Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 04 Znak węża (brak numeracji niektórych rozdziałów)

JENNY CARROLL

ZNAK WĘŻA

1

Tym razem kiedy to się zaczęło, byłam kompletnie zaskoczona.

Na tym etapie powinnam zauważyć, że coś się dzieje. Tyle czasu minęło. Ale nie. Chyba mimo wszystko jestem taką samą idiotką jak zawsze.

Tym razem nie zaczęło się od telefonu czy listu. Tym razem to był dzwonek do drzwi. Zadzwonił dokładnie w środku uroczystego obiadu z okazji Święta Dziękczynienia.

Nie było w tym nic niezwykłego. To znaczy, jeśli chodzi o dzwonek. Wręcz przeciwnie, odzywał się ostatnio bardzo często. A to dlatego, że parę miesięcy temu jedna z restauracji należących do moich rodziców doszczętnie spłonęła i sąsiedzi - mieszkamy w małym miasteczku - okazywali nam współczucie, przynosząc befsztyki albo jakieś ciasto.

Poważnie. Jakby ktoś umarł. Ludzie zawsze przynoszą prezenty w postaci jedzenia, kiedy ktoś umrze, bo sądzą, że rodzina w żałobie nie czuje się na siłach gotować i zagłodziłaby się na śmierć, gdyby przyjaciele i sąsiedzi nie przychodzili na okrągło z babką cytrynową czy czymś takim.

Jakby nie istniało coś takiego jak pizzeria.

A w naszym wypadku nie chodziło o zmarłego człowieka. Chodziło o Mastrianiego, elegancką restaurację - idealne miejsce na kolację przed balem na zakończenie roku szkolnego czy wesele - która spłonęła ze szczętem za sprawą paru młodocianych przestępców pragnących mi unaocznić, jak bardzo nie odpowiada im fakt, że wtykam nos w ich sprawy.

Tak. Rodzinna restauracja sfajczyła się z mojej winy.

Nieważne, że próbowałam powstrzymać mordercę. Nieważne, że ludzie, których ten facet próbował wykończyć, nie byli mi obcy, bo chodzili do tej samej szkoły, co ja.

Czy miałam stać z boku i pozwolić, żeby wyekspediował moich przyjaciół na drugą stronę?

No cóż. Gliny w końcu przyskrzyniły drania, Mastriani był ubezpieczony, no i mamy dwie inne restauracje, które nie obróciły się w popiół.

Nie mówię, że to nie była okropna strata. Mastriani był oczkiem w głowie mojego taty, no i najlepszą restauracją w mieście. Chcę tylko powiedzieć, że ciasto z persymoną nie było nam wcale potrzebne.

Martwiliśmy się i tak dalej, ale to nam nie odebrało chęci gotowania. Nie w mojej rodzinie. Gdy dorasta się, że tak powiem, w cieniu restauracji, siłą rzeczy nabywa się wiedzy o gotowaniu, wie się też, jak spuścić wodę z podgrzewanego bufetu albo sprawdzić świeżość okonia i nie dać się nabić w butelkę dostawcy ryb. W moim domu jedzenia nigdy nie brakowało.

W tamto Święto Dziękczynienia stół aż się uginał pod jego ciężarem. Ledwie zmieściły się talerze, tyle było salaterek kopiasto załadowanych indykiem, patatami, pełnych sosu żurawinowego, dwóch rodzajów dressingu, fasolki, sałatek, pieczywa, ziemniaków zapiekanych w sosie, ziemniaków tłuczonych z czosnkiem, marchewki w polewie, puree z rzepy i kremu ze szpinaku.

I wcale od nas nie oczekiwano, że weźmiemy odrobinkę wszystkiego do spróbowania. Nie z moją mamą i tatą przy stole. Jeśli się nie naładowało na talerz fury żarcia, uznawali to za obelgę.

A dla mnie, widzicie, stanowiło to poważny problem, bo miałam w planie jeszcze jeden obiad z okazji Święta Dziękczynienia - o czym nie wspomniałam rodzicom, wiedząc, że nie byliby zachwyceni. Usiłowałam więc po prostu zachować trochę miejsca w żołądku.

Może jednak powinnam była znaleźć jakąś wymówkę, gdyż pewni ludzie przy stole zwrócili uwagę na mój rzekomy brak apetytu i poczuli się zobligowani fakt ten skomentować.

- Co się dzieje z Jessicą? - chciała wiedzieć moja cioteczna babka Rose, która przyjechała do nas na święto z Chicago. - Dlaczego ona nic nie je? Jest chora?

- Nie, ciociu Rose - powiedziałam przez zaciśnięte zęby. - Nie jestem chora. Po prostu nie jestem w tej chwili głodna.

- Nie jesteś głodna? - Ciocia Rose spojrzała na moją matkę. - Kto nie jest głodny w Święto Dziękczynienia? Twoi rodzice harowali cały dzień, przygotowując ten pyszny posiłek, więc teraz grzecznie zajadaj.

Mama przerwała rozmowę z panem Abramowitzem.

- Ależ ona je, Rose.

- Jem, ciociu Rose - zapewniłam, pakując na dowód patata do ust. - Widzisz?

- Wiesz, na czym polega jej problem? - powiedziała ciocia Rose konspiracyjnym szeptem do matki Claire Lippman, ale na tyle głośno, że można by ją usłyszeć w sklepie na Pierwszej ulicy. - Cierpi na jedno z tych zaburzeń związanych z jedzeniem. Na tę anoreksję.

- Jessica nie cierpi na anoreksję, Rose - wyjaśniła moja mama lekko zniecierpliwiona. - Douglasie, czy mógłbyś podać Ruth fasolkę?

Douglas, który nawet w szczytowej formie nie znosi zwracać na siebie uwagi, szybko podał fasolkę mojej najlepszej przyjaciółce, jakby to mogło go uchronić przed wściekłym wzrokiem cioci Rose.

- Wie pani, jak to się nazywa? - zapytała ciocia Rose panią Lippman poufałym tonem.

- Przykro mi, pani Mastriani - odparła pani Lippman. Po jej głosie, w którym brzmiała udręka, domyśliłam się, że przyjmując zaproszenie mojej mamy na świąteczny obiad, państwo Lippman nie zdawali sobie sprawy, w co się pakują. Jasne, nikt ich nie ostrzegł przed ciotką Rose. - Nie wiem, co pani ma na myśli.

- Wypieranie się - oznajmiła ciotka Rose, pstrykając triumfalnie palcami. - Widziałam to u Opry. Przypuszczam, Antonio, że pozwolisz Jessice podziobać ten sos, zamiast go zjeść, tak jak pozwalasz jej na wszystko. Te koszmarne ogrodniczki, w których paraduje od rana do wieczora, i te włosy... nie mówiąc już o tej całej aferze z zeszłej wiosny. No, wiecie, za grzecznymi dziewczętami nie włóczą się uzbrojeni agenci federalni...

Na szczęście, w tym momencie odezwał się dzwonek. Odłożyłam serwetkę i podniosłam się tak szybko, że niemal przewróciłam krzesło.

- Otworzę! - wrzasnęłam, pędząc do holu.

Chyba każdy by się tak zachował na moim miejscu. Kto miałby ochotę setny raz wysłuchiwać, jak to poraził mnie piorun i w związku z tym pojawiła się u mnie szczególna zdolność psychiczna odnajdywania zaginionych ludzi; jak zostałam prawie porwana przez niezbyt sympatyczne siły rządowe, które chciały mnie zmusić do współpracy; jak grupka przyjaciół musiała wysadzić parę rzeczy w powietrze, żeby mnie bezpiecznie sprowadzić do domu. Ten temat mocno się przejadł, może byśmy tak pomówili o czymś innym?

- Kto to może być? - zastanawiała się mama. - Wszyscy ludzie, których znamy, siedzą z nami przy stole.

To się akurat zgadzało. Oprócz ciotki Rose, moich rodziców i mnie byli jeszcze moi dwaj starsi bracia - Douglas i Michael, nowa dziewczyna Michaela (ciągle dziwnie się czuję, nazywając ją w ten sposób, bo Mikey całymi latami tylko marzył, że pewnego dnia Claire Lippman raczy choćby spojrzeć w jego stronę, a teraz, łamiąc wszelkie konwenanse, zaczęli ze sobą chodzić - Piękna i Maniak Komputerowy), jej rodzina, a także moja najlepsza przyjaciółka Ruth Abramowitz z rodzicami i Skipem, bratem bliźniakiem. W sumie aż trzynaście osób. Zdecydowanie nie miało się wrażenia, że kogoś brakuje.

Kiedy jednak dotarłam do drzwi, okazało się, że brakuje. Nie, nie przy naszym stole; przy cudzym.

Na zewnątrz było ciemno - w listopadzie w Indianie wcześnie zapada mrok - ale na ganku paliło się światło. Przed drzwiami stał wysoki czarny mężczyzna. Rozglądał się niecierpliwie, czekając, aż ktoś mu otworzy.

Poznałam go od razu. Jak wspomniałam, nasze miasto jest dosyć małe i jeszcze parę tygodni wcześniej nie mieszkał w nim żaden Afro - Amerykanin. Sytuacja uległa zmianie, kiedy dom Hoadleyów po drugiej stronie ulicy został kupiony przez doktora Thompkinsa, który objął stanowisko naczelnego chirurga w naszym szpitalu okręgowym i przeprowadził się do nas z Chicago wraz z żoną, synem i córką.

Otworzyłam drzwi ze słowami:

- Hej, doktorze Thompkins.

- Hello, Jessico - uśmiechnął się. - Eee... to znaczy, hej. W Indianie zamiast „hello” mówi się „hej”. Doktor Thompkins starał się wdrożyć do używania miejscowego narzecza.

- Proszę wejść - cofnęłam się, żeby mógł schronić się przed zimnem. Śnieg wprawdzie jeszcze nie spadł, ale na kanale Pogoda zapowiadali, że nastąpi to wkrótce. Nie spodziewano się, ku mojemu zmartwieniu, ilości śniegu wystarczającej, żeby zamknąć szkołę w poniedziałek.

- Dziękuję, Jessico - powiedział doktor Thompkins, spoglądając nad moją głową w głąb holu, skąd widać było ludzi siedzących przy stole. - Och, bardzo przepraszam. Nie chciałem przeszkadzać w obiedzie.

- Nie ma sprawy - odparłam. - Skosztuje pan indyka? Mamy go mnóstwo.

- Och, nie. Nie, dziękuję. Wstąpiłem tylko, bo miałem nadzieję.. . cóż, to trochę krępujące, ale chciałem sprawdzić, czy...

Doktor Thompkins wydawał się bardzo zdenerwowany. Uznałam, że pewnie chce coś pożyczyć. Kiedy ktoś z sąsiedztwa chce coś pożyczyć, zwłaszcza coś związanego z gotowaniem, prawie zawsze zaczyna od nas. Moi rodzice prowadzą restauracje, mamy więc właściwie wszystko, co jest potrzebne do gotowania, i to na ogół w ogromnych pękatych pojemnikach.

Doktor Thompkins pochodził z wielkiego miasta i w ogóle, więc pewnie nie wiedział, że w małym miasteczku pożyczanie różnych rzeczy od sąsiadów jest czymś zupełnie naturalnym. Podejrzewałam, że doktor nie wie mnóstwa rzeczy o naszym mieście. Na przykład tego, że chociaż oficjalnie Indiana podczas wojny domowej sprzymierzyła się z Północą, pewni ludzie - zwłaszcza w południowej części stanu - wcale nie uważali, że konfederaci tak całkiem nie mieli racji.

Właśnie dlatego w dniu, kiedy na naszą ulicę zajechała ciężarówka z dobytkiem Thompkinsów, moja mama czekała na nowych mieszkańców z wielkim garem manicotti i powitała ich w imieniu sąsiadów, zanim jeszcze wysiedli z samochodu. Pani Abramowitz, która nie umie ugotować nawet jajka, zjawiła się ze sklepowym ciastem w dużym białym pudle. A państwo Lippman przybyli z talerzem słynnych czekoladowych ciasteczek Claire. (Na czym polegała ich tajemnica? To kupne ciastka Toll - house Break and Bake. Claire tylko je wkłada do wysmarowanej tłuszczem brytfanny. Poważnie. Poznałam ten sekret i mnóstwo innych, jeszcze bardziej interesujących, odkąd Claire została dziewczyną mojego brata).

Prawie wszyscy z najbliższego sąsiedztwa i wiele osób z odleglejszych ulic zjawiło się, aby powitać Thompkinsów w dniu ich przybycia. Założę się, że Thompkinsowie musieli nas uznać za gromadę pomyleńców, dobijających się do ich drzwi przez cały ten dzień i kilka następnych z kilogramami czekoladowych ciastek, bakłażanowego parmigiana, makaronu z serem, galaretek i domowego placka kawowego.

Nie wiedzieli jednak, że przez nasze miasto - tak jak przez całe Stany Zjednoczone przed stu pięćdziesięcioma laty - przebiegała linia dzieląca je na dwie różne części. W jednej znajdowały się Lumbley Lane, plac z budynkami sądów, większość urzędów, a także szpital, centrum handlowe i szkoła średnia. Mieszkali tam ludzie, których w mojej szkole określano mianem „miastowych”.

No i była reszta hrabstwa, za granicami miasta; głównie lasy, pola kukurydzy, jakiś kemping tu i tam i opuszczona fabryka tworzyw sztucznych dla większego efektu. Tam nadal pieniły się analfabetyzm, przesądy, a w głębi lasów, dokąd tata zabierał nas na wycieczki, kiedy byliśmy mali, można było znaleźć miejsca, gdzie pędzono bimber. Dzieciaki w szkole nazywały mieszkańców tych odległych rejonów „wsiokami” albo „owsem”, bo rzekomo większość z nich jadała owsiankę na śniadanie, w dodatku bez rodzynek.

W moim mieście to właśnie wsioki jeżdżą czasem z flagami Konfederacji powiewającymi z pikapów. To wsioki używają pewnego niecenzuralnego słowa na „d”, i wcale nie dlatego, że cytują Chrisa Rocka, Jennifer Lopez czy kogoś tam. Choć znam sporo wsioków, którzy nigdy nikogo nie nazwaliby tym słowem, podobnie jak znam paru miastowych, którzy nie zawahaliby się nazwać dziewczyny takiej jak ja, z bardzo krótkimi włosami i tendencją do załatwiania różnych spraw przy użyciu pięści, słowem na „I”, a mojej przyjaciółki Ruth, która jest Żydówką, słowem na „J” albo innym równie obraźliwym.

Jest więc chyba jasne, dlaczego, gdy zobaczyliśmy, jak wprowadzają się Thompkinsowie, niektórzy z nas zaczęli się obawiać kłopotów.

Minął miesiąc i obeszło się bez incydentów. Może więc wszystko dobrze się ułoży, myślałam wtedy.

Teraz, rzecz jasna, wszystko się zmieniło. Ale w tamtym momencie starałam się tylko, żeby pan Thompkins nie czuł się skrępowany w naszym holu. Przecież nie wiedziałam, skąd miałabym wiedzieć? Mogę być „psychiczna”, ale nie aż tak.

- Mi casa es su casa, doktorze Thompkins - zwróciłam się do gościa. To pewnie najgłupsza rzecz, jaką mogłam powiedzieć, ale mniejsza z tym. Po praniu mózgu w wykonaniu cioci Rose nie byłam w twórczym nastroju. Ponadto uczę się francuskiego, a nie hiszpańskiego.

Doktor Thompkins uśmiechnął się blado i wypowiedział słowa, po których poczułam się, jakby śnieg jednak zaczął padać. Tyle że padał wyłącznie na moje plecy.

- Byłem tylko ciekaw - rzekł - czy może widziałaś gdzieś mojego syna.

2

Cofałam się bez słowa, aż moje nogi uderzyły o schody na V piętro. Musiałam usiąść na półpiętrze, bo czułam, że kolana się pode mną uginają.

- Janie... - wykrztusiłam. - Już się tym nie zajmuję. Może nikt panu nie powiedział, ale ja już się tym nie zajmuję.

Doktor Thompkins spojrzał na mnie, jakbym oświadczyła, że pies dingo pożarł moje dziecko.

- Słucham? - odezwał się, mocno zdziwiony.

Na szczęście, w tej chwili z jadalni wyszedł tata, z serwetką nadal zatkniętą za pasek spodni. Za nim szła mama z Mikiem - i z Claire, jak zwykle uczepioną jego ramienia.

- Hej, Jerry - powiedział tata, wyciągając rękę. - Co słychać?

- Hello, Joe - odparł doktor Thompkins. - To znaczy, hej. - Uścisnął dłoń ojca i zwrócił się do mamy: - Jak się masz, Toni?

- Świetnie, Jerry - zapewniła mama. - A co u ciebie?

- Mogłoby być lepiej - powiedział doktor. - Bardzo przepraszam, że przeszkadzam w posiłku. Zastanawiałem się, czy ktoś z was widział mojego syna Nate'a. Parę godzin temu wyszedł do sklepu - Rowenie zabrakło bitej śmietany - i od tamtej pory nie widzieliśmy go. Pomyślałem, że może wpadł do waszych chłopców albo do Jessiki...

Poczułam ulgę, bo doktor Thompkins nie prosił, żebym odnalazła jego syna. Pytał tylko, czy go widziałam.

Zarazem było mi trochę głupio. Ze spojrzeń, jakie rzucał mi doktor, wynikało, że uważa mnie za zdrowo pomyloną w związku z moją reakcją na proste jego pytanie o syna. Trudno mu się dziwić. Nie było go tutaj zeszłego lata ani nawet jesienią. Nie wiedział, że to mnie prasa nazwała Dziewczyną od Pioruna. Nie miał pojęcia o moim niezwykłym darze.

Mike tłumił dłonią chichot. Od razu domyślił się, co się stało. No wiecie, jak zrozumiałam pytanie doktora Thompkinsa.

- Nie, nie widzieliśmy Nate'a - odparła mama z wyrazem troski na twarzy. Martwi się za każdym razem, gdy usłyszy, że jakieś dziecko urwało się z rodzicielskiej smyczy. To dlatego, że jedno z jej własnych dzieci kiedyś to zrobiło i odnalazła je dopiero w szpitalu.

- Och - westchnął doktor Thompkins. Wydawał się bardzo rozczarowany. - Cóż, pomyślałem, że warto spróbować. Pewnie zatrzymał się przy grach wideo...

Nie chciałam być tą osobą, która wyjaśni doktorowi, że salon gier jest dziś nieczynny. Wszystko było zamknięte w naszym mieście, z wyjątkiem Stop and Shop, którego nie zamykano nawet w święta Bożego Narodzenia.

Claire nie miała problemów z przekazywaniem złych wiadomości.

- Salon gier jest zamknięty, doktorze Thompkins - powiedziała. - Wszystko jest dziś nieczynne. Nawet kręgielnia i kina.

Słowa Claire dobiły Thompkinsa. Nawet mama posłała jej pełne wyrzutu spojrzenie. A w oczach mojej mamy Claire jest skończoną doskonałością, mimo iż to częściowo z jej powodu Mike uczęszcza obecnie do miejscowego college'u, zamiast do Harvardu, gdzie miał w tym roku studiować.

- Och - powtórzył doktor Thompkins. Uśmiechnął się dzielnie i dodał: - Cóż, może spotkał jakichś znajomych.

To było możliwe. Nate Thompkins, uczeń drugiej klasy Szkoły im. Ernesta Pyle'a - do której i ja chodzę - nie miał specjalnych kłopotów ze znalezieniem sobie towarzystwa, mimo że był nowy i był jedynym Afro - Amerykaninem w szkole. Przystojny, atletycznie zbudowany Nate natychmiast został przyjęty do szkolnej drużyny piłkarskiej, i to wcale nie dlatego, że trener Albright poszukiwał nowych zawodników. Podobno ma talent i to od razu ustawiło go w najlepszym towarzystwie.

W przeciwieństwie do jego starszej siostry Tashy, uczennicy ostatniej klasy, mola książkowego, którą wyśledziłam, jak kręciła się przed salą, gdzie codziennie po lekcjach zbiera się komitet obradujący nad książką roku. Była zbyt nieśmiała, żeby wejść do środka. Podeszłam więc do niej i powiedziałam coś w rodzaju: „Chodź, przedstawię cię”. Obdarzyła mnie takim uśmiechem, jakbym oferowała jej wyssanie rany po ukąszeniu węża.

Otwartość Nate'a nie była chyba cechą dziedziczną, bo Tasha z pewnością jej nie posiadała.

- Jestem pewien, że wkrótce wróci do domu - powiedział doktor Thompkins i, przeprosiwszy raz jeszcze, wyszedł.

- Mój Boże - westchnęła mama, zamykając za nim drzwi. - Mam nadzieję...

Tata przerwał jej stanowczym:

- Nie teraz, Toni.

- Co takiego? - zainteresował się Mike.

- Nieważne - powiedział tata. - Chodźmy. Czekają na nas cztery rodzaje ciasta.

- Upiekliście cztery ciasta? - Claire, która (w przeciwieństwie do mnie) jest wysoka i wiotka jak trzcina i chyba musi być częściowo pusta w środku, bo pochłania więcej jedzenia niż jakakolwiek inna znana mi istota ludzka, wyraźnie się ucieszyła. - Jakie?

- Z jabłkiem, dynią, pekanem i persymoną - odparł tata, równie zadowolony. Dobrzy kucharze lubią ludzi, którzy doceniają ich kuchnię.

Nikt jednak, o ile mi wiadomo, nie zachwycał się towarzystwem ciotki Rose.

- Józefie - zapytała, gdy tylko pojawiliśmy się ponownie w jadalni - kim był ten kolorowy?

Mieć taką krewną jak ciocia Rose to naprawdę krępujące. A nie jest przecież alkoholiczką ani nikim takim, więc jej zachowania nie da się przypisać jakimś czynnikom zewnętrznym. Jest zwyczajnie niedobra. Parę razy miałam ochotę jej dołożyć, ale że ma chyba ze sto lat (dobra, siedemdziesiąt pięć, wielka mi różnica), moi rodzice nie przyjęliby tego spokojnie. Poza tym usiłowałam ostatnio zwalczyć moją skłonność do stosowania przemocy, a to dzięki pozwowi, jaki otrzymałam w związku z przetrąceniem czyjejś przegrody nosowej. Chociaż nadal uważam, że ta osoba na to zasłużyła.

- Afro - Amerykanin, Rose - poprawiła ją mama. - W dodatku nasz sąsiad, doktor Thompkins. Czy dolać komuś wina? Skip, może jeszcze coli?

Skip jest bratem bliźniakiem Ruth. Podobno kocha się we mnie, ale zawsze o tym zapomina, kiedy w pobliżu znajduje się Claire Lippman. Wszyscy chłopcy - włączając mojego drugiego brata, Douglasa - kochają Claire. Wygląda na to, że Claire wydziela jakieś feromony czy coś, czego takie dziewczyny jak Ruth i ja nie posiadają. To jest trochę wkurzające.

Oczywiście nie chodzi o to, żebym się koniecznie chciała Skipowi podobać. On mi się w ogóle nie podoba. Podoba mi się ktoś inny.

Ktoś, kto oczekiwał mnie na obiedzie z okazji Święta Dziękczynienia. Tylko że tak, jak się sprawy miały...

- Co jest niewłaściwego w słowie „kolorowy”? - chciała wiedzieć ciocia Rose. - Przecież on jest kolorowy!

- Czy mogę pani nałożyć jeszcze trochę kremu ze szpinaku? - spytał ciocię Rose pan Abramowitz. Jako prawnik przywykł traktować grzecznie ludzi, którzy nie przypadli mu do gustu.

- Czego chciał doktor Thompkins? - zapytał Skip.

- Och, nic takiego - odparła mama z udawaną swobodą. - Chciał tylko zapytać, czy ktoś z nas widział Nate'a. Komu dołożyć tłuczonych ziemniaków?

- Co jest niewłaściwego w słowie „kolorowy”? - powtórzyła ciotka Rose, wściekła, że nikt nie zwraca na nią uwagi. Pewnie zmieniłaby śpiewkę, gdybym poświęciła jej swoją uwagę w sposób, na jaki miałam ochotę.

- Podobno doktor Thompkins przyjął stanowisko naczelnego chirurga w szpitalu stanowym tylko dlatego, że Nate wpakował się w kłopoty w starej szkole - obwieściła Claire i powiodła wzrokiem po twarzach stołowników. Jako aktorka Claire uwielbia sprawdzać, jaką reakcję wywołują jej przedstawienia. A że w czasie wolnym od prób niańczy dzieci bogatych lekarzy i tym podobnych, zna wszystkie plotki, jakimi żyje miasteczko. - Należał do jakiegoś gangu w Chicago.

- Do gangu - zmartwiła się pani Lippman. - O nie! Taki miły chłopiec?

- Wielu miłych chłopców wpada w złe towarzystwo - stwierdził pan Abramowitz łagodnym tonem.

- Ale nie Nate Thompkins. - Pani Lippman, mocno zaangażowana w działalność komitetu rodzicielskiego, potrząsnęła głową. - Zawsze jest bardzo uprzejmy, kiedy go spotykam w Stop and Shop.

- Może zadał się z jakimiś ciemnymi typami u siebie w Chicago - powiedział tata. - Ale każdy ma prawo zacząć wszystko od nowa.

- Pewnie siedzi gdzieś - zasugerowała ciotka Rose - ze swoimi kumplami z gangu i odurza się skrętami z marihuaną.

Wymieniliśmy spojrzenia z Mikiem i Douglasem. Zabawnie było słyszeć, jak ciotka Rose używa określenia „odurza się”.

Mojej mamie chyba nie wydało się to zabawne, bo surowym tonem powiedziała:

- Nie bądź śmieszna, Rose. W naszym mieście nie ma żadnych narkotyków.

Nie uznałam za wskazane uświadomić jej, że w poprzedni weekend, na imprezie związanej z castingiem do Hello Dolly (Claire, rzecz jasna, dostała rolę Dolly) dwoje dzieciaków (nie Claire, oczywiście - nie bierze narkotyków, bo ciało aktorki, jak twierdzi, stanowi świątynię) zostało wyprowadzonych przez służby porządkowe, bo naćpali się za dużo extasy. W ogólnym rozrachunku mojej mamie lepiej oszczędzać tego typu wiadomości.

- Czy mogę przeprosić? - zapytałam zamiast tego. - Muszę wpaść do Joanny i wziąć od niej te notatki z trygonometrii, o których mówiłam.

- Nie, nie możesz - odpowiedziała mama. - To Święto Dziękczynienia, Jessico. Masz całe trzy dni wolne. Możesz wziąć te notatki jutro.

- Wiecie, że w zeszłym tygodniu ktoś obsmarował graffiti kładkę nad jezdnią - poinformowała zebranych pani Lippman. - Nawet nie wiadomo, co ono przedstawia. Nie zastanawiałam się nad tym przedtem, ale jeśli jakiś... jak to się nazywa? Widziałam coś takiego w Sześćdziesięciu minutach. A, tak. Znak gangu. To znaczy, jestem pewna, że nie. Ale jeśli jest?

- Nie mogę odebrać tych notatek jutro - wyjaśniłam. - Jutro Joanna jedzie do babci. Mogę je wziąć tylko dziś wieczorem.

- Uspokój się - zgromiła mnie mama.

- Dzisiaj marihuana - orzekła ciocia Rose, potrząsając głową - jutro heroina.

Douglas pochylił się nad stołem, żeby mi szepnąć do ucha:

- Nie znasz żadnej Joanny.

- Mamo - powiedziałam, nie zwracając na niego uwagi. Co było dość nieładne z mojej strony, uwzględniwszy, ile musiało go kosztować samo zejście na wspólny obiad. Douglas nie należy do osób, które można określić jako nadmiernie towarzyskie. „Aspołeczny” to dużo bardziej odpowiednie słowo. Trochę mu się jednak poprawiło, odkąd zaczął pracować w sklepie z komiksami. No, w każdym razie humor mu się poprawił.

- Proszę, mamo - nie ustępowałam. - Zajmie mi to niecałą godzinę. - To było bezwstydne kłamstwo, ale miałam nadzieję, że będzie tak zajęta gośćmi i obiadem, że nawet nie zauważy, że jeszcze nie wróciłam do domu.

- Jessico - odezwał się tata, dając mi znak, żebym zaczęła zbierać talerze. - Stracisz ciasto.

- Odłóż dla mnie kawałek każdego rodzaju - odparłam, sięgając po najbliższe talerze, a potem idąc za nim do kuchni. - Proszę.

Tata trochę powywracał oczami, ale w końcu skinął głową, wskazując podjazd. Zrozumiałam, że się zgadza.

- Zabierz Ruth - rzucił tata, kiedy zdejmowałam płaszcz z wieszaka przy drzwiach do garażu.

- Eee... - skrzywiłam się.

- Dopiero wyrabiasz sobie prawo jazdy - powiedział. - Nie możesz siadać za kierownicą bez uprawnionego kierowcy na miejscu dla pasażera.

- Tato - myślałam, że głowa mi za chwilę pęknie - to Święto Dziękczynienia. Na ulicach pustki. Nawet gliny siedzą w domu.

- Ma podobno spaść śnieg.

- Ale jutro, nie dzisiaj wieczór - zapewniłam go. - Zadzwonię do was, gdy tylko dojadę, i znowu tuż przed wyjazdem. Przysięgam.

- Wiesz, Joe. - Do kuchni wkroczył pan Lippman. - Jestem pełen podziwu dla twojej sztuki kucharskiej. To najlepszy obiad świąteczny, jaki jadłem od lat.

Tata rozpromienił się.

- Naprawdę, Bert? Dziękuję. Bardzo dziękuję.

- Tato - powiedziałam błagalnym tonem, stając obok wieszaka na klucze.

Ledwie na mnie spojrzał.

- Weź samochód matki - mruknął i zwróciwszy się do pana Lippmana, ciągnął: - Nie miałeś wrażenia, że w tłuczonych ziemniakach było za dużo czosnku?

Gestem zwycięzcy sięgnęłam po kluczyki od samochodu mamy - na łańcuszku razem ze skautowskim gwizdkiem, trzymanym na wypadek, gdyby zaatakowano ją na parkingu przy Wal - Mart. Nikt nigdy nie został tam napadnięty, ale wszystkim odbiło, odkąd spłonęła restauracja Mastriani, mimo że sprawców schwytano.

Wreszcie wolna, pomyślałam, sadowiąc się za kierownicą volkswagena. Dzięki Bogu Wszechmogącemu wreszcie jestem wolna.

Ten cytat z pewnej sławnej osoby niespecjalnie pasował do sytuacji, ale wierzcie mi: gdybyście cały wieczór byli skazani na towarzystwo cioci Rose, pomyślelibyście to samo.

A co do prawa jazdy, to rzeczywiście trochę dziwna sprawa. Byłam dosłownie jedyną uczennicą przedostatniej klasy w Pyle`u, która nie miała prawa jazdy. Nie dlatego, że byłam za młoda. Po prostu jakoś nie mogłam zdać tego egzaminu. I nie dlatego, że nie potrafię prowadzić. Chodzi o, no wiecie, ograniczenie prędkości. Coś się ze mną dzieje, kiedy siadam za kółkiem. Nie wiem, na czym to polega, ale po prostu muszę - naprawdę - jechać szybko. Pewnie wiąże się to z hormonami, jak u Mike'a i Claire Lippman, bo nie umiem nad tym zapanować.

No i moi rodzice absolutnie nie są zainteresowani pozwalaniem mi na jazdę ich samochodem. W razie kraksy odszkodowanie nie pokryłoby strat.

Nie zamierzałam jednak spowodować wypadku. Bo, jeśli nie brać pod uwagę tendencji do wciskania gazu, jestem dobrym kierowcą. Naprawdę dobrym.

Szkoda, że kiepsko sobie radzę niemal w każdej innej dziedzinie.

Samochód mojej mamy nie ma nawet połowy tej mocy, co volvo taty, ale i tak jest niezły. A że jestem niska, trochę łatwiej mi nim manewrować. Wyjechałam z podjazdu - bułka z masłem, nawet po ciemku - na pustą Lumbley Lane. Po drugiej stronie ulicy, u Hoadleyów - to znaczy, u Thompkinsów - paliły się wszystkie światła. Spojrzałam w okno dokładnie naprzeciwko okna mojej sypialni. Był tam - jak się domyślałam, bo widziałam ją tam parę razy - pokój Tashy Thompkins. Thompkinsowie, do których przyjechali dziadkowie - wiedziałam o tym, bo z powodu tych gości odrzucili zaproszenie moich rodziców na uroczysty obiad - musieli jeść wcześniej od nas, skoro już dwie godziny temu wysłali Nata po bitą śmietanę. Tasha jest więc już w swoim pokoju. Ciekawa byłam, co robi. Miałam nadzieję, że nie odrabia lekcji. Sprawiała wrażenie dziewczyny, która byłaby do tego zdolna nawet w Święto Dziękczynienia.

W przeciwieństwie do mnie. Ja należałam do dziewcząt, które wymykają się z domu po świątecznym obiedzie na randkę z chłopakiem.

W tamtej chwili cieszyłam się bardziej niż kiedykolwiek, że jestem właśnie sobą. Nie zastanawiałam się ani przez moment, jak bym się czuła, będąc Tashą, a już zwłaszcza jej bratem Nate'em.

A gdybym się zastanowiła - gdybym choć chwilę pomyślała o Nacie Thompkinsie - prawdopodobnie żyłby do dzisiaj.

3

- Ojej, pani Wilkins - powiedziałam. - To najlepsze ciasto z dyni, jakie w życiu jadłam. Mama Roba uśmiechnęła się radośnie.

- Naprawdę tak uważasz, Jess?

- Tak, proszę pani - potwierdziłam szczerze. - Lepsze nawet niż ciasto taty.

- Cóż, raczej w to wątpię - roześmiała się pani Wilkins. Wyglądała ładnie w przyćmionym świetle nad zlewem, z wysoko upiętymi rudymi włosami. Miała też ładną sukienkę, jedwabną, w kolorze jaspisu. Nie wyglądała na „mamusię”, raczej na czyjąś dziewczynę. Co, w gruncie rzeczy, zgadzało się z prawdą. Była dziewczyną Gary'ego - Ależ - Poważnie - Mów - Mi - Gary.

Ale była także matką mojego chłopaka, Roba.

- Czy twój tata jest znakomitym kucharzem? - zapytał Mów - Mi - Gary, który pomagał znosić naczynia ze stołu w jadalni Wilkinsów.

- Cóż - odpowiedziałam. - Nie wiem, czy znakomitym, ale na pewno dobrym. Mimo to jego ciasto z dyni nie umywa się do pani ciasta, pani Wilkins.

- Daj spokój - krygowała się pani Wilkins, zarumieniona z radości. - Ja miałabym być lepsza od zawodowego kucharza? Nie sądzę.

- Dla mnie jesteś wystarczająco dobra - stwierdził Gary, obejmując ją w pasie i puszczając się z nią w rodzaj tańca dookoła kuchni.

Zauważyłam, jak Rob, obserwujący ich spod drzwi kuchni, skrzywił się, a następnie odwrócił i wyszedł. Może słusznie czuł się zdegustowany. Pracował z Mów - Mi - Garym w warsztacie samochodowym wuja. To dzięki Robowi pani Wilkins poznała Gary'ego.

Patrzyłam jeszcze przez chwilę, jak Gary tańczy z mamą Roba - tworzyli całkiem ładną parę: on szczupły i wysoki, o urodzie kowboja, ona urodziwa i pulchna, jak dziewczyna na wiejskim balu - a potem poszłam za Robem do salonu. Rob właśnie włączył telewizor i zaczął oglądać mecz.

A przecież nie jest specjalnym amatorem futbolu. Podobnie jak ja, woli jednoślady.

To jest motocykle.

- Coś taki ponury jak kot bury? - spytałam, opadając na kanapę obok niego. Było to kretyńskie, wiem, ale w obecności przystojnego, świeżo opłukanego pod prysznicem faceta w lekko spłowiałym dżinsie trudno takiej dziewczynie jak ja myśleć rozsądnie.

- Nic mi nie jest - mruknął.

Rob, zazwyczaj mało komunikatywny, przynajmniej, jeśli chodzi o wyrażanie najgłębszych uczuć - tych, na przykład, jakie ja w nim budziłam - podniósł pilota i zmienił kanał.

- Chodzi o Gary'ego? Wydawało mi się, że go lubisz.

- Jest w porządku - stwierdził Rob. Kliknięcie. Kliknięcie. Kliknięcie. Przerzucał kanały niczym Claire Lippman, mistrzyni opalania, zużywająca kolejne pojemniczki kremów przeciwsłonecznych.

- No to o co chodzi?

- O nic - powiedział. - Mówiłem ci już.

- Och.

Mimo najlepszych chęci, czułam się trochę rozczarowana. Nie żebym się spodziewała, że mi się oświadczy albo coś, ale kiedy zaprosił mnie na świąteczny obiad, miałam nadzieję na jakiś znaczący rozwój naszych wzajemnych stosunków. Sądziłam, że może wreszcie odrzuci głupie uprzedzenia wynikające z faktu, że ja mam szesnaście lat, a on osiemnaście i jest pod opieką kuratora z powodu przestępstwa, którego natury jeszcze nie zdecydował się przede mną wyjawić.

Tymczasem cała sprawa wydawała się dziełem jego mamy. Nie tylko obiad, ale i zaproszenie.

- Zbyt rzadko cię widujemy - oznajmiła pani Wilkins, kiedy przekroczyłam próg z bukietem kwiatów w ręku (były naprawdę ładne i kosztowały mnie całych dziesięć dolarów). - Prawda, Rob?

Rob spojrzał na mnie spode łba.

- Mogłaś zadzwonić - burknął. - Przyjechałbym po ciebie.

- Nie chciałam cię fatygować - odparłam. - Mama nie miała nic przeciwko temu, żebym wzięła samochód.

- Chyba o czymś zapominasz, Mastriani.

- O czym?

- Nie masz prawa jazdy.

Jak na chłopaka, którego poznałam podczas odsiadki w szkole, mógłby okazać większą otwartość umysłu. Jest jednak zaskakująco staromodny pod wieloma względami. Na przykład, jeśli chodzi o jego mamę i jej randki.

- Chodzi o to - wyjaśnił, kiedy z kuchni zaczęło dobiegać wesołe pluskanie - że ona musi jutro iść do pracy. To znaczy, jedynym powodem, dla którego zostaliśmy tutaj, zamiast jechać z wujkiem do Evansville, jest to, że ona jutro pracuje.

- Och - powiedziałam. Co innego mogłam powiedzieć?

- Mam nadzieję, że on nie zamierza zostać do późna - dodał Rob. Kliknięcie. Kliknięcie. Kliknięcie. - Mama pracuje na rannej zmianie.

Wiedziałam wszystko o pani Wilkins i jej rannej zmianie. Mama Roba pracowała w Mastrianim, zanim restauracja została spalona. Obecnie pracuje w Joe, innej restauracji należącej do moich rodziców.

- Na pewno wkrótce się zabierze - powiedziałam pocieszająco, chociaż nie było jeszcze nawet dziesiątej. Rob mocno przesadzał. - Może byśmy się zgłosili do zmywania naczyń, tak żeby, no wiesz, mieli trochę czasu dla siebie?

Skrzywił się, ale jest gotów zrobić wszystko dla matki - ze względu na to, że jego tata zostawił ich oboje dawno temu - podniósł się z miejsca.

Weszliśmy do kuchni. Okazało się, sądząc po ilości piany fruwającej w powietrzu, że Mów - Mi - Gary i pani Wilkins świetnie się bawią.

- Mamo - spytał Rob, z trudem panując nad sobą - czy to nie jest twoja wyjściowa sukienka?

