20 Linz Cathie Zbyt samodzielna na żonę

Cathie Linz




Zbyt samodzielna na żonę

Too Smart for Marriage


PROLOG

- Uwielbiam wesela - powiedziała Hattie Goodie. Jej de­likatne jak pajęczyna skrzydła drżały z przejęcia.

- No, no, trzeba przyznać, że urządzili niezłą ucztę. - Betty, najstarsza z trojaczków Goodie, potoczyła wzrokiem po stołach zastawionych rozmaitymi pysznościami, od zimnych przysta­wek z owoców morza po truskawki w czekoladowej polewie i fondue z białej czekolady. Jej krótka zawadiacka fryzura pa­sowała jak ulał do krnąbrnego charakteru.

- Całe szczęście, że jako dobre wróżki nie musimy prze­jmować się kaloriami - rzuciła Muriel, najtrzeźwiej z całej trójki patrząca na życie. Siedziała na stosie prezentów ułożo­nym na bocznym stole pod ścianą sali balowej.

Betty, niczym generał na polu bitwy, przechadzała się tam i z powrotem wzdłuż brzegu stołu, a Hattie, która uwielbiała górować nad wszystkimi, przysiadła na największym prezencie.

- Nie pojmuję, jak mogłyście się ubrać w codzienne stro­je na tak uroczystą okazję - narzekała, wystrojona w lawen­dową suknię i kapelusz z szerokim rondem. Specjalnie na ten wieczór przefarbowała pantofle i torebkę, żeby pasowały do reszty kreacji. - Betty, bawełniany podkoszulek naprawdę nie nadaje się na weselne przyjęcie.

- Nie chciałam przyćmić panny młodej - odparowała Betty, wygładzając jeden ze swoich ulubionych T-shirtów.

- Przeczytaj to. - Wskazała palcem napis: „Dobre wróżki latają, bo lekki stosunek do siebie mają". - A poza tym, do stu petunii, przecież jesteśmy niewidzialne!

- Trzeba jednak zachowywać pozory - powiedziała Hat­tie afektowanym głosem.

Betty prychnęła głośno, w sposób, jaki nie przystoi ani damom, ani dobrym wróżkom. Hattie zaś, przeczuwając, że tej potyczki nie wygra, zwróciła swój gniew przeciwko Muriel.

- I ty, w tej swojej kamizelce fotograficznej. Nigdy nawet nie trzymałaś w ręku aparatu.

- Po prostu lubię mieć dużo kieszeni. - Muriel wzruszyła ramionami.

Przypomniawszy sobie ich kłótnię sprzed kilku tygodni, Hattie postanowiła nie wywoływać wilka z lasu i zostawić w spokoju beznadziejnie niemodne siostry, skupiając swoją uwagę na otoczeniu.

- Przynajmniej sala jest pięknie udekorowana, w prze­ciwieństwie do was - nie darowała sobie jednak złośliwości.

Rozświetlona sala bankietowa „Karuzela", ze śnieżnobia­łymi obrusami, lawendowymi serwetkami i morzem kwia­tów, wyglądała doprawdy imponująco. W drugim jej końcu panna młoda, w sukni z atłasu i staromodnych koronek, kar­miła swojego oblubieńca weselnym tortem.

- Tak się cieszę, że Jason i Heather w końcu się pobrali.

- Hattie otarła oczy haftowaną batystową chusteczką. - Ba­łam się, że ten dzień nigdy nie nadejdzie.

- Ryan i Courtney mądrze zrobili, że wzięli ślub po cichu - pochwaliła Muriel swoich podopiecznych.

- Jason sądził, że Ryan jak zwykle żartuje – powiedziała Betty - kiedy oświadczył mu, że został przeniesiony do Chi­cago i wraca jako żonaty mężczyzna.

- Jason wkurzył się po prostu na Ryana, że go wyprzedził - nie omieszkała wyjaśnić Muriel.

- Już nie wygląda na wkurzonego - zauważyła Betty. - Jest szczęśliwy.

- Ryan też.

- Czyli zostaje nam ich siostra, Anastazja.

Jak na zawołanie, wszystkie trzy dobre wróżki spojrzały na ciemnowłosą kobietę w lśniącej lawendowej sukni druh­ny. Zdążyła już zamienić wytworne szpilki na wygodne spor­towe buty.

- No dobrze... - westchnęła Betty. - Tym razem zabie­rzemy się do tego trochę inaczej. Z Jasonem i Ryanem dzia­łałyśmy raczej na wyczucie...

- Jakie tam raczej - przerwała jej Muriel. - Z całą pew­nością działałyśmy na wyczucie.

Betty zmarszczyła gniewnie czoło. Nie znosiła, kiedy ktoś jej przerywał.

- Od dnia, w którym rozpoczęłyśmy pracę w tym fachu, kiedy w czasie chrztu trojaczków Knight przez nieuwagę wy­sypałyśmy na dzieci zbyt wiele czarodziejskiego pyłu, ponosi­my konsekwencje tamtego błędu. Swatałyśmy potem wiele in­nych trojaczków i nie miałyśmy z nimi większych kłopotów. Ale ta trójka od początku jest wyjątkowa. Prawdopodobnie dlatego, że obdarzyłyśmy Jasona nadmiernym rozsądkiem i seksapilem, a Ryana przesadnym uporem i poczuciem humoru.

- Nie zapominaj o Anastazji. Za dużo inteligencji i zbyt żywiołowy temperament. Chociaż dobrze jej z tym, prawda? - powiedziała z dumą w głosie Hattie.

- Jej ze wszystkim i we wszystkim jest dobrze - przyzna­ła Muriel.

Siostry zauważyły, że goście zaczęli tańczyć. Ze sprzętu nagłaśniającego dostarczonego przez stację radiową WMAX, w której pracowała Heather, popłynęła muzyka. Pierwszą pio­senką była „The One" Eltona Johna, zajmująca szczególne miej­sce w sercach Jasona i Heather. Młoda para wyglądała na nie­przytomnie szczęśliwą. Tak samo jak Ryan i Courtney.

Anastazja sprawiała wrażenie znacznie mniej zadowolo­nej. Tańczyła z krępym mężczyzną, który był już bardziej niż podchmielony. Kiedy facet nieopatrznie zsunął rękę na jej pośladek, z całej siły nadepnęła mu na nogę.

- No właśnie... - Betty pokręciła głową. – Nadmiar zapalczywości.

- Została ordynarnie sprowokowana. - Hattie natych­miast stanęła w obronie swojej podopiecznej. - Ten pijany łobuz zachował się jak ostatni prostak!

- Będziemy miały z nią dużo kłopotów - powiedziała Muriel. - Czy wiemy już, kto jest jej przeznaczony?

- Oczywiście, że wiemy. Na tym polega nasza praca - oświadczyła z wyższością Betty.

- David Sullivan, trudny typ, taki, który nie wierzy w ma­rzenia - gorliwie wyjaśniła Hattie.

- Dlatego właśnie powinnyśmy opracować dla Anastazji specjalny plan.

- Zawsze sobie mówimy, że mamy jakiś plan, a potem rzadko coś z niego wychodzi.

- Fakt, że zdarzają nam się wpadki...

- Nie da się ukryć - wtrąciła się Muriel - ale czy zauwa­żyłaś, że nam zdarzają się częściej niż innym?

- I dlatego musimy wezwać posiłki - oświadczyła Berty.

- Anioła stróża? - Hattie wymówiła te słowa z namasz­czeniem.

- Nie, babcię.

- Babcię?

- Właśnie. Żeby wyswatać tych dwoje, musimy skorzy­stać z ludzkiej pomocy. Kogoś, kto będzie trzymał rękę na pulsie. W końcu mamy też innych podopiecznych.

- A co ja i ty mamy z tym wspólnego? - spytała Muriel. - Wydawało mi się, że to zadanie Hattie, a my jesteśmy tu tylko po to, żeby służyć jej radą. W każdym razie tak mi powiedziałaś, kiedy zajmowałam się Ryanem. Przecież to zasługa Hattie, że Anastazja wyrosła na kobietę w gorącej wodzie kąpaną i nieprzeciętnie inteligentną.

- Daj spokój - przerwała jej Berty. - Pamiętasz chyba naszą zasadę: jedna za wszystkie, wszystkie za jedną.

- To zawołanie Trzech Muszkieterów.

- No i dobrze, im się sprawdzało i sprawdza się nam. Na czym to ja skończyłam?

- Wspomniałaś, że masz znaleźć wśród ludzi kogoś do pomocy - przypomniała Hattie. - Jakąś babcię.

- Słusznie. Zwerbowałam babcię Davida Sullivana.

- Czy to jest dozwolone? - spytała niepewnie Hattie.

- Jeśli nie będziesz o tym trąbić... - Betty wzruszyła ra­mionami - to ja też nie.

- Dlaczego David i Anastazja nie mogą się po prostu spo­tkać i zakochać od pierwszego wejrzenia? - westchnęła Hattie.

- Bo to by było zbyt łatwe.

- A widziałabyś w tym coś złego? - Muriel najwyraźniej nie widziała. - To dobrze, jeśli coś idzie jak z płatka.

- Być może, ale nie taka nasza dola. A zresztą co się z wami dzieje? Nie lubicie przygód? Każde trio dobrych wróżek poradzi sobie z łatwą sprawą. Ale żeby stawić czoło prawdziwym wyzwaniom, potrzeba odwagi i pomysłowości takich specjalistek jak my.

- A co jest właściwie naszą specjalnością? - spytała nie­winnie Hattie.

- Kłopoty - odparła bez zastanowienia Muriel.

- Stwarzamy je czy zaradzamy im?

- Jedno i drugie, niestety. Ale wkrótce przełamiemy złą passę. Claire Sullivan marzy o tym, żeby jej jedyny wnuczek się ustatkował. Wychowywała go jak matka, odkąd jego ro­dzice zginęli w wypadku. Miał wtedy dziesięć lat. David słucha rad swojej babci, więc jeśli będziemy mieć w niej oparcie, pójdzie nam z płatka.

Gdy tylko Betty dokończyła zdanie, wybuchła głośna utarczka przy stole z weselnym tortem. Anastazję rozzłościły w końcu na dobre końskie zaloty przysadzistego partnera, który zachowywał się, jakby całkiem nie pojmował, dlaczego nadepnęła mu na nogę. Tym razem odepchnęła go z całej siły. Zbyt pijany, żeby utrzymać równowagę, zachwiał się i zato­czył do tyłu, następnie wymachując rękami, znieruchomiał na chwilę, po czym runął jak kłoda w sam środek tortu.

- Pójdzie nam jak z płatka - powiedziała z przekąsem Muriel. - Już to widzę.ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Denton dalej pchał się z tymi łapami, więc w końcu go odepchnęłam, wcale nie tak mocno... - opowiadała Anasta­zja swojej przyjaciółce Claire Sullivan, kiedy jechały prowa­dzącą na północ Chicago trasą Lakę Shore. - Ale on był pijany, stracił równowagę i wylądował na torcie weselnym mojego brata.

Anastazja siedziała za kierownicą swojego czerwonego triumpha. Dach kabrioletu był opuszczony, związała więc włosy w koński ogon, żeby nie rozwiewał ich wiatr. Był gorący sierpniowy dzień, ale chłodna bryza od jeziora łago­dziła upał.

Claire, z obawy o fryzurę, wcisnęła na czoło czapkę base­ballową drużyny Chicago Cubs. Zupełnie nie wyglądała na swoje siedemdziesiąt lat z okładem, a w szafirowym dresie do uprawiania joggingu było jej szczególnie do twarzy.

- Coś podobnego... - Spojrzała na Anastazję z troską w oczach. - Czy bardzo był zły?

- Kto? Denton czy Jason? - Zanim doczekała się odpo­wiedzi, wyprzedziła z wprawą kilka samochodów. Anastazja prowadziła auto tak, jak żyła: pewnie i z odrobiną szaleń­stwa.

- Denton dostał to, na co zasłużył. Miałam na myśli Jasona.

- Nie wyglądał na rozbawionego, ale Heather zachowała się fantastycznie. Najpierw wszystkich rozśmieszyła, a po­tem zebrała nas wokół siebie, rzuciła w tłum ślubny bukiet, i było po sprawie.

- A kto go złapał?

- No więc, wyobraź sobie, druhną Heather była producentka jej audycji radiowej, Nita Weiskopf. Do nieśmiałych to ona nie należy. Stanęła w pierwszym rzędzie, gotowa na wszystko, byle pochwycić ten bukiet. Ja stałam z tyłu.

- Bo ty należysz do nieśmiałych... - Claire uśmiechnęła się przewrotnie.

- Jasne. - Anastazja odwzajemniła uśmiech. - Wszystko można o mnie powiedzieć, tylko nie to, że jestem nieśmiała. Stanęłam jak najdalej, bo po prostu nie chciałam złapać tego bukietu. Zupełnie mi się nie marzyła rola następnej panny młodej.

- Masz coś przeciwko pannom młodym?

- Oczywiście, że nie. Dopóki nie jestem jedną z nich. Zbyt wysoko cenię sobie wolność. W każdym razie Heather rzuciła bukiet prosto w Nitę. A potem zdarzyło się coś dziw­nego... - Anastazja zamilkła na chwilę. - Mimo moich naj­szczerszych wysiłków, żeby trzymać się jak najdalej od tych przeklętych kwiatów, nagle bukiet skręcił, jakby zdalnie ste­rowany, i zaczął lądować tuż nade mną. Mogłam go albo chwycić, albo dostać nim po głowie.

- Miałaś szczęście!

- Nie nazwałabym tego szczęściem. To, że poznałam w bibliotece ciebie - o, to było prawdziwe szczęście! - Ana­stazja od pierwszej chwili poczuła sympatię do Claire, a przez cały ostatni rok stawały się sobie coraz bliższe.

- Dla mnie to też był wyjątkowy dzień. Tak jak dzisiejszy. Pomyśl tylko: ja - kobietą interesu. Wciąż jeszcze nie mogę w to uwierzyć.

- Będziesz wspaniała.

- Od dawna chciałam otworzyć własną cukierenkę z lo­dami, ale to było tylko marzenie i nigdy nie myślałam, że kiedykolwiek się spełni.

- To był rzeczywiście łut szczęścia, że właściciele domu, w którym mieszkam, zdecydowali się akurat teraz go sprze­dać. A sklep na parterze ma tę cudowną marmurową ladę, w sam raz dla twojej cukierenki. To miejsce aż się prosiło o remont. Trudno uwierzyć, że od zamknięcia polskich deli­katesów stało puste. - Anastazja uśmiechnęła się do Claire. - Wiesz, że jestem dobrą lokatorką, więc kiedy wynajmiesz mi mieszkanie na drugim piętrze, będziesz miała następne źródło regularnych dochodów.

- Wiem. I nie mogę się doczekać rozpoczęcia remontu. Mam nadzieję, że uda mi ruszyć z tym biznesem za półtora miesiąca.

Kwadrans później Anastazja zaparkowała przed swoim domem. Ledwie zgasł silnik, Claire wysiadła z samochodu i pędem ruszyła do drzwi wejściowych.

- Boże, jestem tak zdenerwowana, że nie potrafię poradzić sobie z zamkiem. - Starsza kobieta ścisnęła dłoń Anastazji. - Jeszcze raz dziękuję, że zechciałaś pojechać ze mną na ten przetarg. Twoja obecność naprawdę dodawała mi otuchy.

- Po to ma się przyjaciół. - Anastazja przytuliła Claire.

- Miałam nadzieję, że mój wnuk wróci z konferencji w Nowym Jorku i będzie mi towarzyszył... ale widocznie coś go zatrzymało.

Anastazję korciło, żeby przemówić mu do rozumu. Nie znała tego faceta, a już go nie lubiła. Z tego, co o nim sły­szała, musiał być zwariowanym pracoholikiem, któremu bra­kowało czasu na to, żeby w pełni docenić swoją babcię. A ona była tak niezwykłą kobietą.

Miała błękitne żywe oczy, a na jej kasztanowych włosach nie widać było śladu siwizny. Zawdzięczała to swoim rytu­alnym wizytom w salonie piękności „Paula's Powder Puff", którego, jak przyznała, była wierną klientką od czasów pre­zydentury Eisenhowera w pierwszej połowie lat pięćdziesią­tych. Poza tym Claire miała wielkie serce. Zasługiwała na coś lepszego niż na wnuka, który nie potrafi znaleźć dla niej czasu, gdy ona naprawdę go potrzebuje.

- Zapomnij o Davidzie. Proszę... - Anastazja przekręciła klucz w zamku i z uroczystą miną otworzyła drzwi. - Wita­my w... Wymyśliłaś już nazwę dla swojej lodziarni?

- Jeszcze nie. - Claire wpadła do opuszczonego sklepu. Stanęła na samym środku podłogi z kafelków ułożonych we wzór płatków śniegu, zakręciła się w tanecznym piruecie i krzyknęła: - Moje! To wszystko moje!

Anastazja roześmiała się. Podobnie jak Claire, dostrzegła otwierające się przed przyjaciółką perspektywy, choć puste pomieszczenie nie wyglądało teraz najlepiej. Poprzedni wła­ściciel budynku zmarł w zeszłym roku, a jego spadkobiercy długo spierali się między sobą, aż w końcu zdecydowali się sprzedać nieruchomość.

Sklep wymagał gruntownego remontu, ale dwa mieszka­nia na górze były w dobrym stanie. Wybudowany w latach dwudziestych dom z czerwonej cegły znajdował się w Evanston, na północnym przedmieściu Chicago, o rzut kamieniem od granic miasta. Lokalizacja u zbiegu dwóch ulic niemal gwarantowała popularność, a do tego łatwo było tu zaparko­wać samochód. Poza tym niedaleko mieścił się campus Uni­wersytetu Northwestern, można więc było liczyć na stu­dentów.

Jednym słowem, było to znakomite miejsce na urzeczywi­stnienie marzeń Claire. A Anastazja gotowa była zrobić wszystko, co tylko możliwe, żeby jej w tym pomóc.

- Co tu, u diabła, się dzieje? - spytał wściekłym tonem stojący w progu mężczyzna. W oczach miał dziką furię, co nie przeszkodziło Anastazji zauważyć, że jest wyjątkowo przystojny.

- Cofnij się! - rozkazała stanowczym, ostrym tonem, tak jak ją uczył instruktor samoobrony. Nie odwracając wzroku, sięgnęła do torebki po pojemnik z pieprzem w sprayu i wy­celowała go w potencjalnego napastnika. Wedle zasady „przezorny ubezpieczony". - Z drogi!

- Bo co? - Intruz rzucił jej kpiące spojrzenie, w którym nie było nawet cienia strachu. - Udusisz mnie kremem do golenia?

- David, co za niespodzianka! - krzyknęła Claire i pode­szła, żeby go uściskać. - Myślałam, że siedzisz jeszcze na tej konferencji w Buffalo.

- Właśnie wróciłem i odsłuchałem na sekretarce twoją dziwną wiadomość. Niewiele z tego zrozumiałem. Coś o ku­pnie domu, o jakiejś cukierence z lodami...

- Zostawiłam ci adres, ale nie sądziłam, że będziesz je­chał taki kawał drogi, żeby zobaczyć to miejsce na własne oczy. Kochany z ciebie chłopiec.

Chłopiec? Anastazja nie wierzyła własnym uszom. Nie mogła się w nim dopatrzyć niczego chłopięcego. Wyglądał bardzo męsko i pociągająco: miał czarne włosy i brwi oraz niewiarygod­nie niebieskie oczy w oprawie gęstych rzęs. Była dopiero trzecia po południu, a jego kanciastą brodę pokrywał już cień świeżego zarostu. Widać było, że wrócił z bardzo uciążliwej podróży.

