Feather Jane Trylogia Cavendish Square 01 Uroczy kochanek

Jane Feather

Uroczy kochanek

Przełożyła Anna Hebanowa

Tytuł oryginału

A Wicked Gentleman

ROZDZIAŁ I

Absolutnie wykluczone! - Dobitnemu stwierdzeniu towarzyszyło mocne uderzenie dłonią o drewniany blat wiś­niowego stołu.

Zapanowała cisza. Czwórka sędziwych mężczyzn siedząca po jednej stronie stołu spoglądała na kobietę przed nimi z wyrazem spokojnej stanowczości. Nestor rozstrzygnął sprawę, nie pozostało więc wiele do dodania.

Kornelia Dagenham spojrzała na gładko wypolerowaną po­wierzchnię stołu, w zamyśleniu badając odbijające się w niej wąsate twarze rozmówców. Ich rysy emanowały pewnością siebie, właściwą osobom, które nie spotkały się nigdy ze sprzeciwem lub z niezaspokajaniem potrzeb w ciągu wielu lat swego opływającego w luksusy i przywileje życia.

Uniosła głowę i rzuciła przeciągłe spojrzenie teściowi.

- Absolutnie wykluczone, mój panie? - W jej głosie za brzmiała lekka nuta niedowierzania. - Nie rozumiem. Krótki pobyt w Londynie nie wydaje mi się szczególnie ekstrawaganckim pomysłem.

Tym razem stary hrabia wyglądał na zdumionego.

- Ale nim jest, moja droga Kornelio. Nigdy nie słyszałem o równie ekstrawaganckim pomyśle.

- W rzeczy samej... w rzeczy samej, Markby - wymamrotał pospiesznie jego sąsiad i dodał: - Lady Dagenham, musi pani zrozumieć, że w pani sytuacji, jest pani, bądź co bądź, wdową, byłoby wysoce niestosowne, aby osiedliła się pani sama w mieście.

Kornelia powstrzymała dłonie od wystukiwania zniecierp­liwienia na blacie.

- Lordzie Rugby, bynajmniej nie sugerowałam przeprowa­dzenia się do domu w mieście, a jedynie kilkutygodniową wizytę w Londynie w towarzystwie bliskiej przyjaciółki i bratowej. Zamierzamy zatrzymać się w Grillons Hotel, który, sami to przyznacie, jest powszechnie szanowanym miejscem. Wszystkie przekroczyłyśmy już wiek młodzieńczy i możemy z powodzeniem towarzyszyć sobie jako przyzwoitki, nie wywołując przy tym zdziwienia, nawet gdybyśmy były zainteresowane wzięciem udziału w sezonie, choć nie jesteśmy. Będzie to kształcąca podróż dla dzieci...

- Absurd - przerwał hrabia Markby, ponownie uderzając dłonią w stół. - Kompletny absurd. Miejsce twoje i twoich dzieci jest tu. Twoim obowiązkiem jest należyta opieka nad synem i dziedzicem Stephena, również moim dziedzicem, do czasu, gdy będzie gotowy objąć Harrow. I nie muszę chyba dodawać, że opieka ta ma być roztaczana w Dagenham Manor tak, jak życzyłby sobie jego ojciec.

Kornelia zacisnęła wargi, a mały mięsień na policzku drgnął nerwowo, lecz zapanowała nad głosem.

- Czy mogę pozwolić sobie, mój panie, na przypomnienie, że Stephen pozostawił całą kuratelę nad naszymi dziećmi w moich rękach? Zatem, jeśli w ich najlepszym interesie rozważam wycieczkę do Londynu, to ostateczną decyzję podejmuję ja, nie rodzina.

Lekko różowa cera hrabiego przybrała barwę ciemnej czer­wieni, a na skroni wyłoniła się pulsująca żyła.

- Lady Dagenham, nie będę tolerował sprzeciwu w tej sprawie. Jako krewni jesteśmy odpowiedzialni za wicehrabiego Dagenham, mojego wnuka, przez cały okres jego małoletniości.

- Myli się pan, mój panie - przerwała mu Kornelia pod niesionym głosem. Była teraz bardzo blada, a jej oczy, za zwyczaj w odcieniu ciepłego, słonecznego błękitu, zamglił zimny gniew. - Ja i tylko ja jestem odpowiedzialna za mojego syna w czasie jego małoletniości. Była to decyzja, którą podjęłam wspólnie z mężem. - Położyła spokojnie rękę na kolanie, trzymając się prosto, dumnie, i nie spuszczając wzroku z hrabiego. Hrabia nachylił się w jej stronę, jego oczy zwęziły się w szparki, gdy wbijał w nią wzrok.

- Być może to prawda, moja pani, jednak to rodzina zarządza majątkiem. Nie możesz pani nic przedsięwziąć bez funduszy, a mogę zapewnić cię, że żadne pieniądze nie zostaną przekazane na tak nierozważną zachciankę.

- Doprawdy, Kornelio, rozważ tę sprawę. - Do dyskusji włączył się nowy głos, wnosząc pojednawczy ton. - Nie masz najmniejszego doświadczenia w mieście. Jeden sezon debiutantki nie może dać odpowiedniej ogłady i miejskiego obycia, które niezbędne jest dla tego rodzaju wypraw.

Zabłysły miłe, szare oczy i miękka dłoń sięgnęła ponad stołem, by poklepać Kornelię po ramieniu.

- Bądź rozsądna, moja droga. Trzy niedoświadczone kobiety, wszystkie trzy wiejskie myszki, w mieście zostaniecie zjedzone żywcem. Nie ma możliwości, żebyście same sobie tam poradziły. Pomyśl tylko o tych wszystkich drobiazgach, kwestiach finansowych, hotelach, powozach... sprawach, którymi do tej pory nie musiałaś się kłopotać. Nie dasz rady podjąć takiej wyprawy bez wsparcia mężczyzny.

Kornelia podniosła się z krzesła.

- Wiem, że mówisz to wszystko w dobrej wierze, wuju Carltonie, i dziękuję ci za to, lecz uwierzcie mi, moi panowie... - Omiotła chłodnym spojrzeniem ich twarze. - Nie doceniacie tych trzech wiejskich myszek. Zamierzam zabrać dzieci na miesiąc do Londynu, niezależnie od tego, czy uwolnicie fundusze z majątku na ten cel czy też nie. Życzę wam miłego popołudnia.

Skłoniła się lekko i ruszyła w stronę drzwi, lekceważąc pełen oburzenia pomruk dezaprobaty hrabiego i szuranie odsuwanych krzeseł, gdy zgromadzeni spiesznie się podnosili.

Z satysfakcją zamknęła delikatnie za sobą drzwi, lecz gdy tylko to zrobiła, cały pozór spokoju opuścił ją. Stanęła wyprostowana i wzięła kilka głębokich wdechów, potem zaklęła siarczyście, niczym stary marynarz.

- Rozumiem, że sprawy nie poszły po twojej myśli? - do biegł ją łagodny głos z cienia przy krętych schodach.

Gdy postać ukazała się jej oczom, Kornelia rozpoznała kuzyna swego męża, na którego twarzy gościł litościwy uśmiech.

Wysoki i szczupły Nigel Dagenham należał do przystojnych młodym mężczyzn stojących niezmiennie jedną nogą w chłopięctwie a drugą w wieku męskim. Jego strój, składający się z jaskrawo prążkowanej kamizelki i nieprawdopodobnie wysoko wiązanego fularu, nadawał mu dużo młodszy wygląd, niżby sobie z tego zdawał sprawę, pomyślała Kornelia, przymykając na moment oczy przed oślepiającą mieszanką purpury i pudrowego różu. Postąpiłby naprawdę mądrze, wracając do swobodnego wiejskiego stylu, w którym się nosił, zanim trafił do Oksfordu.

- Jakimże sposobem to odgadłeś? - zapytała, wzruszając ramionami.

- Dzięki twojej godnej podziwu kompozycji przekleństw - odrzekł. Po chwili uśmiechnął się szeroko, przez co wyglądał jeszcze młodziej. - Mój wuj ma donośny głos i, muszę przyznać, że znajdowałem się nieopodal drzwi.

Kornelia nie mogła powstrzymać uśmiechu.

- Chciałeś chyba powiedzieć - trzymałem ucho przy dziurce od klucza.

- Niezupełnie - odparł. - Jednak nie jest rzeczą szczególnie zaskakującą, że rodzina sprzeciwia się twojemu pomysłowi zabrania Steviego spod jej jurysdykcji.

Jego szaropopielate oczy patrzyły współczująco. Sam do­świadczył uścisku rodzinnego gorsetu wystarczająco wiele razy, aby rozumieć, w jakim położeniu znalazła się Kornelia.

- Przecież to tylko miesiąc - zaczęła gwałtownie. - Na litość boską, nie mówiłam, że chcę wywieźć go do Mongolii.

- Wiem, że nie - zgodził się z nią. - Zaoferowałbym ci swoje wstawiennictwo, jednak chwilowo też nie jestem w najlepszych stosunkach z hrabią.

- Wydatki znów przewyższyły zawartość kiesy? - zapytała. Zauważyła, że jego spojrzenie nieco przygasło, a twarz pobladła. Kuzyn jej męża od zawsze tonął w długach, lecz uważała, iż jego naturalna skłonność do ekstrawagancji potęgowała się w otaczającym go tłumie złotej młodzieży oksfordzkiej, która zwykle miała bardziej nabite kieszenie. Szczególnie że była to młodzież przejawiająca daleko większe zainteresowanie kartami i wyścigami konnymi niż enigmatycznymi tekstami starogreckich czy łacińskich mistrzów.

- Wierzyciele trochę naciskają - przyznał. - W zasadzie... zalecono mi parotygodniowy wyjazd na wieś... - Nonszalancko otworzył tabakierkę i spokojnie wciągnął szczyptę proszku. Kornelii to jednak nie przekonało.

- Zatem wyjazd na wieś nie był do końca twoim pomysłem? - zapytała. - Czy wydalono cię z uczelni?

Wzruszył ramionami.

- Sama widzisz... Jednak z tego drobnego szczegółu hrabia nie zdaje sobie sprawy. Jest przekonany, że dług ureguluję na początku nadchodzącego kwartału, więc sam zdecydowałem trzymać się z daleka od uciech ciała i miejskich przybytków przez kilka tygodni. Zatem proszę o dyskrecję.

- Oczywiście. - Kornelia potrząsnęła głową z żartobliwym wyrzutem. - Tymczasem jednak możesz mu się jakoś przypo­dobać, Nigelu. Spróbuj. Przyjmij rolę siostrzeńca marnotrawnego, jak zwykłeś to robić, a wuj zgodzi się na wszystko.

- Tak się składa, że właśnie w tym celu się tu zjawiłem. Towarzyszę staremu nieszczęśnikowi na każdym kroku - rzekł Nigel z uśmieszkiem pełnym lekceważenia. - Oferuję swe usługi w roli osobistego asystenta, jeśli tak wolisz to nazwać.

Poprawił fałdy wysoko związanego fularu, mrugnął do niej i ruszył w stronę biblioteki, gdzie wciąż trwało zgromadzenie jego starszych krewnych.

Kornelia prędko odsunęła od siebie zmartwienia Nigela, gdyż własne stanęły jej przed oczami w całym swym ogromie.

Podążyła po kamiennej posadzce holu do wielkich drzwi wejściowych rodowej rezydencji hrabiego Markby. Służący odziany w skórzany fartuch odstawił kosz z węglem i pospieszył otworzyć przed nią drzwi.

- Chłodno trochę w ostatnich dniach - zauważył.

Kornelia kiwnęła uprzejmie głową. Wychodząc na zewnątrz, wzięła głęboki wdech i potrząsnęła głową jakby chciała otrząsnąć się z czegoś odrażającego. Prawie nie czuła ostrego lutowego powietrza. Porywisty wiatr wyginał nagie konary drzew, gdy maszerowała po żwirowej drodze prowadzącej do domu i weszła na kruchy od mrozu trawnik.

Zatrzymała się na chwilę przy niegdyś ozdobnym stawie rybnym, teraz wyglądającym na zaniedbany pod ołowianym niebem i schyliła się, by podnieść leżący na ziemi patyk opadły z wysokich drzew rosnących wzdłuż alei. Butna deklaracja, którą wygłosiła, to tylko słowa. W rzeczywistości, pozbawiona funduszy, nie miała żadnych szans na opuszczenie Dagenham Manor, zarówno z dziećmi, jak i bez nich.

Nie próbując nawet poskromić języka, Kornelia zaklęła jak szewc i cisnęła patykiem w zielone, stojące wody stawu. Ulżyło jej trochę, a jednocześnie zdała sobie sprawę z tego, że jest jej przeraźliwie zimno w zwiewnych muślinach i cienkich pantoflach. Płaszcz, w którym przyjechała, został w Markby Hall, lecz nie potrafiła zdobyć się na powrót do tego miejsca... nie, dopóki to filisterskie, protekcjonalne zgromadzenie krewnych nie rozejdzie się. Tymczasem pożyczy pelisę od Ellie, by nie zamarznąć w czasie dwumilowej wędrówki do domu, do Dagenham Manor.

Okrążyła staw i ruszyła w stronę furtki w ligustrowym żywopłocie, oddzielającym ogród od gospodarstwa. Za polami rozciągały się usiane janowcem wrzosowiska New Forest, przechodzące dalej w gęsto zadrzewione tereny, w których królowie Anglii urządzali polowania, jeszcze zanim Wilhelm Rudy, syn Wilhelma Zdobywcy, stracił życie z powodu zbłąkanej strzały. Możliwe też, że strzała była jednak celowo wypuszczona, legenda nie rozstrzyga tej kwestii. Jednak do dziś głaz nazywany Kamieniem Rudego, spoczywający parę mil od wrzosowisk, upamiętnia miejsce jego śmierci.

Kornelia podciągnęła suknię i podążyła przez podmokłe pastwisko w stronę ścieżki, która prowadziła do wąskiej wiejskiej drogi. Ruszyła truchtem, uciekając przed zimnem, w stronę sadu otaczającego śliczny dworek wiejski z czerwonej cegły. To był dom jej sielankowego dzieciństwa, upływającego w wiosce skrytej między New Forest a wodami zatoki Solent. Jednak przyjemności płynące z bliskości natury ostatecznie mogą zacząć się nudzić, a ona była już gotowa do zmiany scenerii, pomyślała, wykrzywiając usta i uniosła rękę, by chwycić mosiężną kołatkę.

- Och, lady Nell, czy pani życie niemiłe? - powiedziała z wyrzutem gosposia, która otworzyła drzwi. - Jakże godzi się wychodzić tak ubranym... równie dobrze mogła pani wyjść w samej halce.

- Czy Aurelia jest w domu, Bessie? - Kornelia skrzyżowała ramiona na piersi.

- W pokoju dziecinnym, proszę pani.

- Świetnie - Kornelia popędziła w stronę schodów - I proszę, przynieś mi filiżankę swego grzanego wina z mlekiem.

Gospodyni uśmiechnęła się z niekłamaną satysfakcją.

- Przyniosę natychmiast, proszę pani.

Kornelia pobiegła w górę schodami na pierwszą kondygnację i pospieszyła korytarzem do schodów wiodących na najwyższe piętro. Słyszała już głosy bratowej i mamki, przeplatane wysokimi tonami strumienia słów, który wylewał się z ust czteroletniej córki Aurelii. Pomimo zziębnięcia i wściekłości, Kornelia uśmiechnęła się. Mała Franciszka rozporządzała niezwykłą siłą, z którą należało się liczyć, jeśli idzie o panowanie nad sytuacją. Młody lord Dagenham bardzo szybko nauczył się, że milczące uznanie jej racji było najlepszą taktyką, gdy chodziło o rozmowę z młodszą kuzynką.

Kornelia pchnęła drzwi pokoju dziecinnego i przywitał ją blask ognia na kominku i piękny zapach rozchodzący się od gorącego żelazka, którym mamka prasowała dziecięce ubranka.

- Nell? I jak poszło? - spytała lady Aurelia Farnham, wyplątując palce córki ze swych jasnych blond włosów i pospiesz nie wstając. Jej brązowe oczy przenikliwie badały twarz bratowej, w lot odgadując jej nastrój.

Kornelia potrząsnęła głową. Wiatr powyciągał jej włosy ze spinek, więc odpięła je i sięgające ud, gęste sploty w kolorze miodu, opadły z ciasno upiętej fryzury.

- Odmówili? - zapytała bratowa, pochylając lekko głowę i unosząc jasne brwi.

- Tak, Ellie, odmówili - potwierdziła Kornelia. - Posłusznie stawiłam się na władcze wezwanie do Markby Hall, aby omówić moją prośbę... ale to nie była prośba; to było oświadczenie.

- Podniosła głos z uczuciem nawracającego gniewu, a jej oczy zalśniły. - W liście wyłuszczyłam swoje intencje i jedynie wspomniałam, że będę potrzebowała dodatkowej sumy uwolnionej z funduszu dla sfinansowania podróży, jak zwykle, gdy pojawiały się dodatkowe wydatki lub nieprzewidziane okoliczności... a co oni zrobili? Potraktowali mnie jak jakąś nieposłuszną pensjonarkę i odrzucili jakąkolwiek możliwość rozważenia tego pomysłu... to samo powiedzieliby i tobie, więc nie musisz fatygować się do nich z pytaniem - dodała wzburzona, spacerując przed kominkiem.

- Ale dlaczego hrabia odmówił? Jakie podał argumenty?

- zapytała Aurelia i pożałowała, że to zrobiła, gdyż twarz jej bratowej przybrała jeszcze groźniejszy wyraz.

- Ach tak, argumenty - Kornelia schyliła się, by ogrzać dłonie przy ogniu. - Więc okazuje się, że jesteśmy wiejskimi myszkami, którym brakuje ogłady, jesteśmy niezdolne do kierowania się zasadami zachowania w mieście bez męskiego przewodnictwa i wsparcia, a poza tym, naszym jedynym przeznaczeniem życiowym jest pielęgnowanie dzieci naszych mężów tak, by zostały należycie wyedukowane i mogły zająć w przyszłości miejsce w świecie swych ojców.

- Nell, ale przecież mamy opiekę - zauważyła Aurelia.

- Powiedziałaś im chyba... - Urwała, widząc minę Kornelii.

- Na pewno powiedziałaś.

- Tak - potwierdziła Kornelia. Wyprostowała się i potarła górną wargę, zanim podjęła wyjaśnienia, przybierając lekko obronny ton. - Mimo to, oświadczyłam im, że pojedziemy, niezależnie do tego czy wypłacą nam fundusze, czy nie. - Wzruszyła ramionami. - Naturalnie nie damy rady tego zrobić, jednak czułam się wspaniale, mówiąc im to prosto w twarz.

- Nadęci nudziarze - rzuciła Aurelia i zaraz zerknęła z po­czuciem winy na córkę. Owi nadęci nudziarze trzymali sakiewkę z funduszami jej i jej córki, tak samo jak Kornelii i jej potomków. Nie byłoby dobrze, gdyby wiecznie paplająca i niekoniecznie dyskretna Franciszka powtórzyła opinię swojej matki przy okazji któregoś z rodzinnych zgromadzeń.

- Przejdźmy do bawialni. - Chwyciła Kornelię pod ramię i wyprowadziła z pokoju dziecinnego.

W chwili, gdy obie stały w drzwiach, u szczytu schodów pojawiła się gospodyni z tacą.

- O, grzane wino - zauważyła z uśmiechem Kornelia. - Idziemy właśnie do buduaru lady Ellie. Pozwól, Bessie, że wezmę od ciebie tacę.

Gospodyni pozbyła się ciężaru z wyraźną ulgą. Kornelia z rozkoszą wciągnęła powietrze.

- I ciasteczka korzenne... jesteś prawdziwym skarbem, Bessie.

Służąca dygnęła, przyjmując zasłużoną pochwałę.

- Proszę pić, póki gorące, lady Nell, wyziębiła się pani do kości.

- Tak właśnie zrobię - odrzekła Kornelia z ciepłym uśmiechem i razem z Aurelią ruszyły w stronę schodów. Weszły do przytulnego, skromnie urządzonego pokoju, z oknem wycho­dzącym na ogród z tyłu domu. Niegdyś pokój należał do matki Kornelii, a ona sama wciąż czuła się tu jak u siebie w domu, czyli w swojej sypialni w Dagenham Manor. Choć prawdę powiedziawszy, nawet bardziej, niż byłaby skłonna przyznać.

Odstawiła tacę i nalała aromatycznego napoju do obu filiżanek. Podała jedną Aurelii i usiadła wdzięcznie na wytartym perkalowym fotelu przy kominku. Ugryzła kawałek ciastka korzennego, pociągnęła łyk z delikatnej, sewrskiej porcelany, i zapatrzyła się zatroskanym spojrzeniem błękitnych oczu w ogień. Gęste miodowe sploty włosów opadały jej na ramiona, sprawiając, że wyglądała na mniej niż dwadzieścia osiem lat.

Aurelia spoglądała na nią znad brzegu swej filiżanki, badając ją łagodnie brązowymi oczami.

- Czy jesteś pewna, że nie da się ich przekonać do zmiany stanowiska?

- Wuja Carltona być może tak. - Kornelia zadumała się.

- Lecz jego samotny głos się nie liczy, a hrabia nie ustąpi.

Aurelia już chciała odpowiedzieć, gdy w korytarzu rozbrzmiały gwałtowne kroki, a drzwi odskoczyły, by wpuścić trąbę powietrzną, niosącą świeży lutowy przymrozek na rumianych policzkach i potargane, kruczoczarne włosy. Nawet jej gęste czarne brwi wyglądały na zmierzwione przez porywiste podmuchy.

- Czy któraś z was ma jakichś krewnych o których nie wie?

- rzuciła pytanie lady Liwia Lacey, rozwijając gęsto zapisany arkusz welinu.

Kornelia oderwała oczy od kominka i przekręciła się na fotelu. Wymieniła krótki uśmiech z Aurelią. Liwia nie należała do niewolników logiki i zdrowego rozsądku.

- Gdyby tak było, Liwio, z samej definicji nie mogłybyśmy o tym wiedzieć .

- Ach, rzeczywiście, przypuszczam, że tak - zgodziła się Liwia. - Och, czy to grzane wino z mlekiem? Pożyczę twoją filiżankę, dobrze, Ellie? - Pociągnęła łyk z teatralnym pomrukiem rozkoszy. - Przepyszne... na zewnątrz jest zimno jak w domu z lodu. - Powiodła spojrzeniem po twarzach przyjaciółek. - Och, czy krewni nie dali się przekonać?

- Krótko mówiąc, nie - odparła Kornelia.

- A więc o co chodzi z tymi krewnymi, o których nie wiadomo, że się ich posiada, Liwio? - zachęciła Aurelia, spinając gruby kosmyk swych jasnych włosów, zadowolona, że tak szybko zmieniła temat rozmowy.

- Okazuje się, że mam, a właściwie miałam ciotkę Sophię, będącą daleką kuzynką mego ojca. - powiedziała Liwia, sadowiąc się z impetem w rogu sofy. - Ojciec wyrażał się bardzo mgliście o ich koligacjach... Lady Sophia była spokrewniona z przyszywanym bratem jego wuja... a przynajmniej jakoś tak.

Liwia zamachała papierem. - W każdym razie, to jest list od radców prawnych. Wynika z niego, że zmarła parę dni temu, zostawiając mi w spadku dom przy Cavendish Square. - Liwia rozłożyła dłonie w geście zdumienia. - Czy to nie jest niesamo­wite? Dlaczego akurat mnie?

- Zdumiewające - przytaknęła Kornelia, siadając prosto w fotelu. - Dom przy Cavendish Square jest wart majątek, Liwio.

- No właśnie - z satysfakcją stwierdziła przyjaciółka. A biorąc pod uwagę, że obecnie nie mam złamanego grosza przy duszy... - Podnosząc głowę, przypominała ciekawską papugę.

- Radca powiedział, że spotkał się już z pewną ofertą, całkiem dobrą ofertą, jak twierdzi. - Rzuciła okiem na list.

- Najwyraźniej lord Bonham jest zainteresowany kupnem posiadłości. Radca, pan Masters, nie precyzuje, o jaką kwotę może chodzić, jednak, jeśli zdecyduję się sprzedać dom, mogę liczyć na spory zysk... może nawet uzbieram posag - dodała.

Stara panna, córka wiejskiego zubożałego pastora, niezależnie od świetnych koneksji, nie ma większych szans na zamążpójście. Pomnażanie majątku to nie to samo, co sam majątek - powiedziała z melancholijnym westchnieniem, które dalekie było od przekonywującego.

- Myślę, że chętnym zalotnikom niewiele stoi na przeszkodzie - zauważyła zgryźliwie Kornelia.

- Nie, ale wy dwie miałyście swoje szczęśliwe chwile - odparła Liwia. - A teraz obaj nie żyją. Przepraszam - powiedziała.

Czy nie zabrzmiało to bezdusznie?

- W innych ustach może by zabrzmiało - odrzekła Aurelia. Ale my wiemy, co miałaś na myśli.

- Tak czy inaczej, Ellie i ja godziłyśmy się ze swą stratą przez blisko dwa lata. - Kornelia na chwilę znów zwróciła oczy w stronę ognia. Małżeństwo ze Stephenem, wicehrabią Dagenham, nie było może wypełnione fajerwerkami namiętności, ale darzyli się na tyle głęboką sympatią, znając się od dzieciństwa, że była pewna, iż zestarzeją się razem w zgodnej przyjaźni. Nie była to ekscytująca wizja, oczywiście jednak nieskończenie przyjemniejsza od perspektywy umierania w samotności wdo­wieństwa.

Podniosła głowę i spotkała uważne spojrzenie Aurelii, wie­działa, że bratowa podzielała jej myśli. Ellie była żoną brata Kornelii. Było to kolejne bezpiecznie i pewne małżeństwo z rozsądku, pomiędzy członkami zaprzyjaźnionych rodzin, które jak jej własne, znalazło tragiczny finał podczas bitwy pod Trafalgarem.

Oczywiście obie miały dzieci. Jej dwójka, pięcioletni Steven i trzyletnia Zuzanna, były jej światłem i pociechą, tak jak Franciszka dla Aurelii. Lecz światło i pociecha z dzieci nie mogły w żaden sposób zapełnić pewnej pustki i braku dorosłego towarzysza, oraz przyjemności alkowy. Nie sięgali ze Stephenem niebotycznych szczytów, lecz zaznawali zwyczajnego zadowolenia z racji zaspokojenia potrzeb. Jej życie, podobnie jak Aurelii, było teraz ponurą pustynią rozciągającą się hen w przyszłość, zduszoną materialnym komfortem i finansową zależnością od kontrolujących ich żałobę krewnych.

Perspektywa krótkiej wizyty w Londynie ożywiłaby tę smutną przyszłość: zgiełk miasta i życie socjety, które toczyło się wokół czegoś innego niż tylko polowań, towarzyskich spotkań przy wiście, wiejskich potańcówek i niekończących się plotek, krążących w niemal kazirodczo blisko związanej społeczności, izolującej się od świata zewnętrznego.

Perspektywa, którą ci przeklęci krewni starli w pył bez naj­mniejszego wahania.

Chyba że... Spojrzała na Liwię, z tym głębokim błyskiem, który przyjaciółki rozpoznawały od razu.

- O co chodzi? - zapytała Aurelia, nachylając się w jej stronę.

- Tak sobie pomyślałam - rzekła w zamyśleniu Kornelia - że gdybyśmy nie musiały płacić za dach nad głową, dałybyśmy radę przetrwać w Londynie przez miesiąc, a może nawet dłużej. Moja pensja nie jest ogromna, lecz przy odrobinie oszczędności... - Uniosła brwi, a lekki uśmiech błądził po jej pięknie wykrojonych ustach.

- Moja również - rzuciła Aurelia, nie potrzebując dalszych wyjaśnień. - Potrzebowałybyśmy tylko jednej niańki dla dzieci. Przypuszczam, że w tym domu jest służba, prawda, Liwio? Lady Sophia na pewno trzymała u siebie przynajmniej gosposię i kucharkę?

- Nie wiem na pewno, lecz przypuszczam, że tak - odparła Liwia, chętnie podchwytując pomysł. - A ja powinnam wybrać się na wizytację swego majątku, czyż nie? Muszę dowiedzieć się, ile w rzeczywistości jest on wart, szczególnie, jeśli mam już potencjalnego kupca. Myślę, że może być naprawdę sporo wart, skoro ktoś zainteresował się nim tak prędko.

- Jak najbardziej, powinnaś wybrać się na wizytację - powiedziała Kornelia stanowczo. - I oczywiście, w żadnym wypadku nie możesz jechać bez towarzystwa przyzwoitek. A jakie mogłabyś mieć bardziej godne szacunku towarzyszki niż swoją owdowiałą kuzynkę i jej bratową? I jakaż mogłaby być bardziej odpowiednia i przyzwoita rezydencja dla nas niż dawny dom lady Sophii Lacey przy Cavendish Square.

- Prawda. - Kiwnęła głową Liwia, rozciągając usta w szerokim uśmiechu. - Może nawet nie zdecyduję się na sprzedaż domu. Być może lepszym rozwiązaniem finansowym będzie zatrzymanie go i wynajmowanie. Muszę rozważyć wszystkie możliwości, nieprawdaż? Wynajem byłby dla mnie stałym źródłem dochodu, a trzeba przyznać, że jest to dobra dzielnica. Mnóstwo ludzi wynajmuje sobie rezydencje na sam sezon.

To oczywiście zależy od stanu, w jakim znajduje się dom - zauważyła Aurelia. - Nikt z towarzystwa nie wynajmie domostwa, które rozpada się na kawałki.

- W zasadzie niewiele wiem o mojej tajemniczej krewnej zadumała się Liwia. - Mogła przecież być biedna jak mysz kościelna i żywić się okruszkami, pomieszkując na rozpadającym się strychu.

- Znów folgujesz swej romantycznej fantazji, Liwio - stwie­rdziła Kornelia. - Wątpię, żeby była uboga. Należała w końcu do rodziny Laceych.

- Jednak, Laceyowie są niepoprawnymi centusiami. Oczy­wiście ze szlachetnym wyjątkiem, jaki stanowi Liwia - dodała Aurelia, uśmiechając się ciepło. - Trudno zatem stwierdzić, może rzeczywiście twoja daleka ciotka żywiła się okruszkami, podczas gdy dom walił się wokół niej.

- Nie zapominajcie jednak o lordzie Bonham, który żywo interesuje się kupnem domu. - zwróciła uwagę Kornelia. - Wykluczając ewentualność, że jest naiwny, nie spieszyłby się tak bardzo do kupna kota w worku.

Sięgnęła po list, który Liwia trzymała w ręce.

- Wicehrabia Bonham - mruknęła pod nosem. - Nigdy nie słyszałam o tej rodzinie.

Złożyła ostrożnie dokument.

- Tak, myślę, że wyśmienicie się składa dla nas wszystkich i wybierzemy się wspólnie na inspekcję nieruchomości i... - Jej oczy zalśniły, uwalniając się od resztek tlącego w ich gniewu. - I przypuszczalnego kupca. Przyznaję, że jestem nieco za­intrygowana tym nieznajomym dżentelmenem. Kto wie, Liwio, może pojawi się dla ciebie jakaś dodatkowa perspektywa.

- Dom i małżonek za jednym razem - zawołała Liwia, podnosząc ręce w geście teatralnego zdumienia. - Głęboko wątpię, aby czekał mnie taki uśmiech losu.

- Nigdy nie mów nigdy - stwierdziła Kornelia wesoło. - Ale najpierw zajmijmy się poważnymi sprawami. Musisz napisać do notariuszy. - Podniosła list, by przeczytać adres. - Masters i Synowie przy Threadneedle Street... i uprzedzić ich, że nie jesteś zainteresowana sprzedażą domu, dopóki nie rozważysz wszystkich możliwości.

Błysk w jej oku wyostrzył się.

- A kto wie, jakie jeszcze możliwości mogą się pojawić.

ROZDZIAŁ II

Odrzucono? - Harry Bonham zmarszczył brwi, spoglądając na nieustępliwego dżentelmena siedzącego po drugiej stronie masywnego biurka w siedzibie notariusza przy Threadneedle Street. - Pytam pana dlaczego? Czyż oferta nie była uczciwa?

- Ależ tak, mój panie. Sam uważam, że była wręcz bardziej niż uczciwa... biorąc pod uwagę... - Prawnik starannie wyrównał dokumenty leżące na biurku tak, że stworzyły równiutki stos. - Biorąc pod uwagę stan nieruchomości - podkreślił, podnosząc wzrok i spotykając uważne spojrzenie zielonych oczu swego gościa. - Wyjaśniłem już tę kwestię prawnikom jaśnie pana.

Zakaszlał, zakrywając usta dłonią.

- Muszę też przyznać, iż spodziewałem się, że transakcji dokonywać będę z nimi nie z panem, jaśnie panie. Należy do obyczaju, że tego typu przedsięwzięcia przeprowadza się poprzez prawników osób zainteresowanych.

- Wolę sam nadzorować własne interesy - oświadczył jego hrabiowska mość, potrząsając głową ze zniecierpliwieniem. - Oszczędza mi to wiele czasu. Cała ta sprawa z pośrednikiem to nonsens. Jeśli zaś idzie o stan domu, nie dbam o to. - Wicehrabia znów zmarszczył brwi, patrząc na Mastersa. - Mówiłem to już wcześniej. Czy może życzą sobie więcej pieniędzy?

Jego oczy zwęziły się, gdy, odchyliwszy się na oparciu krzesła, założył nogę na nogę, i śledził uważnie twarz prawnika. Pan Masters znów zaczął przekładać papiery.

- Nic mi na ten temat nie wiadomo, sir. Nic pojawiła się również żadna konkurencyjna oferta.

- Hm. - Harry, wciąż marszcząc brwi, uderzał szpicrutą o wysoki but - Kto jest zatem obecnym właścicielem, skoro starszej pani już nie ma na tym świecie?

Prawnik zawahał się, rozważając kwestie etyczne, jednak wicehrabia Bonham nie należał do osób, które rozsądnie byłoby powstrzymywać, a ponadto list starszej pani nie zawierał żadnych poufności. Sięgnął zatem po jeden z leżących przed nim dokumentów i podsunął gościowi.

- Jest nim lady Liwia Lacey.

Harry wziął dokument i przeczytał. Pismo było eleganckie, welin gładki i nieperfumowany, a treść jednoznaczna. Wyglądało na to, że lady Liwia Lacey pragnie osobiście dokonać inspekcji swojego spadku, zanim podejmie jakiekolwiek decyzje związane z jego rozdysponowaniem.

- A kim właściwie jest owa dama? - zapytał, odkładając list na biurku z poczuciem nieodwołalności.

- Zdaje się, iż jejmość jest daleką krewną zmarłej lady Sophii Lacey, nie jestem jednak pewien co do stopnia ich pokrewieństwa. - Masters podniósł list i ułożył go z powrotem na stosie dokumentów z jeszcze większą troską o równe ułożenie brzegów.

- Lady Sophia nie podała szczegółowych wytycznych, nale­gała jedynie, aby jej własność przekazana została najbliżej spokrewnionej kobiecie noszącej jej nazwisko. Lady Liwia jako jedyna pasowała do tych wymagań.

- Przypuszczam, że to uboga stara panna - rzekł Harry bez szczególnej złośliwości.

- Jeśli o to chodzi, nie mogę tego stwierdzić z całą pewnością - odparł prawnik. - Jednak odręczne pismo, które pan czytał, na pewno nie wyszło spod ręki staruszki.

- Rzeczywiście. Zapewne więc ma młodą towarzyszkę, jakąś usłużną krewną, która wyprowadza jej mopsy na spacer i dogląda korespondencji. - Harry wyciągnął rękę. - Proszę pokazać ten list raz jeszcze.

Z ledwie skrywanym westchnieniem prawnik naruszył schludny stos dokumentów i wręczył list wicehrabiemu.

- Ringwood, Hampshire - wymamrotał Harry. - Przyjemna, senna wioska w New Forest. Dlaczegóż starsza dama wiodąca spokojny żywot w wiejskim zaciszu chce kłopotać się wyprawą do Londynu i przeprowadzać inspekcję rozpadającego się domu, z którego sprzedaż otrzymała już bardziej niż przyzwoitą ofertę? - Potrząsną głową. - Zdumiewające.

Masters odchrząknął.

- Istnieje zawsze możliwość, iż położenie damy, o której mowa, jest nieco inne, niż zakładamy.

Harry rozprostował nogi energicznym ruchem, od którego prawnik wzdrygnął się.

- Być może. Proszę zatem zrobić co w pana mocy, panie Masters, aby dowiedzieć się więcej na ten temat. I proszę dorzucić dodatkowe trzy tysiące do mojej oferty. - Podniósł się z krzesła z tą samą werwą co wcześniej. Prawnik patrzył na niego w zamyś­leniu, wreszcie wyjawił Harry'emu, co mu leżało na sercu:

- W rzeczy samej, panie, z całą rzetelnością przypisaną mej profesji, muszę powiedzieć panu, iż będąc pańskim radcą pra­wnym, odradzałbym stanowczo takie posunięcie. Nieruchomość nie jest warta sumy, którą uprzednio pan oferował. Dodatkowe trzy tysiące byłyby bardzo lekkomyślnym wyrzucaniem pieniędzy... z całym szacunkiem...

Wicehrabia popatrzył na niego z pewną dozą sympatii. Biedny człowiek dał się złapać w sidła dylematu. Z jednej strony zobligowany był dochować lojalności, dbając o interesy swych klientów, w tym wypadku obu pań Lacey, zmarłej i żyjącej, lecz z drugiej strony jego zmysł etyczny skłaniał go do podążania uczciwą drogą.

- Doceniam pańską radę, panie Masters, proszę w to nie wątpić - rzekł łagodnie, naciągając na dłonie rękawiczki do konnej jazdy. - W pełni rozumiem kłopot, z którym zmagał się pan, udzielając mi jej, pozwolę sobie jednak skorzystać ze swobody i będę działać dalej tak, jak zamierzałem. Proszę przedstawić lady Liwii Lacey moją nową ofertę, zaś przy okazji dowiedzieć się jak najwięcej o niej i jej sytuacji życiowej.

- Schylił głowę w pożegnalnym geście i zdjął swoją pelerynę z wieszaka. - Życzę dobrego dnia, panie Masters.

Prawnik pospieszył odprowadzić dostojnego gościa wąskimi schodami do głównych drzwi wejściowych. Padał marznący deszcz. Harry owinął się ciasno okryciem, jednocześnie roz­glądając się po ulicy. Obok jego towarzysz trząsł się z zimna, stojąc w samym surducie i bryczesach.

- Proszę wracać do środka - polecił mu Harry. - Mój koniuszy za chwilę przyprowadzi konie, nie ma potrzeby, aby marzł pan tutaj.

Wdzięczny Masters uścisnął dłoń gościa i wycofał się do wnętrza budynku.

Harry przestępował z nogi na nogę, oklepując się rękoma dla rozgrzewki i przeklinając pod nosem swego koniuszego, jednak bez większego przekonania. Sam przecież polecił mu rozruszać zwierzęta, by krew im się nie zastała, i aby to zrobić, musiał wybrać się dalej niż wzdłuż ulicy. W tej chwili dwa konie wyłoniły zza rogu Cornhill. Koniuszy, dosiadający krępego ogiera, dostrzegłszy swego pana, pogonił zwierzę i pięknego kasztana, którego prowadził, aby wydłużyły bieg.

- Niech to diabli, Eryku, pomyślałem, żeś poszedł do naj­bliższej gospody - rzucił Harry, odbierając od koniuszego lejce i sadowiąc się w siodle. - Jest tak zimno, że sam diabeł odmroziłby sobie przyrodzenie.

- Tak jest, panie. Proszę o wybaczenie, że musiał pan czekać - odparł flegmatycznie służący. - Czy zmierzamy teraz do domu?

- Owszem, zachowaj jednak ostrożność, droga jest bardzo śliska.

- Tak jest, panie - wymamrotał koniuszy. - Sam już zdążyłem to zauważyć.

Harry rzucił mu szybkie spojrzenie i uśmiechnął się szeroko.

- Na pewno zdążyłeś z wyżyn swego dumnego wierzchowca. - Chrząknął na konia, trącając równocześnie jego boki obcasami i kasztan ruszył, wyginając szyję w piękny łuk, rozdymając nozdrza w lodowatym powietrzu.

Harry pozwolił koniowi znaleźć swobodnie drogę na śliskiej nawierzchni drogi i zatopił się w myślach, rozważając niezwykle irytujące wieści, które przyszło mu usłyszeć. Jeśli nie będzie mógł dostać się do domu przy Cavendish Square zgodnie z prawem, będzie musiał się tam włamać. Nie ma czasu do stracenia w wyścigu do odzyskania pakunku.

Ktokolwiek był odpowiedzialny za kradzież, czy to Francuzi, czy Rosjanie, czy może jedni i drudzy, jeśli zdecydowali się na współpracę w tym wypadku, wiedzieli już na pewno, że klucz do złamania kodu znajduje się ukryty gdzieś w opuszczonych pokojach domu przy Cavendish Square. Mijał właśnie tydzień od kradzieży i fatalnego pościgu, który doprowadził do zranienia Lestera, i Harry zdawał sobie sprawę, że złodzieje próbują odzyskać paczkę równie gorączkowo jak on. Mieli nad nim przewagę, wiedzieli bowiem, gdzie dokładnie mieli jej szukać, nie mogli jednak przedostać się przez gęste sito obserwatorów z Ministerstwa, którzy nie opuszczali Cavendish Square od czasu pamiętnego porannego zajścia.

Mało prawdopodobne również, by udało im się przedostać legalnie pod uważnym okiem strażników miejskich pilnujących bram. Pomimo swych obaw, nie mógł powstrzymać szerokiego uśmiechu na wspomnienie przyjęcia, jakie zgotowała mu służba zmarłej lady Lacey. Po śmierci starszej pani zapukał do drzwi domu, zakładając, iż jest to świetna okazja, aby zajrzeć do środka i pomyszkować. Miał dokonać wyceny majątku do spisania dokumentu spadkowego.

Przyjęto go ozięble, mówiąc oględnie. Podstarzały mężczyzna w poplamionych bryczesach i kaftanie skłonił się niemal wpół, patrząc nieustępliwymi, wilgotnymi oczami, a dwie surowo odziane w czarne woale kobiety, obie trupioblade, jakby ziemia cmentarna właśnie zwróciła je światu, wbijały w niego wzrok w posępnym milczeniu, podczas gdy on wyłuszczał swoje intencje.

Mężczyzna, którego Harry wziął za lokaja, zwrócił się do swoich towarzyszek i stwierdził:

- To znowu jeden z tamtych, Ado. Ale tym razem nie zagraniczny. - I zatrzasnął drzwi przed twarzą gościa, zamykając je na zamek z animuszem, którego nikt nie spodziewałby się po osobie w jego wieku.

Harry wiedział, że musi jakimś sposobem dostać się do domu, i pierwszą myślą, jaka przyszła mu do głowy, było to, że najprostsza droga, to zostać jego właścicielem. Jednak za sprawą lady Liwii Lacey, widoki na nabycie domu w najbliższej przyszłości okazały się marne.

Jednakże... Jednakże...

Powolny uśmiech wpłynął na jego twarz. Może nie musi od razu kupować domu, aby zyskać do niego dostęp; może samo zaskarbienie sobie przychylności nowej właścicielki w zupełności wystarczy. Miał przecież świetny pretekst, aby dokonać prezentacji swej osoby... był przecież nadal ewentualnym i nad wyraz chętnym kupcem na jej nieruchomość, mającym nadzieje na przekonanie ją do transakcji.

Kiwnął głową z satysfakcją i ponaglił konia do szybszego biegu. Ministerstwo będzie trzymało dom pod obserwacją do czasu przybycia lady Lacey do miasta, wtedy zaś on złoży jej towarzyską wizytę i zobaczy, co dalej będzie można wskórać.

Chociaż logiczny plan wyglądał zadowalająco, szybko stwierdził, że nie wytrzyma bezczynności i zdecydował się wesprzeć działania obserwatorów Ministerstwa na Cavendish Square, mimo iż wiedział o ich znakomitym przygotowaniu i zdolnościach.

Kilka dni później, w bezksiężycową noc, niemiłosiernie wlo­kące się mroźne godziny pilnego śledzenia okolicy zostały wynagrodzone. Postać zbliżała się do schodków piwnicznych... Samotny cień wśród cieni nocnych, spowity w czarną pelerynę i czarny kapelusz nisko naciągnięty na czoło.

Perspektywa działania sprawiła, że krew w nim zawrzała. Harry wymknął się ze swego stanowiska obserwacyjnego ukry­tego za żywopłotem kwadratowego ogródka i bezszelestnie posuwał się w stronę ogrodzenia, gdzie na chwilę przykucnął i postanowił zaczekać na intruza, który tędy będzie wracał z paczką, jeśli bogowie są tej nocy po stronie aniołów. A gdyby sam nie był w stanie go zatrzymać, zostało jeszcze czterech ludzi strategicznie rozlokowanych przy ulicy i wokół placu, którzy gotowi są wszcząć pościg, jeśli zajdzie potrzeba.

Jednak Harry był głęboko zdeterminowany osobiście odzyskać to, co zostało mu skradzione - owoc wielu godzin skom­plikowanych matematycznych obliczeń i zawiłej umysłowej gimnastyki. Obok osobistych motywacji było jeszcze newral­giczne znaczenie kradzieży w krwawym konflikcie ogarniającym cały kontynent.

Potężna eksplozja poderwała go na równe nogi. Miesiące morderczych treningów na niewiele się zdały w obliczu nie­spodziewanej, niezwykłej siły wybuchu na tym eleganckim i spokojnym skrawku Mayfair. Okna wyleciały wraz z podmuchem i piskiem rozdzierającym powietrze, a na schodkach piwnicznych pojawiła się ciemna postać mężczyzny z peleryną w strzępach, bez kapelusza, z włosami stojącymi wokół głowy jak aureola.

Harry rzucił się, by złapać intruza za nogi w chwili, gdy ten przeskakiwał z ostatniego stopnia na chodnik, a powaliwszy go na twardą ziemię, upadł wraz z nim spleciony w gwałtownych zapasach.

- Wszystko w porządku, sir, mamy go. - Z ciemności wy chyliły się w jego stronę ręce i pomogły mu wstać na równe nogi, podczas gdy pozostali towarzysze podnosili jego dyszące go przeciwnika.

Harry otrzepał ręce i zapytał:

- Co to było, do diabła?

- Nie mamy pojęcia, sir. - Mężczyzna, który pomógł mu wstać, rozglądał się wokół jakby odpowiedź kryła się gdzieś w mroku. - Nigdy nie słyszałem czegoś podobnego.

Harry wzruszył ramionami.

- Cokolwiek to było, zdaje się, że wypłoszyło zmysły z naszego przyjaciela, a to nie jest sprzyjająca nam okoliczność. - Spojrzał na słaniającą się postać z surową miną. - Możliwe, że nie miał dość czasu, aby odzyskać to, czego szukał.

- Najwyraźniej, sir, jednak zabierzemy go ze sobą. Nigdy nie wiadomo, co uda nam się z niego wyciągnąć. - Mężczyzna włożył dwa palce do ust i wydał przeszywający gwizd, który zadzwonił echem na całym placu. Nieoznaczony powóz zjawił się niemal od razu, złodziej został wepchnięty do środka, dokąd zaraz po nim wsiadła eskorta, nim ktokolwiek zorientował się w sytuacji.

- To nauczy łajdaka - głos z chrypliwym akcentem okolic Yorkshire, który Harry z miejsca rozpoznał jako należący do niechlujnego lokaja Sophii Lacey, dochodził z okolic schodów za plecami Harryego. Odwrócił się i spojrzał prosto w lufę tromblona, którego dzierżył rzeczony dżentelmen, przyodziany na tę okazję w purpurową, prążkowaną nocną koszulę i nieco przekrzywioną szlafmycę.

Harry gapił się na staroświecką broń z rosnącym zrozumie­niem. Tromblon wystrzelił w zamkniętej przestrzeni. Gwałtowny wybuch nagle nabrał sensu.

- Jakim cudem, do diabła, udało się panu nie trafić? - zawoła! z pewną dozą podziwu.

Lokaj popatrzył na niego w półmroku skupionym spojrzeniem krótkowidza.

- W ogóle nie celowałem, sir. Gdybym wycelował, łajdak by poczuł.

- Racja - zgodził się Harry z grymasem przypominającym uśmiech. - Jestem pewien, że poczułby dogłębnie. Dobranoc panu.

- Dobrej nocy i panu - padła odpowiedź, i lokaj wraz z tromblonem zniknęli tam, gdzie się pojawili, czyli na schodkach piwnicznych.

Można spokojnie przyjąć założenie, że żadna próba wdarcia się do domu tej nocy już nie nastąpi, pomyślał Harry. A jeśli złodziej miał coś do oddania, odda to jeszcze przed świtaniem.

ROZDZIAŁ III

Żelazne koła powozu brzęczały, odbijając się od kocich łbów bruku, narastający zgiełk miasta wdzierał się do środka staroświeckiego pojazdu. Kornelia nachyliła się, by odsunąć na bok skórzaną płachtę, służącą jako zasłonka w przybrudzonych oknach. Niańka nalegała, by zasłony pozostały zasunięte przez całą podróż, aby chronić powierzone jej maleństwa przed światłem, które może uszkodzić im oczy oraz widokami wszelakiej rozpusty, która może okaleczyć ich dusze. Nie, żeby akurat trafiły na tego typu widoki, by ożywić nieco tę monotonną podróż, pomyślała znużona Kornelia.

Wyjrzała na zewnątrz z zainteresowaniem. Było wczesne popołudnie, gdy powóz skręcił na cichy plac, zostawiając w tyle raźny gwar wielkich ulic. Ogród znajdujący się na środku placu był ogołocony z zieleni o tej porze roku i unosił się nad nim lekki nastrój opuszczenia i melancholii, jednak zapewni on dzieciom odrobinę wolności. Powóz zaskrzypiał i wreszcie się zatrzymał, a Kornelia poczuła, jak jej ramiona spinają się z rosnącej niecierpliwości.

- Mamo, czy jesteśmy już...? To ten dom...? Czy możemy wysiadać...?

- Ja chcę pierwszy, mamo... Frania, ruszaj się... Kornelia przymknęła oczy. Po chwili do dziecięcych głosów unoszących się wokół dołączył głos zbudzonej Zuzanny, która zauważyła, że coś się dzieje, a przecież nie może się to dziać bez niej.

Otworzywszy oczy, Kornelia wymieniła spojrzenie z Aurelią. Podróż dobiegła końca. Cokolwiek miały tu zastać, bez wątpienia będzie mile widzianą odmianą, po długiej, męczącej podróży w towarzystwie trójki marudzących dzieci.

- Odwagi - rzekła Aurelia. - Jesteśmy na miejscu.

- Tak, jesteśmy. - Kornelia chwyciła Steviego, który właśnie miał wykonać susa przez otwarte drzwiczki i usadowiła go stanowczo z powrotem w powozie. - Zaczekajcie z Linton, cała trójka.

Ignorując rosnący sprzeciw, wysiadła na chodnik i rozejrzała się wokół. Dołączyły do niej Aurelia z Liwią i razem zaczęły uważnie przyglądać się masywnemu budynkowi znajdującemu się przed nimi. Wysokie okna po obu stronach dwuskrzydłowych drzwi umiejscowionych pośrodku fasady. Łuszcząca się farba, odrapane balustrady, niewygładzone schody, zapuszczone okna, wszystko stało w rażącym kontraście do sąsiednich budynków.

- Myślałam, że jesteśmy oczekiwane - powiedziała pod nosem Aurelia, gdy patrzyły z nadzieją na zamknięte na trzy spusty drzwi.

- Na pewno nas oczekują - stwierdziła Liwia. - Wysłałam wiadomość dwa dni temu. Nie zapominajmy, że teraz to jest mój dom.

Dumnym krokiem wspięła się po schodach, uniosła sfatygo­waną kołatkę i zastukała kilka razy.

- Linton, czy możesz razem z Daisy zabrać dzieci do ogrodu na placu, do czasu, gdy wyjaśnimy tu wszystkie sprawy?

Kornelia zwróciła się do niańki, która właśnie zbierała dzieci, raz po raz rzucając z lekka pogardliwe spojrzenia na zrujnowany budynek.

- Proszę pozwolić im się trochę wyszaleć, cały dzień siedziały ściśnięte jak sardynki.

- Tak jest, pani - odpowiedziała niańka odrobinę zbyt ostrym tonem, jednak Kornelia zdecydowała, że nie ma czasu zaprzątać sobie teraz tym głowy. Teraz należy wkroczyć i przejąć nieruchomość. Weszła po schodach wraz z Aurelią i stanęły obok Liwii, która właśnie chwyciła kołatkę, by zastukać po raz trzeci.

Zawiasy zgrzytnęły i drzwi wolno się rozwarły; przez chwilę w szparze była widoczna jedynie para wilgotnych oczu.

- Czego?

Kornelia ukryła uśmiech, gdy poczuła, że Liwia zesztywniała. Jedynie niemądra osoba mogła pomylić pełną życia, śliczną młodą kobietę z łatwą do onieśmielenia trzpiotką.

- Jestem lady Liwia Lacey, a ty, jak mniemam, jesteś moim pracownikiem - oznajmiła Liwia. - Wyślij łaskawie kogoś, by dopomógł woźnicy wypakować i wnieść do środka nasze bagaże. - Z tymi słowami pchnęła drzwi na oścież, i mijając mężczyznę, wkroczyła w zatęchły półmrok dużego, kwadratowego holu.

Kornelia i Aurelia podążyły za nią, rozglądając się z nie­skrywanym niepokojem. W domu było zimno i wilgotno, po­sadzka pod ich stopami była brudna i klejąca, zaś wysokie okna po obu stronach drzwi pokryte były taką ilością brudu, że światło dzienne ledwie docierało do wnętrza.

Schody, w kształcie podkowy, istotnie niezwykłej urody, wznosiły się ze środka holu, a ich szczyt niknął w nieprzenik­nionym mroku. Kandelabr, zapewne również piękny, gdyby został wyczyszczony, zwisał na środku wysoko sklepionego holu. W jego ramionach tkwiło parę niewielkich ogarków świec.

- Cóż, przecież nie spodziewałyśmy się cudu - rzekła dzielnie Kornelia. - Podejrzewałyśmy, że trzeba będzie nad tym popracować.

- Ale aż tyle? - wymamrotała Aurelia. - Jeśli tak wyglądają pokoje przy wejściu, to wolę nie zgadywać, jak wygląda reszta domu.

- Zaraz się dowiemy - oświadczyła Liwia. Zwróciła się do człowieka, który otworzył im drzwi. - Nie znam pańskiego imienia.

- Morecombe, psze pani - odparł mężczyzna. Najwyraźniej był kiedyś postawnym jegomościem, lecz na starość jego szerokie ramiona wykrzywił garb, zaś nogi zginały się pod jego ciężarem. Jego maniery pozostawiały jednak wiele do życzenia.

- Pracowałem dla lady Sophii, świeć panie nad jej duszą. Nic mi nie wiadomo o tej tutaj lady Liwii - oznajmił, wygrzebując z kieszonki perkalowych bryczesów kraciastą chustkę, której pierwotny kolor był już mglistym wspomnieniem. Energicznie otarł wilgotne oczy.

- Czy chce pan powiedzieć, że radcy prawni lady Sophii z panem nie rozmawiali, panie Morecombe? - spytała Kornelia niedowierzając. - Bez wątpienia, gdy odczytywano testament, musiała znaleźć się w nim jakaś wzmianka dotycząca zabez­pieczenia waszej przyszłości.

Lokaj pokręcił przecząco głową.

- Nic takiego nie słyszałem, psze ani. Lady Sophia poleciła nam, Adzie i Mavis, cobyśmy trzymali pieczę nad sprawami domu i to właśnie robiliśmy. Mówiła, że zatroszczy się o nas, tak mówiła.

- A twoja Ada... i twoja Mavis... czy są teraz tutaj ?

- Tak jest, a gdzież miałyby być?

Najwyraźniej szlifowanie relacji pracodawca - pracownik nie ma tu najmniejszego sensu, zdecydowała Kornelia.

- Jestem przekonana, iż lady Liwia życzy sobie poznać całą służbę.

- Och, tak jest, zapewne - odrzekł z niedbałym skinieniem. Skierował się w głąb holu i zawołał:

- Ech, Ada... Mavis, przychodźcie tu, nowa pani przybyła.

Dwie kobiety, które wyłoniły się zza wytartego sukna osła­niającego drzwi, były niewątpliwie bliźniaczkami. Włosy upięte w ciasne koki, długie, czarne woale, kościste twarze z osobliwym odcieniem zieleni na bladej skórze, pomięte fartuchy i identycznie srogie, podejrzliwe brązowe oczy.

Chłodno spojrzały na trzy młode kobiety i wykonały ledwo zauważalne dygnięcie.

- Proszę o wybaczenie, pani, lecz musimy rozładować po wóz, gdyż konie domagają się już posiłku - przerwał im woźnica, który stanął właśnie w drzwiach, mnąc czapkę w dłoniach.

- Och, oczywiście, przepraszam. - Kornelia opuściła scenę wydarzeń w holu i pospieszyła do niego.

- Poleć forysiom, aby pomogli ci rozładować bagaże. Ja tymczasem... - Sięgnęła do torebki i zaczęła czegoś szukać.

- To, w zasadzie nie należy do naszych obowiązków, pani - odparł, wciąż mnąc czapkę.

Kornelia znalazła szylinga i wyciągnęła go z torby, starając się nie myśleć, ile podstawowych produktów skrzętna gospodyni mogłaby kupić za jego równowartość. Jednak najwyraźniej domowa służba nie miała zamiaru rozładować powozu, a ona wraz z przyjaciółkami nie były w stanie zrobić tego same.

Woźnica wsunął czapkę na głowę i wyszedł przed dom, pokrzykując na forysi.

W przeciągu piętnastu minut hol został zalany powodzią pudeł modniarskich, skrzyń, koszyków i walizek. Trójka służących zmarłej lady Lacey przypatrywała się zamieszaniu z wyrazem umiarkowanej obojętności.

Kornelia opłaciła woźnicę i forysi i skierowała się przez plac do ogrodu, gdzie dzieci bawiły się z Daisy w coś w rodzaju chowanego, podczas gdy Linton przypatrywała się im z ławki.

- Linton, może wprowadzimy teraz dzieci do środka? - za­pytała, mając świadomość, jak słabo i niepewnie zabrzmiała ta propozycja. Wiedziała jednak, że Linton zagotuje się z wściek­łości, jeśli pokoje dziecinne nie będą spełniać jej wysokich wymagań, a teraz mogła już mieć pewność, że tak będzie. Linton była jej nianią dawno temu, lecz do tej pory zachowała tę niezwykłą zdolność sprowadzania jej pewności siebie do poziomu nieporadnego dziecka.

- Najwyższy czas, lady Nell - oświadczyła niania, wstając i wygładzając plisy czarnej spódnicy. - Lady Zuzanna gotowa złapać przeziębienie od tego wilgotnego powietrza. Londyn - wymamrotała. - Cóż za niezdrowe otoczenie dla dzieci. Bogu niech będą dzięki, że hrabia nie konsultował się z Lin ton, pomyślała Kornelia. Dostarczyłaby mu wystarczająco dużo amunicji, abyśmy przegrały tę bitwę i zostały zmuszone do pozostania na wsi. Bylibyśmy wszyscy skazani na życie wśród dębów New Forest.

Jej naturalna odwaga zawiodła ją cokolwiek, gdy wraz z Au­relią, niańkami i dziećmi, wiedzione przez jedną z bliźniaczek, prawdopodobnie Adę, wspinały się po eleganckich stopniach głównych schodów, a potem szły wzdłuż przewiewnego korytarza i wreszcie w górę wąskich schodków w głębi domu. Dzieci nagle zamilkły, uciszone przez posępne cienie, które ledwo rozpraszały się w świetle świeczki Ady. Pokoje dziecinne wyglądały na nieużytkowane od kilku pokoleń. Linton wzięła głęboki wdech i nie wypuściła z siebie powietrza, dopóki nie przemaszerowała przez całą długość i szerokość czteropokojowego kompleksu, badając przy tym lnianą pościel, zaglądając do kominka, przebiegając dłonią w rękawiczce po stołach i szafkach, a wreszcie po oknach okrytych skorupą brudu.

Kornelia i Aurelia stały w drzwiach z dziećmi uwieszonymi przy spódnicach. Ada stała niewzruszenie na środku dziennego pokoju dla dzieci i czekała. Wreszcie Linton otrzepała dłonie z kurzu i rzekła:

- Żadne dziecko pod moją opieką nie będzie spało w tym miejscu i to jest moje ostatnie słowo, lady Nell.

- Gdy napalimy w kominku, przewietrzymy pościel i po­sprzątamy, będzie tu całkiem przyjemnie, Linton - powiedziała Kornelia. - Ado... Jesteś Ada, zgadza się? Chciałabym, żebyś razem z Mavis posprzątała tu, zanim weźmiecie się do czegoko­lwiek innego. Morecombe niech przyniesie węgla i rozpalimy we wszystkich kominkach na górze, trzeba też przynieść ciepłą wodę. Przekonasz się, Linton, że w przeciągu godziny możemy zdziałać cuda.

Jej głos brzmiał przymilnie, gdy zdejmowała rękawiczki.

- Lady Aurelia i ja zajmiemy się pościelą. Przewietrzymy ją przed kominkami, gdy tylko zostaną rozpalone... chodź, Ellie.

Wkroczyła energicznie do sypialni dziecinnej, dokąd z unie­sionymi brwiami podążyła za nią Aurelia.

- Naprawdę sądzisz, że uda ci się ją przekonać, Nell?

- Jedyny sposób na Linton, jaki znam, polega na tym, że trzeba spokojnie robić swoje, pomimo jej fochów - mówiła Kornelia, ściągając narzuty z czterech niewielkich łóżek. - Będzie narzekać i się nadymać, lecz jeśli to zignorujemy, pogodzi się ze stanem rzeczy. - Strzepnęła pledy, przez co obie znalazły się w gęstym kłębie kurzu.

- Ale, słodki Jezu, tu jest o wiele gorzej, niż sobie wyob­rażałyśmy.

- Mało powiedziane - westchnęła ponuro Aurelia, wytrzepując poduszki. - Przeraża mnie myśl o tym, co jeszcze znajdziemy w tym domu.

* * *

Harry zmarszczył brwi nad kartką pokrytą hieroglifami, które właśnie przekopiował, i lekko kiwnął głową. Urodziwie prze­biegłe dzieło dla zmylenia tropu, rzekł do siebie. Gdy ten kod wpadnie w ręce wrogów, jak to zaplanowano, przyprawi ich o wielogodzinny ból głowy, zanim okryją klucz, który umieścił w kodzie, aby ułatwić złamanie go, potem zaś będą biegać jak bezgłowe kurczaki nad tym niemożliwym kalamburem, nie mając najmniejszego pojęcia, że prawdziwy sens wiadomości został już dawno ujawniony.

Sięgnął po piasek, rozmyślając nad czystą radością płynącą z zajmowania się tym, co tak doskonale odpowiadało jego talentom i temperamentowi. Gdy dostaje do złamania apetyczny i zawiły kod, może zapomnieć o jedzeniu, piciu i śnie na dobrych kilka dni. Podobnie, gdy szło o szyfrowanie wiadomości. Nie było dla niego rzeczy bardziej satysfakcjonującej, niż stworzenie kodu, na którym łamią sobie zęby francuscy, rosyjscy czy austriaccy agenci służb wywiadowczych.

Posypał nieco piasku na zapisaną stronicę, a następnie strzepnął pył do kosza na papiery i złożył w pół przygotowany dokument. Właśnie rozgrzewał kawałek czerwonego wosku nad płomykiem świecy, gdy usłyszał skrobanie w drzwi.

Zamknięty w świecie umysłowych ewolucji na tyle długo, że sam nie był w stanie określić, jak długo to trwało, w pierwszej chwili nie rozpoznał dźwięku. Nikt nie zwykł niepokoić wice­hrabiego Bonham, gdy ten zamykał się w gabinecie na poddaszu swej rezydencji przy Mount Street.

- Kto tam? - zawołał, wsuwając pergamin do górnej szuflady biurka, przy którym pracował.

- Lester, panie.

- Dobry Boże! Człowieku, wchodź bez wahania. - Harry odsunął krzesło i tak błyskawicznie skoczył na równe nogi, że poczuł strzyknięcie w szyi. - Co tu robisz, drogi Lesterze? Czyż łapiduchy nie zaleciły ci kolejnych czterech dni w łóżku?

Lester wydał chrapliwy dźwięk, wskazujący na skrajne obrzydzenie.

- Łapiduch jest starszą damą - oświadczył. - A poza tym, nie mogłem znieść pani Henderson, trzęsącej się nade mną jak kwoka, ani minuty dłużej. Jeszcze jeden łyk specyfiku, który nazywała środkiem wzmacniającym, i byłoby po mnie.

Harry roześmiał się, ściskając serdecznie dłoń Lestera i usa­dowił go na krześle.

- Tak czy inaczej, dobrze cię widzieć. Nie mogę zaprzeczyć, stęskniłem się za tobą.

Przybysz skinął głową i wskazał na biurko.

- Pan pracował, sir?

- Owszem. - Harry rozpostarł ramiona, żeby pozbyć się skurczu spowodowanego długim siedzeniem przy biurku. - Którą mamy godzinę?

- Zbliża się południe, sir. Hektor mówił mi, że siedzi pan tu od wczorajszego popołudnia.

- Przypuszczam zatem, że tak jest - rzekł Harry obojętnie. Podszedł do wąskiego okna strychowego i spojrzał w czyste błękitne niebo, poprzecinane dymami, które wypluwały z siebie kominy londyńskich domów.

- Przynoszę wiadomości dla pana, sir. Przyszedł człowiek z Ministerstwa.

Zmęczone zielone spojrzenie Harryego wyostrzyło się w jeden chwili.

- Czy chcesz powiedzieć, że wyciągnęli coś od złodzieja, którego zatrzymaliśmy?

- Raczej nie dokładnie to, czego szukamy, lecz zdaje się, iż ujawnił kilka strzępków informacji, które mogą nas zaintereso­wać. Ale najważniejsza wiadomość jest taka, że nowy właściciel domu przejął rezydencję... przybył wczorajszym popołudniem, z tego, co donoszą obserwatorzy. Mówią, że to niezła załoga. Kilka kobiet z dziećmi. Ministerstwo pyta, co zamierzasz z nimi zrobić, a oni się tym zajmą.

- Kontynuować obserwację, to wszystko - wyraził swe sta­nowisko Harry. - Dalej zajmę się tym osobiście.

Potarł policzek i skrzywił się, wyczuwając kilkudniowy zarost.

- Nie mogę składać wizyty towarzyskiej w takim stanie.

- Może pan, lecz po porządnym kotlecie baranim. - Lester spoglądał uważnie, w pełni świadomy nawyków żywieniowych swego pana, gdy ten siadał do pracy. - I koniecznie pół kwarty dobrego bordeaux, śmiem twierdzić.

Harry zastanowił się nad tymi słowami, jednocześnie wracając po raz pierwszy od półtora dnia do kontaktu z własnym ciałem.

- Myślę, że masz słuszność, Lesterze. Poleć Hektorowi, aby podał posiłek w salonie śniadaniowym, zjawię się tam za pół godziny. - Wyciągnął pergamin z szuflady... - O, i proszę, aby ktoś zaniósł ten dokument niezwłocznie do Ministerstwa.

Wylał wosk na pergamin i odcisnął na nim sygnetem swój herb, a następnie podał dokument Lesterowi, zanim wyszedł z gabinetu energicznym krokiem, który całkowicie przeczył jego zmęczeniu.

Dwa kwadranse później pochylał się nad kotletem baranim i ziemniakami z wody, sięgając raz po raz do karafki pełnej smakowitego bordeaux. Posiłek był bardzo prosty, bowiem wicehrabia Bonham nie tracił czasu na frykasy, gdy jadał sam w domu. Jedzenie i picie miały przede wszystkim zaspokajać potrzeby, a właśnie w tej chwili wicehrabia umierał z głodu.

- Zamierza pan złożyć wizytę lady Liwii Lacey, sir? - zapytał Lester, choć było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. - Czy mam iść z panem?

- Na pierwsze odpowiem tak, na drugie nie - odparł Harry zwięźle. - Wyglądasz zdecydowanie blado. Gdy będę cię po­trzebował, musisz być w pełnej formie, więc odpoczywaj dziś po południu. Nie potrzebuję przecież ochrony na czas towarzyskiej wizyty u jakiejś starej panny. - Wytarł usta i rzucił serwetkę na stół. - Dobrze, więc wychodzę - powiedział i skierował się w stronę drzwi, przywołując kamerdynera:

- Hektorze, wychodzę do stajni.

- Tak jest, panie - Kamerdyner stał gotowy przy stoliku w holu, dzierżąc w dłoniach pelerynę do jazdy konnej wicehrabiego i czapkę z bobra. Podał oba nakrycia swemu panu i wręczył mu szpicrutę.

Harry skinął głową w podzięce i wyszedł frontowymi drzwiami otwartymi przez Hektora. Zatrzymał się na pierwszym stopniu schodów, by wziąć głęboki wdech mroźnego powietrza. Poczuł się wspaniale odświeżony po wielu godzinach dusznego uwięzienia, w głowie pojaśniało, a zmęczenie w mgnieniu oka opuściło jego ciało.

Podążył w stronę stajni i cierpliwie czekał, aż jego koń zostanie osiodłany, wdychając błogi zapach siana, wymieszany ze stajennymi aromatami skóry, nawozu i końskich ciał. Rozpoznał uczucie lekko uderzającej do głowy euforii, jak rozpoznaje się starego dobrego znajomego, było to naturalne następstwo wielu godzin pracy i głębokiej satysfakcji z jej efektów. Za jakiś czas nadejdzie uczucie wyczerpania i głęboki sen bez marzeń. Jednak teraz, wciąż był na wysokich obrotach wywołanych nerwową energią.

Eryk przywiódł kasztanka ze stajni i przytrzymał go, gdy wicehrabia wskakiwał na siodło.

- Przygotować drugiego konia, panie?

- Tak, wybierzesz się na przebieg z Perseuszem, gdy ja będę składać wizytę, jest za zimno, aby zostawić go bez ruchu.

Dosiadał swego kasztana, pomrukując doń miękko, podczas gdy zwierzę niecierpliwie stukało kopytami o bruk i wyginało szyję w cuglach, zdradzając wszelkie objawy nieodpartego pragnienia galopady. Gdy tylko Eryk wyłonił się ze stajni na krótkonogim gniadoszu, kasztan bez najmniejszej zachęty puścił się w stronę bramy stajennej. Harry ostudził go ostrym słowem, na co zwierzę zwolniło i zgrabnie pokłusowało na South Audley Street.

Nastało wczesne popołudnie, gdy Harry Bonham zatrzymał się pod domem przy Cavendish Square. Ze zmarszczonym czołem spojrzał w górę, na rozsypującą się fasadę. Dlaczego, do licha, obecna właścicielka, mieszkanka prowincji, przypuszczalnie nieprzejawiająca najmniejszego zainteresowania miejskim życiem, odrzuciła szansę sprzedania swego spadku po niezwykle zawyżonej cenie? Było to zupełnie pozbawione sensu. Wówczas przypomniał sobie słowa pana Mastersa: Być może położenie życiowe owej damy, jest inne, niż zakładamy.

Racja, właściwie nic o niej nie wiedział, jednak nie miało to większego znaczenia. Ale skąd wzięły się dzieci? Był przekonany, że Lester wspominał coś o dzieciach. Obecność męża może trochę skomplikować sprawy, zakładając, że na pewno trzyma on pieczę nad interesami żony. Z drugiej strony przecież, to ona osobiście wystosowała list do notariusza.

Zeskoczył z konia i przekazał cugle Erykowi.

- Weź konie na spacer. Wątpię, żeby zajęło mi to dłużej niż dwadzieścia minut. - Była to idealna długość pierwszego spot­kania, nawet gdy chodziło bardziej o interesy niż towarzyskie pogaduszki.

Wbiegł lekko po schodach prowadzących do drzwi wejścio­wych i sięgnął do sfatygowanej kołatki w kształcie paszczy lwa. Nie było żadnej odpowiedzi na jego grzeczne dyskretne pukanie, więc spróbował ponownie. Tym razem dźwięk rozniósł się echem po spokojnej ulicy. Uderzył niecierpliwie czubkiem szpicruty o cholewkę buta. Przecież ktoś musiał być w domu. Nie licząc trojga służących rezydujących w domu na stałe, lady Liwia przywiozła ze sobą jakieś kobiety, pokojówkę i prawdopodobnie towarzyszkę lub niańkę dla dzieci.

Wreszcie usłyszał szczęk dawno nieoliwionych zawiasów z drugiej strony drzwi. Otworzyły się, i na progu stanęła kobieta, spoglądająca na niego pytającym spojrzeniem przeszywająco błękitnych oczu. Jej włosy były niewidoczne pod chustką, a figurę okrywał niezbyt czysty fartuch. Smuga brudu ozdabiała jej prosty nos.

- Tak? - spytała.

Czarny kot, ocierający się o kostki jej nóg, skoczył z wypros­towanym ogonem prosto na schody, pomiędzy obute nogi Har­ryego. Ten, w pierwszej chwili zdezorientowany przez futrzaną trąbę powietrzną, zrobił krok w tył i znalazł się na niższym schodku. Tym sposobem patrzył w górę na kobietę w drzwiach, stojąc na pozycji, która bardzo nie przypadła mu do gustu. Wkroczył ponownie na górę i podał kobiecie swoją kartę wizytową, mówiąc z rezerwą:

- Wicehrabia Bonham składa uszanowanie i przesyła po zdrowienia lady Liwii Lacey.

Kornelia przyjęła wizytówkę i przeczytała. Więc to jest ten zagadkowo gorliwy, niedoszły nabywca domu. Zerknęła na niego. Dość atrakcyjny, jeśli ktoś lubi typ smukłych mężczyzn. Bardzo szeroko sklepione czoło zdradza zazwyczaj wysoką inteligencję. Odbijała się ona również w spojrzeniu jego szeroko rozstawio­nych zielonych oczu. Dawało się odczuć chłodny dystans w jego spojrzeniu, lecz nie było to denerwujące, sprawiało raczej wraże­nie, iż obserwuje on cały świat z olimpijskiego szczytu. Słowo „arogancki” najlepiej go opisywało przy pierwszym wejrzeniu.

Harry nie życzył sobie być zatrzymywany na przewiewnym progu w środku zimy przez kogokolwiek, a już w szczególności przez zwykłą służącą, która zdawała się poddawać go impertynenckiej lustracji.

- Moja dobra kobieto, byłbym niezwykle zobowiązany, gdybyś niezwłocznie zaniosła swej pani moją kartę wizytową - oświadczył. - Zobaczysz, że lady Liwia rozpozna moje nazwisko i przypomni sobie moją propozycję. Bądź tak łaskawa i wykonaj swoje powinności. - Wypowiedziawszy polecenie, odwrócił się plecami do kobiety i zapatrzył w odległy róg placu, wciąż uderzając szpicrutą o cholewkę.

Moja dobra kobieto! Kornelia otworzyła usta, by zaprotes­tować, oburzenie zapłonęło w jej oczach, gdy patrzyła na jego bezczelnie odwrócone plecy. Wtedy uśmiech wpłynął na jej usta. Wicehrabiemu należy się nieco zimnej wody.

- Proszę wybaczyć, mój panie - rzekła pokornie. - Jednak pani moja, lady Liwia, nie przyjmuje obecnie żadnych wizyt.

- Ach - odwrócił się do niej, jego oczy były nadal zimne, a ton głosu szorstki. - Śmiem przypuszczać, że odpoczywa po podróży? - Nie czekając na potwierdzenie, kontynuował: - Daj jej moją wizytówkę, wraz z moimi wyrazami szacunku i zapowiedz, że zjawię się jutro, gdy, jak mniemam, odzyska już w pełni siły. - Odchodząc, rzucił jeszcze przez ramię: - Moja sprawa do lady Liwii jest pilna. Przekaż, proszę, to swej pani.

Kornelia patrzyła za jego oddalającą się sylwetką, z ustami otwartymi z wrażenia, jakie wywarł na niej jego pokaz zapie­rającej dech w piersiach arogancji. Jak on śmie twierdzić, że Liwia jest tak wątła, że nie ma siły po dwudniowej podróży? Co, do licha, daje mu prawo czynić którekolwiek z lekceważących założeń, którymi sypał przez ostatnie pięć minut? Spojrzała w dół, na wizytówkę spoczywającą w jej dłoniach i przez chwilę chciała ulec pokusie podarcia jej na strzępy i wysłania ich w ślad za oddalającym się właścicielem. Lecz nie. Potrafiła wymyślić bardziej satysfakcjonującą zemstę. Wróciła do domu, zamykając drzwi z głośnym trzaśnięciem.

Harry właśnie dotarł do chodnika, gdy dobiegł go huk za­trzaskiwanych drzwi, na którego dźwięk aż podskoczył i zerknął za siebie. Płatki farby pokrywającej drzwi zostały zdmuchnięte pod impetem uderzenia i opadały właśnie na próg. Nowa służba niewiele różni się od starej, pomyślał, potrząsając głową z lekkim rozbawieniem. Ale przynajmniej nie został przegoniony tromblonem starego lokaja. Trzeba być wdzięcznym za najmniejsze łaski. Wziął od Eryka cugle i dosiadł swego konia. Widział już, czego może się spodziewać, gdy tu wróci.

ROZDZIAŁ IV

Wciąż kipiąc z oburzenia, Kornelia wkroczyła dumnym krokiem do kuchni, gdzie spodziewała się znaleźć po­zostałych domowników.

- Kto to był, Nell? - zapytała Liwia, wychodząc z kąta przy kominku, gdzie doglądała czyszczenia przewodu kominowego. Poleciła Morecombe'owi, by wpychał miotłę najwyżej, jak tylko potrafi tak, by usunąć wszystkie gniazda ptasie, jakie mogłyby się tam znajdować.

- To był, moja droga, wicehrabia Bonham - poinformowała ją Kornelia. - Trudny z niego przypadek - powiedziała i donośnie westchnęła. - Obcesowy, lekceważący i zadufany w sobie, Oświadczył, że ma zamiar złożyć ci jutro wizytę, by omówić pewną sprawę, jakoby niecierpiącą zwłoki.

- O mój Boże - mruknęła półgłosem Aurelia, wynurzając się ze spiżarki z rękoma pełnymi słoików z przetworami. - Bóg jeden wie, od jak dawna tam stały. - Odstawiła swe brzemię na niedawno wyczyszczony stół z surowego drewna i otrzepała dłonie.

- Więc nie przypadł ci do gustu ten dżentelmen, Nell?

- To aż tak oczywiste? - zapytała Kornelia z drwiącym uśmiechem. - Potraktował mnie jak służbę, odnosił się do mnie jako do „dobrej kobiety” i domagał się widzenia z „moją panią”!

Aurelia wybuchnęła śmiechem, następnie dołączyła do niej Liwia.

- Spójrz tylko na siebie, Nell, wyglądasz jak służka. Wszyst kie tak wyglądamy - zaopiniowała Liwia.

Kornelia przyjrzała się przyjaciółkom. Obydwie były zaku­rzone, zakutane w usmolone fartuchy, z włosami ukrytymi pod chustami i twarzami umazanymi, w przypadku Liwii - sadzą, Aureli zaś splotami pajęczyn. Rzuciła okiem na swój fartuch, niepewnie przytknęła dłoń do głowy, również owiniętej chustką i dołączyła do ogólnej radości.

- Chyba macie rację. Jednak, bez względu na wygląd, nie miał prawa czegokolwiek zakładać. Co więcej, jego maniery są absolutnie niestosowne. Należy być uprzejmym, zwłaszcza wobec służby.

- Co życzy sobie pani, bym z tym zrobiła? - Jedna z bliź­niaczek wskazała na pudło z porcelaną, które właśnie umieściła na stole. Liwia obrzuciła wzrokiem zawartość pojemnika.

- Pochodzą z różnych zastaw, ale... spójrz tylko na to!

- Wyłowiła pokaźną sosjerkę. - To przecież porcelana z Sewes. Widzicie, jaka cudowna?

Zaniosła naczynie do urny walki i opłukała pod wodą z dzbanka.

- Zastanawiam się, czy znajdzie się coś jeszcze z tej samej zastawy.

Teraz Aurelia postanowiła poddać inspekcji zbiór naczyń.

- Skąd to się tu wzięło... hm... Mavis? - zaryzykowała.

- Ja jestem Ada - poprawiła niewzruszona kobieta. - A to taka zbieranina z różnych kompletów. Lady Sophia nie wyrzuciłaby żadnego okazu, ale nie pozwoliłaby postawić dwóch niedopasowanych talerzy na stole.

- To wszystko wyjaśnia. - Livia ponownie podeszła do stołu. - Sprawdźmy, co jeszcze tu mamy. Patrzcie, jest tu nóż do papieru. - Wyjęła niewielki nożyk i trzymała go nieruchomo w powietrzu.

- Myślę, że jest kościany... o matko! - Teraz przypatrywała się ostrzu z bliska.

- Przyjrzyjcie się grawerunkowi. - Z szeroko otwartymi oczami podała przedmiot przyjaciółkom. - To jest po prostu nieprzyzwoite.

Kornelia przejęła nożyk i wpatrywała się w wycięty na nim wzór.

- Wydaje mi się, że to rodzaj wycinanych nożem wzorów, które żeglarze wykonują, by umilić sobie czas podczas długiej podróży. Jednak, moja droga, temu biednemu marynarzowi musiało zapewne bardzo brakować pewnych komfortów życia domowego. Przedstawiona tu syrenka zdaje się zajęta jakąś bardzo przyjacielską czynnością.

Mówiła, a głos jej trząsł się ze śmiechu, gdy podawała artefakt Aurelii.

- Jakim cudem taki nóż znalazł się w kuchni starej panny - mamrotała Aurelia, badając wzrokiem brykające postacie. Zauważywszy zachowujące niezmącone milczenie bliźniaczki i lokaja, rzekła:

- Sądzę, że powinnyśmy odłożyć to z powrotem. Nie chcę sobie nawet wyobrażać, że muszę tłumaczyć Franciszce, o co tu chodzi. A nie mam wątpliwości, że zapyta, jeśli tylko to zobaczy.

- Będę go trzymała w szufladzie, u mnie w pokoju - zdecy­dowała Liwia, odbierając nóż Aurelii. - Myślę, że to nie jakaś tam kość, tylko kość słoniowa.

- Dobrze, ale proszę, nie pozwól, żeby dzieci to zobaczyły - błagała Aurelia, wciąż trzęsąc się ze śmiechu, po czym zajęła się na powrót zapasami ze spiżarni.

Kuchnia zaczyna powoli wyglądać na zdatną do użytku, zauważyła Kornelia, ale wciąż panował w niej chłód. Przeciąg ciągnął od małego okienka, uchylonego od dołu, więc ruszyła w jego kierunku, by je zamknąć.

- Hm... niech panienka tego nie zamyka - poprosił Morecombe. - Jest otwarte dla kotki lady Sofii. Starsza pani sobie tego życzyła.

- Cóż, może i tak było - odparowała stanowczo Kornelia.

- Ale ja i tak je zamykam. Jeśli kotka chce wejść, może wskoczyć na parapet i dać nam znać.

Właśnie miała zatrzasnąć koci właz, gdy zwierzak wyskoczył jak cień z wilgotnej ciemności i przez wąski prześwit wparował do kuchni.

- Zmarzłaś? Trudno ci się dziwić - przemówiła Kornelia do kotki, schylając się, by ją pogłaskać. - Jak ona ma na imię, Morecombe?

- Hm, lady Sofia wołała na nią po prostu Kicia - odrzekł mężczyzna. - Ale jasno mówię, psze pani: nocą to okno będzie uchylone dla niej. Ona lubi wybrać się na łowy. Byłoby wbrew naturze więzić kota w domu.

- Później będziemy o tym dyskutować - zawyrokowała pojednawczo Kornelia. - Tak czy inaczej, kot jest teraz wewnątrz.

- Zdecydowanym ruchem zamknęła okno. Następnie zwróciła swoją uwagę na wiekową, porcelanową beczułkę na mąkę, która zdawała się nadawać jeszcze do odratowania, aby mogła nadal spełniać swą niegdysiejszą funkcję. Zerknęła do wnętrza z wyraźnym wstrętem.

- Ta mąka to siedziba całej kolonii wołków zbożowych. Dźwignęła beczkę i wysypała jej zawartość do kuchennego zlewu. Usłyszała cichy dźwięk jakiegoś przedmiotu uderzającego o porcelanowe ścianki pojemnika.

- A to co? - Delikatnie przesiała mąkę palcami, starając się nie myśleć o wijących się w niej robakach. - No, patrzcie, patrzcie. Ta kuchnia to prawdziwa kopalnia niespodzianek.

- Kornelia trzymała w palcach naparstek. W świetle dziennym, wpadającym do kuchni przez wymyte okna nad zlewem, przed miot błyszczał srebrnym blaskiem, mimo iż był cały w mące. Wytarła go skrzętnie o rąbek fartucha i poddała bliższej inspekcji.

- To nadzwyczajne. Widziałyście ten wzór? - Wydała z siebie stłumiony chichot. - Jest fascynujący, choć nie tak zabawny, jak obrazek na nożu do papieru.

Aurelia i Liwia porzuciły swoje porcelanowe skarby i dołączyły do oględzin nowego znaleziska. Przyglądały mu się kolejno i dokładnie.

- Jest bez wątpienia srebrny, a ornament to bardzo misterna robota, nie byle jaki jubiler musiał przyłożyć do tego ręki - skomentowała Aurelia.

- Ale jakim cudem trafił do beczułki na mąkę? - zapytała Liwia.

- Cóż. Mąka musiała tam stać co najmniej od zeszłego stulecia, sądząc po jej wyglądzie. - stwierdziła Kornelia, ode­brawszy naparstek z rąk przyjaciółek. - Zgaduję, że jakaś kobieta, która służyła w tym domu w zamierzchłych czasach, zapomniawszy, że wciąż ma na palcu naparstek, nabierała kubkiem mąkę... lub coś podobnego... no i zsunął się.

- To nie wygląda na przedmiot, który mógł należeć do służącej - rzekła powątpiewająco Liwia.

- Więc może pani domu postanowiła sama upiec coś od święta - dodała Kornelia, beztrosko wzruszając ramionami.

- Tak czy inaczej, równie dobrze mogłabyś zastanawiać się, co robi nożyk z rozpustnym obrazkiem wśród starej porcelany.

- Zgoda, masz rację - odparła Liwia. - Sprawdźmy, co jeszcze kryje się w tych porcelanowych zbiorach.

- Ja zamierzam pozwiedzać piwniczkę - rzekła Kornelia, wrzucając naparstek do przedniej kieszeni fartucha. - Morecombe, czy masz klucze?

- Tak jest, psze pani, choć dawno tam nie zaglądałem - rzekł lokaj, wyciągając z komina miotłę, za którą wyleciała także pokaźna chmura sadzy. - Pani Sophia nie przepadała za winem. Wieczorem lubiła wypić szklaneczkę porto i tyle.

- Znajdzie się tam na dole jakiś przyzwoity trunek?

- Tak sądzę. - Wyciągnął pęk kluczy z bryczesów i zaczął w nich przebierać, oglądając je po kolei z bardzo bliska. - Stary hrabia, brat lady Sophii, ma się rozumieć, dbał o swą piwniczkę.

- Czy zmarł dawno temu? - zapytała z obawą Kornelia.

- Będzie ze dwadzieścia lat, chyba - odparł stary sługa, szurając przez kuchnię do drzwi wiodących na dół.

- Duchy i zmory? - zaśmiała się Kornelia, udając dreszcze.

- Skoro nikt nie wchodził tam od jakichś dwu dekad, ciekawe, co tam zastanę?

Kuchnia ożyła w pełni jeszcze przed zapadnięciem zmroku, ogień strzelał pod płytą kuchenną, a bliźniaczki zajęte były przygotowywaniem ciepłej strawy, chociaż Kornelia i jej przy­jaciółki nie spodziewały się nadzwyczajnych efektów tych wy­siłków. W każdym razie dzieci dostały kolację, która spotkała się z aprobatą Linton, i zostały utulone do snu w przyzwoicie ogrzanym pokoju dziecinnym.

- W salonie lady Sophii jest już napalone, psze pani - zako­munikował Morecombe, przekraczając próg kuchni, gdzie trzy kobiety podsumowywały osiągnięcia wspólnej pracy tego dnia.

- Burgund, o który pani prosiła, już stoi otwarty. - Tu lokaj ukłonił się w kierunku Kornelii.

- Czy napełniłeś także i karafki?

- Tak jest, pani - odrzekł.

- Okazuje się, że mamy w piwnicy beczkę całkiem przyzwoi­tej sherry, drugą pełną madery - rozpoczęła objaśnienia Kornelia, podczas gdy kobiety przechodziły do salonu - i ze sto galonów porto. Stary hrabia znał się na rzeczy, przynajmniej będziemy miały coś dobrego, by się rozgrzać wieczorami, nawet jeśli nasze menu nie będzie tak wyszukane, jakbyśmy sobie życzyły.

- Ciekawa jestem, jak służba gotowała dla ciotki Sophii - zastanawiała się Liwia, stając w drzwiach do jedynego pokoju w całym domu, który zdradzał jakiekolwiek oznaki toczącego się w nim niedawno życia. - Przypuszczam, że była lokatorka w ogóle nie opuszczała tego pokoju w swych ostatnich latach.

Pokój bawialny lady Sophii miał okna wychodzące na po­dwórze, był nieco zapuszczony i niemiłosiernie zagracony. Jeszcze dwanaście godzin temu unosił się w nim nieprzyjemny zapach starej zakurzonej tapicerki, z dodatkową nutą zwietrzałych perfum. Wyjątkowo czuły nos był w stanie wyłapać jeszcze zapachy dymu woskowych świec i wyziębionego paleniska. Jednak otwarte cały dzień okna, woskowanie mebli, intensywne trzepanie dywanów i poduszek odmieniło ten stan rzeczy. Wciąż nie można było nazwać tego pomieszczenia eleganckim, czy nawet wygodnym i ciepłym, ale był już wystarczająco znośnym kątem na spędzanie wieczoru.

Kornelia nalała sherry i trzy kobiety utonęły w poduszkach miękkich foteli, wydając przy tym westchnienia ulgi.

- Chyba jeszcze nigdy w całym swoim życiu nie przeżyłam tak pracowitego dnia - stwierdziła Liwia. - Ze zmęczenia boli mnie całe ciało, od małego palca u nogi po sam czubek głowy.

- Wspaniale byłoby wziąć kąpiel - mruknęła Aurelia, sącząc sherry. - Ale zbyt dużo czasu zajęłoby nagrzanie wody, no i kto wniósłby balię na górę? Morecombe jest chyba zbyt stary, by nosić tacę z zastawą, a co dopiero wodę na kąpiel.

- Jutro na pewno coś wymyślimy - powiedziała Kornelia, zrzucając buty z nóg. Wyciągnęła stopy w kierunku kominka i przebierała palcami, ciesząc odprężone nogi ciepłem i wydając przy tym radosne pomruki.

- Co do jutrzejszego dnia, Liwio, czy zamierzasz przyjąć tego grubianina, wicehrabiego? Ja bym tego nie robiła - dodała.

- Odprawiłabym go, aż by mu się uszy paliły.

- Czy nie chcesz dowiedzieć się, dlaczego tak bardzo zależy mu na nabyciu posiadłości? - zapytała Aurelia, przynosząc karafkę z sherry, by napełnić kieliszki. - Musi mieć jakiś powód... żeby oferować tyle pieniędzy, i za co? - spytała, wskazując szerokim gestem na otaczającą je przestrzeń. - Doprowadzenie tego miejsca do porządku będzie kosztować niemałą fortunę.

- Ostatecznie, mogłabym przyjąć jego wizytę - powiedziała Liwia przymilnie, wyciągając dłoń z kieliszkiem w kierunku Aurelii. - Tylko, by sprawdzić, czy jest z niego taki barbarzyńca, jak niektórzy go malują. Ach, właśnie, spodziewam się jeszcze jednej wizyty. Radca prawny cioteczki Sophii, ten, który pierwszy do mnie napisał, Masters, zapowiedział się na jutro. Najwidoczniej będę musiała podpisać jeszcze jakieś dokumenty.

- Zatem będziesz jutro bardzo zajęta - rzekła Aurelia.

- A czym my się zajmiemy, Nell?

- Ależ wy też musicie być na miejscu - zawołała Liwia zaniepokojona. - To przecież nasze wspólne przedsięwzięcie... a szczególnie będę was potrzebowała przy spotkaniu z wicehrabią.

- Nell, co ty o tym myślisz? - spytała Aurelia, a zauważając uśmieszek błądzący na ustach bratowej, dodała: - Ty coś kom­binujesz.

- Tak tylko się zastanawiałam...

Przybycie Morecombe'a i jednej z bliźniaczek niosących tace przerwało jej w pół zdania i nie skończyła myśli.

- Oto zupa ziemniaczana - oświadczył Morecombe, ustawiając tacę na ozdobnym stoliku stojącym przy oknie sklepionym w elegancki łuk. - I jeszcze chleb, ser i parę plastrów szynki. - Stanął z boku, podczas gdy służąca, odstawiała tacę z zastawą obiadową i sztućcami. - Czy nalać wina, psze pani?

- Tak, poproszę - odpowiedziała Kornelia, gdyż pytanie było najwyraźniej skierowane do niej.

- Dziękuję, Morecombe. - Liwia wstała z krzesła i podeszła do stołu. - Ty, Ada i Mavis zrobiliście dziś tak dużo, praktycznie z niczego. Jesteśmy wam bardzo wdzięczne.

- Ech, jeśli o to chodzi, lady Liwio, robimy to, o co prosiła nas lady Sophia. Opiekujemy się domem i innymi sprawami. To wszystko... wypełniamy tylko nasze obowiązki. - Podszedł do kredensu i wyjął z niego butelkę burgunda.

- Chciałabym zapytać... - powiedziała Aurelia z lekkim wahaniem. - Ada i Mavis są siostrami, czyż nie?

- Tak jest, pani, jesteśmy - przytaknęła obecna w pokoju bliźniaczka. Niezwykłe wydarzenie, jakim było zabranie głosu przez jedną z sióstr, ośmieliło Aurelię do dalszych pytań.

- Od dawna pracujecie tu razem z panem Morecombe?

- Ech, niech Bóg błogosławi, moja pani, Morecombe poślubił naszą Adę trzydzieści lat temu - oświadczyła Mavis, bo jak się okazało, właśnie Mavis do nich przemawiała. - A dokąd Ada, to i ja za nią wszędzie pójdę. Zawsze tak było.

- Rozumiem - uśmiechnęła się Aurelia. - A czy ty również jesteś mężatką, Mavis?

Kobieta pokręciła głową z wyrazem obrzydzenia widocznym na twarzy.

- Mężczyźni... - rzekła. - Nigdy nie potrafiłam ich znieść. Brudasy roznoszące błoto z butów po całym domu. - Potrząsnęła głową przy wtórze dumnego pociągnięcia nosem i opuściła pokój.

Morecombe, najwyraźniej zupełnie nieporuszony tą niesprawiedliwą oceną jego płci, kiwnął w kierunku pań, co miało zapewne być ukłonem, i spiesznie podążył śladem Mavis.

- Więc, jak już wcześniej mówiłam. - Gdy tylko drzwi się zamknęły Kornelia ciągnęła przerwany wątek. - Pomyślałam, że byłoby całkiem zabawnie dać naszemu wicehrabiemu porządną lekcję dobrych manier - zaproponowała, zanurzając łyżkę w zupie.

- Co masz na myśli?

- Dać mu kolejną okazję do traktowania mnie jak służącej, poczekać, aż zabrnie w tym daleko, a następnie przedstawić go wicehrabinie Dagenham. - Uśmiechnęła się diabelsko znad kieliszka. - Co wy na to?

Wicehrabia Bonham kontemplował perspektywę spotkania z lady Liwią przy śniadaniu, które spożywał w swym domu na Mount Street.

Pomijając budzącą grozę siostrę jego babki, księżnę Gracechurch, jego kontakty ze starszymi paniami ograniczały się do czasu spędzonego niegdyś z prababcią i dwoma ciociami ze strony mamy, a ponieważ kobiety te ubóstwiały go od urodzenia, nie musiał się starać zanadto, aby każde jego życzenie czy kaprys były z miejsca spełnione. Rozsądek podpowiadał mu, że lady Liwia może nie być aż tak wrażliwa na jego urok. Dlatego musi znaleźć się jakiś sznurek, za który będzie można pociągnąć.

Bonham zabrał się do steku z polędwicy, nie przerywając rozmyślań nad dalszymi poczynaniami. Gdyby tylko miał więcej informacji na temat interesującego go domu i sytuacji życiowej jego nowych mieszkańców, wiele by to ułatwiło. Z jakiegoś powodu, oczyma wyobraźni widział lady Liwię jako podstarzałą, prowadzącą pustelniczy tryb życia starą pannę z prowincji. Bardzo mu odpowiadała ta wizja, tylko skąd się wzięły dzieci? Nie pasowały do tego obrazka. Z drugiej strony, gdyby w tej sytuacji występował mąż, dowiedziałby się o tym od Mastersa. Czy zatem powinien brać pod uwagę możliwość, że ma do czynienia z wdową?

Poranna kawa otrzeźwiła go i doszedł do wniosku, że najpew­niej wszelkie niuanse przedsięwzięcia ujawnią się na miejscu i wskażą mu właściwą drogę postępowania.

Wstał od śniadania i wszedł po schodach na górę, do sypialni. Jego pokojowy właśnie Wyczesywał pyłki z pięknego płaszcza z ciemnozielonego materiału najprzedniejszego gatunku.

- Nieprzyjemną pogodę dziś mamy, jaśnie panie - zauważył, wskazując ręką, w której trzymał odzienie wicehrabiego, na mało zachęcający widok za oknem. Był to jeden z wielu angielskich zimowych poranków, gdy fale deszczu i ołowiane chmury zdają się pozbawiać dzień jego podstawowego atrybutu światła.

- Kilka kropli i pański wspaniały płaszcz będzie się nadawał tylko i wyłącznie do wyrzucenia - mruknął jakby do siebie.

- Na pana miejscu pojechałbym dorożką.

Harry'emu udało się nie roześmiać. Jego służący doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jego pan zdecydowałby się na podróż dorożką jedynie w przypadku najwyższej konieczności.

- Będę powoził, Cartonie - powiedział łagodnie. - A więc będę jechał w płaszczu do jazdy konnej.

- Ale buty się panu zamoczą - zaprotestował pod nosem służący. - A ja specjalnie polerowałem je od samego rana, dobrych parę godzin.

- Trochę deszczu jeszcze nikomu nie zaszkodziło - oświadczył Harry, zrzucając atłasowy szlafrok i wsunął ręce w rękawy płaszcza, który przytrzymał dla niego służący.

Carton zacisnął usta, wygładzając rękawy płaszcza. Krawiec spisał się nad wyraz, bo okrycie leżało jak ulał. Jasnoszare Mchowe bryczesy i lśniące wysokie buty dopełniały dzisiejszego stroju wicehrabiego.

Harry spojrzał na swe odbicie w wysokim lustrze i skinął głową z aprobatą. W tej chwili ani odrobinę nie przypominał ponuro ubranego mężczyzny, z futrzanym kołnierzem i czapką nasuniętą na oczy, który tydzień wcześniej rozmawiał ze służącymi i miał rzekomo przeprowadzać inspekcję majątku dla potwierdzenia autentyczności testamentu. Wtedy został zresztą bezceremonialnie odprawiony i odszedł, niewiele wskórawszy, mimo podjętych wysiłków. Tym razem jednak wicehrabia miał pewność, że zostanie wpuszczony na pokoje... o ile tylko ta nieokrzesana pokojówka, czy guwernantka, czy kimkolwiek ona jest, przekazała wiadomość i jego kartę wizytową swojej pani.

Wsunął wykwintną nefrytową tabakierkę do kieszeni płaszcza, narzucił obszerną pelerynę do konnej jazdy oraz włożył kapelusz, trzymane w pogotowiu przez lokaja i lekkim krokiem ruszył w dół schodów. Perspektywa konfrontacji z niebieskooką strażniczką domu nabrała nieznacznego uroku.

- Poślij do stajni po mój powóz, Hektorze - poinstruował kamerdynera i zniknął w drzwiach wiodących do biblioteki.

* * *

- Dobrze, a teraz zastanówmy się, czym olśnić wicehrabiego. - Liwia w radosnych podskokach zmierzała do garderoby Kornelii. Ogień powoli tlący się w kominku sprawiał, że znikł już przenikliwy, wilgotny chłód, nie było to jednak wciąż pomieszczenie dające przytulne i ciepłe schronienie.

- W żadnym wypadku nie możesz wyglądać jak kobieta, którą potraktował jak służkę dzień wcześniej.

- To nie będzie trudne zadanie - zauważyła Kornelia - wy­starczy przecież, że się umyję. - Zachichotała. - Obmyśliłam pewien przewrotny fortel na użytek naszej intrygi.

- Och, tak? - Liwia, porzuciwszy kwestię garderoby, wpat­rywała się wyczekująco w przyjaciółkę.

- Znam ten diabelski ognik w twoich oczach, Nell! - rzekła Aurelia z oskarżycielskim uśmiechem. - Przyznaj się, co znowu knujesz?

- Cóż, tak sobie po prostu pomyślałam... że byłoby o wiele zabawniej, gdybyśmy na początek pozwoliły uwierzyć wice­hrabiemu, że kobieta, którą obraził dzień wcześniej, to właśnie lady Liwia Lacey we własnej osobie - odpowiedziała Kornelia. - On będzie chciał się widzieć z tobą. Wystarczy polecić Morecombe'owi, by zaanonsował i wprowadził gościa do salonu, w którym ja będę już na niego czekać. Widząc mnie tam, wicehrabia będzie przekonany, że ma do czynienia z lady Liwią, co powinno go skonfundować w dwójnasób. Pozwolę mu brnąć przez jakiś czas, aż w odpowiedniej chwili po prostu przedstawię się. - Uśmiechnęła się szeroko. - Co o tym myślicie?

- Widzę, że trzeba bardzo uważać, by nie nastąpić ci na odcisk - zauważyła Aurelia.

- Otóż to - zgodziła się z nią usatysfakcjonowana Kornelia, która przeglądała stroje razem z Liwią. - Jedyny problem tkwi w tym, iż nie mam nic, co mogłabym włożyć, a co nie byłoby bez reszty prowincjonalne. Kiedy ostatni raz choć rzuciłyśmy okiem na magazyny mody? Nie mam pojęcia, co teraz się nosi. Ale jedno jest pewne: od naszego ostatniego a zarazem jedynego podboju Londynu dziesięć lat temu, na pewno wiele się w tej materii zmieniło.

- Twoja suknia z brązowego jedwabiu jest bardzo elegancka zaproponowała Aurelia.

- Przypuszczam, że nie znajdę tu nic lepszego, ale czy nadaje się na przedpołudnie? W domu nosiłam ją jako strój wieczorowy - zauważyła Kornelia.

- Spodziewam się, że to, co jest odpowiednie na wsi wieczo­rem, będzie akurat pasowało na poranek w mieście - rozstrzygnęła sprawę Liwia, wyciągając suknię. - Nie jest to pocieszająca myśl, skoro zamierzamy kiedyś wybrać się na miasto - dodała. Obejrzała strój, na który padł wybór, ze wszystkich stron - Nell, ona jest prześliczna.

- Poza tym, to najlepsze, na co nas teraz stać - skomentowała Kornelia, wzruszając ramionami. - Do tego mogłabym zarzucić na siebie kaszmirowy szal. Jest nad wyraz elegancki... a ponadto ciepły - dodała, gładząc brązową suknię - Jedwab jest taki zwiewny. Na pewno nie zrobię wrażenia na wicehrabim ze zsiniałymi ustami, nie mogąc wydusić z siebie słowa przez szczękające zęby.

- Przecież w salonie nie jest aż tak zimno, a i mogłabyś włożyć te jedwabne rękawiczki, zdają się jak najbardziej od­powiednie.

- Jest woda, psze pani. - Jedna z bliźniaczek pojawiła się w drzwiach z miedzianym dzbankiem. Wyglądała, jakby przyniósł ją tu silniejszy powiew powietrza, pomyślała Kornelia - obie siostry poruszały się po domu zupełnie bezgłośnie i nowo przybyłe kobiety nie przyzwyczaiły się jeszcze do ich nagłych materializacji, które czasem, choć nie zawsze, służące sygnalizowały lakonicznymi wypowiedziami.

- Dziękuję ci. - Nie wiedząc, jakim imieniem zwrócić się do kobiety, Kornelia tylko uśmiechnęła się ciepło. Pomyślała o swej niezręczności, bo mimo że mieszkały pod jednym dachem już dwa dni, nadal nie rozróżniała sióstr.

Kobieta odstawiła dzban z wodą na toaletce i, wytarłszy dłonie o fartuch, powiodła wzrokiem po pokoju, z wyrazem twarzy mówiącym, że chyba widzi go po raz pierwszy w życiu, by po chwili zniknąć znów za drzwiami, równie bezgłośnie, jak się pojawiła.

Kornelia napełniła balię, i drżąc z zimna, zrzuciła szlafrok. Pośpiesznie obmyła się gąbka.

- Czego ja bym nie oddała za normalną kąpiel - westchnęła.

- Może dziś wieczór napełniłybyśmy balię wodą nagrzaną przy ogniu kuchennym i wykąpały się po kolei - zasugerowała Liwia. - Służbie dałybyśmy na ten czas wychodne.

- Nie wydaje mi się, by oni kiedykolwiek wychodzili z domu - stwierdziła Aurelia. - Sądząc chociażby po oporze, jaki Morecombe stawiał, gdy poprosiłyśmy go o czekoladki dla dzieci. Miał minę, jakby stanął przed zadaniem przedarcia się przez ostrzeliwaną linię frontu, a nie przekroczenia progu i wyjścia na ulicę.

- Wygląda więc na to, że starsza pani prowadziła samotniczy tryb życia i tak pewnie wszyscy z czasem zmienili się w odludków - skomentowała Kornelia z głową ukrytą w fałdach koszuli, którą właśnie wkładała przez głowę. - Wiecie, do której szuflady włożyłam swoje pończochy?

- Do tej, kochana. Podać ci jedwabne czy wełniane? - Liwia wyciągnęła obie pary.

- Do tej sukienki powinny być jedwabne, jednak lepiej czułabym się w wełnianych - myślała na głos Kornelia, po czym, wzruszając ramionami, sięgnęła po jedwabne.

- Ellie, czy możesz mnie uczesać? Tobie zawsze tak świetnie to wychodzi.

- To jeden z moich pomniejszych talentów - zgodziła się Aurelia z uśmiechem zdradzającym radość. Rzuciła bratowej przenikliwe spojrzenie. - Zdajesz się bardzo przejęta wizytą tego nadętego wicehrabiego. Wyraźnie zależy ci, aby zrobić na nim wrażenie.

- Chodzi mi raczej o to, żeby zatrzeć wczorajsze wrażenie - odrzekła Kornelia, ale róż na jej policzkach przybrał na intensywności, gdy w skupieniu dopinała ostatnie guziki przy mankietach sukni. Chciała myśleć, że absolutne wymazanie tamtego wrażenia da mu do myślenia i uświadomi mu jego własną impertynencję. Jednak, żeby nie okłamywać przynajmniej samej siebie, musiała przyznać, że grała tu rolę także jej zraniona duma. Wicehrabia był wówczas nienagannie ubrany, przez co jego wynikające z pochopnych osądów i błędnych złożeń niestosowne i obraźliwe komentarze tym bardziej dotknęły ją do żywego. Teraz nie zamierzała mu nic ułatwiać, ani pozwolić mu na stawianie się ponad innymi.

- Czy w tym sezonie nosi się biżuterię o tej porze dnia? Liwia przeszukiwała szkatułkę z biżuterią. - Potrzebujesz czegoś na szyję, twój dekolt wygląda na bardzo odsłonięty.

- Bo jest bardzo odsłonięty. Może powinnam narzucić apa­szkę? - spytała Kornelia z powątpiewaniem.

- To nazbyt staromodne, stateczne. To, że masz dwójkę dzieci i jesteś „majętną wdową”, nie oznacza, że masz się nosić jak wiekowa matrona. - Aurelia sięgnęła do puzderka i wyłowiła bursztynowe korale, stwierdzając ze znawstwem, że zarówno na wsi, jak i w mieście nie ma zwyczaju noszenia kamieni szlachetnych przed zachodem słońca, jednak bursztyn, topaz, ametyst i tym podobne ozdoby są bardzo na miejscu. Zapięła bursztyny na długiej szyi bratowej i odsunęła się odrobinę, by sprawdzić, czy osiągnęły pożądany efekt, spoglądając w lusterko na toaletce.

- Tak. Zdecydowanie lepiej. A teraz fryzura.

Sprawne ręce Aurelii poszły w ruch i w kilka minut uplotły zgrabną spiralę o bogatej, miodowej barwie wokół głowy Kor­nelii. Pozostało już tylko dla dopełnienia efektu pozwolić poje­dynczym lokom opaść luźno po obu stronach twarzy.

- No, i jak ci się podoba? Kornelia przyjrzała się sobie w lustrze.

- Pięknie - powiedziała, zakręcając jeden z opadających wolno naturalnych loków. - Miejmy tylko nadzieję, że ta misterna konstrukcja nie rozpadnie się w jakimś ważnym momencie.

- Czy wicehrabia zapowiedział się na jakąś konkretną porę?

- spytała Liwia.

- Nie, ale zwyczajowo poranna wizyta oznaczałaby okolice godziny jedenastej. Tak przynajmniej było kiedyś. - Kornelia sprawdziła godzinę na zegarze, stojącym na półce nad kominkiem. - Dopiero dziesiąta, idę do pokojów dziecinnych.

Następną godzinę Kornelia spędziła z dziećmi, planując wspólnie z Linton ich dzień, a gdy zaczęła zbliżać się jedenasta, udała się na poszukiwanie Morecombe'a. Liwia prosiła go wcześniej, żeby doczyścił zaśniedziałe srebra, które były roz­stawione po całym domu. Kornelia znalazła sługę mruczącego do siebie podczas wykonywania zadanej mu pracy. Siedział w izbie przy kuchennej i mamrotał:

- Nie widzę w tym zupełnie żadnego sensu. Lady Sophia uważała, że są wystarczająco eleganckie, takie jakie są, bez ulepszeń...

- Być może miała słaby wzrok - zasugerowała Kornelia.

- Te flakony wyglądają naprawdę cudownie po wypolerowaniu.

- Wzięła jeden z nich do ręki i uniosła pod światło. - Jestem pewna, że to pochodzi z czasów królowej Elżbiety. - Przypo­mniała sobie naparstek, patrząc na wyszukane detale grawerunku na solniczce.

- Może i tak - wymamrotał jeszcze Morecombe bez przeko­nania, tym razem atakując cukierniczkę.

- Oczekuję gościa, Morecombe. Kiedy przyjdzie, będzie chciał się widzieć z lady Liwią Wprowadź go wtedy do salonu, gdzie ja będę już na niego czekać.

- Ach, tak? - Morecombe przyglądał się jej swoimi wilgot­nymi oczyma. - A gdzie będzie wtedy lady Liwia, psze pani?

- Ach, prosiła, bym przywitała go w jej imieniu - niejasno tłumaczyła Kornelia. - Po prostu zaanonsuj go, nie musisz mu nic mówić.

- Ach tak? - Brak przekonania w głosie lokaja stawał się bardziej słyszalny, lecz wrócił jak gdyby nigdy nic do polerowania cukiernicy. Kornelia postanowiła wykorzystać ten moment i roztropnie wycofała się.

Liwia czekała już na nią w przyległym korytarzu.

- Przez chwilę zapomniałam, że pan Masters również zapo­wiedział wizytę na ten ranek. Gdzie mam go przyjąć, skoro ty i wicehrabia będziecie zajmować salon?

- Może tutaj - zasugerowała Kornelia, uchylając drzwi do mrocznej komnaty, gdzie meble ukrywały się jeszcze pod ochronnymi pokrowcami, zasłony były zaciągnięte i broniły dostępu wszelkim promieniom dziennego światła. Słońce zdawało się tu niemile widzianym gościem. Cały pokój wyglądał, jakby drzemał w zakurzonym półmroku.

Kornelia podeszła do jednego z okien i odsunęła ciężkie zasłony, wzbijając przy tym tumany kurzu.

- Niech radca prawny lady Sophii ma pojęcie, w jakim stanie znajduje się ten dom - stwierdziła, podchodząc do drugiego okna.

- Na pewno odwiedzał już to miejsce przy niejednej okazji. Nie będzie więc zdziwiony widząc, jak prezentuje się to pomie­szczenie, ale możemy przynajmniej wpuścić tu trochę światła.

- O ile to w ogóle możliwe - gderała Liwia, łapiąc trzeci zestaw zasłon i kichając rozgłośnie. - Okna, nawet gdyby były czyste, nie rozświetlą wnętrza, gdy na zewnątrz jest ciemno jak w lochu. Ach, ten deszcz.

- Panuje tu takie zimno jak w oczach dobroczyńcy - dodała Kornelia. Dłonią przetarła małe kółeczko w zakurzonym oknie i wyjrzała przez nie na zalaną deszczem ulicę. - A oto zapewne nadjeżdża nasz wicehrabia, to musi być on. Całkiem, całkiem ten jego powóz. Nie wygląda na to, by musiał się martwić o pieniądze.

- Niech no i ja spojrzę. - Liwia podeszła do okna i stojąc u boku przyjaciółki, wyjrzała przez przetartą szybę. - Tak, rzeczywiście, teraz widzę, co masz na myśli. Przepiękne konie.

- Liwia wytarła obok większy fragment szyby, mimo to nie była w stanie dojrzeć prowadzącego powóz mężczyzny. - Jest cały szczelnie pozawijany, a twarz ma ukrytą za wysokim futrzanym kołnierzem.

- W taką pogodę to raczej rozsądne... wyobraź sobie, że miałabyś jechać otwartym powozem w tych warunkach! - Po­trząsnęła głową - Dlaczego nie przyjechał dorożką? Tak po­stąpiłby każdy przy zdrowych zmysłach.

- Może on nie jest - mruknęła Liwia - przy zdrowych zmysłach. Czy ktokolwiek rozsądny chciałby płacić proponowaną przez niego sumę za tę ruinę? - Machnęła ręką, wskazując przestrzeń wokół siebie.

- Odpowiednie fundusze postawią ten dom na nogi - wtrąciła Kornelia. - To miejsce ma wspaniałą wiekową tradycję. Znakomity dom, choć teraz zaniedbany...

- Może masz rację... Och, zobacz, zatrzymał się. Przekazuje lejce forysiowi. Lepiej już idź do salonu, zanim zjawi się na dole. Ja tymczasem zaczekam tutaj.

Kornelia chyżo przemierzyła hol i czmychnęła do salonu. Stała teraz przed dylematem, jak najkorzystniej wypaść w oczach wchodzącego wicehrabiego Bonhama. Czy zasiąść przy kominku? A może lepiej przy oknie, zatopiona w fotelu z książką w ręce? Nie, ta ostatnia możliwość nie wchodzi w grę - zdecydowała - fotele były zbyt wysiedziane i przepastne, by można było z nich wstać z gracją.

Siedzisko na parapecie okna, to będzie najlepsze! Mogłaby się tam dać zaskoczyć przy damskich robótkach. No tak, ale zostawiła przecież szkatułkę z szyciem w sypialni na górze... O! Zbawienie to sekretarzyk. Siądzie sobie plecami do drzwi, jak gdyby zajęta pisaniem listu.

Kołatka zabrzmiała właśnie w momencie, gdy siadła i uniosła w górę staroświeckie gęsie pióro. Nie było ostrzone od lat i przyjrzała się jego wyszczerbionej końcówce skonsternowana. Nie było jednak już teraz czasu na żadne zmiany. Wycelowała tylko piórem w kałamarz, by jednak odkryć, że atrament musiał dawno temu wyschnąć na kamień. Usłyszała głosy tuż pod drzwiami. Krótkie, energiczne zgłoski wicehrabiego i rozwlekle monosylaby Morecombe'a. Drzwi stanęły otworem.

- To tu, proszę pana - powiedział lokaj bez ceremonii i wy szedł, energicznie zamknąwszy drzwi za sobą.

Harry znieruchomiał na chwile z kapeluszem w dłoni, roz­myślając, jak powinien się teraz zachować, rozdarty pomiędzy rozbawieniem i oburzeniem wobec tak niepięknego przywitania. Służący nie pofatygował się nawet zapytać, czy wicehrabia nie miałby ochoty na zdjęcie kapelusza, czy pozbycie się dosłownie ociekającego wodą płaszcza.

Kobieta siedząca przy sekretarzyku nie odwróciła się od razu, tylko powiedziała delikatnie, biorąc Harryego pod włos:

- Lordzie Bonham, proszę poczekać, to zajmie już tylko chwilkę. - Sięgnęła po piasek i posypała nim obficie kartkę. Następnie powolutku obróciła się na krześle, rzucając wice­hrabiemu coś na kształt uśmiechu, który tylko głupiec mógłby uznać za wyraz przyjaznego stosunku. Wreszcie wstała.

- Chyba mieliśmy już okazję się poznać, mój panie. - Jej spojrzenie było nadal figlarne, lecz w głębi jej niebieskich oczu czaił się znajomy błysk, równie znajomy, co spokojnie modulo­wany ton głosu, który słyszał już dzień wcześniej. Harry zdjął rękawiczki, palec po palcu.

- Rzeczywiście, na to wygląda, pani. Przyznaję, że jestem zadziwiony pani transformacją. Musi mi pani wybaczyć pomyłkę, jakiej się dopuściłem wczoraj, jednak bez wątpienia sama pani przyzna, że istniały ku temu zrozumiałe powody. - Brew wicehrabiego uniosła się lekko, by podkreślić znak zapytania w jego wypowiedzi. - Gdyby była pani łaskawa wyprowadzić mnie wówczas z błędu, nasze stosunki mogłyby wyglądać bardziej zgodnie i przyjaźnie.

Kornelia zamierzała wprowadzić wicehrabiego w całkowite zakłopotanie, by zaraz potem wyprowadzić go z błędu co do faktu, z kim właściwie miał przyjemność. Jednak Bonham nie wydawał się ani trochę zbity z tropu, a wręcz obwiniał ją. W jego zielonych oczach mogła dojrzeć groźny błysk, jakby rzucał jej wyzwanie. Ich spojrzenia wyzywały się nawzajem na pojedynek. Ku swemu zaskoczeniu, zauważyła, że cała ta intryga tak ją pochłonęła, że serce biło jej szybciej z ekscytacji i oczekiwania dalszego ciągu...

- Pańskie maniery, proszę pana, nie zachęcały do kurtuazji - oświadczyła, i jakby instynktownie zawinęła kaszmirowy szal wokół szyi, i skrzyżowała ręce na piersiach, nie spuszczając jednak wzroku ze swego interlokutora. - Nie widzę powodu, by przedłużać dalej tę rozmowę, więc może najwyższy czas, by wyjawił pan, co też pana tu sprowadza.

Harry rzucił kapelusz i rękawice na stolik. Ponieważ nie zaproponowano mu miejsca do siedzenia, ani nawet zdjęcia płaszcza, zmuszony był po prostu stać, mokry i zmarznięty. Woda kapała z jego płaszcza na wyblakły nieco dywan. Zaczynało do niego docierać, jak dalece pomylił się w domniemaniach i przez krótką chwilę musiał mocno się starać, by nie wybuchnąć głośnym śmiechem na widok kontrastu między wyobrażoną sobie staruszką owiniętą szalem, ze stopami w kąpieli solnej, a rzeczywistością, w której siedziała przed nim elegancka kobieta daleka od starczego uwiądu.

Harry złapał się na tym, że bezwiednie zaczął analizować. Należała do wysokich kobiet, na co nie zwrócił wcześniej uwagi, i trzymała się wyprostowana. Jej suknia nie była ostatnim krzykiem londyńskiej mody, lecz brązowy odcień ładnie współgrał z barwą jej włosów, który Harry określiłby jako kombinację ciemnego miodu i złocistego bursztynu. Jej oczy, intensywnie niebieskie i przenikliwe, patrzyły spod łagodnie zarysowanych łuków brwi, zaś cera, teraz lekko zaróżowiona, była kremowa.

Kornelia nie bardzo wiedziała, jak zareagować na to milczące i dokładne badanie. Poczuła, że z jakiegoś powodu przechodzą ją ciarki.

- A więc? Słucham pana - ponagliła.

- Ach tak - odezwał się chłodno, z postanowieniem, że czas już przejąć ster konwersacji. Odpiął guziki płaszcza, nie próbował go jednak zdjąć. - Myślę, że pani już wie, jaki interes sprowadza mnie do pani. Jestem zainteresowany nabyciem tej posiadłości. Prawnik zajmujący się sprawami majątku lady Sophii Lacey przedstawił już pani moją ofertę. Pomyślałem, że zrobię to również osobiście.

- Pan Masters otrzymał już polecenie przekazania panu od­powiedzi - oświadczyła Kornelia, dobierając ostrożnie słowa. Starała się uniknąć zamieszania z tożsamościami jej i Liwii. Wolała też wprowadzić swego gościa w błąd, nie kłamiąc zanadto. - To chyba rozwiązuje sprawę.

Ujął podbródek między kciuk i palec wskazujący, spoglądając na nią przez chwilę w zamyśleniu. W innych okolicznościach potrafiłby wyobrazić sobie rozkosznie ostrą wymianę zdań z tą damą, jednak teraz okoliczności na to nie pozwalały. Sprawa była zbyt pilna, aby tracić czas na tego typu igraszki.

- Pragnę prosić panią, aby łaskawie rozważyła swą odpowiedź ponownie - powiedział ostrożnie. - Jestem gotów podnieść oferowaną sumę.

- Czy ma pan kłopot ze zrozumieniem jasno wyrażonych zdań? - spytała chłodno. - Byłam jak dotąd przekonana, że odpowiedzią na pana ofertę było jednoznaczne jej odrzucenie. Czy może to ja się mylę? - Patrzyła na niego z wyrazem uprzejmego niedowierzania.

Harry zmarszczył czoło, rozmyślając nad kolejnym posunięciem w tej dwuosobowej rozgrywce. Nic z tego, co dotychczas powiedziała, nie mogło być uznane ze niegrzeczne - mało pomocne, owszem, ale jej słowa nie zawierały nic obraźliwego. Lecz ze wszystkiego w tej kobiecie, z jej postawy, wyrazu twarzy, a szczególnie z jej wyrazistych oczu biło wyzwanie, którego nie potrafił zignorować. I choć było to niezwykle kuszące, musiał się mocno opierać, aby nie zboczyć z wcześniej wyznaczonej ścieżki.

- Przyszedłem do pani w dobrej wierze - powiedział, mając nadzieję dotrzeć do jej rozsądku pojednawczym tonem.

- To sprawa skazana na niepowodzenie - odparła bez ogródek Kornelia. - Zdaje się, że do tej pory nie wyraziłam się dość jasno, więc proszę pozwolić, że przedstawię panu stan rzeczy w najprostszy sposób. Ten dom nie jest na sprzedaż.

Pochylił lekko głowę, jakby zgadzał się z jej słowami, potem przeszedł swobodnie przez pokój, zatrzymując się tuż przed nią, stojącą obok sekretarzyka. Stała dumnie wyprostowana, napo­tykając jego opanowane spojrzenie, z ramionami ukrytymi pod kaszmirowym szalem.

Stał teraz blisko niej, na tyle blisko, że poczuł lekki zapach rozmarynu. Zioła tego używano zwykle razem z lawendą do przechowywania rzadko noszonych strojów. Jego wzrok powęd­rował ponad jej ramieniem w stronę sekretarzyka. Kartka, którą tak pieczołowicie posypywała piaskiem, była niezapisana. Sięgnął obok niej i podniósł sfatygowane pióro.

- Och - powiedział pod nosem, potrząsając suchym piórem z wyrazem niedowierzania. - Rozumiem, że pani korespondencja nie jest najwyższej wagi.

Jego dociekliwość została nagrodzona chłodnym błyskiem jej oczu i nagłym zaciśnięciem ust. Po chwili Kornelia rzekła:

- Wierzę, że w tej chwili nasze wspólne sprawy dobiegają końca, lordzie Bonham.

Uśmiechnął się.

- Być może... przynajmniej na razie. - Podszedł do stolika, z którego podniósł kapelusz i rękawiczki, potem odwrócił się i skłonił. - Pozostaję do pani usług, lady Liwio. - Z tymi słowami odwrócił się na pięcie i wyszedł.

Kornelia podążyła za nim do drzwi. Gdy mijali hol, otworzyły się drzwi salonu i wyszła z niego Liwia wraz z tęgim dystyngowanym jegomościem, ubranym w czarny surdut i bry­czesy, znamionujące człowieka interesu. Szeleścił plikiem papierów, które trzymał w ręce, i najwyraźniej sprawiał wrażenie kogoś, kto bezustannie spodziewa się przykrej niespodzianki. Lord Bonham stanął jak wryty.

- Masters? Pan tutaj?

Masters patrzył osłupiały na wicehrabiego.

- No tak, panie. Przyszedłem rozstrzygnąć pewne kwestie z moją klientką, lady Liwią. - Odparł radca prawny, wskazując na stojącą obok młodą damę. - Nie spodziewałem się zastać tu pana, sir. Nie zdawałem sobie sprawy, że został pan już przedstawiony lady Liwii.

- Okazuje się właśnie, że nie zostałem - rzekł Harry oschle, rzucając ostre spojrzenie Kornelii, która stała parę kroków za nim. - W ostatnich dniach bez ustanku wpadam w sidła błędnych mniemań - mruknął pod nosem.

Zwrócił się do Liwii i ukłonił ze słowami:

- Pani, proszę pozwolić, że się przedstawię. Wicehrabia Bonham, do pani usług.

Było w nim coś tak niezależnego, coś głęboko autorytatywnego w jego postaci, że Liwia zaczęła wątpić w roztropność ich małej intrygi. Uśmiechnęła się do niego przepraszająco i pospiesznie rzekła:

Dzień dobry panu, sir. Bardzo przepraszam, że nie mogłam pana przyjąć. Miałam umówione inne spotkanie... Pan Masters... Lady Dagenham zaoferowała się mnie zastąpić. Wiedziała, co chciałam panu... - Urwała, gdy stało się jasne, że uwaga wicehrabiego była skierowana na Kornelię.

- Rozumiem - powiedział wolno, naciągając spokojnie rękawiczki - A więc cieszyłem się... hm... jeśli tak to można nazwać, towarzystwem lady Dagenham.

- Wicehrabiny Dagenham - poprawiła Kornelia głosem opanowanym i chłodnym. - Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek przedstawiła się inaczej.

Harry zmrużył oczy.

- Rzeczywiście - zgodził się. - Ja również nie przypominam obie niczego podobnego. - Zwrócił się ponownie do Liwii:

- Lady Liwio, jestem do pani usług. Ufam, że pozwoli mi pani oczekiwać chwili, gdy będzie pani wolna od innych zobo­wiązań.

Liwia wymamrotała nieskładną odpowiedź, zerkając nerwowo na wicehrabiego i Kornelię. Powietrze między nimi aż iskrzyło od napięcia.

Harry skłonił się ponownie i ruszył w stronę drzwi frontowych. Zatrzymał się na chwilę i odwrócił, patrząc na Kornelię.

- Proszę mi powiedzieć, lady Dagenham, czy ma pani zwyczaj przebierania się dla zabawy za służącą? - zapytał łagodnym tonem.

Kornelia walczyła ze sobą, gdy poczucie absurdu groziło przejęciem kontroli nad jej zdrowym rozsądkiem. Stało się jasne, że wicehrabia Bonham nie zamierza opuścić domu bez zdobycia przewagi w ich rozgrywce.

- Jedynie pytam - ciągnął tym samym łagodnym tonem. - Ponieważ obawiam się, że tak daleko posunięta ekstrawaganej a może wystawić panią na niepotrzebne przykrości. A byłaby to wielka szkoda. - Uśmiechnął się, lekko skinął głową i wyszedł prosto w gęsty deszcz.

ROZDZIAŁ V

Gdy drzwi się zamknęły, w gabinecie zapadła cisza. - O mój Boże! Jego lordowska mość nie poinformował mnie, że zamierza złożyć pani wizytę - wysapał Masters, przerywając milczenie.

Spoglądał zmartwiony na Liwię, mnąc rękawiczki w pulchnych dłoniach.

- Rzecz jasna, nalegałbym wówczas, aby przedstawić pani aktualną ofertę osobiście. Byłaby to jedyna właściwa droga załatwienia tej sprawy, gdyż zajmę się pani interesami. Bardzo proszę o wybaczenie, droga pani.

- Naprawdę, panie Masters, nie znajduję w tej sytuacji nic, za co musiałby pan przepraszać - odpowiedziała Liwia prędko.

- W rzeczy samej, to lord Bonham nie poinformował pana o swoich zamiarach. To on powinien pana przeprosić - dodała spokojnie Kornelia.

- Och, dobry Boże, nie..., nie, nie - zawołał radca z gwałtow­nym gestem, który spowodował niemały bałagan w dokumentach, które pospadały z biurka na podłogę. Schylił się, by je pozbierać, mamrocząc pod nosem strapiony:

Lord Bonham ma zupełnie wolną rękę w podejmowaniu decyzji, które uznaje za słuszne. Jest dżentelmenem o nieskazitelnej reputacji, same panie rozumieją... Bonhamowie to bardzo ustosunkowana rodzina...

- Rozumiem - powiedziała Liwia uspokajającym tonem, schyliwszy się, by pomóc radcy zbierać papiery.

- Jest pani nad wyraz uprzejma, lady Liwio, nad wyraz - wyjąkał i wyprostował się, przyciskając do piersi plik pod niesionych dokumentów. Począł wycofywać się do drzwi, składając ukłon co parę kroków.

- Proszę o wybaczenie, wasz najbardziej oddany sługa, moje panie. Muszę już wyjść... Wkrótce przyślę pani dokumenty, lady Liwio. - Przez chwilę zmagał się z drzwiami, wreszcie zniknął na ciemnej deszczowej ulicy, wciąż dukając słowa przeprosin.

Aurelia zbiegła po schodach.

- To było żenujące - zauważyła. - Słyszałam wszystko z półpiętra. Biedny pan Masters, przecież to zupełnie nie jego wina, a zdaje się brać wszystko na siebie... Co o tym myślisz, Nell? - Spojrzała wyczekująco na bratową.

Kornelia westchnęła.

- Wcale nie zamierzałam ciągnąć tej farsy, ale on w jednej chwili, gdy zjawił się w salonie, sprawił, że zapomniałam o tym.

- Wzruszyła ramionami, zastanawiając się, jak wytłumaczyć przyjaciółkom działanie siły, która nią zawładnęła i poniosła poza wcześniej ustalone granice. - Było coś takiego... - Zmarszczyła brwi. - Nie wiem, jak to nazwać... wyzywającego w jego zachowaniu. Moja ambicja nie pozwoliła wygrać mu tej rozgrywki. - Potrząsnęła głową. - To naprawdę śmieszne. Teraz jest tylko dość aroganckim i zadowolonym z siebie przedstawicielem rodzaju męskiego. Ale dajcie mu dwadzieścia lat, a stanie się kolejnym Markbym... albo jeszcze gorzej.

- Wystarczający jak dla mnie powód, aby dostał to, na co zasłużył - stwierdziła Liwia. - Nie spodobał mi się ani trochę. Miał takie zimne oczy i zacięte usta. Nie zamierzam go przyjąć, gdy zjawi się ponownie. - Zamykając tym sposobem temat zuchwałego wicehrabiego, zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu i rzekła: - Mam bardzo ekscytujące wieści. Nigdy nie zgadniecie, o co chodzi.

Przyjaciółki zwróciły się z żywym zainteresowaniem w jej stronę.

- Mów! - powiedziały jednym głosem.

- Przejdźmy wpierw do salonu. - Liwia poprowadziła je do pokoju i zamknęła za nimi drzwi. Stanęła oparta plecami o drzwi, jej czarne oczy lśniły.

- Wygląda na to, że cioteczka Sophia nie była taką ekscentryczną samotniczką, jak zakładałyśmy. Kiedy zapisywała mi dom w spadku, miała w zanadrzu pewien plan.

Liwia przerwała, spodziewając się żywej reakcji, lecz żadna z przyjaciółek nie zabrała głosu, spoglądały jedynie w oczekującym milczeniu, więc podjęła wątek:

- Zostawiła mi pewną sumę pieniędzy na odnowienie domu, na wypadek gdybym zdecydowała się nie sprzedawać go. Pan Masters był zobowiązany nie ujawniać ukrytego zapisu w treści testamentu do czasu, gdy sama podejmę decyzję, co zrobić z domem. Gdybym zdecydowała się go sprzedać, otrzymałabym tylko zapłatę za dom, i nigdy nie dowiedziałabym się nawet o drugiej części spadku. Lecz w wypadku przejęcia przeze mnie domu z myślą o zamieszkaniu w nim ciotka ufundowała zabezpieczenie finansowe. Czyż to nie zdumiewające?

- Wydaje mi się raczej dowodem na kapryśne usposobienie stwierdziła Kornelia. - Jedynie w wyniku zbiegu okoliczności podejmujesz decyzję, jakiej ona by sobie życzyła, i spotyka cię miła niespodzianka. A w innym wypadku... - Wzruszyła wy­mownie ramionami.

- Ale na szczęście Liwia podjęła właściwą decyzję - zauwa­żyła Aurelia.

- Otóż to - spiesznie potwierdziła Liwia z błyskiem w oku. - Jedyne zastrzeżenie to, że Morecombe i bliźniaczki mogą pozostać w domu tak długo, jak sami sobie tego zażyczą. Pewna suma została już odłożona na ten cel, oraz na skromne pensje dla nich, gdyby zdecydowali się przejść na emeryturę. - Liwia chwyciła za rąbek swej sukni i zakręciła się wkoło. - Czyż to nie ekscytujące? Teraz mam najprawdziwszy spadek.

- To naprawdę wspaniała wiadomość, Liwio. - Kornelia uściskała przyjaciółkę. - Mam nadzieję, że nie zabrzmi to obcesowo, ale chciałam zapytać, czy wiesz już, jaką sumą dysponujesz na odremontowanie posiadłości?

- Około pięciu tysięcy gwinei. - Liwia odwróciła się, by przyjąć uścisk Aurelii. - W zupełności wystarczy, by wynająć lokaja i chłopca do pomocy, którzy wesprą Morecombe'a przy cięższych pracach i może jeszcze pomywaczkę, bo brakuje rąk w kuchni...

- Cóż, to bardzo dobrze - przerwała jej Kornelia z lekko szyderczym uśmiechem. - Przynajmniej nie będę musiała narażać się na kolejne zniewagi. Co za ulga, również dla lorda Bonhama.

- Czy ty w ogóle nie zwracasz uwagi na to, co mówię?

- spytała oburzona Liwia.

- Ależ oczywiście, słucham cię uważnie, tylko żartowałam - odparła Kornelia. - Mów dalej, co planujesz, Liwio.

- No dobrze, już mówię. - Liwia z uśmiechem wróciła do poprzedniego tematu: - Wystarczy na pewno na zakup nowych zasłon, mebli i farby, och, sama nie wiem na co jeszcze, ale przywrócę go do stanu świetności.

Zakręciła się lekko na jednej nodze, szeleszcząc muślinowymi halkami powiewającymi u jej smukłych kostek.

- A wówczas, moje drogie damy, gdy będziemy już mogły przyjmować, wkroczymy na salony socjety w wielkim stylu.

- A ty, kochana, znajdziesz odpowiedniego kandydata na męża - powiedziała Kornelia, wymieniając uśmiechy z Aurelią. Obie dobrze zdawały sobie sprawę z tego, że pięć tysięcy nie zdoła pokryć tak wielu wydatków, jak zakładała Liwia, nie chciały jednak przedwcześnie gasić jej entuzjazmu. Funduszy wystarczy na pewno na doprowadzenie do porządnego stanu pomieszczeń na dole oraz na przyjęcie dodatkowych rąk do pracy, co już uczyni życie dużo wygodniejszym, nawet jeśli nie będą mogły pozwolić sobie na odnowienie swoich prywatnych pokoi. Ponadto, jeśli dziedzictwo Liwii ułatwi jej małżeństwo z właściwym mężczyzną, wówczas podstawowy cel ich ekspedycji zostanie osiągnięty.

Liwia zatrzymała się w pół obrotu.

- Nie zdołam przecież znaleźć sobie męża, jeśli zostawicie mnie tu samą - przypomniała im. - W przeciwieństwie do was, starszych mężatek, potrzebuję przyzwoitki, aby móc bywać w towarzystwie.

- Mamy miesiąc - przypomniała Aurelia.

- Wiem, jednak znalezienie partii dla mnie może potrwać trochę dłużej - zauważyła Liwia. - Niezależnie od tego, jak energicznie się do tego zabiorę. Nie zapominajcie też, że mamy teraz pieniądze w sakiewce, i to wystarczająco pieniędzy, by utrzymać służbę przez pół roku z okładem. A wy macie przecież jeszcze swoje miesięczne pensje. Wasi krewni nie mogą przestać ich wypłacać... prawda?

- Nie bez wyraźnego powodu - odparła Kornelia rozważnie.

- Jak długo nie damy im takiego powodu, oni będą musieli się z tym pogodzić. Mamy zatem wystarczająco funduszy, żeby przeżyć, choćby i skromnie, do następnego kwartału? - Spojrzała pytająco na Aurelię, która kiwnęła potakująco.

- Zatem postanowione - stwierdziła zadowolona Liwia.

Kornelia zgodziła się z uśmiechem, lecz jej myśli błądziły już gdzie indziej. Jej przyjaciółki zapomniały szybko o wice­hrabim Bonham, a i ona pomyślała, że stał się teraz nieistotnym, mało ważnym i odległym utrapieniem. Jednak pamiętała, jak zapowiedział, że wróci, a z tego, co zauważyła, mogła być pewna, że nie należał do mężczyzn rzucających słowa na wiatr.

Miała dziwne przeczucie, że jeszcze nieraz będą miały przy­jemność spotkać się z osobą wicehrabiego Bonhama.

Harry jechał w deszczu, ledwo zauważając tę niedogodność, mimo, iż jego konie, potrząsając rytmicznie grzywami, posyłały krople wody w szerokich rozpryskach. Bez ustanku myślał o wydarzeniach dzisiejszego poranka. Ta pani Dagenham srogo sobie z niego zakpiła i, szczerze mówiąc, miała na swoje usprawiedliwienie obrazę, jaką uczyniły jego niedoskonałe ma­niery dzień wcześniej. Lecz skąd, u licha, mógł wiedzieć, że wicehrabina lubi przebierać się za służki, podobnie jak Maria Antonina, lubująca się w stroju pasterki. Cóż to za przedziwna ekstrawagancja?

Potrząsnął głową ze zniecierpliwieniem, rozdrażniony zarówno sobą, jak i myślami o wicehrabinie. Doszedł do wniosku, że obraz Liwii Lacey, który stworzył w swej wyobraźni, był najbardziej odległym od rzeczywistości wyobrażeniem, jakie kiedykolwiek popełnił jego umysł. Wyszedł na głupca, ale postanowił nie martwić się tym zanadto. Nadszedł czas, by z pewnego dystansu dokonać ponownej oceny sytuacji. Potrzebował nowego punktu zaczepienia.

Punktu zaczepienia, który pozwoli mu trzymać się z dala od wicehrabiny Dagenham. Raz się sparzył, to wystarczyło mu w zupełności. Jednak musiał przyznać, że jej oczy były niesamowite i zadziwiająco świetliste, zaś jej wytworna aparycja harmonijna i pełna wdzięku. Więc co ona, do diabła, sobie myśli, że lata z miotłą i czyści kominki tak dokładnie, że cała była pokryta plamami i smugami brudu? I co z wicehrabią, jej mężem? Była trochę za młoda, żeby być wdową... a dzieci...?

Dość. Harry potrząsnął gwałtownie głową. Nie był w naj­mniejszym stopniu zainteresowany osobą wicehrabiny. Nie po­może mu przecież w rozwiązaniu jego kłopotu. Poświęci całą uwagę lady Liwii. Potrzebował swobodnego dostępu do posiad­łości, a któż inny zapewni go lepiej niż sama pani domu? Lady Liwia Lacey na pierwszy rzut oka bardzo różniła się charakterem od swojej przyjaciółki... a może lady Dagenham jest jej krewną? Nie, żeby ich koligacje miały teraz większe znaczenie, ale warto się tego dowiedzieć.

Lady Liwia Lacey sprawiła na nim wrażenie łagodnej, ciepłej młodej kobiety, z rodzaju tych, co wolą cierpieć, niż sprawić komuś przykrość. Wydawała się szczerze żałować z powodu wynikłego zamieszania. Podejrzewał nawet, że nie zdawała sobie sprawy z podstępu swej towarzyszki.

Jechał przez chwilę ulicą St. James, gdy z zamyślenia wyrwał go głos wymieniający jego imię. Mężczyzna stojący na schodach klubu Brookes machał do niego z zapałem.

- Harry... gdzieś się podziewał? Nie widziałem cię dobrych parę dni. - Mężczyzna zszedł po schodach na ulicę i podszedł do powozu. - Ty stary diable.

- We własnej osobie - potwierdził Harry i, zeskakując, podał lejce koniuszemu. - Zabierz je do domu, Eryku. Wrócę pieszo.

- Tak jest, panie. - Koniuszy jednym ruchem zajął miejsce na koźle i uniósł lejce, po czym zwinnie strzelił z bata i powóz lekko potoczył się po miejskim bruku.

- Imponująca para, Harry. - Jego towarzysz zagwizdał z po­dziwem. - Pierwszy raz je widziałem. Zawsze miałeś dobre oko do koni.

Harry zaśmiał się, słysząc komplement i wyciągnął dłoń do sir Nicholasa Petershama.

- Jak się miewasz, Nick?

- Całkiem nieźle. Powiedz, gdzie się ukrywałeś ostatnimi czasy?

- Ach, podróżowałem na wieś... sprawy rodzinne... nic nad­zwyczajnego - odparł Harry wymijająco, idąc w stronę wejścia do klubu. Jego służba w Ministerstwie była tajemnicą skrzętnie skrywaną nawet przed najbliższymi przyjaciółmi, dlatego często, gdy obowiązki zatrzymywały go na kilkudniowe posiedzenia na poddaszu i wypadał z towarzyskiego obiegu, korzystał z mglistych wymówek o kryzysowej sytuacji rodzinnej i nagłych wyjazdach. Nikt nie ważył się wypytywać go o szczegóły, a ponieważ był najstarszym z szóstki potomków nieżyjącego wicehrabiego Bonham, a zatem głową rodziny, wszystkim wy­dawało się całkiem zrozumiałe, że jakaś sprawa dotycząca kogoś z rodzeństwa, lub jego niemłodej już matki, może zatrzymać go poza miastem na jakiś czas.

- Myślałem, że przejedziesz tuż obok i się nie zatrzymasz powiedział Nick. - Wołałem cię dwa razy. Byłeś bardzo nieobecny.

- Och, byłem zatopiony w myślach, Nick, znasz mnie - od parł z beztroskim uśmiechem. Prawdę mówiąc, poranek w klubie, przy winie i kartach był ostatnią rzeczą, o jakiej teraz myślał, jednak nagle taka perspektywa wydała się całkiem kusząca. Będzie to przyjemna odmiana po wydarzeniach przy Cavendish Square.

Drzwi klubu otworzyły się w chwili, gdy obaj mężczyźni stanęli na ostatnim stopniu schodów. Skinąwszy gustownie odzianemu ochmistrzowi, który przytrzymywał dla nich drzwi, wkroczyli do luksusowego wyściełanego atłasami świata męż­czyzn.

- Witam, pana, sir Nicholas. - Dwóch lokajów pomogło dżentelmenom pozbyć się przemoczonych okryć, kapeluszy i rękawiczek.

Mężczyźni przeszli do głównego salonu, gdzie powitały ich pomruk przyciszonych głosów, brzęk szkła i trzaskający ogień na kominku.

- Patrzcie, to Bonham... Harry - jakiś głos zawołał radośnie wśród zgromadzonych. - Podejdź, drogi przyjacielu, mamy tu pewien kłopot, którego rozwiązanie wymaga twojego nieoce­nionego intelektu. Ty też, Nick.

- Głęboko wątpię, czy okażę się równie użyteczny, co Harry, Newnham, jeśli chodzi o siłę intelektu. - odparł sir Nicholas z urzekającym uśmiechem, gdy zbliżali się do stolika przy oknie.

- Tuman, jeśli miałbym się jakoś zarekomendować, niestety.

- Gaduła, może - dorzucił Harry. - Ale tuman? Nigdy tak nie mów... A więc, w czym problem? - zapytał, rozsiadając się wygodnie w fotelu i rozglądając za służbą roznoszącą napoje.

- Na początek może madera... a co dla ciebie, Nick?

- Och, bez wątpienia, drogi przyjacielu, madera to świetny wybór. - Sir Nicholas podniósł rękę, a po chwili zjawił się lokaj niosący tacę z pełnymi kieliszkami.

- Zatem, posłuchaj, Harry, to kwestia zakładu...

Harry uśmiechnął się z lekką rezygnacją i podniósł kieliszek do ust.

- A u ciebie kiedykolwiek chodzi o coś innego? Na twoim miejscu, zanim bym się wdał w zakłady, wpierw postarałbym się zrozumieć cokolwiek z podstaw matematyki.

- Ależ właśnie do tego zmierzam - odezwał się mężczyzna, promieniejąc z triumfu. - Siedzę tu już dwa dni, prawda? zwrócił się po potwierdzenie do swych kompanów, którzy skinęli ochoczo głowami. - Czekając tylko na ciebie, mój drogi przyjacielu. Zatem do rzeczy, jeśli postawię pięćset na prawdopo­dobieństwo, że jutro będzie padało, zabezpieczając zakład kolej­nymi pięcioma setkami na to, że będzie padało w środę i dorzu­ciwszy trzy setki na wypadek, gdyby tylko się chmurzyło...

- Nie chcę wiedzieć już nic więcej - rzekł Harry, unosząc ręce. - Mogę podać ci szanse konia w wyścigu, lecz na terytorium wyroków nieba nie wkraczam.

Harry rozejrzał się po pomieszczeniu i napotkał nieruchome, twarde spojrzenie starszego mężczyzny siedzącego w fotelu nieopodal kominka.

Mężczyzna ubrany był w staromodny surdut ze śliwkowego aksamitu, nosił perukę, co stanowiło uderzającą ozdobę jego postaci. W jego pulchnej dłoni spoczywał kieliszek, drugą trzymał opartą na srebrnej gałce laski.

- Nie przejmuj się Graftonem, Harry - szepnął Nick. - To już zamknięta sprawa.

Harry był bardzo spokojny, lecz nie spuszczał oka ze starszego jegomościa.

- Nie dla niego - odparł z rezerwą. Wstał wolno z miejsca i przeszedł na drugą stronę pomieszczenia, mając świadomość, że śledzą go wszystkie pary oczu. Stary skandal nadal budził wystarczająco emocji, by ożywić gapiów.

Zatrzymał się przed starszym mężczyzną i ukłonił się.

- Wasza dostojność - powiedział i czekał z lekkim uśmiechem błądzącym na ustach. Czekał na wybuch, dobrze wiedział, że za chwilę musi on nastąpić. Książę Grafton odwrócił się w stronę kominka. Następnie podniósł kryształ do ust i pociągnął łyk trunku, po czym cisnął kieliszkiem z całej siły w palenisko, a dźwięk tłuczonego szkła rozbrzmiał echem w martwej ciszy, która zaległa w salonie.

Harry skłonił się ponownie i wrócił spokojnie do stolika swych przyjaciół przy oknie.

- Dlaczego to zrobiłeś, Harry? - dopytywał Nick ściszonym głosem. - Dlaczego pozwalasz, żeby tak cię traktował?

Harry wzruszył ramionami i wychylił swój kieliszek.

- On sądzi, że ma do tego prawo... i może ma...

- Nie rozumiem cię, Harry. Przecież śledztwo...

- Och, wystarczy już, Nick. - Harry podniósł rękę, protestując.

- Daję staremu człowiekowi odrobinę satysfakcji raz na jakiś czas. Można powiedzieć, że chociaż tyle jestem mu winien. Zagrajmy w karty. - Wstał z fotela i podążył żywo w kierunku pokojów karcianych, Nick po chwili dołączył do niego.

Szli przez oświetlone świeczkami pokoje do gry, gdzie spo­kojne głosy informujące o obstawianych liczbach, szelest kart i stukot kości do gry były jedynymi słyszalnymi dźwiękami. Harry przystanął przy stole do makao.

- Bonham, gdzieś się podziewał przez ostatni tydzień? Przy sięgam, wieki chyba minęły od naszego ostatniego spotkania.

- Dżentelmen w nieskazitelnie czarnym, dopasowanym sur ducie uniósł monokl i przyjrzał się nowo przybyłym. - Czy zechcecie przyłączyć się do nas?

- Zatrzymywały mnie sprawy rodzinne - powiedział Harry, odsuwając krzesło. - I oczywiście z chęcią zasiądę z panami.

- Petersham? - Mężczyzna w czerni wskazał na drugie wolne krzesło.

Nick potrząsnął głową ze śmiechem.

- Och nie, ja podziękuję. Grajcie sobie z Harrym. Osobiście wolę skubać kurczaki, niż sam zostać oskubany. - Oddalił się, machając ręką na pożegnanie.

- To potwarz - podsumował Harry, wesoło chwytając swoje karty. - Czy kiedykolwiek kogoś oskubałem?

- Może nie, ale trzeba przyznać, że chyba sam diabeł czuwa nad twoimi kartami - zauważył mężczyzna, rozdający talię.

- Nie znoszę grać z tobą, Bonham, choć serce me krwawi, gdy to mówię.

Ostatnia uwaga wywołała ogólną radość. Harry ledwo się uśmiechnął i przystąpił do gry. Właśnie kalkulował szanse swoich pięciu kart na piętnaście możliwych punktów, gdy ktoś przy stoliku obok zadał pytanie:

- Dagenham, zagrasz?

Harry kontynuował spokojnie swoje obliczenia, lecz nadstawił uszu. Młodzieńczy głos odpowiedział twierdząco. Harry wziął udział jeszcze w dwóch rozdaniach, po czym podziękował i przeprosił towarzyszy.

- Nie za wcześnie jak na ciebie, Bonham? - zapytał bankier. - Zwykle nie odchodzisz od stolika przed rozbiciem banku.

- Och, to kwestia miłosierdzia, Wetherby - odpowiedział Harry. - Muszę nad nim pracować.

Oddalił się, w pozornie przypadkowym kierunku, jednak był pewien, że ów młody głos, który słyszał, dochodził z okolic stolika hazardowego tuż za jego plecami. Wziął nowy kieliszek madery od lokaja i zaczął przechadzać się po pokoju, obserwując toczące się rozgrywki. Zatrzymał się przy stoliku hazardowym, sącząc leniwie napój.

- Czy zechce pan do nas dołączyć, Bonham? Pokręcił przecząco głową.

- Dziękuję, ale nie. Zabawiłem się już dostatecznie jak na jeden poranek. - Usunął się odrobinę na bok, wciąż obserwując stolik. Pięciu z siedmiu siedzących przy nim graczy było mu dobrze znanych. Pozostali dwaj byli sporo młodsi od jego znajomych. U obu kawalerów można było zaobserwować skutki młodzieńczych ekscesów w podkrążonych, przekrwionych oczach, pociągłych obliczach i szarawej bladości ich twarzy.

Powszechnym zjawiskiem wśród zamożnych młodzieńców z towarzystwa było przysłowiowe zapalanie świecy na obu końcach podczas pierwszego sezonu, i Harry normalnie nie zwróciłby uwagi na tych dwóch, a nawet gdyby ich zauważył, posłałby im tylko nieco rozbawione spojrzenie za sprawą obudzonych żałosnych wspomnienia jego własnych młodzieńczych wyskoków. Tych dwóch dostanie swoją lekcję, podobnie jak on i tysiące innych. Lecz jeden z nich wzbudził jego zainteresowanie, gdyż miał jakiś związek z wicehrabiną Dagenham.

Młodzieńcy grali w pożałowania godnym stylu, a Harry szybko rozpoznał interesującego go gracza. Wydawał się jeszcze mniej doświadczony niż jego towarzysz. Harry nie dostrzegł żadnego widocznego podobieństwa w fizjonomii zaledwie dwudziestoletniego młodzieńca do wicehrabiny, co samo w sobie nie było zaskakujące, gdyż jej tytuł i nazwisko mogły zostać nabyte za sprawą małżeństwa.

Przez jakiś czas obserwował młodego gracza, który przegrywał partię za partią, zaskarbiając sobie u bankiera pokaźny stos debetowych żetonów. Po chwili, znudzony, podszedł do stojącego nieopodal kredensu, by uzupełnić swój kieliszek trunkiem ze stojącej tam karafki. Wówczas zza jego pleców wyłonił się Petersham.

- Już znużyłeś się grą, mój przyjacielu?

- Nie mam dziś serca do kart - odparł Harry, opierając się o kredens i obserwując otoczenie znad brzegu swego kieliszka. - Kim jest ten młokos grający przy stoliku Elliota?

Spojrzenie Nicka podążyło w kierunku wskazanym przez Harryego.

- Który?

- Chodzi mi o tego w absurdalnie kanarkowożółtym surducie. Nick zmarszczył czoło, wysilając pamięć.

- Dagenham, o ile dobrze pamiętam. Został wprowadzony do klubu zaledwie dwa dni temu. Gdyby ktoś pytał mnie o zdanie, to twierdzę, że ten, kto go wprowadził, oddał mu niedźwiedzią przysługę. A był to Coltrain, jeśli się nie mylę, kawaler towarzyszący Dagenhamowi, syn markiza. Wygląda na to, że ci młodzi durnie nie wiedzą, co robią, ale dziedzic markiza dysponuje przynajmniej solidnym kredytem rodzinnym. Pozostaje mieć nadzieje, że ojciec Dagenhama ma głębokie kieszenie, ponieważ wątpię, żeby Markby zechciał wykupić jego długi.

- Markby mówisz?

- Mhm. Dagenham należy do młodego odgałęzienia jego rodziny. Możliwe, że nie poznałeś ich osobiście. Nieczęsto ktokolwiek z nich zjawia się w mieście, więc tym bardziej jestem zaskoczony obecnością tego tutaj wybitnego gracza. Z tego co słyszałem, Markby trzyma rodzinną kiesę w garści... rządzi rodem prawdziwie żelazną ręką. Jego syn, wicehrabia Dagenham, zginął na morzu... nie pamiętam, może nawet pod Trafalgarem... - Nick zamyślił się głęboko. - Tak jest, zgadza się. To był na pewno Trafalgar. - Rozpromienił się triumfalnie. - Tak czy inaczej, obecny spadkobierca Markbych biega jeszcze w pieluszkach.

Syn wicehrabiny Dagenham, pomyślał Harry, bezwiednie dotykając dwoma palcami ust. To by tłumaczyło obecność dzieci w domu przy Cavendish Square.

Przy stoliku hazardowym powoli kończono rozgrywki z braku funduszy i Harry obserwował, jak bankier wsuwa żetony debetowe do kieszeni swego garnituru. Młody Dagenham również patrzył na bankiera zahipnotyzowanym wzrokiem przywodzącym na myśl desperację, którą musi czuć królik na widok cienia orlich skrzydeł padającego na ziemię przed jego łapkami. Po chwili oderwał się od stolika i podążył w kierunku salonu.

Harry ruszył jego śladem. Zastał młodzieńca przy kredensie, gdzie ten nalewał sobie wina. Kawaler jednym haustem opróżnił kieliszek i napełnił go ponownie. Harry zbliżył się do niego.

- Topisz swoją przegraną? - zauważył, śmiejąc się swobodnie. - To jedyny wypróbowany i skuteczny sposób na zapomnienie. - Z tymi słowy uzupełnił zawartość własnego kieliszka i uśmiechnął się do młodzieńca. - Zdaje się, że nie zostaliśmy sobie przedstawieni. - Wyciągnął dłoń. - Bonham, do usług.

- Dagenham... Nigel Dagenham - odparł kawaler, przyjmując dłoń wicehrabiego. Jego uśmiech był wymuszony i nie zmniejszył ani trochę napięcia, widocznego na twarzy. - Do pańskich usług, sir.

- Nie widywałem cię tu wcześniej - zauważył Harry, roz­glądając się swobodnie po salonie.

- Rzeczywiście sir, zostałem wprowadzony niedawno - odparł Nigel, zastanawiając się, co takiego w tym nowo poznanym dżentelmenie sprawiło, że poczuł się tak bardzo młody i nieobyty. Na pewno wszystko było w porządku z jego pysznym surdutem, którego kolor, jak mu powiedziano, był ostatnim krzykiem mody, a śnieżnobiały wykrochmalony fular, zawiązany na tyle wysoko, by podtrzymywać podbródek, był absolutnie bez zarzutu. Jednak, było coś w stonowanej elegancji ciemno­zielonego płaszcza wicehrabiego, jego gładkim surducie i pias­kowych bryczesach, co sprawiało, że Nigel poczuł się niemal jak wioskowy głupek.

- Wspaniale, żywię nadzieję na dalszy rozwój naszej znajo­mości - rzekł Harry, kiwnąwszy przyjacielsko i odszedł w stronę grupy swych przyjaciół. Cóż za głupstwa wygaduję. Nie miał przecież najmniejszego interesu w znajomości z nieopierzonym młodzieniaszkiem, miotającym się bez ładu i składu na głębokich wodach socjety. Nie należało do jego zwyczaju otaczanie się wianuszkiem naiwnych dzieciaków, niezależnie od płci. Młode panienki nudziły go do łez, a poza tym ich guwernantki i matki za żadne skarby nie dopuściłyby swych kwiatuszków do spotkania tete - a - tete z wicehrabią Bonham... przynajmniej teraz, po tym wszystkim... A jeśli szło o rozbrykanych gołowąsów, jedyną przysługą, jaką mógł im wyświadczyć, było porządne utarcie nosa, które ostatecznie pomoże im w przyswojeniu podstaw miejskich manier.

Więc, co, u licha, myślał, oferując młodemu Dagenhamowi swoje usługi?

Jedyna odpowiedź, jaka wpadła mu do głowy, była taka, że prawdopodobnie postradał rozum.

ROZDZIAŁ VI

Nell, co powiesz o tej słomkowej satynie? Pasowałaby na pokrycie krzeseł w pokoju stołowym? - Liwia wskazała palcem belę materiału w sklepie sukienniczym przy Goodge Street. - Nie jest droga.

Kornelia odłożyła adamaszek w karmazynowe prążki, nad którym akurat się zastanawiała, i podeszła do Liwii.

- Podoba mi się - stwierdziła. - Pięknie podkreśli kremowy odcień tapety. - Rozejrzała się po pomieszczeniu. - Gdzie się podziała Ellie?

Liwia podniosła głowę i, marszcząc brwi, rozglądała się badawczo po przestronnym sklepie, zastawionym długimi stołami, belami materiałów i pełnym krzątających się pomocników, którzy zamaszystymi gestami rozwijali płachty jedwabi, aksamitów i satyny.

- Jest tam - powiedziała Liwia. - Z kimś rozmawia. Widocznie spotkała kogoś znajomego.

- Kto to może być? - spytała Kornelia z nutą zdziwienia, potem zawołała: - Ach, to Letycja Oglethorpe. Ten nos po­znałabym wszędzie.

Liwia przypatrywała się przez moment i zachichotała.

- Och, widzę, co masz na myśli... Sam Cyrano byłby z niego dumny. Kim jest Letycja?

- Byłyśmy debiutantkami w tym samym sezonie - wyjaśniła Kornelia. - Letycja zaręczyła się z Oglethorpe'em już w połowie sezonu. - Potrząsnęła głową z melancholijnym uśmiechem. - Moja mama powiedziała wtedy, że Letycja postąpiła niezwykle rozsądnie, zważywszy na rozmiar swego nosa. W bardzo jasny sposób dawała mi do zrozumienia, że porównuje jej nieoczekiwany sukces na małżeńskim targowisku z moją osobistą porażką w znalezieniu dobrej partii.

- Czy powinnyśmy podejść?

- Myślę, że tak. - Kornelia nie tryskała entuzjazmem, jednak czuła, że nie może zostawiać Aurelii na pastwę losu. Letycja zawsze była osobą niezwykle irytującą i nazbyt protekcjonalną. Zaś teraz cechy te jedynie się pogłębiły, gdyż jako hrabina miała ku temu dodatkowe powody. Była wystrojona od stóp do głów w ciepłą, obszytą futrem aksamitną pelisę, oraz czepiec w stylu cygańskim, osadzony na czubku jej wysoko upiętego koka. Osobiście Kornelia uważała, że taki czepek to pomyłka. Jego płaski fason podkreślał jedynie rozmiar jej nosa, zamiast go nieco tuszować. Uszczypliwe spostrzeżenia nie umniejszyły jednak u Kornelii poczucia, że ich własne staromodne sukienki w porównaniu ze strojem Letycji wypadały biednie i szaro.

Westchnęła.

- Miałam nadzieję, że zanim nawiążemy kontakt ze światem zewnętrznym, zdążymy odrobinę się upiększyć. Lecz, jak ma­wiają, gdy diabeł dzwoni, człowiek musi. - Poprowadziła przy­jaciółkę między stołami.

- Och, Kornelia... co za niespodzianka, nigdy bym cię nie rozpoznała - zaświergotała Letycja, gdy się zbliżyły. - Moja droga, wyglądasz tak... dojrzale. - Zachichotała - Na pewno wszystkie bardzo się zmieniłyśmy. To właśnie mówiłam Aurelii. Jej również byłabym nie rozpoznała. - Przyjęła wyciągniętą rękę Kornelii wiotką dłonią, po czym zwróciła pytające spojrzenie w stronę Liwii.

- Pozwól, że przedstawię ci lady Liwię Lacey, Letycjo - powiedziała gładko Kornelia. - Liwia właśnie odziedziczyła dom przy Cavendish Square, więc przygotowujemy się do drobnego remontu. - Wskazała na otaczające je kolorowe bele materiałów. - Liwio, to jest lady Oglethorpe. Nasza stara znajoma.

Blade spojrzenie Letycji wyostrzyło się w chwili, gdy ujęła dłoń Liwii.

- Cavendish Square... ależ moja droga, co za wyśmienity adres. Nie słyszałam, żeby ktoś sprzedawał tam dom. Tak rzadko pojawiają się na rynku nieruchomości.

Jej taksujące spojrzenie powędrowało od zapinki pelisy Liwii w dół, zatrzymując się na jej prostych, brązowych butach.

- Zgaduję, że to twoja pierwsza wizyta w mieście? - Nie czekając na odpowiedź, kontynuowała: - Aurelia mówiła mi, że byłyście uwięzione na prowincji przez lata, Kornelio. To niestety widać, moja droga. Jestem pewna, że nie masz mi za złe, iż to mówię. Znamy się od tak dawna. Na pewno jesteście szczęśliwe, mogąc zrobić wreszcie trochę zakupów. Przyznam, że z wielką ochotą wprowadzę was w tajniki dzisiejszej mody. Mogę doradzić co i jak... do kogo pójść... wiele się zmieniło w ostatnich czasach, a na pewno nie jesteście na bieżąco, jeśli idzie o tegoroczny szyk. - Zatoczyła dłonie szerokim gestem.

- To bardzo miło z twojej strony, Letycjo - odparła Kornelia, unikając spojrzenia Aurelii. Jej bratowa stała tuż za Letycją i walczyła dzielnie, by nie wybuchnąć śmiechem. - Będziemy nad wyraz wdzięczne za każdą nawet najdrobniejszą wskazówkę. Nieprawdaż, Liwio? - Mrugnęła do Liwii, która wyglądała na nieco zdezorientowaną.

- Wspaniale, zatem korzystajmy z okazji, nie tracąc czasu - oświadczyła Letycja. - Zapraszam was wszystkie na Berkeley Square... Oglethorpe dał mi carte blanche na kompletną redekorację domu, i wprost nie mogę się doczekać, by pokazać wam wszystkie moje ulepszenia. Myślę, że będzie to pouczające i skorzysta pani z pomysłów przy swoim remoncie, lady Liwio. Wszystko tylko w najlepszym guście oczywiście... chwileczkę, gdzie się podziewa moja służąca... ta wstrętna dziewczyna, zawsze gdzieś sobie odchodzi... ach, tu jesteś. Weź moją torebkę, dziewczyno, przeszkadza mi. I nie zapomnij o tych pudłach... Chodźcie, drogie panie. Moja bryczka czeka na zewnątrz, wystarczy miejsca dla nas czterech.

Aurelia rzuciła Kornelii błagalne spojrzenie. Jak zapobiec temu porwaniu? Kornelia wzruszyła lekko ramionami i potrząs­nęła głową. Pomyślała przewidująco, że Liwii ani trochę nie zaszkodzi, jeśli wieść o przejęciu przez nią domu przy Cavendish Square rozniesie się w towarzystwie, zaś Letycja nadawała się świetnie do tego zadania, miała bowiem ogromną skłonność do plotek.

Wyszły ze sklepu sukienniczego śladem lady Oglethorpe, wraz z truchtającymi obok pomocnikami, niosącymi niezliczone pudła i pakunki. Na ulicy stała elegancka bryczka. Woźnica zeskoczył z kozła, by pomóc damom przy wsiadaniu. Gdy panie usadowiły się na poduszkach, poukładał zakupy, wypełniając każdy wolny skrawek przestrzeni, a na koniec okrył nogi swych pasażerek ciepłymi pledami.

- Hetty, ty pójdziesz pieszo - oświadczyła Letycja służącej, wygładzając pled na swoich kolanach. - Nie ma miejsca dla ciebie przez te wszystkie pakunki.

- Dlaczego nie poprosi pani, żeby sukiennik dostarczył je do domu? - spytała Liwia prosto z mostu. Poranek był nieznośnie zimny, a z Goodge Street na Berkeley Square droga była daleka.

Letycja spojrzała na nią zaskoczona.

- Skąd taki pomysł, lady Liwio? To niepotrzebny wydatek, musieliby przecież wynająć dorożkę.

- Oczywiście - powiedziała pod nosem Liwia, dumając nad tym, że dzięki tej nadętej damie ich własny zakup słomkowej satyny będzie musiał poczekać do następnego dnia, narażając je na dodatkowe wydatki związane z wynajęciem dorożki, na które w przeciwieństwie do hrabiny ledwo mogły sobie pozwolić.

Letycja trajkotała wesoło, gdy dojeżdżały na Berkeley Square, a jej trzy towarzyszki, otulone ciepłymi pledami, pozwalały unosić się temu strumieniowi. Był to niewątpliwie bardziej komfortowy środek transportu niż duszna, wynajęta dorożka.

Bryczka zatrzymała się przed pokaźną rezydencją hrabiego Oglethorpe przy Berkeley Square. Dwuskrzydłowe drzwi otwo­rzyły się, jeszcze zanim wyszły z wozu na chodnik, a przy wejściu zjawili się lokaj i kamerdyner, oczekujący ich przybycia.

- Walterze, proszę, aby te pudła zostały czym prędzej zaniesione do mojej bawialni - wydała instrukcje hrabina, żeglując dumnie w stronę schodów i strząsając z siebie futrzaną pelisę. Kamerdyner wprawnym ruchem pochwycił okrycie w chwili, gdy zsuwało się jej z ramion.

- Jestem ogromnie ciekawa, jak efektownie będzie wyglądał ten materiał na siedzisku przy oknie. A, i proszę za pół godziny podać przekąskę w żółtym pokoju. Dla czterech osób.

- To niezwykle uprzejme z twojej strony, Letycjo, jednak obawiam się, że nie zostaniemy dłużej niż godzinę - powiedziała stanowczo Kornelia, gdy podążały za panią domu.

- Nonsens - przerwała jej hrabina, zwracając się przez ramię. - Mam wam tyle do opowiedzenia o dzisiejszym Londynie. Tak wiele się zmieniło i trzeba wiedzieć to i owo, żeby nie popełnić faux pas. Te towarzyskie katastrofy, których można uniknąć, moje drogie. Na początek, muszę wam powiedzieć, kogo możecie przyjmować, a kogo odprawiać z kwitkiem.

Kiedy dotarły do holu na piętrze, lokaj pospieszył otworzyć na oścież drzwi prowadzące do pomieszczenia po prawej stronie. Kornelia stanęła w progu jak wryta.

- Dobry Boże - szepnęła pod nosem wstrząśnięta.

- Czyż nie jest piękny? - spytała Letycja retorycznie, rozkła­dając szeroko ramiona. - To ostatni krzyk mody, zapewniam was. Absolutnie najnowszy szyk. Śmiem twierdzić, że żadna dama w Londynie nie ma pokoju, który mógłby się równać z tym.

Aurelia, która szła tuż za Kornelią, teraz nieomal na nią wpadła i przypatrywała się ponad ramieniem bratowej w osłupieniu.

- Nie wątpię w to - odezwała się wreszcie, mrugając szybko, jakby chciała rozproszyć atakujący ją melanż kolorów.

- Więc pozwólcie, że wam zdradzę, że styl indyjski jest teraz wzorem dobrego smaku w wystroju wnętrz - powiedziała Letycja, zniżając głos do konspiracyjnego szeptu, jakby przekazywała im najściślej strzeżoną tajemnicę. Zdjęła rękawiczki i rzuciła je niedbale na okrągły stolik. Rękawiczki nie trafiły jednak na stolik, lecz, niezauważone, wylądowały na turkusowym dywanie.

- Proszę mi wierzyć, lady Liwio, nie pożałuje pani, wybierając motyw indyjski do swego salonu. Czyż ta przepyszna tapeta nie wprawia pani w zachwyt? - Splotła ręce na piersiach, wpatrując się w upojeniu na złoto - karmazynowy gąszcz ozdabiający ściany. Złote liście oplatały gzymsy, obramowanie kominka, karnisze i kwieciste mahoniowe woluty na sofach i stolikach.

- Zapraszam, usiądźcie. - Sama usadowiła się wdzięcznie na haftowanym w pawie oczy szezlongu i wskazała na stojącą naprzeciw sofę. - Walter przyniesie niedługo kawę.

Kornelia zbliżyła się do przezłoconego aksamitnego fotela, rozważając, co począć z artystycznie udrapowaną płachtą jed­wabiu ozdobionego błyszczącymi koralikami, która zwisała z fotela. Wyglądała, jakby leżała tam bez szczególnego powodu. Ostrożnie usiadła więc na nim. Jej spojrzenie momentalnie powędrowało w stronę pary wypchanych pawi, spoglądających na nią ciemnymi, szklistymi oczami z okolic kominka. Tknęła ją myśl, że gdzieś tu na pewno dojrzy słonia, więc rozejrzała się ukradkiem. Ach, oto i słoń. Nawet nie jeden, ale cały zastęp mosiężnych słoni, spacerujących po półce z książkami. Kilka lamp w kształcie urn, które bardziej pasowałyby do pałacu z Baśni tysiąca i jednej nocy, było rozsianych po pokoju na chybił trafił. Kornelia unikała wzroku Aurelii i Liwii.

- Czy macie dzieci, Letycjo?

- Och tak, dwójkę. Kochane maleństwa - rzekła hrabina wymijająco. - Są teraz na wsi. Oglethorpe uważa, że powietrze na prowincji dobrze im robi, a ja całkowicie się z nim zgadzam. Poza tym, robią tyle hałasu, kiedy są w domu... Ach, dziękuję, Walterze. - Wzięła filiżankę od kamerdynera, który wślizgnął się do pokoju bezgłośnie, niosąc tacę z kawą.

Gdy obsłużył wszystkie kobiety po kolei i wyszedł, hrabina nachyliła się i powiedziała:

- Zatem, słyszałam, że obie straciłyście mężów. Co za tragedia. Jednak nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak ochoczo wycofałyście się na wieś. Jak mogłyście znieść życie bez sezonu towarzyskiego? - spytała, siorbiąc powoli swoją kawę.

Przypuszczam jednak, że teraz, gotowe jesteście rozwinąć nieco skrzydła... hm? - Dwuznaczny uśmieszek zawitał na ustach Letycji. - Myślę, że mogłabym przyczynić się do spotkania was z jakimiś niezłymi partiami... znajdzie się kilku wolnych dżentelmenów w mieście... może nie z samej górnej półki, oczywiście, niemniej... - Pozwoliła, by sugestia w jej uśmiechu dokończyła myśl.

Niemniej wystarczających dla dwóch zaniedbanych wdów, które już za pierwszym razem nie mogły się poszczycić błyskot­liwym sukcesem w kwestii zamążpójścia, pomyślała Kornelia. Na głos powiedziała tylko:

- Niestety, obawiam się, że Aurelia i ja nie jesteśmy teraz do wzięcia, jednak miło, że o nas pomyślałaś, Letycjo.

- Och, poczekajcie trochę, a zobaczycie - powiedziała hrabina pocieszającym tonem. - Gdy tylko zaczniecie wychodzić, pokazywać się w towarzystwie... oczywiście po wizycie u modniarki. Mogę polecić wam swoją, jest niezrównana... i signor Salvatore... właśnie jego geniusz stoi za dekoracjami w moim salonie. Lady Liwio, jestem pewna, że z ochotą omówisz z nim swoje życzenia.

- Jest pani niezmiernie uprzejma - powiedziała Liwia nie­śmiało, sięgając po ciasteczko ze srebrnej tacy.

- Dobrze, teraz muszę się czegoś od was dowiedzieć. Z kim zdążyłyście się zobaczyć od czasu przybycia do miasta? - Letycja ponownie nachyliła się do nich poufale.

- Do tej pory, jeszcze z nikim - odpowiedziała Kornelia.

- Och, to nie do końca prawda, Nell - poprawiła ją Aurelia, zadowolona, że odzyskuje głos. Miała już powyżej uszu tego obrazka żałosnych popychadeł, niemających żadnych przyjaciół, pospolitych wdów z prowincji, który Letycja im odmalowała.

- Przyjmowałyśmy wielokrotnie wizyty wicehrabiego Bonhama. - Upiła niewielki łyk kawy.

- Ach, więc znacie wicehrabiego Bonhama? - Oczy Letycji rozszerzyły się. - Czarujący mężczyzna, nieprawdaż? I należy do takiej dobrej rodziny. Skąd go znacie?

- Prawdę powiedziawszy, nie znamy go - powiedziała Liwia, która zawsze miała problemy z omijaniem prawdy.

- Poznałyśmy go, ponieważ był zainteresowany kupnem mojego domu.

- Och, rozumiem, czyli łączą was tylko interesy. - Letycja nie potrafiła ukryć rozczarowania. Lecz po chwili ożywiła się.

- Nie rozumiem jednak, dlaczego chciał kupować kolejny dom. Posiada jedną, całkowicie zadowalającą rezydencję przy Mount Street. Bardzo tajemnicza sprawa. - Letycja nachyliła się do nich. - Dam wam jednak dobrą radę. Jest może niezwykle czarujący, ale lepiej trzymać go na pewien dystans.

- Doprawdy? - Kornelia usiłowała ukryć iskierkę ciekawości - A to dlaczego, Letycjo?

Oczy hrabiny zalśniły, gdy oblizywała usta.

- Ze względu na pewne wydarzenia z przeszłości, prawdziwy skandal - przerwała w pół zdania, gdy do pokoju wkroczył kamerdyner.

- Pani, lord Oglethorpe zapytuje, czy zechce pani uczynić mu zaszczyt i dołączyć do niego w bibliotece - obwieścił służący.

Kornelia skorzystała z okazji i poderwała się zwinnie na równe nogi.

- W rzeczy samej, nie można pozwolić mężowi czekać na siebie, Letycjo, a my właśnie miałyśmy się zbierać do odejścia. Było miło. Bardzo dziękujemy ci za twoją gościnność... i oczy­wiście za dobre rady. Możesz być pewna, że weźmiemy je pod uwagę.

- Tak, właśnie - dodała cicho Aurelia, podnosząc szal i również wstając z sofy. - Signor Salvatore, tak? Musisz zapamiętać jego nazwisko, Liwio.

- Och, nawet nie myślę zapominać o nim - potwierdziła przyjaciółka solennie, i również się pożegnała.

Nareszcie były wolne, lecz musiały mocno się powstrzymywać, by nie wybuchnąć gromkim śmiechem, zanim nie zniknęły za rogiem placu. Przeszły krótką drogę na Cavendish Square w bardzo wesołym nastroju.

- Było mi prawie żal Letycji - rzekła Kornelia, gdy wchodziły już do domu. - Ależ ona jest rozpieszczona i paskudnie zadowolona z samej siebie.

- Oraz diabelsko wścibska - dorzuciła Aurelia, ściągając rękawiczki. - Zastuka do naszych drzwi już jutro lub pojutrze, zapamiętajcie moje słowa. Zawsze była pierwsza do roznoszenia świeżych plotek.

- Mam tylko nadzieję, że nie przyprowadzi ze sobą signora Salvatore - dodała Liwia z mimowolnym dreszczem. - Ta tapeta.

* * *

Dźwięk wybuchu wyrwał Kornelię z głębokiego snu pełnego, nie wiedzieć czemu, dziwnie zachowujących się słoni. Jej serce załomotało i przez parę chwil musiała walczyć z mdłościami, podczas gdy jej umysł i ciało powoli oswajały się z tym gwał­townym przebudzeniem.

Zrzuciła z siebie kołdrę i sięgnęła po peniuar. W kominku wciąż tlił się ogień, który oświetlał z lekka pokój, choć nie dawał już ciepła. W pomieszczeniu było akurat tyle światła, że, gdy jej oczy przyzwyczaiły się do otoczenia, Kornelia mogła odnaleźć krzesiwo i rozpałkę, leżące na toaletce, obok świec. Zapaliła ogień, w którego blasku dostrzegła tarczę zegara. Trzecia rano.

Wsunęła stopy w kapcie i ruszyła do drzwi. Usłyszała płacz dzieci, dobiegający z ich pokoju. Po chwili na korytarzu spotkała Aurelię ze świecą w ręku. Ta przywitała ją pytaniem:

- Co to mogło być? Brzmiało, jakby obwieszczano koniec świata.

- Nie wiem, czy nie zabrzmi to dla ciebie zbyt prozaicznie, ale to był raczej odgłos wystrzału z trombonu - odrzekła na to Kornelia. - Tak, czy inaczej, dzieci się obudziły.

- Nie ma się co dziwić - skomentowała Aurelia. - Linton na pewno się wścieknie. - Obie odwróciły się ku ciemnej bawialni, skąd usłyszały głos Liwii.

- Co to było? - Kobieta wynurzyła się z mroku korytarza, obleczona w długą, zwiewną, białą koszulę nocną. Jej twarz była ledwie widoczna - jak blady owal pod czarną chmurą włosów. - Auć! - wykrzyknęła, natknąwszy się na nierówność w podłodze, o którą zahaczyła palcami bosej stopy.

- Jeszcze nie wiemy - odpowiedziała Aurelia. - Dlaczego chodzisz po ciemku bez świecy?

- Zbytnio się spieszyłam - odparła Liwia, wstępując w krąg światła. - Co to było?

- Nell sądzi, że brzmiało jak tromblon - powtórzyła Aurelia. - Dzieci się przeraziły... czy możesz zejść na dół, Liwio, i dowiedzieć się, co się stało? Dołączymy do ciebie, gdy tylko uspokoimy sytuację tutaj na górze. - Wręczyła Liwii jedną ze świec i pobiegła za światłem kaganka, niesionego przez pędzącą do bawialni Kornelię. Dobiegała stamtąd kakofonia krzyków i wrzasków.

Kornelia wpadła do pokoju dziecięcego i, padając na kolana, chwyciła dzieci na ręce i przemówiła do nich miękkim, uspoka­jającym głosem. Blada Daisy podtrzymywała małą Franciszkę, która zanosiła się płaczem.

- Moje kochanie, już wszystko dobrze. - Aurelia podbiegła i przytuliła dziecko.

- Ciekawa jestem, co tu się wyczynia w przyzwoitym, spo­kojnym domu? - Linton wydeklamowała już po raz drugi, odkąd Kornelia znalazła się w pokoju. Niania, opatulona w ciepłą suknię, siwe włosy upięte miała z tyłu i była oburzona.

- Lady Nell, te dzieci powinny być teraz w łóżku, u siebie w domu i spokojnie spać.

- To był tylko jakiś wypadek, Linton - powiedziała Kornelia, gładząc głowę Zuzanny, wtulonej twarzą w ramiona matki. Oczywiście w tym momencie nie wiedziała jeszcze, co tak naprawdę się wydarzyło. Ale pomyślała, że w ten sposób najłatwiej uspokoić rozzłoszczoną Linton. - Już wszystko ucichło. Już po wszystkim.

- Jaki wypadek, mamo? - zapytał Stevie, wiercąc się w jej uścisku. Jego ciemne oczy... tak podobne do oczu jego ojca, w skupieniu wpatrujące się w jej twarz, wyglądały jak czarne szklane paciorki. - Brzmiało jak fuzja dziadka, gdy polował.

- Morecombe polował na myszy - palnęła Kornelia, wyraźnie ignorując niedowierzające prychnięcia niani. - Zabrzmiało tak bardzo głośno, ponieważ jesteśmy w zamkniętym pomieszczeniu, a nie na otwartej przestrzeni. A poza tym, w nocy jest cicho i echo wystrzału rezonuje, prawda?

- Myślałem, że na myszy poluje się łapkami - zauważył Stevie, posługując się logiką pięciolatka. - Tak przynajmniej słyszałem od Nelsona. - Nelson był głównym stajennym w Dagenham Manor i bardzo imponował małemu wicehrabiemu we wszystkim.

- Cóż, można i tak, i tak - improwizowała Kornelia, nie chcąc podawać w wątpliwość słów wyroczni. - Posłuchajcie, jak teraz jest cicho. - Uniosła palec w górę i dzieci zaczęły intensywnie nasłuchiwać.

- Chodźmy spać - powiedziała Aurelia, przecierając oczy. Zabrało im dobry kwadrans, by opatulić dzieci z powrotem w ciepłe kołdry. Przez cały ten czas Linton stała im nad głowami i narzekała pod nosem, przywołując świętej pamięci jego lordowska mość, i jak zareagowałby na tego typu wydarzenia, zaś Daisy nie przestawała popiskiwać na skutek dopiero co przeżytego szoku.

- Zostawimy zapaloną lampkę - zadecydowała Kornelia, przykręcając knot. Pochyliła się nad dziećmi w pocałunku.

- Teraz już śpijcie. - Wyszła na palcach. Za nią Aurelia, na piętach.

- Będą teraz spokojne, zapewniam cię, Linton - rzekła.

- Przykro mi z powodu tego zajścia.

- Niech będzie i tak, lady Nell, ale rzeczy nie mają się tak, jak mieć się powinny - oświadczyła niania z nieustępliwym wyrazem twarzy. - Biedne, małe kruszynki, przelękły się na śmierć. Ten Morecombe powinien był bardziej się zastanowić... polowanie na myszy, ładne mi rzeczy! - parsknęła.

- Naprawdę nam przykro, Linton, zapewniam cię, że dopilnujemy, by takie ekscesy już się nie powtórzyły - tłumaczyła uśmiechnięta pojednawczo Aurelia. - Dzieci są już naprawdę spokojne. Nawet nie pisną.

Niania nie wyglądała na uspokojoną, ale powiedziała tylko:

- Dobranoc, drogie panie! - Dumnie krocząc, udała się do swojej sypialni.

- O Boże - rzekła Kornelia. - To jakby dolać oliwy do ognia. Lepiej dowiedzmy się, co się właściwie stało. Chodź, pójdziemy schodami kuchennymi.

Pobiegły wąską klatką schodową. Gdy znalazły się w zasięgu głosów z kuchni, mogły posłyszeć dźwięki mebli przesuwanych po kamiennej podłodze, przez które przebijały się wyraźnie „r” z Yorkshire, wypowiadane tym razem jeszcze wyraźniej, ponieważ lokaj klął na potęgę.

Kobiety wpadły do kuchni i ujrzały poprzewracane meble, Morecombe'a - wciąż ze starożytną, ale ewidentnie sprawną fuzją w ręce - ustawiającego na powrót poprzewracane krzesła drugą, wolną ręką. Bliźniaczki stały oburzone, kontemplujące zaspanymi oczyma chaos w pomieszczeniu, w którym ktoś zapewne zajmował się czymś innym niż przygotowywaniem posiłków.

- Na litość boską, co tu się stało? - zapytała Kornelia.

- Niestety, nie wiemy. Niech pani spojrzy na ten bałagan. Podmuch zimnego powietrza wprawił Kornelię w drżenie.

- Dlaczego to okno jest otwarte?

- Dla kota, psze pani - przypomniał Morecombe, odkładając wreszcie broń.

- Kot nie potrzebuje tak wielkiego otworu, by się prześlizgnąć. - Kornelia chciała zdecydowanym ruchem zamknąć okno. Kot z nastroszonym ogonem, wygiętym grzbietem i nastawionymi uszami stał na zewnętrznym parapecie.

- Coś cię przestraszyło... - zagadnęła do zwierzęcia. - Taki zgiełk obudziłby umarłego. - Chwyciła Kicię i zabrała ją do środka, zatrzaskując jednocześnie okno.

- Ktoś zakradł się przez to okno. - Aurelia wypowiedziała na głos konkluzję, która cisnęła się na usta wszystkim obecnym, wskazując przy tym ręką na kuchnię. Panował tam chaos, jak po trzęsieniu ziemi. Porcelana i szkło, pozdejmowane z półek kredensu, leżały w bezładzie na podłodze. Na stole beczka na mąkę była odwrócona do góry nogami. Jej zawartość wymieszana została z wszelkiego rodzaju substancjami powysypywanymi ze słoików i pojemników powystawianych ze spiżarni: fasola z cukrem, olejem i octem tworzyły przedziwną masę, na wierzchu której leżały pudełka po kawie i herbacie.

- W jakim celu włamywacz wkradałby się do tego miesz­kania? - nie mogła się nadziwić Liwia - Jest to prawdopodobnie jedyny dom na tej ulicy, w którym nie ma nic, co warto by było ukraść.

- A srebra, psze pani? - zaznaczył Morecombe, sądząc po jego głosie, odrobinę urażony tym komentarzem.

- Sprawdźmy, czy nadal są w spiżarni. - Aurelia poszła zobaczyć i wróciła natychmiast, by oznajmić: - Wszystko na swoim miejscu, w stanie, w jakim pozostawiłeś je tam wczoraj, Morecombe.

- Moim zdaniem, psze pani, to robota jakichś rzezimieszków, którzy nie mając nic do roboty, szukają po prostu kłopotów - odezwała się Maris.

- Tak, i to już nie pierwszy raz - zauważyła jej siostra.

- Jak to? - spytała Liwia.

- Działy się tu dziwne rzeczy, psze pani - zaczął opowiadać Morecombe ze swadą gawędziarza. - Odkąd lady Sophia... niech spoczywa w pokoju... odeszła, w nocy usłyszeć można było dobijanie się. Dlatego przyniosłem to. - Wskazał na tromblon. - Prawie udało mi się dorwać jednego z nich którejś nocy, aż poszło mu w pięty. Mówię pani, jak tu stoję. Więc, jak tylko usłyszałem miauczenie kota, byłem na nich gotowy.

- Przedziwne. - Liwia zmarszczyła brwi. - Ale pewnie macie rację. To pewnie jakiś gang drobnych złodziejaszków, którzy mieli nadzieję znaleźć łatwy łup, w domu... - Tu zawiesiła głos. Już miała powiedzieć: - o który, jak się zdawało, nikt już nie dbał, ale poczuła, że Morecombe i bliźniaczki nie przyjmą takich uwag lekko.

- Zdecydowanie wygląda to na sprawkę jakichś wandali.

- Aurelia zmarszczyła nos z niesmakiem.

- Może - powiedziała Kornelia w zamyśleniu, taksując wzrokiem nieprawdopodobny nieład w kuchni. - Czy widziałeś, do kogo strzelałeś, Morecombe?

Lokaj potrząsnął tylko przecząco głową.

- Nie mogę tego powiedzieć, najpierw strzeliłem, ale on czmychnął szybciej, niż myśl.

- Więc był tylko jeden włamywacz?

- Z tego, co widziałem, to tak, psze pani.

- Hm. - Kornelia spojrzała na kota, którego cały czas kołysała w ramionach. - Ciekawa jestem, czy ty nie wiesz czegoś, czego my nie wiemy, Kiciu.

- Tak. Cokolwiek, czy też ktokolwiek to był, nocą nic nie zdziałamy w tej sprawie - podsumowała Aurelia. - Więc dajmy temu na razie spokój, będziemy się nad tym zastanawiać jutro rano.

- No cóż, nie sądzę, by wrócił jeszcze raz tej samej nocy - zgodziła się Liwia, stojąc już na schodach. - Chodź, Kornelio.

- Ziewnęła przeciągle.

Kornelia, podążyła za nią. Kicia wykręciła się z jej uścisku i skoczyła na ziemię, potem jednym susem znalazła się na parapecie. Miauknęła prosząco.

- Przecież mówiłem, psze pani. Ona wchodzi i wychodzi tym oknem i musi je mieć otwarte - stwierdził z satysfakcją lokaj.

- Hm. Będzie się musiała nauczyć - odparowała Kornelia.

- Kot może być na zewnątrz bądź w domu, ale to okno będzie zamykane, Morecombe. A teraz udajmy się na spoczynek.

Sen, choć oczekiwany, nie chciał jednak przyjść. Kornelia wierciła się i przewracała na łóżku, jej myśli krążyły wokół nierozwiązanej zagadki. Dlaczego ktoś miałby się gdziekolwiek włamywać wielokrotnie? Dom z zewnątrz wyglądał na zaniedbany, a i w środku nie prezentował się wcale lepiej. Jedynym wytłumaczeniem byłoby, że jakieś skończone łobuzy szukały tu łatwego łupu. Z jakiegoś powodu jednak Kornelia nie potrafiła się do takiego wytłumaczenia przekonać.

ROZDZIAŁ VII

Następnego ranka wicehrabia Bonham jadł śniadanie, gdy zjawił się Lester.

- Coś działo się tej nocy przy Cavendish Square, sir - rzekł bez ogródek. - Właśnie otrzymałem raport od nocnej warty.

- Usiądź, Lesterze. - Harry wskazał dłonią krzesło na prze­ciwko. - Polędwica wołowa jest wyśmienita. Częstuj się. Piwo jest w dzbanku.

- Nie śmiem odmówić, sir. - Lester odkroił potężny kawałek pieczeni i nalał sobie piwa do kufla.

- Wygląda na to, że ktoś znów wkradł się nocą do domu - rzekł z pełnymi ustami. - Nasi chłopcy widzieli go, gdy wchodził i chwilę potem, jak opuścił rezydencję w wielkim pośpiechu.

- Zgaduję, że maczał w tym palce lokaj z trombonem - powiedział Harry. - Czy pojmali go, gdy wychodził? Lester potrząsnął głową.

- Niestety, panie. Obawiam się, że ten ptaszek wymknął się im z zasadzki. Wszczęli za nim pościg, lecz jakimś sposobem udało mu się ich zmylić.

- Do diabła! - Harry Zabębnił palcami o blat stołu. - Nawet nie wiemy teraz, czy udało mu się zdobyć to, po co przyszedł.

- W każdym razie, nasi ludzie zerkali do środka przez okno, kiedy zamieszanie trochę się uspokoiło. - Lester posmarował mięso grubą warstwą musztardy. - Niewątpliwie był tam niemały bałagan. Garnki i metalowe puszki rozwleczone po podłodze. Nasi chłopcy twierdzą, że sądząc po tym pobojowisku, ten ktoś nie wiedział dokładnie, gdzie ma szukać. Rozniósł to miejsce na kawałki. I był w trakcie poszukiwań, gdy mu prze­rwano. Spodziewałem się szybkiej akcji z ich strony, a nie takiego... - Wzruszył ramionami.

- Ależ on musiał wiedzieć, gdzie ma szukać - rzekł Harry, marszcząc brwi. - Może po prostu nie znalazł tego tam, gdzie się spodziewał. - Pociągnął łyk piwa.

- Może ktoś przeniósł pakunek?

- Być może... Nikt jednak nie wchodził do domu bez wiedzy naszych ludzi. - Harry odstawił energicznie swój kufel. - Jeśli zatem nasz pakunek został przeniesiony w inne miejsce, zrobiła to osoba znajdująca się w domu.

- Lecz czy nie zorientowałyby się w jej znaczeniu, sir?

- Nie. - Harry w zamyśleniu dotknął ust opuszkami palców. - Jeśli któryś z mieszkańców domu przypadkowo to znalazł, na pewno jest wciąż w jego posiadaniu... A to, mój Lesterze, ułatwiłoby niezwykle nasze zadanie.

- Co ma pan na myśli, sir?

Odchylił się nieco na krześle i założył nogę na nogę.

- Ponieważ jedna z tych kobiet, lub ktoś ze służby, musi to mieć. To zawęża krąg poszukiwań, nie wydaje ci się?

Lester spojrzał z powątpiewaniem.

- Skoro tak mówisz, panie.

- Dobrze więc, wiemy, że w rezydencji zamieszkują trzy kobiety z dziećmi. Miałem okazję do nieco wątpliwego zapoz­nania się z lady Dagenham i lady Liwią. - Jego wargi wygięły się na wspomnienie spotkania z obiema damami. - Przypuszczalnie - ciągnął - trzecia dama jest niańką. Mamy jeszcze zapewnie dwie inne służące, oraz troje dawnych pomocników lady Sophii. Możemy na wstępie wykluczyć dzieci i ich opiekunki. Na pewno będą zamknięte w skrzydle przeznaczonym dla dzieci, a wątpię, żeby nasz złodziej dotarł tak daleko w głąb domu. Musimy znaleźć sposób, najlepiej legalny, żeby dostać się do środka i zadać kilka niewinnych pytań, wtedy zobaczymy, czy uda się coś wykryć. Jeśli uda nam się dowiedzieć, które z nich odnalazło pakunek, zakładając, że szczekamy pod właściwym drzewem, wówczas nie będzie trudno odszukać naszą zgubę.

- A jak znajdziemy nasze legalne wejście, sir?

- Ty zajmiesz się służbą. Jestem pewien, że wśród nich znajdziesz jakąś urodziwą dziewuszkę, którą uda ci się skłonić do zaproszenia cię do środka. - Harry uśmiechnął się dwuznacznie. - Chyba jest ci to po drodze?

- Skoro tak mówisz, panie - powiedział Lester sztywno, jednak w jego oczach zapalił się płomyk. - Ty zaś, panie, zajmiesz się damami, jak zgaduję?

- Cóż, jedną z nich na pewno - odparł Harry, a w jego głosie zabrzmiała zawziętość. - Będzie to lady Liwia. Nie liczę na żadne szanse u lady Dagenham.

- Czyżby, sir? - Lester spojrzał na niego z zaciekawieniem. Dlaczego pan tak mówi?

- Jest ona bowiem rodzajem hetery. A skoro miałbym użyć swego słynnego czaru, równie dobrze mogę spróbować zasiać las na pustyni. - Sardoniczny uśmiech pojawił się w kącikach jego warg. - Zatem, jak przypuszczam, będę zmuszony przełamać lody z wicehrabiną - Z tymi słowami powstał z krzesła. - Zobaczymy się niebawem, Lesterze. Nie trać czasu.

- Oczywiście, panie. - Lester wstał i odczekał, aż wicehrabia opuści salon śniadaniowy, by powrócić do swego posiłku.

Harry wkroczył do holu.

- Ach, tu jesteś, Hektorze. Wychodzę teraz, ale dziś wieczorem oczekuję gości na obiedzie, więc uprzedź, proszę, Armanda. Obiad rozpocznie się o ósmej.

Hector wręczył panu kapelusz i rękawiczki.

- Ilu gości mam zapowiedzieć Armandowi, panie?

Harry zmarszczył czoło w zamyśleniu, wkładając rękawiczki.

- Nie jestem jeszcze pewien. Czworo lub pięcioro. Nie powinno to zrobić Armandowi większej różnicy.

- Tak jest, panie - wymamrotał Hektor, mając głęboką świadomość, jak ogromną różnicę zrobi to nerwowemu i wybuchowemu geniuszowi domowej kuchni. Pospieszył otworzyć drzwi przed swym panem.

- Pan wychodzi, sir?

- Zdaje się, że tak, Hektorze. - Wicehrabia stanął na najwyż­szym stopniu i badał zimową ulicę. Blade słońce świeciło na czystym błękitnym niebie, a pozostałości porannego szronu wciąż były widoczne na żelaznych balustradach i schodach. Jednak chłód podziałał na niego orzeźwiająco, więc ruszył długim krokiem w stronę Cavendish Square. Nie zdecydował jeszcze, jaką zastosuje taktykę wobec lady Liwii, jednak miał nadzieję, że pierwszy ruch nasuną same okoliczności.

Żwawy dwudziestominutowy marsz zaprowadził go prosto na Cavendish Square. Z ogrodu na środku placu dochodziły dziecięce głosy, więc, zaciekawiony skręcił w jego stronę i przeszedł przez otwartą furtkę. Piłka, rzucona z większym entuzjazmem niż celnością, wylądowała pod jego stopami. Schylił się, by ją podnieść, i zaczął rozglądać się za właścicielem.

Podbiegł do niego mały chłopiec. Koszula z żabotem, wy­stająca spod kamizelki, miała ubrudzone rękawy, a jeden z guzi­ków spinających krótki surdut ze spodenkami był rozpięty. Zatrzymał się gwałtownie przed Harrym i zaczął grzebać czarnym butkiem w żwirze.

- Uderzyła cię?

Harry przerzucił piłkę z ręki do ręki i uśmiechnął się.

- Nie, a miała?

- Nie - odparł chłopiec, wpatrując się w niego z uroczystą powagą i pocierając ubrudzoną cholewkę buta o białą skarpetkę drugiej nogi, nie dbając o czarny ślad, który zostawił.

Harry nie miał wątpliwości, że stoi przed nim dziecko lady Dagenham. Było coś w sposobie trzymania głowy i bezpośrednim spojrzeniu, co upodabniało go do niej.

- Wicehrabia Dagenham, jak mniemam? - spytał, zabawnie unosząc jedną brew.

- Tak jest, sir - Chłopiec, zniecierpliwiony tą konwersacją, wyciągnął stanowczo ręce i rzekł: - Czy mogę dostać swoją piłkę z powrotem?

- A umiesz ją złapać? Rzucę ją do ciebie, jeśli staniesz odrobinę dalej.

Stevie spojrzał na nieznajomego z nagłym podejrzeniem.

- Ale nie zabierze jej pan? Harry roześmiał się.

- Nie, młodzieńcze, dlaczego miałbym ci ją zabrać? Pomyślałem tylko, że może lubisz grać w piłkę.

Z osobistego doświadczenia Stevie wiedział, że dorośli męż­czyźni niechętnie grają w piłkę. Daisy niekiedy z nimi grała, Nelsona też można było czasem namówić, żeby rzucił piłkę parę razy, lecz jego różni starsi wujkowie i kuzyni ledwo go zauważali, nie wspominając już o grze w piłkę. Kuzyn Nigel, który czasem wichrzył mu przyjacielsko włosy, próbował raz nauczyć go gry w krykieta, lecz Steviemu nie udało się ani razu wcelować w piłkę i kuzyn Nigel szybko przypomniał sobie, że akurat musi iść na jakieś ważne spotkanie.

- No dobrze - powiedział po chwili namysłu. - Ale pod warunkiem, że obieca pan, że nie zabierze piłki.

Harry miał wystarczająco duże grono siostrzeńców i siost­rzenic, żeby nie dziwić się takim obawom.

- Obiecuję.

Stevie odbiegł kilka kroków i stanął w oczekiwaniu z wyciąg­niętymi przed siebie rękoma.

- Gotowy - zaszczebiotał.

Harry rzucił piłkę łagodnie, celując prosto w drobne wyciąg­nięte rączki, które nie wykazywały żadnej intencji podążania za trajektorią lotu piłki, tylko oczekiwały cierpliwie na podanie. Piłka przeleciała między dłońmi chłopca, który schylił się szybko, by ją podnieść.

- Stevie, gdzie jesteś? - Cichy, pogodny głos poprzedził pojawienie się wicehrabiny Dagenham zza ligustrowego żywo płotu. Obok szła malutka dziewczyna, uczepiona mocno jej dłoni.

Kornelia błyskawicznie ogarnęła spojrzeniem scenę, a jej usta ściągnęły się.

- Stevie, wiesz, że nie wolno znikać ci z zasięgu wzroku - łagodnie zbeształa chłopca, idąc w jego kierunku i prowadząc ze sobą Zuzannę. Schyliła się, by zapiąć guzik przy jego sur ducie.

- Nie znikałem, mamo - zaprotestował. - Piłka uciekła. Musiałem za nią pobiec, a on mi ją tylko rzucił. - Wskazał na nieruchomą postać wicehrabiego Bonham, prosząc: - Powiedz mamie.

- Rzeczywiście, piłka zdawała się mieć niezależną wolę - rzekł pojednawczo Harry. - Proszę wybaczyć, że zaniepokoiłem panią.

Ukłonił się, spoglądając jednocześnie, jak kobieta schyla się nad dzieckiem, odgarniając mu włosy z czoła, podciągając brudne skarpetki zgrabnymi ruchami, które mówiły, że jest przyzwyczajona opiekować się dziećmi samodzielnie. Przy­pomniała mu się jego własne siostra Annabela, która trzymała swe silne dłonie zawsze na pulsie, gdy chodziło o jej spory przychówek. Mimo to jego żwawa, pulchna siostra w niewielkim stopniu przypominała tę smukłą, pełną wdzięku kobietę. Gdy pochylała się nad dzieckiem, płynna giętkość jej kibici przywiodła mu na myśl płaczącą wierzbę, ulegającą podmuchom wiatru.

Odsunął od siebie tę niedorzeczną fantazję, i gdy nie od­powiedziała od razu na jego przeprosiny, powiedział:

- Za żadne skarby nie chciałem naruszać pani spokoju. Myślę, że oboje mamy przyjemniejsze sposoby na spędzanie czasu.

Kornelia wyprostowała się i napotkała jego spojrzenie. Trudno było stwierdzić, czy powiedział to ironicznie. Rzeczywiście tak zabrzmiało, jednak błysk w jego zielonym spojrzeniu przeczył takiej intencji.

- Pańska uprzejmość mnie onieśmiela - odrzekła, obserwując go w oczekiwaniu na reakcję.

Uniósł dłoń w geście szermierza odpierającego atak.

- Tym też muszę się zadowolić. - Ponownie się skłonił i odwrócił do odejścia.

W tym samym momencie przez furtkę do ogrodu wbiegło z impetem trzecie dziecko i wpadło prosto na niego. Dziewczynka gapiła się przez chwilę, wreszcie otworzyła usta i wydala z siebie przeciągły szloch. Instynktownie podniósł dziecko, co sprawiło, że zamilkła od razu i spoglądała z głębokim zaciekawieniem w jego twarz.

- Franciszko, kochanie! - Harry nie znał kobiety, która spieszyła śladem dziewczynki do ogrodu. Bardzo ładna kobieta, mniej więcej w wieku wicehrabiny. Jasne blond włosy miała spięte pod szerokim czepcem, a ciepłe, brązowe oczy wpatrywały się w niego z wahaniem.

- Co się stało?

- Pani córka...? - W jego głosie ledwo zabrzmiał znak zapytania, kobieta kiwnęła prędko głową i wyciągnęła ramiona, by odebrać dziewczynkę.

Harry podał jej dziecko.

- Wpadła mi pod nogi. Biegła tak szybko, że zderzenie powaliło ją na ziemię - rzekł z lekkim śmiechem.

- Och, Franciszka - powiedziała kobieta z westchnieniem. Ona nigdy nie robi nic na pół gwizdka, a bardzo spieszyła się do zabawy ze Steviem i Zuzanną. Proszę o wybaczenie, panie...?

- Bonham - pospieszył z odpowiedzią Harry. - Wicehrabia Bonham. - Dostrzegł błysk w jej oczach. - Nie mieliśmy dotychczas okazji się poznać, pani.

Lady Farnham - przedstawiła się Aurelia odrobinę sztywno, czując wzrok Kornelii, która, stojąc obok obserwowała rozgrywającą się scenę. - Jestem bratową lady Dagenham - do dała jeszcze, choć zaczęła zastanawiać się, po co właściwie udziela mu takich informacji. Ten człowiek był w końcu per sona non grata w domu przy Cavendish Square.

- Ach, rozumiem. - Ukłonił się. - Jestem do pani usług, lady Farnham. - Zwrócił się w stronę Kornelii i wykonał jeszcze jeden ironiczny ukłon. - Do pani usług również, lady Dagenham. - Po czym opuścił ogród bez pośpiechu.

Aurelia patrzyła za nim, unosząc Franciszkę na biodrze. - Jest niezwykle uprzejmy i przystojny, Nell.

- Bzdura - odparła bratowa. - Liwia też zauważyła, jak oziębłe jest jego spojrzenie.

- Ale nie wtedy gdy się uśmiecha - powiedziała Aurelia, patrząc przenikliwie i pytająco na Kornelię. Złapała się na myśli, że chyba ma tu do czynienia z reakcją nazbyt przesadną. Lecz nie była gotowa dać swej głowy pod topór gniewu Kornelii, wyrażając takie przypuszczenie. Niemniej, gniew lub coś podobnego, zawładnęło Kornelią niezwykle mocno. A w jej oczach tliła się wojownicza iskra, uwydatniając ich naturalny blask. Aurelia uważała samą siebie za przystojną kobietę, jednak przy swojej bratowej często odnosiła wrażenie, że jej uroda jest nudna i bezbarwna.

- Poza tym - rzekła Kornelia, przerywając rozmyślania Aurelii - po raz kolejny zachował się odrażająco nieuprzejmie. - Potrząsnęła głową z frustracją. - A przynajmniej tak mi się wydaje. Trudno powiedzieć. To, co mówił, było niegrzeczne, jednak sposób, w jaki to mówił, przeczył temu.

- Według mnie był czarujący, a i Franciszka poczuła do niego sympatię - zauważyła Aurelia.

- Mamo... mamo... rzucisz do mnie piłkę, tak jak ten pan to robi? - Stevie pociągnął ją za rękę.

- Mogłoby się zdawać, że i Stevie dał się oczarować - z satysfakcją szepnęła Aurelia.

Kornelia uniosła brwi, i wzięła piłkę od syna.

- Pobawmy się na trawie, Stevie. - Oddaliła się, prowadząc dzieci za ręce, zaś Aurelia, ulegając naleganiom Franciszki, podążyła za nimi.

Kornelia zaczęła rzucać piłkę do syna. Nie było to szczególnie absorbujące zajęcie, bowiem polegało głównie na tym, że przez większość czasu Stevie brykał energicznie po ogrodzie i wpadał w krzaki, podejmując entuzjastyczne, choć nie zawsze udane próby odebrania rzutu, z Franciszką biegającą za nim krok w krok i gorąco go dopingującą. Po jakimś czasie Kornelia odezwała się:

- Więc uważasz, że jest nieuprzejmy tylko w stosunku do mnie?

Aurelia, schylona wraz z Zuzanną nad trawnikiem w po­szukiwaniu przebiśniegów, podniosła głowę i uśmiechnęła się wyrozumiale.

- Właściwie, to ty nie byłaś uprzejma wobec niego. Każdy mężczyzna ceniący swą godność odpowie prowokacją na pro­wokację.

- Prawdziwy dżentelmen nadstawia drugi policzek - odparła Kornelia.

