Morressy John Glos dla Ksiezniczki


GŁOS DLA KSIĘŻNICZKI

JOHN MORRESSY















Przełożyła

DANUTA GÓRSKA


... Popraw twą wymowę,

by nie ściągnęła na ciebie niedoli".

Shakespeare

1. Kwestia zasad

Zebranie ciągnęło się bez końca. Wydawało się, że każdy uczestnik ma referat do wygłoszenia i pragnie go wygłosić w możliwie najdłuższej i najnudniejszej formie.

Kedrigern westchnął rozpaczliwie, rozprostował i znowu skrzyżował ramiona, poprawił się na niewygodnym krześle i zerknął tęsknie przez małe okienko na promienny przepych lata. Tam, na zewnątrz powinien przebywać w taki poranek. Powinien wąchać kwiaty, liczyć obłoki, robić małe pomocne czary dla wesołych wieśniaków - a nie siedzieć na nudnym zebraniu. A jednak siedział tutaj mając wrażenie, że tkwi w tym pokoju od zarania czasu, niczym bąbel powietrza uwięziony w skale.

Hithemils, skarbnik gildii, przerwał i odłożył księgę, z której odczytywał monotonny szereg cyfr. Kedrigern pochylił się do przodu. Wreszcie wyzwolenie, pomyślał. Ale jego nadzieje prysły, kiedy Hithernils wziął następną księgę, odchrząknął i zaczął recytować nową litanię wydatków albo wpływów, albo poborów, albo innych bzdur.

Kedrigern wydał cichy, gardłowy dźwięk, coś pomiędzy jękiem a warknięciem, i przestał słuchać. Wszystko to nonsens, powiedział sobie, a on był głupcem, że na to poszedł. Sam pomysł gildii czarodziejów był niedorzeczny. Czarodzieje pracują samotnie, jak pająki. Od czasu do czasu przyjemnie spotkać się w czysto towarzyskich celach, ale formalna organizacja, urzędnicy, zebrania, regulaminy, opłaty, hasła i tajne znaki oraz imponujące tytuły były po prostu śmieszne. Widocznie nawet katastrofalny przykład bractwa pustelników niczego ludzi nie nauczył.

Kedrigern obwiniał alchemików o wymyślenie takiej organizacji. Obwiniał alchemików automatycznie o wszystkie złe rzeczy na świecie, włącznie z pogodą, jednak tym razem miał dostateczny powód.

Alchemia była całkiem nowym zjawiskiem w kraju Kedrigerna, ale szybko zdobywała popularność. Rozkwitała zwłaszcza wśród młodzieży, dla przyczyn, które w Kedrigernie wzbudzały tylko narastające uczucie niesmaku. Zapewne atrakcyjność zawodu zwiększały pompatyczne tytuły, barwne insygnia i malowniczy żargon, i nieustający ciąg celebrowanych uroczyście zjazdów, a także konferencji i warsztatów, które zapełniały kalendarz alchemika; tego rodzaju rzeczy przemawiają do niedojrzałych umysłów w każdym wieku. Ponadto alchemicy ciągle opowiadali o błyskawicznych i lukratywnych możliwościach zatrudnienia w tym zawodzie. Nie dla nich długa, powolna walka o sukces; oni obiecywali natychmiastowe zyski, nieodparcie kuszące dla zbyt wielu ludzi. Trzeba było czasu, ogromnej pracy i sporej porcji ryzyka, żeby zostać naprawdę pierwszorzędnym czarodziejem. Natomiast każdy mógł zdobyć stopień alchemika w ciągu kilku lat, bez większego wysiłku, po czym natychmiast zgarniał ciężką forsę za zwykłe, ordynarne szwindle.

Nic dziwnego, że ten zawód przyciągał najgorszych i najbardziej ograniczonych osobników, stwierdził kwaśno Kedrigern. Witano ich z otwartymi ramionami, wszystkich tępaków, leniów i nieudaczników, którym brakowało prawdziwych magicznych zdolności. Przypomniał sobie Jaderala, swojego dawnego ucznia, chytrego małego szczura, który pod nieobecność mistrza buszował po jego warsztacie, szukając zawodowych sekretów i którego w końcu Kedrigern osobiście, z wielką przyjemnością wyrzucił ze służby. Oto był urodzo­ny alchemik: człowiek zepsuty do szpiku kości.

A jednak ci nędznicy odnosili sukcesy. Alchemia szybko stała się poważną konkurencją dla subtelniejszej sztuki magii. Czarodziejki i czarodzieje, wiedźmy i zaklinacze odkryli, że dawni klienci opuszczają ich dla tych nowomodnych alchemików, zafascynowani przestronnymi laboratoriami i błyszczącymi przyrządami. Oczywiście to był tylko fałszywy blichtr. Alchemicy nigdy nie osiągnęli niczego poza szybkim zyskiem, a jednak jakoś umknęli krytyki. Tymczasem koledzy Kedrigerna po fachu, zamiast podjąć szybkie i stanowcze kroki przeciwko tym parweniuszom, stworzyli organizację zawodową niemal nie różniącą się od typowej alchemicznej kapituły. Tchórzliwa, wręcz samobójcza decyzja, pomyślał Kedrigen. Wszystko się rozlatuje. To początek końca.

Podczas gdy Kedrigern dumał nad szaleństwem swoich kolegów, Hithemils doczytał sprawozdanie do końca. Wśród powściągliwych oklasków wstał Tristaver, jak zwykle obdarzając wszystkich dobrotliwym uśmiechem. Tristaver uważał się za dyplomatę, lejącego oliwę na wzburzone wody. Kedrigen nie miał o nim zbyt wysokiej opinii: niezły w zmianach postaci i prostych miłosnych zaklęciach, w zasadzie jednak zwykły rzemieślnik. Ale jeśli ogłosi zakończenie obrad, pomyślał Kedrigern, odkupi wszelkie swoje grzechy.

Tristaver uśmiechnął się do całego zgromadzenia i powiedział:

- Bracia i siostry, mam wiadomość, która z pewnością ucieszy serce każdego czarodzieja w tym pokoju...

Kedrigern uśmiechnął się i pochylił do przodu na twardym krześle, oczekując błogosławionego słowa „przerwa".

- ...a także wszystkich naszych nieobecnych przyjaciół - ciągnął Tristaver. Serce Kedrigerna zamarło. Więc jeszcze nie koniec. Znowu gadanie.

- Mamy dziś rano niespodziewanego gościa, poważanego fachowca najwyższej klasy w swojej dziedzinie. Wprawdzie różni się ona od naszej... istotnie, pomiędzy naszymi profesjami występowały ostatnio godne ubolewania tarcia... uważamy jednak, że głęboki wzajemny szacunek powinien pokonać te drobne rywalizacje... - kontynuował Tristaver.

Długo jeszcze mówił w tym stylu, ale Kedrigen słuchał go tylko jednym uchem. Zastanawiał się nad znaczeniem gadaniny Tristavera, nie nad samą gadaniną. Niespodziewany gość? Tarcia pomiędzy naszymi profesjami? Co takiego wymyślił ten Tristaver? I kto mu pomagał? Kedrigen rozejrzał się wokół; Hithemils wyglądał na zadowolonego z siebie, a Tristaver miał obłudną minę, ale to było normalne. Inni chyba wiedzieli nie więcej od Kedrigena. Conhoon marszczył brwi, Belsheer sennie kiwał głową, Axpad i jego sąsiedzi spoglądali w przestrzeń niewidzącym wzrokiem; nikt nie wydawał się wtajemniczony. Zagadkowa sprawa.

Słowa „honorowe członkostwo" przyciągnęły uwagę Kedrigerna, kiedy Tristaver zbliżał się do końca przemówienia.

- ...jednogłośnym wnioskiem komisji wyborczej. Tak więc bez dalszej zwłoki chciałbym przedstawić naszego wyjątkowego, niespodziewanego gościa, profesora-doktora-magistra Quintrindusa, dawniej z Uniwersytetu w Rottingen, obecnie Alchemika Wizytatora na...

- Tris, czyś ty zwariował? - krzyknął Kedrigern.

- Co? Co? - rzucił Tristaver, oglądając się z lękiem. - Kto to powiedział? Kto zabrał głos?

-Ja - odparł Kedrigern wstając. Wziął się pod boki, wysunął szczękę do przodu i ponad stołem spojrzał zimno na Tristavera. -Jeśli to żart, nie jest zabawny A jeśli to nie żart, w takim razie zwariowałeś. Cała komisja wyborcza zwariowała.

- Bracie Kedrigern, zakłócasz porządek zebrania - skarcił go przewodniczący.

-Ja? Zakłócam porządek? To nie ja zaprosiłem alchemika, żeby wstąpił do Gildii Czarodziejów.

- To leży całkowicie w naszych prerogatywach - oznajmił sztywno Tristaver.

-Prerogatywy, akurat! Ten człowiek jest alchemikiem... notorycznym alchemikiem! To wróg! - zawołał Kedrigern.

Tristaver odzyskał równowagę. Z łaskawym uśmiechem zwrócił się do Kedrigerna:

- Ależ bracie Kedrigenie, nie ma powodu, żeby profesor-doktor-magister Quintrindus pozostał naszym wrogiem. Od pewnego czasu spotykamy się na gruncie prywatnym...

- Kryjąc się w ciemnych uliczkach - burknął Kedrigern.

- Doprawdy, bracie Kedrigern - upomniał go przewodniczący. Tristaver zignorował go.

- I odkryliśmy bardzo realną wspólnotę interesów pomiędzy naszymi dziedzinami. Doszliśmy do wniosku, że jeśli przestaniemy zwalczać się nawzajem i połączymy siły, przyniesie to znaczne obustronne korzyści.

- Och, rozumiem - rzucił pogardliwie Kedrigern. - My zapewnimy im szacunek, a oni w zamian może podeślą nam kilku klientów, których nam ukradli.

Gniewny pomruk wzniósł się po obu stronach, a Kedrigern nabrał otuchy. Widocznie jego koledzy byli równie rozgniewani jak on. Odwrócił się twarzą do zgromadzenia i przemówił:

- Czy zatem pozwolimy...

- Siadaj, Keddie! - ktoś krzyknął.

- Tak, siadaj i nie przeszkadzaj w zebraniu - dodał inny zirytowany głos.

- Nie rozumiecie, co się dzieje? Oni chcą wprowadzić alchemika do naszej gildii. Alchemika! - wrzasnął Kedrigern, wkładając w to słowo całą nienawiść i odrazę, jaką potrafił zmobilizować.

- Quintrindus to bardzo wpływowy człowiek - oświadczył Hithernils, grożąc mu palcem.

- On ma wyrobione nazwisko, Keddie - powiedział łagodnie stary Belsheer. - Wszyscy znają Quintrindusa.

- Wszyscy wiedzą, że Quintrindus to szalbierz. Alchemicy to sami szalbierze. Niczego nie robią, tylko gadają o zamianie ołowiu w złoto - oświadczył Kedrigern, spoglądając kolejno na twarze zebranych. - Widzieliście, żeby któryś tego dokonał?

- Nie... ale jeśli kiedyś tego dokonają, lepiej ich mieć po naszej stronie - stwierdził Axpad.

Tristaver natychmiast poparł jego wniosek.

- Właśnie tak uważamy, bracie Axpad! Nie zaszkodzi przyjąć Quintrindusa i może jeszcze kilku starannie wybranych alchemików do naszej gildii, a korzyści będą ogromne. Więc skoro zakończyliśmy dyskusję...

- Żądam głosowania - przerwał Kedrigern.

- Och, doprawdy - syknął Hithernils, ale Tristaver z dobrotliwym uśmiechem powiedział:

- Myślę, że możemy spełnić żądanie brata Kedrigena. Chyba nabierze trochę rozsądku, kiedy przekona się o decyzji zgromadzenia. Kedrigern prychnął pogardliwie.

- Niech wszyscy, którzy popierają postanowienie komitetu, żeby przyjąć profesora-doktora-magistra Quintrindusa na honorowego członka Gildii Czarodziejów, podniosą prawą rękę - ogłosił Tristaver. Wokoło wzniósł się las rąk. - Dziękuję wam, bracia i siostry. A kto jest przeciw?

Kedrigern jako jedyny podniósł rękę. Tristaver rozejrzał się po sali, zachichotał i powiedział:

- Może teraz brat Kedrigern zechciałby wycofać swój głos, żeby zaprotokołowano jednogłośne przyjęcie kandydatury profesora-doktora-magistra Quintrindusa.

- Nie zgadzam się na tego szalbierza ani na żadnego innego alchemika i nie wycofam mojego głosu.

Wśród zgromadzenia rozległ się niechętny pomruk. Do uszu Kedrigena zaczęły docierać niepochlebne komentarze. Przez jakiś czas znosił to w milczeniu, wreszcie jednak nie wytrzymał. Zmierzył gniewnym wzrokiem zebranych kolegów.

- Bracia i siostry, dokonaliście wyboru. Zdobyliście Qumtrindusa, ale straciliście Kedrigerna - oświadczył. Obrócił się na pięcie, zamaszystym gestem narzucił płaszcz i opuścił salę.

Tego wieczoru, rozbiwszy obóz na łące nad bystrym strumieniem, ponownie przemyślał całą sprawę. Nie żałował rezygnacji, żałował tylko, że w ogóle wstąpił do gildii. Powołanie na stanowisko członka założyciela pochlebiło jego próżności i przytłumiło zdrowy rozsądek.

Jedno było pewne: koniec z organizacjami w jego życiu. I koniec z włóczęgą. Czas się ustatkować.

Kedrigern od dawna posiadał kawałek ziemi na Górze Cichego Gromu. Było to bardzo malownicze miejsce, chociaż opuszczone i bezludne. Barbarzyńcy omijali tę okolicę, ponieważ nie został tam nikt do zabicia i nic do zrabowania. Alchemicy, żądni zysku i spragnieni rozgłosu, skupiali się raczej w miastach, zaś najbliższy czarodziej mieszkał w odległości wielu dni drogi. Wszyscy inni ludzie lękali się duchów, które podobno nawiedzały okolicę.

Tam Kedrigern znajdzie upragniony spokój i samotność, jak na czarodzieja przystało. Nie będzie miał żadnych sąsiadów, żadnych niespodziewanych gości, żadnych zbłąkanych podróżnych. Bez przeszkód będzie kontynuował studia nad przeciwzaklęciami oraz eksperymenty z dziedziny magii temporalnej.

Nie kłopotał się brakiem gotówki. Był najlepszym specjalistą od przeciwzaklęć na wiele mil wokoło, o czym wszyscy wiedzieli. Postanowił odejść na niepełną emeryturę, ale nadal udzielać konsultacji - za godziwą opłatą. Tylko nie dla alchemików i ich przyjaciół. Zwłaszcza nie dla przyjaciół z Gildii Czarodziejów.

Co najlepsze, nie będzie już marnował życia na dęte zebrania, gdzie podejmowano wyłącznie decyzje, że jeszcze nie pora na podjęcie decyzji, chyba że błędnej albo głupiej. Jakby nie było, w przyszłości będzie słuchał tylko własnego głosu.

Kedrigern nigdy nie był towarzyski, toteż cieszyła go perspektywa samotności. Gdyby kiedyś zapragnął odmiany, zawsze mógł znaleźć sobie żonę; ale postanowił nie spieszyć się z tą decyzją. Nie każda kobieta nadawała się na żonę czarodzieja. Właściwie bardzo niewiele było takich kobiet. Czarodziej powinien wybierać sobie żonę z wielką rozwagą, nie na łapu-capu. Kedrigern był dość młody jak na czarodzieja - przekroczył dopiero półmetek drugiego stulecia - i wciąż się uczył. Zdąży jeszcze pomyśleć o ożenku w przyszłym stuleciu.

Ziewnął i podniósł wzrok znad małego ogniska. Niebo już pociemniało, noc była przyjemnie chłodna. Kedrigern rozciągnął prosty czar ostrzegawczy na obwodzie obozowiska i ułożył się wygodnie pod gwiazdami. Zasnął natychmiast i spał smacznie aż do północy, kiedy obudził go basowy, dudniący grzmot.

Ponieważ ostrzegawcze zaklęcie nie zadziałało, wiedział, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Obudził go tylko hałas: zupeł­nie jakby ktoś przetaczał z boku na bok wielką drewnianą skrzynię, do połowy wypełnioną kamieniami. Huczący odgłos rezonował w powietrzu i uniemożliwiał sen.

Kedrigern usiadł, mrucząc gniewnie przetarł oczy i rozejrzał się dookoła. Niczego nie zobaczył. Wydawało mu się, że hałas dochodzi od strony strumienia - i że słychać w nim nutę smutku, jakby góra rozpaczała nad jakimś nieszczęściem. Sięgnął pod koszulę i wyciąg­nął medalion, który nosił na szyi, jedyny pożyteczny prezent od gildii. Podniósł go do oka i spojrzał przez maleńką dziurkę w samym środku, Szczelinę Prawdziwej Wizji, a wtedy dostrzegł przyczynę zamieszania.

Na brzegu strumienia stała masywna, przysadzista sylwetka, przygarbiona jakby ze zmartwienia. Przypominała kukłę wyciosaną pospiesznie z drewna i kamienia przez niewprawne dłonie, które następnie owinęły swoje dzieło wystrzępionymi szmatami, żeby je ukryć przed ludzkim wzrokiem. Głowa wyglądała jak półkula porośnięta brodawkami i kępkami włosów, z nosem jak sflaczała koncha wystającym sporo do przodu. Podbródka nie było widać. W zgięciu potężnego ramienia tkwiło zawiniątko z łachmanów. Z wyglądu Kedrigern rozpoznał trolla, a po różowych wstążkach związujących kosmyki włosów domyślił się, że widzi samicę.

Dziwaczna istota wydawała się całkowicie pogrążona w rozpaczy. Kedrigern ostrożnie zbliżył się na kilka kroków i odchrząknął. Kiedy trollica nie zareagowała, chrząknął ponownie, głośniej, ale nowy wybuch lamentu zagłuszył jego głos. Tym razem czarodziej rozróżnił słowa.

- Ach, bieda i niedola, co teraz poczniesz, mój miły, mój śliczny, mój kochany! - huczało nad łąką niczym sztormowa fala uderzająca o skały.

- Przepraszam panią - wrzasnął Kedrigern, starając się wrzeszczeć jak najuprzejmiej.

Trollica odwróciła się powoli i ociężale, i spojrzała na czarodzieja małymi czarnymi oczkami. Przyglądała mu się przez chwilę, a potem zadudniła:

- A ty kto?

- Nazywam się Kedrigern - odparł z niskim ukłonem.

- Ty mistrz Kedrigern, wielki czarodziej? - zapytała.

- Tak, ja mistrz. To ja.

- Ty możesz naprawdę rzucać czary i zdejmować je, jak się zepsują, i wszystko?

- Tak, mogę. Naprawdę.

- No to szczęście dla mnie, bo teraz tylko czarodziej może mi pomóc.

Zrozpaczona kobieta - nawet kobieta przypominająca wielką kupę śmieci - poruszyła najszlachetniejsze instynkty Kedrigerna. Jeżeli ta biedna istota potrzebuje jego pomocy, nie dozna zawodu.

-Jestem do twoich usług, pani - powiedział i skłonił się ponownie, dodając zamaszysty ruch ręki.

- Och, jak mnie miło - powiedziała trollica. - Zawsze przyjemność spotkać prawdziwego dżentelmena.

- Dziękuję pani. Teraz niech mi pani opowie o swoich kłopotach, a ja zobaczę, co mogę zrobić.

- No, ja zacznę od mojego męża na początek. Duży, ładny troll, imieniem Gnurtt. Zawsze on siedział pod Mostem Czerwonego Księcia albo niedaleko. Ty znasz mojego Gnurtta?

- Obawiam się, że nigdy...

- No, nieważne. Gnurtt teraz tylko wielki głaz, żadnego pożytku. - Przerwała, pociągnęła nosem i znowu zalała się łzami.- Och, mój skarbie, mój drogi, mój kochany, co teraz będzie z tobą? Och, biada, biada!

- Przepraszam bardzo - wtrącił delikatnie Kedrigern. - Mówiła pani, że Gnurtt jest teraz głazem?

- On głaz. Wielki piękny menhir, stoi dumny i samotny na środku pola stokrotek. Za długo zwlekał w Noc Świętojańską i wschód słońca przyłapał go w środku tańca.

- I chce pani, żebym go odczarował?

- O nie, mistrzu Kedrigern, w żadnym razie. Nigdy bym nie prosiła ciebie, żebyś wtrącał się do natury. Gnurtt zawsze chciał odejść w ten sposób, no i stał się pięknym kamieniem. Ma teraz śliczny szary odcień i miłą chropowatą powierzchnię. Bardzo mu to pasuje. Gnurtt nigdy nie wyglądał lepiej.

- Rozumiem. Więc chce pani, żebym panią zmienił w taki sam menhir?

- Nie trzeba, chociaż ładnie z twojej strony, że zaproponowałeś. Przed świtem pójdę tam na pole, gdzie stoi Gnurtt, i zaczekam obok niego, aż padnie na mnie promień słońca. A wtedy na polu będą dwa piękne wielkie menhiry i mnóstwo stokrotek dookoła, motyle i wszystko. Ślicznie będzie wyglądało, na pewno.

Kedrigern przytaknął, wyobrażając sobie ten idylliczny obrazek. Odczekał chwilę, podrapał się po brodzie i zagadnął:

- Skoro wszystko pani obmyśliła, to nie rozumiem, czego pani chce ode mnie.

- Och, ja martwię się o mojego malutkiego, mistrzu Kedrigern. Gdybyś mu stworzył przyzwoity dom... Kedrigern rozejrzał się.

- O jakiego malutkiego?

Trollica wyjęła zawiniątko spod pachy i podsunęła mu pod nos. Zawierało miniaturową wersję jej samej, smacznie uśpioną. Wielka, guzowata twarz trollicy zmarszczyła się w uśmiechu, a małe czarne oczka rozbłysły macierzyńską dumą.

- Spójrz tylko, mistrzu Kedrigern. Czy on nie jest najśliczniejszą rzeczą na świecie? Widać rodzinne podobieństwo do mamy - dodała czule.

- Ma pani nos - zauważył Kedrigern.

- Naprawdę tak myślisz? - zawołała trollica, pochlebiona i ucieszona.

- Och, zdecydowanie.

- Ale ma oczy Gnurtta. Szare jak kamyki i takie maleńkie, że ledwie je widać.

- Rzeczywiście są maleńkie. I bardzo blisko osadzone.

- I te uszy. Prześliczne wielkie uszy.

- Prześliczne.

- No to weźmiesz moje maleństwo? - zapytała trollica, kładąc zawiniątko u stóp Kedrigerna.

-Ja?

- Nie majak czarodziej, żeby zapewnić małemu trollowi odpowiednie wychowanie, mistrzu Kedrigern. Zwykli ludzie wcale się do tego nie nadają. Nie tylko w swojej głupocie wolą jakieś paskudztwa z wielkimi oczami i zupełnie bez nosów, ale w dodatku nie wytrzymują długo. Zwykły człowiek jest całkiem zużyty, słaby na ciele i umyśle, zanim jeszcze mały troll dorośnie.

-Ale ja nie...

- Za to czarodziej przeżyje wszystkich, nawet nas, trolle - ciągnęła. - Oczywiście pod warunkiem, że nie przyłapią go w chwili słabości, bez osłony magii. Ale właśnie w takiej chwili dobry, młody, silny troll najbardziej się przydaje. Przecież nawet ten maluch, chociaż taki nieduży, potrafi powalić parę wielkich, wyrośniętych barbarzyńców równie łatwo, jakbyś strzepnął muchę z rękawa.

- Potrafi?

- Och, bez wątpienia. I jaki lojalny. Względem lojalności żaden pies nie da się porównać z trollem.

- No...

-1 lepszy od kota, kiedy trzeba wytępić myszy w domu. I jaki dobrze wychowany. Zawsze grzeczny i posłuszny, a jeśli zacznie rozrabiać, musisz tylko walnąć go po głowie porządną, twardą maczugą, to zaraz zrozumie. Jeśli dobrze wychowasz małego trolla, mistrzu Kedrigern, dostaniesz wielki skarb na resztę życia - oświadczyła trollica i cofnęła się.

- Ale czy on jest przyuczony do czystości? - rozpaczliwie krzyknął Kedrigern.

- Trolle nie mają z tym kłopotów - odparła. Odwróciła się i ruszyła przed siebie, wołając przez ramię: - Wybacz, mistrzu Kedrigernie, muszę się spieszyć na pole, gdzie czeka na mnie mój Gnurtt. Rozumiesz, muszę zająć odpowiednią pozycję przed wschodem słońca. Nie chcę głupio utknąć w połowie drogi i zmienić się w samotny, nikomu niepotrzebny głaz na środku lasu, gdzie nie ma z kim pogadać.

Odeszła powolnym, miarowym krokiem, od którego drżała ziemia. Kedrigern zawołał za nią:

- Imię! Czy on ma imię?

- Nazwij go, jak chcesz, mistrzu Kedrigernie - odkrzyknęła. -To bez znaczenia. Kiedy nadejdzie czas, on pozna swoje właściwe imię.

Kiedy ucichło echo dudniącego głosu i ziemia przestała dygotać. Kedrigern spojrzał na zawiniątko. Malec był niesamowicie brzydki. Zaczął się wiercić i skopywać z siebie łachmany, im więcej zaś odsłaniał, tym gorzej wyglądał. Składał się głównie z głowy oraz wielkich dłoni i stóp, skórę miał szorstką, plamistą, pokrytą brodawkami. Kedrigern podniósł go ostrożnie i próbował utulić. Malec ciągle się wiercił, więc Kedrigern położył go znowu na ziemi. Mały troll natychmiast poraczkował za matką w szybkim tempie.

- No, no, nic z tego - oświadczył Kedrigern, chwycił go za grubą nogę i podniósł do góry. - Mama poszła zamienić się w kamień. Nie chcemy tego dla ciebie, prawda? Przede wszystkim chyba muszę znaleźć ci imię. Na przykład... jak ci się podoba Burek?

Mały troll wydobył z siebie wrzask, od którego wzburzyła się woda w strumieniu i popękała kora na najbliższych drzewach. Kedrigern skrzywił się i pospiesznie powiedział:

- No dobrze, nie będę cię nazywał Burek. Małe stworzenie milczało. Kedrigern położył je na ziemi, a ono tym razem nie próbowało się odczołgać.

- Tak lepiej - stwierdził czarodziej. Przyjrzał się trollowi z namysłem i oświadczył:

- Ciapek. Jak ci się to podoba, mały?

-Jap, jap! - krzyknął uszczęśliwiony malec. Stanął na palcach, objął łydkę Kedrigerna miażdżącym uchwytem i wycisnął głośny pocałunek na kolanie czarodzieja.

Kedrigern, który nigdy dotąd nie miał własnego trolla, wzruszył się tym gestem. Z natury odczuwał współczucie dla porzuconych dzieci - nawet dzieci-trolli - a ten malec zachowywał się lepiej, niż należało się spodziewać.

- Dobry Ciapek, dobry troll - powiedział czarodziej, biorąc stworka w jedną rękę, a jego łachmany w drugą. - Teraz muszę cię zakryć przed słońcem, bo inaczej zmienisz się w kamień. Nie chcemy tego, prawda?

-Jap.

- Oczywiście, że nie chcemy. A jak cię już zawinę, nie próbuj się odwijać, słyszysz? Żadnego podglądania.

-Jap

- Dobrze.

Otulony łachmanami Ciapek natychmiast zasnął. Na razie nie sprawiał kłopotów, ale jak wszystkie trolle był dość ciężki. Tego ranka uszli zaledwie milę, kiedy Kedrigerna rozbolały ręce. Zatrzymał się i sporządził szelki, żeby nieść Ciapka na plecach. Podłożył pod trolla własny mały worek podróżny i odtąd maszerowało mu się znacznie wygodniej.

Wynurzyli się z lasu i przemierzyli opustoszałą równinę. Niedawno przeszli tędy barbarzyńcy, zostawiwszy za sobą szlak zniszczeń. Wioski i gospodarstwa zmieniły się w poczerniałe zgliszcza. Pola zostały stratowane. Wszystkie młode drzewka zrąbano, a starsze wykorzystano jako szubienice dla tych, którzy nie uciekli.

- Złe czasy nastały, Ciapku, i coraz gorzej się dzieje. Pomiędzy barbarzyńcami a alchemikami... - Kedrigern smutno potrząsnął głową.

-Jap - dobiegło cichutko z tyłu.

- Za to na Górze Cichego Gromu będzie przyjemnie. Zobaczysz. Mnóstwo słońca i świeżego powietrza... miejsce do biegania... Opracuję zaklęcie, żebyś mógł przebywać na słońcu. Możesz uprawiać ogródek.

-Jap! - rozległo się ponownie, senne, lecz szczęśliwe.

Wędrowali dalej, aż dotarli do zniszczonej, zrujnowanej wieży, gdzie Kedrigern mieszkał i pracował. W zapadającym zmierzchu wyglądała należycie złowieszczo. Czarodziej z westchnieniem ulgi złożył na ziemi swój ciężar. Dobrze było wrócić do domu.

Zdjął czar, który chronił wieżę przed intruzami, wszedł i ponownie nałożył czar. W tych czasach nigdy dosyć ostrożności, pomyślał.

To, co z zewnątrz wyglądało jak zrujnowana wieża, w środku stanowiło przytulną, chociaż nieco zagraconą pracownię czarodzieja. Kedrigern rozpalił ogień w wielkim kamiennym kominku i wkrótce odblask płomieni oświetlił wnętrze. Obok paleniska stało nie pościelone łóżko. Na środku pokoju królował wielki, zawalony rupieciami stół do pracy. Wzdłuż ścian ciągnęły się półki. Mniej więcej połowę miejsca na półkach zajmowały książki, resztę zaś rozmaite akcesoria czarodziejskiego rzemiosła, niektóre odrażające z wyglądu, niektóre niepodobne do niczego.

Kedrigern pochylił się i oparł dłonie na stole gestem posiadacza. Wyprostował się natychmiast i zaczął wycierać dłonie z kurzu. Zdumiewające, jak szybko gromadził się kurz. Mosiężna głowa, która służyła mu za kartotekę, bardzo potrzebowała odkurzania, postanowił jednak odłożyć to do jutra, żeby jednocześnie rozpocząć tresurę Ciapka. Kiedy tak stał zamyślony, wielki, czarny, włochaty pająk wielkości jabłka opuścił się bezgłośnie spomiędzy krokwi i zawisł przed jego twarzą.

- Cześć, Manny - powiedział czarodziej i wyciągnął rękę, żeby podrapać pająka po brzuchu. - Mam nadzieję, że dobrze pilnowałeś domu, kiedy mnie nie było.

Pająk wesoło i twierdząco pomachał dwiema przednimi łapkami. Jego fasetowe oczy migotały w blasku ognia.

- Mam dobre nowiny, Manny - oznajmił Kedrigern. - Zamierzam pójść za twoim przykładem i wybudować sobie własny dom.

Manny przestał machać. Opuścił się trochę niżej i kołysał się powoli przed czarodziejem, obserwując go nieufnie.

- Zapraszam również ciebie. Manny. Będzie tam mnóstwo rozkosznych ciemnych zakamarków. Dużo miejsca do zakładania sieci i mnóstwo do jedzenia.

Manny wciągnął się z powrotem pomiędzy krokwie; pewnie chciał się zastanowić nad zapowiadaną przeprowadzką. Kedrigern strzepnął z dłoni resztki kurzu i odwrócił się do Ciapka. Mały troll ziewał i przecierał maleńkie oczka wielkimi, niezdarnymi łapskami. Zamrugał, wstał i rozejrzał się po pokoju.

-Jap? - zapytał cichutko.

- Zostaniemy tutaj przez jakiś czas, Ciapku. Muszę się spakować przed przeprowadzką, a potem wezwać poltergeista, żeby przeniósł rzeczy. To zawsze delikatne zadanie.

-Jap?

- No, jeżeli nie rzucisz zaklęcia dokładnie jak należy, wszystkie rzeczy latają w kółko i rozbijają się na kawałki. Ale na razie nie mówmy o tym. Teraz chciałbym coś zjeść i porządnie się wyspać. Jesteś głodny, Ciapek?

-Jap!

- Co zwykle jadasz?

Ciapek rozejrzał się, po czym ze zdumiewającą szybkością skoczył w ciemny kąt obok kominka. Wrócił do Kedrigerna, ściskając w każdej ręce bezwładnego szczura.

- Och - powiedział czarodziej, głośno przełykając ślinę. - W takim razie lepiej, żebyś spożywał posiłki na dworze. Nie odchodź daleko od wieży i pamiętaj, żebyś wrócił przed wschodem słońca.

-Jap! - krzyknął Ciapek i wybiegł w podskokach. Kedrigern przygotował sobie prostą kolację, a potem wyciągnął się na łóżku z błogim westchnieniem. Koniec z Gildią Czarodziejów. Koniec z drętwymi zebraniami. Jeszcze jedna, ostatnia podróż na Górę Cichego Gromu, a potem koniec z podróżami. Czas na naukę, na poznawanie nowych zaklęć i doskonalenie starych. Gdyby ktoś zapragnął jego usług, może przyjść na Górę Cichego Gromu i poprosić. Jeżeli znajdą drogę do jego domu i jeżeli on zechce im pomóc, to pomoże. A jak nie zechce, to nie pomoże- Niech sobie idą do innego czarodzieja, który mu nie dorasta do pięt.

Przeprogramował czar ochronny, żeby wpuścić wracającego Ciapka. Potem zasnął smacznie, zmęczony długą podróżą. Po pewnym czasie w jego przyjemne sny zakradło się jakieś dziwne, dławiące uczucie. Śniło mu się, że tuż nad nim unosi się wielki owad, obrzydliwie rechoczący stwór z pomarszczoną ludzką twarzą. Podniósł rękę, żeby go odgonić. Ręka uderzyła w coś twardego, zimnego i ostrego. Kedrigern rozbudził się w mgnieniu oka.

Zdrętwiał. Z góry spoglądała na niego brudna, włochata, nieruchoma twarz, a wielki miecz niemal dotykał jego piersi. W nozdrza uderzył go odór stęchłego potu, krwi, dymu i zjełczałego tłuszczu. Tutaj, w jego sanktuarium, był barbarzyńca, stał nad jego własnym łóżkiem.

To było niemożliwe. Senny koszmar. Żaden barbarzyńca nie mógł przebić się przez zaklęcie, które chroniło wieżę. Kedrigern mocno zacisnął powieki i ponownie otworzył oczy. Barbarzyńca wciąż tu był, wyglądał i śmierdział równie barbarzyńsko jak przedtem. Niemożliwe, ale prawdziwe.

Inna postać pojawiła się po drugiej stronie łóżka. Kedrigern nie rozpoznał jej od razu w nikłym świetle, ale kiedy usłyszał cichy, zgrzytliwy śmiech, zrozumiał.

- Pokonałem twoje zaklęcie, mistrzu Kedrigernie. Pamiętasz mnie? Pamiętasz Jaderala, którego niegdyś osobiście wyrzuciłeś z tej wieży?

-Ja...

- Nie waż się mówić ani ruszać! - krzyknął Jaderal. - Wiem, że potrafisz rzucić czar jednym słowem. Spróbuj tylko, a Krogg cię zabije. Więc milcz i słuchaj. Powiedziałeś, że nigdy nie będę czarodziejem. Miałeś rację pod tym względem. Żaden czarodziej nie wziąłby mnie na naukę, odkąd mnie wyrzuciłeś. Jednak alchemicy przyjęli mnie z otwartymi rękami i wykształcili. Jestem teraz alchemikiem, ale nie zaniedbałem leż studiowania magii, dlatego stanę się potężniejszy od was wszystkich. Poznam wszystkie wasze przeciwzaklęcia. - Jaderal ponownie zaśmiał się niskim, nieprzyjemnym, chrapliwym głosem. -Wiadomo powszechnie, że mistrz Kedrigern jest wielkim autorytetem od przeciwzaklęć. Ale wkrótce to Jaderal będzie autorytetem i żadne czary nie osłonią przed nim przeciwników. Z pomocą Krogga i jego bandy, którzy zajmą się niezbędnymi fizycznymi detalami, pewnego dnia będę rządził całym krajem. I będę rządził silną ręką, możesz mi wierzyć. Wszyscy drogo zapłacą za to, że mnie lekceważyli.

- Zabić teraz czarodziej? - zapytał barbarzyńca.

-Jeszcze nie, Krogg. Najpierw mistrz musi odpowiedzieć na parę pytań. -Jaderal znowu zarechotał, pochylił się i szepnął poufnie: -Jeśli Krogg zada pytanie, odpowiesz mu, mistrzu Kedrigenie. Krogg zna sztuczki, które zmusiłyby posąg do mówienia.

- Czarodziej mówi, on rzuca czary. Zabić teraz czarodziej - powtórzył Krogg.

Jaderal przerwał swoje przechwałki i popatrzył z namysłem na kudłatego wojownika. Przeniósł spojrzenie z Krogga na Kedrigerna, przyglądał się czarodziejowi przez chwilę i zwrócił się do barbarzyńcy:

- Chyba masz rację, Krogg. Lepiej będzie...

Nagle Krogg wyleciał w górę, jakby błyskawicznie urósł o pół metra. Wydał okrzyk zdziwienia, po czym przefrunął przez komnatę i z całej siły rąbnął w kamienny kominek. Rozległ się trzask, jakby wół zwalił się na wiązkę chrustu. Barbarzyńca przez chwilę przywierał do kamieni, potem odkleił się powoli i osunął na podłogę.

Kedrigern unieruchomił Jaderala jednym słowem i gestem. Zaklęcie było tylko tymczasowe, ale na razie wystarczyło. Przede wszystkim musiał sprawdzić, kto (lub co) tak skutecznie usunął Krogga ze sceny. Kiedy rozglądał się po komnacie, Ciapek wskoczył na łóżko i zaczął radośnie podskakiwać.

-Jap! Jap! - zawołał triumfalnie.

-Ty?

-Jap!

- No to dziękuję, Ciapek. Naprawdę dobra robota.

-Jap - oświadczył dumnie mały troll.

- Teraz zobaczymy, co nam zostało do zrobienia - powiedział Kedrigern, odwracając się do Jaderala. - Pozwolę ci mówić, żebyś odpowiedział na moje pytania. Jeżeli spróbujesz jakichś sztuczek, zamienię cię w muchę. W smaczną, tłustą, nieruchawą muchę - ciągnął, a tymczasem Manny opuścił się z sufitu i pełen nadziei zawisł nad jego ramieniem. W oczach Jaderala zabłysło przerażenie.

- Ilu ludzi ma ze sobą Krogg? - zapytał Kedrigern.

- Ośmiu.

-Jest ktoś jeszcze?

- Dwudziestu dwóch jeńców. Wóz do przewozu łupów i zapasów. Nic więcej, przysięgam - wybełkotał Jaderal.

Kedrigern kiwnął głową i z namysłem podrapał się po brodzie. Poklepał kostropatą głowę Ciapka i zagadnął:

-Jak myślisz, dałbyś radę jeszcze ośmiu? Troll szeroko otworzył małe oczka.

-Jap - odparł urażonym tonem.

- W porządku, Ciapek. Tylko pytałem. Nie ma sensu używać magii do tego, do czego wystarczą mięśnie. - Myślał przez chwilę, a potem zapytał: - Czy możesz uwolnić więźniów nie robiąc hałasu i nie alarmując barbarzyńców?

-Jap! - wykrzyknął uszczęśliwiony Ciapek, podskakując na łóżku.

- Więc zrób to. Resztę możemy zostawić...

Na zewnątrz rozległ się przeciągły wrzask bólu, a potem chóralny ryk grubiańskiego śmiechu. Zamamrotały stłumione głosy, ktoś krzyknął gniewnie. Następny bolesny jęk.

- Co oni robią? - zapytał Kedrigern.

- Tylko się zabawiają. To nie był mój pomysł. Oni tak traktują więźniów - zaskomlał Jaderal.

Kedrigern zmierzył go morderczym wzrokiem. Kolejny wrzask przeszył nocną ciszę. Czarodziej odwrócił się i wyszedł na zewnątrz.

Dwaj barbarzyńcy podsycali ogień, dwaj inni zaś przytrzymywali bezwładną postać, na której dymiła poszarpana odzież. Pozostali na siedząco oglądali widowisko, podczas gdy jeńcy kulili się obok wozu.

Kedrigern wysoko wzniósł ramiona i wykrzyknął coś w obcym języku. Barbarzyńcy poderwali się natychmiast i stanęli gotowi do walki, z obnażonymi mieczami, a wtedy czarodziej wyciągnął do nich ręce i wyrecytował gardłową frazę. Błysnęło zielone światło i zamiast barbarzyńców pojawiło się osiem kudłatych, ogłupiałych kundli. Kedrigern nachylił się, podniósł tęgi kij i wkroczył pomiędzy stado. Energicznie i radośnie wymachiwał pałką, wymierzając ciosy na wszystkie strony. Kundle z wyciem i skomleniem rzuciły się do ucieczki.

Odprowadzając je wzrokiem, zauważył Jaderala, który uwolnio­ny już od czaru, wyśliznął się z wieży i pobiegł za barbarzyńskimi psami. Kedrigern wyciągnął rękę i wymówił zaklęcie transformacji. Kościsty żółty kundelek jazgocząc popędził za resztą stada.

Jeńcy byli oszołomieni nagłą odmianą losu. Patrzyli w przerażonym milczeniu, jak Ciapek rozrywa ich łańcuchy, i potulnie poddawali się zabiegom Kedrigerna. Dopiero kiedy zostali nakarmieni, kiedy opatrzono im rany, kiedy ujrzeli porzuconą broń swoich oprawców i rozgniecione szczątki Krogga - dopiero wtedy w pełni zrozumieli, co się stało. A wówczas zaczęli rozpływać się w podziękowaniach.

Kedrigern skromnie przyjmował wyrazy wdzięczności i tłumaczył, że połowa zasługi należy się Ciapkowi. Kilku uwolnionych jeńców nieśmiało poklepało trolla po głowie, większość jednak wolała zwracać się do czarodzieja.

- Nie mamy słów, żeby należycie ci podziękować, mistrzu Kedrigernie, i taka jest szczera prawda - oświadczył ich rzecznik, krzepki, przysadzisty, łysy mężczyzna imieniem Mat.- Ocaliłeś nas wszystkich przed strasznym losem, ot co.

- Chętnie oddałem wam przysługę, Mat. Porządni ludzie powinni sobie pomagać w miarę możności - odparł Kedrigern z pogodnym uśmiechem.

- To prawda, mistrzu Kedrigernie, ale chcielibyśmy się jakoś odwdzięczyć. Daleko nam do bogactwa, lecz nie jesteśmy także żebrakami. Uczciwie zarabiamy na życie i każdy z nas jest dobry w swoim fachu.

Kedrigern z dobrodusznym uśmiechem odrzucił tę ofertę.

- Zrobiłem to, co każdy prawdziwy czarodziej powinien zrobić. Nie ma mowy o zapłacie.

- Przecież musimy w jakiś sposób okazać ci wdzięczność, mistrzu - powiedział jeden z pozostałych.

- Wystarczy mi świadomość, że każdy z was wrócił do uczciwej roboty. Właściwie, czym się zajmujecie?

- Co do mnie, jestem murarzem - oświadczył Mat. - Tib, Burt i Guy to stolarze. Ham i Viii są strzecharzami, najlepszymi w swoich stronach. Reszta to też dobrzy rzemieślnicy. Potrafią ściąć drzewo na deski i ociosać kamień, wykopać porządną studnię albo fundament... potrafią wszystko, co się tyczy budownictwa. A Robey to nasz architekt. Jeszcze niczego nie zbudował, ale ma kilka wspaniałych pomysłów.

Kedrigern słuchał w zamyśleniu. W pierwszych blaskach fałszywego świtu widział kontury wozu i dwa kudłate kuce. Przyszło mu do głowy, że wóz ma akurat odpowiednie rozmiary, żeby pomieścić jego domowe sprzęty. Konie zaś, chociaż powolniejsze od poltergeista, są znacznie bezpieczniejszym środkiem transportu.

- Więc, jak mówiłem, mistrzu Kedrigernie - ciągnął Mat - nie jesteśmy bogaczami, ale pragniemy okazać swoją wdzięczność.

-Jestem głęboko wzruszony, Mat. Ale oczywiście czarodziej nie może przyjmować pieniędzy za taką pomoc.

Mat zmarszczył brwi i z zakłopotaniem podrapał się po lśniącej łysinie.

- Więc niczego nie możemy zrobić, mistrzu Kedrigernie? - zapytał żałośnie. - Może jakaś przysługa...

- Nie, obawiam się... zaraz, chwileczkę. Jest pewien sposób -powoli powiedział czarodziej. Zastanawiał się przez chwilę, a potem pokręcił głową. - Nie. Nie, obawiam się, że zażądam zbyt wiele.

- Zbyt wiele? Uratowałeś nam życie. Powiedz tylko, czego od nas chcesz, mistrzu Kedrigernie.

-Jesteś pewien?

- To dla nas zaszczyt - zapewnił Mat, a jego towarzysze twierdząco kiwnęli głowami.

- W takim razie... czy znacie drogę do Góry Cichego Gromu? Mam tam kawałek ziemi i chciałem wybudować sobie domek. Nic wielkiego, rozumiecie, tylko kuchnię i pracownię, kilka zapasowych pokojów, porządną spiżarnię i taras, gdzie mógłbym siedzieć na słońcu, i dużo kominków, i porządne kominy, żeby nie kopciły w pokojach - mówił Kedrigern, przyjacielskim gestem obejmując krzepkie ramiona Mata. - Chyba powinniśmy pogadać z Robeyem. Mógłby narysować kilka projektów, po prostu robocze szkice do przedyskutowania. I czy mówiłeś, że jeden z twoich ludzi jest ogrodnikiem? Strasznie chciałbym mieć ładny ziołowy ogródek i hodować świeże warzywa.

- No, chyba Goff trochę się na tym zna...

- Świetnie. Doskonale. Z nim także pogadamy. A tymczasem inni mogą załadować moje rzeczy na wóz. Nie ma sensu tracić czasu - oświadczył Kedrigern, kierując Mata w stronę pozostałych ludzi. -Chciałem sam to załatwić za pomocą magii, ale skoro to dla was tyle znaczy, postanowiłem złożyć wszystko w wasze ręce.

- Wszystko - powtórzył Mat zdławionym głosem.

- Och, i kącik śniadaniowy. Zawsze chciałem mieć miły, słoneczny kącik śniadaniowy. I miejsce na półki. Mnóstwo miejsca na półki.

- Miejsce na półki - powtórzył Mat w oszołomieniu.

- Nigdy dosyć półek dla czarodzieja. A jeśli któryś z twoich ludzi jest dmuchaczem szkła - ciągnął entuzjastycznie Kedrigern - no, to już będzie za wiele... ale później pogadamy o tym wszystkim. To był wspaniały pomysł. Mat. Bardzo się cieszę.

Mat powoli kiwnął głową. Pozostali spojrzeli na niego, potem popatrzyli po sobie i jeden z nich mruknął:

- To dla nas zaszczyt, mistrzu Kedrigernie.

- Doprawdy, jesteście zbyt uprzejmi - odparł czarodziej. - Dziękuję wam. Ciapek także wam dziękuje. - Energicznie zatarł ręce. -A teraz do roboty.


2. Domownicy czarodzieja

Mat i jego ludzie pracowali szybko i wydajnie. Popędzało ich pragnienie jak najszybszego zakończenia robót i powrotu do domu, byli jednak tak dobrymi fachowcami, że nawet pośpiech nie obniżył jakości ich pracy. Kedrigern, nękany przez wyrzuty sumienia, pomagał im czarami przy cięższych zadaniach oraz drobnych pracach wykończeniowych, a także powstrzymywał się od wszelkiej krytyki. Zanim upłynęło lato, schludny mały domek stał na zboczu Góry Cichego Gromu, na wielkiej łące, spoglądając na południe ponad doliną.

Na wschodzie wznosił się lśniący bielą szczyt góry. Za domem i od zachodniej strony rósł zagajnik cienistych drzew, wśród których królował wiekowy dąb. Promienie słońca zalewały frontowe podwórze, gdzie zieleniły się warzywa w kuchennym ogrodzie, zaś osłonięty taras stanowił idealne miejsce na popołudniowe drzemki niemal w każdą pogodę. Kedrigern stał na drugim końcu łąki, założywszy ręce za plecami, i spoglądał na swój dom z ogromnym zadowoleniem. Towarzyszył mu Mat.

- To cudowne. Mat. Po prostu absolutnie cudowne. Dokładnie o takim domu marzyłem. Ty i twoi ludzie wykonaliście wspaniałą robotę.

- Twoje czary bardzo nam pomogły, mistrzu Kedrigernie. Nie zrobilibyśmy nawet potowy, gdybyś nie oczyścił gruntu, nie wykopał fundamentów i nie dostarczył drewna.

Kedrigern odparł z uśmiechem i lekceważącym gestem:

- Po co byłbym czarodziejem, gdybym nie mógł ułatwić życia przyjaciołom? Zresztą te zaklęcia poruszające ziemię wcale nie są trudne.

- Niemniej zaoszczędziłeś nam mnóstwo pracy. To przyjemność widzieć, że jesteś zadowolony.

- Więcej niż zadowolony, Mat. Ty i twoi ludzie zrobiliście dobry uczynek. Obawiam się, że trochę nadużyłem waszej wielkoduszności.

- Niczego nie nadużyłeś, mistrzu Kedrigernie. Zbudowanie domu to skromna zapłata dla kogoś, kto uratował nam życie.

Obaj zamilkli na chwilę, zakłopotani tą wymianą uprzejmości. Kedrigern osłonił dłonią oczy i spojrzał w niebo, wypatrując wyimagowanego ptaka. Mat spuścił wzrok i grzebał w ziemi odrapanym czubkiem buta. Doleciał do nich dźwięk głosów i wybuch śmiechu.

- Przypuszczam, że ty i twoi ludzie wkrótce wyjedziecie - zagadnął czarodziej, wciąż wpatrując się intensywnie w błękitną pustkę.

- Wyjedziemy, mistrzu Kedrigernie. Trzy lata już minęły, odkąd niektórzy z nas opuścili swoje rodziny. Spieszno nam wrócić do domu.

- Oczywiście, rozumiem. Dziękuję ci jeszcze raz. Mat - powiedział Kedrigern, wyciągając rękę. Mat mocno uścisnął mu dłoń. Zanim zdążył się odezwać, czarodziej dodał: - Pożegnam się tylko z resztą ludzi i możecie ruszać do domu przed południem.

Ramię w ramię zeszli po długim stoku do miejsca, gdzie zebrali się pozostali robotnicy. Pod ścisłym nadzorem Kedrigerna Ciapek przygotował paczuszki z mięsem i chlebem oraz napełnił słoiki wodą ze strumienia. Po ukończeniu pracy robotnicy byli spakowani i gotowi do drogi. Kedrigern ściskał im ręce, dziękował każdemu oddzielnie i życzył szczęśliwej drogi, wsuwając w każdą dłoń sztukę złota. Przeprowadził ich przez labirynt krętych, rozgałęzionych ścieżek, chroniący go przed przypadkowymi intruzami, gdzie musiał odpędzać od nich stwory czyhające wśród cieni. Kiedy dotarli do stóp góry, stał i patrzył uważnie, dopóki ostatni człowiek nie znikł mu z oczu.

Tego wieczoru, sam na sam z Ciapkiem, wędrował po swoim nowym domu. Był to przestronny budynek, a wydawał się jeszcze większy z powodu braku mebli. Kilka pokojów było zupełnie pustych; w innych stały jedynie pojedyncze, rozchwiane stołki albo krzesła, koślawy stół, skrzypiące łóżko czy odrapana komoda. Kedrigern wcale się tym nie martwił. Wdzięczny i hojny klient obdarował go zamkiem, pękającym w szwach od wspaniałych mebli i luksusowych sprzętów - cenne kryształy i srebra, ciężkie gobeliny i bogate draperie, poduszki miękkie jak puch. Musiał tylko je zabrać; przedtem jednak nie miał miejsca na takie rzeczy i wcale ich nie potrzebował. Nawet teraz, posiadając piękne, przestronne pokoje oraz imponującą sieć piwnic, jaskiń i tuneli biegnących we wszystkich kierunkach pod domem, nie miał ochoty zaśmiecać sobie życia takimi pospolitymi przedmiotami, jak stoły i krzesła. Na pewno można zrobić lepszy użytek z tych pięknych pokojów.

No, gdybym był żonaty, to co innego, rozmyślał spacerując po pustych pomieszczeniach, gdzie jego kroki rozbrzmiewały echem. Zatrzymał się obok wielkiej, ciemnej, rzeźbionej skrzyni, samotnie stojącej w obszernej komnacie. To był prezent od Ulurel, uroczej czarodziejki, której pomógł niegdyś stosownym przeciwzaklęciem. Ulurel uśmiechnęła się tajemniczo i powiedziała tylko, że skrzynia zawiera garderobę godną księżniczki i stanowi prezent dla narzeczonej Kedrigerna, którego nie należy otwierać przed czasem. Kedrigern nigdy tam nie zaglądał, ponieważ wolał unikać kłopotów.

Nie spodziewał się wkrótce ujrzeć zawartości skrzyni. Nie zdziwiłby się również, gdyby Ulurel mówiła w przenośni albo żartem, on zaś miałby na zawsze pozostać kawalerem. Czarodzieje rzadko się żenią. Większość z nich to niespokojne duchy, zwolennicy męskiego towarzystwa i niewybrednych dowcipów, prowadzący nieregularny tryb życia, w brudzie i smrodzie, czego żadna żona pod słońcem nie mogłaby tolerować. Po pracy czarodzieje zwykle lubili sobie popić z kolegami, ponarzekać, że czary już nie działają tak jak niegdyś, opowiedzieć najnowszy kawał o alchemikach, żeby zrobić wrażenie na paniach. Oczywiście zdarzały się przelotne miłostki - ostatecznie czarodzieje są tylko ludźmi - rzadko jednak obracały się na dobre. Katastrofalny romans Merlina z Wiwianą służył jednocześnie za skandaliczny przykład i ostrzeżenie.

Zresztą Kedrigern nie miał nic przeciwko małżeństwu, byle w odpowiednim czasie. Uważał, że jest jeszcze za młody na tego rodzaju zobowiązania. Czarodziej ledwie stusześćdziesięcioletni miał przed sobą całe stulecia, aż nadto czasu, żeby się ustatkować. Teraz był czas na pracę, naukę i doskonalenie zawodowych umiejętności. Należało rozsądnie podchodzić do tych spraw, a Kedrigern zawsze miał wiele rozsądku.

Wiedział oczywiście, że jeśli pojawi się odpowiednia kobieta, jego rozsądne plany z hukiem wylecą za drzwi. Ponieważ jednak prawdopodobieństwo, że odpowiednia kobieta - albo nieodpowiednia kobieta, albo w ogóle jakaś kobieta - odnajdzie drogę do jego drzwi, było minimalne, Kedrigern mógł samodzielnie pokierować własnym losem, przynajmniej w kwestii małżeństwa. Tak więc pokoje w jego pięknym nowym domu nie zapełniły się meblami i dywanami, wygodnymi łóżkami i błyszczącymi naczyniami. Natomiast stopniowo, z biegiem czasu w pomieszczeniach nagromadziły się zwały kurzu, śmieci oraz niezidentyfikowanych obiektów, zebranych na chybił-trafił podczas nieregularnych eksperymentów z magią temporalną. Kedrigern nie miał pojęcia, czym były te dziwaczne przedmioty wyrwane z przyszłości ani do czego służyły, ale przechowywał je wszystkie na wypadek, gdyby kiedyś doznał olśnie­nia. Od czasu do czasu, żeby swobodniej poruszać się po domu, kazał Ciapkowi znosić co większe okazy na dół, do podziemi - ale nie wyrzucał niczego. Żona z całą pewnością nie pozwoliłaby na takie zagracanie.

Żona miałaby również wiele zastrzeżeń co do Ciapka. Na wczesnym etapie tresury Ciapek bywał niekiedy bardzo irytujący. Najprostsze polecenie należało starannie sformułować, a potem drobiazgowo skontrolować wykonanie. Kedrigern aż za dobrze pamiętał dzień, kiedy wyciągnął z przyszłości masywny obiekt, błyszczącą białą skrzynkę ze szklanymi drzwiczkami i dyndającymi wnętrznościami. Niepewny, czy ma do czynienia z mechanizmem, czy z żywą istotą, rozkazał gniewnie: „Wyrzuć to. Ciapek" i odwrócił się w samą porę, żeby powstrzymać małego trolla przed rzuceniem przedmiotu o ścianę. Pamiętał również, co pojawiło się na jego talerzu w odpowiedzi na niedbałe: „Skombinuj jakiś obiad", chociaż wolałby raczej o tym zapomnieć. Nauczony smutnym doświadczeniem, zwracał się do Ciapka tylko w najprostszych słowach. Każda niedokładność, dwu-znacznik lub przenośnia prowadziły do nieporozumień.

Przy wszystkich swoich ograniczeniach Ciapek był oddanym towarzyszem. Potrafił prowadzić rozmowę - naturalnie niezbyt wyszukaną, ponieważ jego słownictwo składało się z jednego wykrzyknika, ale przynajmniej reagował werbalnie na wypowiedzi Kedrigerna, no i z grubsza przypominał człowieka. Po wytresowaniu będzie całkiem użyteczny.

Kedrigern zastanawiał się nad domowym zwierzątkiem, ale nie mógł wymyślić żadnego zadowalającego rozwiązania. Pies absolutnie się nie nadawał. Duży natychmiast zaatakowałby Ciapka, zaś mały piesek to zbyt smaczny kąsek dla domowego trolla. Kot, tradycyjny domowy towarzysz ludzi z branży Kedrigerna, nieustannie walczyłby z trollem o myszy, wywołując rywalizację i niesnaski. Ptak, podobnie jak mały piesek, szybko wylądowałby w żołądku trolla.

Przez pewien czas czarodziej rozważał pomysł czegoś bardziej egzotycznego. Bazyliszek byłby idealnym ulubieńcom, gdyby wyhodować go od jajka i unieszkodliwić czarami. Doskonale nadawał się również miniaturowy smok, dodatkowo przydatny przy rozniecaniu ognia. Kedrigern doszedł jednak do trzeźwego wniosku, że takie stworzenia hoduje się bardziej na pokaz niż dla towarzystwa i pożytku, a ponieważ nie spodziewał się żadnych gości, nie miałby ich komu pokazywać. W najbliższych miesiącach nie oczekiwał nikogo poza przedstawicielami gildii, rozpływającymi się w przeprosinach i poniewczasie przyznającymi mu rację w kwestii alchemików.

Ale nie przyjechali, chociaż on czekał cierpliwie. Upłynął cały rok, ale nikt z gildii nie zjawił się, żeby błagać o wybaczenie, wychwalać jego przenikliwość i namawiać go do powrotu. Kedrigern nie zamierzał ustąpić. Podliczywszy stracony czas i wysiłek doszedł do wniosku, że miał wyjątkowe szczęście, skoro usunięto go od spraw tego świata.

Pod koniec pierwszego roku na Górze Cichego Gromu w pełni odzyskał magiczne zdolności. Przy budowie domu i dopracowywaniu wszystkich szczegółów rozrzutnie szafował swoją mocą, przenosił drzewa i skały, oczyszczał ścieżki, gromadził zapasy na pierwszą zimę. Odnowa sił zabrała mu całą jesień, zimę i większą część wiosny. Wypoczynek, dobre odżywianie i regularna nauka pomogły mu odzyskać formę, więc pod koniec wiosny mógł już przyjmować zlecenia.

Jednakże gildia nie odezwała się ani słowem i żaden kolega nie wpadł z wizytą, żeby pogadać o dawnych czasach. W chwilach, kiedy Kedrigern tęsknił za dźwiękiem ludzkiego głosu, wzywał Eleanor z Mosiężną Głową, która służyła mu za kartotekę. Prowadziła rozmowę niewiele lepiej od Ciapka, ale przynajmniej miała bogatsze słownictwo.

Pewnego spokojnego wieczora Kedrigern wpadł na pomysł, żeby zmierzyć zakres mocy Eleanor. Znał już i wykorzystywał jej niezawodną pamięć, ale nigdy nie pytał jej o inne zdolności. Po kolacji kazał Ciapkowi posprzątać kuchnię, a sam poszedł do pracowni i stanął przed mosiężną głową, spoczywającą na końcu zagraconego stołu.

Była to głowa o wydatnych szczękach i ostrym podbródku, starannie uczesana, ze sztywną i pedantyczną miną. Oczy za małymi, okrągłymi okularami bez oprawek miała błogo zamknięte. Kedrigern wzniósł rękę i uroczyście zaintonował:

- Eleanor z Mosiężną Głową, zaklinam cię, przemów. Eleanor ziewnęła i odwróciła się, żeby na niego spojrzeć.

- Przyszedłeś mnie ładnie odkurzyć i wypolerować, Keddie? Ojej, jak to miło z twojej strony. Wiedziałam, że jeśli będę ciągle czekała i czekała, i sterczała tu samotnie w ciemnościach, kiedyś wreszcie pomyślisz o mnie.

- Na razie nie będzie polerowania, Eleanor. Każę Ciapkowi to zrobić, jak tylko skończy sprzątanie kuchni.

- Wolałabym, żebyś ty to zrobił, Keddie. Lubię sobie pogawędzić z tym, kto mnie poleruje, a trudno gawędzić z Ciapkiem.

- Wiem - przyznał czarodziej. - Ale dzisiaj wieczorem nie mam czasu. Jestem bardzo zajęty.

Eleanor ponownie westchnęła.

- No, chyba będę musiała zaczekać. Muszę pamiętać, że nie należę już do braciszka Bacona, który traktował mosiężną głowę z należytym szacunkiem. Teraz jestem tylko katalogiem.

- Przecież wcale nie musisz być tylko katalogiem - oznajmił wesoło Kedrigern. - Właśnie o tym chcę z tobą porozmawiać. Czy posiadasz moc, żeby obserwować odległe miejsca i ludzi?

- No, sama nie wiem. Na pewno mogłabym to zrobić, gdyby mnie odkurzono i wypolerowano - oświadczyła głowa.

- Zostaniesz odkurzona, Eleanor. Jeszcze dzisiaj wieczorem. Obiecuję.

-1 wypolerowana?

-Tak.

- Przez ciebie?

- Przez Ciapka! -warknął czarodziej. Zamknął oczy i odetchnął głęboko, żeby się uspokoić. Potem powiedział:

- Przepraszam, Eleanor. Mam pewien kłopot, który tylko ty możesz rozwiązać. Naprawdę potrzebuję tej informacji. Zaraz.

- Ależ oczywiście, Keddie, oczywiście - zamruczała głowa uspokajającym tonem, jakim się mówi do rozkapryszonego dziecka. -Powiedz tylko Eleanor, co chcesz wiedzieć, a ona to sprawdzi.

- Chcę wiedzieć, jak sobie radzi Quintrindus w Gildii Czarodziejów. Czy już go zdemaskowali? Czy wyrzucili go na zbity pysk?

Eleanor zamknęła oczy. Zacisnęła usta; podwójna zmarszczka pojawiła się pomiędzy jej brwiami. Milczała tak długo, aż Kedrigern zaczął już myśleć, że zaklęcie się zużyło. Potem powiedziała głośno:

-Nie.

- Co widzisz? Opowiedz mi.

Eleanor zaczęła recytować cichym, tajemniczym głosem:

- Widzę alchemika Quintrindusa przy stole... z trzema członkami Gildii Czarodziejów. Czarodzieje śmieją się wesoło. Jeden klepie Quintrindusa po plecach. Alchemik uśmiecha się. Wydaje się bardzo zadowolony z życia. Wszyscy piją piwo. Wyglądają na szczęśliwych. Serdecznie i wylewnie ściskają rękę Quintrindusa. Jeden obejmuje alchemika ramieniem. Czarodzieje wznoszą kufle w toaście...

- Wystarczy, Eleanor - przerwał jej Kedrigern.

- Nie chcesz wysłuchać toastu? Jest bardzo wzruszający.

- Nie mam ochoty słuchać, jak dorośli czarodzieje robią z siebie durniów z powodu jakiegoś kłamliwego, podstępnego, fałszywego, brudnego, parszywego alchemika.

- Czy ten Quintrindus jest aż taki zły? Wygląda na całkiem miłego człowieka - zauważyła rozsądnie Eleanor.

- Może wyglądać jak archanioł - odparł lodowato Kedrigern -ale jest chciwy, zachłanny i przebiegły jak szczur. Nie wiem, co on knuje, ale wiem, że gildia będzie przeklinała chwilę, kiedy po raz pierwszy usłyszeli jego imię.

- On jest teraz bardzo popularny. Nawet ma małego żółtego pieska, który chodzi za nim wszędzie i merda ogonem.

- Och, on potrafi wzbudzać sympatię. To pierwsza rzecz, Jakiej uczą się alchemicy. Nawet jeśli nie potrafią nic innego, tę jedną sztukę opanowali doskonale. Quintrmdus mógłby pewnie wyłudzić złoty skarb od smoka. Oskubał już z gotówki jedno małe królestwo i dwa księstwa. Ale nie rozumiem, czego on chce od gildii.

- Szacunku? - zasugerowała Eleanor. Kedrigern zaśmiał się nieprzyjemnie.

- Ludzie, którzy zadają się z alchemikami, tracą szacunek wśród szanowanych ludzi. I nie chodzi o pieniądze. Skarb gildii jest zbyt mały, żeby zainteresować oszusta.

- Mimo wszystko, Keddie, może powinieneś ich ostrzec.

- Ostrzec ich? - wykrzyknął czarodziej. - Próbowałem, Eleanor. Mówiłem spokojnie, logicznie i rozsądnie, a oni wpadli w histerię! Krzyki, groźby... zachowywali się jak barbarzyńcy. Wstyd i hańba. Musiałem złożyć rezygnację. Nie, niech się uczą na własnych błę­dach - zakończył z zaciętą miną.

Po chwili Eleanor powiedziała:

- No, skoro to wszystko, czego chciałeś, Keddie, może przyślesz Ciapka, żeby mnie wypolerował?

- Zaraz, Eleanor. Dziękuję ci za informację.

- Po to tutaj jestem, Keddie - odparła głowa z uśmiechem i zamknęła oczy.

Tak więc Kedrigern, rozważywszy alternatywę, postanowił uzbroić się w cierpliwość i kontynuować swoje domowe oraz zawodowe zajęcia. Dostosował rozkład dnia do własnych życzeń. Pracował, dopóki się nie zmęczył, jadł, kiedy był głodny, i spał, dopóki nie zapragnął wstać. Czasami zjawiał się posłaniec, przysłany przez dawnego klienta w nagłej potrzebie, przywożąc nowiny ze świata, które tylko utwierdzały czarodzieja w decyzji, żeby trzymać się na dystans. Zwykle kazał posłańcom czekać, aż przygotuje potrzebne przeciwzaklęcie, żeby zabrali je ze sobą. W ten sposób unikał podróży. Tylko jeden przypadek, przeciwzaklęcie dla pechowej córki Morgosha Pobłażliwego, wymagał więcej zachodu, toteż Kedrigern odesłał posłańca i wciągnął prośbę Morgosha na listę spraw do załatwienia w pierwszej kolejności.

Szybko mijały pory roku. Samotność była cudowna, prywatność była wygodna, ale pod koniec drugiego roku swojego dobrowolnego wygnania Kedrigern poczuł ukłucie tęsknoty za ludźmi. Zapragnął towarzystwa.

Pewnego pięknego, jasnego, wiosennego poranka, kiedy śpiew ptaków wypełniał powietrze, a każdy powiew przynosił woń świeżej zieleni, Kedrigern nie mógł już opanować swoich uczuć. Ze stanowczym „klap" zatrzasnął wielką księgę czarów, wzbijając obłok kurzu. Dobrze jest czytać o czarach, żeby nie wyjść z wprawy - ale znacznie przyjemniej jest siedzieć pod wiekowym dębem, nad dzbanem zimnego piwa i dwoma spotniałymi kuflami, dyskutując o subtelnościach magii z kolegą czarodziejem. A jeszcze lepiej zaprosić dwóch lub trzech kolegów i kilka atrakcyjnych czarodziejek. Lecz to nie nastąpi jeszcze przez długi, długi czas, może nigdy.

Westchnął, podniósł się i stał przez chwilę obok zagraconego stołu, obracając w palcach medalion, który wciąż nosił na szyi. Wspominał swoich towarzyszy z gildii. Próżny, nerwowy Hithernils, zgryźliwy stary Conhoon, przemądrzały Tristaver. Tęsknił za nimi wszystkimi. Oczywiście nawet teraz wystarczyłoby, żeby przeprosił, a wszystko byłoby wybaczone...

Nie! - pomyślał ze złością i rąbnął pięścią w stół, wzbijając kolejny obłok kurzu i strącając na podłogę mały srebrny dzwoneczek, który upadł z wesołym brzękiem. Eleanor z Mosiężną Głową poruszyła się odrobinę, ale ponieważ nie została należycie wezwana, nie przemówiła ani nie otworzyła oczu.

- Nie! - powtórzył na głos Kedrigern. - Nigdy!

To oni muszą przeprosić. Kedrigern gotów był zapomnieć o przeszłości, nie żywić urazy, wyciągnąć rękę na zgodę, ale zasada jest zasadą. Oni się mylili, on miał rację i koniec. Wciąż jednak czuł się samotny.

Ciapek wbiegł w podskokach do komnaty, kłapiąc wielkimi uszami, wywracając oczami, z wywieszonym jęzorem.

-Jap, jap! - krzyknął, podskakując gorliwie w miejscu. Kedrigern w pierwszej chwili zdziwił się obecnością domowego trolla, potem jednak zauważył dzwonek na podłodze.

- Nie zamierzałem dzwonić, Ciapku, ale skoro już jesteś, przygotuj lunch. Tylko kromka chleba i trochę miękkiego sera. I kufel piwa. Zanieś to pod dąb - rozkazał.

Ciapek wypadł z komnaty. Człapanie jego wielkich stóp ucichło w korytarzu. Kedrigern wyszedł za małym trollem i starannie zamknąwszy drzwi, ruszył na podwórze od frontu.

Ciapek był pożyteczny, bez wątpienia, lecz Ciapek nie stanowił towarzystwa. Był idealnym służącym: lojalny, pracowity, gorliwy, wszechstronny i niezmordowany. Ale nie był kumplem. Nie mogli nawet zasiąść do gry w szachy w długie, zimowe wieczory. Ciapek zanadto się podniecał i zjadał figury.

Na dworze, w cieniu wielkiego dębu panował miły chłód. Kedrigern zjadł chleb z serem, oblizał palce do czysta, łyknął piwa i spokojnie, na trzeźwo ocenił sytuację.

Eksperymenty w magii temporalnej tylko zaśmiecały dom i nie prowadziły do niczego. Kedrigern bez trudu sprowadzał z innych wieków różne rzeczy, niektóre niezwykłe i fascynujące, nie wiedział jednak, skąd pochodziły ani do czego służyły. Konieczne były dalsze studia. Oznaczało to dokładne przeszukanie biblioteki, co z kolei wymagało długo odkładanego uporządkowania katalogu. Przeciwzaklęcie dla córki Morgosha zostało ukończone i Kedrigern powinien tylko dostarczyć je na miejsce. Nie miał nic do roboty i jeśli wkrótce nie otrzyma nowych zleceń, chcąc nie chcąc będzie musiał zająć się katalogowaniem - nudną, syzyfową pracą w kurzu i samotności.

Pomyślał o Morgoshu i jego córce Metalurze. Przez chwilę stukał w palce. Uczciwie mówiąc, nie powinien dłużej zwlekać. Przeciwzaklęcie musiał rzucić osobiście, nie mógł tego powierzyć żadnemu miejscowemu fachowcowi. Po raz pierwszy będzie musiał opuścić mały domek na Górze Cichego Gromu, co go martwiło; ale z drugiej strony będzie mógł spędzić kilka dni na zamku Morgosha, słynącym z luksusów oraz znakomitej kuchni, co go cieszyło. Przejadły już mu się potrawy Ciapka. Morgosh zazwyczaj płacił szybko i hojnie, co również cieszyło Kedrigerna, ale nie miało większego znaczenia. Czarodzieje rzadko mają kłopoty ze ściąganiem należności. Kedrigernowi wcale nie chodziło o skarby Morgosha, tylko o jego największy skarb, jedyną córkę Metalurę.