- Och. - Pani Wilkins zerknęła na sukienkę. - Tak, rzeczywiście. Gdzie jest mój fartuch? A prawda, zostawiłam go w sypialni...

- Przyniosę go - zaproponowałam, bo jestem wścibska i chciałam zobaczyć, jak wygląda sypialnia pani Wilkins.

- Jak to miło z twojej strony - powiedziała pani Wilkins. A potem skierowała dziobek salaterki na Mów - Mi - Gary'ego, trafiając go prosto w pierś strumieniem gorącej wody.

Rob wyglądał, jakby miał za chwilę zwymiotować.

Sypialnia pani Wilkins znajdowała się na piętrze, bardzo ją przypominała: była różowo - kremowa i ładna. Na ścianie wisiało kilka fotografii przedstawiających małego Roba. Wpatrywałam się w nie z zachwytem, wyobrażając sobie, jak będzie wyglądało dziecko moje i Roba. (Kiedyś będziemy mieli dzieci, gdy już ułożę swoje życie zawodowe). Och, i jak Rob poprosi mnie o rękę. I wreszcie zabierze mnie na prawdziwą randkę.

Na jednym ze zdjęć Roba - maleńkiego, jeszcze z pieluchą - trzymał jakiś nieznany mi mężczyzna. Nie przypominał żadnego z wujków Roba, którzy, tak jak jego mama, wszyscy mieli rude włosy. Ten mężczyzna był bardziej podobny do Roba, miał takie same ciemne włosy i jasnoszare oczy.

Uznałam, że to musi być ojciec Roba. Rob nigdy nie chciał o nim rozmawiać, pewnie, dlatego, że ciągle nie mógł mu wybaczyć, że porzucił jego i mamę. Ale zrozumiałam, dlaczego ten facet mógł się mamie Roba podobać. Można go było określić jako przystojniaka. Wzięłam fartuch z łóżka i zeszłam na dół.

Gdy wręczyłam fartuch pani Wilkins, śmiała się z czegoś, co akurat powiedział Mów - Mi - Gary. Mów - Mi - Gary także wydawał się uszczęśliwiony. Jedyną osobą, która nie sprawiała wrażenia zadowolonej z życia, był Rob.

Pani Wilkins widocznie też to zauważyła, bo powiedziała:

- Rob, może byś pokazał Jessice, jak idzie praca nad twoim motocyklem?

Ożywiłam się. Rob trzymał motocykl, nad którym, aktualnie pracował - świetnego, ale starego harleya - w stodole. To była praktycznie zachęta ze strony mamy Roba, żeby pójść tam i całować się z jej synem. Aż trudno mi było uwierzyć w moje szczęście.

Rob jednak nie wydawał się usposobiony do całowania. Nie to, żeby kiedykolwiek był chętny. Niestety, z powodzeniem opiera się potrzebom ciała. Byłabym nawet skłonna twierdzić, że jego ciało nie ma żadnych potrzeb, gdyby nie to, że od czasu do czasu - zdecydowanie zbyt rzadko - udaje mi się złamać go swoim wdziękiem oraz wiśniowym chap stickiem.

A może po prostu ma tak dość mojego gadania, że całuje mnie po to, żebym się zamknęła. Kto wie?

W każdym razie wtedy w stodole nie wydawał się skłonny wykorzystać moją bezbronną kobiecość. Może powinnam była włożyć spódnicę albo co.

- Czy to dlatego, że sama tutaj przyjechałam? - spytałam, przyglądając się, jak dłubie przy motocyklu.

Podniósł głowę znad motocykla spoczywającego na warsztacie na środku stodoły i dokręcił coś kluczem francuskim.

- O czym ty mówisz?

- Gdybym wiedziała - zapewniłam - że będziesz się tak boczył, zadzwoniłabym do ciebie, żebyś mnie zabrał, przysięgam.

- Nie zadzwoniłabyś - powiedział, wykonując kluczem jakiś ruch, który uwypuklił mięśnie jego ramion pod szarym swetrem. Słowo daję, był to dla mnie dużo przyjemniejszy widok niż - mecz w telewizji.

- O co ci chodzi? Powiedziałam przecież...

- Nie powiedziałaś nawet swoim rodzicom, że się tu wybierasz - stwierdził. - Więc przestań chrzanić.

- Co ty gadasz? - starałam się mówić urażonym tonem, chociaż, rzecz jasna, miał rację. - Wiedzą, gdzie jestem.

Rob odłożył klucz, skrzyżował ręce na piersi i zapytał:

- To dlaczego, kiedy dzwoniłaś do domu, powiedziałaś, że jesteś u jakiejś Joanny?

Cholera! Nie zauważyłam, że był w pokoju, kiedy dzwoniłam.

- Posłuchaj, Mastriani - powiedział. - Wiesz, że od początku miałem wątpliwości co do tego, co jest między nami. Ja już skończyłem szkołę, a ty jesteś w jedenastej klasie. Ale nie tylko o to chodzi. Myślmy realnie. Ty i ja pochodzimy z różnych światów.

- To wcale tak... - zaoponowałam.

- Dobra, z różnych zakątków jednego świata.

- Tylko dlatego, że ja jestem miastowa, a ty...

- Słuchaj, Mastriani - przerwał mi, podnosząc dłoń - trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Nic z tego nie będzie.

Ostatnio naprawdę ciężko pracowałam nad opanowaniem gniewu. Pomijając aferę z piłkarzami - i z Karen Sue Hankey - nie pobiłam nikogo i nie odsiedziałam w szkole za karę ani jednego dnia przez cały semestr. Pan Goodhart, psycholog szkolny, oświadczył, że jest dumny z moich postępów i zastanawia się nad zawieszeniem naszych obowiązkowych cotygodniowych spotkań.

Kiedy jednak Rob podniósł dłoń i powiedział, że nic z naszego związku nie wyjdzie, z najwyższym trudem powstrzymałam się od złapania go za tę rękę i wykręcenia mu jej za plecami. Jedyne, co mnie powstrzymało, to świadomość, że chłopcy nie lubią, kiedy robi im się coś takiego; a ja chciałam, żeby Rob mnie lubił, a nawet więcej niż lubił.

Więc zamiast wykręcić mu rękę za plecami, położyłam dłonie na biodrach, przechyliłam głowę na bok i powiedziałam:

- Czy to ma coś wspólnego z facetem o imieniu Gary? Opuścił rękę i odwrócił się z powrotem do motocykla.

- Nie - stwierdził. - To sprawa między tobą a mną, Mastriani.

- Wydaje mi się, że za nim nie przepadasz.

- Masz szesnaście lat! - zawołał Rob do motocykla. - Szesnaście!

- Chyba rozumiem, dlaczego go nie lubisz. To musi być dziwne uczucie widzieć własną matkę z jakimś innym facetem niż twój tata. Ale to nie znaczy, że masz prawo wyżywać się na mnie.

- Jess. - To zapowiada kłopoty, kiedy zwraca się do mnie po imieniu. - Musisz zrozumieć, że to do niczego nie prowadzi. Mam kuratora, jasne? Nie mogę dać się złapać na randce z jakąś smarkulą...

Smarkula” zabolała, ale pominęłam ten wątek, uświadamiając sobie, że - używając słów ulubienicy cioci Rose, Opry - Rob przeżywa jakiś kryzys psychiczny.

- Rozumiem - stwierdziłam, stosując się do rady pana Goodharta, by mówić w ten sposób w sytuacjach trudnych - że nie chcesz się ze mną więcej spotykać, bo uważasz, że wiek oraz pochodzenie społeczne stwarzają zbyt wielkie różnice między nami...

- Nie próbuj mnie przekonywać, że się ze mną nie zgadzasz - przerwał mi ostrzegawczym tonem. - Dlaczego nie powiedziałaś o mnie swoim rodzicom? Co? Gdybyś była pewna, że to wypali, już dawno byś mnie przedstawiła.

- Chcę ci tylko powiedzieć - ciągnęłam, jakbym go nie usłyszała - że wydaje mi się, że usiłujesz mnie odsunąć, bo ojciec cię porzucił i nie chcesz, aby znowu zraniono cię w ten sposób.

Rob spojrzał na mnie przez ramię. Jego szare oczy pociemniały.

- Jesteś stuknięta - powiedział tylko. Zabrzmiało to szczerze.

- Rob - odezwałam się, robiąc krok w jego kierunku. - Chcę tylko, żebyś wiedział, że ja nie jestem taka jak twój tata. Nigdy cię nie opuszczę.

- Dlatego, że jesteś psychiczna.

- Nie. Nie, dlatego. Dlatego, że cię ko...

- Przestań! - zawołał, wyciągając przed siebie szmatę, jakby to był rewolwer. Na jego twarzy malowała się panika. - Nie mów tego! Mastriani, ostrzegam cię...

- ...cham.

- Prosiłem... - zwinął szmatę i rzucił ze złością w odległy kąt stodoły - żebyś tego nie mówiła.

- Przykro mi - oznajmiłam z powagą. Obawiam się jednak, że nie byłam w stanie pohamować nieokiełznanej namiętności ani chwili dłużej.

Chwilę później okazało się, że jeśli ktoś cierpiał z powodu nieokiełznanej namiętności, to raczej Rob, nie ja. O ile sposób, w jaki chwycił mnie za ramiona, przyciągnął do siebie i zaczął całować, stanowi jakąś wskazówkę.

Było rzeczą niewątpliwie cudowną całować się z młodym mężczyzną, który w sposób tak oczywisty nie potrafił opanować gorących uczuć w stosunku do mnie, należy jednak pamiętać, że zdarzenie miało miejsce w stodole, w której w końcu listopada nie jest specjalnie ciepło. Ponadto w pobliżu nie stała żadna wyściełana kanapa czy łóżko, na które mógłby mnie rzucić. Pewnie moglibyśmy to zrobić na sianie, ale:

1) brrr, oraz

2) moja namiętność wobec Roba nie jest aż taka nieokiełznana.

To znaczy, współżycie seksualne w każdym związku jest wystarczająco poważnym krokiem - nawet bez uprawiania go w zimnej stodole. Jestem, więc zdecydowana poczekać na właściwy moment - na przykład, na noc po balu absolwentów. Jeśli kiedykolwiek, co mało prawdopodobne, zostanę zaproszona na bal absolwentów. Wziąwszy pod uwagę, że mój chłopak już skończył szkołę, taka ewentualność nie wchodzi w grę. Chyba, że to ja jego zaproszę.

- Myślę, że powinnam iść do domu - powiedziałam, kiedy oboje musieliśmy zaczerpnąć oddechu.

- To był zły pomysł - odparł Rob, opierając czoło na moim i oddychając ciężko.

Wróciłam, więc do mieszkania i podziękowałam mamie Roba. Siedziała na kanapie, oglądając telewizję i przytulając się do Mów - Mi - Gary'ego w sposób, który mógłby wyprowadzić Roba z równowagi, gdyby to zobaczył. Na szczęście, nie zobaczył. A ja mu o tym nie powiedziałam.

- Skoro nie zerwaliśmy ze sobą - zwróciłam się do niego, siadając za kierownicą samochodu mamy - to co robisz w sobotę? Może poszlibyśmy do kina?

- Sam nie wiem - odparł. - Sądziłem, że będziesz zajęta ze swoją przyjaciółką Joanną.

- Nie wygłupiaj się - powiedziałam. Na dworze było tak zimno, że mój oddech ulatywał w postaci małych chmurek, ale to nieważne. - Moi rodzice mają teraz mnóstwo na głowie. Zajmują się restauracją, Mike zrezygnował z Harvardu....

- Nie zamierzasz nigdy im o mnie powiedzieć? - Szare oczy wbiły się we mnie.

- Pozwól tylko, że jakoś ich do tego przygotuję. Wiesz, ta sprawa z Douglasem i jego pracą, ciotka Rose i...

- I jeszcze ty - przypomniał mi z ledwie wyczuwalną goryczą. - Nie zapominaj o sobie i swoich psychicznych zdolnościach.

- Zgadza się. Jeszcze ja i moje psychiczne zdolności. - Jedyna rzecz, o której nie jestem w stanie zapomnieć, bez względu na to, jak bardzo się staram.

- Lepiej już wracaj - powiedział Rob, prostując się. - Pojadę za tobą, żeby się upewnić, że dotarłaś do domu cała i zdrowa.

- Nie musisz...

- Mastriani - przerwał mi. - Zamknij się i jedź. Tak też uczyniłam.

Tyle że, jak się okazało, nie ujechaliśmy daleko.

4

Nie, dlatego, pozwolę sobie zauważyć, że jestem słabym kierowcą jak już chyba wspomniałam, prowadzę znakomicie.

Z początku jednak nie zorientowałam się, że każą mi zjechać na bok nie w związku z moimi umiejętnościami czy też ich brakiem. Wiedziałam tylko, że jadę ciemną, pustą wiejską drogą prowadzącą do miasta, a Rob jedzie za mną na motocyklu. W następnej chwili skręciłam i okazało się, że droga jest zablokowana wozami policyjnymi. Policja hrabstwa, patrole drogowe... nawet ambulans. Oślepiło mnie jaskrawe czerwone i białe światło. Pomyślałam: Rany! Jechałam tylko osiemdziesiątką, przysięgam!

Dozwolona prędkość w tym miejscu wynosiła sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Ale bez przesady. To przecież Święto Dziękczynienia. Na ostatnich dwudziestu kilometrach nie było żywej duszy...

Zastępca szeryfa pokazał mi, żebym zjechała na pobocze. Dłonie na kierownicy miałam mokre od potu. Mój Boże, myślałam w panice, wszystko, dlatego, że jeżdżę bez prawa jazdy? Kto mógł wiedzieć, że są tacy skrupulatni?

Policjanta, który podszedł dowozu, widziałam tej nocy, kiedy spaliła się restauracja Mastriani. Nie pamiętałam jego nazwiska, ale wiedziałam, że to miły człowiek - taki, który może nie da mi specjalnie po uszach za nielegalne prowadzenie. Poświecił latarką najpierw na moją twarz, potem na tylne siedzenie wozu. Mam nadzieję, że nie uznał rzeczy mamy leżących z tyłu - kaset Carly Simon i Billy Joela oraz paru romantycznych komedii na kasetach wideo - za moje. Nie jestem typem osoby, która słuchałaby Bezsenności w Seattle w wykonaniu Carly Simon.

- Jessica - odezwał się gliniarz, kiedy opuściłam szybę. - Córka Joego Mastrianiego?

- Tak, proszę pana - odparłam.

Zerknęłam w tylne lusterko i zobaczyłam, że Rob zatrzymuje się tuż za mną. Oparł stopy na ziemi, czekając w tej pozycji, aż przepuszczą mnie przez blokadę. Wpatrywał się w pole kukurydzy po prawej stronie drogi. Przywiędłe kaczany były skąpane w migającym świetle reflektorów wozów policyjnych i ambulansu, które stały przy drodze. Kilka metrów dalej w polu na metalowym drągu zainstalowano potężny reflektor oświetlający coś, czego nie mogliśmy dostrzec za wysoką kukurydzą.

- Okropne, że musi pan pracować w Święto Dziękczynienia - zwróciłam się do policjanta. Starałam się być dla niego jak najmilsza, ze względu na brak prawa jazdy i w ogóle. Moje dłonie tak mocno spływały potem, że z trudem trzymałam kierownicę. Nie miałam pojęcia, co robią z ludźmi złapanymi na jeździe bez prawa jazdy, ale podejrzewałam, że nic przyjemnego.

- Tak - powiedział policjant. - Cóż, powstała pewna sytuacja. Skąd jedziesz, jeśli można zapytać?

- Byłam na obiedzie u przyjaciół - odparłam i podałam adres Roba. - To on - wskazałam go.

Rob już wcześniej wyłączył silnik i zsiadł z motocykla. Podszedł do policjanta z rękami przy bokach zamiast w kieszeniach skórzanej kurtki, chyba żeby pokazać, że nie ma broni. Jest bardzo nieufny wobec policjantów, bo był już kiedyś aresztowany.

- Co się dzieje, panie oficerze? - zapytał obojętnym tonem. Widziałam, że tak jak ja martwi się tą sprawą z brakiem prawa jazdy. Ale kto urządzałby blokadę, żeby łapać w Święto Dziękczynienia kierowców bez prawa jazdy? Jeśli o mnie chodzi, uważam, że to zdecydowanie wykracza poza obowiązki policji.

- Jakiś czas temu dostaliśmy wiadomość - odpowiedział gliniarz - że dzieje się tu coś podejrzanego. Przyjechaliśmy, żeby się rozejrzeć.

Zauważyłam, że nie wyjął druczków, żeby mi wypisać mandat. Może jednak nie chodzi o mnie, pomyślałam.

Zwłaszcza, że palił się ten reflektor. Widziałam, jak ludzie chodzą tam i z powrotem po polu. Nieśli jakieś rzeczy, jakby pudła z narzędziami i takie inne.

- Zauważyłaś coś dziwnego - zapytał mnie policjant - kiedy wyjechałaś z miasta?

- Nie - odparłam. - Niczego nie widziałam.

Noc była jasna i bezchmurna, a księżyc w pełni zalewał drogę srebrnym światłem.

Niewiele było do oglądania. Tylko pole, rozciągające się przy drodze, a za nim gęsto zalesione wzgórze.

Lasy. W tych lasach mieszkali ludzie... jeśli w ogóle można nazwać to mieszkaniem. Dla mnie ubikacja na dworze oznacza tyle samo co kemping.

Nie każdy, kto stracił pracę w wyniku zamknięcia fabryki tworzyw sztucznych, miał tyle szczęścia, co mama Roba, która - dzięki mnie - dość szybko znalazła nowe zajęcie. Niektórzy, zbyt dumni, żeby przyjąć zasiłek, wycofali się do lasu, do jakichś szop albo gorzej.

Ale byli też tacy - jak twierdził tata - którzy mieszkali tam nie dlatego, że nie stać ich było na mieszkanie z toaletą. Po prostu im to odpowiadało.

- O której - zapytał policjant - jechałaś tędy po opuszczeniu miasta?

Odpowiedziałam, że dobrze po ósmej, ale sporo przed dziewiątą. Pokiwał głową w zamyśleniu i zapisał coś w swoim notesie. Rob chuchał na swoje dłonie w rękawiczkach. Nawet w samochodzie, przy opuszczonym oknie, panował nieznośny chłód. Żal mi było Roba, który zaraz po tym przesłuchaniu miał znowu wsiąść na motocykl, przejechać za mną całą drogę do miasta i potem wrócić do domu, nie mając możliwości gdzieś się ogrzać. Chyba, że zaprosiłabym go do samochodu mamy. Tylko na parę minut. No wiecie, żeby się rozmroził.

Nagle zdałam sobie sprawę, że policjanci uwijający się po polu kukurydzy wcale nie noszą pudeł z narzędziami. Nie, zdecydowanie nie.

Moje dłonie zwilgotniały z zupełnie innego powodu niż przedtem.

W Indianie trupy zawsze znajduje się na polach kukurydzy. Właśnie na polach kukurydzy zabójcy ze Środkowego Zachodu porzucają ofiary swoich złych skłonności. To, dlatego, że dopóki właściciel pola nie zbierze wszystkich kaczanów, by zasadzić nowe, w żaden sposób nie da się zobaczyć, co się dzieje w głębi.

Krótko mówiąc, zdałam sobie sprawę, co się dzieje na tym konkretnym polu.

- Kto to jest? - zapytałam policjanta piskliwym głosem, który nie brzmiał jak mój własny.

Gliniarz nawet nie udawał, że nie wie, o czym mówię.

- Nikt, kogo mogłabyś znać - odpowiedział, nie podnosząc głowy.

Miałam jednak przeczucie, że znam, odpięłam więc pas i wysiadłam z wozu.

Wtedy policjant podniósł głowę. Nie tylko podniósł, potrząsnął nią zaskoczony. Rob także się zdziwił.

- Mastriani - spytał - co robisz?

Zamiast odpowiedzieć, ruszyłam w stronę ostrego białego światła reflektora na środku pola.

- Chwileczkę. - Gliniarz odłożył notes i długopis. - Tam nie wolno podchodzić.

Księżyc świecił na tyle jasno, że widziałam wszystko nawet bez migotliwych świateł. Szłam szybkim krokiem, mijając grupki gliniarzy i zastępców szeryfa. Niektórzy spoglądali za mną ze zdumieniem. W ich oczach malowało się zakłopotanie. Powodem zakłopotania byłam, oczywiście, ja - zmierzająca w stronę reflektora płonącego na środku pola.

- Hej, panienko. - Jeden z gliniarzy złapał mnie za ramię. - Dokąd to się panienka wybiera?

- Zobaczyć - odpowiedziałam. Tego policjanta też rozpoznałam, ale nie z pożaru w Mastrianim. Znałam go z Joe Juniora, gdzie czasami podawałam do stołu w weekendy. Zawsze brał dużą pizzę, pół mięsną, pół pepperoni.

- To niemożliwe - odparł Pół Mięsna Pół Pepperoni. - Panujemy nad sytuacją. Proszę wsiąść do samochodu jak grzeczna dziewczynka i wrócić do domu.

- Sądzę - powiedziałam, wypuszczając z ust białe obłoczki pary - że mogę go znać.

- Dajmy temu spokój - przekonywał mnie łagodnie Pół Mięsna Pół Pepperoni. - Tam nie ma nic do oglądania. Absolutnie nic. Proszę grzecznie wrócić do domu. Synu? - Zawołał do Roba, który nadbiegł tuż za mną. - To twoja dziewczyna? Bądź tak dobry i zabierz ją do domu.

- Tak, proszę pana - powiedział Rob, ujmując mnie za ramię, tak jak przedtem policjant. - Zrobię to. - Zapewnił, mnie zaś szepnął do ucha: - Czyś ty oszalała, Mastriani? Zmywajmy się, zanim zapytają o twoje prawo jazdy.

Ani myślałam odchodzić. Mam metr pięćdziesiąt wzrostu i ważę pięćdziesiąt kilo, więc nietrudno mnie podnieść i przestawić, czego Rob parę razy dokonał. Każdorazowo jednak wpadałam w furię i Rob chyba o tym pamiętał, bo nawet nie próbował. Ograniczył się do głębokiego westchnienia i poszedł za mną w stronę białego światła.

Z początku żaden z ludzi stojących obok ciała mnie nie zauważył. Nie spodziewali się w tej odległości od miasta żadnych gapiów, zwłaszcza w noc Święta Dziękczynienia. Nie otoczyli nawet ciała żółtą taśmą. Minęłam ich bez problemu...

A potem zatrzymałam się tak gwałtownie, że idący z tyłu Rob wpadł na mnie. Jego jęk zwrócił uwagę kilku policjantów, którzy spojrzeli w naszą stronę.

- Co, u diabła...

- Przepraszam, panienko - powiedział zastępca szeryfa, podnosząc się z zimnej twardej ziemi, na której przed chwilą klęczał - ale musisz stąd odejść. Marty! Dlaczego dopuszczasz tu ludzi?!

Marty podbiegł pospiesznie.

- Przepraszam, Earl - wysapał. - Nie zauważyłem jej, przeszła tak szybko. Proszę, panienko. Chodźmy...

Nie ruszyłam się.

- Znam go - powiedziałam, wskazując leżące na zmarzniętym gruncie ciało bez koszuli.

- Jezu. - Oddech Roba grzał mnie w ucho.

- To mój sąsiad - powiedziałam. - Nate Thompkins. Marty i Earl wymienili spojrzenia.

- Poszedł kupić bitą śmietanę - ciągnęłam. - Parę godzin temu. - Kiedy wreszcie oderwałam wzrok od posiniaczonego, zmaltretowanego ciała Nate'a, miałam w oczach łzy. W porównaniu z mroźnym powietrzem były ciepłe.

Poczułam na ramieniu uspokajający ciężar dłoni Roba.

Chwilę później podszedł do mnie szeryf, duży mężczyzna w czerwonej kurtce na misiu.

- Jesteś córką Mastrianiego - rzekł szorstko. To nie było pytanie.

Skinęłam głową.

- Myślałem, że już nie masz tych specjalnych zdolności.

- Nie mam - potwierdziłam, wycierając łzy z oczu.

- To skąd wiedziałaś - skinął głową w stronę Nate'a, którego przykrywano właśnie niebieską płachtą - że on tu jest?

- Nie wiedziałam - odparłam. Wyjaśniłam, w jaki sposób znaleźliśmy się w tym miejscu z Robem. I że doktor Thompkins był wcześniej u nas w domu i pytał o syna.

Szeryf wysłuchał mnie cierpliwie i pokiwał głową.

- Rozumiem - powiedział. - Zmarły nie miał przy sobie żadnych dokumentów, w każdym razie niczego nie znaleźliśmy. Teraz wiemy przynajmniej, kto to. Dziękuję. Jedź do domu, a my zabierzemy ciało.

Odwrócił się, żeby nadzorować dalsze czynności. Nie odeszłam. Chciałam, ale z jakiegoś powodu nie mogłam. Coś mnie niepokoiło.

Spojrzałam na Marty'ego, i zapytałam:

- W jaki sposób umarł?

Marty zerknął niespokojnie na szeryfa, który właśnie rozmawiał z kimś z pogotowia.

- Posłuchaj, panienko - powiedział. - Powinnaś raczej...

- Czy to z powodu tych znaków? - Na nagiej piersi Nate'a zauważyłam wycięte jakieś znaki.

- Jess. - Rob ujął mnie za rękę. - Daj spokój. Chodźmy. Ci ludzie muszą się zająć swoją pracą.

- Co to za znaki? - nie ustępowałam. Marty wydawał się zakłopotany.

- Naprawdę, panienko, lepiej już stąd odejdź.

Nie odeszłam. Stałam nieruchomo, zastanawiając się, co zrobią Thompkinsowie, kiedy się dowiedzą, co się stało z ich synem. Czy zdecydują się wrócić do Chicago?

A Tasha? Chyba naprawdę polubiła Ernesto Pyle'a, o czym świadczył entuzjazm, jaki wzbudził w niej komitet wybierający najlepszą książkę roku. Ale czy będzie chciała zostać w mieście, w którym brutalnie zamordowano jej jedynego brata?

I co powie trener Albright, kiedy się dowie, że stracił kolejnego rozgrywającego?

- Mastriani. - W głosie Roba pobrzmiewała desperacja. - Chodźmy już.

Nie rozumiałam, skąd ta desperacja, dopóki się nie odwróciłam. Prawie wpadłam na wysokiego, chudego mężczyznę w długim czarnym płaszczu, z identyfikatorem na piersi informującym, że należy do Federalnego Biura Śledczego.

- Cześć, Jessico - powiedział Cyrus Krantz z uśmiechem, który chyba miał mnie podnieść na duchu, lecz zamiast tego przyprawił mnie niemal o mdłości. - Pamiętasz mnie?

5

Nie mogłabym zapomnieć Cyrusa Krantza, choć wierzcie mi, że naprawdę próbowałam. To agent przydzielony do mojej sprawy. No wiecie, w związku z tym, że jestem Dziewczyną od Pioruna i w ogóle.

Tylko że Cyrus Krantz nie jest właściwie agentem. Jest jakimś kierownikiem w FBI. Do zadań specjalnych czy coś takiego. Wszystko to wyjaśnił - przynajmniej próbował - moim rodzicom i mnie. Złożył nam wizytę wkrótce po pożarze Mastrianiego. Nie przyniósł żadnego ciasta ani w ogóle nic, co było, moim zdaniem, niezbyt taktowne. Ale przynajmniej najpierw zadzwonił, żeby się umówić.

Zasiadł w salonie i przy kawie i biscotti opowiedział o nowym programie, którym się zajmuje. Kieruje wydziałem FBI, w którym nie ma agentów specjalnych, tylko ludzie o specjalnych zdolnościach psychicznych. Poważnie. Doktor Krantz - tak, tak, ma tytuł doktora - nazywa ich osobami szczególnie uzdolnionymi.

W moich uszach brzmi to tak, jakby chodzili do jakiejś szkoły, ale mniejsza z tym. Doktor Krantz pragnął, żebym dołączyła do jego drużyny „szczególnie uzdolnionych”.

Nie było to, rzecz jasna, możliwe, bo już się nie zaliczam do szczególnie uzdolnionych. Tak w każdym razie oznajmiłam Krantzowi.

Rodzice mnie poparli, nawet, kiedy Krantz zaprezentował, jak to nazwał, dowody na to, że kłamię. Miał wykaz kilkuset rozmów telefonicznych z organizacją poszukującą zaginionych dzieci, z którą kiedyś współpracowałam. Rzeczywiście we wszystkich przypadkach dzwoniono z naszego miasta, ale wyłącznie z automatów, a w takiej sytuacji nie da się ustalić, kto telefonował. Doktor Krantz spytał, kto poza mną w naszym mieście mógł wiedzieć, gdzie znajduje się tyle zaginionych dzieci.

Odparłam, że nie mam pojęcia. To mógł być każdy.

Krantz zaapelował do moich uczuć patriotycznych. Powiedział, że mogłabym pomagać w łapaniu terrorystów i różnych takich. Przyznałam, że to by było super.

Ale tak naprawdę nie byłam pewna, czy chcę narażać moją rodzinę na krwawą zemstę terrorystów, wściekłych z powodu uwięzienia przywódcy.

Odmówiłam, więc grzecznie Krantzowi, cały czas podkreślając, że jestem „szczególnie uzdolniona” w tym samym stopniu co pszczółka Maja.

Ale doktor Krantz nie rezygnował. Tak jak jego podopieczni - agenci specjalni Smith i Johnson, których odsunięto od mojej sprawy i których w pewien sposób mi brakowało - nie zrażał się odmową. Miałam wrażenie, że ciągle czai się gdzieś w pobliżu, czekając, aż powinie mi się noga i będzie mógł mi udowodnić, że wcale nie straciłam swoich zdolności.

Niespecjalnie mi się to podobało, bo nie był ani taki urodziwy jak agentka specjalna Smith, ani tak zabawnie nie reagował na zaczepki jak agent specjalny Johnson. Doktor Krantz budził tylko... strach.

Dlatego, kiedy zobaczyłam go na tym polu, aż podskoczyłam ze strachu.

- Doktor Krantz - powiedziałam, kiedy wzięłam się w garść na tyle, że mogłam mówić w miarę normalnym głosem. - To pan. Witam.

- Cześć, Jessico.

Krantz ma jajowatą głowę, całkiem łysą na czubku, czego nie było akurat widać, bo nosił naciągnięty na czoło kapelusz. Pewnie myślał, że dzięki temu wygląda przystojniej.

Jego wzrok prześlizgnął się po Robie, którego już kiedyś spotkał, tyle że nie u nas w salonie, rzecz jasna.

- Dobry wieczór, panie Wilkins - powiedział, skłaniając głowę.

- Dobry - odparł Rob. Puścił moją dłoń, żeby chwycić mnie za ramię i pociągnąć. - Właśnie odchodziliśmy.

- Chwileczkę, młody człowieku - rzekł doktor Krantz. - Chciałbym zamienić słówko z panną Mastriani, jeśli można.

- Taa? - mruknął Rob. Naukowców w służbie rządu Stanów Zjednoczonych darzył nie większą sympatią niż gliniarzy. - Jessica nie ma panu nic do powiedzenia.

- On ma rację - zwróciłam się do Krantza. - Naprawdę nie mam. Do widzenia.

- Rozumiem. - Sprawiał wrażenie rozbawionego. - Zgaduję, że znaleźliście się na miejscu zbrodni przez czysty przypadek?

- Tak - potwierdziłam ochoczo. - Przejeżdżałam tędy w drodze do domu, wracając od Roba.

- Chyba słyszałem, jak mówiłaś tamtym panom, że ofiara zbrodni jest przypadkiem twoim sąsiadem.

- To pan jest agentem rządu - ja na to. - Powinien pan lepiej się w tym orientować. Ja bym się czuła koszmarnie, gdyby jakiś dzieciak zginął podczas mojej służby.

Wyraz twarzy doktora Krantza nie zmienił się. Jak zwykle zresztą. Nie byłam, więc pewna, czy moje słowa do niego dotarły, czy nie.

- Chcę ci coś pokazać, Jessico - powiedział, podając mi zdjęcie, które wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza.

Na fotografii widniała kładka, o której wspomniała pani Lippman przy obiedzie. Ta, na której pojawiło się graffiti, będące według jej przypuszczenia znakiem rozpoznawczym gangu.

Przyjrzałam się obrazkowi w zimnym świetle reflektora. Czerwony zygzak wyglądał znajomo. Widziałam go już. Ale gdzie? W naszym mieście nie spotyka się graffiti zbyt często. Jakieś Rick kocha Nancy w kamieniołomach albo Jaguary górą na ścianie sali gimnastycznej rywalizującej z nami szkoły średniej. To właściwie wszystko. Nie miałam pojęcia, gdzie mogłam zobaczyć ten czerwony zygzak.

I nagle mnie olśniło.

Na piersi Nate'a Thompkinsa.

- Czy to jest związane z gangiem? - spytałam, oddając zdjęcie Cyrusowi Krantzowi.

Włożył fotografię do kieszeni.

- Nie - odparł, zapinając płaszcz.

Doktor Krantz jest wyjątkowo schludny. U nas w domu nie zostawił ani jednego okruszka na talerzu. A biscotti mamy jest bardzo kruche.

- To - poklepał się po kieszeni - było ostrzeżenie. To zaś - wskazał niebieską plandekę - to dopiero początek.

- Początek czego? - zapytałam.

- Tego, niestety, jeszcze nie wiemy.

Zawrócił w miejscu i ruszył przez pole w stronę swojego samochodu.

Poczekaj, miałam na końcu języka. Jak mogę pomóc?

Przypomniałam sobie jednak, że rzekomo opuściły mnie nadzwyczajne zdolności. Nie mogłam, więc ofiarować mu pomocy.

Zresztą, co mogłam zrobić? Nikogo nie poszukiwano. Już nie.

Przez resztę drogi do domu jechałam wolno. Nie, dlatego, że bałam się, że mnie złapią. Strasznie się bałam tego, co zastanę na Lumbley Lane. Nawet pomruk Robowego motocykla za plecami nie działał pokrzepiająco.

Kiedy tylko wjechaliśmy w moją ulicę, zobaczyłam migocące światła. Szeryf musiał nadać przez radio uzyskaną ode mnie informację, bo przed domem Thompkinsów stały już dwa wozy policyjne. Doktor otwierał właśnie drzwi policjantom, którzy stali na progu z czapkami w rękach.

Rob, zakończywszy z powodzeniem misję odstawienia mnie na łono rodziny, machnął mi ręką na pożegnanie i pognał z powrotem ulicą.

Kiedy weszłam do domu, wszyscy stali z twarzami przyciśniętymi do szyb w salonie. Wszyscy, z wyjątkiem Douglasa, który pewnie siedział w swoim pokoju (nie przepada za migającymi światłami, bo przypominają mu podróże ambulansem, jakie odbył).

- Och, Jess - odezwała się mama na mój widok. Ze stołu już sprzątnięto. Goście, poza Claire, wyszli. - Dzięki Bogu, że jesteś. Zaczynałam się martwić.

- Nic mi się nie stało.

- Strasznie długo cię nie było. Gdzie mieszka ta Joanna? - spytała mama.

Ale odpowiedź wcale jej nie interesowała. Całą uwagę skupiła na domu Thompkinsów.

- Biedni ludzie - westchnęła. - Mam nadzieję, że to nic złego.

- No wiesz, mamciu - parsknął Mike. - Dwa wozy policyjne parkują na ich podjeździe. Myślisz, że przywieźli dobre wieści?

- Nie nazywaj mnie mamcią - obruszyła się, a potem dotarło do niej, co się dzieje. - Odejdźcie od okien! Nie powinniśmy podglądać tych biednych ludzi!

- Nie podglądamy, Antonio - oświadczyła ciotka Rose. - Po prostu patrzymy przez okno. Prawo tego nie zabrania.

- Pani Mastriani ma rację - powiedziała Claire nieśmiało, podnosząc się z kanapy. - To nieładnie zaglądać innym ludziom w okna.

Najwyraźniej nie orientowała się, że Mike przez lata podglądał ją przez okno za pomocą teleskopu.

Mogłam im powiedzieć o Nacie. Ale mruknęłam tylko, że idę się położyć i ruszyłam schodami na górę. Tylko mama życzyła mi dobrej nocy.

U Douglasa nadal paliło się światło. Walnęłam w drzwi, zamiast, jak zazwyczaj, od razu wpaść do środka. Uznałam, że tym razem mogę mu darować. Pan Goodhart nazywa to pozytywnym wzmocnieniem.

- Wejdź, Jess - powiedział Douglas.

Mama puka bardzo cicho, tata zdecydowanie, jak biznesmen, a Mike nigdy nie odwiedza Douglasa. Więc Douglas zawsze wie, że gdy ktoś łomocze w drzwi, to muszę być ja.

Leżał na łóżku, czytając, jak zwykle. Dzisiaj był to akurat ostatni odcinek Supermana.

- O której wszyscy wyszli? - spytałam.

- Jakąś godzinę temu. Pan i pani Abramowitz o mało się nie pobili o to, gdzie spędzą Gwiazdkę. Jedno chce jechać do Aspen, a drugie do Antigui.

- Fajnie - powiedziałam. Państwo Abramowitz są bardzo zamożni.

- Skip dostał ataku astmy. No i jeszcze ciotka Rose. To był niezapomniany wieczór.

- Zapewne... - mruknęłam.

Zorientował się po wyrazie mojej twarzy, że coś się stało, bo zapytał:

- Co jest?

Potrząsnęłam głową. Przez chwilę wyobraziłam sobie Nate'a Thompkinsa, tak jak go widziałam po raz ostatni, martwego na polu kukurydzy.

- Nic takiego - odparłam.

- Nie wciskaj mi kitu - zaoponował Douglas. - Mów.

Powiedziałam. A nie powinnam była. Douglas nigdy nie należał do osób o silnej psychice. Zawsze mu dokuczały inne dzieciaki: w szkole, w parku, wszędzie. Nazywali go przygłupem, downem, kretynem. Poświęciłam kawałek młodości na prasowanie gęb ludzi, którzy ośmielili się wyśmiewać mojego starszego brata za to, że jest inny.

A właśnie taki jest Douglas. Nie szalony. Nie opóźniony. Po prostu inny.

Kiedy skończyłam, Douglas, który zna prawdę o moich szczególnych zdolnościach - ale nie o Robie; nikt nie zna prawdy o Robie, z wyjątkiem Ruth, mojej najlepszej przyjaciółki - wypuścił ze świstem powietrze.

- Cholera - powiedział.

- Taa.

- Biedni ludzie - dodał, myśląc o Thompkinsach.

- Taa.

- Widziałem ich córkę - rzekł. - W sklepie.

- Naprawdę? - Jakoś nie mogłam sobie wyobrazić nieśmiałej Tashy Thompkins, zawsze staromodnie ubranej, w Underground Comix, gdzie pracuje Douglas.

- Ona czyta właśnie Wikhblade - oznajmił. Wydawał się mocno przejęty - A jak to właściwie wyglądało?

- Co jak wyglądało?

- Ten symbol na piersi Nate'a.

- Tak. - Podeszłam do biurka, narysowałam znak na bloczku, który tam akurat leżał, i podałam kartkę Douglasowi.

Przyglądał się uważnie rysunkowi. Po jakiejś minucie powiedziałam:

- To chyba znak gangu. Ma sens tylko dla jego członków.

- To nie jest znak gangu - stwierdził Douglas. - W każdym razie tak mi się wydaje. Wygląda jakoś znajomo.

- Pewnie go widziałeś, przejeżdżając pod kładką. Ktoś to namalował sprayem.

- Nigdy tamtędy nie jeżdżę - odparł. Potem zachował się w sposób dziwny. To znaczy, jak na niego.