- Och Nell, przecież sama nie wierzysz w to, co powiedziałaś - zadrwiła z bratowej, prostując się. - Wydał ci się grubiański, a ty w dobrym stylu odpowiedziałaś na jego zachowanie. Lecz czy możesz go winić za to, że był nie dość uniżony?

- Wcale nie życzę sobie uniżoności, lecz kultury - zaprotes­towała Kornelia, podśmiewając się lekko. - Gdyby dziś rano zachował się kulturalnie, odpowiedziałabym tym samym.

Aurelia stwierdziła, że lepiej zamknąć temat.

- A właściwie, to co on tu robił? - zapytała. - Myślałam, że wczoraj dotarło do niego, że dom nie jest na sprzedaż.

- Też tak myślałam - powiedziała Kornelia. - Ale powiedział, że zamierza złożyć Liwii kolejną wizytę. Ona na pewno odmówi, on jednak najwyraźniej nie zamierza ustąpić.

Harry zapukał do drzwi rezydencji nieżyjącej lady Sophii Lacey.

Otworzył mu stary lokaj, odziany w rypsowy fartuch. Spojrzał na gościa w milczeniu, z wyrazem głębokiej obojętności.

- Czy lady Liwia przyjmuje odwiedziny dzisiejszego ranka? spytał Harry, wręczając swoją kartę wizytową.

- Pan był tu wczoraj - rzekł mężczyzna, ignorując podawaną mu kartę.

Owszem. Wicehrabia Bonham. Proszę zanieść moją wizytówkę lady Liwii. - Harry usiłował opanować irytację. Wiedział, że nie była to dobra droga na zaskarbienie sobie przychylności zgrzybiałego lokaja.

- Ale mi nic na ten temat nie wiadomo. - Morecombe podniósł kartę do oczu, żeby przyjrzeć się z bliska. - Nie dostałem w tej kwestii żadnych poleceń.

- Nie potrzebujesz żadnych poleceń, żeby tylko przekazać wizytówkę gościa swojej chlebodawczyni - oświadczył Harry z niezmąconym spokojem. Zrozumiał, że jedynym sposobem poradzenia sobie z tym marudnym i utrudniającym wszystko starcem jest zgodzić się na jego własne zasady i spokojnie, krok po kroku, zmierzać do celu. Harry rzekł ponownie z wielkim spokojem: - Proszę, czy możesz łaskawie przekazać wizytówkę lady Liwii?

- Ach, zatem proszę poczekać. - Mężczyzna pociągnął nosem, cofnął się do wnętrza domu i zatrzasnął drzwi, zostawiając Harryego na progu.

Harry odwrócił się i spojrzał w stronę ogrodu. Nie udało mu się dojrzeć kobiet ani dzieci poprzez gęsty ligustrowy żywopłot, ciągnący się wzdłuż ogrodzenia, jednak słyszał co jakiś czas rozlegające się dziecięce piski radości. Gdyby przyrównać oko­liczności do rozgrywki krykieta, czuł się jak pechowy wybijający piłkę, stający na przeciw diabelsko szybkiego zawodnika rzucającego piłkę. Wszystkie jego uprzednie założenia dotyczące sytuacji kolejno upadały w podobnie bezlitosnym stylu. Nie było żadnej starej panny, tylko trzy młode kobiety, w niczym nieprzypominające dam z towarzystwa, do których był przy­zwyczajony, ani w manierach, ani w stylu bycia. Były też dzieci i zrujnowana posiadłość, w stopniu zorganizowania przypomi­nająca marokański bazar, gdzie pierwsze skrzypce gra podstarzały lokaj - rezydent, którego trzeba ugłaskiwać, by zajmował się swoimi obowiązkami, a i tak zdarzało się to tylko, gdy miał dobry nastrój.

Lecz, mimo to, musiał wziąć się do pracy nad zastanym bałaganem, pomyślał Harry ze smutną rezygnacją. Przywykł do adaptowania różnych okoliczności do własnych potrzeb.

Drzwi skrzypnęły i przez niewielką szparę wystrzeliła dłoń i oddała mu jego wizytówkę.

- Jej wielmożność mówi jednak, że nie przyjmuje.

Harry odebrał kartę. Jej bezceremonialny zwrot był równo­znaczny z oświadczeniem, że nie jest on osobą mile widzianą w tym domu. Była to otwarta obraza i zupełnie nie potrafił zrozumieć, co takiego mógł uczynić, by sobie na nią zasłużyć. Według jego rozeznania, w niczym nie obraził lady Liwii. Spotkali się przecież tylko raz do tej pory, i zamienili zaledwie dwa słowa.

Drzwi omal nie zatrzasnęły się na jego palcach, gdy odbierał wizytówkę, teraz zaś stał w zamyśleniu, uderzając lekko kartą w drugą dłoń. I co dalej?

Ponownie odwrócił się, by spojrzeć na ogród. Skoro Liwia nie zgodziła się go przyjąć, trudno będzie ją oczarować, lecz lady Farnham była otwarta na jego uroki. Gdyby tylko mógł znaleźć się z nią sam na sam, może udałoby mu się wywrzeć na nią jakiś wpływ.

Jak na zawołanie, lady Farnham wyłoniła się z ogrodu, jedynie w towarzystwie córki, którą trzymała mocno za rękę. Właśnie zaczęły przechodzić przez ulicę, gdy dziewczynka nagle padła na kolana na środku drogi, zafascynowana widokiem opalizującego gołębiego piórka.

- Popatrz, mamo. - Spróbowała je podnieść, lecz w tej samej chwili podmuch wiatru posłał piórko w lot wzdłuż ulicy. Dziew­czynka wyrwała się z uścisku matki i rzuciła się w pogoń za ulatującym trofeum, gdy zza rogu Wigmore Street wyjechał obładowany beczkami wóz.

- Franciszko! - zawołała Aurelia, rzucając się za dziewczynką, która z powiewającymi w biegu warkoczykami kontynuowała beztroski pościg za nieuchwytnym piórkiem.

Harry poruszał się bardzo szybko. Schwycił dziecko i przeniósł je wierzgające i krzyczące z ulicy na chodnik. Krępe konie ciągnące wóz zastukały obok kopytami. Aurelia podbiegła blada i bez tchu.

Dziękuję... Franciszko, ile razy ci mówiłam, żebyś nie puszczała mojej ręki, kiedy przechodzimy przez ulicę? - Ode brała córkę z ramion Harryego, a wtedy Franciszka wybuchła płaczem.

- Piórko... moje piórko... - Wskazała na piórko, które znów opadło na ziemię i spoczywało na środku drogi. Jej wołanie przeszło w pisk. - Chcę moje piórko!

Harry poszedł i przyniósł je. Franciszka chwyciła piórko w dłonie i momentalnie łzy zniknęły.

- Dziękuję - powtórzyła Aurelia.

- Wydaje mi się, że nie była w dużym niebezpieczeństwie - rzekł Harry. - Chyba że zmieniłaby nagle kierunek.

- To akurat nie należy do rzadkości, jeśli chodzi o jej za­chowanie - stwierdziła Aurelia z westchnieniem. - Obawiam się, że należy do dzieci impulsywnych. Dlatego też dziękuję raz jeszcze za pańską błyskawiczną reakcję. - Odwróciła się i ruszyła w stronę domu.

- Lady Farnham?

- Słucham? - Spojrzała na niego.

- Bardzo pragnę omówić pewien interes z lady Liwią, jednak ona odmawia przyjęcia mojej wizyty. - Uśmiechnął się pytająco. - Nie potrafię zrozumieć, czym mogłem ją urazić.

- Och! - Aurelia zawahała się. - Lady Liwia nie jest zainte­resowana sprzedażą domu, lordzie Bonham. To wszystko, co mi wiadomo na ten temat.

- Tak też słyszałem. Życzyłbym sobie jednak usłyszeć to od niej osobiście.

Aurelia rzuciła ponad jego ramieniem spojrzenie w stronę ogrodu.

- Jesteśmy wszystkie bliskimi przyjaciółkami, mój panie - odparła. - Życzę panu miłego dnia.

Podeszła do drzwi. Gdy tylko zapukała, otworzyły się i Harry zauważył sylwetkę lady Liwii, która podeszła do drzwi, by wpuścić przyjaciółkę do domu.

Jesteśmy wszystkie bliskimi przyjaciółkami. Stwierdzenie pozornie bez związku z jego pytaniem, pomyślał, a jednak... Więc, skoro miał uzyskać dostęp do tego domu, będzie musiał wejść na pokojową ścieżkę z wicehrabiną Dagenham.

Dobrze, przecież zawsze uwielbiał wyzwania.

Podążył z powrotem przez ulicę w stronę ogrodu.

Kornelia usłyszała kroki chrzęszczące na żwirowej ścieżce, która prowadziła przez ligustrowy żywopłot do samego środka ogrodu. Siedziała na kamiennej ławeczce przy ścieżce i nawet nie podniosła głowy, skupiona na oglądaniu zbioru żołędzi i kasztanów, których miała pełny podołek. Nie musiała podnosić wzroku. Wiedziała doskonale, kto stoi parę kroków obok.

Po co wrócił? Chyba nie po to, by stoczyć kolejną rundę nieuprzejmości? Właściwie, ona sama już powoli miała ich dosyć.

- Lady Dagenham? - Jego głos brzmiał miękko.

- Lordzie Bonham? - Polerowała kasztana podręczną chus­teczką. - Bardzo proszę, Zuzanno. - Podała owoc dziewczynce i dopiero wtedy podniosła spojrzenie na wicehrabiego.

Przez chwilę przyglądali się sobie nawzajem badawczo i w milczeniu, jakby po raz pierwszy widzieli się we właściwym świetle, a przynajmniej Kornelia czuła, że z jej strony tak właśnie było. Przy ich poprzednich spotkaniach wrażenie, jakie robił na niej ten człowiek, było przyćmione przez mgłę wrogości. Wydawał się jej ponury i oziębły. Teraz natomiast zauważyła, co było dla niej niemałym wstrząsem, że Aurelia miała dużo racji. Gdy się uśmiechał, jego usta nabierały pogodnego wyrazu. Zaś jego zielone oczy, pomimo że poważne, nie były tak twarde i niedostępne, jak je zapamiętała.

Harry ze swej strony również zmieniał zdanie na temat uroku osobistego lady Dagenham. Wcześniej uważał ją za zimną, arogancką i mało kobiecą w porównaniu z pozostałymi dwiema mieszkankami domu przy Cavendish Square. Lecz teraz nie był tego taki pewien. Pozbawione gniewnego błysku, do którego był przyzwyczajony, jej błękitne oczy były bardziej przenikliwe niż wyzywające, zaś jej usta, gdy przestały układać się w zaciętą linię sprzeciwu, były pełne i subtelnie ukształtowane. Włosy miała upięte w luźny i dość niedbały kok, a wymykające się kosmyki zdawały się tylko podkreślać ich miodowy odcień, który zdążył wcześniej zauważyć.

- Zdaje się, że zaczęliśmy z niewłaściwej strony - powie dział.

- Bez dwóch zdań, sir - odparła, zbierając owoce w chus­teczkę i wolno wstała z ławki.

- Dobrze, więc co do jednego na pewno jesteśmy zgodni. - Jego spojrzenie przybrało mniej poważny wyraz, a uśmiech zatrzymał się na ustach. - Lecz muszę przyznać, że byłbym w niemałym kłopocie, gdybym miał wskazać przyczynę takiego rozwoju naszej znajomości.

Kornelia popatrzyła na niego zdumiona.

- W kłopocie? Mój drogi panie, wprost nie mogę uwierzyć, że może pan być aż tak obłudny.

Harry poniósł ręce w geście protestu.

- Chwileczkę, nie zaczynajmy tego od nowa. Porozmawiajmy...

Przerwał mu dobiegający z tyłu głos.

- Lady Nell, czas na drzemkę Zuzanny. Już wystarczy tej bieganiny na zimnie. - Linton zbliżała się w ich kierunku ścieżką, z Daisy truchtającą parę kroków za nią.

- Dobrze, Linton - odparła Kornelia. - Chodźcie, Stevie, Zuzanno... wracamy do domu... Daisy, czy mogę cię prosić, byś poniosła ich skarby? - Podała opiekunce chusteczkę ze znale­zionymi owocami.

- Zlituj się, dobre dziecko, spójrz na swoje skarpetki - wy­krzyknęła Linton. - I te plamy na koszuli. Co też panicz wyczyniał, paniczu Stevie? - zwracała się do dziecka, lecz krytyczne spojrzenie skierowała do jego matki.

Kornelia uśmiechnęła się ze skruchą.

- Graliśmy w piłkę, droga Linton. Ale przecież trochę brudu jeszcze nikomu nie zaszkodziło.

- Ale jak pozbędziemy się tych plam, to ja nie wiem - narze­kała niezadowolona Linton. - W tym domu... bez pomocy praczek i ledwie z odrobiną ciepłej wody. Nie wiem, czy cokolwiek da się zrobić. - Prychnęła zniecierpliwiona i chwyciła Steviego za rękę. - Chodźcie już, oboje.

Dzieci Kornelii bardziej skłonne były kwestionować polecenia matki niż swej niani, ruszyły więc bez słowa sprzeciwu.

- O mój Boże - sapnęła Kornelia, przez ułamek chwili zapominając, do kogo mówi. - Znów jestem na jej czarnej liście. Muszę wymyślić jakiś sposób, żeby ją udobruchać.

- Włada wychowaniem dzieci iście żelazną ręką? - spytał Harry, rozbawiony zmieszaniem wicehrabiny. Patrzyła na nie go z poczuciem winy, jak dziecko.

Wtedy Kornelia zarumieniała się, uświadamiając sobie mi­mowolną poufałość.

- Linton była moją nianią - wyjaśniła lakoniczne. - A teraz, proszę wybaczyć, lordzie Bonham. - Wykonała ruch, chcąc podążyć za dziećmi.

Harry odezwał się szybko:

- Proszę jeszcze nie odchodzić. Chciałbym zobaczyć, czy uda się nam wejść na pokojową ścieżkę.

Zatrzymała się, krzyżując ramiona, gdy owijała się ciasno wełnianym szalem.

- Nie widzę po temu żadnych powodów, wicehrabio. Spojrzał na nią w zamyśleniu. Była niesamowicie urodziwą kobietą, pomimo pospolitej i niemodnej sukni z granatowej wełny i szala stworzonego raczej z myślą o cieple i wygodzie niż o elegancji. Odzyskała pewność siebie, i stała teraz przed nim, przypatrując się badawczo, z głową lekko przechyloną na szyi, którą można było określić jedynie mianem „łabędziej”.

- Nie widzi pani? - spytał łagodnie. - Ja jednak znajduję powody.

- Ach. - Kornelia nie potrafiła sformułować bardziej roz­budowanej odpowiedzi na jego deklarację. Zaczęła się zastana­wiać, czy na pewno nie widziała żadnych powodów. Stojący przed nią mężczyzna intrygował ją w przedziwny sposób, wy­mykający się trzeźwemu osądowi.

Zaoferował jej ramię, odziane w ciemnoszary diagonal.

- Czy zgodzi się pani na krótki spacer wokół ogrodu? Przyjęła ramię z lekkim skinieniem głowy i czekała z grzeczną przychylnością, aż Harry rozpocznie konwersację. Zaczął jednak od czegoś, co zbiło ją z tropu.

- Nell - powiedział rozmarzonym tonem.

- Kornelia - sprostowała ostro - Nie przypominam sobie, abyśmy przechodzili na ty, lordzie Bonham.

- Nie... rzeczywiście nie - zgodził się. - Jedynie sprawdzałem, jak brzmi pani imię.

Kornelia postanowiła zignorować ten wyskok.

- Jeśli liczy pan na to, że uda się panu namówić Liwię do sprzedania panu posiadłości, lordzie Bonham, oszczędzę panu fatygi. Ona nie jest w najmniejszym nawet stopniu zainteresowana sprzedażą domu.

- Skoro tak pani mówi. - Kiwnął głową ze zrozumieniem, jakby jej oświadczenie nie sprawiło mu żadnej różnicy.

- Więc, jaki jest właściwie powód tego spaceru? - spytała, gdy zaczęła podejrzewać, że jej towarzysz ma zamiar zachować milczenie przez całą drogę.

- Nie lubię sytuacji, których nie rozumiem. A właśnie tak się składa, iż zupełnie nie potrafię powiedzieć, czym zasłużyłem sobie na pani srogie nieuprzejmości.

- Moja dobra kobieto - miękkim głosem przypomniała Kor­nelia. - To dość niefortunne wyrażenie, niezależnie od okolicz­ności, chyba się pan ze mną zgodzi, lordzie Bonham?

Harry zatrzymał się na ścieżce i obrócił się twarzą do Kornelii.

- Jeśli tylko o to chodzi, bez dalszych pytań proszę o wyba­czenie. I przyrzekam, że owo niefortunne wyrażenie nie przejdzie już nigdy przez moje usta. - Uśmiechnął się. - Czy to pani wystarczy?

- Wystarczyłoby, gdybym mogła mieć pewność, że mówił pan to ze szczerych pobudek.

- Och, Nell, proszę cię. - Złapał ją za ramiona, a w jego oczach zalśniła radość. - Nie bądź taka powściągliwa. Dobrze wiesz, że oboje ponosimy winę za to nieporozumienie. Wydaje mi się, że oboje też mamy gorący temperament, który znajduje ujście w pewnych okolicznościach. Teraz jednak zawrzyjmy rozejm.

- Proszę mnie puścić. - Szarpnęła się lekko, żeby wyswobo­dzić ramiona, lecz jego uścisk jedynie się wzmógł.

- Nie, dopóki nie zawrzemy rozejmu.

Obserwował toczącą się w jej oczach walkę rozdrażnienia i powstrzymywanej uciechy, aż wreszcie kąciki jej ust uniosły się w uśmiechu, pomimo że znów próbowała uwolnić się spod uścisku jego dłoni. Jej uśmiech był zniewalający. Podniósł ręce i przelotnym gestem musnął łuk jej warg opuszkiem palca, gestem tak subtelnym, że musiał być uznany za przypadkowy. Jednak w nagłym błysku jej spojrzenia zobaczył, że wiedziała, iż nie był to przypadek.

Szybko odsunęła się od niego.

- Proszę mi wybaczyć, mam jednak obowiązki, którymi muszę się zająć - powiedziała i ruszyła w stronę furtki.

- Proszę pozwolić się odprowadzić. - Dogonił ją i szedł teraz obok.

- Nie potrzebuję eskorty, sir.

- Wiem, jednak możliwość zaoferowania jej pani sprawia mi przyjemność - odparł z przyjaznym uśmiechem. - Cóż za miły dzień, nie uważa pani? Jak na tę porę roku, oczywiście. Przypuszczam, że w ciągu najbliższych tygodni w Hyde Parku pojawią się żonkile. Jest to zawsze przepiękny widok. Czy zamierza pani pozostać w mieście na tyle długo, aby móc je zobaczyć?

Było to tak absurdalne stwierdzenie, że Kornelia nie mogła powstrzymać wybuchu śmiechu.

- Nie potrafię wyobrazić sobie życia tak skrajnie frywolnego, że oglądanie żonkili mogłoby dostarczyć wystarczającej motywacji dla przedłużenia pobytu gdziekolwiek, lordzie Bonham - powiedziała, próbując się opanować.

- A więc, nie ma pani czasu na przyjemności, lady Dagenham - rzekł Harry, unosząc zabawnie jedną brew. - Czyż życie na prowincji nie dostarcza żadnych rozrywek?

Spojrzała na niego zaskoczona.

- Dlaczego zakłada pan, że wiodę życie jedynie na wsi? Harry wzruszył ramionami.

- Wiem od pana Mastersa, że lady Liwia pochodzi z New Forest. Pani jest jej przyjaciółką... stąd wysnułem wniosek. Czyżby błędny?

- Nie do końca błędny - przyznała niechętnie. - Jest to moja pierwsza wizyta w mieście od dziesięciu lat - kontynuowała ze smutnym westchnieniem. - Obawiam się, że wiodę pustelniczy żywot wdowy, lordzie Bonham, koncentrując się na dzieciach i szydełkowaniu. Wszystkie trzy jesteśmy polnymi myszkami. Żywimy nadzieję, że miejskie atrakcje nie zmienią nas zanadto... nie zawrócą nam w głowach... tak bardzo nienawykłych do innych rozrywek niż siedzenie przy wiejskim kominku.

Spojrzał na nią, a ona uśmiechnęła się do niego skromnie, co wywołało u niego wybuch śmiechu.

- Co za górnolotne stwierdzenia - ocenił wicehrabia. - Kompletny nonsens. Pani oraz pani przyjaciółki jesteście najwyraźniej świetnie przygotowane do radzenia sobie prak­tycznie z każdą sytuacją, z jaką przyjdzie wam się zmierzyć, o czym niestety przekonałem się już na własnej skórze. I choć rozumiem pani pełne oddanie dzieciom, jestem również cał­kowicie przekonany, że ma pani wiele innych zainteresowań poza szydełkowaniem.

- Być może - odparła wymijająco, stwierdzając, że to prze­komarzanie zaszło trochę za daleko.

Harry otworzył furtkę i wyszedł na ulicę, przytrzymując drzwiczki, aby Kornelia mogła swobodnie przejść.

- Czy pani i pani przyjaciółki, gdy już odpowiednio się zadomowicie, zamierzacie zjawić się na towarzyskiej scenie?

- Nie poświęcałyśmy jak dotąd czasu na zastanawianie się nad tym. - Minęła go, i z jakiegoś powodu, gdy to robiła, otuliła się ciaśniej szalem.

- Żywię zatem nadzieję, że tak się stanie. Mam również nadzieję, że będziemy mieli okazję lepiej się poznać. - Troskliwie ujął jej ramię i przeprowadził przez ulicę.

- Jest pan niepoprawnym optymistą, mój panie. - Uniosła brwi z lekkim niedowierzaniem - Obawiam się, że rozczaruje się pan.

- Och, doprawdy? Błagam, niech pani się tym nie kłopocze. Rzadko bywam rozczarowany - odparł, doprowadzając ją na próg domu.

- Niech pan nie będzie tego taki pewien - powiedziała łagodnie.

Rzucił jej z ukosa spojrzenie pełne rozbawienia i czegoś jeszcze... czegoś niespokojnego, kryjącego się w głębi jego oczu.

- To się okaże. - Uniósł kołatkę i pozwolił jej opaść, potem uchylił kapelusza i rzekł: - Nie będę zajmował więcej pani czasu tego ranka, lady Dagenham.

Skłonił się i ruszył w dół schodów. Gdy był już na dole, rzucił jeszcze przez ramię:

- Och, tak przy okazji, Nell, przyjaciele nazywają mnie Harry.

Kornelia weszła do domu, zdejmując rękawiczki, zauważyła, że ma odrobinę roztrzęsione dłonie. To pewnie z zimna, pomyślała, rozcierając je energicznie i skierowała swe kroki w stronę salonu. Zmieniła jednak zdanie i weszła na górę, do swojej sypialni. Złapała się na tym, że myśli o Stephenie, o tamtym poranku, gdy opuścił dom, by dołączyć do załogi admirała Nelsona na HMS „Victory”. Ucałował ją wtedy i przytulił, wciąż żywo pamiętała, jak mocno przywarła do jego ramion. Czy może już przeczuwała, że widzi go po raz ostatni?

To naprawdę było trzy lata temu? Czasem miała wrażenie, że dużo dawniej, a nieraz, że było to ledwie wczoraj. Stephen nigdy nie widział Zuzanny. Kornelia domyślała się, że poczęli ją w noc przed zaokrętowaniem Stephena.

Weszła do swej sypialni i zamknęła drzwi. Ogień pełgał niemrawo na palenisku, do którego Kornelia wyciągnęła dłonie, aby się ogrzać. Czy wicehrabia Bonham jest żonaty?

ROZDZIAŁ VIII

Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć. - Wysuszony mężczyzna siedzący za biurkiem na jednym z wyższych pięter pewnego domu przy Grays Inn Road stukał nożem do papieru w porysowaną powierzchnię blatu. Nie przestawał przy tym obserwować skupionym, lodowatym wzrokiem swojego gościa.

- Twierdzisz, że go tam nie było, Wiktorze? Anglicy nie mieli szansy przeszukać domu od czasu, gdy go tam ukryłeś. Obserwowaliśmy ich, podczas gdy oni obserwowali nas. Wiemy też, że wicehrabia spróbował się tam dostać i powiodło mu się. Został wpuszczony na pokoje, nie na tyle długo jednak, by przedsięwziąć poszukiwania, chyba że wiedział, gdzie ma szukać. A poza tym, oni wciąż mają ten dom pod obserwacją. Nie zajmowaliby się tym miejscem, gdyby trzymali już w garści to, czego szukają.

- Oczywiście, milordzie, ma pan słuszność - przytaknął Wiktor. - Niestety, nie wiem, dlaczego nie było tego tam, gdzie to zostawiłem. - Był niskim, chudym i żylastym mężczyzną, wyglądał jakby z łatwością mógł wślizgnąć się na przykład przez ledwo uchylone okno. Nerwowo miętosił w rękach czapkę. Jegomość, z którym siedział twarzą w twarz, był jednym z najbardziej zaufanych poruczników Foucheta i nie należał do ludzi, którzy rozumieją, czy tym bardziej wybaczają komukolwiek jakiekolwiek błędy. A Wiktor rzeczywiście zawiódł. Początkowy etap akcji, czyli sama kradzież, był przeprowadzony bezbłędnie, ale niestety całe przedsięwzięcie wzięło w łeb, gdy nie udało się doprowadzić operacji do zamierzonego rozwiązania. Jego druga próba odzyskania przedmiotu pozostawionego w domu przy Cavendish Square, która powinna być, jak mu się zdawało, nieskomplikowana i łatwa, doprowadziła tylko do strzelaniny z tromblonu i pogłębienia ogólnego chaosu.

- Więc pomyśl - zachęcił jego rozmówca, składając dłonie tak, że trzymał nożyk do papieru oburącz. - Skoro nie znajdował się tam, gdzie go pozostawiłeś, to jaka może być tego przyczyna?

- Ktoś go przemieścił, milordzie - wydusił z siebie nieszczęsny Wiktor, wbijając wzrok w wyświechtany dywanik u swych stóp.

- Och, wyjdź, nie będziesz mi już potrzebny. - Milord machnął ręką w stronę drzwi i Wiktor niemal wybiegł z jego ponurego gabinetu, nie wierząc swemu szczęściu. Fouchet, głowa francuskiego tajnego wywiadu, oczekiwał od swoich poruczników takiej samej skrajnej bezwzględności, gdy chodziło o sprawy Francji, jaką sam prezentował.

Jednak szczęście Wiktora nie trwało długo. Nie dotarł nawet na ulicę. Nóż znalazł jego gardło na ciemnym półpiętrze schodów. Nie poczuł zbyt wiele, jedynie przelotny żal, zanim padł na kolana, chwytając się barierki.

Dżentelmen w mrocznym gabinecie z namysłem odkładał nóż do papieru na biurko w tej samej chwili, gdy niefortunny agent płacił za swój błąd. Ktoś w domu przy Cavendish Square odnalazł interesujący go przedmiot. Na szczęście, na całe szczęście, mieszkańcy nie mogli żywić nawet cienia podejrzeń co do natury tego przedmiotu. Nocne włamania nic już nie przyniosą, trzeba więc będzie zastosować inną taktykę. Trzeba dostać się do tego domu w bardziej niewinny sposób.

Sięgnął po mały dzwonek na biurku i zadzwonił. Pochylił się, chcąc napełnić pucharek płynem z karafki, umieszczonej tuż obok. Zapach koniaku rozszedł się po pokoju, gdy mężczyzna zakręcił w powietrzu kieliszkiem. Trunek zawirował, a on zamyślił się na moment wpatrzony w bursztynową głębię.

- Pan dzwonił, milordzie. - Jakiś człowiek wślizgnął się do pokoju. Jego twarz była okropnie, wręcz odrażająco chuda, podobnie jak i całe ciało. Nie rzucał prawie cienia, mimo że stał w kręgu światła.

- Tak, Jean. - Milord ze smakiem łyknął odrobinę koniaku i odstawił kieliszek. - Co wiemy o kobietach, które zamieszkują na Cavendish Square?

- Mamy ich teczkę, milordzie, ale niewiele w niej informacji. Zdają się nie skrywać żadnych tajemnic. Jeśli mogę prosić o wybaczenie... - Jean wyszedł z gabinetu i po krótkiej chwili wrócił z plikiem papierów.

- Czy życzy pan sobie przeczytać wszystko sam, milordzie, czy może woli pan, abym streścił?

- Podaj mi najważniejsze informacje. - Milord machnął ręką, drugą ponownie sięgając po kieliszek. Słuchał w milczeniu, gdy Jean opisywał mu spokojne, nieobfitujące w wielkie wydarzenia życiorysy trzech kobiet z Ringwood w hrabstwie Hampshire, które tymczasowo rezydowały na Cavendish Square.

- Musi być coś jeszcze... jakiś haczyk... ktoś... - powiedział, gdy Jean zamilkł. Strzelił palcami, i wyciągnął rękę po doku­menty. - Nie ma na świecie trzech osób bez sekretów. Albo one, albo ktoś z ich najbliższego otoczenia, muszą skrywać jakieś niewygodne tajemnice. - Rzucił jeszcze tylko okiem sponad papierów. - Znajdź mi coś, Jean. Cokolwiek albo kogokolwiek.

- Tak jest, milordzie. - Powiedział Jean, cofając się do drzwi.

- Ale szybko, Jean.

- Tak jest, milordzie. - Drzwi zamknęły się cicho. Mężczyzna za biurkiem zakosztował ponownie koniaku, przysunął bliżej lampę i począł studiować dossier. Skupienie na jego twarzy rysowało się prostą, nieprzerwaną linią jego cienkich, ściągniętych razem brwi.

Tego dnia przed południem Harry wszedł do klubu Brookes. Zatrzymał się, by wymienić uprzejmości z paroma przyjaciółmi, przespacerował się dookoła stołów karcianych, lecz gdy zdał sobie sprawę, że nie znajdzie osoby, której poszukiwał, postanowił opuścić klub. Odbierał rękawiczki i kapelusz przy drzwiach od lokaja, gdy natknął się na księcia Graftona.

Z kapeluszem w dłoniach Harry ukłonił się ojcu swojej zmarłej żony.

- Wasza wysokość.

Książę rozdął gniewnie nozdrza i ostentacyjnie odwrócił się plecami do pozdrawiającego go wicehrabiego.

Harry popatrzył przez chwilę na plecy byłego teścia, włożył kapelusz na głowę i wyszedł na ulicę. Jak zawsze, w obliczu poczynań Graftona, jego twarz pozostała nieprzenikniona. Harry pielęgnował w sobie obojętność od momentu, gdy umarła jego żona. Uważał, że był to jedyny sposób, by zachować honor. Od czasu zakończenia śledztwa, badającego przyczyny jej nagiej śmierci i po tym, jak proces oczyścił go z wszelkich zarzutów i podejrzeń, a było to już cztery lata temu, uznawał, że przeszłość jest zamkniętą sprawą. Grafton uparcie nie zamierzał przyjąć do wiadomości wyroków sądu, co przyczyniało się jedynie do tego, iż większość zaczęła uważać go za zdziwaczałego furiata. Tylko „stara gwardia”, czyli osoby pochodzące z rodzinnych kręgów księcia, trzymają twardo jego stronę. Zresztą nie od dziś wiadomo, że towarzystwo lubi mieć krótką pamięć, nawet jeśli chodzi o człowieka, który stracił jedyną córkę w cokolwiek niejasnych okolicznościach. Na horyzoncie pojawiło się zbyt wiele świeżych skandali, którymi można było się zabawiać. Salony przestały interesować się tragedią księcia. A on pozostał ze swą ostatnią kartą w ręce.

Była jednak pewna grupa w towarzystwie, która traktowała Harryego zgoła odmiennie, a były to matki młodych panienek na wydaniu. Matrony, choć całe w uśmiechach na jego widok, swe córki chowały za szerokimi spódnicami. Wicehrabia Bonham, mimo że był zamożnym wdowcem w kwiecie wieku, nie mógł nawet marzyć o zostaniu oczekiwanym zalotnikiem.

Nie, żeby był szczególnie zainteresowany takim losem, na swoje szczęście, pomyślał z ponurym uśmiechem, kierując się na St. James.

Dogonił swoją zwierzynę w klubie White's. Nigel Dagenham siedział tam z grupą kawalerów. Młodzi mężczyźni głośno komentowali wyniki walki kogutów, którą widzieli poprzedniego wieczora.

- Bonham... podejdź i zajmij miejsce - doszedł go głos od strony stolika z wistem. - Alistair zostawił nas bez pary.

Harry uścisnął ręce wszystkim siedzącym, jednak grzecznie odrzucił ofertę. Nie chciał być akurat w połowie robra, gdy Nigel Dagenham zdecyduje się wyjść. Zamiast tego przechadzał się po pokojach, pozdrawiając znajomych i popijając wino w oczekiwaniu, aż zgromadzenie młodzików zacznie się powoli rozchodzić.

Nigel, żegnał się właśnie z kompanami, gdy zauważył obecność wicehrabiego Bonhama. Wicehrabia stał swobodnie przy kredensie z kieliszkiem w dłoni i był w tym momencie sam.

Nigel, ośmielony ciepłym stosunkiem wicehrabiego przy ich ostatnim spotkaniu, podszedł teraz bez wahania. Wyciągnął do niego rękę.

- Dagenham, sir. Nie wiem, czy mnie pan pamięta...

- Oczywiście, że pamiętam. - Harry uścisnął jego dłoń serdecznie - Widzę, że krąży pan po wszystkich klubach. Brooke's, White's, Walter's też?

Nigel aż zapłonił się z przyjemności.

- Och, tak, w rzeczy samej, lordzie Bonham. Lord Coltrain... jestem w tej chwili jego gościem... on wszędzie mnie wprowadza.

Harry uśmiechnął się uprzejmie, mimo iż sądził, że Coltrain, jeśli chodzi o grę, był niepoprawnym entuzjastą, jeśli nie demo­ralizatorem młodzieży, nie wyłączając jego własnego syna. Jednak ta rodzina mogła sobie na to pozwolić. Lecz czy młody Dagenham mógł?

- Czy zmierza pan do wyjścia? - spytał z wyraźną nutą zaproszenia.

Nigelowi niezwykle pochlebiło takie pytanie. Stali bywalcy klubów rzadko kiedy poświęcali jakąkolwiek uwagę nowicjuszom.

- Tak, w rzeczy samej, panie.

- Może więc zechciałby pan sprawić mi tę przyjemność potowarzyszyć mi w drodze. - Ciepły uśmiech Harryego sprawił, że twarz młodzieńca rozpromieniła się. - Wracam dziś pieszo.

- Och, ja również, lordzie Bonham. - Nigel podążył za nim na ulicę, wdzięczny w duchu, że nie będzie musiał tłumaczyć się ze swego braku pojazdu lub choćby konia w mieście. Mógł przywieźć konia z domu, jednak koszty utrzymania stajni w Londynie były ogromne, a przecież nie mógł oczekiwać, że jego gospodarz pokryje tego typu wydatki.

- Proszę mówić mi po prostu Bonham - rzekł Harry swobód nie, gdy szli w dół St. James w kierunku Piccadilly. - Więc, dokąd zmierzasz, Dagenham?

Nigel nie myślał o żadnym konkretnym miejscu, lecz był tak podekscytowany tą niespodziewaną poufałością, że wyznał:

- Och, odwiedzić moją kuzynkę, lady Dagenham. Mieszka przy Cavendish Square.

Harry kiwnął i odłożył na bok zawiły plan niejednoznacznych sugestii, który miał ich zaprowadzić do tego właśnie miejsca. Młody Dagenham wszystko ułatwił.

- Wczoraj miałem przyjemność poznać ją. Była wtedy z dwójką uroczych dzieci.

- Och, mówi pan zapewne o Steviem i Zuzannie - powiedział Nigel. - Tak, przyjechała razem z nimi, swoją bratową, lady Farnham i ich wspólną przyjaciółką lady Liwią Lacey. Pospołu urządzają teraz dom. - Zdziwiło go, że ktoś tak obyty w towarzystwie jak lord Bonham miał okazję je poznać. Zapytał więc nieśmiało: - W jakich okolicznościach poznał pan moją kuzynkę?

- Och, przypadkowo - odpowiedział Harry beztrosko. Przechodziłem akurat obok, gdy córeczka lady Farnham wybiegła z ogrodu na ulicę wprost pod jadący powóz. Szczęśliwie udało mi się jej pomóc. Wtedy też poznałem lady Dagenham, która wówczas im towarzyszyła. - Harry wzruszył ramionami. - Chętnie będę panu towarzyszyć, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. Chciałbym upewnić się, że dziecko nie ucierpiało w wyniku tamtego zdarzenia.

- Och, nie Franciszka, sir - powiedział Nigel ze śmiechem.

- Jej nic nie jest w stanie zmartwić. Prawdziwe żywe srebro.

- Wtem zreflektował się: - Byłbym jednak zaszczycony, gdyby dotrzymał mi pan towarzystwa, sir. Jestem przekonany, że Ellie byłaby bardzo szczęśliwa, mogąc przekazać panu nowe wieści o Franciszce.

Ellie doskonale zapewni dobre entree. Harry wymamrotał zwyczajowe podziękowania, a następnie spytał o wyniki walki kogutów, którą Nigel wraz z przyjaciółmi omawiali z oży­wieniem.

Odwróciło to uwagę od ich wcześniejszej rozmowy na tyle, że dotarli na Cavendish Square, jeszcze zanim Nigel skończył swój opis krwawej walki.

- Nie ukrywam, że bardzo jestem ciekaw, jak wygląda dom, sir - wyznał Nigel, stukając w drzwi kołatką. - Liwia spodzie wała się, że ciotka Sophia była skąpą samotnicą.

Harry nie skomentował tego, tylko cofnął się o krok tak, by stać się niewidocznym dla osoby, która otworzy drzwi. Postanowił dostać się do środka uczepiony surduta Nigela Dagenhama niczym jaszczurka.

Po chwili, w uchylonych drzwiach, ukazała się głowa stet­ryczałego lokaja, który spytał:

- Tak?

Nigel, nie mając takich doświadczeń z tutejszą służbą, jak jego towarzysz, był całkowicie osłupiały.

- Czy lady Dagenham jest w domu? - spytał wyniośle.

- Tak, sądzę, że jest. - Mężczyzna wciąż wyglądał spomiędzy uchylonych drzwi.

Nigel czuł obecność wicehrabiego za swoimi plecami i za­stanawiał się, co u licha taki obyty w towarzystwie mężczyzna jak on może sobie myśleć o tym szorstkim powitaniu. Skrzyżował ramiona i powiedział wciąż tym samym dumnym tonem:

- Poinformuj ją zatem, że jej kuzyn, szanowny Nigel Dagenham, przyszedł z wizytą.

Mężczyzna bez słowa zatrzasnął drzwi.

- Ale o co... - Nigel chwycił ponownie za kołatkę.

- Och, on wróci - powiedział Harry wesoło. - Obawiam się, że brakuje mu odrobinę ogłady, ale robi wszystko w swoim niepowtarzalnym stylu.

- Och, zgaduję, że spotkał go już pan wcześniej? Rzeczywiście tak było i Harry przytaknął z czystym sumieniem.

Jednak mimo to Nigel głośno zastukał w drzwi raz jeszcze.

Nie musieli długo czekać na odpowiedź. Drzwi się otworzyły i stanęła w nich uśmiechnięta Aurelia.

- Nigel, wejdź proszę... Nell jest na górze ze Steviem, który właśnie stracił swój pierwszy ząb, dasz wiarę? Jest teraz trochę zaniepokojony... och... - Aurelia dopiero teraz dostrzegła towarzysza Nigela. Uśmiech, który wcześniej pojawił się naturalnie na jej twarzy, zadrżał teraz z niepewności, jak powinna się zachować wobec tej niespodziewanej wizyty. - Wicehrabia Bonham.

- Ten sam, pani. - Harry uchylił kapelusza i skłonił się. Przyszedłem zapytać o pani córeczkę. Mam nadzieję, że nie doznała żadnych przykrych następstw owego przypadku z po­wozem?

Aurelia, wyczuwając znajomy teren, roześmiała się.

- Sądzę, że Franciszka nawet nie spostrzegła powozu - od parła ze szczerym uśmiechem. - Lecz bardzo miło, że pan pyta.

Teraz nie mogła już żadną miarą zaprosić Nigela do środka, zostawiając na progu lorda Bonhama, szczególnie że jego pobudki okazały się tak życzliwe. Kornelia będzie musiała się z tym pogodzić.

- Bardzo proszę, wchodźcie, zapraszam - powiedziała, ot­wierając szerzej drzwi. - Obawiam się, że nasze warunki są dość siermiężne, ale powoli wprowadzamy pewne ulepszenia.

- Dobry Boże, Ellie - wykrzyknął Nigel, gdy, wszedłszy do holu, ogarnął wzrokiem stan zaniedbania tego pomieszczenia.

Co też starsza pani robiła w miejscu takim jak to?

- Przypuszczamy, że nie korzystała z całego domu - wyjaśniła Aurelia, wiodąc ich w stronę salonu. - Prawdopodobnie używała tylko tego salonu i oczywiście swojej sypialni. Sypialnię teraz zajęła Liwia, jednak pokój nie jest w dużo lepszym stanie od pozostałych.

Mężczyźni weszli za nią do salonu. Podniszczony pokój był już znajomy dla Harryego. Jego spojrzenie poszybowało w stronę sekretarzyka, przy którym przeszkodził lady Dagenham w tworzeniu zmyślonej korespondencji. Dziś nie było tam śladu gorliwej epistolografii.

- Proszę, panowie, spocznijcie. - Aurelia wskazała jedyną sofę w okolicy, która miała względnie nienaruszone sprężyny. - Czy mogę zaproponować panom kieliszek sherry lub madery? Nell... - Rzuciła błyskawiczne spojrzenie wicehrabiemu i ciągnęła dalej: - lady Dagenham... odnalazła zapomniane skarby w naszej piwniczce.

- Sherry, gdyby była pani tak uprzejma - powiedział wice­hrabia, a Nigel, jako miłośnik madery, prędko wyraził swoje życzenie.

Aurelia napełniła dwa kieliszki i usadowiła się ostrożnie na rozklekotanym krześle, w stylu chippendale.

- Opowiadaj zatem, Nigelu, jak się bawisz w mieście?

- Och, wyśmienicie - odparł, przechylając kieliszek i mie­szając jego zawartość. - Nie uwierzyłabyś, Ellie, jak wysokie stawki wchodzą w grę.

Cień zmartwienia przemknął przez twarz Aurelii. Jednak obecność wicehrabiego, siedzącego teraz swobodnie w rogu sofy z jedną nogą założoną na drugą i kieliszkiem w dłoni, sprawiła, że Aurelia powstrzymała zaniepokojone pytanie, które na pewno padłoby w okolicznościach rodzinnej poufałości.

Dalszych kłopotów oszczędziło Aurelii pojawienie się Kor­nelii.

- Czy słyszałam pukanie drzwi, czy mi się zdawało? - Wpadła jak nadmorska bryza, niosąc pudełko z przyborami do szycia pod pachą i stanęła zdumiona, patrząc na przybyłych gości.

- Och, to pan. - Jej spojrzenie zatrzymało się na Harrym, po czym odwróciła się, by odstawić swoje przybory.

- Czy godzi się tak oschle witać kuzyna, Nell? - zaprotestował Nigel, zakładając, że to niewyraźne powitanie skierowane było do niego. - Pamiętasz, uprzedzałem cię, że gdy tylko przybędę do miasta, przyjdę do ciebie z wizytą. Muszę przyznać, droga kuzyneczko, że moja przystań w mieście jest dużo bardziej komfortowa. Tutaj panuje zarówno nastrój, jak i wystrój domu pogrzebowego - stwierdził, wyciągając przed siebie pusty kieliszek.

- Pracujemy nad tym stopniowo - odparła Kornelia, sięgając po karafkę z kredensu. - Lordzie Bonham, nie spodziewałam się pana zobaczyć. - Już miała dodać: tak szybko, ale opamiętała się. Napełniła kieliszek Nigelowi i zaproponowała trunek wice hrabiemu.

Przypadkowo wpadłem na pani kuzyna w klubie Whites - wyjaśnił Harry, przyjmując poczęstunek. Nie potrafił zignorować jej głębokiego spojrzenia, ani jej aksamitnej cery, kremowej jak śmietanka z Devonshire. - Nogi poniosły pani kuzyna w te strony, a ja bardzo chciałem zapytać lady Farnham o zdrowie jej córeczki.

- Bardzo to troskliwe z pana strony - wymamrotała Kornelia, napełniając swój kieliszek bursztynowym sherry. - Zadziwiające, jak na człowieka mającego tak wiele zobowiązań, lordzie Bonham.

- Czy pani są wiadome wszystkie moje obecne zobowiązania, lady Dagenham? - spytał z lekkim niedowierzaniem. - Cóż za przenikliwość... jestem zdumiony.

Kornelia uśmiechnęła się.

- Proszę wybaczyć, że przeszłam z miejsca do wniosków. Zakładałam zwyczajnie, że dżentelmen o pana pozycji ma liczne zajmujące go sprawy... kluby, bale, rauty, wyścigi... - Jej ramiona uniosły się we wdzięcznym wzruszeniu. - Przyznaję, że niewiele wiem o tym świecie, sir. Jak już wczoraj wspomniałam, jestem wiejską myszką.

Aurelia stłumiła kaszlnięcie. Nigel patrzył w osłupieniu na kuzynkę. Wicehrabia Bonham jedynie uniósł swój kieliszek sherry w geście toastu i powiedział:

- W rzeczy samej, pani. I jeśli mnie pamięć nie myli, rozprawiliśmy się wczoraj z tym niezręcznym porównaniem.

Kornelia upiła nieco sherry. Przez jej ciało przebiegały łagodne dreszcze. Była pewna, że jej błyszczą oczy, a przez jej skórę prześwieca blask. Musiała opanować się, pamiętając, że Nigel i Aurelia siedzieli z nimi w salonie.

- Czy Ellie wspominała ci, Nigelu, że Stevie stracił swój pierwszy ząb dziś rano? - zapytała, świadoma absurdalności tego pytania, które pozostawało bez związku z wcześniejszą rozmową, jednak nie znalazła innego sposobu na rozładowanie napiętej atmosfery. Atmosfery, która na pewno nie uszła uwagi Nigela i Ellie, nie mówiąc już o wicehrabim.

- Hm... tak - odparł Nigel. - Przypuszczam, że jest to dla niego wielkie wydarzenie.

- Niestety, nie bardzo, odebrał to raczej z przerażeniem - sprostowała Kornelia. - Był przekonany, że teraz będzie po kolei tracił różne części ciała, aż w końcu zniknie cały.

- Pamiętam, kiedy mnie wypadł pierwszy ząb - oświadczył Harry, zastanawiając się, dlaczego to wspomnienie wróciło i dlaczego akurat teraz. - Czułem się podobnie. Byłem bardzo dumny ze swoich zębów, a one nagle zaczęły wypadać. - Za śmiał się ciepło. - Potrzeba było nie lada daru przekonywania, by uspokoić mnie, że ta maleńka biała gulka w dziąśle niedługo urośnie i zastąpi wypadnięty ząb. I że będzie równie dobrym zębem co poprzedni.

Kornelia popatrzyła na niego, rozkładając na kolanach pudełko z szyciem. Była to z jego strony zadziwiająca poufałość. Na dodatek bardzo miła i wzruszająca, wbrew jej twardym osądom. On prowadzi jakąś grę. Może jednak wciąż podtrzymywał nadzieję na kupno domu, kryjąc się z nią w obliczu jednoznacznej odmowy ze strony Liwii. Nie była to zwyczajna wizyta towarzyska, tego mogła być pewna.

Przypomniała sobie, co powiedziała o wicehrabim Letycja, gdy były u niej w domu przy Mount Street. Nie było potrzeby ujawniania się z tą wiedzą, jednak pomogła ona jej nawiązać dalszą konwersację.

- A więc posiada pan dom w mieście, lordzie Bonham?

- spytała. - Zastanawia mnie to, gdyż zdawał się pan niezwykle zainteresowany kupnem naszego. A może tylko wynajmuje pan rezydencję? - Jej ton był swobodny, a uśmiech sugerował jedynie umiarkowane zaciekawienie.

- Istotnie, posiadam dom przy Mount Street - przyznał.

- Mam nadzieję nabyć dom w cichej okolicy dla rodziny mojej siostry. Jak sama pani wie, dzieci potrzebują przestrzeni i ogrodu. Mój własny dom jest siedzibą ściśle kawalerską, jeśli rozumie pani, co mam na myśli, chciałbym jednak mieć dzieci pod okiem. Usytuowanie tego domu przy Cavendish Square wydało mi się idealne - dodał beztrosko, wzruszając ramionami.

- Och, jaka szkoda. - powiedziała Aurelia ze współczuciem.

- A ile dzieci ma pańska siostra?

- Pięcioro - odpowiedział zgodnie z prawdą. Annabela mogła rzeczywiście pochwalić się sporą gromadką, a teraz zapewne spodziewała się już szóstego potomka. Była wybitnie płodną kobietą, co cieszyło jej małżonka, jowialnego ziemianina chętnie rozszerzającego swe drzewo genealogiczne. Spostrzegł bystre, skupione spojrzenie Kornelii, i przez chwilę zastanawiał się, czy przypadkiem nie wyczuła w jego tłumaczeniach drugiego dna.

- Och, teraz rozumiem. To wielka szkoda - włączyła się Kornelia. - Czy siostra pana jest młodsza?

Pozwolił, by ponure kiwnięcie wystarczyło za odpowiedź. Annabela była na tyle zaufaną osobą, że mogła znaleźć się jako postać na scenie jego małego kłamstewka, jednak stwierdził, że czas już zamknąć temat.

- Jestem pewna, że znajdzie pan jeszcze jakieś odpowiednie posiadłości w mieście, sir - rzekła Kornelia, bacznie mu się przyglądając. - Tak naprawdę, ten dom nie jest w stanie od­powiednim dla dzieci.

- Otóż to - poparła ją Aurelia. - Pokoje dziecinne pozostawiają wiele do życzenia. Linton nie przestaje narzekać, odkąd przyjechałyśmy.

- Najlepiej będzie, jeśli nie dotrze to do uszu hrabiego Markby - zauważył Nigel, podśmiewając się swobodnie. - Kiedy odkrył, że wyjechałyście wszystkie, ignorując jego rozkazy, wpadł w stan bliski apopleksji. Chciał wysyłać zbrojny oddział za wami. - Nigel wstał, by napełnić kieliszek.

Kornelia rzuciła mu karcące spojrzenie. Nie chciała omawiać tak osobistych spraw w obecności wicehrabiego Bonhama. Nigel jednak zinterpretował to spojrzenie jako niemy komentarz do jego trzeciego już kieliszka sherry.

- Och, nie patrz na mnie tym wzrokiem, kuzyneczko - po­wiedział, kołysząc kieliszkiem w jej stronę. - Widywałem już zuchów wychylających butelkę bordeaux przed śniadaniem.

- Tuszę, iż mieli się z tym niezgorzej - odparła Kornelia. Nie miała ochoty kontrolować kuzyna, a ponadto jego założenie pozwoliło zmienić temat rozmowy.

- A gdzież podziewa się Liwia? - spytał Nigel, tknięty nagle nieobecnością jednej z kobiet.

- Wyszła kupić psa - poinformowała go zwięźle Kornelia.

- Kupić psa? - Nigel otworzył szeroko oczy. - Liwia nie lubi psów. Boi się ich bardziej niż ognia. Nigdy nawet nie zbliżała się do stajen, kiedy gończe mojego ojca wypuszczano z psiarni.

- Dlatego też na pewno poszła kupić takiego psa, który jej nie wystraszy - powiedziała Aurelia, śmiejąc się i wymieniając porozumiewawcze spojrzenia z Kornelią.

- Właśnie, ale mamy jednak nadzieję, że będzie to pies, który odstraszy innych - dodała Kornelia z ustami drżącymi od śmiechu.

Harry sączył swoją sherry, jego rozluźniona pozycja i swobo­dny uśmiech kryły jego nagle ożywione zainteresowanie takim obrotem rozmowy.

- Dlaczego? - dopytywał się Nigel. - Myślałem, że macie wystarczająco dużo na głowie z tym rozpadającym się mauzoleum bez dokładania do tego żywego inwentarza.

- Niestety, wydaje się, że to konieczny środek ostrożności - powiedziała Kornelia - Zdarzyły się nam niechciane nocne wizyty. Nie wiemy, czy były to duchy czy ludzie, jednak skłaniają Morecombe'a do korzystania z tromblonu, przerażającej broni o jeszcze bardziej przerażającym dźwięku. Dzieci umierają od tego ze strachu. A Linton nie może tego znieść.

Kornelia uśmiechnęła się słodko. - Pies w tej sytuacji wydał się nam mniejszym złem.

- Mój Boże - rzekł Nigel. - Któż mógłby chcieć się tutaj włamać? Tu nie ma nic do ukradzenia.

- Prawda, że to zastanawiające? - zgodziła się Kornelia. Ale może jest tu coś, na co jeszcze nie natrafiłyśmy.

- Ukryty skarb? - Szare oczy Nigela zalśniły z entuzjazmu. Może szkatułka ze szlachetnymi kamieniami... Jak myślicie, gdzie starsza pani mogła ukryć skarb... może na strychu... albo w piwnicy? Chodźcie, rozejrzyjmy się. - Skoczył na równe nogi. - Zróbmy wyprawę w poszukiwaniu ukrytych bogactw.

- Nigel, czasem naprawdę zachowujesz się jak mały chłopiec - powiedziała ze śmiechem Kornelia, machając ręką, żeby usiadł. - Byłam już w piwnicy i jedyne skarby, jakie tam znalazłam, właśnie pijemy. Natomiast Morecombe i bliźniaczki twierdzą, że nie mają pojęcia o żadnych ukrytych rzeczach, a zapewniam cię, że oni wiedzieliby, jeśli coś takiego znajdowałoby się w domu.

- Może wiedzą i chcą zatrzymać to tylko dla siebie? - zasu­gerował Nigel, niechętnie rozstając się z pomysłem wyprawy w poszukiwaniu skarbów.

Kornelia potrząsnęła głową stanowczo.

- Niemożliwe, byli i są nadal bez reszty i absolutnie oddani ciotce Sophii. Nie przyszłoby im nawet do głowy wziąć cokol­wiek, co należało do niej, o ile sama im tego nie podarowała.

- Wchodząc zauważyłem kota na schodach - powiedział Harry, uśmiechając się swoim swobodnym uśmiechem. - Może ona, czy też on, jest odpowiedzialny za nocne zamieszanie?

- Ona wabi się Kicia - powiedziała Kornelia, sięgając znów po pudełko z przyborami do szycia. - Nie jest to zbyt odkrywczy pomysł, przyznam panu. Jednak to z jej powodu Morecombe nalegał, aby okno w kuchni pozostawało otwarte na noc. Teraz przestaliśmy je zostawiać. - Uniosła wieczko pudełka i prze­glądała jedwabne nici w poszukiwaniu pewnego odcienia różo­wego do zacerowania czepeczka Zuzanny.

- Zdecydowanie dobrze, że podejmujecie takie środki ostrożności powiedział Harry, wstając. - Tymczasem, będę już się żegnał z państwem... Lady Farnham, naprawdę bardzo się cieszę, że pani córka nie śni żadnych koszmarów o powozach i koniach zaprzęgowych. - Ukłonił się w stronę Aurelii, zanim zwrócił się do Kornelii.

Zatrzasnęła wieczko pudełko i wstała, by podać mu rękę.

- Miłego poranka, lordzie Bonham.

- Lady Dagenham. - Uniósł jej dłoń do ust. Lecz zamiast zwyczajowo musnąć powietrze ponad ręką, pocałował ją mocno w dłoń, którą ścisnął swoimi ciepłymi, długimi palcami, w geście szokująco intymnym, jak na zwykłych znajomych.

Oczy Aurelii rozszerzyły się ze zdumienia, po czym odsunęła się w stronę drzwi z delikatnym uśmiechem, sugerującym, że nie dostrzegła nic niezwykłego. Nigel z kolei przypatrywał się osłupiały, aż Aurelia, przechodząc obok niego, szturchnęła go łokciem, co przywróciło mu przytomność umysłu.

Kornelia cofnęła dłoń i powiedziała ozięble:

- Żywię nadzieję, że pańskie poszukiwania domu dla siostry zakończą się pomyślnie, sir.

Ukłonił się ponownie i zebrał swój kapelusz, rękawiczki i laskę ze stolika, na którym, wchodząc do salonu, je położył. W jego oczach zalśniła lekka drwina, gdy patrzył na nią z uśmiechem. Lecz drwina ta była obosieczna i dosięgała Kornelię tak samo, jak i jego samego. Działo się między nimi coś, czego nie rozumiał wystarczająco, by przyjąć do wiadomości. Ona czuła to samo.

- Dagenham, czy będzie mi pan towarzyszył? - spytał uprzejmie, podążając w kierunku wyjścia. - Czy może woli pan jeszcze chwilę zostać w cieple domowego ogniska?

Nigel poczuł się rozdarty. Perspektywa spaceru u boku wice­hrabiego ulicami miasta była bardziej niż kusząca, teraz już nie tylko ze względu na notowania towarzyskie. Jednak z drugiej strony bardzo chciał zostać i pogawędzić ze swoimi kuzynkami.

Widząc jego wahanie, wicehrabia powiedział z uśmiechem:

- Och, proszę się nie obawiać, Dagenham. Nie przyjmę twojej odmowy jako afrontu. Każdy mężczyzna mający odrobinę oleju w głowie przedłożyłby towarzystwo pańskich kuzynek nad moje. - Skinął głową na pożegnanie i opuścił salon.

- Odprowadzę pana, lordzie Bonham - powiedziała miękko Kornelia, wychodząc za nim i przymykając delikatnie drzwi do salonu. - Morecombe'a nie ma akurat w okolicy, więc nie może wywiązać się z obowiązku żegnania gości. - Ruszyła u jego boku do frontowych drzwi i sięgnęła za klamkę. Czuła intensywnie jego obecność za swoimi plecami i gdy zaczęła siłować się z nienaoliwioną klamką, on sięgnął ponad jej ramieniem i położył dłoń na jej ręce, naciskając mocno. Klamka ustąpiła pod naciskiem z głośnym skrzypnięciem. Harry opuścił ręce, a Kornelia popchnęła drzwi, wpuszczając do zdewastowanego holu zimne, słoneczne światło.

- Co tu się dzieje? - zapytała, patrząc mu w twarz. - Czy chce pan czegoś ode mnie, lordzie Bonham?

Zaśmiał się.

- Och, jest pani przerażająco bezpośrednią istotą. Czy nie przyszło pani na myśl, że całkiem zwyczajnie wydaje mi się pani szalenie atrakcyjną kobietą? - Ponownie ujął jej dłonie w swoje i uniósł delikatnie w górę.

- Nigdy nie byłam łasa na pochlebstwa i próżne komplemen­ty, sir - odparowała.

Jego spojrzenie pociemniało, a palce zacisnęły się mocniej wokół jej dłoni.

- Skąd przypuszczenie, że to, co mówię, jest jednym z nich, Nell? Uwierz mi, sam również nie mam w zwyczaju folgować sobie w tak bezceremonialny sposób.

Wierzyła mu. Nie należał do mężczyzn, którzy marnują czas i energię na bezcelowe pościgi za zwierzyną.

- Czy chcesz odegrać się na mnie za tamten podstęp? - To było wszystko, co w tej chwili przychodziło jej na myśl.

Potrząsnął głową.

- To już zamknięta sprawa, Nell, wiesz o tym. - Zaśmiał się znów ciepłym śmiechem, który nie pasował do tego, co powiedział zaraz: - Jednak, muszę dodać, że gdybym chciał odegrać się za tamto, nie miałabyś żadnych złudzeń na temat tego, co się dzieje.

Zrobił krok do tyłu, trzymając ją na wyciągnięcie ramienia i z uśmiechem uwolnił jej ręce, przedtem muskając ustami skórę jej dłoni.

- Żadnych złudzeń - powiedział łagodnie.

Uniósł rękę w pożegnalnym geście i zbiegł ze swobodą po schodach na ulicę.

Kornelia cofnęła się do holu, stając w kaskadzie rozświetlonego słonecznym światłem kurzu. Słuchała jeszcze przez chwilę jego oddalających się kroków i w końcu zamknęła drzwi.

* * *

Harry szedł tanecznym krokiem, wywijając laską i zastanawiał się. Nie był do końca pewien, ale zdawało mu się, że zauważył błysk srebra w koszu z przyborami do szycia Kornelii. Mógł to być, co prawda, jakikolwiek połyskujący przedmiot. Może srebrna poduszeczka na szpilki, guzik do przyszycia. Mógł to być naparstek. Jego naparstek. Na pewno miała już wcześniej własny, ale zakładając, że znalazła ten należący do niego...

Z początku zaczął zabiegać o względy lady Dagenham, by znaleźć drogę dostępu do jej domu. W międzyczasie cała ta historia nabrała kolorów, zaczęła żyć własnym życiem i nie miała już wiele wspólnego ze swoimi pierwotnymi źródłami. Jednak wyjściowy motyw tego przedsięwzięcia był niezwykle istotny. Jeśli przedmiot jego poszukiwań znajdował się u niej, wśród przyborów do szycia, oba wątki stworzyłyby piękną jedność. Im bliżej Kornelii się znajdował, tym bliżej było również jej pudełko z przyborami do szycia.

* * *

- Kornelio, gdzie jesteś... - zawołała Aurelia, wyglądając z pokoju na korytarz. - O, tu jesteś... dlaczego tak stoisz przy drzwiach?

- Bez powodu - odpowiedziała powoli i bez przekonania Kornelia.

Aurelia spojrzała na nią trochę dziwnie.

- No, wracaj już do salonu, Nigel opowiada właśnie co się działo po tym, gdy książę dowiedział się o naszym wyjeździe.

Ta wiadomość wyrwała Kornelię z zamyślenia.

- Nie jestem pewna, czy chcę to wiedzieć - powiedziała, gdy usiadły. - Nawet do nas nie napisał.

- Na pewno to zrobi - zapewnił Nigel, stojąc przy kredensie, gdzie dolewał sobie alkoholu do szklaneczki. - Właśnie konsul­tował się ze swoimi prawnikami, kiedy wyjeżdżałem.

Kornelia zmarszczyła czoło.

- Dlaczego? Przecież wyjechałyśmy w pełni legalnie. Co prawnicy mają z tym wspólnego?

- Myślę, że miał nadzieję znaleźć jakiś prawny kruczek, by was ściągnąć z powrotem. Stary nie lubi, gdy coś wymyka mu się spod kontroli, rozumiesz, kuzynko?

Kornelia, okazując zniecierpliwienie, otworzyła pudełko z przyborami do szycia.

- Tak, wiem, ale co on chce w ten sposób osiągnąć? Uspokoi się, gdy wreszcie zda sobie sprawę z tego, że lepiej pogodzić się z faktem dokonanym. - Nałożyła naparstek i potrząsnęła poń­czochą, którą właśnie cerowała. - Myślę, że tego już się nie da naprawić.

- Stary nie poddaje się tak łatwo, Nell. - Nigel przytknął palec do nosa i spojrzał na nią spod brwi, starając się wyglądać mądrze.

- Nigel, jesteś już zawiany, a jeszcze nawet nie ma południa - rzekła oskarżycielsko Aurelia, wyciągając rękę, by odebrać kuzynowi szklaneczkę. - Daj spokój, dosyć już wypiłeś.

Nigel wygładził klapy swego wciętego w talii purpurowo - srebrnego surduta.

- Nonsens, moja droga. Sam dobrze wiem, na ile mogę sobie pozwolić.

- Szybko może ci się przydać ta wiedza, kochany, jeśli nadal będziesz grał tak wysoko, jak nam o tym opowiadasz - skomentowała Kornelia. Zdała sobie sprawę, zapominając na chwilę o własnych kłopotach, że jej kuzyn dopiero niedawno przybył do miasta i był zielony jak koniczyna na łące. Nie chciała urazić jego dumy, matkując mu zbytnio, jednak czuła się odpowiedzialna za żółtodzioba.

- Masz całkiem przyzwoitą pensję, Nigelu - dodała Aurelia znad swojej robótki. Zmarszczyła przy tym brwi, gdyż wyszywała właśnie wyjątkowo skomplikowany wzór.

Nigel odkaszlnął w zwiniętą dłoń.

- Owszem, całkiem niezłą - stwierdził beztrosko. - Ponadto istnieje wiele sposobów poprawy sytuacji materialnej.

- Masz na myśli wyścigi? - spytała Kornelia, nie podnosząc wzroku znad szycia.

Nigel wstał nagle, zakłopotany.

- Konie są piękne i fascynujące, kuzynko, ale to, co liczy się naprawdę, to umiejętność obstawiania przy karcianym stole. - Sięgnął po kapelusz. - Będę już szedł. Dajcie znać, gdybyście odnalazły ukryte skarby ciotki Sophii.

- Wróć do nas niedługo, Nigelu. - Aurelia podeszła do kuzyna i ucałowała go czule.

- Właśnie, gdybyś tylko potrzebował ciepła domowego og­niska, wiesz, gdzie nas znaleźć. - Teraz z kolei Kornelia ucało­wała go na pożegnanie.

- Wątpię, bym w najbliższym czasie zapragnął siedzieć w kapciach przy kominku - skomentował, wkładając rękawiczki. - Ale chętnie wpadnę z wizytą zobaczyć, jak wam się powodzi - dodał grzecznie. - A jeśli naprawdę macie zamiar pojawić się w towarzystwie, będziecie musiały coś zrobić z tymi ubraniami. Wyglądacie jak wiejskie popychadła, wybacz moją szczerość.

- Wybaczam - odpowiedziała kordialnie. - Będziemy ocze­kiwać twoich odwiedzin, jeśli chwila spędzona z tak zanie­dbanymi krewniaczkami nie zaszkodzi twojej reputacji na zawsze. Pozwól, że cię odprowadzę - dodała na koniec i tak też uczyniła. Tym razem musiała sama poradzić sobie z oporną klamką przy drzwiach.

Będąc już na schodach, ujęła jego rękę w obie dłonie i lekko vi snęła.

- Bądź ostrożny, Nigelu - poprosiła.

- Niepotrzebnie się martwisz, kuzynko. Daję sobie radę, uwierz mi.

Jestem pewna, że tak ci się wydaje, pomyślała, lecz nie wypowiedziała tej myśli na głos. Każdy popełnia błędy i czasami nawet wyciąga jakąś naukę przy tej okazji.

- Odwiedź nas jeszcze, jeśli znajdziesz chwilę i będziesz mógł oderwać się trochę od swoich nowych, wspaniałych przyjaciół.

- Co za szczęśliwy przypadek. Gdyby Franciszka nie wybiegła na ulicę pod koła wozu, nigdy nie miałbym szansy poznać wicehrabiego Bonhama. - Przytaknął sam sobie kiwnięciem głowy, zamachał Kornelii na pożegnanie i oddalił się.

Tak, to rzeczywiście, szczęśliwy zbieg okoliczności, pomyślała Kornelia i potrząsnęła głową. Już miała zamknąć za sobą drzwi, gdy ujrzała Liwię wynurzającą się zza rogu ulicy.

Liwia wyglądała, jakby kierowała nią jakaś niewidzialna siła. Prawie biegła, a piórka na kapeluszu były przygięte od wiatru, pelisę miała zaplątaną wokół kostek.

Kornelia zmrużyła oczy, by lepiej się przyjrzeć. Gdy wreszcie dostrzegła, co się dzieje, roześmiała się głośno.

- Ellie... Ellie, chodź tu prędko - krzyknęła w stronę salonu.

- Co takiego? - spytała Aurelia, która spiesznie przebiegła hol i stanęła obok Kornelii. Wzdrygnęła się od wiatru i owinęła się ciaśniej szalem.

- Co się... o mój Boże... co ona tam prowadzi?

Wybiegły na spotkanie Liwii, która toczyła się niczym powóz, ciągnięty przez parę małych istot o różowo zabarwionym futrze. Dwie pary ciemnych oczu połyskiwały spod nastroszonych grzywek, a noski zwierzaków błyszczały w zimnym powietrzu jak czarne guziki.

- Pomóżcie mi się zatrzymać - wysapała Liwia, ciągnięta na podwójnej smyczy. - Zatrzymajcie je, one nie chcą zwolnić. Aurelia z Kornelią zastąpiły drogę pędzącym kłębkom różowego futra, a Liwia zaparła się mocno w ziemię, zatrzymując przedziwny zaprzęg. Stały teraz, wszystkie trzy, dysząc ciężko. Kornelia rzuciła okiem na chodnik.

- Liwio, powiedz, co to właściwie ma być? - zapytała z nie­dowierzaniem.

- Psy - zapewniała Liwia, trochę niepewnie. Zdawała sobie sprawę, że taki opis może się przyjaciółkom, które miały dotąd do czynienia tylko z wiejskimi psami, wydać nieadekwatny.

- Tam, gdzie wysłał mnie Morecombe, była terierka, która się oszczeniła, a pani Lakeland nie chciała tych małych, więc ja...

- Nie dokończyła zdania.

Wtem różowe kłębki zaczęły szczekać. Nazwać to szczekaniem byłoby lekką przesadą, pomyślała Kornelia. Piskliwy jazgot to chyba trafniejsze określenie.

- Są trochę hałaśliwe - zauważyła Liwia.

- Rzeczywiście - przytaknęła Aurelia słabym głosem, za­krywając przy tym uszy rękoma.

- Ja tam się ich nie boję - zadeklarowała Liwia, tonem przywodzącym na myśl zadawanie ostatecznego ciosu.

- Mnie przerażają - powiedziała na to Kornelia. - Nawet nie wiem, czym one są. Na pewno nie psami. I co, do diaska, pomyśli o nich Kicia. Są o połowę mniejsze od niej. Pewnie połknie je na śniadanie.

- Będą doskonałymi psami stróżującymi - stwierdziła sta­nowczo Liwia, ciągnąc pieski za sobą po schodach do domu.

- Ona może mieć rację - powiedziała Kornelia, ze śmiechem obserwując szamoczące się na smyczy zwierzęta. - Podejrzewam, że każdy łotr, który próbowałby nas okraść bądź skrzywdzić, pęknie ze śmiechu na widok lub dźwięk tych niedorzecznych stworzeń, stawiając przy tym cały dom na nogi.

- Wszystko, moja droga, wszystko jest lepsze od tromblonu Morecombe'a - zawyrokowała Aurelia.

- Masz zupełną rację. - Kornelia podała rękę bratowej i wkroczyły razem do domu wypełnionego psim jazgotem.

ROZDZIAŁ IX

Poważną słabością Ringwood było jego niedostateczne zaopatrzenie w książki, myślała przekraczając próg księgarni. W zasadzie nawet pełne życia Southampton nie mogło się pochwalić ani przyzwoitą biblioteką, ani żadnym innym miejs­cem, gdzie czytelnicy mogliby znaleźć coś ciekawego. Tutaj znalazła prawdziwy skarbiec. Pomimo że pieski nie pozwoliły się jej tym wszystkim dostatecznie nacieszyć, udało się jej znaleźć wymarzoną przez Aurelię lekturę. Dokonawszy zakupu, Kornelia wyszła na zatłoczoną ulicę, poprzysięgając sobie solennie powrócić jak najprędzej, tym razem bez psiego towarzystwa. Słabe słońce przyświecało na bladoniebieskim nieboskłonie, a powietrze nie było zimne, lecz orzeźwiająco chłodne. Miejskie zapachy końskiego potu, skóry i parujących kopców odchodów mieszały się z aromatami perfum modnych londyńczyków w pośpiechu mijających się na ulicy. Kornelii nie uśmiechał się powrót do ciężkiej od farby atmosfery na Cavendish Square. Szła przed siebie, nie dbając zbytnio o kierunek, a tempo jej spaceru narzucili jej psi towarzysze. Wkrótce znalazła się na Grosvenor Square, skąd podążyła w dół South Audley Street i zatrzymała się na rogu Mount Street.

Dobrze, ale jak ona się tam znalazła? Całkiem bezwiednie? A może to podświadomość ją tu doprowadziła? Wicehrabia Bonham mieszkał na Mount Street. Tylko rzuciła wówczas okiem na jego kartę wizytową i nie mogła sobie przypomnieć numeru posesji. Zawahała się: ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, było spotkanie z Bonhamem na jego ulicy. Jednakże ciekawość i szarpaninie psów przezwyciężyły jej niepokoje. Poczęła, jak gdyby nigdy nic, zwyczajnie spacerować po chodniku, badaw­czym wzrokiem spoglądając na wysokie, stylowe domy, ze schodami z białego ciosanego kamienia, o bogato zdobionych balustradach i podwójnych drzwiach wejściowych.

Zgrabna bryczka, zaprzęgnięta w rącze konie, ukazała się na zakręcie. Psy rzuciły się do przodu, szczekając zawzięcie. Kor­nelia potknęła się o wystający kawałek bruku, w locie chwyciła się pobliskiej barierki, broniąc się przed upadkiem. Jakimś cudem zdołała utrzymać psy na smyczy. Energicznym ruchem przyciągnęła je z powrotem do siebie, przeklinając przy tym po cichu. Dopiero gdy próbowała iść dalej, zdała sobie sprawę, iż jeden z wysokich, zimowych butów ma złamany obcas.

Ponownie chwyciła się barierki, by złapać równowagę. Jakim sposobem miała teraz dotrzeć aż na Cavendish Square? Opierając się wciąż o balustradę, uniosła stopę, by ocenić rozmiary zniszczenia. Obcas ledwo trzymał się na strzępku skóry. Gdyby miała kontynuować spacer, wyglądałaby jak kuternoga.

- Niech to wszyscy diabli! - zaklęła tym razem z pasją i oderwała zawadzający jej obcas.

- Nie do wiary! Czemu zawdzięczam to szczęście, lady Dagenham? Czyżby postanowiła pani złożyć mi wizytę?

Kornelia nie miała żadnych wątpliwości, kto mógł być właś­cicielem tego głosu. Ta sama znajoma nutka ironii, która, choć prawie niesłyszalna, jeśli nie zestawiło się treści słów i ich intonacji, doprowadzała ją do pasji. Sama nie wiedziała, czy ma uwierzyć, że na domiar złego opierała się właśnie o barierkę domu wicehrabiego.

- Wicehrabia Bonham - rzekła raczej sucho, stawiając drugą stopę na chodniku, by następnie lekko ją unieść. Nie chciała wyglądać absurdalnie, stojąc z jedną nogą niemal o stopę krótszą od drugiej.

- Obcas mi się zepsuł - wytłumaczyła, choć nie było takiej potrzeby, dopiero teraz podnosząc wzrok, by spojrzeć rozmówcy w oczy.

- Tak właśnie myślałem - oznajmił Bonham, uśmiechając się przyjaźnie. Mimo to Kornelia zdawała się weryfikować każdą wypowiedź wicehrabiego, szukając w jego oczach choćby cienia drwiny.

- Co za niefortunny zbieg okoliczności. - Harry powiódł oczyma wokół, wskazując tym samym na swój dom i jego bezpośrednie otoczenie. - Przypuszczam, że eskorta pani udała się na poszukiwania dorożki?

- Poruszam się bez asysty - odpowiedziała nieco obronnym tonem, zaskakując tym sama siebie. - Po prostu spacerowałam z psami - dodała.

- Ach tak. - Usta wicehrabiego ozdobił figlarny uśmiech. Dziś był on odziany w płaszcz i wysokie buty do jazdy konnej. W jednej ręce trzymał czapkę z bobra, w drugiej szpic­rutę. Po raz pierwszy dostrzegła, jak refleksy słoneczne igrały w jego kasztanowych włosach.

Ujrzawszy Tristana i Izoldę, Bonham uniósł brwi niewiary­godnie wysoko i zapytał tylko:

- To są psy?

- Dobre pytanie - odparowała krótko i po chwili dopowiedziała: - I gdyby nie one, nie znajdowałabym się teraz w tym kłopotliwym położeniu.

Rozumiem - przyznał, nie przestając się uśmiechać. Uderzył biczem w obcas. - Należałoby jakoś temu zaradzić. Niech pani lepiej wejdzie do środka, a ja poślę po powóz i zawiozę panią do domu.

- Dziękuję panu, nie ma takiej potrzeby - odrzekła Kornelia, która nie życzyła sobie mieć wobec wicehrabiego żadnych zobowiązań.

- Moja droga, nie będzie przecież pani kuśtykać aż do Cavendish Square w jednym bucie - zauważył Harry.

- Dlaczego musi pan używać tego protekcjonalnego tonu? rozzłościła się. - Doskonale zdaję sobie sprawę, że ma pan chwilową przewagę, lecz wykorzystuje ją pan nieszlachetnie.

- Proszę mi wybaczyć - odparł, kłaniając się nisko. - Moją intencją było być pomocnym. Czułbym się zaszczycony, gdyby zechciała pani przyjąć moje zaproszenie. Gdyby miała pani takie życzenie, mój lokaj sprowadzi dla pani dorożkę. - Podał jej rękę, by mogła się na niej oprzeć.

Kornelia rzuciła okiem na ulicę. Miała jeszcze nadzieję ujrzeć przypadkowo przejeżdżającą dorożkę. Niestety, ulica była pusta. Wicehrabia miał rację, nie mogła przecież w nieskończoność tak tu stać na jednej nodze i czekać na zbawienie.

- Dziękuję, lordzie Bonham. - Ignorując zaoferowane ramię, wsparła się na balustradzie i podeszła kilka stopni kulawym krokiem, ciągnąc z sobą Tristana i Izoldę.

Drzwi frontowe otworzyły się przed nimi, gdy weszli na ostatni stopień. Harry pozdrowił kamerdynera, sam przeprowadzając gościa przez próg. Pomagał Kornelii utrzymać równowagę, prowadząc ją za łokieć.

- Tak... Hektorze, lady Dagenham miała nieszczęście zła mać obcas. Zobacz, czy Eryk może go jakoś prowizorycznie umocować i zabierz gdzieś te stworzenia - rzekł i kiwnął ręką, wskazując na pieski.

Hektor zapatrzył się na psy.

- Już się robi, lordzie.

- Zabierz te zwierzęta do izby przy kuchennej, Fred - polecił wicehrabia lokajowi.

Kornelia z ulgą przekazała lokajowi smycze. Kamerdynerowi wręczyła buta i oderwany obcas, który przyjął oba przedmioty, kłaniając się z rewerencją.

- A, i proszę przynieść kawę do salonu - poinstruował Harry sługę przez ramię, prowadząc chwiejącego się na jednym obcasie gościa za rękę w kierunku pokoju.

Starając się ukryć zainteresowanie, Kornelia, sama dopiero zdając sobie z tego sprawę, rozglądała się, szukając jakichkolwiek oznak kobiecej obecności. Była przekonana, że wicehrabia jest kawalerem. Jego zachowanie na to wskazywało, jednak nie nadarzyła się do tej pory okazja, by mogła się o tym przekonać. Nie spostrzegła wokół siebie nic, co wskazywałoby na obecność płci pięknej. Apartamenty Bonhama były elegancko urządzone - francuskie tapety na ścianach, dywany Aubussona o świeżych, żywych barwach, meble według najnowszej mody. Nie było tam jednak żadnych kobiecych robótek czy chociażby wazonu z kwiatami. Obrazy miały charakter bezoso­bowy. Żadnych portretów czy też prac przedstawiających sceny intymne.

- Pani pozwoli, że wezmę jej płaszcz. - Wicehrabia, z ni czym nieusprawiedliwioną poufałością, począł odpinać górny guzik jej płaszcza. Zdecydowanie nie był żonaty, pomyślała.

Wyślizgnęła się z jego uścisku, odsuwając się na bok.

- Dziękuję, ale nie będę go zdejmować.

Jak sobie pani życzy. Ale proszę przynajmniej zdjąć czepek. - Jego lordowska mość poprowadził gościa do sofy z oparciem w kształcie zwoju papirusu i troskliwie zapytał: - Czy miałaby pani ochotę na kawę, czy może raczej na kieliszek sherry po takich przejściach?

Kornelia usiadła i ułożyła się tak wdzięcznie, jak to tylko było możliwe, biorąc pod uwagę, że była tylko częściowo obuta. Rozwiązała kokardki czepka i położyła nakrycie głowy z boku.

- Złamany obcas to nie takie nieszczęście, lordzie Bonham. A co do kawy, to bardzo chętnie bym się napiła, dziękuję.

Odzyskała już zimną krew i powoli wracała właściwa jej odwaga. Gospodarz prowadził zwyczajną, jak się zdawało, dla niego grę, która właśnie zaczynała jej się podobać. Zdjęła rękawiczki, palec po palcu i starannie odłożyła je koło kapelusza, skrzyżowała ręce na piersiach i znieruchomiała, spokojnie i bez słowa obserwując wicehrabiego.

Harry także jej się przyglądał i również się nie odzywał. Trzymał się z daleka od Cavendish Square przez kilka ostatnich dni, podczas gdy Lester starał się wypracować sobie pozycję i przeprowadzał z najwyższą ostrożnością rekonesans na miejscu. Możliwość zaangażowania lokaja do prac remontowych spadła im jak z nieba. Teraz istniała szansa, że podczas robót będzie on w stanie odzyskać naparstek, bez potrzeby zwracania uwagi któregoś z domowników. Gdyby jednak tak się nie stało, Harry, we własnej osobie, będzie musiał wkroczyć do akcji, odnaleźć i odzyskać drogocenną zgubę.

Aby osiągnąć cel, musiał nawiązać bliższy kontakt z Kornelią Dagenham. Był pewien, że udało mu się wzbudzić u niej pewne zainteresowanie swoją osobą i jego strategiczne, choć krótkotrwałe zniknięcie mogło teraz jedynie działać na jego korzyść. Jej nieoczekiwane pojawienie się na progu jego rezy­dencji przy Mount Street zdawało się potwierdzać ten tok rozumowania. Chyba że miał do czynienia z zajściem absolutnie przypadkowym. Nie wydawało mu się jednak prawdopodobne, aby mógł to być aż taki zbieg okoliczności.

Złapał się na refleksji, że bez względu na motywy pojawienia się Kornelii u niego w domu, jej obecność sprawia mu ogromną przyjemność i nie ma to wszystko za wiele wspólnego z per­spektywą odzyskania tajemniczego naparstka. Każdy jej aspekt fascynował go. Była wyzywająca, ale spokojna, zrównoważona, pomimo niezręcznej sytuacji, w jakiej się znajdowała, a przede wszystkim emanowała od niej niesamowita zmysłowość. Jego wyobraźnię niezmiernie pobudzała myśl, że Kornelia była bardzo zmysłowa, choć sama najwidoczniej nie była tego w pełni świadoma.

Jakie mogło być jej małżeństwo? Czy rozbudziło w pełni jej zmysły, czy zaledwie zasygnalizowało jej ich istnienie?

Coś w nim drgnęło. Rozmarzył się i z radością zmienił tor swoich myśli, gdy lokaj przyniósł kawę, gdyż jego rozmarzenie stawało się powoli coraz bardziej pożądliwie niestosowne. Ich milczenie trwało nieprzerwanie. Kawa podana została w wy­kwintnej porcelanie z Sewes. Zostali sami.

Harry rozpoczął konwersację, kierując ją ku sprawom jak najdalszym od jego nieprzyzwoitych rozmyślań.

- Wiejskie obyczaje nie zawsze godzą się z miastowym stylem życia - powiedział nagle, marszcząc przy tym nieco brwi.

- Wypraszam sobie - odrzekła, sącząc kawę. Dreszcz prze­szedł jej po plecach, jak zwykle, wobec jakichkolwiek krytycz­nych implikacji.

Wydął usta.

- Nell, damy nie błądzą po ulicach bez eskorty. Postanowiła zignorować tę poufałość.

- Nonsens, jestem wdową, dawno już dojrzałą życiowo. Nic nie grozi mojej reputacji, zapewniam pana.

- Tak. I tu właśnie się pani myli - przerwał jej, odstawiając filiżankę. - W tym mieście reputacja stanowi o wszystkim i jest ponad wszystkim, zaś podanie jej w wątpliwość może bardzo utrudnić życie.

Rzuciła mu krótkie spojrzenie. Było coś niepokojącego w jego głosie. Jej oburzenie straciło na sile.

- Brzmi to tak, jakby wiedział pan coś na ten temat. Odwrócił wzrok, lecz za późno, by ukryć smutek, który zatlił mu się w oczach. Stanął z rękami splecionymi z tyłu, wpatrując się w jedno z wysokich okien wychodzących na ulicę. Powoli wzruszył ramionami i powiedział tonem pozbawionym uczucia:

- Wydaje się to niesprawiedliwe, ale o wiele bardziej cierpi wówczas kobieta.

Kornelia zmarszczyła brwi. Jego ton sugerował, iż należałoby zmienić temat, ale przekorne przeczucie kazało jej drążyć dalej. Odstawiła filiżankę i schyliła się, by odwiązać drugi but. zmęczył ją już brak równowagi. Ponadto mogła w ten sposób, nie patrząc na niego, powiedzieć:

- Być może, zdaje mi się jednak, że to pana dotknęła nie­sprawiedliwość. Może ktoś bliski, z rodziny?

Ciało Anny u podnóża schodów, jej kończyny rozrzucone, szyja dziwnie przekręcona...

- Ależ skąd! - odparł z zaskakującą oschłością. - To była tylko przyjacielska rada. - Odwrócił się na pięcie, podszedł do kredensu i nalał sobie sherry. - Jeśli pani i pani przyjaciółki zamierzacie obracać się w towarzystwie, chodzenie po ulicach, z parą zwierząt udających psy w niczym wam nie pomoże.

Kornelia w zamyśleniu kręciła stopą, prostując przy tym i podwijając palce.

- Bardzo jestem wdzięczna za te porady. - Uśmiechała się słodko, lecz Harry ani na chwilę nie dał się zwieść.

- Niezwykle to miłe z pana strony, że tak się kłopocze o moje dobre imię, choć muszę przyznać, że przemowa pana traci na wiarygodności w obecnych okolicznościach. Jako że znalazłam się właśnie sama z nieżonatym mężczyzną w jego domu, przez niego tu zaproszona. - Czekała na ripostę, wicehrabia jednak nie miał zamiaru niczego prostować.

Zauważył, że od jakiegoś momentu zaabsorbowany jest jej stopami. Były długie, o wysokim podbiciu i było w nich coś bezsprzecznie erotycznego. Jego wzrok wędrował teraz ku górze. Wyprostowana sylwetka, delikatne ramiona, długa szyja. Niezawoalowane wyzwanie w jej niebieskich oczach. Igrała z ogniem i czyniła to radośnie.

- Jest pani nad wyraz niebezpieczną kobietą, lady Dagenham - orzekł Harry. Coś pękło w powietrzu i nie był to tylko trzask drewna, które syczało i skwierczało w kominku.

Podszedł do niej i chwycił jej dłonie, stawiając ją na nogi. Ich oczy spotkały się. Ona, nawet boso, była prawie tak wysoka jak on.

- Nie masz litości nad wziętymi do niewoli, prawda? - zapytał półgłosem, gładząc dłonią jej policzek.

Kornelia nie mogła się ruszyć, choć chciała. Przełknęła ślinę i poczuła przyspieszony puls. Serce biło jej mocno. Jej skóra ożywała pod jego dotknięciem.

Nigdy nie uważała się za osobę choćby odrobinę niebezpieczną czy bezwzględną, a jednak, zrozumiawszy wymowę jego słów, nie wątpiła w ich sens. Rzeczywiście, coś rodziło się w niej, obudzone przez blask zielonych oczu, dotyk dłoni i jego czuły głos.

Była teraz kimś więcej niż kobietą, którą, dotąd wierzyła, że jest.

Szanująca się wdowa, matka, okazała się także zdolna do uwodzenia.

Wraz z tą świadomością pojawiło się jej dopełnienie: Ten zuchwały mężczyzna jest niebezpiecznym, najbardziej niebez­piecznym człowiekiem, jakiego dotąd w życiu spotkała, ale może się okazać, że znalazł wartego siebie przeciwnika.

Niepohamowane podniecenie ogarnęło jej ciało, wstrząsnęło jej podbrzuszem, napięło biodra. Gdy ją pocałował, poczuła triumfalne uniesienie radości. Czuła twardość jego ust i natar­czywy język, jego dłonie obejmowały jej twarz. Otworzyła usta, by poczuć jego język i z radością przywarła do niego biodrami, czując jego napiętą męskość i własną wilgoć i ciepło.

Wtedy rzeczywistość wdarła się do ich ciemnej kryjówki, krainy czystych odczuć. Kornelia wysunęła się z jego uścisku w tej samej chwili, gdy Harry oderwał usta od jej warg. Jak lustrzane odbicia, oboje zrobili krok do tyłu. Kornelia odchyliła głowę, bezwiednie muskając dłonią usta.

- Tyle na temat reputacji...

- Tyle na temat wiejskiej myszki - oddał z uśmiechem. Dotknął jej ramienia. - Nell?

Spojrzała znów na niego, patrzyła teraz wprost, ze szczerym, ogromnym zdumieniem.

- Nie wiem, co się dzieje... ja... ja... nie czułam nic takiego, odkąd Steven... - Odwróciła się, próbując zebrać myśli i słowa, które by do nich pasowały.

- Twój mąż?

- Tak. - Westchnęła lekko, unosząc ramiona. - Pan pewnie nigdy nie był żonaty, jak przypuszczam.

- Kiedyś byłem - powiedział powoli. - Ona umarła.

- Och! - Spojrzała na niego. - Przykro mi. Harry rozłożył ręce w geście rezygnacji i żalu.

- Cztery lata temu. To był wypadek.

- Czy ją pan kochał? - Z nieokreślonego bliżej powodu odpowiedź na to pytanie wydawała się ważna.

Harry nie odpowiedział od razu, a gdy już zebrał myśli, rzekł bez wyrazu:

- Wierzyłem, że ją kocham. - Zbliżył się do niej raz jeszcze, chwycił ją w ramiona. - Nell. To już przeszłość. Teraz jest teraz. Od czasu naszego pierwszego spotkania czułem, że coś nas do siebie przyciąga. Czyżbyś ty mogła tego nie odczuwać? Uniósł jej dłonie do ust i delikatnie całował kostki jej palców. - Nie - szczerze odpowiedziała Kornelia, choć nie cofnęła pieszczonych przez niego rąk. - Od samego początku wzbudził pan we mnie głęboką antypatię. Sądziłam, że odwzajemnia pan moje uczucia. Zaśmiał się szczerze i puścił jej ręce.

- Twoja prawdomówność jest rozkoszna... ale proszę, powiedz mi, czy nadal wydaję ci się antypatyczny. - Powrócił do kredensu, nalał sherry dla niej i uzupełnił swój kieliszek.

- Tak naprawdę, to nie. - Wzięła do ręki trunek, wypiła długi łyk i, zirytowana, powiedziała: - Och, jakie to wszystko nie­zręczne.

- Z jakiej przyczyny?

- Ponieważ ja nie mam czasu na flirt. - Dalej sączyła sherry.

- To Liwia szuka męża, nie ja. Ponadto, skoro dobra sława ma tutaj w mieście tak wielkie znaczenie, to angażowanie się w romans trudno uznać za rozsądne. - Rzuciła mu surowe spojrzenie sponad krawędzi kieliszka, ale iskry radosnego unie sienią tliły się nadal w jej oczach, czytelne, niezaprzeczalne.

- To dałoby się zaaranżować - stwierdził wicehrabia. - Takie rzeczy dzieją się o każdej porze każdego dnia i każdej nocy, w promieniu tych kilku mil zamieszkanych przez dziesięć tysięcy ludzi należących do wyższej klasy.

- Czy proponuje mi pan układ? Schlebia mi to, ale obawiam się, że drogo by to pana kosztowało i byłabym bardzo kapryśną kochanką. - W geście zamyślenia wodziła dłońmi po twarzy.

- Musiałabym mieć własny dom i, rzecz jasna, powóz, lożę w operze...

- Och Nell, skończ już - powiedział ostro. - Nie jestem w nastroju, by stroić sobie żarty.

Podszedł do niej blisko i zmrużył lekko oczy.

- Porzućmy chwilowo ten temat, jednak proszę cię, byś nad tym jeszcze pomyślała. - Położył jej palec na wargach, lekko je naciskając, jakby pragnął ją uciszyć. - Zastanów się, oboje jesteśmy dorośli, niejedno widzieliśmy. Nie ma powodów, dla których dwoje ludzi, którzy tak bardzo się pragną, odmawiali sobie dyskretnych spotkań, które sprawiają im obojgu przyjemność. Jak już powiedziałem, to bardzo ludzkie.

Kornelia sama nie wiedziała, czy powinna śmiać się, czy płakać. Nigdy wcześniej nie złożono jej nieprzyzwoitej propozycji i wbrew swemu instynktowi samozachowawczemu, czuła się podekscytowana i doceniona. W układzie małżeńskim działo się tak wiele rzeczy oprócz samej namiętności, że ta ostatnia zdawała się tracić na żarliwości, zagubiona w labiryncie domo­wych zajęć. Z kolei związek oparty na czystym pożądaniu...

Harry nie mylił się, mówiąc, że wiele dostojnych osobistości prowadzi taki tryb życia. Romanse księżniczki i jej rodzeństwa nie były dla nikogo tajemnicą. Mogłyby być równie dobrze opisywane w gazetach. Niewątpliwie dostarczały też pożywki satyrykom z tygodnika „Punch”.

Nagle przypomniała sobie o hrabim Markby i cały entuzjazm ją opuścił.

Jej twarz straciła wyraz i bezbarwnym głosem rzekła:

- Moja sytuacja jest inna, niż pan myśli. - Podniosła z pod logi leżący tam but. - Muszę już wracać na Cavendish Square.

Uniosła wymownie trzymany w ręku przedmiot.

Harry, dzięki Bogu, zawsze wiedział, kiedy należy się wycofać. Nie miał pojęcia, jaka myśl mogła spowodować tak nagłe otrzeźwienie Kornelii, ale wyczytał z jej twarzy, że nadszedł czas. Ukłonił się lekko, pociągnął za dzwonek i w drzwiach stanął Hektor.

- Poślij natychmiast po powóz do stajni, Hektorze. Odwożę lady Dagenham do domu.

- Tak jest, milordzie, już się robi - z namaszczeniem od­powiedział kamerdyner. - Erykowi udało się tymczasowo za­mocować obcas buta pani, który już przynoszę. Czy mam polecić, aby psy umieszczono w powozie?

- Gdybyś był tak miły, Hektorze - odpowiedziała Kornelia.

- Najlepiej pod siedzeniem.

Leciutkie drgnięcie warg zdradziło miękkie serce zazwyczaj poważnego kamerdynera.

- Podejmę wszelkie starania, by umieścić je tak, aby jak najmniej pani przeszkadzały.

- Wątpię, by był to cel osiągalny, Hektorze - odparła.

- Rozumiem. - Skończywszy wymianę zdań, zniknął za drzwiami.

Kornelia siadła, by obuć drugą nogę. Nie spodziewała się pomocy z niczyjej strony, lecz nie zdziwiła się zbytnio, gdy wicehrabia klęknął i wziął w ręce jej but. Wsunął go na jej stopę, układając miękką skórę wokół kostki. Spostrzegła, że Harry z niespotykaną u mężczyzn zręcznością obchodził się z drobnymi guziczkami i pętelkami. Była tym spostrzeżeniem szczerze zaskoczona. Spodziewała się, że wicehrabia ma dłonie przyzwyczajone do jazdy konnej, oko i rękę biegłe w szermierce, przywykłe do broni łowieckiej. Męskie ręce nie mogły być tak delikatne, chyba że ich właściciel był jubilerem bądź artystą wykonującym delikatne przedmioty, jak grawer. Obserwowała w skupieniu, jak jego długie, zgrabne palce bez wahania zawijały misterne kokardki wokół guzików.

- Proszę. - Z klęczek przeniósł ciężar na pięty. Wciąż trzymał jej kostki, masując je delikatnie. - Teraz potrzeba nam jedynie drugiego... o, jest i Hektor, jak na zawołanie. - Wyciągnął rękę za siebie i chwycił naprawiony tymczasem but, podany mu przez kamerdynera.

Kornelia nie dbała już o to, co Hektor może sobie myśleć o tym wszystkim. Wysunęła drugą stopę, którą wicehrabia potraktował równie czule jak pierwszą. Potem wstała energicznie, sprawdzając, na ile bezpieczne oparcie daje naprędce zreperowany obcas.

- Dziękuję, Hektorze, jestem ci niezmiernie wdzięczna. Teraz mogę już wracać do siebie.

- Powóz został podstawiony, milordzie. - Kamerdyner po­prowadził ich przez korytarz, krokiem uroczystym, pełnym godności. - Psy pani są już przy powozie.

- Bardzo dziękuję za wszystko. - Kornelia uśmiechnęła się ciepło na pożegnanie. Świadoma kołyszącego się obcasa, nie­pewnym krokiem zeszła ze schodów. Pojazd oczekiwał przy krawężniku, zaprzężony w parę ładnych siwków. Woźnica o os­trych rysach trzymał lejce, gotowy do drogi. Tristan i Izolda przywiązane były krótką smyczą do kozła, na którym siedział.

Kornelia przymknęła oczy, zaskoczona przenikliwym jazgotem psiego powitania. Harry podał jej rękę.

- Mam nadzieję, że one nie będą tak szczekać całą drogę - zauważył, zajmując miejsce w powozie. - Spłoszą konie.

- Będę je uciszać - powiedziała, i schyliwszy się, chwyciła psy i posadziła je sobie wygodnie na kolanach. Taki stan rzeczy zdawał się uszczęśliwiać Tristana i Izoldę, które mogły teraz obserwować bacznie otoczenie. Dumnie spoglądały na świat z góry spod bujnych grzywek.

- Czy moja reputacja nie ucierpi na tym, że wozi mnie pan swoim powozem po ulicach miasta? - dopytywała się Kornelia. Odczuwała potrzebę rozmowy z wicehrabią, jak dawniej, przed ich dzisiejszym spotkaniem. Prowadząc walkę na słowa, wie działa, na czym stoi.

- Nie bądź taka niedomyślna. Świetnie zdajesz sobie sprawę - odparł Harry - że jest to działanie zbyt publiczne, by mogło być podejrzane. Gdybyśmy jeździli krytą dorożką w środku nocy, to mógłby być powód do zmartwień... Eryku, skup swe oczy i uszy na drodze.

- Tak jest, milordzie - odpowiedział niewzruszony woźnica ze swojego siodełka, z tyłu powozu. Bardzo interesował go przebieg rozmowy, niestety, jego pan i towarzysząca mu kobieta jechali już teraz w milczeniu. Harry zatrzymał powóz przed domem na Cavendish Square i z zainteresowaniem zajrzał przez otwarte na oścież drzwi frontowe. Wozy konne, załadowane materiałami, stały rzędem przy ulicy. Krzątający się robotnicy wnosili i wynosili drabiny, wiadra z farbą, drewniane elementy.

- Nie tracicie czasu - zauważył wicehrabia.

- Jak widać - potwierdziła Kornelia i pochyliła się, by uwolnić psy. - Za parę dni powinnyśmy już skończyć.

Nie lada przedsięwzięcie, doprowadzić taki dom do po rządku - rzekł, oddając lejce Erykowi, który, zeskoczywszy, trzymał konie za uzdę.

Kornelia nie tłumaczyła mu, że tylko niewielka część domu miała zostać poddana restauracji, i to w dodatku, z konieczności, tylko doraźnej i bardzo powierzchownej. Skinęła tylko głową, dodając:

- To naprawdę piękny dom, szkoda by było pozwolić mu popaść w ruinę.

- Otóż to - odrzekł sucho Harry. Zeskoczył na ulicę i wy­ciągnął ręce. - Podaj mi psy.

Weź Izoldę. Jeśli Tristan pójdzie pierwszy, Izolda skoczy za nim.

Lord Bonham dzierżył w jednej ręce obie smycze, a drugą asystował Kornelii przy wysiadaniu z powozu.

- Nie jestem pewien, na ile bezpieczny jest ten obcas, stąpaj więc, proszę, ostrożnie.

Już miała obruszyć się i zignorować jego wyciągniętą rękę, ale po namyśle opanowała się. Szczęśliwie zapobiegli w ten sposób kolejnemu wypadkowi, gdyż obcas uległ pod naciskiem. Kornelia wisiała teraz na ramieniu Harryego dla utrzymania równowagi, stojąc na jednej nodze.

- Myślę, że muszę doprowadzić cię bezpiecznie do domu.

- Złapał ją za łokieć. - Eryku, pospaceruj z końmi przez dziesięć minut.

- Proszę nie robić sobie kłopotu, lordzie Bonham - zaczęła Kornelia. - Dam radę przejść parę ostatnich stopni o własnych siłach, nawet bez jednego buta.

- Ależ nalegam, lady Dagenham - odparł zgodnie z kon­wenansami.

Kornelia ujrzała oczyma duszy chaos wewnątrz budynku: trzepanie dywanów, gołe okna, duszący zapach farb, wiadra z brudną wodą i zastępy sprzątaczy ze ścierkami i szczotkami.

- Nie jestem w stanie ugościć pana należycie - wyjawiła nagą prawdę Kornelia.

- Niczego takiego nie oczekiwałem - odrzekł radośnie.

- Ale, muszę przyznać, że ciekaw jestem postępów w pracach.

- Puścił wolno psy, które ciągle szarpały się na smyczach, a teraz ruszyły w stronę otwartych drzwi i wpadły do holu, jazgocząc z podekscytowania.

- Od razu lepiej. Takie niewielkie istoty a tak dobrze wiedzą, jak dać do zrozumienia, czego sobie życzą. - Harry złapał Kornelię w talii i uniósł ją w górę schodów tak, że ledwo dotykała stopni nogami.

Kornelia nie należała do osób najlżejszych. Wicehrabia Bon­ham zaś, choć wysoki, sprawiał bardziej wrażenie szczupłego i gibkiego niż muskularnego. Jednak to jej brakowało tchu, gdy przebierała nogami nad parkietem, mimo że nie wkładała w to wysiłku.

- To szczyt galanterii, mój panie - powiedziała cicho.

- Czegóż innego pani się spodziewała?

- Ze strony mężczyzny, czyniącego nieobyczajne propozycje osobie prawie nieznajomej, śmiem powiedzieć, że wszystkiego - skwitowała.

Riposta zamarła Harry'emu na ustach, gdyż w tej samej chwili na kręconych schodach ukazała się lady Farnham.

- Nell, czy to ty? Co za nieład... o lord Bonham, co za niespodzianka. - Aurelia zreflektowała się, zeszła ze schodów, uśmiechnięta, z ręką wyciągniętą na przywitanie.

- Obawiam się, że jesteśmy dziś zupełnie nieprzygotowane na przyjmowanie gości. Czy spotkał pan lady Dagenham na ulicy?

- Niezupełnie, lady Farnham. - Przyjął jej dłoń i uniósł do ust. - Lady Dagenham miała nieprzyjemną przygodę i wylądowała na moim progu. - Posłał Kornelii bezczelny uśmiech.

- Co się stało, Nell? - spytała Aurelia zatroskana. - Czy coś sobie zrobiłaś?

- Nie, zupełnie nic - zapewniła ją bratowa. - Tylko obcas mi się złamał, kiedy potknęłam się o krawężnik, gdy psy szarpnęły za smycze na widok przejeżdżającego powozu. Lord Bonham był tak miły, że zaoferował się przywieźć mnie tutaj.

Aurelia rzuciła jej pytające spojrzenie. Co mogło sprawić, że Nell znalazła się na progu domu przy Mount Street i wróciła stamtąd w towarzystwie swego zaprzysiężonego wroga?

- Jak to miło z pana strony, wicehrabio - rzekła uprzejmie. Czy zechce pan przejść do pokoju dziennego? Jedyne, co w tej chwili możemy zaproponować, to szklaneczka sherry albo madery. - Skierowała się ku drzwiom.

