47 Pan Samochodzik i Więzień Jasnej Góry Tomasz Olszakowski

TOMASZ OLSZAKOWSKI








PAN SAMOCHODZIK


I…


WIĘZIEŃ JASNEJ GÓRY



















OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA


WSTĘP


Cela była niewielka, dwa na cztery metry. Wąskie, drewniane łóżko, nagie deski zarzucone cienkim, słomianym siennikiem. Klęcznik pod ścianą, a koło okna wąski pulpit służący do pisania lub czytania. Przy nim jedno krzesło. Opodal drzwi umywalka - miedziane naczynie z dziób­kiem zawieszone na grubym łańcuchu i wsparta na drewnianej półce niewielka, mosiężna miska. Na szerokim parapecie gliniany kaganek, a obok zatłuszczony, kamionkowy dzban z oliwą. Drugi, z wyszczerbionym wy­lewem, zawierał klasztorne piwo, gęste, mętne, nieco skwaśniałe. Okno oszklono gomółkami - niewielkimi plackami ze szklanej masy. Rozciągał się z niego widok na wały twierdzy i leżące kilka kilometrów dalej mia­steczko.

Zazwyczaj zakonnicy zgromadzenia paulinów dysponowali nieco przestronniejszymi kwaterami. Także umeblowanie przeważnie otrzymywali lepsze. Siedzący na łóżku Jakub Lejwowicz Frank nie był jednak mni­chem. Kostki stóp opasywały mu ciężkie, żelazne kajdany połączone krót­kim, stalowym łańcuchem. W klasztorze jasnogórskim osadzono go jako bardzo niebezpiecznego heretyka. Sąd inkwizycyjny miał nadzieję, że od­osobnienie w otoczeniu świątobliwych mnichów skruszy zatwardziałe serce grzesznika. Na razie nie zanosiło się na to. Więzień uparcie trwał w swo­ich błędach...

Było późne zimowe popołudnie. Okno wychodziło na wschód, toteż celę spowijał gęstniejący stopniowo półmrok. Na korytarzu rozległy się kroki. Frank uniósł głowę. Nie mylił się. Drzwi okute solidnie żelazem otworzyły się i do środka wszedł wysoki, młody mężczyzna ubrany w czarny chałat. Przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem. Uwięziony odezwał się pierwszy.

- Znam cię. Jesteś rabbi Elisze z Podhaniec - mruknął. - Pracowałeś już kiedyś dla nas... W czasie Ester Tanes w Kopryczyńcach...

- Rzekłeś, nauczycielu - gość skłonił głowę. Przez chwilę świdrowali się wzrokiem.

- Siadaj - wskazał mu krzesło przy pulpicie. - Przychodzisz jako przy­jaciel? Co cię do mnie sprowadza?

Przybysz uśmiechnął się lekko.

- Troska i niepokój, które dręczą każdego biednego, gdy widzi pienią­dze głupio marnowane przez nietrafione i nierozumne działania - prze­szedł do konkretów.

- Moje pieniądze? - zachmurzył się więzień. Aluzja nie spodobała mu się.

- Twoje, mistrzu. Wspólnota nasza nie umie ich gromadzić i umiejęt­nie pomnażać. A tymczasem są one siłą napędową świata i kto wie, czy odpowiednia suma nie przyniosłaby ci wolności... Dziś w Rzeczypospo­litej kupuje się wszystko. Nasz król łasy jest na każdy grosz, ponoć ma gigantyczne długi... Jego braciszek Kazimierz pobudował piękną rezy­dencję w Warszawie, a na jej utrzymanie marnotrawi pieniądze garścia­mi... Obaj potrzebują beczek dukatów i są w stanie hojnie wynagradzać tych, którzy w chwili potrzeby użyczą im nieco ze swych sakiewek...

- Co proponujesz? Jak rozumiem, wiesz, jak dotrzeć do nich odpo­wiednio dyskretnie i jakie sumy zaproponować, by zabiegi te osiągnęły swój cel?

- Sumy to będą zawrotne, nie dysponujemy nimi, ale pieniądz w od­powiednich rękach szybko pomnożony być może, a każdy dukat zręcznie w obieg puszczony i pięciu braci swoich rocznie przyprowadzi...

- Jak tego dokonać? - w oczach więźnia błysnęło zainteresowanie.

- Pamiętasz, mistrzu, sprawę karczm berdyczowskich?

Sekciarz przymknął oczy. Dwadzieścia lat temu w tym miasteczku doszło do straszliwego pogromu Żydów oskarżonych o mordy rytualne... Dziki, szalejący motłoch pozarzynał w pierwszej kolejności właścicieli sześciu karczm... Objęli je potem członkowie rodziny Eliszego. Jednak raz wzburzonych chrześcijan nie dało się łatwo uspokoić. W rezultacie nowi właściciele przybytków także szybko rozstali się ze światem...

- Przypominam sobie - powiedział.

- Byłem wtedy młody i niedoświadczony. Dziś wiem, jak należało to przeprowadzić... I potrafię to powtórzyć. Oczywiście umiem już wygasić nienawiść ludzką, gdy przestaje być potrzebna...

- Tu, w Częstochowie? - prychnął Frank. - Dwa zajazdy, oba od daw­na w naszych rękach...

Elisze uśmiechnął się pobłażliwie. Przywódca sekty myślał niby poprawnie, ale brakowało mu polotu. Dobrze zrobił, że tu przyjechał. Organizacja stworzona przez Franka poza duchowym przywódcą potrzebo­wała też fachowego i pozbawionego skrupułów zarządcy. Kogoś takiego jak on.

- Nie w Częstochowie, w Rzeczypospolitej - czarne oczy przybysza zabłysły. - Jeśli się uda... Pomyśl sam. Pięć tysięcy karczm, z każdej po kilkanaście dukatów miesięcznie... W razie potrzeby oparcie w dowol­nym zakątku kraju. A gdy będziemy mieli pieniądze, prawdziwe pienią­dze, można będzie znowu zacząć wojnę z talmudystami...

Więzień wstał i przeszedł się po celi. Łańcuch, którym skuto jego nogi w kostkach, zabrzęczał ponuro wleczony po ceglanej posadzce.

- Czego ode mnie oczekujesz? - zapytał surowo.

- Władzy i pełnomocnictw. Ty jesteś wodzem swego ludu. Twój roz­kaz...

- Otrzymasz je. W kasie mamy kilkanaście tysięcy dukatów... Bę­dziesz potrafił puścić je w obieg?

Elisze przymknął oczy, by nie zdradzić się ich blaskiem. Aż tyle? Spo­dziewał się może piątej części tej sumy.

- To niewiele, ale jeśli dobrze pójdzie, za rok pomnożymy je dziesię­ciokrotnie. Dla przyszłej chwały naszego bractwa... Dla śmierci ortodok­sów i każdego, kto stanie na drodze naszym planom...

- A co dla ciebie? - Frank obrzucił go spokojnym spojrzeniem czar­nych oczu.

Nie wierzył w bezinteresowność byłego rabina.

- Chcę otrzymać dziesięcinę. Jeśli odpowiednio kapitałem obrócę, suma to będzie i tak dla mnie znacząca, a i wam mało bolesne będzie z nią rozstanie...

Frank zamyślił się. Sieć karczm, interesy na cłach i na „lewych" towa­rach. Z więzienia nie był w stanie tym wszystkim zarządzać... Co przy­chodzi z pieniędzy, które leżą jak martwe w glinianym garnku zakopanym w ziemi? Handel to życie... Będzie trzeba oddać procent tej pijawce - trudno. A może złoży się i tak, że nie będzie to konieczne?

- Niech tak będzie - wyraził zgodę.

Uścisnęli sobie dłonie zawierając przymierze. Nie zdawali sobie spra­wy, jak dalekosiężne skutki przyniesie ich porozumienie. Nie wiedzieli, że w tej chwili w klasztorze na Jasnej Górze ich czarne dusze stworzyły podstawy iście diabolicznego paktu. Sekta Franka przeszła do historii jako pierwsza europejska mafia...


ROZDZIAŁ PIERWSZY


WEZWANIE DO CZĘSTOCHOWY * ZAGADKOWA FIGURKA * STARA KAMIENICA * GRILL BAR „U PANA SAMOCHODZIKA" * OSIŁEK SUMO


Czasem bywa tak, że umierający bezdzietnie kolekcjoner zapisuje swoje zbiory państwu. Zdarza się, że gdy schedę po kimś przejmuje gmi­na, wśród rozmaitych gratów trafi się coś ciekawego. Z reguły wzywa się wówczas doświadczonego rzeczoznawcę, by wycenił lub choć zidentyfi­kował pozyskane dobra kultury. Dlatego też nie zdziwiłem się, gdy rankiem, zaraz po przyjściu do pracy, znalazłem w komputerze list z Urzędu Powiatowego w Częstochowie z prośbą o natychmiastowe wysłanie od­powiedniego fachowca. Lokalna delegatura wojewódzkiego konserwato­ra zabytków donosiła, że podczas zabezpieczania ruchomości po śmierci jakiejś staruszki znaleziono bardzo zagadkową rzeźbę... Mogłem wysłać kogokolwiek, ale po miesiącu spędzonym za biurkiem uznałem, że jedno­dniowa delegacja służbowa łącząca się z wyjazdem poza Warszawę do­brze mi zrobi...

Pan Samochodzik nie stawiał oporu, korzystał akurat z kilkudniowe­go urlopu związanego ze ślubem i weselem swojej siostrzenicy Zosi.

Wypisałem sobie sam delegację, podstemplowałem pieczątką nieobecnego szefa, zostawiając miejsce na jego podpis, a potem wskoczyłem do jeepa i pojechałem na południe - do Częstochowy. Po drodze przypomi­nałem sobie treść listu. Dziwne, przecież w tak dużym mieście powinni mieć kogoś, kto będzie w stanie zidentyfikować dowolny zabytek. Po co w takim razie ściągali kogoś z Warszawy? Z pewnością mieli w miejsco­wym muzeum odpowiedniego eksperta, na pewno mieszkało tam co naj­mniej kilku absolwentów historii sztuki i działały jakieś antykwariaty, w których przecież także pracują niezłej klasy specjaliści...

O jedenastej zaparkowałem samochód przed budynkiem częstochow­skiego muzeum miejskiego. Wysiadłem i ruszyłem po schodach. Na spo­tkanie wyszedł mi mężczyzna w moim wieku.

- Janusz Kowalik - przedstawił się.

- Paweł Daniec - uścisnąłem mu dłoń. Weszliśmy do holu i od razu zakręciliśmy na zaplecze.

- Trafiliśmy na to dopiero wczoraj - powiedział poważnie. - Dostali­śmy z Urzędu Miasta informację, że zmarła pewna staruszka. Miała dzie­więćdziesiąt osiem lat, żadnej rodziny. Nazywała się Adelajda Macoch.

- Ładny wiek - mruknąłem.

- Owszem - przytaknął. - Zmarła w szpitalu po kilkudniowej choro­bie. W tej sytuacji władze zdecydowały się komisyjnie otworzyć miesz­kanie po niej. Pojechaliśmy wczoraj. Jakaś hiena dowiedziała się widać, że kobieta nie żyje, bo na drzwiach były ślady wyważania. Złodziej nie poradził sobie z nietypowymi zamkami jeszcze przedwojennej konstruk­cji... Próbował użyć łomu, ale solidne, dębowe dechy tylko się trochę wgniotły. Otworzyliśmy mieszkanie kluczami, które dostaliśmy z depozy­tu szpitalnego...

- Co było w środku?

- Nieco zarwane łóżko z siennikiem z morskiej trawy. Na wszelki wypadek przeryliśmy go solidnie w nadziei, że w środku będą jakieś do­kumenty albo na przykład zaszyta biżuteria... Ale nic z tego. W szafie trochę starych ubrań nadgryzionych przez mole. W zasadzie nic więcej. Żadnych książek, żadnych papierów... Żadnych fotografii. Aż dziwne. Na odchodnym odsunęliśmy na wszelki wypadek blat stołu stojący pod ścianą i wtedy znaleźliśmy niszę, a w niej to...

Otworzył drzwi prowadzące do magazynu. Na stole pod samą lampą stała dziwna kamienna statuetka. Miała mniej więcej pół metra wysoko­ści. Wyrzeźbiono ją z białego skalenia. Postać przypominała siedzącego nietoperza, okrywały ją wyrzeźbione artystycznie skrzydła. Miała głowę wyglądającą na ludzką, ale ozdobioną aż trzema twarzami. Zamiast oczu wprawiono czerwone kamyki, może nawet rubiny. Wszystkie trzy fizjo­nomie maszkary wykrzywiał grymas złośliwej uciechy. W rozchylonych ustach błyszczały spiczaste zęby.

- O kurka wodna - zakląłem odruchowo cofając się o krok. - Co za diabeł?

- Prawda? - gospodarz błędnie zinterpretował moje pytanie. - Wyglą­da na diabła...

Przemogłem się. Obszedłem stół dookoła. Potem wyjąłem z kieszeni lupę. Pochyliłem się nad powierzchnią kamienia.

- Detale rzeźbiono małym dłutkiem - powiedziałem spokojnie. - Na­stępnie wypolerowano chyba zwykłym piaskiem.

Delikatnie starłem warstwę kurzu.

- Stała w zamknięciu przez co najmniej kilka lat...

- Żadna z osób, które ją widziały, nie potrafiła rozpoznać stylu - roz­łożył ręce muzealnik.

- Prawdopodobnie nie wykonano jej w żadnym stylu... To praca ja­kiegoś rzeźbiarza samouka... Zresztą nieco mu się zwichrowały propor­cje... Dłubał przy tym chyba kilka lat. Polerowanie powierzchni też mu­siało zająć całe miesiące... Czy w tym mieszkaniu były jakieś symbole religijne?

- Żadnych. Czy obaj myślimy o tym samym?

- Wygląda na dzieło jakiegoś satanisty - mruknąłem.

Z tyłu znalazłem wyrytą głęboko hebrajską literę „alef”. Milczałem kontemplując rzeźbę.

- Nic więcej nie potrafię powiedzieć - westchnąłem wreszcie bezrad­nie. - Wygląda na stare, ale ile może mieć lat? Przypuszczam, że nie wię­cej niż kilkaset...

- Tego typu kamień występuje w okolicy dość często - powiedział.

- Jeśli rzeźbę wykonali czciciele diabła, to może pochodzić z lat osiem­dziesiątych XIX wieku lub jest młodsza - stwierdziłem. - Bo to w tym okresie zaczęły wyrastać rozmaite loże okultystyczne i pojawili się na­wiedzeni „prorocy"... Zastanawiam się, ale nie, nie jest to zabytek ma­soński. Chyba nie jest - dodałem. - Nie ma tu żadnych śladów ich symbo­liki... Zrobię, jeśli pan pozwoli, kilka fotografii i w Warszawie pokażę Panu Samochodzikowi. Może jemu się z czymś skojarzy?

Zapalił dodatkowe oświetlenie. Wykonałem kilkanaście zdjęć.

- Rzuciłbym jeszcze okiem na miejsce znalezienia figury - zapropo­nowałem. - Wybaczy pan zawodowe skrzywienie; jestem w zasadzie bar­dziej detektywem niż rzeczoznawcą...

Kiwnął głową.

- Wiem. Dlatego wysłaliśmy zgłoszenie właśnie do komórki pana Tomasza - liczyliśmy, że przyjedzie ktoś taki jak on...

Poczułem wyraźnie to, czego nie powiedział. Liczyli, że pojawi się tu mój szef. No trudno, dopiero kilka lat pracowałem w tym zawodzie, pod­czas gdy on już kilkadziesiąt. Minie jeszcze sporo czasu, nim mu dorów­nam, a jeszcze więcej, zanim ludzie zaakceptują mnie na tym stanowi­sku...

Wyjął z pudełka komplet kluczy i poszliśmy do samochodu. Podje­chaliśmy niedaleko. Przy ulicy Warszawskiej, zaraz na rogu, znajdował się sklep mięsny. Obok zamykał działkę parterowy domek. Przejechałem przez bramę na podwórze. Przed nami był drugi budynek, tym razem trzykondygnacyjny, ustawiony w kształt litery „L". Zatrzymałem się koło szopy. Sądząc po intensywnej woni, mieściła się tam wygódka, wspólna dla wszystkich mieszkańców kamienicy.

- Dziewiętnasty wiek - przewodnik odgadł bezbłędnie wyraz mojej twarzy. - Kible w podwórzach, brak kanalizacji, piece na węgiel...

- Właśnie - westchnąłem. - Są zakątki, do których cywilizacja docie­ra z opóźnieniami... Przyjemnie czasem popatrzeć sobie na takie relikty, choć współczuję tym, którym przyszło tu mieszkać...

Weszliśmy przez zniszczone, obłażące z farby drzwi i pomaszerowa­liśmy na piętro. Drewniane schody trzeszczały nam niepokojąco pod no­gami. Na klatce schodowej było dość ciemno i ponuro.

- O żesz! - zaklął Janusz. - Ktoś jednak się włamał! Co za naród! Nie można oka spuścić na kilka godzin!

Spojrzałem mu przez ramię. Solidne, drewniane drzwi zostały wywa­żone. Dechy popękały odsłaniając swoje wnętrze - ciemne dębowe drew­no wewnątrz, pod kilkoma warstwami olejnej farby.

- Lewarek do samochodu - oceniłem. - Wbili go w szparę i pokręcili korbką, aż wyrwali zamek z futryny... Solidnie siedział, przy okazji poła­mali deski.

Wyciągnąłem pistolet gazowy i dopiero potem przekroczyliśmy próg. Ostrożność okazała się zbyteczna. Po złodziejaszkach rozwiał się ślad... Stół i krzesła leżały do góry nogami, ktoś naciął je piłą, by sprawdzić, czy nie zawierają skrytek. Podobnie potraktowano drewniane nóżki łóżka. Oświetliłem latarką wnękę w ścianie szczytowej

- To tu znaleźliśmy rzeźbę - wyjaśnił muzealnik. - Stała sobie do­kładnie pośrodku. Aż mnie ciarki wtedy po plecach przeszły... Te czer­wone oczka tak zalśniły w półmroku...

Przyglądałem się wnętrzu. Ktoś wykuł tę dziurę w grubej ścianie szczy­towej wyłamując dwie warstwy cegieł. Mur nie został zagładzony, nie zdobiły go też żadne napisy.

- Choroba - zamyśliłem się głęboko. - Nie wygląda to na miejsce kultu. Gdyby tej rzeźbie oddawano cześć, to by tu stały znicze, świeczki, leżały drobne monety albo resztki darów...

- Na przykład miska z krwią - uśmiechnął się lekko.

Nie dowierzał?

- Niewykluczone. Jeśli to diabeł...

Rozejrzałem się po pokoju. Obrzuciłem walające się sprzęty uważ­nym spojrzeniem. Były nowe, nawet szafa z płyty paździerzowej nie mo­gła mieć więcej niż trzydzieści lat. Wszystkie mocno zniszczone... - Kto mógł się tu włamać? - zastanawiałem się. - Przecież w tej norze nie mogło być żadnych skarbów.

- Drzwi zapieczętowaliśmy, więc złodziejaszek pewnie domyślił się, że już spenetrowaliśmy wnętrze - dodał Janusz. - Szczyt głupoty, a może ciekawość i zamiłowanie do wandalizmu...

- A może wiedział o rzeźbie i liczył, że jej nie odnajdziecie? - powie­działem z powagą. - Tak czy inaczej, trzeba wezwać policję, niech do­kładnie zabezpieczy wszystkie ślady...

- Można, tylko właściwie po co? - wzruszył ramionami. - Nic nie zginęło, bo i po prawdzie nic nie mogło zginąć...

Milczałem przez dłuższą chwilę. Czułem dziwny, dręczący niepokój.

- Mam przeczucie, że odnalezienie tej rzeźby to dopiero początek kło­potów... - odezwałem się wreszcie.

- W porządku, zaraz ich ściągnę...

- A ja chyba wrócę do Warszawy - spojrzałem na zegarek. - Bo to już prawie czternasta...

***

Pędziłem szosą na północ. Sprawa tajemniczej rzeźby znalezionej w Częstochowie gryzła mnie. Nieczęsto miałem do czynienia z zabytka­mi, o których nie umiałem absolutnie nic powiedzieć... W dodatku zaczy­nało mi już burczeć w brzuchu. Nieoczekiwanie spostrzegłem szyld:


Grill Bar „ U Pana Samochodzika " 3 km


Poniżej namalowano niezdarnie jakiś pojazd. Zaśmiałem się sam do siebie. Mają ludzie pomysły. Wyobraziłem sobie minę szefa, gdy mu o tym opowiem.

- Też wymyślili - pokręciłem głową. - Ale może dostanę jakąś zniżkę?

Faktycznie, kawałek dalej, na utwardzonym poboczu stała stara przy­czepa kempingowa, a przy niej dwa plastykowe stoliki. Zaparkowałem zajmując całą niemal przestrzeń przeznaczoną na samochody klientów. Podszedłem do przyczepy. „Grill Bar" jako żywo nie serwował dań z gril­la. Można się tu było pożywić hamburgerami i frytkami.

- Poproszę frytki - wydałem dyspozycję. W ciemnym wnętrzu coś się poruszyło.

- Dwa pięćdziesiąt - jakiś głos twardo zażądał gotówki.

Podałem odliczone monety i zająłem miejsce przy stoliku. Usłysza­łem szmer kroków, brzmiały dość ciężko, ale wyobraźnia podsunęła mi obraz potężnie zbudowanego mężczyzny poruszającego się z gracją... Kelner? Chciałem się odwrócić i sprawdzić swoje przypuszczenia, ale nieoczekiwanie zrobiło mi się ciemno przed oczyma.

Doszedłem do siebie chyba po kilku godzinach. Siedziałem w ładnej, suchej piwniczce. Moje ręce spięto w nadgarstkach kajdankami, które kawałkiem łańcucha przymocowano do rury centralnego ogrzewania. Ze­rwałem się na równe nogi, co jednak nie poprawiło sytuacji. Rozejrzałem się wokoło.

Przy sąsiedniej ścianie identycznie przypięty stał jakiś mężczyzna. Był w średnim wieku, miał niewielką bródkę. Wyglądał na byłego nauczycie­la... Pod sufitem paliła się żarówka, na oko sądząc - trzydziestowatowa.

- Widzę, że się pan obudził - powiedział ponuro. - Miło mi pana powitać w mojej piwnicy...

- Kim pan jest? - zdumiałem się.

- Ja tutejszy - wyjaśnił. - Marcin Igorski...

- Paweł Daniec - przedstawiłem się. - Wie pan, kto nas tak urządził?

- A jakże - westchnął. - Dziś rano zacząłem działalność gospodarczą... -w jego głosie zabrzmiała pewna duma. - Otworzyłem budkę z hot-dogami.

- Tę „U Pana Samochodzika"?

- Owszem - kiwnął głową. - No więc otworzyłem ją rano. Wczoraj jeszcze szyld stawiałem... Artystycznie mi wyszedł... No więc od rana miałem nawet trochę klientów i trzydzieści złotych na czysto zarobiłem - pochwalił się. - Przyjechali tacy trzej, dwaj młodzi i wysportowani, trzeci taki kafar, dwa metry wzrostu, popatrzyli na budkę, powiedzieli, że nazwa jest odpowiednia i że to świetny pomysł. Potem dali mi w łeb i skuli kajdankami... Jak doszedłem do siebie, to jeszcze miałem usta zaklejone plastrem. Leżałem na podłodze, a jeden z nich siedział przy kuchence i wyżerał mi towar. Po pewnym czasie zadzwonił jego telefon, drugi widać stał na czatach na szosie. Potem pan poprosił o frytki. Ten zainkasował pieniądze, wyszedł bocznymi drzwiami i chyba - sądzę tak po odgłosie, który mnie dobiegł - przydzwonił panu piąchą w czachę... Potem wrócił ten drugi, załadowali nas do swojej furgonetki, przywieźli tutaj i przykuli do rur... - wygłosił całe przemówienie.

- A niech to... - mruknąłem.

- A teraz pewnie siedzą tam i polują na kogoś następnego - dodał z westchnieniem. -Albo zjadają mi towar...

- Zna pan okolicę? Gdzie jesteśmy? - rozejrzałem się.

- Ze sto merów od szosy - wyjaśnił. - W piwnicy mojego domu - uzupełnił ponuro.

Racja, mówił, że to jego piwnica.

- Ma pan jakichś wrogów? - zagadnąłem.

- Jak każdy na wsi. Ale żadna wrogość, ot, sąsiedzka nieżyczliwość wobec człowieka, który kiedyś przyjechał z daleka... Ale to nie ma nic wspólnego. Oni nie są stąd, a moi sąsiedzi są za głupi i zbyt leniwi, żeby kogoś wynająć...

W tym momencie zatrzeszczały schody. Do lochu wszedł potężnie zbu­dowany typ w masce na twarzy. Miał co najmniej dwa metry wzrostu. Ważył ze sto dwadzieścia kilogramów. Pod dżinsową koszulą widać było jednak więcej mięśni niż sadła. Spojrzał na mnie ponuro.

- Gdzie jest posąg? - zapytał. - W bagażniku jeepa go nie ma...

- A kim ty jesteś, do cholery, żeby mnie więzić i wypytywać!? - wrza­snąłem wściekły. - Domagam się natychmiastowego uwolnienia!!!

- Daniec, ty nam strasznie wlazłeś w drogę - powiedział mężczyzna. - Gdzie jest posąg?

- Jaki znowu posąg? - parsknąłem.

Irracjonalność sytuacji doprowadzała mnie do szewskiej pasji. Jakiś olbrzym walnął mnie w głowę, załadował do piwnicy, przykuł do rury, a teraz zadaje debilne pytania...

- Ty wiesz, ten z dziury w ścianie. Ten, co go znaleźli muzealnicy...

Zrozumiałem, o czym mówi.

- Nie będę odpowiadał na żadne pytania. - warknąłem. - Kim wy jesteście? Co sobie wyobrażacie?

Facet milczał dłuższą chwilę, najwyraźniej usiłując odgadnąć, czy ma odpowiadać, czy nie.

- Jesteśmy z mafii - rzekł wreszcie z dumą.

Omal nie parsknąłem śmiechem. On i mafia... Wprawdzie wyglądał jak kafar, ale wątpiłem, żeby kogoś tak nierozgarniętego zatrudnił jaki­kolwiek gang. Poza tym nie był w dresie...

- Nie wiem nic o żadnym posągu - odparowałem. - Nie rozumiem, o co chodzi. Domagam się uwolnienia.

- Ty wiesz - upierał się. - Widzieliśmy cię w południe przy Warszaw­skiej. Polazłeś z tym muzealnikiem do mieszkania starej Adelajdy...

- Nie wiem - powtórzyłem.

- To ja pójdę po instrukcje - wymamrotał i odszedł. Schody zatrzeszczały mu pod nogami.

- To jeden z tamtych? - zapytałem pechowego właściciela budki. Właściwie chciałem się tylko upewnić.

- Jasne. Ci dwaj mówili na niego „Sumo". Ale jak podjechali, nie mieli masek na twarzach...

- Skoro założył, to znaczy, że puszczą nas żywych do domu - powie­działem. - Gdyby chcieli nas zlikwidować, nie bawiliby się w takie ma­skarady...

- Pan to ma nerwową robotę... - pokręcił głową. - Często tak?

- Zdarza się...

Zapadło milczenie. Zbierałem sobie do kupy wszystkie informacje i układałem w głowie. - Spryciarze - mruknąłem - Wyobrazili sobie, że zainteresuje mnie szyld. A właśnie, dlaczego pański grill bar tak dziwnie się nazywa?

- Bo kiedyś na tej szosie widziałem słynnego Pana Samochodzika - powiedział z dumą - Będzie ze dwadzieścia lat temu. Ale dlaczego są­dzili, że to pana zainteresuje? - zaciekawił się.

- Bo jestem jego pomocnikiem - wyjaśniłem. - Pracujemy razem w Departamencie Ochrony Zabytków.

- Jestem zaszczycony mogąc poznać - skłonił głowę. - Jeśli kiedyś wpadniecie, rad ugoszczę was frytkami na koszt firmy... O ile te pokur­cze nie spalą mi mojej ślicznej budki - znowu zaczął biadolić.

Rozumiałem go. Pierwszy raz w życiu zajął się interesami i już pierw­szego dnia taka przykra wpadka...

- Trzeba wymyślić, jak stąd wywiać - westchnąłem. - Bo zdaje się, że nasi nowi przyjaciele mają paskudne zamiary...

Na dół zszedł kolejny wróg. Faktycznie był młody, mógł mieć dwa­dzieścia lat. Twarz skrywała mu maska. Z tyłu wymykał się spod niej kucyk jasnych włosów.

- Panie Daniec - powiedział spokojnie - proponuję umowę. Pan nam powie, coście zrobili z posągiem, a my pana wypuścimy... od razu i bez zbędnych formalności.

- Kim jesteście? - zapytałem - Na satanistów nie wyglądacie.

- Na satanistów?

Jego zdziwienie było zupełnie szczere. Zaciekawił mnie. Po co był im potrzebny tajemniczy posążek? I kim byli? O co w tym wszystkim chodzi­ło? Milczałem.

- Gdzie posąg? - męczył. - Jest nam potrzebny...

Wzruszyłem ramionami.

- Posąg jest bezpiecznie ukryty w sejfach Muzeum Narodowego w Warszawie.

- Jak to? - zdumiał się.

Postanowiłem zagrać va banque. - Przyszedł wczoraj przesyłką kurierską. Nie wiedzieliśmy co to, więc dziś pojechałem zobaczyć miejsce znalezienia...

Trzasnął z wściekłością pięścią w ścianę i wyszedł.

- Może uwierzył - mruknął mój towarzysz niedoli. Czy rzeczywiście? Cóż, być może.

- Mam nadzieję - westchnąłem.

- Jeśli ja poczułem, że pan kłamie, to on chyba tym bardziej... - spro­wadził mnie na ziemię.

- Która może być godzina? - zapytałem.

- Nie wiem, ale jest środek nocy - wskazał głową ciemne okienko pod sufitem.

Z zewnątrz usłyszałem trzaśniecie drzwiczek samochodu i odgłos od­palanego silnika.

- Pojechali? - zamyślił się.

- Chyba tak. Mamy trochę czasu, by spróbować się stąd wydostać...

Popatrzyłem na rurę, do której przypięto kajdanki. Solidna, nowa, lśniła barwą lakierowanej miedzi...

- Przepiłować nie mamy czym, ale może...

Opodal mnie znajdowało się kolanko. Drugi koniec przechodził dziurą do sąsiedniego pomieszczenia. Złapałem rurę dłońmi i zacząłem obracać w lewo. Drgnęła i powoli zaczęła się wykręcać z kolanka.

- W tym jest woda - ostrzegł mnie.

- Ciepła czy zimna? - zapytałem z głupia frant.

Zimna, ciepłą poczułbym przecież przez warstwę metalu... Kręciłem i kręciłem, aż spod gwintu popłynęła strużka. Koniec wyskoczył z miej­sca. Mokry strumień strzelił w ścianę. Przełożyłem łańcuszek i wetkną­wszy rurę na miejsce, wkręciłem ją z trudem z powrotem.

- Partacze - prychnąłem.

Obmacałem się po kieszeniach - były niestety zupełnie puste. Rozej­rzałem się z nadzieją po pomieszczeniu i odnalazłem kawał drutu. Wrazi­łem go pod zapięcie kajdanek i po chwili uwolniłem dłonie. Zaraz też oswobodziłem pechowego restauratora. Wdrapaliśmy się po cichu na pię­tro, ale ostrożność okazała się zbyteczna... Tajemniczy napastnicy ulotni­li się. Jedynym śladem ich pobytu była hebrajska litera „alef” wyskrobana czymś ostrym na drewnianym blacie stołu. Zanotowałem to w pamięci.

- Dzwonię po gliniarzy - zadecydował gospodarz. Niestety, telefon został zniszczony...

- Może od sąsiadów - zasugerowałem.

- No, kawałek to będzie - mruknął. - Ale chodźmy. Może zechcą tu wrócić, to policja będzie mogła urządzić zasadzkę... Ile grozi za porwa­nie?

- Chyba pięć albo i osiem lat - nie mogłem sobie przypomnieć. - Zmieniają się przepisy co i raz...

- Byle tylko nie dostali w zawieszeniu - zafrasował się

- Spokojna głowa, z porywaczami sądy się nie patyczkują... - uspo­koiłem go.

Wyszliśmy przed dom. Zatrzymałem się jak wryty, a potem zakląłem wściekle. Wrogowie zaciągnęli jakimś cudem jeepa na podwórze. Najwy­raźniej nie mogli się dostać do zabezpieczonego zamkiem cyfrowym bagażnika, więc wypalili dziurę palnikiem acetylenowym. Wyrwali też jedne drzwi, widać nie zdołali sforsować wyposażonych w automatyczną blokadę...

- Żeby ich pokręciło - zawyłem.

- Cholera - warknął mój towarzysz spoglądając na rozbebeszoną de­skę rozdzielczą... - W szał wpadli czy co?

- Zobaczyli, że nie mogą ukraść wozu, to go zniszczyli - westchnąłem ponuro. - Trzeba będzie sprowadzić mechanika...

- Policja najpierw - przypomniał. - Oj, czeka nas spacerek...

Ruszyliśmy w drogę do pobliskiej wioski. Na szczęście mój nowy znajomy miał tam brata, który po kilku minutach dobijania się otworzył nam zaspany i chyba zły. Zadzwoniliśmy po policję; połączyłem się jesz­cze z komendą w Częstochowie i poprosiłem, aby wysłali patrol pod mu­zeum. Przeczuwałem, że wrogowie nie uwierzyli w moją bajeczkę o prze­słaniu rzeźby do Warszawy.


ROZDZIAŁ DRUGI


POWRÓT W NIESŁAWIE * ODWIEDZINY W MUZEUM * ZA­GADKOWE WŁAMANIE * BADAMY MIESZKANIE * SKRYT­KA POD PODŁOGĄ * SĄSIADKA


Wczesnym rankiem, ściskając w garści pożyczone od pana Marcina trzydzieści złotych, złapałem pekaes do Warszawy. Drzemałem w czasie drogi; po zarwanej nocy było mi to bardzo potrzebne. Wreszcie o jedena­stej dotarłem do biura. Pan Tomasz siedział w fotelu i czytał gazetę.

- O - powiedział na mój widok - coś kiepsko wyglądasz... - spojrzał przelotnie na zegarek i zmarszczył brwi. - Zaspałeś? Znalazłem tę delega­cję... - wskazał dłonią formularz. - Nocowałeś w Częstochowie?

Zreferowałem mu wypadki poprzedniego dnia i nocy. Zmarszczył brwi.

- Pawle, gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że łżesz w żywe oczy - pokręcił głową. - Pojechałeś obejrzeć dziwną rzeźbę, w drodze powrot­nej zostałeś napadnięty przez ludzi, którzy znają cię do tego stopnia, że wiedzieli, jak się nazywasz i po co pojechałeś do Częstochowy...

- Też mnie to zastanowiło. Nazwiska mogli się dowiedzieć z doku­mentów - wyjaśniłem - zabrali mi wszystkie. Zniknęły też telefon komór­kowy i aparat ze zdjęciami posążka... Dobrze, że samochód był ubezpie­czony.

- A zatem - rzekł szef poważnie - wygląda na to, że niechcący wdep­nęliśmy w coś grubszego.

Zadzwonił telefon. Pan Tomasz podniósł słuchawkę. Przez chwilę milczał ponuro.

- Zajmiemy się tym natychmiast - odezwał się. Pożegnał się i rozłączył.

- Pawle, dziś w nocy ktoś włamał się do muzeum miejskiego w Czę­stochowie - zwrócił się do mnie. - Zabrano figurkę diabła czy co też to było... Patrol dotarł na miejsce najwyżej dwadzieścia minut po fakcie...

- Dlaczego ten posążek jest taki ważny? - zamyśliłem się. - Nie jest to wybitne dzieło sztuki, nie wykonano go z cennego metalu...

- Może po prostu stanowi klucz do znacznie poważniejszej zagadki? - zauważył pan Tomasz. - Może jego wartość zawiera się nie w surowcu i sposobie wykonania?

-Z tyłu miał jedną hebrajską literę - powiedziałem. - Identyczną wyryli na stole... Nic z tego nie rozumiem.

- Ja też nie - pokręcił w zadumie głową. - Mam nadzieję, że w mu­zeum zachowało się przynajmniej kilka fotografii... Muszę się temu przyj­rzeć... Może coś wydedukuję. Jedź do siebie, ogarnij się, spakuj i o szes­nastej zamelduj się u mnie. Wyruszamy jeszcze dziś. Muszę tylko spraw­dzić, czy trabancie jest na chodzie...

- Może weźmiemy służbowy samochód - zasugerowałem. - Mamy do wyboru lancię albo...

- Nie, lepiej nie rzucać się w oczy.

***

Hotel Warszawski, w którym postanowiliśmy się zatrzymać, leży opo­dal dworca kolejowego. Jest to ponury, czteropiętrowy gmach o długich, ciemnych korytarzach i wysokich sufitach. W sezonie zapewne pęka w szwach od pielgrzymów, teraz u progu jesieni był prawie pusty. Bez trudu dostaliśmy niewielki dwuosobowy pokój na drugim piętrze. Znajdował się w nim nawet telewizor. Ciężkie, drewniane drzwi pamiętały z pewnością początek XX wieku, kiedy to wzniesiono ten budynek... Gdy dotarliśmy na miejsce, było już po dwudziestej drugiej.

- Trudno. Pracować będziemy jutro - zadecydował szef patrząc na zegarek. - Na razie trzeba się solidnie wyspać.

***

Wstaliśmy o siódmej rano.

- Na początek wizyta w muzeum - zadysponował pan Tomasz. - Po­tem odwiedzimy kamienicę przy Warszawskiej i pogadamy z sąsiadami staruszki. Powinni coś wiedzieć... - zamyślił się na chwilę. - Masz broń? - zapytał poważnie.

- Pistolet gazowy.

- Rozkręć, wyczyść i naoliw, czy co tam się robi z takimi spluwami - rozkazał. - Nafaszeruj nabojami z najmocniejszym gazem. I miej na podorędziu.

- Ale... - zdziwiłem się.

Pan Tomasz nigdy nie przywiązywał wagi do uzbrojenia. Odnosiłem zawsze wrażenie, że odczuwa pewną niechęć do broni palnej...

- Pawle, ta sprawa jest jakaś dziwna... I to mnie najbardziej niepokoi. Trudno walczyć z przeciwnikiem, który nie posługuje się elementarną lo­giką... Ciężko wtedy odgadywać jego schematy myślowe i przewidywać jego kolejne ruchy.

- Parę razy byłem porywany i więziony - mruknąłem...

- I przywykłeś. Przestałeś zwracać na to uwagę... Porwania i tortury stały się dla ciebie chlebem powszednim do tego stopnia, że nie zauwa­żasz szczegółów drugorzędnych...

- Sądzi pan, że...

- Właśnie. Sprawa wydaje ci się zupełnie błaha. Ale popatrz na to z dystansu. Stań niejako na zewnątrz. Ktoś podczas rutynowych działań znajduje figurkę. Nie jest ani cenna, ani nie wygląda na starą. Ot, dzieło jakiegoś rzeźbiarza - amatora sprzed kilkudziesięciu lat. Magazyny muze­alne są czymś takim zawalone aż po sufity... Nagle okazuje się, że są ludzie gotowi porywać i więzić, byle tylko ją odzyskać. Ludzie, którzy, co więcej, świetnie nas znają... Przecież zasadzka przygotowana była per­fekcyjnie. Wiedzieli, że jesteś moim współpracownikiem i zaintryguje cię nazwa lokalu. Rozpoznali cię, wiedzieli, że będziesz wracał do Warsza­wy, przygotowali bardzo sprytnie zasadzkę wykorzystując znajomość twoich cech osobowych. Przewidzieli lub, co bardziej prawdopodobne, wie­dzieli, że lubisz jadać w przydrożnych lokalach...

- Fakt, też mnie to zaskoczyło...

- Co więcej, mieli pod ręką sprzęt umożliwiający rozbebeszenie two­jego samochodu. Mogli nawet wiedzieć, że wewnątrz mamy pancerną kasetę na szczególnie cenne eksponaty...

- Sadzi pan, że to Jerzy Batura?

- Nie demonizujmy przeciwnika. Siedzi w areszcie... Ale nie wyklu­czam, że mógł być źródłem informacji... Reasumując, niechcący trafili­śmy na wroga, który wie o nas wszystko, w dodatku mamy do rozwiązania zagadkę, a nie dysponujemy wiedzą, która pozwoliłaby nam to uczynić...

W czasie rozmowy naszykowałem kanapki i zaparzyłem herbatę. Zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy do muzeum. Janusz uprzedzony tele­fonicznie już na nas czekał. Przedstawiłem mu szefa. Jak się okazało, spo­tkali się już kiedyś na jakimś sympozjum naukowym, ale znali się tylko zwidzenia...

- Tak to wygląda - muzealnik zaprowadził nas do drzwi magazynu. Były wyrwane z ościeżnicy. Stalowe rygle zamków połamały się.

- Użyto potężnej siły - zauważył Pan Samochodzik. - Prawdopodob­nie podłożono lewarki do unoszenia samochodów ciężarowych w tym i w tym miejscu - wskazał dłonią. - Potem kręcili korbkami, aż wyłamali drzwi...

- Policyjny technik powiedział dokładnie to samo - nasz przyjaciel skłonił z szacunkiem głowę. - Skąd wiedzieliście?

- Nam nie pierwszyzna - szef skromnie zdmuchnął jakiś pyłek z kla­py marynarki.

- Jak dostali się do budynku? - zainteresowałem się.

- Nie wiadomo - westchnął. - Wycięli dziurę w ścianie, tylko nie bardzo wiemy czym... Policja zgłupiała widząc ślady...

Zaprowadził nas na bok. W niewielkiej pakamerze, gdzie pracownicy muzeum spędzali przerwy śniadaniowe, ziała nieduża dziura w ścianie. Zabezpieczono ją prowizorycznie siatką. Podłoga była zupełnie mokra.

- Stały tu kałuże wody - wyjaśnił. - Podwórko za ścianą nie jest w zasadzie używane, kamienica obok muzeum została przeznaczona do generalnego remontu i wysiedlona... Wycięto czymś kawał muru grube­go na trzy cegły i wepchnięto do środka. To coś działało cicho...

- Cięcie szło po łuku - mruknął pan Tomasz. - Jak laubzegą czy, jak to się teraz mówi, włośnicą...

Wiedziałem, co ma na myśli: cieniutką piłkę używaną przez modela­rzy... Wyjąłem z kieszeni taśmę mierniczą i zmierzyłem otwór w najszer­szym miejscu. Potem sprawdziłem grubość wyciętej bryły stojącej obok pod ścianą.

- Trzy milimetry różnicy - zameldowałem. - Bardzo cienkie ostrze...

- Piła ultradźwiękowa? - podsunął pan Tomasz. - Pamiętasz, jak uży­waliśmy naszej, zanim się popsuła? Chyba parę razy obrabialiśmy nią i beton... Więc cegły...

- Nie - pokręciłem głową. - Można nią ciąć tylko po liniach prostych. Tu użyto czegoś innego.

Pochyliłem się nad wysychającą już podłogą. Płytki PCV pokrywał delikatny, szary nalot. Zebrałem go palcem i obejrzałem przez lupę.

- Drobnoziarnisty pył - oceniłem. - Coś jak piasek wulkaniczny, tyl­ko o ostrych krawędziach... Może się mylę, ale wygląda mi to na węgliki spiekane, taki przemysłowy proszek polerski...

Obaj moi towarzysze czekali w milczeniu na dalszą diagnozę.

- Czy na podwórzu jest jakieś ujęcie wody? - zagadnąłem.

- Z pewnością - odparł Janusz.

- Zatem użyto piły wodnej - stwierdziłem. - Wywiercono w którymś miejscu dziurkę przez całą ścianę, a potem cieniutkim strumyczkiem wody, pod ciśnieniem kilkuset atmosfer, wycięto otwór. Ponieważ do wody dodano granulat, siła niszcząca była po prostu porażająca, nie zdziwiłbym się, gdyby tę dziurę zrobiono w pięć minut...

- Do diabła - zdenerwował się muzealnik. - Betonowe ściany też można tym rozwalać?

- No cóż, swojego czasu w Sudanie, dysponując znacznie prymitywniejszą techniką, rozbiłem strumieniem wody betonowy mur. Tu wyko­rzystano narzędzie niezwykle precyzyjne, żeby nie powiedzieć delikat­ne... Wiem, że pił wodnych używa się do cięcia cennych, a przy tym twar­dych gatunków kamienia, marmurów i granitów...

- A stal? - zapytał Janusz.

-Przypuszczalnie też... Potencjalni złodzieje są coraz lepiej wyposa­żeni. Epoka palników acetylenowych i szlifierek kątowych niebawem się skończy. Ultradźwięki, infradźwięki, lasery... Każdy najlepszy nawet i najszlachetniejszy wynalazek można obrócić na szkodę ludzkości - do­dałem filozoficznie.

- Obejrzyjmy kamienicę przy Warszawskiej - zadecydował Pan Sa­mochodzik.

Pojechaliśmy. Zaparkowałem trabancika na tym samym zaśmieconym i cuchnącym podwórzu. Rozejrzałem się uważnie. Nikt nas nie śledził, chyba że jakieś ciekawskie oczy spoglądały zza firanek.

Weszliśmy na piętro. Drzwi wprawione z grubsza na miejsce były za­mknięte, ale muzealnik przezornie zabrał ze sobą klucze.

W mieszkaniu pan Tomasz w zadumie przystąpił do szczegółowych oględzin. Po prawdzie nie bardzo było co oglądać... Przemierzał pokój długimi krokami. Obejrzał uważnie blat stolika zakrywający wnękę w ścia­nie oraz samą dziurę... Pomieszczenie było puste. Nie kryło żadnej za­gadki czy wskazówki...

-Ani skrawka papieru - mruknął w zadumie. - Jak gdyby mieszkają­ca tu kobieta była zupełnie niepiśmienna.

- Nic o niej nie wiemy - powiedziałem.

- Wykrywacz metali - zadysponował. - Trzeba sprawdzić ściany i podłogę...

- Nie malowano ich od lat - zauważył Janusz. - A podłogi chyba nie wymieniano od chwili jej położenia...

-Właśnie...

Pobiegłem po sprzęt do samochodu. Uruchomiłem urządzenie i zabra­łem się do sprawdzania ścian. Centymetr po centymetrze sunąłem cewką po brudnym tynku. Muzealnik zaznaczał wszystkie miejsca, gdzie piszczało. Wyraźne linie szybko połączyły gniazdka i puszki elektryczne - pod warstwą zaprawy biegły kable. Cztery plamy w rogach ściany prawdopodobnie były stalowymi kotwami wzmacniającymi mur.

- Nic - zameldowałem.

Pana Tomasza bynajmniej to nie stropiło.

- Podłoga - rozkazał.

Ustawiłem dyskryminator tak, aby ignorował niewielkie przedmioty z żelaza - deski naszpikowane były gwoździami... W miejscu, gdzie stało łóżko wykrywacz po raz pierwszy coś zasygnalizował.

- Metal - oceniłem. - Z grubsza nieregularny w kształcie... Może prostokątny, ale raczej elipsoida...

- Żelazo?

Przekręciłem dyskryminator do oporu.

- Nie - zaprzeczyłem. - Raczej kolorowe. Może nawet szlachetne. A może i zwykły kłąb miedzianego drutu, bo na żyrandol sąsiadów z dołu echo jest zbyt silne.

Dłubałem przez chwilę w przełącznikach.

- Nie miedź i prawdopodobnie nie mosiądz - mruczałem - cynk też wykluczam... Wygląda na srebro i złoto. Może platyna, może rad, iryd, pallad i reszta tych metali ciężkich... Może być rtęć...

- Jasne - uśmiechnął się szef. - Skrytka z prętami uranowymi. Szli­fierka - zadysponował.

Pobiegłem znowu po schodkach na dół. Wróciłem z narzędziami. Prze­cięcie desek było kwestią kilku minut.

- Gruba warstwa farby - zauważył Janusz biorąc jedną wyciętą klep­kę. - Z osiem warstw olejnej. Nie ruszano tego od co najmniej kilkudzie­sięciu lat...

Wsadziłem dłoń do środka. Warstwa drobnego żwiru, który podsypano pod podłogę. Pająki przebiegały mi po dłoni. Z otworu ział wyraźny mysi zapach. Namacałem coś obrzydliwie wilgotnego i wyciągnąłem nie­wielką, skórzaną torbę. Pokrywała ją pleśń, a matowa klamra zaśniedziała całkowicie. Torbę w poważnym stopniu nadgryzły myszy, ale lakierowa­na skóra widocznie im nie smakowała, skoro nie zjadły jej w całości.

Położyłem znalezisko na stole. Otworzyłem i zacząłem wyjmować nie­wielkie pakuneczki. Wykonano je z gazety, każde przewiązano wstążeczką. Obecnie materiał zetlał, a stary pożółkły papier rozsypywał się w palcach.

- Dwadzieścia pięć - zameldowałem wyjmując ostatni. Wewnątrz namacałem jeszcze wałek monet, który przełamał się przy wyciąganiu. Złote dziesięciorublówki, tak zwane świnki. Na oko sądząc ponad pięć­dziesiąt sztuk.

Szef wyjął z torby teczkę i formularz. Odpakował pierwsze zawiniąt­ko. Małe, srebrne serduszko. W kolejnym drugie. Odlana ze złota noga, złoty łańcuszek z wisiorkiem wykładanym turkusami.

- Wota - ocenił muzealnik. - Ktoś ukradł to wszystko z klasztoru na Jasnej Górze i ukrył tutaj. Z jakichś powodów nigdy po nie już nie wrócił, a mieszkający tu ludzie nie wiedzieli, że pod ich podłogą spoczywają zło­dziejskie łupy...

Szef spokojnie szacował każdy wydobywany przedmiot i wypełniał kolejne karty. Wreszcie sporządził protokół zbiorczy. Podpisaliśmy się pod nim we trójkę.

- Jutro skoczymy do klasztoru i oddamy im to - powiedział poważnie.

- Przy okazji dowiemy się, czy przedmioty te figurują w spisie wotów ofiarowanych sanktuarium...

- Sądzi pan, że te dwie sprawy mogą mieć ze sobą jakiś związek? - zaciekawił się Janusz.

- Trudno ocenić... Może? Lepiej niczego nie zaniedbać - przeglądał strzępki gazet, najwyraźniej czegoś szukając. Wreszcie trafił na margines.

- 16 grudnia 1902 - odczytał.

- Łup, który liczy sobie sto lat - westchnąłem. - Historia kryminali­styki...

- Albo czterdzieści, bo zawinięto go w starą gazetę znalezioną na stry­chu - zauważył. - Tak czy inaczej, sprawdzić trzeba. Może czegoś się dowiemy?

Spakowaliśmy odnalezione skarby do reklamówki. Osobno wsypali­śmy monety.

- A teraz spróbujemy się czegoś dowiedzieć - rzekł szef.

Zapukaliśmy do drzwi naprzeciwko. Otworzyła nam starsza kobieta.

