De Vries Peter WŚLIZNĘ SIĘ DO TWEGO NAMIOTU

De Vries Peter

WŚLIZNĘ SIĘ DO TWEGO NAMIOTU


Zacząłem unikać panny Piano dopiero wte­dy, gdy się z nią zaręczyłem. Na ulicy, w su­persamach, w ogóle wszędzie. Nawet na przy­jęciach. Ktoś kiedyś powiedział: „Data'"ślubu jeszcze nie ustalona otóż to najpięk­niejsze zdanie, jakie istnieje w języku angiel­skim. Ilekroć zobaczyłem ją z daleka, pracę mego umysłu przejmowały nogi. Nie było świjadomej decyzji; Dawanie nura w bramę, czmychanie za róg ulicy, kiedy panna Piano nadchodziła,. wydawało się czymś oczywistym i naturalnym, tak prostym i naturalnym jak wsunięcie pierścionka na palec kobiecie.

Zwłaszcza raz po południu. Wałęsałęm się po ulicy Kamiennej Wyspy — jednej z arterii w naszej południowej części Chicago — i rap­tem patrzę: nadciąga ona. Idzie tym swoim żwawym krokiem, macha teczką pękatą od przekładów Racine’a i wygląda doprawdy je- szcze Bardziej jak Burt Lancaster, niż byłem . na to przygotowany. Więc hops! Wskakuję do najbliższego przedsionka. Ach, w końcu mi się objawiasz, słodka życia tajemnico. Oto fa­cet zwiewa przed narzeczoną niczym przestęp­ca przed policją, nogi niosą' go przez kałużę

jednym długim susem na betonową rampę odrapanej sieni. Instynkt zareagował błyska­wicznie, błyskawicznie — ten sam, który się wyraża mimowolnym wzdrygnięciem, niezamierzonym rechotem.

Stoję spłaszczony przy rzędzie dzwonków do mieszkań — tych guzików jak piersiątka mło­dych panien na wydaniu, no wiecie :— w tej sieni zagraconej wózkami' niemowlęcymi, za­tęchłej od zapachu smażących się befsztyków, i mogę teraz poddać rewizji mój obecny tryb życia. Godzinami przesiaduję po ciemku, uda­ję, że mnie nie ma w domu. Pozwalam, żeby telefon dzwonił i dzwonił. Nie odpisuję na li­sty, chociaż nie leży to w moim usposobieniu. Och, bywa nawet gorzej. Wsiadam do pierw­szego lepśzego autobusu nie patrząc na numer, bo wolę nie wiedzieć, dokąd może mnie za­wieźć, i ląduję gdzieś w obcej knajpie na przedmieściu.

- Po prostu pan demontuje swoją tożsa­mość — powiedział mi w jednym z takich wo­dopojów pewien gość, któremu zacząłem się zwierzać. Nie bardzo nadążałem za jego wyja­śnieniem, trochę sterany również i z innego powodu. Coś ostatnio paskudnie mi zaszkodzi­ło: jeszcze wciąż chodziłem z uczuciem, że mam jelita jak dętka bez powietrza. Pan sięSfc>a*wi w Małego Mechanika i składa pan te trzpienie i cewki w nowych połączeniach molekular­nych. Po prostu... No ale wyjdźmy na dwór. Tam chyba rozgrywa się jakiś dramat.

Na chodniku przed knajpą, jak w karykatu­

rze, mniejszy z dwóch walczących obejmował drugiego w tańcu wojennym, który znosił ich obu w stronę jezdni.

„Gdy”... — sapał ten mniejszy—ja ty...ko zapy...ałęm Gdy noc nadejdzie pełna muzy­ki, i nękające Arabów troski”... i. coś tam, i coś tam. Tę końcową linijkę każdy zna, praw­da? Ale. jak tó idzie przedtem? Trzeba znać całość, żeby to rozumieć. A tu ani jeden na tysiąc nie potrafi człowiekowi powiedzieć.

Ale czemu mnie wybrałeś... i moją pa­nią? Bo ona jest nauczycielką na kursach, więc powinna wiedzieć? To insynuujesz? Ona uczy ekonomii gospodarstwa domowego, ty baranie!

Zaraz. Chwileczkę. Spokój. Nie chciałem cię jobrazić. Przedstawimy sprawę tym pa­nom. — I padło teraz pytanie skierowane do nas, kręgu świadków, z których dwaj trzymali zdjęte przez zapaśników marynarki.

Zna ktoś tutaj ten słynny wiersz? Osta­tecznie chcę tylko wiedzieć, dlaczego noc^na- dejdizie pełna muzyki. O co tam chodzi w tym utworze?

Wszyscy potrząsnęliśmy głowami, przy czym mój psychoanalityk, blady albinos, przewrócił na dokładkę oczami i oświadczył, że odebrał, ma nadzieję, wykształcenie dość staranne, że­by móc sobie darować czytanie Longfellowa.

No widzisz?

-T- A co ja mówię innego, do cholery jas­nej! — zaklął ten, który się obraził. — Nikt nie zna. Więc dlaczego rzucasz oszczerstwa na mnie i na moją panią. No, powinienem...

Też nic innego nie mówię. Jakżebym więc rzucał oszczerstwa? — tłumaczył ten dru­gi, stojąc w rynsztoku po uwolnieniu się z bo­jowego zwarcia. — Zaczekaj! Chwileczkę. Sam dowiedziałem się, że jest w ogóle taki wiersz dopiero dzisiaj pod wieczór, przysięgam. Przy­sięgam na Boga Wszechmogącego! Mój' smyk wrócił z tym ze szkoły. No, dziwna rzecz — znów mówił do nas wszystkich.,^- Rozumiecie, ten poeta bije wzniosłych wieszczów, och, nie bije ich dosłownie, tylko że po ciężkim dniu, kiedy ma się wszystkiego dosyć, nie oni są po­trzebni człowiekowi do szczęścia, ci wielcy sta­rzy mistrzowie. Nie, potrzebna jest „prosta, miła kołysanka”.

Fakt, że mnie właśnie jest potrzebna odezwał się piskliwie jakiś kretyn. ~ Nic lep­szego po ciężkim dniu, niż pokołysać się z ład­ną lalą. /

Wtedy noc będzie pełna muzyki i tak da­lej, i tak dalej. Rozumiecie? W porządku? Zga­dza się?

Powinienem cię walnąć — powiedział mąż nauczycielki ekonomii gospodarstwa do­mowego i wbił się tyłem w podaną mu mary­narkę, Ruszyliśmy z powrotem do knajpy. — Mądrala — mamrotał wracając do żony, której zafrasowane oblicze sterczało nad stolikiem w loży jak kukułka unieruchomiona w drzwicz­kach zatrzymującego się nagle zegara.. — Lu­dzie chcą spędzić czas przyjemnie, wypić co nieco w spokoju ducha, a jakiś nieuk skurwy­syn zawsze musi...

To było tylko częścią tła, którego żywe wspomnienia naładowały emocjonalnie ową chwilę, kiedy ukryty w sieni nasłuchiwałem kroków panny Piano im bliższych, tym wol­niejszych. Ozy też, wydawało mi się, źe ona idzie coraz wolniej. Boże! Zobaczyła mnie? Po­spiesznie ułożyłem plan. Jeżeli rzeczywiście zatrzyma się i odwróci, i tonem pedagogicz­nym, jaki potrafi ni stąd, ni zowąd przybierać, zapyta: „No, Albercie Erneście Banghart, da­ruj, ale właściwie co to wszystko- ma zna­czyć?” — jeżeli tak się stanie, już wiedziałem, co zrobię. Najzwyczajniej w "świecie wyskoczę z ukrycia i powiem: „A kuku!” — że niby tak z nią figluję, baraszkuję po godzinach szukania jej w całym mieście, wypytywania stróżów tegoż: „Azali widzieliście ją, którą dusza moja ukochała, umiłowaną moją, która jest dla mnie jako wiązanka mirry i której oczy są jako sa­dzawki w Hesebonie zdaje się, że to tak idzie ■— i której nos jako wieża Libanu zwró­cona ku Damaszkowi?”

Dzieje się jednak coś gorszego. Ona mnie nie zobaczyła. Kroczy dalej, przechodzi machając teczką, ai ja nic.

Sytuacja odwrotna zdarzyła się w tydzień później w tej samej mniej więcej okolicy, gdzie oboje mieszkamy, więc przypadkowe spotkania nie są żadnym szczególnym trafem.

Z torbą zakupów wracam do domu, a tu ona znów idzie w moją stronę — kroczy jak zwy­kle pewna siebie, macha tą wypchaną Racine’- em teczką, aż jej trzepocze flanelowa spódnica,

daje klapsa po klapsie płytom chodnika swymi „praktycznymi” półbucikami. Po chwili na­mysłu przechodzę przez jezdnię. Huki wybu­rzania rozrywają powietrze, a ja przewijam się między samochodami, drałuję prosto do auto­busu, który akurat zatrzymuje się na rogu, po czym rusza tak zarzucając, że rozciągam się w przejściu jak długi. Swoje postępowanie mogę usprawiedliwić: przypomniało mi się, jak ona mówi „Bus”, a nie autobus czy trolejbus, i jak pisze „zatel.” zamiast „zatelefonować”.. Czy człowiek może być szczęśliwy z kobietą, która stosuje skróty, że już nie powiem o listach mi­łosnych zachwaszczonych mnóstwem tych kro­pek. Ona potrafi mówić średnikami. Wiecie, średniki w połowie dobrze zbudowanego zda­nia. Ale dopiero skok do autobusu nadał temu ważność. To znaczy, mam tym razem „racjo­nalne wytłumaczenie” na wypadek, gdyby oblubienica-elekt zaczęła przywoływać swego kochasia i teraz stała z ustami rozdziawionymi jak osłupiała postać w dowcipie rysunkowym, pytająca „Co, do...” Muszę śmiać się z tego obrazka (no i proszę, niezamierzony rechot), chociaż chwila niestosowna, kiedy się gramolę z zakurzonej podłogi w przejściu i otrzepuję ku uciesze pasażerów.

Jest jedno wolne miejsce, więc siadam. Poję­cia nie mam, dokąd wiezie mnie autobus z ta­ką obłędną szybkością, tylko oddycham ciężko i zadaję sobie pytanie: czy ja aby jestem materiałem na męża? Ponieważ to, co robię, trudno nazwać właściwymi zalotami. To jakaś

taktyka raczej nieprzyjęta w romansach. Wła­śnie, zaczyna mnie razić moje zachowanie* które już przestało wydawać się „naturalne" i powtarza się dość często, żeby słusznie uznać je za sztampę.

Odczuwam kontrimpuls. Wysiadam na na­stępnym przystanku 1 idę do budki telefonicz­nej.

Muszę się z tobą zobaczyć — oznajmiam pannie Piano tubalnym głosem.

Teraz?

Teraz.

Dopiero co weszłam. Nawet nie zdjęłam płaszcza.

To zdejmij.

*-- Za chwilę znów muszę wyjść. W istocie, już zaczęłam napuszczać wodę do wanny.

Zanim zdjęłaś płaszcz?

Tak. Dosyć mi się śpieszy. Posłuchaj. — Trzyma słuchawkę w powietrzu, żeby przeka­zać odgłos płynącej wody, jak gdyby jej na­rzeczony był podejrzliwym typem, którego ą wciąż trzeba zapewniać, że nie wpadł w pa­jęczynę intryg i oszukaństwa, w matnię jakąś absolutną L i całkowitą. — Powiedz, czy z tym nie można zaczekać do jytra? Jutro i tak ma­my się spotkać, wiesz. Na przyjęciu u Pendle- tonów, nie zapomnij. Jednak dawałeś sobie ra­dę z Florence przedwczoraj, prawda?

Z tą kobietą, która wciąż mówiła o Villa- -Lobos?

Nie tak to się wymawia. Viia Lo-boz.

Ale ona tak wymawiała, więc naturalnie

myślałem, że mówi o jakiejś swojej willi na wsi.

Och, Al. To kompozytor. Zaczekaj. On jest Brązy li jeżykiem, tam mówią raczej po portugalsku niż po hiszpańsku. Więc to może być Wiła — powiedziała moja lingwistka.

W każdym razie jakąś willę oni mają, chyba nad Jeziorem Genewskim^ bo mi opo­wiadała, jak jeżdżą tam na weekendy, żeby trochę wypocząć i zastają te swoje, zdaje się, bardzo upiorne dzieciaki i ich kolegów, którzy śpią tam, zamiast być w szkole. Ich syn Tucikie jest w Exeter, gdzie uczy się śmiać ozięble.

On i Eleanor stale w tej nauce odpadają.

Myślę, że Pendletonowie tym się nie przejmują. Raczej ich wpadania do domu nie mogą zdzierżyć. O ile dobrze zrozumiałem, dzieci mają przyjechać na ferie, oni jednak niezłomnie postanowili, że nie dadzą sobie po­psuć świąt Bożego Narodzenia.

Panna Piano zachichotała:

Kocham cię, ale wanna mi się przelewa.

To pilne. Jestem tutaj, na Kamiennej Wyspie. — Wystawiłem słuchawkę za drzwi kabiny, żeby usłyszała chaos ruchu ulicznego.

Och, dobrze. Jeżeli możesz przyjść za­raz. Tylko nie na długo.

. Nie obawiaj się.

Przebywając krótką trasę do jej mieszkania wspominałem tamto przyjęcie, ktqre było klę­ską, ale nie dlatego, że uznałem Villę Lobos za posiadłość na wsi. Na tym wystrzałowym zebraniu towarzyskim moja narzeczona chcia-

ła się popisać swoją zdobyczą. Jakiś facet z No- wego Jorku zaczął mówić o tamtejszym por- | cie, więc naturalnie myślałem, że to jeszcze I jeden koneser wina porto. O rany, oni wszy­ta scy przecież gadali i gadali o ostatnich roczni- I kach, .kryteriach jakości we Francji, i co „po- I dróżuje dobrze”, a co nie. Więc mi się pokrę- | ciło — rizecz zupełnie zrozumiała, zwłaszcza ; w wyniku surrealistycznych skojarzeń, i kiedy była mowa o partiach skrzynek przetrzymy­wanych w ładowniach statków, zaraz ujrzałem oczami wyobraźni tłum czekających rozszala­łych smakoszy z klubów międzynarodowych,

| Zanim do- mnie dotarło, że oni mówią ogólnie l o urzędnikach w porcie i o portowych przepi- jsach utrudniających dostawy, już zdążyłem | wygłosić uwagę:

Jeden iz moich dziadków znał się na ma- derze. Przynajmniej tak mi się zdawało.

Wywołałem ryk śmiechu wprost nie do opi- Isania. Z dzielnym uśmieszkiem musiałem uda-

I wać, że to miał być dowcip.

Kochanie, właściwie gdzieś ty go wy­trzasnęła?

Kto lubi być w towarzystwie bezcenny nie z własnej woli? Pod koniec tamtego wieczora [mój napięty uśmieszek wyglądał tak, jakbym [-przewlókł przez usta gumkę, żeby się nie roz­dziawiały.

: I po to zadałem sobie tyle fatygi, ubierając psię nad wyraiz starannie, pamiętając, że nie wkłada się brązowych butów do granatowego ubrania ani granatowych spodni do marynar-

13'

m

ki brązowej? Po to smarowałem brylantyną niesforne kosmyki i szorowałem nie tylko zę­by, ale i język, jak obecnie lekarze zalecają z myślą o higienie osobistej i towarzyskich zbli­żeniach? Zresztą i tak nazajutrz rano miałem kaca, możecie sobie wyobrazić, i kożuch na ję­zyku niczym jakiś nieokreślony grzyb. Nadal dwa razy dziennie, słońce czy deszcz, szoruję sobie język, aż się krztuszę. Dobre przyzwy­czajenie, kiedy już się go nabierze, trzeba jed­nak uważać, żeby — dosyć dziwna jest w tym ironia — wyżej wymieniony organ nie stał się i obsesją, jak było to w moim przypadku, kie­dy wskutek tego szorowania zacząłem sobie uświadamiać istnienie języka w ustach. Przez długie tygodnie, ilekroć ktoś odzywał się przy mnie, wiedziałem, że język mu się rusza, a to poważnie odciągało uwagę od wszystkiego,..co mówił. Wszystkie trzy akty jednej ze sztuk Szekspira sprowadziłem do absurdu, bo przez cały czas przedstawienia nieomal widziałem, jak podniosłe szekspirowskie strofy obracają się na tych kłapiących różowych patkach w ja­mach ustnych aktorów. Oczywiście obsesja w końcu minęła mi, ale na rzeczonym przyjęciu jeszcze myślałem o językach gości, bardzo istot­nym elemencie śmiechu, jaki bezwiednie wy­wołałem. Szczególnie^irytująco dla mnie funk­cjonował język niejakiego Mertona, intelektu- alisty, aż zapragnąłem wyjść z tym panem gdzieś na świeże powietrze. Wtedy dopiero by się okazało, kto jest prymitywem. Rozerwał-* bym go w strzępy i to równiutkie. I tym sa-

-Ji

mym skończyłby raz na zawsze naśladować Ćlaude’a Rainsa. „Spotkajmy sia-ł za kwa- drał-ns. Pogawa-łdzimy”.

Drzwi mieszkania^panny Piano były otwar­te. Na jej wołanie skierowałem się prosto do łazienki. Siedząc na krawędzi wanny, kiedy się kąpała, poinformowałem ją pokrótce o tym, co się dotychczas działo, o tych zagadkowych moich poczynaniach, o sprawowaniu, które chyba pozostawia coś niecoś do życzenia, przy­najmniej dla mnie: Ona jednak wyraźnie in­teresowała się bardziej kąpielą niż moim trud­nym przecież wyznaniem. Rozparta wygodnie w pianie, namydliła sobie najpierw jedną rę­kę, potem drugą.

Jeżeli tak koniecznie, jak zapewniałeś prizez telefon, chciałeś się zobaczyć ze mną — zapytała — to dlaczego nie podszedłeś, gdy mnie zobaczyłeś piętnaście minut temu na ulicy?

'7^ Właśnie w tej sprawie chciałem się z to­bą zobaczyć. Rzeczywiście wtedy nie chciałem, ale w okolicznościach, które usiłuję ci przed­stawić. Stało się tak już po raz drugi, zrozum. Kto może zagwarantować, że nie będzie takich zahamowań więcej? Albo że nie będzie innych jakichś objawów? — Odżegnałem się gestem.—

Ja nie gwarantuję.

Nikt gwarancji nie wymaga... ami nie da­je — odpowiedziała niezwykle chłodno.

Sang froid to się chyba nazywa w jej dru­giej mowie ojczystej.

Jak wiesz, jestem przeciwna tym wszy­stkim obłudnym ślubowaniom sobie miłości

do grobowej deski. Wypisywaniu czeków na milion dolarów, kiedy większość z nas uwa­ża się za szczęściarzy, jeśli ma w banku bodaj dwadzieścia pięć centów. Zamiast zaczynać od przedstawiania się z najlepszej strony, co wie­dzie do obopólnych rozczarowań, o ileż milej jest od początku docierać się nawzajem. Mó­wić o sobie rzeczy najgorsze, żeby potem były tylko przyjemne niespodzianki. Czy ja ci już wyznałam, że mam macicę umieszczoną na od­wrót? — Spuściła głowę z chrząknięciem, któ­re mogło, o zgrozo, przejść w jeszcze jeden z tych jej słynnych ataków śmiechu.

Chyba to bardzo pogański pogląd na mał­żeństwo.

Nie, właśnie poganie mają żelazne zasa­dy. My musimy je uelastycznić. A już cała re­szta jest zapisana w niebiosach.

Muszę przyznać, że nie wydajesz się zbyt zaniepokoj ona.

Wrzuciła gąbkę do wody i zadumana utkwi­ła wzrok w ścianie.

Czasem przechodzę na drugą stronę uli­cy, żeby nie spotkać się z osobami, które lu­biłam. Nie chcę ich widzieć w danym momen­cie. Albo też nieraz unikamy tych, na któryeih chcemy zrobić dobre wrażenie... u kogoś z wi­zytą, na przykład, gdzie jest dużo gości... uni­kamy ich, w obawie, że wydamy im się nie­ciekawi Dam ci mojego Prousta z zakreślonym ustępem o tym. Kiedy byłam podlotkiem w siódmej klasie, tak beznadziejnie kochałam się w pewnym chłopcu... Billy Round się na-

zywał... że uciekałam, ilekroć zobaczyłam go z daleka. Tak chora byłam z uwielbienia.

To nie ten problem.

Przeszedłem do saloniku, jeszcze, trzymając moje zakupy, i czekałem, aż ona wytrze się

i włoży płaszcz kąpielowy. Kiedy wkroczyła z przyborami do lakierowania paznokci, sta­nąłem przy oknie i spomiędzy białych stor w geometryczny szary i czarny deseń a la Mon­drian zapatrzyłem się w ulicę poniżej, widow­nię paru ostatnich tajemniczych wydarzeń.

Zastanawiam się, czy podłożem mojego zachowania... tych susów do bram, czmychania na sam twój widok itede, itepe... nie jest ja­kaś głęboko podświadoma sprawa rasowa.

Zapomnij o podświadomości rasowej — powiedziała siadając na kanapie zapomnij, że ja ci kiedykolwiek i cokolwiek o tym mó­wiłam. Obym już nigdy nie słyszała tego okre­ślenia — prawiła przez wargi ściśnięte na o- krągło w skupieniu, jakiego najwyraźniej wy­magało lakierowanie paznokci.

Więc może to coś w związku z tym,.że niedobrą wróżbą jest zobaczenie narzeczonej przed ślubem.

Ależ my mamy się pobrać dopiero za rok!

Och, myślę, że jeszcze odsuniemy tę da­tę. I nie mówię o spotkaniach z góry ustalo­nych, takich jak to zaplanowane na jutrzejszy wieczór. Chodzi o bardziej przypadkowe spot­kania z przyszłą żoną. W niektórych krajach patrzy się na to ze zmarszczonymi brwiami —

prawiłem, rlzeczy wiście improwizując na temat ludowego obyczaju, jak gdyby to było coś w rodzaju klasówki. Jednak o pewnym ludowym obyczaju wiedziałem; usłyszałem o nim w roz­mowie, przy której panny Piano chyba nie by­ło;— Poniekąd to podobne do tabu, jakim jest patrzenie na teściową. Antropolodzy twierdzą, że my, mężczyźni, żeby tego uniknąć, zboczy­my ze swojej drogi nawet wiele mil. Tak jest w niektórych kulturach. Na terenach najbar­dziej górzystych.

Stałem wyprostowany, całkowicie pewny, że przynajmniej raz ja ją o czymś pouczyłem, w tym wypadku przekazałem konkretną infor­mację, którą uzyskałem od jakiejś facetki z włosami ściągniętymi w koczek. Ale moja mi-“ ła, zanurzając pędzelek w buteleczce z lakie­rem, odpowiedziała:

Tak, pierwotne tabu często tłumaczy się lękiem przed teściową albo nienawiścią do niej... do tej ludożerczym, jaką nadal w niej widzimy... chociaż niektórzy znawcy przedmio­tu uważają, że wprost przeciwnie, mógłby tó być Ceremoniał szacunku. Uprzejmość plemien­na dla nowej gałęzi rodu, która może okazać się pomocna w krytycznych chwilach.

Z ust wyrwał mi się bezgłośny okrzyk ła­godnego zdumienia. Panna Piano odstawiła bu­teleczkę dociskając na niej zakrętkę.

Słuchaj, czy poczułbyś się lepiej, gdybym ci powiedziała, że i ja ciebie zobaczyłam na ulicy i odetchnęłam z ulgą, kiedy umknąłei.

A więc oboje w tym grzęźniemy. — Od­

ia,

wróciłem się ha dobre od okna. — Po same szyje.

Mamy ze sobą wiele wspólnego. — Zerk­nęła na zegar i wstała, żeby mnie odprowadzić do drzwi, ku którym zdołałem ruszyć dopiero wtedy. — To bardzo ważne w małżeństwie.

Honor jednak mi nakazał wyznać, co się ze mną dzieje. Może to ostrzeżenie przed bu­rzą, ostrzeżenie, że ja się do małżeństwa nie nadaję.

No, wszyscy jesteśmy ambiwalentni w ty­lu podstawowych rzeczach. Powszechna cecha..,'

...I jeszcze jedno słowo, którego już nie będę musiał szukać w słowniku. Ambiwalencja. Dobre to dla twoich przyjaciół intelektuali­stów. Oni o wszystkim mówią lekceważąco

i nie potępiają niczego.

Spojrzała na mnie ze zdumieniem, a nawet z lekkim niepokojem. Ale nie zamierzałem jej informować, komu podwędziłem ten przecież nie mój aforyzm. Niechaj życie będzie pełne przyjemnych małych niespodzianek. Uśmiech­nąłem się i pogłaskałem narzeczoną po ręce już opartej o otwarte drzwi, już gotowej zamknąć je za mhą.

- Więc ty tak samo masz w stosunku do mnie rozdwojenie jaźni? — zapytałem.

Co najmniej rozdwojenie.

Niejakim zwycięstwem było to, że wyszed­łem bez Prousta. Człowiek czyta tego Prousta

i czyta raz po raz, spala się, mozoli, musi czę­sto odpoczywać i kiedy wreszcie dóbrnie do końca zdania, może tylko pomyśleć: „O vrany,

_

teraz następne”. Ale schodziłem na ulicę Ka­miennej Wyspy obarczony brzemieniem wąt­pliwości większych niż te, które zostawiłem za sobą. Ona miała gotowe określenia na wszyst­ko, zupełnie jak moja matka. Identyczną skłon­ność do intelektualizowania wszystkiego. Mat­ka nie potrafiła mówić o menstruacji, nie. Mó­wiła o cyklach księżycowych, tym samym na­dając całej tej sprawie nudną powagę. Ambi- walencja — świetne słówo. Każdy mężczyzna, może być dumny ze zdobycia kobiety, która jest mózgowcem. Ale wplątanie się w małżeń­stwo z taką pociąga za sobą nieuchronnie wą­tek Pigmaliona a rebours.

A przecież ledwie znalazłem się zńów na uli­cy Kamiennej Wyspy, te ponure myśli pierz­chły, ustępując radości z nieoczekiwanie miłe­go spotkania. Wypatrzyłem po drugiej stronie ulicy moją dawną flamę i szybko przegalopo­wałem przez jezdnię, żeby się z nią przywitać. Złapałem ją za rękaw, kiedy odwracała się rap­townie ku wystawie salonu silników dieslow- skich — rzecz dosyć dziwna, bo chyba silnika raczej nie miała zamiaru kupować. Nie zada­łem sobie jednak trudu, żeby ją o to zapytać ani nawet się nad tym nie zastanowiłem, tak bardzo uszczęśliwiło mnie spotkanie z nią.

Betty Cudlipp?

Al Banghart, jak pragnę zdrowia! No, co słychać u ciebie?

. Niewiele. Może bylmy skoczyli do Fee- leya na jednego?

2

W

Ład, który, jak mówi moja narzeczona, leży u podstaw wszelkiego pozornego chaosu, z pew­nością kryje się też w sercu tego ulicznego spotkania. Dla mnie zupełnie naturalny był fakt, że natknąłem się na Betty Cudlipp akurat wtedy, ponieważ ścieżka do zagrażającego mi małżeństwa wiodła mnie prosto od tej dawnej sympatii. Właśnie tej eks-najdroższej, jeśli już v w ogóle jakiejś, miałem zawdzięczać moją żo­nę, aczkolwiek nie doszłoby do tego, gdyby nie paskudny splot okoliczności, w jaki się. czło­wiek dostaje, żeby znaleźć jedynie chaos. Trze­ba było być mną, żeby pomimo wszystko zna­leźć ową ciągłość. Ani ta najdroższa, ani żo- na-elekt o tym związku między nimi nie wie­działy, i modliłem się do Boga, by żadna z nich nie dowiedziała się nigdy. Oto historia męż­czyzny, który chętnie i dokładnie wytrzepie ^ kurz ze swego dywanu, byleby pozostało nie­tknięte to, co wmiótł pod dywan.

A więc jest późny wieczór niedzielny w sa­loniku od frontu u J3etty Cudlipp kilka lat te­mu. Światła są przygaszone, ja staram się działać w aksamitnych rękawiczkach, jak mó­wią, jeśli się nie mylę, nasi kuzyni brytyjscy.

Żaden jednak potok kulturalnych, no, eufe­mizmów nie nastawi Betty łaskawie do czy­nionych przeze mnie wysiłków i do młodzień­czego poszukiwania szczeliny w jej pancerzu. Wstęp do wszystkich stref raju wzbroniony, z wyjątkiem ust. Zważywszy jeszcze fakt, że jej pocałunek jest jak króciutki werset z Pi­sma świętego, zaczniecie się zastanawiać, dla­czego ja w ogóle zadaję sobie tę fatygę. Otóż dlatego, że Betty Cudlipp ma najcudowniejszą^ figurę pod słońcem i dlatego, że w moim prze-> konaniu to tylko kwestia czasu. To, czyli mo­ment, kiedy ona wreszcie przestanie odrywać moją rękę od swego biodra i mówić:

Wy, zwolennicy Federacji Świata, rze­czywiście jesteście wszyscy tacy sami. Może: by tak chwilka wytchnienia?

Mężczyźni dumni z tego, że znają kobiety ] jak własną dłoń, prawdopodobnie od czasu do ■' czasu chwytali za dłoń którejś z nich, będą- j cą z reguły niezłym źródłem poznania. Co nie I znaczy, żeby dotknięcie Betty było w jakim-1 kolwiek sensie niemetaforycznym, delikatne jak płatek rolady z jabłkami, chociaż z ust jej pada słowo: „Nie”. Naprawdę jednak znam bar- j dzo mocną stronę jej natury. Ona szalenie lu­bi się śmiać, bo kiedy się śmieje, jej wdzięki i wszystkie razem są jak kiść rozdzwonionych 1 dzwonków. Zdolność wytrząsania dowcipów z rękawa jest tu wymagana od najdroższego tak i samo bezwzględnie, jak będzie wymagana od . męża, sine qua non, że przytoczę określenie, i jakie mają na to Francuzi* Zmierzając do wy- ]

palenia z nią papierosa po ciemku, zapalam dwa camele, po czym zamiast dać jej jednego, tak jak Paul Henreid daje zapalonego papiero­sa Bette Davis w tym słynnym filmie, siedzę z kamienną twarzą i palę oba naraz. Siedzę rozparty, a jakże, z nogą założoną na nogę, z jedną ręką przerzuconą za oparcie kanapy ,i te pety sterczą mi z ust jak kły, dym wypu­szczam nosem przez obie dziurki.

Jak tam artretyzm twojej mamy? Och, jak miło to słyszeć. I powiedz, czy twój tatuś wciąż jeszcze dorabia na boku ostrzeniem ły­żew? Ta twoja kuzynka z Milwaukee wciąż je­szcze jest taka wysoka?

Betty zanosi się śmiechem wprost histerycz­nym, kiedy w końcu daję jej papierosa. Prawie nie może palić. Zaciąga się raz i nagle poważ­niejąc pyta: I

Co to?

W ciszy coś słabo szeleści.

Ipjr Tak jakby mysz,ii* mówię.

Oczywiście to celofan z mojej paczki papie­rosów, który przed chwilą zmiąłem i wrzuci­łem do popielniczki na stojącym przy kanapie stoliku, zaczyna się rozwijać z szelestem, jak zwykle celofan. Wiem, że nie szeleści nic in­nego, wyczuwam jednak, że Betty boi się my­szy, więc taka właśnie odpowiedź może mi-się opłacić. Istotnie opłaca się. Sprawia, że ona jest teraz roztrzęsioną galaretą w moich obję­ciach — kusicielką, nieświadomą faktu, że ku­si.

Jedną z wielu. Bo ja już z zasady stosowa­

łem tę sztuczkę z celofanem. Mnóstwo zmię-8 tych opakowań zerwanych z paczek papiero^B sów i z batonów czekoladowych ciskałem u-'|B kradkiem za kanapy albo w pobliskie kąty) « gdzie następnie z szelestem się rozwijały. O- a czywiście można było ten odgłos podciągnąć a pod chrobotanie myszy odbywającej obchód,« klepek posadzki czy też ogryzającej listwę m ściany. „Co to jest?” pytała cizia, a ja odpo- j wiadałem: „Prawdopodobnie jakaś niysz”. I 1 wtedy jeszcze jedna przytulała się do mnie, ca- jj ła drżąca. Rola mężnego opiekuna sama przesi li się wywołuje dodatkowy rozkoszny dreszczyit Nie zawsze jednak ten fortel odnosił nale­żyty skutek, no i możność stosowania go mie- j wałem też nie zawsze. Kiedy zatelefonowałem M do Tut Carpenter, chcąc umówić się z nią na 1 sobotę, a ona z tym swoim przydechem powie-^n działa: „Może byś przyszedł teraz, jeżeli nie je- j steś zajęty?”, wiedziałem, że to wieczór jak darowany koń, któremu nie wypada zaglądać w zęby. I będzie tam jej brat Artie i pewien I brzdąkający ha gitarze pieśniarz rockowy o- statnio pod pseudonimem artystycznym „Za- I tkany Zlew’\

Całą osiągającą wówczas swój szczyt niewy- 1 darzoną modę na kretyński wygląd i bezsen- j sowne pseudonimy zarówno zespołów, jak so- i I listów, uosabiał ten właśnie pieśniarz w poła- I tanych spodniach drelichowych, butach obUT- J pionych zaschniętym i spękanym nawozem 1 i drelichowej koszuli rozpiętej do pępka, od 1 którego wciąż się odwracało wzrok w obawte» 1

że może tak samo potrzebuje zadbania jak pa* znokcie tego dandysa. Jak szmergiel była rów­nież jego bełkotliwość, ale za to było mu się wdzięcznym' po uchwyceniu bodaj paru słów piosenek/które sam tworzył i śpiewał. Właśnie serenadował, kiedy, przyszedłem do Carpente- rów, toteż ledwie się usadowiłem, zrezygnowa­ny, u stóp Tut, żeby należeć do „dworu” (ona lubiła mieć „dwór” na takich zaimprowizowa­nych wieczorkach w domu otwartym), doce­niłem obecność Artiego.

Swego czasu Artie był prymusem w gimna­zjum Dzielnicy Południowowschodniej, a prze­cież jego dykcji prosto z chicagowskiej ulicy nie zmogły nawet cztery lata college’u w Ohio. Intelektualista, który mówi jak ulicznik, to dziwne zjawisko, znałem jednak kilku takich w mojej przeszłości chicagowskiej — urodzo­nych tam gdzie ja, to znaczy po gorszej stro­nie torów kolejowych, i pomimo starannego wykształcenia nadal mówiących'podobnie jak Artie. W tym „senk” z dramaturgią norweską. „Impresy-onizm” Debussy’ego. „Gieometryza- cją” Picassa. Nie? „Ja daję szyję”. To doby­wało się w dodatku nie tyle z ust, ile z ką­cika ust Artiego, jak gdyby on poufnie infor­mował, który koń 4 lipca w Arlington będzie pewniakiem, a nie wypowiadał swoich po­glądów na sztukę z całą znajomością rzeczy. Zresztą muzyka i malarstwo nawet nie były jego dziedziną — zajmował się elektroniką. Oczywiście, ja nie mam lepszej dykcji, ale przynajmniej moja wymowa nie koliduje

z tym, co mówię. Nie rozwijałem intelektu, nic nie wiem. Jego siostra, Tut — nawiasem mówiąc nagle zdecydowałem -się położyć na niej krzyżyk — chodziła do żeńskiego colle- ge’u we Wschodniej Dzielnicy, jej akcent zo­stał wygładzony przez profesorów wymowy posługujących się dla dobra swoich studentów nagraniami dykcji niczym kołami szlifierski­mi, toteż wyszła stamtąd zupełnie zneutrali­zowana i bezbarwna w "porównaniu z malow­niczym bratem, którego wymowa obfitowała w niuanse w tym naszym kumpli-przy-piwie- -bełkocie, jaki może pozostać człowiekowi na stałe tak jak gardłowe „rrr” Szkotom. Pamię­tam, co Artie powiedział o „Zatkanym Zle­wie”, kiedy ten trubadur odszedł na cłiwilę, umożliwiając nam rozmowę o nim.

' * Antypoetyka w naszych czasach ma dłuż­szą gienealogię, niż te prostaki myślą, kiedy pociesznie się wysilają, żeby zgorszyć burziu- azję, która jest stara jak świat p| wyjaśnił* a Tut mu przytakiwała, mrugając ze zrozumie­niem jak lalka bobasek, tak że tym chętniej ją wykreśliłem z rozkładu. — Antypoetyka, nie zapominajmy, Jbięrze początek z połezjr Eliota. On zaczął „Prufrock” porównaniem wieczorne­go nieba do pacjenta uśpionego eterem na sto­le operacyjnym i był w tym anty styl,' kontr- piękno. Jeśli chodzi o obecne lekceważenie, Boże mój, to także ma pół stulecia. Już w »¿Ja­łowej ziemi” Eliot jak z balonów wypuszcza powietrze z klasyków i to jest zapowiedzią tych zespołów, które wydudniały „graj mi

Schuberta, Hubercie” i transponowały na jazz Bacha i Bóg wie co jeszcze w latach dwudzie­stych. Oczywiście w szerszym sęsie to sięga wstecz do Baudelaire’a i poza niego, ale dla nas w naszych czasach ten cykiel rozmyślne­go prostactwa, odrzucania wszystkiego, wiecie, zaczyna się u ^Eliota. „Odmierzam swoje ży­cie łyżeczkami dó kawy”» to pamiętna linijka więrsza bez jednego połetyckiego słowa. Tak, to była ta prawdziwa połezja z okna. Eliot od­powiada ostatecznej definicji geniusza: ktoś, kto wywiera wpływ na ludzi, którzy go wcale nie rozumieją.

Północ dochodziła, czy może już minęła. Te­raz „Zatkany Zlew” wrzeszczał wniebogłosy, „Używając gitary jako instrumentu zasadniczo perkusyjnego”. Jego. usta byłyby świetnym miejscem, do wyrzucania starych żyletek.

Cojaciko tkumój powię Maszpię kne o! czy i nos I trocheo ie juwgło wię Cowię cejmożeda ćlo§!

Usiłowałem doznawać wobec niego uczuć mieszanych, ale bez skutku. Nie przypominam sobie, jak on się nazywał naprawdę, jeśli w o- góle kiedykolwiek słyszałem jego nazwisko czy imię. Przedstawiał się pseudonimem — już czwartym albo i piątym z rzędu. Raz po raz zmieniał pseudonim, próbując, a nuż się uda zmylić pecha wciąż tropiącego jego twórczość. Najpierw to był „Głaz Wulkaniczny”, później „Roger Rower”, „Stary Brukowiec”, „Bukiet Win Italii”, zawsze z nadzieją, że zmiana oso-

bowoSci artystycznej przyniesie mu szczęście. Jego nagrania nie cieszyły się popytem i dłu­go, długo musiałby iść pod górę, żeby bodaj zobaczyć tyły szeregu „Pierwszych Dwudzie­stu”.

Trubadurzył nam przez całą prawie noc. Nad ranem spojrzał raptownie na zegarek, jak gdy­by sprawdzał, czy nie czas wrócić do krypty. Poczułem, że Tut uśmiecha się w moim kierun­ku.

-r— Al, ty kiedyś śpiewałeś powiedziała, nieświadoma, że zgrzytnąłem na to zębami. — . Zaśpiewaj nam coś.

Nastąpiło ogólne poruszenie, namawianie, przy cżym „Zatkany Zlew” £ przejawił ducha demokratycznego ku wielkiej mojej uciesze. Już kto jak kto, ale on nie ma danych, żeby przybierać ton protekcjonalny.

No, Al, pomogę ci.

Brzdęk strun gitary.

Nie — mówię.

Archie i Tut przynajmniej mogliby mnie 'zrozumieć. Moje ciche marzenie. Niechaj ich' pamięć o mnie rozśpiewanym przetrwa tam, gdzie prawdopodobnie trwa: to znaczy, na sce­nie gimnazjum południowowschodniego, kiedy z krtani dobywałem grzmoty: „Czy dobrze się spisuję, ja?” jako uczciwy łazęga nie . antyan- tyseptyczny, tylko zwyczajnie brudny, włóczy­kij zaznaczający kredą furtki podwórek dla ko­legów, którzy przyjdą po nim, skromny w swo­jej kurteczce darowanej przez litościwą osobę, w spodniach wystrzępionych, nie dość sku-

tecznie przytrzymywanych kawałkiem szpaga­tu zamiast paska. Nagle zapragnąłem, żeby ten duszek z dawnych lat pomógł mi zademonstro­wać, jak naprawdę ma brzmieć'królewska an­gielszczyzna:

Może nie jestem najlepszy, w mieście, lecz będę jeden z najlepszych dwu, kiedy najlepszy zjawi się tu,

Czy dobr?e się spisuję ja

O hej, o ha!

Tra la, tra la la la!

Roztropność jednak wzięła górę, pokusa, że­by się wygłupić, została przezwyciężona. Tyl­ko bym uczynił z naszej Tut umiłowaną królo- wę błazna.

Potem mijały tygodnie bez żadnych flirtów, w ogóle bez niczego po tej linii, bo w polowa­niu na zwierzynę nastąpił zastój pomimo nie­pomiernie hojnego daru Duponta dla świata, a mianowicie celofanu. W pewien niedzielny . wieczór około godziny dziewiątej decyduję się nazwać tę niedzielę jeszcze jednym dniem pod­kuty w klasztorze i cześć! idę do domu, tyle że muszę coś przekąsić przed snem, więc wstę­puję do pobliskiego barku. Siadam przy kon­tuarze — jedyny gbść, oprócz młodej kobiety, która siedzi naprzeciwko mnie i boryka się 1 z kanapką klubową, rozpadającą się w ręce jak zwykle takie kanapki złożone z trzech grzanek i różności polanych majonezem. Głowę ma spuszczoną, od czasu do czasu strzela okiem,

. żeby sprawdzić, czy zwracam uwagę na jej I walkę z wystającymi płatkami boczku i ka-

wałkami pomidora, już nie mówiąc o koloro­wych wykałaczkach nie stworzonych przez na­turę do nitowania tych piekielnych kanapek. Siedzę nad kawą i zakalcowatymi pączkami i zaczyna mi świtać, że ja tę babkę znam. Przy­glądając się jej wyczuwam, że ona też usiłuje mnie zlokalizować w swojej przeszłości. Obser­wuję ją, niby to zajęty dmuchaniem w kubek z kawą, i nagle omal nie spadam ze stołka. O- czywiście! To jest. panna Piano, moja nauczy­cielka z gimnazjum. W drugiej klasie uczyła nas francuskiego, a także pod koniec jednego kwartału zastępowała panią od angielskiego. Ona też chyba już mnie sobie przypomina, kie­dy tak wysysa coca-colę że, szklanki, bo raptem uśmiecha się ze słomką w ustach i kaszle, i śli­ni się nieco. Ociera wargi strzępami zmaltreto­wanej bibułkowej serwetki.

.— Albert Banghart.

Panna Piano. Pani obcięła włosy czy cos. W każdym razie wygląda pani młodziej.

Dziękuję. Co porabiasz, Albercie?

No, pałętam się u Northrupa.

Aha, w tej fabryce kapeluszy. Mój Boże, ostatnio, kiedy cię widziałam, grałeś w szkol­nym przedstawieniu... śpiewałeś: „Czy dobrze się spisuję ja? O hej, o ha! Tra la, tra la la la!”

Tak. — Uśmiechnąłem się na to gorzko- -słodkie wspomnienie. ■— Wtedy wydawało mi się, że chcę zostać pieśniarzem. I zostałbym, gdyby nie jedna rzecz. — Namoczyłem pączek w kawie, ugryzłem. — Mój głos. Ja rzec^ywi-

Icie pochodzę z epoki dużych orkiestr, to zna­czy, jeśli chodzi o poglądy. Chociaż teraz do­prawdy nie trzeba mieć pięknego głosu. Śpiew teraz to tylko zgrzytanie i od nikogo się nie wymaga, żeby w tym, co słyszy, wyłapywał słowa. Może bym zrobił karierę jako piosen­karz rockowy. Jako papier ścierny na ludzkie nerwy.

Nie ożeniłel się?

Nie!

r Powiedziałeś to z mocą. Masz jakieś o- biekcje przeciwko małżeństwu?

Te długie godziny.

Rozumiem.

Jakoś zaczęliśmy się wzajemnie sondować, więc wpakowałem resztkę tego zakalca do ust’ i przeniosłem kubek z kawą na jej stronę kon­tuaru. Usiadłem o jeden stołek od niej.

A co u pani? Wciąż jeszcze w południo- wowschodnim wbija pani do głów, jak zama­wiać frytki, kiedy się jest w Paryżu?

Nie. Siedzę przeważnie na uniwersytecie, piszę pracę magisterską.

Obudziły się we mnie wątpliwości, czy to aby prawda, tak głupio łowiła szczątki boczku na talerzu. Poza tym coś mi się kiedyś obiło o uszy, że mała panna Piano przeżywała jakieS załamanie i potrzymali ją trochę na kuracji przeciwalkoholowej. Pracowicie teraz miesza­ła swoją kawę, w której, jak widziałem, nie było mleka — no, ale dziś, po latach przycho­dzi mi na myśl, że może był cukier. Odsuwając szklankę z coca-colą, żeby upić odrobinkę ka­

wy z kubka, rzuciła mi uśmiech przez ramią, z którego osunął się płaszcz. Nasunąłem jej | płaszcz na oba ramiona.

Jaki jest temat tej pracy magisterskiej? —r Przekłady Racine’a ze słowem wstępnym. J

Czy to nie w twojej klasie czytałam wam pa-1 rę sztuk Racine’a? Nawet odgrywałam pewne ] fragmenty. |

Ogólny bieg tej rozmowy był taki, że kiedym człowiek popijał kawę, mały palec sam przez | się zaczął się odginać — a już zapomniałem,! że w móim przypadku to w ogóle jest możli-1 we.

---Niestety, ja Racine’a zaniedbałem vtro-j chę -=• powiedziałem. — Od tamtych czasów j właściwie nie zaglądałem do. niego, chociaż po-j winienem.

Kelnerka oparła się zadkiem o ścianę kontu-J aru tam, skąd ja się przed chwilą przeniosłem,! i hołubiąc wykałaczkę, patrzyła i słuchała. Niej co dzień miewała taką uciechę.

Człowiekowi ciągnąłem — trudno na-1 dążyć z lekturą, przyzna pani?

Teraz panna Piano zakołysała się na stołku1 i zakrztusiła. Dostała chyba kolkL Potrząsała głową,-zlizywała majonez z palców, drugą ręką daremnie sięgając po świeżą bibułkową serwet- , kę.

Bardzo lubię te kanapki, ale przy -jedze­niu ich przydałby się prysznic. — Oczywiście udawała, że kładzie swoją histerię na karb re­ceptury kanapek.

Oczyma wyobraźni ujrzałem tę cizię, jak

namydla się pod prysznicem — zjawa widocz­na przez matową szybę drzwi łazienki — i jak wciera mydliny w to miejsce, i w tamto. Tro­chę iz, tego mignęło mi nad jej bluzką, kiedy schyliła się po zlatującą bibułkową serwetkę. Ale kobiety niewątpliwie' zdają sobie sprawę z wszelkich męskich oględzin, więc > natych­miast się wyprostowała i wsunęła w płaszcz tym kobiecym bąckhandem, którego żadna z nich nigdy nie wykonuje należycie, ale w któ­rym nie. potrafi im pomóc żaden mężczyzna. Nie chciałem, żeby odeszła. Nagle zapaliłem się do niej. Skojarzcie to sobie! Jakże powoli ta sprawa dojrzewała, aż tych pięć lat różnicy wieku między nami — przepastnej; kiedy ja kończyłem gimnazjum, a ona zaraz po studiach pracowała na swojej pierwszej posadzie nau­czycielki— teraz, kiedy już oboje byliśmy do­brze po dwudziestce, stało się prawie niczym. Toteż widząc, że ona kiwa na naszą bezstron­ną obserwatorkę i chce płacić, poderwałem się, żeby piłeczka rozmowy nie upadła.

Dziwne, co człowiekowi zostaje w głowie. Wie pani, co z Racine’a pamiętam najlepiej? Pani wykład o tirade. Wie pani, tyy-rad. To są te długie pnzemowy, które wygłasza w pew­nej chwili każda główna postać, takie stre­szczenie poprzedniego wątku i poza tym ułat­wienie dla publiczności, bo^ wtedy można się poęządnie przyjrzeć tej postaci jako takiej. Wcale nie reprymenda.

Panna Piano znów zgięła się w konwulsjach. Czyżby taka przypadłość nerwowa? Upuściła

rękawiczkę, zachłystując się podziękowała mis za to, że tę rękawiczkę podniosłem, obciągnęła rękaw płaszcza i przez cały czas usiłowała uda-j wać, że bawi ją własne roztrzepanie, broń Bo­że, nie ja. Zapach perfum bił od niej, kiedy tak * się trzepotała.

Jeszcze kawa dla pani? I wzywam] bezstronną obserwatorkę. — .Następne dwie,] proszę.

Tć> taka przyjemność spotkać ucznia, któ-j ry po tylu latach pamięta coś, co mu się wpa-1 jało —. powiedziała, w końcu opanowując sięl panna Piano.

Też tak myślałem. Trawi się życie na stara-1 niach, żeby prawda zapadała w umysły. Góżl więc zabawnego w tym, że ową prawdę ktoś| wiernie powtarza? Panna Piano chusteczką! wyszarpniętą na oślep z torebki ociera oczy, • a ma te oczy jak dojrzałe oliwki. Patrząc na ; nią, mówię bardzo powoli:

Petit d petit Voiseau fait son nid. Po tro-i szeczku ptak buduje sobie gniazdo. Motto, któ- j rego nas nauczyła.

To wreszcie pozwoliło skończyć z beczką] śmiechu, ogromnie więc zachęcony odchyliłem się na stołku i przytrzymując się jedną ręką, pstrykając palcami drugiej, zaśpiewałem:

Czy dobrze się spisuję ja

O hejl O hal Tra la, tra la la la

Wykorzystałem tę chwilę jeszcze lepiej. Za­paliłem dwa papierosy i kiedy jowialnie upu-

szczałem zgaszoną zapałkę na podłogę, zaciąg­nąłem się oboma naraz. Nic. One, panna Pia­no i bezstronna obserwatorka, patrzyły dosyć tępo, jak ćmię dwa papierosy.

Proszę mi powiedzieć, gdzie pani mieszka teraz? Nie wie pani, co się dzieje z panną Fol­som, naszą nauczycielką angielskiego? Co sły­chać w eleganckim świecie?

Po raz pierwszy wtedy formalizm w stosun­ku do dziewczyny, czy kogokolwiek, został u- wieńczony powodzeniem. Może twarz panny Piano była wyprana z wszelkiego wyrazu odro­binkę bardziej ńiż twarz naszej kelnerki nadal zabawiającej się wykałaczką i pilnie obserwu­jącej, Alę to nie było rzucanie pereł między wieprze. Podsunąłem im wątek.

No? Przecież Paul Henreid i Bette Da­vis. W filmie „Cóż, podróżniku?”-'

Och, naturalnie, już sobie przypomi­nam^ powiedziała kelnerka. — Więc- pan tak jak on?

Właśnie.

Panna Piano nadal ne comprends pas. m£g-On tam pali dwa papierosy jednocześnie?

Nie, nie. Tylko je zapala dla nich obojga, jednego daje potem jej. Romantyczna scena. Ta • ich. —\ To mówiąc wręczam pannie Piano jednego z moich żarzących się papierosów, p^- Ale ja nie palę.

i—Więc może pani? — pytam bezstronną obserwatorkę.

Ta z wahaniem rozgląda się po barku.

Mnie nie wolno palić przy pracy.

r

No, do diabła, jeżeli...

Chyba że tym razem wyjątkowo. Chcia-jB łam powiedzieć, że rzuciłam palenie — mówifl panna Piano i żeby przeciąć ten węzeł gordyj-® ski, przyjmuje papierosa. Trudno uwierzyć, że kiedykolwiek paliła nałogowo, bo pyka go* i trzyma jak mysz za ogon ostrożnie, czubkami» palców. Ta myśl budzi we mnie inne roman- ■ tyczne skojarzenia natury osobistej.

Może koniak — proponuję — po tej ka-® wie i papierosach.

Podobno ataki śmiechu w przypadku kobiei« są czasami objawem niewyżycia seksualnego.® Albo ona miała tamtego dnia menstruację. W ■ dawnych czasach, o ile pamiętam, nie dawała» się rozweselić byle czym. Chociaż nie, przejął praszam, raz śmiała się wprost histerycznie, aż 1 musiała wyjść z klasy na dobrych kilka minut.® Jeden z uczniów usiadł na wyplutej gumie do A żucia i widok tego grubego chłopca odrywają-® cego gumę, zdawałoby się, nieskończenie, od* siedzenia spodni był dla niej czymś przezabaw- * nym, tak samo zresztą jak i dla nas. Czyli to I się właściwie nie liczyło jako .dowód, że coś® z nią nie jest w porządku, chociaż śmiała się* dłużej niż my.

Przez szybę w drzwiach widzieliśmy, jak na i korytarzu stara się opanować, wyciera chu-® steczką oczy i nos. W końcu wróciła z oczami® zaczerwienionymi, obciągając na sobie spodni- & cę.

Za ciężko pani pracuje nad Racine’em — 1 powiedziałem jej teraz.

No, to dobrze, chodźmy. — Wetknęła chu­stkę z powrotem do torebki. —- Jeżeli znasz jakiś czysty, jasno oświetlony lokal.

Zapłaciłem oba rachunki i' poprowadziłem Ją za róg ulicy, do Feeleya. Tam w loży siedziała statecznie —* zupełne przeciwieństwo śmieszki, którą była przedtem, jak gdyby na razie miała dość facecji czy też wyładowała się emocjonal­nie. Niewiele jednak brakowało, żeby znowu dostała ataku, kiedy podniosłem kieliszek z ko­niakiem i powiedziałem:

Voilà.

Oczywiście, poruszaliśmy mnóstwo różnych tematów, między innymi temat rewolucji sek­sualnej. Wyznałem jej, że jestem zwolennikiem rewolucji seksualnej. Zwolennikiem wszyst­kiego, co wyzwala ludzkiegoi ducha.

Bo właśnie cielesność stapia ze sobą dwo­je ludzi w jedną oddychającą żywą, pełną zna­czenia całość — wyjaśniłem. — Ciało to świę­ta rzecz, nie uważa pani?

Patrzyła niepewnie gdzieś w bok, obracając w palcach nóżkę kieliszka.

Hmm... — powiedziała.,

fer— Bo jeszcze jedno zapamiętałem z pani wykładów. To była lekcja angielskiego, kiedy pani zastępowała chorą pannę Folsom. Nauczy­cielce przyjemnie jest stwierdzać, że wywiera wpływ na życie ucznia, prawda? że kształtuje jego charakter?

Co zapamiętałeś? — Wyraźnie miała się na baczności.

Jedną linijkę z wiersza Johna Donne’a, która wyraża świętość ciała lepiej niż wszyst­ko, co przeczytałem. „Jeśli ty nie— coś tam..l mnie, wolności nie zaznam” i właśnie: „Nawe® nie będę czysty, jeśli mnie nie olśnisz”*

Nie o to Donnę’owi ^chodziło. Cytujesz jeJ den z jfigp Sonetów Świętobliwych. To się za# czyna, o ile pamiętam: „Boże-w Trójcy jedy-l ny, rozbij moje serce”. A więc Donnę mówił

o wzruszeniu religijnym, o przeciwieństwie doi wzruszenia fizycznego, które mu służy tylkoę jako metafora, żeby wyrazić oddanie się Bogu,® Jeżeli on się tu Czegoś wyrzeka, to. właśniea żądz cielesnych.

Uznałem, że jest dosyć małostkowa tak tra-J cąc czas na drobiazgi, rozdzielając włos nar czworo, kiedy ja usiłuję dorastać do jej pozio-i mu. Nic dziwnego, że ludzie nie mogą się ze - sobą porozumieć. Przez takie właśnie skubanie szarpi. Zabieraj, człowieku, swoje cielsko do do-1 mu, połóż się spać i niech cię ukołyszą kla-J sztorne dzwony. Zerknąłem na jej. kieliszek: czy: prędko będzie pusty, i sam znacząco dopiłem swój do dna. Myślę; że to Zauważyła. Nastąpiło, jakieś lepkie milczenie. Klnąc na siebie w du­chu pochyliłem się, żeby podciągnąć skarpet­ki, bo czułem, że mi opadają. I nagle patrzę, a ona przygląda mi się z ukosa, z błyskięm w, oku, z-nikłym śladem uśmiechu na wąskich; szkarłatnych wargach.

Słyszałeś kiedy, jak Richard Burtón czy­ta wiersze Donne’a o miłości? Mam to nagra­nie w domu.

iligig

Och, rzeczywiście? Bardzo bym chciał te­go posłuchać. Na pewno czyta wspaniale.

. Już dosyć późno.

Gdzie tam, wcale nie późno. Jeszcze nie ma jedenastej.

Gdzie tam! Tak jest, sam słyszałeś. Oto two­ja pani profesor z lat szkolnych, stuknięta, jak się zdaje, oto jej biuścik, nienajgorszy, oparty

o stolik jak deser czekający na półce.

Szarpnęła głową — nawyk chyba z tamtych czasów, kiedy miała grzywę do odrzucania, ob­fitość czarnych włosów, które teraz w krótkich kosmykach po bokach głowy i na czole nada­wały jej wygląd cesarza rzymskiego — i znów wpedałowała tyłem w płaszcz.

Pożycizę ci tę płytę, to ją sobie zagrasz w domu, jeżeli chcesz- — powiedziała, kiedy przeszedłem za śtolik, żeby jej pomóc.

Świetnie. Ja zawsze skrupulatnie przy­wracam. — Zwracam, durniu,' ty jej zwrócisz płytę, ona ci przywróci, no wiarę w życie. — Zawsze oddaję rzeczy.

Panna Piano, jak się okazało, mieszkała tuż. za rogiem, w dwóch pokojach z kuchnią i ła­zienką na drugim piętrze kamienicy czynszo­wej. Człapałem po schodach za nią, podziwia­jąc te nogi zwężające się w kostkach, doskonałe jak podbijaki do baseballu. Czekałem na progu otwartych drzwi, kiedy ona jeszcze w płaszczu, schylona, wyławiała te wiersze miłosne z szaf­ki przy adapterze chyba pierwsza klasa, sto­jącym nieopodal kanapy, tak zarzuconej podu­szkami jak musiała być ongiś kanapa Kleopatry

na owej barce, która płynęła wśród Hal niby tron z czegoś tam wzniesiony.

Czy na pewno nie ma pani ochoty trochę ; posłuchać ze mną teraz?

Myślę, że nie. Dziś nie jestem w nastrda ju.

Wywołajmy ten negatyw, a wyłoni się obraz wieczorów, kiedy ona jest w nastroju. Nie mia-*J łem adapteru. Wziąłem tę płytę, żeby zapewnić sobie pretekst do zobaczenia się z nią znowuJ w razie gdyby posucha trwała nadal. Przedtem j musiałem oczywiście usłyszeć te wiersze, za­dzwoniłem więc do Faith Mullins, która, jak wiedziałem, miała adapter, i umówiłem się na następny wieczór. Faith Mullins to dziewczyna na koścista i o dosyć dużych zębach—• fakt, że^| pomyślałem o niej, świadczył najdobitniej o fatalnym bezrybiu. Żałowałem, że się z nią umówiłem, już w chwili, kiedy dzwoniłem do i jej drzwi przed siódmą, jak uzgodniliśmy,-że^ by zabrać ją na kolację — ale jeszcze bardziej miałem żałować w następnej chwili. Drzwi „o-, tworzyła mi z uśmiechem buchającym spornię-i dzy o wiele za długich klipsów w uszach. Po­kazałem płytę.