Wstał z łóżka i zaczął zdejmować książki z półek. Douglas ma więcej książek niż jakakolwiek inna znana mi osoba. Jeśli jednak chciałoby się jakąś pożyczyć i zdjęło ją z półki, zapominając mu o tym powiedzieć, natychmiast zauważyłby jej brak, mimo że obok niej na półce stoi tysiąc identycznych.

Douglas należy do tych tak zwanych moli książkowych.

Uznałam, że przeglądanie książek zajmie mu ładnych parę godzin, więc wyszłam. Nawet tego nie zauważył. Był pochłonięty szukaniem nie wiadomo czego.

Wpadłam do mojego pokoju, rozebrałam się i wskoczyłam w pidżamę. W moim pokoju panują największe przeciągi i od Halloween do Wielkanocy jest w nim potwornie zimno, mimo ogrzewania zainstalowanego przez tatę.

Za to z okien mam najlepszy widok w całym domu, lepszy nawet niż Mike. On mógł obserwować z okna sypialnię Claire Lippman i to spowodowało całe zamieszanie parę miesięcy temu. Mike postanowił rzucić Harvard, bo Claire zakochała się w nim z wzajemnością.

Ja widzę z okna całą Lumbley Lane, która w świetle księżyca wygląda jak srebrna rzeka, a chodniki po bokach jak zarośnięte brzegi. Kiedy byłam młodsza, udawałam, że Lumbley Lane jest rzeką, a ja obsługuję latarnię morską wysoko w górze...

Tej nocy, odpinając zegarek, który dostałam od Roba parę miesięcy temu i który noszę jak bransoletkę z numerem identyfikacyjnym (ku zdumieniu moich rodziców, uważających za dziwactwo obnoszenie się z masywnym męskim zegarkiem), nawet nie spojrzałam na Lumbley Lane. Nie wyobrażałam sobie, że Lumbley Lane jest rzeką ani że ja obsługuję latarnię morską, kierując miotane burzą statki do portu.

Spojrzałam za to w okno pokoju Tashy Thompkins. Nadal paliło się w nim światło. Wiadomość o śmierci brata z pewnością już do niej dotarła. Zastanawiałam się, czy płacze wyciągnięta na łóżku. Ja bym tak zrobiła, gdybym dowiedziała się, że zabito któregoś z moich braci. Współczułam Tashy i jej rodzicom. Nie znam się na gangach, ale myślę, że zabójca Nate'a nie mógł go dobrze znać. Nate to był fajny chłopak. Jego śmierć to wielka strata. Naprawdę ogromna.

Drzwi domu Thompkinsów otworzyły się i pojawił się w nich doktor, któremu jakby nagle przybyło lat. Był w płaszczu. Razem z zastępcami szeryfa podszedł do wozów policyjnych i wsiadł do jednego z nich. Wiedziałam, że jedzie zidentyfikować ciało. W drzwiach stała jego żona. Nie widziałam, czy płacze, ale przypuszczałam, że tak. Koło niej stało dwoje starszych ludzi. Pewnie dziadkowie Nate'a.

W oknie na górze poruszyła się firanka. To Tasha patrzyła na odjeżdżający wóz policyjny. Jej ramiona drżały, wstrząsane szlochem.

Biedna, nieśmiała, zakochana w książkach i komiksach Witchblade Tasha. Nic nie mogłam dla niej zrobić. Może gdybym w momencie, kiedy jej ojciec złożył nam wizytę, wiedziała, że Nate'owi coś grozi, zdołałabym go odnaleźć. Może. Teraz było już za późno. W każdym razie za późno, żeby pomóc Nate'owi.

Ale nie za późno, jak sobie uświadomiłam, żeby pomóc jego siostrze. Jak to zrobię, nie miałam na razie zielonego pojęcia. Mogłam jednak próbować.

Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo decyzja, żeby pomóc Tashy Thompkins, wpłynie na moje życie. I życie niemal wszystkich mieszkańców naszego miasteczka.

6

Kiedy następnego dnia Ruth powiedziała mi o zaginięciu jakiegoś dzieciaka z ich synagogi, z niczym mi się to nie Skojarzyło. Myślałam tylko o tej sprawie z Nate'em Thompkinsem. Obiecałam przecież sobie, że postaram się pomóc Tashy.

Było jeszcze coś. Coś, co mi się przyśniło i hm... bardzo mnie zaniepokoiło.

- Słuchasz mnie, Jess? - dopytywała się Ruth. Musiała się wysilać, żeby przekrzyczeć muzyczkę w centrum handlowym. Wybrałyśmy się na po świąteczną wyprzedaż. To był piątek po Święcie Dziękczynienia i nie miałyśmy nic lepszego do roboty.

- Jasne - zapewniłam, obracając w palcach parę okrągłych kolczyków. A nawet nie mam przekłutych uszu. Oto, jaka byłam roztargniona.

- Znaleźli jego rower - powiedziała Ruth. - Tylko rower. Na parkingu. Poza tym ani śladu. Ani tornistra. Ani klarnetu. Niczego.

- Może uciekł - zasugerowałam. Kolczyki nie byłyby najgorszym prezentem gwiazdkowym dla Ruth. To znaczy, prezentem chanukowym. Bo Ruth jest, rzecz jasna, Żydówką.

- Seth Blumenthal na pewno nie uciekł - powiedziała Ruth. - Jutro miała być jego bar miewa, Jess. Przygotowywał się do niej w synagodze. Miał ostatnią przed sobotnią ceremonią lekcję hebrajskiego. Zgarnąłby kupę forsy. Na pewno by się przedtem nie ulotnił. I na pewno nie zostawiłby roweru.

To wreszcie zwróciło moją uwagę. Dwunastoletnie dzieci nie porzucają rowerów. Nie bez walki, w każdym razie. Poza tym Ruth miała rację: sama na bar micwie zarobiła jakieś dwadzieścia tysięcy. Żaden dzieciak by nie uciekł wobec możliwości zgarnięcia takiej kasy.

- Masz jego zdjęcie? - zapytałam Ruth.

- Jest jedno w informatorze synagogi - odparła. - Zdjęcie całej rodziny. Mogę ci je pokazać.

- Dobra - powiedziałam. - Zajmę się tym.

- Zrób to jak najszybciej. Nie wiadomo, co się z nim stało. Może dostał się w łapy tego gangu.

Kątem oka dostrzegłam mamę i ciotkę Rose, które właśnie weszły do JC Penney. Byłam pewna, że gdyby nie ciotka Rose i matka, nie zjawiłaby się w centrum handlowym następnego dnia po tym, jak jednemu z sąsiadów zabito dziecko. Podejrzewałam, że nie zaryzykowała wizyty u Thompkinsów, bo ciotka Rose upierałaby się, żeby jej towarzyszyć. I na pewno gadałaby jakieś bzdury o czarnych, albo jeszcze gorzej.

Ciotka Rose wyjeżdżała w niedzielę, która wydawała się odległa jak wieczność.

- Gdybym zdobyła coś z jego ubrania - zapytała Ruth - mogłabyś to zrobić? No wiesz, to, co zrobiłaś w przypadku Shana i Claire? Kiedy pową...

Krzyknęła z bólu, bo ścisnęłam ją z tyłu za szyję.

- Masz o tym nie wspominać, jasne? - ostrzegłam. Mamusie, które stały przy domku Świętego Mikołaja - nazajutrz po Święcie Dziękczynienia do naszego centrum handlowego przybywał Święty Mikołaj - odwróciły głowy i popatrzyły na nas z dezaprobatą... Pewnie, dlatego, że byłyśmy młode i nie targałyśmy ze sobą po trójce wrzeszczących bachorów, ale mniejsza z tym. - Federalni nadal depczą mi po piętach. Wczoraj w nocy wpadłam na Cyrusa.

- Aj - jęknęła Ruth, strząsając moją rękę. - Puszczaj, ty wariatko.

- Mówię poważnie. Po prostu siedź cicho.

- Sama siedź cicho. - Ruth poprawiła kołnierz bluzki. - Albo spróbuj dla odmiany zachowywać się normalnie. Co się z tobą dzieje? Przez cały dzień ci odbija.

- Nie mam pojęcia - odparłam najbardziej sarkastycznym tonem, na jaki mogłam się zdobyć. - Może, dlatego tak się zachowuję, bo zeszłej nocy zobaczyłam okaleczone ciało chłopaka, który mieszkał po drugiej stronie ulicy.

Ruth wydęła wargi.

- Jejku - westchnęła. - Nie ma to jak dosadność. - Przyjrzała mi się uważniej. - Zaraz, zaraz. Nie obwiniasz się chyba z powodu śmierci Nate'a, co? - Nie uzyskawszy odpowiedzi, ciągnęła: - O, mój Boże. Robisz to. Jess, posłuchaj? Nie zabiłaś go, jasne? Jego kochani kumple go zakatrupili.

- Wiedziałam, że zniknął - powiedziałam. Przy domku Świętego Mikołaja jakieś dziecko zaczęło wrzeszczeć bez opamiętania, bo przestraszyło się mechanicznych elfów budujących zabawki na sztucznym śniegu. - I nie próbowałam go znaleźć.

- Wiedziałaś, że poszedł po bitą śmietanę - sprostowała Ruth. - I że nie wrócił prosto do domu. Nie wiedziałaś, że go zamordują. Nie mogłaś wiedzieć. Daj spokój, Jess. Wyluzuj. Nie możesz być odpowiedzialna za każdego zabitego na tej planecie.

- Chyba nie - zgodziłam się. - Słuchaj, Ruth, wracajmy do domu. Pokażesz mi to zdjęcie. Jeśli chłopiec od bar micwy naprawdę zaginął, może zdołam go odnaleźć, zanim zamieni się w pokarm dla ptaków, tak jak Nate.

- Ohyda - skrzywiła się Ruth. - Zbyt plastycznie to przedstawiasz. - Skierowała się jednak do najbliższego wyjścia.

Niestety, nie dość szybko.

- Jessico!

Odwróciłam się na dźwięk znajomego głosu... i zbladłam. To była pani Wilkins. I Rob.

Ostatnie osoby - nie licząc mamy i cioci Rose - które miałam ochotę spotkać. Nie dlatego, że nie cieszyłam się na ich widok. Czy widok Roba mógł mnie unieszczęśliwić? To byłoby jak poczuć się nieszczęśliwym, widząc słońce po czterdziestu dniach deszczu.

Ale z wiedzą, którą teraz miałam... którą nabyłam we śnie, bez udziału świadomości, a wszystko z powodu tego głupiego zdjęcia na ścianie sypialni mamy Roba...

- Cześć - zawołałam wesoło, starając się ukryć prawdziwe uczucia. - Miło was widzieć. - Najgłupszy tekst na świecie, ale miałam mętlik w głowie.

Nie pamiętam, żebym widziała Roba tak zmieszanego. A wynikało to stąd, że:

1) Był w centrum handlowym.

2) Był w centrum handlowym z mamą.

3) Wpadł tam na mnie.

4) Byłam z Ruth.

Ruth i Rob nie przepadają za sobą. Dopiero niedawno udało mi się przekonać Ruth, żeby przestała nazywać Roba gburem, dlatego że nigdy do mnie nie dzwoni. Rob uważał Ruth za wyjątkową snobkę, która kręci nosem na ludzi takich jak on, niezamierzających studiować w college'u. W zasadzie miał rację. Ale kręcenie nosem jeszcze nie oznaczało, że Ruth jest złym człowiekiem.

- Czy to nie zabawne - powiedziała pani Wilkins z radosnym uśmiechem. - Od dawna próbuję namówić Roba, żeby przyszedł ze mną do miary, bo szyjemy frak na ślub mojego brata. Dzisiaj, kiedy zabrał mnie po pracy, wreszcie się zgodził. Więc jesteśmy. I ty tu jesteś! Czyż to nie zabawne?

- Rzeczywiście - powiedziałam, chociaż sytuacja nie wydawała mi się ani trochę zabawna.

Rob nie pisnął nawet słowa, że się wybiera na jakiś ślub. Ślub i wesele, na którym spodziewano się go zapewne z dziewczyną. Którą - wedle wszelkich reguł - powinnam być ja.

- Myślałam, że Earl jest już żonaty - odezwałam się, żeby ukryć wściekłość.

- Och, nie chodzi o Earla - powiedziała pani Wilkins. - To mój braciszek Randy. Wstępuje w związek małżeński w Wigilię Bożego Narodzenia. Czy może być coś bardziej romantycznego?

Wesele w Wigilię? Wesele, na którym Rob wystąpi we fraku i o którym nie raczył mi wspomnieć? Poszłabym z nim, gdyby poprosił. Poszłabym chętnie. Włożyłabym zieloną aksamitną suknię, którą mama uszyła mi w zeszłym roku na obiad w Lion Club, wydany na cześć Mike'a, gdy dostał stypendium. Gdyby mama nie uszyła takiej samej sukni dla siebie, wyglądałabym naprawdę dobrze.

Ale nie. Rob nie uznał za stosowne zawiadomić mnie o tej imprezie. Zero informacji. Ani słowa.

Nagle ogarnęła mnie chęć wykrzyczenia tego, czego dowiedziałam się zeszłej nocy we śnie o tacie Roba. Chciałam zemścić się na nim za to, że wykluczył mnie z ważnego rodzinnego wydarzenia, w którym teraz gorąco pragnęłam wziąć udział.

- Jak miło - powiedziałam z lodowatym uśmiechem, patrząc na Roba. Unikał mojego wzroku. A może unikał kontaktu wzrokowego z Ruth, która odwzajemniała się tym samym. Tak czy inaczej, miał przechlapane.

- Och, Jess! - Dłoń pani Wilkins wystrzeliła w górę, chwytając moją. Z jej twarzy zniknął uśmiech. - Rob opowiedział mi, co was spotkało wczoraj wieczorem. To musiało być okropne. Bardzo współczuję rodzicom tego chłopca...

- Tak - skinęłam głową, a mój uśmiech stał się nieco mniej lodowaty. - To było okropne.

- Jeśli tylko mogę coś zrobić - powiedziała pani Wilkins. - To znaczy, nie wiem, w jaki sposób mogłabym pomóc, ale jeśli uznasz, że tym nieszczęsnym ludziom przydałoby się jakieś domowe jedzenie, daj mi znać. Robię niezłą zapiekankę...

- Oczywiście, pani Wilkins - zapewniłam. - Dam pani znać. I jeszcze raz dziękuję za wczorajszą kolację.

- Och, skarbie, to nic takiego - odparła pani Wilkins, raz jeszcze ściskając czubki moich palców, zanim je puściła. - Tak się cieszę, że mogłaś do nas przyjść.

Już było wystarczająco koszmarnie, ale w chwilę później zrobiło się dziesięć razy gorzej. Kiedy myślałam, że zdołam uciec praktycznie bez strat własnych - jeśli nie liczyć tej historii z niezaproszeniem mnie przez Roba na wesele wuja - rozległ się dźwięk, od którego krew zakrzepła mi w żyłach. Był to głos cioci Rose, wołającej moje imię.

- Widzisz, mówiłam ci, że to Jessica - stwierdziła ciotka Rose, ciągnąc mamę w naszą stronę. Niebieskie oczy Rose, które wydają się przyćmione, ale odnotowują wszystkie szczegóły z niezawodną precyzją, roziskrzyły się na widok Roba. - Kim jest twój mały przyjaciel, Jessico? Nie przedstawisz go?

To, że ciocia Rose, zasuszona jak krewetka, nazwała Roba „małym”, w innej sytuacji rozśmieszyłoby mnie do łez. Wtedy jednak marzyłam tylko o tym, żeby podłoga w centrum handlowym rozstąpiła się i pochłonęła mnie możliwie szybko i bezboleśnie.

Mama, sprawiająca wrażenie zmęczonej - kto by nie był zmęczony po całym dniu z ciocią Rose - postawiła na ziemi torby, które niosła, i powiedziała:

- Och, Mary. To ty. Jak się masz? - Znała panią Wilkins z restauracji.

- Dzień dobry, pani Mastriani - odparła pani Wilkins z promiennym uśmiechem. - Jak się pani dzisiaj miewa?

- Jako tako - powiedziała mama. Spojrzała na mnie i na Ruth. - Cześć, dziewczęta. Udały się zakupy?

- Kupiłam w Bennetonie kaszmirowy sweter - Ruth podniosła torbę do góry niczym triumfujący łowca - za jedyne piętnaście dolarów.

- Jest żółtozielony - przypomniałam jej, żeby się zbytnio nie puszyła.

- Na pewno świetnie w nim wyglądasz - powiedziała mama, żeby jej sprawić przyjemność. Każdy, kto widział jasne włosy i bladą cerę Ruth, wie, że w tym nie może jej być do twarzy.

- A ty jesteś... ? - zapytała Roba ciocia Rose.

Rob, niech go Bóg ma w opiece, starannie wytarł dłoń o dżinsy, a następnie wyciągnął ją w stronę ciotki Rose i powiedział głębokim głosem:

- Rob Wilkins, proszę pani. Miło mi panią poznać. Ciotka Rose ledwie ruszyła nosem na widok ręki Roba.

- A jakie są twoje zamiary względem mojej siostrzenicy?

Pani Wilkins wyglądała na przestraszoną. Moja mama zmieszała się. Ruth była zachwycona. Ja musiałam robić wrażenie osoby, która właśnie połknęła kaktus. Tylko Rob zachował spokój.

- Nie mam względem niej żadnych zamiarów, proszę pani - odpowiedział tym samym uprzejmym tonem.

Na tym właśnie polega problem.

Zauważyłam, jak mama mruży oczy, patrząc na Roba. Wiedziałam, co powie, zanim słowa padły z jej ust.

- Chwileczkę - powiedziała. - Ja cię chyba skądś znam. Niestety, tak było. Nie zamierzałam jednak pozwolić, żeby sobie przypomniała, skąd. Bo miejscem, gdzie spotkała Roba, był posterunek policji - ostatnim razem, kiedy zaciągnięto mnie tam na przesłuchanie...

- Z pewnością go widziałaś, mamo - powiedziałam, biorąc ją pod ramię i popychając w stronę domku Świętego Mikołaja. - Patrz, Święty Mikołaj wrócił. Nie chcesz zrobić mi zdjęcia, jak siedzę mu na kolanach?

Mama spojrzała na mnie z rozbawieniem.

- Niekoniecznie - odparła. - Nie masz już pięciu lat. Ruth raz w życiu okazała się pomocna. Podeszła do mojej mamy z drugiej strony i powiedziała:

- Ojej, pani Mastriani. To by dopiero było. Moi rodzice padliby ze śmiechu, gdyby zobaczyli zdjęcie, na którym Jess i ja siedzimy Świętemu Mikołajowi na kolanach. A w przyszłym tygodniu poproszę Jess, żeby przyszła do synagogi i usiadła na kolanach rachunkowego Harry'ego. Chodźmy.

Pani Wilkins na szczęście nie zdawała sobie sprawy, że rzekoma dziewczyna jej syna robi wszystko, co w jej mocy, żeby jej matka go nie poznała.

- Och, tak - zawołała ze śmiechem. - To będzie komedia.

Mama pozwoliła się ustawić w kolejce do Świętego Mikołaja. Kiedy wróciłam, żeby pożegnać się z panią Wilkins - Roba ignorowałam - i zabrać torby mamy, usłyszałam syk ciotki Rose:

- Uważaj, młody człowieku. Widziałam już takich jak ty i ostrzegam cię: nawet nie myśl o tym, żeby tknąć moją siostrzenicę. Jeśli nie chcesz, żeby spotkało cię coś złego.

Rzuciłam ciotce wściekłe spojrzenie. Tego mi akurat było trzeba - żeby dała Robowi dodatkowy pretekst do zerwania.

Rob nie przejął się specjalnie jej słowami. Za to spojrzał na mnie szarymi, nieodgadnionymi oczami...

Prawie nieodgadnionymi. Jestem pewna, że wyczytałam coś w nich: „Dzięki za nic”.

Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że właśnie przegapiłam świetną okazję, by przedstawić go mojej mamie.

Ale cóż, kto miał świetną okazję, żeby zaprosić mnie na wigilijne wesele wujka Randiego i przegapił ją?

Wróciłam do kolejki z torbami i usłyszałam, jak Ruth szepcze: „Masz u mnie dług”. Zajęło mi dobrą chwilę zrozumienie, co miała na myśli. Ktoś niedaleko chichotał. Spojrzałam przez bawełniane pole fałszywego śniegu i zobaczyłam Karen Sue Hankey z paroma kumpelkami. Wskazywały na nas, zarykując się ze śmiechu.

Doprawdy nie uważam, że moja mama miała prawo tak się zdenerwować gestem, jaki wykonałam w ich kierunku, mimo iż wokół stały małe dzieci. Pewnie nawet nie wiedziały, co on oznacza. Ciocia Rose z pewnością nie wiedziała.

- Nie, Jessico - poinformowała mnie zjadliwym tonem. - Znak pokoju pokazuje się dwoma palcami, nie jednym. Czy niczego was w tej szkole nie uczą?


Kiedy wróciłyśmy z centrum handlowego, przed domem Hoadleyów - to jest Thompkinsów - stało więcej samochodów niż zwykle.

Zaskoczyło mnie, że Thompkinsowie znają tylu ludzi. Jak na nowych członków naszej wspólnoty, byli bardzo lubiani.

- Zobacz - powiedziała Ruth, kiedy wysiadłam z jej samochodu. - Jest trener Albright.

Oczywiście rozpoznałam dodga plymoutha trenera. Trudno byłoby go nie poznać, jako że został pomalowany w kolory szkoły Ernesta Pyle'a - fioletowy i biały.

- Boże - westchnęła Ruth - biedna Tasha. Czy możesz sobie wyobrazić tego palanta w salonie dzień później po tragicznej śmierci brata? To musi być jeden z tych kręgów piekła, o których pisał Dante.

Na angielskim przerabiamy właśnie Boską Komedię Dantego. Cóż, wszyscy poza mną. Ja siedzę w ostatniej ławce i gram w tetrisa na gameboyu z wyłączonym dźwiękiem.

- Wpadnij później z tym zdjęciem - powiedziałam. - To znaczy, jeśli dzieciak z synagogi jeszcze się nie znalazł.

- Na pewno się nie znalazł - oświadczyła Ruth ponuro. - To dzień brzemienny ludzką tragedią. Popatrz choćby na mój nowy sweter.

Zatrzasnęłam drzwiczki i ruszyłam przez ogród w stronę domu. Śnieg, który zapowiadano na kanale Pogoda, wciąż nie spadł, ale niebo zakrywały szarobiałe chmury. Ani kawałeczka błękitu. I okropny mróz. Twarz, jedyna część mojej osoby wystawiona na działanie żywiołów, prawie mi zamarzła, zanim przebyłam siedem metrów od podjazdu do drzwi frontowych.

- Hej! - wrzasnęłam, wchodząc do środka. - Wróciłam! - Mogłam krzyczeć bezpiecznie, bo w drodze powrotnej wyprzedziłyśmy z Ruth mamę i ciotkę Rose.

Nikt nie odpowiedział. Dom wydawał się pusty.

Podeszłam do stolika w holu, żeby rzucić okiem na pocztę. Katalog świąteczny, katalog świąteczny, katalog świąteczny. Zdumiewające, ile przychodziło tych katalogów. Zaczynały napływać już w październiku. Wędrowały prosto do pojemnika na papierowe śmiecie.

Rachunek. Kolejny rachunek. Adresowany do rodziców list z Harvardu, pewnie z błagalną prośbą, żeby nakłonili Mike'a do powrotu na uczelnię. Tak, jakby mieli w tej sprawie coś do powiedzenia. Mike kupił bilet do domu, gdy tylko usłyszał, że dama jego serca omal nie padła ofiarą morderstwa i w związku z tym trafiła do szpitala, a następnie odmówił powrotu, zniewolony niewinnym błękitem oczu Claire. (Znacznie lepiej, jak wyjawiła mi Claire, mieć chłopaka w college'u niż takiego, który nadal uczy się w szkole średniej).

Do mnie nie było nic. Nigdy nic nie przychodzi. Całą pocztę, jaką otrzymuję, moja przyjaciółka Rosemary z 1 - 800 - Jeśli - - Widziałeś - Zadzwoń adresuje do Ruth, która następnie dostarczają mnie. Teraz Rosemary przebywała na Rhode Island z wizytą świąteczną u matki, nie spodziewałam się więc żadnego listu. Zaginione dzieci musiały poczekać do następnego tygodnia, żeby je odnaleziono.

Z wyjątkiem Setha Blumenthala, jeśli faktycznie zaginął.

Ściągnęłam czapkę i rękawiczki i wepchnęłam je do kieszeni płaszcza, który poszłam powiesić przy drzwiach od garażu. W lodówce nie znalazłam nic interesującego. Zjadłam resztkę persymonowego ciasta, ale zrobiłam to bez prawdziwego zaangażowania. Można by uznać, że przejmowałam się tym, co się działo po drugiej stronie ulicy. W związku z Nate'em i w ogóle.

Szesnastoletni chłopak zabity, zanim zdążył wyrobić sobie prawo jazdy, i to za co? Za to, że występował w barwach niewłaściwego gangu?

Ale właściwie nie myślałam o Nacie. Myślałam o Robie, o tym, jak bardzo wydawał się dotknięty, kiedy nie przedstawiłam go mamie. No a jak bardzo on mnie zranił, nie zapraszając na to wesele? To działa w obie strony. Nie może utrzymywać, że nie możemy ze sobą chodzić ze względu na różnicę wieku i stroić fochy, kiedy nie przedstawiam go mamie.

Oboje mieliśmy z naszym związkiem problemy, nad którymi należałoby popracować. Może powinniśmy wziąć udział w programie Opry i porozmawiać z tym łysym doktorem, którego ona zawsze zaprasza.

- Panie doktorze, moja dziewczyna się mnie wstydzi - niemal słyszałam głos Roba. - Nie chce przedstawić mnie rodzicom.

- Cóż, mój chłopak mi nie ufa - odgryzłabym się. - Nie chce mi powiedzieć, za co go aresztowano ani zaprosić na wesele wujka Randiego.

Tak. My u Opry. To powinno się zdarzyć.

Dopiero na górze usłyszałam głosy. Przyznaję, że mój brat Douglas, nawet jeśli nie przeżywa kolejnego „epizodu”, często mówi do siebie.

Tym razem jednak ktoś mu odpowiadał. Drzwi jego pokoju były zamknięte jak zwykle, ale kiedy przyłożyłam do nich ucho, nie miałam wątpliwości: z pokoju Douglasa dobiegały dwa głosy.

Jeden należał do dziewczyny.

Uznałam, że to Claire. Może chciała przedyskutować z Douglasem, co kupić Mike'owi na Gwiazdkę. Albo prosić go o radę, bo ich związek przechodził kryzys...

Ale dlaczego z czymś takim miałaby się zwracać do Douglasa? Powinna wybrać raczej mnie. Mogę być stuknięta i w ogóle, z tymi moimi zdolnościami psychicznymi, ale na pewno jestem sto razy normalniejsza od niego.

Nie zdołałam się powstrzymać. Wiedziałam, że nie powinnam, ale zrobiłam to. Grzmotnęłam w drzwi, a potem otworzyłam je na oścież.

- Cześć, jak się macie - zawołałam radośnie. - O czym gadacie?

W pokoju Douglasa wcale nie było Claire. Była Tasha Thompkins.

Gdy ją zobaczyłam, siedzącą na brzegu Douglasowego łóżka, w czarnej bluzce z golfem i szarym wełnianym swetrze, szczęka opadła mi tak nisko, że - przysięgam - czułam, jak dotyka podłogi.

- Cześć, Jess - powiedziała, patrząc na mnie załzawionymi brązowymi oczami, łagodnymi jak jej głos.

- Eee... - Nie byłam w stanie wykrztusić słowa. Spojrzałam na Douglasa, który siedział przy biurku przed komputerem. W życiu nie spodziewałabym się, że zastanę u niego dziewczynę. A zwłaszcza taką, z którą ani nie łączyło go żadne pokrewieństwo, ani nie była dziewczyną jego młodszego brata. - Co... co... co...

- Po prostu nie mogłam tego wytrzymać - powiedziała Tasha, przychodząc mi z pomocą. - W domu jest tak... Teraz jest tam trener Albright.

- Widziałam jego samochód - zdołałam wykrztusić.

- Nie mogłam tego wytrzymać - powtórzyła Tasha. - Przypomniałam sobie, że kiedy ostatnim razem widziałam Douga, mówił, że ma bardzo wczesne wydanie komiksu, który lubię, i mogę wpaść, żeby je obejrzeć. - Wzruszyła ramionami. - No i przyszłam.

Gapiłam się na nią w milczeniu, dodała więc:

- Mam nadzieję, że to ci nie przeszkadza, Jessico.

Chciałam powiedzieć, że nie, ale z moich ust wydobył się tylko dziwaczny dźwięk, podobny do tego, jaki wydała Helen Keller w filmie o swoim życiu. Pokręciłam tylko głową.

- Nie przejmuj się moją siostrą - odezwał się Douglas. - Jest nieśmiała.

Tasha roześmiała się cicho.

- To dla mnie coś nowego - odparła.

- Rozmawialiśmy z Tashą o Nacie - stwierdził Douglas obojętnym tonem, jakby kontynuując przerwaną rozmowę.

- Przykro mi z powodu twojego brata - powiedziałam.

- Dziękuję - szepnęła Tasha w odpowiedzi.

- Okazuje się - ciągnął Douglas - że Nate miał paru nieciekawych znajomych.

Tasha przytaknęła z poważnym wyrazem twarzy.

- Ale oni by tego nie zrobili - wyjaśniła. - To znaczy, nie zabiliby go. To po prostu banda narwańców, którzy myślą, że są nie wiadomo kim.

Oboje z Douglasem spojrzeliśmy na nią tępym wzrokiem. Widocznie rzecz z mieszkańcami Chicago nie sprowadza się do tego, że mówią „hello” zamiast „hej”. Posługują się po prostu innym językiem.

- Trzęśli szkołą - wyjaśniła Tasha.

- Och - mruknęłam ze zrozumieniem. Douglas wyglądał na bardziej zmieszanego niż ja.

- Trzymali się Nate'a tylko z powodu taty - ciągnęła Tasha. - Wiecie. Bloczki z receptami itd. Oxy daje weekend na haju.

Skinęłam głową, jakbym wiedziała, o czym mówi.

- Ale Nate'owi to imponowało. Starałam się go przekonać, że te typy tylko go wykorzystują, ale mnie nie słuchał. Na szczęście tata wszystko odkrył. Nate był zawsze dobrym uczniem, więc kiedy jego oceny poleciały... - Przeniosła wzrok na plakat z Władcy Pierścieni na ścianie, ale było jasne, że go nie widzi. Widziała zupełnie co innego. - Tata był taki wściekły - podjęła po chwili - że zabrał nas ze szkoły. Następnego dnia znalazł pracę tutaj. Przenieśliśmy się w tym samym tygodniu.

Byłam w stanie zrozumieć punkt widzenia doktora Thompkinsa. Moja rodzina boryka się z różnymi problemami, ale narkotyki do nich nie należą.

- Chyba rozumiem - powiedziałam. - Ci narwańcy dopadli go, bo przestał im dawać bloczki z receptami.

Tasha potrząsnęła głową, zakłopotana.

- Nie wiem - odparła. - To źli chłopcy, ale nie byli mormordercami.

Zastanowiłam się przez chwilę.

- A ten znak? - spytałam.

Douglas wykonał dłonią gest podrzynania gardła. Za późno.

- Jaki znak? - zdziwiła się Tasha.

Palnęłam gafę. Tasha nie wiedziała. Nie znała szczegółów śmierci brata.

- Nic takiego - powiedziałam. —Tylko... eee... w mieście pojawiło się jakieś graffiti i niektórzy ludzie sądzili, że to może być znak gangu.

- Myślicie, że mój brat był w gangu?

Douglas oparł czoło na dłoni, jakby nie mógł patrzeć na to, co się dzieje.

- Cóż - wydusiłam. Nie mogłam jej, rzecz jasna, powiedzieć prawdy. O symbolu wyciętym na piersi Nate'a. - To tylko plotka.

Tasha rzuciła mi twarde spojrzenie.

- Był czarny - powiedziała ostro. - Dlatego ludzie uznali, że Nate należał do gangu i wypisywał jakieś znaki.

- Niezupełnie - odparłam, wpatrując się rozpaczliwie w Douglasa. - Przecież sama mówiłaś, że spotykał się z jakimiś ciemnymi typami...

- Fakt - powiedziała Tasha, wstając. Jak niemal wszyscy ludzie na świecie, górowała nade mną wzrostem. - Ale te ciemne typy były przypadkiem w większości białe. Nie przenieśliśmy się tutaj, jak wam się zdaje, z getta.

- Nigdy nic takiego nie twierdziłam - rzekłam pojednawczo. - Mówiłam tylko, że to dziwne, że ten znak pojawił się w mieście, kiedy wy się tu przeprowadziliście, i zastanawiałam się, czy...

- Czy nie sprowadziliśmy ciemnych typów z wielkiego złego miasta? - Sięgnęła po płaszcz, który leżał na łóżku obok niej. - Policja zadawała nam te same pytania. Chcą wierzyć w tę samą wersję co wy. Ze mój brat zasługiwał na śmierć ze względu na to, z kim się spotykał. Cóż, mam nowinę dla gliniarzy i dla ciebie, Jessico. To nie jakiś uliczny gang z wielkiego miasta zabił mojego brata. To był morderca miejscowego chowu.

Z tymi słowy wyszła z pokoju. Dopiero kiedy rozległ się trzask zamykanych drzwi, Douglas zaczął klaskać.

- Brawo, siostro. Czy zastanawiałaś się kiedyś nad karierą w korpusie dyplomatycznym?

Opadłam na to miejsce na jego łóżku, które właśnie zwolniła Tasha.

- Daj spokój - mruknęłam ponuro.

- Nie martw się - powiedział Douglas. - Dojdzie do siebie. W końcu tylko straciła brata.

- Taa, a ja okazałam się naprawdę pomocna, sugerując, że był gangsterem, który sam się prosił o to, co go spotkało.

- Nie sugerowałaś niczego podobnego - stwierdził Douglas. - A ja pytałem ją o to samo, kiedy weszłaś.

- Ale przy tobie się nie wściekła.

- Dlaczego miałaby się wściec? Biorąc pod uwagę mój czar osobisty - odparł nonszalancko.

Zauważyłam jednak na jego policzkach lekki rumieniec, którego jeszcze przed chwilą nie było.

- Douglas? - mruknęłam, prostując się na łóżku.

- Co?

- Ona ci się podoba. Przyznaj się.

- Oczywiście, że mi się podoba. - Odwrócił się do komputera i zaczął stukać w klawisze. - Jest bardzo miła.

- To coś więcej - stwierdziłam. - Ty się w niej durzysz. Douglas przestał stukać. Odwrócił się na krześle i burknął:

- Jeśli komuś o tym powiesz, zabiję cię.

- Komu miałabym powiedzieć? - Przewróciłam oczami. - Dlaczego jej gdzieś nie zaprosisz?

- Chociażby z tego powodu - odparł - że przez ciebie ona teraz nienawidzi wszystkiego, co się ze mną wiąże.

- Powiedziałeś, że jej przejdzie!

- Powiedziałem to tylko dlatego, żebyś poczuła się lepiej. Zrozum. Wszystko zepsułaś.

- Co to, to nie! - Wstałam z łóżka. - Nie zwalisz na mnie winy za to, że Tasha nie chce z tobą chodzić. Przecież nawet jej tego nie zaproponowałeś. Dlaczego nie zaprosisz jej do kina na jeden z tych dziwacznych niezależnych filmów, na które zawsze chodzą takie komiksowe świry, jak ty.

- Chyba żartujesz - mruknął Douglas. - Przecież właśnie zamordowano jej brata.

- To straszne - przyznałam. - Ale sama mówiła, że nie może wytrzymać w domu. Zaproś ją do kina. Na pewno się zgodzi.

- Pomyślę o tym - rzekł Douglas, odwracając się do komputera. - Co do tego znaku. Szukałem cały dzień, ale niczego nie znalazłem. Jesteś pewna, że dobrze go narysowałaś?

- Jasne - powiedziałam i natychmiast zmieniłam temat. - Douglasie, mówię poważnie, powinieneś ją gdzieś zaprosić.

- Ale ona chodzi do liceum - odparł, znów wbijając wzrok w monitor.

Przypomniała mi się wczorajsza rozmowa z Robem w stodole.

- I co z tego? - powiedziałam. - Tasha jest poważna jak na swój wiek, a ty niedojrzały jak na swój. Stanowicie idealną parę.

- Może masz rację - mruknął Douglas niechętnie.

W tym momencie usłyszałam, jak Ruth woła mnie po imieniu. Jak zwykle, weszła do domu bez pukania.

- Mam! - zawołała, ukazując się w drzwiach minutę później, zasapana i pokryta płatkami śniegu. - Zdjęcie Setha Blumenthala. Chłopaka, który zniknął dziś rano. Cześć Douglas.

- Cześć - odpowiedział, nie wchodząc z Ruth w kontakt wzrokowy, jak to było w jego zwyczaju.

- Czy to Tasha Thompkins wychodziła od was przed chwilą? - zapytała Ruth.

- Tak - odparłam.

- Nie wiedziałam, że się przyjaźnicie. Miło z twojej strony, że ją zaprosiłaś.

- Nie zaprosiłam.

- To dlaczego przyszła?

- Zapytaj jego - odparłam, wskazując głową Douglasa. Skulił się przy komputerze, ale zauważyłam, jak czerwienieją mu czubki uszu.

- Co trzeba zrobić - spytał - żeby zdobyć w tym domu odrobinę prywatności?

8

Kiedy obudziłam się następnego ranka, wiedziałam, gdzie jest Seth Blumenthal.

Nie było to dobre miejsce. W najmniejszym stopniu.

Z psychiczną zdolnością odnajdywania ludzi niełatwo żyć. Ledwie rzuciłam okiem na zdjęcie na ścianie w pokoju pani Wilkins, dowiedziałam się czegoś o tacie Roba. Oddałabym wszystko, żeby pozbyć się tej informacji.

Tak jak oddałabym wszystko, by nie musieć zrobić tego, co musiałam teraz zrobić.

Wielka mi rzecz. Podnieść słuchawkę i wykręcić 911.

Wcale nie.

Kiedy otrzymuję wiadomość o zaginionym dziecku, zwykle sprawy rozwijają się następująco: zanim oddzwonię, upewniam się, że dziecko naprawdę chce, by je odnaleziono. Kiedyś znalazłam chłopca, który miał się dużo lepiej, gdy był zaginiony niż wtedy, gdy przebywał ze swoim ojcem, zwyczajnym draniem. Od tamtej pory sprawdzam, czy odnajdywanych przeze mnie dzieci nie lepiej zostawić w spokoju.

W wypadku Setha nie było o tym mowy.

Nie mogłam jednak zwyczajnie podnieść słuchawki, wybrać 911 i powiedzieć: „Znajdziecie na tej - i - na - tej ulicy Setha Blumenthala. Pośpieszcie się, mama bardzo za nim tęskni”.

Od czasu, gdy zaczęło się z tą zdolnością psychiczną i rząd Stanów Zjednoczonych wyraził gorące pragnienie wciągnięcia mnie na swoją listę płac, musiałam udawać, że owa zdolność się ulotniła. Więc jak by to wyglądało, gdybym z mojego pokoju wykręciła 911 i powiedziała: „No tak, Seth Blumenthal. To jest adres, pod którym go znajdziecie”.

Niezbyt dobrze.

Musiałam poszukać czynnego automatu, aby mieć jaką taką podstawę do zaprzeczenia następnym razem, kiedy Cyrus Krantz oskarży mnie o kłamstwo w kwestii szczególnych uzdolnień.