Nieszczęsna dziewczyna była zamieniona w posąg prawie od roku. Aż nadto czasu, żeby zastanowiła się nad znaczeniem dobrych manier w kontaktach z czarownicami. Dobre maniery to jedyne, czego brakowało Metalurze, jeśli wierzyć plotkom. Podobno była kobietą piękną, bystrą i inteligentną; ale języczek miała ostry jak nóż. Nawet pokaźny posag oferowany przez Morgosha nie zwabił do zamku żadnych konkurentów, a tymczasem Metalura utraciła już blask pierwszej młodości. Stuknęło jej chyba ze dwadzieścia lat, oceniał czarodziej. Ale jeśli ten rok kary dodał wdzięk i uprzejmość do jej innych zalet, wówczas...

Kedrigern odstawił kufel i zadumał się, co będzie wówczas. Na jego skupionej twarzy pojawił się uśmiech. Oczy mu zabłysły. Piękna kobieta o żywym umyśle i bystrym oku, grzeczna, uprzejma, dobrze urodzona; wdzięczny, zaślepiony ojciec, gotów hojnie wynagrodzić tego, kto uwolni ją od zaklęcia; i samotny czarodziej. Fragmenty układanki pasowały idealnie. Kedrigern energicznie zatarł ręce, uśmiechnął się szeroko, czego nie robił od dawna, wstał i zawołał Ciapka.

- Trzeba spakować rzeczy. Ciapku - oznajmił, kiedy przybiegł mały troll. - Wyjeżdżam na kilka dni i zostawiam cię na gospodarstwie. Pamiętaj, żeby porządnie sprzątać... może wrócę z żoną.

Nucąc pod nosem, poklepał Ciapka po kostropatej głowie i wszedł do domu niezgrabnym tanecznym krokiem.


3. Czarodziej w zalotach

Podróż do Mon Desespoir, zamku Morgosha Pobłażliwego, okazała się równie przykra, jak Kedrigern oczekiwał - ale na szczęście nie gorsza. Czarodziej nie zaliczał podróży do życiowych przyjemności. Na liście jego osobistych koszmarów zajmowała pozycję gdzieś pomiędzy prostymi złamaniami a towarzystwem pijanych alchemików. Podróż stanowiła dla niego jedynie długi ciąg niewygód, trudności i niebezpieczeństw, prowadzących podróżnika do miejsca, gdzie wcale nie musiał przyjeżdżać i gdzie wegetował w nędznych warunkach, tęskniąc za domem, dopóki nie nadeszła pora na powtórzenie całego idiotycznego procesu w drugą stronę. Wprawdzie w tym wypadku istniały okoliczności łagodzące -jego obecność była niezbędna, zaś Morgosh bynajmniej nie skazywał swoich gości na nędzną wegetację - ale to mu nie poprawiło nastroju. Podróż to podróż i niech ją licho.

Oczywiście można było podróżować błyskawicznie z miejsca na miejsce za pomocą magii, ale zaklęcia transportowe pochłaniały ogromną ilość magicznej energii. Do miejsca przeznaczenia przybywało się ze znacznie uszczuplonym zapasem sił. Cały efekt takiego dramatycznego popisu szedł na marne, skoro pojawiwszy się nagle w rozbłysku światła, czarodziej ledwie mógł unieść serwetkę w powietrze. Odzyskanie pełnej formy trwało kilka dni. Lepiej spędzić te dni w podróży i zachować reputację.

W takich chwilach Kedrigern zazdrościł czarownicom. Miotła to szybki, poręczny środek lokomocji, dostępny i prawie nie wymagający magii. Ale czarodziej dosiadający miotły ośmieszyłby się na zawsze.

Kedrigern wybrał mało uczęszczaną ścieżkę, prowadzącą przez lasy do królestwa Morgosha. Po drodze nie było ani jednej gospody i niewiele siedzib ludzkich, ale Kedrigernowi to nie przeszkadzało. Wołał samotnie snuć marzenia o swoim triumfalnym powrocie, z piękną oblubienicą u boku, z bogatym posagiem, w orszaku najtęższych gwardzistów Morgosha, odzianych w błyszczące zbroje i podzwaniających ostrogami.

Dotarł do Mon Desespoir po południu ósmego dnia podróży, którą odbył piechotą, konno, na mule, na krytym wozie i furmance, jak się dało. Był bardzo zakurzony i właściwie nie mógł ani stać, ani siedzieć. Ale Morgosh Pobłażliwy przyjął go natychmiast, z całym entuzjazmem, na jaki potrafił się zdobyć.

Kiedy znaleźli się sami w sali tronowej, Morgosh westchnął, wbił wzrok w podłogę i przemówił:

- Powiedz mi od razu złe nowiny, czarodzieju. Twoje wysiłki zawiodły i na zawsze straciłem moją Metalurę.

- Bynajmniej. Przeciwzaklęcie istnieje.

- Doprawdy? - wykrzyknął Morgosh, podrywając się z tronu. Natychmiast jednak usiadł z powrotem i twarz mu się wydłużyła. -Ale pewnie przyszedłeś mi powiedzieć, że przeciwzaklęcie spoczywa w skrzyni w jaskini na dnie morza, strzeżonej przez Lewiatana. Albo jest zakopane pod wielką górą, której pilnuje smok zionący ogniem.

Kedrigern potrząsnął głową.

- Nie, mój panie.

- Nie? Więc powiedz mi, jak długo moja ukochana córka musi pozostać uwięziona w kamieniu?

- Nie dłużej, niż sobie życzysz, mój panie Morgoshu.

- Nie drwij ze mnie, czarodzieju. Gdyby to ode mnie zależało, jeszcze dzisiaj odczarowałbym moja drogą Metalurę.

- A więc zostanie odczarowana - oznajmił triumfalnie Kedrigern. Wyciągnął spod tuniki zawiniątko i podniósł je dramatycznym gestem. - Oto lekarstwo!

- Czy to prawda? - zawołał Morgosh.

- Absolutnie.

- Chodźmy więc zaraz do komnaty, gdzie stoi moja biedna Metalura! Jeszcze dzisiaj zje z nami kolację! - oświadczył radośnie Morgosh.

- Wasza wysokość, daj mi trochę czasu... Przyjechałem z daleka. Jestem zmęczony i zakurzony. Za pozwoleniem...

- Kiedy moja kochana córka znowu poruszy się i przemówi, wówczas wykąpiesz się w mleku oślic, odziejesz się w jedwabie i aksamity, mój zacny Kedrigernie - oświadczył Morgosh, chwytając czarodzieja za łokieć i ciągnąc do wielkiego gobelinu. Odsunął na bok gobelin i odsłonił drzwi. - Ale najpierw Metalura.

Gestem kazał Kedrigernowi zabrać lichtarz. Otworzył drzwi kluczem i ponownie je zamknął, kiedy znaleźli się po drugiej stronie. Ruszyli korytarzem i dotarli do wąskich schodów. Morgosh wziął lichtarz i poprowadził czarodzieja schodami w górę, do następnych zamkniętych drzwi. Otworzywszy je, zwrócił lichtarz towarzyszowi.

- Zapal pochodnie - rozkazał.

Czarodziej wypełnił polecenie. Jedna za drugą pochodnie zapłonęły i wypełniły komnatę światłem. Kedrigern wreszcie mógł dokładnie obejrzeć rzeźbę, która stała na piedestale pośrodku małej komnatki, w szczęśliwszych dniach służącej za rodzinny skarbiec.

Była to Metalura z szarego kamienia. Stała w pozycji wyrażającej niepokój, z lewą ręka przyciśniętą do piersi, a prawą wyciągniętą, jakby odpychała bliskie niebezpieczeństwo. Oczy miała szeroko otwarte, usta rozchylone, głowę lekko przechyloną do tyłu, jak najdalej od niewidzialnej groźby. Kamienne fałdy jej szaty opływały dojrzałą, lecz smukłą i doskonale ukształtowaną figurę. Metalura była wyjątkowo piękna.

- Oto ona, Kedrigernie. Stoi tak prawie od roku, moje biedactwo - powiedział Morgosh drżącym głosem.

- Zechciej odświeżyć mi pamięć, mój panie... właściwie jak do tego doszło?

-To była złośliwość, Kedrigernie, czysta złośliwość. Ktoś je do tego podmówił.

-Je?

- Siostry Drissmall. Znasz je?

- Ach, tak. Tak, słyszałem o nich. Wiadomo, że zsyłają zarazy i wysypki, ale nigdy nie słyszałem, żeby zajmowały się petryfikacją.

- Nie ulega wątpliwości, że to był spisek - oświadczył Morgosh. - Zaprosiłem je tutaj w interesach. Metalura weszła do sali w trakcie naszej konferencji. Nie mam sekretów przed moją drogą córką, pozwalałem jej chodzić swobodnie po zamku. Przedstawiłem moich gości, a Metalura wygłosiła uwagę na temat nosa jednej z Drissmallowien. Kiedy druga siostra zaprotestowała, Metalura wyraziła się niepochlebnie o brodawkach na jej podbródku. Musisz zrozumieć, Kedrigernie, że siostry Drissmall są wyjątkowo szpetne. Moja kochana dziewczynka powiedziała tylko szczerą prawdę.

- Rozumiem.

- No, krótko mówiąc, zmieniły ją w kamień. Jak widzisz. Kedrigern kiwnął głową, potarł brodę i przyjrzał się skamieniałej dziewicy.

- Czy pamiętasz, co one mówiły? To bardzo ważne, a twój posłaniec nie potrafił mi pomóc w tej kwestii.

- Och, wymamrotały coś. Typowe gadanie czarownicy. Zresztą trudno je zrozumieć, już dawno straciły wszystkie zęby. Mają fatalną dykcję.

- Mówią dostatecznie wyraźnie, żeby rzucić pierwszorzędne zaklęcie - stwierdził Kedrigern z uznaniem. - Wiem coś o zaklęciach petryfikacyjnych. Wcale nie jest łatwo zamienić kogoś w zwyczajny głaz. To piękny kawałek magii.

- Nie jesteś tutaj, żeby podziwiać ich robotę, tylko żeby to naprawić!

- Oczywiście, mój panie Morgoshu - powiedział Kedrigern uspokajającym tonem. - Ale muszę znać wszystkie okoliczności. Czy one coś mówiły?

-Jakiś wierszyk - mruknął Morgosh.

- Pamiętasz to?

Morgosh niechętnie wyrecytował:

- „Będziesz w skale tkwiła wiecznie, póki nie przemówisz grzeczniej". Dokładnie tak brzmiały ich słowa.

- Co jeszcze?

- Nic więcej. Powiedziały to i rozpłynęły się w powietrzu, zanim zdążyłem wezwać straże.

- Mmm... To bardzo bezpośrednie zaklęcie. Jeśli je zdejmę i uwolnię twoją córkę, ona znowu zmieni się w kamień, gdy tylko powie komuś chociaż jedno przykre słowo. Lepiej spróbuję namówić siostry Drissmall, żeby same zdjęły zaklęcie.

- Nie mogę dłużej czekać. Moja mała dziewczynka nigdy nie zrobiła nikomu przykrości, Kedrigernie - zapewnił Morgosh, wpatrując się w posąg zwilgotniałymi oczami. - Była bystra i nie przebierała w słowach. Ceniła sobie szczerość, lubiła nazywać rzeczy po imieniu ta moja Metalura, ale nigdy nie obraziła nikogo, kto na to nie zasłużył. Dalej, zdejmij zaklęcie. Nic się jej nie stanie.

Kedrigern zaczął odczuwać poważne wątpliwości. Na pewno uwięzienie w kamieniu złagodziło maniery Metalury. Ale niełatwo wykorzenić stare nawyki. Jedno jej potknięcie mogło pozbawić Kedrigerna nagrody i przysporzyć mu wroga w osobie Morgosha. Prawdopodobnie również w osobach sióstr Drissmall. Stąpał po niepewnym gruncie.

- No więc, kiedy zaczniesz? - zapytał Morgosh.

- Zaraz zabiorę się do roboty. Ale ostrzegam cię, przy takich zaklęciach...

- Tak, tak, wiem, Kedrigernie. Nie obawiaj się. Moja mała dziewczynka nie powie już ani słowa, które mogłoby urazić nawet najbardziej przewrażliwioną osobę. A teraz do dzieła.

Więc Kedrigern wziął się do dzieła. Kazał Morgoshowi się cofnąć, rozwiązał zawiniątko z przeciwczarami i wyjął dwa małe woreczki oraz maleńką ołowianą fiolkę, szczelnie zatkaną. Otworzył jeden woreczek, który zawierał czerwony proszek, i obszedł komnatkę dookoła, zatrzymując się przy każdej pochodni, żeby wrzucić szczyptę proszku w płomień. Ostry zapach przesycił powietrze. Kedrigern wrócił na miejsce przed posągiem, otworzył drugi woreczek z zielonym proszkiem, zmieszał szczyptę zielonego proszku z czerwonym i sypnął mieszankę w płomień świecy.

Kłęby gęstego, purpurowo-niebieskiego dymu uniosły się z małego płomyka i spłynęły na podłogę, wijąc się jak leniwe węże. Kedrigern obszedł posąg dookoła, recytując inkantację i formując w powietrzu figury z tłustego, falującego dymu. Odstawił lichtarz, otworzył fiolkę, zatkał ją palcem i obrócił do góry dnem. Zwilżonym końcem palca dotknął warg, powiek i nadgarstków posągu, potem odstąpił i szybko zakorkował fiolkę.

Początkowo wyglądało to na złudzenie wywołane grą światła. Wkrótce jednak policzki Metalury wyraźnie się zaróżowiły, a wargi odzyskały koralową barwę. Włosy z szarych jak kamień stały się białe, potem bladożłóte i wreszcie zalśniły złotem. Pierś wzniosła się i opadła w głębokim westchnieniu. Metalura zamrugała, poruszyła się i wreszcie przemówiła.

- Co one mi zrobiły, tato? - zapytała melodyjnym głosem, sennie przecierając orzechowe oczy.

- Rzuciły na ciebie zaklęcie, kochana córeczko. Siostry Drissmall zamieniły cię w posąg - wyjaśnił Morgosh, spoglądając na nią wzrokiem pełnym uwielbienia.

- Powinieneś mi powiedzieć, że to czarownice, tato - oświadczyła nadąsana Metalura.

- Nie było czasu, mój skarbie. Wszystko stało się bardzo szybko.

- Rzeczywiście. Chyba sama powinnam się domyśleć, że to czarownice. Nos tej grubej...

- Stop! - krzyknął Kedrigern potężnym głosem, wznosząc ramiona. - Nie mów nic więcej, pani!

- A któż to jest? - zapytała chłodno Metalura.

-Jestem Kedrigern, czarodziej z Góry Cichego Gromu - oznajmił Kedrigern z zamaszystym ukłonem, wzbijając tumany kurzu, który nadal zalegał w fałdach jego podróżnego płaszcza.

-Jesteś bardzo zuchwałym czarodziejem. Co ty sobie myślisz, żeby pokazywać mi się w takim stroju? Wyglądasz...

- Zamilknij, kochane dziecko! - zawołał Morgosh z ostrzegawczym gestem. - Nie wolno ci powiedzieć ani słowa więcej!

- Do niego? - rzuciła pogardliwie Metalura. - On wygląda jak straszydło do odpędzania gołębi z moich ramion. Nigdy nie widziałam takiego...

Ostre „kling" zadźwięczało w komnacie i Metalura zamarła z rękami na biodrach i przechyloną głową - posąg z bladego, gładkiego kamienia, spoglądający krytycznie z góry na całą resztę świata.

- Coś ty zrobił? - zawył Morgosh. Kedrigern odparł z irytacją:

- Przywróciłem twoją córkę do życia. Sama zmieniła się z powrotem w kamień. To nie moja wina.

- Wszyscy jesteście tacy sami! Wszyscy knujecie spiski! - wrzasnął Morgosh w narastającej furii. Doskoczył do ściany i wyrwał z uchwytu wielki, bardzo kolczasty morgenstern, niegdyś używany przez wojowniczego przodka przeciwko barbarzyńcom. Wzniósłszy go nad głową, natarł na Kedrigerna.

Nie mając czasu na zaklęcie ochronne ani szukanie kryjówki, Kedrigern rzucił na rozgniewanego arystokratę czar natychmiastowej amnezji. Morgosh zwolnił, potknął się, upuścił broń i zagapił się bezmyślnie na czarodzieja. Przez chwilę chwiejnie dreptał w miejscu, potem zmiękł, osunął się na kolana i wreszcie rozciągnął się jak długi na podłodze.

Czar działał krótko, więc Kedrigern musiał szybko coś wymyślić. Na pierwszy jęk odzyskującego przytomność Morgosha przyklęknął obok niego, rozluźnił mu kołnierz tuniki i zaczął wachlować mu twarz, dopytując się z największą troskliwością:

-Jak się czuje wasza wysokość? Już ci lepiej, panie? Morgosh ponownie jęknął, odetchnął głęboko i otworzył oczy. Usiadł, mamrocząc:

- Co się stało? Coś mnie chwyciło... jakiś atak... paroksyzm...

- To zrozumiałe wobec ogromnego rozczarowania, jakie przeżyła wasza wysokość. Ale trzeba być dzielnym w takich chwilach. Trzeba dawać innym przykład - oświadczył Kedrigern z powagą, ściskając przedramię Morgosha w mocnym, męskim geście pociechy.

-W jakich chwilach? Jakie rozczarowanie?

- Odzyskać ukochaną córkę, a potem zrezygnować z niej tak wielkodusznie! Tak szlachetnie! - Kedrigern otarł oczy i dodał zdławionym głosem: - Wybacz, wasza wysokość. Rzadko widuje się taką scenę, jaką widziałem w tej komnacie.

- Co ja zrobiłem? - zawołał rozpaczliwie Morgosh.

- Kiedy uwolniłem Metalurę od zaklęcia...

- Uwolniłeś ją? Ona wciąż jest posągiem!

- Zwróć uwagę na jej pozę. Zmieniła się. Morgosh niepewnie podniósł się na nogi, odrzuciwszy pomoc Kedrigerna, podszedł bliżej do statuy i obejrzał ją, mrucząc:

- Nie. Nie, to nie tak. Inaczej trzymała ręce... i wyraz twarzy... Powiedz, Kedrigernie, co się stało z moim najdroższym dzieckiem?

- Przywrócona do życia, zaczęła gorzko płakać. Z pewnością pamiętasz, mój panie.

- Nic nie pamiętam! Widzę tylko pustkę!

- Ona odnalazła wielki spokój i szczęście w swoim zaczarowanym stanie i błagała, żeby jeszcze jej nie odczarowywać, dopóki nie osiągnie pełnego oświecenia. Wasza wysokość zgodziłeś się na jej prośbę... ale był to dla ciebie wielki wstrząs. Zemdlałeś - wyjaśnił Kedrigern, odwracając wzrok.

Morgosh przyjrzał się posągowi.

- Ona wcale nie ma błagalnej miny- zauważył podejrzliwie.

- No, wcale nie twierdzę, że się płaszczyła. Ostatecznie kobieta z jej pochodzeniem...

Morgosh chrząknął. Spuścił wzrok i zauważył na podłodze morgenstern.

- Dlaczego to tutaj leży? - zapytał.

Kedrigern spojrzał w bok i wyjaśnił z zakłopotaniem:

-Wasza wysokość niechętnie... spełniłeś jej żądanie. Ale niechęć szybko przeszła.

- Niechętnie? Czy to znaczy, że...

- Mało brakowało.

Z okrzykiem zgrozy Morgosh cofnął się o krok i zakrył twarz ramieniem.

- Moja ukochana córeczka... mogłem ją wyszczerbić! Rozbić ją na kawałki!

- Mogłeś, wasza wysokość... gdybym cię nie powstrzymał. Morgosh odwrócił się do Kedrigerna i spojrzał na niego wzrokiem zbłąkanego, strudzonego wędrowca, który widzi dalekie światełko znajomej chaty. Niepewnie podszedł do czarodzieja i objął go ramieniem.

-Jak mam ci podziękować, Kedrigernie! Jak mogę ci wynagrodzić twoje zasługi? - wybełkotał.

- Wasza wysokość coś wymyśli - odparł Kedrigern. Spędził dwie noce w Mon Desespoir i wyjechał szarym świtem trzeciego dnia. Zapewniono mu wszelkie wygody, obsługiwano na klęczkach, potrawy i trunki były wspaniałe, ale nieustanne panegiryki Morgosha na cześć jego córki przebrały miarę cierpliwości. Ani kęs chleba, ani łyk wina nie przeszedł przez gardło bez łzawego wspomnienia skamieniałej Metalury. Kedrigern nie mógł już tego wytrzymać i z radością opuszczał zamek.

Stracił okazję poślubienia pięknej, mądrej i szlachetnie urodzonej niewiasty, ale nie żałował. Życie z Metalurą stanowiłoby nieustanną wojnę, tego był pewien. Ponadto kobieta z jej pochodzeniem nie mogła być szczęśliwa w zwykłym domku, z jednym trollem do posługi. Nastąpiłyby gruntowne przeróbki, wszędzie tłumy ludzi i Morgosh składający częste wizyty wraz z całą armią dworzan, coraz bardziej psujący swoją córkę. Może nawet konieczna byłaby przeprowadzka do większego domu, gdzieś na równinę, gdzie przez cały rok pełno byłoby gości - ani chwili spokoju, ani odrobiny cennej samotności. Na samą myśl o takim trybie życia Kedrigerna rozbolał żołądek.

Powiedział sobie, że to były tylko próżne fantazje, ale na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Poślubienie córki arystokraty to absurdalny pomysł. Jednakże idea małżeństwa na dobre utkwiła mu w głowie.

Morgosh nagrodził go hojnie. Nie musiał brać pod uwagę posagu przy wyborze żony; mógł ożenić się z każdą, jakiej zapragnął. Mógł znaleźć sobie partnerkę, nie despotkę.

Starannie rozważył problem, zanim podjął decyzję. Silna, rozsądna kobieta z pewnym doświadczeniem życiowym - oto żona dla czarodzieja. Nie musi pochodzić ze szlachetnego rodu. Zresztą czymże jest pochodzenie? Cofnijmy się o kilka pokoleń i odkryjemy, że każde szlachectwo wyrasta z rozboju. Oblubienica nie musi także być mądra ani dowcipna; nie szukał rozrywki. Nie szukał również legendarnej piękności. Oczywiście nie mógł poślubić jakiejś tępej, rozlazłej krowy, potrafiącej tylko postękiwać. Przystojna osóbka z bystrym umysłem i miłym charakterem, oto odpowiedni materiał na żonę. Chociaż jeszcze nie spotkał takiej kobiety i nie miał pojęcia, jak zacząć poszukiwania, wierzył jednak głęboko, że będą razem bardzo szczęśliwi.

Oprócz dwóch sakiewek złota i raczej krzykliwego pierścienia z rubinem, Morgosh dał Kedrigernowi osła, żeby ułatwić mu powrót do domu. Kedrigern wracał gościńcem i przez pierwsze dwie noce obozował w lesie, chroniąc skromny biwak przed drapieżnikami wszelkiego rodzaju za pomocą prostego czaru. Trzeciego dnia po południu dotarł do gospody. Wydawała się czysta i roztaczała aromaty obiecujące dobrą kolację. Po dwóch nocach przespanych na twardej ziemi, o suchym chlebie z serem, Kedrigern zatęsknił za cywilizacją. Wprowadził osła do stajni i wszedł do gospody raźnym krokiem.

Tuż za drzwiami niemal wpadł na dziewczynę, która szorowała na klęczkach kamienne płyty podłogi. Podniosła na niego pokorny wzrok, a on ujrzał przejrzyste błękitne oczy, rozkoszne piegi, uroczy zadarty nosek i burzę splątanych włosów koloru świeżo oskrobanej marchewki, a kiedy podniosła się i obciągnęła postrzępione spódnice, zauważył miękkie białe ramiona oraz zgrabną, smukłą kostkę.

- Strasznie przepraszam, że cię potrąciłem, panienko - powiedział Kedrigern z lekkim ukłonem. - Taki ze mnie niezdara.

- To moja wina, panie, tylko moja wina. Niepotrzebnie żem się plątała pod nogami - odparła dziewczyna wiejską gwarą, dodającą jej wdzięku. Dygnęła ponownie i podniosła na niego wielkie, przestraszone oczy.

- Ej tam, co z tobą, Rasanta? - odezwał się gburowaty głos z głębi domu. - Pilnuj się lepiej, dziewucho, bo za niechlujstwo tak ci przyłożę, że...

Potężny, czerwony na twarzy mężczyzna z potarganą kasztanową czupryną i gęstą kasztanową brodą podszedł do drzwi, groźnie marszcząc czoło i potrząsając pięścią. Na widok Kedrigerna zatrzymał się nagle, wyciągnął wzniesione ramię w niezręcznym powitalnym geście i uśmiechnął się szeroko.

- Witaj w oberży Stiggmana, wędrowcze, gdzie znużeni podróżni znajdują najlepsze jedzenie i najmiększe łóżka po tej stronie gór - zawołał jowialnie. Do dziewczyny warknął: - Zmykaj, kocmołuchu, i zabieraj ze sobą wiadro i szmatę.

Ponownie zwrócił się do Kedrigerna, wskazując kominek w głównej izbie, gdzie wesoło buzował ogień.

- Ogrzej się w miłym cieple, wędrowcze, a ja przyniosę ci kufel najlepszego piwa, żeby przeprosić za tę niezdarną fleję.

Zamachnął się do tyłu. Rudowłosa dziewczyna uchyliła się przed ciosem, spiorunowała wzrokiem gospodarza, rzuciła ostatnie błagalne spojrzenie czarodziejowi i uciekła. Mimo woli zauważył, że miała zgrabną figurę. Bardzo zgrabną figurę.

- Więcej z nią kłopotów niż korzyści - burknął Stiggman, ustawiając podnóżek przed ogniem dla wygody Kedrigerna. - Żona musi tłuc ją na kwaśne jabłko, bo inaczej ta flądra nie kiwnie palcem. A jaka pyskata!

- Wydaje się raczej grzeczna.

- Och, ona umie się przypodobać mężczyznom. Przychodzą tu­taj tłumy, żeby z nią poflirtować, pogapić się i pożartować. Tylko do tego ona się nadaje, żeby przyciągać młodych gamoniów, do niczego więcej - oświadczył Stiggman. Szybko dodał: - Ale na patrzeniu się kończy. Zapewniam cię, panie, że oberża Stiggmana nie jest burdelem.

- Chętnie wierzę - odparł cnotliwie Kedrigern. Piwo było bardzo dobre, bardzo zimne i bardzo orzeźwiające. Jedzenie było gorące, smakowite i podane w obfitości. Pod wieczór młodzi mężczyźni zapełnili salę gospody. Zgodnie z zapowiedzią Stiggmana, wszyscy wpatrywali się łakomie w Rasantę, która biegała tam i z powrotem, roznosząc kufle piwa. Rzeczywiście była bardzo atrakcyjną dziewczyną. Nawet brudne łachmany nie przyćmiewały piękna jej twarzy ani powabnych kształtów. Kedrigern podziwiał każdy szczegół równie szczerze jak reszta zgromadzonych mężczyzn, chociaż z większym dystansem. Oni byli hałaśliwymi, nieokrzesanymi prostakami, których małe oczka płonęły nieskomplikowaną żądzą; on był człowiekiem ceniącym piękno, toteż zachwycał się płynnymi ruchami Rasanty tak samo, jak wspaniałym zachodem słońca lub misternie utkanym trudnym czarem.

Niemal widział błysk we własnym oku, kiedy Rasanta pochylała się nad jego stołem, żeby postawić świeży kufel piwa, a on wdychał słodki zapach jej włosów i grzał się w cieple jej uśmiechu. Ale oczywiście nie mógł sobie pozwolić na coś więcej niż bezosobowy podziw. Ona była prawie dzieckiem, on zaś ukończywszy sto sześćdziesiąt lat zaakceptował fakt, że nie jest już młodzieniaszkiem. Niezobowiązujące baraszkowanie na sianku nie wchodziło w grę, zaś poważniejszy związek był niemożliwy. Szanowani czarodzieje po prostu nie żenią się z podkuchennymi. Nawet z młodą, piękną podkuchenną o wręcz niewiarygodnej figurze. Nie. Potrząsnął głową, dopił piwo i wymknął się na górę, do swojego pokoju.

Pokoik był mały, ale na szczęście Kedrigern nie musiał go z nikim dzielić. Niestety pokój znajdował się dokładnie nad główną salą, a goście strasznie hałasowali. Dla spokoju oraz dla zabezpieczenia swoich dwóch sakiewek złota Kedrigern nałożył na pokój mały czar zamknięcia, trwający aż do rana. Ściągnął buty, zdjął tunikę przez głowę, położył się na łóżku i natychmiast głęboko zasnął.

Następnego ranka, kiedy jadł chleb z masłem na śniadanie i popijał zimnym cydrem, Stiggman przysiadł się do niego i poufałym tonem zagadnął:

- Dobrze spędziłeś noc, panie?

- Tak, świetnie. Zasnąłem, jak tylko przyłożyłem głowę do poduszki, i spałem aż do rana.

Stiggman chytrze łypnął okiem.

- Ach, rozumiem, panie, rozumiem. Mrugnął znacząco, kiwnął głową i szczerząc zęby wytoczył się z pokoju.

Dziwnie się zachowywał jak na oberżystę, ale Kedrigern nie zwrócił na niego uwagi. Nie przejmował się również nadąsaną miną Rasanty, która na jego widok wyniośle zadarła nos i pokazała mu plecy. Dokończył śniadanie, zapłacił rachunek i przygotował się do drogi.

Piękny, rześki ranek zachęcał do podróży. Kedrigern wyruszył bez pośpiechu drogą prowadzącą przez las. Zaledwie stracił z oczu oberżę, kiedy spomiędzy krzaków na poboczu drogi wyskoczyła Rasanta i uczepiła się jego buta, szlochając żałośnie. Czarodziej zatrzymał osła i zsiadł.

- Co ci się stało, biedne dziecko? - zapytał.

- Och, panie, zabierz mnie stąd. Weź mnie ze sobą, proszę! -zawołała, padając mu do stóp i czepiając się jego butów. - Oni źle mnie traktujom. Zabierz mnie z powrotem do ojca, któren cię hojnie wynagrodzi.

- Uspokój się, Rasanto - powiedział czarodziej i podniósł ją z ziemi. - Pomogę ci, jeśli zdołam. Teraz powiedz mi, co się stało.

- Chcem wrócić do mojego ojca, panie, a oni mnie nie puszczajom. Trzymajom mnie, żeby zwabiać młodych chłopaków do gospody. Nienawidzeni tego, nienawidzeni okropnie, ale oni każom mi się śmiać i namawiać biednych chłopców do picia.

- Wczoraj wieczorem chyba dobrze się bawiłaś.

- Och, oni mnie bijom, strasznie bijom, jeśli nie wyglądam na szczęśliwom, panie. Popatrz tutaj. - Uniosła spódnicę i odsłoniła purpurowy ślad palców wysoko na udzie. -i tutaj - dodała rozchylając bluzkę, żeby pokazać podobny ślad na piersi.

-Wielkie nieba... A kto jest twoim ojcem, Rasanto? I gdzie go mogę znaleźć?

- On wielki kupiec, panie, na wyspach za zachodnim morzem. Mnie porwali piraci, kiedy byłam dzieckiem, i odtąd on ciągle mnie szuka. Jeden podróżny mi powiedział, panie. Mój ojciec, on bardzo bogaty, panie, on obiecał temu, kto przywiezie mnie do domu, tyle złota, ile sama ważę. I mojom rękę - dodała, skromnie spuszczając oczy -jeśli ten człowiek mnie zechce.

Ten nowy obrót wydarzeń bardzo przypadł do gustu Kedrigernowi. Córka bogatego kupca w potrzebie. Dziewczyna równie piękna jak Metalura, tylko młodsza i ze znacznie milszym usposobieniem. Okazja do spełnienia dobrego, szlachetnego uczynku i zdobycia wspaniałej nagrody. Kedrigern ujął dziewczynę w smukłej talii i posadził na siodle.

- Wskakuj, moja droga. Zabieram cię do domu - oświadczył.

- Och, dziękujem ci, panie. Znam drogę. Musimy skręcić w bocznom ścieżkę, niedaleko stąd.

- Prowadź zatem - zgodził się Kedrigern z ukłonem. Czuł się tak, jakby znowu miał sto dwadzieścia lat.

Przez krótki czas jechali drogą, a potem Rasanta skierowała osła na wąską ścieżkę odchodzącą w prawo. Początkowo Kedrigern szedł obok dziewczyny, ale w leśnym gąszczu musiał objąć prowadzenie. Od czasu do czasu oglądał się za siebie i za każdym razem napotykał wdzięczne spojrzenie Rasanty. Wydawała się uszczęśliwiona.

Ścieżka kończyła się na okrągłej polance. Zdumiony Kedrigern obejrzał się w samą porę, żeby zobaczyć, jak Rasanta lekko zeskakuje z oślego grzbietu. Wsadziła dwa palce do ust i gwizdnęła przenikliwie. Z lasu wyszedł wielki mężczyzna; potem drugi; potem jeszcze dwóch. Stanęli w szeregu przed czarodziejem. Miny mieli poważne i trzymali maczugi.

- On chowa worek pieniędzy w każdym bucie - oznajmiła Rasanta.

- Rasanto, moja droga, rozczarowałaś mnie - stwierdził ze smutkiem Kedrigern.

Ona uśmiechnęła się, wzruszyła ładnymi ramionami i cofnęła się, żeby zrobić czterem zbójom miejsce do pracy. Kiedy unieśli maczugi, Kedrigern wzniósł rękę i powiedział:

- Zanim zrobicie coś, czego wszyscy pożałujemy, muszę was ostrzec, że jestem czarodziejem. Jeśli mnie napadniecie, będę się bronił nie przebierając w środkach.

Jeden ze zbójów zaśmiał się pogardliwie.

- Ty żaden czarodziej. Raz widziałem czarodzieja. Poznam czarodzieja.

Kedrigern westchnął i ze znużeniem kiwnął głową.

- Twój czarodziej pewnie miał długą siwą brodę i spiczasty kapelusz.

- Aha, pewnie.

- I nosił długą czarną szatę, pokrytą tajemniczymi symbolami.

- Aha, to też. On był prawdziwy czarodziej - oświadczył zbój. Kompani spojrzeli na niego z zazdrością, podziwiając jego obycie.

- Niestety brak doświadczenia prowadzi was do fałszywych wniosków. Pomimo zwyczajnego wyglądu jestem czarodziejem. Postępujecie ryzykownie, narażając się na mój gniew.

- On nie czarodziej, wy ciamajdy! - krzyknęła Rasanta.

- Mam wrażenie, że was wykorzystano, chłopcy, podobnie jak mnie kiedyś się zdarzyło. Nie chcę dłużej was zatrzymywać ani sprawiać wam kłopotu. Po prostu odejdźcie i zabierzcie panią, a nikomu nie stanie się krzywda.

Czterej krzepcy bandyci zawahali się po tych spokojnych słowach. Popatrzyli po sobie niepewnie; każdy wyraźnie pragnął jakoś wybrnąć z tej kłopotliwej sytuacji, ale wolał pierwszy się nie wychylać. Potem gniewny glos Rasanty przeciął ciszę:

- Ależ z was banda dzieciuchów! Czterech chłopów z maczugami trzęsie się ze strachu przed jednym chuderlawym starym prykiem! - krzyknęła. - Dalej na niego!

Ten rozkaz wyrwał zbójców z bezruchu. Postąpili do przodu, wznosząc maczugi. Kedrigern z płonącymi oczami rozpostarł szeroko ramiona i wypluł krótkie, syczące zaklęcie. Natychmiast otoczyło go pięć zdumionych kotów: cztery wielkie, pręgowane kocury i mała, puszysta, marchewkoworuda samiczka.

- Rozstrzygnijcie to między sobą - rzucił chłodno czarodziej i odwrócił się do osła, który spokojnie szczypał trawę.

Nie ujechał daleko ścieżką, kiedy za jego plecami rozpętała się kakofonia przeraźliwego miauczenia i prychania. Uśmiechnął się ponuro i popędził osła. Zaklęcie działało krótko, ale niedoszli rabusie z pewnością nieprędko zapomną o swoich przeżyciach. Podróżni będą bezpieczni w tych lasach przez długi czas.

Od tamtej pory Kedrigern jechał bocznymi drogami, prowadzącymi przez środek Smętnego Trzęsawiska. Było to ponure miejsce o każdej porze roku, toteż pasowało do jego nastroju. Czuł się głupio i wstyd mu było za siebie. Znany i szanowany czarodziej, zajmujący wysoką pozycję w czarodziejskiej społeczności - nie żaden stary pryk, ale z pewnością dostatecznie doświadczony, żeby wiedzieć lepiej - nie powinien ganiać z wywieszonym językiem za żadnymi pomywaczkami, nawet najzgrabniejszymi. Nie powinien też marzyć o poślubieniu rozpieszczonej córeczki niemądrego arystokraty, której posag jest większy od rozumu. Nie licz na małżeństwo z księżniczką, powiedział sobie.

Chciwość i pożądanie. Taki właśnie jest ten świat, rozmyślał, a ja prawie dałem się omotać. Miałem rację, że zrezygnowałem z tego wszystkiego. Moje miejsce jest na Górze Cichego Gromu, z wiernym Ciapkiem i poczciwą Eleanor.

Kedrigern porzucił świat przed wielu laty i wstyd mu było, że zachwiał się w swojej decyzji. Świat był dla niego tłocznym, hałaśliwym miejscem, pełnym ludzi, których nie miał ochoty spotkać - brutali, złodziei, kłamców, złośliwców; alchemików próbujących zmienić wszystko w złoto i barbarzyńców próbujących zmienić wszystko w popioły. Nieliczni osobnicy, którzy pracowali ciężko i żyli uczciwie, umierali zwykle w młodym wieku, padali ofiarą barbarzyńców i łajdaków. Nie, świat to nie miejsce dla wrażliwego czarodzieja.

Wierzył w to całym sercem, niemniej jednak czuł się samotny. Niezbyt mu odpowiadało towarzystwo mosiężnej głowy, wiecznie domagającej się polerowania, oraz sięgającego kolan trolla z jednosylabowym słownictwem. Z głębokim, serdecznym westchnieniem zatrzymał osła i zsiadł. Zamierzał usiąść na kamieniu, wpatrywać się w mrok i użalać się nad sobą, a to miejsce doskonale się do tego nadawało.

Było wczesne, spokojne popołudnie. Westchnienia czarodzieja rozlegały się zbyt głośno w uroczystej ciszy trzęsawiska. Poskrzekiwanie ruchliwej rzekotki, dźwięczne „brerep" ropuchy czy basowe „kum" wielkiego żabiska jeszcze bardziej pogłębiały milczenie. Wkrótce czarodziej umilkł i tylko lekki wietrzyk szeptał w gałęziach drzew, a niekiedy nagły plusk sygnalizował podwodną walkę na śmierć i życie.

Po pewnym czasie Kedrigern uświadomił sobie, że słyszy słaby, stłumiony kobiecy płacz. Kobieta płakała tak gorzko, szlochała tak rozdzierająco, że czarodziejowi zwilgotniały oczy. Dźwięk był cichy, najwyraźniej stłumiony odległością, a jednak rozbrzmiewał bardzo wyraźnie -jakby maleńka istotka wypłakiwała sobie oczy tuż obok, na wyciągnięcie ręki. A przecież w pobliżu nie było żadnych żywych stworzeń oprócz czarodzieja, osła i kilku żab siedzących na liściach wodnych lilii.

- Och, bieda i niedola! Co za nieszczęście, że jestem ropuchą! - powiedział cichy, smutny głosik.

Z pewnością to były czary. Jakaś pechowa kobieta została zamieniona w ropuchę, a teraz rozpaczała głośno, żeby wzbudzić litość w przechodniach. Litość, akurat, obruszył się niemiłosierny czarodziej. Z jakiej racji mam jej pomagać? Czy ona sobie wyobraża, że będę się taplał w tej lodowatej wodzie i całował każdą napotkaną ropuchę? Płacz, płacz, paniusiu, mruknął pod nosem. Pewnie zasłużyłaś na swój los. Jeżeli zmienię cię w kobietę, znowu zaczniesz obrażać czarownice albo zwabiać podróżnych w ustronne miejsce, żeby rozwalić im głowy. Dwukrotnie dałem się nabrać i wystarczy, dziękuję.

Szlochanie rozległo się znowu, bardzo blisko. Kedrigern dopiero teraz zauważył małą zieloną żabkę na liściu lilii, tak blisko, że widział wyraźnie każdy szczegół. Jak na ropuchę była całkiem ładnym stworzonkiem. Miała w sobie pewną godność, jaką rzadko się spotyka u płazów. Na głowie, pomiędzy wielkimi, wyłupiastymi oczami, nosiła maleńki złoty diadem. Widocznie nie była zwykłą żabą. Kedrigern zaczął mięknąć.

Odchrząknął i zagadnął uprzejmie:

- Wybacz moją ciekawość, żabo, ale czy ty płaczesz?

- Tak, płaczę - odpowiedział cichy głosik. - Któż by nie płakał nad losem takim jak mój? Och, nieszczęście!

- No, no... naprawdę tak źle być żabą?

- Tak, jeśli dawniej ta żaba była najpiękniejszą księżniczką w całym kraju - odparł oburzony głosik.

- Ojej. No tak, wyobrażam sobie. Strasznie mi przykro, żabo.

- Księżniczko - poprawił go cieniutki głosik.

- Tak, oczywiście, księżniczko. Bardzo przepraszam.

- Nie musisz przepraszać, dobry panie. Twoje współczucie dobrze o tobie świadczy. Niestety współczucie nie wystarczy, żeby wybawić mnie z niedoli. Padłam ofiarą złego uroku.

- No cóż, może potrafię ci pomóc, księżniczko. Mój pocałunek chyba nie zadziała, ale znam całkiem przystojnego księcia, który jest mi winien przysługę. Jeśli zechcesz zaczekać, on na pewno chętnie...

- To nie pomoże. Doceniam twoją uprzejmość, ale książę nie nadaje się w moim przypadku. Potrzebuję czarodzieja. Wybitnego czarodzieja.

- Doprawdy?

-Na całym świecie tylko jeden czarodziej może mi pomóc... wielki mistrz przeciwzaklęć, Kedrigern z Góry Cichego Gromu. Ale on mieszka samotnie w swoim ustroniu i nigdy nie wychodzi na świat.

- Nigdy? Jesteś pewna?

- Tak mi mówiono. Och, panie, tak długo myślałam o Kedrigernie, że mam wrażenie, jakbym go znała... znała i kochała.

- Co wiesz o tym Kedrigernie?

- Tylko to, co mówi mi serce - odparł słodko cichy głosik. -Wiem, że jest miły i przystojny, i mądry, i dobry.

- To prawda - potwierdził Kedrigern.

- I gdyby usłyszał moją tragiczną historię, udzieliłby mi pomocy.

- Udzieli. Możesz na niego liczyć. Powiedz mi, księżniczko: kto rzucił na ciebie ten urok?

- To była Berta, błotna wróżka, dobry panie.

Kedrigern jęknął mimo woli i zamilkł na chwilę. Błotne wróżki były podstępne i złośliwe, a Berta należała do najbardziej złośliwych i podstępnych. Każdy jej czar zawierał mnóstwo ukrytych pułapek na nieostrożnych. Chyba że został zaimprowizowany naprędce.

-Jeszcze jedno, księżniczko: czy Berta rzuciła ten urok w nagłym przypływie złości, czy też z premedytacją? - zapytał pełen nadziei.

- Z całkowitą premedytacją. Na moje chrzciny coś pokręcono z zaproszeniami i pominięto Bertę. Obraziła się i rzuciła zaklęcie. Na moje osiemnaste urodziny... kiedy tylko zdmuchnęłam świeczki... - cienki głosik załamał się i przeszedł w szloch.

To komplikowało sprawę. Mając czasu pod dostatkiem, Berta prawdopodobnie wyposażyła swoje podstawowe zaklęcie w najrozmaitsze pułapki i potrzaski, uruchamiane przy każdej próbie odczarowania. Ta nieszczęsna mała żabka mogła przemienić się w piękną księżniczkę, dręczoną nienasyconym apetytem na muchy lub nieodpartą potrzebą kucania na liściu wodnej lilii.

Kedrigern ufał we własne siły. Dostatecznie długo jednak uprawiał swój zawód, żeby rozumieć niebezpieczeństwo płynące ze zbytniego zadufania. Magia to niepewny interes; nawet kilkusetletnie doświadczenie nie uchroni maga od niemiłych niespodzianek. Te rozważania przerwał cienki głosik księżniczki.

- Błagam, dobry panie, pomóż mi, jeśli potrafisz. Przyprowadź do mnie Kedrigerna albo zanieś mnie do niego. Nie mogę już wytrzymać. Uwolnij mnie - załkała żałośnie.

Czarodziej podjął decyzję. Wstał i oznajmił uroczyście:

- To będzie niebezpieczne, księżniczko. Czy jesteś gotowa zaryzykować?

- Och, tak!

- Więc przeskocz tutaj, na suchy grunt - polecił Kedrigern, wskazując niewielki pagórek, który wznosił się na skraju trzęsawiska. Ropucha wykonała polecenie, a on powiedział:

- Dobrze. Teraz stój bardzo spokojnie. To nie będzie bolało.

- Co zamierzasz zrobić, panie? - zapytała żaba z nutką niepokoju w głosie.

- Rzucę przeciwzaklęcie. Znowu będziesz księżniczką, Księżniczko. A teraz ani słowa.

Kedrigern wyciągnął sakiewkę zza pazuchy. Wytrząsnął z niej pięć małych czarnych kamyków, każdy w kształcie idealnej półkuli, wielkości paznokcia u jego małego palca. Ułożył pięciokąt z kamyków wokół nieruchomej żaby. Z innego woreczka sypnął cienką smużkę srebrzystego, migotliwego proszku, żeby wyrysować runiczną figurę. Obszedł pagórek trzy razy, mamrocząc pod nosem, potem odwrócił się i wykonał dziewięć okrążeń w odwrotnym kierunku.

Następnie wyciągnął szpilkę z tuniki, ukłuł się w palec - tej części zaklęcia nie lubił - i wycisnął po jednej kropli krwi na puste miejsca pomiędzy czarnymi kamykami. Teraz wszystko było gotowe.

Ssąc skaleczony palec cofnął się, żeby dokonać ostatniej kontroli. Potem wzniósł ręce i zaczął mówić miękkim, melodyjnym językiem, który płynnie wznosił się i opadał. Nagle złożył ręce; donośny grzmot przetoczył się nad milczącym trzęsawiskiem, w górze mignęła ciemność niczym płaszcz zarzucony na niebo.

Na pagórku stała kobieta odziana w bladożółto-zieloną suknię i płaszcz barwy ciemniejszej zieleni. Szeroko otwarła ze zdumienia błękitne oczy. Lśniące kruczoczarne włosy w puklach spływały jej aż na biodra, przytrzymywane tylko przez prosty zloty diadem na głowie. Kedrigern nigdy w życiu nie widział takiej piękności, nawet nie marzył o takiej piękności, nawet nie wyobrażał sobie takiej piękności i jego serce wyrwało się ku niej od pierwszego wejrzenia. Podszedł do niej, ujął jej dłoń i uniósł do ust.

- Wybacz mi niewinne oszustwo, Księżniczko. Jestem Kedrigern, czarodziej z Góry Cichego Gromu. Jak tylko wymówiłaś moje imię, wiedziałem, że dobry los sprowadził mnie tutaj. Moim przeznaczeniem było uwolnić cię od zaklęcia. A teraz, kiedy mnie ujrzałaś, powiedz, czy jesteś rozczarowana? Czy spełniam wszystkie twoje oczekiwania? Przemów do mnie. Księżniczko!

Podniosła na niego oczy barwy kwiatu kukurydzy. Czuły uśmiech złagodził doskonałe rysy jej twarzy. Wyciągnęła do niego ramiona.

- Brerep - powiedziała.


4. Kiedy duch ochoczy

Kedrigern mimo woli co chwila oglądał się przez ramię, żeby się upewnić, że to rzeczywistość, nie złudzenie narzucone mu przez jakiegoś rywala. Za każdym razem, kiedy się oglądał. Księżniczka wciąż tam była. Nie zmieniła się z powrotem w żabę, nie przepoczwarzyła się w ohydną staruchę ani w kupę łachmanów. Najwyżej stawała się coraz piękniejsza. I ta zjawiskowa piękność, ta promienna doskonałość była oblubienicą Kedrigerna.

Wspomniał z sympatią pustelnika Dobracha, który pędził świątobliwy żywot w lesie nie opodal Smętnego Trzęsawiska. Dobrach był miłym, uprzejmym, uczynnym człowiekiem, nie żadnym wścibskim plotkarzem płonącym niezdrową ciekawością. Dobrach nie miał zwyczaju wypytywać ludzi o ich drobne idiosynkrazje. Chętnie pozwolił Księżniczce uczestniczyć w ślubnym rytuale za pomocą słowa pisanego i gestykulacji, nie żądając ustnych odpowiedzi. W ten sposób oszczędził wszystkim zakłopotania oraz uniknął przydługich wyjaśnień. Dobry człowiek z tego Dobracha.

Droga przed nimi wznosiła się, skręcała w prawo i ginęła w gęstym lesie na zboczu góry. Kedrigern podszedł do osła, na którym jechała Księżniczka, i ujmując rękę żony powiedział:

- Przed nami Góra Cichego Gromu, moja droga. Będziemy w domu za godzinę.

- Brerep - odpowiedziała słodko.

-Jak już się urządzimy, zaraz zabiorę się do pracy nad przeciw-zaklęciem. Raz dwa przywrócimy ci głos.

- Brerep - powtórzyła, ściskając lekko jego dłoń.

- Dom na pewno ci się spodoba. Jest całkiem nowy. Zbudowali go według moich planów najlepsi fachowcy z trzech królestw. Pięknie położony. Ma prześliczny mały ogródek. Wspaniale widoki.

- Brerep?

- No tak, trzeba jeszcze dopracować parę szczegółów. Nieżonaty czarodziej, mieszkający samotnie... prawie samotnie... przyzwyczaja się do prostego życia. Teraz, kiedy mamy panią domu, będziemy potrzebowali jakichś mebli... garnków i naczyń... sztućców... zasłon... dywanów... obrusów... mnóstwa drobiazgów, jakich nie zauważa samotny mężczyzna.

- Brerep - mruknęła zaniepokojona Księżniczka.

- Nie, nie, bez kłopotu zdobędziemy wszystko, czego potrzebujemy, moja droga, bez żadnego kłopotu. Zrobiłem kiedyś mały czar dla Wuxula Dobrze Zaopatrzonego, a on w nagrodę podarował mi zamek pełen luksusowych sprzętów. Ziemie Wuxula nie nadają się żeby tam osiąść - klimat okropny, a lasy roją się od alchemików i barbarzyńców - więc nigdy nie skorzystałem z oferty, ale możemy sprowadzić tutaj najlepsze rzeczy.

Księżniczka uśmiechnęła się z widoczną ulgą. Kedrigern ucałował jej dłoń, odwzajemnił jej promienny uśmiech i ruszył przodem, żeby poprowadzić osła wąską ścieżką. Przewodnik był absolutnie konieczny, ponieważ ścieżka zakręcała, wiła się i rozwidlała w najbardziej mylący sposób, żeby zniechęcić zabłąkanych wędrowców i sprowadzić na manowce przedsiębiorczych złoczyńców. Nocą po labiryncie ścieżek krążyły upiory i przerażające zjawy. Tylko wyjątkowo zdeterminowany podróżnik, posiadający odwagę lwa, wyczucie kierunku migrującej jaskółki oraz doskonałą mapę, mógł odnaleźć drogę do domu Kedrigerna bez pomocy czarów.

Po niecałej godzinie wyszli z chłodnego cienia drzew na górską łąkę. Po drugiej stronie łąki, na skraju lasu stał schludny mały domek otoczony dużym, dobrze utrzymanym ogrodem. Południowe słońce nagrzewało frontowy dziedziniec, a po zachodniej stronie rosły cieniste drzewa.

Księżniczka milczała, kiedy zbliżali się do ogrodowej bramy, ale wyraz zadowolenia w jej błękitnych oczach rozgrzewał serce czaro­dzieja. To było przyjemne miejsce. Brakowało tylko kobiecej ręki. Teraz to będzie prawdziwy dom, z Księżniczką jako gospodynią.

Pomógł jej zsiąść i patrzył dumnie, jak powąchała kwiatek, zerwała strączek grochu, podziwiała widok ze słonecznego dziedzińca, osłaniając oczy smukłą dłonią. Odwróciła się do niego z rozchylonymi wargami i oczami rozjaśnionymi radością. Potem nagle wydała okrzyk przerażenia, rzuciła mu się w ramiona, ukryła twarz na jego piersi i przywarła do niego, cała drżąca.

- Co się stało, ukochana? - zapytał ze zdumieniem.

- Brerep - wyjaśniła głosem piskliwym ze strachu.

- Ach, to - odparł z ulgą, spoglądając na drzwi, gdzie stała mała, groteskowa figurka i gwałtownie wymachiwała rękami na powitanie. - To tylko Ciapek, moja droga. Domowy troll- Przydatny w gospodarstwie, możesz mi wierzyć. Nie zrobi ci krzywdy.

Ciapek trochę urósł. Teraz składał się prawie wyłącznie z głowy, i to bardzo brzydkiej głowy - maleńkie oczka, krzaczaste brwi i cofnięte czoło; wielki, haczykowaty nos, niczym róg obfitości pokryty brodawkami; kościsty podbródek i olbrzymie, włochate, kłapciaste uszy. Dwie wielkie, brudne stopy rozpłaszczały się na końcach krótkich nóżek, a po bokach sterczały ręce jak łopaty. Czubek pryszczatej, kostropatej, cętkowanej głowy sięgał Kedrigernowi dokładnie do kolan.

- Brerep - powiedziała Księżniczka zdławionym głosem.

- Nie spiesz się z decyzją. W tej okolicy bardzo trudno znaleźć pomoc domową.

- Brerep!

- Ciapek jest bardzo silny. Umie gotować... jeśli otrzyma bardzo wyraźne wskazówki. Czyści buty, pielęgnuje ogród, odkurza... Można na nim polegać. I świetnie łapie myszy.

Księżniczka przestała dygotać. Powoli odwróciła głowę i spojrzała ponownie na domowego trolla. Ciapek podskakiwał na progu, pokrzykując radośnie: „Jap! Jap!", wymachując wielkimi rękami i wachlując uszami. Wyglądał okropnie brzydko.

- Widzisz? On cię lubi - powiedział Kedrigern zachęcająco.

- Brerep - mruknęła Księżniczka.

- Bynajmniej. Ciapek jest bardzo przyjazny. Ale powinienem był cię uprzedzić o jego wyglądzie. Przepraszam za ten wstrząs. Tak się przyzwyczaiłem do Ciapka, że prawie go nie zauważam.

Kedrigern zwrócił się do rozradowanego trolla:

- Przynieś nam butelkę najlepszego wina, Ciapek. I srebrne kielichy. Przynieś także plaster sera i trochę chleba.

-J y?! - wykrzyknął troll i znikł za drzwiami.

- Wolisz posiedzieć tutaj na słońcu, moja droga, czy wejdziemy do domu?

- Brerep - oświadczyła Księżniczka, ruszając do drzwi. Weszła do środka i przystanęła. Kiedy jej wzrok przyzwyczaił się do mrocznego wnętrza, jęknęła cicho.

W sprawach zawodowych Kedrigern był skrupulatny aż do przesady. Każde słowo zaklęcia wypowiadał dokładnie, każdą sylabę wymawiał precyzyjnie; nie tolerował półśrodków, nie akceptował namiastek, nie pozwalał sobie na żadną fuszerkę. Nie chodziło o kwestie uczciwości czy obowiązku, chodziło o przetrwanie. Magia, nawet uprawiana z rozwagą, to ryzykowny interes. Jedno przekręcone słowo zaklęcia mogło spowodować nieprzewidziane skutki.

Natomiast w życiu prywatnym Kedrigern był niedbały do granic anarchii. Niewiele go obchodziło, czy bezładne stosy ubrań leżały na krześle, na podnóżku lub w kącie pokoju, zanim kolejna pora roku nie powołała ich do czynnej służby. Kurz, rozchwiane stoły, plamy i kałuże nie przeszkadzały mu, dopóki nie wykraczały poza przestrzeń mieszkalną. Słanie łóżka było bezsensownym marnowaniem energii, podobnie jak używanie przesadnej ilości naczyń stołowych. Jeden talerz, kubek i sztuciec powinien każdemu wystarczyć, tak uważał; a starannie dobierając potrawy, można nawet obejść się bez sztućca.

Z wyrazu twarzy Księżniczki czarodziej domyślił się, że wyznawała odmienne zasady domowej ekonomii. Wyglądała jak ktoś, komu obiecano berło, a wręczono łopatę.

- Trzeba trochę posprzątać - stwierdził pogodnie. Księżniczka odwróciła się i spiorunowała go wzrokiem, więc szybko wyjaśnił: -Dawno nie byłem w domu. Zrobił się bałagan.

Mruknęła pod nosem: „Brerep" i powoli powiodła spojrzeniem po pokoju, potrząsając głową.

- Natychmiast zagonię Ciapka do roboty.

Nie odpowiedziała, tylko pokręciła głową z niemym wyrzutem. Meble - nieliczne i ledwo widoczne pod stosami rupieci - wyglądały jak zrzucone z wysokiej wieży i stratowane przez oddział olbrzymów. Na podłodze leżały grubą warstwą dywany, które pokrywała równie gruba warstwa kurzu, brudu oraz różnych śmieci nieznanego pochodzenia. Z ciemnych kątów zerkały małe, bystre oczka, chowające się w ogromnych, drżących pajęczynach. Tu i tam na półkach coś się poruszało.

- Nie przeszkadza ci kilka pająków, prawda, moja droga? One właściwie należą do rodziny. Cichutkie małe stworzonka.

- Brerep?

-Potomstwo Manny'ego, wszyscy co do jednego. Manny mieszkał ze mną przez długi czas. Został w starym domu, kiedy się przeprowadziłem. Po prostu nie potrafił stamtąd odejść. Teraz pewnie cały dom wygląda jak jedna wielka pajęczyna. - Kedrigern westchnął nostalgicznie i spojrzał z sympatią na liczną progeniturę Manny'ego. Wziął Księżniczkę za rękę i zaproponował:

- Dlaczego nie zjemy posiłku na dworze, moja droga? Ciapek tutaj posprząta, a ja tymczasem pokażę ci ogród.

- Brerep - odparła z rezerwą Księżniczka.

- Zanim wyjdziemy, chciałbym ci coś pokazać - oświadczył Kedrigern i zaprowadził ją do drugiego pokoju, gdzie pod ścianą stała masywna rzeźbiona skrzynia, zajmująca większość miejsca. - Chyba nieprędko znajdziemy dla ciebie szwaczkę, więc tymczasem wybierz coś z tych rzeczy.

Podniósł ciężkie wieko i oparł o ścianę. Księżniczka spojrzała na zawartość skrzyni i wydala cichy okrzyk zdziwienia i zachwytu. Bogate jedwabie, aksamity i atłasy, ciężkie adamaszki i sztywne brokaty, delikatne płótna i błyszczące lamy zalśniły w słabym świetle padającym z okna. Złoto i klejnoty zabłysły w oddzielnej przegródce, kiedy Kedrigern pochylił nad skrzynią latarnię.

- Brerep?

- Dała mi je Ulurel, bardzo miła czarodziejka, której kiedyś pomogłem - wyjaśnił Kedrigern. - Znała twoje wymiary. Potrafiła odczytać przyszłość.

Podał jej ramię i wyszli w cień drzew, gdzie Ciapek przygotował lekką kolację. Kielichy trochę zaśniedziały, ale poza tym wszystko było w porządku. Pod drzewami panował przyjemny chłód, jedzenie było smaczne, wino wspaniałe. W łagodnym zmierzchu Księżniczka zaczęła dostrzegać całe piękno otoczenia i nastrój jej się poprawił. Z domu dobiegały odgłosy kojarzące się z wysiedlaniem całych narodów, a kiedy tam weszli, wielki pokój był opróżniony z mebli, kurzu i pajęczyn. Księżniczka uśmiechnęła się do Kedrigerna i ostrożnie poklepała Ciapka po kostropatej głowie.

Komnata sypialna również została wysprzątana i wywietrzona, zapleśniałe prześcieradła zastąpiono świeżą pościelą, słodko pachnącą ziołami. Ciapek wtaszczył do sypialni skrzynię z garderobą i umieścił obok lustro. Na nalegania Kedrigerna Księżniczka przymierzyła nowe stroje. Każda suknia okazywała się bardziej twarzowa od poprzedniej. Doskonałe pasowały na jej smukłą figurę, jak obiecał czarodziej.

Bogate materie i klejnoty porozkładane na krzesłach, łóżku i skrzyni sprawiły, że komnata sypialna zajaśniała barwami. Księżniczka rozejrzała się po pokoju z wyraźną przyjemnością, potem odwróciła się, zarzuciła czarodziejowi ręce na szyję i pocałowała go czule.

- Brerep - szepnęła.

- Brerep - odpowiedział i zdmuchnął świece.

Następnego ranka, zaraz po śniadaniu, Kedrigern udał się do swojej pracowni. Miał przed sobą pracowity dzień i chciał zacząć wcześnie.

Na stole do pracy spoczywało kilka dziwacznych przedmiotów, zaś resztę miejsca zajmowały książki, otwarte i spiętrzone w chwiejne wieże wysokie na dziewięć czy dziesięć tomów. Książki stały w stertach pod ścianami i tłoczyły się bezładnie na półkach, sięgających od podłogi do sufitu. Biblioteka Kedrigerna wymagała skatalogowania, ale dotąd nie miał czasu się tym zająć. Na szczęście posiadał indeks czy katalog, czy jak go zwał, na którym zazwyczaj mógł polegać, chociaż korzystanie z niego wymagało cierpliwości, ponieważ ciągle zmieniał temat i powtarzał, że potrzebuje regularnego polerowania.

Kedrigern stanął przed mosiężną głową spoczywającą na końcu stołu, wzniósł ręce i uroczyście zaintonował:

- Eleanor z Mosiężną Głową, zaklinam cię, przemów! Oczy otwarły się, mrugnęły jeden raz i spoczęły na czarodzieju. Głowa przemówiła czułym, macierzyńskim tonem:

- Och, Keddie, moje słonko, czyżby już przyszedł czas na odkurzanie i ładne polerowanie? Nie do wiary! Wydaje się, że minęło dopiero cztery czy pięć miesięcy... nie, raczej siedem lub osiem... No więc jestem gotowa.

- Przyszedłem po wiedzę.

- Nie żeby mnie wypolerować?

- Dzisiaj nie będzie polerowania, Eleanor.

- Ty nigdy mnie nie polerujesz. Nawet już mnie nie odkurzasz, Keddie. Popatrz na ten kurz. Bardzo cię proszę...

- Przyślę Ciapka w wolnej chwili.

- Ciapek jest zbyt brutalny. Używa papieru ściernego. Ty mnie wypoleruj, Keddie. Nie możesz poświęcić paru minut dla Eleanor? - zapytała płaczliwie mosiężna głowa.

-Jestem bardzo zajęty.

- Taki zajęty, że pozwalasz mi zaśniedzieć? Nic cię nie obchodzę? Pamiętam dla ciebie wszystko, a popatrz tylko, jak wyglądam, cała zmatowiała i zakurzona. Traktujesz mnie jak śmieć. Cały ten dom to śmietnik.

- Właśnie dlatego do ciebie przyszedłem, Eleanor - powiedział Kedrigern. - Niedawno się ożeniłem. Mamy panią domu. Teraz będzie inaczej. Porządek. Żadnych śmieci. Wszystko wypolerowane. Robimy wielkie sprzątanie i sprowadzamy nowe meble, dlatego muszę wezwać poltergeista.

- Nie przepadam za poltergeistami - oświadczyła nadąsana głowa. - Strasznie hałasują i rozrabiają, nawet kiedy nie są wyjątkowo złośliwe. Przewracają, łamią i niszczą wszystko, co im wpadnie w rękę. Pamiętam, kiedy mieszkałam w domu braciszka Bacona, wezwał poltergeista, który o mało nie wgniótł mi...

- Niepotrzebnie się martwisz, Eleanor - powiedział Kedrigern najbardziej uspokajającym tonem. - Chciałbym, żebyś znalazła mi książkę z zaklęciami do wzywania duchów, które potrafią przenosić materialne przedmioty. To mała książeczka. Chyba ma zieloną okładkę.

Mosiężne powieki opadły z brzękiem i głowa milczała przez chwilę. Następnie oznajmiła:

- Trzeci stos na lewo od stołka, druga od dołu.

- Świetnie- Potrzebuję także Isbashooriego „Przewodnik do zdejmowania wieloskładnikowych czarów, rozbudowanych klątw i subtelnych uroków". Nie jestem pewien, jak wygląda. Chyba gruby.

Po krótkiej pauzie Eleanor powiedziała:

- Leży na stole. Czwarty od góry w stosie obok „Sfery Światłości".

- Dziękuję ci, Eleanor.

- Czy teraz mnie wypolerujesz? Przynajmniej odkurzysz? Przez wzgląd na twoją żonę, jeśli nie dla mnie? Może ona ma trochę dumy.

Kedrigern zdmuchnął wierzchnią warstwę kurzu i pobieżnie wytarł mosiężną głowę rękawem. Ustawił ją prosto i cofnął się z uśmiechem.

- Czy to wszystko? - zapytała.

-Jestem bardzo zajęty. Chcę tutaj sprowadzić mnóstwo mebli, dlatego muszę starannie wybrać pomocnika. Chciałbym znaleźć miłego, spokojnego poltergeista, który potrafi się obchodzić z cennymi przedmiotami.

- Nie ma takiego - prychnęła Eleanor.

Kedrigern westchnął i zaczął kartkować zieloną książkę. Wreszcie natrafił na zaklęcie, którego szukał - zdumiewająco proste, pomyślał - i zmarszczył brwi na widok ostrzeżenia wypisanego poniżej tłustym drukiem: „STOSOWAĆ Z NAJWIĘKSZĄ OSTROŻNOŚCIĄ. TEN CZAR MOŻE SPOWODOWAĆ ZNISZCZENIA MATERIALNE ORAZ POWAŻNE OBRAŻENIA CIELESNE".

Sprawa się komplikowała. Kedrigern odsunął na bok trochę rupieci, usiadł przy stole i dokładnie przejrzał książkę w nadziei, że znajdzie zaklęcie nie obwarowane żadnymi zastrzeżeniami. Niczego takiego nie znalazł. Wrócił do poprzedniego miejsca, ponownie przeczytał niepokojący fragment i pogrążył się w głębokiej zadumie.

Wszystkie zaklęcia są ryzykowne. Jeżeli któreś zostało specjalnie wyróżnione i oznaczone czerwonym ostrzeżeniem, należy unikać takiej magii, chyba że komuś brakuje rozsądku. Kedrigernowi nie brakło rozsądku.

Ale Księżniczka oczekiwała na dostawę mebli. Zwykła metoda transportu - wóz zaprzężony w woły, przesuwanie, dźwiganie i pakowanie, i długa, wyboista, zakurzona droga do domu, a potem jeszcze więcej dźwigania i przesuwania, i rozpakowywania - była nie do pomyślenia, nawet gdyby Ciapek odwalił całą czarną robotę. Koszmarna strata czasu. Poobijane, odrapane, połamane rzeczy. Niepotrzebne zdenerwowanie. Resztki cierpliwości na wyczerpaniu. Kedrigern nie lubił podróżować, nawet na krótkie odległości, szybko i bez obciążenia. Długa wyprawa z ciężkim bagażem stanowiła przerażającą perspektywę. Dzięki poltergeistowi można było uniknąć wielu przykrości.

Z drugiej strony nie należy używać czarów do zwyczajnych zadań tylko dlatego, że ktoś nie lubi się wysilać ani narażać na niewygody. Magii nie wolno nadużywać ani marnotrawić.

Ale z trzeciej strony obecna tu Księżniczka zaczynała się niecierpliwić. Zasługiwała na trochę wygody, po wszystkich latach spędzonych w trzęsawisku. Kedrigern chciał, żeby była zadowolona i szczęśliwa. Im bardziej się odpręży, tym lepiej podziała przeciwzaklęcie, które powinno przywrócić jej mowę. W końcu po co był czarodziejem, jeśli nie mógł czasami użyć trochę magii, żeby uszczęśliwić własną żonę? Musiał albo wezwać poltergeista, albo rozczarować Księżniczkę.

Kedrigern przełknął ślinę, mężnie wysunął szczękę do przodu i zaczął recytować zaklęcie, wyraźnie wymawiając każde słowo. Zaklęcie było trudniejsze, niż się wydawało, pełne długich słów, w języku rzadko używanym przez istoty ludzkie. Kiedy wreszcie dotarł do końca, cały się spocił, gardło go bolało, a mięśnie twarzy mrowiły od wysiłku. W pokoju było bardzo cicho.

- Postaw mnie! - wrzasnęła Eleanor.

Kedrigern zobaczył, jak mosiężna głowa uniosła się powoli ze stołu, kiwając się nieznacznie. Rysy twarzy ściągnęły się z widocznym obrzydzeniem, kiedy głośny, mlaszczący odgłos wilgotnego pocałunku przerwał złowieszczą ciszę. Potem głowa opadła na stół i znieruchomiała.

- Wstrętne stworzenie! Co za maniery! - fuknęła gniewnie Eleanor.

Niski, zgrzytliwy chichot wypełnił komnatę. Sterta ksiąg wzbiła się w powietrze, zakołysała się niebezpiecznie, nagle rozleciała się i hałaśliwie runęła na podłogę. Krzesło zaczęło powoli się obracać.

- Wstrzymaj się, duchu! - rozkazał Kedrigern.

Krzesło natychmiast znieruchomiało. Następnie Eleanor wystrzeliła w górę jednym błyskawicznym ruchem, a krzesło wskoczyło na stół dokładnie pod nią, po czym mosiężna głowa ze zdumioną miną spoczęła na siedzeniu krzesła. Kartki książek leżących na wierzchu zatrzepotały jakby od silnego wiatru, inne książki przelatywały z jednej sterty do drugiej, ciągle zmieniając miejsce. Chichot narastał.

- Na Fleena i Higibila, i na Sześć Doortsów, rozkazuję ci natychmiast przestać! - zakomenderował Kedrigern.

Chichotanie i trzepotanie od razu ustały. Głęboki, żałosny głos powiedział:

-Ja tylko trochę się zabawiłem, czcigodny panie. Żadnej szkody nie wyrządzono, żadnej zbrodni nie popełniono, nikogo nie obrażono i nikogo nie skrzywdzono, moim zdaniem. Kilka przyjacielskich żartów to nie powód, żeby dobry pan wpadał w złość i wzywał potęgi, których woli unikać każdy przyzwoity poltergeist.

- To było trochę za gwałtowne jak na przyjacielskie żarty - odparł Kedrigern.

- To było wulgarne i niesmaczne, ot co - wtrąciła Eleanor. -Rupert wcale się nie zmienił, ani trochę. Zawsze był bezczelny i zuchwały. Nie rozumiem, dlaczego chciałeś wezwać kogoś takiego. No, aleja nie jestem czarodziejem. Ja nie muszę niczego rozumieć. Ja tylko wszystkiego pilnuję, chociaż nie mam nawet ściereczki do kurzu...

- Znasz tego poltergeista? - przerwał jej Kedrigern.

Zanim Eleanor zdążyła odpowiedzieć, odezwał się głęboki głos, jakby trochę rozweselony:

- O tak, panie, Ellie i ja znamy się już od dawna, prawda, Ellie? Od bardzo dawna, panie, chociaż sporo czasu minęło od naszego ostatniego spotkania, czy nie tak, moja mała? Nie mieliśmy spokojnej chwili dla siebie, odkąd mieszkaliśmy w domu braciszka Baco-na, a to było... zaraz...

- Spokojna chwila? Spokojna chwila ? - zapiszczała Eleanor. -W obecności Ruperta nie ma czegoś takiego, jak spokojna chwila! On przez całe życie nie usiedział spokojnie ani chwili!

