczkam%tt miodem, kiedy nagle do okna zapukano i w szybie ukazało sig czyjeś cierpiące inad wyraz dramatycz­ne oblicze. .

W szelki duchkj^-r zawołał ksiądz proboszcz i rzucił na podłogę gazetę^ którą czytał.

, Znowu przypomniąłesobie komisarza pukającego do okna nahajem ^ co prawda działo się to pięć lat temu, ale księdzu proboszczowi wydało się, że to dopiero wczoraj.

ftgj- Księżulku dhogi! — wołał zakokainowany hra­bia —co hobi Kościół z księżmi, którzy mają nieosthożność złapać fhancuską chohobę?

Niech pan zamilknie, komisarzu! — ryczał w od­powiedzi ksiądz proboszcz, i wychodził do sąsiedniego pokoju, żeby nie słuchać tego paskudztwa. Lecz komi­sarz kopnięciami otwierał drzwi plebanii i, przewracając ¡stoły i krzesła, z grzmotem ścigał go po wszystkich poko­jach.

Nie! Nie! — wołał — Czy odmówicie biednemu grzesznikowi, zbłąkanej komunistycznej owcy mohalnej hady i współczucia?!.w:*

V—^~

noly z liliowym astrem w jednej ręce i nieodłącznym nahajem w drugiej, usiadł pod krucyfiksem, skrzyżował chudc nogi

i zaczął:

Cóż to za dziwaczny dwóh, te wasze Wesołe Bagnis- kai... Wszystkie baby, wszyscy chłopi w okolicy zamiast nosów mają czahne dziuhy, zauważył wielebny ksiądz?

Wszelki duch!... — powtórzył ksiądz proboszcz

i podszedł do okna. Wyszczerzył chłopską, kanciastą gębę

i zarechotał gościnnie: — A, to pan dobrodziej... proszę, proszę!...

W duszy o mało nie zmówił dziękczynnej modlitwy z radości, że nie był to samobójca komisarz, lecz Wawicki Wtem spojrzał uważniej i oto twarz Wawickiego wydała mu się tak odmienna, tak cudaczna, że powstrzymał się od dalszych radosnych i zapraszających wykrzykników.

Co panu dobrodziejowi jest?! — zawołał przez

szybę.

Wtedy dopiero uprzytomnił sobie dwie rzeczy: pierw­szą, że Wawicki jest nie ogolony, i drugą, że nie dalej jak pół godziny temu posłyszał we dworze coś w rodzaju detonacji, w każdym razie huk, który przypomniał mu niedawną przeszłość.

Właśnie usiadł był przy stole, gospodyni podała her­batę, bułeczki i miód, ksiądz proboszcz rozłożył przed sobą gazetę: — No, no, Francja! — krzyknął i wyjąwszy ze szklanki z herbatą bułeczkę pogrążył ją w miodzie. W tej samej chwili podskoczył.

Pięć lat temu o tym samym czasie komisarz wychodził na taras dworu i strzelał... Brr, ksiądz proboszcz starał się nie myśleć, do czego.

W każdym razie powtarzało się to codziennie przez szereg dni, jeżeli nie tygodni, ksiądz miał czas i możność poznania wszystkich odcieni rozlegających się detonacji. Kiedy więc teraz posłyszał znajomy huk, strapił się po

90

dwakroć, gdyż albo nie było wystrzału, a więc cierpi na słuchowe halucynacje, albo — jeżeli wystrzał był - żyje nie w teraźniejszości, ale w przeszłości, czyli że cofnął się

o pięć M

Trzeba jednak przyznać, że ksiądz proboszcz wolał zwątpić o zdrowiu własnych zmysłów niż przenieść się do nie łubianej, można nawet powiedzieć: przeklętej, przeszłości.

To mi się tylko wydało! — huknął, ale chociaż znowu pochylił się nad gazetą, siedział teraz w pozycji człowieka gotowego w każdej chwili zerwać się z krzesła i na złamanie karku rzucić się na czyjś ratunek albo do ucieczki.

No, no, Francja! — mamrotał i oblizywał łyżeczkę z miodu.

Musiał się porządnie wysilić, żeby go znów zajęła polityka.

Zupełnie jak wtedy!” myślał ukradkiem, „ten sam dźwięk! Co też mi się przywidziało!...”

Potrząsnął Upartą, krótko ostrzyżoną głową, pokazał zęby i prysnął sztucznym śmiechem.

Ho! ho! — zarechotał, ciszej jednakże niż zwykle. — Ho! Ho! nie dam się nabrać!...

W sąsiednim pokoju słychać było kaszlnięcia, pogwiz­dywanie, szmer szczotki, a potem nucenie jakiejś skocznej piosenki.

Włodku! — krzyknął ksiądz proboszcz — nie leń się, za przeproszeniem, psiakrew, herbata wystygnie!...

Za ścianą nikt nie odpowiedział, ale szmery i melodyjne mruczenie nie ustawały i owe dźwięki podziałały na księdza dziwnie kojąco. Więc po raz drugi na siostrzeńca nie zawołał.

Tak, Francja to nic, ale Niemcy!... — mruknął i już całkowicie zapomniał o huku, który go tak zdziwił i zaniepo­koił, gdy wtem Wawicki zapukał do okna.

Co mu się stało?” pomyślał ksiądz proboszcz, spoj­rzawszy przez okno i ochłonąwszy już z potwornego wstrzą-

su, którego doznał posłyszawszy bębnienie w szybę. Nagle uczuł — bo nie można było powiedzieć, aby zrozumiał — nagle uczuł, że między nie ogolonymi policzkami Wawic- kiego a wystrzałem istnieje niezaprzeczalny związek. „Jaką dziwną on ma twarz, zupełnie jakby bolały go zęby! Czyżby w istocie we dworze coś się stało?”

- Niechże pan dobrodziej wejdzie! — wrzasnął nie- cierpliwie.

Wawicki jednakże nie ruszył się z miejsca i tylko bliżej przysunął twarz do szyby, wskutek czego nos mu się spłaszczył i stał się zupełnie biały. To wydało się probosz­czowi takie śmieszne; zapomniawszy o poprzednich przeczu­ciach i niepokojach, nie mógł powstrzymać się od hałaś­liwego ujawnienia swych nowych doznań.

- Nos! — krzyknął z rubasznością rozbawionego lwa. — Nos!... Ohohoho! Co pan dobrodziej zrobił z no­sem?...

Urwał ze strachu. Odniósł bowiem wrażenie, że oczy Wawickiego zaraz wylezą z oczodołów, jak dwie niesamowi­te błyszczące kulki, stłuką szybę i wskoczą do pokoju.

Jednocześnie za oknem rozległ się głuchy jęk: — Uuuu!... — i jeszcze jakieś słowa, których ksiądz proboszcz nie zrozumiał, gdyż naprawdę trudno było pojąć, dlaczego by dorosły i tak wspaniały człowiek, jak Wawicki, miał za oknem jęczeć i wołać z płaczliwym dziecięcym wyrzutem: — Jakżeż można, jakżeż można było powiedzieć mi taką rzecz?...

Twarz za oknem nie świadczyła już o bólu zębów, przypominała raczej twarz człowieka, któremu bez narkozy

i znieczulenia robią amputację obydwóch górnych i dolnych kończyn.

Wtedy ksiądz proboszcz uznał swoje ryknięcie za rzecz I niestosowną i rzucił się jednym skokiem do przedsionka. W przedsionku był półmrok, czuć było naftaliną, kadzidłem i zwietrzałym piwem.

92

Czemu pan dobrodziej stoi na dworze, zamiast

... 0<j razu?! — krzyknął ksiądz proboszcz, ale już "^rozwartych drzwiach ukazała się zupełnie nieszczęśliwa, ołamana, kulejąca postać. — Wreszcie, wreszcie!... - burkną! ksiądz proboszcz. W duchu balansował w dal­szym ciągu między wrodzoną hałaśliwością a zawodowym współczuciem, które nagle przemówiło przez jego usta: — Pan dobrodziej... tego!... do mnie odpocząć!... — wychrząk- nąl z odruchową gościnnością — bardzo się cieszę... Tak. tak!...

Wyciągnął na powitanie rękę, ale nic w półmroku nie namacał. Więc trochę stropiony cofnął się do pokoju.

Wydało mu się, że w ślad za nim posuwa się jakiś apokaliptyczny potwór, personifikacja nieszczęścia i nędzy, sam anioł smutku i śmierci. Był to jednakże Wawicki. Wawicki, który wreszcie wyłonił się z przedsionka i ukazał się w pokoju albo, właściwiej mówiąc, w pokoju ukazały się jego wspaniałe i tragiczne szczątki.

Szare, nowiutkie ubranie było wymięte i poplamione. Wawicki wszedł do pokoju bokiem, z trudem i wido­cznym bólem ciągnąc za sobą lewą nogę. Włosy, zazwy­czaj gładko i brzydkawo zaczesane w tył, teraz żałośnie zwisały mu na czoło i ksiądz proboszcz, ku swemu najwyż­szemu zdziwieniu, spostrzegł we włosach źdźbła słomy

i trawy. Nie dość na tym! Kiedy Wawicki wyciągnął do niego rękę, biała, wypieszczona ręka, rzucająca się w oczy swą doskonałą linią — okazała się cała w błocie i glinie, a na jej przegubie proboszcz zauważył kilka świeżych, krwawiących zadraśnięć.

Pan się skaleczył? — zaczął z burzliwą życzliwością, ale urwał, gdyż Wawicki szybko schował rękę do kieszeni

i krzywiąc się potwornie, „po prostu nie do wytrzymania”, pomyślał ksiądz, proboszcz, otworzył usta.

Proboszcz był przekonany, że zaraz w pokoju rozlegnie się rozdzierający krzyk, wołanie żywcem krajanego c/ło\wc-

93

pomyślał, że Wawickiego na to już prawdopodob nie nie stać.

Zgalwanizowany męczennik”, pomyślał a jak wiado­mo, zgalwanizowany męczennik nie jest zdolny do krzyki, Więc zamiast lamentów i ewentualnych jęków z otwartych ust Wawickiego wydostały się następujące słowa:/ni:

'-r- Przepraszam księdza proboszcza bardzo!

Teraz to ksiądz proboszcz otworzył ustai z otwartymi ustami, milcząc, pozostał przez parę chwil. Najmniej w świę­cie spodziewał się usłyszeć takie proste zdanie, ale najbar­dziej niewiarygodny wydał mu się ton? w jakim ¡to zdanie zostało wypowiedziane.

Przepraszam księdza proboszcza • strasznie!/.;'^ jęknął z wręcz śmiertelną uprzejmością, , rzec możną!* z wy­kwintem nieboszczyka—przepraszam, że przyszedłem o.tak wczesnej porze.

A, do licha!” chciał zawołać ksiądz, ale żaden dźwięk nie wydostał mu się z gardła.

Bezradnie poruszył dużymi, mięsistymi wargami i szyb- ko i głupkowato zamrugał.

„Skoro ten człowiek nie stracił jeszcze swojego sposo­bu wyrażania się’V pomyślał niesłusznie, „nic złego nie mogło mu się stać!” Musiał jednak stwierdzić jednocześ­nie, że bardziej zmaltretowanej figury nigdy .w życiu nie widział.

mffitCzy panu dobrodziejowi wydarzylo isię coś de- go?! wrzasnął wreszcie.

Wawicki kulejąc wywlókł się na środek pokoju. Po­chylił się przy tym i oburącz trzymał swe lewe kolano. Wyglądało to tak, jakby kolano było ciężkim, drogocennym pakunkiem, który musi dźwignąć na środek pokoju.

Tak!... nogal... — odszepnął Wawicki i dodalzroz- brajającą wytrwałością — trochę... upadłem!... i

Dlaczegóż pan dobrodziej od razu mi o tym nie powiedział?! — wrzasnął ksiądz proboszcz, od razu odzys*

94

i sZv glos-w całej pełni. Hu Myślałem, że Bóg wie co I JJ stało!. Upadł pan dobrodziej?!... gdzie?!... jak?!.., skąd?U ■

; — Z płotu ftgj odrzekł Wawicki z wymuszonym uśmie-

chem. ‘l1"'

Ksiądz proboszcz&nieimówiąc słowa, gwałtownie ob- ErDcił się i wyszedł do sąsiedniego? pokoju. Postać jego I przemknęła przed oczami ; nieszczęsnego Wawickiego ni- Blävm czarny i słup szalejącego tajfunu.' ¡ją

WłodkA^ szepnął ksiądz ochryple, zatrzaskując Izasobą drzwi.

Podchorąży siedział na łóżku. Był w koszuli, w zielo- |nych spodniacłf^ skarpetkach.Na jednej ręce, aż po łokieć, Ipiał but,';w drugiej trzymał szczotkę,

; — „Bo ¡w Mazui^e. taka dusza, choć nie'żyje, to się piszą!” — podśpiewygMB

Gdy czamyj rozjuszony ^słup pochylił się nad nim, nie pkazał najmniejszego'Wzruszenia. Przestał jednakże nucić ■¿podniósł swe szare, uśmiechnięte, a zarazem spokojne oczy. ¡Można po wiedzieć»* że^uczynił to z wprawą zawodowego poskromiciela dzikich bestii.

Włodku!. warknął chrapliwie ksiądz proboszcz. ■Rwał na chwilę, jakby udławił się własnym wzburze­niem. Wydawało' się,' że jakaś kość stanęła mu w gardle, ¿atkała paszczę. Spoglądał po kolei to na szary, spokojny wzrok siostrzeńca,<.rto na błyszczący but. Prawdopodobnie ten widok trochę go uspokoił, gdyż wreszcie wykrztusił:

Pan Wawicki upadł z pło-tul... i*. Wypowiedział -to z takim świątobliwym zdumieniem, jak gdyby mówił o wstrząsającym misterium, o niewiarygod­nym cudzie, którego jednakże sam nie był świadkiem. Pomimo to podchorąży ani rusz nie mógł się wczuć w jego BŁastrój.

!«■ — To nic dziwnego, bo jest źle wysportowany — rzekł ¡tylko.

95

Pochylił niewzruszony wzrok i z’ s lubością obejrzy połyskującą cholewę. Wtedy ksiądz proboszcz wyrzekł jesz­cze kilka nie powiązanych, bezładnych zdań, zakończoM^ rozkazującym warknięciem: — Przyjdź zaraz!,»^^odwrócy się na pięcie i znowu czarny słup z furkotem przesuną|$ię przez pokój i jak burza zniknął w drzwiach. ^

Odbyło się to wszystko w ciągu najwyżej parunastu sekund i Wawicki nie zdążył dowlec swego drogocennego kolana do fotela, gdy lfsiąHy proboszcz już wróciłvsj|

To pan dobrodziej upadł z pło-tu!... — powtórni zdyszany, jąkając się.

Wciąż jeszcze nie udawało mu się wyplući z siebie zdziwienia, które zatykało mu gardło. Wawicki z makab­ryczną dworskością i głośnym westchnieniem opadł w] fotel. Ksiądz proboszcz oparł się pięścią o. stół i sapał.

Zdumienie jego nie miało granic. Siedzący przed im Wawicki, wytworny pan, „pan całą gębą!” pomyślą! ngo- boszez, „i... i takie nieprawdopodobne zdarzenie!..,” Wciąż nie mógł się odsapać. — A niechże cię licho!.$&jt wzdychaj Wtem spojrzał w dół i zobaczył wyciągniętą lewą nogę Wawickiego. Nogawka była podarta!... podarta w dwóch miejscach, i strzępy sukna zwisały żałośnie, odsłaniającbiałe trójkąty ciała.

Ksiądz o mało nie rzucił się ponownie ku drzwiom, aby opowiedzieć siostrzeńcowi o tym nowym, frapującym od­kryciu. Czuł nieprzepartą chęć podzielenia się z kimkolwiek bądź swym zasobem zupełnie oszałamiających wrażeńi i „Pan całą gębą ma podarte portki!...” pomyślał, a właś­ciwie ryknął w duchu. Siła tego ryku była tym potworniejsza, że stłumiona. Wkrótce musiała się ujawnić. ,¿Pękną mi piersi”, pomyślał ksiądz proboszcz.

Taki To było całkiem możliwe. Stłumiony chichot mógł go wysadzić w powietrze niczym piekielna maszyną,. Więc pięść proboszcza oderwała się od stołowego blatu, wzniosła się do poziomu ust, i oto ksiądz proboszcz prychnął w kułak.

96

pierwsze dźwięki chichotu wyrwały mu się z gardła jak para przez klapę bezpieczeństwa. . >.