Jeśli kiedykolwiek rozważałam możliwość zaprzestania tych podchodów, to właśnie tego dnia. A to dlatego, że kiedy wygrzebałam się z łóżka i podeszłam do urządzenia ogrzewczego, które zawsze wyłączam na noc, wyglądając przez okno, stwierdziłam, że Lumbley Lane przykrył biały dywan.

Zaczęło padać około czwartej po południu poprzedniego dnia i, jak się wydaje, nie przestało. Na ziemi leżało, co najmniej pół metra śniegu.

- Świetnie - mruknęłam, pośpiesznie wkładając dodatkową parę skarpetek i wszystkie flanelowe łachy, jakie mi wpadły w ręce. - Po prostu świetnie.

Przy takiej ilości śniegu na zewnątrz musiała panować niezmącona cisza. W domu było równie spokojnie. Zeszłam do kuchni, gdzie zastałam ciotkę Rose z kubkiem parującej kawy w ręce.

- Mam nadzieję, że nie zamierzasz wyjść na dwór tak ubrana - powiedziała. - Wyglądasz, jakbyś nałożyła jakieś stare łachy na pidżamę.

Bo właśnie to zrobiłam, ta uwaga specjalnie mnie nie poruszyła.

- Idę tylko do sklepu - odparłam. Podeszłam do szafek z butami i zaczęłam naciągać kozaki. - Zaraz wracam. Potrzebujesz czegoś?

- Do sklepu? - Ciocia była zaszokowana. - Masz lodówkę wyładowaną po brzegi i nie możesz znaleźć niczego na śniadanie? Co takiego chcesz kupić?

- Tampony - burknęłam, żeby jej zamknąć usta.

Nie pomogło. Zaczęła paplać o zespole wstrząsu toksycznego. Kiedyś oglądała program Opry poświęcony temu tematowi.

- Zanim do niej dotarli - mówiła ciotka, podczas gdy ja rozglądałam się za jakimiś rękawiczkami - macica zdążyła jej wypaść!

Znałam pewną osobę, której życzyłam, żeby jej wypadła macica. Ale nie powiedziałam tego głośno. Wcisnęłam czapkę narciarską na rozczochrane po nocy włosy i zwróciłam się do ciotki:

- Zaraz będę z powrotem. A gdzie się wszyscy podziali?

- Twój brat Douglas - odparła - poszedł do tej swojej żałosnej pracy w sklepie z komiksami. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego twoi rodzice pozwalają mu się tak marnować. Powinien się uczyć. Nic mu nie jest, poza tym, że rodzice usiłują zagłaskać go na śmierć. To nie pigułek potrzebuje ten chłopak, tylko porządnego kopa w tyłek.

Zrozumiałam, dlaczego żadne z dzieci cioci Rose nie zapraszało jej na wakacje. Przebywanie z nią to prawdziwa przyjemność.

- A co z mamą i tatą? - zapytałam. - Gdzie są?

- Twój ojciec udał się do jednej z tych swoich restauracji - wyjaśniła tonem dezaprobaty. Prowadzenie restauracji stanowiło w jej opinii kolejny przykład marnotrawienia czasu i zdolności. - A twój drugi brat wyszedł z twoją mamą.

- Ach, tak? - Włożyłam najcięższe okrycie, jakie znalazłam - starą narciarską kurtkę taty. Była o dziesięć rozmiarów za duża, ale za to ciepła. Jakie to miało znaczenie, jak wyglądam? Nie zamierzałam przecież kokietować pracowników Stop and Shop. - Dokąd poszli?

- Zobaczyć pożar - oznajmiła ciocia Rose, pochylając się nad rozłożoną na stole gazetą..

ŚMIERĆ JEDNEGO Z MIESZKAŃCÓW, krzyczał nagłówek. PODEJRZENIE CELOWEGO DZIAŁANIA. O mój Boże.

Pomyślałam, że ciotce kompletnie odbiło. No wiecie, Alzheimer. Przecież pożar restauracji miał miejsce prawie trzy miesiące wcześniej.

- Masz na myśli Mastrianiego? - spytałam. - Poszli na plac budowy?

Nie bardzo mieli po co tam chodzić, zwłaszcza w taki dzień jak dzisiaj. Firma mająca odbudować restaurację przerwała pracę na zimę. Powiedzieli, że skończą wiosną, kiedy ziemia nie będzie taka twarda. Więc co mama i Michael mogli robić na pustym placu budowy?

- Chodzi o inny pożar - powiedziała ciocia Rose lekceważąco. - Ten w żydowskim kościele.

Spojrzałam na nią oszołomiona.

- Wybuchł pożar w synagodze?

- W synagodze - potwierdziła ciotka. - Tak to nazywają. Wszystko jedno. Jak dla mnie, wygląda na kościół.

- Jest pożar w synagodze? - powtórzyłam głośniej. Ciocia Rose spojrzała na mnie z irytacją.

- Przecież powiedziałam. Nie musisz krzyczeć, Jessico. Mogę być stara, ale nie jestem...

Głucha”, powiedziała prawdopodobnie. Nie dowiedziałam się, bo wypadłam z domu, zanim dokończyła zdanie.

Zauważyłam ciemny pióropusz dymu, nim doszłam do końca Lumbley Lane. Niedobrze.

Brnęłam przez śnieg, kierując się do Stop and Shop, na szczęście po drodze do synagogi. W mieście są pługi śnieżne, ale trwa wieki, zanim dotrą do naszej dzielnicy. Najpierw odśnieżają drogi wokół szpitala i sądów, dopiero potem dzielnice mieszkalne... o ile nie trzeba wrócić i ponownie oczyścić ważnych dróg, a tak się dzieje przy takiej pogodzie jak dzisiejsza. Wiejskimi drogami w ogóle się nie zajmowano. Silna zamieć stanowiła gwarancję, że nikt spoza granic miasta nie będzie w stanie ruszyć się gdzieś dalej. Było to dobre dla dzieci - nie mogły dotrzeć do szkoły - ale nie takie dobre dla dorosłych, którzy musieli stawić się w pracy. Lumbley Lane jeszcze nie odśnieżano. Tylko nasz podjazd został zamieciony. Pan Abramowitz, przodownik zamiatania w sąsiedztwie, ledwie ruszył swój podjazd, na tyle, żeby można było wyprowadzić samochód i pojechać do synagogi. Mama i Mike też chcieli pomóc. W małym mieście ludzie zwykle działają razem. To dobra rzecz, ale nie zawsze. Na przykład, ludzie chętnie dzielą się plotkami. Co w wypadku Nate'a Thompkinsa okazało się niezbyt dobre.

Kiedy dotarłam wreszcie do Stop and Shop, odległego ledwie parę ulic od mojego domu, sapałam z wysiłku. Twarz mi zmarzła od lodowatego wiatru, mimo wielkiego kaptura taty.

Nie mogłam jednak wejść do środka, żeby się ogrzać. Musiałam skorzystać z automatu na zewnątrz.

- Czy może pan zawiadomić policję - powiedziałam, kiedy odezwał się głos dyżurnego - że dziecko, którego szukają, Seth Blumenthal, znajduje się na Wiejskiej Drodze numer jeden, pod pięćdziesiątym szóstym, w drugiej przyczepie na prawo od tabliczki pana Shaky?

- Że co? - zapytał dyżurny.

Prześladował mnie pech. No wiecie, nierozgarnięty dyżurny i szalejąca zadymka.

- Proszę posłuchać. Niech pan weźmie długopis i notuje. - Powtórzyłam informację. - Zapisał pan?

- Ale...

- Do widzenia.

Odwiesiłam słuchawkę. Wokół mnie wirowały płatki śniegu niczym miliony maleńkich baletnic w białych zwiewnych spódniczkach. Wiecie, jak w tym filmie Fantazja. A może tamto to były nasiona dmuchawca. Wszystko jedno. W każdym innym momencie uznałabym je za piękne. Teraz jednak sprawiały mi tylko kłopot.

Mogłam wejść do sklepu i ogrzać się, ale postanowiłam tego nie robić. Nie byłoby dobrze, gdyby Luther (Luther pracował na porannej zmianie w soboty, już gdy byłam małą dziewczynką i przychodziłam do sklepu w każdy weekend, żeby wydać kieszonkowe na lukrecję i Bazooka Joe) zapamiętał, że byłam, i powiedział o tym Cyrusowi Krantzowi, kiedy ten zacznie zadawać pytania, gdy już znajdą Setha Blumenthala. Luther ma pamięć jak stalowa pułapka na myszy. Pamięta wszystkie wyścigi, jakie wygrał Dal Earnhardt.

Śnieg i wiatr dokuczały, ale to jeszcze nie była burza śnieżna. Dało się chodzić. Samochodem byłoby podobnie. To znaczy, poruszałabym się równie szybko.

Gdy wreszcie dobrnęłam do synagogi, wiatr nieco osłabł. Nadal panowała niesamowita cisza, jaka zapada, gdy wszystko jest pokryte grubą warstwą śniegu... Mama stała na parkingu koło synagogi - śnieg w tym miejscu stopniał od płomieni i wody z sikawek - wraz z Mikiem i Abramowitzami. Przedarłam się przez labirynt gumowych węży leżących na ziemi i podeszłam do nich.

- Co się dzieje z tym miastem, że ciągłe wybuchają gdzieś pożary? - powiedziałam do mamy.

- Och, skarbie - mama objęła mnie. - Co ty tutaj robisz? Nie przyszłaś chyba pieszo?

- Jasne, że tak - odparłam, wzruszając ramionami. - Wszystko, byle uciec ciotce Rose.

- Dlaczego masz na sobie starą kurtkę taty? - zapytała mama.

Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo Michael klepnął mnie w ramię i powiedział:

- W końcu zdecydowałaś się do nas przyłączyć?

- Owszem. Dzięki, że mnie obudziliście.

- Próbowałem - odparł. - Nie reagowałaś na bodźce zewnętrzne. W dodatku wyglądałaś, jakby śnił ci się jakiś koszmar.

Nie mylił się. Tyle że to nie był mój koszmar. To była rzeczywistość Setha Blumenthala.

Ruth wyglądała żałośnie. Miała czerwony nos, a po jej policzkach spływały łzy.

- Dobrze się czujesz? - spytałam.

- Bywało, że czułam się lepiej - chlipnęła.

- Och, Jess - Pani Abramowitz dopiero teraz mnie zauważyła. Sądzę, że nie poznała mnie od razu ze względu na kurtkę taty. - Czy to nie straszne?

Straszne” nie oddawało grozy tego, co się stało. Budynek uległ niemal całkowitemu zniszczeniu. Tylko parę wewnętrznych ścian nadal stało. Reszta stanowiła kupę pokrytych sadzą gruzów, odcinających się ostrą czernią od śniegu.

- Nie zdążyli dojechać na czas - powiedziała pani Abramowitz, wycierając łzę z czubka nosa. - Z powodu oblodzenia.

- Droga Louise - mama przytuliła panią Abramowitz. - Pamiętaj, co mi mówiłaś, kiedy paliła się restauracja. Liczą się ludzie, nie budynki.

- Prawda - przytaknął pan Abramowitz. Stał ze Skipem w gromadce mężczyzn kulących się przed wiatrem. - Nikt nie został ranny. I to jest najważniejsze.

- Ale... ale Tora - rzekła jego żona łamiącym się głosem. - To po prostu okropne.

Spojrzałam pytająco na Ruth.

- Tora, czyli święte zwoje - wyjaśniła. - Sądzą, że je podpalili w pierwszej kolejności.

- O czym ty mówisz? - Wytrzeszczyłam na nią oczy. - Ktoś podłożył ogień? Specjalnie?

- Sama wyciągnij wnioski - odparła Ruth, wskazując na coś ręką.

Podążyłam wzrokiem za jej dłonią w rękawiczce. Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko synagogi, znajduje się cmentarz żydowski. W południowej Indianie nie ma zbyt wielu Żydów, więc cmentarz jest raczej mały.

Nie było trudno, ktokolwiek to zrobił, poprzewracać wszystkie nagrobki.

Tak, tak. Wszystkie. Z wyjątkiem mauzoleów, których nie zdołano przewrócić. Za to wymalowano na nich swastyki. Swastyki i coś jeszcze. Coś, co wyglądało znajomo.

Rozpoznałam znak, jaki widziałam na piersi Nate'a Thompkinsa.

9

- To gang - orzekła Claire. - To nie żaden gang. - Przemierzałam tam i z powrotem korytarz przed drzwiami pokoju Mike'a. - Nate Thompkins nie był w gangu.

- To, że jego siostra nie chce w to uwierzyć - odezwał się Michael - wcale nie oznacza, że to nieprawda.

- Tasha mówiła, że oni chcieli tylko skombinować receptę na narkotyki - przypomniałam mu. - Czy to, co się stało w synagodze, wygląda na robotę ludzi, którzy interesują się głównie prochami?

Nie wyglądali na przekonanych. Ani na zbytnio przejętych. Pewnie, dlatego, że Claire siedziała Michaelowi na kolanach. Trudno przejmować się morderstwem, podpaleniem i przestępstwami na tle rasowym, kiedy jest się w tak intymnej bliskości z ukochaną osobą.

- No to wsioki - powiedziała Claire, wzruszając ramionami.

- Dlaczego tak sądzisz? - zdziwiłam się.

- Pomyśl tylko. Martwiliśmy się, kiedy Thompkinsowie się wprowadzili, że wsioki mogą coś zrobić. Wiecie, że zapalą krzyż na ich trawniku albo coś. Może wsioki to zrobiły. Zabiły Nate'a.

Michael rozpromienił się.

- Właśnie - zawołał. - Wsioki. Żydów też nienawidzą.

- Czy wyście powariowali? - Patrzyłam na nich oczami rozszerzonymi ze zdumienia. - Wsioki nie mogły tego zrobić.

- A dlaczego nie? - odparła Claire. - Kiedy mieliśmy przerabiać Malcolma X na cywilizacji świata, wielu wsioków odmówiło, bo nie chcieli czytać książki napisanej przez czarnego. Tylko nie użyli słowa „czarny” - dodała znacząco.

- A ja kiedyś słyszałem - powiedział Michael - jak jeden wsiok w sklepie spożywczym mówił, że holocaust nigdy się nie zdarzył i że wszystko wymyślili Żydzi.

- Przestańcie gadać bzdury. - Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę. - Nie wszystkie wsioki są takie.

- Mówi tak - wyjaśnił Michael - bo chodzi z jednym z nich.

- Naprawdę? - Claire spojrzała na mnie z zainteresowaniem. - Mój Boże, Jess! To takie poprawne politycznie. Czy on mówi cały czas o wyścigach NASCAR? Mnie by to szybko znudziło.

Usiłowałam posłać Michaelowi spojrzenie zawierające życzenie rychłej i strasznej śmierci, jakie ciocia Rose opanowała do perfekcji.

- Nie próbuj zwalać wszystkiego na wsioków - powiedziałam. - Są tutaj od dawna, tak samo jak synagoga, a nigdy dotąd nie zdarzyło się nic podobnego.

Michael zamyślił się.

- Cóż - przyznał - to prawda.

- Większość wsioków to ludzie, którzy ciężko pracują - ciągnęłam. - Nie należy ich winić za wszelkie zło, które przydarza się w tym mieście, tylko dlatego że mają mniej pieniędzy od nas.

- W takim razie pozostaje jedno wyjaśnienie - podsumowała Claire. - To musi być gang Nate'a.

Podniosłam oczy do nieba. Nie do wiary, że wróciliśmy do punktu wyjścia.

Na szczęście, w tym momencie na schodach rozległy się kroki. Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy Douglasa, który, choć opatulony od stóp do głów, wyglądał na przemarzniętego do kości, szedł chwiejnym krokiem w naszą stronę. Jego twarz, jedyna nieosłonięta część ciała, była zaczerwieniona. Na rzęsach leżały płatki śniegu.

- Gdzieś ty był? - zapytałam.

- Nigdzie - odparł Douglas tonem obłudnej niewinności, ściągając narciarską czapkę z głowy. Jego włosy spływały potem i sterczały pod najdziwniejszymi kątami. Wyglądał jak obłąkany kierowca pługu śnieżnego.

- Czyżby tata zmusił cię do odśnieżania podjazdu? - spytał Michael.

- Zgadza się - odparł Douglas, znikając w swoim pokoju. Zamknął drzwi i naszym oczom ukazała się przyczepiona pinezkami kartka z napisem Nie przeszkadzać. Mike spojrzał na mnie.

- Czy zaczniemy się o niego martwić już teraz, czy zostawimy to na później?

Zadzwonił telefon. Nie rzuciłam się, żeby odebrać, bo nikt do mnie nie dzwoni poza Ruth, a wiedziałam, że Ruth razem z całą rodziną udała się do domu rabina, żeby go pocieszyć po bolesnej stracie Tory. To jakby ktoś spalił Biblię, tylko jeszcze gorzej, bo Torę trudniej zastąpić.

Można więc sobie wyobrazić moje zaskoczenie, kiedy mama zawołała z dołu:

- Jess, to do ciebie. Twoja przyjaciółka Joanna.

Fajnie. Tylko że ja nie mam żadnej przyjaciółki o imieniu Joanna.

- Halo? - zapytałam, podnosząc słuchawkę w pokoju Mike'a.

- Mastriani. - To był Rob. Oczywiście, że Rob. Kto inny mógłby do mnie zadzwonić, podając się za jakąś Joannę?

- Och - mruknęłam, zauważając kątem oka, że Mike i Claire zaczynają się całować. Na moich oczach. Jasne, Mike w swoim pokoju mógł robić, co mu się podoba, ale to było niesmaczne. - Cześć.

- Chodzi o dzisiejszy wieczór - powiedział Rob głębokim głosem.

Ciekawa byłam, w jaki sposób nabrał mamę, że jest jakąś tam Joanną. Mówił falsetem? Poprosił swoją mamę, żeby o mnie zapytała? Na pewno nie, bo wtedy musiałby się przyznać, że nie powiedziałam o nim swoim rodzicom. A tego, by - łam przekonana, Rob nie miał zamiaru nikomu zdradzać.

- Nadal chcesz coś zrobić? - zapytał. To natychmiast obudziło moją czujność.

- Nie bardzo rozumiem, co masz na myśl. Oczywiście, że nadal chcę coś zrobić. Chodzimy ze sobą, prawda? Tak czy nie?

Mikey i Claire spojrzeli na mnie zaskoczeni tonem mojego głosu, który nagle stał się piskliwy.

- Czy to wsiok? - zapytała Claire bezgłośnie. Odwróciłam się do nich plecami.

- Sam nie wiem - powiedział Rob. - Wczoraj w sklepie chyba cię trochę poniosło.

- Wcale mnie nie poniosło - odparłam. - To nie to. To tylko... och, daj spokój. To było takie dziwne. Twoja mama, moja mama, zresztą nieważne.

- W porządku - powiedział Rob. Nie wydawał się przekonany. - Nieważne.

- Ale chcę gdzieś wyjść dziś wieczorem. - Ściskałam słuchawkę tak mocno, że kostki dłoni mi zbielały. - To znaczy, jeśli ty chcesz. Chodźmy gdzieś na kolację. Albo do kina. Albo na wigilijne wesele twojego wujka. Gdziekolwiek.

- Cóż - powiedział Rob, przeciągając tę pojedynczą sylabę niewiarygodnie długo.

Wstrzymałam oddech z podniecenia. To było, zdawałam sobie sprawę, śmieszne. Ruth by mnie za to zabiła. Ona ma bardzo twarde zasady dotyczące chłopców, a jedna z nich mówi, że nigdy, przenigdy nie należy się za nimi uganiać; niech chłopcy sami się o ciebie dobijają. I te zasady wyszły jej raczej na zdrowie. Lecz z drugiej strony, Ruth nie chodzi z absolwentem szkoły średniej, który figuruje w kartotece policyjnej.

Zanim Rob zdążył się znowu odezwać, rozległ się sygnał, że kolejny rozmówca czeka na połączenie.

- Poczekaj - powiedziałam do Roba. - Mam drugi telefon. Starałam się, żeby zabrzmiało to tak, jakby ten telefon był od jednego z wielu chłopaków, którzy marzą, żeby mnie gdzieś zabrać wieczorem. Nie wiem, czy mi się udało. Zwłaszcza że jedynym chłopakiem, który chciałby ze mną gdzieś wyjść, był mój sąsiad Skip, który w sobotnie wieczory zawsze przesiaduje w Internecie przy grze Lochy i Smoki.

Nie byłam zaskoczona, kiedy okazało się, że głos na drugiej linii nie należy do Skipa. W najmniejszym jednak stopniu nie spodziewałam się, że właściciel tego głosu do mnie zadzwoni.

- Jessico - powiedział Cyrus Krantz. - Mamy problem.

Macie problem? - miałam ochotę powiedzieć. A ja na drugiej linii mam chłopaka, który jeszcze nie rozumie, że jestem dziewczyną jego życia.

Zamiast tego burknęłam:

- Och? - jakbym nie miała pojęcia, o co mu chodzi. A przecież miałam. Dzwonił w związku z Nate'em Thompkinsem i synagogą.

Jednak nie. Jego telefon dotyczył czegoś, o czym już prawie zapomniałam... prawie, bo to było takie okropne, że chyba nigdy całkiem o tym nie zapomnę.

- Seth Blumenthal - powiedział doktor Krantz. - Straciliśmy go, Jessico.

- Co to znaczy, że go straciliście?! - ryknęłam do słuchawki. Dopiero kiedy zobaczyłam miny Mike'a i Claire, dotarło do mnie, co zrobiłam.

Wydałam się w ręce władz. Oficjalnie. W ręce szefa „psychicznego” wydziału Federalnego Biura Śledczego.

Cała krew odpłynęła mi z twarzy. Czy mogło mnie spotkać coś gorszego?

- Policjanci, których wysłano na miejsce - ciągnął doktor Krantz - nie byli przygotowani na taką skalę oporu...

- Oporu? - parsknęłam, zapominając ze wzburzenia, że wiadomość, którą przekazałam w sprawie Setha Blumenthala, miała być anonimowa. - O jakim oporze pan mówi? Mieli tylko wejść do środka, zabrać dziecko i wyjść razem z nim. Czy to takie trudne?

- Jessico - głos Krantza brzmiał dziwnie. - Strzelano do nich.

- Pewnie, że strzelano - krzyknęłam. - Bo ludzie, którzy uwięzili Setha Blumenthala wbrew jego woli, to bandyci, doktorze Krantz. To bandyci porywają dzieci i strzelają, kiedy zjawia się policja. Próbują uniknąć wpadki.

- Nie powiedziałaś - odparł - że Seth był przetrzymywany wbrew swojej woli. Nie powiedziałaś, że...

- Ze jest związany, zakneblowany i zamknięty w dużej szafie? Pewnie o tym nie powiedziałam, prawda? - Czułam, jak pod powiekami zbierają mi się łzy. - Może, dlatego, że musiałam rozmawiać krótko, na wypadek gdyby tę rozmowę namierzono. Nie musiałabym tego robić, gdyby tacy ludzie jak pan zostawili mnie i moją rodzinę w spokoju.

- Jeden z policjantów - powiedział Cyrus Krantz, ignorując mój wybuch - został ciężko ranny.

Zrozumiałam, dlaczego jego głos brzmiał dziwnie. Był załamany. To mnie zdumiało, bo zawsze uważałam go za kogoś w rodzaju Terminatora. No wiecie, takiego, co prze do przodu bez względu na wszystko...

- Sprawcy uciekli - ciągnął Krantz. - Razem z Sethem.

- Cholera! - wrzasnęłam. - Czy wy nie możecie niczego zrobić, jak należy?

- To trudne, Jessico - odparł Krantz - skoro grasz z nami w dziecinne gierki, utrzymując, że nie masz już swoich zdolności psychicznych.

- Niech pan mnie nie oskarża - wydarłam się w słuchawkę - z powodu własnej niekompetencji!

- Jessico - powiedział Krantz. - Uspokój się.

- Nie mogę się uspokoić! - krzyknęłam. - Przecież to dziecko jest ciągle...

Głos mi się załamał. Bo to wszystko wróciło. Strach i groza, które czułam we śnie - śnie o Secie.

Dla mnie to był sen. Ale Seth przeżywał to naprawdę. Jego rzeczywistość wymknęła się spod kontroli, gdy poprzedniego dnia ściągnięto go z roweru na parkingu przed synagogą. Kto wie, co przeżywał od tamtej chwili? Ja tylko widziałam - czy raczej czułam - to, co widział i czego doświadczał w tym momencie, gdy mój otwarty we śnie umysł łączył się z jego umysłem.

A był to chłód wewnątrz szafy, gdzie go trzymano. Piekący ból, jaki sprawiały sznury wrzynające się w nadgarstki rąk okrutnie związanych za plecami. Knebel kaleczący kąciki ust. Przytłumione, ale i tak przerażające odgłosy, jakie dochodziły do niego zza drzwi szafy.

To była rzeczywistość Setha Blumenthala. Mój koszmar.

- Jessico - powiedział Cyrus Krantz - wiem, co myślisz o mnie i ó mojej organizacji. Ale przysięgam, że jeśli dasz nam jeszcze jedną szansę - szansę na wspólną pracę - nie pożałujesz tego. Musimy znaleźć tego chłopca, i to jak najszybciej. Grozi mu niebezpieczeństwo. Ludzie, którzy go porwali, to zwierzęta. Każdy, kto torturuje dwunastoletniego chłopca...

Chodziłam tam i z powrotem po korytarzu, zaciskając dłoń na telefonie bezprzewodowym. Teraz zamarłam.

- Torturuje?

- Jessico - odparł Krantz. - Czy nie uświadomiłaś sobie dotąd, że to wszystko - Nate, synagoga, Seth - jest ze sobą powiązane?

- Powiązane? - W głowie mi huczało. - W jaki sposób?

- A jak myślisz, skąd ludzie, którzy podpalili synagogę, wiedzieli, gdzie szukać zwojów? - zapytał. - Pomyśl, Jessico. Kto wiedział, gdzie trzymano te zwoje? Ktoś, kto by odczytywał ich fragmenty dzisiaj, w dniu swoich trzynastych urodzin.

Seth. Seth Blumenthal. Nie mogłam w to uwierzyć.

- Dlatego dzwonię - ciągnął Krantz. - Twoja pomoc jest niezbędna, Jessico. Posłuchaj...

- Niech pan słucha - przerwałam. - Próbowałam zrobić po waszemu i wszystko, co osiągnęłam, to postrzelony policjant. Teraz będziemy postępować po mojemu.

- Czyli jak? - burknął. Najwyraźniej nieźle się wkurzył. - Co zrobimy?

Nie miałam pojęcia, nie mogłam więc udzielić odpowiedzi na to pytanie. Zamiast tego wcisnęłam klawisz Talk, kończąc rozmowę.

- Jess - odezwał się Mike, patrząc na mnie znad ramienia Claire. - Czy wszystko z tobą w porządku?

- Nie - odparłam. Podniosłam rękę i zauważyłam, że palce mi drżą. Zaczęłam zsuwać się wzdłuż ściany, aż usiadłam na środku korytarza. - Nie, nie wszystko w porządku.

Wtedy dobiegł mnie głos ze słuchawki:

- Mastriani? Mastriani! Przyłożyłam słuchawkę do ucha.

- Halo?

- Mastriani, to ja. - W głosie Roba brzmiała irytacja. - Ile można czekać?

- Rob. - Kompletnie o nim zapomniałam. - Przepraszam. Posłuchaj, nie mogę nigdzie wyjść dzisiaj wieczorem. Coś się wydarzyło.

- Coś się wydarzyło - powtórzył.

- Tak. - Miałam wrażenie, że tonę. - Naprawdę mi przykro. Chodzi o Setha. Policjanci nie mogli się do niego dostać, była strzelanina i teraz jeden z nich jest w stanie krytycznym, a ci ludzie nadal mają Setha. Muszę go znaleźć, zanim jego też zabiją.

- Kto to jest Seth?

- Doktor Krantz myśli, że jest jakiś związek - odparłam. Zdawałam sobie sprawę, że Rob musi odbierać to, co mówię, jako bełkot. Może faktycznie bełkotałam. Ale po prostu nie mogłam w to wszystko uwierzyć. Policjant. Postrzelono policjanta. A Seth nadal tam był. Nadal groziło mu niebezpieczeństwo. - Związek między Natem, Sethem i synagogą.

- Krantz - powiedział Rob. - Kiedy rozmawiałaś z Krantzem? Czy to on dzwonił?

- Przepraszam, Rob. - Mikey i Claire wpatrywali się we mnie z troską. Wiedziałam, że muszę się szybko wziąć w garść, bo inaczej Mike zawoła mamę. - Słuchaj, muszę iść...

Ale Rob nie ustępował.

- Jaki związek? - zapytał. - Co powiedział Krantz? Marzyłam tylko o tym, żeby odłożyć słuchawkę, pójść do swojego pokoju i położyć się do łóżka. Tego mi było trzeba. Zasnąć i obudzić się następnego dnia, tak żeby wszystkie wydarzenia okazały się tylko złym snem.

- Mastriani! - wrzasnął Rob. - Jaki jest ten związek?

- Znak - odparłam. - Ten, który widziałam na piersi Nate^. Taki sam znak wymalowano sprayem na nagrobkach koło synagogi.

- Jak wygląda ten znak?

Rob to bratnia dusza i w ogóle, ale to nie znaczy, że czasami nie mam ochoty mu dołożyć. Teraz właśnie była jedna z takich okazji.

- Rany, Rob - powiedziałam. - Przecież byłeś ze mną na tym polu. Nie zauważyłeś, co Nate miał na piersi?

- Nie - odpowiedział. - Nie przyglądałem się. Takie widoki... cóż, niezbyt dobrze reaguję na widok, no wiesz...

Krwi. Nie powiedział tego, ale nie musiał. Cała złość przeszła mi w jednej chwili. Taka jest potęga miłości.

- To była zygzakowata linia - wyjaśniłam. - Ze strzałą wychodzącą z jednego końca.

- Ze strzałą - powtórzył Rob jak echo.

- Tak - powiedziałam. - Ze strzałą.

- Czy ta linia miała kształt litery M leżącej na boku?

- Chyba nie. Słuchaj, nie czuję się najlepiej. Muszę iść... Wtedy Rob powiedział coś dziwnego. Coś, co natychmiast obudziło moją uwagę.

- To nie jest strzała.

- Jak to: nie strzała? - zdziwiłam się.

- Jess - odparł. Fakt, że użył mojego imienia, uświadomił mi, że sytuacja jest daleka od normalności. - Chyba wiem, kim są ludzie, którzy to robią.

Miałam wrażenie, że krew w moich żyłach zaczęła szybciej krążyć.

- Spotkamy się w Stop and Shop - powiedziałam. - Przyjedź po mnie.

- Mastriani...

- Po prostu przyjedź.

Rozłączyłam się, odłożyłam telefon, wstałam i ruszyłam w stronę schodów.

- Jess, poczekaj - zawołał Michael. - Dokąd idziesz?

- Wychodzę - odkrzyknęłam. - Powiedz mamie, że niedługo wrócę.

Nałożywszy w pośpiechu płaszcz i czapkę, pognałam ulicą. Mimo woli zwróciłam uwagę, że podjazd Thompkinsów był starannie odśnieżony. Śnieg zgarnięto wzdłuż krawężnika tak równiutko, jakby przejechał tędy pług.

Ale to nie był pług. Dokonał tego człowiek. Konkretnie mój brat, Douglas.

Miłość. To uczucie budzi w ludziach szaleństwo.


Chick, właściciel baru U Chicka oraz klubu motocyklowego, popatrzył na mój rysunek i stwierdził:

- Prawdziwi Amerykanie.

Spojrzałam na zygzak w przyćmionym świetle baru.

- Jesteś pewien? - zapytałam. - Naprawdę wiesz, co to jest?

Chick zjadł kanapkę z kotletem, którą zrobił sobie w kuchni. Spory kawałek kotleta wyślizgnął się spomiędzy bułek, które ściskał w potężnej dłoni, i spadł na mój rysunek. Chick strzepnął go paluchami.

- Tak - powiedział, zerkając na rysunek w niebiesko - czerwonym świetle neonu za barem. - To na pewno ten znak. Oni mają go wytatuowany tutaj. - Pokazał fałd skóry między kciukiem a palcem wskazującym. - Tylko, że narysowałaś go bokiem.

Odwrócił obrazek, tak, że zamiast wyglądać tak wyglądał w ten sposób.

- Taa. Właśnie tak to wygląda. Jak wąż.

- Nie depcz mnie - powiedział Rob.

- Czego mam nie robić? - zdziwiłam się.

Czułam się dziwnie, siedząc w barze z Robem. Mam dopiero szesnaście lat i nie wolno mi bywać w barach. A zwłaszcza niesamowicie było siedzieć w tym właśnie barze, i z Robem. Do tego samego baru zabrał mnie Rob za pierwszym razem, kiedy podwoził mnie do domu po odsiadce, blisko rok wcześniej, kiedy nie zdawał sobie sprawy, że jestem małoletnia i znajomość ze mną grozi więzieniem. Nie piliśmy alkoholu czy coś - wzięliśmy tylko burgery i colę - ale był to jeden z najbardziej udanych wieczorów w moim życiu.

A to dlatego, że zawsze chciałam wstąpić do Chicka, baru motocyklowego, obok którego przejeżdżałam co roku, od czasów dzieciństwa, za każdym razem, kiedy jechaliśmy z tatą na wysypisko, aby pozbyć się choinki.

Bar U Chicka, daleko poza granicami miasta, wydawał się takiej miastowej panience jak ja, owiany tajemnicą - chociaż Ruth i większość ludzi, których znałam, nazywali go wsiowym barem, gdzie bywali głównie motocykliści i kierowcy ciężarówek.

Tego wieczoru jednak - mimo soboty - w barze prawie nie było klientów. A to w związku ze śniegiem. To nie żarty, próbować przebić się na motocyklu przez pokrywę śnieżnego puchu o grubości półtorej stopy. Rob, na szczęście, nie próbował, tylko przyjechał po mnie pikapem mamy.

Ale był jednym z, niewielu, którzy odważyli się poruszać na ogół nieodśnieżonymi, wiejskimi szosami. Poza mną i Robem u Chicka nie było nikogo, tak klientów, jak i obsługi. Ani barman, ani kucharz nie dotarli na miejsce. Chick nie był specjalnie zachwycony tym, że sam musi sobie przyrządzić kanapkę. Głównie jednak dlatego, moim zdaniem, że ze względu na swoje ogromne rozmiary z wielkim trudem mieścił się w małej kuchni na zapleczu.

- Nie depcz mnie - powtórzył Rob. - Pamiętasz? To było wydrukowane na jednej z pierwszych flag amerykańskich. - Podniósł mój rysunek, przekręcając go tak, jak przedtem Chick. - To coś na końcu to nie strzała. To głowa węża. Widzisz?

Nadal widziałam tylko zygzak ze strzałą.

- Rzeczywiście - powiedziałam, żeby nie wyjść na głupią. - Kim są Prawdziwi Amerykanie? Gangiem motocyklowym, jak Anioły Piekieł, czy coś takiego?

- Do diabła, nie! - wybuchnął Chick, rozsiewając wokół kawałki kotleta. - Żaden z nich nie umiałby jeździć nawet po podwórku!

- To milicja, Mastriani - wyjaśnił Rob, okazując nieco więcej cierpliwości niż jego przyjaciel i mentor Chick. - Kierowana przez człowieka, który pochodzi z tych okolic... Przez Jima Hendersona.

- Och - mruknęłam.

Usiłowałam uchodzić za osobę bywałą w świecie i doświadczoną, ale nie bardzo mi to wyszło. Zwłaszcza że nie rozumiałam połowy tego, co do mnie mówiono. W końcu poddałam się.

- Co to jest milicja? - spytałam, opierając łokcie na kontuarze.

Chick wzniósł do nieba swoje zaskakująco ładne niebieskie oczy. Ciężko to było zauważyć, bo na ogół ginęły pod krzaczastymi brwiami.

- Jedna z tych grup przeżycia głęboko w lesie - odparł. - Nie płacą podatków, ale to im nie przeszkadza uważać, że mają prawo kraść tyle wody i prądu, ile dadzą radę.

- Dlaczego nie płacą podatków?

- Bo Jim Henderson nie aprobuje sposobu, w jaki rząd wydaje jego ciężko zarobione pieniądze - powiedział Rob. - Nie Życzy sobie, żeby jego pieniądze szły na takie rzeczy, jak edukacja czy zasiłki społeczne... chyba że właściwi ludzie będą korzystać z tej edukacji i zasiłków.

- Właściwi ludzie? - Popatrzyłam na obu pytająco. - Kto to są właściwi ludzie?

Chick wzruszył ramionami.

- No wiesz. Jasnowłosi niebieskoocy Aryjczycy.

- Ale prawdziwi Amerykanie to Indianie, prawda? A oni nie są blondynami.

- Nie ma sensu - powiedział Chick - spierać się z Jimem Hendersonem. Dla niego jedyni prawdziwi Amerykanie to ci, którzy wyleźli na brzeg z „Mayflower”. Biali chrześcijanie. Nie da mu się przetłumaczyć. Chyba że chcesz zarobić kulkę w bebechy.

Uniosłam brwi. Te „bebechy” mi się nie spodobały. Byłam pewna, że nie chcę żadnej kulki w czymkolwiek.

- Więc zabili Nate'a...

- .. .ponieważ był czarny - dokończył Rob.

- I spalili synagogę...

- .. .bo to nie kościół.

- Więc prawdziwymi Amerykanami według Jima Hendersona są ludzie dokładnie tacy sami jak... Jim Henderson.

Chick przełknął ostatni kęs kanapki.

- Otóż to - powiedział, uśmiechając się szeroko. Rąbnęłam dłonią w bar.

- Nie wierzę! - ryknęłam. Rob i Chick gapili się na mnie zaskoczeni. - Chcecie powiedzieć, że przez cały czas kręciła się w pobliżu jakaś grupa oszołomów i nikomu nie przyszło do głowy, żeby coś z tym zrobić?

- A co można było zrobić? - zapytał Rob.

- Aresztować ich! - wrzasnęłam.

- Nie można nikogo aresztować za przekonania - przypomniał mi Chick. - Człowiek ma prawo wierzyć, w co mu się podoba, choćby to było coś najgłupszego.

- Ale i tak musi płacić podatki - stwierdziłam.

- Zgadza się - przyznał Chick. - Tyle że poczciwy Jim nie śmierdzi groszem. Wątpię, żeby władzom hrabstwa chciało się go ścigać za uchylanie się od płacenia podatków.

- A co z porwaniem i morderstwem? Władze hrabstwa powinny uznać, że to warte ich czasu.

- Masz rację - rzucił Chick. - Nie wiem, co ten Jimmy sobie myśli. To do niego niepodobne. Zawsze mi się wydawało, że on tylko lubi pokrzyczeć.

- Może przybycie Thompkinsów - odezwał się Rob - pierwszej w mieście rodziny afro - amerykańskiej, uraziło uczucia pana Hendersona. Wzbudziło w nim słuszny gniew.

Chick spojrzał na Roba z podziwem.

- Słuszny gniew - powiedział. - Muszę to zapamiętać.

- Chodźmy - powiedziałam, ześlizgując się ze stołka. Chick i Rob zamrugali oczami.

- Dokąd? - spytał Chick.

- Do Jima Hendersona - odparłam. - Odebrać Setha Blumenthala.

Chick raczył się właśnie łykiem piwa. No, może niezupełnie łykiem. Faceci tacy jak on nie piją łykami, wlewają w siebie całe wiadra.

W każdym razie, po moich słowach wypuścił to, co miał w ustach, w postaci fontanny, która dosięgła Roba, mnie i maszynę grającą.

- O rany - jęknął Rob, sięgając po serwetki, których stos wznosił się za kontuarem.

- Nikt - powiedział Chick - nie pójdzie do Jima Hendersona. Nikt.

- Dlaczego nie? - zapytałam. - Przecież wiemy, że oni to zrobili. Nawet nie próbowali tego ukryć. Więc chodźmy tam i wydostańmy od nich Setha.

Chick patrzył na mnie przez chwilę, a potem odrzucił głowę do tyłu i zaczął się śmiać się.

- „Wydostańmy od nich Setha”. - Zarechotał. - Gdzieś ty ją wytrzasnął, Wilkins? Ostra dziewucha.

Rob nie odpowiedział, tylko patrzył na mnie ponuro.

- Co w tym śmiesznego? - spytałam.

- Nie możemy pójść do Jima Hendersona, Mastriani - powiedział Rob.

- Dlaczego nie?

- Cóż, choćby dlatego, że Henderson strzela do mierniczych, których przysyła hrabstwo. Myślisz, że z nami nie będzie próbował?

- A jeśli nawet, to co? - mruknęłam. - Zakradniemy się.

- Droga panienko - Chick wycelował we mnie palec brudny od smaru z motocykla. Nie miałam mu za złe, że nazywa mnie drogą panienką, bo... no cóż, i tak niewiele mogłam zrobić wobec tego, że był jakieś trzy razy większy ode mnie. Pan Goodhart byłby dumny z moich postępów. Normalnie czyjeś rozmiary były ostatnią rzeczą, jaką brałam pod uwagę, zanim się na tego kogoś rzuciłam. - Nie masz pojęcia, o czym mówisz. Czyżbyś sama nie wspomniała, że ci ludzie już postrzelili policjanta, bo nie chcieli wydać dziecka, które przetrzymują?

- Tak - zgodziłam się. - Ale ci policjanci nie wiedzieli, z kim mają do czynienia. My wiemy.

- Rozumiem, o co ci chodzi - odezwał się Rob. - Naprawdę. Ale nie mówimy o Flintstonżch. Ci tutaj są zabezpieczeni na wszystkie strony.

- Taa - przyznał Chick, wydawszy najpierw długie aromatyczne bekniecie. - Mają druty kolczaste, psy, uzbrojonych strażników...

- Co? - Byłam taka wściekła, że miałam ochotę kogoś kopnąć. - Żarty sobie stroicie? Mają takie rzeczy? I policja im na to pozwala?

- Prawo nie zabrania posiadania ogrodzeń z drutu kolczastego i psów - Chick wzruszył ramionami. - Każdy też może nosić strzelbę na własnej ziemi...

- Ale nikomu nie wolno strzelać do policjantów - stwierdziłam. - A jeśli twoje wiadomości o tych Prawdziwych Amerykanach są ścisłe, to właśnie ktoś od nich zrobił to dzisiaj na parkingu z przyczepami, koło pana Shaky. Uciekli stamtąd z dwunastoletnim zakładnikiem. Założę się, że teraz okopali się u Jima Hendersona. I jeśli czegoś nie zrobimy, to ten dzieciak skończy na polu kukurydzy, tak samo jak Nate Thompkins.

Rob i Chick wymienili spojrzenia. A w tych spojrzeniach, mimo mroku panującego w barze, zobaczyłam coś, co mi się nie podobało. Zdecydowanie mi się nie podobało.

Było to poczucie beznadziei.

- Posłuchajcie - odezwałam się, kładąc dłonie na biodrach. - Nie obchodzi mnie, jak jest zabezpieczona ich forteca. W środku znajduje się Seth Blumenthal, a my musimy go stamtąd wyciągnąć.

Chick potrząsnął głową. Po raz pierwszy miał poważną minę... poważną i smutną.

- Droga panienko - powiedział. - Jimmy to niezły świr, ale głupi nie jest. Nie ma ani cienia dowodu, że coś go łączy z tym wszystkim, poza faktem, że jest przywódcą grupy, która się do tego przyznaje. Dostanie się tam nie wchodzi w grę, do tego miejsca nie można nawet podjechać. Jest tak głęboko w lesie, że nawet pługiem nie dojedzie. Tak się dzieciaka nie uratuje. Zresztą jestem pewien - dodał - że chłopak dawno nie żyje.

- Otóż żyje - powiedziałam.

- A skąd, do diabła - zapytał - możesz to wiedzieć?

- Ponieważ ona - rzekł Rob ponuro - ona jest Dziewczyną od Pioruna.

Chick przyjrzał mi się uważniej. Moja twarz w świetle neonu musiała mieć niezbyt korzystny dla urody odcień fioletu. Pewnie przypominałam Wiolettę z filmu Williego Wonka. No wiecie, po tym, jak zjadła gumę.

Ale Chick najwyraźniej dostrzegł coś, co wywarło na nim dobre wrażenie, bo zdecydował się kontynuować rozmowę.

- Myślisz, że powinniśmy wedrzeć się tam i wyciągnąć dzieciaka?

- Nie użyłabym słowa „wedrzeć się” - odparłam. - Sądzę, że możemy wymyślić coś subtelniejszego. Ale owszem. Tak właśnie myślę.

- Mastriani. - Rob kręcił głową z powątpiewaniem. - To jest chore. Nie możemy się w to mieszać. To robota dla gliniarzy. ..

- Którzy nie wiedzą, na co się porywają - powiedziałam. - Daj spokój, Rob. Jednego gliniarza już postrzelono z mojego powodu. Nie zamierzam dopuścić, żeby jeszcze ktoś został ranny.

- Jeszcze ktoś - wybuchnął. - A co z tobą? Nie przyszło ci do głowy, że ci ludzie mogą mieć kulę z twoim imieniem?

- Rob. - Nie pojmowałam, jak można być tak krótkowzrocznym. - Jim Henderson mnie nie zastrzeli.

- Dlaczego nie? - zapytał, szczerze zdumiony.

- Bo jestem dziewczyną, oczywiście.

Rob zaklął, odsunął się od baru i podszedł do szafy grającej, w którą trzasnął pięścią. Nie tak mocno, żeby ją zniszczyć, ale na tyle mocno, żeby Chick podniósł głowę i zawołał:

- Co ty wyprawiasz?!

Rob nie przeprosił, spojrzał tylko na Chicka i powiedział:

- Czy możesz wyjaśnić mojej dziewczynie, że jest chora na głowę, jeśli sądzi, że pozwolę jej zbliżyć się do obozu Jima Hendersona?

To było koszmarnie seksistowskie i na pewno bym się obraziła, gdyby nie to, że nazwał mnie swoją dziewczyną. Tak. Swoją dziewczyną. Po raz pierwszy usłyszałam te słowa z jego ust. To jest, w obecności osoby trzeciej.

Mój udział w wigilijnym weselu wydał mi się nagle bardziej prawdopodobny.

Chick, zamiast zastosować się do prośby i kazać mi zapomnieć o wdzieraniu się na teren obozu Prawdziwych Amerykanów, pogładził w zamyśleniu bródkę.

- Wiesz - powiedział. - To nie jest taki zły pomysł. Rob wytrzeszczył na niego oczy.

- Nie mówię, że powinna sama to zrobić - ciągnął Chick pojednawczo. - Ale jeden dzieciak już nie żyje, Wilkins, a jak znam Jima Hendersona, drugiemu też niewiele zostało.

Rzuciłam Robowi triumfalne spojrzenie, które mówiło: „Widzisz? Nie jestem taka rąbnięta”.

- Poza tym - ciągnął Chick - to jest nasz problem, Wilkins. Henderson to ktoś stąd. Czy nie powinniśmy sami dopilnować, żeby sprawiedliwości stało się zadość? Mogę zadzwonić w parę miejsc i w ciągu pięciu minut ściągnąć tylu chłopaków, że Gwardia Narodowa niech się schowa.

Byłam pod wrażeniem. Słowa o wymierzaniu sprawiedliwości powaliły mnie na kolana. Robem jednak nie wstrząsnęły.

- Nawet gdyby uznać, że to dobry pomysł - rzekł - z czym ja nie mogę się zgodzić, sam twierdziłeś, że obóz jest niedostępny. Na ziemi leży prawie pół metra śniegu. Jak moglibyśmy się dostać choćby w jego pobliże?

Chick zrobił coś nieoczekiwanego. Skinął na nas palcem i zaczął iść - chociaż, biorąc pod uwagę jego gabaryty, człapanie wydaje się lepszym słowem - w stronę drzwi na zapleczu.

Ruszyłam za nim, a Rob wlókł się niechętnie z tyłu. Chick minął krótki korytarz, który kończył się prowizorycznym garażem. Przez szpary w drewnianych płytach wpadał lodowaty wiatr.

Chick włączył nieosłoniętą żarówkę, która stanowiła jedyne oświetlenie, i podszedł w stronę jakiegoś przedmiotu nakrytego brezentem.

- Voila - powiedział z, jak sądzę, specjalnie złym akcentem.

Odrzucił plandekę i naszym oczom ukazały się dwa nowiuteńkie motory śnieżne.

11

Przyznaję, że miałam ochotę usiąść na tym motorze. Wściekłą ochotę.

Czy można mnie winić? Nigdy na czymś takim nie siedziałam.

A dla kogoś, kto lubi szybką jazdę, nie ma nic bardziej podniecającego niż szybka jazda po śniegu. Och, pewnie, jeździłam na nartach, na zboczach gór Paoli. Przez jakąś godzinę całkiem nieźle się bawiłam. Powiedzmy sobie jasno: Indiana nie słynie z terenów narciarskich, więc pagórki Paoli nudzą się dość błyskawicznie poszukiwaczom mocnych wrażeń.

Niczego nie da się porównać z uczuciem, jakie mnie ogarnęło, kiedy mknęłam przez śniegowe pole, obejmując mojego przystojnego, choć niezbyt zachwyconego tą awanturą chłopaka.

To było wspaniałe. Naprawdę wspaniałe.

Ale muszę przyznać, że kiedy zatrzymaliśmy się przed drutem kolczastym otaczającym obóz Prawdziwych Amerykanów i siedzieliśmy tam z wyłączonym silnikiem, wpatrując się w światła domu Jima Hendersona błyskające wśród drzew...

Tak, to było znacznie mniej zabawne.

Bo głęboko w lasach Indiany, późnym wieczorem w listopadzie, panuje naprawdę straszliwy ziąb. Przenikający do kości. Porażający mózg. A przynajmniej powodujący brak czucia w palcach rąk i nóg.

Można by pomyśleć, że Rob i ja mogliśmy się czymś zająć - no wiecie, żeby jakoś spędzić czas, a także się ogrzać - gdy tak czekaliśmy, aż Chick dotrze do nas z obiecanym wsparciem. Ale Rob nadal był wściekły, żeśmy w ogóle się tam znaleźli, i nie działo się za wiele, jeśli chodzi o te rzeczy. Prawdę mówiąc, nic się nie działo.

- Na co czekamy? - zapytałam.

- Na posiłki - padła szorstka odpowiedź.

- To wiem - mruknęłam. - Tyle rozumiem. Ale czy nie moglibyśmy wejść i poczekać w środku?

- A co zrobimy, jeśli znajdziemy Setha?

- Uciekniemy.

- Używając czego w charakterze broni? Zastanowiłam się chwilę.

- Naszych bystrych umysłów?

- Nie wygłupiaj się.

Rob nie wydawał się taki zmarznięty, jak ja. Dlaczego chłopcy nigdy nie marzną tak jak dziewczęta? No i siusianie. Jak to jest, że ja musiałam się wysiusiać, a on nie? W barze u Chicka wypił tyle samo coli, co ja.

A nawet gdyby musiał się wysiusiać, nie byłby to dla niego żaden problem. Podszedłby do jakiegoś drzewa i załatwił sprawę.

Dla mnie to był problem. Znacznie większa część mojej osoby została wystawiona na działanie żywiołów. A to przy temperaturze około dwudziestu stopni poniżej zera było ciężkim przeżyciem.

Życie jest niesprawiedliwe. To wszystko, co mam do powiedzenia na ten temat.

Nie chodzi o to, że tak mi źle. Zawsze układało mi się stosunkowo dobrze. Na przykład, moi rodzice są ciągle razem i wydają się dość szczęśliwi... chyba że, no wiecie, któreś z dzieci sprawia kłopoty, słyszy głosy albo rzuca Harvard, albo zostaje porażone piorunem, odkrywa w sobie nadzwyczajne zdolności psychiczne i w rezultacie powoduje, że ktoś podpala rodzinną restaurację.

Zwykłe rodzicielskie stresy.

Byliśmy za to względnie zamożni. Nikt mi nie kupował kucyka czy harleya, ale nie groziło nam, że przejdziemy na zasiłek. Rodzina Mastrianich miała się całkiem nieźle.

W przeciwieństwie do rodziny Wilkinsów. Rob pracował w warsztacie wuja, odkąd skończył czternaście lat, żeby pomóc mamie związać koniec z końcem. Ledwie pamiętał swego ojca, nie wiedział nawet, gdzie on teraz jest.

Ja wiedziałam, gdzie jest tata Roba.

Nie, żebym była zachwycona tą informacją. Ale miałam ją zapisaną w mózgu, podobnie jak miejsce, w którym przetrzymywano Setha Blumenthala.

Powinnam powiedzieć o tym Robowi czy nie?

Czy gdyby mój ojciec zniknął, kiedy byłam małym dzieckiem, zostawiając mamę, Mike'a, Douglasa i mnie, chciałabym wiedzieć, gdzie przebywa obecnie?

Chyba tak. Choćby po to, żeby móc pójść do niego i rozkwasić mu gębę.

Ale czy Rob chciałby wiedzieć?

Był tylko jeden sposób, żeby poznać odpowiedź na to pytanie: zwyczajnie, z głupia frant, zapytać go, czy chce wiedzieć. Nie miałam jednak ochoty z niego skorzystać, bo nie chciałam, żeby Rob myślał, że go szpiegowałam. A ja po prostu poszłam po fartuch jego mamy i w pokoju przypadkiem zobaczyłam zdjęcie taty. Potem, jak zwykle, kiedy oglądam fotografie zaginionych ludzi, śniłam o ojcu Roba i miejscu, gdzie przebywa. Czy to moja wina, że przez ten głupi piorun nie mogę obejrzeć zdjęcia - a czasami nawet powąchać swetra czy poduszki - zaginionej osoby, żeby w mojej głowie nie pojawił się później dokładny obraz miejsca, gdzie ta osoba jest?

- Rob, ja... - przytuliłam się nieco mocniej do jego pleców. Cholernie zimno było na tym motorze.

- Nie teraz, dobrze? - powiedział zmęczonym głosem.

- Chciałam tylko...

- Nie powiem ci - oświadczył.

- Czego mi nie powiesz?

- Za co mam kuratora. Jasne? Zapomnij o tym. Nigdy się tego ode mnie nie dowiesz. Możesz mnie zaciągnąć w jakieś przeklęte miejsce z wariacką misją, żeby zapobiec morderstwu. Możesz mnie zmusić do siedzenia godzinami w temperaturze poniżej zera, aż palce zmarzną mi tak, że prawie odpadną. Możesz mi nawet wyznać miłość, a i tak ci nie powiem, dlaczego mnie aresztowano.

Choć nie o tym akurat chciałam mówić, ten temat był niezmiernie interesujący. Może nawet ciekawszy niż aktualne miejsce pobytu ojca Roba. Przynajmniej dla mnie.

- Nie powiedziałam, że cię kocham - odparłam - bo chciałam z ciebie wyciągnąć, dlaczego masz kuratora. Powiedziałam ci, że cię kocham, bo...

Rob odwrócił się i zakrył mi dłonią usta.

- Nie kończ - rzekł.

Widziałam wyraźnie jego jasne oczy w świetle księżyca. Bo świecił księżyc, wiszący nisko na bezchmurnym niebie. Kiedy indziej wprawiłoby mnie to w romantyczny nastrój. Ale temperatura wynosiła jakieś dwadzieścia stopni poniżej zera, mnie znów chciało się siusiu, a mój chłopak chyba mnie nie lubił.

- Nie zaczynaj znowu - powiedział Rob, nie zdejmując dłoni z moich ust. - Pamiętasz, co się stało ostatnim razem.

- Podobało mi się to, co się stało ostatnim razem - wydusiłam zza jego palców.

- Cóż, mnie też - powiedział Rob. - Nawet za bardzo. Więc zachowaj swoje uczucia dla siebie, dobrze?

Jakby to było możliwe po tym, co usłyszałam.

- Rob - szepnęłam, zaciskając ramiona wokół jego talii. - Ja...

Nie zdołałam dokończyć. A to z powodu człowieka zmierzającego wśród drzew w naszą stronę. Słyszeliśmy chrzęst śniegu pod jego stopami.

Rob zaklął i włączył latarkę, którą pożyczył nam Chick.

- Kto tam? - syknął, kierując światło latarki na twarz... Cyrusa Krantza.

Teraz ja z kolei zaklęłam.

- Ciii - szepnął Krantz. - Jessico, proszę!

- Co pan tu robi? - spytałam szeptem.

Zdumiał mnie jego strój. Miał na sobie wojskowe spodnie narciarskie i puchową kurtkę. Ledwie rozpoznałam twarz pod futrem przy kapturze.

- Śledziłem was - odparł. - To tutaj trzymają Setha, Jessico?

- Czy może pan się stąd wynieść? - burknęłam. Nie wiedziałam, co mnie wprawia w większą wściekłość: fakt, że narażał nasz plan uratowania Setha na niepowodzenie, czy to, że przerwał Robowi i mnie w momencie, kiedy rozmowa stawała się interesująca. - Jak w ogóle pan się tu dostał? - Gdyby się okazało, że na skuterze śnieżnym, byłabym gotowa raz jeszcze przemyśleć odmowę pracy pod jego kierunkiem. Każda instytucja umożliwiająca pracownikom korzystanie ze skuterów śnieżnych wchodziła w grę jako moje ewentualne miejsce pracy.

- Nie powinnaś tu być, Jessico - powiedział doktor Krantz. - Może ci się coś stać.

- Mnie? - zaśmiałam się gorzko. - Przepraszam, doktorku, ale chyba coś się panu pokręciło. Jak dotąd, jedyną osobą, która poniosła szkodę, był jeden z waszych ludzi.

- I Nate Thompkins - przypomniał mi. - Nie zapominaj o nim.

Dobre sobie! Przecież to głównie z jego powodu tkwiłam tu, przemarzając do kości. Nie zapomniałam złożonej sobie samej obietnicy, że pomogę Tashy, na ile zdołam. A nie mogłam oprzeć się myśli, że najlepsze, co mogę zrobić, to postawić morderców jej brata przed sądem.

No i, rzecz jasna, uniemożliwić im wyrządzanie krzywdy innym ludziom. Takim jak Seth Blumenthal.

- Pamiętam o Nacie - szepnęłam. - Ale chcę to załatwić na własny sposób. Niech się pan zabiera, zanim pan wszystko sknoci.

- Muszę stanowczo zaoponować - powiedział doktor Krantz. - Jeśli Seth Blumenthal jest przetrzymywany na terenie tej posiadłości, macie obowiązek złożyć o tym doniesienie, a potem usunąć się i pozwolić pracownikom odpowiedniego organu wymiaru sprawiedliwości wykonać...

- O, cholera - przerwałam mu.

Światło księżyca, odbijając się od śniegu, utrudniało zobaczenie czegokolwiek za grubymi szkłami jego okularów, ale miałam wrażenie, że Krantz zamrugał kilka razy oczami.

- Ze co? - wyjąkał.

- Dobrze pan usłyszał - powiedziałam. - Pan i pracownicy odpowiedniego organu wymiaru sprawiedliwości nie macie zielonego pojęcia, co się kryje za tymi drutami.

- A ty masz. - W glosie Krantza słychać było sarkazm, co wydawało się zabawne, zważywszy, jakim był palantem.

- Na pewno większe niż pan - odparowałam. - Mamy przynajmniej szansę, żeby ich infiltrować od środka, zamiast wkraczać tam przy użyciu siły i narażać życie Setha w trakcie wymiany ognia.

- Infiltracja? - Krantz był szczerze zdumiony. - O czym ty mówisz? Nie sądzisz chyba, że lepiej...

- Czyżby? - Popatrzyłam na niego spod zmrużonych powiek. - Jaka liczba następuje po dziewiątce?

Spojrzał na mnie, jakbym zwariowała.

- Co to ma wspólnego z...

- Proszę odpowiedzieć na pytanie, doktorze Krantz. Jaka liczba następuje po dziewiątce?

- Dziesięć, oczywiście.

- Źle - powiedziałam. - Z czego zrobione są puszki coca - - coli?

- Z aluminium, naturalnie. Jessiko, ja...

- Znowu źle. Odpowiedź na oba pytania brzmi: tin. Przeprowadziłam właśnie test na wsioka, który pan oblał. W żaden sposób nie zdoła pan nikomu wmówić, że pochodzi stąd. Więc niech się pan stąd zabiera, zanim wszystko zepsuje.

- To żałosne - stwierdził Krantz, wyraźnie wzburzony. - Rob, pan z pewnością...

Rob wyprostował się nagle na skuterze, zwracając głowę w stronę domu Hendersona.

- Krantz - warknął. - Albo natychmiast pan stąd zniknie, albo będzie pan miał za chwilę mnóstwo ołowiu w żołądku.

- Co? - Krantz rozejrzał się, zaniepokojony. - O czym...

Rob zeskoczył ze skutera i wepchnął doktorka za drzewo, zanim ten zorientował się, co się dzieje. W tej samej chwili zobaczyłam to co Rob: światło na terenie obozu Jima Hendersona, posuwające się wśród gęstych drzew w naszym kierunku. Źródłem światła okazała się staromodna lampa naftowa. Trzymał ją potężny mężczyzna w czerwonym stroju myśliwskim. W drugiej ręce miał karabin, a u boku psa, który mógłby uchodzić za małego kucyka.

Pies pomknął przez śnieg w naszą stronę. Kiedy tak gnał z wywalonym jęzorem i płonącymi ślepiami, pomyślałam, że to pies z piekła... No wiecie, jak w Psie Baskerville'ów, którego czytaliśmy w dziewiątej klasie.

Dopiero gdy podbiegł bliżej, zorientowałam się, że to zwykły owczarek niemiecki. Z gatunku takich, co to łapią cię za gardło i nie puszczą, nawet jeśli dostaną po łbie kluczem francuskim.

Już szykował się, żeby przeskoczyć dzielące nas ogrodzenie z drutu kolczastego i to zrobić. Na szczęście, człowiek z bronią zawołał: „Chigger! Leżeć!” i pies padł na śnieg niespełna pół metra od nas, warcząc groźnie i nie spuszczając z nas oka ani na sekundę.

Mężczyzna z karabinem postawił lampę na ziemi i sięgnął po coś do kieszeni. Rewolwer, pomyślałam. Karabin robi za duży bałagan. Wsadzi nam po kuli w głowę i pozwoli Chiggerowi pożreć nasze zmarznięte ciała.

Miałam wrażenie, że wszystko na świecie się sprzysięgło, żebym nigdy nie zobaczyła Roba we fraku.

- Spokojnie - powiedział Rob, podnosząc ręce do góry. - Niech pan nie strzela. Chcemy tylko pogadać z Jimem.

Właściciel Chiggera nie wyciągnął z kieszeni rewolweru, lecz walkie - talkie.

- Niebieski Dowódca do Czerwonego Dowódcy - powiedział do mikrofonu. - Mamy intruzów przy południowym płocie. Powtarzam. Intruzi przy południowym płocie.

- Nie jesteśmy intruzami - zapewniłam. Po chwili, przypomniawszy sobie, jaką historyjkę przygotowaliśmy na ich użytek (pomijając fakt, że mieliśmy nie dać się złapać, dopóki Chick z przyjaciółmi nie ukryją się bezpiecznie w krzakach wokół obozu, gotowi nas odbić, gdy tylko znajdziemy Setha), poprawiłam się: - My nie som intruzami. Chcemy się do was przyłończyć. Też chcemy być Prawdziwe Amerykanie.

Z walkie - talkie Czerwonej Kurtki dobiegł głos. Ten, kto mówił, posługiwał się chyba jakimś szyfrem.

- Czerwony Dowódco - usłyszałam. - Lokalizacja i transport. Powtarzam. Lokalizacja i transport.

Czerwona Kurtka schował walkie - talkie, wskazał na płot i wycelowawszy karabin w naszą stronę, powiedział:

- Przełaźta tutaj.

Przełażenie przez ogrodzenie z drutu kolczastego nie należy do przyjemności, zwłaszcza kiedy robi się to pod czujnym okiem potężnego owczarka niemieckiego o imieniu Chigger. Rob przeszedł pierwszy i nachylił siatkę na tyle, ile się dało, tak żebym również stanęła po drugiej stronie w jednym kawałku. Nie poszło mi gładko, ale jakoś dałam sobie radę. Jedyną szkodę poniósł wewnętrzny szew moich spodni.

Kiedy już przedostaliśmy się na ziemię Prawdziwych Amerykanów, Czerwona Kurtka burknął: „Chodźta” i pokazał, znowu lufą strzelby, że mamy się posuwać w stronę domu.

Rob obejrzał się na skutery.

- A co z motorami? - zapytał. - Nie trzeba ich jakoś zabezpieczyć?

Czerwona Kurtka zarechotał. Z jego ust wydobył się nie tylko śmiech, ale także strumień tabaki i śliny, który utworzył na śniegu parującą brązową kałużę.

- Zabezpieczyć, przed czym? - odparł. - Przed szopami czy oposami?

To była pocieszająca odpowiedź, bo wskazywała, że Czerwona Kurtka nie jest świadomy obecności doktora Krantza ukrytego za grubymi sosnami oraz licznych kumpli Chicka, którzy stawili się na wezwanie do broni rzucone przez właściciela ich ulubionego baru.

- Ruszać się - warknął Czerwona Kurtka do mnie i do Roba.

Więc ruszyliśmy się.

12

Długi marsz do domu Jima Hendersona nie przypadł mi do gustu. Normalnie zachwycam się każdą chwilą spędzoną w towarzystwie Roba Wilkinsa, bo odkąd on skończył szkołę, w której ja nadal tkwię, nasze spotkania stały się o wiele za rzadkie.

Ale nawet w najmilszym towarzystwie maszerowanie z lufą strzelby wycelowaną w plecy to żadna frajda. Nie podejrzewałam, żeby Czerwona Kurtka zastrzelił nas z zimną krwią, mógł się jednak potknąć o Chiggera albo o jakiś korzeń ukryty pod śniegiem i przypadkiem nacisnąć spust.

Tak więc drogę od południowego ogrodzenia do centrum obozu Prawdziwych Amerykanów przemierzałam z drżeniem serca.

Ledwie zaczęliśmy iść, przestało mi być tak okropnie zimno. Zamieć ucichła, z nieba poznikały chmury i pojawiły się na nim tysiące gwiazd. Byłam nawet w stanie rozpoznać Drogę Mleczną. Spacer po skąpanym w blasku księżyca świeżo spadłym śniegu, gdy w powietrzu unosi się kusząca woń ogniska, mógłby być romantyczny.

Jeśli nie brać pod uwagę wycelowanej w plecy strzelby i groźnego owczarka niemieckiego truchtającego w śniegu obok nas.

Nie boję się psów i one też zwykle darzą mnie sympatią. Dlatego skupiłam się na zaskarbianiu przyjaźni Chiggera. Kiedy tylko Czerwona Kurtka nie patrzył, a Chigger biegł dość blisko, podstawiałam dłoń pod nos owczarka. Psy działają na węch, więc miałam nadzieję, że jeśli Chigger uzna, że nie jestem kawałkiem mięsa, to powstrzyma się od zjedzenia mnie.

On jednak, jak większość samców w moim życiu, nie okazał najmniejszego zainteresowania moją osobą. Może powinnam była posłuchać rady Ruth i zainwestować w dobre perfumy, zamiast używać wody toaletowej mojego brata, Mike'a.

Obóz nie sprawiał imponującego wrażenia. W porównaniu z nim posiadłość Dawida Koresha w Waco wyglądała jak Taj Ma - hal. Tu był tylko skromny budynek mieszkalny, parę przyczep kempingowych i rozwalająca się stodoła. Całe miejsce tchnęło atmosferą tymczasowości, charakterystyczną dla gotowych - do - - akcji - w - każdej - chwili pensjonariuszy wojskowych koszar.

Gdzie łazienka? Tylko to mnie interesowało w tej chwili.

Czerwona Kurtka z nieodłącznym Chiggerem u nogi poprowadził nas nie w stronę domu ani żadnej z przyczep, tylko do stodoły. Szanse na znalezienie czynnej toalety malały z każdą chwilą.

Otworzył masywne drzwi stodoły, ukazując wnętrze, które okazało się czymś w rodzaju centrum dowodzenia Prawdziwych Amerykanów.

Nie było tam komputerów ani nawet telewizora. Siedziba grupy zwolenników przewagi białej rasy Jima Hendersona przypominała zdjęcia kwater nazistów z lat czterdziestych, jakie widzieliśmy na kanale Cywilizacje Świata.

Przy długich stołach siedział tłum jasnowłosych mężczyzn (zdaje się, przerwaliśmy im kolację). Na tylnej ścianie wisiała olbrzymia flaga. Zamiast swastyki widniał na niej symbol, który wycięto na piersi Nate'a Thompkinsa, namalowano sprayem na kładce i na poprzewracanych tablicach nagrobnych na cmentarzu żydowskim: zwinięty w pierścień wąż, a pod nim napis: Nie depcz po mnie.

Na tym jednak kończyło się podobieństwo do nazistów. Mężczyźni o jasnych włosach, zgromadzeni w obszernym pomieszczeniu, nie byli ani tak schludnie ubrani, ani na oko inteligentni jak przeciętny nazista z lat czterdziestych. Wyglądali, jakby przedkładali ćwiczenia kształtujące ciało nad zajęcia służące jego czystości. Może nie mieli wyboru ze względu na brak bieżącej wody - o ile to, co mówił Chick o odmowie Jima Hendersona płacenia rachunków, zgadzało się z prawdą.

W stodole Hendersona zgromadzili się nie tylko mężczyźni. Były tam również kobiety, a nawet dzieci. No, bo kto miałby podawać mężczyznom jedzenie? Natychmiast rozpoznałam strój typowy dla miejscowej sekty religijnej, która poza poskramianiem węży i praktyką powtórnych narodzin w wodzie zakazywała niewiastom obcinania włosów i noszenia spodni. Dla dziewczynek należących do tej sekty było to poważne utrudnienie na zajęciach wychowania fizycznego w szkole, bo nie sposób wdrapać się po linie albo pływać kraulem w sukience. Dlatego większość miała indywidualne nauczanie w domu.

Gromadka dzieci o ziemistej cerze i zasmarkanych nosach wydawała się równie mało zainteresowana widokiem człowieka z karabinem prowadzącym dwoje obcych, jak ja lekcjami gotowania ciotki Rose.

- Jimmy - zwrócił się Czerwona Kurtka do siedzącego u szczytu stołu płowowłosego mężczyzny, przed którym właśnie postawiono talerz czegoś, co wyglądało na pysznego smażonego kurczaka. - To te dzieciaki, które pętały się koło południowego ogrodzenia.

Dzieciaki! Poczułam się dotknięta w imieniu Roba. Ja jestem przyzwyczajona, że biorą mnie za dziecko, ze względu na moje skromne rozmiary, ale Rob przewyższał mnie o dobre trzydzieści centymetrów.

Jak wkrótce zauważyłam, przewyższał o trzydzieści centymetrów przywódcę Prawdziwych Amerykanów, który zabił jedno dziecko, znęcał się nad drugim, usiłował zamordować policjanta i spalił synagogę.

Jim Henderson był niski.

Naprawdę niski. Jak Napoleon albo Danny DeVito.

I wydawał się również urażony, że przerwano mu posiłek.

- Czego, do diabła, chcecie? - warknął, okazując te z niezwykłych cech przywódczych, dla których cieszył się głębokim podziwem swoich wyznawców.

Zerknęłam na Roba. Wydawał się oniemiały. A może, na wzór Indian, starał się milczeniem wprawić wroga w zmieszanie. Rob czyta dużo książek o Indianach.

Tak czy owak, zrozumiałam, że muszę ratować sytuację:

- Panie Henderson - powiedziałam - to prawdziwy zaszczyt pana poznać. Hank i ja podziwiamy pana od dawna.

Henderson oblizał usmarowane tłuszczem palce i uniósł płowe brwi.

- Ach tak? - mruknął.

- Tak - potwierdziłam. - Gdy zobaczyliśmy, co pan zrobił z tym żydowskim kościołem, postanowiliśmy przyjść tutaj i złożyć nasze gratulacje. Hank i ja myślimy, że byłyby z nas dobre Prawdziwe Amerykanie, bo oboje nienawidzimy czarnych, Żydów i takich tam.

Po tych słowach zainteresowanie nami znacznie wzrosło. Wszyscy w stodole patrzyli na nas w pełnym zdumienia milczeniu. To znaczy, wszyscy z wyjątkiem Chiggera, który znalazł talerz kurzych kości i pożerał je łapczywie. Nikt nie rzucił się, żeby mu je odebrać, co dowodziło, że Prawdziwi Amerykanie są nie tylko nieprzyjemnymi ludźmi, ale również beznadziejnymi opiekunami zwierząt. Wszyscy przecież wiedzą, że nie można dawać psu kości z drobiu.

Henderson przyglądał nam się ze szczególną ciekawością. W przeciwieństwie do Chiggera, wydawał się kompletnie obojętny wobec kurczaka na talerzu.

- Dlaczego? - zapytał.

Na to pytanie odpowiedź miałam przygotowaną.

- No, powinien pan nas wziąć, bo ten tu Hank, on jest naprawdę zmyślny w rękach. Jest mechanikiem i wszystko potrafi wyreperować. Więc jakby pan miał czołg czy coś, i to się zepsuje, to Hank się przyda jak nikt. A ja? Cóż, może nie wyglądam, ale jestem bardzo szybka. W walce wolałby mnie pan mieć po właściwej stronie, słowo daję.

Henderson zrobił znudzoną minę. Pochylił się, żeby oderwać kawałek kurczaka od kości i wsadzić go do ust. Podczas tej czynności przypominał pisklaka. Tyle że miał wąsy.

- Nie o to mnie chodzi - odezwał się. - Chcę wiedzieć, dlaczego nienawidzicie czarnych i Żydów?

- No... - Na to pytanie nie byłam przygotowana. Pośpiesznie zastanowiłam się nad odpowiedzią. - Bo wszyscy wiedzą - zaczęłam - Żydzi wymyślili całą hecę z tym holocaustem, a czarnuchy nie nadają się do żadnej roboty.

To chyba nie była dobra odpowiedź, bo Jim odwrócił ode mnie wzrok. Wpatrywał się teraz w Roba. Już wcześniej widziałam ten rodzaj spojrzenia. W ten sposób mały facet patrzy na dużego faceta, zanim wpakuje mu głowę w żołądek.

- A ty? - zwrócił się Henderson do Roba. - Pozwolisz, żeby baba gadała za ciebie?

Mężczyźni przy stołach zarechotali. Nawet kobiety stojące za plecami mężów z dzbanami czegoś, co wyglądało na mrożoną herbatę, uznały tę kretyńską seksistowską uwagę za śmieszną.

Wiedziałam, że teraz Rob przechodzi test. Ja go nie zdałam. To nie ulegało wątpliwości. Choćby, dlatego, że Czerwona Kurtka nadal nie opuszczał broni, czekając na rozkaz szefa, żeby rozwalić nam głowy. Chigger na pewno z lubością zlizałby nasze rozpryśnięte mózgi z podłogi stodoły.

Rob musiał nas ratować. Musiał przekonać Hendersona, że jesteśmy parą obiecujących zwolenników supremacji białej rasy.

Nie wierzyłam, że powiedzie mu się lepiej niż mnie. Ten pomysł nie podobał mu się od początku. Byłam pewna, że chce się tylko stąd wydostać, a jeśli bez Setha, to trudno.

Jakież więc było moje zaskoczenie, kiedy Rob powiedział, co następuje:

- Urodzić się białym - oświadczył - to zaszczyt i przywilej. Nadszedł czas, żeby wszyscy biali mężczyźni i kobiety stanęli w jednym szeregu, aby chronić więź, jaką tworzy wspólnota krwi i wiary. Obowiązkiem każdego Amerykanina jest bronić naszego dobra - a nie dobra Meksykanów, Wietnamczyków, Afgańczyków albo innych mieszkańców krajów Trzeciego Świata. Czas odebrać Amerykę narkomanom i pasożytom na zasiłkach...

Jeśli przykuł moją uwagę tą paplaniną, to co dopiero, jeśli chodzi o uwagę Jima Hendersona, nie wspominając już o reszcie Prawdziwych Amerykanów. Można by usłyszeć, jak spada szpilka, w takim skupieniu go słuchali.

- Najwyższy czas - ciągnął Rob - chronić nasze granice przed nielegalnymi imigrantami i zakazać prawnie mieszania ras. Musimy skończyć z akcją afirmatywną i małżeństwami osobników tej samej płci. Musimy chronić amerykański przemysł i własność przed przechodzeniem w ręce Japończyków, Arabów i Żydów. Ameryka musi należeć do Amerykanów...

Przy jednym stole zerwały się oklaski. Po chwili inne stoły przyłączyły się do owacji na stojąco. Wśród tych wiwatów wpatrywałam się w mojego chłopaka z niedowierzaniem. Gdzie on się tego nauczył? Nigdy przedtem nie słyszałam, żeby mówił podobne rzeczy. Czyżby Claire miała rację? Czy wszystkie wsioki są takie same?

Oklaski umilkły jak nożem uciął, kiedy Jim Henderson podniósł się na nogi. Wszystkie oczy skierowały się na niskiego mężczyznę, naprawdę nie wyższego ode mnie, który taksował Roba wzrokiem, gładząc się w zamyśleniu po wąsach. W stodole ponownie zapadła cisza. Tylko Chigger wylizywał zapamiętale pusty już talerz.

Wreszcie Henderson wycelował w Roba palec i rozkazał:

- Dać chłopakowi kurczaka!

Znów wybuchły wiwaty, gdy jedna z kobiet postawiła przed Robem talerz smażonego kurczaka. Nie wierzyłam własnym oczom. Kurczak. Częstowali Roba kurczakiem! Prawdziwi Amerykanie postanowili przygarnąć go do swego łona.

A może wiedzieli coś, czego ja nie wiedziałam? Może Rob już przedtem do nich należał?

Nie wierzyłam w to. Naprawdę nie. Tylko że... cóż, dziwne, że tak dobrze wiedział, co powiedzieć, żeby przekonać tych pomyleńców o naszym oddaniu ich sprawie.

Rob uśmiechał się nieśmiało, gdy mu klaskano. Nie mogłam się powstrzymać, więc zapytałam szeptem:

- Skąd wytrzasnąłeś to końskie łajno?

- Telewizja publiczna - odparł również szeptem. - Czy możesz zabrać tego kurczaka, zanim zacznę haftować?

Złapałam talerz w momencie, gdy Roba pochłonął tłum zachwyconych zwolenników supremacji białej rasy, którzy poklepywali go po plecach i częstowali tabaką. Stałam jak idiotka z talerzem stygnącego kurczaka, nie mogąc się nadziwić własnej głupocie. Jasne, że Rob nie był jednym z nich.

Przeraziło mnie jednak, jak łatwo mi przyszło uwierzyć, że mógłby być. Jak głęboko tkwią w człowieku przesądy! Wsioki i miastowi, czarni i biali... dorasta się, słysząc różne rzeczy, i ciężko przyjąć do wiadomości, że może być inaczej.

Ciężko, ale to nie znaczy, że nie można. Choćby taki Rob. W niczym nie przypominał stereotypowego wsioka, pożerającego smażonego kurczaka, dyskutując jednocześnie nad wyższością białej rasy. Rob nawet nie lubił smażonego kurczaka.

Kto wie, jak długo stałabym tam, podziwiając geniusz swojego chłopaka, gdyby jakiś głos nie odezwał się z boku:

- No, dziewucho. Daj tego kurczaka jakiemuś mężczyźnie i idź do kuchni po więcej.

Odwróciłam się i zobaczyłam kobietę o ziemistej cerze i w chustce na długich jasnych włosach wpatrującą się we mnie gniewnym wzrokiem.

- No dalej - powiedziała, popychając mnie w stronę stołów. - Zanieś.

Zaniosłam. Postawiłam kurczaka przed pierwszym mężczyzną, jaki się nawinął - facetem, który miał mniej zębów niż tatuaży - a potem wyszłam za kobietą bocznymi drzwiami...

W mroźną noc.

- Dalej - warknęła, kiedy zatrzymałam się raptownie, zaskoczona zimnem. - Musimy wziońć tłuczone ziemniaki.

Szłam za nią, myśląc: No, przynajmniej będę miała szansę rozejrzeć się za Sethem. Wiedziałam, że jest gdzieś na terenie obozu. Wiedziałam, że nie jest związany ani zakneblowany, tylko zamknięty w małym pokoju o drewnianych ścianach. To nie znaczyło, że przestał się bać. Czułam jego strach.

Kobieta w chustce otworzyła drzwi domu. Tam odbywało się całe gotowanie; wskazywały na to zapachy, które uderzyły mnie w nozdrza, gdy tylko przekroczyłam próg. Kurczak, ziemniaki, chleb... zestaw aromatów mogący zwalić z nóg taką głodną dziewczynę, jak ja.

Kiedy weszłyśmy do kuchni - gdzie tłoczyły się inne kobiety o bladych twarzach i długich włosach - i próbowałam zwinąć bułkę, kobieta w chustce trzepnęła mnie po ręce.

- Nie jemy - oświadczyła szorstko - dopóki mężczyźni nie skończom!

Oho, miałam ochotę powiedzieć. To całkiem wygodne. Dla facetów. Co jest z takimi kobietami jak ta w chustce? Dlaczego zgadzają się na podobne traktowanie? Wolałabym nie mieć żadnego faceta niż takiego, który pozwalałby mi jeść, gdy sam skończy.

Nie chciałam skompromitować się w oczach Prawdziwych Amerykanów, więc odłożyłam bułkę i zapytałam:

- Czy jest tu gdzieś łazienka?

Kobieta w chustce wskazała na korytarz z mocno niezadowoloną miną. Pewnie podejrzewała, że chcę się wykręcić od roboty w kuchni.

Powiem wam coś: ci Prawdziwi Amerykanie to przerażający ludzie. Nawet w ich ubikacjach pełno jest rasistowskiej propagandy. Zamiast „National Geographic” albo „Time'a”, jak w normalnym domu, można sobie poczytać, siedząc na kibelku, Mein Kampf. Tym ludziom zupełnie umknął fakt, że Hitler okazał się niebezpiecznym maniakiem.

Wyszłam z toalety i rozejrzałam się, żeby sprawdzić, czy kobieta w chustce albo jej towarzyszki nie kręcą się gdzieś w pobliżu. Korytarz był pusty, więc zabrałam się do naciskania klamek. Uznałam, że gdy trafię na zamknięte drzwi, to właśnie za nimi znajdę Setha.

Poszło szybko. Dom nie był taki duży. Pokój, w którym trzymali Setha, znajdował się w samym końcu korytarza, za pokojem do nauki szkolnej (zamiast znajomej czerwono - biało - niebieskiej flagi wisiała tam jedna z tych flag z napisem: Nie depcz mnie. Drzwi zamknięto na klucz, ale zamek był na tyle tandetny, że wystarczyło go właściwie przekręcić, żeby puścił. Otworzyłam drzwi i zajrzałam do środka.

Seth Blumenthal z twarzą mokrą od łez usiadł na łóżku, mrugając w mroku oczami.

- Kim jesteś? - zapytał niepewnie. - Czego chcesz? Słowa padły, zanim zdążyłam ugryźć się w język. Film widziałam jakieś siedemnaście razy.

- Jestem Luke Skywalker - oznajmiłam. - Przybywam, aby cię uratować.

13

Seth nie dał się nabrać na Luke'a Skywalkera. Oto dziecko o nieskażonym umyśle.

- Kim jesteś, naprawdę? - rzekł. - Nie wyglądasz jak jedna z nich.

Zamknęłam drzwi za sobą, na wypadek gdyby szukała mnie kobieta w chustce. W pokoju nie było światła, poza światłem księżyca przenikającym przez szpary między deskami, którymi zabito okna.

- Mam na imię Jess - przedstawiłam się. - Chcemy cię stąd wyciągnąć. - Ale nie przez te okna, uświadomiłam sobie. - Czy jesteś ranny? Możesz biegać?

- Nic mi nie jest - odparł Seth. - Tylko ręka. Wyciągnął prawą rękę. Nietrudno było zauważyć, nawet w świetle księżyca, co się z nią stało. Między kciukiem a palcem wskazującym wypalono jakiś znak. Rana była czerwona i pokryta bąblami. Miała kształt zwiniętego węża.

Taki sam, jaki wycięto na nagiej piersi Nate'a Thompkinsa.

Wiedziałam już, w jaki sposób wydobyli od chłopca informację, gdzie jest Tora.

Miałam ochotę ich za to pozabijać.

- Sześć tygodni hydroterapii i to zniknie - powiedziałam do Setha. - Nawet blizna nie zostanie. - Miałam kiedyś oparzenie trzeciego stopnia, mniej więcej tej samej wielkości, którego dorobiłam się, podstawiając nogę pod rurę wydechową motocykla. - Rozumiesz?

Pokiwał głową. Już nie płakał.

- Ten policjant - spytał - do którego strzelali w przyczepie. Czy z nim porządku?

- Wszystko dobrze - skłamałam. - Posłuchaj, muszę wrócić do kuchni, zanim zauważą, że mnie nie ma. Ale przyrzekam, że przyjdę po ciebie, gdy tylko zacznie się strzelanina.

- Strzelanina? - zaniepokoił się. - Kto będzie strzelać?

- Moi przyjaciele - powiedziałam. - Otoczyli obóz. - Taką miałam nadzieję. - Więc siedź tutaj, a ja wrócę, ani się obejrzysz. Jasne?

- Jasne - zapewnił. Kiedy ruszyłam do drzwi, zawołał: - Hej, Jess?

Odwróciłam się.

- Tak?

- Jaki jest dzisiaj dzień?

Powiedziałam mu. Skinął głową w zamyśleniu.

- Dzisiaj są moje urodziny - rzekł cicho. - Skończyłem trzynaście lat.

- Wszystkiego najlepszego. - A co miałam powiedzieć? Oddalałam się właśnie energicznym krokiem od na nowo zamkniętych drzwi, kiedy pojawiła się kobieta w chustce.

- Gdzie się włóczysz? - burknęła. Żonom Prawdziwych Amerykanów uprzejmość jest obca.

- Och - odparłam, chichocząc jak kretynka. - Zgubiłam się.

Posłała mi tylko gniewne spojrzenie i wcisnęła w ręce misę jakiejś białej kleistej substancji. Uświadomiłam sobie po chwili, że to gniecione ziemniaki. Ale że Prawdziwi Amerykanie nie dodali do nich czosnku, miały bliżej nieokreślony zapach.

- Zanieś to mężczyznom - rozkazała kobieta w chustce.

- Dobra - powiedziałam i ruszyłam do drzwi. Pozostawało, oczywiście, pytanie, czy Chick i jego kumple pojawią się na czas, żebyśmy zdołali uratować Setha. A co z doktorem Krantzem? Federalni odznaczali się skłonnością do udaremniania takich posunięć, jak na przykład atak przez zaskoczenie. Czy Chick poradzi sobie mimo głupich pomysłów, jakie Krantzowi na pewno chodzą po głowie?

Miałam taką nadzieję. Nie ze względu na siebie. Nie dbałam o to, co się ze mną stanie. Martwiłam się o Setha. Musieliśmy go stąd wyciągnąć.

I zabić tylu Prawdziwych Amerykanów, ile się da.

Normalnie nie mam morderczych skłonności, ale kiedy zobaczyłam to oparzenie na dłoni Setha, ogarnęło mnie zupełnie nowe uczucie. Znam uczucie wściekłości. Wściekam się łatwo i często. Ale nie pamiętam, żebym się kiedyś czuła tak jak wtedy, gdy spojrzałam na tę rankę.

Miałam ochotę zabić. Naprawdę zabić. Nie złamać komuś nos albo kopnąć w krocze. Chciałam, żeby ktoś zapłacił za napiętnowanie tego chłopca własnym życiem.

I wiedziałam, kto to powinien być. Kiedy wróciłam do stodoły, emocje po przemowie Roba już opadły i wszyscy znowu zajęli się przeżuwaniem. Jako dziewczyna z ziemniakami cieszyłam się dużym wzięciem. Mężczyźni podnosili talerze, gdy przechodziłam, czekając, aż pacnę im na nie bryłkę mazi. Wychodziłam naprzeciw ich zapotrzebowaniu, no bo co innego miałam zrobić? Umilałam sobie czas, udając, że jestem strażnikiem więziennym, a ci wszyscy ludzie obłąkanymi seryjnymi zabójcami, których muszę karmić.

W głowie wciąż kołatała mi się mantra: Pośpiesz się, Chick. Pośpiesz się, Chick. Pośpiesz się, Chick. Pośpiesz się, Chick.

Kiedy dotarłam do Roba, stwierdziłam, że jest na najlepszej drodze, aby zostać bliskim przyjacielem Jima Hendersona. Cóż, dlaczego nie? Rob byłby prawdziwym skarbem dla każdej grupy głoszącej przemoc. Przystojnym zręczny, okazał się także - nie znałam go wcześniej od tej strony pełnym pasji, natchnionym mówcą. Miałam wrażenie, że gdyby starczyło czasu, Rob zostałby prawą ręką Hendersona.

Tym gorzej dla Prawdziwych Amerykanów, że to tylko przedstawienie.

Dobre przedstawienie. Claire Lippman byłaby zdumiona aktorskim talentem Roba. Kiedy pochyliłam się, żeby pacnąć ziemniaki na jego talerz, nawet mnie nie zauważył, tak pochłonęło go to, o czym akurat mówił... coś na temat kryminalistów w Waszyngtonie, którzy nas sprzedają w ramach czegoś, co się nazywa GATT.

No, no. Rob najwyraźniej oglądał CNN dużo częściej ode mnie.

Po nałożeniu kupki ziemniaków na talerz Jima Hendersona - tylko przez chwilę pozwoliłam sobie na fantazje o tym, jak przypadkiem upuszczam mu ziemniaki na kolana - przemieściłam się wzdłuż stołu, starając się nie zwracać uwagi na niepokojące rzeczy. W stodole było ich mnóstwo, na przykład ręce mężczyzn. Każdy miał taki sam tatuaż na prawej dłoni, między kciukiem a palcem wskazującym. Był to zwinięty wąż, jak na flagach z napisem Nie depcz mnie. Taki sam, jak na piersi Nate'a i na dłoni Setha.

Kiedy miska była prawie pusta, poczułam zimne, wilgotne dotknięcie na dłoni. Spojrzałam w dół i zobaczyłam Chiggera wznoszącego ku mnie błagalnie wielkie brązowe ślepia. Groźny warkot i zjeżona sierść odeszły w przeszłość. Miałam jedzenie, a Chigger pragnął jedzenia. Jeśli więc dam psu jedzenie, zostanę jego przyjaciółką.

Pozwoliłam Chiggerowi wylizać resztki kartofli.

Postanowiłam, że wrócę do kuchni i napełnię miskę bez płukania. Kierowałam się już w stronę drzwi stodoły, kiedy zobaczyłam coś, co mi się nie spodobało... zdecydowanie nie spodobało. Była to mianowicie kobieta w chustce, która pochylała się nad Jimem Hendersonem i szeptała mu coś do ucha. Zauważyłam, że Jim rozgląda się po sali, aż jego wzrok trafił na mnie. Nie spuścił ze mnie przenikliwych niebieskich oczu, dopóki kobieta w chustce nie skończyła swoich wynurzeń i nie wyprostowała się.

Cóż, to mogło być cokolwiek. Mogło chodzić o tę bulkę. Mogła widzieć, jak pozwalam Chiggerowi lizać miskę.

Ale nie jestem głupia. Wiedziałam, o co chodzi. Wiedziałam od chwili, w której napotkałam spojrzenie Jima Hendersona.

Kobieta w chustce powiedziała mu, że przyłapała mnie, jak kręciłam się po korytarzu w pobliżu miejsca, gdzie więzili Setha.

Byliśmy martwi.

To nie nastąpiło od razu. Henderson powiedział coś szeptem i kobieta wyskoczyła ze stodoły jak wodny pająk. Przez chwilę miałam nadzieję, że wszystko jest w porządku. No wiecie, że się pomyliłam. Rob nawijał o wynaturzeniach i o tym, że Amerykanie nigdy nie będą wielkim narodem, jeśli chrześcijanie nie staną ramię w ramię, a Henderson wydawał się słuchać go z uwagą.

Potem zobaczyłam coś, co sprawiło, że serce mi zamarło.

Czerwona Kurtka z karabinem wycelowanym w kark Setha Blumenthala szedł przez stodołę prosto do miejsca, gdzie siedzieli Jim Henderson i Rob.

Rozmowy ucichły i znowu zapadła niesamowita cisza. Jedynym dźwiękiem, jaki do mnie docierał, był szloch Setha, który rozglądał się gorączkowo po stodole. Wiedziałam, że szuka mnie. Na szczęście, stałam daleko, w cieniu, i nie mógł mnie zobaczyć.

Gdybym wiedziała, co i tak wydarzy się za chwilę, nie dbałabym o to. Na razie jednak czułam ulgę, że Seth mnie nie zauważył. Zanurzyłam palce w miękkiej sierści Chiggera i zmusiłam serce, żeby znowu biło. Pośpieszcie. Chick! Pośpiesz się, Chick! Pośpiesz się, Chick!

- Amerykanie - zwrócił się Jim Henderson do zgromadzonych. Zorientowałam się od razu, że jako mówca nie ustępował Robowi. Wszyscy wpatrywali się w niego z wyrazem najwyższej adoracji, który pamiętałam z pewnego filmu. Henderson był dla tych ludzi mesjaszem.

- Zyskaliśmy dzisiaj wspaniałych nowych przyjaciół - ciągnął Henderson, klepiąc Roba po ramieniu. Udało mu się to tylko dzięki temu, że Rob siedział, a on stał. - I jestem z tego powodu szczęśliwy. Cieszę się, że Hank i Ginger trafili do naszej gromadki.

Ginger? Kto to, do diabła, jest Ginger? Dopiero, kiedy wiele głów zwróciło się w moją stronę, zdałam sobie sprawę, że Rob przedstawił mnie jako Ginger.

Takie już ma oryginalne pomysły.

- Niezależnie jednak od ich deklaracji oddania naszej sprawie - mówił Henderson - jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać o lojalności prawdziwego Amerykanina, prawda?

Rozległ się aprobujący szmer. Nie podobało mi się to wszystko. Bardzo mi się nie podobało.

- Hank - powiedział Henderson, zwracając się do Roba. - Widzisz przed sobą chłopca. Wygląda dość niewinnie, wiem. Ale niewinny wygląd, jak wszyscy zdajemy sobie sprawę, może być mylący. Diabeł często próbuje nas zwieść pozorną niewinnością jakiegoś człowieka, podczas gdy tenże człowiek nosi w sobie brzemię grzechu. Ten chłopiec jest przesiąknięty grzechem. To Żyd.

Wbiłam palce w futro Chiggera tak mocno, że mniejszy pies by zawył. Chigger jednak tylko zamachał ogonem, mając nadzieję na kolejny skok na miskę, którą trzymałam w ręku. Chyba nikt nie zawracał sobie głowy karmieniem Chiggera. Jak inaczej wyjaśnić, że tak łatwo przekabaciłam go na swoją stronę?

- Hank - odezwał się ponownie Henderson. - Ponieważ zdążyłeś już wywrzeć na mnie głębokie wrażenie swoją szczerością i oddaniem sprawie, zamierzam udzielić ci przywileju, jakiego tym samym odmawiam sobie i moim ludziom. Zamierzam pozwolić ci zabić Żyda.

Z tymi słowy podał Robowi nóż, który wyjął zza cholewy buta.

Przez głowę przemknęły mi tysiące myśli. Pomyślałam, że bardzo kocham mamę, mimo że czasami bywa męcząca z tymi swoimi pomysłami, jak powinnam się ubierać i z kim się spotykać. Pomyślałam, jaka będę wściekła, jeśli nie zobaczę, czy Douglas zrobił coś w związku ze swoją sympatią do Tashy Thompkins. Pomyślałam o mistrzostwach stanowych dla orkiestr i o tym, że po raz pierwszy od lat nie przyniosę do domu niebieskiej wstążki wyciętej w kształcie stanu Indiana.

Dziwne, o jakich rzeczach myśli się tuż przed śmiercią. Nie wiem nawet, skąd to przekonanie, że umrę. Po prostu wiedziałam, tak jak nie miałam wątpliwości, że w końcu cały śnieg na zewnątrz stopnieje i znowu będzie wiosna. Rob i ja mieliśmy umrzeć i jedyna rzecz, jaką jeszcze powinniśmy zrobić, to sprawić, aby Setha nie zabito razem z nami.

- No - mówił Henderson do mojego chłopaka - weź nóż. Tak będzie w porządku. To tylko Żyd.

Muszę przyznać, że Seth Blumenthal zachowywał się dzielnie. Płakał, ale cicho, trzymając wysoko głowę. Pewnie po tym, co przeszedł, śmierć nie wydawała mu się taka straszna. Nie umiem inaczej tego wyjaśnić. Czułam się podobnie. Nie bałam się, poważnie. Nie chciałam, żeby bolało, ale nie bałam się śmierci.

Pragnęłam tylko zabrać ze sobą tylu Prawdziwych Amerykanów, ile się da.

Rob wziął nóż.

- Dzielny chłopak - powiedział Henderson, uśmiechając się pod wąsem. - A teraz zrób to. Pokaż, że jesteś prawdziwym wyznawcą.

Rob zrobił jedyną sensowną rzecz w tej sytuacji. Na jego miejscu zrobiłabym to samo.

Zarzucił Jimowi Hendersonowi rękę na szyję, przytknął nóż do tętnicy i powiedział:

- Jeden ruch i będzie po nim.

14

Czy zdarzyło wam się być na meczu piłkarskim, kiedy jedna drużyna jest niekwestionowanym faworytem i jej kibicom nawet do głowy nie przyjdzie, że może przegrać, a potem, na skutek jakiegoś fatalnego błędu, wygrywa słabszy?

Twarze Prawdziwych Amerykanów miały taki wyraz, jak twarze kibiców silniejszej drużyny w sekundę potem, jak ich drużyna sknociła coś tak koszmarnie, że przeciwnik wyszedł na prowadzenie.

Byli zaszokowani. Po prostu zaszokowani. - Dzięki - zwróciłam się do Czerwonej Kurtki, uwalniając go od karabinu. - Wezmę to.

Nigdy przedtem nie trzymałam karabinu, ale miałam niezłe pojęcie, jak to działa. Celowało się po prostu do tego, w co się chciało trafić, i naciskało cyngiel. Żadna filozofia.

Oczywiście, jak się tak bliżej zastanowić, nie mieliśmy najmniejszego powodu, żeby czuć się pewnie. W porządku, zgadza się, Rob trzymał facetowi nóż na gardle, a ja miałam karabin. I co z tego? Nadal było jakieś pięćdziesiąt do dwóch. No, może trzech, jeśli liczyć Setha. Czterech, jeśli wziąć pod uwagę Chiggera, który mnie nie odstępował, mając nadzieję na ziemniaki, mimo że odstawiłam miskę.

Ale przez chwilę mieliśmy przewagę i należało to maksymalnie wykorzystać.

- W porządku - powiedział Rob.

Z twarzy Jima Hendersona odpłynęła chyba cała krew. Nie dlatego, że Rob go zranił czy coś. Dlatego, że przywódca Prawdziwych Amerykanów był straszliwie, ale to straszliwie przerażony.

- W porządku - powtórzył Rob. - Wszyscy będą stać spokojnie i nikomu nic się nie stanie. - Mnie przekonał. Wydawał się wiarygodny w roli wymachującego nożem, biorącego zakładników zbira. - Ja, dziewczyna, chłopak i ten tu Jimbo pójdziemy sobie na mały spacerek. Jeśli chcecie, aby wasz nieustraszony wódz wyszedł z tego żywy, to nie będziecie próbowali nas zatrzymać. Jasne?

Kiedy nikt nie zgłosił sprzeciwu, powiedział:

- Jess. Seth. Idziemy.

I ruszyło coś, co musiało wyglądać na dziwaczną paradę. Ja na przedzie, z karabinem w ręku i psem u boku, półprzytomny Seth za mną, a na końcu Rob, który jedną ręką opasywał Hendersona. Pan Henderson wcale nie odgrywał roli milczącego męczennika. O, nie. Widzicie, ludzie, którzy nie mają najmniejszych oporów przed wyrządzaniem bliźnim najokropniejszych krzywd, zawsze reagują jak dzieci, kiedy sami czują się zagrożeni.

Jim Henderson płakał. Serio:

- Myślicie, że wam się uda - zawodził piskliwym głosem. - Ale ja wam coś powiem. Ludzie powstaną. Powstaną i pójdą słuszną drogą. A zdrajcy jak ty, chłopcze, zdrajcy własnej rasy, będą się przez wieczność smażyć w ogniu piekielnym...

- Czy mógłby się pan zamknąć - przerwał mu Rob.

Jim Henderson spełnił polecenie. Może, dlatego, że się mylił. Ludzie nie zamierzali powstawać. Nie wszyscy naraz, w każdym razie. Byli tak porażeni tym, co przytrafiło się ich wodzowi, że nawet nie ruszyli palcem, aby mu pomóc. A może rzeczywiście uwierzyli, że jeśli spróbują nas zatrzymać, to Rob poderżnie gardło ich ukochanemu przywódcy.

Tak czy owak, nie powstali.

Wstała tylko jedna osoba.

Kobieta w chustce, ściśle mówiąc.

Powinnam była to przewidzieć. To było przecież oczywiste.

A ja byłam zbyt pewna siebie. Myślałam, że ci ludzie są głupi, bo mają takie kretyńskie poglądy. To był mój pierwszy błąd. Bo najokropniejszą rzeczą, jeśli chodzi o Prawdziwych Amerykanów, nie było to, że brakowało im rozumu. Byli tylko bardzo, ale to bardzo źli.

Pojęłam to w momencie, kiedy usłyszałam za plecami brzęk tłuczonego szkła.

Drugi błąd uświadomiłam sobie w chwili, gdy się odwróciłam. A polegał na tym, że nie osłaniałam Roba z tyłu.

Kiedy się odwróciłam, moim oczom ukazała się kobieta w chustce z dwoma kawałkami pękniętej miski po ziemniakach w rękach. Pozostałe odłamki zaścielały podłogę... na której leżał Rob. Wiedźma podkradła się do niego od tyłu i rozbiła mu czaszkę.

Nie wahałam się ani chwili. Podniosłam karabin i strzeliłam, bez zastanowienia. Byłam wściekła... wściekła i przerażona. Z rany na głowie Roba wypływało mnóstwo krwi. Z każdą sekundą więcej.

Ale nigdy przedtem nie strzelałam. Nie wiedziałam, że broń tak kopie. W dodatku nie należę do wyjątkowo wysokich czy tęgich osób. Nacisnęłam spust, karabin eksplodował, a ja znalazłam się na podłodze, z Chiggerem liżącym mnie po twarzy i milionem rewolwerów wycelowanych w moją głowę.

Prawdziwi Amerykanie mogli cierpieć różne niedostatki, ale broni z pewnością im nie brakowało.

Najgorsze w tym wszystkim było to, że nawet nie trafiłam kobiety w chustce. Chybiłam o milę.

Zdołałam natomiast poważnie uszkodzić flagę z napisem Nie depcz mnie.

- Jeśli zabiłaś mojego chłopaka - warknęłam do kobiety, podczas gdy mnóstwo rąk zaczęło mnie ciągnąć, stawiając na nogi - to będziesz przeklinać dzień, w którym się urodziłaś. Słyszysz mnie, ty bezmózga kretynko?

Wiem, że to było dziecinne zniżyć się do wyzwisk. Nie jestem jednak pewna, czy byłam przy zdrowych zmysłach. Rob leżał nieprzytomny w kałuży krwi, a oni nie chcieli mnie do niego dopuścić. Próbowałam się wyrwać. Naprawdę próbowałam. Ale nie dałam rady.

Potem mnie zamknęli. Zgadza się, w tym małym pokoju, gdzie przedtem trzymali Setha. Wrzucili mnie tam. Mnie i Setha. W ciemność i zimno. Bez szans, żeby się dowiedzieć, czy mój chłopak żyje.

Nie wiem, ile czasu upłynęło, zanim przestałam kopać w drzwi i wrzeszczeć. Wiem tylko, że bolały mnie dłonie. Drzwi okazały się zadziwiająco wytrzymałe. Seth patrzył na mnie, jakbym uciekła z wariatkowa. Poważnie. Dzieciak był przerażony.

Przestraszył się jeszcze bardziej, kiedy powiedziałam:

- Nie martw się. Wyciągnę cię stąd.

Trudno mieć do niego pretensje. Na pewno nie otaczała mnie wtedy aura dorosłości.

Przeszłam przez pokój i opadłam na łóżko obok niego. Poczułam się nagle straszliwie zmęczona. To był bardzo długi dzień.

Siedzieliśmy z Sethem w ciemności, słuchając odległego stukania garnkami dobiegającego z kuchni. Bez względu na to, jakie piekło rozpętało się w stodole, obiad należało podać. Ci wszyscy mężczyźni musieli trzymać formę, żeby pilnować bezpieczeństwa kraju dla białego człowieka, prawda?

W końcu, po upływie chyba miliona lat, Seth się odezwał:

- Przykro mi z powodu twojego przyjaciela - powiedział nieśmiało.

Wzruszyłam ramionami. Nie chciałam myśleć o Robie. Jeśli nie żył, to... zajęłabym się tym we właściwym czasie, na przykład, rzucając się głową w dół do sadzawki w Kamieniołomach Pike'a.

A jeśli żył i znęcano się nad nim, tak jak nad Sethem...

Cóż, bez względu na to, czy Rob był żywy, czy martwy, zamierzałam wytropienie wszystkich Prawdziwych Amerykanów uczynić swoją misją życiową. Zamierzałam dopilnować, by zapłacili za swoje czyny.

Najchętniej za pomocą miotacza ognia.

- W jaki sposób mnie znalazłaś - Seth podrapał się po głowie. Był ładnym chłopcem, wysokim jak na swój wiek, o ciemnych oczach i włosach.

Spojrzałam na swoje buty, chociaż właściwie ich nie widziałam, podobnie jak niczego dookoła. Widziałam tylko Roba leżącego na ziemi z rozbitą głową.

- Mam to coś - odpowiedziałam zmęczonym głosem.

- Coś? - zapytał.

- Coś takiego z psychiką - wyjaśniłam. A właśnie. Gdyby Rob nie żył, czy wiedziałabym o tym? To znaczy, czy czułabym to? Byłam pewna, że tak.

Ale tak nie było. Nic nie czułam. Poza okropnym zmęczeniem.

- A, już wiem? - rzekł Seth. - To ty jesteś tą Dziewczyną od Pioruna. Miałem wrażenie, że już cię gdzieś widziałem. Byłaś w wiadomościach.

- To ja - potwierdziłam. - Dziewczyna od Pioruna.

- To wspaniałe - powiedział Seth z podziwem.

- Wcale nie takie wspaniałe.

- Ależ tak - odparł. - Naprawdę. Tak jakbyś była dobrą wróżką albo kimś takim.

- Popatrz tylko, co mi z tego przyszło - mruknęłam. - Zamknęli nas w ciemnym pokoju, mój chłopak wykrwawia się gdzieś na śmierć, inny chłopak nie żyje, a i jeden policjant pewnie też...

Jego twarz skurczyła się nagle i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, co powiedziałam. Pozwoliłam, aby osobiste żale wzięły górę, i chlapnęłam niepotrzebnie językiem. Zagryzłam wargi.

- Mówiłaś, że nic mu nie jest - powiedział Seth z oczyma pełnymi łez. - Mówiłaś, że nic mu się nie stało.

- Czuje się dobrze - zapewniłam, obejmując go ramieniem. - Naprawdę. Przepraszam. Po prostu zapomniałam o tym.

- Nie czuje się dobrze - szlochał Seth. - Nie żyje, prawda? Z mojego powodu! Wszystko przeze mnie!

Zdumiewające, że po tym, co przeszedł, jedyną rzeczą, która wytrąciła go z równowagi, była myśl, że policjant, który próbował go uratować, dostał za to kulę. Seth Blumenthal, chłopiec, który miał obchodzić bar micwę, był naprawdę niezwykły.

- Nie z twojego powodu - odparłam. - Z powodu tych drani, Prawdziwych Amerykanów. A poza tym on nie zginął, jasne? Został ciężko ranny, ale żyje. Przysięgam.

Widać było, że Seth mi nie wierzy. Dlaczego miałby wierzyć? Nie należałam do najbardziej wiarygodnych osób, które spotkał.

Powiedziałam mu, że zjawiłam się, żeby go uratować, i zamiast to zrobić, sama zostałam więźniem. Prawdę mówiąc, zaczynałam się z nim zgadzać: jako wybawicielka okazałam się beznadziejna.

Takie nieprzyjemne myśli chodziły mi po głowie, kiedy drzwi pokoju otworzyły się nagle. Zatrzepotałam powiekami, bo światło na korytarzu wydawało mi się nienaturalnie jasne; moje oczy przyzwyczaiły się już do mroku panującego w celi. Jakaś postać w drzwiach zasłoniła światło.

- Proszę, proszę. - Rozpoznałam głos Jima Hendersona. - Czy nie jest wam tu obojgu przytulnie? Obrazek jak z pocztówki.

Zdjęłam rękę z ramion Setha i wstałam. Zauważyłam, że Henderson lekko się zmieszał, a to dlatego, że przewyższał mnie wzrostem tylko o parę centymetrów.

- Gdzie jest Rob? - zapytałam.

- Rob? Kto to jest Rob? - Potem go olśniło. - Och, masz na myśli Hanka. Twojego złotoustego przyjaciela. Przykro mi. Nie żyje.

Mój nos był praktycznie na tym samym poziomie co jego. Przywołałam całą siłę woli, żeby nie grzmotnąć drania głową.

- Nie wierzę - stwierdziłam.

- Cóż, lepiej, żebyś uwierzyła, skarbie - powiedział. Jego oczy, niebieskie zresztą, nie były w stanie na niczym się skupić. Wodził wzrokiem po całym pomieszczeniu. Patrzył to na zabite deskami okna, to na Setha, to znów na sufit, ale rzadko, bardzo rzadko tam, gdzie powinien: na mnie.

Rozumiecie? Szalone oczy.

Wiedziałam z doświadczenia, że nie sposób przewidzieć, co osoba o szalonych oczach za chwilę zrobi. Na ogół była to akurat ostatnia rzecz, której się spodziewałam.

Spróbowałabym szczęścia i założyła nelsona na szyję Jima Hendersona, gdyby nie Czerwona Kurtka, który stał za nim na korytarzu z wycelowanym we mnie karabinem. To mnie trochę zniechęciło, oględnie mówiąc. Miałam nieprzyjemne wrażenie, że strzela dużo lepiej ode mnie.

- Wiesz - powiedział Henderson - nie tylko mniejszości, takie jak Żydzi i czarni, doprowadzają ten kraj do ruiny. Także ludzie tacy jak ty i twój chłopak. Zdrajcy własnej rasy. Ludzie, którzy wstydzą się bieli własnej skóry, zamiast czuć dumę - dumę! - z przynależności do rasy wybranej przez Boga.

- Jeśli wstydzę się przynależności do białej rasy - oświadczyłam - to tylko wtedy, kiedy mam do czynienia z takimi porąbanymi pomyleńcami jak pan.

- Widzisz? - Henderson zwrócił się do kobiety w chustce stojącej za Czerwoną Kurtką. - Widzisz, co się dzieje, kiedy nasze dzieci wpadają w łapy liberalnych mediów? Dlatego nie pozwalam synom i córkom Prawdziwych Amerykanów oglądać telewizji. Żadnych filmów ani radia, ani hałasu, który ludzie tacy jak ty nazywają muzyką. Żadnych gazet ani magazynów. Niczego, co mogłoby zamulić umysł i utrudnić osąd.

Nie do wiary, że robił mi wykład. Co to było, szkoła? Słowo daję, że wolałabym już, żeby mnie torturowano, niż słuchać dłużej bzdur tego palanta.

Na nieszczęście, miał jeszcze dużo do powiedzenia.

- Kto cię przysłał? - zapytał Henderson. - Powiedz mi, dla kogo pracujesz. CIA? FBI? Dla kogo?

Wybuchnęłam śmiechem, chociaż, oczywiście, sytuacja była mało zabawna.

- Nie pracuję dla nikogo - stwierdziłam. - Przyszłam po Setha.

Henderson potrząsnął głową.

- Taka młoda - powiedział - i już pełna kłamstwa. Ameryka nie należy do takich jak wy - ciągnął. - Ameryka jest dla pionierów takich jak my, dla ludzi pragnących uprawiać ziemię, którzy nie boją się ubrudzić rąk.

- Pan z pewnością tego dowiódł - zauważyłam. - Zabijając Nate'a Thompkinsa. Nie można się bardziej zbrukać.

Henderson uśmiechnął się, ale w związku z tymi rozbieganymi oczkami uśmiech wypadł fałszywie.

- Chodzi ci o tego czarnego chłopaka? Owszem, trzeba było zostawić ostrzeżenie, na wypadek gdyby jego pobratymcom przyszło do głowy przeprowadzać się w te okolice. Widzisz, chcemy przekazać tę ziemię nieskażoną naszym dzieciom, synom i córkom Prawdziwych Amerykanów.

- Gratuluję - powiedziałam. - Założę się, że pana dzieci będą zachwycone tym, co pan zrobił z Nate'em, zwłaszcza kiedy przysmażą panu tyłek za morderstwo. Wiem, jaka byłabym dumna, gdybym miała ojca zbrodniarza.

- Nie obchodzą mnie prawa wydane przez człowieka - poinformował mnie pan Szalone Oczy. - Obchodzą mnie tylko prawa przekazane przez Boga.

- Oho - mruknęłam. - No to mam dla pana niespodziankę. Bo jestem pewna, że „Nie zabijaj” pochodzi prosto od staruszka z niebios.

Jim potrząsnął głową.

- Grzechem jest tylko zabijanie tych, których Bóg stworzył na swoje podobieństwo. Innymi słowy, białych ludzi. Tacy jak ty nigdy tego nie zrozumieją. - Westchnął. - Mieszkając wśród wygód miasta, nie macie pojęcia, co to znaczy pracować na roli...

- Coś panu powiem - odparłam. - Znam mnóstwo ludzi, którzy nie mieszkają w miastach i pracują na roli, ale mimo to myślą tak samo jak ja o takich świrach jak pan.

Mówił dalej, jakby mnie nie słyszał. Kto wie? Może faktycznie nie słyszał. Wydawało się, że Henderson słyszy tylko to, co chce usłyszeć.

- Amerykanie zawsze musieli radzić sobie z przeciwnościami. Najpierw z dzikusami, których spotkali po przybyciu na tę wspaniałą ziemię, a potem z obcymi wpływami, które groziły im zagładą. Czyż to nie ironia losu, że największa groźba pochodzi nie zza morza, ale z samej Ameryki?

- Przyszedł pan, żeby mi robić wodę z mózgu? - spytałam. Byłam u granic wytrzymałości.

Henderson spojrzał mi wreszcie prosto w twarz.

- Pozbędziemy się ciebie - powiedział głosem tak zimnym jak wiatr na zewnątrz. - Ciebie, twojego chłopaka i Żyda. Pozbędziemy się was tak samo, jak pozbyliśmy się tego czarnego. Wasze ciała będą stanowiły znak dla każdego, kto wątpi, że nastał nowy wiek i że walka się zaczęła. Ktoś musi podjąć walkę dla dobra tego wielkiego narodu. Ktoś musi zapewnić bezpieczeństwo Ameryce, sprawić, aby nie padła ofiarą nienawiści i chciwości...

Urwał, gdy potężna eksplozja - z gatunku takich, które następują, kiedy wrzuci się zapaloną zapałkę do szamba - wstrząsnęła obozem.

Uśmiechnęłam się słodko do rozbieganych oczek Jima Hendersona i powiedziałam:

- Myślę, że ktoś, o kim pan mówił, ktoś, kto ma uczynić Amerykę bezpieczną... Tak. On i jego przyjaciele właśnie przybyli. A sądząc po tych odgłosach, trochę ich pan zdenerwował.

15

Rzuciłam się na niego. Trzasnęłam go prosto między te zwariowane, rozbiegane oczka. Bolało jak cholera, bo moja pięść trafiła na kość. Ale nie przejęłam się tym. Od dłuższego czasu chciałam dołożyć temu gnojkowi. Ból wart był tego, zwłaszcza że, zgodnie z moimi oczekiwaniami, Henderson zgiął się jak szmaciana lalka i padł na podłogę.

- Uderzyła mnie! - zawył. - Ona mnie uderzyła! Nie stój tak, Nolan! Zrób coś. Ta suka mnie uderzyła!

Nolan - zwany również Czerwoną Kurtką - był zbyt zajęty gadaniem do walkie - talkie, żeby zwrócić uwagę na nieustraszonego wodza.

- Atakują nas! Słyszysz, Niebieski Dowódco?! Napadli na nas! Słyszysz mnie?! Słyszysz?!

Czerwona Kurtka mógł być bardziej zainteresowany wydarzeniami na terenie obozu, ale nie dało się tego powiedzieć o kobiecie w chustce. Mocno ją wkurzyło, że pozwoliłam sobie walnąć jej duchowego przewodnika - kto wie, może Henderson był bliski jej sercu. Może nawet była panią Henderson.

Warcząc tak, że Chigger by się zawstydził, rzuciła się na mnie.

- Nikt nie będzie tak robił Jimowi - zawołała, zwalając się na mnie całym, bynajmniej nie małym ciężarem i przygważdżając do łóżka.

Pani Henderson - jeśli rzeczywiście nią była - miała imponujące rozmiary, ale z pewnością brakowało jej doświadczenia w walce. Nie celowała bowiem w oczy, jakby uczynił ktoś bywały w tego rodzaju sytuacjach.

W dodatku, mimo dużej masy ciała, nie miała rozwiniętych mięśni. Bez trudu zwinęłam się tak, żeby wpakować jej kolano w żołądek, a gdy zgięła się wpół, trzymając za brzuch, wymierzyłam błyskawiczny cios w kark. To załatwiło sprawę.

Tymczasem na zewnątrz nastąpił kolejny wybuch.

- Ratować dzieci - wysapała kobieta w chustce. - Niech ktoś ratuje dzieci!

Jakby Chick i jego kumple mieli zamiar atakować dzieci.

- Myślicie, że kim my jesteśmy? - burknęłam. - Wami? Złapałam Setha za ramię.

- Idziemy - zawołałam.