- Intrygant! - wysyczała Kornelia do Harryego. Uśmiechnął się ironicznie.

- Nie puszczę pary z ust - oświadczył i ruszył za Aurelią do salonu.

Kornelia zadumała się. Nie, on nie zdradziłby nikomu tego, co się między nimi wydarzyło. Może sugerować żartem, że byłby w stanie coś takiego zrobić. Była jednak przekonana, że nie byłby zdolny do podobnych czynów. Nie wiedziała, skąd pojawiło się u niej takie przekonanie. Była jednak pewna, że wicehrabia Bonham - na swój sposób - jest człowiekiem honoru. Zdawało się jej oczywiste, że Harry jest człowiekiem, którego lepiej można poznać poprzez intuicję niż rozum.

Otrząsnęła się i niepewnym krokiem poszła na górę znaleźć parę butów z nienaruszonymi obcasami.

Gdy zeszła na dół, wicehrabia Bonham żegnał się właśnie z Aurelią i Liwią Uśmiechnął się do niej i nie była to tylko towarzyska kurtuazja. Był to uśmiech porozumiewawczy, obie­cujący.

Kornelia walczyła ze sobą by zignorować jego oba znaczenia.

- Już pan nas opuszcza, wicehrabio? - spytała pozornie lekkim tonem.

- Tak, niestety, pani, ale jest bardzo zimno i nie mogę pozostawić koni na długo. - Ukłonił się, trzymając jej wyciągniętą dłoń.

- Oczywiście, nie może pan. Muszę panu serdecznie po­dziękować za pomoc... a także za pańską miłą ofertę. - Uśmie­chnęła się uprzejmie, rzucając mu wyzwanie.

- Miłą? Ależ skąd, pani, ani trochę. Jedynie korzystną dla obu stron - odparł. Prześliznął wzrokiem po jej ciele, a ona poczuła, jak jej skóra ożywa pod jego wzrokiem.

Kierując się rozwagą, Kornelia odstąpiła od tej niewyraźnej granicy.

- Pozwoli pan, że odprowadzę go do drzwi.

Harry szedł o krok za nią, naciągając rękawice do jazdy. Rzucił okiem przez ramię na krzątaninę w holu. Lester składał drabinę i przez krótki moment ich oczy spotkały się. Na pytanie w oczach hrabiego, mężczyzna pokręcił tylko nieznacznie głową. Jak dotąd bez powodzenia.

Nadszedł czas, by Harry naprawdę się tym zajął. Wychodząc na ulicę, odwrócił się jeszcze do Kornelii i zapytał:

- Powiedz mi, Nell, czy całkiem poważnie zamierzacie brać udział w tutejszym życiu towarzyskim?

Nie wyczuła ani cienia drwiny w jego głosie, ani ironii, brak leż w nim było wcześniejszej namiętności.

- Owszem. Trzeba znaleźć męża dla Liwii. Ellie i ja jesteś my jej przyzwoitkami - odpowiedziała rzeczowo.

Zaśmiał się.

- Ładne mi przyzwoitki. Nie wypowiadam się na temat lady Farnham, ale śmiem twierdzić, że w pani przypadku funkcja ta może się okazać zbyt wymagająca.

- Myli się pan - stwierdziła ze spokojem. - Bez względu na wrażenie, jakie pozwoliłam panu odnieść, ten poranek o niczym nie świadczy. Możliwe, że w pewnym stopniu uległam pokusie... ale mam rozwiniętą zdolność opanowywania swych zachcianek. - Skinęła głową na koniec, jakby stawiając kropkę.

Tym samym życzę panu miłego dnia. Harry pogładził się po brodzie, marszcząc brwi.

- Mógłbym przysłużyć się wam, Nell. Dlaczego by nie przyjąć czegoś, co jest ci bezinteresownie oferowane, skoro twoja przyjaciółka może na tym skorzystać?

- Bezinteresownie? - Spojrzała na niego podejrzliwie.

- Przysięgam.

- A więc, co pan proponuje? - Zaplotła ramiona na piersiach i skuliła się w sobie, nie mogąc zgadnąć, czy to przez przenikliwe zimno panujące na zewnątrz, czy coś w niej samej.

- Wszystkie potrzebujecie nowej garderoby... lub choćby pozorów takowej - oświadczył stanowczo. - Teraz wyglądacie...

- Jak wioskowe popychadła - dokończyła za niego. - Tak, mój kuzyn już mnie poinformował o tym z właściwym sobie brakiem delikatności. Więc jakim sposobem chce pan się nam przysłużyć w tej sprawie, lordzie Bonham?

- Mogę przyprowadzić paniom odpowiednich gości - po­wiedział łagodnie. - Jeżeli pozwolą panie doradzić sobie i zaufają mi w wyborze osoby, która może je wspaniale ubrać, sprowadzę do garderoby pań samą właścicielkę Almacka.

Kornelia musiała to rozważyć. Nie miała wątpliwości, że wicehrabia jest zdolny do dotrzymania takiej obietnicy, było jednak coś niebezpiecznie intymnego w jego zaangażowaniu w ich ubieranie. Ale przecież były we trzy. Nie ma przecież nic intymnego w sytuacji, gdy jeden mężczyzna udziela porad z dziedziny mody trzem kobietom.

- Ale dlaczego miałby pan tak szczodrze obdarzać nas swoim cennym czasem, sir?

Harry spojrzał na nią przenikliwie.

- Zostawiam to twojej wyobraźni, Nell. - Maszerował już w kierunku oczekującego nań powozu. Po chwili odwrócił się i uchylił kapelusza. - Czy przyjmuje pani moją propozycję?

Wszystko mówiło jej odpowiedz „nie”. Zamiast tego, Kornelia powiedziała:

- Dziękuję.

- Jest jeden warunek... - wykrzyknął, zjedna nogą w powozie.

- Tak właśnie myślałam.

- Mam na imię Harry. - Wskoczył lekko do pojazdu, wziął lejce od Eryka. - To moje imię. Używaj go.

Harry ruszył w kierunku Richmond. Potrzebował wolnej przestrzeni i prywatności, a Hyde Park nie zapewniłby mu takich warunków. Możliwe, że i tu spotka kogoś znajomego, ale było to o wiele mniej prawdopodobne niż tam, w sercu miasta. Chciał przewietrzyć myśli i rozjaśnić sobie w głowie. Początkowo, jego zamiary, by pozwolić sobie na delikatny flirt, przyniosłyby mu zapewne ukontentowanie, jednak... ona była taka opanowana i poukładana. Chciał wywiązać się ze swoich bieżących zobowiązań zawodowych i jednocześnie odrobinę odegrać się na Kornelii. Pragnął obudzić śpiącą królewnę ze zmysłowego letargu. Nakłonić ją do okazania czułości - może i mu się to po trosze udało. Jeżeli natomiast planował zaplątać się we własną sieć, to odniósł niekwestionowany sukces.

ROZDZIAŁ X

Nigel Dagenham siedział przy stoliku, podpierając głowę rękoma, spoglądając po raz setny na plik papierów rozłożonych przed nim. Kolumna figur na wierzchniej kartce pozostawała uparcie niezmienna. Chwycił pióro i przysunął bliżej świecę, podliczając cyfry raz jeszcze, lecz bez cienia nadziei. Tak jak się spodziewał, ogólna suma zgadzała się co do grosza.

Dziesięć tysięcy gwinei. Jak, u licha, udało mu się przepuścić tak nieprawdopodobną, monstrualną kwotę? Tyle wynoszą roczne dochody z majątku jego ojca! Zezłoszczony, odłożył pióro i sięgnął po butelkę brandy, z której nalał porządną miarkę do pękatej, stojącej nieopodal szklanki. Następnie zaczął przeglądać kwity. Na bok odkładał zwykłe rachunki od wierzycieli. Na środku piętrzył się stos weksli.

W desperacji tonącego, który chwyta się brzytwy, począł liczyć rachunki tak, by osiągnąć wynik co najmniej o połowę niniejszy. Jednakże, mimo wszelkich starań, dochodził w końcu do tej samej cyfry - tysiąc pięćset gwinei.

Osiem i pół tysiąca gwinei stanowiły długi honorowe.

I te musiały być zapłacone w całości i bez zwłoki.

Nigel oparł ponownie głowę na dłoniach i jęknął. Odżegnanie się od zapłaty oznaczałoby sprowadzenie na siebie i całą jego rodzinę hańby. Musiałby zrezygnować z członkostwa w klubach i chyłkiem wynieść się do rodzinnego Ringwood. Już nigdy nie przyjęliby go z powrotem na Oksfordzie. Jego ojciec zostałby wykluczony z londyńskiego towarzystwa. Reputacja samego księcia Markby byłaby zszargana z powodu jego po­stępków.

Naglące pukanie sprawiło, że Nigel wzdrygnął się i podniósł głowę.

- Nigel, jesteś tam?

Zaklął pod nosem i jednym ruchem zmiótł weksle do szuflady sekretarzyka. Syn gospodarza miał sfatygowany głos, ale za to bystry wzrok i niezwykle lotny umysł.

- Wejdź, Mac - zawołał, wstając w chwili, gdy drzwi się otworzyły. Oparł się o biurko i gestem zaprosił gościa do środka.

Mackenzie, książę Garston, najstarszy syn markiza Coltrain, stał chwiejnie w progu z butelką wina w ręce.

- Lordzie Dagenham, gdzie się pan podziewał? - wybełkotał. - Szukałem cię wszędzie... nikt cię nie widział od wielu dni. - Książę wszedł, zatrzaskując za sobą drzwi kopniakiem.

- Może bordeaux? - zachęcił, unosząc zapraszająco butelkę.

- Nie, dzięki, Mac. - Nigel wskazał na brandy, starając się wyglądać równie beztrosko, jak jego rozmówca. - Cóż, z lekka niedysponowany przeczekuję w domu i zbieram siły.

Mackenzie przyjrzał mu się spod przymrużonych powiek. Światło świecy migotało niepewnie.

- Rzeczywiście niezbyt dobrze wyglądasz - stwierdził książę, opadając ciężko na fotel. Rozejrzał się wokół, jego bystry wzrok pozwolił mu dojrzeć i zidentyfikować papiery na biurku.

- Co my tu mamy? Przeklęci wierzyciele, tak? Ignoruj ich, ja zawsze tak robię. - Zrobił krótką pauzę i nagle przypomniał sobie, co miał powiedzieć. - Miałbyś może ochotę wybrać się nazajutrz na wyścigi, do Newmarket?... O czwartej jest gonitwa w której biegnie pewniak. Nazywa się Weatherbell. Istny czarny koń, zakłady sto do jednego. Mam cynk od kogoś, kto zna człowieka, który osobiście zna dżokeja. Murowana wygrana. Sam stawiam na tę szkapę pięćset gwinei. - Na podkreślenie swych słów przytknął butelkę do ust, odchylił głowę do tyłu i łyknął rubinowego płynu.

Nigel spróbował zaśmiać się beztrosko, jednak zabrzmiało to głucho nawet w jego własnych uszach.

- Nie mam takiej sumy pod ręką, Mac - odparł. - I tak będę zmuszony zabiegać u starego o zaliczkę na poczet następnego semestru.

Książę przyjrzał mu się ponownie.

- Naprawdę wyglądasz niewyraźnie. Jakby cię z ziemi wy­kopali, ufam, że nie masz mi za złe, że to mówię.

- Ależ skąd, mów, co ci się żywnie podoba - odparł Nigel, myśląc o pięciuset gwineach pomnożonych stukrotnie.

- Szkoda byłoby zmarnować taki cynk - dodał Mackenzie, golnąwszy z butelki. - Chętnie sam bym za ciebie założył, ale obawiam się, że w tym kwartale ledwo wyrabiam. Może masz coś do zastawienia? - Spenetrował wzrokiem wykwintnie urządzony pokój, jak gdyby spodziewał się znaleźć szkatułkę ze złotymi tabakierkami, sygnetami i diamentami, ukrytą w kącie. Nigel potrząsnął tylko przecząco głową. Nic z tego, co mógłby zastawić, nie wystarczyłoby, by mógł postawić na Weatherbell tak, by odegrać się i wyjść z długów.

- Więc nie ma co się dłużej zastanawiać - podsumował książę, wstając. - Wizyta u Havanta i Greena z samego rana... oni dostarczą ci gotówkę, szkapa przybiegnie i od razu ich spłacisz. W ten sposób nie będziesz miał kłopotu ze spłatą odsetek. - Prztyknął się w nos i przymknął jedno oko. - Przyjacielska rada. To nie może się nie udać. - Zataczając się ku wyjściu, zaanonsował jeszcze: - Wyjeżdżamy jutro koło południa.

Nigel opadł na krzesło przy stole i wpatrywał się w zamknięte drzwi. Sięgnął po szklankę i dopił brandy. Pięćset gwinei to niewielka suma. Havant i Green to szanowana instytucja po­życzkowa. Znał wielu dżentelmenów, którzy w potrzebie kiero­wali do nich swe kroki.

Ponadto, jeśli pożyczka była naprawdę krótkoterminowa, najwyżej kilka dni, wtedy, jak zresztą zauważył Mac, procent nie miałby znaczenia. Jako pełnoletnia osoba, miał pełne prawo pożyczać pieniądze. A mając pięćdziesiąt tysięcy w kieszeni, śmiałby się ze swoich chwilowych niepowodzeń.

Nie było innego wyjścia. Przelotnie pomyślał o Kornelii i jej rodzinie na Cavendish Square. Może któraś z nich pożyczyłaby mu potrzebną kwoty. Od razu jednak porzucił tę myśl. One same nie miały zbyt wiele, a nawet gdyby, to nie zaaprobowałyby gry na wyścigach. Może jedynie Kornelia, ale jej właśnie nie śmiał zapytać. Zresztą one wszystkimi wiadomościami się dzielą, więc ten pomysł nie wchodził w grę.

Może za to po prostu pożyczyć pieniądze legalnie, i jutro o tej samej porze wszystkie jego kłopoty by się rozwiązały. Wszystkie cholerne weksle stałyby się przeszłością, a on sam znów byłby wolny jak ptak. No i warto byłoby wyciągnąć z tego jakąś lekcję. Od teraz będzie grać rozważnie, z najwyższą ostrożnością, zdecydował pod wpływem nagłego ataku cnotliwości. Czegoś się w końcu nauczył. Tylko głupcy popełniają w kółko te same błędy.

Pogodzony już ze sobą, Nigel ruszył w poszukiwaniu posiłku i rozrywki. Jedno i drugie odnalazł w klubie Black Cock na Jeremy Street, skąd wytoczył się nad ranem, nieco ogłuszony, lecz świadomy jakiegoś nieokreślonego napięcia, czającego się tuż pod powierzchnią jego optymizmu.

Padł na łóżko w domu swojego gospodarza i zasnął natych­miast. Obudziła go rano służba, przydzielona mu do pomocy.

- Jego lordowska mość powiedział, że będzie pan wyjeżdżał konno wraz z nim, w południe - powiedział lokaj, stawiając tacę ze śniadaniem na stoliku. - Włoży pan strój do jazdy, jak zrozumiałem ze słów jego lordowskiej mości.

Dlaczego miałby gdzieś się wybierać? Nigel przytknął obie dłonie do skroni. Zdawało mu się, że sam bóg piorunów, Thor, zamieszkał w jego głowie i ćwiczy z dwoma wielkimi młotami... Ach tak, Newmarket. Wróciła do niego przeraźliwa, koszmarna świadomość przyczyny, dla której miał się wybrać na wyścigi. Teraz pamiętał również, co należało zrobić najpierw. Aby wygrać, trzeba zagrać. Musiał najpierw odwiedzić siedzibę Havant i Green.

Dlaczego Mac zalecił strój dojazdy? Czy lichwiarzy odwiedza się w tak nieformalnym stroju? Czy nie wyglądałby na bardziej dojrzałego, jak mężczyzna obeznany ze stolicą, w szmaragdowo - srebrnej kamizelce w paski i płaszczu o narcyzowożółtej barwie? Na wspomnienie zakupu tego stroju aż wzdrygnął się ze zgrozą. Zapłacił za niego u Stultza dwieście gwinei, jak opiewał jeden z rachunków, leżących na jego biurku.

Od takich to posępnych rozmyślań oderwał go Mackenzie, stojący w drzwiach jego pokoju, zadziwiająco świeży po nocy pełnej rozpustnych przyjemności.

- A więc wstałeś już, mój drogi. To dobrze... Miałeś dziś rano złożyć komuś wizytę, pamiętasz? - przypomniał mu książę z uśmiechem.

- Dobry Boże, Mac, jak ty to robisz? - wystękał Nigel. Upiłeś się po królewsku ostatniej nocy i właśnie wybierałeś się do domu publicznego z tą ulicznicą. Boże, ta to miała zadek. - Przypomniał sobie nagle. - Wspaniałości.

- I nie była to tylko płonna obietnica - dodał Mac. - Ruszała się jak...

- Dość - jęknął Nigel. - Jeszcze nie piłem porannej kawy.

- Na co czekasz, wstawaj i szykuj się. Mamy zajrzeć do Holborn, zanim ruszymy do miasta. Dziś mam zamiar przyczynić się do naprawy twojej sytuacji i uczynić cię szczęśliwym, mój przyjacielu - powiedział książę i nalał im obu kawy. - Tak, Brian, naszykuj strój pana Dagenhama. Wkrótce wyjeżdżamy.

Kiwnął głową z aprobatą, widząc, że lokaj szczotkuje kołnierz płaszcza Nigela. - To najlepszy strój na takie drobne spotkania.

- Myślałem, że srebrno - szmaragdowy komplet - wyraził nieśmiało sprzeciw Nigel - byłby bardziej w wielkomiejskim stylu.

- Ależ skąd, mój drogi. - zaprzeczył Mackenzie, potrząsając przy tym energicznie głową. - Strój jeździecki jest o wiele bardziej na miejscu, jeśli masz na myśli interesy. A tak poza wszystkim, nie będziesz miał przecież czasu przebierać się po powrocie. Nie zapominaj, że wyruszamy w południe, jeśli mamy zdążyć na czas rozpoczęcia wyścigów. - Książę pośpieszył załatwiać swoje sprawy, zostawiwszy swego gościa, by ten mógł się wygrzebać z łóżka.

Nie mając możliwości sprowadzenia swoich koni do Londynu, młodzieniec zmuszony był wynajmować konia pod wierzch zawsze, gdy tylko się gdzieś wybierał. Mackenzie założył mu konto w przedsiębiorstwie wynajmu koni w Hyde Parku, zupełnie nie troszcząc się o związane z tym wydatki. Nigel czekał, aż osiodłają mu konia. Coraz poważniej zalegał z płatnościami i na widok właściciela stajni, zbliżającego się, by z nim porozmawiać, poczuł, jak ściska mu się żołądek.

- Ach, pan Dagenham - rzucił pan Shelby, przemierzając dzielący ich brukowany dziedziniec. - Niech zgadnę, pewnie wybiera się pan na przejażdżkę.

- Nie mam pojęcia, w jakim innym celu mógłbym tu stać, Shelby - odparł Nigel protekcjonalnie. Wiedział, że pokorne tłumaczenie się nie przyniosłoby pożądanych rezultatów, zaś arogancja być może.

- To się rozumie, proszę pana.

Właściciel był niskim, tęgim mężczyzną, ledwie sięgającym Nigelowi do ramienia, ale jego barki i potężna klatka piersiowa przywodziły na myśl byłego zapaśnika. Nie zdawał się onie­śmielony jego postawą. Nigel dobrze wiedział, że Shelby nie od dziś miał do czynienia ze zbiedniałymi zawadiakami i ich zarozumialstwem, a także, że potrafił ich odprawić bez naj­mniejszego kłopotu, zupełnie nie przejmując się ich przekonaniem o tym, że wszystko im się należy ze względu na ich urodzenie i wrodzony tupet.

- Musimy porozmawiać o pańskim koncie, panie Dagenham - stwierdził Shelby, pykając swoją paskudną fajkę, wykonaną z kaczana kukurydzy. Wypowiadając te słowa, przyglądał się spokojnie młodzieńcowi, co mogło być nieco mylące. - Kiedy zamierza pan uregulować należności?

- Na miłość boską, człowieku, czy podaje pan w wątpliwość moją wypłacalność? - oburzył się Nigel. - Zastanowię się, czy nie zrezygnować z pańskich usług. Ostrzegam pana.

- To już pańska sprawa - przyznał Shelby. - Mnie bardziej interesuje, kiedy mogę oczekiwać płatności za ostatnie dwa tygodnie.

- Jutro - odparł Nigel, widząc stajennego prowadzącego już ogiera. - Jutro ci zapłacę, Shelby, mimo twojej zuchwałości - rzekł, stojąc już w strzemionach. - I pozwolę sobie zauważyć, że jeśli nie zmienisz swego tonu, dobry człowieku, moja noga tu więcej nie postanie. - Zawrócił konia w stronę bramy wyjazdowej i ruszając z kopyta, pocwałował w dal.

- Niech sobie przypomnę, kiedy to ostatni raz słyszałem te słowa, paniczu? - mówił do siebie właściciel stajni, pykając fajkę. Potrząsnął głową i powrócił do biura.

Nigel, pragnąc ulżyć gniewowi i zapomnieć o kłopotliwej konfrontacji, pędził zatłoczonymi ulicami, aż znalazł się u celu, w Holborn. Na szerokiej alei, łączącej kościół Świętego Pawła i Chancery Lane, mieściły się głównie banki i siedziby wszelkiego gatunku finansjery, tej szanującej się i nie tylko. Ściągnął wodze, widząc fasadę siedziby Havent and Green. Żaden szczegół wystroju budynku nie przywodził na myśl siedziby firmy, zajmującej się pożyczaniem pieniędzy na nieprzyzwoicie wysoki procent. Tak wysoki, iż mógł on w istocie doprowadzić do ruiny zdesperowanych, którzy zwracali się do szanownych lichwiarzy, szukając pomocy finansowej. Budynek, przed którym stał Nigel, był elegancko pobielony, świecił czystością, a na tabliczce widniał napis „PANOWIE HAVANT I GREEN, PO­ŚREDNICY”.

Umorusany urwis podbiegł do młodzieńca, gdy ten zeskakiwał z siodła. Chłopiec złapał konia za uzdę, nie czekając na zachętę.

- Pochodzę z nim, panie - powiedział z ulicznym akcentem, przeczesując palcami końską grzywę. - Za zimno, by stał bez ruchu.

Nigel spojrzał na rząd metalowych pachołków, przeznaczonych dla interesantów podróżujących konno. Opłacanie małego nicponia wydało mu się tylko i wyłącznie niepotrzebnym wyda­tkiem, biorąc pod uwagę okoliczności, zwłaszcza że właśnie ubiegał się o pożyczkę. Mruknął coś nieuprzejmie i pozbył się chłopca. Puszczając mimo uszu nalegania małego włóczęgi, własnoręcznie przywiązał uzdę do pachołka. Wyprostował się i zbliżył do błyszczących, czarnych drzwi, które otworzyły się przed nim. W korytarzu stał mężczyzna w czarnym garniturze, który, skłoniwszy się, zaprosił go środka.

* * *

Zaledwie pół godziny później opuszczał budynek, nieco zdziwiony prostotą całej procedury, lecz triumfujący. Panowie Havant i Green, bądź ich przedstawiciele, nie miał co do tego pewności, wysłuchali go w skupieniu i ciszy, co jakiś czas kiwając głowami ze zrozumieniem, niemal współczująco. Dali mu jakieś papiery do podpisania. Wydawało mu się, że było tych dokumentów dość dużo, a przecież kredyt opiewał tylko na pięćset gwinei. Nie była to jakaś zawrotna suma. W każdym razie cała ta kwota została przeliczona, rozłożona w plikach i spoczywała teraz bezpiecznie w jego wewnętrznej kieszeni.

Wszystko okazało się o wiele prostsze, niż sądził. Jeszcze wczoraj wieczorem pogrążony był w desperacji. Teraz to inna sprawa. Pełen optymizmu, z gotówką w kieszeni, stał na ulicy, ciesząc się perspektywą przyjemnego popołudnia na wyścigach, w towarzystwie przyjaciół.

Słońce przyświecało wesoło, dosiadł konia i pojechał wzdłuż Chancery Lane i Mayfair.

* * *

Wicehrabia Bonham stał w drzwiach małego sklepu po drugiej stronie ulicy. Z pozoru był to zwyczajny sklep z narzędziami dla drukarzy i grawerników, lecz na zapleczu znajdował się niewielki warsztat. Harry umieścił w nim część swoich narzędzi, które wolał trzymać poza domem. Należały do nich palniki, ciężkie tygle i skomplikowane przyrządy służące do odlewania złota i srebra, a także do wykonywania inskrypcji, które, pokrywając niepozorne świecidełka zakodowanymi wiadomościami, zmieniały je w śmiercionośną broń w tych wojennych czasach.

Zobaczył, jak Nigel Dagenham odwiązuje swojego konia przed biura panów Havanta i Greena i odjeżdża. A więc ten młody dureń uciekł się do szukania wsparcia u lichwiarzy... nie on pierwszy, nie ostatni. Była to jednak informacja, która może okazać się w którymś momencie przydatna. W jaki sposób, tego Harry jeszcze nie wiedział, ale wystarczająco długo obracał się w świecie ciemnych sekretów, żeby doceniać ich wartość.

Nagle jego bystre spojrzenie przykuła postać mężczyzny po drugiej stronie ulicy, który wyłonił się z ocienionej alejki i wtopił w tłum. Niemal natychmiast dołączył do niego drugi mężczyzna i razem podążyli śladem Nigela Dagenhama, który poruszał się niewiele szybciej od przechodniów i najwidoczniej nie miał zamiaru przyspieszać, zanim nie dotrze do skrzyżowania z Chancery Lane. W spokojniejszych okolicach Inns of Court jest zwykle mniejszy ruch i zapewne tamtędy chciał jechać.

Harry śledził spojrzeniem mężczyzn, którzy włączyli się w strumień przechodniów na ulicy. Bardzo dobrze wiedział, kim byli. Spędził wiele godzin, umykając przed takimi osobnikami. Obserwatorzy, szpiedzy, ogony - potrafił łatwo ich odróżnić przez ich specyficzny sposób poruszania się. Harry'emu wydawało się nawet, że roztaczają wokół siebie specyficzną aurę, nie mógł się mylić i w tym przypadku. Kto zatem kazał śledzić Nigela Dagenhama i dlaczego?

Było to niepokojące pytanie, a odpowiedzi, które zaczęły mu się nasuwać, nie spodobały mu się jeszcze bardziej. Wrócił do swojego warsztatu, do węglowego palnika, wierteł i kowadła. Odsunął sprawę Nigela Dagenhama do odległego kąta swojego umysłu z postanowieniem, że zastanowi się nad nią za jakiś czas. W tej chwili potrzebował pełnej koncentracji przy pracy nad maleńką tabakierką z podwójnym dnem. Będzie stanowiła zastępstwo dla zaginionego naparstka. Musiała być gotowa jeszcze przed świtem, żeby mógł ją przekazać kurierowi.

- A więc, Jean, mówisz, że nasz młody przyjaciel wpadł w sidła lichwiarzy? - Zasuszony mężczyzna, siedzący za biurkiem w wysokim budynku przy Gray's Inn Road, odwrócił powoli głowę w stronę gościa, a światło świecy sprawiało, że jego nos rzucał ogromny, wydłużony cień na ścianę po jego prawej stronie.

- Tak, milordzie. - Jean skinął głową. Ręce miał splecione z tyłu, jego oczy wpatrywały się nieprzerwanie w pociągłą twarz przełożonego - Wczoraj próbował odrobić swoje straty finansowe, biorąc udział w zakładach na wyścigach konnych.

- Rozumiem. I jak mu się powiodło, Jean? Mężczyzna wzruszył ramionami i rozłożył szeroko ręce.

- Niestety - rzekł. Wątły uśmiech pojawił się na ascetycznych ustach milorda.

- Rozumiem - powiedział znów. - Zatem nasze dojrzałe jabłko gotowe już spaść z drzewa?

- Prawie, milordzie. Musimy jeszcze trochę potrząsnąć jab­łonią.

Syk wilgotnego węgla w kominku było jedynym dźwiękiem, jaki rozlegał się w ponurym pokoju, podczas gdy milord zapatrzył się w pokryte brudem, wysokie okno. Nieprzerwane strugi deszczu zalewały szyby z drugiej strony.

- Trzeba zatem niezwłocznie wziąć się do dzieła - oświadczył w końcu. - Czas ucieka. Musimy rozbić, albo przynajmniej wprowadzić zamęt w brytyjskiej sieci wywiadowczej we Francji, zanim Napoleon spotka się z carem. Ani jedno słowo z tekstu traktatu nie może przedostać się do rąk naszych wrogów przed jego podpisaniem.

- To zrozumiałe, milordzie. - Jean ukłonił się i odwrócił do wyjścia, ale zawahał się jeszcze. Pytanie przełożonego o za­strzeżone informacje było nieco ryzykowne, lecz czasem, gdy milord był w dobrym nastroju, a raczej w takim, który w jego przypadku mógł uchodzić za dobry, zdarzało mu się odpowiedzieć na zadane pytanie.

- Czy to już pewne, milordzie, że cesarz będzie negocjował z Aleksandrem?

- To tylko kwestia czasu.

Jean odczekał chwilę i stwierdził, że nie otrzyma bardziej wyczerpującej odpowiedzi. Na początku lutego armie francuskie i rosyjskie stoczyły wielką bitwę o Pruską Iławę, którą teoretycznie wygrali Francuzi, jednak w rzeczywistości był to remis przy ogromnych stratach po obu stronach. W interesie obu mocarstw leżało zawieszenie broni i połączenie sił w koalicji przeciwko Austrii, Anglii i Prusom.

- Mimo to, Aleksander musi dostać jeszcze jedną lekcję. Milord zaskoczył stojącego w drzwiach Jeana, kontynuując swoją odpowiedź. - Podobnie jak my w przypadku naszego dojrzałego jabłka. - Ponownie na wąskich ustach milorda zawitał blady uśmiech. - Możesz być o to spokojny, Jean, że Napoleon szykuje coś na wiosnę. Jeszcze jedno zwycięstwo nad Rosją, a traktat zostanie podpisany wczesnym latem.

- Tak, milordzie. Dziękuję.

- Dobrze, wracaj już do swoich zadań, Jean. Potrzebuję tego naparstka... cesarz go potrzebuje.

Jean pochylił głowę w pełnym szacunku ukłonie i pospiesznie opuścił pokój. Nie miał czasu do stracenia. Milord nie zwykł dawać drugiej szansy, a Jean nie miał ochoty zapoznawać się ze skrytobójczym nożem na schodach, jak to przytrafiło się nie­szczęsnemu Wiktorowi.

ROZDZIAŁ XI

Nigel czuł się odrętwiały. Odrętwiały z wyjątkiem głowy, która pękała z bólu. Gin z wodą, szczególnie w ilościach, jakie wypił, okazał się czystą trucizną. Położył się na łóżku, zamykając oczy w próżnej nadziei na zaśnięcie. Jedyne, o czym był w stanie teraz myśleć, to chwila, gdy Weatherbell potknął się na ostatniej długości zwycięskiego okrążenia. Powoli zgroza sytuacji, w obliczu której stanął, uderzyła go z druzgoczącą siłą całej brygady strzelców wyborowych. Stopa procentowa pożyczki u Havanta i Greena zaczynała się od trzydziestu procent, to jednak nie stanowiłoby problemu, gdyby spłacił dług po dwudziestu czte­rech godzinach. Teraz musiał zmierzyć się z faktem, że po dwóch dniach stawka szła w górę do pięćdziesięciu procent i rosła z każdym miesiącem. Nawet gdyby uskładał na spłacenie odsetek, nie miał co marzyć o spłaceniu pełnej sumy.

Wstał z łóżka, podszedł do okna i zagapił się na biegnącą w dole ulicę. Poranek był ponury. Nocna ulewa ustała, z drzew kapały jeszcze krople, a niebo wisiało niskie i ołowiane. Widać było kilku przechodniów, którzy stąpali ostrożnie po usianym kałużami chodniku.

Czuł, że głowa zaraz mu pęknie, a ściany zdawały się zamykać wokół niego coraz ciaśniej. Musiał wyjść z domu, pójść gdzieś, gdzie będzie mógł ukoić zmysły.

Pół godziny później pukał do drzwi Liwii przy Cavendish Square. Lodowaty, wilgotny wiatr dął przez ogród, a Nigel kulił się w swoim ciemnym płaszczu. Drzwi otworzyły się powoli i wyjrzał zza nich Morecombe.

- Tak?

- To ja, ty stary głupcze - rzekł Nigel, nie będąc w nastroju na długie podchody ze służącym. - Szanowny Nigel Dagenham, kuzyn lady Dagenham. Czy zastałem panie w domu?

- Tak - odpowiedział Morecombe, nie ruszając się z miejsca.

- Zaanonsuję się sam. - Nigel odsunął służącego na bok, popychając drzwi i wszedł do holu. - Czy znajdę panie w salonie?

Sądzę, że najlepiej będzie, jeśli sprawdzi pan sam - powie dział Morecombe, mocno zatrzaskując drzwi. - Mam swoją pracę do zrobienia. - Odszedł, szurając, w stronę izb kuchennych, zostawiając ciskającego gromy gościa w holu.

Nigel, mimo że zirytowany, od razu zauważył zmiany, jakie zaszły od jego ostatniej wizyty. Wyczuł zapach świeżej farby, suszonej lawendy i pszczelego wosku. Na żyrandolu ustawiono nowe świeczki, dzięki czemu cały hol był efektownie rozświet­lony. Po raz pierwszy zauważył też meble, które rozstawione były w pomieszczeniu. Wybór sprzętów lśnił teraz w złotawym świetle, a pod nogami Nigel znalazł całkiem przyjemny dywan, choć mógł przysiąc, że wcześniej go tam nie było.

Zaciekawiony, wetknął głowę do salonu i zamrugał ze zdziwienia. Olśniewające pomieszczenie, bez wątpienia, szczególnie teraz, gdy został przywrócony jego pierwotny kształt. Meble nie były najnowsze, lecz prezentowały się okazale, pomijając stare zarysowania. Zasłony i dywan były lekko wytarte, lecz nie wyglądały odpychająco. W wystroju ujawniał się kompletny brak zainteresowania pozłotą wystawnego życia i jego pułapkami. Nikogo nie było w środku, lecz na palenisku płonął ogień, a lampy paliły się, tworząc zapraszającą, przytulną atmosferę.

Oczywiście pomieszczenie odzwierciedla charaktery obecnych mieszkańców domu, pomyślał Nigel i podniosło go to na duchu mimo jego marnej kondycji. Podszedł do drzwi bawialni i po krótkim pukaniu, wszedł do środka.

Trzy kobiety siedziały wokół stołu z głowami pochylonymi nad stosem magazynów, podczas gdy dzieci bawiły się przed kominkiem. Tristan i Izolda rzuciły się do nóg gościa, jazgocząc zapamiętale.

Twarz Nigela wykrzywił cierpiętniczy grymas, gdyż dźwięk przeszył jego głowę jak igła.

- Cicho bądźcie. - Spróbował odepchnąć zwierzaki nogą, ale momentalnie wróciły do niego.

- Dobry Boże, Nigelu, wyglądasz zatrważająco - zawołała Kornelia, wstając z krzesła. - Czy jesteś chory, mój drogi?

- Nie - odparł. - Ale głowa mi pęka. Czy możecie po­wstrzymać te bestie przed wydawaniem upiornych dźwięków?

- Nie jest to łatwe zadanie - powiedziała, schylając się i podnosząc psy. - Stevie, kochanie, czy możesz pobiec do kuchni i zawołać Morecombe'a, by przyszedł zabrać psy na spacer?

- Dobrze, mamo - odpowiedziało dziecko z ochotą. - Idziesz ze mną, Franciszko? - Oboje wybiegli, śmiejąc się głośno, a gdy drzwi trzasnęły za nimi, Nigel ponownie skrzywił się z bólu. Zuzanna truchtała radośnie za rodzeństwem, lecz gdy zamknięte drzwi pokrzyżowały jej szyki, usiadła energicznie na podłodze i wydała z siebie protestacyjny szloch.

Nigel zaczynał już żałować, że wpadł na pomysł odwiedzenia tej, jak sądził, spokojnej, domowej przystani. Kornelia wciąż przytrzymywała na rękach psy, które poszczekiwały jeszcze od czasu do czasu, gapiąc się na niego spod absurdalnie gęstych grzywek, które na pewno ograniczały im pole widzenia. Bunt Zuzanny powoli osiągał punkt krytyczny, więc Nigel, w akcie desperacji uchylił dla niej drzwi. Łzy zniknęły w jednej chwili i podreptała przed siebie, nawołując brata.

- To nie było zbyt rozsądne, Nigelu - powiedziała Kornelia, wpychając kuzynowi psiaki w ramiona. - Ona ma tylko trzy lata. Trzeba ją mieć na oku cały czas - powiedziała i pobiegła w ślad za córką.

Nigel patrzył bezradnie na swój balast, który cudownym zrządzeniem losu przestał wydawać dźwięki.

- Co mam z nimi zrobić? - zapytał, zanim zorientował się, o Liwia i Aurelia pokładają się w bezgłośnym śmiechu.

- Puść je gdziekolwiek - ulitowała się nad nim Aurelia.

Teraz nie będą szczekać, bo już się z tobą przywitały. Siadaj, mój drogi. Nell miała rację, wyglądasz okropnie. Jesteś pewien, że nic ci nie dolega?

- Jestem pewien. Po co tyle szumu z tego powodu? - Z wy­raźną ulgą wypuścił psy na podłogę. - Jestem najzupełniej zdrowy, przyszedłem do was, szukając odrobiny ciszy i spokoju.

- Pobożne życzenia - rzuciła ze śmiechem Kornelia, która właśnie wróciła, trzymając Zuzannę w ramionach. - Dzieci mają powyżej uszu siedzenia w zamknięciu, ale przy tej pogodzie nie mogą pójść do ogrodu, to samo dotyczy psów. Jedyna zadowolona z tego stanu rzeczy jest Kicia. Wyleguje się zwinięta w kłębek na dywanie przed kominkiem w mojej sypialni i nie przejawia żadnej ochoty do ruszenia się z miejsca.

Co za zwierzyniec - wymamrotał Nigel, sadowiąc się na krześle. - Ale muszę przyznać, kuzynko, że dokonałyście w bardzo krótkim czasie prawdziwych cudów w tym miejscu.

- Rzeczywiście, to zadziwiające, jak wiele można zdziałać, mając pięć tysięcy gwinei w garści i zastęp chętnych do pracy pomocników.

- Wydałyście pięć tysięcy? - Nigel wyprostował się jak rażony piorunem. Już chciał powiedzieć, że to prawdziwa fortuna, jednak przypomniał sobie, że przegrał w karty prawie dwa razy tyle. Znów opadł na siedzenie.

- Ależ skąd - zaprzeczyła Liwia. - Nie wydałyśmy nawet części tej sumy, a jedynie tyle, by te najczęściej używane pomieszczenia zaczęły wyglądać, jak należy. Teraz skupiamy się na doprowadzeniu do porządku siebie samych. - Wskazała dłonią leżące na stole magazyny. - Widzisz? Magazyny modniarskie. Z odrobiną pomysłowości i kobiecego sprytu, poradzimy sobie zaopatrzone w pojedyncze sukienki. Jedna do jazdy konnej, jedna poranna, jedna popołudniowa i jedna wieczorowa, oczywiście po jednym komplecie dla każdej. A do tego zestawy dodatków... szale, szarfy, apaszki, chusty i inne ozdoby... sprawią, że ta sama sukienka będzie wyglądała zupełnie inaczej. Poza tym, Elle i ja mamy podobne figury i możemy wymieniać się strojami... niestety, Nell jest dużo wyższa, i ta możliwość odpada w jej przypadku... ale zawsze możemy poży­czać sobie kapelusze, peleryny i...

- Chwileczkę... - Nigel przerwał jej, unosząc rękę i ze zgrozą zapytał: - Chcesz powiedzieć, że zamierzacie wkroczyć na salony, zaopatrzone każda w jedną tylko sukienkę na daną okazję? Przecież tu nikt nigdy nie wkłada dwa razy tej samej sukni.

- Teraz będzie ktoś taki - rzekła ze spokojem Aurelia. - Jesteśmy kobietami o zręcznych palcach i krawieckich uzdol­nieniach, ponadto mamy znajomą szwaczkę, która jest prawdziwą czarodziejką. Zna się na bieżącej modzie i ma niejedną sztuczkę w zanadrzu, jeśli chodzi o odświeżanie, mieszanie i dopasowywanie. Poza tym, chodzi o zaledwie parę miesięcy, do czasu, gdy... - zamilkła, zerkając na Liwię z poczuciem winy, że może powiedziała o słowo za dużo.

- Do czasu, gdy...?

- Do czasu, gdy znajdę sobie męża - oświadczyła dzielnie Liwia. - Teraz mam już posag. Nie będę szczególnie wybredna, nie szukam hrabiego czy księcia, ale na pewno chcę mieć swój własny dom. I bardzo chcę mieć dzieci.

Nigel zarumienił się trochę, słysząc tak poufałe zwierzenia.

- Och, jestem przekonany o chwalebności twoich poczynań, Liwio, i żywię nadzieję, że znajdziesz to, czego szukasz.

Energiczne stukanie kołatki do drzwi ponownie poderwało psy na równe łapy. Jazgocząc, popędziły w kierunku wejścia i wepchnęły nosy w szparę między drzwiami a podłogą, machając szaleńczo ogonami.

Drzwi do bawialni uchyliły się, i stanął w nich Morecombe ze słowami:

- Stevie powiedział, że wzywała mnie pani. - Za jego plecami rozległo się ponowne pukanie do drzwi frontowych, jeszcze bardziej naglące.

- Zgadza się, Morecombe... Czy możesz zabrać psy do kuchni? - spytała rozkojarzona Kornelia - I sprawdź, kto... albo nie kłopocz się, sama pójdę otworzyć. - Podniosła zwierzęta z podłogi i bezceremonialnie wręczyła je służącemu, następnie popędziła przez hol odpowiedzieć na równie bezceremonialne dobijanie się do drzwi.

Zauważyła, że zawiasy, klamki i zasuwki były dobrze naoli­wione, i złapała się na myśli, że musi koniecznie podziękować temu nowemu pomocnikowi, Lesterowi. Miał on rzadką zdolność wynajdowania tych drobnych, irytujących rzeczy, i naprawiania ich nieproszony przez nikogo. Drzwi otworzyły się miękko, bez skrzypnięcia i Kornelia stanęła oko w oko z wicehrabią Bonhamem.

Fala czegoś nieokreślonego uderzyła w nią z siłą nawałnicy, i zajęło jej dobrych kilka chwil, zanim odzyskała głos, a nawet wówczas zabrzmiał obco w jej własnych uszach.

- Mój panie, cóż za niespodzianka... Taką dziś mamy okropną pogodę, więc nie spodziewałam się, że ktokolwiek mógłby chcieć wyjść z domu.

- Odrobina deszczu jeszcze nigdy mnie nie powstrzymała, Nell - powiedział na to, żwawo wkraczając do holu, gdzie zrzucił z siebie przemoczoną pelerynę. Strzepnął krople z futrzanej czapki i położył ją wraz z płaszczem na pięknej ławie w stylu Jakuba I, która stała przy wejściu. Nauczył się już nie oczekiwać uprzejmego powitania ze strony lokaja w tym przybytku.

- Zatem, jakimi rozrywkami wypełniają panie swój czas w tak nieciekawy dzień jak dzisiejszy? - spytał, przyglądając się jej z bliska. Kosmyki włosów wysuwały się z gęstego koka, który miała spięty na karku, i Harry poczuł nieodpartą chęć uwolnienia całej reszty... wystarczyłoby wysunąć trzy spinki i mógłby zanurzyć dłonie w tych miodowych splotach.

Rzuciła mu jedno ze swoich bezpośrednich spojrzeń, kryją­cych tajemnicze pytanie na dnie błękitnych oczu. Uśmiechnął się i w przebłysku chwili zobaczył, jak stała się młodsza i mniej pewna siebie niż zazwyczaj... tak mimowolnie ujawniał się zmysłowy pociąg, który ich opanował.

Po chwili jednak odzyskała panowanie nad sobą. Uśmiech, którym mu odpowiedziała, był uśmiechem gospodyni.

- Przeglądamy magazyny, które zechciał pan nam przysłać. Jesteśmy panu niezwykle wdzięczne. Jak również za polecenie krawcowej. Panna Claire jest właśnie osobą, której szukałyśmy.

- Kornelia odwróciła się i poprowadziła go w kierunku ba wialni. - Zastanawiałam się, jakim cudem trafił pan na osobę tak pomocną i uczynną, a jednocześnie potrafiącą zadbać o niską cenę.

- A więc masz mnie za rozrzutnego lekkoducha? - zauważył spokojnie, wyciągając rękę i chwytając Kornelię za ramię.

- Nell, przypominam ci, że zawarliśmy pewien układ. Odwróciła się do niego.

- Nie mam nic przeciwko zwracaniu się do pana Harry prywatnie, jednak wątpię, aby taka poufałość była stosowna w okolicznościach towarzyskich. Wraz z przyjaciółkami zamierzamy wejść do towarzystwa i pragniemy zrobić to bez żadnych potknięć, które mogłyby dać powód do plotek.

Harry rozejrzał się teraz wokół z przesadną uwagą.

- Ten hol akurat wydaje mi się mało zaludniony.

- Rzeczywiście - zgodziła się. - Jednak moje przyjaciółki nie mają pojęcia o naszym... układzie, jak to nazywasz... i wolałabym, aby tak pozostało. W tym domu, jeśli pozwolisz, zachowamy kurtuazyjne relacje.

Wyczuł ukryty w jej prośbie niepokój, więc po raz kolejny zdecydował się nie nalegać zbyt mocno. Wiedział, że, prędzej czy później, dowie się, czym był spowodowany, a tymczasem dyskrecja mogła podziałać jedynie na jego korzyść.

- Oczywiście, droga pani, jestem do pani usług.

Jej wargi drgnęły na dźwięk lekkiej ironii w jego głosie, lecz uśmiechnęła się z aprobatą i poprowadziła gościa do bawialni.

- Ach, Dagenham, widzę, że wpadł pan na ten sam pomysł - powiedział Harry, po przyjacielsku ściskając dłoń Nigela na przywitanie. - Dom i rodzina przynoszą prawdziwe wytchnie nie od stołów hazardowych, nieprawdaż?

Obserwował wyraz twarzy młodzieńca, który skwitował żartobliwą uwagę niewyraźnym uśmiechem, a jego twarz była bledsza niż świeże mleko. Harry przypomniał sobie dwóch mężczyzn, których mijał niedawno na placu, gorliwie przycina­jących żywopłot okalający ogród. Tym razem byli to inni, ale na pewno nie ogrodnicy. Mogli zmylić przypadkowego przechodnia, ale nie wicehrabiego Bonhama. Wyczuł ich tak samo wyraźnie, jak wywęszył tamtych dwóch w Holborn. Ktoś najwyraźniej interesował się Nigelem Dogehamem w niezdrowy sposób.

- Tak, rzeczywiście, Bonham. - Nigel zdobył się na słaby śmiech i złapał się za skroń. - Za dużo szaleństw ostatniej nocy. Mam teraz piekło w głowie.

- Surowe jajko ubite ze świeżym mlekiem jest najlepszym lekarstwem - rzekła Liwia z powagą. - Znam ten przepis od koniuszego mego ojca. Bardzo chwalił sobie skuteczność tego specyfiku.

- Wierzę ci na słowo, Liwio. - Nigel wzdrygnął się.

- Czy mogę panu coś zaproponować, lordzie Bonham?

- Aurelia stanęła przy kredensie. - Mogę polecić herbatę - po­wiedziała z cieniem powątpiewania. - Mam tu jednak wy­śmienitego burgunda. Lady Dagenham mówi, że to trunek pierwszej klasy.

- Będę więc zachwycony, mogąc skosztować kieliszek tego napoju, bardzo dziękuję. - Harry sięgnął po krzesło stojące przy sekretarzyku. Nie było tam śladu piśmiennej twórczości Nell. Jego wzrok powędrował w stronę okna, pod którym stał okrągły stolik, a na nim koszyk z przyborami do szycia. Spojrzał na Kornelię. Siedziała teraz na sofie, z małą dziewczynką na kolanach. Córeczka spoczywała spokojnie w ramionach matki z rozchylonymi ustami i ciężko opadającymi powiekami, od­pływając w krainę snu. Twarz Kornelii miała nieobecny wyraz, i Harry zaczął się zastanawiać, gdzie może błądzić myślami, co widzi rozmarzonymi oczami. Poczuł delikatne ukłucie wyklu­czenia, które, nie wiedzieć czemu, sprawiło mu przykrość. Nie miał przecież prawa do takich uczuć. Aurelia podała mu kieliszek burgunda.

- Chciałybyśmy bardzo panu podziękować za pomoc, sir - powiedziała, wskazując magazyny. - Naprawdę okazały się niezwykle pomocne, a panna Claire jest tak wrażliwą i rozumną kobietą...

- Tak, lady Dagenham już mi wspominała - wtrącił Harry.

- Moja gosposia jest prawdziwą kopalnią wiedzy, jeśli idzie o te sprawy. Ma też wielu przyjaciół i znajomych chętnych do pracy. Cieszę się, że mogłem się przysłużyć, lady Farnham. - Pociągnął łyk wina. - Czy już wyznaczyłyście datę, kiedy będziecie gotowe na przyjęcie pierwszych gości?

- To już lada dzień, sir - powiedziała Kornelia, wracając z krainy marzeń. - Nasze karty wizytowe zostały już odbite. A ponieważ zarówno Ellie... Lady Farnham... jak i ja byłyśmy niegdyś przedstawione na dworze, pomyślałyśmy, że złożymy kilka wizyt, zaś do osób, które przyjdą z rewizytą, wyślemy zaproszenia na niewielkie wieczorne przyjęcie.

Spojrzała na niego ze zmarszczonym czołem, starając się odgadnąć jego reakcję.

- Czy sądzi pan, że to słuszny sposób postępowania, panie?

- Doskonały - odparł, zakładając nogę na nogę. - Miała pani rację, ten burgund jest pierwszorzędny... Porozmawiam z lady Sefton, aby złożyła wam wizytę. Jest najbardziej bezproblemową patronką w Almacku, z jaką możecie mieć do czynienia, a gdy już dostaniecie swoje vouchery, będziecie mogły spędzać tyle czasu wśród londyńskiej socjety, ile tylko sobie zażyczycie.

- Domyślam się, że pan ma niewiele czasu na towarzyskie zabawy - zauważyła Kornelia, okręcając kosmyk włosów córki wokół palca.

Harry wzruszył ramionami.

- Miewają swoje ucieszne strony. - Jego spojrzenie po wędrowało w stronę Nigela, który poświęcał niewielką, jeśli w ogóle jakąś, uwagę toczącej się rozmowie. - Nieprawdaż, Dagenham?

Nigel otrząsnął się z apatii.

- Tak... tak, oczywiście, wicehrabio. Zgadzam się całkowicie...

Harry był przekonany, że do młodzieńca nie dotarło ani jedno ze słów, które padły w przeciągu ostatnich dwudziestu minut. Domyślał się, że sprawy miały się coraz gorzej, jak to czasem bywa. Wierzycieli można zawsze zbyć, zadowalając ich od­roczonymi spłatami; lecz jeśli młody Dagenham miał do spłacenia długi hazardowe, to tym razem wpadł w duże tarapaty.

Może akurat właśnie te tarapaty przyciągnęły groźne zacie­kawienie tych dwóch mężczyzn, którzy go śledzą? Jeśli szukają naparstka, mogli dostrzec w Nigelu odpowiednie narzędzie do osiągnięcia celu. Bezbronny żółtodziób, który znalazł się w roz­paczliwej sytuacji, jest osobą łatwą do wykorzystania. Taka osoba może otworzyć się na wpływ niewłaściwych osób. Owi niby ogrodnicy na pewno do takich należeli.

I zbliżyli się niebezpiecznie blisko do kobiet i ich dzieci, co jest bardzo niepokojące.

Jego wzrok ponownie spoczął na stoliku przy oknie. Pudełko z szyciem było zamknięte. Wstał niespiesznie z krzesła i począł przechadzać się po pokoju. Wyjrzał przez zamglone deszczem okno, napełnił swój kieliszek, dorzucił niewielkie polano do kominka. Każdy krok zbliżał go powoli do pudełka.

Drzwi otworzyły się w chwili, gdy jego pozornie bezcelowa wędrówka doprowadziła go do stolika przy oknie. Stevie i Fran­ciszka wpadli do bawialni, popiskując z uciechy.

- Mamo, Ada pokazała nam, jak wyrabia się ciasto - wysapała Frania. - Zobacz, jakiego zrobiłam kwiatuszka. - Z dumą zaprezentowała na otwartej dłoni kawałek surowego ciasta, który w przybliżeniu przypominał kwiat. - A Mavis pokazała mi, jak zrobić ciastkowego psa - zapiał wesoło Stevie, machając energicznie swoim wyrobem w powie­trzu. Wtedy ciasto rozpadło się, a on popatrzył na swoje dzieło z zakłopotaniem, trzymając resztki miękkiej masy w dłoni. - Zepsuło się.

- Dlatego, że nie było upieczone, słoneczko - powiedziała Kornelia, kładąc ostrożnie śpiącą Zuzannę na sofie. - Kiedy włoży się je na chwilę do pieca, będzie twarde i się nie rozpadnie.

- Ja to wiedziałam - rzekła Franciszka rezolutnie, gładząc końcem małego paluszka swój kwiatek. - Mój się nie zepsuł.

Stevie wyraźnie zaczął szykować się do boju, lecz Harry, jako weteran tego typu bitew, przystąpił szybko do ataku. Usiadł na niskiej otomanie.

- Podaj mi ciasto, Stevie, pokażę ci coś - powiedział i wyciągnął dłoń, by przyjąć gałkę ciasta z małej, ciepłej dłoni. - Póki ciasto jest jeszcze miękkie, możesz zrobić z niej żołnierza - oświadczył ze znawstwem. - Albo lepiej rycerza. - Jego palce zaczęły modelować masę.

Kornelia patrzyła urzeczona, gdy jego długie, smukłe palce zwinne i zręczne ugniatały nieco odstręczający kawałek ciasta; tu ściskając, tam wygładzając powoli nadał mu zupełnie roz­poznawalny kształt średniowiecznego rycerza w pełnym ryn­sztunku.

- Nie podoba mi się ten kwiatek - zawyła Franciszka. - Zrób mi rycerza. - Wepchnęła Harry'emu swoje ciasto do ręki.

Harry wziął je, uśmiechając się do dziewczynki.

- Czy jesteś pewna, Franciszko, że chcesz akurat rycerza? Może wolałabyś konika albo łabędzia?

- Chcę to samo, co ma Stevie - stwierdziła Frania stanowczo.

- Dobrze, zatem dostaniesz to bez dwóch zdań. - Rzucił szybkie spojrzenie Kornelii, która stała obok nachylona w ich stronę i został nagrodzony uśmiechem pełnym uznania i wdzię­czności. Gdy stworzył kolejnego rycerza, wstał z otomany, czując, jak każdy mięsień jego ciała ciągnie go w stronę pudełka z przyborami do szycia, stojącego na okrągłym stoliku.

Musiał je otworzyć, żeby potwierdzić to, co już wiedział w głębi duszy. Że jego naparstek jest w środku.

- Zna się pan na dzieciach, lordzie Bonham - powiedziała Aurelia, gdy Stevie z Franciszką pobiegli do kuchni z zamiarem nakłonienia bliźniaczek do upieczenia ich rycerzy. - Na pewno jest pan blisko z dziećmi swojej siostry.

Harry przypomniał sobie, iż Annabela rzekomo miała zostawić pod jego opieką piątkę siostrzeńcowi siostrzenic.

- Mam kilka sióstr, lady Farnham - odparł zgodnie z prawdą.

- Duża rodzina to prawdziwe błogosławieństwo i na pewno wielka pomoc dla rodziny pana zmarłej siostry - zauważyła Kornelia ze współczuciem.

- Oczywiście - zgodził się Harry bez entuzjazmu. Konsek­wencje jego niewinnego kłamstwa wprawiły go w zakłopotanie.

Co za urodziwe pudełko - zauważył, krążąc wokół stolika przy oknie. Przebiegł palcem po inkrustowanym masą perłową wieczku. - Francuskie?

- Nie, włoskie - odparła Kornelia - Należało do mojej matki.

- Czy można? - zapytał i otworzył pudełko, nie czekając na pozwolenie. Naparstek leżał w przegródce obok jedwabnych, wielokolorowych nici. Mógłby go schwycić w ułamku sekundy i byłoby po sprawie. Niestety, w tej samej chwili Kornelia podeszła do niego i zajrzała mu przez ramię.

Wyciągnęła ręce i wyjęła mu pudełko z dłoni.

- Zawsze zachwycało mnie malowane wnętrze pokrywki. Te kolory są przepiękne, nieprawdaż?

- Nadzwyczajne - potwierdził Harry. Nie mógł w tej chwili liczyć na odzyskanie swego naparstka, jednak samo potwierdzenie jego obecności stanowiło ogromny krok naprzód.

Kornelia zatrzasnęła wieczko pudełka i odstawiła je z po­wrotem na stolik.

Niedługo potem Harry wyszedł. Nigdzie nie dostrzegł cieni Dagenhama, ale wiedział, że ukrywają się gdzieś w okolicy, czekając, aż młodzieniec będzie wychodził. Czy stracą zainte­resowanie Dagenhamem, gdy naparstek znajdzie się w rękach Anglików? Czy może mają jakieś inne, odleglejsze plany zwią­zane z młodym kawalerem? Nie byłby pierwszym nieszczęsnym osobnikiem, który, odkrywając się ze swoją słabością, został wykorzystany przez wrogich agentów. Musi zawiadomić swoich współpracowników, żeby mieli oko na Nigela. Ale wszystko w swoim czasie.

Wrócił do domu z głową aż dudniącą od pomysłów i strategii odebrania naparstka. Szczęśliwie Lester był teraz na miejscu i zdawało się, że wyrobił sobie wygodną pozycję, pozwalającą na pewną swobodę w poruszaniu się po domu. Akcję trzeba przeprowadzić błyskawicznie. Szczególnie biorąc pod uwagę złowieszczą obecność tropiących Nigela Dagenhama postaci.

Harry dotarł do domu akurat, gdy znów zaczęło padać.

- Przykrą pogodę dziś mamy, panie - skomentował Hektor, odbierając od wicehrabiego wierzchnie okrycie. - Czy życzy pan sobie, aby przygotowano powóz na dzisiejszy wieczór, sir?

- A czy gdzieś się wybieram, Hektorze? - zapytał zaskoczony Harry.

- Zrozumiałem, sir, że będzie pan dziś spożywał kolację z Jej Wysokością. - przypomniał Hektor, wygładzając rondo futrzanego kapelusza Harryego, który trzymał w rękach.

- Dobry Boże, zupełnie zapomniałem. - Harry skrzywił się z irytacją. Niewiasta, o której była mowa, była jego cioteczną babką, która właśnie składała jedną z rzadkich wizyt w mieście. Była wielką damą starej szkoły i nie pozwalała, by jej krewni o tym zapominali. Wezwania od księżnej Gracechurch nie można było ignorować bezkarnie, lecz, choć zapowiadał się wieczór nudny jak flaki z olejem, nie zamierzał bronić się przed nieoczekiwanymi atakami. Starsza pani stanęła za nim murem gdy wybuchł skandal, podobnie jak reszta rodziny, i dlatego czuł, że powinien pojawić się na kolacji, niezależnie od tego, jak okropne będzie jedzenie i jak uciążliwa konwersacja.

- Oczywiście, lepiej będzie, jeśli pojadę powozem - powie­dział, ruszając w stronę schodów. - O której się mnie tam spodziewają?

- Na zaproszeniu od Jej Wysokości widniała godzina szósta, sir.

Harry skinął zupełnie niezaskoczony tą niespotykanie wczesną porą. Jego cioteczna babka miała swój kanon zasad, które były głęboko zakorzenione w obyczajach świata, który odszedł w zapomnienie dwie dekady wcześniej. Pocieszał się myślą, że zwiastuje to wczesny koniec męczącego wieczoru.

- Czy Lester jest w domu?

- Wrócił pół godziny temu, jak mi się wydaje, panie.

- Poproś go do mojego gabinetu - powiedział Harry, wchodząc już po schodach.

- Polecę również, aby powóz podstawiono na godzinę piątą trzydzieści, sir - oświadczył Hektor za oddalającym się wice­hrabią.

Harry uniósł rękę w geście potwierdzenia i podążył spokojnie do swego zacisznego azylu na poddaszu, gdzie na kominku wesoło trzaskał ogień, a lampy świeciły jasno, rozpraszając ponurą aurę deszczowego popołudnia. Na biurku leżał list ze znajomą pieczęcią na kopercie. Harry nalał sobie do kieliszka wina z karafki stojącej na stole i stojąc tyłem do kominka, otworzył list, podważając pieczęć paznokciem. Gdy czytał, jego czoło zachmurzyło się.

Wciąż jeszcze marszczył brwi, gdy krótkie pukanie do drzwi obwieściło pojawienie się Lestera.

- Pan mnie wzywał?

- Tak, wejdź proszę. Wina? - Harry wskazał karafkę.

- Nie, dziękuję bardzo. Kufel piwa bardziej trafia w moje upodobania - odparł Lester. Wtedy zauważył zmartwienie na twarzy wicehrabiego. - Czy coś się stało, sir?

- Będziesz musiał wybrać się dziś popołudniu do Portsmouth - odpowiedział Harry, uderzając listem w wewnętrzną stronę dłoni. - Co jest cholernym utrapieniem, ponieważ odnalazłem naparstek.

Lester cicho zagwizdał.

- Czy ma już go pan przy sobie, sir? - Zaczął rozglądać się po pokoju w poszukiwaniu cennego przedmiotu.

Harry pokręcił głową.

- Niestety, jeszcze nie, ale wiem już na pewno, gdzie się znajduje. Jest w pudełku z przyborami do szycia lady Dagenham, tak jak wcześniej przypuszczałem.

- To dobra wiadomość, mamy pewność, że leży tam cały i bezpieczny.

- Owszem, ale naprawdę bezpieczny będzie, dopiero kiedy znajdzie się już w moich rękach - powiedział Harry z głęboką determinacją. - I gdy będę wreszcie mógł go zniszczyć - dodał. - Nie mamy czasu do stracenia, Lesterze. Jesteśmy już tak blisko celu.

Lester pokiwał głową ze zrozumieniem.

- A ja muszę akurat jechać do Portsmouth? - zapytał. - Czy ta podróż nie może poczekać dzień lub dwa?

Harry pokręcił głową.

- Niestety nie, takie są rozkazy Ministerstwa. Oczekiwana jest łódź rybacka z Hawru, ma pojawić się z porannym przypływem. Przyniesie wiadomość od jednego z naszych ludzi w Rouen. Trzeba będzie niezwłocznie ją odszyfrować.

- A co z naszym człowiekiem w Portsmouth? Czy nie może sam odebrać wiadomości z łodzi i przywieźć jej do Londynu?

Harry westchnął.

- Złamał nogę, skacząc z łodzi na nabrzeże i nie może dosiadać konia.

- Aha. - Lester zadumał się. - Zatem najlepiej będzie, jeśli zacznę powoli się ubierać, sir. To blisko sto mil. Będę z powrotem jutro wieczorem. Wtedy zajmę się naparstkiem.

- Nie wiem, czy mogę czekać tak długo. Każda chwila zwłoki jest dla nas groźna. - Harry sączył wino z nieobecnym spojrzeniem. - Zamierzam odzyskać go dziś wieczorem, a, żeby jego zniknięcie nie zostało dostrzeżone, na jego miejscu zostawię duplikat. Nie chcę powodować wrzawy i lamentu wśród domowników. - Po twarzy Harryego przemknął cień troski, gdy w zamyśleniu obracał w palcach kieliszek. - Czy wiesz może, gdzie lady Dagenham zwykle trzyma swoje pudełko z przyborami?

- Jeśli o to chodzi, sir, kiedy dziś rano byłem naprawić obluzowane drzwiczki od komody w bawialni, nie było go tam. Przypuszczam, że lady Dagenham zaniosła go na noc na górę, do swej sypialni.

Harry zapatrzył się w ogień, zatroskanie znikło z jego twarzy, a na usta wypłynął swawolny uśmiech.

- To bez wątpienia zaczyna mieć sens - powiedział miękko. Czy wiesz też, gdzie znajduje się sypialnia jaśnie pani?

- Och, tak, sir. To ten większy pokój w głębi domu na pierwszym piętrze, tuż nad biblioteką.

- W głębi, ech... - Harry odwrócił się powoli. - Jest zatem odosobniony?

Lester kiwnął głową.

- Najwyraźniej, sir. Jest jeszcze skrawek otoczonego murem ogródka na tyłach domu, ale nie ma tam nic szczególnego.

- Nie da się zajrzeć do ogródka przez mur? Lester zastanowił się chwilę.

- Nie bardzo. Mur jest dość wysoki, a w ogródku rośnie kilka drzew owocowych, które zasłaniają widok. O czym pan myśli, sir?

- To tylko pomysł... pewna możliwość, Lesterze. Muszę cię prosić, żebyś w drodze do Portsmouth zajechał na Cavendish Square i znalazł jakąś wymówkę, żeby dostać się na górę i zrobił coś z oknem w sypialni lady Dagenham. Mógłbyś na przykład obluzować haczyk.

Lester kiwnął z rodzącym się zrozumieniem.

- Zamierza pan dostać się do środka tą drogą? Harry wzruszył ramionami z wyraźną beztroską.

- Jest to jakaś droga. A skoro lady Dagenham zabiera pudełko na noc do sypialni...

- Myślałem, że skończyliśmy raz na zawsze z włamaniami, sir - stwierdził Lester z lekką dezaprobatą.

- W tym wypadku nie widzę innego wyjścia - odparł Harry z chłodnym uśmiechem.

- Jak pan sobie życzy, sir.

Wyraz twarzy Lestera nie ujawniał jego myśli.

ROZDZIAŁ XII

Punktualnie o godzinie szóstej Harry wysiadł z powozu na Devonshire Place, i wchodząc po schodach, szykował się wewnętrznie na nadchodzący wieczór u swej ciotecznej babki. W gruncie rzeczy darzył starszą panią ciepłym uczuciem, jedynie dozowanym w niewielkich porcjach.

Drzwi otworzyły się, gdy stanął na najwyższym stopniu.

- Dobry wieczór, Trent - pozdrowił starszego jegomościa, który ukłonił mu się w drzwiach.

- Dobry wieczór. Cieszę się, że pana widzę, sir. - Kamerdyner odebrał od Harryego kapelusz oraz laskę ze srebrną gałką i czekał, aż wicehrabia zdejmie rękawiczki. - Jej Wysokość oczekuje w salonie błękitnym, sir.

Harry uniósł brwi. Pokój, o którym wspomniał kamerdyner, należał do mniejszych, w odróżnieniu od większości salonów, w których zwykle przyjmowano gości. Harry'emu nieraz zdarzyło się pomyśleć o tym domu jak o mauzoleum.

- Zatem będzie to kameralne spotkanie?

- Pozostali goście zostali zaproszeni na godzinę siódmą, sir.

- Och - powiedział odrobinę markotnie. Jego cioteczna babka planowała najwyraźniej zapędzić go w ślepy zaułek, i powoli zaczynał się już domyślać w jakiej sprawie.

- Przyniosę butelkę madery z piwniczki jaśnie pani, rocznik 93. Może w ten sposób ulżę nieco panu, sir - powiedział kamerdyner z konspiracyjnym uśmiechem.

Harry odwzajemnił uśmiech.

- Na pewno nie zaszkodzi, Trent. Dziękuję. - Rocznik 93 należał do szczególnie udanych. Książę Gracechurch był wielkim koneserem win przez wiele lat, dopóki ciężka podagra nie zmusiła go do ograniczenia picia. Owo ograniczenie nie złagodziło jednak jego ciężkiego charakteru, dlatego ilekroć dopadał do silniejszy wybuch choroby, księżna wybierała się z wizytą do miasta. Przypuszczalnie jeden z ataków stał za aktualną wizytą.

Harry szedł prowadzony przez lokaja schodami na górę, do narożnego, niewielkiego salonu.

- Lord Bonham, jaśnie pani - zaanonsował lokaj, otwierając szeroko drzwi.

- Ach, nareszcie jesteś, Bonham. Zastanawiałam się, co też mogło cię zatrzymać. - Księżna uniosła lorgnon i krytycznie przyglądała się Harry'emu.

Harry rzucił okiem na zegar stojący na gzymsie kominka.

- Byłem przekonany, że zostałem wezwany na godzinę szóstą, madame. Czy może się mylę? - Przeszedł salon i ukłonił się nisko nad jej dłonią.

- Ależ skąd mam wiedzieć, na którą godzinę cię zapraszałam? - zdziwiła się księżna, zdejmując lorgnon, który zadyndał na srebrnym łańcuszku. - To należy do obowiązków Elizy.

Harry puścił rękę księżnej i zwrócił się z ukłonem do obecnej w pokoju drugiej damy, będącej towarzyszką jego ciotecznej babki. Drobna, niepozorna kobieta w średnim wieku ubrana była w prostą suknię z szarego muślinu i biały czepek zawiązany pod brodą. Powstała z krzesła i dygnęła ze słowami:

- Dobry wieczór, sir.

Miała miłą, niczym niewyróżniającą się twarz i niezwykle słodki uśmiech.

- Panna Cox, jakże się pani miewa? - spytał ciepło - Mam nadzieję, że wszystko dobrze.

- Och tak... wspaniale, bardzo miło, że pan pyta. Bardzo, bardzo miło.

- Och, przestań paplać, Elizo - poleciła jej chlebodawczyni. Proszę, usiądź, Bonham. Gdzie jest Trent... Mówiłam, żeby przyniósł... o, jesteś wreszcie. Rychło w czas. - Machnęła władczo wachlarzem w stronę kamerdynera - Co tam przyniosłeś?

- Maderę, rocznik 93, jaśnie pani - odparł mężczyzna, od stawiając tacę na stolik - Czy jaśnie pani zechce skosztować?

Księżna pociągnęła nosem wyniośle.

- Dobrze, może spróbuję.

Trent rozlał wino do kieliszków, a Harry podał swej ciotecznej babce napełniony trunkiem kryształ. Drugi podał pannie Cox.

- A to ratafia dla pani - powiedział, stawiając szkło na okrągłym stoliku obok niej.

- Och, dziękuję. Dokładnie to, co lubię. Jakże mi miło, że pan pamiętał... bardzo miło.

- Zepsujesz sobie wnętrzności tym... okropnym, przesłodzo­nym paskudztwem. - stwierdziła księżna, przełykając łyk wina ze swojego kieliszka. - Hmm... nie najgorsze... całkiem niezłe. Gracechurch miewa nosa... ale tylko do niektórych spraw - dodała. - Nie potrafił na przykład odróżnić konia od osła.

Harry powstrzymał się od komentarza. Usiadł na pozłacanym krześle naprzeciwko ciotki i upił trochę ze swego kieliszka, rozkoszując się wyborną maderą. I czekał cierpliwie.

Ciotka uniosła lorgnon do oczu i ponownie przyjrzała się badawczo Harry'emu.

- Czy coś jest nie w porządku? - zapytał.

- Wyglądasz dość dobrze - uznała. - Czego bym o tobie nie mówiła, to jedno muszę przyznać - zawsze potrafiłeś dobrze się ubrać.

Harry nic nie odpowiedział, tylko lekko skinął głową. Znając poglądy ciotki na panującą modę, dziś wieczorem przywdział krótkie bryczesy zamiast pantalonów, do tego gładką, białą koszulę i czarny surdut. Ubiór jego ciotki, na który składała się rozkloszowana suknia z lawendowego jedwabiu przybrana ciemnozielonymi aksamitnymi wstęgami, był z innej epoki, podobnie jak pudrowane loki jej peruki, przybranej trzema strusimi piórami i czymś, co przypominało klatkę dla ptaków.

- A jak się miewa Jego Wysokość? - spytał.

- Och, narzeka jak zwykle. Sam jest sobie winien... nie chciał słuchać lekarzy. Któregoś popołudnia wypił całą butelkę porto razem z Hamiltonem i od tamtej pory nie może podnieść się z łóżka - wyjaśniła księżna, potwierdzając wcześniejsze przypuszczenia Harryego. - Jednak przybyłam do miasta po to, żeby z tobą porozmawiać. Bonham, kiedy znajdziesz sobie nową żonę?

Harry wiedział, że prędzej czy później mógł się spodziewać tego pytania.

- Nie mam takiego zamiaru. - Wstał, żeby dolać sobie do kieliszka.

- Nonsens... jesteś to winien swojej rodzinie. Potrzebujesz spadkobiercy.

Harry odwrócił się, trzymając karafkę w dłoni.

- Mam dwóch braci, madame. Obaj są równie godni objęcia majątku i tytułu. Obaj też posiadają synów. Nasz ród nie jest w żaden sposób zagrożony. - Uniósł karafkę i dolał wina do kieliszka ciotki.

Księżna zrobiła nadąsaną minę. Trudno określić to inaczej, pomyślał, powstrzymując się od uśmiechu. Wiedziała, że Harry nie toleruje najmniejszej formy krytyki swojej rodziny, dlatego zawsze bardzo uważała na słowa i na to, jak się do niego zwracała. W tej chwili najwidoczniej drugi kieliszek madery rozwiązał jej nieco język.

- Bardzo być może - stwierdziła lekceważąco, machając wachlarzem. - Możesz sobie myśleć, co chcesz. Ale czas już, żebyś znalazł żonę. Minęły cztery lata. Nikt już nie pamięta tamtej historii.

- Jego Wysokość pamięta. - Harry łyknął wina.

- Och, ten stary dureń. - Księżna określiła teścia Harryego.

- Książę nigdy nie dostrzegał spraw wykraczających poza czubek jego własnego nosa. Powinien był wiedzieć, że jego córka...

- Proszę wybaczyć, madame, ale muszę pani przerwać - po wiedział Harry łagodnie, lecz z powagą - Nie życzę sobie, aby rozmowa na ten temat trwała choć minutę dłużej.

Słowa te uciszyły księżną na moment. Eliza Cox skurczyła się na swoim krześle, pilnie skupiając się na szyciu. Harry siedział spokojnie, nie okazując żadnych emocji.

- Będziesz towarzyszył Primrozie Taliant na obiedzie - wy­paliła księżna znienacka, jak gdyby wcześniejsza rozmowa nigdy nie miała miejsca. - Jest istotą prostolinijną, lecz zapewniam cię, że nie jest trzpiotką. Ponadto w grę wchodzi dwadzieścia tysięcy funtów.

- Obawiam się, że poślubienie dziedziczki nie należy do moich największych marzeń - stwierdził Harry, wzdychając.

Księżna kolejny raz prychnęła.

- Jeślibyś pytał mnie o zdanie, to powiem ci, że sam nie wiesz, czego chcesz.

Harry pomyślał, że nie warto ciągnąć tej dyskusji. Powiedział więc swobodnie:

- Miałem nadzieję namówić lady Sefton, aby złożyła wizytę moim znajomym, madame. Niedawno przybyły do miasta. Po myślałem, że i ty, pani, ucieszyłabyś się, mogąc je poznać.

Spojrzenie księżnej wyostrzyło się.

- Skąd to przypuszczenie... Kim są twoje znajome?

- Wicehrabina Dagenham, jej bratowa, lady Farnham oraz ich przyjaciółka lady Liwia Lacey.

Jego cioteczna babka zmarszczyła brwi.

- Lacey... czy ona jest spokrewniona z lady Sophią?

- Wydaje mi się, że istnieje między nimi pokrewieństwo - powiedział. - Lady Liwia odziedziczyła niedawno dom po lady Sophii, przy Cavendish Square.

- Hmm. - Księżna pokiwała głową. - W swoim czasie Sophia była niezwykle wykwintną damą... była starsza ode mnie, oczywiście... obracałyśmy się w innych kręgach. - Potarła podbródek w zamyśleniu. - A jaka jest ta dziewczyna?

Harry wzruszył ramionami.

- Nie znam jej za dobrze. Sprawia wrażenie serdecznej osoby.

- A jaki masz tam interes? - spytała prosto z mostu księżna, wpatrując się badawczo w Harryego.

- Nie mam żadnego interesu, madame - odparł cierpliwie.

- Zdarzyło mi się poznać te damy zupełnie przypadkowo. Wprowadzenie do towarzystwa przyniosłoby im wielkie korzyści. Lady Dagenham i jej bratowa są wdowami. - Wyjaśnił pokrótce sytuację kobiet.

Księżna słuchała, chwilowo wstrzymując się od wtrącania zgryźliwych uwag. Kiedy Harry skończył, powiedziała tylko:

- Dobrze, myślę, że możesz mnie zabrać na Cavendish Square. Zajmę się nimi.

- Dziękuję, madame. - Było dokładnie tak, jak przewidział, jej ciekawość zwyciężyła. Gdy pojawił się cień szansy, że Harry przejawia zainteresowanie nieznaną jej kobietą, poczuła, że musi natychmiast osobiście zbadać sytuację. Lecz, niezależnie od motywów, jakimi kierowała się księżna, efekt końcowy będzie jeden. Kornelia i jej przyjaciółki będą miały zapewnione wejście na salony.

Teraz jednak rozciągała się przed nim perspektywa długiego, nudnego wieczoru, zanim będzie mógł przejść do właściwej misji dzisiejszej nocy. Na myśl o tym zadaniu jego krew zaczęła krążyć szybciej. Kilka godzin nudy jedynie wzmocni słodycz oczekiwania.

* * *

Harry z zadowoleniem pomyślał, że przychylni bogowie jednak czuwają nad jego przedsięwzięciem. Spoglądał w ciemne niebo nieoświetlone nawet odległym blaskiem gwiazd czy księżyca, skrytych za gęstymi chmurami. Ogród, na który patrzył z góry, siedząc okrakiem na murze, był czarny jak grobowiec, majaczyły w nim tylko niewyraźne sękate kształty drzew owocowych. Tylna ściana domu wznosiła się na tle nieba, światła w oknach były dawno pogaszone.

Siedział na murze, obserwując dom, dopóki nie rozpoznał kształtów poszczególnych okien, a w szczególności okna Nell. Nie chciał przecież niepokoić pozostałych domowników. Po­stępował dokładnie według wskazówek podanych przez Lestera. Drugie okno od lewej na pierwszym piętrze, tuż nad biblioteką znajdującą się na parterze. W dogodnym miejscu, po prawej stronie okna biegła solidna, miedziana rynna.

Harry wychylił się, żeby chwycić gałąź jabłoni, która opierała się koroną o zwieńczenie muru. Przerzucił się na drugą stronę muru, upadając bezgłośnie na miękką ziemię ogrodu. Zamarł na chwilę, nasłuchując. Było zupełnie cicho, nawet myszy polne nie szeleściły w trawie. Pobiegł skulony przez kawałek otwartej przestrzeni ogrodu i zatrzymał się w cieniu budynku, gdzie jego ciemna postać zlała się zupełnie z otoczeniem.

Sięgnął do rynny i potrząsnął nią mocno. Tak, jak Lester zaręczał, była ona solidnie przymocowana do ściany. Lester, jako złota rączka w każdej praktycznie dziedzinie, poczynił podczas swej popołudniowej wizyty w domu kilka napraw.

Harry spojrzał w górę na okno, znajdujące się około piętnastu stóp nad jego głową. W ścianie domu było wystarczająco dużo szczerb i szczelin mogących dać oparcie dla stóp. Odczekał jeszcze chwilę, nastawiając uszu w ciemności, próbując wyłapać jakieś niepokojące dźwięki. Nie usłyszał jednak nic niezwykłego, poza turkotem żelaznych kół na bruku po drugiej stronie domu, gdzie dorożka odwoziła do domu jakiegoś spóźnionego balowicza. Mieszkańcy tej części Londynu o godzinie trzeciej nad ranem smacznie spali, bez wyjątków. Za kilka godzin wstanie służba, lecz na razie panowała głucha cisza.

Chwycił się rynny i podciągnął do góry, nogami znajdując oparcie dzięki miękkim, skórzanym butom, a palcami stóp wsparł się na wyszczerbionym murze. Zaczął się wspinać, ręka za ręką, nogami oplatając po obu stronach rynnę tak, aby nie obciążyć za bardzo wąskiej, miedzianej rury.

Gdy dosięgał już okna, trzymając jedną ręką za rynnę, wychylił się ostrożnie w bok, drugą ręką szukając szczeliny między framugą a oknem. Znalazł ją. Ani chwili nie wątpił w Lestera, poczuł jednak ogromną ulgę. Wychylił się dalej i wyciągniętą ręką popchnął okno, które otworzyło się powoli i bezdźwięcznie. Modlił się w duchu, żeby śpiąca w środku kobieta nie poczuła przeciągu, gdy nocne, zimowe powietrze wedrze się do jej sypialni.

Kiedy uznał, że okno jest uchylone wystarczająco, by mógł się wślizgnąć do środka, Harry wspiął się nieco wyżej i mógł już postawić nogę swobodnie na gzymsie obok okna. Przez krótką chwilę wisiał w powietrzu, po czym, wykonując energiczny skręt całego ciała, dopadł gzymsu, i, skuliwszy się, wpadł do pokoju przez uchylono okno. Znalazł się na podłodze i zamarł na chwilę, bojąc się wziąć głośniejszy wdech. W pierwszym momencie nic nie dosłyszał, lecz powoli z nocnej ciszy wyłonił się dźwięk rytmicznego oddechu śpiącej osoby.

Niedopalone drwa w kominku wciąż żarzyły się na palenisku, zapewniając odrobinę światła wystarczającą, by odróżnił ciężkie kształty mebli. Wyprostował się ostrożnie, nasłuchując dźwięków dochodzących z dużego łoża osłoniętego baldachimem. Jego zasłony były odsunięte, ujawniając lekki przebłysk białej pościeli i niewielkie wybrzuszenie pod kołdrą.

Na usta Harryego wypłynął uśmiech, a jego palce zamknęły się na srebrnym przedmiocie, który trzymał w kieszeni. Przede wszystkim zamiana naparstków, ale potem...

Zaczął rozglądać się w poszukiwaniu pudełka z przyborami do szycia, wytężając oczy w półmroku. Powinien być gdzieś na wierzchu. Chyba że jeśli szczęście mu nie dopisało, Nell nie zabrała go tym razem na górę. A jeśli nie odnajdzie go tutaj, będzie musiał wybrać się na poszukiwania na dole. Perspektywa ta nie należała do najweselszych, szczególnie gdy przypomniał sobie parę rozjazgotanych terierów.

Wtedy dostrzegł je. Pudełko stało na stoliku z lampą obok fotela ustawionego na wprost kominka. Na oparciu mebla wisiał udrapo­wany kawałek materiału. Najpewniej Nell zajmowała się szyciem tuż przed położeniem się spać. Uczynił krok w stronę swego świętego Graala, a wtedy jego stopa trafiła na coś miękkiego.

Owo coś wyskoczyło spod jego nóg z nieziemskim skowytem. Z dziko świecącymi oczyma i napuszonym ogonem kot syczał i prychał na Harryego.

Kornelia usiadła gwałtownie na łóżku.

- Co do diabła... - Patrzyła na niego z niedowierzaniem, podczas gdy kot nadal wydawał piekielne dźwięki.

- Harry? - rozchyliła lekko usta, a jej niebieskie oczy roz­szerzyły się jak spodki. - To ty? Na wszystkie świętości, wytłumacz mi, co tutaj robisz.

Odrzuciła kołdrę i wstała jednym gładkim ruchem. Białe fałdy koszuli zatańczyły wokół jej figury, a ona nieprzerwanie wpatrywała się w nocnego gościa.

- Zabierz tego kota ode mnie - powiedział. Miał jeszcze ostatnią kartę w ręce i postanowił ją wykorzystać. - Szybko, zanim postawi cały dom na nogi.

Kornelia schyliła się i pstryknęła palcami na zwierzę, które ucichło, pozostając jednak w stanie paniki.

- Prawdopodobnie już za późno na to - odparła Kornelia, próbując zrozumieć w jakim śnie właśnie się obudziła. Harry stał najspokojniej w świecie na środku jej sypialni w środku nocy i mówił tak, jakby była to dla niego najzwyklejsza sytuacja pod słońcem.

W korytarzu rozległ się odgłos ciężkich kroków.

- Za późno - powtórzyła, rozpoznając ospały, ciężki chód Morecombe'a.

Harry rozejrzał się prędko i zanurkował w głąb pokoju, chowając się niedokładnie za jedną z zasłon baldachimu.

- Pani Kornelio... pani Kornelio... - Morecombe walił pięś­ciami w drzwi. - Czy wszystko w porządku?

- Dobry Boże - powiedziała Kornelia. - Gotowy jest zaraz przybiec tu z tym swoim tromblonem. - Podbiegła do drzwi i uchyliła je ostrożnie - Tak, nic się nie stało, Morecombe, to tylko kotka, ona...

Kornelia nie dokończyła zdania, gdyż przerwało jej zapalczywe ujadanie Tristana i Izoldy, które wpadły pomiędzy nogami Morecombe'a do pokoju. Rzuciły się w stronę kota, który, będąc w bojowym nastroju, wygiął się w łuk i stawił im opór, sycząc, prychając i machając ostrymi pazurami. Psy zakwiliły i kuląc ogony pod siebie, zawróciły z pola bitwy, z kotem depczącym im po piętach.

Cała trójka, ślizgając się pazurami na wypolerowanej, drew­nianej podłodze, zniknęła w ciemności korytarza, piszcząc i po­szczekując.

Morecombe machnął teatralnie tromblonem i rozejrzał się po sypialni.

- Jest pani pewna, że wszystko w porządku?

- Tak, najzupełniej, dziękuję bardzo. - Kornelia obawiała się, że nie wytrzyma i wybuchnie histerycznym śmiechem. Dzięki Bogu psy nie zdążyły wywęszyć Harryego. Zasłona łóżka ledwo go osłaniała.

- U pani jest otwarte okno - stwierdził lokaj podejrzliwie. Jest przecież środek zimy.

- Och tak, jest otwarte. To dlatego, że lubię świeże powietrze, Morecombe. Pomaga mi zasnąć.

- Nowomodny nonsens - krytycznie ocenił lokaj. - Prędzej przeziębi się pani na śmierć. - Rozejrzał się raz jeszcze, pociągnął nosem z dezaprobatą i wycofał się z progu. - Zatem zostawię już panią, dobrej nocy.

Drzwi zamknęły się za nim, ale Kornelia wiedziała, że to leszcze nie koniec i spokojnie czekała na kolejną wizytę.

- Nell... Nell... co się dzieje?

Otworzyła ponownie drzwi i stanęła na progu, zasłaniając sobą sypialnię. Mówiła pospiesznym szeptem, starając się, by jej głos brzmiał śpiąco i nieprzytomnie ale także beztrosko, jakby jej całe ciało wcale nie drżało od świadomości, że za jej plecami, w jej własnej sypialni znajduje się mężczyzna. Prawie słyszała jego oddech i zastanawiała się, czy możliwe, żeby Ellie też go usłyszała.

- To nic takiego, Ellie. Przepraszam, że cię obudziłam. Wstałam w nocy i potknęłam się o kota, który wpadł w amok, to z kolei obudziło Morecombe'a i te dwa różowe potwory, które rzuciły się na Kicię, albo ona rzuciła się na nie, trudno powiedzieć, jak było, ale stąd ten cały rwetes. Mam nadzieje, że dzieci się nie obudziły.

Aurelia potarła zaspane oczy.

- Nie, chyba nie - odparła. - Ale wystraszyłam się nie na żarty. Straszny był harmider.

- Przykro mi - powiedziała Kornelia z przepraszającym wzruszeniem ramion.

Aurelia zadrżała.

- Cóż za przeciąg. Nell, czy okno jest otwarte?

Co za szalona kobieta otwiera w środku zimy okno w sypialni na oścież?

- Miałam migrenę kiedy kładłam się spać - zaimprowizowała Kornelia. - Pomyślałam, że odrobina świeżego powietrza może pomóc.

- Dobrze, ale na litość boską, zamknij już je - powiedziała Aurelia, jednocześnie ziewając i wzdrygając się z zimna. - Wracam do łóżka. Swoją drogą, jestem zaskoczona, że ten harmider nie obudził Liwii.

- Liwia ma bardzo twardy sen. - stwierdziła Kornelia, cofając się do sypialni. - Dobranoc, Ellie. Jeszcze raz przepraszam za tę pobudkę.

Zamknęła drzwi i bardzo cicho przekręciła klucz w zamku.

* * *

Kornelia stała cicho, oparta plecami o drzwi. Po ostatnim kwadransie intensywnej improwizacji zupełnie straciła dar mowy.

Harry wyszedł zza zasłony i ruszył w stronę okna, by je zamknąć. Gdyby nie był tak bardzo skupiony na pudełku z napa­rstkiem, zamknąłby je od razu po wdarciu się do pokoju. Był też jednak rozproszony widokiem niewyraźnego kształtu na łóżku i pociągającą perspektywą obudzenia śpiącej, kiedy naparstki zostaną już bezpiecznie podmienione.

Żadna z perspektyw nie była już aktualna. Właściwy naparstek spoczywał nadal w pudełku, jego kopia znajdowała się w kieszeni Harryego, a Nell była już całkowicie rozbudzona. Przenikliwe błękitne oczy spoglądały na niego z mieszaniną zakłopotania i gniewu, ale również z odległym płomykiem oczekiwania. Jej włosy spływały gęstymi falami wokół ramion, okalając lekko zaróżowioną na policzkach twarz.

Wciąż bez słowa, Kornelia podeszła do paleniska. Wyciągnęła cienką świeczkę ze słoja stojącego na gzymsie kominka i schyliła się, by zapalić ją od żaru. Gdy zapłonęła, przysunęła knot do lampy stojącej na stoliku.

Kiedy rozbłysło światło, Harry dostrzegł zarys jej ciała pod cienkim szyfonem. Kornelia wyprostowała się i odwróciła do niego twarzą. Wtedy dostrzegł ciemny zarys jej sutków.

- Co tutaj robisz? - zapytała cicho. Uśmiechnął się powoli.

- Przyszedłem dotrzymać obietnicy.

- Nic mi nie obiecywałeś - odparła, trzymając ręce z tyłu, nie spuszczając wzroku z jego twarzy.

- Doprawdy nie obiecywałem? - powiedział. - Wielka to niedbałość z mojej strony. Na pewno jednak złożyłem tę obietnicę sobie. - Zrobił krok naprzód, a ona zesztywniała. Wtedy zmienił kierunek i odwrócił się do kominka. Kucając, dorzucił nieco podpałki na wierzch dogasających polan i odczekał chwilę, by się rozpaliły, zanim dodał świeżych węgli.

- Teraz lepiej. - Wyprostował się, otrzepując dłonie. - Prze­praszam za to okno. Powinienem był zamknąć je od razu. Byłem rozproszony.

- Przez co? - Koniuszkiem języka dotknęła górnej wargi.

- Czy tak trudno to zgadnąć? - Dostrzegł jakąś zmianę w jej ruchu, wyczuł, że sztywność opuszcza jej ciało, a oczekiwanie w oczach bierze górę nad gniewem i zakłopotaniem. - Nell, nie mogę przestać o tobie myśleć. Jesteś obecna w mojej głowie w każdej minucie, każdego dnia i nocy od chwili, kiedy cię pierwszy raz ujrzałem.

Oczy Kornelii zwęziły się.

- To się nazywa wmawianie nieprawdy - stwierdziła.

- Wziąłeś mnie wtedy za źle wychowaną pomywaczkę.

- Och, nie zaprzeczam temu - odparł. - Podobnie jak nie zaprzeczam, że poczułem do ciebie silną urazę przy naszym drugim spotkaniu i miałem ochotę skręcić ci kark przy najbliższej sposobności. - Zrobił krok w jej stronę. - Ale to niczego nie zmienia, Nell. Pragnąłem cię namiętnie, niezależnie od tego czy doprowadzałaś mnie do furii czy pożądania. - Chwycił ją za rękę i przyciągnął do siebie.

Nie zrobiła nic, żeby uciec, ale również nie zbliżyła się do niego. Stała spokojnie, jakby trwała w gotowości na coś, co dopiero ma nastąpić.

Uniósł ręce i zanurzył je w kaskadzie jej włosów, błądząc palcami w gęstych splotach, o których marzył. Chwycił gruby kosmyk jedną ręką i odchylił go na bok, potem przycisnął usta do zagłębienia w jej ramieniu. Wtedy poczuł dreszcz przebiegający jej ciało i zrozumiał, że nie pomylił się. Jej namiętność odpowiadała jego własnemu pożądaniu.

Ujął jej podbródek między kciuk a palec wskazujący i uniósł twarz tak, by jej spojrzenie mogło spotkać jego spojrzenie. Dostrzegła wtedy lśniącą w jego zielonych oczach zmysłową radość, poczuła jego podniecającą tęsknotę.

Zagubiła się w tym spojrzeniu, jej ciało zaczęło tracić swoją postać i tożsamość, a ona sama zaczęła osuwać się w tajemnicze miejsce pomiędzy światami, w którym otaczające przedmioty zaczynają gubić swoje właściwości i kształty. Była teraz świa­doma jedynie siebie samej i mężczyzny, którego ciepło wy­czuwała i którego zapach wypełniał jej nozdrza ciężkim piż­mowym aromatem męskiego podniecenia.

Zachłannie wpiła się ustami w jego usta, rozkoszując się smakiem wina i aromatem goździków, gdy ich języki zatańczyły razem. Obejmował ją, przyciskając silnie do siebie, jakby chciał odcisnąć jej kształt na własnym ciele. Na brzuchu poczuła twardość jego podniecenia. Złapała ciężko powietrze i powędrowała rękami w dół, pocierając nabrzmiałe ciało. Za­mruczał, ssąc jej dolną wargę i opuszczając ręce, by schwycić jej pośladki. Jego palce ściskały i ugniatały sprężyste krągłości, które wypełniały ściśle jego dłonie.

Odchylił głowę i spojrzał na jej obrzmiałe, czerwone od pocałunków usta, różowe policzki i oczy zamglone namiętnością.

- Zdejmij to - powiedział szeptem, jego prośba brzmiała chrapliwie i nagląco. Mocował się chwilę z guzikami nocnej koszuli, którą Kornelia pospiesznie zdjęła przez głowę i rzuciła na podłogę.

Stanęła przed nim naga, z półprzymkniętymi oczyma, jej piersi unosiły się gwałtownie od przyspieszonego oddechu. Na ustach miała uśmiech łączący tak dobrze znane mu wyzwanie z głęboką, pożądliwą świadomością tej chwili. Przebiegła dłońmi po swoim ciele, jakby pokazywała, że oddaje mu się cała.

Wyciągnął do niej ramiona, chowając jej piersi w swych dłoniach. Pochylił głowę i zaczął całować pełne kształty, piesz­cząc językiem słodką skórę. Nie spodziewał się takiej sprężystości i pełni. Jej wzrost skutecznie maskował te bogate wypukłości. Jego język natrafił na drobne prążki pokrywające gładką skórę, srebrne nitki będące pamiątką po karmieniu dzieci. Zalała go nieoczekiwana fala czułości, przygaszając na chwilę płomienny pośpiech. Przesunął językiem wzdłuż jednego z zagłębień, lekko popieścił sutki wilgotnym muśnięciem, następnie powędrował językiem w górę, do zagłębienia na jej szyi, ściskając piersi w dłoniach.

Jej głowa opadła w tył, poddając mu białą kolumnę szyi, którą całował, posuwając się w górę do podbródka. W pewnej chwili został nagrodzony cichym śmiechem, który wywołał swymi pieszczotami. Uniósł głowę i uśmiechnął się do niej.

- Jesteś wyśmienita - powiedział.

To proste oświadczenie sprawiło jej niebywałą rozkosz.

- Rozbierz się - powiedziała. - Równie chętnie cię zobaczę. Skinął, ściągając już buty. Zrzucił surdut z ramion i począł odpinać guziki koszuli.

Kornelia stała, patrząc chciwie, jak jego ciało wyłania się spod warstw materiału. Jego sylwetka była atletyczna, lecz inna, niż się spodziewała. Był szczupły, mięśnie jego ramion i nóg były wyraźnie zarysowane, lecz nie za bardzo. Palce świerzbiły ją, by pomóc mu przy rozpinaniu bryczesów, lecz powstrzymała się, trzymając ręce przyciśnięte do swych nagich ud i patrzyła, jak spodnie opadają mu z bioder. Płaski brzuch, wąskie biodra, długie, szczupłe uda. Ponownie przesunęła językiem po wargach, widząc jego męskość. Sięgnęła po nią, zamykając dłonie wokół nabrzmiałego ciała. Podniosła głowę i spoj­rzała mu w oczy łobuzersko i pożądliwie.

- Czy podoba się pani, madame? - spytał lekko, odpowiadając na zmianę w jej zachowaniu.

- Wydaje mi się, że tak, sir, jednak pragnę się upewnić - odpowiedziała z przesadnie skromnym uśmiechem. - Może nadszedł już czas na demonstrację?

Zaśmiał się cicho.

- Och, zatroszczymy się wnet o spełnienie pani życzenia, droga pani. - Pochylił się szybko, uniósł ją w ramionach i rzucił bezceremonialnie na sam środek łóżka. Stanął nad nią, wciąż śmiejąc się, gdy ona wyciągała do niego ręce.

- Pozwól, że zdejmę jeszcze pończochy - zaprotestował, odsuwając się o krok. - Jest coś wybitnie nieromantycznego w uprawianiu miłości z pończochami na nogach.

Odwrócił się i pochylił, aby ściągnąć pończochy. Kornelia wodziła wzrokiem po łuku jego kręgosłupa, napiętych po­śladkach.

Przeturlała się na brzeg łóżka i wyciągnęła rękę, aby dotknąć jego pośladków. Wyprostował się trochę, pozwalając jej badać według upodobań. Przesunęła pieszczotliwie ręką po jego udach i męskości.

Wziął gwałtowny wdech.

- Wystarczy już. - Odwrócił się i wskoczył na łóżko obok niej. Odgarnął kosmyk włosów z jej czoła i zamruczał: - Chcę, żeby ta chwila trwała jak najdłużej.

Uśmiechnęła się powolnym, omdlewającym uśmiechem i znów wyciągnęła dłoń do jego ciała.

- Mamy całą noc. Chcę cię teraz. - Nawet w chwili, gdy je wymawiała, słowa te oszołomiły ją samą. Nigdy, w najśmielszych snach nie przypuszczała, że jest w stanie wyrazić swe pragnienie w tak bezpośredni sposób.

Harry zakołysał się nad nią. Był już na granicy opanowania; jej zapach otaczał go ekscytującą mieszaniną pożądania i czystości, podniecenia, wody różanej i mydła. Wsunął dłonie pod jej pośladki i uniósł ją, a w tej samej chwili ona wypchnęła biodra, otwierając się dla niego. Wszedł w nią głęboko, czując, jak wokół niego zamyka się jej sprężyste ciało, ciepłe i za­praszające.

Kornelia zamknęła oczy, uświadamiając sobie, jak bardzo tęskniła za tym prostym odczuciem, gdy mężczyzna znajduje się w środku. Nagle jednak otworzyła szeroko oczy, bowiem odczucie zmieniło się w coś, czego nigdy dotąd nie doświadczyła. Czuła, jak pod naporem jego członka jej wewnętrzne mięśnie zaczęły się zaciskać, a spirala napięcia, która chwyciła jej uda i pośladki, przechodziła falami przez całe jej ciało. Spojrzała na niego, gdy napięcie sięgnęło zenitu, i otworzyła usta.

Harry uciszył ustami jej krzyk, zatrzymał się na chwilę, przeczekując miotające Kornelią fale orgazmu, by po chwili znów poruszać się w niej, przyspieszając rytm, aż poczuł, jak znów zakołysała się z rozkoszy. Trzymał usta złączone z jej ustami, i nie mógł już dłużej zwlekać. Fala spełnienia targnęła nim mocno, tak jak wcześniej Kornelią. Gdy fale zaczęły się uspokajać, opadł na nią, jak rozbitek opada na brzeg bezludnej wyspy.

Wydawało się, że minęło wiele minut, zanim Kornelia pierwsza się poruszyła. Gładziła go dłonią po plecach i wierciła się z cichą skargą na przygniatający ją ciężar. On zamruczał miękko i opadł na prześcieradło obok. Pogłaskał dłonią łuk jej podbródka.

- Pozbawiłaś mnie ducha, najsłodsza - mruknął, całując ją w ucho. - Spodziewałem się przyjemności, lecz nie ekstazy.

Kornelia uśmiechnęła się i odwróciła głowę na poduszce, by spojrzeć mu w oczy. Nie wypowiedziała na głos tego, że nigdy wcześniej nie doświadczyła niczego równie cudownego co teraz, lecz jej uśmiech powiedział mu wszystko, co chciał wiedzieć. Jej oczy lśniły spełnieniem i resztkami pożądania, ciało błyszczało od drobnych kropelek potu, a skóra promieniała rozkoszą.

- Tak więc, zjawiłeś się nocą jak złodziej - powiedziała rozanielonym szeptem. - Casanovą wspinający się po rynnie. Czy często oddajesz się tego rodzaju rozrywkom, mój panie?

Roześmiał się ciepło.

- Nie, zasadniczo nie, jednak odniosłem nieodparte wraże nie, że tego rodzaju niebanalne podejście będzie konieczne, by panią zdobyć. - Pocałował ją w usta. - Trwasz w okopach swojego życia, otoczona przez pułapki domowych obowiązków, dlatego zwyczajne oblężenie w świetle dnia wydało mi się bezcelowe.

Trwanie w okopach życia. Te słowa przepłoszyły zmysłowe rozmarzenie z ciała Kornelii. Jej życie było zależne od domowych obowiązków i podporządkowane odległej, lecz sięgającej nawet tutaj władzy hrabiego Markby. Gdyby hrabia mógł ją teraz zobaczyć...

Wizja wydała jej się tak absurdalna, że nieomal wybuchła głośnym śmiechem. Nieomal, bo oprócz tego wizja była też przerażająca. Dla hrabiego najlżejszy cień pachnący skandalem były wystarczającym powodem do wytoczenia najcięższych armat. Nie mówiąc już o widoku matki jego wnuka, leżącej bezwstydnie w ramionach ledwo poznanego człowieka, o którym widziała jedynie tyle, ile pozwolił jej wiedzieć. Zamożny wicehrabia, wdowiec, bywalec salonów. Kim jeszcze był wice­hrabia Bonham?

Harry wyczuł jej nagłe wycofanie.

- Czy coś się stało? - Uniósł się na łokciu i z uśmiechem spojrzał na nią, w jego oczach zalśniło zmieszanie.

- To nic, naprawdę - odpowiedziała, kręcąc szybko głową. - Jedynie kłopotliwe wspomnienie.

- Ach. - Musnął lekko czubek jej nosa. - Jak bardzo kło­potliwe?

Znów pokręciła głową, tym razem z uśmiechem.

- To zupełnie bez związku i nieistotne w tej chwili.

Kiwnął ze zrozumieniem i pogładził ją długim, pieszczotliwym pociągnięciem dłoni, zaczynając od ramienia i zatrzymując się na biodrze.

- Cóż za wspaniałości - zamruczał, przywierając wargami do zagłębienia w jej szyi, przez co jej puls znów zaczął przy spiesząc.

Kornelia odsunęła od siebie wątpliwości i płynące z nich męczące obawy. W tej chwili nie potrzebowała wiedzieć o nim nic więcej. Przeciągnęła się powoli pod jego dotykiem, a jego dłonie zaczęły od nowa badać jej ciało, doprowadzając jej skórę do stanu wibrującej wrażliwości. To był sen, lubieżny, pełen namiętności sen. Nikt nie patrzył, nikt nigdy nie zgadnie, jak lady Dagenham spędziła długie godziny pewnej ciemnej, zimowej nocy.