L. — Hihihi!... — syknął dławiąc się.

Wypadki stanowczo nie mieściły się w ramach jego parafialnej fantazji, i »przewyższały o wiele jej pojemność, po prostu przelewały się przez brzegi nie dającym się iopanować rechotem.,

Ale uzewnętrznienie .tej wesołości widocznie przyniosło mu ulgę, gdyż już po minucie pochwycił się na nietakcie ^.wykrztuśifciS

Może panu dobrodziejowi... tego... jodyny przy- pieść?':'./«^

Wawicki przecząco pokiwał głową. Dobroć ksiądza ¡wydała mu się kpiną. Jak gdyby zamiast kolana proponował mu zajodynować zranioną duszę.

To nianie pomożei-— wyjęknął.

Siedział w fotelu wsparty łokciem o stół i piękna siwiejąca głowa z lekka mu drżała. Dopiero po dłuższej chwili wziął ją w ręce — blade; kobiece ręce — i zaraął swe nie kończące się ¿opowiadanie. Mówił z wysiłkiem, wzdychając i pojękując.

Proszę księdza*»*— zaczął — wyszedłem z rana, aby ¡trochę się przejść-.)«!

sp Urwał, bo zrozumiał,że kłamie. Ale czyż rzeczywiście upadł aż tak nisko, żeby mówić tylko samą prawdę?

He- Trzeba księdzu wiedzieć — ciągnął pogodziwszy się ^ kłamstwem — że bardzo źle spałem tej nocy. Wieczorem ^Apolinary długo męczył mnie... tak jest, męczył!... rozmową £9 nieboszczce Vżonie i muszę wyznać, że ta rozmowa po Bwakroć mnie wzruszyła. Po dwakroć — dodał pospie­sznie — bo tragiczny stan duszy mego przyjaciela sprawił mi szczery ból!... -.Ą

Ksiądz proboszcz kaszlnął w kułak, spochmumiał, ale po chwili czoło jego rozjaśniło się i uśmiechnął się dobrot- tliwie.

F4 — Więc po nie przespanej nocy czułem się nieszczegól-

|f Skandal...

97

nie... Wyszedłem do parku o bardzo wczesnej porze., miałem jak najgorsze przeczucia. Wciąż mi się, na przykład zdawało, że Apolinary bliski jest samobójstwa... Jestem proszę księdza, człowiekiem nerwowym, wrażliwym... Kiedy schodziłem po schodach i w całym domu cisza była jak w grobowcu — (ksiądz prychnął) — czułem, że ciarki przeszły mi po ciele.

Pan dobrodziej rzeczywiście... tego... zdenerwowa­ny!... — wykrzyknął ksiądz proboszcz.

Widziałem, jak Apolinary wybiegł przede mną do ogrodu... myślałem, że go gdzieś znajdę! — znowu kłamał

Wawicki, ale teraz kłamstwo szło mu gładko jak po maśle.

Więc poszedłem wzdłuż płotu i... oddychałem świeżym powietrzem!... Chciałem potem odwiedzić księdza probosz­cza. aby się poradzić... aby razem coś przedsięwziąć. Lecz wszystkie drzwi i brama na dziedziniec były zamknięte... i co gorsza, ten pies cały czas szczekał!...

Wawicki połknął jakieś przykre wspomnienie, połkną! widocznie ze śliną, ponieważ grdyka poruszyła mu sie kurczowo, podbiegła do podbródka, a potem zsunęła sie w dół i schowała pod kołnierzykiem.

- Była dość ładna pogoda, chociaż wydało mi się po tej nie przespanej nocy, że jest raczej chłodno... Przemoczy­łem sobie nogi... Idąc wołałem: „Apolinary! Apolinary!...’’

1 oto, proszę sobie wyobrazić... — Znowu jabłko Adama podniosło się pod samą brodę i tam utknęło. — Ach, księże J proboszczu, ach, księże proboszczu! — westchnął sentymen­talnie Wawicki, a księdzu przypomniało się, że w ten sam sentymentalny sposób wołała do niego Agnieszka w dzień przed śmiercią. — Więc, proszę sobie wyobrazić — ciągnął Wawicki coraz słabiej — że kiedy doszedłem do groty, zobaczyłem jaskrawy krzak... Nie!... małe drzewko... Nie!... może to były liście dzikiego wina!...

- Owszem przytaknął ksiądz — grota jest zaroś­nięta i spowita winem.

jestem krótkowidzem — oświadczył z ubolewaniem ¡cki przywidziało mi się, że to w istocie było wino...

Ale jakoś jak by zanadto jaskrawe i pstre... Potem o mało nie

yknijłem ze strachu!... Bo to, proszę księdza, nie był krzak u dzikie wino, ani drzewko!... Był to szlafrok!...

Jezu Nazareński! — zawołał ksiądz proboszcz.

Zeskoczył z krzesła i wyciągnął do Wawickiego kościs­te spocone dłonie. Był bowiem przekonany, że Wawicki zaraz definitywnie zemdleje.

Księże proboszczu, księże proboszczu! —- wzdychał omdlewająco. I nagle krzyknął: — Był to szlafrok!

Siwawe włosy zwisały mu teraz na czoło niczym źdźbła wyblakłej trawy, na nosie i pod oczami ukazały mu się drobne kropelki potu.

Był to szlafrok! — krzyczał z tragicznie uprzejmym wyrazem twarzy.

- Pan dobrodziej zdenerwowany! — grzmiał w od­powiedzi ksiądz. — Może panu dobrodziejowi miodu na rozgrzewkę?!... dla równowagi?!...

Rozsunąłem przed sobą gałęzie i, ach!... zobaczyłem... pstrokaty deseń brokatu — zawołał płaczliwie Wawicki.

Proboszcz zamachał rękami. Szerokie rękawy przecina­ły powietrze z poświstem, ksiądz proboszcz w dalszym ciągu ryczał coś o zdenerwowaniu, o miodzie i jego tubalne wykrzykniki tłumiły histeryczne lamenty rannego gościa. W pokoju był hałas nie do uwierzenia.

Lecz poprzez ten cały hałas i rwetes z sąsiedniej izby dolatywało ciche i równe szemranie szczotki do butów. Nie zwracając na nic uwagi, podchorąży Włodek pod­śpiewywał mazura. W pewnej chwili podniósł jednakże głowę, spojrzał spokojnym, szarym wzrokiem na drzwi, za którymi rozlegały się niesamowite ryki księdza i jęki Wawic­kiego, i uśmiechnął się.

Jak gdyby im kto podłożył pieprzu pod ogon'.” pomyślał.

7*

Kiedy Wawicki odzyskał zdolność płynnego wyra żania myśli, a ksiądz proboszcz odsapał się ze swego ¿jJ ludzkiego zdumienia, wyjaśniło się, że przed paromaikwad. ransami w parku w istocie rozegrała się dziwna historia.

Wawicki ścigany nieznośnym szczekaniem psa, które wciąż rozlegało mu się w uszach, arystokratycznie pokusz- tykał wzdłuż płotu. Na pierwszym piętrze dworuj., pr2y. ignąwszy wyżółkłą twarzą do szyby zamkniętegodokna, patrzyła w ogród stara, garbata pani Róża. Lecz Wawicki

o tym nie wiedział.

Poruszał się resztkami sił. Właściwie mówiąc, nawet nie sił, lecz resztkami światowej wytrzymałości. Skradając się między pniami drzew i krzakami, sunął po parku jak po posadzkach straszliwie nudnych salonów. Wyuczony świa­towy uśmiech błąkał się po jego nie ogolonej, Iniestety, twarzy.

Stąpał bardzo ostrożnie, wybierając miejsce, gdzie było mniej suchej, szeleszczącej trawy i liści i gdzie przeto mógł się poruszać bezdźwięcznie. W pewnym momencie pośliznął się

i mało nie upadł.

Skoczył niezgrabnie naprzód i oparł się plecami o pień jakiegoś drzewa z niestosowną tu elegancją salonowca, który oparty o kolumnę sali balowej odpoczywa po tańcach. Nie mógł zrozumieć, dlaczego się potknął, i z przerażeniem patrzył na prawo i na lewo, szukając niewidzialnego wroga, który pchnął go z tyłu albo podstawił mu nogę. Przekonał się wkrótce, że wrogiem był zwykły spróchniały grzyb, który i rozprysnął mu się pod podeszwą.

Jakżeż bardzo jestem nieszczęśliwy! ” pożałował same- go siebie.

Westchnął i brnął dalej w gąszcz krzaków. Niebo było ciche, wysokie, jesienne. Znowu, dążąc na wschód, prze­mknęła w górze czerwonoobłoczna konnica.

100

Szczekanie psa ucichło. Tylko od czasu do czasu zdawało się Wawickiemu, że słyszy za ogrodzeniem chrobot łańcucha.

Zresztą działał i myślał jak w gęstej mgle. Niekiedy mgła rozpraszała się, wówczas dźwięki z zewnątrz dolatywały donośnie, zarysy pni i liści stawały się wyraziste, skóra Wawickiemu cierpła z zimna, a świadomość rzeczywistości, wypadków i okoliczności, w jakich się znajduje, stawała się tak ostra, że namacalnie kłująca.

Po tych chwilach wzmożonej przytomności następowa­ły nieforemne, bezkształtne masy czasu, w których tonął jak w wacie, brr..., jak w kleistym bagnie. Wtedy dźwięki dolatujące z zewnątrz wydawały się jednostajnym dud­nieniem, zarysy pni i liści rozpływały się w tęczowej obwód­ce, Wawicki dygotał z zimna, ale zimna już nie czuł. Wtedy rozumiał, że skradanie się po parku, ucieczka z dworu — są najstraszliwszą bzdurą, kompletnym nonsensem, wymysłem fantastycznym i koszmarnym. W takich chwilach przy­ćmienia umysłu, przytępienia wrażliwości, odprężenia ner­wowego — potykał się, plątał, błądził, zgubiony między dwoma lub trzema drzewkami. Tak było i teraz.

Zabmął w taki gąszcz, że z początku nie wiedział nawet, w jaki sposób wybrnie z kłujących uścisków żółtej akacji. Rozsunął więc lewą ręką splątane gałęzie — prawą wciąż trzymał w kieszeni — i uczuł jednocześnie ból powyżej przegubu. Ach! jego biała, kobieca ręka była podrapana, pokrwawiona!...

Tak się rozczulił, że nawet miał chęć ją pocałować. W każdym razie miał zamiar wyjąć z kieszeni chustkę, aby otrzeć krew, ale wtem między rozchylonymi gałęziami zauwa­żył płonącą kupę jesiennych liści, wzorzysty kobierzec wrześ­niowy, można powiedzieć, zmasakrowanego trupa jesieni!...

Uderzony przepychem nieoczekiwanych barw, Wawi­cki zapomniał o podrapanej ręce, zmrużył oczy i spojrzał uważnie.

Cóż to za płonący krzak?” pomyślał zaskoczótfy..

Jednocześnie wybrnął z bagniska przyćmionej śWiado mości, z przeraźliwą wyrazistością przypomniał sobie wszys- tko i zobaczył siebie na dwa kroki od groty, około mej zaś zobaczył stojącego w nienaturalnej pozie pana Apolinarego.

Pan Apolinary miał na sobie jaskrawy szlafrok« z płoną, cego brokatu, bogato haftowany ciężkim złotem. Właśnie ten szlafrok wydał się Wawickiemu krzakiem. I tym większe było jego zdumienie, gdy nad czubkiem tego krzaka rozróż­nił ślepawymi oczami obrzydły profil.

Owszem, owszem. Stał tak blisko pana Apolinarego, że pomimo złego wzroku zobaczył jego wąski jak . zatruta strzała wąsik i zgalareciałe, wyłupiaste oczy, utkwione gdzieś w przestrzeń.

i--*"— Cofnąłem rękę i szarpnąłem się w tył. Gałązka którą wypuściłem z palców, zahuśtała się przede mną z nieznośnym hałasem — opowiadał księdzu proboszczowi a proboszcz przerwał mu ze zdziwionym rykmęciem$8)st

Czy pan dobrodziej zawsze się tak boi swych przyjaciół?!

Jakżeż mogłem się nie bać? —a żałośni^ westchnął Wawieki i zaczął rozcierać stłuczone kolanO-pi-^i Jakżeż mogłem się nie bać? — powtórzył drżącym głosem#— sko­ro zobaczyłem go w takiej niezrozumiałej, dziwacznej po- ziei...

Pan Apolinary rzeczywiście wyglądał dość dziwnie. Przypominał posąg człowieka gotowego, dajmy na to, rzucić się do wody. Był zgięty w pasie, głowę wtulił w ramiona, obie zaś ręce trzymał wyciągnięte przed siebie, jak gdyby się szykował do rozcięcia nimi niewidzialnej wody. «

On się czai!” stwierdził Wawicki tracąc przytomność

i wypuścił z ręki gałązkę. -1

Wówczas przeklęty, niedorzeczny obraz przyjaciela j czającego się do skoku w nieznaną otchłań na chwilę zniknął mu z oczu. Był znowu w wacie, był znowu w bagnie... f

102

Bezkształtne, bezbarwne plamy zawirowały wokoło. W uszach jednostajnie, bez przerwy zaczęło brzęczeć. Jeszcze sekunda i Wawicki bezwładnie jak worek, w którym kłębiły się mętne, płochliwe uczucia, gotów był opaść na ziemię w ciężkim omdleniu.

Ale nie zdążył na szczęście dojść do dna utraty zmysłów, gdy fala przypływu pochwyciła go i uniosła na powierzchnię wzmożonej świadomości.

Wtedy zamiast brzęczenia znowu usłyszał przenikliwy hałas huśtającej;'się gałązki i w lot. zrozumiał, że ten hałas, który właściwie1 był ledwie słyszalnym szmerem, podrażnił tak samo słuch pana Apolinarego, jak i jego.

Wtedy skurczył się i zgarbił, usiłując zająć sobą jak najmniej miejsca. Z bolesną dokładnością zobaczył przed samą twarzą jakąś wilgotną, pokręconą łodygę, szereg drobnych, branatiaych listków, akacji, a na jednym z tych listków — drgającą kroplę rosy; W pewnej chwili oderwała się i spadła mu na rękę jak chłodna łza.

Na pewno widzi, jak się gałązka porusza, i słyszy cały ten przeklęty hałas!” pomyślał Wawicki.

- Niebezpieczna, ciekawość ciągnęła go poprzez strączki i łodygi ku grocie. Nie,mógł się jej oprzeć i dłużej przebywać w stanie niepewności® Poprzez wycięcia w liściastej ścianie widział na drugim planie ohydną czerwień i żółciznę. Był to szlafrok. Nad szlafrokiem migotała plama głowy.

Wówczas Wawicki przypomniał sobie o monoklu. Było rzeczą zupełnie niepojętą, że go dotychczas nie użył. Wyjął kieszeni marynarki cienkie szkiełko i wsadził je z grymasem w szeroko rozwarte; oko. Wtedy, podczas gdy prawe oko ^widziało tylko te same strączki i listki, lewym zobaczył coś, co w rozmowie z księdzem proboszczem określił jako hikoniec świata”?*

Zobaczyłem koniec świata! — jęknął i gdyby nie kolano, zapewne by się rzucił w objęcia proboszczowi, ¡. szukając wsparcia i otuchy.

103

Z początku Wawicki nie określił bliżej, o co właściwie chodzi. Wyznanie o rewolwerze zrobił bowiem na samym końcu, ale tego przecież było za mało, i ksiądz proboszcz niczego się nie mógł domyślić. Bo i skądże by mógł się domyślić, że „końcem świata” był rewolwer wysoko urodzo* nego politkoma.

W pierwotnej redakcji swego opowiadania Wawicki poczynił odpowiednie skróty.

Zobaczyłem Apolinarego w tak bezsensowną pozie, że pomyślałem, że mam do czynienia z wariatem^ na­straszyłem się i zacząłem uciekać w kierunku plebanii ^ opowiadał.

W istocie odbyło się to wszystko trochę inaczej«

Wawicki włożył w oko monokl i chciwie spojrzał przed siebie. I od razu owym uprzywilejowanym narządem wzroku natknął się na rewolwer, który pan Apolinary trzymał obiema rękami na kamieniach groty. Tym się tłumaczyła jego dziwna, wyprężona poza. Z lekka pochylony tułowiem naprzód, celował do niewiadomego celu.

Ach, ach!” wzdrygnął się Wawicki, a monokl wypadł mu z oka i natychmiast rewolwer zniknął. Znowu oby­dwoma oczami widział przed sobą tylko liściastą ścianę.

To niemożliwe, to mi się tylko przywidziałoś po­myślał.

Teraz przypomniał sobie wystającą łopatkę Apoli­narego, kiedy to rano kręcił się przed progiem tarasu, i zrozumiał tego znaczenie. „Po prostu spod pachy wy­stawała mu lufa!” pomyślał Wawicki i cały się spocił. Nie śmiał się poruszyć, w przekonaniu, że przy najlżejszym szmerze pan Apolinary domyśli się jego obecności i wy­strzeli.

W ten sposób, wtłoczony w ziemię, osłupiały i wpół- przytomny, stał, jak mu się wydało, godzinę.

Dobrze, że tylko tyle — opowiadał księdzu — bo przecież taka sytuacja mogła trwać wieczność!... i

Znowu ogarnęła go szaleńcza chęć zobaczenia za wszelką cenę czającego się za krzakami przyjaciela.

Co on teraz robi?” myślał.

Bardzo powoli podniósł rękę i włożył z powrotem monokl. Samotne lewe oko przebiło zielonkawobrunatną przegródkę i... znowu ujrzał rewolwer!...

Wawicki nie znał się na broni palnej, a jeszcze mniej na systemach rewolwerów. Dlatego najmniejszej roli dla niego nie odgrywał fakt, czy jest to, dajmy na to, nagan, czy też parabellum. Olbrzymie rewolwerzysko spoczywało na kamieniach o dwa metry od niego i to aż nadto wystarczało.**

Bo naprawdę było mu obojętne, czy zostanie zabity z parabellum, czy też z nagana. — Ach, ach... — westchnął Wawicki. Wtem uczuł, źe pan Apolinaiy już się domyślił jego obecności. „Trzeba uciekać!” pomyślał. Uczucie, że pan Apolinary wie o jego bliskości, przeistoczyło się w pewność. „Zaraz wyciągnie rękę i chwyci mnie za kark!” myślał z obrzydzeniem i niepomny siebie odwrócił się i zaczął uciekać. Nie potrafi! jednak zrobić więcej niż parę skoków, gdyż jak na złość zaplątał się w chwastach jakiejś rośliny, która czepiała się jego butów jak żywa, złośliwa istota, i rzucił się między krzaki bzu i berberysu. Znowu nie potrafił zrobić więcej niż parę skoków, tym razem z braku odwagi i nadmiaru wzruszenia; Z bijącym sercem, zlany potem przykucnął...-'^

Z tyłu szemrały kroki. To w ślad za nim, ciężki i pijany, posuwał się pan Apolinary.

Gdzie jesteś? — wołał — gdzie jesteś?...

Ma się rozumieć, że Wawicki nie odpowiedział. Włożył do oka monokl i z miną zblazowanego światowca przyglądał się stojącemu już o krok przed nim przyjacielowi. Rozpoznał czarny jak zatruta strzałka wąsik, wyłupiaste oczy patrzące przed siebie z obłąkańczym uporem. „Zaraz wystrzeli!” pomyślał Wawicki.

105

Scena była bardzo zabawna. Wytworny pan, „pan całą gębą”, jak mawiał proboszcz, siedział w kucki, podczas gdy w jego rozszerzonym oku samotnie i arystokratycznie błyszczał monokl.

Pies zaczął szczekać jeszcze przed paroma minutami i właśnie te dźwięki zrodziły w panu Apolinarym pewien niepokój. Nie tyle bowiem wyczuł obecność Wawickiego intuicyjnie, ile posłyszawszy szczekanie zrozumiał, że to, co się stać miało, już się zbliża. „Prawdopodobnie wyszedł już z dworu”, pomyślał. Lecz nie wyszedł przez drzwi tarasu, jak się tego spodziewał. „Wyszedł przez kuchnię!?) myślał.

Stał około groty i celował do drzwi już od paru kwadransów. Był ślepy i głuchy. I w żadnym wypadku nie dotarłyby do jego świadomości nieznaczne szelesty spowo­dowane krokami Wawickiego i ledwie widzialne drgania gałęzi. Dopiero gwałtowne szczekanie wyrwało go ze stanu odrętwienia.

Zaczął niespokojnie obracać głowę na karku. „Na pewno pies zwąchał już jego obecność!” pomyślał. Przed wyjściem do parku własnoręcznie wypuścił-, psa z budy i odwiązał łańcuch. Wszystko przecież było obmyślone z góry. Tak na przykład z góry było wiadomo, że drzwi i brama na dziedziniec będą zamknięte. Za drzwiami zaś i za bramą biegał rozjuszony pies. Co prawda słyszał jego szczekanie jeszcze przed półgodziną, lecz wówczas szczeka­nie dolatywało z wielkiej odległości — prawdopodobnie pies rzucał się na kogoś na dziedzińcu. Teraz nagle odezwało się za ogrodzeniem, zaledwie o kilka kroków od groty.

Czy nie miało to znaczyć, że pies jest na tropie, że zwąchał jego obecność? Zapewne Wawicki wyszedł do parku przez kuchnię. W takim razie ukrywa się obecnie gdzieś w krzakach i może w tej chwili go obserwuje? Byłaby to

106

zykra, obfitująca w najgorsze konsekwencje komplikacja. L okresie tworzenia*’ i dojrzewania planu zbrodni pan Apolinary dbał jeszcze o własną wolność i za nic nie chciałby ponosić konsekwencji swego czynu.

Co prawda wszystko teraz zmieniło się gruntownie. Czuł dość niebezpieczne zobojętnienie w stosunku do wyko­nania powziętych postanowień i fizycznie był już tak zmę­czony, że nie obchodziły go ani środki, ani sposoby wykona­nia,, lecz jedynie i wyłącznie cel ostateczny.

Znowu wydało mu się, że jest w ciemnym, chłodnym, wilgotnym pokoju. „W celi więziennej”,. ¿pomyślał. Lecz obecnie uczucie to sprawiało mu nawet przyjemność. Ogar­nęła go pewność, że z chwilą, gdy to się stanie i znajdzie się potem w zamknięciu czterech ścian—po raz pierwszy będzie mógł spokojnie i twardo zasnąć. Miał nawet wrażenie, że zaśnie bez alkoholu. #

u O ile ,z początlU jikierowany był chęcią „krwawej zemsty” -|pz biegieną miesięcy, tygodni, a zwłaszcza dni .ostatnich owa chęć przeistoczyła się po prostu w fizjologicz­ną potrzebę odpoczynku i odprężenia. I pomimo to, że od czasu do czasu powtarzał: „Agnieszko, Agnieszko! moja biedna Agnieszko!” albo: „Prosiłaś mnie w liście, abym dę ,pomścił!.$’i,— w gruncie rzeczy coraz częściej przyłapywał siebie na tym, że powtarza to wszystko bezmyślnie i że są to słowa nie mające dla niego najmniejszego znaczenia. Był po prostu wciągnięty w tryby przeszłych, prawdopodobnie już nieaktualnych postanowień, z trybów tych wydostać się nie gmógł i oto działał i myślał jak urzeczony.

*, Jednocześnie coraz częściej, i z coraz większą siłą , zaczynał w nim dochodzić do głosu istotny proces fizyczny, coraz częściej więc działał i myślał pod wpływem pospolitego ^pijaństwa.

... Pijaństwo nie dawało mu żadnej satysfakcji, nie było żadnym ratunkiem, nie przynosiło żadnej ulgi. Przeciwnie, stało się ciężarem nie do zniesienia. Jedynym wyzwoleniem

107

mógł być czyn, i do tego czynu dążył na ślepo, popychany n0 prostu instynktem samozachowawczym. Zrezygnował z prc. cyzyjnie i pięknie obmyślonego planu opartego na dowcip, nym odkryciu komisarza, zrezygnował z dokładnie wykom­binowanego alibi, z przyjemności zabicia na odległość...

Kiedy więc, posłyszawszy szczekanie psa, odgadł obec­ność Wawickiego, nie tylko że nie stracił równowagi, lecz nawet się ucieszył. „Im prędzej, tym lepiej”, pomyślał, Niespokojnie obracał głowę na karku, potem sztywno zaczął poruszać tułowiem.

Przykucnięty za jakimś pniem Wawicki z rozpaczą oczekiwał momentu, gdy wreszcie oczy pana Apolinarego zetkną się z jego błyszczącym monoklem.

- Gdzie jesteś?! — wołał zza krzaków pan Apoli­nary — gdzie jesteś?!...

Rzecz oczywista, że Wawicki nie odpowiedział. Od­powiedział natomiast pies. To wściekłe czarne bydlę ciskało się o płot i intonacją szczekania jak gdyby wskazywało kierunek, którego pan Apolinary miał się trzymać.

Plącząc się w połach szlafroka, na wpół obłąkany, pijany dziedzic chwiejnym krokiem posuwał się naprzód. Ponieważ jednak, obracając głowę na prawo i na lewo, wzroku nie pochylił — oczy jego na szczęście nie mogły napotkać małego błyszczącego szkiełka. Przeszedł obok przykucniętego Wawickiego, prawie że musnąwszy go jask­rawą połą. W prawej ręce trzymał rewolwer odziedziczony po zdegenerowanym komuniście, lewą rozpychał przed sobą gałęzie.

- Gdzie jesteś? — posłyszał nad swoją głową Wawi­cki, który, zdawałoby się, usiłował zapaść się pod ziemię. Toteż później podziwiał siebie wspominając, jak w wiado­mym momencie potrafił sprężyście i szybko podnieść się i ukryć za sąsiednim pniem. Uczynił to, gdy tylko pan Apolinary przeszedł obok. Chociaż Wawicki poruszał się przy tym zupełnie bezszelestnie, przeklęte psisko widocznie

108

¿wąchało ten ruch i znowu zaczęło szczekać. Wawickiemu wydało się, że szczeka po prostu pomiędzy jego nogami.

posłyszawszy ujadanie pan Apolinary zastygł, a potem wolna obrócił głowę. Stanęli twarzą w twarz, ale między nimi znajdowały się dwa pnie grubych, stuletnich grabów, Wawicki widział więc przed sobą tylko szarą, porysowaną korę.

Przez pewien czas obaj stali nieruchomo. „Może już pa­trzy gdzie indziej?” myślał Wawicki. „Może już gdzieś ode mnie uciekł?” myślał pan Apolinary. Nieustanne szczekanie psa podpowiedziało mu jednak prawdę. Ominął jeden z gra­bów i zauważył, jak za drugim coś szybko się poruszyło.

- Aaaa! — zawołał pan Apolinary i skoczył naprzód.

Wawicki, niepomny siebie, przebiegł przez główną aleję i zygzakami zaczął biec między krzakami i pniami drzew. Pomimo wszystko czynił to z pewną elegancją i nawet nie można było odmówić mu zwykłej wytwomości ruchów.

Z zewnątrz ucieczka jego wyglądała na jakiś dziwaczny taniec salonowy, przypominał raczej człowieka wykonujące­go baletowe pas niż ogarniętego paniką i bezwstydnie zmykającego.

Biegł na oślep, a równolegle z nim niosło się zwycięskie, rzec można, kpiarskie szczekanie. Prowadzony tymi wrzas­kami i rykami, ciężko posuwał się z tyłu pan Apolinary. W pewnej chwili znajdował się tak blisko uciekającego, że Wawicki uczuł nawet na karku gorący, śmierdzący al­koholem oddech. Była to chwila najbardziej niebezpieczna.

Albowiem zupełnie nieoczekiwanie w Wawickim zro­dziło się coś w rodzaju męskości. Zmężniał i z desperacką odwagą gotów był stawić czoło nieuniknionej śmierci. Otarł łokciem zimny pot z czoła i zatrzymał się. 1 natychmiast szczekanie psa ustało.

To trudno”, pomyślał Wawicki, „stało się!”

Poczucie śmieszności i skandaliczności wypadków na­gle go opuściło. „Une situation ridicule, która przeistoczyła

109

się w tragedię”, pomyślał i zgorszył się z przyzwyczaj«^ Potem spoważniał jeszcze bardziej i stracił całą swą sztucz

DOŚĆ.

Gdy opowiadając księdzu proboszczowi, kłamliwi i rozwlekle opisywał ten moment — podziwiał i nie poznawaj samego siebie. „Wtedy wydawało mi się, że to tfógjjjjte kiedy w istocie sytuacja była po prostu skandaliczna”, wspominał, nie mogąc się wczuć w poprzedni nastrój.

Raz jeszcze należy podkreślić, że w parku Wawieki już

o tym nie myślał. Zanadto drżał o własną skórę i, rzecz dziwna, jego zwykłe tchórzostwo w tym wypadku doszło do takiej istotnej głębi, że dodało mu powagi, odwagi i godno­ści. Nie myślał o tym, że zaraz nastąpi zabójstw«, zbrodnia, której padnie ofiarą. Myślał o tym raczej jak o pojedynku. Od pojedynku zaś nie wypadało człowiekowi dobrze wy­chowanemu uciekać. Dobrze wychowany człowiek o nie­złomnych zasadach savoir-vivre’u moralnego powinij by} odsłonić pierś i spokojnie czekać wystrzału. Toteż otarł łokciem spocone, zimne czoło i odwrócił się twarzą do niebezpieczeństwa.

Gdyby w tej chwili pan Apolinary wyłonił się zza drzew, on nie drgnąłby i spokojnie by czekał. W jego szeroko rozwartym oku chłodno i desperacko połyskiwał monokl. Wawicki chrząknął i zachrypniętym głosem wyrzekł:

Jestem tu!...

W przyszłości wspominał o tym powiedzeniu jako

o niezwykłym bohaterstwie. Jednakże biorąc rzecz obiek­tywnie, należy zaznaczyć, że wyrzekł to zdanie: „Jestem tu”, głosem tak ochrypłym i tak cicho, że nikt go nie mógł usłyszeć. Nic więc dziwnego, że bohaterstwo nie odniosło

żadnego skutku i nie spotkało się z niczyim uznaniem. Wodził okiem wokoło, spodziewając się, że lada chwila

zobaczy wytężoną, obłąkańczą twarz.

Przekonał się jednak, że pana Apolinarego nigdzie nie ma. „Czyż to jest możliwe?” westchnął w duchu. Połys-

Ryjące, chłodne szkiełko przenikało na wylot cały park — Wawicki stał się nieoczekiwanie dalekowidzem — ale na­prawdę pana Apolinarego nigdzie nie było. Tylko w pewnej chwili wydało mu się, że zobaczył po tamtej stronie grabowej alei znajomą płomienną plamę. Przesunęła się niczym kupa jesiennych liści pędzonych wiatrem i zniknęła gdzieś w głębi parku. Wówczas cała męskość i chwilowa odwaga opuściły Wawickiego—tym razem już na zawsze. Cofając się, bardzo ostrożnie, uparcie brnął w kierunku plebanii.

Straciłem go z oczu — opowiadał księdzu probosz­czowi — tylko od czasu do czasu migotała przede mną czerwona, jakby krwawa szmata!... Powiem księdzu probo­szczowi szczerze, że chciałem jak najszybciej znaleźć się tutaj, w plebanii... — urwał, jakby zabrakło mu słów. Potem wykrzyknął płaczliwie i kłamliwie:—To znaczy, spieszyłem się, ażeby zawołać księdza proboszcza i razem coś przed­sięwziąć... Przecież nfe można go zostawić w takim stanie!...

Znowu twarz proboszcza spochmumiała. Ten zwyczaj­ny, nieociosany chłop był czuły na najmniejszy fałsz. Ciężko i groźnie poruszał się na krześle, aż zaczęło pod nim skrzypieć i skowyczeć. ty

Za ścianą w dalszym ciągu pomrukiwał beztroską piosenkę czyszczący buty podchorąży: — „Umarł Maciek, umarł!...” |

Posłyszawszy te słowa Wawicki wzdrygnął się i spojrzał na zamknięte drzwi. Księdzu proboszczowi przywidziało się, że szepnął z niezadowoleniem: — Kto umarł? Dlaczego znowu umarł?... *

Więc pan dobrodziej, zaniepokojony wyglądem przyjaciela, a właściwie jego zachowaniem... — ponurym basem zaczął ksiądz — więc pan dobrodziej pospieszył do furtki?...

Słowo „furtka” również nie podobało się Wawickiemu, gdyż kojarzyło się z rzeczami zanadto intymnymi, skrzywił się więc boleśnie.

111

Tak... jeżeli ksiądz proboszcz chce, szukałem furt­ki — rzekł jednak spokojniejszym tonem. Kłamał już bez najmniejszego zająknienia. — Ta nie przespana noc — mówił — ten dziwny nastrój we dworze... poza tym... jak by to delikatnie powiedzieć... nieco niepokojąca postać po­czciwej zresztą pani Nowieckiej... wszystko to razem może mnie poniekąd usprawiedliwić — ciągnął.

Oczywiście, oczywiście —- burknął ksiądz pode­jrzliwie. Coraz wyraźniej chłopskim węchem wyczuwał, że coś tu „nie klapuje”.

No dobrze—zaczął nagle — a gdzież to się stało?— Bezceremonialnie, grubiańsko wprost wskazał na kolano nieszczęsnego Wawickiego, a potem na podarte spodnią

Wawicki spojrzał na niego z wyrzutem. W istocie, czyż można być do tego stopnia niesubtelnym, nieczułym na ludzkie cierpienie, zdradzać taki brak szacunku dla wysoce skomplikowanych, dramatycznych przeżyć!...

Ach, księże proboszczu! — gorzko westchnął do­tknięty Wawicki — ja i sam o tym w życiu nigdy nie zapomnę, więc naprawdę nie trzeba mi tego przypominać. — Twarz mu się wykrzywiła, zawołał z niespodzianą poko­rą: — Zresztą zasługuję na to, zasługuję!...

Od początku do końca zachowywał się niekonsekwent­nie i im dalej brnął, tym mniej rozumiał samego siebie. Był kolejno zgorszony i przerażony, nonszalancki i zmaltreto­wany, pokorny i kłamliwy. A było to dlatego, że ani rusz nie mógł się zdecydować, jakie ma zająć stanowisko wobec wydarzeń i faktów, które tak bezlitośnie zwaliły mu się na głowę. Z jednej strony wydawało mu się, że przeszedł prawdziwą tragedię, „istne piekło!” wołał w duchu, z dru­giej — nie mógł się do niej odnieść inaczej jak do pospolitego skandalu. W związku z tym co chwila zmieniał swe na­stawienie i z plugawego stawał się patetyczny i na odwrót.

Tak czy inaczej, postanowił ukryć przed księdzem połowę prawdy, wskutek czego opowiadanie jego zrobiło na

112

księdzu wrażenie bezładnego bełkotu psychopaty. — Opo­wiada mi same brednie! — burknął do siebie ksiądz, instynktownie odnosząc się do tych bredni coraz nieufniej.

Więc przekonał się pan po prostu, że dziedzic zwyczajnie sobie spaceruje, dał mu pan spokój i przyszedł na plebanię? — rzekł ksiądz.

Nie było to takie łatwe — odrzekł Wawicki z wes­tchnieniem.

Trudności bowiem piętrzyły się wokoło i była to dopiero połowa odysei, którą miał przeżyć w parku. Stracił prawdopodobnie nie mniej niż pół godziny na tym idiotycz­nym cofaniu się, na tej ucieczce w tył a la langusta. Ponieważ wciąż jeszcze kraśniała przed nim, tam lub ówdzie, ostrzega­wcza plama szlafroka, bał się stracić ją z oka i w żadnym razie nie chciał, aby znalazła się przypadkiem za jego plecami. Niepokoiło go to, że pan Apolinary z niewiado­mych powodów dał mu jak gdyby spokój. „Czy nie kryje się w tym jakaś pułapka?” pomyślał. „Co się właściwie stało?” Przecież gdy rzucił się do ucieczki, czuł wyraźnie na swoim karku ciężki, smrodliwy oddech. „Przecież jestem jeszcze przy zdrowych zmysłach!” pomyślał Wawicki, chociaż w du­szy powątpiewał o tym.

Automatycznie* lecz bardzo pięknymi ruchami pod­nosił po kolei nogi, zginał je w kolanach i wyrzucał w tył. To chodzenie na wspak było zupełnie nieznośne przez swoją śmieszność. Była chwila, że nawet pożałował, że nie stała się rzecz ostateczna i że nie spotkał się z panem Apolinarym twarzą w twarz. Przynajmniej byłoby wiadomo, czego się trzymać i jak należy się zachowywać, aby umrzeć zgodnie z wymaganiami dobrego tonu.

Na nowo obudził się w nim tchórz, ogłupiałe domowe zwierzę, które popychało go w tył, jak najgorszą langustę”. Co chwila plecami uderzał się o pnie, wówczas zatrzymywał się i niezgrabnym, choć tanecznym ruchem omijał prze­szkodę i znowu cofał się w głąb parku.

8 Skandal..

113

la droga powroliiii wydawała mu śljg nieskończona. Pozo tym tera/ niepokoiła go upełna cisza, jaka zaległa w całym dworze. Nic tylko że przestał szczekać pies, ale nawet liście nie szemrały i nio szeleściły pod jego nogami. Zaskoczony tą ciszą spojrzał w dół i zorientował się, ¿c stoi pośrodku bocznej ścierki. Zerknął na prawo i na lewo i zrozumiał, że niespodziewanie dla samego siebie wyszedł z ukrycia w krzewach i jest oto widoczny dla każdego.

I w tej samej chwili zobaczył na końcu ścieżki bieg­nącego mu naprzeciw patia Apolinarego. Było to oszałamia­jące! Jeszcze przed sekundą wydawało mu się, że widzi jaskrawą plamę szlafroka migocącą po lewej jego ręce, i oto teraz, kiedy przypadkowo zerknął na prawo, zauważył pana Apolinarego biegnącego co tchu i na dobitek wciąż jeszcze wymachującego ogromną, niesamowitą bronią!...

Zobaczyłem biegnącego pana Apolinarego — opo­wiadał Wawicki biegł i wymachiwał rękami!... — Ale nie opowiedział o tym, że w rękach tych był rewolwer. O rewol­werze opowiedział na samym końcu. Dlatego ksiądz pro­boszcz znowu nic nie mógł zrozumieć.

Może on po prostu się cieszył, że zobaczył pana?! - ryknął nieżyczliwie.

Wawicki pominął milczeniem tę supozycję. Owszem, na pewno się ucieszył, ale z zupełnie innych powodów, niż to przypuszcza ksiądz proboszcz. W każdym razie ta „uciecha" napawała Wawickiego niebywałym strachem. Siłą rozpędu jakiejś tragicznej inercji cofnął się jeszcze o krok i stanął na samym skraju ścieżki. Furkocząc połami szlafroka, ciężko sapiąc, pan Apolinary zbliżał się do niego i nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że w niego celuje.

- Aaaa... jęknął Wawicki i rękami zasłonił twarz.

Był przygotowany, że za chwilę rozlegnie się huk, a potem uczujc śmiercionośny ból w sercu.

Lecz to, co nastąpiło po chwili, zrobiło na nim wię­ksze wrażenie niż huk i szok śmiertelny. Pan Apolinan

prostu przebiegł obok niego nawet nie odwróciwszy

dowy. ....

Jestem jednakże niezachwianie pewny, że widział

kogoś przód sobą, że kogoś ścigał!... — zapewniał namiętnie Wawieki. Nie będzie to przesada, proszę księdza probosz­cza. jeżeli powiem, że miał minę zbrodniarza... Wymachiwał rękami i od czasu do czasu wyciągał je przed siebie, jak człowiek gotowy chwycić kogoś za gardło!... — 1 znowu Wawieki ani słowem nie wspomniał o rewolwerze.

Obecnie z szaloną, wprost chorobliwi} ulgą uprzyto­mnił sobie ten moment. Wydawało mu się, że sama Opa­trzność oślepiła pana Apolinarego, oślepiła, ogłuszyła i prze­sunęła obok... — On mnie nie zauważył — wyszeptał wstydliwie.

Jednakże w zachowaniu pana Apolinarego było coś, co go niepokoiło w dalszym ciągu, nawet teraz, kiedy powoli powracał do siebie w jadalnym pokoju księdza proboszcza.

Bo, proszę księdza — dowodził z uporem — mam dotychczas wrażenie, że on mnie widział, chociaż mnie nie zauważył. Ksiądz zarechotał. — Tak. tak — powtarzał Wawieki było to uczucie niezwykle przekonywające, przez sekundę wydało mi się, że nie zostałem w tyle za nim. lecz że uciekam przed nim wzdłuż ścieżki!... Przyglądałem się z, boku tej scenie jak jakiś postronny widz. amator wielkich emocji!... Widziałem pałającą plamę chała ta, która kreśliła gzygzaki, widziałem, jak się zatrzymywała i nikła, wtedy można było pomyśleć, że szykuje się do skoku, potem znów prze naprzód, i wówczas byłem przekonany, że jaskrawy szlafrok zwali się zaraz na ścieżkę, tłamsząc i dławiąc jakiegoś niewidzialnego przeciwnika przed sobą. Do tej pory nie mogę zrozumieć tego tajemniczego zachowania.

Wawieki zamilkł i spojrzał przez okno. Za oknem widać było korony ogołoconych drzew, szare jesienne niebo. I znowu czerwone obłoczki szybko przemknęły na wschód.

ns

16

Ksiądz proboszcz bębnił palcami w stół. W dal» szym ciągu rechotał i parskał w momentach najbardziej nieodpowiednich, lecz czynił to obecnie nieco rzadziej, a twarz jego stawała się ciemniejsza i ciemniejsza. Wkrótce stał się zupełnie czarny i ponury. W toku bowiem opowiada­nia Wawickiego przyszły mu do głowy pewne myśli/ które powoli rysowały się coraz wyraźniej, łączyły się razem, aż w końcu zrodziły w duszy proboszcza szereg wątpliwości.

Znał ludzi podwójnie: jako chłop i jako ksiądz. Ko­rzystał z jednakową wygodą i pożytkiem z ^chłopskiej nie­ufności, z tego moralnego spojrzenia spode łba —jak i z doświadczenia spowiednika. Zachowań^ się Wawic* kiego wydało mu się podejrzane właściwie od samego po­czątku. Ale wówczas podejrzenia jego nie były oparte na żadnych domysłach i ńie kojarzyły się jeszcze niczym. Dopiero potem szereg faktów, jako to: poprzednia wizyta Wawickiego, niespokojne jego rozmowy i wypytywania

0 szczegóły śmierci Agnieszki oraz dawne intymne zwierze­nia i aluzje nieboszczki lp| połączyło się w bezlitosną

1 logiczną całość.

I wówczas sprytnym chłopskim rozumem domyślił się prawdy. Jego twarda moralna postawa nie pozwalały mu jednakże dawać posłuchu oczerniającym potwarzom, więc walczył z nimi przez dłuższy czas. Dlatego też z przesadną rubasznością przejmował się groteskową stroną zdarzenia. Nieszczęsny wygląd zmaltretowanego Wawickiego ubawił go wówczas podwójnie. Gdzieś w podświadomości tkwiła w nim lekka, złośliwa pogarda chłopa w stosunku do tego zblazowanego, sflaczałego arystokraty. „Jest to człowiek do niczego”, orzekł w duchu, choć to orzeczenie stanęło natychmiast w sprzeczności z jego postawą kapłańską. „Wszyscy jesteśmy sługami Bożymi”, pomyślał kapłan, „i żadne żywe stworzenie nie może być do niczego”.

116

Chłop porozumiewawczo mrugnął okiem. Aby stłumić sobie tę niepotrzebną dysputę, ksiądz proboszcz poddał sję fali wesołości. Wtedy porwał go niepowstrzymany śmiech. Trzeba było bowiem zająć chłopa czymkolwiek, aby nie śmiał wypowiedzieć swych krytycznych uwag. „Niech lepiej się bawi”, pomyślał ksiądz pedagogicznie, a chłop zaczął rechotać i śmiać się do rozpuku.

Bo w istocie było z czego. Ten wspaniały pan, pan całą gębą, przyszedł* a właściwie przyczołgał się do plebanii i pokazywał mu rozdarte portki. „Och, och!” pojękiwał chłop, „zwalił się z płotu!...” Był to najlepszy kawał, jaki kiedykolwiek iW życiu słyszał. Z plotkarską ciekawością oczekiwał dalszych wynurzeń, aby się dowiedzieć, w jakich to wszystko się odbyło okolicznościach: niby to dlaczego ten wytwomiś biegał po parku jak oszalały, niby to dlaczego pan całą gębą spadł z płotu? Podjudzał więc Wawickiego, aby opowiedział wszystko’ do końca.

Przez dłuższy czas nie doceniał roli, jaką odegrał w tym zdarzeniu pan dziedzic. Był przekonany, że Wawicki po prostu przesadzaj że cała ucieczka była wytworem arysto­kratycznej, zblazowańęf! fantazji. „Arystokratyczne nerwy są nie w porządku!” podkpiwał chłop.

Ale w pewnym momencie ksiądz stwierdził, że Wawicki nie patrzy mu w oczy.. Tak jest, oczy mu latają. Stary, doświadczony spowiednik, jakim był ksiądz, uczynił facho­we spostrzeżenie, że latają nie tyle ze strachu, ile wskutek nieczystego sumienia. Ciało księdza proboszcza trzęsła się jeszcze od tłumionego śmiechu, policzki mu się wydymały, na czole i na szyi wzdęły się grube żyły — gdy w duszy jego powstały pierwsze wątpliwości.

I nagle ksiądz i chłop połączyli się w całość, obaj stali się nieufni, spojrzeli na Wawickiego spode łba i od razu stało się jasne, że przed nimi siedzi coś pośredniego pomiędzy przestępcą a penitentem, który nie ma odwagi i siły, aby wyznać wszystkie swoje grzechy.

117

//

Wówczas kapłańsko-chłopskim nosem ksiądz wyczuł, że „coś szwankuje”, że „coś nie jest w porządku”, że „coś on tego, panie dzieju, kręci”. I uczuł, że wszystkie obawy Wawickiego mają jakiś inny, głębszy i istotniejszy pod­kład. „Tak się nie ucieka od chorego przyjaciela”, pomy­ślał chłop i proboszcz, „tak się ucieka od własnego su­mienia”.

A jeżeli tak było i Wawicki rzeczywiście nie miał czystego sumienia, to ksiądz proboszcz wiedział już, o co mniej więcej szło. Jak błyskawica przeleciała przez jego mózg Agnieszka, pan Apolinary, garbata Róża Nowiecka. Rażo­ny światłem tej błyskawicy ksiądz proboszcz przestał się śmiać i zaczął wypytywać Wawickiego systematycznie, spo­kojnie i trochę podstępnie. Udawał jednakże w dalszym ciągu, że nic nie rozumie.

Pan dobrodziej po prostu, tego, zdenerwowany — powtarzał. Był to prostacki, nawet niedorzeczny wybieg.

Tak, oczywiście, że zdenerwowany — z pewnym rozdrażnieniem i przekąsem odrzekł Wawicki — w moim położeniu to nic dziwnego!

Jakżeż to... jakie położenie... panie dobrodzieju? — zapytał przebiegle i jąkając się ksiądz proboszcz.

Oczy Wawickiego latały coraz bardziej.

Że też ksiądz proboszcz nie chce mnie zrozumieć! — zawołał dramatycznie i utkwił wzrok w okno.

A czyja mam coś specjalnego zrozumieć?—zapytał ksiądz.

Oo, nic, nic, nic szczególnego — zaprzeczył po­spiesznie Wawicki. Znowu nie wiedział, jak się ma za­chowywać. — Albo nie! — zawołał — proszę zrozumieć i wytłumaczyć mi, dlaczego Apolinary postępował właśnie w ten dziwny sposób.

Przechadzał się po prostu po ścieżkach tam i z po­wrotem, jak to zwykł był czynić codziennie — mruknął ksiądz.

118

I

Nie wydaje mi się jednak, aby codziennie miał zamiar kogoś za... za... zadusić — wtrącił Wawicki. Chciał powiedzieć: „zastrzelić”, i z trudem zdołał się powstrzymać od tej niepotrzebnej dokładności.

Ksiądz proboszcz ryknął nad jego uchem parę razy słowo „przesada, przesada”, lecz Wawicki z uporem patrzył przez okno. Tam za oknem był park i w parku przecież działy się rzeczy, których on jeszcze przewidzieć nie mógł. To mu dodało bodźca. Więc trzeba z tym raz skończyć i wyjechać jak najszybciej.

Proszę księdza — zaczął — czy mógłbym dostać konie?

Konie?! — zdziwił się ksiądz.

Tak jest... chciałbym pojechać na stację. Zresztą wybieram się już od dawna.

Przez parę chwil mętnie i niezrozumiale tłumaczył coś

0 swych postanowieniach na przyszłość, o konieczności wyjazdu do Warszawy.

Ale jak ja mogę o tym teraz mówić — przerwał nagle — kiedy tam, w parku... — wzdrygnął się i gorącz­kowym ruchem zaczął rozcierać sobie zbolałe kolano.