Wyszlibyśmy bezpiecznie, gdybym trzasnęła Hendersona odrobinę mocniej. Na nieszczęście ocknął się zbyt szybko... wystarczająco szybko, żeby złapać mnie za kostkę, kiedy akurat nad nim przechodziliśmy.

- Nigdzie nie pójdziecie - wysapał. Z jego nosa ciekła krew. Nie aż tyle, ile ciekło z głowy Roba, ale i tak czułam satysfakcję.

- To koniec, panie Henderson - powiedziałam. - Lepiej niech pan nas puści albo pan pożałuje.

- Ty głupia suko - wysyczał. Nie mógł mówić zbyt wyraźnie ze względu na krew i śluz, które zalewały mu usta. - Nie masz pojęcia, co zrobiłaś. Myślisz, że oddajesz temu krajowi przysługę, a w gruncie rzeczy wydałaś na niego wyrok śmierci.

- Hej, panie Henderson - powiedział Seth. Kiedy szalonooki spojrzał na niego, chłopak podniósł stopę i z całą siłą opuścił ją na rękę trzymającą mnie za kostkę. - Niech pan zje moje gacie.

Henderson, z okrzykiem bólu, puścił mnie natychmiast. A Seth i ja pobiegliśmy korytarzem.

Czerwona Kurtka, znany również jako Nolan, zniknął. W domu pozostało jednak mnóstwo ludzi, którzy biegali po korytarzach, nie wiedząc, co robić. Kobiety i dzieci miotali się jak złote rybki w akwarium, przeklinając się nawzajem i wpadając na siebie. Trudno się dziwić, że ogarnęła ich panika. Wreszcie wypadliśmy z Sethem na zewnątrz... gdzie powitał nas cudowny widok stodoły stojącej w płomieniach.

Obie przyczepy także płonęły. Po zaśnieżonym dziedzińcu biegali Prawdziwi Amerykanie, wymachując karabinami. Panika nie wynikała jedynie z faktu, że większość obozu była ogarnięta pożarem. Brała się także stąd, że po terenie śmigali na śnieżnych skuterach postawni faceci, większość w kowbojskich kapeluszach. Był to naprawdę zachwycający widok: zwinne, lekkie pojazdy żeglujące po śniegu w pogoni za zdezorientowanymi Prawdziwymi Amerykanami.

Zobaczyłam, jak Czerwona Kurtka celuje w jednego z napastników. Miał pecha, bo w tej samej chwili inny jeździec runął na niego z triumfalnym wrzaskiem, wytrącając mu broń z ręki.

W tym samym czasie inny motocyklista złapał uciekającego Prawdziwego Amerykanina na lasso i przewrócił na śnieg z miłym dla ucha łoskotem. W innym miejscu dwaj motocykliści otoczyli kilku zwolenników Jima Hendersona. Krążyli wokół nich, zostawiając im trochę miejsca na ucieczkę, żeby w ostatniej chwili odciąć im drogę, po prostu dla draki.

- Ojej - zawołał Seth, otwierając szeroko oczy. - Kim są ci ludzie?

Westchnęłam uszczęśliwiona, z sercem przepełnionym radością.

- Wsioki - odparłam.

A potem przypomniałam sobie o Robie. Robie, który, kiedy go ostatnio widziałam, leżał nieprzytomny w sali zebrań Prawdziwych Amerykanów.

W stodole, która teraz stała w ogniu.

Zapomniałam o Secie. Zapomniałam o Jimie Hendersonie, Chicku i Prawdziwych Amerykanach. Myślałam tylko o tym, żeby jak najprędzej dostać się do Roba.

Oznaczało to, niestety, bieg po śniegu w stronę płonącego budynku, podczas gdy Anioły Piekieł i kierowcy ciężarówek na skuterach śnieżnych zamieniali obóz w ruinę. Cud, że udało mi się dobiec aż tak daleko. Częściowo zawdzięczałam to niespodziewanemu pojawieniu się Chiggera, który, podejrzewając widocznie, że nadal mam przy sobie tłuczone ziemniaki, pognał za mną.

Nie poznałam go od razu - po obozie biegało dużo psów, które szczekały wściekle, przerażone strzelaniną - i myślałam, że chce mnie przewrócić. Więc gnałam jak wicher, słowo daję.

W stodole nie było widać niczego poza płomieniami. Paliły się stoły. Paliły się belki pod sufitem. Nawet ściany zajęły się ogniem. Chociaż nie mogłam zajrzeć daleko ze względu na piekielny żar, stwierdziłam, że w środku nikogo nie ma.

A potem nagle ktoś poderwał mnie do góry. Sądząc, że dopadł mnie jakiś Prawdziwy Amerykanin, zaczęłam kopać i tłuc pięściami na oślep. Wtedy usłyszałam znajomy głos:

- Daj se luzu, panieneczko! To ja, Chick! Co ty chcesz zrobić, spalić sobie włosy? Uciekaj od tych płomieni, są gorące!

- Chick! - Wiłam się w jego ramionach, aż odwróciłam się do niego twarzą. Trudno go było rozpoznać w zimowym kombinezonie, z oczami ukrytymi za parą lotniczych gogli. Nie obchodziło mnie jednak, jak wygląda. Na jego widok poczułam się szczęśliwa jak nigdy. - Chick, czy widziałeś Roba? Złapali go. Złapali Roba!

Chick wydawał się znudzony.

- Z Wilkinsem w porządku - powiedział, wskazując zardzewiałego pikapa, na pół zakopanego w śniegu jakieś dwadzieścia metrów dalej. - Wsadziłem go na tył tego starego chevy. Wciąż jest nieprzytomny, ale nic mu nie będzie.

Przywarłam do jego skórzanej kurtki.

- Ale krew - wykrztusiłam. - Było tyle krwi...

- Fee - mruknął Chick z niesmakiem. - Wilkins zawsze krwawił jak zarzynana świnia. Nie martw się o niego. Ma głowę jak kamień. Parę ściegów i będzie w porządku. A co z tym dzieciakiem? Gdzie on jest?

Rozejrzałam się i zobaczyłam Setha, który nadal stał przy drzwiach domu, drżąc z zimna pomimo gorąca bijącego od pożaru.

- Tam - powiedziałam, wskazując ręką.

W tej chwili rozległ się strzał. Uchyliłam się instynktownie, ale i tak wylądowałam twarzą w śniegu, a to dzięki Chickowi, który rzucił mnie na ziemię, usiłując następnie osłonić własnym ciałem.

- Idioci - mruknął, w najmniejszym stopniu nie zmieszany faktem, że leży na dziewczynie, której prawie nie zna. - Mówiłem chłopcom, że musimy najpierw załatwić ich skład amunicji. A oni powiedzieli, że żadni kretyni nie będą strzelać, gdy dokoła są kobiety i dzieci. To Prawdziwi Amerykanie, zgadza się. Prawdziwe amerykańskie dupki. Cholera! Nic ci nie jest?

Ledwie oddychałam, taki był ciężki.

- W porządku - wymamrotałam. - Seth. Trzeba zabrać Setha... z zasięgu... strzałów.

- Już się robi - powiedział Chick. Potem litościwie zgramolił się ze mnie i znowu dosiadł skutera. - Idź do Wilkinsa. Wezmę dzieciaka i przyjadę do was, a potem zastanowimy się, jak was wyciągnąć z tego piekła.

Wystartował, bryzgając śniegiem i żwirem. Wypluwałam drobne kawałeczki lodu spomiędzy zębów, kiedy usłyszałam dziwny hałas i spojrzałam w dół.

Chigger wciąż mnie nie odstępował i zajmował się dokładnie tym samym co ja - usiłował strzepnąć z futra śnieg i błoto.

Uświadomiłam sobie, że zyskałam nowego przyjaciela.

- Chodźmy - zwróciłam się do niego i oboje pognaliśmy w stronę porzuconego pikapu.

Rob leżał na podłodze, zawinięty w coś żółtego. Wdrapałam się do środka, Chigger za mną. Niełatwo było dostrzec twarz Roba w ciemności, ale światła księżyca - nie wspominając już o łunie pożaru - wystarczyło, aby stwierdzić, że nadal oddychał, głęboko i regularnie. Rana na głowie przestała krwawić i wcale nie wyglądała aż tak poważnie jak w stodole. Tam miałam wrażenie, że to dziura. Teraz przekonałam się, że zaledwie rozcięcie, szerokie na jakieś trzy centymetry.

Szczęśliwie dla pani Henderson. Bo gdyby spowodowała u mojego chłopaka uszkodzenie mózgu, to skończyłaby marnie.

- Już w porządku - powiedziałam, odgarniając mu włosy z czoła i całując to miejsce na twarzy, na którym było najmniej krwi. - Jestem przy tobie. Wszystko będzie dobrze.

Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Chwilę później usłyszałam głęboki warkot dobiegający z gardła Chiggera, a kiedy podniosłam oczy, ujrzałam dzikiego człowieka, który stał obok pikapu z rękami uniesionymi w górę i twarzą zakrytą długimi zmierzwionymi włosami.

Zdaję sobie sprawę, że nie ma czegoś takiego, jak dzicy ludzie, yeti czy Wielka Stopa. Ale przez chwilę naprawdę myślałam, że to ktoś taki. Był cały w śniegu i stał w dziwnej pozie, więc co miałam myśleć? Wrzasnęłam ze strachu.

Chigger skoczyłby mu do gardła, gdyby zjawa nie pomachała rękami i nie zawołała:

- Jessico! To ja! Krantz.

Chwyciłam Chiggera za obrożę dosłownie w ostatniej chwili i nie pozwoliłam mu skoczyć na doktora Krantza.

- O rany! - zawołałam, przysiadając na piętach. - Doktorze Krantz, co się z panem dzieje? Czy musi się pan tak podkradać znienacka?

Krantz zdjął wielki, obszyty futrem kaptur i zamrugał za pokrytymi mgłą szkłami okularów.

- Jessico, czy nic ci się nie stało? - spytał. - Tak się martwiłem! Kiedy pojawiły się te bestie na skuterach, myślałem, że straciłem cię na zawsze...

- Niech pan się tak nie przejmuje, doktorku - powiedziałam. - Ci na skuterach są po naszej stronie. Co pan tu właściwie robi? Przecież mówiłam panu, żeby pan poszedł do domu.

- Jessico - odparł Krantz. - Nie myślisz chyba poważnie, że mógłbym cię zostawić na tym pustkowiu? - Twoje dobro ma dla mnie ogromne znaczenie. Podobnie jak dla całego Biura.

- Ach tak. I dlatego jest pan tu sam. Biuro tak bardzo troszczy się o moje bezpieczeństwo, że natychmiast przysłali posiłki.

Krantz wyciągnął z kieszeni komórkę.

- Próbowałem wezwać pomoc - wyjaśnił zawstydzony - ale tu chyba nie ma żadnych stacji przekaźnikowych. Nie mam sygnału.

- To prawdziwe szczęście dla Jima Hendersona - mruknęłam. - Wie pan, on jest przeciwny wszelkim kontaktom ze światem zewnętrznym. Bo młodzież mogłaby się zarazić liberalnymi nowinkami.

- Ten Henderson to wyjątkowo nieciekawy typ, Jessico - stwierdził doktor Krantz. - Nie rozumiem, co cię skłoniło, żeby porywać się na jego obóz. Mogłaś zgłosić się do nas. Chętnie byśmy pomogli.

- Zapewne - powiedziałam. Nie dodałam, że sposób, w jaki Krantz i jego kumple ze służb policyjnych radzili sobie dotąd z Prawdziwymi Amerykanami, nie wywarł na mnie pozytywnego wrażenia. - Co się stało, to się stało. Proszę posłuchać, muszę odstawić Roba do szpitala. Może przeniesiemy go do pańskiego samochodu? Wiem, że jest ciężki, ale ja jestem silniejsza, niż wyglądam, więc może we dwójkę...

Potrząsnął głową, zanim jeszcze skończyłam.

- Nie przyjechałem samochodem, Jessico - powiedział. - Samochodem nie sposób tu dotrzeć. Droga jest nieprzejezdna z powodu śniegu, a zresztą właściwie nie ma tu drogi. Przypuszczam, że to także stanowi atrakcję w oczach takich ludzi, jak Jim Henderson...

- Zaraz, zaraz - spytałam - jeśli nie przyjechał pan samochodem, to jak pan tu dotarł?

Krantz, po raz pierwszy odkąd go poznałam, wydawał się zmieszany.

- Jechałem za wami samochodem aż do tego dziwacznego baru, do którego weszliście. U Chicka, tak się chyba nazywa? A potem, kiedy zobaczyłem, jak oboje - ty i pan Wilkins - ruszacie na skuterach śnieżnych, wyciągnąłem z bagażnika swoje narty i pojechałem za wami.

Wybałuszyłam na niego oczy.

- Swoje co?

- Moje narty. - Doktor Krantz odchrząknął. - Jazda na biegówkach to jedno z najlepszych ćwiczeń na wzmocnienie układu krążenia, więc w miesiącach zimowych zawsze wożę narty, bo nigdy nie wiadomo, kiedy trafi się sposobność, żeby...

- Chce pan powiedzieć - przerwałam - że całą drogę przejechał pan na nartach? Pan? Cyrus Krantz na nartach?

- Tak - potwierdził. - To nie tak daleko, naprawdę. Trzydzieści kilometrów czy coś koło tego. To żadna odległość dla zaprawionego narciarza, którym przypadkiem jestem. Narciarstwo to bardzo przyjemny sport...

Kiedy rozległy się strzały, rozmawialiśmy właśnie o nartach. O bieganiu na nartach, ściśle rzecz ujmując, i o korzyściach płynących z uprawiania tego sportu dla układu krążenia. Kucałam obok Roba, słuchając doktora Krantza, faceta, za którym, muszę przyznać, aż do tamtej chwili specjalnie nie przepadałam.

W następnej chwili zaś rozmawiałam z powietrzem, bo jedna z kul, które Prawdziwi Amerykanie posłali w moją stronę, trafiła Krantza, podrzucając go do góry.


To była moja wina. Wiedziałam, że jest strzelanina, i nie powiedziałam niczego takiego, jak na przykład: „Och, doktorze Krantz, proszę zwrócić uwagę na kule fruwające w powietrzu” albo: „Może lepiej by było, gdyby stanął pan za tym pojazdem, zamiast przed nim? Miałby pan lepszą osłonę”.

Nie pisnęłam słowa na ten temat i w następnej chwili doktor Krantz wił się na śniegu obok pikapu, wrzeszcząc jak opętany.

Cóż, każdy by wrzeszczał, gdyby go trafiła kula. W mgnieniu oka wyskoczyłam z samochodu i pochyliłam się nad nim.

- Proszę pozwolić, zobaczę, co się stało - powiedziałam. Kula musiała ugodzić go w nogę, bo trzymał ją kurczowo oburącz i krzyczał, kołysząc się w tył i w przód.

Doktor Krantz nie pozwolił mi zobaczyć. Tylko kołysał się i wrzeszczał. Spomiędzy jego palców tryskały strumyki krwi, tworząc na śniegu estetyczne wzorki.

Miałam pierwszą pomoc w szóstej klasie i wiem, że kiedy krew tryska tak mocno i tak daleko, to sytuacja jest naprawdę poważna. Kula mogła przebić tętnicę.

Zrobiłam, więc jedyną sensowną rzecz w tych warunkach.

Zaprawiłam Krantza pięścią w szczękę.

Nie czułam się z tym dobrze, ale co mogłam zrobić? Ten człowiek zachowywał się jak histeryk. Nie dał mi obejrzeć rany. Mógł wykrwawić się na śmierć.

Dopiero, kiedy leżał nieruchomo na śniegu, mogłam spokojnie ocenić rozmiar szkody wyrządzonej przez kulę. Jak podejrzewałam, przebiła tętnicę - nie pamiętam jej nazwy, ale to ta w udzie. Dość duża.

- Proszę posłuchać - zwróciłam się do jęczącego doktora Krantza. - Ma pan szczęście. W szóstej klasie robiłam pracę na temat opasek uciskowych.

Z jakiegoś powodu nie wydawał się pocieszony. Zaczął jęczeć jeszcze głośniej.

- Mówię poważnie - zapewniłam go. Podciągnęłam mu kurtkę i zaczęłam odpinać pasek spodni. - Byłam najlepsza, jeśli chodzi o opaski wykonane z przypadkowych przedmiotów. No wie pan, na przykład, jest pan na kempingu i nadzieje się na jakąś gałąź. Może nie być pod ręką apteczki.

Schyliłam się i zajrzałam pod pikapu. Udało mi się znaleźć kamień odpowiednich rozmiarów, nie za duży, ale i nie za mały. Oczyściłam go z brudu najlepiej, jak umiałam.

- Największe niebezpieczeństwo - zapewniłam doktora Krantza, bo trzeba rozmawiać z osobą, która odniosła poważne obrażenia, tak żeby nie doznała szoku - stanowi nie drobne zakażenie, tylko utrata krwi. Wiem, że ten kamień wydaje się brudny - wetknęłam kamień w ranę na nodze. Krew przestała tryskać niemal natychmiast - ale spełnia niezmiernie ważną funkcję. Rozumie pan. Tamuje upływ krwi.

Wzięłam pasek Krantza, przesunęłam koniec przez klamerkę, a następnie zacisnęłam, aż klamerka oparła się na kamieniu, wpychając go głębiej w ranę. Nie byłam specjalnie zachwycona tą robotą, a wrzaski doktora nie ułatwiały mi sprawy. Trochę mnie deprymowały, a w dodatku prowokowały Chiggera, który nadal siedział w pikapie, do głośnego wycia.

- Gotowe - oznajmiłam Krantzowi. - Dzięki temu kamień nie będzie się przesuwał. Teraz trzeba znaleźć jakiś kij, żeby skręcić pasek i zatrzymać krążenie krwi...

- Nie - zaprotestował głosem, który już bardziej przypominał jego własny. - Żadnego kija. Na miłość boską, nie chcę żadnego kija.

Przyjrzałam się krytycznie swemu dziełu.

- Nie wiem - powiedziałam - czy nogę da się uratować, ale przynajmniej nie wykrwawi się pan na śmierć.

- Tylko bez kija - wyjęczał doktor Krantz. - Błagam cię. Nie bardzo wiedziałam, co innego mogłabym zrobić. Na szczęście, w tej chwili podjechał do nas Chick, z Sethem uczepionym jego pasa.

- Co się, do diabła, stało? - Chick w ułamku sekundy zsunął się ze skutera i znalazł obok nas na śniegu. Jak na takiego wielkiego mężczyznę był szybki jak wiatr. - Boże, zostawiam cię samą na parę sekund i...

- Ktoś do niego strzelił - powiedziałam, patrząc na nogę doktora Krantza, która, prawdę mówiąc, przypominała surowego hamburgera. - Nie chce, żebym użyła kija.

- Żadnego kija - syknął Krantz przez zaciśnięte zęby. Chick studiował moje dzieło z zainteresowaniem.

- Żeby mocniej ucisnąć? - spytał. Kiedy skinęłam głową, powiedział: - Nie sądzę, żeby kij był potrzebny. Krwawienie zatrzymałaś. Poza tym nie mamy dużo czasu. Musisz tego gościa stąd zabrać. Wilkinsa też. I tego małego. - Wskazał Setha, który wbił przerażone spojrzenie w krwawy wzór na śniegu, jakby niczego gorszego dotąd nie widział. Jakby to, co zrobiono z jego ręką, było nieistotnym drobiazgiem.

- Wiem - odparłam. - Ale jak mam to zrobić? Doktor Krantz nie może w tym stanie kierować skuterem śnieżnym. A Rob nie zdoła się utrzymać na skuterze.

- Chick podniósł się i ruszył w stronę przodu pikapu.

- Musisz wziąć ciężarówkę - orzekł. Spojrzałam sceptycznie na wiekowy pojazd.

- Nie wiem nawet, czy to działa. A nawet jeśli jest na chodzie, to nie wiem, skąd wytrzasnąć kluczyki.

- Nie trzeba kluczyków - powiedział Chick, otwierając drzwi od strony kierowcy, a potem nurkując pod deskę rozdzielczą - kiedy ja jestem obok.

Obejrzałam się przez ramię. Płomienie ze stodoły wydawały się sięgać księżyca. Gęsty czarny dym słał się po niebie, zakrywając połyskującą zimnym blaskiem Drogę Mleczną. Prawdziwi Amerykanie wciąż biegali bezładnie, strzelając raz po raz. Dostrzegłam maleńką figurkę Jima Hendersona, machającego rękami na swoje owieczki. Chyba zachęcał je do dalszej walki.

Za moimi plecami pikap nagle zacharczał, budząc się do życia.

- No i proszę - zachichotał Chick. Wynurzył się spod deski i chuchnął na czubki swoich palców, zanim nałożył rękawiczki. - Tak - stwierdził zadowolony. - Nadal mam czucie w rękach.

- Chwileczkę - powiedziałam. - Chcesz, żebym ich stąd wywiozła?

- Na tym opiera się mój pomysł - odparł Chick.

- Ale tu nie ma drogi! - wybuchłam. - Powtarzałeś mi do znudzenia, że tu nie ma żadnej drogi.

- Cóż - powiedział, gładząc się po brodzie. - Masz rację. Drogi to właściwie nie ma.

- No to jak... - uświadomiłam sobie, że Seth i Krantz przysłuchują się naszej rozmowie. Złapałam Chicka pod ramię, odciągnęłam od pikapu i dokończyłam ciszej: - Jak mam zawieźć ich do miasta, skoro nie ma drogi?

W tym momencie w stodole nastąpił wybuch. Pewnie eksplodował zapas amunicji, o którym wspominał Chick. Spadł na nas deszcz drobnych odłamków metalu i drewna.

Chick zaklął szpetnie i rzucił się do pikapu. Podniósł doktora Krantza, stawiając na zdrowej nodze.

- Szybciej! - ryknął do mnie. Pociągnął Krantza dookoła ciężarówki i zaczął go wpychać na miejsce dla pasażera. - Musisz ich stąd wyciągnąć, zanim rozpęta się piekło.

- Zanim? - To przekraczało moje możliwości pojmowania. - Popraw mnie, jeśli się mylę, ale moim zdaniem, to już się rozpętało.

- Co?! - wrzasnął Chick, podczas gdy niebo zabarwiło się jaskrawymi barwami czerwieni i pomarańczy.

- Piekło! - odwrzasnęłam. - Chyba już tam jesteśmy!

- Eee, to jeszcze nic. - Chick zatrzasnął drzwi od strony pasażera, a potem sprawdził, czy Rob jest bezpieczny z tyłu. - Dzieciaku! - krzyknął do Setha. - Właź tu i pilnuj, żeby za bardzo się nie ślizgał. I osłaniaj go przed gównem, które lata w powietrzu.

Seth zastosował się do polecenia, nie zadając zbędnych pytań. Wdrapał się na tył pikapu i klęknął obok Roba... rzuciwszy przedtem niespokojne spojrzenia w stronę Chiggera.

Chick wskazał na czarną ścianę drzew, która oddzielała posiadłość Jima Hendersona od drogi daleko w dole.

- Po prostu jedź w dół - poinstruował mnie. - Dopóki jedziesz w dół, jedziesz w stronę drogi. Rozumiesz?

Skinęłam głową.

- Ale śnieg... - jęknęłam żałośnie.

- Zgadza się - powiedział Chick. - To będzie bardziej slalom niż jazda. Pamiętaj, jak będziesz miała kłopoty, wciskaj hamulec. I staraj się nie rąbnąć w nic z przodu.

- Dzięki za radę - mruknęłam z goryczą. - Chwila może nie jest odpowiednia, żeby o tym mówić, ale wiesz, ja nawet nie mam prawa jazdy.

- Jego noga nie może czekać - powiedział Chick. - Wilkins też potrzebuje pomocy. - Zauważywszy moją minę pełną rozpaczy, poklepał mnie po ramieniu i dodał: - Będzie dobrze. A teraz w drogę.

Podniósł mnie i posadził za kierownicą obok jęczącego z bólu Krantza.

- Jak pan się miewa, doktorze? - spytałam. Krantz spojrzał na mnie, jakby miał zwymiotować.

- Czuję się świetnie - powiedział.

Chick stuknął w zamknięte okno. Z wysiłkiem opuściłam szybę.

- Jeszcze jedno. - Sięgnął pod skórzaną kurtkę i wyciągnął krótki czarny przedmiot. Zajęło mi chwilę, zanim zrozumiałam, co to jest. O mało nie zwymiotowałam.

- Nie! - zawołałam, wyciągając obie ręce, jakbym chciała go odepchnąć. - Zabierz to.

Chick wsunął rękę przez okno i położył przedmiot na moich kolanach.

- Jeśli ktoś podejdzie do ciebie albo do ciężarówki, strzelaj - powiedział. Nie na tyle głośno, żeby Krantz mógł go usłyszeć, ale na tyle głośno, żeby jego słowa dotarły do mnie, mimo hałasu wywołanego strzelaniną - Rozumiesz?

Patrzyłam na broń i czułam, jak żołądek podchodzi mi do gardła. To prawda, strzelałam do kobiety w chustce. Ale wtedy działałam pod wpływem impulsu.

- Jeśli myślisz, że Henderson to jedyny wariat w tych lasach - powiedział Chick - to się mylisz. Ma mnóstwo kumpli. Po prostu jedź, a wszystko będzie dobrze. I strzelaj tylko, gdy trzeba.

Skinęłam głową. Nie śmiałam spojrzeć na doktora Krantza.

- Pamiętaj - rzucił Chick przez okienko przy kierowcy. - Naciskaj pedały.

- Jasne - powiedziałam, nadal czując mdłości.

Chick klepnął zardzewiałą maskę, strzepując półmetrową warstwę śniegu.

- No, jazda - rzucił.

Podniosłam szybę i obejrzawszy się i krzyknęłam do Setha:

- Gotowy?

Seth pokiwał głową. Obok niego siedział Chigger, uszczęśliwiony szykującą się przejażdżką.

Zerknęłam na doktora Krantza. Nie wyglądał dobrze. Siedział w bardzo niewygodnej pozycji, z ranną nogą wyciągniętą pod dziwnym kątem. Szkła jego okularów kompletnie zaparowały, a twarz była biała, jak śnieg na zewnątrz. Zachował jednak przytomność, co, sądzę, liczyło się najbardziej.

- Gotowy? - zapytałam. Przytaknął, cały spięty.

- Ruszaj - wycharczał. Postawiłam stopę na pedale gazu...


Kiedy byłam mała, Ruth zaprosiła mnie na przyjęcie urodzinowe w Zoom Floom. Był to zjazd wodny, czynny jedynie latem. Znajdował się na tym samym zboczu co ośrodek narciarski Paoli Peaks. Kładłeś się na gumowym materacu, a ktoś z obsługi popychał cię i zjeżdżałeś na dół.

Pędziło się strasznie prędko, a kiedy otwierało się usta do krzyku, woda wpadała do ust. Na zakrętach miało się wrażenie, że nie wyjdzie się z tego żywym; w dodatku materac zwykle wyślizgiwał się spod ciała i spadało się w samym kostiumie. Z każdą sekundą człowiek nabierał pewności, że się utopi albo przynajmniej rozbije głowę, aż w końcu wpadał do głębokiego na pół metra basenu, z którego wypływał, krztusząc się i prychając, aby chwilę później oberwać materacem po głowie.

Potem łapało się materac i gnało po schodach na górę. Dlaczego? Bo to było dziko podniecające.

Jazda w dół zalesionym zboczem w okolicach obozu Jima Hendersona była znacznie mniej zabawna.

Jeśli zdołam przeżyć, nigdy, przenigdy nie będę miała ochoty tego powtarzać.

Sunęliśmy prosto na gęstą zaporę sosen otaczających obóz Prawdziwych Amerykanów. Bardzo szybko zdałam sobie sprawę, że Chick miał rację co do jednego: ziemia w tej okolicy była nietknięta pługiem. Drogę - w każdym razie coś, co uchodziło za drogę w oczach Prawdziwych Amerykanów - znalazłam bez trudu. Była to raczej ścieżka między sosnami.

Na tej tak zwanej drodze leżała gruba warstwa śniegu, pod którym zapewne była piękna lodowa pokrywa. Ciężarówka kołysała się na boki, a gałęzie sosen tłukły w dach, zmuszając siedzących z tyłu Setha i Chiggera do kulenia się na podłodze. Musiałam wytężać wszystkie siły, żeby utrzymać kierownicę. Gdyby przednie koła wpadły w poślizg, wpakowalibyśmy się do głębokiego wąwozu po lewej. Latem wąwóz ten był pewnie czarującym zakątkiem dla wędkarzy i pływaków, ale teraz, kiedy tłukłam się jego skrajem, bez cienia barierki między nim a nami, wydawał mi się prawdziwym przedpieklem.

Światła miałam włączone, ale to tylko pogarszało sytuację, bo wyraźnie widziałam każde grożące nam niebezpieczeństwo. Pewnie lepiej bym się czuła z zamkniętymi oczami, a skutek szarpania kierownicą i naciskania pedałów, zgodnie z radą Chicka, byłby taki sam.

Sytuacji nie ułatwiał fakt, że dzikie podrygi wyrwały doktora Krantza ze stanu częściowej utraty przytomności. Trzymał się kurczowo deski rozdzielczej, bo w kabinie nie było pasów bezpieczeństwa - bezpieczeństwo pasażerów nie miało widocznie priorytetu u Prawdziwych Amerykanów. Rzucało nim po kabinie, a ja nie mogłam nic na to poradzić... jak nie mogłam pomóc Robowi i Sethowi, którzy siedzieli z tyłu.

Krantz nie okazał się specjalnie pomocny. Łapał się za nogę i wciągał powietrze przez zaciśnięte zęby za każdym razem, gdy przejeżdżaliśmy po jakimś większym kamieniu ukrytym pod śniegiem. Wiem, że go bolało, ale cóż, prowadziłam samochód. Zerkałam raz po raz, by sprawdzić, czy opaska jest nadal na miejscu. Musiałam, bo przecież nie pozwolił mi jej zabezpieczyć.

Kiedy właśnie patrzyłam na nogę doktora Krantza, usłyszałam, jak wyjątkowo gwałtownie wciąga powietrze, choć wcale nie najechaliśmy na kamień. Spojrzałam przez szybę, ale nie rzuciło mi się w oczy nic bardziej przerażającego niż dotychczas. Tylko zdradliwe stromizny i majaczące pnie drzew. Dopiero gdy ktoś zapukał w tylną szybę, odwróciłam głowę.

Blady jak ściana Seth wskazywał ręką za siebie.

- Mamy towarzystwo! - krzyknął.

Zerknęłam w lusterko wsteczne i... uświadomiłam sobie, że wbrew podstawowym zasadom nie dopasowałam lusterek, zanim postawiłam stopę na gazie. Nie mogłam nic w nich zobaczyć, bo były przystosowane dla osoby znacznie wyższej ode mnie.

Złapałam za lusterko i próbowałam je dopasować do poziomu moich oczu, cały czas manewrując po trzymetrowej zapadlinie drogi.

Wreszcie zobaczyłam, co jest za nami. Dwaj Prawdziwi Amerykanie w samochodzie z napędem na cztery koła. Zbliżali się do nas, a ja nawet nie zauważyłam świateł, więc nie mogli nas ścigać zbyt długo.

Zrobiłam jedyną rzecz, jaką mogłam zrobić w tej sytuacji. Wcisnęłam gaz do dechy.

Doktor Krantz nie docenił tej strategii.

- Na Boga, Jessico - odezwał się po raz pierwszy, odkąd wpakowano go do kabiny. - Zabijesz nas wszystkich.

- A jak pan myśli - odparłam, nie odrywając oczu od drogi - co z nami zrobią ci faceci, gdy nas dorwą?

- Jest inny sposób - oznajmił Krantz. - Daj mi rewolwer.

- Nie ma mowy.

- Jessico. - W głosie Krantza brzmiała desperacja. - Nie mamy innego wyjścia.

- Nie będzie pan zaczynał strzelaniny, kiedy mój chłopak i Seth siedzą z tyłu bez żadnej osłony - odparłam.

Krantz potrząsnął głową.

- Jessico, zapewniam cię, że jestem znakomitym strzelcem.

- Ale założę się, że tamci nie są. Jeśli zaczną celować w pana, to mogą trafić mnie albo Setha czy Roba. Więc niech pan o tym zapomni.

Doktor Krantz chyba nie zapomniał. Na szczęście, ostatni wybój wywołał u niego paroksyzm bólu, więc na razie nie miał czasu myśleć o broni.

Nie przeszkodziło mu to jednak dostrzec tego, co i ja wkrótce zobaczyłam. Kawał drogi przed nami zwyczajnie zniknął.

Zniknął, jakby go tam nigdy nie było. Zajęło mi chwilę, nim zrozumiałam, że musiał tam być drewniany mostek, ale spróchniałe drewno zawaliło się pod ciężarem śniegu. Teraz ziała w tym miejscu dwumetrowa dziura... dzieląca nas od pomocy lekarskiej dla Roba i doktora Krantza. I od wolności.

- Zwolnij! - wrzasnął Krantz. Gdyby jego noga nie była paskudnie zraniona, próbowałby nią wcisnąć hamulce. - Jessico, nie widzisz?

Widziałam doskonale. To, co widziałam, stanowiło naszą jedyną szansę, aby wyrwać się tym z tyłu.

Dlatego właśnie docisnęłam na pedał gazu.

- Trzymajcie się! - wrzasnęłam do Setha. Przepaść zbliżała się w szalonym tempie.

- Jessico! - ryknął Krantz. - Jesteś szalona...

Koła pikapu oderwały się od ziemi i pofrunęliśmy. Naprawdę. Jak we śnie. Znacie te sny, w których wydaje wam się, że umiecie latać? A kiedy unosicie się w powietrzu, panuje całkowita cisza, słychać tylko bicie waszego serca. Boicie się nawet oddychać, bo jeśli to zrobicie, to możecie spaść znowu na ziemię, a nie chcecie, żeby tak się stało. Doświadczacie cudu, cudu latania, i chcecie, żeby to trwało w nieskończoność...

Spadliśmy po drugiej stronie rozpadliny... i jechaliśmy dalej, i to z większą prędkością niż dotąd. Wóz wydał żałosny piskliwy dźwięk, ale jechał.

- O, mój Boże - jęknął doktor Krantz. - O mój Boże, o mój Boże, o mój Boże, o mój Boże, o mój Boże...

Zrozumiałam, że mu odbiło. Odważyłam się spojrzeć przez ramię, podczas gdy ciężarówka łomotała, zjeżdżając z nasypu po drugiej stronie wąwozu, który przeskoczyliśmy.

- Z tyłu wszystko w porządku? - wrzasnęłam. Odetchnęłam z ulgą, widząc bladą twarz Setha i roześmianą mordę Chiggera obok.

- Zgubiliśmy ich! - ryknął Seth triumfalnie. - Patrz!

Popatrzyłam. Seth miał rację. Samochód z napędem na cztery koła próbował tego samego skoku co my, ale nie zdołał nabrać odpowiedniej prędkości. Leżał teraz z pogiętą maską na dnie strumyka, a dwaj mężczyźni wewnątrz miotali się, starając się wydostać.

Ogarnęło mnie niesamowite uczucie. Zaczęłam krzyczeć „Juhu!” jak kowboj. Nie zdjęłam stopy z pedału, ale tylko to mnie trzymało za kierownicą. Bo chciałam wyskoczyć i wszystkich wycałować. Nawet doktora Krantza. Nawet Chiggera.

Mknęliśmy wśród drzew, wypadając w końcu na szosę. Tak po prostu. Pojeździe w ciemnym lesie światło księżyca niemal oślepiało i jednocześnie olśniewało, jak coś niebywale pięknego. Nawet, kiedy wcisnęłam hamulec, samochód ślizgał się po oblodzonej szosie, uśmiechałam się ze szczęścia. Udało nam się! Naprawdę nam się udało!

Pikap wreszcie się zatrzymał. Zaryzykowałam rzut oka na wzgórze za naszymi plecami. Nie można było, patrząc na nie, domyślić się, że kryje gromadę szurniętych surwiwalistów. Wyglądało jak ładne zalesione wzgórze.

Jeśli pominąć słup dymu bijący z jego szczytu w niebo. Przypominało to wulkan tuż przed wybuchem.

Rozejrzałam się. Byliśmy diabli wiedzą gdzie. W zasięgu wzroku nie było ani farmy, ani nawet przyczepy kempingowej. Żadnego miejsca, skąd można by zadzwonić.

Przypomniałam sobie, że doktor Krantz wspominał o komórce.

Spojrzałam na niego. Znów stracił przytomność. Chyba przyspieszenie na ostatnim odcinku go wykończyło. Pochyliłam się i zaczęłam obmacywać jego kurtkę. Komórkę znalazłam w kieszeni zawierającej także paczkę cukierków owocowych i zużyte chusteczki higieniczne. Otworzyłam tylne okno i podałam cukierki i komórkę Sethowi.

- Zadzwoń do rodziców - poleciłam - i powiedz im, że żyjesz i mogą cię odebrać za pięć minut ze szpitala County Medical. Potem zadzwoń na policję i powiedz, co się dzieje w obozie Jima Hendersona. Jeśli poślą tam straż pożarną, muszą zabrać pług śnieżny. - Przypomniałam sobie o zerwanym mostku. - I drużynę do naprawy drogi.

Seth wpakował sobie cukierek do ust, a potem zabrał się do telefonowania.

Odwróciłam się i chwyciłam za kierownicę. Byłam z siebie dumna. Naprawdę dumna. Udało nam się uciec.

Jadąc do szpitala, chyba ze dwadzieścia razy złamałam kodeks drogowy. Przekroczyłam limit prędkości, trzy razy przejechałam na czerwonym świetle, skręciłam wbrew zakazowi w lewo i pojechałam pod prąd. To i tak nie miało znaczenia. Ulice były prawie puste. Tylko koło Chocolate Moose kręciło się sporo uczniów ze szkoły Ernesta Pyle'a. Było po jedenastej, więc Moose już zamknięto, ale dzieciaki siedziały w samochodach, uprawiając necking. Przejeżdżając obok nich, nacisnęłam klakson, tak dla zabawy. Kilka głów podskoczyło do góry. Wrzasnęłam „Ju - hu!”, a parę zirytowanych głosów odpowiedziało: „Wsiok!” Pewnie z powodu ciężarówki. A może z powodu okrzyku. Możliwe też, że z powodu Chiggera.

Do szpitala prowadziły dwa wjazdy: jeden dla ambulansów i drugi dla wszystkich pozostałych.

Wybrałam, oczywiście, ten dla ambulansów. Pomyślałam, że gdy zatrzymam się tuż przy drzwiach, cały personel, słysząc pisk hamulców, wyskoczy na zewnątrz.

Stało się inaczej, pewnie dlatego, że większość ambulansów nie podjeżdża do wejścia z piskiem opon. Poza tym, choć drogę ubito i posypano solą, nadal była oblodzona. Zamiast więc stanąć tuż przy drzwiach, wjechałam do środka.

Ale cały personel wybiegł do holu, dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam.

Na szczęście, drzwi były ze szkła, więc moim pasażerom nie stała się żadna krzywda. Kiedy przednie koła dosięgły podłogi po drugiej stronie i przestały się ślizgać, hamulce zadziałały. Sethowi i Robowi nic się nie stało, a doktor Krantz i tak był nieprzytomny, więc pewnie wcale nie poczuł bólu, gdy wyrżnął głową w deskę rozdzielczą.

Ludzie przed izbą przyjęć okazali zadziwiająco mało zrozumienia.

- Czyś ty zwariowała?! - wrzasnęła pielęgniarka w zielonym kitlu.

To wyprowadziło mnie z równowagi. Przecież jedyne, co się stało, to to, że na podłogę spadło trochę potłuczonego szkła. Nikogo nie przejechałam, prawda?