- To było okrutne, moja mała. Całe moje życie było spokojne jak kościół o północy. Dopiero kiedy zostałem poltergeistem, zacząłem trochę rozrabiać. Nie moja wina, panie. Jak sam wiesz z pewnością, psoty to część naszego zawodu. Tego się po nas oczekuje. Niech tylko jakiś poltergeist wyróżni się wytwornym i dystyngowanym zachowaniem, a wkrótce usłyszy parę słów od tych, którzy potrafią wymusić sobie posłuch, jeśli mnie rozumiesz, panie.

- Chyba tak.

-Jesteś więc człowiekiem pełnym zrozumienia i musisz zdawać sobie sprawę, panie, jakie to dla mnie bolesne, że na moje dawne życie oraz obecną profesję jednym tchem rzuca potwarze ktoś, kogo zawsze darzyłem najczulszym uczuciem.

- Dziwi mnie, że nie udławiłeś się własnymi słowami, Rupercie - fuknęła Eleanor. - Gzy odważysz się wyznać temu czarodziejowi, jak mnie potraktowałeś podczas naszej ostatniej „spokojnej chwili"? Czy zechcesz ujawnić swoją hańbę?

- Ojej, Ellie, to nie była tylko moja wina. Przyznaję, że ręce trochę mi się trzęsły, ale ten braciszek Bacon wyciskał z nas siódme poty. Wysłał mnie do Cathay i z powrotem dwa razy tego ranka, a później do Indii. Nic dziwnego, że nie byłem w formie.

- Rzuciłeś mnie! - wrzasnęła Eleanor cienkim, metalicznym głosem.

- Niezbyt daleko, moja mała.

- Dostatecznie daleko, żeby mnie wyszczerbić! Dostatecznie daleko, żeby mnie ogłuszyć i zamroczyć akurat w najważniejszej chwili! Ja, stworzona do rozwiązywania metafizycznych zagadnień i gnomicznych paradoksów, do wygłaszania wykładów z filozofii... a wtedy tylko bełkotałam jak pijany student: „Czas jest" i „Czas był", i „Czas jest przeszły". Braciszek Bacon dostał szału. Chciał mnie rozklepać młotkiem na tacę.

- A kto cię uratował, moja mała? Kto wyrwał cię spod młotka i zastąpił starą obtłuczoną spluwaczką, żeby zmylić biednego, krótkowzrocznego Bacona? Rupert tego dokonał, moja mała, ot co.

- Nie wysiliłeś się specjalnie - oświadczyła Eleanor.

- Ale zrobiłem to. Uratowałem cię. Eleanor zignorowała tę uwagę i ciągnęła:

- Mogłam zostać kimś. Wygłaszać dziwaczne i nieprzystojne aforyzmy, otoczyć miedzianym murem wesołą Anglię. A to byłby dopiero początek. Uczeni i jasnowidze, wróżbici i czarodzieje, najwięksi mędrcy świata przychodziliby mnie wysłuchać. Ale teraz wszystko skończone - westchnęła. - Popatrz na mnie, Rupercie. Jestem zwykłym katalogiem, zakurzonym i zaśniedziałym, pogrążonym w mrokach zapomnienia.

- Zaraz, chwileczkę, Eleanor - wtrącił zirytowany Kedrigern.

- Nic osobistego, Keddie. Spójrzmy prawdzie w oczy: nie jesteś Rogerem Baconem, a ja całkiem się zużyłam. Stara mosiężna głowa, wyszczerbiona i poobijana - głucho stwierdziła Eleanor.

- No, a co ze mną? Popatrz na mnie, moja mała, jak przesuwam meble i biegam na posyłki, jak co chwila muszę pędzić na drugi koniec świata. A trzeba ci wiedzieć, że w mojej wiosce byłem kimś znacznym.

-Jakie to ma znaczenie? Jestem kobietą upadłą. Możesz mnie lekceważyć, obrażać, maltretować. To już nieważne.

- Coś ci powiem, moja mała, poczujesz się lepiej po dobrym glansowaniu. Jeśli tylko czcigodny pan udzieli mi zezwolenia...

- Nic z tego - uciął Kedrigern. - Nie przyszedłeś tu na randkę, Rupercie. Wezwałem cię w interesach. Mam cenne rzeczy do przeniesienia, szybko i z wielką ostrożnością. Nie wolno ci wyszczerbić żadnego talerza, porysować żadnego stołu ani krzesła, bo Fleen i Higibil zaraz się o tym dowiedzą. Zasłony, dywany i gobeliny masz starannie poskładać i dostarczyć wszystko według planu, który naszkicowałem. Zrozumiałeś?

- Tak, panie. Oczywiście, panie. Chociaż jako poltergeist nie mogę zagwarantować dostarczenia rzeczy w idealnym stanie. Mogę tylko obiecać szybkość. Jakaś rysa, jakaś szczerba... tego po prostu nie da się uniknąć, panie.

- Ale ty tego unikniesz, prawda, Rupercie? - surowo powiedział Kedrigern.

- Zrobię, co w mojej mocy, panie, ale jak już mówiłem, niczego nie gwarantuję.

Eleanor odezwała się znużonym głosem:

- Nie próbuj mu tłumaczyć, Rupercie. On nie przejmuje się takimi jak my. Popatrz, do jakiego stanu mnie doprowadził. Nasze problemy nic dla niego nie znaczą. Rób, co ci każe, a wtedy możesz liczyć, że nie spotka cię nic gorszego od zaniedbania, tak jak mnie -dodała z głębokim, przeciągłym westchnieniem.

-Nieładnie tak mówić, Eleanor - skarcił j ą Kedrigern. - Nie chcesz, żeby Ciapek cię polerował, więc nie masz prawa skarżyć się na zaniedbanie.

- Ciapek robi to za mocno. Mógłby mnie zetrzeć na gładką blaszkę.

-Ja natomiast robię to doskonale, panie - wtrącił Rupert. - Mogę wypolerować tę małą na wysoki połysk w mgnieniu oka. Powiedz tylko słowo, a przystąpię do dzieła. To jej świetnie zrobi, panie.

Kedrigern skrzyżował ramiona i zmierzył mosiężną głowę twardym spojrzeniem.

- Czy tego właśnie chcesz, Eleanor? - zapytał.

-Jeśli on przyrzeknie, że mnie nie upuści.

- Gwarantuję, moja mała. Nie obawiaj się, panie, nic jej nie grozi - zapewnił ich pospiesznie Rupert.

- Myślałem, że nie możesz niczego gwarantować - zauważył Kedrigern.

- Och... no... jeśli chodzi o pojedynczy przedmiot, panie... bez przenoszenia na wielkie odległości... to zupełnie inna sytuacja, panie.

- Rozumiem - mruknął Kedrigern, poważnie kiwając głową. - W takim razie mam propozycję, Rupercie. Jeżeli moje rzeczy nadejdą nie później niż po południu i bez żadnych uszkodzeń, pozwolę ci dokładnie wypolerować Eleanor. Zgoda?

-Jesteś prawdziwym czarodziejem, panie. Braciszek Bacon nigdy w życiu nie potraktował demona tak uczciwie, jak ty mnie potraktowałeś, panie. Jeśli zechcesz podać mi kierunek oraz jakieś specjalne wskazówki...?

Kedrigern wyciągnął przed siebie mapę drogi do zamku Wuxula oraz szczegółowy spis mebli i domowych sprzętów, wraz z diagramem ich przyszłego rozmieszczenia w nowym domu. Mapa i spis pofrunęły w górę, rozłożyły się w najwyższym punkcie trajektorii i zawisły nad głową czarodzieja. Albo Rupert był wyjątkowo wysokim demonem, albo unosił się w powietrzu. Potem rozległ się donośny szum i Kedrigern wiedział, że poltergeist odleciał, bez słowa pożegnania.

Gdy słońce zniżyło się nad dalekimi górskimi szczytami, Księżniczka stała przed kominkiem, z rękami na biodrach i zadowoloną miną. Mały domek Kedrigerna nie zmienił się w pałac, ale przynajmniej nie przypominał już jaskini nieporządnych ludojadów-kawalerów. Był to przytulny domek, odpowiedni dla księżniczki. Polerowany dąb i drewno wiśniowe, srebra i kryształy lśniły w świetle. Na ścianach wisiały barwne gobeliny, na podłogach leżały dywany, z okien spływały udrapowane zasłony. Wszystkie sprzęty były najwyższej jakości i przetrwały bez szwanku długą drogę z zamku Wuxula. Nie miały ani jednej rysy, szczerby czy wgniecenia.

Kedrigern nalał wina z wielofasetowej kryształowej karafki do dwóch delikatnych srebrnych kielichów i podał jeden Księżniczce.

- Czy jesteś zadowolona, moja droga? - zapytał.

- Brerep - odpowiedziała wesoło.

- Miło mi to słyszeć. Wypijmy za nasz wygodny dom. I za Wuxula. I za Ruperta, który okazał się niezwykle solidnym poltergeistem.

- Brerep - powiedziała Księżniczka, wznosząc swój kielich. Napili się bardzo dobrego wina. Kedrigern popatrzył na swój odmieniony pokój ze spokojnym zadowoleniem posiadacza.

- Trzeba tylko umieć z nimi postępować - oznajmił tonem wyższości.

- Brerep?

- Z poltergeistami, moja droga. Niektórzy czarodzieje prędzej wezwaliby diabła niż poltergeista. Ale jeśli zastosujesz odpowiednią kombinację stanowczości i pobłażliwości, bywają bardzo użyteczne.

- Brerep.

- Tak. Jutro chyba zagonię Ruperta do pracy w mojej bibliotece razem z Eleanor. Ona będzie segregowała książki, a on ustawi je na półkach. Jak już uporządkują księgozbiór, odszukam wszystkie pozycje wymienione w „Przewodniku" i opracuję zaklęcie dla ciebie. Za kilka dni... co to było?! - wykrzyknął Kedrigern, kiedy dom zatrząsł się od głośnego huku, który wywołał echo w nowo umeblowanych pokojach.

Potem rozległ się jeszcze głośniejszy huk i trzask. Z nieartykułowanym warknięciem czarodziej wepchnął swój kielich w dłoń Księżniczki i wybiegł z sypialni. Kiedy dotarł do drzwi pracowni, usłyszał następny trzask, a potem jakieś szuranie i drapanie, zagłuszane przez głęboki śmiech oraz cienki, metaliczny chichot.

Gwałtownie otworzył drzwi i krzyknął ze złością na widok chaosu panującego w pracowni. Pośród zawieruchy fruwających ksiąg oraz magicznych utensyliów stół do pracy szybował nad podłogą na wysokości kolan, chybotliwie jak niewprawny łyżwiarz na śliskim lodzie. Ponad tym całym bałaganem unosiła się jasno błyszcząca głowa Eleanor, rozbawiona widokiem krzesła i taboretu, które pląsały jak pijani wieśniacy na weselu. Poprzez zasłonę wirujących przedmiotów Kedrigern zobaczył na jej twarzy konsternację wywołaną jego wejściem.

- Co to ma znaczyć? - ryknął.

Stół do pracy z łoskotem opadł na podłogę. Krzesło i taboret zamarły w połowie piruetu. Księgi pospiesznie układały się w chwiejne sterty. Retorty, słoje, skrzynki i szkatułki, fiolki i buteleczki skryły się po kątach i skupiły razem w nieporządne stosy.

Cichym, groźnym głosem Kedrigern zaczął:

- Rupert...

- Tylko trochę się zabawiliśmy, Ellie i ja. Po pracy trzeba się odprężyć, jak to mówią. Nic złego się nie stało, panie. Spójrz tylko, jak pięknie wypolerowałem Ellie. Czy ten połysk nie raduje twojego serca, panie?

- Patrzę na moją pracownię, Rupercie.

- Ach, to. Nie mogłem się powstrzymać, panie. Z trudem się hamowałem, kiedy przenosiłem te wszystkie śliczne rzeczy. Ani jednej rysy, ani jednej szczerby. To mnie prawie wykończyło. Jestem poltergeistem, panie, i takie zachowanie sprzeciwia się mojej naturze. Potrzebuję hałasu, trzasków i łomotania, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.

- Dostaniesz łomotanie, Rupercie. Dopilnuję, żebyś dostał takie łomotanie, jak nigdy...

- Nie groź mojemu Rupertowi! - przerwała mu Eleanor. - Nie dbam o to, co mi zrobisz... możesz mnie wyszczerbić, porysować, spłaszczyć na blaszkę, ale już nigdy niczego dla ciebie nie zapamiętam, jeśli skrzywdzisz mojego Ruperta!

- Eleanor, opanuj się.

- Dobrze powiedziane, moja mała - wtrącił Rupert scenicznym szeptem.

Ośmielona Eleanor zawołała:

- Nigdy nas nie rozłączysz! Nigdy!

- Skoro tego pragniesz, Eleanor, niech tak się stanie - syknął rozwścieczony czarodziej. Wzniósł ramiona, gwałtownie rozwarł dłonie i zaintonował:

- Odejdźcie precz, duchu i mosiężna głowo, i nigdy nie wracajcie do mnie!

W milczącym przygnębieniu kontemplował opłakane skutki zabawy tych dwojga, kiedy usłyszał za sobą lekkie kroki. Odwrócił się i ujrzał Księżniczkę, która spoglądała na niego szeroko otwartymi oczami.

- Obawiam się, że trochę tu bałaganu. Rupert potrzebował więcej stanowczości, a mniej pobłażliwości.

- Brerep?

- Tak, oboje. Wyrzuciłem ich na zbity pysk. Więcej ich nie zobaczymy - oznajmił czarodziej. Księżniczka pocieszająco położyła mu dłoń na ramieniu, a on ciągnął: - No i bardzo dobrze. Każę Ciapkowi tu posprzątać, a kiedy skończy, zabiorę się do pracy nad zaklęciem dla ciebie. Muszę tylko znaleźć... Ojej - mruknął. - A niech to. Potrzebuję... muszę znaleźć...

Odwrócił się do Księżniczki i oparł dłonie na jej ramionach.

- Moja droga, urok rzucony na ciebie jest bardzo skomplikowany. Żeby go odczynić, muszę przeprowadzić rozległe badania. Potrzebuję licznych materiałów źródłowych z mojej biblioteki.

Oboje jednocześnie spojrzeli na straszliwy rozgardiasz panujący w pracowni.

- Eleanor była moim katalogiem. Wiedziała, gdzie leży każda książka. Bez niej to będzie trwało...

- Brerep?

- Obawiam się, że dłużej. Och, moja kochana, czy możesz mi wybaczyć? - zapytał żałośnie.

- Brerep - odpowiedziała.


5. Ubezpieczenie przeciwko alchemii

Kedrigern traktował poważnie potrzeby Księżniczki oraz własne czarodziejskie zadania, przy tym jednak był rozsądnym człowiekiem. W piękny poranek wczesnym latem mądrzej jest siedzieć wygodnie na dziedzińcu, wygrzewać się w słońcu i pozwalać myślom na swobodną wędrówkę, niż wkuwać starożytne formuły w pracowni - tak myślał. Tajemnica sukcesu czarodzieja, rozważał leniwie, polega na umiejętności odpoczynku. Nigdy nie należy się wysilać przy czarach, zwłaszcza kiedy pracownia leży w ruinie, a biblioteka to jeden wielki bałagan.

Wyciągnął się wygodnie na miękkich poduszkach, oparł stopy na podnóżku i ociężale podniósł rękę, żeby zadzwonić małym srebrnym dzwoneczkiem. W głębi domu nastąpiło gwałtowne poruszenie;

wkrótce pospieszne człapanie wielkich, płaskich stóp zbliżyło się do Kedrigerna i ucichło. Przed nim stal Ciapek, drżąc z pragnienia, żeby usłużyć swemu panu.

- Ach, tutaj jesteś - powiedział czarodziej. Ciapek energicznie kiwnął ogromną głową, rozpryskując sporo śliny, i zawołał:

-Jap, Jap!

- Dobry Ciapek, dobry. Teraz słuchaj uważnie.

-Jap! Jap! - powtórzył Ciapek, podskakując z podniecenia.

- Wypiję kufelek zimnego piwa. Przynieś cały dzban, tak na wszelki wypadek. Pr2ynieś też kawałek sera, takiej wielkości, żeby zakrył otwór dzbanka, i bochenek chleba. I zapytaj Księżniczkę, czy przyłączy się do mnie.

-Jap! Jap! - zawołał Ciapek i popędził do swoich obowiązków.

Kedrigern odprowadził go czułym wzrokiem. Prawda, trolle to kłopotliwe stworzenia, ale jeśli należycie je wytresować od małego, stają się oddanymi sługami. Nigdy nie nabiorą wytwornych manier, no, ale nie można mieć wszystkiego. Nie można nawet spodziewać się za wiele, rozmyślał, chyba że komuś wyjątkowo dopisze szczęście, a on uważał się za szczęściarza, ponieważ miał Ciapka.

I za takiego szczęściarza, aż bał się o tym myśleć - ponieważ miał Księżniczkę.

Oparł się na poduszkach, przymknął oczy i westchnął z cichym zadowoleniem. Tak powinien żyć rozsądny człowiek, pomyślał chełpliwie. Niech inni się przepychają, podgryzają i zwalczają w tym nędznym świecie na dole; on zostanie z Księżniczką na Górze Cichego Gromu, gdzie dobrze jest żyć.

Spochmurniał na myśl, o ileż lepsze byłoby życie, gdyby zdążył znaleźć przeciwzaklęcie przywracające głos Księżniczce, zanim Rupert narobił takiego bałaganu. Teraz rozpocznie się długie, nużące poszukiwanie i długie czekanie dla biednej Księżniczki. Odpowiednie przeciwzaklęcie na pewno kryło się gdzieś wśród jego książek, ale łatwiej było odnaleźć przysłowiową igłę w stogu siana.

Istniała tylko jedna alternatywa, tak odległa i mglista, że wspominanie o tym Księżniczce wydawało się idiotyczną stratą czasu; więc nie wspominał. Wielcy bardowie Cymrii słynęli w całym cywilizowanym świecie ze swoich elokwentnych zaklęć oraz pięknej wymowy. Któryś z nich mógłby pewnie rozwiązać problem Księżniczki w parę minut. Lecz mieszkali w dalekim kraju, mieli kapryśne charaktery i wysoko cenili swoje usługi. Znaleźć takiego i sprowadzić go tutaj -ponieważ musieli osobiście rzucać swoje zaklęcia i nikt ich nie mógł zastąpić - wymagałoby więcej czasu i cierpliwości, niż najdokładniejsze przekopanie rozproszonej biblioteki. Wymagałoby także pokaźnej sumy w złocie, płatnej z góry. Jednakże Kedrigern postanowił trzymać ten sposób w rezerwie, jako ostatnią deskę ratunku.

No, gdyby nie zerwał z gildią, mógłby poprosić kolegów czarodziejów o radę i pomoc; ale to nie wchodziło w grę. Oni wybrali Quintrindusa, tego szarlatana, tego alchemika, a Kedrigerna zmusili do wystąpienia z Gildii Czarodziejów przez wzgląd na honor i uczciwość. Tyle co do byłych kolegów.

Po prostu nie pojmował ich niezdrowej fascynacji alchemią. Po dwóch latach jeszcze nie potrafił się z tym pogodzić. Kto jak kto, ale czarodzieje powinni mieć tyle rozumu, żeby nie wiązać się z pseudo-profesją, wytwarzającą tylko mnóstwo dymu, smrodu oraz straszliwego partactwa i nadętego żargonu, którego nikt nie rozumiał, ale wszyscy koniecznie musieli używać. A jednak to chwyciło. Obiecujący młodzi ludzie nie pragnęli już zostać czarodziejami. Teraz interesowała ich wyłącznie alchemia.

Młodych ludzi przynajmniej usprawiedliwiała ich młodość. Koledzy czarodzieje nie mieli żadnego usprawiedliwienia i powinni się wstydzić za siebie. Wkrótce jednak zrozumieją swój błąd, zreflektował się Kedrigern - a kiedy przyjdą do niego, żeby na kolanach błagać o wybaczenie, odpowie im wesoło: „A nie mówiłem?"

Takie to już czasy, pomyślał, że świat schodzi na psy. Barbarzyńcy nadciągali ze wschodu i palili kapłanów; kapłani rzucali klątwy i palili się nawzajem; alchemicy palili wszystko, co im wpadło w ręce, usiłując zmienić ołów w złoto. Dym, wrzask i zniszczenie, oto symbo­le naszych czasów.

Ale Kedrigern miał swoją pracę i swoją Księżniczkę i był szczęśli­wy. Coraz lepiej poznawał magię temporalną i nabrał sporej wprawy. Kilkakrotnie sięgał w przyszłość, potrafił nawet sprowadzać dziwaczne przedmioty z tej nieukształtowanej epoki i zatrzymywać je do badań. Oczywiście pozostało jeszcze tak wiele nauki... tak wiele nauki...

Zdrzemnął się przez chwilę, ale obudził się natychmiast, kiedy padł na niego cień. Otworzył oczy i zobaczył jakiś wielki kształt, zasłaniający mu słońce.

Po chwili oczy przywykły mu do światła, po następnej chwili odzyskał przytomność umysłu i wówczas zobaczył, że stwór stojący przed nim był człowiekiem z tego rodzaju, jakiego miał nadzieję nigdy więcej nie spotkać - a przynajmniej nie przed własnym domem.

Przybysz był półtora rażą wyższy od czarodzieja i dwukrotnie szerszy. Obnażone ramiona, podobne do sękatych pniaków, zwisały z rozłożystych barków. Tors i grube nogi pokrywało gęste, zmierzwione futro. Maleńka główka pozbawiona szyi wyrastała bezpośrednio z masywnego karku. Wokół stwora unosiły się wyziewy zjełczałego zwierzęcego tłuszczu i ludzkiego potu. Niewątpliwie był to barbarzyńca, a barbarzyńcy nie żywią przyjaźni do czarodziejów. Ani do nikogo innego, nawet do innych barbarzyńców, skoro o tym mowa. Niesympatyczne typki.

- Ta droga na Szczyt Cichego Gromu? - zapytał barbarzyńca. Jego głos huczał jak kamienna lawina spadająca do przepaści.

- Tak jest - odpowiedział Kedrigern z miłym uśmiechem. Wska­zał na lewo. - Idź tą ścieżką prosto w górę. Jeśli się pospieszysz, doj­dziesz na szczyt przed zachodem słońca. Wspaniały widok w taki dzień. Poczęstowałbym cię zimnym napojem, ale...

- Ty czarodziej? - zapytał barbarzyńca.

Na takie pytanie nie należało pochopnie odpowiadać. Ostatnio po kraju włóczyło się zbyt wielu zapaleńców przekonanych, że zabicie czarodzieja stanowi dobry uczynek.

- Czarodziej? - powtórzył Kedrigern, zezując do góry. - Czy dobrze cię zrozumiałem? Chcesz wiedzieć, gdzie jest czarodziej?

- Ty czarodziej? - zapytał barbarzyńca dokładnie takim samym tonem.

Kedrigern poczuł się nieswojo. Nie chodziło o rozmiary i brzydotę barbarzyńcy ani o jego zapach, ani nawet o jego obecność tutaj, w tym odległym zakątku, gdzie nikt nie zjawiał się przypadkiem. To było nieuchwytne poczucie obecności. Kedrigern doznał niesamowitego wrażenia, że w pobliżu znajduje się ktoś z jego bractwa. Zupełny absurd. Przecież ten stwór nie był czarodziejem.

- Ciekawe, że pytasz - stwierdził Kedrigern z namysłem. - To sugeruje otwarty umysł, niezbyt pasujący do twoich manier i wyglądu. - Nieznacznie schował ręce za plecami, żeby wykonać gesty niezbędne do rzucenia zaklęcia deflekcyjnego przeciwko ostrej broni. - Większość ludzi wyobraża sobie czarodzieja w długiej szacie pokrytej kabalistycznymi symbolami, w spiczastym kapeluszu i z długą białą brodą, spływającą do kolan. Ja, jak widzisz, jestem ubrany zwyczajnie w porządną samodziałową tunikę i spodnie, nie mam żadnego nakrycia głowy i nie noszę brody. W rezultacie zwykły przechodzień, pytający o drogę albo szukający słynnego czarodzieja, łatwo może dojść do wniosku, że jestem uczciwym rzemieślnikiem, który z powodów osobistych postanowił zamieszkać samotnie... bo rzeczywiście jestem rzemieślnikiem, mistrzem rzadkich i subtelnych kunsztów.

Dokończył zaklęcie, żywiąc gorącą nadzieję, że ten wielki brutal nie zmiażdży mu głowy maczugą, zanim on zdąży opracować bardziej uniwersalny czar ochronny. Nawet z pomocą magii trudno było się przygotować na każdą ewentualność.

Małe czarne oczka barbarzyńcy, osadzone blisko siebie po obu stronach bezkształtnej bryły nosa, spojrzały na Kedrigerna spod wystrzępionej grzywy tłustych kosmyków. W spojrzeniu nie zabłysła ani szczypta inteligencji.

- Ty czarodziej? - powtórzył barbarzyńca.

-Ja czarodziej - przyznał Kedrigern z rezygnacją. - Ty kto?

-Ja Burok - oświadczył barbarzyńca i głośno uderzył się w pierś.

- O rany - szepnął Kedrigern.

Burok był esencją barbarzyńcy, barbarzyńcą pomiędzy barbarzyńcami. W porównaniu z nim Krogg wydawał się łagodnym kotkiem. Burok znany był w całym kraju jako Burok Podły, a do jego imienia dodawano takie epitety, jak Kat Bożej Ziemi, Pięść Szatana i Płomień Sądu oraz wiele innych, symbolizujących przemoc i zniszczenie. O Buroku mówiono, że dzielił rasę ludzką na dwie części:

wrogów i ofiary. Wrogów mordował od razu. Ofiary mordował, kiedy nie miał z nich pożytku. Nie znał trzeciej kategorii.

Spoglądając na tę płaską, beznamiętną twarz pokreśloną bladymi bliznami, Kedrigern uwierzył we wszystko, co kiedykolwiek słyszał o Buroku. Oblicze barbarzyńcy przypominało mu tanią glinianą miskę, rozbitą w kawałki i niedbale posklejaną do kupy.

- Ty pójdzie z Burokiem - oznajmił barbarzyńca.

- No, to jest propozycja otwierająca niezwykłe możliwości, obawiam się jednak, że mord, gwałty i rabunek nie należą do mojego zawodu, Buroku. Zajmuję się raczej książkami. I nie jestem już taki sprawny, jak dawniej. Ale miło z twojej strony, że zaproponowałeś. A teraz powinieneś już ruszać - powiedział Kedrigern, pospiesznie kończąc dodatkowe zaklęcie od wszelkiej przemocy. Co zrobiwszy, poczuł się zabezpieczony przed gniewem Buroka.

- Burok znalazł złota góra. Trzeba magia.

- Och? - Kedrigern był zaskoczony. Poszukiwacze złotych gór często wymagali magicznej pomocy. Znalazcy złotych gór z reguły tego nie potrzebowali.

- Góra cała złota. Czar kryje góra. Ty złamie czar. Podział po ćwiartka - wyjaśnił Burok w nagłym przypływie elokwencji.

- Po połowie - poprawił go szybko Kedrigern. Oczy Buroka zaszły mgłą i barbarzyńca znieruchomiał na chwilę. Potem kiwnął maleńką główką i powtórzył:

- Po połowie.

- Gdzie jest ta złota góra, Buroku? - zapytał Kedrigern, starannie wymawiając każde słowo.

Ponownie spojrzenie barbarzyńcy zmętniało. Kedrigern zrozumiał, że jest to zewnętrza oznaka procesów myślowych zachodzących w zakamarkach małej główki.

- Ty pójdzie. Burok pokaże - brzmiała odpowiedź.

- Muszę wiedzieć, jak to daleko, żebym mógł się spakować. Czy to bardzo daleko? Wiele dni drogi?

Po pewnym czasie Burok odpowiedział:

- Słońce. Słońce. Złota góra.

- Trzy dni drogi, rozumiem. Nieźle. Wcale nieźle - ocenił Kedrigern, coraz bardziej zainteresowany.

Rzeczywiście była to okazja. Mógł zagrać na nosie alchemikom i usadzić ich raz na zawsze. Niech zanieczyszczają okolicę śmierdzącym dymem, niech mącą ciszę paplaniem o Jajku Filozoficznym, Szmaragdowej Tablicy i temu podobnych pseudomagicznych bzdurach, w żałosnych wysiłkach wytworzenia szczypty złotego pyłu trzeciej próby. Kedrigern jedynie za pomocą magii zdobędzie złotą górę. No, połowę złotej góry. Z takim bogactwem stać go będzie na wynajęcie całego chóru cymrijskich bardów, żeby ekspresowo przybyli do jego domu i odczarowali Księżniczkę. Bez względu na ryzyko, magiczne czy fizyczne, oferta Buroka była zbyt ponętna, żeby ją zlekceważyć.

- Nie jesteś idealnym klientem, Buroku, ani też odpowiednim partnerem w interesach. I założę się, że w tej twojej miniaturowej główce kiełkuje pomysł, żeby posiekać mnie na kawałeczki, jak już osiągniemy cel. Ale nie mogę odrzucić twojej oferty - oświadczył czarodziej.

- Ty pójdzie?

-Ja pójdzie. Aha, Burok, mogę zapytać, czy zauważyłeś jakieś duchy po drodze na górę?

- Duchy?

- Duchy. Upiory. Zamaskowane zjawy, jęczące i zgrzytające zębami. Blade widma i upiorne postacie. Chodzi mi o któreś albo wszystkie z wyżej wymienionych.

- Żadnych duchów.

Kedrigern ponuro kiwnął głową. Tego się obawiał. Wygnawszy Ruperta, nie tylko stracił usługi Eleanor, ale także niechcący uwolnił wszystkie przerażające stwory, które strzegły jego samotności. Zaklęcia należy rzucać bardzo precyzyjnie, nawet w gniewie. Teraz każdy, nawet barbarzyńca, może znaleźć drogę przez labirynt ścieżek i napaść na Kedrigerna oraz Księżniczkę. Trzeba jakoś temu zaradzić.

W tej samej chwili pojawiła się Księżniczka, stąpając cicho i delikatnie. Niosła srebrną tacę, na której stał oszroniony dzban, dwa błyszczące srebrne puchary, kawał złocistego sera wielkości pięści oraz bochenek brunatnego chleba. Na widok Buroka stanęła jak wryta.

Tego dnia Księżniczka była jeszcze bardziej spektakularnie piękna niż zazwyczaj. Kaskada lśniących, kruczoczarnych loków spływała jej na biodra; jej oczy miały barwę sierpniowego nieba w samo południe; rysy twarzy były klasycznie doskonałe. Szmaragdowozielona jedwabna suknia podkreślała smukłą figurę, a włosy przytrzymywał złoty diadem. Małe oczka Buroka rozbłysły na jej widok. Księżniczka przysunęła się do Kedrigerna i spojrzała na niego pytająco oczami rozszerzonymi ze strachu.

- Nie denerwuj się, moja droga. Ten człowiek rozmawia ze mną o interesach - wyjaśnił Kedrigern. Wstał, odebrał od niej tacę i postawił na małym stoliku.

- Brerep - odpowiedziała cicho.

- Pani mówi dziwnie - zauważył Burok.

- Oto cały Burok, stuprocentowy dżentelmen. Koneser lingwistycznej elegancji. Niezawodnie odnajduje właściwe słowa - powiedział słodko Kedrigern, podnosząc do ust rękę Księżniczki. Barbarzyńca nie spostrzegł ironii.

- Pani mówi jak żaba - stwierdził.

Księżniczka spiorunowała wzrokiem olbrzymią, cuchnącą postać. Kedrigern ścisnął jej rękę.

- Ta piękna pani jest moją żoną, Buroku - oznajmił - i porozumiewamy się całkiem dobrze. Prawda, moja droga? Delikatnie dotknęła jego policzka i mruknęła:

- Brerep.

- Miło, że tak mówisz - odparł i zwrócił się do barbarzyńcy: -Masz dla nas konie?

- Pani jedzie?

Kedrigern zastanowił się przez chwilę. Mógł zostawić w domu Księżniczkę pod ochroną zaklęcia. Ale gdyby coś mu się przytrafiło, ona zostanie całkiem sama, nie wiedząc o niczym. A ponieważ wypędził złe duchy z labiryntu, nawet potężne zaklęcie nie zapewniłoby jej dostatecznej ochrony. Chociaż nie chciał jej narażać na łakome spojrzenia Buroka, doszedł jednak do wniosku, że powinien ją zabrać ze sobą.

- Pani jedzie - potwierdził.

Ponownie oczy Buroka zamgliły się od wytężonego namysłu. Potem barbarzyńca podniósł monumentalne ramię i wskazał na drogę.

- Konie tam.

- Zapakujemy trochę jedzenia i zaraz do ciebie dołączymy -obiecał Kedrigern. Natrafił wzrokiem na tacę, którą przyniosła Księżniczka.

- Tymczasem bądź moim gościem. Jedz. Pij - zaproponował, wskazując tacę.

Szybkość, z jaką znikły chleb, ser i piwo, zrobiła na nim wrażenie, postanowił więc wykorzystać Buroka do pewnego eksperymentu. Pozostawiwszy Księżniczkę przy pakowaniu jedzenia na drogę, napełnił worek przedmiotami sprowadzonymi na chybił trafił z jakiegoś miejsca w przyszłości. Były to niewielkie cylindryczne twory z jasnego metalu, owinięte wstęgami barwnego papieru, oznaczonego symbolami i obrazkami. Początkowo zakładał, że są to talizmany jakiejś niepojętej magii, jednakże kosztem sporego wysiłku przekonał się, że były to zwykłe artykuły żywnościowe, zabezpieczone niezwykle odpornym metalowym pancerzem. Zupełnie nie potrafił sobie wyobrazić, w jaki sposób zamknięto je w pancerzach a także dlaczego i kto jadał takie rzeczy, a ponadto jak się do tego zabierał. Burok okazałby się bardzo pomocny, gdyby mógł udzielić odpowiedzi na któreś z powyższych pytań.

Kedrigern rozejrzał się po pracowni. Wszędzie piętrzyły się stosy artefaktów sprowadzonych z dalekiej przyszłości, skąd pochodziły również cylindry. Na razie dowiedział się bardzo niewiele o tej odległej epoce, tyle tylko, że zawierała mnóstwo tajemniczych przedmiotów, w większości błyszczących. Lecz badania dopiero się rozpoczynały.

Na dworze wyciągnął cylinder z worka i rzucił Burokowi.

-Jedzenie, Buroku. Dobre. Jedz - powiedział, głaszcząc się po brzuchu.

Burok ugryzł cylinder, zmarszczył brwi i wyjął go z ust. Przez jakiś czas wpatrywał się w tajemniczy przedmiot, potem położył go na pieńku, wyjął wielki, ciężki sztylet, zamachnął się potężnie i rozpłatał cylinder na dwoje. Podniósł jedną połowę, wyssał ją, odrzucił i sięgnął po drugą.

-Jeszcze - zażądał.

Kedrigern rzucił mu worek i Burok zużył jeszcze tuzin cylin­drów, zaśmiecając podwórze błyszczącymi kawałkami metalu.

- Skóra twarda. Mięso dobre - oświadczył barbarzyńca. Więc tak należało korzystać z zawartości tych metalowych pancerzy. Mroczna myśl nawiedziła Kedrigerna. Ta odległa przyszłość, do której magicznie sięgał, mogła być zaludniona przez barbarzyńców w rodzaju Buroka. Wyobraził sobie pejzaż zaśmiecony odłamkami rdzewiejącego metalu, miażdżonymi przez potężne barbarzyńskie stopy - i zadrżał. Może to był znak, że alchemicy w końcu zatriumfują; taki świat ucieszyłby ich serca.

Burok zaprowadził ich do miejsca, gdzie czekały uwiązane dwa kudłate konie, z zadowoleniem skubiące trawę. Dosiadł większego wierzchowca, a mniejszego przeznaczył dla czarodzieja i jego pani. Kedrigern wspiął się na siodło i posadził przed sobą Księżniczkę.

Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Kedrigern pogrążył się w ponurych rozmyślaniach. Księżniczka była zafascynowana nowymi widokami, a Burok całkowicie skupił się na roli przewodnika. Droga prowadziła przez przyjazną, otwartą krainę, przez łąki pełne dzikich kwiatów i lasy pachnące żywicą, potem zagłębiła się w dolinę i dotarła do małego targowego miasteczka. Kedrigern, wciąż głęboko zamyślony, wzdrygnął się z zaskoczenia, kiedy Księżniczka objęła go mocno i przywarła do niego ze strachu.

Miasteczko wyglądało jak koszmar. Lekki wietrzyk dopiero zaczynał rozwiewać dym, który wisiał w powietrzu. Drzwi i okna powyrywano z zawiasów, wiejski kościółek utracił dach. W górze kołowały stada wron, z drogi uskoczył wilk spłoszony przez jeźdźców. Kiedy ujrzeli pierwsze ciała, Kedrigern pogładził głowę Księżniczki wtuloną w jego ramię i rzucił mały czar maskujący, żeby oszczędzić jej strasznych widoków. Czuł, jak cała dygocze.

- Wszystko w porządku, kochanie - szepnął.

- Brerep - odpowiedziała cicho, nie podnosząc głowy. Burok wstrzymał konia i wykonał szeroki gest.

- Burok to zrobił - oznajmił.

- Dlaczego?

Barbarzyńca zwrócił małe oczka na czarodzieja, przez chwilę wytrzymał jego spojrzenie, a potem wskazał na ruiny kościoła.

-Ja pali.

Wyciągnął rękę w stronę stosu trupów.

-Ja zabija.

Poderwał konia i ruszył przed siebie, dumny i wyprostowany w siodle.

Księżniczka lekko zadrżała na dźwięk głosu Buroka i mocniej przywarła do czarodzieja.

- Dziwne, nieprawdaż, moja droga, jak ci barbarzyńcy nie potrafią używać trybu oznajmującego w pierwszej osobie - rzucił Kedrigern, żeby odwrócić jej uwagę.

- Brerep - powiedziała cicho Księżniczka.

- Tak, oni zwykle zapominają o koniugacji, zwłaszcza kiedy się przechwalają. Znajomość zasad gramatyki nie wykracza u nich poza najniższy poziom dopuszczalny przy werbalnej komunikacji. - Po krótkiej przerwie dodał: - Czasami podejrzewam, że tylko udają.

- Brerep?

- Nie, naprawdę.

Kedrigern znowu zamilkł. Po chwili zaśmiał się cicho, ukradkiem, i szepnął do Księżniczki:

- Czasami widzę ich w wyobraźni, jak siedzą przy ognisku we własnym gronie, włochaci i cuchnący, z dala od oczu wszystkich nie-barbarzyńców, odrzuciwszy fałszywe pozory, pozwalając sobie na swobodną wymianę długich, złożonych zdań i zawiłych konstrukcji w trybie łączącym. Wyobrażasz sobie?

Roześmiała się z tego pomysłu, więc Kedrigern zaczął go dalej rozwijać, zadowolony ze zmiany nastroju. Od czasu do czasu Księżniczka zerkała na Buroka, potem na Kedrigerna i oboje dusili się ze śmiechu, jak dzieci podczas uroczystej ceremonii.

Lecz pod pozorami wesołości Kedrigern ukrywał zaniepokojenie. W ostatnich latach niewiele podróżował, a od tego czasu świat znacznie zmienił się na gorsze. Piękno natury pozostało, lecz wszystko, czego dotknął człowiek, obracało się w ruinę, zniszczenie i śmierć. Barbarzyńcy zalewali kraj, a ocalałe resztki zagarniali alchemicy, miażdżyli, gotowali i spalali, powodowani nienasyconą żądzą złota.

Kedrigerna ogarnęło okropne przeczucie, że choćby walczył ze wszystkich sił, alchemicy w końcu zwyciężą. Nie ustąpią, dopóki nie zmienią każdego kawałka zwykłego metalu w złoto, sprowadzając świat do chaosu. Przyszłość, którą Kedrigern badał za pomocą magii, była wyjątkowo paskudnym miejscem, jeśli właściwie odczytał wskazówki. Ta ponura perspektywa wpędziła go w przygnębienie.

Podróż przebiegała stosunkowo spokojnie. Przejechali przez trzy wioski leżące w ruinie i ominęli dwie następne. Za każdym razem Burok zatrzymywał się, wskazywał co straszniejsze sceny i chełpił się głośno oraz niegramatycznie. Zdradzał rosnące zainteresowanie reakcjami Księżniczki, co martwiło Kedrigerna. Jednakże wieczorami, kiedy rozbijali obóz, barbarzyńca zachowywał się przyzwoicie. Tym niemniej Kedrigern stawiał czar ostrzegawczy wokół namiotu, który zajmowali z Księżniczką.

Trzeciego dnia dotarli do bezsłonecznej doliny, gdzie nic nie rosło. W krzywych konarach martwych drzew drapieżne ptaki spoglądały czujnie najeźdźców, wędrujących wśród błota i kamieni w stronę niskiego wzgórza, wznoszącego się pośrodku. Dopiero kiedy zbliżyli się do jałowego spłachetka gruntu wokół podstawy wzgórza, Kedrigern spostrzegł, że sterczące ze wzniesienia patyki to nie są resztki lasu, tylko gołe żerdzie wbite w ziemię pod dziwacznymi kątami. Poczuł wibracje magii w powietrzu, więc wstrzymał konia i krzyknął ostro do Buroka:

- Ani kroku dalej! To miejsce jest chronione.

Burok ściągnął wodze i odwrócił się do czarodzieja. Na płaskiej twarzy miał ledwie widoczny cień uśmiechu, z którym wyglądał jeszcze paskudniej niż zwykle. Wskazał na wzniesienie.

- Złota góra - powiedział.

Kedrigern poczuł złość na siebie. Powinien był się domyślić. Niewiele istniało lepszych sposobów trzymania ludzi na dystans, niż zamaskowanie miejsca jako kurhanu Starej Rasy. Zeskoczył na ziemię i nakazawszy Księżniczce, żeby pilnowała niespokojnego wierzchowca, podszedł bliżej. Magiczna siła wzrosła.

Sięgnął pod tunikę i wyciągnął swój medalion. Podniósł go do oka i spojrzał przez maleńki otworek pośrodku.

Przed nim wznosił się kopiec złota. Nie była to góra, nawet nie przyzwoity pagórek. Ale powinno wystarczyć. Czyste, lśniące złoto rozświetlało ponurą dolinę swoim blaskiem.

Kedrigern wsunął medalion za tunikę i przetarł zmęczone oczy. Posługiwanie się Szczeliną Prawdziwej Wizji, żeby przejrzeć maskujący czar, zawsze było wyczerpujące. Kiedy spojrzał ponownie, kopiec znowu wyglądał jak rozdeptana padlina gigantycznego jeża. Odwrócił się w samą porę, żeby dojrzeć błysk srebra w dłoni Buroka, którą barbarzyńca szybko ukrył pod futrami. Kedrigern rozpoznał srebrny przedmiot i zimny dreszcz go przeszedł. Nagle wyjaśniło się wiele spraw, które go zastanawiały.

- Skąd się dowiedziałeś o złotej górze, Buroku? - zapytał.

- Człowiek powie Burok.

- Na pewno chętnie i bezinteresownie. A ty natychmiast ruszyłeś szukać czarodzieja, który cię tam zaprowadzi, prawda? Tak czy nie, Buroku?

Barbarzyńca popatrzył na niego bez uśmiechu.

- Rób magia. Burok dzieli złoto - powiedział.

- Nie ma pośpiechu, Burok. Ciekawi mnie ten drugi czarodziej. Czy coś mu zabrałeś?

- Rób magia - powtórzył Burok lodowatym tonem.

- Chwilowo nie interesuje mnie złota góra, interesuje mnie raczej ten srebrny medalion, który nosisz na brudnej szyi. Zabrałeś go koledze czarodziejowi.

Barbarzyńca sięgnął pod futra. Zawahał się, wyjął pustą dłoń i oznajmił:

- Czarodziej dał Burokowi. Moje.

- Żaden czarodziej nie odda swojego medalionu. Napadłeś na brata czarodzieja, kiedy jego magia osłabła, i zabiłeś go. W ten sposób znalazłeś złotą górę. Ale nie potrafisz przełamać czaru i nigdy się tego nie nauczysz.

Kedrigern skrzyżował ramiona i zmierzył zimnym, pogardliwym spojrzeniem barbarzyńcę na koniu.

- Więc możesz patrzeć, aż serce ci pęknie z chciwości, ty kupo brutalnej ignorancji, ale nigdy nie zdobędziesz tego złota.

Warknąwszy gniewnie, Burok zeskoczył na ziemię, szybkim, gładkim, wyćwiczonym ruchem wydobył długi, zakrzywiony miecz i natarł na czarodzieja. Kedrigern stawił mu czoła. Ostrze świsnęło, opadło i odskoczyło z dźwięcznym trzaskiem pękającego kryształu. Drzazgi błyszczącej stali zawirowały w powietrzu, a Burok zawył z bólu i złapał się za nadgarstek.

Kedrigern bezgłośnie poruszył ustami i wyciągnął rękę przed siebie. Z krzykiem cisnął palący grot magii w rozjuszonego barbarzyńcę. Pocisk rozprysnął się w deszczu iskier i teraz z kolei Kedrigern wrzasnął, ściskając obolałą dłoń. Bardziej jednak od odbitego czaru wstrząsnęła nim świadomość, że potęga, która go ochrania, ochrania również Buroka. Medalion był lojalny jedynie wobec swego nosiciela. Stanowił dowód solidarności panującej wśród czarodziejów, ponieważ chronił każdego czarodzieja, który go nosił, przed czarami kolegów.

Przeciwnicy mierzyli się wzrokiem. Kedrigern stał w miejscu, a Burok okrążał go czujnie. Obaj pragnęli zaatakować, ale pierwszy wstrząs nauczył ich ostrożności. Burok, warcząc jak głodny pies, wyrwał z błotnistego gruntu kanciasty głaz wielkości kociołka. Wzniósł go nad głowę i cisnął prosto w pierś czarodzieja. Głaz pękł w połowie drogi i obsypał ich deszczem odłamków.

- Nic z tego, Burok. Nie możesz mnie skrzywdzić. Barbarzyńca, dysząc z furii i zmęczenia, wpatrywał się nieruchomo w czarodzieja. Oczy miał szkliste od myślowego wysiłku. Po chwili złośliwy uśmiech wykrzywił mu twarz.

- Burok nie krzywdzi czarodziej. Czarodziej nie krzywdzi Burok.

- Zaraz coś wymyślę.

- Czarodziej nie krzywdzi Burok! - powtórzył barbarzyńca triumfalnie.

- Nie ciesz się przedwcześnie. Tylko pogarszasz swoją sytuację. Z niepokojącą szybkością Burok odwrócił się i doskoczył do

Księżniczki. Pochwycił jej talię jedną wielką dłonią, drugą złapał ją za włosy i ryknął:

- Burok krzywdzi panią! Czarodziej chce skrzywdzić Burok, Burok krzywdzi panią!

Kedrigern poczuł mdłości na widok Księżniczki we władzy Buroka. Desperacko wymierzył czar w małą główkę barbarzyńcy. Siła reakcji rzuciła go do tyłu. Przez zasłonę bólu usłyszał śmiech Buroka. Pisk Księżniczki doprowadził go do przytomności.

- Nie mogę go dosięgnąć, Księżniczko! - zawołał. - Medalion go chroni, tak samo jak mnie! Jestem bezradny!

Szarpnęła się i zwróciła na niego przerażone oczy. Burok przyciągnął ją bliżej, radośnie szczerząc zęby.

Kedrigernowi pozostało tylko jedno wyjście. Jego czary nie działały na barbarzyńcę, ale podziałają na Księżniczkę. Niebezpiecznie jest rzucać po raz drugi na kogoś zaklęcie zmiany postaci, ale wszystko było lepsze od maltretowania przez Buroka. Jako ptak Księżniczka miała szansę ucieczki; jako kobieta była zgubiona.

- Bądź dzielna, moja droga. Mam jeszcze inny pomysł - powiedział Kedrigern. Potrząsając głową, żeby odegnać zamroczenie, zaczął recytować konieczne słowa, przynaglany rozpaczliwą szamotaniną Księżniczki.

Burok przyciągnął ją do siebie. Usiłowała podrapać mu twarz, ale odepchnął jej ręce. Rozdarła mu tunikę, a on roześmiał się, podniósł ją z ziemi i potrząsnął gwałtownie. Ona wciąż go drapała. Potem jasno rozbłysnął medalion rzucony w powietrze.

Kedrigern przerwał zaklęcie i złapał srebrny dysk w locie. Zakręcił nim na łańcuszku i roześmiał się głośno. Burok odepchnął Księżniczkę i rzucił się na czarodzieja, żeby odzyskać medalion. Kedrigern podniósł drugą rękę i Burok zamarł w pół skoku, a potem runął na ziemię ciężko jak głaz, rozchlapując błoto z głośnym „plum".

Kedrigern podbiegł do Księżniczki i pochwycił ją w ramiona. Tulił ją mocno, głaskał po włosach i uspokajał, dopóki nie przestała dygotać. Zaniósł ją do konia, wyciągnął z juków ciepły płaszcz i zarzucił jej na ramiona.

-Jesteś bardzo dzielna. Księżniczko. I sprytniejsza ode mnie -powiedział.

- Brerep? - zapytała słabym głosem.

Kedrigern spojrzał na Buroka. Kontury jego sylwetki zaczęły już się rozmywać i zacierać w miarę, jak postępował czar petryfikacji. Wkrótce Kat Bożej Ziemi zmieni się w nieszkodliwy, dziwacznie uformowany szary głaz. Oczywiście barbarzyństwo jako takie pozostanie, ale zabraknie w nim osobistego udziału Buroka.

- Szybko i bezboleśnie, Księżniczko. To więcej, niż sobie zasłużył, ale w tych okolicznościach musiałem działać błyskawicznie. Bardziej stosowne środki wymagałyby czasu, którego nam obu zabrakło.

Błysk złota przyciągnął jego uwagę. Czarodziej pochylił się, podniósł złoty diadem i wytarł go starannie z błota, zanim umieścił klejnot na skroniach Księżniczki.

- Odjedziemy stąd zabierając tylko tyle złota, ile przywieźliśmy, jeżeli się zgodzisz, moja droga.

- Brerep - odparła stanowczo.

- Wiedziałem, że przyznasz mi rację. - Wskazał niedbale na najeżony patykami kurhan. - Znamy już drogę, a nie przypuszczam, żeby w międzyczasie ktoś tutaj trafił i zabrał złoto. Ta dolina nie jest uczęszczanym miejscem. Mamy dużo czasu na opracowanie planów - zakończył, podsadzając ją na siodło.

Dosiadł konia Buroka i razem ruszyli z powrotem. Przez jakiś czas milczał, pochłonięty poważnymi myślami. Kiedy zauważył zaciekawione spojrzenie Księżniczki, postanowił się wytłumaczyć.

- Powinienem ci wcześniej wyjaśnić, moja droga - powiedział z westchnieniem - że kopiec złota czasami sprawia więcej kłopotów, niż jest warty. Przede wszystkim samo odnalezienie właściwego zaklęcia, żeby go odczarować, zabierze mi dużo czasu... znasz stan mojej biblioteki. Następnie wyłania się kwestia transportu. W żadnym razie nie zamierzam znowu zatrudnić poltergeista, więc trzeba będzie użerać się z tragarzami, strażnikami i mnóstwem innych ludzi. A potem musimy szukać odpowiedniego miejsca na składowanie. Do tego dochodzą te wszystkie podróże... Nie, chyba lepiej będzie, jeżeli sam znajdę dla ciebie przeciwzaklęcie. Poza tym w naszych czasach... -westchnął ponownie i smutno potrząsnął głową.

- Brerep? - zagadnęła, kładąc pocieszająco dłoń na jego dłoni. Uśmiechnął się z roztargnieniem, ale nie odpowiedział. Przez resztę dnia często mamrotał coś pod nosem, a w nocy krzyczał przez sen:

Przeklęci alchemicy! Zmienią cały ołów świata w złoto!" i zgrzytał zębami.

Lecz u podnóża Góry Cichego Gromu oderwał wzrok od ziemi i wydał cichy okrzyk radości.

- Chyba mam, Księżniczko! Złota góra... wyobraziłem sobie... Klasnął w ręce i zaśmiał się głośno. Księżniczka, niezdolna oprzeć się wesołości, uśmiechnęła się również, ale spojrzała na niego pytająco.

-Jak już znajdę przeciwzaklęcie, żeby ci pomóc, moja droga... to pierwsza i najważniejsza sprawa... pobijemy tych alchemików ich własną bronią.

- Brerep?

- Proste. Kiedy zmienią cały ołów świata w złoto, co będzie rzadkim i cennym metalem? Ołów! Więc ich przechytrzymy. Zmienimy złotą górę w ołowianą! Czy to nie wspaniały pomysł, moja droga?

- Brerep - odpowiedziała.


6. Dary Conhoona

Dla niewyćwiczonego oka medaliony nie różniły się niczym. Nawet Kedrigern nie wiedział na pewno, który z dwóch dysków wisiał na jego szyi od czasu wstąpienia do gildii, a który należał do innego czarodzieja; nie domyślał się również, którego z byłych kolegów tak grubiańsko pozbawiono potężnego talizmanu. Oczywiście zastosowano podstęp, ale tożsamość ofiary pozostawała tajemnicą.

W takich chwilach Kedrigern rozpaczliwie tęsknił za Eleanor z Mosiężną Głową - ale nie ma sensu płakać nad rzuconym czarem. Eleanor odeszła, zamykając przed nim wszystkie łatwe i szybkie drogi do ukrytej wiedzy. Jeśli kolega czarodziej - albo cała gildia - mieli kłopoty, on dowie się o tym dopiero poniewczasie. Zresztą dobrze im tak, skoro go nie doceniali, pomyślał.

Ale nie czas na małostkowe marzenia o zemście. Kedrigern miał inne problemy.

Medaliony leżały obok siebie na stole do pracy - okrągłe, wielkości dłoni i grube prawie na palec, ale lekkie jak zeschły liść. Jedna strona była gładka i śliska niczym obrane jajko na twardo. Wokół krawędzi drugiej strony biegł szereg dziwacznych, tajemniczych symboli, głęboko i czysto wyciętych w metalu. Na dole widniała geometryczna figura - dwie przecinające się łamane linie. Przy górnej krawędzi, rozdzielone kółkiem do przewlekania łańcuszka, znajdowały się dwie szczerby: większa. Karb Łagodności, i mniejsza, Wrąb Sprawiedliwości. Dokładnie pośrodku widniał maleńki otworek, Szczelina Prawdziwej Wizji.

Kedrigern uniósł medaliony w dłoniach i złożył je delikatnie na szalkach wagi. Znieruchomiały w idealnej równowadze. Przyłożył je do siebie rewersami. Przylegały tak gładko, że ledwie widział miejsce złączenia. Obracał je na wszystkie strony, oglądał z największą dokładnością i wreszcie doszedł do wniosku, że naprawdę były identyczne. Z westchnieniem zawiesił jeden medalion na szyi, drugi położył na stole i zadzwonił filigranowym srebrnym dzwoneczkiem, który stał obok jego ręki.

Po chwili Ciapek wpadł do komnaty, człapiąc wielkimi stopami i oznajmiając swoje przybycie okrzykiem: -Jap! Jap!

- Robisz się szybki, Ciapek. To bardzo dobrze - pochwalił go Kedrigern z uśmiechem.

-Jap! Jap! - odparł dumnie Ciapek.

- Przynieś mi porządny kufel zimnego piwa, Ciapek. Jak największy kufel.

-Jap?

- Nie, tylko piwo. Pospiesz się, ale uważaj, nie rozlej ani kropli.

-Jap! Jap! - wykrzyknął Ciapek z entuzjazmem i wytoczył się z komnaty niczym ciężki galeon pod pełnymi żaglami.

Kedrigern przysunął sobie krzesło, usiadł wygodnie i oblizał wargi w oczekiwaniu. Nawet tutaj, do zacienionej pracowni, docierał żar letniego popołudnia. Ponownie spojrzał na medalion, leżący na stole w plamie słonecznego blasku. Pod wpływem impulsu chwycił go i zawiesił na szyi.

W chwilę później zerwał go z okrzykiem przerażenia i rzucił na stół. Medalion zaciążył mu jak kotwica, a cienki łańcuszek wpijał się w skórę niczym zębata garota. Nic z tego, powiedział sobie, ostrożnie pocierając kark. Widocznie noszenie dwóch medalionów nie stanowiło rozwiązania.

Więc co dalej? Medalion gildii powinien nosić czarodziej, a Kedrigern był jedynym czarodziejem w zasięgu wielu mil. Zakopywanie czy ukrywanie medalionu nie wchodziło w grę, zniszczenie było niemożliwe. Z całą pewnością nie należało go zostawiać na wierzchu, gdzie każdy mógł go ukraść. Medalion posiadał wielką moc i udzielał swojej potęgi nawet niewtajemniczonym. Gdyby Burok był trochę mądrzejszy... Kedrigern potrząsnął głową, żeby odpędzić ponure myśli.

Teraz miał następny kłopot na głowie, bo pierwszym i najważniejszym było przywrócenie głosu Księżniczce. Szczerze żałował, że wszedł w posiadanie drugiego medalionu.

Przyczłapał Ciapek dźwigając spotniały kamienny puchar zimnego piwa na drewnianej tacy, postawił tacę przed czarodziejem i odszedł do domowych obowiązków. Kedrigern pociągnął głęboki łyk piwa i westchnął z zadowolenia. Oparł stopy o krawędź stołu, przechylił się z krzesłem do tyłu i zagapił się w zasnuty pajęczyną kąt pokoju.

Wszędzie zalegała gruba warstwa kurzu. Od czasu wygnania Ruperta kurz pokrywał porozrzucane przedmioty, książki ustawione pospiesznie na półkach i leżące w stertach pod ścianami. Ciapek niewiele tu uprzątnął.

Na tym polegał kłopot z Ciapkiem. Pracowity troll skrupulatnie odkurzał i szorował wszystko, czego mógł dosięgnąć, ale zasięg miał ograniczony. Na górnych półkach piętrzyły się grube, szare poduchy kurzu niczym wygasłe popioły, a liczne i okazałe potomstwo Manny'ego zasnuło pajęczynami wszystkie kąty.

Kedrigern przez chwilę kontemplował ten bałagan, potem ponownie łyknął piwa i wstał, żeby bliżej przyjrzeć się książkom. Półki były bardzo zakurzone. Rzeczywiście wstyd. Wzrok czarodzieja wędrujący po przemieszanych tomach natrafił na małą czarną książeczkę, minął ją, zawrócił i znieruchomiał. Triumfalny uśmiech rozjaśnił mu twarz. Znalazł rozwiązanie.

Kedrigern zdjął książkę z półki, zdmuchnął warstwę kurzu i metodycznie wertował stronice, aż dotarł do poszukiwanej rubryki: ,Jak Wzywać Bezimienną Esencję lub Zmarłych, Nieobecnych i Uśpionych dla Celów Informacyjnych". Z cichym, radosnym chichotem zawrócił do stołu, po drodze ryglując drzwi pracowni.

Po kilku godzinach, dokładnie o zachodzie słońca, wszystko było przygotowane: krąg wyrysowany, świece ustawione i zapalone, medalion umieszczony w odpowiednim miejscu. Kedrigern odchrząknął - w gardle mu zaschło, ale teraz nie miał czasu na łykanie lekarstwa - i zaczął recytować zaklęcie.

Przez długą chwilę nic się nie działo. Lecz kiedy Kedrigern doszedł do pewnej frazy, płomienie świec zachybotały, wyprostowały się i znowu pochyliły. Czarodziej wypowiedział zaklęcie do końca i czekał w milczeniu. Pośrodku kręgu znad medalionu uniosła się smużka dymu, nie większa niż ostatnie tchnienie zgaszonej świecy. Poruszyła się, urosła i stopniowo uformowała w przezroczystą sylwetkę łysego starca z białą brodą, niechlujnie odzianego, z wyrazem zdumienia na mglistej, niematerialnej twarzy oraz brzydką szramą na nagiej czaszce.

- Kim jesteś ty, który nosiłeś ten medalion? - zapytał Kedrigern uroczystym tonem.

- Niech mnie diabli, jeśli wiem - odparła zjawa głuchym, dalekim głosem.

- Czy zaklęcie odebrało ci tożsamość?

- Trudno powiedzieć.

- Cóż więc cię spotkało?

- Pamiętam tylko cholernie silne łupnięcie w głowę, po którym łeb mi pęka z bólu i ciągle latam pomiędzy światami jak ziarnko grochu.

- Ducha nie boli głowa.

- Łatwo ci mówić, panie Z-Krwi-i-Kości - zirytowała się zjawa. - Nie bądź taki przemądrzały, bo w głowie mi dudni niczym Czarny Bęben z Dun na Gali, kiedy wieczorem wzywał do domu dziewięć tysięcy i sześć czerwonych krów, które były dumą i bogactwem Robtacha o Srebrnych Łokciach, Robtacha mieszkającego w wysokich komnatach...

- Conhoon! -wykrzyknął uradowany Kedrigern.

- Nie mieszkał w Conhoon, tego jestem pewien, i zechciej łaskawie zniżyć swój cholerny głos do szeptu. Ściszonym głosem Kedrigern oznajmił:

- To ty jesteś Conhoon. Conhoon od Trzech Darów. Conhoon czarodziej.

- Możliwe - przyznała ostrożnie zjawa.

- To całkiem pewne. Należałeś do Gildii Czarodziejów. Ja jestem Kedrigern. Też byłem członkiem gildii, dopóki... dopóki nie zrezygnowałem. Każdy z nas nosił srebrny medalion, jak ten, który mam na szyi. Widocznie straciłeś swój medalion, który trafił do mnie. Pamiętasz coś z tego?

-Nie.

- Czy pamiętasz twoich braci i siostry z gildii? Może przypominasz sobie Axpada albo Tristavera?

- Bynajmniej.

- Albo Krillican? Albo Belsheer?

- Ani trochę.

- Z pewnością pamiętasz Hithernilsa. On był skarbnikiem. Wszyscy go znali.

- Nie pamiętam twojego Hithernilsa ani nikogo innego. Na miłość boską, zamknij się wreszcie i zrób mi zimny okład na głowę, zanim zemdleję z bólu. Dostatecznie okrutnie postąpiłeś, wyrywając mnie z błogosławionej ciszy pomiędzy-światami, ale torturowanie mnie pytaniami jest nieludzkie.

- Duchy nie cierpią na ból głowy.

- Ten duch wybije ci wszystkie zęby, jeśli kiedyś uwolni się od zaklęcia, a wtedy pogadamy o bólu głowy - mściwie syknęła zjawa.

Kedrigern zdławił instynktowną gniewną replikę i zapytał spokojnie:

- Conhoon, czy ty niczego nie pamiętasz? Nie pamiętasz swoich trzech darów?

-Jedyne dary, jakich teraz pragnę, to zimny okład na głowę, wata do zatkania uszu i kamień wielkości sporego arbuza, żeby w ciebie rzucić.

- Pierwszym twoim darem była słodycz mowy. - Kedrigern zamilkł na chwilę, po czym kontynuował: - Drugim darem była bystrość pamięci. - Zamilkł na dłuższą chwilę i zmarszczył czoło z namysłem. - Nie pamiętam teraz trzeciego daru Conhoona, ale zaczynam wątpić, czy naprawdę nim jesteś.

- Tak powiadasz? No więc, panie Z-Krwi-i-Kości, ucieszy cię wiadomość, że twoje gderanie odświeżyło mi pamięć i przypominam sobie...

Rozległo się pukanie do drzwi. Kedrigern obejrzał się, a zjawa wykorzystała moment jego nieuwagi i zaczęła znikać. Kurczyła się szybko, jak dym ulatujący przez szczelinę, na oczach bezradnego Kedrigerna. Zaklęcie całkiem się rozleciało i niełatwo będzie je naprawić. Mrucząc gniewnie pod nosem, czarodziej podszedł do drzwi, odryglował je i otworzył gwałtownie.

- No? - warknął.

- Brerep? - odezwał się łagodny głos z cienia. Kedrigern natychmiast zmiękł.

- Ach, Księżniczko, przepraszam. Pracowałem i zupełnie zapomniałem o obiedzie. Mam nadzieję, że się nie zmarnował.

- Brerep - zapewniła go.

- Świetnie. Nie darowałbym sobie tego. Wejdź. Schowam tylko parę rzeczy i zaraz pójdziemy na obiad - zapewnił ją Kedrigern, zapraszając gestem do sanktuarium.

Złociste światło świec zapalało błyski w hebanowych włosach Księżniczki i jej złotym diademie. Kedrigern popatrzył na nią czule - nosiła ciemnozieloną suknię, jedną z jego ulubionych - i ścisnął ją za rękę, zanim zawrócił do zagraconego stołu.

- Brerep? - zapytała, spoglądając ciekawie na krąg na podłodze.

- Nic wielkiego, naprawdę. Tylko trochę magii, żeby sprawdzić, do kogo należał medalion, który odebraliśmy Burokowi.

Podszedł do niej, poślinił palec i starł fragment kręgu, żeby go zneutralizować. Następnie przeniósł świece na stół i podniósł medalion.

- Należał chyba do Conhoona od Trzech Darów. Jeden z naszych irlandzkich członków. Bardzo zamknięty w sobie.

- Brerep.

- Nie, nie chciałabyś. Zwykły gbur. Zresztą i tak to była strata dobrej magii. Ciągle nie wiem, co z tym zrobić.

Uniósł medalion, który obrócił się powoli, błyszcząc jak lustro w blasku świec. Księżniczka spojrzała na niego z zachwytem i wyciągnęła rękę. Kedrigern złożył medalion w jej dłoni.

- Śliczny, prawda? Doskonale pasuje do tej sukni. Zawsze uważałem, że srebro wygląda najlepiej na ciemnowłosych kobietach. Odbija światło w ten sposób...

Ich oczy się spotkały. Księżniczka przyłożyła medalion do sukni i z nieśmiałym uśmiechem zapytała:

- Brerep?

- O nie. Tylko czarodziej może go nosić, a ty... no cóż... - zająknął się i umilkł, rozważając możliwości. Nawet czarodziej nie mógł przewidzieć wszystkich konsekwencji magii. Nieautoryzowane noszenie medalionu mogło zmienić Księżniczkę z powrotem w żabę albo w coś gorszego. Jednakże Burokowi nic się nie stało. A Księżniczka była już raz zaczarowana i wyszła za mąż za członka gildii, co w pewnym stopniu kwalifikowało ją do roli czarodzieja.

Popatrzył na nią, tak piękną w łagodnym blasku świec, i pomyślał, jak by to było wspaniale, gdyby odzyskała zdolność ludzkiej mowy. Porozumiewali się teraz całkiem dobrze, ale przychodziły chwile, kiedy Kedrigern marzył, żeby usłyszeć słodki głos szepczący jego imię. Skrzeczenie psuło cały romantyczny nastrój. Dom powinien rozbrzmiewać radosnym śpiewem... rozmowy przy kominku w długie zi­mowe wieczory... czytanie na głos pięknych starych baśni... A potem przypomniał sobie, że pierwszym darem Conhoona była słodycz mowy. Najwyraźniej ten dar nie należał już do Conhoona; zatem tkwił w medalionie i można go było przenieść na wybraną osobę.

Kedrigern wyjął medalion z dłoni Księżniczki i podniósł do jej twarzy.

- To będzie trochę ryzykowne, moja droga. Nawet bardzo ryzykowne - ostrzegł.

- Brerep - odparła lojalnie.

- Dzielna dziewczyna! A więc zaczynamy.

Nałożył jej srebrny łańcuszek na szyję, a ona sięgnęła do tyłu, żeby uwolnić włosy. Głęboko wciągnęła powietrze, przełknęła i spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami, ale bez strachu.

-Jak się czujesz? Inaczej? Lepiej? Gorzej? Księżniczka zwilżyła wargi i cichym, żałosnym głosem przemówiła:

- Dziwnie się czuję, trojako dziwnie i niewiele dobrego przyniosło mi to uczucie na ciele, umyśle i sercu, a jeszcze gorzej się czuję wiedząc, że ani ty, ani ja, ani nikt inny nic nie możemy na to poradzić. Po pierwsze, czuję się jak ziarenko piasku w oku Ciallglinda, które kazało mu ryczeć z bólu i biegać na golasa jak szaleniec po całej Irlandii przez dwanaście lat, w dzień czy noc, bez względu na pogodę. Po drugie, czuję się jak sosnowa drzazga w opuszku kciuka Goiste'a, od której kciuk zaropiał i zgnił, a całe ramię poczerwieniało i spuchło jak udo Kathleen MacRossa, sam Goiste zaś poprzysiągł walczyć jedną ręką z synami Nisha o wschodzie słońca. Po trzecie, czuję się jak pchła w uchu Seiscienda, przez którą zapomniał o domu, żonie i dzieciach, utracił dar słodkich pieśni i dźwięcznej gry na harfie, i przez szesnaście lat żył w brudzie i smrodzie, obdarty i niemy, wśród świń na własnym podwórzu. Tak właśnie się czuję, mój mężu, co wcale nie sprawia mi przyjemności.

- Domyślam się - przytaknął Kedrigern.

- Mam jeszcze więcej do powiedzenia i powiem to w odpowiedniej porze, teraz jednak dręczy mnie głód większy niż głód synów Eogana, którzy walczyli przez cztery dni i cztery noce, bez kęsa strawy ni chwili wypoczynku, przeciwko stronnikom Goiła Czarnego Zęba w obronie honoru pięknej Fithir. Prowadź do stołu - zażądała Księżniczka.

- Natychmiast, moja droga - zapewnił Kedrigern, podając jej ramię.

Podczas posiłku nie wymówiła ani słowa. Kedrigern obserwował ją uważnie, ale nie dostrzegł żadnych skutków ubocznych noszenia medalionu. O ile się orientował, medalion obdarzył ją mową i niczym więcej.

Oczywiście odzyskała znacznie większą zdolność wymowy, niż mogła kiedykolwiek posiadać. Kedrigern nie przypuszczał, żeby Księżniczka przed zaczarowaniem rzeczywiście przemawiała niczym emerytowany irlandzki kronikarz. Ale ten przypływ elokwencji stanowił tylko reakcję na długi okres przymusowego milczenia, uspokajał sam siebie, natomiast styl wysławiania został chwilowo zapożyczony od Conhoona, który był poprzednim właścicielem medalionu. Z pewnością wkrótce nastąpi poprawa.

- Przepyszny obiad - stwierdził, ocierając usta serwetką.

- Wspaniały to był posiłek i wielką mi sprawił przyjemność -odparła Księżniczka. Kedrigern uśmiechnął się i uprzejmie kiwnął głową, a ona ciągnęła: - Posiłek ten nasycił mnie i zadowolił na pięć różnych sposobów, teraz więc obszernie i szczegółowo omówię pięć przyczyn mojego zadowolenia, posługując się dźwięczną prozą.

- Och, nie ma potrzeby... - zaczął Kedrigern, ale ona mówiła dalej.

- Po pierwsze, satysfakcji doznały moje oczy na widok czystego obrusa i lśniących sreber, i blasku świec odbitego w kieliszkach z winem, i zmierzchu łagodnie zapadającego za oknem na wzgórzach naprzeciwko, które wznoszą się niczym wzgórza Musheele, a szczególnie jestem usatysfakcjonowana, ponieważ dawniej wielokrotnie na moim talerzu znajdowałam tłuste ślady palców i nie mogłam wówczas wyrazić swojego niezadowolenia. Widok czystości sprawia mi taką przyjemność, jaką widok drobnej białej stopy Saraid od Trzech Bliźniąt sprawiał królowi Rory'emu Często-Kąpanemu.

-No, to się cieszę...

- A po drugie satysfakcji doznały moje nozdrza, czując zapach pieczonej kaczki i cierpki aromat wina, i czyste tchnienie tych doskonałych woskowych świec. Równie przyjemne były dla mnie te zmieszane wonie, jak zapach własnej stajni dla Tuathy Czarnego Byka. A po trzecie satysfakcji doznały moje uszy, słysząc...

- Przepraszam na chwilkę, moja droga - powiedział Kedrigern, podnosząc się z miejsca. - Właśnie sobie przypomniałem, że zostawiłem zapaloną świecę w pracowni i jeśli...

- Wcale nie zostawiłeś - przerwała mu Księżniczka. - Siadaj i wysłuchaj do końca opisu mojego zadowolenia, jeśli masz chociaż odrobinę dobrych manier.

Kedrigern wrócił na miejsce. Siedział i wiercił się dyskretnie, podczas gdy Księżniczka objaśniała za pomocą obrazowych przykładów, w jaki sposób obiad dostarczył przyjemności, satysfakcji i rozkoszy jej organom słuchu, smaku i dotyku. Wyczerpawszy inwentarz zmysłów, zaczerpnęła tchu i zakończyła:

- W taki sposób nasycił mnie ten cudowny obiad.

- Cieszę się - odparł ostrożnie Kedrigern, lękając się sprowokować kolejny monolog, ale zbyt uprzejmy, żeby odpowiedzieć niegrzecznym milczeniem.

Księżniczka uśmiechnęła się, ale nic nie powiedziała. Resztę wieczoru spędziła przy krosnach; od czasu do czasu nuciła cichutko niskim, słodkim głosem, który Kedrigern uznał za zachwycający. Nie odróżniał słów, ale melodia tak cudowna nie potrzebowała upiększeń, a on nie potrafił się zdobyć na to, żeby jej przerwać. Słuchał z przymkniętymi oczami, rozkoszując się chłodnym wieczornym powiewem, i dziękował swojemu szczęściu. Oto posiadał wygodną siedzibę, nieznaną kolegom czarodziejom. Stanowczo miał szczęście, a jeśli Księżniczka czasami musiała się wygadać, no cóż, on chętnie to zniesie w zamian za takie chwile. Słuchała go dostatecznie długo; teraz ona będzie mówić, a on słuchać. To nic strasznego, upewnił się w myślach.

Następnego dnia zwątpił we własną wytrzymałość. Przed śniadaniem Księżniczka prawie przez godzinę opowiadała o dziewięciu radościach dobrze przespanej nocy i szesnastu urokach poranka. Kedrigern spędził ranek w pracowni, ale przy lunchu Księżniczka wystąpiła z przydługą recytacją o czterech zaletach chleba, w której wielokrotnie występowała kobieta imieniem Dairne Pulchnoręka, raczej niejasno powiązana z tematem. Kedrigern szybko wrócił do pracowni, z żołądkiem protestującym przeciw zbytniemu pośpiechowi w jedzeniu. Wyszedł dopiero na obiad, przejęty wielką, lecz zrozu­miałą obawą. Obiad upłynął w błogosławionym milczeniu, lecz został poprzedzony i zakończony dwuczęściowym monologiem o trzydziestu trzech przyprawach odpowiednich dla letnich potraw. Kedrigern mocno przesolił swoje mięso, wypił za dużo wina dla ugaszenia pragnienia i zapadł w ciężki sen tuż po zachodzie słońca, przy dźwiękach smutnej piosenki.

Następny dzień spędził w lesie, zbierając rośliny niezbędne przy pracy. Wyszedł wcześnie i wrócił późno, już po obiedzie, toteż wysłuchał tylko długiej lamentacji o cierpieniach niejakiego Baracha Drobnostopego. Zajęła ona cały wieczór i przyprawiła go o lekki ból głowy. Zauważył, że Ciapek wchodził do pokojów bardzo ostrożnie, kładąc uszy po sobie, żeby nie natknąć się na Księżniczkę i nie usłyszeć jej kolejnego monologu. Trolle, jak pamiętał, słynęły z wytrzymałości.

Przez następne trzy dni padał ulewny deszcz. Skazany na przebywanie w domu, niezdolny pozostać dłużej w pracowni, gdzie wilgotność powietrza odpowiadała podwodnym normom, Kedrigern po całych dniach musiał znosić nieustanną gadaninę. Tęsknił za słodkim dźwiękiem „brerep". Zaczął rozmyślać o przeciwzaklęciu, żeby zneutralizować działanie medalionu Księżniczki; chciał nawet zwyczajnie go ukraść, kiedy spała. Ale takie pomysły były niebezpieczne dla obu stron. Sam włożył jej medalion na szyję, a tego nie dało się łatwo przekreślić. Co więcej, Księżniczka wydawała się bardzo zadowolona ze swoje] nowej grandilokwencji. Kedrigern wiedział, że nie potrafi odebrać jej tak wielkiej przyjemności. Chociaż była gadatliwa, ale była Księżniczką i kochał ją.

Pierwszego pogodnego ranka obudził się wcześnie, w błogosławionej ciszy. Na razie nawet ptaki milczały. Kedrigern rozkoszował się spokojem, wiedząc, że ta przyjemność nie potrwa długo.

Powoli, ostrożnie uniósł się na łokciu i spojrzał na Księżniczkę. Jej czarne włosy otaczały falą ciemności jasną twarz. Koralowe wargi miała lekko rozchylone, oddychała powoli i regularnie. Leżała cicha i milcząca. Wyglądała tak pięknie, że Kedrigern zapomniał o wszystkim i pochylił się, żeby wziąć ją w ramiona.

Lecz w ostatniej chwili zawahał się, zanim musnął jej ramię czubkami palców. Chciał ją objąć, chciał kochać się z nią nie mówiąc więcej, niż to konieczne lub wskazane, tak jak dawniej - ale obawiał się, że zamiast słodkich westchnień usłyszy jeszcze jedną opowieść o potężnie umięśnionych bohaterach i nieszczęsnych dziewicach, lekkomyślnych przysięgach i nikczemnych zdradach, pod względem stylu pasującą bardziej do starego gadatliwego bajarza niż do pięknej Księżniczki.

Prawie już dotykał jej ramienia, kiedy drgnęła, otwarła oczy i spojrzała prosto na niego. Zaskoczony, szybko cofnął rękę.

- Złe sny mnie dręczyły tej nocy, mężu mój Kedrigernie, niespokojne jak sny Draigena o Przekrwionych Oczach w Czarnym Łożu Goome - oznajmiła Księżniczka. Ziewnęła i mówiła dalej: - Dziesięć wyraźnych snów miałam tej nocy, a wszystkie wypełnione omenami, od których włosy stają na głowie jak ciernie, a krew w żyłach lodowacieje niczym strumień KilUllin na wiosnę, kiedy topniejące śniegi spływają po skalistych zboczach wzgórza Musheele. Drżałam tedy i krzyczałam w głos, i próbowałam uciekać, lecz głos został mi odebrany, a stopy znieruchomiały niczym Kamienny Pies z Moycashel.

- Widocznie coś ci zaszkodziło, moja droga - powiedział Kedrigern, wyślizgując się z łóżka. - Zauważyłem, że wczorajszy sos miał dziwny posmak. Pewnie Ciapek...

- To nie sos wypełnił moje sny koszmarami z Piekła rodem, a ty nie powinieneś umykać niczym łanie ze Sliabh Luachra na widok Finna Szybkiego Oszczepu, ilekroć otwieram usta - skarciła go Księżniczka.

Kedrigern zagryzł wargi i nie odpowiedział. Księżniczka przez chwilę mierzyła go złym wzrokiem. Potem głęboko zaczerpnęła powietrza, przygotowując się do opisu nocnych koszmarów. Nagle rozległo się głośne pukanie do frontowych drzwi, budząc echa w całym domu.

- Pewnie ktoś do mnie - stwierdził Kedrigern, sięgając po ubranie.

- Siadaj i słuchaj mnie, mężu. W tym domu Ciapek otwiera drzwi.

Nieznany gość znowu załomotał do drzwi i dodał kilka gniewnych słów, niewyraźnie dochodzących zza okna.

- Lepiej pójdę. Różne nieprzyjemne typy kręcą się po okolicy, moja droga, a odkąd odesłałem duchy z labiryntu, w każdej chwili możemy spodziewać się wizyty. Przypomnij sobie Buroka. To pukanie nie brzmiało przyjaźnie - oświadczył Kedrigern, wciągając buty.

Szybko rzucił tymczasowy czar przeciwko obrażeniom ciała, podkradł się do drzwi, odsunął rygle i otworzył drzwi szeroko. Na widok znajomej postaci wzdrygnął się i sapnął ze zdumienia. Przed nim stał łysy starzec z długą siwą brodą, niechlujnie odziany, pokryty kurzem, z brudną, zakrwawioną szmatą przewiązaną wokół głowy i bardzo rozgniewanym wyrazem twarzy.

- Conhoon! Ty żyjesz! - wykrzyknął Kedrigern.

- Żyję i chcę odzyskać mój medalion - odparł przybysz, groźnie potrząsając laską.

- Ach tak, twój medalion. Wejdź, Conhoonie. Właśnie siadamy do śniadania. Mój domowy troll smaży wspaniale naleśniki. Czy zechcesz...

- Chcę mój medalion i bez żadnych wykrętów!

- Oczywiście, oczywiście. Wejdź, przełamiemy się chlebem i pogadamy o gildii. Dawno chciałem porozmawiać o gildii. Przedyskutujemy kwestię medalionu i dojdziemy do polubownego rozwiązania.

- Do diabła z polubownym rozwiązaniem! Chcę mój medalion! - zawył Conhoon.

W tej samej chwili zjawiła się Księżniczka. Nosiła suknię koloru soczystej, głębokiej zieleni. Włosy spływały jej swobodnie na ramiona, a medalion błyszczał jak gwiazda na piersiach. Na ten widok Conhoon wytrzeszczył oczy i zaczął bełkotać w podnieceniu. Kedrigern pospiesznie dokonał prezentacji.

- Moja droga, to jest Conhoon od Trzech Darów. Conhoonie, to jest moja żona, Księżniczka. Conhoon to mój kolega, właśnie mówiliśmy...

- Zamierzasz trzymać tego biedaka na progu w porannym chłodzie, z zabandażowaną głową i o pustym żołądku? Wejdźże, wejdź, szanowny Conhoonie, zasiądź z nami do stołu i skosztuj pożywnej owsianki.

- Dzięki ci, pani, lecz przyszedłem tylko po medalion i jeśli zechcesz go oddać, zaraz ruszam w drogę - oznajmił Conhoon nieco grzeczniej, lecz stanowczo.

- To piękny medalion - powiedziała Księżniczka z namysłem.

- Owszem, i bardzo mi go brakuje.

- W jaki sposób go straciłeś? - zapytał Kedrigern.

- Diabli wiedzą. Drzemałem spokojnie w ogrodzie, osłabiony i wyczerpany po czarodziejskim wytępieniu myszy i kretów w trzech okręgach, a kiedy się obudziłem, miałem rozciętą skórę na czaszce, głowa pękała mi z bólu, dom leżał w gruzach, zaś medalion zniknął. Na szczęście jestem Conhoonem od Trzech Darów; moje trzy dary to słodycz wymowy, bystrość pamięci i twarda głowa. Jak dopadnę tego podstępnego łotra, który mnie obrabował, będzie potrzebował twardszej głowy niż moja albo słuch o nim zaginie - zakończył Conhoon.

- On już ma twardszą głowę. Zmieniłem go w kamień.

- To ładnie z twojej strony - stwierdził Conhoon niemal z wdzięcznością. - A teraz zabiorę medalion i pójdę.

- Przywiązałam się do tego medalionu - odezwała się cicho Księżniczka, dotykając gładkiego srebrnego dysku czubkami palców. - I gdybym pragnęła go zatrzymać, mój dzielny Kedrigern stanąłby po mojej stronie przeciwko każdemu czarodziejowi, czarownikowi czy dawnemu koledze...

- A niech to - mruknął po cichu Kedrigern.

- ...lecz nie zażądam od niego takiego poświęcenia - ciągnęła Księżniczka. - Mój Kedrigern, mój piękny, mój ukochany - zanuciła. - Piękny był w młodości, piękny jak dzień. Piękne miał włosy i brwi, gładką miał skórę, długie i smukłe miał ręce, czyste palce i paznokcie. Czerwień jego ust była jak krew na piersi białej gołębicy. Włosy jego były lśniące jak czerwone złoto, a oczy błękitne jak kwiat kukurydzy. Proste miał kostki i długie nogi, a kolana krągłe i twarde jak dwie muszle obmyte falami morza.

- Miło, że tak mówisz, moja droga - uśmiechnął się Kedrigern, uspokojony zmianą tematu.

- Lecz lata szybko mijają i kładą się wielkim ciężarem na barkach mojego Kedrigerna, mądrego, dobrego, niegdyś pięknego Kedrigerna. Siwe jak kłębki kurzu pod naszym zapadniętym łóżkiem będą wkrótce jego włosy, a bruzdy na jego twarzy pogłębią się niczym koryta potoków na zboczach Musheele po ulewnych wiosennych deszczach. Drobne zmarszczki wokół jego oczu są już tak liczne, jak włosy na głowach wszystkich wojowników, którzy walczyli...

- Nie musisz mówić dalej, moja droga. Conhoon już zrozumiał.

- Będę mówić dalej - odparła nieugięta Księżniczka. - Na głowach wojowników, którzy walczyli...

- Na miłość boską, kobieto, oddasz mi mój medalion?! - krzyknął Conhoon w porywie zniecierpliwienia.

Księżniczka umilkła. Spojrzała z czułością na Kedrigerna i ujęła medalion w obie dłonie.

- Z ciężkim sercem oddaję tę piękną i pożyteczną ozdobę, gorzko żałując bogatego daru wymowy, jakiego mi użyczyła. Zasmuca mnie myśl, że ponownie zmuszona będę skrzeczeć jak żaba w odpowiedzi na inteligentne i subtelne pytania. I odczuwam rozpacz na dziewiętnaście różnych sposobów. Ale zachowam je dla siebie.

Co rzekłszy, Księżniczka zdjęła z szyi łańcuszek i włożyła lśniący srebrny dysk w wyciągnięte dłonie Conhoona.

Tego wieczoru Księżniczka i Kedrigern jedli obiad w cieniu wielkiego dębu. Kiedy Ciapek sprzątnął ze stołu, Kedrigern pochylił się i ujął rękę żony.

- Dzisiaj rano postąpiłaś pięknie i szlachetnie, moja droga. A także mądrze. Walka czarodziejów to straszna rzecz. Dewastuje krajobraz i naraża na szkody niewinnych przechodniów. Ładnie z twojej strony, że do tego nie dopuściłaś.

Księżniczka odpowiedziała uśmiechem. Kedrigern uścisnął jej dłoń i mówił dalej:

- Przyrzekam, że od tej chwili poświęcę wszystkie siły, żeby zdjąć z ciebie urok. To zadanie ma całkowite pierwszeństwo.

Odwrócił wzrok, spojrzał na odległy kraniec łąki i dość niezręcznie, z zakłopotaniem ciągnął:

- I... moja droga... wspomniałaś dziś rano... zastanawiałem się... och, to nic wielkiego... ale jednak...

Spojrzał na nią z nadzieją. Ona pytająco uniosła brew.

-No, wspomniałaś coś Conhoonowi o moim wyglądzie... jak według ciebie będę wyglądał za kilkadziesiąt lat. Czy naprawdę...? To znaczy, mam ledwie sto sześćdziesiąt lat. Jak na czarodzieja jestem praktycznie dzieckiem. Chyba nie widać po mnie... nic zdradzam objawów... no wiesz?

Księżniczka poklepała go po ręce, uśmiechnęła się enigmatycznie i bardzo powoli przymrużyła oko.

- Brerep - powiedziała.


7. Cosito, erso Sam

Kedrigern wreszcie wygrzebał „Przewodnik do zdejmowania wieloskładnikowych czarów, rozbudowanych klątw i subtelnych uroków" Isbashooriego z chaosu pozostawionego przez Ruperta i Eleanor. Udało mu się znaleźć prawie wszystkie książki, wymienione w dziale „Komplikacje po przeciwzaklęciach". Lecz dalsze informacje, zamiast podsycić jego nadzieje, potwierdziły tylko najgorsze obawy. Podstawowy urok ciążący na Księżniczce zawierał tyle pułapek, wybiegów i eleganckich sprytnych kruczków, że Kedrigern mógł spędzić nad nim resztę życia bez żadnej gwarancji sukcesu.

Jedno go pocieszało: Księżniczce nie groziło śmiertelne niebezpieczeństwo. Nieudana próba przywrócenia jej mowy nie rozpuści jej, nie spali i nie zamieni w kamień. Nie spowoduje nawet drobnych kłopotów, jak wyrośnięcie rogów czy przejściowa otyłość. Ale sprawa będzie wlokła się bez końca, zużywała nadmiernie magiczny potencjał Kedrigerna, wyczerpywała cierpliwość Księżniczki i podkopywała jej wiarę w niego.

Im dłużej rozmyślał nad sytuacją, tym bardziej złościł się na własny pośpiech i niedbalstwo. Już przy pierwszym spotkaniu na Smętnym Trzęsawisku powinien był poświęcić więcej czasu, żeby zapoznać się z każdym szczegółem uroku Księżniczki. Ideałem byłoby, gdyby zabrał ją do domu, umieścił w przyjemnej kałuży i przeprowadził metodyczne badania przed rzuceniem przeciwczaru. Ale on pospieszył się niczym niecierpliwy uczeń i tylko pobieżnie zbadał fakty. Co gorsza, kiedy przejściowo odzyskała mowę, nie skorzystał z okazji, żeby dokładnie ją wypytać. Zważywszy na retoryczny styl, który zawdzięczała medalionowi Conhoona. Jej odpowiedź zajęłaby pewnie kilka dni, ale pod potokami wymowy mogła kryć się wskazówka, jakiej potrzebował, żeby znaleźć odpowiednie lekarstwo. Teraz było już za późno. Pozostawała tylko metoda prób i błędów. Wolał nie mówić tego Księżniczce. Właściwie do tej pory Kedrigern nauczył się całkiem dobrze porozumiewać z Księżniczką, przynajmniej w sprawach domowych. Księżniczka potrafiła wyrazić skrzeczeniem znacznie więcej, niż Ciapek za pomocą jednosylabowego słownictwa. Oczywiście Ciapek był trollem, a Księżniczka była księżniczką, pomagającą sobie wymowną gestykulacją oraz urozmaiconą mimiką. Na tym polegała różnica. Lecz nawet najsubtelniej modulowane „brerep" nie wystarczało do wyjaśnienia drobnych niuansów czaru transformacji, zwłaszcza kiedy rzuciła go błotna wróżka, która poświęciła wiele czasu i starania na utkanie pomysłowego zaklęcia, najeżonego pułapkami na nieostrożnych czarodziejów.

Istniały pytania, na które nie wystarczało odskrzeczeć „brerep". Lecz zwróciwszy medalion Conhoona prawowitemu właścicielowi, Księżniczka przez dłuższy czas miała udzielać tylko takich odpowiedzi.

Kedrigern przeżuwał te ponure myśli w uroczy skądinąd letni poranek, spacerując w ogrodzie po śniadaniu. W tak piękny dzień nie miał ochoty zamykać się w czterech ścianach. Wiedział jednak, że czekały go długie tygodnie w pracowni, zresztą z jego własnej winy. Nawet błękitne niebo, ciepło słońca i melodyjny świergot ptaków nie zdołały go rozchmurzyć.

- Brerep? - zagadnęła go troskliwie Księżniczka.

- Nic takiego, moja droga. Pomyślałem tylko, jak duszno i gorąco będzie dzisiaj w domu. - Przystanął przy bramie i spojrzał ponad długim, trawiastym zboczem na dolinę zasnutą mgiełką. - Fatalnie, że nie mogę pracować na dworze. Wolałbym tutaj rozłożyć swoje rzeczy. Albo może pod dębem.

- Brerep - zaproponowała.

- Nie da rady. Większość materiałów nie znosi świeżego powietrza i słońca. Połowa książek rozsypałaby się w pył.

Księżniczka podeszła spiesznie do bramy, ujęła rękę męża i oparła mu głowę na ramieniu w geście milczącego współczucia. Przez chwilę stali tak spoglądając na łąki. Potem Kedrigern osłonił oczy dłonią.

- Czy ktoś się zbliża, moja droga?

- Brerep?

- Z tamtej strony. Widzisz?

Czarodziej sięgnął za tunikę po medalion, mrucząc pod nosem:

- Istny dom wariatów. Najpierw Burok, potem Conhoon, teraz jeszcze ktoś...w końcu trzeba będzie wybudować gospodę przy drodze... dumy, hałasy... ani chwili spokoju...

Zerknął przez Szczelinę Prawdziwej Wizji i rozjaśnił się.

- Rozpoznaję tę liberię. To posłaniec od Vosconu.

- Brerep?

- Vosconu Otwartoręki, moja droga. Jeden z moich ulubionych klientów. Na ogół miewa niezbyt skomplikowane problemy. Pracować dla Vosconu to zawsze przyjemność.

Pomachał ręką, a odległa figurka odpowiedziała na powitanie. Kedrigern zostawił Księżniczkę przy bramie, a sam wziął srebrny dzwoneczek ze stołu i zadzwonił po domowego trolla. Kiedy Ciapek przybiegł, czarodziej zamówił lekką przekąskę dla gościa. Potem wrócił do Księżniczki, żeby razem oczekiwać na posłańca

- Sądzę, że słudzy Vosconu zrobią na tobie wrażenie, moja droga. On jest dla nich wyjątkowo hojny, a oni odpłacają mu żarliwą lojalnością. Pewnie będę musiał przemocą nakłonić posłańca do chwili wypoczynku, tak spieszno mu będzie wrócić do pana z pomyślnymi wieściami.

Księżniczka popatrzyła na męża z namysłem i powiedziała:

- Brerep.

- Na pewno, moja droga? - odparł z lekkim zdziwieniem. - Ten człowiek przynosi nowiny, które mogą cię zainteresować. Dwór Vosconu to ruchliwe miejsce. Zawsze trafi się coś ciekawego.

Zdecydowanie potrząsnęła głową.

- Brerep.

-Rozumiem. Wejdź do domu, a ja porozmawiam z nim tutaj. Nie musisz nikogo widywać, jeśli nie masz ochoty. Opowiem ci wszystko przy lunchu.

Kedrigern strzepnął okruchy chleba i sera z palców, łyknął piwa i uśmiechnął się z zadowoleniem.

- Sprawa wydaje się bardzo łatwa, robota dla amatora. Nie powinna mi sprawić żadnych kłopotów. A Vosconu zawsze płaci szybko i hojnie. Jeżeli postanowimy kupić przeciwzaklęcie, będziemy potrzebowali pieniędzy. Jedyny szkopuł, że konieczna jest moja obecność na miejscu, co oznacza podróż do kraju Vosconu. Nie znoszę podróży, ale nie mogę zawieść stałego klienta.

Milczał przez chwilę, potem powiedział:

- Dlaczego nie pojedziesz ze mną, moja droga? To zupełnie co innego niż wycieczka z Burokiem. Pałac Vosconu jest wspaniale urządzony. Zrobimy sobie małe wakacje.

- Brerep - oświadczyła stanowczo Księżniczka.

- Żaden kłopot, naprawdę. Ciapek wszystkiego dopilnuje. Rzucę czar ochronny na dom i okolicę, żeby mu pomóc. Na pewno zechcesz...

- Brerep - powtórzyła.

- Przecież nie musisz z nikim rozmawiać. Możesz zachować tajemnicze milczenie.

Popatrzyła na niego jak na idiotę. Wzruszył ramionami.

- Albo powiem wszystkim, że masz zapalenie gardła - zaproponował. Nadal nie zmieniła wyrazu twarzy, więc kiwnął głową na zgodę.

- No dobrze. Nie musisz jechać, skoro nie chcesz, moja droga. Pojadę tam, załatwię sprawę i wrócę jak najszybciej. Nie powinno być komplikacji. Może nawet nie rzucono żadnej klątwy. Vosconu ma skłonność do przesadzania. Okropny panikarz.

Zaśmiał się cicho i podał jej długi list, który dostarczył posłaniec - sześć kartek zapisanych drobnym maczkiem po obu stronach.

- Tylko popatrz, moja droga. Własnoręczne pismo Vosconu, ni mniej, ni więcej. Spotkałaś kiedyś człowieka równie metodycznego, równie dbałego o szczegóły?

- Brerep - zaprzeczyła.

- Ani ja. - Kedrigern oderwał wzrok od listu i westchnął. - Gdybym miał taki dokładny opis okoliczności twojego zaczarowania, wystarczyłoby kilka...

Urwał w połowie zdania. Oboje popatrzyli na siebie z nagłym zrozumieniem. Następnie Kedrigern wbiegł do domu i wrócił po chwili niosąc pióro, kałamarz z rogu oraz czystą kartkę pergaminu. Położył materiały piśmiennicze przed Księżniczką, cofnął się i stanął wyczekujący, rozpromieniony nadzieją.

Księżniczka wzięła pióro, zanurzyła w kałamarzu i przygotowała się do pisania. Siedziała wyprostowana przez pełną minutę, potem oparła podbródek na dłoni i zapatrzyła się w przestrzeń niewidzącym wzrokiem. Artysta ze skłonnością do banałów mógł naszkicować jej portret i zatytułować: „Poetka czekająca na natchnienie". Wre­szcie Księżniczka odłożyła pióro i spojrzała na czarodzieja ze łzami w oczach.

- Brerep - powiedziała ledwie słyszalnym głosem.

- Zupełnie nic, moja droga? Ani jednego szczegółu?

- Brerep.

- A niech to. - Kedrigern podszedł do niej i wziął ją w ramiona, żeby ją pocieszyć. - Wszystko będzie dobrze. Straciliśmy tylko trochę czasu, nic więcej. Nie trzeba się denerwować. Będę dalej szukał i ani się obejrzysz, jak zaczniesz mówić z całą należną ci elokwencją.

- Brerep - zatkała.

- Twoja pamięć jest w porządku, moja droga. Wspomnienia powrócą. To tylko szok. Spadło na ciebie tyle magii w tak krótkim czasie, że twój organizm nie zdążył się przystosować. Wyrzuciłaś wszystko z pamięci. Widziałem już takie przypadki.

- Brerep?

- Och, dziesiątki razy. I wszyscy odzyskali pamięć. Nie trzeba się martwić.

Księżniczkę wyraźnie pocieszyły jego słowa. Kedrigern uścisnął jej rękę i zaprowadził ją do wygodnego fotela. Zaniósł do domu po przybory do pisania i wrócił z niewielkim pucharkiem.

- Wypij to, moja droga. Poczujesz się lepiej - zapewnił. - Wiek ę do pracowni i zacznę spisywać listę zaklęć.

Wieczorem przy obiedzie Kedrigern milczał, jakby pochłonięty myślami. Później, podczas spaceru w lesie, przedstawił nowy pomysł Księżniczce.

- W trakcie pracy coś mi przyszło do głowy Przypomniałem sobie, jak pierwszy raz pomogłem Vosconu - opowiadał. - Biedak bał się mieszkać w nawiedzonym domu i chciał, żebym przegnał złego ducha. Załatwiłem sprawę ku ogólnemu zadowoleniu i odtąd Amos jest mi winien przysługę, więc pomyślałem...

- Brerep? - przerwała Księżniczka.

- Och, Amos to ten duch. Wcale nie zamierzał nawiedzać pałacu Vosconu, szukał tylko spokojnego kąta, ale trochę przesadził z upiornym wyglądem i zdenerwował wszystkich. Gdyby nie ja, Vosconu kazałby go wyegzorcyzmować, a to jest bardzo nieprzyjemne doświadczenie dla ducha. Amos obiecał, że rzuci wszystko i przybędzie na moje rozkazy, jeśli kiedyś poproszę go o przysługę. Teraz będzie miał okazję.

Księżniczka spojrzała na męża ze zdumieniem. On uśmiechnął się, energicznie zatarł ręce i wyjaśnił:

-Jeśli Amos nawiąże kontakt z kimś, kto był obecny, gdy Bertha rzuciła na ciebie urok, to za jego pośrednictwem poznamy kluczowe słowa oraz wszystkie subzaklęcia dołączone przez nią do głównego czaru. Jak już będę to wiedział, przywrócę ci mowę w ciągu godziny.

- Brerep?

- Oczywiście. Myślę, że to nasza najlepsza szansa. Co prawda zwykle unikam wzywania duchów. Te, które odeszły do lepszego życia, nic znoszą, kiedy im przeszkadzać, i nie mogą się doczekać powrotu. Udzielają krótkich odpowiedzi, szybko się niecierpliwią i robią się opryskliwe. A jeśli odeszły w inne miejsce, koniecznie chcą zostać tutaj, więc stosują prośby, groźby tudzież przekupstwa. W obu wypadkach trudno z nimi pracować. Ale Amos nie powinien stwarzać problemów- Ktoś Gdzieś Tam zgubił jego teczkę, dlatego na razie biedak błąka się bez przydziału, nie całkiem tu i nie całkiem tam, dopóki Odpowiednie Władze nie zajmą się jego przypadkiem. W drugim życiu czuje się samotny, więc cieszy go każdy kontakt z ludźmi.

- Brerep - powiedziała Księżniczka cicho, ze współczuciem.

- Nie jest tak źle, naprawdę. Myślę, że w gruncie rzeczy Amosowi podoba się takie życie. Ale jest jeden szkopuł, moja droga. Amos może się kontaktować tylko z innym duchem. Ponieważ dawno nic widziałaś się z rodziną, możesz przeżyć przykry wstrząs... to znaczy będziesz wiedziała, że osoba, którą on wymieni... no, odeszła Tam... po twoich osiemnastych urodzinach.

Księżniczka szeroko otworzyła oczy w nagłej trwodze i podniosła rękę do ust. Kedrigern ścisnął jej drugą dłoń i powiedział:

-Jeśli wolisz nie wiedzieć... mogę poprosić Amosa, żeby nie nawiązywał kontaktu z najbliższą rodziną. Powiem mu, żeby ograniczył się do dworzan i urzędników.

Księżniczka kiwnęła głową i szepnęła „brerep" z widoczną ulgą.

- No dobrze, w takim razie wezwę Amosa. Pójdę do siebie i przygotuję zaklęcia. Przyjdź do pracowni, jak tylko się ściemni.

W oznaczonej porze Księżniczka weszła do pracowni czarodzieja, gdzie zobaczyła stół odsunięty pod ścianę i diagram wyrysowany kolorową kredą na podłodze. Dwie grube, krwawoczerwone świece stały po obu stronach rysunku, a dwie cienkie świeczki czekały na zapalenie w lichtarzach na stole. Kedrigern zamknął drzwi za żoną i zaprowadził ją do krzesła, jednego z dwóch ustawionych naprzeciwko rysunku. Zapalił obie świeczki, wręczył j ej jedną i usiadł na drugim krześle.

-Jeszcze jedno, moja droga. Chciałbym, żebyś na widok Amosa okazała przestrach - powiedział cicho.

- Brerep?

- Nie, on jest całkiem niegroźny. Po prostu lubi się popisywać. W blasku świec na twarzy Księżniczki pojawił się wyraz zniecierpliwienia. Kedrigern przysunął się bliżej z krzesłem i zaczął wyjaśniać:

- Dawniej Amos zachowywał się cichutko jak myszka. Krył się w cieniu, unikał wszelkich hałasów, prawie się nie pokazywał. Przy spotkaniach z ludźmi starał się uśmiechać i wyglądać przyjaźnie, żeby nikogo nie przestraszyć. Potem znalazł gdzieś książkę o duchach. Amos zawsze był podatny na sugestię, nawet za życia. Natychmiast zaczął dzwonić łańcuchami, zostawiać niezmywalne krwawe plamy, nosić głowę pod pachą i wyskakiwać zza...

Głuchy, basowy śmiech zadudnił w komnacie. Płomyki świec zatrzepotały i przybrały błękitną barwę.

- To chyba Amos - stwierdził Kedrigern. - Czy zechcesz udawać strach?

- Brerep - syknęła gniewnie Księżniczka.

- Proszę, kochanie. To wiele dla niego znaczy. Nie możemy poczęstować go niczym do jedzenia ani do picia. Możemy tylko wprawić go w dobry nastrój.

Nachmurzona Księżniczka westchnęła, zakryła twarz rękami i skuliła się na krześle, wydając ciche jęki przerażenia. Zerknęła ukradkiem przez palce.

- Doskonale, moja droga - szepnął Kedrigern. Potem wzdrygnął się przesadnie, omiótł dzikim wzrokiem komnatę i zawołał: -Cóż za straszliwy gość z zaświatów przybywa, aby napełnić nasze trwożne serca lękiem i drżeniem? Przemów, groźny duchu, i nie dręcz dłużej nas nieszczęsnych!

Kolejny wybuch głębokiego, tubalnego śmiechu rozległ się wibrującym echem, aż zabrzęczały drobne przedmioty na stole i półkach.

- Boicie się? - zagrzmiał upiorny głos.

- Umieramy ze strachu - odparł Kedrigern.

- Och, to bardzo miło. Naprawdę bardzo miło - przemówił upiorny głos łagodniejszym tonem. -Wszystko w porządku. Jesteście całkiem bezpieczni. Tu Amos.

- Amos? Naprawdę?

- Nikt inny. Wezwałeś mnie, prawda?

- Zgadza się, Amos. Ale przez chwilę wydawało mi się, że nawiązałem kontakt z okrutnym duchem zagłady. Tak przemożnie zawładnęła mną czysta kosmiczna zgroza, że nie mogłem uwierzyć, iż spotkałem znajomego.

- Przepraszam, siary, jeśli cię nastraszyłem. Nie wiedziałem o obecności pani, inaczej byłbym grzeczny. Czy ona zemdlała z przerażenia?

- Całkiem możliwe - przyznał Kedrigern.

- Jeszcze raz przepraszam. Gdybym wiedział...

- To nic twoja wina, Amos. Zresztą zaprosiłem cię właśnie ze względu na moją żonę.

- Twoją żonę? Gratulacje, stary! - serdecznie zawołał duch. -Jak pani na imię?

-Księżniczka. Ona jest księżniczką. Mamy trochę kłopotów z urokiem, który na nią rzucono, Amos, więc myślałem, że nam pomożesz.

Kedrigern krótko streścił sytuację, pod akompaniament okrzyków zdumienia i pomruków współczucia ze strony Amosa.

- To okropne, droga pani - stwierdził Amos. - Powiedz mi imiona swoich rodziców i nazwę królestwa, a zaraz się tym zajmę.

- Brerep - odparła Księżniczka, bezradnie rozkładając ręce.

- Ona nie pamięta - przetłumaczył Kedrigern. - Ona niczego nie pamięta, Amos.

- To trochę komplikuje sprawy.

- Nie możesz po prostu popytać? Jeśli ktoś coś wie o pięknej księżniczce zamienionej w żabę na osiemnaste urodziny, bardzo nam pomoże.

Amos westchnął.

- No dobrze, Kedrigernie - ustąpił.

- Więc zrobisz to?

Po krótkiej chwili milczenia Amos powiedział:

-Już to zrobiłem.

- Tak szybko?

- Zapominasz, że czas płynie Tam inaczej. Znalazłem faceta, który twierdzi, że był nadwornym filozofem. Nazywa się Sam. Jest tutaj, jeśli chcesz wezwać go do mówienia.

Kedrigern spojrzał na Księżniczkę. Wzruszyła ramionami z obojętną miną.

- Może rozpoznasz głos - pocieszył ją Kedrigern. Potem wzniósł ręce i przemówił czystym, dźwięcznym głosem: - Przemów do mnie, Sam! Duchu, zaklinam cię, przemów!

W uroczystej ciszy, która zapadła po słowach czarodzieja, rozległ się cichy głos. Spokojnym i rozsądnym tonem przemówił:

- Zatem ustaliliśmy pomiędzy sobą ten punkt: ja będę mówił, viva voce et omnes impositura, a ty będziesz słuchał, cymbae citharaeque in horas pestefutura, postrzegając tym samym, za bezpośrednim pośrednictwem zmysłów, subtelny sens moich słownych specyfikacji, ut trepidas in rebus. Czyż nie tak?

Kedrigern zawahał się, zmarszczył brwi, spojrzał na Księżniczkę, potrząsnął głową i zapytał:

-Co?

- Chociaż moje słowa, raz wypowiedziane, istnieją ergo diluxisse quae non manet- ciągnął płynnie głos - ty jednak nie postrzegasz ich znaczenia, gdyż istnieć i być postrzeganym to dwa odmienne stany. Zatem postrzegane i niepostrzegane, praetulerim delirius paplitibus, niczym przeczący i twierdzący aspekt pytania, obejmuje swoim zasięgiem wszelkie możliwości, non alium videre patres, zawierając zaś wszystko, nie zawiera niczego. Widzimy zatem, że chociaż mogę mówić, nie mogę odpowiadać, gdyż mowa może wprawdzie istnieć bez postrzegania, lecz nie może być postrzegana bez istnienia, quid quisquae vitet. Czyż to nie brzmi prawdziwie?

- Zaraz, zaraz, poczekaj... - wtrącił zmieszany czarodziej.

- Albowiem niemożliwe jest zaprzeczyć realnemu istnieniu podstawowej cechy, jeśli potwierdza się istnienie cechy drugorzędnej, Ule tamen inclusium, bez której nie można postrzegać cechy podstawowej, minaequae murorum ingentes, za pomocą zmysłów.

- Myślę... - daremnie próbował mu przerwać Kedrigern.

- Zatem, skoro dla postrzegania konieczne jest najpierw, non elaborabunt in aeternam, istnienie, a dla istnienia jest konieczne, mos olim, postrzeganie, wynika z tego, że... że ten, który tego... który ten tego, iam desiderium insomnia... quicquid delirium... że ten, który postrzega, najpierw musi być postrzegany, żeby istnieć, a po drugie postrzegany istnieje przed postrzegającym, żeby po trzecie, będąc postrzeganym postrzegać to, co istnieje, odium melodiumquae sperabitur, i to, co jest, jest, per se i ad hoc... tym, które...jest postrzegane jako... et cetera inter alii to, które istnieje - zakończył niepewnie duch Sama.

- Brerep - mruknęła Księżniczka, kompletnie zbita z tropu.

- Brednie! - wykrzyknął Kedrigern. - Banialuki! Absolutny bełkot od początku do końca! Coś ty za filozofa sprowadził, Amos? Plecie bzdury. Jakby czytał epistemologiczny tekst jakiegoś alchemika!

- Powiedział, że jest filozofem. Wyglądał całkiem porządnie -bronił się zirytowany Amos. - Dałeś mi za mało wskazówek, Kedrigernie.

- Nie mam do ciebie pretensji, Amos. Sam! Nie próbuj się wymknąć - warknął czarodziej. - Żądam od ciebie prostej, jasnej odpowiedzi. I żadnej łaciny. Co wiesz o Księżniczce?

Po chwili Sam przemówił:

- Czymże jest wiedza, jeśli nie postrzeganiem? A jak już udowodniłem, postrzeganie...

- Nie wiesz nic o Księżniczce, tak? Nigdy o niej nie słyszałeś, prawda?

- Dla filozofa wszelka wiedza jest jednym; ergo, znać księżniczkę to znać samą istotę księżniczek, zaś dla tego, kto rozumie podstawy...

- Kiedy wreszcie przestaniesz nazywać się filozofem? - burknął gniewnie Kedrigern.

- Wszyscy ludzie są filozofami. Ja jestem człowiekiem. Ergo, jestem filozofem. Czyż tak nie jest? - zagadnął Sam, znowu pewny siebie.

- Nie, nie jest. To nonsens, podobnie jak reszta twoich bzdur. Wygłosiłeś najgłupszą tezę, jaką kiedykolwiek słyszałem. Wszyscy ludzie nie są filozofami, dobrze wiesz. A nawet gdyby to była prawda, ciebie nie dotyczy... bo nie jesteś już człowiekiem, jesteś duchem.

Sam milczał przez chwilę, a potem powiedział:

- No, więc dobrze. Niektóre duchy są filozofami. Ja jestem filozofem. Wobec tego... wobec tego musiałem być człowiekiem.

- Ten sylogizm udowadnia ostatecznie, że nie lepszy z ciebie filozof od mojego domowego trolla- zimno odparł czarodziej.

- Zresztą, kogo ty chcesz nabrać? - wtrącił gniewnie Amos. -Próbujesz zrobić ze mnie durnia w obecności czarodzieja i zaklętej damy! Zaklętej księżniczki! Mówiłeś, że wiesz coś ojej klątwie.

- To, co mówiłem, zgodnie z twoim postrzeganiem, niekoniecz­nie oznacza to, co zostało powiedziane, ani ja niekoniecznie byłem mówcą lub ty słuchaczem, per ipse nullius dubitandur, gdyż to, co jest, i to, co jest postrzegane, i to, co postrzega postrzegający jako to, co jest i jest quomodo postrzegane, nie jest ani substancjalnie, ani akcydentalnie...

- Och, cicho bądź! - uciął. gniewnie Kedrigern. - Powiedz mi tylko tyle: czy jesteś związany w jakiś sposób z dworem rodziców Księżniczki?

- Czyż wszystkie rzeczy nie są powiązane? W tym wszechświecie nieskończonych gradacji wszystko, co istnieje, istnieje w harmonii ze wszystkim, i dlatego...

- Rozumiem, że nie jesteś związany z jej domem lub rodzicami bliżej, niż z moją prawą stopą - wtrącił Kedrigern.

- W sensie kosmicznym wszystkie rzeczy są złączone nierozer­walną więzią. W zawężonym sensie, który postrzegam w twoim pytaniu... - odparł Sam - ...nie.

- Więc dlaczego sam się zgłosiłeś? Dlaczego zabierasz czas Amosowi, mnie i Księżniczce, dlaczego zawracasz nam głowę tym bełkotem?

Sam milczał przez chwilę, a potem jęknął rozgoryczonym głosem:

- Co ty wiesz? Co wy wszyscy wiecie? Nikt nic nie wie, nikogo nic nie obchodzi! Czy ty wiesz, co to znaczy być błaznem?

- Nie - przyznał Kedrigern. - A ty?

-Ja byłem błaznem przez całe życie. Potrafisz sobie wyobrazić, jak wygląda życie błazna? To taki facet w dziwacznym ubranku, który ciągle szczerzy zęby. Zawsze do usług, zawsze gotów bawić gości... dowcip, zagadka, kalambur, fikołek, głupia mina, sprośna piosenka... a kiedy publiczność przestaje się uśmiechać... Czy ty masz pojęcie, jak to jest, kiedy musisz być zabawny na zawołanie?

- Pewnie to trudne - przyznał Kedrigern.

- On mówi „trudne"! - zapiszczał Sam, wprawiając w drżenie mnóstwo drobnych przedmiotów. - Trudne! Co taki czarodziej wic o trudnościach? Czy wyciągają go z łóżka, chociaż cierpi na reumatyzm, żeby wycinał hołubce przed zgrają pijanych rycerzy? Czy czarodziej musi brzdąkać na lutni, skakać i wyśpiewywać: „Tirli tirli lir-li" albo „Hej, hoc, hoc", chociaż głowa mu pęka z bólu jak skorupka od jajka pełna gorących kamieni?

- I ty jeszcze narzekasz? - oburzył się Kedrigern. - Czy błazen musi odczyniać złośliwie zapętlone uroki, które zmienią go w pluskwę, jeśli przekręci chociaż jedną sylabę? Czy błazen walczy z demonami, olbrzymami i barbarzyńskimi wojownikami? Czy błazen wiecznie jest oskarżany o przymierze z diabłem?

- No dobrze, więc czarodzieje też nie mają lekko - odparł Sam. - Tak jak błazny. I nikt nam nie współczuje. Nikt nas nie rozumie. Nikt nas nie lubi.

- Myślisz, że ludzie lubią czarodziejów? - odgryzł się Kedrigern.

- Chyba miałem szczęście, że byłem szewcem - wtrącił Amos. Kedrigern zignorował go i zwrócił się do Sama:

- Ale dlaczego udawałeś, że znasz Księżniczkę? Dlaczego podawałeś się za filozofa?

- Pragnąłem szacunku. Nikt nie szanuje błazna ani nie zwraca uwagi na jego gadanie. Ale kiedy filozof otwiera usta, ludzie słuchają. Nie rozumieją ani słowa, ale słuchają. Sprawiają, że czuję się ważny.

- Owszem, słuchają, ale po pierwszym czy drugim zdaniu zaczynają rozumieć, że to bzdury - oświadczył Kedrigern.

- Ty to zauważyłeś, bo jesteś czarodziejem. Zwykłych ludzi potrafię nabrać. Powtarzam im te kawałki, które zasłyszałem na dworze, a oni wszystko połykają. Amosowi też zaimponowałem, prawda, Amos?

- No tak... ale co szewc wie o filozofach? - gderliwie odparł Amos. - Pamiętam tylko, że pili jak dziurawe buty.

- No dobrze, Sam. Miałeś swoją wielką chwilę. Zostałeś zauważony. Teraz odejdź i pozwól Amosowi znaleźć kogoś, kto pomoże Księżniczce - polecił Kedrigern.

- Słuchajcie, czy mogę jakoś pomóc?

- Nie, Sam.

- Chcecie usłyszeć śmieszną piosenkę? Dowcip? Opowiem wam dowcip, żeby was zabawić.

- Nie trzeba, Sam. Po prostu nam nie przeszkadzaj.

- Mogło mi się udać, gdybym nie trafił na czarodzieja. Zdobyłbym autorytet. To łacina mnie zdradziła, prawda? Gdybym nie spróbował łaciny, wzięlibyście mnie za filozofa, co?

- Twoje sylogizmy były trochę naciągane, Sam.

Nagle jakiś nieznajomy, trochę nosowy głos krzyknął ostro:

- Amos! Amos, jesteś tam?

-Jestem tutaj. Wasza Wysokość! - odkrzyknął Amos.

- Wszędzie cię szukałem. Twoje dokumenty się znalazły i chcemy natychmiast zająć się twoją sprawą, ale jeżeli ciągle gdzieś się włóczysz... co ty w ogóle tam robisz?

- Nic, Wasza Wysokość, zupełnie nic. Wpadłem tylko pogadać z przyjaciółmi.

- No to pożegnaj się i szybko do Biura Przesyłek. A kim ty jesteś? - zapytał nosowy głos.

-Właśnie, kim? - powtórzył Sam. - Rozważmy to zagadnienie we wszystkich jego aspektach: po pierwsze, istnienie Ja; po drugie, istnienie nie-Ja, czyli Innego; po trzecie, postrzeganie Ja przez Innego oraz Innego przez Ja. Zastanówmy się następnie nad każdą z Łych koncepcji w świetle zarówno współzależności, jak i odmienności Ja oraz Innego - ciągnął stopniowo zanikającym głosem.

- Pewnie jesteś filozofem - zauważył nosowy głos, dochodzący z coraz większej odległości. Odpowiedź Sama zagłuszył pospieszny szept Amosa.

- Muszę już odejść, Kedrigernie. Słyszałeś, co mówił Kierownik Sekretariatu... znaleźli moje dokumenty!

- Ale, Amos...

- Przepraszam, stary. Muszę lecieć. Zrobiłem, co mogłem. Życzę powodzenia w poszukiwaniach, droga pani - dokończył Amos i jego głos również rozpłynął się w ciszy.

Kedrigern nasłuchiwał przez chwilę. W pracowni panowało całkowite milczenie. Czarodziej zawołał Amosa, a potem Sama. Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Wstał, podszedł do stołu i zdmuchnął świeczkę.

- Duchy! - rzucił tonem głębokiego niesmaku. - Na nikim nie można polegać. Nikomu nie można wierzyć. Odwrócił się do Księżniczki i dodał:

- Sama widziałaś. Słyszałaś każde ich słowo. Oni są zupełnie nieodpowiedzialni. Głupi byłem, że zaufałem Amosowi. Zrobiłem z siebie durnia, tracąc czas na Sama. Zachowałem się jak kompletny idiota, próbując ich namówić do współpracy!

Księżniczka wstała i wygładziła suknię. Z uśmiechem zdmuchnęła świeczkę.

- Brerep - powiedziała.


8. Pomoc potrzebna od zaraz

Piwo było ciepłe i stęchłe. Kedrigern przetrzymał łyk w ustach, nie wiedząc, czy ma go połknąć, czy wypluć na podłogę. Uprzejmość przeważyła nad naturalną skłonnością. Czarodziej zamknął oczy i przełknął napój. Smakował jak destylat z żółci jakiegoś zawistnika.

Kedrigern postawił brudny, wyszczerbiony kufel na zatłuszczonym blacie krzywego stołu, skrzywił się z odrazą, wytarł usta rękawem i zapragnął wrócić do domu. Kochał swój dom. Nie znosił podróży.

Dom oznaczał wygodę, spokój i towarzystwo Księżniczki; podróż oznaczała tłum hałaśliwych, cuchnących nieznajomych. Dom to zimne piwo w srebrnym pucharze, a nie mętne pomyje w blaszanym kubku. Dom to gorliwa usłużność wiernego trolla, a nie gburowata opieszałość naburmuszonego, krostowatego posługacza. Kedrigern westchnął nostalgicznie na wspomnienie utraconych rozkoszy i przyrzekł sobie, że na drugi raz nieprędko wyruszy z domu, nawet dla Vosconu Otwartorękiego.

Po namyśle zachwiał się w swoim postanowieniu. Vosconu z pewnością zasłużył na swój przydomek. Czterdzieści beczułek wina i sakiewka złota to szczodra zapłata za zdjęcie jednego małego, amatorskiego uroku z winnic Vosconu.

Pochłonięty myślami o nagrodzie, Kedrigern machinalnie łyknął piwa i prawie się zakrztusił. Jego decyzja stwardniała na granit. Nie, nigdy więcej. Pomaganie Vosconu oznaczało podróże, a podróże oznaczały noclegi w zapluskwionych norach, takich jak zajazd Hossela. Lepsze zwykłe piwo w domu, niż najlepsze wino Vosconu za taką cenę.

Krzepki mężczyzna z czarną grzywą włosów i zmierzwioną brodą otaczającą brązową, ogorzałą twarz, usiadł na ławce naprzeciwko Kedrigerna. Oparł swój łuk o krawędź stołu i położył kołczan strzał na ławce obok siebie.

- Co nowego, wędrowcze? - zagadnął przyjaźnie.

- Świat zmierza prostą drogą do piekła - odparł ponuro czarodziej.

- To żadna nowina.

- Wybacz, ale nie znam lepszych.

- Nie musisz przepraszać, wędrowcze. W naszych czasach trudno o nowiny, dobre czy złe - powiedział nieznajomy. Okręcił się na miejscu i krzyknął o piwo, a potem znowu zwrócił się do Kedrigerna.

- Za to ja mam trochę nowin - oznajmił i mrugnął porozumiewawczo.

Kedrigern uniósł brew, udając grzeczne zainteresowanie, którego wcale nie odczuwał. Nie znosił natrętnych nieznajomych, zwłaszcza kiedy przeszkadzali mu w rozmyślaniach nad niesprawiedliwością życia i odpowiednimi sposobami rekompensaty. Postanowił jednak zachować uprzejmość. Nigdy nie wiadomo, czego można się dowiedzieć z przypadkowej wymiany zdań.

- O tak, mam nowiny, jakich nie usłyszysz w pierwszej lepszej karczmie - ciągnął łucznik, kiwając głową i ponownie mrużąc oko.

-Jesteś więc szczęściarzem - zauważył Kedrigern.

- Tak, tak, wielkie nowiny. Oczywiście nie mogę rozpowiadać tego dookoła, sam rozumiesz. Przynajmniej dopóki nie zawiadomię odnośnych władz.

Kedrigern nie był w nastroju do przekomarzań. Zamilkł i ponownie pogrążył się w zadumie. Dopiero kiedy karczmarz Hossel osobiście przyniósł piwo, łucznik, jakby ulegając powszechnym błaganiom, powiedział:

- Och, myślę, że nie zaszkodzi, jeśli opowiem kilku porządnym ludziom.

- Co opowiesz, Fletcher? - zagadnął karczmarz.

- Moje nowiny, kuzynie. Moje dobre nowiny.

- Aha. Co się stało tym razem? - zapytał Hossel tonem świadczącym wymownie, że wysłuchał już wielu dobrych nowin od tego człowieka i nie pragnął usłyszeć więcej.

- Zabiłem smoka - rzucił Fletcher donośnie na całą karczmę. Z kuchni wyj rżały dwie głowy, zagapiły się na łucznika, a potem znikły, kiedy Hossel pogroził im pięścią. Stłumiony gwar rozmów przy sąsiednim stole ucichł na chwilę, po czym zabrzmiał z nowym ożywieniem.

- Tak, to prawda - oświadczył Fletcher, zadowolony z wywołanej reakcji. - Zabiłem smoka.

- Gdzie? - zapytał Hossel.

- W Belford, na zachodniej drodze. Właśnie dokonał tam swe­go plugawego dzieła. Wszędzie pełno było dymu.

Rozmowa przy sąsiednim stole zamarła i trzy brudne twarze odwróciły się w stronę Fletchera. Hossel oparł się o słup i skrzyżował tłuste ramiona. Kedrigern poczuł narastające zainteresowanie.

- Z początku go nie zauważyłem - ciągnął Fletcher po teatralnej pauzie. - Patrzyłem na ziemię, nie na niebo. Spodziewałem się barbarzyńców. To wyglądało na ich robotę, rozumiecie. Potem go zobaczyłem... mały punkcik wysoko na niebie, nadlatujący z północy. Zatoczył koło nad cmentarzem, zniżył się prawie do samych wierzchołków drzew i pomknął nad miastem. Pędził prosto na mnie.

Fletcher rozejrzał się po sali. Teraz miał ich w garści. Trio przy sąsiednim stole słuchało z otwartymi ustami. Z kuchni znowu wyjrzały głowy, ale Hossel nie próbował ich przepędzić. Nawet Kedrigern słuchał uważnie.

- Przyznaję się, przyjaciele... byłem przerażony. Smok to nie zwykłe zwierzę. Ale nałożyłem strzałę i ukryłem się za zwalonym murem. A kiedy smok przelatywał nade mną - tutaj Fletcher podskoczył i wykonał pantomimę naśladującą swoje czynności - wypuściłem strzałę i trafiłem potwora w serce!

Jeden z mężczyzn przy sąsiednim stole zaklaskał. Fletcher skłonił się z wdziękiem, a mężczyzna i jego kompani wznieśli kufle w toaście.

-Jakiej był wielkości? - zapytał Hossel.

- Korpus miał rozmiary mniej więcej jak wóz z sianem. Rozpiętość skrzydeł od końca do końca... och, trochę więcej niż dach tej gospody.

- Pewnie narobił strasznego huku, kiedy spadł - powiedział mężczyzna, który wcześniej klaskał.

- Ach, on wcale nie spadł. Zachwiał się trochę, ale nie spadł. One nigdy nie spadają - powiedział Fletcher pouczającym tonem.

- Nie spadają?

- Oczywiście. Słyszeliście, żeby ktoś kiedyś znalazł ścierwo smoka? - Fletcher odczekał, aż ten fakt dotrze do niewielkiej publiczno­ści, po czym mówił dalej: - Smok, który otrzymał śmiertelną ranę, odlatuje na północ. Tam, za Ostatnim Lasem i Szklaną Górą, leży dolina, gdzie wszystkie smoki przychodzą umierać. Nigdy żaden człowiek nie widział jej na oczy.

- Więc skąd o niej wiesz, kuzynie? - zagadnął Hossel. Fletcher zmierzył go zimnym spojrzeniem.

- Opowiedziała mi o niej Bess, Leśna Wiedźma. Zobaczyła ją w wizji.

Inni wymienili znaczące spojrzenia i poważnie pokiwali głowa­mi. Zacytowano im słowa Autorytetu, więc przyjęli wyjaśnienie na wiarę. Kedrigern, który znal Bess, tylko wzruszył ramionami. Nic dziwnego, że miała wizje, zważywszy na to, co gotowała w swoim kotle. Kedrigern wypił kiedyś kieliszeczek podczas zawodowej wizyty w jej chałupie i przez resztę tygodnia ledwo trzymał się na nogach. Wizje, akurat.

Fletcher przesiadł się do trójki wdzięcznych słuchaczy przy sąsiednim stole, a Kedrigern na powrót pogrążył się w rozmyślaniach. Nie pozostało mu nic innego, tylko wyznaczyć karę dla Hossela, a potem ruszać w dalszą drogę. Przejrzał w pamięci zwyczajowe plagi - szczury, myszy, pchły, wilgoć, przykre zapachy - i odrzucił je jedną po drugiej. W gospodzie Hossela takie zjawiska stanowiły część atmosfery. Przydałby się poltergeist, ale poltergeisty sprawiały za dużo kłopotu; własna pracownia Kedrigerna wciąż nie nadawała się do użytku po wizycie Ruperta. Poza tym kary tego rodzaju dotknęłyby gości na równi z gospodarzem, a goście Hossela dosyć już się nacierpieli. Kedrigern w miarę możliwości unikał karania niewinnych razem z winowajcami. Jedynym właściwym rozwiązaniem wydawały się czyraki. Niezbyt pomysłowe, dość brutalne, ale najlepsze w tych okolicznościach. Coś trzeba było zrobić ze względu na przyszłych podróżników.

Kedrigern rzucił czar, uregulował rachunek i poszedł do stajni po konia. Brudny, obdarty chłopak pomógł mu wsiąść i spojrzał z podziwem na kudłatego czarnego wierzchowca.

- To piękny koń, panie - powiedział.

- Owszem, niezły.

- Wygląda mi na konia barbarzyńcy, panie.

-Jesteś bardzo bystry, mój chłopcze. Istotnie, dostałem tego konia od barbarzyńcy. - Kedrigern przypomniał sobie Buroka, obecnie kruszejącego na słońcu w odległej dolinie. - On już nie potrzebował konia.

Stajenny rozejrzał się ostrożnie i zniżonym głosem zapytał:

- Czy jesteś czarodziejem, panie?

- Dlaczego pytasz?

- Przecież wyglądasz jak czarodziej, panie. I mówisz jak czarodziej.

Spostrzegawczy chłopiec, pomyślał Kedrigern.

- Skąd wiesz, że nie jestem uczonym? Albo alchemikiem?

- Och, wyglądasz zbyt odważnie na uczonego, panie. I zbyt uczciwie jak na alchemika - szybko odparł chłopiec.

Zdumiewający młodzieniec, zachwycił się Kedrigern. O wiele za inteligentny jak na stajennego.

- Co wiesz o alchemikach? - zagadnął.

- Zatrzymują się tutaj czasami, panie. Paskudne z nich typy. Chłopak znał się na ludziach. To bardzo pocieszające, że można spotkać takiego obiecującego młodego człowieka w czasach powszechnej ciemnoty, kiedy alchemicy ogłupiają wszystkich swoimi sztuczkami i żargonem.

- Masz absolutną rację, mój chłopcze. Nigdy nie ufaj alchemikowi - wygłosił Kedrigern.

- Nie, panie. Proszę cię... - chłopiec podniósł na niego błagal­ne spojrzenie.

- Tak, mój chłopcze?

- Proszę, panie, pozwól mi pójść z tobą i zostać twoim uczniem. Kedrigern uważnie obejrzał kandydata. Ubrany w brudne łachmany. Cuchnący stajnią. Bardzo młody i prawdopodobnie pozbawiony manier. Z drugiej strony chłopak posiadał sprawny umysł i był znakomitym sędzią charakterów. Oczy miał bystre i przenikliwe, rysy twarzy subtelniejsze niż miejscowi, których oblicza przypominały bulwy ziemniaczane.

- Proszę cię, panie.

- Zastanawiam się, chłopcze.

Uczeń mógł się przydać. Nie ze względu na nawał pracy, ale czarodziej niekiedy czuje się samotny, a z uczniem można przynajmniej porozmawiać na tematy zawodowe. Księżniczka - co zrozumiałe -nadal obawiała się magii. Ciapek, chociaż usłużny i gorliwy, absolutnie nie nadawał się na asystenta. Przyjemnie byłoby mieć pod ręką kogoś, kto potrafi dosięgnąć do górnych półek i mówi pełnymi zdaniami. Młoda, świeża twarz ożywi pusty dom i zapewni towarzystwo Księżniczce pod nieobecność gospodarza. Na dodatek coś w tym żywym, inteligentnym wyrostku przypominało Kedrigernowi jego samego sprzed półtora wieku. Nie mógł odtrącić chłopca.

- No dobrze. Jeśli twój pan się zgodzi, możesz jechać ze mną.

- Hossel nie jest moim panem. Pozwala mi sypiać na sianie i zjadać odpadki z kuchni, nic więcej, panie.

- Ależ ten Hossel jest egalitarny: traktuje cię dokładnie tak samo, jak swoich gości. No więc dobrze. Zabierz swoje rzeczy i chodź ze mną.

Kedrigern jechał najwolniej, jak potrafił, ale zanim minęło południe, chłopiec został znacznie w tyle. Kedrigern zsiadł z konia i usadowił się na leżącym przy drodze pniu, żeby na niego zaczekać.

- Przepraszam, panie - wydyszał chłopak, kiedy go dogonił.

- Nie szkodzi. Siadaj. Zjemy coś i odpoczniemy. Kiedy mieli wyruszyć, Kedrigern spojrzał na małą, obdartą, wynędzniałą figurkę i ogarnęła go litość. Poczuł wyrzuty sumienia na myśl, że sam jechał wygodnie na końskim grzbiecie, a chłopak musiał maszerować na piechotę po wyboistej drodze.

- Chyba teraz twoja kolej dosiąść konia - powiedział.

-O nie, panie! Nie mogę jechać konno, kiedy mój pan idzie piechotą!

- Naucz się słuchać moich rozkazów, chłopcze. Jeśli każę ci jechać, musisz jechać - oświadczył surowo Kedrigern.

- Skoro każesz, panie - ustąpił chłopak i czym prędzej wskoczył na siodło.

-Jak ci na imię? Nie mogę ciągle mówić do ciebie „chłopcze".

- Nazywam się Jum, panie.

-Jum. Raczej pospolite imię. No więc ruszajmy... Jum.

Kedrigern poprowadził ucznia na zachód, do rozgałęzienia wielkiego gościńca, a stamtąd skręcili na północ, w stronę gór. Wędrowali w milczeniu. Jum zachwycał się nowym otoczeniem, wytrze­szczał oczy i wyciągał szyję, podziwiając nieznane widoki. Zaniemówił z przejęcia, a Kedrigern przyglądał mu się pobłażliwie.

Z każdym krokiem Kedrigern odczuwał rosnące zadowolenie. Uratował bystrego młodzieńca przed beznadziejną harówką w cuchnących stajniach Hossela i zwerbował obiecującego rekruta do zawodu czarodzieja. Jum gwałtownie potrzebował kąpieli i kilku tygodni porządnego odżywiania, ale stanowił odpowiedni surowiec. Potrzebował również nowego imienia, bardziej dystyngowanego. Jum nadawał się dla stajennego albo błazna, albo alchemika - idealne imię dla alchemika, pomyślał Kedrigern - ale nie dla czarodzieja.

Wędrowali dalej w milczeniu, jeden pochłonięty widokami, a drugi pogrążony w zadumie. Krajobraz stopniowo przybierał ponu­ry, niegościnny wygląd. Tu czerniały osmalone ruiny gospodarskich zabudowań, tam kładło się na polu nie zżęte zboże. Wkrótce pojawiły się pierwsze złowrogie akcenty. Kiedy Kedrigern zobaczył potężny klon obwieszony trupami w różnym stopniu rozkładu, szybko rzucił czar wczesnego ostrzegania. Nie wiedział, kto tego wszystkiego dokonał, ale wolał nie ryzykować na wypadek, gdyby sprawcy byli w pobliżu.

- Czy to robota barbarzyńców, panie? - zapytał Jum zdławionym głosem.

- Prawdopodobnie. Ale trudno powiedzieć, czy działali tutaj najeźdźcy ze wschodu, czy jakiś miejscowy talent. To również mogą być skutki świętej wojny albo religijnych prześladowań. Albo rodzinna wendeta. Albo kara za wykręcanie się od podatków. Wszystko kończy się jednakowo - zauważył Kedrigern.

- Przeklęci barbarzyńcy... warto ich żywcem obedrzeć ze skóry! - wykrzyknął Jum porywczo.

Kedrigern chciał już skarcić chłopca, ale ugryzł się w język. Jum był młody i miał przed sobą mnóstwo czasu, żeby nauczyć się opanowania. Jego wybuch mogła spowodować jakaś osobista tragedia -niejeden młodociany uczeń czarodzieja ucierpiał z rąk maruderów - więc uciszanie go byłoby okrutne. Opanowanie przyjdzie z czasem.

Przeszedłszy jedną milę, minęli następną małą farmę wypaloną do gołej ziemi, a dwie mile dalej natrafili na dymiące zgliszcza gospody. Kedrigern poczuł znajome mrowienie u nasady karku i rozejrzał się uważnie. Jednak to Jum pierwszy dostrzegł niebezpieczeństwo. Kedrigern usłyszał jego krzyk, spojrzał we wskazanym kierunku i zobaczył plamkę na niebie, zbliżającą się w szybkim tempie.

Wyciągnął medalion i spojrzał przez Szczelinę Prawdziwej Wizji. Zobaczył smoka. Nie olbrzyma wielkości wozu z sianem, o skrzydłach szerszych niż dach gospody Hossela, ale niewątpliwego smoka. W dodatku był to bardzo zły smok. Strzała przebiła mu lewą przednią łapę, co spowodowało znaczną niewygodę, ale w niczym nie umniejszyło zdolności ruchu.

- Tyle co do Flelchera, zabójcy smoków - mruknął Kedrigern. Wsunął medalion za koszulę i przetarł oczy.

- Czy to smok, panie? - zawołał Jum.

- Tak, Jum. Nic bój się. Mamy ochronę.

- Zabij go, panie! Zabij smoka!

-Ja tak nie pracuję, Jum.

-Przecież to smok, panie! Smoki istnieją tylko po to, żeby je zabijać!

- Wystarczy, Jum - stanowczo uciął Kedrigern.

Chłopiec umilkł. Kedrigern wypowiedział krótkie, proste zaklęcie chroniące przed płomieniem i dymem, a potem cofnął się i oparłszy uspokajająco dłoń na końskiej szyi, czekał na przybycie smoka.

Smok nadleciał prosto na nich, obniżył lot i kiedy znalazł się w zasięgu rażenia, zionął strumieniem ognia. Jum krzyknął ze strachu, ale płomienie rozdzieliły się na boki, nie osmaliwszy ani włoska na ich głowach, ani nitki w ich odzieży.

Smok ostro wzbił się w górę, wykonał ciasny skręt i natarł z flanki. Płomienie znowu nie wyrządziły żadnej krzywdy dwóm nieruchomym postaciom, zniszczyły tylko resztki zabudowań gospody. Po dwukrotnym nieudanym ataku z powietrza smok zmienił taktykę. Wylądował ostroż­nie w pobliżu, krzywiąc się, kiedy dotknął ziemi zranioną łapą. Głęboko zaczerpnął tchu i wypluł z paszczy kipiącą wstęgę ognia, która całkowicie okrążyła wędrowców. Jum wrzasnął; konie zarżały; Kedrigern zachował spokój; nic im się nie stało. Smok spojrzał na nich tylko raz i zupełnie się załamał. Oparł głowę na zwęglonej ziemi i zaczął płakać.

Kedrigern zrobił kilka kroków i zatrzymał się obok smoczej głowy. Niezbyt dobrze władał smoczą mową, przemówił więc we własnym języku, cichym, uspokajającym głosem, jakby zwracał się do wielkiego obcego psa:

-Już dobrze, staruszku. Nie jestem wrogiem. Smok lekko uniósł głowę, zamrugał i uważnie przyjrzał się czarodziejowi. W tej samej chwili Jum zawołał:

- Zabij go, panie! Zabij go!

- Zamknij się, Jum! - warknął Kedrigern, a smok znowu wybuchnął płaczem.

- Mówię prawdę. Nie jestem twoim wrogiem - powtórzył Kedrigern. Smok zaczął lamentować:

On okłamuje Fingarda

Fałszywym ludzkim językiem!

Nikczemny pachołek

Zranił ostrą strzałą -

Teraz obcy skrada się jak tchórz

Zadać śmiertelny cios.

- Z reguły nie robię takich rzeczy. Jestem czarodziejem, nie mordercą smoków - wyjaśnił Kedrigern. Fingard uniósł opancerzoną głowę.

- Czarodziej?

- Kedrigern z Góry Cichego Gromu. Na pewno słyszałeś moje nazwisko. No, ale jesteś daleko od domu, prawda?

Fingard daleko-lecący

Tęskni do tęczowych turni,

Do lśniących lodowców,

Do świetlistych świeżych śniegów.

- Tak, od razu widać, że jesteś smokiem z północy. Aliteracja zawsze cię zdradzi.

Fingard podniósł głowę jeszcze wyżej, aż szparki jego złoto-zielonych oczu znalazły się na jednym poziomie z twarzą Kedrigerna. Czarodziej śmiało odwzajemnił lodowate spojrzenie, zjedna ręką za plecami, gotów w razie potrzeby rzucić szybki czar wspomagający. Smok przemówił ponownie:

Czarodziej mocny w gębie,

Chełpi się swą wiedzą,

Lecz czy potrafi wyleczyć ranę,

Uzdrowić łap f Fingarda ?

Kedrigern skrzyżował ramiona i przybrał surowy wyraz twarzy.

- Żądam pewnych gwarancji, Fingardzie. Nie zamierzam cię wyleczyć po to, żebyś dalej podpalał domy i gospodarstwa - oświadczył.

Smok przyłożył zranioną łapę do serca. Wysoko unosząc głowę, zaintonował:

Fingard fałszywie oskarżony

Odpiera wszelkie zarzuty.

Nie palii domów, nie krzywdził ludzi!

Przysięga na Fafnira, pysznego pana płomieni,

Samowładcę wszystkich smoków,

Ze pożary i zbrodnie

To dzieło złych wojowników.

Kedrigern niezbyt się zdziwił, słysząc to wyjaśnienie. W czasach powszechnego gwałtu i bezprawia łatwo było zwalić winę na smoka. Jed­nakże poszlaki świadczyły przeciwko Fingardowi.

Jum wrzasnął piskliwie:

- Kłamca, kłamca! Ten stwór kłamie! Spal go swoją mocą, panie! Zmień go w stary trzewik! Zniszcz go!

- Cicho bądź, Jum. Pracuję - skarcił ucznia Kedrigern. Ponownie zwrócił się do smoka: - Dlaczego nas zaatakowałeś?

Fingard zwiesił głowę, aż prawie dotknęła ziemi. Złoto-zielone oczy zasnuła mgiełka, kiedy smok zastanawiał się nad pytaniem. Odpowiedział pokornie stłumionym basem:

Fingard się zapomniał, Troszkę go poniosło.

Surowym tonem, z groźną miną Kedrigern zapytał:

- A czy w Belford też cię troszkę poniosło?

Fingard przysięga uroczyście,

Klnie się na Fafnira:

Nie paliłem domów w Belford,

Nie krzywdziłem mieszkańców,

Nie niszczyłem dobytku!

Byłem tylko na wycieczce,

Leciałem nad polami i lasami,

Aż niespodziewana strzała

Trafiła mnie tak boleśnie.

Teraz czarodziej już poznał

Powód tego zamieszania -

Czy Fingard otrzyma pomoc ?

Czy uleczysz jego ranę?

- Chyba mogę coś poradzić. Ale najpierw ustalimy wysokość zapłaty - zaproponował Kedrigern.

Głęboki, dudniący smoczy głos nagle przeobraził się w cienki skowyt ulicznego żebraka. Głowa smoka opadła, skóra zbielała, oczy zwilgotniały.

Fatalnie z finansami u Fingarda,

Chociaż pazerni plotkarze

Rozsiewają pogłoski o złocie,

Brednie o bajecznych bogactwach,

Stosach skarbom i kopcach klejnotów.

W rzeczywistości Fingard

Siedzi na skąpych resztkach srebra,

Pilnuje garstki pieniążków,

Kilku kruchych klejnotów

I zardzewiałej zbroi.

Ciężkie czasy nadeszły dla smoków.

Kedrigern podniósł rękę i potrząsnął głową.

- Nie musisz się martwić o swój ukryty skarbiec, Fingardzie. Wiem, jak smokom zależy na złocie. Od ciebie chcę tylko trochę krwi.

- Krwi? - huknął smok, odzyskawszy całą siłę głosu.

- Właśnie, krwi. Upuszczę ci trochę krwi, kiedy będę wyciągał strzałę, i to powinno wystarczyć. Żądam również uroczystej obietnicy: nigdy więcej nie zapominaj się przy ludziach.

- Krwi! - zaryczał Fingard, wygiął szyję w łuk i łypnął wściekle na czarodzieja.

- Przestań się popisywać. Jeśli chcesz usunąć strzałę, to cię będzie kosztowało dwie ampułki krwi. I musisz przysiąc na Fafnira oraz Ladona, oraz Nidhogga, że nie zbliżysz się nawet na dziesięć mil do ludzkich siedzib, jeśli stracisz panowanie nad sobą. Wybór należy do ciebie, Fingardzie - zakończył Kedrigern.