Z wielkim wysiłkiem zmusił się do dalszego opowiada­nia. Konwenans nakazywał mu w danym wypadku, że nie może go przerwać, lecz że powinien je jakoś zaokrąglić

1 postawić kropkę nad „i”. Niech nawet kropka ta stanie się krwawym kleksem.

Po chwili zniknął mi z oczu — opowiadał — wsiąkł jak kałuża krwi w czarną, wilgotną ziemię. Stałem jeszcze przez czas jakiś nieruchomo na skraju ścieżki i bezmyślnym ruchem poprawiałem w oku monokl...

A pan Apolinary w istocie teraz zniknął jak jakaś zjawa, jakby się zdematerializował. Dziwna rzecz, Wawi­cki wiedział, że tym razem nie zmaterializuje się z powro­tem. Więc odwrócił się i szedł przed siebie, wybierając je­dnak najgęstsze zarośla i mimo woli kurcząc się i garbiąc.

119

W pewnej chwili westchnął z ulgą. Ogarnął go nawet względny spokój. Szło o to, że niedaleko przed sobą zobaczył już furtkę prowadzącą na plebanię, tę furtkę, o której marzył od wczorajszego wieczoru jak o jedynym ratunku.

Nie minęło parę sekund, gdy już stał przy niej. Położył rękę na klamce, z głośnym westchnieniem przylgnął czołem do chropawej deski. Nie uczynił żadnego gestu rozpaczy. Spokojnie, prawie flegmatycznie stwierdził, że furtka jest również zamknięta.

Uczułem się wtedy więźniem, skazańcem — skarżył się księdzu proboszczowi i usłyszał nad uchem znowu ryk księdza:

Przesada! Przesada!

Wtedy zawołał rozgoryczony:

Oczywiście, że przesada, bo byłem gotów na wszyst­ko i przeleźć przez płot wydawało mi się rzeczą łatwą i możliwą! — Skrzywił się ze smutkiem i jakby pogardą dla samego siebie. Mimo woli ksiądz proboszcz parsknął znowu śmiechem.

Na samo wspomnienie o tej decyzji ogarnął Wawic- kiego wstyd. Musiał podskoczyć, chwycić się rękami za brzeg deski, podciągnąć się na sflaczałych, skobieciałych mięśniach, niezgrabnie wgramolić się na sam wierzch i u- siąść na wyciętych zębach desek. Uczynił to względnie szybko. Jakaś siła popędzała go z tyłu i zmuszała do gwałtownego wykonania każdej powziętej decyzji. Choć wiedział, że pan Apolinary i teraz miota się z kąta w kąt z przyczyn, jak mu się wydawało, zupełnie niepojętych, irracjonalnych i skandalicznych, choć wiedział, że wskutek tego ma jeszcze przynajmniej kwadrans i w razie potrzeby zdążyłby się ukryć w jakiejś liściastej kryjówce — postano­wił nie tracić więcej ani chwili.

Na samą myśl, że znowu mógłby się zetknąć twarzą w twarz z pijanym rogaczem w szlafroku, dostawał psycho­fizycznych kurczy i wiedział, że gdyby to się teraz stało, nie

wytrzymałby i zemdlał dosłownie. Więc zrezygnował z re­sztek swej godności i wgramolił się na płot.

Natychmiast zobaczył przed sobą dach plebanii, a za dachem ciągnące się zielone, jadowite łąki. Wionęło na mego przestrzenią i wilgocią. To uczucie było również bolesne i, można powiedzieć, haniebne. Gentleman siedzący na płocie i wskutek tego doznający metafizycznych wrażeń wolności jest w istocie obrazem poniżającym.

Lecz nie zdążył pomyśleć o tym tak dokładnie i wczuć się w rosnącą groteskowość swego położenia, nie zdążył dlatego, że w tej samej chwili stała się rzecz ostateczna, najbardziej wstydliwa — kulminacyjny punkt całej przy­gody.

Gdy już się pochyliłem, aby zeskoczyć — zwierzał się księdzu proboszczowi — coś czerwonego zamigotało mi w oczach, jakiś ciężar zwalił mi się na pierś i na nogi. Straciłem równowagę i zsunąłem się na ziemię. Wtedy on zaczął mnie dusić.

Co też pan dobrodziej opowiada?! — wrzasnął proboszcz.

Prawdę! — łkającym głosem zawołał Wawieki. — To całe szczęście, że udało mi się wyzwolić prawą rękę z kieszeni. Całkiem potworny, przejmujący ból, wydawało mi się, że zaraz wyzionę ducha. Więc zupełnie na oślep, całkiem nieprzytomny wyciągnąłem z kieszeni rękę...

Wawicki z trudem przełknął ślinę, jabłko Adama podskoczyło mu nagle pod brodę, potem opuściło się do kołnierzyka i znowu się podniosło.

...i zastrzeliłem go.

Ciężko sapał.

Ksiądz proboszcz, który podniósł się był z krzesła, nagle opadł z powrotem i zaczął rechotać z najszczerszą i najzdrowszą wesołością.

Teraz rozumiem, teraz rozumiem!... — wykrztusił. Zapomniał o swoich podejrzeniach i nieufności, do takiego

121

stopnia ubawiło go niespodziane zakończenie. — Ale też szkoda psa — wyrzekł w końcu.

Jaka tam szkoda — syknął Wawicki. — Chwycił mnie za łydkę, tak że musiałem się zwalić i prawdopodo­bnie zdruzgotać sobie kolano. — Trzymał oburącz głowę i ze smutną dystynkcją pociągnął nosem. — Na miłość boską — mówił — że też mnie musiała się przytrafić taka historia!

Z obrzydzeniem, ale do najdrobniejszych szczegółów przypominał sobie jej przebieg. Gdy siedział na wierzchu płotu i podświadomie rozkoszował się otwartą perspektywą, tym symbolem wolności i szczęśliwej ucieczki, nie zdążył zauważyć, jak czarny rozwścieczony pies wyłonił się z łopia­nów. Bez żadnego warknięcia, tylko z lekka pobrzękując kawałkiem łańcucha, prześliznął się pod furtką, na której Wawicki siedział. W chwili następnej skoczył. Wawicki uczuł, że leci w otchłań, potem doznał przejmującego bólu w kolanie, ogólnego wstrząsu, a nad twarzą poczuł ognisty oddech wścieklizny. Chciał walczyć, ale był zupełnie stłam- szony i ogłuszony, więc nie wiedzieć jak udało mu się wyciągnąć z kieszeni mauzer.

Wtedy to rozległ się pierwszy wystrzał, który tak zaniepokoił księdza pijącego herbatę.

Ano, to dobrze, ano, to dobrze — dobrotliwie odpowiedział ksiądz, nieufność jego jak gdyby trochę się rozproszyła. — Więc tylko na tym to się skończyło. To wielkie mi rzeczy, panie dobrodzieju! Trzeba panu wie­dzieć, że ja też nie bardzo lubiłem Bolszewika! Wściekłe bydlę, zawsze dusiło mi kury! A więc to wtedy pan dob­rodziej sobie stłukł kolanko? A może jednak panu dob­rodziejowi przynieść jodyny albo może samemu zajody- nować?...

I znowu ta propozycja wydała się Wawickiemu kpiną, jak gdyby ksiądz proboszcz chciał rzeczywiście zajodynować mu nie kolano, lecz złamaną duszę.

Ale, ale! — zawołał ksiądz. — To pan dobrodziej

zawsze z bronią chodzi? — szybko zerknął na Wawickiego i wydało mu się, że ten zmienił się na twarzy.

Nie tylko ja! — odpowiedział Wawicki.

Ale i w tym momencie ksiądz proboszcz jeszcze nie przypisał znaczenia temu powiedzeniu. Walnął dłonią po stole, przysunął Wawickiemu szklankę i rzekł:

Ano, to niech teraz pan dobrodziej napije się miodu na rozgrzewkę! Że pan też, tego, taki nerwowy! Trzeba było od razu powiedzieć, że o psa chodzi. A ja sobie myślę, co mi pan mówi o przyjacielu! Przecież wyście się z panem dziedzicem o nic nie kłócili! Więc dlaczegóż by pan dob­rodziej tymi głupstwami miał się istotniej przejmować?

Wawicki był dziwnie zażenowany.

Ale nic podobnego, nic podobnego — rzekł. Uśmie­chnął się sztucznie i z wysiłkiem — przecież jednakże powiedziałem księdzu proboszczowi, jak to się mogło za­kończyć, więc musiałem być ostrożny, kiedy... kiedy w parku spotkałem Apolinarego.

Ksiądz proboszcz zastygł i spojrzał uważnie.

=,r4- To pan znowu to samo?! — zapytał.

Wawicki z nagłą rozpaczą pociągnął obrus do siebie i wyszeptał melodramatycznie:

Przecież powiedziałem już księdzu proboszczowi, że widziałem na własne oczy, jak trzymał w ręku rewolwer.

,tsr Co?! — zawołał ksiądz i zerwał się z krzesła.

Rewolwer, tak, taki duży, stary rewolwer—wyjąkał Wawicki. — Nie znam się na broni, może to był nagan, może parabellum...

Parabellum?! — wrzasnął niesamowicie ksiądz. — Dlaczego nie powiedział mi pan tego wcześniej?! — I rzucił się ku drzwiom.

Ale na progu musiał się zatrzymać, gdyż zbolały, można powiedzieć, nabrzmiały męką głos Wawickiego przygwoź­dził go w miejscu.

123

Muszę jednak opowiedzieć księdzu wszystko — rzeki Wawicki.

Niech już pan nic nie gada! — krzyczał ksiądz i tupał nogami. — Głowa mi puchnie od tych bzdur! — Nagle zamilkł i wnikliwie spojrzał na roztrzęsioną twarz Wawic- kiego. — Wiedziałem, wiedziałem, że pan coś przede mną ukrywa — powiedział tak cichym szeptem, że nie można było uwierzyć, że wydostał się z jego gardła, tej trąby jerychońskiej. W jego duszy chłop zastygł z rozdziawioną gębą, natomiast ksiądz wiedział i przeczuwał wszystko.

Wawicki z trudem dźwignął się z krzesła, był to po prostu tytaniczny wysiłek, wlokąc kolano przesunął się do przodu. —- Słucham pana — wyszeptał z powagą ksiądz.

Nic właściwie takiego... — zaczął Wawicki, ale nagle spadł na niego wielki, przejmujący spokój. Nawet za drzwiami zamilkły melodyjne hałasy podchorążego Włod­ka. — Wydaje mi się, że ja trochę zawiniłem — rzeki delikatnie Wawicki.

Twarz księdza pochyliła się nad twarzą Wawickiego i posłyszał:

Ja się na tym trochę znam...

To ksiądz proboszcz o tym wiedział? — zapytał szeptem Wawicki.

Ksiądz bezdźwięcznie poruszył wargami.

Wiedziałem... ale tajemnica spowiedzi...

Aha... — także cicho powiedział Wawicki. — Spowiadała się?

Ksiądz milczał.

j

Rzeczą najciekawszą było to, że pan Apolinary właściwie Wawickiego z oczu nie stracił. Gdy kierowany szczekaniem psa wyszedł zza pnia i zobaczył ciemną sylwet-

124

jcę, która wybiegła na środek grabowej alei, skoczył i biegł tuż za nią, zdyszany, zziajany, tak że Wawicki w isto­cie mógł czuć na swoim karku śmierdzący alkoholem oddech. Lecz kiedy wyczerpany Wawicki nie wytrzymał i z desperacką odwagą się odwrócił, ażeby stawić czoło niebezpieczeństwu — przekonał się, że pana Apolinarego nie ma.

O tym, że Wawicki zatrzymał się i odwrócił, Apolinary nie wiedział, ponieważ biegnący przed nim człowiek ani się nie zatrzymał, ani nie odwrócił.

Wreszcie cię mam! — mamrotał pan Apolinary przeskakując przez połamane gałęzie. Ale biegnący przed nim człowiek, o którym wiedział, że to Wawicki, wypisywał między drzewami esy-floresy, chcąc tym'utrudnić pościg. Więc sprawa w istocie nie była całkiem jasna.

Gdy Wawicki przygotował się do walki i —jak to było opisane — zmężniał i zyskał na wewnętrznej powadze, okazało się, że nikt go nie ściga i że szlafrok pana Apolinare­go czerwieni się tu i tam w przeciwległym końcu parku. Natomiast z drugiej strony okazało się, że pan Apolinary ściga Wawickiego i cały czas nie spuszcza go z oczu. Więc jakże to można pogodzić?

Wawicki przestał kuleć i z nieoczekiwaną zgrabnością poruszał się po najbardziej nierównym i zdradzieckim terenie. Ciężko sapiąc pan Apolinary biegł za nim.

Wymęczę go, ałe złapię!” myślał.

Gonitwa podniecała go i rozgrzewała, poruszał się błyskawicznie, można powiedzieć, leciał nad powierzchnią ziemi. Mimo to przez dłuższy czas nie udało mu się dopędzić Wawickiego. „Żeby tylko nie uciekł mi do domu”, myślał i wciąż starał się przecinać Wawickiemu drogę, gdy ten kierował się do dworu.

Nie wymagało to zbyt wielkich wysiłków, ponieważ Wawicki rozmyślnie trzymał się głębi parku. Tam był zupełnie niewidoczny i łatwiej mógł się ukryć. W pewnej

125

chwili do tego stopnia wsiąkł w zarośla, że pan Apolinary ze strachem pomyślał, że stracił go na dobre.

Gdzie jesteś?! — wykrzyknął.

Na szczęście zobaczył ciemną postać wyłaniającą się zza berberysów. Rzucił się na przełaj, wymachując parabellum i już był gotów wystrzelić, gdy znowu Wawicki znikł z jego pola widzenia. Po prostu wyśliznął mu się spod wyciąg, niętego ramienia.

Trzeba go zapędzić na ścieżkę”, pomyślał pan Apoli­nary, biegnąc co tchu. I oto jak gdyby ulegając temu życzeniu, Wawicki ukazał się na samym środku ścieżki. W pewnej chwili spojrzał za siebie, wymamrotał coś z przera­żenia i znowu zaczął biec, ścieżka była kręta i zawiła, gdy więc pan Apolinary pojawiał się na jednym skręcie, Wawicki ginął na drugim.

Była to właśnie ta niezrozumiała chwila, kiedy, ścigając uciekającego przed nim Wawickiego, pan Apolinary prze­biegł obok Wawickiego stojącego na skraju ścieżki.

Obaj byli śmiertelnie zmęczeni. Apolinary czuł, że jego przeciwnik biegnie z coraz większym trudem, że należy podwoić wysiłki i wówczas na pewno go złapie. Lecz im bardziej męczył się Wawicki, tym bardziej męczył się i on sam i tym wolniej się poruszał. Gdy dobiegł do końca ścieżki i z powrotem znalazł się około groty, zaledwie mógł posuwać nogami. Mimo to nie stracił go ani na chwilę z oczu. Znowu zaszczekał pies, Wawicki stał około samego ogrodzenia, tuż za grotą; pan Apolinary schylił się wpół i skradając się zrobił parę kroków.

Teraz był pewny swego. Zastygł za gęstym żywopłotem i wymierzył. Wawicki oparty plecami o parkan, odrzuciwszy głowę w tył, ciężko i nierówno oddychał. Pan Apolinary przelotnie, ale ze zdziwieniem stwierdził, że jego szare, eleganckie ubranie stało się zupełnie czarne. Nie miał niestety czasu zastanowić się nad tym dłużej. Ręka mu drżała, więc zajęty był wyłącznie opanowaniem tych dresz-

126

CZÓW i wciąż nie mógł się zdecydować pociągnąć za cyngiel. Przeto znowu stracił odpowiedni moment. Wawicki nabrał tchu, otrząsnął się i zrezygnowanym, powolnym krokiem odszedł od płotu. Głowę miał pochyloną na piersi.

Ale go wymęczyłem!” pomyślał z radosną złością pan Apolinary, „nie ma już sił!”

Czuł się jednakże sam dziwnie bezsilny. Ręka mu drżała coraz bardziej, a ciężkie parabellum dosłownie tańczyło mu przed oczami. Wawicki pochyliwszy głowę przeszedł obok żywopłotu i usiadł na ławeczce. Siedział jak skamieniały. Suche liście grabu z wolna spadały mu na ramiona.

Teraz dopiero pan Apolinary do woli mógł mu się przyjrzeć, przyjrzeć się wreszcie człowiekowi, którego ścigał z tak opętańczym zapałem!... Widział ciemną, nonszalancką postać i piękną, umęczoną głowę. Pan Apolinary gwałtow­nym ruchem zrobił sobie przejście między gałęziami — był chrzęst, za parkanem zaczął szczekać pies — jednakże człowiek na ławeczce nie poruszył się.