Tym razem kochali się powoli, dając sobie czas na smakowanie chwili. Harry poruszał się w niej powoli, cofnął się do samej granicy jej ciała i zatrzymywał, patrząc jej w twarz. Miała szeroko otwarte oczy i wpatrywała się w niego. Jej rysy były teraz gładkie, usta pełne i zmysłowe, z lekko rozchylonych warg odczytywał jej reakcje. Gdy wsuwał się w nią powoli, kawałek po kawałku, wzięła głęboki wdech, przygryzła wargi i przycisnęła pięty do jego naprężonych pośladków. Opierając się jej ponagleniu, ucałował kącik jej ust i wycofał się znów do samej granicy, drocząc się z nią.

Wygięła się w łuk, napinając pośladki i uda, zatrzymując go głęboko w środku. Harry sięgnął dłonią do miejsca, gdzie ich ciała były złączone, i zaczął pieścić Kornelię, która aż jęknęła z przyjemności. Nie była już pewna, która część jego ciała jest przyczyną tej zniewalającej rozkoszy, pragnęła jednak aby to uczucie trwało bez końca.

Skończyło się jednak, gdyż przerwał je rwący strumień za­chwytu, który zalał ją znienacka. Poczuła smak krwi w ustach, które przygryzała, by nie wykrzyczeć swej radości prosto w głu­chą ciszę zimowej nocy.

Harry objął ją i mocno przytulił, chcąc połączyć każdy centy­metr ich ciał. Ukrył twarz w jej włosach, by stłumić własne okrzyki.

Opadł na łóżko obok niej, przytulając ją. Oczy miał zamknięte, serce łomotało mu mocno w piersi, a czerwona mgła pulsowała pod powiekami. Poczuł, jak Kornelia osuwa się w sen. Jej ciało zmiękło, jedną nogą obejmowała jego udo, a głowę położyła na jego torsie.

Musiał ją teraz opuścić. Dostrzegł wpadające przez okno pierwsze blade światła szarzejącego nieba. Zastanawiał się, ile czasu tutaj spędził. Uniósł głowę, starając się nie zbudzić Nell i zerknął na zegar wiszący nad kominkiem. Piąta rano. Służba będzie na nogach lada chwila.

Nell spała jak zabita. Podniósł jej nogę, uwalniając swoje udo, czule ułożył jej głowę na poduszce. Nie poruszyła się, a jej smukłe, białe ciało zdawało się świecić w półmroku.

Spojrzenie powędrował w stronę pudełka z naparstkiem. Teraz, kiedy spała, miał niepowtarzalną okazję.

- Harry? - Kornelia podniosła głowę - Co robisz?

- Już świta, najsłodsza. - Nachylił się, by ją ucałować. - Jeśli nie wyjdę teraz, twoja pokojówka znajdzie mnie tu, kiedy przyniesie ci poranną czekoladę.

Kornelia, walcząc z osłabieniem i sennością, uniosła się na łokciu i cicho zachichotała.

- Jaka pokojówka? Nie wysługujemy się młodymi panienkami w tym domu.

- Tak czy inaczej, muszę już iść. - Schylił się, by pozbierać ubrania i pospiesznie je na siebie włożył. Potem podszedł do okna. Przerzucił nogę na zewnątrz, ale odwrócił się, by spojrzeć na Kornelię, która siedziała teraz wyprostowana na łóżku.

- Do następnego razu, kochanie - obiecał ciepłym głosem. Złapał się rynny, zawisł na niej przez chwilę, potem zrobił zamach ciałem i zniknął.

Kornelia zeskoczyła z łóżka i podbiegła do okna. Wychyliła się na zewnątrz i przyglądała się, jak Harry zwinnie schodzi po rynnie i zgrabnie zeskakuje na ziemię.

- Jak zamierzasz przedostać się przez mur? - wyszeptała. Lecz nawet jeśli dosłyszał jej pytanie, postanowił nie odpowiadać na nie - . Patrzyła jeszcze, jak biegł przez ogród, podczas gdy światło poranka stawało się coraz wyraźniejsze. Doskoczył do najniżej rosnącej gałęzi jabłonki i wdrapał się po niej na wysoki mur i w następnej chwili już go nie było.

Kornelia powoli zamknęła okno. Jej ciało wciąż śpiewało pieśń spełnienia, a ona stała przez chwilę w miejscu, dotykając się, przypominając sobie każde muśnięcie, każdą pieszczotę, które sprawiły, że tej nocy odżyła na nowo. Nie była teraz pewna, czy ze Stephenem... lecz odrzuciła od razu tę myśl. Tego rodzaju porównania byłyby dowodem braku lojalności. Jej mąż był delikatnym kochankiem, lecz, jak zgadywała, kompletnie niedoświadczonym. Nie wiedział zupełnie, jak pobudzić part­nerkę, a ona sama nie wiedziała, czego może się spodziewać, dlatego też zadowalali się tym, co potrafili sobie dać. A dzięki temu na świecie pojawiły się ich dzieci... teraz już tylko jej dzieci. Nie chciała ich stracić.

Paniczny lęk ścisnął ją za gardło. Przełknęła go dzielnie i odetchnęła głęboko. Rozkosze dzisiejszej nocy zaczynały powoli blednąc. Od strony drzwi dochodziły już wyraźne dźwięki budzącego się do życia domu. Któreś z dzieci zapłakało w swojej sypialni, pies szczekał i trzasnęły drzwi frontowe.

Jej spojrzenie padło na coś białego, leżącego na podłodze przy kominku... jej nocna koszula. Podniosła ją i strzepnęła w powietrzu, przez moment czując powiew wspaniałości minionej nocy.

Wciągnęła koszulę przez głowę, i powłócząc nogami, ruszyła w stronę garderoby. Czas zacząć nowy dzień.

ROZDZIAŁ XIII

Jak myślisz, Nell? Czy tak będzie dobrze? - Liwia, uważając, by nie powyrywać szpilek, spinających wykrój jej sukni, okręciła się przed wysokim lustrem stojącym w dodatkowej sypialni, która chwilowo pełniła rolę pracowni krawieckiej.

- To bardzo szykowne, jak sądzę. - Powiodła dłonią po kremowej spódnicy w srebrzyste pasy, stanowiącej element jej sukni balowej. - Bardzo wytworne, nieprawdaż?

- Wygląda cudownie - oceniła Kornelia, stojąc naprzeciw niej i sięgając Liwii przez ramię, by poprawić kołnierzyk - prawda, Klaro?

- Jak najbardziej, proszę pani - potwierdziła krawcowa, podchodząc do modelki, by dokonać jeszcze kilku ostatnich poprawek. - A jeśli pani Liwia czuję się nadto odsłonięta, wystarczyłoby dopasować jakiś szal i...? - Wobec braku reakcji ze strony Liwii, Klara nie dokończyła zdania.

- Ależ nie, w żadnym wypadku - odparła z dezaprobatą Kornelia, uśmiechając się konspiracyjnie do szwaczki. - Masz przepiękny biust i dlatego powinnaś go eksponować.

- Absolutnie - przyznała modystka ze znajomością rzeczy właściwą osobie, która często uczestniczy w tego typu kobiecych rytuałach.

- A... ale mój ojciec...? - słabo protestowała Liwia.

- Przecież świątobliwy wikary nie będzie cię w tym oglądać, więc nie masz żadnych powodów do obaw - zauważyła Aurelia, włączając się do dyskusji. Stała w pewnej odległości, przyjąwszy rolę obserwatora. - Kreacja jest wyjątkowo piękna, Liwio, i bardzo podkreśla twoją naturalną urodę. Włożysz ją na swoje pierwsze, publiczne wyjście i będziesz miała wszystkich, nawet tych młodszych kawalerów, u swych stóp. Liwia uśmiała się.

- Wątpię, ale jestem ci niezmiernie wdzięczna za te zapew­nienia, Ellie. Teraz twoja kolej. - Wskazała na gołębioszary jedwab rozłożony na szezlongu.

- Pani pozwoli, tylko chwilkę - wtrąciła Klara. Uwolniła modelkę, Odpiąwszy kilka szpilek. Liwia, w samej tylko koszu li, zadrżała z zimna i ustąpiła miejsca przed lustrem młodszej przyjaciółce.

- Pani Farnham. - Modystka chwyciła delikatnie srebrzysto szary jedwab. - Zechciałaby pani stanąć przed lustrem? Aurelia, gotowa do przymiarki, poczęła przyglądać się swemu odbiciu. Jej kostium był dostojny, może nawet zbyt stateczny, przemknęło jej przez myśl. Ale przecież w końcu sama wybrała taki styl. Miała być przyzwoitką jako wdowa. Gdy asystująca jej kobieta upięła i z powrotem odpięła wszystkie szpilki, na jej miejscu przed lustrem stanęła Kornelia, której lazurowoniebieską kreację, podobną w kroju do tej, jaką przed chwilą mierzyła Aurelia, podziwiały teraz wraz z Liwią.

Delikatna siateczka koronki obejmowała dekolt i ramiona. Kolor tkaniny w zadziwiający sposób nadawał głębi oczom Kornelii, a jej kształt podkreślał smukłą talię. Całość, na wyso­kości tuż powyżej kostki, obejmowała ozdobna haftowana la­mówka. Aurelia zawsze zazdrościła przyjaciółce zgrabnych kostek.

- Bardzo ci w tym ładnie, Nell - powiedziała.

Reakcja bratowej kompletnie ją zaskoczyła. Kornelia skrzywiła się, patrząc w lustro i powiedziała do Klary:

- Tak, ładnie. A mnie wcale nie podoba się to, co ładne. Rozciągnęła dekolt sukni, jakby się dusiła. - Możesz to obniżyć?

- Według uznania, pani Dagenham. - Modystka stała obok, z poduszeczką na szpilki w ręku.

- I zrób coś interesującego z tą koronką. - Modelka poprawiła suknię na ramionach.

- Może małe, bufiaste rękawki, proszę pani? - zasugerowała Klara, nie przestając upinać szpilek. - Są bardzo modne.

- Dobrze - odparła krótko Kornelia. - Zrób tak.

- Jeszcze dwa dni temu suknia w pełni ci odpowiadała - zauważyła Aurelia.

- Cóż, po prostu zmieniłam zdanie. - Kornelia była świadoma zadziwienia przyjaciółki, nie potrafiła jej jednak udzielić żadnych wyjaśnień. Jedyne wytłumaczenie, jakie przychodziło jej do głowy, to że coś się w niej obudziło. Uzmysłowiła sobie głębię swej seksualności, niemającą zbyt wiele wspólnego z wi­zerunkiem oddanej matki czy sumiennej wdowy. Chciała roz­kwitnąć, a nie kryć swe wdzięki za parawanem stateczności i powagi.

- Nie miałam pojęcia, że zamierzasz pokazać się w całej krasie, Nell - zaczepka Aurelii wyrwała ją z zamyślenia. Przyja­ciółki zmierzyły się badawczo wzrokiem.

- Nie mam... doprawdy, Ellie. Ale dlaczego nie miałybyśmy wyglądać najlepiej, jak możemy - odpowiedziała Kornelia. - Też mogłabyś coś zrobić ze swoim kostiumem. Fakt, jesteśmy przyzwoitkami, ale nie musimy wyglądać jak dwie dostojne, stare ciotki.

Krawcowa chrząknęła wymownie.

- Przepraszam najmocniej, ale nie wypuściłabym pań do towarzystwa ubrana jak „stare ciotki”.

Kornelia pospieszyła z tłumaczeniem:

- Klaro, nic takiego nie przyszłoby mi nawet do głowy. Chciałam tylko powiedzieć, że ani ja, ani Aurelia nie wy chyliłyśmy nosa na świat, odkąd owdowiałyśmy. Nie sądzę, byśmy musiały ubierać się jak matrony, które tylko siedzą pod ścianą i przyglądają się, jak ich podopieczna bawi się i tańczy.

- Popatrzyła na bratową. - Spójrz na siebie, Aurelio, nie masz jeszcze trzydziestu lat. Nie musisz od razu oferować komuś swej ręki, chodzi jedynie o to, by czuć się dobrze i trochę się przy tej sposobności zabawić.

Aurelia spojrzała na przyjaciółki, potem zerknęła na swoje odbicie w lustrze i podjęła decyzję.

- Jeśli tak, to dobrze. W takim razie będziemy bawić się wszystkie razem.

Klara kiwnęła głową z zadowoleniem.

- Trzy piękne damy. Ubierać panie będzie czystą przyjem­nością. - Zebrała projekty i poczęła drapować je na przygoto­wanych wcześniej manekinach.

- Nie będziemy ci przeszkadzać w pracy - stwierdziła Aurelia, ruszając wraz z Liwią do drzwi. Młodsza z kobiet odwróciła się do Kornelii, która wciąż siedziała na brzegu podniszczonego krzesełka, przy oknie. Jej przyjaciółka zdawała się czymś zaafe­rowana, a nie był to widok często spotykany. Zazwyczaj była skupiona i oddana bez reszty temu, czym się właśnie zajmowała. Od paru dni jednak coś zaprzątało jej uwagę, do tego stopnia, że była jakby nieobecna. Czasem zaczynała coś mówić i nagle przerywała. Siedziała zapatrzona w przestrzeń, nieraz długie minuty, właśnie tak, jak teraz.

- Oddałabym niebo za twoje myśli, Nell - zagadnęła ją delikatnie.

Kornelia zmieszała się.

- Co? Ach, przepraszam, byłam daleko stąd.

- Nietrudno było zauważyć - odparła Aurelia. - Idziesz z nami?

- Tak, tak, oczywiście. - Kornelia otrząsnęła się z zamyślenia. Wstała i dołączyła do nich.

- Co się z tobą dzieje, moja miła? - zapytała Aurelia ze śmiechem.

W odpowiedzi Kornelia potrząsnęła głową.

- Nie sypiam zbyt dobrze ostatnimi czasy... - zaczęła, ale nagle, jakby sobie o czymś przypomniała, szybko ruszyła w stronę pokojów dziecinnych.

- Co się z nią dzieje? Zauważyłaś zapewne jej niecodzienne zachowanie. - Aurelia zwróciła się do Liwii.

- Rzeczywiście, zdaje się zamyślona - skonstatowała Liwia - jak każda niewyspana osoba.

- Bzdury pleciesz. Nell, nawet gdy ledwo trzyma się na nogach, myśli jasno i przytomnie. Ale ostatnio jest jakaś... nieobecna.

- Chyba coś w tym jest. - Liwia zmarszczyła brwi. - A do tego ta nagła chęć, by być modną, to zupełnie nie w jej stylu. Nell nigdy nie zależało na wyglądzie.

- Nie do końca się z tobą zgodzę - zaprotestowała Aurelia. - Ale jej styl nigdy nie był aż tak... jak to nazwać... tak wyzywający. Na pewno trzeba skorzystać z okazji i uczynić pewne przeróbki, tak, by nasze stroje były piękne i modne, ale żeby tak otwarcie eksponować dekolt? - Aurelia wzruszyła ramionami z zakłopotaniem.

- Cóż, myślę, że do pewnego stopnia ma rację, przecież nie chcemy wyglądać jak prostaczki ze wsi. Przypomnij sobie kreację Letycji, którą wczoraj miała na sobie. Materiał był prawie przeźroczysty, a dekolt odsłonięty. Nie wiem, jak to się stało, że nie zamarzła na śmierć. W dodatku, to była suknia dzienna. Bóg jeden wie, co nosi się wieczorami.

Aurelia skrzywiła się na wspomnienie wizyty znajomej.

- Tak, Letycja nie krępowała się ani trochę i dość krytycznie podeszła do naszego wyglądu.

Liwia roześmiała się w głos.

- Ale Nell nie dała sobie dmuchać w kaszę i odpowiedziała jej pięknym za nadobne, nie uważasz? Na jej uwagi, że jesteśmy pospolicie ubrane, i wywody, jak to poziome pasy są teraz w modzie, odpowiedziała tylko, iż zawsze jej się wydawało, że poszerzają one figurę. Potem dodała, jakby mimochodem, że tobie przynajmniej uszłoby to na sucho, przy twojej linii. Wtedy przyjrzała się Letycji i stwierdziła chłodno, że w jej przypadku lepsze by były wzory pionowe, gdyż te mogłyby ją nieco wyszczuplić.

Aurelia uśmiechnęła się lekko, jakby z poczuciem winy.

- Może nie powinnyśmy były tak jej traktować. Ale cóż, sama się prosiła, żeby jej utrzeć nosa - podsumowała.

Kornelia starała się skupić na skomplikowanej opowieści syna o wyprawie z Daisy do parku. Ciągłe wtrącenia ze strony Franciszki nie ułatwiały jej zadania. Korciło ją niezmiernie, by podążyć śladem własnych myśli. Wiedziała jednak, że Stevie wyczuje od razu jej brak koncentracji. Jego zraniona duma doprowadziłaby tylko do wzajemnego obwiniania się i samych przykrości.

Wyjątkowo ucieszyła się, słysząc zdecydowane wezwanie niani na popołudniową drzemkę. Wyszła z bawialni i udała się do swojego pokoju. Czuła potrzebę samotności. Miała świadomość, że jej dosyć widoczne nastroje powodują rosnącą ciekawość przyjaciółek. Nie miała pojęcia natomiast, jak pomóc im tę ciekawość zaspokoić.

Usiadła przy kominku i sięgnęła po robótkę. Chciała dokoń­czyć obszywanie aksamitnej kamizelki, która, włożona na jej spacerową suknię, zaprojektowaną przez Klarę, miała przeis­toczyć całość w zupełnie inny strój.

Siedziała, na poły tylko świadomie obracając naparstek na palcu, próbując już nie po raz pierwszy odczytać wygrawerowane na nim symbole. Przypominają egipskie hieroglify - myślała.

Cokolwiek to było i cokolwiek miało znaczyć, był to piękny przedmiot, sam w sobie.

Złożyła ręce na podołku i zapatrzyła się w płomienie. Minęły już dwa dni od czasu, gdy spędziła noc z Harrym, a on nie zastukał do niej więcej. Ani do frontowych drzwi, ani w okno jej sypialni. Mówiła sobie, że to lepiej, gdyby miała go już nigdy nie zobaczyć. Nikt nie wiedział o ich nocy błogich rozkoszy i nikt się nigdy nie dowie. Ale gdyby to się miało powtórzyć... To nie może się powtórzyć.

Ale wiedziała, że Harry nie zniknie tak po prostu. On wróci. Co ona wtedy zrobi? Nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Dobrze wiedziała, co powinna zrobić, ale znała samą siebie już na tyle, żeby wiedzieć, że niekoniecznie postąpi tak, jak na­kazywałby zdrowy rozsądek.

Ktoś zastukał do drzwi.

- Nell? - Drzwi uchyliły się i do środka zajrzała Aurelia.

- Ach, tu jesteś. Szukałyśmy cię i zastanawiałyśmy się, gdzie możesz się podziewać, skoro nie ma cię w bawialni.

Kuzynka weszła do pokoju i wręczyła jej list w dużej kopercie.

- Przyszedł posłaniec i przyniósł to od wicehrabiego, tak mi się zdaje. To chyba jego pieczęć.

Kornelia chwyciła list i powiedziała:

- Dziękuję. - Serce łomotało jej w piersi, a palce zacisnęły się na kopercie. Zachowuję się jak jakaś zakochana młódka, pomyślała zmieszana.

- Dlaczego miałby do nas pisać? - zdziwiła się. Oglądała pakunek ze wszystkich stron. W końcu przełamała pieczęć i zajrzała do środka. Wyjęła dwa złożone arkusze papieru. Zaskoczona, wpatrywała się w wykaligrafowaną listę nazwisk.

- Co u licha...? Aach. To lista osób, którym powinnyśmy wręczyć nasze karty wizytowe.

- Czy my w ogóle znamy kogokolwiek z tej listy? - Aurelia patrzyła kuzynce przez ramię. - Rozpoznaję co poniektórych. Lady Bellingham była przyjaciółką mamy. I... on sugeruje, abyśmy odwiedziły Letycję. Oczywiście nie może wiedzieć, że już ją poznałyśmy.

- Tak czy inaczej będziemy zmuszone złożyć jej kurtuazyjną wizytę - zauważyła Kornelia z niechęcią.

- Czy mogę obejrzeć tę listę? - Aurelia zaczęła czytać. - Tu jest ponad trzydzieści nazwisk. Będziemy miały co robić do końca tygodnia.

- Potrzebny nam będzie powóz, by odwiedzić wszystkich - zadumała się Kornelia. - Obawiam się, że będziemy zmuszone wynajmować jakiś ze stajni publicznej.

- Czy to będzie dobrze wyglądać? - zatroskała się Aurelia. Jej bratowa wzruszyła ramionami.

- Nic na to nie poradzimy, Ellie. Nie otworzymy własnej stajni. Może Nigel będzie nam mógł jakoś pomóc.

- Jest gościem markiza Coltrain, poślę mu bilecik. - Aurelia wręczyła Kornelii list i stając już w drzwiach, zapytała: - Zej­dziesz na dół?

- Później, chcę najpierw skończyć szycie.

- Równie dobrze możesz to robić w salonie - zauważyła przyjaciółka, przypatrując się jej uważnie.

- Rzeczywiście, mogę - poddała się Kornelia. Dalsze nalegania, by pozostać w samotności, wywołałyby tylko dodatkowe pytania, których za wszelką cenę chciała uniknąć. - Już schodzę. - Zdjęła naparstek i wrzuciła go do robótek, chwyciła kamizelkę i lamówkę i poszła do salonu.

Harry spojrzał na zegar stojący na masywnym kominku w wyłożonym boazerią gabinecie Ministerstwa Wojny. Tocząca się dyskusja zdawała się ciągnąć w nieskończoność, a ponadto - w osobistym mniemaniu wicehrabiego utknęła w martwym punkcie i zdawała się prowadzić donikąd.

- Jeśli mógłbym poddać pewną sugestię, sir? - Harry prze rwał monolog ministra.

Minister wojny pogładził się po krzaczastych, siwych wąsach.

- Co pan proponuje, Bonham?

- Zanim pozwolimy sobie kontynuować tę dyskusję co do wagi informacji zawartych w depeszy... - Wskazał na dokumenty rozłożone przed każdym z biorących udział w dyspucie mężczyzn. - Sądzę, iż powinniśmy wziąć pod uwagę możliwość, że informacje tam zawarte mogą być fałszywe.

Sześciu pozostałych uczestników konferencji zaczęło przy­glądać się leżącym przed nimi papierom, jakby szukając w nich odpowiedzi na kłębiące się w ich głowach pytania.

- Jak mogłyby być fałszywe? To niemożliwe! - Minister zachmurzył się, jego brwi spotkały się na środku czoła. - Wpadło nam w ręce jak dotąd najbardziej kompletne i wiarygodne doniesienie, objaśniające spotkanie dwu głów państw: cara Aleksandra i Bonapartego. Na jakiej podstawie mielibyśmy uważać je za sfałszowane?

Harry stłumił zniecierpliwienie, westchnął tylko lekko i rzekł:

- Jak pan sam powiedział, sir, jest to najbardziej kompletne i szczegółowe doniesienie, jakie kiedykolwiek przejął nasz wywiad. Można by rzec, że darowanemu koniowi... - Uniósł brew, i dodał: - ... ale co, jeśli ta depesza jest w istocie koniem trojańskim? Właśnie dlatego jestem zdania, iż należałoby zweryfikować pochodzenie i prawdziwość tych informacji.

Zapadła cisza.

- Sugerujesz zatem, że jest to prostu próba dezinformacji, Harry? - Premier sprawiał wrażenie, jakby nie dowierzał. Nie po raz pierwszy wicehrabia wspomniał z żalem, jak wielką przyjemnością była praca dla sir Williama Pitta, który odszedł rok wcześniej. Książę Portland, jego aktualny następca, działał, zdaniem Harryego, na szkodę państwa, choć niekoniecznie będąc tego w pełni świadomym.

- Jestem o tym przekonany, sir. - Wygłosił tę kwestię spo­kojnie, starając się ukryć narastającą w nim irytację.

- Ale jak takie fałszerstwo mogłoby dojść do skutku? - Pre­mier nie mógł się nadziwić. - Depeszę otrzymaliśmy od jednego z naszych najbardziej zaufanych agentów.

- Nawet najlepsi, od czasu do czasu, mogą zostać wprowa­dzeni w błąd przez sprytniejszego przeciwnika, sir. - Harry wziął do ręki dokumenty i, przyjrzawszy się najpierw dostojnym zgromadzonym, przemówił: - Drodzy panowie, złamałem ten kod w niecałe pół godziny. Nieskromnie muszę przyznać, że jestem mistrzem w swoim fachu. Jednak zabezpieczanie dokumentów o takim znaczeniu przez tak dziecinnie prosty szyfr... nie, to absolutnie niewiarygodne. Oni wyraźnie chcieli, by ten kod został złamany łatwo i szybko. Dlaczego mogłoby im na czymś takim zależeć, gdyby informacje były dla nich cenne?

Uśmiechnął się przyjaźnie do mężczyzn przy stole i zawiesił głos, by sami odpowiedzieli na to pytanie.

- Aby nas wprowadzić w błąd? - podjął premier.

- Właśnie tak, proszę panów. - Harry skłonił się głowie rządu, jak nauczyciel aprobujący odpowiedź pojętnego ucznia. Znów spojrzał na zegarek. Już czwarta, a on nie zawitał w domu od dwu dni. Pilne wezwanie z Ministerstwa Wojny, by zajął się dekodowaniem przesyłek kurierskich, dostarczonych z Francji tajnymi kanałami, trzymało go uwiązanego przy biurku. Nie wszystkie depesze były tak ewidentne, jak ta właśnie omawiana.

Istnieje przecież tak wiele przyjemniejszych sposobów spę­dzania czasu, pomyślał mimo woli.

- W takim razie, jaki proponujesz plan działania, Bonham? zapytał któryś ze zgromadzonych.

- Należy dostarczyć im równie fałszywe informacje, sfab­rykowane z kolei przez nas - powiedział Harry tonem im­plikującym oczywistość takiego posunięcia. - Oni bawią się z nami w kotka i myszkę. Pozwólmy im uwierzyć, że nieświadomie daliśmy się wciągnąć w tę grę. Opracuję zakodowaną depeszę, w której opiszę, jak mamy zamiar zareagować na ich prowokację. - Postukał w papiery na stole. - Jestem w stanie sfabrykować taki dokument, który nie będzie zbyt trudny do odszyfrowania. Zapewniam panów, nie tak łatwy jednak, jak ten, który „wpadł nam w ręce”. To była zwykła impertynencja z ich strony.

- Czy sądzi pan, że oni uwierzą w prawdziwość sfabrykowa­nego listu? - Premier nie był do końca przekonany.

- Niektórzy z nich na pewno, sir. Ale zawsze znajdzie się ktoś, kto nas przejrzy. W najlepszym razie, zamydlimy im na jakiś czas oczy, w najgorszym, doprowadzimy ich do paniki, gdyż będą świadomi, że planowany blef nie przyniósł zamierzonych efektów.

- Pozostaje tylko jedna kwestia. W razie gdyby przechwycone informacje okazały się jednak prawdziwe, nie możemy absolutne pozwolić sobie na ich zignorowanie. - Minister przyglądał się rozmówcy przez monokl.

- To już sprawa Ministerstwa Wojny - stwierdził Harry, składając papiery. - Jeżeli wydaje się wam konieczne wprowa­dzenie planu awaryjnego, nie będę wam wchodził w paradę. Najważniejsze jednak wydaje mi się teraz stworzenie zakodo­wanej riposty na depeszę.

- Rzeczywiście, panie ministrze, cenimy sobie usługi wice­hrabiego Bonhama, a posunięcia sugerowane przez niego często przyczyniały się do naszych sukcesów - dodał inny minister.

Premier zmarszczył czoło, niezdecydowany, a może niezado­wolony z obrotu sprawy. Wreszcie zawyrokował:

- Niech tak będzie, Bonham. Przygotuj ten dokument, a my wyślemy go przez naszych kurierów.

Harry wstał i skłonił się zgromadzeniu.

- Z przyjemnością, do usług Jego Wysokości. Będę miał wszystko gotowe na jutro rano. Miłego dnia, panowie.

Wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Idąc korytarzem, słyszał tylko uspokajający rytm własnych kroków. Po drodze do gabinetu natknął się na salutującego chorążego, którego pozdrowienie potraktował zdawkowo.

Wyznaczone zadanie powinno mu zająć raptem parę godzin. Zamierzał posłużyć się kodem, który już niegdyś stosował, tylko odrobinę zmodyfikowanym, tak aby francuscy deszyfranci musieli się trochę potrudzić. Nie miał jednak zamiaru wytężać się bez potrzeby, zwłaszcza że szyfr z założenia miał być tylko zasłoną dymną... a później będzie miał czas na inne sprawy.

Czas, by zaaranżować następne spotkanie z Nell.

Pierwszy raz, odkąd pamiętał, jego niezakłócona koncentracja i całkowite oddanie pracy cierpiały z powodu rozbieganych, chaotycznie napływających obrazów, jakie ukazywały się oczom jego duszy.

Jej zapach, miękkość włosów, delikatny dotyk jej skóry. Zakamarki ciała, które otwierały się dla niego, ponaglający ucisk jej ud, w najpiękniejszym momencie, gdy jej oczy nabrały nieskończonej, kryształowej głębi szafiru. Tak, patrzyła mu wtedy w oczy, pochłaniając całego, nie tylko jego ciało.

W swoim życiu miał przyjemność kochać się z różnymi kobietami. Mimo to był absolutnie pewien, że nic, co dotąd przeżył, nie mogło się równać z chwilami, które dzielił z Nell.

Anna... z nią to był tylko obowiązek. Ich pieszczoty nie zdawały się sprawiać jej zbyt wiele przyjemności. Naturalnie nie cieszyły więc i jego samego. Oczywiście nie miał pojęcia o istnieniu Jeffreya Vibarta. Gdyby coś wiedział, na pewno mniej miałby sobie do zarzucenia. Oziębłość jego żony mogłaby mu się wtedy ukazać w zupełnie innym świetle...

Zatrzasnął za sobą drzwi do biura. Pomieszczenie, małe i ciasne, odpowiadało charakterem jego funkcji. Stanowisko, jakie piastował, nie przynosiło honorów ani orderów. Harry nie był bohaterem wojennym, nie ponosił ofiar, po prostu wykonywał swoje zadanie, z dala od linii frontu, bez rozgłosu.

Usiadł, naostrzył pióro i zatopił się w pracy.

Gdy skończył, wyjrzał na zewnątrz i zdał sobie sprawę, że zapadł już zmrok. Złożył papiery i otworzył drzwi na korytarz.

- Steward? - zawołał.

- Tak panie Bonham? - Młody człowiek wyskoczył zza drzwi pokoju naprzeciwko biura Harryego. Włosy miał w nieładzie, jego oczy krótkowidza patrzyły na wicehrabiego zza grubych okularów, a płaszcz pokrywała warstwa pyłu. - Czy już gotowe, sir?

- Gotowe - potwierdził lord Bonham, wręczając mu dokument. - Sprawdź całość dokładnie, na wypadek gdybym popełnił jakiś błąd.

- Pan nie popełnia błędów, sir - powiedział młody człowiek ze szczerym podziwem w głosie.

Harry uśmiechnął się lekko.

- Kiedyś musi być ten pierwszy raz, Stewart. Kod nie jest dla ciebie tajemnicą, więc sprawdź wszystko dla pewności. Nie możemy puścić tego z błędami. Potem wyślij jak zazwyczaj.

- Już się robi, milordzie. Czy będzie pan w domu, w razie gdybym chciał coś przedyskutować?

- Będę spał, Stewardzie, więc lepiej, żebyś miał absolutną pewność, że istnieje dobry powód, by mnie budzić. - Ostrzegł wicehrabia z uśmiechem. Stewart nie miał jednak wątpliwości, że było to ostrzeżenie jak najbardziej poważne.

- Tak, proszę pana, oczywiście - odmeldował się i zniknął za drzwiami, za którymi znajdował się jego służbowy pokoik.

Harry przeciągnął się, aż kości strzeliły mu w stawach. Potrzebował teraz świeżego powietrza i trochę ruchu, zanim położy się spać. Lecz snu brakowało mu przede wszystkim. Wyspany, będzie mógł nareszcie spotkać się z Nell.

Nigel mierzył wzrokiem karty, które trzymał w ręce, próbując sobie za wszelką cenę przypomnieć, jaką kartę rzucił przed chwilą bankier. W głowie miał kompletny mętlik.

Tajemnicza mgła przesłaniała horyzont jego świadomości. Żadna jasna myśl nie mogła się przez nią przebić. Z oddali dobiegały go głosy krupierów podających stawki, szelest taso­wanych kart i okrzyki graczy, wołających o napełnienie pustych szklanek. Kelner, krążący po sali z karafką, spełniał ich życzenia. Kandelabry rzucały cienie na stoły pokryte rypsem.

Nigdy wcześniej nie był w jaskini gry. Mac zdradził mu ten adres, Pickering Place, jako najbardziej wytworny lokal tego rodzaju w mieście. Każdy, kto był kimś, grał właśnie tu. Ale Nigel nie spotkał tu wicehrabiego Bonhama ani żadnego z jego dostojnych przyjaciół.

Głowa mu pękała. Położył królową kier i patrzył, jak bankier przykrywa ją królem tego samego koloru. Nie miał bladego pojęcia, ile przegrał, gdy podpisywał kolejny weksel dłużny swoim imieniem i nazwiskiem. Poczuł czyjąś dłoń na ramieniu, odwrócił się i ujrzał nieznajomego. Choć był pewien, że nigdy wcześniej go nie spotkał, mężczyzna zwrócił się do niego po nazwisku:

- Można pana prosić na słówko, panie Dagenham? - padło uprzejme pytanie. Na ramieniu Nigel poczuł zaciskającą się dłoń rozmówcy, zauważył też stojących nieopodal jego dwóch towarzyszy, ubranych w ciemne surduty.

Nigel zdawał sobie sprawę, że jego uśmiech był niezbyt przekonujący, starając się jednak trzymać fason, rzekł tylko:

- Oczywiście. W czym mogę panom pomóc? - Wstał od stołu, otrząsając się z niewygodnego uścisku i wyciągnął z kieszeni tabakierkę.

- Może moglibyśmy porozmawiać na osobności? - spytał mężczyzna, czekając, aż Nigel uraczy się tabaką, na którą w rzeczy samej nie miał w tym momencie najmniejszej ochoty. - Gdyby był pan tak uprzejmy pójść ze mną, zapraszam. - Obcy wskazał drzwi do ustronnego pokoju.

Nigel ruszył za nim, sparaliżowany strachem przed nieuniknio­nym. Wraz z trzema nieznajomymi przeszedł przez jedno pomie­szczenie i wszedł do następnego, wewnętrznego pokoju. Ten sam mężczyzna zapytał go teraz, z tą samą nienaganną kurtuazją:

- Czy miałby pan może ochotę na odrobinę koniaku, panie Dagenham?

- Dziękuję - usłyszał swój głos, jakby dobiegający gdzieś z oddali i należący do kogoś innego. Przyjął szklaneczkę, wolał jednak nie siadać, mimo że wskazano mu fotel.

Jego interlokutor uśmiechnął się nieprzyjemnie.

- Zdaje się, że mamy pewien problem do rozwiązania. To są, jak sądzę, wszystko pańskie...?

Przerażony Nigel ujrzał w ręku mówiącego gruby plik weksli dłużnych, podpisanych swoim nazwiskiem.

- Nie... - wyjąkał - ... nie mogłem tyle dziś przegrać!

- Ależ skąd - rzekł tamten uspokajającym tonem, bawiąc się wekslami, jak gdyby to była talia kart do gry. - Nie dziś, ale... hm... powiedzmy, w ciągu kilku ostatnich tygodni.

Nigel prawie się dusił, przełknął z trudem ślinę. Nie mieściło mu się to w głowie. Jak mogło do tego dojść, że obcy człowiek trzymał w ręku poświadczenia wszystkich jego przegranych z różnych klubów, rozrzuconych po całej dzielnicy Mayfair. Jak pan wszedł w ich posiadanie...? - wykrztusił tylko. Jego prześladowca położył plik na stole i powiedział pojednawczo:

- Tym akurat nie musimy się martwić w tej chwili. Lepiej zastanówmy się, jak ma pan zamiar to wszystko spłacić.

Nigel obrzucił wzrokiem ściany. Miał ochotę rzucić się do ucieczki. W pokoju nie było okien. Jedynie drzwi zastawione były przez dwóch nieprzyjaciół ukrytych w półmroku. Lampa oświetlała tylko stół i mówiącego mężczyznę.

- W jaki sposób pana to wszystko dotyczy? - wykrzyknął niemalże, w desperackiej próbie wyjaśnienia sytuacji, w której się znalazł. - Rozumiem, że to, co dziś tu przegrałem, może być przedmiotem naszej dyskusji, ale reszta... - Starał się lekcewa­żącym gestem wskazać na stół i leżące na nim nieszczęsne papiery. Dręczyciel przyjął minę człowieka urażonego, jakby to on sam był w kłopocie.

- No tak... Muszę pana poinformować, panie Dagenham, że jest pan niestety w poważnym błędzie. Zebrałem kolekcję pańskich długów honorowych i tym samym zostałem pana jedynym wierzycielem. - Machnął przy tym ręką, wskazując plik weksli, gestem podobnym do tego, jaki przed chwilą wykonał Nigel. Oczy okrutnego nieznajomego zwęziły się nagle.

- Więc pytam pana ponownie. Jak zamierza pan spłacić te należności?

Nigel poczuł, że zaschło mu w gardle. Odruchowo oblizał wargi. Szumiało mu w głowie. Grał w różnych klubach, u White's, u Waiter's i Brooker's. Uczęszczali tam wyłącznie członkowie ścisłej elity towarzyskiej. Jakim cudem więc jego weksle zawędrowały do tej piekielnej jaskini gry i znajdowały się teraz w rękach tego podejrzanego jegomościa.

- Nie rozumiem! Nie zgadzam się! - wykrzyknął. - Proszę natychmiast oddać mi te dokumenty.

Mężczyzna spokojnie schował plik weksli do szuflady biurka.

- Przykro mi, sir, nie mogę tego zrobić. Należą teraz do mnie. - Obdarzył go przelotnym uśmiechem. - Powinien pan być mi wdzięczny. Wykupiłem wszystkie pańskie długi, łącznie z pożyczką u Havanta i Greena. Ma pan wszędzie czyste konto. Nie jest pan już nic nikomu winien. Nie licząc mnie.

Nigelowi zajęło chwilę, zanim dotarło do niego, że jego konto jest czyste. Dopiero teraz wyjaśniło się, dlaczego dziś, gdy wybrał się do White's, nie spotkał się z żadną formą ostracyzmu, którego się tak bardzo obawiał ze względu na długi.

- Ale dlaczego? - zapytał. - Dlaczego komukolwiek miałoby zależeć na spłaceniu moich należności?

- Cóż. Akurat na to pytanie może odpowiedzieć panu ktoś inny, sir. - Na ustach mężczyzny pojawił się uśmiech, który u Nigela wywołał niespokojny dreszcz. Nieznajomy przekręcił klucz, zamykając szufladę biurka.

- Jeśli zechce pan zaczekać, sir, osoba ta dołączy do nas niebawem.

ROZDZIAŁ XIV

Harry zeskoczył z siodła i przekazał cugle konia Erykowi. - Odprowadź go do domu, ja pójdę pieszo - poinstruował koniuszego, zanim wszedł po schodach do drzwi wejściowych domu przy Cavendish Square. Uniósł kołatkę i pozwolił jej opaść, potem zrobił krok do tyłu i czekał. Zawsze bawiło go zgadywanie, kto tym razem otworzy drzwi. Czy będzie to jedna z pań domu, czy milczący i krytyczny Morecombe.

Tym razem kazano mu czekać na tyle długo, że nabrał pewności, iż po drugiej stronie zjawi się lokaj. Nell i jej przyja­ciółki były bardziej lotne w swoich reakcjach. Drzwi zaskrzypiały i, tak jak przypuszczał, w niewielkiej szparze pojawiła się głowa Morecombe'a.

- Tak? - rzucił zwyczajowo.

- Czy zastałem lady Dagenham w domu? - zapytał Harry, popychając drzwi i wchodząc do środka. Zdjął kapelusz i rzucił go na ławę w holu.

- Powinna być w domu - odparł Morecombe. - Nie widziałem, żeby wychodziła.

- Może więc zachcesz mnie zaanonsować? - Harry posłał lokajowi uprzejmy uśmiech i zrzucił z ramion płaszcz. - Wice­hrabia Bonham - przypomniał łagodnie, gdy zauważył, że mężczyzna nadal stoi, patrząc na niego pustym wzrokiem.

Och, tak jest. - Morecombe skinął głową. - Panie są w kuchni. - Powłócząc nogami, ruszył w stronę dolnych rewirów domu, zostawiając Harryego samego w holu.

Harry potrząsnął głową z rezygnacją i rozejrzał się wokół, zauważając, jak wiele zdziałało polerowanie i woskowanie podłogi i podziwiając blask kryształowego żyrandola. Warunki w domu przy Cavendish Square poprawiły się znacznie. Zajrzał na chwilę do salonu i pokiwał głową z zadowoleniem. Właśnie zamierzał obejrzeć jadalnię, znajdującą się w głębi holu, gdy usłyszał kroki, których oczekiwał z wytęsknieniem.

Kornelia wyłoniła się z mroku spowijającego korytarz za schodami, które prowadziły do kuchni. Zatrzymała się na chwilę, jakby wahała się przed wejściem w pełne światło holu. Wreszcie zrobiła krok naprzód z wyciągniętą ręką.

- Lordzie Bonham, zdążyłyśmy się za panem stęsknić przez ostatnie dni. - Jej głos był towarzysko uprzejmy, podobnie jak uśmiech, lecz z oczu mógł odczytać więcej.

- Pani. - Podniósł jej rękę do ust i pocałował, przytrzymując na chwilę jej spojrzenie. - Gdyby tylko było to możliwe, nie zwlekałbym tak długo z wizytą.

- Ach tak? - Przechyliła głowę na bok i spojrzała na niego z porozumiewawczym uśmiechem. Jak zawsze mógł służyć za wzór skromnej elegancji w popielatych bryczesach z koźlęcej skóry i ciemnozielonym surducie. - Interesy, sir?

- Niestety - potwierdził, wciąż trzymając jej dłoń w uścisku. Czuł drżenie jej palców i zacisnął własne jeszcze bardziej wokół jej dłoni. - Uciążliwa sprawa, lecz nieunikniona.

- Rozumiem. Lecz to dość niezwykłe. Większość miastowych dżentelmenów ma w zwyczaju zgrabne unikanie spraw nieuniknionych.

Na jego ustach błąkał się uśmiech.

- Skąd u pani przypuszczenie, że należę do tej próżniaczej grupy?

- Głupia pomyłka, proszę mi wybaczyć - odparła, a na jej wysoko zarysowane kości policzkowe wpłynął rumieniec. - Nauka płynąca z doświadczenia nie zawsze jest bezbłędna.

- Zgadzam się z panią - powiedział uroczyście. - Czy otrzymała już pani listę nazwisk, którą przesłałem?

- Tak, jesteśmy nad wyraz wdzięczne - powiedziała, wyswobadzając wreszcie rękę z uścisku Harryego. - Zapraszam do bawialni. Czy da się pan namówić na kieliszek sherry?

- Dziękuję, oczywiście. - Podążył za nią swobodnie. Napięcie wiszące w powietrzu było nieodpartą siłą, dziką energią, która przepływała między nimi, sprawiając, że gra pozorów stawała się niezwykle ekscytująca.

- A gdzie są lady Farnham i lady Liwia?

- Liwia poszła na spacer z psami, a Ellie szykuje leguminę dla Franciszki - odparła Kornelia, nalewając sherry do dwóch kieliszków. Te prozaiczne wyjaśnienia sprowadziły ich odrobinę na ziemię, lecz nawet wówczas napięcie między nimi nie zmalało. Wręczyła mu kieliszek, a drugi podniosła do ust.

- Jak przebiegają prace krawieckie? - dopytywał się Harry. Kornelia miała na sobie jedną ze swoich prostych, rozkloszowanych sukni, a włosy związane w gruby węzeł na karku, krótko mówiąc, nic w jej wyglądzie nie wskazywało na jakiekolwiek zainteresowanie sprawami szyku i mody.

Nagle dotarła do niej nieprzyjemną świadomość własnego niemodnego wyglądu.

- Och, raczej dobrze - odpowiedziała beztroskim tonem.

- Nie uwierzyłbyś, gdybyś nas teraz zobaczył w naszych no­wych, wspaniałych strojach. Wprost nie możemy już się doczekać okazji, by zabłysnąć w salonach.

Roześmiał się lekko. Pragnął sięgnąć po nią i przyciągnąć do siebie, przebiec dłońmi po jej ciele, przypominając sobie jego zagłębienia i krągłości. Wyczuwał jej subtelny zapach lawendy zmieszanej z wodą różaną, pod którym krył się aromat kobiecego podniecenia.

- Nell - powiedział łagodnie, mrużąc oczy. - Nell?

- Nie. - Wyciągnęła ręce przed siebie, jakby chciała go powstrzymać. - Nie mów tym tonem, Harry. Jest mi już wystar­czająco trudno trzymać się na wodzy. A w każdej chwili ktoś może wejść.

Skinął głową ze zrozumieniem.

- Przyjdę do ciebie dziś w nocy.

- Nie - zaprotestowała bez przekonania.

Zanim zdążył zakwestionować jej odmowę, drzwi się otwo­rzyły. Stanęła w nich Aurelia, trzymając foremkę z leguminą.

- Nell, dasz wiarę, że... och, lord Bonham. Zastanawiałyśmy się, gdzie się pan ukrywa.

- Nigdzie, lady Farnham - powiedział, unosząc jej wolną dłoń do ust. Spojrzał pytająco na przedmiot, który trzymała w drugiej ręce.

- To foremka na leguminę - rzekła Aurelia. - Byłam przekonana, że ma kształt królika, ale... - Roześmiała się. - To tak absurdalne, że aż nie chce się wierzyć, co bowiem taka foremka mogła robić w kuchni ciotki Sophii? - powiedziała, unosząc foremkę, żeby mogli się jej przyjrzeć.

Kornelia popatrzyła na nią i wzięła ją do ręki.

- Dobry Boże - wymamrotała. - Czy to jest to, co mi się wydaje?

Aurelia kiwnęła głową, pozwalając sobie na serdeczny, swo­bodny śmiech.

Harry przejął przedmiot od Kornelii i uniósł go w górę.

- Do diabła - powiedział z pewną dozą podziwu. - Ten przedmiot znajdował się w domu starszej, samotnej damy?

- Najwyraźniej tak - potwierdziła Aurelia, śmiejąc się.

- Morecombe stał się bardzo wyniosły i małomówny, gdy go o to zapytałam, ale przypuszczam, że swego czasu lady Sophia musiała prowadzić raczej śmiałe i beztroskie życie.

- Czy zrobiłaś w tym leguminę? - spytała Kornelia, biorąc foremkę raz jeszcze do ręki i przyglądając się jej z bliska. Miała kształt nagiej kobiety w dość bezwstydnej pozie.

- Byłam pewna, że to królik, dopóki jej nie odwróciłam - tłumaczyła się Aurelia, poddając się po chwili w kolejnej fali śmiechu. - Musiałam od razu wyrzucić leguminę do zlewu, żeby Franciszka nie zdążyła tego zobaczyć.

Kornelia z głośnym śmiechem opadła na krzesło, a Harry przez parę chwil patrzył na obie kobiety, ciesząc się ich rozbawieniem. Może stwarzały wrażenie wiejskich myszek, lecz te niezwykłe kobiety miały dojrzałe i niekonwencjonalne poczucie humoru. Poza tym, że nie znał ani jednej damy z ich sfer, która spędzałaby popołudnie w kuchni, gotując leguminę dla dziecka, z pewnością nie znał też ani jednej kobiety, która na widok nieprzyzwoitej foremki zareagowałaby z taką swobodą i wesołością.

Miał wrażenie, jakby zanurzał się w orzeźwiającym strumieniu. Żadnych sztuczek, kokieterii ani obrazy dziewiczej moralności. Zwyczajne, bezpośrednie reakcje.

Aurelia otarła oczy wierzchem dłoni.

- A więc co pana sprowadza do nas, lordzie Bonham?

- Wizyta towarzyska - odparł. - Lecz z ukrytą motywacją. Byłam ciekaw, czy jesteście już w pełni gotowe na przyjęcie gości?

- Przecież już ich przyjmujemy, na przykład pana - zauważyła Kornelia, unosząc karafkę do swojego kieliszka.

- To ciekawe, lady Dagenham, ale nie uważam siebie za zwykłego gościa - powiedział sucho. - Dotyka mnie do żywego, że panie widzą to inaczej.

- Ależ skąd - zaprotestowała Aurelia. - Nell tylko się z panem droczy.

Spojrzał na Kornelię, unosząc brew jakby z pytaniem, które było tylko połowicznie żartobliwe. Pochyliła głowę, jakby przyjmowała cios.

- A może nie - powiedziała. - Ale odpowiadając na pana pytanie, myślę, że jesteśmy już gotowe. Co ty o tym sądzisz, Ellie?

- Oczywiście - potwierdziła jej bratowa. - Zamierzamy rozpocząć składanie wizyt, gdy tylko rozwiążemy problem powozu. Mamy nadzieję, że Nigel zechce się tym zająć, lecz nie widziałyśmy go ostatnio. Właśnie miałyśmy wysłać wiadomość do domu markiza Coltraina, gdzie Nigel mieszka.

- Albo mieszkał - wtrąciła Kornelia. - Może znalazł sobie coś do wynajęcia. - Wzruszyła ramionami. - Pojawi się wkrótce, jak zwykle.

- Może zatem, biorąc pod uwagę jego nieobecność, mogę posłużyć paniom swoją pomocą? - zaoferował Harry. - Szczęś­liwie się składa, bo niedawno przyjąłem do pracy drugiego woźnicę i naprawdę nie wystarcza u mnie pracy dla niego. Byłbym usatysfakcjonowany, mogąc podsyłać go paniom, kiedy tylko będziecie potrzebowały jego usług. Jeśli zaś chodzi o powóz, mam zgrabną bryczkę, z której bardzo rzadko korzys­tam. Trzymam ją ze względu na siostrę i jej dzieci. Z radością oddam paniom bryczkę do dyspozycji.

- W żadnym wypadku nie mogłybyśmy przyjąć tak hojnej pomocy, mój panie - powiedziała Kornelia tak gwałtownie, że zabrzmiało to prawie niegrzecznie. - To bardzo miłe z pana strony, ale poradzimy sobie same.

Propozycja byłaby zupełnie do przyjęcia, gdyby wypłynęła od krewnego albo starego, dobrego przyjaciela rodziny, lecz gdy wychodziła od kogoś niedawno poznanego, była w najwyższym stopniu niestosowna. Wywołała u niej skojarzenia z utrzymankami i damami do towarzystwa, i na pewno nie byłaby jedyną osobą, która wyczuje niestosowność takiej propozycji, jakkolwiek niewinne mogły być jej motywacje. Hrabia Markby mógłby skorzystać z okazji i zakończyć ich pobyt w Londynie, gdyby wiadomość o tym dotarła do jego uszu.

Harry, poruszony jej gwałtowną reakcją, zmarszczył czoło, lecz kiwnął głową na zgodę.

- Skoro pani nalega, moja pani. Lecz oferta pozostanie aktualna, gdyby panie zmieniły zdanie.

- Nie zmienimy zdania - odparła stanowczo.

- Niemniej jesteśmy ogromnie wdzięczne za pańską propo­zycję, sir - dodała Aurelia z ciepłym uśmiechem, chcąc zatrzeć niemiłe wrażenie po wybuchu Kornelii.

- Dobrze, żywię zatem nadzieję, że nie odrzucicie mojej kolejnej propozycji - powiedział i ze swobodą odchylił się na krześle, zakładając nogę na nogę. - Jeśli nie będziecie miały nic przeciw temu, chciałbym przyprowadzić do was moją cioteczną babkę, księżną Gracechurch, z wizytą. Przyjechała na parę dni do miasta. Jest osobą, która zna wszystkich w towarzystwie. - Przerwał na chwilę, uważnie dobierając słowa, aby nie zabrzmieć protekcjonalnie w uszach tych dumnych, niezależnych kobiet. - Jej przychylność gwarantuje wejście na wszystkie spotkania towarzyskie w Londynie.

- To oferta, którą przyjmiemy z największą przyjemnością - powiedziała szybko Kornelia. - Kiedy może pan ją przy prowadzić?

- Jutro, o ile to nie za wcześnie. Aurelia potrząsnęła głową.

- Ani trochę. Prace w salonie są już ukończone, a nasze suknie popołudniowe gotowe.

- Dobrze, zatem spotkamy się jutro po południu. - Harry wstał, zbierając się do wyjścia. - Gdybym przypadkowo wpadł na pani kuzyna, lady Dagenham, przekażę mu, że pragną panie się z nim zobaczyć. - Wyciągnął rękę, by pożegnać się najpierw z Aurelią. - Miłego dnia, lady Farnham.

- Lordzie Bonham. - Potrząsnęła jego dłonią serdecznie.

- Była to jak zwykle przemiła wizyta. Uśmiechnął się i musnął ustami kostki jej dłoni.

- Cała przyjemność po mojej stronie, pani. - Uwolnił jej rękę i zwrócił się do Kornelii. - Czy zechce mnie pani od prowadzić, lady Dagenham?

Kornelia wyczuła nutę zaborczości w jego głosie. Towarzyszył temu uśmiech łagodzący to wrażenie, co sugerowało jeszcze głębszą zażyłość.

Kornelia zesztywniała, zastanawiając się, czy Aurelia również to słyszała. Był to raczej niespotykany ton rozmowy wśród zaledwie znajomych sobie ludzi. Podążyła jednak za nim spo­kojnie do drzwi, zauważając z lekkim śmiechem:

- Zna już pan dobrze zwyczaje naszego domu, wicehrabio. I jak pan słusznie zauważył, Morecombe jest chwilowo zajęty innymi obowiązkami i nie może pana odprowadzić.

Harry poszedł za nią do holu. Otworzyła drzwi, a popołu­dniowe światło słoneczne, blade i chłodne, rzuciło delikatny snop światła na błyszczącą podłogę.

- Dokonałyście prawdziwych cudów w bardzo krótkim czasie - powiedział, spoglądając na kryształowy kandelabr.

- Dziękuję. - Kornelia posłała mu oficjalny uśmiech pani domu, który miał ukryć falę pożądania.

W jego odpowiedzi trudno było doszukiwać się towarzyskich, oficjalnych tonów. Zmrużył oczy, jego źrenice były zwężone i czarne jak kamienie agatu, kiedy patrzył jej prosto w twarz z powagą.

- Zostaw okno otwarte - poinstruował ją półgłosem. - I na litość boską, dopilnuj, żeby ten przeklęty kot znalazł się gdzie indziej.

Wychodząc, zatrzymał się jeszcze na najwyższym stopniu i rzucił przez ramię:

- I te niedorzeczne psy również. - Nie czekając na odpowiedź, zszedł po schodach na ulicę, i oddalił się, nie spoglądając ani razu za siebie.

- Arogancki jak zwykle - zamruczała pod nosem Kornelia, świadoma swego ogromnego podniecenia. Dałaby mu niezłą nauczkę, zamykając okno na wszystkie spusty i kładąc się spokojnie do łóżka z kotem i psami śpiącymi w nogach. Ale nigdy by tego nie zrobiła. A ten przeklęty mężczyzna dobrze o tym wiedział.

- Nell, dlaczego stoisz w otwartych drzwiach?

Na dźwięk głosu Aurelii Kornelia pospiesznie zatrzasnęła drzwi.

- Cieszyłam się słońcem - odparła swobodnie.

- Przyznasz, że wicehrabia złożył nam dziś dość niezwykłą ofertę - powiedziała Aurelia, patrząc z namysłem na bratową, która stała bez ruchu przy drzwiach. - Czy naprawdę nie mogłyśmy jej przyjąć?

- Oczywiście, że nie, Ellie - odparła Kornelia cierpliwie. - Ten mężczyzna jest dla nas obcym... no, może zwyczajnym znajo­mym. Jak to by wyglądało, gdybyśmy przyjęły taki podarunek?

Aurelia wzruszyła ramionami.

- Ja myślę o nim bardziej jak o przyjacielu, szczególnie ostatnio. - Aurelia ruszyła do salonu. - Z pewnością nie jest to towarzyska znajomość.

Mówiąc to, rzuciła bratowej szybkie spojrzenie, ale Kornelia zachowywała się, jakby nie usłyszała.

- Poza tym nie widzę powodu, dla którego ktokolwiek mu siałby wiedzieć o tym, że jeździmy akurat jego powozem - do dała Aurelia.

Kornelia poszła za bratową do salonu.

- Czy nie przyszło ci do głowy, jaką historię może sobie dopisać hrabia Markby do tej niewinnej propozycji, gdy wieści dotrą do jego uszu?

Aurelia spojrzała na nią ze zmieszaniem i zdumieniem.

- Jaką znowu historię, Nell? O czym ty mówisz? To była bezinteresowna oferta, która miała przynieść korzyści nam wszystkim.

Wtedy Kornelia zrozumiała, że to jej świadomość prawdziwie skandalicznego charakteru jej związku z wicehrabią Bonhamem zniekształcała wszystkie jej interpretacje. Gdyby nie to, propozycję taką można było uznać za niewinny wyraz sympatii. Ellie była osobą niezwykle otwartą i wrażliwą na tego typu sprawy, więc skoro stwierdziła, że nie ma w tym nic złego, zapewne tak było. Ale Ellie nie znała całej prawdy. A prawda zmieniała wszystko.

Siląc się na pozorną beztroskę, powiedziała:

- Może jestem zbyt ostrożna i dmucham na zimne, ale sama wiesz, jak niewiele trzeba, żeby hrabia Markby znalazł pretekst, by ściągnąć nas z powrotem na wieś.

Aurelia roześmiała się.

- Myślisz, że hrabia uzna, iż należymy do haremu wice hrabiego Bonhama? Nell, proszę cię, to zakrawa na absurd. - Jej śmiech rozbrzmiał jeszcze weselej. - Trzy utrzymanki lorda Bonhama w domu przy Cavendish Square.

Kornelia uśmiechnęła się niechętnie.

- Masz rację, Ellie, to absurd. Wyślijmy wiadomość do Nigela. To zastanawiające, że ostatnio przestał się pojawiać powiedziała, podchodząc do sekretarzyka. - Przypuszczam, ze zabawia się wesoło, żeby nie musieć martwić się o swoje niemodnie ubrane kuzynki.

Harry dotarł do rogu Wimpole Street, gdy usłyszał dźwięk energicznych kroków za plecami. Zwolnił, rozpoznając, do kogo należą, lecz nie zatrzymał się, dopóki nie skręcił za róg, chcąc zniknąć z widoku.

- Lester - pozdrowił go krótko.

- Tak jest, sir - odpowiedział mężczyzna, zbliżając się do swego pana. - Myślę, że mogę teraz dokonać zamiany naparstków, sir. Niania Linton narzekała głośno na to, że damy chcą zabrać dzieci do Exchange na oglądanie lwów, dzisiaj po południu. - Spróbował naśladować marudny ton niani: - I kto się nimi zajmie, kiedy wrócą wyczerpane i zmęczone, biedne kruszynki. Jakbym nie miała ważniejszych spraw na głowie... a panienka Zuzanna ma początki przeziębienia...

Harry uśmiechnął się, lecz zawahał się, zanim wydał zgodę. Jeśli Lester zostanie przyłapany, będą musieli niemało się napo­cić, żeby wyciągnąć go z rąk straży. Lecz z drugiej strony, Lester miał duże doświadczenie, a kobiet nie będzie w domu...

Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej naparstek.

- Skoro uważasz, że możesz to załatwić, nie ryzykując za wiele, Lesterze, będę bardzo szczęśliwy, mając już z głowy tę sprawę.

Lester przyjął niewielki przedmiot i podniósł go do oczu.

- Wygląda identycznie jak tamten, sir. - Przyglądał się badawczo naparstkowi.

- Nie do końca - rzekł Harry kwaśno. Nie lubił wykonywać swoich prac byle jak, a grawerunek na kopii naparstka odstawał mocno od jego standardów. - Robiłem go w dużym pośpiechu i grawerunek jest niedbały. Ale nie powinien wzbudzić podejrzeń lady Dagenham. Gdy nasi francuscy lub rosyjscy przyjaciele położą na nim swoje łapy, szybko zorientują się, że zostali wystrychnięci na dudka.

Zmarszczył czoło w głębokiej irytacji. Oryginalny naparstek był owocem wielu godzin pracy, a gdy już wróci do jego rąk, będzie musiał go przetopić, żeby zniszczyć umieszczony na nim kod. Pomimo że tabakierka z grawerunkiem, będąca substytutem naparstka, była już w drodze, to oryginał naparstka wywoływał blady strach wśród brytyjskich agentów i nie mógł pozostać nietknięty. W niewłaściwych rękach, mógłby stać się potężnym narzędziem rozprzestrzeniania dezinformacji, nie wspominając już o demaskacji angielskich agentów i podwójnych agentów działających na całym Kontynencie.

Im prędzej stanie się sztabką przetopionego srebra, tym lepiej, lecz wróg o tym nie wiedział i na pewno zakładał, że Brytyjczycy wciąż planują jego odzyskanie. To był jeden z powodów, dla których bezpieczniej było zostawić Lestera na straży w domu przy Cavendish Square. Harry miał więcej zaufania do małego palca lewej ręki Lestera niż do zjednoczonych sił tromblonu Morecombe'a i pary hałaśliwych różowych potworów.

Wtedy Harry'emu przyszedł do głowy Nigel Dagenham, najwyraźniej zaginiony kuzyn Nell. Gdzie mógł się podziewać?

Harry miał zamiar złożyć meldunek w Ministerstwie o podej­rzeniu, że Nigel Dagenham jest prawdopodobnie namierzany przez francuskiego agenta w celu zwerbowania. Niestety, gdy był w Ministerstwie Wojny, cała sprawa wyleciała mu z głowy ze względu na inne obowiązki. Myślał zresztą, że sprawa nie jest bardzo pilna, bowiem tego rodzaju przedsięwzięcia, jak werbunek, wymagają dużo czasu. Jednak teraz, gdy młodzieniec przepadł, nadszedł najwyższy czas, aby go odnaleźć i sprawdzić.

Zerknął na zegarek z dewizką. Czwarta po południu. Za wcześnie na wieczorne gry, z drugiej strony za późno nawet dla najwytrwalszych zawodników, którzy trwają przy stolikach przez całą noc do dnia następnego. Ci śpią teraz kamiennym snem, szykując się do kolejnej upojnej nocy przy stoliku karcianym. Większość jego własnych przyjaciół spędzała popołudnia na konnych przejażdżkach po Hyde Parku lub uczęszczając na lekcje fechtunku i zapasów. Lecz jakoś nie potrafił wyobrazić sobie Nigela Dagenhama wśród nich. Był zbyt rozpuszczony wygodami swojej sfery, żeby oddawać się klasycznym przyjemnościom sportu, gdzie krew i pot leją się strumieniami. Nie, Dagenham na pewno odsypia gdzieś smutne skutki ciężkiej nocy.

Ruszył w kierunku Albermarle Street. Odrobina ciężkiego wysiłku przy ćwiczeniach pomoże mu oczyścić umysł, a może przy okazji natknie się na kogoś, kto widział młodego Dagenhama w ciągu ostatnich kilku dni.

- Tylko miej oko na pudełko z przyborami do szycia, Lesterze. Póki ty jesteś w tym domu, mam przynajmniej pewność, że nikt obcy się do niego nie zbliży.

- Tak jest, sir. - Lester już zamierzał oddalić się z powrotem do domu, lecz jeszcze zwrócił się do Harryego z pytaniem: - Czy chce pan, żebym został dzisiejszej nocy w domu, sir?

Przelotny uśmiech zamigotał w chłodnych, zielonych oczach Harryego.

- Nie, Lesterze, ja zajmę się dzisiejszą nocą.

Lester nic na to nie powiedział, jego twarz nie wyrażała żadnych emocji związanych z enigmatyczną odpowiedzią jego pana. Damy mieszkające przy Cavendish Square nie miały nic wspólnego ze zwykłymi miłostkami wicehrabiego czy też zmarłą lady Bonham. Choć z drugiej strony, Lester nie przypuszczał, żeby wicehrabia dał się uwieść kobiecie nawet odrobinę podobnej do jego zmarłej żony.

Harry skręcił w Albermarle Street i wszedł po schodach do domu pod numerem siódmym. Skromna tabliczka na drzwiach głosiła jedynie: MISTRZ ALBERT. Stary mistrz może już nieco zwalniał tempo, lecz wciąż był najwyśmienitszym nauczycielem fechtunku w mieście.

Drzwi nie były zamknięte i uległy pod naciskiem klamki. Harry wbiegł z lekkością po wąskich schodach znajdujących się w głębi ciasnego korytarza i otworzył dwuskrzydłowe drzwi u ich szczytu. W przestronnej sali treningowej o lustrzanych ścianach panowała cisza, którą przerywał jedynie dźwięk spotykającej się stali i stłumionych kroków na drewnianej podłodze. W powietrzu unosił się zapach świeżego potu, a wysokie okno w odległym końcu sali było uchylone, wpuszczając do środka orzeźwiający, popołudniowy chłód. Nadchodził wczesny zimowy zmierzch i niebo zaczynało już ciemnieć, lecz zapalono świece w lichtarzach zawieszonych na ścianach po obu stronach sali.

Mężczyzna obserwujący zmagania kilku par szermierzy ruszył w kierunku Harryego, gdy tylko ten zjawił się w sali.

- Lord Bonham, dawno pana nie widziałem. - Pozdrowił wicehrabiego ukłonem - Czy zechce pan stanąć w szranki?

- Jeśli tylko pan się zgodzi, mistrzu. - Harry zrzucił płaszcz.

- Szpada czy szabla? - Mistrz Albert podszedł do ściany, przy której na stojakach umieszczona była broń. Spojrzał przez ramię na Harryego i sam sobie odpowiedział: - A więc szpada.

- Oczywiście, mistrzu. - Harry przysiadł na długiej, niskiej lawie, ustawionej wzdłuż ściany i zdjął buty. Ściągnął fular, rozsupłując węzeł tak niedbale, że przyprawiłby swego pokojo­wca o łzy rozpaczy, po czym podwinął rękawy koszuli.

- Proszę o odrobinę miłosierdzia - rzekł Harry błagalnym tonem, chwytając rękojeść szpady, którą wręczył mu mistrz.

- Minęły już co najmniej dwa tygodnie od ostatniego razu. Mistrz Albert potrząsnął głową.

- Dwa tygodnie nie są w stanie spowolnić ciebie, panie. Zajęli pozycje, wykonali pozdrowienie, unosząc broń do twarzy i rozpoczęli. Harry, zgodnie ze swą naturalną skłonnością, zapomniał o wszystkim i oddał się całkowicie pojedynkowi. Widział tylko błyskające ostrza, czuł mrowienie w nadgarstku, gdy szpady spotykały się w powietrzu. Robił wypady, pchnięcia i uniki, oddając się bez reszty umysłowej grze, której celem było przechytrzenie mistrza. Z czasem poczuł, jak jego ciało rozciąga się, a napięcie skumulowane przez godziny siedzenia za biurkiem opuszcza jego ramiona i kark.

Udało mu się przedrzeć przez linię obrony mistrza i dotknął jego klatki piersiowej tępym czubkiem szpady, wtedy mistrz Albert upadł do tyłu i, przyznając mu wygraną, uniósł rękę do góry.

Touche. Jak mówiłem, mój panie, dwa tygodnie nie są w stanie ciebie spowolnić.

- Brawo, Harry. - Sir Nicholas Petersham, który właśnie skończył swój pojedynek, oparł czubek szabli na podłodze. Ukłonił się swemu przeciwnikowi, który odwzajemnił grzeczność. - Mnie nigdy nie udało się pokonać mistrza Alberta w pojedynku na szpady. A tobie, Foster?

Lord Foster, wysoki, smukły dżentelmen o bladym spojrzeniu i raczej ospałym usposobieniu, które stały w sprzeczności z zaciętymi zmaganiami fechtunku, westchnął i haftowaną chu­stką otarł z czoła pot.

- Niestety nie, Nick. Przecież żaden z nas nie może mierzyć się z Harrym.

Harry roześmiał się.

- Ależ, Dawidzie, sam osobiście przyszpiliłeś mnie swą szpadą co najmniej dwa razy. Więc skończ już z tą fałszywą skromnością.

Lord Foster wdzięcznie wzruszył smukłymi ramionami.

- To był tylko szczęśliwy przypadek, przyjacielu.

- Skoro tak twierdzisz, przekonajmy się raz jeszcze - zaofe­rował Harry, czując, jak pulsuje w nim gorąca żyłka współ­zawodnictwa. Uniósł swoją broń w geście pozdrowienia. - Chyba że czujesz się zbyt zmęczony po pojedynku z Nickiem.

Dalsze zachęty okazały się zbędne. Dawid wymienił szablę na szpadę, którą podał mu mistrz Albert. Nauczyciel wycofał się pod ścianę z porozumiewawczym uśmiechem i stanął obok Nicka, obserwując parę wspaniale dobranych szermierzy. Jednak Harry miał pewną dodatkową przewagę mentalną i obaj dobrze o tym wiedzieli. Pod względem fizycznym nie był wyraźnie lepszym szermierzem niż jego przeciwnik, posiadał jednak przebiegły umysł gracza szachowego, pozwalający mu na przewidzenie kilku ruchów naprzód i zaplanowanie strategii.

Ostrza napierały i cofały się według wyważonej choreografii pojedynku, a gdy tempo poczęło wzrastać, przeciwnicy pokryli się perlistym potem. W pewnym momencie drobne potknięcie w pracy nóg Dawida odsłoniło jego lewy bok na pewny atak. Harry uwolnił swoje ostrze i broń zanurkowała pod szpadą przeciwnika, celując prosto w odsłoniętą klatkę piersiową.

Harry cofnął broń, i ze śmiechem ustąpił z pola walki, przy­gotowując się do kolejnej rundy. Jednak Dawid opuścił broń w geście poddania.

- Wystarczy - powiedział, ocierając skroń podwiniętym rękawem. - Poddaję się teraz, Harry, ale zrobimy kiedyś dogrywkę i wtedy przekonasz się, kto jest prawdziwym mistrzem szpady.

Harry zaśmiał się i wyciągnął dłoń.

- Na pewno się o tym przekonam, Dawidzie, na pewno zgodził się, ocierając czoło.

Jego towarzysz przyłączył się do wesołości i poklepał Har­ryego po ramieniu.

- Ten manewr ze zwodem w sekście był naprawdę udany.

- Albert nauczył mnie tego na ostatniej lekcji - odparł Harry, kłaniając się mistrzowi z wdzięcznością. - Jestem ogromnie spragniony. Wybierzmy się do tawerny na kufel piwa. Co ty na to, Nick?

- Och, oczywiście, zawsze chętnie. - Ich towarzysz zgodził się ochoczo, sięgając po swój płaszcz.

Pożegnawszy się z mistrzem, wyruszyli w drogę przy zapada­jącym zmierzchu. Nowe lampy gazowe były już pozapalane, a ich dziwaczne, żółtawe światło tworzyło nieziemską poświatę. Było chłodno i pot na czołach mężczyzn zniknął, jeszcze zanim dotarli do Piccadilly, gdzie ujrzeli światła w oknach interesującego ich lokalu.

- A więc, Harry, czyżby znów sprawy rodzinne trzymały cię z dala od życia towarzyskiego? - spytał Nick, gdy już siedzieli w środku. Uniósł przy tym do ust kufel pokryty apetyczną pianą.

- Zgadłeś - odparł swobodnie Harry, ocierając palcem pianę z górnej wargi.

- Rozumiem. - Nick pokiwał głową, lecz jego spojrzenie badało przenikliwie przyjaciela ponad poplamionym i poryso­wanym drewnianym stołem stojącym przy oknie w tawernie Pod Rudym Lisem. - Ale często cię potrzebują.

Harry wiedział, że Nick domyślał się, iż jego nieobecności muszą być związane z czymś więcej niż tylko sprawami rodzin­nymi, lecz nie obawiał się nacisków ze strony przyjaciela. Po pierwsze, w bardzo niegrzeczny sposób sugerowałoby to, że nie wierzy słowom Harryego, poza tym był pewien, że Nick podejrzewa go o związki z kręgami rządowymi. A jeśli tak, na pewno będzie wiedział, że należy trzymać buzię na kłódkę.

Zmienił szybko temat.

- Mam pewną sprawę do młodego Dagenhama - powiedział.

- Ale nie mogę go nigdzie znaleźć. Może któryś z was natknął się na niego ostatnio?

- Nie wiem nawet, o kim mówisz - odparł lord Foster, machając na dziewkę z tawerny, przechodzącą akurat obok z pełną beczułką piwa. - Potrzebujemy tu dolewki.

- Już panu służę - rzekła uprzejmie dziewczyna, i nachylając się nad stołem, napełniła kufle. Jej dekolt był tak głęboki, że, wykonując swe obowiązki, zapewniała gościom dodatkowe, przemiłe wrażenia.

- Urodziwe dziewczę - zauważył Dawid, śledząc spojrzeniem rozkołysane biodra dziewczyny, gdy ta oddalała się, klucząc pomiędzy stołami.

- Zawsze miałeś pociąg do uroków życia klas niższych, Foster - stwierdził Nick. - A odpowiadając na twoje pytanie, Harry, to ostatni raz widziałem młodego Dagenhama, gdy grał w Pickering Place... nieszczęsny, młody dureń - dodał, podnosząc kufel i zanurzając nos w pianie.

Harry skrzywił się, milcząco zgadzając się z oceną postępo­wania młodzieńca.

- Kiedy to było?

Nick zmarszczył czoło, próbując przypomnieć sobie bieg wydarzeń.

- Och, trzy, może cztery dni temu... nie pamiętam dokładnie. Wiesz, jak to jest, jeden wieczór podobny do drugiego...

- Ty stary rozpustniku - powiedział Harry oskarżycielskim tonem, posyłając przyjacielowi drwiący uśmiech.

Nick tylko się roześmiał.

- Skąd to twoje zainteresowanie młodym Dagenhamem, Harry? To niezwykłe u ciebie, czyżbyś miał zamiar objąć swoim patronatem tego młokosa?

- Nie - zaprotestował Harry. - Ale przypadkowo poznałem kogoś z jego rodziny parę tygodni temu.

- Kobieta? - spytał, zgadując Dawid.

- Tak, wdowa - powiedział Harry spokojnie - Wraz ze swoją bratową i przyjaciółką wprowadziła się niedawno do domu przy Cavendish Square.

- Nie przypominam sobie, żebym widział te damy w towa­rzystwie - Dawid zastanawiał się głośno.

- Rzeczywiście, nie pojawiały się do tej pory na salonach. Lecz bądź spokojny, zapewniam cię, że spotkasz je jeszcze nieraz. - Harry odstawił kufel na stół i oparł się wygodnie na krześle.

- Chwila, moment, Harry. - Nick uniósł rękę w geście przypominającym zatrzymywanie pędzącego powozu. - Dość już tych zagadek. Czy są jakieś szczególne powody, dla których mielibyśmy się nimi zainteresować?

- Racja, czy w grę wchodzą jakieś pieniądze? - spytał szybko Dawid, który wiecznie borykał się z problemami finansowymi.

Harry wzruszył ramionami.

- Nie orientuję się w tych sprawach - odpowiedział swobodnie, choć dobrze wiedział, że sytuacja kobiet nie jest godna pozazdroszczenia. - Ale sami oceńcie, dom przy Cavendish Square musiał kosztować majątek.

- W rzeczy samej. - Dawid kiwnął głową. - Zatem komu należy składać wizytę?

- Lady Dagenham, lady Farnham i lady Liwii Lacey - rzekł Harry, zakładając rękawiczki. - Dwie wdowy i panna.

- Chcesz powiedzieć, że wszystkie są do wzięcia? - spytał Nick rozmarzonym głosem, obserwując, jak Harry'emu zwężają się oczy. - Czy może masz już wobec którejś jakieś plany, Harry? Lepiej powiedz teraz, zanim Dawid zarzuci swoje sieci.

Harry potrząsnął głową.

- Znasz mnie dobrze, Nick. - Uniósł rękę na pożegnanie i ruszył w stronę drzwi, przedzierając się przez wieczorny tłum gości.

- Właśnie, Harry, znamy cię dobrze - mruknął pod nosem Nick. - Raz się sparzysz i potem marzniesz przez całe życie.

- Nie możesz go za to winić - powiedział Dawid. - Ta okropna historia z jego żoną...

- Najgorsza z możliwych - zgodził się Nick. - Nigdy nie mogłem pojąć, dlaczego w ogóle się z nią ożenił.

- Była w końcu córką księcia - przypomniał Dawid, kiwając ponownie na dziewczynę, by dolała piwa.

- Niby tak, jednak Harry nie patrzył na jej pochodzenie. - Nick pokręcił głową ze współczuciem - Nie, on naprawdę darzył ją uczuciem. A ja od początku czułem, że było w niej coś przewrotnego.

- Nie można mówić źle o zmarłych - stwierdził Dawid, ale bez przekonania. - Spotkała ją okropna śmierć.

Nick Zabębnił palcami po stole.

- Gdyby tylko Harryego nie było wtedy w domu. Dawid spojrzał na niego ostro.

- Chyba nie myślisz...

- Nie, ani przez chwilę - Nick zaprzeczył podejrzeniom towarzysza. - Mówię tylko, że fatalnie to wyglądało, szczególnie później, gdy wypłynęła na wierzch ta sprawa z Vibartem.

- Nie potrafię zrozumieć, dlaczego książę uparł się, żeby ciągnąć to śledztwo. Każdemu zależałoby raczej na ochronie reputacji córki. Nalegając na postawienie zarzutów Harry'emu, tym samym odsłonił całą prawdę o niej. A była niewiele lepsza od przeciętnej dziwki.

- I kto tu źle mówi o zmarłych? - powiedział Nick z gorzkim uśmiechem - Teraz, kiedy Harryego oczyszczono ze wszystkich zarzutów, książę wychodzi na kompletnego głupca, trzymając się swojej wersji.

Dawid ponuro pokręcił głową.

- A Harry chyba nigdy nie pogodzi się z tym wszystkim. Zawsze zostanie w nim jakaś rysa, szczypta niepewności. Nawet jeśli powtórnie się ożeni, ta sprawa będzie nad nim ciążyć, mogę założyć się z tobą o wszystko, że tak właśnie będzie.

- Nie przyjąłbym tego zakładu - stwierdził Nick. - A to dlatego, że Harry nie ożeniłby się, nawet gdybyś zaproponował mu całe złoto króla Midasa. - Lord Petersham odsunął swoje krzesło i wstał. - Muszę już iść. Wracasz teraz do domu? Chętnie potowarzyszę ci do Portman Square.

ROZDZIAŁ XV

Harry zawitał po kolei do wszystkich klubów, jednak żaden z kamerdynerów ani odźwiernych nie widział pana Dagenhama w ostatnich dniach, mimo to wszyscy świetnie go pamiętali, wszyscy z tego samego powodu: niebywałej ilości długów. Wyglądało na to, że młodzieniec był zadłużony niemal wszędzie.

- Z tego, co słyszałem, były jakieś głosy sprzeciwu, sir - rzekł dystyngowany i bardzo doświadczony kamerdyner w White's dyskretnym tonem. - Lecz pan Dagenham uregulował w końcu swoje należności i sprawa została uznana za zamkniętą. Nie widziano go jednak w ostatnich dniach. Najpewniej zażywa odpoczynku na wsi. To niełatwe doświadczenie dla młodzieńca, tak się spalić. Czują wtedy, że nie pokażą już nigdy swojej twarzy w towarzystwie. Ale to chwilowe. Zobaczymy go jeszcze za rok lub dwa, może mi pan wierzyć. Wróci, już nieco mądrzejszy.

- Jestem pewien, że masz rację, Naseby - powiedział Harry, wsuwając gwineę w dłoń mężczyzny. - Wielu takich młokosów widziałeś, jak przychodzili i odchodzili.

- Widziałem, sir, oj widziałem. - Kamerdyner ukłonił się, wyczuwając pod palcami monetę. - Dziękuję.

- To ja dziękuję, Naseby - powiedział Harry i wyszedł z powrotem na ulicę. Dokąd teraz? Piekielne jaskinie gry były o tej porze jeszcze zamknięte, a poza tym plany, które zrobił na wieczór, nie uwzględniały uganiania się za jakimś młokosem, któremu udało się popaść w niemałe kłopoty. Popaść i zaraz z nich wyjść, jak się przed chwilą okazało. Pozostaje tylko pytanie, skąd u licha wziął pieniądze na spłacenie swoich niebotycznych długów?

Postanowił pójść do domu, na Mount Street, żeby zjeść obiad, ale zatrzymał się, gdy dostrzegł zatrzymujący się przed klubem powóz markiza Coltrain. Zawrócił do White's i odczekał spo­kojnie, aż lokaj otworzy drzwiczki. Po chwili markiz, we własnej osobie, pojawił się na chodniku.

- Dobry wieczór, Coltrain - ukłonił się markizowi.

Jego lordowska mość był niewysokim, wytwornym dżentel­menem, o nieco zniszczonej cerze człowieka oddającego się długiemu romansowi z butelką winą. Spojrzał w górę na dużo wyższego interlokutora.

- Ach, Bonham, dobry wieczór. Wybierasz się do klubu?

- Nie tym razem, ale właśnie miałem nadzieję, że wpadnę na pana.

Lord Coltrain wyglądał na zdumionego. Ledwo się znali, a poza wieloma sprawami, które ich różniły, należeli też do innych pokoleń.

- Ach, doprawdy... czym mogę panu służyć?

- Poszukuję jednego z pana gości... Nigela Dagenhama. Nie mogę go odnaleźć od dobrych paru dni. Mam nadzieję, że nie zachorował?

- Dobry Boże, skądże miałbym wiedzieć? - odparł markiz. - Dagenham jest gościem Garstona, nie moim. Ale skoro o tym wspomniałeś, rzeczywiście, ja również nie widziałem go ostatnio w domu. - Potrząsnął głową. - Nie, żebym się spodziewał widywać go bez przerwy, te młode orły żyją w innym czasie. Nie kładą się spać do południa, wstają o północy, żeby trwonić czas i pieniądze przy stolikach karcianych.

- Ośmielę się zauważyć, że pan w ich wieku robił dokładnie to samo, sir - stwierdził Harry, myśląc, że Coltrain pomimo tych umoralniających słów, sam wciąż był zatwardziałym hazardzistą. W towarzystwie mawiano, że zanim osiągnął wiek trzydziestu lat, zdążył przepuścić dwie fortuny. Jedynie gigantyczny majątek, który pozostawił mu w spadku daleki krewny, będący właścicielem kopalni węgla w Northumberland, uratował go od kompletnej ruiny. Markiz zachichotał krótko.

- Och, może ma pan rację. Może nie należy żałować młodym, kiedy chcą korzystać z przywilejów swego wieku. Doradzałbym panu, żeby odnalazł pan Maca, Bonham. On będzie wiedział, gdzie jest młody Dagenham. - Z tymi słowami oddalił się, drepcząc trochę chwiejnie do drzwi klubu.

Harry wiedział, że o tej porze nie zdoła nigdzie odszukać Mackenziego, hrabiego Garston. Będzie musiał poczekać z tym do jutra. Przez całą drogę do domu nie mógł jednak pozbyć się uczucia niepokoju i z westchnieniem pełnym irytacji zawrócił w stronę Horseguards.

Mężczyznę, którego teraz szukał, na szczęście łatwo było znaleźć. Simon Grant, głowa brytyjskich służb wywiadowczych, którego skromność była równie wielka, jak jego potrzeba zachowania dyskrecji, rezydował w biurze znajdującym się na końcu długiego, ciemnego korytarza śmierdzącego mysimi od­chodami i kurzem. Gdy Harry zastukał do jego drzwi, zajęty był akurat przypinaniem pinezek na mapie Francji, wzdłuż jej zachodniego wybrzeża.

Podniósł głowę i pozdrowił gościa ze szczerą radością.

- Harry! Co cię do mnie sprowadza o tej porze? Założę się, że znalazłbyś bardziej przytulne miejsca.

- W ostatnim tygodniu odwiedziłem ich wystarczająco dużo i mam chwilowo dosyć, Simonie - odrzekł Harry z ironicznym uśmiechem. - Jest pewna sprawa, która nie daje mi spokoju, i pomyślałem, że powinieneś się jej przyjrzeć. - Usadowił się na brzegu stołu i spojrzał na mapę. - Oznakowujesz sieci?

- Tak. - Mężczyzna spojrzał ponuro i odpiął jedną z pinezek. Przejęli jedną z naszych placówek w Rochelle. Bóg jeden wie, jak oni zdobywają informacje.

- Wszystko przepadło? - zapytał osłupiały Harry.

- Podejrzewamy, że tak. Jak dotąd nic mamy żadnych wie­ści. Jeśli komukolwiek stamtąd udało się przeżyć, skontaktują się z nami w przeciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. - Simon Grant westchnął głośno. - Rozumiesz więc, że chętnie zapomnę o tym na chwilę. Opowiadaj, Harry, chciałbym dla odmiany pomartwić się czymś innym.

Jego twarz, pociągła i pokryta głębokimi bruzdami, oraz zmęczone, zapadnięte oczy dodawały prawdziwości jego prośbie. Simon był człowiekiem, który sypiał rzadko, ze względu na ciążącą świadomość, iż dzierży w swoich dłoniach los każdego agenta należącego do rozległej siatki wywiadu brytyjskiego. Harry od dawna przyglądał się z boku, jak ta świadomość powoli go wykańcza.

Patrzył teraz na niego ze współczuciem i odrobiną poczucia winy, że dołoży mu kolejnych zmartwień, jednak musiał to zrobić. Tylko Simon Grant mógł wydać potrzebne rozkazy.

Szef wywiadu zrozumiał wyraz twarzy Harryego i ze zmę­czonym uśmiechem na ustach zaproponował:

- Napijmy się wina. - Potem wskazał na mapę leżącą na biurku. - Jestem wyczerpany i spragniony. Proszę, Harry, spocznij.

Harry zajął miejsce po drugiej stronie biurka i przyjął nieco zakurzony kieliszek wypełniony winem. Wtedy opowiedział Simonowi o swoich obawach związanych z Nigelem Dagenhamem.

- I myślisz, że jest to w jakiś sposób związane ze sprawą naparstka? - Simon przebiegł palcem wokół brzegu kieliszka, pozwalając mu rozbrzmiewać wysokim tonem w ciszy gabinetu.

- Nie jestem tego zupełnie pewien, lecz sam przyznasz, że to trochę dziwne jak na zbieg okoliczności. Tak czy inaczej, trzeba chłopaka odnaleźć. Jeśli nie wpadł jeszcze w ich sieci, to na pewno czekają na odpowiedni moment.

Simon pokiwał głową, łyknął wina i odstawił kieliszek, a na­stępnie sięgnął po skrawek pergaminu.

- Szczerze powiedziawszy, wszyscy są zajęci i nie bardzo mogę sobie pozwolić na odciąganie ich od powierzonych za dań... ale skoro mówisz, że to pilne... Niech będzie, przydzielę Colesa i Addisona do tej sprawy. Jeśli ten chłopak znajduje się w Londynie, oni go znajdą niezawodnie. - Zanurzył pióro w kałamarzu. - Co mają z nim zrobić, kiedy już go dopadną?

- Nic - odparł Harry stanowczo. - Niech przyprowadzą go do mnie, to wszystko. Sam się nim zajmę.

Simon Grant spojrzał na Harryego z zaciekawieniem.

- Czy masz jeszcze jakąś sprawę do tego Dagenhama, Harry?

- Można powiedzieć, że tak, w pewnym sensie jest to sprawa rodzinna - odparł Harry, odstawiając kieliszek i podnosząc się z krzesła. - Wybacz, Simonie, że musiałem cię obarczyć nowymi kłopotami.

Mężczyzna machnął lekceważąco ręką.

- Na szczęście równie często uwalniasz mnie od kłopotów. Tak czy inaczej, przezorny zawsze ubezpieczony. Dopóki panu jemy nad tą sytuacją, możemy sami z niej skorzystać. Jeśli Francuzi lub Rosjanie będą chcieli go włączyć do sieci, może lepiej pozwolić na to, a później urobić go na podwójnego?

Harry nic nie odpowiedział. Gdyby jednak przyszło co do czego, Harry interweniowałby. Znając słaby charakter Nigela, wiedział dobrze, że nie nadawałby się na podwójnego agenta.

Wicehrabia pożegnał się i opuścił Ministerstwo. Jedynym motywem jego zainteresowania Nigelem Dagenhamem była niebezpieczna bliskość młodzieńca z kobietami i dziećmi z domu przy Cavendish Square. Wiedział, że wróg nie będzie zawracał sobie głowy szkodą osób trzecich. Więc jeśli Nigel miał ich doprowadzić do naparstka, tym samym stwarzał zagrożenie dla mieszkańców domu. Usunięcie naparstka nie było już wy­starczającym zabezpieczeniem. Musiał odnaleźć Dagenhama i usunąć go ze sceny wydarzeń. Ludzie Simona najlepiej nadawali się do tego zadania.

* * *

- Jak myślicie, na którą godzinę musimy się wyszykować, żeby przyjąć jutro księżną Gracechurch? - zapytała Liwia, nakładając sobie kawałek pieczonej kuropatwy z półmiska, który bliźniaczki ustawiły na stole. Obok znajdowało się przykryte naczynie z gotowaną brukselką.

- Wydaje mi się, że na trzecią - powiedziała Aurelia, wrzucając na swój talerz pieczone ziemniaki. - To zwyczajowa pora.

Kiedy jedna z bliźniaczek postawiła sosjerkę obok jej nakrycia, podniosła głowę z uśmiechem.

- Dziękuję, Ado - zwróciła się do kobiety pewnie, zauważyła bowiem niedawno, że Ada miała maleńki pieprzyk tuż nad lewą brwią, dzięki czemu bliźniaczki stały się rozpoznawalne.

- Myślę, że podamy herbatę - trajkotała Liwia, a jej myśli wesoło krążyły wokół spraw związanych z wizytą. - Ado, jak myślisz, czy mogłabyś przygotować swoje przepyszne biszkopty?

- Biszkopty to specjalność naszej Mavis, psze pani, ja nie potrafię ich piec - odparła niewzruszona Ada.

- Och... dobrze, zatem, jak myślisz, czy Mavis zechce je upiec na jutro? - poprawiła się Liwia z pełnym nadziei uśmiechem.

- A to musi pani ją samą o to zapytać - oświadczyła Ada - Zaraz przyjdzie, poszła właśnie po radiski. - Z tymi słowami Ada opuściła jadalnię.

- Radiski? - Aurelia spojrzała zdumiona na swoje towarzyszki. - Wydaje mi się, że miała na myśli rzodkiewki - wyjaśniła Kornelia. - Tak je nazywają na zachodzie... ach i w Szkocji również.

- A skąd u licha wiesz takie rzeczy?

- Nie jestem pewna... och, już sobie przypomniałam. Kiedy Stevie przyszedł na świat, przyjęliśmy niańkę, która pochodziła z tamtych regionów, chyba z okolic Durham. Słyszałam raz, jak mówiła właśnie o radiskach. Jednak Linton narzekała bardzo, że nie rozumie ani słowa z tego, co mówi ta dziewczyna, więc musieliśmy ją odesłać.

- Swoją drogą, z bliźniaczkami też nie jest łatwo się porozu­mieć - pożaliła się Liwia. - Ale są wspaniałymi kucharkami. Ta kuropatwa jest wyśmienita... o, a do brukselki dodały słodkie kasztany, cóż za niezwykły pomysł. Nigdy w domu nie jadłam takich pyszności. - Westchnęła z przesadą.

Jej ojciec, wielebny Lacey, nie pochwalał wykwintnej kuchni. Proste posiłki były jednymi, które zjawiały się na jego stole. I jak zwykł mawiać, odmówiwszy dziękczynną modlitwę, proste jadło błogosławi stół, na którym jest spożywane. Do tego najwyżej kieliszek wina, ze względów zdrowotnych.

Do jadalni weszła Mavis, niosąc miskę duszonej rzodkiewki, a Liwia od razu zagadnęła ją w sprawie biszkoptów. Bliźniaczka zdawała się bardzo poważnie zastanawiać nad prośbą Liwii.

- Czy chodzi pani o te z suszonymi wiśniami, psze pani? Czy te z rodzynkami?

- Może i jedne i drugie? - zasugerowała niepewnie Liwia. - Oba rodzaje są przepyszne.

Mavis ledwie skinęła głową i odmaszerowała spokojnie do kuchni.

- Czy to oznaczało, że upiecze te biszkopty? - spytała zdezorientowana Liwia.

- Wydaje mi się, że tak - stwierdziła Aurelia. - W rzeczywi­stości są bardzo spolegliwi, tylko mało rozmowni. - Polała sosem swój kawałek pieczeni i podała sosjerkę siedzącej naprzeciwko Kornelii. - Nell, może trochę sosu?

- Och, bardzo chętnie. - Kornelia obsłużyła się, nieobecnym spojrzeniem wpatrując się w strużkę gęstego, winnego sosu, pokrywającego powoli plastry pieczeni z kuropatwy na jej talerzu.

Liwia wymieniła spojrzenie z Aurelią.

- Nell, twój obiad zaraz utonie - zwróciła jej uwagę. Potem chwyciła dwa plasterki mięsa i podała po jednym Tristanowi i Izoldzie, które czatowały na smaczny kąsek pod stołem.

Kornelia otrząsnęła się z zamyślenia i odstawiła sosjerkę.

- To pachnie tak apetycznie - próbowała się tłumaczyć.

- Czy mogłabym skosztować radisek, Ellie? Aurelia podsunęła misę w jej stronę.

- Wygląda na to, że przeszłyśmy daleką drogę od czasu naszego pierwszego posiłku w tym domu - powiedziała. - Pamiętacie jeszcze ten chleb z serem i zupę ziemniaczaną, podane w salonie pierwszej nocy? Było wtedy tak zimno i czułyśmy się okropnie.

- A teraz? Spójrzcie tylko. - Liwia zatoczyło krąg widelcem, wskazując na otoczenie. - Mogłybyśmy wydać przyjęcie z obiadem w tak przyzwoicie odnowionej jadalni.

Kornelia postanowiła zmusić się do włączenia w rozmowę, odsuwając na razie od siebie inne myśli.

- Nawet nie przypuszczałam, że salon jadalny będzie wyglądał tak okazale po remoncie - powiedziała. - Kremowa farba i złote zdobienia potrafią zdziałać cuda; naprawdę wydobyły urodę tych gzymsów.

- I ten uroczy plafon na suficie - dodała Aurelia, wyciągając szyję do góry, by spojrzeć na malunek. - Powiem wam coś, wydaje mi się, że ten fresk nie jest zwykłym malowidłem. Malarz miał przedziwny błysk w oku, kiedy schodził z drabiny po renowacji, a gdy spytałam go, czy podoba mu się styl tego fresku, prawie się zarumienił.

- Cóż, może fresk kryje w sobie jakieś ukryte tajemnice, jak foremka do leguminy - zauważyła Kornelia, wreszcie trafiając na temat, który ją zajmował.

- Cherubiny wyglądają rzeczywiście pięknie - wymamrotała Liwia pod nosem, również wlepiając spojrzenie w sufit. - Ale żeby dokładnie zbadać malunek, musiałybyśmy stanąć wyżej.

- Trzeba przynieść drabinę i poddać fresk dokładniejszym oględzinom - oświadczyła Kornelia z entuzjazmem. - W tym domu czeka nas jeszcze wiele niezbadanych miejsc.

- Na przykład strych - zauważyła Liwia, nakładając sobie kolejny plaster pieczeni. - Zajrzałam tam tylko raz, na chwilkę, jednak było tam tak brudno i ponuro, więc szybko uciekłam. Ale widziałam tam całą masę skrzyń i pudeł.

- Myślę, że historia życia ciotki Sophii jest warta poznania i może okazać się niezwykle fascynująca - powiedziała Kornelia. - Możemy się tym zająć, gdy uporamy się już z zasadniczą misją naszego wyjazdu.

- Czyli oczarowaniem niczego niespodziewającej się londyńskiej socjety - oświadczyła Aurelia. - Zaczynamy już jutro.

- Wicehrabia Bonham był niezwykle uprzejmy - rzekła Liwia. - Pomimo tak fatalnego początku naszej znajomości. - Roześmiała się. - Obraziłyśmy go, zwodziłyśmy, zabawiłyśmy się jego kosztem, a on odpłaca nam tak wielką uprzejmością. Czyż to nie zadziwiające?

- Niezwykle - rzuciła sucho Kornelia.

- Och, Kornelio, ty i te twoje podejrzenia - zwróciła się do niej Liwia oskarżycielskim tonem. - Mówisz tak, jakbyś była przekonana, że wicehrabia ma jakiś ukryty motyw; ale przecież już przyjął do wiadomości, że nie sprzedamy mu domu, więc czego jeszcze mógłby chcieć?

- Nic nie przychodzi mi do głowy - stwierdziła Aurelia, patrząc w talerz. - Ośmielam się przypuszczać, że po prostu lubi nasze towarzystwo. - A raczej Nell, dodała w myślach.

Aurelia nie była pewna, lecz zdawało się jej, że Liwia nie dostrzegła dotąd napięcia, jakie panowało między Nell i wice­hrabią Bonhamem. Przypuszczała też, że Liwia nie doszukiwała się przyczyn dziwnego zachowania Kornelii w ostatnich dniach, tak jak ona. Postanowiła więc na razie zatrzymać przemyślenia dla siebie.

- Być może - rzekła Kornelia, bo wydawało się jej, że takiej odpowiedzi oczekują przyjaciółki. Nie wiedziała, jak długo jeszcze zdoła utrzymać przed nimi tajemnicę. Nie bała się wcale, że nie utrzymałyby sprawy w sekrecie, nie bała się nawet tego, że mogłyby potępić ten szalony romans. Najbardziej ze wszystkiego bała się, że gdy będzie musiała to wypowiedzieć na głos, ubrać w słowa, cała ta spowita nocnym czarem historia stanie się rzeczywistością, z którą trzeba będzie się zmierzyć. Na razie mogła udawać przed samą sobą, że toczy się ona w odległym wszechświecie i dotyczy innej kobiety, a nie Kornelii z krwi i kości. Póki mogła utrzymać romans na poziomie marzenia sennego, nie zagrażał jej codziennej rzeczywistości.

Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że to, co zaszło między nią i wicehrabią Bonhamem, to, co miało się zdarzyć również lej nocy, z całą pewnością dotyczyło osoby z krwi i kości, którą była. Dotyczyło najgłębszej istoty jej kobiecości.

Poczuła, że znów odpływa myślami, a Ellie mówi coś do niej z ożywieniem, więc musiała dużym wysiłkiem woli powrócić do rzeczywistości.

Jakimś cudem udało się jej przetrwać do końca wieczoru w pełni przytomnie i gdy rozstawała się z Liwią i Ellie, była pewna, że przyjaciółki patrzą na nią jak zazwyczaj, bez cienia podejrzeń.

Ogień na kominku w jej sypialni palił się przyjemnie. Odstawi­ła świeczkę na stoliku przy łóżku i chwyciła długi patyk służący do zapalania lamp, z pomocą którego rozświetliła cały pokój. Potem rozebrała się, stojąc przy kominku, starannie odwieszając ubrania w szafie, każdy jej ruch był przemyślany i spokojny. Włożyła nocną koszulę i zapięła maleńkie guziki pod szyją. Zarzuciła jeszcze na ramiona ciepłą podomkę i podeszła do okna.

Zapatrzyła się w mrok, próbując odróżnić kształty sękatych, starych jabłonek i zarys muru ogrodowego. Zza pędzących po niebie chmur wyłaniał się raz po raz księżyc w kwadrze. Ot­worzyła okno i wzięła głęboki wdech chłodnego powietrza. Pachniało deszczem. Prędko przymknęła okno, zostawiając niewielką szparę. Mimo to, ostra igła chłodnego powietrza wpadła do sypialni. Kot, który do tej pory smacznie spał przed kominkiem, wydał z siebie pełne wyrzutu miauknięcie.

- Wybacz mi, Kiciu, ale musisz znaleźć sobie inną sypialnię na dzisiejszą noc - powiedziała, schylając się po kotkę. Wystawiła ją za drzwi, które od razu zamknęła na zasuwę. Usłyszała, jak kocica drapie w drzwi w szybkim i pełnym pasji rytmie, który Kornelia, gdyby nie znała niezależnego charakteru zwierzęcia, zinterpretowałaby jako desperację. Zignorowała jednak wściekłe dźwięki, i po chwili Kicia, dając za wygraną, udała się w głąb korytarza w poszukiwaniu innego, przytulnego miejsca na nocleg.

Kornelia nie miała już nic do roboty, mogła tylko czekać na swojego Casanovę.

Dryfowała w dziwnym stanie, na pograniczu snu i jawy, siedząc na krześle obok kominka, gdy usłyszała chrobotanie dochodzące od strony okna. Pozostała na krześle, spod półprzymkniętych powiek obserwując czarną przestrzeń za oknem. Patrzyła, jak w szparze między oknem i framugą pojawia się dłoń, która otwiera okno na tyle szeroko, by mógł wejść do środka. Serce łomotało jej w piersiach, lecz czuła się dziwnie sparaliżowana, mogła tylko śledzić spojrzeniem postać wśliz­gującą się przez okno do sypialni.

Harry zamknął okno, zanim powoli się odwrócił do niej. Był ubrany na czarno od stóp do głów, podobnie jak przy ich ostatnim nocnym spotkaniu. Czarny płaszcz miał zapięty pod szyją, wokół której owinął czarny szalik. Nawet rękawiczki miał czarne. Tylko jego oczy miały głęboki, szmaragdowy odcień zieleni, gdy patrzył na nią, stojąc bez ruchu.

Nagle uśmiechnął się i w jednej chwili paraliż, który zdawał się zatrzymywać ich oboje, pierzchł. Harry przeszedł szybko i stanął przy jej krześle, zarzucił ręce na jego oparcie i schylił się, by pocałować Kornelię w usta. Uniosła ręce i objęła jego twarz. Rozgrzanymi przy ogniu dłońmi czuła chłód jego policzków, lecz jego wargi były ciepłe, wilgotne i miękkie.

Wreszcie Harry wyprostował się, podnosząc głowę powoli i niechętnie. Jej usta płonęły od pożądliwego nacisku jego pocałunku, musnęła swoje wargi palcami, patrząc na górującego nad nią mężczyznę. Od chwili, gdy Harry pojawił się w oknie, nie odezwali się do siebie słowem, i oboje czuli, że owo milczenie jest na miejscu. Ich dialog był czysto zmysłowy.

Sięgnął w dół, chwycił ją za ręce i pomógł jej wstać. Zanurzył dłonie w gęstych splotach jej miodowych włosów, które spływały kaskadami wokół twarzy i ramion. Pocałował zamknięte powieki, a muśnięcie czubka jego języka wywołało uśmiech na jej twarzy.

Kornelia odwinęła szalik z jego szyi i rzuciła go na podłogę, potem zaczęła zwinnymi ruchami odpinać guziki jego płaszcza. Harry stał spokojnie, oddając się w ręce Kornelii, bawiąc się w tym czasie jej włosami, których loki zawijał sobie wokół palców.

Poruszył energicznie ramionami, pomagając jej zsunąć dopa­sowany płaszcz. Okrycie opadło na podłogę, gdzie już zostało. Kornelia skupiła uwagę na jego koszuli, której guziki odpinała w tempie swojego przyspieszającego z każdą chwilą oddechu. Zdjęła z niego koszulę i przebiegła dłonią po nagim torsie, otwartą dłonią drażniąc twarde sutki. Schyliła się i polizała je, chichocząc cicho, gdy zauważyła, jak jeszcze mocniej stwardniały w odpowiedzi na jej pieszczotę. Do tej pory nie zdawała sobie sprawy z tego, że męskie sutki mogą być równie wrażliwe jak kobiece.