Ze świszczącym, parującym westchnieniem Fingard spuścił głowę i wyciągnął przed siebie przednią łapę przebitą strzałą, jednocześnie recytując uroczystą przysięgę podyktowaną przez czarodzieja.

Kiedy Kedrigern badał ranę, smok skrzywił się, zamknął oczy i zaczął mamrotać ponuro:

Wciąż ta sama smutna historia:

Jeden człowiek czyni zło,

Drugi czerpie zyski

Ze zranionej niewinności.

- Przestań użalać się nad sobą, Fingardzie - burknął czarodziej, zajęty raną. Odciął grot strzały, mocno uchwycił drzewce i powiedział: - To może trochę boleć. Nie denerwuj się i nie zaczynaj zionąć ogniem, słyszysz?

Fingard okaże hart ducha,

Cierpiąc w milczeniu, bez ognia.

- No to pamiętaj. Gotów?

Kedrigern chwycił strzałę jedną ręką, drugą przytrzymał łusko-watą łapę i wyszarpnął pocisk. Fingard wypuścił niewielki kłąb pary, ale bez dymu i ognia.

- Dziękuję, że nie nadymiłeś - powiedział czarodziej i zajął się opatrywaniem rany oraz pobieraniem zapłaty.

Poskromiony Fingard wymamrotał podziękowanie, z trzaskiem rozwinął skrzydła jak żagle na silnym wietrze i odleciał. Kiedy smok wzbił się w wieczorne niebo, Kedrigern odwrócił się do ucznia. Jum patrzył na niego wyczekująco, z posępnym wyrazem twarzy.

- No, mam nadzieję, że dzisiaj czegoś się nauczyłeś, Jum - powiedział czarodziej.

- Smoczy sługus! - wykrzyknął chłopiec nienawistnie.

- No, no, Jum...

- Wolisz smoki od ludzi! Wyleczyłeś tego potwora, chociaż powinieneś go zabić!

- Czarodzieje nie zabijają smoków. Wprawdzie musimy czasami uszkodzić innego czarodzieja albo barbarzyńcę, albo wroga w samoobronie, ale nie mordujemy bez powodu rannych smoków. Wbij to sobie w swój głupi łeb, bo nigdy nie zostaniesz czarodziejem.

- Nie chcę zostać żadnym paskudnym czarodziejem od smoków! Nie znoszę czarodziejów!

Kedrigern zamknął oczy i głęboko zaczerpnął powietrza, żeby się uspokoić. Zimnym, opanowanym głosem powiedział:

- Więc dobrze, Jum. Złaź z konia. Jeśli się pospieszysz, wrócisz do gospody Hossela przed nocą. Może tam będziesz szczęśliwszy.

-A pewnie! - krzyknął wyzywająco chłopiec. - Tam nikt nie niańczy smoków!

Zeskoczył z konia i stał przez chwilę, mierząc czarodzieja gniewnym wzrokiem. Potem rysy jego twarzy złagodniały, oczy wypełniły się łzami. Z płaczem podbiegł do Kedrigerna i objął go w pasie.

- Proszę, wybacz mi, panie - zaszlochał. - Nienawidzę smoków. Nic na to nie poradzę, panie.

- Rozumiem, mój chłopcze. Lepiej ci będzie na praktyce u jakiegoś szermierza - poradził Kedrigern, klepiąc Jurna po głowie.

-Więc mi wybaczyłeś, panie? - zapytał Jum, ponosząc twarz zalaną łzami.

- Oczywiście, Jum.

-1 nie wyślesz za mną karzącego zaklęcia? Obiecujesz, że nie zrobisz mi tego, panie?

- Oczywiście, Jum. Żadnych karzących zaklęć, obiecuję.

- Więc lepiej już pójdę - oświadczył chłopiec i cofnął się, ocierając oczy brudnym rękawem. - Życzę ci dobrego dnia, panie. Pamiętaj, żadnych karzących zaklęć.

- Pamiętam, Jum. I nie martw się o drogę. Dopilnuję, żebyś wrócił do gospody bezpiecznie.

- Dziękuję ci, panie - powiedział chłopiec, odwrócił się i odszedł.

Kedrigern dosiadł konia i szybkim truchtem ruszył na północ. Pragnął jak najprędzej pozostawić za sobą spaloną gospodę i zapomnieć o niedawnych wypadkach. Z niejasnych powodów czuł się jakoś nieswojo.

Widocznie chłopiec nie nadawał się na czarodzieja, więc tym lepiej, że odkrył to zawczasu. Właściwie Kedrigern oddał mu wielką przysługę. Więc dlaczego miał wyrzuty sumienia? Dlaczego rozrzutnie obiecał ochronny czar en raute? Takie rzeczy kosztowały sporo magii.

I dlaczego chłopiec tak się przeląkł? Czy Kedrigern był potwo­rem, karzącym małe dzieci za każdy wybuch gniewu? Ta myśl go otrzeźwiła. Kedrigern zawsze uważał się za miłego faceta, troskliwego męża, opiekuna trolli i dobroczyńcę smoków; a jednak Jum przeląkł się jego zemsty. Zdumiewająca i niepokojąca reakcja. Postanowił, że nie wspomni o tym Księżniczce.

Pocieszał się rozpamiętywaniem korzyści wynikłych z tej podróży. Wino Vosconu na długi czas poprawi smak obiadów. Ponadto Kedrigern miał dwie fiolki smoczej krwi, która jako składnik zaawansowanej magii warta była dziesięciokrotnie więcej od wszystkich winnic Vosconu. Posiadając taki argument przetargowy, mógł otrzymać wszystko, czego potrzebował do całkowitego odczarowania Księżniczki. Zamierzał odkupić pewien kryształ od Bess, leśnej czarownicy; chciał załatwić tę sprawę natychmiast po powrocie do domu. A poza wydatkami w gospodzie Hossela podróż nie kosztowała go ani grosza.

Z roztargnieniem sięgnął po sakiewkę. Nie znalazł jej przy pasie. Obmacał pas dookoła, potem sprawdził kieszenie i resztę dobytku. Sakiewki nie było. Wstrzymał konia, zsiadł, starannie przeszukał juki i własne ubranie, nawet ściągnął buty i zajrzał do środka. Sakiewki nie było.

Kedrigern ponownie dosiadł konia i chciał już ruszać w drogę, kiedy go olśniło. Łzawy uścisk. Podstępnie wyłudzona obietnica: żadnych karzących czarów. Nagła niechęć do dalszej wędrówki. A on jak głupiec sam się zaofiarował, że zapewni bezpieczny powrót temu nędznemu złodziejaszkowi. No, jeszcze zobaczymy, pomyślał ponuro.

Odwrócił się twarzą na południe, wyciągnął rękę - i przypomniał sobie obietnicę. Dał słowo czarodzieja. Nie mógł tego cofnąć.

Przez chwilę siedział bez ruchu, kipiąc milczącym gniewem, potem ściągnął wodze i skierował konia na pomoc.

Do diabła z Jumem. Cały ten pomysł z uczniem był niedorzeczny. Bardzo niewielu spośród znajomych czarodziejów przyjmowało uczniów, na których zresztą nieustannie narzekali. W razie potrzeby czarodziej zawsze mógł wezwać dorywczą pomoc, i to pomoc pierwszej klasy. Uczeń nie dawał takich gwarancji. Nie w naszych czasach. Jeśli Jum naprawdę chciał wstąpić do terminu, powinien się zgłosić do alchemika. Byłby obiecującym kandydatem: już potrafił kłamać i kraść.

Po kilku milach Kedrigern odzyskał spokój ducha. Irytowała go tylko niebacznie złożona obietnica, że nie zastosuje karzących czarów. Nikt nie powinien bezkarnie okradać czarodzieja. W ten sposób powstawał fatalny precedens, a co gorsza, jeśli koledzy dowiedzą się o tym, nie dadzą mu żyć.

Podniósł głowę i oczy mu zabłysły, kiedy uświadomił sobie, że obietnica dotyczyła tylko Jurna. No, oczywiście chłopcu nic nie zrobi. Czarodziej zawsze dotrzymuje słowa, a on obiecał, że nie użyje karzących czarów. Ale nic nie wspominał o sakiewce ani ojej zawartości. Ani słowa.

Jechał dalej z uśmiechem, podśpiewując wesoło, kiedy rozważał wszystkie możliwości. Zadziwiające, co można zmieścić w sakiewce za pomocą jednego małego, niewinnego czaru.


9. Kryształ Caracodissy

Blady, z zaczerwienionymi oczami Kedrigern wyśliznął się z pracowni i delikatnie zamknął za sobą drzwi drżącą ręką. Powoli ruszył do kącika śniadaniowego. Na progu zalanego słońcem pokoju zatrzymał się, westchnął i głośno przełknął ślinę. Potem wszedł, mrużąc oczy i osłaniając się przed światłem.

Księżniczka siedziała już za stołem. Wyglądała uroczo w miękkiej zielonej sukni, z czarnymi włosami rozpuszczonymi na ramionach. Kedrigern ledwie ją zauważył. Tego ranka nawet widok samej Wenus wyłaniającej się ze słoika z dżemem nie zrobiłby na nim wrażenia. Księżniczka podniosła na niego wzrok, wyrażający chłodne potępienie.

- Brerep? - zapytała uprzejmie.

- Okropnie, dziękuję - odparł Kedrigern, ostrożnie opuszczając się na krzesło naprzeciwko.

- Brerep - stwierdziła z lodowatym, pogardliwym uśmiechem.

- Nie, wcale nie dobrze mi tak, moja droga. Nie miałem żadnego wyboru - wyjaśnił Kedrigern słabym głosem. Odczekał, aż ucichnie złowieszcze bulgotanie w jego żołądku, przełknął głośno i kontynuował: - Wiem, jakie świństwo warzy Bess, więc starałem się jak najbardziej rozcieńczać drinki. Ona po prostu ciągle mi dolewała.

- Brerep.

- Nie znasz Bess, moja droga. To poczciwa staruszka, ale strasznie bierze sobie do serca, jeśli ktoś odmawia poczęstunku w jej chałupie, a ja nie chciałem ryzykować, że ją obrażę. - Kedrigern wydał drżące, żałosne westchnienie. - Szkoda, że nie zaryzykowałem. Nie mam pojęcia, jak ona to wytrzymuje. Chyba ma żołądek z kamie­nia. Te jej pomyje nie nadają się nawet dla alchemików.

- Brerep?

- Gorzej. Mogłyby zwalić z nóg dorosłego trolla. Jak na zawołanie Ciapek wpadł do kącika śniadaniowego, tu­piąc wielkimi, płaskimi stopami.

-Jap! Jap! - wrzasnął piskliwie w powitalnym zapale. Kedrigern jęknął cicho i ukrył twarz w dłoniach.

- Nie, Ciapek. Cicho. Spokój - poprosił słabym głosem. Mały domowy troll czekał u jego kolan, dysząc i śliniąc się obficie. Wreszcie czarodziej zebrał nadwątlone siły. Przetarł oczy, zamrugał i zerknął na talerz Księżniczki, na którym leżała solidna porcja cynaderek z rusztu, smażone jajko i pół kiełbaski. Czym prędzej ponownie zamknął oczy.

- Zwykła owsianka, Ciapek. Bardzo mała porcja. Odrobinka. I przynieś ją po cichu - zarządził.

Ciapek wybiegł, machając rękami i uszami. Kedrigern ponownie spojrzał na Księżniczkę. Nadal patrzyła na niego z pogardliwą wyższością.

- Nie byłem taki zły wczoraj w nocy, prawda? - zapytał ostrożnie.

- Brerep.

-Naprawdę? Dziwne... niczego takiego nie pamiętam. Jesteś pewna?

- Brerep! - rzuciła z oburzeniem. Kedrigern uniósł dłonie obronnym gestem.

- Oczywiście, moja droga. Skoro tak mówisz. Strasznie cię przepraszam.

Zmierzyła go gniewnym wzrokiem, ale nic nie powiedziała.

-Chyba nie... nie próbowałem robić żadnych czarów? - zagadnął nieśmiało.

Księżniczka z powagą pokręciła przecząco głową. Kedrigern wydał westchnienie ulgi.

- Bardzo się cieszę. Rzucanie czarów, kiedy ktoś jest... kiedy ktoś ma... no, to nieodpowiedzialne. Słyszałem o konwentach, gdzie wszyscy stawali się niewidzialni tylko dlatego, że jakiś niemądry czarodziej... no, przynajmniej nam to nie grozi.

Sądząc z wyrazu twarzy, Księżniczka nie wydawała się ucieszona tym zapewnieniem. Nadal milczała. Ciapek wtoczył się do pokoju, cichutko postawił na stole dzbanek mleka i miskę owsianki, po czym zniknął. Kedrigern zaczął jeść, nabierając ostrożnie małe porcje. Księżniczka uparcie milczała. Wreszcie czarodziej odłożył łyżkę i spojrzał jej prosto w oczy.

- W każdym razie, moja droga, zdobyłem to, czego potrzebowałem. Oznaczało to daleką podróż i koszmarnego kaca, w dodatku musiałem długo się targować, a cena okazała się absolutnie skandaliczna, ale warto było - zakończył.

- Brerep?

-Więcej. Znacznie więcej. Musiałem dać Bess całą fiolkę smoczej krwi. Ale nie żałuję ani jednej kropli. Chętnie oddam całą moją smoczą krew, żeby tylko cię uszczęśliwić.

- Brerep? - zapytała łagodniejszym tonem.

- Dla ciebie wszystko, moja droga. - Kedrigern wyciągnął rękę i dotknął jej dłoni. - Trochę spóźniony ślubny prezent: kryształ Caracodissy. W tej chwili czeka na moim stole. I jak tylko wrócę do formy..

Księżniczka ścisnęła jego rękę w obu dłoniach. Z radosnym „brerep" zerwała się z krzesła, podbiegła do niego, zarzuciła mu ręce na szyję i obsypała pocałunkami. On objął ją i przyciągnął do siebie.

- Brerep? - wyszeptała.

- Och, nie ma żadnych wątpliwości. To oryginalna rzecz. Za dobrze znam się na znakach handlowych, żeby się nabrać na imitację. Wokół kryształu jest inskrypcja wypisana literami, które płoną jak ogień:

Magię o cudownej mocy

Znajdziesz tutaj ku pomocy.

Kiedy zbudzi się duch stary,

Czar rozwiąże inne czary.

- Zajmę się tym jutro z samego rana, a przed obiadem będziesz już mówiła normalnie jak dawniej.

Księżniczka odsunęła się i spojrzała na Kedrigerna z wyrzutem.

- Brerep? - zapytała.

- Nie, jutro. Proszę cię, moja droga. Głowa mnie łupie. Nie jestem w formie, żeby próbować...

- Brerep! - załkała.

- Oczywiście, że cię kocham! - zapewnił Kedrigern, krzywiąc się od siły j ej głosu. - Właśnie dlatego jestem ostrożny. Mamy tutaj do czynienia z delikatną magią, moja droga. Nie mogę lekceważyć tego zadania. Muszę mieć sprawny umysł i pewną rękę, a w tej chwili...

- Brerep?

- Nie, nie mogę. Nie ma żadnego lekarstwa na kaca. Nawet magicznego. Musimy zaczekać do jutra.

Przygnębiona Księżniczka osunęła się na podłogę. Przyklękła obok krzesła czarodzieja i podniosła na niego smutne spojrzenie. Łzy zalśniły w j ej błękitnych oczach, wezbrały i spłynęły po bladych policzkach.

- Moja droga, nie mogę. To wymaga wielu badań wstępnych. Takich rzeczy nie wolno robić na łapu-capu.

Księżniczka załkała cicho. Łzy popłynęły strumieniem. Ukryła twarz w dłoniach i zatrzęsła się od bezgłośnych szlochów.

Kedrigern wytrzymał niecałą minutę. Potem wstał, położył jej dłoń na ramieniu i powiedział:

- Może jednak spróbuję coś dzisiaj zrobić. Przynajmniej obejrzymy kryształ i zastanowimy się nad dalszym postępowaniem... Jeśli Ciapek przyniesie mi zimny kompres.

Księżniczka skoczyła na równe nogi i głośno zaklaskała. Kedrigern skrzywił się na ten dźwięk, który natychmiast sprowadził Ciapka do pokoju śniadaniowego.

- Miska zimnej wody i czysty ręcznik, Ciapku. Przynieś to zaraz do pracowni. I bez hałasu - polecił czarodziej cichym, zbolałym głosem.

Zimny kompres pomógł bardzo niewiele. Kedrigern osuszył czoło, wytarł palce w koszulę i skupił uwagę na kryształowej kostce, dla której zrobił trochę miejsca na długim roboczym stole. Księżniczka również przyglądała się ciekawie.

Był to idealny sześcian o boku długości dłoni, rozjarzony od wewnątrz, gdzie mglista poświata wirowała powoli niczym leniwy prąd w zakolu rzeki. Wokół wszystkich sześciu boków biegła inskrypcja wypisana czerwonymi literami, które migotały jak płomień. W zaciemnionym pokoju Kedrigern odczytał stłumionym głosem znajome słowa. Księżniczka słuchała z napiętą uwagą.

Magię o cudownej mocy

Znajdziesz tutaj ku pomocy.

Czar rozwiąże inne czary,

Kiedy zbudzi się duch stary.

Coś go tknęło. Nie czytał tego wiersza zbyt uważnie za pierwszym razem, ale zdawało mu się, że wersy następowały po sobie w innej kolejności- Podniósł kostkę - dziwnie lekką jak na kryształ - obrócił ją w rękach, postawił na stole i ponownie odczytał inskrypcję.

Kiedy zbudzi się duch stary,

Magię o cudownej mocy

Znajdziesz tutaj ku pomocy.

Czar rozwiąże inne czary.

Wyciągnął medalion i spojrzał przez Szczelinę Prawdziwej Wizji. Napis pozostał nie zmieniony.

Kedrigern jęknął ze znużeniem i sięgnął po kompres. Zadanie okazało się trudniejsze, niż przypuszczał. Księżniczka, widząc jego zmartwioną minę, pospieszyła mu z pomocą. Zanurzyła ręcznik w misce, wyżęła nadmiar wody i delikatnie przyłożyła chłodny okład do czoła czarodzieja. On przyjmował jej zabiegi w milczeniu, wpa­trując się w świetlisty kryształ.

-Nasze zadanie nic będzie łatwe, moja droga. Bynajmniej. Mamy tutaj zaklęcie permutacyjne... bardzo chytra sztuczka, niełatwa do rozgryzienia - stwierdził Kedrigern bezstronnie. - Naprawdę powinniśmy zaczekać, dopóki... - zobaczył minę Księżniczki i umilkł w połowie zdania.

Ponownie odwrócił się do kryształu. Blask w jego wnętrzu wirował powoli, niczym smużki farby ostrożnie wkraplanej do stojącej wody. Czarodziej wyszeptał melodyjną frazę, a potem następną. Blask pogłębił się i zgęstniał. Kedrigern gestem rozkazał Księżniczce przejść na drugą stronę stołu, po czym zaczął recytować długą inkantację w całkowicie obcym języku, którego miękkie, płynne sylaby zlewały się ze sobą bez żadnych odstępów.

Kiedy księżniczka stanęła naprzeciwko niego, wziął ją za ręce i ułożył jej dłonie płasko na ściankach kryształu. Nakrył jej dłonie własnymi rękami. Światło w krysztale skupiło się, zagęściło i utworzyło złotą kostkę wewnątrz kostki.

Kedrigern czuł bolesne pulsowanie w skroniach. Pot spływał mu po czole i zalewał oczy. Mruganiem strząsnął słone krople, wpatrując się z wytężeniem w litery, które powoli pojawiały się na ściance wewnętrznej kostki. Oczy go piekły, głowa pękała z bólu, literki były maleńkie, światło boleśnie jaskrawe, ale teraz już nie mógł się wycofać. Krzywiąc się i wyciągając szyję, odczytał jedno po drugim słowa rozwiązującego zaklęcia w miarę, jak pojawiały się w polu widzenia. Kiedy wymówił ostatnie słowo, złota kostka rozprysnęła się na milion drobniutkich odłamków światła, które zabłysły i zgasły. Kryształ po­grążył się w półmroku.

Oszołomiona Księżniczka zachwiała się na nogach. Kedrigern obiegł stół i zdążył ją złapać, zanim upadła. Zaniósł ją do sypialni, położył na łóżku i wezwał Ciapka.

- Przynieś z pracowni kompres i zimną wodę, Ciapku. Natychmiast - zarządził.

Księżniczka była blada, ale puls miała spokojny i oddychała regularnie. Kedrigern zwilżył jej czoło i policzki ręcznikiem przyniesionym przez Ciapka. Jej powieki zatrzepotały. Czarodziej otarł z potu własne czoło. Księżniczka otworzyła oczy, spojrzała na niego i uśmiechnęła się.

- Możesz mówić, moja droga? - zapytał pospiesznie. Głęboko zaczerpnęła powietrza i cicho powiedziała:

-Tak.

- Wspaniale! Jak się czujesz?

- .dobrze bardzo Dobrze, - odpowiedziała. Kedrigern wydał potężne westchnienie ulgi.

- Tak bardzo się cieszę. Widzisz, przez chwilę... miałem trochę trudności w odczytaniu słów zaklęcia. Ale widocznie odczytałem je właściwie.

Księżniczka zmarszczyła brwi, potrząsnęła głową i oznajmiła:

- .niewłaściwie je odczytałeś że myślę. Nie,

-Co?

- !odwrotnie zaklęcie Wyrecytowałeś

- Odwrotnie?

- .odwrotnie Właśnie,

- O rany.

- ?!powiedzieć potrafisz tyle Tylko ?rany O

- No... przynajmniej niczego nie przekręciłem, moja droga -Kedrigern chwycił się pierwszej wymówki, jaka mu przyszła do gło­wy. - Nie wiadomo, jak byś mówiła, gdybym coś przekręcił. Teraz przynajmniej, jeśli zachowasz ostrożność...

- ?odwrotnie mówić mam życia resztę przez Więc ?ostrożność znaczy to Co !0strożność

- O rany - powtórzył Kedrigern.

- .powiedzieć ci Łatwo Prany O - rzuciła z rozgoryczeniem Księżniczka.

- Zastanów się: przecież zrobiłaś początek. Przynajmniej mówisz, a to najważniejsze.

- .Odwrotnie - mruknęła.

- Lepsze to niż rechotanie, prawda? Jeśli tylko ograniczysz się do prostych zdań, wszystko będzie dobrze. Tymczasem przeczytam wszystko, co mam na temat kryształu Caracodissy i zaklęć permutacyjnych, i za parę dni spróbujemy od nowa. Wszystko się ułoży. Zobaczysz - zapewnił wesoło Kedrigern.

Księżniczka spojrzała mu w oczy, nie całkiem przekonana, ale próbując ukryć wątpliwości. Wreszcie uśmiechnęła się i wyciągnęła do niego ręce.

- .wstać mi Pomóż - powiedziała.

Kedrigern doznał sporej ulgi, kiedy wstała, przeciągnęła się i wyszła z pokoju w całkiem normalny sposób. Również przy obiedzie ucieszył się, że nie zaczęła od deseru i nie skończyła na zupie. A kie­dy wieczorem nie próbowała się obudzić, zanim poszła spać, zupełnie się uspokoił. Widocznie zaklęcie podziałało tylko na jej mowę. Kedrigern był pewien, że mając dość czasu na przygotowanie, potrafi wszystko naprawić.

Następny dzień spędził w pracowni nad książkami. Wczesnym popołudniem wyszedł na krótki odpoczynek i doznał wstrząsu na widok Księżniczki, która odwróciła do góry nogami ciasto, przeznaczone na deser po obiedzie. Był to jednak zwykły zbieg okoliczności. Czarodziej odetchnął z ulgą i usiadł przy kuchennym stole.

- ?idzie ci Ciężko - zagadnęła Księżniczka.

- Tak. Kryształ Caracodissy to bardzo skomplikowane urządzenie. Wygląda na to, że kiedy ktoś wywołuje zaklęcie, ono pojawia się na każdej ściance kryształu w trochę innej formie. Tylko jedna for­ma jest właściwa, ale nie wiadomo, którą z sześciu należy wybrać. Księżniczka ze zdziwieniem zmarszczyła brwi.

- jedno tylko Widziałam ?sześć było że pewien, Jesteś

- Zawsze widać tylko jedno zaklęcie, a inne ścianki wydają się puste. Minęły wieki, zanim młoda czarownica imieniem Moggropple odkryła ten sekret.

- Pluster użyć możesz Czy

- Moggropple właśnie tego spróbowała. Otoczyła kryształ lustrami i wyrecytowała wszystkie sześć zaklęć, jedno po drugim. Od tamtej pory jest uwięziona w lustrach. Sześć razy. Nikt nie zna sposobu, żeby ją uwolnić. Nikt nawet nie wie, która jest prawdziwą Moggropple i co się stanie, gdyby wypuścić jedno z odbić. Chyba nie opłaca się próbować jakichś sztuczek, żeby przechytrzyć kryształ.

- ?zrobisz co Więc

- Skoro mamy jedną szansę na sześć, że trafimy na właściwe zaklęcie, musimy po prostu dalej próbować.

- ...chwilę zaczekaj Zaraz, - zaprotestowała księżniczka, podnosząc rękę.

- To nie bolało, prawda?

- Nie - przyznała.

-1 odzyskałaś głos.

- Tak - mruknęła niechętnie.

- No więc widzisz. Spróbujemy znowu jutro rano. Nie ma się czego bać - stwierdził Kedrigern z przekonaniem.

- Przeskokiem z Albo ? poprzek w mówić zacznę jeśli A

- Niepotrzebnie się zamartwiasz, moja droga - oświadczył Kedrigern wstając. - Teraz przepraszam cię, ale muszę sprawdzić kilka przypisów. Obawiam się, że będę dzisiaj pracował do późna. Chcę wszystko przygotować na jutro rano.

Następnego ranka i Księżniczka, i Kedrigern byli zbyt spięci, żeby zjeść porządne śniadanie. Zaledwie Ciapek sprzątnął opróżnione w połowie talerze, kiedy oboje jak na komendę wstali i ruszyli do pracowni. Kedrigern natychmiast zaczął się krzątać, pokrywając zdenerwowanie gorączkową aktywnością i potokiem słów.

- Teraz zajmij miejsce naprzeciwko mnie, tak jak wczoraj... właśnie tak, moja droga, doskonale... ręce opuść swobodnie, odpręż się... nie ma powodów do obaw - dodał uspokajającym tonem. - Zaraz, tylko sprzątnę te puste miski... no, już. Obrócę kryształ w tę stronę... i zobaczymy, co się stanie, kiedy odczytam zaklęcie na następnej ściance. Migiem to załatwimy, zobaczysz. Odczytam zaklęcie i zaraz zaczniesz pięknie mówić. Tylko jeszcze poprawię parę drobiazgów... tutaj... i tutaj...

- !wreszcie zaczynaj Och, - rzuciła ostro Księżniczka.

- Naturalnie, moja droga, naturalnie - zgodził się potulnie Kedrigern. - Praktycznie już skończyłem. Jeszcze tylko... no, już. Jesteś gotowa, moja droga?

- Tak - odparła przez zaciśnięte zęby.

Czarodziej kiwnął głową, wziął głęboki oddech i wypowiedział wezwanie do ducha kryształu. Po pierwszych słowach światło wewnątrz kostki poruszyło się, rozjarzyło i zafalowało. Wirowało coraz szybciej w miarę, jak Kedrigern recytował kolejną inkantację.

Kłaczki i strzępki światła tańczyły w kryształowej kostce, z każdą chwilą coraz liczniejsze, aż zlały się w jednolitą poświatę migoczącą wewnątrz kryształu. Kedrigern ujął zimne dłonie Księżniczki, położył je na krysztale i nakrył własnymi dłońmi, jak poprzednim razem. Poświata uformowała złocistą wewnętrzną kostkę. Jeszcze raz przed oczami Kedrigerna zaczęły się pojawiać litery, a on powoli odczytywał wyłaniające się zaklęcie.

Zaledwie wymówił ostatnie słowo, światło rozprysło się na drobne cząstki. Kedrigern szybko podniósł wzrok. Księżniczka przez chwilę wpatrywała się w kryształ pustym wzrokiem, potem spojrzała na niego, całkowicie świadoma i przytomna.

- Nie, wcale nie - powiedziała.

- Wszystko w porządku? - zapytał Kedrigern z niepokojem.

- Akurat. Znowu coś źle poszło.

- Mówisz doskonale, moja droga.

- Posłuchaj mnie! Wyprzedzam cię o jedno zdanie, to się stało! - krzyknęła Księżniczka.

- Co się stało?

- ...śmieszne!

-Ależ to...

Kedrigern rozpaczliwie zamachał rękami, prosząc o ciszę. Księżniczka spojrzała na niego z mordem w oczach i skrzyżowała ramiona takim ruchem, jakby ryglowała bramę. Wykonując mnóstwo uspokajających gestów, Kedrigern rozpoczął przygotowania do kolejnej próby. Przekręcił kryształ o ćwierć obrotu. Osuszył spocone czoło rękawem, przetarł oczy, odetchnął głęboko trzy razy dla uspokojenia i po raz trzeci wyrecytował zaklęcie przywołujące.

Tym razem światło poruszało się leniwie, jak zimowy miód ściekający we wnętrzu kryształu. Kedrigern wyczuwał opór tkwiącego wewnątrz ducha; ale rozpocząwszy czar, nie mógł go przerwać. To była podstawowa zasada czarodziejskiego rzemiosła.

Wypowiedziawszy do końca formułę przywołania, Kedrigern zrobił przerwę na odpoczynek. Kostka świeciła bladym, skąpym blaskiem. Księżniczka odprężyła się, opuściła ręce wzdłuż boków i wlepiła wzrok w kryształ.

Kedrigern rozpoczął inkantację. Wewnętrzny blask zadrgał spazmatycznie jak ryba na haczyku, ale po chwili skupił się i pojaśniał. Księżniczka położyła ręce na krysztale, a Kedrigern zamknął jej dłonie w swoich. Blask spotężniał, zabłysnął i zgasł, a oni stali wyczerpani w dogasającej łunie, niemal stykając się głowami nad kryształową kostką.

- Dobrze się czujesz, moja droga? - zapytał Kedrigern, kiedy odzyskał oddech.

Księżniczka przytaknęła. Raz i drugi głęboko zaczerpnęła powietrza, potem podniosła oczy na męża.

- Powiedz coś. Chociaż parę słów. Cokolwiek - poprosił czarodziej.

Odchrząknęła.

- Pererb - powiedziała.

Kedrigern aż podskoczył, ale szybko opanował zaskoczenie.

- Spróbujemy jeszcze raz, moja droga! Odpoczniemy przez chwilę, a potem zaczniemy od nowa! - rzucił pospiesznie.

- Pererb! Pererb! - wrzasnęła rozwścieczona Księżniczka.

- Ależ moja droga, musisz zdobyć się na cierpliwość. Takie rzeczy się zdarzają, kiedy zajmujemy się magią. To tylko przejściowe trudności. Nie powinnaś... Księżniczko, co ty robisz?!

Kedrigern skoczył do przodu o mgnienie za późno. Księżniczka chwyciła kryształ Caracodissy w obie dłonie i uniosła go nad głową. Z gniewnym „pererb", które zagłuszyło okrzyk przerażenia czarodzieja, cisnęła kryształ z całej siły na kamienną podłogę.

Spośród roztrzaskanych szczątków wzbiła się chmura złocistych iskierek. Jasne plamki skupiły się i zawirowały tworząc świetlistą spiralę, a potem z dźwięcznym, krystalicznym śmiechem duch kryształu Caracodissy wyfrunął przez szparę w okiennicy na światło dnia, wolny na zawsze.

- Księżniczko, przemów do mnie! - zawołał Kedrigern, podbiegając do żony.

- Brerep - odpowiedziała i padła mu w ramiona. Objął ją mocno, żeby ukoić jej drżenie, chociaż sam też był roztrzęsiony.

-Już dobrze, moja droga. Widocznie duch kryształu nie zamierzał nam pomóc. Pozbyliśmy się go na dobre. Obiecuję, że przywrócę ci mowę najszybciej, jak potrafię. Ale na dzisiaj mieliśmy już dosyć magii. Powiem Ciapkowi, żeby przygotował piknikowy koszyk. Urządzimy sobie święto. Co ty na to, moja droga?

- Brerep - zarechotała.


10. W mgnieniu oka

Księżniczka, jak się okazało, miała dość czarów na wiele dni. Po pechowym eksperymencie z kryształem Caracodissy przez jakiś czas demonstrowała otwartą wrogość wobec wszelkich rodzajów magii. Nie było to łatwe, ponieważ dzieliła mieszkanie z praktykującym czarodziejem, ale Księżniczka należała do stanowczych kobiet. Przy pierwszym napomknieniu o czarach, przy najmniejszym geście traktowanym jako preludium do zaklęcia twarz jej kamieniała, a z ust padało krótkie upomnienie: „Brerep". Po takim ostrzeżeniu Kedrigern zwykle wycofywał się do gabinetu. Czasami uprawiał tam magię, częściej jednak się dąsał.

Widział wyraźnie, że Księżniczka traci zaufanie do jego magicznych umiejętności. To było niesprawiedliwe. Przecież dzięki swojej magii wyzwolił ją z postaci żaby, uratował z objęć barbarzyńcy i wypełnił dom eleganckimi meblami. Nawet dwukrotnie sprawił, że znowu zaczęła mówić. Kobieta, która przeżyła tego rodzaju doświadczenia, powinna wykazywać stałą i niezachwianą wiarę w moc magii.

Ale nie Księżniczka. Ona dostrzegała tylko złą stronę rzeczy. Nic pamiętała, jak skrupulatnie Rupert przetransportował cenne meble, pamiętała tylko, jak zdemolował pracownię i bibliotekę Kedrigerna; nie pamiętała ducha wezwanego na pomoc, tylko kłamstwa tego ducha; nie pamiętała, że kryształ Caracodissy przywrócił j ej mowę, tylko że mówiła trochę dziwacznie. Co najgorsze, całkowicie przeoczyła fakt, że została uwolniona od potężnego czaru, natomiast ciągle podkreślała fakt, że jej sposób mówienia pozostał typowy dla płazów. Taka postawa była wręcz szkodliwa, pomyślał Kedrigern. Jeśli Księżniczka nie ufała mu w pełni, mogła pożegnać się z nadzieją odzyskania ludzkiego głosu. Stosunki pomiędzy czarodziejem a klientem jawnie się popsuły.

Jeszcze bardziej działała mu na nerwy atmosfera wyraźnego sceptycyzmu, panująca w jego własnym domu. To go zniechęcało. Nie wyobrażał sobie, żeby żona Karola Wielkiego krzątała się po pałacu narzekając, że Święte Cesarstwo Rzymskie jest kompletną bzdurą, albo żeby żona Wilhelma Zdobywcy gderała, że najazd na Anglię to idiotyczna strata czasu. Żony polityków pomagały mężom. Nawet żony barbarzyńców chętnie współpracowały albo przynajmniej wydawały okrzyki zachęty w trudnych sytuacjach. Księżniczka jednak okazywała na wszelkie możliwe sposoby, że nie wierzy w magię bardziej, niż sam Kedrigern wierzy w alchemię. To wystarczyło, żeby podkopać jego wiarę w siebie.

List od Vosconu stanowił ostatnią kroplę goryczy. Nadszedł pewnego krótkiego, mrocznego dnia w zimie, dostarczony przez poważnego posłańca, który stał przy ogniu milczący i obojętny, czekając na odpowiedź czarodzieja. List był bardzo długi, napisany maczkiem i zawierał szczegółowe wyliczenie przykrych skutków wizyty Kedrigerna. Zdaniem rady Vosconu - oraz samego Vosconu - Kedrigern wcale nie zdjął zaklęcia, tylko je odwrócił. Winnice ładnie obrodziły, ale krowy Vosconu wyraźnie zaczęły kuleć i zdradzały objawy braku apetytu. Oczywiście była to wina czarodzieja, pisał Vosconu, więc lepiej niech szybko coś zrobi, bo inaczej cały świat się dowie, że pewien czarodziej mieszkający na pewnej górze pobiera słone opłaty za przeciwzaklęcia i odczarowania, które przestają działać, jak tylko rzeczony czarodziej zniknie z horyzontu.

Kedrigern z najwyższym trudem opanował gniew. Klątwa rzucona na winnice to była partacka robota, niegodna uwagi czarodzieja. Pozostawiona samej sobie, rozwiałaby się po paru dniach. On jednak, żeby uspokoić wiecznie zmartwionego Vosconu, opracował przeciwzaklęcie pierwszej klasy, które przez wiele pokoleń będzie chroniło winnice od złych czarów. I taką otrzymał nagrodę: podej­rzenia i zarzuty. Doprawdy, trudno się oprzeć uczuciu rozgorycze­nia. Nawet nie warto próbować.

Z nadejściem zimy Kedrigern coraz częściej zamykał się w pracowni, szukając przeciwzaklęcia, które przywróci Księżniczce głos i wiarę w męża. Przeglądał jedną po drugiej książki, które piętrzyły się w stosach pod ścianami pokoju lub tłoczyły się bez ładu i składu na półkach. Była to herkulesowa praca, posuwająca się w żółwim tempie. Dzień po dniu Kedrigern szukał właściwego fragmentu i chociaż znalazł wiele interesujących rzeczy, nie trafił na to, czego potrzebował.

Spadł pierwszy śnieg i szybko stopniał. Następny śnieg utrzymał się, potem przykryła go kolejna warstwa i wkrótce mały domek spoczął w przytulnej kotlince wyrzeźbionej przez wiatr, otoczony z trzech stron stromym, gładkim wałem śniegu. Tylko od frontu wiatr, dmuchający ponad łąką, zamiótł podwórze do czysta. W słoneczne, bezwietrzne dni Kedrigern i Księżniczka, ciepło ubrani, jedli posiłek na ganku, ciesząc się rześkim powietrzem i blaskiem słońca tym bardziej że dokuczyło im już zamknięcie w czterech ścianach.

Lecz podczas tych lunchów al fresco nie rozmawiali o magii. Oderwany od swoich podstawowych zainteresowań Kedrigern, który nie uznawał pustej gadaniny, musiał się ograniczyć do uwag o pogodzie - temat, który szybko się wyczerpał. Pewnego popołudnia, stwierdziwszy, że jest dość ciepło jak na tę porę roku, ale nie tak ciepło, jak należało się spodziewać, i że w każdym razie śnieg nie powinien padać przez najbliższe kilka dni, Kedrigern odchylił się na oparcie krzesła, wystawił twarz do słońca, splótł dłonie na pełnym brzuchu i właśnie zapadał w drzemkę, kiedy obudziło go przestraszone „Brerep!"

Wyprostował się gwałtownie i zobaczył, że Księżniczka stoi przy bramie, osłaniając oczy od słońca, spoglądając na łąkę okrytą roziskrzonym śniegiem. Odwróciła się do niego, wskazała ręką w dal i powtórzyła: „Brerep!"

-Jesteś pewna, moja droga? - zapytał, podnosząc się z krzesła. - To nie sezon na podróże.

- Brerep - oświadczyła, wskazując małą plamkę na horyzoncie.

- Owszem, na to wygląda - przyznał. Pogrzebał pod płaszczem i tuniką, wyciągnął medalion i podniósł do oczu. - Tak jest! To Axpad!

- Brerep?

- Z gildii, do której należę. Właściwie należałem. Conhoon też do niej należał. Stamtąd dostaliśmy te medaliony - wyjaśnił czarodziej. -Jedyna korzyść, jaką zawdzięczam tej głupiej organizacji. Ale co takiego sprowadza tutaj Axpada...? - Umilkł, wpatrując się w plamkę pełznącą mozolnie przez biały przestwór, a potem ryknął w nagłej furii: - Medalion! Przyjechał, żeby go odebrać i podarować jakiemuś nędznemu alchemikowi! Po to przyjechał!

Księżniczka cofnęła się o krok, zaniepokojona tym wybuchem. Rozwścieczony Kedrigern zacisnął pięści.

- Zobaczymy, kto dostanie medalion. Nie Axpad ani ta banda czarodziejów od siedmiu boleści, choćby wezwali na pomoc wszystkich swoich chytrych, podstępnych przyjaciół-alchemików... - zakrztusił się, poczerwieniał i umilkł, przejęty sprawiedliwym gniewem.

- Brerep - wtrąciła Księżniczka.

- A po co innego przyszedł? Z pewnością to nie jest odpowiednia pora roku na towarzyskie wizyty. Nie trafił tutaj przypadkiem. Ale nie wpuszczę go za próg! To już ostatnia kropla! - wrzasnął Kedrigern, biegając po podwórzu i dziko wymachując ramionami. -Najpierw ty traktujesz mnie jak niedouczonego czeladnika, potem Vosconu robi ze mnie oszusta, a teraz to! To zdecydowanie ostatnia kropla! Nigdy nie odbiorą mi medalionu! Nigdy!

Księżniczka wzięła go za rękę i zaprowadziła do krzesła. Kiedy już siedział, uspokojony, chociaż wciąż nachmurzony, poklepała go pocieszająco po ramieniu i powiedziała:

- Brerep.

- To prawda. Tak, to prawda, moja droga - odparł rozjaśniony Kedrigern. - Ale jeśli Axpad nie przyszedł po medalion, to po co przyszedł?

- Brerep - zasugerowała Księżniczka.

- Naprawdę tak uważasz? W takim razie... nie, to niemożliwe, moja droga. On nigdy nie przyjechałby taki kawał drogi w zimie, żeby mnie przeprosić. Raczej gildia czegoś chce ode mnie. Na pewno taki jest powód jego wizyty. - Oczy czarodzieja zwęziły się, w głosie zabrzmiały stalowe nuty. - Niech się płaszczy. Niech się czołga na kolanach, niech prosi i błaga o wybaczenie, niech płacze rzewnymi łzami, aż zamarzną mu sople na brodzie. Nie kiwnę małym palcem, żeby pomóc Gildii Czarodziejów. Nigdy! Skoro wygnali mnie jak psa...

Księżniczka znowu poklepała go po ręku, pocałowała i szepnęła: - Brerep.

Kedrigern wstał, objął żonę i ucałował ją czule.

- Nie masz za co przepraszać, moja droga. Rzeczywiście sknociłem sprawę z kryształem. To całkiem naturalne, że trochę nieufnie podchodzisz do magii... po tych wszystkich przeżyciach.

- Brerep.

- To się więcej nie powtórzy, zapewniam cię. Nie będę rzucał żadnych czarów na twój głos, zanim nie upewnię się ostatecznie co do rezultatu. Zaufaj mi, moja droga. A teraz przygotujmy się na powitanie gościa.

Axpad dowlókł się do drzwi pół godziny później. Kedrigern posadził go w miękkim fotelu przy ogniu, Ciapek podał mu puchar grzanego wina z korzeniami, a Księżniczka otuliła kocem jego kościste nogi. Wyczerpany przybysz ledwie zdołał wyjąkać słowa powitania i natychmiast zapadł w ciężki sen.

Wieczorem przy późnym obiedzie Axpad był bardziej rozmowny, ale oszczędny w udzielaniu informacji. Przekazał ostatnie nowiny z gildii, ponarzekał na metody Hithernilsa ściągania zaległych składek, skrytykował drobne intrygi Tristavera, pokiwał głową ze zdumieniem nad nagłą wrogością Conhoona wobec barbarzyńskich wojowników. Kedrigern nie przerywał swobodnie płynącego strumienia plotek i anegdot. We właściwych chwilach wtrącał monosylabę pasującą do kontekstu, uniesieniem brwi lub uprzejmym uśmiechem okazywał zainteresowanie, zdumienie czy rozbawienie, ale nie próbował nawiązać dialogu. Wiedział, że Axpad wędrował przez wiele mroźnych dni w śniegu po pas nie dlatego, żeby wspólnie pośmiać się z idiosynkrazji wspólnych znajomych. Cierpliwości, a wszystko się wyjaśni; Kedrigern wiedział, że musi tylko zaczekać.

Ponieważ Księżniczka postanowiła wcale się nie odzywać, Axpad wkrótce wyczerpał tematy do rozmowy. Kiedy zasiedli w wygodnych fotelach przy kominku, a Ciapek przyniósł nową butelkę najlepszego wina Vosconu, gość westchnął, popatrzył zamyślonym wzrokiem w ogień i zwrócił melancholijne spojrzenie na gospodarza.

- Chodzi o Quintrindusa - wyznał.

- Aha - kiwnął głową Kedrigern.

- Miałeś rację.

Kedrigern uniósł brwi i zachował milczenie.

- To oszust. W końcu wszystko musiało się wydać. Gildia wystawiła się na pośmiewisko. „Profesor doktor magister Quintrindus, akurat! On nawet nie zdał egzaminu na czeladnika. Nie tylko oszust, ale w dodatku złodziej! - zakończył Axpad podniesionym głosem.

-O?

- Transmutacja nieszlachetnych metali. Przemiana ołowiu w złoto. Na to nas złapał, Kedrigernie: chciwość. Zwyczajna, pospolita chciwość. Nasza własna chciwość nas zgubiła.

Potrząsając głową ze smutkiem, żeby zamaskować wewnętrzną falę satysfakcji wywołaną przez słowa Axpada, Kedrigern ponownie napełnił kielich gościa.

- Za gildię - powiedział z uśmiechem.

- Za to, co z niej zostało - mruknął Axpad, bez zapału wznosząc kielich.

- Dlaczego nie opowiesz mi szczegółów, Axpad? Gość wypił, zamknął oczy i westchnął cicho, z miną wyrażającą najwyższy zachwyt.

- Wspaniałe wino, Kedrigern. Twoje winnice?

- Klienta. Szczegóły?

Wszelki zachwyt znikł z twarzy, głosu i zachowania Axpada. Burknął coś pod nosem, ponuro spojrzał w ogień i przemówił cichym, nieszczęśliwym głosem:

- Niełatwo o tym mówić. Zwłaszcza wobec kogoś, kto nas ostrzegał. Wyszliśmy na kompletnych durniów.

-Już mi to powiedziałeś. Chyba nie przyszedłeś tutaj, żeby się tym chwalić, i z pewnością nie szukasz u mnie współczucia. Zakładam więc, że potrzebujesz mojej rady lub pomocy, albo jednego i drugiego. A ja nie mogę ci udzielić ani jednego, ani drugiego, zanim się nie dowiem, co zrobił Quintrindus - cierpliwie wyjaśnił Kedrigern, delektując się każdym wypowiedzianym słowem.

Axpad głęboko zaczerpnął powietrza i rozpoczął długą opowieść. Był to podręcznikowy przykład oszustwa. Quintrindus zamydlił wszystkim oczy swoją historyjką o transmutacji pospolitych metali. „Przemiana ołowiu w złoto" stała się popularnym sloganem wśród członków gildii. Zapomniano o czarodziejskich tradycjach wśród nieustannej gadaniny o Kamieniu Filozoficznym i Białym Eliksirze, przy czym oba te składniki pozostawały wciąż kusząco niedostępne. Potem pewnego dnia Quintrindus wpadł na zebranie blady i wyczerpany, z podkrążonymi oczami, zaprezentował szczyptę złotego pyłu na dnie naczynia i ogłosił ostateczny sukces. Tajemnica leżała w zasięgu ręki. Teraz potrzebował tylko finansowego wsparcia. Zgromadzeni czarodzieje - mądry stary Belsheer, łagodny Tristaver i cała reszta - dosłownie przepychali się jeden przed drugiego, na wyścigi ofiarowując swoje ziemskie dobra, Hithernils zaproponował, żeby oddać skarbiec gildii do dyspozycji alchemika, który to projekt przyjęto jednogłośnie, wśród radosnych owacji.

Quintrindus dziękował pokornie i ze łzami w oczach, kiedy czarodzieje obsypywali go bogactwami. Prosił o pozwolenie powrotu do swych komnat, żeby odpocząć i przygotować się do ostatniego wielkiego wysiłku. Odszedł, żegnany chóralnymi życzeniami powodzenia.

Przez następne dwa tygodnie czarodzieje nie rozmawiali o niczym innym, tylko o tym, jak sprytnie postąpili przyjmując Quintrindusa do bractwa oraz o perspektywach niezmierzonych bogactw i wiekopomnej sławy. Na początku trzeciego tygodnia przez dzień czy dwa trwały ożywione spekulacje co do postępów alchemika. Później podniosły się głosy zaniepokojone jego długą nieobecnością; i wreszcie bomba wybuchła. Blady, zdyszany Tristaver powrócił z wizyty w laboratorium Quintrindusa i oznajmił, że alchemik wraz ze skarbem zniknęli bez śladu.

Przebąkiwano o złym uroku rzuconym przez czarodziejów rywali lub zazdrosnych kolegów-alchemików. Jednakże dokładna rewizja w laboratorium ujawniła szyderczy list, napisany własnoręcznie przez Quintrindusa, stanowiący dowód jego zdrady. Starannie zaplanowana oraz perfekcyjnie przeprowadzona intryga, mająca na celu oszukanie i upokorzenie gildii, odniosła oszałamiający sukces dzięki entuzjastycznej współpracy samych czarodziejów.

- To wszystko, co wiemy - zakończył Axpad. - Quintrindus rozpłynął się w powietrzu. Próbowaliśmy wszelkich możliwych czarów, ale on zniknął tak kompletnie, jakby wcale nie istniał.

- Razem ze skarbem - pogodnie zauważył Kedrigern.

- Niestety - przyznał Axpad.

- Więc czego chcecie ode mnie?

- Znajdź skarb i zwróć go gildii, zanim ten śmierdzący oszust rozgłosi po całym świecie, jak nas wykantował. Jeśli potrafisz znaleźć Quintrindusa albo zmienić go w coś paskudniejszego niż jego obecna postać, też będziemy zadowoleni. Aha, przy okazji poszukaj jego psa.

-Jego psa?

- Quintrindus sprawił sobie psa po twoim wyjeździe. Paskudny mały kundel imieniem Jaderal. Ciągle warczał na wszystkich czarodziejów.

- Znałem dobrze Jaderala. Warczał na wszystkich czarodziejów, zanim jeszcze został psem. Ale dlaczego mnie w to wciągasz, Axpad? Nie przepadam za Quintrindusem, ale jeśli połączone siły całej gildii niczego nie wskórały, czego oczekujecie ode mnie?

- No, myśleliśmy, że wchodzi tutaj w grę jakieś przeciwzaklęcie, a ty jesteś od nich ekspertem.

- Quintrindus nie potrafiłby rzucić zaklęcia nawet za pomocą katapulty. Chodzi o coś więcej niż zaklęcie, Axpad. Żaden człowiek nie zdoła się ukryć, jeśli szukają go najlepsi czarodzieje na świecie.

Axpad ruchem ręki odsunął obiekcje Kedrigerna.

- Quintrindus nie jest najważniejszy. Zależy nam głównie na odzyskaniu skarbu, żebyśmy się nie ośmieszyli. To może nam bardzo zaszkodzić.

- Tak, z całą pewnością. To może was zrujnować - przyznał Kedrigern z szerokim uśmiechem.

- To może nas zrujnować - poprawił go Axpad, kładąc nacisk na zaimek.

-Nas?

- No, jesteś przecież członkiem-założycielem gildii. Zdobyłeś rozgłos w swoim zawodzie. To, co zaszkodzi czarodziejom, zaszkodzi również tobie, Kedrigernie. Jak już ludzie zaczną plotkować, nie będą się bawić w subtelne rozróżnienia. Wrzucą wszystkich do jednego worka.

Pod wpływem lego sugestywnego obrazu Kedrigern zaniemówił. Wyobraził sobie, jak Yosconu gorączkowo zapełnia kartkę po kartce swoim drobnym pismem, jak rozgłasza aferę gildii po całym wykształconym świecie i przypisuje jemu, Kedrigernowi, całkowicie niezasłużoną rolę przewodnią. Nikt nie uwierzy, że on jeden przejrzał Quintrindusa na wylot, ostrzegł swoich kolegów i został zignorowany. A co Yosconu wymyśli, inni pospiesznie wzbogacą i ubarwią. Reputacja gildii będzie zrujnowana. Zniknie zaufanie do czarodziejów, zastąpione przez śmiech i alchemię. Alchemicy zagarną wszystko. Czarodzieje zostaną odesłani do leczenia oparzeń i wróżenia z kart.

- To oburzające. Co za niesprawiedliwość! - rzucił gniewnie.

- Och, zgadzam się z tobą. Ale sam wiesz, że to prawda. Taki już jest ten świat - stwierdził Axpad tonem wystudiowanej niewinności.

Kedrigern burknął coś niechętnie. Istotnie wiedział, że to prawda. Nie miał wyboru, musiał pomóc gildii. Długo wyczekiwana chwila triumfu nadeszła i minęła w mgnieniu oka. Czarodziej dopił resztę wina i z trzaskiem odstawił pusty kielich na stół.

- Więc pomożesz nam? - zagadnął Axpad.

- Tak - warknął Kedrigern.

- Doceniamy to. Jeśli tylko mogę zrobić coś dla ciebie, jestem do usług.

- Dziękuję - mruknął Kedrigern z goryczą.

- Ostatecznie to jest nasza wspólna sprawa. Musimy wspierać się nawzajem w trudnych chwilach. Wypełniać swoją powinność. Odsunąć na bok osobiste uprzedzenia. Kierować się dobrem ogółu.

Heroicznym wysiłkiem woli Kedrigern powstrzymał się, żeby nie złapać Axpada za gardło, nie potrząsnąć nim i nie wrzasnąć: „Zamknij się, ty idioto! Zamknij się!" Przygryzł wargę, kiwnął głową i milczał.

- Chciałbym ci jakoś pomóc, Kedrigernie. Powiedz tylko, cze­go sobie życzysz - ciągnął Axpad.

- Moje książki - powiedział Kedrigern.

- Oczywiście. Co mam zrobić?

- Pomóż mi je uporządkować, żebym mógł należycie przestudiować to zagadnienie.

- Chętnie służę ci pomocą. Nie chcę wtykać nosa w cudze sprawy, ale zadziwiłeś mnie. Co się stało z Eleanor z Mosiężną Głową? O ile pamiętam, prowadziła ci katalog i nieźle się spisywała.

- Musiałem zwolnić Eleanor. Zadała się z poltergeistem. - Kedrigern milczał przez chwilę, potem dodał: - Wielka szkoda. Ona mogłaby wyśledzić Quintrindusa.

- Nie można jej wezwać z powrotem?

- Niestety, nie.

Kedrigern ponownie napełnił kielich Axpada i własny. Kiedy odwrócił się do Księżniczki, potrząsnęła głową, wstała, delikatnie przesłoniła dłonią ziewnięcie i pożegnawszy męża pocałunkiem, a gościa skinieniem ręki, odeszła w milczeniu.

- Piękna kobieta z tej twojej żony. I cicha - zauważył Axpad.

- Tak, Księżniczka nie lubi pustej gadaniny.

Popijali znakomite wino i w zamyśleniu spoglądali w ogień, zachowując przyjazne milczenie. Kedrigern zaczął mięknąć. Ostatecznie Axpad był całkiem przyzwoitym czarodziejem. Reszta gildii to również porządne chłopaki, tylko trochę zbyt łatwo dają się nabierać różnym szarlatanom. W końcu człowiek powinien trzymać stronę swoich przyjaciół i kolegów po fachu. Zwłaszcza przeciwko alchemikom.

- Czy Quintrindus zostawił jakieś ubranie? - zapytał nagle. -Gdyby Ciapek złapał woń, mógłby go wytropić.

- Nie. Nie zostawił niczego oprócz listu.

- To wystarczy.

Axpad potrząsnął głową.

- Podarliśmy go na strzępy i spaliliśmy.

Ponownie łyknęli w milczeniu. Tym razem Axpad przerwał ciszę.

- Słyszałem o cudownej kryształowej kuli, która pokazuje odległe miejsca i ludzi. Gdybyśmy ją zdobyli...

- Nie pracuję z żadnymi cudownymi kryształami - uciął zwięźle Kedrigern.

Wznieśli kielichy, już prawie puste. Kedrigern znowu nalał i jeszcze raz obaj napawali się darem Vosconu. Po jakimś czasie Kedrigern przebudził się nagle na odgłos chrapania. Axpad spał rozwalo­ny w fotelu, z otwartymi ustami, hałasując jak człowiek tonący w gęstym syropie.

Nie warto było go budzić. Jako czarodziej, nawykły do trudów podróży, Axpad mógł przespać się w fotelu równie wygodnie jak gdzie indziej. Kedrigern wstał sztywno, przeciągnął się, ziewnął serdecznie i poczłapał do fotela Axpada. Podniósł stopy gościa i oparł na wyściełanym podnóżku, potem przykrył go kocem. I poszedł do łóżka.

Po wczesnym śniadaniu dwaj czarodzieje udali się do pracowni Kedrigerna i zabrali się za porządkowanie biblioteki. Była to powolna praca, ponieważ żaden z nich nie mógł wziąć książki do ręki, żeby jej nie przekartkować, i nie mógł jej przekartkować, żeby nie przeczytać interesującego fragmentu, który przyciągnął jego uwagę, i nie mógł przeczytać interesującego fragmentu, żeby nie usiąść na najbliższym wolnym miejscu i czytać dalej, dopóki nie przerwano mu siłą. A skoro obaj byli pochłonięci treścią czytanych książek, rzadko sobie przerywali. Pod koniec pierwszego dnia ustawili jedenaście książek w trzy schludne stosiki i stanęli przed koniecznością zwiększenia tempa oraz ograniczenia lektury.

Drugiego dnia ostro wzięli się do roboty i trzeciego ranka byli w połowie zadania. Pracownia Kedrigerna zaczęła wyglądać porządnie. Kedrigern i Axpad przerwali pracę, żeby podziwiać swoje dzieło.

- Masz sporo książek, których nie widziałem w bibliotekach innych czarodziejów - zauważył Axpad.

- Nigdy nie wiadomo, co się może przydać - odparł Kedrigern.

- Ale historia? Pamiętniki? Zbiorki dowcipów? Daj że spokój...

- No, dowcipy czytam wyłącznie dla odprężenia, ale te inne... na przykład ta - Kedrigern podniósł opasły tom, który akurat leżał pod ręką, i otworzył go na chybił trafił. - Pełno tutaj rozmaitych niezwykłych informacji. Weź na przykład tę anegdotę o Zluku Stanowczym - rozłożył książkę przed sobą i przeczytał na głos: - „Wszelako woły królestwa, które dla wielkości ciała i słodyczy mięsa nie miały sobie równych na całym świecie, padły ofiarą dziwacznej plagi. Czy to od picia niezdrowej wody, czy od wypasu na zatrutych pastwiskach, czy wskutek machinacji nieznanych mi złoczyńców, zaczęły tracić apetyt i chodzić utykającym krokiem, jakby okulały, padały też często i wydzielały wielki smród. Zluk, gdy dowiedział się o tym, rozkazał niezwłocznie pozabijać wszystkie chore sztuki i wrzucić ścierwo do dołów z niegaszonym wapnem w odległej..." - Kedrigern po­dniósł wzrok z nagłym, szerokim uśmiechem, zaczął się śmiać i kla­skać w dłonie. - Słyszałeś? To wspaniałe! Wspaniałe!

Axpad wytrzeszczył na niego oczy w zdumieniu.

- Czy to dowcip, Kedrigernie? Jeśli tak, musisz mi wytłumaczyć. Nie chwytam puenty.

Kedrigern skoczył na równe nogi i oświadczył:

- To jest dowcip o moim grymaśnym kliencie, Axpadzie. To jest najlepszy, przepiękny przykład działania ślepego przypadku. Właśnie o tym mówiłem... nigdy nie wiadomo, kiedy jakaś książka może się przydać.

- Rzeczywiście - przyznał oszołomiony Axpad.

- Chodźmy na lunch. To doskonała pora na lunch. Cudowna pora na lunch! - zawołał radośnie Kedrigern i sprężystym krokiem wymaszerował z pracowni, prowadząc za sobą gościa.

Księżniczka przyłączyła się do nich przy posiłku. Zachowała milczenie, ograniczając się do olśniewających uśmiechów i wdzięcznych gestów, toteż całkowicie zawojowała Axpada. Odpowiadał monosylabami na wesołą gadaninę Kedrigerna, ale nie odrywał wzroku od Księżniczki. Pod koniec posiłku, zaledwie odłożyli serwetki, rozległo się pukanie do drzwi.

-Jap! - zawołał Ciapek z kuchni.

- Nie szkodzi, Ciapek, ja otworzę - powiedział Kedrigern, wsta­jąc. Z uśmiechem zwrócił się do Axpada i Księżniczki: - Mam dziw­ne przeczucie, że wiem, kto przyszedł.

Axpad spojrzał pytająco na Księżniczkę, która wzruszyła ramionami i potrząsnęła głową. Powitalny okrzyk Kedrigerna zadudnił w holu. Po chwili czarodziej wszedł, obejmując ramieniem zaczerwienionego, kichającego, obsypanego śniegiem młodzieńca, którego zaprowadził do ławki przy ogniu.

-Siądź sobie tutaj i ogrzej się, mój chłopcze, a ja przeczytam wiadomość od twojego pana - powiedział. Wrócił do stołu, usiadł wygodnie, z wystudiowaną ostrożnością złamał pieczęć i wysypał zawartość. Podczas czytania listu to chichotał, to znów się chmurzył; potępiająco cmokał językiem przy paru ustępach, przy innych kiwał głową i kilkakrotnie mruknął: „Ojej, ojej. Co za temperament". Wreszcie złożył list, wsunął za tunikę i powiedział:

- To od Ybsconu, moja droga. Jego bydło wciąż choruje. No, trzeba to naprawić bezzwłocznie, jak powiedziałby Zluk Stanowczy. Przepraszam was na chwilę, muszę napisać odpowiedź.

Wyszedł z pokoju i wkrótce wrócił, niosąc paczuszkę, którą dał posłańcowi.

- Powiedz swojemu panu, że pozbędzie się zarazy, jeśli wypełni instrukcje zawarte w liście. Musi zrobić dokładnie to, co zaleciłem. Ze swojej strony zapewnię wszelkie niezbędne czary. Posiedź sobie przy ogniu, dopóki nie odpoczniesz, mój chłopcze.

- O nie, panie, nic mogę dłużej zwlekać. Mój dobry władca czeka niecierpliwie na odpowiedź - odparł posłaniec, owijając szalik wokół szyi i naciągając rękawiczki. - Wyruszę natychmiast.

- Dobry z ciebie chłopiec. Oto lojalność, na jaką zasługuje Vosconu - ciepło powiedział Kedrigern. Wysunął monetę do kieszeni posłańca, wcisnął mu do ręki kawał sera i chleb z masłem. - Powinieneś się pokrzepić. Czeka cię długa i trudna podróż - dodał, wyprowadzając chłopca z pokoju.

Kiedy wrócił, uśmiechnął się promiennie do Księżniczki i Axpada i oznajmił:

- Co za piękny dzień! Zaświtał nam nowy dzień... czuję to! Axpad zagapił się w okno, potem odwrócił się do Kedrigerna i powiedział:

-Jest wczesne popołudnie i okropna pogoda.

-Tylko na zewnątrz. - Kedrigern uderzył się w pierś. - Tutaj w środku jest pierwszy dzień wiosny. Śliczny dzień. Wszystko znowu budzi się do życia. Zima minęła, śniegi stopniały, słońce wyjrzało zza chmur. Dalej, Axpad, do roboty! Gildia musi odzyskać swój skarb.

Księżniczka uspokajająco skinęła głową do zakłopotanego go­ścia. Axpad wstał i poszedł za Kedrigernem do pracowni, gdzie do późnej nocy kończyli katalogowanie. Przez cały czas Kedrigern był ożywiony i radosny jak skowronek, nie okazywał zmęczenia ani głodu. Wreszcie Axpad wsunął ostatnią książkę na miejsce i opadł na fotel czarodzieja z głębokim westchnieniem.

- No, zrobione - stwierdził Kedrigern, energicznie zacierając ręce. - Teraz zabieram się do pracy.

- Teraz? - powtórzył z niedowierzaniem Axpad.

- Nie ma czasu do stracenia. Najpierw potrzebuję książki z za­klęciami przywołania. Jeśli Quintrindus się ukrywa, w tej książce znajdę odpowiednie zaklęcie, żeby go dopaść.

-Już po północy!

- Najlepsza pora do pracy. Nikt nie przeszkadza. Księżniczka zrozumie... nie będzie miała pretensji.

- Kedrigernie, ja już nie mogę! -jęknął Axpad. - Oczy mnie pieką! Ledwo się trzymam na nogach! Zaraz padnę!

- Dobrze. Doskonale - mruknął Kedrigern, całkowicie pochłonięty czekającym go zadaniem. Wyjął czarną księgę z nowego miejsca, otworzył na instrukcjach przywołania esencji znanej osoby, lecz nieznanego położenia, i przystąpił do przygotowań. Kiedy Axpad zaczął chrapać głośno i denerwująco, Kedrigern przerwał pracę tylko po to, żeby zanieść śpiącego kolegę do gościnnego pokoju i rzucić na łóżko. Potem szybkim, zdecydowanym krokiem wrócił do pracowni, skąd długo nie wychodził. I nie wychodził. I nie wychodził.

Mijały dni. Ciapek zanosił spartańskie posiłki do pracowni i stawiał pod drzwiami (bez pukania). Co rano zabierał pustą tacę, lecz ani razu nie widział Kedrigerna.

Axpad, który wiedział doskonale, że nikt, nawet żona czy przyjaciel, nie powinien przeszkadzać czarodziejowi podczas czarów, starał się stłumić narastającą niecierpliwość. Z natury niezbyt towarzyski, próbował jednak nawiązać uprzejmą rozmowę z Księżniczką za każdym razem, kiedy się spotykali, czyli dość często, lecz niczego nie uzyskał poza serią monologów: on gadał, ona uśmiechała się i kiwała głową lub marszczyła brwi i potrząsała głową, zależnie od kontekstu. Zastanawiał się, czy Kedrigern poślubił niemowę, czy też Księżniczka z nieznanych powodów złożyła śluby milczenia; przypomniał sobie jednak wzmiankę Conhoona o słodkim głosie i zdumiewającej elokwencji żony Kedrigerna. Czyżby to była nowa żona? Co się stało z tamtą elokwentną? A może Conhoon przesadził albo też Axpada zawodziła pamięć? To było niejasne. Wiele rzeczy było niejasnych w związku z Kedrigernem. Jego żona stanowiła zagadkę, on sam zachowywał się ekscentrycznie, trzymał w domu groteskowego trolla i mieszkał na bezludziu. Z drugiej strony podawał wspaniałe wino, dobrze karmił i miał wygodne gościnne łóżko. Axpad uzbroił się w cierpliwość, powtarzając sobie, że długie odosobnienie Kedrigerna skończy się rozwiązaniem wszelkich problemów.

Rankiem dziewiątego dnia Kedrigern zjawił się na śniadaniu. Wyglądał jak niedożywiony skazaniec odbywający ciężkie roboty. Był blady i wyraźnie chudszy, wokół oczu miał czerwone ziarniste ob­wódki od długiego czuwania i wytężania wzroku. Jednakże był w najlepszym nastroju, apetytem zaś dorównywał całej rodzinie wygłodzo­nych olbrzymów. Pospiesznie ucałował Księżniczkę, przywitał się krótko z Axpadem i natychmiast zaczął pochłaniać śniadanie, składające się z heroicznych porcji owsianki, jajek na bekonie, chleba z dżemem, następnych jajek na bekonie, kiełbasek, prawie całego półmiska słodkich bułeczek, cynaderek z rusztu oraz jeszcze dwóch kromek chleba z dżemem, spłukanych wielkim dzbanem mleka. Przełknąwszy ostatni kęsek, rozparł się w krześle, westchnął z zadowoleniem, beknął dyskretnie tylko raz, przesłaniając dłonią usta, uśmiechnął się leniwie do żony i gościa, po czym oświadczył:

-Wspaniałe śniadanie. Najlepsze, jakie jadłem od czterdziestu trzech lat. Bułeczki były przepyszne, moja droga. A twój dżem truskawkowy...! Ambrozja, dosłownie ambrozja. I Ciapek nigdy jeszcze tak dobrze nie usmażył jajek. - Przymknął oczy i ponownie westchnął z poczuciem sytości. - Wspaniałe śniadanie.

- Z pewnością na nie zasłużyłeś - zaryzykował Axpad.

-Jeszcze jak - odparł Kedrigern, nie otwierając oczu.

-Jak?

Kedrigern ziewnął potężnie i przybrał jeszcze wygodniejszą pozycję. Nic nie powiedział, tylko uśmiechnął się z głęboką satysfakcją.

- Skarb... znalazłeś go? I Quintrindusa? - zapytał Axpad zniżonym, pełnym napięcia głosem.

Kedrigern powoli podniósł się z krzesła, znowu ziewnął i uśmiechnął się łaskawie do kolegi czarodzieja.

- Gildia odzyska swój skarb, a Quintrindus nikomu już nie zaszkodzi. - Uniesioną dłonią powstrzymał potok pytań Axpada. -Opowiem ci szczegóły, kiedy się obudzę. Były jakieś wiadomości, kiedy pracowałem, moja droga? - zwrócił się do Księżniczki. Potrząsnęła głową, a on dodał: -Jeśli coś nadejdzie, nie budźcie mnie, proszę. Będą musieli zaczekać.

Obdarzył Księżniczkę pożegnalnym pocałunkiem, zamknął się w sypialni i spał przez cały dzień i przez całą noc.

Następnego ranka, kiedy Księżniczka i Kedrigern zjawili się na śniadaniu, czarodziej okazywał apetyt na bardziej ludzką skalę: zjadł tylko po jednej dużej porcji wszystkiego, bez dokładek. Axpad niecierpliwie skubał bułeczkę, co parę sekund rzucając zaciekawione, niecierpliwe spojrzenia na gospodynię i gospodarza. Kedrigern jadł metodycznie i w milczeniu. Kiedy włożył ostatni kęsek do ust i odsunął krzesło od stołu, Axpad nie mógł już dłużej wytrzymać.

- Co się stało? - zawołał.

- Z kim? - zapytał chłodno Kedrigern.

- Ze skarbem gildii! Z Quintrindusem!

- Aha. Ach tak, obiecałem ci powiedzieć, prawda? - Kedrigern potrząsnął głową, jakby ubawiony własnym roztargnieniem. - No, to nie było wcale takie trudne, naprawdę, odkąd odkryłem... mogę wziąć bułeczkę?... odkąd dowiedziałem się o Quintrindusie. To było najbardziej skomplikowane. I Jaderal. Jaderal był kluczem do całej sprawy. To na niego trzeba teraz uważać. Kawał drania, ten Jaderal.

- Ten pies? - upewnił się Axpad, podsuwając Kedrigernowi półmisek z bułeczkami.

- Właśnie. Podaj mi dżem, proszę. Wygląda na to, że Quintrindus zgodził się odczarować Jaderala w zamian za małą dywersję... powstrzymanie członków gildii przed zbyt dokładnym badaniem procesu przemiany ołowiu w złoto. Założę się, że ten pies strasznie szczekał, gryzł po rękach i po łydkach, i tak dalej.

- Tak, masz rację. Okropnie przeszkadzał. Ale mówisz, że był zaczarowany?

-Jaderal był kiedyś moim uczniem. Zupełnie się nie sprawdził. W końcu musiałem zamienić go w psa. Myślałem, że to mu poprawi charakter... nauczy go lojalności i tak dalej... ale widocznie nie miałem racji. Kiedy Quintrindus go odczarował, Jaderal zrobił Quintrindusowi paskudny numer. Wysłał go do innego wymiaru za pomocą zaklęcia działającego w jedną stronę. Dlatego nikt nie mógł go znaleźć. Powinniście byli szukać Jaderala.

Kedrigern podniósł do ust kromkę chleba, którą grubo posma­rował truskawkowym dżemem Księżniczki, i odgryzł spory kęs.

- Skąd się tego wszystkiego dowiedziałeś? - zapytał Axpad. Kedrigern mrugnął znacząco i odpowiedział z pełnymi ustami:

- Mym hohym hyhohym.

- Że co?

Kedrigern przełknął.

- Mam swoje sposoby - powtórzył. - Najtrudniej było ich zlokalizować po tak długim czasie, zwłaszcza Quintrindusa.

- Skarb! Zlokalizowałeś skarb?

- Naturalnie. - Kedrigern zwrócił się do Księżniczki: - Możesz mi podać dzbanek, moja droga?

- Gdzie on jest? - wrzasnął Axpad.

- Tutaj stoi, obok chleba - pokazał Kedrigern.

- Nie, skarb! Skarb!

- Och. Skarb jest ukryty w stajni. Musiałem szybko go zaczarować, żeby zmylić Jaderala, ale dam ci przeciwzaklęcie. Jest bardzo proste. - Kedrigern zaczął nalewać mleko, ale przerwało mu głośne pukanie do frontowych drzwi.

-Jap! Jap! - zawołał Ciapek z odległego pokoju.

- Otwórz drzwi, Ciapku. Nie spiesz się - polecił czarodziej. Obdarzył Axpada i Księżniczkę promiennym uśmiechem, wznosząc kubek mleka jak w toaście.

Znowu rozległo się pukanie, potem odgłos człapania wielkich stóp Ciapka po kamiennej posadzce holu, skrzypienie drzwi, zwykły okrzyk zdumienia gościa na widok Ciapka, a potem szmer niskich głosów. Kedrigern zawołał, obracając się na krześle:

- Wprowadź naszych gości, Ciapku!

Czterej potężni mężczyźni, ciężko uzbrojeni, odziani w barwy Vosconu Otwartorękiego, weszli do pokoju, z szacunkiem zdejmując hełmy na widok Księżniczki. Dowódca zasalutował Kedrigernowi i wystąpił do przodu z niepewną miną.

- Czy masz dla mnie wiadomość, kapitanie? - zagadnął czarodziej.

- Mam, mistrzu Kedrigernie - odpowiedział kapitan, skłaniając głowę i mrugając nerwowo. - Mój pan Vosconu Otwartoręki przesy­ła serdeczne podziękowanie za twoją lojalną i wierną pomoc w potrzebie oraz zapewnia, że opowie wszystkim o mądrości i wielkiej mocy niezrównanego czarodzieja, Kedrigerna z Góry Cichego Gro­mu - wyrecytował donośnym, monotonnym głosem, zaczerwieniony od wytężania pamięci.

- Dobrze powiedziane, kapitanie. Coś jeszcze?

- Tak, mistrzu Kedrigernie. Masz zignorować poprzednią wiadomość mojego pana Vosconu, która została napisana w wielkim gniewie oraz pod zgubnym wpływem ludzi zazdrosnych i podejrzliwych.

- Możesz poinformować pana Vosconu, że już o niej zapomniałem - oświadczył Kedrigern z uśmiechem, niedbale machnąwszy ręką.

-1 mam ci wręczyć to, mistrzu Kedrigernie - kapitan wyciągnął spod tuniki sakiewkę grubości i długości męskiego przedramienia, która brzęknęła wymownie, kiedy położył ją przed czarodziejem. -I mam ci przekazać, że jak tylko śniegi stopnieją i drogi będą przejezdne, mój pan Vosconu wyśle ci czterdzieści beczułek najprzedniejszego wina jako dowód wdzięczności i szacunku.

- Twój pan Vosconu prześcignął samego siebie w hojności. Powiedz mu, proszę, że zawsze gotów jestem mu pomóc. A teraz, kapitanie, ty i twoi ludzie chyba nie odmówicie dzbanka piwa i lekkiej przekąski, żeby wzmocnić się przed powrotną drogą. Mój domowy troll zajmie się wami, poda posiłek i przygotuje smaczne kanapki na drogę - powiedział Kedrigern, wstając i wskazując na drzwi, gdzie już czekał Ciapek.

- Tak, mistrzu Kedrigernie. Dziękujemy - bąknął kapitan cofając się tyłem, a jego ludzie przyłączyli się do podziękowań.

Kedrigern zwrócił się do Axpada, który zaniemówił ze zdumienia i podziwu:

- Zawsze miło jest otrzymać dobre nowiny przy śniadaniu, prawda? Wspaniały początek dnia.

Axpad powoli skinął głową. Nie mógł się zdobyć na odpowiedź. Wypełniwszy swoją misję, Axpad chciał wracać jak najszybciej, a perspektywa zbrojnej eskorty skłaniała go do wyjazdu jeszcze tego samego dnia, razem z ludźmi Vosconu. Potrzebował tylko przeciwzaklęcia, żeby odczarować złoto gildii. Kedrigern sporządził kopię, kiedy Axpad pakował swój niewielki bagaż. Ludzie Vosconu z wdzięcznością fasowali chleb, ser i suszone mięso oraz napełniali manierki na drogę. Ich ożywione głosy dochodziły do frontowych drzwi, gdzie stali dwaj czarodzieje.

-Jestem ci wdzięczny, Kedrigernie. Wszyscy jesteśmy wdzięczni. Postąpiłeś bardzo szlachetnie, po tym, jak my... jak my... - ciągnął z zakłopotaniem Axpad i wreszcie zapadł w niezręczne milczenie, z którego wydobył się słowami: - Miałeś wszelkie powody, żeby żywić urazę.

Kedrigern poklepał go po plecach.

-Jak sam mi przypomniałeś, drogi przyjacielu, to jest nasza wspólna sprawa. Musimy wspierać się nawzajem. Wypełniać swoją powinność.

- To zaklęcie, które nałożyłeś na skarb - zaczął Axpad. - Co takiego zrobiłeś?

- Ach, to. Zamaskowałem go. No wiesz, kamuflaż. Chciałem, żeby Jaderal go nie rozpoznał.

- Bardzo przewidująco postąpiłeś. W jaki sposób go zamaskowałeś?

- Musiałem działać szybko, sam rozumiesz. Skarb był w stajni, więc pomyślałem... no, jednym słowem zmieniłem go w koński nawóz. Po prostu wtopił się w otoczenie.

- Genialne! A teraz musimy tylko wyrecytować przeciwzaklęcie, żeby zmienić go z powrotem w złoto!

- Tak, tylko tyle. Właściwie tylko tyle - mruknął Kedrigern, odwracając wzrok. -Jak mówiłem, to... to się zmieszało z... z prawdziwym...

- Zmieszało? - niepewnie powtórzył Axpad.

- No, wiesz, jak to jest w stajni. Ciągły ruch i... wszystko się miesza - odparł Kedrigern wykonując energiczny gest mieszania i dodał wesoło: -Jak już posprzątają, nikt nie zgadnie, gdzie to leżało. Będziesz tylko musiał oddzielić... ziarno od plew, jak to mówią.

Axpad spojrzał na niego pustym wzrokiem.

- Ziarno... od plew - powtórzył głucho.

- Tak się mówi. Ach, oto ludzie Vosconu! I Księżniczka przyszła was pożegnać. Cóż za piękny, rześki poranek na podróż! Wiosna już za pasem, to widać - stwierdził Kedrigern, głęboko wdychając czyste powietrze, kiedy prowadził Axpada do bramy.

- Dobrego dnia ci życzymy, mistrzu Kedrigernie, i dziękujemy za gościnę - powiedział kapitan gwardii. Jego podwładni unieśli dłonie w salucie.

- Cała przyjemność po mojej stronie, kapitanie. Proszę, zapewnij pana Vosconu o mojej gorącej przyjaźni i głębokiej życzliwości -powiedział Kedrigern, wcisnął kilka monet w dłoń wojaka i dodał: -A to dla ciebie i twoich ludzi.

- Wypijemy za twoje zdrowie, mistrzu. I za twoje, pani - oświadczył kapitan, kłaniając się Księżniczce. Zwrócił się do Axpada: - Ruszamy natychmiast, panie, jeśli jesteś gotowy.

- Opiekuj się nim, kapitanie. To mój stary przyjaciel.

- Bez obawy, mistrzu Kedrigernie.

Odeszli w jasny, czysty poranek. Na szczycie wzgórza odwrócili się, żeby po raz ostatni pomachać na pożegnanie gospodarzowi i gospodyni. Kiedy znikli z widoku, Kedrigern ujął dłoń Księżniczki i podniósł do ust.

- Byłaś wspaniałą gospodynią, moja droga. I cierpliwą.

- Brerep - odpowiedziała z uśmiechem.

-Jesteś zbyt skromna. Axpad bywa męczący, zwłaszcza kiedy zostaniesz z nim sama na kilka dni. Przepraszam cię za to, ale nie mo­głem przerwać rozpoczętego czaru.

- Brerep - zapewniła go.

- Dziękuję ci, moja droga. To były dla nas pracowite dwa tygodnie, ale okazały się korzystne. - Popatrzył dobrotliwie na rozległe pola, gdzie spod topniejącego śniegu zaczęły już wyglądać spłachetki ziemi. - O tak, bardzo korzystne dla wszystkich zainteresowanych.

- Brerep?

- No, moi koledzy z gildii przekonali się, że nie należy ufać alchemikom. Trzody Vosconu zostały uratowane, a on sam dostał nauczkę, żeby nie pisać oskarżycielskich listów pod wpływem chwili. I nareszcie uporządkowałem swoją bibliotekę... co znaczy, że mogę wreszcie znaleźć dla ciebie odpowiednie przeciwzaklęcie. Skoncentruję się na lekach ziołowych. Wiosna już za pasem i wkrótce będzie można zbierać dobry świeży surowiec. Uwierz mi, moja droga, już niedługo zaczniesz mówić - zakończył, ściskając jej rękę.

Uśmiechnęła się do niego z rezerwą. Czekał, ale ona milczała.

- Na pewno już przestałaś wątpić. Ufasz mi teraz, prawda, moja droga? - zapytał.

- Brerep - odpowiedziała.


11. Rzadki przypadek magii

Słońce przygrzewało, ale nie za mocno; świeciło jasno, ale nie raziło zmęczonych i trochę zapuchniętych oczu Kedrigerna. Ptaki śpiewały, ale nie za głośno, i każda nuta brzmiała czysto. Lekki wietrzyk przynosił bogate wonie. Był przepiękny wiosenny dzień.

Kedrigern niespiesznie wędrował leśną ścieżką, nucąc zabawną melodyjkę bez słów, którą wymyślił w drodze do miejsca, gdzie zostawił konia. Był w świetnym nastroju, pogodzony ze światem. Prawdę mówiąc, ten wiosenny dzień napełnił go rozhukaną, nieokiełznaną radością. Czuł się jak mały chłopiec na wakacjach, gotów fikać koziołki i stawać na rękach w zielonym cieniu drzew. Powstrzymywały go tylko świeżo zebrane cenne zioła w sakwie u pasa, o wiele za delikatne, żeby przetrwały taką gimnastykę.

Powodowany impulsem, ostrożnie położył sakwę u stóp drzewa. Wyskoczył w powietrze, uderzając piętą o piętę. Potem wybrał trawiastą polankę obok ścieżki i stanął na głowie. Wreszcie, śmiejąc się z czystej radości, upadł na plecy i leżał, spoglądając na pogodne niebo poprzez kotarę młodych liści.

A wtedy usłyszał odległy jęk.

Podniósł się czym prędzej i otrzepał ubranie. Przybrał poważną minę. Zwykli obywatele nie powinni oglądać szanowanego czarodzieja hasającego po lesie niczym bezmyślne cielę. Podniósł sakwę z ziołami i ruszył w stronę żałosnego dźwięku, prowadzony przez częste powtórki, które rozbrzmiewały coraz głośniej i wyraźniej w miarę, jak się zbliżał. Szedł krokiem statecznym, lecz raźnym i wkrótce ujrzał postać skuloną przy drodze.

Był to młody mężczyzna, odziany w strój niegdyś krzykliwie elegancki, teraz poplamiony i zniszczony w podróży. Siedział oparty plecami o płaski głaz, wyciągnąwszy przed siebie bose stopy. Bezwładnie opuścił ramiona i smutno zwiesił głowę, całą postawą wyrażając najgłębszą rozpacz. Spory kawałek dalej na drodze leżał samotny but, jakby odrzucony z gniewem. Coś dziwnego się tutaj dzieje, pomyślał Kedrigern i postanowił rozwiązać intrygującą zagadkę.

Odchrząknął i przemówił najuprzejmiejszym tonem:

- Pozdrawiam pięknie, wędrowcze. Czy coś się stało? Na pierwsze słowo młody mężczyzna poderwał głowę. Odgarnął do tyłu splątane, kruczoczarne włosy i spojrzał na Kedrigerna wielkimi, smutnymi, brązowymi oczami.

- Popatrz tylko, panie, jak okulałem od klątwy wrośniętych paznokci, a nie minęło jeszcze dziesięć dni, odkąd Czarny Ivor Gruffydd mnie przeklął- rzekł głębokim, dźwięcznym głosem, jednocześnie jakby śpiewał i deklamował.

- Wrośnięte paznokcie bywają bardzo bolesne, zwłaszcza jeśli trzeba dużo chodzić - przyznał Kedrigern ze współczuciem.

- To szczera prawda. Zaś cerddor musi dużo chodzić, że nie wspomnę już o noszeniu harfy i dobywaniu z niej wciąż nowych słodkich dźwięków, inaczej bowiem będzie zmuszony sypiać w lesie i żywić się orzechami i jagodami - żałośnie zaintonował młody mężczyzna.

- Ach... jesteś więc minstrelem.

-Teraz jestem minstrelem. Lecz pomimo mej młodości prawie już zostałem bardd teulit, nadwornym bardem wielkiego pana, i zajmowałbym teraz to zaszczytne stanowisko, gdyby nie podłe, niegodne intrygi Gruffyddów, którzy ukradli to, co mi się sprawiedliwie należało, i oddali sklamrzącemu ciastogębemu Rudemu Gruffyddowi. Oszołomiony Kedrigern potrząsnął głową.

- Myślałem, że to Czarny Ivor cię przeklął. Skąd tu się wziął Rudy Gruffydd?

- Zaprawdę bystry masz umysł, panie - powiedział młody minstrel z aprobatą. - Rudy Gruffydd za słabo przeklina, żeby skwasić mleko w upalny dzień. Istotnie, to jego brat, Czarny Ivor Gruffydd, rzucił na mnie klątwę, a nosi on przydomek „Czarny" nie dla koloru włosów, oczu lub skóry, lecz dla swej mrocznej natury. Nie widziałem go ani on mnie, dokąd opuściłem dom przed dwoma laty. Lecz dziesięć dni temu ujrzałem go na jarmarku, gdzie szerzył zepsucie i rozpustę, rozgłosiłem więc publicznie o jego paskudnej naturze. A wówczas on rzucił na mnie klątwę wrośniętych paznokci.

- I co teraz zrobisz?

Oczy młodego człowieka zabłysły.

- Wymoczę stopy w wiadrze krwi Gruffydda, oto co zrobię, jak tylko przejdzie mi ten piekielny ból.

- Trochę drastyczne rozwiązanie, nie sądzisz? Z pewnością nie pomoże twoim paznokciom.

- Lecz zaprawdę przyniesie mi spokój duszy, panie - odparł posępnie minstrel.

Kedrigern kiwnął głową na znak, że rozumie potrzebę spokoju duszy. Usiadł obok minstrela i przez chwilę obaj milczeli. Potem czarodziej rzekł niedbale, spoglądając na korony drzew:

- Miejscowy stróż prawa i porządku nazywa się Kłujec Nieubłagany. Zdobył to przezwisko, ponieważ bez wytchnienia ściga i karze każdego podejrzanego o przestępstwo w tej części królestwa. Z reguły wiesza morderców, czasami nabija ich na pal. Po prostu dla odmiany.

- Zatem zniknę stąd jak ulotny sen. Żaden człowiek mnie nie odnajdzie.

- Kiedy ledwo możesz chodzić! Daj sobie spokój, mój chłopcze. Zemsta jest bardzo widowiskowa na scenie, ale całkowicie niewykonalna w codziennym życiu - oświadczył Kedrigern z mądrym, dobrotliwym uśmiechem.

- Zaprawdę głupcem jestem i głupcem pozostanę - stwierdził minstrel z głębokim, żałosnym westchnieniem. - Gdy jako chłopcy studiowaliśmy u stóp wielkiego penceirdd Twm ap Tudura, Grunyddowie nauczyli się wszelkich zaklęć dla szybkiego pokonania i zgnębienia wrogów, i daleko ich zaprowadziła owa mroczna wiedza.

- Z twojego słownictwa i sposobu mówienia wnioskuję, że nie jesteś zwykłym minstrelem, lecz jednym z cymryjskich bardów - zauważył Kedrigern.

- Tak jest, panie - odparł z dumą młody człowiek.

- A kiedy Gruffyddowie ćwiczyli swoje paskudne sztuczki, czego ty się uczyłeś?

- Każdy czar elokwencji i słodkiej wymowy w Zielonej Księdze Maelgwyn znam na pamięć. Potrafię zmusić polne kamienie do śpiewu i sprawić, żeby skrzecząca ropucha przemawiała głosem anioła. Lecz sprzedałbym to wszystko za zaklęcie, które wyleczy moje wro­śnięte paznokcie.

Kedrigern odwrócił się do nieszczęsnego minstrela z szerokim, promiennym uśmiechem i klepnął go serdecznie po ramieniu.

- Umowa stoi, mój chłopcze - oświadczył.

- Zaprawdę okrutnie drwisz sobie ze mnie, panie - powiedział młodzieniec z wyrzutem.

- Nie drwię z ciebie. Mogę cię postawić na nogi w jednej chwili. W zamian chcę, żebyś użył swojego czaru elokwencji... konkretnie tego, który sprawi, że skrzecząca ropucha przemówi głosem anioła. Jestem czarodziejem. Teraz już się wycofałem z zawodu, ale prowadzę rozległą prywatną praktykę, zwłaszcza w dziedzinie przeciwzaklęć. Nazywam się Kedrigern - oznajmił czarodziej, wyciągając rękę.

- A ja jestem Rhys ap Gwallter - odparł minstrel, przyjmując powitalny uścisk dłoni. - Chociaż sądząc po twojej mowie, niezbyt potrzebujesz moich zaklęć.

-To nie dla mnie. Zobaczysz, kiedy przyjdziemy do mojego domu. Powinniśmy zdążyć akurat na lunch - rzekł Kedrigern, wstając i otrzepując ubranie.

- Zważ, że ja chodzę powoli - ostrzegł Rhys. - Dobrze, jeśli zdążymy na jutrzejsze śniadanie.

- Wcale nie musisz chodzić. Przywołam mojego konia. Rhys szeroko otworzył oczy.

- Wielkie to dla mnie przeżycie widzieć, jak prawdziwy czarodziej przywołuje swego konia.

Kedrigern spojrzał na niego ze zdumieniem.

- Dlaczego? Muszę tylko zagwizdać.

- Och - bąknął zakłopotany minstrel.

Kedrigern wsadził dwa palce do ust i wydał ostry, przenikliwy gwizd. Po chwili na leśnej ścieżce rozbrzmiały echem miarowe uderzenia kopyt i wśród drzew pojawił się czarny, kudłaty koń.

- Na takim koniu powinien jeździć wielki barbarzyński wojownik, a nie łagodny czarodziej - zauważył Rhys, podnosząc się z trudem.

- Dawniej jeździł na nim barbarzyński wojownik - wyjaśnił Kedrigern. - Ale już nie jeździ. Za bardzo zesztywniał.

Przy niewielkiej pomocy czarodzieja Rhys ap Gwallter dosiadł czarnego konia. Kedrigern podał mu harfę i chudy tłumoczek oraz własną sakwę z ziołami, po czym ruszyli w stronę domu czarodzieja, gdzie czekała Księżniczka.

Kiedy wynurzyli się z lasu i przed nimi rozpostarły się falujące łąki, za którymi wznosiła się odległa Góra Cichego Gromu, Rhys wyjął z pokrowca małą harfę i zagrał słodką, smutną melodię. Muzyka była piękna, ale nie pasowała do nastroju Kedrigerna, coraz lepszego z każdym krokiem. Zażądał czegoś wesołego, a minstrel usłuchał.

Kedrigern był pewien, że znalazł wreszcie lekarstwo na kłopoty Księżniczki. Potężne zaklęcia mowy i elokwencji, znane cymryjskim bardom, stanowiły przedmiot zazdrości wszystkich czarodziejów. Kedrigern wiele razy zastanawiał się poważnie nad przedsięwzięciem długiej i niebezpiecznej podróży na zachód, w nadziei uzyskania od bardów pomocy dla żony, zawsze jednak zniechęcało go przypomnienie osławionej niechęci bardów do dzielenia się swoją magią z obcymi, nawet z czarodziejem oferującym wygórowaną zapłatę. A teraz cymryjska magia należała do niego w zamian za niewielki, prosty czar leczniczy. Powinien to uznać za znak, że wszechświat jest jednak w dobrych rękach. Uśmiechnął się pogodnie i zaczął nucić do wtóru harfie.

Dotarli na miejsce tuż przed południem. Kedrigern pomagał Rhysowi zsiąść z konia, kiedy nagle poczuł, że minstrel sztywnieje.

- Cóż to takiego? - wykrzyknął z lękiem. Groteskowy mały stworek podskakiwał na kamiennych płytach dziedzińca, śliniąc się obficie. Radośnie wykrzykiwał powitalne „Jap!

Jap!"

- Powiedz Księżniczce, że wróciłem. Ciapku - zawołał Kedrigern, machając na przywitanie. Kiedy stworek wpadł do domu, cza­rodziej zwrócił się do minstrela:

- To nasz domowy troll. Posłuszny, pracowity i całkowicie oddany.

- Czegoś takiego jeszcze nie widziałem - powiedział Rhys nieufnie.

- Nie, chyba nie. Trzeba je wychować od małego, inaczej nic z tego nie wyjdzie, a bardzo trudno jest znaleźć miłego, czystego, chętnego do nauki młodego trolla. Ciapek to prawdziwy skarb.

- Zważ, panie, że moje zaklęcia nie są przeznaczone dla trolli, młodych czy starych.

- Nie martw się, Rhys. Nie o to mi chodziło - odparł Kedrigern. Ciapek wrócił i czarodziej natychmiast wysłał go po miskę ciepłej słonej wody. - Posiedzisz sobie tutaj na słońcu i porządnie wymoczysz nogi, zanim lunch nie będzie gotowy. Po lunchu zabierzemy się do roboty - wyjaśnił Rhysowi.

Tymczasem w drzwiach pojawiła się Księżniczka. Nosiła bladozieloną szatę z białym obramowaniem. Hebanowe włosy swobodnie spływały jej do pasa, wąska złota obręcz obejmowała czoło. Wstrząśnięty jej pięknością Rhys ap Gwallter patrzył, jak Kedrigern ucałował ją gorąco, po czym wziął ją za rękę i poprowadził do gościa. Dygnęła głęboko w odpowiedzi na jego ukłon i uśmiechnęła się uśmiechem, przy którym wiosenny poranek wydawał się mdły i ponury. Odeszła bez jednego słowa.

- Zaprawdę piękną kobietą jest twoja żona, mistrzu Kedrigernie - dwornie powiedział Rhys. - Widywałem królowe, księżniczki i szlachetne damy, lecz przy niej one wszystkie są brzydkie jak ropuchy.

- Zabawne, że użyłeś tego porównania - podchwycił Kedrigern.

- Wyobraź sobie, Rhys, że zaledwie kilka...

Przerwało mu nadejście Ciapka, dźwigającego wielką drewnianą balię z gorącą wodą. Troll ustawił ją obok krzesła i Rhys, zachęcany przez Kedrigerna, zanurzył obolałe stopy w balii z cichym, przeciągłym westchnieniem ulgi.

- Nie ma to jak wymoczyć bolące nogi w gorącej wodzie - pouczył go Kedrigern. - Siadaj wygodnie i odpoczywaj. Niedługo podadzą lunch. Jak już mówiłem - ciągnął, przysuwając sobie krzesło -wyobraź sobie, że zaledwie kilka miesięcy wcześniej, niecały rok temu, ta piękna kobieta taplała się w trzęsawisku.

- W trzęsawisku, powiadasz? Zaprawdę bardzo to dziwne.

- Nic w tym dziwnego. Była ropuchą.

- Ropuchą, powiadasz?

- Tak, prześliczną małą ropuszką. Jak tylko ją zobaczyłem, od razu wiedziałem, że coś w niej jest wyjątkowego.

- Na pewno była wspaniałą ropuchą. Ale dlaczego w ogóle taka kobieta chciała być ropuchą? - zapytał Rhys.

- To nie był jej pomysł. Jej rodzice zapomnieli zaprosić miejscową błotną wróżkę na chrzciny Księżniczki, więc ta błotna wróżka rzuciła klątwę na dziecko. W dniu swoich osiemnastych urodzin Księżniczka zmieniła się w ropuchę. Nie zdążyła nawet rozpakować prezentów. Błotne wróżki bywają bardzo złośliwe, kiedy się obrażą.

- A więc to ty, za pomocą swojej magii, zmieniłeś ją z powrotem w piękną damę?

- Tak. Jak już wspominałem, specjalizuję się w magii leczniczej. Przeciwzaklęcia i tak dalej. Naprawiam skutki cudzej podłości. Odnoszę zresztą spore sukcesy, jak sam widzisz. Jest tylko jeden szkopuł...

Księżniczka wyszła frontowymi drzwiami, niosąc srebrną tacę, na której spoczywał kawał złocistego sera, okrągły bochenek ciemnego chleba i kostka bladożółtego masła. Obok niej człapał Ciapek ze spotniałym dzbanem w jednej ręce i trzema kamiennymi kuflami w drugiej.

Kedrigern podniósł się, zabraniając Rhysowi wstawać, przysunął krzesło dla Księżniczki, pocałował ją w policzek i wziął od niej tacę.

- Brerep - powiedziała z promiennym uśmiechem, siadając naprzeciwko minstrela.

Rhys wzdrygnął się lekko. Woda chlusnęła z balii.

- Chciałem właśnie powiedzieć, że został jeden mały problem do rozwiązania. Nikt nie wygrywa za każdym razem, nawet czarodziej. Ale pokładam absolutną wiarę w tobie, mój chłopcze - zakoń­czył Kedrigern.

- Zawsze trafiają się komplikacje - powiedział Rhys ze współczu­ciem. - Zaprawdę, niekiedy sprawy wymykają się spod kontroli. Pamiętam, jak napisałem pieśń miłosną, pieśń o wielkiej mocy, zważcie, nie mogłem jednak jej użyć ze względu na komplikacje z imieniem damy. - Westchnął i smutno potrząsnął głową. - Bardzo piękna była, lecz nosiła imię, którego żaden mężczyzna w całym królestwie nie potrafił wymówić poprawnie, więc żaden się do niej nie zalecał. Jakże mężczyzna ma się zalecać do panny, pytam, której imienia nie potrafi wymówić? Zaprawdę, było to frustrujące.

- Co się stało z tą biedną dziewczyną?

- Zmieniła nazwisko na AnnJones i w ciągu dwóch tygodni wyszła za mąż.

Kedrigern z aprobatą kiwnął głową.

- Czasami najlepsze są proste metody. - Zwrócił się do Księżniczki: - Właśnie opowiadałem Rhysowi o naszym pierwszym spotkaniu, moja droga, kiedy to użyłem swojej sztuki, żeby przywrócić ci pierwotną - i najbardziej atrakcyjną - postać. Zresztą Rhys ma teraz własne kłopoty. Ktoś rzucił na niego klątwę.

- Brerep? - zapytała Księżniczka.

- Owszem, moja droga. W zamian Rhys odda nam do dyspozycji swoją znajomość cymryjskich zaklęć elokwencji i słodyczy mowy, których nauczył się z „Zielonej Księgi Maelgwyn". Uważam, że wreszcie rozwiązaliśmy twój problem - oświadczył Kedrigern, ściskając czule j ej dłoń.

- Brerep? Brerep! - zawołała radośnie. Rhys spoglądał to na gospodynię, to na gospodarza z niepewną miną.

-Widzicie, to jest trochę bardziej skomplikowane, niż myślałem.

- Na pewno zaklęcia „Zielonej Księgi Maelgwyn" poradzą sobie ze zwykłym rechotaniem - powiedział Kedrigern, nalewając spienione piwo do pierwszego kufla.

- Istnieje wielka różnica, mistrzu Kedrigernie, pomiędzy zaczarowaniem niewprawnego cerddora i obdarzeniem go słodyczą wymowy a zaczarowaniem damy, która rechocze jak żaba... bardzo piękny i melodyjny rechot, zapewniam cię, pani... i wyposażeniem jej w dar elokwencji. Och, zaprawdę, ogromna różnica.

- Pokładam całkowite zaufanie w tobie, Rhys, oraz w „Zielonej Księdze Maelgwyn" - oświadczył Kedrigern, napełniając drugi kufel. - A jeśli zawiedziesz moje zaufanie, paznokcie zaczną ci wyrastać na czubku głowy.

- Brerep - odezwała się łagodnie Księżniczka. Pokręciła głową i położyła dłoń na ramieniu Kedrigerna.

Kedrigernowi zrzedła mina. Kiwnął głową i powiedział:

- Tak, oczywiście, moja droga. Masz absolutną rację. Żadnych nacisków. To niewłaściwa metoda postępowania. - Podsunął Rhysowi kufel uwieńczony czapą piany i dodał: - Nie obawiaj się żadnych represji, mój chłopcze. Musisz zrobić dla Księżniczki wszystko, co potrafisz, a ja w zamian uwolnię cię od klątwy Czarnego Ivora. Zgoda?

- Zgoda - odparł minstrel z wyraźną ulgą, wznosząc kufel w toaście.

Bez pośpiechu spożyli smakowity lunch. Kiedy skończyli i Ciapek sprzątnął ze stołu, a Rhys wytarł nogi i założył miękkie kapcie dostarczone przez gospodarza, czas było przystąpić do pracy. Rhys wyjął harfę z pokrowca, uderzył kilka akordów, nastroił dwie struny, ponownie zagrał kilka akordów i odchrząknął.

- Na pierwszy ogień chciałbym wypróbować rozwiązujące zaklęcie Ceirioga - ogłosił. - Należy do moich ulubionych. Szybko rozwiązuje języki tym osobom, które nie chcą lub nie mogą mówić.

- Czy wolisz, żebym wyszedł? Bardzo chciałbym zostać i popatrzeć, ale jeśli będę cię denerwował... - zaczął Kedrigern, podnosząc się z krzesła.

-Jestem przyzwyczajony do publiczności, mistrzu Kedrigernie. Zostań - powiedział minstrel.

Czarodziej uśmiechnął się z wdzięcznością i usiadł. Rhys uderzył w struny, potem zagrał prostą melodyjkę, jakby dziecięcą piosenkę, do której zaśpiewał tekst zbudowany bardzo subtelnie, według skomplikowanej techniki poetyckiej. Kiedy skończył, obaj z Kedrigernem odwrócili się do Księżniczki.

-Jak się czujesz, pani? - zapytał Rhys, odkładając harfę. Księżniczka głęboko zaczerpnęła powietrza, przełknęła, wypuściła powietrze, zamrugała dwukrotnie, odetchnęła już bardziej normalnie i powoli powiedziała:

- Mogę mówić.

- To wspaniale, moja droga! Dobra robota, Rhys! - zawołał Kedrigern.

- Och! Och! Mogę mówić! - powtórzyła Księżniczka, wstając z krzesła.

- Za pierwszą próbą! Och, to cudownie, moja droga!

- Słyszysz, jak mówię?

- Tak. Mówisz ślicznie!

- Patrz! Patrz! - krzyknęła i dwaj mężczyźni wykręcili szyje w nagłym przerażeniu. Lecz zobaczyli tylko małego trolla, który biegał po podwórzu, zbierając śmieci.

- Patrzcie, jak Ciapek biegnie! - zawołała Księżniczka. - Biegnij, Ciapek, biegnij'.

- Tak, moja droga - powiedział czarodziej, rzucając Rhysowi zaniepokojone spojrzenie.

Księżniczka odwróciła się do męża z wyrazem twarzy, który mało nie złamał mu serca.

- Mogę mówić. Słyszysz, jak mówię? Mówię głupio!

- Zważywszy, że to dopiero początek... - zaczął Kedrigern, wzro­kiem szukając poparcia u minstrela.

- Zważcie, że zaklęcie Ceirioga doskonale nadaje się dla dzieci, myślę jednak, że niezbyt nadaje się dla dorosłych - przyznał Rhys.

- Mówię jak dziecko. Jestem damą. Chcę mówić jak dama. Nie chcę mówić jak dziecko przez całe życie - oświadczyła Księżniczka. Kedrigern zauważył, że jej policzki lekko się zarumieniły.

- Może lepiej spróbuj czegoś innego - zaproponował.

- Niebezpiecznie jest rzucać zbyt wiele czarów na jedną osobę w krótkim czasie. Jeżeli piękna pani okaże trochę cierpliwości, wszystko się ułoży.

- Ile cierpliwości?

- Och, kilka lat, nic dłużej i będzie mówiła jak dorosła osoba -zapewnił Rhys.

Księżniczka spiorunowała go wzrokiem.

- Zaczynam się gniewać. Widzisz, że się gniewam? Niedługo będę się bardzo gniewać, a wtedy zobaczysz. Chcesz, żebym się bardzo pogniewała?

- Spróbuję czegoś innego - ustąpił Rhys.

- Och! Och! Mam nadzieję, że zadziała. Jeśli nie...

- No, no, moja droga - wtrącił Kedrigern, biorąc ją za rękę. - Nie powinniśmy denerwować tego młodego człowieka. On stara się pomóc. Księżniczka posłusznie usiadła i złożyła ręce na kolanach.

-Już będę grzeczna - obiecała. Kedrigern zauważył, że kostki jej dłoni zbielały.

Rhys ponownie podniósł harfę. Tym razem zagrał melodię tak bogatą i rozbudowaną, że Kedrigern i Księżniczka ledwie mogli uwierzyć, że gra jeden człowiek, posiadający tylko dwie ręce i dziesięć palców. Pieśń, która towarzyszyła tej orgii dźwięków, brzmiała chropawo, mrocznie i niezrozumiale. Kedrigern rozpoznał oznaki potężnej magii i nie spuszczał oka z Księżniczki. Wydawała się zafascynowana plątaniną słów i dźwięków, ale całkiem przytomna.

Wreszcie Rhys odłożył harfę i otarł czoło, spocone od wysiłku koncentracji. W ciszy Księżniczka przemówiła. Słowa padały wolno, jakby wybierała każdą sylabę i układała ją wśród innych tak starannie, jak artysta układa kamienie mozaiki.

Cicha, niema. Och! długo milczałam,

Słowa Maetgwyn wreszcie pokonały

Obrzydły rechot. Pomoc mi dał

Rhys, dobry bard, kiedy zaśpiewał.

Rhys ap Gwallter spojrzał na Księżniczkę najpierw z obawą, a potem z radością. Wyglądał jak człowiek, który potknął się o kamyk na drodze i odkrył, że natrafił na cenny klejnot. Odwrócił się wyczekująco do Kedrigerna, który bez słowa gapił się na żonę.

- Zaprawdę, oto poezja dla ciebie! - wykrzyknął z dumą Rhys. - Oto prawdziwy cywydd, ozdobiony pięknem cynghanedd. Och, to wspaniale!

- Czy ona zawsze będzie mówić w ten sposób? - zapytał Kedrigern, nie odrywając wzroku od żony.

- Poprawi się, jak trochę poćwiczy. Ostatnia linijka wyszła trochę kulawo, rym powinien przypadać na sylabę nie akcentowaną, i w żadnym wersie nie naliczyłem więcej niż trzy konsonanse. Ale jak na pierwszą próbę to bardzo dobre. Za parę lat zostaniesz wielkim bardem, pani - oświadczył Rhys, zadowolony z siebie.

- Wielkim bardem? - powtórzył oszołomiony Kedrigern.

Wielki bard ? Wiem, przyjdą czasy

Chwaty - lecz czy muszę zawsze

Rymować? Spętane słowa

Są bez sensu; lepiej śpiewać

Lepiej nucić czystym głosem,

Skromnie, prosto, bez patosu,

Nie klecić wierszy na siłę,

By rozumiał mnie mój miły.

Kedrigern podrapał się po głowie, zastanawiając się nad wypowiedzią żony. Ostatnia linijka brzmiała obiecująco, lecz nie bardzo rozumiał, o co chodziło wcześniej. Poezja nie była jego mocną stroną.

- To był doskonały początek - oświadczył Rhys. - Naliczyłem sześć konsonansów pod rząd. Nieczęsto spotyka się coś takiego u nowicjusza, pani. Czy jesteś pewna, że nie pragniesz zawsze przemawiać w cywydd, zdobiąc swe wersy cynghanedd?

Księżniczka uśmiechem skwitowała komplement, lecz stanowczo potrząsnęła głową. Po namyśle wyrecytowała:

Od poezji prozę wolę,

Zwykłą mową się zadowolę.

Kedrigern odetchnął z ulgą. Rhys ap Gwallter pokręcił głową ze smutkiem Jakby ubolewał nad wielkim marnotrawstwem, ale jeszcze raz wziął harfę do ręki.

-Jako trzeci czar wyrecytuję coś, co od dawna cieszyło się po­pularnością. To proste rymowane zaklęcie, przypisywane Hywelowi Morganowi - oznajmił minstrel.

- Nie znasz czegoś, co nie zawiera rymów? - zapytał Kedrigern.

- Wypróbowałem najlepsze nierymujące zaklęcie, jakie znam, i okazało się katastrofą, ponieważ ta piękna dama zaczęła mówić jak czteroletnia dziewczynka, i to niezbyt rozgarnięta, zważcie.

- Tylko pytałem. No, dawaj to zaklęcie Hywela Morgana. Rhys znowu zaczął grać, tym razem skoczną i wesołą melodyjkę, doskonałą do tańca. Dwuosobowa publiczność nie mogła się powstrzymać od rytmicznego przytupywania. Słowa były zabawne i dowcipne, toteż Księżniczka i Kedrigern kilkakrotnie wymienili uśmiechy. Rhys zakończył urywanym akordem i spojrzał na Księżniczkę z wyczekującym uśmiechem.

- Przemów teraz, pani! - zawołał.

- Ta muzyka pomogła mi, panie! Czuję się znacznie lepiej, nie kłamię.

- Wreszcie mi się udało - stwierdził dumnie Rhys.

- Ona znów rymowała - zaprotestował Kedrigern.

- Przestań zrzędzić i podaj mi ramię! - zażądała Księżniczka. Kedrigern spełnił jej rozkaz. Księżniczka chwyciła go za ręce i razem odtańczyli triumfalny taniec dookoła rozpromienionego młodego minstrela. Wreszcie, zdyszani i zaczerwienień! Z wysiłku, upadli na krzesła, śmiejąc się radośnie. Księżniczka pochyliła się i położyła dłoń na dłoni minstrela. Roześmiana, odgarniając niesforne pasmo włosów, zawołała:

- Młody panie, spisałeś się celująco! Zasłużyłeś na naszą wdzięczność gorącą. Zjedz dzisiaj z nami obiad we trójkę.

- Pani! - skłonił się minstrel.

- Mówisz nieźle jak na początkującą - wtrącił Kedrigern.

- Mistrzu, kiedy odczarujesz mi nogi? - zwrócił się do niego Rhys. - Strasznie bolą.

- Zrób to szybko, mój drogi - poprosiła Księżniczka. - Nie odkładaj tej roboty.

- Zaraz wezmę go w obroty - obiecał Kedrigern wstając.

- Tylko nie bądź dla niego zbyt srogi - ostrzegła Księżniczka. Wyszła dopilnować obiadu, a Kedrigern przystąpił do wypełnienia swojej części umowy. Zaklęcie Czarnego Ivora Gruffydda okazało się proste i łatwe do usunięcia. Zaledwie Kedrigern wymówił ostatnie słowa przeciwzaklęcia, twarz Rhysa rozjaśniła się i minstrel odetchnął z wielką ulgą.

- Zaprawdę, świetny z ciebie czarodziej, mistrzu Kedrigernie -stwierdził. - Nic nie poczułem.

Kedrigern uśmiechnął się skromnie i skwitował komplement niedbałym gestem.

- Drobiazg. To był całkiem mały czar.

- Wydawał się ogromny, kiedy tkwił w moich stopach.

- Nic dziwnego. Rhys... zaciekawiła mnie pewna rzecz.

- Chętnie ci odpowiem - zapewnił minstrel wstając.

- No, miałem wrażenie, że kiedy przed chwilą rozmawialiśmy z Księżniczką, wszyscy mówiliśmy do rymu. Czy to prawda?

Rhys ostrożnie zrobił kilka kroków. Wyszczerzył zęby do czarodzieja, śmiało obszedł jego krzesło, po czym odtańczył krótki taniec z przytupem.

- Zaprawdę, nigdy nie czułem się lepiej, mistrzu Kedrigernie. Dzięki tobie mogę dojść do samego morza bez odpoczynku. Tak, istotnie wszyscy rymowaliśmy. Widzisz, czar jest nowy i świeży, więc promieniuje z twojej żony i wywiera wpływ na otoczenie. To przejdzie. Jeśli pani nie będzie pilnie ćwiczyć, już po tygodniu zacznie mówić prozą.

- Tak będzie najlepiej, zważywszy na okoliczności - uśmiechnął się Kedrigern.

Wieczorem zjedli we trójkę wystawny obiad i znacznie uszczu­plili najcenniejsze zapasy Kedrigerna, pochodzące z najlepszych winnic Vosconu. Dawno już minęła północ, zanim odśpiewano ostat­nią piosenkę, spełniono ostatni toast i zrymowano ostatni limeryk. Tłumiąc ziewanie, znużeni gospodarze odprowadzili Rhysa do po­koju gościnnego, życzyli mu dobrej nocy i udali się do sypialni.

Kedrigern, odświeżony długim snem, zbudził się w jasny poranek. Przeciągnął się i ziewnął, po czym odwrócił się do Księżniczki. Nie spała i wpatrywała się w przestrzeń z nieobecną miną.

- Moja droga, dobrze ci się spało? - zapytał.

- Nawet lepiej, niż się spodziewałam - odparła powoli. - Lecz zbudziłam się z płaczem...

- Kochanie, co to znaczy?

- Śniło mi się, że znów rechotałam.

Kedrigern ujął jej dłoń i uścisnął pocieszająco. Przytuliła się do niego i przez chwilę leżeli wygodnie, w cieple i spokoju. Potem Księżniczka powiedziała:

- Czy słyszałeś, że wciąż rymujemy?

- To niedługo minie - odpowiedział Kedrigern bez namysłu. -No, wstajemy. - Potem przypomniał sobie własne słowa sprzed chwili i zorientował się, że znowu wpadł w rytm wiersza. Oczywiście to było nieszkodliwe, ale coś w nim buntowało się przeciwko obcym czarom.

- Tak- zgodziła się pogodnie Księżniczka. - Nie wolno zapominać o gościu.

Kedrigern przytaknął, ale nie odpowiedział ani słowem. Cała sprawa wymykała się spod kontroli. Narzucił szlafrok i poszedł sprawdzić, co ze śniadaniem. Zastał Rhysa już na nogach, spacerującego po frontowym dziedzińcu z widoczną przyjemnością. Kedrigern poma­chał do niego bez słowa. Na widok tych tajemniczych gestów Rhys zdziwił się i zawołał:

- Cóż to za mina? Czyżbyś znowu miał jakieś problemy?

Zirytowany Kedrigern burknął pod nosem:

- Nic się nie da zrobić z tym kłopotem?

- Z rymowaniem? - zapytał Rhys.

-Tak.

- Nie - odparł minstrel wzruszając ramionami.

- Rhys, mój złoty, zróbże coś, niech to szlag! Nie wytrzymam... - zaczął z rozmachem Kedrigern, lecz przerwało mu radosne powi­tanie Ciapka:

-Jap, Jap!

Czarodziej zakrył ręką usta i wybiegł z pokoju, potykając się o podnóżek, który Ciapek przesunął podczas sprzątania. Księżniczka weszła akurat w porę, żeby zobaczyć potknięcie męża. Zauważywszy podnóżek, zwróciła się do trolla:

- Ciapku, odnieś to zaraz z powrotem.

Kedrigern poddał się i zaprzestał walki. Przez cały dzień i następny wszystkie rozmowy w domu i okolicy odbywały się w formie limeryku. Od tej reguły nie było wyjątków. Nawet odżywki Ciapka pasowały do szablonu. Lecz rankiem trzeciego dnia, kiedy Rhys ap Gwallter wyjechał, razem z nim ulotnił się czar rymowania. Księżniczka mówiła głosem słodkim i melodyjnym jak anioł, ale mówiła prozą.

Podczas lunchu Kedrigern powiedział:

- Długo to trwało, moja droga, ale nareszcie odzyskałaś głos.

- Dzięki tobie, Keddie. Wiedziałam, że tego dokonasz.

- No, potrzebowałem pomocy Rhysa, żeby przełamać czar.

- Ale Rhys nigdy nie pomógłby ci, gdyby nie twoja moc. Wiele razy powtarzałeś, że bardowie z Cymrii zazdrośnie strzegą swojej magii. Jeszcze piwa?

- Tylko kropelkę, dziękuję. - Kedrigern zamyślił się na chwilę. -Tak, chyba masz rację. To była zwykła zawodowa przysługa, ale nie uzyskałbym niczego, gdybym nie był czarodziejem o ustalonej renomie.

- Właśnie. Więc zasługa należy do ciebie.

- To był dla mnie zaszczyt, moja droga. A teraz, kiedy już odzyskałaś głos Jak to uczcimy? Wydamy przyjęcie?

-Ale kogo zaprosimy? Wcale nie pamiętam mojej rodziny, a wszyscy moi przyjaciele to żaby - zwróciła mu uwagę Księżniczka. - Raczej nie ma sensu ich zapraszać. A twoi przyjaciele rozproszyli się po całym świecie.

- To prawda - przytaknął Kedrigern. - A jednak powinnaś częściej widywać ludzi. Nawet obcych. Nawet jeśli to oznacza... - urwał, przełknął ślinę i zniżonym głosem dokończył: - ...podróż.

- Podróż?

- Zbliża się termin konwentu. Nie planowałem uczestnictwa, ale gdybyś chciała... Namyśl się spokojnie. Nie musisz od razu decydować.

- Trudna decyzja. Właściwie teraz chcę tylko mówić. Po prostu mówić, o wszystkim i o niczym. Chcę dyskutować o sensie życia i plotkować o ludziach, których ledwie znam. Chcę prowadzić konwersację o sztuce, muzyce i literaturze, chcę opowiadać głupie dowcipy i śpiewać piosenki, i recytować poezje, i narzekać na twój zwyczaj rozrzucania po domu różnych obrzydliwości, kiedy jesteś zajęty czarami...

- Postaram się bardziej uważać...

- ...i gratulować ci, kiedy opanujesz trudne zaklęcie. I chciałabym pogadać z inną kobietą o tych wszystkich rzeczach, które ciebie nie interesują.

- Możemy zaprosić leśną wiedźmę na weekend.

- Dobry początek. Chcę mówić wszystko, Keddie... z wyjątkiem jednego słowa.

-Jakiego, moja droga?

- Czy musisz pytać?


12. Księżniczka rozpoczyna naukę

Odkąd Księżniczka mówiła własnym głosem, posługując się zwy­czajną prozą i wypowiadając zdania, które zaczynały się od początku i logicznie zmierzały do końca, atmosfera w domku na Górze Ciche­go Gromu znacznie się poprawiła. Nadejście lata zwiastowały rado­sne powitania po przebudzeniu, miłe pogawędki przy śniadaniu, życzliwe uwagi w ciągu dnia, dowcipne przekomarzania przy obia­dowym stole i słodkie „Dobranoc" przed snem.

Księżniczka była uszczęśliwiona z odzyskania mowy i wykorzysty­wała ten dar na wszelkie możliwe sposoby. Często mówiła dla samej przyjemności mówienia; kiedy nie rozmawiała z Kedrigernem, prze­mawiała do Ciapka, do roślin w ogrodzie, do drzew i ptaków, do ma­łych bystrookich stworzonek mieszkających w ciemnych kątach mę­żowskiej pracowni, do wiatru albo do siebie. Recytowała długie poe­maty o rycerskich czynach i nieszczęśliwej miłości; wyliczanki dla za­pamiętania łacińskich przyimków w bierniku, znaków zodiaku i dwu­nastu miesięcy z właściwą każdemu liczbą dni; tabliczkę mnożenia aż do piętnaście razy piętnaście; a w chwilach odpoczynku dziecię­ce wierszyki. Czasami po obiedzie, kiedy spacerowali po łąkach w za­padającym zmierzchu, śpiewała ballady; śpiewała zaś tak słodko, że Kedrigern, który nigdy nie przepadał za balladami ani za śpiewem, zachęcał ją do następnych popisów.

Jednakże po sześciu tygodniach urok nowości zbladł i Księżnicz­ka coraz częściej milczała. Rzadko teraz śpiewała i prawie nie recy­towała wierszy. Rozmawiała tylko z Kedrigernem i Ciapkiem, przy czym do domowego trolla zwracała się wyłącznie ze zwięzłymi pole­ceniami. Kedrigern zauważył rosnącą małomówność żony, ale po­wstrzymał się od komentarzy zakładając, że była to normalna reak­cja, która minie po pewnym czasie. I miał rację.

- Keddie, chciałabym rozpocząć naukę - oznajmiła Księżniczka pewnego pięknego wiosennego ranka, kiedy zasiedli do śniadania.

- Doskonały pomysł. Trzeba rozwijać wrodzone zdolności. Bar­dzo rozsądnie, moja droga. Co pragniesz studiować?

- Po pierwsze, chciałabym wzbogacić moje słownictwo. Kedrigern z aprobatą kiwnął głową i sięgnął po biskwita.

- I chcę studiować magię.

Brwi Kedrigerna podjechały do góry, dłoń trzymająca biskwita znieruchomiała. Ale jedyny komentarz brzmiał:

- Poproszę o dżem.

- To niezbyt entuzjastyczna odpowiedź - zauważyła Księżniczka, podsuwając mu słoik z dżemem.

- Przepraszam, moja droga. Właściwie to bardzo dobry pomysł. Po prostu dziwię się, że żadne z nas wcześniej na to nie wpadło. Mia­łaś sporo do czynienia z magią i zniosłaś to bardzo dobrze. Chyba z natury jesteś stworzona do czarów.

- Tak myślisz? - zapytała z widocznym zadowoleniem.

- To bardzo prawdopodobne. Czy chodziło ci o jakiś konkretny rodzaj magii?

- Niekoniecznie. Podoba mi się to, co robisz, ale dla mnie za wcześnie na specjalizację.

- Bardzo rozsądnie - powtórzył Kedrigern kiwając głową i od­gryzł kawałek biskwita. Przeżuwał powoli i z namysłem, wreszcie powiedział: - Później będzie mnóstwo czasu na podjęcie decyzji, kiedy już poznasz swoje mocne i słabe strony. Musisz opanować podstawy.

- Kiedy zaczynamy? - zapytała z ożywieniem Księżniczka.

- Dzisiaj rano, jeśli sobie życzysz. Teraz, kiedy uporządkowałem bibliotekę, łatwo znajdę moje stare podręczniki. Myślę, że na począ­tek najlepszy będzie „Podręczny katalog podstawowych zaklęć" i „Ma­gia dla początkujących", a potem przejdziesz od razu do „Czarów na każdą okazję".

- Ile czasu minie, zanim nauczę się czarować?

- Trudno powiedzieć. Jeśli naprawdę masz talent, będziesz mo­gła rzucać niewielkie zaklęcia, zanim jeszcze liście pożółkną. Księżniczka spochmurniała.

- Tak długo?

- Moja droga, to tyle co nic. Nie chcę wymieniać nazwisk, ale znam kilka osób o wysokiej pozycji zawodowej, które przez dziesięć lat uczyły się jednego zaklęcia. Moja praca wydaje się łatwa, ale wy­magała sporo nauki.

Księżniczka westchnęła i spojrzała w okno. Potem wstała zdecy­dowanie, oparła ręce na biodrach i oświadczyła:

- W takim razie, Keddie, im szybciej zaczniemy, tym lepiej. Do roboty.

Chociaż Kedrigern spędzał w bibliotece sporo czasu, nadal pano­wał w niej niezwykły porządek. Tu i tam na stole czy krześle leżała grzbietem do góry otwarta książka, po obu stronach fotela czarodzie­ja wyrosły niewielkie stosiki lektury. Ale półki wyglądały schludnie, za­pełnione równymi rzędami tomów ustawionych według kategorii. Ka­talogi zaklęć nic były już przemieszane na chybił trafił z katalogami przeciwzaklęć, książkami kucharskimi czy szkicami architektoniczny­mi; słowniki nie sąsiadowały już z przewodnikami geograficznymi i zbiorkami dowcipów, atlasy nie stały obok podręczników i wypisów. Najwybitniejsze dzieła magiczne miały własną, oddzielną niszę, podo­bnie jak glosariusze, leksykony i thesaurusy. Było tam miejsce na wszystko i praktycznie wszystko znajdowało się na miejscu albo tak blisko, że to nie robiło różnicy. Kedrigern czuł się niemal zbyt dobrze zorga­nizowany i pokrywał zażenowanie przesadną krzątaniną: chwytał książ­kę z półki, wertował ją pospiesznie i odstawiał na miejsce ze zniechę­coną miną, sięgał po następną, krytycznie przeglądał spis treści, wsa­dzał tom pod pachę i szukał następnych.

Księżniczka usadowiła się w wielkim, wygodnym mężowskim fo­telu, podciągnęła nogi i z zainteresowaniem przyglądała się czynno­ściom męża. Wreszcie Kedrigern odwrócił się do niej z dwiema książkami pod pachą i trzecią w ręku. Kolejno położył tomy na jej kolanach, omawiając każdy po kolei.

- Ta niebieska to „Magia dla początkujących". Najlepsze wpro­wadzenie w temat. Bardzo przejrzyste i łatwo zrozumiałe - oświad­czył, pokazując pierwszą książkę.

-Jakie zaklęcia zawiera?

- Tutaj nie ma żadnych zaklęć. To tylko wprowadzenie. Podaje podstawowe zakazy i nakazy, wszystkie prawa, reguły oraz konieczne środki ostrożności.

- Wygląda strasznie cienko. Czy długo trzeba się uczyć zasad?

- Znamy sporo środków ostrożności, ale wszystkie bazują na zdrowym rozsądku. Istnieją tylko trzy prawa magii. Księżniczka zrobiła niedowierzającą minę.

- Tylko trzy?

- Poczekaj... - Kedrigern zamknął oczy, przycisnął palce do czo­ła i zaczął recytować: - Pierwsze prawo: Przedmiot czaru pozostaje zaczarowany, dopóki nie odczaruje go jakaś zewnętrzna moc. Dru­gie prawo: Czary i zaklęcia są proporcjonalne do ilości użytej magii oraz określone przez rodzaj użytej magii. Trzecie prawo: Każde za­klęcie posiada swój ekwiwalent w postaci przeciwzaklęcia i to samo dotyczy uroków. - Otworzył oczy, zamrugał i dodał z dumą: - Musia­łem się tego nauczyć sto czterdzieści lat temu i dalej pamiętam każ­de słowo. Nie, raczej sto pięćdziesiąt lat temu. Tylko pomyśl.

- Przydało się do czegoś?

- O tak, tak. Na przykład trzecie prawo chroni czarodzieja przed zbytnim zadufaniem. Zadufanie to chyba największe ryzyko w na­szej profesji. Naprawdę musisz nauczyć się na pamięć wszystkich praw, reguł i środków ostrożności, zanim zaczniesz studiować inne rzeczy.

- No dobrze, nauczę się - przyrzekła Księżniczka ze zrezygno­wanym westchnieniem. - Ale kiedy zacznę się uczyć czarów?

Kedrigern uroczyście wręczył jej cienką książeczkę i oznajmił:

-To jest „Podręczny katalog podstawowych zaklęć". Musisz znać go na pamięć i ćwiczyć codziennie co najmniej przez osiem godzin, dopóki to wszystko nie wejdzie ci w krew.

- Osiem godzin? - powtórzyła z. przerażeniem. - Codziennie?

- Takie jest wymagane minimum, moja droga. Magia to trudny zawód. Gdyby była łatwa, mielibyśmy wszędzie pełno czarodziejów. Więcej niż alchemików. - Podniósł do góry trzecią i ostatnią książ­kę. - Kiedy już będziesz miała w małym palcu „Podręczny katalog podstawowych zaklęć", przejdziesz do „Czarów na każdą okazję". To podręcznik dla zaawansowanych.

- Czy lego leż muszę nauczyć się na pamięć? - zapylała. Książ­ka była oprawiona na czai no, podobnie jak podstawowy podręcznik, ale przynajmniej pięć razy grubsza.

- Tak byłoby najlepiej - potwierdził Kedrigern odkładając książ­kę - ale wszystko przyjdzie z czasem. Podręczny katalog podstawo­wych zaklęć zapewni ci niezbędne podstawy. Poznasz główne zasady transformacji, transmulacji, transportacji, pojawiania się i znikania, niewidzialności...

- Keddie, zaczekaj! Wszystko mi się pomieszało. Czarodziej wskazał błękitną książkę.

- Tam znajdziesz wyjaśnienie.

- Ale to wszystko brzmi jednakowo! Jaka jest różnica pomiędzy transformacją a transmutacją?

- No, transformacja... przemiana mężczyzny w świnię albo, daj­my na to, kobiety we wronę... to tylko kwestia przekształcenia rzeczy już istniejących. Stóp w racice, ramion w skrzydła i tak dalej. Gai­kiem proste. Ale zmiana człowieka w kowadło lub kupę błota -transmutacja - wymaga trochę więcej wysiłku. Widzisz, jedno z dru­gim ma niewiele wspólnego.

- Tak - przyznała Księżniczka w zamyśleniu.

- A potem alchemicy nadużywają tego określenia, paplają o „trans-mutacji" ołowiu w złoto, chociaż taka przemiana, o ile w ogóle potrafią ją przeprowadzić, jest transformacją.

- Rozumiem - przytaknęła Księżniczka. - Więc kiedy zmieniłeś Buroka w kamień, dokonałeś transmutacji, a nie transformacji.

- Można tak powiedzieć. Dokładne określenie techniczne tego, co zrobiłem z Burokiem, brzmi „translacja". Każdy czar petryfikacyjny to translacja.

-Och.

- Właściwie to bardzo proste, ponieważ polega tylko na prze­mianie jakościowej. I można to szybko zrobić. Przydaje się w nagłych wypadkach, chociaż nie robi wielkiego wrażenia.

- Na Buroku zrobiło wrażenie.

- Każdy porządny czar robi wrażenie na zaczarowanym. Chodziło mi o wykształconego obserwatora. Konesera. W porównaniu z tym, co siostry Drissmall zrobiły Metalurze, mój czar na Buroku to dziecinna zabawa. One w jednej chwili wykonały samoodnawiającą się petryfika­cję w pięknie wygładzonym szarym kamieniu, z zachowaniem najdrob­niejszych szczegółów. Artystyczna robota - stwierdził Kedrigern.

- Kim są siostry Drissmall? I kim jest Metalura?

- Nie czas teraz o tym opowiadać. Musisz nauczyć się podstawo­wych czarów i nic nie powinno cię rozpraszać. Zaraz, zobaczymy... transportacja to, jak wiadomo, przeniesienie kogoś lub czegoś, lub siebie, z jednego miejsca do innego bez pokonywania fizycznej od­ległości. Pochłania sporo magii, ale naprawdę oszczędza czas.

- Rozumiem, na czym to polega, ł rozumiem, co to jest czar pojawiania. Ale czy znikanie i niewidzialność nie są tym samym?

- O nie, skądże. Wcale. Kiedy sprawiasz, że coś staje się niewi­dzialne, la rzecz zostaje na miejscu. Po prostu jej nie widać. Ale kie­dy sprawiasz, że coś znika, to odsyłasz tę rzecz.

- Dokąd?

Kedrigern wzruszył ramionami.

- Dokąd zechcesz. To twój czar.

Księżniczka w milczeniu popatrzyła na niego szeroko otwarty­mi oczami, polem spojrzała z nowym szacunkiem na książki leżące na jej kolanach. Po chwili odezwała się stłumionym głosem:

- To wielka potęga jak na jednego człowieka.

- Z pewnością - przyznał wesoło czarodziej.

- Nic wiem, czy naprawdę chcę mieć taką potęgę, Keddie.

- Ależ moja droga - zaprotestował, biorąc ją za obie ręce. -Je­steś inteligentną kobietą. Doświadczyłaś magii na własnej skórze i masz poczucie odpowiedzialności. Ostatecznie jesteś księżniczką. Nie będziesz zmieniać ludzi w kijanki tylko po to, żeby zobaczyć ich miny, prawda?

-Nie.

- No właśnie. Poza tym to nie takie łatwe. Wiesz, czary nie rosną na drzewach. Rozsądni ludzie ich nie marnują. Jeśli rozrzutnie sza­fujesz swoją magią, używasz jej dla wygody albo rozrywki, może ci jej zabraknąć w potrzebie. To właśnie przydarzyło się Conhoonowi, o ile pamiętasz. A biedny Yoligon ucierpiał nawet bardziej. Przynaj­mniej tak słyszałem. Yoligon był przyjacielem mojego dawnego nau­czyciela, Fraigusa. Nigdy go nie poznałem osobiście. W każdym ra­zie wtedy, kiedy jeszcze mogłem z nim rozmawiać.

- Nigdy przedtem nie wspominałeś o Yoligonie.

- To niewesoła historia. Nie lubię o nim myśleć. Ale chyba po­winnaś poznać wszelkie możliwe niebezpieczeństwa. Yoligon był bar­dzo dobrym czarodziejem. Miał jedną idiosynkrazję: nie znosił obcych ludzi w domu, chyba że na krótką wizytę... więc nie trzymał służby. Z drugiej strony lubił dobre jedzenie i porządek, więc zuży­wał znaczną ilość magii na sprzątanie, gotowanie i w ogóle na pro­wadzenie domu. - Kedrigern przysiadł na rogu stołu, skrzyżował ra­miona i spojrzał poważnie na żonę. - Słyszałem, że domek miał jak cacko. Wszystko lśniło i błyszczało, ani jednej plamki, ani jednej pa­jęczyny, ani jednego chwasta w ogrodzie.

- Wspaniale - westchnęła Księżniczka. - Ciapek stara się, jak może, ale zawsze zostawia pajęczyny.

- Istnieją rzeczy gorsze od pajęczyn, jak dowodzi historia Yoligona. Przez długi czas prowadził spór z dwiema starszymi czarodziejka­mi o pas gruntu dzielący ich domy. Postanowił zaprosić je na obiad i rozstrzygnąć spór po przyjacielsku, więc wysprzątał dom na wysoki połysk i przygotował wspaniałą ucztę z siedmiu dań. Wszystko za po­mocą magii. Czarodziejkom obiad bardzo smakował... mówiono mi, że nawet poprosiły o dokładkę deseru... a po obiedzie, kiedy razem spacerowali w ogrodzie, rzuciły czar na Yoligona. Normalnie mógłby się obronić, ale zużył wszystkie magiczne rezerwy na przygotowania do wizyty. Więc czar zadziałał. Zmieniły go w krzak bzu.

- Krzak bzu - powtórzyła Księżniczka z przejęciem.

- Tak. Bardzo ładny bez. Posadziłem sadzonkę obok starej wie­ży, w której dawniej mieszkałem. Ślicznie wyglądał na wiosnę.

Księżniczka bardzo ostrożnie podniosła trzy tomy magii i poło­żyła na stercie otwartych książek po prawej stronie.

- Chyba magia nie nadaje się dla księżniczek - powiedziała. - Po­zostanę raczej przy lutni i haftowaniu. Przynajmniej na razie. W końcu tego ludzie oczekują...

- Ależ moja droga, przecież wiem, że masz talent. Nie wolno ci tego zmarnować.

-Ach, Keddie, to takie skomplikowane... Myślałam, że przyda­łoby się wiedzieć trochę więcej o twojej pracy. Mielibyśmy jakiś wspólny temat. Mogłabym nawet czasami pomagać ci przy czarach, gdyby nagliły cię terminy. Ale nie chcę, żeby mnie zmieniono w krzak bzu!

Kedrigern zeskoczył ze stołu, przyklęknął przed nią na jedno kolano i ujął jej dłonie.

- Im więcej znasz czarów, moja droga, tym mniejsze jest ryzyko, że ktoś spróbuje zmienić cię w krzak bzu. Albo w coś innego. Na przykład w ropuchę.

- Chyba to prawda - przyznała.

- Zdecydowanie. Gdybyś nauczyła się magii w dzieciństwie, uniknęłabyś... z drugiej strony mogliśmy nigdy się nie spotkać. No, mniejsza z tym. Uważam, że powinnaś zacząć od dzisiaj.

- Dobrze - odparła rezolutnie, sięgając po trzy odłożone książ­ki. - Pójdę do ogrodu i zacznę od „Magii dla początkujących". Na­tychmiast.

- Doskonale, moja droga. A dla urozmaicenia długich godzin nauki weź to - Kedrigern wstał i wyciągnął spod tuniki małą zieloną książeczkę. - „Skarbnica użytecznych synonimów dla wzbogacenia słownictwa, rozwijania umysłu, ożywienia rozmowy oraz wzmocnie­nia siły wyrazu". Najlepszy mały samouczek jaki znam. Dziesięć mi­nut z tą książeczką dwa, trzy razy dziennie, a wkrótce będziesz mówi­ła jak akademik.

Księżniczka szybko przewertowała książkę, stroniczka za stroniczką drobnego druku w trzech kolumnach.

- Tego jest bardzo dużo - zauważyła.

- Pomyśl tylko, jak rozwiniesz swoje słownictwo!

-Jeżeli jednocześnie mam studiować magię, nie będę miała ani jednej wolnej chwili.

-Jakież mamy szczęście, że możemy poświęcić cały czas na na­ukę w cudownej ciszy i spokoju.

- Rzeczywiście mamy mnóstwo ciszy i spokoju - zgodziła się bez entuzjazmu.

- Nikt nie dobija się do drzwi o najrozmaitszych porach, nikt nie kręci się po domu hałasując, trzaskając drzwiami i rozpraszając naszą koncentrację. Nikt nam nie przeszkadza. Tylko ty, ja i Ciapek - ciągnął pogodnie czarodziej.

- Taak, tylko ty, ja i Ciapek, dzień po dniu - powtórzyła Księż­niczka i oczy jej się zwęziły.

- Możemy przychodzić i wychodzić, kiedy chcemy, jadać posił­ki, kiedy mamy ochotę, kłaść się do łóżka, kiedy poczujemy zmęcze­nie, i wstawać, kiedy nam to odpowiada. Możemy nosić stare ubra­nia i wygodne kapcie, i po prostu być sobą. Możemy dowolnie dys­ponować własnym czasem. Nie musimy wysilać się na pogawędki, kiedy wolimy pracować nad zaklęciem - zachwycał się Kedrigern.

- Niektórzy ludzie nie mają nic przeciwko pogawędkom. Nie­którzy nawet to lubią - oświadczyła Księżniczka lodowatym tonem.

- Och? Ale z pewnością teraz, kiedy masz tyle pracy... tyle nauki... Księżniczka zbliżyła się do niego, wsunąwszy książki pod smukłe ramię. Drugie ramię wyciągnęła przed siebie i wymierzyła oskarżycielski palec w czarodzieja.

-Pamiętam twoje deklaracje, Keddie, kiedy już całkiem odzy­skałam głos, o zmianie naszego stylu życia. Przyjęcia. Przyjaciele na obiedzie. Wizyty sąsiadów. Podróże. Jednym słowem normalne życie towarzyskie, jakie przystoi księżniczce, a nie odosobnienie narzuca­ne tylko mniszkom!

- Moja droga, chciałem tylko zostawić ci trochę czasu, żebyś przywykła do mówienia. Nie chciałem cię popędzać - tłumaczył się dotknięty Kedrigern.

- Naprawdę? - zapytała nieufnie.

- Oczywiście. Wiedziałem, że będziesz potrzebowała czasu, żeby przywyknąć do własnego głosu. To całkiem naturalne. I byłem pe­wien, że sama zapragniesz lepiej się przygotować... wzbogacić słow­nictwo i zdobyć nowe umiejętności, zanim wejdziesz pomiędzy ob­cych. Kiedy już będziesz gotowa, wejdziemy w towarzystwo.

- Czy to obietnica?

- Ależ tak. Wyślę zaproszenie... och, poproszę Bess, leśną wiedź­mę, żeby przyleciała na obiad. Ona uwielbia plotki i pogawędki.

- Czy tak ma wyglądać wejście w towarzystwo? Obiad z leśną wiedźmą?

-Ja też potrzebuję czasu, żeby przywyknąć.

- Nie przeżyłeś kilku miesięcy jako ropucha i kilku następnych skrzecząc jak ropucha.

- No, nie. Ale mieszkałem sam przez ponad sto lat i nagle sta­nąłem przed perspektywą tłumu gości, znajomych... życia towarzy­skiego... - przymknął oczy i zadygotał.

- Normalne życie, Keddie. Tylko tego chcę.

- Normalne życie jest okropne. Myślisz, że dlaczego zostałem czarodziejem? Moja rodzina prowadziła normalne życie i byliśmy bardzo nieszczęśliwi.

- Moja rodzina też prowadziła normalne życie i wszyscy byliśmy bardzo szczęśliwi - zripostowała Księżniczka.

- Tak, ale prowadziliście normalne życie rodziny królewskiej. To wielka różnica. Ja wychowałem się w chłopskiej rodzinie i wierz mi, to wcale nie było zabawne.

Księżniczka upuściła książki i wzdrygnęła się z odrazą.

- W chłopskiej rodzinie? Jesteś chłopem?

- Nic, wychowałem się u chłopów. Znaleźli mnie w koszyku po­środku czarodziejskiego kręgu w noc świętojańską. Byłem za duży jak na wróżkę, więc uznali, że jestem porzuconym dzieckiem.

-Jakże można tak porzucić dziecko! Co za okrucieństwo! Kedrigern wzruszył ramionami.

- Kimkolwiek byli moi rodzice, nie byli całkiem bez serca. Zo­stawili obok mnie w koszyku sakiewkę z pięćdziesięcioma sztukami złota. To było więcej pieniędzy, niż Hob i Mag mogli sobie wymarzyć.

- Hob i Mag?

-Wieśniacy, którzy mnie znaleźli. Właściwie traktowali mnie całkiem dobrze. Zawsze powtarzali, że jestem najlepszą rzeczą, jaka im się przydarzyła. Sądząc po innych rzeczach, jakie im się przyda­rzyły, chyba mieli rację.

Księżniczka usiadła i popatrzyła współczująco na męża.

-Jak ci tam było, Keddie? Na pewno okropnie!

- Wcale nie. Hob i Mag wierzyli, że jestem synem jakiegoś wiel­kiego króla, który wróci po mnie pewnego dnia, dlatego pozwalali mi na wszystko. Kiedy miałem jakieś sześć lat, odkryłem, że niedale­ko w jaskini mieszka emerytowany czarodziej. Często go odwiedza­łem. Sympatyczny stary dziwak... Tarrendine, tak się nazywał.

- Więc to Tarrendine zapoznał cię z magią?

- Nie całkiem. Nigdy nie wspominał o czarach. Często łowiliśmy ryby i opowiadał mi cudowne historie, ale nigdy nie podejrzewałem, że jest czarodziejem, dopóki... no, do czasu. Wtedy jeszcze wcale nie interesowałem się magią. Chciałem zostać rozbójnikiem - wyznał Kedrigern, uśmiechając się z nostalgią.

- I co się stało?

- Pewnego wieczoru wróciłem od Tarrendina i zasiałem chału­pę spaloną. Hob i Mag wisieli na drzewie, naszpikowani strzałami. Jak to zobaczyłem, nie chciałem już zostać rozbójnikiem. - Kedri­gern milczał przez chwilę, potem westchnął i mówił dalej: - Wróci­łem biegiem do Tarrendina. Pozwolił mi zostać u siebie na służbie. Kiepski był ze mnie służący, bo umiałem tylko się bawić i nic więcej, ale Tarrendine okazał się cierpliwym nauczycielem. Nauczył mnie czytać i pewnego razu znalazłem jego stare księgi o magii, i chyba tak się zaczęło.

Zamyślił się na chwilę. Potem odwrócił się do Księżniczki.

- Musiałem ciężko pracować przez długie lata, żeby zostać cza­rodziejem, więc jeśli chcesz się czegoś nauczyć, lepiej weź się do ro­boty. Nie trać czasu na słuchanie dawnych opowieści.

Księżniczka wstała niechętnie, przyciskając książki do piersi jak uczennica. Zamiast ruszyć do drzwi, zapytała:

- Nie chcesz więcej opowiadać o swojej młodości?

Kedrigern popatrzył na nią pustym wzrokiem.

- Nie ma nic ciekawego do opowiadania. Pracowałem i studio­wałem.

- Ale czy nigdy nie szukałeś swoich prawdziwych rodziców? Nie chciałeś wiedzieć?