Wówczas pan Apolinary wyszedł z krzaków, pies za par­kanem wył, pan Apolinary rzucił się ku ławce z okrzykiem:

Wreszcie cię trzymam!...

Winne opary płynęły przed jego twarzą ciężkim zadu­chem. Pan Apolinary wyciągnął rękę i zmierzył w człowieka siedzącego pod grabem. Wtem zatrzymał się zdziwiony do najwyższego stopnia. Zobaczył bowiem na człowieku czarną skórzaną kurtkę.

Cóż to za maskarada?! — krzyknął.

Krzyk uwiązł mu w gardle. Na ławeczce pod grabem siedział komisarz Izmajłow.

Co pan tu robi? — zapytał pan Apolinary głupio. Zaplątał się w połach szlafroka i utknął w połowie alei.

Zerwał się lekki wiatr. Czerwonawe obłoki znowu przemknęły na wschód, ale pan Apolinary nie wiedział, że kształtem przypominają uciekającą na wschód czerwoną konnicę.

127

Co pan tu robi? powtórzył. Wszystko kręciło mu się w głowic. Zdumienie, które ogarnęło go przed chwilą, zniknęło i oto patrzył na siedzącego komisarza jak na dobrego znajomego, którego przed chwilą opuścił i z którym umówił spotkanie w parku.

Komisarz siedział pochyliwszy głowę na pierś, skórzana kurtka i wysokie buty połyskiwały żałobnym blaskiem, był blady i tylko na jego piersi kraśniała śmiertelną krwią pięciopromienna gwiazda.

Nagle podniósł głowę, sztywny, wyprostowany i znu­dzony spojrzał i wtedy pan Apolinary opuścił powoli rękę z parabellum.

- Zgnilizna — powiedział komisarz Izmajłow na powitanie. Skrzyżował chude nogi, chłodny połysk przesu­nął się po lakierowanej cholewie. — Zgnilizna — powtórzył i pokazał szereg zębów. — Oddaj to! — wykrzyknął rozkazująco i sucho. Wyjął z ręki pana Apolinarego rewol­wer i położył sobie na kolanach. — Siadaj! rzucił i pan Apolinary posłusznie usiadł obok.

- Co to wszystko ma znaczyć? — zapytał po pewnej chwili.

- To wszystko ma znaczyć, że nie masz khęgosłupa powiedział komisarz dość banalnie. Uczuł to i z sarkastycz­ną delikatnością dodał: — Zhesztą ja khęgosłupa nic mam hównież... — Potem dodał jeszcze: — Nie myśl, żeś zwahio- wał... istnieję w rzeczywistości.

Przecież pan umarł!” pomyślał i chciał powiedzieć pan Apolinary, ale jakoś tego nie uczynił. W jego przepitym umyśle rzeczywistość do tego stopnia plątała się 1 nie- rzeczywistością, prawda z nieprawdą, że zrezygnował | trze­źwej oceny zdumiewających wypadków.

Pomyślałeś o tym, że umahłem ciągnął komisarz z wyraźną nudą. Można było pomyśleć, że nudzi go czytanie myśli rozmówcy. Więc znudzony klepnął po ramieniu Apolinarego, ziewając: - Zhesztą, czy nie wydaje ci się, żc

128

umahliśmy ha/cm? Przecież ty ani ja nic już nie mamy na tej

ziemi do hoboty!...

Do roboty*/ — powtórzył głucho pan Apolinary. Zdaje mi się, że jest pan politycznym komisarzem dywizji...

Z nudów - odrzekł komisarz i, podtrzymując na kolanie parabellum, drugą ręką wyciągnął z kieszeni flasze- czkę z kokainą. Z nudów i chęci dostosowania się... Nad nami ciąży przeszłość!... Ani ty, ani ja nie żyjemy już w naszej epoce. Jesteśmy zupełnie zbyteczni!... Dla mnie komunizm, dynamika hewolucji była tylko nahkotykiem, czymś w ho- dzaju kokainy, tym samym co dla ciebie alkohol. Jesteśmy zathuci naszą przeszłością.

To może raczej pan - dodał rzeczowo pan Apolina­ry. Przez myśl mu nawet nie przeszło zdziwić się niedorzecz­nością całej tej rozmowy. — Gdyż między nami są różnice, jeżeli nie klasowe, to w każdym razie narodowościowe. Co mnie mogą obchodzić pańskie przeżycia rosyjskiego arysto­kraty...

- Należymy do jednego pokolenia — odparł komi­sarz to nas łączy przede wszystkim. Poza tym - dodał z uśmiechem — łączy nas po phostu zbieg okoliczności: jednakowe ustosunkowanie się do pewnej chohoby...

Tsss... — syknął pan Apolinary.

Wciąż spotykam potwohne, beznose mohdy! — z naglą rozpaczą zawołał komisarz. — Gdy hazem z batehią przejeżdżałem przez wioskę, widziałem tutejszych chłopów. Co dhugi zamiast nosa miał czahną dziuhę! Podobno nawet khowy wasze chohują na syfilis! Nie wiem dodał ponu­ro - może mi się tylko wydaje... Lecz naphawdę nic mogę spokojnie patrzeć na ludzką twarz! Phawie wszystkie one gniją!... I tylko oto ta pani wskazał palcem posąg - tylko ta pani ma dhewniany, wyrzeźbiony nos. Nie udało mi się do niego thafić, ale za to zhobiłem innedhogocenne odkhycic!...

Pan Apolinary zrozumiał, o co idzie, i otrząsnął się /.przykrością. „Wiem, o jakim odkryciu mówisz!” pomyślał.

9 Skandal..

12 9

Wiesz, o jakim odkhyciu mówię — głośno powie­dział komisarz. — Dlaczegóż ty, zgnilizno, nie pothafiłeś go dotychczas wykorzystać? — Położył mu rękę na kolano i pan Apolinary uczuł zimny uścisk. — Co phawda ten pan jeszcze nie opuścił swego pokoju...

Bzdury! — rozgniewał się pan Apolinary — jak to: nie opuścił?!... Przecież ścigałem go przez pół godziny po parku!

I Mylisz się — odrzekł komisarz — w tym pijackim umyśle wszystko się miesza, mój dhogi... Powiem ci poufnie, że on jeszcze śpi.

Jak to: śpi? — spytał pan Apolinary.

Wieczohem po hozmowie z tobą długo czytał książ­kę o nocnym życiu Behlina. Co tu ukhywać phawdę,.by} bahdzo zdenehwowany i usnął dopieho nad hanem. Więc tehaz podłożywszy pod głowę dłoń, białą, kobiecą dłoń, śpi snem niewiniątka. Śpi i śni o małej, nieszczęśliwej kunie...— Pan Apolinary spojrzał zdziwiony i nagle poczerwieniał. —

O nieszczęśliwym stworzeniu, które udławiło się ze stha- chu... Khócej mówiąc — komisarz uśmiechnął się wzgard­liwie — śni mu się w tej chwili sen o nieboszczce dziedziczce...

0 twej żonie, Agnieszce!... Nie ciskaj się!... — krzyknął nagle rozkazująco i sucho. Pan Apolinary bowiem skoczył z ławki

1 wyciągnął obydwie ręce. — Zahaz ci go oddam — ciągnął komisarz i odłożył parabellum jeszcze dalej na bok. — Siadaj!...

Posłuszny pan Apolinary usiadł.

Więc śpi, ale phawdopodobnie obudzi się za jakieś dziesięć minut — ciągnął komisarz. — Daję ci na to uczciwe, zaghobowe słowo. Bo, phoszę ciebie, ta głupia staha Józefa idzie już po schodach i niesie na hękach tacę ze śniada­niem. Zobaczysz: wypije śniadanie migiem, a potem zejdzie do pokoju jadalnego, żeby z tobą pohozmawiać. Ani w sypialni, ani w pokoju jadalnym ciebie nie znajdzie, wówczas wyjdzie na tahas i stanie we drzwiach, jak ja to

130

zwykle hobiłem. Stanie we drzwiach, a dalej to sam wiesz, co należy hobić.

Jakżeż mam to uczynić, skoro nie mam rewolweru?” pomyślał przelotnie pan Apolinary.

Zahaz ci go oddam — rzekł komisarz i pan Apolina­ry znowu się nawet nie zdziwił, że z taką dokładnością czyta jego myśli.

Zresztą w tej samej chwili przekonał się, że na ławce obok niego nie ma nikogo. Tam, gdzie siedział komisarz, leżał zwiędły liść, a obok stary, zardzewiały rewolwer.

I znowu panu Apolinaremu wydało się, że znajduje się zamknięty w czterech ścianach, że jest duszno i nie ma czym oddychać. Cały park był celą więzienną.

Czuł z niepokojem, że bliski jest moment całkowitego wytrzeźwienia. „Może jeszcze zdążę wrócić do domu i napić się koniaku?” pomyślał. Lecz przypomniał sobie, że Wawi- cki za dziesięć minut zejdzie na dół, jak to przewidział komisarz, i stanie w drzwiach. Więc nie wolno tracić czasu. Należy jak najprędzej powrócić do groty i między kamienia­mi położyć lufę. Co nastąpi później, nie obchodzi go wcale. Prawdopodobnie zaśnie. Tak jest! Cóż to będzie za roz­kosz!... — Spać, spać! — powtarzał bezmyślnie. Ale na razie nie wolno tracić czasu. Wyciągnął więc przed siebie rękę, chcąc wziąć rewolwer, i natknął się palcami na bryczesy komisarza.

Ooo, to pan wciąż jeszcze tu tkwi? — zapytał.

Samobójca w istocie siedział obok niego.

Jestem z tobą przez cały czas — rzekł z drażniącą poufałością. — Mam whażenie, że nie opuszczałem Weso­łych Bagnisk przez tych pięć lat. Zhesztą byłoby thudno je opuścić, skoho tu jestem pochowany.

Gada pan głupstwa — odburknął pan Apolinary. Pomimo to słuchał. Siedzący obok zakokainowany samo­bójca nagle stał się wylewny, runął na oszołomionego Apolinarego stekiem nieprzyzwoitych zwierzeń biograficz­

9*

131

nych. Potem nagle zaczął się uskarżać, Nic go w istocie.nie interesuje ani nie obchodzi. Opowiadał, że na, złamanie karku rzucił się w kołowrót rewolucyjnych wydarzeń*, z his­teryczną wiernością i poświęceniem oddał się sprawie prze­wrotu komunistycznego, lecz czynił to wszystko.. nie tyle z przekonań, ile z chęci stłumienia w sobie ogromnej

i beznadziejnej pustki.

Dlatego zacząłem nawet lues thaktowaćijako przy­jemną hozhywkę!...^ zwierzał się panu Apolinaremu^^

Z nieoczekiwaną elokwencją i gwałtownością zaczął dowodzić osłupiałemu, na pół przytomnemu dziedzicowijiże żona jego skończyła życie głupio i tragicznie z analogicznych przyczyn i pobudek.

Z tą tylko hóżnicą -J- dodał —r że dodała do tego swą idiotyczną, babską psychologię!... *

Fukał I parskał opryskliwie, gdyż prawdopodobnie samo wspomnienie o kobietach wywoływało w nim niesmak i., ^ Głupia baba, głupia babal... mamrotał wściekły a pan Apolinary o mało nie rzucił się na niego wymachując pięściami. Wystarczyło jednak jednego krótkiego rozkazują­cego ruchu komisarza, aby bezwładnie opadł z powrotem na ławkę. Wyglądało to tak, jak gdyby jakiś niewidzialny krawiec porzucił na ławeczce manekin przybrany w jask­rawy szlafrok.

Niepotrzebnie się ciskasz — ciągnął komisarz^ bo tak jest. Głupia baba! Zathuta kuna! Miałaż czego się wieszać! Takiego hodząju przeżyć nie hozumiemitu

Było jasne, że chce wyprowadzić pana Apolinarego z równowagi do reszty. Szydził, kpił, podjudzał. Wkrótce dopiął swego i z kpiarską satysfakcją przyglądał się, jak czerwony z gniewu pan Apolinary zerwał się ponownie z ławki. Teraz już zupełnie zatracił nad nim władzę.

Przykra i zabawna była to scena. Pan Apolinary chwy­cił go za kark i zaczął trząść z całej siły. Niepojęte było, że komisarz nie wyzionął swego zagrobowego ducha. Wściek-

jy rzec można, rozżarzony obelgami komisarza, pan Apoli­nary zaciskał wokół jego szyi palce niczym żelazną obręcz. Mimo tpjkomisarz nie przestawał się śmiać. Ryczał na całe gardło.- .Udowadniał p«zy tym czarno na białym, że kobiety nic nie są warte i że dorosłemu mężczyźnie nie godzi się budowlana tak kruchym grunde swej wiary w oderwane dobro,’ • i nakazy moralne,.!Mężczyzna powinien być samotnikiem, byćód dziecka wychowywany tak, aby nigdy nie szukał ucieczki; od samotności, aby, przeciwnie, roz­koszował się samotność^,ć|— Wyśliznął mu się z rąk

i upiorny* wyniosły, zakokainowany, wygłaszał pośrodku alei niestworzone bredniei teorie.

Dialektyl^jego nie była» przekonywająca i nie ona dodała rpanui Apolinaremu ostatecznego bodźca. Najbar­dziej drażniło go i bołało’,-że komisarz tak świetnie orientuje się we wszystkich faktach i wdaje się w szczegóły najbardziej tajemne. Zresztą istocie zagrobowej taka wszechwiedza powinna? przychodla$yłatwo.> „Lecz jak on śmie mówić

o rzeczach, które są tak intymne?” myślał pan Apolinary, Jak on śmie wymawiać imię Agnieszki?!” W jesiennym parku zakwitły jwokoło ¡niego gwałtowne, rażące zmysły kwietniki faktów! Jeden był gorszy od drugiego. Agnieszka, czysta, biała Agnieszka,. w swych dziecinnych sukienkach z falbaneczkami chodziła na spacery z kim? Z przyjacielem WawickimUsą^

Czy nie był dla niej dobry? Czy nie wystarczała jej jego miłość i oddanie? Dwa lata temu w tym samym parku przechadzała: się z Wawickim, chodziła po tych samych ścieżkach, kryła się prawdopodobnie w krzakach...

Ale nienawiśćustąpiła wkrótce nie dającemu się opano­wać współczuciu. Przypomniał sobie, jak wyciągnął ją z pętli, jak ją już zimną znosił po schodach. Przypomniał sobie, jak w wieczór przed samobójstwem znalazł ją w ko­mórce dygoczącą z wewnętrznego zimna, jak kłapała zębami niczym przestraszona kuna.

133

Ogarnęła go pijacka litość i tkliwość.

- Nie zna pan takich uczuć! — zawołał do komisarza.

Ty także nie masz o nich zielonego pojęcia — odpowiedział komisarz i dopiero wtedy wetknął mu z po­wrotem do ręki parabellum.

Znowu pan Apolinary został osaczony ciemnym lasem potwornych aluzji, niedomówień, wskazówek, insynuacji.

Nie po tom całymi dniami pudłował, nie po tom w końcu zhobił swe odkhycie! Nic jeszcze nie jest sthacone! Idź więc tehaz, stań za ghotą, połóż lufę między kamienie

i czekaj, on zahaz zejdzie!

Pokorny i na nowo bezradny pan Apolinary poddał się rozkazowi. Na środku głównej alei wzniósł się ciemny obłok który z początku mógł się wydawać skórzanym ubraniem potem przypominać zaczął mglistą postać człowieka, ale wkrótce rozwiał się jak dym. Jasne i wyraziste były zarysy tarasu i drzwi jak zawsze czerniały otworem. Nad uchem pana Apolinarego brzmiały słowa: „Już skończył śniadanie

i tehaz się ubieha!... A tehaz schodzi po schodach!” Więc czekał.

W istocie po chwili zobaczył, że tam w głębi coś się poruszyło. Widocznie do jadalnego pokoju ktoś wszedł. Jeszcze sekunda — i na progu wreszcie ukazała się wymarzo­na postać.

Stała w obramowaniu drzwi nieruchomo. Ponieważ lufa spoczywała między dwoma kamieniami, można było być pewnym skutku. I nie patrząc i prawie nie celując, pan Apolinary pociągnął za cyngiel.

Strzału nie usłyszał. Usłyszał natomiast przeraźliwy, rozdzierający wrzask. Postać stojąca na progu zachwiała się i nagle zwaliła na czerwoną cegłę podłogi.

Stało się! — wyszeptał pan Apolinary z ulgą. Był bardzo senny. — Spać, spać, spać!—powtarzał automatycz­nie. I chociaż przenikliwy, rozdzierający wrzask nie ustawał ani na sekundę —już go nie słyszał. Porzucił na kamieniach

134

groty parabellum i sztywny, śpiący, przymknąwszy bJade powieki wyszedł na środek alei, a potem podszedł do ławki Obok z szalonym popłochem przemknęli jacyś czerwoni jeźdźcy, wydało mu się, że z ławeczki uniósł się w górę znany już obłok, lecz nie zainteresował się tym zupełnie. Przede wszystkim chciał spać, nie było takiej siły, która mogłaby mu w tym przeszkodzić. Zwalił się na ławkę i po raz pierwszy od nie wiedzieć ilu miesięcy zasnął twardym, spokojnym snem bez marzeń.

Wrzask rozlegał się w powietrzu przeraźliwą jednostaj­ną nutą, rozległ się również trzask wyłamanej furtki, polem ryki księdza proboszcza i głuchy tupot jego podkutych butów, ale pan Apolinary spał.

18

Owszem, wiedziałem o tym, że zachorowa­ła — szepnął ksiądz proboszcz. — Usiadła na ganku przy mnie, piękna była wprost jak obrazek święty, i powia­da: „Ach, drogi księże proboszczu, byłam dziś na wsi

i widziałam, jaka bieda panuje w tych Wesołych Bagnis- kach!” „Pani kolatorko”, odrzekłem, „bieda, bo bieda, ale teraz jest coraz lepiej, już jakoś sobie zaczynają dawać radę. Ot”, powiadam, „nawet ślepy Ignac kupił sobie kro­wę”. Machnęła ręką i odpowiada: „Nie to, księże probosz­czu, nie to mam na myśli. Bieda panuje, bo wszczepiono w nich śmierć.” Dziwne wydało mi się takie powiedzenie. Tu wokoło pszczoły brzęczą, niebo takie błękitne, słone­czne, cisza wokół, a pani dziedziczka rozprawia o śmierci „Proszę”, mówię do niej, „spojrzeć na mój pszczelnik. jak to wszystkie pszczółki pracują, rozśpiewane są i o śmierci nie myślą. To tylko człowiek jest taki niewdzię­czny i psalmów nie śpiewa Najwyższemu Stwórcy..."

(

¿y

Machnęła znowu z rozdrażnieniem ręką, otrząsnęła się cała i przerywa: „Et, pszczółki, pszczółki! Gdyby Naj­wyższy Stwórca stworzył człowieka jak pszczołę, to może by i człowiek o śmierci nie rozważał. A tak, to nic in­nego na ziemi nie ma do roboty. Byłam również”, po­wiada, „u ślepego Ignaca, w istocie kupił sobie krowę, ale czy ksiądz wie, dlaczego ten biedny chłop jest ślepy?” „Ano”, odpowiadam, „takie mu wypadło, widać, prze­znaczenie...” Skrzywiła się cała. „Et, przeznaczenie! Po prostu wstrzyknięto mu chorobę!” Domyśliłem się, o czym mówi. „Słusznie”, rzekłem, „powiadają starzy lu­dzie, w gazetach nawet o tym czytałem, że rząd austriacki, to znaczy, gdyśmy jeszcze pod zaborem byli, sztucznie w naszej okolicy chorobę pewną z politycznych względów podtrzymywał. Bo, proszę pani kolatorki, to im na rękę było. Na swój sposób rozumiem, skoro Moskale mieli przyjść, to od razu pozarażaliby się wszyscy. Albo je­szcze”, powiadam „na rękę było jego cesarsko-królewskiej mości, żeby polskie wsie zgniły i powymierały”. Pani dziedziczka spojrzała na mnie bardzo roztkliwiająco, u- śmiechnęła się i nic nie mówi. Potem dopiero westchnęła: „Widzę, że ksiądz proboszcz w polityce świetnie się orien­tuje. A ja nie. Nie znam się, drogi księże proboszczu, na polityce. Po prostu pokochałam pewnego człowieka, nie wiedząc, że jego cesarsko-królewskiej mości na rękę było, żebym i ja zachorowała...”

Ona tego nie powiedziała! — przerwał Wawicki. — To zupełnie niemożliwe!...

Niestety, panie dobrodzieju — odszepnął ksiądz proboszcz — powiedziała. Tylko ja wówczas nie mogłem domyślić się, którego człowieka miała na myśli. A teraz domyśliłem się.

Stali obok siebie twarzą w twarz.

Czego się ksiądz proboszcz domyśla? — zapytał Wawicki głucho.

136

Męki — odrzekł wykrętnie, a zarazem znacząco ksiądz. — Więc dlatego tak mnie zdziwiła ostatnia wizyta pana dobrodzieja. Bo powiadam panu, że każdego człowie­ka, który się męczy własnym sumieniem, ciągnie do tego domu.

Wzniósł do góry wskazujący palec. Znowu, ni stąd, ni zowąd, przypomniał sobie komisarza. Pięć lat temu stał z naganem w ręku w tym samym miejscu, w którym teraz stoi Wawicki, a ksiądz proboszcz tak samo palcem wskazywał sufit, jak gdyby na strychu mieszkał Wszechmogący, ale komisarz wykrzywiał pysk i nie chciał się przyznać do niczego.

Sami widzicie, komisarzu — mówił do niego ksiądz proboszcz wówczas — że ciągnie was do tego domu. Przyznajcie się więc do własnej słabości, wszyscy jesteśmy ludźmi, a odnajdzie pan wielki spokój i ciszę!

Przedstawicielu heligijnego kultu, fajko opium dla ciemnego ludu — ciągnął kpiarsko komisarz — nie za- whracajcie mi konthamahy! Wasz numeh szesnasty! — Było to bolszewickie wyrażenie, którego ksiądz proboszcz nie zrozumiał. „Wasz numeh szesnasty!” powtarzał komi­sarz, co oznaczało: „Nic pan już nie ma na ziemi do ro­boty!” — Zobaczymy, kto kogo przekona! — wrzasnął. Przewracając stoły i krzesła dopadł kąta, w którym stał ksiądz, i oświadczył: — Oto kładę palec na cynglu, a lufę kieruję w sutannę księdza, pod któhą bije szlachetne sehce zamieszkałe jedynie przez ukrzyżowanego Żyda! Lecz skoho ksiądz phoboszcz uwierzy, że z lufy do sehca prze­leje się kawałek ołowiu, sądzę, że w sehcu powstanie pa­nika i mieszkaniec je opuści, niczym lokatoh zaghożony bombahdowaniem mieszkania!...

A kysz, a kysz! — zawołał ksiądz.

Nic nie pomogą egzohcyzmy! — mówił komi­sarz — nie zginę z oczu niczym dym piekielny. Dość tego bałaganu! — wrzasnął nagle. Wsypał do nosa trochę pro-

137

szkli* księdzu proboszczowi wydało się, że zapachniało apteką, komisarz pociągnął nozdrzami, był zupełnie roz­wścieczony. — Dość się z tobą cackałem! — wrzeszczał na całą plebanię.

Za oknami przeszli gromadą czerwonoarmiści, jeden z nich przy akompaniamencie harmonijki śpiewał:

Chłopak ściska i całuje, pcha się do dziewczynki, a dziewczynka odpowiada: nie macaj cytrynki!

Albo — albo! —i krzyczał komisarz. — Albo wyrzekniesz się swego Boga na rzecz komunizmu, albo zginiesz bohatehską śmiehcią! — i lufa parabellum wgnio­tła się prawie między piąte i szóste żebro księdza.

O tym, co było dalej, ksiądz proboszcz niechętnie wspomina, przeto obraz tej sceny powstawał w jego wyo­braźni zawsze pokawałkowany, zawsze tylko częściowy. Był to koszmar, który niezmiennie urywał się w pew­nym miejscu i ksiądz proboszcz budził się albo odzyski­wał przytomność zlany zimnym potem.

Tak było i teraz. Wyraz twarzy księdza proboszcza zmieniał się, wskazujący palec powoli opuszczał się w dół, a w oczach księdza zapaliły się i zgasły trwożne ogniki.

Zresztą czyja mam prawo robić panu dobrodziejo­wi wyrzuty? — wy sapał nagle i głowa mu opadła na pierś. Był w rozterce i Wawicki to uczuł natychmiast. W związku z tym zupełnie niesłusznie uznał samego siebie za zwycięzcę, a księdza za pokonanego. „Wreszcie poznaję samego sie­bie!” pomyślał dumnie, czując, jak wszystkimi szparami wchodzi w niego dawna nonszalancja, ba! nonszalancja granicząca z bezczelnością.

Nie rozumiem — rzekł śpiewnie — co ksiądz pro­boszcz opowiadał przed chwilą o nieboszczce dziedziczce —

138

m

i uniósł do góry swe pięknie zarysowane brwi. Co prawda w brwiach jeszcze sterczały źdźbła suchej trawy i słomy, lecz z twarzy Wawickiego promieniowała na nowo odzyskana godność osobista.

Przez mózg księdza proboszcza w zwariowanym tempie przebiegały wydarzenia sprzed pięciu lat, wszyst­kie urywały się w pewnej chwili i żadnego z nich nie mógł ogarnąć do głębi. Lecz i tego było zanadto. Wspo­mnienie o własnym załamaniu się, o tym, jak szatańsko opętał go samobójca komisarz, usunęło kapłanowi grunt spod nóg. Chłop był zaś zbyt nierozgamięty, aby wie­dzieć, jak się zachowywać w tak wyjątkowych okolicznoś­ciach.

Ze też Pan Bóg pokarał mnie wspomnieniami — wyszeptał do siebie ksiądz proboszcz, a Wawicki z przyjem­nością przysłuchiwał się nie znanemu mu dotąd, niepew­nemu głosowi.

To wszystko, co mi ksiądz opowiadał o chorobie, jest zaiste ogromnie ciekawe — powiedział nonszalancko — ale zapominamy o panu dziedzicu...

Ksiądz proboszcz chwycił oburącz głowę i jęknął.

§H Tak... tak... rzeczywiście.

Nagłe obaj drgnęli. W tej samej bowiem chwili w parku rozległ się huk, a potem jednostajny, nieprzerwany kobiecy wrzask.

Co się stało? — zawołał ksiądz i rzucił aę do przedsionka. Wawicki z trudem, kulejąc podążył za nim. Ksiądz proboszcz zeskoczył z ganku, podkasał poły su­tanny i ciężko tupocząc podkutymi butami biegł do furt­ki. Zaczął walić w nią pięściami.

Wrzask nie ustawał.

Coś się stało... Coś się stało... — mamrotał ksiądz. Wydawało mu się, że wokoło czuć ten szczególny zapa- szek śmierci, który zna tak dobrze, a o którym już kiedyś opowiadał Wawickiemu. Zupełnie jak dwa lata temu

139

w noc samobójstwa Agnieszki. Od tego zapachu nagle księdza proboszcza rozbolała głowa. Poza tym coś mu się plątało pod nogami, czuł, że jedną nogą stoi na czymś miękkim.

Niech ksiądz proboszcz uważaposłyszał o- strzegawcze wołanie Wawickiego. Spojrzał w dół. Wtedy ujrzał, że prawą nogą depce zwłoki czarnego psa. Zauwa­żył rozwarty pysk i zwisający siny język. Jedno oko Bol­szewika było, szkliste jak galareta, z drugiego sączyła rsję krew i jakaś żółta masa.

Księdzu proboszczowi udało się wsunąć rękę w szpa­rę furtki, chwycił palcami za jej brzeg, natężył się i za­stygł. Stał w ten sposób zupełnie nieruchomo przez parę sekund. -

We dworze buczało jak w ulu. Przeraźliwy wrzask nie ustawał.

I oto furtka zaczęła się powoli wyginać. Ręka księ­dza nabrzmiała, stała się zupełnie czerwona, potem pra­wie czarna. Stał w dalszym ciągu nieruchomo^ Furtka wyginała się, wyginała, aż wreszcie wydęła się niczym jakaś bania — i nagle drzewo trzasnęło, i w ręku księ­dza proboszcza pozostała tylko złamana deska. Wtedy przesunął się przez otwór, przelazł w stronę parku i szep­cąc słowa modlitwy pobiegł w kierunku tarasu,/ ^

Na plebanii, w przyzwoitej odległości od wyłamanej furtki i zdechłego psa, oparty o pień jakiejś jabłoni pozostał Wawicki.

19

Ksiądz proboszcz jak burza mknął po alejach i ścieżkach parku. Biegł na przełaj, robiąc niesamowite skoki

i mamrocząc: — Wszelki duch Pana Boga chwali, wszelki

140

duch... — Przebiegł obok śpiącego na ławce pana Apoli­narego, lecz go nie zauważył; Pan Apolinary spał twar­dym, wyzwolonym z marzeń snem i z lekka chrapał. Pierś mu się wydymała spokojnie i równo, blada głowa zwisała nieco z ławki, a z jaskrawymi połami szlafroka igrał je­sienny wiaterek. Ani tupot nóg, ani słowa pacierza nie mogły go obudzić. **1

Ksiądz proboszcz dobieg do kwietników, pod nogami zamigotały mu różowe, liliowe i białe astry, ksiądz deptał nogami kwiaty jak pięć lat temu oszalały z tęsknoty komi­sarz. Wilgotni' ziemia oblepiła mu buty, grzązł w kwiet­nikach jak w bagniskiij? potem dał susa i znalazł się na pierwszym stopniu schodów, ^

Tam,; o parę metrów nad nim leżało ciało, które z początku wydawało się kupą porzuconych przez kogoś Czarnych ubrań. Przeskakując po trzy stopnie, ksiądz pro­boszcz wbiegł na taras. Ale tym razem okno na pierwszym piętrze nie o tworzyło śię i przez okno nie wyjrzała stara pani Róża, nie zapytałai||Gzy to ksiądz proboszcz przyszedł?”

i nie zatrzasnęła^ ramy. Garbata pani Nowiecka leżała bowiem na progu rozwartych drzwi tarasu i starczymi, zgrzybiałymi rękami czepiała się cegieł podłogi. Z ust jej wyrywał’ się niesamowity, oszałamiający krzyk. Rzadkie, białe, cienkie jak puszek włosy wysunęły się spod liliowej siatki i rozwiewały nad żółtą twarzą.

Ksiądz proboszcz pochylił się nad nią — miał wraże­nie, że pochyla się nad pianą czarnych koronek — i położył rękę pod jej ramiona. Żółta, woskowa głowa opadła w tył, krzyk nie milkł i po prostu wbijał mu się w uszy, podczas gdy wodniste, zielone oczy starej pani spotkały się wreszcie z jego wzrokiem.1

W tej samej chwili z gęstej piany koronek trysnęła na proboszcza jakaś gęsta, przykra ciecz.

Czy tu nikogo nie ma?! — zawołał. — Dlaczego nikt nie idzie?!...

141

(

c/

Krzyk nagle zaczął słabnąć, aż wreszcie przeistoczył się w rzężenie. Plecy pani Nowieckiej wydały się księdzu kamieniem, którego ciężaru nie mógł udźwignąć.

Dlaczego nikt nie idzie?! — powtórzył zrozpaczony.

Ależ jestem tu! — posłyszał.

Podniósł głowę i zobaczył koło progu starą gospodynię, Józefę. Kiwała głową i z bezmyślną tkliwością spoglądała to na niego, to na konającą panią Różę.