Całowała dalej jego klatkę piersiową, podczas gdy jej dłonie pracowały nad rozpięciem bryczesów. Zsuwając je w dół, za­drapała go paznokciem, jednak żadne z nich nie zauważyło maleńkiego, czerwonego śladu. Opadła na kolana, podczas gdy jej język rysował wilgotną ścieżkę w dół jego brzucha, zatrzymując się w okolicach pępka. Zacisnęła dłonie, obejmując jego pośladki, a język powędrował niżej.

Jego spazmatyczny wdech sprawił, że uśmiechnęła się poprzez mgłę pożądania, która ją spowijała. Nigdy do tej pory nie bawiła się męskim ciałem w ten sposób, nigdy też nie przypuszczała, że wie, jak doprowadzić ich oboje do takich wyżyn rozkoszy. Lecz to jej ciało wiedziało, znało tę drogę instynktownie. Była to głęboka, pierwotna droga.

Harry bawił się jej włosami, i wpatrywał się intensywnie w jej schyloną głowę, podczas gdy ona powoli zbliżała go do speł­nienia. Kiedy znalazł się już na samej granicy, lecz jeszcze nie tracąc kontroli, podniósł jej głowę i spojrzał w oczy, które wyglądały jak zatopione szafiry, ich przenikliwe błękitne światło migotało zamglone namiętnością.

- Wstań już - wyszeptał. Jego głos był ochrypły i rozgorącz­kowany. Schylił się i podniósł ją na nogi. Pogładził po twarzy i pocałował w usta, nurkując językiem głęboko, penetrując jej wnętrze.

Zsunął ciepłą podomkę z ramion. Przebiegł teraz dłońmi po jej ciele, wyczuwając jej kształty pod obszerną koszulą nocną, dotykiem badał kuszący zarys obfitych piersi, pyszną wypukłość bioder i niewielkie zaokrąglenie brzucha. Muślin był cienki, a jej skóra pod spodem miała barwę kości słoniowej, z wyjątkiem różowego zwieńczenia sutków.

Wsunął dłoń pomiędzy jej uda, przykrywając dłonią miękki wzgórek jej łona, pieszcząc ją przez cienki muślin, czuł jej ciepło i szorstkie sploty włosów łonowych pod palcami. Było coś nad wyraz podniecającego w tym sposobie dotykania jej. Badał intymne zakamarki jej ciała, jak ukryte za zasłoną tajemnice.

Do tej pory padły między nimi tylko te dwa słowa. Jedyne dźwięki, jakie do nich dolatywały, to trzaskanie drew w kominku, ich świszczące oddechy, gdy stali tak, dotykając się nawzajem. Ich spojrzenia stapiały się ze sobą, gdy zadawali sobie bezgłośne pytania, na które ich ciała dawały natychmiastową odpowiedź.

Wreszcie napięcie pękło. Kornelia zrobiła krok do tyłu i za­częła odpinać guziki koszuli, nie spuszczając jednak oczu z Harryego. Ściągnęła ubranie przez głowę i odrzuciła na bok.

Harry powiódł pełnym pieszczoty spojrzeniem po jej nagim ciele, tak hojnie ofiarowanym jego oczom. Uśmiechnął się i rzekł:

- Oto stoisz przede mną, kochanie, w pełnym blasku swej nagości, a ja tu jestem spętany przez bryczesy zaplątane wokół kostek.

Kornelia roześmiała się zmysłowo, zachwycona niedorzecz­nością tego wszystkiego i słodką obietnicą zawartą w jego słowach.

- Chodź do mnie. - Wyciągnęła do niego ramiona i padła do tyłu na łóżko. Jej ciało rozciągnęło się w kuszącej, zapraszającej pozie, oczy wypełniły łobuzerską zmysłowością, kiedy obserwowała, jak on zrzuca buty w pośpiechu i ściąga spodnie.

Ukląkł jednym kolanem obok niej i pogładził ją po całym ciele raz jeszcze, miłośnie rozkoszując się miękkością skóry. Głaskał ją, jakby rzeźbił z gliny, podążał spojrzeniem za swoją dłonią, jakby pragnął zachować w pamięci każdy skrawek jej ciała.

Kornelia leżała spokojnie, poddana jego dłoniom i spojrzeniu, z ramionami rozłożonymi szeroko, rozchylonymi nogami i piersiami unoszącymi się przy każdym oddechu. Gdy Harry postawił drugie kolano na łóżku i zawisł nad nią, patrzyła na niego przymrużonymi oczyma, gładząc jego płaski, umięśniony brzuch i twarde, wystające kości biodrowe. On wsunął rękę pomiędzy jej uda, nieomylnie znajdując najczulszy punkt, a wtedy jej biodra poruszyła gwałtowna fala doznania.

Gdy uspokoiła się, spojrzała w górę, w jego uśmiechnięte oczy i powiedziała:

- Chciałam to podarować tobie, ale powstrzymałeś mnie.

- Ach, kochanie, matka natura rozdawała swoje podarki powodowana stronniczością - zamruczał, uśmiechając się. - Kobiety pobłogosławiła zdolnością szczytowania wiele razy podczas zbliżenia. Biedny gatunek męski, niestety, ma tylko jedną chwilę chwały, po której jest wykończony.

Stłumiony śmiech wywołał łzy w oczach Kornelii. Harry wygląd teraz i zachowywał się zupełnie inaczej niż mężczyzna, którego poznała: uprzejmy, elegancki i opanowany arystokrata.

Lecz jak zawsze, pamiętała, że wicehrabia Bonham ma przed nią jeszcze wiele tajemnic.

Ta ulotna myśl zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. Harry pochylał się teraz nad nią, w jego oczach nie było już uśmiechu, bo wypełniło je naglące pragnienie, które ponownie ożywiło jej własne pożądanie. Podciągając jej nogi, położył je sobie na ramionach. Trzymając ją za pośladki, wszedł głęboko w jej uniesione ciało.

Uniosła biodra wysoko, przyjmując go głębiej w siebie, jej wewnętrzne mięśnie zaciskały się wokół niego, sprawiając, że stawał się jej.

Wycofał się z niej na krótką chwilę przed końcem, tak jak robił to wcześniej, a ona poczuła stratę, którą po chwili zatopiły fale konwulsji rozkoszy. Gdy było po wszystkim objęła go mocno. Ich pot mieszał się, a lędźwia teraz już rozłączone, wciąż pulsowały w jednym rytmie i przez jedną chwilę trwali w wyczerpanym, spoconym uniesieniu całkowitego spełnienia.

Potem, jak zawsze, nadeszła rzeczywistość. Kornelia poruszyła się pierwsza, jej dłoń głaskała delikatnie plecy Harryego, on zaś natychmiast zsunął się z niej. Położył rękę na jej brzuchu, oddychając ciężko.

Ogień w kominku dogasał, a świece dopalały się w kałużach stopionego wosku. Te nierealne, nocne schadzki były szalone. Ona była szalona, ryzykując wszystko dla tych paru chwil zmysłowego nieba.

- O co chodzi? - spytał Harry swym zwyczajnym głosem. Usiadł prosto, spuszczając nogi na podłogę i odwrócił się, by spojrzeć na Kornelię. - Nell, co się stało?

- Nic - odparła, świadoma, jak nieszczerze to zabrzmiało. Powoli podniosła się do pozycji siedzącej, podsuwając sobie pod plecy kolejne poduszki. - To chyba po prostu jedna z tych chwil niewytłumaczalnej niepewności. Na pewno wiesz, co mam na myśli. - Zaśmiała się lekko, jakby próbując rozładować napięcie, nie wyszło to jednakże ani trochę przekonująco. Nie oszukała nawet samej siebie.

- Co cię dręczy? - Harry nagle spoważniał. - Jeszcze przed chwilą nie posiadałaś się z radości, teraz zesztywniałaś, ogarnięta wątpliwościami i niezadowolona... nie rozumiem. Powiedz coś.

Kornelia nie była przygotowana na takie rozmowy. Prośba Harryego wydawała się jej niecodzienna. Wydawało jej się, że mężczyźni nie przejmowali się takimi podziemnymi rzekami nastrojów. Były to doznania, które odczuwały i rozumiały zazwyczaj wyłącznie kobiety. Mężczyźni najczęściej uważali takie wynurzenia za tylko i wyłącznie kłopotliwe, i Nell wiedziała z doświadczenia, że najprościej byłoby lekko się uśmiechnąć, czule zamruczeć albo wygłosić jakąś formułkę, np.: „Martwię się o sprawy domowe”. Czyżby tym razem sprawy miały się inaczej ?

- Nie mogę tak dalej - powiedziała tylko.

Harry wstał. Pochylił się nad nią, pogłaskał ją przelotnie, uniósł jej głowę, by ją wygodniej ułożyć, po czym opatulił ją kołdrą jak do snu i rzekł:

- Zmarzniesz.

- Ty też. - Była to jedyna odpowiedź, jaka przychodziła jej do głowy w tej sytuacji.

Kornelia podniosła się jeszcze wyżej na poduszkach, tak by lepiej go widzieć i podciągnęła nakrycie pod samą brodę. Tak naprawdę miała ochotę unieść kołdrę i zaprosić kochanka, by dzielił się z nią ciepłem. Pragnęła mieć go blisko siebie, czuć dotyk jego skóry, nie była jednak w stanie tak postąpić.

Harry włożył spodnie, kucnął nad paleniskiem i zaczął do­kładać do ognia, zamyślony i milczący. Po chwili wstał, spojrzał jej prosto w oczy i zapytał bez ogródek:

- Dlaczego nie, Nell?

Jego cicho zadane pytanie pozostało przez dłuższą chwilę bez odpowiedzi. Kornelia zamknęła oczy, szukając odpowiednich słów. Harry stał bez ruchu, wpatrując się w nią intensywnie i czekał.

- Nie jest łatwo to wytłumaczyć.

- Postaraj się, mimo wszystko - odpowiedział półszeptem.

- Dobrze. Niech i tak będzie. - Spojrzała mu śmiało w twarz.

- Nie lubię sekretów. Nie lubię, nie chcę i nigdy nie chciałam niczego ukrywać. Czuję się niezręcznie.

Przyglądał się jej bacznie, jego oczy zwęziły się.

- Doskonale to rozumiem, lecz nie wydaje mi się, by to był jedyny, czy nawet główny, powód twoich zmartwień.

Kornelia nerwowo zaciskała dłonie na kołdrze.

- Wiesz, że mam dzieci.

- Jestem tego świadom - stwierdził beznamiętnie. - Co to ma wspólnego z nami?

- Co to ma wspólnego? - powtórzyła zirytowana do granic możliwości. - Wszystko, oczywiście. Przede wszystkim zaś to, że nie mam zamiaru robić niczego, co mogłoby mieć jakikolwiek szkodliwy wpływ na dzieci. Nie jest to chyba dla ciebie żadnym zaskoczeniem?

- Oczywiście, że nie. - Teraz i jego głos zdradzał rozdraż­nienie. - Nie jestem jednakże w stanie zrozumieć, w jaki sposób nasze kilkugodzinne tajemne spotkania miałyby mieć jakikolwiek wpływ na twoje dzieci.

- Po pierwsze, jak już powiedziałam, nie lubię sekretów.

- Nastrój, jaki panował w pokoju, bardzo pomagał jej formułować zdania. - A po drugie, nawet gdybym chciała, czy naprawdę myślisz, że zdołalibyśmy utrzymać nasz związek dłużej w tajemnicy?

Harry pomyślał o wszystkich sekretach, które utrzymywał przez wiele lat w tajemnicy, i niemal się roześmiał.

- Ja zdołałbym z całą pewnością - jestem mistrzem skrywania sekretów.

Podszedł do łóżka, schylił się i wziął ją za ręce.

- Nell, moja ukochana, mogę z całą odpowiedzialnością złożyć ci przyrzeczenie, że nikt poza nami nigdy się o tym nie dowie, chyba że ty sama zdecydujesz się ujawnić nasz związek.

Potrząsnęła głową.

- To nie wystarczy, Harry. Mam zbyt dużo do stracenia, jeśli choćby najmniejszy cień skandalu padnie w pobliżu mojej osoby. Nie mogę ryzykować.

Puścił jej dłonie i wyprostował się, marszcząc brwi.

- Więc jaka jest stawka, o której mówisz?

- Moje dzieci - odparła bez ogródek. Napotkała jego zatros­kane spojrzenie i potrząsnęła głową. - Mój syn jest spadkobiercą hrabiego Markby, swego dziadka. Stephen, zanim wyruszył na wojnę, życzył sobie, żebym w wypadku jego śmierci przejęła pełną opiekę nad naszymi dziećmi. Jego ojciec, jak możesz sobie wyobrazić, jest wściekły z tego powodu, i stara się zrobić wszystko, żeby tę opiekę mi odebrać. Jeśli dam mu najmniejszy powód, odbierze mi dzieci bez chwili wahania. I żaden sąd nie przyzna mi w tej sprawie racji, jeśli dotknie mnie choć podejrzenie skandalu.

Harry pociągnął się w zamyśleniu za ucho.

- Rozumiem twoje rozterki, ale przecież nikt się nie dowie, Nell. Chyba że jak powiedziałem, sama komuś powiesz.

- Łatwo ci mówić, Harry. - Nie potrafiła ukryć goryczy w głosie - Ale ty nie ryzykujesz nic. Ja ryzykuję wszystko.

Nic nie odpowiedział, stał tylko patrząc na nią, a głębokie zatroskanie malowało się na jego zmarszczonym czole, zaraz jednak odwrócił się i podniósł swoją koszulę z podłogi. Ubrał się prędko, przysiadając na chwilę na brzegu łóżka, żeby wciągnąć buty. Potem pochylił się i pocałował ją lekkim, pożegnalnym pocałunkiem.

- Porozmawiamy o tym innym razem. - Pogłaskał ją wierzchem palca wskazującego i wstał. - Zobaczymy się dziś po południu... w nieco odmiennych okolicznościach. - Błysnął jeszcze uśmiechem, popchnął okno i już go nie było.

Kornelia wstała z łóżka i podeszła do okna. Wyjrzała w sza­rzejący powoli mrok, jednak odziana na czarno postać tak wtopiła się w cienie, że nie mogła go już odróżnić, chociaż wiedziała, że musi znajdować się jeszcze w ogrodzie.

Stała, obejmując się skrzyżowanymi ramionami, dumając nad tym, skąd znalazła w sobie tyle stanowczości, aby położyć kres tej idylli ze snu. Harry miał najprawdopodobniej rację. Nikt nigdy się o tym nie dowie. Mogła być pewna, że on dotrzyma tajemnicy. Nie potrafiła sobie wyobrazić, żeby mógł złamać dane słowo, podobnie jak instynktownie wyczuwała, że nie żartował, kiedy nazwał siebie mistrzem skrywania sekretów.

Czy w ogóle wiedziała coś o tym mężczyźnie poza powierz­chnią, którą sam zdecydował się jej pokazać? Miał rodzeństwo, rodzinę, z którą był bardzo zżyty. Był żonaty. Jego żona zmarła w wypadku. Powiedział, że kochał żonę... nie, chwileczkę... niedokładnie to powiedział. Przypomniała sobie jego głos. Wie­rzyłem, że ją kocham. Tak dokładnie powiedział. Nie było to zwykłe potwierdzenie...

Więc co chciał przez to powiedzieć? A poza tym, czy może mieć to jakiekolwiek znaczenie dla ich małej przygody? W za­sadzie, nie mogło, pomyślała. Minione małżeństwo z rozsądku nie miało najmniejszego związku z teraźniejszością. Więc co kryło się za jej perwersyjną determinacją, aby zakończyć to, co ledwo się zaczęło? Naprawdę nie znosiła sekretów, wszystkiego co potajemne. Zawsze tak było, nawet jako mała dziewczynka nie była zdolna do kłamstwa. Zawsze zdradzał ją wyraz twarzy i brak pewności w głosie. Lecz teraz była dorosłą osobą w świecie dorosłych i znalazła się w dorosłej sytuacji. Nikogo by to nie skrzywdziło, a jeśli związek wyglądałby tak, jak te dwa ostatnie spotkania, przynosiłby jej tylko niczym niezmąconą rozkosz.

Jednak w głębi duszy czuła, że nie zależy jej na takim związku. Do tego się to sprowadzało. Nawet mimo, że nie było w tym nic cudzołożnego. Nikt nie był zdradzany ani zraniony w żaden sposób. Pomimo to, nie czuła się z tym dobrze. Czuła, że jest w tym coś wstydliwego. Chowanie się po kątach, ukrywanie w cieniu...

- Przeklęte skrupuły - wymamrotała, zatrzaskując okno niemal z hukiem. Nie mogła przecież oczekiwać propozycji małżeństwa po dwóch idyllicznych spotkaniach w sypialni. Nawet gdyby tego pragnęła, nawet gdyby była gotowa rozpatrywać taką propozycję.

ROZDZIAŁ XVI

Kornelia krytycznie przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze w sypialni. Jej popołudniowy strój z żonkilowożółtej krepy nie przypominał w niczym preferowanych przez nią zwyczajnych, prostych, luźnych sukien. Linia dekoltu w kształcie litery v spotykała się z ciemnozieloną aksamitną szarfą podnoszącą biust. Korzystnie podkreśla to kształt piersi, uwydatniając rowek między nimi, pomyślała Kornelia, zapinając ametystowy medalion. Krótkie, bufiaste rękawki okrywały częściowo jej ramiona, nie maskując wszakże atrakcyjnych krągłości. Całość sprawiała wrażenie połączenia wdzięku i smaku, choć na pewno będzie jej w tym stroju nieco chłodno. Miała jednak zamiar narzucić kaszmirowy szal z lamówka, dobraną odcieniem do aksamitnych aplikacji sukni. Uroczy i praktyczny dodatek ich pomysłu, który - w razie potrzeby - przynajmniej zasłoni przed publicznym widokiem gęsią skórkę.

Nell postanowiła tego popołudnia upiąć bujne włosy w grecki kok, który obwiązała aksamitną, ciemnozieloną wstążką. W tym samym kolorze, co zdobienia sukni, szal i jedwabne pantofelki. Kreacja była dokładnie przemyślana i wyważona, każdy element współgrał z pozostałymi. Czy i Harry tak właśnie pomyśli? Co za niemądre pytanie! - skonstatowała z ironią. - Jego opinia nie ma przecież żadnego znaczenia. A może raczej nie powinna mieć...

- Nell, jesteś gotowa? - doszedł ją głos Liwii, wraz z delikat­nym pukaniem do drzwi. - Ellie i ja jesteśmy tak niezmiernie eleganckie, że nie będziesz w stanie uwierzyć - powiedziała Liwia, stojąc w drzwiach.

- Ach! Wyglądasz niesamowicie. Niemal dostojnie - dodała Aurelia.

- Pozwólcie, że i ja wam się przyjrzę - odpowiedziała Kornelia, zaśmiewając się przy tym serdecznie. Była głęboko wdzięczna przyjaciółkom za ich ożywczą energię.

- Wyglądacie niezwykle elegancko, nie ma co do tego wątp­liwości.

Liwia i Aurelia stały ramię w ramię: Aurelia w sukni z różo­wego jedwabiu, który komponował się wspaniale z jej blond włosami i ciemnobrązowymi oczyma, i Liwia w kremowym muślinie z włosami kokieteryjnie pozakręcanymi w kruczoczarne pierścienie.

- Jestem przekonana, że księżna nie będzie miała powodów, by widzieć w nas wieśniaczki - zauważyła Kornelia, owijając się szalem. - Mam tylko nadzieję, że Morecombe przyzwoicie rozpalił w salonie. Szczękanie zębami i gęsią skórkę trudno uznać za atrakcyjne czy wyrafinowane.

Zaśmiały się chórem. Kornelia ostatni raz spojrzała w lustro i po chwili i pobiegła za przyjaciółkami. Wchodziły do salonu, gdy wysoki, elegancki zegar skrzyniowy wybijał właśnie trzecią po południu. Była świadoma nadzwyczajnej niecierpliwości, z jaką oczekiwała zapowiedzianych na popołudnie gości. Minęły wieki, odkąd denerwowała się z powodu czyichkolwiek odwiedzin i nie miała przecież żadnego powodu, by ekscytować się tym razem. Ellie i Liwia zdawały się spokojne i radosne. Ona natomiast czuła tylko jedną, wielką niepewność.

Oczywiście przyczyną takiego stanu rzeczy był Harry. Miał być obecny tego popołudnia. On i wspomnienie tego, co się między nimi wydarzyło tej nocy. Pamiętała sposób, w jaki się rozstali. Tego się nie da ukryć. To będzie z nimi tego popołudnia, ewidentne jak przysłowiowy słoń w kącie. Jakże miała się zachować, by sprawiać wrażenie, jak gdyby nigdy nic między nimi nie zaszło.

Salon był urządzony z prostą, staroświecką elegancją, mimo że sprzęty dawno już miały za sobą swoją pierwszą młodość. Co ważniejsze całe pomieszczenie emanowało przytulnym, goś­cinnym ciepłem. Liwia rozejrzała się po swoim królestwie.

- Cieszę się, że nie starałyśmy się uczynić tego miejsca bardziej nowoczesnym, że pozostawiłyśmy te staromodne meble i zasłony - stwierdziła. - Zaistniała tu pewna harmonia, jakby wszystko miało swoje miejsce i tworzyło całość.

- Myślę, że twoje spostrzeżenie można by odnieść do całego domu - powiedziała Aurelia, poprawiając poduszkę na sofie. - Nie jest nijaki, ma swój styl, swoistą osobowość.

- Pewnie dlatego ciotka Sophia chciała, by został on w ro­dzinie - myślała na głos Liwia.

- A oto nadjeżdża lord Bonham! Jedzie konno, a obok niego powozik, w którym siedzą dwie damy.

- Myślałam, że miał się zjawić w towarzystwie swojej babki ze strony matki. - Aurelia pospieszyła do okna. - Rozpoznaję tę drugą kobietę. To lady Sefton.

- Zdaje się, że nasz gość nie rzuca słów na wiatr - dodała Kornelia, unosząc brew. - Obiecał nam przywieźć patronkę Almacku i oto ona. Ależ, moje drogie, nie stójcie tak w oknie. Jeśli oni spojrzą w tę stronę, zauważą was, jak się na nich gapicie jak sroki w gnat.

Aurelia i Liwia jak oparzone odsunęły się od okna i bez chwili namysłu siadły zgrabnie na sofie. Kornelia dalej stała przy kominku, z pozoru spokojna. Jednak jej serce biło jak szalone.

Morecombe otworzył drzwi i wsunął przez nie głowę.

- Jakieś damy i ten lord Bonham do pań - zaanonsował.

- Dziękuję ci, Morecombe - powiedziała Kornelia, otwierając drzwi na oścież dla swoich współtowarzyszek.

Kornelia wyszła gościom naprzeciw, uśmiechnięta, z wy­ciągniętą do powitania ręką.

- Wybaczcie, proszę, Morecombe'owi. Jest nieco ekscentryczny. Był jednak ulubionym służącym lady Sophii Lacey, która w swej ostatniej woli zaznaczyła, że ma pozostać na służbie w tym domu dożywotnio. Proszę niech pani siądzie przy ogniu. Lady Sefton, jak miło z pani strony, że zechciała nas pani odwiedzić.

Cioteczna babka Harryego była już w dość zaawansowanym wieku. Schowana pod niezliczonymi fałdami obszernego futra i z oryginalnym nakryciem głowy - ogromną futrzaną czapą, która wyglądała, nie było co do tego wątpliwości, jak powiększona replika głowy lisa. Obserwowała świat przez lorgnon i nie opuściła go nawet w chwili, gdy witała się z Kornelią.

- Cieszę się, że mogę panią poznać, lady Dagenham. - Nieco zbiło Kornelię z tropu, gdy starsza pani spojrzała przez jej ramię na Harryego i rzekła: - Całkiem przyzwoicie się prezentuje ta dziewczyna... jak na swój wiek.

- Jestem pewien, że lady Dagenham będzie wdzięczna za takie komplementy - dorzucił pospiesznie Harry, kłaniając się przy tym elegancko. Jego oczy błyskały humorem. - Droga pani, kłaniam się do stóp i proszę wybaczyć mej ciotce jej rozbrajającą szczerość.

- W rzeczy samej, Jej Wysokość zbytnio mi pochlebia - stwierdziła Kornelia, starając się zachować powagę.

- Ech tam - parsknęła ciotka. - Nie mam czasu na ckliwą, nonsensowną paplaninę. Mówię zawsze to, co mam na myśli - wytłumaczyła swoje zachowanie.

- Jest pani uosobieniem taktu, jak zawsze - mruknął pod nosem Harry.

Kornelia nie miała zamiaru pominąć trzeciej przybyłej.

- Lady Sefton. Wiem, że pani i pani Farnham już się znają. Kobiety ukłoniły się sobie uprzejmie.

- Pozwoli pani, że przedstawię jej lady Liwię Lacey.

- Znałam pani matkę - rzekła lady Sefton, sadowiąc się obok Liwii, na wskazanej przez gospodynię sofie. Usiadłszy przez chwilę układała wokół siebie liczne półprzeźroczyste, muślinowe spódnice, aż osiągnęła pożądany efekt. - Jako panna była wyjątkowo piękna. Pani bardzo mi ją przypomina, moja droga - dodała, wyraźnie przyjaźnie usposobiona. Księżna natomiast nie zamierzała spokojnie siadać. Zamiast tego przechadzała się po pokoju i oglądała wszystko przez lorgnon, jakby była antykwariuszem dokonującym wyceny mebli.

- Nie najgorszy ten Turner - zaopiniowała głośno. Następnie przyjrzała się obrazowi nad kominkiem. - Hmm. Moreland. Mocno przeceniany malarz, naprawdę niewart funta kłaków.

- Czy napije się pani herbaty? - Liwia starała się przerwać to przedstawienie. Spojrzała na Kornelię, jakby wzywała ją na pomoc. Ta jednak nie wydawała się skonfundowana niezręczną sytuacją, wręcz przeciwnie, można było odnieść wrażenie, że wszystko to niezmiernie ją bawi. Księżna machnęła ręką, jakby chciała coś od siebie odsunąć.

- Nie znoszę tego paskudztwa. Szkodzi mi na wszystko. Napiję się sherry.

- Oczywiście - odparła Kornelia, podchodząc do barku. Wcześniejsza nerwowość ustąpiła. Co za ulga. Harry zdawał się spokojny jak zwykle, lekko jedynie rozbawiony ekstrawagancją ciotki. Tylko kiedy ich wzrok się spotykał, mogła dostrzec dyskretny, porozumiewawczy błysk w jego oczach.

- Czy Jej Wysokość miałaby ochotę rozdziać się? Wezmę od pani pelisę i kapelusz, jeśli pani pozwoli? - Jeśli tylko tę makabreskę można nazwać kapeluszem, dodała w myślach.

- Nie, nie pozwolę - odparła dama, przycupnąwszy na filig­ranowym, złoconym krzesełku, które zachwiało się pod nią. - Nie mam zamiaru ryzykować, że się zaziębię. - Przyjęła szklaneczkę od Kornelii i upiła łyczek.

- Niezłe - stwierdziła. - A to co? Siadaj, Bonham, nie stój tak jak przerośnięty krzak.

- Oczywiście - mruknął Harry siadając posłusznie na kra wędzi jednego z delikatnych krzesełek, które stanowiły wystrój salonu. Zawzięcie unikał patrzenia bezpośrednio na Kornelię, a nawet w stronę, gdzie ona się znajdowała. Mógł ją przecież ostrzec, że jego cioteczna babka była dosyć specyficzną osobą, ale w biegu wydarzeń jakoś mu to umknęło. Sam był już do niej na tyle przyzwyczajony, że jej uwagi wpadały mu przez jedno ucho, a drugim wylatywały. Natomiast dla kogoś, kto miał okazję spotkać ją po raz pierwszy, zwłaszcza dla osoby ob­darzonej niezwykle żywym poczuciem absurdu, jak Kornelia, mogła to być ciężka próba.

Goście posiedzieli najwyżej kwadrans, po czym zaczęli się żegnać, dziękować za gościnę i zbierać się do wyjścia. Lady Sefton powiedziała:

- Ach, i jeszcze vouchery. Przydadzą się wam, gdybyście chciały kiedyś wybrać się do Almacku.

- Byłoby to bardzo hojne z pani strony, lady Sefton - odparła Kornelia. - Oczywiście miałyśmy je podczas naszego debiutan­ckiego sezonu, ale niedługo potem... - uśmiechnęła się skromnie - ...poświęciłyśmy się całkowicie ognisku domowemu.

- To kompletna strata czasu - wtrąciła księżna. - Macie dzieci, jak zgaduję.

- Tak, proszę pani. - odpowiedziała Kornelia.

- Tylko rujnują figurę - oświadczyła księżna. Uniosła monokl, by zlustrować jeszcze raz swą rozmówczynię. - Z tobą jednak natura obeszła się łaskawie.

Odwróciła się do Harryego i powtórzyła swoje słowa, które wypowiedziała, gdy pierwszy raz ujrzała Kornelię:

- Całkiem nieźle się prezentuje, Bonham. A teraz chodźmy. Do powozu - zakomenderowała, kładąc wicehrabiemu rękę na ramieniu.

- Miłego popołudnia, drogie panie. - Harry ukłonił się gos­podyniom i zaoferował lady Sefton drugą rękę.

- Do widzenia, lordzie Bonham. Księżno... lady Sefton niemalże chórem odpowiedziały Liwia, Aurelia i Kornelia i ukłoniły się równocześnie.

Pozwolą państwo, że ich odprowadzę. - Kornelia towarzyszyła im do drzwi wyjściowych, wiedząc, że wzywanie Morecombe'a mijało się z celem.

- Pani sama wprowadza i wyprowadza gości - dziwiła się księżna. - Cóż za przedziwny zwyczaj.

- Każdy ma swoje dziwactwa - odpowiedziała słodko Kor­nelia.

- Och, doprawdy? Cóż, Bonham, czas na nas. - Matrona rzuciła jej ostatnie przenikliwe spojrzenie, tym razem zapominając o lorgnonie.

Harry spojrzał za siebie i uśmiechnął się do Nell. Implikacje jego promiennego uśmiechu były nieskończone. Oznaczał na pewno nie tylko rozbawienie, ale i radość spowodowaną spot­kaniem. Musiała przyznać, że na samą tylko myśl o nim zapierało jej dech w piersiach. Zamknęła drzwi i stała chwilę bez ruchu. Wiedziała już, że nie będzie w stanie trzymać się swoich postanowień. Nawet nie rozumiała, jak mogła kiedykolwiek przypuszczać, że byłoby to możliwe.

- Co za potwór! - wykrzyknęła Liwia, gdy tylko Kornelia wróciła do salonu.

- Przynajmniej ciebie polubiła, Nell, jak mi się zdawało.

- Jeśli nawet, to raczej bardzo się starała, by tego nie okazać - stwierdziła Kornelia - Ale przynajmniej dowiedziałam się, że nie wyglądam najgorzej, jak na swój wiek, i jakimś cudem moja figura nie ucierpiała na skutek porodu. - Niespokojna, podeszła do okna, skąd obserwowała odjeżdżający powozik eskortowany przez jeźdźca, jadącego u boku dam.

- Tak czy inaczej, należymy teraz oficjalnie do towarzystwa.

- Trzeba będzie również księżnej złożyć wizytę - skon­statowała Aurelia, dolewając wszystkim herbaty. - Nie można też zapomnieć o lady Sefton. Kiedy się do nich wybierzemy?

- zapytała.

- Nie rozwiązałyśmy jeszcze kwestii powozu - przypomniała im Kornelia. - Gdzież się podziewa Nigel? Czy możliwe, by wrócił do Ringwood, jak myślicie?

- Nie wyjechałby bez pożegnania - stwierdziła Liwia.

- Przysłałby nam przynajmniej jakąś wiadomość.

- Też tak sądzę. Ale jeśli nie rezyduje już u lorda Coltraina, dlaczego kamerdyner wziął od nas list i go dostarczył? Gdyby nasz kuzyn gdzieś się przeniósł, na pewno byśmy już coś o tym wiedziały.

- Pewnie wybrał się na wyścigi albo gdzieś... może do jakiegoś pałacyku myśliwskiego za miastem, wraz ze swoimi nowymi przyjaciółmi - sugerowała Aurelia. - Nie informowałby nas, gdyby opuszczał stolicę tylko na krótko.

- Prawdopodobnie masz rację. - Kornelia zaczęła sprzątać filiżanki. - Zabiorę to do kuchni.

- Ależ nie, zadzwoń po Hester, naszą nową kucharkę. Nell, nie powinnaś nosić brudnych naczyń w tym stroju - zaprotestowała Aurelia, ciągnąc za sznurek od dzwonka na służbę, zawieszony przy kominku.

Kornelia wzruszyła ramionami, ale nie oponowała. Ellie miała trochę racji. Usiadła i zabrała się do swoich robótek. Jeden z fartuszków Zuzanny miał urwany guzik.

Zamiast Hester, w drzwiach pojawił się inny sługa.

- Lester, nie wiedziałam, że służysz też na pokojach - zdziwiła się Kornelia, nakładając naparstek. Nagle zmarszczyła brwi i nieco zdezorientowana, przyglądała się przez chwilę swojemu palcowi i przedmiotowi za srebra, jakby go nie poznawała.

- Jestem tu od wszystkiego, milady - odpowiedział szybko Lester, który zauważył jej zdziwienie. On też rzucił okiem na naparstek, który wyglądał tak samo jak zawsze.

- Może przyprowadzę z powrotem psy, lady Liwio? - za­proponował. - Straszliwie działają na nerwy całej kuchni i nie pozwalają im spokojnie pracować. Jazgot tam robią nieznośny i drapią w drzwi, żeby je wypuścić.

- Oczywiście. Na śmierć o nich zapomniałam. Przyprowadź je tu natychmiast, jeśli możesz. Dziękuję, Lesterze.

Drzwi zamknęły się za lokajem, a Kornelia wciąż przyglądała się z zaciekawieniem dziwnie zmienionemu naparstkowi. Zakręciła nim na palcu.

- Przedziwne, - mruknęła.

- Co takiego? - spytała Aurelia.

- Ten naparstek wydaj e się jakiś inny.

- Jakim sposobem taki solidny przedmiot mógłby się zmienić? Nell, co ty wygadujesz?

- Ależ tak, przedtem pasował jak ulał, i trzymał się ciasno na palcu. Teraz jest za luźny. - Zakręciła nim powtórnie. - Widzisz, jak swobodnie się przesuwa.

- Może palec ci schudł? - podsunęła Liwia.

Kornelia zdjęła podejrzany przedmiot i obejrzała go dokładnie pod światło.

- Niby ten sam, ale niezupełnie - dowodziła uparcie. - Jestem przekonana, że tuż nad tą figurką znajdował się znak podobny do epsilonu, o tutaj - wskazała. - A teraz go nie ma.

- Musiało ci się zdawać, Nell - ucięła Aurelia. - Tyle jest tam drobnych, misternych elementów, że nie wydaje mi się możliwe, byś mogła spamiętać je wszystkie.

- Może masz rację - Kornelia musiała się poddać. Wobec braku jakichkolwiek dowodów potwierdzających jej podejrzenia dalsze dywagacje na ten temat nie miałyby większego sensu.

Morecombe przyprowadził brykające psiaki, wypuszczone po długim czasie z zamknięcia. Jego cierpiętniczy wyraz twarzy wyrażał jednoznaczny brak aprobaty dla takiego ich traktowania. Kornelia, która właśnie skończyła przyszywać guzik, odgryzła koniec nitki i zapytała, wiedziona nagłym impulsem.

- Morecombe, nie orientujesz się przypadkiem, gdzie mog­łybyśmy wynająć powóz, nie przepłacając? Chciałybyśmy się nim poruszać po mieście.

- Dlaczego miałyby panie wynajmować? - zapytał lokaj, spuszczając psy ze smyczy. - Czy nie odpowiada paniom powóz lady Sophii?

Wszystkie trzy wpatrywały się w niego pytająco.

- Ciocia Sophia miała powóz? - spytała Liwia, próbując jednocześnie obronić się przed psami, które usiłowały wspiąć się jej na kolana, nie bacząc na elegancki strój swej pani.

- Dlaczegóż miałaby nie mieć? - odpowiedział pytaniem Morecombe. W jego głosie dało się słyszeć urażoną dumę.

- Lady Sophia doskonale orientowała się, jaki styl życia winna prowadzić dama z jej sfer.

- Nawet nie śmiałyśmy w to wątpić - uspokajała go Aurelia.

- Słyszałyśmy tylko, że starsza pani przez ostatnie kilka lat prawie nie opuszczała domu.

- Rzeczywiście. Tak było - zgodził się lokaj. - Nie oznacza to jednak, że nie miała takiej możliwości, gdyby jej się zachciało.

- Więc jest powóz, tak? - Kornelia odłożyła naparstek do pudełka. - Gdzie go trzymacie, Morecombe?

- W stajni, proszę pani. Kornelia przygryzła usta.

- Dobrze zatem, gdzie znajduje się stajnia?

- Po drugiej stronie placu.

- A konie?

Morecombe potrząsnął głową.

- Niestety, lady Sophia pozbyła się koni. Twierdziła, że z nudów gotowe poodgryzać sobie głowy.

- Powóz bez koni na niewiele nam się przyda - westchnęła Liwia.

- Mogę znaleźć konie. Dlaczego panie nie proszą mnie o to, jeśli jest potrzeba? Wystarczy zapytać. Mogę znaleźć konie, jeśli panie chcą. Potrzebna będzie para, bo to duży powóz.

- Jak duży? - spytała zaniepokojona Kornelia, przeczuwając trudności.

Morecombe wzruszył ramionami i po pauzie udzielił oględnej odpowiedzi.

- Odpowiednio duży dla potrzeb lady Sophii, która dobrze wiedziała, co jej przystoi.

- Myślę, że najlepiej będzie pójść i po prostu go obejrzeć - ucięła dyskusję Nell, wstając. - Wskażesz nam drogę, More­combe?

- Aaa, tak, oczywiście - odpowiedział sługa, podchodząc do okna. - Zaraz za numerem szesnastym, po drugiej stronie ogrodu. Nie sądzę, by ktokolwiek zaglądał tam od dziesięciu lat.

- Może nas zaprowadzisz? - delikatnie zasugerowała Liwia. - Będę musiał znaleźć klucz - stwierdził ten przedziwny człowiek i wyszedł, zostawiając kobiety w niepewności. Zupełnie nie wiedziały, czy zgodził się zaprowadzić je do stajni, czy też nie.

Jednakże po paru minutach wrócił, niosąc w ręku masywny, miedziany klucz, ubrany jak na wyprawę na biegun północny. Miał na sobie obszerny ciepły płaszcz, gruby szal, kilkakrotnie obwiązany wokół szyi i olbrzymią czapkę z bobra, nasuniętą głęboko na uszy. Kornelia o mało nie wybuchnęła gromkim śmiechem.

- Tędy. - Wskazał im drogę na zewnątrz, zatrzymał się jednak przed samymi drzwiami.

- Zaziębicie się, panie, na śmierć w tych zwiewnych ubra­niach. Do czego to doszło w dzisiejszych czasach...

- To przecież zajmie tylko minutę, Morecombe - rzekła Liwia i ruszyła na schody, starając się przy tym nie potknąć o biegające różowe przeszkody. - Pójdę po okrycia dla nas wszystkich - rzuciła w pół drogi na górę i po paru minutach była już z powrotem z naręczem płaszczy i szali.

- Zamknęłam psy w moim pokoju. Pomyślałam, że tylko by nam przeszkadzały.

Morecombe pociągnął nosem i otworzył drzwi. Wyjrzał na zewnątrz, jakby spodziewał się jakieś nieprzyjemnej niespo­dzianki czekającej na niego na zewnątrz. Rozejrzawszy się na wszystkie strony, wyszedł wreszcie na ulicę.

Najpierw przeszli przez Cavendish Square, następnie skręcili w wąską alejkę okrążającą dom pod numerem szesnastym, która zawiodła ich na podwórze otoczone przez stajnie i powozownie. Większość budynków była zadbana, ich fasady odmalowane, a obejście schludnie pozamiatane. Jedna tylko posesja wyróżniała się z szeregu. Jej drzwi opuściły się na zawiasach, a farba odpadała całymi płatami.

Przyjaciółki spojrzały na siebie.

- Założymy się, że nikt ich nie otwierał od co najmniej dziesięciu lat?

Zawziętość, z jaką Morecombe walczył z zamkiem, zdawała się potwierdzać ich przypuszczenia. Wreszcie olbrzymi klucz obrócił się. Sługa zaparł się i pchał, jednak bez większego powodzenia. Drzwi pozostawały zamknięte.

- Może mógłbym być pomocny? - usłyszały spokojny głos z tyłu. Kobiety odwróciły się zaskoczone.

- Lord Bonham - wykrzyknęła Liwia. - Jak pan się tu znalazł?

- Moja ciotka zdecydowała się na samotną przejażdżkę po parku - pospieszył z wyjaśnieniem. - Rozstaliśmy się więc na wysokości Stanhope Gate. Przyszedł mi do głowy pomysł, by zawrócić i upewnić się, czy nie mógłbym się jakoś paniom przydać. - Skłonił się przy tym wytwornie. - Co spodziewają się panie znaleźć wewnątrz? - zapytał i poszedł do podwójnych wrót.

- Powóz - poinformowała Kornelia, przyglądając się, jak wicehrabia napiera na drzwi, nie bacząc na swój wykwintny płaszcz. Drzwi zaskrzypiały przeciągle i powoli poddały się pod naporem jego ramienia.

Wrota stanęły otworem. Harry wszedł do środka, otrzepując płaszcz z płatków złuszczonej farby.

- Dobry Boże - powiedział.

- Co tam jest? - pytały kobiety, tłoczące się za jego plecami.

- Poza pajęczynami? - spytał. - Wygląda na to, że antyk. Dałbym mu co najmniej ze dwie dekady.

- A tak. Tak właśnie. To by się zgadzało - potwierdził Morecombe z posępną satysfakcją. - Cóż za okaz, w okresie świetności to była prawdziwa perełka.

- Bez wątpienia - Nell zgodziła się bez przekonania, pod­chodząc do pojazdu, by przyjrzeć mu się z bliska. Stanęła obok Harryego. - To wygląda jak olbrzymia filiżanka do herbaty.

- Jest wyłożony karmazynowym jedwabiem - stwierdziła zafascynowana Liwia, stojąc na palcach i zaglądając przez zakurzone okienko. Otworzyła drzwiczki i kichnęła, wzbijając przy tym tumany kurzu.

- Niestety, jest poważnie zniszczony przez mole.

- Nie ma mowy, byśmy kogokolwiek wizytowały tym po­jazdem.

- Był wystarczająco elegancki dla lady Sophii - stwierdził Morecombe.

Harry wyczuł, że stojąca u jego boku Nell aż trzęsie się ze śmiechu. Spojrzał na nią. Zatykała dłonią usta, a jej oczy śmiały się, jakby właśnie miała zamiar coś spsocić.

- No nie wiem - zaczął poważnym głosem, choć oczy mu się śmiały. - Może udałoby się go odrestaurować. A wtedy mógłby robić wrażenie. Pomyślcie tylko.

- Mnie to się nie mieści w głowie - przyznała Liwia.

- Myślę, że możemy w nim zrobić furorę - wyjawiła im swoje myśli Kornelia, rozważywszy nieprzebrane możliwości.

- Czyż nie mamy prawa do odrobiny ekstrawagancji? Damy z Cavendish Square, poruszające się po mieście w takiej mag­nificencji, nawet jeśli lekko nadżartej przez mole. Nie obejdzie się bez komentarzy.

- Absolutnie - zgodził się Harry. Jego niepoważny żart, w świetle słów Kornelii, nabrał barw. Nagle dojrzał sens w tym absurdalnym rozwiązaniu.

- Powiedzmy sobie wprost - kontynuowała Kornelia. - Trzy proste kobiety. Ani debiutantki, ani arystokratki, ani klasyczne piękności. Bądźmy więc choć odrobinę ekscentryczne! Pozwólmy się zauważyć.

- Pani nie mówi całej prawdy - zaprotestował Harry. - Nie­mniej jednak...

- Niemniej jednak Nell wie, co mówi. - Aurelia roześmiała się. - Będziemy znane jako panie z filiżanki.

Przyjaciółki roześmiały się jednocześnie i Harry, już nie po raz pierwszy w ich towarzystwie, poczuł się przyjemnie zaskoczony. Nigdy dotąd nie miał przyjemności poznać tak niezwykłych kobiet. Wprost szalał na punkcie Nell, ale lubił też spędzać czas ze wszystkimi razem. Jako trio szczerze go bawiły.

- Jeśli panie tylko mi pozwolą, przyślę rzemieślnika, który będzie wiedział, jak doprowadzić ten... tę filiżankę do stanu, w jakim będzie mogła jeździć po ulicach.

Delikatnie przymknął drzwi powozu.

- Będziecie potrzebowały co najmniej jednej pary koni.

- Zleciłyśmy to zadanie Morecombe'owi, który zobowiązał się pomóc nam w tej materii. - Kornelia pośpieszyła z wyjaśnieniem, nie dając mu w ten sposób szansy na jakiekolwiek dalsze propozycje pomocy. Nie widziała nic zdrożnego w tym, że wicehrabia polecał im specjalistę od powozów. Zwłaszcza że same zamierzały ponieść związane z tym wydatki. Wybór koni był jednak sprawą innej kategorii.

- Jak panie sobie życzą. - Harry wzruszył ramionami.

Morecombe obchodził powóz, wpatrzony w antyk jak za­czarowany.

- Ach, cóż to była za pompa, gdy lady Sophia wybierała się na wieczór. Spódnice jej sukni były tak obszerne, że musiała się wciskać do powozu na ukos. Gdy już zasiadła w środku, jej wspaniała, wypudrowana peruka, sięgała samego sufitu.

Kobiety słuchały go ze zdumieniem z oczach. Ten zazwyczaj milkliwy mężczyzna wypowiadał się nad wyraz kwieciście. Morecombe otrzeźwiał nagle, zesztywniał i pomaszerował ku drzwiom stajni.

- Będę zamykać.

Całe towarzystwo wymaszerowało gęsiego na zewnątrz, z lo­kajem na czele. Harry zawarł wrota, ale sługa nie pozwolił mu dotknąć kluczy i sam, choć nie bez wysiłku, zamknął kłódkę.

- Czy on naprawdę wierzy, że ktoś mógłby uprowadzić nasz powóz? - spytała Kornelia.

- To okaz iście muzealny - odparł wicehrabia, i oferując jej swe ramię, zapytał: - Czy zechce mi pani towarzyszyć w prze­chadzce po ogrodzie, lady Dagenham?

Jego spojrzenie nabrało bezpośredniej intensywności, która wprawiała Kornelię w drżenie. Czuła ciepło, którym promienio­wał. Miała wrażenie, że traci równowagę i przewraca się w jego stronę, jak przyciągana niewidzialnym magnesem. Niewiele myśląc, położyła dłoń na jego ramieniu.

Wtedy uświadomiła sobie, gdzie jest. Aurelia i Liwia przy­glądały się im. Jej ręka opadła na biodro.

- Niewielki spacer nam wszystkim zrobiłby dobrze, nie uważacie, Ellie... Liwio?

Liwia już miała zamiar się zgodzić, wtedy jednak Aurelia nadepnęła mocno na jej stopę.

- Nie, dziękuję. Przyrzekłam poczytać Franciszce, ale ty idź, Nell.

Liwia, doszedłszy do siebie, dodała:

- A mi chyba zaczyna się migrena, Nell. Zdrzemnę się.

- W takim razie, lady Dagenham, czy uczyni mi pani ten honor?

Gdy to mówił, jego głos stał się odrobinę kpiący, może nawet wyzywający, jakby domyślał się odmowy.

Chciała pójść z nim, pragnęła tego bardziej niż czegokolwiek, a jednocześnie... nie chciała, czy też nie mogła. Nie tak oficjalnie. Nie w środku dnia. Nie godziłoby się to z mistyczną wizją ich nocnych schadzek. Sądziła też, że Harry ma zamiar poruszyć tematy, o których nie była gotowa dyskutować.

Choć kosztowało ją to zaskakująco dużo wysiłku, udało się jej niedbałym tonem odrzucić zaproszenie.

- Proszę mi wybaczyć, lordzie Bonham. Ja również mam domowe obowiązki. Może innym razem.

Harry skłonił się, a jego oczy przez chwilę nic nie wyrażały. Potrząsnął tylko nieznacznie głową z dezaprobatą, jakby nie­chcący.

- Jak sobie pani życzy, madame. - Pożegnał się, odwrócił i oddalił szybkim krokiem.

Kornelia zdała sobie sprawę z obecności widowni. Jej przyja­ciółki patrzyły na nią zdumione.

- O co chodzi? - spytała.

Skoro Nell nie czuła się gotowa zaufać im, przyjaciółki zdecydowały się zaakceptować jej powściągliwość. Ellie po­wiedziała tylko ciepło:

- O nic, kochana. Chodźmy już do domu, bo robi się chłodno.

ROZDZIAŁ XVII

Harry zsiadł z konia przed lokalem o nazwie George and Dragon, mieszczącym się przy zapomnianej, zapuszczonej uliczce. Jego nienagannie wypolerowany but znalazł się w cuchnącej kałuży. Wicehrabia zmarszczył nos z niesmakiem, nie będąc w stanie zignorować odoru zatrutego powietrza. Jego informatorzy trafili pod ten adres na East End, śledząc kroki Nigela Dagenhama. Pomimo głębokiej irytacji, jaką odczuwał wobec zagubionego młodzieńca, nie potrafił opanować odruchu sympatii dla losów tego nieszczęśnika.

Przekazał Erykowi cugle swojego ulubionego kasztana. Sługa wpatrzony był gdzieś daleko przed siebie, jak gdyby nie zauważając najbliższego otoczenia.

- Czy mam z nimi pochodzić, milordzie? Postój tutaj może nie wyjść koniom na dobre.

Głos koniuszego tłumiła chusteczka, którą ten zatkał sobie usta i nos.

- Coś mi się zdaje, że chcesz przez to powiedzieć, iż tobie może nie wyjść na zdrowie - poprawił go Harry z wymuszonym uśmiechem.

- No cóż, jeśli mam być szczery, milordzie, po takich ulicach choroby plączą się gromadnie - odparł Eryk, wzdychając, i utyskiwał dalej: - Tyfus, szkarlatyna i sam Bóg wie, co jeszcze.

- Nie będzie mnie najwyżej dziesięć minut - przyrzekł mu Harry i wkroczył do gęstego od dymu i nieprzyjemnego fetoru wnętrza gospody. Znalazł się w słabo oświetlonym pomieszczeniu, w którym mieszały się zapachy skwaśniałego piwa i pobliskiej wygódki. Na podłodze wysypano trociny, które, udeptane i zbite, pełniły rolę swego rodzaju lepkiego klepiska. Uderzył biczem w drewniany poplamiony kontuar i zawołał:

- Obsługa.

Ślamazarny oberżysta ze złamanym nosem i sylwetką zwiot­czałego boksera na emeryturze wyłonił się z zaplecza, szurając butami. Cały czas zagryzał przy tym ogromną marynowaną cebulę. Obrzucił niedowierzającym wzrokiem eleganckiego przybysza i biernie czekał na dalszy bieg wydarzeń. Milczał, jeśli nie liczyć odgłosów, jakie wydawał, jedząc ociekające octem warzywo.

- Gości u was dżentelmen, jak mi wiadomo - rzekł krótko Harry, nie licząc na to, iż mężczyzna rozpocznie konwersację. Powachlował bezwiednie dłonią, starając się odpędzić od siebie zapach oddechu szynkarza.

- Już nie - odrzekł tamten. Wytarł wierzchem dłoni usta i splunął soczyście pod nogi. - Dał nogę, ten... dżentelmen. Wymknął się w nocy, nie płacąc mi ani grosza. Powinienem nasłać na niego straż miejską.

- Bezspornie - rzucił Harry. - Jednak wątpię, by stróże prawa często odwiedzali te strony, przyjacielu.

Prowadząc rozmowę, Harry z rosnącym zniecierpliwieniem wystukiwał pospieszny rytm na brudnym kontuarze i rozmyślał. Jeśli Dagenham uciekał w takich okolicznościach, to musiał mieć ku temu ważny powód. Ważniejszy niż prozaiczny brak funduszy na opłacanie tej nory.

- Pokaż mi pokój, w którym mieszkał - zażądał wicehrabia.

- Na górę schodami - wskazał oberżysta.

Zamachał przy tym ogryzkiem cebuli, z którego obficie chlapnął ocet.

- Nie da się nie trafić. Jedyne drzwi na pierwszym piętrze - sprecyzował.

Harry wszedł po chwiejących się schodkach, prowadzących do pokoju gościnnego. Otworzył drzwi, chyboczące się na zawiasach, i wszedł do zapuszczonego pokoiku.

- Nieszczęsny głupiec - skomentował, gdy rozejrzał się nieco. W złości kopnął leżącą pustą butelkę po miejscowej brandy. Jeśli Nigel pije takie świństwo, to szybko zmarnieje na amen. Ta substancja po prostu wyżera wnętrzności.

Zajrzał do nielicznych szafek, podniósł narzutę łóżka i zajrzał pod siennik. Przeszukiwał pokój nad wyraz metodycznie i spraw­nie. Nie znalazł jednak nic nadzwyczajnego, może oprócz mysiej dziury. Trzasnął rękawicami do jazdy jedną o drugą i zaklął cicho. Nie odnalazł żadnych wskazówek ani co do miejsca pobytu poszukiwanego, ani co do przyczyn jego niedawnej ucieczki.

Wrócił do szynku na dole, gdzie znów nikogo nie było. Wystukał na kontuarze swój ulubiony rytm i gospodarz ukazał się na nowo. Harry ucieszył się, że tym razem bez cebuli.

- Czy ktoś odwiedzał tego panicza, gdy ten gościł u pana?

- Może tak, a może nie - tajemniczo odpowiedział oberżysta. Jego sprytne oczy nabrały blasku. Wytarł nos w rękaw.

Harry położył na ladzie jednego suwerena. Pozwolił rozmówcy przyjrzeć się monecie, po czym przykrył ją dłonią.

- Porozmawiamy sobie o tych „może”?

Szynkarz powiódł spojrzeniem po pustej sali, ostatecznie jednak jego wzrok spoczął na miejscu, gdzie kryła się nagroda za informację.

- To będzie wczoraj, jak był tu jakiś mężczyzna i szukał go. A potem przyszedł jeszcze drugi, ale nie wiem, jak wyglądał. Był tu tylko chwilę - poinformował, wzruszając ramionami.

- A gość? Czy wychodził z nimi? Tamten potrząsnął głową.

- Tego nie widziałem. Słyszałem, jak kręcił się tam na górze wieczorem, a rano już go nie było - rzekł i splunął wymownie.

- Czy ci dwaj mężczyźni czymś się wyróżniali?

- Dziwnie mówili - skomentował krótko mężczyzna i znów wzruszył ramionami.

Bonham wiedział, że wiele więcej się nie dowie od tego człowieka. Zabrał więc rękę z lady szynku, odwrócił się na pięcie i wyszedł na zewnątrz, gdzie Eryk powitał go z westchnieniem ulgi, podał mu wodze i zapytał:

- Możemy już odjeżdżać, milordzie?

Harry kiwnął tylko potakująco głową i dosiadł Perseusza. Jego zwiadowcy trafili na ślad Nigela zaledwie poprzedniego dnia. Nierozgarnięty młodzik oczywiście nie zdawał sobie sprawy z ich obecności. Najprawdopodobniej ktoś odwiedził Dagenhama nieco wcześniej. Cudzoziemcy, jeśli wierzyć człowiekowi z cebulą. Przybysze albo wystraszyli go na tyle, że postanowił zbiec, lub w gorszym wypadku, zaszantażowali, by skłonić go do jakiegoś niecnego uczynku.

Znów znajdował się w punkcie wyjścia. Przynajmniej nie musiał już kłopotać się o bezpieczeństwo kobiet na Cavendish Square. Obserwatorzy wroga przestali się kręcić koło ich domu już kilka dni temu. Ministerstwo wycofało swoich obserwatorów, gdy tylko naparstek został odzyskany. Lester pozostał jednak nadal na stanowisku, tak na wszelki wypadek. Najniebezpieczniejszym człowiekiem, jaki mógłby tam zawitać, był zdesperowany Nigel, z którym Lester poradziłby sobie bez kłopotu. Tak jak i sam Harry. A miał zamiar pojawiać się pod wspomnianym adresem przy każdej nadarzającej się okazji.

Tak jak dziś wieczór.

Wczoraj, gdy Kornelia pozbyła się go, podczas sceny przy wrotach powozowni, ewidentnie wbrew swej woli, był zbyt rozdrażniony, by móc załagodzić sprawę, przemówić jej do rozsądku. Powiedział sobie wtedy, że noc spędzona na samotnym rozmyślaniu, może dać jej do myślenia. Po fakcie zdał sobie sprawę, że to jego urażona duma kazała mu myśleć, że Nell będzie cierpiała w samotności, tylko dlatego, że on nie będzie w stanie ugasić jej żądzy. Po prawdzie, to on spędził noc sfrustrowany. Uczucie to jątrzyło go na tyle, że rozważał już wizytę w znanym niektórym domu na Half Moon Street, gdzie zwykł oddawać się uciechom w razie naglącej potrzeby.

Nie zdecydował się jednakże na ten krok. Ostatecznie taka perspektywa nie wydała mu się zbyt ponętna. No, ale dziś wieczór wszystko jej wygarnie. Wicehrabina Dagenham, sama sobie robiła na złość, uparcie i bezwzględnie obstając przy swoim. Jednak najpierw musiał jeszcze spuścić psy i urządzić polowanie na jej kuzyna.

Kornelia położyła się wcześniej, przed domownikami tłuma­cząc się migreną. Nie była to tylko wymówka. Nell nie cierpiała jednak z powodu zwyczajnego bólu głowy. Odczuwała raczej napięcie w skroniach. Była niespokojna, nie mogła spać, niczym się zająć. I doskonale znała przyczynę tych kłopotów.

Próbowała skupić się na czytaniu. Niestety, „Delfina” Madame de Stael, powieść, po którą obiecywała sobie sięgnąć już dawno, nie wydała się jej zbyt interesująca. Zazwyczaj z łatwością czytała po francusku i sprawiało jej to dużą przyjemność. Tego wieczora słowa zdawały się nie mieć sensu. Oczekiwała, że wizerunek bohaterki - kobiety niezależnej i artystki - będzie fascynujący. Skonstatowała jednak, iż, przynajmniej dzisiaj, jej intelekt był uśpiony. Spał snem tak głębokim, jak jej zdolności językowe.

Gdy usłyszała delikatne stukanie w okno, nie przestraszyło jej to, ani nie zaskoczyło zbytnio. Można się było tego spodziewać. Tej nocy nie zostawiła, co prawda, otwartego dla niego okna, ale nie zaciągnęła też firanek. Jej działania mogłyby się zdawać równie niepewne i sprzeczne, jak uczucia, które nią targały. Odrzuciła pościel i bardzo powoli wstała z łóżka. Jej ciało kazało jej biec do okna, umysł prosił o zwłokę.

Pukanie rozległo się ponownie, tym razem bardziej naglące. Kornelia wyobraziła sobie, jak Harryego uczepionego kurczowo rynny. Zdecydowanie zbliżyła się do okna i przesunęła jego ruchomą część ku górze. Wtedy odwróciła się tyłem do wchodzącego i narzuciła podomkę.

Harry miękko jak kot wskoczył na parapet i delikatnie zamknął za sobą okno. Stał przez chwilę nieruchomo, przyglądając się na jej na wpół odwróconej sylwetce w grubym szlafroku.

- Bardzo dziękuję, że wpuściła mnie pani do środka.

- Nie mogłabym pana tak zostawić uczepionego rynny - od­rzekła.

- Istotnie, to nie byłoby zbyt łaskawe z pani strony.

W trzech krokach przemierzył dzielącą ich przestrzeń, chwycił ją za rozpuszczone włosy i przycisnął usta do jej karku. Poczuł dreszcz przebiegający jej ciało, gdy dotknął językiem jej skóry i muskał ją, przesuwając się w ten sposób wzdłuż szyi ku linii włosów. Po takim przywitaniu zwolnił uścisk na jej włosach, odwrócił się, podszedł do kominka i zajął się ogniem.

Kornelia siadła na skrzyni u stóp łóżka i obserwowała jego zwinne, sprawne ruchy. Nie miał kapelusza, jak zwykle, gdy odwiedzał ją w nocy, ale ubrany był całkiem na czarno.

- A gdybym akurat spała? - zapytała.

- Zawsze liczę się z taką możliwością, ale lubię ryzyko. Wyprostował się, odwrócił i spojrzał na nią. Jego zielone oczy błyszczały, a twarz w półmroku zdawała się bardzo blada.

- Mamy pewną sprawę do omówienia, ty i ja.

Zdjął rękawice, szal i płaszcz i rzucił je na krzesło przy kominku.

- Nie miałbym nic przeciw lampce koniaku. - Pójdę po karafkę - zaoferowała Nell.

Wstała i wzięła z toaletki lichtarz ze świeczką. Na palcach podeszła do drzwi na korytarz i uchyliła je cicho. W domu panowała kompletna cisza. Poczuła muśnięcie kociego futra o kostki. To Kicia wślizgnęła się zwinnie do jej ogrzanej sypialni, zanim drzwi zdążyły się zamknąć z powrotem.

Zatrzymała się w pół kroku, wzruszyła ramionami i starając się nie oddychać zbyt głośno, zbiegła na dół. Kot nie narobi przecież hałasu, jeśli tylko Harry nie nadepnie mu znów na ogon.

Starała się zachowywać bezszelestnie tak, by teriery nie podniosły alarmu, zbudzone niecodziennymi odgłosami o tak późnej porze. Oczywiście miała prawo przejść się z kagankiem do salonu po karafkę z koniakiem, gdyby przyszła jej ochota napić się przed snem. Lecz nie miała teraz najmniejszej ochoty tłumaczyć się z czegokolwiek, ani budzić domowników. Obeszło się jednak bez żadnych przygód i po chwili wracała już do sypialni z karafką i dwiema szklaneczkami. Harry stał nadal przy palenisku. Zasłony okienne były zaciągnięte. Kicia, zwinięta w kłębek, grzała się przy ogniu. Wyraźnie nie przeszkadzało jej, że w sypialni jej ulubienicy gości praktycznie obca osoba.

Kornelia nalała im obojgu koniaku i na powrót usiadła na skrzyni. Spojrzała na niego z niemym pytaniem.

Napił się powoli i uniósł brwi.

- No dobrze. To ja zacznę. Przypominam sobie, że powie działaś mi kiedyś, że ty ryzykujesz wszystko, a ja nic. Otóż w ciągu ostatnich kilku dni stało się dla mnie jasne, że tak nie jest. To ja bardzo wiele rzucam na szalę, Nell.

- Co mianowicie? Zaśmiał się w odpowiedzi.

- Sprawy, które zawsze stały dla mnie na pierwszym miejscu... sposób, w jaki widzę siebie... osobę, którą chciałbym wierzyć, że jestem, czy chociażby możność kontrolowania własnych poczynań, własnych myśli.

Spojrzał na nią sponad krawędzi szklaneczki.

- Nell, stałaś się dla mnie obsesją. Chcę być ciągle z tobą. Nie jestem w stanie przestać myśleć o tym jak pachniesz, o dotyku twojej skóry, twoich bujnych włosach. Nigdy nie czułem czegoś takiego do żadnej kobiety. Tak jakby twoje ciało pozostawiało coraz gęstsze ślady na moim.

Kornelii miło było słyszeć te słowa. Nikt nigdy nie mówił jej czegoś takiego. Co więcej, wiedziała, że Harry mówi prawdę. Nie byłoby w jego stylu kłamać w tak poważnych sprawach. Patrzył na nią szczerze, z gorącym błyskiem w oczach.

Ale namiętność to tylko jedna z postaci miłości. Rozumiała to teraz lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Dla niej to było za mało.

- Niewiele wiem o tobie - wyszeptała. - Znam bardzo dobrze twoje ciało, tak jak ty moje, ale nie wiem, kim jesteś? Nie pytam o konkrety. Wspominałeś o swojej rodzinie, o małżeństwie... ale to nie wystarczy. Nie mam pojęcia o twoim prawdziwym życiu. Spodziewam się ujrzeć cię w twoim świecie, teraz, gdy mamy zamiar udzielać się w towarzystwie.

Nieraz napomykasz o sprawach zawodowych, które każą ci wyjeżdżać poza miasto, nieraz na kilka dni. Z pozoru jesteś zwykłym człowiekiem. Ale ja wiem, że jest inaczej. Zamilkła na chwilę.

- Nie jestem podlotkiem, który da się zwieść gładkim słów kom eleganckiego dżentelmena z pozycją - podjęła. - Jestem wdową, matką, mam obowiązki i ponoszę odpowiedzialność. Nie mogę beztrosko ignorować powinności, tylko dlatego, że jakiś mężczyzna rozpala mnie do czerwoności.

Była nieznośnie świadoma bliskości ich ciał, iskrzącego między nimi napięcia, wzajemnego oczekiwania na zbliżenie. Zaczęła się zastanawiać, dlaczego w ogóle starała się tworzyć niepotrzebne przeszkody, protestować. Jej rozumowanie nic tu nie znaczyło... zupełnie nic.

Harry siedział niemalże bez ruchu, lekko poruszając ręką i wpatrując się w wirujący w szklaneczce brunatny płyn. Czuł teraz, po raz pierwszy w życiu, nienawiść do swej zmarłej żony. Historia z Anną zaprzepaściła dla niego wszelkie szanse na trwały związek. Wierzył, że choćby nie wiadomo jak bardzo pragnął czegoś, co byłoby więcej niż romansem, nigdy już nie miało być mu dane. Nie mógł po prostu powiedzieć tej kobiecie, siedzącej spokojnie naprzeciw niego, kobiety tak prawdziwej, tak honorowej, że chciałby z nią spędzić resztę życia... że naprawdę nie ma potrzeby ukrywać ich miłości i spotykać się potajemnie. Nie mógł powiedzieć także, że pewnego dnia mogliby żyć razem i że gotów był zostać ojcem jej dzieci.

Być może jego cioteczna babka miała rację. Może rzeczywiście istniała gdzieś kobieta, która nie lękałaby się skandalu i piętna, z którym wiązało się nazwisko Bonham. Niemniej jednak, z tego co właśnie usłyszał, Kornelia nie była tą kobietą. Przebrzmiały skandal odżyłby i zrujnował ją. Straciłaby dzieci. W takiej sytuacji nie miał jej nic do zaoferowania, oprócz wspólnych nocy i solennej przysięgi dochowania ich sekretu. Niestety, Nell, jak sama mu powiedziała, nie znosiła tajemnic.

Odstawił szklaneczkę i powiedział poważnie:

- Przykro mi. Nie mogę ci dać tego, czego pragniesz, kochanie.

Skurczył się jakoś, uniósł dłonie w geście poddania i oczy mu zmatowiały.

Dlaczego nie możesz? Chciała wykrzyczeć, lecz zamiast tego wyszeptała chrypliwie:

- Powiedz mi, Harry. Dlaczego nie?

Lecz w chwili, gdy zadawała to pytanie, wiedziała, że było bezcelowe. On jej nic nie powie, z tych samych powodów, dla których nie mógł jej dać tego, czego pragnie.

Wicehrabia pokiwał smutno głową.

- Opuszczę cię teraz - powiedział, podnosząc się.

Ale nie mogła pozwolić mu odejść. Jej wątpliwości prysły pod ciężarem racji jej serca i ciała. Nie mogła go teraz puścić... a konsekwencje... niech je wszyscy diabli...

Zatrzymała go gestem.

- Nie - jej głos był silny i zdecydowany. Wstała powoli, jak w transie, i rzuciła mu się w ramiona.

Nigel miał wrażenie, że nie przestał się jeszcze trząść, odkąd zbiegł z tej ohydnej gospody. Jego obecna kwatera była, o ile to możliwe, jeszcze bardziej przygnębiająco nędzna od poprzedniej. Ponadto młodzieniec zaczynał coraz wyraźniej zdawać sobie sprawę, iż musi w końcu odstawić brandy, która pomagała mu nie popaść w ostateczną desperację w jego walce z okrutną rzeczywistością.

Nie mógł pojąć, dlaczego ci ludzie potrzebowali czegoś tak absurdalnie prozaicznego, jak naparstek. To nie miało sensu, wydawało się kompletnie irracjonalne. Miał zamęt w głowie. Zamroczony, nie widział możliwości zdobycia dla nich tego przedmiotu. Widział go nieraz na palcu Kornelii, nawet dotknął go kiedyś, gdy kuzynka ściskała jego dłoń. Ale jakim sposobem miał teraz wejść w jego posiadanie?

Gdyby jednak nie dotrzymał umowy, gdyby mu się nie udało? Konsekwencje takiego obrotu sprawy zostały mu przedstawione w makabrycznych szczegółach. Niestety, również próby ucieczki przed dręczycielami okazały się chybionym pomysłem. Musiał znaleźć jakiś sposób, by wykonać zlecenie.

Ale jak? Nie miał w zasadzie żadnych możliwości powrotu do rezydencji Coltrainów. Zniknął, nie zostawiwszy żadnej, choćby pospiesznie napisanej, wiadomości, która tłumaczyłaby jego zachowanie. Nie rozporządzał wystarczającymi środkami na przyzwoite mieszkanie. Wszystkie cenniejsze przedmioty, włączając ubrania, zostały już zastawione. Co prawda pozbył się długów, ale pokazanie się w towarzystwie było wykluczone. Nie miał już ani jednego przyzwoitego stroju. Absolutnie nie wyobrażał sobie, by mógł w obecnym stanie pokazać się na progu domu przy Cavendish Square. Wiedział, że na pewno by go przyjęli, lecz gdyby jego bliska rodzina dowiedziała się kiedykolwiek, w jakiego rodzaju kłopoty się wpakował, z miejsca by go wydziedziczyli. Nie mógłby nawet mieć im tego za złe.

Zdesperowany, wiedziony impulsem, opuścił swój obskurny, nędzny pokój w zakazanym hoteliku na Billingsgate Street i podążył do Gray's Inn, do tawerny Greyhound. Instrukcje, jakie otrzymał, nie mogły być bardziej przejrzyste. Gdy już doprowadzi sprawę do końca, miał wrzucić kawałek wosku listowego, który od nich otrzymał, do dzbanka na parapecie i wrócić w to samo miejsce, dokładnie po trzech godzinach. Cała sprawa wydawała się tak nieprawdopodobnie naciągana, że czasem prawie udawało mu się uwierzyć, że to tylko sen. Lecz wystarczyło, że się rozejrzał i jego ponure otoczenie przekonywało go, że koszmar, który przeżywa, to niestety okrutna rzeczywistość.

W zasadzie nie wiedział, w jakim celu udaje się pod ten adres z pustymi rękoma. Wydawało mu się, że jeśli przyjrzy się tawernie, wyobrazi sobie, że wosk jest już w dzbanku, a on może powrócić do normalnego życia... wtedy przyjdzie mu do głowy jakiś pomysł.

Nigel stał przez długą chwilę w uliczce naprzeciw Gray's Inn Road, przypatrując się karczmie, okienku z powykrzywianym parapetem i stojącym na nim popękanym dzbanku. Widział klientów, którym nogi plątały się jeszcze przed wejściem do środka, jak i tych, którzy zataczali się, wychodząc. Furmani, poganiacze bydła, chłopcy z katarynkami. W swoim obecnym przebraniu pasowałby tam jak ulał, pomyślał gorzko. Miał jeszcze garść monet, stać go było na pół litra ginu. Może napitek innego rodzaju, w połączeniu z tym, do którego zdążył już przywyknąć, jakoś go zainspiruje, pomyślał.

Kiedy podchmielony opuszczał wyszynk godzinę później, nie dręczyły go żadne dylematy, a w jego skołatanej głowie zaczynał rodzić się pewien pomysł.

- Jak się pani bawi, madame?

Kornelia powoli odwróciła głowę. Uśmiechnęła się gdy Harry podszedł do niej i stanął u jej boku. Stali teraz twarzą do okna, a za ich plecami w sali balowej Almacku orkiestra grała właśnie kotyliona.

- Tak sobie - odrzekła, lecz jej uśmiech przeczył słowom.

- Teraz to może się zmienić - dodała kokieteryjnie.

Do twarzy mu było w wieczorowym stroju, ale przecież on we wszystkim dobrze wyglądał, nawet w codziennym stroju. Poczuła znajomy przypływ podniecenia.

Jego oczy błysnęły, jakby doskonale wiedział, co się z nią dzieje i jednocześnie dawał jej znak, że sam czuł dokładnie to samo.

- Postaram się najlepiej jak umiem, by się do tego przyczynić - oświadczył i nieprzyzwoicie powiódł ręką po jej biodrze. - Czy już trochę lepiej?

- Spokojnie - ostrzegła, zagryzając usta, by się nie roześmiać. - Nie stój tak blisko.

- Ale ten wykusz jest tak ciasny - wymruczał. - Nie wydaje mi się, bym miał jakieś inne wyjście.

Jego palce zatańczyły frywolnie na niebieskim jedwabiu jej balowej sukni, pozostawiając gorące smugi na jej ciele.

Kornelia pospiesznie odsunęła się od okna, a on odwrócił się tak, że stali teraz naprzeciwko siebie.

- Spodziewałem się, że będziesz miała pełen karnecik - rzekł z uśmiechem, przyjąwszy do wiadomości, że ich niewinne igraszki zostały przerwane.

- Tańczyłam całe dwie godziny - przyznała bez entuzjazmu.

- Nie lubisz tańczyć? - zapytał zaskoczony. Wyobrażał sobie, że istota tak pełna gracji odczuwa czystą radość w tańcu.

Nell potrząsnęła głową zdegustowana.

- Sposób, w jaki się tu tańczy, wydaje mi się zupełnie nijaki. A może... to moi partnerzy byli bezbarwni. Czy naprawdę nikt w Londynie nie ma nic ciekawego do powiedzenia?

Wicehrabia przekrzywił głowę, jakby się mocno zastanawiał.

- Pogoda jest popularnym tematem... wczorajszy bal u lady Bartram... ach, słyszałem też, jak zaciekle dyskutowano o per­spektywach matrymonialnych panny Gossington. Wygląda na to, że po wielu perypetiach dopnie swego i usidli lorda de Vere.

- Tak, pokrótce rzeczywiście można by tak to ująć. - Zaśmiała się rozbawiona.

Nell skierowała uwagę na tańczących.

- Liwia chyba dobrze się bawi. Tańczy drugi raz z rzędu z tym samym dżentelmenem... nie mogę sobie przypomnieć, jak też on się nazywa.

Harry odnalazł wśród tancerzy parę, o której była mowa.

- Ach, Stracham.. Miejmy nadzieje, że Liwia nie zastawia na niego matrymonialnych sideł. On nie ma grosza przy duszy.

Kornelia odwróciła się ku Harry'emu, spojrzała wyniośle i stwierdziła:

- Liwia nie jest na tyle wulgarna, by na kogokolwiek „za­stawiać matrymonialne sidła”, mój panie.

- Proszę mi wybaczyć, madame. Nie śmiałbym sugerować, by lady Liwia i cała reszta kandydatek miały ze sobą coś wspólnego. Jej wrażliwość jest oczywiście wyższego rzędu - zripostował Harry.

Nell nie umiała być długo obrażona. Uśmiechnęła się.

- Czasami naprawdę cię nie cierpię - rzekła zupełnie bez przekonania. - Jeśli nie jest pan w nastroju, by być miłym, milordzie, sugeruję, by znalazł pan jakiegoś innego rozmówcę.

- Zatańczmy. - Zaskoczył ją, wyciągając ku niej rękę. - Mogę przysiąc, że nie będę bezbarwnym partnerem.

Kornelia pozwoliła mu zaprosić się do tańca. Zajęli miejsce na parkiecie wśród innych par. Grano akurat ludową melodię i nie mieli okazji prowadzić konwersacji, mdłej czy wręcz przeciwnie. Za każdym razem jednak, gdy tańczyli blisko siebie, ściskał jej dłoń, mrugał do niej tak, że uśmiech nie opuszczał jej ust.

Gdy taneczny rytuał dobiegł końca, Harry przemówił do niej z najwyższą powagą:

- Nie miałem zamiaru obrażać Liwii w naszej wcześniejszej rozmowie. To miało być jedynie przyjacielskie ostrzeżenie, którego, jak rozumiem nie będzie potrzebowała, co bardzo mnie cieszy.

- Przypuszczam, że będę tu słyszeć wyłącznie podobne uwagi - przyznała Kornelia wzdychając. - Nie znoszę tego targowiska próżności. Wszystko to jest bez reszty powierzchowne.

- Jak najbardziej, ale tylko jeśli wierzy się, jak większość tych dam, że szczytem kobiecej ambicji jest znalezienie męża - zauważył. - Jakże inaczej miałaby poznać swojego wybranka, jeśli nie na jednej z tych matrymonialnych aukcji?

Zatoczył ręką krąg, wskazując na salon pełen młodych kobiet strzelających oczyma, trzepoczących wachlarzami, spoglądają­cych z uwielbieniem na każdego mężczyznę, który był skłonny zwrócić na nie uwagę. Przyzwoitki panien rozsiadły się przy ścianach, plotkując i chichocząc, lecz nie spuszczały wzroku ze swoich podopiecznych, bacząc, by nie przegapić chwili wyma­gającej ich opiekuńczej interwencji.

Kornelia przyglądała się twarzy Harryego, na której pojawił się ironiczny grymas.

- Czy aż tak źle myślisz o mojej płci? - zapytała.

- Doskonale wiesz, że nie - zaprotestował ściszonym głosem. - Jakże mogłaś mieć co do tego jakiekolwiek wątpliwości?

Zarumieniła się odrobinę. Niski zmysłowy ton jego głosu sprawił, że dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie wywołując zmysłową niecierpliwość.

- Poza tym - kontynuował - jedynie zgodziłem się z wy głoszoną przez ciebie opinią. Nie darzę tego towarzyskiego tańca uczuciami cieplejszymi niż ty.

- Dlaczego więc bierzesz w tym udział?

- Zasadniczo nigdy tego nie czynię - zaznaczył wicehrabia. - Nie mogłem jednak oprzeć się perspektywie wieczoru w twoim towarzystwie.

- Niech pan pozwoli, iż poinformuję go, że pański komentarz wydaje mi się jedynie bezwstydnym pustosłowiem - zade­klarowała, próbując powstrzymać się od śmiechu.

- Ależ w żadnym wypadku, - zaprotestował gorąco Harry. Ujął jej dłoń i uniósł ją do ust. Oczy mu błyszczały, a głos zamienił się w szept. - Udowodnię to później, w nocy.

Kornelia zagryzła usta. Igrali z ogniem. On może nie miał nic do stracenia, lecz ona miała reputację, na zachowaniu której jej zależało. Środek salonu tanecznego Almacku nie był najlepszym miejscem do flirtowania. Nell uwolniła dłoń od uścisku ukochanego i powiedziała głośno, tak, by mogli ją słyszeć stojący najbliżej goście:

- Proszę o wybaczenie, lordzie Bonham. Moja bratowa mnie przyzywa - i odeszła.

Harry patrzył za nią, uśmiechając się lekko. Jej balowa suknia z lazurowego jedwabiu pasowała idealnie do koloru jej skóry. Krótki tren podkreślał wyprostowaną sylwetkę. Włosy upięła tak, jak najbardziej lubiła, w grecki kok, obwiązany tego wieczoru aksamitem wyszywanym drobnymi perełkami. Szyję zdobiła piękna perłowa kolia, zapewne klejnot rodzinny.

Spojrzenia z sali często kierowały się w stronę trzech kobiet, które już na pierwszy rzut oka wyróżniały się chociażby naturalną pewnością siebie. Zupełnie nic sobie nie robiły z natrętnych spojrzeń, szeptanych na ucho komentarzy, które od zawsze towarzyszyły debiutantkom na londyńskiej scenie towarzyskiej.

Podjechały filiżanką, co, jak można było przewidzieć, wywo­łało absolutną sensację. Gdyby okazały choćby cień zażenowania z powodu tak nieprawdopodobnie staromodnego środka transportu, wyśmiano by je publicznie i napiętnowano jako wiejskie prostaczki. Wówczas tkwiłyby prawdopodobnie na Cavendish Square dopóki, zrezygnowane i nieodwiedzane przez nikogo, postanowiłyby wrócić tam, skąd przybyły.

Ale tak się nie stało. Mówiono o nich w każdym zakątku klubu. Wszyscy wiedzieli, kim są nowo przybyłe. Ich nienaganne pochodzenie było dyskutowane i wywoływało szacunek, gdyż ich przodkowie należeli do najwyższych arystokratycznych sfer. Ich matki weszły w korzystne układy małżeńskie. Do klubu zaproszone zostały przez lady Sefton i księżną Gracechurch. Wszystkie te atuty pozytywnie usposabiały londyńską socjetę do zaaprobowania ich obecności, pod jednym jedynym warunkiem, że damy te będą umiały się zachować.

Oczywiście były one zbyt dobrze wychowane, by popełnić jakieś fauxpas. Były tu dla dobra Liwii i ani Kornelia, ani Aurelia nie miały co do tego wątpliwości.

Harry zauważył, że Liwia już nie tańczy. Jej towarzysz odprowadził ją do złoconego krzesła w wykuszu okiennym i oddalił się ku części barowej. Kobieta siedziała i wachlowała się, lekko zarumieniona od pląsów w mocno ogrzanym salonie.

Wicehrabia podszedł do niej.

- Dobry wieczór, lady Liwio. Czy mógłbym służyć zimną lemoniadą?

Spojrzała na niego z uśmiechem.

- Ach nie, dziękuję, lordzie Bonham. Lord Strachan wybrał się już w tym celu do baru. Nie usiądzie pan? - Wskazała mu sąsiednie krzesło.

Harry usadowił się na delikatnym krzesełku.

- Jak się pani bawi?

Liwia spojrzała na niego kątem oka i uśmiechnęła się.

- Chce pan znać prawdę?

- Tak.

- Wszystko to nieco mnie nudzi i wydaje się jakieś mdłe - stwierdziła. - Nikt nie ma nic do powiedzenia. Nikt nikogo nie słucha. A w tańcu wszyscy spoglądają swoim rozmówcom ponad ramieniem, wypatrując kogoś bardziej interesującego.

- Oni nie rozglądają się za bardziej frapującym towarzystwem. Raczej szukają tematów do plotek. W tej dziedzinie należy być zawsze w awangardzie, moja droga.

Liwia wybuchnęła śmiechem.

- Na pewno ma pan rację. Nie zmienia to jednak faktu, że upokarzające jest zdać sobie sprawę w połowie zdania, że nasz interlokutor nie słucha nas już od samego początku.

- A jak się pani spodobał Strachan?

- Umiarkowanie zabawny. Gdy już przestanie takim być, powiem mu, że nie mam ani grosza i jestem pewna, że zniknie jak zaczarowany.

Harry uśmiechnął się.

- Nell też tak sądzi.

Liwia spojrzała na niego przenikliwie. Zamknęła wachlarz i stukała nim teraz rytmicznie o wnętrze dłoni.

- Nie da się nie zauważyć, drogi panie, że wydaje się pan być w o wiele bardziej poufałych stosunkach z Nell niż z Ellie czy mną.

- Rzeczywiście. Zachowanie formalnej etykiety wobec któ­rejkolwiek z trzech pań sprawia mi pewien kłopot - wybrnął gładko wicehrabia. - Czasem się zapominam. Zwłaszcza gdy nie ma wokół nikogo, kto mógłby nas usłyszeć. - Na twarzy Harryego zakwitł zwycięski uśmiech. - Czy masz coś przeciwko temu, Liwio? - dodał.

Jego rozmówczyni zastanawiała się chwilę, po czym rzekła:

- Nie. Nie mam nic przeciwko temu. Ale chyba pan nas nie docenia, Ellie i mnie. Proszę nas nie lekceważyć. Niech pan pamięta, że dobro Nell jest dla nas niezwykle ważne. Jeśli narazi je pan na szwank, to sporo pan ryzykuje.

- Poważne słowa, czuję się w porę ostrzeżony - odpowiedział Harry szczerze. - A oto i pani towarzysz, powraca ze swej wyprawy. - Wstał i ukłonił się. - Jeśli pani wybaczy. Strachan...

Gdy Harry oddalał się, czuł na plecach odprowadzające go, przenikliwe spojrzenie Liwii. Poprzysiągł Kornelii, że nigdy nie wyjawi ich sekretu. Oczywiście nic takiego nie uczynił, a jednak coś wzbudziło czujność jej przyjaciółek. Zastanawiał się, czy Nell była tego świadoma.

ROZDZIAŁ XVIII

Liwio, trzymaj mocno - krzyknęła Kornelia, znajdując się na środkowym szczeblu drabiny, która zaczęła chwiać się niepokojąco.

- Próbuję - odparła Liwia. - Ale dywan jest pofałdowany i dlatego drabina nie stoi stabilnie. Zejdź na dół, trzeba go wyprostować.

Kornelia posłusznie zeszła z drabiny.

- To te przeklęte psy - narzekała Kornelia. - Ganiały wczoraj pod stołem i narobiły bałaganu. - Uniosła drabinę, a tymczasem Aurelia i Liwia wyprostowały wełniany dywan.

- Od razu lepiej. - Aurelia na próbę potrząsnęła ustawioną z powrotem drabiną, - Teraz chyba stoi już bezpiecznie.

- Świetnie. A teraz przekonajmy się, czy rzeczywiście jest coś interesującego w tym fresku. - Kornelia zadarła prążkowaną, muślinową suknię i żwawo wspięła się po drabinie, podtrzymywanej przez przyjaciółki. Gdy znalazła się na samej górze, przyklękła ostrożnie na niewielkim podeście i odchyliła głowę do tyłu, by przyjrzeć się malunkom ozdabiającym sufit.

- Nie widzę tu nic... och, tak, teraz już widzę. - Wybuchła głośnym śmiechem, od którego drabina zachwiała się gwałtownie. Złapała szybko obiema rękami za słupki.

- Co, do diabła, wyczyniasz tam na górze?

Zdziwiony głos Harryego dobiegający z otwartych drzwi jadalni rozproszył Aurelię i Liwię, które odwróciły głowy w jego kierunku, rozluźniając nieco uchwyt drabiny.

- Co wy robicie? Nie puszczajcie! - krzyknęła Kornelia, gdy drabina się zakołysała.

Harry poruszał się prędko i zwinnie. Ściągnął ją z drabiny w momencie, gdy traciła już równowagę. Przez chwilę trzymał Kornelię w powietrzu, jego mocne dłonie obejmowały ją w talii, potem postawił ją miękko na podłodze.

- Czy możesz mi wyjaśnić, co najlepszego wyczyniasz? Złamiesz sobie kark.

Spłoszona Kornelia usiłowała odzyskać pewność siebie, lecz nigdy nie było to łatwe zadanie, kiedy Harry stał tak blisko, a ona wciąż czuła ucisk jego ciepłej dłoni na swojej talii.

- Oglądałam malunki na plafonie - wyjaśniła wreszcie.

- To dlatego, że miałyśmy pewne podejrzenia, co do praw­dziwej natury tego dzieła - dodała Aurelia. - Powiedz, Nell, czy miałyśmy słuszne przeczucie?

Kornelia kiwnęła głową i jej oczy zabłysły wesoło.

- Och tak. Rzeczywiście jest niezwykle sprośny w paru miejscach. Te cherubiny i serafiny oddają się wymyślnym igraszkom. Sama zobacz.

Aurelia nie potrzebowała długiej zachęty. Wskoczyła na drabinę.

- Trzymajcie mocno.

- Proszę mi pozwolić. - Harry, opanowując chęć zaprotes­towania, chwycił silnie za rozporkę drabiny. Fałdy sukni Aureli szeleściły i plątały się między jej nogami, gdy wchodziła po szczeblach. Wreszcie przyklękła na górze podobnie jak zrobiła to wcześniej Kornelia.

Wyciągnęła szyję do góry i momentalnie roześmiała się wesoło.

- O nieba! Co tu się dzieje?

- Pozwólcie mi też spojrzeć - domagała się zniecierpliwiona Liwia.

Aurelia zeszła na dół, a Liwia zajęła jej miejsce. Harry, zrezygnowany, pozostał przy swoim stanowisku, cierpliwie przytrzymując drabinę. Po chwili rozbrzmiał wesoły śmiech Liwii.

- Och, ale to przecież nie jest możliwe fizycznie. - Z trudem łapała powietrze. - Jak one mogą to robić we trójkę naraz?

- No dobrze - rzekł Harry. - Muszę to zobaczyć, cokolwiek to jest. Zejdź na dół, Liwio.

Zdjął ją bezceremonialnie z drabiny, gdy była w połowie drogi i postawił na ziemi, potem sam ruszył na górę. Przez chwilę panowało pełne oczekiwania milczenie, aż Harry wymamrotał:

- Dobry Boże... - I zszedł na dół.

- Okazuje się, że ciotka Sophia prowadziła dom swobodnych zasad moralnych - oznajmiła Kornelia, ocierając załzawione od śmiechu oczy rąbkiem koronkowej chusteczki. - Nóż z pornograficznym rysunkiem, sprośne freski w jadalni, foremki do leguminy. Ciekawa jestem, co jeszcze odkryjemy?

- Boję się nawet pomyśleć. - Harry stał z rękoma opartymi na biodrach, zadzierając głowę do góry, by jeszcze raz spojrzeć na fresk. - Cóż za niebywała fantazja.

- Może rysunki oparte zostały nie tyle na fantazji, co na doświadczeniu - zasugerowała Kornelia, wciąż chichocząc. - Kiedy przyszedłeś? Nie słyszałyśmy, żebyś pukał.

- To dlatego, że nie musiałem pukać - odparł. - Służąca polerowała właśnie kołatkę i drzwi były otwarte. Usłyszałem wasze śmiechy i muszę przyznać, że moja ciekawość zwyciężyła w potyczce z dobrymi manierami. - Uniósł jedną brew. - Czy może powinienem był poczekać, aż Morecombe mnie zaanonsuje?

- Równie dobrze mógłbyś czekać na trąby sądu ostatecznego - powiedziała Kornelia, otrzepując fałdy sukni. - Czy miałbyś ochotę na szklaneczkę sherry?

- Tak, dziękuję. - Podążył za kobietami do holu, z którego przeszli do bawialni.

- Czy otrzymałyście jakieś wieści od swego kuzyna? - Jego swobodny ton skrywał wielkie zainteresowanie odpowiedzią. Usiadł, nie czekając na zaproszenie, krzyżując nogi.

- Nie - odpowiedziała Aurelia, a na jej czole pojawił się wyraz zatroskania - Wysłałyśmy już dwie wiadomości do domu markiza Coltraina, lecz najwyraźniej przyjaciel Nigela, Garston, wyjechał z miasta i nikt nie wie, czy Nigel pojechał razem z nim.

- Na pewno tak właśnie zrobił - pocieszył ją Harry.

Nie było sensu wprowadzać kobiety w jeszcze większy nie­pokój o kuzyna już teraz, kiedy jego wiedza na temat losów młodzieńca również nie była pełna. Przyjął szklaneczkę sherry od Kornelii, niby przypadkiem muskając palcami jej dłoń. Poczuł, jak przeszła przez nią fala dreszczy. Na ułamek sekundy ich spojrzenia spotkały się w pieszczocie tak namacalnej, jakby była dotykiem.

Kornelia odwróciła się, powstrzymując promienny uśmiech.

- Tak, przypuszczamy, że właśnie tak się stało. Nie znaj dujemy innego wytłumaczenia - powiedziała, podejmując wątek z gracją. - Najpewniej przesiaduje teraz w domku myśliwskim u jakiegoś znajomego.

Harry skinął głową i napił się sherry. W holu rozlegały się coraz głośniejsze i naglące okrzyki dzieci. Do kakofonii wkrótce dołączyło jazgotanie psów i wówczas nieprawdopodobnie wysoki wrzask, niezawodnie Franciszki, przeszył powietrze jak nóż.

- To te przeklęte psy - odezwała się Aurelia. - Ciągle na nią wskakują. Przepraszam... - powiedziała i pospieszyła do drzwi.

- Zajmę się psami - rzuciła Liwia i pobiegła za nią. Kornelia stała przy kredensie, spoglądając na Harryego w milczeniu.

- Czy przyszedłeś tu z jakiegoś konkretnego powodu? - spy­tała wreszcie.

- A czy muszę mieć powód?

- Nie - odparła i przekręciła obrączkę na palcu. - Ale zawsze czuję się niespokojna w twoim towarzystwie, gdy nie jesteśmy sami.

- Podobnie jak i ja w twoim - powiedział cicho. - Ale muszę donieść ci, że twoje przyjaciółki nabrały podejrzeń. Liwia w zawoalowany sposób próbowała mnie ostrzec.

Kornelia zmartwiła się.

- Nic mi nie mówiły. Co ci powiedziała? Harry wzruszył ramionami.

- Jak już mówiłem, było to nieco zawoalowane. Oznajmiła, że twoje dobro jest dla nich niezwykle ważne i, że jeśli narażę je na szwank, sporo ryzykuję.

- To wcale nie brzmi jak zawoalowane ostrzeżenie - stwier­dziła Kornelia. - Według mnie wyraziła się jasno.

- Cóż, to twoje przyjaciółki. Znasz je dużo lepiej niż ja.

- Tak. - Rozłożyła ramiona w bezradnym geście. - Harry, to jest prawdziwa udręka.

- Wiem - powiedział i wstał, chcąc podejść do niej, lecz zatrzymał się, słysząc znajomy dźwięk kołatki u drzwi. - Ach, chyba macie kolejnych gości.

Kornelia uniosła głowę, nadstawiając uszu.

- Mam tylko nadzieję, że to nie Letycja Oglethorpe, ta kobieta doprowadza mnie do białej gorączki.

- Nie słyszę jej głosu - powiedział Harry. - A jest on rozpoznawalny na dużą odległość.

Kornelia skrzywiła się ironicznie, potwierdzając jego spo­strzeżenie, lecz jej twarz szybko wygładziła się, gdy tylko rozpoznała zbliżające się głosy.

- Wielu dżentelmenów na balu w Almacku zapowiedziało swoje wizyty - powiedziała i dodała z kpiarskim uśmiechem: - Jak to się szczęśliwie składa, że akurat dziś włożyłyśmy nasze najlepsze suknie.

Do bawialni wkroczyła z powrotem Liwia i ogłosiła pod­ekscytowana:

- Nell, mamy gości. Morecombe zaprowadził ich do salonu. Przyjdziesz tam? - Jej spojrzenie poszybowało do Harryego, potem znów do Kornelii, a pytanie, które kryło się w jej oczach, nie miało wiele wspólnego z gośćmi oczekującymi w salonie.

- Tak, oczywiście - odparła Kornelia pogodnie. - Udało ci się opanować psią hałastrę?

- Na szczęście Lester uwolnił mnie od nich i zaprowadził do kuchni. A dzieci poszły z Daisy na górę. lordzie Bonham, czy zechce pan dołączyć do nas w salonie?

Wicehrabia skłonił się.

- Dziękuję, chętnie.

Liwia poprowadziła ich do salonu, gdzie przed kominkiem stało trzech dżentelmenów.

- Lordzie Strachan, jak to miło, że nas pan odwiedza - po­wiedziała. - I sir Nicholas. - Uścisnęła serdecznie dłonie obu mężczyzn i spojrzała pytająco na ostatniego przybysza.

- Ach, lady Liwio, pozwoli pani, że przedstawię pani lorda Forstera - powiedział Harry z szerokim uśmiechem. - Muszę panią ostrzec, że jest niepoprawnym wesołkiem i gadułą, a jednocześnie wspaniałym kompanem.

- Harry, to jawna potwarz - oświadczył Dawid i ukłonił się nisko Liwii. - Jestem zaszczycony. Pragnę podziękować za przyjęcie moich odwiedzin. Byłem niepocieszony, że nie przed­stawiono nas sobie ostatniego wieczoru w Almacku. Szczęśliwym trafem, obecny tu Nick zaoferował się naprawić to niedopatrzenie. Gdybym wcześniej wiedział, że Harry ma zamiar nas uprzedzić z wizytą, byłbym przyczepił się do ogona jego surduta.

Liwia roześmiała się wesoło i rzekła:

- Miło mi pana poznać, sir. Wszyscy panowie znacie już oczywiście lady Dagenham oraz lady Farnham.

Harry wycofał się w głąb salonu i przysiadł na krześle, obserwując z niemałym rozbawieniem, jak Liwia zgrabnie, unikając jakiejkolwiek nieuprzejmości, zbywa lekko natrętne zaloty lorda Strachana. Zobaczył, że zupełnie niepotrzebnie się martwił. Liwia nie była ani odrobinę bardziej łasa na pochlebstwa i ekstrawaganckie komplementy niż jej bystre przyjaciółki.

Stukanie kołatki obwieściło przybycie nowych gości, tym razem dwóch dam. Straszliwe kobiety nadające ton w towarzys­twie, których krytyczne spojrzenie śledziło każdy szczegół wystroju domu oraz wyglądu jego mieszkańców, notowały wszystko skrupulatnie w pamięci, by z owego materiału skroić soczystą, nadającą się do rozpowszechniania plotkę.

Kornelia wraz z Aurelią przyjmowały nowych gości z tą samą pewnością siebie i serdecznością, jaką okazały względem księżnej i lady Sefton. Nic nie było w stanie ich onieśmielić i Harry bawił się pysznie, widząc, jak swobodnie i z poczuciem humoru odbijają piłeczkę, gdy za strony wyniosłych arbitrów mody i stylu padały impertynenckie pytania.

- Rozumiem, że nigdy nie była pani zaręczona, lady Liwio - stwierdziła księżna Broadhurst tonem sugerującym, że Liwia dotknięta jest na pewno jakąś poważną skazą.

- Nie otrzymałam do tej pory żadnej propozycji, która wyda­łaby mi się kusząca, proszę pani - odparła Liwia ze spokojnym uśmiechem.

Księżna potrząsnęła głową.

- Ależ dziewczyna w twoim wieku... co tu dużo mówić, jesteś już na liście rezerwowej, poszczęści ci się, jeśli otrzymasz jakiekolwiek propozycje.

- Lady Liwia jest zbyt skromna, by wdawać się w szczegóły wszystkich swoich podbojów miłosnych - wtrąciła Kornelia. - Tak niedyskretna rozmowa jest bowiem zupełnie nieodpowiednia w mieszanym towarzystwie - dodała, spoglądając wymownie w kierunku mężczyzn stłoczonych przy kominku.

Księżna wpadła łaskawie w niemałe zakłopotanie.

- Ojej - wymamrotała zbita z tropu i chwilowo zamilkła. Zapadła krępująca cisza.

- Lady Dagenham, pozwolę sobie spytać, czy widziała już pani nowe gatunki krzewów w Ogrodzie Botanicznym? - Nick wyskoczył bohatersko z pytaniem ratującym konwersację, jak Filip z konopi.

Rozbawiona Kornelia spojrzała na niego z zaciekawieniem.

- Gatunki krzewów, sir Nicholasie?

- Czy to zupełnie nowe odmiany, sir Nicholasie, czy może krzyżówki istniejących już roślin? - spytała zafascynowana tematem Aurelia.

Nick rzucił Dawidowi błagalne spojrzenie, prosząc o wsparcie.

- Hm... hm, nie jestem pewien. Forster, ty jesteś przecież ekspertem, jeśli chodzi o rośliny.

- Ja? - Dawid był kompletnie zaskoczony. - Nie... nie, drogi przyjacielu. Miałeś pewnie na myśli Harryego. - Przerzuciwszy odpowiedzialność za kontynuację wątku na wicehrabiego, Dawid wyraźnie się odprężył.

- Lordzie Bonham? - zagadnęła słodko Kornelia. - Czy jest pan obeznany z krzewami, do których odwołuje się sir Nicholas?

- Tak się składa, że nie mam najmniejszych ciągot w kierunku jakichkolwiek egzotycznych krzewów - powiedział Harry z komicznym naciskiem. - A tymczasem, drogie panie, muszę się pożegnać.

- Może mnie pan odprowadzić do powozu, Bonham - oświadczyła księżna, powstając z krzesła i otulając się swymi licznymi szalami. - Belindo, podwiozę cię najwyżej do Grosvenor Square - rzuciła władczo do towarzyszącej jej lady Nielson.

Obie damy wyszły razem z Harrym, który odprowadził je do czekającej przed wejściem bryczki.

Gdy wkrótce panowie poszli w ślady dam, Kornelia powie­działa:

- O ile ta Broadhurst nie rozpuści o nas oczerniających plotek, myślę, moje kochane, że możemy uznać, iż zostałyśmy przyjęte w towarzystwie.

- Ona jest tak okropnie wyniosła - powiedziała Liwia.

- I nieprawdopodobnie nietaktowna.

- Och, im większa świadomość konsekwencji, tym większy brak finezji - zauważyła Kornelia. - To może kwestia upodobań, ale bardziej odpowiada mi nietaktowność ciotki Harryego. Ma w sobie niezwyczajny rodzaj poczucia humoru, a nie prymitywną złośliwość.

- Mmm... - Liwia zawahała się, jakby czymś zmartwiona i nagle spytała: - Czy między tobą i lordem Bonhamem coś się dzieje?

Aurelia spojrzała na nią zaskoczona. Nie podejrzewała, że Liwia również dostrzegła dziwne prądy kłębiące się wokół wicehrabiego i Nell. Zwróciła oczy na Kornelię, która, choć zakłopotana, wyglądała na zasmuconą i przyciśniętą do muru.

- Nell, powiedz, co się między wami dzieje?

Kornelia zrozumiała, że dalsze wypieranie się jest bezcelowe i naprawdę zatęskniła za ulgą, jaką przyniosłoby jej wygadanie się przed serdecznymi przyjaciółkami.

- Czy to jest aż tak widoczne?

- Dla kogoś obcego, nie - odparła Aurelia - ale dla nas... tak. Kornelia kiwnęła głową.

- Nie wiem, jak to wytłumaczyć. To czyste szaleństwo. Obłęd, który opanował nas oboje. Przykro mi - powiedziała bezradnie, popatrując na nie, jakby starała się wyczytać coś z ich twarzy.

- Czy macie romans? - spytała wprost Aurelia.

- Przypuszczam, że tak to można nazwać - zgodziła się Kornelia. - Ale póki hrabia Markby się o tym nie dowie... a przecież nie ma żadnego powodu, żeby się dowiedział. Prawda? - Ostatnie pytanie Kornelii zabrzmiało jak rozpaczliwa prośba.

- Od nas na pewno się nie dowie - powiedziała Liwia. - Oczywiście, że nie.

Aurelia przyjrzała się przyjaciółce uważnie.

- Nell, czy ty go kochasz?

Kornelia przycisnęła dłoń do ust. Myślała, że kocha Harryego Bonhama, lecz nie była gotowa otwarcie się do tego przyznać, nawet przed samą sobą. Nie, dopóki było to jednostronne uczucie.

- Nie wiem, nie potrafię powiedzieć - odparła. - Ale to uczucie jest jak opętanie... albo obsesja, jeśli tak wolicie to nazwać. - Stwierdzenie to było na tyle prawdziwe, że nie widziała potrzeby mieszania w to rozstrzygających słów o miłości. I wiedziała, że to uczucie Harry podzielał równie silnie jak ona.

Aurelia i Liwia nie odezwały się słowem przez dłuższą chwilę, przyswajając to, co przed chwilą usłyszały.

- Czy jesteś z tym szczęśliwa? - zapytała wreszcie Aurelia.

- To chyba nieodpowiednie słowo - odpowiedziała szczerze Kornelia. - Za bardzo przerażają mnie... możliwe konsekwencje.

- Jakie konsekwencje? - padło czujne pytanie Aurelii.

- Nie, nie to, o czym myślisz, Ellie. Mówiąc bez ogródek, Harry stosuje pewne środki ostrożności.

Aurelia kiwnęła głową ze zrozumieniem.

- Więc czego się obawiasz?

- Że to mnie zniszczy - przyznała Kornelia. - Boję się, że ta obsesja mnie pochłonie. Że stracę siebie.

Aurelia zagwizdała.

- To potężna obawa, Nell.

- Dlaczego go nie poślubisz? - spytała Liwia. - To by wszystko rozwiązało. Dzieci bardzo go lubią.

- Niestety, to nie jest takie proste, Liwio. - Oczy Kornelii zaszły ciemną mgłą. - Nie wydaje mi się, żeby małżeństwo figurowało wśród planów na przyszłość Harryego Bonhama.

- Dlaczego nie?

Zaśmiała się krótkim, niewesołym śmiechem.

- Gdybym to wiedziała, Ellie, byłabym dużo spokojniejsza. Ten człowiek to chodząca tajemnica, zagadka, i jak do tej pory nawet nie zbliżyłam się do znalezienia klucza. Ale jest, jak jest. Próbowałam skończyć to na samym początku, zanim na dobre się zaczęło, ale nie potrafiłam.

- Ależ Nell, masz przecież tak dużo silnej woli - powiedziała Aurelia, patrząc na nią zmartwiona.

- Nie w tym wypadku - odparła Kornelia z westchnieniem. Przemierzyła niespokojnie przestrzeń między dwoma wysokimi oknami i wyjrzała przez jedno na ulicę. - Ledwo wytrzymuję ten czas, kiedy się nie widzimy. A udręką jest zachowywanie pozorów w towarzystwie, tak, jakbyśmy byli zwykłymi znajomymi.

Liwia słuchała zafascynowana. To nie była ta spokojna i opa­nowana Kornelia, którą znała.

- Gdzie się spotykacie, Nell?

Kornelia uśmiechnęła się łobuzersko, a jej wcześniejsza po­waga prysła w jednej chwili.

- Trudno powiedzieć, żebyśmy się spotykali, raczej Harry bawi się w Casanovę, wchodząc przez moje okno.

Po chwili kompletnego zaskoczenia przyjaciółki wybuchły śmiechem.

- Och, Nell, to ci dopiero - zawołała Aurelia, łapiąc oddech.

- Chcesz powiedzieć, że on po nocach wdrapuje się przez twoje okno do sypialni?

- Krótko mówiąc, tak - odpowiedziała radośnie Kornelia.

- Co jest jednym z powodów, dla których uważam, że nie znajdzie się nikt wiele mądrzejszy. Przecież nie możemy pokazywać się publicznie, okazując sobie więcej względów niż zwykli znajomi, bez zwracania na siebie uwagi. Same wiecie, jakie są plotki. Gdyby rozniosło się, że Harry jest widywany w moim towarzystwie dość często, prędzej czy później dotarłoby to również do uszu hrabiego. Lecz tak długo, jak spędza czas w towarzystwie całej naszej trójki, plotkarze nie zobaczą w tym nic szczególnego... a nikt przecież nie obserwuje mojego okna w środku nocy - dodała z łobuzerskim uśmiechem.

Aurelia gapiła się na nią z rosnącym zrozumieniem.

- Czy on był u ciebie tamtej nocy, gdy kot zaczął się wy­dzierać, a Morecombe przyszedł ze swoim tromblonem i psy wpadły do sypialni... był tam, prawda?

- Schowany za zasłonami łóżka - powiedziała Kornelia ze śmiechem. - Dopiero co się zakradł, chcąc mnie zaskoczyć, ale niestety nastąpił na ogon Kici... dalszy ciąg już znacie.

- Nic o tym nie słyszałam - powiedziała Liwia odrobinę oburzona. - Dlaczego ja nic o tym nie wiem?

- Dlatego, że harmider wcale cię nie obudził - wyjaśniła jej Aurelia. - Już wtedy zdawało mi się, że dzieje się coś dziwnego, ale nigdy bym nie zgadła co. - Zachichotała. - Dom ciotki Sophii, wydaje się bardzo odpowiednim miejscem dla aktów występnej namiętności, nieprawdaż? Jestem przekonana, że to nie pierwszy romans, jaki rozwija się pod tym dachem.

- Przyznaję, że jestem bardzo ciekawa tej damy, jej losów i historii życia - powiedziała Kornelia, gotowa skierować rozmowę na inne tory. - Zastanawiam się, czy udałoby się dyskretnie podpytać Morecombe'a o to i owo.

Liwia nie była jednak gotowa porzucić pierwotnego tematu ich rozmowy.

- Może to i nie do końca wygodne być opętanym i po­chłoniętym, czy jakkolwiek chcesz to nazwać - powiedziała z namysłem. - Ale zazdroszczę ci, Nell.

- Ja również - dodała Aurelia. - Od paru dni bije od ciebie blask, Nell. Namiętność ma na pewno z tym coś wspólnego.

Kornelia uśmiechnęła się, nie mogąc się powstrzymać.

- Och tak - zgodziła się miękko. - Och tak, z całą pewnością ma.

Dwa dni później nie była już tego taka pewna. Pomimo że kołatka u drzwi rozbrzmiewała nieustannie, oznajmiając przybycie kolejnej fali nieprzerwanego strumienia gości, Harryego nie było wśród nich. Wyglądało, jakby znikł w tajemniczy sposób z powierzchni ziemi.

Nie komentowała jednak tego, zachowując się tak, jakby nie dostrzegała jego nieobecności. Lecz nie zdołała oszukać swych przyjaciółek.

- Jak sądzisz, gdzie on się podziewa? - spytała Liwia Aurelię trzeciego popołudnia od czasu jego zniknięcia, kiedy Kornelia akurat zajmowała się dziećmi. - Chyba się nie pokłócili, jak myślisz?

Aurelia otrząsnęła głową.

- Nie wiem. Może on zjawia się tylko nocą?

- Nie - stwierdziła stanowczo Liwia. - Przecież widzisz, że Nell chodzi jak struta... Nie jest sobą.

- Wiem, widziałam - przyznała Aurelia. - Najpierw zniknął Nigel, teraz wicehrabia. To wszystko jest dla mnie bardzo tajemnicze... och, chyba wróciła. Słyszę, jak rozmawia z Morecombe'em w holu.

- Nowe zaproszenia - powiedziała Kornelia, wchodząc do salonu i wymachując kolejną kartą wizytową w złotej obramówce. - Nie wiem, jak jedna osoba mogłaby przyjąć ich wszystkich - powiedziała, kładąc kartę na szczycie wysokiego pliku podobnych wizytówek, piętrzącym się na gzymsie kominka.

- Większość osób z towarzystwa składa wizyty pięciominutowe - powiedziała Aurelia, układając delikatnie zimowe kamelie w wazonie. - Wydaje mi się to skrajnie grubiańskie... piękne kwiaty, nieprawdaż?

Kornelia spojrzała na nie z roztargnieniem.

- Mmm. Od kogo przyszły? Aurelia zerknęła na kartę.

- Od lorda Baileya. - Potrząsnęła głową. - To nazwisko nic mi nie mówi. A wam?

- Wydaje mi się, że tak - powiedziała Liwia niewyraźnie.

- Chyba tańczyłam z nim, lub z kimś o tym samym nazwisku, na wieczorku u Bellinghamów parę dni temu.

- Co za swoboda, Liwio - Kornelia zwróciła się do przyjaciółki oskarżycielskim tonem. - Przypuszczam, że przy takiej liczbie konkurentów możesz pozwolić sobie na odrobinę bez troski. - Jej uśmiech był wymuszony, a zamierzona żartobliwość oskarżenia nie wyszła przekonująco.

Dostrzegła szybkie spojrzenia, które wymieniły między sobą przyjaciółki, zbierające się na odwagę, by zadać pytanie, na które ona nie znała odpowiedzi. W tej samej chwili drzwi do salonu otworzyły się, przynosząc oczekiwaną odmianę.

- Takich dwóch dżentelmenów przyszło, proszę pani - oznajmił Morecombe swoim ponurym głosem, ledwo wtykając głowę w niewielką szparę między drzwiami i framugą.

- Jakich dwóch dżentelmenów? - wymamrotała Liwia. Kornelia wzruszyła ramionami i pokręciła głową. Na pewno nie był to Harry, o którym Morecombe zwykł mówić ten wicehrabia.

- Więc może ich wprowadź, Morecombe - powiedziała Aurelia.

- Już tu są. - Głowa Morecombe'a zniknęła i czyjaś ręka pchnęła drzwi na oścież.

- Chyba jeszcze nigdy nie trafiłem na równie ekscentrycznego kamerdynera, droga pani - oznajmił Nick Petersham, wchodząc do salonu z Dawidem Forsterem depczącym mu po piętach.

- Dziwię się, że jeszcze go trzymacie na służbie - zauważył Dawid. - Może nadszedł już najwyższy czas, by wysłać go na zieloną trawkę?

- Może rzeczywiście jest nieco osobliwą postacią, jednak moja ciotka pozostawiła w swej ostatniej woli instrukcje, wedle których on, jego żona i jej siostra, mają zostać na służbie w tym domu, dopóki sami nie zdecydują odejść - wyjaśniła Liwia.

- Dobry Boże, chce pani powiedzieć, że w domu znajduje się więcej takich indywidualności? - wykrzyknął Nick.

- Owszem i wszyscy są odrobinę ekscentryczni, choć z drugiej strony wspaniale gotują - powiedziała Aurelia ze śmiechem. - Bardzo proszę, panowie, spocznijcie. Co możemy panom podać?

- Sherry czy madera? - Kornelia podeszła do kredensu. - A może bordeaux? Podczas jednej z wypraw do piwnicy odkryłam butelkę całkiem przyzwoitego wina, rocznik 92.

- Zatem bordeaux, dziękuję, lady Dagenham. - Nick podszedł i odebrał od niej napełnione kieliszki.

- Nie widujemy lorda Bonhama w ostatnich dniach - zauwa­żyła. - Mam nadzieję, że nie zaniemógł? - Już od pierwszego ich spotkania było dla nich jasne, że mężczyźni i wicehrabia są dobrymi przyjaciółmi i stąd mogą wiedzieć coś o losach Harry 'ego.

- Och, nie, z pewnością nie, droga pani - odparł Nick wesoło. - Harry ma zdrowie jak koń. Widziałeś go ostatnio, Forster?

- Kiedy tak się nad tym zastanawiam, to nie - odparł Dawid, biorąc z rąk Nicka kieliszek i kiwając z podziękowaniem. - Na pewno, jak zwykle, dogląda jakichś spraw rodzinnych na wsi, zobaczycie.

- Och, tak, naturalnie - powiedziała Aurelia ze współczuciem. - Na pewno chodzi o tych biednych osieroconych przez matkę siostrzeńców i siostrzenice. Wicehrabia wszystko nam o tym opowiedział.

Obaj mężczyźni sprawiali wrażenie zaskoczonych.

- Harry ma liczną rodzinę, proszę pani, lecz nic nie wiem o żadnych osieroconych siostrzeńcach i siostrzenicach... a ty, Nick?

- Ależ tak, wszystko nam wyjaśnił - przyznała gorliwie Liwia.

- Taka smutna historia. To dlatego chciał kupić ten dom. Mówił, że przypomina mu o jego własnym londyńskim domu z dzieciństwa... kwadratowy ogród, krykiet, zabawy w chowanego...

- Jej głos zamarł, kiedy dostrzegła zakłopotanie na twarzach mężczyzn.

- Kupić ten dom, lady Liwio? - spytał Nick. - Ależ on ma już jedną, zupełnie przyzwoitą rezydencję.

- Tak, ale ten dom nie miał być dla niego, tylko dla dzieci, nad którymi chciałby sprawować opiekę.

- Ach - rzucił zdawkowo Nick. Według jego pełnej wiedzy, siostry Harryego miały się wyśmienicie i kwitnąco, i choć rzeczywiście dostarczały mu całych zastępów siostrzenic i sios­trzeńców, to żadne z nich nie zostały osierocone przez matkę... ani przez ojca. Lecz skoro Harry opowiedział taką historyjkę, musiał mieć po temu ważne powody, a on nie zamierzał oddawać mu niedźwiedziej przysługi, prostując fakty.

Wyglądało na to, że Dawid doszedł do podobnego wniosku.

- Ach, rzeczywiście - powiedział - Tak... tak - dodał i utopił nos wraz ze swoim zakłopotaniem w kieliszku wina.

- Historie lorda Bonhama są jego prywatną sprawą - oznajmiła Kornelia, pociągając łyk wina. - Co pan sądzi o tym bordeaux, sir Nicholasie?

- Och, jest wyśmienite - odparł, zadowolony, że znalazł się znów na bezpiecznym gruncie. Uniósł kieliszek na tle okna, a promień światła słonecznego ożywił rubinowe refleksy. - Piękny kolor... wspaniały bukiet - pochwalił.

- Zastanawiam się, jaki wpływ na handel winem będzie miała blokada kontynentalna Bonapartego - powiedziała Kornelia, podchodząc do szezlonga. Stwierdziła, że czas już odwrócić uwagę rozmówców od osoby wicehrabiego Bonhama. W samotności, będzie mogła przemyśleć wszystkie implikacje tego, co przed chwilą usłyszała... albo raczej, czego nie usłyszała. - Jak pan uważa, lordzie Forster?

Zmieszanie Dawida zdawało się sięgać zenitu.

- Cóż, jeśli chodzi o to... nie znam się na polityce. Nie potrafię powiedzieć...

- Oczywiście, może mieć tylko i wyłącznie ujemny skutek - powiedział Nick poważnie, ratując przyjaciela z opresji.

- Gdy Francuzi blokują wszystkie porty, a na Kontynencie kraj po kraju wprowadza embargo, cała wymiana handlowa w Europie ulegnie poważnemu załamaniu.

- Właśnie, i nie tylko jeśli chodzi o handel winem - włączyła się do rozmowy Aurelia. - Nie tylko import. Nasze krajowe produkty nie znajdą rynków zbytu poza granicami Anglii.

Gdy zjawił się kolejny gość, konwersacja toczyła się dalej tym torem, który w tych dniach rozpalał emocje całego londyńskiego towarzystwa, zaś Kornelia, choć bardzo próbowała, mogła skoncentrować się na niej jedynie połową swojego umysłu. Druga połowa nieustannie wracała do przykrej myśli, że Harry Bonham kłamał w żywe oczy.

Wiedziała teraz z całą pewnością, że nie był odpowiedzialny za stadko biednych, osieroconych dzieci.

Więc dlaczego tak bardzo nalegał, by Liwia sprzedała mu dom?

ROZDZIAŁ XIX

Wezmę dzisiaj kąpiel - oznajmiła Kornelia tuż po wieczornym posiłku. - Chcę umyć włosy i wysuszyć je przy kominku w sypialni.

- To brzmi bardzo kusząco - stwierdziła Aurelia. - Mam już serdecznie dosyć mycia się gąbką nad miską chłodnej wody. Ani to kąpiel, ani mycie, i człowiek nigdy nie czuje się czysty po takich zabiegach. Dziś twoja kolej, Nell, ja wykąpię się jutro.

- Zgoda. - Kornelia wstała od stołu. - Pojdę do kuchni i sprawdzę, czy znajdzie się ktoś do pomocy przy nagrzewaniu i noszeniu wody.

- Jest Hester i ten nowy chłopiec na posyłki - zasugerowała Liwia. - Wydaje mi się, że Lester już poszedł. Chyba wraca na noc do swojego domu... gdziekolwiek to jest.

- Był tutaj ostatniej nocy - przypomniała sobie Aurelia. - Zeszłam akurat na dół do kuchni, żeby podgrzać trochę mleka dla Franciszki i wdziałam go, jak siedział przy piecu, z nogami opartymi o kratkę i czytał gazetę.

- Cóż, miejmy nadzieję, że dziś w nocy też zostanie - powiedziała Kornelia, podchodząc do drzwi. - Z jakiegoś powodu mam całkowitą ufność w zdolność tego człowieka do czynienia cudów, nawet tak trudnych, jak wniesienie po schodach na górę wystarczająco dużo ciepłej wody, by napełnić miedzianą wannę.

Okazało się, że Lester rzeczywiście siedział przy piecu w ku­chni, z kuflem piwa pod ręką, zaczytany w Morning Post. Zdumiony popatrzył na Kornelię, gdy ta weszła do kuchni.

- Pani tutaj? Przecież wystarczyło zadzwonić.

- Wszyscy dobrze wiemy, że w tym domu nic nie przebiega zwyczajowym trybem, Lesterze - powiedziała Kornelia, roz­glądając się po pomieszczeniu. - Jesteś sam?

- Pan Morecombe i panie Ada i Mavis poszli do swoich kwater. A Hester i ten młody Jemmy jedzą właśnie kolację, proszę pani - odpowiedział Lester. - Hester, gdy tylko skończy, przyjdzie posprzątać ze stołu. Jeśli ma pani dla mnie teraz jakieś zadanie, chętnie się tym zajmę.

- Cóż, tak się składa, że miałabym dla ciebie zadanie - rzekła Kornelia - Chciałabym zażyć kąpieli w swoim pokoju. Czy myślisz, że jest wystarczająco dużo wody na piecu?

- Ależ tak, mnóstwo, pani - powiedział, odkładając na bok gazetę. - A jeśli to nie starczy, zagotowanie drugiego kotła zajmie nie więcej niż pół godziny. - Wskazał na parujący kocioł, który stał na ogniu.

Niedługo po tym jak Kornelia wróciła do swojego pokoju, zjawiła się Hester, niosąc miedzianą wannę, którą postawiła na grubych prześcieradłach rozłożonych przed kominkiem. Służąca rozgarnęła węgle i dorzuciła świeżych, żeby dogrzać porządnie sypialnię przed kąpielą i powiedziała:

- Zasunęłam też zasłony, żeby nie było przeciągu, proszę pani.

Kornelia zerknęła w stronę okna.

- Dziękuję, Hester.

Gdy tylko skończyła swoje posługi, dziewczyna pospieszyła do innych obowiązków, a Kornelia podeszła do okna i uchyliła aksamitną zasłonę, by wyjrzeć w ciemność ogrodu. Gdzie on się podziewa?

Poczuła ukłucie zrozumienia. Harry nie był zwykłym lon­dyńskim dandysem. Można było dać się zwieść i uwierzyć, że jest... jednak pod tym pozorem krył się mężczyzna ze stali. Czy był teraz w niebezpieczeństwie? Czy możliwe, żeby był ranny?

Ciche pukanie do drzwi odciągnęło ją od okna, i gdy odwróciła się, zobaczyła Lestera wnoszącego do sypialni dwa ogromne, parujące dzbany. Wlał wodę do wanny, niczym nie zdradzając ogromnej sympatii i współczucia, które poczuł w tej chwili dla Kornelii. Widział, jak odskoczyła od okna, musiała długo się w nie wpatrywać. Nie miał zielonego pojęcia, kiedy wicehrabia opuści swoje biuro na poddaszu, gdzie siedział od trzech dni, odszyfrowując trudny rosyjski kod, a nawet gdyby miał pojęcie, nie mógłby zdradzić tego lady Dagenham.

- Czy życzy sobie pani, aby Hester usługiwała pani przy kąpieli?

- Nie, dziękuję. Przynieś tylko wystarczająco dużo wody - powiedziała, otwierając pudełeczko z drewna cedrowego, które stało na toaletce. Zawierało bawełniane woreczki z suszoną lawendą i rozmarynem, niewielką fiolkę wody z kwiatu pomarańczy oraz kostkę werbenowego mydła. Może nie będzie miała kochanka tej nocy, lecz dostarczy swym zmysłom innej formy rozkoszy.

Jeszcze dwa razy Lester pojawił się w drzwiach z dzbanami, nim wanna została napełniona. Przy kominku stały jeszcze trzy dodatkowe dzbany do płukania. Kornelia wreszcie została sama. Wrzuciła woreczki do wanny, żeby aromat ziół nasycił wodę. Wodę pomarańczową postanowiła użyć, gdy już wypłucze włosy.

Zdjęła wszystkie ubrania i nagle wpadła w gniew. On nie miał prawa znikać tak bez słowa. O ile nie wydarzyło się nic strasznego, co mogłoby usprawiedliwiać jego nieobecność. Czy ona zupełnie się dla niego nie liczyła?

I dlaczego jej skłamał? Skąd ta niedorzeczna historyjka o osieroconych dzieciach? A po pierwsze, skąd w ogóle to wielkie zainteresowanie tym domem? Och, tak miło byłoby pomyśleć, że spotkał ją przez przypadek, zakochał się w niej bez reszty i obmyślił taki plan, żeby ją zdobyć. Jednak list od notariuszy z ofertą zakupu posiadłości Liwia otrzymała jeszcze przed ich przyjazdem do Londynu. Na długo zanim wicehrabia Bonham pierwszy raz spojrzał na kobietę, którą początkowo wziął za pomywaczkę.

Kornelia weszła do wanny i zanurzyła się w wodzie, pod­ciągając kolana tak, by oprzeć się stopami o przeciwległy brzeg, chlapiąc wodą na piersi i ramiona. Nie znosiła układanek, a jeszcze bardziej nie znosiła, gdy ktoś się nią bawił. A teraz zdawało się jej, że Harry bawił się nią od samego początku ich znajomości.

Rozczarowanie wypełniło jej duszę. Z pełnym żalu wes­tchnieniem sięgnęła po werbenowe mydło.

Harry stał w ogrodzie, obserwując dom. Znał położenie okna Kornelii, lecz dziś widoczne było tylko jako czarny prostokąt. Było zamknięte, a zasłony w nim szczelnie zaciągnięte. Nie mógł wdrapać się tak po prostu po rynnie i mieć nadzieję, że ona się obudzi, gdy zapuka w szybkę, bo najpewniej spała teraz jak suseł.

Mogłaby czekać na niego, wypatrywać, pomyślał przez chwilę z rozżaleniem. Czyż nie tęskniła za nim? Wiedział, że to nieracjonalne, i gdyby tylko nie był tak wyczerpany jak teraz, nigdy nie pozwoliłby sobie na takie niedorzeczności. Lecz pragnął jej.

Lester był w domu. Lecz również, przypuszczalnie, Morecombe i jego złowrogi tromblon, nie wspominając już o mrukliwych bliźniaczkach. Przypomniał sobie, że Lester wspominał też o nowych służących.

Poruszał się po ogrodzie zwinnie jak polujący kot, trzymając się blisko ściany domu, aż dotarł do schodków, prowadzących w dół, do drzwi kuchennych dla służby. Zobaczył światło w szparze między drzwiami a ciemnym kamiennym progiem. Ktoś jeszcze nie spał i siedział w kuchni, a Harry miał wielką nadzieję, że był to Lester. Na czas swojej nieobecności Harry poinstruował go, żeby miał się zawsze na baczności i był na każde zawołanie w razie, gdyby w nocnych godzinach wydarzyło się coś nieprzewidzianego.

Harry złożył dłonie w łódkę, przytknął je ust i lekko dmuchnął. Dźwięk brzmiący zupełnie jak nawoływanie sowy rozległ się w nocnych ciemnościach. Odczekał dwie chwile i powtórzył sygnał. Jeśli Lester jest w pobliżu, na pewno rozpozna umówiony sygnał.

Po kilku minutach daremnego wytężania słuchu w nocnej ciszy Harry powtórzył sygnał raz jeszcze. Lecz tym razem po chwili usłyszał zgrzytanie skobli i drzwi kuchenne otworzyły się na oścież.

Wyjrzał przez nie Lester i rozejrzał się szybko wokoło, potem przymknął drzwi za plecami i wspiął się po schodkach do ogrodu.

- Czy coś się stało, panie? - zapytał półgłosem.

- Tak, niech cię wszyscy diabli - odpowiedział Harry nie­cierpliwie, również ściszając głos do szeptu. - Okno w sypialni lady Dagenham jest zamknięte i zasłonięte.

Lester ledwo powstrzymał śmiech.

- Pani Kornelia bierze kąpiel, sir. Przy kominku, w sypialni. Harry nie zdołał powstrzymać uśmiechu.

- Och, doprawdy? Akurat teraz? Musisz mnie jakoś wpuścić do środka, Lesterze.

- Tak jest, sir. Pozostałe damy położyły się już do snu, więc uchylę dla pana okno w bibliotece. Będzie mógł pan powiedzieć, że było uchylone i zdołał pan wślizgnąć się przez nie do środka.

- A co z tymi przeklętymi psami?

- Są w pokoju lady Liwii. Oczywiście, jeśli tylko usłyszą pana w korytarzu, podniosą raban na cały dom... a im niestety nic nie umknie - dodał ponuro. - One słyszą nawet spacerującego pająka.

Harry zastanawiał się przez chwilę, potem powiedział zdecy­dowanie:

- Zastosujemy podstęp wyjącego wilka. Lester kiwnął głową ze zrozumieniem.

- Proszę dać mi parę minut, żebym dostał się do okna w bibliotece, sir, potem będzie pan mógł zaczekać tam, podczas gdy ja pójdę na górę i zajmę się psami. Drzwi do sypialni lady Dagenham są trzecie w głębi korytarza, po lewej stronie. Zniknął w cieniu schodków. Światło z kuchni mignęło przez chwilę, gdy otwierał drzwi, potem znów zapadła ciemność. Harry zakradł się do ogrodu, przechodząc tuż pod ścianą domu, aż dotarł pod okno biblioteki, które znajdowało się bezpośrednio pod oknem Kornelii. Usłyszał ciche skrobanie, kiedy Lester mocował się z zasuwką i po chwili okno uchyliło się.

Wicehrabia wskoczył na parapet i ześlizgnął się do ciemnego pokoju, lądując bezgłośnie na dywanie. Lester kiwnął głową, zamykając okno tak cicho, jak tylko potrafił, potem wymknął się przez drzwi prowadzące na korytarz.

Harry podkradł się pod drzwi i stanął przy nich, nasłuchując. Nie minęło parę minut, gdy nagle rozbrzmiał zajadły jazgot. Drzwi na górze otworzyły się i usłyszał też głosy. Rozpoznał Liwię i po chwili Lestera. Harry nie dosłyszał, co dokładnie mówił jego sługa, ale prawdopodobnie wyjaśniał powody swojej obecności na górze, dzięki czemu później, gdy psy zostaną zaalarmowane tym razem przez Harryego, nikt nie zwróci na to uwagi.

Drzwi znów trzasnęły, ale psi jazgot rozlegał się nadal, tylko nieco stłumiony.

Harry wyślizgnął się z biblioteki i pobiegł po schodach na górę. W parę sekund znalazł się na piętrze, szukając w ciemnościach podestu i drogi prowadzącej przez korytarz.

Lester czekał tam już na niego i, gdy tylko go zauważył, zakaszlał głośno. Psy znów się rozszczekały, lecz tym razem nikt nie otworzył drzwi, usłyszeli jedynie poirytowany głos Liwii, nakazujący psom uciszyć się, bo to tylko Lester.

Harry uniósł rękę i zasalutował Lesterowi, potem ruszył korytarzem, i mijając drzwi do sypialni Liwii, zatrzymał się przed sypialnią Kornelii. Położył rękę na klamce i przekręcił ją bezgłośnie. Drzwi otworzyły się, a on wskoczył do środka, zamykając je cicho za plecami.

- Czyż nie jest to najbardziej ponętny widok na ziemi? - zamruczał, stojąc oparty o drzwi, oczarowany widokiem, który roztaczał się przed nim.

Naga Kornelia siedziała wyprostowana jak struna w wannie i patrzyła na niego osłupiała.

- Jak, na Boga, udało ci się tu dostać? Czy to ty obudziłeś psy?

- Och, to niezbyt ciepłe powitanie - odpowiedział, prze­kręcając klucz.

- Jak się tu dostałeś? - powtórzyła, patrząc, jak Harry idzie przez pokój w jej kierunku.

- Jedno z okien na dole było uchylone. Jakoś udało mi się je podważyć - wyjaśnił Harry. - Zaś jeden z twoich służących obudził psy, dzięki czemu mogłem prześlizgnąć się tutaj, nie wzbudzając niczyich podejrzeń.

Kornelia nie była pewna, czy może uwierzyć w tę wersję wydarzeń. Opowieść Harryego brzmiała zbyt gładko.

- Gdzie się podziewałeś?

Pochylił się nad wanną i pocałował ją w usta.

- Tak dużo pytań, Nell. Jestem już. - Przysunął wargi do jej mokrego czoła i zlizał wilgoć z jej brwi. - Smakujesz cudownie. A twoje włosy pachną rozkosznie.

- Niestety, nie mogę odwdzięczyć się panu komplementem, sir - odparła, a jej słowa stały w sprzeczności z rozleniwionym, zmysłowym głosem. Błękitne głębiny jej oczu zdawały się pochłaniać Harryego. - Wyglądasz, jakbyś nie spał od tygodnia i równie długo się nie mył.

- Prawdopodobnie dlatego, że tak właśnie było - odparł, prostując się. - Ale można łatwo zaradzić temu ostatniemu niedociągnięciu - powiedział i zaczął się rozbierać.

- Nie możesz tu wejść - zaprotestowała. - Nie starczy miejsca dla nas dwojga.

- Och, będziesz zaskoczona - odparł, siadając na brzegu łóżka, by uporać się z butami i pończochami.

- Od razu lepiej. - Wstał, nagi i uśmiechnięty. - A teraz, moja pani, racz łaskawie przesunąć swój zadek.

Kornelia zaprotestowała ze śmiechem, lecz przytuliła się posłusznie do jednej ze ścian wanny, a wtedy on wszedł do środka. Woda chlapnęła poza brzeg wanny i spłynęła na rozłożone pod nią prześcieradła, kiedy Harry powoli zanurzał całe ciało.

- Zobacz, jakiego bałaganu narobiłeś na podłodze - zwróciła mu uwagę, jednocześnie przysuwając się do niego, co wywołało kolejne fale potopu. Palce jego stóp nagle znalazły się w miejscu, w którym stopy nie zwykły się pojawiać, i protesty Kornelii utonęły w westchnieniach rozkoszy.

Harry uśmiechnął się i nachylił nad nią, łapiąc dłońmi mokre krągłości jej piersi. Bawił się przez chwilę jej sutkami, obserwując jej twarz.

- Ach, tak bardzo tęskniłem za tobą, kochanie.

- Czekałam tu na ciebie - powiedziała, wysuwając koniuszek języka w chwili, gdy jej sutki twardniały pod pieszczotą jego palca. - Gdzie byłeś? - Teraz jej pytanie straciło wszelki odcień pretensji, a ona również straciła zainteresowanie odpowiedzią.

Harry objął ją w talii i pociągnął na siebie, jego głowa opadła w tył i oparła się o brzeg wanny. Kornelia wiła się, siedząc na nim okrakiem, nie bacząc na wodę lejącą się strumieniem na przemoczone prześcieradła. Kucnęła nad nim, podnosząc się, aby poprowadzić go w siebie.

Harry jęknął, leżąc nieruchomo.

- Nie ruszaj się, kochanie, mam teraz tyle panowania nad sobą co chłopiec w okresie dojrzewania.

Na ustach Kornelii zakwitł uśmiech, gdy napawała się tą chwilą własnej przewagi. Wiedziała, że może go teraz doprowadzić do końca najmniejszym poruszeniem. Pochyliła się nad nim i pocałowała go, a jej biodra przywarły mocno do jego brzucha. To wystarczyło.

Jej własna rozkosz płynęła teraz bezpośrednio z jego przyje­mności i ze świadomości tej niezgłębionej kobiecej potęgi. Przysiadła na piętach i spojrzała w dół na jego ciało. Zdawał się chudszy, a zmarszczki zmęczenia rysowały się wyraźnie wokół jego podkrążonych oczu.

- Co ty sobie zrobiłeś, kochanie? - spytała, głaszcząc go po torsie i całując w powieki. - Jesteś wymęczony na śmierć, najdroższy.

W odpowiedzi chwycił ją tylko za biodra i zsunął z siebie miękko.

- Czy jest jeszcze trochę ciepłej wody? Ta już robi się chłodna.

Kornelia uznała, że najłatwiej będzie pogodzić się z tym, że nie otrzyma teraz żadnych zadowalających wyjaśnień.

- Jest jeszcze jeden dzbanek. Pozostałą wodę użyłam do spłukania włosów.

Kornelia wstała i wyszła z wanny, powodując szeroki rozprysk kropel wody. Na kracie przy kominku grzał się ręcznik, który wzięła i owinęła się szczelnie, czując, jak chłodne powietrze muska jej wilgotną skórę. Podniosła pełen dzbanek i wylała jego zawartość wprost na głowę Harryego.

Ten nie spodziewając się niczego, zaczął prychać z oburzeniem na zalewającą go kaskadę.

- Może umyjesz też włosy, skoro i tak już jesteś cały mokry - powiedziała, rzucając mu mydło, które leżało na podłodze przy wannie.

Harry posłuchał rady, a Kornelia w tym czasie wytarła się do sucha i włożyła ciepłą koszulę nocną. Siadła potem na skrzyni stojącej w nogach łóżka i przyglądała się z zaciekawieniem ablucjom Harryego. Dziesiątki pytań przemykało jak szalone przez jej głowę, wiedziała jednak, że musi postępować ostrożnie. Czuła, że powinna mieć prawo do zadawania pytań, jednak instynkt podpowiadał jej, że Harry otwarcie nigdy nie przyznał jej takiego prawa. Mimo to postanowiła pytać.

- Ręcznik - teatralnie zażądał Harry. Powstał z wanny i pstryknął palcami, grając rolę pana.

- Do pańskich usług, sir - powiedziała, rzucając jeszcze jedno, przeciągłe i miłosne spojrzenie na jego ciało. Był szczególnie udanym przedstawicielem swego gatunku, pomyślała. Wysoki i smukły, umięśniony, lecz nie nadmiernie. Jego wąski pas i biodra, a także długie i mocne uda, tworzyły prawdziwie atletyczną sylwetkę.

- Nell, ja tu zaraz zamarznę - powiedział rozżalony. - Jestem zaszczycony, mogąc prezentować ci tak wspaniałą wizję męskiego piękna, lecz ta część mej anatomii, która, jak się zdaje, winna być objęta twoją najwyższą troską, kurczy się właśnie z zimna.

Kornelia zachichotała.

- Och, nie możemy przecież do tego dopuścić - powiedziała, sięgając po drugi gorący ręcznik z kratki przy kominku. Zarzuciła go Harry'emu na ramiona i poszła przeszukiwać szafę. - Mam tu gdzieś jeszcze jedną nocną koszulę. Niestety, może być nieco zjedzona przez mole, ale powinna się nadawać... ach, oto i ona. - Z triumfującym uśmiechem rozwinęła przed nim długą, aksamitną szatę. Przyjrzała się przybrudzonym troczkom, które zwisały przy kołnierzyku. - Chyba będzie dla ciebie za krótka.

- Wydaje mi się, że nie byłby to jedyny problem - odparł Harry, spoglądając na ubiór z nieskrywaną niechęcią. - Jeśli nie masz nic przeciwko, zostanę przy ręczniku.

- Oczywiście, jak sobie życzysz. - Kornelia wzięła jeszcze jeden ręcznik, tym razem z komody i podała go Harry'emu.

Ten owinął go dokładnie wokół bioder i ocenił rozmiar bałaganu, który udało im się zrobić przed kominkiem.

- Wydaje mi się, że jeśli wrzucę te mokre prześcieradła do wanny, i przesunę ją całą w tamten róg pokoju, zrobi się tu odrobinę porządniej.

- Możesz sam siebie winić za ten bałagan - powiedziała Kornelia. - Gdybyś tak nie nalegał na wspólną kąpiel...

- Ach, ale czyż dzielenie wanny nie było przyjemne? - spytał, chwytając ją za rękę i przyciągając ją energicznie do siebie, tak, że znalazła się w mocnym uścisku, z twarzą wtuloną w jego nagi tors. Podniósł jej głowę, chwytając za podbródek, potem przesunął palcem po jej wargach, jego żywe, zielone oczy błyszczały jak świetliki, gdy patrzył na nią z uśmiechem.

- Było przyjemne, z całą pewnością - odpowiedziała. - Warto było zalać podłogę.

- Dobrze, zatem czy byłabyś tak miła i przyniosła mi coś do jedzenia i kieliszek wina lub koniaku, lub czegokolwiek, podczas gdy ja postaram się tu trochę uprzątnąć?

- A więc jesteś głodny?

- Umieram z głodu - odparł. - Nie pamiętam już, kiedy jadłem ostatni raz.

Mimo że ostatnie stwierdzenie Harryego otwierało jej drogę, Kornelia postanowiła zachować swoje pytania na później.

- Dobrze, wrócę za dziesięć minut.

Usłyszała, jak Harry zamyka za nią drzwi na klucz i lekko uśmiechnęła się do siebie. Harry oczywiście nie zdawał sobie sprawy z tego, że ich sekret wyszedł już na jaw. Co prawda jedynie w gronie przyjaciółek, ale być może miała dobre prze­czucie, że nie wyjawiła mu prawdy. Liwia i Aurelia nie były przecież jedynymi mieszkankami domu. O czymś jednak nie wiedziała, a mianowicie, że Lester nie pozwoli nikomu zbliżyć się do jej sypialni, póki wicehrabia będzie w środku.

Kornelia ruszyła tylnymi schodami do kuchni, obmyślając wymówkę, którą będzie musiała przedstawić dla usprawied­liwienia swojej obecności w kuchni o tak późnej porze. Jedyną osobą w kuchni okazał się Lester, który siedział wciąż przy ogniu z piwem i gazetą.

Skoczył na równe nogi, gdy tylko ją zobaczył.

- Czym mogę służyć, pani?

- Och nie, niczym Lesterze, dziękuję bardzo. Zgłodniałam tylko - wyjaśniła i skierowała swe kroki do spiżarni. - Pamiętam, że było jeszcze trochę pieczeni cielęcej i zapiekanka z szynką. Przyszła mi szalona ochota akurat na cielęcinę i szynkę.

- To zupełnie zrozumiałe, że po kąpieli bierze głód - przyznał Lester ze zrozumieniem. - Przygotuję tacę. Czy życzy sobie pani do tego pajdę chleba i ser?

- Hmm... tak, może być, dziękuję - odparła, zastanawiając się, co on sobie może myśleć o niej, skoro parę godzin temu zjadła porządną kolację, a teraz ma zamiar zabrać się do kolejnego posiłku.

Gdy znalazła już pieczeń i zapiekankę, zastanowiła się, czy odkroić po kawałku, ale po chwili zdecydowała wziąć na górę całe półmiski. Potrawy wyglądały bardzo apetycznie, a Harryego trzeba było porządnie nakarmić.

- Śmiem zauważyć, że po tym wszystkim chętnie opłucze pani gardło odrobiną wina, proszę pani - zasugerował Lester, układając na tacy kromki chleba i grube plastry sera.

- Cóż, rzeczywiście, skoro o tym wspominasz, byłoby bardzo miło - powiedziała Kornelia. - Ale wydaje mi się, że trzeba będzie otworzyć nową butelkę.

- Już się robi, proszę pani. - Lester sięgnął po butelkę ze stojaka i zręcznie wyciągnął korek. Ustawił butelkę i kieliszek na tacy, obok jedzenia. - Zaniosę tacę do pani sypialni.

- Nie! Nie, poradzę sobie sama Lesterze, dziękuję. - Kornelia pospiesznie chwyciła tacę. Niezręczność tej sytuacji była równie ciężka, co sama taca zastawiona przysmakami. - Pójdę kuchennymi schodami, tamtędy będzie szybciej.

- A może chociaż pomogę pani wnieść tacę po schodach? - zaoferował Lester, przyglądając się z niepokojem, jak naczynia i butelka chwieją się na tacy, którą Kornelia dzielnie starała się utrzymać w równowadze.

To by nic nie zaszkodziło, pomyślała Kornelia, pozbywając się ciężaru ze słowami podziękowania. Poszła przodem, kierując się do tylnych schodów, myśląc o tym, że Lester w krótkim czasie stał się osobą niezastąpioną w tym domu. Nawet Morecombe przyjaźnie się do niego odnosił i nie zgłaszał żadnych obiekcji co do jego obecności.

Gdy dotarli do szczytu schodów, odebrała tacę od Lestera i wyszeptała uprzejme podziękowania. Lester stał jeszcze chwilę przy schodach, obserwując jej chwiejną, ale przynajmniej bezgłośną drogę do drzwi sypialni. Kiedy dotarła wreszcie do drzwi, bosą stopą puknęła w drewno, a drzwi momentalnie się uchyliły. Dopiero wtedy Lester wrócił na dół, do swojej gazety.

- Ach, kochana, przygotowałaś prawdziwą ucztę - powiedział Harry z wdzięcznością odbierając ciężką tacę z rąk Kornelii. - Ale jest tylko jeden kieliszek.

- Niestety, Lester był w kuchni i nie wiedziałam, jak wytłumaczyć się z tego, że biorę dwa kieliszki.

- Och, rzeczywiście, zapewne nie - zamruczał Harry z uśmiechem. - Możemy się napić z jednego kieliszka - dodał, odstawiając tacę na stół.

Kornelia w zdumieniu rozejrzała się po sypialni. Wszelkie pozostałości po niedawnej kąpieli zniknęły bez śladu, a cały pokój był posprzątany, nawet ubrania Harryego leżały teraz schludnie poskładane na skrzyni stojącej przy łóżku. - Co zrobiłeś z wanną?

- Jest za osłoną do kominka - odparł Harry zajęty krojeniem zapiekanki.

Metalowa osłona o kształcie parawanu, która zwykle stała przed kominkiem, żeby chronić podłogę przed strzelającymi iskrami, stała teraz w rogu pokoju.

- Byłbyś wyśmienitą gospodynią - pochwaliła go Kornelia, nalewając wino.

Harry siadł na krześle przy stole i złakniony zabrał się do zapiekanki. Kornelia tymczasem siadła przy kominku, popijając wino. Po chwili podała Harry'emu kieliszek. Na dłuższą chwilę zapadło milczenie, a Harry jadł z apetytem osoby będącej na skraju śmierci głodowej. Gdy skończył całą zapiekankę, przeszedł od razu do chleba z serem. Niedługo potem wszystkie potrawy zniknęły z tacy, a nasycony wicehrabia westchnął z ulgą.

- Ach, kąpiel i kolacja... czuję się jak nowo narodzony. - Powstał z krzesła i przeciągnął się zmysłowo, po czym zwrócił się do Kornelii, wyciągając do niej zapraszająco ramio na. - Czy udamy się teraz do łóżka, moja pani?

Kornelia zawahała się. Na nowo miała ochotę się kochać, czuła się tak, jakby nigdy nie miała nasycić się jego ciałem, lecz jej umysł w końcu począł rościć sobie prawa do pierwszeństwa w tym całym radosnym szaleństwie zmysłów. Nie mogła... nie chciała... oddawać się znowu, bez jakichkolwiek wyjaśnień z jego strony.

Spojrzał na nią zmieszany, jego ramiona wciąż były szeroko otwarte w geście zaproszenia, podczas gdy ona siedziała bez ruchu.

- Co się dzieje, Nell? - Opuścił ręce. Zdawał się spokojny, lecz napięcie w pokoju było tak ogromne, że można by nim kroić diamenty.

- Czy to obowiązki rodzinne zmusiły cię do opuszczenia miasta? - spytała, trzymając dłonie zaciśnięte na kolanach.

Czy ma to być może coś wspólnego z twoimi osieroconymi siostrzeńcami i siostrzenicami?

Harry zmrużył oczy i zabujał się na piętach. Potem potrząsnął głową z irytacją.

- Mogłem się spodziewać, że kłamstwo, choć ma krótkie nogi, to biega szybko i dopadnie mnie.

A więc nie zamierzał się wypierać. Kornelia poczuła ulgę.

- Ale dlaczego wmówiłeś nam tak ewidentne kłamstwo? Na pewno musiałeś wiedzieć, że to wypłynie prędzej czy później. A może naprawdę uważasz mnie za niemądrą i naiwną trzpiotkę, która bierze każde twoje słowo za święte i niepodważalne?

- Oczywiście, że nie - zaprotestował. - Ale raczysz zapominać, moja kochana, że w chwili, gdy zdarzyło mi się powiedzieć tę małą nieprawdę, nie przeczuwałem nawet, że stanę się twoim niewolnikiem. Wówczas nie obchodziło mnie, czy uwierzysz w to co mówiłem, czy nie.

Kornelia zastanowiła się nad jego słowami. Było to sensowne, lecz wyjaśniało bardzo niewiele.

- Więc może teraz powiesz mi, dlaczego tak bardzo chciałeś kupić ten dom?

Spojrzał na nią błagalnie.

- Nie mogę ci tego powiedzieć, kochanie.

- Och. - Przygładziła fałdki na koszuli nocnej i zaplotła ponownie palce. - Przypuszczam zatem, że nie możesz również wyjawić mi, dlaczego znikasz na parę dni bez wieści, a potem zjawiasz się, wyglądając jak chodzące zwłoki?

- Nie, nie mogę - przyznał.

- I oczekujesz, że zadowolę się tymi wyjaśnieniami? - Po­trząsnęła gwałtownie głową. - Przykro mi, Harry, ale nie mogę. Musisz mi coś powiedzieć, cokolwiek, jeśli mamy ciągnąć to wszystko dalej. - Spojrzała mu prosto w oczy. - Czy nadal chcesz, żeby... to, co jest między nami... trwało?

Podbiegł, padając przed nią na kolana i chwytając ją za ręce.

- Pragnę tego bardziej niż czegokolwiek dotychczas, w całym moim życiu - zaręczył, unosząc jej ręce do ust.

Poczuła, jak wewnętrzny konflikt powoli topnieje, lecz nawet teraz wiedziała, że Harry musi coś jej powiedzieć, coś, co pozwoli na zbudowanie wzajemnego zaufania. Musiał wyjawić cokolwiek o sobie, co wykracza poza gładką powierzchnię czarującego dżentelmena, zmysłowego kochanka i troskliwego przyjaciela. Och, wierzyła głęboko, że jest każdym z nich, lecz musiała zobaczyć, że zajmuje jakieś maleńkie miejsce w jego duszy.

- Powiedz mi, proszę - powtórzyła cicho.

Puścił jej ręce i wstał powoli. Tak długo żył podwójnym życiem, oddzielając grubym murem świat lśniących salonów Londynu od mrocznych zakamarków tajnej służby, że nie wiedział zupełnie, jak wpuścić teraz trochę światła, i wyjawić Kornelii choć skrawek prawdy. Dobrze wiedział, że jeśli teraz odrzuci jej prośbę, straci ją bezpowrotnie.

Przemówił z wahaniem:

- Czy, jeśli pozwolę sobie przypomnieć ci, że Anglia znaj duje się teraz w stanie wojny, będzie to dla ciebie wystarczającym wyjaśnieniem?

Spojrzała na niego w osłupieniu, powoli tracąc cierpliwość.

- Jesteś żołnierzem? Harry pokręcił głową.

- Tak, lecz nie w tym sensie, który masz na myśli. - Odwrócił się od niej i podszedł do swoich ubrań leżących na skrzyni.

- Nie - Kornelia podniosła głos. - Nie odchodź. Znów spojrzał na nią i powiedział:

- Nie powiem ci już nic więcej, Nell. I ufam, że nic z tego, co powiedziałem, nie wydostanie się z tego pokoju.

- Oczywiście, nigdy bym nie... - Kornelia była zaszokowana.

- Jesteś bardzo blisko ze swymi przyjaciółkami - zauważył.

- Owszem - zgodziła się. - I wiedzą już o naszym romansie. Ale nigdy nie zawiodłabym twojego zaufania.

Pochylił głowę, przyjmując jej słowa z powagą.

- Wierzę ci. Czy już skończyliśmy tę rozmowę, Nell? Kornelia podniosła się powoli z krzesła.

- Prawie. Odpowiedz mi na jedno tylko, ostatnie pytanie. Czy w związku z tym, co robisz, grozi ci jakieś niebezpieczeństwo?

Harry zaśmiał się krótko i powiedział wymijająco: - Nie, jeśli tylko robię wszystko, jak należy... a teraz... mam ogromną potrzebę położyć się na tym łóżku razem z tobą. Więc pytam po raz ostatni, czy skończyliśmy już tę rozmowę?

Wybór był prosty. Mogła odrzucić te wyjaśnienia, które w ogóle jej nie uspokoiły, lub przyjąć tę odrobinę i zaakceptować Harryego, zaufać mu. Skinęła spokojnie głową i podeszła do niego.

ROZDZIAŁ XX

Zgaduję, że nasz Casanovą raczył znów się pojawić - rzuciła figlarnie Liwia parę dni później, smarując kromkę chleba masłem.

- Być może - odparła Kornelia.

- Bzdury i głupstwa - zadrwiła Aurelia. - Być może, ha! Czy patrzyłaś w ostatnich dniach w lustro, Nell?

- Wyglądam zupełnie zwyczajnie, Ellie, nie wiem, o czym mówisz - odpowiedziała jej bratowa, lecz nie potrafiła po­wstrzymać wesołego uśmiechu.

- Ale na pewno nie tak, jak wtedy, gdy Harry zniknął - za­uważyła Aurelia, sięgając po marmoladę.

Kornelia wzruszyła ramionami.

- Nie jestem pewna. Chyba jakieś sprawy rodzinne na wsi... ale o co chodzi?

Przyjaciółki patrzyły na nią z nieskrywanym sceptycyzmem.

- To zastanawiające, że jego najbliżsi przyjaciele zdają się nie mieć zielonego pojęcia o jakichkolwiek jego zobowiązaniach względem dzieci zmarłej siostry - zauważyła Aurelia.

- Doprawdy, tak powiedzieli? - Kornelia spytała niewinnie, odgryzając kęs grzanki z masłem.

- Tak, tak... - Aurelia zamachała niecierpliwie łyżeczką od marmolady. - Wszystko jasne... może to nie nasza sprawa, ale proszę, nie obrażaj naszej inteligencji, Nell - dodała.

- Nie miałam takiego zamiaru - powiedziała Kornelia z po­kornym uśmiechem. - Ale czy mogłybyśmy zostawić ten temat w spokoju?

- Oczywiście kochana - odparła Aurelia. - Jakie masz plany na dzisiejszy poranek?

- Muszę popracować ze Steviem nad koniugacją łacińską - powiedziała, krzywiąc się. - Ostatnie wiadomości od hrabiego Markby zawierały wyraźny rozkaz przedłożenia raportu na temat postępów w edukacji jego dziedzica.

- Dlaczego nie zażądasz, żeby uwolnił część funduszy na opłacenie guwernera?

- On się na to nie zgodzi, szczególnie, że wikary wielebnego Laceya bardzo chętnie zgodził się za minimalną pensję przygoto­wać Steviego do Harrow - powiedziała Kornelia ponuro.

- Ja osobiście wolę kazania mojego ojca - stwierdziła Liwia.

- Mimo że przy nich zasypiam. Barker jak nawiedzony straszy ogniem i siarką w każdą niedzielę. Nawet w Boże Narodzenie.

- Właśnie, i chyba możecie sobie wyobrazić, jak przekłada się to na jego metody wychowawcze - dodała Kornelia jeszcze bardziej przybita. - Za żadne skarby nie zostawię syna na jego łasce, nieważne, co na to powie hrabia.

- Nie dziwię ci się - westchnęła Aurelia. - Całe szczęście, że nie wtrąca się w sprawy edukacji Franciszki i Zuzanny.

- Może i nie - zgodziła się Kornelia, uśmiechając się iro­nicznie. - Ale tylko dlatego, że dziewczynki są przeznaczone do innych celów życiowych, takich jak małżeństwo, posłuszeństwo i obowiązek. Jedynymi nauczycielami, jakich potrzebują w ciągu całego życia, są ich ojcowie, bracia i oczywiście mężowie. - Podeszła do drzwi i zamachała do przyjaciółek, mówiąc na pożegnanie: - Widzimy się na obiedzie.

Pomimo pozorów nonszalancji Kornelia w głębi duszy bardzo przejmowała się postępami w nauce swego syna. Było to jedyne pole, na którym hrabia mógł zarzucić jej brak dbałości. Jeśli zdecyduje on przysłać wikarego do Londynu, żeby ten przeegzaminował Steviego, może okazać się, że chłopiec nie da sobie rady z niektórymi trudnymi zadaniami z łaciny czy greki.

Kornelia nieźle radziła sobie z łaciną na poziomie pięciolatka, lecz jeśli chodzi o grekę, jej zdolności były godne pożałowania. Znała alfabet i niewiele ponadto, i choć żywiła głębokie przekonanie, że pięciolatkowi nie jest potrzebna płynna znajo­mość greki, wiedziała też, że jeśli hrabia zwróci się do członków rodziny, ona niechybnie poniesie klęskę i będzie zmuszona wrócić z synem pod nadzór jego dziadka.

Nie miała najmniejszej ochoty na porzucenie życia, które właśnie zaczynało się przed nią otwierać, lecz jeśli taki ruch byłby w najlepszym interesie jej dziecka, schowałaby swoje żale głęboko do kieszeni. Jednak w tej chwili uważała, że takie rozwiązanie nie byłoby w niczyim interesie. Jej dzieci z całą pewnością nie były zaniedbywane i nie cierpiały. Wszystko wokół je fascynowało, były ciekawe świata i żywotne. Czuły się bezpiecznie, otoczone kokonem opieki, jakie sprawowały nad nimi matka i Linton.

Wreszcie doszła do ostatecznego wniosku, że jej własne upodobania i skłonności nie były pod żadnym względem krzywdzące dla dzieci. Skazywały ją jednak na poranek łacińskiej koniugacji czasowników z opornym pięciolatkiem.

- Nie mogę zrozumieć, jak mogliście go zgubić? - Harry bardzo starał się utrzymać rosnący gniew na wodzy, lecz jego frustracja dotarła do krytycznej granicy. - Mówiliście, że go macie przy Billingsgate.

Dwóch agentów wyglądało na zbitych z tropu, lecz po chwili przyjęli butne postawy.

- Śledziliśmy go do pierwszych zabudowań, sir. Mogliśmy go tam zgarnąć, ale trzymaliśmy się rozkazów, według których mieliśmy zostawić go panu.

Harry westchnął.

- Tak, wiem. Wybaczcie, proszę, moje wzburzenie. A co z tym drugim miejscem?

- W Billingsgate, sir - powiedział Coles. - Znów mieliśmy go jak na dłoni, ale rozkazy nadal były takie same. Lecz zanim wiadomość od nas dotarła do właściwych rąk, jego już tam nie było.

- Ale tym razem nie było żadnych śladów - powiedział jego towarzysz z satysfakcją. - Przetrząsnęliśmy całą okolicę, wypytaliśmy każdego Toma, Dicka i Harryego, za przeproszeniem, sir, i zostaliśmy z pustymi rękami. Nawet jego „ogon” zniknął.

Harry Zabębnił palcami w blat stołu. Zdał sobie sprawę, że powinien był pozwolić tym dwóm na zgarnięcie Nigela Dagenhama od razu przy pierwszej okazji, gdy tylko go znaleźli. Od chwili gdy „ogon” Nigela został zidentyfikowany jako francuski i gdy stało się już jasne, że Nigel znajdował się pod czujnym okiem wroga, Harry sam nie miał już nic do roboty w tej sprawie i powinien był się usunąć. Powinien był oprzeć się pokusie utrzymania wszystkiego „w rodzinie”.

Teraz, gdy Dagenham zniknął, Harry zmuszony był przyznać, że po raz pierwszy w życiu pozwolił, by osobiste pobudki zaburzyły jego ocenę sytuacji w pracy. Zasadnicze pytanie brzmiało: czy Nigel nadal ucieka czy wpadł w ręce wroga?

- Nie przestawajcie szukać - powiedział. - Wina leży po mojej stronie.

- Tak jest, sir. - Agenci skinęli głowami z głębokim szacun­kiem. - Czy, jeśli go znajdziemy, mamy podjąć jakieś działania?

- Oczywiście - odparł Harry. - Nie zwlekajcie ani chwili. Wyślijcie mi tylko wiadomość, gdy doprowadzicie go w bez­pieczne miejsce.

- Dobrze, sir. - Odwrócili się i ruszyli do wyjścia, ale wtedy Coles rzucił Harry'emu spojrzenie przez ramię i spytał: - Czy gdyby przyszło co do czego, sir...?

- Róbcie, co będzie konieczne - powiedział Harry. Wiedział, że być może podpisał tym samym wyrok śmierci na Nigela Dagenhama, lecz nie miał innego wyjścia.

Sprawy osobiste nie mogą mieszać się z zawodowymi. Zawsze tak uważał, jednak nigdy wcześniej nie stanął w obliczu takiego konfliktu. Za dwie godziny miał przecież towarzyszyć swojej ukochanej, która była kuzynką Nigela, jej dwóm przyjaciółkom, będącym również bliskimi przyjaciółkami Nigela, na wesołym przyjęciu w ogrodach Vauxhall. Łodzie będą oczekiwać na nich przy pomoście o dziewiątej, a wyszukana kolacja zostanie podana w prywatnym pawilonie około jedenastej. Bardzo chciał spędzić trochę czasu z Kornelią w miejscu publicznym. Była to absurdalna i niebezpieczna zachcianka, lecz nie potrafił się jej oprzeć. W odosobnionych zagajnikach i zacienio­nych alejkach ogrodów Vauxhall mogli, nie rzucając się nikomu w oczy, znaleźć odrobinę prywatności, zaś Harry zaplanował tę wycieczkę z takim oddaniem i troską, jakby chodziło o uwolnienie podwójnego agenta z więzienia w Sankt Petersburgu.

Mimo tak radosnej perspektywy na wieczór, nad jego głową wisiała ciężka chmura.

- I co o tym myślicie? - Liwia zaprezentowała się w salonie punktualnie o ósmej wieczorem. - Prawda, że ta pelisa pasuje idealnie? Och, wyglądacie zachwycająco.

- Wszystkie trzy wyglądamy zachwycająco - podsumowała Kornelia. - A nasza filiżanka do herbaty już czeka pod domem - powiedziała, otwierając pochód do frontowych drzwi, które pierwszy raz od wielu dni otworzył Morecombe.

- Czy wiesz może, gdzie Lester będzie spędzał dzisiejszy wieczór? - spytała Morecombe'a, nakładając jedwabne rękawiczki.

- Mówił, że ma coś tam do zrobienia - poinformował ją lokaj. - Najlepiej, co by panie mocno stukały, jak wrócą. Śpię mocno, jak kamień.

- Zostaw, proszę, klucz pod doniczką - poleciła Liwia, wskazując na jedną z helleńskich kamiennych donic, które stały na straży po obu stronach drzwi wejściowych. - Otworzymy sobie same.

Morecombe potrząsnął głową.

- Nie mogę tak zrobić, po tych nocnych burdach, co się działy.

- Ale ostatnio nic podobnego się nie wydarzyło, Morecombe - zauważyła Kornelia. - Po prostu puść psy wolno i zostaw klucz pod donicą.

- Dobrze więc. Jak tam sobie panie życzą. - Morecombe wycofał się do holu, zamykając drzwi za damami. One wzruszyły ramionami i zeszły po schodach do oczekującego na nie powozu.

Harper, nowy woźnica, był starszym, niemal tak odpychającym jak Morecombe mężczyzną, którego stary lokaj przyprowadził bez słowa wyjaśnienia, gdy tylko powóz został odrestaurowany. Teraz siedział na koźle, kręcąc długim biczem, podczas gdy Jemmy, który chwilowo wziął na siebie rolę forysia, pomagał damom usadowić się w przepastnych karmazynowych siedziskach staromodnego wehikułu.

- Ciekawa jestem, gdzie Morecombe znalazł Harpera - głośno zastanawiała się Liwia, rozsiadając się na wyblakłych poduszkach. - Nie okazał żadnych referencji ani listów polecających.

- Podejrzewam, że był on woźnicą ciotki Sophii, dopóki jeszcze trzymała konie w stajni - powiedziała Kornelia. - Wygląda na to, że świetnie sobie radzi z powozem, pomimo jego gabarytów, a przecież niełatwo jest manewrować takim monstrum po dzisiejszych zatłoczonych ulicach.

- Masz rację, ale domyślam się, że w czasach świetności naszej filiżanki do herbaty, ulice nie były jeszcze aż tak zatłoczone jak teraz - stwierdziła Aurelia. - Rzeczywiście, Harper ma swoje lata, i chyba mógł być kiedyś na służbie u ciotki Sophii. Podejrzewam, że może być w wieku Morecombe'a.

- A jak ci się wydaje, ile on może mieć lat? - dopytywała się Liwia, chichocząc złośliwie. - Jest tak zasuszony, że naprawdę nie sposób stwierdzić.

Powóz zatrzymał u stóp bramy przed ogrodami Vauxhall. Na rzece przewoźnicy rozpychali się wiosłami, podskakując na falach i nawołując przeciągle, zachęcali potencjalnych klientów do wodnej przejażdżki. Jemmy zeskoczył ze swojej ławeczki przy dyszlu powozu i pospieszył ustawić stopnie, zanim otworzył drzwiczki powozu.

- Przywołam łódkę dla pań.

- Już się tym zajęliśmy - zawołał wesoło sir Nicholas Petersham. - Dawid i ja zostaliśmy wyznaczeni do przewiezienia pań bezpiecznie na drugą stronę rzeki, gdzie już oczekuje nasz gospodarz.

- To pocieszające. - Kornelia przyjęła jego wyciągnięte ręce, gdy wysiadała z powozu. - Nie mam ochoty nurkować w ciemnych, zdradliwych wodach Tamizy w tak zimną marcową noc jak dziś.

- Och, bez obaw, droga pani, coś takiego nie mogłoby się zdarzyć - zapewnił ją lord Forster. - Nigdy nie słyszałem, by coś podobnego się wydarzyło kiedykolwiek... choć przypuszczam, że damy miewają tego rodzaju obawy.

Kornelia roześmiała się.

- Istotnie, lordzie Forster, był to jedynie drobny żart z mojej strony. Nie mam tego typu obaw, zapewniam pana.

Spojrzał na nią, uspokojony jej słowami.

- Wynajęliśmy wyjątkowo stabilną i dobrze wyważoną łódź, proszę pani. Jest również wystarczająco duża, by pomieścić nas wszystkich.

- To bardzo miłe z pana strony, lordzie - powiedziała Liwia, posyłając mu uśmiech spod kapelusza, który ślicznie otaczał jej twarz mgiełką koronek i szyfonu.

Dwóch krzepkich wioślarzy powiozło ich przez rzekę do bramy ogrodu, przed którą stał oczekujący na nich Harry. Podszedł żwawo do stopni nabrzeża.

- Dobry wieczór, drogie panie.

Jego zielone oczy zalśniły, gdy napotkał spojrzenie Kornelii i wyciągnął do niej rękę, pozornie by pomóc jej w wyjściu na brzeg, lecz jego palce zacisnęły się mocno na jej dłoni i przez krótką chwilę jego kciuk pocierał wyzywająco środek jej dłoni, okrytej jedwabną rękawiczką. Zdołał nadać temu dotykowi głęboko erotyczne znaczenie i ciało Kornelii odpowiedziało jak zawsze szarpnięciem w biodrach, które sprawiło, że zacisnęła gwałtownie uda.

- Moja ciotka również zdecydowała się pojawić na przyjęciu - powiedział Harry przepraszającym tonem. - Jest teraz na koncercie w Rotundzie.

- Nigdy bym nie przypuszczał, że Vauxhall przypadnie do gustu księżnej - zauważył Dawid.

- Ja również - zgodził się Harry. - Lecz kiedy zdarzyło mi się wspomnieć o naszym małym przyjęciu, oświadczyła, że również musi się na nim pojawić, wraz z towarzyszką - dodał.

- Eliza Cox jest damą do towarzystwa mojej ciotki od przeszło dwudziestu lat - wyjaśnił. - To niewinna, nieśmiała dusza, którą moja ciotka zadręcza niemiłosiernie swoimi kaprysami - rzekł i podał ramie Kornelii.

Ogród zalany był wielką iluminacją, płynącą z tysięcy lam­pionów pozawieszanych na drzewach i kolumnadach, pawilonach i altanach, Kornelia przez chwilę uległa złudzeniu, że jest środek dnia. Wcześniej tylko raz była w ogrodach Vauxhall, podczas swego pierwszego i jedynego do tej pory sezonu w Londynie i wówczas zdały się jej pospolite, a wręcz w złym guście. Dziś stwierdziła, że od tamtego czasu niewiele się zmieniło.

- Przyznaję, że jestem zaskoczona, iż wybrałeś właśnie to miejsce na nasze małe przyjęcie, Harry - zamruczała, gdy podążali ścieżką prowadzącą do Rotundy, która wiodła między monumentalnymi fontannami.

- Czy nie podoba się tu pani? - Zdziwiony, uniósł brwi.

- Nie wydaje ci się, że jest tu trochę zbyt jaskrawo? - Od­wróciła głowę w bok i spojrzała na niego z uśmiechem.

- Bardziej niż trochę - zgodził się Harry. - Istotnie, nigdy nie potrafiłem pojąć, na czym polega popularność tego miejsca.

- Więc dlaczego je wybrałeś?

- Jeszcze nie zgadłaś, Nell? - Jego głos był niski i zmysłowy, a spojrzenie lśniło pożądaniem, gdy napotkało jej wzrok.

- Jest to jedno z bardzo niewielu publicznych miejsc, gdzie można niepostrzeżenie zaszyć się w jakimś zacienionym miejscu i zająć się... - Rozłożył dłonie w wieloznacznym geście.

Zaczerpnęła gwałtownie powietrza i czubkiem języka zwilżyła górną wargę.

- Jest odrobinę za chłodno na uwodzenie. - Jej głos drżał, gdy to mówiła.

Harry wydał z siebie przeciągłe westchnienie żalu.

- Niestety, obawiam się, że masz rację. To by było na tyle, jeśli chodzi o starannie zaplanowany wieczór.

Słowa Harryego wywołały salwę śmiechu u Kornelii, przy­ciągając zaciekawione spojrzenia osób znajdujących się w pobliżu. Pospiesznie puściła ramię Harryego i dogoniła Liwię, która szła, rozmawiając z Dawidem.

- Czyż nie jest wspaniale, Liwio? - zagadnęła radośnie. Liwia popatrzyła na nią zaskoczona.

- Doprawdy? - spytała i w tej samej chwili pomyślała o ich gospodarzu i o tym, że jej obiekcje dotyczące wyboru miejsca mógłby uznać za zniewagę. - Och, tak, rzeczywiście. Iluminacja jest wspaniała, a orkiestra naprawdę bardzo... bardzo głośna - dodała nieprzekonująco.

- Słowo „waleczna” byłoby bardziej na miejscu, lady Liwio - zauważył Harry, zrównując z nimi swe kroki. - Nikt nie zawraca najmniejszej uwagi na muzyków, a oni dalej rzępolą pełni nadziei.

Liwia posłała mu pełne wyrzutu spojrzenie.

- Cóż za bezduszność, wicehrabio.

- Jesteś okrutnikiem, żeby wyprowadzać damę z równowagi w taki sposób - Dawid podniósł sprzeciw. - Czy życzy sobie pani posłuchać orkiestry, lady Liwio? Byłbym uszczęśliwiony, mogąc pani towarzyszyć do pawilonu muzycznego.

- Dziękuje panu, bardzo chętnie - odparła Liwia. Oddalili się w stronę jednego z wielu zagajników tworzących park, za którym można było dojrzeć kolorowe światła ozdabiające pawilon muzyczny.

- Obawiam się, że uraziłem przyjaciółkę pań - wymamrotał Harry.

Kornelia i Aurelia roześmiały się głośno.

- Liwia ma miękkie serce i nie jest pamiętliwa - pocieszyła go Aurelia. - Ona tylko się z panem droczyła, sir.

Poszli w stronę Rotundy, gdzie grał właśnie kwartet smycz­kowy. Księżna na ich widok zamachała władczo swym lorgnonem.

- Bonham! Tutaj. Życzę sobie ponczu arakowego. - Po wstała z miejsca, wywołując prawdziwą zawieruchę swoimi szalami, nie zważając na to, że przeszkadza słuchaczom koncertu, podążyła między rzędami, rozpychając się i ciągnąc za sobą drobną damę o brązowych włosach schowanych pod białym, koronkowym czepkiem, która mamrotała przepraszająco do wszystkich, których mijała.

- Biedna Eliza - mruknął pod nosem Harry, wychodząc naprzeciw, by zaoferować ramię ciotce, która właśnie przedostała się do końca rzędu.

- Nudna muzyka - oświadczyła. - Nie znoszę Haendla.

- Nikt przecież nie zmusza cię do słuchania koncertu, pani - powiedział Harry spokojnie.

- Świetnie, tylko czym niby miałam się zajmować, kiedy ty wałęsasz się gdzieś między drzewami? - spytała z rozdrażnieniem.

- Trudno powiedzieć, żebym się wałęsał gdziekolwiek, wy­szedłem jedynie na spotkanie moich gości - odparł Harry.

Czasem stwierdzał, że nie ma najmniejszej ochoty pobłażać swej ciotecznej babce. Był jedynym członkiem rodziny, który potrafił się jej sprzeciwić i wiedział, że lubiła go za to, mimo iż prędzej by umarła, niż otwarcie się do tego przyznała.

- Zuchwały szczeniak - rzekła księżna, lecz rozdrażniony ton zniknął z jej głosu.

- Dobry wieczór, wasza książęca mość - pierwsza przemówiła Kornelia, wyciągając dłoń. - Co za przemiła niespodzianka. Pamięta pani moją bratową, lady Farnham? Lady Liwia w tej chwili słucha koncertu i dołączy do nas niebawem.

- Tak, tak, oczywiście - powiedziała starsza pani. - Elizo, to właśnie są te dziewczyny, o których ci mówiłam. Oto moja towarzyszka, panna Cox. - Zamachała wachlarzem na kobietę, która z uśmiechem kiwnęła głową i zajęła się zgarnianiem ciągnących się po ziemi szali księżnej.

- Wasza Wysokość - ukłonił się Nick.

- Och, to ty - powiedziała, unosząc lorgnon do twarzy, by przyjrzeć się mężczyźnie - A gdzie ten drugi... jak mu tam? Forster, tak? Zawsze chodzicie razem.

- Nie zawsze, milady - zaprotestował Nick, kłaniając się ponownie. Starsza dama zdawała się jednak nie przejawiać już żadnego zainteresowania jego osobą.

- Bonham, jeżeli już zamówiłeś pawilon jadalny na kolację, chętnie tam pójdę. Mam ochotę na poncz arakowy. Pani, lady Dagenham, pozwoli ze mną. - Przywołała Kornelię i dodała: - Według mnie, moja droga, jedynym sensownym powodem, żeby tu przychodzić, jest poncz arakowy.

Kornelia uśmiechnęła się uprzejmie, wyrażając milczącą zgodę i podała starszej damie ramię. Harry czując, co się święci, zaoferował swoje Elizie Cox.

- Chciałabym wysłuchać tego koncertu, sir Nicholasie - po spiesznie zdecydowała Aurelia. - Chociaż parę minut. Tak się składa, że bardzo cenię sobie muzykę Haendla.

Mężczyzna odpowiedział natychmiast:

- Oczywiście, pani. Harry, wybaczysz nam? Dołączymy do was przy kolacji.

- Oczywiście, drogi przyjacielu, oczywiście. - Harry pomachał do nich beztrosko. To miało być jego przyjęcie, lecz odkąd księżna zdecydowała się wziąć w nim udział, równie dobrze mógł zrzec się obowiązków gospodarza.

- Nasz pawilon, o ile dobrze pamiętam, jest szósty przy głównej kolumnadzie. Będziemy czekać tam na was.

Aurelia i Nick ruszyli w stronę pawilonu muzycznego a pozo­stała czwórka rzęsiście oświetloną ścieżką. Kornelia przez pewien czas podtrzymywała konwersację, dopóki nie zorientowała się, że jej towarzyszka nie zwraca najmniejszej uwagi na to, co się do niej mówi, i zamilkła. Po chwili z rozbawieniem zauważyła, że musiała mieć rację, gdyż jej milczenie nie wywołało żadnej reakcji ze strony księżnej.

Harry poprowadził je do pawilonu, który wynajął na ten wieczór, i gdy byli już na miejscu, przygotował szklankę negusu dla Elizy, która nie tknęłaby niczego tak mocnego jak poncz arakowy, podczas gdy lokaj obsłużył Kornelię i księżną, podając im czarki z ponczem. Księżna bez słowa dała Kornelii do zrozumienia, aby ta nie opuszczała jej boku. Wychyliwszy dwie czarki napoju, oświadczyła:

- Mam chęć na przechadzkę, lady Dagenham, proszę podać mi ramię - rozkazująco zwróciła się do Kornelii, po czym owinęła się dokładnie szalem.

- Proszę...? - Harry chciał coś powiedział.

- Nie, nie potrzebujemy twojej eskorty, Bonham. Zostań tu i zajmij się Elizą. Chodźmy, droga pani. - Poklepała Kornelię po ramieniu.

Kornelia podporządkowała się woli księżnej. Nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, że mogłaby postąpić inaczej, poza tym, cioteczna babka Harryego wydawała się jej fascynującą osobi­stością. Podejrzewała, że ta krótka przechadzka może je daleko zaprowadzić. Rzuciła Harry'emu spojrzenie, na które odpowie­dział tylko ledwo dostrzegalnym wzruszeniem ramion i unie­sieniem brwi, po czym odwrócił się do Elizy.

- Dobrze, zatem pójdźmy tędy - oznajmiła księżna, gdy zboczyły już z głównej alei wiodącej wzdłuż kolumnady. Wskazała wachlarzem wąską ścieżkę, która biegła na prawo od głównej arterii ogrodu.

Ścieżka była bardziej odosobniona i doprowadziła je do niewielkiego zagajnika, w którym brały początek nowe ścieżki. Sądząc po szeptach i szmerach, które je otoczyły, gdy weszły między drzewa, trafiły do jednego z owych ustronnych miejsc spotkań kochanków. Prawdopodobnie to, lub podobne do tego miejsce, miał na myśli Harry, gdy proponował jej spacer po parku. Niestety, wylądowała tu z nieco przerażającą starszą damą, która z jakiegoś powodu chciała pomówić z nią na osobności. Być może śmiałaby się z tego, gdyby nie rosnące obawy o przebieg tej rozmowy. Była przekonana, że księżna nie robiła niczego bez powodu. Jej krewny bardzo ją przypominał pod tym względem.

- Spocznę na tej ławce - oświadczyła starsza dama, wskazując na drewniane siedzisko u stóp rozłożystego buka, którego nagie, zimowe gałęzie obwieszone były kolorowymi lampionami. - Ocienione miejsca zostawmy dla kochanków - dodała. - Już wystarczająco naruszyłyśmy ich terytorium.

Ku swemu wielkiemu zdziwieniu, Kornelia odkryła nutę wesołej kpiny w głosie starszej damy.

Księżna, usiadłszy na ławce, wygładziła suknię i wytwornym gestem poprawiła szal.

- A teraz, moja kochana, przejdźmy od razu do sedna.

W jednej chwili Kornelia pojęła, dlaczego księżna pragnęła tej rozmowy. Ale wraz ze zrozumieniem przyszedł gniew. Nie miała żadnego obowiązku poddawać się tej despotycznej kobiecie, nawet jeśli cała jej rodzina tak postępowała.

- Nie rozumiem, co pani ma na myśli.

- Proszę zejść z tej lodowej góry, lady Dagenham, i usiąść obok mnie. - Jej głos zabrzmiał przyjaźnie.

Kornelia usiadła obok, ale nie za blisko. Splotła dłonie na kolanach i czekała, co będzie dalej.

- Jesteś zainteresowana wicehrabią Bonhamem - stwierdziła jej rozmówczyni.

- Na jakiej podstawie odniosła pani takie wrażenie? - spytała lodowatym głosem Kornelia, obawiając się, do czego może zmierzać ta rozmowa.

- Cóż, byłabyś głupia, gdybyś nie była - odparowała starsza dama. Po chwili dodała pojednawczym tonem: - Jednak nie dokładnie to miałam na myśli, chodziło mi bardziej o to, że Bonham interesuje się panią.

- Znów, milady, muszę spytać, czemu odniosła pani podobne wrażenie? - Kornelia czuła, jak lęk ściska jej wnętrzności. Jeśli ta kobieta cokolwiek podejrzewa, to wystarczy, że cień plotki dotrze do Markby'ego i będzie po wszystkim...

- Moja droga, znam Bonhama od czasów, gdy był niemow­lakiem w kołysce. I prawdopodobnie znam go lepiej niż jego własne siostry. Wiem, że interesuje się tobą, po prostu to wiem. Abstrahując od tego, jak na ciebie patrzy, kiedy wydaje mu się, że nikt inny nie widzi, nigdy do tej pory nie krzątał się przy przyjęciach, sukniach i powozach, jak dzieje się to teraz. Bonhamowie to bardzo stara rodzina. Ich rodowód można prześledzić aż do czasów Wilhelma Zdobywcy. Proszę nie chować się przed prawdą, lady Dagenham. Pani i pani przyjaciółki, choć wielce czcigodne, same nigdy nie zdołałybyście uzyskać wstępu do najwyższych kręgów socjety. Nie... proszę się nie jeżyć. Może mi pani wierzyć lub nie, ale naprawdę moja ingerencja płynie z dobrej woli. Harry nie miałby żadnego pożytku z pomagania trzem kobietom, które nie posiadają ani majątku, ani tytułu, koniecznych dla przeżycia w tym środowisku.

Kornelia zdawała sobie sprawę z tej prawdy aż za dobrze. Ugryzła się w język i słuchała dalej.

- Dlatego wnioskuję, że musi mieć jakieś zamiary względem jednej z was. I nie urodziłam się wczoraj, lady Dagenham. Wiem, że tą kobietą jest pani. A jeśli uczucie to nie jest odwzajemnione, to po co miałybyście przyjmować jego po moc... no chyba że jesteście wspinającymi się po drabinie społecznej poszukiwaczkami fortun.

Kornelia nie zaszczyciła tej sugestii żadną odpowiedzią. Siedziała, kipiąc ze złości i jedynie resztkami sił utrzymując dłonie spokojnie na kolanach.

Księżna zachichotała, wprowadzając Kornelię w zażenowanie.

- Nie musisz od razu wydrapywać mi oczu, moja droga. Świetnie zdaję sobie sprawę z tego, że nie należycie do tej kategorii. Jesteście wspaniale wychowanymi kobietami. Możecie być wdzięczne swoim matkom. I nie widzę żadnych gorszących historii w waszych rodzinach.

- Jest pani niezwykle uprzejma, księżno. - Kornelia wpat­rywała się niewzruszenie przed siebie, na środek zagajnika, gdzie stała anonimowa grecka rzeźba.

- Jednak jest pewna gorsząca historia związana z Bonhamem. Prędzej czy później o tym usłyszysz; wolę zatem, żebyś dowiedziała się od kogoś, komu zależy głęboko na jego dobrym imieniu.

Kornelia odwróciła się, by spojrzeć na księżną, po raz pierwszy odkąd rozpoczęły tę okropną rozmowę.

- Mówi pani o rodzinie Bonhamów? - spytała z niedowie­rzaniem.

- Nie, nie o jego rodzinie. Mówię o nim samym. - W za­chowaniu księżnej pojawiła się teraz nuta zakłopotania. Jej odziane w rękawiczki dłonie zaczęły nerwowo skubać frędzle kaszmirowego szala.

- Czy Harry opowiadał ci coś o sobie?

Kornelia zaśmiała się krótkim, niewesołym śmiechem, w którym zabrzmiała gorycz, i odwróciła wzrok.

- Bardzo niewiele, milady. Jej towarzyszka westchnęła.

- To podobne do niego. Nawet ja, jego bliska krewna, wiem niewiele o jego życiu... i o tym, co robi. Ale ty musisz jakoś dojść z tym do ładu, moja droga. Masz wybór, możesz się z tym pogodzić, albo nie. Nie jest to moją sprawą.

To bardzo wiele zmienia, pomyślała kwaśno Kornelia. Na głos powiedziała tylko:

- Rozumiem, że wspomniała pani o owej gorszącej historii, ponieważ ma pani zamiar mi o niej opowiedzieć. - Czuła spojrzenie swojej towarzyszki, badawczo wpatrującej się w jej profil, i odczuwała ciężar tego przenikliwego spojrzenia.

- Czy wiesz, że Harry był żonaty? - spytała księżna.

- Tak, opowiadał mi o tym - odparła Kornelia bez wyrazu. - I o tym, że zginęła w wypadku.

Księżna wzięła głęboki wdech, jakby szykowała się do starcia z demonami przeszłości.

- Jego żoną była Anna Fairbanks, córka księcia Graftona. Zmarła w niejasnych okolicznościach. - Usta księżnej zacisnęły się w cienką linię, gdy tylko wypowiedziała te słowa.

Kornelia poczuła, jakby ktoś wylał jej na głowę kubeł zimnej wody.

- Czy może pani mi to wyjaśnić?

- Byli razem na wsi. - Księżna mówiła teraz prędko, jakby chciała najbardziej odrażające fakty wypowiedzieć jak najszybciej i mieć to już za sobą. - Mieli poważne nieporozumienie, kłócili się. Według świadków przesłuchiwanych podczas śledztwa, Anna opuściła sypialnię męża w wielkim wzburzeniu. Bonham głośno protestował, stojąc u szczytu schodów, gdy jego żona zaczęła schodzić na dół. Anna stąpnęła niefortunnie i potknęła się. Spadła ze schodów i zginęła. Nikt dokładnie nie widział, jak to się stało, lecz jej ojciec od początku przekonany był o winie wicehrabiego.

Księżna powachlowała się przez chwilę, nim podjęła opowieść:

- Wyszło na jaw, że Anna miała żonatego kochanka... co więcej, okazało się, że Vibart i ona byli kochankami, jeszcze zanim Anna poślubiła Bonhama, który nic o tym nie wiedział. Fakt ten był wystarczający, by stanowić motyw, przynajmniej dla prowadzących śledztwo, którzy badali okoliczności jej śmierci. Nonsens, oczywiście.

Zamilkła gwałtownie, żeby wziąć głębszy wdech i gdy Kor­nelia na nią spojrzała, zmartwił ją widok pobladłej twarzy wyzierającej spod różu.

- Bardzo proszę, niech pani już nie rozpacza. Księżna prychnęła pogardliwie.

- Ja nie rozpaczam, jestem wściekła. Nawet po pięciu latach wciąż mnie to denerwuje. - Wzięła kolejny głęboki wdech. - Cóż, tak czy inaczej prawda jest taka, lady Dagenham, że Bonham, pomimo że w toku śledztwa został oczyszczony z za rzutów, do końca życia będzie nosił na sobie to piętno. Książę wciąż jest przekonany o jego winie i jest też parę osób, które trzymają jego stronę. Lecz fakty są niejednoznaczne, a zeznania świadków w większości zagmatwane. Ludzie z kręgu Bonhama zawsze stali za nim murem i nadal tak jest. Towarzystwo ogólnie zachowuje się, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Jednak, gdyby ożenił się ponownie, skandal znów wypłynąłby na wierzch i pojawił się na ustach wszystkich.

Kornelia przyswajała te rewelacje w milczeniu. Po dłuższej chwili powiedziała:

- Czy pani próbuje mnie ostrzec przed tym? Księżna powoli przekręciła głowę, by na nią spojrzeć.

- Nie przed tym. Chciałam po prostu cię uprzedzić. Bardzo zależy mi na Harrym. Jeśli pragniesz stać u jego boku, będzie dla ciebie dobrym mężem. Jednak wystawi cię to na wielką próbę, będziesz musiała jakoś poradzić sobie ze skandalem, który odżyje. Co do tego nie miej złudzeń.

Raptem księżna wstała, wzbijając ze sobą burzę kaszmirowych i jedwabnych szali.

- Proszę, powiedziałam, co miałam do powiedzenia, ale teraz robi się już zimno i czas wracać.

Kornelia również wstała i podała jej ramię. Nie do końca wiedziała, co ma począć z tym wszystkim, co usłyszała. Po chwili odezwała się:

- Proszę mi wybaczyć, księżno, chociaż czuję się zaszczycona, że obdarza mnie pani takim zaufaniem, wydaje mi się, że ta rozmowa nie była konieczna. Harry nigdy nie dał mi najmniej szych sugestii dotyczących małżeństwa.

Dama po raz kolejny prychnęła pogardliwie.

- Oczywiście, że nie, dziewczyno droga. On przecież nie chce narażać żadnej kobiety na taki los. Uważa, że możliwość ponownego ożenku jest dla niego wykluczona, ponieważ nie chce narażać żadnej kobiety na przeżywanie gehenny związanej ze skandalem. Ale się myli. Mam już swoje lata i widziałam niejedno, moja droga, dlatego wiem, że wiadomość o ślubie to zwykle dziewięciodniowy temat dla towarzystwa. Nie mówię, że byłoby to łatwe, ale jeśli dobrze to rozegracie, sprawa ucichnie prędzej czy później.

Kornelia nie powiedziała nic na te słowa, więc księżna kon­tynuowała:

- Myślisz oczywiście, że jestem bezczelną, wścibska, starą kobietą... ale, jak już mówiłam, zależy mi na Harrym. I lubię ciebie. - dodała na koniec.

I oto trafiłam na kolejny supeł na nici życia Harryego Bonhama, pomyślała Kornelia, gdy wróciły do pawilonu jadal­nego. Czy mogła sobie pozwolić na to, żeby go rozplatać? Piętno mordercy... Bez wątpienia stanowiłoby to punkt zaczepienia dla hrabiego Markby'ego, który zrobiły ze skandalu świetny użytek dla swojej rozgrywki.

Ponadto to tłumaczyło, dlaczego Harry woli grać nocnego Casanovę w jej oknie. W jego oczach, tak długo, jak ich romans pozostawał w sekrecie, ona nie mogła zostać napiętnowana przez tragiczną historię sprzed lat. I z tego samego powodu ich związek nie mógłby nigdy rozwinąć się poza granice romansu. Przeszedł ją dreszcz.

ROZDZIAŁ XXI

Czego u diabła ta wścibska stara baba mogła chcieć od Nell?

Harry obserwował wracające kobiety. Obie milczały, jego cioteczna babka z zaciętą miną, Kornelia zaś przyjęła postawę dyplomatycznie obojętną.

Pozostała czwórka dołączyła do wicehrabiego kilka minut wcześniej, szczęśliwie zwalniając go w ten sposób z obowiązku słuchania przydługich opowieści Elizy. Osoba przyjęta przez jego ciotkę na damę do towarzystwa była wręcz wzruszająco wdzięczna zawsze, gdy ktoś poświęcił jej chwilę uwagi, i popadała wtedy w powikłane wywody, pełne wyrazów wdzięczności i próśb o wybaczenie. Aurelia zajmowała ją właśnie rozmową i, uprzejmie zaciekawiona, próbowała wyłowić jakikolwiek sens z potoku pogmatwanych zdań.

Kornelia asystowała starszej pani przy pokonywaniu kilku stopni prowadzących do altany, w której znajdowała się reszta towarzystwa.

- A, tu jesteście - Harry przywitał kordialnie przybyłe. - Kolacja już czeka.

- Nie znoszę tak późno zasiadać do posiłku - odparła księżna.

- W takim razie, może powinna droga pani nie opuszczać domowych pieleszy - skomentował lekkim tonem wicehrabia, podsuwając jej krzesło.

Babka rzuciła mu groźne spojrzenie i usiadła, pozostawiając jego ostatnią uwagę bez komentarza.

- Skosztuje pani szynki, madame?

Harry podsunął krewnej srebrną tacę z cieniutkimi, prawie przezroczystymi plastrami wędliny, z których słynęły tutejsze ogrody. Nałożył jej dwa plasterki na talerz, po czym zwrócił się do jej towarzyszki.

- Droga pani, czy można?

- O mój Boże, milordzie, pan taki łaskawy... naprawdę zbytnio łaskawy. Może jakiś malutki kawałeczek... o ten najmniejszy, tam. Nie godzi się być zbyt łakomym, czyż nie?

Uśmiechnęła się, spojrzała na zgromadzonych i skłoniła się lekko.

- Och przestań już paplać, Elizo - rozkazała jej pracodawczyni. - Nie kłopocz się zbytnio. Na pewno wystarczy dla wszystkich.

- Oczywiście, nie śmiałabym wątpić... przecież wiem, jak wspaniałym gospodarzem jest drogi lord Bonham...

Eliza umilkła posłusznie pod gromiącym spojrzeniem księżnej.

- Jak podobała ci się orkiestra, Liwio? - spytała pospiesznie Kornelia.

- Ach, to był wspaniały widok - odparła zapytana, rzuciwszy współczujące spojrzenie zgromionej towarzyszce księżnej. - Tańczyło mnóstwo par, ale wszyscy byli w maskach. Nie miałam pojęcia, że to ma być bal maskowy.

Konwersacja toczyła się gładko, Nell, która od czasu do czasu dodawała jakiś komentarz, gdy akurat udało jej się podchwycić wątek rozmowy, na której w rzeczywistości nie była w stanie się skupić. Nie mogła sobie wyobrazić, by mężczyzna tak delikatny, zabawny, nad wyraz wrażliwy kochanek, mógł popełnić morderstwo. Niemniej jednak zdawała sobie też sprawę, iż nie zna jego prawdziwego Ja”.

Bez wątpienia był urodzonym aktorem. Jakąkolwiek rolę obrał, ukrywała ona jak obszerny płaszcz jego autentyczną osobowość. Ale kim i czym był rzeczywisty Harry Bonham?

- Wydaje się pani nieobecna, lady Dagenham.

Aż podskoczyła, nagle świadoma swego przewinienia. Lord Forster prawdopodobnie mówił coś do niej już od dobrych kilku minut.

- Proszę wybaczyć mi to uchybienie, sir. Pogrążyłam się w rozmyślaniach. Tyle rzeczy dzieje się naraz...

Jej mizerna wymówka sprawiła że Kornelia poczuła się jeszcze bardziej zażenowana. Zwłaszcza teraz, gdy spostrzegła spoczywające na niej chłodne, oskarżające spojrzenie zielonych oczu wicehrabiego. Czy domyślił się, jaki był temat jej rozmowy z księżną?

Usiłowała skupić się na konwersacji przy stole i dopiero po dłuższej chwili Harry odwrócił wzrok.

- Mam wielką chęć zobaczyć pokaz sztucznych ogni - ogłosiła Liwia, gdy posiłek miał się ku końcowi. - Wybieramy się tam?

- Nie znoszę ich - zadeklarowała księżna, nie wywołując tym oświadczeniem większego zdziwienia u zebranych. - Forster, możesz mnie odprowadzić do powozu - przyzwoliła łaskawie.

Dawid skłonił się bez sprzeciwu wobec władczego tonu księżnej.

- Cała przyjemność po mojej stronie - powiedział. Harry wstał pośpiesznie.

- Ja panią odprowadzę.

- Otóż nie. Forster zupełnie mi wystarczy - stwierdziła księżna, owijając się w obszerne zwoje szalów. - Ty lepiej opiekuj się gośćmi, Bonham.

- Tak jest, milady. - Ukłonił się zabawnie.

Jej Wysokość opuściła towarzystwo z względną gracją i od­daliła się, wsparta na ramieniu Dawida. Ich śladem, w drobnych podskokach, podążała jej dama do towarzystwa, taszcząc pokaźną torebkę swojej pracodawczyni.

- Biedna kobieta - wyszeptała Aurelia. - Jak ona to znosi? Och... Proszę pana o wybaczenie, lordzie Bonham, wiem, że to pańska krewna. Jednak księżna, trzeba to przyznać, jest nie­znośnie apodyktyczna.

- Proszę się tym nie przejmować - rzekł Harry, machnąwszy ręką. - Robi z siebie istną Gorgone, i to dla własnej przyjemności. Czy wszyscy wybierają się na pokaz sztucznych ogni? - zmienił temat.

Spojrzał pytająco na Kornelię, która zrozumiała, że prosił ją w ten sposób, by z nim została. Jednak nie czuła się gotowa na spotkanie w cztery oczy. Czuła potrzebę rozważenia rewelacji zasłyszanych od księżnej.

- Tak. Mam wielką ochotę to zobaczyć - rzekła. Zignorowała wyraz zdziwienia w oczach wicehrabiego.

- Ellie, idziesz?

- Nie chciałabym tego przegapić.

Harry zrezygnował. Istniała przecież możliwość, że Nell unikała spotkania tete - a - tete, z powodu jej niezwykłego wy­czulenia na punkcie zachowania pozorów. Osobiście wicehrabia nie widział powodów, by martwić się w przypadku spotkania tak niewinnego, gdy siedzieliby w otwartym pawilonie, na widoku, przy głównej kolumnadzie.

Wiedział wszakże, jak zmartwiłby ją choćby cień skandalu, którego ofiarą mogłyby paść jej dzieci. Tym razem byłaby to chyba zbytnia ostrożność, ale nie pozostawało mu nic innego, jak zrozumieć.

- Chodźmy więc. - Zaoferował jej ramię.

Wśród ogłuszającego hałasu i oślepiających błysków spektaklu wyobcowanie Kornelii umknęło uwadze wszystkich, wyjąwszy Harryego, który wyczuwał napięcie w całym jej ciele, wręcz namacalne, gdy stał u jej boku. Dotknął jej ramienia, a ona poderwała się nagle.

- Skąd te nerwy? - zapytał cicho.

- Zaskoczyłeś mnie - odpowiedziała, śmiejąc się, lecz nie zbyt szczerze. - Zapatrzyłam się w sztuczne ognie. Popatrz, diabelski młyn. - Wskazała palcem na wirujące po niebie sploty kolorowych iskier.

Harry wzruszył jedynie ramionami i po chwili ciszy powie­dział:

- Przyjdę do ciebie tej nocy.

Poczuł, jak zesztywniała, zanim odpowiedziała.

- Nie czuję się zbyt dobrze, jeśli nie masz nic przeciwko temu, dziś wieczorem wolałabym po prostu iść spać.

- Dlaczegóżby nie - powiedział delikatnie. - Mógłbym być przy tobie, kochanie się z tobą nie jest jedyną przyjemnością, którą chciałbym z tobą dzielić. Chciałbym zasnąć, obejmując cię.

- Cśś - szepnęła ostrzegawczo. - Ktoś mógłby nas usłyszeć.

- Nie wśród tego pandemonium - zauważył, marszcząc brwi. - Ledwie słyszę własne myśli.

- Mimo wszystko... - obstawała przy swoim Kornelia.

- Jak sobie życzysz - bezbarwnym tonem zakończył Harry. Kornelia zagryzła usta. Nie mogła go winić, czuł się zraniony jej chłodem. Jednak musiała przemyśleć pewne rzeczy, zanim będzie w stanie cokolwiek mu wytłumaczyć. Nie była pewna, czy sensacyjne wyznania księżnej miały dla niej jakieś znaczenie. Nabierały wagi, jeśli rozważałoby się jego ponowne wejście w związek małżeński, ale czy to jej w ogóle dotyczyło? Harry nigdy nie sugerował uregulowania ich związku i jego cioteczna babka wyjaśniła jego skrupuły, które jej zresztą wydawały się niepotrzebne. Lecz czy społeczność wybaczyłaby taką skazę na honorze? Ktoś taki, jak książę Markby z pewnością by się czymś takim posłużył dla własnych celów.

Kornelia nie była pewna, czy czuła się pognębiona, ponieważ straciła nadzieję, którą żywiła w głębi duszy, że ich romans przerodzi się w stały związek. Teraz już wiedziała, że to nie byłoby nigdy możliwe.

Tragicznie nużący wieczór wreszcie dobiegał końca i Korneli trudno było ukryć ulgę, gdy spacerowali po schodach wodnych. Dawid dołączył do nich w trakcie przedstawienia i teraz masze­rował obok Liwii, z którą prowadził ożywioną dyskusję. Aurelia rozmawiała z Nickiem. Tylko między Kornelią i Harrym panowała grobowa cisza.

Harry towarzyszył gościom do łodzi i razem z Nikiem i Da­widem odprowadził kobiety do ich powozu. Na chwilę zatrzymał Kornelię, kładąc jej dłoń na ramieniu, podczas gdy pozostała czwórka żegnała się przy pojeździe.

- O co chodzi, Nell?

Szukał w jej twarzy wyjaśnienia jej nagłego spięcia.

- Sprawy kobiece - skłamała zdesperowana. - Naprawdę nie czuję się dobrze, Harry. To minie za dzień, dwa, tyle że...

- Rozumiem - przerwał jej gwałtownie. Nie wierzył jej, choć nie miał ku temu podstaw. Skoro jednak tak bardzo nalegała, by spać samotnie, że aż posunęła się do jedynej wymówki, której żaden dżentelmen nie mógł zignorować, nie miał wyboru. Musiał to zaakceptować.

Pomógł jej wsiąść do filiżanki. Uniósł jej dłoń do ust, zanim puścił jej rękę.

- Czy mógłbym panią odwiedzić jutro przed południem? Nie wiedziała, jak miałaby sprzeciwić się jego propozycji, pomimo że było dla niej oczywiste, iż będzie musiała sprecyzo­wać swoje uczucia, zanim znów go zobaczy.

- Naturalnie - odpowiedziała. - Zawsze jest pan mile widziany, wicehrabio... tak jak i panowie. - Uśmiechnęła się do wszystkich mężczyzn.

- Dziękujemy za wspaniałe przyjęcie, lordzie Bonham.

- To dla mnie zaszczyt - odparł z ironią. Skłonił się, odstąpił krok i zamknął drzwi powozu.

- To był zabawny wieczór - stwierdziła Aurelia, chwytając się pasów, jako że powóz ruszył gwałtownie po bruku.

- Tak. Twój Casanovą to bez wątpienia przykładny gospodarz, Nell - stwierdziła Liwia.

Teraz dopiero spojrzała na przyjaciółkę i zauważyła wyraz jej twarzy, oświetlonej gazową lampą. Zmartwionym głosem zapytała:

- Źle się czujesz? Jesteś bardzo blada.

- Byłaś blada cały wieczór - dodała Aurelia, także przy­glądając się twarzy Kornelii, przy migoczącym świetle ulicznych lamp. - I niezwykle milcząca.

Kornelia westchnęła.

- Księżna przycisnęła mnie do muru i nalegała, byśmy po­rozmawiały na osobności.

- O czym? - chciała wiedzieć Liwia, która z zaciekawienia pochyliła się do przodu.

- O Harrym, O kim innym?

- Czy ona coś podejrzewa? Nell wzruszyła ramionami.

- Pragnęła wyświadczyć mi przysługę, informując mnie, że, jak jej się zdaje, jej wnuk zainteresował się mną. W przeciwnym razie dlaczegóż miałby wysilać się na cześć trzech kobiet, które miały tak niewiele do zaoferowania w kręgach Pierwszych Dziesięciu Tysięcy. Chciała, bym wiedziała, że jakikolwiek związek byłby w takich okolicznościach po prostu nie do pomyślenia.

- Co za wiedźma! - wykrzyknęła zdegustowana Aurelia.

- Mam nadzieję, że nie puściłaś jej tego płazem.

Nell rozdzierał dylemat, czy powinna była odmalować starszą panią w tak niepochlebny sposób. Niemniej jednak nie śmiałaby opowiedzieć przyjaciółkom prawdziwego przebiegu rozmowy. W każdym razie nie teraz. Zdecydowała się na kolejne wzruszenie ramion i zamknięcie tematu.

- Ach, nie starałam się dokonać niemożliwego. To i tak nieistotne. Nie miałam takich zamiarów.

Przyjaciółki popatrzyły na nią z powątpiewaniem. Deklaracja nie brzmiała prawdziwie. Były jednak zbyt delikatne, by drążyć temat.

Wielki żelazny klucz leżał schowany pod greckim wazonem, na zewnętrznych schodach. Kobiety otworzyły drzwi i weszły do środka, gdzie panował półmrok. Morecombe pamiętał, by na półce kominka zostawić zapaloną lampkę. Obok na stoliku zostawił dla nich trzy kaganki, które zapaliły i udały się schodami na górę, zgasiwszy uprzednio lampkę na kominku.

Kornelii udało się przekonujące ziewnięcie, gdy były już na górze.

- Padam z nóg. To pewnie przez te wszystkie łacińskie czasowniki. Zajrzymy do dzieci, Ellie?

- Tak. Oczywiście - odparła Aurelia. - Dobranoc, Liwio - powiedziała i pocałowały się na pożegnanie.

Kornelia uczyniła to samo. Liwia udała się na spoczynek, a one poszły do pokoju dzieci.

Aurelia otuliła Franciszkę kołdrą i pocałowała córeczkę w czoło.

- Wygląda tak spokojnie, gdy śpi. Aż ciężko uwierzyć, jakie to szalone stworzenie.

Uśmiechnęła się do córki. Kornelia, która krzątała się pomiędzy łóżkami swoich dzieci, poprawiając nakrycia, przygładzając nieposłuszne loki, zgodziła się z nią w milczeniu i na jej twarzy także pojawił się uśmiech.

- Gotowe? - spytała Aurelia, ruszając do wyjścia.

- Jeszcze chwilkę - wyszeptała Nell. - Idź już nad dół. Aurelia kiwnęła głową.

- Dobranoc.

- Dobrej nocy, Ellie - odpowiedziała Kornelia. Zastygła, wpatrzona w synka, w jego rumianą twarzyczkę, długie rzęsy, takie jak u ojca, rzucające półkoliste cienie na różowe policzki. Nie mogła go stracić. Nawet w zamian za długie radosne życie z Harrym Bonhamem.

Stevie bawił się piłką, kopiąc ją przed sobą. Dzieci wraz z opiekunką przechodziły właśnie przez furtkę do wydzielonego ogrodu na środku placu.

- Daisy, pograłabyś ze mną w piłkę? - zapytał cienkim, dziecięcym głosikiem.

Jego sposób bycia był o wiele mniej natrętny niż jego kuzynki, która, gdy tylko czegoś zapragnęła, z miejsca wykrzykiwała swoje zachcianki.

Zuzanna klapnęła na trawie, przy brzegu klombu i zerwała krokusa.

- Dobrze, Stevie, za minutkę - zawołała Daisy, schylając się, by wytrzeć Franciszce nos.

Stevie wykopał piłkę na ścieżkę, łączącą główny trawnik ze skrajem ogrodu. Franciszka wyrwała się z objęć hołubiącej ją opiekunki i pobiegła za kuzynem, pędzącym za toczącą się piłką. Ścieżka opadała i piłka toczyła się coraz szybciej.

Stevie gonił uciekającą zabawkę, Franciszka, krzycząc z przejęcia, podążyła jego śladem, aż do momentu, gdy zahaczyła stópka o wystający korzeń drzewa i poleciała do przodu, padając jak długa na ścieżkę. Dziewczynka zawyła, a Daisy, ciągnąc Zuzannę za rękę, przybiegła jej na ratunek.

- Stevie... paniczu Stevie, proszę tu wrócić - krzyknęła niepewnym głosem Daisy, gdyż zajęta była właśnie pocieszaniem Franciszki, jednocześnie starając się nie tracić z oczu Zuzanny.

Stevie na moment przerwał pogoń, spojrzał za siebie, jakby rozważał, czy należałoby jakoś zareagować na wołanie opiekunki. Odwrócił się i poszukał wzrokiem piłki, która właśnie znikała na zakręcie. Widząc to, rzucił się pędem za znikającym obiektem.

Histerycznemu zawodzeniu Franciszki zawtórowała teraz Zuzanna, z czystej sympatii. Guwernantka, klęcząc, poświęciła całą uwagę ofierze wypadku, wycierała lekko krwawiące za­drapanie na kolanie małej i pocieszała ją, zapominając na chwilę o pozostałych podopiecznych.

Stevie wpadł za zakręt ścieżki i nie usłyszał kroków mężczyzny czającego się z tyłu. Nagle małego chłopca ogarnęła ciemność. Zaczął się dusić. Coś owinęło się ciasno wokół jego głowy. Ktoś złapał go mocno z tyłu, przyciskając jego twarz do swego ciała. Wyrywał się i kopał. Niestety jego wysiłki były bezcelowe. O wiele silniejszy od niego porywacz wielkimi susami pobiegł w kierunku bramy ogrodu, niosąc ciężki pakunek. Podbiegł do ogrodzenia, gdzie przywiązany był jego ogier. Dosiadł go w biegu, nie puszczając zakneblowanego chłopca, spiął konia i popędził kłusem.

Daisy udało się w końcu uspokoić zawodzącą Franny. Jak na złość, teraz z kolei Zuzanna rozbeczała się na dobre. Opiekunka wstała z klęczek z trzylatką na rękach, nucąc rytmicznie i poczęła się rozglądać za zbiegiem. Wołała i nasłuchiwała. W ogrodzie panowała niezwykła cisza. Słychać było szelest przemykających gdzieniegdzie wiewiórek i szczebiotanie drozda w żywopłocie.

Zaczęła wykrzykiwać imię chłopca coraz głośniej. Ogarnięta paniką, podążyła ścieżką z Zuzanną podskakującą na jej biodrze i Franciszką kurczowo trzymającą ją za spódnicę, do miejsca, gdzie widziała Steviego jeszcze chwilę wcześniej.

- Gdzie jest Stevie? Gdzie jest Stevie? - powtarzała mono­tonnie Franciszka.

- Och. Bądź cicho, Franiu - skarciła ją zdesperowana opie­kunka, teraz już także rozzłoszczona i sfrustrowana.

Gdyby to dziecko nie było takie wrzaskliwe, nie pozwoliłaby chłopcu zniknąć. Schyliła się i potrząsnęła Franią, niezbyt gwałtownie, ale dla dziecka absolutnie nieprzyzwyczajonego do jakichkolwiek szorstkich gestów, wystarczająco intensywnie, by ucichła.

Daisy biegiem przeszukała wszystkie zakątki ogrodu, ścieżkę biegnącą wzdłuż ogrodzenia i wszystkie pomniejsze alejki, łączące się z klombem na środku. Stevie nie był złośliwym dzieckiem i nie dręczyłby jej bez powodu. Czasem jednak chował się na parę minut i wyskakiwał nagle z jakiejś kryjówki, uradowany swoją przemyślnością.

Wreszcie stanęła jak skamieniała na środku ogrodu. Łzy toczyły się jej po policzkach z bezsilności. Cisza odpowiadała na jej wołania i musiała się z tym pogodzić.

Młodego wicehrabiego Dagenhama nie było w ogrodzie.

Uścisnęła dłoń Franciszki żelaznym uchwytem, i nie oglądając się nawet na boki, przebiegła przez ulicę w kierunku domu. Dopadła drzwi i zaczęła się do nich dobijać. Otworzyła jej zdumiona Kornelia.

- Co to za...?

Kornelia jednym rzutem oka objęła całą scenę: zapłakaną twarz opiekunki, przestraszoną Franię, spazmatyczne popłakiwanie Zuzanny i sama zbladła jak ściana.

- Co ze Steviem? - spytała sinymi ze strachu ustami.

Nie czekając już na odpowiedź, rzuciła się pędem przez ulicę do ogrodu.

ROZDZIAŁ XXII

Drzwi wejściowe domu na Cavendish Square były uchylone. Wicehrabia nie zapukał, tylko otworzył je na oścież i wkroczył do środka. Od razu zorientował się, że coś jest nie w porządku. Znalazł się w samym oku tornada. Atmosfera paniki była wręcz namacalna.

Opiekunka dzieci leżała na schodach zwinięta w kłębek, cała zalana łzami. U jej boków przycupnięte dwie małe dziewczynki, także w spazmach. Szara na twarzy Linton łajała szlochającą Daisy łamiącym się histerycznie głosem. Bliźniaczki, wyjątkowo przejęte, próbowały pocieszyć dzieci ludzikami z piernika. Morecombe, stojący z boku, bezradny i zdezorientowany, mruczał coś do siebie.

- Co tu się dzieje? - zapytał Harry, rzucając kapelusz i szpic­rutę na ławę i ściągnął rękawice.

- Lord Stevie... - zaczął lokaj grobowym tonem. - Co to się w dzisiejszych czasach wyrabia... Wiedziałem, że to się źle skończy, już gdy moja pani umarła. Mówiłem naszej Adzie i Mavis, nie mówiłem? - Zwrócił się do bliźniaczek, które poświadczały prawdę jego słów monosylabicznymi pomrukami.

Harry nic na to nie powiedział. Miast tego pospieszył do salonu, gdzie spodziewał się zastać domowniczki. Już z daleka usłyszał podniesiony głos Kornelii, nie usłyszał jednak, co mówiła. Bezceremonialnie wszedł do pokoju. Nell stała na środku, trzymając w ręku skrawek papieru, jej twarz była skamieniała i blada jak alabaster, a oczy dziwnie pozbawione wyrazu. Wydawało się, że ta kobieta trzyma się na nogach tylko ogromnym wysiłkiem woli, jak gdyby bała się, że może zaraz rozpaść się na milion kawałków.

- Co się stało? - zapytał, podbiegając do niej. - Nell, co ci jest? Spojrzała na niego, jakby go nie poznawała. Potrząsnęła niecierpliwie głową i wzrok jej spoczął z powrotem na kartce, którą ściskała w dłoniach, wpatrując się w nią usilnie.

- Muszę natychmiast iść - powiedziała pozbawionym emocji, nieswoim głosem. - Nie skrzywdzą go, jeśli pójdę natychmiast - dodała.

- Stevie został porwany - Aurelia pospieszyła z wyjaśnieniami.

- Był z Daisy i dziewczynkami w ogrodzie na placu i nagle zniknął - mówiła, czyniąc przy tym bezradne gesty.

- Zniknął... bez śladu.

- Ale wtedy Nell dostała ten list... - wtrąciła Liwia - ...do­starczono go przed chwilą. - Mówiąc to, podeszła do przyjaciółki wciąż stojącej bez ruchu.

- Nell, pozwól nam zobaczyć ten list. Albo przynajmniej powiedz nam, co w nim jest napisane.

Kornelia złożyła list i włożyła go do kieszeni, po czym stwierdziła tonem nieznoszącym sprzeciwu:

- To moja sprawa. Tylko i wyłącznie moja. Sama sobie z tym poradzę. Teraz muszę iść.

Zrobiła krok w stronę drzwi. Jej głos brzmiał nienaturalnie krucho i Harry wiedział, jak bardzo jest teraz bliska załamania nerwowego. Położył dłoń na jej ramieniu.

- Cokolwiek to jest, nie poradzisz sobie z tym sama. Daj mi ten list.

Wyrwała się gwałtownie spod jego dotyku.

- To nie ma nic wspólnego z tobą. To jest sprawa rodzinna - wybuchła.

- Zdaję sobie z tego sprawę - mówił spokojnie, ważąc słowa. - Mimo to, mogę pomóc. Chcę byś dała mi ten list.

Nell zmierzyła go wzrokiem.

- W jaki sposób mógłbyś pomóc? Ktoś odebrał mi dziecko! Czy ty tego nie rozumiesz? Wiem, co mam zrobić, by je odzyskać i właśnie mam zamiar to uczynić. Tylko ja... nikt inny nie może wiedzieć. A teraz, zejdź mi z drogi, Harry.

Próbowała przemknąć się bokiem, lecz Bonham nie ruszył się z miejsca. Ścisnął mocniej jej ramiona.

- Nell. Daj mi ten list. Teraz, - nadał swoim słowom szorstki ton, chcąc przebić się przez pancerz, który nie pozwalał jej myśleć o niczym, poza zniknięciem jej synka. - Nie ma czasu do stracenia. Muszę dowiedzieć się, czego oni od ciebie chcą.

Nagle olśniona, spojrzała na niego nieufnie i wrogo.

- Ty coś wiesz?

- Więcej, niż ci się zdaje - odparł ponuro. - A teraz daj mi ten list - powtórzył i nagląco strzelił palcami. Nagle odwrócił się w kierunku obserwujących tę scenę Aurelii i Liwii.

- Zostawcie nas - rozkazał nieznoszącym sprzeciwu tonem. Nie był to ten sam mężczyzna, którego znały. Raczej jego inne, przerażające wcielenie. Przyjaciółki opuściły bawialnię bez słowa.

- A teraz... - Harry zwrócił się do Kornelii - list, Nell. Była całkiem odrętwiała ze strachu, prawie niezdolna, by mu się sprzeciwić, mimo to protestowała:

- Zrobią mu krzywdę, jeśli to komuś pokażę - oponowała.

- Kochanie, nic podobnego się nie stanie - powiedział uspokajająco. - Nie pozwolę na to, możesz być spokojna. Teraz zaufaj mi, proszę i pokaż ten list.

Wicehrabia wyciągnął rękę. Kornelia wyjęła z kieszeni złożoną w pół kartkę i wręczyła mu. Nie była pewna dlaczego, ale zaufała mu.

Harry jednym spojrzeniem ogarnął treść listu. Zacisnął usta, a nozdrza drgały mu z wściekłości jak dzikiemu zwierzęciu. Był wściekły na samego siebie i na tego skończonego idiotę Nigela Dagenhama. To musiała być jego sprawka, nawet jeśli nieszczęś­nik był tylko narzędziem w rękach wroga i częścią większej operacji. Swoją drogą była to żałośnie amatorska robota, lecz Kornelia nie dostrzegła tego. Kobieta, której właśnie uprowadzo­no dziecko, nie mogła zauważyć takich szczegółów. Jak ten bezmyślny, samolubny, zakuty łeb mógł sprawić, by tak cierpiała?

Harry zwrócił jej list.

- Zdaj się na mnie, Nell. Zostań tu. Nie wychodź z domu. Rozumiesz? - Wpatrywał się intensywnie w jej oczy. - To bardzo ważne. Zostań w domu i poczekaj, aż wrócę. Przy prowadzę Steviego z powrotem. Przyrzekam.

Nie mógł znieść wyrazu przerażenia w jej zagubionym, zmartwiałym spojrzeniu. Przyciągnął ją do siebie i pocałował mocno w usta. Uścisnął ją przy tym mocno, jakby chciał przy­wrócić jej siły.

Nie wzbraniała się, ale nie odwzajemniła pocałunku. Miał wrażenie, że Nell nawet nie poczuła dotyku jego ust. Przez moment trwała sztywno w jego ramionach, wreszcie odepchnęła go.

Odstąpił do tyłu, rzucając niepewne spojrzenie. Nie wiedział, czy go usłyszała. A nawet jeśli tak, nie wiedział, czy posłucha jego zaleceń. Lecz nie było czasu do stracenia. Musiał dotrzeć do dziecka, zanim zrobią to zleceniodawcy Dagenhama. Był przekonany, że Nigel nie skrzywdziłby dziecka, ale przecież był on tylko marionetką. Ludzie, którzy go omotali, nie mieliby żadnych względów dla zdrowia i stanu pięcioletniego chłopca. Gdyby Kornelia spróbowała wziąć sprawy w swoje ręce, w naj­lepszym razie narobiłaby większych kłopotów. W najgorszym, ryzykowałaby życie swoje i syna.

Odwrócił się i wyszedł. Scena na korytarzu najwidoczniej dobiegła końca. Na miejscu zostali już tylko bliźniaczki i Morecombe i rozprawiali o czymś.

- Gdzie jest Lester? - zapytał wicehrabia, idąc ku drzwiom wyjściowym.

Zgromadzenie nie wydawało się wcale zaskoczone tym py­taniem.

- Wyszedł chwilę po tym, jak przyszedł list - poinformował go Morecombe.

Lester podążył za posłańcem i najpewniej już go dorwał. Harry chwycił kapelusz i wyszedł. Tak, jak się spodziewał, Lester biegł właśnie przez plac.

- Miałem nadzieję, że pana tu znajdę, milordzie - stwierdził, dysząc. - Dogoniłem chłopca, ale ten niewiele wiedział. Powiedział, że jakiś jegomość dał mu wiadomość i pensa za fatygę, żeby dostarczyć ją pod podany adres.

- Gdzie to się odbyło? - spytał Bonham, trzymając wodze w ręku, gotów dosiąść konia.

- Raptem kilka ulic stąd - powiedział Lester. - Czy przeczytał pan ten list?

- Tak - przytaknął Harry, dosiadając Perseusza. - Trzyma chłopaka w tawernie na Gray Inn Road. Tak w każdym razie zakładam. Nie sądzę, by wpadł na pomysł ukrycia go w miejscu odległym od tego, gdzie ma otrzymać okup. To Grayhound Tavern. Jedź ze mną. Możesz się przydać, gdyby okazało się, że nie jest sam.

- Będę pana ubezpieczał.

Harry skinął głową i popędził Perseusza w drogę.

Dziecko walczyło z przyduszającymi je fałdami koca. Jakiś głos, znajomy głos, powiedział, że wszystko będzie dobrze, jeśli będzie leżał spokojnie, jak grzeczny chłopiec. Okrywający dziecko pled rozchylił się na chwilę i Stevie otworzył usta do krzyku. Niestety, zanim udało mu się wydobyć jakikolwiek dźwięk, ktoś wepchnął mu do ust łyżeczkę pełną ohydnego w smaku płynu, który sprawił, że zakrztusił się i zaczął pluć. Z pewnej odległości dobiegł go ten sam brzmiący uspokajająco głos. Zapewniał go, że wszystko dobrze się skończy i niedługo znów będzie mógł zobaczyć swoją mamusię.

Kornelia odczekała chwilę, by mieć pewność, że Harry już wyszedł, nim znów przestudiowała treść listu. Napisany był niestarannie i niegramatycznie, jednak treść była jednoznaczna.

Jeżeli chcesz jeszcze zobaczyć chłopca, przynieś naparstek z napisaniem do Grayhound Tavern na ulicy Gray Inn do jutro rano. Nie mów nikomu, bo inaczej...

Skąd ci ludzie wiedzieli, że miała naparstek? A gdyby nigdy nie znalazła go w beczce z mąką? Wstrząsały nią na przemian gorące i zimne dreszcze. Wyciągnęła pudełko z robótkami i odnalazła srebrny przedmiot. Przyglądała się misternej robocie grawerskiej, próbując doszukać się w wyrytych symbolach jakiegoś sensu. Nie przypominały żadnego znanego jej pisma, chociaż tak zostało to nazwane w liście. A jeśli to nie ten naparstek?

Nie, to niemożliwe. Wrzuciła naparstek wraz z listem do kieszeni i pobiegła na górę po swoją pelisę.

Aurelia i Liwia czekały na nią w holu. W międzyczasie posłały zapłakane dzieci i ich oszalałe z rozpaczy opiekunki do pokojów dziecinnych. W domu nagle zapanowała nadzwyczajna cisza.

- Kornelio, czy możemy coś zrobić? - rzuciła Aurelia do mijającej ją w biegu przyjaciółki, wyciągając do niej rękę.

- Nic... Ellie, nic - odpowiedziała zdesperowana Nell ze zniecierpliwieniem. - Tylko proszę, nie zatrzymujcie mnie.

Aurelia puściła ją i wymieniła z Liwią bezradne spojrzenie, a Kornelia pobiegła do swojego pokoju.

Dopiero w sypialni zatrzymała się na chwilę. Musiała myśleć jasno. Odetchnąć sekundę, uspokoić płytki oddech. Czego będzie potrzebować dla Steviego, gdy już go odnajdzie? Miał płaszczyk i czapkę... inaczej Linton nie puściłaby go na dwór. Czy może być głodny? Może będzie chciał pić?

Och, Boże, co oni mu zrobili?

Zerwała się, i w biegu chwyciła swój stary płaszcz. Stała już w drzwiach, gdy przypomniała sobie, że nie ma pieniędzy, by opłacić dorożkę. Porwała torebkę i pędem ruszyła na dół, bez kapelusza, z rozwianymi lokami, wymykającymi się spod luźnych spinek.

Przemknęła obok zdezorientowanych przyjaciółek, stojących u stóp schodów, i pobiegła ku uchylonym drzwiom frontowym. Na zewnątrz panował chłodny, słoneczny dzień. Zatrzymała się na ułamek sekundy, zastanawiając się, gdzie ma największe szanse znalezienia wolnej dorożki.

Popędziła ku Mortimer Street. Na myśl o każdej zmarnowanej sekundzie musiała powstrzymywać rozpaczliwe spazmy. Wtedy dojrzała dorożkę, zaprzężoną w starą, wysłużoną klacz.

Woźnica wyglądał raczej na typa zadomowionego w okolicach Newgate Gaol, a nie dorożkarza oferującego usługi na eleganckim Mayfair. Mimo to powóz zatrzymał się, gdy zamachała.

- Grayhound Tavern, na Gray Inn Road - wydyszała, szarpnęła za drzwiczki i usiadła w klejącym się od tłustego brudu, smrodliwym wnętrzu pojazdu.

Stangret spoglądał na nią przez chwilę, zdjęty zdumieniem. Adres, który podała, nie należał do popularnych celów wycieczek wśród dam z Mayfair. Po chwili jednak splunął soczyście tytoniem na bruk i strzelił z bata.

Dorożką szarpnęło gwałtownie i Kornelia usiadła sztywno wyprostowana na podziurawionych, pokrytych plamami po­duszkach. Pomimo desperacji, zachowała jeszcze na tyle roz­sądku, by oprzeć się pokusie oparcia się na poduszkach, które, była pewna, aż roiły się od wszy.

Odszukała naparstek w kieszeni i cisnęła go mocno w dłoni, jakby był talizmanem. Chwilowa wymuszona przez okoliczności bezczynność spowodowała, że miała czas, by zastanowić się nad pewnymi dręczącymi ją dylematami. Zastanawiało ją, co Harry wiedział o całej sprawie.

Więcej, niż ci się wydaje? Przypomniała sobie chwilę, gdy to mówił, i na nowo ujrzała towarzyszący jego słowom zimny błysk w jego przejrzystych, zielonych oczach. Powiedział jej, że sprowadzi Steviego z powrotem, nie zażądał jednak od niej naparstka. Jeśli zamierzał uratować jej synka, dlaczego nie chciał wziąć ze sobą okupu? Oczywiście nie wypuściłaby naparstka z rąk, ale dlaczego nawet o nim nie wspomniał?

Wyciągnęła nieszczęsny kawałek metalu i oglądała go w mrocznym, rozbujanym wnętrzu zatęchłej dorożki. Nagle ogarnęła ją mrożąca krew w żyłach pewność. Nie było innego wytłumaczenia. Harry musiał wcześniej wiedzieć, albo, co naj­mniej domyślać się, że coś podobnego może się wydarzyć.

Wiedział o naparstku i o ukrytej w nim tajemnicy. Z bliżej nieznanego powodu, mimo żądań zawartych w liście z pogróż­kami, uznał to za nieistotne. Wiedział o wszystkim wcześniej, a jednak nie uczynił nic, by ich ochronić czy choćby przygotować na możliwe kłopoty. Po prostu stał z boku i spokojnie obserwował, jak sytuacja wokół nich się zapętla. W dodatku nie potrafiła znaleźć żadnego innego motywu dla jego postępowania, jak ten, że dom na Cavendish Square posłużył mu zwyczajnie za miejsce na zastawienie pułapki na kogoś. Naparstek był więc przynętą.

Wiedziała, że być może popada w melodramatyczną przesadę, ale coś jej mówiło, że podejrzenia nie są bezpodstawne. Zdawała sobie sprawę, jak w rzeczywistości niewiele wiedziała o wicehrabim Bonhamie, dlatego nie miała wątpliwości, że to właśnie on jest w jakiś sposób odpowiedzialny za tę tragedię. Może nie maczał w tym rąk osobiście, ale jakieś jego posunięcie lub niedopatrzenie sprowadziło na nią i jej rodzinę to nieszczęście.

Musi więc sama walczyć o swoje dziecko.

Zniecierpliwiona, chwyciła się zniszczonych skórzanych pasów i nachyliła do przodu. Odsunęła skrawek skóry, pełniący funkcję zasłonki w otworze okiennym dorożki. Jak daleko już ujechali? Czy byli blisko celu? Przejeżdżali przez dzielnice Londynu, o których nic nie wiedziała. Wyboista droga wiodła przez ulice, przy których zamiast domów, jakie zwykła oglądać, stały w rzędach brudne, rozpadające się rudery.

Harry przejechał spokojnym stępem przed tawerną, jakby to miejsce nie miało dla niego żadnego znaczenia. Miał jednak czas zaobserwować wąską uliczkę, która ledwie się mieściła między Greyhound Tavem i chyląca się ku upadkowi szopą. Nie zauważył nic nadzwyczajnego, nic wskazującego na to, żeby miejsce było w jakiś sposób strzeżone. Niestety nie mógł mieć pewności, że nikt nie obserwuje ulicy z wewnątrz, wypatrując nieoczekiwanych gości.

Wsparcie Lestera byłoby niewątpliwie pokrzepiające, Bonham zdecydował jednak, że należy działać natychmiast. Przejechał jeszcze kilkaset jardów, gdy zauważył małego urwisa kopiącego kamień. Piłka wpadła malcowi do rynsztoka, ten jednak grał dalej, po prostu wychlapał trochę nieprawdopodobnie brudnej wody, z pływającymi w niej wszelkiego rodzaju odpadkami na bruk.

- Ej, ty tam! - przywołał chłopca władczym tonem. Urwis spojrzał na zbliżającego się doń jeźdźca.

- Pan coś chce, psze pana? - spytał przestraszony, rozglądając się przy tym na wszystkie strony, najwyraźniej gotów w każdej chwili dać nogę.

- Tak. Jeśli chcesz zarobić sześciopensówkę - powiedział Harry, ściągając wodze. - Weź mojego konia i przypilnuj go - dodał, zeskakując z siodła. Stanął teraz przed malcem i przez chwilę mierzył go wzrokiem. - Słyszałeś, co powiedziałem? Nigdzie się stąd nie ruszaj. Po prostu potrzymaj go i poczekaj, aż. wrócę. Jasne?

Mały znów się rozejrzał na wszystkie strony, nerwowo ob­lizując usta. Wreszcie pokiwał głową i wyciągnął rękę, by przejąć wodze.

- W porządku, psze pana - zgodził się.

Harry zawinął cugle wokół jego małej utytłanej dłoni i zamknął jego drobne palce na skórzanym rzemieniu.

- Pamiętaj, sześć pensów - powtórzył. - I masz być tutaj, gdy wrócę, dokładnie w tym samym miejscu - dodał.

Urwis tylko kiwnął głową i wyglądał bardziej na przestraszo­nego, niż zachwyconego perspektywą sowitej nagrody. W nie­znajomym trudno było dopatrzeć się oznak dobrotliwego i łas­kawego dżentelmena, natomiast groźba w jego głosie, choć niewypowiedziana, była czytelna. Jeśli zawiedzie w wypełnieniu powierzonego mu zadania, może tego gorzko pożałować.

Wicehrabia spoglądał na niego srogo przez dłuższą chwilę, kiwnął głową i pomaszerował w kierunku tawerny.

Wciąż ani śladu Lestera. Harry wcisnął się w niezwykle wąską szczelinę uliczki znajdującej się na lewo od tawerny. Po ciemku przesuwał się bokiem, tak by nie dotykać obślizgłych ścian. Prawie nie oddychał, gdyż zapach unoszący się w powietrzu był nie do zniesienia.

Przejście zaprowadziło go na tyły budynku. Znalazł się na niedużym podwórzu, otoczonym wysokimi ścianami, ze studnią po środku, obrzydliwym wychodkiem w rogu i walającymi się bezładnie pustymi beczkami po piwie. Harry popatrzył na tylną ścianę karczmy. Zarejestrował tylko dwa okna, jedno nad drugim i pojedyncze, wąskie drzwi.

Zbliżył się do wejścia i nasłuchiwał. Głośna rozmowa, brzęk garnków, protesty kurczaka w opałach. Żadnych podejrzanych odgłosów, zdecydował, sięgając do cholewy wysokiego buta, w której zawsze nosił nóż. Ta broń i bicz stanowiły całe jego skromne uzbrojenie, którym jednak posługiwał się nadzwyczaj biegle.

Harry uniósł zasuwkę blokującą drzwi od zewnątrz i kopnął w drzwi mocno, aż uderzyły w wewnętrzną ścianę ciasnej, zadymionej kuchni. Wparował do środka z nożem w jednej ręce i biczem złowieszczo uniesionym w drugiej. W pomieszczeniu znajdowały się trzy osoby. Zaniedbana kobieta stała z łyżką wazową w ręku. Sędziwy, przygarbiony mężczyzna siedział na taborecie przy palenisku. Trzeci mężczyzna stał na środku pokoju oniemiały i trzymał za szyję wyrywającego się rozpaczliwie kurczaka.

- Dzień dobry - przywitał się pogodnie wicehrabia. - Czy bylibyście tak mili i ustawili się w tamtym kącie? - zaproponował, wskazując biczem na ścianę najbardziej odległą od drzwi, które, jak zgadywał, prowadziły do głównej izby tego przybytku.

Wciąż wpatrując się w intruza, przesunęli się małymi krocz­kami w miejsce, które im wskazał. Człowiek z kurczakiem nie wypuścił szamoczącego się ptaka z ręki.

- Dziękuję - skwitował Harry.

Odwrócił się prędko i błyskawicznie zamknął drzwi wy­chodzące na podwórze, które zablokował następnie ciężką, żelazną sztabą. W dwóch susach przemierzył pokój i zastawił plecami drugie drzwi. Nie życzył sobie nieproszonych gości przez najbliższych kilka minut.

- Taak... Proszę pani, może zechce mi pani powiedzieć, kto jeszcze przebywa w tym budynku? - Jego głos był cichy, spokojny, zwodniczo przyjacielski. Uśmiechał się ustami, za to jego oczy były zimne jak arktyczny wicher.

W pierwszej chwili nikt się nie odezwał. Maltretowany ptak ponownie podniósł głośny protest, więc jegomość, który go trzymał, odruchowo i fachowo skręcił mu kark. Zwierzę znieru­chomiało.

- Kto jeszcze jest w tawernie? - ponownie zapytał Bonham, tym razem nie kryjąc już rozdrażnienia.

- Dwie osoby w szynku i tamci na górze - odpowiedziała kobieta.

Oczy Harryego bystrze zmierzyły kobiecinę.

- Tamci? Ilu ich jest?

Kocmołuch, otrząsnąwszy się z szoku, odpowiedział pytaniem na pytanie:

- A co panu do tego?

- Tak się składa, że nadzwyczaj dużo - naciskał Harry, niecierpliwie postukując rękojeścią szpicruty o wysokie cholewy butów. - Więc może będzie pani łaskawa odpowiedzieć - nalegał z rosnącą wściekłością w głosie. Zrezygnowana kucharka wzruszyła ramionami i przemówiła ponuro:

- Nic nie wiem na pewno. Czasem jeden, czasem więcej. Nie stróżuję przy drzwiach. - Wzruszyła ramionami i dodała:

- Mam ważniejsze sprawy na głowie.

Harry zmarszczył brwi, a wtedy człowiek z kurczakiem odezwał się z wahaniem:

- Płacą regularnie, sir, a przychodzą i wychodzą, kiedy im się żywnie podoba. Nie pytamy o nic, póki opłacają pokój regularnie.

Zrozumiał, że nie dowie się wiele więcej. Uniósł zasuwkę od drzwi prowadzących do szynku.

- Gdzie mam ich szukać? - zapytał jeszcze.

- Po schodach, drzwi na lewo - odpowiedziała tym samym ponurym tonem niewiasta.

Harry ukłonił się lekko i wyszedł, delikatnie zamykając za sobą drzwi. Dwóch bywalców spojrzało na niego przelotnie i bez zbytniego zainteresowania sponad kufli z piwem. Nie przejmując się nimi, zmierzał wprost ku schodom, po lepkim od piwa, trocinowym klepisku.

Zatrzymał się dopiero na górze, przy drzwiach, które wskazała mu niechlujna kucharka. Wiedział, że będą zamknięte. Ilu ich tam mogło być w środku, czatujących na Kornelię, która miała przynieść naparstek? Spojrzał w stronę schodów, zastanawiając się, czy powinien poczekać na wsparcie Lestera. Pomyślał o udręczonych oczach Nell i wiedział już, że nie może dłużej zwlekać. Musi jak najszybciej dotrzeć do jej dziecka.

Usłyszał kroki na schodach i odwrócił się, z nożem w ręku. Dziewczynka, najwyżej dwunastoletnia, zatrzymała się wpół kroku i stała z otwartą buzią. Miska z pomyjami trzęsła jej się w rękach, grożąc wylaniem śmierdzącej zawartości. Harry przytknął palec do ust i podszedł na palcach ku schodom. Wskazał palcem w dół i machnął ręką, jakby ją przeganiał. Posługaczka zawróciła pospiesznie, a on zbiegł za nią.

Wyciągnął złotego suwerena z kieszeni. Moneta błysnęła w półmroku i dziewczynka wpatrywała się w nią, jak zahip­notyzowana.

- Posłuchaj uważnie - rzekł ledwie słyszalnym szeptem. - To będzie dla ciebie, jeśli zrobisz dokładnie to, o co cię poproszę. - Wytłumaczył jej szczegółowo, co ma zrobić. Ona słuchała uważnie i kiwała głową, wpatrując się nieprzerwanie w połyskujący złotem przedmiot.

- Dasz radę to zrobić? - zapytał na koniec.

- Tak jest, panie - powiedziała, odzyskując po chwili głos i wyciągnęła ku niemu brudną dłoń.

- Zostawię to tutaj - powiedział tajemniczy filantrop, wska­zując załom schodów. - Będziesz mogła wziąć monetę, gdy wrócisz stamtąd po przekazaniu mojej wiadomości.

Kiwnęła ochoczo na zgodę i odstawiła na podeście miednicę z pomyjami, po czym znów weszła po schodach. Harry podążył za nią z nożem w dłoni, i zatrzymał się przytulony do ściany obok drzwi do pokoju.

Dziewczynka nieśmiało zapukała do wskazanych drzwi. Wobec braku odzewu z wewnątrz zastukała mocniej.

- Kto tam? - zapytał jakiś głos z obcym akcentem.

- Pan wybaczy, sir, ale jakaś dama chce się z panem widzieć - powiedziała dziewczynka, zgodnie z ustalonym scenariuszem. - Czeka na pana na dole, sir. Mówiła, że coś dla pana przyniosła.

Usłyszeli dźwięk odsuwanych ciężkich sztab i drzwi uchyliły się odrobinę.

- Przyślij ją tu do góry - zaskrzeczał ten sam cudzoziemski głos.

Dziewczynka energicznie potrząsnęła głową.

- Ona nie chce tu wchodzić, sir. Powiedziała, żeby pan zszedł na dół. Mówi, że coś dla pana ma - wygłosiła swoją kwestię i, odwróciwszy się na pięcie, popędziła na dół. Po drodze zabrała nagrodę i wybiegła na ulicę, tak jak polecił jej nieznajomy dobroczyńca.

Z pokoju słychać było ściszoną wymianę zdań. Drzwi ot­worzyły się na oścież i wyłonił się z nich szczupły mężczyzna o ciemnej twarzy. Za nim podążył drugi, o wiele postawniejszy i rozkazał krótko:

Allonsy.

Zeszli szybko na dół.

Harry miał nadzieję, że zyskał chociaż kilka minut, zanim tamci zorientują się, że w szynku nikt na nich nie czeka. Wpadł do otwartego pokoju i rozejrzał się.

Nigel Dagenham siedział przywiązany do rozklekotanego krzesła, zakneblowany szalikiem. Nad okiem miał paskudnie krwawiącą ranę. Z dziką desperacją wpatrywał się w Harryego. Twarz miał całą obitą i spuchniętą, a ubrania wisiały na nim w strzępach.

Wicehrabia zrobił krok w stronę spętanego jeńca, kiedy zauważył małe zawiniątko na pryczy w rogu pokoju. Podbiegł do owiniętego w koce dziecka i pochylił się. Stevie był blady i nieprzytomny, miał sine usta, a jego oddech był nierówny i chrapliwy. Bonham znalazł tętnicę na jego szyi i odetchnął z ulgą. Puls chłopca był wyraźnie wyczuwalny i regularny, a słodkawy zapach w oddechu malca wyjawił Harry'emu przyczyny takiego stanu.

Laudanum. Jak dużo? Nie było czasu na rozważania. Harry wstał i zwrócił się ku spętanemu młodzieńcowi, gdy usłyszał kroki na schodach. Niestety, teraz nie mógł pomóc Nigelowi. Jednym susem znalazł się za ciągle jeszcze otwartymi na oścież drzwiami, ustawił je nogą w poprzedniej, na wpół przymkniętej pozycji, i zaczaił się pod ścianą.

Po chwili ktoś popchnął drzwi od zewnątrz, zasłaniając w ten sposób Harryego.

Merde - zaklął jeden z przybyszy, wkraczając do pomieszczenia. Drgające światło kaganka przy drzwiach oświetlało pokój tak, iż cień cudzoziemca wskazywał Harry'emu pozycję nieprzyjaciela.

Cudzoziemiec zbliżył się do Nigela, który, przerażony, skulił się na widok napastnika. Oczy młodzieńca przepełnione były zgrozą.

- Myślisz, że uda ci się nas okpić, mon ami? - zapytał bez związku i wymierzył brutalny cios w usta Nigela.

Wicehrabia starał się zachować spokój. Czekał bez ruchu na odpowiedni moment.

Laissez - lui, Michel - powstrzymał go drugi mężczyzna., wchodząc do pokoju. - // riest pas vaux l'effort - dodał, i w tej samej chwili usłyszał szelest za plecami. Odwrócił się szybko w stronę drzwi, by ujrzeć, jak zamykają się za nim i wyłania się zza nich obcy mężczyzna.

Harry uśmiechnął się.

- Dzień dobry, panom - przywitał się. Zrobił krok w ich stronę i przyjął pozycję, gotów do ataku z nożem w jednej ręce i biczem w drugiej.

Przez moment panowała cisza. Mężczyźni oceniali swoje pozycje, planując następny ruch. Francuzi wydawali się nie­uzbrojeni, ale Bonham był pewien, że to tylko pozory. Sądził, że poradzi sobie z nimi w walce na noże, ale gdyby jeden z nich wyciągnął pistolet, Harry mógł znaleźć się w poważnych opałach.

Gdzie, do cholery, podziewa się Lester?

Błysnęły srebrne ostrza. W rękach obu przeciwników, stoją­cych ramię w ramię naprzeciwko wicehrabiego, pojawiły się zdradziecko połyskujące sztylety. Modlił się w duchu, by nie wpadli na pomysł, by posłużyć się dzieckiem. Nóż przystawiony do gardła Steviego uczyniłby go bezsilnym.

Jego ręka poruszyła się błyskawicznie i bicz strzelił w powie­trzu, chwytając za uzbrojoną rękę stojącego najbliżej przeciwnika. Skórzany rzemień owinął się wokół jego nadgarstka i mężczyzna wydał okrzyk bólu i zaskoczenia. Osłupiały, stracił równowagę, a kolejne uderzenie bicza, jakie posłał mu Harry, dosięgło jego policzka.

Drugi Francuz doskoczył z uniesionym nożem, jednak nie przewidział zręcznego uniku. Harry z kolei zadał niski cios, którym udało mu się tylko zadrasnąć tamtego w nogę. Pierwsza krew. Obaj odskoczyli, by przyjąć pozycję.

Wtedy dał się słyszeć odgłos kroków na schodach, który nieco ich zdekoncentrował. Serce skoczyło Harry'emu do gardła. To były kobiece kroki. Kornelia. Cofnął się ku drzwiom. Nie mógł ich zablokować, ani w żaden sposób powstrzymać jej przed wejściem do pokoju, nie ryzykując ataku dwu przygotowanych, rozsierdzonych napastników. Stali teraz ramię w ramię, bujając groźnie nożami w jego stronę, a ten, którego potraktował batem, miał niezwykle groźny błysk w oku.

- Kornelio, nie ruszaj się stamtąd - zawołał, nie żywiąc większej nadziei na to, że wysłucha jego ostrzeżenia. Poczuł, że drzwi poddają się pod naporem silnego uderzenia. W tym samym momencie obaj Francuzi zaatakowali. Uskoczył w róg, zatoczył półkole i ustawił się pod przeciwległą ścianą w chwili, gdy drzwi odskoczyły z hukiem.

Kornelia stanęła na progu, patrząc w przerażeniu na roz­grywającą się scenę. Dwaj mężczyźni z obnażonymi sztyletami. Harry naprzeciwko nich z zakrwawionym nożem w ręce. Jakaś skulona sylwetka na krześle. W pierwszej chwili nie była w stanie tego wszystkiego zrozumieć. Gdy ogarnęła sytuację, chciała się wycofać z pokoju. Niestety, było już za późno, gdyż jeden z nieprzyjaciół, zdając sobie sprawę z nadarzającej się okazji, rzucił się na nią.

Kornelia, broniąc się, odruchowo uderzyła napastnika kolanem w krocze w momencie gdy ten chwytał ją za ramiona i obróciła się, by uderzyć go łokciem w żołądek, pozbawiając go resztek tchu. Harry doskoczył do jęczącego mężczyzny i ugodził go w ramię. Tamten upuścił nóż, który Harry podniósł, odrzucając bicz.

Nigel stęknął. Kornelia odwróciła się ku niemu. Drugi Francuz wykorzystał ten moment, by chwycić ją od tyłu. Jedną ręką ścisnął ją mocno na piersiach, drugą przycisnął ostrze do jej szyi. Poczuła ukłucie i krew płynącą po skórze.

Zapadła cisza. Twarz Harryego nie zdradzała żadnych emocji. Jego oczy były opanowane, podczas gdy jego umysł gorączkowo analizował sytuację. Co prawda miał dwa noże i jednego rozbrojonego i rannego przeciwnika. Lecz drugi napastnik miał Kornelię.

Została tylko jedna szansa.

- Daj mu naparstek, Nell - powiedział cicho.

Nie wiedział, jak szybko ten człowiek się zorientuje, że wręczony mu przedmiot to falsyfikat, na dodatek wykonany niedbale i w pośpiechu, miał jednak nadzieję, że zyska w ten sposób wystarczająco dużo czasu.

- Dopiero gdy odzyskam Steviego - powiedziała spokojnie i stanowczo. - Gdzie jest moje dziecko?

- Stevie jest cały i zdrowy, kochanie. Teraz śpi - uspokajał ją Harry. - Oddaj mu ten naparstek. Jemu tylko o to chodzi.

Kornelia w pierwszej chwili nie zareagowała na jego nalegania. Jeśli nie odda mu tego przedmiotu, prawdopodobnie porywacz będzie próbował odebrać go siłą. W ten sposób Harry miałby jakąś szansę. Z drugiej strony, trzymający ją człowiek mógł po prostu ją zadźgać, pomyślała. Wtedy właśnie poczuła, że przycisnął jej mocniej sztylet do szyi.

Popatrzyła na Harryego zamglonym spojrzeniem. Czy na pewno wiedział, że Stevie jest cały i zdrowy? Czy mogła mu zaufać? Mógłby przecież ją zwodzić dla własnych korzyści. Czyż nie to właśnie robił od samego początku ich znajomości?

Gdy wpatrywała się wciąż w niego, starając się odczytać jego myśli, wyczuła pewną zmianę. Miała wrażenie, że sprężył się nagle, prawie niezauważenie. Tak dobrze znała jego ciało, iż nic nie mogło jej umknąć. Jego twarz, wyraz jego oczu pozostały niezmienne, był napięty, jak kot w niebezpieczeństwie, gotowy do skoku.

Nadepnęła z całej siły na stopę napastnika, nie dbając o nic. Instynktownie wyczuwała, że Harry potrzebuje, by ten, chociaż na sekundę stracił panowanie nad sytuacją.

W tym samym momencie Lester wpadł do pokoju. Trzymający ją mężczyzna rozluźnił uścisk i jęknął przeraźliwie, wypuszczając sztylet. Jego druga ręka opadła bezładnie i Nell poczuła, jak ciało nieznajomego osuwa się na podłogę.

- Gdzie jest Stevie? - zapytała ochrypłym głosem.

- Za tobą - opowiedział Harry. - Na łóżku - dodał. Chciał obejrzeć ranę na jej szyi, ale wiedział, że będzie musiał z tym poczekać.

Kornelia dopiero teraz spostrzegła pryczę i leżącą na niej drobną sylwetkę zawiniętą w koc. Podbiegła i klękła, mocno przytulając synka do piersi. Łzy płynęły jej po policzkach. Wiedziała tylko, że dziecko oddycha, i cieszyła się, mogąc przytulić swoje maleństwo. Ściskając go, siadła na kozetce i oparła się o ścianę. Tuliła i kołysała Steviego, rozglądając się po pomieszczeniu, w którym się znajdowali, jakby widziała je po raz pierwszy.

Lester. Skąd on się tu wziął? Ależ, oczywiście, był tu z Harrym. Jego pozycja w domu na Cavendish Square, człowieka do wszystkiego, nie była dziełem przypadku. Wicehrabia zaaran­żował przyjęcie go do pracy. Nagle wszystko stało się aż nadto jasne. Obserwowała, jak obaj mężczyźni naradzali się ściszonym tonem, głowa przy głowie, z łatwością charakterystyczną dla starych przyjaciół, którzy znali się od wieków i mogli na sobie polegać w każdej materii, może nawet ryzykując swe życie dla drugiego.

Może znów dramatyzuję, pomyślała Kornelia, zdziwiona cynizmem swoich spostrzeżeń, wobec nieprzebrzmiałyeh jeszcze, paraliżujących strachem wydarzeń. W normalnych oko­licznościach takie spostrzeżenia może byłyby melodramatyczne, poprawiła się w myśli. Ale nie tutaj, w tym mrocznym świecie, gdzie znalazła się tak nagle, którego zasady były dla niej niepojęte. Nawet nie była pewna, czy chce rozumieć motywy działania tych czterech mężczyzn.

Nie, nie czterech, lecz pięciu. Harry uwalniał właśnie kogoś przywiązanego do krzesła. Rozciął sznury, którymi tamten był przywiązany do krzesła. Następnie rozwiązał kneblujący biedaka szalik.

Kornelia patrzyła, nie wierząc własnym oczom na postać jęczącą z bólu po uwolnieniu z więzów.

- Nigel - wykrzyknęła zdumiona. Co on mógł mieć z tym wspólnego?

Młody Dagenham wypluł sporą ilość krwawej śliny.

- Ja tego nie zrobiłem, Nell... Nie mógłbym tego uczynić - wycharczał schrypniętym głosem, powodując tym jeszcze większy zamęt w jej głowie. - Próbowali mnie zmusić... Ja chciałem go uspokoić... Przysięgam...

- Nie próbuj nic mówić - przerwał mu krótko Harry. - Będziesz jeszcze miał czas na wyjaśnienia, jeśli Nell zechce cię wysłuchać. W tej chwili twoja osoba jest najmniej ważna i nikogo za bardzo nie obchodzi, co masz do powiedzenia.

Wicehrabia zbliżył się do łóżka, usiadł koło Kornelii, ujął ją za brodę i obrócił jej głowę w bok, by obejrzeć ranę zadaną sztyletem.

- Nic poważnego, ale trzeba będzie ją odkazić. Lester zawiezie ciebie i Steviego do domu. - Musnął twarz dziecka, doznając ulgi na widok kolorów powracających na policzki i usta chłopca. - Podejrzewam, że podano mu sporą dawkę pochodnych opium. Kiedy się obudzi, będzie go bardzo bolała głowa. Może też zwymiotować. Ale to powinno mu szybko przejść, nie zostawiając żadnych trwałych szkód w ciele.

- Świetnie się w tym orientujesz - stwierdziła gorzko. - Czy na pewno dobrze odmierzyłeś dawkę?

Harry wyglądał na wstrząśniętego.

- Nie myślisz chyba, że... Ja tego nie zrobiłem - tłumaczył. Kornelia zaśmiała się cierpko.

- Nie, na pewno nie własnoręcznie, co do tego nie mam wątpliwości. Ale jesteś odpowiedzialny za to, co się stało - zawyrokowała.

Wpatrywała się w niego hardo błękitnymi, nagle pozbawionymi uczucia oczyma, które przywiodły mu na myśl dwa niebieskie kamienie.

- Zaprzecz, jeśli możesz - rzuciła wyzwanie. Nie mógł.

Powoli wstał z pryczy, jego twarz była bez wyrazu.

- Pojedziecie z Lesterem do domu. Ja mam tu jeszcze coś do zrobienia - oznajmił i wskazał na zwłoki spoczywające na podłodze.

Jeden z mężczyzn zapewne nie żył, zauważyła Kornelia bez emocji. Drugi zwijał się na podłodze, próbując dłonią drugiej ręki zatamować obfity krwotok. Nigel siedział skulony, z twarzą ukrytą w dłoniach.

- Coles i Adison zaraz przyjadą i pomogą tu sprzątnąć - zameldował Lester powściągliwym tonem. - Ja zabiorę teraz lady Dagenham i Steviego do domu. - Podszedł do Kornelii i delikatnie, lecz stanowczo, wziął od niej dziecko.

- Chodźmy, proszę pani. Im szybciej położymy go do łóżka, tym lepiej dla niego, nieprawdaż?

Spokojna znajomość rzeczy, jaką przejawiał we wszystkim, co robił, zawsze dodawała Kornelii otuchy. Jakikolwiek były jego związek z tym mrocznym światem, nie potrafiła winić go za to, co spotkało jej syna. Wiedziała już zresztą, kto był za wszystko odpowiedzialny. Nigel również miał w tym jakiś udział, ale Bóg jeden wie, co mu się przydarzyło i jak się znalazł w tych okropnych okolicznościach. Wierzyła mu, gdy mówił, że próbował pomóc Steviemu.

Harry Bonham - to była inna historia. Wykorzystał ją, jej dzieci i przyjaciółki. Lecz najbardziej niewybaczalne ze wszystkiego, co uczynił, było to, że odebrał jej duszę.

ROZDZIAŁ XXIII

Dorożka czekająca przed tawerną wyglądała o niebo lepiej od tej, którą Kornelia przybyła na Gray Inn Street. Kobieta wspięła się do środka pojazdu i wyciągnęła ręce do Lestera.

- Proszę mi go podać.

- W pani ramiona, proszę. - Lester nachylił się i ułożył jej dziecko na kolanach, po czym zwrócił się do woźnicy i wydał polecenie. Usiadłszy na siedzeniu w rogu naprzeciw Kornelii, oparł się wygodnie, składając ręce z pogodnym wyrazem twarzy, który wydał się Kornelii niezwykły, biorąc pod uwagę, że przed chwilą zabił człowieka.

Lecz przypuszczalnie nie było to wydarzenie godne zaprzątania sobie głowy w świecie, który zamieszkiwali Lester i Harry Bonham. Kornelia zacisnęła mocniej usta.

Stevie poruszył się, powieki mu zadrżały, lecz nie zbudził się. Przytuliła go mocniej do siebie, myśląc, że znajomy zapach i ciepło przenikną przez stupor wywołany trucizną i rozproszą lęk, który musiał być ostatnim uczuciem jakie panowało w duszy chłopca, zanim zapadł w sen.

- Jak długo pracujesz dla lorda Bonhama? - spytała wprost, patrząc na Lestera.

- Około dwunastu lat - odpowiedział spokojnie. - Odkąd jego lordowska mość wstąpił do służby.

- Och, a niby jaka to służba? - nie potrafiła powstrzymać cierpkiego tonu.

- Ależ, chodzi o służbę Koronie - odparł Lester, jakby była to najjaśniejsza rzecz pod słońcem.

- Ach, tak, oczywiście, Korona - stwierdziła Kornelia rów nie cierpko jak poprzednio. Powinna była się domyślić. Harry opowiedział jej w dość zawoalowany sposób, że pracuje dla rządu, gdy przypominał jej, że Anglia jest w stanie wojny. Chyba nigdy dostatecznie się nad tym nie zastanowiła.

Więc ona, jej przyjaciółki i dzieci zostali wciągnięci w intrygę związaną ze służbą, bez własnej wiedzy i zgody. Czy to mogło usprawiedliwiać działania Harryego? Czy mogło to sprawić, że ona poczuje się lepiej? Czy miała czuć się wdzięczna za przymusową okazję przysłużenia się ojczyźnie?

Niczego to nie usprawiedliwiało, a ona nie czuła się ani odrobinę wdzięczna.

Była najzwyczajniej w świecie wściekła. I dopóki trzymała się tego uczucia, potrafiła zignorować poplątany motek emocji, który kłębił się na dnie jej serca.

Sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła z niej naparstek.

- Lesterze, powiedz mi, co to właściwie jest? Dlaczego życie mojego syna zostało narażone dla tego kawałka metalu? - Z od rażą cisnęła przedmiot na siedzenie obok Lestera.

Ten podniósł naparstek i oświadczył:

- Powinna pani zapytać o to jego lordowska mość.

- Ale pytam ciebie - odparła matowym głosem. - Jakie jest znaczenie wyrytych na nim symboli?

Lester po raz pierwszy wyglądał na zakłopotanego. Obrócił naparstek między palcem wskazującym i kciukiem.

- W zasadzie, znaki znajdujące się na tym naparstku nie mają żadnego znaczenia. - odparł i oddał jej naparstek z powrotem.

Kornelia spojrzała na niego.

- Jak to? Nie rozumiem. - Z roztargnieniem wzięła od niego przedmiot i zamknęła go w dłoni.

Lester umiał trzymać język za zębami.

- Jego lordowska mość wszystko pani wytłumaczy.

- W tej chwili jego lordowska mość jest nieobecny, więc nie widzę powodu, dlaczego ty nie miałbyś mi tego wyjaśnić.

Lester zmarszczył czoło strapiony.

- Nie rozumiem zupełnie, co pani ma na myśli. Jestem pewien, że jego lordowska mość przy najbliższym spotkaniu wyjaśni pani wszystko ze szczegółami.

- Lesterze, będę z tobą zupełnie szczera. Nie zamierzam nigdy więcej spotykać się z lordem Bonhamem. Zatem, czy możesz powiedzieć mi, jakie jest znaczenie znaków wyrytych na naparstku? - spytała, wkładając przedmiot z powrotem do kieszeni.

Lester poczuł, że kurczy się pod lodowatym, przenikliwym spojrzeniem jej oczu. To była sprawa wicehrabiego, on nie miał zamiaru mieszać się do tego bałaganu.

- Nie mogę tego pani powiedzieć - oświadczył, gorąco pragnąc, żeby porzuciła ten temat.

Kornelia wciąż wpatrywała się w niego z wyrazem głębokiego zmartwienia rysującym się na twarzy. Wtedy Stevie wydał z siebie cichy jęk i Kornelia zupełnie zapomniała o Lesterze, naparstku i wicehrabim.

- Już dobrze, kochanie - szepnęła. - Już wszystko dobrze. Mamusia jest przy tobie. - Uniosła go bliżej piersi i pocałowała mokre od potu czoło. Powieki chłopca uniosły się z drżeniem i spojrzał na nią oszołomiony i nieprzytomny. - Spij dalej, kochanie - powiedziała miękko, całując go w policzek. - Już wszystko dobrze.

Stevie, uspokojony, zamknął ciężkie powieki i wtulił się głębiej w piersi Kornelii. Trzymając go mocno w ramionach, kołysała go lekko i nuciła kołysankę, czując, jak chłopiec powoli zapada z powrotem w sen.

Nic więcej nie zostało powiedziane, dopóki powóz nie dotarł na Cavendish Square. Lester wyskoczył z dorożki i wyciągnął ramiona po dziecko, lecz Kornelia odezwała się ostrym głosem:

- Nie. Poradzę sobie sama.

Lester skinął głową i pomógł jej zejść, przytrzymując pod łokciem, a potem podbiegł do drzwi. Lecz te otworzyły się, zanim do nich dobiegł i na progu stanęły Aurelia wraz z Liwią.

- Masz go... och, dzięki Bogu. Nic mu nie jest?

- Tak mi się wydaje - powiedziała, wnosząc dziecko ostrożnie po schodach. - Jest oszołomiony narkotykiem, ale myślę, że wkrótce mu przejdzie. Już zaczynał się wybudzać.

- Kto, do diabła, to zrobił? - spytała Aurelia, oburzenie drżało w jej głosie, gdy spoglądała na bezwładne ciałko w ramionach bratowej. - Kto byłby w stanie uczynić coś takiego?

- Obawiam się, że nie uwierzysz, gdy ci opowiem - mruknęła Kornelia ponuro, przekraczając próg. - Muszę zabrać go na górę. Linton mi pomoże.

- Mały panicz jest już bezpieczny? - Morecombe wyłonił się z cienia okrywającego schody. - Wielkie dzięki niech będą Panu - powiedział i zawołał przez ramię: - Ado... Mavis, panicz wrócił, cały i zdrowy.

Bliźniaczki wypadły z głębi holu, w biegu wycierając ręce w fartuchy.

- Och, na miłość boską - powiedziała Ada, rozkładając szeroko ramiona. - Biedne, małe jagniątko.

- Biedne, małe jagniątko - powtórzyła Mavis, drepcząc wokół Kornelii i jej synka. - Ugotuję mu leguminę. On tak bardzo lubi moją leguminę, niech Bóg go błogosławi.

- Tak, tak, ale coś mi się widzi, że najpierwej dogodzi mu owsianka - oświadczyła Ada. - Wygląda marnie, nasze jagniąt ko. Pójdę prędko ugotować.

- Dziękuję wam obu. - Kornelia zdobyła się na lekki uśmiech, mimo że niecierpliwiła się, by pójść już na górę i położyć Steviego do łóżka. Pospieszyła wreszcie po schodach w asyście Aurelii i Liwii.

Linton wydała z siebie gromki okrzyk ulgi i radości, gdy wkroczyły do sypialni, i podbiegła pędem do Kornelii.

- Och jest już bezpieczny. Och, litościwe niebiosa. - Uniosła ręce do góry w dziękczynnym geście, a stojąca za nią Daisy, wciąż ze śladami łez na twarzy, uniosła fartuch do twarzy i zaszlochała. Zuzanna i Franciszka, które siedziały przed kominkiem i pogryzały imbirowe ciastka, przyłączyły się do głośnego zawodzenia, a Zuzanna przytuliła się mocno do kolan matki.

Gdy emocje opadły, Kornelia usiadła ze Steviem w fotelu na biegunach przy kominku, nie chcąc nawet na chwilę wypuścić go z ramion. Zuzanna siadła u stóp matki i z głową na jej kolanach poczęła ssać kciuk. Oczy małej zaczęły się zamykać z wyczerpania.

Linton, odzyskawszy wreszcie panowanie nad sobą i swoim królestwem, stała wpatrując się orlim wzrokiem w matkę i dziecko, lecz nie naruszając ich intymnej chwili spokoju.

Wreszcie Stevie poruszył się bardziej przytomnie niż wcześniej i Kornelia poczuła ulgę tak ogromną, że dopiero to uświadomiło jej, jak bardzo była przerażona stanem otępienia dziecka.

Stevie otworzył oczy i zapłakał żałośnie, po czym zwy­miotował.

- Teraz lepiej - powiedziała Linton, podchodząc szybko do chłopca. - Proszę mu pozwolić pozbyć się trucizny... Daisy, dziewczyno, skocz po miednicę, gorącą wodę i miękkie ręczniki. No już, ruszaj.

Stevie wymiotował niemiłosiernie długo, a czas ten wydawał się Kornelii wiecznością. Przytrzymywała syna, głaszcząc go po plecach i mrucząc pocieszające słowa. Wreszcie chłopiec opadł do tyłu, plecami opierając się o jej zniszczoną suknię i spojrzał na Kornelię.

- Mamo, głowa mnie boli.

- Wiem, kochanie. Wiem. To wkrótce minie, obiecuję.

- Panicz potrzebuje teraz ciepłej kąpieli i kubka gorącego mleka - oznajmiła Linton. - A potem długiego snu. A gdy się obudzi, będzie zdrów jak ryba. - Schyliła się, by wziąć dziecko z ramion matki. - Proszę mi go dać, i sama niech się pani umyje i przebierze. Zaopiekuję się nim przez ten czas.

Stevie bez protestów oddał się w znajome ramiona niani, a Kornelia wstała, ostrożnie przytrzymując w górze podwiniętą suknię.

- Zdejmij to z siebie, przyniosę ci koszulę nocną - powiedziała Liwia. Razem z Aurelią ani na chwilę nie opuściły pokoju dziecinnego.

- Dziękuję, Liwio. - Kornelia przyjęła pomocną dłoń Liwii przy zdejmowaniu sukni, następnie sięgnęła po gąbkę i obmyła się ciepłą wodą, nim włożyła koszulę nocną, którą przyniosła dla niej Liwia.

Linton kąpała Steviego w balii przed kominkiem. Chłopczyk oddawał się zabiegom niani bez słowa sprzeciwu. Kornelia przyklękła obok balii, zastanawiając się, czy mądrze teraz będzie przypominać chłopcu wydarzenia ostatnich godzin. Zdecydowała, że nie może zignorować tej sprawy. Skutki mogą być jeszcze gorsze, jeśli nie porozmawiają o tym od razu.

- Czy pamiętasz co się wydarzyło, kochanie? Stevie pokręcił głową.

- Czy widziałeś, kto cię zabrał? Chłopczyk znów zaprzeczył i załkał cicho.

- Głowa mnie boli.

- To dlatego, że dali ci do wypicia coś bardzo niedobrego, kochanie - wyjaśniła Kornelia. - Ale za chwilę poczujesz się lepiej, obiecuję.

Stevie kiwnął słabo głową, a jego powieki znów zaczęły opadać. Linton wyłowiła go z kąpieli i owinęła w ogrzany nad kominkiem ręcznik.

- Zaraz utulimy cię w łóżeczku, kochanie, a mama poczyta ci bajkę.

Godzinę później Kornelia opuszczała sypialnię dzieci, odrobinę uspokojona i zadowolona, że jej synek zasnął naturalnym, zdrowym snem. Sama też potrzebowała kąpieli, lecz nie zdziwiła się, gdy w swej sypialni spotkała czekające na nią Liwię i Aurelię.

- Więc, kto to zrobił? - bez wstępów spytała Liwia.

- Cóż, Nigel miał w tym swój udział. Chociaż nie podej­rzewam, żeby miał coś wspólnego z samym porwaniem. - Nie­prawdopodobnie znużona Kornelia opadła na krzesło przed kominkiem. - Nie znam całej sprawy, ale opowiem wam wszyst­ko, co wiem.

Wysłuchały jej w pełnej niedowierzania ciszy, a gdy skończyła swą opowieść, Aurelia rzekła z namysłem:

- A więc ten dom jest kluczem do wszystkich wydarzeń. Harry chciał go kupić od samego początku, niewykluczone, że właśnie z powodu naparstka...

- Tak. Jednakże Lester stwierdził, że naparstek nie ma żadnego znaczenia. - Kornelia schyliła się, by podnieść poplamioną suknię z podłogi. Z kieszeni wyjęła połyskujący przedmiot. - A dokładniej, powiedział, że te wygrawerowane znaki nie mają żadnego znaczenia. - Podniosła naparstek do oczu.

- Co mógł mieć na myśli?

- Może istnieje jeszcze jeden naparstek? - podsunęła Liwia.

- Więc Harry, wiedząc, że ten naparstek nie jest tym, którego poszukiwali porywacze Steviego, nie troszczył się, by zabrać go ze sobą, gdy wyruszał Steviemu na ratunek. - Kornelia odchyliła głowę i oparła się na krześle, przymykając zmęczone oczy. Nabierało to sensu, choć bardzo odległego od reguł zwykłego świata, który Kornelia znała. Jednak te dwa światy wpływały na siebie.

- Ale jakim cudem Nigel został w to wplątany? - spytała po chwili Aurelia. - To zupełnie nieprawdopodobne.

- Przypuszczam, że znalazł się w dramatycznej sytuacji, przypominającej koszmar senny - mówiła Kornelia matowym głosem. - Zbiegiem okoliczności trafił między ludzi, dla których jego życie nie miało żadnej wartości. - Pomyślała o martwym mężczyźnie, leżącym na podłodze w tawernie i wzdrygnęła się. Ludzkie życie dla wicehrabiego Bonhama i jego zgrai również nie przedstawiało dużej wartości.

- A co z Harrym? - Aurelia nachyliła się w kierunku bratowej. - Czy teraz zechce ci wszystko opowiedzieć?

Kornelia zaśmiała się sucho.

- Nie będzie miał okazji, Ellie. Nie mam zamiaru nigdy więcej go widzieć. I gdy tylko Stevie wydobrzeje na tyle, że będzie mógł znieść podróż, pakuję się i wracam z dziećmi do domu.

- Tak, oczywiście - zgodziła się szybko Aurelia. - Wyjedziemy pod koniec tego tygodnia.

- Nie... nie, wy nie musicie wracać ze mną - zapewniła Kornelia. - Oczywiście nie ma takiej potrzeby. Ty i Liwia zostaniecie w Londynie. Dobrze się wam tu żyje. Zabrałabym ze sobą tylko Linton. Franciszką może zaopiekować się Daisy.

Jej przyjaciółki wymieniły spojrzenia, których nie potrafiła odczytać, lecz zanim któraś zdążyła otworzyć usta, rozległo się pukanie do drzwi.

- Proszę pani, ten wicehrabia przyszedł - zaanonsował Morecombe z korytarza. - Chce się z panią widzieć i to natychmiast, jak twierdzi.

Kornelia zesztywniała.

- Powiedz mu, że nie ma mnie w domu, Morecombe.

- Och, tak jest. Ale uwierzyć, to on mi nie uwierzy. Kornelia wstała i podeszła do drzwi.

- Nieważne czy ci uwierzy, czy nie, Morecombe. Nie przyjmę go. Możesz mu powiedzieć, co ci się żywnie podoba.

- Och, tak jest - odparł zadowolony sługa. Liwia i Aurelia podniosły się.

- Zostawimy cię już, Nell, żebyś mogła wziąć kąpiel i od­począć trochę - powiedziała Liwia. - Czy zjemy dziś kolację w bawialni jak za dawnych, dobrych czasów, zanim stałyśmy się takie wytworne i zaczęłyśmy jadać w jadalni? - Spróbowała roześmiać się swobodnie, lecz zabrzmiało to sztywno.

- Tak, bardzo chętnie - odparła Kornelia, uśmiechając się ciepło. - Najpewniej zdrzemnę się po kąpieli. Więc kolacja o szóstej, tak?

- O szóstej - potwierdziła Aurelia, schylając się, by ucałować bratową. - Kochanie moje, bardzo ci współczuję. Jesteś pewna, że niczego nie potrzebujesz? Może jest coś, co mogłybyśmy dla ciebie zrobić?

Kornelia pokręciła głową, starając się powstrzymać napły­wające do oczu łzy.

- Nie, ale dziękuję wam obu. Nie wiem, co bym bez was zrobiła.

- Wydaje mi się, że radzisz sobie wyśmienicie - odparła szybko Aurelia. - Potrafisz na przykład obezwładnić uzbrojonego w nóż łotra. - Musnęła zadrapanie na szyi Kornelii. - Myślę, że Linton powinna się temu przyjrzeć.

- To nic wielkiego. Nawet nie boli. - Kornelia delikatnie odsunęła głowę. - Przemyję to w kąpieli ciepłą wodą, a potem posmaruję maścią z oczaru. To naprawdę tylko zadrapanie.

Przyjaciółki bez słowa opuściły jej sypialnię. Nareszcie była sama i pozwoliła popłynąć tłumionym wcześniej łzom. Ulga mieszała się z rozpaczą, radość z żalem. Jej dziecko było znów przy niej, bezpieczne, lecz utraciła szansę na szczęście, którą, mimo trudów, jakie piętrzyły się na jej drodze, zdążyła uznać za swoje przeznaczenie.

Harry wysłuchiwał nieskładnej odprawy z ust Morecombe'a w zaciętym milczeniu. Od Lestera dowiedział się już, co zaszło w powozie w drodze powrotnej do domu, i wiedział, że teraz ma jedyną i ostatnią szansę, by wszystko naprawić. Miał świadomość, że jego szczęście wisi na włosku. Ale nie zamierzał opuścić pola bitwy. Wiedział, co uczynił, i mógł jedynie zgadywać, co Kornelia czuła teraz do niego. Ale była przecież rozsądną kobietą, o nieprzeciętnej inteligencji. Wierzył, że będzie potrafiła spojrzeć na wydarzenia z dystansem. Zobaczy, jak to wyglądało z jego perspektywy. Kiedy jej żal i gniew zostaną ukojone, dojrzy całość skomplikowanego splotu wydarzeń.

Pogodził się z tym, że teraz musi wyjawić jej wszystko. Jeśli nawet miało to skompromitować jego służbę, niech tak się stanie. Oddał dwanaście długich lat swego życia służbie i mimo że kochał swoją pracę, gdyby miał przez nią stracić ukochaną kobietę, wolałby odejść.

Potrząsnął ze zniecierpliwieniem głową, i w chwili, gdy Morecombe chciał zatrzasnąć przed nim drzwi, odepchnął je mocno i wszedł do środka. Jego kolejne tego dnia bezceremo­nialne wtargnięcie, pomyślał z odrazą, ale pospieszył do holu, nie zważając już na nic.

- Proszę o wybaczenie - zwrócił się stanowczym tonem do osłupiałego lokaja. - Gdzie jest lady Dagenham?

- Nie może pan jej zobaczyć - odpowiedziała Aurelia, która właśnie schodziła po schodach do holu.

- Ona nie czuje się teraz dobrze - zaświadczyła stojąca za jej plecami Liwia.

Obie damy patrzyły na niego z nieskrywaną wrogością, stojąc nieruchomo u stóp schodów.

- Myślałam, że będzie miał pan dość wyczucia, żeby zostawić ją w spokoju po tym wszystkim, przez co przeszła. - oświadczyła Aurelia lodowato.

Harry westchnął.

- Obawiam się, że żadna z was nie rozumie do końca...

- A co tu jest do rozumienia? - gwałtownie przerwała mu Liwia. - Rozumiemy, że pięcioletnie dziecko przez godzinę wymiotowało. Rozumiemy, że nasza przyjaciółka stanęła na granicy szaleństwa ze strachu o życie swojego dziecka. I rozu­miemy, że to wszystko nie wydarzyłoby się, gdyby nie ty.

Harry zrobił krok w tył pod naporem tej tyrady. Liwia, istota z natury słodka i łagodna, była teraz uosobieniem furii, jej szare oczy błyszczały gniewem, a czarne włosy powiewały przy każdym ruchu głowy, nadając jej wygląd wiedźmy.

Spojrzał błagalnie na Aurelię, która stała obok w grobowym milczeniu, spoglądając na niego lodowato. W pewnej chwili odzyskał pewność siebie.

- Gdzie ona jest? - spytał i od razu, nie czekając na odpowiedź, ruszył w stronę schodów. Przyjął jedyne logiczne założenie, że skoro przyjaciółki schodziły na dół, Nell będzie w sypialni na górze.

- Nie możesz wejść na górę. - Liwia zagrodziła mu przejście.

- A właśnie, że mogę - oświadczył, odsuwając ją stanowczo na bok. - To sprawa tylko między mną a Nell. - I pobiegł na górę, przesadzając po dwa stopnie naraz, zostawiając za plecami oburzone Aurelię i Liwię.

Pobiegł najpierw do sypialni Kornelii. Pomyślał, że gdyby jej tam nie zastał, pójdzie szukać w pokojach dziecinnych. Drzwi były zamknięte na klucz.

- Kornelio, proszę, wpuść mnie do środka. - Starał się panować nad głosem.

- Odejdź, Harry. Nie mamy sobie nic do powiedzenia - od­powiedział mu znużony głos.

- Och, ależ z całą pewnością mamy - oświadczył, czując za plecami obecność jej przyjaciółek, które pospieszyły na górę jego śladem. - Wyważę te przeklęte drzwi, jeśli będzie trzeba. Więc lepiej otwórz.

Kornelia stała na środku swej sypialni. Nie miała wątpliwości co do determinacji Harryego i wiedziała, że może posunąć się do takiego kroku, jak wyłamanie drzwi. Albo do znalezienia innej drogi, by dostać się do pokoju. W głębi duszy wiedziała, że uciekanie przed tym wszystkim nie miało sensu. Podeszła do drzwi, przekręciła klucz i cofnęła się.

Harry otworzył drzwi i wszedł do środka. Liwia i Aurelia ruszyły za nim.

- Doceniam waszą troskę, ale możecie wierzyć lub nie, Nell nie potrzebuje ochrony przede mną - oświadczył, zamykając przed nimi drzwi, po czym przekręcił klucz w zamku.

Stała przy kominku, przytrzymując jedną ręką zapięcie sukni na szyi. Wyglądała na skrajnie wyczerpaną i poczuł przemożne pragnienie wzięcia jej w ramiona i pocieszenia. W jej oczach dostrzegł pustkę, która napełniła go głębokim smutkiem.

- Moje najdroższe kochanie - wymamrotał, podchodząc do niej szybko. - Nigdy sobie tego nie wybaczę. - Spróbował przyciągnąć ją do siebie, lecz odsunęła się z uniesionymi ostrze­gawczo ramionami.

- Czego nigdy sobie nie wybaczysz, Harry? - spytała zimno. - Tego, że udawałeś, że mnie kochasz, że jesteś moim przyja­cielem? Że wykorzystałeś mnie? Nie, nie przerywaj mi, pozwól, że coś ci powiem - zażądała, gdy spróbował jej przerwać. - Ty mnie do tego doprowadziłeś, więc na Boga wysłuchaj mnie teraz.

Harry odsunął się, by stanąć przy oknie, ramiona mu opadły, a zielone oczy napełniły się bólem, lecz nie odwrócił wzroku.

Gorzki gniew, świadomość zdrady, bolesne zranienie i upoko­rzenie spowodowane jego kłamstwami dodały siły jej słowom. Nie próbowała nawet złagodzić oskarżeń, zamiast tego pozwoliła płynąć wartkim strumieniem najbardziej raniącym słowom, podczas gdy Harry stał spokojnie, słuchając w milczeniu.

Gdy potok jej słów wysechł, powiedział:

- Nie mogę zgodzić się tylko z jednym twoim oskarżeniem, Nell. Mówisz, że nigdy cię nie kochałem. To nieprawda. Kocham cię! Nie potrafię sobie wyobrazić, że mógłbym cię nie kochać.

Jego słowa były tak pełne pewności i wiary, iż słowa pogard­liwego odrzucenia, które Kornelia chciała wypowiedzieć, zamarły jej na ustach.

- Jak możesz tak mówić? Gdybyś mnie kochał, nie postawił­byś mnie w takiej sytuacji, ani mojej rodziny i przyjaciół.

- Lester był tu cały czas dla waszej ochrony. Ja również byłem zawsze blisko - odpowiedział z westchnieniem. - Szukaliśmy Nigela. Naprawdę nie przypuszczałem, że może grozić wam jakieś niebezpieczeństwo. Miałem tylko odzyskać naparstek... - Wiedziałeś, że Nigel jest w to jakoś zamieszany? - spytała z niedowierzaniem. - I żadnej z nas nic o tym nie wspomniałeś? I co masz na myśli, mówiąc „odzyskać naparstek”? - Z furią odrzuciła potargane włosy z twarzy.

- Nie widziałem potrzeby informowania was o sprawach Nigela. - powiedział - Wydawało mi się, że mamy sytuację pod kontrolą. Nie mogłem zaryzykować powodzenia akcji.

- Och, tak, oczywiście, twoja akcja... twoja misja... jakkolwiek to nazywasz - przerwała mu i błękitne płomienie znów ożyły w jej zmatowiałych ze zmęczenia oczach. - A jaka właściwie była ta misja, Harry? Chciałabym sama ocenić, czy była warta strachu i cierpienia mojego syna.

- Wysłuchaj mnie więc. - Przybierając oficjalny ton, jakby podawał sprawozdanie, opowiedział jej całą historię od chwili, gdy naparstek został skradziony z jego domu.

Kornelia słuchała, i chociaż próbowała zbyć jego słowa jako marne wymówki dla niewybaczalnego postępowania, jej racjonalny umysł wyrywał się ze splotu nagromadzonych emocji. Wiele istnień, wiele żywotów było na szali. Zwykłym, nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności ona, wraz z przy­jaciółkami, wplątały się w szpiegowską siatkę. To wszystko prawda.

- Jednak nikt nie kazał ci wplątywać w to mnie... mojego serca, mojej duszy - powiedziała, gdy zapadło milczenie. Jej własne słowa zabrzmiały dla niej ciężko, nabrzmiałe od bólu, rozczarowania i upokorzenia. - Kochałeś się ze mną. Czy było to konieczne, abyś mógł odzyskać swoje przeklęte kody?

- Na początku tylko cię pragnąłem - odparł szczerze. - Lecz później zrozumiałem, że cię kocham, a powód pierwotnego zaangażowania przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. - Zbliżył się do niej o krok. - Nell, kochana, proszę... musisz mi uwierzyć, w tych chwilach, które dzieliliśmy, nie było nic ukrytego, nic co można by nazwać manipulacją z mojej strony.

Wyciągnął do niej dłonie, lecz ona je odepchnęła, więc znów pozwolił im opaść bezradnie.

- Nigdy nie przypuszczałem, że się zakocham. Ale chciał­bym... chcę... spędzić resztę swojego życia u twojego boku. Bez ciebie nie ma dla mnie życia.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - Jej oczy były wciąż zimne, a głos bez wyrazu, lecz w środku walczyła ze sobą, by zignorować pierwsze drgnienie uczucia, które nie było ani gniewem, ani bólem.

- Nell, czy wyjdziesz za mnie? - pytanie było bezpośrednie, lecz w jego oczach zwątpienie walczyło z pewnością, rozpacz z nadzieją.

Kornelia patrzyła na niego osłupiała.

- Wiesz, że to niemożliwe. Nawet gdybym chciała... po tym wszystkim... - Wykonała szeroki gest, jakby chciała ogarnąć ich całą poplątaną historię. - Nawet, gdybym zechciała zapomnieć, że naraziłeś moje dzieci, moje przyjaciółki i mnie samą na ogromne niebezpieczeństwo, gdyż myślałeś tylko o swojej misji, nie mogłabym oddać się mężczyźnie, na którym ciążył zarzut zamordowania żony. Mężczyzna z taką skazą na reputacji... straciłabym dzieci. Musisz przecież o tym wiedzieć.

Harry gwałtownie wciągnął powietrze.

- Kto ci o tym powiedział?

- Twoja babka cioteczna. Ale jakie to ma znaczenie? - Po­trząsnęła głową z rozdrażnieniem. - Któregoś dnia i tak bym się o tym dowiedziała, a możesz być pewien, że mój teść zna tę historię. I wykorzystałby ją, żeby odebrać mi Steviego, co do tego nie mam wątpliwości. Więc nie mogę wyjść za ciebie. Jedyna nadzieja, jaką mam, to ta, że wyleczę rany po tej przygodzie i gdy wrócę do domu, na wieś, wieść o tej historii nie dotrze do uszu hrabiego.

- Czy wierzysz w to, że ją zabiłem? - spytał cicho. Kornelia znów wzruszyła ramionami.

- Jakie może mieć znaczenie to, w co wierzę?

- Dla mnie ogromne. - Jego twarz była bardzo blada, a zielone oczy wpatrywały się w nią z intensywnością, która odbierała jej odwagę.

- Gdyby Lester nie zabił dziś tamtego mężczyzny, ty byś to zrobił - powiedziała.

- Tak, zrobiłbym to - zgodził się cicho. - Nie mógłbym ryzykować, że cię skrzywdzi. Ale nie sądzisz że to zupełnie inna sytuacja od zabicia żony, która miała romans?

Kornelia przygryzła wargi.

- Nie, nie wierzę, żebyś mógł zabić swoją żonę - oświadczyła. - Nigdy w to nie wierzyłam. Ale to nie zmienia sytuacji. Nie mogłabym wyjść za ciebie, nawet gdybym chciała.

- A nie chcesz - bezbarwnym głosem stwierdził Harry. - Cóż, chyba nie zostało już nic do dodania. - Patrzył się na nią długą chwilę, potem ruszył do drzwi.

- Żegnaj, Nell.

Drzwi zamknęły się za nim z trzaśnięciem.

Kornelia chwyciła pierwszą rzecz, jaka nawinęła się jej pod rękę, a był to cynowy lichtarz i cisnęła nim z całej siły w zam­knięte drzwi. Uderzył w drewno, zostawiając na nim głęboki ślad, lecz w najmniejszym stopniu nie ulżyło to jej uczuciom.

- Dobry Boże, co się... - Drzwi uchyliły się i ukazała się w nich głowa Aurelii. - Nell, co się stało?

- Och, nie wiem - odparła Kornelia, szlochając z wściekłości i udręki. - Jeszcze nigdy w życiu nie byłam tak nieszczęśliwa jak w tej chwili, Ellie, i nie widzę żadnej nadziei na zmianę.

ROZDZIAŁ XXIV

Nell, wolałabym, żebyś pozwoliła mi jechać razem z tobą - Aurelia z namaszczeniem składała jedną z wieczorowych sukni Kornelii, zanim włożyła ją do na wpół wypełnionej już skrzyni z ubraniami.

- Nie ma takiej konieczności, Ellie. A Liwia potrzebuje przyzwoitki. - Kornelia przypomniała bratowej po raz dziesiąty, wkładając szczotki do szkatułki z przyborami toaletowymi.

- Liwia też by wróciła, wiesz, że tak.

- Wiem, ale nie widzę powodu. - Kornelia zamknęła szkatułkę i przekręciła kluczyk. - Wszystko tak dobrze się teraz układa. Liwia ma już ugruntowaną pozycję w towarzystwie; ma też licznych adoratorów kręcących się wokół, jestem pewna, że któryś z nich wkrótce się oświadczy.

- Możliwe, ale czy jesteś pewna, że Liwia zdecyduje się któregoś z nich przyjąć? - spytała Aurelia, sięgając po kolejną suknię. - Wciąż nie wyraziła jasno swoich oczekiwań.

- Daj jej trochę czasu. - Kornelia wyciągnęła halki z komody i zaczęła je układać w skrzyni. - Mogę się założyć, że zanim skończy się sezon, będzie miała niejedną propozycję.

- Nie przyjęłabym tego zakładu - oświadczyła Aurelia. - To znaczy, na pewno propozycji będzie miała mnóstwo, jednak nie jest powiedziane, że będzie zainteresowana którąkolwiek.

- Czym nie będę zainteresowana? - dobiegł je głos Liwii, która właśnie stanęła w drzwiach. - Morecombe zaniósł do powozu koszyk z prowiantem na drogę, Nell. A bliźniaczki napiekły masę ciastek imbirowych dla dzieci, żeby podróż upływała wam słodko. Czym nie będę zainteresowana? - po­wtórzyła.

- Małżeństwem - powiedziała Kornelia. Spróbowała zachichotać, ale nie wypadło to przekonująco. W ostatnich dniach można było odnieść wrażenie, że zapomniała, co to śmiech. - Omawiałyśmy właśnie twoje matrymonialne perspektywy.

Liwia skrzywiła się z dezaprobatą.

- Jakoś straciłam do tego serce - oznajmiła i przycupnęła na skraju łóżka. - Po prawdzie, najchętniej wróciłabym z tobą, Nell.

- Nie - stanowczo sprzeciwiła się Kornelia. - Celem naszej wyprawy do Londynu było znalezienie dla ciebie męża i tak właśnie się stanie. - Zdała sobie sprawę ze spojrzeń, jakie padły na nią, i poczuła falę ciepła na policzkach. Żadna z nich nie była na tyle nietaktowna, by głośno zauważyć, że Kornelia, jako jedyna do tej pory, otrzymała taką propozycję.

- Zobaczymy - stwierdziła uspokajająco Liwia. - Jesteś już gotowa? Czy mam powiedzieć Morecombe'owi, żeby przysłał Jemmiego na górę po kufer?

- Tak, dziękuję, Liwio. - Kornelia opuściła wieko skrzyni i nachyliła się, by ją zamknąć na klucz. - Linton już chyba spakowała wszystko z pokoju dziecinnego. Czy jesteś pewna, że może jechać ze mną, Ellie?

- Całkowicie. - Aurelia potrząsnęła głową z udawanym oburzeniem. - Linton jest przecież twoją niańką. Ty ją zatrudniasz, a ja nie zamierzam ci jej odbierać. Daisy świetnie poradzi sobie z Franią. Chociaż Frania będzie umierać z tęsknoty za Steviem i Zuzanną.

- Mogłabym ją zabrać ze sobą, jeśli chcesz - zaproponowała Kornelia, choć wiedziała, że bratowa nie przystałaby na takie rozwiązanie. Aurelia nie znosiła rozłąki z córką, podobnie jak Kornelia ze swoimi dziećmi.

Aurelia uśmiechnęła się i potrząsnęła głową.

- Gdyby zrobiła się bardzo marudna, przyjadę z nią do domu na parę dni.

- Pan Morecombe powiedział, że mam zabrać skrzynię, proszę pani. - W drzwiach zjawił się Jemmy. - A Hester przyszła ze mną, żeby zabrać resztę rzeczy. - Dziewczyna, stojąca za jego plecami, dygnęła lekko.

- A więc, wszystko gotowe. - Kornelia rozejrzała się po ogołoconej sypialni i poczuła głębokie ukłucie straty, która, z czym powoli zaczynała się godzić, miała się teraz stać nie odłączną częścią jej życia. Kicia, jak zwykle zwinięta w kłębek na skraju łóżka, zdawała się zupełnie niewzruszona zamieszaniem, jakie panowało wokół niej. Kornelia podrapała kota za uszami i została nagrodzona przymilnym mruczeniem. Wreszcie Kornelia odwróciła się i śmiałym krokiem wyszła z pokoju.

Wynajęty powóz stał już na ulicy w świetle wczesnego poranka, stangret siedział na koźle, forysie czekali już na koniach a jeden z członków eskorty doglądał załadunku bagaży, podczas gdy Tristan i Izolda ujadały z ekscytacji, napinając trzymaną przez Liwię smycz. Linton wraz z dziećmi rozsiadła się w powozie, tymczasem Kornelia żegnała się z domownikami i całowała Aurelię i Liwię.

- Piszcie do mnie - nakazała przyjaciółkom. - Muszę wiedzieć o wszystkim, co się dzieje, na bieżąco.

- Och, przekażemy ci wszystkie ploteczki - powiedziała Aurelia, a jej oczy rozbłysły jasno. - A Liwia zapewni ci szczegółowe opisy wszystkich zalotników, którzy jeszcze się pojawią.

Kornelia wdrapała się po schodkach do powozu i usadowiła naprzeciwko zaspanych dzieci i wyprostowanej sztywno Linton. Gdy powóz ruszył, wychyliła się przez okno, żeby pomachać i nie przestała, dopóki nie znikli za rogiem placu, a ujadanie psów rozpłynęło się w chłodnym porannym powietrzu.

Na przeciwległym skraju placu ktoś obserwował odjazd Kor­nelii, i gdy tylko powóz oddalił się, obserwator popędził swego konia kłusem w kierunku Mount Street.

Około godziny ósmej, dotarli do Wimbledon Common. Był ponury, kwietniowy poranek i na horyzoncie zbierały się ciężkie deszczowe chmury. Pogoda oddawała stan ducha Kornelii, lecz bardzo starała się zachować uśmiech dla dzieci, zabawiając je śmiesznymi opowiastkami i grą w Jestem szpiegiem”, polegającą na tym, że dzieci mówiły: jestem szpiegiem, wyśledziłem w okolicy coś na literę... i Kornelia zgadywała, co takiego miały na myśli. Linton tymczasem, nie skrywając głębokiej satysfakcji z powrotu do domu, złagodniała nieco i pozwalała dzieciom jeść do woli imbirowe ciasteczka i jabłecznik, przygotowane przez bliźniaczki, które wyraźnie zasmucił ich wyjazd.

Nagle powóz zatrzymał się gwałtownie. Zuzanna, która o mały włos spadłaby z siedzenia, uderzyła w pełen oburzenia płacz. Kornelia wychyliła się przez okno, żeby sprawdzić, co ich zatrzymało, i zamarła z przerażenia na widok, który ukazał się jej oczom.

Grupa mężczyzn na koniach stała w rzędzie w poprzek drogi, zagradzając im przejazd. Jeźdźcy niespiesznie wyciągnęli broń, podczas gdy stangret wyklinał ich daremnie na czym świat stoi.

Obecność rozbójników nie była czymś nadzwyczajnym na błoniach i wrzosowiskach otaczających Londyn, Kornelia nie słyszała jednak, żeby napadali w biały dzień na powszechnie uczęszczanych szlakach. Poza tym, jeźdźcy nie wyglądali na zainteresowanych rabunkiem, raczej zamierzali blokować przejazd powozu. Wychyliła się bardziej przez okno, zastanawiając się, dlaczego właściwie nie odczuwa strachu w tych niecodziennych okolicznościach. W jednej chwili zrozumiała dlaczego.

Dżokejska sylwetka Lestera była nie do podrobienia, a toż­samość gibkiej, smukłej postaci dosiadającej znajomego kasz­tanka również nie stanowiła zagadki.

Otworzyła drzwi powozu i zeskoczyła na ziemię. Była za­skoczona własnym spokojem, jakby podświadomie oczekiwała, że coś podobnego się stanie. Co, w istocie, było niedorzecznie śmieszne. Tylko kompletny wariat mógłby podejrzewać coś podobnego. Jedynie skończony szaleniec mógłby zdecydować się na taki krok.

- Panowie? - Uniosła pytająco brwi i spojrzała wprost na Harryego Bonhama. - Przypuszczam, że nie pomyśleli panowie, iż za podobne wybryki można skończyć, dyndając na szubienicy na skrzyżowaniu dróg? Harry roześmiał się wesoło.

- Nie, moja pani, nie pomyśleliśmy. Rozbójnictwo nie jest naszą dziedziną. Choć musimy przyznać się do winy, jeśli chodzi o zakłócenie waszej podróży. - Harry zeskoczył z siodła i przekazał wodze Lesterowi.

Podszedł do niej szybkim krokiem, chwycił ją za podbródek i pocałował. Kornelia zamachnęła się i wymierzyła mu siarczysty policzek. On tylko zaśmiał się, poniósł jej dłoń do ust i pocałował.

- Zasłużyłem sobie, przyznaję. A wkrótce będziesz mogła to robić tak mocno i tak często, jak tylko sobie zażyczysz, musimy tylko dotrzeć tam, dokąd zmierzamy.

Wciąż trzymając ją za rękę, nachylił się do powozu, gdzie u boków surowej Linton siedziały dzieci z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczyma.

- Dzień dobry, Stevie... Zuzanno - pozdrowił je z uśmiechem. - Dzień dobry, Linton.

Linton odpowiedziała sztywnym skinieniem głowy, które w niewielkim stopniu zdołało zamaskować jej zmieszanie. W przeciwieństwie do niej, dzieci zwróciły się do niego z radosnym szczebiotem.

- Bawimy się z mamą w Jestem szpiegiem” - oznajmił Stevie. - Zuzanna zawsze przegrywa, bo nie potrafi jeszcze dobrze literować.

- To nieprawda... właśnie, że umiem - zawołała dziewczynka z oburzeniem.

- Jestem pewien, że umiesz - rzekł pojednawczo Harry. - A teraz, chciałbym zabrać waszą mamę ze sobą, a wy pojedziecie za nami powozem. Mam dla was wielką niespodziankę.

Stevie skulił się na siedzeniu i spoglądał podejrzliwie.

- Nie lubię niespodzianek - wymamrotał.

Harry w lot pojął zmartwienie chłopca i poważnym tonem wyjaśnił:

- Tej niespodzianki nie musisz się obawiać, Stevie. Nie będzie podobna do tego, co przydarzyło ci się ostatnio. Przyrzekam ci, że ta niespodzianka bardzo ci się spodoba. Mama wszystko ci wyjaśni. - Wycofał się z powozu, robiąc miejsce Kornelii.

Nie miała większego wyboru jak tylko uspokoić syna, choć wiedziała, że wygląda to, jakby przyzwalała na każde możliwe szaleństwo, jakie mogło Harry'emu wpaść do głowy.

- Wszystko dobrze, Stevie. Za parę minut wyruszamy. Wyszła znów z powozu i stanęła nieopodal.

- A teraz, na litość boską, przestań ze mną pogrywać, Harry - powiedziała ostro. - Pozwól mi wsiąść z powrotem do powozu i ruszyć w dalszą drogę.

W odpowiedzi chwycił ją mocno za ręce i powiedział:

- Błagam, Nell, podaruj mi jedynie pół godziny. I daję ci słowo, że jeśli wciąż będziesz nalegać na powrót do domu, nie stanę ci więcej na drodze. - W jego głosie dosłyszała ton, który uświadomił jej, jak bardzo desperacką grę prowadził.

Myślała, że nigdy więcej już go nie zobaczy, i pogodziła się z tym, że czeka ją przyszłość wypełniona jedynie wspomnieniami ich wspólnych chwil. Pamięć jego głosu, zielonych, świetlistych oczu, jego silnych, zgrabnych dłoni... Wiedziała, że musi być silna dla swoich dzieci, że jej życie będzie toczyło się tylko wokół nich, a wspomnienia pomogą jej przetrwać.

Teraz, gdy stała przed nim i odczytywała rozpaczliwą potrzebę w jego oczach, wiedziała, że nigdy nie będzie dość... nigdy nie mogło być dość. Postanowiła go wysłuchać.

Nie odpowiedziała nic, lecz on odczytał zgodę z jej twarzy, a wtedy radość rozświetliła jego twarz.

- Chodźmy więc. - Podsadził ją na siodło swego konia i usadowił się za nią. Objął ją w pasie i przytulił mocno, chwytając za wodze.

- Poprowadź ich, Lesterze - zawołał, ściskając nogami boki Perseusza, który z miejsca ruszył kłusem.

Kornelia nie odezwała się słowem. Wyglądało na to, że znów, chcąc nie chcąc, została wciągnięta do tajemniczego świata wicehrabiego Bonhama, lecz tym razem była ochoczą partnerką, w pełni świadomą tego, na co się godzi. I zdolną do tego, by odejść.

Czy aby na pewno?

Po pewnym czasie skręcili w kamienną bramę i Perseusz kłusował po długiej, wijącej się alei pod sklepieniem z nagich jeszcze gałęzi drzew. Aleja wyprowadziła ich na otwarty, żwi­rowy plac u stóp okazałej rezydencji.

- Co to za miejsce? - spytała Kornelia, przełamując milczenie.

- Gracechurch Hall - odparł Harry, ściągając wodze, by podprowadzić konia do szerokich, kamiennych schodów, wiodą­cych do skrzydłowych, podwójnych drzwi. Zeskoczył z siodła.

- Ach - kiwnęła głową Kornelia - Czy Jej Wysokość jest w domu?

- Ależ oczywiście - powiedział, a jego oczy zalśniły pełną oczekiwania ekscytacją, która zupełnie przegnała jego wcześ­niejszy niepokój. Wyciągnął ramiona, by pomóc jej zejść z konia. - Nie odważyłbym się przywieźć cię tu samej, wiedząc, że w domu nie ma przyzwoitki.

Kornelia niemal się roześmiała, lecz wyczuła ukrytą powagę w jego oświadczeniu, więc, spoglądając na niego bystrze, spytała:

- Harry, co tu się dzieje?

- Poczekaj, wkrótce się przekonasz - powiedział, stawiając ją na ziemi, przez chwilę zatrzymując ręce na jej talii, jakby niechętnie wypuszczał ją z rąk. - Wszystko, o co proszę, to pół godziny twojego czasu. Powóz z dziećmi będzie tu niebawem.

Podał jej ramię, a ona z lekkim wzruszeniem ramion przyjęła je i pozwoliła poprowadzić się w górę schodów. W otwartych na oścież drzwiach minęli dwóch lokajów w liberiach i wkroczyli do wysoko sklepionego holu.

Kornelia zdjęła rękawiczki, zsunęła z ramion pelisę i podała swoją garderobę jednemu ze służących. Następnie spojrzała pytająco na Harryego, który wskazał jej drzwi znajdujące się w głębi holu.

- Czy zechce pani udać się do biblioteki?

Kornelia podążyła we wskazanym kierunku i po chwili znalazła się w przestronnym, wykończonym gustowną boazerią i zapełnionym książkami pomieszczeniu, w którym rozstawione były wygodne, ciężkie skórzane fotele i masywne biurka. Stanęła pośrodku biblioteki.

- A więc?

- A więc - powiedział Harry, zbliżając się do kredensu, gdzie stały liczne karafki i dzbanek z kawą. - Kawa... czy może coś mocniejszego?

- Jest zaledwie ósma rano - zaprotestowała. - Ale kawy napiję się z przyjemnością.

Nalał aromatycznego napoju i podał jej filiżankę.

- Moja cioteczna babka ranek zwykle spędza u siebie, ale do południa powinna zjawić się na dole. Eliza, oczywiście, jest na nogach od świtu i krząta się. Przygotowała coś na przyjęcie Linton i dzieci.

- To bardzo miłe z jej strony. Ale czy możemy skończyć już z tymi szaradami? O co chodzi? - spytała, odstawiając filiżankę na stół.

Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej dokument. Uderzył zwitkiem papieru w otwartą dłoń.

- To jest szczególna licencja. Chcę, żebyśmy pobrali się dziś popołudniu w przydomowej kaplicy. Wszystko jest już ustalone... Nie, kochanie, proszę cię, daj mi skończyć - mówił z pośpiechem, rozpaczliwie chcąc powiedzieć wszystko, zanim ona mu przerwie. - Rozumiem trudności związane z twoim teściem, lecz gdyby były możliwe do ominięcia, czy wyszłabyś za mnie, Nell? Czy mnie kochasz?

Podszedł do niej z wyciągniętymi rękami, jego twarz zdawała się naga, a spojrzenie bezbronne i podatne na zranienie.

- Wiem, że wcześniej nie mogłaś tego powiedzieć, ale teraz, proszę... powiedz mi prawdę. Czy mnie kochasz?

Spojrzała na niego i powiedziała:

- Tak. - Nie było już żadnego powodu na niebie i ziemi, żeby temu zaprzeczać.

Jego twarz wygładziła się, niepokój ostatecznie opuścił jego oczy i wziął ją za ręce.

- Wiedziałem to, lecz nie śmiałem żywić nadziei...

- Ale to nic nie zmienia, Harry - powiedziała z desperacją w głosie. - Nie mogę ryzykować, że stracę dzieci przez tę miłość.

- Nie stracisz - przyrzekł, pociągając ją w stronę sofy. - Wysłuchaj mnie teraz, tak jak ja wysłuchałem swojej ciotecznej babki. Ona jest głęboko przekonana, że to może się udać, i... - Uśmiechnął się tęsknie. - Udało się jej przekonać do tego i mnie.

Wziął ją ponownie za ręce i nachylił się, by ucałować.

- Przekonała mnie o tym, że nigdy nie chciałem zostać przekonany. A więc zrobimy tak, że światu przedstawimy fait accompli... ogłoszenia o zawarciu naszego małżeństwa zostaną wydrukowane w Gazette i Morning Post. Już zostały wstępnie przygotowane. - Sięgnął po skrawek papieru leżący na stole przed nimi i podał jej do przeczytania. - To jedynie próbny szkic.

Dnia 15 kwietnia 1807 roku, uroczystość zawarcia małżeństwa między wicehrabią Bonhamem i wicehrabiną Dagenham odbyła się w prywatnej kaplicy Gracechurch Hall, w obecności księżnej Gracechurch.

Kornelia przeczytała konwencjonalne obwieszczenie i po­trząsnęła głową z konsternacją.

- Ale w jaki sposób to ma nam pomóc?

- Po wszystkim, wyjedziemy na przedłużony miesiąc mio­dowy do Szkocji. Mam majątek na wsi. Wokół tylko lasy, wrzosowiska zamieszkane przez pardwy i strumienie pełne pstrągów. - Zatoczył dłonią szeroki łuk, a jego głos ocieplał się w miarę, jak przekonywał ją do tego pomysłu. - Nikt nas tam nie znajdzie, droga wiodąca do posiadłości jest ledwo przejezdna. Przecież Markby nie naśle na nas londyńskiej policji, tylko dlatego, że zawarłaś doskonały mariaż, bo uwierz mi, Nell, mówię to bez fałszywej skromności, ale skoligacenie z rodem Bonhamów trudno nazwać inaczej niż doskonałym mariażem. I jakiekolwiek plotki obudziłby odgrzebany po latach skandal, kiedy wrócimy do Londynu na jesieni, przed sezonem zimowym, będą to już zwietrzałe pogłoski, które łatwo będziemy mogli zignorować. Twój teść nie będzie mógł oprotestować twojego małżeństwa, a jeśli dzieci będą cały czas u twojego boku, nie będzie miał również żadnych podstaw prawnych, żeby dochodzić swoich interesów w sądzie.

- Skąd masz taką pewność? - Próbowała nie robić sobie nadziei, gdyż brzmiało to zbyt gładko, by mogło się spełnić.

- Od prawników księżnej - odparł. - Nie próżnowałem w tych ostatnich, nieszczęsnych dniach, kochanie.

- I zapewnili cię, że hrabia nie będzie mógł odebrać mi dzieci?

- Nie, ale tylko pod warunkiem, że ich nie zostawisz. Dopóki zostaną z tobą... i ze swym ojczymem... nie znajdzie się sąd na tej ziemi, który przyznałby mu rację.

Kornelia przymknęła oczy. Po raz pierwszy pozwoliła sobie pomyśleć, że ten plan może stać się rzeczywistością.

- Chciałem ci również powiedzieć, że postanowiłem odejść ze służby. - Głos Harryego zabrzmiał odrobinę sztucznie.

- Jeśli to mogłoby jakoś wpłynąć na twoją decyzję. Wiem, że pewnie nie zdołasz wybaczyć mi...

- Och, ależ oczywiście, że tak. - Kornelia przerwała mu, kładąc palec na jego ustach - Wybaczyłam ci już następnego dnia po tych okropnych wydarzeniach. Zrozumiałam, że nie mogłeś powiedzieć mi prawdy na początku, a później sprawy tylko komplikowały się coraz bardziej. - Zaśmiała się krótko.

- Cała banda kociąt w koszyku z włóczką nie dałaby rady splątać bardziej pogmatwanego.

Chwycił ją mocno za rękę i przycisnął wargi do jej dłoni.

- Przerażała mnie myśl, że nie będziesz mogła mi przebaczyć. Nachyliła się do niego i ucałowała w usta.

- Nie będę mogła ci wybaczyć, jeśli zdecydujesz się po rzucić swoją pracę. Albo, w istocie, nie będę mogła przebaczyć tego sama sobie. Poświęć nam swoją niepodzielną uwagę przez to lato, a gdy wrócimy jesienią, zaczniemy wszystko od nowa.

Harry wydał z siebie głębokie westchnienie ulgi.

- Zostawmy na razie ten temat... ach, oto i przybyły dzieci. W holu rozlegały się wesołe dziecięce głosiki. Kornelia skoczyła na równe nogi i wybiegła im na spotkanie.

Znikąd pojawiła się również Eliza Cox i zaczęła uwijać się wokół rozbawionego towarzystwa.

- Panna Linton, jeśli się nie mylę? Eliza Cox, jestem niezmiernie szczęśliwa, mogąc panią poznać... a to zapewne dzieci lady Dagneham... jakie prześliczne maleństwa. Proszę pozwolić, że zaprowadzę was do pokojów dziecinnych... Poleciłam przygotować jajka na miękko dla dzieci, i jestem pewna, że z chęcią wypije pani filiżankę gorącej, wyśmienitej herbaty, panno Linton. W kominkach już wcześniej napalono, więc na pewno będzie tam przytulnie, czeka też kociołek z ciepłą wodą... podróż z Londynu jest taka męcząca, nieprawdaż... Sama jej nie znoszę...

- Tak, cóż, serdecznie pani dziękuję, panno Cox - powiedziała Linton, ruszając wraz z dziećmi ku schodom prowadzącym na piętro. - Nie odmówię filiżanki herbaty, a dzieciom na pewno przydałaby się odrobina higieny.

- A teraz - odezwał się łagodnie Harry - została tylko jedna rzecz do zrobienia. Będziesz potrzebowała świadków podczas ceremonii. Gdy napiszesz liścik, ja wyślę go niezwłocznie na Cavendish Square, wraz z powozem, który przywiezie tu Liwię i Aurelię.

- Oczywiście, już się do tego zabieram - powiedziała Kornelia z uśmiechem. - Jednak, gdy się z tym uporamy, wydaje mi się, że wciąż zostanie jedna rzecz do zrobienia.

- Doprawdy? Co masz na myśli? - Płomienne iskry zalśniły w zielonej głębi jego oczu, gdy palcem wskazującym prześledził łuk jej górnej wargi.

- Mógłbyś przypomnieć mi, dlaczego zadałeś sobie tyle trudu, by zatrzymać mnie na Wimbledon Common - powiedziała i musnęła koniuszkiem języka jego palec.

- Och, wydaje mi się, że rzeczywiście mógłbym - obiecał z uśmiechem igrającym na ustach. - W zasadzie, pozwól, że zrobię to teraz, a list napiszesz potem.

- Być może tak byłoby najlepiej - zamruczała. - Muszę nabrać całkowitej pewności, chyba rozumiesz...

Jego oczy pociemniały.

- Nie będziesz miała najmniejszych wątpliwości, gdy skończymy - obiecał. Wziął ją za rękę i poprowadził na górę.

Dużo później Kornelia przeciągnęła się leniwie, spoczywając u jego boku.

- Chyba coś już sobie powoli przypomniałam - wymruczała. Powolnymi ruchami gładził ją po plecach otwartą dłonią, gdy ona odpoczywała, leżąc na boku.

- I jesteś całkowicie pewna?

- Och, tak - potwierdziła, przysuwając się bliżej do niego, tak, że ich biodra spoczywały znów w jednej linii. - Nigdy w życiu nie byłam bardziej pewna.

Uniosła lekko głowę, żeby spojrzeć mu w oczy.

- Kocham cię, Harry Bonhamie, kimkolwiek jesteś. Chwycił opadające jej na twarz włosy i odgarnął je do tyłu.

- Będę dobrym ojcem dla twoich dzieci - obiecał. Kornelia uśmiechnęła się z rozmarzeniem.

- A jak twoja znajomość greki i łaciny? Zaśmiał się.

- Kochanie, przecież ja zajmuję się kodami. Moja znajomość starożytnych języków jest nienaganna.

- Ach, to wyśmienicie - zamruczała - Będziesz mógł przejąć obowiązek przygotowania Steviego do Harrow, wtedy jego dziadek nie będzie miał powodów do narzekań.

- Wiedziałem, że na coś mogę się przydać. - Jego głos był niski i pełen czułości. - Nigdy nie będziesz żałować, że zdecy­dowałaś się powierzyć mi swoje dzieci.

- Wiem o tym. - Pocałowała go. - Będziesz również dobrym ojcem dla tych dzieci, które dopiero przyjdą na świat. - Sięgnęła po jego doń i poprowadziła po znajomej drodze. - Mój panie, coś mi się zdaje, że potrzebuję jeszcze jednego maleńkiego przypomnienia.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
01 Śpij kochanie, śpij
Salvatore RA Drizzt 01 Trylogia Mrocznego Elfa 01 Ojczyzna
Salvatore R A Drizzt 15 Trylogia Klingi Łowcy 01 Tysiąc Orków
Salvatore R A Drizzt 15 Trylogia klingi łowcy 01 Tysiąc Orków
Dodd Christina Lost Prinsesses 01 Uroczy wieczor
Salvatore R A Drizzt 01 Trylogia Mrocznego Elfa 01 Ojczyzna
Lisa Jane Smith Pamiętniki wampirów 01 Przebudzenie
Dodd Christina Lost Princesses 01 Uroczy wieczór
Aksamit Feather Jane
Aksamit Feather Jane
Jane Porter Stolen Brides 01 Ślub musi się odbyć
Salvatore R A 01 Trylogia Mrocznego Elfa 01 Ojczyzna
Lisa Jane Smith Pamiętniki Wampirów 01 Przebudzenie
Feather Jane Aksamit
Lisa Jane Smith Dark Visions 01 The Strange Power
Lisa Jane Smith Forbidden Game 01 The Hunter(1)
Palmer Diana Najemnicy 01 Zbuntowana kochanka
Jane Yolen Pit Dragon 01 Dragon s Blood
Zhou Wei Hui Szanghajska kochanka 01 Szanghajska kochanka

więcej podobnych podstron