Kedrigern wahał się przez chwilę, jakby obawiał się zdradzić ta­jemnicę. Wreszcie powiedział:

-Zawsze wierzyłem, że jestem w jakiś sposób spokrewniony z Merlinem. Jeśli to nieprawda, wolę nie wiedzieć.

- Przecież musi być jakaś wskazówka... jakiś przedmiot albo herb wyhaftowany na twoim kocyku. Albo znamię! Masz jakieś znamię?

- Miałem. Mag kazała czarownicy je usunąć. Zapłaciła jej złotym medalikiem, który ściskałem w piąstce, kiedy mnie znaleźli. Księżniczka wydała jęk rozczarowania.

- A twój kocyk... nie było na nim herbu? - zapytała. Czarodziej potarł czoło, zmarszczone od wysiłku pamięci.

- Chyba był jakiś emblemat wyhaftowany na kocu. Zbroja albo coś podobnego. Mag próbowała mi o tym opowiedzieć... pogryzłem kocyk na strzępy, kiedy ząbkowałem... a Mag nie była zbyt elokwentna. Jej słownictwo składało się z około czterdziestu słów, wszystkie dotyczące pracy lub cierpienia, a przy takich ograniczeniach trud­no opisywać wymyślne hafty.

- Keddie, nie chcesz wiedzieć, kim jesteś? To cię wcale nie inte­resuje?

- Wiem, kim jestem. Interesuje mnie to, co się zdarzy, nie to, co już się wydarzyło. Nie jestem historykiem ani genealogiem, moja droga. Jestem czarodziejem.

Księżniczka powoli, z niedowierzaniem pokręciła głową.

- Nie rozumiem. Nie rozumiem, jak ktoś może spokojnie sobie żyć, nie wiedząc, kim byli jego rodzice. Mnie to strasznie przeszka­dza, że nie pamiętam.

- Próbowałem, moja droga - wyznał czarodziej. - Naturalnie, że próbowałem. Ale jeśli rzucasz trudne zaklęcie x zachowaniem odpo­wiedniej ostrożności i słyszysz złowrogi głos z nieba informujący, że zaklęcie przejściowo nie działa, nabierasz pewnych wątpliwości. I je­śli wypróbujesz pół tuzina innych zaklęć, również bez powodzenia, to dojdziesz do wniosku, że ktoś nie chce, żebyś poznał prawdę.

- Czy lak było? - zawołała zaniepokojona Księżniczka. - Och, Keddie, to okropne! Ty mój kochany, tragiczny biedaku! - Oczy jej zwilgotniały. - Ty smutny, zrozpaczony, przegrany samotniku! - Otar­ła łzę. - Ty żałosny, nieszczęsny...

- Nic jest tak źle - przerwał jej. - Wprawdzie nie znam nazwisk ani adresów, ale jestem przekonany, że mam w sobie krew królewską z jednej strony, a z drugiej czarodziejską, l nauczyłem się cennej lek­cji: nawet wielki czarodziej nie zawsze osiągnie, co sobie zamierzył. Więc jeśli chcesz zostać choćby skromną czarodziejką, moja droga...

- Przynajmniej spróbuję - oświadczyła i odwróciła się do wyjścia.

Nauka magii to powolne i żmudne zadanie, w przeciwieństwie do rozwijania słownictwa; w tym ostatnim Księżniczka odnosiła takie sukcesy, że cierpliwie znosiła frustrację związaną z tym pierwszym. Dni przechodziły w tygodnie, lato było w pełni, a ona wciąż harowa­ła od świtu do nocy.

Pewnego wieczoru późnym latem Kedrigern wszedł do jadalni i zastał Księżniczkę przy oknie, spoglądającą na przepiękny zachód słońca, który rozpalał ognie na niebie. Mały zielony słowniczek leżał tam, gdzie go rzuciła. Ręce wsparła mocno na biodrach, palce wybi­jały bezgłośny rytm. Lekki rumieniec barwił jej cudownie sklepione policzki. Prosta złota obręcz tkwiła na głowie pod zdecydowanym kątem. Dla Kedrigerna, który nauczył się odczytywać jej nastroje, te oznaki wskazywały, że obecny nie jest najlepszy.

Cichutko odchrząknął. Księżniczka nie obejrzała się i wciąż milcza­ła, ale rumieniec na jej policzkach przybrał odrobinę żywszą barwę.

- Czy coś się stało, moja droga? - zapytał czarodziej. Odwróciła się i przeszyła go gniewnym spojrzeniem.

-Tak, Kedrigernie, coś bardzo złego się dzieje, coś przykrego i niewłaściwego, i ty bardzo dobrze wiesz, co to jest, od iłu miesięcy się ciągnie i jak temu zaradzić.

-Jeśli...

- Odzyskałam mowę już prawie cztery miesiące temu i przez cały ten czas nie rozmawiałam z żywą duszą oprócz ciebie i Ciapka. W dniu, kiedy przestałam skrzeczeć jak ropucha i wreszcie zaczęłam mówić po­rządną, zwykłą prozą, jak wszystkie kobiety na świecie, obiecałeś mi, że nasze życie się zmieni. Obiecałeś mi rozrywki. Obiecałeś mi podróże -ciągnęła, podchodząc do niego. - Mieliśmy jechać na konwent.

-Jeszcze nie teraz.

-1 mieliśmy przyjmować gości. Dom miał rozbrzmiewać żarta­mi i dowcipami, drwiną, szyderstwem i persyflażem, zabawnymi po­wiedzonkami i wesołym przekomarzaniem. Ale nic z tego, Kedrigernie. Nikt się nie zjawił. Nikt a nikt.

Czarodziej cofnął się i wznosząc dłonie obronnym gestem, wyjąkał:

- Ale twoja nauka... przeszkody...

- Zaraza na moją naukę. Chcę przeszkód. Chcę widywać ludzi!

- Zaprosiłem Bess już w zeszłym tygodniu. Była zajęta.

- Zawsze twoi przyjaciele. Dlaczego nie zaprosimy moich przyjaciół?

- Ależ moja droga, jak sama podkreślałaś, wszyscy twoi przyja­ciele to żaby. Chyba nie chcesz...

- Och, oczywiście. Znalazłeś świetną wymówkę na moje prośby. Bądź sobie twardy, okrutny i nieczuły - przerwała mu głosem na­brzmiałym od urazy.

- Okrutny? - powtórzył Kedrigern zbity z tropu.

- Dalej, odgrzeb przeszłość i rzuć mi w twarz. Zrób wszystko, żeby mnie upokorzyć, upodlić, poniżyć, skompromitować i zmaltretować. Powiedz mi jeszcze raz, że gdyby nie ty, siedziałabym dalej na liściu nenufaru w mglistym, wilgotnym trzęsawisku, czekając na następną tłustą muchę.

- Moja droga, nigdy nic takiego nie powiedziałem.

- Nie, ale zawsze tak myślałeś. Wstydzisz się mnie. Dlatego cią­gle uciekasz do pracowni, żeby rzucać czary, zaklęcia i uroki. Chyba już mnie nie kochasz.

-Jak możesz tak mówić, moja słodka? - zaprotestował Kedrigern. - Przecież kocham cię coraz bardziej!

- Nigdy tego nie mówisz. Nigdy nie składamy wizyt ani nie przyj­mujemy gości. Widocznie wolisz trzymać mnie tutaj w ukryciu, izola­cji i odosobnieniu, niczym wstydliwą tajemnicę. Magia odeszła z na­szego małżeństwa - zakończyła Księżniczka z westchnieniem.

- No, to już zupełna bzdura. Gdyby magia odeszła z naszego małżeństwa, moja ukochana, natychmiast zmieniłabyś się z powro­tem w żabę, a ja...

Księżniczka wydała okrzyk rozpaczy i ukryła twarz w dłoniach.

- Złościsz się na mnie! - pisnęła stłumionym głosem. - Nie ko­chasz mnie!

Kedrigern bynajmniej nie był pantoflarzem, ale długie życie w samotności oraz wyczerpujące, często ryzykowne magiczne studia kiepsko go przygotowały do codziennych domowych stresów. Z zimną krwią stawiał czoła smokom, demonom i najgroźniejszym czarom, ale wobec drobnej domowej kłótni tracił całą odwagę, a na widok Księż­niczki we łzach topniał jak śniegi na wiosnę.

- No już, już, moja słodka - zamruczał kojąco, biorąc ją w ramio­na, chociaż się opierała. - Wiesz, że cię kocham i zrobię wszystko, żebyś była szczęśliwa. Jeśli naprawdę chcesz zmienić otoczenie i spotykać lu­dzi, zrobimy sobie małą wycieczkę. Pojedziemy, dokąd zechcesz.

Księżniczka uniosła głowę.

- Naprawdę?

- Oczywiście.

- Kiedy?

Kedrigern nie cierpiał podróży. Nie znosił małych wycieczek tak samo, jak wielkich wypraw. Dla niego udane wakacje to drzemka w słoneczne popołudnie na własnym ganku oraz dodatkowy kieliszek czy dwa dobrego wina przy obiedzie. Niemniej jednak zacisnął zęby, przełknął ślinę i powiedział:

- Kiedy tylko sobie życzysz...

Wtedy rozległo się głośne pukanie do drzwi. Nastąpiła złowie­szcza przerwa, a potem zapukano po raz drugi i trzeci.

- Spodziewamy się kogoś? - zapytał Kedrigern.

- My nigdy nikogo się nie spodziewamy - fuknęła Księżniczka.

- No... dziwna pora jak na klienta. Chyba lepiej sam otworzę. Cia­pek robi zbyt mocne wrażenie na ludziach - oświadczył Kedrigern, ruszając do drzwi. Mata, groteskowa figurka minęła go w podskokach, więc zawołał: - Nie, Ciapek, ja otworzę. Wracaj do kuchni.

-Jap! - odparł posłusznie domowy troll, zawrócił na pięcie i popędził tam, skąd przyszedł.

Kedrigern rzucił szybki czar ochronny - w naszych czasach nig­dy dosyć ostrożności - i otworzył drzwi. Przed nim stał wysoki, smu­kły, czarnobrody mężczyzna, od stóp do głów odziany w czerń, z czarną opaską na jednym oku. Zerwał z głowy czarny kapelusz ozdobiony czarnymi piórami i skłonił się zamaszyście.

- Mistrz Kedrigern, jak przypuszczam? - przemówił wysokim, zgrzytliwym głosem.

- To ja.

-Jestem sługą księcia Grodzią. Mój pan wysiał mnie z prośbą, żebyś wspomógł go swoją mądrością. Zaprasza cię do zamku Grodzik.

- No, nie wiem, co mogę zrobić dla księcia Grodzią i kiedy... ale wejdź do środka. Na pewno jesteś spragniony.

Kedrigern wprowadził posłańca do jadalni. Na widok Księżnicz­ki człowiek w czerni skłonił się ponownie, zamiatając podłogę pióra­mi kapelusza.

- To jest moja żona, Księżniczka - przedstawił ją Kedrigern. Posłaniec skłonił się po raz trzeci i rzekł:

- Tyle piękna i mądrości w jednym pokoju odbiera mi mowę. Zaiste, niegodny jestem przebywać w tych murach. Błagam, pozwólcie mi przedstawić prośbę mego pana i odejść, gdy będziecie ją roz­ważać.

-Jak sobie życzysz. Na pewno nie jesteś spragniony?

- Sługa księcia Grodzią nie ma prawa być spragniony bez ksią­żęcego zezwolenia - zachrypiał gość.

- Dobrze więc, nie bądź spragniony. Na czym polega problem?

- Plaga szczurów nawiedziła zamek mojego pana. Kedrigern zmarszczył brwi.

- Nie jestem szczurołapem, jestem czarodziejem. Grodź potrze­buje szczurołapa.

- Trzech szczurołapów przybyło do zamku. Wszystkich trzech pożarły szczury.

- Rozumiem. No cóż, mogę ci polecić mojego kolegę, który specjalizuje się w takich sprawach. Nazywa się Conhoon od Trzech Darów. Oczyścił całe królestwo ze szczurów, myszy i kretów. Ja dzia­łam na trochę innym polu. Zajmuję się głównie magią leczniczą. Przeciwzaklęcia i tak dalej.

- Dlatego mój pan zwraca się do ciebie o pomoc. To nie jest zwykła plaga szczurów. To są zaklęte szczury.

-Jesteś pewien?

- Tańczą i śpiewają w księżycowe noce. Szepczą przerażające słowa do uszu śpiących. Wypisują nieprzystojne wyrażenia na mu­rach zamku - oznajmił posłaniec.

Kedrigern kiwnął głową.

- Rzeczywiście to nie wygląda na zwykłe szczury - przyznał.

- Mój pan nie ma żadnych wątpliwości.

- No dobrze, powiedz Grodziowi, że będę... - Kedrigern urwał, ponieważ Księżniczka pociągnęła go za rękaw i rzuciła mu gniewne spojrzenie. Przypomniawszy sobie obietnicę, zamrugał i podjął: - ...u niego na jesieni. Przed pierwszym śniegiem. Możecie na mnie liczyć.

- Do tej pory szczury zjedzą cały zamek. Musisz przyjechać za­raz albo będziemy zgubieni, tak powiedział mój pan.

- Mam inne zobowiązania, których nie mogę zerwać - oświad­czył Kedrigern, biorąc Księżniczkę za rękę. - Przepraszam, ale nie zdążę przed jesienią.

- Mój pan będzie rozczarowany - rzeki posłaniec z wyraźnym drżeniem w glosie.

- Nic na to nie poradzę.

- Książę Grodź planował wielki festyn na twoją cześć.

- Och? - odezwała się Księżniczka.

Słowa popłynęły strumieniem z ust posłańca:

- Będą uczty, tańce i najlepsze wina. Piękne i mądre panny, dziel­ni i przystojni młodzieńcy, wszyscy z najstarszych i najlepszych rodzin, wszyscy pragnący cię wysławiać i wypić twoje zdrowie. Słodka muzyka i wykwintne przysmaki o każdej porze... wystarczy zażądać. Twoja prze­śliczna żona powinna oczywiście ci towarzyszyć. Mój pan nalegałby na to, gdyż żywi ogromny szacunek dla instytucji małżeństwa i cieszy go widok szczęśliwego związku. Całe zachodnie skrzydło zamku Grodzik oddano do twojej dyspozycji, liczna służba oczekuje na twoje rozkazy, zostań, jak długo zechcesz. Szczodra zapłata. Plus dodatkowa sztuka srebra za każdego zabitego szczura.

- Nie przyjmuję zapłaty w szczurach - odparł z godnością czarodziej.

- Mój pan zapłaci tak, jak sobie życzysz. Tylko przyjedź i pomóż nam, błagam - zakończył posłaniec.

Księżniczka ścisnęła męża za rękę. Obejrzał się i widząc jej wy­czekujący uśmiech, kiwnął głową.

-Jutro się spakujemy i wyjedziemy do zamku Grodzik pojutrze rano - zwróciła się do posłańca.

- Och, dzięki ci, szlachetna pani, dzięki, najpiękniejsza, dzięki! -zawołał posłaniec, kłaniając się raz po raz i zamiatając podłogę kapelu­szem tak zamaszyście, aż kłęby kurzu wzbiły się w powietrze. Rozpływa­jąc się w podziękowaniach, dotarł tyłem do drzwi, wybiegi na dziedzi­niec, dosiadł swego czarnego konia i odjechał, żeby zawieźć nowinę swemu panu.

Kedrigern milczał zamyślony przy obiedzie oraz przez resztę wie­czoru. Księżniczka była tak podekscytowana perspektywą towarzystwa, że podtrzymywała ożywioną konwersację bez żadnej pomocy z jego strony. Dopiero następnego wieczora po obiedzie, kiedy już prawie skończyli pakowanie, zwróciła uwagę na poważny nastrój męża.

- Rozchmurz się, Keddie - zawołała, siadając obok niego i bio­rąc go za ręce. - Wiem, jak bardzo nie lubisz wyjazdów, wycieczek i podróży. Ale powinieneś poznać nowych ludzi. Tym razem będziesz się dobrze bawił.

- Nie chodzi o wyjazd. Chodzi o Grodzią.

- Ten biedak cię potrzebuje. Pomyśl o tych okropnych szczu­rach, obgryzających jego zamek.

- Szczur, którego najbardziej się obawiam, to sam Grodź. Słysza­łem rozmaite nieprzyjemne historie o księciu Grodziu z Grodzika.

- Co takiego słyszałeś?

- Wprawdzie to tylko plotki, ale nigdy dosyć ostrożności. Podobno jest wyjątkowo okrutny i ma reputację strasznego rozpust­nika. Zawsze próbuje uwodzić cudze żony, tak powiadają. Napraw­dę wolałbym nie zabierać cię do zamku...

- Keddie, dałeś swoje słowo, przyrzeczenie, poręczenie i gwa­rancję.

- Wiem, wiem. A jednak...

- Naprawdę myślisz, że pozwolę się uwieść księciu? Zwykłemu księciu, kiedy jestem żoną czarodzieja królewskiej krwi?

- No... może być niebezpiecznie.

- Ty sobie zawsze poradzisz.

Kedrigern zastanawiał się przez chwilę, wreszcie rozsądnie po­wiedział:

- Masz rację. Nie powinniśmy mieć żadnych kłopotów. Chyba niepotrzebnie się martwię. Grodź okaże się czarującym gospoda­rzem i wspaniale spędzimy czas.

- Uczty, tańce i wytworne towarzystwo... piękne otoczenie... błyskotliwe rozmowy... Pewnie nie będziemy mieli ani chwilki dla sie­bie, ale na wszelki wypadek wezmę kilka książek.

- Doskonały pomysł - poparł ją energicznie Kedrigern. - Zrobi­łaś znaczne postępy w poszerzaniu słownictwa. Jak ci idzie z „Magią dla początkujących"?

- Och, już dawno to skończyłam.

- Świetnie. A „Podręczny katalog podstawowych zaklęć"?

- Praktycznie znam go na pamięć. Miałam trochę kłopotów z zapamiętaniem podstawowego zaklęcia niewidzialności, ale reszty łatwo się nauczyłam.

- Bardzo dobrze, moja droga - pochwalił żonę Kedrigern, uj­mując jej dłoń. - Najważniejsze to opanować podstawy. Musisz umieć te zaklęcia na wyrywki, żeby nie popełniać błędów.

- One są trudne, Keddie.

- Wiem. Reputacja wielu czarodziejów opiera się na znajomości jednego czy dwóch zaklęć i beztroskim ignorowaniu pozostałych. Ale tobie nie wolno na tym poprzestać. Zaglądałaś do „Czarów na każdą okazję"?

- Tak, prze... przejrzałam to - przyznała opornie. Po chwili nie­zręcznego milczenia wybuchnęła: - Większość słów nie da się wy­mówić! Wargi mnie bolą, kiedy próbuję.

- Musisz dalej ćwiczyć. To bardzo dobre na mięśnie szczęk. I chociaż wydaje się trudne, masz do tego wrodzone zdolności.

- Dziękuję ci, Keddie - poklepała go po ręku i wstała. - Lepiej dokończmy pakowania. Powinniśmy wyruszyć wcześnie, bladym świ­tem, o poranku.

Kedrigern westchnął i podniósł się niechętnie. Żałował, że nie zna jakiegoś cudownego zaklęcia, które w mgnieniu oka spakowało­by ubrania, książki i wszystkie drobiazgi niezbędne w podróży. Nie­stety nie znał, więc zabrał się do roboty.


13. Książę w podskokach

Pogoda była ładna, podróż przebiegała gładko. Dla Księżnicz­ki, uszczęśliwionej, że nareszcie wyrwała się z domku na Górze Ci­chego Gromu, nawet taka zmiana otoczenia stanowiła podniecają­ce przeżycie. Dla Kedrigerna natomiast brak urozmaiceń był błogo­sławieństwem. Zdaniem czarodzieja, każda podróż oznaczała niemi­łe niespodzianki i niepotrzebne zamieszanie; w podróży spotykał nowych ludzi i przeżywał nowe doświadczenia, jedno i drugie pa­skudne.

Podróżny zawsze bywał naciągany. Waluta zmieniała się na każdym etapie drogi, a miejscowi zawsze twierdzili, że ich moneta jest warta więcej od innych, stosownie do tego ustalając ceny. Nigdy nie podawa­no dokładnych odległości, a pytanie o drogę nie miało sensu, ponie­waż żadne dwa okręgi nie trzymały się tego samego systemu miar. Drin­ki różniły się wielkością i na dodatek miały dziwaczne nazwy: podróż­ny nigdy nie wiedział, czy dostanie kieliszek piwa, czy kufel wódki. Obo­wiązywała tylko jedna zasada: „Im lepszy trunek, tym mniejsza porcja". Jedzenie było obrzydliwe. Łóżka były twarde, wyboiste i pełne maleń­kich, ruchliwych stworzonek obdarzonych wilczym apetytem. Ręczni­ki były zawsze szorstkie i szare, o ile w ogóle je dostarczano, ponieważ najczęściej nie było gdzie się umyć, a jeśli już była woda, to zimna i brudna. Krótko mówiąc, Kedrigern nienawidził podróży.

Jednakże obecna podróż okazała się tylko umiarkowanie okrop­na, a wyraźne rozradowanie Księżniczki pomagało znosić wszelkie niewygody. Stanęli przed bramą zamku Grodzik pewnego pylnego popołudnia, niezbyt utrudzeni. Strażnik z drewnianą nogą wpuścił ich na dziedziniec. Ruszyli do wejścia, gdzie oddali swoje bagaże kil­ku zaaferowanym służącym, z których każdemu brakowało to oka, to ucha, to kilku palców. Utykający chłopak stajenny zabrał ich ko­nie, podczas gdy z zamku wyszedł na ich spotkanie starszy, dystyngo­wany mężczyzna w czerni, bez jednej ręki.

- Pozdrowienia dla słynnego czarodzieja Kedrigerna i pięknej Księżniczki - powiedział. -Jestem Banderskeede, główny ochmistrz księcia Grodzią. Witam was w jego imieniu. Czy mieliście dobrą podróż?

- Całkiem dobrą - odparł Kedrigern. Zaczynał już tęsknić za domem.

Księżniczka uszczypnęła go w ramię, uśmiechnęła się mile i po­wiedziała:

- Ta podróż stanowiła niezapomniane przeżycie. Piękna pogo­da i wspaniała, barwna, malownicza sceneria.

- Książę ucieszy się, kiedy to usłyszy. Przekażę mu wyrazy wasze­go zadowolenia.

- Czy spotkamy księcia Grodzią?

- W tej chwili księcia zajmują sprawy państwowe, pani, lecz ma nadzieję, że przyjmiecie jego zaproszenie na prywatną kolację dziś wieczorem.

- Z największą przyjemnością - zapewniła Księżniczka. Banderskeede poprowadził ich szerokim korytarzem i krętą klatką schodową do pokojów gościnnych w zachodnim skrzydle. Sy­pialnia miała rozmiary sporej gospody. Ozdobne łoże z baldachi­mem mogło wygodnie pomieścić dwunastu wymagających śpiochów.

Na wyłożonych boazerią ścianach wisiały bogate gobeliny. Umeblo­wanie, choć skąpe, było najwyższej jakości.

- Czy to wam odpowiada? - zapytał Banderskeede, z szacun­kiem pochylając głowę i pocierając kikut ręki.

- W zupełności - odparł Kedrigern.

Księżniczka uszczypnęła go ponownie, tym razem mocniej.

-Uroczy pokój! Koniecznie powiedz księciu, że jesteśmy za­chwyceni jego łaskawością, gościnnością i wykwintnym gustem.

- Przekażę mu to, pani - obiecał Banderskeede, skłonił się i ty­łem wycofał z pokoju.

Służba wniosła bagaże, rozpakowała i ułożyła wszystko zgodnie z życzeniem Księżniczki, po czym została odprawiona. Jak tylko wy-kuśtykali za drzwi. Księżniczka wykonała powolny obchód komnaty, obejrzała każdy kąt, zajrzała za gobeliny, wydając ciche okrzyki za­chwytu nad jakością i czystością otoczenia. Wreszcie znalazła męża na szerokim balkonie z widokiem na rzekę, pola i odległe wzgórza. Czarodziej siedział milczący i zamyślony, wpatrując się w puszyste białe obłoki, które powoli płynęły na południe.

- Czyż tu nie jest wspaniale, Keddie? Wszystko takie piękne, że aż trudno uwierzyć - oświadczyła Księżniczka, radośnie podskakując na balkonie.

- Ludzie nie są tacy piękni.

- Nie są najgorsi, jak na wieśniaków.

-Nie o to chodzi. Nigdy jeszcze nie widziałem miejsca, gdzie tylu ludziom brakuje różnych części ciała. Zauważyłaś? Zastanowiła się przez chwilę.

- Może po prostu są niezręczni.

- Może. Albo może Grodź naprawdę jest tak okrutny, jak głosi plotka.

- Nie, Keddie, to niemożliwe. Spójrz tylko na ten pokój. Czło­wiek obdarzony tak nieskazitelnym gustem nie może być okrutny

- Dobry gust i okrucieństwo nie wykluczają się wzajemnie, moja droga. Widziałem kiedyś katowski topór, należący do najdoskonal­szych wyrobów sztuki rzemieślniczej. Kat kazał go zrobić na za­mówienie. To narzędzie kosztowało go roczne pobory, ale sam mówił, że inwestycja się opłaciła.

- Nie obchodzą mnie katowskie topory, Keddie. Widzę prze­cież, że książę Grodź jest człowiekiem eleganckim, dystyngowanym, wykształconym, subtelnym i delikatnym. Nie ma powodu przypu­szczać, że jest okrutny.

Kedrigern nie podtrzymywał tematu. Razem obejrzeli malowni­czy zachód słońca, a potem wrócili do sypialni. Wieczory robiły się już chłodne, więc na kominku płonął ogień. Księżniczka wyciągnęła się na grubej niedźwiedziej skórze przed kominkiem, żeby poczytać, zanim przyjdzie pora przebrać się do kolacji. Kedrigern, trochę nie­spokojny, skorzystał z okazji, żeby zwiedzić zachodnie skrzydło. Nie zobaczył nic i nie usłyszał nic na potwierdzenie swoich podejrzeń, wrócił więc do sypialni mocno zirytowany. Wiedział, że coś tu nie gra, ale to „coś" wciąż mu umykało. Nieuchwytny dysonans drażnił go niczym podejrzane nocne hałasy.

Zjawił się Banderskeede, żeby zaprowadzić ich do prywatnych apartamentów księcia. W uroczystej procesji przemierzyli nieznane korytarze, eskortowani przez pachołków z pochodniami. Kedrigern milczał, dopóki nic weszli na szerokie schody, prowadzące do poko­jów księcia - dopiero wtedy zrozumiał, co go dręczyło.

Przysunął się bliżej do Księżniczki i szepnął w podnieceniu:

- Nie czuję zapachu szczurów!

Odwróciła się i wytrzeszczyła na niego oczy, zdumiona tym oświadczeniem.

- Co ty wygadujesz, Keddie?

- Zaprosili mnie tutaj, ponieważ pałac jakoby roił się od szczu­rów, pamiętasz? No więc czy widziałaś, słyszałaś albo wywęszyłaś choć­by ślad szczura?

- Może odeszły.

- Więc dlaczego ludzie nie świętują? Nie widziałem nikogo z uradowaną miną.

- A ty byłbyś uradowany, gdybyś przeżył plagę magicznych szczu­rów? - odszepnęła.

Ten argument miał swoją wagę. Czarodziej skrzywił się, burknął coś pod nosem i zamilkł. Ale brak szczurów wciąż go niepokoił. Po chwili uderzyła go pewna myśl, więc znowu szepnął do Księżniczki:

- A co z tym wielkim festynem? Nie widzę żadnych innych go­ści. Mówię ci, moja droga, coś tu nie pasuje.

-Jak mają wyprawić festyn, zanim przepędzisz szczury?

- Ale tutaj nie ma żadnych szczurów!

- Oczywiście, że są, Keddie. Nie bądź taki podejrzliwy.

- Więc dlaczego nie widziałem ani jednego?

- Chciałbyś, żeby wyszły cię przywitać? Przecież masz je wytępić.

- Nie mogą tego wiedzieć. Szczury nie są aż takie sprytne.

- Przecież to są magiczne szczury - syknęła Księżniczka niecierpli­wie. - Chyba nie myślisz, że będą się zachowywały jak zwykłe szczury.

Kolejny trafny argument. Zamiast jednak uspokoić rozmówcę, tyl­ko jeszcze bardziej go rozdrażnił. Czarodziej wyczuwał coś przykrego w samej atmosferze zamku Grodzik. Pomimo całej elegancji, wyrafino­wania, bogactwa, splendoru i blasku - i jakichkolwiek jeszcze pochwal­nych przymiotników mogła użyć Księżniczka - zamek Grodzik był złym miejscem. Coś strasznego działo się w tych murach. Kedrigern nie miał jednak pojęcia, co to było, gdzie się odbywało i kto za tym stoi.

Pomacał medalion wiszący na szyi. Powodowany impulsem, po­dniósł medalion do oka i szybko zerknął przez Szczelinę Prawdziwej Wizji. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak powinno. Nie dostrzegł niczego podejrzanego i to go rozwścieczyło. Coś było nie tak i ko­niecznie musiał to sprawdzić.

Tymczasem dotarli do drzwi prywatnego apartamentu księcia Grodzią w północnej wieży, więc za późno już było, żeby dyskretnie rzucić czar. Kedrigern pomyślał o szybkim ochronnym zaklęciu dla siebie i Księżniczki, ale zmienił zdanie. W końcu przecież nie wie­dział, co konkretnie im groziło. Mordercy? Zapadnia? Trucizna? Nie, to bzdura. Nie musiał od razu trafić pomiędzy łajdaków tylko dlatego, że wyjechał z domu. Przyrzekł sobie, że tej nocy przeprowa­dzi dokładne śledztwo, na razie jednak zamierzał rozkoszować się dobrym jedzeniem i gościnnością księcia Grodzią. Jeżeli książę przy­wiązywał równą wagę do kuchni, co do wystroju wnętrz, kolacja po­winna okazać się pamiętnym wydarzeniem.

Książę Grodź przywitał ich osobiście, zamaszystym ukłonem, wykonanym z gracją przewyższającą wszystko, co Kedrigern dotąd widział w tym często kłaniającym się otoczeniu. Książę był wysokim mężczyzną, trochę zaokrąglonym w pasie i w okolicach podbródka; mięsisty, lecz nie sflaczały, przystojny w sposób, który Kedrigern uznał za lepki i nazbyt wystudiowany. Na prostej białej koszuli Grodź nosił krótką czarną szatę obramowaną gronostajami oraz luźne czar­ne spodnie, wpuszczone w wysokie czarne buty, które błyszczały jak wypolerowane tace. Długie, czarne loki księcia lśniły niemal tak ja­sno, jak płomyki niezliczonych czarnych świec oświetlających kom­natę.

- Witam, tysiąckrotnie witam piękno i mądrość szacownego wie­ku - przemówił Grodź głosem miękkim jak melasa. Ujął dłoń Księż­niczki, podniósł do ust i przytrzymał tam zbyt długo jak na gust Kedrigerna. Szczerząc małe żółtawe zęby w olśniewającym uśmiechu, wskazał stół nakryty wystawnie na trzy osoby, gdzie złoto, srebro i kry­ształy migotały w blasku świec.

- Wybaczcie mi prostotę tej skromnej zastawy. Pozwoliłem sobie spędzić wieczór sam na sam z najważniejszymi gośćmi, zanim zjadą się inni i obowiązki gospodarza pozbawią mnie waszego towarzystwa - wymruczał.

- To wspaniałe! - wykrzyknęła Księżniczka. - Wszystko, co do­tąd widzieliśmy w zamku Grodzik jest wykwintne, eleganckie, luksu­sowe, zbytkowne... jednym słowem książęce.

Kedrigernowi przyszły na myśl inne określenia: krzykliwe, pre­tensjonalne, efekciarskie, tandetne... jednym słowem wulgarne. Nie powiedział nic, tylko powściągliwie skłonił głowę przed księciem.

- Łaskawe pochwały tak pięknej istoty radują mnie ponad wszel­kie wyobrażenie, szlachetna pani. Lecz mistrz Kedrigern milczy. Po­wiedz mi, mistrzu - zwrócił się książę do czarodzieja z pokorną miną - czy coś cię uraziło lub rozgniewało? Natychmiast każę to usunąć.

Widok księcia Grodzią każącego się wyrzucić przez najbliższe okno stanowiłby przyjemną odmianę, ale Kedrigern niezbyt długo roz­koszował się tym pomysłem. Z uprzejmym uśmiechem powiedział:

- O nie, wszystko w porządku.

- Ach, bardzo mnie uspokoiłeś, mistrzu Kedrigernie. Nie przy­wykłem gościć sławnych czarodziejów i już się lękałem, że popełni­łem jakiś nietakt.

- Ależ skąd, książę - uspokoiła go Księżniczka. - Wszystko jest doskonale.

- Ponownie przyjmij moje podziękowania, śliczna pani - powie­dział Grodź, podając jej ramię. - Podobno widok rzeki w blasku księ­życa z tego balkonu wyróżnia się niezwykłym pięknem. Zechcesz to obejrzeć? I ty także, oczywiście, mistrzu Kedrigernie.

- Nie jestem miłośnikiem widoków - odparł czarodziej.

- Ach tak. Lubisz jednak smardze, tak słyszałem. Jeśli więc pod­niesiesz pokrywę tego złotego półmiska, znajdziesz tam wyborne smardze saut. Z pewnością twoja urocza małżonka pozwoli, żebyś ich skosztował, podczas gdy ona i ja obejrzymy rzekę.

- Dziękuję ci, książę. Uwielbiam smardze, ale rzadko mam oka­zję ich skosztować.

- Zatem pofolguj sobie, mistrzu Kedrigernie. Te grzyby rosną na moich ziemiach. Dopilnuję, żebyś zabrał obfity zapas do domu.

Grodź wyprowadził Księżniczkę na balkon. Jak tylko znikli z oczu, Kedrigern podniósł złotą pokrywę z podgrzewanego półmiska i wciąg­nął w nozdrza kuszący aromat, zmieszany z kłębami pary. Zamknął oczy i westchnął. Miał słabość do smardzów saut, słabość tym większą, że rzadko zaspokajaną. Zaczął lepiej myśleć o Grodziu. Pod tą lepką po­wierzchownością książę na pewno był wspaniałym facetem. To oburza­jące, jak plotka potrafi oczernić przyzwoitych ludzi. A nawet gdyby był zdeklarowaną świnią, smardze saut zmazywały wiele grzechów.

Kedrigern wziął chrupiącą piętkę chleba i łyżką nałożył na wierzch kopiastą porcję smardzów. Odgryzł kęs i przeżuwał powoli, rozkoszując się delikatnym smakiem. Skończywszy, jęknął z zachwy­tu. Wziął następną kromkę chleba, nałożył jeszcze większą porcję i pochłonął w dwóch kęsach. Trzecia i czwarta kromka znikły w szyb­kim tempie. Lecz gdy czarodziej podnosił do ust piątą porcję przy­smaku, przeszedł go zimny dreszcz. Ręce i nogi natychmiast mu zdrętwiały. Chciał krzyknąć, ale głos odmówił mu posłuszeństwa. Sparaliżowane palce nie potrafiły wykonać najprostszego zaklęcia. Bezradny, runął na podłogę.

Umysł miał sprawny, lecz ciało zupełnie pozbawione czucia. Narkotyki, pomyślał; powróciło mrożące krew w żyłach wspomnie­nie niejasnych pogłosek o zamku Grodzik, które tak beztrosko zlek­ceważył. Mężów z żonami zapraszano do zamku, głosiła plotka; a je­śli żona spodobała się księciu, małżeństwo znikało bez śladu. Kedri­gern wiedział, że zachował się jak kompletny dureń. Pokładając nadmierne zaufanie w swojej magii, nie wziął pod uwagę możliwo­ści, że zostanie obezwładniony podstępem; lecz czarodziej, który nie może mówić ani gestykulować, jest bezbronny jak dziecko.

Przez jakiś czas leżał, płonąc bezsilnym gniewem. Potem usły­szał, że Księżniczka wykrzykuje jego imię i podbiega do niego. Grodź odsunął ją, pochylił się nad czarodziejem i oznajmił:

- Widocznie do smardzów domieszano jakieś trujące grzyby. Kucharz za to zapłaci.

- Ale co z Kedrigernem? Co możemy dla niego zrobić?!

- Każę natychmiast go zanieść do mojej sypialni. Zajmie się nim mój osobisty lekarz.

- Och, mój biedny Keddie! Czy on uratuje mojego Keddie?

- Twój mąż rano będzie zdrów jak ryba, piękna pani. Jeśli nie, obedrę lekarza ze skóry, tak samo jak kucharza.

- Obedrzesz ze skóry? Książę, nie wolno ci... - zaczęła wstrzą­śnięta Księżniczka.

- Trzeba utrzymywać pewien poziom. Inaczej spada jakość usług. Za twoim pozwoleniem, Księżniczko, wezwę teraz ludzi, żeby przenieśli twojego męża do mojej sypialni.

Księżniczka uklękła obok Kedrigerna, ujęła jego twarz w obie dłonie i spojrzała na niego oczyma pełnymi łez. Nie mógł nawet mrugnąć, żeby przyciągnąć jej uwagę. Ucałowała go w czoło i przy­łożyła policzek do jego policzka. Słyszał jej łkania, ale nic nie mógł zrobić.

Grodź powrócił z dwoma krzepkimi, ponurymi mężczyznami.

- To jest mistrz Kedrigern, wielki czarodziej i honorowy gość w zamku Grodzik - poinformował ich. - Zatruł się smardzami. Trze­ba natychmiast przenieść go do moich komnat i położyć na łożu księcia Vulbasha, zrozumiano?

Zrozumieli. Chwycili czarodzieja za ramiona i kostki nóg i wy­nieśli go z pokoju. Ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszał, były zdławio­ne łkania Księżniczki i pocieszający głos Grodzią.

Niesiony przez dwóch służących, Kedrigern po trosze zrewido­wał swoją opinię o księciu. Ostatecznie Grodź starał się naprawić zło. Kucharze popełniają błędy, zwłaszcza z grzybami. Nie należy wierzyć plotkom. A poza paraliżem właściwie nic mu nie dolegało. Może osądził księcia zbyt pochopnie.

Potem zauważył, że znoszą go na dół, pokonując kolejne kon­dygnacje kamiennych schodów. Na dół, nie na górę do książęcej sy­pialni. Kedrigern poczuł się naprawdę bardzo źle.

Gdzieś głęboko pod zamkiem schody się skończyły. Słudzy we­szli do ciemnej komórki i niezbyt delikatnie rzucili czarodzieja na stół niczym połeć mięsa. Pochodnia zapłonęła gdzieś poza zasięgiem jego wzroku. Usłyszał, jak dwaj jego tragarze siadają na skrzypiących krzesłach i wzdychają z ulgą.

- Ciężki jak na takiego chudzielca, no nie? - odezwał się jeden.

- To przez ten narkotyk. Robią się całkiem bezwładni. Po krótkiej przerwie pierwszy głos powiedział:

- No, czas przygotować loże księcia Vulbasha dla następnego gościa.

Drugi wydał zduszony, fałszywy chichot.

- Dawno nikogo nie mieli. Już oni go dobrze przywitają.

- Dla nich zawsze albo uczta, albo głód. Dwaj słudzy znowu zamilkli. Potem pierwszy wstał, żegnany peł­nym ulgi skrzypnięciem mebla, na którym siedział.

- Bierzmy się do roboty, Jegg - zaproponował. - Im szybciej za­czniemy, tym szybciej skończymy.

Następne skrzypnięcie, potem głębokie, znużone westchnienie i drugi głos powiedział:

- Racja, Thubb. Nikt nam nie pomoże?

- Reszta chłopaków ma robotę.

- Nie wiem, czy damy radę. Ta pokrywa robi się coraz cięższa.

- Poradzimy sobie, Jegg. No, chodź.

Kedrigern, rozpłaszczony na stole i wpatrzony w mroczny sufit, nie widział ani skrawka otoczenia. Słuchał jednak uważnie, ponie­waż ta krótka rozmowa obudziła w nim słabą nadzieję.

Przede wszystkim musiał powstrzymać Thubba i Jegga, cokol­wiek zamierzali zrobić. Nie miał zielonego pojęcia, czym jest łoże księcia Vulbasha, miał natomiast pewność, że nie chce na nim spo­cząć; podejrzewał, że oznaczałoby to wieczny spoczynek. Wolał tego uniknąć, w obecnym zaś stanie mógł się posłużyć tylko skupioną siłą woli.

Na nieszczęście magia mentalna stanowiła jego słaby punkt. Jako uczeń lubił pracować rękami i koncentrował się na magii gestykulacyjnej. W trakcie zaawansowanych studiów opanował inkantacje i zaklęcia werbalne. Magii mentalnej nie używał prawie nigdy - a teraz tylko to mu zostało.

Usłyszał liczne stękania, stłumione przekleństwa i pisk kołowro­tu wciągającego linę. Kamień zazgrzytał o kamień. Znowu stękania, tym razem głośniejsze. Kedrigern zebrał całą posiadaną moc i skie­rował na przedmiot dźwigany przez dwóch mężczyzn, dzięki czemu na ułamek sekundy potroił jego wagę.

To wystarczyło. Usłyszał donośny huk i trzask. Sufit zadrżał, a obok ktoś zawył z bólu.

- Moje krzyże! Połamało mi krzyże, Thubb! Mówiłem ci, że po­trzebujemy pomocy! - wrzasnął Jegg.

- No, no, spokojnie, pewnie coś sobie naciągnąłeś - odparł jego towarzysz.

- Nie mogę się wyprostować, durniu! Zostałem kaleką na resztę życia! Jeśli książę Grodź tak mnie zobaczy, własnoręcznie zrzuci mnie na łoże Vulbasha! - zaskomlał Jegg głosem pełnym bólu i prze­rażenia.

- Książę tego nie zrobi, Jegg.

-Jasne, że zrobi! I pewnie zrzuci ciebie razem ze mną! Thubb milczał przez chwilę, potem powiedział:

- Zabiorę cię stąd i obejrzę przy lepszym świetle. Może coś po­radzę.

- Zinch, ten z zachodniego lochu, potrafi leczyć nadwerężone krzyże. Zaprowadzisz mnie do niego, Thubb?

- A co z tamtym? Nie odsunęliśmy wieka na tyle, żeby go wrzu­cić.

- Przecież on nigdzie nie pójdzie. Niedługo sami po niego przyjdą. Są dostatecznie wygłodzeni. Chodźmy, Thubb.

Kedrigern usłyszał kroki, potem trzasnęły ogromne drzwi i za­padła cisza. Ze wszystkich sił próbował się poruszyć, był jednak zu­pełnie bezwładny. Mógł lekko poruszać gałkami ocznymi i mrugać, ale głos i ciało nadal odmawiały mu posłuszeństwa.

Usłyszał szuranie, piski i ciche głosiki. Obok rozległo się skroba­nie. Czarodziej poczuł ciężar na brzuchu, potem na piersiach i nagle spojrzał prosto w paciorkowate ślepia wielkiego szarego szczura.

- Dlaczego nigdy nie dostaniemy jakiegoś smacznego gruba­ska? - zapiszczał głosik obok jego ucha.

- Ten nam wystarczy. Trochę chuderlawy, ale wystarczy - odpo­wiedział inny głosik.

-Jak myślisz, Fred? Czy on się nadaje?

- Dla mnie wygląda nieźle.

- Trzeba uważać na truciznę. Wtedy, kiedy nam zrzucili tego za­trutego, straciliśmy paru dobrych chłopaków.

- Zawsze się martwisz na zapas, Jerry.

- No, ostrożności nigdy za wiele. Dlaczego nie spuścili go na dół, jak innych?

-Jeden z dozorców nadwerężył sobie grzbiet. Słyszałeś, jak wrzeszczał.

- Wszystko jedno, dziwnie to wygląda.

- Och, zamknij się i jedz obiad, Jerry!

Szczur siedzący na piersi Kedrigerna milczał przez cały czas. Przekrzywiał głowę to na lewo, to na prawo, wpatrywał się uważnie w czarodzieja i zacierał przednie łapki gestem, który Kedrigernowi kojarzył się niemile z człowiekiem myjącym ręce, zanim zasiądzie do obfitego posiłku.

- Zaraz, zaraz. Chwileczkę - powiedział szary szczur. - Chyba znam tego gościa.

- Przedstaw nas, Ali, a potem zaczynajmy - zawołał cienki gło­sik, wywołując ogólny wybuch śmiechu.

Szary szczur uciszył wesołków gniewnym spojrzeniem.

-Jeśli to jest ten, o którym myślę, on może nam pomóc. Serce Kedrigerna podskoczyło gwałtownie.

- Więc kim on jest. Alf? - zawołał jakiś szczur.

- Tak, Alf, powiedz nam, kto to jest ten facet! - zażądał inny.

- To jest Kedrigern z Góry Cichego Gromu, ot co! On jest cza­rodziejem! - oznajmił triumfalnie Alf. - Ocalił mojego brata Mata i wszystkich jego przyjaciół przed barbarzyńcami!

- Daj spokój, Alf... skąd wiesz, że to on? - zapytał inny szczur.

- Mat opisywał go wiele razy. I spójrzcie tylko, on ma na szyi medalion Gildii Czarodziejów! Tak, to na pewno Kedrigern.

W tłumie podniosły się gniewne głosy, a Kedrigern znowu stra­cił ducha. Pomimo entuzjazmu Alfa czarodzieje wyraźnie nie cieszy­li się popularnością wśród jego kolegów-szczurów.

- Kedrigern najlepiej zna się na przeciwzaklęciach ze wszystkich żyjących czarodziejów, wy głupie gryzonie! - krzyknął Alf, prostując się i dramatycznie machając przednimi łapkami. - Potrafi zmienić nas z powrotem w ludzi!

- Czy możemy mu zaufać. Alf? Przecież to czarodziej zmienił nas w szczury, sam wiesz - odezwał się jakiś głos.

- Mistrz Kedrigern zasługuje na zaufanie - oświadczył stanow­czo Alf, a Kedrigern w duchu podziękował mu za trafny osąd.

- Słuchaj no. Alf, zanim zaczniesz nam robić nadzieję... czy on żyje? - zapytał kolejny szczur.

- Oczywiście, że żyje. Spójrzcie na jego oczy. Czujecie zapach sma­żonych smardzów? W ten sposób Grodź podaje im narkotyk. Za kilka godzin facet dojdzie do siebie. Tymczasem lepiej zabierzmy go w bez­pieczne miejsce, zanim dozorcy wrócą. Ostatnia cela jest pusta... tam go zaniesiemy. Jeny, zbierz resztę bandy. Bob, przynieś trochę łachma­nów i kości do rozrzucenia, żeby dozorcy niczego nie podejrzewali -polecił energicznie Alf, tonem osobnika nawykłego do rozkazywania.

Po krótkiej chwili Kedrigern jechał wygodnie mrocznym kory­tarzem na grzbietach czterdziestki krzepkich szczurów. Ten sposób podróżowania był znacznie przyjemniejszy niż metoda Jegga i Thubba, poza tym szczury znacznie bardziej od dozorców troszczyły się o całość cielesnej powłoki czarodzieja, ale w jego umyśle wciąż pa­nował chaos. Nie miał pojęcia, jak długo jest sparaliżowany; z pewnością już ponad godzinę. Zdaniem Alfa miał pozostać bezwładny jeszcze przez parę godzin. A co się wtedy stanie z Księżniczką?

Była niewinna i naiwna. Nie potrafiłaby się oprzeć gładkim i wy­praktykowanym sztuczkom Grodzią. Magia mogła ją obronić, ale Księżniczka sama przyznała, że jeszcze nie opanowała poważnych za­klęć. Brakowało jej instynktownej pewności, nie umiała odruchowo wybrać zaklęcia najodpowiedniejszego dla sytuacji - co przychodzi wraz z doświadczeniem. Powinna uciekać. Walka nie miała sensu -Księżniczka była zwinna, lecz niezbyt silna; Grodź łatwo ją pokona i zniewoli siłą. Może już teraz... nie, z pewnością nie przed kolacją, uspokajał się Kedrigern... nawet Grodź nie jest taki zdeprawowany. Raczej będzie zwlekał, smakował jej bezradność, czekał cierpliwie i obserwował z rozkoszą, jak łagodna gołąbka podfruwa coraz bliżej do okrutnej pułapki.

Jeśli książę dostatecznie długo będzie celebrował swoje zwycię­stwo, Kedrigern zdąży ocalić Księżniczkę przed najgorszym. Jeśli zaś nie zdąży, Grodź za to odpowie; a jego odpowiedź będzie długa i skomplikowana, przyrzekł sobie w duchu czarodziej.

Pod nadzorem Alfa i Jerry'ego złożono Kedrigerna na kamien­nej pryczy w ciemnej, pustej celi. Dla lepszego kamuflażu przysypa­no go cuchnącą słomą, a potem pozostało tylko czekanie. Alf przy­cupnął obok jego ucha. Zniżonym głosem opisywał sytuację w za­mku Grodzik.

-Wiem, że nie zechcesz zaczekać i wysłuchać mnie, kiedy już odzyskasz siły, mistrzu Kedrigernie - bardzo rozsądnie wyjaśnił Alf-więc lepiej teraz ci opowiem, co tu się dzieje.

- Powiedz mu o tym podłym czarodzieju, Alf - pisnął gniewnie cienki głosik.

- Wszystko w swoim czasie, Jack. Widzisz, mistrzu Kedrigernie, sprowadzono nas tutaj pod fałszywym pozorem, jak zapewne ciebie i wielu innych, ośmielę się domyślać. Właśnie kończyliśmy mur i fosę dla Martina Nieugiętego, daleko na północy, kiedy zjawił się posłaniec Grodzia i złożył nam zdumiewająco wysoką ofertę, jeśli wyko­namy na miejscu poufne zlecenie dla księcia. Sekretne schody, ukry­te przejścia... te rzeczy.

- My jesteśmy fachowcy, panie - odezwał się wielki, spokojny szczur obok Alfa. - Zbudowaliśmy tego na kopy.

- Racja, Dań. W każdym razie przyjechaliśmy do zamku Grodzik i pracowaliśmy tutaj przez trzy lata. Akurat przed naszym przy­jazdem książę Vulbash Łagodny zniknął z widoku i Grodź przejął władzę. Zbudowaliśmy bardzo ładne ukryte korytarze i sekretne przejścia, takich jeszcze nie widziałeś, mistrzu Kedrigernie, słusznie więc byliśmy dumni ze swojej pracy. Potem, kiedy poprosiliśmy księ­cia Grodzią o zapłatę...

- Ten wstrętny, śmierdzący czarodziej zmienił nas wszystkich w szczury! - wybuchnął Jack.

- To prawda, mistrzu Kedrigernie - potwierdził ponuro Alf. -Przez jakiś czas próbowaliśmy nękać Grodzią, żeby zmienił nas z po­wrotem w ludzi i wypłacił nam pieniądze, ale on się nie dał. To twar­dy, okrutny człowiek. Wrzucił nas tutaj, do jamy, gdzie uwięził bied­nego Vulbasha, i przywalił otwór tym wielkim kamieniem. Myśleli­śmy już, że umrzemy z głodu tam na dole. To były ciężkie chwile.

- Potem zrzucił na dół tego czarodzieja - wtrącił Dań.

- W samą porę - dodał inny szczur, nagrodzony aprobującym pomrukiem tłumu.

- To trochę wbrew naturze, mistrzu Kedrigernie, ale jedzenie to jedzenie, a my byliśmy głodni. No i w końcu jesteśmy szczurami.

Kedrigern rozumiał i współczuł, i serdecznie żałował, że nie może tego powiedzieć. Zdobył się tylko na słaby jęk. Chociaż tak ci­chy, ten odgłos wprowadził Alfa w radosne podniecenie.

- Słyszeliście, chłopaki? On się budzi! - zapiszczał uradowany szczur. - Lada chwila będziemy znowu ludźmi!

Kedrigern intensywnie odczuwał każdą mijającą chwilę; rzeczy­wiście jednak już wkrótce zaczął się sztywno poruszać i niewyraźnie mówić. Zgarnął z siebie słomę i usiadł prosto, a szczury przysiadły przed nim półkolem, spoglądając na niego wyczekująco.

- Uratowaliście mi życie, panowie, a także... mam nadzieję... honor mojej żony. To się okaże. Ale najpierw: czy wszyscy są tutaj? -zapytał czarodziej.

Alf szybko przeliczył zebranych i odparł:

-Wszyscy są, mistrzu Kedrigernie!

- Doskonale. - Kedrigern rozłożył ramiona i spojrzał w dół, na swoich sprzymierzeńców. - Chcę, żebyście mocno zamknęli oczy. Teraz weźcie pięć głębokich oddechów, bardzo powoli, i wstrzymaj­cie piąty oddech.

Zaczął mówić głębokim, monotonnym głosem, rysując palcami skomplikowane figury. Coraz szybciej wypowiadał słowa zaklęcia. Potem głośno klasnął w dłonie i nagle mała cela wypełniła się tłumem ludzi, ponieważ na miejscu czterdziestu siedmiu szczurów pojawiło się czter­dziestu siedmiu krzepkich robotników: kopaczy, murarzy i cieśli.

Kedrigern wzniósł rękę, żeby uciszyć radosny gwar głosów. Alf pospieszył mu z pomocą, szepcząc:

- Cisza, chłopaki! Nie chcemy, żeby ktoś się dowiedział.

- Od czego zaczynamy, Alf? - zapytał jakiś potężny mężczyzna niskim, powolnym głosem.

- Zbrojownia, Dań. Wejdziemy tam przez sekretne drzwi. Jak się uzbroimy, możemy się rozdzielić.

- Czy mogę dostać się niepostrzeżenie do zachodniego skrzy­dła? - zapytał Kedrigern.

-Jest tam prywatna klatka schodowa i ukryte przejście, które otwiera się w rogu kominka. Pokażę ci drogę.

- Dziękuję, Alf, i powodzenia. Chciałbym pójść z wami, ale kie­dy pomyślę o Księżniczce w objęciach tego łajdaka...

- Nie mów nic więcej, mistrzu Kedrigernie. Tak między nami, nie spodziewam się większych kłopotów. W tym zamku niewielu chciałoby walczyć za księcia Grodzią.

Alf wyprowadził cały oddział z lochu na podest schodów, gdzie zatrzymał się przed gładką kamienną ścianą. Przez chwilę wpatrywał się w pustą powierzchnię, potem wyciągnął rękę i nacisnął trzy małe kamienie po kolei. Ściana otwarła się bezgłośnie. Alf zerknął na cza­rodzieja z zawodową dumą.

- Na lewo, w górę po schodach i drugie drzwi na prawo - po­wiedział. - Musisz tylko nacisnąć. Wszystkie drzwi otwierają się od środka.

Kedrigern mocno uścisnął dłoń Alfa i pomachał na pożegnanie pozostałym.

- Wszystkiego najlepszego, ludzie - powiedział i skręcił w lewo.

Pochodnia w jego dłoni oświetliła zdumiewająco schludny kory­tarz: żadnego kurzu, żadnych nietoperzy, ledwie kilka pajęczyn. Wyglą­dało na to, że sekretne korytarze zamku Grodzik są często używane.

Przed drugimi drzwiami przystanął na chwilę, żeby wybrać ro­dzaj zaklęcia. Grodź nie wykręci się sianem, a ktokolwiek jest przy nim, również oberwie. Zakończywszy przygotowania, Kedrigern rzu­cił uniwersalny czar ochronny, starając się nie myśleć, że powinien był to zrobić kilka godzin wcześniej, jak tylko nabrał podejrzeń. Dotknął drzwi czubkami palców i bardzo ostrożnie pchnął.

Drzwi uchyliły się cichutko. Kedrigern wśliznął się w róg komin­ka i nasłuchiwał przez chwilę. Słyszał tylko wesoły trzask płomieni. Obszedł bokiem ogień i zajrzał do komnaty. Nie zobaczył żadnego bałaganu, żadnych śladów walki i przemocy. Na mgnienie oka prze­straszył się, że Grodź zaniósł księżniczkę do własnej sypialni - a wte­dy zobaczył lśniące czarne buty księcia, stojące obok łóżka.

Wskoczył do sypialni z rozpostartymi ramionami i wykrzyknął:

-Wstawaj i gotuj się na śmierć, Grodziu! To ja, Kedrigern z Góry Cichego Gromu, przychodzę pomścić...

- Keddie! To naprawdę ty? - zawołał zdumiony głos za jego ple­cami.

- Księżniczka!

Zerwała się z fotela po drugiej stronie kominka. Książki bezła­dnie posypały się na podłogę, kiedy podbiegła do męża.

-Jesteś cały, zdrowy i nietknięty! Nie zrobił ci krzywdy! - zawo­łała głosem zdławionym przez pocałunki, którymi go obsypywała.

- A ty, moja droga... czy on...

- Próbował, Keddie. Ale mu się nie udało.

Kedrigern wydal głębokie westchnienie ulgi i mocno przytulił żonę, zbyt szczęśliwy, żeby mówić. Uniknęła niebezpieczeństwa, on przeżył, udaremnili plany Grodzią. Wszystko dobrze się skończyło.

- Co ci się stało, Keddie? Czy on cię otruł?

- Domieszał paraliżującego narkotyku do grzybów. Zakładał, że jeśli nie mogę mówić ani się poruszać, będę bezradny. I prawie miał rację.

- Ale ty go przechytrzyłeś! - zawołała, ściskając go czule.

- Z niewielką pomocą. A ty, moja droga? Jak mu się wymknęłaś?

- Grodź nalegał, że odprowadzi mnie do sypialni. Dla obrony przed szczurami, tak twierdził. Pamiętałam, co mówiłeś, że nie czuć żadnych szczurów, byłam więc wyjątkowo czujna, uważna i ostrożna przez całą drogę. Nie spostrzegłam ani śladu szczurów, więc zwątpi­łam w motywy księcia.

- Grzeczna dziewczynka. Mądra dziewczynka. Główka nie od parady.

- Zachowywał się jak skończony dżentelmen. Nalegał nawet, żebym zaryglowała drzwi od środka...

- Podstępna świnia! - warknął Kedrigern.

- ... ale wtedy już nabrałam podejrzeń. Przebrałam się w szla­frok i usiadłam przy kominku z książkami. Chciałam być gotowa. Po jakimś czasie usłyszałam hałas i zobaczyłam Grodzią obok łóżka, jak po cichutku zdejmował buty. Widocznie wśliznął się ukrytymi drzwiami.

- Widocznie.

- No, łatwo było odgadnąć, co zamierzał...

- Nędznik!

- ...więc dałam mu nauczkę. Przeczytałam to prosto z książki. Zdumiony Kedrigern spojrzał na jej promienną twarz.

- Przeczytałaś mu szereg synonimów? Co to pomogło?

- Och, nie. Czytałam inną książkę, Keddie - wyjaśniła Księżnicz­ka. Podbiegła do sterty książek obok fotela, wyciągnęła jeden tom i pokazała Kedrigernowi tytuł wytłoczony czerwonymi literami na czarnej okładce: „Czary na każdą okazję".

- Wspaniale, moja droga! Jestem z ciebie dumny, naprawdę. Powiedz mi, którego zaklęcia użyłaś? Jak podziałało?

Księżniczka, bardzo zadowolona z siebie, wskazała na buty.

- Dlaczego nie zapytasz samego Grodzią?

Kedrigern podszedł bliżej, zajrzał do jednego buta, niczego nie znalazł, więc zajrzał do drugiego. Siedział tam książę Grodź, maleń­ki, bezradny i bardzo, bardzo zły. Kedrigern wybuchnął głośnym śmiechem. Chwycił Księżniczkę za ręce i razem odtańczyli kółeczko wokół buta.

Księżniczka ze śmiechem upadła na łóżko. Kedrigern popatrzył na księcia z rozbawioną miną.

- No, książę, jak ci się podoba? - zapytał wesoło. Rozwścieczony książę próbował wyskoczyć z buta, ale wpadł z po­wrotem. Spiorunował czarodzieja gniewnym spojrzeniem wyłupia­stych oczu i nadął się groźnie.

- Brerep! - powiedział.


13. Książę w podskokach

Pogoda była ładna, podróż przebiegała gładko. Dla Księżnicz­ki, uszczęśliwionej, że nareszcie wyrwała się z domku na Górze Ci­chego Gromu, nawet taka zmiana otoczenia stanowiła podniecają­ce przeżycie. Dla Kedrigerna natomiast brak urozmaiceń był błogo­sławieństwem. Zdaniem czarodzieja, każda podróż oznaczała niemi­łe niespodzianki i niepotrzebne zamieszanie; w podróży spotykał nowych ludzi i przeżywał nowe doświadczenia, jedno i drugie pa­skudne.

Podróżny zawsze bywał naciągany. Waluta zmieniała się na każdym etapie drogi, a miejscowi zawsze twierdzili, że ich moneta jest warta więcej od innych, stosownie do tego ustalając ceny. Nigdy nie podawa­no dokładnych odległości, a pytanie o drogę nie miało sensu, ponie­waż żadne dwa okręgi nie trzymały się tego samego systemu miar. Drin­ki różniły się wielkością i na dodatek miały dziwaczne nazwy: podróż­ny nigdy nie wiedział, czy dostanie kieliszek piwa, czy kufel wódki. Obo­wiązywała tylko jedna zasada: „Im lepszy trunek, tym mniejsza porcja". Jedzenie było obrzydliwe. Łóżka były twarde, wyboiste i pełne maleń­kich, ruchliwych stworzonek obdarzonych wilczym apetytem. Ręczni­ki były zawsze szorstkie i szare, o ile w ogóle je dostarczano, ponieważ najczęściej nie było gdzie się umyć, a jeśli już była woda, to zimna i brudna. Krótko mówiąc, Kedrigern nienawidził podróży.

Jednakże obecna podróż okazała się tylko umiarkowanie okrop­na, a wyraźne rozradowanie Księżniczki pomagało znosić wszelkie niewygody. Stanęli przed bramą zamku Grodzik pewnego pylnego popołudnia, niezbyt utrudzeni. Strażnik z drewnianą nogą wpuścił ich na dziedziniec. Ruszyli do wejścia, gdzie oddali swoje bagaże kil­ku zaaferowanym służącym, z których każdemu brakowało to oka, to ucha, to kilku palców. Utykający chłopak stajenny zabrał ich ko­nie, podczas gdy z zamku wyszedł na ich spotkanie starszy, dystyngo­wany mężczyzna w czerni, bez jednej ręki.

- Pozdrowienia dla słynnego czarodzieja Kedrigerna i pięknej Księżniczki - powiedział. -Jestem Banderskeede, główny ochmistrz księcia Grodzią. Witam was w jego imieniu. Czy mieliście dobrą podróż?

- Całkiem dobrą - odparł Kedrigern. Zaczynał już tęsknić za domem.

Księżniczka uszczypnęła go w ramię, uśmiechnęła się mile i po­wiedziała:

- Ta podróż stanowiła niezapomniane przeżycie. Piękna pogo­da i wspaniała, barwna, malownicza sceneria.

- Książę ucieszy się, kiedy to usłyszy. Przekażę mu wyrazy wasze­go zadowolenia.

- Czy spotkamy księcia Grodzią?

- W tej chwili księcia zajmują sprawy państwowe, pani, lecz ma nadzieję, że przyjmiecie jego zaproszenie na prywatną kolację dziś wieczorem.

- Z największą przyjemnością - zapewniła Księżniczka. Banderskeede poprowadził ich szerokim korytarzem i krętą klatką schodową do pokojów gościnnych w zachodnim skrzydle. Sy­pialnia miała rozmiary sporej gospody. Ozdobne łoże z baldachi­mem mogło wygodnie pomieścić dwunastu wymagających śpiochów.

Na wyłożonych boazerią ścianach wisiały bogate gobeliny. Umeblo­wanie, choć skąpe, było najwyższej jakości.

- Czy to wam odpowiada? - zapytał Banderskeede, z szacun­kiem pochylając głowę i pocierając kikut ręki.

- W zupełności - odparł Kedrigern.

Księżniczka uszczypnęła go ponownie, tym razem mocniej.

-Uroczy pokój! Koniecznie powiedz księciu, że jesteśmy za­chwyceni jego łaskawością, gościnnością i wykwintnym gustem.

- Przekażę mu to, pani - obiecał Banderskeede, skłonił się i ty­łem wycofał z pokoju.

Służba wniosła bagaże, rozpakowała i ułożyła wszystko zgodnie z życzeniem Księżniczki, po czym została odprawiona. Jak tylko wy-kuśtykali za drzwi. Księżniczka wykonała powolny obchód komnaty, obejrzała każdy kąt, zajrzała za gobeliny, wydając ciche okrzyki za­chwytu nad jakością i czystością otoczenia. Wreszcie znalazła męża na szerokim balkonie z widokiem na rzekę, pola i odległe wzgórza. Czarodziej siedział milczący i zamyślony, wpatrując się w puszyste białe obłoki, które powoli płynęły na południe.

- Czyż tu nie jest wspaniale, Keddie? Wszystko takie piękne, że aż trudno uwierzyć - oświadczyła Księżniczka, radośnie podskakując na balkonie.

- Ludzie nie są tacy piękni.

- Nie są najgorsi, jak na wieśniaków.

-Nie o to chodzi. Nigdy jeszcze nie widziałem miejsca, gdzie tylu ludziom brakuje różnych części ciała. Zauważyłaś? Zastanowiła się przez chwilę.

- Może po prostu są niezręczni.

- Może. Albo może Grodź naprawdę jest tak okrutny, jak głosi plotka.

- Nie, Keddie, to niemożliwe. Spójrz tylko na ten pokój. Czło­wiek obdarzony tak nieskazitelnym gustem nie może być okrutny

- Dobry gust i okrucieństwo nie wykluczają się wzajemnie, moja droga. Widziałem kiedyś katowski topór, należący do najdoskonal­szych wyrobów sztuki rzemieślniczej. Kat kazał go zrobić na za­mówienie. To narzędzie kosztowało go roczne pobory, ale sam mówił, że inwestycja się opłaciła.

- Nie obchodzą mnie katowskie topory, Keddie. Widzę prze­cież, że książę Grodź jest człowiekiem eleganckim, dystyngowanym, wykształconym, subtelnym i delikatnym. Nie ma powodu przypu­szczać, że jest okrutny.

Kedrigern nie podtrzymywał tematu. Razem obejrzeli malowni­czy zachód słońca, a potem wrócili do sypialni. Wieczory robiły się już chłodne, więc na kominku płonął ogień. Księżniczka wyciągnęła się na grubej niedźwiedziej skórze przed kominkiem, żeby poczytać, zanim przyjdzie pora przebrać się do kolacji. Kedrigern, trochę nie­spokojny, skorzystał z okazji, żeby zwiedzić zachodnie skrzydło. Nie zobaczył nic i nie usłyszał nic na potwierdzenie swoich podejrzeń, wrócił więc do sypialni mocno zirytowany. Wiedział, że coś tu nie gra, ale to „coś" wciąż mu umykało. Nieuchwytny dysonans drażnił go niczym podejrzane nocne hałasy.

Zjawił się Banderskeede, żeby zaprowadzić ich do prywatnych apartamentów księcia. W uroczystej procesji przemierzyli nieznane korytarze, eskortowani przez pachołków z pochodniami. Kedrigern milczał, dopóki nic weszli na szerokie schody, prowadzące do poko­jów księcia - dopiero wtedy zrozumiał, co go dręczyło.

Przysunął się bliżej do Księżniczki i szepnął w podnieceniu:

- Nie czuję zapachu szczurów!

Odwróciła się i wytrzeszczyła na niego oczy, zdumiona tym oświadczeniem.

- Co ty wygadujesz, Keddie?

- Zaprosili mnie tutaj, ponieważ pałac jakoby roił się od szczu­rów, pamiętasz? No więc czy widziałaś, słyszałaś albo wywęszyłaś choć­by ślad szczura?

- Może odeszły.

- Więc dlaczego ludzie nie świętują? Nie widziałem nikogo z uradowaną miną.

- A ty byłbyś uradowany, gdybyś przeżył plagę magicznych szczu­rów? - odszepnęła.

Ten argument miał swoją wagę. Czarodziej skrzywił się, burknął coś pod nosem i zamilkł. Ale brak szczurów wciąż go niepokoił. Po chwili uderzyła go pewna myśl, więc znowu szepnął do Księżniczki:

- A co z tym wielkim festynem? Nie widzę żadnych innych go­ści. Mówię ci, moja droga, coś tu nie pasuje.

-Jak mają wyprawić festyn, zanim przepędzisz szczury?

- Ale tutaj nie ma żadnych szczurów!

- Oczywiście, że są, Keddie. Nie bądź taki podejrzliwy.

- Więc dlaczego nie widziałem ani jednego?

- Chciałbyś, żeby wyszły cię przywitać? Przecież masz je wytępić.

- Nie mogą tego wiedzieć. Szczury nie są aż takie sprytne.

- Przecież to są magiczne szczury - syknęła Księżniczka niecierpli­wie. - Chyba nie myślisz, że będą się zachowywały jak zwykłe szczury.

Kolejny trafny argument. Zamiast jednak uspokoić rozmówcę, tyl­ko jeszcze bardziej go rozdrażnił. Czarodziej wyczuwał coś przykrego w samej atmosferze zamku Grodzik. Pomimo całej elegancji, wyrafino­wania, bogactwa, splendoru i blasku - i jakichkolwiek jeszcze pochwal­nych przymiotników mogła użyć Księżniczka - zamek Grodzik był złym miejscem. Coś strasznego działo się w tych murach. Kedrigern nie miał jednak pojęcia, co to było, gdzie się odbywało i kto za tym stoi.

Pomacał medalion wiszący na szyi. Powodowany impulsem, po­dniósł medalion do oka i szybko zerknął przez Szczelinę Prawdziwej Wizji. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak powinno. Nie dostrzegł niczego podejrzanego i to go rozwścieczyło. Coś było nie tak i ko­niecznie musiał to sprawdzić.

Tymczasem dotarli do drzwi prywatnego apartamentu księcia Grodzią w północnej wieży, więc za późno już było, żeby dyskretnie rzucić czar. Kedrigern pomyślał o szybkim ochronnym zaklęciu dla siebie i Księżniczki, ale zmienił zdanie. W końcu przecież nie wie­dział, co konkretnie im groziło. Mordercy? Zapadnia? Trucizna? Nie, to bzdura. Nie musiał od razu trafić pomiędzy łajdaków tylko dlatego, że wyjechał z domu. Przyrzekł sobie, że tej nocy przeprowa­dzi dokładne śledztwo, na razie jednak zamierzał rozkoszować się dobrym jedzeniem i gościnnością księcia Grodzią. Jeżeli książę przy­wiązywał równą wagę do kuchni, co do wystroju wnętrz, kolacja po­winna okazać się pamiętnym wydarzeniem.

Książę Grodź przywitał ich osobiście, zamaszystym ukłonem, wykonanym z gracją przewyższającą wszystko, co Kedrigern dotąd widział w tym często kłaniającym się otoczeniu. Książę był wysokim mężczyzną, trochę zaokrąglonym w pasie i w okolicach podbródka; mięsisty, lecz nie sflaczały, przystojny w sposób, który Kedrigern uznał za lepki i nazbyt wystudiowany. Na prostej białej koszuli Grodź nosił krótką czarną szatę obramowaną gronostajami oraz luźne czar­ne spodnie, wpuszczone w wysokie czarne buty, które błyszczały jak wypolerowane tace. Długie, czarne loki księcia lśniły niemal tak ja­sno, jak płomyki niezliczonych czarnych świec oświetlających kom­natę.

- Witam, tysiąckrotnie witam piękno i mądrość szacownego wie­ku - przemówił Grodź głosem miękkim jak melasa. Ujął dłoń Księż­niczki, podniósł do ust i przytrzymał tam zbyt długo jak na gust Kedrigerna. Szczerząc małe żółtawe zęby w olśniewającym uśmiechu, wskazał stół nakryty wystawnie na trzy osoby, gdzie złoto, srebro i kry­ształy migotały w blasku świec.

- Wybaczcie mi prostotę tej skromnej zastawy. Pozwoliłem sobie spędzić wieczór sam na sam z najważniejszymi gośćmi, zanim zjadą się inni i obowiązki gospodarza pozbawią mnie waszego towarzystwa - wymruczał.

- To wspaniałe! - wykrzyknęła Księżniczka. - Wszystko, co do­tąd widzieliśmy w zamku Grodzik jest wykwintne, eleganckie, luksu­sowe, zbytkowne... jednym słowem książęce.