Tak samo i on mnie wołał — skrzeczała. — Wszy­scy już poszli, myślałam, że w domu nie ma nikogo, kiedy nagle posłyszałam z pokoju na górze wołanie: „Dlaczego nikt nie idzie?!” i zrozumiałam, że on pozostał. Może go zapomnieli, a może on sam nie chciał... Już ci wszyscy czerwoni, niech ich licho pokręci, pojechali, już ich ar­maty dudniły na moście, a tam, za chałupami słychać było tętent naszych chłopców, gdy w domu nagle rozległ się krzyk... Sama byłam wówczas, samiutka, pan dziedzic ze świętej pamięci nieboszczką panią Agnieszką i z moją starszą panią kryli się w majątku u sąsiadów, samą mnie pozostawili, co ja musiałam wycierpieć... Ten wściekły pies, komisarz przeklęty, wciąż się mnie czepiał. „Może phoszku chcesz zbawczego, phoszku, sługo kapitalizmu?” powiadał. Lecz tego wieczoru domyśliłam się już, że to koniec, że stchórzyli i uciekli. Paki wynoszono przez całą noc, jakieś papiery, dokumenty. Tam i nazad szurgali nogami żołnierze, wchodziłam tylko od czasu do czasu popatrzeć, czy czego nie skradli. Dywany pozabierali i na­wet obrazy, a do obrusów wpakowali srebro stołowe, wszystko, co mieliśmy, i ciągnęli na swoje wózki. Ale strach ich zdjął, trzęsły im się ręce, bo nasi chłopcy już pod Osikową walili. Więc pakowali się do wózków i w dro­gę!... Cisza zaległa w domu. Poszłam po wszystkich poko­jach ze świecą, patrzę tam, patrzę tu, nieporządek, nieład, niczym koniec świata. Myślę sobie, jeno ściany zostały, nie podpalili. Oto, co potrafiłam zachować dla pana na-

142

szego i pani. Idę z jednego pokoju do drugiego, idę na dół, idę do kuchni: nic nie ma, cisza. Wchodzę po scho­dach: cisza. Na korytarzu też nie widzę nikogo. Szyby powybijane. Wiatr hula. I wtem jak nie krzyknie: „Dla­czego nikt nie idzie, dlaczego nikt nie idzie?!” Przeżegna­łam się. „O rany Chrystusa, o Matko Przenajświętsza!...” A potem zrozumiałam... Zbliżyłam się do jego pokoju, kucnęłam koło drzwi i patrzę przez dziurkę od klucza. Widzę: siedzi w fotelu, lampa się dopala, kopci, a koło nóg jego czarny szczeniak. Nagle poruszył się, zerwał

i zaczął wymachiwać rękami: „Czyż nikogo tu nie ma? Czyż jestem sam? Sam, samiuteńki?!” Struchlałam, bo myślałam, że w tej chwili rzuci się ku drzwiom i mnie zauważy. Ale nie. Opadły mu ręce, znowu usiadł w fotelu, nogi skrzyżował, z kieszeni wyjął tę swoją flaszeczkę i cis­nął na podłogę. Zrozumiałam, że mi nie ucieknie, bo ni­kogo nie było, nikogusieńko. Już świtać poczęło, już tam, za płotem widziałam żółte czapki ułanów, już tętent na mostku się rozlegał i polskie słowa słyszałam. „Cwałem, wiara!” krzyczano. „Cwałem!” Aż mi się łzy w oczach kręciły. Więc wtedy wyciągnął z kurtki, ot, taki pistolet

i sobie do czaszki... Och, aż siadłam na podłogę...

Poczęła wzdychać i lamentować, stanęła oparta o drzwi. Ksiądz proboszcz patrzał na nią z rozdziawionymi ustami. Ale w tej chwili ktoś ją odtrącił. Na progu ukazali się stangret, staruszek kucharz i kilku chłopców. Ktoś krzy­knął: — O rany!...

Bierz pan za nogi! — zawołał ksiądz proboszcz, któremu ręce zdrętwiały już zupełnie.

Stara Józefa wodziła wokoło wzrokiem, kiwała głową, krzywiła usta.

Spóźniliście się, moi chłopcy, bo oto wszystkie klucze mam w kieszeni, tak mi kazała starsza pani... Spełniłam swój obowiązek. Zawołała mnie wczoraj wie­czór i mówi: „Przypilnuj, aby Bolszewika spuszczono

143

c

MS

z łańcucha i aby wszystkie drzwi były zamknięte, i aby nikogo ze służby nie było.” Nie miałam z tym wielkich kłopotów, bo sam pan dziedzic Bolszewika z budy wypu­ścił. Musiałam tylko się służby pozbyć. Więc zaraz ich z domu na dziedziniec wysłałam i drzwi pozamykałam za nimi. Oto i klucze — poklepała się po kieszeni, znów roz­legł się brzęk metalowy. — Bo starsza pani kazała: „Cokol­wiek się stanie, Józefo, pamiętaj, żeby było cicho, żeby nikt nie biegł, żeby służba nic nie słyszała, a jeśliby sły­szała, to żeby nic nie mogła poradzić!” Tak powiedziała: „Pamiętaj, Józefo, cośmy dla ciebie zrobili, musisz się nam odwzajemnić.” Aż mi się słodko w sercu zrobiło. „Dobrze, jaśnie pani”, powiadam i po rączkach ją, nie­boszczkę, całuję, „ale cóż takiego ma nastąpić?” Wsparła się starsza pani o moje ramię i powiada: „Wiesz o tym, jak twój zdechły komisarz strzelał co rano do groty?” „Wiem”, odpowiadam. „Wiesz, jak celował do posągu świętego?” „A tfu!” odrzekłam. „A wiesz”, powiada dalej, „co się z moją córką stało?” I szlochać poczęła na mym ramieniu. „Żebym nie wiedziała”, odpowiedziałam. „To kiedy ten ktoś wyjdzie na próg i stanie w tym samym miej­scu, w którym stał twój zdechły komisarz, to z posągu najświętszego kula wyleci i tego kogoś zabije.” „Dobrze”, powiadam, „proszę jaśnie pani, sługa jestem najniższa”. „A ty pamiętaj, Józefo, nie wychodzić z pokoju, możesz sobie chodzić po korytarzach, możesz nawet zajrzeć do jadalni, ale nic nie rób, nie krzycz, nie wołaj.” „Dobrze”, mówię. Więc z rana czułam już, że coś ma się stać. Po­słałam ich wszystkich, drzwi pozamykałam i słyszę: ktoś po schodach schodzi... Aaa!... Zajrzałam i widzę, że to pan Wawicki, więc do kuchni się schowałam. Słyszę, on do kuchni idzie! Wtedy za piec się ukryłam, widzę, pan Wawicki wchodzi, taki jakiś obcy, roztargniony, wodzi oczami na prawo, na lewo, potem spojrzał na garnki ze śmietanką i kawą i jak nie krzyknie, jak nie zacznie ucie-

144

kać przez drzwi kuchni!... Ale milczę, nic nie mówię, znowu na korytarz idę. „Co się tam będzie działo?” my­ślę. Chodzę po korytarzu tam i nazad, w domu cisza, zupełnie jakby to pięć lat temu było, a komisarz na górze jest sam... Myślę sobie: „Któż to teraz ma się na progu ukazać? Przecież pan Wawicki przez kuchnię poszedł. Może duch komisarza, a ducha komisarza ma Najświę­tsza Panienka ukarać.” Wtem znowu schody skrzypnęły i, widzę, starsza pani powoli schodzi na dół. Schowałam się z powrotem do kuchni, myślę sobie: „Skoro kazała mi nie wychodzić, nie wyjdę.” I czekam. Więc starsza pani we­szła do pokoju jadalnego, nogi ją widać bardzo bolały, włóczy je za sobą pojękując, postękując, aż mi się jej żal zrobiło. Ja się za nią w ślad posuwam i myślę: „Co to będzie, czyżby to ona miała, kochana moja pani starsza, matka moja, stanąć na progu?...” Nie wytrzymałam, bo coś mnie jak gdyby ciągnęło. „Proszę jaśnie pani!” krzyk­nęłam, ale uwięzło mi to w gardle. Chwyciłam się za głowę rękami, uciekłam do kuchni i pod pierzynę z głową się schowałam. A potem wydało mi się, jak gdyby ktoś w pie­rzynę walił pięściami... „Aaa!...” ktoś krzyczy mi nad głową. „Aaa!...” Odrzuciłam na bok pierzynę, skoczyłam

i tu przybiegłam...

Stała oparta o drzwi, uśmiechnięta szerokim, wniebo­wziętym uśmiechem. Nikt jej nie słuchał. Ksiądz proboszcz razem ze staruszkiem kucharzem wynieśli na rękach martwą panią Różę.

20

Wawicki stojąc pośrodku zacisznego sadu plebanii wyciągnął z kamizelki lusterko, przejrzał się, westchnął, ponieważ zobaczył swe nie ogolone policzki, i chustką

10 Skandal..

145

usunął z brwi i włosów źdźbła słomy. Potem poprawił spodnie i zapiął marynarkę na guziki...

W tej samej chwili na ganku plebanii ukazał się podchorąży Włodek. Był w błyszczących, eleganckich bu­tach, w świeżym ściągniętym w pasie mundurze, twarz miał różową, spokojną, uśmiechniętą. Wawickiego nie zau­ważył.

Hm — kaszlnął Wawicki, żeby zwrócić na siebie uwagę.

Włodek beztrosko mruczał pod nosem piosenkę. Potem przeciągnął się z taką siłą, że słychać było, jak trzasnęłymu stawy i mięśnie.

Hm — powtórzył Wawicki i oparty o drzewo skrzyżował nogi. — Dzień dobry panu, panie Włodku! — zawołał uwodzicielsko.

Podchorąży otrząsnął się, nadstawił ucha, spojrzał wokoło.

A... to pan! — rzekł i wyprężył się po wojsko­wemu.

Podeszli do siebie, uścisnęli się za ręce. Wawicki spoj­rzał na niego przeciągle i znacząco, podchorąży zaś patrzył szarym, spokojnym, z lekka uśmiechniętym wzrokiem.

Czy dobrze pan spał? — zapytał chłopak trochę sztywnym, ale uprzejmym tonem.

Doskonale... — odrzekł Wawicki z pewnym waha­niem. Była chwila milczenia.

Czy nie wie pan — zapytał Włodek — co się sta- ło?— Uśmiechnął się samymi oczami. — Co się stało, żemój wuj wybiegł z takim rykiem?

Nie wiem — odparł Wawicki — nie wyobrażam sobie. Zresztą, mój drogi, taki jestem zmęczony... Zdaje się, że we dworze kogoś wołano... Więc ksiądz proboszcz tam pośpieszył...

Kogoś wołano? — powtórzył podchorąży. Sły­szałem ze swego pokoju jakieś babskie wrzaski.

Pan to bardzo dobrze określił — zalotnie uśmiech­nął się Wawicki. — Babskie wrzaski — powtórzył z nie­smakiem. fi

I nagle wziął podchorążego pod rękę.

Chłopak się szarpnął, wyprostował się jeszcze sztyw­niej, jeszcze bardziej po wojskowemu i zapytał:

Czy pan się niedobrze czuje?

Och, nie, dlaczego? <-77- zaprotestował Wawicki. — Tylko wzruszyło: mnie słowo „babskie”. Pan też praw­dopodobnie nie lubi kobiet? - <•,

Nie lubię bab — poprawił podchorąży. — Kobiety natomiast bardzo, bardzo»,zwłaszcza jeżeli są do rzeczy...

Ach tak — westchnął Wawicki.'— A ja się łudzi­łem...

Szary wzrok podchorążego stawał się coraz bardziej spokojny i kpiarski.

-T- Pan się łudził, że co? -— zapytał.

:fr- Nic...— odrzekł smętnie Wawicki. — Całe nasze życie jest złudą...

Nie, dlaczego, tego nie powiem — odrzekł pod­chorąży i poklepał się po udach.

Cóż to za zdrowe bydlę”, pomyślał z zazdrością Wawicki.

Znowu zapadło (dłuższe milczenie.

Czy pan się bardzo nudzi na wsi? — zapytał podchorążymi

O nie, nie miałem jakoś czasu — odrzekł Wawi­cki. — Oczywiście, nie jestem przyzwyczajony do wiejskiego trybu życia i trochę mi brak kulturalnych rozrywek. Przeto, niestety, już dziś zmuszony jestem was opuścić.

Znów była cisza. Wawicki rozkoszował się nią, bo przyszło mu do głowy, że podchorąży milczy wskutek zakłopotania. ¡„Wskutek tego cudownego, wstydliwego, erotycznego, młodzieńczego zakłopotania...” myślał z roz­czuleniem.

10»

147

W tej samej chwili podchorąży chrząknął i zapytał obcesowo:

Czy to prawda, że pan spadł z płotu?

Wawicki wzruszył ramieniem i uśmiechnął się jak

dobrze wychowany człowiek zmuszony do wybaczenia^ czyjegoś nietaktu.

Oczywiście, że nie upadłem — odpowiedział.

Jednocześnie z przykrością stwierdził, że szary wzrok

podchorążego powoli ześliznął się z jego twarzy, przesunął się po ramionach i wreszcie zatrzymał się na kolanie, tam gdzie prawdopodobnie spodnie były rozdarte. Wówczas Wawicki pomyślał, że należy jeszcze dodać kilka usprawied­liwiających słów, by wytłumaczyć się do reszty. '

Nie lubię wsi szczególnie dlatego, mój drogi chłop­cze — rzekł poufnie i znowu usiłował wziąć podchorążegi pod rękę, ale ten usunął się i Wawicki uczynił nieokreślony ruch w powietrzu' — nie lubię wsi ^dlatego — ciągnął wykwintnie — że wytwarza szczególne typy ludzkie, wypa­cza ich charaktery i stwarza wydarzenia, które byłyby nie do pomyślenia w jakimkolwiek innym środowisku^ Pan tu również dojeżdża od czasu do czasu, więc mogę się panu trochę poskarżyć. Jest pan zresztą młodym i, jak mi się wydaje, bardzo rozsądnym człowiekiem. Nie będę ukrywał przed panem, że w Wesołych Bagniskach od śmierci- pani Agnieszki Rozstajło panuje nastrój nie do wytrzymania>.Jiąn miał już zresztą czas się temu przyjrzeć. Pan Apolinary byłby zapewne zupełnie innym człowiekiem, gdyby przeżywał śmierć swojej żony nie w tej okropnej zapadłej dziurze, lecz, powiedzmy, w jakimkolwiek europejskim mieście. Wówczas nie szukałby ucieczki od swych nastrojów w alkoholu. Niech pan pomyśli, jakie on ma życie! Przecież obcuje tylko ze swoją starą teściową! Nie mówię nic złego, jest to kobieta bardzo sympatyczna, jednakże starsze panie nie wpływają na nas kojąco — dokończył Wawicki z zupełnie czarownym, urzekającym uśmiechem.

Więc, chce pan nas opuścić? — zapytał podchorąży.

Och, tak bardzo ,hym tego pragnął... — Wawicki pochwycił s|i na zbytniej szczerości i'dodał: — To znaczy, niestety, zmuszony jestem wyjechać nawet dzisiaj, a właś­ciwie.1^. zaraz.,i *

To, co pan mówił o wsi, wydaje mi się nie bardzo słuszne—zaczął siostrzeniec proboszcza—bo typy i chara­ktery, jak* również zdarzenia zależą nie od niej. — Przestał mówić i ze zdumieniem spojrzał w kierunku furtki. — Któż to ją wyłamą||g|^H

1Nie zauważyłem tego — odparł Wawicki.

Któż to ją wyłamał? — powtórzył podchorąży i uniósł brwi.- ZdumiaŁ się bowiem jeszcze więcej.

W furtce ukazała&się czyjaś blada twarz. W chwilę potem przez otwór przelazł stangret.

Wawicki zro ot fuch, jak gdyby chciał powstrzymać podchorążego, i rzpkł mimochodem:

Niech pati tu chwileczkę posiedzi, zaraz dowiem się, o co idral — I oddalił się kulejącym, niedbałym krokiem.,.

Podchorązl wzruszył ramionami i usiadł na ganku. W istocie, *|p tp wszystko może go obchodzić. Siedział i myślałp tym, że za tydzień już wród do swojej szkoły. Czeka go bardzÓ dużo pracy. „Ciekaw jestem, czy podołam psychotechmczneMfjggzaminowi?” myślał.

Tymczasem; Wawicki podszedł do stangreta.

Co się stało? #- zapytał z bólem.

Stangret ponuro i bezmyślnie kręcił przez jakiś czas głową. Pot ściekał mu z czoła.

Niechże panowie tam idą!... — wykrztusił wreszcie ochryple. ,~3§Zabito panią starszą!

Co ty takiego opowiadasz?! — zawołał Wawicki. Był na nowo przerażony. „Cóż to za skandal!” myślał. „Sprawdziły się jednakże moje przeczucia, że wszystko skończy się katastrofą.”

149

Ale, ma się rozumieć, do dworu nie wrócił. Nie chciał już w tym maczać rąk. „Zabito panią Nowiecką”, myślał. „Przecież to już zupełny skandal!...”

Tymczasem siedzący na ganku podchorąży podśpiewy­wał: — „...żeby mu zagrali, podskoczyłby jeszcze'....”

Był może trochę głupkowaty, ale za to zupełnie zdrowy. A większego szczęścia ponad wszelkie zdrowie chyba nigdy człowiek na ziemi nie wymyśli i mieć nie będzie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
choromanski, Michał Choromański, Zazdrość i medycyna
Choromański Michał Makumba

więcej podobnych podstron