Ubrany był w znoszone dżinsy i płócienną koszulę uwy­datniającą jego szerokie barki. Podwinięte rękawy odsłaniały opalone przedramiona. Był wysoki i dobrze zbudowany, ale szczupły. Typem muskulatury nie zaimponowałby nawet po­czątkującemu kulturyście.

- Co tu się dzieje? - spytał ponownie.

- To... - Claire zamaszystym gestem dłoni zakreśliła w powietrzu półkole - … jest moja przyszłość.

- Nieprawda. Twoją przyszłością jest kapitał odłożony w banku.

- Już nie. Zainwestowałam go w to.

- Co zrobiłaś?! - David pobladł.

- Nie musisz krzyczeć, kochanie - powiedziała z łagod­ną reprymendą w głosie. - Mam tę swoją siedemdziesiątkę z okładem, ale to nie znaczy, że jestem głucha.

- Nie mogę uwierzyć, że zrobiłaś coś takiego, nie prosząc mnie nawet o radę.

- Byłeś ostatnio bardzo zajęty, więc nie chciałam zawra­cać ci głowy.

Anastazja zastanawiała się, czy to, co przemknęło przez jego twarz, było cieniem zażenowania, czy tylko złudzeniem optycznym. Nie miała pewności, bo teraz jego mina wyrażała niczym niezmącony gniew.

- Nie powinnaś była tego robić. Ale może powiesz mi wreszcie, co dokładnie zrobiłaś?

- Kupiłam tę kamienicę. - Claire czule poklepała ścianę. David sprawiał wrażenie, jakby dostał po głowie grubą deską.

- Kupiłaś - powtórzył ostrożnie. - To znaczy zapłaciłaś za nią?

- Tak. I obciążyłam jej hipotekę.

- Co cię, na miłość boską, opętało?

- Mam zamiar otworzyć cukierenkę z lodami.

- Lodziarnię. Dopadł cię jakiś wygadany pośrednik i pod­stępem wyłudził pieniądze?

- Oczywiście, że nie. Moja lodziarnia będzie jak ze sta­rych dobrych czasów, kiedy sprzedawano lody domowej ro­boty - oświadczyła dumnie.

- Nie wydaje ci się, że to trochę za późno, żeby ruszać z takim pomysłem? Dzisiaj prowadzenie własnego interesu przynosi więcej kłopotów niż korzyści. Na emeryturze po­winnaś korzystać z życia, cieszyć się wolnością od obowiąz­ków, a nie skazywać na ciężką całodzienną harówkę. - David przemawiał do swojej babci jak do niesfornego dziecka, do­prowadzając tym do furii Anastazję.

Ależ ma tupet ten wielki gamoń! Anastazja była zbyt wściekła, żeby się odezwać. Na szczęście Claire zachowała spokój, ufna, że zdoła przekonać Davida do swojej decyzji. Anastazja uważała to za stratę czasu. Ten facet miał zakuty łeb i klapki na oczach. Ba, żeby choć klapki! Bielmo byłoby właściwszym słowem.

- Dwa mieszkania na górze są w dobrym stanie - tłuma­czyła Claire - ale sklep wymaga odrobiny pracy.

- Odrobiny pracy? - powtórzył z niedowierzaniem David, rozglądając się dokoła. - Tu przydałby się cud!

- Miałam cichą nadzieję, że pomożesz nam w remon­cie... Właśnie zaczynasz urlop, prawda?

- Tak, ale...

- Zaplanowałam uroczyste otwarcie na pierwszego października, za sześć tygodni.

- O ile wiem, do tego czasu skończy się sezon najwię­kszego popytu na lody.

- Na lody zawsze jest popyt - odezwała się w końcu Anastazja. - Poza tym nieczęsto się zdarza okazja nabycia nieruchomości w tak dobrym punkcie, więc Claire nie mogła z tym czekać do następnego lata.

- A pani jest... - David spojrzał wściekle na Anastazję.

- Och, wybaczcie mi złe maniery... - Claire przycisnęła dłonie do zarumienionych policzków, a potem skierowała je do wnuczka. - Davidzie, to jest Anastazja Knight, moja przy­jaciółka. Opowiadałam ci o niej, pamiętasz?

- Nie opowiadałaś. Podobnie jak nie wspomniałaś mi o tym miejscu.

- Na pewno mówiłam ci o Anastazji, nie mam przecież zbyt wielu przyjaciółek.

- Jedyna przyjaciółka, o której mi opowiadałaś, to jakaś szara myszka z biblioteki dla dzieci.

- Szara myszka? - Claire zmarszczyła brwi.

- Nie pamiętam, jak dokładnie ją opisałaś - David wzru­szył arogancko ramionami - ale wszystkie bibliotekarki są takie same. W każdym razie to wspaniale, że znalazłaś jakąś starszą panią, z którą możesz sobie do woli plotkować... - Zamilkł wreszcie, gdy zdał sobie sprawę z wiszącego w powietrzu napięcia i wrogości. Może nie był najbardziej złotoustym facetem w okolicy, a i poczucie taktu nie należało do jego najsilniejszych stron. Poza tym miał za sobą okropną podróż z Buffalo. Spróbował odzyskać stracony teren. -Chciałem powiedzieć, że to wspaniale, iż poznałaś starszą panią, która... uff, zaprzyjaźniła się z tobą.

Jego łagodna z natury babcia kręciła głową, wyraźnie zi­rytowana. Czyżby obraziła się za to, że nazwał bibliotekarkę starszą kobietą? A jakie określenie byłoby tu politycznie po­prawne?

- Dobrze, że znalazłaś kumpelkę w wieku przedemerytal­nym - czy to brzmi lepiej? - spytał z nadzieją w głosie.

Dwie pary oczu przeszywających go iskrzącym wzrokiem uświadomiły Davidowi, że trafił jak kulą w płot.

- Nigdy nie mówiłam, że moja przyjaciółka jest stara, starsza czy w wieku przedemerytalnym - oświadczyła sta­nowczo Claire. - Ani też nigdy w rozmowie nie pojawiło się słowo „szara myszka".

Davida ogarnęło złe przeczucie.

- Pozwól, że zgadnę...

- To ja jestem tą szarą myszką z biblioteki - Anastazja potwierdziła jego najgorsze przypuszczenia.


ROZDZIAŁ DRUGI

Z całą pewnością nie przypominała żadnej z biblioteka­rek, które widział w swoim życiu David. Choć, prawdę mó­wiąc, niezbyt często zaglądał do bibliotek. Nigdy nie miał na to dość czasu ani chęci.

Przez kilka ostatnich lat praca inspektora analizującego przyczyny pożarów pochłaniała go bez reszty. Badanie kata­klizmów, które często całe rodziny odzierały z ich marzeń, a nawet pozbawiały życia, należało do takich doświadczeń, które zmieniały w cynika każdego optymistę czy marzyciela. David zaś nigdy - a przynajmniej od śmierci rodziców w wy­padku samochodowym - optymistą ani marzycielem nie był.

Marzycielami byli jego rodzice. Ojciec wycofał pieniądze z polisy ubezpieczeniowej na życie i zainwestował je w pi­ramidę finansową, nie zostawiając po sobie niczego prócz długów. David zdawał sobie sprawę, że dziadkowie, wycho­wując go, borykali się z wieloma poważnymi kłopotami, a jednak nigdy nie dali mu do zrozumienia, że jest dla nich ciężarem.

Od dziecka był pracowity i trzeźwo myślący. Wyśmiewał górnolotne marzenia innych dzieci, które chciały być gwiaz­dami koszykówki albo rocka. Kiedyś w szkole, w dniu pre­zentacji różnych zawodów, wysłuchał pogadanki dowódcy straży pożarnej i odtąd nie miał już wątpliwości, kim chciałby zostać. Po college'u rozpoczął pracę jako strażak, wspinał się po kolejnych szczeblach kariery, aż przeniesiono do wy­działu rozpoznawania przyczyn pożarów.

Z każdym rokiem pracy potęgowała się doza cynizmu w jego spojrzeniu na świat. Jaki sens mają marzenia, jeśli w każdej chwili mogą pójść z dymem? Jeśli potrafią czło­wieka zaślepić, całkowicie przesłaniając realny świat, tak jak zaślepiły jego ojca, który zostawił rodzinę z niczym, poza spopielonymi resztkami swoich złudzeń. Zbyt wiele złych rzeczy przydarzyło się dobrym ludziom na oczach Davida, żeby potrafił jeszcze w coś wierzyć.

Urlop wziął na żądanie szefa. Miał wykorzystać wszystkie wolne dni, które uzbierały się przez ostatnie osiem lat, żeby spojrzeć na sprawy z dystansu.

Problem polegał na tym, że na samą myśl o bezczynności miał ochotę gryźć ścianę. Nie należał do ludzi, którzy potrafią lenić się całymi dniami, kontemplując własny pępek i zasta­nawiając się, dlaczego Cubsi nigdy nie wygrywają.

Postanowił spędzić trochę czasu z babcią i sprawdzić, czy dobrze jej się wiedzie na emeryturze. Była jedyną bliską mu osobą, miał więc wyrzuty sumienia, że ostatnio tak rzadko się z nią widywał, ale teraz tu był i nie miał zamiaru pozwo­lić, żeby ktoś wykorzystywał jej życzliwe do granic naiwno­ści usposobienie. Instynkt mu podpowiadał, że Anastazja ma fatalny wpływ na jego babcię - kobietę, która od dziesięcio­leci nie zmieniła banku ani fryzjera. Kupienie walącego się domu i obłędny pomysł otworzenia w nim lodziarni absolut­nie nie były w jej stylu.

Ale coś podobnego na pewno mogło urodzić się w głowie tej szalonej kobiety, która groziła mu kremem do golenia.

Miał więcej niż przeczucie, że to ona skłoniła babcię do wydania lekką ręką oszczędności całego życia.

Spojrzał na bibliotekarkę, tym razem jak mężczyzna na kobietę. Obnosiła się z tą swoją pewnością siebie jak z pu­charem mistrzowskim. Tylko bardzo odważna kobieta mo­głaby się ubrać w ten sposób. Jej żółta sukienka bez rękawów była tak długa, że opierała się na pomarańczowych tramp­kach, ale na niej wyglądała seksownie. Nie wiadomo dlacze­go, ta sukienka przywiodła mu na myśl parne letnie noce, zimną lemoniadę i ukradkowe pocałunki.

Miała długie kasztanowe włosy związane w koński ogon i robiące niezwykłe wrażenie złote oczy. Była zdecydowanie wysoka, musiała mieć ponad metr siedemdziesiąt wzrostu, bo czubkiem głowy sięgała jego brody. Nie, nie miał ochoty sprawdzić tego dokładnie, nic z tych rzeczy. Była piękna, ale zdecydowanie nie w jego typie. A poza tym nie ufał jej.

- A więc, Anastazjo... - David starał się mówić jak naj­mniej podejrzliwym tonem - ...jeśli dobrze zrozumiałem, przyjechałaś tu z moją babcią, żeby pomóc jej doprowadzić to miejsce do stanu używalności.

- Mieszkam tutaj. Oczywiście nie w sklepie, tylko w jed­nym z mieszkań na górze.

- Świetnie się składa - zauważył drwiąco. - Śmiem przy­puszczać, że to ty poradziłaś mojej babci kupno tej... - chciał powiedzieć „rudery", ale na wszelki wypadek zrezygnował z otwartego ataku - ...tego starego domu.

- Kiedy Anastazja powiedziała, że znalazła wspaniałe miejsce na moją lodziarnię, wprost nie mogłam w to uwie­rzyć - odpowiedziała za Anastazję Claire.

- Nie mam o to do ciebie pretensji - mruknął David, postanawiając sobie w duchu, że nie uwierzy w ani jedno słowo Anastazji, dopóki sam wszystkiego nie sprawdzi. Pra­wdopodobnie ta spryciara namówiła babcię na kupno domu, w którym sama mieszka, z bardzo prostego powodu. Wygod­nie jest mieć za gospodarza bliską przyjaciółkę, kogoś, kto nie będzie miał nic przeciwko temu, jeśli spóźnimy się z ui­szczeniem opłaty za czynsz, a nawet wcale go nie zapłacimy. - Co jeszcze zrobiłaś dla mojej babci, Anastazjo?

- Zawiozłam ją dziś rano do notariusza.

David zaklął pod nosem. A więc umowa została podpisa­na zaledwie kilka godzin temu. Niech to szlag! Gdyby z po­wodu złej pogody nie odwołano lotu, na który miał zarezer­wowany bilet, zdążyłby odwieść babcię od tego strasznego głupstwa.

- Posłuchaj, babciu, prowadzenie własnego interesu mo­że wydawać się zabawne, ale w rzeczywistości to ciężka praca, zatrudnianie pracowników, księgi rachunkowe, podat­ki i mnóstwo różnych kłopotów. To naprawdę nie jest roz­sądny pomysł.

- Jest bardzo rozsądny. Potrzeba tylko odrobiny wyobraźni, żeby spojrzeć na to z innej strony.

Te gorące słowa wyrwały się oczywiście nie jego babci, lecz Anastazji. Złoty snop światła przedzierający się przez okienne żaluzje tworzył aureolę wokół rozwichrzonych kos­myków jej włosów. Ale w jej wyglądzie nie było nic aniel­skiego. Biła z niej pasja i jakaś dziwna energia. Wyglądała na kobietę, której równie łatwo udaje się zburzyć spokój ducha mężczyzny, jak wbić do głowy starszej pani najgłupszy pomysł na świecie.

- Jak poznałaś moją babcię? - zapytał uprzejmie.

- Poznałyśmy się w bibliotece, w której pracuję razem z innymi szarymi jak myszy starymi bibliotekarkami - doda­ła jednym tchem.

David skrzywił się. Najwyraźniej nie miała zamiaru mu darować. Tym lepiej dla niego. Ona też nie wzbudziła w nim szczególnej sympatii.

- Twoja babcia wybawiła mnie z opresji. Oczywiście doszedł do wniosku, że babcia pożyczyła jej pieniądze. Może nie wiedział zbyt wiele o bibliotekarkach, ale słyszał przecież, że kiepsko im płacą.

- Proszę cię, moja droga, nie opowiadaj mu tej historii - zaprotestowała Claire.

Strzał w dziesiątkę, pomyślał David. Zależy im, żeby o czymś nie wiedział, jest więc coś, czego dowiedzieć się musi.

- Dlaczego nie, babciu? Z przyjemnością posłucham, jak wybawiłaś ją z opresji.

- Dobrze, ale to trochę krępujące. - Claire nerwowo za­chichotała. - Widzisz, bibliotekarki cienko przędą, zwłaszcza po ostatnich cięciach w budżecie. Anastazja często żartuje, że zostać bibliotekarką, to jakby złożyć śluby ubóstwa.

Chyba że znajdzie się bogatą starą przyjaciółkę i namówi ją podstępnie na kupno walącego się domu, w którym wy­najmuje się mieszkanie, pomyślał cynicznie David. Niewy­kluczone, że ta oszustka była w zmowie z poprzednimi wła­ścicielami. I na pewno trzyma w zanadrzu kilka następnych pomysłów na wyprowadzenie w pole jego babci.

- No więc zgłosiłam się jako wolontariuszka do opowia­dania dzieciom bajek - ciągnęła Claire. - Wtedy właśnie spotkałyśmy się po raz pierwszy.

- A w jaki sposób wybawiło cię to z opresji? - David zwrócił się do Anastazji.

- Podejrzewam, że nigdy nie próbowałeś czytać bajek grupie dwudziestu pięciu przedszkolaków.

Na samą myśl o tym Davida przeszył dreszcz. Nie miał żadnego doświadczenia w obcowaniu z małymi dziećmi. Owszem, pracował ze starszymi, dostatecznie duży­mi, żeby grać w małej lidze baseballu, którą pomagał prowa­dzić.

- Miałam w grupie dwie pary wyjątkowo nieznośnych bliźniaków - opowiadała Anastazja z uśmiechem, który zdradzał i wesołość, i trwogę. - Zachowywali się jak małe dzikusy, a ja bez dziesięciu par dodatkowych rąk nie miałam szansy panować nad sytuacją. Przedtem miałam asystentkę do pomocy, ale kiedy odeszła, nie przyjęli nikogo na jej miejsce. Nazywa się to redukcją etatów - albo strategią na wyczerpanie przeciwnika. Ja to nazywam krótkowzroczną, piramidalną głupotą, ale dajmy temu spokój. Lepiej, żebym nie zaczęła rozprawiać o polityce podatkowej.

- Słusznie. - David wątpił, żeby mogli mieć podobne poglądy na temat odpowiedzialności finansowej.

- W każdym razie twoja babcia, anioł nie człowiek, po­wstrzymała tego małego potwora Terry'ego, jednego z bliźniaków, przed obcięciem mi włosów. Do dzisiaj nie wiem, jak on znalazł te nożyce. Claire ma genialne podejście do dzieci. I opowiada im najpiękniejsze bajki.

- Nie umywają się nawet do bajek Anastazji. - Claire uśmiechnęła się promiennie. - Czy wiesz, że ona je sama wymyśla?

Jasne, nie tylko bajki dla dzieci, pomyślał David.

- O trójce dobrych wróżek. Niektóre nawet ilustruje. Radziłam jej, żeby zgłosiła się z nimi do jakiegoś wy­dawcy, bo według mnie są tak dobre, że nadają się do pu­blikacji.

- Naprawdę chcesz zostać pisarką, Anastazjo?

- Nie. Tak naprawdę chciałabym być na tyle bogata, żeby móc sobie pozwolić na bycie pisarką - odpowiedziała z impertynenckim uśmiechem.

Pewnie, że byś chciała. David już miał powiedzieć Anastazji, że ma szansę wzbogacić się kosztem jego babci, gdy Claire chwyciła go za rękę i zaciągnęła na drugą stronę sklepu.

- Davidzie, spójrz tylko na tę marmurową ladę... - prze­ciągnęła po niej dłonią - i na te kafelki na podłodze, z wzo­rem płatków śniegu. Czyż nie są piękne? To miejsce można naprawdę wspaniale urządzić. Najpierw usuniemy te dziwa­czne ścianki działowe, żeby było więcej przestrzeni. Z tyłu chciałabym urządzić kuchnię.

- Kuchnię? Po co ci kuchnia?

- Żeby robić w niej lody.

- Robić? Myślałem, że chcesz je sprzedawać.

- Przecież ci mówiłam, że moje lody będą domowej ro­boty. Pracuję właśnie nad kilkoma specjalnymi przepisami. W rzeczach twojego dziadka znalazłam starą książkę o pro­wadzeniu sklepu z wodą sodową, lemoniadą i lodami. Jest w niej kilka klasycznych receptur.

- Najbardziej mi smakowały „Nastrojone Delicje" - wtrąciła się Anastazja. - Lody w kształcie staromodnego ra­dia. „Deser Trzeciego Stopnia" też jest ciekawy, ale bardziej wodnisty.

David najchętniej urządziłby jej przesłuchanie trzeciego stopnia1, żeby dowiedzieć się, w jaki sposób udało jej się tak skutecznie wkraść w łaski jego babci. Zadała sobie trud, żeby przeczytać podręcznik zawodowy jego dziadka! A on nie miał nawet pojęcia, że taka książka jest w domu. Zdawał sobie co prawda sprawę, że babci bardzo brakuje męża, ale nigdy by się nie spodziewał, że samotność przywiedzie ją do popełnienia tak rozpaczliwych głupstw.

- Dlaczego nie porozmawiałaś ze mną o tym domu? - za­pytał po raz kolejny. - Czy nie mogłaś trochę poczekać?

- Tłumaczyłam ci... - Claire poklepała go po dłoni. - Nie chciałam zawracać ci głowy, wiedziałam, że jesteś bardzo zajęty. Jak się udała konferencja?

- Konferencja jak konferencja, a ja nigdy nie jestem aż tak zajęty, żeby nie porozmawiać o czymś bardzo ważnym.

- David bada przyczyny pożarów.

- Wiem, już mi to mówiłaś. - W przeciwieństwie do Davida, Anastazja uważnie słuchała Claire, co wypomniała mu znaczącym spojrzeniem.

- Już samo kupno nieruchomości - David nie zamierzał odchodzić od tematu - wiąże się z wielkim ryzykiem, nie mówiąc o prowadzeniu interesu. Czy wiesz, ile firm upada w pierwszym roku działalności? Większość. I dlaczego aku­rat cukierenka z lodami?

- Dlatego, że w takiej cukierence poznałam twojego dziadka. Nie masz pojęcia... - rysy Claire złagodniały - z jaką gracją potrafił wrzucić przez ramię kulkę lodów do miseczki, która stała na ladzie. Miał wspaniałe ruchy.

David spoglądał przez ramię na ruchy Anastazji, która szła w ich kierunku, łagodnie kołysząc biodrami.

- Każdy ma prawo do marzeń - powiedziała zaczepnie.

- Czyżby? A co myślisz o odpowiedzialności, bezpie­czeństwie finansowym?

- Twoja babcia opracowała szczegółowy plan przedsię­wzięcia, obliczyła, ile kapitału musi w nie zainwestować i tak dalej. Jest inteligentną kobietą. Czy nie rozumiesz, że robi coś, co ją uszczęśliwia? Coś, co ma dla niej głębokie osobiste znaczenie, bo przywołuje wspomnienie młodości, pierwszych dni spędzonych z dziadkiem? To jest właśnie marzenie Claire.

Davida boleśnie ukłuły słowa Anastazji, bo wynikało z nich, że zna jego babcię lepiej niż on.

- Ciekawe, jak wyglądałby ten świat, gdyby wszyscy go­nili za każdym szalonym marzeniem.

- Lepiej - odpowiedziała cierpko. - Pomyśl o tym, a ja skoczę na górę i przebiorę się w jakieś robocze ciuchy.

* * *

- No cóż, poszło zupełnie dobrze - stwierdziła Hattie, unosząc się w powietrzu. W całym pomieszczeniu nie było ani jednego czystego miejsca, na którym mogłaby przysiąść w swojej wytwornej sukni.

- Dobrze? - Muriel, siedząca na zakurzonej marmurowej ladzie, wepchnęła z pasją obie ręce do głębokich kieszeni kamizelki. - Dobrze, bo nie polała się krew?

- Ty zawsze musisz się czepiać. Nudziara!

- I kto to mówi? Największa pleciuga w rodzinie.

- Dziewczyny! - Betty spojrzała na siostry wymownym wzrokiem. Przechadzała się po ladzie w luźnym podkoszulku z napisem „Wrzeszczę, bo mam powód", co oznaczało, że nie jest w nastroju do wysłuchiwania bzdur. - Zdaje się, że mamy problem z Davidem. On nie wierzy w marzenia, a po­za tym jest przekonany, ze Anastazja czyha na pieniądze jego babci.

- Wątpię, żeby wierzył w istnienie dobrych wróżek - wtrąciła Muriel.

- To dopiero początek. Wpadłyśmy tu, by zobaczyć ich pierwsze spotkanie i upewnić się, czy Claire jest skłonna zagrać rolę swatki. Uważam, że nie ma powodu do obaw, wszystko ułoży się jak trzeba.

- Jesteś pewna, że zwerbowanie Claire do pomocy jest dobrym pomysłem? - spytała niepewnie Hattie.

- A czym to może grozić? - Betty wzruszyła ramionami.

- Tylko zachwianiem ogólnej równowagi w kosmosie - odpowiedziała ponuro Muriel.

* * *

- Musisz być dzielna. Musisz zebrać się na odwagę - przemawiała Anastazja do skulonej pod fotelem himalajskiej kotki. - Pamiętaj, kim jesteś. To małe zwierzątko jest słabsze od ciebie. Dziś rano włożyłam kawałek sera do humanitarnej pułapki, takiej, która nie zrobi myszy krzywdy. Nie bój się, jestem pewna, że zaraz złapie przynętę i przestanie cię drę­czyć. Uspokój się, Xeno, ona tylko biega sobie w kółko, żeby ci dokuczyć. Naprawdę nie powinnaś pozwalać tak się traktować.

Anastazja liczyła na to, że nadając kotce imię wojowniczej księżniczki, pomoże jej przezwyciężyć słabości charakteru, ale jak dotychczas bez powodzenia. Właścicielką tego zwie­rzęcia stała się z konieczności. Dał go jej - a właściwie podrzucił - Trevor, jeden z jej byłych chłopaków, mówiąc, że nie ma czasu na zajmowanie się neurotycznymi kotkami. Dwa dni później Anastazja rzuciła Trevora, ale zatrzymała Xenę.

- Ta mysz nie ma prawa cię gnębić - tłumaczyła cierpli­wie. - Musisz w siebie uwierzyć, nie możesz przed nią uciekać.

To samo mogłaby powiedzieć o Davidzie. Ten twardogłowy pracoholik nie miał prawa zastraszać Claire, pozbawiać jej marzeń. Sam sobie był winien, że babcia nie wciągnęła go w swoje plany. Na pewno zdawała sobie podświadomie sprawę, że starałby się ją zniechęcić. Ta podejrzliwość w oczach.... Swoją drogą niewiarygodnych, w kolorze czy­stego intensywnego błękitu. Szkoda, że marnują się u tak zatwardziałego frajera.

Skąd więc u niej ta nagła iskierka zainteresowania?

- Może to apetyt seksualny, a nie zainteresowanie - mruknęła, zrzucając buty w drodze do sypialni. Potem ściąg­nęła przez głowę sukienkę, włożyła pomarańczową bluzkę bez rękawów i białe ogrodniczki. Lubiła kolorowe stroje. Lubiła też kolorowe otoczenie, dlatego w pokoju nie było niczego neutralnego, szarego ani białego. Ściany były żółte, a ręcznie tkany indiański dywan niebieski, ze złotymi gwiaz­dami i księżycami. Równie wyraźny akcent kolorystyczny stanowiła witrażowa lampa na komódce oraz reprodukcja Van Gogha nad łóżkiem.

Kiedy nałożyła na ramiona szelki spodni, do jej myśli powrócił David. Wyraźnie mu się nie spodobała i od pier­wszej chwili był podejrzliwy. Ten typ już taki jest. Po prostu nie potrafi uwierzyć w bezinteresowną życzliwość. Gdyby na przykład jadący przed nim kierowca zapłacił za niego wjazd na autostradę, na wszelki wypadek pojechałby za nim, żeby zdemaskować ukryte motywy takiego gestu.

Co spowodowało, że jest w nim tyle nieufności? Praca polegająca na tropieniu podpalaczy? Czy może wczesna utra­ta rodziców?

Dlaczego ją to obchodzi?

Przez te jego przeklęte błękitne oczy. Gdyby choć nie szła z nimi w parze ta uroda śniadego Irlandczyka. Zawsze lgnęła do takich mężczyzn.

Ale prawie wszyscy faceci w jej życiu byli na luzie. Mieli wielkie marzenia i nie dzielili włosa na czworo, zastanawia­jąc się, czy kiedykolwiek się spełnią. Zgoda, byli przez to trochę niedojrzali i nieodpowiedzialni, ale na tym, między innymi, polegał ich urok. Na początku.

Dorastanie z dwoma despotycznymi braćmi skutecznie ją zniechęciło do władczych, trzeźwo myślących typów. Takich jak David.

Może nie będzie się tu za często kręcił. Może właśnie w tej chwili Claire przemawia mu do rozsądku.

* * *

- Tak się cieszę, że pomożesz mi w tym remoncie! - Clai­re promieniała ze szczęścia. - Nie mam pojęcia, czym się różnią ściany nośne od innych, sama niewiele bym tu zdzia­łała. Jesteś taki mądry, mój drogi. No, ale w końcu przepra­cowałeś na budowach niejedne wakacje.

- Dawne czasy, babciu - przypomniał jej David.

- Ale z tym jest na pewno jak z jazdą na rowerze, tego się nie zapomina. A teraz jesteś na urlopie, prawda? Jeśli dobrze pamiętam, sześciotygodniowym?

David skinął głową.

- Świetnie się składa. Przez te sześć tygodni możemy wiele zdziałać.

Wystarczy, pomyślał, żeby się dowiedzieć, o co naprawdę chodzi Anastazji.

- A co z twoim mieszkaniem? Mówiłeś, że niedługo bę­dziesz musiał się przeprowadzić. Znalazłeś już coś? Jeśli nie, mieszkanie na drugim piętrze jest puste, możesz z niego ko­rzystać tak długo, jak zechcesz.

- Kto wie?

- Och, byłoby wspaniale! Nie bałabym się zostawić skle­pu na noc, bo przecież wszystkiego byś dopilnował.

- No tak, krem do golenia nie jest najskuteczniejszą bro­nią przeciwko włamywaczom.

- Och, przestań dokuczać Anastazji. Ona po prostu stara mi się pomóc.

- Dobrze wiem, co stara się zrobić.

Wiedział też, co on musi zrobić, żeby pokrzyżować jej plany. Wprowadzić się tutaj i zadbać o interesy babci.

* * *

- Nie ma go? - spytała Anastazja, zastawszy Claire samą w sklepie.

- Na razie. Przepraszam cię za Davida, za tę szarą myszkę.

- Daj spokój, pamiętam gorsze przezwiska. A twój wnu­czek przekona się wkrótce, jak bardzo się pomylił. Co do wielu rzeczy.

- Kocham go nad życie, ale czasami jest taki...

- Despotyczny, twardogłowy, niemożliwy?

- Chciałam powiedzieć: strasznie poważny.

- To też miałam na końcu języka. - Anastazja uśmiech­nęła się.

- On potrzebuje kogoś, kto by go trochę rozluźnił, po­mógł zrozumieć, że ludzie mają prawo do marzeń. Nawet znam kobietę, która świetnie by się do tego nadawała. - Claire spojrzała na Anastazję pełnym nadziei wzrokiem.

- Ja? O, nie, mylisz się...

- Na pewno potrafiłabyś go nauczyć marzyć... i czerpać z życia trochę radości. Nigdy nie spotkałam nikogo, kto cie­szyłby się życiem tak jak ty.

- A wiesz, dlaczego nie straciłam jeszcze tego daru? Bo unikam jak ognia takich ponurych facetów jak David, którzy odbierają życiu całą radość. - Na widok przygnębionej miny Claire natychmiast się zreflektowała. - Przepraszam, wiem, że jest twoim wnukiem i że bardzo go kochasz, ale...

- Pewnie masz rację, moja droga. Zresztą wątpię, żeby komukolwiek, nawet tobie, udało się zmienić Davida. Jesteś zdolna, ale nie aż tak.

- Chwileczkę. - Anastazji nie spodobały się te słowa. - Z całą pewnością jestem wystarczająco zdolna. Mogłabym go trochę natchnąć i...

- Stałby się trochę znośniejszy - Claire przerwała jej w pół zdania. - Nie chcesz chyba, żeby przygadywał nam bez przerwy, kiedy będzie pomagał urządzić to miejsce. Czy nie byłoby łatwiej, gdybyś spróbowała go przekonać do na­szego sposobu myślenia?

- Zaraz, zaraz, o co chodzi z tą jego pomocą?

- David zgodził się wykonać kilka prac remontowych, żeby ograniczyć moje wydatki. I wprowadza się do wolnego mieszkania na drugim piętrze.

- A więc będzie się tu plątał przez jakiś czas... W takim razie w naszym własnym interesie musimy go nawrócić na nasz sposób myślenia. Poza tym, to niezupełnie jest tak, że nie miałam żadnego doświadczenia z podobnymi typami. Mój brat Jason był butnym ważniakiem. Znaczną część tej buty zdążyłam mu wybić z głowy. Ale twój wnuk jest o wie­le... - Nie potrafiła znaleźć właściwego określenia. Tward­szy? Mniej ogładzony? Jason jest bardzo przystojny. Dostał nawet tytuł Najbardziej Seksownego Kawalera Chicago. Ale David jest więcej niż przystojny. Bije z niego surowa, dzika męskość, tak jak z rozpalonego pieca bije żar.

- Jest o wiele co, moja droga?

- Jest o wiele trudniejszy - znalazła słowo zastępcze. - Ale mnie pociągają trudne zadania. Powiedz mi, co David robi dla przyjemności, kiedy chce się rozerwać?

- Pracuje.

- Tego się właśnie obawiałam - westchnęła Anastazja. - No więc dobrze, umowa stoi. Postaram się przerobić Davida po twojej myśli.

* * *

Łubudu! Przeraźliwy łomot wyrwał Anastazję z głębokie­go snu. Usiadła na łóżku i zamglonym wzrokiem spojrzała na budzik. Była druga nad ranem, a hałas zdawał się docho­dzić tuż zza jej drzwi.

Doszła do wniosku, że z dwojga złego lepiej bać się hałasu wiadomego pochodzenia, wyśliznęła się więc z łóżka, podeszła na palcach do drzwi wejściowych i zerknęła przez wizjer.

Zobaczyła tylną część dżinsowych spodni - na bez wąt­pienia męskich pośladkach. Wyjątkowo zgrabnych.

Po chwili jej oczom ukazała się reszta mężczyzny, kiedy wyprostował się i rzucił przez ramię spojrzenie na jej drzwi. To był David.

Od dwóch dni zastanawiała się, kiedy wreszcie zacznie znosić swoje graty. Podejrzewała nawet, że wycofał się z umowy z babcią, ale oto zjawił się: z wielkim hukiem i wiązanką pomysłowych przekleństw na ustach.

Nie mogąc zaprzepaścić takiej okazji, otworzyła drzwi, gestem filmowej amantki oparła dłoń o biodro i powiedziała przeciągle:

- Witamy w sąsiedztwie, ważniaku.


ROZDZIAŁ TRZECI

David zaklął i upuścił pudło ze sprzętem gimnastycznym, o mało nie przygniatając sobie nim stopy.

- Co jest, bawisz się w komitet powitalny? - warknął wściekle.

- Na to wygląda - odpowiedziała bez cienia skruchy. - A tobie co odbiło, żeby zakradać się do domu w środku nocy?

- Wcale się nie zakradam.

- Nie? - Uniosła z niedowierzaniem brwi. - W takim ra­zie przyjmuję sprzeciw.

Anastazja stała w progu w prostej białej koszuli, która zakrywała ją od szyi po same kostki. Ale padające z tyłu światło przenikało kusząco cienką bawełnę, odsłaniając zarys jej figury. David nie należał do tych, którzy zaglądają daro­wanemu koniowi w zęby, stał więc w milczeniu i rozkoszo­wał się widokiem.

- Chyba zdajesz sobie sprawę, która jest godzina? - za­pytała sennym, lekko ochrypłym głosem. Chwilę później usunęła się z kręgu niedyskretnego światła, podeszła bliżej, żeby zerknąć do otwartego pudła. - Hantle... - mruknęła. - Jakżeby inaczej.

- Co ma znaczyć ta dowcipna uwaga?

- Nic. Długo jeszcze będziesz tłukł się po tym korytarzu? Pytam, bo muszę wstać o siódmej.

Był podniecony jak diabli i wcale go ta zdradziecka reak­cja własnego ciała nie ucieszyła. Sprowadził się tutaj, żeby patrzeć Anastazji na ręce i chronić przed nią babcię, a nie gapić się na nią jak nastolatek. Swoją drogą, ona też zerkała na niego ukradkiem. Te jej bystre złote oczy prześlizgiwały się po nim jak ciepły miód.

- Już prawie skończyłem - odpowiedział chropawym głosem, schylając się po pudło.

- Co za ulga. Baw się więc dobrze. - Machnęła ręką na pożegnanie, ale na moment zatrzymała się w progu i pobła­żliwie uśmiechnęła. - Jeśli będziesz potrzebował pomocy, po prostu zagwiżdż. Potrafisz gwizdać, prawda? Trzeba ściąg­nąć wargi i dmuchnąć.

Kiedy patrzył, jak Anastazja kołysze biodrami, wycofując się do mieszkania, wargi miał już tak spierzchnięte, że cho­lernie trudno byłoby mu przyzwoicie zagwizdać. Jednak spo­glądając na to z jaśniejszej strony, przynajmniej nie dostał ślinotoku.

Następnego dnia w pracy od rozmyślania o Davidzie uchroniła Anastazję niezliczona ilość spraw, które musia­ła załatwić. Najpierw oprowadzała po bibliotece grupę dzie­ci z ośrodka opieki dziennej, potem miała trzygodzinny dyżur w punkcie informacji, a pod koniec dnia zebranie per­sonelu.

Przerwę na lunch spędziła w świetlicy dla pracowników. Zdążyła zjeść połowę sałatki, kiedy ktoś zawołał ją do tele­fonu. Podniosła słuchawkę i z radością usłyszała głos mamy.

- Przepraszam, że przeszkadzam ci w pracy, kochanie, ale twój telefon w domu od rana jest bez przerwy zajęty.

- Xena musiała strącić słuchawkę w łazience. Myśla­łam nawet o tym, żeby kupić aparat do powieszenia na ścianie.

- Skoro już o tym mówimy, może postarałabyś się o le­pszego kota. Takiego, który zarobi na swoje utrzymanie po­lowaniem na myszy.

- Mamo, ale ja nie chcę, żeby Xena żywiła się myszami. Nie zamierzam mieć na sumieniu ani jednej martwej myszki.

- Przecież ojciec mógłby do ciebie wpaść i...

- Nie, dziękuję, panuję nad sytuacją - przerwała szybko, doskonale wiedząc, co zrobiłby jej ojciec. Zawsze miał skłonność do przesady i pewnie zdemolowałby jej mieszka­nie, byle tylko złapać tę mysz. Kiedyś uparł się, że zmieni żarówkę w kuchni, i skończyło się przepaleniem korków w całym budynku.

- Dobrze więc, dzwonię, żeby zaprosić cię na kolację w tę sobotę. Przyjechał syn pani Sanduski i pomyślałam, że po­winnaś go poznać.

- Mamo, znowu chcesz mnie w coś wpakować? Pamię­tasz, co stało się ostatnim razem?

- Skąd mogłam wiedzieć, że Denton tak się upije na weselu Jasona? Sprawiał wrażenie miłego młodego człowie­ka. Od trzech lat zajmuje się naszymi podatkami.

- Nie mówmy o tym - powiedziała stanowczym tonem Anastazja. Tylko tak mogła sobie poradzić ze swatającą ją mamą. Czasami odnosiła wrażenie, że jest otoczona przez samych swatów i swatki. - Wszystkie terminy towarzyskie mam już zajęte.

- Och? Poznałaś kogoś? - Pani Knight zadała to pytanie z nie tajoną nadzieją w głosie.

- Przez kilka najbliższych tygodni będę bardzo zajęta, bo pomagam Claire urządzić cukierenkę.

- Dlaczego nie wynajęła fachowca?

- Zrobiła to, poza tym pomaga jej wnuk...

- Ile ma lat?

- Trzydzieści parę.

- Naprawdę? I jest kawalerem?

- Wolałabym, żebyś zostawiła moje życie miłosne w spo­koju.

- Kochanie, ja po prostu nie chcę, żebyś była sama.

- Mówisz jak Claire.

- Próbuje cię swatać z wnukiem?

- Nie.

A może jednak? Przecież to Claire ją prosiła, żeby pomog­ła Davidowi rozluźnić się, żeby nauczyła go cieszyć się ży­ciem. Zaproponowała Davidowi mieszkanie na drugim pię­trze, namówiła, żeby zajął się remontem... Wprowadził się dopiero wczoraj, a już w całym domu czuje się jego obe­cność.

- Słuchaj, mamo, muszę wracać do pracy. Uściskaj ode mnie tatę, dobrze? I pamiętaj, koniec tego swatania!

* * *

- Hattie, czy ty wpłynęłaś jakoś na mamę Anastazji? Zachęcałaś ją do wtrącania się w miłosne życie córki? - spy­tała Betty, mierząc siostrę pełnym nagany wzrokiem i nie zwracając najmniejszej uwagi na kręcące się po bibliotece dzieci.

Hattie, która siedziała obok na półce, zaczęła dłubać nerwowo przy swoim misternie ozdobionym słomianym kape­luszu.

- Nie, naprawdę nie. No, może trochę. Ale do niczego nie namawiałam Dentona. Nie mam nic wspólnego z jego za­chowaniem na weselu. To był jego własny pomysł. Zresztą okropny.

- Bredzi - stwierdziła Muriel. - Najlepszy dowód, że na­rozrabiała.

- Tylko trochę - broniła się Hattie. - Przecież to ty, Betty, powiedziałaś, że potrzebujemy pomocy ludzi. Pomyślałam sobie, że jeśli babcia się nadaje, to mama będzie jeszcze lepsza.

- Błąd - powiedziała krótko Betty. - Anastazja zaprze się obiema nogami, jeśli będzie miała na karku dwie kobiety poganiające ją do małżeństwa.

- Nawet nie użyłam do tego za wiele magii. Pani Knight chce, żeby jej córka wyszła za mąż. Nie musiałam jej spe­cjalnie przekonywać. A pamiętacie, jak źle znosiła randki Anastazji w szkole średniej? Wypytywała ją na wszystkie sposoby, zamęczała...

- Przy niej hiszpańska inkwizycja wydawała się fraszką - potwierdziła Betty.

- Więc naprawdę niewiele tu mogłam narozrabiać. Może nawet moja magiczna różdżka nie miała na to wpływu. Wie­cie przecież, że takie rzeczy się zdarzają.

- Już dobrze, tylko nie rób tego więcej - przykazała jej Betty. - Nie próbuj działać na własną rękę i niczego sama nie wymyślaj. Po prostu trzymaj się planu gry, a swoje ciągoty twórcze ogranicz do własnych kapeluszy.

- Ludzie wszystko komplikują - dodała Muriel.

- A my sobie poradzimy bez ich pomocy - zgodziła się Hattie.

* * *

Wróciwszy z biblioteki, Anastazja zauważyła przez szybę wystawy sklepowej, że Claire przegląda katalogi tapet ścien­nych. Zamiast wejść na klatkę schodową prowadzącą do jej mieszkania, zatrzymała się i zastukała w okno.

- Właśnie ciebie potrzebowałam! - krzyknęła na powita­nie Claire i pociągnęła Anastazję do karcianego stolika usta­wionego na środku pomieszczenia.

- O co chodzi?

- O tapety.

- Gdzie jest David? - Rozejrzała się wkoło. Jedynym śladem jego obecności był oparty na dwóch kozłach wielki arkusz sklejki, a na nim mnóstwo narzędzi.

- Zdziera starą tapetę na zapleczu.

- Naprawdę? Więc w czym mogę ci pomóc?

- W wyborze tapety. Nie mogę się zdecydować między tą... - pokazała jej próbkę w różowo-białe paski - ...a tą. - Wyjęła następną, której deseń tworzyły rożki z lodami.

- Jeśli chodzi o tapetę w różowe paski, to nie potrafię być obiektywna, od czasu kiedy piłam czekoladę z mlekiem, po­magając tacie tapetować moją sypialnię. Miałam wtedy dzie­sięć lat.

- Nie rozumiem, jaki to ma związek....

- Mój brat Ryan opowiedział mi fantastyczny dowcip, a ja parsknęłam śmiechem i wyplułam napój prosto na nową tapetę. Widok był straszny. Od tamtej pory nie przepadam za różowymi ścianami ani za mlekiem z czekoladą. Poza tym nie piję niczego, kiedy Ryan jest w zasięgu mojego wzroku.

- To ten, który pracuje w Urzędzie Szeryfa Federalnego?

- Tak. Po kilkuletnim pobycie w Oregonie przenieśli go z powrotem do Chicago. Jak to on, musiał nas czymś zasko­czyć i wrócił jako żonaty mężczyzna. Swoją drogą, zawsze lubiłam Courtney.

- Czyli małżeństwo jest dobrą rzeczą dla twoich braci, ale nie dla ciebie?

- Moim braciom potrzebne są bystre kobiety, które po­trafią utrzymać ich w karbach - powiedziała wyniośle. - A ja nie potrzebuję nikogo, kto by mnie trzymał w karbach, dzię­kuję bardzo.

- A ty nie chciałabyś trzymać w karbach jakiegoś męż­czyzny?

- Mówiłam ci, że unikam jak zarazy sztywnych ważniaków. Faceci, z którymi się zadaję, są na tyle wyluzowani, że nie potrzebują nikogo, kto by ich ustawiał. Ale dość o mnie. Co z nazwą dla twojej lodziarni? Masz jakieś nowe pomysły?

- Zastanówmy się. - Claire sięgnęła po listę, którą za­wsze miała pod ręką. - Na razie mamy „Czarodziejski Ro­żek" i „Ogród Smaków", ale to brzmi jakoś pretensjonalnie.

- Musimy jeszcze pomyśleć. Posłuchaj, idziemy dzisiaj na tę aukcję?

- Jasne.

- Jaką aukcję? - David wyłonił się z zaplecza, wycierając dłonie w ścierkę. Miał na sobie zakurzone dżinsy i biały podkoszulek.

Dlaczego nawet lśniący pot dobrze na nim wygląda? Ana­stazja starała się zachować zimną krew.

- Wybieramy się z twoją babcią na aukcję antyków, żeby kupić jakieś meble do cukierenki.

- Na pewno nie beze mnie - oświadczył David.

- Cieszę się - odpowiedziała z uśmiechem. I naprawdę się ucieszyła.

Niestety, poszedł z nimi jak owca na rzeź, bezwolnie wlo­kąc się u ich boku. Zmienił robocze ubranie na czarne spod­nie i niebieską koszulę. Do diabła, nałożył nawet krawat, no i siedział teraz jak manekin na składanym krześle obok babci i Anastazji, pośród tłumu artystycznej gawiedzi, gapiącej się nie wiadomo na co. I pomyśleć, że stracił przez to mecz Cubsów.

- Jak długo to jeszcze potrwa? - szepnął Anastazji prosto do ucha, wdychając cytrusowy zapach jej perfum.

- Aż skończy się aukcja.

- A kiedy to będzie?

- Jeżeli ci się nudzi, to bardzo proszę, możesz złapać taksówkę i wracać do domu.

- I zostawić cię samą z babcią? - Rzucił jej kpiące spo­jrzenie. - Ani mi się śni.

- Pewnie, że nie. Ty przecież nie wierzysz w sny ani w marzenia, prawda? Ciekawe dlaczego.

- Bo jestem praktyczny. I powiem ci, że żaden praktycz­ny człowiek nie zapłaciłby takich pieniędzy za graty, które można kupić na garażowej wyprzedaży.

- To nie są graty, tylko dzieła sztuki z najlepszych ko­lekcji.

- Jasne. Te zapleśniałe kanapy, stoły i lampy to dzieła sztuki? - Wskazał palcem monstrualny stół z rzeźbionymi nogami w kształcie smoków.

- Z całą pewnością.

- A te rupiecie za szkłem?

- To jest wystawa porcelany i biżuterii, a nie rupiecie.

- Moim zdaniem, przynajmniej co minutę musi rodzić się głupiec.

- Najwidoczniej - odparowała słodkim głosem. - Właś­nie siedzę obok kogoś takiego.

- Moja babcia nie jest głupcem.

- Oczywiście, że nie. Ale jej wnuk owszem, przynajmniej wszystko na to wskazuje. Może gdybyś siedział tu z otwartą głową, to udałoby ci się czegoś nauczyć. Kto wie, może nawet dobrze byś się bawił.

- Bawię się zupełnie dobrze - mruknął.

Nie skłamał. Bawił go wściekły błysk w oczach Anastazji. W ogóle z przyjemnością na nią patrzył, i na tym koniec. Reszta tego cyrku nie bardzo go interesowała.

Prowadzący aukcję przeszedł do następnej licytacji, a mó­wił tak szybko, jakby był pod wpływem o wiele za dużej dawki kofeiny.

- Dwa tysiące, dwa sto, dwa dwieście po raz pierwszy. Kto da dwa pięćset? - Wszystko to w niecałe pięć sekund. Człowiekowi zdrowemu na umyśle nie wytrzymałyby płuca. Rozległo się głośne uderzenie młotka i jakieś następne bez­wartościowe starocie powędrowało na biurko licytującego. Wszystko zaczęło się od nowa.

David skrzyżował ręce na piersiach i odchylił się do tyłu, z półprzymkniętymi oczami, jak zwykł to robić na zebra­niach służbowych. Niewiele spał ostatniej nocy. Nie mógł się uwolnić od widoku Anastazji w podświetlonej od tyłu nocnej koszuli. Ten obraz wciąż tkwił w jego pamięci. Teraz też go widział. Zmarszczył brwi i podniósł rękę, żeby podrapać się po nosie.

Usłyszał huknięcie młotka.

- Sprzedano za osiemdziesiąt dolarów panu w krawacie.

- Gratuluję - powiedziała Anastazja z uśmiechem, który nie wzbudził w nim zaufania. - Przebiłeś resztę chętnych.

- O czym ty mówisz? Podrapałem się tylko po nosie.

- To niebezpieczne w czasie aukcji.

- Wiesz przynajmniej, co kupiłem?

- Erotyczną netsuke.

Zakrztusił się. Anastazja uderzyła go w plecy z przesadną gorliwością.

Odchylając się do tyłu, David spiorunował ją wzrokiem. Nie bardzo wiedział, co to takiego netsuke, ale z definicją erotyzmu nie miał najmniejszych kłopotów.

- To przez ciebie wylicytowałem jakiś nieprzyzwoity ga­dżet. Netsuke! Może mi powiesz, co to jest?

- Mała orientalna rzeźba. Bardzo poszukiwana przez ko­lekcjonerów. Masz niezłe oko jak na kogoś, kto uważa dzieła sztuki za rupiecie - nie powstrzymała się od złośliwości.

David nie wyglądał na rozbawionego. Gdyby nie obawiał się, że Anastazja namówi babcię do kupna jakiegoś obrzydlistwa, w ogóle by tu nie przyszedł. Ale babcia wylicytowała tylko stolik z kutego żelaza z parą krzeseł, co prowadzący aukcję opisał jako oryginalne wyposażenie bistra. Za to on kupił coś idiotycznego.

- Czy zacząłeś się już dobrze bawić? - spytała Anastazja, trzepocząc niewinnie rzęsami.

- Nie.

- Więc pojedź ze mną w sobotę na piknik.

- Po co? - zapytał nieufnie.

- Żebym mogła włożyć ci parę cementowych butów i wrzucić cię do rzeki - odpowiedziała zaciągającym akcentem gangstera z lat dwudziestych, a potem wybuchnęła śmie­chem. - Jezu, co za podejrzliwość. W mojej propozycji nie ma żadnego ryzyka. Ani żadnych warunków. Chodzi o zwy­kłą zabawę.

- Fantastycznie. A więc sobota. Piknik. - Na ostatnim był ze dwadzieścia lat temu, ale to przecież nic nadzwyczaj­nego. Bierze się kilka hamburgerów i zjada je przy składa­nym stoliku. Do diabła, jego zwykły lunch w pracy też moż­na by nazwać piknikiem... wtedy, gdy wcina hamburgera na dworze... wśród zgliszcz wypalonych budynków.

Ale pojedzie na ten piknik. Będzie miał okazję odkryć, o co naprawdę chodzi tej nieznośnej kobiecie.

- Fajnie. - Uśmiechnęła się pogodnie. - Wszystko przy­gotuję. Spotkajmy się u mnie o szóstej.

- Zgoda. - Nie śmiał skinąć głową z obawy, że stanie się w ten sposób właścicielem jeszcze jednego dzieła sztuki.

* * *

- Pierwszy krok zrobiony - orzekła Betty ze szczytu wi­tryny osłaniającej kolekcję porcelany ze Staffordshire. - Wszystko przebiega według planu. Mówiłam wam, że pomoc Claire ułatwi sprawę.

- Nie do wiary... - westchnęła Hattie, sadowiąc się na gablocie z biżuterią. - Widziałyście, jak sprytnie wmanew­rowała Anastazję w oswajanie tego sztywniaka Davida?

- To wcale nie znaczy, że on tak łatwo da się oswoić. Wciąż jej nie ufa. - Sceptyczna jak zwykle Muriel otrzepała z kurzu kamizelkę i wyjęła z kieszeni swój ulubiony baton z bakaliami.

- Nie słuchaj jej. - Betty niecierpliwym gestem odsunęła z czoła grzywkę. - Tym razem wszystko potoczy się gładko.

- Może powinnaś odstukać w nie malowane - zapro­ponowała Hattie. - Tak na wszelki wypadek.

- Dobre wróżki nie powinny być przesądne - upomniała ją Muriel. - Popatrz, tu jest to napisane czarno na białym.

- Wyjęła spod pazuchy grubą księgę, prawie tak wielką jak ona sama, za pomocą magicznej różdżki przekartkowała setki bogato zdobionych stronic, aż wreszcie znalazła to, czego szukała. - Zasada 1359.

- Już kilka zasad z tej księgi nagięłyśmy dla naszych potrzeb - zauważyła Hattie.

- Nagięłyśmy? - zadrwiła Betty. - Do stu petunii, niektó­re z nich powyginałyśmy tak bardzo, że przypominają pre­celki.

- Czy to dobrze? - zaniepokoiła się Hattie.

- Przecież ciągle tu jesteśmy, prawda?

- W porządku. - Hattie dotknęła swoich srebrnych lo­ków, jakby upewniając się, czy siostra powiedziała prawdę.

- A skoro już tu jesteśmy, wypadałoby się przyjrzeć z bliska tym wiktoriańskim szpilkom do kapeluszy. Zawsze o takiej marzyłam.

* * *

W soboty Anastazja lubiła wysypiać się do dziesiątej. Była to jedna z jej nielicznych słabości i z upodobaniem sobie na ten luksus pozwalała. Lecz tego ranka nieznośny huk obudził ją przed świtem.

Zmrużyła oczy, starając się odczytać na budziku godzinę. Piąta. Znowu to samo. Czy ten facet nigdy nie śpi? Co on tam może robić? A może nie jest sam?

Na tę myśl opadła z powrotem na poduszkę. Chyba nie powinna jednak biec od razu na górę. Niestety, nie miała numeru jego telefonu. Sięgnęła po słuchawkę i wybrała nu­mer informacji. Nic z tego, nie było go w spisie, pewnie po to, żeby sąsiedzi nie suszyli mu głowy za te nocne hałasy.

Łup, łup, łup, łubudu. Przycisnęła do głowy poduszkę. Nie pomogło. Musi przecież jeszcze trochę pospać. To nieludzkie. To sadyzm. On to robi celowo. Łup, łup, łup, łubudu.

Wyskoczyła z łóżka, nie będąc w stanie znieść dłużej ha­łasu. Włożyła bluzę i pierwsze z brzegu spodnie od dresów. Nic ją nie obchodziło, jak wygląda. Nie wybierała się na górę, żeby uwodzić Davida. Zamierzała go skutecznie uciszyć. Bo nie tylko obudził ją, ale przestraszył też Xenę.

- Nie martw się, dziecinko - próbowała uspokoić kotkę, która zanurkowała pod pościel. - Zaraz się tym zajmę.

Kilka minut później stała przed drzwiami Davida na dru­gim piętrze. W pierwszej chwili nikt nie zareagował na jej pukanie. W końcu usłyszała odgłos otwieranego zamka. Omal nie padła z wrażenia, kiedy David stanął w progu z przepraszającym uśmiechem, nie mając na sobie niczego oprócz granatowych gimnastycznych spodenek.


ROZDZIAŁ CZWARTY

- Obudziłem cię? - spytał, mrugając swoimi olśniewają­co błękitnymi oczami.

- Jak na to wpadłeś? - Za wszelką cenę usiłowała zacho­wać dystans. - Podsunął ci tę myśl fakt, że mamy piątą rano? Bo taka jest naga prawda. - Słowo „naga" bardzo pasowało do sytuacji. Patrzyła na jego nagi, rozbudowany tors, na którym połyskiwały kropelki potu. - Narobiłeś tyle hałasu, że umarłego byś obudził.

- Ćwiczyłem.

- Sam?

- Tak, sam. Dlaczego pytasz?

- Miałam wrażenie, jakby galopowało stado koni. Co robiłeś?

- Żabki.

To pewnie nawyk wyniesiony ze służby strażackiej, po­myślała. Żabki robią tylko mężczyźni w mundurach.

- Spróbuj tai chi. Będzie dużo ciszej.

- Tai co?

- Tai chi. Starożytny chiński sposób ćwiczenia ducha i ciała. - Widząc jego głupią minę, machnęła ręką. - Nieważ­ne. Bądź uprzejmy pamiętać, że śpię dokładnie pod tobą.

Poniewczasie zdała sobie sprawę, że sformułowanie było nie najszczęśliwsze. Dostrzegła gwałtowną zmianę jego rysów twarzy, podejrzewając, że wyobraził sobie to samo - jak śpi pod nim, ich splątane nogi, jego ciało otulające ją niczym kołdra. Patrzył na nią wzrokiem, który zdawał się przenikać jej ubranie, parzył skórę i przyprawiał ją o palpi­tację serca.

Zaskoczona, cofnęła się o krok, omal nie potykając się o zbyt długie nogawki dresów. Podciągnęła je, co może nie było najwytworniejszym gestem, ale pomogło wrócić do rze­czywistości.

- Koniec z tym skakaniem albo poskarżę się naszej go­spodyni.

- Znam dłużej swoją babcię niż ty. Sądzisz, że co mi zrobi? Wyrzuci z mieszkania?

- Nie, myślę, że spojrzy na ciebie tym swoim wymow­nym wzrokiem, bez jednego słowa, i to ci wystarczy.

Ku jej zdumieniu, David uśmiechnął się. I wcale nie było mu z tym nie do twarzy. Tak naprawdę wyglądał cholernie dobrze. O wiele za dobrze. Ale nie zawrócił jej tym uśmie­chem w głowie, bez przesady, była za mądra, żeby sobie na to pozwolić.

- Hej, czy naprawdę widziałam te dołeczki? - spytała zaczepnie. - Nie, to chyba jednak halucynacja.

W odpowiedzi wycelował w nią swoim białym ręcz­nikiem.

- Uważaj, chłopczyku! - Pogroziła mu palcem. - Jestem mistrzynią w walce na ręczniki. Chyba nie chcesz się ze mną mierzyć. Wychowałam się z dwoma braćmi i tata nauczył mnie, jak należy się bronić.

- Kremem do golenia i strzelaniem z ręcznika?

- Między innymi. - Ziewnęła mimowolnie, co przypomniało jej o celu tej niekonwencjonalnej wizyty. Miała go uciszyć, a nie podziwiać jego męski urok.

- Muszę się wyspać, więc zrób mi tę przyjemność i upra­wiaj swoje męskie ćwiczenia w stosownych godzinach, mię­dzy południem a północą. - Ziewnęła jeszcze raz i warknęła jak Arnold Schwarzenegger: - Hasta la vista, baby.

Kiedy schodziła po schodach, David nie mógł oderwać od niej oczu. Nigdy nie spotkał podobnej kobiety. Była nieobli­czalna. Zdawało mu się, że już ją rozgryzł i przytarł rogów, gdy ona nagle odbija piłeczkę i to podkręconą.

Kumpel z policji sprawdził w kartotece jej konto. Cztery lata temu została zatrzymana razem z dwudziestoma innymi demonstrantami, którzy uniemożliwiali rozbiórkę zabytko­wej kamienicy. Nic więcej, co wcale nie dowodzi, że potem była uosobieniem niewinności. Może po prostu jest zbyt sprytna, żeby dać się złapać. Do czasu.

David zerknął na zegarek, żeby upewnić się, czy jest do­kładnie szósta. Była. Podniósł rękę, żeby zapukać do drzwi Anastazji, ale zanim ich dotknął, otworzyły się gwałtownie i na korytarz wybiegła ona sama. Z obłędem w oczach, omal go nie przewróciwszy, pognała schodami w dół.

- Hej! - Zaniepokojony, ruszył za nią. - Nic ci nie jest? Stało się coś?

Nie odpowiedziała. Dogonił ją dopiero na żwirowej alejce za domem, przy kępie krzaków. Zachowywała się więcej niż dziwnie. Kręciła się w kółko, chyba najszybciej, jak mogła, chwilami tracąc równowagę.

- To właśnie tai chi, o którym mówiłaś? Próbujesz prze­błagać boga pikniku czy co?

- Próbuję oszołomić mysz - odpowiedziała, z trudem ła­piąc oddech.

No jasne, ta kobieta jest obłąkana, pomyślał.

- Obserwuje cię z tych krzaków?

- Nie, jest tutaj.

Gdy wyciągnęła w jego kierunku pułapkę na myszy, cof­nął się odruchowo i skrzywił. W pracy wszyscy znali jego awersję do myszy i szczurów. Na sam ich widok ciarki prze­chodziły mu po plecach.

- Masz w domu myszy? - spytał ochrypłym głosem, cho­wając za plecami wilgotne od potu ręce.

- Nie, właśnie próbuję się jej pozbyć. Kręcę się w kółko, żeby straciła orientację, bo inaczej od razu wróci do domu. - Zakręciła jeszcze jeden piruet i w końcu otworzyła pułap­kę, pozwalając oszołomionej myszy wygramolić się na wol­ność.

- Dlaczego jej po prostu nie zabijesz?

- Mój brat Ryan trzymał w domu białą myszkę, więc nie potrafię zabić myszy, bo przypomina mi się Pescado.

- Pescado? Przecież to po hiszpańsku ryba, a nie mysz.

- Wiem, i Ryan też to wiedział, ale to w jego stylu. Jest przewrotny.

- Jeżeli nie potrafisz zabić myszy, weź sobie kota i niech on się zajmie brudną robotą.

- Mam kota. Ma na imię Xena i boi się myszy.

- Co to za kot, który boi się myszy?

- Mój kot - powiedziała urażonym tonem.

- Pasuje do ciebie.

- Co chciałeś przez to powiedzieć?

- Niczego nie robisz normalnie.

- Normalnie robię mnóstwo rzeczy.

Teraz on się naburmuszył. Nie bardzo mu się podobało, że odbija piłeczkę w gramatycznej grze słów.

- Wiesz, o co mi chodziło.

- Jeżeli to miał być komplement doceniający moją nie­zwykłość, dziękuję bardzo - odpowiedziała z wyniosłą miną, która już po chwili rozpłynęła się w zaczepnym uśmiechu. - A jeśli coś innego, to ostrzegam, że wieczór może okazać się dla ciebie niezbyt przyjemny. Pamiętaj, że to ja mam przy­gotowywać posiłki, a chyba nie chcesz denerwować ku­charza.

- Ty gotujesz?

- Tak, gotuję. Przestań się krzywić. Nie rozumiem, co cię tak dziwi. Jestem zupełnie dobrą kucharką. - Zerknęła na zegarek. - Powinniśmy się zbierać, nie chciałabym się spóźnić.

Spóźnić? Na piknik? Nic z tego nie rozumiał. Anastazja pobiegła na górę, a on za nią. Nie miał szansy nie zauważyć, w jaki sposób jej kwiecista sukienka na ramiączkach przyle­ga do ciała w najwłaściwszych miejscach. Narzuciła na nią białą koszulę i zawiązała ją w talii na węzeł.

Nie była przesadnie szczupła, kojarzyła mu się raczej z Marilyn Monroe, zwłaszcza gdy klosz sukienki owijał się wokół jej wspaniałych nóg, kiedy z imponującą szybkością pokonywała zakręt na schodach.

Czekała już na niego, kiedy przekraczał próg jej mieszka­nia. Rozejrzał się dookoła, ale zdążył tylko zauważyć, że ma niewiele mebli. Dwa krzesła z obiciem w kwiaty zastępowa­ły kanapę, a na środku stał bardzo dziwny i bardzo kolorowy stół. Jego uwagę przykuł stos rzeczy na podłodze.

- Co to jest? - spytał podejrzliwie. - To ma być piknik, a nie miesięczna wyprawa w dżunglę.

- Zaufaj mi, to wszystko nam się przyda. - Poklepała go po ramieniu, tak jak to często robiła Claire.

I z tym był kłopot. Nie potrafił jej zaufać, a jednocześnie nie przestawał o niej myśleć. Słyszał oczywiście, że najge­nialniejsi naciągacze i oszuści roztaczają wokół siebie nieod­party urok. A co z seksualnym powabem? Tego też jej nie brakowało. Do czego ona zmierza?

- Dokąd się wybieramy? - spytał, podnosząc dwa skła­dane krzesła i ogromną turystyczną lodówkę.

- Do Ravinii. - Wepchnęła mu pod pachę długą, wąską torbę. - Byłeś tam kiedyś?

- Czy to nie tam grają muzykę albo coś w tym rodzaju?

- Coś w tym rodzaju. To letnia siedziba Chicagowskiej Orkiestry Symfonicznej.

- To raczej nie ma co liczyć na koncert jakiegoś Davida Bowie?

- Odpręż się. - Jeszcze raz go poklepała, tym razem po plecach. - Będziemy się wspaniale bawili.

- Dlaczego tak się o mnie martwisz, kiedy wspominasz o zabawie?

- Bo uważam, że bawisz się zbyt rzadko. Możemy poje­chać twoim blazerem? Więcej się w nim mieści niż w moim małym triumphie.

Więc to piękne sportowe auto należy do niej? Bibliotekar­ka jeździ takim samochodem? Zanim ją poznał, sądził, że wszystkie bibliotekarki używają siatek na włosy, no­szą buty ortopedyczne i prowadzą sedany. Patrząc na jej se­ksowne purpurowe sandały, zdał sobie sprawę, że musi się jeszcze wiele dowiedzieć o bibliotekarkach, a o Anastazji w szczególności. Poczuł się jak rażony gromem, kiedy wre­szcie dotarło do jego świadomości, że naprawdę mu na tym zależy.

Podróż do pobliskiego przedmieścia Highland Park, sie­dziby Festiwalu Muzycznego w Ravinii, okazała się krótka. Davida zdumiało, że aż tylu ludzi zaparkowało swoje samo­chody przed nimi. Niektórzy transportowali do parku swój bagaż na wózkach albo w dziecięcych pojazdach. Anastazja długo szukała dobrego miejsca, w końcu wybrała trawnik pod dębami, wystarczająco blisko krytego pawilonu, żeby widzieć orkiestrę.

Davidowi zdecydowanie bardziej zależało na tym, żeby zobaczyć przed sobą coś do jedzenia. Umierał z głodu. Ana­stazja natomiast zupełnie przestała się spieszyć. Pomógł jej rozłożyć plastikową płachtę, a na niej koc. Potem ustawiła krzesła i wręczyła mu długą torbę.

- Co to jest?

- Stół.

- Przykro mi, ale ktoś musiał go zepsuć. Ma przykrótkie nogi - odkrył po kilku minutach.

- Właśnie takie mają być. - Rozłożyła na stole kolorowy obrus i ustawiła na nim turkusowe świece w szklanych świe­cznikach.

- Trochę dziwny sposób urządzania pikniku - mruknął.

- Widzę, że jesteś też ekspertem od pikników.

- Mam o nich wystarczająco dobre pojęcie. - Otworzył lodówkę i zajrzał do środka. - Umieram z głodu. Gdzie jest smażony kurczak?

- Kurczak? Czy wiesz, jak smażone mięso działa na układ krążenia?

- Wiem, jak działa na moje kubeczki smakowe. Lubię smażone kurczaki. A jeśli już rozmawiamy o krążeniu, to lody też nie są najzdrowsze.

- Wolę jednak lody od smażonych kurczaków.

- Co to za piknik: karłowaty stół, świeczki, a nie ma pieczonych kurczaków?

- Spokojnie. Mam mnóstwo pysznych rzeczy. Proszę, na początek drobne zakąski.

Uporał się z nimi w kilka minut.

- Przepraszam, że jem jak świnka. - Uśmiechnął się do niej przepraszająco, oblizując z palca resztkę topionego sera. - To dlatego, że przez cały dzień nie miałem nic w ustach.

- Masz, tu są krakersy. Jeszcze minutka i skończę. - Z jednego z plecaków wyjęła szklany wazon, nalała do niego wody z butelki i włożyła kilka świeżych kwiatów, które mia­ła w oddzielnej torbie.

- Jak na piknik to chyba przesada.

- Tutaj, w Ravinii, jest taka tradycja.

David rozejrzał się wkoło i musiał przyznać jej rację.

- No więc tak, na pierwsze danie jest chłodnik z awokado, potem sałatka z kartofli i buraków, surówka z marchwi i... - Wyciągnęła z plecaka termos. - Voila! Gorące pieczone kurczaki. A na deser pistacjowe lody twojej babci.

Kiedy o ósmej zaczynał się koncert, David był już w zna­cznie pogodniejszym nastroju. Jedzenie było wspaniałe - ist­na uczta dla mężczyzny przywykłego przegryzać w biegu byle co.

Większość przybyłych zapaliła świeczki. Muzyka była rzewna i głośna, nie nadawała się do tańca, ale też nie grała mu na nerwach. Po jakimś czasie zaczął jej nawet słuchać z przyjemnością.

Zauważył, jak wygodnie poukładały się pary na sąsiednich kocach - kobiety oparły głowy na ramionach swoich towa­rzyszy. Chciał już zaproponować Anastazji, żeby przenieśli się na koc, kiedy stuknęła go w plecy i skinęła głową przez ramię.

Odwrócił się i zobaczył gasnącą karmazynowa poświatę zachodzącego słońca. I setki świeczek migoczących aż po najdalsze krańce parku.

- Ładnie, co? - wyszeptała.

- Rzeczywiście, ładnie.

Anastazja miała nadzieję, że David czuje się na tyle do­brze, że przynajmniej nie będzie żałował spędzonego z nią czasu. Na początku miała wątpliwości, ale teraz wyglądał na zadowolonego.

Zwykle o tej porze wyciągała się na kocu i owijała nim, gdy wieczorny chłód zaczynał zbytnio dokuczać. David jed­nak wyglądał na faceta, który używa na piknikach krzeseł i składanego stołu. Choć z drugiej strony, dżinsy i płócienna koszula świadczyły chyba o tym, że dba o wygodę jak wię­kszość ludzi. Może źle go oceniała, sądząc, że nie potrafi się relaksować.

Bez słowa przeniosła się na koc, mile zdziwiona, gdy David natychmiast zrobił to samo. Położył się tak blisko, że wyczuwała ciepło jego ciała.

Nagle poczuła się niezręcznie, nie wiedząc, co począć z rękoma. Musiała się jednak uśmiechnąć, gdy mruknął coś w rodzaju „przestań się wiercić" i przyciągnął ją bliżej. Teraz jej ciało przylegało do boku Davida, głowę oparła na jego ramieniu, a on objął ręką jej plecy. Ogarnęło ją oszałamiające uczucie błogości.

I niemal w tej samej chwili spadły pierwsze krople de­szczu. Chmury, dzięki którym oglądali tak nadzwyczajny zachód słońca, płynęły teraz dokładnie nad ich głowami. Kilka osób spośród publiczności pospiesznie zebrało swoje rzeczy i uciekło, ale większość po prostu wyjęła parasole.

Anastazja zrobiłaby to samo, gdyby nie zapomniała za­brać go z domu.

- Nie przejmuj się - pocieszała Davida, wyciągając spod niego koc z nieprzemakalną płachtą. - Nie jestem tu nowicjuszką. Wiem, co trzeba zrobić.

- Wracamy? - spytał z nadzieją w głosie.

- Nie. - Usiadła na składanym krześle i zaprosiła go na drugie. Gdy David usiadł, wręczyła mu jeden z rogów pla­stikowej płachty. - To stara zasłona z prysznica. - Trzymając nad głową prowizoryczny parasol, drugą ręką rozpostarła koc na kolanach. - Możemy dalej spokojnie słuchać muzyki. Do­brze, że nie padało przed przerwą. Uwielbiam następny ka­wałek. „Szeherezada" Rimskiego-Korsakowa. - Zaczęła czytać z programu: - Sułtan Szahriar, przekonany o dwuli­cowości i niewierności wszystkich kobiet, męska szowinisty­czna świnia...

- Tam jest tak napisane? - David rzucił okiem przez jej ramię.

- Nie, fragment ze świnią sama dodałam. W każdym ra­zie ślubował, że zabije każdą ze swoich żon po spędzeniu z nią pierwszej nocy. Szeherezada ocaliła głowę, opowiada­jąc sułtanowi cykl baśni - przez tysiąc i jedną noc. Trawiony ciekawością sułtan z dnia na dzień odraczał egzekucję, żeby usłyszeć dalszy ciąg opowieści, wreszcie darował małżonce życie. - David nie sądził, żeby uwielbienie Anastazji dla Szeherezady było tylko zbiegiem okoliczności. Dwie bąjarki. Nawet jeśli nie miała jeszcze nic złego na sumieniu, to zaraziła jego babcię marzycielskimi wizjami, wystawiając na ryzyko jej zabezpieczenie emerytalne. To przecież jasne, że gdyby nie wpływ Anastazji, babcia nie stałaby się wielbicielką Bruce'a Springsteena i nie podrygiwała jak nastolatka, słuchając „Born in the USA". To ta szalona kobieta natchnęła ją swoimi zwariowanymi pomysłami.

A jego... czym natchnęła? Jak mógłby nazwać to uczucie? Zainteresowanie? Fizyczny pociąg? Irytacja? Wolał się sku­pić na ostatnim.

Dla tego pikniku musiał zrezygnować z meczu Cubsów. I choć te kilka minut, kiedy dotykał bujnego ciała Anastazji, było warte takiego poświęcenia, wolałby jednak, żeby to doświadczenie trwało dłużej.

- A więc? - spytała radośnie. - Dobrze się bawisz?

- Jasne.

Czy mogło być dużo gorzej?

A jednak mogło. Zaczęło go swędzić, kiedy wracali do samochodu, stojącego w najdalszym kącie parkingu. David kilka razy musiał przystanąć, żeby podrapać się po ramionach i karku.

- Czy w tym parku rośnie trujący bluszcz? - zapytał.

- Nic mi o tym nie wiadomo.

- Może w jedzeniu coś było?

- Nic podejrzanego.

- Jakieś krewetki?

- Rzeczywiście, w niektórych kanapkach były siekane krewetki.

- No to wszystko jasne. Dostaję po nich pokrzywki.

- Tak mi przykro! Nie mogłeś mi powiedzieć? Czy to jakaś niebezpieczna alergia? Nie powinieneś wziąć lekar­stwa? Może powinniśmy jechać do szpitala?

- Nie, muszę tylko zażyć antyhistaminę.

- Chciałam, żeby ten wieczór okazał się dla ciebie nieza­pomniany, ale nie to miałam na myśli - powiedziała skruszo­nym tonem.

- Mnie też nie o to chodziło.

- Więc może powinniśmy to niedługo powtórzyć, co?

- Może powinniśmy. Ale tym razem będzie to moja wer­sja dobrej zabawy.

- To znaczy?

- Baseball.

Tak oto już następnego popołudnia Anastazja znalazła się na stadionie Wrigley Field.

- Masz szczęście, że w ostatniej chwili udało mi się kupić dwa bilety.

- Jasne. Mam szczęście. Ludzie stoją przecież w kolej­kach, żeby obejrzeć zespół, który nie zwyciężył w swojej lidze od 1908 roku.

- Mówiłaś, że nic nie wiesz o baseballu. - Podał jej rękę i pomógł zejść po betonowych schodach do właściwego sektora.

- Jestem bibliotekarką. Zdobywanie informacji to moja specjalność.

Natomiast specjalnością Davida zaczęło być wprawianie jej serca w łomot. Polubiła też jego głos, jedyny w swoim rodzaju, aksamitny i szorstki zarazem. Szkoda, że nie spodo­bało jej się to, co mówił w czasie jazdy. Uraczył ją wykładem o przewadze odpowiedzialności nad lekkomyślnym marzycielstwem.

- Co, tak naprawdę, masz przeciwko marzeniom? - spy­tała, posuwając się za nim wąskim przejściem.

- Skąd to pytanie?

- To dalszy ciąg naszej rozmowy w samochodzie. No, powiedz mi wreszcie.

- Marzenia to zwykła strata czasu. A niektóre bywają po prostu niebezpieczne. Potrafią człowieka zaślepić, oderwać od rzeczywistości i narazić na niepewną przyszłość.

- Chodzi ci o twoją babcię? Wiem, że martwisz się o jej sytuację finansową, ale...

- Mówię o swoich rodzicach. Mój ojciec postawił wszy­stko na jedną kartę, żeby się szybko wzbogacić. To nie ma­rzyciele płacą za swoje marzenia, płaci reszta ich rodziny - powiedział z ponurą miną, a potem wzruszył ramionami.

- Powiedzmy, że jestem praktycznym facetem. Nie wierzę w wielkanocne zajączki ani w garnek złota na końcu tęczy. I możesz mnie za to potępiać.

- A w co ty wierzysz?

- W ciężką pracę i w baseball. Jak to się stało, że wycho­wywałaś się z dwoma braćmi i nigdy nie byłaś na meczu baseballowym?

- Miałam szczęście. Więc to z powodu taty uważasz ma­rzenia za niebezpieczne?

- I dlatego, że zbyt często widziałem, jak marzenia idą z dymem. W moim zawodzie nie znalazłabyś wielu marzy­cieli.

- To mogę zrozumieć. - Dostrzegła ostrzegawczy błysk w jego oczach i wolała nie naciskać dalej. - A jeśli chodzi o twoje pytanie, dlaczego nie chodziłam na mecze, to mój tata jest wprawdzie kibicem Cubsów, ale ogląda ich w tele­wizji, a moi bracia wolą koszykówkę i Bullsów.

- A ty co wolisz?

- Balet. - Zajęła miejsce i wciągnęła nosem powietrze. Dzień był słoneczny, a rześka bryza od jeziora przypominała, że zbliża się wrzesień. - A wiesz, myślałam, że mecz base­ballowy pachnie inaczej.

- Co? - Spojrzał na nią jak na osobę, która postradała rozum.

- Wyobrażałam sobie mniej świeżego powietrza, a więcej zapachu hot dogów i musztardy.

- Ten zapach znajdziesz przy kioskach. Poza tym tutejsi sprzedawcy hot dogów nie zawracają sobie głowy żadną musztardą. Ich hot dogi są zawsze zimne, a piwo ciepłe.

- Mniam - skrzywiła się ze wstrętem.

- Mam torebkę ziemnych orzeszków. Chcesz trochę? - Nasypał jej orzeszków na dłoń.

Uniosła wzrok i ich spojrzenia się spotkały. Podobało jej się, że nosi czapkę baseballową na odwrót, bo daszek nie zasłaniał mu oczu. Powinna przywyknąć już do ich niesamo­witego koloru, ale ciągle ją fascynowały. Nie mogła oderwać od nich wzroku.

Dopiero hasło do odśpiewania hymnu wyrwało ją z odu­rzenia. Westchnęła z ulgą. Od tego momentu wszystko poto­czyło się bardzo szybko, choć może powinna raczej powie­dzieć: powoli. Straszliwie powoli. Nudziła się beznadziejnie.

Za to David nie okazywał żadnych objawów znudzenia.

- Ten facet rzuca podkręcane piłki. - Pochylił się ku Ana­stazji mniej więcej godzinę później.

- Który facet?

- Rzucający.

- Ten, który stoi na małej górce, tak?

- To się nazywa pole rzucającego.

Nagle przysadzisty mężczyzna siedzący obok skoczył na równe nogi, wytrącając z dłoni Anastazji orzeszki. Wylądo­wały na głowach ludzi siedzących dwa rzędy niżej. Obsypana gradem złych spojrzeń, Anastazja skuliła się na ławce, ale wcale nie poczuła się lepiej. Leżenie na trawie w Ravinii było o wiele przyjemniejsze.

- Masz. - David wręczył jej całą torbę orzeszków. - Bę­dziesz miała co robić podczas przerw w grze.

- Z tego, co widzę, ta gra polega głównie na przerwach.

- To dopiero czwarta rozgrywka. Jeszcze nic nie widziałaś.

- Mów tak do mnie.

Znowu wszyscy podskoczyli do góry. Wszyscy oprócz Anastazji obarczonej orzeszkami. Gdy odłożyła je na bok, kibicujący tłum zdążył usiąść z powrotem. Następnym razem była lepiej przygotowana, a przy siódmej rozgrywce wpadła już we właściwy rytm.

- Wiesz, co jest najlepsze w tej grze? - zapytała Davida.

- To, że przegrywamy tylko o parę.

- Jaką parę?

- Wynik jest dwa do czterech.

- Wiem. Ale najbardziej mi się podoba, jak w siedemna­stej rozgrywce śpiewają „Weź mnie na mecz baseballu". Och, i jeszcze to, że w czasie gry można sobie pokrzyczeć, co tylko ślina na język przyniesie.

- Nie rozumiem.

- Można wstać i powiedzieć cokolwiek, a i tak nikt tego nie usłyszy. Zobacz... - Wstała z resztą widowni i zaczęła wrzeszczeć: - Rzepy to durne jarzyny!

- Przestań! - Szarpnął ją, ściągając z powrotem na ławkę.

- Dlaczego? Nikt na to nie zwraca uwagi. Następnym razem, zrywając się do góry, wrzasnęła:

- Pieprzony fiskus!

- Fiskus to ich gracz między drugą a trzecią bazą, tak? - zapytał łysy gość z górnego rzędu, kiedy usiadła.

- Teraz naprawdę dobrze się bawię! - stwierdziła Anasta­zja, uśmiechając się do Davida.


ROZDZIAŁ PIĄTY

- Myślisz, że zdążymy na czas z uroczystym otwarciem? - spytała Claire, kiedy David zrobił sobie krótką przerwę. W połowie drugiego tygodnia remontu w całym pomieszcze­niu panował nieopisany rozgardiasz. Zapach sklejki i sma­rów hydraulicznych mieszał się z aromatem kawy i świeżych pączków.

- Sądzę, że tak. Hydraulicy i elektrycy pracują według planu. Powinni skończyć na początku przyszłego tygodnia, potem wejdą ludzie od ogrzewania.

- Jest tu teraz dużo przestronniej, prawda?

David skinął tylko głową, zajęty odkryciem, którego do­konał, usuwając ściany działowe. Coś tu nie grało. Występu­jąc o pozwolenie na remont, dostał plany budynku, wiedział więc, gdzie te ściany powinny stać. Problem polegał na tym, że między wymiarami piwnicy a resztą budynku istniała me­trowa niezgodność.

Sprawdził też historię hipoteki nieruchomości, żeby upewnić się, czy transakcja została przeprowadzona uczci­wie. Okazało się, że jednym z poprzednich właścicieli był Chester „Chesty" Ferguson, prowadzący w czasach prohibi­cji wiele nielegalnych, doskonale prosperujących szynków.

David od dziecka interesował się tą barwną erą w historii Chicago, z wypiekami na twarzy śledził przygody Elliota Nessa w „Niedotykalnych". Gdyby nie to, może uznałby tę różnicę między planami a rzeczywistą powierzchnią piwnicy za błąd kreślarza. Ale to miejsce było kiedyś nielegalną knaj­pą gangstera, nie mógł więc powstrzymać się od podejrzeń, że gdzieś na dole znajdował się ukryty magazyn.

Na razie, z braku czasu, tylko pobieżnie obejrzał piwnicę. Było mnóstwo pracy, a babci bardzo zależało, żeby pierwsze­go października odbyło się uroczyste otwarcie cukierenki.

- Nie żałujesz, że zgodziłeś mi się pomóc? - spytała z troską w głosie Claire. - Nie wiem, czy do końca zdawałeś sobie sprawę, co cię czeka.

- Dobrze wiedziałem, do czego się zabieram. I niczego nie żałuję, choć było mi przykro, że kupiłaś ten dom w taje­mnicy przede mną.

- Byłam pewna, że się nie zgodzisz, że nie spojrzysz na to miejsce moimi oczami. Ale chyba powoli się przekonujesz, prawda?

David wymruczał jakąś wymijającą odpowiedź. Chociaż musiał przyznać, że sklep zaczynał wyglądać obiecująco. Usunął warstwa po warstwie starą farbę i nagle dębowa bo­azeria ujawniła swoje naturalne piękno. Marmurowa lada była przykryta grubą narzutą, a babcia dwa razy dziennie sprawdzała, czy nie stało jej się nic złego. Spędzała w sklepie całe popołudnia, żeby nad wszystkim czuwać.

- Zdecydowałaś już, jak nazwiesz to miejsce?

- Jeszcze nie. A przy okazji... bardzo się cieszę, że do­gadaliście się z Anastazją. Chyba nawet lubicie być razem.

- Zabrzmiało to tak, jakbyśmy byli parą dwunastolatków bawiących się na podwórku.

- Nonsens, mój drogi. - Babcia poklepała go po ramieniu. - Zapewniam cię, że znakomicie sobie zdaję sprawę, że oboje jesteście dorośli i że czas szybko płynie naprzód.

On też zdawał sobie sprawę z upływu czasu. Minęło pięć dni, odkąd zabrał Anastazję na mecz. Potem widywał ją tylko przelotnie, gdy wpadała po pracy doradzać babci - we wszy­stkim, od wzoru tapet po wybór szklanek do wody sodowej. Niechętnie, ale musiał przyznać się w duchu, że coraz bar­dziej mu jej brakowało.

Ledwie o tym pomyślał, usłyszał za plecami głos Ana­stazji.

- Sullivan, znowu bujasz w obłokach w czasie pracy? - zażartowała.

- Jak ci się udaje tak cicho podkradać w ciężkich wojsko­wych butach?

- Co, nie podoba ci się moje obuwie? - Podniosła prawą stopę i obróciła nią, żeby mógł się dobrze przyjrzeć. - Nie miałam pojęcia, że jesteś takim niewolnikiem mody - dodała kpiąco, zerkając na jego znoszone dżinsy i zakurzony biały podkoszulek.

- Jasne. - Mimowolny uśmiech rozjaśnił mu twarz.

- Znowu próbujesz mnie rozpraszać tymi seksownymi dołeczkami, ale nic z tego. Przyszłam powiedzieć Claire, że znalazłam rzemieślnika, który robi na zamówienie lady chłodnicze z pojemnikami do lodów i saturatorami. - Od­wróciła się do Claire. - Jego dane były w książce o historii lodów, zrobiłam ci kserokopię tej strony.

- Historia lodów? - powtórzył David.

- Owszem. Jeżeli będziesz grzeczny, któregoś dnia opo­wiem ci o tym.

- Nie mogę się doczekać.

Anastazja doskonale rozpoznawała tę ironiczną nutę w je­go głosie. Równie dobrze zdawała sobie sprawę, że wciąż jej do końca nie ufa. Musiała mu jednak przyznać, że stara się być miły. Nie wypominał jej krewetek w Ravinii ani wygłu­pów na meczu baseballowym. I choć nie przestał marudzić o tym, jak nierozsądne jest porywanie się na tak niepewny interes jak cukierenka z lodami, jego opór zdawał się tracić na sile. Gdyby tylko udało jej się przekonać tego sceptyka i malkontenta, że życie bez marzeń nie ma sensu, jej misja byłaby spełniona.

* * *

- Jakim cudem chcesz doprowadzić tych dwoje do ołtarza, jeżeli do dziś nawet się nie pocałowali? - Betty ma­szerowała tam i z powrotem po zakurzonej marmurowej ladzie.

- Budują nastrój - odpowiedziała jej Hattie spod sufitu, trzepocząc z gracją delikatnymi jak sieć pajęcza skrzydeł­kami.

- Zgadzam się z Betty. - Muriel potrząsnęła głową. Nie­sforny kogut na jej głowie wydawał się bardziej sterczący niż zwykle. - Na tym etapie Jason i Ryan już dawno byli po pierwszym pocałunku.

- Anastazja działa we własnym tempie, powinnyście o tym wiedzieć. - Hattie zrobiła urażoną minę.

- Myślałam, że pomoc Claire przyspieszy bieg wyda­rzeń.

- Nie przypominam sobie, żeby Betty mówiła o przyspie­szaniu czegokolwiek. Twierdziła, jeśli dobrze pamiętam, że zwerbowanie Claire pozwoli nam poświęcić więcej czasu innym podopiecznym, a z tą parą pójdzie nam jak z płatka.

Oczywiście gdy tylko to powiedziała, Anastazja wepchnęła tego nieokrzesanego dzikusa w tort weselny.

- I to powinno mnie ostrzec, że nie pójdzie wcale tak łatwo... - mruknęła pod nosem Betty.

- Nigdy nie idzie łatwo. Powiedziałaś, że im trudniej, tym większą potem mamy satysfakcję.

- Kłamałam.

- Daj spokój! - uniosła się Hattie. - Moim zdaniem, obie niepotrzebnie się martwicie. Wszystko idzie jak trzeba. David jest coraz mniej podejrzliwy. Może czuje się zakłopotany tym, że Anastazja mu się podoba, ale zachowuje się przyzwoicie. A i Anastazja zaczyna wierzyć, że uda jej się coś wskórać. David ją najzwyczajniej w świecie pociąga. Zauważyłyście, jak go kokietowała, proponując, że opowie mu historię lodów?

- Jak można flirtować, rozmawiając o historii lodów? - Muriel wzruszyła ramionami. - Wszyscy wiedzą, że lody wymyśliły dobre wróżki, dawno temu.

- Ale ludzie w swoich historycznych książkach piszą, że pochodzenie lodów spowite jest głęboką tajemnicą.

- Właśnie w ten sposób sugerują, że stworzyły je dobre wróżki - wyjaśniła Muriel.

- Może to chce powiedzieć Davidowi Anastazja?

- Jasne - zadrwiła Betty. - Jeśli naprawdę w to wierzysz, mam pod ręką most do sprzedania.

- Nie, dziękuję - odparła wyniośle Hattie. - Nie intere­sują mnie mosty.

Ostatnie słowo jak zwykle należało do Muriel.

- O mostach wiem tylko tyle, że lepiej ich za sobą nie palić.

* * *

- Jesteś pewna, że chcesz to robić? - spytał David Ana­stazję tydzień później.

- Absolutnie. Daj mi w końcu ten wałek. - Wyrwała mu go z ręki. - Mamy do pomalowania mnóstwo ścian.

- Na pewno chcesz w ten sposób spędzić wolny dzień?

- Na pewno. - Poprawiła szelki swojego roboczego kom­binezonu. - Boisz się, że okażę się lepszym malarzem od ciebie?

- Umieram ze strachu.

- Dobrze, panie majster. Łap swój wałek i bierz się do roboty.

Kiedy skończyła pokrywać farbą ścianę, chwyciła za pę­dzel, żeby pomalować krawędzie i zakamarki. Z magnetofo­nu Davida płynęła głośna muzyka - przeboje lat osiemdzie­siątych Kenny Logginsa, Davida Bowie, Cyndii Lauper. Po­drygując przy jednym ze skoczniej szych kawałków, Anasta­zja, całkiem niechcący, prysnęła farbą ze swojego pędzla. Prosto w kierunku Davida.

- O p... - Zakryła dłonią usta.

- Op nie załatwia sprawy - warknął z udawaną złością. - To był mój ostatni czysty podkoszulek. Zaraz pokażę ci op. - Podszedł do niej z miną nie wróżącą niczego do­brego.

- Spokojnie... Zastanów się, zanim zrobisz coś, czego będziesz żałował.

- Nie wydaje mi się, żebym mógł czegoś żałować. Ale ty na pewno.

- Zrobiłam to niechcący, przysięgam. - Położyła dłoń na piersi. - Gdybym naprawdę chciała cię ochlapać farbą, zro­biłabym to znacznie lepiej.

- Tak czy jeszcze lepiej? - Odchylił karczek jej kombi­nezonu i chlapnął farbą na pomarańczową koszulkę.

- Hej, kolego, jak się bawić, to we dwoje! - Tym razem on rzucił się do ucieczki.

- Zdaje się, że jesteśmy kwita.

- To tobie się tak zdaje. - Posłużyła się pędzlem jak rapierem, a lewą rękę wyrzuciła w powietrze. - Broń się!

Tak go rozśmieszyła, że nie zdołał uniknąć ciosu w nagie ramię.

- Doigrałaś się.

Chwycił ją w ramiona, zanim zdążyła pomyśleć o odwro­cie. Śmiech zamarł jej w krtani, gdy próbując się uwolnić, musnęła wargami jego policzek.

David pochylił się i zamknął jej usta długim, żarliwym pocałunkiem.

Namiętność, jaką w niej rozpalił, oszołomiła ją. Przerazi­ła. Czy domyślał się tego? Czy z nim działo się to samo?

Tak, pod dłonią wyczuwała łomot jego serca, ale ich po­całunek skończył się równie gwałtownie, jak zaczął. Zaczęła się zastanawiać, dlaczego tak niespodziewanie odepchnął ją od siebie, kiedy zdała sobie sprawę, że nie są sami. Fachowcy od ogrzewania skończyli właśnie przerwę na lunch i przez drzwi na zapleczu zeszli do piwnicy.

Starając się zachować choćby pozory opanowania, Ana­stazja spojrzała na Davida z czarującym uśmiechem.

- Miły sposób na rozpraszanie mnie, ale i tak jestem le­pszym malarzem.

- Całujesz też nieźle.

- Dzięki - odpowiedziała drżącym głosem. Ten pocału­nek sprawił, że zobaczyła w nim innego mężczyznę. I osłabił jej kontrolę nad sytuacją. Zakłopotana, podniosła pędzel i wróciła do malowania, nie powstrzymując się jednak od nonszalanckiej riposty: - Pochlebstwa zaprowadzą cię do­nikąd.

Czuła, że ma nogi jak z waty. A to oznaczało, że David może być dla niej wielkim kłopotem. Wiedziała to. I obawia­ła się, że teraz i on zdaje sobie z tego sprawę.

Nie miał pojęcia, co go podkusiło, żeby wpaść do biblio­teki, w której pracowała Anastazja. Ale przez cały dzień miał wrażenie, że nie jest sobą. Wczorajszy pocałunek kom­pletnie go zaskoczył. Skąd mógł przypuszczać, że ona potrafi tak całować? I czy w ten sposób zamierza zawrócić mu na tyle w głowie, żeby nie dowiedział się, o co naprawdę jej chodzi?

A jeśli o nic nie chodzi? Jeśli nie ma żadnych złych za­miarów? Może ta kobieta jest po prostu naiwna, zwariowana i nierozsądna? Może wcale nie nabiera jego babci? Ale i to nie oznaczałoby, że jest kobietą dla niego. Stop. Skąd takie myśli lęgną mu się w głowie? On i Anastazja? Zbyt wiele ich różni.

Bez kłopotów odnalazł ją w sekcji dziecięcej biblioteki publicznej. Siedziała otoczona grupą dwudziestu pięciu przedszkolaków, z włosami związanymi w jeden gruby war­kocz. Czytała dzieciom zabawną książkę o żabie, która po­całowana przez księcia zamieniła się w piękną bibliotekarkę.

Oczywiście natychmiast przypomniało mu to o ich poca­łunku, więc przez dobre pięć minut z trudem powracał na ziemię. Tymczasem Anastazja przeszła do następnej opowie­ści. Trzymała w dłoniach cykl laminowanych rysunków ilustrujących historyjkę o trzech dobrych wróżkach, które ma­rzyły o większych skrzydłach.

- Henrietta, Betina i Maria uwielbiały się śmiać. A wy potraficie się śmiać? - spytała dzieciaki.

Roześmiały się wszystkie, choć z nierównym entuzja­zmem.

- One przepadały też za lodami. A wy lubicie lody? Większość wrzasnęła, że tak, z wyjątkiem jednej małej dziew­czynki, która powiedziała przejętym głosem, że lody tuczą.

- Dobrym wróżkom to nie grozi, Mitsy. Ale dziś dobre wróżki mają coś ważnego do zrobienia. Muszą pomóc księż­niczce Sarze odnaleźć jej zagubionego kotka. Znajdziecie kotka na tym obrazku?

Kilkoro dzieci pokazało go od razu.

- Kociaki drapią ludzi i kanapy - znowu odezwała się Mitsy.

- Ponieważ dobre wróżki potrafią latać - ciągnęła Ana­stazja - przeszukały najpierw czubki drzew. Może kociak wspiął się na drzewo. Potraficie pokazać drzewo na tym obrazku?

- W drzewach jest dużo robaków - zabrzmiał po raz ko­lejny głos Mitsy.

Davida korciło, żeby rozweselić jakoś dziewczynkę, ale Anastazja zdawała się przyzwyczajona do jej ponurych ko­mentarzy.

- Dobre wróżki zaczęły się martwić. Jak wyglądacie, kie­dy jesteście zmartwione?

Cała grupa zaczęła stroić miny, marszczyć czoła i nosy. Mała maruda nie musiała niczego udawać, jej zwykła mina była dostatecznie skrzywiona.

Kiedy Anastazja uśmiechnęła się do jakiegoś dziecka, David przylgnął wzrokiem do jej warg, znowu przypominając sobie o ich pocałunku. Gdzie ona się nauczyła tak całować? Na pewno nie wyczytała instrukcji w żadnej z książek. A to znaczy...? Że ma bardzo duże doświadczenie? A może po prostu wrodzony talent?

Starał się skoncentrować na jej słowach i zapomnieć o ustach.

- Potem użyły swych magicznych różdżek, by kilko­ma podmuchami wiatru rozwiać liście i odsłonić konary drzew.

- Liście tylko śmiecą - prychnęła Mitsy.

- I wiecie co? Na najwyższym drzewie ukryta wśród liści siedziała kotka Psotka, która bała się zejść z drzewa. Domy­ślacie się, co zrobiły dobre wróżki?

- Strzeliły do niej? - zapytał z morderczym błyskiem w oku rudowłosy chłopczyk.

- Nie, oczywiście, że nie! - Anastazja spojrzała na niego ze zgrozą. - Mogłyby zranić kotkę, a przecież nie wolno ranić kotków ani do niczego strzelać.

- Użyły czarów - podpowiedział chłopczyk, który przez cały czas trzymał kciuk w ustach.

- Racja, Bobby! Użyły czarodziejskich różdżek, żeby zdjąć kotkę z drzewa i oddać ją księżniczce Sarze. Dobre wróżki, które tak głupio się czuły ze swoimi maleńkimi skrzydełkami, teraz mogły być dumne. A księżniczka z wdzięczności obdarowała je... wiecie czym?

- Kupą forsy?

- Dała im dzień urlopu - podpowiedział David, wyłania­jąc się zza regału.

Anastazja spojrzała na niego zdumiona, ale nie przerwała opowieści.

- Ofiarowała im dar śmiechu i pewności siebie.

- Jeżeli śmiała się tak jak ty, to nie był zły prezent - oświadczył tubalnym głosem David.

- O rany, zaraz się będą całować! - krzyknął rudzielec.

- Nie, nie będziemy - zaprzeczyła Anastazja rzeczowym tonem. - Za minutę będę wolna, Davidzie. - Zakończyła swoją bajkę z pomocą kukiełki o imieniu Panna Myszka, a gdy przedszkolaki wróciły do swoich rodziców, zajęła się Davidem.

- Skąd się tu wziąłeś?

- Wpadłem zobaczyć, jak zarabiasz na życie. A więc śpiewasz i opowiadasz bajki. Niezły fach.

- Fach jest dobry, ale zajmuję się nie tylko tym. Mam dyżury w punkcie informacyjnym, gdzie polecam dzieciom lektury, odpowiadam na najróżniejsze pytania - na przykład jakie zwie­rzęta żyją w Ameryce Południowej. Do tego praca administra­cyjna, opracowuję też nowe programy edukacyjne i konkretne projekty. W tej pracy trzeba naprawdę lubić dzieci - skończyła smętnym tonem - a tego nie można się nauczyć.

Zaczął się zastanawiać, jaką byłaby matką. Przestań naty­chmiast, ostrzegł go wewnętrzny głos zatwardziałego kawa­lera. To niebezpieczny teren.

- Więc jakie zwierzęta żyją w Ameryce Południowej?

- Kapucynki, wyjce i inne małpy, wigonie i węże ana­konda. Wiem, bo wczoraj dostałam siedem pytań z rzędu na ten temat. Dopadł mnie też czwartoklasista, który zażyczył sobie fotografii dinozaura i był bardzo zły, kiedy mu wytłu­maczyłam, że to niemożliwe.

- Trzeba go było skontaktować ze Spielbergiem.

- Dobry pomysł. - Wyrównała stos rysunków w forma­cie plakatu ulicznego.

- Z jakiej to książki?

- Sama robiłam te ilustracje.

- Niezłe - stwierdził zaskoczony. - Ale nie jestem eks­pertem w tej dziedzinie.

- Wielkie dzięki.

Chwilę później Anastazja musiała pomóc jakiejś matce, która szukała dobrej książki dla syna. Dopiero kiedy wróciła i usiadła przy komputerze, zdumienie Davida dosięgło zeni­tu. Czasami używał komputera, ale daleko mu było do jej szybkości i wprawy.

Tutaj, w bibliotece, wcale nie sprawiała wrażenia szalonej ani ekscentrycznej, ani razu nie wyprowadziła go z równo­wagi tym swoim kuszącym uśmieszkiem albo zaraźliwym śmiechem. Wyglądała na mądrą, ambitną kobietę. A on ko­biet tego typu unikał kiedyś jak ognia.

Skłonny był przyznać, że podejrzewając Anastazję o nie­cne zamiary wobec babci, trafił jak kulą w płot. Nie zmie­niało to jednak faktu, że ona była bibliotekarką z klasą, a on wypalonym wewnętrznie analitykiem pożarów, przechodzą­cym ciężki kryzys tożsamości.

- Zauważyłaś, jak niewiele mamy ze sobą wspólnego? - zapytał, kiedy oderwała się od pracy.

- Skąd to pytanie? - Wyglądała na zaskoczoną.

- Ty jesteś bibliotekarką z klasą, miłośniczką muzyki symfonicznej i baletu, a ja sztywnym pedantem z zasadami, który lubi baseball i seriale komiczne w stylu „Trzech Fa­gasów".

- Wolisz Shempa czy Curliego?

- Curliego.

- Mowwa - powiedziała, naśladując akcent komika. - A powiedz, ilu tak naprawdę komików występuje w „Trzech Fagasach"?

- Sześciu. A jak ma na nazwisko Larry?

- Fine. Larry Fine.

- Zgadza się. - Spojrzał na nią z szacunkiem. - Dobra jesteś.

- Właśnie to, nie od dzisiaj, próbuję ci włożyć do głowy - odparowała z zawadiackim uśmiechem.

- Nigdy nie spotkałem kobiety, która lubiłaby „Trzech Fagasów".

- To znaczy, że nigdy nie spotkałeś kobiety podobnej do mnie.

- Chyba masz rację.

- Ja zawsze mam rację.

- Anastazjo, mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, żeby David poszedł z nami na pchli targ? - spytała Claire następnego popołudnia.

- Oczywiście, że nie.

- Miło mi to słyszeć. Czy zauważyłaś, jak on się zmienił? Przestał być taki poważny, zachowuje się całkiem normalnie! To twoja zasługa.

Anastazja skinęła głową. Zauważyła u Davida wiele rze­czy. Choćby to, że wspaniale rozumie się z babcią. I nigdy nie rzuca słów na wiatr. Jeżeli powie, że coś zrobi, zrobi na pewno.

Faceci, z którymi się zadawała, byli zabawni, na luzie, ale nieodpowiedzialni. Może jednak jest coś, co przemawia za mężczyzną, który zawsze dotrzymuje danego słowa, całuje, jakby nie istniało jutro, a oczy majak błękitne niebo.

Pchli targ odbywał się na terenach targowych Kane County. Przed bramami wejściowymi farmerzy z Wisconsin i Michigan sprzedawali świeżo zebrane jabłka i cydr. We­wnątrz można było kupić dosłownie wszystko, od pochodzą­cych prosto z fabryki kołder po witrażowe okna.

Stoiska zadaszone falistą blachą miały stare tabliczki, na przykład „Owce 1965" albo „Świnie 1960", ponieważ umie­szczono je w dawnych boksach dla zwierząt. Teraz sprzeda­wano w nich porcelanę, bele materiału, bożonarodzeniową galanterię. Jeszcze inni kupcy oferowali starą biżuterię i bo­gaty asortyment mebli.

- Słyszałam, że jest tu gdzieś handlarz, u którego można dostać półki barowe z lustrzaną ścianą. - Anastazja pełniła rolę przewodniczki. - Coś takiego świetnie by pasowało do marmurowej lady.

Po drodze często się zatrzymywali. Anastazja nie potrafiła oprzeć się pokusie zjedzenia placka prosto z gorącej blachy, posypanego cukrem pudrem. David patrzył na nią głodnym wzrokiem, wyobrażając sobie smak tego cukru na jej ustach. Zadowolił się jednak kupnem plakatu z „Trzema Fagasami".

- Większość kobiet kompletnie nie chwyta ich dowci­pów.

- Przemawia przez ciebie męski szowinizm. Mój brat Ryan przekonał mnie do „Fagasów", kiedy jeszcze byliśmy dziećmi, ale Jason nic z tego nie łapał. Dziś też nie łapie.

- Jest od ciebie starszy?

- Tylko o kilka minut, ale od dziecka udawał ważniaka i próbował nami rządzić. Wszyscy troje urodziliśmy się w tym samym roku i tego samego dnia.

- To znaczy, że...

- Jesteśmy trojaczkami.

- Trojaczkami? - powtórzył, jakby nie rozumiał znacze­nia tego słowa.

Sprawdzając kartotekę Anastazji, David doszukał się oczywiście dwóch braci, nie zwrócił jednak uwagi na daty ich urodzenia. Dowiedział się, że jeden pracuje w biurze prokuratora okręgowego w Chicago, a drugi jest zastępcą szeryfa federalnego, co pozwalało sądzić, że oszustwa finan­sowe nie są specjalnością rodziny Knightów. Przestał też podejrzewać Anastazję. Była zbyt bezpośrednia i bezceremo­nialna, żeby kogokolwiek oszukać. Co wcale nie oznaczało, że ma dobry wpływ na jego babcię.

Była marzycielką, a on na własnej skórze przekonał się, czym może grozić bujanie w obłokach. I nie miał pojęcia, z jakim następnym szalonym pomysłem wyskoczy lada chwila.

Kiedy znaleźli budkę, której szukali, David zauważył, że Anastazja czeka, aż babcia sama zdecyduje się na ten bar z lustrami, czy jak mu tam. Był ogromny, mógł nie zmieścić się do jego samochodu, ale sprzedawca zaoferował dostawę na miejsce.

David przyjrzał się wiktoriańskiemu meblowi i doszedł do wniosku, że istotnie będzie bardzo pasował do ściany za marmurowym kontuarem. A robota była mistrzowska. Nikt już teraz nie robi takich rzeczy. Potem utargował dobrą cenę, w której mieściła się darmowa dostawa.

Dopiero gdy sprzedawca podpisał zamówienie, David za­uważył zdziwione miny Claire i Anastazji.

- No co? Jeżeli chcecie brać się do interesów, nauczcie się liczyć każdy grosz. Pieniądze nie rosną na drzewach, to chyba wiecie?

- Wiem - przyznała mu rację Anastazja, z uśmiechem i nutą szacunku w głosie. - Nie przypuszczałam po prostu, że możesz się tak ożywić na widok antycznego wyposażenia cukierenki z lodami.

- Nie obiecuj sobie po tym zbyt wiele - burknął pod nosem.


ROZDZIAŁ SZÓSTY

Nie obiecuj sobie po tym zbyt wiele. Słowa Davida tłukły się echem w jej głowie z ogłuszającą siłą. Problem polegał na tym, że już sobie zaczęła obiecywać. Przyzwyczaiła się do jego obecności, do przekomarzania się z nim, do całowa­nia go. To wszystko daleko wybiegało poza przyjacielskie lekcje, jakich miała mu udzielać na prośbę Claire. Jak mogła do tego dopuścić? Czuła, że ogarnia ją panika.

- Nic ci nie jest? - spytał David, gdy zatrzymała się nagle w miejscu. - Wyglądasz zabawnie.

- Wszystko w porządku - skłamała, wachlując się dłonią. - Strasznie tu gorąco. Wyjdę złapać trochę świeżego powie­trza. Może napiję się zimnej lemoniady...

Niepotrzebnie na niego patrzyła, bo zrobiło jej się jeszcze bardziej gorąco. Miał na sobie tę samą płócienną koszulę, w której zjawił się tu po raz pierwszy. I tak jak wtedy pod­ciągnął rękawy, odsłaniając opalone przedramiona. Fizyczna praca przy remoncie sklepu sprawiła, że zarys mięśni stał się nieco bardziej wyrazisty, ale tylko bystre oko mogło to za­uważyć.

We wszystkim, co dotyczyło Davida, Anastazja miała by­stre oko, i to ją martwiło. Miała nauczyć go dystansu do życia, pokazać, jak można się bawić, przekonać do marzeń. I chociaż ich wycieczka do Ravinii nie odbyła się po jej myśli, zdawało się, że David rozchmurzył się trochę i zaczął coś rozumieć. Nie uskarżał się już na głupotę swojej babci, która kupiła ruinę, nie dom, nie truł o statystyce bankructw ani o podobnych bzdurach.

I z pewnością nie całował jak facet, który jest nieuleczal­nym tępakiem!

- Jesteś taka rozpalona - zauważyła z niepokojem Claire. - Mam nadzieję, że nie rozłoży cię jakieś choróbsko.

- Też mam taką nadzieję. - Miała nadzieję, że znajdzie w sobie odporność na urok Davida, choćby dlatego, że ten facet wciąż jej do końca nie akceptował ani jej nie ufał.

- Słabo ci? - Objął ją w talii, jakby obawiał się, że zemdleje.

- Potrzebuję tylko zimnej lemoniady.

- A nie lodów? - spytał z żartobliwym błyskiem w oku.

- Gdzie tym wszystkim lodom do lodów Claire. Ona mnie całkiem rozpuściła.

- To jej specjalność.

Spojrzała mu w oczy. Miało to być przelotne zerknięcie, ale przerodziło się w coś niebezpiecznego. Jego tęczówki mieniły się różnymi odcieniami błękitu. Spojrzenie było rów­nież pełne znaczeń - najpierw iskierka humoru, potem zamy­ślenie i jeszcze... czyżby to było pożądanie?

Anastazja nie miała pojęcia, jak długo gapili się tak na siebie, jak dwoje chorych z miłości głupców. A kiedy głos Claire sprowadził ich na ziemię, modliła się, żeby to była tylko sekunda albo dwie, a nie dziesięć minut.

- Patrzcie, idzie ten przemiły pan Rozenkrantz. Może zechciałby się z nami napić lemoniady?

- Kto to jest Rozenkrantz? - spytał David, kiedy babcia popędziła alejką za starszym mężczyzną.

- To właściciel antykwariatu z sąsiedniego domu. Na pewno go zauważyłeś. Ma szyld „Jaskinia Starożytności".

- Nie zauważyłem. Co ta babcia wyprawia?

- Rzeczywiście, trudno się domyślić - zakpiła Anastazja. - Rozmawia z panem Rozenkrantzem.

- To nie jest zwykła rozmowa. Zobacz, jak się wdzięczy. Ona... ona z nim flirtuje! - David był oburzony.

Anastazja wybuchnęła nieopanowanym śmiechem.

- I co w tym takiego śmiesznego?

- Ty... - nie zdążyła wyjaśnić, bo przyłączyła się do nich Claire, ciągnąc za sobą uśmiechniętego pana Rozenkrantza.

- Ira, chciałabym ci przedstawić mojego wnuka, Davida. A to moja przyjaciółka, Anastazja.

- Znam Anastazję, wpada czasami do mojego antykwa­riatu. Jak się spisuje ten ręcznie tkany dywan? - spytał Ira swoim tubalnym głosem. - Davidzie... - Ira wyciągnął do niego dłoń - bardzo mi miło. Twoja babcia zawsze wychwala cię po niebiosa.

- W jakich okolicznościach?

- Kiedy wpada do mnie do sklepu na popołudniową her­batkę.

- Od dawna? - David był coraz bardziej naburmuszony.

- Patrz... - Anastazja musiała wkroczyć do akcji. - W tamtej budce wisi siodło na wielbłąda. Zawsze o takim marzyłam. - Chwyciła Davida pod ramię. - Chodź, pomo­żesz mi utargować najlepszą cenę. - Ciągnęła go za sobą tak długo, aż znaleźli się poza zasięgiem słuchu babci i jej przy­jaciela.

- Po diabła ci siodło na wielbłąda?

- Nie potrzebuję żadnego siodła, choć byłby z niego wygodny podnóżek. Nie chciałam, żebyś dalej robił z siebie głupca.

- Ja?!

- Jakbym słyszała wściekłego strażnika z powieści Jane Austen. - Spojrzała na niego spode łba i zaczęła przedrzeźniać. - Od dawna? W jakich okolicznościach? Daj spokój, twoja babcia jest dorosła. Może chodzić na herbatkę do przyjaciela, kiedy ma na to ochotę.

- To twoja robota, prawda?

- Jej przyjaźń z Irą? Jasne, a dlaczego by nie?

- Dlatego, że ona jest moją babcią. Właśnie dlatego.

- I z tego powodu ma nie mieć prywatnego życia?

- Ona dawno skończyła siedemdziesiąt lat.

- Ira też. I co z tego?

- Ciekawe, o co mu chodzi. - David nie spuszczał wzro­ku z Iry Rozenkrantza.

- Dlaczego podejrzewasz, że o coś mu chodzi? - David zaczął doprowadzać ją do szału.

- Wszystkim o coś chodzi.

- Więc o co chodzi tobie?

- Staram się chronić babcię.

- Przed czym albo przed kim?

- Przed każdym, kto mógłby ją zranić. I wykorzystać.

- O mnie też pomyślałeś, że chcę ją wykorzystać?

- Wątpię, czy masz na nią dobry wpływ.

- A ty masz?

- Oczywiście, że tak - odpowiedział dopiero po chwili, wyraźnie zbity z tropu pytaniem Anastazji. - Chcę dla niej jak najlepiej.

- Pod warunkiem, że ty decydujesz, co jest dla niej najlepsze. - Miała wrażenie, że wrócili do punktu wyjścia. David był tym samym tępym facetem, którego poznała kilka tygodni temu. - Gdyby to zależało od ciebie, ona musiałaby zapomnieć o swoich marzeniach.

- Nie poświęciłaby dla marzeń zabezpieczenia finanso­wego na resztę życia.

- Czy naprawdę tak słabo znasz swoją babcię? To prze­cież mądra kobieta. Dobrze wie, co robi.

- O, tak, na przykład teraz flirtuje z tym facetem z anty­kwariatu. Spójrz tylko, wziął ją pod rękę.

- A to rozpustnik!

- To wcale nie jest śmieszne!

- Oczywiście, że jest.

- Bo masz spaczone poczucie humoru.

- To lepsze niż nie mieć go w ogóle. - Uśmiechnęła się z wyższością.

- Nie będę się z tobą kłócić - odburknął ze złością.

- Oczywiście, że nie będziesz. Ale tylko dlatego, że do kłótni trzeba dwojga. A to ja nie mam zamiaru ciągnąć tego rodzaju dyskusji.

- Jakiej dyskusji?

- Takiej, w której byś przegrał. - Odwróciła się na pięcie i dołączyła z powrotem do Iry i Claire, zostawiając Davida z jego zmartwieniami.

- Ira, jak długo prowadzisz ten interes? - zapytał zniena­cka David, przyłączywszy się do nich w kolejce po lemonia­dę. - O co chodzi? - zwrócił się do wyraźnie oburzonej babci i sztyletującej go wzrokiem Anastazji.

- Pozwoliłbyś chociaż człowiekowi usiąść i wypić lemoniadę, zanim zaczniesz swoje przesłuchanie - pouczyła go Anastazja i pobłażliwym tonem wyjaśniła Irze: - David jest inspektorem dochodzeniowym straży pożarnej, bada przy­czyny pożarów i tropi podpalaczy. Wścibstwo i podejrzli­wość leży w jego naturze, nie bierz więc tego do siebie.

- Nie biorę - zapewnił ją Ira, a w jego piwnych oczach pojawił się błysk rozbawienia. Mimo mocno już przerzedzo­nych siwych włosów, nadal był uwodzicielsko przystojny. - Biznesem zajmuję się od dwóch lat, Davidzie.

- Niezbyt długo. Zawsze pracowałeś w branży antykwa­rycznej?

- Nie, imałem się w życiu przeróżnych zajęć.

- Tak myślałem.

Claire rzuciła Davidowi piorunujące spojrzenie i szybko zmieniła temat.

- Wyobraź sobie, Ira, kupiłam tu przepiękny bar, z lu­strem na tylnej ścianie i witrażowymi lampami... Już widzę, jak będą wyglądać na półkach moje kielichy w kształcie tu­lipanów... To prawdziwy klejnot.

- Tak jak ty - szepnął Ira z galanterią.

- Byłeś kiedyś żonaty? - zapytał David z delikatnością słonia w składzie porcelany.

- Parę razy.

Wspaniale. Więc ten facet to zwykły kobieciarz. David czuł przez skórę, że jest w nim coś podejrzanego.

- Może powinieneś zdjąć Irze odciski palców i mieć to z głowy? - zaproponowała Anastazja.

David spojrzał na nią okrągłymi oczami. Czy ona jest ślepa? Nie widzi, że ten Ira to jakiś ciemny typ?

- Podtrzymuję tylko rozmowę, nic więcej.

- Jasne - mruknęła z zaciętą miną.

David szybko się zorientował, że w obecności Claire i Anastazji niczego więcej od Iry nie wyciągnie. Postanowił poczekać na właściwy moment. Przysłuchiwał się, jak babcia gawędzi z przyjacielem o modelach łyżek do lodów, o wy­stroju cukierenki, i o tysiącu innych spraw. Udawał, że nie zwraca na nich uwagi, ale kiedy chwilę później podsłuchał, że wybierają się razem na kolację, już wiedział, co musi zrobić.

Anastazja spojrzała w lustro po raz piąty w ciągu pięciu minut. Wyglądała nieźle. Zdecydowała się na czarną sukienkę z lat czterdziestych, z atłasową górą i bolerkiem z siatki. Na­trafiła na nią w sklepie z używanymi rzeczami i wprost nie mogła uwierzyć we własne szczęście. Zawsze, kiedy ją miała na sobie, czuła się jak Lauren Bacall.

Jaskrawoczerwona szminka również pasowała do stylu lat czterdziestych. Podobnie jak kolczyki i bransolety z gagatów, które wyszperała po południu na pchlim targu.

Kiedy David zaprosił ją na kolację, w pierwszej chwili chciała odmówić, bo zachował się wobec Iry jak natrętny nudziarz. Ale gdy spojrzał na nią przepraszająco, tymi swoi­mi czarodziejskimi oczami, jej początkowy opór rozmył się niczym zamek z piasku oblany morską falą.

Stanął w progu dokładnie o umówionej porze. Z obez­władniającym uśmiechem na twarzy wręczył jej czerwoną różę.

- Wyglądasz olśniewająco. Myślałem, że przejdziemy się na piechotę, jest piękna pogoda. To niedaleko... - Spojrzał na jej pantofle na wysokich obcasach.

- Dobrze wyglądają, ale to nie znaczy, że są niewygodne - odpowiedziała, kiedy wreszcie odzyskała oddech. Miał na sobie czarny garnitur, niebiesko-czarną koszulę i świetnie do­brany krawat. - Z przyjemnością się przespaceruję.

Przeszli trzy przecznice do restauracji „Pod Różą", którą wybrał David. Anastazja dobrzeją znała, słynęła z najlepszej włoskiej kuchni w okolicy. Czy wiedział, ze to jedno z jej ulubionych miejsc? Na myśl o tym, że zależało mu, żeby ten wieczór był specjalny, zawirowało jej w głowie. Przyniósł różę. Wybrał restaurację, którą lubiła. Kiedy jednak weszli do środka, natychmiast spadła na ziemię.

Jedno spojrzenie na Irę i Claire, którzy rozkoszowali się romantyczną kolacją we dwoje, wystarczyło, żeby domyślić się, o co tu naprawdę chodzi. Wpadła w furię.

- Ty podły szpiegu! Nie zostanę tu w roli twojej wspólniczki! Było jednak za późno. Claire i Ira już ich zauważyli.

- Hej, siadajcie z nami - zawołał Ira.

- Nie możemy... - Anastazja potrząsnęła głową.

- To się nazywa szczęście... - przerwał jej David. - Co za przypadek.

- Co za farsa - wycedziła przez zęby Anastazja. Mogła wyjść, ale nie chciała denerwować Claire. Poza tym zdecy­dowana była bronić jej przyjaciela przed jej wrednym wnu­kiem. Usiadła więc, gotując się w środku ze złości.

Kelner przyniósł dwa dodatkowe krzesła i nakrycia. Pod­nieśli karty z menu.

- Co zamówisz?

- Poradę adwokata - odpowiedziała z pasją.

- Nie widzę tego w menu - David odparł jej atak z ostrzegawczym błyskiem w oku.

- Kłócicie się? - spytała zmartwiona Claire.

- Jeszcze nie - odpowiedziała Anastazja. - Ale w każdej chwili...

- Co ty zrobiłeś? - Claire surowym wzrokiem spojrzała na Davida.

- Ja? Dlaczego podejrzewasz, że coś zrobiłem?

- Bo dobrze cię zna - odpowiedziała za nią Anastazja.

- Tak, tak, dobrze cię znam. - Claire poklepała Davida po dłoni, a Anastazji zdawało się, że przez jego twarz przemknął grymas gniewu. - A teraz, mój drogi, zacho­wuj się.

Anastazja uśmiechnęła się. Claire, Panie, chwała jej za to, pokazała Davidowi, gdzie jest jego miejsce. Wątpliwe, żeby taki tuman wziął sobie to na dłużej do serca, ale sprawy nie potoczyły się po jego myśli. Mogła z przyjemnością zabrać się do jedzenia.

* * *

- Cóż ta Claire wyrabia? - Osowiała Hattie przysiadła na łopatce jednego z wentylatorów w restauracji „Pod Różą". - Miała zająć się swataniem Anastazji i Davida, a ona uma­wia się na randki. Po co ona to robi?

- Bo jest człowiekiem, a ty nie.

- Jasne, a ty ciągle musisz mi to przypominać.

- Przestań marudzić. - Muriel rzuciła w nią grzanką. Nie trafiła tylko dlatego, że Hattie w ostatniej chwili zdążyła przykucnąć. Poprawiła kapelusz przyozdobiony kwiatami moreli i przejrzała się w maleńkim lusterku zatkniętym na czubku czarodziejskiej różdżki.

- Chciałam tylko powiedzieć, że na pchlim targu wszy­stko przebiegało wspaniale, dopóki nie zjawił się ten Ira i Claire nie zaczęła z nim flirtować. Teraz David martwi się o babcię, a Anastazja jest na niego wściekła.

- A więc na autostradzie życia doszło do małej stłuczki. - Muriel wzruszyła tylko ramionami.

- Znowu buszowałaś w Internecie, co? - Betty zmierzyła siostrę karcącym wzrokiem. - Ostrzegałam cię przed wizyta­mi w tym gnieździe plotkarzy.

- Używam go tylko dla pogłębienia swojej wiedzy. O lu­dzkim zachowaniu i tym podobnych sprawach.

- Hm, hm... - Hattie głośno chrząknęła. - Może byśmy wróciły do Anastazji i Davida. Co teraz zrobimy?

- Gdybym była tobą, zeszłabym z tego śmigła - odpo­wiedziała Betty.

- Niby dlaczego?

- Bo właśnie ktoś włączył wentylator.

Ułamek sekundy później wirujące śmigło wyrzuciło Hattie w powietrze. Wylądowała w drugim końcu sali, na półce za barem obok butelki Jacka Danielsa. Kapelusz zakrył jej pół twarzy, a suknia owinęła się wokół talii, odsłaniając kolorowe majtki. Siła uderzenia przewróciła otwartą butelkę gazowanej wody, która polała się ciurkiem na zadarty nos Hattie.

- Pierwsza zasada działania dobrych wróżek - zacytowa­ła Muriel. - Nigdy nie pokazuj po sobie, że się pocisz.

* * *

- No więc dobrze - zaczął David pojednawczym tonem, kiedy znaleźli się przed domem. - Przyznaję, że wplątywanie cię w mój plan było nie fair...

Anastazja, idąc dziesięć kroków przed nim, odwróciła się i przez chwilę milczała, patrząc na niego z pogardą i ogniem w oczach.

- Mogę ci powiedzieć, co jest nie fair. To, że ty... Uff! - Bezradnym gestem wyrzuciła w górę ręce. - Jestem zbyt wściekła, żeby z tobą rozmawiać.

- To znaczy, że nie dostanę buzi na dobranoc? - spytał z kwaśną miną.

- Och, Davidzie, Davidzie... - Ku jego zdumieniu nie rozzłościła się jeszcze bardziej, tylko pokręciła głową. - Jak mało mnie znasz.

Sam nie był pewien, czy spodobało mu się to, co usłyszał.

- Nie tylko cię nie pocałuję, tak jak teraz... - przyciąg­nęła go do siebie i na samym środku chodnika uraczyła og­nistym pocałunkiem - ale w dodatku sprawię, że będziesz za tym tęsknił. - Przy drugim pocałunku przylgnęła do niego tak namiętnie, że odruchowo wyciągnął ręce, żeby ją objąć. Ale jej już nie było. Przebiegła kilka kroków do drzwi, a po­tem z hukiem je zatrzasnęła.

Popijał u siebie w mieszkaniu drugie piwo, kiedy usłyszał pukanie do drzwi. Otworzył ostrożnie, z cichą nadzieją, że to Anastazja.

- Zdaje się, że spodziewałeś się kogoś innego? - Claire właściwie odczytała jego minę.

- Przepraszam, babciu, wejdź, proszę. Pewnie przyszłaś mnie zbesztać. - Umościł się z powrotem na wielkiej skórza­nej kanapie.

- Oczywiście, że nie. - Usiadła obok, poklepała go po dłoni, a potem sięgnęła po puszkę piwa i otworzyła ją z taką wprawą, że David ze zdumienia otworzył usta. Nigdy przed­tem nie widział babci pijącej piwo.

- Podać ci szklankę?

- Nie, dziękuję. Wiem, że troszczysz się o mnie i stąd to twoje zachowanie w restauracji. Doceniam twoją troskę, ale naprawdę nie masz się o co martwić. Nigdy nie marzyłam, żeby powtórnie wyjść za mąż.

Uspokojony, wypił następny łyk piwa.

- Jeśli się ma stałą rentę, o wiele rozsądniej jest po prostu mieszkać we dwoje - powiedziała wesoło. - Z finansowego punktu widzenia formalne małżeństwo jest niekorzystne w naszej sytuacji.

David tak się zakrztusił, że Claire musiała uderzyć go w plecy.

- Och, mój drogi, widzę, że cię zaszokowałam.

- Żebyś wiedziała! - warknął wściekle.

- Trudno, po prostu będziesz musiał się z tym pogodzić - powiedziała bez cienia skruchy. - I przestań się o mnie martwić. Raczej zajmij się Anastazją. To twoja przyszłość.

Raczej mój upadek, to bardziej prawdopodobne, pomyślał ponuro.


ROZDZIAŁ SIÓDMY

- To musi być gdzieś tutaj - mruknął do siebie David, wpatrując się w plany budynku. Oświetlenie w piwnicy nie było najlepsze, ale wystarczyło, żeby odnaleźć znaki na ścia­nach. Sprawdził już, z czego są zbudowane, a najtrudniejsze zostawił na koniec. Wschodnia ściana była zasłonięta przez urządzenia ogrzewcze i klimatyzacyjne.

Jeżeli rzeczywiście na dole znajdowało się jakieś ukryte pomieszczenie, to Chester dobrze je zakamuflował. A jeśli tak, to nielegalny szynk był równie dobrze zamaskowany i pewnie nigdy nie stał się obiektem policyjnego nalotu. David przewertował kilka książek o prohibicji w Chicago i zna­lazł w nich trochę informacji o „Chesty" Fergusonie, ale były to najwyżej dwuzdaniowe wzmianki, pozostające w cieniu opowieści o najsławniejszym gangsterze tamtych czasów, Alu Capone.

Jeszcze raz pochylił się nad planami, kiedy usłyszał nad sobą przeraźliwy hałas, jakby do cukierenki na parterze wpadła banda ludzi. Była niedziela i nie spodziewał się żad­nych robotników.

Na górze zastał kompletny chaos. A w jego centrum Ana­stazję, wydającą rozkazy swoim żołnierzom.

- Okay, Ryan i Jason pomalują sufit. Courtney i Heather przyłożą tapety do ściany. Musimy w końcu wybrać jedną z tych dwóch i zacząć je przyklejać. Mama i tata pójdą ze mną do kuchni pomóc Claire.

Wylewając z siebie nieprzerwany potok słów, Anastazja cofała się powoli, aż w końcu wpadła prosto na Davida.

- Przepraszam... - Spojrzała na niego przez ramię, wyraźnie zaskoczona. - Nie wiedziałam, że dzisiaj tu przy­jdziesz. Wspominałeś coś o wolnym dniu.

O co jej chodzi, co ona knuje? Ma minę, jakby czuła się winna. A może to zwykła konsternacja? Przez ostatni tydzień celowo go unikała. Tęsknił za nią. I to bardzo.

- Co tu się dzieje? - zapytał w końcu.

- Nic, czym musiałbyś się martwić. Wracaj do piwnicy i rób swoje. Na nas w ogóle nie zwracaj uwagi.

- Nie ma mowy - zapewnił ją skwaszonym tonem.

- Nie zamierzasz nas przedstawić? - zapytała przytomnie Shirley Knight, matka Anastazji.

- Oczywiście. Mamo, to jest David Sullivan, wnuk Clai­re, ale nie może teraz z nami porozmawiać, bo ma coś bardzo ważnego do zrobienia na dole - wyrzuciła z siebie jednym tchem.

- Czy jest żonaty? - spytała Shirley, która nie zwykła niczego owijać w bawełnę.

- Mamo!

Davidowi spodobało się zakłopotanie Anastazji. Wyczy­tała to z jego uśmiechu i poczuła, że się czerwieni. Nienawi­dziła tego. Do diabła, była przecież dorosła. Już dawno po­winna przywyknąć do zagrywek mamy. Problem w tym, że nie przywykła do Davida, i do tego, jak na nią działa.

- Nie jestem żonaty - odpowiedział uprzejmie.

- Jak to miło. - Shirley rozpromieniła się.

Anastazja odetchnęła z ulgą, kiedy przyłączył się do nich tata, choć ograniczył się do jednej kpiącej rady:

- A teraz biegnij, synu, póki jeszcze masz szansę. Jestem ojcem Anastazji. Bob Knight.

Jego ostatnie słowa zagłuszyły dźwięki „Everybody Loves Somebody" Deana Martina.

- Tato, prosiłem cię, żebyś zostawił swoje płyty w domu! - krzyknął Jason.

- I zostawiłem. To jest kaseta. - Bob wskazał nie bez dumy głośnik magnetofonu, po czym pogrążył się w dyskusji z synami, z których żaden nie podzielał jego miłości do Deana.

- Kochanie - upomniała go żona - nie bądź taki irytują­cy, wiesz przecież, jak to wszystkich drażni.

Na szczęście oddaliła się tuż za nim.

- Chyba powinnam cię wcześniej ostrzec, że przyjdzie moja rodzina, żeby pomóc Claire, ale pomyślałam, że to będzie dla ciebie niełatwe przeżycie.

- Dlaczego tak pomyślałaś?

- Nikt zdrowy na umyśle nie zniesie łatwo spotkania z całą moją rodziną. Mówiąc oględnie, potrafimy być kło­potliwi.

- Sądzisz, że nie umiem sobie radzić w trudnych sytu­acjach?

Zauważyła w jego oczach szatańskie błyski i trochę ją to poruszyło. Czyżby flirtował z nią? Na oczach jej rodziny?

Kiedy się znienacka pojawił, serce podeszło jej do gardła. Tylko dlatego, że dobrze znała swoją mamę i wiedziała, jak zareaguje. Zawsze tak się zachowywała, kiedy widziała swo­ją jedyną córkę w towarzystwie mężczyzny przed sześćdziesiatką. No, może nie zawsze. Zaczęło się, tak naprawdę, kiedy Jason i Ryan szczęśliwie się pożenili. Przedtem była całkiem zrównoważona.

Owszem, zdarzył się jeden wyskok, kiedy miała dość ojca i wyrzuciła go na kilka dni do Jasona. Ale potem państwo Knight znowu byli parą zakochanych gołąbków, może nawet bardziej niż kiedykolwiek. Dramat zaczął się po ślubie Jasona w zeszłym miesiącu. Mama zwariowała na punkcie Anastazji i jej stabilizacji.

Widząc, co się dzieje, jej bracia z miejsca zaczęli wtrącać swoje trzy grosze, świetnie się przy tym bawiąc. Właśnie dlatego postanowiła chronić Davida przed wyskokami swojej rodziny.

Znając jego przewrotność, nie powinna się jednak dziwić, że czując pismo nosem, tym bardziej uparł się zostać.

- Proszę bardzo, zostań tu, jeśli chcesz. Tylko mi potem nie mów, że cię nie ostrzegałam.

- Obiecuję.

Jakby na potwierdzenie tego, co myślała o swoich bra­ciach, przyłączył się do nich Jason.

- Jeżeli wyprowadzisz z równowagi moją siostrę, naty­chmiast jesteś moim przyjacielem. Jason Knight.

- Brat ważniak - nie omieszkała dodać Anastazja.

- A ja jestem jego żoną, Heather Grayson-Knight - przedstawiła się kobieta, która stanęła u boku Jasona.

- Gwiazda radiowa, prowadzi „Miłość w opałach" - uzu­pełniła Anastazja.

- Nieczęsto słucham radia - przyznał ze skruchą David.

- David jest absolwentem Wydziału Tępienia Zabawy. W przeciwieństwie do mojego brata Ryana, który ma ogromne poczucie humoru. Uważaj, nie pij przy nim czekolady z mlekiem.

- Lepiej nie pytaj - poradził Jason, widząc skonsterno­waną minę Davida.

- Hej, wszystko słyszałem. - Podszedł do nich Ryan. -Ten wypadek z tapetą przydarzył się wieki temu.

- Pewnych rzeczy nigdy się nie zapomina - stwierdziła poważnie Anastazja.

- I niektórych ludzi. - Ryan spojrzał czule na kobietę, która objęła go w pasie.

- Ryan ma na myśli swoją żonę. Był tak głupi, że pozwo­lił jej kiedyś odejść. Ale teraz, starszy i mądrzejszy, naprawił swój błąd.

- Ryan nigdy nie przyznaje się do błędów. Cześć, jestem Courtney, jego lepsza połowa.

- I tu masz rację - zgodził się Ryan.

- Anastazjo, moim zdaniem to genialny pomysł z tą cukierenką z lodami - powiedziała Heather. - Powiem coś o tym w swojej audycji.

- Już wiesz, dlaczego te dwie dziewczyny tak się lubią - oświecił Davida Jason.

- Ja też uważam, że to dobry pomysł - wtrąciła się Courtney.

- Słusznie, nie dwie, tylko trzy - poprawił się Jason. - Dobrały się jak w korcu maku.

David zauważył, jak bardzo te trzy kobiety różnią się urodą. Wysoka i szczupła Courtney była jasną blondynką, niższa od niej Heather miała kasztanoworude włosy do ra­mion. Anastazja miała w sobie coś wyjątkowego, jakąś nie­zwykłą energię, jakby była samoistnym żywiołem natury. Jej złote oczy hipnotyzowały go, a bujne kasztanowe włosy bu­dziły pokusę, żeby zanurzyć w nich palce.

- Dosyć tego - upomniała braci. - Nie zaprosiłam was tutaj na pogaduszki.

- Wcale nas nie zapraszałaś - zaprotestował Ryan. - Ty nam rozkazałaś tu przyjść, o ile mnie pamięć nie myli.

- Jesteście moimi braćmi. Moją rolą jest trzymać was w karbach.

- Myślałem, że po to mamy żony. Au! - Dostał kuksańca od Courtney. - Co ja takiego powiedziałem? Lepiej już sobie pójdę.

- Dlaczego zagoniłaś swoją rodzinę do roboty? - spytał David, kiedy został sam na sam z Anastazją.

- Nie słuchaj Ryana, oni naprawdę chcieli pomóc. Do­szłam do wniosku, że przydadzą nam się dodatkowe ręce do pracy. Do otwarcia zostały tylko dwa tygodnie, a my jeste­śmy w lesie. Mimo że urabiasz sobie ręce po łokcie.

Prawda była taka, że ten remont sprawiał Davidowi ogro­mną satysfakcję. Każdego dnia rano ledwie otworzył oko, zrywał się z łóżka. Przypomniał sobie po wielu latach, jaką przyjemnością może być fizyczna praca.

- Jesteś zły, że poprosiłam ich o pomoc?

- Nie, oczywiście, że nie. Miałaś rację, przydadzą nam się dodatkowe ręce do pracy.

Uraczyła go jednym ze swoich profesjonalnych uśmie­chów bibliotekarki i niemal w tym samym momencie jęknęła na dźwięk „Welcome to my World" Deana Martina.

- Tato! Nie tak głośno!

- