Boguszewska helena CZERWONE WĘŻE

Boguszewska helena

CZERWONE WĘŻE


WYGASŁE PIECE

Matka siedziała na brzegu łóżka, patrzyła gdzieś w róg pokoju i potrząsała głową, smutna.

Nie chciałabym oddawać tak dziecka z domu. Bardzo bym nie chciała...

No cóż. Jeśli dziecko ma tam mieć lepsze warunki — powiedział ojciec twardo i wzruszył ra­mionami... Stał oparty plecami o odrzwia, nie niższy od nich. — Ja bym też nie chciał—dodał łagodniej— ja bym też nie chciał... to żadna przyjemność tak się pozbywać dziecka, choćby na krótki czas... Ale jak pomyślą o tych wygasłych piecach i że to nie wiado­mo jak długo potrwa — ponuro patrzył w okno, jak­by je tam widział, aż Władce zrobiło się chłodno, jakby powiało na nią chłodem od tych wygasłych hutniczych pieców... Ale za oknem świeciło słońce, ćwierkały wróble i woda kapała z dachu. Wszyscy milczeli przez chwilą, a ojciec oderwał oczy od okna i uprzejmie zwrqpił sią do pani:

Ale dzieci wrócą, jak tylko u nas strejk się ^skończy?

Ależ naturalnie — ożywiła się pani z komitetu. Siedziała na jedynym krzesełku w kapeluszu i pal­cie z futrzanym kołnierzem, śpieszyła się bardzo, że­by jeszcze wstąpić do kilku rodzin strejkujących hutników, których dzieci miały jechać do Łodzi. — Ależ naturalnie — powtórzyła. — Natychmiast, jak się strejk skończy, nawet wcześniej, jeśli rodzice te­go zażądają. Już co do tego, to mogą państwo być spokojni — wyjęła z torebki kartk^uz adresami tych rodzin — że dzieciom będzie dobrze |v Łodzi, w mie­ście Łodzi — poprawiła się i Władce bardzo się to podobało i chciałaby też mówić, „do miasta Łodzi”, ale się wstydziła, bo czemu się nie mówi: ,,do miasta Katowic”?

Więc co do tego, niech państwo będą spokoj­ni, że Władzi będzie tam dobrze — kończyła pani i wstała wciąż trzymając w ręce kartkę z adresami.

Oto ja się najmniej boję: jeżeli rodzina ro­botnicza — co jej też jest nie lekko żyć — bierze do siebie dziecko, żeby ulżyć strejkującym, to już mu na pewno nie zrobi krzywdy. O to, to już je­stem spokojna — powoli mówiła matka — tylko, że ciężko jest puścić od siebie dziecko tak daleko. Ale niech już tak będzie. Skoro komitet chce nam przyjść z pomocą, to niech już jedzie — zdecydo­wała się w końcu i Władka nie wiedziała, C2y mą się martwić, że matka jest smutna, czy ma się cie­szyć, że jedzie w podróż daleką do „miasta Ło­dzi”. Więc stała nieruchomo i patrzyła na matkę,

to na panią z komitetu, aż matka powiedziała już swoim zwyczajnym, stanowczym głosem.

No teraz pożegnaj się z panią i poleć do ciotki, powiedz, że ja bardzo proszę, żeby przy­szła pomóc trochę, bo będzie sporo roboty z tym wyprawieniem ciebie...

Więc Władka leciała jak na skrzydłach przez czarne błoto podwórka, wzdłuż parkanów, wzdłuż milczących murów nieczynnej huty... Lutowe słońce świeciło i nawet trochę grzało, wróble ćwierkały za sztachetami dyrektorskiego ogródka w węzłowatych zwojach dzikiego wina, obrastającego narożną altan­kę. Władka przystanęła i słuchała uśmiechając się do siebie: oto jedzie w podróż, oto jedzie w daleką podróż... czuła, że matka wysłała ją tak prędko, bo chciała jeszcze pomówić z panią o tym jej wyjeżdzie, ale było jej wszystko jedno, myślała tylko o tym, co będzie, i umierała z ciekawości, jak będzie...

Ciociu! Mama prosi, żeby ciocia szła zaraz do nas, mamie pomóc, bo mamy bardzo dużo ro­boty, bo ja jadę do miasta Łodzi! — biegła zdy­szana przez takie samo błotniste podwórko, przez krzywe schodki, przez ciemny korytarz, zapomniała nawet powiedzieć dzień dobry...

Co ty powiesz — dobra ciotka wycierała ręce fartuchem, bo właśnie robiła jakieś porządki i zaraz zaczęła oglądać się za swoją wielką chustką czarną w kraty, i zmieniać szmaciane bambosze na trzewiki. — Co ty powiesz — mówiła prztstawiająe

coS na piecu — to jednak matka się zgodziła? Bo wiem, że nie bardzo miała ochotę puszczać cię H daleko...

r- Mówili o tym właśnie z ojcem i z tą panią, co przyszła z komitetu—Władka poczuła, że .jest waż­ną osobą, o której prowadzą się całe rozmowy — ja cioci w drodze wszystko opowiem, tylko chodźmy już, moja ciociu, chodźmy! — usiedzieć nie mogła na miejscu — obiad ciocia zje u nas, moja ciociu, chodźmy!

Moje dziecko, co tam teraz ten wasz obiad wart, ta cała zalewajka — westchnęła ciocia i prze­sunęła jakiś garnek, a Władka roześmiała się tak wesoło, jakby codzienna zalewajka była najmilszą rzeczą na świecie. Bo wszystko jest wesołe, kiedy się jest ważną osobą i jedzie w daleką podróż... •

Minęły podwórko, plac i kawałek ulicy Hutnic- kiej, a Władka wciąż gadała o podróży, kiedy ciotka przypomniała sobie, że ma w domu coś, co się Wład­ce przyda i musi zawrócić... — To może ja skoczę, ciociu?—zaciekawiła się Władka, ale ciocia chcia­ła, żeby to była niespodzianka. — Poczekaj albo leć do domu, a ja zaraz przyjdę — było to akurat przy tym ogródku fabrykanta, gdzie ćwierkały wróble.

I od tego ćwierkania czy od promieni słońca powia­ło jakby na Władkę czarem dalekiej podróży, tak że nie mogła wytrzymać z radości... A potem rozmy­ślała o tym, co dostanie od ciotki, która* już się uka­zała zza rogu, przygarbiona, w swojej kraciastej

chustce, ale nic nie niosła. — Widać to coś bardzo małego — rozważała Władka, ale nie mogła sobie przypomnieć, czy widziała coś takiego odpowiednie­go u ciotki... Patrzyła na nią, jak idzie przez plac, niemłoda już, spracowana i poczuła nagle, jak dobra była dla niej zawsze ta ciocia.

Dam ci dopiero jak będziesz wyjeżdżać — powiedziała zdyszanym, zmęczonym głosem, ale uśmiechnięta i Władka nie dopytywała już o nic, tyl­ko wzięła ciotkę pod rękę i idąc opowiadała znowu

o tym, co powiedział ojciec, co powiedziała matka, a co pani z komitetu. A potem w domu przez resztę dnia przy tym całym praniu, prasowaniu, cerowaniu, łataniu, to już mówiło s»ę ciągle o tym, że Władka musi mieć wszystko porządnie wy reperowane na drogę, że Władkę musi się porządnie wyprawić, że­by nie myślano w mieście Łodzi, że hutnicy po dzia­dów sku żyją... i tak Władka naprawdę wyszła na pierwszą osobę w domu, wszystko 3ię około niej krę­ciło, wszystko się dla niej robiło, aż mała siostra patrzyła na nią szeroko otwierając oczy, z szalun­kiem, jakby ją widziała po raz pierwszy w życiu...

Jakże ten czas leciał... Władka nigdy nie mogła zrozumieć, jak matka z ciotką zdążyły to wszystko zrobić: granatowa sukienka wyczyszczona, odpraso­wana, jak nowa — wisiała na poręczy krzesełka — dwa białe kołnierzyki (tylko czym je spiąć? agraf­ką?), wy cerowane pończochy, dwie pary i jedna no­wa, dwie koszulki dzienne i dwie nocne, ręczniki...

Ostatnia noc w domu. Władka już leżała: włas­ne miejsce od ściany na matczynym łóżku...

Śpij, Władziu, śpij, bo nie wyśpisz się przed drogą — i Władka przymyka oczy, i patrzy przez rzęsy, jak matka z ciotką oglądają stary ciemno­czerwony sweter i radzą, jak go przerobić na Wład­kę... I tak z tym obrazem matki, trzymającej sweter wysoko w wyciągniętej ręce — usnęła.

Zbudziła się jednak wstrząsnąwszy się tak, jak­by spadła z wysoka. Nie lubi tego bardzo. Widocznie chwilę tylko spała, bo matka z ciotką wciąż jeszcze oglądały dziurawy rękaw swetra pod światło lampy. Przypomniała sobie, że jutro jedzie daleko od matki i zaczęła płakać jak małe dziecko, choć przedtem tak się cieszyła na tę podróż.

Nie płacz, Władziu — pocieszała ją matka, choć przedtem sama się «właśnie martwiła. — Nie płacz, zobaczysz, jak ci tam będzie dobrze, będziesz się bawiła z dziećmi, przecież tam jest dwoje dzieci u tych państwa Stańczaków—i Władka aż się zdzi­wiła, że dotąd nie spytała nawet, do kogo jedzie. A więc do państwa Stańczaków? I tam jest ^dwoje dzieci? Ach, nic ją teraz nie obchodzi, poza tym, że matki nie będzie... płakała coraz więcej.

Ale matka wiedziała, jak ją pocieszyć — niedłu­go strejk się skończy i zaraz do ciebie napiszemy, że­byś wracała. I przywieziesz dla mnie ładny pre­zent — Władka strasznie lubiła przywozić prezen* ty — a jaki?

Skąd ja wezmę dla mamy prezent — dopy­tywała.

Zobaczysz, już ja wiem, że będzie ładny pre­zent — mówiła matka pół żartem, a Władka pocie­szała się trochę, bo przypomniała sobie, jak przywio­zła matce z koloni j letnie? śliczny kubek z napisem: pamiątka z Ciechocinka. A potem zaczęła rozmyślać

0 tym, co dostanie od ciotki... co to będzie, co to bę­dzie...

Władka zasnęła.

Ale nazajutrz rano na dworcu byłą smutna

1 wszystkie dzieci płakały, choć przedtem cieszyły się na tę podróż tak samo jak Władka. Bo przyszła taka chwila, o czym nie pomyślały przedtem, że po­ciąg ruszał i one jechały daleko, a rodzice zostawali i musieli wrócić do pustych mieszkań; strejk trwał, i w hutach wygasły piece... I żeby te wygasłe piece na tle porannego nieba jeszcze raz zobaczyć, hutnic- kie dzieci w idącym już pociągu z płaczem tłoczyły się do okien...

W MIEŚCIE ŁODZI

Jak tylko zaczęto u państwa Stańczaków na Radwańskiej mówić o hutnickim strejku i o tym, że­by wziąć na. ten czas hutnickie dziecko, zdawało się Sabinie, że jak przyjedzie dziewczynka, to' będzie całkiem podobna do Mięci, do tnałej siostry, która

umarła na szkarlatynę, już niedługo będzie dwa la­ta. Sabina z Miecią razem wszędzie chodziły i razem się uczyły, i razem bawiły szmacianymi lalkami, i nj. gdy się nie kłóciły, choć miały wspólny piórnik i klu­czykiem i kluczyk nosiły kolejno na tasiemce, i tyl­ko jeden raz posprzeczały się trochę, kiedy Mięcia zgubiła ten kluczyk. Kluczyk się znalazł, ale gdyby Sabina wiedziała, że mała siostra umrze na szkarla­tynę, nigdy by się z nią o ten kluczyk nie posprze­czała, choćby nawet nigdy nie miał się znaleźć. I te­raz, kiedy spojrzy na ten kluczyk, schowany na dnie drewnianej skrzynki, nie może się wstrzymać od łez..,

I tak sobie wyobraziła Sabina,' że ta ,,hutnicka’’ dziewczynka musi być podobna do siostry, do Mięci, i że będzie się z nią bawiła, jak z Miecią, a ¿nów Adam chciał, żeby komitet wyznaczył chłopca, bo mówił, że chłopiec opowie, jak pracują w hucie, a dziewczyna nic nie będzie wiedziała. Tak mówił z rękami w kieszeniach, grubym głosem, jak doro­sły, bo był do wszystkiego nadzwyczajnie ciekaw, do fabryk, do maszyn. Z Adamem nigdy nie było takiej zabawy jak z Miecią, bo Adam nie chciał się hawić v: gospodarstwo, tylko zawsze coś majstro­wał... za to meble dla lalek robił doskonale.