- Prowadzimy śledztwo w sprawie pani sąsiadki - wyjaśnił pan To­masz. - Czy mogłaby nam pani udzielić kilku informacji?

-A wy kto?

Obejrzała nieufnie nasze legitymacje i chyba się uspokoiła.

- A opowiem - burknęła niechętnie. - Wprawdzie o zmarłych albo dobrze, albo wcale, ale co mi tam...

Usiedliśmy w pustym mieszkaniu.

- Jak dawno zmarła tu mieszkała? - zapytał pan Tomasz.

- Oj, od zawsze. Jak się mój ojciec tu sprowadził przed wojną, to ona już tu była... To by wiedział dawny właściciel kamienicy, ale gdzieś się dwadzieścia lat temu zawinął - pokiwała głową.

- To znaczy zmarł? - upewnił się szef.

- No przecież mówię...

- Przyjaźniła się z kimś? - zagadnąłem.

- Dawniej tak. Kiedyś to do niej przychodzili ludzie z miasta, sied­miu, może ośmiu, wszyscy starzy, siedzieli i gadali całe noce. Bo oni zawsze wieczorem przychodzili, a rano wychodzili... mieszkam naprze­ciwko, to wiem. Ale potem przychodziło ich coraz mniej i taki ostatni to z pięć lat temu... Staruszek był, o lasce chodził, ledwo tu na drugie piętro się wdrapywał...

- Pewnie poumierali - zauważyłem. - Mogli być jej rówieśnikami.

- I dobrze, bez nich na ziemi lżej się będzie oddychało - prychnęła ze złością kobieta.

- Co pani chce przez to powiedzieć? - zdumiał się Pan Samochodzik.

- A źle im strasznie z oczu patrzyło - wyjaśniła. - Nie to, żeby wyglą­dali na jakichś bandziorów, co to, to nie, ale jakoś tak... nieprzyjemnie. Nawet jak na Żydków mało urodziwi byli...

- Oni byli Żydami?

- Tak wyglądali - ożywiła się. - Ja to jeszcze z młodości pamiętam, przed wojną dużo ich w Częstochowie mieszkało... Ci mi tak wyglądali podobnie, choć ubierali się zwyczajnie i pejsów też nie nosili. A jednego to nawet poznałam. Restaurację miał przy ulicy Nadrzecznej. Za komuny to on był bogacz, ale jak tu przychodził, to ubierał się jak ostatni łachudra, chyba żeby nikt go nie poznał...

Staruszka rozkręcała się wyraźnie.

- A przez ostatnie pięć lat ktoś ja odwiedzał? - spytał Pan Samocho­dzik. - Stara kobieta, niedołężna, ktoś się nią pewnie opiekował...

- Nie, nie. Ona do ostatniego tygodnia biegała jak fryga... Sto lat na karku, ale pozazdrościć kondycji... Wiadomo, złego diabli nie biorą... Ale faktycznie, przychodzili do niej tacy trzej. Dwaj młodzi, jasnowłosi, po jakieś dwadzieścia lat. l jeden ciut starszy, ale taki kawał chłopa, dwa metry wzrostu.

- Dwa metry? - szef udał niedowierzanie.

- No, gdzieś tak. Prawie głową futryny dostawał. I panienki przypro­wadzali... - na jej twarzy odmalowało się obrzydzenie.

- Jaki panienki? - zdziwiłem się.

- No, takie spod latarni - wyjaśniła. - Całe noce słychać było, jak tupotali. Znaczy nie ci młodzi, tylko dawniej.

Spojrzeliśmy na siebie zaskoczeni.

- Tupotali? - upewnił się szef.

- No, po podłodze - straciła cierpliwość. - Jakby tańczyli, ale bez muzyki... Nic innego nie było słychać, tylko kroki, jakby w kółko... A jak tamci starsi się zbierali, to samo było... A jeszcze raz, gdzieś w osiem­dziesiątym drugim roku, jak tak sobie zebranie urządzili, to milicja wpa­dła i wszystkich ich aresztowała. No i mieli za swoje - dokończyła z mściwą satysfakcją.

Podziękowaliśmy za informacje i ruszyliśmy do samochodu.

- Wyłania się coś interesującego - powiedziałem w zadumie. - Zmar­ła znała tych trzech, którzy mnie uwięzili i rozbebeszyli nasz samochód. Prawdopodobnie to oni włamali się do muzeum...

- Może to była niewielka sekta religijna - zauważył pan Tomasz.

- Posążek, nocne zebrania, może orgie...

- Co robimy dalej? - rwałem się do czynu.

- Chyba trzeba będzie odwiedzić miejscowy posterunek policji i zo­baczyć księgi wykroczeń z 1982 roku - stwierdził. - Jeśli milicja wtar­gnęła tu na jakieś zebranie, może ustalimy, kto się u niej spotykał...

- Tych trzech złodziejaszków nie było jeszcze pewnie na świecie - zauważył Janusz. - Chociaż... mogli mieć po kilka lat...

- Mogą być potomkami jakichś znajomych tej kobiety - rozważałem.

- Teraz pytanie, czy to faktycznie sprawa warta naszej uwagi? Posążek nie był specjalnie cenny.

Zeszliśmy na podwórze.

- Moim zdaniem, trzeba się temu dokładniej przyjrzeć - powiedział Pan Samochodzik. - Chociażby z tego powodu, że ci trzej najwyraźniej znają nas i to dobrze. Jeśli zaniedbamy sprawę teraz, nie wiadomo, co stanie się w przyszłości... Jeśli raz okradli muzeum, to zapewne szybko wejdzie im to w nawyk. Trzeba ich powstrzymać. Jak najszybciej. Ponad­to nasze badania za bardzo psują im szyki. Ci trzej coś kombinują, a my pojawiliśmy się w mieście i węszymy...

- Ee... - wzruszyłem ramionami. - Przedwczoraj mnie przypadkiem zauważyli, ale nie sądzę, żeby wiedzieli, że tu jesteśmy...

Urwałem w pół słowa. Na szybie trabancika wydrapano czymś ostrym hebrajską literę „alef”.


ROZDZIAŁ TRZECI


FOTOGRAFIE * POLICYJNY ARCHIWISTA * DRESIARSKI KAMUFLAŻ * ODWIEDZAM KNAJPĘ * CZEGO SIĘ DOWIE­DZIAŁEM


Zasiedliśmy w muzeum nad fotografiami zagadkowej figurki. Szef długo badał je wzrokiem, wreszcie odłożył na stół ostatnią odbitkę.

- Nie wiem, co to za diabelstwo - mruknął. - W życiu nie widziałem nic podobnego.

- Posążek kultowy satanistów - zasugerowałem. - Zbierali się nocami w mieszkaniu przy ulicy Warszawskiej, odprawiali odrażające rytuały...

Pokręcił głową.

- Nie wydaje mi się - powiedział ostrożnie. - Teoria może i błyskotli­wa, ale chyba mija się z rzeczywistym przebiegiem wydarzeń... Tu cho­dzi o coś innego.

Zapadła cisza.

- Może więcej wydedukujemy z litery? - odezwał się muzealnik. - Tej wyrytej z tyłu.

- Pojedynczy znak niewiele nam powie - westchnął szef.

- A może to byli zwykli Żydzi - podsunąłem. - Odprawiali tam sobie jakieś obrzędy...

- W towarzystwie kobiet, po nocy? - uśmiechnął się.

- To tupanie... Żydzi mają taki obrzęd... Siedem razy obchodzą w rytualnym tańcu podwyższenie, z którego czyta się Torę...

- Hakafoth - uzupełnił Pan Samochodzik. - Tylko że odbywa się to w synagodze, a nie w prywatnym mieszkaniu...

***

Zjedliśmy obiad w niewielkiej restauracyjce w pasażu handlowym. Lokal był stylizowany na wnętrze wiejskiej chałupy. Golonka z frytkami bardzo nam smakowała.

- Dokąd teraz? - zapytałem.

- Na policję - zdecydował szef. - Pracuje tam jako archiwista mój znajomy - wyjął z kieszeni telefon komórkowy i przez chwilę ustalał ja­kieś szczegóły.

Udaliśmy się na posterunek. W poczekalni przywitał nas znajomy Pana Samochodzika. Spodziewałem się kogoś starszego, tymczasem na spotka­nie nam wyszedł ubrany po cywilnemu mężczyzna, w moim mniej więcej wieku.

- Michał - przedstawił się ściskając mi dłoń.

Nie podał stopnia. Zauważyłem, że druga ręka zwisa mu bezwładnie. Spostrzegł mój wzrok.

- Ach, pamiątka z drugiego dnia służby - powiedział z posępną miną. - Postrzelili mnie w łokieć i wylądowałem tu jako archiwista... Robię zaocznie szkołę oficerską; w dochodzeniówce mogę pracować nawet z niedowładem palców...

Przeszliśmy na zaplecze i zasiedliśmy w pokoju socjalnym pracowni­ków posterunku.

- Dzięki temu, że jesteś archiwistą, będziesz mógł nam poświęcić tro­chę czasu... - zagaił szef.

- Oczywiście. Ile tylko zechcecie.

Na polecenie pana Tomasza opowiedziałem moje przygody, nie wyłą­czając porwania, włamania do mieszkania przy Warszawskiej i tajemni­czej hebrajskiej litery pojawiającej się w miejscach działania sprawców.

- Spróbuję wam pomóc - rzekł archiwista, gdy zakończyłem opowieść. - Też sądzę, że to dopiero początek jakiejś bardzo grubej sprawy...

- Znakomicie - zatarłem dłonie. - A więc na początek mamy taki problemik...

Michał słysząc, że chcemy zajrzeć do dokumentów z 1982 roku, zła­pał się za głowę...

- Wybaczcie - jęknął - ale prosicie mnie o rzeczy absolutnie niemoż­liwe... To wszystko tajne lub co najmniej poufne, mamy tam raporty naszych konfidentów, niektórzy nadal działają w służbie organów ściga­nia. .. Choćbym chciał, nie mogę wam pozwolić w tym grzebać...

- To raczej zupełnie przypadkowa sprawa - wyjaśniałem. - Ot, spo­tkanie towarzyskie, na które wpadła milicja, sądząc, że to nielegalne zgro­madzenie działaczy podziemia... Nie chcemy znać nazwisk ani nawet pseu­donimów waszych informatorów. Ciekawi jesteśmy tylko, co się tam działo w chwili, gdy wasi ludzie wtargnęli do środka...

Policjant westchnął ciężko. - Nagniemy przepisy - zadecydował.

Przeszliśmy do archiwum. Zanurkował pomiędzy regały i po kilku minutach wrócił z zakurzoną, cienką teczką w dłoniach.

- Przejrzę i zreferuję - powiedział. - Dokumentów do ręki dać wam nie mogę, takie są zasady...

Rozsupłał pożółkłe wstążki.

- A więc - zaczął zaglądając na pierwszą stronę raportu - nasz agent, przemilczę jego pseudonim, zawiadomił, że każdej pierwszej soboty mie­siąca przy Warszawskiej 3 w mieszkaniu Adelajdy Macoch zbierają się jacyś ludzie. Agent odnotował, że światło pali się całą noc, a zebrani wy­chodzą z domu dopiero rano... - spojrzał na nas znad papierów. - Wtedy obowiązywała godzina milicyjna. Od dziesiątej wieczorem do szóstej rano można było wychodzić z domu tylko wtedy, jeśli miało się przepustkę... Nie mogli opuszczać mieszkania wcześniej.

- Pamiętam - uśmiechnął się smutno pan Tomasz.

- Co my tu dalej mamy? Aha. W lutym milicja zdecydowała się wtar­gnąć do podejrzanego lokalu. Zdobyto nakaz i o pierwszej w nocy zało­motano do drzwi. Zgromadzeni otworzyli je po dłuższej chwili. Jak się okazało, w pomieszczeniu znajdowało się pięć osób, w tym... - zawahał się. - Nie mogę podać nazwisk - mruknął. - Jeden był restauratorem, drugi złotnikiem, trzeci właścicielem zakładu kamieniarskiego. Do tego główna lokatorka mieszkania i wnuczka jednego z mężczyzn, licząca so­bie dwadzieścia lat. Zgromadzeni wyjaśnili, że zebrali się na wspólnej modlitwie. Milicjantom wydało się to nieco dziwne, bowiem w mieszka­niu nie było widać żadnych przedmiotów kultu religijnego, poza kilkoma zapalonymi zniczami typu cmentarnego... Zauważyli natomiast kopnięte pod łóżko elementy kobiecej bielizny... Sprawy nie skierowano do dal­szego rozpracowywania - zamknął teczkę. - Widocznie były poważniej­sze zadania - skrzywił się - a może zatrzymani byli kryci przez jakichś znajomych w komitecie miejskim... To niestety wszystko, co mogę dla was zrobić...

- Macoch - poskrobał się po głowie mój zwierzchnik. - To nazwisko coś mi mówi. Gdzieś już je kiedyś musiałem słyszeć.

- Dziwnie brzmi - zauważyłem. - Może być polskie, utworzone od rzeczownika „macocha", ale może być też spolonizowanym szkockim Mac Och...

- Szkoci w Polsce? - zdumiał się policjant.

- Oczywiście - odparł Pan Samochodzik. - W Warszawie mieszkało ich kilkanaście rodzin. Osiedli tu w XVII i XVIII wieku... Nie da się wykluczyć, choć raczej skłaniam się ku pierwszej teorii... Dobrze znasz, nazwijmy to, kryminalną historię miasta?

- Nienajgorzej. Pisałem pracę licencjacką z przestępczości ostatniego półwiecza. Częstochowa nie jest duża, ale to specyficzne miejsce. Z jed­nej strony mamy tu spore blokowiska na obrzeżach, zamieszkałe przez ludność napływową, z drugiej - co roku setki tysięcy pielgrzymów... Ta­kie tłumy przyciągają rozmaitych oszustów, złodziei, naciągaczy. Co wię­cej, wielu z nich wpada do nas tylko na gościnne występy...

- Czy mówi panu coś ksywa „Sumo"? - zagadnąłem.

- Po imieniu proszę, zręczniej będzie - uśmiechnął się. - Już się z nim kiedyś zetknąłem. Coś mi się kołata po głowie... Popytam kolegów i wrzucę do komputera.

- Tak nazywał się jeden z porywaczy. Taki kafarowaty typ, szeroki w barach, dwa metry wzrostu - podpowiadałem - i jakby nie do końca rozwinięty intelektualnie.

Pokręcił wolno głowa.

- Nie kojarzę nikogo takiego. Czy to jedyny ślad?

- Prawdopodobnie to on i jego kompani ukradli figurkę z muzeum - wyjaśnił szef. - Tak sądzimy...

- Włamanie do muzeum, słyszałem o sprawie... Przekazano nam su­gestię panów, że złodzieje użyli piły wodnej do przecięcia muru.

- Czy nigdy wcześniej nie posłużono się podobnym urządzeniem? - drążyłem sprawę.

- Nie, wiedziałbym coś o tym.

Podziękowaliśmy i wyszliśmy. Obiecał być z nami w kontakcie i dać znać, jeśli tylko czegoś się dowie.

- Coraz to dziwniejsze - odezwał się Pan Samochodzik. - Może fak­tycznie miałeś rację z tą nielegalną sektą... Sataniści używaliby chyba innej symboliki - dodał patrząc na trabancika.

Na szybie pojawiła się kolejna litera „alef”. Wyryto ją diamentem, a może widiową końcówką wiertła?

- Dają nam do zrozumienia, że znają każdy nasz krok - powiedziałem cicho. - Kim są i czego chcą?

- Dowiemy się - w jego głosie zabrzmiała pewność. - Niebawem trafimy na ślad.

***

Zapadał zmierzch. Poprawiłem szelki operacyjne i sprawdziłem, czy wygodnie mogę sięgnąć do pistoletu. Z walizki wydobyłem dres adidasa. Przebrałem się i okręciłem przed lustrem. Odblaskowe paski zalśniły szy­kownie. Jeszcze tylko sportowe buty z jadowicie zielonymi sznurówkami.

Z walizki wyjąłem specjalny plaster używany przez charakteryzatorów. Namoczyłem go pod kranem i nalepiłem sobie na czole. Po kilku minutach wysechł i lekko ściągnął. Miałem na łbie wspaniałą imitację blizny. Jeszcze tylko odrobina barwnika... Namalowałem w kąciku oka granatowa łzę - takimi tatuażami odznaczają się recydywiści, którzy od­siedzieli dziesięć lat w więzieniu. Plaster znowu poszedł w ruch. Na przed­ramionach wyprodukowałem sznyty - blizny po nacięciach wykonanych żyletką, jakie robią sobie w młodości dzieciaki z marginesu. Obowiązko­we „wytatuowane" kropki na palcach. Dwa przednie zęby okleiłem spe­cjalną folią, aby wyglądały na złote...

Pan Tomasz wracający z hotelowej restauracji na mój widok aż szarpnął się do tyłu.

- Do licha - mruknął. - Nie przesadzasz z tym kamuflażem?

Uśmiechnąłem się tylko w odpowiedzi. Złoto w mych ustach zabły­sło. Skrzywił się, ale po oczach poznałem, że w duchu się uśmiecha. Za­wiesiłem sobie przy pasku telefon komórkowy. Podciągnąłem ciut nogawki dresu, by odsłonić oślepiająco białe skarpetki. Jeszcze tylko gruba na pa­lec „złota" bransoleta na przegub i podrabiany chiński rolex na drugą rękę. Odrobina żelu na włosy i byłem gotów.

Wyszedłem z hotelu i ruszyłem przez wąskie uliczki starej części Czę­stochowy. Szedłem niespiesznie, niedbałym krokiem. Było już ciemno. Nieliczni przechodnie spoglądali na mnie z odrazą. Wreszcie wypatrzy­łem odpowiednią knajpę najniższej kategorii. Wszedłem do środka. W oczy uderzył mnie gryzący dym papierosów najgorszego gatunku. Przy popękanym barze stało kilka wysokich stołków, ale większość towarzy­stwa piła piwo siedząc przy kulawych stolikach. Sądząc po wytartych la­minowanych blatach, knajpa ta cieszyła się długą tradycją.

Ściany odnawiano ostatni raz chyba ze dwadzieścia lat temu. Zamó­wiłem piwo i usiadłem koło szynkwasu. Spod półprzymkniętych powiek zlustrowałem wnętrze. W spelunie zebrali się najrozmaitsi menele. Zaro­śnięte gęby, wyszmelcowane skórzane kurtki, przekrwione oczy, dawno niemyte włosy. Ale tacy ludzie byli mi potrzebni.

Sączyłem powolutku kiepskie piwo i co jakiś czas rozglądałem się po sali. Niebawem moje spojrzenia zostały zauważone. Dosiadł się do mnie jakiś kaprawy typ.

- Kogo ślepisz? - burknął.

- Szukam gościa, którego wołają Sumo - wyjaśniłem. - Podobno tu bywa...

- Gdzie tam... Już ze trzy miesiące się nie pokazał... Piwo mi wisi - tu dodał kilka określeń.

Zamówiłem dwa kufle - jeden dla siebie, drugi dla menela. Przyjął podarunek z wyraźną wdzięcznością. Chyba kac go męczył, w każdym razie możliwość napicia się za frajer wyraźnie go ucieszyła.

- Gdzie można go złapać? - zapytałem.

- Jak jest jakaś robota, to mogę zorganizować ludzi - zaofiarował się mój towarzysz.

Pokręciłem głową.

- Sumo ma jeden fant do opylenia - wyjaśniłem. - Taką figurkę z kamienia...

Facet wyraźnie stracił zainteresowanie.

- Tu ostatnio nie bywa - powtórzył. - Ale może siedzi u siebie na wsi. Teraz zima, z robotą w mieście kiepsko. A tam u brata wikt i opierunek ma za bezdurno... A i przy kamieniach pomaga.

- Na wsi? - podchwyciłem.

- Gdzieś na południu - podrapał się po głowie. - W Olsztynie zdaje się... Chyba że jeszcze przyjedzie na targ przy dworcu, to go jutro próbuj szukać.

Z ulgą opuściłem zadymiony lokal i głęboko wciągając w płuca świe­że nocne powietrze podreptałem do hotelu. Ściągnąłem przebranie i zmyłem kamuflaż.

- I jak efekty? - zapytał Pan Samochodzik. Zrelacjonowałem mu wyniki dochodzenia.

- Ten Sumo jest tu znany - powiedziałem. - Trzeba by się dowiedzieć przez nasze kontakty w policji, czy był notowany, a jeśli tak, to za co... Może mają też jego adres. Jeśli był choćby spisany, to na pewno mają...

- W porządku - kiwnął głową. - Jutro czeka nas kolejny pracowity dzień...

Poszliśmy spać. Jak na razie nie posunęliśmy się ani o krok do przodu. Nadal nie wiedzieliśmy, co mogło łączyć tępego osiłka ze zmarłą staruszką i zagadkowym posążkiem...


ROZDZIAŁ CZWARTY


WZGÓRZE KLASZTORNE * WSPINACZKA NA WIEŻĘ * DZIE­JE JASNEJ GÓRY * HISTORIA I LITERATURA * W SKARBCU * SKĄD POCHODZĄ WOTA * ZAGADKOWY PRZECHODZIEŃ


Układ urbanistyczny Częstochowy jest podporządkowany w znacznej mierze potrzebom pielgrzymów, których przybywa tu kilkaset tysięcy rocz­nie. Zaraz po wyjściu z dworca dociera się do szerokiej arterii - ulicy Najświętszej Marii Panny, która przecina miasto - a przynajmniej starą jego część - ze wschodu na zachód i kończy się u stóp klasztornego wzgó­rza. Ulica jest szeroka, a pośrodku posiada jeszcze pas zieleni. Jeśli stanie się na niej, widać dwa charakterystyczne elementy krajobrazu. Na zacho­dzie - górującą nad miastem wieżę klasztoru, na wchodzie znacznie niż­szy, obrzydliwy komin jakiejś fabryki, wymurowany z czerwonej cegły. My poszliśmy oczywiście na zachód.

Wzgórze klasztorne nie jest wysokie. Kiedy Jasna Góra pełniła funkcję twierdzy, było całkowicie pozbawione roślinności, obecnie na wzgórzu jest ładny park. Po lewej stronie między drzewami znajduje się kilka pa­wilonów „Veritasu", w których można nabyć wszelakie dewocjonalia po­czynając od medalików, a skończywszy na figurach naturalnej wielkości.

Jeśli jednak chcemy zaopatrzyć się w dewocjonalia naprawdę ładne, musimy przejść się kawałek dalej, do jednego z kilkudziesięciu sklepi­ków przy ulicy Siedmiu Kamienic. Prezentowana tam oferta zadowoli naj­wybredniejsze gusta. W pobliżu znajduje się także kilka księgarni z litera­turą religijną. Po wyjściu z parku docieramy do potężnych, bastionowych murów z czerwonej cegły. Kiedyś u ich stóp znajdowała się fosa przypo­rowa, jednak zasypano ją jeszcze w początkach XIX wieku, kiedy to klasz­tor utracił swoje militarne znaczenie. Brama znajduje się po lewej stronie.

- Sądzę, że pierwotnie wzgórze klasztorne wydawało się wyższe - powiedział pan Tomasz, patrząc w zadumie na przebytą już przez nas drogę. - Nie było drzew i zabudowań, otaczały je puste pola... Musiało wtedy wyglądać znacznie bardziej majestatycznie.

- Zwłaszcza po obwałowaniu - spojrzałem z szacunkiem na wysokie mury.

- Owszem. To, co tu widzisz, jest częściowo rekonstrukcją, prawdzi­we bastiony są głębiej. Niemniej jednak tak wyglądał klasztor pod koniec XVIII stulecia...

Weszliśmy przez bramę i powędrowaliśmy wydeptanymi przez tysią­ce stóp kamiennymi płytami dziedzińca. Niestety, ku naszemu rozczaro­waniu, kaplica z cudownym obrazem była zamknięta na głucho.

- Wejdźmy zatem na wieżę - zaproponował pan Tomasz.

- Wysoka jest - mruknąłem.

- Nie rób ze mnie zgrzybiałego starca! - huknął. - Do emerytury mam jeszcze sporo czasu!

Zawstydziłem się potwornie, bo myśląc o stromych schodkach, mia­łem na myśli głównie własną kondycję... Dwadzieścia minut później stanęliśmy na szczycie.

- Mamy dużo szczęścia - odezwał się szef - bo za kilka dni zamykają wieżę na zimę...

Z galerii obiegającej budowlę rozciągał się widok piękny, lecz raczej nie przeznaczony dla osób cierpiących na lęk wysokości.

- Dawno tu nie byłem - westchnąłem. - A i wcześniej tylko jako piel­grzym... W zasadzie niewiele wiem o historii klasztoru...

- A co wiesz? - zainteresował się Pan Samochodzik.

- Z tego co pamiętam, klasztor założono w 1382 roku. Ufundował go książę Władysław Opolczyk, przyjaciel i zaufany króla Ludwika Węgier­skiego. Z Węgier też sprowadzono zakonników - ojców paulinów. Nada­no im dwie wsie - Częstochowę i Częstochówkę...

- Archeologiczne ślady wskazują, że obie założono około XI wieku - wtrącił pan Tomasz - ale osadnictwo na tych terenach jest jeszcze star­sze. Wybacz, przerwałem ci...

- Nie szkodzi... A więc klasztor ówczesny prawdopodobnie nie był obwarowany w żaden sposób, w 1430 roku napadli go bowiem husyci. Wymordowali zakonników, porwali święty obraz i porąbany mieczami porzucili opodal. Podczas konserwacji zdecydowano się pozostawić dwa ślady uderzeń na policzku Madonny... Wedle legendy, po prostu nie dało się ich w żaden sposób zamalować.

- A co wiesz o samym świętym obrazie?

- Mniej więcej rok po założeniu klasztoru, fundator przywiózł go z Bełza na Rusi. Jego dzieje nie są dokładnie znane, ale przypuszcza się, że powstał na terenie Bizancjum jakieś sto lat wcześniej. Ponoć jednak na Ruś trafił jako dar cesarza Konstantyna... Napis z tyłu obrazu mówi jednak, że namalowano go na blacie cedrowego stolika należącego do Matki Boskiej i to jeszcze za jej życia...

- Piękna opowieść, niestety jedynie legenda - westchnął pan Tomasz. - Co ciekawe, dokładnie to samo pochodzenie przypisuje się ikonie Matki Boskiej Włodzimierskiej... W obu wypadkach malarzem miał być święty Łukasz ewangelista.

Wyjął z kieszeni lornetkę.

- Popatrz na południe - rozkazał. - W latach pięćdziesiątych z miej­sca, w którym stoimy, było widać Tatry. Obecnie rzadko się to udaje, za­pylenie powietrza wzrosło bowiem drastycznie przez ostatnie półwiecze...

Niestety, mimo że dzień był pogodny, horyzont otulały mgły.

- Szkoda - mruknął.

Spojrzałem w dół po południowej stronie wieży. Opodal nas znajdo­wała się niewielka świątynia otoczona innymi budynkami.

- Kościół pod wezwaniem świętej Barbary - powiedział pan Tomasz. - Obecnie mieści się tam nowicjat zakonu. Zanim przyszły mnich otrzy­ma pozwolenie zamieszkania w celach klasztornych Jasnej Góry, kilka lat przebywa tam przygotowując się do przyszłych trudów zakonnego żywo­ta... W czasie potopu szwedzkiego odegrał swoją rolę...

- W sumie to niewiele wiem o obronie Jasnej Góry - przyznałem się. - Tyle, co przeczytałem u Sienkiewicza...

- Król Władysław IV, choć nie panował specjalnie długo, zapisał się dobrze w historii klasztoru, składając liczne dary oraz fundując obwaro­wania... Czasy były niespokojne, obawiano się wojen, miejsce zaś było idealne do założenia twierdzy... Twarda, wapienna skała uniemożliwiała kucie podkopów minerskich. Wybudowano mury bardzo grube i wypełnione ziemią. Na rogach umieszczono bastiony, całe założenie obronne otoczono głęboką fosą przyporową, na którą wychodziły strzelnice kazamatów. Zastosowano kilka bardzo ciekawych i pionierskich jak na te cza­sy pomysłów w rodzaju wielowarstwowych stropów. Twierdza była na wskroś nowoczesna. Do kazamatów prowadziły podziemne chodniki, któ­rymi można było przetaczać działa czy transportować proch bez ryzyka ostrzału przez nieprzyjaciela. Na szańcach także ustawiono armaty. Ład­nie pokazano to na filmie, dość realistycznie. O ile obsługa w kazamatach mogła walczyć w warunkach wręcz komfortowych, o tyle ci na szańcach narażeni byli na ogień nieprzyjaciela...

- A kto ją projektował? - zainteresowałem się. - Tak nowoczesna twierdza musiała być dziełem prawdziwego fachowca...

- Przypuszcza się powszechnie, że był to włoski inżynier, Andrea dell’Aqua. Nie ma na to jednoznacznych dowodów, jednak przebywał w tym czasie w Polsce, a twierdzę zbudowano ściśle wedle jego podręcz­nika budowy obiektów warownych.

- A sam szturm twierdzy?

- No cóż, oblężenie było długotrwałe i pochłonęło sporo jak na tamte czasy ofiar... Bardzo cenną relację pozostawił nam bohaterski przeor klasz­toru, ojciec Augustyn Kordecki. Swoje wspomnienia nazwał „Nova Gigantomachia". Z literatury wydedukować by można, że klasztor został przez Szwedów zaatakowany niejako znienacka. Było oczywiście inaczej. Jesz­cze w sierpniu 1655 roku zakonnicy zakupili znaczną ilość prochu i sześć­dziesiąt muszkietów. W listopadzie wywieziono potajemnie święty obraz i ukryto go w klasztorze paulinów w Głogówku. Zebrano też rozmaite klasztorne skarby i zatopiono w bagnie koło wsi Częstochówka.. W nocy 8 listopada nieduży szwedzki oddział próbował po raz pierwszy zająć klasz­tor, ale gdy to się nie udało, napastnicy odeszli... Radość obrońców była jednak przedwczesna, gdyż 18 listopada Szwedzi wrócili w znacznie więk­szej liczbie i zaczęło się regularne oblężenie. Po ich stronie walczyło oko­ło dwóch tysięcy dwustu pięćdziesięciu ludzi, podczas gdy liczbę obroń­ców klasztoru oblicza się na mniej więcej trzysta osób.

- Spora przewaga - zauważyłem. - Ale za solidnymi murami można się było bronić...

- Oblegający wyparli obrońców z konwentu oraz z kościoła Świętej Barbary i urządzili tam swój sztab główny. Zaczęli budować wokół forte­cy umocnienia polowe dla baterii oblężniczych. Jednak nocą z 24 na 25 listopada obrońcy urządzili wycieczkę. Zaatakowali po cichu dwie bate­rie, wyrżnęli załogi i zagwoździli działa. W czasie nocnych walk zginął dowodzący oblężeniem szwedzki inżynier... Niestety, na przełomie listo­pada i grudnia oddziały oblegające zostały uzupełnione przez około sze­ściuset żołnierzy. Przez kilka dni trwała intensywna wymiana ognia, parę razy klasztor stawał w ogniu na skutek padania na dachy pocisków zapa­lających. Wydarzył się wówczas zabawny epizod. Szwedzi wysłali do oblężonego klasztoru swojego posła, niejakiego Piotra Śladkowskiego. Przyniósł on list wzywający obrońców do poddania się, ale jednocześnie okazał się zakamuflowanym zwolennikiem króla Jana Kazimierza i na­mawiał ich gorąco do dalszego oporu.

- Faktycznie, znaleźli sobie Szwedzi posła - uśmiechnąłem się rozba­wiony.

- Podczas oblężenia miało miejsce jeszcze jedno zdarzenie. Głód w obozie oblężniczym musiał być dość znaczny, żołnierze próbowali bo­wiem łowić ryby w bagienku. I przypadkowo znaleźli zatopione klasztor­ne skarby...

- Paskudna strata - mruknąłem.

- A nie - szef przekornie przechylił głowę. - Wyłowili je Polacy, któ­rzy stanowili spory odsetek oblegających. Po naradzie z dowódcą ukryli fakt ich odnalezienia przed szwedzkimi sojusznikami i zanieśli łup pota­jemnie do klasztoru. W połowie grudnia twierdzę oblegało już ponad trzy tysiące żołnierzy. Trwała bardzo ostra wymiana ognia artyleryjskiego... Wtedy to Szwedzi otrzymali opisaną przez Sienkiewicza kolubrynę - ciężkie działo oblężnicze. Próbowali nim rozbić bastion Świętego Ro­cha, by w ten sposób utorować sobie drogę do wnętrza.

- I faktycznie wszystko odbyło się tak, jak można to przeczytać na kartach „Potopu"? - zaciekawiłem się.

- Niestety, fakty historyczne były mniej romantyczne. Po prostu arty­leria forteczna ostrzelała działo, obsługa uciekła, a jedna z kul ciężko uszko­dziła lufę i Szwedzi porzucili armatę... Wreszcie pod koniec grudnia ob­legający odeszli spod twierdzy, na odchodnym żądając wypłacenia gigan­tycznej kontrybucji, której uiszczenia oczywiście Polacy kategorycznie odmówili... Jeszcze 29 lutego i pod koniec marca próbowano dwa razy wziąć obrońców z zaskoczenia, ale były to próby zupełnie nieudane... W kwietniu 1656 roku można było sprowadzić z powrotem obraz Matki Bożej - klasztorowi nic już nie groziło... W latach następnych twierdzę przebudowano gruntownie. Przydało się...

- Wojna północna - zgadłem.

- Właśnie. Wszystkim nam zakodował się w głowach tylko jeden szturm Częstochowy, ten w czasie potopu, a przecież Szwedzi oblegali klasztor ponownie w 1702, 1704 i 1705 roku... Raz jeszcze podeszli pod mury w 1709, ale za każdym razem ich siły były zbyt słabe, by zdobyć klasztor... Dokonali tego dopiero Rosjanie...

- Niech pan opowie - zachęciłem.

Pokręcił głową i popatrzył na zegarek.

- Czas na nas, Pawle. Przy innej okazji usłyszysz tę historię...

Zeszliśmy na dół, a potem przespacerowaliśmy się kawałek po wa­łach, docierając do skarbca. Był zamknięty tego dnia na głucho, ale w sezonie można go zwiedzać. W sporej sali są eksponowane rozmaite dary, które ofiarowali klasztorowi pobożni pielgrzymi. Zdumiewa ich różnorodność. Obok naszyjników i bransoletek wysadzanych turkusami, spo­tkać tu można na przykład model jarzma wykonany ze srebra, czy zloty medal ofiarowany Lechowi Wałęsie przy okazji wręczania Pokojowej Nagrody Nobla...

Pan Tomasz zastukał do okutych stalą drzwi, a one po chwili uchyliły się i wpuszczono nas do środka. Zakonnik, który wyszedł nam na spotka­nie, przedstawił się jako brat Andrzej. Przeszliśmy do pokoiku za salami wystawowymi. Po kolei wykładałem znalezione przedmioty na obity suk­nem blat. Zakonnik z lupą jubilerską w oku dokładnie oglądał każdy przed­miot.

Wreszcie odsunął od siebie połyskujący stosik.

- To nie nasze - powiedział.

Spojrzeliśmy na niego zdumieni, a Pan Samochodzik przestał grzebać w torbie w poszukiwaniu protokołu sporządzonego po odnalezieniu skarbu.

- Skąd to przypuszczenie? - zapytał ostrożnie.

Mnich uśmiechnął się lekko.

- To bardzo proste - odparł. - Wszelkie dary, które otrzymujemy, są znakowane naszą puncą...

Podszedł do dużego sejfu ściennego i pokręciwszy gałkami wyjął ze środka jedno z setek pudełeczek. Wewnątrz znajdował się pierścionek z ametystem.

- Popatrzcie, panowie - wręczył szefowi lupę jubilerską. - Tu koło próby oznaczającej czystość kruszcu.

- Mały znaczek w kształcie palmy. Wasz herb - zauważył pan To­masz.

- Tą puncą oznaczamy wszystkie dary składane przez pielgrzymów oraz wszystkie ruchomości, na przykład klasztorne srebra, naczynia litur­giczne i temu podobne... Robi się to od razu, najczęściej wieczorem da­nego dnia.

- W takim razie zdeponujmy to na razie w muzeum miejskim - zapro­ponowałem. - Może uda się ustalić, skąd to zostało skradzione... Byli­śmy przekonani, że to klasztorne...

- W Częstochowie jest sporo kościołów. Ale stoją jakby w cieniu klasz­toru. Życzę powodzenia - powiedział poważnie. - Bóg niech wam dopo­może.

Pożegnaliśmy się i opuściliśmy bramy klasztoru.

- Jeszcze jedna zagadka - westchnął Pan Samochodzik, gdy schodzi­liśmy przez park w kierunku ulicy. - Ale i ją może uda się rozwiązać...

- Trzeba przejechać się po wszystkich starych kościołach Częstocho­wy -zasugerowałem. - Tak znaczną kradzież musieli odnotować. Znamy przybliżoną datę z dokładnością do kilku lat. Zwrócimy skarby właścicie­lom.

- Myślę, że możemy to zadanie zrzucić na barki naszego przyjaciela. Skoncentrujmy się na głównym, zwłaszcza że coś mi powolutku zaczyna świtać.

Spojrzałem na niego zaskoczony, ale tylko uśmiechnął się tajemniczo.

Wyszliśmy z bramy. Pan Samochodzik w zadumie patrzył na miasto, jakby chciał przeniknąć wzrokiem mury oraz dachy domów i odnaleźć rozwiązanie dręczącej nas zagadki.

Przez plac przed klasztorem kroczył wysoki mężczyzna ubrany w ob­szerny płaszcz z brązowej wielbłądziej wełny. Na głowie miał szerokoskrzydły skórzany kapelusz. Szedł sprężystym krokiem, jakby rozsadzała go wewnętrzna energia. Pociągła twarz, gorejące tajemniczym blaskiem oczy. Wyglądał trochę jak inkwizytor z filmu... Minął nas bez słowa.

- Kardynał Ratzinger? - zdziwił się Pan Samochodzik.

- Kto? - zdziwiłem się.

- E, niemożliwe... Wydawało mi się, że to kardynał Ratzinger, prze­wodniczący papieskiej kongregacji nauki wiary, czyli mówiąc po ludzku inkwizycji watykańskiej. Ale to chyba tylko przypadkowe podobieństwo... Bo co by tu robił?

Nieoczekiwanie zapikał mu w kieszeni telefon. Przyłożył do ucha. Na jego twarzy odmalowało się zdumienie.

- Wpadniemy za... - spojrzał na zegarek - piętnaście minut. Wyłączył aparat.

- Co się stało? - zagadnąłem z ożywieniem.

- Wyobraź sobie, Pawle, że nasz przyjaciel Michał ma dla nas coś ciekawego... Detal, który może pasować do zagadki.

- Sumo?

- Zdaje się, że tak.


ROZDZIAŁ PIĄTY


NA POSTERUNKU * PORZUCONY ŁUP * OGLĘDZINY SKAR­BU * CO TO SĄ DONATYWY * ZNOWU SUMO


Wsiedliśmy do trabancika i po chwili pędziliśmy piękną aleją Naj­świętszej Marii Panny w stronę posterunku. Nie minął kwadrans i siedzie­liśmy w zacisznym wnętrzu archiwum. Michał przyprowadził do nas swo­jego przyjaciela.

- Podkomisarz Mariusz Radziński - przedstawił się policjant panu Tomaszowi. - Tak się składa, że to ja zostałem oddelegowany do sprawy porwania pańskiego sympatycznego współpracownika - skłonił się przede mną.

Faktycznie, teraz go poznałem, to on odbierał moje zeznania po uwol­nieniu z piwnicy.

- Miło poznać - Pan Samochodzik uścisnął wąską, ale silną dłoń funk­cjonariusza. - Ma pan dla nas jakieś informacje?

- Jest coś, co może pasować do waszej sprawy... - wyjął z teczki grubą kopertę na dowody rzeczowe. - Mieliśmy ciekawe zgłoszenie trzy tygodnie temu. Do jednego z naszych jubilerów przyszedł mężczyzna o wyglądzie zapaśnika: dwa metry wzrostu, szeroki w barach jak nie­dźwiedź... Przyniósł jeden złoty drobiazg i powiedział, że chciałby go sprzedać.

- Nie macie kantorów skupujących złoto? - zainteresowałem się.

- Mamy. Problem w tym, że przedmiot ten osiłkowi wydawał się stary i prawdopodobnie usiłował znaleźć kogoś, kto zapłaciłby za, nazwijmy to, walory artystyczno-historyczne, a nie po prostu wartość wagową krusz­cu.

- i co się dalej stało? - zaciekawiłem się.

- Jubiler obejrzawszy cacko wyraził chęć zakupu, ale ponieważ po­stać sprzedającego nie wzbudzała jego zaufania, postanowił na wszelki wypadek spisać jego personalia i poprosił o dowód. Osiłek zareagował kompletną paniką i wybiegł ze sklepu zostawiając klejnocik. Jubiler po­czekał do wieczora, a ponieważ tamten nie wrócił, zaniósł przedmiot do nas i złożył zeznanie. Włożyliśmy to do sejfu... Wydaje mi się, że lekko upośledzony umysłowo olbrzym może być jednym z tej bandy, która pana uwięziła - skłonił się ponownie w moją stronę.

- Niewykluczone - mruknąłem. - Tak wysokich ludzi nie ma zbyt wielu... A jak wygląda ten drobiazg?

- Tak - policjant spokojnym ruchem wytrząsnął zawartość koperty na stół.

Spojrzeliśmy zaskoczeni.

- Niemożliwe - szepnął Pan Samochodzik.

Drżącą dłonią wyjął z kieszeni lupę i zaczął oglądać znalezisko. W pierwszej chwili można było sądzić, że jest to naszyjnik, płaski łańcu­szek z podwieszonym rzędem złotych monet, jednak już po chwili spo­strzegłem, że się myliłem. Tego typu opaski, ze srebrnych lub złotych pieniążków, noszą na czołach nad linią brwi kobiety pochodzące z krajów muzułmańskich.

- Na razie leży u nas w depozycie, dlatego nie daliśmy tego do osza­cowania - wyjaśniał podkomisarz Radziński. - Nie wiemy nawet, czy mamy do czynienia z przestępstwem... Każdy przecież może mieć coś takiego w domu, odziedziczone po przodkach i legalnie zechcieć to sprze­dać...

- Nie każdy - wycedził szef. - Oglądał pan te monety?

- Pobieżnie. Nie znam się na tym, ale to zdaje się złote siedemnasto­wieczne dukaty...

- Prawie pan zgadł. To tak zwane donatywy - monety dwudukatowe. Na przykład ta - wskazał jedną - na awersie ma rysunek przedstawiający panoramę Torunia...

- Są rzadkie?

- Bardzo. Toruńska jest znana tylko z trzech zachowanych egzempla­rzy, każdy opatrzono inną datą... Monety zniszczono przebijając w nich otwory, aby zamocować do złotej opaski, ale mimo to każdy kolekcjoner gotów byłby zapłacić za nie naprawdę okrągłą sumę... A jest ich tu dzie­sięć. Na przykład ta z aniołem została wybita w Elblągu. W ogóle nie znam takiego wzoru. Mogę nie pamiętać, nikt nie ma katalogu w głowie, ale niewykluczone, że układający katalog nie znali jej...

- Tylko skąd, u licha, coś takiego u naszego drogiego osiłka? - zamy­śliłem się.

- Nie da się wykluczyć, że wykopał gdzieś, takie rzeczy się zdarzają... Wystarczy wspomnieć skarb ze Środy Śląskiej. Ludziska z gruzu wygrze­bali wtedy różności - powiedział policjant.

Pan Tomasz badający powierzchnię kolii pokręcił wolno głową.

- Nie wykopał - powiedział. - To cacko przeleżało wiele lat w jaskini. W załamaniach widać jeszcze ślady wapienia. Tu i ówdzie są zagięcia i ślady oskrobywania. Tak jakby ktoś wyłupał to ze skały, może spod sta­laktytu, który narósł latami, a potem odczyścił dokładniej, używając kwa­su solnego. Zrobił to niedawno, można wyczuć woń „odrdzewiacza" - dotknął końcem języka opuszków palców. - I jest kwaśne, nawet nie wypłukał dokładnie - dodał. - Złoto nie wymaga czyszczenia, chyba że pokryje się nalotem kredy.

Milczeliśmy patrząc na rządek monet.

- Chyba faktycznie jesteśmy na tropie czegoś poważnego - zauważy­łem. - W tej chwili trzeba dorwać tego Sumo. I odpowiednio przycisnąć.

Obaj policjanci ożywili się.

- Przyciskanie już zostawcie nam - zastrzegł podkomisarz Mariusz. - Na razie trzeba drania namierzyć.

- W kartotece nie figuruje - rozważał Michał. - Nie wiemy, gdzie mieszka poza tym, że prawdopodobnie na wsi gdzieś w okolicach Olszty­na... Chyba trzeba będzie przeprowadzić tam rozpoznanie.

- Jeszcze jedno - zwróciłem się do podkomisarza. - Nie zetknął się pan czasem z grupą przestępczą, która na miejscu swojego pobytu zosta­wiłaby taki ślad?

Nabazgrałem na kawałku papieru literę „alef”. Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę w zadumie.

- Nie, przynajmniej nie przypominam sobie, a pewnie zwróciłbym uwagę...

Opuściliśmy posterunek.

- Nic mi tu nie pasuje - sarkał szef. - Posążek diabli wiedzą czego, tępy kulturysta, turecka ozdoba zrobiona z polskich dukatów, do tego he­brajskie literki ryte gdzie się da...

Wsiedliśmy do trabanta.

- Może to kilka różnych spraw, a nam wydają się elementami jednej łamigłówki? - zauważyłem.

Myślał długo.

- Może to i kilka spraw - powiedział wreszcie. - Ale stoją za nimi ci sami ludzie. Ten Sumo i jego dwaj mocodawcy... Odnoszę wrażenie, że to oni sterują sprawą, a osiłka używają tylko wtedy, gdy sami wolą się nie narażać... Przesłuchać więźnia, zanieść trefny przedmiot do jubilera... Jeśli jest ryzyko wpadki, wolą stać w cieniu.

- Może w sprawie przepaski działał na własną rękę? - zamyśliłem się.

- Też jest to wariant, którego nie wolno wykluczyć. Nie pasuje mi do tego ta staruszka.

- A mnie pasuje - błysnąłem pomysłem. - Niech pan posłucha. Jakieś trzy tygodnie temu splata się kilka wypadków. Pani Adelajda trafia do szpitala, Sumo próbuje sprzedać dukaty, a potem znika z miasta.

- Sądzisz, że na przykład, gdy zachorowała, on włamał się do jej miesz­kania, ukradł monety, a potem wolał wsiąknąć?

- Właśnie. Nie wiemy, na co umarła. Może sypnął jej czegoś do je­dzenia, żeby trafiła do szpitala...

- Widzę tu pewną lukę logiczną, mój drogi Watsonie. W takim wy­padku nasi konkurenci od razu położyliby łapę na posążku. Oni tymcza­sem kulturalnie czekali, aż staruszka umrze.

- A może to ich zaskoczyło? Sumo kradnie dukaty na własną rękę, właścicielka mieszkania dostaje zawału. Reszta dowiaduje się o jej śmier­ci i włamuje do mieszkania. Chcą zdobyć posążek, ale Janusz z muzeum odnalazł go wcześniej...

- Też niewykluczone. Musimy zdobyć więcej danych - zaczął wystu­kiwać SMS-a na klawiaturze telefonu. - Jedno jest pocieszające. Ci trzej, choć sprawnie zorganizowali całą akcję, chyba nie mają powiązań z żad­nym większym gangiem...

- Bo próbowali sprzedać dukaty jubilerowi, zamiast puścić je na czar­ny rynek przez swoich kompanów?

- Właśnie... Nie masz ochoty wyskoczyć na małą wycieczkę po oko­licy?

- Do Olsztyna - domyśliłem się natychmiast.

- Tak. Trzeba będzie zobaczyć na miejscu, czy nie znajdziemy jakie­goś tropu tego osiłka... A przy okazji obejrzymy miasteczko. Byłem tam ze dwadzieścia lat temu i pamiętam, że jest bardzo ładne.

Kupiliśmy w sklepie po bułce i kawałku kiełbasy na obiad i wyruszy­liśmy na południe.


ROZDZIAŁ SZÓSTY


JEDZIEMY DO OLSZTYNA * NA ZAMKU * DZIEJE WAROWNI * OBSERWACJA MIASTECZKA * NOCNA GALOPADA


Jesień ogarniała kraj. Żółte liście wyzłociły drzewa. Gdzieniegdzie, spomiędzy lasów, wznosiły się wapienne ostańce. Ta część Jury Krakowsko-Częstochowskiej była terenem zupełnie mi nieznanym. Nigdy wcze­śniej nie przecięły jej szlaki moich letnich wędrówek. Teraz z zaskocze­niem rozglądałem się wokoło...

***

Olsztyn okazał się faktycznie niedużym miasteczkiem, leżącym w dolince u stóp wzgórza zamkowego. Rynek, barokowy kościół, kilka kamieniczek mogących pamiętać połowę XIX wieku. Wjechaliśmy na dro­gę prowadzącą w kierunku ruin zamku, ale niebawem musieliśmy się za­trzymać. Gruntówka zakręcała, a dalej pod górę prowadziła tylko ścieżka. Zaparkowałem pod tablicą z pociemniałej sklejki. Być może kiedyś pre­zentowała turystom dzieje warowni, obecnie drewna nie szpeciła ani jed­na literka. Pomaszerowaliśmy pod górę. Zamek zbliżał się powoli. Potęż­ne niegdyś mury z łamanego białego kamienia strawił ząb czasu i kilofy naszych przodków. Tylko baszta dumnie górowała nad okolicą. Wreszcie stanęliśmy na szczycie, wśród murów warowni. Otaczały nas niewysokie wzgórza, porośnięte krzewami i lichą trawą. Drzewa były rzadkością. Nad miasteczkiem snuły się dymy z kominów. Okolica wyglądała na nieprzy­jazną... Skały rozrzucone jak klocki straszyły fantazyjnymi kształtami wypłukanego przez deszcze wapienia. Miasteczko leżało u naszych stóp. Rzuciłem na ziemię dwie karimaty, a z plecaka wydobyłem silne lor­netki. Ułożyliśmy się wygodnie i zaczęliśmy obserwować ludzi kręcą­cych się na dole. Liczyliśmy, że może migną nam gdzieś osiłek lub jego dwaj kumple. Widziałem wprawdzie tylko jednego, i to do tego był zama­skowany, ale przypuszczałem, że rozpoznam go po sylwetce...

- Co pan wie na temat tego zamku? - zapytałem.

- Bardzo niewiele - powiedział szef, rozglądając się wokoło.

- Niech pan opowie - zachęciłem.

- Olsztyn stanowił część bardzo starej rubieży obronnej. Niewielkie grodki i wieże strażnicze, pochodzące z czasów jeszcze przed rozbiciem dzielnicowym, ciągnęły się długą linią od Krakowa aż po Wieluń. Niedu­że warowne zamki nazwano romantycznie Orlimi Gniazdami...

- Dziś pozostały już tylko ruiny... - westchnąłem.

- Niestety. Zbyt wiele wojen przetoczyło się przez nasz kraj. Tu, na miejscu zamku, także stał nieduży gród otoczony wałem drewniano-kamiennym. Najstarsze wzmianki w kronikach pochodzą z 1349 roku, jed­nak bez wątpienia zamek wzniesiono wcześniej... Dokumenty lokacyjne klasztoru jasnogórskiego wspominają, że założono go w obrębie starostwa olsztyńskiego, czyli musiał tu być ważny ośrodek administracyjny... Potem Częstochowa rozkwitła, a starsze od niej miasto podupadło - za­myślił się na chwilę.

- Tak bywa - zauważyłem.

- Nazwa też jest ciekawa. Najczęściej łączy się ją z niemieckim Holstein, czyli wydrążony kamień. Istotnie, pod górą zamkową jest spora jaskinia. Z pewnością są tu też wykute w skałach lochy, ale od dawna wejścia ule­gły zawaleniu. Tylko w jednym miejscu widać zapadnięte stropy...

- Może warto ich poszukać? - zadumałem się.

- Archeolodzy, którzy badali zamek w latach sześćdziesiątych, nie natrafili na wejście, dziś, używając radaru geologicznego, mielibyśmy chyba nieco większe szansę... Podczas badań odkryto także średniowieczne dymarki. Właściciele zamku produkowali żelazo na swoje potrzeby. Wy­palano też wapno, robiono cegłę... U stóp warowni powstała osada, która z czasem przekształciła się w to urocze miasteczko...

- Gleby tu jałowe - popatrzyłem na usiane kamieniami pola.

- Ale nasi przodkowie zdołali zagospodarować tę niegościnną okolicę.

- A co było dalej?

- No cóż, w 1358 roku uwięziono w tych murach zbuntowanego wo­jewodę poznańskiego Macieja Borkowica.

- Kojarzę go. Najpierw podniósł bunt i został wygnany, potem król Kazimierz Wielki mu wybaczył, magnat wrócił do kraju i natychmiast zaczął spiskować.

- Właśnie. Dlatego, gdy został pochwycony, skazano go na karę śmierci. Gdzieś pod główną wieżą zamurowano buntownika żywcem w lochu, by umarł z głodu. W 1370 roku król Ludwik Węgierski przekazał zamek w lenno książętom opolskim. W 1397 roku Władysław Jagiełło oblegał i zdobył zamek - widać książę okazał się wobec niego nielojalny... Potem mamy dość dużą lukę, nie bardzo wiadomo, co się tu działo, ale i nie było okazji do odnotowania istnienia warowni, nie prowadzono na tym terenie działań wojennych... W 1488 roku osada uzyskała prawa miejskie. Oko­lica musiała być dość zasobna, w tym mniej więcej okresie zamek bo­wiem poważnie rozbudowano... Potem przechodził różne koleje losu. W 1587 roku oblegał go Maksymilian Habsburg, ostrzący sobie zęby na koronę polską... Burgrabią zamku był wówczas Kacper Karliński. Miał on sześciu synów. Pięciu starszych poległo wcześniej podczas wojen, a najmłodszego pochwycili oblegający. Użyli go jako żywej tarczy pod­czas oblężenia, ale ojciec niezrażony tym pierwszy podpalił lont armaty.

- Takie to były czasy - westchnąłem. - Honor przede wszystkim. Dziś już takich obrońców ojczyzny pewnie by nie znalazł...

- Tak, niestety, syn zginął i ród Karlińskich wygasł bezpotomnie... Ale oblężenie odparto. Dopiero blisko sto lat później, w 1656 roku Szwe­dzi zdobyli warownię i spalili ją. Nigdy już nie odbudowano zamku. Był XVII wiek, rozwiązania militarne z epok wcześniejszych nie miały już żadnej wartości. Wznoszono nowoczesne twierdze bastionowe, zamki na szczytach, choć malownicze, straciły na znaczeniu... W XVIII wieku za to rozbudowywało się miasteczko. Wznoszono tam ten piękny barokowy kościół i niestety zamek stał się kamieniołomem. Wywożono stąd całymi wozami obrobione bloki kamienne, cegłę, wyrywano kamienne obramo­wania okien... Większość zbudowanych w dolinie domów zawiera frag­menty wyłupane z tych murów...

Zbliżał się wczesny jesienny zmrok. Spędziliśmy przeszło trzy godzi­ny na obserwacjach.

- Obawiam się, że to na nic - westchnął pan Tomasz. - Wracamy.

- Mam inny pomysł - odezwałem się. - Pan niech jedzie do Często­chowy, a ja pójdę do miasteczka i poszukam jakiejś gospody. Spróbuję się czegoś dowiedzieć. A potem jeszcze poobserwuję.

- O tej porze możesz mieć problemy ze złapaniem pekaesu.

- Zanocuję na zamku, w trabanciku jest brezentowa płachta. A jutro jakoś się zdzwonimy albo wrócę do Częstochowy pierwszym autobusem.

- Zgoda - nieoczekiwanie łatwo ustąpił. - Nie zmarzniesz? Nie zapo­minaj, że jest październik.

- Śpiwór też mam. Poszukam sobie jakiegoś zacisznego kąta...

Jak postanowiliśmy, tak też zrobiliśmy. Pan Samochodzik odjechał swoim niebieskim autkiem, a ja ruszyłem na poszukiwania piwiarni. Za­miast niej znalazłem sklepik spożywczo-monopolowy. Liczyłem, że na schodkach będą siedzieli pijąc tanie wina miejscowi menele, ale i tu spotkało mnie rozczarowanie. Kupiłem sobie konserwę na kolację i wdrapa­łem się na wzgórze zamkowe. Wyszukałem niewielkie zagłębienie terenu. Rozłożyłem karimatę, ułożyłem się wygodnie i nakryłem razem z głową brezentem. Była dwudziesta, ale już zrobiło się ciemno. Obserwacja zasy­piającego miasteczka nie miała sensu. Zapadłem więc w sen.

Obudził mnie jakiś dźwięk. Uniosłem głowę i spojrzałem na zegarek o nafosforyzowanych wskazówkach. Północ. Co wyrwało mnie ze snu? Ależ tak. Stukot końskich kopyt na kamieniach. Ktoś zjeżdżał konno z góry. Odrzuciłem brezent i usiadłem. Noc była bezksiężycowa, chmury zasłoniły gwiazdy. W osadzie paliło się tylko kilka latarń, opodal mnie biało majaczyły mury warowni. I znowu usłyszałem stukot kopyt. Zbliżał się, narastał. Ktoś najwyraźniej nadjeżdżał kierując się w moją stronę. Zapaliłem latarkę. Wprawdzie nie chciałem się dekonspirować, ale nie miałem też ochoty zostać rozdeptanym przez końskie kopyta. Promień światła zatoczył łuk i nic. Wokół mnie było widać wyłącznie ciemność. Żadnego konia, żadnego jeźdźca. Wyłączyłem „bateryjkę". Znowu ułoży­łem się wygodnie i... ponownie usłyszałem stukot kopyt. Rytmiczne cha­rakterystyczne kląskanie...

- Jest tam kto? - zapytałem, ponownie zapalając latarkę.

I znowu nic. Tym razem dźwięk nie ucichł od razu. Słyszałem jeszcze przez moment ciężkie stąpanie końskich nóg. Ucichło równie niespodzie­wanie, jak się zaczęło. I zaraz rozległo się ponownie, tyle że gdzieś dalej. Zerwałem się na równe nogi i odbezpieczyłem pistolet. Ktoś bawił się ze mną w kotka i myszkę... Czyżby Sumo i jego kompani zaobserwowali, że zawitaliśmy do ich miasteczka i teraz coś knuli w ciemnościach?

Ruszyłem ostrym marszem w stronę źródła dźwięku. Stukot rozlegał się coraz bliżej, i jednocześnie przesuwał się w dół, jakby człowiek na koniu jechał od zamku w stronę miasteczka. Zbiegłem po śliskiej od rosy trawie. Nim dobiegłem na miejsce, ucichło...

- Co za diabeł? - zdziwiłem się.

Odszukałem swoje obozowisko i nakrywszy się płachtą zapadłem w sen. Klap, klap, klap... Zerwałem się na równe nogi. Facet na koniu jechał prosto na mnie, słyszałem go z odległości nie więcej niż dwóch metrów! Cztery kopyta uderzające na przemian w kamień... Zapaliłem latarkę i rozejrzałem się z obłędem w oczach. Pusto, cicho, martwo... Drzemałem aż do rana, co jakiś czas budząc się i nasłuchując. Tylko raz usłyszałem z daleka podejrzany odgłos.


ROZDZIAŁ SIÓDMY


PAN SAMOCHODZIK KNUJE * SANEPID * CZY SPOTKAŁEM DUCHA * INICJATYWA STRATEGICZNA * BAZAROWE CWANIACZKI


Pan Samochodzik wracał do Częstochowy. Jego myśli nadal krążyły wokół zagadkowej sprawy.

W zasadzie wypad do Olsztyna skończył się niepowodzeniem" - roz­ważał w myślach. „Choć może Sumo wrócił do domu, a literki na szybach wyskrobali nam jego dwaj wspólnicy..."

Dodał nieco gazu wyciskając z małego silnika pojazdu pełne czter­dzieści kilometrów na godzinę.

Jesteśmy zatem w paskudnym położeniu. Oni są wyraźnie górą. Wiedzą czego szukają, śledzą nas w zasadzie tyko kontrolnie. I chyba mają świadomość, że zdobyliśmy niewiele informacji. Najważniejsze w tej chwili to odwrócenie inicjatywy strategicznej... Sprawić aby z my­śliwych stali się zwierzyną łowną. Tylko jak tego dokonać?" - myślał.

Zaczął przypominać sobie wszystkie dotychczasowe przygody... Pró­bował odnaleźć odpowiednie rozwiązanie. Nie znalazł. W takim razie trzeba było je wymyślić. Zaparkował na hotelowym parkingu. Coś nieśmiało dobijało się do jego umysłu. W hotelu niedawno zakończono generalny remont kotłowni. W kącie podwórza spoczywał wielki stos wyrwanych rur, gruzu, starych kabli w ołowianych jeszcze izolacjach... Pan Samo­chodzik wydobył z samochodu skrzynkę z narzędziami. Kucnął przy śmiet­niku i w piętnaście minut wyszukał odpowiednie komponenty. Zaśnie­działa, miedziana rurka od przedwojennego kaloryfera, garść kawałków starej, ołowianej izolacji, zaślepka pasująca do wewnętrznego gwintu rury... Stara, blaszana puszka po kukurydzy...

Zadowolony wszedł do hotelu.

- Potrzebowałbym dostępu do kuchni - zwrócił się do portiera. - Na jakieś - spojrzał na zegarek i zamyślił się - pół godziny.

- Nie wpuszczamy tam gości - odparł mężczyzna.

Pan Samochodzik odchylił kołnierz marynarki pokazując wpięty pod nim znaczek Sanepidu. Dostał go kiedyś od Pawła Dańca. Do tej pory nie było okazji, by wypróbować jego działanie...

Portier zaniepokoił się wyraźnie.

- Potrzebuję palnika gazowego - wyjaśnił pan Tomasz z kamienną twarzą. - Ale jeśli nie udostępnicie mi go dobrowolnie, to zadzwonię za­raz po kolegów i rozejrzymy się po kątach... skontrolujemy wszystko i będziemy szukać aż do skutku...

- Ależ panie inspektorze, proszę o wybaczenie, zaraz wszystko będzie gotowe...

Faktycznie, nie minęło dziesięć minut i muzealnik znalazł się w hote­lowej kuchni. W zasadzie było tu czysto i ładnie, zaplecze przetrwałoby prawdziwą inspekcję, ale wiadomo - nikt nie lubi kontroli.

Postawił blaszaną puszkę na gazie i nawrzucał do niej ołowianych kawałków. Po dziesięciu minutach stopiły się. Oparł rurkę na kawałku cegły i ostrożnie, posługując się kombinerkami, wlał do niej płynny me­tal. Odczekał kilkanaście minut i schłodził ją wodą z kranu. Ołowiany korek pasował idealnie. Metal wlutował się blokując szczelnie wylot rurki.

Pan Samochodzik zawahał się na chwilę, a potem wyjął z kieszeni scyzoryk i wydrapał w miękkim metalu literkę „alef”. Uśmiechnął się wrednie. Pozostawał do rozwiązania jeszcze jeden problem. Ołowiany czop był za świeży, wyglądał zbyt ładnie... Nie pasował do reszty rurki i zaślepki. Pan Tomasz opuścił kuchnię i powędrował znowu na podwórze. Pamięć nie myliła go. Koło śmietnika stał zużyty akumulator. Odrobina starego kwasu i ołowiana plomba zmatowiała natychmiast, pokrywając się grubą warstwą białego nalotu.

- No i świetnie - mruknął, zawijając rurę w kawałek gazety. Wykonał jeszcze kilka telefonów i zadowolony z siebie i życia zjadł kolację.

- Świat nie jest taki zły - stwierdził godzinkę później, zapadając w sen.

***

O szóstej rano podjąłem obserwację miasteczka. Do godziny dziesią­tej nikt podobny do osiłka Sumo nie pojawił się w polu mojego widzenia. Zszedłem więc na dół i zapakowałem się do pekaesu. Byłem brudny, zmę­czony, niewyspany i przemarznięty na kość...

Pan Tomasz wysłuchał mojej relacji z kamienną twarzą.

- Miałeś, mój drogi, sporo szczęścia - powiedział w zadumie.

- Szczęścia? - wytarłem zakatarzony nos. - Spać nie mogłem... Co to było? Może tak się dźwięk odbijał od skał, ale po co ktoś się tam włóczył konno?

- Nikt się nie włóczył, a w każdym razie nikt, kogo mógłbyś zobaczyć - zauważył Pan Samochodzik. - To był duch...

- Co!? - zdumiałem się.

- Duch. No może nie do końca... Widzisz, opisywano to zjawisko wielokrotnie. Słyszano je w wielu miejscach. W Ojcowie i koło zamku w Chęcinach ponoć rozlegają się odgłosy istnej galopady. Nie wyjaśniono dokładnie, czym jest, z pewnością nie ma jednak charakteru nadprzyro­dzonego, słychać je bowiem czasami także w dzień...

- No ładnie - mruknąłem. - Już tylko białej damy nam do szczęścia brakuje.

- Stare kroniki wspominają, że na murach zamkowych w Olsztynie widywano postać krepo zbudowanego mężczyzny wędrującego w stronę baszty. Powszechnie uważa się, że to straszy duch Maćka Borkowica... A ja pracowicie spędziłem ranek. Sprawdziłem karty chorobowe Adelaj­dy Macoch i niestety, a może na szczęście, przyczyna śmierci była całkowicie naturalna.

- Czyli znowu jesteśmy w punkcie wyjścia - ze złością uderzyłem dłonią w ścianę.

- Nie irytuj się - poprosił. - Damy sobie radę, ostatecznie nie takie zagadki się łamało. Sądzę, że warto upozorować jakieś działania, by zmu­sić przeciwnika do wykonania pierwszego ruchu.

- Nic mi jakoś nie przychodzi do głowy - poskarżyłem się.

-Na szczęście ja mam kilka dobrych pomysłów - w jego oczach za­błysły figlarne iskierki.

Wyglądało na to, że kombinuje coś naprawdę ciekawego.

***

Pędziliśmy samochodem przez miasto. Szef pogwizdywał radośnie.

- Co pan knuje? - dopytywałem się. Uśmiechnął się pod nosem.

- Zamierzam przechwycić inicjatywę strategiczną - powiedział. Nic mi to nie mówiło.

- A konkretnie? - zagadnąłem.

- Jak będziesz za dużo wiedział, to się szybko zestarzejesz.

- Pracujemy razem - przypomniałem.

- Owszem, ale tak będzie ciekawiej - uciął dyskusję. - Niebawem sam się wszystkiego domyślisz...

Zajechaliśmy pod muzeum. Janusz już na nas czekał.

- Mam to - powiedział.

- Świetnie - ucieszył się Pan Samochodzik. - Jedziemy.

Kilkanaście minut później byliśmy już na Warszawskiej.

- Przypuszczam, że dom jest obserwowany, podobnie jak ktoś śledzi nas - wyjaśnił szef wchodząc po trzeszczących schodach. - Chcą zdobyć informacje o tym, co robimy, to zdobędą takie, że im bokiem wyjdzie... Zresztą sam zobaczysz.

- Znowu tu byli - mruknął muzealnik.

Zamek uszkodzony już wcześniej, teraz został zupełnie wyłamany. Weszliśmy do pustego mieszkania. Złodzieje wyłamali deski podłogi w kilkunastu miejscach.

- Jeszcze lepiej - ucieszył się pan Tomasz.

- Ciekawe, czego szukają? - zmarszczyłem brwi.

- Widocznie jedna literka na posążku to za mało, potrzebują dodatko­wej wskazówki... A tymczasem to my ją odnajdziemy... Zasłoń okno.

Zaciągnąłem brudną zasłonę i zapaliłem światło.

- Potrzebne nam jeszcze miejsce na dokonanie sensacyjnego odkry­cia - rozejrzał się po pokoju. - Spójrz na tę ścianę. Trzeba w niej wyrąbać dziurę długości mniej więcej czterdziestu centymetrów, szeroką na jakieś dziesięć i głęboką na co najmniej dwadzieścia...

Wziąłem do ręki młotek murarski i łom i zaatakowałem ścianę.

- Może trzeba było podłożyć gazetę? - zastanawiałem się pół godziny później, patrząc na stos gruzu pod moimi nogami.

- Furda! - machnął ręką szef. - Jak będą robili remont, to i tak muszą wymienić podłogę.

Z torby wyciągnął bardzo zaśniedziałą po wierzchu miedzianą rurkę. Jeden jej koniec zalutowano ołowiem, drugi zdobiła wkręcana zaślepka. Przymierzył, czy rurka pasuje do wnęki, a ponieważ mieściła się w niej idealnie... rzucił przedmiot w gruz pokrywający podłogę przed otworem.

- Gotowe - powiedział z zadowoleniem. - Nic tu po nas. Ruszajmy...

- Co robimy? - zapytałem.

- Zaglądniemy na bazarek koło dworca, może wypatrzymy tam nasze­go przyjaciela Sumo.

- A ja wracam do pracy - Janusz spojrzał na zegarek. - Bo to już prawie jedenasta.

Podwieźliśmy go na miejsce.

***

Bazar nie był specjalnie duży, kilka budek z warzywami, stoisko z pirackimi płytami kompaktowymi, Wietnamczyk handlujący skarpetami. Jakiś menel oferował masę rupieci, najwyraźniej wydobytych prosto ze śmietnika.

- Szukam gościa, którego wołają Sumo - zagadnąłem pirata. Poskrobał się po głowie.

- Taki zwalisty byczek głupi jak but? - upewnił się. - A handlował tutaj, ale już go z miesiąc nie widziałem. Może tamten będzie coś wie­dział, bo się zdaje się kumplowali - wskazał menela.

Podszedłem do stoiska. Czego tu nie było! Lalki Barbie z urwanymi rękami, kawałki armatury wodociągowej, Kilka książek, wieszak na ubra­nia... Od sprzedawcy wiało wonią denaturatu.

- Sumo? - zamyślił się. - Dawno go nie było... Ze trzy tygodnie. Gadał wtedy, że interes robi z braćmi. Widać mu wypalił, bo się więcej nie pokazał.

- Gdzie można go znaleźć"?

- A co ja z tego będę miał?

Pokazałem mu banknot dziesięciozłotowy. Gość aż się oblizał.

- Bracia Sumo dawali mu robotę przy kamieniach - powiedział.

- To znaczy? - zainteresowałem się.

- Tak dokładnie to ja nie wiem. Ale narzekał, że ciężka i kiepsko płat­na... Coś wspominał o Olsztynie.

- A tu, w Częstochowie? Musiał gdzieś mieszkać - wtrącił się szef. - Przecież nie dojeżdżał codziennie z Olsztyna.

Menel zawahał się na sekundkę. Zaszeleściłem banknotem.

- Miał ciotkę przy Warszawskiej - wycharczał. - Czasem nocował u niej, ale czasem u brata. Tylko nie mówił gdzie... Ale chyba też tam niedaleko.

Dałem mu banknot. Mężczyzna porzucił swój kram i jak zahipnotyzo­wany ruszył prosto w stronę sklepu monopolowego po drugiej stronie ulicy.

- Niewiele nam to dało - westchnął Pan Samochodzik.

- A może... - rozważałem - może ten cały Sumo jest jej bratankiem, a raczej wnukiem lub prawnukiem brata... Jeśli kobieta miała na nazwi­sko Macoch, to nie da się wykluczyć, że i on się tak nazywa. Skoczmy na pocztę i poszukajmy w książce telefonicznej.

- Brawo, moja szkoła.

Ucieszyła mnie ta pochwała.


ROZDZIAŁ ÓSMY


NOWI SĄSIEDZI * CADYK AARON SZNIC * FAŁSZYWI ME­SJASZE *
W PUŁAPCE


Wdrapaliśmy się po hotelowych schodach na nasze piętro. Zakręcili­śmy za róg i nagle zatrzymaliśmy się jak wryci. Po spłowiałym chodniku dumnie kroczyli w naszą stronę trzej Żydzi. Widywałem takich podczas pobytu w USA i raz na krakowskim Kazimierzu, gdy wysiadali z zagra­nicznego autokaru. U nas w Polsce w zasadzie się tacy nie trafiali.

Szerokoskrzydłe, czarne kapelusze, czarne chałaty opadające do pół łydki, cienkie, druciane okulary i przepisowe pejsy nadawały im wygląd niezwykle egzotyczny i swojski zarazem. Najstarszy miał długą, czarną brodę, której jedno pasmo przez kaprys natury było śnieżnobiałe... Wszy­scy trzej spojrzeli na nas taksujące i grzecznie cofnęli się pod ścianę robiąc przejście. Podziękowałem skinieniem głowy i po chwili zniknęliśmy w naszym pokoju. Zaraz też rozległo się skrzypnięcie drzwi obok. Miesz­kali po sąsiedzku.

- Ciekawe - mruknąłem. - Skąd oni się tutaj wzięli?

- Skąd się wzięli to mniejszy problem - powiedział pan Tomasz. - Bardziej mnie gryzie, co tutaj robią.

Spojrzałem na niego z lekkim zaskoczeniem.

- Sądzi pan, że te pojedyncze hebrajskie literki jakoś się wiążą z ich obecnością?

Kiwnął poważnie głową.

- Właśnie, Pawle. Wygląda mi to na zbyt duży zbieg okoliczności. Żydzi to mądry i ostrożny naród. Bez tego nie przetrwaliby dwóch tysięcy lat permanentnych pogromów... Nie da się wykluczyć, że przywiodła ich do naszego kraju ta sama zagadka...

- Albo na przykład telefon od niejakiego Sumo, pałającego chęcią upłynnienia ukradzionej z muzeum figurki - dodałem ponuro.

- Owszem. Tego też nie możemy wykluczyć... Skocz na dół i spróbuj ustalić, kim są. A potem pomyślimy co dalej.

Wróciłem po dziesięciu minutach.

-Najstarszy miał rezerwację na nazwisko Aaron Sznic.

- Aaron Sznic? - zdumiał się szef. - O, do licha.

- Zna go pan?

Po jego twarzy przebiegł cień.

- Ze słyszenia. Pewności nie mam, ale znam chyba kogoś, kto może nam pomóc. Masz numer telefonu do Michaiła?

- O nie! - wrzasnąłem. - Żadnych kontaktów z tym człowiekiem! Pamięta pan, co było ostatnio?

- Oj tam - szef machnął lekceważąco dłonią - było minęło. Przez telefon nie zrobi nam krzywdy.

- Ten gość przynosi mi pecha - burknąłem.

- Pawle, wydaję ci polecenie służbowe - głos Pana Samochodzika stwardniał. - Pójdziesz do recepcji i zadzwonisz do Michaiła Tomatowa. Zapytasz go, co ma na temat tego Sznica. Za dziesięć minut meldujesz się u mnie z informacjami.

- Tak jest - zasalutowałem niechętnie.

Cóż, rozkaz to rozkaz. Zszedłem na parter i zamówiłem rozmowę ze Szwecją. Miałem nadzieję, że naszego przyjaciela nie będzie w domu, ale jak się okazało przeliczyłem się. Ktoś odebrał telefon.

- Michaił?

- Paweł Daniec! Kopę lat! - ucieszył się wyraźnie.

Poczułem nieprzyjemny dreszcz na plecach.

- Mamy taki problem...

Niebawem wróciłem do szefa.

- I czego się dowiedziałeś?

- Michaił niewiele o nim wie. To znany kolekcjoner judaików i profe­sor uniwersytetu w North Yorku.

- To w Kanadzie - wyjaśnił.

- Opublikował też kilka prac dotyczących zabytków z kręgu chasydz­kiego... W dodatku jest cadykiem bełszen-tow - cudotwórcą, kabalistą i znanym komentatorem Sefer Jecirach...

- Czyli dobrze pamiętałem - pan Tomasz zasępił się.

- Może to nie on? - podsunąłem. - Nie jednemu psu Burek...

- On. Tak mnie tknęło, gdy obaczyłem to białe pasmo na brodzie... Słyszałem o nim.

- Będziemy ich śledzić? - zagadnąłem.

- Sądzę, że to dobry pomysł. Zwłaszcza w sytuacji, gdy mamy tak niewiele punktów zaczepienia. Z drugiej strony, ich obecność w Często­chowie może być całkowicie przypadkowa. Sprawdzimy...

- Może założymy im podsłuch? - zaproponowałem.

- A znasz w wystarczającym stopniu hebrajski albo jidysz? Bo nie sądzę, by byli tak mili i rozmawiali między sobą po polsku albo angiel­sku...

Trzasnęły drzwi na korytarzu, a ułamek sekundy później rozległo się stukanie do naszych. Spojrzeliśmy po sobie zaskoczeni. Wyciągnąłem spluwę i odbezpieczyłem, a pan Tomasz cofnął się na bok.

- Proszę - powiedziałem.

Drzwi otworzyły się i stanął w nich cadyk.

-Wybaczą panowie, że niepokoję... - mówił po polsku z angielskim akcentem, ale zupełnie wyraźnie. - Mam przyjemność z panem Toma­szem N.N. i Pawłem Dańcem z Ministerstwa Kultury i Sztuki?

- Tak, to my - potwierdziłem. - Proszę, niech pan wejdzie.

Wszedł. Jego oczy strzeliły po wszystkich zakamarkach, jakby spraw­dzał, czy nie zastawiliśmy na niego pułapki.

- Czym możemy służyć? - zapytał szef.

Gość przez chwilę milczał, jakby dobierał odpowiednie słowa.

- Wiem, że prowadzą panowie śledztwo w sprawie pewnej nader zagadkowej figurki.

Przechylił lekko głowę i spojrzał na nas pytająco, jakby sprawdzając, czyjego informacje są precyzyjne.

- Owszem - przytaknął Pan Samochodzik. - Skąd pan wie?

- Powiedział mi w muzeum ten młody i sympatyczny człowiek... - pytanie nie zmieszało cadyka. - Zabrali też panowie fotografie doku­mentacyjne.

- Owszem - kiwnąłem głową.

- Byłbym bardzo wdzięczny, gdybym mógł rzucić na nie okiem.

Spojrzeliśmy na siebie zaskoczeni.

- Czemu nie? - mruknął mój zwierzchnik.

Wyjął spod stołu teczkę i rozłożył przed gościem trzy czarno-białe odbitki. Ten przez dłuższą chwilę oglądał je w milczeniu.

- Dziękuję - powiedział odkładając je do teczki.

- Co to właściwie jest? - zapytałem.

- Bałabaken - wyjaśnił.

Minę musiałem mieć nietęgą, bo uśmiechnął się i pospieszył z wyja­śnieniami.

- Bożek o trzech głowach. Niektórzy szczególnie durni amerykańscy okultyści wiążą go z Bahometem, czczonym rzekomo przez templariuszy. Ale w rzeczywistości wymyślono to w XVII wieku. Pierwsze wizerunki sporządził Sabbataj Cwi w Salonikach.

- Czy ktoś oferował to panu do sprzedaży? - zagadnął szef.

Żyd pokręcił głową.

- Nie. Poza tym nie łamię prawa. Jestem cadykiem bełszen-tow - w jego głosie zabrzmiała godność i powaga. - To funkcja mniej więcej takiej rangi, jak u was stanowisko biskupa lub kardynała. Muszę stać na straży moralności i dobrego imienia mojego ludu. Jeśli złodzieje nawiążą ze mną kontakt, zawiadomię panów. Jaki jest numer rejestracyjny pańskiego samochodu? - spojrzał na mnie nieoczekiwanie.

- Jeepa? WAW 3268?

- „Mądrość jest koroną istnienia" - tę sentencję przekazują cyfry z tablicy rejestracyjnej....

- Jak mam to rozumieć? - zdumiałem się.

- Odniesiecie zwycięstwo - powiedział poważnie - ale nie przyjdzie ono łatwo... - zawahał się chwilę i dotknął końcami palców mojej dłoni.

- Ktoś czuje do ciebie urazę - pokręcił głową. - Ktoś ma złe zamia­ry... Uważaj.

Pożegnał się i wyszedł.

- Choroba - mruknąłem.

- E - szef lekceważąco machnął ręką - podstawiając słowa do cyfr można wyczytać co dusza zapragnie. Potraktujmy to jako pomyślną wróż­bę i do roboty.

- Sabbataj Cwi - zmarszczyłem brwi. - Kojarzę to nazwisko...

- Grasował w latach trzydziestych XVII wieku. Jak zapewne wiesz, wyznawcy judaizmu czekają na przyjście Mesjasza. Wykorzystał tę wiarę i ogłosił się nim. Założył sektę tak zwanych sabbatejczyków. Po jego śmier­ci wszystko poszło w rozsypkę...

Nagle umilkł zapatrzony gdzieś w przeszłość...

- O, do diabła - szepnął. - Jak mogłem tego nie skojarzyć?

- Co się stało? - zaniepokoiłem się.

- Frank. Jakub Lejwowicz Frank... To on jest kluczem tej zagadki. To o niego chodzi!

- Kto to był? - musiałem się przyznać do niewiedzy.

- Duchowy syn Sabbataja Cwi, kolejny fałszywy Mesjasz.

-Ale jaki związek może mieć jakiś tam sekciarz z tak katolickim mia­stem jak Częstochowa?

- Jako bardzo niebezpieczny heretyk został osadzony w klasztorze Paulinów na Jasnej Górze... - wyjaśnił pan Tomasz.

***

Zapadał zmrok, gdy opuściłem hotel. Nadal pałałem chęcią dorwania osiłka Sumo i jego braciszków. Mieliśmy porachunki do wyrównania... Tym razem nie przebierałem się za dresiarza. Nie miało to większego sen­su. Szedłem spokojnie ulicami miasta. Na głównej arterii spotkałem na­szych sąsiadów. Trzej Żydzi kroczyli spokojnie ulicami. Długie, czarne chałaty powiewały w porywach jesiennego wiatru. Szerokie kapelusze nadawały przybyszom niesamowity wygląd. Ludzie oglądali się za nimi, ale w ich spojrzeniach nie było wrogości, raczej zaciekawienie i rozba­wienie. I gdzie podział się ten rzekomy polski antysemityzm?

Zrównałem się z nimi, wymieniłem kilka grzeczności i pomaszerowa­łem dalej - na ulicę Warszawską. Znajoma brama, śmierdzące podwórze, trzeszczące schodki na piętro. Byłem ciekaw, czy zaglądali do mieszkania pod naszą nieobecność. Pchnąłem drzwi z wyłamanym zamkiem i poświe­ciłem latarką do środka. Usłyszałem syk gazu obezwładniającego i zrobi­ło mi się ciemno przed oczami.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


TRZEJ BRACIA * TORTURY? * PORWANIE SZEFA * W STA­RYCH

LOCHACH * ODROBINA JUDO


Doszedłem do siebie z trudem. Rozejrzałem się wokoło. Nie wysilili się. Siedziałem nadal w spenetrowanym już tyle razy mieszkaniu. Okno zasłonili dyktą, żeby na zewnątrz nie było widać blasku lampy. Drzwi starannie zamknęli, pod nimi leżał koc, aby przez szparę nie wydostawało się światło.

Siedziałem na krześle służącym swojego czasu nieboszczce. Trzeba przyznać, że przywiązali mnie niefachowo, ale za to solidnie, nie żałując grubego sznura. Rozejrzałem się wokoło. Byli tu wszyscy trzej. Potężny, zwalisty Sumo i jego dwaj bracia. Na twarzach mieli maski z lycry.

- No i spotkaliśmy się wreszcie - powiedział jeden ze szczupłych porywaczy. Z tyłu pod maski wybiegała mu kitka włosów.

- Kim jesteś? - warknąłem.

- Możesz mi mówić: Kudłaty.

Przypomniałem sobie oglądany kiedyś film i mimo wszystko uśmiech­nąłem się lekko. Ale zaraz potem zobaczyłem, co robi trzeci z braci i uśmiech natychmiast zniknął z mojej twarzy. Najniższy postawił sobie w kącie butlę gazową oraz palnik i teraz posługując się grubą skórzaną rękawicą rozgrzewał do czerwoności metalowy pogrzebacz.

- Przejdźmy do konkretów - powiedział spokojnie ten z kitką. - Gdzie są papiery?

- Jakie papiery? - zdziwiłem się.

- Daniec, nie udawaj idioty - prychnął Sumo. - Znaleźliście dziś przed południem schowek Macocha. Chcemy mieć te dokumenty. Te, które były w metalowej rurce.

- O cholera... - wyrwało się mi.

Faktycznie, przejęcie inicjatywy strategicznej, zaplanowane przez mojego szefa, powiodło nam się.

- To nie my - zełgałem błyskawicznie. - Byliśmy tu rano, ale ściana była już rozwalona.

- To czegoście kuli przez pół godziny mury?! - ryknął Sumo grobo­wym basem.

Musiałem zmienić zeznania. Tylko jak? Co powiedzieć, żeby się ode mnie odczepili?

- Wykrywacz zasygnalizował coś pod tynkiem - wyrzuciłem z siebie kolejne kłamstwo. - Odkuliśmy ścianę i znaleźliśmy rurę. Ale wewnątrz były tylko stare carskie ruble...

Sumo spojrzał pytająco na Kudłatego. Ten pokręcił głową.

- Carskie ruble to mogły być w skrytce pod podłogą - wycedził - ale w ścianie były papiery Macocha.

- Skąd wiecie o skrytce pod podłogą? - zdumiałem się.

- Ciotka nam opowiedziała - wyjaśnił Sumo i zaraz umilkł pod karcą­cym spojrzeniem braciszka.

- Dobra, zaraz wszystko wyśpiewasz - odezwał się najmłodszy wsta­jąc do kuchenki. Koniec pogrzebacza przybrał piękną wiśniową barwę żelaza rozgrzanego do jakichś sześciuset stopni Celsjusza. - Gdzie go dziab­nąć?

- W łydkę - zadecydował Kudłaty. - Boleć będzie jak cholera, a jed­nocześnie nie uszkodzimy go zanadto...

Zawyłem jak syrena przeciwmgielna i szarpnąłem się do tyłu prze­wracając razem z krzesłem. Nie zdążył jeszcze dotknąć mnie rozpalonym żelazem, a ja już darłem się, ile sił w płucach.

- Kurde, co za mięczak? - skwitował Sumo, gdy zrobiłem przerwę na zaczerpnięcie oddechu.

Znowu zawyłem. Nie podejrzewałem się wcześniej o takie możliwo­ści wokalne. Ryczałem, jakby mnie obdzierano żywcem ze skóry.

- To się robi niesmaczne - westchnął Kudłaty. - Przestań się wydzie­rać. Jak nam powiesz po dobroci, nie zrobimy ci krzywdy.

W odpowiedzi znowu zawyłem. Dziko, opętańczo, straszliwie. Sumo, najwyraźniej najwrażliwszy z nich, zatkał sobie uszy. Ktoś z mieszkania obok zaczął walić w ścianę.

- Uspokójcie się wreszcie - usłyszałem gderliwy starczy głos.

Na korytarzu trzasnęły drzwi. Znowu zacząłem przeraźliwie krzyczeć...

- Co za hałasy! - wrzasnęła jakaś kobieta - Wezwę policję, jak się nie uspokoicie!

I o to właśnie mi chodziło. Ryknąłem tak, że aż dom zadrżał. Zrozu­mieli niebezpieczeństwo. Momentalnie zostałem zakneblowany jakąś szmatą.

- Kurde, tu się nie da normalnie pracować - mruknął Kudłaty. - Za­bieramy to ścierwo, popracujemy nad nim w domu.

Sumo podszedł i spokojnie podniósł mnie z podłogi razem z krzesłem. Moc tego osiłka była naprawdę zdumiewająca. Ruszyli po trzeszczących schodach w dół. Po drodze udało mi się wypluć knebel.

- Pali się! - wrzasnąłem na całe gardło.

Na piętrze otworzyły się drzwi i wyjrzał przez nie jakiś rozczochrany typ. Scena, którą zobaczył, musiała go zaskoczyć, ale zaraz cofnął się do środka. Znowu zawyłem. Kudłaty i jego młodszy braciszek świecąc latar­kami usiłowali odnaleźć na ciemnych schodach wyplutą przeze mnie szma­tę. A ja darłem się jak opętany. Owiało mnie chłodne powietrze. To Sumo wyciągnął mnie, ciągle na krześle, na podwórze. Ryknąłem ponownie i w odpowiedzi usłyszałem zza bramy syrenę radiowozu.

- Kurde - zaklął ten z kucykiem wybiegając z klatki - gliny! Chodu...

Porzucili mnie i uciekli dziurą w murze. Po chwili na podwórko wpa­dli dwaj policjanci.

- Co to za awantura? - zaczął jeden i teraz dopiero zauważył, że je­stem przywiązany do krzesła. - Co tu się, do licha, dzieje?

***

Złożenie wyjaśnień zajęło mi dużo czasu, a jak na złość na posterunku nie było nikogo z poznanych już policjantów. Wreszcie zaprotokołowano wszystko, co powiedziałem, sprawdzono moje dokumenty i porównano z bazą danych. Wróciłem do hotelu dobrze po jedenastej...

Na korytarzu panował półmrok. Nieoczekiwanie pośliznąłem się na czymś i o mało nie wybiłem sobie zębów. Klnąc ze zmęczenia i wściekło­ści obmacałem podłogę w poszukiwaniu tajemniczej pułapki. I znalazłem. Na mojej dłoni lśniła łuska naboju do pistoletu gazowego. Pchnąłem drzwi naszego pokoju. Był pusty i tylko na olejnej farbie pokrywającej od we­wnątrz deski widniała wydrapana nożem samotna litera „alef”. Pomyślałem w tym momencie, że Pan Samochodzik najwyraźniej przesadził z przejmowaniem inicjatywy strategicznej...

***

Duża i sucha piwnica. Półłukowo sklepiony sufit. Pan Samochodzik szarpnął się w więzach, ale zaraz zaniechał oporu. Przywiązali go wyjąt­kowo fachowo, szerokimi, skórzanymi, wojskowymi pasami. Jeśli dobrze się orientował, to na czym siedział, było przedwojennym fotelem fryzjer­skim.

Piwnicę oświetlała jedna żarówka o mocy stu watów. W kątach zale­gał mrok. Pan Tomasz rozejrzał się wokoło bardzo uważnie. Loch zbudo­wano dawno temu. W ścianach pozostały ślady belek podtrzymujących krążynę - drewniany szkielet używany przy budowie sklepień. A zatem najpóźniej XVIII wiek... Przyjrzał się cegłom. Były nieco większe niż używane obecnie, na powierzchni zachowały się wgłębienia. Cegła strychulcowa lub palcówka. Jeśli palcówka - to XVI wiek, jeśli robiona kie­ratem - to XVIII... Zaprawa wapienna, ale to akurat bez badań laborato­ryjnych trudne do datowania. Mur ze śladami przewiązania tu i ówdzie.

- Przełom XVII i XVIII wieku z dokładnością do mniej więcej trzy­dziestu lat - powiedział sam do siebie.

Nie mógł sięgnąć do zegarka i popatrzeć która godzina, ale nie mogło minąć zbyt dużo czasu, ponieważ włosy, które umył w umywalce na parę minut przed napaścią, były jeszcze wilgotne... Gdzie zatem się znajdo­wał? Na ścianie piwnicy widać było poziomą linię wypłukanej zaprawy. Stała w niej kiedyś woda...

Stara część Częstochowy" - pomyślał. „O kilka minut drogi od hote­lu, dziewiętnastowieczna kamienica postawiona na wcześniejszych o dwie­ście lat fundamentach. W pobliżu rzeki, bo kiedyś podczas powodzi zala­ło ten loszek."

Gdzieś z tyłu rozległy się kroki i do lochu wszedł młody człowiek w masce na twarzy. Kilka jasnych włosów wymknęło się z tyłu opadając mu na plecy.

- Widzę, że doszedł pan do siebie - odezwał się. - To bardzo dobrze.

- Kim jesteś? - zapytał Pan Samochodzik lustrując oprawcę zimnym spojrzeniem.

- Mniejsza o to, wołają mnie Kudłaty.

- Nie powiem, że miło cię poznać... - mruknął więzień. - A tak wła­ściwie to po co mnie złapaliście?

- Żywimy ogromny szacunek do pańskiej mądrości, słyszeliśmy o pańskich odkryciach i przygodach, nie przypuszczaliśmy nigdy, że kie­dyś będzie nam dane poznać pana osobiście...

- I to jeszcze w tak niezwykłych okolicznościach - dodał sarkastycz­nie pan Tomasz. - Wróćmy do meritum.

- Oczywiście - zreflektował się Kudłaty. - Postanowiliśmy spraw­dzić pewną legendę, a co za tym idzie, zdobyć forsę pogrzebaną przez naszych przodków pod powierzchnią ziemi... Niestety, jak by to powie­dzieć, zaledwie jutrzenka rozbłysła nam nadzieją, zjawia się pan za swo­im pomocnikiem... I zapewne w tym samym celu.

Więzień taktownie milczał.

- Problem w tym, że wprawdzie marny figurkę, ale nie wiemy, co z nią dalej zrobić. Ona sama, wbrew temu co mówiła stara Macochowa, nie zawiera w sobie żadnej informacji... Potrzebujemy papierów, które zna­leźli panowie dziś rano.

- A skąd to przypuszczenie, że to myśmy je znaleźli? - udał zdumie­nie.

- Jest nas do tego skarbu dwóch. Ja i pan. No, może raczej powiedz­my, dwa zespoły - poprawił się. - Po prostu dogadajmy się i podzielmy...

- Być może uszło waszej uwadze, ale do Częstochowy przybyło trzech ortodoksyjnych Żydów, zapewne równie mocno zainteresowanych spu­ścizną Sabbataja Cwi - rzucił wyzywająco.

Oczy Kudłatego zrobiły się okrągłe jak spodki.

- Kogo? - zdziwił się zupełnie szczerze.

- Jesteście członkami sekty sabbatejczyków - rąbał słowo po słowie Pan Samochodzik.

- A gdzie tam. Nasi przodkowie byli frankistami... - zaprotestował z godnością Kudłaty. - Wracając zaś do znalezionych papierów...

- Nie mam ich.

- Wiemy, przeszukaliśmy pokój w hotelu. Pański pomocnik też ich nie miał... Co się więc z nimi stało?

- Sprzedaliśmy Żydom - podsunął rozwiązanie Pan Samochodzik.

Uwierzył? Gdzie tam.

- Nie, to niemożliwe - Kudłaty przeszedł się z kata w kąt. - Pan jest na to zbyt uczciwy... Wszystkie opowieści, jakie słyszeliśmy, podkreślają tę właśnie cechę pańskiego charakteru: patologiczną uczciwość...

- To uczciwość uchodzi obecnie za patologię? - zdziwił się muzealnik.

- Tak mi się powiedziało. Ale nie zmienia to faktu, że jest pan choro­bliwie uczciwy.

- Uczciwość jako choroba... - uśmiechnął się. - Mam nadzieję, że zaraźliwa i nieuleczalna...

- Nie kłóćmy się o odcienie znaczeniowe. W każdym razie pan jest gościem, któremu można zaufać...

- A może zmieniłem się na starość? - zasugerował. - Emerytury w kraju są niskie...

- Gdzie tam. „Jeśli ktoś jest uczciwy, to pozostanie taki na zawsze, a jeśli ktoś jest ścierwem, to nic go nie zmieni" - zacytował Omelajna Płeczenia. - Pan coś zrobił z tymi dokumentami... Nie mogło być ich dużo, może zaledwie kilka kartek... Ale gdzieś je pan ukrył. Żywimy do pana ogromny szacunek, ale niestety, będzie pan tu siedział, aż je pan odda... I tylko z racji pańskiego wieku nie poddamy pana na razie torturom.

Pan Samochodzik zastanawiał się przez chwilę. - Jest jeszcze jeden problem... Poniekąd związany z moim sędziwym wiekiem.

- Tak? - zainteresował się Kudłaty.

- Strasznie chce mi się... No, mówiąc obrazowo, chciałbym skorzy­stać z toalety.

- Jasne, oczywiście, już pana odwiązuję...

Szybko rozpiął pasy. Pan Samochodzik wstał i roztarł nadgarstki

- Tam w kącie jest wiaderko... - wróg wyciągnął rękę.

Pan Tomasz złapał go zręcznie chwytem ze szkoły judo i przerzucił. Kudłaty rąbnął o podłogę, aż się zakurzyło. Nie zdążył dojść do siebie, a stary muzealnik spadł mu na plecy i wykręciwszy ręce związał je porzu­conym paskiem.

- Ja też żywię dużo szacunku dla swoich przeciwników - wysapał. Ciut się zadyszał, kondycja już nie ta. - Dlatego nie będę ci łamał kości, choć chyba powinienem... - westchnął. Z kabury przy pasku powalonego wyjął pistolet gazowy i zabrał na pamiątkę. - A na razie do zobaczenia...

Pobiegł do drzwi i szybko wdrapał się po kilkunastu schodkach do góry. Jeszcze jeden poziom lochów. Ciemno, że oko wykol, ale przy scho­dach namacał włącznik. Piwnica zawalona gratami, w kącie drabinka do góry. Wspiął się błyskawicznie po metalowych szczeblach i odwaliwszy klapę znalazł się w jakimś ciemnym korytarzu. Czuć było słaby przewiew. Chyba był już nad powierzchnią ziemi. W prawo czy w lewo? W lewo. Ruszył szybkim marszem, pistolet lśnił w wyciągniętej do przodu dłoni.

Nieoczekiwanie otworzyły się drzwi na korytarz. Stanął w nich Sumo. Pan Tomasz znał go dotąd tylko z opowieści, ale rozpoznał od razu.

- Dokąd? - zawył osiłek, a potem przestał wyć, bo muzealnik po­ciągnął dwa razy za spust. Korytarz wypełniły kłęby duszącego gazu. Za­ciskając oczy i wstrzymując oddech przebiegł jeszcze kilka kroków. Drzwi wejściowe. Zamknięte. Odsunął zasuwkę pod klamką i wybiegł w ciem­ność. Teraz dopiero odetchnął głębiej.

- Stój - wrzasnął najmłodszy członek szajki, łapiąc go za lewe ramię.

Nie wahał się ani chwili. Prawa dłoń ciągle dzierżąca pistolet pode­rwała się automatycznie. Strzelił nad ramieniem w kierunku, w którym powinna znajdować się twarz przeciwnika. Iglica uderzyła w próżnię, ko­niec amunicji.

Puścił bez żalu pistolet i wykonał drugi tego dnia chwyt i rzut. Młody był ciężki, ale dało się go przerzucić. Wyrżnął w glebę równie paskudnie, jak jego brat w piwnicy. Z tyłu rozległo się basowe pokasływanie. Sumo dochodził do siebie. Pan Samochodzik puścił się pędem. Jeden ciemny zaułek, drugi... Usłyszał za sobą tupot nóg. Przesadził parkan i przebiegł przez jakieś gruzowisko. Jeszcze jeden płot, kolejne uliczki i nieoczeki­wanie wybiegł na ulicę Najświętszej Marii Panny. Oddech uspokajał się powoli. Nieźle się zasapał. Powędrował prospektem i niebawem stanął przed hotelem.

Wszedł do pokoju akurat w chwili, gdy Paweł Daniec wyciągnął tele­fon komórkowy, by zadzwonić na policję.

- Już się bałem, że pana złapali - mruknął młody współpracownik.

- I zupełnie słusznie się obawiałeś, mój drogi - uśmiechnął się szef.

- Wypuścili pana?

- Zwiałem patałachom... Ale najważniejsze, że wiem już, kim są. I domyślam się, o co w tym wszystkim chodzi...

- Zamieniam się w słuch...

- Nie, nie. Pogadamy o tym rano. Już po północy. Trzeba się wyspać.

- Ale szefie...

- Spać! - huknął.


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY


ŚNIADANIE W PARKU * JAKUB FRANK I JEGO DZIEJE * PIERWSZA EUROPEJSKA MAFIA * SPRAWA DAMAZEGO MACOCHA


Rankiem u stóp klasztornego wzgórza nie było zbyt wielu ludzi. Siedliśmy na ławce w parku. Wyjąłem z torby kupione po drodze wiktuały i rozłożyłem na kawałku świeżej gazety. Rozciąłem bułki, włożyłem do środka ser i wędlinę. Szef podziękował kiwnięciem głowy. Wgryzł się w kanapkę i dopiero wtedy zaczął opowiadać.

- Nasi drodzy sąsiedzi celowo lub nieświadomie wprowadzili nas w błąd - powiedział. - Tej figurki nie wykonał Sabbataj Cwi, ale jego uczeń i następca, Jakub Lejwowicz Frank.

- O? - wyraziłem zdziwienie. - Coś mi się obiło o uszy...

- No, to posłuchaj - uśmiechnął się. - Sabbataj Cwi umarł, jeśli wie­rzyć źródłom z tamtego okresu, w sposób naturalny w 1674 roku. Przed śmiercią zapowiedział swoim uczniom, że wkrótce powróci.

- Jak chciał tego dokonać? - zdziwiłem się.

- W legendach i żydowskiej mistyce bytującej na obrzeżach oficjal­nego judaizmu, idea reinkarnacji w pewien sposób była zawsze obecna. Rozpowszechniona była wiara w golemy i dybuki. Pamiętasz nasze przy­gody w Krakowie?

- Tak. Cadyk Storm próbował zbudować przed wojną golema...

- Właśnie. A więc golem to ciało pozbawione duszy, a tym samym inteligencji. Dybuk zaś to wędrująca dusza pozbawiona ciała. Po natrafie­niu na odpowiedniego człowieka zagnieżdża się w nim i całkowicie tłumi osobowość „nosiciela".

- Brr. Makabryczna religia - aż się wzdrygnąłem.

- To nie tyle religia, co raczej swojego rodzaju folklor na niej wyrosły - wyjaśnił. - Sabbataj Cwi spodziewał się powrócić do swoich uczniów w ten właśnie sposób. Faktycznie, nie minęło pięćdziesiąt lat i niespokoj­ny duch fałszywego mesjasza przyjął cielesną powłokę Jakuba Lejwowicza zwanego Frankiem. Tak to w każdym razie przedstawia sam zainteresowany.

- Ale po co? - zdumiałem się.

- Sekta sabbatejczyków, choć nielegalna i prześladowana przez orto­doksyjnych Żydów, była bardzo liczna, wpływowa i posiadała znaczne fundusze. Po prostu chciał położyć na tym łapę... Jego ojciec był zakamu­flowanym zwolennikiem Sabbataja. Niestety, nie zachował odpowiedniej ostrożności. Po wyjątkowo burzliwej dyspucie teologicznej w wiejskiej synagodze był zmuszony razem z rodziną uchodzić z Polski...

- Ale wrócił - domyśliłem się.

- Oczywiście. Obrał kierunek południowy, ku Wołoszczyźnie. Życie w Mołdawii bardzo zdeprawowało przyszłego „mesjasza". Zaciągnął się do bandy wyrostków okradających kupców, urządzał w nocy awantury, walił do okiennic domów, polewał zaspanych gospodarzy wodą, podpalił synagogę i w ogóle zachowywał się w sposób dalece skandaliczny. Trud­no dochodzić źródeł jego majątku, jednak w wieku lat trzynastu posiadał już własną karczmę.

- O kurczę - wyrwało mi się.

- Potem zajął się handlem kamieniami szlachetnymi. Były przeważ­nie dość wątpliwej jakości. Grunt zaczął mu się palić pod nogami, uciekł do Salonik, gdzie mieściła się, nazwijmy to, główna kwatera sekciarzy. Zwolennicy Sabbataja Cwi zakonspirowali się w Grecji niezwykle staran­nie. W większości przyjęli islam; nie zapominajmy, że Grecja była wów­czas częścią imperium ottomańskiego. Tylko we własnym kręgu odpra­wiali swoje obrzędy i prowadzili dysputy teologiczne.

- I pozwolili przyłączyć się do nich człowiekowi o tak podejrzanej przeszłości? - zdziwiłem się.

- No cóż, ich interesy też nie należały do najczystszych... Frank miał pewnie trochę pieniędzy, ale żadnego poparcia. Zaczął je sobie pomalutku budować... W tym samym czasie w Grecji zmarł inny fałszywy mesjasz, Baruchia. Pozostała po nim liczna sekta, która do historii przejść miała pod nazwą donmahczyków. Pomogli mu, a on w zamian stanął na ich cze­le i przywłaszczył sobie pisma ich zmarłego wodza...

- He he - roześmiałem się.

- W 1752 Frank poślubił córkę wybitnego teologa sabbateizmu, Jehudy Towa ha-Lewi. To mu dało odpowiednią pozycję. Miał pieniądze, wpły­wy, uczniów. Założył własny bet-ha-midrasz, coś w rodzaju szkoły teolo­gicznej ... W 1755 roku grupa frankistów przybyła na Podole. Głosili przed­stawicielom sekty sabbatejskiej nowinę, że mesjaszem jest Jakub Frank...

- Dużo było tych sekciarzy? - zainteresowałem się.

- Sporo... Może nawet kilkanaście tysięcy. Frank grasował po Rzeczypospolitej przez sześć miesięcy. Przede wszystkim starał się nawracać na wiarę w siebie ortodoksyjnych Żydów... W styczniu 1756 roku w Lanckronie nad Zbruczem noga mu się powinęła... Wygłosił wyjątkowo pło­mienne przemówienie na jarmarku. Tłum ortodoksyjnych Żydów jeszcze tego samego dnia zdobył szturmem zajazd, gdzie popasał wraz ze swoimi uczniami. Zastali ich przy interesującej imprezie religijno-erotycznej. Młodzieńcy tańczyli wokoło nagiej kobiety.

- To przecież pasuje - aż zerwałem się z ławki. - Pamięta pan raport z 1982 roku? Policja wpadła do mieszkania, a tam było kilku mężczyzn i dziewczyna, która dopiero co skończyła się ubierać...

- Owszem. Zwróć uwagę na jeszcze jedno... Tupoty. Wykonywali jakiś ekstatyczny taniec, jak na przykład derwisze czy syberyjscy szamani...

- I ci trzej młodzi też?

- Oni już nie. Wydaje mi się, że Adelajda była ostatnią przedstawi­cielką sekty, im chodzi tylko o pieniądze...

- A co się stało w Lanckronie? - wróciłem do tematu.

- Ortodoksi skonfiskowali sporą ilość wybitnie interesujących pism drukowanych w Mołdawii na użytek sekty. Pochwyconych frankistów zamknięto w więzieniu i poddano torturom. Udowodniono im palenie fa­jek w szabat, bezbożne pieśni mieszane z nabożeństwem, orgie seksualne z cudzymi żonami, kazirodztwo, rozpustę i wiele pomniejszych występ­ków. W czerwcu miejscowy kahał, czyli lokalna rada regulująca życie społeczności żydowskiej, obciążył uroczystą klątwą wszystkich wyznaw­ców Sabbataja Cwi, Franka i Baruchii...

- Czyli na tym powinna się skończyć jego kariera.

- Ano, niestety nie - szef zdjął okulary i przetarł zapotniałe szkła. - Jako poddany turecki został zaraz po zatrzymaniu wydalony za granicę.

Milczeliśmy przez chwilę.

- Wrócił niebawem i znowu podjął walkę. Do śledztwa włączył się Dembowski - biskup kamieniecki. Nakazał zwolnić pojmanych i wydał im listy żelazne gwarantujące nietykalność do czasu zakończenia docho­dzenia. Frank natychmiast powrócił do Polski. W Kopryczyńcach, gdzie żyło wielu zakonspirowanych wyznawców Sabbataja, na rynku w święto Ester Tanes, które dla Żydów jest dniem postu, frankiści urządzili na oczach całego miasta wesołą imprezę antyreligijną polegającą na piciu wódki i pogryzaniu jej konfiturami.

- Paskudna prowokacja - oceniłem.

- Nieoczekiwanie biskup zmarł. Rozjuszeni Żydzi urządzili sekciarzom straszliwy pogrom; tylko ci, którzy znajdowali się w pobliżu granic zdążyli uciec do Mołdawii. Stamtąd usiłowali nadal kąsać. Opublikowali w masowym nakładzie kilka broszur, w których zarzucali ortodoksyjnym Żydom masę bezeceństw, profanowanie Hostii, okładanie posągów świę­tych batami, wreszcie mordy rytualne... W końcu król, mając dość całego tego zamieszania, zaprosił Franka do Polski, aby ten mógł bronić swoich spraw. Odbyły się dwie dysputy teologiczne, jedna pod Lwowem, druga pod Warszawą. Brali w nich udział ortodoksyjni Żydzi, teolodzy katoliccy i przywódcy sekty... W rezultacie tych rozmów Frank został uznany za bardzo niebezpiecznego heretyka i osadzony dożywotnio tutaj - wskazał gestem górujące za nami mury klasztoru. - Jego sekta zeszła do najgłęb­szej konspiracji, ale działała przez kolejne lata... W tym czasie ukazało się sporo druków publicystycznych, w których zarzucano im, że monopo­lizują w swoim ręku sieć karczm, przejmują handel, tworzą bandy rabun­kowe i sieć handlową oferującą kradzione łupy... Byli też inicjatorami kilku pogromów ortodoksyjnych Żydów...

Milczałem długo.

- Ale gdzie tu miejsce na jakieś skarby? - zapytałem. - Bo jak pan wspominał, potomkowie wyznawców Franka szukają skarbów...

- Właśnie. Na czele, można powiedzieć, mafii frankistów, stanął nie­jaki Elisze, były rabin... To on wszystko zorganizował i kierował przez kilka lat. I to on trzymał kasę sekty... I niestety ktoś rozbił mu głowę. Sądzę, że po prostu nie odnaleziono części pieniędzy. Inaczej nie byłoby czego szukać.

- Czyli jedna zagadka rozwiązana - powiedziałem - ale co ma do tego posążek i co najważniejsze, skąd wziął się ten stroik ze złotych monet? Co jeszcze chcą znaleźć ci trzej, jeśli mieli w ręce takiej wartości klejnot?

- Tego też nie wiem. Myślę, że mogli wykopać go na przykład w piw­nicy, w której zostałem uwięziony.

- A właśnie - mruknąłem. - Mówił pan sporo o przechwyceniu inicja­tywy strategicznej. Może zatem pora dobrać się do ptaszków w ich wła­snej norze?

Pan Tomasz uśmiechnął się tylko w odpowiedzi. Ruszyliśmy przez miasto.

- Tu wybiegłem na ulicę - pokazał zaułek.

Zagłębiliśmy się w niego. Płot z siatki ciągle jeszcze był lekko przy­gięty po tym, jak szef sforsował go uciekając nocą... Obeszliśmy plac budowy.

- Teraz chyba tędy - mruknął.

Nieduże domki, przeważnie dwupiętrowe... Jeszcze jeden zakręt. Pan Tomasz długo stał skrobiąc się po głowie.

- Do licha - pokręcił głową rozczarowany.

- Nie pamięta pan? - zdziwiłem się.

- Nie, problem w tym, że uciekałem na oślep przed siebie, nie obej­rzałem się. Musiałem wybiec z któregoś z tych domów. Ale z którego? W dodatku było ciemno...

Przeszliśmy się uliczką. Budynków z bramami i drzwiami wychodzą­cymi na ulicę było co najmniej dziesięć. Wreszcie wzruszył ramionami.

- Trudno - powiedział z westchnieniem. - Ale przynajmniej wiemy, że to gdzieś tutaj. Jak odbierzesz Rosynanta z naprawy, zaparkuje się gdzieś w pobliżu, przyciemni szyby, zmieni kolor i będziemy obserwowali aż do skutku...

- Może policja nam pomoże - zasugerowałem.

- Musieliby zdobyć nakaz rewizji dwudziestu kamienic... Nie ma szans. Znowu jesteśmy w ślepym zaułku, choć z drugiej strony wiemy z grubsza, co jest grane...

- A ja bym pośledził trochę naszych sąsiadów - zmrużyłem oczy - bo coś mi się wydaje, że szukają tego co my....

- Może to i dobry pomysł... - zadumał się.

***

Zadzwonił telefon komórkowy szefa. Odebrał i przez dłuższą chwilę słuchał w milczeniu.

- Znakomicie, mój drogi, zaraz będziemy - powiedział wreszcie.

- Co się stało? - zaciekawiłem się.

- Mariusz znalazł w archiwum coś, co jak sądzi, zainteresuje nas... Coś, co może wiązać się z naszą sprawą - dodał. - Już wiem, skąd koja­rzyłem nazwisko Macoch.

- O! - ucieszyłem się.

Spotkaliśmy się w niewielkiej restauracyjce opodal komendy. Mariusz przyszedł punktualnie. Zamówiliśmy po schaboszczaku.

- Też mi się kojarzyło to nazwisko - zaczął Mariusz - i wreszcie wiem skąd... Źle szukaliśmy, w komputerowym katalogu były tylko teczki spraw z ostatnich dwudziestu pięciu lat, ale na posterunku mamy i dokumentację wcześniejszą, nawet z połowy XIX wieku, gdy zorganizowano tu pierw­szy posterunek carskiej policji...

- Ale ta sprawa nie jest aż tak stara - mruknął szef...

- Owszem. A zatem - wyjął plik kartek ksero - sprawa brata Damazego. Swojego czasu żył nią cały kraj... W marcu 1910 roku opinią publiczną wstrząsnęły wieści dochodzące z Częstochowy. Nieznany spraw­ca obrabował ołtarz klasztoru na Jasnej Górze. Bez śladu przepadła tak zwana sukienka - wysadzana klejnotami osłona obrazu Matki Boskiej.

- Faktycznie, bulwersujące - pokręciłem głową.

- O, to był dopiero początek znacznie grubszej afery... Po upływie kilku dni odnaleziono resztki tej sukienki w pobliżu podczęstochowskiej wsi Kiełżany. Złodziej, widocznie rozczarowany, porzucił swój łup - wy­konana była z posrebrzonej miedzianej blachy, nie zaś, jak mu się zapew­ne wydawało, z czystego srebra. W pobliżu znaleziono także część wotów - również pozostawionych przez rozczarowanego świętokradcę. Znikły szlachetne kamienie zdobiące sukienkę oraz te wota, które wykonano ze złotej blachy.

- Te, które znaleźliśmy pod podłogą w mieszkaniu! - aż się poderwa­łem.

- Najprawdopodobniej tak - potwierdził moje przypuszczenia szef. - Tylko z jakichś przyczyn jeszcze nieoznakowane...

- A więc - podjął opowieść policjant - o przestępstwo zrazu oskarżo­no miejscowych chłopów, ale szybko ustalono, że nie mieli oni ze sprawą nic wspólnego. Śledztwo utknęło w martwym punkcie.

- I co było dalej? - dopytywałem się.

- Pewnej deszczowej, wiosennej nocy częstochowski dorożkarz zo­stał wezwany do klasztoru jasnogórskiego przez paulina, ojca Damazego Macocha. Mnich w towarzystwie służącego wytaskał ze swojej celi sofę i załadowawszy ją na dorożkę, nakazał zawieźć nad brzeg Warty. Tam wspólnymi siłami zwalili mebel do wody. Ojciec Damazy nakazał dorożkarzowi poprzysiąc na krzyż, że o zagadkowej eskapadzie nikomu nie powie. Dodał też, że utopienie sofy „miało ogromne znaczenie dla sprawy chrześcijańskiej".

- I dorożkarz uwierzył?

- Początkowo milczał, ale na początku października wydobyto z rzeki mebel. Wewnątrz znajdowało się ciało mężczyzny w stanie daleko posu­niętego rozkładu... Wtedy dorożkarz „puścił farbę"... Opowiedział poli­cji o tajemniczym transporcie i o zleceniodawcy. Policja powiadomiła prze­ora klasztoru, ale spóźniła się odrobinę. O sofie napisały miejscowe gaze­ty. Wieść rozeszła się lotem błyskawicy i sprawca został w porę ostrzeżony... W każdym razie, gdy przeor w towarzystwie policjantów zapukał do celi brata Damazego, okazało się, że ten ulotnił się bez śladu.

- O, do licha - zafrasowałem się.

- Ale to nie wszystko. Cela była poważnie zdewastowana. Przed swoją ucieczką, być może kilka dni wcześniej, Damazy zdarł sporą część tynku odsłaniając cegły i widniejące na nich resztki napisu po hebrajsku. In­skrypcję starannie wyskrobał, zachowało się tylko kilka liter...

- Napis po hebrajsku na ścianie jasnogórskiego klasztoru? - zdumiał się szef. -Przecież...

- Chyba tylko jeden mieszkaniec tej celi mógł go zostawić - mrukną­łem. - Jakub Lejwowicz Frank!

- Tylko co tam napisał? - zastanawiał się szef. - Prawdopodobnie wskazówkę, gdzie szukać jego skarbów. Macoch to znalazł... Ale prze­rwaliśmy panu - zreflektował się.

Mariusz ani myślał się gniewać.

- Poszukiwania Damazego objęły wszystkie trzy zabory. Agenci poli­cji austro-węgierskiej aresztowali go wreszcie w Krakowie na dworcu. Zwłoki wydobyte z rzeki udało się zidentyfikować. Zamordowanym był stryjeczny brat Damazego - Wacław Macoch. Nie był to koniec niespo­dzianek: gdy postanowiono przesłuchać wdowę po zmarłym, okazało się, że i ona znikła.

- O - syknąłem. - Czyżby dwa trupy?

- E, nie było aż tak źle. Odnalazła się w Szczecinie. Śledztwo wstrzą­snęło opinią publiczną na terenie wszystkich zaborów. Jak ustalono, kilka lat wcześniej ojciec Damazy poznał Helenę Krzyżanowską - telefonistkę z Łodzi. Bez wahania złamał nałożone na niego zakonne śluby czysto­ści... Kobieta odwiedzała go kilkakrotnie w klasztorze, a nawet nocowała potajemnie w jego celi. Romans na dłuższą metę był jednak niebezpiecz­ny - groził wykryciem przez innych mnichów.

- Ładne rzeczy - oburzył się pan Tomasz.

- Powinien odejść ze zgromadzenia - powiedziałem. - Śluby zakonne chyba można zdjąć... Jeśli uznał, że się nie nadaje na mnicha...

- Co było dalej? - szef wrócił znowu do meritum.

- No cóż, Damazy widać wolał żyć w grzechu i nie zdejmować zakon­nej sukienki... Wpadł na makiaweliczny pomysł. Wydał kochankę za mąż - za swojego stryjecznego brata Wacława. Z ognistego temperamentu damy obaj kuzyni korzystali na przemian.

- Tfu! - skrzywiłem się zgorszony.

- Helena lubiła wystawne, zbytkowne życie, Wacław nigdzie nie pra­cował, dlatego też Damazy był zmuszony łożyć na utrzymanie małżon­ków. W tym celu podbierał pieniądze z datków na tacę i przechowywane w zakrystii. Były to sumy niebagatelne. W sprawę był wtajemniczony jesz­cze jeden „wesoły" mnich, niejaki ojciec Bazyli. Wspólnie z nim Damazy dokonał kolejnej grabieży - ukradli pieniądze, które na potrzeby klaszto­ru planował przeznaczyć jeden z umierających paulinów. Suma była ogrom­na, pięć tysięcy rubli, ale i tę kwotę przepuścili szybko w luksusowych warszawskich lokalach.

- Pięć tysięcy rubli? - zdumiał się pan Tomasz. - Doba w najdroż­szym hotelu w Polsce, warszawskim „Bristolu", kosztowała osiem rubli!

- Dziesięć rubli kosztowała świnia, stąd carskie złote dziesiątki nazy­wa się świnkami - dodałem. - Przepuścić taką sumę... Naprawdę musieli hulać do upadłego...

Mariusz taktownie poczekał, aż skończymy się dziwić i podjął opo­wieść.

- Helenie wszystkiego było mało i aby zaspokoić jej nienasyconą żądzę pieniędzy Damazy z kuzynem Wacławem ograbili ołtarz. Dalszy ciąg tej historii już znamy... W mieszkaniu, które mnich kupił dla brata i kochan­ki, pod podłogą została garść wotów. Zniszczoną sukienkę i mniej warto­ściowe łupy po prostu porzucili... Po pewnym czasie jednak Wacław za­łamał się i zapragnął wyznać ciążące na nim grzechy. Między kuzynami doszło do ostrej sprzeczki. Wacław zginął w klasztornej celi z ręki kuzy­na. Ciało trafiło do sofy i wraz z nią do rzeki... Sądził, że sprawa ucichnie - wdowa nie zgłosiła nawet zaginięcia męża. Mniej więcej w tym czasie urodziła się jej córka Adelajda. Trudno powiedzieć, czy była dzieckiem „mnicha", czyjego zamordowanego brata ciotecznego.

- Potem Damazy odkrył w swojej celi inskrypcje Jakuba Franka... I zapragnął położyć rękę na jego skarbach - domyśliłem się - ale odnale­zienie zwłok niespodziewanie mu przeszkodziło...

- Albo i nie - mruknął szef - bo skąd wziąłby się posążek tego trzygłowego paskudztwa w mieszkaniu Macochów?

- A może było jeszcze inaczej - zwróciłem uwagę. - Adelajda urzą­dzała w swoim mieszkaniu spotkania ostatnich frankistów. Może Damazy został mnichem tylko po to, żeby dobrać się do celi, a raczej do ukrytych pod warstwą farby instrukcji?

- A może to frankiści nawiązali kontakty z Damazym, jego bratem i kochanką, gdy dowiedzieli się, że mieszka w tej właśnie celi - szef zbił moją teorię. - Tego się raczej nie dowiemy. Co się z nimi stało?

- Damazy został skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano bardzo szybko. Jego kochanka odsiedziała pięć lat w więzieniu, ale po zajęciu Królestwa Polskiego przez Prusaków została zwolniona. Zamieszkała w domu przy Warszawskiej i żyła jeszcze w latach pięćdziesiątych.

- Hmm - zadumałem się. - Prawdopodobnie nie wiedziała ani o zło­dziejskim łupie złożonym pod podłogą, ani o miejscu ukrycia skarbów Franka...

- Sumo twierdził, że wiedziała - przypomniał szef.

- Może więc nie wiedziała, gdzie konkretnie jest, a nie chciało jej się zdzierać całej podłogi - snułem rozważania. - Albo traktowała to jako zapas na czarną godzinę?

- Jest jeszcze jeden wariant - zauważył Pan Samochodzik. - Być może napis na klasztornym murze nie był żadną wskazówką, gdzie szukać skar­bu, tylko na przykład tekstem magicznym lub zapisem jakichś herezji.

- A ja sądzę, że odnosił się do skarbu - zaprotestowałem. - Gdyby było inaczej, po co mnich by go niszczył?

- Masz rację - pan Tomasz kiwnął głową.

- Ta sprawa ma jeszcze jeden aspekt - powiedział Mariusz. - Bezpo­średnio po wykryciu zbrodni rosyjskie gazety zachłystywały się tematem, opluwając przy okazji jak tylko się dało klasztor jasnogórski i jego miesz­kańców. Jeśli jednak sięgniemy do gazet wydawanych w innych zabo­rach, poznamy wyniki śledztw przeprowadzonych przez dziennikarzy galicyjskich. Wyłania się z nich obraz nieco inny. Sam początek znajomo­ści Heleny i Damazego miał miejsce w mieszkaniu niejakiego Piotra Wa­siljewicza Trutnera -agenta carskiej ochrany. Współpracownikiem ochrany był też mnich Bazyli. Trutner zwerbował także prawdopodobnie Wacła­wa. Tym samym Damazy Macoch, został otoczony aż trójką agentów.

- To ona też? - mruknąłem.

- Wyrok dostała symboliczny. Nie da się tego wykluczyć. W śledz­twie ustalono, że Damazy, lekko upośledzony umysłowo, był łatwy do sterowania. Albo dobrze udawał... Ostatecznie przeszedł nowicjat w za­konie, a to ciężkie zadanie... Sama pobożność nie wystarcza, mnisi chęt­nie widzą w swoim zgromadzeniu ludzi inteligentnych, błyskotliwych, utalentowanych... Takich, którzy będą potrafili zarządzać majątkiem, malować święte obrazy, pisać teksty na użytek pielgrzymów... Sadzę ra­czej, że udawał przed sądem osobnika ociężałego umysłowo, wmanipulowanego w aferę przez pozostałą trójkę... Mógł nie zdawać sobie sprawy, że każde jego szaleństwo w warszawskich lokalach, każdy grosz przeka­zywany kochance i jej mężowi były skrzętnie odnotowywane...

- Sterowali nim - domyśliłem się.

- Wszystko to było chyba częścią szerszego misternego planu. Za­pewne w stosownym czasie ochrana zamierzała ujawnić światu występne życie mnicha, które podane do publicznej wiadomości, wraz z licznymi pikantnymi szczegółami, miało rzucić cień na klasztor w Częstochowie - jedną z ostatnich ostoi polskości... Śmierć Wacława paradoksalnie pokrzyżowała te plany. Ochrana nie była jeszcze gotowa, by ujawnić światu wyniki prowokacji... Zawiodły też nadzieje na wybuch niezadowolenia społecznego. Naród, zamiast oburzyć się panującymi w klasztorze porząd­kami, szczerze współczuł paulinom, którym carskie władze tak sprytnie podsunęły swoich agentów... W klasztorze ogłoszono wielodniową żało­bę, po czym znowu otwarto jego podwoje dla pielgrzymów. Obrzydliwa prowokacja zaborcy nie odniosła skutku - zakończył.

- Nas bardziej interesuje w tej chwili co innego - powiedział szef. -Napis na ścianie celi. Jeśli prowadził do skarbu, to Damazy mógł zabrać tajemnicę do grobu... albo przekazać sekret kochance.

- Ale ona chyba nie skorzystała z posiadanej wiedzy, skoro przez całe życie mieszkała w tej norze przy Warszawskiej - wtrąciłem.

- Z drugiej strony, przepaska z dukatów nie wzięła się znikąd. Może było tak, że Damazy odnalazł skarb, uszczknął sobie tylko odrobinę, spre­zentował kochance, ona przekazała to córce... A po niej odziedziczyli Sumo, Kudłaty i Młody...

- Znaleźliby podczas rewizji - zauważyłem trzeźwo. - Wtedy, w 1910 roku...

- Fakt - zachmurzył się. - Pawle, zawieź mnie na dworzec. Podsko­czę na jeden dzień do Warszawy.

- Oczywiście. A co chce pan sprawdzić?

-Znam jednego religioznawcę... Muszę z nim pogadać o frankistach. Przy okazji zajrzę do archiwum, wydaje mi się, że jakieś dokumenty ochra­ny przetrwały przez te wszystkie pożogi wojenne. Może coś znajdę...

Zgodnie z poleceniem odwiozłem szefa na dworzec. Miał pociąg dwa­dzieścia minut później.

Zostałem sam. Ale bynajmniej nie zamierzałem czekać z założonymi rękami. Miałem do wyrównania porachunki z naszymi wrogami...


ROZDZIAŁ JEDENASTY


WYRÓWNUJĘ PORACHUNKI * „I ŻYWY STĄD NIE WYJDZIE NIKT" * SUMO MÓWI WIERSZEM * ODZYSKANA FIGURKA


Jak wyrównać porachunki z bandą poszukiwaczy skarbów? Po pierw­sze, trzeba wyśledzić miejsce, w którym siedzą. A potem uderzyć... Pan Samochodzik uciekając wybiegł z budynku gdzieś przy ulicy Nadrzecz­nej. Pod jednym z tamtych domów były dwukondygnacyjne piwnice. Dolna pochodziła z przełomu XVII i XVIII wieku. To były w zasadzie jedyne wskazówki, jakie miałem. Teraz potrzebowałem fachowca. Prawdziwego fachowca wysokiej klasy, który mógłby mi powiedzieć co nieco na temat miasta i jego podziemi...

Przypomniałem sobie nasze dawne przygody. Kilka lat temu, gdy szu­kaliśmy depozytu Muzeum Narodowego, mieliśmy jedno niezbyt wyraź­ne zdjęcie zrobione w piwnicy. Na jego podstawie zidentyfikowaliśmy najpierw typ budynku, potem odnaleźliśmy go...

Odebrałem Rosynanta z warsztatu i podjechałem pod muzeum. Janusz był na miejscu. Tego dnia pełnił akurat zaszczytną funkcję kustosza ekspo­zycji, to znaczy siedział wygodnie rozparty na krześle i czytał sobie książkę, czekając na zwiedzających, którzy pojawiali się tu raczej nieczęsto.

- Witaj - przysiadłem się do niego.

- Cześć - uśmiechnął się.

Zreferowałem mu wyniki moich dociekań, a raczej ich brak.

- Dobrze znasz miasto? - zapytałem.

- Niemal jak własną kieszeń - odparł. - Urodziłem się tutaj. Z kum­plami złaziliśmy w szczenięcych latach wszystkie zaułki.

- Pan Samochodzik był przetrzymywany w piwnicy pochodzącej z okresu nieco przed przybyciem tu frankistów. Czy macie jakiś wykaz budynków stojących na dużo starszych fundamentach?

- W zasadzie nie, nigdy nie zrobiono dokładnej inwentaryzacji - za­sępił się. - Ale wiesz co, gdy likwidowano tu województwo, przekazano naszemu muzeum dokumentację wojewódzkiego konserwatora zabytków. Może tam coś znajdziemy?

Zamknął salę ekspozycyjną, wywiesił kartkę, że jest w biurze (to na wypadek, gdyby jednak pojawili się jacyś zwiedzający) i przeszliśmy do archiwum. Setki teczek, każda związana sznureczkami.

Nieprawdopodobny ocean ludzkiej wiedzy. Rysunki architektoniczne budynków, plany, szkice podziemi, informacje, zdjęcia... Zaczęliśmy ba­dać po kolei domy stojące w podejrzanym kwartale zabudowy. Wreszcie wytypowaliśmy dwa.

- E pluribus unum - mruknął po łacinie.

Pamiętałem tę dewizę wybitą na amerykańskich monetach - „Z wielu stanów jedno państwo".

- Wyjście z piwnicy w tym miejscu na korytarz - postukałem palcem w plan. - To by się zgadzało. Pan Tomasz wyszedł i wtedy otworzyły się drzwi, te po lewej. A potem wybiegł na ulicę.

- Dom z XIX wieku na wcześniejszym fundamencie - Janusz czytał opis. - Własność... - nagle zaniemówił.

- Co się stało?

- Jako właściciel ciągle figuruje Damazy Macoch! - wykrztusił. - Dziewięćdziesiąt lat minęło, a oni jeszcze nie skorygowali w księgach...

- E, nic nowego - uśmiechnąłem się. - W Warszawie, gdy w 1993 roku Włosi kupowali Hutę Warszawa, zażądali wypisu z ksiąg wieczy­stych. I co się okazało? Jako właściciel terenu nadal figurowała Armia Cesarstwa Rosyjskiego. Bałagan w papierach to w naszym kraju niestety norma...

- Czyli jednak Damazy nie przehulał wszystkiego - zamyślił się muzealnik. - Część pieniędzy zainwestował w nieruchomości.

- Być może natrafimy na jeszcze jakieś - głośno się zastanawiałem. - To może być ważne.

- Poszukamy później. Na razie chyba pora na małą nielegalną inicja­tywę - zatarł ręce. - Czy może poszczujemy na nich policję?

- Sprawy honorowe wolę załatwiać osobiście - potarłem kułak. Do­bierzemy się do nich sami. Z tego, co mówił szef, mają jeden pistolet gazowy na trzech.

- Ja też mam - pochwalił się.

- I ja... Jak u ciebie ze znajomością sztuk walki?

- Pierwszy dań w taekwondo - pochwalił się. - Trenowałem też dżudo.

- To do dzieła.

- Za dwie godzinki - spojrzał na zegarek. - Ja tu jestem w pracy.

- Faktycznie, przepraszam.

Czas zleciał dość szybko. Zaraz po zamknięciu muzeum podjechaliśmy jeepem pod podejrzany budynek. Zaparkowałem. Zielone drzwi za­staliśmy zamknięte na głucho. Obejrzałem dom. Był stary, dawno nieodnawiany, chylił się już ku ruinie. Brudne szyby w oknach, odrapane ścia­ny, zardzewiały parapet.

- Wypisz, wymaluj kryjówka degeneratów - mruknąłem.

- Wyłamujemy drzwi? - muzealnik palił się do czynu. - W bagażniku widziałem łom...

- E, nie warto - uspokoiłem go. - Na początek po prostu zadzwonimy, może otworzą. Wtedy wpadamy do środka i spuszczamy im łomot. Tylko na filmie ładnie wygląda wyrywanie drzwi, wybuchy, strzelanina, uciecz­ki, pościgi samochodowe, w życiu bywa zazwyczaj zupełnie inaczej - filozofowałem.

- A jeśli nie otworzą?

- Wtedy użyjemy ładunku kumulacyjnego do zniszczenia zamków... Filmowe metody też czasem się przydają...

Nacisnąłem guzik. Wewnątrz rozległ się terkot jakiegoś archaicznego dzwonka. Po chwili klucz ze zgrzytem przekręcił się w zamku i w otwar­tych drzwiach stanął ten najmłodszy.

- O kurde! - wrzasnął na mój widok.

Walnąłem go prawym prostym pod brodę. Janusz błyskawicznie ob­rócił go na plecy i skuł mu ręce kajdankami. Wróg zaczerpnął tchu, by krzyknąć, ale już kneblowałem go plastrem. Spojrzałem na zegarek.

- Nie więcej niż dwanaście sekund - pochwaliłem wspólnika. - Mamy niezłe tempo.

- Pierwszy wyeliminowany - stwierdził. - Jeszcze dwóch...

Wciągnęliśmy obezwładnionego głębiej do środka i zamknęliśmy drzwi wejściowe na klucz.

- I żywy stąd nie wyjdzie nikt - zanuciłem.

- Odpukaj w niemalowane drewno - poradził.

Drzwi po lewej. Stąd na Pana Samochodzika wyskoczył Sumo. Otworzyłem je cicho. Kudłaty siedział gapiąc się w telewizor, tyłem do wejścia.

- Młody? Kto przyszedł? - zapytał, nie odrywając wzroku od gadają­cego pudełka.

Załatwiliśmy go szybko i sprawnie. Po chwili leżał na podłodze skuty i zakneblowany.

- Widzicie, frajerzy - dogadywałem. - Na bezbronnego starca byli­ście w sam raz, ale nie z nami te numery...

Janusz podniósł szmatę nakrywającą coś w kącie.

- Mamy i zaginiony posążek - zameldował.

- Przeszukajmy resztę domu - zasugerowałem. - Kto wie, co jeszcze znajdziemy. A przede wszystkim trzeba unieszkodliwić tego osiłka - od­wróciliśmy się w stronę drzwi na korytarz.

Widok stojącego w nich Sumo nieco nas zaskoczył.

- Kogo chcecie unieszkodliwić, robaczki? - zagadnął ze zjadliwym uśmiechem.

Popatrzyłem z pewnym podziwem na jego potężną posturę. Głową prawie sięgał framugi. W barach był prawie tak szeroki jak drzwi. Istny olbrzym. Mógł ważyć jakieś sto trzydzieści kilogramów i bynajmniej nie było to sadło... Napiął mięśnie i zacisnął pięści wielkości bochnów.

- Zaczynajmy - zaproponowałem. - Honorowo, jeden na jednego.

- E - machnął ręką - może we dwóch macie ze mną jakieś szansę... Pal diabli zasady, spróbujcie... Uwielbiam się trzaskać...

- To podobnie jak my - mruknął Janusz.

- „Owym duchom ognistym, owym synom słońca, którym zemsta jest cnotą aż do życia końca" - kafar z uczuciem w głosie zacytował wiersz Williama Prescota.

Nie podejrzewałem go o znajomość poezji.

- „Z dymiącymi lufami karabinów w ręce na stosach trupów i konają­cych..." - ja też znalazłem w pamięci odpowiedni do sytuacji kawałek.

Skoczyliśmy na osiłka jednocześnie. Wybił się, odpychając stopą od progu. Zderzyliśmy się w powietrzu. Brakowało mu techniki, ale siłę miał nieprawdopodobną. Janusz trafiony potężnym sierpowym w ramię prze­leciał przez całe pomieszczenie i wywalił telewizor.

- Sekundkę - powstrzymałem napastnika - może wynieśmy cenne dzieło sztuki z tego pokoju...

Przerwaliśmy na chwilę. Wystawiłem posążek na korytarz. A potem znowu się zaczęło. Sumo szedł naprzód niczym rozjuszona lokomotywa. Siła konia, zwinność kobry... Owłosione kułaki gwizdały w powietrzu. Robiłem uniki, ale szło mi to coraz gorzej. Muzealnik pozbierał się z pod­łogi i usiłował zajść wroga od tyłu. Wykorzystałem moment i zanurko­wawszy pod gardą trzasnąłem osiłka w szczękę. Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Głowa na chwilę odskoczyła mu do tyłu, ale zaraz zno­wu zaatakował. Janusz walił go po plecach i tyle czaszki, ale bez widocz­nego skutku. Ciosy musiały jednak zdenerwować olbrzyma, odwinął się bowiem i mój pechowy przyjaciel wyleciał na korytarz wyrywając własnym ciałem drzwi. Sekundę później kafar złapał mnie za klapy i wyrzucił przez okno na ulicę.

Spoczywałem oszołomiony na bruku, gdy drzwi wejściowe otworzy­ły się, a olbrzym wybiegł, niosąc na każdym ramieniu związanego brata. Chyba nie chciał tracić czasu na ich uwalnianie. Widząc, że leżę wyłączo­ny chwilowo z walki, postawił ich na ziemi. Zerwał plastry kneblujące im usta, a potem... wbił palce pod obręcze kajdanek Kudłatego i jednym potężnym szarpnięciem zerwał stalowy łańcuch. Po chwili powtórzył wyczyn uwalniając Młodego. Podbiegł do Rosynanta. Ciosem pięści roz­walił boczną szybę.

Patrzyłem zafascynowany. Przecież te okna były kuloodporne! Sekundę później siedział w środku. Szarpnięciem wyrwał stacyjkę i uruchomił sil­nik zwierając kable. Bracia załadowali się do samochodu. Kiedy olbrzym wcisnął pedał gazu, odpalił ładunek gazu obezwładniającego, ale tylko pomachał przed nosem ręką i ruszył z piskiem opon.

Janusz słaniając się na nogach wyszedł z budynku. Wyglądał nieszcze­gólnie. Podał mi rękę pomagając wstać.

- Cholera - powiedział. - Mówiłeś, że żywy nie wyjdzie nikt, ale nie sądziłem, że chodzi o nas...

Miałem na plecach i głowie kilka nacięć spowodowanych odłamkami szyb. Teraz dopiero poczułem wszystkie ciosy, które oberwałem.

- Zachciało mi się wyrównywać porachunki - mruknąłem.

Wyplułem kawałek czegoś, co przeszkadzało mi w ustach. W pierw­szej chwili sądziłem, że to ząb, ale jak się okazało tylko jedna z plomb obluzowała się i wyleciała.

- Mimo wszystko akcja zakończyła się sukcesem - uśmiechnął się. - Mamy posążek...

- A ja znowu nie mam samochodu - westchnąłem. - Ale jest blokada, stanie po najdalej dwustu metrach.

Faktycznie, porzuconego jeepa znaleźliśmy za rogiem ulicy. Wyjąłem z kieszeni telefon komórkowy. Podczas szarpaniny wyłączył się, ale na szczęście dało się go uruchomić. Zadzwoniłem po mechanika.

- Kurczę - westchnąłem. - Oberwaliśmy zdrowo, ale fajnie było...

- Owszem - przytaknął - Tylko coś mi niedobrze. Chyba mam wstrząs mózgu...

Złapałem taksówkę i odwiozłem go do szpitala na ostry dyżur. Zatrzy­mali go na obserwacji do rana. Posążek podrzuciłem do muzeum....


ROZDZIAŁ DWUNASTY


POWRÓT PANA TOMASZA * DZIEJE KONFEDERACJI BAR­SKIEJ * OBLĘŻENIE KLASZTORU JASNOGÓRSKIEGO * RE­KONESANS W OLSZTYNIE * CO ZOBACZYŁEM Z BASZTY


Wczesnym przedpołudniem następnego dnia po starciu z olbrzymem siedziałem w pokoju hotelowym i przykładałem kompres do stłuczonego łokcia.

Pukanie do drzwi. Złapałem na wszelki wypadek pistolet, ale był to tylko pan Tomasz. Wrócił z Warszawy szybciej niż się spodziewałem.

- Pawle, wiem już wszystko, no, prawie wszystko - uśmiechnął się szeroko. - Wyobraź sobie, w archiwum zachowały się papiery po sek­cie... Trafiłem też na kilka monografii historycznych.

- Rany Julek - ucieszyłem się. - I co z nich wynika?

- W sumie niewiele, jeśli chodzi o naszą sprawę... - zasępił się. - Gdy Jakub Frank był uwięziony w Częstochowie, jego sekta rozpoczęła intensywną działalność ekonomiczną. Doszło do kilkunastu inicjowanych pogromów. Ortodoksyjnych Żydów wygnano z miasteczek, a ich miejsce zajmowali frankiści. Przejmowali też karczmy na wszystkie możliwe spo­soby, nie cofając się przed zabójstwami najemców, szantażem, przekupy­waniem właścicieli...

- Przypomina mi to dzisiejszą mafię - mruknąłem.

- Owszem. W dodatku, podobnie jak mafia, byli wysoko kryci. Wielu urzędników pomagało sekciarzom i robiło z nimi niekiedy brudne intere­sy... Każdy członek sekty musiał co miesiąc płacić dziesięcinę na rzecz organizacji, a w razie czego, na przykład gdyby miał na oku jakiś poważ­niejszy interes, mógł liczyć na natychmiastową pożyczkę... W każdym razie mózgiem operacji oraz głównym księgowym mafii był znany nam już Elisze z Podhaniec.

- Wiemy coś o nim?

- Niezbyt dużo - pokręcił głową Pan Samochodzik. - Był rabinem w swoim miasteczku, ale przystał do sabbatejczyków i został pozbawiony funkcji, a potem nawet musiał uciekać, gdyż groził mu lincz. Wtedy „zwąchał" się z Frankiem. Jakub powierzył mu prowadzenie interesów, a w zamian za to Elisze obiecał procent. I tu dochodzimy do najważniejszego punktu... Frank napisał traktat „Księga słów Pańskich", w którym stwierdził wprost, że Elisze ukrył ogromną fortunę w jaskiniach pod Olsz­tynem. Zajmował się też grzebaniem - także w jaskiniach - zmarłych człon­ków organizacji... Wreszcie ktoś go skrytobójczo zgładził...

- Sumo i jego bracia pochodzą z okolic Olsztyna - powiedziałem po­ważnie - a w każdym razie tak twierdzą...

- Właśnie, w dodatku mamy te dukaty, mniej więcej pasujące do epo­ki, w której były rabin ukrywał majątek fałszywego proroka. Teraz pyta­nie, czy dostali się do skarbów, czy też nie?

- Gdyby się dostali, nie podejmowaliby tylu prób wyduszenia infor­macji z nas - stwierdziłem. - Z drugiej strony to mogła być zmyłka.

- Zbyt ryzykowne. Posłuchasz mojej teorii?

- Oczywiście.

- A zatem Damazy Macoch znalazł w swojej celi pod tynkiem wska­zówkę Jakuba Franka, która doprowadziła go do skarbu. Uszczknął sobie trochę, a konkretnie stroik z dukatów. Niestety, a może na szczęście, wy­nikła sprawa z zabójstwem Wacława. Tajemnicę miejsca ukrycia skarbu zabrał ze sobą do grobu. Po śmierci jego córki ci trzej, Sumo, Kudłaty i Młody, zawładnęli dukatami i posążkiem, na próbie sprzedaży wpadli, ale sądzą, że figurka w jakiś sposób naprowadzi ich na resztę skarbu...

- Tak mogło być - skłoniłem głowę - ale nie dobierzemy się do skryt­ki, jeśli nie poznamy wskazówki Macocha.

- Nie sądzisz, że wskazówka może być na posążku? Pamiętasz? He­brajska litera „alef”.

- Należy obejrzeć wszystkie skały w okolicy zamku, aby sprawdzić, czy gdzieś nie została wyryta?

- Dokładnie tak... Nie powiedziałem ci jeszcze jednego, a to bardzo ważne. Zakładaliśmy dotąd, że Frank siedział w klasztorze dożywotnio.

- Owszem, chyba został skazany na dożywotnie osadzenie? - spojrza­łem na szefa zaskoczony.

- No, to trzymaj się mocno. Wypuszczono go.

- Takiego heretyka!? - zdumiałem się.

- No cóż, nie nasi go wypuścili. Chcesz posłuchać jeszcze jednej hi­storii z dziejów Jasnej Góry?

- Oczywiście...

- Marsz do samochodu! Opowiem po drodze.

Po chwili zasiadłem za kierownicą odebranego dziś z warsztatu jeepa. Pan Tomasz zajął miejsce obok mnie. Ruszyliśmy.

- Widzisz, Pawle, jak już wspomniałem, wszystkim nam, głównie dzię­ki Sienkiewiczowi, zapisało się w pamięci tylko jedno oblężenie klaszto­ru, które bohatersko odparto podczas potopu szwedzkiego. Tymczasem to tylko jedno z kilku... Wybór Stanisława Augusta Poniatowskiego na kró­la Polski i jego dalsze rządy wywołały szerokie i dość powszechne nieza­dowolenie. Nasz ostatni władca był słaby, nieudolny, na tron wepchnęła go koalicja rodziny Czartoryskich, której odwdzięczył się nadając królewszczyzny i wysokie urzędy w Rzeczypospolitej. Jego brat Kazimierz, którego dzieje już kiedyś poznaliśmy, był wyjątkowym chciwcem... Sam król utrzymywał niezły harem, natomiast męskiego potomka nie posiadał. Ponoć cierpiał na syfilis, którym zaraził się od carycy Katarzyny II. W kraju szarogęsili się Rosjanie, a słabą władzę królewską ubezpieczały obce wojska. W tej sytuacji grupa polskiej szlachty zawiązała konfedera­cję barską. Jednym z jej wodzów był Kazimierz Pułaski...

- Bohater narodowy USA, poległy w bitwie pod Savannah - przypo­mniałem sobie.

- W tamtych niespokojnych czasach Częstochowa była nadal dość nowoczesną i dobrze zaopatrzoną twierdzą. Konfederaci umyślili sobie zorganizować w niej jeden z punktów oporu i zarazem obóz do wypadów w inne części kraju. Częstochowa leżała ponadto na ważnym szlaku łączą­cym Warszawę i Kraków. Niedaleko stąd było do Olkusza i jego złóż sre­bra... Lesista okolica, liczne groty i jaskinie sprzyjały prowadzeniu walk partyzanckich...

- W czasie drugiej wojny światowej też toczyły się w tej okolicy boje - zauważyłem.

- Właśnie. A więc konfederaci pojawili się tu w lutym 1769 roku. Zajęli twierdzę, ale bardzo szybko podeszły pod nią spore siły rosyjskie. Na przedpolach doszło do walki, siły powstańcze zostały rozbite, komen­dant poddał twierdzę, a sam ukrył się w klasztorze. Rosjanie i konfederaci odeszli... W czerwcu konfederaci wrócili w niewielkiej liczbie i stacjonowali w twierdzy za pozwoleniem przeora, ojca Pafnucego Brzezińskiego.

We wrześniu następnego roku dołączyli do nich ludzie pod wodzą Pułaskiego, w liczbie około dwóch tysięcy. To się przeorowi bardzo nie spodobało, ale powstańcy zajęli podstępem twierdzę i pozbawili go funk­cji komendanta. Zaraz też przystąpili do naprawiania umocnień, sypiąc szańce na przedpolach... Dopiero w połowie grudnia 1770 roku ambasa­dor rosyjski, książę Nikołaj Repnin, zdecydował się oczyścić fortecę z konfederatów. W tym celu sformował oddział oblężniczy pod dowódz­twem pułkownika Iwana Drewicza i posłał go pod mury...

- Jaki był stosunek sił? - zaciekawiłem się.

- Pułaski pod swoją komendą miał około pięciuset piechurów, trzystu dragonów i sześciuset pięćdziesięciu kawalerzystów... Łącznie niecałe półtora tysiąca ludzi, do tego czterdzieści armat. Rosjanie poprowadzili na niego cztery tysiące żołnierzy i dwadzieścia cztery działa...

- Trzy do jednego... To mniej więcej wyważony stosunek sił. Dziś też uważa się, że do obrony rejonu umocnionego wystarczy około trzykrotnie mniejsza liczba obrońców niż napastników... I co było dalej?

- Rosjanie dotarli na miejsce w Nowy Rok. Doszło do kilku starć na przedpolu, obie strony usiłowały nieco wybadać przeciwnika i poznać jego zdolności bojowe.

- Nazywamy to rozpoznaniem walką - użyłem fachowego słownictwa.

- Celnie - kiwnął z uznaniem głową. - Rankiem pierwszego stycznia udało się wciągnąć część sił napastnika w zasadzkę, byli zabici i ranni, ale już o czternastej Rosjanie oszańcowali baterię dział oblężniczych i zaczę­li bombardować klasztor. Pułaski kazał spalić osadę przyklasztorną, Częstochówkę, i stopniowo zaczął zwijać polowe baterie armat. Nocą Rosja­nie zajęli konwent Świętej Barbary i przystąpili do ostrzału klasztoru od tej strony... Przez następne dni w zasadzie nic się nie działo. Trwała wy­miana ognia, ucierpiały dachy zabudowań klasztornych, ale straty były niewielkie. Rosjanie wysłali delegację z propozycją poddania się, ale obroń­cy kategorycznie odmówili. Szóstego stycznia 1771 roku, w prawosławną Wigilię, obrońcy wykorzystali nastrój świąteczny w obozie wroga i urzą­dzili w nocy wycieczkę, podczas której zagwoździli rosyjskie działa koło konwentu.

Już następnego dnia wznowiono intensywny ostrzał, uszkodzono mię­dzy innymi dach bazyliki. Obrońcy nadal dzielnie odpowiadali ogniem. Wieczorem w fortecy schwytano kobietę przysłaną na przeszpiegi. Po­wieszono ją bez zbytnich ceregieli... W nocy dziesiątego stycznia Rosja­nie ruszyli do niespodziewanego szturmu. Zgonili masy chłopów niosą­cych kosze ziemi i naręcza faszyny. Pod ciężkim ogniem obrońców zasy­pali częściowo fosę przyporową, a potem podjęli, nieudaną na szczęście, próbę atakowania bastionu przy użyciu długich drabin. Wycofali się z powodu znacznych strat: poległo ich ponad czterdziestu; konfederaci podawali liczbę około pięciuset.

- Prawda leży gdzieś pośrodku - mruknąłem. - W działaniach bojo­wych zawsze podaje się zaniżone straty własne i maksymalnie zawyżone straty wroga. Ma to na celu podbudowanie ducha żołnierskiego... Do tego dochodzą korzyści propagandowe.

- A potem biedni historycy głowią się, jak było naprawdę - oburzył się pan Tomasz. - Następnej nocy ponowiono szturm, również bezsku­tecznie. I na tym oblężenie się skończyło. Rosjanie zostali odwołani do obrony Krakowa zagrożonego przez inne wojska powstańcze. Pułaski z nadejściem lata przystąpił do działań wojennych na szerszą skalę, skon­centrował wierne mu oddziały pod Warszawą, niestety przegrał sromotnie bitwę w okolicach Skaryszewa w październiku tego roku. W listopadzie zaś zwolennicy konfederacji podjęli próbę porwania króla...

- Trzymali go w szopie na terenie wsi Powązki, ale jeden ze strażni­ków imieniem Kuźma na skutek wyrzutów sumienia zwolnił więźnia - przypomniałem sobie. - Jest nawet obraz Matejki „Kuźma i król".

- Owszem - przytaknął szef. - Od tamtej pory konfederaci stracili część poparcia ludności i w zasadzie ruch zaczął podupadać. Aż do maja 1772 roku Pułaski stacjonował na Jasnej Górze, potem jednak opuścił twierdzę. W czerwcu podeszli pod nią Rosjanie pod dowództwem genera­ła księcia Piotra Golicyna. Tym razem oblegający byli znacznie lepiej uzbrojeni i wyekwipowani, zaś siły obrońców - szczuplejsze... Szturm trwał osiemnaście dni, niemal bez przerwy. W tym czasie parokrotnie podejmowano próby rozmów. Wreszcie obrońcy poddali się i po raz pierw­szy w historii obce wojska weszły na Jasną Górę... Wtedy właśnie Rosja­nie w jednej z cel odkryli przetrzymywanego więźnia - Jakuba Lejwowicza Franka. Teoretycznie, choć szarogęsili się strasznie w Polsce, nie mie­li prawa ingerować w niezawisłość sądów... Przypuszczam jednak, że sekta dała generałowi sutą łapówkę, wypuścił bowiem proroka, nakazując mu nie opuszczać Częstochowy. Zakaz był czysto teoretyczny. Frank czym prędzej wyruszył do Wiednia...

- Jeśli tylko on i Elisze wiedzieli, gdzie są ukryte skarby, to czy mógł je wydobyć podczas ucieczki?

- Chyba nie zdecydowałby się na taki krok - rozważał pan Tomasz. - Z Franka nikt nie zdjął wyroku. Mógł w każdej chwili zostać ponownie aresztowany. Po kraju włóczyły się rosyjskie wojska i bandy maruderów... Od śmierci Eliszego minęło kilka lat, a przez cały ten czas skarbnicy sekty obracali pieniędzmi napływającymi w ramach dziesięciny. Te pieniądze trzymano gdzieś w mieście. Miał więc kapitał na bieżące potrzeby. Resztę ukrytą w skałach mógł traktować jako rezerwę... Dlatego sądzę, że pozo­stawił skarby w jaskiniach... I chyba po nie już nie wrócił, bo Damazy zdołał odnaleźć skrytkę... Może Frank zapomniał o złocie Eliszego, pod koniec pobytu w klasztorze był już na wpół obłąkany...

- Co się z nim stało później?

- Z Wiednia po kilku latach przeniósł się do zamku Offenbach w Sak­sonii. W 1798 roku zmarł, ale ogłosił, że w 1800 zmartwychwstanie, co mu się oczywiście nie udało. W 1813 roku zmarła jego córka Ewa i sekta rozsypała się natychmiast i niemal bez śladu, jak każda mafia, gdy zabrak­nie jej przywódcy... Tylko nieliczni nadal wierzyli w swojego proroka i jego posłannictwo...

Dojechaliśmy do Olsztyna. Zaparkowałem w znajomym miejscu u podnóża góry zamkowej. Zmieniłem na wszelki wypadek kolor nadwo­zia i numery rejestracyjne. Niestety, tylna klapa nie była pokryta warstwą maskującą i pozostała szara. Ale nic na to nie mogłem poradzić...

- Od czego zaczniemy? - zapytałem.

- Obejrzymy zamek. Wprawdzie Elisze mógł ukryć skarby w mia­steczku, ale sądzę, że zrobił to gdzieś dalej... A co do wskazówki... szu­kajmy po prostu litery „alef” wyrytej gdzieś na ścianie...

Złaziliśmy ruiny z kąta w kąt, ale nie natrafiliśmy na żaden ślad.

- Wie pan, ten kościół w miasteczku - powiedziałem pociągając łyk wody mineralnej -zaczęto budować mniej więcej w tym okresie. I rozbie­rano na ten cel ściany twierdzy, więc wątpię, by były rabin ukrył kosztow­ności w miejscu, gdzie mogły odnaleźć je ekipy rozbiórkowe...

- Masz rację. Ale zajrzyjmy jeszcze do jaskini zamkowej...

Od boku, z okolic dawnej bramy, wąskie przejście prowadziło do puste­go wnętrza góry. Jaskinia pod zamkiem była spora, nieco światła wpadało przez otwór w sklepieniu, ale kąty były mroczne. Poświeciłem reflektorkiem. Ściany z surowego, jurajskiego wapienia, mokre i nieprzyjemne w dotyku. Każdy znak namalowany na nich po kilku latach odpadłby...

- Sądzę, że litera musiała być wykuta - odezwał się szef. Widać my­ślał o tym samym. - Jeśli Damazy zdołał odnaleźć to miejsce, jeszcze dziewięćdziesiąt lat temu musiała być czytelna... Ale nie sądzę, abyśmy byli na właściwym tropie - oświetlał swoją latarką ściany. - Tu wpraw­dzie jest sporo miejsca na skarby i mauzoleum członków sekty, ale ta ja­skinia jest zbyt łatwo dostępna. Każdy może tu wejść... i w tamtych cza­sach musiało być podobnie. Obejrzymy jeszcze skały wokoło zamku.

Zniechęceni wyszliśmy na jasne jesienne słoneczko. Przyglądaliśmy się powierzchni wygładzonej przez padające latami deszcze. Nigdzie nie było widać żadnych śladów litery. Wdrapaliśmy się znowu na szczyt, do zamku. Popatrzyłem na samotną wieżę sterczącą dumnie pośrodku. Jakieś dziesięć metrów nad ziemią w jej ścianie ziała dziura.

- To pomysł stary jak świat - rzekł szef. - Wejście do baszty znajdo­wało się na pewnej wysokości. Potem wystarczyło wciągnąć drabinę...

- Hmm - mruknąłem. - Od biedy da się tam wleźć...

- Tylko po co? Jak przypuszczam, także w środku nie ma schodów...

- Wdrapię się na szczyt i rozejrzę z góry - zasugerowałem.

- Trochę to niebezpieczne - zauważył trzeźwo - ale cóż, nie będę ci zabraniał...

Założyłem na buty raki i ostrożnie zacząłem włazić do góry chwytając się nierówności kamienia. Szybko znalazłem się przy wejściu. W środku znajdowały się schody, wąskie i strome, bardzo zniszczone, idące spiralą.

- Na pewno nie chce pan wejść? - zawołałem do szefa - Rzucę panu linkę...

- Nie, idź sam, a ja sobie trochę jeszcze połażę po zamku - odkrzyknął. Wewnątrz baszty było bardzo ciasno, ciemno i stromo. Co kilka me­trów znajdowały się nieco większe pomieszczenia. Przypomniałem sobie mimo woli schemat widziany w podstawówce, a przedstawiający wnętrz­ności dżdżownicy... Po kilkunastu minutach stanąłem na szczycie. Popę­kane, czerwone cegły były nagrzane słońcem. Położyłem się ostrożnie i rozglądałem po okolicy. Widać było stąd wszystko. Na horyzoncie roz­ciągała się Częstochowa. W klarownym powietrzu przez lornetkę dostrze­gałem wyraźnie Jasną Górę i klasztor. Spojrzałem teraz na Olsztyn. Ślicz­ne, niewielkie miasteczko, kościół... Odnalazłem miejsce, gdzie zostawi­łem samochód. Obok niego parkowała biała furgonetka. Jacyś trzej ludzie szli do niej niosąc podłużny pakunek. Robotnicy remontujący zamek czy może raczej poszukiwacze skarbów wykradający wygrzebaną wśród gru­zów armatę?

Przyłożyłem lornetkę do oczu. I o mało nie zwaliłem się na dół z wra­żenia. Młody, Kudłaty i Sumo właśnie pakowali do swojego wozu zwią­zanego jak baleron Pana Samochodzika!

Popełniłem błąd. Zamiast pozostać na górze i zobaczyć, w którym kierunku pojadą, rzuciłem się po schodach w dół. Wbicie haka, zaczepie­nie linki desantowej i zjazd z wejścia do poziomu ziemi zajęły mi kolejne cenne minuty. Nim odnalazłem ścieżkę i zbiegłem ze wzgórza, po samo­chodzie i przeciwnikach rozwiał się wszelki ślad.


ROZDZIAŁ TRZYNASTY


W JASKINI BANDY * ROZMOWA Z CADYKIEM SZNICEM * „KOCIOŁEK NIE GOTUJE" * NIEPOKÓJ * JAK UCIEC Z GROTY


- Witamy w naszym królestwie - oznajmił Kudłaty rozcinając więzy Pana Samochodzika.

Jeniec rozejrzał się wokoło. Znajdował się w sporej jaskini, rozświe­tlonej blaskiem lampy turystycznej. Dno pokrywał zgliniony, szary pia­sek. Pod ścianą wykopano sporą dziurę.

- Miło mi niezmiernie - parsknął.

- Jakoś nie widzę księżniczek...

- Czego? - Kudłaty wytrzeszczył oczy.

- Księżniczek. To takie jasnowłose istoty płci pięknej, które zamiesz­kują królestwa...

- Zaraz odechce się panu żartować! - warknął.

Pan Tomasz podszedł do krawędzi dołu. Pół metra pod powierzchnią ziemi spoczywały szkielety. Ułożono je rzędem. Wyjął z ręki strażnika latarkę i oświetlił je dokładnie.

- Sądząc po układzie kości, ci ludzie byli grzebani zawinięci w całuny - powiedział spokojnie. - Chyba nie popełnię błędu, jeśli powiem, że to podziemny cmentarz założony przez rebe Eliszego na potrzeby waszej sekty... W każdym razie zmarli byli Żydami...

- Skąd pan wie? - zdumiał się wróg.

- Zwróć uwagę na ręce ułożone wzdłuż ciała, podczas gdy chrześcija­nie najczęściej grzebali w tym czasie zmarłych z rękami skrzyżowanymi na piersi... Zresztą można by zmierzyć czaszki. Cechy antropologiczne rasy semickiej są do wychwycenia.

- Sądziłem, że to tylko takie hitlerowskie wymysły... - zdziwił się.

- Wręcz przeciwnie. Już grubo wcześniej powstały monumentalne prace porównujące ludzi różnych ras właśnie pod względem cech antro­pologicznych... Hitlerowcy je sobie przywłaszczyli. Zresztą nie ma nic złego w badaniu takich zagadnień. Zło zaczyna się w chwili, gdy uznamy, że są gorsze i lepsze rasy, a pochodzenie człowieka pozwala go zaliczyć do rasy panów lub niewolników... Swoją drogą, niech zgadnę, złoty stro­ik z dukatów znaleźliście przypadkiem przekopując to cmentarzysko?

- Aha... I jeszcze nie takie rzeczy tu pewnie znajdziemy.

- To niewykluczone, ale czy ładnie tak naruszać spokój własnych przod­ków?

- Im to już niepotrzebne...

- Ale niedokładnie szukacie, tam została jedna złota moneta... - wska­zał palcem.

- Niemożliwe! Gdzie? - zaskoczony Kudłaty pochylił się nad wyko­pem.

Ciężka, metalowa latarka w ręce Pana Samochodzika zatoczyła krótki łuk i rąbnęła go w potylicę. Wróg momentalnie zwiotczał i wpadłby do dziury, gdyby pan Tomasz nie złapał go w ostatniej chwili. Porzuciwszy nieprzytomnego na brzegu dołu, ruszył w drugą stronę szukając wyjścia. Niestety, ściany były zupełnie gładkie, bez przejść...

- Co za diabeł? - zdziwił się muzealnik.

Z jaskini było tylko jedno wyjście. Klapa w suficie... Spróbował doskoczyć, ale to mu się nie udało.

Zaklął cicho a szpetnie. Wrócił do powalonego wroga i obszukał mu kieszenie. W jednej z nich spoczywał telefon komórkowy. Na szczęście był włączony. Pan Tomasz sprawdził zasięg. Nie było. A zatem musiał znajdować się dość głęboko pod ziemią...

- Do czorta - mruknął muzealnik.

Telefon odłożył na miejsce. W ostatniej chwili, bo Kudłaty właśnie dochodził do siebie.

- Och - pomacał się po potylicy. - Ładnie to tak?

- A ładnie okradać groby? - zapytał ponuro pan Tomasz. - Że o uwię­zieniu mnie nie wspomnę... A właściwie czego wy ode mnie chcecie?

Kudłaty odchrząknął lekko.

- Znaleźliśmy jaskinię z cmentarzem - powiedział - ale tu nie ma skarbów Franka. W jaskini za ścianą, do której wykuliśmy dziurę z ze­wnątrz, też ich nie było. W ścianie domu była rurka z dokumentami. Tam musiała być kolejna wskazówka. Papiery ma pan gdzieś schowane, ale treść na pewno pan pamięta...

- A gdzie tam - wzruszył ramionami pan Tomasz. - Tylko rękopis „Księgi słów Pańskich". Rzecz cenna dla nauki, ale dla was bezwarto­ściowa... Chyba że zdecydujecie się jednak odnowić sektę... Wprawdzie nie ma w Polsce wielu Żydów, może ze czterdzieści tysięcy, niemniej jed­nak nie jest wykluczone, że znajdziecie wyznawców także w innych grupach wyznaniowych lub wręcz wśród ateistów...

- Kudłaty, nie słuchaj go - Sumo otworzył klapę w suficie i przyglą­dał nam się z góry. - „Księga" to obszerny dokument, ze trzysta stron. Nie zmieściłaby się w takiej rurce.

- Dobra - podjął decyzję porywacz. - Posiedzi pan tutaj, aż wydedukuje, gdzie są skarby Franka.

- Macie niezwykle interesujące podejście do tej zagadki - powiedział spokojnie więzień. - Ze trzy razy porywali mnie tacy, którzy byli przeko­nani, że umiem rozwikłać ich problemy... I wszyscy marnie skończyli.

Sumo spuścił aluminiową drabinkę i jego brat wdrapał się na górę. Rozległ się głuchy odgłos zatrzaskiwanej klapy.

***

Mariusz poskrobał się po głowie.

- Ta sprawa wygląda mi niemal beznadziejnie - odezwał się wreszcie.

- Ci trzej goście są bardzo ostrożni. Do tej pory nie zrobili nic na tyle poważnego, by trafić do naszych rejestrów...

Siedziałem na posterunku policji w Częstochowie. Tu właśnie udałem się, gdy po raz kolejny porwano Pana Samochodzika. Janusz też nam to­warzyszył.

- Odnalezienie ich meliny w mieście w sumie nie było trudne - wes­tchnął - ale niewiele nam dało. Spuściliśmy im łomot, a oni po prostu się gdzieś wynieśli... Może należało ich raczej śledzić?

- Możliwe - kiwnąłem ponuro głową.

- Krzywdy mu raczej nie zrobią - uspokoił nas Mariusz. - Na razie spróbujemy sporządzić portrety pamięciowe i przesłać faksem do Olszty­na. Sumo twierdził, że jest stamtąd, ale tam go nie znają... Może po pro­stu nie używał w rodzinnej miejscowości pseudonimu? Za to jest szansa, że jego twarz zapadła naszym kolegom po fachu w pamięć. Mam tam znajomych, wspólnie rozbiliśmy kiedyś wytwórnię amfetaminy... Pomogą chętnie.

Dwie godziny spędziliśmy w towarzystwie policyjnego rysownika - sporządzenie portretu pamięciowego było nieco trudniejsze, niż to się pokazuje na filmach.

Gdy wróciłem do hotelu, już się zmierzchało. Udałem się do restaura­cji - kiszki grały mi marsza. To dziwne, ale mimo niepokoju o szefa by­łem głodny jak wilk. Zająłem stolik w kącie. Nieoczekiwanie koło mnie wyrósł cadyk Sznic.

- Można się dosiąść? - zagadnął.

Zgodziłem się.

- Jak tam panów poszukiwania? - zapytał uprzejmie.

- Szukaliśmy gangsterów, ale to oni znaleźli nas - streściłem mu przy­gody.

Pokiwał w zadumie głową. Ujął w dłoń kartę dań i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w widniejący na niej numer telefonu hotelu.

- Pierwsze dwie cyfry odpowiadają literom „P" i „S" - powiedział poważnie. - Mogą odnosić się do pańskiego zwierzchnika zwanego Pa­nem Samochodzikiem. Kolejna to dwójka, oznaczająca najczęściej za­grożenie...

- A co mówią pozostałe cyfry?

- Niestety niewiele - westchnął. - To nie zawsze działa. Można pod­stawić pod nie sefirioty, ale wtedy wyjdzie tylko ładna sentencja. Odczy­tanie jasnego i konkretnego przekazu nie zawsze się udaje. A czasem, jak w tym przypadku, nie ma sensu...

- Nie ma sensu? - podchwyciłem.

- Jeśli podstawimy litery pod pozostałe cyfry - wyjął wieczne pióro i rzucił na kartkę papieru kilka znaków swojego alfabetu - uzyskamy na­sze słowo szeol oznaczające otchłań śmierci, miejsce, do którego udają się dusze zmarłych i gdzie oczekują na nadejście Mesjasza... Wedle wa­szych wierzeń Chrystus po ukrzyżowaniu zstąpił do tej otchłani i uwolnił uwięzione w niej duchy. Od tamtej pory idą w dwa miejsca - do nieba lub do piekła... My wierzymy, że nadal tam pozostają...

- Otchłań śmierci... - zafrasowałem się.

- Faktycznie, w kontekście zniknięcia pana zwierzchnika może to być niepokojące, ale jeśli zsumujemy wszystkie cyfry odpowiadające tym li­terom, uzyskamy dwie jedynki. Jedynce odpowiada litera „alef”, a ona oznacza życie. Jeśli zsumujemy dwie jedynki, znowu mamy dwójkę mo­gącą oznaczać niebezpieczeństwo. Pan Tomasz zatem żyje, ale jego sytuacja jest bardzo niejasna.

- Czy rozsądne jest wyciąganie takich wniosków z przypadkowych ciągów cyfr? - zapytałem z szacunkiem w głosie acz powątpiewająco.

Cadyk uśmiechnął się lekko.

- Wy, goje, nie możecie zrozumieć jednego. Nie ma przypadkowych cyfr. Wszystko, co nas otacza, jest znakiem. Jeśli poznasz tajniki matema­tyki sefiriotycznej, z każdej tablicy rejestracyjnej, z każdego numeru se­ryjnego wagonu tramwajowego, z numerów na banknocie, z każdego kąta będziesz otrzymywał wskazówki, co robić i jak żyć... To szyfr, którym Bóg opisał wszechświat - powiedział poważnie. - Poświęcamy życie, by to odczytywać... - Czubki jego palców dotknęły mojego nadgarstka. Po twarzy cadyka przemknął cień.

- Zanadto ufasz technice - mówił - a strofowany, na jakiś czas prze­stajesz na niej polegać... Nie potrafisz znaleźć złotego środka. Podobnie jest z siłą. Jesteś zadowolony ze swojej umiejętności rozbijania głów wro­gom. Stosujesz często metody brutalne i prymitywne, byle skuteczne. Idziesz na skróty zamiast trochę ruszyć głową... Teraz też chcesz odna­leźć przeciwnika i torturami zmusić go do wyjawienia, gdzie jest Pan Samochodzik. A może wystarczy wydedukować, gdzie go trzymają? Prze­cież gdzieś w głębi duszy, jak wy to nazywacie, w podświadomości, wiesz już, kim są. Tylko kociołek nie gotuje - stuknął mnie palcami w czoło.

- Może i faktycznie nie potrafię wydedukować odpowiedniego roz­wiązania - mruknąłem. - Pan Samochodzik...

- Pawle - uśmiechnął się do mnie jakoś tak po ojcowsku - pora doro­snąć. Nie zawsze będziesz miał przy sobie szefa. Powinieneś zacząć sam myśleć. Musisz zrobić krok do przodu, nauczyć się wyciągać wnioski sa­modzielnie. Rozgryź zagadkę, odszukaj skarby, uwolnij szefa. Te trzy elementy są ze sobą powiązane. Jest wieczór. Siadaj i myśl. Do rana znaj­dziesz rozwiązanie.

- A jeśli nie znajdę?

- Wtedy przyjdź do mnie, a ja podam ci wskazówkę. Spojrzałem na niego zaskoczony.

- Wołałbym teraz - bąknąłem.

Wskazał gestem na kilka ostatnich frytek na moim talerzu. Widać ich liczba też coś oznaczała.

- Czekaj i myśl - polecił. - Jeśli do szóstej rano nie znajdziesz roz­wiązania, przyjdź. Ale wierzę, że sam poskładasz to wszystko do kupy... Pora na mnie. Godzina codziennej modlitwy nadchodzi...

Pożegnał się skinieniem głowy i odszedł.

***

W grocie panowała cisza. Była niemal namacalna, wierciła w uszach. Żadnego szmeru skapującej wody czy powiewu wiatru... Ludzie o słabej psychice zamknięci w dźwiękoszczelnych pomieszczeniach głupieją, wpa­dają w szał, zaczynają krzyczeć i śpiewać. Znany felietonista Rafał Ziemkiewicz napisał kiedyś „Ludzie boją się ciszy, bo w ciszy słyszą własne myśli, a zwłaszcza ich brak". Pan Samochodzik tego akurat nie musiał się obawiać.

Zawsze miał pod dostatkiem pomysłów i kotłowały się one w jego czaszce w ilościach wystarczających do obdarowania dwudziestu śmier­telników. Ale nawet na nim brak jakichkolwiek dźwięków sprawiał smut­ne wrażenie. Cisza, ciemność i obecność szkieletów sekciarzy wpływały na niego przygnębiająco. Uwięzienie jest najgorsze za pierwszym razem. Ale i następne nie należą do przyjemności.

Pan Tomasz przeglądał swoje wspomnienia leżąc na karimacie. Bywał już w znacznie gorszych opałach. A przecież za każdym razem udawało mu się wyrwać. Ci trzej, którzy go więzili, nie byli tacy najgorsi. Dranie, owszem, ale nie bandyci...

Zapalił latarkę i raz jeszcze zaczął oglądać ściany jaskini. Przypo­mniał sobie zatarte częściowo wiadomości jeszcze ze szkoły. Jaskinia powstała w wapiennym górotworze, a zatem miała pochodzenie krasowe. Wypłukały ją krople wody płynące przez dziesiątki tysięcy lat szczelina­mi w skale. Grota miała kształt zbliżony do odwróconego kociołka. Dno, pomijając wykop, było płaskie. Gliniane namulisko, grube prawdopodob­nie na dwa metry... W pomieszczeniu nie było duszno, musiała więc ist­nieć jakaś cyrkulacja powietrza.

Przymknął oczy. Gdy Sumo otworzył klapę, nie było przez nią widać światła słonecznego. A zatem nad tą jaskinią była chyba druga. A może nie jaskinia, tylko szopa albo dom? Jeśli tak, to fajną mieli piwnicę... Dom. Może to niegłupi trop. Gdzieś w okolicach Olsztyna - przecież wieźli go niezbyt długo - stoi sobie budynek wzniesiony przez rebe Eliszego. Z jego piwnic prowadzi wejście do jaskini, w której urządzono cmentarz sekty. Dom musi stać na wzgórzu, jaskinie znajdują się bowiem zawsze nad poziomem wód gruntowych... Budynek z XVIII stulecia położony na pagórku. Jeśli go wypuszczą, zdoła go chyba odnaleźć...

Problem drugi. Jaskinia musi mieć system wentylacyjny, najprawdo­podobniej przez szczeliny w skale. Musi też posiadać dziurę w pobliżu dna, którą odpływała woda żłobiąca skałę... Otwór zapewne jest zamulo­ny, ale nie da się wykluczyć, że jego średnica umożliwi przeciśnięcie się.

A zatem trzeba go poszukać... Zapalił latarkę i oświetlił dziurę, na dnie której spoczywały szkielety. Leżała w niej saperka ze złamanym trzon­kiem. Muzealnik ruszył wzdłuż ścian uważnie badając ich powierzchnię. Którędy mogła przepływać podziemna struga? W którą stronę kierowała się woda?


ROZDZIAŁ CZTERNASTY


SZTUKA DEDUKCJI * PAN TOMASZ OCZYSZCZA TUNEL * ROZMOWA ZE STARYM KAMIENIARZEM * ZOSTAJĘ SAM


Pokój w hotelu. Dwa fotele, telewizor, dwa łóżka, stolik z płyty, krze­sło. Zielone zasłonki. Łazienka. Leżałem na łóżku, na szafce stał półlitro­wy kubek z zieloną herbatą. Myślałem. Żydzi to mądry naród. Cadyk z kilkunastu zdań wydedukował dużo więcej, niż ja byłem w stanie.

Jak dotrzeć do pana Tomasza? Tylko poprzez naszych przeciwników. Co o nich wiemy? Byli potomkami sekciarzy. Wywodzili się od członków „mafii" Jakuba Franka. Adelajda Macoch także do nich należała. Miesz­kała w paskudnej klitce, ale jednocześnie była właścicielką domu, z któ­rego wykurzyliśmy z Januszem jej krewniaków. A może nie była to jedy­na nieruchomość należąca do niej?

Ciekawy kierunek poszukiwań, ale jednocześnie błędny. Cadyk Aaron Sznic nie wiedział o tym, że wykurzyłem wroga z domu Macocha... A zatem jego sugestie musiały dotyczyć czegoś innego. Czego, u licha? Co wiedziałem o przeciwniku? Kudłaty i Młody byli dla mnie kompletną zagadką. Trzymali się z tyłu, na pierwszy front wysuwając swojego kafarowatego braciszka. A zatem skupmy się na nim. Mieszka gdzieś w Olsz­tynie pod Częstochową, ale przebywa częściej w mieście. Policja w mia­steczku go nie kojarzy, natomiast tu, w Częstochowie słyszeli o nim w knajpie i na bazarze. Sumo mieszka gdzie indziej niż bracia. Zaraz, ktoś wspominał o jego dziewczynie? Kudłaty i Młody zdaje się niechętnie do­puszczali go do swoich interesów. Jakie to mogły być interesy? Nic na tyle nielegalnego, by odnotowała je policja...

Jeśli Sumo mieszkał u swojej dziewczyny gdzieś przy Warszawskiej, to zza firanki mógł obserwować moje przybycie, gdy pierwszy raz posze­dłem do Macochowej. Ciekawy trop. Trzeba będzie sprawdzić. Ale cadyk nie wiedział o tym, a zatem jeszcze nie to. Coś powoli przebijało mi się do świadomości. Jak ci trzej włamali się do muzeum? Wycięli w murze wielką dziurę za pomocą piły wodnej, fachowego, precyzyjnego urządzenia... Sprawdzić, kto to kupił? Firma importująca, o ile udają się odszukać, nie poda informacji o klientach bez nakazu prokuratora. Ale...

Jak rozwiązuje zagadki Pan Samochodzik? Jeśli nie potrafi zaatako­wać problemu wprost, szuka innej drogi...

Piła wodna to precyzyjne urządzenie do cięcia kamienia. Kto może nim dysponować? Człowiek, który pracuje w zawodzie wymagającym obróbki tego surowca! Sumo sprzedawał na bazarze. A zatem to jego bra­cia są kamieniarzami albo właścicielami zakładu kamieniarskiego. Nie - natychmiast dostrzegłem lukę. Gdyby byli właścicielami dużej firmy, zatrudniliby go na stałe. Pociągnąłem jeszcze kilka łyków herbaty. To pew­nie małe przedsiębiorstwo rodzinne. Roboty starcza tam dla dwóch ludzi, a Sumo jest im potrzebny od czasu do czasu, na przykład do transportu płyt czy innych ciężkich robót.

A zatem trzeba wytypować wszystkie zakłady kamieniarskie w okoli­cy. W jednym z nich trafię na tych dwóch, a może i wszystkich trzech. Pan Tomasz będzie uwięziony tam w szopie albo piwnicy, bo stracili melinę w Częstochowie i po prostu muszą trzymać go gdzieś u siebie. Są z Olsz­tyna, mało prawdopodobne, by mieli w okolicy daczę... Podejść do zagadnienia trzeba ostrożnie. A zatem po pierwsze - sprawdzić, gdzie siedzą, po drugie - poznać ich nazwiska: zakład musi być zarejestrowany jako firma w urzędzie skarbowym. Po trzecie - spisać wszystkie nieruchomo­ści do nich należące. Po czwarte - ustalić numer rejestracyjny ich furgo­netki. Po piąte - dorwać drani i zrobić im rewizję we wszystkich możliwych zakamarkach, a jeśli to nie pomoże, zmusić do współpracy za po­mocą rozmaitych zakazanych metod. Aha. Cadyk mówił, żebym takich nie stosował... Wystarczy, że się postraszy. Sypną.

Zapisałem wszystko na wszelki wypadek na kartce i zapadłem w głębo­ki sen. Za piętnaście szósta obudził mnie dzwonek budzika. Pora działać!

Umyłem się, ubrałem i poszedłem do sąsiadów zza ściany. Cadyk i jego dwaj towarzysze siedzieli właśnie przy śniadaniu. Zaprosili mnie do stołu. Dopiero, gdy zjadłem solidny kawał chleba z koszerną wędliną, Aaron Sznic popatrzył na mnie uważnie.

- I jak tam nocne przemyślenia? - zagadnął uprzejmie.

- Już wiem. Mają piłę wodną, a to znaczy, że prowadzą zakład kamie­niarski - odparłem. - Tak można ich znaleźć...

Kiwnął głowa, wyjął z kieszeni złożoną na pół karteczkę i położył przede mną. Piękne, staranne, kaligraficzne pismo. Jeden wyraz: „kamieniarze".

Spojrzałem na niego z podziwem.

- Byłby z pana dobry detektyw - powiedziałem z szacunkiem.

Siedzący obok mnie wysoki Żyd uśmiechnął się lekko.

- Zadania naszego cadyka są ważniejsze niż rozwiązywanie zagadek kryminalnych - rzekł ze śpiewnym akcentem. - Udziela jednak pomocy wszystkim wokoło, bo jego celem jest czynienie dobra.

- Teraz nadeszła pora działania - oznajmił cadyk. - Poszukiwania zakończ przed godziną dwudziestą. To bardzo ważne.

- Już ja im pokażę - mruknąłem z uciechą. - Teraz się nie wywiną...

***


Pan Samochodzik długo wodził dłonią po skale badając w ciemności delikatne wyżłobienia. Wreszcie uznał, że znalazł właściwe miejsce. Za­palił latarkę i spojrzał z niepokojem na żaróweczkę. Na jak długo wystar­czy baterii? Może dwie, trzy godziny... Zaczął kopać pod ścianą. Cisza i ciemność pozwoliły mu solidnie wypocząć. Glina, poprzerastana niekie­dy cienkimi taflami wapiennej skały, poddawała się szybko. Niebawem dotarł do stosu wapiennych brył. Obejrzał je uważnie. Znajdowały się około sześćdziesięciu centymetrów poniżej poziomu namuliska. Zaczął wyrywać je z miejsca, w którym leżały. Znajomość geologii opłaciła się. Teraz było widać wyraźnie, że pod skałę wchodzi wąski i niski chodnik zawalony kamieniami. Woda częściowo posklejała oderwane prawdopo­dobnie od sufitu kamienne bloki. Odszukał drugą część styliska od łopatki i używał jako lewarka. Spojrzał na zegarek. Pierwsza w nocy. Zgasił latar­kę. Było ciemno, ale mógł wymacać kolejne przeszkody. Otwór powięk­szał się i coraz wyraźniej przechodził w szyb ciągnący się gdzieś w głąb.

Pan Samochodzik uśmiechnął się do swoich myśli. Czyszczenie kana­łu szło mu jednak coraz wolniej. Wreszcie o piątej rano, ledwie żywy ze zmęczenia stwierdził, że musi spasować. Żal było jednak wykonanej pracy. Ułożył z kamieni murek, zabezpieczając prawie dwumetrowej dłu­gości podkop, pozostałe ułożył na nich w miarę luźno, aż do poziomu podłogi. Z wierzchu pokrył gliną i starannie zamaskował ślady kopania. Resztę urobku częściowo wsypał do dziur wydrążonych przez cmentarne hieny, częściowo dorzucił na hałdę. Zamaskowawszy ślady kopania, oczy­ścił jak tylko zdołał powalane gliną spodnie i ległszy na karimacie spoj­rzał w kierunku niewidocznego sufitu. Zapaliłby chętnie papierosa, ale przecież rzucił palenie. Westchnął. A może popełnił błąd? Może należało spiętrzyć pośrodku piramidę ziemi? Klapa w suficie była na wysokości około trzech metrów nad spągiem groty. Trzeba by usypać stos wysoki na dwa metry. Ciekawe tylko, czy klapa była czymś zabezpieczona?

Przymknął oczy wywołując wspomnienie. Szmer, po czym Sumo odsuwa drewnianą płytę. A zatem jaskinia jest przykryta blatem starego stołu albo czymś podobnym. Ale gdyby naparł barkiem i plecami, to po­winien odwalić to na bok. Tylko co dalej? Znalazłby się w piwnicy domu wroga... Czy mogli zabezpieczyć klapę jakimś alarmem? On z pewnością by tak zrobił...

Zapadł w sen nawet nie wiedząc kiedy.

***

O siódmej rano wykonałem dwa telefony. Niebawem na moje wezwa­nie zameldowali się w hotelu Janusz i Mariusz. Na szczęście tego dnia policjant miał służbę po południu i mógł poświęcić mi ranek. Ubrał się po cywilnemu, ale legitymację policyjną i broń na wszelki wypadek zabrał ze sobą. Zreferowałem moje pomysły. Wysłuchali w skupieniu.

- W zasadzie czemu nie? - stwierdził Janusz. - Trzeba się zastanowić, czy są z Częstochowy. Najpierw sprawdzimy wszystkie nasze warsztaty.

- Ile ich będzie? - zafrasowałem się.

- Z pięć, może sześć... - policjant wyjął z torby laptopa z jakąś pod­ręczną bazą danych i po chwili wypisał na kartce trzy adresy.

Zapakowaliśmy się do Rosynanta i pojechaliśmy. Zakłady kamieniar­skie pracę zaczynały o ósmej rano. W pierwszych dwu Janusz pytał o możliwość przecięcia kamiennego elementu za pomocą piły wodnej. Kamieniarze tylko bezradnie rozkładali ręce, ale oferowali cięcie trady­cyjnymi metodami - przy użyciu tarcz diamentowych lub karborundowych. W trzecim, leżącym nieco na uboczu, opodal Cmentarza Kule po­witał nas starszy mężczyzna. Znaleźliśmy go w warsztacie, gdzie właśnie przygotowywał do cięcia blok pięknego Chęcińskiego granitu. Kilku po­mocników kręciło się w głębi pomieszczenia. Na pytanie o piłę wodną skrzywił się, jakby zjadł cytrynę. Potem spojrzał na nas bardzo uważnie.

- Panowie nie szukają fachowca do cięcia kamienia, tylko tych dwóch zasrańców - powiedział spokojnie.

Spojrzeliśmy po sobie zdumieni.

- Co się gapicie? Policjanta po cywilnemu zawsze poznam - spojrzał na Mariusza.-Mam to jeszcze z czasów podziemnej Solidarności. O wła­maniu do muzeum też słyszałem - przeszył wzrokiem Janusza.

- Dwaj zasrańcy? - podchwyciłem.

- Właśnie - westchnął. - Ja jestem uczciwym rzemieślnikiem. Płacę podatki i muszę pracować na tym przedpotopowym sprzęcie - klepnął taśmową piłę diamentową.

Odrobinę mnie zaskoczył. Ze wszystkich odwiedzonych firm miał najnowocześniejsze urządzenia, a uważał je za przestarzałe.

- Możemy poprosić o szczegóły? - zainteresował się policjant.

- Szczegóły to ja wyłożyłem chyba w pięciu donosach do prokuratu­ry, a nikt jakoś nie zainteresował się tematem, aż wypiłowali dziurę w ścianie muzeum - zrzędził stary. - A wiecie jak to jest. Nowotwory trzeba wycinać, póki są małe. Żebyście przyskrzynili gagatków wtedy, kiedy było trzeba, to byście nie mieli teraz kłopotu...

- Zajmę się nimi - obiecał Mariusz.

- No więc dobra. Pojawili się, dranie, jakieś cztery lata temu. Sądzę, że wrócili gdzieś z Zachodu, bo kamień umieją obrabiać i stosują nowo­czesne techniki, o których ja tylko czytałem. W tej części kraju nikt tego nie robi, u nikogo by się nie nauczyli... Chyba że w Warszawie - zamyślił się. - Tam może ze trzech się na tym zna... Zaczęli nas, starych fachowców, wykańczać. Ja mam renomę, pracowałem na nią całe życie. Daję dobry towar...

Pomocnicy skończyli prace przygotowawcze i dał im znak, żeby za­częli ciąć, a nas wyprowadził przed warsztat, bo upiorny wizg piły zagłu­szałby rozmowę. Zatrzasnął wyciszone drzwi.

- Wiecie, skąd się bierze kamień? - spojrzał na nas uważnie.

- Chyba odkuwa się go w kamieniołomach - odparłem.

- Owszem, ale nie robi się tego samemu, tylko kupuje od właściciela kamieniołomu. To cała sztuka. Dostaje się blok, powiedzmy kilka metrów sześciennych. Waży nawet kilkanaście ton. Trzeba go oszacować, czy nie ma wewnętrznych spękań i tak dalej. To wiedza, którą zdobywa się lata­mi. Oczywiście sporo idzie na odpad, piła tnie bruzdę szeroką nawet na dwa centymetry, potem trzeba jeszcze to polerować, przycinać - wskazał stos odłamków za warsztatem, wysoki jak piramida. - Każda tona kosztu­je i to słono. Jeśli kupi się hurtem powiedzmy pięćdziesiąt ton, oczywi­ście są zniżki. Ci młodzi wymyślili sobie sposób, jak zaoszczędzić na materiale. Na północy jest sporo głazów narzutowych. Przeważnie zabytki przyrody. Wszystkie ich nagrobki są robione ze skandynawskich grani­tów, które przywędrowały tu z lodowcem.

- A nie mogli kupić tamtego kamienia w jakiejś firmie importowej? - zapytał Janusz.

- Gdzie tam. To nie jest tanie, to znaczy tam na miejscu tanie jak barszcz, ale transport podnosi koszta. Jak policzyłem, oferowali płyty po cenach, które nie pokryłyby kosztów transportu. Chyba że dostarczeniem materiału do Polski zajął się lodowiec...

- Rozumiem - kiwnąłem głową.

- No więc weszli na rynek przebojem. Na wstępie dali cenę o połowę niższą niż my. Jak się pewnie domyślacie, bardzo nam się to nie spodoba­ło. Chleb nam odbierali... Pisaliśmy donosy - nie pomogło. Raz się na nich zasadziliśmy, żeby im gęby obić. No co? - warknął, widząc zgorszoną minę policjanta. - Prawo nie chce pomóc obywatelom, to się bierze sprawy w swoje ręce... Niestety, nic z tego nie wyszło. Zaczaiłem się na nich z pracownikami, ale nas obili. Mają ze sobą takiego kolesia od robót fizycznych. Dwa metry wzrostu, a silny bydlak jak wół. Jednym ciosem mi szczękę przetrącił. Coś tam udało się uzyskać. Bardziej się kryją i tro­chę odetchnęliśmy. Ale nadal nie jest dobrze. Kupa klientów podaje sobie nawzajem numery telefonów tych oszustów. Dranie robią płyty na wy­miar i liternictwo też. Potem taki sobie wynajmuje firmę budowlaną, każe wymurować grobowiec i zainstalować...

- Rozumiem - przerwałem fachowe wynurzenia. - A gdzie można by ich znaleźć?

- Tego niestety nie wiem - westchnął ciężko - choć próbowałem by­dlaków wyśledzić... Wiem tyle, że mają stara z dźwigiem albo dostęp do takiego pojazdu. To musi być potężna ciężarówka z tych największych... Mają też na pewno coś mniejszego do transportu gotowego towaru. Jeden mój przyjaciel słyszał, że to biała furgonetka, chyba volkswagen... Po­dobno mieszkają gdzieś na południu.

- Jakiej wielkości muszą mieć warsztat? - zapytałem - I czy taką piłę słychać jak pracuje?

- Tak. To daje taki charakterystyczny pisk, ale jak podkręcą ciśnienie na maksa, to tylko buczy. Prawie nie słychać.

- Słusznie - kiwnął głową Mariusz. - Gdyby to było głośne, to byłoby słychać, jak cięli mur muzeum.

- A jak już bydlaków dorwiecie - wycedził stary kamieniarz - wlep­cie im ode mnie kilka kopów w zad, oczywiście w obronie własnej - uśmiechnął się ponuro, a w jego oczach zalśniły ogniki.

Zacisnął spracowane dłonie w pięści. Nie był potężnie zbudowany, ale czułem w nim straszliwą siłę. Drzwi warsztatu otworzyły się i z wnę­trza wynurzył się jeden z robotników. Cały pokryty był granitowym py­łem, na twarzy miał maskę i okulary ochronne. Zajrzałem ciekawie do środka. Wgryźli się w blok na mniej więcej jedną czwartą.

- Czas... - powiedział właściciel pokazując na zegarek. - To granit, musimy robić przerwy, bo brzeszczot tnąc bardzo się rozgrzewa, a chło­dzić wodą się nie bardzo daje, ponieważ kamień może popękać... To węgliki spiekane, wytrzymują bardzo dużo, ale w wysokiej temperaturze szyb­ko się niszczą... Gdybym zdołał odłożyć na piłę wodną, mógłbym przy­spieszyć pracę czterokrotnie.

- Może się uda - próbowałem go pocieszać. - Zamówień jest pewnie sporo...

- Może by się i udało - westchnął - ale podatki żrą zyski.

Pożegnaliśmy się serdecznie i powędrowaliśmy do samochodu.

- W sumie ciągle niewiele wiemy - stwierdził muzealnik.

- Wręcz przeciwnie - odparłem. - Szukamy „lewego" zakładu kamie­niarskiego. Na podwórku będzie stał star z dźwigiem i leżała niezła kolek­cja głazów narzutowych...

- A może spróbować wciągnąć ich w pułapkę? - zaproponował poli­cjant. - Zrobimy malutką prowokację...

- Jest to pewien pomysł - zadumałem się. - Ale na prowokację po­trzeba chyba zgody prokuratora... A ja na razie tylko złożyłem doniesie­nie o porwaniu.

- Faktycznie, będziemy czekać na decyzję ze trzy dni - zafrasował się nasz towarzysz.

- A może - zasugerował Janusz - zrobimy to nieoficjalnie. Nielegal­nie.

- Jak by to powiedzieć... - westchnął policjant - od nas, stróżów prawa, wymaga się wzorowej postawy moralnej. Złożyłem też przysięgę. Natomiast jeśli zdobędziemy ich numer telefonu, to mogę sprawdzić przez moje kontakty, kim są. Wtedy zdobycie nakazu rewizji powinno być for­malnością...

- Numer telefonu - mruknąłem. - Racja, muszą jakoś kontaktować się z klientami!

Odszukanie kogoś oferującego nie bardzo legalną usługę nie powinno być trudne. Niestety, jak się okazało, trzej spryciarze nielegalnie produku­jący nagrobki zakamuflowali się bardzo starannie. Przy bramach wszyst­kich częstochowskich cmentarzy natrafiliśmy na tabliczki z numerami telefonów, ale, ku naszemu utrapieniu, wszystkie zawiesiły legalnie dzia­łające zakłady. Bezcenny czas upływał, a my ciągle nie mogliśmy trafić na żaden sensowny trop. O dziesiątej musiał pożegnać nas Mariusz. Za­czynała mu się służba i zadzwonili, że jest niezbędnie potrzebny do nalotu na narkomańską melinę... O jedenastej Janusz musiał iść do muzeum, jak na złość dyrektor nie chciał mu dać tego dnia wolnego. Ktoś zachorował, więc było zbyt mało pracowników... W ten sposób zostałem sam.


ROZDZIAŁ PIĘTNASTY


DRĄŻENIE PODKOPU * CZY SKARB ISTNIAŁ NAPRAWDĘ * LUDZKA CZASZKA * BEZSKUTECZNIE SZUKAM KAMIE­NIARZY


Pan Samochodzik drgnął słysząc głosy koło klapy. Drewniana po­wierzchnia przesunęła się. Do środka zajrzał Młody.

- No i jak? - zagadnął. - Dojrzał pan do rozmowy na temat wspólne­go poszukania skarbów?

- Wydaje wam się, że kim niby jesteście? - skrzywił się pan Tomasz. - Byłem już w rękach mafii, komunistycznej partyzantki, a nawet ludo­żerców. I pochlebiam sobie, że nie zdołali zmusić mnie do współpracy.

Z tymi ludożercami trochę przesadził, oni akurat do niczego go nie zmuszali, ale na Młodym zrobiło to pewne wrażenie.

- Dobra - powiedział. - Jak pan chce. Zrzucam coś do żarcia. Gdyby doszedł pan do wniosku, że jednak chce pan porozmawiać, to tutaj jest sygnalizator. - Spuścił długi kabel z przełącznikiem na końcu. - Wystar­czy wcisnąć, a u nas w warsztacie zapali się światełko.

- Rozumiem - kiwnął głową więzień.

Młody odszedł. Po mniej więcej dwudziestu minutach Pan Samocho­dzik przystąpił do ponownego oczyszczania kanału. Pracował po ciemku, trzeba było oszczędzać światło...

Zastanawiał się nad zagadką Jakuba Franka. Uwięziony w klasztorze sekciarz miał kontakt ze światem. Jego pomagier, Elisze, zgromadził duże sumy pieniężne, obrócił nimi kilka razy, pomnażając je znacznie.

W kraju ogarniętym anarchią można było robić wielkie i nielegalne interesy. Siatka Eliszego obejmowała bandy zawodowych złodziei, sieć karczm służących do dystrybucji kradzionego towaru, zapewne posiadali też wątpliwej reputacji sklepiki... Z drugiej strony niewykluczone, że machina działała niejako samoczynnie. W takim wypadku Elisze gromadziłby pieniądze w ilościach znacznie przewyższających wydatki. Nało­żyć haracz na karczmę czy gromadę bandziorów rabujących na drogach. Jaki to wydatek? Karczmę trzeba kupić, ale wydatek w ciągu roku zaku­muluje się... Bandytom wystarczy kupić krócice, złodziejom łomy i wor­ki. Groszowe sprawy.

A zatem skarb w jaskiniach mógł istnieć naprawdę. Jak wyglądał? Ówczesne pieniądze były dość lichej jakości. Król oszukiwał jak mógł na wadze i zawartości kruszcu w monetach. W dodatku, choć w tym czasie nie było w zasadzie z tym problemu i polską monetą można było płacić nawet w Ameryce, to jednak przelicznik był bardzo niekorzystny. Jeśli Frank planował pozostanie w kraju, potrzebował polskiej waluty. Jeśli chciał przenieść się gdzie indziej, lepsza byłaby zagraniczna. W tym cza­sie uniwersalnym pieniądzem, podobnym do dzisiejszego dolara, były ho­lenderskie dukaty, które i do transakcji w Polsce mogły się przydać. A więc gdzieś w jaskini spoczywa beczka złotych krążków z wyobrażeniem człowieka trzymającego pęk strzał...

Frank spędził w klasztornej celi kilkanaście lat. Uwolnili go Rosjanie, chyba na złość pilnującym go zakonnikom. Wyroku z niego nie zdjęto. Musiał uciekać i to szybko. Elisze już nie żył, zamordowany przez kogoś... Dlaczego Frank pozostawił na ścianie celi wskazówkę, gdzie szukać skar­bu!? Po co i, co najważniejsze, dla kogo? Jeśli uciekał szybko, to według teorii Pawła Dańca mógł zostawić skarby w jaskiniach. Ale potem, gdy bezpiecznie mieszkał w Wiedniu, a następnie w zamku Offenbach, powi­nien przysłać do Polski kogoś zaufanego i je wydobyć.

- Nie ma żadnych przeklętych skarbów - parsknął wyciągając kolej­ny kamień. Głaz okazał się nieoczekiwanie lekki.

Zaskoczony muzealnik zapalił latarkę i obejrzał go. To nie był ka­mień, lecz... ludzka czaszka!

Poświecił latarką. Nie mylił się. Ktoś usiłował dostać się do jaskini od zewnątrz. Prawdopodobnie przygniótł go walący się strop... Między gła­zami poniewierały się inne kości. Pozbierał je i z szacunkiem odłożył na bok, po czym ponownie zaczął odczyszczać przejście.

Znalezienie szkieletu, choć przygnębiające, napełniło jego serce otuchą. Skoro ktoś utknął pełznąc w stronę jaskini, oznaczało to, że kanał łączył się jakoś z powierzchnią... Ponownie przerwał wybieranie kamieni, żeby pozbierać kości pechowego speleologa... Koło miednicy szkieletu spo­czywał nieduży, żelazny czekanik. Rdza pokryła go tylko po wierzchu, żelazo pod spodem było ciągle twarde i mocne. Trzonek rozsypał się, ale pan Tomasz miał przecież złamaną rączkę od saperki. Ostrugał ją małym scyzorykiem znalezionym w kieszeni. Praca stała się łatwiejsza.

***

W zasadzie mój plan był prosty jak drut. W Częstochowie nasi trzej przeciwnicy działali niejako z doskoku. Konkurowali z uczciwymi zakładami kamieniarskimi tylko dzięki swojej mobilności i w zasadzie, mimo narzekań starego majstra, ich pozycja była słabiutka. Za to poza miastem to oni byli w lepszej sytuacji. Chłop, który potrzebuje nagrobka pójdzie tam, gdzie ma najbliżej. Na prowincji łatwiej ukryć nielegalną produk­cję...

Tylko czy nasi rolnicy będą kupować granitowe płyty? Dochody w tej branży nie są wysokie, ale w wielu wioskach istnieją nieduże firmy ro­dzinne, które wyciskają jakieś tam pieniądze... Kamieniarze z pewnością umieli sobie znaleźć klientów... A zatem tam trzeba szukać kontaktu. Po­jechałem do Olsztyna. Skoro w miasteczku był kościół, gdzieś w okolicy powinien być także cmentarz... Zapytawszy jednego z miejscowych o drogę, odszukałem bez większych kłopotów nekropolię. Wysiadłem z samochodu i wszedłem przez bramę.

Cmentarzyk był niewielki. Kilka starych, piaskowcowych pomników, pamiętających początek XX wieku stało poprzechylanych na różne stro­ny. Dziesiątki pagórków usypanych z ziemi, zarośniętych żółknącymi tra­wami. Poprzekrzywiane drewniane i metalowe krzyże.

Nowsze grobowce raziły swoją identycznością. Lastrykowe płyty, czar­ne tablice, tylko dwa lub trzy wzory liter... Gdzieniegdzie, jak rodzynek w cieście, nagrobek z kamienia. Granit. Piękny, wieczny materiał. Wyryte w nim litery będą czytelne nawet za tysiąc lat. Szare i czerwone powierzch­nie wypolerowane starannie, ukazywały skomplikowaną, krystaliczną budowę wnętrza skały.

Skąd pochodził ten surowiec? Wyłamano go w polskich kamienioło­mach, sprowadzono z zagranicy czy może powstał z pociętych piłą wodną głazów narzutowych? Jak to sprawdzić? Po krawędziach? Niestety, oszli­fowano je równie starannie. Liczyłem na to, że przy bramie znajdę ta­bliczkę z reklamą zakładu kamieniarskiego, ale nic z tego. W malej miej­scowości każdy wie, gdzie znajduje się warsztat. Każdy wie, czym zajmu­je się jego sąsiad.

Zawróciłem do miasteczka i podjechałem kawałek pod górę zamkową. Wspinałem się... Baszta. Wdrapałem się na szczyt i leżąc na nierównych kamieniach zacząłem lustrować okolicę przez lornetkę. W zasięgu wzro­ku było kilka wiosek, przepatrywałem obejścia w poszukiwaniu cięża­rówki star lub stosu kamieni mogących świadczyć o istnieniu gdzieś w pobliżu zakładu... Bezskutecznie...

Złaziłem na dół po stromych stopniach zły na siebie i cały świat. Wsia­dłem do samochodu. Rozłożyłem mapę okolicy. Odnaleźć wszystkie cmentarze, sprawdzić, czy gdzieś nasi trzej wrogowie nie budują akurat nagrobka...

Oparłem czoło o kierownicę. Co za idiotyczne pomysły? Przecież trzeba zapytać kogoś z miejscowych! Po prostu. Podjechałem na rynek, wysia­dłem i rozejrzałem się. Kiosk. Świetnie. Podszedłem i zagadnąłem grzecz­nie, gdzie w okolicy można znaleźć kamieniarza.

Kobieta za ladą pomyślała chwilę.

- Naprzeciw kościoła, na latarni tabliczka wisi - powiedziała wresz­cie. - Tam jest chyba numer telefonu. Ale tak dokładnie gdzie to jest, to nie wiem...

Podziękowałem i zastosowałem się do jej rady. Istotnie, na latarni wisiała niewielka wywieszka. Zafoliowany kawałek dykty: „Nagrobki granitowe. Najtaniej". Poniżej był numer telefonu komórkowego. Zadzwo­niłem. Głos, chyba Kudłatego, nagrany na sekretarkę poinformował mnie, żebym zostawił swój numer, a oddzwonią w ciągu dwunastu godzin.

Nie nagrałem się. Zadzwoniłem zamiast tego do Mariusza i poprosi­łem, żeby sprawdził na kogo zarejestrowany jest ten telefon. Miało to trochę potrwać, więc przeszedłem się po miasteczku. Nigdzie nie wypa­trzyłem nikogo z naszych przeciwników, dlatego coraz bardziej niepoko­iłem się o los Pana Samochodzika. Pocieszała mnie tylko myśl, że wróg zapewne chce wykorzystać jego wiedzę, więc na razie nic mu nie grozi.

Pogoda, ładna rankiem, zaczęła się psuć. Niebo zaciągnęło się chmu­rami i zaczął kropić drobny kapuśniaczek. Nie miałem ochoty siedzieć bezczynnie w samochodzie, więc pojechałem starą drogą wokoło zamku. Potem zakręciłem na wschód i po kilku minutach znalazłem się na wzgó­rzu oznaczonym na mapie jako Kielniki. Obok drogi w wapienną górkę wcinał się stary kamieniołom wapienia. Akurat na kilka minut przestało padać. Wysiadłem z wozu i po stromym zboczu zszedłem na dół. Gdzieś tu powinna być jaskinia... Znalazłem ją po kilkunastu minutach. Stos skal­nych odłamków zasłaniał wejście, dlatego nie mogłem jej wcześniej wy­patrzyć...

Wszedłem w mroczną czeluść i zapaliłem latarkę. Korytarz wejścio­wy był bardzo wąski, choć wysoki. Szczelina była nachylona w bok pod kątem około sześćdziesięciu stopni. Przecisnąłem się jakoś, zawierając bliższą znajomość z wapiennymi ścianami. Znalazłem się w niewielkim pomieszczeniu, ciasnym, ale bardzo wysokim. Dalej szczelina wznosiła się pod dość ostrym kątem. Po lewej stronie ział otwór prowadzący w bok i w dół zarazem. Zlazłem po stromych, naturalnych schodkach i znalazłem się w kolejnej salce. Dno było płaskie, pokrywało je namulisko. Oświetliłem ściany. Wapienne nacieki, o obecności człowieka świadczyły tylko okopcenia.

Czy tutaj Elisze mógł ukryć skarby Franka? Było to mało prawdopo­dobne. Grotę odkryto przypadkowo w latach pięćdziesiątych podczas wydobywania kamienia; wcześniej nie miała żadnego połączenia ze świa­tem zewnętrznym.

Z drugiej strony, gdyby Elisze chciał mieć pewność, że nikt nie dobie­rze się do jego łupów, zrobiłby właśnie tak. Jaskinia połączona wąskim i zamaskowanym szybem z powierzchnią. Niewidoczna, nie do znalezie­nia...

Wyszedłem z groty. Zadzwonił telefon. Mariusz.

- Niestety, nie mam dobrych wieści - powiedział. - Ten numer, który miałem sprawdzić, to taki telefon na kartę... Ktoś go kupił, ale nie wypeł­nił formularza rejestracyjnego i szukaj teraz wiatru w polu...

***

Przy stopach szkieletu zachowały się dwie mosiężne klamerki. Pan Tomasz obejrzał je z zainteresowaniem w słabiutkim świetle zupełnie pożółkłej latarki.

- Wiek XVIII - mruknął. - Ktoś chyba chciał się dobrać do skarbów Franka nie wiedząc, że tu jest tylko cmentarz...

Usunął kości i dalej zapamiętale pracował. Odgruzowany kawałek miał jakieś trzy metry długości. Wysokość wahała się od czterdziestu do sześć­dziesięciu centymetrów. Sufit na szczęście był w miarę stabilny, nad nie­boszczykiem powstała niewielka kawerna. Muzealnik pełzł dalej. Powie­trze w korytarzyku, początkowo bardzo duszne, zaczęło się robić coraz świeższe. Wreszcie poczuł na twarzy słaby powiew. A zatem wyjście nie mogło być daleko. Zaświtał mu pomysł iście szatański. Cofnął się do ja­skini. Z kilku desek leżących pod karimatą zbudował prymitywne oszalo­wanie i spiętrzył hałdę ziemi oraz kamieni. Następnie wczołgał się do swojego podkopu i kopnął deskę podtrzymującą konstrukcję. Wszystko zapadło się z hurgotem, odcinając mu drogę. Nie mógł już teraz się cof­nąć, ale jednocześnie miał nadzieję, że zawał skutecznie utrudni wrogom zorientowanie się, którędy opuścił ich więzienie.

Tunel stawał się coraz szerszy i po pewnym czasie pan Tomasz mógł przemieszczać się do przodu, przesuwając tylko kamienie na boki. Wresz­cie dotarł do niedużej jaskini. W tym momencie latarka definitywnie od­mówiła posłuszeństwa. Drucik zrobił się czerwony i zgasł...


ROZDZIAŁ SZESNASTY


ZAUWAŻONA UCIECZKA * POŚCIG * NOCNA ULEWA * BIA­ŁA FURGONETKA * UDERZENIE PIORUNA * NOCNA AKCJA * ZNALEZISKO


Kudłaty odsunął klapę i zajrzał do środka jaskini, w której przetrzy­mywali pana Tomasza. Wewnątrz było ciemno, toteż zapalił latarkę i omiótł nią wszystkie kąty pomieszczenia. Następnie wyrzucił z siebie dłuższą tyradę, złożoną wyłącznie z przekleństw. Zatrzasnął klapę i pobiegł do warsztatu.

- Kurde, który z was go wypuścił! ? Wy... - tu znowu dał upust swojej złości, miotając przeciw braciszkom najgorsze wyzwiska.

- Kudłaty, daj spokój - powiedział Sumo wstając od stołu kamieniar­skiego. Wzrostem i masą przytłaczał brata. - To nie mogliśmy być my, bo my jesteśmy tutaj. I cały czas byliśmy z tobą. Od rana...

- No właśnie - włączył się Młody. - Albo ktoś go wypuścił, albo sam się wydostał...

- Kłódka na klapie była zamknięta... A jej tak łatwo nie da się otwo­rzyć. Gerda, atestowana, cztery miliardy kombinacji - wyrecytował tekst zapamiętany z ulotki reklamowej.

- I tylko ty masz klucze - dodał Sumo. - Może się zaczaił w jakimś kącie?

- Gdzie tam. Pusto.

- Ja to bym na jego miejscu przysypał się ziemią, a jak byś zobaczył, że go nie ma i zostawił otwartą klapę, to wtedy bym się wymknął - rozwa­żał głośno Młody.

- O tym nie pomyślałem... Ale spokojna marchewka, zatrzasnąłem...

- Chodźmy rzucić okiem - zaproponował Sumo. - Może coś wydedukujemy.

Kilka minut później otworzyli klapę w podłodze piwnicy. Jaskinia fak­tycznie była pusta. Sumo spuścił drabinę i zlazł po niej na dół. Zajrzał we wszystkie kąty.

- Nawet listu nie zostawił - zauważył Młody.

- Po cholerę miałby nam zostawiać list!? - zdumiał się Kudłaty.

- To był kulturalny facet. Sądziłem, że nie ulotni się bez pożegna­nia...

- Coś mi się tu nie zgadza - mruknął Sumo depcząc w kącie. - Ziemia się tu jakoś zapada, a i podłoga kształt zmieniła... Nie jest jednolita, tylko jakby przekopana. I zagłębienie jest... Skoczcie po łopaty.

Wrócili po kilkunastu minutach z narzędziami. Szybko dokopali się najpierw do zawalonej ścianki z desek, a potem do korytarzyka.

- Właz do skarbca Franka - mruknął Sumo. - Dorwiemy gagatka aku­rat wtedy, jak będzie pruł sejfy...

- Raczej worki - parsknął Kudłaty. - Trzeba odkopać tę dziurę i zba­dać. Może faktycznie gdzieś tam siedzi...

- A ja złapię furgonetkę i objadę okolicę. Jeśli się wydostał, pewnie pójdzie do częstochowskiej szosy.

- Dobra. Goń.

***

Pan Tomasz odwalił ostatni głaz i długo oddychał chłodnym, rześkim powietrzem. Zapadła już noc. Na zewnątrz szalała ulewa. Ale i jego ubra­nie po całodziennym kontakcie z gliną i mokrym kamieniem było już prze­moknięte na wylot. Wyczołgał się w błoto. Wstał niepewnie na nogi. Obej­rzał się w tył. Stał u podnóża niewielkiego skalnego osuwiska. Na górze chyba rósł las. Zacinający deszcz utrudniał widoczność. Muzealnik prze­ciągnął się, aż mu zaskrzypiały stawy. Dokąd teraz? Przy pasku od zegar­ka miał maleńki, zabawkowy kompasik. Na szczęście wskazówka była nafosforyzowana. Wiedział, w którą stronę iść. Na północny zachód. Nie mógł być daleko od Częstochowy. Może dwadzieścia kilometrów?

Miał jeszcze jeden problem. Jak rozpoznać to miejsce? Jak trafić tu ponownie, już z Dańcem i Januszem? Trzeba zbadać te groty. Gdzieś tu może być ukryty skarb... Gdyby nie padało, rozejrzałby się po okolicy... A tak, niestety.... A gdyby... Zdjął marynarkę i bez specjalnego żalu ode­rwał rękaw koszuli. Podarł go na cienkie, długie paski. Ruszył naprzód i na pierwszym mijanym krzaku zawiesił jeden. Szedł po straszliwych wertepach. Ciemności sprawiały, że nie mógł się zorientować, czy to nie­użytki, czy raczej zaorane pole. Tylko przy horyzoncie było nieco jaśniej. Łuna świateł Częstochowy? Bardzo prawdopodobne...

Dość nieoczekiwanie wyszedł na starą, polną drogę. Ucieszył się - zawsze lepiej iść po twardym. No i większa szansa napotkania ludzi... Pół godziny później przemókł na wylot. Pustka w żołądku, zmęczenie - ostatecznie w nocy spał najwyżej trzy godziny - wszystko to sprawiło, że poczuł się bardzo słaby. Zamiast radości, jaką daje udana ucieczka, jego umysł pogrążył się w apatii. Nieoczekiwanie przez szum deszczu przedarł się dźwięk silnika. Długie światła liznęły drogę.

Samochód! Ratunek! Cywilizacja! Muzealnik stanął na poboczu dro­gi i zamachał dłonią jak autostopowicz. Biała furgonetka zahamowała tuż obok niego. Z siedzenia kierowcy wygramolił się Sumo.

- Wszędzie pana szukałem - uśmiechnął się sarkastycznie. - Niepo­koiliśmy się, że gdzieś pan zabłądził i moknie na deszczu. Nierozsądnie tak łazić bez parasola...

Pan Tomasz odsunął się.

- Do wozu - warknął olbrzym. - Wysuszymy, podamy herbatę z ru­mem i zamkniemy w cieplutkiej i przytulnej piwniczce... To chyba uczci­wa propozycja?

Uciekinier tylko wzruszył ramionami. Znowu cofnął się o krok. Sumo rozłożył szeroko ręce, jakby chciał go złapać. I wtedy Pan Samochodzik nagłym zrywem zanurkował mu pod ramieniem i odbiwszy się od ziemi wskoczył za kierownicę.

- Dokąd!? - ryknął osiłek, ale więzień wcisnął gaz do dechy. Silnik zawył i auto wypruło do przodu. W ostatniej chwili olbrzym złapał za klamkę drzwi. Samochód pociągnął go po błocie. Licznik poka­zywał 40 kilometrów na godzinę. Nieoczekiwanie pojazd podskoczył na jakiejś dziurze i prześladowca odpadł. Pan Tomasz zwolnił i wychyliwszy się spojrzał do tyłu. Sumo podrywał się właśnie z błota. Muzealnik za­trzasnął drzwi i dodał gazu. Samochód pędził polną drogą.

- Ciekawe, dokąd dojadę? - zadumał się Pan Samochodzik. Spojrzał na kompas. Niedobrze, podążał gdzieś na zachód. Niebawem dotarł do skrzyżowania z żużlówką biegnącą na północ. Zakręcił. Marzy­ło mu się znalezienie szosy... I marzenie się spełniło. Żużlówką weszła w las i niebawem dojechał do asfaltówki. Wysiadł i zaczepił na przydrożnym drzewie kolejny pasek wyrwany z koszuli. Pół godziny później mijał granice Częstochowy. Zaparkował przed hotelem. Rosynant stał kawałek dalej. Zagrzmiało. Nad miastem sunęła burza. Pan Tomasz wszedł na pię­tro. Zapukał do drzwi pokoju.

Paweł otworzył mu zaskoczony.

- A niech mnie! - krzyknął na jego widok. – A tak się o pana martwi­łem...

- Rumu i herbaty - wyszczekał zębami muzealnik. Jego podwładny spojrzał na zegarek.

- Dobrze, że pan jest - powiedział. - Nasz zagadkowy sąsiad mówił, że mam pana odnaleźć do dwudziestej i ani sekundy później.

- No, to chyba się udało - mruknął Pan Samochodzik patrząc na zega­rek - u mnie dwudziesta...

W tym momencie okna rozświetlił upiorny błysk. Huk głośny niczym wystrzał z działa poraził uszy mężczyzn. Chwilę później z ulicy rozległ się wybuch.

Pan Tomasz chciał podbiec do okna, ale Paweł pchnął go na podłogę i sam padł obok.

- To najgłupszy odruch - wyjaśnił. - Coś wybuchnie, ludzie biegną zobaczyć.

Wstał i ostrożnie wyjrzał przez okno. Na ulicy zaczęło tworzyć się zbiegowisko.

- I co się stało? - pan Tomasz też podniósł się z podłogi i otrzepywał teraz spodnie, które i tak, powalane kredą, nie zdobyłyby nagrody na po­kazie strojów wizytowych.

- Chyba piorun uderzył w taką białą furgonetkę zaparkowaną przed naszym hotelem. A ta eksplozja to był bak z paliwem. Na szczęście Rosynant stoi dalej...

- Biała furgonetka? - zdziwił się pan Tomasz. - No, to mamy pro­blem...

- Dlaczego? - zaniepokoił się Daniec.

I wtedy pan Tomasz zaczął opowiadać swoje przygody.

***

Czwarta rano to najlepsza pora, by dokonać nalotu na bandycką meli­nę. O czwartej rano sen człowieka jest najgłębszy. Z drugiej strony, czwarta rano stała się dla dziesiątków organizacji i agend porą aresztowań, toteż niektórzy doświadczeni kryminaliści o tej szarej godzinie zachowują wzmo­żoną czujność.

Dlatego zajechaliśmy pod dom wroga o 4:15. Mariusz zabrał czterech policjantów. Ubieraliśmy się w furgonetce stojącej sto metrów od gospo­darstwa trzech braci. Zakładaliśmy kamizelki kuloodporne, sprawdzali­śmy oprzyrządowanie.

Skąd wiedzieliśmy, gdzie szukać drani? Po numerach rejestracyjnych spalonej przez piorun półciężarówki.

- Pora - oznajmił policjant, patrząc na zegarek.

Założyliśmy gogle noktowizyjne, może nie najnowszego typu, ale cał­kiem niezłe.

- Naprzód!

Deszcz przestał padać, burza przewaliła się gdzieś dalej na południe, w stronę Krakowa. Gospodarstwo otoczone płotem. Nie mieli na szczę­ście psa. Siatka z pordzewiałego drutu, stosy częściowo obrobionego ka­mienia. Dom pokraczny i porażająco brzydki, zbudowany częściowo z kamienia, częściowo z bardzo starej cegły. Fundamenty miał z białej, wapiennej skały. Ile lat mógł sobie liczyć? Ile czasu minęło, od kiedy sek­ta Franka kupiła sobie to wzgórze i osadziła na nim strażników podziem­nego cmentarza? Budynek z pewnością nie miał trzystu lat, ale może wznie­siono go na miejscu wcześniejszego?

Jedna ściana była ślepa, tędy nie uciekną. Sprawdziliśmy warsztat. Piękne granitowe płyty spoczywały w karnym rządku...

- Mają chłopaki fach w ręku, mają narzędzia, których inni mogliby tylko pozazdrościć... - mruknąłem. - Dlaczego nie chcą działać uczciwie w branży kamieniarskiej? Przecież i tak doszliby do fortuny...

- Ludzie lubią iść na skróty - powiedział półgłosem Mariusz.

Dwaj policjanci obstawili dom z drugiej strony. Trzeci zabezpieczył okno kuchni. Mało nas było. Ale cóż robić? Do ataku! Delikatnie nacisną­łem klamkę. Drzwi były zamknięte. Atestowany zamek pod klamką...

- Sumo biorę na siebie - zastrzegłem.

Mariusz kiwnął głową, podklejając koło zamku ładunek kumulacyjny z semtexu.

Cofnęliśmy się za węgieł i mój towarzysz pstryknął przełącznikiem detonatora. Eksplozja wstrząsnęła okolicą. Policjant cztery razy pod rząd wystrzelił z lekkiego granatnika, ekspediując w głąb budynku petardy antyterrorystyczne. Wizg głośniejszy niż ryk startującego samolotu, ośle­piający rozbłysk, a my już byliśmy w środku. Wywaliłem kopem pierwsze drzwi, on jednocześnie rozwalał drugie. Kuchnia, pusta. Odpalił kolejną racę. Przeskoczyłem nad przewróconym krzesłem, ale on już skuł Kudła­temu dłonie na plecach. Z głębi domu rozległ się brzęk pękających szyb. Młody skoczył oknem, nie tracąc czasu na jego otwieranie.

- Zdjęty - poinformował mnie głos w słuchawce.

- Gdzie Sumo? - zapytałem rozglądając się wokoło.

- Obecny - usłyszałem, a potem osiłek zeskoczył nam na głowy z klapy prowadzącej na strych. Wziął potężny zamach. Uchyliłem się w ostatniej chwili. Kułak rąbnął w ścianę z potworną siłą. Tynk popękał promieniście, a dwa pustaki wgniotły się do sąsiedniego pokoju. Odbił się lekko od ziemi. Uskoczyłem ponownie. Zasypał mnie gradem błyskawicznie wymierzanych ciosów. Odbiłem tylko jeden. Poczułem, jakby złamał mi rękę. Cofałem się, usiłując parować uderzenia.

Mariusz wyskoczył z jakiegoś zakamarka i zdzielił napastnika od tyłu stołkiem. Osiłek poczuł uderzenie. Przykląkł na sekundę na jedno kolano, ale zaraz poderwał się na równe nogi i wyrwał mebel z rąk policjanta. Wyrwałem z kabury pistolet gazowy i ostrzelałem olbrzyma. Stołek chy­bił celu, bo gliniarz zdołał uskoczyć. Ponownie ucierpiała ściana. Gaz szczypał w oczy, dusił, uniemożliwiał zaczerpnięcie tchu. Walkę trzeba było rozstrzygnąć natychmiast. Skoczyłem wrogowi na plecy i założyłem mu nelsona. Ryknął prostując się i o mało nie połamał mi przedramion. Zakręcił się w kółko, ale nie zdołał mnie strząsnąć. Mariusz doskoczył i zasypał go od przodu gradem uderzeń.

Sumo miotnął mną o ścianę. Poczułem, jak mur ustępuje pod plecami i wpadamy razem do jakiegoś pokoju. Puściłem go w ostatniej chwili, ratując ręce przed połamaniem. Mimo to znalazłem się pod spodem, gdy upadł plecami na podłogę. Żebra zatrzeszczały mi, ale wytrzymały, choć poczułem wyraźnie wszystkie stare, zaleczone złamania...

Sumo poderwał się momentalnie i porwawszy jeden z wyłamanych pustaków, cisnął w głąb korytarza. Policjant odpalił w niego kolejną anty­terrorystyczną petardę. Poprzednio byłem z tyłu i zaciskałem uszy. Teraz przekonałem się, jaki efekt daje taka zabawka w ciasnym pomieszczeniu. Ogłuchłem i oślepłem. Wizg całkowicie mnie zdezorientował, odebrał wszelką zdolność myślenia. Sumo też sflaczał, skulił się w kącie, zaciska­jąc uszy dłońmi. A potem jednak runął do przodu, wywalając barkiem kolejny kawał ściany. Sadząc po odgłosach, przebiegł po leżącym poli­cjancie. Trzasnęły drzwi. Zaraz też rozległy się dźwięki kilku uderzeń.

- Podwójne kajdanki - krzyknął ktoś.

Mieli go! Wyszedłem przez wyłom do przedpokoju. Pomogłem Ma­riuszowi dźwignąć się na nogi. Wyglądał nieszczególnie. Sumo leżał za drzwiami. Ręce wykręcone na plecy miał skute stalowymi obrączkami.

- Trzysta tysięcy woltów - pochwalił się jeden z policjantów, pokazu­jąc profesjonalny porażacz. - Ale przewrócił się dopiero po trzecim razie.

Spojrzałem na powalonego wroga.

- Do diaska - powiedziałem masując obolały łokieć. - Zaczynam się cieszyć, że nie wszystkie dzieci piją tyle mleka co on.

Przeciwnik odwrócił się na wznak. Widać było, że odzyskuje już wła­dzę nad ciałem.

- Ale też nieźle oberwaliście - powiedział z satysfakcją.

A potem nieoczekiwanie wykonał akrobatyczny wymyk i stanął na równe nogi. Potworny kopniak trafił policjanta z porażaczem w żołądek. Biedak wpadł przez otwarte drzwi do wnętrza domu. Olbrzym szarpnął potężnie rękami. Kajdanki nie puściły. Szarpnął raz jeszcze i stalowy łań­cuch pękł.

Gigant zawył triumfalnie. Mariusz zwiał. Nie należy go winić, ja też zmykałem gdzie pieprz rośnie. Ocknąłem się koło warsztatu. Policjant, który ubezpieczał dom od drugiej strony nadbiegł z pistoletem w ręce.

- Stój, bydlaku! -wrzasnął, odbezpieczając broń. - Policja, będę strzelał!

Wróg tylko strzepnął dłonią i gliniarz osunął się na ziemię z wielkim guzem miedzy oczami. Po chwili spostrzegłem, jak trzej braciszkowie pakują się do ciężarówki stara. Ryknął silnik i zniknęli w ciemnościach. Uderzony kamieniem w głowę odzyskał przytomność i szybko doszedł do siebie. Dokonaliśmy przeglądu sił. Wszyscy byli w zasadzie cali i zdrowi, choć tylko jeden policjant, ten piąty, który złapał Młodego pilnując dru­giej strony domu, wyszedł bez szwanku. Ale i on na widok szarżującego olbrzyma po prostu uciekł.

Poszliśmy po radiowóz i podjechaliśmy nim na podwórze. Nadali komunikat o ucieczce podejrzanych. Pan Tomasz wyglądał na nieco zde­gustowanego brakiem efektów, ale nic nie powiedział.

- Co robimy? - zapytałem.

- Wy czterej ruszcie w pościg. Na szosach są już blokady; niewyklu­czone, że się na nich natkniecie. A my trzej przeszukamy dom - zadecydo­wał Mariusz.

Podporządkowali się bez szemrania. Mariusz z zawodowym doświad­czeniem rewidował po kolei wszystkie pomieszczenia. Zaglądał do szu­flad, za meble... Trud się opłacił. Niebawem znalazł w puszce po herba­cie stosik złotych precjozów. Pierścionki, broszki, kolczyki...

- Może pan to oszacować? - zwrócił się do pana Tomasza.

Szef zasiadł przy kuchennym stole i po kolei badał przedmioty. - W załamaniach są drobinki gliny lub nalot z wapienia - powiedział. - Prawdopodobnie wygrzebali to w grocie, gdzie był cmentarz... I wszyst­kie te przedmioty to osiemnastowieczna robota...

- A właśnie - przypomniałem sobie. - Jaskinia, w której pan był uwię­ziony... Gdzie jest?

- Nie wiem, wnosili mnie z workiem na głowie... Ale gdzieś w domu.

Rozejrzałem się i wypatrzyłem właz w kącie pomieszczenia.

- Ja na chwilkę - powiedziałem złażąc po drabince.

Jak się okazało, z kuchni było zejście do niewielkiej piwniczki, a w niej klapa do groty. Właśnie świeciłem sobie do środka latarką, gdy nad moją głową rozległ się potworny huk. Dom zadrżał w posadach. Wy­biegłem po drabinie do góry i zamarłem. Kuchnia nie istniała. Ciężarów­ka star wyłamała całą jedną ścianę wpadając do środka. Kudłaty trzymał na muszce Pana Samochodzika, Młody zgarniał klejnoty, które rozsypały się podczas ataku. Zastanawiałem się właśnie, gdzie jest Sumo, gdy po­tworne łapska złapały mnie od tyłu za gardło.

- Tylko się rusz, a kark skręcę - warknął olbrzym.

Nie żartował.

- Zapomnieliśmy o złocie w całym tym zamieszaniu - rzekł Kudłaty przyjaźnie, chowając klejnoty do kieszeni - a przyda się nam na nowej drodze życia, bo coś mi się wydaje, że już tu nie wrócimy... Poznanie panów było prawdziwą przyjemnością... - ukłonił się przed Panem Sa­mochodzikiem. - Przykro mi, że doszło do tego w tak nieprzyjemnych okolicznościach, ale...

- Zamknij się - warknął Młody. - Ulatniamy się, szybko...

Olbrzym obszukał moje kieszenie jedną ręką. Zabrał pistolet gazowy. Znalazł telefon komórkowy i bez wysiłku zmiażdżył go w owłosionej łapie. Podobny los spotkał aparaty szefa i policjanta. A potem zapakowali się do ciężarówki i wyjechali tyłem.

Popatrzyliśmy na siebie zupełnie dzikim wzrokiem. Odkaszlnąłem.

- Ale przygoda - mruknąłem. - Wszystko zabrali...

- Dobrze, że jesteśmy cali i zdrowi - westchnął pan Tomasz. - Jasne, skarbów szkoda, ale może jeszcze odnajdziemy depozyt Franka... A ich pewnie uda się złapać. Moi drodzy, co wy na to, żeby zgodnie z sugestią Pawła obejrzeć jaskinię?

Zeszliśmy do lochu. Przejście, którym Pan Samochodzik wydostał się na wolność, zostało odkopane przez naszych przeciwników. Przeczołgaliśmy się we trójkę przez wąski zacisk do kolejnej jaskini.

- Tu zgasła mi latarka - powiedział szef.

Teraz mieliśmy trzy solidne reflektory. Oświetliłem kolejno ściany. Wszędzie biel kredy, żadnego znaku wskazującego na to, że kiedykolwiek postała tu stopa człowieka... Dwa krótkie tunele biegnące gdzieś w ciem­ność. Badaliśmy je kolejno. Kończyły się po kilkunastu metrach ślepo.

- Nie podoba mi się to - mruknął Pan Samochodzik, oglądając uważ­nie ich ściany.

- Dlaczego? - wzruszyłem ramionami. - Wyglądają na naturalne.

- Wyglądają - zaakcentował. - Jaskinie w kredzie są wypłukiwane przez wody podziemne. Woda musi gdzieś wsiąkać, odpływać, torować sobie drogę na zewnątrz. A tu są dwa szybiki o prawie prostokątnym prze­kroju, kończące się ślepo, o podłodze, którą tworzy lita skała...

Wyjął z plecaka łom i uderzył w ścianę. Potem kawałek dalej ponowił badanie.

- Wystarczyło, że Elisze postawił tu ścianę z kamiennych bloków, oblał paroma wiadrami wody i po trzystu latach nie odróżnimy jej od litej skały.

Brzmiało to faktycznie sensownie.

- Może echosonda? - zasugerowałem.

- A masz? - szef ucieszył się wyraźnie.

- Oczywiście, jest w plecaku...

Przyniosłem z kuchni przyrząd. Założyłem słuchawki na uszy, dostroiłem pokrętłami...

- Jaki to ma zasięg? - zainteresował się Mariusz.

- Około metra w litej skale lub murze - pochwaliłem się.

- Może i warto kupić coś takiego na wyposażenie komendy? - zadu­mał się.

Przejechałem po ścianie.

- Miał pan rację - skłoniłem się przed szefem. - Tu, na końcu mamy silny sygnał.

- No, to do dzieła - podał mi łom.

Przyładowałem w mur z całej siły. Popękał. Kułem zapamiętale, wresz­cie poddał się. Stanęliśmy u wejścia do sporej groty. Stalaktyty zwisające z sufitu łączyły się ze stalagmitami wyrastającymi z posadzki tworząc kolumny naciekowe... Oświetliliśmy latarką wszystkie kąty. Pusto.

- Jakoś nie widzę beczułek z dukatami - westchnąłem.

- Szukajmy przejścia dalej - zasugerował policjant. - Przecież nikt nie zabezpiecza zamaskowanym murem pustego pomieszczenia...

Oświetliłem latarką piękny stalagmit pośrodku pomieszczenia. Na­chyliłem się i oglądałem go uważnie,.

- Co to? - zdziwił się Pan Samochodzik.

- Butelka - powiedziałem. - Stała tu, aż została całkowicie pokryta przez wapienny naciek... Trzeba ją wydobyć.

Dziesiątki lat padały na nią krople nasyconej rozpuszczoną kredą wody. Gdyby nie to, że wystawał kawałek ścianki, nigdy byśmy się nie domyślili jej obecności. Ostrożnie wyłamałem całą bryłę.

- Rozpiłujemy na górze - zakomenderował szef.

Siedliśmy w jednym z pokoi, bo w kuchni, po rozwaleniu ściany, zro­biło się bardzo zimno. Ostrożnie skrobałem kredę nożem. Na szczęście odpadała od szkła. Po kilkunastu minutach mieliśmy przed sobą tajem­niczą flaszkę.

- Ręcznie dmuchana, na oko sądząc szwedzka, koniec XVIII stulecia - mówił powoli pan Tomasz, obracając jaw dłoniach. Spojrzał pod świa­tło.

- W środku coś jest - zauważyłem. - Kartka? Kolejna wskazówka?

- Chyba tak - mruknął. - A zatem mamy trop.

Odczyściłem szyjkę. Wosk po upływie trzystu lat stał się bardzo ciem­ny. Wyskrobałem go. Korek, zupełnie taki jak dzisiejsze. Przy scyzoryku miałem korkociąg. Powietrze sprzed dwóch stuleci wymieszało się ze współczesnym. Powąchałem ostrożnie zawartość, ale nie poczułem nawet śladu zapachu dawnego alkoholu. Wytrząsnąłem na stół ciasny zwitek papieru. Oplatała go zetlała nitka. Rozprostowaliśmy go: kilkanaście słów naniesionych hebrajskim alfabetem.

Spojrzeliśmy na siebie zaskoczeni.

- Chyba znam kogoś, kto nam to odczyta - powiedział pan Tomasz.

Wykonał pospiesznie odpis, z wprawą rzucając hebrajskie znaczki od prawej do lewej.

- Sam pan nie da rady?

- Studiowałem hebrajski bardzo krótko, a to prawdopodobnie jidysz i to w wersji wschodniej - wyjaśnił. - Do tego trzeba fachowca...

O świcie przyjechał po nas radiowóz. Policjanci nie mieli dobrych wieści. Stara znaleziono porzuconego w Częstochowie. Sumo i jego bra­cia ulotnili się bez śladu.

- Czuję, że narobią nam jeszcze kłopotów - mruknął szef. - A na razie, gdybyśmy mogli prosić o podrzucenie do hotelu...

Podrzucili nas, ale najpierw musieliśmy odbębnić dwie godziny na komendzie. Tyle czasu zajęło złożenie zeznań i wypełnienie niekończą­cych się protokołów... Wreszcie byliśmy wolni.


ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY


TAJEMNICA DOKUMENTU * DOKĄD JECHAŁ DAMAZY * W KLASZTORNEJ BIBLIOTECE * WYRWANA KARTKA ATLASU


Zapukaliśmy do naszych sąsiadów. Otworzył jeden z towarzyszy ca­dyka.

- Przepraszamy, że niepokoimy, ale mamy pewien tekst - Pan Samo­chodzik wyłuszczył problem. - Sami nie możemy sobie z tym poradzić.

Dopuszczono nas przed oblicze cadyka.

- Macie panowie szczęście, że jeszcze mnie złapaliście - uśmiechnął się. - Dziś po południu wyjeżdżamy...

- Misja zakończona? - zapytałem.

W jego uśmiechu było coś nieodgadnionego.

- Cadyk Sznic jest jednym z trzydziestu sześciu ludzi wybranych w każdym pokoleniu dla podtrzymywania istnienia świata - powiedział jeden z młodszych Żydów poważnie.

- Moja misja zakończy się, gdy ostatni raz zamknę oczy - uzupełnił. - Pokażcie ten papier.

Wręczyłem mu kartkę. Studiował ją długo i uważnie. - Niektóre litery obecnie pisze się trochę inaczej... - odezwał się wresz­cie. - Ale w sumie nie ma tu nic tajemniczego:


Ewo, jeśli znalazłaś tę kartkę, to znaczy, że nasze najczarniejsze przy­puszczenia się sprawdziły. Nie martw się jednak. Fortuna jest w bezpiecz­nym miejscu. Strzeże jej mój syn Icek. Znajdziesz go w domu przy ulicy Bispegattan numer 38. Elisze


- Nie ma nazwy miasta? - zdumiałem się.

Pokręcił głową.

- Niestety.

Stukając ołówkiem policzył litery w tekście.

- Udacie się na północ - powiedział spokojnie. Zbadał liczbę wyrazów.

- Zagadkę rozwiążecie, gdy uda wam się znaleźć książkę...

- Jaką książkę!? -jęknąłem.

- Cyfry dają nam tylko sugestie, trudno oczekiwać od nich precyzyj­nych odpowiedzi - odezwał się jeden z towarzyszy mędrca, odpowiada­jąc na moje pytanie.

- Najgorsze niebezpieczeństwo już za panem - Aaron skłonił głowę przed szefem.

- A co mnie czeka? - naraz zainteresowałem się swoją przyszłością...

Spojrzał spokojnie czarnymi oczami.

- Twoje myśli są zbyt chaotyczne. Musisz się wyciszyć. Na razie nie da się odczytać nic. Tylko szumy. Ale nie przejmuj się, twoje przeznacze­nie jest zapisane i nie unikniesz niczego, co zostało ci przeznaczone...

Ładne pocieszenie. Podziękowaliśmy za tłumaczenie i opuściliśmy pokój sąsiadów.

- Ciekawe, co tu robił? - mruknąłem. - Ale fakt, trochę nam pomógł...

- Co robił? - powtórzył Pan Samochodzik w zadumie. - Pamiętasz człowieka, którego minęliśmy w bramie klasztoru? Jeśli to faktycznie był kardynał Ratzinger, to sądzę, że ci dwaj wyznaczyli tu sobie spotkanie... To sprawy nie przeznaczone dla takich jak my. A teraz trzeba się zastano­wić, co dalej.

Otworzyłem drzwi pokoju. Coś błysnęło, a potem zapadła ciemność.

***

Pan Samochodzik ze zdumieniem wpatrywał się w olbrzyma, który wyskoczył z pokoju i jednym ciosem znokautował Pawła. Sumo spojrzał na muzealnika zupełnie dzikiem wzrokiem, a potem oderwał mu kieszeń marynarki razem z dokumentami. Uniósł pięść do ciosu. Trzasnęły drzwi i z pokoju obok wyskoczyli wszyscy trzej Żydzi. Dwaj młodsi, nie wdając się w ceregiele, ruszyli do ataku. Osiłek odepchnął pana Tomasza i we­pchnął papiery do kieszeni. Drugą ręką bez wysiłku wyrwał słupek z ba­rierki schodów. Walka była nierówna. Obaj mężczyźni dobrze znali sztuki walki, ale tradycyjne żydowskie chałaty zupełnie nie nadawały się do tego typu starć. Z największym trudem parowali grad ciosów zadawanych przez olbrzyma...

Cadyk stał za ich plecami spokojnym wzrokiem śledząc przebieg star­cia. Nagle wyciągnął dłoń i wyrzucił z siebie dłuższą tyradę po hebrajsku. Sumo odtrącił obu atakujących i ruszył na niego jak rozwścieczona loko­motywa. Nieoczekiwanie zatrzymał się w pół kroku. Cadyk osadził go jednym spojrzeniem. Trwali przez chwilę, patrząc sobie w oczy. Osiłek poddał się pierwszy. Cofnął się oszołomiony i przesadziwszy połamaną barierkę schodów zeskoczył od razu pół piętra niżej. Oczy cudotwórcy przygasły.

- Nic się panu nie stało? - zapytał muzealnika.

Pan Samochodzik potrząsnął głową.

- Nic - odparł - ale tłumaczenie listu diabli wzięli...

- Pamiętam...

- Ja też, ale teraz znają je także oni...

Obaj pomocnicy pochylili się nad leżącym bez przytomności Pawłem Dańcem. Cadyk odepchnął ich łagodnie i przyklęknąwszy położył dłoń na czole leżącego. Coś przy tym mamrotał pod nosem, może zaklęcia, a może modlitwy... Powieki drgnęły.

***

Ocknąłem się leżąc na korytarzu. Na czole czułem coś gorącego. Jesz­cze jeden silny dreszcz i nagle odzyskałem pełną przytomność. Klęczał koło mnie cadyk. Przez chwilę wydawało mi się, że palce, które właśnie oderwał od mojego czoła, lekko świecą.

- Co to było? - jęknąłem.

- Sumo - wyjaśnił Pan Samochodzik. - To bydlę w błyszczącym dresie…

Wyglądał na całego i zdrowego, tylko jedną kieszeń marynarki miał oderwaną.

- Drugi raz go nie doceniliśmy. A może nawet trzeci... - powiedzia­łem w zadumie.

- To zdumiewające - powiedział cadyk. - Ma potworną odporność i siłę... - zawahał się. - Zastanawiałem się nawet przez chwilę, czy jest człowiekiem.

- Proszę? - zdumiałem się.

- Nie ma własnej woli, wszystko co robi jest podporządkowane roz­kazom jego braci. Powiedziałbym, że to golem... - uśmiechnął się lekko. - Gdyby nie jedno.

- To tylko legendy... - przypomniałem sobie. - Gdy szukaliśmy do­kumentów cadyka Storma na Kazimierzu, słyszeliśmy o tym. Golem, fi­gura z gliny ożywiona magią, pozbawiona duszy, silna a bezrozumna jak zwierzę...

- Właśnie. Istota, którą można ożywić, ale trzeba zabić, nim nadejdzie szabas. Ale ważniejsze jest co innego. Tylko ja mógłbym go stworzyć - jego oczy zabłysły.

Spojrzałem na niego kompletnie zbaraniały. Uśmiechnął się.

- Jestem cadykiem bełszen-tow - cudotwórcą... - szepnął. - Jeśli się uda, to tylko mnie... Kiedyś spróbuję.

Nie byłem pewien, czy żartuje, czy mówi poważnie...

- Sumo jest człowiekiem - rozwiał moje wątpliwości. - Ale strzeżcie się go. Jest w nim potężna i nieokiełznana moc destrukcji. Może zrobić krzywdę zarówno wam, jak i sobie.

Byli już spakowani i niebawem opuścili nas definitywnie. Poczułem żal. Ciekawie się z nimi rozmawiało... Na odchodnym cadyk wręczył mi kartkę z kilkoma linijkami tekstu.

- W waszych poszukiwaniach może jeszcze będziecie potrzebowali pomocy Żydów - powiedział. - Gdyby robili trudności, pokażcie im ten papier...

Podziękowałem. Taki list polecający mógł się faktycznie przydać.

***

Siedziałem zgnębiony w pokoju. Nie miałem apetytu.

- Możemy przyjąć, że Frank podał na ścianie celi dokładniejsze wska­zówki niż te wynikające z listu Eliszego - odezwał się Pan Samochodzik. - Macoch zniszczył wskazówkę Franka, aby nikt nie mógł jej odczytać. Wiedzę zdobytą w ten sposób zabrał do grobu. Ale chyba zbyt pochopnie przyjęliśmy, że przepadła ona bezpowrotnie...

- Co pan chce przez to powiedzieć?

- Nie wiemy, kiedy ją odkrył. Prawdopodobnie w okresie między za­bójstwem kuzyna a ucieczką... Sądzę, że zaplanował wyprawę tropem skarbów. Planował powoli i starannie, ale nieoczekiwanie znaleziono sofę i zwłoki. Zaalarmowany w porę, musiał uciekać - tak dotarł do Krakowa. Dlaczego akurat tam? To proste. Skoczył w pierwszy pociąg jadący za granicę. Przypuszczalnie biegnąc przez miasto wpadł do kochanki, do mieszkania na ulicy Warszawskiej.

- Dlaczego nie uciekli więc razem?

- Możliwe są dwa wyjaśnienia. Po pierwsze - mógł uznać, że wspól­nie będą zwracali na siebie większą uwagę. Po drugie - i to jest chyba bardziej prawdopodobne - po prostu nie zastał jej w domu. Może siedzia­ła w kawiarni albo wyjechała na kilka dni? Co zrobił Damazy? Zostawił jej kartkę z alarmującą informacją. Wszystko się wydało albo wyda lada moment, trzeba natychmiast uciekać. Ona była chwilowo poza podejrze­niami... Dorożkarz, który wiózł sofę, nie miał pojęcia o istnieniu kochanki. Ale carska ochrana, która równolegle przygotowywała prowokację, zdawała sobie z tego sprawę. Tak czy siak, kobieta też musi się ulotnić.

- Hmm - zamyśliłem się. - Skarb ukryty pod podłogą należał do Ma­cocha, a konkretnie został skradziony z klasztoru. Nie zabrał go, więc przypuszczalnie drzwi zastał zamknięte, a nie miał swojego klucza...

- Lub w panice nie zabrał go z celi, a już bał się wracać... Jego ko­chanka nie wiedziała o skórzanej torbie, bo w przeciwnym wypadku wy­dobyłaby ją po powrocie z więzienia... - uzupełnił moje przypuszczenia pan Tomasz. - Teraz posłuchaj teorii. Kobieta jedzie prosto na miejsce, gdzie miała się spotkać z Damazym, a konkretnie do Szczecina. On planu­je dotrzeć tam naokoło, pewnie trasą Kraków - Poznań - Szczecin. To mu się jednak nie udało. Policje we wszystkich trzech zaborach współpraco­wały ze sobą. Dlatego złapano go już w Krakowie.

- Ona tymczasem czekała na niego w jednym z hoteli w Szczecinie, aż została ujęta przez policję pruską i przekazana carskiej ochranie... - podjąłem.

- Właśnie. Teraz pytanie, czy Szczecin był celem ich ucieczki?

- W zasadzie nie ma żadnych poszlak mogących wskazywać, że było inaczej - zauważyłem.

- Jest jedna...

Wyjął kserograficzną odbitkę.

- Pamiętasz protokół z przeszukania celi Macocha?

- Nie bardzo.

- Faktycznie, przecież to ja go czytałem w archiwum Komendy Głów­nej Policji w Warszawie - uśmiechnął się z zażenowaniem. - Zapomnia­łem ci powiedzieć... Spisano wszystko i zamieszczono fotografie... Trze­ba przyznać, że w tamtych czasach robiono naprawdę znakomite zdjęcia dokumentacyjne... Spójrz na to.

Fotografia przedstawiała pryczę mnicha. Na kocu leżała cienka, ale długa książka.

- Zakładam się, że to atlas geograficzny. Wydanie, jak sądzę, z lat dziewięćdziesiątych XIX wieku, takie samo, jakie mam w Warszawie.

- A może chciał sprawdzić, gdzie jest Szczecin? - zasugerowałem.

- Dziś wie o tym każde dziecko, wtedy był to po prostu jeden z północno-niemieckich portów.

- Niewykluczone, że masz rację... ale sądzę, że byłoby ciekawie rzu­cić okiem na ten właśnie egzemplarz.

- A jeśli nie?

- Wtedy będziemy musieli przejrzeć co najmniej trzysta planów miast skandynawskich i wyszukać wśród nich trzydzieści albo więcej, w któ­rych jest ulica Biskupia...

- Biskupia? - zdumiałem się.

- Bispegattan, Pawle... Fakt.

- Ale jeśli znajdziemy jakieś notatki w atlasie, zaoszczędzimy kupę roboty - wrócił do poprzedniego pomysłu.

- Tylko skąd go weźmiemy? - zamyśliłem się. - Przegrzebiemy anty­kwariaty?

- Jak to skąd? Z klasztornej biblioteki. Po zakończeniu czynności śled­czych paulini z pewnością posprzątali i odnowili celę. Sprzęty mogli wy­rzucić, ale książkę zapewne zanieśli do biblioteki. Mogła być własnością klasztoru lub należeć do przestępcy, nie miało to już znaczenia...

- Mogli też spalić przedmiot należący do zbrodniarza i świętokrad­cy...

- Za dużo się chyba naoglądałeś filmów o inkwizycji... - uśmiechnął się pobłażliwie. - Śledztwo posuniemy też drugim torem - uruchomił laptopa i podłączył do niego telefon komórkowy. - Mam znajomego w Bi­bliotece Wojewódzkiej w Szczecinie. Pewnie będzie miał komplet sta­rych niemieckich gazet na mikrofilmach, niech nam sprawdzi, dokąd pływały statki...

- Jeśli mogę zasugerować, uwzględnijmy też pobliskie Świnoujście...

- Oczywiście.

Napisał meila i wysłał. Rozłączył urządzenie, po czym poderwał się raźno z krzesła.

- Do klasztoru, Pawle! - rozkazał.

Ruszyliśmy. Biblioteka klasztorna w zasadzie nie jest udostępniana osobom postronnym, dla nas jednak zrobiono wyjątek... Nowa biblioteka klasztorna została założona w XVIII wieku przez przeora Konstantego Moszyńskiego. Wcześniej księgi przechowywano gdzie indziej... Stoły, krzesła i szafy pochodzą z połowy tego stulecia, wykonano je w klasztor­nej pracowni snycerskiej. Przyjemnie usiąść na krześle liczącym sobie ćwierć milenium i oprzeć ręce o blat stołu wypolerowany przez rękawy mnisich habitów...

Zasiedliśmy więc wygodnie, a brat archiwista niebawem przyniósł nam naręcze starych atlasów geograficznych. Szybko odrzuciliśmy te zbyt duże lub zbyt małe. Najbardziej pasował do zdjęcia egzemplarz wydany przez znanych encyklopedystów Trzaskę i Everta w 1899 roku.

Pan Samochodzik otworzył go z namaszczeniem. Na stronie tytuło­wej pysznił się piękny ekslibris biblioteki klasztornej. Wyżej znaleźliśmy w rogu dwie literki nabazgrane wiecznym piórem: „D.M." Czyżby Damazy Macoch?

- Zwracajmy uwagę na każdy ślad, dopiski na marginesach, plamki, zakładki, zagięcia rogów... Wszystko - powiedział poważnie szef.

Zaczęliśmy kartkować książeczkę. Mapy, piękne, kolorowe, druko­wane chyba jeszcze ze stalorytów. Papier z wiekiem przybrał barwę kości słoniowej, ale kolory nie wyblakły. Jak wspaniale kiedyś wydawano książ­ki... Dojechaliśmy do ostatniej strony.

- I nic - mruknąłem. - Chociaż...

Przymknąłem oczy.

- Chyba brakuje mapy Półwyspu Skandynawskiego.

- Sprawdzimy...

Teraz kartkowałem zwracając uwagę na numery stron. I jak się okaza­ło, nie popełniłem błędu. Istotnie, mapa Skandynawii została wycięta. Zapikał telefon komórkowy szefa. Odczytał wiadomość.

- Ze Szczecina regularne połączenia promowe były utrzymywane do Bremy, Kopenhagi, Malmo, Kalmaru, Sztokholmu oraz wzdłuż Bałtyku do Gdańska, Kłajpedy, Rygi i Petersburga...

- Wiemy, że chodzi o Szwecję, bo tę mapę wyrwał Macoch - powie­działem z błyskiem w oku.

- Lub kto inny. Albo zapomniano ją wkleić w drukarni - ostudził mnie szef. - Ale przyjmijmy roboczą hipotezę, że faktycznie to był on.

- Czyli w grę wchodzą dwa miasta... - mruknąłem. - A raczej dużo więcej, bo to miasta, do których przybywały statki ze Szczecina. Mógł wysiąść w porcie i pojechać dalej koleją...

- Powiedziałeś, że chodzi o Szwecję, ale na tej mapie była jeszcze Norwegia...

- Nie pomyślałem o tym - zawstydzony spuściłem głowę. - W takim razie obszar poszukiwań rośnie...

Wyjął z kieszeni lupę i badał uważnie kolejną stronę.

- Czego pan szuka? - zaciekawiłem się.

- Nasz ptaszek wyrwał tę stronę nie bez przyczyny. Sądzę, że coś miał na niej zaznaczone. Nie zabierał jej raczej ze sobą, spalił po prostu, ale jeśli mocno naciskał ołówek, to być może zostawił jakiś ślad... I coś tu faktycznie jest - pokazał podłużne wgniecenie. Teraz dla odmiany zaczął badać stronę poprzednią.

- Wieczne pióro albo raczej obsadka - ocenił. - Podkreślił sobie i zatrzasnął atlasik. W stronie, która znajdowała się niżej, powstało wgnie­cenie, gdy rysował, a na tej, która nakryła mapę Skandynawii, mamy od­bite trzy kropki atramentu układające się w linię.

- Teraz trzeba zdobyć identyczne wydanie atlasu i porównać - bły­snąłem pomysłem.

- Właśnie - wziął do ręki linijkę i starannie wymierzył, jak daleko od krawędzi kartki znajduje się tajemnicza kreska. Zapisał wymiary na dwu kartkach, jedną wręczył mnie, drugą schował do kieszeni.

- Rozdzielimy się - zakomenderował. - Bibliotek jest tu pewnie spo­ro...

Brat archiwista przyniósł nam usłużnie książkę telefoniczną. Szef do­informował się, które licea w mieście są najstarsze... Zdziwiło mnie to.

- To może być dość trudne do odszukania - powiedział. - Książka sprzed stu lat... Mogła nie zachować się w publicznej czytelni, ale stare szkoły z tradycjami miewają często interesujące różności w swoich zbio­rach. Do dzieła...

Z listą adresów w ręce opuściłem klasztor. Pan Tomasz poszedł w jedną stronę, a ja w drugą. Dwie godziny później siedziałem w bibliote­ce Liceum numer 1. Mieli atlas Trzaski i Everta, niestety z 1905 roku, wydanie poprawione i uzupełnione, ale format chyba się zgadzał. Telefon zawibrował mi w kieszeni. SMS od szefa: „Wracaj do hotelu".

Szef czekał na mnie w hotelowej restauracji. Faktycznie, pora była obiadowa.

- I jak wyniki? - zapytał.

- Trafiłem na inne wydanie tego atlasu - wyjaśniłem - Wygląda na to, że chodzi o Trondheim.

Wyjął z kieszeni kartkę i pokazał mi. Czerniała na niej nazwa tego samego miasta.

- To w Norwegii...

- Stare miasto uniwersyteckie, dawniej stolica kraju. Mają tam jedną z największych i najpiękniejszych katedr w Europie. Kiedyś był to ważny port handlowy.

Przytaknąłem.

- Teraz trzeba się zastanowić: jedziemy czy nie?

- Ależ szefie, teraz, gdy jesteśmy na tropie skarbów... – oburzyłem się.

- Sądzisz, że beczka dukatów ukryta w osiemnastowiecznym budynku mogła dotrwać do naszych czasów? Przebudowy, remonty pożary, poszu­kiwacze skarbów... Ale masz rację. Zabrnęliśmy tak daleko, że po prostu nie wypada się wycofać. Sprawdzimy. Jeśli skarb jest tam nadal, spróbu­jemy go odszukać... Problem leży gdzie indziej - spoważniał. - Jedziemy na własny koszt. Jeśli się powiedzie, ministerstwo zrefunduje. Jeśli nie, zapłacimy za przejazd promem i pobyt w porażająco drogich norweskich hotelach, do tego dolicz bilety na pociąg albo benzynę do naszego jeepa. A paliwo tam jest drogie.

Wyjąłem z kieszeni fiolkę, a z niej wytrząsnąłem na blat pięć pięk­nych, choć malutkich rubinów.

- Okruchy skarbu barona Ungerna - domyślił się. - Nasze zabezpie­czenie na wypadek szalonych pomysłów...

- Rezerwa na takie właśnie okazje... Sprzedajmy je zatem, a za uzy­skane pieniądze możemy jechać tropem rabina Eliszego. Dużo za to nie dostaniemy, ale myślę, że wystarczy, by obejrzeć katedrę w Trondheim. Jeśli znajdziemy skarby Franka, to dobrze. Jeśli nie, trudno...

Po obiedzie poszliśmy do jubilera po drugiej stronie ulicy.

- Chciałbym to spieniężyć... - wręczyłem mu pudełeczko z rubinami. Gdy jubiler zajrzał do środka, jego oblicze rozpogodziło się. Długo oglądał każdy kamień przez lupę.

- Drobne przebarwienia, choć bez skaz. Drugi sort - ocenił wreszcie. - Ręczny szlif fasetkowy, szkoła rosyjska, półtora razy więcej powierzch­ni załamania światła. Ciekawa rzecz, jeszcze takich nie miałem w rękach. Szczerze powiedziawszy, nawet nie przyszłoby mi do głowy tak szlifo­wać...

Wyciągnął opasłą księgę i długo przewracał kartki studiując skompli­kowane tabele służące do szacowania wartości szlachetnych kamieni.

- Biorąc pod uwagę, że ja też muszę na tym zarobić, dwa i pół tysiąca złotych - zaproponował. - Za wszystkie oczywiście - uściślił. - Są może warte nieco więcej, ale czasy mamy ciężkie i nie jest to dobry moment, by sprzedawać klejnoty.

Szef popatrzył na mnie z rozterką.

- To i tak trochę więcej niż sądziłem - kiwnąłem głową na znak zgo­dy.

Jubiler zawinął każdy rubin w kawałek bibułki i umieścił w pudełku. Zaraz też odliczył nam pieniądze.

- Przeprawa przez Bałtyk wyniesie nas jakieś pięćset złotych, no może siedemset - powiedziałem. - Znajdziemy jakiś tani hotel, gdzie za dobę zedrą z nas po trzysta złotych od osoby. Czyli mamy trzy dni na poszuki­wania...

- ...pod warunkiem, że nie będziemy nic jedli i do Trondheim doj­dziemy na piechotę - uzupełnił. - Dwa dni i jeszcze dołożymy trochę ze swoich. Chyba że... Mam w Szwecji przyjaciela. Może coś doradzi, jak obniżyć koszta pobytu. Zaraz do niego zadzwonię. - wyjął z portfela kartę telefoniczną i ruszył w stronę pobliskiej budki.

A ja z telefonu komórkowego zadzwoniłem do biura podróży zarezer­wować bilety na prom. Szef wrócił po chwili. Uniósł kciuk na znak, że wszystko w porządku. Ja też po chwili wyłączyłem telefon.

- Załatwione - rzekłem. - Musimy tylko wpaść jeszcze po drodze do Warszawy.

- Po co? - zapytał.

- Nie chcę narażać się na kolejną ekstradycję. Potrzebujemy pism polecających do tamtejszych władz, ostatecznie będziemy prowadzili po­szukiwania na obcym terenie.

- Słusznie - kiwnął głową. - Tylko że załatwienie delegacji potrwa tydzień.

- Gdzie tam - wzruszyłem ramionami. - Przecież to pan jest kierow­nikiem naszej komórki. Niech pan sam wystawi.

Spojrzał na mnie zaskoczony.

- Sam dla siebie? - zdumiał się.

- A dlaczego nie? Pieczątka, nieczytelny podpis...

Uśmiechnął się.

- Byłby z ciebie, Pawle, genialny biurokrata...

- Jeśli nie można ich zwyciężyć, należy się do nich przyłączyć - zacy­towałem starą maksymę. - Jeśli nie możemy zlikwidować biurokracji, postarajmy się ją twórczo wykorzystać... A na razie pożegnajmy się z przyjaciółmi...


ROZDZIAŁ OSIEMNASTY


KŁOPOTY Z POLICJĄ * TRZEJ BRACISZKOWIE * JEDZIEMY NA PÓŁNOC * NOCNA KĄPIEL W ATLANTYKU


Ciasna kajuta na promie. Światło wpadające przez okrągłe okienko. Szef dotknął mojego ramienia.

- Wstawaj, śpiochu, dopływamy.

Wygrzebałem się spod cienkiej kołdry. Ziewnąłem rozdzierająco.

- Chodźmy na pokład - zaproponował. - Popatrzymy sobie na morze.

Ubrałem się i ruszyłem za nim. Listopad u wybrzeży Szwecji to zupeł­nie inna poru roku niż u nas. Na barierce skrzył się szron. W powietrzu pachniało mrozem. Pan Samochodzik wciągnął potężny haust.

- Tyle czasu nie byłem nad morzem - powiedział.

Słońce wzeszło i z każdą chwilą wznosiło się coraz wyżej. Wokół nas ciągnął się archipelag niewielkich wysepek. Na niektórych stały domy, sądząc po światłach w oknach - zamieszkane.

- Karlskrona - wskazał gestem światła miasta leżącego nieco na za­chód od nas. - W XVII wieku założono tu port wojenny, stocznię oraz, co najważniejsze, uczelnię techniczną kształcącą w budowie statków i labo­ratoria badawczo-projektowe... Nowoczesne szkutnictwo, Pawle, zaczę­ło się właśnie tutaj... Mają tu piękne muzeum morskie, może zwiedzimy je wracając.

Wyjechałem Rosynantem ze stalowego brzucha promu na wykładane granitową kostką nabrzeże terminalu portowego. Samochód przede mną, szary nissan patrol, podjechał do bramy. Kilka minut formalności i prze­puszczono go. Celnik podszedł do nas. Podałem mu paszporty, mój i pana Tomasza. Przesunął zakodowany brzeg dokumentu przez czytnik i jego twarz lekko się ściągnęła.

- Panowie pozwolą na szczegółową kontrolę - wskazał gestem bla­szany hangar opodal. Wykręciłem i wyjechałem z kolejki. Kątem oka zo­baczyłem, że następny samochód przepuszczono bez przeszkód.

- Coś im się nie spodobało - mruknąłem.

Szef skinął poważnie głową.

- Sądzę, że coś w naszych dokumentach. Może jesteśmy tu poszukiwani listami gończymi... To znaczy nie my, ale ktoś noszący takie samo nazwisko?

Wjechałem do hangaru. Pod ścianą stał rząd samochodów. A ściślej samochodowych wraków. Wszystkie wyglądały, jakby znęcała się nad nimi banda psychopatów uzbrojonych w szlifierki kątowe. Zatrzymałem się w miejscu zaznaczonym namalowanymi na betonie liniami. Wokoło zaro­iło się od celników. Było ich kilkunastu. Zaraz też pojawiły się trzy psy, dwa wilczury i smutny spaniel. Jeden wilczur obwąchał nas dokładnie, dwa pozostałe ruszyły do ataku na nasz wóz. Wilczur wczołgał się pod spód, a spaniel obwąchiwał wnętrze.

- O co jesteśmy podejrzani? - zapytał szef człowieka, który stał obok i obserwował podwładnych.

Celnicy podnosili maskę, zdejmowali dekle kół i świecili w każdą dziurę cienkimi latarkami.

- Przemyt narkotyków - odparł dobrą polszczyzną zapytany.

Po chwili drugi poprosił nas obok. Stały tu obite blachą stoły. Wyglą­dały jak przyciągnięte z prosektorium. Na stołach już leżały nasze bagaże. Skojarzenie z sekcją zwłok okazało się więc prawidłowe.

- Proszę otworzyć walizki. Wypakować zawartość...

Spaniel został wstawiony na stół. Obojętnie obwąchał nasze rzeczy, a potem podniósł smutny wzrok i zupełnie po ludzku pokręcił przecząco głową. Jeden z celników przyłożył do karoserii samochodu jakąś strasz­liwą machinę i jeździł nią jak wykrywaczem metalu.

- Cóż to takiego? - zagadnął mnie Pan Samochodzik.

- Coś w rodzaju przenośnego tomografu - wyjaśniłem. - Prześwietla blachę...

- Proszę się nie porozumiewać - zarządził celnik.

Milczeliśmy obserwując działania celników. Dowódca przyniósł nam dwa składane krzesła. Trzeba przyznać, że chłopaki przykładali się do roboty. Odkręcili koła i spuścili z nich powietrze. Wymontowali fotele i prześwietlali starannie. Wpuścili kamerę do baku na paliwo, odczepili zderzaki spawane z rurek i do ich wnętrza też wsunęli wzierniki, rozkręci­li szperacza... W kilku miejscach odczepili tapicerkę. Ba, nawet koło za­pasowe wzbudziło ich podejrzenia. Wreszcie, po przeszło dwóch godzi­nach badań, wzruszyli ramionami.

- Są całkowicie czyści - zameldował jeden po szwedzku. - Nie ma nawet śladu amfetaminy.

- Dobrze - kiwnął głową dowódca. - Poprawcie to wszystko. Zabrali się do przykręcania wszystkiego, co wcześniej odkręcili. Na­pompowali koła, wsadzili na miejsce reflektory.

- Przepraszam za to zamieszanie - odezwał się dowódca. - Dostali­śmy donos, że człowiek o pańskim nazwisku będzie usiłował wwieźć osiemdziesiąt kilogramów amfetaminy.

- Coś podobnego? - zdumiał się szef.

- Ktoś musi bardzo was nie lubić...

- Czy donos podawał dokładną datę naszego przekroczenia granicy? - zapytałem.

- Nie, tylko tyle, że się niebawem pojawicie. Ktoś chciał wam zepsuć nastrój już na początku wycieczki...

Szef w zadumie kiwnął głową. Spakowaliśmy nasze rzeczy. Celnicy wstawili nam walizki do bagażnika. W kilka minut później wyjechaliśmy z terminalu. Przed budynkiem parkował opel. Zwróciłem uwagę na jego koszmarny, trawiastozielony kolor.

- No, to jesteśmy wolni - mruknął Pan Samochodzik. - Ciekawe, komu zależało, żeby opóźnić nasz przyjazd o kilka godzin...

- Ciekawe - powtórzyłem. - Sądzę, panie Tomaszu, że to robota trzech gagatków: Sumo, Kudłatego i Młodego...

- Chyba masz paranoję. Chociaż z drugiej strony...

- Stary kamieniarz w Częstochowie mówił, że przyjechali z Zacho­du... A może...

- Może przybyli ze Szwecji - powiedział. - W takim wypadku znali­by świetnie miejscowe warunki... Nie wiedzą, dokąd się udajemy, więc będą nas śledzić...

- Obawiam się, że jest dużo gorzej, niż pan sądzi. Skąd wiedzieliby, że jedziemy tutaj?

- Fakt. Mamy jakieś wyjaśnienie?

- Albo wiedzieli już wcześniej, że chodzi o Trondheim i gdy zdobyli kartkę z tłumaczeniem, uzyskali konkretny adres albo w pokoju mieliśmy podsłuch! Przecież omawialiśmy wyniki poszukiwań w atlasach właśnie siedząc przy stole.

- Jednak przed rewolucją techniczną było łatwiej... No trudno. Pruje­my, Pawle, na miejsce.

Przejechaliśmy przez uroczy wąwóz wykuty w skałach i wyjechali­śmy na główną szosę, biegnącą na północny zachód do Gőteborga.

Na autostradzie mogłem rozwinąć nieco większą szybkość.

- Nie wiem, czy zwrócił pan uwagę, ale ktoś za nami jedzie - ostrze­głem szefa.

- Zielony samochód - odgadł natychmiast. - Ignoruj, to tylko żeby nas zdenerwować. Jeśli jesteśmy śledzeni, to nie w tak prymitywny sposób.

Popatrzyłem na niego zdumiony.

- Pawle, ten kolor obrano specjalnie tak, żeby rzucał się w oczy - wyjaśnił spokojnie. - Chcą wywołać u nas uczucie zagrożenia... Ale to potwierdza moje obawy. Ktoś chce nam obrzydzić życie.

- A może ci trzej po prostu nie wiedzą, jak należy śledzić przeciwni­ka? - rozważałem głośno.

Zielony samochód towarzyszył nam przez pół godziny. A potem nie­oczekiwanie został z tyłu.

- Ciekawe, co teraz? - mruknąłem.

- Zapewne aresztowanie - westchnął szef.

W poprzek szosy była rozciągnięta kolczatka. Przy niej parkowały dwa radiowozy. Na nasz widok policjant podniósł rękę zaopatrzoną w lizak.

- Prawdziwi czy fałszywi? - zamyśliłem się, patrząc na policjantów wysypujących się z samochodów.

- Podjedź i stań.

Zatrzymałem się posłusznie koło nich.

- Proszę wysiadać - polecił po angielsku najwyższy policjant.

Nie znałem ich stopni, ale sądząc po dość wymyślnych naramienni­kach, musiał być kimś w rodzaju nadkomisarza. Wysiedliśmy posłusznie.

- Dokumenty do kontroli. Podaliśmy paszporty i papiery wozu.

- Zatrzymujemy panów do wyjaśnienia - poinformował oficer.

- Ale jesteśmy całkowicie niewinni - bąknąłem.

Uśmiechnął się z przekąsem.

- Nie sądzę.

Jeden z policjantów siadł za kierownicą Rosynanta. Nas upchnęli do radiowozu.

- Chyba mamy prawo zadzwonić do naszego konsula? - mruknął pan Tomasz. - I nie musimy odpowiadać na pytania...

- Oczywiście - skinął głową oficer.

Posterunek był blisko, w niedużym miasteczku, jakieś dwanaście kilometrów od blokady. Wjechaliśmy na podwórze komendy, otoczone ład­nym kutym parkanem, pamiętającym pewnie XIX stulecie. W kącie po­dwórza stało kilka samochodów, rozmontowanych niemal na czynniki pierwsze. Zaraz też pojawił się mechanik ze szlifierką w dłoni.

- Coś mi się zdaje, że w końcu ktoś nam ten samochód potnie na kawałki - westchnął szef.

Zdążyliśmy zobaczyć, jak mechanik i dwaj policjanci podnoszą ma­skę wozu... Wprowadzono nas do niedużego gabinetu. Nadkomisarz siadł za biurkiem.

- Mają panowie prawo zeznawać w obecności konsula - powiedział po angielsku. - Mają też panowie prawo do tłumacza i możemy wezwać adwokata...

- Mówimy dobrze po angielsku, więc chyba obejdziemy się bez tłu­macza - odezwał się pan Tomasz. - Jesteśmy całkowicie niewinni, więc konsul ani adwokat też nie będą nam chyba potrzebni.

Policjant uśmiechnął się z politowaniem.

- Pan Tomasz N.N. - odczytał z paszportu szefa. - Międzynarodowy zawodowy złodziej luksusowych samochodów, mający opinię całkowicie nieuchwytnego...

- Wypraszam sobie - zaprotestował szef. - Jestem pracownikiem pol­skiego Ministerstwa Kultury i Sztuki...

- Ale samochód, którym panowie jadą, został cztery godziny temu skradziony w Karlskronie - mruknął przesłuchujący. - I ma przebite nu­mery podwozia i silnika...

- Mamy alibi - zaprotestowałem z godnością. - Cztery godziny temu nie mogliśmy ukraść tego samochodu, bowiem w tym czasie znajdowali­śmy się w terminalu promowym i byliśmy przesłuchiwani na okoliczność rzekomego przemytu osiemdziesięciu kilogramów amfetaminy... Co wię­cej, tego samochodu nie mogli ukraść nasi wspólnicy, bowiem był w tym czasie z nami, a celnicy rozbierali go niemal na części w poszukiwaniu tych domniemanych narkotyków...

Policjant popatrzył na nas zdumiony. A potem sięgnął po książkę tele­foniczną i aparat. Odnalazł telefon terminalu promowego i dłuższą chwilę rozmawiał po szwedzku z jakimś Fredem. Wreszcie odłożył słuchawkę.

- Dziwne - powiedział.

- A skąd panowie wiedzieli, żeby nas zatrzymać? - zapytałem.

- Dostaliśmy telefon od okradzionego biznesmena z informacją, że uciekają panowie jego wozem w stronę Gőteborga...

Wszedł facet ze szlifierką. Wyrzucił z siebie długie i zawiłe zdanie po szwedzku. Policjant wstał i oddał nam dokumenty.

- Muszę panów przeprosić. Numery silnika i podwozia nie noszą żad­nych śladów przebijania... Ale przecież biznesmen...

- Proszę do niego zadzwonić - podsunąłem. - I zapytać jeszcze raz, czy podtrzymuje swoje absurdalne oskarżenie.

Skołowany gliniarz wykręcił numer. Rozmawiał przez dłuższą chwi­lę, a gdy odłożył słuchawkę, na jego twarzy malowało się niedowierzanie.

- On powiedział, że nigdy nie miał takiego samochodu - bąknął.

- Ktoś się pod niego podszył - stwierdziłem. - Ktoś, kto widocznie bardzo nas nie lubi...

- Jeśli mogę jakoś wynagrodzić panom to nieporozumienie...

Pan Samochodzik uśmiechnął się na znak, że nie chowa urazy.

- Spełniali panowie swoje obowiązki. Nie mogę mieć o to pretensji.

Pożegnaliśmy się i niebawem jechaliśmy na północ.

- Jeszcze nie zbliżyliśmy się do zagadki, o rozwiązaniu nie wspomi­nając, a już spotkały nas dwie poważne przykrości - rozważałem. - Jakby komuś zależało na tym, żebyśmy w ogóle nie dojechali na miejsce. A ten zielony złom znowu jedzie za nami...

Pojazd doganiał nas. Zwolniłem, aby mógł się z nami zrównać. Za kierownicą siedział Kudłaty, obok niego Młody, a za nimi, niewygodnie wbity w tylne siedzenie, ich braciszek Sumo.

Dodałem gazu. Strzałka szybkościomierza przekroczyła setkę. Opel odbił szosą w bok. I więcej się nie pojawił. Śliczne, małe szwedzkie mia­steczko, białe i brązowe domki wzniesione z drewna, czyste uliczki, skle­piki i dużo zieleni. Zatrzymaliśmy się na chwilę koło parku. Prztyknąłem przełącznikiem. Rosynant powoli przybrał czerwoną barwę.

- Brawo - szef pochwalił mój wybór. - Kiedy ktoś poszukuje szaro-granatowego samochodu, to wszystkie czerwone są dla niego niewidocz­ne... W drogę.

Kierowaliśmy się teraz na północ bocznymi drogami, przejeżdżając przez liczne wsie i miasteczka. Drewniane brązowe domki z ogródkami, otoczone czasami niskim do pół łydki żywopłotem. Sielska, tchnąca spo­kojem okolica. Dotarliśmy do Gőteborga.

- Zrób jakiś inny kolor - polecił szef, gdy jechaliśmy przez miasto. - Na wszelki wypadek.

- Dużego wyboru nie ma - mruknąłem. - Mogę zrobić żółto-pomarańczowy. Zresztą tylna klapa jest wymieniana i ona nie zmienia barwy.

- Do diaska, zapomniałem.,. Obrzydliwy kolorek - stwierdził po chwili patrząc przez okno na maskę. - Ale od biedy ujdzie. Jest trzecia po połu­dniu. Warto by coś przekąsić...

Koło dworca kolejowego znaleźliśmy małą włoską pizzerię. Zamówi­łem sobie danie firmowe, ale szef, bardziej konserwatywny, skusił się na schabowego z frytkami.

- Ciekawe, gdzie będą na nas czekać? - zastanawiał się. - Przypusz­czam, że na miejscu... Chyba że najpierw sami wydobędą skarby... Trud­no, nie chciałem wtajemniczać mojego przyjaciela w szczegóły, ale nie ma innego wyjścia...

Wyszedł z lokalu i przez dłuższą chwilę rozmawiał z kimś przez tele­fon komórkowy. Wrócił wyraźnie odprężony.

- Załatwione.

- Jakie dalsze plany?

- Sądziłem, że zanocujemy na kempingu gdzieś w okolicy Trollhattan - powiedział szef rozwijając mapę - ale, szczerze powiedziawszy, wolę być na miejscu jak najszybciej...

- Możemy jechać całą noc - zasugerowałem. - Będziemy prowadzili na zmianę... Silnik wytrzyma. My chyba też - spojrzałem z niepokojem na zwierzchnika.

- To dobry pomysł. Popatrzmy, jest dziewiętnasta... Obudź mnie, jak będziemy w Oslo.

Rozłożył sobie siedzenie i niemal natychmiast zapadł w sen. O dwu­dziestej przekroczyliśmy granicę między Szwecją a Norwegią. O dwu­dziestej pierwszej zatrzymałem się na przełęczy. Przede mną rozciągały się kolorowe bloki mieszkalne, poprzecinane zagajnikami świerków. Nad miastem zapadał zimowy zmrok.

- Oslo, szefie - zameldowałem.

Pan Tomasz usiadł.

- Wypadałoby zjeść jakąś kolację - przeciągnął się. - Wprawdzie obiad był bardzo późno, ale to górskie powietrze zaostrza apetyt...

Zjechaliśmy w dół. Większość sklepów była jeszcze czynna, toteż w jednym kupiliśmy sobie litrowy karton kefiru i śmieszne płaskie bułki, paczkowane po dziesięć w folię. Mieliśmy ze sobą puszkę mielonki sokołowskiej. Zaparkowałem kawałek za centrum, nad samym brzegiem zato­ki, oddzielającej miasto od półwyspu Bydgoy - słynnego z licznych mu­zeów i letniej rezydencji królewskiej. Zeszliśmy z zakupami na sam brzeg morza. Na kamieniach, częściowo zatopionych w morzu, znaleźliśmy odpowiednie miejsce. Zapaliłem sztormówkę, obok położyliśmy gazetę, a na niej ułożyliśmy kanapki. Od morza wiał wiatr, ale nie było wcale zimno.

- Tak więc pierwszy dzień za nami - powiedział poważnie szef. - Przebyliśmy spory kawałek trasy. Jutro przed południem będziemy pew­nie w Trondheim, gdzie rozpoczniemy właściwe poszukiwania.

Fale delikatnie lizały brzeg. Na ciemniejącym po drugiej stronie zato­ki półwyspie w samotnym oknie coś świeciło niebieskawo. Może to król oglądał telewizję? Sztormówka rzucała miłe, żółte światło. Skończyłem jeść i pozbierałem wszystkie śmieci. A potem ściągnąłem spodnie, skar­petki, buty... Woda łagodnie zamknęła się wokoło moich stóp. Wszedłem w morze po kolana. Zastanawiałem się tylko chwilę. Ściągnąłem kurtkę i koszulę.

- Niech pan łapie! - zawołałem, rzucając je szefowi.

- Chyba nie zamierzasz się kąpać? - wyraził zdziwienie.

Ale ja już plusnąłem w fale. Woda była lodowato zimna. Przepłyną­łem kilkanaście metrów i zawróciłem do brzegu. Wyszedłem na skały i otrząsnąłem się jak pies.

- Tego mi było trzeba - odetchnąłem głęboko.

- Chyba oszalałeś - jęknął. - Jest listopad, a my jesteśmy w Norwegii. To Atlantyk...

- Jeszcze nie miałem okazji pływać w Atlantyku - uśmiechnąłem się, wciągając na siebie ubranie. Chłodne nocne powietrze po wyjściu z wody wydało mi się ciepłe jak zupa. Z trudem powstrzymałem szczękanie zę­bów.

- Ale ta woda jest przecież lodowata - zganił mnie.

- Woda, która nie zamarzła, jest ciepła... - zacytowałem zdanie z książ­ki o radzieckich szpiegach. - W komandosach pływaliśmy nawet zimą - uspokoiłem go.

Wróciliśmy do samochodu. Przywróciłem mu normalny kolor i poje­chaliśmy. Tym razem ja drzemałem, a Pan Samochodzik prowadził.

Obudziłem się o ósmej rano. Już dniało. Zamieniłem się z szefem, żeby on mógł teraz odespać. Sprawdziłem poziom oleju i wody w chłod­nicy. W nocy musiał zatankować. Samochód mknął niemal bezszelestnie po szosie. Zapadłem głęboko w wygodny, lotniczy fotel i obserwowałem migające za oknem krajobrazy. Góry wokół nas ukształtował lodowiec. Nagie skalne szczyty, głębokie mroczne doliny... Dnem doliny pędziła dzika rzeka. Z daleka nie wyglądała groźnie, ale jej biała, pokryta pianą powierzchnia świadczyła o gwałtowności żywiołu. Woda z jesiennych deszczy pędziła szybko, przetaczając po dnie gigantyczne głazy. Szef siedzący obok, choć senny, w zadumie kontemplował widok.

- To robi wrażenie - powiedziałem. - Dzikie, naturalne piękno.

- To prawda, Pawle. Istotnie to uroczy kraj, ale ja, nie wiem dlaczego, zawsze jakoś wolałem jeziora niż góry... Poza tym trochę tu, jak na mój gust, zbyt szaro. Brakuje mi zieleni drzew...

Popatrzyłem raz jeszcze w głąb doliny. Nad rzeką rozciągały się brzo­zowe zagajniki, drzewa gubiły ostatnie liście.

- Mało tych lasów, mało - szef odgadł mój protest, zanim jeszcze zdążyłem go wypowiedzieć. - Wolę zalesione stoki. Ale faktycznie jest tu pięknie. Zwłaszcza teraz. Liczyłeś wodospady?

- Próbowałem - przyznałem się - ale zaraz mi się poplątało... Zasta­nawia mnie pewien problem. W szkole uczyli nas, że tu w Skandynawii powinny rosnąć wyłącznie lasy iglaste, tymczasem jedziemy już tyle go­dzin, a tu ciągle brzozy i brzozy... A przecież jesteśmy tysiąc kilometrów na północ od Warszawy...

- Cóż, ludzie, którzy tworzyli te podręczniki, nie mieli specjalnie wie­lu możliwości obejrzenia na własne oczy miejsc, o których pisali. Takie to były czasy, że nawet pracownikom ministerstw - tu uśmiechnął się z fał­szywą skromnością - nie dawali łatwo paszportów.

Wyjął z kieszeni zegarek, pamiętający nasze krakowskie przygody, i zaciekawiony popatrzył na porcelanowy cyferblat.

- Prezent od alchemiczek, chodzi jak złoto - westchnął. - Za pół go­dziny będziemy na miejscu.


ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY


SPOTKANIE Z PRZYJACIELEM * NA KWATERZE * FAŁSZY­WY TROP * DZIEJE KATEDRY NIDAROS W TRONDHEIM


Doliny, tunele, górskie jeziorka, wodospady... Krajobraz jak ze snu zostawał za nami. I wreszcie pojawiły się domki, najpierw niewielkie, potem coraz liczniejsze i okazalsze. Przed nami wyrosła wielka granitowa góra. Miasto miało być po drugiej stronie. Dogoniliśmy nocny pociąg z Oslo i przez chwilę jechaliśmy z nim łeb w łeb. Wreszcie bezszelestnie wtoczył się do tunelu, a my podążyliśmy szosą prowadzącą brzegiem morza. Szef wyjął z kieszeni telefon komórkowy i wystukał numer.

- Już prawie jesteśmy - powiedział do kogoś po polsku. Paskudnie wyglądające nowoczesne blokowiska i malutki forcik po­środku rozległej zatoki.

- Zatrzymaj się przy skwerku za światłami - polecił szef. Zahamowałem posłusznie na poboczu. Z ławeczki koło fontanny pod­niósł się jakiś facet w szarej kurtce z goreteksu. Poznałem... Michaiła.

- To nieuczciwe - syknąłem.

- Czego znowu chcesz od chłopaka? - wkurzył się szef.

- Przynosi nam pecha - wyjaśniłem. - Za każdym razem, gdy go spo­tykamy, pakuje nas w kłopoty.

- Oj tam, przesadzasz - zbył mnie Pan Samochodzik, po czym wy­siadł na spotkanie Michaiła.

Klnąc pod nosem podążyłem za nim. Michaił uściskał szefa, a potem zmiażdżył moją dłoń.

- Paweł, jak się cieszę, że cię widzę.

- A żeby cię pokręciło...

- No nie, a ty znowu masz muchy w nosie. Ruszajmy.

Chmury ciężko sunęły po niebie, wiał wiatr. Brakowało tylko śniegu.

- I cóż was sprowadza do tego kraju? - zapytał. - Wspominał pan coś o ciekawym tropie? - spojrzał na szefa.

- Owszem - pan Tomasz kiwnął głową. - Usiłowaliśmy rozwikłać pewną nader interesującą zagadkę i tropy zaprowadziły nas właśnie tutaj. Znasz w Trondheim jakiś niedrogi hotel albo pensjonat? Musimy zatrzy­mać się na kilka dni...

- Żaden problem, mój znajomy udostępnił nam swój dom. Nie ma tam wielkich luksusów, ale powinno być nam wygodnie.

- Będziemy też chyba potrzebowali tłumacza...

- Służę pomocą. Szwedzki i norweski różnią się mniej więcej tak, jak rosyjski i ukraiński...

Pan Tomasz wyraźnie się odprężył. Ładne, nieduże domki budowane z drewna, tania i przyjazna człowiekowi architektura... Przejechaliśmy koło kanału portowego i zakręciliśmy w dość szeroką arterię przecinającą miasto. Tu zabudowa była zwarta.

- To miejscowa Starówka - wyjaśnił Michaił. - Nie przesadzajmy z jej starością, te domy zbudowano przeważnie w XIX wieku.

- Są wśród nich starsze? - zainteresowałem się.

- Oczywiście. Ale jeśli chcecie zobaczyć coś naprawdę starego, to musimy pojechać zwiedzić katedrę Nidaros...

- Niebawem - powiedział szef. - Potrzebuję przedstawiciela miejsco­wego konserwatora zabytków czy podobnej instytucji.

- Przy siedzibie komuny na pewno jest odpowiednia komórka - kiwnął głową Michaił. - Ale dziś nic nie załatwimy. Jest niedziela...

Dojechaliśmy do niewielkiego drewnianego domku nad kanałem. Budynek był malutki, dwa pokoiki z kuchnią. Jeden odstąpiliśmy szefo­wi, drugi zająłem z Michaiłem. Domek mógł pochodzić z połowy XIX wieku, jednak umeblowanie było zupełnie współczesne.

- Chodźmy, zwiedzimy katedrę, a potem coś zjemy - zaproponował Michaił. - Chyba nie spieszy nam się?

- Skarby czekały tyle dziesięcioleci, że chyba mogą poczekać do jutra - wzruszyłem ramionami.

- Ale zrobimy rekonesans dzisiaj. Na wszelki wypadek - zasugerował mój zwierzchnik. - Wiemy niewiele, a zarazem bardzo dużo. Ulica Bispegattan numer 38. Boję się, że numeracja mogła się zmienić... Potrzebuj­my planów miasta. Zarówno aktualnych, jak i starszych. Gdybyś miał dostęp do osiemnastowiecznych.... Budynek trzeba będzie pewnie przeryć od piwnic po strych. Na to musimy mieć zgodę miejscowych władz.

- Jeśli coś znajdziemy, położą na tym łapę - zauważył trzeźwo.

- Liczę na dziesięć procent znaleźnego - w oczach szefa zabłysły iskierki.

- I tak nie pozwolą tego wywieźć... Ale gdybyśmy odnaleźli skarby bez wiedzy, nazwijmy to, oficjalnych czynników, to może dałoby się pocztą dyplomatyczną...

- Sugeruję najpierw znaleźć, a potem się potargować - uciął pan To­masz. - Odszukamy, złożymy w depozyt w ambasadzie, a reszta w rękach naszych dyplomatów...

Skrzywiłem się w duchu.

- Wysadzić budynek w powietrze, skarb na statek i wio na morze - mruknął Michaił po rosyjsku.

- Wydaje ci się, robaczku, że jestem stary i głuchy? - przekomarzał się mój zwierzchnik. - Na razie poszukajmy księgarni...

- Wiem, gdzie jest jedna.

Ruszyliśmy przez miasto. Wyszliśmy ulicą nad jeden z kanałów.

- Odnoga rzeki Nid - powiedział Pan Samochodzik. - Od niej pocho­dziła dawna nazwa miasta: Nidaros...

Domy po drugiej stronie wyrastały prosto z wody i błotnistego brze­gu. Wzniesiono je na grubych, poczerniałych palach. Powstały prawdo­podobnie dopiero w końcu XVIII lub na początku XIX stulecia. Dalej teren wznosił się. Budynki obite drewnianymi deszczułkami robiły sym­patyczne wrażenie. Więcej jednak widać było murowanych.

- To miasto strawił pod koniec XVIII wieku pożar - wyjaśnił Michaił. - Potem zostało przebudowane, między innymi poszerzono ulice, aby pło­mienie w razie czego nie przerzucały się zbyt łatwo na sąsiednie kwartały zabudowy... Ale większość tych budynków pochodzi z XIX wieku...

Na placu ozdobionym kolumną zakręciliśmy. Nieduży skwer, poro­śnięty drzewami. Stał na nim spory kościół, zbudowany z granitowych bloków.

- Kościół pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny - rzekł nasz prze­wodnik. - Wzniesiony w XIII wieku. Ostatni katolicki kościół w mieście, które było kiedyś ostoją kontrreformacji...

- Niewiele wiem na temat ruchów religijnych w tej części Europy - powiedziałem ze wstydem.

- W XVI wieku ostatni katolicki arcybiskup Norwegii, Olaf Engelbrektsson, zorganizował tu rozpaczliwy opór przeciw reformacji, narzu­canej siłą przez Duńczyków.

- Racja - mruknąłem. - Wtedy Norwegia znajdowała się w przymu­sowej unii z Danią...

- Właśnie. Obrona katolicyzmu była więc też, częściowo przynajmniej, walką o zachowanie swojej tożsamości. Wreszcie arcybiskup został wy­party z miasta, które niestety nie było ufortyfikowane, i schronił się w twierdzy Steinviksholm, a po jej upadku poszedł na wygnanie. Do 1851 roku istniała ustawa zakazująca pod karą śmierci przybywania do Norwegii katolickim duchownym... Na szczęście Kościół przetrwał, choć ze­pchnięty na margines... Z dwudziestu ośmiu opactw i klasztorów nie oca­lał ani jeden...

- Miasto jest duże - rozejrzałem się. - W zasadzie tylko przecięliśmy Starówkę... Bo to chyba stara część miasta?

- Obecne Trondheim nie jest dużo większe od historycznego. Tylko na stokach wzgórz: powstało trochę nowych dzielnic...

Minęliśmy kościół i niebawem dotarliśmy do głównej ulicy. Na jej końcu wznosiła siej: potężna bryła katedry.

- Katedra Nidsaros - westchnął Pan Samochodzik. - Kiedyś siódma pod względem wielkości na świecie, teraz chyba na dwudziestym któ­rymś miejscu...

- Robi wrażenie - przyznałem.

Szare mury pięły się ku niebu. Wokół rozciągał się rozległy, zadrze­wiony cmentarz. Kamienne i żeliwne nagrobki stały tu i ówdzie, szcze­gólnie liczne były przy samym murze kościoła.

- Zapewne odpowiednik naszych alei zasłużonych - mruknął Michaił. - Tu spoczywają ci, którzy zapisali się w historii miasta: burmistrzowie, rajcy miejscy, kupcy, kapitanowie okrętów... Ludzie, którzy przez wieki dbali o ten skrawek ziemi, leżący na granicach cywilizowanego świata...

- A gdzieś tam głębiej spoczywają kości tych, których groby znisz­czono, by zrobić miejsce dla tych ważniejszych - powiedziałem cicho sam do siebie.

- Owszem - szef skinął głową. - Pod murami kościołów archeolodzy najczęściej natrafiają na całe zwały kości, wymieszanych poprzez kolejne wykopy grobowe....

Wędrowaliśmy powoli wysypaną żwirem alejką. Minęliśmy niewiel­ki budyneczek, w którym handlowano rozmaitymi pamiątkami dla tury­stów, i stanęliśmy przed frontonem budowli. Pokrywały go gęsto rzeźby wykute w szarobłękitnym kamieniu.

- Skąd tutaj tuf wulkaniczny? - zdumiałem się.

Pan Tomasz pokręcił przecząco głową.

- To niezwykle rzadki błękitny steatyt. Niezły galimatias swoją drogą - stwierdził podziwiając fronton.

- Te rzeźby to licencia poetica - machnął ręką Michaił. - Gdy w XIX wieku przystąpiono do odbudowy katedry, znaleziono setki kawałków sta­rych figur, zniszczonych przez protestantów... Ale tylko pięć spośród nich zrekonstruowano. Fragmenty zabytkowych spoczywają w muzeum arche­ologicznym, które odwiedzimy jutro.

W przedsionku wynikła drobna scysja ze strażnikiem sprawdzającym bilety, ale nasze legitymacje utorowały nam drogę. Weszliśmy do wnętrza świątyni. Była ciemna, kamienne ściany i grube kolumny przytłaczały. Przez okna zabudowane witrażami sączyło się niewiele światła. Szliśmy dłuższą chwilę w półmroku, a potem po lewej stronie otworzyła się spora wnęka. Kiedy świątynia służyła katolikom, zapewne znajdował się tu bocz­ny ołtarz i kaplica, teraz wszystkie elementy usunięto, ale w niszy, osło­niętej solidną kratą, spoczywały insygnia koronacyjne norweskich kró­lów. Staliśmy dłuższą chwilę milcząc i patrzyliśmy, jak światło halogeno­wych reflektorków odbija się w polerowanym złocie.

- Klejnoty koronne... Dlaczego tutaj? - zapytałem.

- Bo katedra Nidaros w Trondheim to tradycyjne miejsce koronacji norweskich królów - wyjaśnił nasz przyjaciel. - Od 1815 roku wszyscy władający Norwegią byli koronowani właśnie tu... Mimo że w tym czasie stała tylko północna część świątyni, a nawa główna dopiero czekała na odbudowę... Wnętrze było do tego stopnia zdewastowane, że podczas koronacji Karola XVI w 1818 roku uzupełniono brakujące marmurowe filary drewnianymi, pomalowanymi na biało...

- Swego czasu katedra Nidaros była najświętszym miejscem Norwegii. Już w 997 wieku stał tu kościół wzniesiony przez Olafa I Tryggvasona...

- To chyba jeszcze przed oficjalną datą chrztu Norwegii? - zdziwiłem się.

- Pierwsi kapłani i mnisi przybyli tu jakieś dwieście lat wcześniej, porwani przez wikingów w Irlandii... Olaf I założył miasto, które dziś nazywa się Trondheim, ale w jego czasach nazywano je Kaupang. Na­stępnie przez setki lat nosiło nazwę Nidaros. I dopiero w 1930 roku osta­tecznie nazwano je tak, jak obecnie... Podobnie rzeka, która toczy swoje wody wokół starej części osady, nazywana jest Nidelwa albo Nid. Jak komu wygodniej.

Ruszyliśmy dalej.

- To dziwne - powiedziałem w zadumie. - Tu prawie nic nie ma. Gołe ściany...

- Reformacja, Pawle - westchnął szef. - Czytałem sprawozdania. W kościołach niszczono ołtarze, zrywano obrazy świętych ze ścian... Rą­bano i palono drewniane posągi. Ludzi ogarnął szał destrukcji. Tu pewnie było tak samo. Pozbywano się wszystkiego, co Luter i jego następcy uważali za przejaw zabobonu narosłego na religii... Unicestwiano tradycję... By potem stworzyć własną. W czasach reformacji rozwiązano zakony, ale ktoś musiał pielęgnować chorych. Dlatego niebawem pojawiły się diako­nisy. Pracowały w szpitalach i opiekowały się dziećmi w przytułkach. Aby można je było odróżniać, nosiły stroje podobne do zakonnych. Ale mogły zrezygnować po pewnym czasie i założyć rodziny... Większość pozostała w służbie do końca życia. Chichot historii, Pawle...

Zatrzymaliśmy się przy ołtarzu.

- Katedra w Nidaros była przed reformacją miejscem pielgrzymek - podjął wykład Michaił. - Pątników przyciągały dwie rzeczy. Po pierw­sze, spoczywające tu ciało króla Olafa...

- Miało wartość relikwii? - zdziwiłem się.

- Został uznany za świętego - wyjaśnił szef.

- Za to, że założył miasto?

- Ach, nie. To był kolejny władca noszący to imię, Olaf II Haraldson. Jego dzieje były dość tragiczne... W wieku dwunastu lat został wodzem wikingów. Służąc jako najemnik na dworze króla Normanów, Etelreda, przyjął chrzest. W 1015 roku przybył do Norwegii i opanowawszy ten kraj, głównie dzięki żyjącym w głębi lądu chłopom, przystąpił do wykorzeniania pogaństwa. Działał bardzo energicznie: nakazał niszczenie licz­nych miejsc kultu. To wywołało opór. Do tego doszedł konflikt dynastyczny. Knud II Wielki przekupił drużynę Olafa. W 1028 roku władca zbiegł na Ruś. W 1030 roku powrócił na czele armii, by wreszcie zaprowadzić po­rządek. Nie udało mu się. Poległ w bitwie opodal miasta... Jego ciało najpierw pogrzebano nad rzeką Nid. Spoczywało tam przez krótki czas, aż na jego grobie zaczęły dziać się cuda. Na rozkaz biskupa, wedle legen­dy w rok i pięć dni po śmierci Olafa, wydobyto zwłoki i przekonano się, że znajdują się w stanie nienaruszonym. W 1066 roku, na rozkaz króla Olafa III Kyrre, przystąpiono do budowy, początkowo niewielkiej, bazyli­ki. Jej ściany wkomponowano następnie w mury prezbiterium... W 1152 roku przeniesiono tu stolicę arcybiskupstwa. W tym też okresie zaczęto stawiać mury obecnej katedry. Wznoszono ją przez dwa stulecia... Spro­wadzono murarzy z Niemiec i kamieniarzy z Anglii...

- To mnie zawsze fascynowało. Ten trud, nakazujący wznoszenie ka­tedr przez całe pokolenia... Ludzie wówczas żyli krótko. Jeśli budowano przez dwieście lat, to dopiero siódme pokolenie rzemieślników miało szansę zobaczyć ukończone dzieło...

- Widzisz, Pawle, fakt, że budowano tak długo sprawił, że te zabytki w ogóle mogły powstać... Przyjmijmy, że jakiś władca zgromadziłby gi­gantyczną ilość pieniędzy, sprowadził tysiące robotników, kazał zbudo­wać setki cegielni wokoło i wzniósł katedrę, powiedzmy, w dziesięć lat...

- W sumie spory wydatek na raz, ale chyba by się opłaciło - mrukną­łem.

Pan Samochodzik uśmiechnął się lekko pod nosem.

- Nie zapominaj o fundamentach. Obecnie nie ma z tym problemu. Robi się wylewkę betonową o grubości kilkunastu metrów, w to wtłacza zbrojenia, strunobeton, kompozyty i inne takie. Można w dziesięć - pięt­naście lat wznieść bazylikę, jak u nas w Licheniu... Proboszcz, który roz­począł prace konstrukcyjne przed kilkunastu laty, dziś może cieszyć oczy prawie ukończonym dziełem... Oni nie mieli betonu. Układali potężne głazy w wykopie, spajali je wapnem, na to kładli kolejne bloki. Mijały lata, dziesięciolecia. Wszystko osiadało powolutku. Korygowali osiada­nie, dając gdzieniegdzie grubsze cegły, zmniejszając i zwiększając gru­bość ścian. Gdyby wszystko zbudowali od razu, naprężenia spowodowa­łyby pękanie fundamentów i murów, a w rezultacie ruinę budowli...

Zamyśliłem się.

- Wspominał pan coś o pożarze?

- Tak. Katedra nie miała szczęścia. W XIV i XV wieku płonęła trzy­krotnie. Następnie ucierpiała podczas wielkiego pożaru miasta w 1531 roku. Strop nawy legł w gruzach... Nie zdążono jeszcze przeprowadzić całości prac rekonstrukcyjnych, gdy do Norwegii zawitała reformacja i katedra straciła swój status, stała się jedynie kościołem parafialnym, a co za tym szło - zabrakło środków finansowych... Kolejnych spustoszeń dokonały dwa pożary, które miały miejsce w XVIII wieku. Odbudowa ślimaczyła się dłużej niż budowa. Wielokrotnie zarzucano rozpoczęte prace. Wresz­cie ukończono je w połowie XX wieku. Nawiasem mówiąc, rekonstruk­cja została wykonana niezbyt zgodnie z pierwotnym kształtem założenia...

- Faktycznie, wypełnienia między żebrowaniem sufitu wydały mi się nieco dziwnego kształtu, ale sądziłem, że to taka lokalna odmiana stylu...

- Zaś co do Olafa II... - szef wskazał drewnianą płytę pokrytą malo­widłami. - Początkowo spoczywał w srebrnej trumnie, ale w 1537 roku wywieziono ją do Danii i przekuto na monety potrzebne dla wypłacenia żołdu wojskom najemnym...

- To tak jak złoty sarkofag Aleksandra Macedońskiego - mruknąłem.

- Niestety, zabytków wykonanych ze szlachetnych kruszców ocalało niewiele - powiedział w zadumie pan Tomasz. - Wiemy, że istniały w Polsce portrety trumienne, malowane na srebrnej blasze. Ocalał tylko jeden...

Michaił uśmiechnął się lekko. Odwróciliśmy się i przez długą chwilę podziwialiśmy witraże w rozecie na frontowej ścianie świątyni.

- Tu, w głównej nawie, biło źródełko, którego woda była uważana za wyjątkowo potężny środek przeciw nieomal wszelkim chorobom. Źródło było pobłogosławione przez biskupa, więc jednocześnie woda ta mogła czynić cuda i była poświęcona... Niestety, po zwycięstwie reformacji lu­teranie zawalili źródło głazami. Było mniej więcej w miejscu, w którym stoimy... - błysnął wiedzą Michaił.

- Nigdy nie zetknąłem się ze źródłem wewnątrz kościoła - pokręci­łem głową. - Bo obok, to i owszem...

- W Sarowie, w Rosji, pod kaplicą Świętego Serafina, jest cysterna z wodą zasilana przez podziemne źródło. Kąpiele w nim mają dobroczyn­ny wpływ na kobiety, które mają problemy z uzyskaniem potomstwa... Zażywała tam kąpieli cesarzowa Aleksandra, żona Mikołaja II... - mruknął. - Natomiast w naszej zachodniej tradycji religijnej chyba nie zetknąłem się z takim przypadkiem... Nawet w Lourdes źródło z błogosławioną wodą, choć obudowane, nie znalazło się wewnątrz świątyni. Tym bardziej szko­da tego tutaj...

Wyszliśmy na zewnątrz.

- Wyjaśnij mi jeszcze jedną rzecz - szef zwrócił się do Michaiła. - Dałem ci przez telefon instrukcję, żebyś popilnował jednego domu...

- Przy Bispegattan 38 - kiwnął głową. - Problem w tym, że to maga­zyn zaadaptowany na cele mieszkalne w połowie XX wieku...

- Co? - zdumiałem się.

- Zaraz obejrzymy. Mieliśmy znaleźć księgarnię - przypomniał Pan Samochodzik.

Poprowadził nas do piętrowego, betonowego centrum handlowego na rogu ulic.

- A myślałem, że tylko u nas szaleje takie bezguście - westchnąłem.

- Architektoniczna zbrodnia - dodał szef podziwiając szklane ściany i betonowe mury. - Niestety, jakimś trafem architektami zostają ludzie całkowicie pozbawieni dobrego smaku... Ale cóż, wejdźmy...

W księgarni na piętrze mieli kilka albumów o mieście i okolicy, ale w żadnym nie było interesującej nas mapy.

Dom przy ulicy Bispegattan 38 stał tuż koło biblioteki miejskiej. Na parterze był sklepik, na dwóch następnych piętrach - mieszkania.

- Faktycznie. Nie pasuje - powiedziałem. - Jest za nowy. Musimy szukać domu wzniesionego w XVIII wieku albo pod koniec tego stulecia, tymczasem ten jest chyba z początku XX wieku...

- Sprawdzimy - nasz towarzysz wyjął z plecaka przewodnik po mie­ście.

- Był tu kantor firmy handlującej suszoną rybą, zbudowany w 1870 roku.

- Czyli niewiele się pomyliłem... - starałem się zatuszować błąd w datowaniu.

- A może ma stare piwnice, tak jak te kamieniczki w staromiejskiej części Częstochowy? - zasugerował szef.

- Sprawdzimy jutro. Mój przyjaciel dał mi namiar na niezłego histo­ryka.

Wracaliśmy do kwatery nieco przygaszeni.

- A może nie chodzi o Trondheim? - zastanawiałem się głośno. -Za­sugerowaliśmy się tym atlasem, może to miał być dopiero jeden z etapów ucieczki?

- Możliwe - oblicze szefa zasnuła chmura posępnych myśli - ale musimy to sprawdzić... Właśnie, Michaił, nie wdziałeś gdzieś w mieście wyrytej na murze hebrajskiej litery „alef” ?

Rosjanin długo się zastanawiał.

- Nie, nigdy - pokręcił głową. - Ale byłem tu zaledwie kilka razy.

***

Norwegia. Ciepły kominek w pokoju wyłożonym jasną, sosnową boazerią. Wygodny fotel narzucony wełnianym kocem. Skóra renifera rozpięta na ścianie. Na parapecie, miejscowym zwyczajem, kolekcja kosz­marnych fidrygałków. Drewniane malowane kwiatki powtykane do wazo­nika. Opadłem na miękkie łóżko. Przypomniałem sobie poznanego niedawno na wykopaliskach Lapończyka Nielsa. Co robił? Wędrował gdzieś przez lapońską tundrę w ślad za stadem reniferów? Czy może z magicznym bębnem w ręce rozmawiał z duchami przodków? Tam na północy z pewnością leżał już śnieg. Nawet nie zauważyłem, jak zapa­dłem w głęboki sen.


ROZDZIAŁ DWUDZIESTY


ROZMOWY Z HISTORYKAMI * NOCNE STARCIE * MAGAZYN PRZY ULICY BISKUPIEJ * POGNĘBIENIE WROGA * W MU­ZEUM ARCHEOLOGICZNYM * ODNALEZIONY SKARB


Obudziłem się o osiemnastej. Przeciągnąłem się. Michaił i Pan Samo­chodzik gadali o czymś w kuchni. Zapach mięsa piekącego się na grillu delikatnie drażnił moje podniebienie. Ruszyłem jak zahipnotyzowany w stronę jadła.

- Dobrze, że jesteś, właśnie mieliśmy cię budzić - oznajmił szef na mój widok. - Zjemy i wybierzemy się na przechadzkę.

Spojrzałem na fale deszczu bijące w szyby.

- Pojedziemy samochodem - uspokoił mnie Michaił.

Zasiadłem do stołu. Po chwili na moim talerzu leżał pięknie przyru­mieniony kawał wołowiny.

Przeżułem kęs i spojrzałem zdumiony na naszego gospodarza.

- Zalewa z octu balsamicznego, miodu i likieru ziołowego Dinstr. Znajomy przywiózł mi z Ukrainy. Macerowało się w tym przez czterdzie­ści osiem godzin.

- Znakomite - pochwaliłem.

- Ocet balsamiczny? - zdziwił się pan Tomasz. - A cóż to takiego?

- To specjalna odmiana octu. Robi się go z zagęszczonego soku wino­gronowego, a potem poddaje dojrzewaniu przez kilka, a nawet kilkadzie­siąt lat w kolejnych beczkach z różnych gatunków drewna - wyjaśnił się­gając po butelkę stojącą na półce. - Ten akurat jest siedmioletni. Po kilku latach takiego leżakowania robi się czarny i gęsty prawie jak smoła. Jest też bardzo aromatyczny, jedna łyżeczka zmienia smak całej potrawy... W żadnym razie nie wolno przesadzić z ilością.

- Będę musiał wypróbować - powiedziałem.

Dojedliśmy i byliśmy gotowi do drogi. Deszcz przestał padać i gdy wyszliśmy z domku, powietrze było bardzo rześkie. Zapadł już zmrok. Podjechaliśmy niedaleko, w pobliże dworca. Znajdował się tu niewielki antykwariat. O tej porze, zwłaszcza w niedzielę, powinien być zamknięty na głucho, ale wewnątrz paliło się światło. Michaił zapukał. Otworzył nam wysoki, rozczochrany mężczyzna.

- Sven - przedstawił go nasz przyjaciel.

Wymieniliśmy nazwiska i uściski dłoni. Weszliśmy do przyjemnie zagraconego wnętrza. Czego tu nie było? Setki przedmiotów, głównie związanych z morzem i żeglugą. Bloczki do lin, na oko sądząc pamiętają­ce poprzednie stulecie. Kompasy, przyrządy nawigacyjne z pociemniałe­go ze starości mosiądzu. Wielki gliniany dzban pokryty pąklami, wydoby­ty z wody, w której przeleżał wiele stuleci. Armatnie kule, pistolety skał­kowe. Przeszliśmy przez pierwszą salę. Szafki z drobnymi bibelotami, sztućcami, dzwonkami okrętowymi, kilkanaście obrazów o tematyce ma­rynistycznej. Stare lampy pokładowe, koło sterowe z poczerniałego dębu. Urocza mieszanina przedmiotów cennych i zwyczajnych rupieci. A jed­nocześnie świadectwo portowych tradycji królewskiego miasta... Zasie­dliśmy w niedużym pokoiku na zapleczu.

- Sven jest jednym z historyków amatorów, dobrze znających dzieje Trondheim - powiedział Michaił płynnie przechodząc na angielski. - Bę­dzie w stanie odpowiedzieć na nasze pytania...

Gospodarz uśmiechnął się pokazując zęby. Zasiedliśmy przy niskim stoliku. Szerokie deski porznięte nożem, wypolerowane rękawami mary­narskich bluz. Wygodne fotele na sprężynach...

- Co może pan powiedzieć na temat budynku numer 38 przy ulicy Bispegattan? - pan Tomasz od razu przeszedł do ataku.

Sven dźwignął się z fotela i zdjął z półki kilka tomów jakiejś mono­grafii wydanej w latach trzydziestych. Przekartkował ją i po kilku minu­tach odnalazł nasz budynek.

- Zbudowany w 1870 roku - przeczytał.

- Tyle to i my wiemy - zafrasowałem się.

- Nie stoi przypadkiem na fundamentach wcześniejszego? - zaintere­sował się szef.

Sven przeleciał wzrokiem tekst, po czym pokręcił przecząco głową.

- Nic tu o tym nie wspomniano. Ale zwróćcie uwagę panowie, że pozostałe budynki ciągnące się wzdłuż kanału, wzniesiono w tym samym czasie, rozrzut wynosi zaledwie trzy lata... - położył przed nami mono­grafię otwartą na planie tej części miasta.

Michaił przeleciał wzrokiem norweski tekst.

- Faktycznie - powiedział. - Zobaczcie, tu był mur. A nad samą wodą ciąg magazynów. Między murem a nimi zostawiono pustą przestrzeń, praw­dopodobnie eksplandę... Domy opierają się o dawny mur miejski tylnymi ścianami; zresztą zachowały się tylko jego fragmenty...

Gospodarz wyjął z półki kolejną książkę.

- W 1867 roku Trondheim przestało być twierdzą - powiedział pa­trząc w spis treści. - To ma ręce i nogi. Przebudowali forty strzegące mia­sta, zaś przestrzeń wzdłuż murów zabudowali. Jednocześnie pobudowano domy za rzeką i na wzgórzach... Zresztą przy rozwoju technik oblężniczych umocnienia zbudowane w drugiej połowie XVIII wieku musiały być już mocno przestarzałe. Przypuszczam, że wcześniej w tym miejscu po prostu nie było nic.

- Może to nie chodzi o Trondheim? - zagryzłem wargi.

- Czekajcie - uspokoił nas szef. - A druga możliwość? Może zmie­niono nazwę ulicy albo numerację...

Gospodarz usłużnie wyciągnął plan miasta z 1850 roku.

- Od tego trzeba było zacząć - pokiwałem głową.

Siatka ulic. Wzdłuż murów ciągnęła się faktycznie pusta przestrzeń. Domy były ponumerowane, na ulicach wpisano ręcznie ich nazwy. Wszyst­ko się zgadzało.

- Porażka - zafrasowałem się.

- Niekoniecznie - szef nie poddawał się łatwo. - Czy słyszał pan kie­dyś nazwisko Elisze? Rabbi Elisze z Podhaniec? - zwrócił się do antykwariusza.

Ten zastanawiał się długo, wreszcie przecząco pokręcił głową.

- Mieszkało tu trochę Żydów - odparł - po wojnie jednak przenieśli się gdzie indziej. Jednak... Kilku zostało. Może coś będą wiedzieć.

- Gdzie możemy ich znaleźć?

- Znam tylko jednego. W zasadzie jedną... Pani Marfa jest doktorem historii. To odpowiednia osoba, ale jest strasznie nieprzystępna... - zapi­sał nam adres na kartce. - Może akurat traficie, a jeśli nie, to powinna dać wam jakiś kolejny namiar.

- Jeszcze jedno pytanie - teraz ja przeszedłem do ataku. - Czy widział pan gdzieś na murze lub budynku taki znak? - naskrobałem na kartce literę „alef".

Pokręcił głową. Zrobił nam ksero ze starego planu.

- Może się wam jeszcze przyda - powiedział. - Życzę powodzenia w waszych poszukiwaniach...

Podziękowaliśmy za pomoc i wyszliśmy na dwór. Było chłodno. Chy­ba znowu zbierało się na deszcz.

- Gdzie to jest? - zapytał Pan Samochodzik.

- Dwie ulice stąd - wyjaśnił Michaił. - Możemy przejść się...

Poszliśmy. Kolejny dom, brama, domofon. Pan Tomasz zadzwonił.

- Halo? - odezwał się władczy kobiecy głos.

- Pani Marfa Sztejer? - zapytał po angielsku.

- Tak. Czym mogę służyć?

- Jesteśmy historykami z polskiego Ministerstwa Kultury i Sztuki. Mamy kilka pytań.

- Zapraszam - wyczułem w jej głosie poważną rezerwę. Namacałem w portfelu karteczkę od cadyka. Kobieta mieszkała na drugim piętrze. Otworzyła nam drzwi i wpuściła do mieszkania, zawalo­nego książkami. Miała około pięćdziesięciu lat. W jej oczach i rysach twarzy było coś twardego. Wyczułem, że zaraz nas spławi.

- Mamy list polecający - powiedziałem podając jej kartkę. Przeleciała papier wzrokiem i oddała mi go z wyraźnym szacunkiem.

- To zmienia postać rzeczy - złagodniała. - Trzeba było tak od razu...

Lody zostały przełamane. Zasiedliśmy na krzesłach.

- Interesuje nas pewien problem - powiedział pan Tomasz. - Około 1780 roku przybył do Trondheim niejaki Elisze z Podhaniec, polski Żyd i były rabin...

- Elisze - powtórzyła inaczej akcentując. - Z Polski... Zaraz, coś mi świta...

Ściągnęła z półki opasły tom, wewnątrz było kilkaset stron kserogra­ficznych odbitek.

- Mam go - oświadczyła triumfalnie po kilku minutach kartkowania. A potem zamilkła na długą chwilę. Czytała, a jej twarz stawała się coraz bardziej pochmurna.

- Parszywy typ - rzekła wreszcie zakończywszy lekturę. - Przybył tu jako emisariusz niejakiego Jakuba Lejwowicza Franka, który ogłosił się mesjaszem...

Z trudem powstrzymałem żywą reakcję.

- Usiłował nawracać miejscowych Żydów, do tego robił jakiś interes z dostawami dla wojska... Kupił dom przy ulicy Bispegattan numer 38. Przyjechało jeszcze kilku innych Żydów, jakoś z nim powiązanych i za­częli strasznie bruździć. Zaczęły się napady i kradzieże. Rozprowadzali ulotki po szwedzku o mordach rytualnych... Wreszcie nasi mieli tego wszystkiego dosyć. Dwaj sekciarze zostali uwięzieni, reszta zbiegła. Na­szym było tego mało. Elisze był typem tak parszywym, że obawiając się jego powrotu, wysłaliśmy do Polski trzech skrytobójców, których zadaniem była, nazwijmy to, likwidacja zagrożenia przez rozwalenie mu głowy...

- To pasuje do naszych danych - wtrąciłem się. - Elisze został zabity.

- Tu jest informacja, że dwaj wrócili po wykonaniu zadania, trzeci przepadł bez wieści, być może wpadł w ręce sekciarzy... Napisano tu jeszcze, że Eliszego dopadli w Olsztynie pod Częstochową.

- Trzeci - powiedział szef w zadumie. - To mógł być szkielet, który znalazłem uciekając z jaskini cmentarnej... To dobrze, jeśli różne dane uzupełniają się nawzajem. I jednak chodzi o Trondheim!

- Tylko ten przeklęty adres - mruknął Michaił. - Zobaczcie, potwierdzi­ło się raz jeszcze, że mieli tam dom, a tymczasem... - wyjął ksero planu.

- A może jednak? - wtrąciła kobieta - Jakieś dwa lata po wyjeździe Eliszego tamtą dzielnicę strawił straszliwy pożar. Klęska była niewyobra­żalna. Ocaleni ludzie zdecydowali, że nie opłaca się odbudowywać wypa­lonych ruin i splantowali wszystko. Rozebrano resztki domów, gruzu uży­to do wzmocnienia brzegów i regulacji kanałów. Wytyczono siatkę ulic, od tamtej pory to dość szerokie arterie, by ogień nie mógł się łatwo prze­rzucać z kwartału do kwartału... Być może zmieniła się numeracja bu­dynków przy ulicy, a i ona może biec w zupełnie innym miejscu... Arche­olodzy wam pomogą, musicie iść do muzeum w pałacu biskupim.

- Jak rozumiem, starają się badać relikty dawnego miasta?

- Oczywiście. Byli panowie w bibliotece miejskiej przy ulicy Erlinga Skakkesa?

- Nie - pokręciłem przecząco głową.

- To fascynujące miejsce. Wcześniej znajdował się tam ratusz, ale w latach dziewięćdziesiątych XX stulecia zaplanowano budowę na jego dziedzińcu wielkiego nowoczesnego gmachu. Dawny dziedziniec miał zostać zadaszony. Podczas budowy oczywiście robiono badania archeolo­giczne... Wtedy też, dwa metry pod poziomem posadzki, nieoczekiwanie natrafiono na szkielety. Tu znajdował się jeden ze wspominanych w źró­dłach pisanych kościołów dawnego Nidaros. Przypuszcza się, że patro­nem świątyni był święty Klemens. Ruiny pod biblioteką zabezpieczono in situ. Nad dawnym dziedzińcem przerzucono mostek prowadzący do czy­telni. Odsłonięte fragmenty starożytnych murów oraz szkielety mieszkań­ców miasta spoczywające nadal w miejscu znalezienia, stanowią swoiste memento. Przy sąsiedniej uliczce podczas budowy nowoczesnego banku natrafiono na relikty kolejnego kościoła... Źródła pisane wspominają, że w XII wieku było ich kilkanaście... Są plany sprzed pożaru. Dzięki tym znaleziskom jakoś można wydedukować, co gdzie kiedyś stało... Ale do tego potrzebujecie fachowców. Ja nie mogę wam pomóc...

- Trudno - powiedział poważnie szef. - Poradzimy sobie.

Pożegnaliśmy się dziękując za cenne informacje i opuściliśmy gościnne progi.

- A więc impas - westchnąłem.

- Dlaczego? - zdziwił się szef.

- Jeśli Elisze musiał stąd wiać, to na pewno wywiózł złoto...

- Niekoniecznie. Jeżeli uciekał szybko, a było na przykład zamurowa­ne, mógł je zostawić. Poza tym zwróć uwagę, Pawle, że miejscowi Żydzi posłali za nim skrytobójców, bo obawiali się, że wróci. Swoją drogą facet musiał naprawdę im dopiec...

- Z pewnością miał odrażającą choć ciekawą osobowość - mruknął Michaił. - A zatem stary plan nałożymy na współczesną siatkę ulic, zloka­lizujemy odpowiednie miejsce... No właśnie, i co dalej?

- Skarb Eliszego zapewne zakopano albo zamurowano w piwnicy. Płonąca kamienica przywaliła go tonami gruzu. To może być robota na całe miesiące. Ale jeśli użyjemy radaru geologicznego... - zadumałem się. - Tylko skąd go wytrzasnąć?

- Od Paula Vandersyfta - podsunął nasz przyjaciel. - Tyle że wtedy trzeba by się podzielić. Ale sądzę, że miejscowi archeolodzy dysponują tak specjalistycznym sprzętem. A zatem ktoś tam mieszka i nawet nie wie, że pod podłogą jego domu spoczywa skarb niezmierzonej wartości...

- A może średniowieczne piwnice są jakoś wykorzystywane? Przyj­mijmy, że współczesny mieszkaniec chciał sobie gdzieś trzymać butelki z winem i odgruzował to, co miał pod swoją działką - zasugerowałem.

- Nie da się wykluczyć - kiwnął głowa Pan Samochodzik. - Ale to można dość łatwo sprawdzić.

- W jaki sposób? - zdumiał się Rosjanin.

- To bardzo proste. Nie żyjemy w średniowieczu. Te domy muszą mieć kanalizację, wodociągi, doprowadzony gaz i instalację elektryczną. To wszystko puszcza się w ziemi. I to chyba dość głęboko, bo tu, jak mniemam, grunt zimą przemarza co najmniej na pół metra. Przy okazji robienia takich wykopów z pewnością zadbano o przeprowadzenie choć­by badań ratunkowych.

Wróciliśmy na kwaterę. Niebawem poszliśmy spać. Następnego dnia czekały nas przecież wielkie czyny...

Nocna burza w norweskim mieście. Ryk wichru wpadającego w wą­skie uliczki. Rozbłyski piorunów. Jednolity grzmot przetaczający się nad domami. Daleki huk morza. Leżałem zadumany. Nie byłem w stanie zasnąć. Przebyliśmy naprawdę daleką drogę, zajęła nam dwie doby. Ile cza­su podróżował przez Skandynawię wysłannik uwięzionego na Jasnej Górze Franka? Tydzień? Chyba dłużej, bo linia kolejowa łącząca Oslo i Trondheim w XVIII wieku oczywiście jeszcze nie istniała. Mógł jechać dyliżansem, albo - co bardziej prawdopodobne - kupił bryczkę gdzieś w Szwecji, załadował do niej skarby i pojechał na przełaj przez kraj. Dzien­nie 30 kilometrów, no może 60 kilometrów, jeśli mógł zmieniać konie na wypoczęte... Miesiąc drogi od Polski. Co najmniej miesiąc. Jak bardzo od tamtego czasu skurczyły się odległości...

- Nie śpisz? - usłyszałem głos Michaiła.

- Zastanawiam się, czego Elisze szukał na takim końcu świata - po­wiedziałem.

Milczał, zastanawiając się widocznie.

- Nie wiem - przyznał wreszcie. - Może po prostu chciał zamieszkać gdzieś, gdzie nie dotarła zła sława frankistów. A może chciał nawracać miejscowych Żydów na wiarę w swojego fałszywego mesjasza? Nie mam pojęcia. Logika sekciarzy jest czasem bardzo trudna do przeniknięcia...

Piorun uderzył gdzieś bardzo blisko. Drzwi pokoju wyleciały z trza­skiem. W pierwszej chwili sądziłem, że jednak śnię... Wypełniając całą futrynę stał w nich Sumo.

- Do diabła, znowu? - jęknąłem.

Michaił obrzucił niespodziewanego gościa taksującym spojrzeniem.

- To ten olbrzym, o którym opowiadałeś? - zapytał po polsku zupeł­nie spokojnym tonem.

- Tak. Panowie wybaczą, powinienem was sobie przedstawić - mruk­nąłem. - Ale chyba nie będzie okazji. Czego tu szukasz? - warknąłem.

- Jak to czego? - parsknął osiłek. - Was. A myśleliście, że po co tu wlazłem?

Michaił zerwał się z łóżka i bez słowa zagrodził mu drogę.

- Masz dwie możliwości - powiedział spokojnie. - Albo wyjdziesz albo wylecisz.

Na obliczu olbrzyma odmalowała się dziwna uciecha. - Nawet nie wiesz, jak lubię rachować innym kości.

- To się doskonale składa, bo ja też bardzo lubię - uśmiechnął się Rosjanin. - A zatem do dzieła.

Ryknęli obaj zgodnie i skoczyli na siebie. Poderwałem się z łóżka i przemknąłem w stronę drzwi. Sumo zapędził Michaiła w kąt i teraz walił pięścią jak młotem wyłamując dziury w panelach pokrywających ściany.

Mój przyjaciel uchylał się i co jakiś czas kontrował trafiając wroga a to w podbródek, a to w żołądek. Zrobiłem jeszcze pół kroku do tyłu i trafi­łem plecami na lufę pistoletu.

- Wybaczy pan - usłyszałem głos Kudłatego - obecność na pokazie sztuk walki obowiązkowa.

- To może trzeba było sprzedawać bilety - parsknąłem.

Michaił przeszedł do kontrataku. Udało mu się złapać giganta za pa­sek od spodni i koszulę na karku. Unikając wściekle młócących łap rozpę­dził się i walnął głową przeciwnika o ścianę. Sumo oklapł i legł na podło­dze wreszcie znokautowany.

- Oto co potrafi prawdziwy fachowiec - powiedziałem z dumą.

- Co robimy z tym gościem? - zapytał Michaił. - Wyniesiemy go i położymy przed domem na ulicy, co by go deszczyk docucił, czy może zwiążemy i zadzwonimy po policję?

- Na razie podniesiecie rączki do góry - powiedział Młody, stając w drzwiach.

Kudłaty dźgnął mnie raz jeszcze pistoletem w plecy.

Wnętrze pokoju po walce dwu tytanów nie wyglądało najlepiej. Za­rwane łóżka, połamane meble, dziury w ścianach.

- Twój znajomy nie będzie chyba szczególnie szczęśliwy - powie­działem.

Michaił rozejrzał się wokoło i trochę zmarkotniał.

- Trudno, to się naprawi.

Siedzieliśmy na jedynych ocalałych krzesłach. Przywiązali nas co naj­mniej równie starannie jak parę dni temu w mieszkaniu przy ulicy War­szawskiej w Częstochowie. Pilnował nas Kudłaty. Siedział w fotelu z pi­stoletem w ręce.

- Najbardziej mnie wkurza, że daliśmy się tak głupio zaskoczyć - zauważyłem.

- Przykro mi, że spotykamy się w tak niemiłych okolicznościach - powiedział Kudłaty. - Zawsze pana szanowałem - zwrócił się do Pana Samochodzika. - Czytałem w młodości opowieści o pana przygodach... Naprawdę niezły z pana gość.

- Jasne - parsknął pan Tomasz. -Ale jak przyszło co do czego, to się tego „niezłego gościa" porywa, torturuje.

- Nie przesadzajmy z tymi torturami - prawie się obraził. - Na razie włos panu z głowy nie spadł... Nie jesteśmy bandytami, tylko uczciwą szarą strefą...

- A skarby Franka chcecie sobie wydobyć ot tak i może jeszcze odda­cie je do muzeum - prychnąłem.

- Skarby Franka należą się nam prawem dziedziczenia. Nasi przodko­wie służyli mu wiernie i robili z Eliszem te wszystkie brudne machinacje. I co dostaliśmy? Nic... Kawałek ziemi z cmentarzem w jaskini i przyka­zanie, by tego pilnować do siódmej nieskończoności. Czy w tej sytuacji dziwicie się, że chcieliśmy odebrać wypłatę za ostatnie trzy wieki?

- Hmm - mruknąłem - tylko czy naprawdę macie do niej prawo? Wiemy, jak Frank i Elisze gromadzili te skarby. To złoto nie wzięło się znikąd. Zebrano je krzywdząc tysiące ludzi, zarówno Polaków, jak i uczci­wych ciężko pracujących Żydów wystawionych do wiatru przez waszą sektę... I jeszcze jeden wątek wart odnotowania. Damazy Macoch... Jaki były wasze związki z tym typem?

- Macochowie byli członkami sekty od samego początku. Damazy wstąpił do zakonu paulinów tylko po to, żeby szukać w klasztorze papie­rów po Franku. Adelajda nam o tym mówiła.

- I co? - zagadnąłem. - Znalazł coś?

- Tak. Mieli w klasztornej bibliotece rękopis „Księgi słów Pańskich". Ale tam była tylko aluzja do jaskiń pod Olsztynem. Przeczesaliśmy wszyst­kie, o których wiedzieliśmy, z wykrywaczami metali... W jednej znaleźli­śmy garnuszek srebrnych rubli z czasów Mikołaja II. Ale nie było ani śladu naszego złota.

- A jak to było z tym posążkiem? - zapytałem.

- Stał w jaskini cmentarnej w niszy - wyjaśnił Kudłaty. - Damazy znał to miejsce. Zabrał go i schował w mieszkaniu przy Warszawskiej. Sądził, że ta figurka zawiera jakieś zaszyfrowane informacje.

- Jak to? - zdumiałem się. - Tam była tylko jedna literka wyryta z tyłu...

- Owszem, ale jeśli położy się figurkę, staje się ona symboliczną mapą okolicy. Trzy twarze to trzy jaskinie. W środkowej był cmentarz. W tej po lewej nie było nic. Tej po prawej nie zdążyliśmy już znaleźć... Wy tego dokonaliście z marszu... Myśleliśmy, że znaleźliście skarby, ale zamiast tego była wskazówka, która doprowadziła was tutaj. I pomyśleć, że tyle lat pracowaliśmy w Szwecji... Gdybyśmy tylko wiedzieli, że skarby są tuż obok, dawno byśmy je wydobyli...

- Mam pytanie natury historycznej - odezwał się Pan Samochodzik. - Co się stało po tym, jak Frank został uwolniony z klasztoru?

- Uciekł do Wiednia. Jego córka była jakiś czas damą dworu cesarza. Potem osiedli w zamku Offenbach w Saksonii... Zmarł, ale zapowiedział, że powróci w 1800 roku. Nie wrócił...

- O tym wiemy - wyjaśniłem.

- Ci, którzy poszli z nim, powoli wymarli w Niemczech. Tylko grupa w Częstochowie przetrwała wszystkie burze dziejowe - powiedział z dumą.

- A gdzie wcięło twoich braciszków? - zmieniłem temat.

- Poszli zbadać dom przy Bispegattan 38 - wyjaśnił. - Spóźniliśmy się haniebnie, sądziliśmy więc, że panowie mając dzień przewagi nad nami dorwali się już do skrytki i że znajdziemy tu wydobyte przez was skar­by... Stąd to nocne najście. Jednak nie znaleźliśmy ani grama złota...

Fakt, przetrząsnęli domek od piwnic po dach.

- Jak rozumiem, twoi bracia teraz ryją w tamtym domu terroryzując mieszkańców - parsknąłem.

- Nie demonizujmy - wzruszył ramionami. - Pod tym adresem jest sklep. Włamią się kulturalnie, przeczeszą ściany wykrywaczami metali, zlokalizują co nasze i zabiorą... Nie jesteśmy jakimiś zwyrodnialcami. Przemoc dla samej przemocy nie pociąga nas bardziej niż was. No, może z wyjątkiem Sumo... On lubi czasem dać komuś w zęby... Ale staramy się go kontrolować... Jego krzepę można wykorzystać do bardziej wznio­słych celów...

- Na przykład do rycia w grobach własnych przodków - uzupełniłem z pogardą.

- Czekajcie, tylko się stąd wydostanę, to pokażę wam trochę bezsen­sownej przemocy... - parsknął Michaił.

- Nie chciałbym was rozczarować, ale tamten budynek pochodzi z zupełnie innej epoki. - zauważył łagodnie pan Tomasz. - Zbudowano go w XIX wieku...

- Owszem nie wygląda staro - Kudłaty zgodził się bez mrugnięcia okiem z naszą argumentacją. - Tyle tylko, że... ściany wewnątrz mogą być dużo starsze...

Spojrzałem na pana Tomasza ostrzegawczo. Wiedzieliśmy, że budy­nek wzniesiono na zupełnie pustej działce, ale nie należało się chyba dzie­lić tą informacją z wrogiem...

- I co z tym zrobicie, jak już znajdziecie? - zapytałem.

- Nie wiem jak bracia, ale ja swoją część przeznaczę na luksusowe żarcie w pięciogwiazdkowych hotelach i wykwintne trunki... I urządzę przyjęcia, na które zaproszę gwiazdy filmowe - rozmarzył się.

Szkoda, że miałem związane ręce, bo wkręciłbym sobie śrubkę w skroń...

- A co zrobisz z resztą pieniędzy? - zainteresował się Pan Samocho­dzik.

- Z resztą? - zdziwił się Kudłaty. - Resztę roztrwonię...

Nie mogłem się powstrzymać i ryknąłem serdecznym śmiechem.

- Tak, najwyraźniej brak mu wyobraźni - powiedział Michaił. - Ale cóż, nie każdy ma umysł tak lotny...

- A co ty byś zrobił z taką fortuną? - zaciekawił się nasz strażnik. - O, wiem, jeszcze sobie luksusową furę kupię...

- Pomyślmy - zadumał się Michaił. - Kupiłbym pewnie trochę ksią­żek, tak ze trzy, może cztery tysiące, bo mam poważnie braki w bibliotece. Do tego zamówiłbym swój portret u malarza na pamiątkę dla dzieci...

- Jeszcze chyba nie masz potomstwa? - zdziwiłem się.

- Ale kiedyś będę miał. Ja zawsze planuję z wyprzedzeniem. Jestem z tego znany...

- A tym razem ci się nie udało - zarechotał Kudłaty.

- Nie byłbym taki pewien.

Michaił zerwał się nieoczekiwanie z krzesła... Zdziwiłem się, był prze­cież przywiązany. Sekundę później strażnik osunął się na ziemię trafiony końcem stopy naszego przyjaciela w splot słoneczny. Rosjanin związał go resztkami sznura, a potem dopiero uwolnił nas.

- Jak tyś to zrobił? - zdumiałem się.

- Planowanie z wyprzedzeniem - zmrużył z radości oczy. - A tak po­ważnie mam pod bransoletą zegarka ostrze... Zagadaliście go, a ja przeciachałem sznury.

- Co robimy dalej? - zapytałem. - Łapiemy ich sami czy wzywamy policję?

- I co im powiemy? Że ktoś chce wydobyć osiemnastowieczne skarby z dziewiętnastowiecznego budynku? Załatwmy to sami...

Wyraźnie pałał żądzą stoczenia jeszcze jednego pojedynku z osiłkowatym Sumo...

Leciutko skrzywiłem się w duchu, ale uznałem, że nie mogę odma­wiać mu tej drobnej rozrywki... Zostawiliśmy Kudłatego pod strażą pana Tomasza, a sami pobiegliśmy do starego magazynu przy Bispegattan. Na zewnątrz burza już przeszła, ale strasznie lał deszcz. Biegliśmy ślizgając się na mokrych kamieniach. Z jakiejś piwnicy dobiegały odgłosy zabawy i dźwięki muzyki. Tubylcy bawili się jeszcze mimo późnej pory. Poczu­łem się nagle strasznie głodny... Dotarliśmy do budynku pod numerem 38. Był ciemny i wyglądał na zamknięty na głucho.

- Od frontu nie weszli - powiedział półgłosem Michaił. - Idę o za­kład, że witryny są zabezpieczone alarmem...

Pobiegliśmy naokoło kwartału, szukając uliczki zatylnej lub bramy prowadzącej na podwórza... Brama, a potem wąski zaułek. Dobiegliśmy do sklepu. Dwaj „poszukiwacze skarbów" nie bawili się w finezyjne me­tody dostania do środka, po prostu wyłamali drzwi lewarkiem, metodą praktykowaną już przez nich w kamienicy przy Warszawskiej w Częstochowie.

Weszliśmy do wąskiego, długiego korytarza łączącego pomieszczenia sklepowe z podwórzem. Po lewej stronie mieliśmy schody prowadzące gdzieś na piętro. Były wąskie i metalowe; każdy krok na nich odbijał się echem lub zgrzytem dźwigarów... Jednak to z góry słychać było odgłosy pospiesznego buszowania. Jeszcze jedne wyłamane drzwi i rozległe pomieszczenie zajmujące całe drugie piętro domu. Dwie latarki błyszczały przy ścianach. Stuknąłem w przełącznik i salę zalało jasne światło.

- Koniec zabawy - powiedziałem surowo.

Młody i olbrzym Sumo popatrzyli na nas kompletnie zdezorientowani.

- Coście zrobili z Kudłatym? - wykrztusił osiłek.

- Dostał za swoje - powiedział Michaił. - Was też to czeka...

Rozglądałem się po wnętrzu. Hala o powierzchni stu dwudziestu me­trów kwadratowych służyła jako pracownia jakiemuś artyście. Wszędzie porozwieszane były „dzieła sztuki". Jak się to często zdarza wśród mala­rzy nowoczesnych, nie sposób było powiedzieć, czy obrazy te zostały już namalowane do końca, czy może praca nad nimi dopiero się zaczyna... Niestety, nie miałem dużo czasu na podziwianie wnętrz, obaj bracia ruszyli bowiem na nas uzbrojeni w jakieś kije. Błyskawicznie rozbroiłem Młodego i wyłączyłem go z walki silnym ciosem. Nim doszedł do siebie, skułem mu ręce wokoło jednego ze słupów podtrzymujących strop.

Sumo i Michaił na chwilę przerwali, widać ciekawi wyników mojego starcia.

- Ależ nie przeszkadzajcie sobie - powiedziałem. - U mnie wszystko w porządku...

- Zapraszamy do nas - uśmiechnął się krzywo osiłek. - W kupie raź­niej.

- Och, nie będę przeszkadzał tak szlachetnym wojownikom w wyja­śnianiu wzajemnych nieporozumień... - ironizowałem.

Ponownie zaczęli okładać się pięściami i wymierzać sobie kopniaki. Walka była bardzo wyrównana, ale olbrzym zaczął słabnąć. Wreszcie Michaił zadał mu potężny cios w podbródek i zdaje się znokautował.

- Co z nimi robimy? - zapytał konkretnie.

- Nie wiem. Tu chyba poza tym włamaniem nic jeszcze nie narozra­biali... Jeśli wezwiemy policję, mogą być kłopoty, ostatecznie też jeste­śmy w tym budynku nielegalnie... Trzeba by ich zawlec do Polski, bo tam są ścigani. Tylko nie mam pojęcia, jak tego dokonać...

- Chyba ich nie wypuścimy? - zdenerwował się. - Połammy im cho­ciaż ręce i nogi...

- Oj, Michaił, zwierzę z ciebie wyłazi - pokręciłem z naganą głową. Pochyliłem się nad powalonymi.

- Załatwiliśmy was w uczciwej walce gołymi rękami - powiedziałem. - I zrobiliśmy to kilkakrotnie. Ponieśliście klęskę...

- To co? - zagadnął Młody.

- Mamy propozycję. Dacie słowo honoru, że wyniesiecie się z miasta i więcej nie wejdziecie nam w drogę... A my puścimy was cało i zdro­wo...

Sumo zastanawiał się dłuższą chwilę.

- A skarby? - zapytał.

- Nie istnieją - powiedziałem. - Sami widzicie, że ten budynek jest o sto lat za młody... Ten, w którym Elisze ukrywał fortunę, już nie istnie­je. Nie została po nim nawet jedna ściana...

- A piwnice? - zagadnął ostrożnie jego brat.

- Jakie piwnice? - prychnąłem. - Przecież stoi na samym brzegu ka­nału na palach wbitych w muł...

- To może w mule? - zadumał się osiłek.

- I jak by je potem odnalazł? - wzruszył ramionami Michaił. - Zresztą znaleźliby je pewnie ci, którzy w XIX wieku budowali ten magazyn.

Obaj wrogowie nie wyglądali na przekonanych do końca.

- Dobra, wygraliście, to możecie stawiać warunki - powiedział wresz­cie Młody. - Pal was diabli... Ale co będzie, jeśli się nie zgodzimy?

Michaił wyjął z kieszeni pistolet. Przeładował tak, żeby zobaczyli, że jest to prawdziwa broń.

- Unicestwienie - powiedział poważnie.

- Pan Samochodzik nigdy nie stosował takich metod - burknął osiłek.

- On jest teraz daleko - wyjaśniłem. - A od takich metod ma nas... I nigdy się nie dowie, co się z wami stało.

Brzmiało to chyba przekonywająco.

- To ja się zgadzam - powiedział Sumo.

Jego brat po chwili namysłu też kiwnął głową. Odprowadziliśmy ich na naszą kwaterę. Kudłaty wysłuchawszy warunków porozumienia i do­wiedziawszy się, że trop z budynkiem okazał się fałszywy, zamyślił się głęboko.

- A może nie chodzi o Trondheim? - mruknął odkrywczo.

- Nie zabraniamy wam podejmować dalszych poszukiwań - powie­dział poważnie Pan Samochodzik.

Kudłaty zatarł ręce.

- Dobra - powiedział. - Przystaję na ten układ. Macie moje słowo. Dotrzymamy warunków. Więcej nie wjedziemy wam w drogę. Chłopaki, zmiatamy. Czekają na nas skarby...

Po chwili odjechali swoim zielonym oplem. Mieliśmy trochę wątpli­wości, czy można im zaufać, ale jak się okazało, mieli jakieś resztki hono­ru, nigdy więcej nie spotkaliśmy bowiem Sumo, Kudłatego i Młodego. Może i szkoda, bo ciekaw byłem, ile skandynawskich miast przetrząsnęli szukając ulicy Biskupiej i domu numer 38...

- A my chodźmy spać - zaproponował szef. - Zarwaliśmy nockę, a jutro czekają nas przecież rozmowy z archeologami...

Na wszelki wypadek podzieliłem cztery godziny dzielące nas od po­budki na dwie wachty. Nie byliśmy pewni, czy wrogowie nie wrócą... Nie wrócili, więc rano żałowałem dla odmiany, że nie poszliśmy spać...

***


Minęliśmy park otaczający katedrę Nidaros. Szare mury spłukane noc­nym deszczem wyglądały jeszcze bardziej posępnie. Jeszcze raz przysta­nęliśmy na dziedzińcu przed wejściem, podziwiając fronton i zdobiące go rzeźby. Od zachodniej strony przylega do niego dwupiętrowy budynek wzniesiony z granitowych głazów. W XIII wieku arcybiskupstwu Nidaros podlegało dziewięć diecezji, jedenaście biskupów lokalnych, między in­nymi na Islandii, Wyspach Owczych, Hybrydach, Grenlandii... Arcybi­skup mieszkający i pracujący w pałacu nadzorował pracę dwóch tysięcy kapłanów i tysiąca trzystu parafii. Na podległym mu terenie działało dwa­dzieścia osiem klasztorów. Kościół posiadał liczne majątki ziemskie i warsztaty rzemieślnicze, wdrażał najnowsze zachodnioeuropejskie tech­niki produkcji...

Biskup Eystein Erlendsson, żyjący w latach 1161-1188 zainwestował rosnące dochody w budowę ogromnej, kamiennej katedry. W porównaniu z nią pałac wydaje się niewielki, skromny i surowy...

Przeszliśmy przez wysoko sklepioną bramę na rozległy dziedziniec otoczony ze wszystkich stron budynkami. Te naprzeciw nas, od wschod­niej strony, zbudowano dopiero w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, odtwarzając nieistniejącą od XVII stulecia zabudowę tej pierzei. Wewnątrz mieści się jedno z najwspanialszych muzeów archeologicznych, jakie dane nam było zwiedzać... Zagadnęliśmy przy kasie o panią dyrektor. Poinfor­mowano nas, że będzie w pracy dopiero za czterdzieści minut.

- Wykorzystajmy czas i obejrzyjmy ekspozycję - zaproponował pan Tomasz.

Ruszyliśmy w głąb muzeum. Tysiące rzeźb, niektóre prawie całe, inne zachowane tylko fragmentarycznie, otoczyło nas ze wszystkich stron. Po­rozbijane przez protestantów, zniszczone podczas wielkiego pożaru świą­tyni, spoczywały setki lat w gruzie, nim w XIX wieku odsłoniły je łopaty archeologów.

- Wspaniała kolekcja - powiedział szef rozglądając się wokoło - choć wolałbym oglądać je w całości i w oryginalnych miejscach...

- No cóż - westchnąłem - nie zawsze można mieć zabytki w ideal­nym stanie zachowania. Dobrze, że chociaż tyle ocalało...

Pośrodku pomieszczenia znajdowała się zamarkowana cembrowina, a na niej nieduża, kamienna żaba.

- Zapewne tak było zabezpieczone źródło świętego Olafa - zauważył Michaił. - Z pyszczka płynął strumyczek wody, którą nabierali sobie wierni.

Piętro niżej, w piwnicach, znajdowała się najważniejsza część ekspo­zycji. Zachowane in situ wykopaliska archeologiczne. Badacze odsłonili fundamenty z XII wieku, gdzieniegdzie ostały się fragmenty murów, pod­łogi warsztatów rzemieślniczych, funkcjonujących w tej części zabudo­wań. Za zakrętem była nawet dość rozległa podłoga starej kuźni. Wokoło w gablotach znajdowała się oszałamiająca kolekcja przedmiotów odnale­zionych podczas prac. Było tu wszystko, poczynając od monet, skończy­wszy na resztkach skórzanych butów, które w wilgotnej ziemi przeleżały połowę milenium.

Kobieta, która udzielała nam informacji, dogoniła nas.

- Pani dyrektor oczekuje - oznajmiła.

Powędrowaliśmy na górę i niebawem znaleźliśmy się w gabinecie. Miła kobieta, w wieku mniej więcej pana Tomasza, nazywała się Svea Hindt. Nosiła gruby, czarny sweter, jej lekko posiwiałe włosy opadały wzburzoną falą na plecy. Błękitne oczy patrzyły przyjaźnie. Jak wynikało z tabliczki na drzwiach, była archeologiem. Okazaliśmy legitymacje i pi­sma polecające wystawione przez nasze ministerstwo. Wyłuszczyliśmy, w jakiej sprawie przychodzimy.

- Skarb żydowskiej sekty w Trondheim? - zdziwiła się. - Tu prawie nie było Żydów...

Gabinet był urządzony niezwykle gustownie. Połowę miejsca zajmo­wały regały z książkami, na ścianach wisiały portrety miejscowej szlach­ty. Namalowane na płótnie oczy spoglądały na nas życzliwie. Zasiedliśmy na stylowych krzesłach otaczających stół. W plastykowej kuwecie wypeł­nionej piaskiem kleiły się jakieś skorupki.

- Ustaliliśmy nazwę ulicy i numer domu - rzekł Pan Samochodzik. - Sądzimy, że wasze muzeum, ponieważ utrzymuje własny instytut badawczy, będzie zainteresowane podjęciem współpracy i wydobyciem skarbu. Jednak ponieważ jesteśmy oficjalnymi przedstawicielami nasze­go ministerstwa, będziemy się upierali przy podziale łupów. Część po­winna wrócić do Polski.

- Gdzie konkretnie miały się znajdować?

Podałem adres.

- Niestety, zmieniła się numeracja i nazwy ulic - wyjaśniłem. - Po­dejrzewamy, że przed pożarem ta działka znajdowała się w innym miejscu.

- To bardzo prawdopodobnie - zmarszczyła brwi. - W zasadzie do­piero nadgryźliśmy zagadki dawnego Nidaros. To jeszcze jedna, która doczekała się rozwiązania - powiedziała zagadkowo.

Wystukała na klawiaturze telefonu komórkowego SMS i wysłała. Spu­ściła storę i włączyła multimedialny projektor podłączony do komputera. Po kilku kliknięciach pojawiło się na ściennym ekranie zdjęcie starej czę­ści miasta z lotu ptaka. Stuknęła w kolejny klawisz, fotografia zbladła, jednocześnie pojawiły się czarne linie - dawna siatka ulic.

- Po pożarze w zasadzie ocalało tylko kilka kościołów. Wiedzą pano­wie, jak w tamtych czasach budowano domy mieszkalne? Niekiedy ścia­ny świątyni były gęsto otoczone drewnianą zabudową... Podczas pożaru kamienice spłonęły, ale żar uszkodził też kamienne ściany świątyń. Wi­dzieli panowie wykopy pod biblioteką?

- Słyszeliśmy tylko o nich, nie było jeszcze okazji - odparłem.

- Bardzo ciekawe miejsce; w pewien sposób oddaje los całego miasta... Kościół świętego Klemensa wzniesiono prawdopodobnie w XII wieku. Potem wokoło zbudowano klasztor Franciszkanów. Po reformacji został oczywiście opuszczony. Po pożarze rozebrano także klasztor i za­chowane relikty kościoła, wykorzystano jedynie część murów, by wznieść stary ratusz... Podobnie stało się z kościołem o nieustalonym do dziś pa­tronie; fundamenty świątyni znaleziono podczas budowy banku. Trondheim z archeologicznego punktu widzenia jest szalenie ciekawe. Miasto śre­dniowieczne budowano głównie z kamienia. Na pogorzelisku po splantowaniu gruzów postawiono domy, przeważnie drewniane. Wreszcie w XIX wieku zaczęto niektóre wyburzać i budować z cegły...

Spojrzałem na nią w zadumie. Dlaczego wygłaszała tę prelekcję? Wyraźnie grała na zwłokę. Co tu się działo?

- A jak ze starymi dokumentami? - zainteresował się Pan Samocho­dzik. - Też uległy zniszczeniu w czasie pożaru?

- Na szczęście nie. Archiwum miejskie mieściło się w pałacu bisku­pim. Grube, granitowe ściany wytrzymały pożar budynków stojących mię­dzy naszym muzeum a katedrą... Mamy w zasadzie komplet papierów dotyczących hipoteki oraz nienajgorsze plany miasta sprzed pożogi...

- A zatem można namierzyć to miejsce?

- Oczywiście. Ustalenie konkretnego adresu nie stanowi większego problemu. Mamy rozrys działek miejskich, wykonany pod koniec XVIII wieku na potrzeby hipoteki i urzędu katastralnego...

Powstrzymałem cisnące mi się na usta pytanie.

- A jak wygląda badanie reliktów zalegających poniżej poziomu grun­tu?

- Przy okazji wszystkich prac ziemnych jesteśmy obecni na miejscu z ekipą. To bardzo ciekawe stanowisko, bogate... W gruzie znajduje się wiele częściowo zniszczonych przedmiotów codziennego użytku. Oczy­wiście najlepiej byłoby rozebrać te wszystkie drewniane domki i przepro­wadzić regularne wykopaliska na co najmniej stu dwudziestu hektarach...

- Ambitny plan - zauważył Michaił.

- Owszem, ale to niestety niemożliwe. Są już uznane za zabytkowe...

Wyłączyła projektor i podniosła storę. Ktoś zapukał do drzwi. Otwo­rzyła. Młody pracownik muzeum wtoczył wózek nakryty białą, lnianą materią jak całunem.

- W chwili, gdy zgliszcza wystygły, mieszkańcy miasta znajdowali się w tragicznej sytuacji. Zbliżała się zima, a oni stracili cały dobytek. Kto mógł, ten opuszczał miasto. W tej sytuacji ludzie na własną rękę przeszukiwali pogorzelisko w nadziei, że wygrzebią jakiekolwiek sprzęty nadają­ce się jeszcze do użytku. I wtedy znaleziono to.

Podniosła całun. Na wózku spoczywała niekształtna, przypominająca zastygły jęzor lodowca bryła złota. W masie metalu tkwiły kolorowe ka­wałki popękanych na skutek żaru szlachetnych kamieni. Ówdzie sterczał nie do końca stopiony przedmiot. W tym wszystkim zatonęły kawałki spa­lonej gliny, węgle drzewne i inne śmieci. Na powierzchni dało się wypatrzyć resztki złotych i srebrnych monet z wizerunkami polskich królów. Srebrna waza tkwiła jak na wpół zatopiony okręt. Zastygły strumień kruszcu mógł ważyć jakieś pięćdziesiąt kilogramów.

- W jednym z budynków, przypuszczalnie chodziło o parcelę przy ulicy Bispegattan, po odgarnięciu gruzu znaleziono ogromną ilość złota. Była ukryta gdzieś pod podłogą na piętrze i podczas pożaru uległa stopie­niu - głos kobiety dobiegał jakby z daleka. - Znalazcy mogli zataić odkry­cie i stać się milionerami. Wybrali jednak inne, szlachetniejsze rozwiązanie. Skarb złożono w katedrze i po spieniężeniu połowy uzyskane środki rozdano pogorzelcom. Uratowały im życie. Pozwoliły też rozpocząć od­budowę naszego miasta. Drugą część zachowano na przyszłość. W poło­wie XIX wieku grupa radnych miejskich zaproponowała niecodzienne wykorzystanie tego złota. Główna nawa katedry leżała od lat w ruinie. Sprzedano resztę skarbu i za te pieniądze przystąpiono do realizowanej z ogromnym rozmachem odbudowy kościoła. Oczywiście to nie starczy­ło, pomogli rozmaici sponsorzy... A ten kawałek zachowano na pamiątkę.

- Ile tego było? - zapytał zduszonym głosem szef. - Na początku...

- Jakieś ćwierć tony, ale masa głównie składała się ze srebra... - wy­jaśniła. - W każdym razie była to straszna ilość pieniędzy. Uśmiech losu, dzięki któremu przetrwało miasto i odbudowaliśmy nasz najważniejszy kościół - wskazała gestem okno.

Zielony, pokryty miedzią dach katedry Nidaros wystawał zza budyn­ków zamykających zachodnią pierzeję dziedzińca. Szare mury pięły się ku niebu. Skarb nie przepadł. Był tu, zamienił się w miasto. Ceglane lub drewniane ściany, stropy, brukowane ulice, miedziany dach katedry... Fortuna wyrosła na ludzkiej krzywdzie, posłużyła ludziom, którzy zapra­gnęli czynić dobro.


ZAKOŃCZENIE


Wędrowaliśmy z dyrektorką muzeum przez Trondheim. Drewniane kamieniczki, czyste, wąskie uliczki, zarośnięte drzewami średniowieczne place... Nasza przewodniczka opowiadała nam o resztkach murów ukry­tych pod trawnikami, pokazywała, gdzie stały kamienice kupców ł ko­ścioły strawione przez ogień... Opowiadała o tajemnicach, które co roku odsłaniały łopaty niestrudzonych archeologów. O przedmiotach codzien­nego użytku złożonych w magazynach jej muzeum.

Rozczarowanie, nie pierwsze i pewnie nie ostatnie. Nie odnaleźliśmy skarbu, a zarazem odnaleźliśmy. Rozgryźliśmy zagadkę, ale nie przynie­sie nam to korzyści. Los zadecydował inaczej. Nie ułożymy złotych pre­cjozów w muzealnych gablotkach. Skarb tu jest. Wystarczy dotknąć kamiennej ściany kościoła, by poczuć go w ręce.

Pozostaje satysfakcja. Przestępcy zostali pognębieni. A my? Możemy cieszyć się piękną, jesienną pogodą i poczuciem dobrze spełnionego obo­wiązku...








KONIEC



®Darkman





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
PS 47 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Więzień Jasnej Góry
24 A5 Pan Samochodzik i Tajemnice Warszawskich Fortów Tomasz Olszakowski
33 Pan Samochodzik i Łup Barona Ungerna Tomasz Olszakowski
Cykl Pan Samochodzik (31) Zaginione poselstwo Tomasz Olszakowski
39 Pan Samochodzik i Wynalazek Inżyniera Rychnowskiego Tomasz Olszakowski
28 Pan Samochodzik i Sekret Alchemika Sędziwoja Tomasz Olszakowski
40 Pan Samochodzik i Potomek Szwedzkiego Admirała Tomasz Olszakowski
44 Pan Samochodzik i Czarny Książę Tomasz Olszakowski
50 Pan Samochodzik i Brązowy Notes Tomasz Olszakowski
56 Pan Samochodzik i Adam z Wągrowca Tomasz Olszakowski
26 Pan Samochodzik i Zaginiony Pociąg Tomasz Olszakowski
PS 26 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginiony Pociąg
PS 63 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Mumia Egipska
PS 31 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginione Poselstwo
PS 44 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Czarny Książę
PS 50 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Brązowy Notes
21 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara Tomasz Olszakowski
20 Pan Samochodzik i Arka Noego Tomasz Olszakowski
36 Pan Samochodzik i Zagubione Miasto Tomasz Olszakowski

więcej podobnych podstron