Może moglibyśmy, zagrać to sobie póz*" niej?

Wzięła płytę, popatrzyła na nalepkę.

Czyta Richard Burton... O Boże!... John Donnę! Och, dziękuję — wykrzyknęła i cmok­nęła mnie z wdzięcznością.

Zaczęło mi to zalatywać drobnym nieporozu­mieniem, w istocie sprawa mogłaby się nieco

skomplikować, już nie mówiąc o wcale nie wy­kluczonej ewentualności, że nigdy nie zdołam odzyskać tego szczególnego skarbu, żeby go od­dać prawowitej właścicielce. Wymamrotałem coś tam, że nie mam adaptera, ale co to dało? Zamiast wyjaśnić, jeszcze bardziej sobie zaba- łaganiłem sprawę — skoro nie mam adaptera, płyty są mi niepotrzebne.

Wprost nie mogę się doczekać powrotu do domu, żeby posłuchać tego. — Na dowód swej niecierpliwości Faith przebierała noga­mi. — No, tylko włożę płaszcz.

Bo jednak musiałem ją zabrać na obiecaną kolację. Po słynnych befsztykach u. Feeleya wróciliśmy do jej mieszkania i nastawiliśmy Burtona. Tak się biedziłem, jak odzyskać tę nie swoją własność, że trudno mi było się sku­pić na zawiłościach Johna Donne’a. Brzydka rysa na płycie mogła posłużyć za wspaniały pretekst. Gotów już do odejścia, oburzyłem się nagle: sprzedali mi płytę z felerem, niech ją wymienią na dobrą.

Nie, Al, ja chcę mieć właśnie' tę, którą mi dziś przyniosłeś — powiedziała Faith tuląc pły­tę, a raczej jej kopertę do piersi. %

Była to jedna z tych beznadziejnych kom­plikacji. Musiałem odejść z pustymi rękami — i z pustymi rękami stanąć Drzed panną Piano, bo w żadnym sklepie Dzielnicy Południowej nie mieli nagrania tych wierszy. Ale przynaj­mniej słyszałem je.

¡ — Są absolutnie cudowne — zameldowałem pannie Piano/ przez telefon. — Deklamowane

tak nadzwyczajnie. Nie wyobrażam sobie, żeby. ktokolwiek pótrafił zrobić to lepiej, z subtel-Ś niejszym odczuciem wartości oryginału. Większość tych komentarzy przyswoiłem so-5 bie od zziajanej z zachwytu Faith. Zanotowa^ łem je na bilecie, który teraz odczytywałem. — Idealne zjednoczenie dwóch wielkich talen-J tów —ciągnąłem, trzymając ten świstek nad sobą w słabym świetle żarówki w kabinie tele- ■ fonicznej. — Jeden talent twórczy, drugi od­twórczy. W sumie^ jakaż zaspokajająca mieszaj nina kunsztów, jakież podniecające przeżyciii estetyczne. — Schowałem bilet do kieszeni. — Co paru robi jutro wieczorem? Stanowczo mu-' szę zrewanżować się pani przynajmniej dobrą kolacją. Mamy mnóstwo do omówienia. Za­pomniałem pani powiedzieć, Feeley kiedyś znał i Yeatsa.

Och, żałuję, jutro jestem zajęta —• po- ; wiedziała panna Piano. — Bo jutro sobota, prawda? Mogłabym w niedzielę.

Pojechałem moim sportowym chevroletem umytym i wyfroterowanym, wkroczyłem w naj­lepszym ubraniu, oczyszczonym ^ odprasowa­nym, ale bez płyty.

Po prostu muszę posłuchać tyęh wierszy jeszcze raz, zanim je pani zwrócę — zełga­łem. — Jeżeli oczywiście nie ma pani nic prze­ciwko temu.

Nic a nic. Mógłbyś je w ogóle zatrzymać, tylko że to prezent od kogoś bardzo mi dro­giego. Rzecz miła sercu. Czy przed wyjściem

wypijemy po jednym? Jesteś wyraźnie przy­gaszony, chyba dobrze ci to zrobi.

Patrzyłem z fotela we wnęce okna, jak ona miesza dla nas martini. Była w jedwabnej su­kience koloru szafirowego, który kobiety o ta­kiej śniadej cerze widocznie uważają za twa­rzowy. Ostrożnie, jakby na pikniku brała u- dział w wyścigach z jajkiem, przyniosła mi szklankę pełną po brzegi i równie ostrożnie usadowiła się ze swoim cocktailem w drugim końcu pokoju.

Voilà powiedziałem podnosząc szklan­kę.

Przykro mi cię pouczać ale to nie jest toast. Zapewne chciałeś powiedzieć „d la votre santé”, to znaczy: na zdrowie. Voilà to okrzyk: proszę albo patrz.

Inaczej mówiąc jeszcze jedna ciotka z kana­py. Nie trzeba widzieć literatury o wyzwoleniu kobiet na pobliskim stoliku, żeby pojąć, z kim .się ma przyjemność. Uziemiać samców! — oto jej hasło bojowe, czy się przyznawała do tego, czy nie. Nieustanne poprawianie gramatyki, poglądów na życie i literaturę, co krok rzuca­nie człowiekowi wyzwania to tylko cząst­ka pewnego szablonu. Już cieszyłem się, że Faith Mullins ma tę płytę. Kto dał pannie Pia­no ów „miły sercu” prezent? Jakaś lesbijka? Z przyjemnością pomyślałem o Faith Mullins, może właśnie teraz leżącej sobie wygodnie, za­słuchanej w miodopłynne warczenie Burtona.

* r-— Jakiej pani jest narodowości?

Mój ojciec jest Włochem, a raczej był.

Matka jest w równej mierze Francuzką, Ho-1 lenderką, Szkotką i Hiszpanką — odpowiedzią* ła panna Piano, jak gdyby dawała' przepis nal ciasto genetyczne, który mógłby mi się przy* dać w następnym wcieleniu. Istny poczęstunek“! eugeniczny. Poprosiłem o łyk wody, a ona i skierowała na mnie strumień Z węża ogrodowej go. Uraczyła mnie długą i szczegółową relacją !

o pokrewieństwach swoich rodziców, ich stor?! sunku do siebie i jej stosunku do nich.

Niełatwo _nam przyjąć, że nasi rodź» ce to para kochanków, a tym bardziej, że pow-^ staliśmy z ich połączenia fizycznego. Cała ta sprawa jest groteskowa, wieśż? Ich życie wet dwoje staje się prozaiczne, jeszcze zanim mają j nas, świadków.'Niemniej ojciec mawiał, że .oni| są szczęśliwi do szaleństwa. Tak to ujmował, i Nie sposób jednak'to sobie wyobrazić./Wciąż j podróżowali... matka, jeździ po świeeie nawetl teraz. Zamierza zatrzymać się na dłużej w In-^J diach, gdzie byli w podróży poślubnej T Ta .ichji podróż, mówiąc nawiasem, omal nie sprawiłaj| że w ogóle bym się nie znalazła na tej naszej planecie. Bo ojciec nabawił się jakiejś orien-1 talnej gorączki, omal tam nie umarł. W pew^l nym momencie miał sto pięć stopni Fahren-1 heita.

Może to wtedy był szczęśliwy do szaleń- f stwa.

Tak, omal nie umarł. Ach, te Ich opó-| Wiadania o tym.

A więc już wiadomo. Przynajmniej znamy I sposób zapobiegania jej orgiom śmiechu. Wy-

,44

starczy mówić dowcipy. Żadnych minorowych tonów.. Starajmy się, żeby była poważna jak sędzia na hulance. Dopiero wtedy, gdy się mó­wi serio, jakaś tama w niej pęka. Doprowadź­my ślicznotkę do porządku. Próbujmy z tej beczki, a przywrócimy jej zdrowie psychicz­ne.

Podziwiasz mój pozłacany brązowy l:egar. To z Neapolu, Z miasta, w którym się urodził mój ojciec. Jeszcze jeden skarb miły sercu. Spieszy się o dwadzieścia minut,

Rany boskie, dopiero pół do ósmej. Nie za­pominajcie, że jestem młodszy od niej-. Zawsze mogę ją zapytać: „Jakich pani doznawała u- czuć, Kiedy Niemcy spalili «Lusitanię»? al­bo „Czy nie żal pani, że już nie wystawiają wodewilów?” , r W Powiedz mi, nadal jeździsz otwartym sa­mochodem i wkładasz czapkę daszjdem do ty­łu? i

Przejedźmy się, to pani zobaczy. i'- —- Pamiętam, jeździłeś tak w szkolnych cza­sach. Mnóstwo rzeczy pamiętam o niejednym z was. Ale nie będę ci tym dokuczała po tylu latach. Dokąd zapraszasz mnie na kolację?

- Zamówiłem' stolik w „Le El Conquista- dorze”. Z czego się pani śmieje? Och tak, rac­ja. El znaczy le. Za dużo tego dobrego. To tak jakbym powiedział el 1’Aiglon. f — .Nie. Mnie się to podoba. „Le El Conqui­stador.” No, tylko włożę płaszcz.

Dżin już krążył jej we krwi. W samocho­dzie siedziała z głową Odrzuconą, z oczami zam­

kniętymi poddając się pędowi wieczornego po-1 wietrzą i dalszym wspomnieniom.

Grasowałeś po okolicach, przeczesywałeś ] je, przypuszczam, w poszukiwaniu dziewcząt* Ty w swoim samochodzie... to miało w sobie! coś z grasowania. Ta czapka z daszkiem do tyłu, to przygarbienie nad kierownicą, papie-« ros zwisający z ust. Wyglądałeś jak... Nie bę- J dziesz mi miał za złe?

Jeszcze nie wiem. Niech pani powie. Zo-] baczymy.

No, jak taki czarny charakter na wiej-J skim podwórku. Wiesz, z kreskówek-. Pies albo 1 wilk, zawsze groźny dla innych zwierząt. W ką- ‘ cikach ust nadal czai ci się jakiś niecny za- ¡

mysł, jakaś przekora. — Westchnęła. Ocłi,|

szkoda, że do „Le El Conquistador” nie musi-»! my jechać jeszcze pięćdziesiąt mil.

Niestety, już, dojechaliśmy.

Zostawiłem mojego grućhota pod pieczą ge-i nerała z czterema gwiazdkami i weszliśmyJ Panna Piano roztropnie odrzekła się cocktailujj poprzestając na białym winie, które pozwoli-! łem jej wybrać. Nagle wszystko zaczęło się* zmieniać. Poczułem przypływ animuszu, kie-| dyśmy zaczęli oboje pomstowap na dawne cza- f sy, jakbyśmy byli wtedy kolegami. Dość wcze-1 śnie przy tej kolacji odkryłem coś w pannie; Piano, a raczej uchwyciłem coś, co mi już przedtem migało.

Jej sporadyczne zmiany nastroju, krótkotrwa-j łe rozhecowania, nieobliczalne odruchy prze­cież nie mają nic wspólnego z reakcją. Czy też

z brakiem reakcji na to, co się jej mówi, ani nawet na to, co mówi sama. To są najwidocz­niej cykle emocjonalne jej psychiki niezależne od rozmowy. Mają one Chyba własny rytm regulowany przez jakiś wewnętrzny zegar che­miczny. Albo tak, albo może rządzi tymi cyk­lami to, co ona myśli ó sobie. Każdy z nas nosi w głębi duszy scenariusz oparty u jednych mocniej, u innych słabiej -— na przykład u pan­ny Piano...’**- na wydarzeniach dziejących się wokół niego. Raz się roześmiała, kiedy jej opo­wiadałem o mojej biednej starej babci — my­śli staruszka, że ludzie na ekranie telewizyj­nym widzą ją, więc nigdy się nie rozbiera przy^ włączonym telewizorże. Ale potem kiwała gło­wą poważnie, mrugając powoli, z rozwagą mę­drca — podobna w tym do Tut Carpenter — kiedy opowiadałem —> a to już była historia prawdziwa — o jednej z moich znajomych, która dowiedziawszy się, że u konkurującej z nią pani domu jest w łazience bidet, oświadczyła, że nie pochwala wieszania dzieł sztuki w łazien­kach. Owszem, zna kogoś, kto w łazience ma Corota, inni znów państwo mają Moneta, ale pomysł wieszania tam Bideta to już szczyt wszystkiego. Ona myślała, że Bidet jest nazwi­skiem malarza, ale co, do diabła, myślała pan­na Piano, kiedy w czasie mojej rzeczowej opo­wieści o tym tak przytakiwała nad kieliszkiem wina? Może coś smutnego, znów na odwrót, bo dowcip o babci, zamiast po swojemu jak każdy mój dowcip przyjąć z powagą, przyjęła ze

śmiechem, najwidoczniej myśląc o czymś za-*! bawnym.

Jednakże kiedy się już włączyło biegi, po-J trafiła być przyjemna. W dwie godziny iw] dwadzieścia pięć bez żalu wydanych dolarów* później, znaleźliśmy się z powrotem w jejl mieszkaniu, gdzie opadła na fotel, wyprosto-H wała nogi przed sobą i wydała westchnienia przesytu.

Było cudownie. Zrób sobie coś do piciaji co tylko chcesz. Ach, bez dobrego jedzenia, bezJ trunków, bez łych przyjaźni... życie, cóż za cauchemjirl

To znaczy: koszmar. Zapamiętałem z pani j lekcji. ,

Ale ja cytuję Eliota. Panna Folsom niej uczyła was tego?

No, proszę, jeszcze jeden samiec.

Bo już śmieliśmy się razem z tych wszystJ

kich bzdur o wrogości seksualnej, już we dwo-« je z nich żartowaliśmy. Usadowiłem się na ka-J napie z plikiem broszurek ruchu wyzwolenia^ kobiet, które zobaczyłem przedtem,pytania-^ mi o ich treść zmusiłem pannę Piano, żebyl przeniosła się z fotela do mnie, bo jakżeżbyj mogła odpowiadać inteligentnie, gdyby nie; przeglądała razem ze mną tych wykresów i taki dalej.

Wprost sztywniejesz wobec tej całej spra-| wy kobiecej, prawda? — zapytała.

Częściowo, owszem. — Prrr, nie tak szybko, nie tak od razu. Spiesz się powoli. — Sam jestem feministą.

myt 48 M

Co przez to rozumiesz?

Jestem zwolennikiem absolutnej równo­ści. Niech pani będzie tą stroną agresywną, za­prosi mnie na noc, Oświadczy mi się, a potem weźmie ze mną rozwód -i płaci mi alimenty, tak bym mógł żyć szczęśliwie już zawsze.

Z uśmiechem osUnęła głowę na dwie z podu­szek, które .zamieniały kanapę w masyw gór­ski. Wychyliłem się, żeby odrzucić broszurki ria stolik, i kiedy znów usiadłem prosto, zoba­czyłem, że ona patrzy na mnie wielkimi ciem­nymi oczami. Podsunęła głowę na poduszkach, przeczesała palcami włosy. Teraz albo nigdy — nastąpił ten rozkosznie ryzykowny moment —| pocałować czy nie pocałować. Zastosowałem starą sztuczkę. Dopiłem swój koniak i powie­działem:

No, było bardzo miło. — Cmoknąłem ją zdawkowo niby na dobranoc, ale naprawdę to miał być rekonesans.

Spojrzała mi w oczy i ani drgnęła. Wobec tego pochyliłem się, przycisnąłem wargi do jej ust. Ta szkarłatna kreska była uwrażliwiona, te usta miały świeży smak czystości. Podłoży­łem rękę pod jej łopatkę,, ale nie dała się ob­jąć. Wstała z kanapy.

Po prostu nieładnie — powiedziała i zga­siła parę świateł.

Zanim wróciła na kanapę, położyłem się wy­godnie, co skwapliwie też uczyniła. Przez chwilę byłem jak okręt na kotwicy, potem zde­cydowałem się wysłać język na zwiady. Tro­chę czasu zabrało wywabienie jej języka z u­

krycia. Ledwie jednak tę dwa dygotliWe prze-l wodniki się zetknęły, subtelny prąd elektrycz-l ny zaczął przebiegać pomiędzy nami. Nagiej poczułem, jak jej różowa katoda się wycofuj ale nie *— tylko znieruchomiała na sekund^ i powoli, wyzywająco przesunęła mi się po zę*i bach. Wstrzymałem oddech.

i No proszę — powiedziałem po chwili — nauczycielka francuskiego całuje po francu­sku.

Roześmiała się i lekko walnęła mnie pię- i ściami. Byliśmy jak dzieci. I to wcale nie tak, j jakby mnie przybyło tyle lat, o ile ona zmłod- niała, jeżeli jest takie słowo — niezupełnie to samo co „odmłodnieć” — o czym wątpię. W każdym razie uznałem, że już pora na moje decydujące posunięcie.

Jak zwykle na wszelki wypadek miałem w- kieszeni złożony kawałek celofanu. Przerzuci­łem się już na ten gruby celofan używany do* opakowań tacek z truskawkami itepe w owo-j carniach, gatunek, który szeleści najgłośniej ze- wszystkich, jakie wypróbowałem. Wiercąc się, ' żeby sprężyny kanapy zagłuszyły skrzypieniem! to moje poczynanie, zgniotłem nieznacznie ce-j lofan. Wyciągnąłem rękę za oparcie kanapy i cisnąłem ten zwitek pod kanapę.. Już po chwi­li zaczął dochodzić stamtąd słaby szelest, celo­fan powoli się rozwijał.

Panna Piano podniosła głowę, nastawiła ucha.

Co to za odgłos?

Chyba to...

Pssst! Posłuchajmy.

Cisza. Myślałem, że zwitek już sfiniszował, ale raptem nastąpił ostatni trzask.

Panna Piano usiadła prosto jak struna.

; Mysz — powiedziała zrywając się na rów­ne nogi. — No, prędzej, pomóż mi. W tym cho­lernym domu pełno myszy. Złapmy tę małą szelmę.

W mgnieniu oka zapaliła wszystkie lampy i z komórki wyciągnęła szczotkę do zamiatania i miotełkę.

Ty weź za tamten koniec 4^ poleciła wpy­chając mi miotełkę do ręki. — Ja wezmę za ten. Kiedy odsuniemy kanapę, ona będzie mu­siała uciec w jedną stronę albo w drugą. Uj­mij mocno. Gotów? Dobrze... ooops!

Rzeczywiście była mysz, po raz pierwszy w życiu zdarzyła mi się taka komplikacja. Kiedy odsunęliśmy kanapę od ściany, mysz czmych­nęła w moim kierunku tak raptownie, że zu­pełnie mnie zaskoczyła. Zamiast opuścić mio­tełkę na nią, chyba zrobiłem lekki, unik z o- krzykiem, może cichym wrzaskiem, może tylko mimowolnym głośnym sapnięciem niepokoju. Panna Piano znieruchomiała, wpatrzona we mnie.

Dobry Boże, czym ty jesteś, mężczyzną czy...

Ugryzła się w język ’w połowie tego nie­szczęsnego odwoływania się do niebios chyba jeszcze mniej przez to pochlebnego dla mnie, niż gdyby je palnęła w całości. Szybko odzy­skując przytomność umysłu, powiedziałem:

Tutaj, pobiegła tędy. Złapmy tę małą szelmę!

Ale już było za późno. Popędziłem do sąsied-l niego pokoju, zacząłem podmiatać miotełkJ| krzesła i stoliki — daremnie; Kiedy zobaczyli łem, jak panna Piano odstawia szczotkę z po-J wrotem do komórki, oddałem jej miotełką | którą również schowała bez komentarza. Na­lałem sobie koniaku. Oto jedna'z tych chwila parszywej pustki, jakie się miewa po chwi­lach zaskoczenia, tak trudnych do powetował nia później. Kiedy znów usiedliśmy na kana* pie, byliśmy dwojgiem ludzi zgoła nie w na­stroju, żeby podjąć to, cośmy przerwali. Pan--1 na Piano oparła się łokciem o poduszkę, gło-A wę złożyła na dłoni*

Boisz się myszy?

Boże święty, nie. Po prostu ta mnie zdu- i miała. Niesamowicie.

Jak to? Przecież ci powiedziałam, że taitti jest. Cóż w tym było zdumiewającego?

To była jedna z tych sytuacji, z których naj­szybszym wyjściem jest droga prosta. Pozosta-J wało mi tylko się wytłumaczyć.

Chciałem pani spłatać figla. Upuściłem za kanapę zwitek celofanu. Dobrze. Celofan się rozwija z takim odgłosem, jakby chrobotałaj mysz. W każdym razie można błędnie tak to przyjąć. Ja tylko spróbowałem przestraszyć panią. Żeby pani zapragnęła opieki.

Nie wierzę. Własnym uszom nie wierzę.

Dobrze. Pokażę pani. Proszę wstać.

Już sama podsunęła kanapę z powrotem ku

ścianie na tyle, że sięgając w dół, mogłem pod­nieść ten celofan i pokazać jej.

' Słyszy pani? — Ze śmiechem zgniotłem go przy jej uchu dla zademonstrowania. — Prawda, że ślicznie? Po prostu taki mały gag, myślałem, że może panią tym rozbawię. — Upuściłem celofan w popielniczkę i wzruszy­łem ramionami. — A kiedy rzeczywiście wybie­gła mysz, mój żarcik obrócił się przeciwko mnie... hmm... nic dziwnego, że to mnie zasko­czyło. Ale heca. Wyszło jeszcze zabawniej, prawda?

Panna Piano z rękami skrzyżowanymi na piersiach, ze wzrokiem spuszczonym w zadu­mie przeszła się po pokoju, tak jak w moich szkolnych czasach chodziła po klasie, kiedy stanowczo była zdecydowana znaleźć winowaj­cę, który, powiedzmy, podwędził tematy kla­sówek czy też umieścił ser limburski na kalo­ryferze.

- Byłeś w stu procentach, pewny, że ten papier zareaguje w myśl twoich oczekiwań? —. zaczęła przeprowadzać śledztwo. — Skąd wie­działeś?

Zaschło mi w gardle.

Skąd wiedziałem? powtórzyłem. — Co skąd wiedziałem?

Skąd wiedziałeś, że celofan tak chrzęści, jeżeli nie próbowałeś tego przedtem? — Przy­stanęła i spojrzała mi w oczy. — Na innych dziewczynach?

•— Na innych dziewczynach?

Dla innych celów niż ich rozbawienie. —

^

Intuicję okazała nadzwyczajną. Kobiecą in-^B tuicję w natężeniu najbardziej zabójczym* Prześwietlała mnie wzrokiem.

—■ Taki sposób stosują zatwardziali piecze|H niarze, żeby uwodzić samotne dziewczyny^B Podle wykorzystują ich bezradność, kiedy one* garną się pod męśką opiekę.

Odczekała, aż to zapadnie mi w umysł, przy« czym prawdopodobnie przygważdżała mnie I wzrokiem. Prawdopodobnie, bo patrzyłem w -.9 podłogę.

Skąd w ogóle myśl — podjęła w koń- 1 cu — że trzeba się uciekać do czegoś takiego® wobec mnie? — W głosie jej brzmiało oburzę-® nie.

Czy to znaczy, że mógłbym...?

Z pewnością masz talent do psucia wszy- >1 stkiego.

Chyba tak. Ale teraz widzę, jaki jestem® naprawdę. Nigdy już tego nie zrobię.

Zignorowała mnie. Odwracając się do butel-M ki z koniakiem mruknęła cicho;

Czy to poważne?

Zaczęła potrząsać głową z krótkimi przerwa-* mi tylko na czas łykania koniaku, który sobie l nalała. Butelkę zostawiła otwartą, żebym też i sobie nalał, co szybko uczyniłem. Wychylając i koniak nerwowo, patrzyłem,' jak ona znów 4 chodzi po pokoju. Nasunęło mi się jeszcze jed- - no — chyba dużo gorsze — wspomnienie bez- ^ tr oskich szkolnych czasów. Takim chodzeniem panna Piano dawała klasie do zrozumienia,,że bez pośpiechu szuka owego mot juste, chcąc

określić coś rzeczywiście wrednego, parszywe­go w zakresie sprawowania czy też nauki szkol­nej i zmieszać z błotem ucznia, który się tego dopuścił. Tyle samo teatralności było w jej namyśle teraz. Aż wreszcie znalazła odpo­wiednie słowo.

Jeszcze raz przeszła przez pokój, odwróciła się i spojrzała mi w oczy.

Jesteś śmierdziel.

Tak, proszę pani.

Czy wiesz, co to znaczy?,

Mniej więcej. Będę musiał w domu zaj­rzeć do słownika, ale wiem, że to jest określe­nie negatywne. — Niedobry wibrafon. Czułem się rzeczywiście zgnojony, bo zdawałem sobie sprawę, że nadeszła dla mnie chwila prawdy.

Najnędzniejsza, najtańsza rzecz, jaką w życiu słyszałam.

— Ja właściwie nie lubię siebie.

Nie bądź z siebie taki zadowolony. Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, porozmawiajmy bez ogródek, skoro już o tym rozmawiamy. Wyr ciągnijmy to wszystko na jaw. Jak ci już po­wiedziałam, my, nauczycielki, wiemy o ucz­niach więcej, niż im się izdaje. W świetle tego chyba sporo można zrozumieć.

Nie liczę na to, że pani mi czegokolwiek oszczędzi, panno Piano. Proszę, niech pani mówi dalej.

S, — Dobrze więc. Należałeś do organizacji, która nazywała się Podrywacze, z powodów oczywistych dla każdego, kto zna obrzydliwy żargon uwodzenia.

mg

.— Myśmy jednak nie byli formalnie zrze« szeńi w organizację w rodzaju klubów mło-B dzieży męskiej z regularnymi zebraniami itefl pe. Po prostu luźno związana gromadka face* tów mających wspólne zainteresowania. Po»i drugiej stronie Kamiennej Wyspy była band«

o wiele od nas gorsza. Nazywała się Zjedna* czenie Konsumentów.

Aha, tacy, co degustują artykuły konfl sumpcyjne i później je omawiają, rozumiem® ¿¿ -T- Nieprawda. Ja bym nigdy nie opowiada! I

o tym, co zaszło tu dzisiaj.

Wyobrażam sobie.

Poniekąd bardziej przejmował mnie grozaB ten jej oziębły ton niż tamten pełen oburzenia« jakim mówiła przedtem. No, wkraczała teraz* w swoją trzecią fazę — no, tirade. Nawet nie i wiedziała, jak dalece przyswoiła sobie metodęH dramaturgiczną Racine’a. Ta trzecia faza skłaiH da się z podsumowania dotychczasowej akcji —1| podsumowania w formie salwy pytań wystrzeli liwanych nie do kogoś konkretnego, ani nie do J siebie, tylko do jakiejś niewidzialnej istot^B trzeciej krążącej w powietrzu. O ile mi wiado-® mo, przemówienia tego rodzaju znane są skąd- 1 inąd jako apostrofa.

Czy z takiej gliny można ulepić szanują- I cego się przyzwoitego człowieka? — pytała,* panna Piano wymachując ręką chyba w moim 1 kierunku, ale nie odwracając, się, żeby spojrzeć^ na mnie. — Czy może powstać dorosły męż-J czyzna ulepiony z takiego wciąż jeszcze- niedoj-' i rzałego... nie, chyba nawet infantylnego ma- J

teriału. C’est la question. Oto pytanie. Czy można cegłę zrobić z lichej słomy?

I tak dalej. Mówiła dosyć przekonywająco, aż zapominałem chwilowo, że to mowa o mnie, i słuchałem z zapartym tchem czekając na wy­nik, który jeszcze się ważył dla owego biedaka pozostawiającego! tak wiele do życzenia itede. Ale oczywiście nie było na razie żadnego „wy­niku”. Wszystko miało się okazać w przyszło­ści, jakże ciekawej dla każdego z nas. Nie pa­dła żadna diagnoza, padały tylko pytania za­gmatwane najrozmaitszymi wyrażeniami i me­taforami. Aż ostatecznie apostrofa czy też ti- rade dobiegła końca i mówczyni klapnęła w najbliższy fotel.

Dała mi tym jednak sporo czasu, więc zdą­żyłem już zmobilizować władze umysłowe, że­by postawić jedno pytanie. Takie, które mogło trafić w cieńszą łuskę jej zbroi. ’

Hg" Jeżeli' pani tyle o mnie wiedziała... a przyznam, że to były spore akta mojej prze­szłości... dlaczego pozwoliła mi pani posunąć się tak daleko?

i Och, na Boga, Albercie Erneście Bang- hart. Okaż przynajmniej trochę dojrzałości,

o którą modlę się dla ciebie, i sam sobie na to odpowiedz. Zakładam, że w wieku dwudziestu trzech lat, czy też ile ty ich tam masz teraz, przejawisz bodaj zaczątki męskości* a nawet dżentelmenerii i nie będziesz zbytecznie uciekał się do głupich sztuczek i podstępów, żeby mńie posiąść. To znaczy, nie ma dla ko-

biety nic bardziej obrażającego niż takie po­dejście do niej.

To już zupełnie odebrało mi resztkę animu­szu. Ja z kolei zacząłem spacerować po pokojufl wprost gotując się na wolnym ogniu wyrzutów® sumienia. Za oknem świat ludzi, którzy cieszą! się zasłużonym szacunkiem, wolni od wstydu^ jaki odczuwam. To ludzie ‘przyzwoici. Płaca« rachunki, masują sobie dziąsła, chodzą na ze-JB brania P.T.A., gdzie występują przeciwko ogra-« niczeniom budżetu państwowego. Jeżdżą całytJl mi rodzinami na rowerach. Znają „nasze” pie^l śni, wszyscy razem i każdy osobno, choćby tolł była tylko piosenka „Barney Google”. Pusz-la czają w obieg petycje, wzywając do ochrony» malowniczej przyrody zagrożonej budową no4j wych autostrad i proponując szlaki wybrane j sensowniej, szlaki może przebiegające akurat przez siedziby przekupnych, urzędników, z któ-fł rymi następnie walczą energicznie, dopóki ich * nie pokonają. Oni nie muszą.łożyć na wykształ-ł cenie swoich dzieci ***• ich dzieci same pracują, | uzupełniają pieniądze stypendialne pracowito-» ścią, jakiej przykład mają w domu, a kiedy już: j ukończą wyższe studia, zapisują się do korpo-1 racji wybranej przez rodzicieli, wstępują do j. Korpusu Pokoju albo biorą udział w uciążli-f J wych, a nawet niebezpiecznych ekspedycjach -j celem ocalenia ginących gatunków. Wydawało J mi się, że oni wszyscy, cały ten lepszy element, .! wyglądają teraz z okien, niektórzy w koszu-® lach nocnych, ba, w szlafmycach z chwaścika-1 mi, i patrzą na mnie potępiająco, widzą mnie *

A

takim, jakim widzi mnie panna Piano, która mi ukazała, czym naprawdę jestem. To, co przeżywałem w owej chwili, było ni mniej, ni więcej tylko odrodzeniem duchowym. Zaprag­nąłem okupić swoje błędy w oczach tej kobie­ty -i to pragnienie stało się jedyną płomienną namiętnością mego życia. Ale czym okupić? Jak mógłbym kiedykolwiek bodaj doprowadzić do następnego spotkania z nią po tym wszystkim?

Właśnie ona nieświadomie podsunęła roz­wiązanie.

Śmierdziel, łajdak, cham — mówiła, jak gdyby znów sięgała po słowa leżące na wierz­chu, bo było sto mots justes, a nie jedno. Sie­działa i zaciągała się papierosem z mojej pacz­ki, aż trudno było uwierzyć* że rzuciła pale­nie. Wypuszczała dym dosyć głośno ustami, podrzucała pudełko zapałek na stoliku, tak że­by stało na sztorc, i brała je znowu W takt dal­szych epitetów.— Jesteś łotr, prostak Uum

I co?

K -1?- Grubianin, grubianin!

gj| Aha, tak.

Grubianin, prymityw, łobuz!

Zupełnie jakby się słuchało słownika czyta­nego na głos albo recytowanego z pamięci.

\*jg| Jesteś hultaj, szubrawiec i drań, i zwróć mi moją płytę.

Oczywiście. To jest rozwiązanie — mogę spotkać się z nią znowu, zacząć się poprawiać. Ta płyta to klucz do sytuacji.

Tylko że — też oczywiście —- będę musiał tę cholerną płytę ukraść.

3

Nie sądźcie, że włamałem się do domu Faitła Mullins. Po prostu zatelefonowałem do niej na-|| zajutrz wieczorem i zapytałem, czy mogę wpaśa na godzinkę, testem w takim nastroju, że chęt-8 nie posłuchałbym trochę poezji, której nagrań ona ma przecież całe tuziny. Odpowiedziała, że proszę bardzo, więc wpadłem do niej parę mis nut po ósmej.

Czego byś chciał posłuchać, Al? — zapyli tała grzebiąc w stercie longplayów na fortepijH nie. — Jak na złość, kiedy już zrobiłam spisl alfabetyczny, sprzątaczka wszystkie pomieszaj™ ła, jazzowe mojego brata razem z moimi i Bóg wie czym, ale ja i tak zwykle potrafię znaleźćg tę, o którą mi chodzi. Proszę, może chcesz, że*| by Giełgud poczytał Szekspira?

Powiedziałem, że chcę ogromnie. W połaś wie tej płyty na szczęście zadzwonił, telefon! i kiedy Faith rozmawiała w sąsiednim pokoju^ szybko porwałem Burtona z Donne’em już wyJj patrzonego w stercie płyt i owinąłem go ściąg-i niętym z fortepianu laufrem. Cichutko wybieJ głem przed dom, wrzuciłem go do mojego sa­mochodu i zanim Faith wróciła, usadowiłeiq się w saloniku na nowo, rozmarzony, zasłuchaj

ny w tego Szekspira. W dwa dni potem za­dzwoniłem do panny Piano. Powiedziała, że do­brze, mogę wstąpić wieczorem, żeby jej oddać płytę.

Chciałbym jeszcze bodaj przez chwilę jej posłuchać, jeżeli pani pozwoli — powiedzia­łem, witając się z nią w drzwiach. — Po raz ostatni.

Dobrze, Albercie,' skoro tak ci na tym zależy. — Najwyraźniej mi wybaczyła, chociaż nadal przybierała wobec mnie ton raczej peda­gogiczny. Może John Donnę podziała na nas oboje kojąco, sprawi, że puścimy urazy w nie­pamięć.

Ale kiedy nastawiła tę płytę i ruszyła w stronę fotela, z adaptera buchnęły synkopy muzyki fortepianowej. Zatrzymała się jak wryta. Potem wyłączyła adapter i stała zapa­trzona W nalepkę na tym longplayu.

r-* „Kastet” O’Toole. A któż to'taki?

Ta piekielna sprzątaczka — wyjaśniłem zgrzytając zębami. —- Zawsze mi robi jeszcze większy bałagan, niż myślę. Może jednak tro­chę posłuchamy muzyczki. Brzmi nie najgo­rzej.

Wzruszyła ramionami.

Cóż mamy do stracenia.

Ona lubiła taką muzykę, kto by zresztą nie lubił w nie za dużych dawkach. Wybijała takt nogą, kołysała głową przez cały czas „Kana­dyjskich koziołków”-i1 „Kowboja Joe”. A już przy „Nola” rzeczywiście się rozgrzała. Nasta­wiała ten kawałek kilkakrotnie — chyba szcze-

golnie lubiła ten szlagier. Wymachiwała ręką rytmicznie, aż kostki lodu w jej szklance dźwięczały. Ostatecznie pociągnęła mnie do tańca.

Tańczysz walca wprost bosko — zauwa­żyła. — Tylko- że to jest fokstrot.

Odtrąciła mnie i dalej tańczyła sama, a ja patrzyłem z fotela, przy czym oboje promie­nieliśmy, tak zrobiło się przyjemnie. Gdzieś na orbicie klips jej spadł z ucha i wtedy ochoczo, jakkolwiek daremnie, szukałem go na czwora­kach. Po godzinie muzyki, tańca i popijania zapomniała o nieporozumieniu w tamten wie­czór na tyle, że mogłem ów temat poruszyć prawie bez żenady. Zdumiony słuchałem tego, co mówiłem. Powiedziałem, że ona jest etapem w moim rozwoju, bo powściągnęła mnie i zmu­siła, żebym porządnie się sobie przyjrzały

I żebym sporządził remanent — powie­działem. — Zrobiłbym teraz wszystko, byle tylko móc się wznieść do poziomu takiej ko­biety jak pani. Nawet ożeniłbym się z ńią. To znaczy, gdyby to było możliwe.

Uśmiechała się przychylnie. Ale było w tym uśmiechu troszeczkę cytryny.

Miałabym wyjść za mąż — zapytała — i zrezygnować z kariery zawodowej?

To ja bym zrezygnował z mojej w sprzy­jających okolicznościach. Do diabła, nie mam żadnych uzdolnień, więc co to za rezygnacja? To znaczy, czy mężczyzna nie mógłby, do dia­bła, prowadzić domu, kiedy kobieta pracuje na

ich chleb powszedni, jeżeli ona jest zdolna? Pytam, czysto teoretycznie, rzecz jasna.

Rzecz jasna.

. Zachowywała obojętność, co wydawało się dobrą wróżbą — przynajmniej już nie okazy­wała wrogości. Mówiłem dalej, przedstawiając swoje życie jako nieustanną dążność do wyż­szych lotów, politykę ciągłych starań

0 kultywowanie znajomości z ludźmi god­niejszymi niż ja, ludźmi, jakich dosyć łatwo znaleźć, ponieważ my, Banghartowie, jesteśmy ulepieni z nie najlepszej gliny. Pewne postępy poczyniłem, chociaż mnóstwo, jeszcze będzie do zrobienia. Już nie jestem chłopcem, który sie­dzi w kucki za słupem reklamowym i patrzy, jak przechodnie usiłują podnieść dwudziesto* pięciocentówkę przylutowaną osobiście przez niego do kraty ścieku, ani nawet nie jestem młodym człowiekiem z nieco późniejszych cza­sów, który chciał osiągnąć, podwójny ideał: wysżumieć się przed ożenkiem i być kawale­rem do końca życia, jeśli się uda.

Ód jak dawna odczuwasz to pragnienie? Żeby stać się kimś? — Teraz ona z kolei na czworakach szukała klipsa.

Odkąd dzieckiem będąc uświadomiłem sobie swoje skromne pochodzenie i fakt, że nie pozostaje mi nic innego, tylko wznieść się po­nad nie.

Pomagałem jej szukać, odsuwałem fotele

1 stoliki, jednocześnie rozwodząc się nad sa­mopoczuciem dziecka, którego rodzice usiłują wznieść się ponad swój stan, i to nieraz bez­

skutecznie. Mój ojciec robi sąsiadom pamiątko­we zdjęcia dla uwiecznienia takich uroczysto­ści jak ślub czy uzyskanie dyplomu; otóż on rzadko kiedy jest zadowolony z wyników swo­jej pracy. Najczęściej wzywa klientów do dru­giego pozowania już za darmo i pstryka szereg nowych zdjęć. Czasami nawet dosyć gwałtow­nie zwołuje całe grupy gości weselnych, zmu­szając ich, żeby wbijali się jeszcze raz w galo­we stroje i przyjeżdżali do jego studia, jeżeli chcą w ogóle zobaczyć jakiekolwiek zdjęcia próbne. Dba o swoją reputację. Akurat tyle co zeszłoroczny śnieg obchodzi go fakt, że ich ■, stroje są wypożyczone albo że szwagier-drużba już odjechał z powrotem do Benton Harbour —i ponieważ to nie jest sprawa fotografa. Ten za­pamiętały artysta poświęca wszystkich: rodzi­nę, przyjaciół na ołtarzu swego kunsztu — przywiązuje wagę li tylko do wyników twór- ' czych. Nosi beret i żuje śluzowatą korę wiązu dla zaznaczenia, że fotografowanie jest formą sztuki. A moja matka? Nigdy nie jest zadowo­lona z niego. Jak z wydania książki, które na­leżało jeszcze przejrzeć, bo nie wyszło dobrze. Ona wciąż wypatruje czegoś lepszego, chociaż nigdy nic jej nie dają przygody miłosne będą­ce niejako bezskutecznym chodzeniem po skle- pach w poszukiwaniu owego towaru męskiego pierwszej jakości — tak najwidoczniej chce los. A więc zawsze ten rys niepokoju cechuje naszą rodzinę, ta dążność, żeby znaleźć sobie coś lepszego, stać się kimś lepszym.

Czemuż bym przeto nie miał zabiegać

o kobietę stojącą o stopień wyżej ode mnie? — zakończyłem moją szczególną tirade. — Jakże ja bym się starał zasłużyć na nią! Harowałbym dla niej, harował i harował. — Co ja gadam? Chyba zbyt daleko od ręki jest to, po co się­gam?

Ach! Jesteś! — wykrzyknęła panna Piano do klipsa, podniosła go spod stojaka z czaso­pismami i przykręciła z powrotem do ucha. Patrzyła przy tym na mnie. To, że jest wy­strojona i w klejnotach, nagle wydało mi się znamienne. Nie musiałaby się tak ubierać, że­by przyjąć faceta w niełasce, który ma tylko . zwrócić jej pożyczoną płytę.

Ta płyta! Powiedziałem jej, że może zatrzy­mać „Kasteta” 0’Toole’a, a ja postaram się do­wiedzieć, co sprzątaczka zrobiła z Burtonem. Następnie zamówiłem to nagranie w miejsco­wym sklepie. Wkrótce dostałem zawiadomie­nie, że już je sprowadzono. Przyniosłem Don­nę’a-Burtona pannie Piano w następnym ty­godniu, oczywiście po zdjęciu koperty i zapa- - kowaniu go w zwyczajny papier, żeby nie było jeszcze większego zamieszania ffl kopertę prze­cież już miała.

Popijając resztki chablis, .które ona gdzieś tam znalazła, znów rozmawialiśmy abstrakcyj­nie o małżeństwie. Wyraziłem pogląd, że ta in­stytucja jednak nie upada ani nawet nie jest skazana na zagładę, jakkolwiek już się jej nie uważa za trwałą. Tutaj panna Piano zaprodu- kowała jedną ze swych charakterystycznych (chociaż może bezwiednych) sztuczek. Jakoś

potrafiła zgadzać się z człowiekiem w dysku­sji w taki sposób, że to było gorsze, niż gdyby jego zdanie kwestionowała. Po prostu prze­chwytywała piłkę rozmowy i rzucała w tym samym kierunku znacznie dalej, niż by się zdołało samemu. Wtedy człowiek widział za­wiłości swojego stanowiska, o jakich mu się nawet nie śniło, aż w końcu własny jego po­gląd przerastał możliwości jego głowy.

Zgadzam się z tobą jak najbardziej — powiedziała mi teraz. — Myślę, że są w nas pewne instynkty, poza tymi wymienianymi w podręcznikach. Niektóre z nich powściągają, kontrolują czy nawet, jeśli wolisz, dławią instynkty dobrze nam znane jako przejawy. naszej zasadniczej'natury zwierzęcej. Ja nazy- : wam je kontrinstynktami. To znaczy, doma-| torstwo tak samo jak seks jest instynktem, tyl­ko że ono łagodzi seks. Jest powszechne w ży-* ciu ludzkim. Nieodłączne nawet w takim okre­śleniu jak „mieszkać na kocią łapę”, rzekomo stawiającym seks na najniższym, najbardziej niewybrednym szczeblu. Dzisiejsza dziewczyna może pójść do łóżka z tyloma chłopcami, z ilo- ; ma jej matka tylko się całowała, ale kiedy na­trafi na kogoś, kto jej się rzeczywiście podoba, będzie robiła wszystko, żeby znajomość z nim przypieczętować, zalegalizować, jak to się mó­wi, aż po grób. W ten sposób ludzkość kontro­luje, redaguje, jeżeli wolisz, swoje zapędy dio- nizyjskie drugą połową swojej natury apoliń- skiej. Pamiętasz wiersz Wallace’a Stevensa: „Idea ładu w Key West”? Ta strofka „Och, bło- £ «fi—

gosławiona wściekłość zamiast ładu, blady Ra­monie”. Wściekłość zamiast ładu. Właśnie. Zgadzam się z tobą jak najbardziej.

Potakując nawet nie mogłem sobie przypo­mnieć, co ja, do diabła, powiedziałem. Kiedy ona przypisywała wszystkie te odkrycia mnie, czułem się jak oszust. Łyknąłem trochę wina

i nadgryzłem jedną z pałeczek serowych, któ­re podała.

Skoro 'już mowa o Key West, chciałbym skoczyć znów na Florydę któregoś., dnia — powiedziałem^^ Byłą pani tam?

Potrząsnęła głową, wyraźnie-daleka od Flo­rydy, choćby jako ewentualności.

Dlatego też twój pomysł, żeby się ożenić, nie jest tak szalony, jak by się wydawało, acz­kolwiek uważam to za niewypał. Odstawiła k&liszek na stolik i rzuciła mi, czy może prze­słała gdzieś za moje lewe ucho, niejasny uśmiech. — Poważnie mówiłeś, że jesteś go­tów zająć się domem dla kobiety przejętej swoją karierą zawodową?

Z czego ja bym musiał zrezygnować? — Roześmiałem się. —^ Z posady w tej fabryce kapeluszy? r

;— Hmm... To mogłoby po prostu...

Niech pani mi nie daje odpowiedzi dzi­siaj — powiedziałem głosem, w którym kwi­czał Jęk. — Niech pani prześpi się przedtem.

Oboje się przedtem prześpimy.

Wstała raptownie i dopiła swoje wino. Ujęr ła mnie za rękę, pociągnęła do sypialni. Wy-

chyliłem kieliszek już po drodze, postawiłem 1| go sam nie wiem gdzie, kiedyśmy galopowali^ Usiadła na łóżku, żeby zdjąć czółenka i poń- f czochy. Rozbierając się. zobaczyłem, jak roz- Ji pina sobie sukienkę na plecach przeginając się do tyłu, w czym chyba wszystkie kobiety sa- ,'| motne nabierają wprawy, po czym natychmiast* ją tracą z chwilą, gdy przestają być Sa-jB motne i mają mężów do zapinania i odpi-»JM nania tych eklerów. Niektóre ż nich wy- chodzą za mąż może właśnie dlatego. Lekkimi« ruchem upuściła stanik i żartobliwie prosto w- twarz kopnęła mi różowe majteczki. Odrzu-^BI ciła kołdrę, położyła się splatając ręce pod gło- Jj wą. Zgłodniałym wzrokiem ogarnąłem jej figu-'^ rę. Piersi, co zauważyłem już dawniej, pełne|BI jak na dziewczynę tak niedużą, biodra równiezklf krągłe, wykrzyknik pomiędzy nimi kruczo#« czarny jak jej inne włosy. Patrzyła na mnie*- Jj kiedy się rozbierałem. Potem skierowała wzrok w sam środek mojej nagości i nagle przewrót« ciła się na bok, ukryła twarz w poduszce. Łóż- |

I ko całe się trzęsło.

Stałem u wezgłowia, patrząc na nią.

Pani jest nerwowo chora, prawda?

Odwróciła się raptownie znowu na wznak. v

Ja tak tylko, bo...

Pani rzecz sprawić,* żeby to wyglądało j bardziej imponująco. Zresztą ta workowatość, te pozornie chropowate zmarszczki i w ogóle upodobniają to do ropuchy.

■— I stąd baśń o tym, jak ropucha zmieniła j się w królewicza.

A — *

Piątka z odpowiedzi.

No świetnie. Hopper vous w pościel... Skaczesz... Hej, a preliminaria? Wiesz... igrasz­ki wstępne.

Później.

Było zupełnie dobrze. Tak więc zaręczyliśmy się. Nastąpił ten długi okres dawania nura w bramy, czmychania za róg ulicy na widok zbli­żającej się narzÇezonej, zaloty raczej niedobre, jak już przyznałem, ale nie przykre dla panny Piano, która bez żadnych pretensji do mnie za­szufladkowała je pod etykietką „Ambiwalen- cja”. Zdarzyło się jednak w tym okresie coś, czemu ona była przeciwna. To omal nie ze­psuło wszystkiego; nasz związek omal nie roz­bił się jak samolot zaraz po wystartowaniu.

W fabryce kapeluszy sytuacja zmieniła się na niekorzyść. Właściciel tego małego, ale chy­ba zyskownego przedsiębiorstwa, sprzedał je niejakiemu Gluckmanowi. ów kołtun pozosta­wiał wiele do życzenia, a już najwięcej na płaszczyźnie stosunków międzyludzkich. Z o- czami jak kapsle do butelek robił z siebie uko­ronowanego szefa. Za pomocą pinesek umieścił na tablicy ogłoszeń zawiadomienie, że odtąd każdy pracownik musi składać przysięgę lo­jalności, wszyscy mają się zadeklarować jako patrioci. W pewien poranek, kiedy przysze­dłem, kilku kolegów tłoczyło się przed tą ta­blicą na krótkim korytarzu prowadzącym z biura do hali fabrycznej, gdzie całymi dnia­mi parałem się zszywaniem wstążek na filco­wych kapeluszach z opuszczonym rondem i z

szego kraju tak, że my, cała reszta narodu* musimy je wziąć w obronę. Ja bronić ioh będę do ostatniego tchu!

Aż zahuczało od owacji i okrzyków:

Brawo, Al!

i:

Lej tę wodę dalej!

Ta nasza flaga, bracia Amerykanie — przemawiałem wymachując palcem w powie­trzu — ta flaga, pierwotnie uszyta dla rebe­liantów, teraz staje się dziełkiem pop-artu! Po­każmy tym bezcześcicielom godła naszego na­rodowego i tym deprawatorom naszego świę­tego dziedzictwa, że mamy odwagę, tę zwy­czajną, prostą, powszednią odwagę, żeby sta­wić im opór!

Rozbrzmiał ogłuszający ryk. Ale ci bliżej. drzwi patrzyli poza siebie w sposób, który mi powiedział, że Gluckman wynurzył się ze swe­go gabinetu. Dziewczyny zrobiły mu miejsce. Stanął tam bez marynarki, jak zawsze z ob-' ślinionym cygarem w ręce, jak zawsze w kra­wacie przypiętym zapinką do poły koszuli na, wydatnym brzuchu — karykatura szefa, i— Wygłasza się przemówienie, Banghart? J

No, wygłaszałem — zszedłem z biurka na krzesło i z krzesła na podłogę. — Myślę, że już skończyłem.

Ja też tak myślę. Idź pan po swoją na­leżność. Usłyszałem chyba dosyć, żeby złapać sens.

Och, pan rozumie po angielsku? 'Co za niespodzianka dla mnie. W takim razie jeszcze

tylko jedno mam tu do załatwienia. Ernie, ze­rwij, proszę, to ogłoszenie z tablicy i daj mi je.

Gluckman wyczuł, jaki gest pożegnalny je­stem gotów zrobić, i zaczął się wajhać. Oblizał swoje koźle żęby i uśmiechnął się niepewnie.

Może moglibyśmy pójść na kompromis. Popertraktować tak jakby.

Nie ma żadnych pertraktacji z Herma­nami Gluckmanami tego świata. A już z pew­nością nie ma żadnych kompromisów.

Wymaszerowałem na korytarz, gdzie była ta tablica. Wszyscy się przede mną rozsunęli, tyl­ko Gluckman stał jak przeszkoda, aż musia­łem się koło niego przeciskać. Wyrwałem to zawiadomienie spod pinesek, którymi było przymocowane, podarłem je powoli na kawał­ki i upuściłem do stojącego tam bębna na od­padki. Klasnąłem w dłonie, podciągnąłem na sobie spodnie i ruszyłem do wyjścia. W drzwiach zatrzymałem się i odwróciłem.

Nie dajcie się zastraszyć — powiedzia­łem. — Jeżeli wszyscy nie zgodzicie się pod­pisać, co on będzie mógł zrobić? -Nic. Nie za­angażuje całego nowego personelu. Musiałby zamknąć swoje cholerne przedsiębiorstwo na długie dni, a dla niego, jak wiecie, strata bo­daj dziesięciu centów tó ból nie do zniesienia.. Może sobie zachować tych kilka dolarów, które mi się należą. I pokazując dwoma palcami V, znak zwycięstwa, dumnie wyszedłem.

Trudno mi się wdawać w szczegóły tego, co się działo po moim wyjściu. Dość powiedzieć,

że kilku wyszło za mną, a nazajutrz zwolnili się wszyscy inni w dowód solidarności ze swy­mi poprzednikami. Moje gromkie wyzwanie przyniosło owoće. Ofiara, którą złożyłem, nie była daremna. Nie na próżno rzuciłem ręka­wicę despocie. Zamieszczono artykuł o tym w naszym kurierze i kilka razy mówiono w wia­domościach radiowych. Z ostatniego komuni­katu dowiedziałem się, że Gluckman wobec takiej formy strajku, grożącego sparaliżowa-, niem jego przedsiębiorstwa, skapitulował i od­wołał swoje zarządzenie. Wszyscy wrócili do pracy —■ wszyscy z wyjątkiem mnie.

Słyszałem wiele komplementów i pochleb­nych komentarzy zewsząd, tylko, o dziwo, nie' od panny Piano. A zdawałoby się, źe właśnie ona pierwsza oceni sprawiedliwie odwagę cy­wilną. Jednak • nie, nie pochwaliła mnie ani słowem. W końcu pokazałem jej krótki arty­kulik wstępny w naszym „Wieczorze Dzielni­cy Południowej” o tym, jak niezachwiana pra­wość jednego człowieka może być źródłem na-v tchnienia dla jego chwiejnych braci i mobili-, żując bojaźliwych, zmienić kierunek fali w momencie, gdy krytyczna sytuacja wymaga decyzji duchowej.

:— Czytałaś to?

Tak. Siedzę tę sprawę uważnie. — Sie­działa bez pantofli, zwinięta w kłębek w du­żym fotelu i robiła notatki z historii poezji» francuskiej. Odłożyła je teraz na bok. —• ’BWL"'d mi za ciebie, Albercie.

Wstyd? Jej za mnie wstyd! Ja nadsta-

włam karku, kładę głowę pod topór w obronie zasady, a jej wstyd za mnie!— Nagle stwier­dziłem, że nieświadomie przyjąłem jej metodę wystrzeliwania apostrof w niewidzialnych świadków, że już nie wspomnę o tirade, którą zawdzięczaliśmy Racine’owi teraz już oboje. — Ne comprends pas. Nix versteh. Oświecić mnie, proszę. Dlaczego wstyd?

—■ I tak zamierzałeś stamtąd odejść, rzucić pracę w tej fabryce kapeluszy, kiedy się po­bierzemy. Więc z tymi swoimi szumnymi fra­zesami nie miałeś nic do stracenia.

Z szumnymi frazesami r-^ powtarzam i bezradnie rozkładam ręce. Nie będę z to­bą dyskutował. Słowne rozgrywki nie dla mnie. Przepraszam. Nie jestem takim typem.

Milcząc zajęła się znów historią poezji fran­cuskiej. Przez jakiś czas tylko szeleściły od­wracane stronice książki i skrzypiał ołówek na kartkach bloku opartego o poręcz jej fo­tela. Jednak wyczuwałem, że ona myśli nie

o tym, co robi, toteż uzbrajałem się przeciwko dalszym.mots justes i liczniejszym, lepszym apostrofom kierowanym do surowszych świad­ków. Czyż da się' coś ulepić z tak kiepskiej gliny, czy może wyjść z tego w rezultacie czło­wiek całkowicie Ukształtowany itede. No, oka­zało się, że ona jeszcze rozstrząsa fakty doty­czące tej sprawy.

yggil Bö chyba zamierzasz zrezygnować z pra­cy i prowadzić dom, żebym mogła wziąć po­sadę w gimnazjum klasycznym? Chyba taka jest nasza umowa?

Ta umowa na okres próbny? Owszem. Ale jesień dopiero za sześć tygodni i do tego czasu pieniądze, które zarabiałem, mogłyby się przydać. Niestety, diabli je wzięli, kaput.

I ośmiel się tu zająć stanowisko, od razu cię uziemią! ^

Więc może wróć do tej pracy i koniecg na tyto?

'Co? Miałbym pracować u, takiego typa?. U nędznego faszysty? Wolę umrzeć z głodu. W najgorszym razie mogę wrócić na moją; dawną posadę w jadłodajni, tej w wagonie, ’ gdzieśmy się spotkali. Czy wiedziałaś, że kie-ig dyś smażyłem tam placki i byłem kelnerem? j Pamiętam to bardzo dobrze. Sześćdziesiąt do­larów na tydzień i kasza bez ograniczeń. Czy też tak by się mogło wydawać, sądząc ze spoj­rzeń szefa ostrych jak sztylety, ilekroć na swoi. jej zmianie człowiek brał sobie do jedzenia cokolwiek innego niż produkty ze zboża. Ty nie wiesz, jaka to praca, ty ze swoim życiem umysłowym, bezpieczna w swojej akademie-, kiej oazie, no! Nie żebym ja ci tego żałował.' Ale ofiary, które chętnie złożę, nie powstrzy­mają mnie od potępienia tuczących się kocu­rów tego parszywego świata.

Panna Piano znów odłożyła notatki.

Tam byli ludzie, którzy potrzebowali tej pracy. Podbuntowałeś ich, kiedy mieli do stra-. cenią wszystko, a ty nie miałeś do stracenia nic. Robiąc z siebie męczennika wcale nie ry­zykowałeś. Jakże więc możesz się spodziewać jakiegokolwiek stopnia za szlachetność?

FpWgJP!

A więc znowu dajemy stopnie jak w kla- ,sie? Kto o to prosił. Moje czasy szkolne już

się skończyły. Chyba można by mi zaoszczę­dzić tych cenzurek?

Jednak to chyba ty domagasz się piątki, a ja ci jej odmawiam.

Proszę, żadnych rozgrywek. Nie mówmy znów o szumnych frazesach, nie włączajmy te­go elementu w to, co i tak jest dostatecznie | złożone. Och, ten zamęt, w jaki ludzie potrafią t wpędzać się nawzajem. A. już co do dyskusji z kobietami, Wysiłków, żeby zachować w tym wszystkim logiczny porządek... ha! Kobieta zionie takim gorącem i takim zimnem, że męż­czyzna w jednej chwili chce ją wziąć w obję­cia, a. już w następnej udusić jej własną poń­czochą. Och, *jakim złudzeniem czczym może być życie! Jakąż plątaniną niekonsekwencji je-

I steśmy my, ludzie!

Dalecy od jednolitości.

Ty mi przytakujesz, akurat!

Chcesz mnie dręczyć, za to, że zgadzam się z tobą?

Możliwe. Bywają chwile, kiedy traktu­jesz mnie jak... jak koleżankę po fachu!

Rezultat tego można sobie wyobrazić, po- [ szliśmy razem do łóżka. Jedna namiętność za­pala się od drugiej — dowód bardzo ludzkiej nieobliczalności, o której wiele już prawiłem

i która, moim zdaniem, jest określana słowem nie dość mocnym. Po godzinie koziołkowania w pościeli byliśmy wyczerpani i rozsądni. Panna Piano oświadczyła, że nie ma zamiaru mnie

wykreślić, że wytrwa. Wyjdzie za mnie za mąż.

Ponieważ w tym jest potencjał *§4 wy-J] jaśniła wkładając jeszcze raz szlafrok i ranne pantofle. — Wiem, że możesz dorosnąć, jeślill będziesz miał bodaj najmniejszą szansę. Wiem % z doświadczenia, że na tych, którzy nie nadą-jj żają, nie powinno się machnąć ręką. Jest takie 1 zjawisko jak późny rozkwit. To z pewnością ■ może dotyczyć tak samo charakteru, jak sfery* JM umysłowej. Powiedziałam, że za ciebie wyjdę

i ja ze swojej strony dotrzymam warunków J| tej transakcji. Ponieważ jest potencjał]

Na tym stanęło. Panna Piano wzięła z półki - tom Szekspira i nad koniakiem przeczytała pierwszą scenę pierwszego aktu ,4Snu nocy let- si niej”, wszystkie role kreując sama. „Już się < nam zbliża, piękna Hipolito,' godzina ślubu...” J

Nadal jednak Wydawała się roztargniona, i czymś zafrasowana, aż wreszcie podniosła wzrok znad książki.

Co by było, gdyby ten bluff Gluckmana i nie został tak storpedowany... jak przyznaję, ty jednak to zrobiłeś. Co by -było, gdyby on nie ustąpił i gdyby ci wszyscy ludzie rzeczywiście ,-jm wylecieli z pracy. Zanosi się na bezrobocie. v Może by nie dostali pracy gdzie indziej tak od razu. To by mogło oznaczać prawdziwą biedę Ęt dla niektórych z nich. Ogniska domowe wy- m gasłe, dzieci głodne.

Takie ryzyko musiałem podjąć — oświad~Jl . czyłem. *

Rose Piano życzyła sobie, żeby ślubu udzie­lił nam Shorty Hopwell, jej znajomy, pro­boszcz jakiegoś kościoła liberalnego przy bul­warze nad jeziorem. Shortym nazywali go nie tylko znajomi, ale również sami jego parafia­nie. Na tablicy ogłoszeń u wejścia widniał te­mat kazania, które w niedzielę rano ma wy­głosić wielebny Shorty Hopwell — „Skąd

i dokąd idziemy?” Kiedyśmy tam wchodzili, by połączyć się węzłem małżeńskim w tęże nie­dzielę wieczorem, pomyślałem, że może warto było zdążyć na minione nabożeństwo jedena­sta zero zeroi i usłyszeć, jakie pewniki, jeśli już w ogóle, potrafił wyłuskać z zagadnienia tak nie­łatwego. Ale w zasadzie specjalnością kazno­dziejów jest żywienie szczerych wątpliwości.

Przed dopełnieniem obrzędu wielebny Shor­ty Hopwell wygłosił krótkie kazanie o mał­żeństwie. Przytaczał jakiegoś francuskiego pi­sarza nazwiskiem Quitard.

-^Małżeństwo jest jak oblegana forteca. Ci, którzy są wewnątrz, usiłują się wydostać na zewnątrz, gdy tymczasem ci, którzy są na ze­wnątrz, usiłują dostać się do wewnątrz.

Wszystko to —1 wieczorne słowo kapłańskie

i nasze ślubowanie — było ładnie połączone, z odczytaniem formułki rozwodowej innej i obecnej parze, która dla odmiany chciała się sakramentalnie rozstać. Albowiem Nowoczesna.'- Społeczność uczyniła rozwód sakramentem ta-J kim jak ślub, chrzest i komunia, a to celem ' przystosowania religii do wszelkich przejawów życia — „niechaj ta instytucja służy całej ludzkości” stało się hasłem tych postępowych •; wiernych. Poprzedniego dnia, w sobotę, odbyła się tak zwana przez niektórych z młodszej czę- ! ści kongregacji „szlochanka”, czyli nabożeń-J stwo żałobne za kogoś, w sumie więc Shorty

i jego trzódka mieli ten weekend obfitujący , we wrażenia.

O postawie Shorty’ego i praktykach jego ko­ścioła krążyły, chętnie powtarzane, przesadne pogłoski, aż zatrzymałem go kiedyś na ulicy,, chcąc mu dać możliwość zaprzeczenia plotce, jakoby obiecał spełnić prośbę pewnej para-' _ fianki, żeby na jej pogrzebie obrzucono trum­nę ryżem, kiedy karawianiarze będą z nią zbiegać ze schodków kościoła do czekającego karawanu — dama ta uważała się za oblubie­nicę Chrystusa i jako taka wybierała się na wiekuisty miodowy miesiąc. Ale Shorty po- , wiedział, że to prawda. Będzie bronił każdego ceremoniału, który podnosi jednostkę we wła­snych oczach i pociesza.

Zresztą cóż za różnica, jeśli się w ten ceremoniał samemu nie wierzy — dodał.

Oficjalne uznanie rozwodu za sakrament Shorty uzasadniał argumentem, że jest to dru­

gie z kolei ważne wydarzenie w życiu człowie­ka (albo trzecie, jeżeli po pierwszym, czyli wejściu w związek małżeński, jako drugie na­stąpią narodziny dziecka), a więc Zie wszech miar zasługuje na celebrowanie tak samo jak "poprzedzający je ślub. Może nawet bardziej. Trudno mi było to kwestionować.

- Najmilsi — zaczął Shorty przy kazalnicy, imponująco pękata postać w pasiastych dżin­sach i białym golfie, z którego' ta krągła twarz wzbijała się jak balon szarpiący sznurkiem.—* Zebraliśmy się tutaj, aby święcić sprawy cie­lesności, zarówno w osobach tych dwojga, któ­rzy dziś stają się małżeństwem, jak i w oso­bach tych dwojga, którzy małżeństwem być przestają, co przypomina nam, że wszystko ma swój kres. Szczęśliwym zbiegiem okolicz­ności jest to zatem obrzęd podwójny. Nie za­wsze nam się zdarza, by wieczór niedzielny nabrał takiej perspektywy i równowagi. Tu nasuwa mi się wspomnienie mojego dziadka..

Stary, pełen wigoru drań, ilekroć go odwie­dzałem, witał mnie niezmiennie: „Ciupciasz laleczki?” — chciał wiedzieć. „Wyżywasz się? Laskę masz dobrze, wypokostowaną?” Ro­zumiecie, najmilsi, przekdnanie, że wszędzie łatwo o te rzeczy, jest- bardzo ważne dla ta- Z kich starych kozłów. No, byłem wówczas w seminarium duchownym, nie bardzo mogłem... jak on by powiedział... ale nie chciałem sta­ruszka pozbawiać zastępczych dreszczyków, więc odpowiadałem też niezmiennie: „Tak,

I dziadziu/wyży wam się, laskę mam dobrze wy- {

pokostowaną” czy coś w tym rodzaju. No, dziadzio w wieku lat osiemdziesięciu czterech zdecydował się ożenić znowu i w miarę jak ten wielki dzień się zbliżał, widać było coraz wy­raźniej, że dręczą go poważne wątpliwości na­turalne w przypadku sędziwego mężczyzny' który żeni się z kobietą o dwadzieścia lat młod­szą. Te wątpliwości wszelako okazały się bez­podstawne. Po miodowym miesiącu młoda żo­na oświadczyła, "że jeśli chodzi o wywiązywać nie się, to po prostu gwiazdor. Dowody miło-y ści składał co noc, czasem nawet po dwa lub trzy razy. Jednakże nadal chodził osowiały

i narzekał. Więc w końcu powiedzieliśmy:. „Na co się* uskarżasz, dziadziu? Trzy razy w ciągu nocy, dwanaście razy na tydzień”. A on jęk­nął: „Owszem... Tylko że już jestem za stary, i żeby mi to sprawiało przyjemność”.

Zastanawiałem się, có w ten wieczór robią ludzie niewierzący. W czasie długo trwającej uciechy wywołanej przypowieścią Shorty’ego, takiej uciechy, że aż brzęczały witraże w ok­nach — rozglądałem się wokoło. Budynek kcn ścielny zakupiony od jakiejś zbankrutowanej sekty, która nie nadążała za nowoczesnością, ; przerobiono na coś w rodzaju teatru, z czymś w rodzaju sceny, służącej Shorty’emu jako ka­zalnica. W istocie odbywały się tam przedsta­wienia teatralne — Nowoczesna Społeczność z naciskiem podkreślała, że sztuka dramatu wyszła z Kościoła, więc najeży ją Kościołowi zwrócić (podobnie mówimy o zwróceniu kraju Indianom). To właśnie wystawienie Racine’a

w przekładzie Rose sprawiło, że moja narze­czona zainteresowała się tą kongregacją.

<— Pierwszym z cudów Chrystusa mówił dalej Shorty — przypisywanych Mu cudów — poprawił się z chytrym uśmiechem, który wy­wołał jeszcze jedno ryknięcie jego trzódki — był ten na weselu w Kanie Galilejskiej, gdy przemienił On wodę w wino, tym samym świę­cąc przyjemność zmysłów. Ale w rzeczywistości małżeństwo stanowi odwrotność tego cudu. Małżonkowie wino przemieniają w wodę. Mam rację? He! he! he! Wino zostaje w romansach, po ślubie jest już .tylko woda. Mam rację? He! he! he! A więc była jakaś ironia w tym cudzie alchemicznym, będącym, zaęhętą do picia

i ucztowania, .i radowania się, dopóki możemy. Dzisiejszym podwójnym obrzędem jednoczymy dwoje ludzi, którzy jeszcze piją wino, i roz­dzielamy dwoje innych, którzy zamiast wina już od dawna piją wodę. I tak być powinno. Wszyscy wiemy, że małżeństwo jest dla tych, co chcą mieć siebie nawzajem w najgorszy spo­sób, he! he! he!...

Atakował małżeństwo przez jakiś czas, po czym na zakończenie powtórzył swój począt­kowy cytat, serdecznie życząc tamtym~dwojgu, wybierającym się do Miasta Rozwodów, żeby każde z nich dostało się z powrotem do oblę­żonej fortecy na następny okres już w faj­niejszym dla siebie towarzystwie. Moim zda­niem jego kazanie było chwilami ciężkie, chy­ba z powodu'tej złożonej metafory, pod którą się uginało — takimi' porównaniami do forte-

-

cy i wina niewielu mówców potrafiłoby żon­glować nie sapiąc w przerwach. Popatrzyłem na rozchodzące się małżeństwo. Oboje wyda­wali się dosyć zadowoleni ze swego posunięcia, chociaż stanowczo zdecydowani załatwić to z wdziękiem, rozejść się w przyjaźni, co właśnie miało być jedynym celem i wartością tego pio­nierskiego sakramentu. Wyraźnie ta nowość, jak prapremiera wystawiona najpierw na pro­wincji, była w fazie degustacji, ale dotychczas wieńczył ją stuprocentowy sukces. Nie docho­dziło do żadnych pojednań. Wszyscy rozwod­nicy wytrzymywali.

Sakrament rozwodu był pierwszy w kolej­ności, żebyśmy mogli zakończyć wieczór nutą triumfu, czy w każdym razie miłego oczekiwa­nia. Tamtych dwoje stało przed zgromadze­niem wiernych, kiedy Shorty odczytywał for­mułkę:

Co Niebiosa raz rozerwały, tego niech człowiek zbytecznie nie próbuje związać.

Oni też wymienili obrączki, jak mieliśmy to zrobić my, z tą tylko różnicą, że bez urazy po prostu je sobie zwrócili. Były i inne analogie z naszą ceremonią ślubną, która wreszcie na­stąpiła przy wezbranych dźwiękach organów grających rzetelnie marsza weselnego. Przy­dział suchych oczu do zwilżenia się łzami był mniej więcej taki sam dla tamtej pary i dla nas, i myślę, że to chyba dobrze świadczyło

o owym „poczuciu symetrii będącej odbiciem życia”, jakie przejawił Shorty łącząc obie uro­czystości tak zgrabnie.

Wspólna też była komunia.

Komunia, zatracając tradycyjny sztywny swój formalizm przed ołtarzem itede, stała się w kościele Shorty’ego normalną kolacją poda­ną w suterenie, jeszcze jednym dowodem jego realistycznie giętkiego podejścia do spraw wia­ry. Czyż Ostatnia Wieczerza nie była wspólną wieczorną ucztą? Dobrze. Tak samo jak wszy­stko w życiu jest cudem, każdy posiłek spożyty, wspólnie jest formą komunii. Każda butelka wina wspólnie wypita jest przecież ucz­czeniem nie tylko koleżeństwa tych, którzy ją opróżniają, ale i wspólnoty ich z owymi win­nicami na stoku wiejskiego wzgórza i z bla­skiem słońca, w którym owe winogrona doj­rzały. Chrześcijaństwo, jeżeli ma przetrwać, trzeba zaprawiać nowoczesnym pogaństwem, a to oznacza, że nie wolno zapominać też i o stronie bachicznej. Shorty przewodnicząc przy stole komunijnym, uginającym się pod piecze- nią wołową i sałatką z kartofli darami pań z parafii dla uzupełnienia mniej pożywnego wiktu tradycyjnego — nawet wprowadził ton smakoszostwa. Przez chwilę kręcił swoim kie­liszkiem pod nosem i wąchał wino z wyraźnym uznaniem, po czym oznajmił:

Myślę, że to wino Beaujolais, które jest nam symbolem przeistoczenia, raczej będzie odpowiadać waszym podniebieniom. Dobry bu­kiet i z pewnością zasługuje na określenie, że chociaż skromne, nie ma w nim pokory.

Chleb był kruchy, importowany z Francji, ale niezwykle tani.

Łamcie chleb i spożywajcie, wątpię, czy kiedykolwiek jedliście lepszy.

Zaczęła się pogawędka przy stole i wtedy'*! nas poinformował, ile płaci za skrzynkę tego-', wina, zawsze mając na uwadze konieczność^ rozsądnego gospodarowania pieniędzmi w inte- 1 resie kongregacji. Skoro już była mowa o pie4| niądzach, zażartował, że odtąd nowożeniec hę-* a dzie musiał pomnażać swoje dolary, a to z ko-Jg lei drogą skojarzeń naprowadziło go na temat oszczędności i przypomniało mu historyjkę, 1 którą parafianie opowiadają o Gęorge’u Jessel, Otóż George kiedyś na spacerze z przyjacielem zobaczył napis „Bóg nam zaoszczędzi...” i wy- ; krzyknął: „Nie tyle, ile Cantor!” Podziwiałem korzyści, jakie przynosi ta nowa religia. Oni wyciągają z tej, religii wszystko. Potem już tylko zostaje kult diabła. No bo żeby tak za " jednym zamachem „ostatnia wieczerza” dla . rozwiedzionych i uczta weselna dla państwa młodych...

Ale coś trapiło Shorty’ego, to było widać. 11 Kierownik muzyczny jego kościoła się nie pokazał. A obiecał skomponować oryginalną pieśń weselną na naszą uroczystość, więc Shor- i ty’emu musiało być nieprzyjemnie z powodu jego spóźnienia czy nawet nieobecności, któż mógł wiedzieć — ów świeżo mianowany kie-; równik dał się już poznać jako człowiek, na którym nie można polegać, i jeśli chodzi o da­ty i pory, żyjący w jakimś innym świecie. Wreszcie jednak Shorty się rozchmurzył na widok czegoś w drzwiach sutereny. Słabe okla-

I 86

IW

ski, którymi powitano to zjawisko, sprawiły, że odwróciłem się na krześle.

W drzwiach stał ktoś obleczony w strój świetlisty, ale powiedziałbym bez żadnego kroju; włosy opadały mu na ramiona i zasła­niały pół twarzy, w rękach pęczniał futerał z gitarą. Natychmiast przypomniałem sobie za­kończenie jednego z wierszy Yeatsa „Drugie nadejście”, za którym Rose po prostu szalała i który czytała na głos tak często, że właściwie już umiałem go na pamięć. Widząc oblicze wy­chylające się spod zmierzwionych kędziorów, brak zęba w wyszczerzonym uśmiechu nie mo­głem nie pomyśleć o „zwierzu rozczochranym, gdy jego godzina w końcu wybiła”, jak „lezie do Betlejem, by tam się narodzić”. On tym­czasem wyjął gitarę z futerału, zawiesił instru­ment na sZyi i ruszył ku nam. Dopiero wtedy poznałem, że to jest „Zatkany Zlew”. Zajmo­wał się teraz muzyką rockową dla celów tego kościoła. On też się zdziwił, kiedy zobaczył, że pan młody to właśnie ja, i stanął jak wryty. Wymieniliśmy spojrzenia obopólnej zgrozy, po czym podszedł, żeby uścisnąć mi rękę i zostać przedstawiony pannie młodej. Przeprosił za spóźnienie tłumacząc, że zabawiał chorego pa­rafianina. 1 z dobrze mi znanym raptownym brzdękiem strun gitary zaczął śpiewać skom­ponowaną przez siebie pieśń weselną z tekstem również własnym:

Widzeżeście wzie liślub Życzeszcze ściaażpo grób

Życzenie chsie zmie! niwraj ...aj... aj... aj!

Gdyben dzie ciesam na sam Nie chajksie życ! swie ciwam Czytogru dzień czyto... la la... m!aj

Ochma kówka biel dzisie Leczufa jmy! nie jest źle Gdydopa ryczło wiek! jest ...hej... a ha!

Gruczoły pra cujowraz Jakośpre ndzy bie! gnieczas ^ Wśzystkojes o hej... nafest! :

Zerwałem się na równe nogi, kiedy, skoń­czył i uścisnąłem mu prawicę.

Do licha, dzięki, dość — powiedziałem. — Wiem, że pan już zrobił swoje, ale czy nie mo­glibyśmy z Rose jeszcze poprosić pana o odpis tych słów?

Ja nigdy nie przelewam niczego na pa­pier — wyznał. — Ale coś panu powiem. Na­gram płytę i przyślę wami dwie sztuki na pa^ miątkę.

Tak więc słowa te pozostały tajemnicą. Ni-.- gdy nie mieliśmy się dowiedzieć, co on dla nas śpiewał, czy też miał nadzieję, że śpiewa i opiewa.

Po tej pieśni wszyscy pospołu wróciliśmy na górę do głównej sali, gdzie odbyło się krótkie przedstawienie przykościelnej sekcji drama­tycznej. W • myśl aktualnej mody wymagało ono udziału publiczności — swobodnie zaim­

prowizowane widowisko i obfitością podżega­jących okrzyków i wyzwisk natury ogólnej rzu­canych w pierwszy rząd widzów przez - akto­rów, którzy ostatecznie wylegli ze sceny na 'widownię, wymachując pięściami, wrzeszcząc pogróżki, szydząc już z nas wszystkich i na­wołując, żebyśmy byli -zaangażowani zamiast siedzieć z ustami pełnymi zębów tylko jako gapie. Morał, kiedy. • zaczęło' to dochodzić do stanu wrzenia, okazał się taki, że powinniśmy stanąć po czyjejś stronie (w jakiejś kwestii ab­strakcyjnej, nie określonej ani jednym słowem) i przystąpić do ulicznej bijatyki odgrywanej przez nich. Tylko że w rezultacie też . raczej nie odgrywanej. Istniało ryzyko, że nie wszy*»1 scy z niej wyjdziemy z ustami tak pełnymi zębów, jak była o tym mowa za początku! Spróbowałem w czystej samoobronie grzmot­nąć główną rolę męską, ale on zdążył mnie unieszkodliwić. Potem afisz, który dzierżył je­den ze statystów, opadł mi na łepetynę, roz­cinając ją trochę nad lewą skronią. Nic szcze­gólnego, ale strużka krwi wymagała opatrun­ku z apteczki będącej na szczęście pod ręką, bo służącej za rekwizyt w sztuce. Kiedy leża­łem na podłodze i jedna z lepiej upiersionych bachantek jodynując to skaleczenie życzyła mi, żeby ta noc poślubna nigdy się nie skończyła, -poczułem się kanciarzem, który pozbawia kon­gregację jedynego właściwego uwieńczenia przeżyć duchowych tego wieczora — a miano­wicie sceny ostatniego obrzędu. Kościół Shor- ty’ego stałby się wzorem scalonej obsługi du­

chowej, gdyby tylko moje rany były śmiertel­ne! Ale oni wszyscy odnieśli się do tego do­brodusznie — śmieli się ze współczuciem, pa­trząc, jak ta ślicznotka muska mnie środkami? opatrunkowymi. W otaczającym mnie kręgu twarz Shorty’ego jaśniała jak księżyc w pełni.

Al, byłeś wspaniały — pochwalił mnie.—* Widz z ciebie bardzo inteligentny;

Dziękuję ¡podpowiedziałem. —- Chociaż? tak naprawdę, to wolałbym być aktorem.

5

Poranek pewnego dnia w połowie września. Rose już wyszła do pracy — jest nauczyciel-, ką w gimnazjum klasycznym, prywatnej szko­le niedaleko domu trzyrodzinnego, w którego suterenie mieszkamy, tuż na zachód od ulicy Kamieiinej Wyspy. Przyrzekłem, że będę zaj­mował się gospodarstwem, żeby Rose mogła spokojnie robić karierę zawodową, i tego przy­rzeczenia dotrzymuję. Pod tym względem wier­nie wykonuję swoją część umowy. Rozkoszu­jąc się cudowną pogodą, klapsikami wiatru, sprężystością trawy pod nogami jeszcze zielo­nej, przecieram mokrą szmatką sznur do bie­lizny w ogródku, po czym zaczynam rozwie­szać moje pranie.

Przypinam do sznura już którąś tam z kolei rzecz, gdy . nagle patrzę: sąsiadka w ogródku obok też rozwiesza pranie. Kłanialiśmy się so­bie, ale teraz ona tak jakoś spomiędzy rzędów rożtrzepotanych koszul dryfuje niepewnie w stronę ogrodzenia, więc mijam kosz z bielizną i posuwam się ku niej, wykrzykując w duchu:

I pomyśleć, że są kobiety, które chcą zostawić to wszystko, żeby pracować w biurach i fabry­kach w imię emancypacji! Z niedowierzaniem potrząsam głową.

Widzę — mówi ona uśmiechając się nad drucianą siatką — że pan też woli to niż su­szarki.

No pewnie. Uważam, że słońce oczyszczaj garderobę jak nigdy by nie oczyściły żadne mechaniczne wynalazki.

To naprawdę najhigieniczniejszy sposób! suszenia. George, mój mąż, tak samo ma bzi-Jj ka na tym punkcie. Naturalność jest zawsze, najlepsza zarówno w jedzeniu, jak we wszystS kim imnym. „Rochelle— mąż mi mówi—nig­dzie nie znajdziesz takiej witaminy D, jaką się czerpie ze słońca”. Oczywiście to zupełnie tak, jakby chciał nawrócić kogoś już nawróconego^

Właśnie. I witamina D. Uważam, ze pła­cimy wysoką cenę za postęp.

Za postęp, — Przytakiwała jak zwykle?; kobiety, kiedy powtarzają to, co im się mó-.j wi. — Dzięki maszynom mamy wiele udogod­nień. Ale udogodnienia to jeszcze nie wszyst ­ko.

Jeszcze nie wszystko — powtórzyłem u- rzeczony tą umiejętnością prowadzenia rozmo­wy. Mnie najzupełniej wystarcza pralka... co nie znaczy, żebyśmy teraz mieli pieniądze na suszarkę. Uznałem, że tylko na pralkę stać nas w tej fazie. Ale niech pani popatrzy, jak te rzeczy trzepoczą na wietrze wskazałem sznury z jej praniem i moim. ś? To jest po­ezja. To nawet wygląda zdrowo.

Podobnie George to odczuwa. „Róchel- le — mówi — możesz mi zawiązać oczy, a ja

i tak poznam, czy koszula, którą wkładam, wy­schła na słońcu czy w suszarce”.

Raczej nie wydawało mi się, by interesowa­ły mnie dalsze bon mots George’a, nawet prze- filtrówane przez te usta jak z rubinu. Mówiąc ona uśmiechała się bezustannie, błyskała zę­bami białymi jak jej prześcieradła.. Miała chy­ba lat czterdzieści z okładem i odpowiednio bujne kształty, ale była apetyczna — brzosk­winia niezupełnie jeszcze przejrzała, ociekają­ca naturalną słodyczą, kiedy się w nią człowiek wgryzie...

Pani sama wygląda zdrowo jak reklama słońca — powiedziałem.

W istocie jestem czcicielką słońca. — Ro­ześmiała się i wskazała swoje patio: gumowy materac, parę leniwców, niski stolik, a na sto­liku radio tranzystorowe, płyn do opalania. Po­tem kiwnęła głową w stronę mojego sznura i zapytała:

Proszę mi powiedzieć, co pan robi, że pana pranie jest takie białe?

Własnym uszom nie wierzyłem.

Piorę „Elegantem” • odpowiedziałem — ostatnio ulepszonym, wzmocnionym enzymami. Wcale nie muszę przedtem bielizny moczyć.

Nie zaprezentowałem pudełka przy tym zach­walaniu towaru tylko dlatego, że nie miałem żadnego pod ręką. — Może by i pani tego spró­bowała, żeby pożegnać się raz na zawsze z nie- dopranymi kalesonami i upartymi plamami?

Twarz jej spochmurniała.

Nie mogę. Mąż pracuje w innym przo­

dującym detergencie. Jest kierownikiem sprze­daży na cały okręg.

Och, na cały okręg? Często wyjeżdża? ,

Westchnęła, piersi jej pod niebieską dziani­ną zafalowały.

Prawie nigdy nie ma go w domu.

Wiele razy tak gawędziliśmy sobie przyjem^ nie —■ zwłaszcza że niebawem zacząłem prowa-i dzić pfolitykę codziennej przepierki zamiast cze-' kać, aż nazbiera się góra rzeczy umożliwiająca mi te pogwarki z sąsiadką tylko w poniedzia­łek rano. Tak więc już prawie co dzień zerka­jąc znad kosza z praniem widziałem sąsiadkę,: przeważnie w kostiumie bikini wyciągniętą w blasku słońca, co zresztą, zanim zerknąłem, za­powiadały mi tony radiowej muzyki. Kiedy pojawiałem się nad ogrodzeniem nagle jak duch i wesoło wołałem: „Dzień dobry”, niezmiennie witała mnie okrzykiem:

O hej!

I podciągała stanik, sięgała pulchną ręką do tranzystora, żeby go wyłączyć. Przepadała za muzyką hawajską, której uporczywe ciamkanie mnie' osobiście przyprawiało o une mai de mer. Może to głównie z powodu tej muzyki Land- grabber (takie było ich nazwisko) stał się za­pamiętałym użytkownikiem szos. Ale soczyście,, powtarzam, pulchna, wyglądała tak, jakby nad­muchano ją do odpowiednich proporcji razem z jej gumowym materacem. Mężczyzna w do­brej kondycji nie mógłby nie zauważyć, że ta karbowana tratwa jest wielkości małżeńskiego łoża.

Nie wiem, skąd się wzięło przekonanie, że praca kobiety w domu nigdy się nie kończy. Moja praca zawsze była ukończona już w po­łudnie,. po czym swobodnie mogłem kierować myśli ku pneumatycznej lali w sąsiedztwie, która poza praniem chyba w ogóle nic do ro­boty nie miała. Każdy z tych dni u schyłku lata, kiedy tylko słońce błysnęło, czy dawało nadzieję, że błyśnie bodaj przelotnie, zastawa­łem ją, jeśli nie .leżącą na gumowym materacu, to-siedzącą w leniwcu pod jakimś reflektorem wycelowanym prosto w jej twarz, z oczami zamkniętymi w modlitwie do tego gorejącego bóstwa. Widać ją .było z okna mojej kuchni ■— wystarczyło, jak stwierdziłem, przystawić do okna krzesło, wejść'na to krzesło i stojąc na palcach, odchylając firankę, patrzeć-przez sam róg górnej sźyby. Patrzyłem więc i kipiałem ową frustracją seksualną, która jest losem ludz­kości cywilizowanej. Preteksty do rozmowy miewałem czasami tak znikome jak ilość rze­czy do prania. W pewien poranek po rozwie­szeniu trzech chustek do nosa i ścierki pod­szedłem krokiem spacerowym do ogrodzenia.

| Czytała pani, na co Kongres przyznał kre­dyty? .

-*1- Oni zawsze na coś je przyznają. George mówi, że deficytowe wydawanie pieniędzy mu­si mieć swój kres.

Gdzie mąż pani bawi teraz?

W'Omaha. To nie jest życie. — Pomru­kując z zadowoleniem smarowała sobie ramio­na.

Tak. Niech mi pani powie — zagaiłem^ jak siła pomocnicza w krótkometrażówce re-, klamowej — jakiegoż to płynu do opalania uży-r wamy? Rezultaty na pani są wprost boskie.; Doprawdy zazdrosźczę pani tej pięknej opale­nizny.

Widziałem raz George’a i nie wyglądał szcze- •: golnie, jak na konkurencję. Bez marynarki wy­nosił wtedy śmieci do śmietnika w. zaułku, a wynoszenie śmieci to obrzęd, przy dopełnianiu którego żaden z nas nie prezentuje swojej naj­lepszej formy. George poza tym miał* brzuszek i w kwestii ubrania nie przejawiał gustu re­komendującego mężczyznę w oczach pań, je­żeli, rzecz jasna, strój do wynoszenia śmieci może tu być jakimkolwiek sprawdzianem. Był w spodniach koloru musztardy, miejmy przez wzgląd na niego nadzieję, że nie od garnituru, i w koszuli tegoż koloru z mankietami podwi­niętymi trzykrotnie, oraz w czapce płóciennej białej z zielonym przezroczystym daszkiem, jak te daszki na gumkach, którymi ocieniają sobie oczy, ślęcząc nad szeregiem cyfr starzy księgo«* wi. Kroczył z kubłem wyprostowany, jak gdy­by maszerował w pochodzie, tylko nie zauwa­żył, że cały pochód skręcił w inną stronę. Do­znałem lekkiego wstrząsu fizycznego — nor­malne, kiedy mężczyzna staje oko w oko ze swoim rywalem na polu seksualnym.

Te refleksje sprawiły, że nie dosłyszałem po­danej mi przez panią Landgrabber nazwy pły­nu do opalania, chociaż zaraz potem jednak dotarł do mnie fakt, że ten płyn przepuszcza

promienie opalające i jednocześnie odcedza promienie szkodliwe.

Zdradzę panu mały sekrecik, mój wła­sny — ciągnęła pani Landgrabber.' -r- Żeby rze­czywiście ściemnieć, trzeba dolać do tego pły­nu odrobinkę jodyny.

Zapytałem, czy ona może. mi pożyczyć swo­ją butelkę, sezon wprawdzie się kończy...

Ależ z największą chęcią. Niech pan ła­pie.

Oczywiście nie złapałem. Butelka upadła tuż przy ogrodzeniu z tamtej strony.

Proszę, niechże pani nie wstaje — po­wiedziałem. — Ja podniosę, .

Ale ona już byłai w drodze, zanim zdążyłem przeskoczyć tam, żeby spałaszować te kluchy, którymi talk często napychałem sobie usta w marzeniach. Wyszperała butelkę w kępie malw i podała mi nad siatką. Nie pozostawało nic innego, tylko się nasmarować i opalać na le­żaku w swoim ogródku. Słońce schowało się po pięciu minutach, pani Landgrabber też. Sa­motny w szarości dnia, zacząłem rozpatrywać sytuację.

Praca w gospodarstwie domowym być może dławi ducha, ale miejsce kobiety jest w do­mu. Jeżeli kobieta a) nie ma zajęć bardziej atrakcyjnych, niż ja mam obecnie, b) ma męża, który gdzieś w biurze czy w fabryce odsiaduje wyrok dożywotni jedynie dlatego, że kiedyś mylnie uznał błękit jej oczu za przyjazny skra­wek nieba. Akurat tylu mężczyzn ugrzęzło w biurach, pomimo że chcieliby pisać, ile kobiet

ugrzęzło w kuchniach, pomimo że wolałyby tańczyć — albo pracować w biurze. Mężczyźni jednak nie wychodzą z gromadnym protestem na ulice, nie żądają uwolnienia od tej dzierża­wy i od rachunków modystek ani też, co świad­czy o nich jeszcze lepiej, nie mają nawet swo*^ ich kuluarów w formie bodaj dodatku niedziel­nego do gazety, w którym antropolodzy wyja­śnialiby im, z jakiej racji oni tak się męczą. Na tym koniec, jeśli chodzi o szowinizm męsku' A teraz... Dlaczego właściwie prowadzenie do-, mu miałoby być bardziej ogłupiające niż dziur­kowanie swojej karty po przyjściu do pracy dzień w dzień albo żebranie o swoją comiesięcz­ną prowizję? I nawet zakładając, że praca w gospodarstwie jest bardziej ogłupiająca, czyż nie można jej wytrzymać przez tych krótkich parę godzin, zanim wyskoczy się gdzieś na dru­gie śniadanie z innymi takimi biedaczkami? Mnie wypełnianie obowiązków domowych za-» bierało niewiele czasu, aż zacząłem szukać spo­sobów, żeby je przedłużyć, jak również trochę je sobie urozmaicić. Zabawiałem się na przy­kład ścieraniem kurzu mając oczy zamknięte, macając ostrożnie po stolikach i bibelotach. Potem przez kilka dni z rzędu zaścielałem łóż­ka nogami. Kładłem się na grzbiecie, podpy- chałem kołdry za pomocą pięt i palców nóg. Żeby wyrównać tak zwane „szpitalne rogi”, podnosiłem materac piętą w skarpetce i wpy­chałem prześcieradło pod materac palcami dru­giej nogi. Stękałem wtedy, skręcając się na podłodze sypialni, ale to mi nie szkodziło, jak­

kolwiek było żmudne. W ogóle nie narzeka­łem — lepsze to niż harówka w fabryće kape­luszy od dziewiątej do piątej, na samą myśl

o czym jęczałem głośno. A przecież mnóstwo kobiet najwyraźniej pragnie — nawet „doma­ga się” — właśnie harówki w -fabrykach. Do­prawdy, ja ze swojej strony nie uskarżałem się wcale, ja się nad sobą nie litowałem.

I jeszcze coś wymyśliłem dla zabicia czasu. Wyobrażałem sobie, że jestem co dzień mężem innej kobiety. Bardzo wczesnym rankiem wy­bierałem żonę ze „Skarbnicy Wielkich Kobiet”, którą panna Piano wiedziona sentymentem za­chowała z biblioteki swojego dziadka. Następ­nie mmej więcej przez godzinę wkuwałem in­formacje o mojej wybrance, żeby być dla niej mężem idealnym, podzielać jej światopogląd, nadzieje, marzenia itede. Wśród tych, które oczami wyobraźni widziałem, jak wracają do mojego ogniska domowego, o wieczornej porze, były Ella Wheeler Wilcox, Carrie Jacobs Bond (autorka tekstu „Dzień był znakomity, lecz zmęczył cię, och!” i innych z głębi serca pły­nących piosenek), Margaret Fuller, również pi­sarka i pani Pankhurst. To dopiero była towa­rzyszka życia, ta pani Pankhurst! Zagorzała sufrażystka, ale jaka! Nic z tego, co zaczyna­ła jeść, nie odważyłoby się w żadnym razie jej nie smakować. Propagowała sprawę kobiet roz­bijaniem szyb w oknach, wlewaniem kwasu do skrzynek pocztowych, podpalaniem budynków.

To nie znaczy, żebym ja ze swojej strony miał jakiekolwiek pretensje do świata (świat, oczy­

wiście jest rajem, bo one zdobyły prawo gło­sowania), alt przecież zadaniem moim było po­cieszać niektóre z tych bojowych dusz mające wrócić z nadejściem nocy! Te głowy, które miałem przytulać do tej oto klatki piersiowej! No, no, dziecinko, teraz już nie tak wojowni­czo, dobrze? Odpręż się odrobinkę przy tej ko-, lacyjce, którą uwarzyłem dla ciebie. Żadne specjały, ot tylko bażant w galarecie i butel­ka białego burgunda, i na zakończenie ukręco­ne tymi tu rękami lody malinowe, a potem- pójdziemy do łóżeczka, żeby biednej spracować . nej dziecince dać porządny zastrzyk z byka, no proszę, nie czujesz się już lepiej? Ona ule­ga, wydaje przeciągłe westchnienie, błogości: aaaach! i już jest drżącym kociątkiem. Lydia Pinkham i Mathilde Wesendonk (kochanka Wagnera) chociaż nie figurowały w skarbnicy znakomitości płci żeńskiej, znalazły się rów­nież tfrśród wybranych przeze mnie oblubienic.

Próbowałem też dojść jakoś do ładu z Geor- ge Sand i byłem rad niepomiernie, że to tylko w marzeniach (Henry James utrafił w samo sedno twierdząc, że ona mogłaby być mężczyz- zną, ale nigdy nie była damą), kiedy ni stąd, ni zowąd spadł na mnie cios. Okazało się, że pani Landgrabber maluje. Czyli ceną za pogłę­bienie znajomości z nią jest konieczność oglą­dania jej malowideł! A znajomość się pogłę­biała — już nie w ogródku, gdzie kobieta z na­tury rzeczy opiera się wszelkim zalotom, i wy* gląda tak, jakby przepłynęła przez kanał. • Oto co nastąpiło!

W każdy pogodny dzień, dopóki nie nastały chłody, miejscowe laleczki wylęgały ze swoich domostw zaraz po południu i zasiadały na ka­miennym murku przed dużym blokiem mie­szkalnym po drugiej stronie ulicy, żeby poga­wędzić. Niektóre z nich kołysały niemowlęta w wózkach, niektóre coś tam robiły na drutach bądź szydełkiem, ale na ogół rozmawialiśmy bez ustanku. Mówię to tym bardziej w rodza­ju męskim, że ledwie zacząłem przyłączać się do tych pań, poszli za moim przykładem dwaj zamieszkali w bloku emeryci, sympatyczni, nie powiem — pykali fajki, podciągali sobie skar­petki, czasem byli w samych koszulach, czasem w swetrach takich, jakie z niewiadomych po­wodów lubią nosić podstarzali mężczyźni. Roz­gadane towarzystwo zaczynało się . rozchodzić, kiedy pierwsze dzieci w wieku szkolnym swa­woląc wracały z lekcji, ale do tego czasu^ spo­kojnie, bez żadnych zakłóceń upływały nam na plotkowaniu długie słoneczne godziny.

Pewnego dnia z zadowoleniem zobaczyłem panią Landgrabber wyświeżoną, w kwiecistej kretonowej sukience, jak przechodziła przez jez­dnię, chcąc przyłączyć się do nas. Większość osób znała, reszcie przedstawiłem ją. Rozmowa pdtoczyła się dalej swym swobodnie krętym torem ku nieuniknionemu pytaniu: co u kogo dzisiaj na obiad. Chóralnie wtedy jęknęliśmy, ale nie wszyscy.

Ja wiem, co dzisiaj będę miała — oznaj­miła chuda i blada pani Bowser, która zawsze siedziała skulona na dalekim skraju naszej gro-

flfl

madki. Ta posiadała największy asortyment da­rowanych ciuchów, jaki w życiu swoim widzia­łem. Czy też może te ciuchy nie były darowa-'' ne, może ona sama nigdy niczego nie wyrzu­cała. Tak czy owak zjawiała się za każdym razem w innym stroju, jeszcze smętniejszym niż poprzedni. I zawsze, nawet kiedy poruszała temat, który wszystkich interesował, sprawia*- ła takie wrażenie, jakby mówiła wyłącznie do siebie. — Będę miała kuraka alla cacciatore..

Chyba to się nazywa kurak tylko caccia-. tore — odezwała się jedna z mamuś, kołysząc; wózek z dzieckiem. — Ala brzmi po francusku, a ja myślę, że to jest potrawa włoska. Mam rację, Al?

Skierowała pytanie do mnie, męża panny; Piano, na pół Włoszki, zanim jednak zdążyłem odpowiedzieć, pani Bowser znów zabrała głos gniewnie, ale też tak, jakby mamrotała do sie­bie:

Powiedziałam alla, a nie & la. Po włosku jest alla, jedno słowo, nie dwa słowa. Wymawia się jak ten prorok Allach. Wiadomo, tak bywa czasami w jadłospisach.

Ja myślę, że bez tego brzmi lepiej -7 trwała przy swoim tamta. — Po prostu kurak caccidtore.

W każdym razie to jest nazwa włoska^—* wyjaśniłem. — Cacciatore znaczy myśliwy. A więc danie po myśliwsku. Krzepkie.

To znaczy, oni przez cały dzień strzelają do jeleni, ci Włosi, i wracają, żeby w domu jeść kuraki. — Pani Bowser dalej mówiła przez

nos, do nikogo w szczególności. — Danie po myśliwsku.

Tu wtrąciła się Rochelle Landgrabber.

Ja jednak chciałabym poznać ten prze­pis. Zawsze marzyłam o prowadzeniu interesu­jącej kuchni, ale jakoś nigdy nie nauczyłam się gotować. Poważnie mówię. Ża bardzo mnie po­chłania moje malarstwo, to pewnie dlatego.

< *— W lasach polują na jelenie i dziki przez “cały dzień, ci .krzepcy mężczyźni, i wracają do domu na kuraka. Stąd ta nazwa — eiągnęła pani Bowser.

Ogryzała swoje żale jak pies ogryza kość. Nawet mi przez myśl nie przeszło, że skut­kiem szeregu okoliczności wpadnę w szpony tej kobiety.

eg W każdym razie znam ten przepis — o- świadczyłem — i chętnie nauczę wszystkich, jak przyrządzać to danie. — Roześmiałem się w stronę pani Landgrabber, która odpowiedzia­ła mi uśmiechem i uniosła brwi. — Dziś, jutro czy pojutrze.

To nie jest potrawa zbyt skomplikowana. W dwa dni później, ledwie południe minęło, kurak po myśliwsku dusił się w rynience w kuchni Landgrabberów prawie już gotów na obiad.

^ Teraz pokażę panu moje obrazy — po­wiedziała pani Landgrabber.

Miałem nadzieję, że skończy się na uroczy­stym obejrzeniu paru bohomazów zdobiących jedną ścianę. Ale one. wisiały wszędzie, musie­liśmy więc dokładnie obejść cały dom.

Moim zdaniem obrazy niekonieczni? muszą

coś” przedstawiać, żaden jednak nie powi­nien przypominać farfocli na palecie malarza. A tak właśnie wyglądały obrazy Rochelle Landgrabber.

Nigdy nie widziałem nic podobnego — chwaliłem. — Ten tutaj jest rzeczywiście nie­zwykły.

W końcu przecież słów mi zabrakło. i po­przestawałem już tylko na okrzykach nieja­snych jak to, czym miałem się zachwycać.

No a ten ukończyłam ostatnio '—i- powie­działa pani Landgrabber wprowadzając mnie do łazienki.

Stanęliśmy wśród urządzeń sanitarnych w pokrowcach z jednakowego materiału, który oblekał także kosz na brudną, bieliznę, i zaczę-; liśmy kontemplować mierzące stopę kwadrato­wą płótno w złotej ramie. Chcę patrzeć na obrazy. Nie chcę patrzeć na farby. To znaczy pewne układy kolorów wcale nie różnią się od grud pigmentu, jakimi były, zanim artysta je rozrobił — tak jak pewne kompozycje muzycz­ne nie różnią się od uprzedniego strojenia in­strumentów przez orkiestrę. Obraz w łazience był typowy dla nowego okresu twórczości pani Landgrabber, czyli wyciskania farb z tubek bezpośrednio na płótno, i to warstwami bar­dzo grubymi.

Aż mam ochotę dotknąć tego — powie­działem. Wdychając z bliska woń perfum, któ­ra uśpiła mi rozsądek, usłyszałem swoje bleb- lanie. — Tak samo jak malarki. W tej sukien­ce.

Pani Landgrabber roześmiała się.

Doradzam zimny prysznic.

Jeżeli pani wejdzie pod prysznic ze mną.

Nigdy nic nie wiadomo.

Wyprowadziła mnie z łazienki, żeby poka­zać mi album z wycinkami prasowymi. .Kiedy­śmy siedzieli przy sobie ija kanapie, odwracając stronice albumu i czytając przyklejone zawia­domienia o jej wystawach w różnych miastach, Omaha, Gary i Peoria, gdzie mieszkąła przed­tem, nasze ręce stykały się od czasu do czasu, krew we mnie wrzała. Ona przecież tak samo jak ja nie .próbuje unikać tych zetknięć — uskrzydlało; tó moją nadzieję, że sprawę da się załatwić,; Na próbę zrobiłem łaskotliwy ruch palcem na jej palcu. Zamknęła raptownie al­bum i zerwała się z kanapy.

Chodźmy. Tak grzecznie pozwalał pan zanudzać się tym wszystkim, że w nagrodę zaparzę panu kawy. Zawsze pijam kawę w po­łowie dnia. Jak Brytyjczycy tę swoją herbatę. A pan?

Chętniefesię napiję.

Siedziałem fprzy kuchennym stoie i patrzy­łem na nią;§jkiedy zaparzała kawę, dodawała żółtko sżtfuka prawie zapomniana. Rezultat był znakomity. Jakże przytulnie domowy wy­tworzył się nastrój! I znów pomyślałem, że mo­je małżeństwo jest dla mnie, mężczyzny o tak silnie rozwiniętym, instynkcie domatorskim, do­prawdy ideałem.

Och, może zje pan pączka? — zapytała

pani Łandgrabber i w tej samej chwili zakłuł mnie w uszy dobrze znany wyzywający odgłos.

Opakowanie z celofanu! Rozdarła je na pu­dełku świeżutkich pączków. Chrzęściło, przy­pominając mi zwodniczo czasy kawalerskie. Zagapiłem się w ten celofan- na. stole pomię­dzy nami, dopiero na pół oderwany od pudeł­ka, i zacząłem walczyć z pokusą— teraz, kie­dy nagle pojąłem, jak daleko wszedłem na złą drogę już choćby przez to, że przyszedłem tu­taj. Nastąpiła jakaś szczególna szamotanina u- czuciowa, bo oto miałem przed sobą coś, co sprzyjało realizacji moich zamysłów i jedno­cześnie uświadamiało mi, że te zamysły są nik­czemne. Pokusa stała się napomnieniem i vice versa. Ukazując, jaką intencją bezwiednie się kieruję, tym samym wezwała moje lepsze „ja”.

Czy na długo? To było pytanie. Rozpustnik we mnie już walczył z nawróconym na drogę cnoty mężem. Przez chwilę groziła mu sromot­na klęska. Ale po chwili przyszła w sukurs żądza, którą wyzwolił jeszcze jeden powiew wonnej radości dla nosa, jeszcze jedno, jakże zgubne mignięcie przyczajonego biustu — i roz­pustnik zaczął z wolna, cal po calu wygrywać tę grę w przeciąganego. Cal po calu cnotliwy mąż ustępował. Patrząc, jak pani Landgrabber podchodzi do kuchenki po dzbanek z kawą, żeby ponownie napełnić nasze filiżanki, roz­pustnik ostatecznie pokonał męża. Pod dźwię­kową osłoną pokaszliwań i szurnięć krzesłem zerwałem celofan z pudełka pączków i zgnio­tłem go w kulę. Trzymałem tę kulę w garści,

kiedy pani Landgrabber wracała trochę chwiej­nie z dzbankiem, przy czym kształty jej tak jakby podskakiwały, bujność pląsała w poma­rańczowej sukience. Wprost zahipnotyzowany, wlepiłem wzrok w kaskadę kawy lejącą się do filiżanek. Ledwie ona odeszła od stołu, żeby odstawić dzbanek, wyciągnąłem rękę za opar­cie krzesła i pełen wyrzutów sumienia cisną­łem celofan w kąt.

Co to chrobocze? — zapytała znów przy stole, nieruchomiejąc.

I— Myślę, że chyba mysz. Przed momentem też ją słyszałem.

jpPP Boże! — wrzasnęła, a Nie cierpię my­szy! Mam absolutny... — Już stała przy mnie, już zarzucała mi ręce na szyję, zanim wsta­łem, żeby Opiekuńczo wziąć ją w objęcia.

No, no, no — powiedziałem.

Boże... Co my...? Al.

—• Rochelle.

Ja nie jestem łatwa. '

Wiem. Ale zdławić tego uczucia nie zdo­łamy. Coś nieodparcie ciągnie nas ku sobie. Nadzieja przystani wśród nawałnic życia, na­pięta sytuacja międzynarodowa... Sam nie wiem.

Po długim pierwszym uścisku rozwarliśmy ramiona i „patrzyliśmy na siebie z szalonym zdumieniem”, jak owi kochankowie w starym wierszu — jak to idzie? —* „wysoko na wzgó­rzu w Darien”.

Miesiąc miodowy się skończył i nasza droga małżeńska zjeżyła się dla Rose rozczarowania­mi — nie z mojego powodu, po prostu rozcza-1 rował ją „układ”. Z biegiem miesięcy coraz mniej zachwycała się naszym stylem życia tak bardzo ją cieszącym na początku, aż w końcu zaczęła szczerze się uskarżać.

Uważam, że powinieneś wziąć jakąś po­sadę — powiedziała kiedyś wieczorem po go­dzinie ponurego milczenia, stanowiącego punkt kulminacyjny tygodnia jej coraz gorszych na­strojów i moich niespokojnych dociekań, co właściwie ją może trapić. — Mnie się to nie podoba. — Szerokim ruchem ręki wskazała na­sze nieskazitelnie sprzątnięte mieszkanie. — To nie jest naturalne. Ja przez cały dzień pra­cuję, a ty prowadzisz dom.

A cóż za różnica, dopóki wszystko gra? I kto by gotował te obiady, te kolacje, kto by utrzymywał czystość, gdybym musiał chodzić do pracy? Oboje byśmy wracali do śmietnika, gdzie nie mielibyśmy co jeść. Uważasz, że wte­dy byłoby lepiej?

Możemy mieć sprzątaczkę i jadać w mie­ście.

Potrząsnąłem głową z powątpiewaniem.

Nie wiem. Koszty tego prawdopodobnie przekroczyłyby moją pensję. Zdajesz sobie sprawę, ile kosztuje kolacja w restauracji...: i sprzątaczka, masz pojęcie, ile one biorą za godzinę? Nie. Nie zmieniajmy układu. Ja je­stem zadowolony.

—■ Ale ja nie.

Dlaczego? Chcieliśmy przecież wymierzyć cios kołtuństwu w imię równości...

Och, na litość boską, Al, nie mów mi

o wymierzaniu ciosów. I zdejmij tein śmieszny fartuch.

To mój ekwipunek z czasów, kiedy my­łem butelki w jadłodajni... czasów, do których zapewne musiałbym na twój rozkaz wrócić. O nie! Niemniej dziękuję, łaskawa pani.

Nie musiałbyś wrócić do jadłodajni... ani nawet do tej fabryki kapeluszy. Mógłbyś do­stać posadę w jakimś biurze.

Nie chcę posady w biurze. Biuro dławi w człowieku ducha. -gisSl Z rękami rozłożonymi stałem pośrodku saloniku. — Posłuchaj, jest przecież tak, jak chciałaś, więc dlaczego narze­kasz?

No, ja już tego nie chcę! Zmieniłam zda­nie. Wyczuwam, jak ludzie uśmiechają się za moimi plecami... nawet ci w szkole, którzy pierwsi mi gratulowali, że biorę sobie męża tak idealnego, zważywszy okoliczności. Wspa­niała zdobycz. Ha! Nic, tylko dowcipy, jak te powiedzonka, którymi sypią podrywacze na na­szej ulicy, nawet nie czekając, żebym się od­wróciła. „Chyba wiemy, kto z tych dwojga chodzi w spodniach”. Albo: „Ciekawe, co on jej podaje na śniadanie... pewnie grzanki na mleku”. I mają rację.. To jest naprawdę nie­naturalne. To jest wbrew naturze.

Aha, teraz powołujesz się na naturę. No, sama tego chciałaś. To właśnie ty pragnęłaś zamiany ról.

Ale nie takiej. Czy wiesz, że nazywają cię % panem Piano? Takiej przewagi ja nie chcę,j i takiego braku przewagi na pewno nie chce S żaden prawdziwy mężczyzna. Nie dla meżczyziB ny przecież jest praca kobiety.

Aha! Więc wyszło szydło z worka. Ta ca- 3 ła sprawa wyzwolenia kobiet leży w gruzach^ u naszych stóp. Mężczyzna to jednak coś inne- | go niż kobieta.

Dobrze! My jesteśmy inne. Nie karz mnie, za to, że zmieniłam zdanie, czy raczej zmody-wf fikowałam trochę moje stanowisko. Kobieta/^ chociaż chce być równa mężczyźnie, chce, żeby to był rzeczywiście mężczyzna. A nie...

Wyraźnie ugryzła się w język. Mój radar to wykrył. I to nie była teraz sprawa myszy. To było coś poważniejszego.

A nie... co? Pasożyt?

Tego nie powiedziałam.

Ale pomyślałaś coś i jednak się zlękłaś. Co to było? Nie powiesz? A więc to było je­szcze gorsze określenie, już lepiej nie mów. Nie uraziłoby mnie kolejne mot juste, tylko wolę, żeby one tak wciąż się nie zmieniały.

Skoro okoliczności wciąż się zmieniaj ą, muszą się zmieniać i słowa. — Raptownie wy­ciągnęła rozczapierzone palce w moją stronę, chyba w ataku porywczości odziedziczonej po łacińskich przodkach.

Uśmiechnąłem się cierpliwie.

Nie potrzebujesz przybierać tonu nauczy­cielki wobec mnie, moja droga. Osiem lat mi­nęło, odkąd oblałem egzamin z francuskiego.

.Wydawało się, że to na razie położyło kres wszelkim jazgotom. Rose zapaliła któregoś tam papierosa z rzędu, zaciągnęła się parę razy i zdusiła go w popielniczce, ale widać było, że myśli nie o 'tym papierosie.

Jeszcze nad czymś się zastanawiam — po­wiedziała po chwili. — Co ty, na Boga, robisz przez cały dzień?

| —- Och, jestem ciągle zajęty. — Roześmia­łem się. — Nie wiesz, co się mówi o pracy ko­biet? Ta praca nigdy się nie kończy. Więc chy­ba potrafisz sobie wyobrazić, że mężczyźnie za­biera jeszcze więcej czasu!

Nie, pytam poważnie. *Co ty robisz? Na przykład, po południu? Przesiadujesz na pło­cie i plotkujesz z tłumem tych bab. Zawsze je­steś na dworze, kiedy wcześniej wracam do domu.

My nie tylko plotkujemy.

A co poza tym robicie?

. Teraz ja zapaliłem papierosa. Zaciągnąłem się powoli, spacerując po saloniku, patrząc w podłogę.

Powiedz mi — zapytałem — dawno sobie ubzdurałaś, że ludzie uśmiechają się za twoimi plecami?

Panie Albercie Banghart!

Przeleciała z saloniku do sypialni jak torna­do, drzwi huknęły za nią jak wystrzał z pi­stoletu. Skończyłem palić papierosa, odczeka­łem pół godziny nad whisky z wodą sodową, po czym wszedłem do sypialni. Siedziała na łóżku i lakierowała sobie paznokcie.

Zdaje ci się, że znalazłeś właściwe okre­ślenie dla siebie? — zapytała. Ciemne jej oczy pałały. — Przyszedłeś, żeby mi je powiedzieć?

Idźmy na kompromis — zaproponowa­łem. — Poszukam sobie pracy na pół etatu. Czy to ci odpowiada?

Zanurzyła pędzelek w emalii do paznokci, po czym zdobiła sobie kciuk milcząc.

Ale już nie przy smażeniu ■*— dorzuci-^ łem ze śmiechem. — Tam, co prawda, nauczy^ łem się podstawowych zasad, dzięki którym tak dobrze spisuję się w naszej kuchni, jednakże mam już dość tego.. Może mógłbym dostać po­sadę w firmie, o której pani Cantwell opowia­dała nam przedwczoraj>Kilka pań z bloku ko­rzysta z usług tej firmy. Oni przysyłają ludzi 4 do sprzątania domu od góry do dołu... męż|l czyzn. To jest kamyk do ogródka tych, którzyj twierdzą, że praca w domu jest tylko dla koyj biet. Wspaniali barczyści pięściarze wchodzą do domu, żeby wycierać kurze. Czyż to nie py­szne? Sprzątacze, hej!

Dokręciła zakrętkę na buteleczce ż emalią i ruchem obrotowym zsunęła się z łóżka. .

A więc ja mam manię prześladowczą? — mruknęła.

Kolej na mnie, by cię zapewnić, że tego nie powiedziałem.

Ale tak pomyślałeś.

Jeszcze nie powód, żebyś popadła w ogóle, w paranoję.

A jednak! Powiedziałeś to!

Oeh, do cholery jasnej! Najbardziej łaj-

dacki argument; jaki w życiu słyszałem. Ja tylko poruszyłem coś, co mi się wydawało lo­giczne w danej chwili. Przejąłem się.

- Och, więc teraz jesteś przejęty. Ja też się przejmuję! Kiedy staram się wgłębić w to... — Popatrzyła na tę konkretną czaszkę,

o której mowa, i jej wzrok w pełni zastąpił słowo, jakiego oboje woleliśmy nie wypowia­dać. Rozdarła powietrze westchnieniem. — Pe­wna... hmm... groźba wisi nad moim kobiecym szacunkiem dla samej siebie... szacunkiem, któ­ry powinieneś postarać się zrozumieć. Nie chcę być uznawana za herod-babę, która trzyma mężczyznę w niewoli, a jeszcze mniej za ta­ką, której to sprawia przyjemność, co przecież z tego wynika.

Ale ja wcale nie czuję się jak niewolnik. Nigdy dotąd nie miałem większej wolności, mo­żesz mi wiei*zyć. Wy, kobiety, chcecie...

Tupnęła nogą.

Do licha, czy wysłuchasz mnie?! Nie chcę w oczach znajomych, sąsiadów uchodzić za ja­kąś wykastrowaną Amazonkę!

Odwróciłem się, zgarbiony.

Nie wiem, co się z nami stało — powie­działem. — Tyś dawniej śmiała się ze mnie... — Potrząsnąłem głową. — Nawet zasmakowałem g w takim życiu.

Ale ja nie! I chcę, żebyś wreszcie ruszył się z domu, znalazł sobie posadę. Jeżeli się nie ruszysz, ja...

Ty co?

Wniosę o rozwód! Wszystko byle nie to...

ta pewność, co ludzie o mnie myślą! Rose Pia­no wyszła za faceta bez ikry, bez ołowiu w ołówku, bez jaj, nazywaj to sobie jak tylko j chcesz.

Więc dla ciebie ważniejsza jest opinia lu­dzi niż prawda, jaką nosisz w głębi serca, w najskrytszych zakamarkach swojego jestestwa^

Chodzi'mi o to, co ludzie myślą o tobie. I Wszyscy musimy żyć w jakimś świecie, który jest utkany delikatnie z rzeczywistości i złudy, | i zależy od obłędnie już delikatnej równowagi między faktami a wyobraźnią, i...

Nie dowiedziałem się, co jeszcze jest tak obłędnie delikatne. Akurat w tej samej chwili usłyszeliśmy dzwonek. Poszedłem otworzyć. Na ganku stała pani Bowser. Taż sama pani Bow-| ser, która Wszczęła dyskusję o kurakach ca- cciatore. Ona zbierała składki — nie pamiętam«! na co — może na Czerwony Krzyż, na harcerJl ki, diabli ją wiedzą, zbierała składki na wszy- 'i stko, tym samym będąc poniekąd plagą moral­ną naszej dzielnicy.

To niewdzięczne zadanie,— mawiała, ale w głębi ducha najwidoczniej rozkoszowała się swoją rolą. Smętny babsztyl jak fasola szpara­gowa, utrzymywała się z wdowiej renty i jedy­nym celem wychodzenia z domu było dla niej to kwestowanie na cele dobroczynne, co jedno­cześnie pozwalało jej wyładowywać urazę do szczęśliwszych niż ona. Ponieważ zgoła niedo- broczynnie zbierała ofiary, szantażując ludzi tym, że swobodnie rozgadywała, ile kto daje. W rezultacie zdawała kwoty wysokie jak żad­

na inna z blokowych kwestarek w całym hrab­stwie Cook.

Dał tylko dwa dolary, a jest wicepreze­sem tego czy owego.

Albo:

Wyobraźcie sobie, wczoraj wieczorem nie dostałam nawet półtora dolara, zgadnijcie od kogo. Od tej, która właśnie wsiada do swojego oldsmobilu. Tacy są ludzie.

Podawała te drobne sumki, aż fruwały w po­wietrzu na naszych zebraniach towarzyskich po drugiej stronie ulicy, w których brałem udział, chociaż była tam jak piąte koło u wozu i wiedziała o tym. Wyczuwała, że nie pasuje chyba nigdzie ^ bywają takie biedaczki o nie­dobrych wibracjach i nic się na to nie poradzi, koniec, kropka.

Nabazgrałem teraz czek na pięć dolarów, wiedząc, że jakakolwiek jest ta wielka sprawa, będę musiał łożyć na następną za miesiąc, a może rychlej. Nawet mi się nie śniło, że bardzo rychło oczy moje ujrzą panią Bowser w zgoła odmiennych okolicznościach.

Zacząłem przymierzać się do szukania pracy na pół etatu, trudno powiedzieć, poważnie czy niepoważnie. Odpowiadałem na niektóre z o- głoszeń „Pomoc poszukiwana” i zostawiałem na wierzchu gazetę otwartą, tak żeby widać było tę rubrykę i moje zakreślenia ołówkiem. Z panią Landgrabber widywałem się regular­nie co najmniej raz na tydzień, jeśli nie czę­ściej, kiedy jej mąż wyjeżdżał i mieliśmy stu­

procentową pewność, że nie wróci nieoczekiwanej nie. Miłość uprawialiśmy na kanapie w poko­ju do gier i zabaw w suterenie. Oboje zupełni#! szczerze wzdragaliśmy się przed „pogwałceniem łoża małżeńskiego”, którą to definicję przyjął mowaliśmy dosłownie. Uważam, że pewnyclil praw moralnych należy przestrzegać co do jo-ii ty, nie poprzestając tylko na słowach, chociaż j wiem, że to nie jest pogląd modny w waszymi wyrafinowanym nowoczesnym świecie. Zgor-rj szyła mnie ogromnie scena w pewnej zgrabnej komedii wystawianej na Broadwayu, kiedy bo­hater poprowadził towarzyszkę "igraszek do syaJj pialni, którą dzielił z własną żoną. Tak czy . owak leżeliśmy, Rochelle i ja, w „świetle przy-J mglonym, pełnym nabożności”, padającym 4 przez uchylone drzwi Z lampy, która paliła się nad schodami. Potem dosyć rozebrani włóczy^S liśmy się po całym domu poszukując czegoś do przekąszenia czy też po prostu figlując. Nie­raz, żeby ją zabawić, chodziłem w jej pończó- j: chach, robiłem sobie kapelusz z jej majteczek;^ Mężczyzna z natury jest domatorem, nie ma co temu zaprzeczać. Nauka musi to uznać. Tak, domatorstwo jest instynktem nie inaczej niż seks. Jakże zaciszną przystanią wśród burz po­walających ducha, wśród nędzy moralnej na­szych czasów był dla mnie dom Rochelle.

Pewnego dnia w czasie takiego bałaganienia post-amóre, jakże radosnej części romansu, wszedłem do salonu, żeby wziąć papierosa ze szkatułki na stoliku. Stolik stał przy oknie wy­chodzącym na frontowy ganek. Akurat gdy

podnosiłem wieko szkatułki, zadzwonił dzwo­nek u drzwi. I o/to staliśmy oko w oko, patrząc na siebie przez zbrojoną szybę: pani Bowser w jednym z tych swoich wypłowiałych płaszczy, które już zamieniły się w pancerze i mundu­ry palowe na polu jej dokuczliwych, bezlitos­nych, ponurych kampanii, i ja w samych tylko krótkich kalesonkach i rozchełstanej koszuli. Szkatułka wypadła mi z rąk. Uciekłem sprzed okna' — nié pozostawiłem żadnych wątpliwo­ści co do charakteru mojej wizyty w tym do­mu.

Pani Landgrabber, na szczęście w sukience i w pantoflach, mogła, jak zadecydowaliśmy po błyskawicznej obłędnej naradzie, otworzyć drzwi. ale co z tęgo? Czekałem w kuchni, waląc się pięściami po głowie, łowiąc uchem odgłosy krótkiej transakcji przeprowadzanej przy drzwiach. Drzwi trzasnęły. Kiedy pani Landgrabber wróciła z torebką, z której wy­grzebała gotówkę na poparcie „sprawy”, jesz­cze-waliłem się po głowie.

Skurwysyn! |— lżyłem siebie, k-j? Dlacze­go uciekłem? W tym właśnie rzecz. Powinie­nem był zachować się naturalnie, nawet po­dejść do drzwi razem z tobą, wyjaśnić, że po­magam ci tapetować pokój i stąd ten roboczy ubiór, że robię tu... wszystko jedno co. — Par­szywy moment, znów nieodwracalnie padłem ofiarą zwolnionego refleksu.

Pani Landgrabber trzymała za'pasek otwar­tą torebkę i usta miała też otwarte, ba, roz­dziawione idiotycznie.

Hi!*»#,**"* ■

Al, chcesz przez to powiedzieć, żę ona cię widziała? Coś w tym guście? Al?

Widziała. Znalazłem się z nią twarzą w twarz. Rany boskie, nie stój tak i nie przyta­kuj, że to katastrofa. Pociesz mnie, ukaż jaś­niejszą stronę. Promyk nadziei, błagam.

Nie ma żadnej jaśniejszej strony — po­wiedziała bezbarwnie nad torebką zwisającą jej z ręki tak drętwo jak ta ręka zwisała z ramie*! nia. — Nie ma żadnego promyka nadziei. Ta Bowser to przecież znana plotkarka. George mówi, że ona jest przeciwieństwem tych trzech '• małp orientalnych. To znaczy ona to te trzy małpy razem wzięte, tylko że na odwrót, mówi. George.

Nie stój tak i nie,cytuj George’a przynaj-; mniej teraz. George nie ma z tym nic wspófl| nego.

Będzie ~ miał. — Bóstwo-pyton, wpatry-,. •Wała się gdzieś w nicość. Była tak samo mar­twa. — Jakiej ty jesteś wagi? Jak ci się zda­je? Półciężkiej?

Ile jej dałaś?

Dolara osiemdziesiąt pięć centów.

Dolara osiemdziesiąt pięć centów? Kto daje tyle? To zupełnie jak cena w domu towa­rowym. Kwestującym daje się. okrągłe sumy, na miłość boską!

-7- Więcej nie miałam.

Na co ta zbiórka?

Na Małą Ligę.

Usiadłem przy stole i tłukłem głową o blat.

Pani Landgrabber patrzyła na mnie z coraz

wyraźniejszym, wskrzeszonym zainteresowa­niem.

Możesz to robić później — powiedzia­ła. — Trzeba, żebyśmy się porządnie zastano­wili, wymyślili jakąś historyjkę. Jakieś wy­tłumaczenie logiczne, nie pisane palcem na wo­dzie. Coś, co możemy oboje opowiedzieć, ja George’owi, ty swojej żonie, zanim to dotrze do nich z innych źródeł.

Nad mocną czarną kawą zacząłem wysilać mózgownicę* spacerując z filiżanką w ręce po kuchni. Ostatecznie wpadłem na pomysł bę­dący prawdopodobnie rezultatem skojarzeń z jej uwagą o niepisaniu palcem na wodzie,

Co powiesz na to? Zalało wam suterenę. Rura pękła i zalało suterenę. Woda się podno­siła coraz wyżej, więc^ w popłochu zatelefono­wałaś do sąsiada, do mnie. Przybiegłem od ra­zu tak jak stałem, w samych szortach i bro­dząc wszedłem tam, żeby pozbierać wodę. Zbie­rałem ją w ścierki i wyżymałem, dopóki nie przyszedł hydraulik.

Wyraz twarzy pani Landgrabber był dla mnie miernikiem inteligencji tej mojej propo­zycji. Potakiwała, ledwie jednak skończyłem- mówić, potrząsnęła głową.

-Tak i nie. Można to opowiadać twojej żo­nie, bo ona nie miałaby powodu wątpić o tym ani sprawdzać, czy tak rzeczywiście było. Ale George na pierwszy rzut oka w suterenie zo­baczyłby, że to nieprawda. Dzisiaj wraca z San Francisco. Zobaczy, że wszystko jest w porządku. Ze nie ma pękniętej rury.

Postaram się, żeby pękła. — Przebiegłem przez kuchnię, odstawiłem filiżankę, uderzy­łem się pięścią w otwartą dłoń drugiej ręjjd. —. Rozbiję rurę. Zaleję tę cholerną suterenę sam. osobiście, żebyśmy nie musieli niczego zmyślacj! To będzie święta prawda.

Znów potrząsnęła głową.

Daremnie. Na dole jest ściek, do którego» wszystka woda z rozbitej rury spłynęłaby na- ; tychmiast. Nie trzeba by było jej zbierać. Tak 3 się dzieje tylko w komiksach... te zalane sute- ~ reny, gdzie ludzie brodzą po p<as w wodzie. Romantyk z ciebie.

Więc zatkam ten cholerny "ściek. Zatkam ściek i wtedy rozbiję rurę. Daj mi tylko worek piasku. I masz chyba młot oburęczny?

Ty lepiej idź do domu. Jeżeli ktoś tu coś rozbije, to tylko George, gdyby ta historia wy­szła na jaw. I chyba wiesz, co on rozbije. Le­piej idź do domu. Idź do swojej żony. Ona nie­długo wróci z pracy tak samo jak mój mąż. Och, po co ja w ogóle się urodziłam. To nie jest życie.

Ty żyjesz dla swojej sztuki.

Sztuka jest dla mnie namiastką.

Czego?

Idź! Ubierz się i idź. Proszę.

Minął dzień czy może dwa, kiedy wpadłem

na tę Nemezis opatuloną w inny wiatrem pod­szyty płaszcz, ściskającą w garści ekwipunek

blokowej kwestarki. Zdławiłem dobrze mi

znany odruch, żeby czmychnąć na drugą stro­nę jezdni, przywdziałem maskę uśmiechu i du­żymi krokami podszedłem.

Dzień dobry, pani Bowsęr. To pani była u Landgrabberów przedwczoraj.? Bo ja wtedy nie wiedziałem, na jakim święcie jestem. Pani Landgrabber zadzwoniła do mnie, że zalało im suterenę i pracowałem jak demon, żeby rato­wać ich przed potopem. Chwała Bogu, hydrau­lik przyjechał zaraz po pani odejściu. Byłem po pas w wodzie.

Przekrzywiła swój cienki nos w prawo, wę­dząc.

Mam nadzieję, że to nie była gorąca wo­da.

-i— Nie, skądże znowu. — 'Co do licha, po­myślałem, jakaś komedia salonowa? Ale nie wgłębiałem się w talent pani Bowser do strze­lania dowcipami, bo spostrzegłem coś, co umoc­niło mnie w podejrzeniu, powziętym w czasie naszych pogwarek przed blokiem naprzeciw­ko. Chyba każdemu zdarzyło się w życiu ze­tknąć z osobami, które mają zwyczaj — czy też może to jest odruch warunkowy — powta­rzania swoich słów pod nosem? Dziwna manie­ra. Otóż ze zgrozą stwierdziłem, że ona patrzy gdzieś na jezdnię i szeptem powtarza:

Mam nadzieję, że to nie była gorąca wo­da.

Musiałem jednak wdać się w rozmowę z wariatką, czy już co najmniej kobietą nie­bezpiecznie chorą nerwowo, bo chciałem ją za­trzymać, dopóki wszystkiego nié zbadam.

■— Jak idzie zbiórka na tę... na co pani kwe*| stuje teraz... na Małą Ligę? Bardzo ważką -; sprawa. Tak samo jak te cegiełki, które dokła-i dam regularnie.

' — Nie idzie za dobrze, powinni jak dawniej prowadzić kampanię na wiosnę. Bardzo dużo zbiórek jest jesienią. I zainteresowanie base*| ballem zawsze na wiosnę robi się większe. Nie wiem, co ich opętało, że się przerzucili. — Sotto voce, aż mi ciarki przebiegły po krzyżu, j powtórzyła: — Nie wiem, co ich opętało, że się przerzucili.

Bardzo ciekawą dyskusję mieliśmy parę dni temu. Tam na murku. Moim zdaniem bar-. dzo ciekawą. O tej nowej swobodzie obyczajów^ pamięta pani? O kryteriach moralnych, które się zmieniają rzeczywiście nie naruszając za-, sady cnotliwośći ludzkiej jako takiej, gg Idio­to! Nie dość daleko już zabrnąłeś? Tylko po­garszasz sytuację. No, ale nie zawróciłem. — Szczególnie zastanowiła mnie uwaga, którejś z pań, że moralność seksualna sama w sobie nie istnieje; postępowanie, człowieka na tym odcinku należy osądzać łącznie z całą jego ży­ciową postawą, zważywszy jego przyzwoitość, _ prawość i wszystko. Ogólnie.

- Jeśli się nie mylę, to pan wygłosił tę uwagę — powiedziała pani Bowser z uśmie­chem.

Och, czyżby? Nie przypominam sobie. W każdym razie ktęś tam ją wygłosił i ude­rzyła mnie swoją trafnością. — Zupełnie jak­bym usiłował wydostać się z grzęzawiska. —

Sedno tkwi w tym, że słuszność i niesłuszność to pojęcia względne.

Zawszę jednak coś jest słuszne, a coś nie­słuszne. — Pani Bowser zapatrzyła się na szczyt dachów po drugiej stronie ulicy. — Za­wsze jednak coś jest słuszne, a coś niesłuszne.

Jak najbardziej się z panią zgadzam. Jak najbardziej się z panią zgadzam.

Zna pan dobrze pana Landgrabbera? — zapytała. I zanim wymijająco wzruszając ra­mionami zdążyłem odpowiedzieć, dodała znów ze słabym uśmieszkiem ria tej swojej żałosnej twarzy. — On często wyjeżdża, prawda? Nie wie pan przypadkiem, gdzie pracuje?

Chyba w firmie „Bundy”.

Och, tak. Te proszki do prania i takie rzeczy. No, żegnam, panie Banghart.

Skoro uncja środka zapobiegawczego ma. znaną nam wartość, jakże bezcenny musi być cały jego funt. Zacząłem tę profilaktykę od omijania domu pani Landgrabber, gdzie wi­działem się oczami wyobraźni w stu drama­tycznych wariantach. Klasycznie ustawiony na sztorc w szafie, kiedy ją raptownie otwiera powracający do domu małżonek i już ma za­mknąć nie znajdując nic, ale nie zamyka ■*— stop. Czyż to nie dwie nogi pod tymi obwisły­mi garniturami i sukniami? Zastrzelony w łóż­ku, jak sito podzivirawiony w chwili najwięk­szego ferworu. Moje wnętrzności wybite kop­niakami wstępnymi przed pokrajaniem mnie na wstążki tasakiem, genitalia rozrzucone po zachlapanej krwią podłodze. Wymówienie mi

domu Landgrabberów. Ten ostatni wariant?! najgorszy ze wszystkich —• w formie telefoni^j odebranego przy żonie, czy nawet, 6 zgrozo« przez żonę. „Zechce pani powtórzyć mężowi?, Tylko tyle, żeby trzymał się od mojej żonyJ z daleka. Nieważne, kto mówi. On będzie wie­dział”.

Toteż funt środka zapobiegawczego obejmo-il wał napomknięcie mimochodem pannie Pianowa że podobno grasuje w okolicy ktoś stuknięty, ; kto zabawia się w dziwne telefony do ludzi. ^ Płci owej plagi telefonicznej nie wyszczegół- 1 niłem, ponieważ mógł nam grozić telefon za- - równo pani Bowser, jak pana Landgrabbera. Pozostawiłem tę kwestię otwartą.

Cios spadł jednak w zupełnie inny sposób, chociaż spowodował to chyba właśnie telefon,*! jeśli nie list anonimowy, którym pierwsza j z wyżej wymienionych osób zaalarmowała tę drugą osobę w biurze, skoro już wiedziała, ; gdzie ono jest.

Było późne listopadowe popołudnie. Wsta-; wiałem pieczeń do piecyka. Rankiem zobaczy­łem na targu udziec jagnięcy i od razu mi przyszło do głowy, że to będzie smaczna ko­lacja, jeśli dobiorę trochę kartofelków i może kilka ładnych marchewek. (Dlaczego kobiety mówią o warzywach, że są ładne?) Snuły się resztki babiego lata. Okna kuchni miałem otwarte, tak samo jak otwarte były u Land­grabberów, sądząc z wysokiej jakości odbioru kłótni dolatującej stamtąd. A raczej przecią­głej jednostronnej eksplozji ryków Jego Sa­

mego. Słowa wpadały do mojej kuchni razem z balsamicznym powietrzem ciepłej jesieni. On najwidocznej się dowiedział. Z wyzwisk, któ­rymi obrzucał Rochelle, „dwulicowa Jezabel” było stosunkowo, najłagodniejsze, przy czym ton ich miarowo się podnosił sugerując, że taka czy inna wersja rzeczowych knock-outów, ma­jących powalić żonę, zaraz zmieni kierunek i celem będzie ten trzeci. Ponieważ on grzmiąc przyjął taki właśnie porządek dzienny.

A kiedy już skończę z tobą, pójdę tam do tego domu obok i wetknę mu w łapę jego wła­sną głowę!

Stałem przy oknie zdrętwiały. Mam uciekać? Mam zostać i nadrabiać .bezczelnością? Lepszy żywy pies niż martwy lew, powiedział prorok. Mam przejąć inicjatywę, zadzwonić do Land- grabberów w jakiejkolwiek sprawie i niewin­nie zapytać: „Ale... ale czy przypadkiem nie dzwoniła do państwa anonimowo ta wariatka, która Tozsiewa plotki o urojonych skandalach na naszej ulicy? Bo właśnie przed chwilą ode­brałem taki telefon i zastanawialiśmy się obo­je z żoną...” Podwojenie profilaktyki — być mjoże już za późno, ale być może — nie. Cóż, kiedy tego nie zrobiłem. Stałem tam, obez­władniony trwogą i słuchałem tirade, wygła­szanej rzeczywiście należycie. I wciąż jeszcze on nie przychodził do mnie, nie przychodził. Brzęknęło szkło: butelka o szklankę, co mogło oznaczać, że on nabiera paliwa. Ze swojej stro­ny odczuwałem również potrzebę wzmocnienia

się dla kurażu, więc nalałem sobie trochę.! Przełykając alkohol, myślałem gorączkowo^ może ukryć się we własnej szafie? Też źle.

I wątpiłem, czy w ogóle ktokolwiek by tak po­stąpił nawet w skeczu telewizyjnym. Oczy- : wiście nogi widoczne poniżej obrębów zwisa- \ jącej garderoby byłyby prawdopodobnie do­bitną wskazówką.

Kiedy w ten sposób trwoniłem energię' twór-,.] czą na czcze fantazje po linii fabularnej, pro­stacka awantura u sąsiadów zbliżała się nie­uchronnie do swego punktu kulminacyjnego. Rozpatrzyłem jeszcze raz pomysł z telefonem i wreszcie uznałem fakt, że moja żona jest po­informowana o gorszących telefonicznych in­trygach za dostateczne zabezpieczenie. Prze­cież obchodzi mnie. tylko jej zdanie, zakłada­jąc, rzecz jasna, że przeżyję los, który George mi zgotuje. Spojrzałem na zegar. Za piętnaście piąta. Jeszcze mam dosyć czasu, zanim Rose wróci, tym bardziej że mówiła coś o zebraniu grona nauczycielskiego. W czasie tych rozmy­ślań popijając przeszedłem do. frontowego po­koju i stamtąd wyglądałem przez okno, teraz ruszyłem z powrotem do kuchni. Rankiem była mowa o tym, żeby się wybrać do kina, więc kolacja miała być wcześniej. Sprawdziłem, co się dzieje z moją pieczenią w piecyku. Z są­siedniego domu nie dolatywało już nic. Czyżby Landsrabber ostatecznie się wyładował? Cisza trwała przez kilka minut. Potem usłyszałem zniżone głosy ich obojga. Pani Landgrabber proponowała:

,126

H

...omówmy to jak dwoje ludzi cywilizo­wanych.

Czy może czworo! Nie dosłyszałem, ale, o Boże drogi, zadrżałem, co będzie, jeżeli George chwyci się tej szaleńczej propozycji? Poczu­łem prawie ulgę, kiedy on podjął swoją dia­trybę. Niestety — zakończył ją huraganowym wypadem z drzwi kuchennych i krokami ku furtce w zaułku. Stałem jak wryty. Furtka skrzypnęła, kroki zatupotały na chodniku przed gankiem. Rozległo się walenie do . drzwi. —- Proszę!

Landgrabber był wyraźnie zalany. Niebieskie oczy mętniały mu i błyszczały, łysina, czerwo­na jak cała twarz, potęgowała łunę gniewu. Miał gęste bokobrody sięgające nieomal do szczęki, jeden dłuższy niż drugi. W rozpiętym kołnierzyku i rozluźnionym krawacie wyglą­dał z tym jeszcze bardziej nieporządnie.

Siucham?

Miałem pieczeń w piecyku i nastawiałem kartofle. Byłem w fartuszku ^przewiązanym w , pasie. Mój widok, te i inne uzupełniające szczegóły sprawiły, że rozdziawił usta. Do wy­buchu nie doszło. Stał i wybałuszał na mnie oczy. Nie mógł uwierzyć, nie chciał uwierzyć, że ktoś taki jak ja przyprawiłby mu rogi. Wzdragał się przed tym całym swoim jestes­twem. Jego próżność by tego nie zdzierżyła. Wykluczone.

Siucham? — pytam znowu, zwilżając pa­lec językiem i przygładzając brew. Instynkt natychmiast obsadził mnie w roli pasującej do

scenerii, podszepnął, jak trzeba sprawę roze­grać. Nawet nie musiałem się zastanawiać.";! Wiedziałem, że ratunkiem jest jego absolutne, pełne oszołomienia niedowierzanie. Kuchenne rekwizyty i fartuszek umożliwiły mi doprowa­dzenie tego niedowierzania do doskonałości. — Cio pan powiedział? O cio chodzi, ćpanie Land- grabber? Cioś pana dręci?

Przełknął ślinę parę razy i przeszedł przez próg kuchennych drzwi.

> No, chodzi o coś, co słyszałem o panu i o mojej żonie. ^ W poczuciu winy . spuścił wzrok na podłogę.

Och, o to! — Pomachałem do niego gib­ką ręką i drobiąc nogami ruszyłem po kostki lodu ku lodówce. -III Ja po prostu uwielbiam ją. Psiecież ona to po prostu siekśbombaT , Chciałbym, zięby to, cio pan słysiał, było praw­dą. Hi! hi! — Uważaj, powiedziałem sobie, nie przesadzaj. I wbiłem gwóźdź,. który miałem w pogotowiu. — Ktoś ziawiadómił pana telefo- nićnie? — szczebiotałem- starannie. — Kobieta z takim źgzitliwym głosiem?

Przytaknął, osłupiały.

Aha.

O Bozie! — Podniosłem miękko dłoń do czoła, wywróciłem oczami. — To na pewno ta siama, która telefonowała anonimowo do naś i pytała, ci ja, źdaję siobie śprawę, zie moja zioną mnie z kimś zdradzia. Z jakimś sąsia­dem. — Znów zachichotałem, jg| Myślałem, zier to mozie ź panem. Moja zioną ciągle mi wyma­wia, zie łysi sią bardziej męści. Złości mnie.

^128

* - - —

Z pana to pewnie siatan — powiedziałem pa­trząc na niego powłóczyście i podrzucając ra­mieniem.

Tak,.. — Uśmiechnął się głupawo ze wzro­kiem nadal spuszczonym. Przestąpił z nogi na nogę. I |

No, w każdym razie, niech to pana nie dręći. Wyśtarci być kimś, zięby mieć takie te­lefony, chociaż one niektórych z naś zacinają nudzić jak diabli. Ostatećnie i na pana tra­fiło, cio? |i| Głowa mi pracowała błyskawicz­nie. Zastanowiłem się, czy nie pominąłem cze­goś z tego, co podsłuchałem. Pani Landgrabber chciała „omawiać to jak ludzie cywilizowani”. Może omawiać tylko pogłoskę, a nie . intrygę?

Psiziądzić panu jeden głębsi? - zapyta-, łem, pewny, że dopiąłem wszystko na ostatni guzik. — Ja się właśnie odświeziam tą whisky z wodą. Usiądzie pan? No wypij zie mną, ćło- w-ieku. Kolację mam już naśtawiorią.

1 Nie... Nie, dziękuję. Muszę wracać. Unio­słem się, naturalnie, kiedy to usłyszałem. Może pan mnie. zrozumieć.

Oczywiście. Każdzi prawdziwy ińęścizna sialałby zie wściekłości. No to do widzenia, panie Landgrabber. Prosię wpaść kiedyś, to siobie golniemy. Pan zie śwoją panią, zie mną i ź moją panią. Dobzie?

Świetnie. No to cześć.

Ńa widok jego pleców osunąłem się na krze­sło z ekstatyczną ulgą.

-Ufff! — odetchnąłem głośno i wypiłem

dziękczynnego za cudowne ocalenie. Trochę przedwcześnie.

Usłyszałem czyjś krok z innej strony niż ta, w której cichło ustatkowane człapanie pana Landgrabbera. Obejrzałem się. W drzwiach stała moja żona. Była jeszcze w płaszczu, jesz­cze z teczką w zaciśniętej ręce. Weszła od frontu tak, że o tym nie wiedziałem.

Słyszałam prawie wszystko — oznajmiła.

Więc nie muszę ci opowiadać. Szał? Pa­miętasz, co mówiłem o tych anonimowych tele­fonach do ludzi?

To jest prąwda. Tak?

Co?

gfej— To o tobie i pani Landgrabber. Masz z nią romans.

Phii!

Nie zgrywaj się. Nie tylko twój świergot brzmiał fałszywie. Od razu wiedziałam, że jest coś podejrzanego, kiedy mówiłeś o tych tele­fonach. Wciąż do tego wracałeś, aż mi się wy­dało dziwne. Teraz wiem. To jest prawda. To, co on ci zarzucał, czy też miał zarzucić, zanim zbiłeś go z tropu udawaniem pedzia. Dosyć zgrabnie, nawet bez tego całego łgarstwa o te­lefonach kogoś niespełna rozumu. Telefon do niego był prawdopodobnie uzasadniony.

Och przestań! — Moje kartofle się goto­wały, więc podbiegłem do kuchenki i przez fartuszek ujmując rączkę rondla, przykręci­łem gaz. — Fantazja cię pqnosi.

Nie. Za to twoja fantazja bardzo ęi się przydaje. Szczur!

Kiedy odważyłem się podnieść oczy, zdębia­łem, zaskoczony jak jeszcze nigdy w życiu. Ro­se z głową przechyloną tak, że patrzyła na mnie z ukosa, uśmiechała się — ¡z wyrzutem, ale się uśmiechała.

Ty szczurze — łagodnie powtórzyła ten epitet. — Czytelniku, ona by nie chciała, żeby oskarżenie mnie o romans z panią Landgrab- ber okazało się bezpodstawne. — Ty psie, ty padalcu — ciągnęła.

Wzrok utkwiłem w podłodze, usta mi wygiął głupawy uśmiech dumy, na pewno bardzo'po­dobny do uśmiechu Landgrabbera. llglfl Wiedziałam, ;że musi być jakiś powód, który cię trzyma w domu, a raczej powinnam była wiedzieć. W tym układzie mogłeś wspa­niale odgrywać pożeracza serc. Czyż nie? Przyznaj się. Oczywiście, powinnam była wie­dzieć.

Więc odwołujesz rozwód?

Teraz, kiedy wiem, że mnie zdradzasz, odwołuję. Życie, które prowadziłeś i którego nie mogłam ścierpieć, było po prostu fasadą wiarołomstwa. To dla mnie ulga, naprawdę, Większa ulga niż cokolwiek innego. Wszystko, bylebym nie musiała uznać, że ten typ obiera­jący kartofle, zamiatający podłogi, ten typ, którego żona zostawia co dzień rano, nie kryje w sobie nic poza tym, co widać.

Rozumiałem ją całkowicie. Subtelny aspekt psychiki kobiecej, ale też i bardzo mocny. Te­raz ona nie potrzebuje usprawiedliwiać się wokoło z tego, że ma w domu mimozę. Teraz

może chodzić z głową podniesioną, bo wie, że I wszyscy inni wkrótce będą wiedzieli, że ^ona JK jednak jest stuprocentową kobietą, skoro sobie Jfij. upolowała stuprocentowego mężczyznę. Coś w | tym rodzaju. Zrehabilitowałem się w jej "i oczach. Wszystko to widziałem jesizcze wyraź-J| niej, kiedy pytałem ją, czy się nie gniewa, M

i otwarcie dyskutowaliśmy nad naszym współ- m nym problemem. Nieznośna alternatywa 1 przedtem zamazana: czy jestem ,mężczyzną, czy jestem myszą, już została przekreślona. Nie jestem ani myszą, ani mężczyzną. Jestem szczurem. Objawienie może nie idealne, ale w | każdym razie kompromis, z którym można żyć ą z nadzieją, że ten stan rzeczy ulegnie poprą- ■ wie. Ponieważ potencjał istnieje nadal. Sam kieruję wszystkie wysiłki na to, by ten po- JH tencjał zrealizować. Doceniam m^dre staraniał:J| jakich ona nie szczędzi pracując nade mną i na 4 jakie prawdopodobnie nie zasługuję, z czego w głębi duszy zdaję sobie przecież sprawę.

Ale pod koniec tego długiego wieczora roz- strząsań psychologicznych akurat wtedy, gdy myślałem, że rozumiem absolutnie wszystko, wygłosiła uwagę, która na nowo mnie zde­zorientowała.

Powiedz mi coś, jednakże —j zapyta­łem. — Dlaczego kobiety posuwają tak daleko swoje wysiłki, żeby być podporą dla płci w ich szczerym przekonaniu słabszej... żeby roz­wijać charakter w swoich mężach, jak niektó­re to robią?

132 -

Zadumana patrzyła przez chwilę gdzieś po­nad moją głową.

--- Po prostu powiedzmy, że rycerskość nie umarła.

To chyba jasno ukazuje, do diabła, trudność połapania się w tym, co mówią kobiety.

6

Jeżeli wielokrotność rozpoczynania nowego życia jest jakimkolwiek probierzem szczerości! intencji, moja szczerość jest raczej niewątpli­wa. Zacząłem pracować jako domokrążca,! sprzedając pocztówki z życzeniami Wesołych Świąt, prenumeratę ęzasopim, kółka do klu-| czy z doczepionymi maleńkimi latarkami na wypadek ciemności,' przy czym, żeby wzbudzić^ współczucie przyszłych nabywców, udawałem,1 że mam wadę wymowy.

Jeń dobry pani. Spsedaję te zecy wytwar­zane psez osoby bardziej niescęsne nis ją.

Czasami dla urozmaicenia, czy nawet dlaj uzupełnienia, powłóczyłem nogą. Nigdy nie przynosiłem do domu dużo pieniędzy, ale tro-; chę przynosiłem, już nie mówiąc o dumie i za­dowoleniu z faktu, że Uczciwie pracuję na, chleb powszedni. Mogliśmy przeprowadzić się do lepszej dzielnicy i nie potrzebuję dodawać, że już pani Landgrabber nie widywałem. Ta, burza w szklance wody zakończyła się dla mnie odrodzeniem moralnym bez porównani^ wznioślejszym niż poprzednie.

Pewnego dnia, kiedy kończyłem mój obchód! natknąłem się na naszego duszpasterza, Shori

ty’ego Hopwella, który załatwiał sprawunki re­ligijne, takie jak czerwone wino burgundzkie dostatecznie czcigodne, by zastąpić obrzędową krew. Oglądałem wystawę sklepu z napojami alkoholowymi. Patrzę, a on stoi tam nad sze­regiem świeżo importowanych butelek ople­cionych wikliną, po jednej z nich trzyma w każdej ręce i studiuje razem z subiektem ja­kąś niedużą kartę, prawdopodobnie tabelkę roczników. Wywnioskowałem, że dyskretne małe Beaujolais, ostatnio podawanś nam do komunii, już się wyczerpało. Kiedy Shorty wy­szedł ze sklepu zakupiwszy dwie butelki, żeby to wino wypróbować przed zakupieniem ca­łych skrzynek, zatrzymałem go, /

Ceść, Sorty — zasepleniłem i podszedłem powłócząc nogą, bo jeszcze się nie otrząsną­łem z resztek codziennego nawyku. — Mozę skocymy coś sybko pSekąsić?

Wszak o tej porze, gdy zmierzch zapadał, po­trzebna była nam wieczerza, abyśmy mogli, dwaj druhowie, pogwarzyć sobie... Knajpa Feeleya była tuż za rogiem, tam więc się uda­liśmy.

Szczęśliwy traf stanowiło nie to, że natkną­łem się na Shorty’ego, tylko to, że my obaj natknęliśmy się na Artiego Carpentera — bra­ta Tut Carpenter, pamiętacie? i namówi-: liśmy go, żeby poszedł do Feeleya z nami. Ąr- tie zawsze cieszył się na mój widok, wdzięczny po wieki wieków, że Tut nie wyszła za mnie. Ani też za drugiego ze swoich wielbicieli, któ­rym "był „Zatkany Zlew”. Radość Artiego była

bezgraniczna. Robił teraz karierę w dziedzinie badań elektronicznych i dzięki temu miał cen-] ne powiązania z wytwórniami płyt. DowieJ dziawszy się, że jestem przedstawicielem tere­nowym wciąż zmieniającej się linii produkcji, co raczej mi nie odpowiada, obiecał, źe poroży mawia z jednym ze swoich znajomych, wysoko postawionym w zarządzie niedawno powśtałęj’' firmy „Nagrania Bezkonkurencyjne”. W ten sposób dostałem odpowiednią posadę.

Podobało mi się w biurze na tyłach firmy, „Nagrania Bezkonkurencyjne”. Oprócz mnie pracowały tam dwie kobiety. Panna Tompkinsn była starą panną po czterdziestce. Ale panna Balfour miała o połowę lat mniej, stworzenie pulchne i świeże jak róża w rosie poranka. Na­turalnie nie traciłem czasu na sprawdzanie, czy jesteśmy dla siebie zaprogramowani. Zaprosi­łem ją kilka razy na Obiad w jedynej pobli­skiej restauracji, a raczej małej garmażerii, gdzie posiłki podawano w tempie, które ona nazywała „wulgarnym”, ale które dawało się wytłumaczyć koniecznością i pragnieniem dy­rekcji, żeby goście prędko zwalniali stoliki,: umożliwiając nakarmienie następnych gości, stojących niecierpliwie i patrzących paskudnie, kiedy chciało się trochę pomarudzić nad swo­ją kawą, „w chwili — jak panna Balfour to okre­śliła — prawie kulturalnego wytchnienia na tym świecie pełnym głupiego pośpiechu”.. Pan­na Balfour znała te wszystkie definicje. Raz, nawet wyraźnie zobaczyłem, że ślina strużka^ mi sączy się z kącików pyska takiemu czeka­

jącemu bydlęciu, chociaż uwodzicielskie łypa­nie jego ślepi i połysk obnażonych kłów świad­czyły, że tę wydzielinę mógł również wywołać korzystny widok tyłeczka panny Balfour na stołku, który to widok sprawiał, że i mnie ślin­ka ciekła. Ale w sumie nie było to życie na tak zwartej elitarnej płaszczyźnie intelektual­nej. Moce rządzące firmą raczej nie przygoto­wywały mnie do odgrywania ról administra­cyjnych, toteż nie dziwiłem się zbytnio, kiedy wzywano mnie do pomocy w przyległym ma­gazynie, do dźwigania i popychania, już nie mówiąc o tym, że zmuszano moje gruczoły śli­nowe .do nadmiernej pracy przy naklejaniu nalepek na płyty. Pewnego dnia po takiej ro­bocie w magazynie, odwijając podwinięte rę­kawy koszuli, żeby z powrotem włożyć, mary­narkę w biurze, musiałem znów się uporać z martkietern bez guzika. Ostatecznie posłuży­łem się' zszywaczem, który miałem na biurku. Panna Balfour patrzyła na to w sposób roz­rzewniający.

Potrzebuje pan kogoś — powiedziała kto by dbał o pana.

Wymamrotałem niejasno, że według mnie zadaniem kobiety nie jest niewolnicza harówka w domu.

Ale ta, z którą pan się ożeni, będzie przy­najmniej wyprawiała pana w świat dopiętego na wszystkie guziki. Mankiet zapinać biuro­wym zszywaczem. Boże!

Właśnie! — Roześmiałem się. ' H

W kilka minut później, kiedy wszyscy troje

pracowaliśmy przy naszych biurkach, nagle lunął deszcz.

Leje jak z cebra — zadumała się głośno panina Balfour. — W taką pogodę chciałoby się leżeć w łóżku i słuchać, jak krople deszczuj bębnią o szyby. Godzinami. Ja potrafię być obłędnie leniwa.

Panna Tompkins chrząknęła wymownie, da­jąc do zrozumienia, że. jej osobiście brak tej cechy, ale że nie ma o to szczególnej pretensji : do losu. Panna Balfour rozwijała dalej tematy deszczu, aż powiedziałem:

Och, a propos, może by pani wyjrzała przez okno i zobaczyła, czy jednakowo leje na sprawiedliwych i niesprawiedliwych.

Wargi jak płatki róży rozchyliły się. Oczy ponad nimi patrzyły na mnie dosyć memteliJ gentnie.

Mam zpbaczyć, czy...

Skierowała te dziecięce chaberki na ulicę za oknem, pierwsza naiwna. Panna Tompkins uśmiechnęła się do mnie porozumiewawczo, jak gdyby chciała powiedzieć, że tó właśnie ona

i ja jesteśmy tutaj pokrewnymi duszami, ro­dzeństwem intelektualnym.

No, wszyscy uciekają przed ulewą — za~ meldowała panna Balfour. — I może lać bar­dzo długo. Nie wiem, jak w ogóle dostanę się do domu.

Z zaniepokojeniem stwierdziłem, że kusi mnie myśl o odprowadzeniu panny Balfour. Kto zawraca na drogę cnoty, ten wie, że to jest zupełnie tak/ jakby się malowało most

Brooklyński. Ledwie się domaluje do końca, trzeba wrócić tam, skąd się zaczęło, i malować znów wszystko od początku — raz po raz. To zniechęca. Poczułem więc zarówno ulgę, jak żal, kiedy wkrótce potem panna Balfour zre­zygnowała z posady w „Nagraniach Bezkon­kurencyjnych” i do zapraszania na posiłki w jedynej pobliskiej restauracji została mi tylko panna Tompkins — jako że dyrekcja wyraźnie nie. miała zamiaru zatrudnić żadnej następczy­ni panny Balfour. Nie powinienem jednak tak nieładnie wspominać panny Tompkins, z którą przecież znalazłem wspólny jężyk, bo jeśli w ogóle mężczyzna może znaleźć wspólny język z kobietą, to wyłącznie z taką, która nie inte­resuje go seksualnie. (Wyjaśnienie Rose, dla­czego kobiety na przyjęciach tak wspaniale mogą się dogadać z "homoseksualistami). Pan­na Tompkins była nawet nieźle zbudowana, tyle że brakowało jej owego ostatecznego wy­kończenia, które albo podkreśla, albo przekre­śla figurę kobiety — nie chodziła pięknie. Krą­głe biodra to jeszcze nie wszystko, krągłe bio­dra muszą się należycie kołysać. Każdy męż­czyzna dobrze wie, że nie może zaklasyfikować kobiety pod tym względem, dopóki jej nie zo­baczy, jak odchodzi od niego. Wtedy się oka­zuje, czy ta pani ma w sobie ową dodatkową iskrę, czy nie ma. Otóż odwłok panny Tomp­kins był jak zimny dzień-latem. Panna Tomp­kins chyba nigdy nie potrafiłaby kołysać nim jak należy. Ale to właśnie przy kanapkach spożywanych w jej towarzystwie „poniżęj ster-

iil

czących nad nami humanoidów wkroczyłem w następny etap mojej drogi ku lepszemu. Wła­śnie od niej usłyszałem to, czego dotychczas nie wiedziałem, a mianowicie że „Bezkonku­rencyjne” mają kilka wolnych etatów dla agentów handlowych. Poszedłem prosto do dy­rekcji i udało mi się sprawę załatwić: dali mi szansę, żebym się wykazał. Powiedziałem, że mam trochę doświadczenia w sprzedaży płyt' pewnej firmy, która, jak przypadkiem było mi wiadomo, splajtowała, więc nie mogli spraw-* , dzić. Mój rozmówca, Allbright, dowiedziawszy się, że jestem pieśniarzem, chociaż .tylko po-. niekąd, i w istpcie niegdysiejszym, uznał, że mam kwalifikacje do zachwalania tych popu­larnych piosenkarzy, których płyty będę kol­portował od sklepu do sklepu to nie to sa- ' mo co od drzwi do drzwi — a ja ze swojej strony gawędziłem z nim fachowo o „pozy^ cjach”, wykutych na pamięć z ostatnich nu­merów czasopisma „Rozmaitości Muzyczne”, W dwa tygodnie później uzbrojony w nowy wiosenny katalog „Bezkonkurencyjnych” roz­począłem okres próbny.

Teraz, kiedy pracowaliśmy oboje i przeważ­nie jadaliśmy kolacje na mieście, nabrały dla nas znaczenia restauracje rzeczywiście dobre, tym bardziej że chcąc pewniej stanąć na no­gach, zacząłem podejmować swoich klientów. To był pomysł Rosę.

Nie szkodzi — zadecydowała — jeżeli na początku będziesz na to wydawał cały swój & zarobek. Ale na litość boską, przestańmy cho­

dzić do Feeleya. Po prostu powiedz sobie, że Feeley nie istnieje.

Myślałem, że to jest nasz lokal.

A ja myślałam, że nasz lokal to „El Con­quistador”. Chyba jeszcze za wcześnie mówić

o tym. Jednak u Feeleya ostatnim razem, kie­dy mnie tam zabrałeś na kolację, dostałam od­łamek szrapnela w mielonym kotlecie. Też lu­bię nastrój, ale nie aż tak bardzo.

Więc właśnie dobre restauracje stały się tre­ścią tego rozdziału mojego życia. Można ten rozdział opowiedzieć prawie nie zmieniając re­stauracyjnego tła. Bardzo mi było przykro wy­rzec się Feeleya, symbolizującego dla mnie czasy kawalerskie. Zdawałem sobie sprawę, że on jako taki należy do moich początków, po­nad-które usiłuję się wznieść, ale zawsze... Feeley udzielił mi wielu rad w klasycznym barmańskim stylu ri- dobrych rad, zaznaczam, chociaż obficie przeplatanych słowem „tego”.

Ona ma swoją klasę, jak najbardziej... tego — mówił mi od pierwszej chwili o Rose ten utajony wróg, rozmiłowany w akcji wy­wrotowej. — Poderwij ją. Będziesz miał da­mę... tego... z kryteriami.

Rada niemożliwa do przyjęcia inaczej niż na drodze wyparcia się doradcy i jego lokalu, co uczyniłem z żalem. Zwłaszcza że mędrzec Feeley swym słowem pożegnalnym chciał do­pomóc mi w zrobieniu kariery, która teraz przyczyniła się do tego, że zacząłem go bojko­tować. Pamiętając swoje dawne lata akwizy- torstwa, powiedział:

Chcesz poufnej wskazówki, Al? Najlep­szy sposób, żeby rozgrzać przyszłego klienta, to naprowadzić go na jakiś temat zupełnie bez związku z tym, co chcesz mu sprzedać. Po­wiedzmy, że na temat jego hobby. Albo jeszcze lepiej, jak się przekonałem, na temat jego na­wyków. — Tu podsunął się do mnie nad kon­tuarem i mówił dalej z... no, z tą wnikliwością, jaką się przypisuje wszystkim knajpiarzom na świecie. — Zauważyłeś, jak ppważniejemy, kie­dy tylko jest mowa o naszych nawykach? Jak gdyby one były święte... zresztą są takie... dla nas samych. Bo nasze nawyki to my. No, chłopcze, niech ci tylko twój klientuś zacznie mówić, co jada na śniadanie, o której kładzie się spać, i jaką lubi kąpiel, nawet jak ustawia buty, kiedy już je .ściągnie z nóg. To go wpra­wia, bo ja wiem, w dobry humor. Trudno wy­tłumaczyć, dlaczego. Psycholodzy mówią, że nasze nawyki są po trosze osobistym... tego... obrzędem. Więc jasna rzecz, to dla nas święte, jak kocham koguta <j— zakończył jednym z tych żargonowych zwrotów, które zawsze wydawały mi się szczególne, związane nie tyle z Chicago, ile z pewnymi chicagowskimi dziel­nicami. Nigdzie indziej nigdy ich nie słysza- łefti.

Rada doprawdy cenna, jeśli chodzi o rozgrze­wanie bliźnich, ale chyba nie ewentualnych klientów. Rada cenna, jeśli chodzi o gości w domu. Kiedy widzisz, że ktoś się u ciebie nu*, dzi, szybko porusz z nim temaf jego nawyków, a zobaczysz: ożywi się natychmiast. Najprost­

sza uwaga czy pytanie wskrzesi owego śmier­telnie znudzonego gościa.

Oczywiście wtedy on sam może stać się bar­dzo nudny, ale sam już nudzić się nie będzie

i w ten sposób zaraza dobrej zabawy rozszerzy się na całe towarzystwo. W każdym razie to była jedna z najlepszych rad, z jakimi wy­ekspediował mnie w świat mój Poloniusz. '

Pierwszymi spośród najważniejszych klien­tów, których miałem zapraszać na moje kola­cje, byli państwo Boxford. Prowadzili najwięk­szy sklep z adapterami i płytami na moim te­renie w Dzielnicy Południowej (właśnie u nich swego czasu zamówiłem to nagranie Donne’a- Burtona). Kiedy uzbrojony w katalog „Bez­konkurencyjnych” złożyłem tam swoją pierw­szą wizytę, w sklepie panował niebywały tłok. Na , możliwość pokazania katalogu czekałem ponad godzinę. Pani Boxford tylko wzruszała tłustymi ramionami przepraszając sponad gro­mady melomanów, wciąż licznych, i rzucała spojrzenia w stronę męża tak bardzo zajętego • sprzedawaniem adapterów, telewizorów, jak ona była zajęta w dziale płyt. Dopiero kiedy parsknąłem śmiechem i zaproponowałem roz­mowę w lokalu przy kolacji, wzięła ode mnie katalog. Rose chciała wypróbować słynną re­staurację francuską niedaleko Bulwaru Hyde Park, więc tam w rezultacie pojechaliśmy mo­im nowym chevroletem. Korpulentni państwo Boxford, ledwie usadowili się na tylnym sie­dzeniu, wszczęli dalszy ciąg małżeńskiej sprzeczki. Widziałem ich w lusterku nad kie-

równicą — to był ćwierć.ton atmosfery domo­wej.

On wciąż myśli, że prowadzimy sprzedaż z rabatem, ale on się grubo myli — powiedzia- - ła pani Boxford, kciukiem wskazując małżon­ka, który z uśmiechem od ucha do ucha przy— czesywał sobie włosy, tak gęste 1 jasne z na­tury, jak jej z zakładu fryzjerskiego. — Szcze-- golnie, kiedy przychodzi do naszego sklepu niejaka Biuścik i miłośnie wywraca do niego oczami. No nie, Boxford? Wtedy odtrącamy ' dziesięć procent co najmniej.

^ -—r Bardzo zabawne — powtarzał pan Box- ford szturchając ją niby nienaumyślnie. Tym powtarzaniem dziwnie rozmazywał ich spór, nieomal słyszało się go podwójnie, tak jak się- czasem podwójnie coś widzi. Jechałem do francuskiej restauracji na pełny gaz, żeby za­cząć nad kieliszkami wypytywać o ich nawyki.

Dostaliśmy dobry stolik niedaleko podium dla orkiestry, jeśli w ogóle takie stoliki są do­bre, bo tam był dancing. Obsługiwała nas, na­wet dosyć pośpiesznie, tęga blondynka w ogro­mnych okularach w rogowej oprawie, przez które otwarcie oceniała nasze panie, zwłaszcza rozmiar obnażonych ramion pani Boxford.

Umalowała'je pani na brzoskwinię, ja? Płynem „Przyspiesz sezon”? Czy może to .krem „Eołudnie” z dodatkiem „Słońca Florydy”? Po­znaję po piegach — powiedziała z niemieckim akcentem ta kelnerka w słynnej francuskiej restauracji.

Dopiero, kiedyśmy wypili troehę i zaczęli

atakować przekąski, upatrzyłem możliwość za­stosowania moich metod handlowych.

Zauważyłem, że pan soli melon.

Pan Boxford przytaknął z powagą.

Tak, należę do tych, którzy solą. I wie pan co jeszcze robimy? — Zobaczyłem, że mó­wiąc wymachuje łyżką, ale nie to miał na myśli. Zniżył głos, jak gdyby zwyczaj, o któ­rym chciał mi powiedzieć, był jakimś rodza­jem perwersji czy co najmniej rażącym dzi­wactwem. Zamieniłem się w słuch.—My, któ­rzy solimy melony, arbuzy, wszystko... więk­szość z nas, którzy to robimy, będzie również słodziła pomidory. Fakt.

No niech mnie licho! gg wykrzyknąłem.—■ To nad wyraz ciekawe! Słyszałaś, kochanie? Pan Boxford soli melony. I słodzi pomidory. Akurat na odwrót niż ogół ludzi.

Niż szare masy — przytaknęła Eośe. Do­brze się bawiła, nieświadoma niebezpieczeń­stwa, jakie już wyczuwałem z innej strony.

Pani Boxford milczała, ale widać było, że nastraja się albo do podjęcia tematu, kłótni z Boxfordem w samochodzie, albo do wyłado­wania uczuć wszczęciem kłótni na nowy temat. Złowieszczo pociągała nosem, garbiąc się nad resztką trzeciej nierozcieńczonej , whisky,

i podchrząkiwała, prawie gotowa wystrzelić część amunicji gromadzonej Bóg wie jak dłu­go, może przez pięćdziesiąt lat. Niektóre kobie­ty odczuwają potrzebę folgowania sobie w obu­rzeniu, łzach, kłótniach publicznie. To jest ich szczególna forma przeczyszczenia emocjonalno-

-moralnego. Tak, ta dzidzia wyraźnie przyspie­szała obroty swoich silników.

Ha! ha! ha! — uraczyłem Boxforda sa­lonowym śmieszkiem. — Cukier na pomido­rach... my, bardziej tuzinkowi śmiertelnicy, potrafimy to zrozumieć, ale sól na melo­nach... — Potrząsnąłem głową wobec tak zdu­miewającej niezwykłości.

Pani Boxford wyprostowała się raptownie.

On lubi pomidorki, i owszem, ale nie te, które rosną w ogrodach.

Nooo... — Rozłożyłem ręce i powiodłem'* wzrokiem wokoło. — Czyż nie lubi ich każdy z nas?

1 To właśnie dlatego możemy zatrudniać tylko subiektów.

Dla niej — powiedział Boxford, ruchem głowy .wskazując żonę, ale patrząc na mnie. Uśmiechał się, nozdrza jednak miał rozcięte

i na jego różową twarz wystąpiły cętki podob­ne do piegów na ramionach pani Boxford.

To nieprawda.

Prawda.

On mi zadaje kłam. Jak państwo widzą, to jeszcze jeden jego nawyk.

Państwo też widzą, dlaczego musiałem nabrać tego nawyku. Zresztą to nie nawyki, lecz samoobrona. Bo chyba zgodzi się pan ze mną: mężowie na' ogół nie atakują, tylko od­pierają ataki.

Niech mi pan powie — zmieniam te­mat. — Soli pan wszystkie gatunki melonów? To znaczy, oprócz melonów wonnych?

Na Boga, przecież mówiłem. Wszystkie.

Och, tak, oczywiście.

Rose się wtrąciła, klaszcząc w ręce.

Nie słyszałam tego od łat... melon won­ny. Cudowne określenie. O ileż bardziej im­ponujące niż po prostu melon.

Jeszcze lepsze to rosa miodowa — po- wiedziałem. — Te najbardziej pachną. A więc to by obejmowało i rosę miodową, panie Box- fard? Wszystkie melony? Lubisz je, bracie?

Och, stanowczo odpowiada za niego żona. H| Zwłaszcza jeżeli są w biustono­szach. — I rechocze piskliwie.

Niby dlaczego topless mają być gor­sze?— wyrywa się panu Boxfordowi.

Parsknąłem śmiechem, tak jak wypada, kie­dy klient dowcipkuje — zasada numer jeden, którą zna każdy akwizytor. Cóż, kiedy to nie- uniknienie obraca się przeciwko mnie. Pani Boxford przyjęła do siebie nie tylko bezmyśl­ną reakcję męża, ale i moją sztuczną uciechę. Wrogi ukryty prąd stał się porywistym stru­mieniem, który poniósł nas w naszej małej bezradnie wirującej łódeczce prosto do wodo­spadu.

Dużo by mu z tego przyszło — mówi ta milutka pani i rozpiera się na krześle dumna, jak gdyby zadała knock-out.

Ale jakoś zgubiłem wątek, więc tym razem nie wiem, na czym dowcip polega. Żeby udzie­lić jej beneficium dubitandi i jeszcze raz za- produkować stosowny śmiech wdzięcznego słuchacza, proszę o wyjaśnienie.

Komu by dużo z czego przyszło?

Jemu. Z tego, że topless albo nawet w ogóle nago. On i tak nic. Nigdy.

Och, rzeczywiście? -x- warczy małżo­nek. — Fakt, że nie dopuszczasz do angażowa­nia ekspedientek, wcale nie świadczy ó tym;

Po prostu, kiedy zatrudniamy mężczyzn* nie ma tak częstych zmian personelu. Nie ma tak częstego odchodzenia od słynnego amatora melonów. Kto podszczypuje, nie zawsze kupu­je.

Och, rzeczywiście? — Boxford grał na zwłokę, żeby obmyślić ciętą odpowiedź. Wy­czuwałem, jak kółka jego mózgownicy się krę­cą. Ten moment był niczym zwarcie dwóch równych sobie bokserów nabierających tchu. Pani dobrodziejka wytwornie paznokciem kciu­ka wydłubała szczątki jadła spomiędzy dol­nych zębów.

Właśnie. Zdawałoby Się, że prowadzimy owocarnię.

Tym naraziła się na Cios, z czego natych­miast zdała sobie sprawę. Wszyscy widzieliś­my tę okazję dla Boxforda i nieuchronnie wy­celowaną jego rękawicę.

Może tak jest, sądząc z rodzaju sprze­dawców, jakich angażujesz — powiedział Box- ford. — Może ten typ ci odpowiada. Oni słyną z tego, że wolą kobiety...

Zatańczymy?

Ta propozycja padła z ust mojej uśmiechnię­tej Rose, która od pewnego czasu wystukiwała

łyżką na krawędzi stolika, zrazu cicho, potem coraz głośniej, rytm melodii buchającej z po­dium orkiestry. Pytanie skierowała do Box- forda. Siny z wściekłości, wstał i ukłonił się dwornie. Pani Boxford i ja odprowadziliśmy ich wzrokiem na parkiet, po czym odwróciliś­my się do siebie, szczerząc zęby jak wypchane rysie, które to uśmiechy stały się już regula­minowym elementem tego wieczoru. Panna Piano, kiedyś na lekcji mówiła nam o teorii humoru wysuniętej przez jakiegoś filozofa — nazwiska nie pamiętam —I popartej przez Al- dousa Huxleya. W myśl owej teorii śmiech jest „cywilizowanym warczeniem”, człowieczą wersją obnażania kłów, jakie towarzyszy agre­sji zwierząt. Otóż ta hipoteza znalazła potwier­dzenie w tamtej naszej wieczornej zabawie. Teraz pani Boxford, sam na sam ze ¡zniewolo­ną publicznością, a taką przecież chciała mieć, zaczęła się popisywać“" chwytami niższej kate­gorii, których stosowanie daje kobietom nie­zbyt spokojnie zdesperowanym najwyższą, być może, satysfakcję. Nawyki seksualne małżon­ka. Wdzięczny orkiestrze za coraz większy ha­łas na podium i na parkiecie, robiłem co mo­głem, żeby nie słyszeć, pochrząkiwałem, szu­rałem krzesłem, wzywałem kelnera, byle tylko wyłączyć kluczowe słowa mające paść w da­nych chwilach.

Niektórzy mężczyźni potrzebują specjal­nych podniet, często takich, że to jest uciemię­żeniem dla kobiety — prawiła ta sympatyczna dama. — No, zanim Boxford może osiągnąć...

AcK, grają walca, mojego ulubionego. Za­tańczy pani ze mną?

Prawie dźwigałem ją na parkiet i później na parkiecie, tak była podchmielona. Raz czy dwa minęliśmy w tańcu tamtą parę. Rose promie-' niała, udając niepomną zgrozy, do czego za­wsze miała talent, chociaż może to był nie tyle talent, co wdzięk osoby bezpiecznej w swoim poczuciu wyższości nad dwojgiem Neandertal­czyków narażających nas na taką ciężką próbę ogniową. Może skrycie upajała się tym. Nie wiem. Ludzie nawet połączeni związkiem mał­żeńskim nie znają nawzajem głębin swoicK jaźni, i na dłuższą metę prawdopodobnie tak jest lepiej. Ale chętnie bym ją walnął i jedno- czelnie przyznał jej medal. Boxford pilotował moją żonę po parkiecie bardzo zawzięcie.* Twarz jego byłą już koloru lawendy, głębokie? wdechy ściągały mu nozdrza tak, że czubek nosa wyglądał jak klamerka do wieszania bie­lizny na sznurze. Niedobrze. Patrzyłem na niego z obawą, czy nasz wieczór nie skończy się zawałem. I to wszystko tylko dlatego, że otworzyłem jadaczkę, żebyv zapytać o jakiel parszywe melonyl Nie mogliśmy siedzieć spo­kojnie przy stoliku, opowiadając sobie niewin­ne anegdotki, jak ta o dziewicy, która wysta­wiła w swoim okienku melon wonny na znak dla ukochanego, że tej nocy nie może z nim Uciec?!

Nawyki. Ja panu opowiem o nawykach.

Ale chyba nie powinna pani mówić w ten sposób.

To był błąd. Znów zupełnie jakbym odkrę­cił kran, bo teraz ona musiała mi wykazać, że ma pretensje do swego nieszczęśnika ze wszech miar słuszne i że wszystko, czego się nasłucha­łem o nim do tej pory to jeszcze nic. Box- ford, jak wynikało z jego spojrzeń rzucanych w naszym kierunku, podejrzewał prawdopo­dobnie, że ona zarzuca mu dla odmiany kani­balizm. Sterowałem moją Szecherezadą tak często, jak tylko było to możliwe, w jego oko­lice i mówiłem rzeczy w rodzaju: „Tak, z pew­nością wiosna przyszła wcześnie w tym roku” albo: „Och, rzeczywiście taki jest pani pogląd na nasz obecny rząd?” — ilekroć zataczaliśmy się w zasięgu jego słuchu. Ale łypanie tej gał­ki ocznej stawało się coraz groźniejsze, świad­cząc niedwuznacznie o złych zamiarach. Więc ostatecznie poholowałem moją partnerkę z po­wrotem w stronę stolika, żieby tylko zachować odległolć dobrych dziesięciu kroków od uszu’ jej małżonka. Tylko że on z Rosę też tam przytańczył mniej więcej wtedy i kelner podał pstrągi, które zamówiliśmy.

No! — zagaiłem biorąc się do jedzenia. — Czy ktol oprócz mnie czytał to sprawozdanie

o wytruciu ryb w rzece Hudson? Wyliczyli, że pozostaje nam co najwyżej trzydzielci pięć lat życia na tej planecie.

Tak więc zaczęliśmy rozmawiać wreszcie

o czymś przyjemnym. Poza tym piłem, aż na­prawdę przestało mnie obchodzić, co dolatuje do moich uszu — ta odwieczna operacja alko-- holowa, która pomaga nam przetrwać niejedno

ciężkie doświadczenie, chwilowo odcinając; wyższe ośrodki mózgu. Dla jednych preparill rozjątrzający, dla drugich balsam, jak niewąt­pliwie to stwierdzacie na nieudanych zebra­niach towarzyskich. Ta sama gorzała, pod wpływem której jakieś biedne dranie dają upust swoim wszystkim żalom, sprawia, że ty możesz siedzieć w spokoju ducha i pogodnie« uśmiechać się do nich, kiedy wiją się z rozżali lenia po dywanie pani domu czy nawet po twojej nodze. Dawno już ten stary mały nok­turn odfajkowałem, a tu raptem Boxford pa­trzy na mnie spode łba i mamrocze:

Doprowadził kobietę do tego, że zaczęła brzydko mówić o nawykach swojego męża.! Niektórzy robią to z psychicznego musu. Chy­ba już wiemy, z kim nie załatwiać żadnych in-^ teresów...

Tak — bełkocze pani Boxford.

Połączyła, rozumiecie, swoje siły z panem

Boxfordem w wyniku jakiejś zmiany emocjo­nalnej, której nawet nie próbowałem zgłębić./ Musiałem sobie powiedzieć to, co chciałem j przez cały ten wieczór powiedzieć oddzielnie każdemu z nich: „A może by tak troszeczkę zrozumienia?”

No, było dosyć miło — westchnąłem, kie- dyimy z Rose wywlekli z samochodu nasze przesiągnięte alkoholem i prawdopodobnie już do siebie lgnące ładunki.

* Byłeś wspaniały.

Tu nastąpiło coś, przeciwko czemu się uzbra-

jąłem i co chwała Bogu nie zaczęło się, zanim pożegnaliśmy Boxfordów.

Przy końcówce „niały” głos- mojej żony podniósł się w kwiku dobrze mi już znanym jako zapowiedź ataku histerii. Śmiała się spaz­matycznie jeszcze w godzinę później, kiedy leżeliśmy w łóżku, ja po swojej stronie, ona po swojej tyłem do mnie. Wsparty o poduszkę, markotnie ssałem znów jedno z tych cygar, które palić mi wypadało po wspięciu się na nową pozycję w życiu. A ona pokładała się ze śmiechu. Sprężyny pod nami nieustannie skrzypiały, jak w tych łóżkach w motelu, któ­re dają człowiekowi masaż wibracyjny za wrzuceniem dwudziestu centów do licznika. Nie przestała się śmiać, dopóki się nie wyczer­pać tak właśnie jak ów mechanizm — zresztą nie spodziewałem się, że przestanie bodaj odro­binę wcześniej. Ostatecznie to jeden z jej bar­dziej swojskich nawyków.

Państwo Boxford byli zaledwie dwojgiem z tych licznych ludzi, których zapraszałem do restauracji w czasach, kiedy lokale, powta­rzam, stanowiły nutę przewodnią mojego ży­cia. Większość rekrutowała się raczej ze zna­jomych niż, klientów, czy kontrahentów i nie wszyscy z tych ostatnich okazywali się tak nie­okrzesani jak państwo Boxford (ich uznałem za najbardziej kiepski dowód skuteczności ra­dy udzielonej mi przez Feeleya, skądinąd, jak stwierdziłem, zdrowej). Niektórych znałem tyl­

ko z biura i dopiero po takich kolacjach po­znawaliśmy się bliżej. Ale naszą wspinaczką' po drabinie tego świata odzwierciedlało jada­nie kolacji w lokalach. Mówię „naszą”, bo pewnego wieczoru oblewaliśmy fakt, że arty­kuł Rose: „Nauczanie języka drogą nauczania jego literatury”, przyjęto do opublikowania w pewnym państwowym magazynie. Wpadliśmy, na pomysł, żeby wypróbować inną restaurację francuską — „Herkules”. Rose migotała w no­wej sukni z mieniącej się błękitnej mory.

" ’— Ciekawe, jaka jest ich cuisine — powie­działa otwierając jadłospis.

Doskonała. Wszystko zaprawiają sosem z białego wina.

Przestań, Al. Nie jesteś u Feeleya. — To był tylko dla żartu ton nauczycielki, ale jed­nocześnie Rose zerknęła niespokojnie na kie­rownika sali, czy on przypadkiem nie słyszy, i to zerknęła tak, że sam siebie skarciłem: „Dość już bzdur”. Zamknęła jadłospis i poło­żyła przede mną.

Ty zamów dla nas obojga.

Tym ładnym szerokim gestem zmusiła mnie, żebym odgrywał rolę jowialnego fundatora. Stosowała wiele takich taktownych małych forteli, które miały mi pomagać we wznosze­niu się ponad moje skromne początki.

A więc „Excelsior”! Jeszcze wyżej w górę! Jadłospisy izaczęły być zdobne we frędzle z je­dwabiu, karty win na kredowym papierze ze znakami wodnymi, oprawione w welin, przy­pominały mi szkolne promocje — którymi w

pewnym sensie były. A te potrawy! Co zjesz na początek, kochanie? Och, wy płaty złociste­go łososia jak sierpy księżyca! Ostrygi! Sałat­ka z krabów z kremem z pomidorów i czosnku w kokiikach! Zupa z homara! I ta atmosfera, bo tak, zdaje się, to nazywają! Kto tam siedzi przy sąsiednim stoliku? Taki to-a-taki, ten znany producent. A tam dalej siedzi Jakże-on- -się-nazywa, autor ponad tuzina obiecujących powieści. I czy to nie jest' ta aktorka brytyj­ska, która ostatnio zatrzasnęła drzwi mieszka­nia mężowi przed nosem, kiedy była bardzo brzydka pogoda w dodatku? Śmietanka abso­lutna, creme de la creme. Sami ludzie piękni.

Ledwie minęło pół roku, odkąd w firmie „Nagrania Bezkonkurencyjne” zostałem akwi­zytorem, a już przeniesiono mnie wyżej. Okres próbny w dziale katalogów i obwolut nagrań popularnych przeszedłem zwycięsko. Żeby oblać mój awans, jeden z wiceprezesów zapro­sił nas na kolację — on ze swoją żoną, kocia­kiem gładziusieńkim jak obrana cebulka. I oto nasz Al znajduje się w restauracji, która przy­prawia go o zawrót głowy. Nazywa się ten lo­kal „Pod Palmami”, najwidoczniej z powodu palm roztrzepotanych w donicach przy plus­kającej fontannie. Tutaj jadłospisy są wielko­ści namiotów z piwem na jarmarkach. Każde z nas czworga w zupełnym odosobnieniu Od pozostałych trojga przez bite piętnaście minut studiuje spis potraw do wyboru. Pani Pome- roy, wiceprezesowa, waha się, czy wybrać kre­wetki Arnaud, czy zupę z cheddara, aż wresz­

cie decyduje, że powinien zadecydować jej mąż, ale to dopiero początek. Tartinki mozaik kowe stawiają pod znakiem zapytania nerków- kę, pierś kapłona, kaczkę z pomarańczami i nawet nie ma sensu zagłębiać się w okrutny dylemat, jaki przedstawiają desery. Nasz Al naprawdę wypłynął na szerokie wódy. Już nie powie: „Och, widzę, że wydają dziś soup du jour. Szalenie lubię”. Właśnie. Już bez tych; bzdur. Tamto wszystko zostało za Alem Bang- hartem daleko w zamierzchłej przeszłości,) część innego życia tak obca, jakby była czę­ścią życia innego człowieka. Kryzys tożsamo­ści skończył się. On już wie, kim jest.

Ta uczta, jednakże ciąży w żołądku przez długie godziny, więc Al uznaje za konieczne wypić miętę dobrą na trawienie, reklamowany środek, wchłaniający podobno nadmierne kwa-' sy w ilości czterdzieści siedem razy większej od swojej wagi. Myśl o potyczce chemicznej, która odbywa się w organizmie, raczej nie •uspokaja. Czy Al zaczyna mieć wrzód żołąd­ka? Możliwe. Nacisk obowiązków wzmaga się tak samo jak napięcie w małżeństwie wzrasta,' kiedy w robieniu kariery coraz bardziej se­kunduje mu żona z myślą o | ich wspólnej wspinaczce po szczeblach, drabiny towarzy­skiej. Są małżeństwem już od lat czterech i teraz mieszkają w jeszcze elegantszej dziel­nicy. Mają pięcioizbowe mieszkanie — pra­cownię na Złotym Wybreżu. Rose pracuje w prywatnym gimnazjum niedaleko. Wiele już

mil przebyli od swoich początków w Dzielnicy Południowej.

O rany! Czy znowu wybieramy się do lo­kalu?

Al siedzi w fauteuil w sypialni i patrzy, jak jego żona przymierza jakiś hełm, który wyglą­da jak kwef zakonnicy, tyle że jest iz nurków.

Przecież wiesz, że mamy się spotkać ze Spittlefieldami. Pewnie pojedziemy do... — I pada nazwa restauracji dotychczas znana tyl­ko z pogłosek.

Nazwa przewyższa wszystko, co było dotąd, podobnie jak cała reszta. Tutaj potrawy są pod szkłem, towar dostarczany samolotami. Homa­ry ze stanu Maine, kruche słone świderki z Italii, selery z Kalamazoo. Krzesła i stoliki sprowadzono ze Skandynawii. Goście też przy­byli drogą powietrzną. Wspaniali ze świeżą zimową opalenizną, jak gdyby nie dawniej niż wczoraj wrócili z wysp na Morzu Karaibskim czy z Wybrzeża, czy co najmniej z Florydy. Sami ci biesiadnicy chyba zostali oblani tłusz- czykiem i przypieczeni pod niebem południa.

Sacrebleu — mówi nasz Al tamtej nocy i jęczy. Ściąga lakierki, wpycha je pod ser- wantkę, gdzie oby raz na zawsze zniknęły ze świadomości mężczyzn. — Mam nadzieję, że to na jakiś czas wystarczy.

Rose zdejmując kolczyki z opali ognistych, które jej dałem na Gwiazdkę, zagląda do ter­minarza.

Czeka nas tylko Wieczór z Tremayne’ami w sobotę. A teraz posłuchaj, Al. — Odwraca

się do mnie pełna powagi i staje nad tapczan nem, na którym na pół leżąc bekam z nadmia­ru kwasów, aż muszę odpiąć haftkę spodni w pasie. Ona tymczasem stuka szczotką do wło­sów o dłoń, zaznacza doniosłość nowego zakrętu na naszej serpentynie wiodącej pod górę. — Pamiętasz, poznaliśmy ich na przyjęciu u Ha- ' leyów w zeszłym miesiącu?

Oczy mi się kleją, bekam jeszcze raz, ale przysłaniam usta czubkami palców i przyta- - kuję.

On jest dyrektorem firmy „Płyty z Błę­kitną Naklejką” czy też w każdym razie- filii; w Chicago. Jeśli w ogóle chcesz pójść wyżej, to znaczy awansować w-s twojej branży, bęr, dziesz musiał przenieść się do jakiejś większej firmy, właśnie takiej jak ta jego. W „BezkonJ kurencyjnych” idzie ci dobrze, ale sam wiesza że tam finanse trochę się chwieją, i poza tym „Bezkonkurencyjne” to stosunkowo mały ze­spół. Przeniesienie do „Błękitnej Naklejki”; sbyłoby cudowną rzeczą. Świetnie mi się roz­mawiało z jego żoną, ale wątpię, czyś ty miał możliwość porozmawiać dłużej z Tremayne’em. On wyraźnie lubi dużo mówić, więc staraj się tylko sprawiać inteligentne wrażenie i mów: tak, tak, albo: nie, nie.

Nie musiała się martwić o mnie. Mieliśmy» zjeść tę kolację dopiero po przedstawieniu w teatrze, na które Tremayne w ostatniej chwi-^ li dostał bilety od jakiegoś przyjaciela, o ile Tremayne’owie mogli owego człowieka uwa­żać nadal za przyjaciela, po pierwszym akcią

tej sztuki. Drugi akt' minął bez incydentów tak samo jak pierwszy, po czym ledwie światła w sali się zapaliły i zaczęła się druga przerwa, Tremayne zapytał:

Wyjdziemy? Ja trzeci akt mogę sobie da­rować.-

Tę propozycję przyjęliśmy jednogłośnie, cho­ciaż w istocie swojego głosu nie dołączyłem, zmorzony tak bardzo mi potrzebnym snem.

W taksówce przez całą drogę do restau­racji, do której Tremayne’owie nas zaprosili, drzemałem, rad z wartkiej pogawędki pań, bo mogłem pod jej osłoną drzemać spokojnie, jak również z tego, że Tremayne siedział przy kie­rowcy i robił niewiele uwag takich, na jakie musiałbym reagować w sposób świadczący

o mojej szalonej energii. Rad byłem także z korków na jezdni — dzięki nim przedłużała się jazda do lokalu, który znów — skoro za­praszali państwo Tremayne — miał przewyż­szać wszystko, co dotychczas się widziało. To na pewno.

Taksówka podjechała do krawężnika i za­trzymała się. Rose szturchnęła mnie w . żebra.

Tu "jest cudownie usłyszałem, jak mó­wi.

Wysypaliśmy się z tylnego siedzenia. Już wiedziałem, że daremne, a nawet nieroztrop­ne byłyby wszelkie wysiłki; żeby wziąć udział w pokrywaniu kosztów wieczoru, na który za­prasza ten uprzejmy człowiek. Tak czy ina­czej przeszedłem przez chodnik jeszcze jak lunatyk, podpierany przez moją żonę, próbu­

jącą mnie ożywić serią prawych sierpowych w mostek. Tremayne, wydając się z minuty na minutę blondynem coraz jaśniejszym, coraz smuklejszym, coraz bardziej śmietankowym, przytrzymywał otwarte przed nami drzwi z portierą. Szurnąłem nogami w tym wejściu, z trudem poderwałem ciężkie powieki, i po­starałem się rozejrzeć po lokalu, który tam­tych troje zaczęło wychwalać krzykliwie. Ale oczęta moje, chociaż szeroko już otwarte, chy­ba mnie myliły. Zbaraniąłem na chwilę. Ujrza­łem ubrania z gabardyny i wydekoltowane jed­wabne toalety dam przy mahoniowym barze/ a za barem — faceta w koszuli w paski, poda­jącego trunki z miną cierpiętnika. Potrząsną­łem głową, żeby rozwiać tę halucynację, ale to halucynacją nie było. Feeley wyglądał sta­rzej o dziesięć lat, a nie o te trzy czy czteryJ które minęły, odkąd go ostatnio widziałem. Takie wrażenie wywoływały zmarszczki na znękanej twarzy, jak również białe gęste bo­kobrody i włosy zapuszczone do rozmiarów niedużego plonu bawełny zgodnie z powraca­jącą na to modą. Poza tym nic się nie zmie­niło: te same.kawiarniane zasłony w biało-czer­woną pepitkę zwisały ze zmatowiałych mosięż­nych karniszów; za nimi dobrze znana, upstrzona przez muchy szyba taflowa z nazwiskiem właściciela wypisanym wiel­kimi złoconymi literami, które od we­wnątrz widziało się na odwrót: naga gru­baska uśmiechała się z zasmolonych ram nad dużym barowym lustrem. Nawet szafa

grająca stała nadal w tym samym kącie i na­dal połowy jej organów brakowało. Nawet ten sam stary szwagier Feeleya w pasiastym far­tuchu pomywacza * dreptał wśród stolików ostrożnie ze względu ria swoje odciski, jak ow­ca ż chorobą racic i stawiał talerze stertami.

W tym lokalu nie ma ani krzty zepsu­cia powiedział Tremayne. — Chodźcie. Za­rezerwowałem stolik w kącie, tam przy pia- noli.

~ Cudownie — zachwycała się Rose. — Jakże w ogóle pan znalazł taki lokal? — I kie­dyśmy szli potulnie za Tremayne’em szurając po trocinach, chwyciła mnie za rękę. Je­żeli r?r szepnęła — piśniesz bodaj słówko

o tym, ze znasz właściciela, wniosę ó rozwód. Przyrzekasz?

Prezentuję dla żartu swój głupawy uśmiech. Szczęka mi obwisa kretyńsko, węszę w powie­trzu. — Jaki zapach! Atmosfera! W tej knaj­pie z pewnością jest milieu.

Przy stoliku tylko wyczekuję sposobności, żeby odejść na chwilę, co wreszcie czynię pod pretekstem, że mignął mi z daleka ważny klient, z którym koniecznie muszę już co naj­mniej się przywitać.

Oczywiście — mówi Tremayne, zajęty o- glądaniem szczegółów tego wnętrza podobnie jak nasze panie.

Wbijam się klinem w siedzące jak kury na grzędzie towarzystwo przy barze i w końcu udaje mi się przytrzymać wzrok Feeleya. Przez kilka sekund on sobie usiłuje przypomnieć,

skąd mnie zna. Najwidoczniej też się posta­rzałem. Potem twarz, chociaż brwi pozostają chronicznie zmarszczone, rożjaśnia mu się u- śmiechem.

No, kogóż to się nie spotyka, kiedy się przy sobie nie ma dubeltówki — powiedział. Otarł rękę o fartuch, wyciągnął ją do mnie. — Kopa lat. Gdzie ty się podziewałeś, do diabła? Myślałem, że może zrezygnowałeś z mojej kuchni na Wielki Post.

Zacząłem zdawać relację że swoich poczy­nań od czasów, kiedyśmy się widzieli ostat­nio. Przepraszałem, usprawiedliwiałem się przeprowadzką, chociaż brzmiało to obłudnie nawet dla mnie. Ale Feeley w gruncie rzeczy nie słuchał. Przerwał mi, mówiąc zupełnie o czymś innym, co mu leżało na sercu.

Co to wszytko ma znaczyć, do diabła? —• wykrzyknął. — Biorę po półtora dolara za trunki, które dawniej tu kosztowały po sześć-' dziesiąt centów, i za te dawne befsztyki, ja­kie jadałeś po dwa pięćdziesiąt, biorę teraz całych sześć dolarów! Och, ci ze starej wiary, których jeszcze stać na mnie... Pop Quigley jeszcze tu zagląda, pamiętasz go? Ci ze starej wiary wiercą mi dziury w brzuchu, żebym wyremontował ten śmietnik, ale to byłaby naj- cholerniejsza rzecz. Ci nowi grożą, że przesta­ną bywać, jeżeli ruszę tu cokolwiek. Zosta­łem odkryty czy coś tam, do diabła. Potrafisz to wytłumaczyć?

Słyszałeś kiedy o sesjach pedryli?

Nie. Zaczekaj, kiedy już się zastanawiam,

rzeczywiście słyszałem, jak ktoś mówił o tym parę dni temu. Pary facetów w różowych ko­szulach. A bo co?

Nic takiego. Może innym razem. Dziś nie jestem w nastroju, żeby ci wyjaśniać. — Ziew­nąłem przepastnie. — Muszę -wracać do mo­jego towarzystwa. Ale... ale widzę, Feeley, że masz dzisiaj tą soup du jour. Zawsze ją bardzo lubiłem.

Tylko że on ze swojej strony nie był w na­stroju do dawnych żarcików, choćby nawet do­cierało do niego, co mówiłem. Znów zajął się mieszaniem staromodnych trunków dla dan­dysów w gabardynie.

Tak — powiedział po swojemu znęka­ny. — No, rad jestem że wpadłeś tutaj. Do widzenia... tego... do następnego razu.

Na pewno.

7

Czyż nie da sie nic zrobić z tego oto czło­wieka? Czy kiedykolwiek motyl wyłoni się z tej poczwarki, owad z takiej larwy?

Chodziłem na rękach po podłodze saloniku, kiedy Hose wygłaszała przytoczone powyżej apostrofy do naszych zwykłych niewidzial­nych cherubinów u sufitu, do owego niewi­docznego trybunału, żnów żądając orzecze­nia — trochę światła na jej problem, proszę! A przecież chodzenie na rękach to moim zda| niem ćwiczenie, które — byle dobrze je opa­nować — dodaje animuszu, nie tylko pobu­dza ukrwienie mózgu, ale w dodatku przepę­dza z nóg osady zmęczenia, jakkolwiek to zja­wisko uważa się bezpodstawnie za babski prze­sąd. Co więcej pozycja do góry nogami jest do­brą pozycją — widzi się w należytej perspek­tywie świat skądinąd wywrócony na opak.

Kiedyśmy ostatnio sporządzali taki remanent, stwierdziłem, że czynimy to bez żaru. Rema­nenty stały się już dobrze znaną, nawet swoj­ską częścią naszego domowego życia, prawie częścią naszego modus vivendi, jak mówią Francuzi.

Znasz francuski lepiej ode mnie” — śmia-

ła się Rose, kiedy podzieliłem się z nią tym spostrzeżeniem.

Czy da się wyklepać jednostkę dojrzałą i rozsądną z tak marnego surowca? — ciągnę­ła teraz. — Da się zrobić cegłę ze słomy? Jeśli w ogóle jest bodaj słoma! Bo zdaje się, że wr6- ciliśmy tam, skąd już iks razy zaczynaliśmy.

Och, nie sądzę, żeby aż tyle razy.

To jest chyba historia twojego życia.-

Tak by wyglądało — zgadzam się ozięb­le i z uwagą' kroczę na dłoniach po pokoju jM sądząc z tego, ile razy słyszałem tę gadkę.

Nie o tym mówię, sam dobrze wiesz. I wolałabym, żebyś stanął normalnie. Trudno jest prowadzić cywilizowaną rozmowę z kimś, kto stoi na głowie.

Stanąłem na nogach, przygładziłem włosy. Po kilku głębokich wdechach przystąpiłem znów do ofensywy.

A więc wylądowałem znów u Feeleya. Wiem, że jestem urodzonym odstępcą, ale przy­najmniej odstępstwo od Feeleya było nie mo­im projektem. Przede wszystkim, ja nigdy nie widziałem nic złego w chodzeniu do tej knajpy, chociaż nie powiem, żebym gustował w śmiet­nikach. Nie zależy mi na powrotach w moją skromną przeszłość' i mam za złe wybrednym amatorom takich knajp, że ciągną mnie tam siłą.

No właśnie tego ty nie rozumiesz, czy też upierasz się, żeby nie rozuniieć. Jest róż­nica pomiędzy twoim przesiadywaniem u Fee­leya dawniej a krótkim wypadem tam na je­

den wieczór w wesołym towarzystwie po za­toczeniu pełnego koła. Teraz byłeś u Feeleya na innej płaszczyźnie.

Snobizm na odwrót ■>— przytakuję* —■ Wiem. Myślę, że lepiej mi się chodzi na gło^ wie w sensie fizycznym niż intelektualnym. -M

Sapnęła, rozjątrzona.

Jeżeli nie chcesz zrozumieć tej różnicy! to znaczy że w jakimś głębszym sensie tyś ni­gdy nie przestał bywać u Feeleya. Ćzy nie zda­jesz sobie sprawy, że to już nie jest ten sam lokal, w którym przesiadywałeś, ani ty nie je­steś tym samym człowiekiem, który tam prze­siadywał? Czy nie możesz tego pojąć? Prze­czytałeś już do końca „W stronę Swanna”... tam w zakończeniu jest coś o tym, że madame Swann nie powinna pokazywać - się w Lasku Bulońskim, bo Lasek Buloński już nie będzie miejscem, w którym narrator zapragnie zna­leźć się znowu. Nie. Ale chyba rozumiesz te' strofy Eliota:

Końcem wszystkich naszych badań będzie chwila, gdy wrócimy tam, skąd zaczynaliśmy, i ujrzymy owo miejsce, jakby po raz pierw­szy”^

I nie ostatni, możesz się założyć o tę swo­ją miłą garkuchnię.

Boże — powiedziała wywracając śród­ziemnomorskimi oczami.

Możliwe, że po części stwarza mi takie trudności ten pedagogiczny ton, który wciąż wobec mnie przybierasz, chociaż to już chyba dziesięć lat, odkąd oblałem egzamin u ciebie.

Wiesz, że cię kocham — warknąłem — ale żyr ję w piekle niepewności czując, jak mi stawiasz stopnie, ilekroć otwieram usta, żeby coś po­wiedzieć, czy biorę łyżkę ze stołu. Nie wiem, dlaczego zarobiłaś wyjątek, kiedy o befsztyku salisbury powiedziałem, że to hamburger z manią wielkości. Oboje Herpolsheimerowie się śmieli.

I— I rzucali sobie porozumiewawcze spojrze­nia.

Więc jaką cenzurkę dajesz mi jako mężo­wi?

Och, przestań.

No proszę, powiedz. Podkpiwasz ze swo­jej pedagogiki, chociaż stosujesz ją poważnie. Tak jak w reklamach żartują z produktów, które reklamują. Więc raz kozie śmierć! Sto­pień dla mnie na półrocze.■

Sprawiasz mi przykrość.

Ja tylko dowcipkuję. No postaw mi sto­pień! Jaki dostanę?

Błagam.

Jaki stopień dostanę?

- Niedostateczny!

A więc widzisz. To siedzi w tobie. —- Po­całowałem ją i zacząłem znów spacerować po pokoju, ale już nie do góry nogami. Chwila nie była odpowiednia, żeby wkroczyć w następną fazę moich wyczynów akrobatycznych, czyli chodzić na głowie z rękami w butach. — Ja wiem. Ja sam się łamię, jestem ni to piórkiem przy twoim kapeluszu, ni to cierniem w twoim boku. Tyś zobaczyła we mnie potencjalne moż­

liwości — ciągnąłem wyobrażając sobie, że tro­chę tautologii ożywi staruszkę — a w sumie ja cię zawodzę. Pod względem moralnym i to­warzyskim, i teraz niewykluczone, że pod względem zawodowym także! Na polu walki

o chleb powszedni.

Co chcesz przez to powiedzieć? — zapy­tała z przerażeniem.

Nic nie wyszło z posady u Tremayne’a. Zanadto harmonizowałem z lokalem, do któ­rego on nas zabrał. Dla niego knajpa Feeleya jest „cudowna”, ale ani mu się śni angażowac| cudowności do swojego biura. Bo i któż by chciał mieć coś cudownego pod butem przez cały boży dzień? Więc muszę dalej, klecić no­tatki na koperty płyt w „Bezkonkurencyj­nych”... a „Bezkonkurencyjne”, jak ci wiado­mo, splajtują, jeżeli szybko nie będziemy mieć jakichś szlagierów dla dyskotek, już nie mó­wiąc o paru płytach w Pierwszej Dwudziestce. Nie wydaje się, żeby prezenterzy chcieli nas prezentować. — Wzruszyłem ramionami uspo­kajająco. — Ale postaram się o posadę gdzie indziej. Tymczasem mogę zawsze wrócić do prowadzenia gospodarstwa.

Spotykasz się z tą naszą sąsiadką? ,

Moją rzeczą jest wiedzieć to, a twoją do­wiedzieć się o tym — odpowiadam z uśmie­chem, który Bose nazywa uśmiechem zadufa­nia w sobie. — Przyjrzałem się jej mężów sześć stóp, cztery cale wzrostu i nie wygląda na kogoś, kto mógłby w pełni pojąć elastycz­ność budowli, jaką wznosimy na gruzach pury-

tanizmu. Ja przynajmniej nie wrzeszczę wnie­bogłosy, że praca w domu jest ciężka. Nie na­leżę do tych gospodyń domowych, które no­szą licznik w kieszeni fartucha, żeby pokazy­wać, ile mil przedreptują przez cały dzień. Chciałabyś być żoną takiego?... No, zdaje się, że mamy iść do kościoła. Zamiast doprowadzić do małżeńskiej awantury, może lepiej ubierz­my się.

To była jedna z. tych bibek komunijnych z winkiem Chateauneuf-du-Pape. Nadchodziło Boże Narodzenie i dziwnym zbiegiem okolicz­ności Shorty zaczerpnął tekst kazania znów z innego wiersza Eliota: „Wędrówka magów”: Chłodem jpowiało, gdyśmy doszli... i tak da­lej. Aż do końca tego wiersza, kiedy czytamy

o zdumieniu jednego z magów Wobec faktu, że są świadkami zarówno Śmierci, jak Naro­dzin. Zapewne to pamiętacie. Dobrze, Shorty zaczyna od opowiadania, jak Eliot przed od­lotem do Sztokholmu na uroczystość wręczenia mu nagrody Nobla został zapytany przez re­portera, za jaki wiersz czy też książkę dostał tę nagrodę. Wchodząc po schodach do samolo­tu zawołał przez ramię: „Myślę, że za totum corpus

—■ Wyobrażacie sobie, jak ten półgłówek re­porter, najmilsi moi, przeczesywał utwory E- liota w poszukiwaniu czegoś pod tytułem „To­tum corpus”? Może myślał, że to powieść kry­minalna?

Dobrze, ale potem zabrzmiały złowróżbne nuty, już od pewnego czasu wkradające się

w orędzie Shorty’ego — coś o historycznośc® Chrystusa, a nawet o tym, że jest może jakiś Bóg.

Zatroskani, rzucaliśmy sobie niespokojne spojrzenia. Shorty zboczył z „tekstu”, żeby omówić esej Eliota o Wergiliuszu, który, zdaje się, przepowiedział na czterdzieści lat przed naszą erą przybycie Chrystusa w czymś pod tytułem „Czwarta ekloga” chyba nie czyta­łem tego — w czym jeden ustęp daje się wy­raźnie zestawić z Izajaszem i. nie tylko z Iza­jaszem, jak twierdzą ci, którzy się na tym znają. To kazanie trochę przerastało możliwo­ści mojej głowy, oczywiście. Ale jasny był dla mnie fakt, że Shorty zaczyna śpiewać na inną melodię niż ta jego zwykła: „Nie ma żadnych pewników, możecie wierzyć we wszystko, co chcecie”. Niektórzy z nas już lękali się o Shor^ ty’ego — że on się nawróci. Gdyby do tego do­szło, skończyłby się jako duszpasterz. Przynaj­mniej w tej okolicy, wśród ludzi oświeconych, takich jak my. Grzmiące krzykactwo Biblii po prostu by nie przemawiało tutaj.

Miałem też swoje problemy zawodowe. Na­brzmiewały one, odkąd ktoś, kto chwilowo przepadł bez wieści, zjawił się ponownie^ a mianowicie szanowny mój stary znajomy, „Zatkany Zlew”, ni mniej ni więcej,

Zatkany Zlew” rzucił posadę kierownika muzycznego w kościele i teraz ukazał się jako wokalista zespołu, który nazywał się „Wypry­ski”. Wydaliśmy album jego zespołu wskutek poruszenia, jakie wywołał swym występem na

festiwalu rock-and-rolla w stanie Massachu­setts — no, nazwa wybrana trafnie, sądząc z wyglądu głów tych, którzy przeżyli zamie­szki, będące uwieńczeniem owego festiwalu | połączone z ciskaniem bogactw mineralnych prizez melomanów w policję i w siebie nawza­jem. Zespół nie miał uniformów, każdy z „Wy­prysków” ubrany był po swojemu. „Bądź so­bą” — oto ich zasada. Jeden więc paradował w rynsztunku malarza pokojowego, inny w mundurze kolejarza, uzupełnionym płócienny­mi rękawicami i apaszką. Album wyszedł tak sobie, poza tym, że zawierał dwa przeboje z festiwalu. Słowa piosenek były niezrozumiałe, jeżeli w czasie słuchania nie czytało się za­łączonego tekstu. Okładkę albumu zdobiła fo­tografia wszystkich czterech „Wyprysków” w poszczególnych strojach i jednej naguski na pół leżącej u ich stóp. Ta lala, niejaka Delilah Wells, właśnie była dosyć modna dzięki temu, że zamieszczono jej zdjęcie na rozkładanej stronicy „Playboya”. Śmietankowa blondynka, która wyglądała tak, jakby ją powołał na ten świat pistolet cukierniczy do ozdabiania tor­tów. Najwidoczniej stała się dla mnie Muzą, bo kiedy usiłowąłem wyśnić coś, co by rekla­mowało ten album, wpadł mi do głowy pomysł napisania piosenki „Kociak z rozkładanej stro­nicy” — taki był tytuł. Strofy we mnie pło-, nęły, natchnienie ogarniało mnie od czasu do czasu w godzinach urzędowych.

Z rozkładanej stronicy kici-kić,

nie. powinnać tyle pić,

Kici-kić, chcę z tobą być!

Z rozkładanej stronicy aniele, gwiazd na niebie latem jest wiele, już czas, -

bym w blasku gwiazd . ujrzał na udzie twym wąskim odciśniętą klamerkę podwiązki!

Kici-kić z rozkładanej stronicy, to nie jest na wodzie pisane, bo tak się składa, hej, hej! że do mojego rozkładu, wpisałem cię, jej, jej! jej!

Po raz pierwszy w życiu dosiadłem pegaza poezji śpiewanej. Ten nowy kierunek Sprawił, że ożyły moje prawie pogrzebane ambicje pie- śniarskie. Wytrwale poddawałem różnym kom­binacjom kilka prymek, żeby wyłowić dobrą melodię z fortepianu jak pstrąga ze strumie­nia. Co najmniej sześć oryginalnych pomysłów^ muzycznych snuło mi się po głowie w wieczór, wigilijny, kiedy całą paczką wyszliśmy z ko­ścioła kolędując. Poczułem się kolędnikiem i za­pomniałem o swoim problemie. Uśmiechnięci ludzie dobrej woli wynosili nam z domów ajer- koniak albo zaprawione korzeniami czerwone wino, śnieg padał jedwabisty i miękki.. Koło godziny jedenastej byliśmy pod dobrą datą, niektórzy nawet pod bardzo dobrą, zaczęliśmy więc rozszerzać nieco nasz repertuar. W pew­nej chwili przed jakąś parterową willą jaśnie­jącą kolorowymi światłami śpiewaliśmy refre­ny z „Dziewcząt z Buffalo”. Śnieg padał coraz obficiej, a nasza gromadka w czapkach błazeń- skich i w szalikach wesoło ryczała:

Dziewczęta z Buffalo zróbmy sobie dzisiaj bal. zróbmy sobie bal, zróbmy sobie bal.

Dziewczęta z Buffalo, zróbmy sobie dzisiaj bal, Księżyc by miał żal* że wy śpicie!

Byliśmy rozpłomienieni, ale nie aż tak jak niski, o byczym karku facet, który nagle ukazał się w drzwiach tej willi.

Jest Narodzenie \ Pana Naszego, do cho­lery! — upomniał nas. Trzymał w ręce gazetę, światło w sieni tworzyło mu nad łysiną dziw­ną aureolę. Na podjeździe stał nowiutki poły­skliwy oldsmobile, może gwiazdkowy prezent dla rodziny. — Jeżeli nie potraficie zaśpiewać czegoś bardziej stosownego niż „Dziewczęta z Buffalo”, idźcie stąd i śpiewajcie gdzie indziej. Nie ścierpię takich wygłupów przed moim do­mem!

Zatrzasnął drzwi tak gwałtownie, że spadł wiszący na nich wianek z ostrokrzewu.

Nasza wesołość nie była lekceważeniem, nie była nawet zamierzona — wynikała w sposób naturalny z wylewności uczuć pod wpływem' kolędy „Cicha noc”, a także obfitych trunków i tortu owocowego. Podobno w okresie Bożego Narodzenia jest dużo samobójstw, co łatwo zro­zumieć, zważywszy zabójczo nadmierną dozę wzruszeń, przejedzenie się wspomnieniami dzieciństwa i niestrawną fikcją — gulaszem z mitów i eskapizmu — pa - której to uczcie codzienność, w jakiej się nużamy, wydaje się jeszcze gorsza niż przedtem. Jest to histeria i trzeba to wytrzymać podobnie jak szał wście­

kłości, gwałtowny płacz czy atak śmiechu. A- tak śmiechu Kose, na przykład.

Kiedyśmy swawoląc szli ramię w ramię da­lej ulicą, uradowany chichotałem w szalik. Po­nieważ miałem już muzykę do „Kociaka z roz­kładanej stronicy”, czarodziejsko wysnutą spo- J śród najróżniejszych melodii kościelnych i Świeckich, rozbrzmiewających mi w uszach. - Tylko że teraz słowa stały się problemem. J Żadna ze strofek, jakie wykoncypowałem do­tychczas, ani rusz nie podkładała się pod tę szczególną muzykę. Musiałem zacząć od po­czątku. Pieściłem się z rytmem i rymami w dzień iw nocy — iw biurze. Po prostu nie mogłem zająć się materiałami do albumu „Wy­prysków” i innych płyt, spiętrzonych na moim- biurku. Szef, rudzielec nazwiskiem McChesney, dokuczliwie dopominał się o nie. Pewnego dnia, kiśdy z serwetką bibułkową w kieszeni poroz­dzieraną wskutek przekreśleń i poprawek, któ­re nanosiłem ołówkiem, wróciłem z obiadu, czekał na mnie. Ściskał w garści plik brudno- - pisów „Kociaka”. Widok jego przypomniał mi żywo tamtego człowieka w drzwiach willi wściekającego się na „Dziewczęta z Buffalo”.

Więc to pan robi w godzinach- pracy — huknął donoinie, tak by jego zwierzchnicy sły­szeli, że przynajmniej on wypełnia swoje obo­wiązki. — Nic dziwnego, że produkcja stanęła i nie może się doczekać pańskich notek, panie Banghart. Słuchaj pan! — Zaczerwienił sję nie­bezpiecznie. Jego krągły nos wydawał się bar­dziej niż kiedykolwiek czerwoną żarówką, któ­

rą jakiś figlarz zabrał znad wyjścia z kina i wkręcił mu w środek twarzy. — Jeżeli trzy notki nie będą gotowe dzisiaj o piątej po po­łudniu, nie musi pan fatygować się do pracy jutro rano, panie Banghart.

Przejąłbym się tym zwolnieniem, gdybym nie wiedział, że firma podupada. To było zu­pełnie tak, jakby kopniakiem wyrzucono mnie z tonącego okrętu: nie potrzebowałem sam zbierać się do skoku. „Bezkonkurencyjne” prze­jęło inne przedsiębiorstwo nagrań, wchłania­jąc personel naszego biura w swój bardzo sprawny personel. Zapewne i tak bym nie przetrwał.

Przez jakiś czas byłem znów domokrążcą. Wszystkie sposoby sprzedawania towaru — wa­dy wymowy, powłóczenie nogą —< stosowałem swobodnie jak dawniej, wraz z nowym jeszcze jednym chwytem, udoskonalonym, żeby za­skarbić współczucie. Udawałem, że jestem imi­grantem i walczę o możliwość utrzymania się w tym wielkim kraju, którego obywatelem tak1 bardzo pragnę zostać. Rzeczywiście wzorowa­łem się na akwizytorach, którzy kiedyś dopro­wadzili mnie do zaprenumerowania zgoła zby­tecznych czasopism, dopóki nie pojąłem na­gle, że owe agencje organizując takie kampa­nie werbowania klientów, metodycznie bazują na możliwościach szantażu moralnego ze stro­ny tych rzewnych człowieczków, kulawych 1 z zadyszką u moich drzwi. Teraz odbijałem to

sobie po trosze. Powinienem był jednak prze- ' widzieć, że w końcu na pewno stanę przed kimś, kto ma naprawdę defekty, jakie ja uda­ję. A przecież byłem zaskoczony, kiedy kobie­ta w brudnym szlafroku otwierając przede mną drzwi też zaczęła seplenić. Sprzedawa­łem wtedy nie towar, tylko usługę. Za skrom­ną cenę dwóch dolarów starannie przez sza­blon malowałem adresy ludzi na krawężni-^ 'kach przed ich domami. Malowałem farbą zie-4 lonkawożółtą, widoczną w ciemnościach, żeby łatwo mogli trafić goście podjeżdżający, samo-: chodem czy wszystko jedno czym. Dopóki nie ,' wtrąciła się w to policja, zdobiłem krawężni- * ki tak, że ulice w Chicago błyskały i pulsowały; jeżeli ktoś lubi.takie rzeczy.

Mówi pan, zie jaką fprą pan maluje? — zapytała ta biedaczka po mojej salwie wstęp­nej.

Fosfs-zującą. — Z takich parszywych sy­tuacji człowiek się wyplątuje z całym wdzię­kiem, na jaki go w danej chwili stać.

Fosfss-cą?

Fosfs-zującą. Jazy się po ciemku. Wieco- rem. Zeby ludzie mogli psecytać. Pani popa- tsy. — Wskazałem dziełko, które'właśnie ukoń­czyłem po drugiej stronie ulicy.

Przyjrzała się, po czym ku mojej uldze po­trząsnęła głową i powiedziała, że owszem, ale nie dzisiaj. Odszedłem, utykając, na dowód, że pod tym słońcem są istoty jeszcze bardziej nieszczęsne niż ona. Ale odtąd już nie podpie­rałem swoich przemówień handlowych • żadną

ułomnością. Poprzestawałem na odgrywaniu zasłużonego cudzoziemca w £oraz to innym sty­lu: włoskim, niemieckim, hiszpańskim i uni­wersalnym wschodnioeuropejskim, trudnym do umiejscowienia, z grubsza bałkańskim.

Kocham ten krrra-i — mówiłem. — Chcę być dobrrry lojalny Amerrykanin, zarrabiać na życie tutaj. Stać się obywateli. Chcę studiować medycynę. Sprrowadżjić biednych rrrodźjiców ze starrego krrai-u. Ale wpierrw muszę prrra- cować na szkołę. Więc mailuję numerry na krrrawężnikach, żeby świecić po ciemku za dwa dollarry, prrroszę.

Miewałem przeciętnie po dziesięć takich zle­ceń dziennie, czyli około dwudziestu dolarów, czasami trochę więcej, ale była to praca nie­zbyt zadowalająca duchowo, że już nie po­wiem o fizycznych niewygodach, a nawet nie­bezpieczeństwie przesiadywania z moim szab­lonej i kubełkiem z farbą w rynsztokach. Na­pawało mnie jednak pewną dumą to, że umiem przedzierzgać się w różnych ludzi i- że tak płynnie mówię łamaną angielszczyzną. Zanim się przestawiałem, układałem elementy swego repertuaru w coraz to inne kombinacje i na zakończenie dnia przed naciśnięciem ostatniego dzwonka przyjmowałem najwyższe wyzwanie: łączyłem wszystko w jedną całość. Szurałem i powłóczyłem nogą po chodniku, wynędz­niały, jeszcze nife znający angielskiego należy­cie imigrant-kuternoga z rodzicami za żelazną .kurtyną, chętny do każdej pracy, byle tylko - uczciwie zarobić dolara. Ale to mi nie dawało

żadnych perspektyw. Nie stawałem się kimi. Nie wiedziałem, czym jestem — chociaż kie­dyś przez krótki czas wyobrażałem sobie, że wiem.

W takim stanie ducha słysząc dzwonek otwo­rzyłem własne drzwi i zobaczyłem przed sobą przylizanego eleganta z teczką w ręce, bez żad­nych wad wymowy ani innych braków i na pewno bez krewnych za żelazną kurtyną, ów kolega po fachu zapytał, czy nie przychodzi mi czasem na myśl, że chciałbym pisać.

Skąd pan wie, że pan nie potrafi? — Uśmiechnął się i zaczął opowiadać o swoich transakcjach literackich ż ludźmi, którzy — podobnie omamiani — zapisali się na kursy korespondencyjne pisania wypracowań, w czym właśnie on pośredniczy. Zgodziłem się wziąć od niego formularz egzaminacyjny, sumiennie- przedkładany przez to przedsiębiorstwo każde­mu aplikantowi, zdałem egzamin wprost za­szczytnie i już mogłem się zapisać na lekcje uprawiania beletrystyki.

Nie zwierzyłem się Rose, że tak postąpiłem, a tym bardziej że wyłożyłem od ręki dwieście dolarów na poczet ostatecznej sumy dolarów ośmiuset, ale ona w końcu wykryła to sama, bo nie mogłem wiecznie chować pokwitowań przekazów pocztowych i przechwytywać kore­spondencji. Dziwną tu rzeczą była nie bezuży- teczność tych kursów, tylko fakt, że wcale ich nie potrzebowałem. Prawie wszystko-, co mi pi­sał mój instruktor, przecież Rose mówiła mi osobiście. Przeczytała pierwsze moje opowia­

danie na cieszący się zawsze powodzeniem te­mat życia wśród możnych i potrząsnęła głową.

Musisz pisać o tym, co znasz — powie­działa dosłownie tak, jak mnie listownie pou­czał instruktor. Czy ty w ogóle wiesz coś

o życiu wyższych sfer? To znaczy, już błądzisz szafując takimi wyrażeniami jak „beau mon- de”, których tam nigdy się nie używa. Ani też nikt rzeczywiście kulturalny nie używa okre­ślenia . „kulturalny”, wyrafinowany nigdy nie mówi o wyrafinowaniu." Im takie słowa po pro­stu nie przechodzą przez usta. Nic a nic nie wiesz o tej warstwie społecznej.

"t Masz rację — przyznałem. .

Żeby lepiej się przygotować do zawodu pisa­rza, zacząłem pracować na pół etatu jako o-, grodnik w posiadłości Binghamów, która gó­rowała nad szykownym przedmieściem Pół­nocne Wybrzeże niedaleko Evanston. Państwo Bingham byli właścicielami hurtowni piekar­skiej i

Przystrzygając żywopłoty i odchwaszczając klomby mogłem podsłuchiwać rozmowy w pa­tio, kręcić się blisko otwartych okien, przez które słyszałem, jak państwo omawiają w po­kojach najmodniejsze aktualne problemy na wyrafinowanych płaszczyznach, skądinąd nie­dostępnych dla mnie: antybohaterowie, degra­dacja środowiskowa, zawiść falliczna. Nieraz przyczajony za krzewem trwałem na czwora­kach nieruchomo niczym jaszc-zurka, przez nie­skończone kwadranse i chłonąłem to wszystko. W pewną sobotę pod koniec sierpnia przepra-

cowałem całą dobę pomagając budować prowi­zoryczną scenę, na której nazajutrz w czasie przyjęcia w ogrodzie odbyło się przedstawienie trupy baletowej, przy czym libretto specjal­nie napisał miejscowy artysta, odtwarzający swoją twórczością życie rdzennie amerykań­skie. Kilku z nas, najemnikom, wolno była zza krzewów oglądać premierę tego baletu zaty­tułowanego „Suita stanu Iowa”. Na scenie pa­robcy gonili dziewczęta wśród wysokiej kuku­rydzy, gdy tymczasem tancerki w rolach sta­rych kobiet łaziły noga za nogą, mając symbo­lizować bliskie wyczerpania kopalnie ołowiu w okolicach Dubuque.

Ostatecznie niewiele tworzywa literackiego znalazłem zarówno w posiadłości Binghamów, jak w ich piekarni, do której mnie spławili, ledwie nadeszła jesień i pomoc w ogrodnictwie stała się zbyteczna. Przez cały ten czas każdą chwilę wolną od pracy poświęcałem na pisanie. Tym razem wybrałem sobie temat opowiada­nia zupełnie inny, odrębny, a przecież tak samo cieszący się powodzeniem temat nierządnicy

o złotym sercu.

Rose po przeczytaniu tego opowiadania znów potrząsnęła głową, podobnie jak mój nauczy­ciel korespondencyjny, aczkolwiek on zrobił to listownie za zaliczeniem pocztowym.

I znowu nie piszesz o tym, co znasz — powiedziała — czy ty w ogóle wiesz o prosty­tutkach i prostytucji coś więcej niż o wytwór-' nym towarzystwie? Wymień mi bodaj jedną I rzecz.

Masz rację — przyznałem posępnie, wło­żyłem kapelusz i wyszedłem na spacer.

Z rękami w kieszeniach wlokłem się od rogu do rogu, roztrząsając swoje trudności. Potem skręciłem w prawo, potem w przeciwnym kie­runku i minąłem trzy czy cztery przecznice ja­kiejś bocznej ulicy, zanim sobie uświadomiłem, ze prawie mimo woli zmierzam do tak zwane­go domu o złej reputacji. To była knajpa „Klub Dwudziestu Czterech Godzin”. Szyld jaśniał czerwonym neonem w poprzek chodni­ka, umieszczony na wysokości podłogi pierw­szego piętra tego jednopiętrowego budynku pokrytego imitacją cegieł, i wszystkie trzy gór­ne okna były zasłonięte tak, że szpary przy krawędziach wyglądały jak kreski przygaszo­nego światła. Dosyć długo stałem po drugiej stronie ulicy i patrzyłem. W barze przesuwały się mgliste postacie, stłoczona gromadka oglą­dała telewizję. Pełgająca szarozielona łuna te­lewizora była najupiorniejszym i jednocześnie najwyraźniejszym szczegółem widoku przede mną. Doleciała muzyka, która w żadnym razie nie mogłaby mieć nic wspólnego z tą ektoplaz- mą — muzyka z szafy grającej. „Mexicali Ro­se”. Przeszedłem przez jezdnię i wkroczyłem do „Klubu Dwudziestu Czterech Godzin”.

Bary sprawiają, że stajemy się insessores —7,* tak określa się po łacinie ptaki siadające. Jed­no z wielu, wielu słów, jakich się mimochodem nauczyłem, kiedy sprawdzałem w słowniku określenia używane przezi Rose, pragnąc spro­stać jej w naszych dyskusjach. Serendipizm —

od Serendip, dawna nazwa Cejlonu, dar znajS dowania rzeczy cennych i miłych bez ich szu­kania. W pięciu czy sześciu siedzieliśmy jak ciche ptactwo morskie, które dla zabicia czasu przysiadło na mokrym występie skalnym, 1 jak huk morza miarowo dolatywała muzyka szafy grającej z długiej sali za nami, gdzie ptaki lą­dowe przywiane wiatrem w te obce strony że swego naturalnego środowiska gnieździły się w drewnianych „dziuplach, niektóre trącając się dziobami, zanim odlecą na gody gdzie indziej, inne tylko siedząc tak jak my, zgarbione pod nastroszonym upierzeniem w jednostajnych podmuchach rozpylanej muzyki. Wypiłem szybko trzy whisky, żeby się wzmocnić przed przystąpieniem do manewrów na nie znanym mi wybrzeżu. Już coś wiedziałem, bo jakiś ma­rynarz w przepisowej długiej granatowej kurt­ce marynarki wojennej zapytał barmana:

Co słychać u matki Carrie?

I otrzymał odpowiedź:

Jest na górze ze wszystkimi córeczkami

Mówiąc to barman nie oderwał oczu od dra­matu na ekranie telewizora, rozgrywającego się jak niemy film przy zgoła niedorzecznym^ typowym dla lat dwudziestych akompaniamen­cie, ponieważ muzyka szafy zupełnie zagłuszała fonię. W dwie minuty po zniknięciu maryna­rza gdzieś w głębi lokalu niemłody facet w ma­rynarce z brązowego samodziału dopił piwo, przeprowadził z barmanem taki sam krótki dialog i też uszedł w krzykliwy półmrok.

Zorientowałem się, że podsłuchałem hasło i odzew, chociaż nie powiem, żeby oni z tego robili wielki sekret. Tak czy oWak, to było to. Wypiłem jeszcze jedną szybką whisky, po czym przesunąłem się boczkiem na drugi koniec ba­ru, za którym barman oglądając dramat tele­wizyjny teraz wycierał szklanki. Ze wzrokiem również wlepionym w telewizor zapytałem:

Co słychać U matki Carrie?

Na górze z córeczkami.

Ruszyłem szpalerem lóż do drzwi z portierą, w których znikali moi poprzednicy. Prowadziły na krótki korytarzyk i schody. Po schodach do­szedłem do następnych drzwi. Te były za­mknięte na klucz. Stałem przed nimi niezde­cydowanie przez kilka minut wytężając słuch, ale szafa grająca na dole tak ryczała, że zdo­łałem- dosłyszeć zaledwie parę oderwanych od­głosów: od czasu do czasu słówko, kroki, skrzypnięcie drzwi cicho zamykanych. Przy­kucnąłem i zajrzałem przez dziurkę od klucza, ale nic nie zobaczyłem. Klucz tkwił w dziurce. Postałem tam jeszcze trochę, przytaczając so­bie własne argumenty i podsumowując sytu­ację: Jestem tu wyłącznie jako obserwator, chodzi mi o zapoznanie się z takim życiem. Nie mam zamiaru być tu gościem ani robić czego­kolwiek poza badaniami koniecznymi, żeby moja twórczość tchnęła autentyzmem. Dokład­nie to sobie wbiłem do głowy, kiedy nagle usłyszałem za drzwiami coraz bliższe kroki. Zapukałem.

Klucz obrócił się w zamku, drzwi otworzył

siłacz w golfie. Miał co najmniej sześć stóp wzrostu i wklęsły nos.

Tak? — zapytał wypuszczając marynarza! który minął mnie prędko, z głową zwieszoną!

Co słychać u matki Carrie? — pytam

i uśmiecham się. — Chciałem tylko wiedzieć, co słychaĆHi niej i jej córeczek.

f— Dwadzieścia pięć dolarów powiedział siłacz. Machnął ’ kciukiem na znak, że mogę wejść.

Kiedy wyłuskałem te pieniądze, poprowadził mnie do dużego, raczej nijakiego salonu czy? też poczekalni, gdzie siedziały cztery dziewy: czyny w pierzastych negliżach wśród lamp z matowymi żarówkami o dosyć słabej mocy, ale z jaskrawymi abażurami, co. nadawało wszetecznictwu nastrój * tłumionej wesołością Całe to wnętrze niewiele miało wspólnego z przepychem domów publicznych opisywa­nych w książkach i pokazywanych w kinie — naprawdę niewiele. Gdzie tu, do diabła, te plu­szowe kanapy, złocenia na ścianach, draperie:; z aksamitu, już nie mówiąc o strzelających kor­kach szampana i kaskadach sprośnego śmie­chu? Skąd pisarze, którzy tworzyli takie fał­szywe obrazy, czerpali materiały? Jeżeli to ma świadczyć o ich literackich możliwościach, rę­czę, że nie potrafiliby napisać zwykłego wypra­cowania domowego. No, teraz wiedziałem, że ja swoje napiszę dobrze. Usiadłem, zamówiłem whisky u siłacza, który poza pełnieniem innych funkcji, prowadził na górze mały barek, i za­cząłem gawędzić z dziewczynami.

Była to stadnina złożona z ośmiu i na pew­no wszystkie je zobaczyłem w toku zmian na­stępujących co piętnaście minut dokładnie od­mierzanych przez siłacza. Chodził wtedy po korytarzu stukając w pierwsze, drugie, trzecie

i czwarte drzwi i wołał:

Czas się skończył!

Tymczasem w salonie były zwykle pod ręką trzy albo cztery, jeżeli nie chciało się czekać na powrót którejś chwilowo zajętej. Chodziło mi o dziewczynę zdolną do wypowiedzenia słów, które stanowiły pointę, myśl przewodnią mojego opowiadania. Żeby to opowiadanie po­prawić, musiałem dopracować postać ulicznicy walczącej z siłami syndykatu. Ona nie chciała brać. klientów narzucanych jej przez syndykat, lubiła ich wybierać sama i na tym opierał się cały temat. Nie załamałaby się w swojej du­mie pomimo wszelkich upokorzeń i poniewie­rek. I właśnie temu miała dać wyraz w decy­duj ącym momencie.

- Ja —' miała oświadczyć prostując się jak struna i wyniośle spowijając się w kimono — nie prostytuuję mojego talentu.

Tu zaczynały się koszty własne. Naturalnie szukałem pierwowzoru, który w dodatku do złotego se^ca odznaczałby się taką cechą— wy­branie go i przestudiowanie stanowiłoby śro­dek do wzbogacenia charakterystyki bohaterki mego opowiadania. Chcąc nie chcąc już uzna­łem, że będę musiał rzeczywiście być klientem którejś, żeby zaznajomić się z nią trochę, jak również usłyszeć coś niecoś o tych procesach

i procedurach. Nie potrzebuję, rzecz jasna, iść na całego. To wcale nie jest konieczne i bez tego wniknę w atmosferę środowiska, nawet dogłębnie.

Była mała, ruda dziewczyna imieniem Do- reen, w szlafroku jabłkowozielonym, raczej rześka, dowcipna na swój dosadny sposób. By­ła Suzette, prawie jej bliźniaczka, tyle że ja- , snowłosa. Była Murzynka koloru kawy z mle­kiem, która w czerwonym stroju do tańca -1 brzucha wciąż chodziła wokoło, popisując się lubieżnie swą figurą. I była wysoka posągowa / brunetka siedząca w kącie, jak gdyby nurto- i wały ją jakieś myśli. Sprawiała wrażenie po­wściągliwej, może przy bliższym zbadaniu oka­załaby się dumna, ale czy pod tą powłoką bije i czułe serce ^ wątpiłem. W istocie nie wyda- i wało się, by złote serce miała, którakolwiek z nich, dopóki nie powiedziałem, że jestem pi­sarzem. Wtedy wszystkie zaczęły mnie obie- 1 gać. Posypały się pytania. Skąd ja biorę pomy­sły? Jakie jest życie pisarza? W jakich godzi­nach pracuję, jakie nawyki mam przy pracy? | Czy znam inne sławne osobistości? Czy muszę szukać natchnienia? Przez ten czas kilku klien- ■ tów się przewinęło, a dwaj, zamiast potem wyjść, zostali, żeby przyłąćzyć się do rozmo- , wy, której byłem porządnie* y ż naoliwioną f osią. Jeden z tych dwóch, dosyć otyły komiwo- ' jażer w przejeździe, powiedział, że jego żona próbuje pisać artykuły, raz nawet zamieścili w jakimś piśmie poświęconym psom i kotom jej artykuł o imionach zwierząt domowych.

Ona radzi, żeby zaczekać, aż ten kot czy pies ustali swoją osobowość i dopiero wtedy nazwać go tak, by mu to odpowiadało... nie spieszyć się — powiedział mrugając do Suzet- te.

Ostatecznie wybrał ją i odeszli oboje kory­tarzem. Dyskusję literacką podtrzymywał ten drugi, stary chudzielec w ubraniu znacznie dla niego za dużym. Opowiadał, jak jego znajomy złamał nogę niedaleko domu Johna P. Mar- quanda. Wkrótce jednak i ten stary pryk od­szedł z pucołowatą Estelle, co ogranicżyło mój wybór do pozostałych czterech. Siłacz zaczy­nał się . niecierpliwić §1| chociaż postawiłem trunki personelowi za następne trzydzieści do­larów, najwyraźniej uważał, że głupio tracę czas. No i gdzież ta idealna, ku satysfakcji ar­tystycznej bohaterka mojego utworu, dziew­czyna w rodzaju Claire Trevor, tej aktorki filmowej, doświadczona, kuta na cztery nogi, nawet bezwzględna, ale sympatyczna przy tym i zdolna do całkowitej lojalności?! W koń­cu wybrałem rudą Doreen, która wydawała się w sumie najbardziej wylewna i najwraż­liwsza z nich wszystkich. Chciała wiedzieć

o moim zawodzie wszystko, a zawsze pochle­bia mężczyźnie wypytywanie-o jego zawód.

Długo się pisze książkę? — zapytała- roz­pinając zamek błyskawiczny w klitce, do której mnie wprowadziła.

To zależy. Czasami rok, czasami dwa lata. Bywają rozdziały płynące spod pióra same, in­ne znów przychodzą w pocie czoła — poinfor-

mowałem cytując zapamiętaną wypowiedź J pewnego powieściopisarza. — Ale powiedz mi

o sobie. Od dawna pracujesz w tej branży?

Odkąd ukończyłam dwadzieścia jeden lat,

a mam obecnie dwadzieścia pięć. Mężczyźni I łakną życiorysu dziewczyny tak samo jak jej | ciała. Dlaczego? Ale na jedno i drugie prze- ; cież nie mam czasu, więc lepiej rozbierz się 1 prędzej, jeżeli chcesz coś mieć za swoje pie- ~ niądze, zanim Nick walnie w drzwi. Miałam tu kiedyś wieczorem takiego jak ty intelektuali- 'l stę, tylko że on był muzyk i zauważył, że Nick J zawsze wali w drzwi cztery razy i to brzmi ¡ zupełnie jak początek jakiejś symfonii Beetho-.-lffl vena, która podobno jest stukającym do' drzwi \ przeznaczeniem... da da da da! Słyszysz to? Właśnie walnął do Süzette. Nie wiesz, jaka to symfonia?

Mogę sprawdzić. Dlaczego on stuka las­ką?

Nie wiem. Zabierzmy się do twojej.

Och, doprawdy ja...

, — No, połóż się. Będę czynić honory domu. ;

Nie widziałem nic niewłaściwego w tym, że pozwalam, by porozpinała mi ubranie — prze- • • ciwnie, w ten sposób dążąc do autentyzmu mo­głem zobaczyć z bliska jej metody i fachowość) J sztuczki takie i owakie przy odrobinie wkładu > osobistego, kiedy ona gawędząc i już to zwil­żając językiem swe pulchne czerwone usta, już to ściągając je w koncentryczne kółko, prze­pychała guziki mojej koszuli przez dziurki, mocowała się z moim krawatem. Nie było w

tym nic a nic złego, doprawdy, skoro nie mia­łem żadnych zdrożnych zamiarów. Skoro po­wziąłem plan, żeby ściśle go przestrzegać.

, I niebezpieczeństwa, że plan weźmie w łeb, raczej nie było, sądząc z mojej formy, kiedyś­my przy sobie leżeli. Król Dawid „nie zagrze­wał się”, jak sformułowali to autorzy Starego Testamentu. Rzeczywiście umieli się wysłowić, ci biblijni faceci, i w dodatku podsunąć czło­wiekowi właściwe lekarstwo na kłopoty. Po­bożny czytelnik zapewne pamięta, że zamiast posyłać tego cierpiącego monarchę do geron- tologa czy też do psychiatry za dwadzieścia miarek jęczmienia, po prostu wrzucili mu pod kołdrę młodą dziewczynę. Otóż takiej właśnie kuracji zostałem chcąc nie chcąc poddany. Bo to, co my mamy — jakby tu powiedzieć — wcale ni© z naszej winy objawia się w całej rozciągłości zgoła dla nas nieoczekiwanie. Po­znałem coś niecoś z zabiegów i nakłaniań, w jakich celują te mistrzynie aktu miłosnego, po­słuchałem szeptów wlatujących mi prosto w ucho: „No, dzieciaku”» i „Brawo, ach, właśnie” oraz różnych innych słówek zachęty, a potem. nagle znalazłem się. bezradny w oplocie jej rąk. Łagodnie, przymilnie nasunęła mnie na siebie, witając z otwartymi nie tyle rękami, ile nogami, różowymi, nota bene, i piegowaty­mi. I chociaż nie dał się od razu powitać, po­mimo zręcznych pieszczot, jeden fragment mo­jej osoby, bezbronny miąższ, nie zsiadająca się galareta błogości, w końcu — o wiele za póź­no — poczułem, że wpadam. Jak gdyby sam

szpik moich kości wsysały jej lędźwie, sumień-j nie spazmatyczne i rozfalowane. Widziałem, że ona się zgrywa podobnie jak ja się zgrywa?! łem w roli kulawego domokrążcy, ale i tak do­ceniłem solidne wykonanie tej części usługi. Potem westchnęła przeciągle, drżąco, ja wes­tchnąłem też i klapnąłem na łóżko, wyczerp^ ny, akurat w chwili, kiedy rozległy się cztery walnięcia w drzwi.

r Czas się skończył!

■— Mogłabyś zobaczyć się ze mną kiedyś? — zapytałem wkładając ubranie.

Jestem tu co wieczór od siódmej.

Ale pytam, czy mogłabyś tak zwyczajnie, w ciągu dnia.

Przy odziewając się znieruchomiała i spoj­rzała na mnie podejrzliwie. Z wolna twarz jej, jak dziecku na widok niespodzianki, rozjaśnił uśmiech.

No pewnie — powiedziała. — Skoro chcesz. Mieszkam w tym dużym bloku na ro­gu. Podam ci mój numer telefonu, jeżeli masz jakiś ołówek. Ty jesteś inny.

Nie zabrakło niczego, jeśli chodzi o miejsco­wy koloryt i autentyczne szczegóły sposobu życia, który poddawałem analizie w następ­nych dniach. Bo nagle zacząłem się bać, że mo­że coś złapałem. Odkąd ta myśl zapuściła we mnie korzenie, zakrzywione jak haki, niewiele słów przelewałem na papier; odrywałem się od pracy twórczej Co pięć minut, żeby pobiec

do łazienki i sprawdzić, czy są jakieś objawy. Nieraz nawet przy maszynie do pisania pomię­dzy jedną salwą ogniową czcionek a drugą do­konywałem naprędce tych cholernych oglę­dzin. Zawsze interesujące są podniety, od któ­rych uzależniają ciągłość wysiłków twórczych wielcy pisarze. Czytałem rozprawkę o tym w czasopiśmie przysyłanym mi przez moją uczel­nię za zaliczeniem pocztowym. Shelley,' żeby znaleźć natchnienie, poddawał głowę działaniu gorąca. Jakiego gorąca i jak on to robił, nie sprecyzowano — być może wsuwał głowę do pieca na kilka minut albo owijał nagrzanym ręcznikiem. Heine kładł się na kanapie i leżał przez jakiś czas (podnieta raczej liie bezpo­średnia, ale pomaga zebrać myśli). Roussęau pił piwo. De la Mare potrzebował tytoniu, że­by się rozkręcić, Hart Crane —ąlkoholu. i mu­zyki jazzowej, Schiller — zapachu zgniłych jabłek. W moim przypadku już samo to, oo pisałem, pachniało mi dostatecznie brzydko, tak więc każde zdanie natychmiast pociągało za sobą następne.

Pieczenia przy oddawaniu moczu nie było ani pierwszego dnia, ani drugiego, ani trzecie­go, dopiero na czwarty — czyz uchodzeniu re­sztek nie towarzyszy lekko parzące kłucie? Cóż za nędzna sprawa w okresie szlachetnej cnotliwości — ponieważ rozumie się samo przez się, że przechodziłem teraz odrodzenie moral­ne, przy którym wszystkie moje poprzednie stany łaski wydawały się nieomal ich utratą. To odrodzenie było zdecydowane, utwierdza­

jąc we mnie zasadnicze wartości duchowe. No, ! najpierw ograniczałem picie wody w obawie! przed częstymi sprawdzianami, potem zaczą-l łem żłopać całe kwarty, żeby sprawdzać jak najczęściej, przy czym każdy bieg do łazienki dawał jeszcze jedne dwadzieścia minut odro­czenia. Może warto, myślałem, zapisywać to, te wyrzuty sumienia tak na gorąco? Wykluczone, Zbyt dojmująco je przeżywam. Może kłucie było tworem mojej przepracowanej wyobraź­ni, Oczywiście! Phiii! Piąty dzień nadszedł i minął. Czy mógłbym już odetchnąć z ulgą? Co tchu pobiegłem do miejscowej biblioteki

i poprosiłem o encyklopedię lekarską. Usia­dłem w kącie działu bibliografii, zgarbiony, ręką zgiętą w łokciu osłoniłem tę księgę, pal­cem założyłem inną stronę, żeby natychmiast otworzyć na niej, gdyby ktoś zatrzymał się w pobliżu. Zacząłem czytać informacje na wiado­my temat: „...pojawia się zwykle w okresie od pięciu do ośmiu dni po zarażeniu”. Osiem dni! Jeszcze całe trzy doby czekają mnie na tym łożu z kolców, zanim dostanę się na koło na­stępnych tortur... Nie, nie wymawiaj tego,.- A właśnie że tak, nie uchylaj się przed fakta­mi. Jednak nie, o tamtych objawach nie czy­taj. O Boże, ale zrozum, że to następny punkt wkrótce będzie na porządku dziennym. Jeszcze trzy doby mocowania się z tym potworem, za­nim ryknie jego bliźniak, którego miano zna­my.

Każdy hipochondryk jest studentem medy­cyny. Ja z dnia na dzień stałem się hipochon-

drykieih, a więc i studentem. Wyspecjalizowa­łem się nie tylko w stawianiu diagnozy, ale i w szerzej pojętych problemach zdrowia pu­blicznego. Procent chorób W znów się pod­nosi, trzeba temu przeciwdziałać. Naszą jedy­ną nadzieją jest uświadomienie społeczeństwa, uświadomienie i zaalarmowanie. Studiowałem również relacje w gazetach o sankcjach dys­cyplinarnych wprowadzonych niedawno w wal­ce z prostytucją. W Waszyngtonie, okręg Co­lumbia, i w niektórych, innych miastach tajne policjantki udając dziewczyny uliczne zwa­biały klientów i pakowały ich wszystkich za kratki z pomocą gliniarzy przyczajonych. nie­daleko w samochodach patrolowych. Uważa­łem jednak, że to granda.

Wolny od tej jednej zmory przystąpiłem do studiów naprawdę ciężkich.

Skorzystałem z szansy' po południu, kiedy jak zwykle w dziale bibliografii szumiało od gimnazjalistek, które myszkowały wśród ksią­żek na półkach lub siedziały przy stolikach i coś sobie notowały, pochylając głowy z dłu­gimi włosami, przygrzewając krzesła ciepłem dojrzałych bioderek. Och, jakże chciałbym szukać wiadomości o osmozie albo o wojnach punickich, albo o głównych bogactwach natu­ralnych Wenezueli. Zbiorowa wonność tych dziewczątek była dla mnie powiewem powie­trza z Ogrodu, z którego zostałem wygnany — bo któż miałby szanse na rajskie rozkosze ze swoją żoną, jeśli jego męskość jest obwisłym płomieniem? Użyłem słowa „szansa” specjalnie

£o raż drugi na przestrzeni kilku iinijek, nieważ ono symbolizowało moją obsesję. Ile­kroć strzelało mi w oczy ze strony druku, ile-- kroć' słyszałem je z czyichkolwiek ust, stera« ny mój umysł automatycznie po „szan” zmie­niał sylabę. Kiedy można się spodziewać, że ten odwieczny pączek różany się ukaże? Po­rwałem encyklopedię lekarską z półki, znalaz­łem ostatnie wolne krzesło i zacząłem chłonąć dane:

Tradycyjnie uznaje się, że... nabyty przez majtków Kolumba od Indianek w Ameryce!

i przywlęczony do Europy...” — Mniejsza

o importerów, przejdźmy do szczegółów istot­nych. — Tę chorobę Francuzi nazywają wło­ską, a Włosi francuską... — Wiemy, wiemy. Pomińmy wstawki humorystyczne, dobrze?! Dalecyśmy od tego, żeby się bodaj uśmiech­nąć. — Przyczyną jest pasożyt zwierzęcy spi- rochaeta pallida... Po zakażeniu choroba zwy­kle dzieli się na trzy stadia. Pierwsze stadium sygnalizuje szankier występujący w punkcie^ przedostania się zarazku do organizmu. Two­rzy się mniej więcej w sześć tygodni po- za­każeniu. — W sześć tygodni! Więc jeszcze pięć do przeżycia na tej skwierczącej patelni? Granica mojej wytrzymałości to dwa tygodnie, może trzy, ale to już najwyżej. I co jeszcze tak milutkiego prżeczytamy tu w dalszym cią­gu? „Gdy szankier się tworzy, spirochaeta już przenika do wszystkich części ciała”.

Kiedy przedtem mijałem biurko, przy któ­rym siedziała bibliotekarka, pani Rodne, wi­

działem, i to nie w urojeniu, że ona ma na so­bie sukienkę w groszki. A przecież teraz jej tęga postać pląsała mi przed oczami cała w ciemne plamy. I wydawało mi się, że na wszy­stkich innych osobach w sali, nawet na męż­czyznach widzę podobne piętna. Czyżby oni też przez sekundy, odkąd na nich przelotnie patrżyłem, zarazili się wysypką? Sama ta sala zaczęła się chwiać, rozpływać niczym budowla w filmie surrealistycznym, zachodząc mgłą co­raz bardziej, w miarę jak opuszczałem głowę ku zagięciu łokcia. Jakiś instynkt samoobrony nakazał mi tę encyklopedię, sowicie naładowa­ną cukierkami informacji, zamknąć, żeby nikt, kto pospieszy mi na ratunek, nie zorientował się, czym jestem tak przejęty, żę aż zasłabłem. Żaden miłosierny Samarytanin nie ukazał się jednak, co rad stwierdziłem, kiedy oprzytom­niałem, w minutę zaledwie czy dwie minuty później.

Ale już tego było dosyć jak na jeden dzień

i musiałem sam sobie udzielić pierwszej pomo­cy. Odstawiłem encyklopedię na półkę, po czym przemknąłem się do knajpy po drugiej stronie ulicy. Nawet w dobrotliwym półmroku barowego lustra twarz miałem jak wyrzeźbio­ną ze zmarzniętego nawozu. Pamięć moja pra­cowała, żeby wzbogacić uzyskane przed chwi­lą informacje, gmerała wśród wszystkiego, co dawniej słyszałem, bądź czytałem na ten te­mat. Ojcowie „dziwnie” chodzą po kuchniach w ponurych powieściach odmalowujących za­gładę całych rodzin, na które spada kara za

grzechy takich ojców. Właśnie, kołowacizna, bezwład ruchowy to jeden z jaskrawych skut­ków ubocznych. Zaraz nasuwa się myśl o czar­nych owcach na zesłaniu w zapadłych tropikal-t nych dziurach, o tych nieszczęśnikach już nie­zdolnych do stawiania jednej nogi przed drugą bodaj na tyle, by jakoś doczłapać do miejsco­wego urzędu pocztowego, gdzie czekają pienią­dze od krewnych, którzy wygnali ich z kraju precz sprzed swoich oczu. I jeszcze to pytanie: nos „siodełkowaty”, czyż nie jest objawem w trzecim stadium, kiedy choroba zżera kości i...? Wypiłem trzecią whisky, pędem wróciłem do biblioteki, pragnąc raz z tym skończyć.

Słowa, które teraz wypełzły do mnie z tej stronicy, były kłębowiskiem gadów wstręt­niejszych niż poprzednio. „W drugim stadium ...ogólna wysypka... włosy mogą wypadać... Trzecie stadium obejmuje wszystkie późne objawy... rozpadanie się tkanki... wątroby, ko­ści, opon mózgowych... bezwład ruchowy... i w ostatnich swoich skutkach formę obłędu znaną pod nazwą pareza. Jest to...”

Schodząc ze schodków biblioteki, zataczałem się, prawie nie mogłem stawiać jednej nogi przed drugą. Już? Masz za swoje, chłopcze. To przypadek galopujący. Nie ulegało wątpliwo­ści, że idę „dziwnie”, kiedy wracałem do knaj­py. Tam zdrętwiałymi palcami chwyciłem się kurczowo mokrej krawędzi baru, żeby pode­przeć tę odrobinkę sił, która mi została w no­gach jak z waty. Nie patrzyłem w lustro, bo bałem się, że zobaczę wklęsłość już zaczynają­

cą szpecić mi nos. Językiem nieustannie prze­suwałem po całej jamie ustnej w poszukiwaniu „plam śluzowych” i innych uszkodzeń wysła­wianych w tej przyjemnej lektrurce, jaką się uraczyłem. Następnych parę dawek odwiecz­nego chloroformu zamiast mnie uspokoić, tyl­ko ogrzało wylęgarnię żmij, które rozmnażały się w mojej głowie. Spałem źle. Śniły mi się paskudztwa wszelkiego rodzaju-. Obudziłem się z językiem obłożonym na grubość cala. Szoro­wałem język szczotką do zębów, aż się krztu­siłem. Oczy miałem jak pęcherze nabiegłe krwią.

Tak nie mogło być dłużej. Pod koniec czwar­tego tygodnia, kiedy po raz tysiączny ogląda­łem ostrożnie przedmiot mojej troski, dozna­łem wrażenia, że widzę różową plamkę blisko czubka. Dreszcz grozy przeleciał mi po krzyżu. Czy to rzeczywiście to, czy tylko skutek czę­stych badań pociągających za sobą chwytanie

i maltretowanie mojego biedaczka. Obejrzałem dokładnie ręce i twarz — nie ma na nich ja­kichś skórnych drobnostek podobnych do tej? Po środku różowej plamki był biały punkt, zwykły przy wielu wręcz ogrodowych odmia­nach krost. Ale nie zniknął, w istocie, powięk­szył się. Czas pójść do lekarza.

Mogłem był zrobić to wcześniej, skończyć z tą całą Schrecklichkeit w taki czy inny spo­sób, ale powstrzymywała mnie jedna rzetz. Pewność, że lekarz musi zgłaszać każdy przy­padek choroby społecznej (co za nazwa!) wła­dzom służby zdrowia, a ta naturalnie pilnuje

wtedy człowieka, prawdopodobnie składa mu wizyty śledcze w miejscu zamieszkania. Roz­myślałem o tym zdenerwowany, kiedy traf chciał, że przechodziłem obok domu, w którym przyjmował weterynarz. Od weterynarzy pra­wo chyba nie wymaga zgłaszania chorób lu­dzi i przecież mają oni dosyć wiedzy medycz­nej, by postawić diagnozę. W oszołomieniu im­pulsywnie zboczyłem na krótki chodnik pro­wadzący do otwartych drzwi przy tabliczce: „Gomer Beansod, dr wet.”.

Nazwisko wydawało mi się dosyć złowiesz­cze. Rozpraszało resztki Wątpliwości. Wiedzia­łem, wchodząc w te drzwi, że cierpię na obie społeczne choroby naraz — pierwszą w póź­nym rozkwicie, drugą już bliską swego końco­wego stadium. Złe przeczucia mogły też bu­dzić odgłosy, które mnie powitały w pustej po­czekalni: jazgoty, wyeie, szczekanie i ujadanie innych pacjentów tego lekarza dolatujące z psiej kliniki za domem. W gabinecie lekar­skim, kiedy tam zajrzałem przez otwarte drzwi, też nie było nikogo. Wkroczyłem tam

i doszedłem do przeciwległych drzwi. Otworzy­łem je, wyjrzałem na podwórko z psimi budami, również bezludne. Zupełnie jakby wszystkich stąd wymiotło, albo jakby ich pożarły w akcie jakiegoś ogólnego buntu te hałaśliwe bestie. Upłynęły ze dwie minuty. Wrzawa zwierzęca ucichła i usłyszałem zza ściany .najwidoczniej prywatnego mieszkania doktora Beansoda głos ludzki. Wziąłem stetoskop i przycisnąłem kon­chę, czy jak się to tam nazywa, do tej ściany.

Spróbowałem wyłowić treść rozmowy wyraź­nie telefonicznej. Jakaś kobieta, pani Beansod niewątpliwie, gawędziła przez telefon z przy­jaciółką. Głos miała niski i śmiała się co chwi­la, chociaż śmiech to był, jak na moje wyczu­cie, nerwowy, niezbyt radosny.

po prostu w krwawym pocie czoła. Och może za mocne określenie... nie, nie za mocne, jeśli chodzi o zapisanie się do klubu rekreacyj­nego „Strumyk pod Cedrami”. Bangshawowie nas wprowadzają i mamy dwóch członków po­lecających, nie powiem kto to, ale tylko jeden z nich coś naprawdę tam znaczy. I są tylko trzy wolne miejsca, trzy na osiemnaście kan­dydatów, Agnes. Po prostu nie wiem. Sprawa wisi na włosku. Gome’owi szalenie to leży na sercu z powodu golfa, a także z powodu pozy­cji towarzyskiej, i już sama nie wiem, co zro­bimy, jeżeli okaże się, że nic z tego. Ręce nam opadną...

Tak?

Odwróciłem się. W drzwiach prowadzących na podwórko ^ gdzie te Psy Baskerville’ów dostrajały się znowu —- stał niski łysy facet

0 piwnych oczach pełnych jakiegoś napięcia

1 przebierał palcami w kieszeniach swego bia­łego kitla, miętosząc w nich coś — pieniądze, klucze, instrumenty. Atmosferze rodzinnej te­go domu brakowało spokoju. Ci ludzie potrze­bowali pomocy. Oderwałem stetoskop od ścia­ny i upuściłem na pobliski stolik, przecierając oczy, szczypiąc się w nasadę' nosa z takim w es-

tchnieniem, jakim ludzie wolnych zawodów dają do zrozumienia, że mają ciężki dzień.

Doktor Beansod?

Tak. Czym mogę panu służyć?

-—Przyszedłem z prośbą dosyć niezwy­kłą — powiedziałem. — Mój problem jest do- syć szczególnym problemem... chociaż stanow­czo nie jest to problem niesłychany. Żeby przystąpić już do rzeczy... Zapalimy?

IgM Nie, dziękuję.

Ja wypalam trzy paczki tych dziennie.^ a w ogóle jestem niepalący. — Zapaliłem pa­pierosa zapałką, którą ostatecznie musiałem, włożyć do kićszeni, bo nie było nigdzie żadnej popielniczki. Zaciągnąłem się parę razy i zdu-. siłem papierosa w dłoni.' To panu da poję­cie o moim obecnym stanie psychicznym. Żebyl już przystąpić do rzeczy... byłem z kobietą

i mam co do niej niejakie wątpliwości, oba­wiam się, że może została mi jakaś pamiątka. Wolę nie zwracać się do domowego lekarza z powodów oczywistych, do innego też nie, z takich samych powodów. Może by pan -dok­tor zechciał rzucić na to okiem. Wyświadczyć mi tę przysługę. Zrobić mi tę grzeczność. — Ciągnąłem, kiedy on w milczeniu tylko patrzył na mnie.

Ja jestem weterynarzem.

Pan doktor jest zbyt skromny. Pan dok­tor nie docenia wartości swego powołania. Wszyscy jesteśmy stworzeniami bożymi, więc czynienie tu subtelnych rozróżnień...

Moi pacjenci nie pakują się w takie ka­

bały — dorzucił z uśmiechem raczej kołtuń­skim. Stwierdzałem, że to gość zarówno nie- tolerancyjny, jak ograniczony. — W każdym razie nie mam zezwolenia na praktyki tego rodzaju. Jeżeli któryś z nas miałby skończyć w niesławie, czy też dostać się do więzienia, wolałbym, żeby to był pan.

Prowadząc swoją część tej rozmowy doktor Beansod trzymał drzwi z siatką uchyloną za sobą. Teraz je puścił i przeszedł obok mnie w głąb gabinetu. Odwrócony do mnie plecami zaczął gmęrać wśród butelek i tubek na półce.

Nie proszę, żeby pan popatrzył na to jako lekarz. Proszę, żeby pan popatrzył jako zna­jomy.

-1- Przecież ja pana nie znam.

Więc jako ktoś obcy. Prywatny obywa­tel... szary człowiek! Czyż proszę o zbyt wiele?

Obawiam się, że moja odpowiedź jest nieodwołalna. A teraz, pan daruje, mam sporo do roboty. — Włożył okulary w stalowej opra­wie, jak starzec nasuwając najpierw jeden drut na prawe ucho, potem drugi na lewe, cho­ciaż nie mógł mieć więcej niż czterdzieści lat. W okularach wydawał się jeszcze bardziej na­pięty i myślą daleki.

Czy pan doktor wie, co to jest crt de coeur? —> zapytałem.

Znane mi są uszkodzenia i zmiany pato­logiczne pospolite u zwierząt. Te, których na­bawiają się ludzie w okolicznościach będących ich sprawi osobistą, nie leżą w moich kompe­

tencjach — powiedział przybierając coraz do­bitniej ton wyniosłego intelektualisty.

Ale czy mógłby pan doktor tylko spoj­rzeć na to? Tylko zerknąć, żeby pomóc czło­wiekowi uwolnić się od zmory. Bliźniemu, mę­żowi i ojcu pięciorga dzieci — beczałem, Może to po prostu pryszczyk. Bzdurka, no pro­szę, pozwoli pan, że ja tylko...

Nie waż mi się pan wyciągać tego tu­taj! — wykrzyknął w prawdziwej panice. — Jedno zerknięcie i już będzie przestępstwo. Słyszy pan, co mówię?! Weterynarz wciąż się z czymś takim spotyka, ludzie przywożą swoje pieski i kotki, a kiedy się je leczy, pytając

0 zdanie: panie doktorze, ten mój pieprzyk na twarzy... panie doktorze, zastrzał w palcu... Ni-' by to od niechcenia. Na marginesie. Oczywiś­cie mamy wiele wspólnego ze zwierzętami

1 drobna porada wyszeptana w przelocie chyba by nie zaszkodziła, ale jakie są szanse...? — Znów padło to cholerne słowo! — Przedwczo­raj oparłem się stanowczo obejrzeniu brodawki na podbródku pewnej kobiety. Może wydaję się człowiekiem twardym, ale po prostu nie mogę na to pozwolić. Tutaj nie.

Dobrze, więc wyjdźmy stąd — zapropo­nowałem. — Coś panu powiem. — Podszedłem do okna i wyjrzałem ocieniając oczy rękami. — Może by w garażu?

Nigdy!

Przy garażu jest, zdaje się, składzik czy szopa na narzędzia. Moglibyśmy tam wstąpić na chwilę.

I — Zechce pan, proszę, odejść. — Zwiesił głowę i lekko palcem wskazującym i kciukiem unosząc okulary, przetarł oczy ruchem pełnym znużenia, który był plagiatem z mojego reper­tuaru. Westchnąłem przeciągle, jednocześnie z nim. Potem patrzyłem, jak z powrotem na­suwa okulary i zaczyna przelewać jakiś lek z jednej butelki do zlewki z podziałką. Prze­rwał tę czynność, żeby włożyć instrumenty do sterylizatora.

_ — Myślę jednak, że pan doktor spojrzy na to — powiedziałem cicho.

Proszę pana, ja myślę, że nie.

Owszem, spojrzy pan, kiedy pan usłyszy, co ja mam do powiedzenia.

Znów sobie przerwał i z namysłem przyjrzał mi się przez ramię, zafrapowany czymś w mo­im sposobie bycia. Chociaż zaraz podjął pracę, cały zamienił się, powiedziałbym, w słuch.

Przypadkiem wiadomo mi, że pan z mał­żonką chcecie należeć do klubu rekreacyjne­go „Strumyk, pod Cedrami”. I wiadomo mi, jakie znaczenie ma to dla pana. Obaj też wie­my, że sprawa wisi na włosku w najlepszym razie... przy takiej liście czekających. Przypad­kiem jestem członkiem tego klubu, i to wyso­ko postawionym w komisji... No, my sami nie lubimy określeń w rodzaju: pożądany element czy też skład osobowy, niemniej bierze się ta­kie rzeczy pod uwagę. Mógłbym użyć swojego wpływu.

Odwrócił się do mnie, blednąc.

» Chce pan powiedzieć, że pan by starał się bruździć...

No — upomniałem go. — Czy wyglą­dam na kogoś, kto ucieka się do szantażu?

Pan, proszę pana, jest podłym psem.

Więc trafiłem we właściwe miejsce. — Uśmiechałem się tak cierpliwie, jak tylko zdo­łałem. — Nie, doktorze, mówię akurat o od­wrotności szantażu. Mówię o popieraniu bliź­niego, który pnie się po drabinie towarzyskiej. Jeżeli pan odmówi mojej prostej małej proś­bie... — wzruszyłem ramionami — pójdę w swoją stronę i zapomnę o panu tak, jak pan zapomni o mnie.

Ja raczej nie!

Ale jeżeli zrobi pan dla mnie wyjątek, ja się odwzajemnię. Pan wie, co to są zawiłości biurokracji, nigdy się ich nie rozplątuje... po prostu się je przecina. Tak się składa, że znam przewodniczącego komisji członkowskiej. W istocie przyjaźnię się z nim.

Twarz mu złagodniała i trochę rumieńca wsączyło się z powrotem w jego policzki.

Praktycznie biorąc, to byłby pewniak. Pan wie, jak się takim rzeczom nadaje bieg. Grunt to stosunki. Jedno słowo, jedno nazwi­sko szepnięte do odpowiedniego ucha nad cocktailami i wszystko załatwione.

Podjął znów pracę, odwrócony tyłem do mnie.

7— Gdybym zrobił taką grzeczność znajome­mu tutaj, to byłoby przestępstwo, jak mówię.

Jesteśmy w wielkim mieście. Niedaleko

park. Minuta drogi. Mógłby pan zaraz wrócić.

Rzeczywiście muszę iść w tamtą stronę z wizytą lekarską. Godziny przyjęć na dziś skończone. Niezależnie od tej pańskiej sprawy chciałbym z panem porozmawiać o klubie. Na jakiej zasadzie takie kluby działają? Nie wiem, co moja żona zrobi, jeżeli nie zdołamy tam wejść. Prawdopodobnie załamie się nerwowo. Pan wie, jak to jest.

Oczywiście — odpowiedziałem ze współ­czuciem. — Walka o pozycję, o miejsce pod słońcem. Ja rozumiem. No więc może się spot­kamy przed parkiem, powiedzmy, za dziesięć minut.

Czekałem na doktora Beansoda; wreszcie przyszedł w granatowej marynarce zamiast lekarskiego kitla, w szarych spodniach w pe­pitkę i w kapeluszu z samodziału, który nada­wał mu wygląd sportowca. Krokiem spacero­wym ruszyliśmy, po żwirze alejki, szukając wolnej ławki.

Piękną pogodę mamy -^powiedziałem.

Dawno pan zna Eddy’ego?

Eddy’ego! Którego?

Jamesa Eddy. No przecież to przewodni­czący komisji członkowskiej.

* Ach, ten Eddy. Nie tak dawno. Szczerze mówiąc, to Jacka Pinkertona znam dobrze w komisji, ale Eddy teraz wypływa i we wszyst­kim słucha wskazówek Jacka, zwłaszcza jeśli chodzi o nowy element, jaki przyjmujemy,

0 podniesienie szyku całego klubu — obrzuci-"*1 łem JBeansoda spojrzeniem pełnym podziwu. — M Temu warunkowi pan odpowiada z pewności®»

Doszliśmy do wolnej ławki w zakątku sto-1| sunkowo odludnym. Siedzieliśmy przez jakiś J| czas gawędząc o klubie i klubowych układach.» Potem doktor podciągnął mankiet, żeby spoj­rzeć na zegarek. ml • — Powinienem już iść, bo się spóźnię na tę fĘ wizytę. — Szybko popatrzył wokoło. — Załat-' J wimy to już?

Przejdziemy w krzaki?

Dobry Boże, nie. Po co stwarzać tak po­dejrzane pozory. Na razie nikogo tu nie ma, więc niech pan się pospieszy.

Kiedy rozglądał się ukradkiem na wszystkiej strony, usiadłem prosto, rozpiąłem zamek bły­skawiczny, wyłowiłem przedmiot oględzin!®

1 podsunąłem mu na dłoni. Wkładając okulary * w stalowej oprawie pochylił się nad moją dło­nią. Odwróciłem rzeczony przedmiot lekko, że- % by zobaczył różową plamkę, która, jak zauwa-. i żyłem z trwogą na nowo ściskającą mi serce,* j znów się powiększyła. Po chwili podniósł gło­wę.

Mój Boże.

To rzeczywiście to, doktorku?

Proszę mnie nie nazywać doktorkiem.

Dobrze, dobrze. Ale jaka informacja? Niech mi pan powie to najgorsze. Prosto z mo- , stu.

Zgapiłem się. Ja nie lepiej wiem niż pan, jak te cholerne rzeczy wyglądają. Skąd mógł­

bym wiedzieć. Moi pacjenci z tym do mnie nie przychodzą — powiedział i jeszcze raz za­brzmiała w jego głosie nuta Zadowolenia z sie­bie.

Och, na litość boską! ■*— jęknąłem cho­wając moją kwestię nie rozstrzygniętą. — Więc dlaczego pan się na to zgodził? Ja z pa­nem dobijam targu, a pan mnie zaciąga aż tu­taj pod fałszywym pozorem.

Tak mi pan zamącił w głowie, że się nie zastanowiłem.

Wydałem drugi jęk, ale nie tak głośny jak trzeci w sekundę później. Spośród krzewów wynurzyła się postać w granatowym mundurze z lornetką w opuszczonej ręce., Lornetka była na jakimś talrepie zawieszonym na szyi. Z jeszcze jednego rzemienia zwisał aparat fo­tograficzny.

Dobrze, dość tego! — Usłyszeliśmy ak­cent wyraźnie irlandzki, kiedy owa postać te­lepała się ku nam po wzniesieniu strzyżonego trawnika. — Będę musiał przymknąć was obu.

Doktor Beansod wstał z ławki» Kolana mu się trzęsły.

Nie,, pan to mylnie zrozumiał, panie sier­żancie. On... on...

Zgadza się, panie poruczniku. Moja wina, jeśli w ogóle to jest jakaś wina. Ten pan sie­dział tU sobie. Ja go zagadnąłem. Nigdy przed­tem go nie widziałem.

Policjant spojrzał na Beansoda, któremu twarz się rozpadła w uśmiechu.

Zgadza się. Po raz pierwszy w życiu wi­dzę tego człowieka. A teraz daruje pan, że...

Chwileczkę. Może będzie mi potrzebny świadek przeciw niemu.

Nie będzie potrzebny. Cokolwiek pan po­wie, ja przytaknę. Zrobił pan zdjęcie?

Nie, ale...

Obejdzie się i bez zdjęcia. Ale chciałbym, jeśli wolno, wnieść z mojej strony parę oskar­żeń — powiedziałem uznając, że i tak nie ma już nic do stracenia. Ogarnął mnie dziwny cy­niczny spokój, który potrafiłbym wytłumaczyć tylko jako pożądaną reakcję, postawę wreszcie wolną od wątpliwości i trwogi po tygodniach mojej udręki. — Czy też zadać parę pytań. Co to znaczy, do diabła, że gliny czają się w krza­kach z lornetkami? Czy policja składa się z voyeurs?

Wszczynamy nagonkę na pedałów, bo za dużo ich jest. I na różnych innych przestępców seksualnych. — Policjant odwrócił się do spo- pielałego IjSearisoda. — Dobrze, chyba może pan odejść. Nie twierdzę, że widziałem, by do­puszczał się pan czegoś zdrożnego. W najlep­szym razie mógłbym tu wlepić oskarżenie

o ekshibicjonizm. Tylko że jeszcze i tacy po­trzebni nam jak dziura w moście.

Beansod odmaszerówał bardzo żwawo. Za­wołałem za nim.

A ćo do klubu, zadzwonię do Jacka Pin- kertona...

Nie! — wrzasnął ze zgrozą, uciekając już biegiem. —- Ja pana nie znam! Nie wymieniaj

pan mojego nazwiska nikomu! Zapomnij je raz na zawsze...

Ten glina, barczysty blondyn, który nazy­wał się Murphy, poprowadził mnie do najbliż­szej budki telefonicznej, żeby wezwać samo­chód patrolowy. Zostałem piorunem przewie­ziony do sądu okręgowego policji miasta Chi­cago, gdzie zarejestrowano mnie za wykrocze­nie i zatrzymano do rozprawy. Czy może oni powiedzieli: do przesłuchania. Tak czy owak, miał to być proces.

Na szczęście normalny asortyment alfonsów, prostytutek i pijanych był-tego dnia niewielki, więc nie musiałem czekać długo. W ciągu go­dziny mniej więcej, kiedy się tam obijałem — z poczuciem przynależności do owego „dna”, które postanowiłem sobie poznać i opisać, z po­czuciem prawdziwej wreszcie przynależno­ści — wdałem się w rozmowę z małym czło­wieczkiem ścichapęk w dopasowanym nie­bieskim ubraniu w kredowobiałe paski. Wy­znał mi on, że również zatrzymano go za złe prowadzenie się, ale nie chciał powiedzieć, ja­kiego rodzaju. Nie mogło to być pierwsze oskarżenie przeciw niemu. Świadczyła o tym jego dogłębna znajomość tej płaszczyzny pra­wodawstwa amerykańskiego. Murphy, rozpar­ty na krześle, ziewający z nudów, wyrozumia­le pozwolił mi zbierać perły mądrości tego fa­ceta.

Ta kabała, w którą wpadłem — powie­działem zniżonym głosem — jest absolutnym, całkowitym nieporozumieniem.

Jeżeli może być coś takiego jak łypnięcie5 okiem obleśne i zarazem pełne współczucia^ to ten facet zaprodukował je po mistrzowsku!

Cała ta sprawa jest upiorną pomyłką? — zapytał i uśmiech wykrzywił mu prawie nie istniejące usta, które nawet bez uśmiechu Wy­glądały jak krzywa kreska albo jak spinacz do papieru rozgięty przez kogoś zdenerwować nego. — Hańbą? Niesprawiedliwością? Pan je­szcze będzie miał ostatnie słowo?

Właśnie *— szepnąłem kącikiem u$t dal-1 szym od Murphy’ego.

Facet pokiwał głową, pokręcił stopą opartą

o kolano drugiej nogi. Co chwila wysuwał rap­townie szyję z kołnierzyka koszuli, jak gdyby sobie przypominał, że jego grdyka musi swo­bodnie podskakiwać ponad węzłem krawata.

No, udzielę panu porady, prawnej za dar­mo. Najszybsze wyjście z matni niesprawie­dliwości... haniebnej... pan rozumie?... najszyb­sze wyjście, to przyznać się do winy.

Ależ ja jestem niewinny.

Więc niech pan się przyzna do niewin­ności, zacznie tę zabawę, przymówi się do zło­żenia kaucji, zaangażuje adwokata i wytoczy proces w sądzie karnym. Pan rozumie? Na do­brą sprawę mógłby pan zaskarżyć miasto o nie­słuszne aresztowanie i rzeczywiście zobaczyć swoje nazwisko rozsmarowańe we wszystkich gazetach.

Rozumiem. Gdy tymczasem, jeżeli..:

Stuknął mnie w kolano ilustrowaną gazetą

zwiniętą w rolkę.

Przyzna się pan do winy i zapłaci grzyw­nę, to będzie pan w domu spokojniutko już za godzinę. Wygląda mi pan na przyzwoitego cho­lernego durnia, więc nic panu za tę poradę nie liczę. I powinien pan, do licha, z niej skorzy­stać, bo inaczej zrobi się panu jutro smutniej, niż jest dzisiaj. Czy to nie pana teraz wywo­łują?

Rzeczywiście akurat w tym momencie wy­wołano moją sprawę i wiedziony instynktem usłuchałem faceta. Zostałem skazany na zapła­cenie grzywny w wysokości pięćdziesięciu do­larów, których nie miałem przy sobie. Zadzwo­niłem do Rose, poprosiłem, żeby je przywiozła i wydostała mnie stąd; zaszła ucieszną, mała komedyjka pomyłek. Wszystko jej później wy­jaśnię. .

Al, gdzie ty się, do diabła, podziewasz? r. zapytała, kiedy usłyszała mój głos. — Byłam szalenie niespokojna. Czy zapomniałeś? Wie­lebny Shorty ma być u nas dziś na kolacji.

8

W żadnej sprawie nie bywa tak trudno od- plątac przyczyny od okoliczności jak w związ-' ku małżeńskim chylącym się ku rozwiązaniu. Okazją do wybuchu pierwszej wojny świato­wej było zamordowanie arcyksięcia w Saraje­wie, ale nikt by tego nie nazwał przyczyną czy choćby jedną z przyczyn. Podobnie przy­czynę, dla której Rose ostątecznie odeszła ode mnie, po prostu stanowiłb. to, że miała dosyć swego nieoszlifowanego kryształu, jak wyraził się pewien impresario o pewnym aktorze. Spo­wiedź jest dobra dla duszy, zwłaszcza dla du­szy łajdaka, znowu więc wyznałem wszystko. Okazja? Moje przyrzeczenie, że rozpocznę no- fwe życie.

Nie! Byle nie to! gj§* podniosła krzyk, bardzo mi tym przypominając biednego dok­tora Beansoda, kiedy zdjęty grozą uciekał przed moją obietnicą, że zarekomenduję go w klubie.

Czy rzeczywiście jestem aż tak niedobry? Spróbuję jeszcze raz. Nikt nie lubi być god­nym ubolewania. Nawiasem mówiąc, jednak powiedziałem słówko na rzecz doktora Bean­soda filarom klubowego towarzystwa i przy­

jęto go w poczet członków. Zdaję sobie wszak­że sprawę, że sam jestem uprawniony do pły­wania w basenie „Strumyka pod Cedrami" i biegania po elitarnych murawach wyłącznie dzięki temu, że Rose przekłada Racine’a.

Rose przeszła mnóstwo, przyznałem to bez .zastrzeżeń. I jej, stanowisko zostało zwięźle i wyraźnie podsumowane. Mogła wybaczyć roz­pustnikowi i tchórzowi (to wydawało się ostat­nią skumulowaną czy też złozoną tirade w dramacie, który zbliża się do swego ustalonego zakończenia), mogła wybaczyć namiastce bun­townika na zaimprowizowanej mównicy w fa­bryce kapeluszy, mogła wybaczyć flirciarzowi, mogła wybaczyć domokrążcy-niedorajdzie ż torbą sztuczek, mogła wybaczyć beztalenciu łudzącemu .się, że ma trochę iskry bożej, mogła wybaczyć i wybaczyła gościowi domów pu­blicznych, w którego historyjkę, że aresztowa­no go w czasie obławy, mogła też równie do­brze uwierzyć, bo on już wzbudził w niej po­dejrzenia tym, że nie sypiał z nią od miesiąca (taką wersję jej podałem, kiedy przyjechała z pieniędzmi na zapłacenie .grzywny). Nie mo­gła jednak zmierzyć się z perspektywą, że roz­pocznę na nowo, że zapoczątkuję degrengola­dę w zupełnie nowym układzie.

Potrafisz narobić więcej zmartwienia, niż ja mogę znieść — powiedziała. —r Trzymała­bym się jednak, gdybym uważała, że mogę ci się przydać. Ale chyba nie mogę. Może się nie nadaję dla ciebie. Może nasz skład chemicz­ny jest niewłaściwy, jak mówią ó aktorach w

sztuce, która robi klapę. W każdym razie je­stem teraz potrzebna Shorty’emu. Może bar­dziej, niż jestem i byłam kiedykolwiek potrzeb­na tobie. Ty wciąż tylko lądujesz tam, skąd wystartowałeś. A Shorty miarowo schodzi w dół... i nie wie o tym.

Wiedziałem, że oni trochę się widują, co wy­nika z wystawiania corxaz to innego z jej prze­kładów na kościelnej scenie. Nie wiedziałem^ że jednak łączy ich coś jeszcze.

A cóż się stało Shorty’emu?

Wiadomo. On ma w głowie religię, a to niedobrze dla duchownego. Zupełnie tak, jak­by- chirurg miał serce. Beznadziejnie to prze­szkadza w pracyr Czy można usuwać komuś woreczek żółciowy mając w oczach łzy?

Od razu zrozumiałem, o czym mówi. Wyjaś4| nieme chciałem usłyszeć tylko po to, by osta^ tecznie wyklarować sobie ten problem. Pociecha była niewielka zarówno dla Shorty’ego? jak dla mnie. Stałem w oknie i posępnie patrzyłem na ulicę.

Nie dopuść, żeby twoje kobiece współ­czucie uciekło z twoim rozumem, Rose.

Och, przestań. Zawsze mówiłeś, że jesteś beneficjantem właśnie słabości.

Ja mówiłem? — zapytałem mile zdumio- ny.

No, może nie dosłownie tak.

Teraz kolej na Shorty’ego. Żeby i on za­kosztował tych pieczonych gołąbków. Pojmuję. Dociera to do mnie.

Posłuchaj, obawiam się, że on jest bliski

załamania. ‘ Coraz więcej opowiada o „zbawie- mu”, a człowiek, który myśli o tym za dużo, traci stopniowo kontakt z ludźmi... z wyjątkiem takich jak on. Na ogół psychoza religijna jest formą obłędu, prawie,.. — Roześmiała się po­trząsając głową, rozbawiona tym, co miała po­wiedzieć ; -— ...prawie leczniczą. Czytałem gdzieś... chyba to była jedna z powieści Iris Murdoch... Tyś przeczytał tę, ktprą ci dałam?

Rozłożyłem ręce na znak, że pełen ubolewa­nia nad sobą, nawet nie proszę o pobłażliwość. ' — W każdym razie pointa wypowiedziana przez kogoś w tej powieści jest taka. Ludzie nieraz na temat religii odchodzą od zmysłów, które jednak pod każdym innym względem po­zostają zdrowe'. Nierzadko, mały obłędzik w za­kresie wiary stabilizuje całą psychikę. Lżej jest człowiekowi na tym świecie, kiedy myśli, że to tylko zajazd przy drodze do niebios. Wia­ra w świętego Mikołaja poprowadzi cię rok za rokiem przez lata ziemskiej wędrówki. Otóż nie sądzę, żeby tak było z Shortym. Sądzę, że on się pogrąża, czy też już się pogrążył. Ma to coś wspólnego z poczuciem jakiejś okropnej winy wobec ojca, niezłomnego prezbiterianina. I co gorsze wobec matki. — Rose wydała wes­tchnienie długie na jard. Siedziała, na krześle w sposób, jak sobie raptem uświadomiłem, ty­powy dla niej. Pożegnania sprawiają, że wi­dzimy szczegóły, których przedtem nie zauwa­żyliśmy: Siedziała trzymajac ręce za oparciem, jak gdyby przywiązał ją do tego krzesła jakiś włamywacz, żeby splądrować dom. — Więc,-

jeżeli nie masz nic przeciwko temu, jeżeli je­steś skłonny przeczekać jakiś czas, pływać w głębokiej wodzie beze mnie, rozumieć to, co rozumiemy...

Oczywiście. O rozwodzie ani o niczym ta­kim na razie nie ma mowy.

Nie, nie. Będziemy grać to ze słuchu!

Te bliźniacze płaty wędzonego łososia,| które masz pomiędzy...

Daj spokój.

Coś innego się stało, co przyspieszyło jej odejście. Zaproponowano jej dobrą posadę w pewnej uczelni w stanie Connecticut. Błyska­wicznie przejechała się tam, żeby zobaczyć co i jak, spodobało jej się i wynajęła dom w mia­steczku Rowayton. Tymczasem Shorty stracił swoją posadę w Kościele Społeczności, gdzie społeczność w garniturach z gabardyny już miała po prostu dosyć kazań o tym, że trzeba żałować za grzechy, przychodzić do Jezusa i padać z miejsca na kolana przed nim, przed Shortym, uznając go za swego Zbawiciela. To zaczęło narastać raptownie i niepokojąco. Shorty rozciągał ręce w pozycji ukrzyżowane­go, drogiej sercom tych ewangelistów, i mówił:

Przyjdźcie do mnie. Wy, wszyscy, którzy się znoicie i dźwigacie brzemię. Spokój mój daję wam. — I to bez zaznaczania, że cytuje.

Ci w gabardynie patrzyli na siebie i mieli gęsią skórkę. Komitet kościelny zwołał zebra­nie nadzwyczajne, po czym udzielił Shorty’emu miłego długiego urlopu niby z powodu prze­

pracowania. Bose zabrała go ze sobą na wschód.

Ja pozostałem w dobrym, jak się okazało, zdrowiu, chociaż poza tym niewiele dobrego dałoby się o mojej sytuacji powiedzieć. Nasze mieszkanie było za duże i za kosztowne, żebym mógł je utrzymywać sam, więc tę resztę me­bli, której nie udało mi się wmusić Rose, od­dałem na przechowanie i przeprowadziłem się do pokoju umeblowanego. Pani Krakauer, wła­ścicielka owego pensjonatu, była typową go­spodynią, wieczystą wdową, krzątającą się w czepku, otwierającą drzwi ze szczotką do za­miatania w ręce. W dzień i w nocy-trajkotała

o swoich lokatorach, zwłaszcza o „tajemni­czym” facecie, który nazywał się Duan De­cker — łykowatym albinosie, może dwudziesto­pięcioletnim, o niebieskich oczach jak dwie ka­mienne kulki. Ten zawsze, jak zauważyłem, trzymał się z daleka od innych lokatorów. Pani Krakauer powiedziała, że kiedyś grał na skrzypcach, ale odłożył je, i nie sięgnął już po nie nigdy więcej, bo coś mu złamało serce.

Co mu złamało serce? rr zapytałem da- jac się wciągnąć w bagno czułostkowości, bę­dąc najwidoczniej na to podatny, — Miłość nieodwzajemniona?

Jaka miłość?

Taka, kiedy tamta strona nie kocha. Kie­dy człowiek niesie płonącą pochodnię dla ja­kiejś ladacznicy, a ona mu daje tylko garść

kostek lodu.

Pani Krakauer westchnęła, łącząc po swoje-

mu westchnienie ze wzruszeniem ramion i rżii* ciła się do nog mojego łozka, które właśnie za­ścielała. Po&etKnęła rogi prześcieradła „szpi­talnie' prawie w przejściu, Takiej już nabrała wprawy. Przykuty do jedynego w tym pokoju fotela, bo oJKropnie byłem przeziębiony, pa­trzyłem na mą. Przypomniał mi się ow Krotki okres, kiedy zaścielałem łozko nogami, zeby sobie urozmaicić kąaziel moich dni. Jakaż to zamierzenia pr^esziosc!

Można umrzeć na złamane serce — po­wiedziałem, jak gdybym przez uprzejmość chciał panią Krakauer jeszcze na cnwilę za­trzymać, * chociaż sam pized-sobą przyznawa­łem, że naprawdę chcę* by się rozgadała. Pod­suwałem jej takie możliwości trajkotania da­lej czy tez zaczynania'trajkotu na nowo, ile­kroć widziałem, że ona się Wyczerpuje. Już opowiedziała, jak jej mąż „umarł od przeno­szenia mebli” b|| jak zabiła go ta ciężka praca dla iirmy notabene niesolidnej, jeśli chodzi

o wypłacanie rent. Nazwałem ją Sędzia Kalosz od tamtego wieczoru przy stole w kuchni, kie­dy za moim poduszczemem wypowiedziała się dosyć chaotycznie na temat tak zwanych przez nią „elementów niepożądanych”. Oświadczyła, że ma w sobie radar, potrafi ód pierwszego wejrzenia człowieka przejrzeć.

Fizycznie i duchowo nędzni — powiedzia­ła. — Wielu takich przyjmowałam, chociaż wiedziałam, że z pieniędzmi nie wyjdę na swo­je. I trzymałam ich całymi tygodniami w do­datku! Nie sprawiało mi to różnicy. I niejed­

nemu z nich pozwalałam brać dziewczynę do pokoju czy też kobietę. Dziewczynę czy też ko­bietę. Ale nie dziewczyny ani nie kobiety. Je­żeli taka jedna jest na stałe, co w tym złego? Ja tylko wyrzucałam tych, którzy nie przebie­rali. I niech mi pan wierzy, potrafiłam zwąchać ich już przy drzwiach, kiedy pytali, czy jest wolny pokój. Tacy mogli być przymilni i pro­sto spod igły, ale zawsze się w nich wypatrzy cpś, co nie jest jak trżeba. Och, czasami zda­rza mi się pomyłka, nikt z nas nie jest dosko­nały. Kiedyś miałam tu jednego akwizytora z chorobą społeczną. Kiedy się dowiedziałam... Precz! Co pana tak śmieszy?

Musiałem jej powiedzieć.

To, co pani robi, kiedy pani mówi: „Precz!” Macha pani palcem nad ramieniem zupełnie jak sędzia baseballu, kiedy kogoś od­wołuje ze stanowiska.

A bo ja wiem. Gdzie bym tam miała-czas na mecze piłki.

Niech mi pani powie coś jeszcze o „Pta­ku, który już nie śpiewa” — poprosiłem w ten poranek widząc, że ona już kończy sprzą­tać pokój i chcąc jej trochę posłuchać. — Od kogo pani słyszała, że on już nie dotknął skrzypiec smyczkiem, odkąd spadła na niego owa tragedia?

Nie wiem. Od któregoś ź lokatorów.

- Od którego?

A bo ja pamiętam? Wszyscy mówią

o tym. Ale bierze mnie pan w krzyżowy ogień pytań-czy jak?

Nie, nie. Tylko chcę to zgłębić. On mnie urzeka... ten Duane...! O nic innego mi nie cho- * dzi, rzecz jasna, chociaż to niezupełnie jest urzeczenie. Stał się legendą w wyniku pogło- || ski, której źródła jakoś nie możemy wytropić. Może na podstawię faktów Czy też bez żadnej , podstawy sam puścił to w obieg. Skąd możemy ‘ wiedzieć? Ale to stwarza wokół niego szcze- ; gólną aurę. Zna pani określenie: mitoman?

Spojrzenie, jakie mi rzuca Sędzia Kalosz, jest pełne niepokoju.

Czy to znaczy, że przygarnęłam pod mój dach wariata?

Nie, nie — powiedziałem powstrzymując szarpnięcie bólu na wspomnienie jeszcze jed- ! nego z określeń używanych przez Rose. Mi- tomania to jest nieszkodliwe fantazjowanie, ^ tak się to nazywk. Mitomani to ludzie, którzy opowiadają rzeczy niezgodne-z prawdą.

Aha — powiada Sędzia Kalosz z ulgą.— Kłamczuchy.

No, niezupełnie. Tylko mniej więcej. Oni snują wątki opowieści o sobie, w których zwy­kle znajdują mnóstwo zastępczego zadośćuczy­nienia.

No, wiele tego słyszy się wokoło — przy­takuje Sędzia Kalosz zaglądając w mój kosz J na śmieci. Widzi, że jest pusty i wychodzi do hallu po miotełkę z piór.

Jeśli tak jest, to rzeczywiście nadaje na- szemu Duane... a mógłbym dodać, że jego imię . też brzmi dla mnie podejrzanię... jakiś roman­tyzm. Tajemniczy Nieznajomy, który wyłania

się z ęnroku nocy i w końcu w mroku nocy znika...

Jak Buldog Drummond w tych dawnych audycjach radiowych.

... o którym właściwie nic nie wiadomo poza tym, że... że ma w sercu jakiś potajemny nieutulony żal. To jest z rozmysłem zamglone, nieokreślone, żebyśmy tym więcej o tym szep­tali: pani, ja, my wszyscy. Niech pani zacze­ka. Chwileczkę. Ja nie twierdzę, że tu nie ma fundamentu z faktów. On kiedyś, powiedzmy, naprawdę grał na skrzypcach. Zakochał się szaleńczo w pięknej kobiecie, która nim wzgardziła. Czy może ona umarła. Niewyklu­czone. Ale sama prawda staje się materiałem do roli aktorskiej. My, ludzie, jesteśmy takimi aktorami, pani rozumie. Potrafimy - konkretną rzeczywistość przeobrazić w udawanie.

Wy, pisarze — powiedziała wywracając oczami, dumna ze swoich lokatorów — jesteś­cie tacy głębocy.

Na czworakach z łoskotem gmerała pod łóż­kiem swoją odkurzaczką, kiedy rozwijałem te­mat Ptaka, Który Już Nie Śpiewa.

Wykazałem, że pan Duane Decker zawsze samotny wygląda przez okno frontowego sa­lonu właśnie wtedy, gdy siedzi tam duże to­warzystwo,* a przecież gdyby łaknął samotno­ści, tak jak wciąż to zaznacza, mógłby jej za­żywać w swoim pokoju. Po cóż mu fatyga schodzenia na dół?! I dlaczego odbywa długie spacery akurat w czasie deszczu? Zamiast wy­chodzić wtedy, gdy jest sucho, tak jak my

wszyscy? Nie, on musi być tym zmokniętym- poetą, który chucha na swój' smutek człapiąc po błocie w deszczowy wieczór... Ale ^ przy­pomniałem sobie — bywają serca faktycznie? złamane, cokolwiek w wieku sceptycyzmu moż-* na by o nich myśleć. Jak idzie tén wiersz Mil- laya, który Rose lubiła deklamować:

Serce raz złamane, sercem być przestaje już W nim uczuć nie ma, stanowiących serce.

Rzeczywiście powinienem zgłębić tę sprawę Duane’a Deckera — pomyślałem patrząc, jak pani Krakauer zamyka za sobą drzwi, zostawia­jąc mnie samotnego w fotelu na pastwę smęt­nej zadumy. Zgłębię to, postanowiłem z mocą. I zgłębiłem. Ale powiem wam jego historię trochę później, kiedy wplotła się w określony moment moich własnych dziejów... skutkiem obrotu rzeczy, o jakim nigdy by mi się nawet nie śniło.

W dwa dni potem, w wieczór bezchmurny, księżycowy, poszedłem na spacer. Urzeczenie nieodparcie jak magnes pociągnęło mnie w kie­runku Klubu Dwudziestu Czterech Godzin. Nie inaczej niż za pierwszym razem przyjrzałem się tej fasadzie z drugiej strony ulicy, po czym wszedłem tam. Przysiadłem na wysokim baro­wym stoliku i nad kilkoma kolejnymi piwami obojętnie słuchałem, jak inni goście pytają'

o córeczki matki Carrie. Wcale nie chodziło mi

o to, by je znowu zobaczyć. Korciło mnie jednak, żeby spotkać się z tą jedną, którą wybrałem tamtej nocy, z tą małą rudą Doreen. Musiałem to sobie wyznać. Miałem jej numer telefonu, więc ostatecznie nazajutrz po południu zadzwo­niłem do niej:

Aha, ten muzyk?

Nie. Ja. to ten, którego słuch porównywa­łaś z tym muzykiem. Pamiętasz?

o Boże, ty. Pewnie, że pamiętam. Piszesz coś ostatnio? jj

Nie, ja... — westchnąłem w mikrofon słu­chawki. — Miałem ciężkie przeżycie. Wątpię, czy kiedykolwiek jeszcze napiszę bodaj jedną linijkę.

Ojej. Jakie przeżycie spotkało kicię?

Wolę o tym nie mówić. Nic teraz nie ro­bię, tylko godzinami spaceruję w deszczu. Chy­ba nie chcesz, żebym moknął, prawda? Żebym zaziębił się na śmierć?

Nie! Zasadniczo jesteś miły typ. Przyj­dziesz? Zabierzesz mnie gdzieś na obiad? Co byś chciał? , '

Właśnie myślałem, że moglibyśmy wtrzą- chnąć po kotlecie.

Ta wykolejona miała własne słodko-gorzkie wspomnienia, których brzemię zrzuciła z ser­ca, trzymając głowę na moim sercu. Zgodnie z tradycją swego zawodu kiedyś kochała pew­nego alfonsa i nie szczędziła mu szczerego uczucia, zawzięcie odmawianego klientom przez niego werbowanym. Ten skarb z głębin

jej duszy należał wyłącznie do owego szczęś­liwca, a jednak stał się mój, kiedy już wkrótce - uczyniła mnie jego następcą. Wtargnęliśmy, wzajemnie w pustki naszych istnień, wypełnia-^ jąc je też nawzajem nowym szczęściem. Ona się poróżniła z właścicielami Kluibu Dwudzie­stu Czterech Godzin, despotycznymi panami ; usiłującymi ujarzmić zasadniczo niezależnego Ą ducha. Ducha, kitóry pomimo wszystko zacho­wał swoją rdzenną, prawie dziecięcą niewin­ność. Namawiałem ją, żeby odeszła stamtąd. Usłuchała.

Będziesz musiał mi pomagać —. powie­działa i wypiła duszkiem szklankę mleka jak mała dziewczynka, którą w gruncie rzeczy by­ła. — Skoro zgadzasz się, że powinnam z nimi skończyć, żeby riie stracić szacunku dla samej siebie, Nie prostytuować mojej sztuki, jak mó- - wisz. Ty jesteś taki głęboki.

■— Nie pozwolę ci chodzić pó ulicach, jeżeli to masz na myśli.

A więc będziesz musiał mi pomagać. Bę­dziesz musiał pomagać Doreen.

Pomagając jej pomagałem też samotnym przechodniom, tym szczątkom i balastom wy­rzucanym przez morze nocy, którzy dzięki mnie znajdowali chwile odroczenia w jej obję­ciach.

Przeprowadzałem się do niej po trochu, ostrożnie i stopniowo. Nawet jastrzębiooka pa­ni Krakauer nie zauważyła faktu, że chyłkiem wynoszę z jej pensjonatu już to koszulę pod połą marynarki, już to nową parę skarpetek

w kieszeni. Właściwie nie wiem, dlaczego ro­biłem tajemnicę z mojej przeprowadzki, ani w jakim celu tak oszukiwałem Sędziego Kalosza. Może nie byłem pewny, czy to jest „ta miłość prawdziwa” i dlatego wolałem wprowadzać się do nowego domu częściowo i nieobowiązująco. Kiedyś wieczorem, obchodząc jak zwykle rogi uliczne i knajpy, wstąpiłem po drodze do pen­sjonatu, żeby włożyć płaszcz. Pani Krakauer czekała na mnie w salonie.

Jakaś dama jest u pana w pokoju —■ oznajmiła składając tygodnik, który czytała, -f- Z początku nie chciałam jej wpuścić, ale bar­dzo prosiła. Wyglądała mi na przyzwoitą oso­bę. I mówiła, że jest pana żoną, czy może była. Ostatecznie nie widziałam w tym nic złego. Czasami trzeba podejmować te. szybkie...

Rose siedziała w jedynym fotelu przy oknie i też czytała tygodnik. Miała na sobie niebies­ką ^garsonkę z szorstkiego płótna z jaśniejszy­mi wyłogami, i białą bluzkę z rozpiętym koł­nierzykiem. Odłożyła tygodnik i uśmiechnęła się na powitanie, potrząsając główą, żeby od­garnąć włosy, tak jakby zapomniała, że są te­raz przystrzyżone.

Cześć, Al. Przyjechałam, bo mam tu kil­ka spraw do załatwienia. Ale przede wszyst­kim muszę porozmawiać z rodzicami Shorty’- ego szczerze, rozumiesz, zapytać, czy nie dali­by mu trochę pieniędzy. On mieszka u mnie, tylko mieszka, w ścisłym tego słowa znacze­niu. Nie mogłabym zaangażować uczuciowo ni­kogo takiego. To znaczy, w . takim stanie.

Nie potrzebujesz się tłumaczyć przede mną, Bose. Ja rozumiem. —- Drugiego fotela nie było, więc na pół położyłem się na łóżku opierając głowę o wałek zrobiony z poduszki.— ^ Z Shortym jest aż tak niedobrze?

Codziennie czeka na powrót Chrystusa. Ale jak ty się czujesz?

Zupełnie inaczej. Mieszkam... — zdecy­dowałem się .jej powiedzieć. — Mieszkam u dziewczyny, którą właśnie odwiedzałem wte­dy, gdy zrobili obławę w tym klubie. — Przy­znawanie się do nieprawdy wydawało mi się dziwne, zważywszy okoliczności, ale oczywiście, te zmyślone szczegóły nie były istotne. — Coś znaczymy dla siebie | nawzajem. Dobre i to. Mówiłaś kiedyś, że lepsze są uczciwe groszaki niż fałszywe srebrne dolary, nawet jeśli te do-j lary puszcza się w obieg.

Och, przestań. Prawdopodobnie ona tak mówiła. Co robisz ostatnio? To znaczy, gdzie pracujesz?

Trochę jej pomagam zarobić.

Rozumiem. — Przyglądała się swoim rę­kom złożonym na kolanach. — Więc lądujesz jako sutener. No, przynajmniej już niżej nie możesz spaść.

Nie bądź tego taka pewna — upomniałem ją. Ujrzałem siebie w owej roli rzeczywiście najmarniejszej: w butach błyszczących, w ubraniu odprasowanym, wymachującego ele­gancką teczką od drzwi do drzwi i witajacego gospodynie domowe słowami: „Skąd pani wie,

że pani nie umie pisać? Pozwoli pani, że my wskażemy, jak zdobyć" sławę piórem”.

Wyczułem, że Rose patrzy na mnie badaw­czo. Teraz założyła znów ręce z tyłu, za opar­ciem fotela, jak gdyby jeszcze raz jakiś wła­mywacz skrępował jej przeguby.

Zrobiłbyś wszystko, żeby odzyskać dziew­czynę, prawda? — zapytała z uśmiechem, któ­ry absolutnie wykluczał możliwość ataku śmiechu.

Puszczając to mimo usźu, powiedziałem: — Jeszcze nie skończyliśmy mówić o Shortym.

Masz na szyi tabliczkę: „Przedzierzgnę się w dogodnego lokatora”, prawda? Ty się nigdy nie zmienisz. Och, chodźmy się przejść. Móże lepiej, będzie nam się rozmawiało idąc.

Wędrowaliśmy pod zimowymi gałęziami, przez które przenikało żółtaczkowe światło la­tarń. Ta rozmowa nie miała celu tak samo jak nasz spacer, chociaż po pięciu minutach wie­dzieliśmy o sobie w skrócie już wszystko. Ro­se była zadowolona ze swojej posady, bar­dzo «-polubiła tę uczelnię i uczniów, i większość kolegów. Mnóstwo czasu miała na uboczną pra­cę naukową, tym razem nad Corneille’em. Czy ja wiem, że Corneille i Racine są na francu­skich banknotach? Tylko sobie wyobraźmy ja­kiegoś naszego artystę na banknocie pięcio- albo dziesięciodolarowym!

h§||| Więc Shorty rzeczywiście nic, tylko sie­dzi i wyczekuje powrotu Chrystusa?

Nie tylko. On pracuje, bo noc nadchodzi, jak śpiewają w tym starym hymnie. Dziwne

2271

I

jednak, że tak po wariacku zmienił front pod wpływem tych właśnie nowoczesnych oszala­łych teologów, na których przedtem ostrzył so­bie zęby. Karl Barth... słyszałeś kiedy o nim?

Wątpię.

Barth, chociaż uważa, że Biblia nie jest nieomylna, wierzy we Wcielenie i całą resztę,

o której czytamy w Biblii. Jego punkt widzenia jest taki: oczywiście relacje w Ewangelii o zmartwychwstaniu są chaotyczne, ale to nie­koniecznie znaczy, że są opowieściami o micie. Jest to przypadek, kiedy grzesznicy dają świa­dectwo objawieniu przeznaczonemu dla innych grzeszników.

Pełen poczucia winy przebierałem palcami w kieszeni rajfurskie bilety wizytowe, które ka­załem sobie wydrukować z dopiskiem „Kupiec Wenuski” poniżej mojego nazwiska. Wydawało? mi się to dobrym pomysłem, w istocie chwy­tem bardzo inteligentnym, ale zmieniłem zda­nie, ledwie te bilety zobaczyłem wydrukowa­ne. Nigdy nie zdobyłem się na odwagę, żeby ich używać i chyba za nic nie pokazałbym ich Rosę nawet teraz. Doprawdy zrobiło mi się strasznie wstyd, kiedy ona dalej usiłowała wy­jaśnić pogląd tego faceta, z którym jej znajo­mość była dostatecznie tajemnicza i bez tych wszystkich tajemnic boskich.

Rozumiesz, Barth — mówiła Rose chyba poprawnie wymawiając Bart — wysuwa argu­ment, że przedmiotem owego niezwykłego wy­darzenia jest Bóg, a nie człowiek, a tylko Bóg może znać pełną prawdę własnych dziejów. Je­

dynym podejściem ludzkości do historii Boga jest wiara, wiara w rzeczywistość i prawdę te­go, z czego Ewangeliści zrobili bigos całą swoją piękną prozą.

W postępowaniu prawnym znany jest fakt, że nie ma dwóch takich świadków, których zeznania o jakimś dramatycznym czy nadzwy­czaj oszałamiającym wydarzeniu, jak katastro­fa czy zbrodnia, całkowicie by się pokrywały. Nikt jednak nie uzna rozbieżności w ich wer­sjach za dowód, że danego wydarzenia nie by­ło. Tym bardziej więc powinniśmy przyjmo­wać wiarę świadectwa o aktach interwencji Boga, nawet odbiegajace od prawdy.

Chciałbym tak iść prosto na kolację z to­bą — powiedziałem. — Tam, gdzieśmy się spotkali w nasz pierwszy wieczór. •

To co najmniej piętnaście mil stąd.

■— Albo do Feeleya. Albo tam, gdzie jadasz kolacje teraz. Kto cię zaprasza?

Nikt. Gotuję w domu. Lubię gotować. Tylko od czasu do czasu jadamy poza domem we dwoje bądź z przyjaciółmi. Jest kilka do­brych restauracji w Westport. To z Rowayton niedaleko.

Westport! Jak Shorty może tracić formę w Connecticut przy tym ich całym mięsno- -kartoflanym fundamentalizmie?

On jeździ do Bridgeport. Jest tam misja dobroczynna. Mają organy,'które się porusza nogą. Śpiewają pieśni religijne, Shorty wygła­sza kazania o Chrystusie i o ukrzyżowaniu.

Doszliśmy do jej hotelu i zatrzymaliśmy się pod żółtą markizą. Uśmiechnęła się, unosząc twarz ku mojej twarzy.

| Ty jeździsz z nim? Z Shortym do tej mi­sji?

Bardzo rzadko. Żeby go udobruchać.

Potrząsnąłem głową i roześmiałem się.

To zupełnie, jakbyś chodziła znowu do Feeleya, prawda? Po tych luksusach u Pier- re’a i w „Palmach”, i w ogóle. Jakiś obóz. **

Teraz ona Się śmiała. Głowę miała pochylo­ną, patrzyła w chodnik.

Misja Shorty’ego nie jest obozem. Jest rzeczywiście jedną z tych wzorowych misji z bezpłatną garkuchnią, gdzie dają włóczęgom jałmużnę.

Może właśnie tam ja skończę.

Ty i ta twoja ze złotym sercem. — Uca­łowała mnie w policzek i odeszła, w rozpiętej pelerynie, na tle oświetlonych drzwi roztrzepo- tana jak ćma.

Staczanie się w dół to na całej trasie tak sa­mo ciężka sprawa jak wspinanie się w górę. Na całej trasiel Już w dwa dni potem ten Chuck Everts, alfonsiak, do którego Doreen jednak nie przestała ani na chwilę pałać uczu­ciem, pokazuje się znowu po rocznej bez mała nieobecności i ja idę w odstawkę. JPo prostu.

Przykro mi, Al. Moje serce rzeczywiście należy do Chucka. Dożywotnia dzierżawa. To

jedna z tych rzeczy, na które kobieta nic nie może poradzić. Serce rządzi jej głową.

- Tonę teraz prawie po same uszy w czuło- stkowości, aż zaczynam myśleć, że równie do­brze mogę utonąć w niebycie.. Upijam się na­prawdę gruntownie i gryzmolę na arkuszu pa­pieru listowego „Żegnaj, okrutny świecie” o- raz kilka podobnie dobranych klejnotów fra­zeologicznych. Ukradkiem schodzę na podwór­ko po kawałek sznura do wieszania bielizny, chyłkiem wracam w swoje pielesze i zamykam drzwi. Sporządzam z tego sznura pętlę. Chi­chocząc nerwowo przyciągam fotel pod żyran­dol, mocno przywiązuję koniec sznura do łań­cucha żyrandola, Tylko że nagle już z głową w pętli uprzytamniam sobie, że ten list pożeg­nalny napisałem niedobrze. To kompromitacja dla mojej alma mater za zaliczeniem poczto­wym, która ostatnio zamiast następnych lekcji przysyła mi pisma urzędowe grożąc zaskarże­niem do sądu, jeżeli nie wykaszlę reszty cze­snego za naukę, jak widać tu oto, idącą w las. Z pewnością oni prawie bez wahania, bez ru­mieńca wstydu, przyślą jednego z „przedsta­wicieli terenowych”, jak nazywają swoich ak­wizytorów, żeby wywęszył mnie w mogile, ek­shumował i zainkasował moje złote plomby na pokrycie tego, co im jestem dłużny.

Zszedłem z fotela, przyciągnąłem go do sto­lika. List pożegnalny wymagał mnóstwa pra­cy. Mnóstwa pracy. Siedziałem jakiś czas nad tą korektą ogryzając ołówek. Nic mi nie wy­chodziło. Może nadanie temu odpowiedniej for­

my .będzie trzymało mnie przy życiu w nie­skończoność. Będzie raison d’être. Właśnie. Cóż lepiej mogłoby wypełnić czas przydzielony człowiekowi na tej ziemi niż starania, żeby napisać tyradę pożegnalną w sposób właściwy. Ja z moim talentem prawdopodobnie mógłbym stosować połączone metody napędowe wszyst­kich pisarzy wymienionych w tamtej lekcji

o szukaniu natchnienia, poczynając od Shelley- owskiego rozgrzewania głowy i kończąc na wąchaniu zgniłych jabłek potrzebnym Schil­lerowi.-Ale nie, dostatecznie jestem napompo­wany alkoholem, żeby z miejsca znaleźć się w klasie Harta Grane.

Ołówek raptem zaczął fruwać po papierze.

Na tym naszym świecie, gdzie chyba wszy­stkiego jest za dużo, a zarazem wszystkiego jest za mało...”

Bazgrałem tak może przez piętnaście minut, zanim odciągnąłem fotel -znów pod żyrandol. Tętno mi wprost skakało. to już od pewnego czasu. Wszedłem na fotel znowu. Właśnie wsu­wałem głowę w pętlę, kiedy ni stąd, ni zowąd od tyłu poraził mnie jak gdyby piorun. I ut­kwił mi w piersi — jakiś zatrzymany, poszar­pany ogień. Jeżeli możecie sobie wyobrazić błyskawicę pozostającą w miejscu uderzenia pioruna, to będziecie mieć z grubsza pojęcie

o bólu, jaki rozrywał mi pierś. Zszedłem z fo­tela i rzuciłem się do drzwi. Otworzyłem je na oścież, chwiejnie wysunąłem się na kory­tarz.

Pani Krakauer! —*■ zawołałem. — Och,

pani Krakauer! Prędzej! Źle się czuję! Dokto­ra! Prędko! Nie ma ani chwili do stracenia!

Samobójcza śmierć przez powieszenie nie by­ła mi pisana. Zdałem sobie z tego sprawę le­żąc w szpitalnym łóżku i słuchając, jak lekarz odczytuje mój kardiogram, który „nie wyka­zuje'nic organicznego”. Kłopot z sercem spo­wodowało skrajne Wzruszenie. Przyszło mi na myśl, że w takim razie może mógłbym się uciec do nadmiernej dozy tabletek nasennych. Ale nic z tego, zorientowałem się, że ten u- zdrowiciel dałby mi co najwyżej dwie, że­bym smacznie przespał noc. Chcąc się za­bić, po prostu muszę dojść do dobrej formy. Przynajmniej to stało się jasne. Samobójstwo wymaga tęgiego zdrowia.

Wzmocniony po kilku dniach pobytu w szpi­talu, kupiłem brzytwę. Usiadłem na krawędzi wanny i przytknąłem do przegubu ręki bły­szczące ostrze. Ale to także było przeciwne mojej naturze. Naciąłem trochę skórę „kilka­krotnie; z wahaniem” normalnym, jak wiedzia­łem z literatury na temat tego obrzędu. Jeden z lokatorów pani Krakauer zaczął walić do drzwi łazienki.

- Szlag niech to trafi, nie może pan dać komuś szansy?! — wrzasnąłem.—T Zawsze my­śli tylko o sobie! Egoista!

W ciągu całego tego okresu pani Krakauer patrzyła na mnie wzrokiem jastrzębia. Zoba­czyła, oczywiście, sznur z pętlą w móim poko­ju, zabrała go i spaliła. Przyrzekłem jej, że już nie zrobię „żadnego głupstwa”, jak również od­

kupiłem sznur. Żal mi było pani Krakauer. li­znąłem, że będę wobec niej w porządku tylko wtedy, gdy się wyprowadzę. Sprzedałem meb­le, które swego czasu oddałem na przechowa­nie, i za te pieniądze kupiłem używany samo­chód. Nasz kabriolet-limuzynę zabrała Rose na moje naleganie, kiedyśmy się rozchodzili. Pod­jąłem ostatnie osiemdziesiąt dolarów z mojego konta w banku i wyruszyłem na wschód.

Samej tej jazdy nie urozmaicały żadne szcze­gólne wydarzenia poza jedną sytuacją, kiedy życie moje znalazło się w rękach jakiegoś au- tomobilisty wyjeżdżającego na łeb na szyję z rogatki.

Chcesz kogoś zabić, draniu zwariowa­ny!? — wrzasnąłem, kiedy śmignął obok mnie z szybkością chyba siedemdziesięciu pięciu mil na godzinę.

Wkrótce jednak opanowałem nerwy tak, że znów mogłem oddać się myślom, które zabie­rały mi prawie cały czas poza godzinami snu.

Po có ja, na Boga, jadę do stanu Connecti­cut?

Może Rose będzie wiedziała.

9

W gimnazjum nasza pani od angielskiego wprost trzęsła się nad Blissem Carmanem, ka­nadyjskim poetą i dziennikarzem, autorem „Pieśni Wagabundii”, który wprost trząsł się nad tak zwaną przez niego „szeroką drogą”. „Jest coś w sceneriach października, co wpra­wia w pląs cygańską krew”. Jadąc szosami, równie dobrze można to zastosować do scene­rii lutego czy marca, a już z całą pewnością maja, który musiał nastać, zanim dojechałem do stanu Connecticut.

Nie spieszyłem się. Podwoziłem autostopo­wiczów, zatrzymywałem się w zapadłych mie­ścinach, żeby po drodze zarobić kilka dolarów. Miałem przy sobie swój stary pędzel malarski i szablony liter oraz wiadro fosforyzującej far­by zakupionej w stanie Indiana, więc mogłem przymawiać się o trochę grosza, znowu wypi­sując, ludziom adresy na krawężnikach, tak jak to robiłem w Chicago w czasie jednej z pro­wizorek, z których najwidoczniej składało się moje życie. Albo też smarowałem wapnem nu­mery na wiejskich skrzynkach pocztowych, z przerwami na gromadzenie zapasów. To zdu­miewające, ilu ludzi po prostu nie ma nume­

rów swoich domów ani na ścianie, ani na furt­ce — w ogóle nigdzie. Powinna być ustawa, że .trzeba je mieć, a nie jakieś tam zarządzenia, na które powoływali się miejscowi nieliczni policjanci, skazując mnie na wygnanie ze swych. okręgów za to, że jakoby oszpecam własnośę,| publiczną bez zezwolenia. Raz zatrzymałem się na godzinę w bibliotece w małym miasteczkuJj żeby podumać nad tomami Blissa Carmana. Dziwnym zbiegiem okoliczności natrafiłem na pewne zdanie, które trysnęło mi ze stronicy w oczy jak sok z grapefruita.

Niebiosa, nie są większe niż stan Connecticut Nie większe są, doprawdy, niż hrabstwo Fair- field.

Otóż, ja właśnie do tego słynnego hrabstwat jechałem powoli, tak powoli,vjak tylko mogłem.

I nagle w zapadłej dziurze stanu New Jersey dreszczyk oczekiwania sprawił, że zacząłem się. spieszyć. W miejscu docelowym znalazłem się już nazajutrz. Teraz mogliśmy stwierdzić, że stan Connecticut to jednak naprawdę Niebio­sa.

Tak czy inaczej, Rowayton jest miastecz-s- kiem liczącym siedem tysięcy mieszkańców- mniej więcej. Miałem adres Rose, szybko więc odnalazłem dom przez nią wynajmowany, ty­powy budynek w stylu kolonialnym, biały z zielonymi okiennicami. Była sobota, zapadał zmierzch. Wolniutko przejechałem koło tego do­mu, ale nic poza tym. Zawróciłem na główną^ ulicę, gdzie stało rzędem tylko parę sklepów

i urząd pocztowy, z widokiem na to, co w pew­nej .chwili uznałem za cieśninę Long Isiand, a co na prawdę jest rzeką Pięciu Mil, która wpada do tej pobliskiej cieśniny. Zacząłem się tam Obijać, patrząc na motorówki i żaglówki w przystani po pracowitym dniu i na ich za­łogi, złożone zarówno z rybaków zarabiających na życie, jak i z płochych amatorów sportów wodnych. Jakiś stary majtek w kurtce od mun­duru marynarki wojennej i w czapce włóczko­wej wyraźnie szukał wdzięcznego słuchacza. Kiedy mnie zagadnął, wdałem się z nim w roz­mowę. To znaczy potakiwałem mu. Było mi wszystko jedno — ta jazda z daleka aż tutaj wydawała się pomyłką: chciałem rzucić okiem na życie Rose, a w tym przecież jest coś ze szpiegowania.

Wypiłem kilka głębszych w knajpie zapro­siwszy tego starego marynarza. Może on pły­wał po morzach Za młodu i w wieku męskim przez Bóg wie ile lat, ale rozmawiać chciał tyl­ko o nowoczesnych teoriach wykształcenia („te- oryje” mówił i „ideę-ye”), uważając je za „ruj­nację” ducha, młodzieży. Postawiłem mu dwie whisky, po czym wróciłem do samochodu i je­szcze raz pojechałem do domu Rose, chociaż nadal nie wiedziałem, co zrobię, kiedy tam do­jadę. Minąłem ten dom i skierowałem się pro­sto do Norwalk, najbliższego miasteczka. W Norwalk natknąłem się w knajpie na faceta, który miał przy sobie kilka kapeluszy i usi­łował je sprzedać. Dowiedziałem się, że jest w tym miasteczku wielka fabryka nakryć głowy.

¡U

Znowu cień mojej przeszłości. Wyżłopałem jed­ną jedyną whisky i pojechałem z powrotem do Rowayton. Zaparkowałem samochód na głów­nej ulicy nad rzeką, po czym pieszo przesze­dłem pół mili do domu Rose.

Zbliżając się zwolniłem kroku. Noc zapadła, ale jasno świecił księżyc w pełni. .Wszystkie światła domu były zapalone, na górze i na do­le, ich blask padał na jezdnię tam, gdzie sta­nąłem. Wydawało mi się, że widzę jakąś po­stać sunącą gdzieś po głębinach domu za bia­łymi firankami w oknach, ale pewności co do tego nie miałem. W pobliżu nie było żadnych innych domów. Tylko jeden samochód przeje­chał tą drogą. Kiedy zniknął, przebiegłem przez jezdnię i ukryłem się za węgłem. Dalej pod osłoną krzewów przekradłem się po niedu^ żym trawniku pod okno, które instynkt wska^’ zał mi jako okno jadalni. Ostrożnie podniosłem głowę. Stanąłem na palcach i już mogłem spojrzeć ponad parapet.

Rose siedziała sama przy stole nakrytym na dwie osoby. Siedziała zapatrzona, powiedział­bym, bezmyślnie w dwie palące się na stole świece. Podmuchiwała na nie, jak gdyby od niechcenia, żeby płomyki ich się chwiały. Jed­ną rękę opierała o krawędź stołu, drugą trzy­mała na kolanach. Była w żółtej kretonowej sukience, której sobie nie przypominałem. Kie­dy patrzyłem, pochyliła się w prawo i przez otwarte drzwi zawołała do kogoś w kuchni coś, czego nie dosłyszałem. I zaraz w tych drzwiach ukazał się Shorty, mówiąc coś, przytakując.

Bardzo utył; w pierwszej chwili prawie gó nie poznałem. Zawsze., był krępyf teraz zobaczy­łem grubasa. Urubasa w ciemnym ubraniu, bia­łej' koszuli, .niebieskim krawacie — najwidocz­niej jego goiiy należały, już do przeszłości. Usiadł przy drugim końcu stołu, złozył ręce i skłonił głowę. Kose też złozyła ręce i skłoni­ła głowę jak na dany sygnał.

Snorty zaczął się modlić. Zamiast zwykłej, odmawianej pobieżnie modlitwy przed jedze­niem była to długa jakaś sprawa, w czasie któ­rej kilka razy podniósł głowę ku niebiosom. W swoim chicagowskim dzieciństwie miałem ko­leżków należących do holenderskiego kościoła reformowanego i opowiadali mi oni, jak t ich ojcowie modlą się przy posiłkach nie tylko z myślą o jedzeniu na stole, ale i za wszystko inne pod słońcem — za prezydenta, za Kon­gres, za ubogich, za. kraje pogańskie i misje wspierane również ich datkami. Naturalnie bardziej interesowała mnie Rosę niż szereg pe-, tycji Shorty’ego, których zresztą i tak nie mógłbym słyszeć, gdyż dolatywały do mnie jedynie urywki. Rose wkrótce podniosła głowę i otworzyła oczy. Przyglądała się Shorty’emu. Obserwowała go — tak jak ja obserwowałem ją. Cała ta scena sprawiała, że lekki dreszcz przebiegał mi po krzyżu, i to nie wyłącznie dlatego,. że podglądałem. Ogarnęło mnie uczu­cie jakiejś niesamowitości. Wyraz twarzy Rose był taki, jakby miała za chwilę potrząsnąć gło­wą. Ale nie zrobiła tego. Raz wyciągnęła rę­kę, żeby strzepnąć coś z obrusa, raz podrapała

się po nosie. Kiedy Shorty klepał swoje, zda*- wałoby się, w nieskończoność, ona niewątpli­wie wyczuwając, że to się jednak kończy, spu­ściła głowę i znów zamknęła oczy akurat w chwili jego „amen”. Rozłożyli serwetki i za­brali się do jedzenia.

Właśnie wtedy uznałem, że zobaczyłem już, dosyć. Ta sama pani od angielskiego kazała nam też czytać „Enocha Ardena” chyba Ten- nysona. Teraz przypomniała mi się ta część/'w której rozbitek Enoch wraca w rodzinne stro­ny po wielu, wielu latach i zastaje swoją naj­droższą, jak jej tam było na imię (Annie?) już jako żonę jego najserdeczniejszego przyjacie­la Philipa, tak, myślę, że Philipa. Podkradając się pod ich dom nie inaczej, niż ja pod dom Rose i Shorty’ego, Enoch zagląda w okno, wi­dzi ich szczęście i... jak to tam idzie?

.Palcami mokrą ziemię orał i modlił się do Boga.

Shorty z pewnością by to robił, gdyby role się odwróciły. Ja pojechałem z powrotem do Norwalk i zalałem robaka. W połowie tego pi­jaństwa raptem wyłoniło się pytanie: oni pili przy kolacji wino? Ani rusz nie mogłem sobie przypomnieć, czy widziałem na stole butelkę.

Nazajutrz obudziłem się w motelu z okrop­nym kacem, ale dobra śniadanie — jajka pa boczku, mnóstwo gorącej kawy |m uczyniło cu­da.

Pokrzepiony, udałem się z powrotem do Ro- wayton, gdzie powędrowałem pustą w niedziel­ne przedpołudnie ulicą nad rzekę.

Usiadłem na przewróconej, porzuconej przez kogoś skrzynce, zapatrzyłem się w widok przy­stani. Dziesiątki motorówek, ślizgaczy, żagló­wek podskakiwały na kotwicach, wokół roz­snuwała się szarość pochmurnego dnia. Pomy­ślałem: to by mogło być odpowiednie miejsce. Tak. Czyż bolesne byłoby-pożegnanie z samym tylko żywiołem, który się zamknie nade mną? Nie ma tu nic oprócz wody bulgoczącej i plu­skającej wśród opuszczonych łodzi w bezpa- miętliwym śnie. Nie ma ludzi, są tylko te puste zabawki ku ich pamięci. Tak, to będzie tutaj. Niechaj woda, płynne łono, z którego przyszli­śmy na ten świat, przygarnie. cię do siebie znowu. Niechaj woda będzie kurtyną, z-wła­snej i nieprzymuszonej woli opuścisz, ją nad sceną... na zawsze.

Hej, tam!! Cześć! Ńa wycieczkę imienia Johna Audubona?

Jednak się myliłem. Nie byłem sam. Jakaś postać oderwała się od gaju masztów, macha­jąc rękami. Na pokładzie katamaranu stał w rozkroku mężczyzna w kurtce od munduru ma­rynarki wojennej, - w niebieskich dżinsach i szarych trampkach. W smętnym świetle dnia jaśniały jego gęste blond włosy i bujny za­rost, spośród którego błyskał uśmjech wprost oślepiający. Pojąłem dlaczego dopiero wtedy, gdy podszedłem bliżej. Niejeden facet uśmie­cha się tak -i- wyszczerza zaciśnięte zęby.

A więc to jest mój Charon, przewoźnik, któ-

ry mnie przewiezie przez Styks, pomyślałem gramoląc się do niego po dziobie jakiegoś jach­tu. Chwyciłem go za wyciągniętą rękę i wsko­czyłem na katamaran. Ponieważ woda wokołó była rzeczywiście zbyt brudna, żeby się w niej utopić. Mętna jakaś, niezdrowa. Gdzieś tam na morzu będzie czystsza... i głębsza... higie- niczniejsza...

ĘSPfc O co pan mnie gytał?

Bp Pan pewnie z tego Towarzystwa „Kochaj­my Ptaki” imienia Audubona. Na wycieczkę?

r Tak. Moje nazwisko Banghart.

Jestem kapitan Spurgeon zdjął sfaty­gowaną żeglarską czapkę, którą zdążył włożyć na złocistą głowę w czasie mej krótkiej przer prawy z brzegu. — Nie mam tu listy członków zapisanych na ten rejs, w istocie nawet nig| jestem członkiem...

Nie szkodzi.

.jestem tylko pilotem angażowanymi przez nich dorywczo. Ale za każdym razem, kiedy widzę kogoś wyraźnie zagubionego, poz-

l naję, że to któryś od Audubona usiłuje trafić na tę łajbę. Pan jest pierwszy. Trochę za wcze­śnie, co? Ale właściwie nie. Już jest za pięć dziewiąta ||| powiedział patrząc na zegarek; Potem podniósł wzrok w niebo. — Dzień nie­zbyt dobry. Chmury. Słońce się nie pokaże,, niewykluczone, że będzie deszcz. Ale co tam, do diabła! Jeżeli te ptaki mogą przylecieć z Florydy, chyba i my możemy być pod ręką, żeby popatrzeć, jak one to robią. Racja?

Racja. Pan wie, dokąd my dziś popłynie­my?

Kilka pytań i poinformowałem się należy­cie. Spurgeon pilotował członków miejscowego oddziału Towarzystwa imienia Johna Jamesa Audubona między cętkujące cieśninę niezliczo­ne wysepki, żeby sobie trochę poobserwowali ptaki. Dotychczas wynajmowali w tym celu różne łodzie, dzisiaj jednak, jak się dowiedzia­łem, mieliśmy wypróbować katamaran, który ten oddział zamierzał kupić. Katamaran to jest tratwa dwukadhibowa. Ten nazywał się „Opie­kun III” i był platformą o rozmiarach mniej więcej dziesięć na dwadzieścia stóp, umieszczo­ną na czymś, co można, by uznać za dwie mo­torówki przy jego burtach. Nie wiem, gdzie teraz są „Opiekunowie I” i „II”, ale chyba mogę się domyślić. Tylko dwie równolegle sto­jące pośrodku krótkie ławki bez oparć służyły do siedzenia ostatecznej liczbie osiemnastu pa­sażerów czy też „dusz”, jak się ich nazywa w wypadku, kiedy statek idzie na dno. Do­prawdy warto czytać „Enocha Ardena”!

Wątpię, czy istnieje marynarskie określenie człowieka: „szczur morski”, ale pasowałoby ono do większości osób na tym pokładzie, uważa­jących śię za coś powyżej szczurów lądowych. Kiedy wsiadali państwo Liederkrantz, w sumie około sześciuset funtów krzepkiej teutońskiej żywej wagi, omal nie utonęliśmy, jeszcze za­nim odbiliśmy od mola. Zamoczył mi się but w tej topieli, bo jegomość stąpnął na róg dzio­bowej prawej burty tam, gdżie stałem, pa­

trząc hen w dal morza, co mi pozwalało poka­zywać tylko plecy członkom towarzystwa coraz liczniej przybywającym z brzegu. Ktoś z nich mógł przecież mieć spis pasażerów i zacząć sprawdzać. Nikt jednak takiego spisu nie miał» Katamaran odzyskał równowagę, kiedy pań­stwo Liederkrantz, żeby wyrównać obciążeni^ zostali rozdzieleni. Następny wkroczył prezes oddziału, rześki facet w typie harcmistrza, któ­remu z górnej kieszeni samodziałowej mary*.: narki wystawała fajka, jak łebek małego kan- gurzątka z worka karigurzycy, i który sterro­ryzował nas, żebyśmy mówili mu Bim. Jak brżmi pełne jego imię i nazwisko, nie dowiemy działem się. Już się roiło na pokładzie od in­nych —będę wymieniał ich przy właściwych okazjach, ale na razie tylko powiem, że oczy­wiście* prawie z każdej szyi zwisała lornetkgl przypominająca mi tamtego policjanta w p&r- ku i tym samym capnięcie za poddanie się o- ględzinom lekarskim. Wszyscy też mieli zapa­kowany prowiant — nawet dość dowcipnie za­dałem sobie pytanie, jak długo będę tkwił w ich paczce. W niecałe dziesięć minut po godzi­nie dziewiątej, wyznaczonej na odjazd, kapi-* tan Spurgeon odcumował w świetnym żeglar­skim stylu, bliźniacze pozaburtowe silniki za­wirowały na -naszej rufie i posuwiście ruszyć liśmy z prądem szarej rzeki ku cieśninie.

Ptasie swawole o drugiej powiedział kapitan Spurgeon znacząco.

Rozkaz, panie kapitanie— powiedziałem^ rozpaczliwie pragnąc przynależności.

Zapowiadany przez niego deszcz zaczął pa­dać, dokuczliwy, słaby kapuśniaczek, dający mu pierwszą sposobność do pokazania, że on się nie zraża. Następne nadarzały się szybko jedna po drugiej, kiedyśmy wypłynęli ze sto­sunkowo bezpiecznej przystani na otwarte mo­rze — otwarte, skoro większość wysepek, któ­rymi w normalnych okolicznościach, było up­strzone, przysnuwała mgła. Deszcz przestawał padać tak często, jak się rzuca palenie, ale już z chwilą gdy przestał po raz pierwszy, wyspy zniknęły z tego przytulnego oceaniku zupełnie. Przedarłem się tam, gdzie kapitan Spurgeon stał przy zespole przyrządów sterowniczych, wyprostowany jak struna.

. — Pan powiedział, że na którą wyspę znów się kierujemy, panie kapitanie?- — zapytałem.

Myślałem, żeby popłynąć na Cockenoe, ale teraz myślę, że lepiej będzie zawinąć na Chimon.

Więc zawińmy — powiedziałem, chociaż szczerze mówiąc, obie te nazwy miały w sobie coś złowieszczego. Jak owe miejsca, w któ­rych...

Głębia przyzywa, wśród fal huku w czarną swą ciemność wieczną 1 mórże Jego rozpienione napiera na nas zewsząd.

Coś takiego.

Na wyspie Chimon mieliśmy zobaczyć, czy są jeszcze jakieś szczury.' Jak się zdaje, bywa­liśmy tam. całą. grupą przy poprzednich okaz-

jaćh i wlewaliśmy truciznę w każdą dziurę

i zakamarek z nadzieją, że wytępimy te gryzoń nie, uratujemy przed nimi rybołówki zwyczajli ne, gnieżdżące się tam i rozmnażające. Wy­wnioskowałem, że szczury polują na ich jajka

i pisklęta.

Mgła zgęstniała, widoczność stała się tak sła­ba, że prawie nie sposób było trafić na żadną z wybranych wysp —■*- można by to nawet po­równać do gry w bilard na niewidzialnym bi­lardowym stole. Ale kapitan Spurgeon znał te wody jak własną kieszeń, więc po niedługim czasie zamajaczyła przed nami Ulalume, to znaczy Chimon, tylko odrobineczkę odchylona w bok od naszego kursu, który .on wszakże na­tychmiast' poprawił niecierpliwie za pomocą czegoś tam odpowiedniego w takim przypadku. Kłopot powstał dopiero w godzinę później przy| właczaniu silnika za prawą burtą, kiedy byli­śmy gotowi opuścić wyspę Chimon. W ciągu tej godziny nie widzieliśmy ani iednego szczu-: ra, ale też nie widzieliśmy rybołówek zwyczaj­nych, czy dlatego że jeszcze nie przyszła dla nich pora na zakładanie gniazd, czy może dla­tego że chciały się trochę powałęsać gdzie in- dziei, nie pytałem. Chodziłem za moimi towa­rzyszami, po wyspie i tyiko im się przysłuchi­wałem.

Ocżvwi?cie mewy także beda ieść iaika ryho.łńwek zwvczainvch —1 powiedział Bim. — Opuścił reke z lornetka, żeby dokładnie] mi się przyjrzeć. Przedtem pana tu chyba nie było.

Nie. Jestem z Chicago. Należę do oddzia­łu chicagowskiego. Słyszałem o waszych wspa­niałych poczynaniach, więc zapragnąłem przy­jechać, zobaczyć na własne oczy... Moim zda­niem to kapitalna robota. Niech mi pan powie, dużo macie kłopotów z czaplami w tych stro­nach?

mmm to znaczy kłopoty ź czaplami? Jakże mogą być z nimi kłopoty. My kochamy czap- le|H- Patrzył na mnie podejrzliwie.

Myślałem, że zadaję niewinne pytanie, bo takie mniej więcej padło przed chwilą z ust niejakiej pani Bonga z Nor walk. Teraz jednak pojąłem, że źle ją zrozumiałem. Bez wątpie­nia miała na myśli kłopoty związane ze stara­niami, żeby czaple chciały się tutaj gnieździć. Powinienem był to wiedzieć, oczywiście, biorąc pod uwagę kłopoty, jakie mieliśmy z usuwa­niem szczurów. Mamrotliwie wniosłem popraw­kę do mojego niewłaściwego sformułowania, ale to nie było konieczne. Spurgeon zawołał Bima na brzeg za nami, Bim się odwrócił, prze­prosił i odszedł. Podsunąłem się nieznacznie tam, gdzie obaj zaczęli się naradzać. Spurgeon ze zmarszczonymi brwiami trzymał w ręce szmatkę, którą najwidoczniej usiłował wytrzeć mokry silnik.

Mówi pan, że na pewno w fabryce dali wyżej te cholerne silniki po tamtym pierwszym próbnym rejsie? — pytał.

Na pewno — odpowiedział Bim — pod­nieśli je 5 trzy cale.

Trzeba było podnieść o szelć, a nawet o

osiem co najmniej. Ja bym tego dopilnował, gdybym to ja wtedy próbował. One wciąż są za blisko wody. I uszczelnienie tych kadłubów; nie wygląda mi najlepiej. Wierzch tego tu­taj zaczyna odpadać od spodu pokładu. Rozu­miem, że to jest nowy model jeszcze w fazie doświadczeń.

. — To są pierwsze kadłuby nowego typu, które wyszły z fabryki z gwarancją, że będą służyć do końca życia.

| Och, prawdopodobnie, . -i- Kapitan Spur- geon zaśmiał się dziwnie.

Nie podobało mi się to wszystko. Kiedy osta­tecznie oba silniki zawarczały i wgramoliwszy się na pokład odbiliśmy od brzegu za pomocą żerdzi, przepchnąłem się do kapitana. Koło ste­rowe, u którego stał Wyprostowany, dzielny jak bohater sagi mórz, było wysunięte o parę^ stóp naprzód pomiędzy te zaburtowe silniki na rufie. Połączone było tablicą czy też deską rozdzielczą zawiadującą zmianami biegów i za­worami. Podsłuchałem, jak kapitan pomrukuje

0 „przegięciu pały w poprawianiu” czegoś tam

1 o tym, że wreszcie „się połapał” i zupełnie1 mi to wystarczyło. Zadbałem istotne pytanie:

g tfgjwj Czy to znaczy, że pan po raz pierwszy pro­wadzi tę łajbę?

Przytaknął patrząc przez ramię nie na mnie, tylko na kaleką śrubę swojego okrętu, która zn<5w się zacięła. Nie napawał mnie szczegól­nym optymizmem również i widok Bimf na czworakach, z głową pochyloną nad ładownią w kadłubie za prawą burtą. Dostęp tam umoż­

liwiała mierząca dwie stopy kwadratowe klapa na zawiasach, teraz otwarta, tak że zdołałem w głębinach tego luku dojrzeć jedyny sprzęt ratunkowy. Nasza pływająca tara do prania została nazwana niezbyt trafnie. Ładny mi o- piekun, jeśli ta jedyna pomarańczowa kurtka ma być ratunkiem dla wszystkich jego podo­piecznych, Bim zgiął się, żeby zajrzeć możli­wie jak najdalej w dziób kadłuba, który, pow­tarzam, można przedstawić jako jedną z dwóch motorówek podtrzymujących tratwę. Wypięta krągła rufa samego Bima aż się prosiła o kop­niaka, skoro byłoby trudno kopnąć w to miej­sce siebie za zgłoszenie się na ten dziewiczy —

i prawdopodobnie łabędzi — rejs miejscowego oddziału Towarzystwa imienia Audubona. Bim wycofał się z luku i oznajmił:

Woda się przelewa przez wierzch kadłu­ba.

Zamknął klapę. Przepychając się przez kłę­bowisko Liederkrantzów i Bongów przeszedł na pokład za lewą burtę, ukląkł i zajrzał do tamtej ładowni. Usiłowałem sponad jego ra­mienia dojrzeć kurtki ratunkowe, żeby je po­liczyć — ale bez rezultatu.

Ten jest w porządku — oznajmił podno­sząc się z klęczek..— Jak dotąd.

Och, to fajpie — powiedziałem.

Bim już nie robi wrażenia harcmistrza, rzu­ca mi- spojrzenie spode łba w rodzaju chyba tych spojrzeń, jakimi Ben Bolt wprawiał w drżenie lęku śliczną Alice.

Jeśli mnie pąmięć nie myli, nie słysza­łem pana nazwiska —■ powiada mi Bim.

Al Banghart.

Nie wiedziałem, że pan jest członkiem.

Oddziału chicagowskiego... nie pamięta pan? My przez cały czas robimy te rzeczy, na Jeziorze Michigan. Wciąż tam słyszymy cuda

o waszej kapitalnej robocie, Bim. -r- Szkodą,^ że nie będę mógł, pomyślałem, przesłać mu na­grania tej pochwały, żeby miał na pamiątkę dla swoich spadkobierców i następców.

Tylko połowa „dusz” na pokładzie słyszała naszą rozmowę, czy też śledziła' inspekcję, ja­kiej Bim dokonywał w ruchomych piwnicach „Opiekuna III"; druga połowa wpatrywała się ze skupieniem w zadek kapitana Spurgeona, który wychylał się za rufą szarpiąc sznurek startera na tym zepsutym silniku. Jeszcze raz silnik zaskoczył i przez jakiś czas telepaliśmy się po falach ni stąd, ni zowąd coraz bardziej wzburzonych. Deszcz znowu zaczął, padać, większy niż przedtem. Oczywiście już nikt nie myślał o brykaniu po wyspach — dobicie do głównego lądu, i to możliwie na przełaj, stało się nakazem chwili. Pootwierano kosżyki z prowiantami, przeważnie, żeby napić się go­rącej kawy, chociaż niektórzy ogryzali też ka­napki i udka pieczonego drobiu. Raptem dole­ciało słabe trzaśnięcie, czy może taki odgłos; jakby coś się rozpruwało, z kadłuba za lewą burtą, tego, któremu wujaszek Bim właśnie wydał świadectwo zdrowia. Przypomniały mi się relacje pasażerów uratowanych ze statków

po zderzeniach z lodowcami. „Jak gdyby ktoś rozkroił bok kadłuba nożem do otwierania kon­serw”. Bim już klęczał nad tym otwartym lu­kiem; Dołączyło do niego paru innych. Tak bardzo wyglądało to na grupę zanoszącą wspól­ne modły, że aż uśmiechnąłem się do rozdygo­tanej pani Bonga.

Wóz albo przewóz ^ powiedziałem. jj$ *-“■ Ten sam feler — zaopiniował Bim wsta­jąc z klęczek. &§- Po prostu niedobre uszczel­nienie pomiędzy pontonem a pokładem. Rze­czywiście sporo się uczymy w czasie dzisiej­szego rejsu. W fabryce mówią, że jeszcze będą poprawiać. Sądzę jednak, że tego katamarana Towarzystwo imienia Audubona nie kupi.

Też tak sądzępomyślałem. '

Woda wlewała się teraz w dziób pierwszego kadłuba szybciej, niż się wylewała przez otwór wydechowy, czy jak się to tam nazywa — zda­je się, że luk odpływowy na rufie. I wkrót­ce miarowe chlustanie fal doprowadziło drugi kadłub do takiego samego stanu, w jakim był pierwszy. Zaczęliśmy się nurzać. Kołysało nas z boku na bok, ciskało od dzioba do rufy i z po­wrotem. Fale błociły pokład, który osuwał się coraz niżej, pod ciężarem zbierającej się wody. Dwie panie wychyliły się za krawędź tratwy

i wymiotowały. Tymczasem nieustannie patrzo­no przez lornetki, prawdopodobnie i tak nie­wiele widząc we mgle. Siła przyzwyczajenia, chyba,

Bim wskoczył na ławkę i zawołał, że prosi nas o uwagę.

Po pierwsze — zaczął *— rozumie się sa­mo przez się, że kiedy tylko dopłyniemy do' brzegu, zażądamy wszczęcia śledztwa.

Zawsze jestem zdania, że nie ma to jak suchy ląd, , jeśli już trzeba gdzieś coś wszczy­nać — piszczę.

Starałem się podtrzymać ducha w towarzyst­wie i jednocześnie zdławić w sobie poczucie winy. Uważałem, że nieładnie jest z mojej stro­ny obciążać niepewną tratwę, kiedy i tak za­mierzam się zabić. Już jednak nie zamierzałem zabić się na morzu —• ledwie zobaczyłem je wokół siebie, pospiesznie zaklasyfikowałem ten sposób zejścia ze świata jako niemożliwy do przyjęcia. O nie, powiedziało całe moje jeste-* stwo, dziękuję. A przecież wydawało się, że w ostateczności będę musiał złożyć tę ofiarę.

Jedna z pań nastawiła kieszonkowy tranzyt stor. Zabrzmiał głos miejscowego kaznodziei: < Bracia1 i siostry, znaleźliście Chrystusa? Och, przyjdźcie do Niego, zanim się zrobi za późno...

Shorty? Nastawiłem-ucha, ale ona widząc po­nure łypnięcia towarzyszy rejsu, wyłączyła ra­dio od razu, tak że nie zdążyłem się upew­nić.

No ja wiem, o czym myślicie — podjął Bim — ale wyjaśnijmy sobie najważniejszą sprawę. Te kadłuby w żadnym wypadku nie mogą wypełnić się wodą dość szybko, żeby nam sprawić prawdziwy kłopot. Są dwa bloki z piany... ze styropianu, wiecie,- jak niektóre wasze piknikowe koszyki... dwa takie bloki w

każdym kadłubie i to razem daje nam trzy ty­siące funtów spławności. Och, można by ten katamaran wysłać z powrotem do fabryki, że­by je trochę podnieśli, ale i bez tego on tyle funtów utrzyma. Ten kot spada na cztery ła­py. Jest nie do zatopienia.

Jak „Titanic” —- mruknął ktoś.

Do cholery, milcz! ^4 warknął niejaki Fred Laycock, jr. z miasta Darren. Czło­wiek prowadzi życie jak trzeba, bez żadnych wykroczeń, no może tylko kręci trochę z po­datkiem dochodowym, czy odnawia prenume­raty magazynu na warunkach reklamowych dla nowych prenumeratorów, ale zasadniczo jest uczciwy i przyzwoity, zawsze postępuje rzetel­nie,. pozwala innym żyć. i proszę, jak się to koń­czy,.

Długonogi facet nazwiskiem Cartwright wy­ciągnął jakąś kopertę i ołówek, i zaczął doko­nywać obliczeń. Rob^ł to tak zawzięcie, że wszy­scy na niego patrzyli. Zagadką było dla mnie, jakim sposobem w ulewnym deszczu zachował tę kopertę jeszcze na tyle suchą, by móc pisać na niej. Sam przemókł do suchej nitki nie ina­czej niż my wszyscy, ale siwe włosy opada­jące mu na oczy nadzwyczaj go upodabniały do angielskiego owczarka, który popisuje się inteligencją. Bezustannie usiłowałem wypatrzyć przepływającą gdzieś w pobliżu motorówkę czy bodaj łódź rybacką, na "próżno jednak. Przypomniałem sobie wiersz o tym, że władza człowieka pozostaje na lądzie: ...coś, coś tam

...idzie na dno z jękiem, z bulgotaniem...

Co to było?-'

Bez podzwonnego, bez trumny, nieznane...,, jj

Och, dla nas będzie podzwonne, my będzie­my w trumnach i znani, tylko że guzik nam z tego przyjdzie.

Cartwright ukończył swoje obliczenia. Od­chrząknął autorytatywnie.

Jeżeli przeciętnie każdy z nas waży sie­demdziesiąt pięć funtów — powiedział i wszy­scy staraliśmy się nie patrzeć z wyrzutem na dwoje Liederkrantzów, których wspólna waga równała się ćwierci naszego ogólnego tonażu

i prawdopodobnie powiększała ten - skromny - tonaż o sporą nadwyżkę owych stu pięćdziesię-ś ciu funtów, jakie powinna wynosić — tó w takim razie ogółem osiemnaście naszych ciał waży trzy tysiące sto pięćdziesiąt funtów. Czy ii już jest sto pięćdziesiąt funtów nadwagi w sto­sunku do-pojemności urzędowej, nie mówiąc

o wadze tej tratwy, która na pewno wynosi- ze sto funtów oraz. o1 wądze naszego sprzętu pik­nikowego i innego ekwipunku.

Odwrócił się pytająco do Bima, prezesa od­powiedzialnego w całej rozciągłości za tę ma­jówkę. Ale Bima nie dało się przycisnąć wzro­kiem do muru. Bim miał swoje pytanie.

: Osiemnaście? Dlaczego osiemnaście? Skąd nas raptem osiemnaścioro? Nie dostałem spisu zgłaszających się na rejs, ale Newman mi mó­wił, że będzie szesnaście osób. Z kapitanem Spurgeonem to siedemnaście. .Kto tu jest —

rozejrzał się z miną, która była dosyć szkarad­ną podobizną dobrodusznego uśmiechu — tym pasażerem na gapę?

Klasnąłem w dłonie i podniosłem jedną rękę wysoko w powietrze,

Już wiem, co zrobimy! — wykrzykną­łem.,— Będziemy sobie opowiadać historyjki. Żeby nam prędzej minął czas, dopóki nie nad­płynie pomoc albo nie dowleczemy się do ja­kiegoś „portu. Państwo wiedzą... tak jak w tych „Opowieściach kanterberyjskich”.. Ja zaczynam. No świetnie. Spróbujmy wszyscy się odprę­żyć. Niech siadają na ławkach ci, którzy mieli miejsca siedzące, reszta spocznij, a tymczasem kapitan Spurgeon wytrze do sucha te zatyczki, czy co on tam ma.

Wszyscy się uspokoili i zacząłem zabawiać tę kongregację o twarzach w gamie kolorów od szarości do zieleni.

. -— Kiedyś dawno teńiu żył sobie pewien ta­jemniczy lokator pokoju umeblowanego w pew­nym pensjonacie w wielkim mieście. Był mil­czący, nie zadawał się z nikim, trzymał się przeważnie na uboczu. Odzywał się tylko wte­dy, gdy go zagadnięto, a i to nie zawsze. Każdy, kto się wprowadzał do tego pensjonatu, i w ogóle każdy, kto go spotykał po raz pierwszy, pytał o niego, co mu właściwie jest. Odpowia­dano ciekawskim, że on dźwiga jakiś tajemny smutek. Swego czasu grał na skrzypcach, te­raz już nie gra, odkąd spadła na niego trage­dia. Jaka, nie wiadomo, ale złamała mu serce. Tak opowiadano. Z sercem złamanym nie do­

tyka smyczka. I nie dotknie już nigdy. Skrzyp­ce w futerale wyłożonym pluszem leżą w ką­cie i kurzą się. Już nie otworzy tego futerału,,.

Kilkoro z moich słuchaczy patrzyło'‘poza mnie w stronę rufy, bo bardziej ich interesowali ło, co się tam dzieje. Na rufie Bim i kapitan. Spurgeon dumali nad żeglarską mapą, pomru­kując coś o różnych głębokościach wody wśród wysp, o kanałach, cyplach i przystąp niach. Rozłożyli tę mapę na „pulpicie rezer­wacji”, jak określiłem tablicę przyrządów po­kładowych, ponieważ był to mebel tej samej wysokości i kształtu co owe pochyłe biurka, przy których stali nad książkami gości despo­tyczni maitre d’hotel za moich czasów restau­racyjnych. Wydawało się, że całe mojev życie przesuwa mi się przed oczami, chociaż jeszcze nie wpadłem w słone odmęty. Ciągnąłem opoli wieść dalej.

Któregoś dnia zamieszkał w tym pensjo­nacie pewien młody człowiek. Ten niezłomnie sobie postanowił zgłębić tajemnicę Ptaka, Któ­ry Przestał Śpiewać. Widywał go, jak stoi w oknie i ze smutkiem wygląda na Ulicę,'albo ssie fajkę gdzieś w kącie, albo, i to bardzo czę­sto, chodzi na długie spacery w czasie deszczu,

i zadecydował, że się z tym upora. „Zbadam,' co mu złamało serce^ powiedział — choćbym zaraz potem miał umrzeć”.

Trudno było znaleźć jakikolwiek trop, na­trafić na punkt wyjściowy. Kiedyś jednak spot^ kał kogoś, od kogo dowiedział się przypadkiem, w którym konserwatorium ten artysta ze zła­

256

ś

manym sercem studiował. Natychmiast poje­chał tam autobusem. W kancelarii dziewczyna mająca dostęp do akt personalnych powiedzia­ła mu nazwisko profesora tego skrzypka—- nie­jaki profesor Fahrenheit. Otóż Fahrenheit, cho­ciaż bardzo już się zestarzał, jeszcze przyjmo- mał nielicznych uczniów szczególnie utalento­wanych. Rozgadał się, kiedy usłyszał, że ja je­stem... że ten gość jest • znajomym Duane’a Deckera —■ bo tak będę nazywał naszego ta­jemniczego artystę. Zaprosił go na kawę do ka­wiarni w konserwatorium.

Ach, ja, Duane, dawny Duane. Jakże on się miewa? Nie za topsze? To nietopsze. Samotny duchem, ja? Ciągle? Przygniata go tajemny smutek, powiada pan? Powinien jednak sobie szępolić na pociechę. Co, nie dotyka smyczka? Wszakśze to całe jego szycie. Przynajmniej za­wsze chciał tym \ szyć. — Tu Fahrenheit za­myślił się nabijając fajkę tytoniem. Potrząsnął głoWą.'— Właśnie dlatego musiałem mu po­wiedzieć... jak wy to nazywacie? Goszką praf- tę. ii

Ćo to znaczy” ■— zapytał gość. .

Wtedy Fahrenheit zapalił fajkę i rozparł się w kawiarnianym fotelu. :

Po pięciu latach studiów, z czego przez dwa lata studiował u mnie, biesze on mnie na bok

i powiada: Wie pan profesor, dla mnie to albo wszystko, albo nic. Słuchał pan profesor, jak gram, dostatecznie długo. Proszę szczesze. Mam to, co trzeba? Więc musiałem mu powiedzieć. Szeby cieszyć się szyciem, nadać szyciu blask,

zrobić przyjemność przyjaciołom, on może grać z amatorską orkiestrą, do tego jest topry. Ale w salach, koncertowych nie. Brak mu czegoś,: nazwij pan to iskrą, geniuszem, jak chcesz," brak mu. Musiałem powiedzieć szczesze”. i|

' Fahrenheit popykał fajkę, patrząc poprzez jej dym na goŚGia. Bladoniebieskie oczy mu się rozszerzyły.

Lieber Gott, więc to z tego smutku Duane jusz nie gra wcale? Himmel!... Ach, mein...”

Młody człowiek wrócił do pensjonatu z cięż-, kim' sercem. Teraz i on miał smutny sekret, który dźwigać będzie aż po grób.

A grób dosyć mokry, pomyślałem, kiedy skończyłem swoje opowiadanie. Wszyscy, sie­dząc bądź stojąc na tonącej tratwie, milczeli/l Bim i kapitan nadal konsultowali mapy i przez lornetki szukali wysp, których nie mogli doj­rzeć gołym okiem — ani przez okulary, jeśli- mam być ścisły. Patrzyliśmy na nich. I nagle ten silnik, który jeszcze pracował, strzelił. Bim stulił dłonie w trąbkę i wrzasnął:

Ahoj, tam!

Silnik odpowiedział jeszcze jednym wystrza- łem, ale tak niezdecydowanym, że równie do­brze mogło to być echo głosu Bima. Ktoś za­czął śpiewać: „Bliżej, mój Boże, do Ciebie”.

Czyja teraz kolej? — zapytał ktoś in­ny. — Ale może opowiadaimy weselsze rzeczy, Ty, Bob, coś nam opowiedz. Opowiedz coś za­bawnego.

Bob Wilson był miejscowym kawalarzem — chyba w każdym takim towarzystwie znajdzie

się jeden typ tego rodzaju. To jego żona ko­cha przyrodę, on tylko jej towarzyszy. Nieza­wodny! W jakiejś chwili na pewno powie: „Or­nitologia jest dla ptaków”, albo: „Patrzcie, ptak w dwurzędowce!” Sypie dowcipami jak z rę­kawa. T

Więc jest facet, wiceprezes, przyzwycza­jony do specjalizacji. Więc ten wiceprezes dzwoni kiedyś do koncernu piekarń i mówi, że chce porozmawiać z jednym z tamtejszych wiceprezesów. „Z którym?” ;— pyta dziewczy­na w centrali. „Z tym od ciastek” — mówi ón. „Od jakich ciastek?” — pyta ona. „Od babe­czek z figami” — mówi on. A ona: „Ale któ­rych, kaliforniiskich czy smyrneńskich?”

Pani Laycock wybuchnęła płaczem.

Fred dobrze powiedział. Ma rację. 'Co my­śmy zrobili, żeby sóbie zasłużyć na to?‘ Stara­my się jak możemy, postępujemy jak trzeba,

i proszę, tak się to kończy: Tylko dlatego, że na tym pokładzie jest ktoś, kto nie powinien być.

No, no, no. Nie w tym sęk, a w seku dziu­ra — zauważył Wilson. Jest mnóstwo czyn­ników. Zeoła nie" najmniej ważne jest to, że nasza zabaweczka się rozpada.

Zrównoważył swoją postawę na nurzającej się tratwie.

Ale ten ktoś to już może margines bez­pieczeństwa. Kropla za dużo.

Óna ma rację — poparł żonę Laycock, kładac jej rękę na ramieniu. — Myślę, że trze­ba wykryć, kto to jest.

Pan Schmulka, zdaje się, chciałby coś opo­wiedzieć — mówię .zgodnie z prawdą. — Daj­my mu możliwość. Spróbujmy mu poświęcić niepodzielną uwagę, dobrze? Pan ma jakąś hi­storyjkę do opowiedzenia, panie Schmulka?

Pewnie że mam.

Był to żarliwy, łykowaty człowieczek, który na wszystko patrzył pod kątem polityki. Nale­żał do Towarzystwa imienia Audubona* tak sa­mo, jak należał do Stowarzyszenia „Ameryka­nie na rzecz Akcji Demokratycznej”. Intere­sował się ekologią głównie dlatego, że widział w niej wypowiedzenie wojny siłom plądrują­cym naszą planetę dla osobistych korzyści. Je­go nienawiść do inwestowanego kapitału była większa niż miłość do ptaków, chociaż ptaki prawdopodobnie kochał.

Ja opowiem coś o pewnym kraju.,*:— zaj czął, ze zniecierpliwieniem podsuwając na gło­wie czapkę, z której daszka, wygiętego na kształt spodka pod ciężarem deszczu, woda przelewała mu się. na oczy. t— Opowiem o bra­terstwie zwanym Stany Zjednoczone Ameryki. Tej kraj narodził się w roku tysiąc siedemset siedemdziesiątym szóstym z ognia rewolucji. Stopniowo o tym zapomniał, w miarę jak opor- tuniści, wyzyskiwacze i kapitaliści przejmowa­li ten kraj w swoje, posiadanie, zmieniali bra­terstwo w to, czym ten kraj jest teraz! Miliony ludzi żyją w nędzy, albo są dyskryminowane, albo jedno i drugie naraz, ziemia obrabowana, wody zanieczyszczone, powietrze nie do oddy­chania, konsumenta się oszukuje! Nafta jak

politura zastyga na plażach, których piaski, niegdyś piękne, usiane śą ptakami zatrutymi tą ropą, martwymi! Śliczne doliny górskie w Kentucky leżą odłogiem, bo ustawa pozwala górnikom odkrywkowym gwałcić tę glebę dla zysków pieniężnych, niszczyć farmy przyzwo­itych, ciężko pracujących ludzi, na dodatek. Oto co zrobiono z naszego braterstwa!

Nie ulegało wątpliwości, że ta tratwa stała się zaimprowizowaną mównicą, a przecież Schmulka z nogą założoną na nogę, siedząc na; jej krawędzi, przykuwał do siebie uwagę wszy­stkich. Poprawił się trochę na swym przemo­czonym siedzeniu' i przemawiał dalej:

No, mamy wkrótc§ obchodzić nie tylko urodziny, ale\ drugie stulecie istnienia. Już za parę lat będą te nasze dwusetne urodziny, a czy bliskie nam śą nasze początki? Czy je­steśmy narodem niosącym sztandar idei, że wszyscy ludzie są braćmi? Nie! Bo, niestety, patrioci się dostosowują do sytuacji, i wszyst­ko im jedno,, „czy moja ojczyzna ma słuszność, czy błądzi”, bezmyślnie jeżdżą swoimi samo­chodami i czytają „Ameryka, kochaj ją, albo rzuć”. Głupi i ślepi, ślepi na to, czym się . sta­liśmy! My teraz to naród grabieżców w kraju

i za granicą, w Azji przyjmujemy zobowiąza­nia wobec rządu, który jest ąutokracją mili­tarną! Tak, oto właśnie my! — podniósł rę­kę. — W dwieście lat po naszej rewolucji ma­szerujemy ramię w ramię, bok w bok, z królem Jerzym Trzecim!

Och, nie, chwileczkę, bracie.

Nie nazywaj mnie pan bratem! „ Zaczęliśmy polemizować. W czasie otwartej dyskusji politycznej, w jaką raptownie zmie­niła się nasza godzina opowieści, poniosły mnie (trafne określenie) tam, gdżie kapitan Spurgeon i Bim znów odbywali konferencję. Teraz mapa przystani w sztywnym przezroczy­stym ochraniaczu stśła oparta o postument tablicy rozdzielczej. Nic mi nie dawało studio-« wanie jej, dopóki nie usłyszałem, jak kapitan Spurgeon, wskazując mały jakiś szary pagórek z daleka po' naszej prawej burcie, mówi, że to jest Cedar Hammock, i to w tej samej chwili, kiedy przypadkiem rzuciła mi się w oczy na mapie ta właśnie nazWa. Bardzo zręcznymi ma­newrami kapitan Spurgeon potrafił wprowa­dzić nas na stosunkowo głębokie wody wśród skał i raf, ale tutaj głębokość wynosiła zaled­wie trzy czy cztery stopy, a gdzieniegdzie na­wet dwie, co'najwyżej. Poza tym byliśmy nie dalej niż o pięćset jardów od brzegu. Miejsce doprawdy odpowiednie jak mało które, żeby złożyć się w najszczytniejszej ofierze dla bliź­nich.

Bacząc, by oba silniki wystawały z wody, ka­pitan Spurgeon za pomocą żerdzi zaczął kiero­wać tratwę tu temu wybrzeżu. Tabelka głębo­kości na mapie ze wszech miar znajdowała po­twierdzenie, jeżeli umiało się patrzeć na żerdź kapitana tak, jakby to był głębokościomierz, Po kilku minutach zluzował go Bim, przy czym obaj mieli miny dosyć ponure. Nasz rozkołysa­ny Hesperus sunąc ku wybrzeżu podnosił się

i opadał gwałtowniej niż kiedykolwiek przed­tem, .chociaż wierzyło się, że woda jest coraz płytsza. Wkrótce to, co w zasadzie było żer­dzią, odmierzało hie stopę czy też dwie stopy wody, tylko zanurzyło się na prawie całą swą długość. Bim musiał przyklęknąć, żeby czynić pomiary. Może dotychczas- natrafił na jakieś podwodne skały, a teraz nie dosięga prawdzi­wego dna? Może ja źle odczytałem mapę. Nag­le nasunęło mi się jedno przypuszczenie.

Kapitanie, czy pomiary podane na tej ma­pie dotyczą przypływu czy odpływu? Czy to jakaś przeciętna? Czy coś?

Odpływu — poinformował kapitan Spur- geon nie odwracając się.

Jie może dodać przypływ?*— zapytałem. Dławiło mnie w gardle, jak gdybym już przeł­knął trochę tego żywiołu, przez który tak ża­łośnie pomalutku płynęliśmy.

Sześć do ośmiu stóp.

Rozumiem. Więc tam, _gdzie na mapie jest parę stóp, należy czytać, źe w czasie przypły­wu jest ich dziesięć? M

u — Zgadza się.

Właśnie miałem zadać pytanie za sześćdzie­siąt cztery tysiące dolarów — jaka, o ile mu wiadomo, jest teraz faza przypływu? — kiedy odezwał się ktoś inrfy:

Mam tego wszystkiego powyżej uszu.

Raczej będzie pan zaraz miał — powie*- działem i zwinąłem się ze śmiechu.

•— Zechce się pan zamknąć — powiedział je­szcze raz Fred Laycock (ten, który zawsze sta-

H

rał się żyć jak trzeba, podawał w urzędzie skarbowym swoje koszty powiększone tylko trochę, od materaców nie odrywał etykietek^ których .usuwanie jest zabronione ' ustawowo, •

i proszę, oto jego nagroda). Spurgeoh-otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale nie dowiedzieli-s śmy się, jaki temat zamierzał poruszyć celem- podtrzymania rozmowy. Ani też ja nie mia­łem możności zawołać filuternie, z dodającym otuchy uśmiechem, do gromadki pań opakowa­nych we wszystko, co się dało znaleźć w za­kresie sprzętu ratunkowego: takie wystrojone, a nie ma dokąd iść!

Akurat wtedy woda chlupnęła na pokład nie­zupełnie dlatego, żeby się bardziej wzburzyła, chociaż istotnie była wzburzona.

Kolejność wydarzeń w owym momencie pa­miętam niezbyt dokładnie, ale oczywiście tę' falę musiał poprzedzić ostry odgłos, który do­leciał do nas zza prawej burty. Całą listę pa­sażerów ogarnęło straszne podejrzenie wysło­wione przez kogoś spośród nas wrzaskiem:

Prawy kadłub odpada! O Boże!

To wywołało ogólny paniczny pęd na lewą stronę, tak gwałtownie przez, nas obciążoną, że się przechyliła i woda sięgała nam do kostek. Stąd była ta fala. Mnie osobiście zdenerwowa­ło wspomnienie z lat chłopięcych: -- mój dzia­dek opowiadał, jak w jednej z przystani Chi­cago przewrócił się parowiec wycieczkowy „Eastland” właśnie skutkiem przeciążenia bo­ku. Kapitan Spurgeon, pomyślałem, powinien prędko i mocno ująć sytuację w garść, inaczej

zaraz staniemy się motłochem u wrót piekieł.

Kapitan okazał zdumiewająco zimną krew. Oceny krytycznej chwili dokonał błyskawicz­nie, z szybkością światła. Ucieczka na lewą stronę tratwy wcale nie była taka niefortunna. Posłużyła do zrównoważenia prawej burty, któ­ra opadła, czy też byłaby opadła pod wodę, kie­dy ponton z tamtej strony zawiódł i utracili­śmy tam śpławność. Sam pokład, oczywiście, utrzymałby się na wodzie, ale zbyt słabo, że­byśmy mogli na to liczyć w naszej niebezpiecz­nej sytuacji. Pokład na pontonach pozbawiony jednego z nich zanurzy się z tej bezpontonowej strony. Tak samo zanurzy się ze skupionymi z jednej strony wszystkimi pasażerami, nawet jeśli oba pontony będą w porządku. Ale teraz ciężar pasażerów, którzy stłoczyli się po stro­nie właściwej, może skorygować przechył stro­ny bez pontonu. Przynajmniej tak się wyda­wało. Woda chlusnęła na nas, i owszem, ale zaraz nasza lewa strona się zrównoważyła dzię­ki jakiemuś przeciwdziałaniu w odmętach pod nami, czy też dzięki czemuś w rytmie wzbu­rzenia wody, spowodowanego obciążeniem. O- tóż kapitan Spurgeon od razu spróbował wy­korzystać ten szczęśliwy dla nas traf. Zamiast porozdzielać gromadę trzęsących się niebora­ków, kazał nam wszystkim przesunąć się w le­wo możliwie jak najdalej, i to równym szere­giem, przy czym. najciężsi musieli usiąść na samej krawędzi pokładu i nogi zwiesić w wó­dę. Nieuszkodzony lewy kadłub w odległości kilku stóp od tej krawędzi posłużył niejako za

punkt oparcia, tak że tamten drugi kadłub, u- szkodzony trochę, podniósł się bokiem z wody, co inaczej byłoby niemożliwe. Żeby to zrozu- i mieć, pomyślcie o źle wyważonej huśtawce z deski opartej na kłodzie. Wśród zmuszonych - do zwieszenia nóg z krawędzi pokładu znalazło się oczywiście stadło Liederkrantzów, którego męska połowa szwargotała:

Wir gehen der Ewigkeit entgegenl

W.luźnym tłumaczeniu znaczy to: płyniemy do Wieczności. Ano zobaczymy.

Kiedyśmy tak niepewnie odzyskali równo- ; wagę, Spurgeon wziął od Bima żerdź i zaczął znów popychać tratwę ku wybrzeżu.

Dobrze — powiedział, spokojnie, miaro­wo wiosłując tak na pych. — Tylko nie schodź­my ze swoich miejsc i nie wierćmy się.

Ja również rozumowałem błyskawicznie. Czy j nie byłoby wskazane utracić drugi kadłub, kie­dy, jeśli już w ogóle, dostaniemy się na płytką wodę, w której można brodzić? Przez ten dru­gi kadłub moglibyśmy tam ugrzęznąć, a prze­cież samą taką tratwę dałoby się przepchać wspólnymi siłami, powiedzmy, wszystkich męż­czyzn — kobiety mogłyby na niej zostać. Tyl?» ko czy głębokość, im bliżej wybrzeża, zmniej­sza się wszędzie jednakowo? Czy pchając trat­wę przez mielizny któraś „dusza” zanurzona w wodzie po pierś, bądź po kolana nie wpadła­by przypadkiem w jakiś wybój r tym samym W niebyt? Wyobraziłem sobie głowy kilkuna4 stu Janów Chrzcicieli na jednym dość brudnym cynowym półmisku, a potem już tylko sam

266

półmisek. Z tranzystora tej pani rozbrzmiewał hymn:

Miła godzino modlitwy Godzino modlitwy, o!

Wybiłaś, abym uleciał

Ku niebu ze świata trosk...

Bim obserwując żerdź w rękach Spurgeona przygryzał wargę.

Oli Prawdopodobnie — powiedział — jest to odpowiedzialność, jaką nigdy dotąd nie był pan obarczony i o jakiej nawet się panu nie śniło, co kapitanie? Ma pan doprowadzić z wraku na ląd zdrowo i cało osiemnaście osób...

Już tylko siedemnaście! — wykrzyknąłem

i skoczyłem za burtę. — Boże, błogosław was wszys...wllli... will... gul... gul... gu.,.

10

Odzyskałem przytomność w czystej białej pościeli pod sufitem jak cytrynowa galaretka. Czarna pielęgniarka pochylała się nade mną. Mógłbym później — ot tak sobie, z czystego za­interesowania — spijać jak pszczoła nektar z jej ust, żeby po wyeksploatowaniu tego kwia­tu...

No, proszę. Jak się pan czuje?

Słabo. Poza tym dobrze. Gdzie ja jestem? W szpitalu miasta Nor walk. Było z pa­nem krucho, człowieku.

A co mi się stało? — zapytałem uznając, że powinienem poznać wersję oficjalną.

Nie tylko pan.omal nie utonął, ale w do­datku uderzył pan głową o kamień. Ma pan po prostu szczęście, że woda tam nie była zbyt głęboka, więc bez trudu pana wyłowili.

Och, woda tam nie była zbyt głęboka. Niewiele wiem o tych zatokach...

Jedno pytanie dręczyło mnie obłędnie, nie­dorzecznie: dlaczego ten katamaran już miał nazwę? Towarzystwo imienia Audubona jesz­cze go nie kupiło. Któż więc był jego pierw­szym właścicielem? Fabrykanci nigdy sami nie chrzczą wyprodukowanych przez siebie łodzi.

Czy może uderzył pan o kant tej tratwy. Jakoś nikt nie wie. W takim zamieszaniu... Proszę, czuje pan? — Ostrożnie podniosła mo­ją rękę, żebym pomacał się po czole. Było pod turbanem z bandaża. — Ale na razie niech pan nie myśli o tym, zgoda? Najważniejsze, żeby pan się odżywiał. No jak? Zjadłby pan coś? Jest pora kolacji.

Zna pani jakiś dobry lokal, do którego moglibyśmy się wybrać?

Parę taktów śmiechu z tycK ust jak kielich powoju.

Widzę, że pan wrócił do siebie.

Niewiele to warte.

Rozumiem. Skromny booo-hater. Zoba­czy pan, co jutro będą pisać o panu w gazecie. Te bandaże na głowie zrobią się za 'Ciasne. Przepędziliśmy reporterów, którzy oblegali pa­na. Uznaliśmy, że wszystkie potrzebne infor­macje mogą uzyskać od kierowników tej wy­cieczki. Już pan na pewno by nie mógł roz­sądnie opowiedzieć o tym wydarzeniu, skoro był pan przez cały czas nieprzytomny.

Niech mi siostra powie tylko jedno. Ni­komu oprócz mnie nic się nie stało?

|— Wszyscy czują się znakomicie. Przemokli do szpiku kolei, ale na tym koniec. Niektórzy doznali wstrząsu, oczywiście, ale i tak... Niech pan posłucha. Zbada pana nasz ordynator, po­tem będzie kolacja, a potem prześpi się pan porządnie całą noc.

Więc nie zamierza mi siostra pokazać tutejszych widoków?

Sam jest pan teraz widokiem, i to jesz­cze jakim. Ale jutro rano obudzi się pan jak nowo narodzony. Nie będziemy wpuszczać żad­nych gości.

|— Ochl tak, żadnych gości.

Spałem dobrze po jakimś środku nasennym, zjadłem śniadanie obfite jak dla drwala i za­cząłem czytać o sobie na trzeciej stronie po­rannej gazety Bridgeport.

Bohaterstwo pełne samozaparcia stało się przesi­leniem katastrofalnej sytuacji, w jakiej znalazła się wczoraj grupa złożona z osiemnaściorga obserwato­rów życia ptaków i jej pilota na spokojnych zwykle wodach zatoki Rowayton. Grupą tą byli członkowie Towarzystwa imienia Audubona, którzy chcąc poczy­nić swoje obserwacje na pobliskich wysepkach po­płynęli katamaranem niedawno skonstruowanym ze świeżo wprowadzonymi zmianami w konstrukcji, na­zwanym przez budowniczych „Opiekun III” w ocze­kiwaniu, że kupi go miejscowy oddział towarzystwa opiekującego.się ptakami. „Myślę że takiej łajby osta­tecznie nie kupimy” — oświadczył teraz rzecznik od­działu, prosząc, byśmy nie podawali jego nazwiska.

Niebezpieczną sytuację spowodowało to, że bliź­niacze kadłuby katamaranu oderwały się wskutek niewłaściwego uszczelnienia ich zamocowań do po­kładu zaprojektowanego jako rodzaj tratwy. Uszczel­niono je mianowicie mieszaniną pakuł i smoły prób­nie wypuszczanej na rynek, tak samo jak ten szcze­gólny model łodzi. Woda napełniała kadłuby szybciej, niż mogła wyciekać lukami odpływowymi na ich ru­fach. W rezultacie przestały pracować oba zalane po- zaburtowe silniki. Jeszcze jednym czynnikiem, który doprowadził do zatapiania się katamaranu była nad­waga pasażerów. Właśnie to odkrycie sprawiło, że jeden z pasażerów, Al Banghart, 29 lat, przyjezdny członek towarzystwa z Chicago, poświęcając życie,

aby przeżyli inni, ofiarnie skoczył za burtę. Ostatnie słowa, jakie wypowiedział, kiedy rzucił się w lodo­watą topiel, przytaczane są różnie. Niektórzy świad­kowie twierdzą, że zawołał: „Już tylko siedemnaścio- ro”, inni, że wykrzyknął: ,Nadwaga to ja!” Jeszcze in­ni przysięgają, że pożegnał ich słowami: „Mam na­dzieję, że dopłyniecie, przyjaciele. Miło mi było was poznać. Niech was Bóg błogosławi!”

Rzeczywiście dopłynęli, chociaż zatrzymali się, żeby wyłowić Bangharta, który uderzywszy głową o ka­mień, stracił przytomność. Do przepływającej w oko­licy motorówki doleciały przez mgłę, coraz gęstszą, paniczne krzyki i wkrótce potem uszkodzony kata- maran przyholowano do przystani Jaskinia Morska. Na szczęście dla Bangharta woda była stosunkowo płytka w miejscu, które wybrał do swego skoku za burtę.

Z dyrekcją fabryki, która wyprodukowała ten ka- tamaran i która, jak się dowiedzieliśmy, mieści się w północnej części Bridgeport, nie zdołaliśmy się jesz­cze skontaktować.

Pasażerowie katamaranu, pełni wdzięcznością roz­grzewając się w swoich domostwach bądź w pobli­skich barach, przypominali sobie, jak Banghart dziel­nie usiłował podtrzymywać wszystkich na duchu, do­dawać zalęknionym odwagi, gdy krytyczna ich sy­tuacja pogarszała się z chwili na chwilę. Z jego ini­cjatywy zaczęto kolejno snuć opowieści, podobnie jak czynili to pielgrzymi w „Opowieściach kanter- beryjskich” Chaucera, on też rozweselał współtowa­rzyszy swymi ciętymi dowcipami. Gdy dyskusję na temat Wietnamu przerwał czyjś okrzyk: „Jest per- koz!”, Banghart zadrwił ironicznie: „Cieszę się, że są tutaj nie tylko gołąbki i jastrzębie”.

Odłożyłem gazetę i zapatrzyłem się w ten sufit nade mną, żółty jak galaretka cytrynowa. Sufit korytarza wyglądał dla odmiany jak bia­ły ser. W jaki sposób malarze pokojowi osią­

gają tak uroczy efekt gruzełkowatości? Myśli moje, same, bez steru, zaczęły krążyć znowu wokół dawnego dylematu: należałoby się pod- kurować, żeby się zabić. Najwyraźniej to wy­maga dobrej formy, właściwie nawet doskona­łej. Zadzwonił telefon — dowód, że przynaj­mniej uznano -mój stan za dość niezły, bym mógł odbierać telefony. Już jakiś postęp.

•— Więc jesteś tu, w miasteczku?

Rosę. Gdzie ty jesteś?

W szkole, rzecz jasna. Ładne zejście z te­go świata. Czy oni aby odpowiednio cię trak­tują? Tak jak na to ze wszech miar zasługu­jesz?

Jak członka rodziny królewskiej. Muszę więcej łożyć na szpitale. Pielęgniarki nie pozo­stawiają nic a nic do życzenia.

Albo przynajmniej ty się o to postarasz,, zanim z nimi skończysz. Ale co cię sprowadziło w te okolice?

Mój samochód.

; •— Rozumiem. Jesteś niezgłębiony.

,c — Myślałem, że zawsze byłem dla ciebie gruntownie zgłębiony.

No, szalenie się cieszę, że tu przyjecha­łeś, Al. Cieszę się naprawdę. Kiedy mogę cię odwiedzić?

Nie wiem, jakie są godziny wizyt.

Żonę z pewnością wpuszczą o każdej po­rze. W każdym razie mam ostatnią lekcję o drugiej. Przyjechać zaraz po lekcji?

Proszę, tylko bez kwiatów.

W ciągu tych trzech mniej więcej godzin

przed jej przybyciem rozważałem wyłaniający się problem. Czy przystoi przyjąć z powrotem kobietę, która rzuciła człowieka, kiedy był ze­rem, a później wraca z rękami wyciągniętymi po swojego bohatera? Bo sprawa chyba spro­wadza się do tego. C:zyż kobiety ostatecznie nie są akurat takie, jakimi je widzą ich wrogowie? Łapczywe z gruntu, na wskroś samolubne, za­borcze, wykorzystujące mężczyzn dla celów swej kobiecej próżności, wiecznie w poszuki­waniu wielkiej życiowej szansy? Och, wszyst­ko to... cóż za fatamorgana! Z przędzy ułudy jest więź dwojga serc, ta pajęczyna oszustw i pozorów, drobnych upiększeń!... Dlaczego miałbym ją przyjąć z powrotem? Dlaczego nie miałbym odprawić jej z kwitkiem? No, właści­wie dlaczego? Z jękiem błogości przeciągną­łem się lekko w pościeli. Bodaj raz wyjątkowo mogę pertraktować z pozycji siły.

Rose przyszła parę minut po trzeciej, wno­sząc koszyk z owocami spowity w celofan. Sa­ma chytrze spowiła się w kostium z szarego samodziału i czerwony szalik. Dzień był po­godny, jednak wietrzny, widziałem, jak wiatr tłucze gałęziami drzewa o moje okno.

Cześć, Al. Lepiej się czujesz?

Gotów jestem stąd wyjść. Dziękuję za owoce. Wyglądają nie najgorzej. Pozwolisz? — Zerwałem szeleszczący celofan i wziąłem sobie banana. — Dobry był rok w tym college’u? — zapytałem ściągając skórkę z banana.

' Świetny. Przedłużają mi umowę. Nawet

dają małą podwyżkę...

Trenowaliśmy tak rozmówki przez jakiś czas i nagle ona się .załamała:

Ale skąd się tu wziąłeś, na litość boską??

Doszedłem do Wniosku, sże potrzebny mi jest urlop uniwersytecki. Wiesz, po tych wszy-, stkich napięciach nerwowych w roli włóczy­kija.

Parsknęła śmiechem i przysunęła się z krze­sełkiem bliżej do łóżka.

—• Wyobrażasz sobie, jakie to wszystko jest dla mnie niespodziewane? — Wyczułem, z ja­kim trudem panuje, biedaczka, nad t swoim wzruszeniem, kiedy dodała ironicznie: — Nie wiedziałam, że jesteś miłośnikiem ptaków.

Zamierzam znów, kiedy tylko się stąd wydostanę, Obserwować sikorki, które przecho­dzą obok drogerii na rogu.

Ta bzdurna pogawędka toczyła się przez pięćj czy dziesięć minut. Wreszcie jednak, żeby za­spokoić ciekawość Rose, wyjaśniłem, jak zna­lazłem się wśród członków ekspedycji.

Po prostu błąd w ustaleniu tożsamości. Pilot myślał, że ja po to tam przyszedłem. A ja faktycznie byłem po prostu typem łażą­cym nad wodą.

| — Chciałeś chyba do mnie zadzwonić? — rzuciła pytanie patrząc w swoje stulone dło­nie. i—» Czy może byłeś tylko...?

Uznałem, że repliki nie powinny wychodzić ode mnie, a wątek od niej. Położyła skórkę ba­nana do popielniczki.

Co z nami? — zapytałem. — Jak się za-’ patrujesz na wszystko po roku pobytu tutaj?

|— To zależy.

Co przez to rozumiesz?

Wstała i podeszła do okna. Stanęła tam. Pa­trzyła na gałęzie za szybą, skręcała dwoma pal­cami sznur od rolety. Odezwała się dopiero po długiej chwili

Jesteś zboczeńcem?

Sięgnąłem do koszyka po pomarańczę i wpi­łem paznokieć w skórkę, żeby ją obrać. Trochę trudno było odpowiedzieć na pytanie zadane tak znienacka i. tak z głębi lewego pola, trud­no nawet było prosić o wyjaśnienie. Płynęły minuty ciszy przerywanej odgłosami obiera­nia, a potem jedzenia tej pomarańczy, aż Rose zdecydowała się mi wyjaśnić.

~~ Wtedy, gdy cię aresztowali, uwierzyłam w twoją bajkę o obławie w domu publicznym, ale teraz nie wiem, czy nié mogło to być coś innego. Coś w parku. Policjant mi tego nie sprecyzował, tylko dał do zrozumienia, że zda­rzył się jakiś incydent. Nie musisz opowiadać ze szczegółami, co to było... małe dziewczynki czy co tam innego... ale bądź wobec mnie ucz­ciwy. Myślę, że bodaj tyle jesteś mi winien: powiedz prawdę. — Odwróciła się od okna. — Nie zastanawiałam się nad tym wtedy, ale od tamtego czasu to wraca, nie daje mi spokoju. No? Czy jesteś pomylony?

Wręcz urzekające. Nie zrezygnowałbym z ta­kiego momentu za żadne skarby świata. Zaczą­łem gestykulować, zanim znalazłem odpowiedź, chociaż przyznam, że do ostatniej chwili sam

byłem ciekaw, co usłyszę od siebie. Zjadłem cząstkę pomarańczy.

Pozwól — powiedziałem wreszcie —- że odpowiem pytaniem na pytanie. Czy to w ogóle sprawi różnicę?

No, owszem -— wyrzekła powoli, na pew­no jednak nie dlatego, żeby miała jakiekolwiek wątpliwości co do’ wyznania, które chciała uczynić. — Kobieta może porzucić flirciarza, nieroba czy też kogoś, kto jako mąż po prostu się nie sprawdza. Po prostu! Może porzucić go nawet dlatego, że raz wpadł z wizytą-do gejsz. Wolno jej po prostu znudzić się człowie­kiem, który nie potrafi trzymać rąk przy so­bie, czy też przejść spokojnie obok czegokol­wiek, co chodzi w spódnicy, czy . jak tam chcesż to sobie sformułować. Ale żadna kobie­ta zasługująca na miano kobiety nie odeszłaby, od mężczyzny chorego.

Opuściłem papierową serwetkę z pomarań-- czą na żołądek i zapatrzyłem się w jakąś plam­kę na ścianie. Krwioobieg we mnie ustał. Krew zupełnie zastygła. Dopiero po chwili wolniutko zaczęła krążyć, zresztą w przeciwnym kierun­ku. Czy to tak bohater w końcu odzyskuje swo­ją bohaterkę? Ale dobrze, prosimy o jeszcze trochę tej logiki Alicji w Krainie Czarów —* logiki, jaka najwidoczniej rządzi sercem ko­biety — żeby on mógł przedtem odzyskać zdro­we zmysły.

Co będzie z Shortym? — zapytałem.

Och, on jest beznadziejny. Nikt i niczym już nie może mu pomóc. Nic do niego nie prze-

mówi, nic go nie dosięgnie. Oczywiście stracił też zdolność odczuwania bólu. Odurzony bos- kością. „Ma w czubie od zaglądania do butelki zbawienia”, jak ujmuje to Dylan Thomas. —- Westchnęła. --- To znaczy, przesunął się w in­ny świat, w inne wymiary, gdzie po prostu nie zdołam śię' z nim kontaktować. Nikt nie zdo­ła,., z wyjątkiem jemu podobnych. Prawdopo­dobnie ożeni się z którąś ze swoich nawróco­nych... w końcu i będą odtąd żyli już zawsze szczęśliwie. Jasne że bardziej jestem potrzeb­na tobie... tak samo jak ty prawdopodobnie je­steś potrzebny mnie. W każdym razie, ja nig­dy nie zostanę przyłapana na gorącym uczyn­ku z kimkolwiek. Przynajmniej tego nie da się powiedzieć o mnie.

Potrząsnąłem głową, jednocześnie poklepując łóżko, żeby Rosę na nim usiadła. Wyciągnąłem tę pomarańczę w papierowej serwetce ku niej. Wzięła jedną z soczystych cząstek, a ja też wziąłem sobie jeszcze jedną. Jedliśmy we dwo­je i patrzyliśmy na siebie raczej tępo wśród słonecznych blasków i cieni mojej separatki.

11

Tak właśnie rozwiążaliśmy to. Wróciłem sa­molotem do Chicago na czas dostatecznie dłu­gi, żeby zlikwidować tam wszystkie sprawy, bo oczywiście musiałem przenieść się na wschód, gdzie Rose miała taką dobrą posadę — przynajmniej na najbliższe lata. Teraz sam pracuję w nowej dziedzinie, bardzo obiecują­cej. Taki to właśnie przyjęło obrót.

Kupiliśmy dom, jeden z tych białych domów w stylu kolonialnym typowych dla stanu Con­necticut, i pewnego dnia zlew się zatkał, mu­siałem wezwać hydraulika. Zbył mnie bardzo niegrzecznie. Nic niezwykłego, jeśli chodzi

o rzemieślników w Connecticut. Zadzwoniłem do innego hydraulika. Telefon odebrała jakaś kobieta.

Kto mówi, przepraszam?

O rany, pomyślałem. Nie byłeni jednak zbyt­nio zdumiony. Kiedy indziej zatelefonowałem do pewnego farmera i usłyszałem to samo.

Czy wolno wiedzieć, kto mówi?

Był to farmer-mlęczarz, z którego ziemią graniczy moja parcela. Chciałem po prostu za­pytać, kto z nas mógłby się zająć naprawą stojącego pomiędzy nami płotu, skoro przez

wyrwę wśród sztachet wciąż przełażą jego krowy na moje błahe dwa akry. Trzecia próba dosięgnięcia wreszcie hydraulika zakończyła się dopiero wtedy, gdy złapałem go na krót­kich falach, ponieważ ten miał w swoim prze­nośnym warsztacie krótkofalówkę. Stolarz, wkrótce potem też bardzo mi potrzebny, był jeszcze trudniejszy do odszukania, nie mówiąc

o tym, że okazał się jeszcze bardziej zwięzły w słowach, kiedy go ostatecznie dopadłem. Zgodził się zapisać mnie na pierwszy dzień na­stępnego miesiąca. Elektrotechnik fruwał nie­uchwytnie. Znów głos kobiecy, może z domu, a może z biura zleceń telefonicznych poinfor­mował mnie, że bawi na Bermudach i chyba wróci nie wcześniej niż w połowie przyszłego tygodnia. Właśnie w tym momencie doznałem natchnienia: przecież ci chłopcy powinni mieć agenta.

Tak więc ta elita zawodowa, rzemiosło wy­kwalifikowane, ma teraz własnego pośrednika, przynajmniej w moim zakątku stanu Connec­ticut. Zwerbowałem prawie wszystkich —* hydraulików, elektrotechników, wszystkich. Wszelkie wezwania kierowane są do mojego biura, gdzie rozpatruję każde pod kątem pierw­szeństwa,' pilności, wypłacalności i tak dalej. To jest wielka odpowiedzialność, wciąż wzra­stająca ma moich barkach i na barkach tych, którzy biorą przykład ze mnie — ponieważ ta koncepcja staje się coraz bsirdziej popularna w innych uprzywilejowanych dzięki temu spo­łecznościach. Muszę znać ńie tylko zastępy

swoich klientów, ale również ich klientów z ko­lei. Zapoznałem się więc nieźle z większością pań w miasteczku, z ich trudnościami i uspo­sobieniami, stopniem skłonności do wyolbrzy­miania potrzeb, które zgłaszają, oraz rodzajem żądanych usług. To konieczne, żeby odpowied­nio klasyfikować histeryczne, powiedzmy, tele­fony, że coś tam nie jest w porządku, a goście już zaczynają się schodzić itede. Ja sam by­wam gościem, nawet bardzo często, krążącym w towarzystwie, które ponieważ jestem kimś, kto zawiaduje całą rzemieślniczą potęgą, nad­zwyczaj się stara nie wypaść z moich łask. Pra­wie każdy dzień wybrany na chybił trafił mógłby zobrazować życie Ala Bangharta, jak również tę właśnie stronę naszej współczesnej kultury.

Wkraczam do swego biura o dziewiątej. Pod­lewam roślinę w doniczce — prezent od któ­rejś z miejscowych pań, wciąż złaknionych mo­jej przychylności. Rankiem tego przykładowe­go dnia ozdobą biurka jest amarylis: ogromne kwiecie rozpościera się szeroko z zalążków, pręciki kleiste od pylników sterczą, duże i sztywne, z ziejącymi różowymi otworami. (Dla młodzieży niedozwolone). Dzwoni telefon. To pani Montgomery — woda w kuchni zalewa ją aż po ten kosmetycznie zjikwidowany niedaw­no drugi podbródek, jeśli wierzyć jej opowie­ści. Ale chodzi tylko o zlew, który pani Mont- , gomery może przetkać własnoręcznie za po­mocą garści czegoś, co można nabyć w skle­pach, i ja bym nawet podał jej nazwę tego

środka, tylko że to byłoby niezgodne z etyką mojej profesji. Poza tym jeszcze by rozlała trochę kwasu siarkowego, z którego głównie ów środek się składa, na te swoje białe jak li­lia ręce i potrzebny byłby, Boże uchowaj, le­karz — nikt pod słońcem przecież na to by jej nie naraził.

- Zrobię wszystko, żeby złapać pana Ha- leya —| zapewniam panią Montgomery.

Pan Haley to właśnie ten hydraulik z war­sztatem w samochodzie (ma teraz dzięki mnie dwie filie kursujące po okolicznych osiedlach). Następnie dzwoni pani Cooney, która ani rusz nie może włączyć pralki. No, uparciuszku, spróbuj wetknąć wtyczkę w kontakt, to cza­sami czyni cuda dla naszych słodkich idiotek. Ale nie, obiecuję, że postaram się sprowadzić do niej jednego' z najlepszych fachowców. Ostatnim razem ta pani zadzwoniła w dzień Nowego Roku, bo zepsuło jej się elektryczne ogrzewanie. Piece zimne. Klęska. W domu nie­omal mróz, jej nieszczęsna matka z. grypą leży pod stertą koców i płaszczów dość wysoką, by pogrzebać tę starowinkę za życia. Wezwanie zostało wystosowane bezpośrednio do mnie do domu, ponieważ pod „Usługi Domowe Spółka z nieograniczoną odpowiedzialnością” — tak się nazywa moja agencja — figuruje w książce numer mojego prywatnego telefonu na wszelki wypadek. Kiedy wreszcie zdołałem tam wysłać faceta od ogrzewania z dającym się usprawie­dliwić ¡noworocznym kacem, wyszło na jaw, że piece elektryczne po prostu zostały wyłączone.

Ktoś z pijanych gości w noc sylwestrową ma- pając po ścianie, żeby zapalić światło po dro­dze do czyjejś wymienialnej żony, czekającej w pokoju gier i zabaw, przekręcił kontakt pie­ców. Oskubaliśmy panią Cooney z czterdziesta! pięciu dolarów, bo tyle wynosi potrójna stawka w dni świąteczne.

Czasami jednak dostaje się wezwanie uza­sadnione i wtedy natychmiast dosiada się ru-: maka, jak ja to uczyniłem na S.O.S. niejakiej pani Talbot, która dosyć mi się podoba. Jadę do rzemieślnika potrzebnego, żeby naprawić uszkodzony schodek, bo na tym schodku sędzi­wy ojciec pani Talbot omal nie złamał sobie biodra! ■— do stolarza Jacka 0’Keefe’a. To Ir­landczyk o przylizanych włosach, przystojny, po trzydziestce, straszny snob. Odnajduję go. Spożywa drugie śniadanie na belce głównej drugiego piętra przybudówki do luksusowej willi na wybrzeżu, gdzie właśnie pracuje. Ple­cami oparty o słupek, prowadzi rozmowę, pa­trząc na mnie % góry.

U pani Talbot jest coś do roboty możli­wie zaraz — mówię i mrużę oczy, bo muszę patrzeć pod słońce.

Zamkniął blaszankę z prowiantem, zapalił pa­pierosa.

Ona ma taką okropną ciemną cerę — powiedział ciskając zapałkę.

A cóż to ma do rzeczy? Bądźże, do dia­bła, rozsądny. No jak? Odwalisz tę robotę raz- -dwa dziś wieczorem i załapiesz podwójnie, bo po godzinach. Przecież bardzo to lubisz. Na Bo­

ga, dwadzieścia dolarów za jedną godzinę. Więc może trochę, troszeczkę zrozumienia? — Żeby go ugłaskać, opowiedziałem mu, bo jest reakcjonistą na dodatek, anegdotę o wicepre­zydencie Spiro Agnew. — Te pętaki' ze swoją miłością do Indian nawet się nie umywają do Spiro; jeśli chodzi o szczerość. On nie udaje. Jest honorowym członkiem pewnego plemie­nia. Naturalnie wiesz jakiego.

Ale jej ojciec będzie mnie nudził wspom­nieniami z dawnych czasów w Secaucus, w No­wej Anglii. Na co to komu?

Dopilnuję, żeby ci nie przeszkadzał. Za­gwarantuję to osobiście. Talbot może go. wziąć na godzinną przejażdżkę samochodem.

Chcesz powiedzieć, jeżeli'uda mu się od­jechać spod baru nie zygzakiem?

""r® Bill Ostatnio nie pije. I poza tym wiesz, jaka z niej kiciunia.

Ty także wiesz, draniu. No, dobrze. Ale jeszcze nie; wiem, o której godzinie i mowy być nie może o normalnej stawce,

Słowo się yzekło. Jesteś anioł.

Już z tego krótkiego fragmentu jednego dnia widać, jak istotne znaczenie ma moja pra­ca — jak wielką wartość przedstawia ten ro­dzaj usług w naszej dobie, w naszej erze. Sta­ram się więc utrzymywać zażyłe stosunki ze wszystkimi zainteresowanymi. Chcąc rzeczowo ocenić słuszność żądań i pilność zgłaszanych potrzeb, żeby potem sprawiedliwie, a zarazem inteligentnie ustalić, którym się należy pierw­

szeństwo, bo jest to przecież nieuniknione w pracy zawsze pełnej zaległości, często, sam byr wam na inspekcji u klientek. Wiele filiżanek kawy wypijam w kuchniach, ale nic ponadto,- jak dotąd. No, zdarzył się jeden mały epizod, pociągający za sobą następne, co zakończyło się sytuacją rzeczywiście niebezpieczną i odro­dzeniem duchowym. Nigdy, mam nadzieję, nie upadłbym tak nisko, że byłbym do odrodzenia tego rodzaju niezdolny — to znaczy, gdyby okazja do upadku jeszcze kiedykolwiek się tra­fiła. A wątpię,¡ czy się trafi!

Pani Plowditch, protektorka sztuk pięknych, pewnego dnia rano zastała w swojej kuchni mnóstwo karaluchów rojących się gęściej niż na obrazach Salvadora Dali. Otóż tępiciele robac­twa najchętniej rozpryskują środek owadobój­czy w płynie, skuteczny chyba na tyle, że nie wyklucza to możliwości ponownego wezwania. Przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie na mo­im obszarze. Jednakże dysponuję kimś, kto roz­pyla mgłę, która klientom oczyszcza dom cał­kowicie, a jemu pozostawia dość czasu na wy­konywanie robót zakontraktowanych, takich jak dezynfekcja ciężarówek z piwem i napojami bezalkoholowymi dwa razy w tygodniu (Za cu­caracha, karaluszek, lubi ten klej w sześcio- porcjowych kartonach). Tu właśnie wyłania się kwestia prawości. Agent literatów może repre­zentować każdego pisarza, którego uważa za kasowego. Agent teatralny ditto — każdego kiepskiego aktora, któremu zdoła zapewnić ro­le. Ja tego robić nie będę. Przyjmuję tylko

tych rzemieślników, których uczciwość i kwa­lifikacje zostały wypróbowane — poza tym, że z drugiej strony z niesłabnącym zainteresowa­niem osobiście dbam o klientki. Kiedy pani Plowditch zadzwoniła, żebym skontaktował ją z kimś dobrym, usilna prośba w jej głosie sprawiła, że galopem przyjechałem zobaczyć, czy sam nie mogę jej pomóc.

Tess Plowditch jest kobietą o bardzo wyso­kim napięciu i zarazem o sercu najbardziej złotym ze wszystkich kobiet, jakie znam. Na­legała, żebym kneblował jej usta, kiedy się kochamy, bo tylko w ten sposób jej niepoha­mowane okrzyki uniesienia nie dolecą do uszu biednej kochanej mamy pana Plowditcha, przy­kutej chorobą- do łóżka w sąsiedniej sypialni. Była też druga komplikacja. Paznokcie pani Plowditch sa tak długie, że mógłby jej poza­zdrościć chiński mandaryn. I jakże rozkosznie potrafi nimi pieścić! Niestety w toku tychże uniesień, kiedy przestaje wiedzieć co robi, może człowiekowi porozrywać plecy na wstąż­ki i zostają potem, długie czerwone pręgi, z których trudno wytłumaczyć się w domu. Chyba że się przypadkowo jest panem Plow- ditchem, którym ja nie jestem, ani nie prag­nę być. Mam własny swój klejnot, dziękuję. Tak czy inaczej wkrótce stwierdziłem, że kne­blowanie pani Plowditch nie wystarczy — trzeba ponadto wiązać jej ręce z tyłu. Zabez­pieczenie konieczne, sama to przyznawała. Co więcej nalegała, żebym o tym nie zapominał. Ale naWet z tym zawsze miała swój czar jesz-

cze jedna godzina azylu przed ciekawością^ i przewrotnością świata.

Tak więc kochaliśmy się w ten sposób pew-| nego dnia po południu, kiedy nagle wyczułem,"«j że odgłosy, jakie pani Plowditch wydaje przez zasupłaną chustkę do nosa, różnią się* całko-? wicie od zwykłych jej stłumionych okrzyków.] Poza tym wyraźnie przewracała oczami i pod­rzucała głową w stronę drzwi. W końcu zrozu­miałem, że usiłuje coś mi powiedzieć.

Zerwałem się na nogi akurat w chwili, gdy, warkot samochodu ucichł przed domem. Pod­biegłem przez hall pderwszego piętra do poko­ju gościnnego, którego okno było od frontu. Ze zgrozą zobaczyłem dwóch mężczyzn siedzą­cych na przednim siedzeniu samochodu. Facet przy kierownicy gestykulował • żywo, wskazy­wał dom i ogród, jego towarzysz, uśmiechał się i potakiwał. Mąż niespodziewanie przywiózł znajomego na kolację! Ten banał uderzył we mnie jak grom. Plowditch po prostu nie mógł dodzwonić się do żony, uprzedzić jej —| ona zawsze wyłączała telefon, żeby nie przeszka­dzał!

Biegiem wróciłem do sypialni mijając po drodze panią Plowditch, która tez chciała zba­dać sytuację, i ubrałem się w tempie, jakim zasłużyłby sobie na pochwałę nawet strażak.

,— Czy twój mąż jest~bru... brunetem % gę­stymi brr... brrw... — bełkotałem zdławionym głosem prawie tak jak pani Plowditch przez knebel.

Bo ona stanęła przy drzwiach naga i w obłę­

dzie. Usta miała jeszcze zatkane, chociaż szka­radnie nimi ruszała. Kiedy zacząłem jej roz­wiązywać ręce, potrząsała głową ze wszystkich sił z, boku na bok i bełkotała coś jeszcze bar­dziej gorączkowo niż przedtem. Widocznie jej umysł pracował szybciej niż mój. Już powzięła plan. Kiedy po chwili spróbowałem jej wy­ciągnąć chusteczkę z ust, wymamrotała:

HHp Nie, zostaw to! Związał mnie...

Włamywacz — dokończyłem, w lot chwy­tając jej koncepcję i zasupłałem chustkę z po­wrotem.

^Następnie dopiąłem na sobie ubranie i przez ten czas obmyśliłem plan ucieczki, który sta­nowił moją połowę rozwiązania.

Zostawiłem panią Plowditch w pętach, za­kneblowaną na krześle, porwałem przenośny telewizor oraz parę innych niewielkich przed­miotów i po cichu kondygnacją schodów wznie­sionych na pewno z myślą o takich właśnie ewentualnościach zszedłem do kuchennych drzwi. Wybiegłem na dwór do garażu. Za ga­rażem stał mój samochód, niewidoczny z sa­mochodu na podjeździe przed domem. Jak do­tąd wszystko- dobrze. Garaż był otwarty. Wkradłem się tam i trzymając łupy już po­ręczniej pod pachą, ostrożnie wyjrzałem przez okno. Plowditch i jego przyjaciel wysiadali z samochodu. Plowditch wciąż jeszcze chwalił się swoim domem, tamten potakiwał. Niebez­pieczna chwila. Następnych kilka sekund miało zadecydować o moini' losie. Jeżeli oni przejdą tutaj na tyły, jestem zgubiony. A przecież po

M

to czyniliśmy przygotowania — na wypadek,! gdyby on mnie przyłapał, czy gdybym bodaj i mignął mu, uciekając. Zrabowane rzeczy w mo-1 ich rękach, tak samo jąik sytuacja pani Plow-j ditch, przypominająca sytuację kury na targu, ] miały nadać autentyczność jej wersji o włama­niu. Na tym polegał pomysł.

Stałem 'zdrętwiały. Ale pomimo fizycznego paraliżu mogłem nadal rozumować, rozpatrzyć] alternatywę błyskawicznie niczym komputer, ułożyć drugi plan gotowy do przeprowadzenia i w razie jakiejkolwiek zmiany w obecnym starł nie rzeczy. „Włamywacz zaskoczony” rzuci to-; bołek, popędzi do swojego' samochodu i zwieje z tego podjazdu tak prędko, że oni dwaj będą tylko wybałuszać oczy, rozdziawiać usta, do-‘ póki nie zniknie. Na szczęście podjazd był ko-l listy, z dwoma wylotami, więc mogłem liczyć na to,, że zdążę uciec, nie dopuszczając do po­ścigu i aresztowania. Ciągle jeszcze wielka nie­wiadoma. Ale czmychnięcie okazało się niepo­trzebne. Oni weszli do domu, zajęci rozmową

o wysokich cenach dobrej ziemi. Odczekałem pełne piętnaście sekund, dosyć chyba, żeby się- znaleźli za zamkniętymi drzwiami, po czym odjechałem wolno, możliwie jak najciszej. Le­dwie wysunąłem się podrywem na jezdnię, przydeptałem akcelerator i pomknąłem na­przód. Dopiero po wzięciu kilku zakrętów, po kilkakrotnym zbaczaniu i zawracaniu ze wzro­kiem wciąż wlepionym w lusterko nad kierow­nicą, kiedy już byłem pewny, że ¡nikt mnie nie goni, zatrzymałem się przed gospodą „Mnós­

two Napitku”, żeby łyknąć parę głębszych. Opadłem na krzesło w pustej loży wydając westchnienie ulgi, odmówiłem modlitwę dzięk­czynną do Boga... i złożyłem przysięgę. Teraz już bez cienia wątpliwości dostałem nauczkę raz na zawsze. Czasy łajdaczenia się skończy­ły. Otóż to, dość zabawy.

Wkrótce odzyskałem panowanie nad sobą. Mogłem j spojrzeć rzeczowo na degrengoladę dnia, unieść z niej małą zdobycz wraz z sza­cunkiem dla samego siebie. Dało się to wy­plątać z tej ponurej gmatwaniny wydarzeń prowadzących dó postępku naprawdę szlachet­nego — a mianowicie do kradzieży rzeczy, któ­re miałem teraz w samochodzie. No bo dlacze­go zgodziłem się udawać włamywacza? Czy dla swojego dobrą? Nie. Zgodziłem się, bo chcia­łem ratować honor jednej kobiety i spokój ducha drugiej. Przede wszystkim jej, Rose, pragnąłem zaoszczędzić odkrycia tej intrygi, i to za wszelką cenę -f^iza cenę straszliwego osobistego ryzyka. Ponieważ, jeśli chodzi

o mnie, gdyby ten romans wyszedł na jaw, co najwyżej podbiłby S oczy rozgniewany mąż, natomiast gdybym został przyłapany na wła­mywaniu się do domów, skazano by mnie na któż wie, ile lat więzienia. Pomyślcie tylko. Postawiłem wszystko na jedną kartę dla, ko­biety, którą kocham. Można by nawet uznać, że zwędzenie telewizora było moją najszczyt­niejszą godziną, czy raczej chwilą, bo nastąpi­ło odruchowo w ułamku sekundy — chwilą podwójnie chwalebną, skoro normalnie pod

wpływem odruchów biorą w nas górę nie naj­lepsze uczucia zrodzone z instynktu samozaî chowawczego, takie na przykład jak lęk czy" gniew, bądź też z instynktu, który nazwałbym i samodawczym, takim jak żądza bądź chci-J wość. Wiele miałem w przeszłości odruchó# przynoszących mi wstyd. T oto teraz wreszcie mój odruch napawa mnie dumą. W tym na­świetleniu można by rówinież uznać to ponie-3 kąd za próbę charakteru — przebytą zwycię­sko. Wyrównałem niektóre z dawnych, dolqj haniebnych rachunków. Właśnie, najprzyzwo-| itsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłem to' kra­dzież telewizora. Właśnie! Rycerskość' nie u- marła. Jeszcze jest dla ludzkości nadzieja.

Tak rozmyślałem, samotny w barze „Mnó­stwo Napitku”, w to przełomowe popołudnie mojego życia.

Ale dlaczego ja zawsze uciekam. Tyle wspo­mnień ucieczek i uników powróciło teraz, przy czym osią ich wszystkich było jedno ze słów często używanych przez moją babcię: „Czmy­chać”. Panicznie kiedyś czmychałem przed na­rzeczoną, żeby obecnie czmychać do niej, do domu jako .jej mąż. Ze strachem czmychnąłem z kuchni pani Landgrabber tylko po to, by stawić czoła ograbionemu Landgrabberowi w mojej własnej kuchni. Czy nie mógłbym ode­przeć Plowditcha taką samą sztuczka, jaką za­stosowałem wobec Landgrabbera? „Siucham?”: Zważywszy okoliczności, raczej nie. Upiorne skandowanie pewnej dziewczyny, Beverly^

Wainwright, kazało mi ostatecznie czmychnąć i od niej. „Chwi-leczkę... nie bądź śmie-szny... chodzi o! wyzwo-lenie ko-biet”. A znów Tena Tate miała w sobie stanowczo za wiele żaru, wiedziałem, że będzie niedobrze, zwłaszcza kiedy usłyszałem sygnał ostrzegawczy w jej okrzyku nad jakimiś listami: „'Kocham pocz­tę!” Czmychnąłem. No i ostateczne zerwanie z Faith Mullins po tym zawieruszeniu płyty Donne’a-Burtona. Kiedy zbiegałem ze schodków frontowego ganku, Faith zapewniała mnie po­żegnalnie, że nigdy by mi nie pozwoliła posu­nąć się tak daleko, gdyby nie myślała, że je­stem katolikiem. „Czyż nie mówiłeś, że jesteś katolikiem?” — „Jeśli chodzi o upodobania”. Czmychnąłem. Na fali wspomnień, wspomnień. Jakże one napływają. Przysiągłem sobie, że to jest moje ostatnie czmychnięcie — czmychnię­cie przed katastrofą czy też w katastrofę, ucieczka rzeczywiście pełna grozy w samym środku zimy.

Śnieg najpierw padał — tak pięknie! — po­tem zamarzł i w rezultacie było nieomal chi­cagowskie błoto, pokryte warstewką lodu jak lukrem. Słońce przezierając przez ołowiane chmury paliło się jak zamarznięta żarówka. Musiałem ostrożnie prowadzić samochód po śli­skich jezdniach, o ileż bardziej zdradliwych, niż gdyby pokrywała je gruba warstwa lodu.

Pojąłem, dokąd wiedzie mnie instynkt — na skraj miasteczka, tam gdzie na pustej parceli stoi zbiornik wystawiony dla ludzi dobrej woli przez Armię Zbawienia. Dobre miejsce,-żeby

pozbyć się łupu. Oto przywiozłem wspaniali dary, rozmyślałem otwierając klapę zbiornii ka i w podłużny otwór wrzucając te rzeczki oprócz małego telewizorka zegar elektryczńjj i ładny kryształowy przycisk do papierki Wprost musiałem potrząsać głową, kiedjl uwieńczałem nimi górę zepsutych toasteró|l i znoszonych ciuchów, których ofiarowywani! napawa ludzi pewnością, że są miłosierni. Po­tem pojechałem do domu — człowiek oczysz­czony, rozpoczynający nowe życie, mającjf wszelkie dane po temu, by ufać, że to napraw;*^ dę juz ostatni raz.

W istocie jednak nie mogłem pojechać stam-. tąd prosto do domu. Musiałem jprzedtem wstą­pić do biura, porozmawiać z sekretarką, która niezależnie od innych funkcji zastępuje mnie, ilekroć .jestem w terenie. Zawsze przez parę minut zanim ją wezwę brzęczykiem do mo-| jego gabinetu, trzymam głowę między kolana­mi, żeby krew napłynęła mi do twarzy, okraź- siła policzki zdrowym rumieńcem, co przydaje urody mężczyźnie normalnie raczej blademu w zimie. W to popołudnie miałem kilka listów do podyktowania (wśród nich list dotyczący moż­liwości założenia filii w pobliskim miasteczku, gdzie upatrzyłem wspólnika). Niezłomnie po­wtarzając sobie w myśli treść zamierzonej ko­respondencji, przesiedziałem zgięty, z głową między kolanami mniej więcej minutę. W koń­cu wyciągnąłem rękę i po omacku nacisnąłem brzęczyk. Odczekałem jeszcze kilka sekund, chociaż słyszałem coraz bliższe kroki, i wypro­

stowałem się akurat wtedy, gdy sekretarka weszła do gabinetu.

Shirley, zechcesz napisać kilka listów.

Był to okres wszechwładnie panującej mody mini, mogłem więc podziwiać te piękne udka, kiedy dyktowałem. Och, ona to coś więcej niż ładna buzia!

Fakt, że tak dobrze się zapowiadam, nie znaczy, że nie mam swoich zachcianek. Żaden mężczyzna nie jest od nich wolny, rzecz jasna. Muszę przyznać, że niejedna z tych kobiet stanu Connecticut, których domostwa odwie­dzam z racji iswego zawodu — niejedna z nich, już nie mówiąc oczywiście o samej Shirley, nieraz pobudza mnie do długich późniejszych rozmyślań, staje się natchnieniem do godzin­nych marzeń nocą, kiedy leżę w łóżku i cze­kam, aż przyjdzie sen. Jeśli się nie mylę, Fran­cuzi znaleźli na to określenie — derrière pen­sée czy coś takiego? Muszę zapytać Rosę.

Tak więc iata płyną jak woda w krętym strumienia. Rose cieszy się, że jestem zajęty, i to bardzo, bardzo zyskownie. Czasami jednak wydaje mi się, że jej zdaniem zasługuję na coś lepszego niż praca za dziesięć procent pro­wizji. Czy też może jej" zdaniem ona zasługuje na męża, który byłby czymś lepszym niż taki pośrednik. Ale dlaczego? Bram Stoker był agentem aktorów (załatwiał role Henry’ermi Irvingowi między innymi), a właśnie on napi­sał „Draculę”. Więc nigdy nic nie wiadomo. Któż może przewidzieć, jaki obrót to wszystko przyjmie. W każdym razie Rose wciąż ma przed

sobą wspaniałe perspektywy jako pedagog. I wielkie nadzieje co do mnie. Wierzy głęboko, że potrafię się przebić i zrealizować siebie, jut wiecie jak. Bo potencjał nadal jest. Nic tego. nigdy nie zmieni.

Jednej tylko rzeczy nie rozumiem po dzii dzień. Ta jedna jedyna rzecz przekracza moż­liwości moich władz umysłowych. Co Rose ma na myśli mówiąc, że rycerskość nie umarła dzięki kobietom. Zawsze myślałem, że rycers­kość uważa się za cnotę mężczyzn.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
de Mello Anthony NICZEGO SIĘ NIE WYRZEKAĆ, DO NICZEGO SIĘ NIE PRZYWIĄZYWAĆ
Izraelski żołnierz przyznaje się do udziału w zabijaniu palestyńskich dzieci
Instrukcja podłączenia sie do internetu na MS
Wlaczanie sie do ruchu konspek, Konspekty
ODNIEŚ SIĘ DO TWÓRCZOŚCI IGNACEGO KRASICKIEGO, Szkoła- pomoce naukowe ;P, Ściągi;), Polski
Alfabet.Mafii.czesc10.Korek.Szykuje.sie.do.Wystrzalu.UoM, Mafia w Polsce
132 Rozporzadzenie Rady Ministr w w sprawie poddania kobiet obowiazkowi stawienia sie do poboru
W jaki sposób pisarze i publicyści oświecenia włączyli się do walki o reformy polityczne i społec
Wpływ wojny na psychikę ludzką Omów temat odwołując się do przykładów z literatury
Holandia przyznaje się do błędu i delegalizuje “mocną marihuanę”
Radzenie sobie z myślami mogącymi przyczynić się do nawrotu
Jak przygotować się do wiosennych półmaratonów plan
Są dwa sposoby walki czy można być lisem i lwem Rozwiń myśl odwołując sie do postaci Konrada Wallenr
8 Metody fizyczne i chemiczne przetwarzania odpadów stosuje się do różnych typów odpadówx
6 Czy?chy temperamentalne mogą ulegać zmianie Uzasadnij odwołując się do konkretnych koncepcji
Peter L. Berger - ZAPROSZENIE DO SOCJOLOGII, 3. ZAPROSZENIE DO SOCJOLOGII - 3 DYGRESJA ALTERNACJA l
krezusss, Działalność przedsiębiorstwa odnosząca się do ostatnich 10 miesięcy na przykładzie sprzeda
sto pytan przed egzaminem, Przygotujmy się do egzaminu

więcej podobnych podstron