Tak ¿obmyślała Sabina w ten dzień, kiedy oj­ciec miał się w komitecie ostateczne rozmówić. Le­dwie mogła doczekać się końca lekcyj, żeby ¿dążyć, zanim ojciec położył się spać po robocie. Miała jed­nak dość daleko do domu i, zanim wpadła bez tchu,

wszyscy siedzieli przy stole, mat.a, ojciec i Adam— i jedli „ślepy kapuśniak”. Mówili właśnie o tym, że wieczorem przyjedzie Władzia Markowska i że kto po nią pójdzie do komitetu?

Ja prześpię się do siódmej, a potem pójdę — ppwiedział ojciec,, ale matka nie chciała się na to zgodzić. — Jak to, przecież wczoraj spał najwyżej trzy godziny na całą dobę, i dziś miałoby tak samo być? To przecież nikt nie wytrzymałby takiego nie- spania. — Matka sama by poszła po nią, ale musi masę rzeczy zrobić w domu, przynieść od ciotki łóż­ko koszykowe, wykombinować jakoś z meblami, po- przesuwać tak, żeby w tej ciasnocie 7.nala7.ł się i dla tej Władzi kąt, żeby się dziecko nie czuło źle u ob­cych ludzi...'

No, to może bym ja poszła? — nieśmiało za- • proponowała Sabina, bo przerażała ją myśl, że ma wejść do komitetu i coś mówić jak dorosła osoba. Ale matka postanowiła, że Adam- pójdzie ze świetli­cy, jak się nauczy lekcyj, to akurat będzie w porę. Ojciec położy się spać, a Sabina pomoże matce przygotować w domu co trzeba. Ojciec przesunie sza­fę trochę bliżej w stronę wodociągu, Sabina zatrze pastą podłogę i przepierze firaneczkę, a Adam pój­dzie jeszcze przed świetlicą pomóc matce z tym łóż­kiem .

Dobra — powiedział Adam grubym głosem i poprosił o dolewkę kapuśniaku. Adam jadł jak sta­ry, mówił jak stary, choć skończył dopiero trzynaś-

cie lat. Oczy miał poważne, niebieskie i okrągłe, dziecinną twarz i wielkie, silne ręce, którymi się chwalł, że są „jak u prawdziwego robociarza”. —. Dobra — powtórzył pogodnie — choć ja bym tam wolał, żeby to był chłopiec.

Sabina znowu się zaniepokoiła: — Ale to bę­dzie na pewno dziewczynka, prawda, mamo? — Aż ojciec roześmiał się głośno tym swoim śmiechem, od którego wszystkim robiło się wesoło:

Nie bój się, już tam Adam nie przemieni przez drogę dziewczyny na chłopca, choćby nie wiem jak tego chciał — wstał od obiadu, przeciąg­nął się i zabierał się do spania. — A dlaczego ty byś • wolał chłopca — zwrócił się do Adama — bo, że Sa- bina wolałaby dziewczynę, to rozumiem — pomy­ślał widocznie o Mięci i wszyscy o niej pomyśleli, a matka zaraz posmutniała.

Bo chłopiec opowiedziałby porządnie o tym,.:; jak tam robią w hutach — mówił Adam — a dziew- czyna, to jestem pewien, że nie będzie nic wiedzia­ła o maszynach, ani... w ogóle...

Więc ojciec był zadowolony, że syn jest tak ciekawy do maszyn. Przez chwilę patrzyli na sie­bie i Sabina pierwszy raz sama spostrzegła to, co zawsze wszyscy mówili, że ojciec i Adam są do sie­bie tak bardzo podobni: jeden duży z jasną twarzą i niebieskimi oczami, i drugi taki sam, tylko mniejr szy, i nawet obaj tak samo się ruszają, i tak samo

stoją z rękami w kieszeniach, i tak samo patrzą na siebie... tak samo uśmiechnięci...

Aż matka zawołała na nią: — Cóż tak stoisz i patrzysz? Zabierajmy się do roboty... — I naciera­jąc pastą pozostały po przesunięciu szafy prostokąt podłogi, piorąc, krzątając się, rozmyślała wciąż Sa­bina, jaka to może być ta Władzia. Aż w końcu nie wytrzymała i spytała matki:

Mamo, jak mama myśli: czy ta Władzia bę­dzie podobna do Mięci?

Zdziwiła się pani Stańczakowa. — Dziecko, co tobie do głowy przychodzi? Dlaczego ma być podob­na? — Ale Sabina nie umiała powiedzieć, dlaczego.

Stały teraz obie z matką i przyglądały się, jak to wszystko wygląda. Pokój był ciasny, zastawiony ciemnymi meblami: szafa, stół, dwa wielkie łóżka, szafka, mały kuchenny stolik przy pićcu, stolik od maszyny przy oknie i żelazny piecyk z rurą... ale koszykowe łóżeczko świeciło jasną plamą i ten ką­cik wyglądał wesoło. — Ciekawe, czy się tu tej no­wej Władzi spodoba? Ale chyba, że się musi jej po­dobać, bo jes2cze i pelargonia na oknie właśnie za­kwitła, jakby naumyślnie na ten czas, prawda, mamo?

Prawda, córko — pani Stańczakowa też są­dzi, że tu musi się tej Władzi podobać. Sabina przesu­wa jaszcze doniczkę na oknie, wącha okrągłe, zielone liście z ciemniejszym środkiem, rzuca okiem na łóż­ko, czy też ojciec widzi to wszystko? Ale ojciec śpi

jak kamień; przecież wczoraj mało co spał i żadne sprzątania ani przesuwania nie mogą go obudzić. Więc Sabina zabiera się do swoich lalek, które już zupełnie prawie wsunęły się pod koszykowe łóżko, bo wcale a wcale nie ma na nie miejsca. Ale to, nic: właśnie na tę zabawę lalkami z Władzią Sabina cie­szyła się najwięcej. Usiadła na podłodze, ustawiła kołyskę, komodę z pudełek od zapałek, roboty Ada­ma, różne swoje skarby, pudełka z lalczynymi rze­czami; zajęła się tym tak, że zapomniała o bożym świecie.

Matka zasiadła do maszyny. Czekało ją jeszcze dużo roboty na dziś: stos podartych rzeczy do repa-, racji. Pilne było, bo nie bardzo mieli co* włożyć na siebie w niedzielę, ale zawsze jednak nie tak pilne, jak tamta robota Władzinej matki poprzedniej nocy daleko stąd... i matka Sabiny zmęczona fabryką,

i porządkami, i wszystkim, zamiast szyć, opuściła ręce na kolana korzystając z rzadkiej chwili spoko­ju, siedziała bezczynnie i patrzyła na córkę; duża Sabina z trzeciego oddziału bawiła się jak małe dziecko. Układała jakieś szmatki, każdą rzecz długo obracała w rękach, namyślała się... coś odłożyła na bok, już całkiem pod łóżko.

Co ty tam odkładasz'— spytała matka.

Ach mamo, to nic, to tylko kolekcja — od­powiedziała Sabina i zawstydziła się, że matka na ńią już od dłuższego czasu patrzy. — Bo kolekcja nie pasuje mi tu do mieszkania lalek...

ŻELAZNY SŁOtf

Coraz prędzej obracały się koła pociągu i coraz prędzej uciekały po obu stronach wagonu za szyba­mi pasy łaciatego pola: białego od płacht śniegu, ru­dego od przeglądającej już gdzieniegdzie gołej ziemi. Wygasłych pieców dawno już nie było widać i łzy już wyschły na policzkach, a oczy do niedawna jesz­cze zapłakane, a już ciekawe nowych rzeczy, patrzy­ły, patrzyły... każde dziecko nieznacznie a najuważ­niej w świecie oglądało wszystkie inne dzieci; jak są ubrane, jakie rzeczy mają ze sobą. Przy tym każde dziecko ciągle zajęte było własnymi rzeczami i cią­gle ich pilnowało, i bało się stracić z oczu te rzeczy tak ^troskliwie, z takim trudem zdobyte, uzupełnio­ne, zgromadzone, przyszykowane przez matki, przez te ostatnie dni i noce. Tak się te matki starały, żeby jak najlepiej dzieci wyprawić między ludzi, żeby te hutnickie dzieci jak najlepiej się wydały w obcym mieście, a dzieci takie były dumne, że jadą daleko

i mają własne koszyki, tekturowe pudła, niektóre nawet walizki.

Niektóre dzieci były z jednej szkoły i te zaraz potworzyły gromadki. Inne znały się z widzenia. Jeszcze inne — i takich było najwięcej — wcale. Ze wzajemnego przyglądania się przeszło na pyta­nia, na rozmowy.

Skąd jesteś? Z jakiej szkoły?**

A gdzie twój tatuś pracuje?

' Dużo masz rzeczy?

n

Ja? Drewniane pudło i koszyczek. A ty?

Ja mam walizką — chwali się ktoś.

Ja mam dwie zmiany bielizny — zwierza się Władce dziewczynka. — Sukienkę tę, co na sobie, o, sweterek, i drugą sukienkę na święta. A ty?

Ja mam tak samo. I dwa ręczniki... I ró­żowy proszek do zębów. I nową szczoteczkę z czer­woną rączką.

A ja mam biały i szczoteczkę też białą, i grzebień do czesania też biały.

Mnie brat wszystko spisał na kartce, żebym nie pogubiła, i kartką przykleił na pokrywie pu­dełka od wewnątrz.

A ja mam wszystko poznaczone czerwoną bawełną. Moimi literami: E. S.

A ja: Wł. M. Ciocia znaczyła już w nocy, jak spałam, bo przedtem nie mogła zdążyć, tyle by­ło roboty z tym moim wyjazdem...

A dlaczego Wł?

Władysława.

A to nie wystarczy samo W?

Władka nie wie, co ma odpowiedzieć.

Pewnie, że wystarczy, ale tak jest lepiej — odpowiada po chwili — i jeszcze mi darowała taką broszką do spinania kołnierzyków — dodaje poka­zując coś małego w papierku.

Pokaż, pokaż — wyciągają się ręce — a dla­czego masz niespakowane razem z rzeczami, tylko tak w ręce?

Bo ciocia mi dała dopiero na dworcu. Chcia­ła mi zrobić niespodziankę.

Malutki, ciemny, żelazny słoń wędruje z rąk do rąk: wszystkim się podoba, każdy chce go trochę po­trzymać. Władka patrzy z dumą i z odrobiną niepo­koju. Od razu pokochała tego słonia, od razu wydał się jej nadzwyczajny, tajemniczy i jakiś taki, co to, jak się go ma, to nic złego nie spotka nawet na koń­cu świata, nawet w mieście Lodzi, daleko od matki. Tak, Władka od razu pokochała słonia i powiedziała sobie, że on będzie jej pociechą w złych chwilach, jakby ją łączył z domem. Władka lubi takie rzeczy; dawniej nosiła zawsze w kieszeni zielone szkiełko w kształcie serduszka i nie rozstawała się z nim ni­gdy! Ale słoń jest lepszy. I Władka z niepokojem pa­trzy, jak daleko od niej powędrował gdzieś, aż na koniec przedziału. Naprawdę podoba się wszystkim, aż Władka wolałaby, żeby się mniej podobał, bo właśnie jakiś chłopiec mówi, że on chce mieć. tegc słonia i że go Władce nie odda — i wpina go sobie w kurtkę.

Władka wie, że to tylko żart, ale nie lubi ta­kich żartów, wcale ją takie żarty nie bawią i od­dycha dopiero swobodnie, kiedy słoń wędruje z po­wrotem do jej rąk.

Skończyło się ze słoniem, a zaczęło się * jedze­niem: oglądanie, co które ma na drogę? A może by to tak połączyć, wymienić kawałek kiełbasy na jajko na twardo? Bułkę na rogal? I już się tworzą grupki

po dwoje, po troje, które razem układają sobie zapa- \ sy na papierku, dzielą... A zapasy to mają takie, jak-j by jechały w Bóg wie jaką podróż: wędlinę, kawa-' łek schabu, bułki, chleb z masłem, flaszki ż herbatą; i kawą, niejedno ma cukierki i nawet ktoś pomarań-, czę... A jakież chude za to będą w domu obiady po ich wyjeździe: na pewno same kartofle i nic więcej^ i rodzice smutni... dzieci wiedzą o tym i niektórymi znowu robi się smutno, ale dzieci nie mogą długo się martwić, bo przed nimi jest cały świat i cała masa nowych, ciekawych,rzeczy, a one jadą daleko, ważnej osoby z własnymi rzeczami, paczkami, najważniej­sze osoby!

Dziewczynki zebrały/ się w przedziale, zaznaj jomiły się ze sobą, rozgadały, opowiedziały sobiej' gdzie która mieszka i jakie ma rodzeństwo, i do jakiej szkoły chodzi, i gdzie której ojciec Dracuje, i jak jest u nich w domu, i do kogo jadą, i czy tam są dzieciaki, i czy kto ma ochotę jechać, czy tylko dlatego jedzie, że rodzice kazali, więcej jednak było takich, co się cieszyli, że jadą i zobaczą coś nowego. Z tego zeszło na podróże i gdzie kto już w życiu jeździł i jak długo koleją, i każdy chciał jak najdłu­żej. Wszystko to jednak w końcu się wyczerpało, więc ktoś zaproponował, żeby zaśpiewać chórem^ Teraz znowu długo się, wstydzono i umawiano, i cią­gle ktoś kogoś pytał: a znasz 'to,'i mruczał ciche, a kiedy spostrzegł, że inni słuchają, to urywał... W. końcu jednak zdecydowano się i śpiewano to, co

wiele dzieci znało ze szkoły, z początku nieśmiało, potem coraz głośniej: ■

Za tą głębią, za tym brodem,

Tam stanęła rzeka lodem,

Ani rusza, ani płynie,

. tylko duma w swej głębinie:

Gdzie jej zorza, gdzie jej wiosna...

Patrzcie... — szepnęła pani i wskazała ręką w okno: mijali właśnie rzekę. Była bura, mętna, pokryta krą, płynęła między dwoma szeregami wierzb, wśród brzegów błotnistych’ i rudych, gdzie­niegdzie tylko ubielonych zatokami śniegu, pod nie­bem czystym i jasnym, jakby już na wiosnę. Więc dziewczynki uśmiechały się.i kiwały głowami, i jed­na drugiej wskazywała na rzekę nie przerywając śpiewania. A potem zaczęły inną pieśń:

A kto cię, choinko, zasiał w ciemnym lesie?

A zasiał mnie ten wiaterek, co nasiona niesie.

Mijały właśnie sosnowy las, gdzie choinki stały jeszcze w czapach śniegu. Patrzyły w okno i Śpie­wały dalej:

A kto cię, choinko, ogrzał w ciemnym boru?

I zrobiło się znowu jakoś smutno, bo choinki przypomniały dzieciom dom i ktoś zaproponował, żeby zabrać się znowu wspólnie do jedzenia i poma­rańczę podzielić na tyle cząstek, ile jest dzieci

w przedziale. Tymczasem jednak przyszedł ktoś z drugiego przedziału i poszeptał coś z jedną z dziew­czynek i od razu wszystkim było wiadomo, że ten mały Jaś nie ma nic na drogę. Że tam w domu wiel­ka bieda, matka chora nie mogła nim się zająć. —

No dobrze, a od czegóż są dziewczynki? Zakrzątnę- ły się tylko, pokręciły — i już jest dla Jasia cała tovjB rebka zapasów: trzy bułki, kiełbasa, jajko... i cała ■ pomarańcza jest dla Jasia, bo najmłodszy, bo mai chorą matkę, bo w domu dosyć się najadł biedy... jak fl to dobrze, że jeszcze jej nie napoczęły... Okazało się-S też, że Jaś ma dziury na piętach, kurtkę przetartą, na łokciu i oberwaną przy kieszeniach — nic dziw-i nego, kiedy matka trzeci tydzień już jak leży. Ale‘ czy hutnickie dziecko powinno tak jechać między* ludzi? I już Jaś siedzi na ławce z podwiniętymi no-j gami, okrytymi czyimś paltem , z czyimś swetrem na ramionach i jeszcze kołnierzem futrzanym pani, a dziewczynki szyją, cerują i jeszcze mu opowiada­ją bajki, żeby się nie martwił... Jak to dobrze, że. któraś miała nici i igły, inna brązową przędzę do cerowania...

Na pola za oknami padł leciutko, zmierzch. N* mijanej stacji błysnęły pierwsze latarnie... — Pro-: szę pani, kiedy będzie Łódź?

Jakże to było dawno: ten ranek, ten wyjazd z domu, to wszystko...

Proszę pani, kiedy już dojedziemy do mia­sta Łodzi — pytają coraz częściej. Mały Jaś ubra­

ny w zacerowane pończochy, w wyreparowaną kurtkę, nakarmiony, zdrzemnął się, oparty o jedną ze starszych dziewczynek trzymając w rękach po­marańczę, której żal mu było zjeść. — Zawiezie ją dzieciom tam, gdzie jedzie, tak będzie dobrze — mrugnęła jedna dziewczynka do drugiej. Konduktor przyszedł zapalić światło. — Panie konduktorze, czy prędko będziemy w mieście Łodzi?

Wiecie co, dzieci — mówi pani — Poradzę wam coś, to prędzej czas zejdzie: niech które zade­klamuje, co umie, jakie ładne wiersze...

Chłopczyk niewiele większy od Jasia wszedł na ławkę i zadeklamował powoli i wyraźnie:

/

Wszyscy mówią o nas jeszcze „dzieci”, jesteśmy bowiem mali i mamy mało lat, ale już wiemy wiele dużych rzeczy, że życie bywa ciężkie, że praca dźwiga świat, a my żyjemy po to, by nowy tworzyć ład!

I wszystkie dzieci powtarzały za nim chórem... a potem znowu milkły. Za oknem stała już noc. Z drugiego przedziału słychać było jak znowu ktęś deklamuje poważnym, niskim głodem i dziewczynki stłoczyły się w przejściu, żeby posłuchać:

Chłopiec stał przy oknie i mówił:

...ten świat bogaty, wiemy o tym, że cały wyrasta z twardej pracy rąk naszego łaty.

Bo te domy, sięgające nieba, samochody i żelazne mosty, chleb i wszystko, co do życia trzeba, • • tworzy ojciec nasz, robotnik prosty *).

Władka słuchała dumna, zachwycona... że też 1 nigdy tego nie pomyślała sama, że dopiero teraz mu- i siała się o tym dowiedzieć z tego wiersza... — Ale i czy w hucie tatuś robi i to, co trzeba do kolei... do I pociągu...—szeptała przejęta do stojącej obok dziew- j czynki.

Dziewczynka nie wiedziała dobrze. Zaczęły się 1 zastanawiać, rozważać. Najwięcej by chciały, żeby ■ wszystko, wszystko robiło się w hucie. Wpadły 9 w zapał...

A cóż, wy nie wiecie, co się robi w walców-1 ni? — wdał się w to chłopiec, terTsam, który dekla- 1 mował wiersz. — Nie wiecie, jak się robi szyny? Albo jak wali parowy młot? Jest talii stożek z że­laza, taki rozpalony do czerwoności, parowy młot wali w ten stożek, że aż go rozpłaszcza, potem w środku wybija dziurę — i ze stożka robi się koło, J takie jak do wagonu. No, a jakbyście jechały teraz pociągiem, gdyby nie było kół? A części mostu?

I od tego opowiadania zrobiło się tak, jakby stuk kół wagonu stał się nagle znajomy i bliski. Tyl-

ko chłopak pokpiwał trochę z dziewczynek, że niby butnickie dzieci są, a tak mało się znają na hucie. Ale Władka pobiegła do swego przedziału, stanęła na ławce, żeby dostać do półki, szukała czegoś w swo­im tekturowym pudełku, nie mogła znaleźć, aż w końcu znalazła... Prosiła chłopca, żeby jej podyk­tował wiersz, a ona sobie zapisze: właśnie ma pa­pier, przeznaczony do pisania listów do domu, i ołó­wek... Więc chłopiec przestał pokpiwać i mówił każ­de słowo nachylając się do jej ucha, żeby dobrze sły­szała, bo w przedziale było teraz bardzo gwarno: z początku wszyscy się wstydzili deklamować, a te­raz każdy deklamował, co tylko umiał, już jeżeli nie dla wszystkich, to przynajmniej dwóm czy trzem najbliższym sąsiadom, aż gwałt się zrobił w prze­dziale... I wszyscy^się zdziwili, kiedy pani oznajmiła, że trzeba się już zbierać, bo niedługo już będzie Łódź. Niektórzy nawet zawołali: — Co, już tak prędko?— A Władka przypomniała sobie, że wyjmując papier z pudła nie zawiązała go sznurkiem. Więc polecia­ła do swego przedziału, gdzie wszystko już było w ruchu. Konduktor szedł przez korytarz:

Dojeżdżamy. Dworzec fabryczny...

KOLEKCJA

Pokój był duży, malowany w jakieś arabeski

i prawie pusty, z ławkami wzdłuż ścian. Kiedy „hut- nickie” dzieci weszły z panią, sporo osób już ap. nie

czekało i zaraz sobie poszły, jak tylko pan w dru­gim, przyległym pokoiku przy biurisu zapisał, kto zabiera które dziecko i jaki jest adres. Od razu więc ubyło, a i pozostała gromadka topniała, bo co chwila rozlegał się dzwonek u drzwi wejściowych, ktoś wcho­dził i zabierał jeszcze jakieś dziecko z pozostałych Przy każdym nowym dzwonku Władzia umierała ze strachu, że to już po nią, a za chwilę znowu umiera­ła ze strachu, że to nie po nią, i że nikt po nią nigdy nie przyjdzie, i co to będzie, jak nikt nie przyjdzie? Ach czemuż, czemuż wyjechała z domu od rodziców i jeszcze się tak cieszyła? Teraz już niedługo kładła­by się spać na matczynym łóżku, na własnym miej­scu od ściany, takim znajomym i bezpiecznym, a tu stoi na środku pustego pokoju — i co?

Znowu dzwonek, ale Władką w rozpaczy już nawet niczego nie czeka — ten chłopiec, co wszedł ze sportową czapką w ręce, niebieskimi oczami le­dwie obrzucił resztę „hutnickich” dzieci, na Władkę nawet nie spojrzał, ;zedł do pana przy biurku, ukło­nił się i spytał, czy nie ma Markowskiej Władysławy, bo właśnie po nią przyszedł.

Czyż może rozpacz tak od razu zmienić się w cie­kawość? Pan zajrzał do papierów, spytał chłopca

o nazwisko.

Adam Stańczak, Radwańska osiemdziesiąt dwa. * |

A imię ojca?

Stańczak Mieczysław. Pracuje u Szrajbnera.

Pan wziął Władkę za rękę, podprowadził parą Urokcr*'... i tak stali naprzeciw siebie oboje: Władka z tym Adamem Stańczakiem, i nie wiedzieli co po­wiedzieć. W końcu podali sobie ręce i Adam spytał, czy ma jakie rzeczy, a Władka zawstydziła się j wskazała mu swoje tekturowe pudełko, owiązana sznurkiem. On chwycił je, jakby nic nie ważyło, i szli do wyjścia dopiero przy drzwiach przypom­niawszy sobie, że trzeba .się pożegnać.

Na ulicy pełno było ludzi, pełno świateł, Hu­czały tramwaje.

Pierwszy raz jesteś w mieście Łodzi? — spytał, żeby tylko coś powiedzieć, bo przecież wia­domo było, że pierwszy. Dodał jeszcze, że pewnie jest zmęczona po drodze, a Władka odpowiedziała, że nie. Wszystko by oddała w tej chwili, żeby być i w domu, żeby choć przez chwilę zobaczyć matkę, a jak nie, to już przynajmniej ciocię, i wsunęła brudną, zmarzniętą rękę pod paltocik, żeby choć dotknąć żelaznego słonia. Posłyszała jak przez sen, i że chłopiec dalej coś mówi:

A tam, gdzie mieszkasz, to duże miasto? Tramwaje są?

W Katowicach są tramwaje, ale ja miesz- ' kam w Królewskiej Hucie.

Aha...

Szli teraz ulicą cichą i wąską, zamkniętą jak I więzienie pomiędzy dwoma wysokimi itiurami fa­bryk o wielkich, jasnych oknach.

Pracują? — staciekawiła się Władka.

Na drugą zmianę, ale niektóre fabryki robią Jeż na trzy zmiany. Mój ojciec pracuje na trzecią.; A twój?

Mój nie pracuje teraz wcale, bo strejk — smutnie odpowiedziała i westchnęła przypomniawszy sobie, dlaczego tu jest. I Adam zły był na siebie, że; spytał. — Tu pracuje moja matka, w tej fabryce—j powiedział jeszcze, kiedy przechodzili koło jakiejśi bramy w murze fabrycznym. Władka, nie wiadomo czego, uważnie obejrzała się w koło i spytała ,’zy jeszcze daleko.

Nie było daleko. Skręcili w podwórko, potem w ciemne schody. Adam szedł prędko naprzód ko­rytarzem, Władka dreptała za nim bor tchu.

Tu zaraz drzwi na prawo — powiedział —* ale zanim doszli, drzwi się otworzyły, buchnęło światłem, ciepłym oparem, domowym zapachem — i Władka weszła oszołomiona nic prawie z początku nie widząc.

Jak się masz, Władziu, jakże, czy nie cze-j kałaś na niego, na Adama? — witała ją pani St?.ń- czakowa. Wydała się Władce miła i młoda, choć wy­glądała blado i była jakby zmęczona. O mieszkaniu pomyślała, że jest po prostu wspaniałe i dopiero po chwili zorientowała się, że to jest jeden nieduży pokój z piecem kuchennym i żelaznym piecykiem z rurą, ciasno zastawiony meblami porządnymi

i ciemnymi, z jasną plamą koszykowego łóżka

w rogu.. • II

Chwileczkę tylko, proszę pani — odpowie­działa grzecznie i w tej chwili dopiero spostrzegła, że pod pierzyną na wielkim łóżku ktoś śpi i chrapie.

A tu Sabina już nie mogła się was docze­kać... no, Sabinka... I

Sabina postąpiła krok naprzód zdziwiona, jak poprzednio Adam, że Władka jest tyle mniejsza od niej i tak, (chuda. Podały sobie ręce, pocałowały się sztywno i nie wiedziały, co mówić. — Nie stawiaj na łóżku, bo świeżo, obleczone — powiedział ktoś do Adama, który nie wiedział, co zrobić z Władczy- nym pudełkiem, i Władce zrobiło się przykro. Ale w tej chwili urwało się chrapanie na łóżku i wesoły głos spod peerzyny zawołał:

Czy już przyjechała... czy już przyjechał nasz mały gość? — i Władka nawet na końcu świata po­znałaby, że to ojciec Adama, taki był do niego po­dobny teń pan Stańczak... i nagle coś sobie przy­pomniała:

Moi rodzice kazali się państwu bardzo kła­niać i pozdrowienia ślą, i dziękują, że państwo są ta­cy dobrzy i wzięli mnie do siebie na czas strejku — wyrecytowała jak z książki.

A potem poczuła, że już jest strasznie zmęczona. Umyła ręce, przysiadła na brzegu krzesełka, jakie jej wskazali, popiła trochę żytniej kawy, ledwie przełknęła kęsek chleba ze szmalcem. A potem,

kiedy już wszyscy spali, długo jeszcze płakała w nie­poszlakowanie czystej pościeli, w koszykowym łó-i żeczku. ^

Rano zbudziły ją głosy: ktoś opowiadał, że ja­kaś surówka się spaliła w „palarni”. Jaka surówka? W jakiej „palarni”? Więc był pożar — przeraziła sid Władka. Ale nie — o pożarze nikt nie mówił. Może jeszcze śpi?

Nie, to Adam.z ojcem siedzą przy stole i roz-| mawiają, piją kawę i jedzą chleb. Ojciec opowiada,» a Adam wypytuje grubym głosem jak dorosły i oka­zuje się, że nie mówią „palarnia", tylko „opalarnia”. Sabina w milczeniu składa książki, przygotowuje śni.f.dani* i coraz to rzuca okiem na koszykowe łóżko. Władka przymyka oczy — śpi.

Po wyjściu dzieci pan Stańczak pogwizdując wesoło sprząta pokójv ściele łóżko, robi w domu całą „matczyną” robotę, skrobie kartofle i jeszcze przy­nosi z piwnicy węgiel, pali w piecu, jej, Władce, na­lewa żytniej kawy, daje chleba ze szmalcem... — Przykrzy ci się za domem — powiada do niej — czekaj, jak dzieci wrócą ze szkoły, to nie będzie ci się tak przykrzyło. — Władka nie spuszcza go z oka: jest taki sami jak Adam, tylko duży i tęgi, ma takie same niebieskie oczy, jest wesoły, nawet jakby mniej poważny od małego synh — rozmyśla Władka, pije kawę i tęskni za matką.

Przychodzi pani Stańczakowa, jest zmęczona.! i opowiada, że źle jej szło dzisiaj w fabryce, że

ciągli się jakieś nici rwały, ze kiepska była jakaś ,.nicielnica” — jaka „nicielnica”? — Władka nic nie rozumie. Przychodzą dzieci* ale Władce nic od tego nie jest lepiej, mówią ciągle o szkole, o jakichś swo- I jch sprawach, jej nieznanych. Dla Władki wszyscy I są dobrzy i grzeczni, ale Władka jest obca, nic nie I wie, nikogo tu nie zna. Każdy ma tu swoją robotą,

| każdy wychodzi, wraca — a ona siedzi — | nici

| Pani Stańczakowa pogłaskała ją po głowie, wy- I gląda jakby dobrze wiedziała, co się w niej dzieje, ale pani Stańczakowa jest taka zmęczona, kiedy wra­ca z fabryki, a tyle roboty czeka na nią w domu, choć pan Stańczak przez cały ranek robił. Sabina nie spuszcza ppapsi z oka, jakby chciała jej coś powiedzieć, ale nic nie mówi i wygląda tak, jakby I się na niej zawiodła.

| — Mamo — szepce — mamo, ona nie jest nic I podobna do Mięci. — Cicho bądź — odpowiada mat­ka, ale Władka czuje, że to o niej, i nie wie, co to za Mięcia, i znowu jest jej przykro, czuje się jakby winna, że nie jest podobna do tej jakiejś Mięci. Aż pan Stańczak powiedział wesoło: „no, Władka, uszy do góry”, Adam się roześmiał, a Władka zawsty­dziła, pan Stańczak dodał jeszcze, że trzeba będzie I Władce od poniedziałku wymyślić jakieś zajęcie, żeby jej sią nie przykrzyło...

Ale do poniedziałku wszystko się zmieniło, sa­nno się jakoś zrobiło tak, że w poniedziałek było już

inaczej, i Władce przestało się przykrzyć... a było to tak.

W niedzielę Władka wyjęła ze swego tekturo-.^ wego pudełka granatową sukienkę i biały pikowy kołnierzyk, spięła go swoją broszeczką w kształcie słonia — i poczuła się troszeczkę weselej, bo ten słotfl bardzo się wszystkim spodobał. Po obiedzie pan Stań-, czak wyszedł na „masówkę” do Związku zawodowe­go, pani Stańczakowa położyła się przy niedzieli, Adam czytał wziętą z wypożyczalni książkę Korczaka „Sława” i wzdychał nad nią, a Sabina pociągnęła Władkę do kąta pomiędzy koszykowym łóżeczkiem a szafą, gdzie miała mieszkanie dla lalki, i pokazy-,; wała jej kołyskę i szafkę lalczyną, i komodę z pu-. dełek od zapałek, roboty Adama. Ale nie kleiła się ta zabawa; Władka znowu była smutna, bo w nie­dzielę jeszcze jakoś więcej musiała myśleć o domu, więc patrzyła na to wszystko obojętna i niemrawa, tak że i Sabina zniechęcała się do niej coraz bar-, dziej. Wtem Władka spostrzegła coś ciemnego czy, szarego trochę dalej pod łóżkiem i apatycznie wy- gącinęła po to rękę.

Co to jest? — spytała.

To? To kolekcja — równie apatycznie od-; powiedziała Sabina i pomyślała, że Władka nic a nic nie przypomina Mięci i że właściwie nie ma z nią żadnej zabawy.

Ale Władka trzymała już „to” w ręce — i od razu jakby się cały świat zmienił w jej niechętnych

czach, od tycM kwiatów czerwonych, pomarańczo­wych, żółtych, od tego deseniu granatowego z zielo­nym, od tych niebieskich trójkątów czy liści, od fioletowych dzwonków na czarnym tle... Kolekcja? Więc to się nazywą kolekcja? Ta cudowna rzecz, ten albumik z ponaklejanymi na szare tekturowe kartki wszystkimi kolorami świata, zamkniętymi w kwadracikach kretonów czy perkali?... — Kolek­cja? — szeptała w zachwycie, a Sabina patrzyła na nią zdziwiona, bo pierwszy raz widziała ją taką — gdzież to się robi taka kolekcja?

Jak to: gdzie?j — Sabina dziwiła się coraz bardziej — przecież w fabryce! To ty nie wiesz, że w mieście Łodzi są takie fabryki i moja mama pra­cuje w takiej fabryce w tkalni, i mój ojciec w dru­kami też, i dziadek pracował dopóki nie umarł, i babka dotąd robi w „pralnicy”, i ciocia też. I ja będę pracowała cez i Adam — wyliczała, przejęta, ogarnięta nagłą dumą. — To ty nie wiedziałaś o tym? A kolekcja robi się dopiero przy samym końcu, jak już towar jest gotowy, to się go kraje na kawalepzki i nakleja na tekturę, i posyła kupcom, żeby mieli i z czego wybierać...

Czy Władka nie wiedziała o tym? Zapewne wie- | działa. Mało to razy słyszała o tym, że w Łodzi są [ fabryki Włókiennicze, w których się wełnę i bawei- [ nę przerabia na „towar”? Mało to razy słyszała, jak mówiono o jakichś materiałach, że to „łódzkie"? Ale I właściwie to dopiero teraz naprawdę jakby ją olśni-

ło, że jej sukienka granatowa, od święta, i ta druga, czerwona w czarne grochy, i ta matki, w żółty cje, seń na czarnym, to wszystko robi się tam, skąd pan SJ Stańczak wraca co rano, a pani Stańczaków» dopiero ^ na obiad...

Nie zauważyła nawet, że Adam przestał czytaj* swoją „Sławę” i stał przy nich z rękami w kiesze*. niach, poważny, przejęty i dumny.

Dopieroż tera;/ rozwiązały im się języki; zaczęli! jedno przez drugie opowiadać, sypać nazwami... „bele” bawełny przywożą z Ameryki przez Gdynię, takiej bawełny jak wata, jak taka brudna wata ze śmieciem, wiesz? I jak potem w przędzalni ukręcą' się z niej niby nici, z początku takie grube jak wał* ki do okien — wiesz? Potem na coraz to innej mą-j szynie, coraz to cieńsze nici, coraz cieńsze, na szpul-', kach, na szpulkach, na szpulkach — i Władcę aż się ■ w głowie zakręciło od opowiadania o tych kręcących ■ się szpulkach, aż Adam wyjął ze swej szufladki jed­ną taką, jak tekturowa rura czy trąbka, i pokazał] jej. Doskonałe do zabawy.

"„..A'potem, kiedy nici są już całkiem cienkie,, to rota się z nich osnowę, wiesz? Nicielnica idzie: w górę, płocha idzie w dół, ot tak: To znowu ni-i cielnica idzie w dół, a płocha idzie w górę, ot tak rozumiesz?’-’

Nie, teraz to już nic nie rozumiała. Całkiem się jej pomieszało w głowie. Nicielnica? Któż to! mówił przy obiedzie o jakiejś nicielnicy?

34

Ale Adam wpadł w zapfcł: pokazywał Jej, jak ,ję szpulka kręci w przędialni, jak ^zótenko biega w tkalni pomiędzy tą jakąś płochą i nicielnicą.,, aż Sabina go mitygowała:

Daj 3el spokój,' bo jej się wszystko pomie­sza w głowie- A w tkalni prąęuje nasza mama! — wrzasnęła nagle z radośaią i dumą, i aż zątknęła sobie usta ręką oglądając się na łóżko, przerażona; że obudziła matkę, taką zmęczoną po całym tygod­niu pracy... ->

I rzeczywiście pani Stańczakowi poruszyła się, ale powiedziała łagodnie: — Dołóż no, Sabinka, do pieca i nastaw kawę, żeby się zagrzała... .

Więc , Sabina zrobiła tak, a potem zaczęła mó­wić, że'teraz kolej na Władkę, żeby Władka opo­wiedziała im coś q hucie, 9 tym, jak jej ojciec pracuje.

Ale Władka przeraziła się: tak mało wiedziała, tak mało do powiedzenia! Częmuż nie dowie­

działa się porządnie o wszystkim przed tym wyjaz­dem! Inaczej by oni teraz tu na nią patrzyli...

W hucie robi się żelazo — jąkała — to jest... z surowca wytapia się żelazo — poprawiła się za­raz — i nagle cdś sobie przypomniała.

Opowiem wam jeden wiersz, com; się go nauczyła w wagonie, jakeśmy tu jechali koleją do ' miasta Łodzi. Bardzo ładny, I to jest trochę o moim ojcu. :

I pomyślała, że Adam jest podobny do tego"** chłopca z wagonu. Stanęła w środku i zaczęła mó*'fl wić jak tamten, powoli i uroczyście, choć się bardzoH bała.

W dzień powszedni widzimy go rzadko, g czasem spyta nas, jak się uczymy, czasem krótko porozmawia z matką i znów wraca, do swojej maszyny.

Skrzypnęły drzwi: pan Stańczak wszedł i usiadł.j cicho koło pieca. — Mów dalej, Władzia — szepnąłi Więc nie przerywając mówiła dalej z bijącym ser-^ cem:

Ale w święto jest całkiem jak nowy, siedzi z nami długo przy śniadaniu, uśmiech jasny ma, głos niesurowy i do mamy mówi wtedy „Maniu”!

A my idąc ulicami miasta, gdy patrzymy na ten świat bogaty, wiemy o tym, że -cały wyrasta z twardej pracy rąk naszego taty.

Bo te domy, sięgające nieba, samochody i żelazne mosty, chleb i wszystko, co do życia trzeba, tworzy ojciec mój, robotnik prosty.

Pani Stańczakowa siedziała na brzegu łóżka. Nikt nic nie mówił. W garnku kawa zaczynała kipieć.

Tego wieczora Adam położywszy się spać roz­myśla ł, czyby nie lepiej zostać hutnikiem niż włók­niarzem?

Słyszał jak Władka szeptała do Sabiny, czy może włożyć kolekcją pod poduszką?

Pod poduszkę nie, bo by się pogięła, połóż sobie na krzesełku, przy łóżku — roztropnie pora­dziła Sabina. ,

Adam pomyślał, że siostra już zapomniała, jak kolekcja leżała pod łóżkiem... Uśmiechnął się do siebie, powiedział sobie, że się jeszcze namyśli, i mo­mentalnie zasnął.

LI$T

W mieszkaniu było spokojnie, cicho. Adam i Sabina poszli do świetlicy odrabiać lekcje. Pani Stańczakowa po sprawunki. Pian Stańczyk spał po pracy. Władka rozłożyła na stole gazetę, na niej papier, umoczyła pióro i...

Tyle miała do powiedzenia — czemuż musi tak się namyślać nad każdym słowem, kiedy pisze? Więc będzie tak pisała, jakby mówiła, i tak posta­nowiwszy ugrzęzła od razu przy pierwszych sło-

Kochani rodzice” czy „kochana mamusiu i ko­chany tatusiu”?

-.-Ach, po cóż tak? Czyż tak się mówi?

Że podróż przeszła dobrze, patrzyłam ciągły w okno i pani powiedziała, żeby każdy coś zadarł klamował ,co umie, i żebyśmy razem zaśpiewali, to ' prędzej przejdzie czas. A zapasów, co mi mamusia i dała na drogę, to mi wystarczyło i jeszcze zostało, i częstowałam inne dzieci, i inne dzieci częstowały ; nonie, i było bardzo przyjemnie, i dziękuję mamusią że mi tyle dała na drogę, choć jest tak ciężko.

Tu, jak przyjechałam, to przyszedł po mnie do komitetu Adam. Ź początku przykrzyło mi się za’ rodzicami i za domem tak, że nie mogłam wytrzyj mać, ale teraz, to mi się już nie przykrzy tak jalsi wpierw, bo...

Tu zamyśliła się Władka. Bo co? Po namyśli pisała dalej:

Bo mam już więcej do roboty. Chodzę do skjs pu i pomagam panu Stańczakowi w gospodarsty/ię bo pani Stańczakowa wychodzi na piątą rano...i:\||j

I teraz dopiero rozpisała się Władką na dobrej1: kiedy kto wychodzi i kiedy wraca, co się tu robi w domu, co się je, jakie meble stoją w mieszkąniu.„J@

a dla mnie było przygotowane koszykowe łóżko

i ślicznie obleczona pościel ze wstawkarni, a na nie­dzielę kładzie się zielone ze złotem kapy, a ja w nie-

dzielę włożyłam granatową sukienkę | biały kołnie­rzyk, i broszką ze słoniem, l bfoszka sją wszystkim bardzo spodobała”.

Z gorliwości aż wysunąła koniuszek języka...

I potem bawiliśmy się, i mnie się bardzo po­dobała jedna rzecz, która nazywa się kolekcja".

Tu zamyśliła się: bo jak napisze, że to są po prostu próbki, to matka nie będzie miała wyobra­żenia, jaka to śliczna rzecz. Najlepiej nic nie pisać, a opowie jąk przyjadzie.

A teraz już nie mam więcej do pisania..."

Władzia, czy ty językiem piszesz, czy pió­rem? =r spytał wesoły głos spod pierzyny...

Zawstydziła się Władka i schowała język, ale jnysiąła §i§ roześmiać. że też ten pan Stańczak za­wsze tak poęięsznie mówił A on wstał, przeciągnął gjg poswojemu i mówił dalej wesoło:

Do rodziców piszesz? Poślij im piąkne ukło­ny i pozdrowienia ode mnie, od starego włókniarza.

I Sggfj..;żeby im ■ ;■ dobrze powodziło...

Zarywało się gw&wiej pióro po papierze, usta gjpśnym, gorliwym szeptem powtarzały każde słowo.

Wszysey są. tu dla mnie bardzo dobrzy, a pan i Stańczak zbudził się i przesyła rodzicom piękne I ukłony i pozdrowienia od starego włókniarza. I ży- I czenia...” «18!

Wróciła pani Stańczakowa i pełną kobiałką. I Przysiadła zmęczona.

Do domu piszesz, Władziu? Pozdrów pięknie rodziców ode mnie i napisz jeszcze, że dziękujemy, że powierzyli nam ciebie na czas strejku...

Władki pióro już po prostu latało: ach mniej­sza -z tym czy ładnie, czy brzydko pisze, mniejsza nawet o kleksy, byle tylko nie opuścić ani jednego słowa, ani je-dne-go sło-wa...

KOSZYCZEK ZE ŚNIADANIEM

Co to?

Władka z bijącym sercem siada na łóżku i pa| trzy w ciemność przerażonymi oczami.

Śpij dziecko, śpij — mówi przyciszony głos i pani Stańczakowa odkręciła wyłącznik; światło lej® się z góry w milczący, śpiący pokój, cienie chowają się po kątach, Władka chowa w poduszkę twarz przed światłem ucieka w ciepłą ciemność... AchJ więc to był tylko liudzik, przecież pani Stańczako-s wa mówiła wczoraj, że ma dużo do roboty i musi wcześniej wstać, a Władka postanawiała sobie jua nie wiadomo ile razy, że też wstanie, żeby jej źgl grzać kawę- i przygotować śniadanie. Nigdy się jed­nak nie mogła jakoś zbudzić. Aż dopiero dzisiaj...

Zaraz wstanie, za chwileczkę, tylko jeszcze trochę poleży, przecież i tak zdąży wszystko zrobić, nim pani Stańczakowa skończy ze swoim. — Która

godzina proszę pani. — Ach, jeszcze nie ma wpół do czwartej, śpij, śpij...

Spod przymkniętych oczu patrzy na nią Wład­ka delektując się ciepłem łóżka — ach, jeszcze tylko chwilę poleżeć, tylko chwilę — jak pani Stańczakowa blado wygląda w tym świetle! Krząta, się między piecem a wodociągiem, otwiera i zamyka szafę, na­chyla się nad wanienką pełną mokrych szmat, to znowu coś ogląda pod światło lampy, jakiś rękaw Adamowej koszuli... Ach, któż to tak oglądał pod światło czerwony rękaw swetra?. To matka. Jakże to było dawno, ta ostatnia noc w domu... Władka za­myka oczy, przypomina sobie wszystko, jak to było... zasypia.

Kiedy się budzi znowu, pani Stańczakowej już nie ma. Ładnie jej zagrzała kawę, przyrządziła śnia­danie... Dzień już jest, ale jeszcze nie bardzo jasny, tylko szary i w tej szarości widać na budziku, na szafce" wpół do szóstej, i na stole coś znajomego... ach, to koszyczek z wystającą z jednej strony szyjką butelki. Więc pani Stańczakowa tak późno p<Sszła wczoraj spać, bo naprawiała ubranie Adama, a dziś tak wcześnie wstała, bo musiała namoczyć bieliznę do prania, i jeszcze zapomniała śniadania, i do obia­du będzie na czczo...

Władka postanawia. Skradającymi się ruchami, wpatrzona w śpiącą Sabinę wstaje, ubiera się. Obyż tylko jej nie obudzić! bo o Adama nie ma obawy, on śpi jak zabity. Ale Sabina łatwo się budzi.

I Władka tak się w nią wpatruje, jakby ją miała tym patrzeniem utrzymać we śnie. Wkłada płasz­czyk, czapkę. Bierze koszyczek ze stołu. Sprawdza czy jest w nim, co trzeba. Buciki włoży dopiero przy drzwiach, bo skrzypią... I cofając się, tyłem, z oczami wlepionymi w śpiącą Sabinę, wyszła na schody zamykając za sobą ostrożnie drzwi.

Tu się dopiero zastanowiła*, ta brama, którą mi­jała wtedy z Adamem zaraz pierwszego wieczoru i Adam powiedział wtedy „tu pracuje moja matka”. Przyjrzała się jej wtedy, dwieście siedemdziesiąt sześć, czy sto siedemdziesiąt sześć? 1 gdzie trzeba skręcić?

Biegła ulicami kierując się tak zwanym „psim węchem”. Część drogi znała debrze, chodziła tu do piekarni, to znowu do sklepiku... i oto stoi przed] zamkniętą bramą w czerwonym murze. „Osobom] obcym wstęp wzbroniony!” Tak, to ta sama brama.] Ale co teraz zrobić? Jeżeli zadzwoni, to przecieii stróż jej nie wpuści i jeszcze skrzyczy! Przecież] dzieci nie wpuszczają do fabryki!

Ulica dudniła od ciężkich platform. Wieziono jakieś ogromne paki w brązowym, grubym papierzaj Pierwsza platforma stanęła. Zjawiają się skądś lu-j dzie, otwierają wjazdową bramę obok tej miłczącejJ wejściowej z napisem, platforma wjeżdaa krzywo! zaczepia bokiem, ludzie krzyczą, naprostowują... na Władkę nikt nie zwraca uwagi, ach, jak to dobrte» że jest taka mała i chuda, że aż Atkm i Sabina

dziwili się, kiedy 'przyjechała... Wsuwa fią teraz jak mysz, już jest na podwórzu fabrycznym.

Dziedziniec je;it ogromny, różne budynki doko­ła, czerwone, Ceglane. 3poi'o ludzi uwija się, wszyscy zajęci: dźwigają paki z platform, ustawiają je rzę­dem w jakiejś szopie, brązowa bibuła nie przystaje szczelnie, wyłażą jakieś kłaki jak brudna wati... Bele! — przypomniała się Władce tamta pierwsza niedziela — bele! Z Ameryki przez Gdynię... zupeł­nie, jakby zobaczyła coś znajomego, a przecież wi­działa to pierwszy raz w życiu. Alę kiedy Adam opowiadał, jej się zdawało, że bele właśnie tak mu­szą wyglądać i tak właśnie wyglądały...

Z budynku wyszła stara kobieta, trzymała kosz pełen czegoś.

Co ty tu robiSż, dziecko — zwróciła się do Władki — czego tu chcesz? Dzieciom nie wolno tu wchodzić! — Więc Władka odpowiedziała, że przy­nosi śniadanie, które pani Stańczakowa zapomniała zabrać i domu.

A gdzie ona pracuje, ta pani Stańczakowa? tu jest dużo Stańczakowych •— Władka nie wiado­mo dlaczego zdziwiła się bardzo, ale odpowiedziała, że w tkalni. Zauważyła przy tym, że w koszu są szpulki, takie szpulki tekturowe, jak ma Adam — przypomniała sobie, że jej pokazywał, jak się krę­cą... gdzie? przecież nie w tkalni?

Tkalnia jest tam naprzeciwko — mówiła stara kobieta i postawiła kosz — tu jest przędzalnia —

ach, tak,»przypomniała sobie Władka — to w przęi dzalni kręcą z bawełny nici na szpulkach, na szpuLf kach, na szpulkach... — Idź dziecko: tam, do tkalni, może jej kto poda śniadanie, tej Stańczakowej’ chociaż nie wiem... tylko nie wchodź’do hali... | BI Zabiera swój kosz i odchodzi, otwiera jakieś, dtzwi i Władka przez jedno mgnienie oka Widzi długi rząd ludzi, siedzących rarami, blisko siebie, i naprzeciw, oddzielonych tylko jakąś ramą, coś ró^ biących, niknących w długim pasie jakiejś nie koń­czącej się sali, w mętnym, świetle lamp... skądeś- dochodzi jednostajny, głuchy łoskot...1

. — Czego tu jeszcze stoisz? Idź,już, idź -— suro-; wo powiedziała ta sama kobieta,- Przeszła znowuj przez sień z nowym koszeni — idź — i obejrzał^ się niespokojnie. Więc Władka już nie czekała a biegła wymijając wozy i ludzi, wciąż dźwigających te bele, aż weszła do budynku naprzeciwko. Minę« jakąś sień, gdzie stały rzędem szpule większe niż, ona sama, i stanęła w wielkich, otwartych drzwiaeff W pierwszej chwili nie rozróżniała nic, ogłuszona; straszliwym, jednostajnym łoskotem, oślepioną męt4 nymi światłami w szarawym, ciepłym powietrzu1 Potem dopiero zauważyła ' warsztaty, ustawione p<J dwa rzędy, i uwijające się pomiędzy nimi kobiety Nie było temu końca. Środkiem ciągnęło się wolne przejście, ale Władka bałił się ruszyć ode drzw i stojąc tak nieruchomo wpatrzyła się w najbliższy] warsztat. Z jednostajnym klekotem szło jedno w gćj|

rę, drugie w dół, coś biegało środkiem jak szalone... „nicielnica idzie w górę, płocha w dół, płocha w gó­rę, nicielnica w dół, a między nimi lata czółno” — \ zdawało jej. się, że usłyszała nagle głos Adama. Te słowa, które jej się wydały wtedy zupełnie dzikie, teraz nabrały znaczenia. Nicielnica, płocha, czółno, nicielnica, płocha, czółno... a teraz widocznie coś się porwało, bo stara kobieta, ta najbliżej Władki, coś wiąże, coś wiąże, łapie przerwaną nitkę, denerwuje się, denerwuje... A za każdym stuknięciem przybywa 'jedna nitka do'spływającego z warsztatu bladożół- tego pasa — przecież to najzwyczajniejsza, znana Władfce — surówka!

Nagle — ach, jakże się przelękła! Star^ człowiek stoi przed nią, coś 'mówi —- Władka nic nie słyszy, ale wie na pewno, że gniewa się bardzo, że tu we­szła. Serce jej wali z przerażenia, jakby'-ek>piero teraz zrozumiała, co zrobiła. Wyciąga rękę z tym nieszczęs­nym koszyczkiem, usiłuje coś tłumaczyć, ale teraz znowu on,nie słyszy i tak'stoją naprzeciwko siebie, stary rozgniewany człowiek i mała, chuda Władka, z wytrzeszczonymi ze strachu oczami. Aż w końcu on się troszkę jakby uśmiechnął, widocznie z jej przerażenia, i nawet schylił się do niej, żeby się do­wiedzieć, skąd się tu wzięła, a ona wrzeszczała mu w ucho sama siebie nie słysząc, ledwie poruszając skołowaciałym językiem, że tu jest śniadanie, śnia­danie dła pani Stańczakowej, która pracuje w tkal­ni... zdziwił się trochę, ale jednak wziął koszyczek

i machnąwszy na Władkę ręką, żeby zmykała, szedł, między warsztaty. A Władka stała jak urzeczona., Komuz to on oddaje koszyczek ze śniadaniem, tu I niedaleko? Suknia pani Stańczakowej, granatowa 1 w kwiaty, znajoma, włosy te same, znajome, z wpię.. I tym grzebykiem — cała pani Stańczakowa, ale jakaa; I obca, jakaż dziwna, jakby daleka, choć jest tak bli- I sko, jakby odmieniona! Władka nie ośmieliłaby si^ I nawet nic do niej powiedzieć, taka jej się wydaje I ważna, zajęta, inna niż w domu... Stoi więc wpatrzo-'H na, a stary człowiek jeszcze raz się odwrócił i ze 1 złcścią machnął jęką na Władkę, żeby już raz stąd J się wynosiła! I tym razem Władkę jakby coś wy«^B miotło. W jednej chwili znalazła się na dziedzińcu,® widocznie poczuła, że to już nie żarty.

Jak to dobrze, że ciągle jeszcze są te platformy, a ciągle ludzie znoszą bele, gadają, krzyczą... i brama J otwarta! Nie oglądając się już na nic przemyka się ; Władka i już jest na ulicy! Wtedy dopiero zastana- ■ wia się, jak to było? Jak jej się udało wejść i wyjść,. « i że jej nikt nie zatrzymał, i nawet nie skrzyczał, 3 tylko ten stary pan trochę, ale właściwie, to ona nawet tego nie słyszała w tym łoskocie. I robi się jej nadzwyczajnie wesoło, śmiać się chce z tego, żc nie słyszała łajania, chce się wykrzykiwać wszyst­kim przechodniom: — wiecie, gdzie ja byłam. By« łam w tkalni, widziałam jak się surówka robi! —

A jak się tam dostałaś? — pytają przechodnie na tuby — przecież do fabryki nie wolno wchodzić be*

pozwolenia? A weszłam i nic! — odpowiada Wład­ka, a wszystko to, jak ona lubi „na niby”, bo prze­cież ani do niej nikt nic nie mówi, ani óna do nikogo, tylko pędzi do domu jak na skrzydłach, tak jej lek­ko, jakby z małym koszyczkiem ubyło jej wszelkiego ciężaru...

Przed drzwiami stanęła i układała sobie, jak będzie to wszystko opowiadać Adamowi i Sabinie. Nadsłuchiwała — było cicho. Okazało się, że już ich dawno nie ma. Pan Stańczak sprzątał mieszka­nie. Gdy zobaczył wracającą Władkę, zdziwił się, trochę się ucieszył i trochę rozgniewał.

Bój się Boga, gdzieżeś ty była? — zaczął, a Władka ze skromnym uśmiechem:

Ach, ja tylko poszłam do fabryki zanieść śniadanie pani Stańczakowej, bo zapomniała za­brać...

Cooooooo?

Teraz Władka rośnie jak na drożdżach z ra­dości i dumy. Opowiada wszyściuteńko, jak było, gdzie była, co widziała, jak chodzi nicielnica i pło­cha, jak biega czółno... i teraz dla niej wymawiać te śmieszne, tajemnicze wyrazy, to jakby zjeść chlub z masłem. Zapomina, że, dla pana Stańczyka to żadna nowina, i opowiada mu, po prostu uczy go, jak się robi surówka.' Aż pan Stańczak się śmieje, a Władka nie wie, z czego on się śm'.eje, i dalej mu wszystko tłumaczy rozgadana, przejęta...

A co się dalej robi z tą surówką? — pyta nagle.

Z jaką surówką? Aha! Idzie do opalami.^ Chodź, wypij kawę. Przecież ty jeszcze nic nie jadłaś? .

Ach, dziękuję bardzo:.. A do jakiej o]

A do opolami, gdzie jest taka maszyna i su­rówka przechodzi pomiędzy dwa walce z płomie? niami i opalają się na niej wioski, tak że robi się I całkiem gładka... poczekaj, ukroję, ci chlëba, nie i bierz tego noża, bo się skaleczysz, naostrzyłem ,go'{9 Ale to, jeżeli ma być letni towar, rozumiesz? We?, i sobie jeszczè szmalcu, stoi na oknie...

Dziękuję. A to dlatego, mówił pan wtedy j

o pożarze? Pamięta pan?

Nie, nie pamiętał. O pożarze? Kiedyż to było? :

' A zaraz pierwszego ranka, jaL przyjechałam!..'

Ach tak. Rzeczywiście. Wtenczas, to.i sięl spaliła cała partia tej surówki. Chcesz jeszcze?^H

Nie, dziękuję. Tylko chciałam prosić o...jedną rzecz. Żeby pan nic‘nie mówił pani Stańezakowej, I

to jej przyniósł śniadanie. Czy zgadnie sama? Jak l pan myśli?

Tego pan Stańczak nie wiedział, ale obiecał nic nie mówić.-

Przychodzi pani Stańczakowa i zaraz ode drzwi®!

Kto przyniósł do fabryki moje śniadanie?; Zapomniałam zabrać, właśnie myślę, a tu przycho­dzi ten stary Walczak i podaje mi...

I uszom nie wierzy, że to Władka. Aż Władka musi wszyściuteńko opowiedzieć, już po raz drugi.

Przychodzą dzieci. — Władka, gdzie byłaś rano?

I znowu nie wierzą uszom, i znowu Władka musi wszyściuteńko pppv/iadac. Po raz trzeci. Słu­chają uważnie.

Zuch Władka — mówił Adam. A Sabina tylko patrzy z podziwem.

'Władka jest uradowana i damna.

CZERWONE WĘŻE

Pan Stańczak nawet się nie kładł po obiedzie, tylko wyszedł do miasta z panią Stańczakową, bo jutro święto i można będzie odespać swoje. Dzieci siedzą na podłodze przy żelaznym piecyku, pełnym trzeszczącego ognia, co wesoło wyziera wszystkimi szparami,* ale dzieci są smutne. Sabina i Władka Wzdychają bo dziś przyszedł list, że strejk się koń­czy i żeby Władka już się wybierała do domu, a one wcale nie mogą sobie wyobrazić, jak się rozstaną, tak przywykły być razem i wcale nie mogą zrozu­mieć, jak to było, że z początku patrzyły na siebie tak obco imię wiedziały, co mówić. Teraz są ze sobą tak, jak dawniej Sabina z siostrą Miecią»i Władka wie, kto była Mięcia, i wszystko wie o Mięci, i wszystko wie o całej rodzinie, i jest jak w domu. i chciałaby przez całe życie być razem z Sabiną.

Sabina wymyśliła już nawet sposób na to. Bę­dą pracowały w jednej fabryce przy „rajgowaniu” będą robiły osnowę. Władka nie wie, jak się robj osnowę. Nic nie szkodzi, Sabina zaraz jej wytłuma­czy. To się robi tak, że ludnie parami siedzą napr*e- ciwko siebie, a między nimi jest taka rama z nićmi i jedno drugiemu podaje dwie igły, a to drugie prze­wleka je nićmi i wrabia, i tak, aż dopóki cała rama nie zasnuje się nićmi, i to jest osnowa... czy Władka rozumie?

Nie, Władka nic nie rozumie, ale coś jej świta w głowie, zaraz, czekajcie... to oni siedzą parami, tuż naprzeciwko siebie? Gdzież ona widziała coś takiego? ...długi rząd ludzi w nie kończącej się hali, po dwoje, po dwoje, po dwoje... To było w fabry* ce, kiedy ta stara kobieta uchyliła dfzwi tylko na chwilę...

Widziałam to w przędzalni — wykrzykuje- Władka — widziałam przez drzwi, jak tak siedzą

i robią, ale nie widziałam, co robią...

No to właśnie osnowę robili, a potem wi­działaś przecie tę osnowę na warsztacie w tkalni, no wiec, co, chcesz? — Sabina nagli, jakby trzeba było koniecznie już w tej chwili decydować: czy mają razem z Sabiną siedzieć przy tym „rajgowaniu”, czy nie?

Bo to jak jedno podaje, drugie musi brać przewlekać i trzeba dobrze podawać, nie za po*

mftłu, i nie za prędko, no, więc jak myilist, co? Rozumiesz? — dopytywała Sabina.

Nie, caiego tego „rajgowania” Władka nie rozu­miała dobrze, ale za to inną rzecz zrozumiała dosko­nale, że trzeba przez osiem godzin dziennic naprze­ciwko siebie siedzieć i nitki przewlekać... zrobiło ti<t jej sńiutno i Westchnęła. Ona by bardzo chcUla byt râiérn i Sabiną, ale o ileż przyjemniej by było pra­cować W „drukarni”, na tym dziale, gdzie farbują, gdzie blada surówka zakwita wszystkimi kolorami, jak kwiaty, i robi się zupełnie jak w ' bajce, jak opowiadał kiedyś pan Stańczak, że się Merze na palec brunatnej iarby, a na surówce wyjdzie czer­wono, albo czarno, I czy też odwrotnie. .Władka za­pomniała już jak, ale wie, że jej się to strasznie po­dobało, więc się waha, co odpowiedzieć Sabinie, i nic nie mówi, i Wzdycha...

Wsźyscy troje siedzą w milczeniu. Ogień pfzy*- gasł w piecyku i wyglądał teraz szparami już nié złoto, tylko czerwono...

Tak — powiedział swoim grubym głosem Adam. — Tak. Dobre i rajgowanie, dobra i dru­karnia, ale kto wie,, czy ja z tego wszystkiego nie zostanę hutnikiem...

Coooo? — Sabina aż zerwała się z podło­gi — nigdy w rodzie Stańczaków nie było żadnego hutnika, ani u Walczaków, ani u Kaweckich, -ni u Kwiatkowskich... wszyscy zawsze pracowali we

włóknictwie u Szrajbnera, albo u „starych Francu­zów" i co temu Adamowi strzeliło do głowy... i

Bo ja wolę mieć w rękach taki materiał jak żelazo, a nie taki jak bawełna. Wolę. twardy po­woli mówił Adam. — Wstał, przeciągnął się, roz­łożył ramiona, patrzył gdzieś daleko. Przecież miał dopiero trzynaście lat, a wyglądał jak prawdziwy robotnik, choć mały. — Wolałbym żelazo — z namy­słem mówił dalej — i żeby ogień też był przy ¿tej robocie! Tak, wolałbym — powtórzył i. patrzył gdzieś daleko. Dziewczynki milczały i przyglądały mu się, zdziwione.

A nie masz ognia w opalami? — zaczęła Sabina — przecież masz ogień?* Dlaczego byś nie miał robić w opalami?

Ale teraz znowu Władkę aż poderwało:

Cóż to za ogień w opalami? —mówiła; choć; nigdy nie była w opalami" i nie widziała tego ognią — cóż to za ogień! Nie można go porównać z ogniem pieca hutniczego! Wy nie macie pojęcia, co to jest hutniczy pioc! Co to za blask, co za żar, upał! Strach bierze patrzeć, a musi się patrzeć, bo oczu nie moż na oderwać! Gorąco aż bucha, ludzie pracują nago- bp by nie wytrzymali, i zdaje*się człowiekowi, że oślepnie, jakby w słońce patrzył — przypominała sobie nagle coś, jak kiedyś stała z matką czekając na pjca. Był jakiś skrawek trawy pod murera i ona trzymała w ręce bułkę, i ona, Władka, patrzyła wciąż w głąb huty, i odwracała oczy i widziała tę zieloną

niziutką trawę, i musiała znów patrzeć w tamten daleki ogień, bo tak ją do niego ciągnęło, choć się bała i trzymała matkę za rękę, i nie mogła prze­łknąć bufla... kiedyż to było? Musiała być chyba jeszcze bardzo mała... I skąd się jej to teraz właś­nie przypomniało? Adam i Sabina słuchali zdumie­ni, bo dotącl widać było ze wszystkiego, że bardzo mało wie o hucie, a teraz czy przyszły jej do głowy dawniej w domu zasłyszane rozmowy hutników, czy stanęło jej w oczach to, co dawniej widziała, nieraz nawet nie rozumiejąc dobrze, dość że opo­wiadała o tym, jak się czerwone, płynne żelazo leje wprost z kranów do żelaznych form, a te formy wyglądają jak wielkie kosze z uszami, albo jak ta­icie foremki' do babek z piasku, tylko powiększone. Adam i Sabina nieraz przecież robili babki z piasku?

Owszem, robili. Ale foremki do babek trzeba potem przewrócić, żeby babki wypadły. — Adam nie bardzo' jakoś temu wierzy.

Ale Władka w zapale opowiada, jak żelazna ręka spuszcza się z sufitu i łapie formy za uszy, podciąga w górę i przewraca, i tuż stoją rzędem olbrzymie czerwone „babki” z żelaza, i żar od nich bucha tak, że ludzie są zlani potem, choć pracują półnago. Ale ludzi tam niewiele, bo przeważnie ma­szyny za nich robią i jak się wejdzie do huty, to z początku tak wygląda, jakby ludzi prawie że nie było, tylko same maszyny...

Zatrzymała się Władka, przejęta, prawie zdy­szana, Adam i Sabina siedzieli żasłuchani.

...a przez to całe piekło, ogień, żar, blask, przez ten cały ogłuszający łoskot maszyti, słychać przecież, jak wali młot parowy: bach, bach, bach! S ściśnięta mała pięść Władki uderza miarowo w ku­chenny stolik, aż dźwięczy jakieś żelastwo w szu­fladzie.

No i co, ten młot? Co ten młot? — dopytuje Adam, cały rozczerwieniony z tego przejęcia.

Ano, młot wali w stożek żelazny, rozpalony, czerwony, wierci w nim dziurę i ze stożka robi się koło, takie koło jak do wagonu. Rozumiecie?

Nie, teraz znowu oni nie bardzo rozumieją| „przyszła kreska na Matyska”. Nie bardzo rozumieją, ale za to są bardzo ciekawi, zwłaszcza Adam. Opowiedz, opowiedz jeszcze — prosi.

Więc Władka opowiada znowu, jak po czarnej ziemi roztopione żelazo płynie strumieniami, jak... jak węże! Jak czerwone węże! A człowiek z widła­mi tylko stoi i pilnuje, żeby wpłynęły w otwory pieców...

No nie, to już chyba nie może tak być — Adam aż podskoczył. A Sabina tylko wytrzeszczała oczy...

Ale Władka przysięgała się, że tak właśnie jest, że tak widziała na własne oczy, od progu, tylko od progu... — Człowiek z czarnymi widłami zagania czerwcne węże — krzyczała prawie, una, zwykle tak

nieśmiała — ot takie czerwone, jak to — wskazatai na wygasający już czerwony żar w piecyku...

Zamilkli i wpatrzyli się w ten żar. W tej chwili weszli rodzice i nikt nie słyszał ich kroków, ani gło­sów'na schodach.

,Cóż wy tak siedzicie po ciemku — mówiła

pani Stańczakowa.

I krzyczycie, aż na schodach słychać —

śmiał się po swojemu pan Stańczak.

Sabina rzuciła się do matki — ach mamo, bo Władka opowiada nam takie rzeczy o hucie...

Adam nic nie mówił. Myślał.

Widzisz. A bałeś się, że dziewczyna to nic nie potrafi o hucie opowiedzieć!

Adam zmieszał się trochę, ale nic nie odpowie­dział. I przez całą kolację nic nie mówił. Myślał.

PREZENTY

Władka wyciągnęła spod koszykowego łóżecz­ka swoje tekturowe pudło, postawiła je na krześle i zdjęła pokrywę. Na dnie leżał gruby sznurek, któ­rym pudełko była owiązane na drogę, kawałek czy­stego papieru i papier zapisany krzywymi, trzęsący­mi się literami: to wiersz, przepisany przez Władką w wagonie i od razu prawie umiany na pamięć. Wszystkie inne rzeczy wywędrowały z pudła i wsią­kły, każda w swój kąt w mieszkaniu, jakby to był

Władki dom, jakby tu były wiecznie i miały być wiecznie. Granatowa sukienka od święta wisi w sza­fie, bielizna była w praniu, a teraz wyprasowana leży na łóżku razem z całą domową bielizną. Biały grzebień i szczoteczka, i proszek leży na półce przy , kranie, a palto na wieszaku przy drzwiach, na lewo od palta Sabiny. Bo Władka jest jakby' domową i każda jej rzecz ma w tym domu swoje stałe miej­sce. A teraz trzeba wszystko wydzielić, Władczyńe.ig dwie zmiany już nie pójdą dó wspólnej szullądy, >i| tylko do tekturowego pudła...

Mój Boże! Jak to było, kiedy ona tu przyje­chała, jak dawno to się wydaje, tak strasznie dawno jak to było, jak th było;., stała wtedy na środku pokoju w lokalu komitetu, czekała zrozpaczona, aż kto po nią przyjdzie, bała j się, że nikt nie przyj­dzie... aż przyszedł Adam i spytał —gdzie są twoje I rzeczy? — porwał to pudełko, jakby nigdy nic... albo i znowu, jak tu weszła wszystkiemu obca — nie sta­wiaj pudełka na łóżku, bo świeżo powleczone — kto tak powiedział? Pani -Slańcząkowa czy Sabina?

Smutnie wzdychając ściąga Władka swoje* rze- - czy z różnych kątów mieszkania, które stało się jej drugim domem. Każdą rzecz długo ogląda, obracaŁ w rękach, zanim ją schowa do pudła. Bielizna na sam' spód. Ręczniki. Dalej granatowa sukienka. Poń- cozchy, wycerowane ręką pani Stańcżakowej, bo Władka nie mogła dać sobie rady z kolosalnymi dziu- rami i chciała po prostu na okrętkę... Ji||

Pani Stańczakowa wraca i fabryki. — Co to Władziu, już się pakujesz? Poczekaj, odsapnę trol chę. — Pani Stańczakowa zawsze tak się zmęczy jak wejdzie na schody, zwłaszcza kiedy wraca po pracy — poczekaj, chciałam ci dać coś dla matki...

Wyjmuje z szuflady kawał surwvki, będzie te­go ze dwa metry. I jeszcze ręcznik tkany w kratkę, bardzo ładny — proszę cię, daj to matce ode mnie. Przeprosisz, że nie mam nic lepszego... Może zrobi z tej surówki ścierki, albo co tam potrzeba do domu...

Władka dziękuje, rozprgmieniona, zmieszana. Matka na pewno ucieszy się bardzo. Ufenich w do­mu zawsze tak brakuje i ścierek, i ręczników. Dwa najlepsze oddano jej, kiedy wyjeżdżała, a ciotka poznaczyła je czerwonymi Eterami Wł. M. i tak za­powiadała, żeby nie zgubić. A tym czasem ona przy­wozi nawet nie dwa, ale trzy i jeszcze surówkę.

Pakuje rzeczy, układa, prawie już wesoła, bo u Władki tak zawsze — od zmartwienia do radości jeden krok. A pani Stańczakowa patrzy a nią, . smutnie kiwa głową.

Zapomnisz o nas prędko... a mnie tu będzie ciebie bardzo brakowało...

Nie zapomnę, nigdy nie zapomnę — Władka chce powiedzieć, że przecież one we dwie z Sabiną będą robiły osnowę i będą zawsze razem, ale przy­pomina sobie, że to miał być do czasu sekret, że postanowiły nikomu o tym nie mówić, dopóki szkoły

nie skończą i nie dostaną się do fabryki. Więc tylko powtana zmieszana — nigdy nie zapomnę, nigdy...

Wchodzi pan Stańczak, niesie paczkę w papie­rze, zapiętą na rogach szpilkami. Co to może byd?, Władka jest bardzo ciekawa, ale przecież nie spyta... g

Pakujesz się, Władziu? A ja tu przyniosłem ' cei dla ciebie, a raczej dla twego tatusia, zawieziesz mu i poprosisz, żeby sechciał to przyjąć ode mnie...

Władka nieruchomieje z radości i z oczekiwa­nia... i jeszcze żeby nie okazać, jak bardzo jest cie­kawa, i jeszcze żeby nie okazać, jak bardzo jest zmieszana, i jak jej się aż płakać chce, że są tacy i dobrzy dla niej—

Oczy aż wyłażą z głowy, a ty szpilki już leżą na stole i pani Stańczakowa wpina je w poduś;;Kę przy maszynie, „żeby kto nie połknął”... szeleści pa>- pier, robi się niebiesko.,.

Koszula! Z mankietami, kieszonkami, krawa­tem. Modna, niebieska koszula, taką, jak noszą la­tem Jakiż wspaniały prezent dla ojęa! I nagle Władkę aż olśniło:

To pan farbował to płótno... tę surówkę, prawda?

Pan Stańczak śmiał się po swojemu( zadowolo­ny. — A może i ja, bo naumyślnie brałem w takim składzie, do którego idzie nasz towar... a przez dwa tygodnie w drukarni nic i nic, tylko ten towar ro­biliśmy, szkoda, żeś tego nie widziała — zwrócił się do Władki — aż niebiesko było w drukami, jakby

jakaś niebieska woda spływała z maszyn, .ezy jakieś wstęgi. Każdy mówi — ciągnął dalej, zamyślony —* że jnu bez różnicy, .przy jakich kolorach pracuje, przy jakich wzorach,., że patrzy tylko na to, żeby dobrze szło, iehy maszyny nie zatrzymać, żeby mu potem nie wytrącili. A mnie to nie wszystko jedpo, ja lubię, żeby deseń był ładny i kolor też... Naprzy- kiad tera? idzie bardzo piękny deseń pomarańczowy i czerwony z czarnym...

Władka stoi zasłuchana: oto jest właśnie to, co jej się podoba, oto jest to, co ona chciałaby robić... Ale pani Stańczakowa mówi, że jej jest wszystko jedno, ani o kolor, ani o deseń jej nie chodzi, tylko żeby gładko szło. Jest taka zmęczona! I Władka nie dziwi się temu. Jak sębie przypomni ten straszny łoskot, ten pośpiech tam, w tkalni... Od tego czasu co dzień wstawała w nocy, żeby pani Stańczakowej przygotować śniadanie. Potem się znowu kładła i zai sypiała, przecież mogła dłużej pospać, nie potrzebo­wała wstawać do szkoły, uczyła się sama, kiedy chciała... A teraz kto zrobi śniadanie, zagrzeje kawę? Przecież Adam i Sabina śpią jak zabici. Znowu chce się płakać...

Niebieska koszula, starannie złożona znika w pudle. Mój Boże, jak to będzie przyjemnie wy­pakowywać... wszyscy będą patrżeę... takie wspa­niałe prezenty!

Dzieci wróciły ze szkoły — co, Władka, już się pakujesz? Ja ci pomogę — smutnie mówi Sabina.

Ale matka stawia obiad na stole: zalewajka, tak, jak pierwszego dnia.

Jak przyjechałaś, była, zalewajka. Odjeż­dżasz i znowu zalewajka — śmieje się pani Stań- czakowa — gdyby twoi rodzice to widzieli, toby myśleli ze przez cały czas jadłaś tu tylko zalewajkę...

Ach proszę pani — zrywa się Władką — ja tu tak utyłam, że , sukienka ledwie się zapina.

O — i pokazuje na pasku.

Wszyscy się . śmieją, że Władka, choćby jej przybyło dziesięć kilo, to i tak będzie jak szczapą. I

Ale po obiedzie znowu wszystkim robi się smut­no. Już zbliża się czas...

Adam wyciąga coś ze swojej szuflady — czy weźmiesz to dla tej małej, dla twojej siostry... mó­wi zażenowany wtykając do pudła trzy tekturowe szpulki — może będzie się tym bawić. My z Sabiną zawsze bawiliśmy sie tym... z tego można doskonale zrobić samoliot!

Na to trzeba Adama. Władka nie ma pojęcia, jak zrobić ze szpulek samolot, ale bierze je urado­wana. Dziękuje i znowu wszystko przewraca w pu­dle, żeby zrobić dla nich miejsce i nie pomiąć koszuli.

Teraz przystępuje Sabina i wstydliwie chowa coś do pudełka pod ręczniki, pod bieliznę, pod wszystko na samo dno... Co to? Kolekcja. <

Władka rzuca się jej na szyją, zachwycona, zu­pełnie oczarowana; to ten prezent, o którym matka mówiła ostatniej nocy przed wyjazdem. Matka miała takie przeczucie...

Pociąg ruszył i szyba wagonu z zapłakaną twa-- rzą Władki w granatowym berecie ucieka, ucieka...

Sabina i Adam chcą ją gonić, biec wzdłuż po­ciągu, ale nie mogą przepchać się przez tłum. Za­miast tej szyby już jest inna, z inną twarzą, jeszcze inna, dziesiąta, Bóg wie która...

Sabina płacze i tak, jak wtedy Władka w ru­szającym już pociągu, ściska,w palcach coś małego, owiniętego w biały papierek...

Do ostatniej chwili wyczekała Władka z tym żelaznym słoniem, żeby dać go Sabinie dopiero przy rozstaniu, tak jak jej dała ciotka. I chciała ją jeszcze raz zapewnić, że się zgadza na to wspólne „rajgowa- nie”, ale nie mogła mówić z płaczu -i tylko wciskała jej w rękę małego słonia, który przynosił szczęście...

Teraz, kiedy pociąg już jest daleko, pani Stań- czakowa i pan Stańczak, i Sabina, i Adam powoli kierują się do wyjścia z peronu. Spotykają państwa Kwiatkowskich, którzy też odprowadzali wyjeżdża­jącą hutnicką dziewczynkę. Spotykają państwa Wal­czaków. Ci znowu odprowadzali chłopca, którego

ODJAZD

mieli u debie. On także odjechał dzisiaj. Dziś od­jeżdżała cala partia hutnickich dzieci.

Teraz wszyscy stoją na rogu, przy zbiegu ułie, przed dworcem, i rozmawiają o strejku, że się skoń­czył i jak się skończył, i o hutnickich dzieciach, że były takie miłe i dobre.

Do tej Geni to tak przywykłam, jak do ro­dzonego dziecka — mówi pani Kwiatkowską. A pani Stańczakowa nie nie mówi, tylko wzdycha. Pan Walczak powiada, że ze swego chłopca mieli pocie­chę i wygodę, bo taki był do wszystkiego sprytny. I zaraz zaczyna z panem Stańczakiem rozmowę o ja­kichś fabrycznych sprawach.

Ą pani Kwiatkowska dalej, że bez tej Ceni bę­dzie teraz smutno... Sabinie łzy obeschły od wiatru, a był już dobrze wioSenny, ciepły wiatr. Trzyma/ obraca w palcach swego słonia: że też ta Władka dała jej, co miała najlepszego i co najwięcej lubiła — i opowiada sama sobie, jak to wszystko było od samego początku. Jak Władka przyjechała i była taka jakaś dziwną, niemrawa i nie bardzo się Sabi­nie podobała, i nie kleiły się rozmowy ani zabawy...

Pożegnaj Si§, Sąfejnko — mówi patii Stad- czakowa i Sabiną dyga w stronę skręcających w le­wo państwa Walczaków,

...jak to miała nawet zpwód, bo myślała, że Władka będzie podobną do Mięci i, że się będą ra­zem bawiły, a tymczasem...

Póżegnaj się Sabinko mm mówi panj Stańezakową — ona jest tak przejęta tym wyjazdem naszej Władzi, że nie wie, co się dzieje...

Sabina dyga w stronę państwa Kwiatkowskich, skręcających na prawo.

...i jak się to wszystko zmieniło od tej pi«rw- sfMsj niedzieli, kiedy się kolekoja Władzi tak spodo­bała... i jak 6ię potem zrobiło, że się stały najlep* szymi przyjaciółkami...

Do końca życiaszepce sama do siebie.

Co ty tam mówisz, Sabinka? — pyta pani Stańczakowa. Ojciec poszedł naprzód, ledwie go wi­dać, a Adam wlecze się za nimi, zamyślony.

Nie, bo ja tylko mówię, że jednak Władzia jest podobna do Mięci — tłumaczy się Sabina trochę zawstydzona, bo nie lubi, jak słyszą, że mówi do siebie.

Matka nic nie odpowiedziała. Biorą się pod rę­ce i rozmawiają idąc, czy Władce wystarczy zapa­sów na drogę i czy prędko nadejdzie od niej list...

Adam został daleko. Idzie zamyślony pomiędzy dwoma szeregami jasnych okien fabryki. Tędy, Radwańską, prowadził Władkę zaraz pierwszego wie­czoru, jak przyjechała. Niósł to . jej lekkie pudło z rzeczami i Władka się dziwiła, że tu pracują na drugą zmianę. Podniósł głowę, popatrzał w wielkie, oświetlone okna fabryki...

A jednak ja będę pracował w hucie. Ja wolę żelazo — przypomniał sobie ten wiersz, co się

go od Władzi nauczył w tę pierwszą niedzielę p0 jej przyjeździe — koleje i mosty.!, tak. Tera z to już postanowił.

Adam, chodź, będziemy kolację jeść. Ojciec już dawno czeka w domu — matka i Sabina wołały go już od bramy.

Idę, mamo, idę — odkrzyknął i pobiegł pustą ulicą pomiędzy rzędami oświetlonych okien. Biegł podskakując, leciał jak na skrzydłach. Zdjął czapkę

i wiosenny wiatr rozwiewał mu włosy.

Był taki szczęśliwy.

(uimntmsu

Biblioteka Główna UMK

64

300000904146


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
czerwony kapturek2 www prezentacje org 3
czerwony kapturek2 www prezentacje org
Czerwone jabłuszko
Czerwona pomarańcza
czerwony kapturek2
czerwone1
Kamieniołom zlepieńca zygmuntowskiego w Chęcinach Czerwonej Górze
czerwony kapturek 8
czerwona, archeologia, propedeutyka
s 35, LOGOPEDIA, Krasowicz - Kupis G, Język, czytanie i dysleksja, język czytanie i dysleksja CZERWO
Wykwintna z czerwonej kapusty, Balum Balum, SAŁATKI SURÓWKI
Sałatka na czerwono, Przepisy
ciasta tarta z czerwonymi pomaranczami, cuisine, przepisy
Zakwas na Barszcz czerwony, Przepisy Kulinarne
W czerwone żagle wicher dmie - piosenka, Morze, piraci
s 50, LOGOPEDIA, Krasowicz - Kupis G, Język, czytanie i dysleksja, język czytanie i dysleksja CZERWO
Między Czerwonym Smokiem a Czarną Panterą-Ukraina, Ideologie totalitarne
Finanse wykład IV, Rok 1, Semestr 2, Finanse (dr Helena Ogrodnik), Różne (od poprzednich roczników),
s 15, LOGOPEDIA, Krasowicz - Kupis G, Język, czytanie i dysleksja, język czytanie i dysleksja CZERWO

więcej podobnych podstron