- Na tyle wozu - burknęłam - jest chłopak z raną głowy, a facet obok mnie może stracić nogę. Przynieście nosze i odczepcie się ode mnie.

Odczepili się. W ciągu paru sekund wyciągnęli doktora Krantza z szoferki, a potem pomogli mi cofnąć pikap, tak żeby pielęgniarze mogli wejść do środka i zabrać Roba. Seth wygrzebał się z auta bez pomocy, ale Chigger nie ucieszył się na widok swoich wybawicieli. Warczał i kłapał zębami, dopóki nie kazałam mu się uspokoić. Wtedy, nie tracąc nadziei na tłuczone ziemniaki, skoczył na ziemię i ruszył za mną za noszami, na których leżał Rob.

- Czy nic mu nie będzie? - pytałam ludzi, którzy się nim zajmowali. Nie zwracali na mnie uwagi. Byli zbyt zajęci wykrzykiwaniem danych dotyczących jego stanu i zapisywaniem ich na karcie. Największe zdumienie przeżyłam, kiedy go odkryto i zobaczyłam, czym jest ta płachta, w którą go zawinięto.

Była to flaga Nie depcz mnie z sali zebrań Prawdziwych Amerykanów.

Ta z wielką dziurą, którą wypaliłam, strzelając z karabinu.

Stałam, gapiąc się na nią, kiedy usłyszałam, że ktoś woła mnie po imieniu. Obejrzałam się i zobaczyłam, że doktor Krantz na sąsiednich noszach odzyskał przytomność. Przywoływał mnie gestem. Wcisnęłam się między lekarzy i pielęgniarki, którzy krążyli wokół niego.

- Jessico - szepnął. - Czy nic ci nie jest?

- Czuję się świetnie - odparłam.

- A pan Wilkins?

- Nie wiem. Ale myślę, że wyjdzie z tego.

- A Seth?

- W porządku - zapewniłam. - Naprawdę nie musi się pan o nas martwić. Proszę się teraz zająć sobą, dobrze?

Ale Krantz miał mi do powiedzenia coś ważnego. Chwycił mnie za kurtkę i przyciągnął bliżej.

- Jessico - wycharczał tuż koło mojego ucha. Domyślałam się, co chce powiedzieć, więc spróbowałam go uprzedzić.

- Niech pan sobie nie zawraca głowy podziękowaniami. Naprawdę wszystko w porządku. Zrobiłabym to samo dla każdego. Cieszę się, że mogłam pomóc.

Krantz nadal mnie nie puszczał. A nawet mocniej zacisnął ręce na mojej kurtce.

- Jessico - wysapał ponownie.

Schyliłam się niżej, bo wydawało się, że z trudem wydobywa głos.

- Tak, doktorze Krantz?

- Jesteś - wycharczał - najgorszym kierowcą, jakiego w życiu spotkałem.


W szpitalu działo się tej nocy mnóstwo rzeczy. I to niezależnie od tego, że wjechałam do środka pikapem.

Przyjęto czterdziestu ośmiu nowych pacjentów, siedmiu w stanie krytycznym. Na szczęście, żadna z osób tej kategorii nie zaliczała się do moich przyjaciół. Tej nocy głównymi poszkodowanymi byli Prawdziwi Amerykanie. Kiedy siedziałam w poczekalni - nie mogłam wejść do Roba, bo nie należałam do rodziny - widziałam każdego wwożonego pacjenta.

To nie nastąpiło od razu, bo straży pożarnej, karetkom i policji dotarcie do obozu Jima Hendersona zajęło trochę czasu. Już choćby moje wyjaśnienia, jak tam dotrzeć, zajęły trochę czasu. Zanim w kierunku obozu Prawdziwych Amerykanów ruszył pierwszy wóz policyjny, przesłuchiwano mnie jakieś czterdzieści minut.

Wcale nie jestem pewna, czy mi uwierzyli. To mógł być jeden z powodów, dla których nie pognali tam na łeb na szyję. Oddział paramilitarnej milicji zaatakowany przez bandę motocyklistów i kierowców ciężarówek? Szczęśliwie doktor Krantz odzyskał przytomność i mógł potwierdzić wszystko, co powiedziałam. Krantz ma chyba dużą siłę perswazji, bo szeryf, wychodząc z sali, w której go umieszczono, miał bardzo ponurą minę.

Przez chwilę jedynymi osobami w poczekalni byliśmy ja i Seth. No i Chigger. Pracownicy szpitala nie byli zachwyceni obecnością psa, ale kiedy im wyjaśniłam, że Chiggera nie można zostawić w ciężarówce, bo tam by zamarzł, spuścili z tonu. Dałam psu kilka paczek krakersów z automatu. Pożarł je łapczywiej ułożył się na dwóch plastikowych krzesłach i zasnął, zmęczony długą jazdą i szczekaniem.

Spotkanie Setha z rodzicami, które nastąpiło jakieś dziesięć minut po naszym przybyciu, było bardzo wzruszające. Państwo Blumenthal płakali ze szczęścia, widząc syna żywego i w jednym kawałku. Objęli mnie czule, choć zapewniałam ich, że moja rola w uwolnieniu Setha z łap paramilitarnej bandy była niewielka.

Gdy Seth wyjaśniał rodzicom, kim są Prawdziwi Amerykanie i pokazał im znak na dłoni, natychmiast zaprowadzili chłopca do gabinetu, gdzie zajęto się oparzeniem.

Zostałam w poczekalni tylko z Chiggerem.

W końcu pojawili się moi rodzice wraz z Douglasem, Mikiem i Claire (ci dwoje są połączeni na poziomie kości biodrowej) i odbyło się wzruszające spotkanie rodzinne. W każdym razie mama płakała. Właściwie tylko ona. Płakała, bo okazało się, że ciotka Rose nie miała racji. Przez cały czas, kiedy mnie nie było, wygadywała na prawo i lewo, że pewnie uciekłam do Vegas, żeby się utrzymywać z hazardu. Widziała w telewizji program Opry o młodocianych hazardzistach.

Ciotka Rose, oświadczył tata, wyjedzie następnego dnia pierwszym porannym autobusem, bez względu na to, czy miała taki zamiar, czy nie.

Wkrótce później przybyła pani Wilkins. Zadzwoniłam do niej, gdy tylko zawiadomiłam rodziców. Pozwolono jej wejść na oddział, gdzie leżał Rob, więc nie mieliśmy okazji z nią porozmawiać. Wyszła tylko raz, żeby mi powiedzieć, że według lekarzy z Robem będzie wszystko w porządku. Miał wstrząs mózgu, ale nie będzie musiał zostać w szpitalu dłużej niż dzień czy dwa, jeśli do rana odzyska przytomność. Tata powiedział pani Wilkins, żeby się nie martwiła swoimi zmianami w restauracji podczas rekonwalescencji Roba.

O jedno nie zapytał - żaden z członków mojej rodziny tego nie zrobił - a mianowicie, jak to się stało, że Rob i ja zajęliśmy się ratowaniem Setha Blumenthala i walką z Prawdziwymi Amerykanami. Mike i Claire oraz Douglas już wiedzieli, ale moim rodzicom, po prostu nie przyszło do głowy, żeby spytać. Dzięki Bogu.

Wszystko, czego chcieli się dowiedzieć, to czy dobrze się czuję i czy zaraz wrócę do domu.

Powiedziałam, że nic mi nie jest. Ale nie mogłam jechać do domu. Nie, dopóki - jak im oświadczyłam - nie usłyszę, że doktor Krantz pomyślnie przebył operację.

Jeśli nawet uznali to za dziwne, nie okazali tego. Pokiwali tylko głowami i poszli po kawę z automatu koło kafeterii, która o tak późnej porze była, niestety, zamknięta. Zgłodniałam - od pory lunchu nie miałam nic w ustach - więc pobuszowaliśmy trochę po automatach ze słodyczami. Zjadłam przyzwoitą kolację złożoną z szarlotki i chipsów, w zjedzeniu, których pomógł mi Chigger. Chigger zachowywał się czarująco, obwąchując starannie każdego w poszukiwaniu ukrytej żywności, ale rodzina nie przyjęła go z entuzjazmem. Mama wyglądała na zdziwioną, kiedy zapytałam, czy mogę zatrzymać psa. Zmiękła, gdy powiedziałam, że policja rekwiruje zwierzęta należące do przestępców, a potem je usypia.

Poza tym nie dało się zaprzeczyć, że Chigger jest doskonałym psem obronnym. Nawet gliniarze, zadając mi pytania, omijali go szerokim łukiem.

Jakąś godzinę później w izbie przyjęć pojawiły się pierwsze ofiary bitwy wsioków z Prawdziwymi Amerykanami. Nie jestem pewna, ale chyba mniej więcej w tym momencie moi rodzice zaczęli podejrzewać, że prawdziwym motywem, dla którego upieram się siedzieć w szpitalu, nie jest troska o nogę doktora Krantza. Mieli rację. Tak naprawdę to chciałam być obecna, kiedy przywiozą Jima Hendersona. Naprawdę strasznie mi na tym zależało.

Nie dlatego, że miałam mu coś do powiedzenia. Co można powiedzieć komuś takiemu jak on? Nigdy do niego nie dotrze, że my mamy rację, a nie on. Ludzie pokroju Jima Hendersona nie są w stanie zmienić sposobu myślenia. Tkwią w swoich kretyńskich przekonaniach aż po grób i nic ani nikt nie zdoła im uświadomić, że się mylą.

Chciałam zobaczyć Jima Hendersona, bo pragnęłam się upewnić, że go złapali. Że się nie wymknął, nie zaszył głębiej w górach albo nie uciekł do Kanady. Chciałam, żeby trafił we właściwe miejsce, to znaczy do więzienia.

Albo żeby umarł. To też nie byłoby złe rozwiązanie. Chociaż wolałam to pierwsze. Wwiezieniu przynajmniej wiedziałabym, że cierpi. Śmierć wydawała się za łagodną karą dla takich jak on.

Przywieziono wielu ludzi, których rozpoznałam jako Prawdziwych Amerykanów - wszystkich mężczyzn, łącznie z dwoma, którzy nas ścigali samochodem, i Czerwoną Kurtką z raną postrzałową uda - ale żaden z nich nie okazał się Jimem Hendersonem. To było przykre, lecz nie takie znowu zaskakujące. Można było się spodziewać, że zwieje. Nie ucieknie jednak daleko. Nie, skoro miał ze mną do czynienia. W razie potrzeby użyję swoich zdolności psychicznych, żeby cały czas wiedzieć, gdzie przebywa i co robi. Dzięki temu będę mogła zawiadomić władze, tak by ujęto go w momencie, kiedy najmniej by się tego spodziewał. Na przykład, we śnie albo gdy starałby się spłodzić więcej malutkich Prawdziwych Amerykanów. W momencie, w którym nie mógłby sięgnąć po broń.

Kiedy tak przyglądałam się ludziom wwożonym na wózkach, szukając Jima Hendersona, dostrzegłam kolejną znajomą twarz. Wyskoczyłam z plastikowego krzesła jak z procy i podbiegłam do noszy.

- Chick! - krzyknęłam, chwytając go za ramię, do którego zdążono już przymocować kroplówkę. - Co z tobą?! Co się stało?!

Chick uśmiechnął się blado.

- To ty, panienko - powiedział. - Cieszę się, że ci się udało. Wilkins i dzieciak w porządku? Co z profesorem?

- Wszystko dobrze - zapewniłam. - Albo będzie dobrze. A co z tobą? Co się stało?

- Auu. - Chick spojrzał z irytacją na pielęgniarkę, która usiłowała wepchnąć mu termometr do ust. - Granat ogłuszający wybuchł za wcześnie. - Podniósł ręce. Aż sapnęłam ze zdumienia, widząc, jakie są poparzone.

- Chick! Tak mi przykro!

- Cóż - mruknął onieśmielony. - To moja wina. Powinienem był rzucić ten cholerny granat. Ale zobaczyłem, że facet ustawił wszystkie kobiety i dzieci przed sobą, i zgłupiałem...

- Masz na myśli Jima Hendersona?

- Tak. Drań użył swoich żon i dzieci jako żywej tarczy.

- Żon? - wytrzeszczyłam na niego oczy.

- A pewnie - potwierdził Chick. - Taki gość jak Jim Henderson musi zadbać, żeby rasa wybrana przez Boga nie wyginęła, nie może sobie pozwolić na monogamię. Proszę pani - zwrócił się do pielęgniarki z termometrem - ja nie mam gorączki. Mam poparzone ręce.

Pielęgniarka rzuciła nam obojgu wściekłe spojrzenie.

- Żadnych gości na urazówce - powiedziała, wskazując mi plastikowe krzesła. - Proszę siadać. I trzymać tego psa z daleka od pojemników na śmiecie!

Obejrzałam się i zobaczyłam, że Chigger wsadził mordę do pojemnika.

- Co z nim? - zapytałam Chicka, kiedy pielęgniarka zaczęła mnie wypychać z zakazanej strefy. - Co z Hendersonem? Złapali go?.

- Nie wiem, skarbie - zawołał Chick. - Było okropne zamieszanie, kiedy mnie stamtąd zabierali. Gliniarze, strażacy i nie wiadomo, kto jeszcze...

- I nie wchodź tu więcej - powiedziała pielęgniarka, zamykając za mną drzwi.

Podeszłam do Chiggera i pociągnęłam go za nabijaną ćwiekami obrożę. Udało mi się oderwać go od pojemnika... jakkolwiek musiałam jeszcze ściągnąć mu z pyska torebkę po chipsach.

- Niegrzeczny pies - powiedziałam, głównie na użytek moich rodziców, żeby zobaczyli, jaką będę wspaniałą i odpowiedzialną właścicielką czworonoga.

Wtedy usłyszałam, jak ktoś woła mnie po imieniu. Odwróciłam się i stanęłam przed doktorem Thompkinsem w zaplamionym krwią fartuchu chirurgicznym.

- Och! - mocniej przytrzymałam Chiggera za obrożę. Zapach krwi przyprawiał go o szaleństwo. To mnie ostatecznie przekonało, że Prawdziwi Amerykanie nigdy nie karmią swoich psów.

Moi rodzice na widok sąsiada wstali i podeszli do nas.

- Właśnie operowałem mężczyznę rannego w nogę - zwrócił się do mnie doktor Thompkins - który powiedział, że tobie zawdzięcza, że nie wykrwawił się na śmierć.

- To doktor Krantz - ucieszyłam się. - Czy dobrze się czuje?

- Tak - odparł Thompkins. - Udało mi się uratować nogę. Była to jedna z najbardziej... interesujących opasek uciskowych, jakie widziałem.

- Cóż, w szóstej klasie miałam szóstkę z pierwszej pomocy - odparłam skromnie.

- Nie wątpię - powiedział doktor Thompkins. - W każdym razie doktor Krantz na pewno wydobrzeje. Wyjaśnił mi, jak to się stało, że go postrzelono.

- Och - mruknęłam, nie wiedząc, do czego zmierza ojciec Tashy. Czy chce na mnie nakrzyczeć za brak odpowiedzialności? Czy powiedziano mu, że to ja wpakowałam pikap w drzwi szpitala? Nie byłam pewna.

Doktor Thompkins uczynił rzecz zdumiewającą. Podał mi rękę i powiedział:

- Chcę ci podziękować, Jessico. Za to, co zrobiłaś, żeby oddać morderców mojego syna w ręce sprawiedliwości.

Byłam wstrząśnięta. Czy to właśnie zrobiłam? Pewnie tak, coś w tym rodzaju. Tym bardziej szkoda, że nie zdołałam złapać człowieka, na którym ciążyła największa odpowiedzialność...

- Nie ma sprawy, doktorze Thompkins - powiedziałam, ściskając dłoń ojca Nate'a.

Pod rozwalone przeze mnie drzwi szpitala podjechał z wyciem kolejny ambulans. Sanitariusze wysunęli na zewnątrz wózek z ciężko rannym mężczyzną. Mężczyzna ten przytrzymywał ręką własne wnętrzności, był jednak przytomny. Był przytomny i rozglądał się dookoła dzikimi niebieskimi oczami.

- Doktorze Thompkins - zawołał jeden z sanitariuszy. - Niedobrze z nim. Ciśnienie sto na sześćdziesiąt, puls...

Jim Henderson. Na tych noszach, z flakami na wierzchu, leżał Jim Henderson.

Więc dopadli go. Dopadli go mimo wszystko.

- Zabieramy go na górę, na salę operacyjną - powiedział doktor Thompkins, rzuciwszy okiem na kartę, którą mu podali sanitariusze. - Natychmiast.

Dwie pielęgniarki przejęły nosze i zaczęły je pchać w stronę windy. Doktor Thompkins ruszył za nimi, ja za doktorem, a Chigger ruszył za mną.

- Doktorze Thompkins - zawołałam, kiedy pielęgniarki zatrzymały nosze przed drzwiami windy.

Jim Henderson odwrócił głowę, żeby na mnie spojrzeć. Wiem, że mnie rozpoznał, bo ujrzałam strach... tak, strach... w jego błękitnych oczach.

- Proszę zabrać psa - powiedziała jedna z pielęgniarek. - Zainfekuje pacjenta.

Drzwi windy rozsunęły się.

- Jessico - powiedział doktor Thompkins - później dokończymy rozmowę. Teraz muszę zoperować tego człowieka.

- Słyszy pan, panie Henderson? - zapytałam mężczyznę na noszach. - Doktor Thompkins będzie pana operował. Czy pan wie, panie Henderson, kim jest doktor Thompkins?

Henderson nie mógł udzielić odpowiedzi, bo miał na twarzy maskę tlenową. To mi nie przeszkadzało. Odpowiedź nie była mi potrzebna.

- Doktor Thompkins - ciągnęłam - jest ojcem tego chłopca, którego ciało porzucił pan na polu kukurydzy.

Doktor Thompkins spojrzał z przerażeniem na swojego pacjenta i mimowolnie cofnął się o krok.

- Tak - zwróciłam się do niego. - To jest człowiek, który zabił pańskiego syna. Albo kazał to zrobić komuś innemu.

Doktor Thompkins patrzył ze zgrozą na Jima Hendersona, który, trzeba przyznać, wyglądał z wywalonymi wnętrznościami dość żałośnie.

- Nie mogę operować tego człowieka - powiedział, nie odrywając wzroku od pacjenta na noszach.

Jedna z pielęgniarek wślizgnęła się do windy i podniosła słuchawkę telefonu.

- Czy mam się skontaktować z doktorem Lewinem?

- Nie mówiąc już o tym - ciągnęłam - że to ten sam człowiek, który porwał Setha Blumenthala, spalił synagogę i poprzewracał nagrobki na żydowskim cmentarzu.

Pielęgniarka zawahała się. Doktor Thompkins wciąż przyglądał się Jimowi Hendersonowi. Na jego twarzy malowało się obrzydzenie i jednocześnie niedowierzanie.

- A doktor Takahashi? - zasugerowała druga pielęgniarka. - Czy on nie ma dzisiaj nocnej zmiany?

- Hmm - mruknęłam. - Pan Henderson za imigrantami też raczej nie przepada. Mam rację, panie Henderson? - Schyliłam się, tak że moja twarz znalazła się tuż nad jego twarzą. - Boże, jakie to musi być dla pana przygnębiające. Skończy się na tym, że będzie pana operował czarny albo Żyd, albo imigrant. Lepiej, żeby te wszystkie rzeczy, jakie pan o nich opowiadał, okazały się bzdurą. Cóż, no to do widzenia.

Pielęgniarki wtoczyły wózek z rannym do windy. Gdy drzwi się zamykały, Jim Henderson patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami. Nie mogę mieć pewności, ale podejrzewam, że poddawał rewaluacji swój system wartości.


Jim Henderson nie umarł. W każdym razie nie na stole operacyjnym.

W końcu operowali go doktorzy Lewin i Takahashi. Doktor Thompkins wymówił się. Co było szlachetne z jego strony. To znaczy, gdybym była na jego miejscu... sama nie wiem. Myślę, że poszłabym na całość i pozwoliła, aby w najważniejszym momencie omsknął mi się skalpel.

Jim Henderson przeżył operację. Zawdzięczał życie ludziom pochodzącym z grup etnicznych i religijnych, których kazał nienawidzić swoim zwolennikom. Ciekawiło mnie, jak się z tym czuje, ale nie na tyle, żeby go o to zapytać. Miałam znacznie ważniejsze rzeczy na głowie.

Przede wszystkim Rob.

Rob odzyskał przytomność dopiero następnego dnia. Akurat siedziałam obok niego.

Poszłam do domu zaraz po tym incydencie z Hendersonem; właściwie to przyleźli szpitalni ochroniarze i wywalili mnie. Jak się bliżej zastanowić, to takie potraktowanie bohatera wydaje się okropne. Jedna z pielęgniarek eskortujących Jima Hendersona na salę operacyjną zakapowała mnie, bo groziłam pacjentowi.

Faktycznie groziłam. Ale przecież w pełni sobie na to zasłużył.

Tak czy owak, wróciłam do domu z rodzicami, braćmi i Claire i dzięki temu mogłam się parę godzin przespać. Wzięłam prysznic, przebrałam się, zjadłam coś, zabrałam Chiggera na spacer, w tym kawałek z rodzicami. Nie byli zachwyceni perspektywą trzymania pod własnym dachem psa szkolonego do atakowania ludzi, ale kiedy im wyjaśniłam, że gliniarze by go uśpili, a Prawdziwi Amerykanie nie zajmowali się nim jak należy, wyrazili zgodę. To, że Chigger zeżarł antyczny dywanik, też im się nie spodobało, ale po trzech czy czterech miseczkach Dog Chow miał dosyć, więc nie widzę problemu. Był po prostu głodny.

Następnego dnia siedziałam w szpitalu, przeglądając lokalną gazetę, która nie zająknęła się słowem na temat mojego udziału w ujęciu niebezpiecznego przywódcy największej organizacji paramilitarnej w południowej części stanu, kiedy Rob zaczął się budzić. Odłożyłam gazetę i pobiegłam po jego mamę, która także czekała, aż się obudzi. Wróciłyśmy biegiem do jego pokoju...

Przy drzwiach usłyszałam, że ktoś woła mnie słabym głosem z drugiej strony korytarza. Odwróciłam się i zobaczyłam doktora Krantza, który leżał w salce dokładnie naprzeciwko pokoju Roba. Wokół łóżka zgromadziło się parę osób. Kilka rozpoznałam, w tym agentów specjalnych Smith i Johnsona, którzy przedtem prowadzili moją sprawę. To znaczy, dopóki doktor Krantz ich nie odsunął. Przyjemnie było stwierdzić, że potrafili całkowicie zapomnieć o urazach z przeszłości i nadal żyć w zgodzie.

- No, no, no - powiedziałam, wchodząc do zatłoczonego pokoiku. - Co to jest? Narada sztabowa?

Doktor Krantz roześmiał się. Nigdy przedtem nie słyszałam, jak się śmieje.

- Jessico - powiedział. - Cieszę się, że cię widzę. Jest tu parę osób, które powinnaś poznać.

A potem - z nogą na wyciągu, z kolcami sterczącymi z metalowego urządzenia wokół zabandażowanej rany, gdzie przedtem tkwił wetknięty przeze mnie kamień - przedstawiał mi kolejno swoich gości. Była tam jego żona (wyglądała dokładnie tak samo jak on, tyle że miała włosy); niewysoka starsza pani o nazwisku Pierce, które bardzo do niej pasowało*1 ze względu na przenikliwe oczy, niebieskie jak bucik dla niemowlęcia, który pracowicie dziergała na drutach; a także chłopak mniej więcej w moim wieku, o imieniu Malcolm. Agentów specjalnych Smith i Johnsona już znałam.

- Przeprowadziłaś prawdziwą inwazję na obóz Prawdziwych Amerykanów, Jessico - stwierdził agent specjalny Johnson.

- Dzięki - odparłam skromnie.

- Jessica zawsze wprawiała nas w podziw swoją umiejętnością perswazji - powiedziała agentka specjalna Smith. - Ma prawdziwy dar zjednywania ludzi dla swojej sprawy... jakakolwiek by ta sprawa akurat była.

- Nie mogłabym tego dokonać - zapewniłam - bez pomocy wsioków.

W pokoju zapadła niezręczna cisza, co wynikało prawdopodobnie z tego, że nikt z obecnych poza mną nie rozumiał w pełni znaczenia tego słowa.

- Na pewno ucieszy cię wiadomość - odezwał się wreszcie doktor Krantz - że Seth wyjdzie z tej przygody bez szwanku. Oparzenie powinno zniknąć bez śladu.

- Świetnie - powiedziałam. Ciekawa byłam, co słychać w pokoju Roba. Na pewno zdążył się już przywitać z mamą. A moja kolej?

- Policjant postrzelony podczas akcji - ciągnął Krantz - też dochodzi do zdrowia. Podobnie jak wszyscy twoi, hm, przyjaciele. Zwłaszcza pan Chicken.

- Chick - poprawiłam. - To też wspaniała nowina. Znowu zapadła cisza. Malcolm, siedzący na parapecie i grający w gameboya, podniósł wzrok i powiedział:

- No, dalej. Niech pan zapyta.

Doktor Krantz odchrząknął zakłopotany. Agenci specjalni Johnson i Smith wymienili spłoszone spojrzenia.

- Zapyta o co? - zainteresowałam się. Chociaż wiedziałam. Już wiedziałam.

- Jessico - odezwała się agentka specjalna Smith - od początku źle się zabraliśmy do współpracy z tobą. Wiem, co sądzisz na ten temat, ale chcę cię zapewnić, że teraz nie będzie tak jak... jak za pierwszym razem. Doktor Krantz pracuje z ogromnym powodzeniem z... osobami takimi, jak ty. Pani Pierce i Malcolm stanowią część jego zespołu.

Pani Pierce posłała mi miły uśmiech znad dziecięcego bucika.

- To prawda, kochanie - powiedziała.

- Naprawdę uważam - mówiła dalej agentka specjalna Smith, sięgając ręką do perłowego klipsa - że polubiłabyś tę pracę, Jessico. Zwłaszcza przy twoim stosunku do pana Hendersona. Właśnie tego typu ludzi tropi doktor Krantz i jego drużyna. Ludzi typu Jima Hendersona.

Spojrzałam na Krantza. Wyglądał dużo sympatyczniej w szpitalnym szlafroku niż w swoim zwykłym stroju, to jest garniturze z krawatem.

- To prawda, Jessico - powiedział. - Ktoś z twoimi zdolnościami byłby cennym nabytkiem dla naszej drużyny. I niczego byśmy od ciebie nie żądali poza paroma godzinami czasu tygodniowo.

- Naprawdę? Nie musiałabym mieszkać w Waszyngtonie? - zapytałam nieufnie.

- Oczywiście, że nie - odparł doktor Krantz.

- I mogłabym nadal chodzić do szkoły?

- Oczywiście - zapewnił.

- Prasa by się w to nie mieszała? To znaczy, dopilnowałby pan, żeby nikt się o tym nie dowiedział?

- Jessico - powiedział Krantz - uratowałaś mi życie. Przynajmniej tyle jestem ci winien.

Spojrzałam na Malcolma. Wydawał się pochłonięty grą, ale kiedy poczuł na sobie mój wzrok, podniósł głowę.

- Pracujesz dla nich? - zapytałam szorstko. - Podoba ci się to?

Malcolm wzruszył ramionami.

- Jest OK - odparł i wrócił do gry. Sądząc po tym, jak zaczerwieniły się jego policzki, współpraca z doktorem Krantzem była dla niego bardziej niż OK. Dla tego przeciętnego z wyglądu chłopaka stanowiła szansę wyjścia z tłumu. Wobec innych silił się na obojętność, ale widać było wyraźnie, że poza tą pracą świat dla niego nie istnieje.

- A pani? - zagadnęłam panią Pierce.

- Och, moja droga - odparła z anielskim uśmiechem. - Żyję po to, żeby pomagać pozbywać się takich skurwieli jak ten świr Jim Henderson.

Po tej zaskakującej uwadze zajęła się ponownie dzierganiem bucika. No, no.

Spojrzałam na doktora Krantza.

- Coś panu powiem - rzekłam. - Zastanowię się nad tym, w porządku?

- Dobrze - odparł Krantz z uśmiechem. - Zrób to. Życzyłam mu zdrowia, pożegnałam się z pozostałymi i pomknęłam na drugą stronę korytarza.

W pokoju Roba oprócz pani Wilkins byli również jej bracia oraz Mów - Mi - Gary.

- Och - zawołała mama Roba, kiedy weszłam. - Oto i ona!

Rob, którego ciemne włosy odcinały się ostro od bieli bandaża i poduszki, uśmiechnął się do mnie blado. Był to najpiękniejszy uśmiech, jakim mnie w życiu obdarowano. W jednej chwili wszelkie myśli o doktorze Krantzu i Federalnym Biurze Śledczym wywietrzały mi z głowy.

- Cześć - powiedziałam, kierując się w stronę łóżka. Na tę okazję przywdziałam spódnicę. Nie była to wieczorowa atłasowa kreacja, ale wnosząc po pełnym uznania błysku w lustrujących mnie szarych oczach, Rob miał inne zdanie na ten temat.

- Co wy na to, żebyśmy zwiedzili tę kafeterię, o której tyle słyszałem? - odezwał się wujek Roba.

- O, tak, chodźmy - powiedziała pani Wilkins.

A potem w towarzystwie braci i Mów - Mi - Gary'ego opuściła pokój.

Cóż, subtelne to nie było. Ale spełniło swoją rolę. Rob i ja zostaliśmy sami. Wreszcie.

Jakiś czas później podniosłam głowę z jego ramienia, gdzie złożyłam ją, wyczerpana namiętnymi pocałunkami, i oznajmiłam:

- Rob, muszę ci coś powiedzieć.

- Nie zaprosiłem cię - odparł - bo nie chciałem, żebyś miała jakiś problem z rodzicami.

Przez chwilę wydawało mi się, że zwariował. No wiecie, że pani Henderson pomieszała mu w głowie tą misą tłuczonych ziemniaków.

- O czym ty mówisz?

- O weselu Randy'ego - wyjaśnił Rob. - Jest w Wigilię. Twoi rodzice na pewno nie pozwolą ci nigdzie wyjść w Wigilię. Więc musiałabyś nakłamać i tylko wpakowałabyś się w tarapaty.

Zamrugałam zdumiona. Więc dlatego nie poprosił, żebym z nim poszła? Bo sądził, że moi rodzice nie pozwolą mi wyjść?

Ale przecież mógł mi to powiedzieć, zamiast pozwolić, bym podejrzewała, że chce to zaproponować jakieś innej dziewczynie...

Starałam się jednak nie okazać ulgi.

- Rob - rzekłam - daj z tym spokój. Nie to chciałam powiedzieć.

- Nie? - zdziwił się. - No to co?

- Poza tym rodzice bez problemu pozwoliliby mi wyjść w Wigilię. W Wigilię niczego nie urządzamy. Dopiero w pierwszy dzień świąt idziemy do kościoła, otwieramy prezenty, jemy świąteczny obiad itd.

- Ale nie mów mi, że powiedziałabyś im prawdę - odparł. - To znaczy, że jesteś ze mną. Przyznaj się, Mastriani. Wstydzisz się mnie. Bo jestem ze wsi.

- To nieprawda - oświadczyłam. - To ty się mnie wstydzisz! Bo jestem z miasta. I chodzę jeszcze do szkoły średniej.

- Przyznaję - zgodził się - że fakt, że jesteś jeszcze w szkole średniej, mocno mi nie odpowiada. Dla faceta w moim wieku chodzenie z szesnastoletnią dziewczyną jest trochę niezwykłe.

Spojrzałam na niego zniesmaczona.

- Jesteś tylko dwa lata ode mnie starszy, głupolu.

- Wszystko jedno - powiedział. - Słuchaj, czy musimy teraz o tym mówić? Bo na wypadek, gdybyś nie zauważyła, zostałem ranny w głowę i nazywanie mnie głupolem nie poprawia mi samopoczucia.

- Cóż - rzekłam, zagryzając dolną wargę - to, co zamierzam ci powiedzieć, raczej nie poprawi ci humoru.

- Co takiego? - spytał Rob. Wydawał się znużony.

- Twój tata. - Uznałam, że lepiej, jeśli to z siebie po prostu wyrzucę. - Widziałam jego zdjęcie w pokoju twojej mamy i wiem, gdzie on jest.

Rob patrzył na mnie spokojnie. Nie zdjął nawet rąk z moich ramion.

- Och - mruknął tylko.

- Nie chciałam wtykać nosa w nie swoje sprawy - dodałam szybko. - Naprawdę. To się stało przypadkiem. Po prostu zobaczyłam jego zdjęcie, a w nocy przyśniło mi się, gdzie jest. Powiem ci, oczywiście, jeśli chcesz wiedzieć. Ale jeśli nie chcesz, to też w porządku. Nigdy już nie wspomnę słowem na ten temat.

- Mastriani - powiedział Rob, zaśmiawszy się krótko. - Ja wiem, gdzie on jest.

Szczęka mi opadła.

- Wiesz? Wiesz, gdzie on jest?

- Odbywa karę dziesięciu do dwudziestu lat w Stanowym Więzieniu dla Mężczyzn w Oklahomie za napad z bronią w ręku - powiedział Rob. - Fajny facet, co? A ja jestem jabłkiem, które padło niedaleko od jabłoni. Założę się, że teraz marzysz tylko o tym, żeby mnie przedstawić rodzicom.

- Ale ty nie jesteś pod nadzorem kuratora z tego powodu - powiedziałam pośpiesznie. - To znaczy, nie za coś takiego, jak napad z bronią w ręku. Za coś takiego nie dostaje się opiekuna z urzędu, tylko idzie siedzieć. Więc cokolwiek zrobiłeś...

- Cokolwiek zrobiłem - wszedł mi w słowo Rob - było błędem i już się nie powtórzy.

Ku mojemu żalowi puścił mnie i założył ręce za głowę. Nie śmiał się już.

- Rob - powiedziałam. - Nie myślisz chyba, że to dla mnie ważne? To znaczy, twój tata? Nie mamy wpływu na to, kim są nasi krewni. - Pomyślałam o cioci Rose, która o ile mi wiadomo, nigdy nie dokonała napadu z bronią w ręku, ale gdyby bycie antypatycznym stanowiło przestępstwo, siedziałaby już dawno. - Skoro nie jest dla mnie ważne, że kiedyś cię aresztowano, dlaczego miałoby mnie odchodzić...

- Powinno cię obchodzić - przerwał mi Rob. - Rozumiesz, Mastriani? Powinno cię obchodzić. I powinnaś w soboty wieczorem chodzić na tańce jak normalna dziewczyna, a nie zakradać się do tajnych obozów organizacji paramilitarnej i ryzykować życie, żeby złapać jakichś psychopatycznych morderców...

- Tak? - Zaczęło mnie to denerwować. - Więc nie jestem normalną dziewczyną? Może i nie, ale przypadkiem podoba mi się to, kim jestem. Więc jeśli tobie się nie podoba, to możesz po prostu...

Rob wyjął ręce zza głowy i ujął mnie za ramiona.

- Mastriani - powiedział.

- Mówię poważnie, Rob - burknęłam, próbując zrzucić jego ręce. - Jeśli ci się nie podobam, to możesz iść do...

- Mastriani - powtórzył i zamiast mnie puścić, przyciągnął mnie do siebie, aż moja twarz znalazła się w odległości paru centymetrów od jego twarzy. - Na tym właśnie polega problem. Za bardzo mi się podobasz.

Kiedy starał się dowieść, jak bardzo mu się podobam, drzwi pokoju otworzyły się i przestraszony głos zawołał:

- Och! Przepraszam!

Odskoczyliśmy od siebie. Odwróciłam się gwałtownie i zobaczyłam mojego brata Douglasa, bardzo czerwonego na twarzy. Obok niego stała, to po prostu niesamowite, okropnie onieśmielona Tasha Thompkins.

- Hej, Douglas. Hej, Tasha - rzuciłam obojętnym tonem.

- Hej - odezwał się słabym głosem Rob.

- Hej - odparła Tasha. Sprawiała wrażenie, jakby miała ochotę uciec, ale mój brat położył rękę na jej szczupłym ramieniu. Mój brat Douglas położył rękę na ramieniu dziewczyny - a ona odzyskała panowanie nad sobą.

- Jess - powiedziała - ja tylko... chciałam przeprosić. Za to, co powiedziałam tamtego wieczoru. Ojciec mi powiedział, co zrobiłaś - wiesz, że schwytałaś ludzi, którzy... zrobili... to z moim bratem, i ja po prostu...

- Wszystko w porządku, Tasha - powiedziałam. - Wierz mi.

- Taa - odezwał się Rob - to była prawdziwa przyjemność. No, może z wyjątkiem tego momentu, kiedy dostałem po głowie tłuczkiem do ziemniaków.

- Miską na ziemniaki - sprostowałam.

- Miską na tłuczone ziemniaki, oczywiście - zgodził się Rob.

- Naprawdę wszystko w porządku - zwróciłam się do Tashy, która wydawała się lekko zaniepokojona naszą wymianą zdań. - Mam nadzieję, że będziemy się przyjaźnić.

- Będziemy - powiedziała z oczami błyszczącymi od łez. - Bardzo bym chciała.

Wyciągnęłam ramiona i Tasha wsunęła się w nie, obejmując mnie mocno.

- Jeśli złamiesz serce mojemu bratu, ja złamię ci nos, rozumiesz? - szepnęłam jej do ucha.

Tasha zesztywniała, a potem puściła mnie i wyprostowała się. Nie wyglądała jednak na przestraszoną. Wyglądała na szczęśliwą.

- Nie złamię - powiedziała, sięgając po dłoń Douglasa. - Nie martw się Douglas zaniepokoił się, ale nie dlatego, że Tasha wzięła go za rękę.

- Czego nie złamiesz? - spytał. Zerknął na mnie podejrzliwie. - Jess, coś ty jej powiedziała?

- Nic - odparłam słodko i usiadłam z powrotem na łóżku Roba.

A potem za ich plecami odezwał się znajomy głos. Puk, puk - i do pokoju wpadła moja mama razem z tatą, Michaelem, Claire, Ruth i Skipem.

- Wstąpiłam po drodze, żeby spytać, czy nie chciałabyś czegoś przekąsić w restauracji... - głos mamy zamarł, kiedy zobaczyła, gdzie siedzę. Albo raczej obok kogo siedzę tak blisko.

- Mamo - powiedziałam z uśmiechem, nie podnosząc się. - Tato. Cieszę się, że jesteście. Chciałabym wam przedstawić mojego chłopaka Roba.

1* Pierce (ang.) - przebijać, przewiercać (przyp. tłum.).


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 04 Znak węża
Cabot Meg 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 04 Znak węża
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli widziałeś zadzwoń 01 Kiedy piorun uderza
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 05 Szukając siebie
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 03 Bezpieczne miejsce
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 02 Kryptonim Kasandra
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli widziałeś zadzwoń 02 Kryptonim Kasandra
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli widziałeś zadzwoń 05 Szukając siebie (poprawiony)
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 03 Bezpieczne miejsce
Meg Cabot 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 04 Znak węża
1 Cabot Meg 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń Kiedy piorum uderza 01
3 Cabot Meg 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 03 Bezpieczne miejsce
Cabot Meg 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 05 Szukając siebie
Cabot Meg 1 ?0 Jesli Widziales Zadzwon ?zpieczne miejsce
Cabot Meg 1 ?0 Jesli Widziales Zadzwon Znak weza
Cabot Meg 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 05 Szukając siebie
Cabot Meg Carroll Jenny 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 01 Kiedy piorun uderza 1
Cabot Meg Carroll Jenny 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 01 Kiedy piorun uderza
Cabot Meg Carroll Jenny 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 02 Kryptonim Kasandra

więcej podobnych podstron