Kedrigernowi przyszły na myśl inne określenia: krzykliwe, pre­tensjonalne, efekciarskie, tandetne... jednym słowem wulgarne. Nie powiedział nic, tylko powściągliwie skłonił głowę przed księciem.

- Łaskawe pochwały tak pięknej istoty radują mnie ponad wszel­kie wyobrażenie, szlachetna pani. Lecz mistrz Kedrigern milczy. Po­wiedz mi, mistrzu - zwrócił się książę do czarodzieja z pokorną miną - czy coś cię uraziło lub rozgniewało? Natychmiast każę to usunąć.

Widok księcia Grodzią każącego się wyrzucić przez najbliższe okno stanowiłby przyjemną odmianę, ale Kedrigern niezbyt długo roz­koszował się tym pomysłem. Z uprzejmym uśmiechem powiedział:

- O nie, wszystko w porządku.

- Ach, bardzo mnie uspokoiłeś, mistrzu Kedrigernie. Nie przy­wykłem gościć sławnych czarodziejów i już się lękałem, że popełni­łem jakiś nietakt.

- Ależ skąd, książę - uspokoiła go Księżniczka. - Wszystko jest doskonale.

- Ponownie przyjmij moje podziękowania, śliczna pani - powie­dział Grodź, podając jej ramię. - Podobno widok rzeki w blasku księ­życa z tego balkonu wyróżnia się niezwykłym pięknem. Zechcesz to obejrzeć? I ty także, oczywiście, mistrzu Kedrigernie.

- Nie jestem miłośnikiem widoków - odparł czarodziej.

- Ach tak. Lubisz jednak smardze, tak słyszałem. Jeśli więc pod­niesiesz pokrywę tego złotego półmiska, znajdziesz tam wyborne smardze saut. Z pewnością twoja urocza małżonka pozwoli, żebyś ich skosztował, podczas gdy ona i ja obejrzymy rzekę.

- Dziękuję ci, książę. Uwielbiam smardze, ale rzadko mam oka­zję ich skosztować.

- Zatem pofolguj sobie, mistrzu Kedrigernie. Te grzyby rosną na moich ziemiach. Dopilnuję, żebyś zabrał obfity zapas do domu.

Grodź wyprowadził Księżniczkę na balkon. Jak tylko znikli z oczu, Kedrigern podniósł złotą pokrywę z podgrzewanego półmiska i wciąg­nął w nozdrza kuszący aromat, zmieszany z kłębami pary. Zamknął oczy i westchnął. Miał słabość do smardzów saut, słabość tym większą, że rzadko zaspokajaną. Zaczął lepiej myśleć o Grodziu. Pod tą lepką po­wierzchownością książę na pewno był wspaniałym facetem. To oburza­jące, jak plotka potrafi oczernić przyzwoitych ludzi. A nawet gdyby był zdeklarowaną świnią, smardze saut zmazywały wiele grzechów.

Kedrigern wziął chrupiącą piętkę chleba i łyżką nałożył na wierzch kopiastą porcję smardzów. Odgryzł kęs i przeżuwał powoli, rozkoszując się delikatnym smakiem. Skończywszy, jęknął z zachwy­tu. Wziął następną kromkę chleba, nałożył jeszcze większą porcję i pochłonął w dwóch kęsach. Trzecia i czwarta kromka znikły w szyb­kim tempie. Lecz gdy czarodziej podnosił do ust piątą porcję przy­smaku, przeszedł go zimny dreszcz. Ręce i nogi natychmiast mu zdrętwiały. Chciał krzyknąć, ale głos odmówił mu posłuszeństwa. Sparaliżowane palce nie potrafiły wykonać najprostszego zaklęcia. Bezradny, runął na podłogę.

Umysł miał sprawny, lecz ciało zupełnie pozbawione czucia. Narkotyki, pomyślał; powróciło mrożące krew w żyłach wspomnie­nie niejasnych pogłosek o zamku Grodzik, które tak beztrosko zlek­ceważył. Mężów z żonami zapraszano do zamku, głosiła plotka; a je­śli żona spodobała się księciu, małżeństwo znikało bez śladu. Kedri­gern wiedział, że zachował się jak kompletny dureń. Pokładając nadmierne zaufanie w swojej magii, nie wziął pod uwagę możliwo­ści, że zostanie obezwładniony podstępem; lecz czarodziej, który nie może mówić ani gestykulować, jest bezbronny jak dziecko.

Przez jakiś czas leżał, płonąc bezsilnym gniewem. Potem usły­szał, że Księżniczka wykrzykuje jego imię i podbiega do niego. Grodź odsunął ją, pochylił się nad czarodziejem i oznajmił:

- Widocznie do smardzów domieszano jakieś trujące grzyby. Kucharz za to zapłaci.

- Ale co z Kedrigernem? Co możemy dla niego zrobić?!

- Każę natychmiast go zanieść do mojej sypialni. Zajmie się nim mój osobisty lekarz.

- Och, mój biedny Keddie! Czy on uratuje mojego Keddie?

- Twój mąż rano będzie zdrów jak ryba, piękna pani. Jeśli nie, obedrę lekarza ze skóry, tak samo jak kucharza.

- Obedrzesz ze skóry? Książę, nie wolno ci... - zaczęła wstrzą­śnięta Księżniczka.

- Trzeba utrzymywać pewien poziom. Inaczej spada jakość usług. Za twoim pozwoleniem, Księżniczko, wezwę teraz ludzi, żeby przenieśli twojego męża do mojej sypialni.

Księżniczka uklękła obok Kedrigerna, ujęła jego twarz w obie dłonie i spojrzała na niego oczyma pełnymi łez. Nie mógł nawet mrugnąć, żeby przyciągnąć jej uwagę. Ucałowała go w czoło i przy­łożyła policzek do jego policzka. Słyszał jej łkania, ale nic nie mógł zrobić.

Grodź powrócił z dwoma krzepkimi, ponurymi mężczyznami.

- To jest mistrz Kedrigern, wielki czarodziej i honorowy gość w zamku Grodzik - poinformował ich. - Zatruł się smardzami. Trze­ba natychmiast przenieść go do moich komnat i położyć na łożu księcia Vulbasha, zrozumiano?

Zrozumieli. Chwycili czarodzieja za ramiona i kostki nóg i wy­nieśli go z pokoju. Ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszał, były zdławio­ne łkania Księżniczki i pocieszający głos Grodzią.

Niesiony przez dwóch służących, Kedrigern po trosze zrewido­wał swoją opinię o księciu. Ostatecznie Grodź starał się naprawić zło. Kucharze popełniają błędy, zwłaszcza z grzybami. Nie należy wierzyć plotkom. A poza paraliżem właściwie nic mu nie dolegało. Może osądził księcia zbyt pochopnie.

Potem zauważył, że znoszą go na dół, pokonując kolejne kon­dygnacje kamiennych schodów. Na dół, nie na górę do książęcej sy­pialni. Kedrigern poczuł się naprawdę bardzo źle.

Gdzieś głęboko pod zamkiem schody się skończyły. Słudzy we­szli do ciemnej komórki i niezbyt delikatnie rzucili czarodzieja na stół niczym połeć mięsa. Pochodnia zapłonęła gdzieś poza zasięgiem jego wzroku. Usłyszał, jak dwaj jego tragarze siadają na skrzypiących krzesłach i wzdychają z ulgą.

- Ciężki jak na takiego chudzielca, no nie? - odezwał się jeden.

- To przez ten narkotyk. Robią się całkiem bezwładni. Po krótkiej przerwie pierwszy głos powiedział:

- No, czas przygotować loże księcia Vulbasha dla następnego gościa.

Drugi wydał zduszony, fałszywy chichot.

- Dawno nikogo nie mieli. Już oni go dobrze przywitają.

- Dla nich zawsze albo uczta, albo głód. Dwaj słudzy znowu zamilkli. Potem pierwszy wstał, żegnany peł­nym ulgi skrzypnięciem mebla, na którym siedział.

- Bierzmy się do roboty, Jegg - zaproponował. - Im szybciej za­czniemy, tym szybciej skończymy.

Następne skrzypnięcie, potem głębokie, znużone westchnienie i drugi głos powiedział:

- Racja, Thubb. Nikt nam nie pomoże?

- Reszta chłopaków ma robotę.

- Nie wiem, czy damy radę. Ta pokrywa robi się coraz cięższa.

- Poradzimy sobie, Jegg. No, chodź.

Kedrigern, rozpłaszczony na stole i wpatrzony w mroczny sufit, nie widział ani skrawka otoczenia. Słuchał jednak uważnie, ponie­waż ta krótka rozmowa obudziła w nim słabą nadzieję.

Przede wszystkim musiał powstrzymać Thubba i Jegga, cokol­wiek zamierzali zrobić. Nie miał zielonego pojęcia, czym jest łoże księcia Vulbasha, miał natomiast pewność, że nie chce na nim spo­cząć; podejrzewał, że oznaczałoby to wieczny spoczynek. Wolał tego uniknąć, w obecnym zaś stanie mógł się posłużyć tylko skupioną siłą woli.

Na nieszczęście magia mentalna stanowiła jego słaby punkt. Jako uczeń lubił pracować rękami i koncentrował się na magii gestykulacyjnej. W trakcie zaawansowanych studiów opanował inkantacje i zaklęcia werbalne. Magii mentalnej nie używał prawie nigdy - a teraz tylko to mu zostało.

Usłyszał liczne stękania, stłumione przekleństwa i pisk kołowro­tu wciągającego linę. Kamień zazgrzytał o kamień. Znowu stękania, tym razem głośniejsze. Kedrigern zebrał całą posiadaną moc i skie­rował na przedmiot dźwigany przez dwóch mężczyzn, dzięki czemu na ułamek sekundy potroił jego wagę.

To wystarczyło. Usłyszał donośny huk i trzask. Sufit zadrżał, a obok ktoś zawył z bólu.

- Moje krzyże! Połamało mi krzyże, Thubb! Mówiłem ci, że po­trzebujemy pomocy! - wrzasnął Jegg.

- No, no, spokojnie, pewnie coś sobie naciągnąłeś - odparł jego towarzysz.

- Nie mogę się wyprostować, durniu! Zostałem kaleką na resztę życia! Jeśli książę Grodź tak mnie zobaczy, własnoręcznie zrzuci mnie na łoże Vulbasha! - zaskomlał Jegg głosem pełnym bólu i prze­rażenia.

- Książę tego nie zrobi, Jegg.

-Jasne, że zrobi! I pewnie zrzuci ciebie razem ze mną! Thubb milczał przez chwilę, potem powiedział:

- Zabiorę cię stąd i obejrzę przy lepszym świetle. Może coś po­radzę.

- Zinch, ten z zachodniego lochu, potrafi leczyć nadwerężone krzyże. Zaprowadzisz mnie do niego, Thubb?

- A co z tamtym? Nie odsunęliśmy wieka na tyle, żeby go wrzu­cić.

- Przecież on nigdzie nie pójdzie. Niedługo sami po niego przyjdą. Są dostatecznie wygłodzeni. Chodźmy, Thubb.

Kedrigern usłyszał kroki, potem trzasnęły ogromne drzwi i za­padła cisza. Ze wszystkich sił próbował się poruszyć, był jednak zu­pełnie bezwładny. Mógł lekko poruszać gałkami ocznymi i mrugać, ale głos i ciało nadal odmawiały mu posłuszeństwa.

Usłyszał szuranie, piski i ciche głosiki. Obok rozległo się skroba­nie. Czarodziej poczuł ciężar na brzuchu, potem na piersiach i nagle spojrzał prosto w paciorkowate ślepia wielkiego szarego szczura.

- Dlaczego nigdy nie dostaniemy jakiegoś smacznego gruba­ska? - zapiszczał głosik obok jego ucha.

- Ten nam wystarczy. Trochę chuderlawy, ale wystarczy - odpo­wiedział inny głosik.

-Jak myślisz, Fred? Czy on się nadaje?

- Dla mnie wygląda nieźle.

- Trzeba uważać na truciznę. Wtedy, kiedy nam zrzucili tego za­trutego, straciliśmy paru dobrych chłopaków.

- Zawsze się martwisz na zapas, Jerry.

- No, ostrożności nigdy za wiele. Dlaczego nie spuścili go na dół, jak innych?

-Jeden z dozorców nadwerężył sobie grzbiet. Słyszałeś, jak wrzeszczał.

- Wszystko jedno, dziwnie to wygląda.

- Och, zamknij się i jedz obiad, Jerry!

Szczur siedzący na piersi Kedrigerna milczał przez cały czas. Przekrzywiał głowę to na lewo, to na prawo, wpatrywał się uważnie w czarodzieja i zacierał przednie łapki gestem, który Kedrigernowi kojarzył się niemile z człowiekiem myjącym ręce, zanim zasiądzie do obfitego posiłku.

- Zaraz, zaraz. Chwileczkę - powiedział szary szczur. - Chyba znam tego gościa.

- Przedstaw nas, Ali, a potem zaczynajmy - zawołał cienki gło­sik, wywołując ogólny wybuch śmiechu.

Szary szczur uciszył wesołków gniewnym spojrzeniem.

-Jeśli to jest ten, o którym myślę, on może nam pomóc. Serce Kedrigerna podskoczyło gwałtownie.

- Więc kim on jest. Alf? - zawołał jakiś szczur.

- Tak, Alf, powiedz nam, kto to jest ten facet! - zażądał inny.

- To jest Kedrigern z Góry Cichego Gromu, ot co! On jest cza­rodziejem! - oznajmił triumfalnie Alf. - Ocalił mojego brata Mata i wszystkich jego przyjaciół przed barbarzyńcami!

- Daj spokój, Alf... skąd wiesz, że to on? - zapytał inny szczur.

- Mat opisywał go wiele razy. I spójrzcie tylko, on ma na szyi medalion Gildii Czarodziejów! Tak, to na pewno Kedrigern.

W tłumie podniosły się gniewne głosy, a Kedrigern znowu stra­cił ducha. Pomimo entuzjazmu Alfa czarodzieje wyraźnie nie cieszy­li się popularnością wśród jego kolegów-szczurów.

- Kedrigern najlepiej zna się na przeciwzaklęciach ze wszystkich żyjących czarodziejów, wy głupie gryzonie! - krzyknął Alf, prostując się i dramatycznie machając przednimi łapkami. - Potrafi zmienić nas z powrotem w ludzi!

- Czy możemy mu zaufać. Alf? Przecież to czarodziej zmienił nas w szczury, sam wiesz - odezwał się jakiś głos.

- Mistrz Kedrigern zasługuje na zaufanie - oświadczył stanow­czo Alf, a Kedrigern w duchu podziękował mu za trafny osąd.

- Słuchaj no. Alf, zanim zaczniesz nam robić nadzieję... czy on żyje? - zapytał kolejny szczur.

- Oczywiście, że żyje. Spójrzcie na jego oczy. Czujecie zapach sma­żonych smardzów? W ten sposób Grodź podaje im narkotyk. Za kilka godzin facet dojdzie do siebie. Tymczasem lepiej zabierzmy go w bez­pieczne miejsce, zanim dozorcy wrócą. Ostatnia cela jest pusta... tam go zaniesiemy. Jeny, zbierz resztę bandy. Bob, przynieś trochę łachma­nów i kości do rozrzucenia, żeby dozorcy niczego nie podejrzewali -polecił energicznie Alf, tonem osobnika nawykłego do rozkazywania.

Po krótkiej chwili Kedrigern jechał wygodnie mrocznym kory­tarzem na grzbietach czterdziestki krzepkich szczurów. Ten sposób podróżowania był znacznie przyjemniejszy niż metoda Jegga i Thubba, poza tym szczury znacznie bardziej od dozorców troszczyły się o całość cielesnej powłoki czarodzieja, ale w jego umyśle wciąż pa­nował chaos. Nie miał pojęcia, jak długo jest sparaliżowany; z pewnością już ponad godzinę. Zdaniem Alfa miał pozostać bezwładny jeszcze przez parę godzin. A co się wtedy stanie z Księżniczką?

Była niewinna i naiwna. Nie potrafiłaby się oprzeć gładkim i wy­praktykowanym sztuczkom Grodzią. Magia mogła ją obronić, ale Księżniczka sama przyznała, że jeszcze nie opanowała poważnych za­klęć. Brakowało jej instynktownej pewności, nie umiała odruchowo wybrać zaklęcia najodpowiedniejszego dla sytuacji - co przychodzi wraz z doświadczeniem. Powinna uciekać. Walka nie miała sensu -Księżniczka była zwinna, lecz niezbyt silna; Grodź łatwo ją pokona i zniewoli siłą. Może już teraz... nie, z pewnością nie przed kolacją, uspokajał się Kedrigern... nawet Grodź nie jest taki zdeprawowany. Raczej będzie zwlekał, smakował jej bezradność, czekał cierpliwie i obserwował z rozkoszą, jak łagodna gołąbka podfruwa coraz bliżej do okrutnej pułapki.

Jeśli książę dostatecznie długo będzie celebrował swoje zwycię­stwo, Kedrigern zdąży ocalić Księżniczkę przed najgorszym. Jeśli zaś nie zdąży, Grodź za to odpowie; a jego odpowiedź będzie długa i skomplikowana, przyrzekł sobie w duchu czarodziej.

Pod nadzorem Alfa i Jerry'ego złożono Kedrigerna na kamien­nej pryczy w ciemnej, pustej celi. Dla lepszego kamuflażu przysypa­no go cuchnącą słomą, a potem pozostało tylko czekanie. Alf przy­cupnął obok jego ucha. Zniżonym głosem opisywał sytuację w za­mku Grodzik.

-Wiem, że nie zechcesz zaczekać i wysłuchać mnie, kiedy już odzyskasz siły, mistrzu Kedrigernie - bardzo rozsądnie wyjaśnił Alf-więc lepiej teraz ci opowiem, co tu się dzieje.

- Powiedz mu o tym podłym czarodzieju, Alf - pisnął gniewnie cienki głosik.

- Wszystko w swoim czasie, Jack. Widzisz, mistrzu Kedrigernie, sprowadzono nas tutaj pod fałszywym pozorem, jak zapewne ciebie i wielu innych, ośmielę się domyślać. Właśnie kończyliśmy mur i fosę dla Martina Nieugiętego, daleko na północy, kiedy zjawił się posłaniec Grodzia i złożył nam zdumiewająco wysoką ofertę, jeśli wyko­namy na miejscu poufne zlecenie dla księcia. Sekretne schody, ukry­te przejścia... te rzeczy.

- My jesteśmy fachowcy, panie - odezwał się wielki, spokojny szczur obok Alfa. - Zbudowaliśmy tego na kopy.

- Racja, Dań. W każdym razie przyjechaliśmy do zamku Grodzik i pracowaliśmy tutaj przez trzy lata. Akurat przed naszym przy­jazdem książę Vulbash Łagodny zniknął z widoku i Grodź przejął władzę. Zbudowaliśmy bardzo ładne ukryte korytarze i sekretne przejścia, takich jeszcze nie widziałeś, mistrzu Kedrigernie, słusznie więc byliśmy dumni ze swojej pracy. Potem, kiedy poprosiliśmy księ­cia Grodzią o zapłatę...

- Ten wstrętny, śmierdzący czarodziej zmienił nas wszystkich w szczury! - wybuchnął Jack.

- To prawda, mistrzu Kedrigernie - potwierdził ponuro Alf. -Przez jakiś czas próbowaliśmy nękać Grodzią, żeby zmienił nas z po­wrotem w ludzi i wypłacił nam pieniądze, ale on się nie dał. To twar­dy, okrutny człowiek. Wrzucił nas tutaj, do jamy, gdzie uwięził bied­nego Vulbasha, i przywalił otwór tym wielkim kamieniem. Myśleli­śmy już, że umrzemy z głodu tam na dole. To były ciężkie chwile.

- Potem zrzucił na dół tego czarodzieja - wtrącił Dań.

- W samą porę - dodał inny szczur, nagrodzony aprobującym pomrukiem tłumu.

- To trochę wbrew naturze, mistrzu Kedrigernie, ale jedzenie to jedzenie, a my byliśmy głodni. No i w końcu jesteśmy szczurami.

Kedrigern rozumiał i współczuł, i serdecznie żałował, że nie może tego powiedzieć. Zdobył się tylko na słaby jęk. Chociaż tak ci­chy, ten odgłos wprowadził Alfa w radosne podniecenie.

- Słyszeliście, chłopaki? On się budzi! - zapiszczał uradowany szczur. - Lada chwila będziemy znowu ludźmi!

Kedrigern intensywnie odczuwał każdą mijającą chwilę; rzeczy­wiście jednak już wkrótce zaczął się sztywno poruszać i niewyraźnie mówić. Zgarnął z siebie słomę i usiadł prosto, a szczury przysiadły przed nim półkolem, spoglądając na niego wyczekująco.

- Uratowaliście mi życie, panowie, a także... mam nadzieję... honor mojej żony. To się okaże. Ale najpierw: czy wszyscy są tutaj? -zapytał czarodziej.

Alf szybko przeliczył zebranych i odparł:

-Wszyscy są, mistrzu Kedrigernie!

- Doskonale. - Kedrigern rozłożył ramiona i spojrzał w dół, na swoich sprzymierzeńców. - Chcę, żebyście mocno zamknęli oczy. Teraz weźcie pięć głębokich oddechów, bardzo powoli, i wstrzymaj­cie piąty oddech.

Zaczął mówić głębokim, monotonnym głosem, rysując palcami skomplikowane figury. Coraz szybciej wypowiadał słowa zaklęcia. Potem głośno klasnął w dłonie i nagle mała cela wypełniła się tłumem ludzi, ponieważ na miejscu czterdziestu siedmiu szczurów pojawiło się czter­dziestu siedmiu krzepkich robotników: kopaczy, murarzy i cieśli.

Kedrigern wzniósł rękę, żeby uciszyć radosny gwar głosów. Alf pospieszył mu z pomocą, szepcząc:

- Cisza, chłopaki! Nie chcemy, żeby ktoś się dowiedział.

- Od czego zaczynamy, Alf? - zapytał jakiś potężny mężczyzna niskim, powolnym głosem.

- Zbrojownia, Dań. Wejdziemy tam przez sekretne drzwi. Jak się uzbroimy, możemy się rozdzielić.

- Czy mogę dostać się niepostrzeżenie do zachodniego skrzy­dła? - zapytał Kedrigern.

-Jest tam prywatna klatka schodowa i ukryte przejście, które otwiera się w rogu kominka. Pokażę ci drogę.

- Dziękuję, Alf, i powodzenia. Chciałbym pójść z wami, ale kie­dy pomyślę o Księżniczce w objęciach tego łajdaka...

- Nie mów nic więcej, mistrzu Kedrigernie. Tak między nami, nie spodziewam się większych kłopotów. W tym zamku niewielu chciałoby walczyć za księcia Grodzią.

Alf wyprowadził cały oddział z lochu na podest schodów, gdzie zatrzymał się przed gładką kamienną ścianą. Przez chwilę wpatrywał się w pustą powierzchnię, potem wyciągnął rękę i nacisnął trzy małe kamienie po kolei. Ściana otwarła się bezgłośnie. Alf zerknął na cza­rodzieja z zawodową dumą.

- Na lewo, w górę po schodach i drugie drzwi na prawo - po­wiedział. - Musisz tylko nacisnąć. Wszystkie drzwi otwierają się od środka.

Kedrigern mocno uścisnął dłoń Alfa i pomachał na pożegnanie pozostałym.

- Wszystkiego najlepszego, ludzie - powiedział i skręcił w lewo.

Pochodnia w jego dłoni oświetliła zdumiewająco schludny kory­tarz: żadnego kurzu, żadnych nietoperzy, ledwie kilka pajęczyn. Wyglą­dało na to, że sekretne korytarze zamku Grodzik są często używane.

Przed drugimi drzwiami przystanął na chwilę, żeby wybrać ro­dzaj zaklęcia. Grodź nie wykręci się sianem, a ktokolwiek jest przy nim, również oberwie. Zakończywszy przygotowania, Kedrigern rzu­cił uniwersalny czar ochronny, starając się nie myśleć, że powinien był to zrobić kilka godzin wcześniej, jak tylko nabrał podejrzeń. Dotknął drzwi czubkami palców i bardzo ostrożnie pchnął.

Drzwi uchyliły się cichutko. Kedrigern wśliznął się w róg komin­ka i nasłuchiwał przez chwilę. Słyszał tylko wesoły trzask płomieni. Obszedł bokiem ogień i zajrzał do komnaty. Nie zobaczył żadnego bałaganu, żadnych śladów walki i przemocy. Na mgnienie oka prze­straszył się, że Grodź zaniósł księżniczkę do własnej sypialni - a wte­dy zobaczył lśniące czarne buty księcia, stojące obok łóżka.

Wskoczył do sypialni z rozpostartymi ramionami i wykrzyknął:

-Wstawaj i gotuj się na śmierć, Grodziu! To ja, Kedrigern z Góry Cichego Gromu, przychodzę pomścić...

- Keddie! To naprawdę ty? - zawołał zdumiony głos za jego ple­cami.

- Księżniczka!

Zerwała się z fotela po drugiej stronie kominka. Książki bezła­dnie posypały się na podłogę, kiedy podbiegła do męża.

-Jesteś cały, zdrowy i nietknięty! Nie zrobił ci krzywdy! - zawo­łała głosem zdławionym przez pocałunki, którymi go obsypywała.

- A ty, moja droga... czy on...

- Próbował, Keddie. Ale mu się nie udało.

Kedrigern wydal głębokie westchnienie ulgi i mocno przytulił żonę, zbyt szczęśliwy, żeby mówić. Uniknęła niebezpieczeństwa, on przeżył, udaremnili plany Grodzią. Wszystko dobrze się skończyło.

- Co ci się stało, Keddie? Czy on cię otruł?

- Domieszał paraliżującego narkotyku do grzybów. Zakładał, że jeśli nie mogę mówić ani się poruszać, będę bezradny. I prawie miał rację.

- Ale ty go przechytrzyłeś! - zawołała, ściskając go czule.

- Z niewielką pomocą. A ty, moja droga? Jak mu się wymknęłaś?

- Grodź nalegał, że odprowadzi mnie do sypialni. Dla obrony przed szczurami, tak twierdził. Pamiętałam, co mówiłeś, że nie czuć żadnych szczurów, byłam więc wyjątkowo czujna, uważna i ostrożna przez całą drogę. Nie spostrzegłam ani śladu szczurów, więc zwątpi­łam w motywy księcia.

- Grzeczna dziewczynka. Mądra dziewczynka. Główka nie od parady.

- Zachowywał się jak skończony dżentelmen. Nalegał nawet, żebym zaryglowała drzwi od środka...

- Podstępna świnia! - warknął Kedrigern.

- ... ale wtedy już nabrałam podejrzeń. Przebrałam się w szla­frok i usiadłam przy kominku z książkami. Chciałam być gotowa. Po jakimś czasie usłyszałam hałas i zobaczyłam Grodzią obok łóżka, jak po cichutku zdejmował buty. Widocznie wśliznął się ukrytymi drzwiami.

- Widocznie.

- No, łatwo było odgadnąć, co zamierzał...

- Nędznik!

- ...więc dałam mu nauczkę. Przeczytałam to prosto z książki. Zdumiony Kedrigern spojrzał na jej promienną twarz.

- Przeczytałaś mu szereg synonimów? Co to pomogło?

- Och, nie. Czytałam inną książkę, Keddie - wyjaśniła Księżnicz­ka. Podbiegła do sterty książek obok fotela, wyciągnęła jeden tom i pokazała Kedrigernowi tytuł wytłoczony czerwonymi literami na czarnej okładce: „Czary na każdą okazję".

- Wspaniale, moja droga! Jestem z ciebie dumny, naprawdę. Powiedz mi, którego zaklęcia użyłaś? Jak podziałało?

Księżniczka, bardzo zadowolona z siebie, wskazała na buty.

- Dlaczego nie zapytasz samego Grodzią?

Kedrigern podszedł bliżej, zajrzał do jednego buta, niczego nie znalazł, więc zajrzał do drugiego. Siedział tam książę Grodź, maleń­ki, bezradny i bardzo, bardzo zły. Kedrigern wybuchnął głośnym śmiechem. Chwycił Księżniczkę za ręce i razem odtańczyli kółeczko wokół buta.

Księżniczka ze śmiechem upadła na łóżko. Kedrigern popatrzył na księcia z rozbawioną miną.

- No, książę, jak ci się podoba? - zapytał wesoło. Rozwścieczony książę próbował wyskoczyć z buta, ale wpadł z po­wrotem. Spiorunował czarodzieja gniewnym spojrzeniem wyłupia­stych oczu i nadął się groźnie.

- Brerep! - powiedział.


14. Słuchać znaczy słyszeć

Zamek Grodzik bez walki wpadł w ręce Alfa i jego ludzi. Zda­wało się, że nikt naprawdę nie trzyma strony księcia. Gorliwość, z jaką jego dozorcy dozorowali, jego kaci katowali i jego zabójcy za­bijali, okazała się całkowicie pozorowana. W rzeczywistości wykony­wali swoją pracę z głębokim obrzydzeniem i niechęcią, a do okru­cieństwa zmuszała ich obawa przed większymi okrucieństwami Gro­dzią wobec opornych i opieszałych.

Przynajmniej tak twierdzili. Toteż rozbiwszy kilka łbów i kopnąw­szy parę zadków, Alf i jego przyjaciele postanowili uwierzyć w żałosne zapewnienia o niewinności i spocząć na laurach, by cieszyć się owoca­mi zwycięstwa. Uznali, że rola bohaterskich wyzwolicieli jest znacznie przyjemniejsza i wygodniejsza od roli mścicieli.

Kedrigern, chociaż nie odczuwał żadnych skutków zatrucia, przez następne dwa dni - na nalegania Księżniczki - wylegiwał się w łóżku, sypiał do późna, otulany i kołysany do snu, karmiony smacz­nymi kąskami, rozpieszczany i psuty niczym chore dziecko. Nie miał nic przeciwko temu, ale dwa dni całkowicie mu wystarczyły. Trzecie­go ranka epoki
po-Grodziowej, znudzony bezczynnością, wstał wcze­śnie i nałożył codzienne ubranie.

- Keddie, na pewno dobrze się czujesz? - zapytała przejęta Księżniczka, kiedy naciągał buty. - Nie uważasz, że powinieneś od­począć, odsapnąć i odzyskać siły jeszcze przez jeden dzień?

- Czuję się świetnie, moja droga. Tryskam zdrowiem. Kipię energią.

- No tak, ale pamiętaj, że dostałeś truciznę.

- Nie dostałem trucizny, tylko narkotyk. To zupełnie co innego.

- Nadal uważam, że powinieneś się oszczędzać - upierała się Księżniczka.

- W tej chwili najbardziej potrzebuję jakiegoś zajęcia. A w za­mku Grodzik na pewno jest mnóstwo roboty. Po obaleniu tyrana za­wsze powstaje straszny bałagan.

- Na razie chyba wszystko idzie gładko.

- Bardzo mnie to cieszy - oświadczył czarodziej. Wstał i sięgnął po tunikę. - Rozejrzę się trochę. Jeśli wszystko jest w porządku, mo­żemy zaraz wracać do domu.

- Czy musimy tak się spieszyć? Myślałam, że zostaniemy tutaj przez kilka tygodni.

Kedrigern popatrzył na nią ze zgrozą.

- Kilka tygodni?

- Teraz, po obaleniu Grodzią, zrobiło się tutaj całkiem przyje­mnie. Wszyscy są nam wdzięczni. Zostańmy dłużej, Keddie.

- Kilka tygodni? - powtórzył czarodziej takim tonem, jakby usłyszał wyrok śmierci. - A co z moją pracą? Co z Ciapkiem? Pomyśl o biednym Ciapku, samiuteńkim, stęsknionym... A moi klienci! Co z moimi klientami?

- Nigdy nigdzie nie wyjeżdżamy. Chcę się zabawić, póki mam okazję.

- Ale kilka tygodni...

- No więc dobrze, tydzień. Zostaniemy przez tydzień. Napraw­dę potrzebujemy wakacji, Keddie.

-Jakich wakacji? Według ciebie tak wyglądają wakacje? Napraw­dę potrzebujemy pułapek? Lochów? Nastawania na twoją cześć? -zawołał Kedrigern, coraz bardziej podnosząc glos po każdym zda­niu. - Naprawdę potrzebuję trucizny?

- Nie dostałeś trucizny, tylko narkotyk - odparła zimno Księż­niczka. - Poza tym pomyśl, jak ładnie wszystko się naprawiło. Po­myśl, ile dobrego zrobiliśmy.

- Pomyśl o napięciu. O zdenerwowaniu. W podróży człowieka spotykają same nieprzyjemności, moja droga. Ciągle to powtarzam, ale ty nigdy nie słuchasz. Teraz wiesz. Podróże to utrapienie.

- Tydzień, Keddie.

Podniósł ręce w geście rozpaczliwej kapitulacji.

- No dobrze, tydzień.

W zamku Grodzik rzeczywiście wszystko szło gładko, jak przeko­nał się Kedrigern podczas swojej wizyty. Alf i jego towarzysze, cho­ciaż brakowało im doświadczenia w rządzeniu, byli jednak dobrymi fachowcami, przyzwyczajonymi do uczciwej pracy - potrafili zbudo­wać solidne fundamenty i naprawić zniszczone konstrukcje. Takie właśnie umiejętności okazały się najbardziej przydatne w zamku Grodzik. Podczas swojego krótkiego panowania Grodź skupiał całą energię na intrygach, zaniedbując wszystko inne, toteż obecnie wie­le rzeczy wymagało naprawy. Alf i jego ludzie przystąpili do pracy, a mieszkańcy zamku gorliwie im pomagali.

Domowa służba, uwolniona od stałej groźby chłosty, tortur czy okaleczenia, pracowała odrobinę wolniej, ale ze znacznie większym entuzjazmem. Każdy starał się okazać wdzięczność wyzwolicielom. Kuchmistrz, kiedy już otrząsnął się z szoku odkrywszy, w jaki sposób Grodź wykorzystał jego dzieło, uparł się codziennie podawać Kedrigernowi na lunch obfite porcje prawdziwych, smakowicie przyrzą­dzonych smardzów saut. Nadworny kaligraf- człowiek, który przez cały okres panowania Grodzią usiłował zachować anonimowość -wynurzył się ze skryptorium, by obdarować Księżniczkę imponują­cym dyplomem, ogłaszającym ją Wielką Czarodziejką oraz Wyzwolicielką Mieszkańców Zamku Grodzik. Dokument został starannie wy­kaligrafowany na zwoju cienkiego pergaminu, ozdobiony kunsztow­nymi inicjałami oraz uroczym rysuneczkiem bardzo rozgniewanej żaby wyglądającej z buta. Księżniczka była wzruszona tym prezentem i pokazywała go wszystkim.

Wczesnym popołudniem, w przeddzień planowanego wyjazdu pary małżonków, w zamku zjawił się zakurzony, obszarpany podróż­nik. Kuśtykając wszedł przez bramę na dziedziniec, gdzie Kedrigern właśnie pochłaniał ogromny półmisek smażonych smardzów. Czaro­dziej kiwnął głową na powitanie, a przybysz zwrócił się do niego sła­bym, zrozpaczonym głosem:

- Zaprawdę padam z pragnienia, dobry panie. Czy pozwolisz mi napić się ze studni, zanim odpełznę gdzieś do kąta, by umrzeć?

- Chory jesteś, mój chłopcze?

- Zważ, panie, że gdybym był chory, miałbym jeszcze nadzieję ozdrowienia. Lecz jam jest Rudy Gruffydd, a na to nie ma lekarstwa.

Nazwisko zabrzmiało znajomo. Kedrigern spojrzał uważnie w męt­ne błękitne oczy, podrapał się po brodzie, wytężył pamięć i zawołał:

- Rudy Gruffydd, oczywiście! Ale co tu robisz w tak ponurym nastroju? Ostatnio, kiedy o tobie słyszałem, byłeś nadwornym bar­dem wielkiego władcy.

-Jeśli dostanę łyk wody, by spłukać kurz drogi, opowiem całą tę nieszczęsną historię. Inaczej zaprawdę umrę z pragnienia.

- Dostaniesz tyle wody, ile sobie życzysz, mój chłopcze - zapew­nił Kedrigern.

Wziął za rękę nieszczęsnego młodzieńca i zaprowadził go do studni. Zaczerpnął wiadro zimnej, czystej wody i podał Rudemu Gruffyddowi, który wypił prawie połowę duszkiem, wylał sobie tro­chę na głowę, a potem hałaśliwie dopił resztę. Następnie, wzdycha­jąc z ulgi i nasycenia, usiadł w cieniu studni.

Pod warstwą brudu był bardzo blady. Miał jasnoniebieskie oczy w czerwonych obwódkach i prawie niewidoczne brwi. Kedrigern przypomniał sobie opis Rhysa: „sklamrzący ciastogęby Rudy Gruf­fydd" i uznał go za niezbyt uprzejmy, lecz trafny.

- Zatem słyszałeś o mnie? - zagadnął Rudy Gruffydd.

- Tak. Ktoś... pewien znajomy wymienił twoje imię - odparł Kedrigern.

- Ach, zaprawdę zdobyłem sławę, panie. Bardd teulu u Llewellyna Da, kiedy byłem jeszcze chłopcem. Król często odwiedzał za­mek Llewellyna Da tylko po to, żeby posłuchać moich opowieści. Lecz to przeminęło i nie jestem już bardd teulu. Prowadzę żywot wę­drownego minstrela lub trudnię się żebraniną przy głównych dro­gach - oznajmił Rudy z westchnieniem. - Może nawet będę musiał pracować.

- Co się stało?

Były bard obojętnie wzruszył ramionami.

- Oto pytanie, na które żaden z nas nie zna odpowiedzi. Jedne­go wieczoru miałem dwór u stóp, wszyscy klaskali i rzucali sztuki zło­ta. Lecz następnego dnia, zważ tylko, opowiedziałem Llewellynowi Da bajkę, a on oświadczył, że w życiu nie słyszał takich okropnych bredni, i wyrzucił mnie z domu.

- Niektórzy ludzie nie mają rozwiniętego poczucia humoru.

- To wcale nie była zabawna historia, to była opowieść grozy. Chciałbyś jej wysłuchać i ocenić osobiście?

- Czemu nie? - zgodził się Kedrigern. Usiadł w cieniu, wy­ciągnął nogi i oparł się wygodnie. Dobry lunch, słoneczne popołu­dnie, a teraz opowieść grozy wyrecytowana przez pierwszorzędnego barda: przyjemny sposób spędzenia czasu, pomyślał z zadowole­niem.

- Była raz sobie piękna młoda dojarka, która poślubiła wielkiego króla - zaczął Rudy Gruffydd. - Możesz w to nie wierzyć, i ja sam nie widzę sensu w takim związku, ale tak było, ludzie czasami dziwnie się zachowują... dojarka i król. Trudno powiedzieć, do czego dojdzie, kie­dy dojarki i królowie zapominają, gdzie ich miejsce. No, ale nic na to nie poradzimy. Wyprawiono wielkie wesele, a kiedy uczta i tańce się skończyły, małżonkowie zamieszkali w zamku króla. A ten król... chy­ba powinienem najpierw to powiedzieć... ten król był już przedtem żonaty osiem razy i każda żona... nie, dziewięć razy, miał dziewięć żon i tę dojarkę dziesiątą... każda żona znikała wkrótce po ślubie, i nikt nie wiedział, jak ani dlaczego. Ta dojarka, Betty... tak, nazywała się Betty... ona kompletnie nie miała pojęcia o znikających żonach. Zresztą nic dziwnego. Co dojarka wie o życiu na zamku, pytam?

- Nic a nic.

- No właśnie. Więc ona nic nie wiedziała. Ale tej samej nocy, kiedy przybyli do zamku, król jej powiedział: „Lottie, jest jedna rzecz..." Racja, tak się nazywała, miała na imię Lottie. Nadążasz za mną?

- Tak. Proszę, mów dalej - powiedział czarodziej.

- „Lottie", powiedział, jednej rzeczy nigdy nie wolno ci zrobić, jeśli mamy żyć razem szczęśliwie. Nigdy nie otwieraj zielonych drzwi na końcu korytarza". A Lottie powiedziała: „Dobrze". Następnego dnia szambelan dworu wziął ją na bok i powiedział: „Pani moja, jed­nej rzeczy nigdy nie wolno ci zrobić, jeśli ty i mój pan macie żyć ra­zem szczęśliwie. Nigdy nie otwieraj zielonych drzwi na końcu koryta­rza." A Lottie powiedziała: „Dobrze". A po obiedzie główny ochmistrz szepnął do niej: „Pani moja, jednej rzeczy nigdy nie wolno ci zrobić, jeśli ty i mój pan macie żyć razem szczęśliwie. Nigdy nie otwieraj zie­lonych drzwi na końcu korytarza." A Lottie powiedziała: „Dobrze". A tego wieczoru, kiedy kładła się do łóżka, jej pokojówka Betty... ach, dlatego mi się pomyliło, to pokojówka miała na imię Betty, a dojarka miała na imię Lottie... więc pokojówka Betty powiedziała: „Pani moja, jednej rzeczy nigdy nie wolno ci zrobić, jeśli ty i mój pan macie żyć razem szczęśliwie. Nigdy nie otwieraj zielonych drzwi na końcu kory­tarza." A Lottie powiedziała: „Dobrze." Na razie wszystko jasne?

Kedrigern, przyłapany w trakcie potężnego ziewnięcia, gwałtow­nie kiwnął głową. Rudy odchrząknął i mówił dalej:

- Tej nocy Lottie obudziła się i natychmiast spostrzegła, że jej męża nie ma w łóżku. Zawołała go cztery razy, ale... nie, trzy razy... trzykrotnie go wołała, ale on nie odpowiadał. Wyśliznęła się z łóżka cichutko jak myszka, uważasz, podeszła do drzwi, wyjrzała i zobaczy­ła, jak jej mąż, król, wychodzi zza zielonych drzwi na końcu koryta­rza. W wielkim strachu pobiegła do łóżka, wskoczyła pod kołdrę i nakryła się... on niósł świecę, rozumiesz, dlatego go zobaczyła w ciemnościach... nakryła się z głową i udawała, że śpi. Król wszedł do komnaty, zdjął z szyi złoty kluczyk na łańcuszku i włożył do małej srebrnej szkatułki, którą schował na dno wielkiej drewnianej skrzy­ni stojącej w nogach łóżka. Potem położył się do łóżka i zasnął, i po chwili Lottie też zasnęła.

I ja też zasnę, jeśli to dłużej potrwa, pomyślał czarodziej. Z grzeczności próbował udawać zainteresowanie.

- Więc Lottie nigdy nie otworzyła zielonych drzwi i odtąd żyli szczęśliwie. Czasami trochę się kłócili, rozumiesz, ale nic poważne­go - zakończył Rudy, uśmiechając się do Kedrigerna z satysfakcją.

- Czy to już koniec?

-Tak.

- A co z zielonymi drzwiami?

Rudy zrobił zdumioną i urażoną minę.

- Skąd niby mam wiedzieć? Nigdy nie byłem w tym przeklętym zamku! A gdybym był, to co, uważasz mnie za głupka? Jeśli wszyscy mówią: „Nigdy nie otwieraj zielonych drzwi na końcu korytarza", to ja ich na pewno nie otworzę. Chyba nie myślisz, że jestem głupszy od dój arki?

- Ale ludzie chcieliby wiedzieć, co jest za zielonymi drzwiami.

- No, nic na to nie poradzę, zresztą nawet gdybym wiedział, też bym nie powiedział. To jest opowieść grozy, a gdybym powiedział, co jest za zielonymi drzwiami, zepsułbym cały nastrój.

- Nie pomyślałem o tym. Więc tę historię opowiedziałeś Llewellynowi Da, a on cię wyrzucił.

- Zważ, panie, że nawet nie pozwolił mi opowiedzieć zakończe­nia, jak to wszyscy żyli długo i szczęśliwie.

Kedrigern dumał przez dłuższą chwilę, pocierając brodę i spo­glądając niewidzącym wzrokiem w przestrzeń. Wreszcie zapytał:

-Jak do tego doszło, że zostałeś nadwornym bardem, Rudy?

- To nie było łatwe - odparł młodzieniec niepewnym tonem.

- Na pewno konkurencja była bardzo ostra, ale jak to się odby­wa? Urządzacie przesłuchania?

Rudy rozejrzał się podejrzliwie, potem nachylił się do Kedrigerna i zniżonym głosem zapytał:

- Panie, czy wierzysz w czary i zaklęcia?

- Wiem, że bywają bardzo skuteczne.

- Masz całkowitą rację. Mój brat Ivor i ja studiowaliśmy różne rodzaje zaklęć i uroków, a do naszych ulubionych należał czar ka­riery. Ivor doskonale go opanował, zważ jednak, że nie potrafił go wykorzystać dla siebie. Pomagał braciom i kuzynom, nawet całkiem obcym ludziom, ale nie sobie.

- Fatalnie się złożyło dla biednego Ivora.

- Nie bardzo się tym przejmował, bo całkiem wygodnie żył z prowizji. To Ivor rzucił czar, który zapewnił mi miejsce u Llewellyna Da. Jeden młody facet miał już wszystko zaklepane... nazywał się Rhys ap Gwallter, wstrętny gbur, ale głos miał dziesięć razy lepszy ode mnie i znał więcej czarów i zaklęć niż cała nasza rodzina... a Ivor rzucił urok na Llewellyna Da i sprawił, że głos tego faceta brzmiał w uszach Lle­wellyna jak skrzypienie zardzewiałych drzwi, a mój głos brzmiał jak śpiew słowika. Więc zostałem bardd teulu, a Rhys ap Gwallter ruszył na tułaczkę jako wędrowny minstrel.

- Pewnie się złościł.

- Rzucał groźby, które nawet kamiennego trolla wprawiłyby w drżenie - przyświadczył ponuro Rudy Gruffydd.

Rhys trzymał swoje plany w tajemnicy i opuścił Górę Cichego Gro­mu, nie zdradziwszy się ani słówkiem. Kedrigern miał pewność, że obserwuje właśnie skutki działalności Rhysa, wolał jednak zachować swo­je domysły dla siebie. Nie chciał się wtrącać w artystyczne spory.

- No, skoro odzyskałeś swobodę, Rudy, co zamierzasz robić? -zapytał.

- Przez jakiś czas będę głodował, a potem umrę nędzną śmier­cią - posępnie odparł młodzieniec.

- Niezbyt zachęcające widoki. Nie masz żadnego wyboru?

- Zważ, panie, że z wykształcenia jestem bardem, odkryłem jed­nak poniewczasie, że bez pomocy silnych czarów nie jestem zbyt do­brym bardem. Dlatego mam ograniczone możliwości.

- Słuchaj, Rudy... tutaj, w zamku Grodzik, zaszły wielkie zmia­ny. Nowe kierownictwo, nowe pomysły. Otwierają się nowe perspek­tywy dla bystrych młodych ludzi. Poszukaj Alfa i powiedz mu, że Kedrigern cię przysłał. Na pewno znajdzie coś dla ciebie - powiedział czarodziej.

- Dobry posiłek? - zapytał Rudy z rozjaśnionym wzrokiem.

- Raczej pracę.

Rudemu wydłużyła się mina. Westchnął i dźwignął się na nogi.

- Obawiałem się, że do tego dojdzie. Powiedz mi, dobry panie, czy len Alf lubi opowieści?

- Myślę, że wyżej ceni dobrą robotę.

Fatalistycznie potrząsając głową. Rudy poczłapał w stronę za­mku. Kedrigern odprowadził go wzrokiem, potem otrzepał się z ku­rzu i ruszył do swoich komnat, żeby dokończyć pakowania. Nazajutrz mieli wyjechać.

Większość tego wieczoru oraz spora część następnego ranka ze­szła na serdecznych uściskach, mocnym potrząsaniu dłoni, zapew­nieniach o dozgonnej przyjaźni oraz obietnicach rychłego zaprosze­nia na obiad. Tuzin rąk pomagało Księżniczce wsiąść na konia. Kie­dy już bezpiecznie znalazła się w siodle, Kedrigern dosiadł swego wielkiego czarnego wierzchowca, któremu dotąd nie nadał imienia. Alf, Dań i Fred zebrali się przy nim na ostatnie pożegnanie.

- Piękny koń, mistrzu Kedrigernie - zauważył Alf. - Nigdy ta­kiego nie widziałem.

Kedrigern poklepał kudłatą szyję zwierzęcia.

- Należał do wielkiego barbarzyńskiego wojownika. Gościa imieniem Burok.

- Tak myślałem. Wygląda całkiem jak koń wielkiego barbarzyń­skiego wojownika - odezwał się Fred.

- Tacy wielcy barbarzyńscy wojownicy to twardzi faceci - oznaj­mił z namaszczeniem Dań. Kedrigern uśmiechnął się.

- Burok jest najtwardszy ze wszystkich. Zanim odjadę, chciał­bym was o coś prosić.

- Zrobimy, czego tylko sobie życzysz, mistrzu Kedrigernie - za­pewnił Alf, a reszta przytaknęła.

-Wspomnieliście o czarodzieju... tym, który zmienił was w szczury, a potem został wrzucony do lochu. Pamiętacie, jak się na­zywał? To nie jest takie ważne, zwykła zawodowa ciekawość, ale chciałbym wiedzieć.

-Jakieś dziwne imię - powiedział Dań. - Coś jak „Chatterax", tak jakoś.

Fred, krzywiąc się z wysiłku umysłowego, mruknął:

- Tak, coś takiego. Może „Spatterax". Tak mi się zdaje.

- Nie, „Scadderall", na pewno - oświadczył z przekonaniem Alf.

- A może ,Jaderal? - zasugerował Kedrigern. Mężczyźni wy­mienili spojrzenia, a potem popatrzyli na niego z niepewnym wyra­zem twarzy.

- Spotkaliśmy go tylko dwa razy, rozumiesz. Za pierwszym ra­zem nagle zmieniliśmy się w szczury, a za drugim razem byliśmy gło­dni i źli - wyjaśnił Alf z pewnym zakłopotaniem.

- Nie był najlepszym czarodziejem, mistrzu Kedrigernie - do­rzucił Dań. - Tam w lochu próbował rzucić na nas zaklęcie, ale wszy­stko mu się pomieszało.

- Do jedzenia też nie był najlepszy. Smakował jak psie mięso -burknął Fred z kwaśną miną.

- Wygląda mi na Jaderala.

- Nie był twoim przyjacielem, mam nadzieję, mistrzu Kedrigernie - powiedział Alf.

- Zdeklarowanym wrogiem. Jaderal dostał, na co zasłużył. A skoro mowa o sprawiedliwej zapłacie, czy zgłosił się do was wczo­raj młody rudowłosy minstrel?

- Przyszedł taki jeden. Zgodziłem się dawać mu mieszkanie i wyżywienie przez tydzień, żeby skomponował balladę o oswobodze­niu zamku Grodzik, z oddzielnymi zwrotkami o twojej ślicznej żonie i o tobie, jeśli pozwolisz, mistrzu Kedrigernie.

- Pozwolimy z przyjemnością - wtrąciła Księżniczka, uśmiecha­jąc się promiennie do wszystkich.

-Jeśli ułoży dobrą balladę, zatrzymamy go jako naszego barda. Jeśli nie... - Alf wzruszył ramionami i dodał: - Zawsze znajdzie się robota dla jeszcze jednego pomywacza.

- To się nazywa uczciwe postawienie sprawy - pochwalił czaro­dziej.

Księżniczka i Kedrigern wyjechali z bramy zamku Grodzik, ma­chając do tłumu odprowadzających, ściskając wyciągane skwapliwie dłonie byłych poddanych księcia Grodzią, uśmiechając się, kiwając głowami i pławiąc się w podniosłym nastroju. Na długiej, prostej drodze do przełęczy ciągle zatrzymywały ich grupki wiwatujących wieśniaków, którzy wpychali im zawiniątka z żywnością i obsypywali życzeniami. Za każdym razem, kiedy się oglądali, widzieli małe figur­ki machające gorliwie na pożegnanie i słyszeli odległe wiwatujące głosy. Wszystko to było bardzo przyjemne.

Niedaleko za przełęczą zatrzymali się na posiłek i odpoczynek. Kedrigern rozłożył koc na pagórku nad malowniczym stawem i obo­je usiedli wygodnie, żeby zjeść lunch składający się ze świeżych owo­ców i sera. W7 przerwach posiłku Kedrigern zauważył, że Księżniczka wpatruje się ponuro w wodę. Jej dobry nastrój prysnął. Wyraźnie coś ją dręczyło. Marszczyła brwi i kilkakrotnie odwracała się do męża, jakby chciała coś powiedzieć, lecz dopiero kiedy wstali i zbierali się do drogi, wybuchnęła:

- Keddie, żałuję, że to zrobiłam!

- Moja droga, o co ci chodzi? Myślałem, że jesteś zadowolona.

- Zmieniłam Grodzią w ropuchę! Co za okropność! Nawet Grodź nie zasługuje na taki los.

- Wielu ludzi w zamku Grodzik uważa, że on zasłużył sobie na znacznie gorszy los.

- Żaden z nich nigdy nie był ropuchą. A ja byłam. Powinnam mu okazać sympatię i współczucie, a zamiast tego... - Ukryła twarz w dłoniach i zdławionym głosem dodała: - Siedzieć przez cały dzień w bagnie, w stawie albo w kałuży... stracić poczucie czasu... zapo­mnieć o przeszłości... o własnej rodzinie... To straszne, Keddie - po­dniosła na niego wzrok i zadygotała.

- Dla człowieka takiego jak Grodź może lepiej byłoby zapo­mnieć o przeszłości i rodzinie - pocieszył żonę Kedrigern i objął ją ramieniem. - Nie powinnaś myśleć o Grodziu, moja droga. Niepo­trzebnie się przejmujesz.

- Nic nie poradzę. Och, Keddie, tak bardzo chciałabym pamię­tać, kim byli moi rodzice i skąd pochodzę... nie możesz czegoś zro­bić?

Kedrigern z namysłem podrapał się w głowę.

-Amosa już nie złapiemy... i trudno jest opracować skuteczny czar na podstawie tak skąpych informacji... - Zapadł w milczenie i nie odzywał się, dopóki oboje nie dosiedli koni. Wtedy podjechał do Księżniczki i powiedział opornie, z wahaniem, unikając jej wzroku:

-Jest pewna szansa... nikła szansa... bardzo nikła...

-Jest?! -wykrzyknęła.

- Na północy w odległości około dnia jazdy leży dolina Skłania­jących Uszy ku Niewidzialnym Oświeconym.

- Nigdy o nich nie wspominałeś. Kim oni są?

- Bandą wariatów. Nie masz się czego obawiać: są zupełnie nie­szkodliwi. Bardzo uprzejmi i życzliwi ludzie. Słuchają głosów w po­wietrzu.

Księżniczka nieufnie przyjrzała się mężowi.

- Przecież w powietrzu nie ma żadnych głosów.

- Ty to wiesz i ja to wiem, moja droga. Ośmielę się powiedzieć, że wielu ludzi o tym wie. Ale Skłaniający Uszy ku Niewidzialnym Oświeconym słuchają głosów w powietrzu.

-I słyszą coś? - zapytała zaciekawiona Księżniczka.

- Na razie niczego nie usłyszeli. Ale wierzą głęboko, że gdzieś tam, na innym planie egzystencji, przebywają Niewidzialni Oświece­ni, którzy usilnie próbują nam przekazywać dobre rady i pocieszają­ce wiadomości. Kłopot polega na tym, że nie umiemy należycie słu­chać. Więc Skłaniający wzięli na siebie obowiązek słuchania wszelki­mi sposobami.

Księżniczka pokręciła głową.

- Wydają się bardzo dziwni.

- Właśnie. Z drugiej strony nikt inny nie powiedział nam nicze­go o twojej rodzinie. Wiem, że to marna szansa, ale innej nie mamy.

Jechali przez jakiś czas, oboje rozważając możliwości. Wreszcie Księżniczka odwróciła się do czarodzieja.

-Jeden dzień jazdy?

-Jeden dzień przyjemnej jazdy. Wystarczy trochę zboczyć z drogi. Kiwnęła głową i nie odpowiedziała. Po chwili znowu się ode­zwała:

- Czy oni naprawdę są życzliwi i uprzejmi?

- Są wcieloną życzliwością, moja droga. Jeśli usłyszą coś, co do­tyczy ciebie, poczują się zobowiązani cię zawiadomić. Na tym pole­ga sens ich nasłuchiwania.

- Tylko jeden dzień w każdą stronę? Tyle możemy poświęcić.

- Z pewnością możemy, moja droga - zgodził się Kedrigern.

Ruszyli więc na północ, do doliny Skłaniających Uszy ku Niewi­dzialnym Oświeconym. Kedrigernowy wstręt do podróży oraz nie­chęć do przerywania pracy na dłużej niż kilka godzin został częścio­wo pokonany przez ciekawość oraz nieskończenie drobną, całkowi­cie irracjonalną szansę, że ta zgraja dziwaków rzeczywiście na coś wpadła. Jeśli ktoś odkryje odpowiedni sposób słuchania i będzie słu­chał dostatecznie długo i uważnie, może w końcu coś usłyszy. Warto było zboczyć z drogi, żeby to sprawdzić. W najlepszym razie uszczę­śliwi Księżniczkę; w najgorszym razie stracą dodatkowe dwa dni, ale za to zyskają temat do rozmów na całe lata.

Skłaniający nie umieścili przy drodze żadnych znaków ani ogło­szeń, nie zbudowali szlabanu, nie wystawili strażników. Kedrigern i Księżniczka nie zorientowali się, że wjechali na ich teren, dopóki nie zobaczyli mężczyzny w brudnej zielonkawej szacie, obejmującego do­rodną brzozę i przyciskającego ucho do pnia. Kedrigern pomachał do niego. Mężczyzna uśmiechnął się zdawkowo, ale nie zmienił pozycji.

- Słyszysz coś? - zapytał czarodziej.

-Jeszcze nie - odparł mężczyzna.

-Jesteśmy na miejscu - zwrócił się Kedrigern do Księżniczki. -Gdzie znajdę innych Skłaniających? - zawołał do człowieka przy drzewie.

Nie odzywając się i nie poruszając głową, Skłaniający wskazał kciukiem w kierunku, gdzie przebywali jego towarzysze. Podróżni po­jechali dalej. Wkrótce dotarli na polanę, gdzie około dwudziestu lu­dzi siedziało, stało lub leżało w rozmaitych pozycjach, słuchając roz­maitych przedmiotów. Pewien mężczyzna spoczywał na boku, zanu­rzywszy ucho w misce z zimną owsianką. Jakaś kobieta uważnie słucha­ła wielkiej rękawicy. Inni przyciskali uszy do mebli, artykułów spożyw­czych i odzieżowych lub do kamieni wszelkich rozmiarów; kilku zebra­ło się wokół wielkiej kupy piasku. Wszyscy wydawali się pogrążeni w pracy. Młoda dama, która słuchała grubej kromki żytniego chleba z masłem, podeszła do podróżnych i powitała ich wesoło.

- Dobrego słuchania, przybysze! Czy dosłuchaliście oświecenia?

- Nie. Mamy nadzieję, że ty dosłuchałaś - odparł Kedrigern.

- „Lepiej mieć nadzieję, niż wpaść do studni", jak usłyszał Versel - odparła pogodnie kobieta.

- Święta prawda. Czy możemy dostać łyk wody?

- Oczywiście. Jak słyszy Versel: „Ogień to tylko ogień, ale woda jest mokra" - powiedziała.

Księżniczka i Kedrigern w milczeniu wymienili spojrzenia. Zsie­dli z koni i poszli za dziewczyną do studni. Daszek osłaniał studnię przed popołudniowym słońcem. W chłodnym cieniu Kedrigern na­brał wody dla siebie, żony i dla koni. Popijając, spoglądał na nieru­chomych Skłaniających.

- Czy ktoś już usłyszał cokolwiek od Niewidzialnych Oświeco­nych? - zapytał dziewczynę z kromką chleba.

- Tylko Versel nawiązał z nimi przelotny kontakt. Powiedzieli mu wiele rzeczy, ale wiadomości są sformułowane w tajemniczym ję­zyku, trudne do odszyfrowania. Nawet odszyfrowane mają niejasne znaczenie.

- Czy moglibyśmy pomówić z Verselem? Nie chcę mu przeszka­dzać, jeśli jest zajęty słuchaniem, ale może potrafię pomóc. Jestem Kedrigern z Góry Cichego Gromu. Jestem czarodziejem. A moja żona Księżniczka jest Wielką Czarodziejką i Wyzwolicielką Mieszkań­ców Zamku Grodzik.

- Chciałabyś zobaczyć mój dyplom? - zapytała Księżniczka.

- Nie ma potrzeby - zapewniła ją dziewczyna. - Versel zawsze chętnie wysłucha gości. Znajdziecie go w tamtym budynku za drze­wami. Wybaczcie mi, że nie zaprowadzę was osobiście. Muszę wra­cać do moich obowiązków - oświadczyła, przykładając kromkę chle­ba do ucha.

Znalazłszy się w bezpiecznej odległości, Księżniczka zapytała:

- Co może usłyszeć ta biedna dziewczyna, kiedy wsadza sobie w ucho chleb z masłem?

Kedrigern wzruszył ramionami.

- Muchy?

- Niewiele więcej. Nie mogę już się doczekać, żeby zobaczyć, czego słucha Versel.

- Mam nadzieję, że się nie rozczarowałaś, moja droga?

- Nie spodziewałam się zbyt wiele, Keddie. Zresztą zawsze jest szansa, że Versel słucha czegoś pożytecznego - odparła Księżniczka z uśmiechem.

Jak się okazało, Versel akurat niczego nie słuchał. Przed nim stał koszyk świeżych jeżyn i wielka miska bitej śmietany. Versel zanu­rzał jeżyny jedną po drugiej w śmietanie i zajadał z apetytem. Na wi­dok Księżniczki i Kedrigerna pomachał ręką i wskazał im dwa wol­ne stołki obok siebie.

- Zjadasz te jeżyny. Myślałam, że będziesz ich słuchał - odezwa­ła się Księżniczka, kiedy usiedli.

- Nie słucham już owoców. Słucham blasku - wyjaśnił Versel. -Proszę, częstujcie się. Są przepyszne - dodał, podsuwając im miskę i koszyk.

Miał rację. Pochłonąwszy dziesiątą z kolei słodką, krągłą, so­czystą jeżynę, Kedrigern otarł usta i powiedział:

- Dziękuję ci bardzo, Versel. Jakiego blasku?

-Jeszcze go nie ma. Co wieczór, kiedy słońce dochodzi do tej szpary w podłodze - pokazał Versel - odbija się od kawałka szkła tkwiącego w szparze i wysyła błysk światła. Właśnie tego słucham. Wkrótce się pojawi i możecie także go posłuchać, jeśli chcecie.

- Czy ktokolwiek go słyszał? - zapytała Księżniczka.

- O tak. To nie trwa długo i nie ma wiele sensu, ale przynaj­mniej nareszcie coś słyszymy. Dla nas to prawdziwy przełom. A trafi­łem na niego zupełnie przypadkiem pewnego wieczoru, kiedy słu­chałem rodzynek - oznajmił rozpromieniony Versel.

- Na pewno jesteś bardzo zadowolony. I dumny - stwierdziła Księżniczka, poklepując go po dłoni czułym macierzyńskim gestem.

Kedrigern wpatrywał się w szparę w podłodze i milczał z ponurą miną.

- Po prostu miałem szczęście - mruknął zarumieniony Versel.

- Mówisz, że to wychodzi ze światła? I tylko wtedy, kiedy promie­nie słońca padają pod określonym kątem? - upewnił się Kedrigern.

- Właśnie. Niedługo się pojawi i sami to usłyszycie. Akurat zdą­żymy skończyć te jeżyny i usiąść wygodnie, żeby posłuchać. Kedrigern chrząknął z namysłem.

- Nie spodziewajcie się za wiele - ciągnął Versel, sięgając po je­żynę. - Brzmi jak bełkot. Wydaje nam się, że interpretujemy go po­prawnie, ale nie mamy pewności. Na przykład wczoraj głos powie­dział: „Kałuża, krzak agrestu, drewniana łyżka - to są trzy rzeczy". Przynajmniej taka jest najbardziej prawdopodobna interpretacja.

Księżniczka z niewyraźną miną zapytała:

- Czy wiesz, co to znaczy?

-Ja nie jestem filozofem, ja tylko słucham.

- A ty wiesz, Keddie?

- Nie - rzucił czarodziej z roztargnieniem. - Zresztą pewnie powiedział co innego.

Nie rozmawiali więcej, tylko zajęli się resztką jeżyn ze śmietaną. Kiedy skończyli, Versel metodycznie wylizał miskę do czysta, potem oblizał palce i wytarł w swoją prostą brązową tunikę. Spojrzał na li­nię światła i cienia sunącą powoli po podłodze i ostrzegł ich:

-Już prawie czas. Proszę o ciszę.

Przyciągnęli stołki do siebie i obserwowali linię, którą teraz dzieliła od szpary tylko szerokość palca. Linia przybliżyła się na sze­rokość słomki, potem na włos; a potem promień odbitego światła wystrzelił z podłogi i kakofonia dźwięków wypełniła powietrze. Szor­stki, drażniący, piskliwy, niewątpliwie ludzki głos przemawiał w języ­ku niemożliwym do zidentyfikowania. Trudno było określić nawet nastrój tej przemowy: równie dobrze mogła wyrażać radosny za­chwyt, jak i morderczą furię, dziecinną wesołość, jak i czarną rozpacz. Przez kilka sekund rozbrzmiewała wszędzie, a potem światło przesunęło się i zapadła cisza.

- Zrozumieliście coś? - zapytała Księżniczka stłumionym gło­sem.

- Zdaje mi się, że powiedział: „Dzielnie malowany but, żywy wiatrak w budyniu" - odparł niepewnie Versel.

- Dla mnie to brzmiało inaczej - sprzeciwiła się Księżniczka. -Nie chwytałam wszystkiego, ale usłyszałam wyraźnie: „Bum, bum, papierowe jezioro". Zrozumiałeś coś, Keddie?

- Niczego takiego nie słyszałem - odparł czarodziej z posępną miną.

Versel wstał, przeciągnął się i podniósł swój stołek.

- No, tyle na dzisiaj - oznajmił. - Przepraszam, że nie było wy-raźniejsze. Zawsze tak bełkocze. Możecie zostać, jeśli chcecie. Pójdę posiedzieć pod drzewem do obiadu.

- My też ruszamy. Dziękujemy za szansę posłuchania, Versel. I za jeżyny ze śmietaną.

- Wpadajcie w każdej chwili. Dobrego słuchania - zawołał Ver­sel, machając na pożegnanie.

Nie żegnali się z nikim innym. Reszta Skłaniających Uszy była zbyt zajęta słuchaniem, żeby zauważyć odjazd gości; większość wcale nie spostrzegła, że mieli gości. Kedrigern wsadził Księżniczkę na ko­nia i odjechali w milczeniu. Czarodziej wydawał się zamyślony. Od czasu do czasu potrząsał głową, ale nie odezwał się, dopóki nie za­trzymali się na noc na polance przy strumieniu. Dopiero w odpowie­dzi na ponurą uwagę Księżniczki, że wycieczka do doliny Skłaniają­cych Uszy ku Niewidzialnym Oświeconym była kompletną stratą cza­su i że wiedzą teraz równie mało jak po opuszczeniu zamku Grodzik, czarodziej przemówił.

- Tak, o twojej rodzinie - mruknął, wpatrując się w ogień.

- O niczym! Co za brednie! Słuchanie owoców, mebli i chleba z masłem, a kiedy wreszcie coś usłyszą, to brzmi jak: „Bum, bum, papierowe jezioro". Doprawdy, Keddie... co za banda oszustów! -wykrzyknęła Księżniczka ze złością.

- Nie to powiedział.

-Kto?

- Quintrindus, moja droga. Od razu poznałem jego głos.

- A co powiedział?

- Rzeczy, których nigdy bym nie powtórzył przy damie. On jest bardzo zły. I bardzo sfrustrowany. - Kedrigern odwrócił się do niej z lekkim uśmiechem. - W pewnym sensie Skłaniający znaleźli to, czego szukali. Osobiście nie nazwałbym Quintrindusa oświeconym, ale z pewnością jest niewidzialny. I rzeczywiście przebywa na innym planie, dokąd wysłał go Jaderal.

-Jak możemy go słyszeć?

- Zaklęcie jest trochę nieszczelne. Jaderal zawsze był kiepskim magiem. W pewnych porach, w określonej konfiguracji światła i cie­nia, głos przebija się na zewnątrz. Na szczęście przemawia w jednym ze starożytnych języków i jest tak zniekształcony, że prawie nikt nie potrafi go zrozumieć, choćby słuchał bardzo uważnie. On przeklina jak pijany nekromanta. - Czarodziej wstał z westchnieniem i rozmasował sobie kark. - Idziemy spać, moja droga? Jutro wcześnie wsta­jemy.

- Dobry pomysł. Czy potrzebujemy ochrony?

- Mały czar ostrzegawczy wystarczy - powiedział czarodziej, po­magając jej wstać.

- Pozwól mi spróbować. Powinnam ćwiczyć. Kedrigern skłonił się dwornie.

- Pozostawiam wszystko w rękach Wielkiej Czarodziejki i Wyzwolicielki. Wybieraj zaklęcie, moja droga.

Zakończyli podróż bez dalszych wypadków, utrzymując dobre tempo na twardych, suchych drogach. Kiedy wyrosła przed nimi Góra Cichego Gromu, Kedrigern wpadł w dobry nastrój. Nabrał ochoty na rozmowę i żartował znacznie częściej niż w ciągu ostatnich kilku tygodni. Księżniczka postanowiła wykorzystać tę rzadką okazję.

- No, jednak nie było tak źle, prawda? - zagadnęła.

- Gdzie?

- W zamku Grodzik. Zawsze narzekasz, jakie okropne są pod­róże. Myślę, że to była bardzo przyjemna wycieczka.

- Lepsza od wielu innych, muszę przyznać. Ale nie w każdej wy­prawie zdobywasz ludzką wdzięczność i błogosławieństwa. Zbyt wie­le podróży kończy się ucieczką na łeb, na szyję.

- Więc spróbujmy tego unikać - zaproponowała Księżniczka. Po chwili Kedrigern wstrzymał konia i wyciągnął medalion. Spojrzał przez Szczelinę Prawdziwej Wizji, koncentrując wzrok na małym domku. Wszystko było w porządku: okna umyte, podwórze zamiecione, ogród wciąż kwitnący, a Ciapek właśnie pielił grządki. Kedrigern uśmiechnął się i odetchnął z ulgą.

- Ta wyprawa nie była taka zła - zakonkludował. - Przyjemnie jest poznać zakończenie. Lepiej się poczułem, odkąd wiem, co się stało z Quintrindusem i Jaderalem.

- I Grodziom - dodała znacząco Księżniczka.

- I Grodziom, oczywiście. Piękna robota, moja droga.

- Dziękuję. Ale ciągle nie wiemy niczego o moich rodzicach i moim dawnym królestwie.

- Dalej nic nie pamiętasz?

- Nic a nic - wyznała ze smutnym westchnieniem. - Gdyby tyl­ko Skłaniający naprawdę słyszeli mądrość i dobre rady z zaświatów, zamiast podsłuchiwać pechowego czarodzieja...

- Alchemika - poprawił ją Kedrigern.

- Racja, alchemika. Przepraszam. Raz dziennie słyszą jego prze­kleństwa i to wszystko. I słyszą go tylko w słoneczne dni.

- Chyba lepiej dla nich, żeby nie znaleźli, czego szukają -oświadczył Kedrigern.

- Dlaczego tak uważasz?

- Sukces mógłby ich zniszczyć. Ludzie przyjeżdżaliby tłumnie do ich doliny. Nie można siedzieć i słuchać półmiska kandyzowa­nych Fig, kiedy setki ludzi kręcą się w pobliżu.

- To prawda. Zwaliłyby się tłumy - przyznała Księżniczka.

- Obozowaliby wszędzie.

- Rozpalali ogniska.

- Sprzedawali jedzenie i pamiątki.

- Ustawiali się w kolejkach.

- Oj, tak. Kolejki staną... - urwał, szukając odpowiedniego po­równania. Księżniczka spojrzała na niego z figlarnym uśmiechem.

- Na uszach? - podpowiedziała.


koniec



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Morressy John tom1 Glos dla Ksiezniczki
kolonie - przyjęcie dla księżniczek, Bałagan - czas posprzątać i poukładać
Korona dla księżniczki

więcej podobnych podstron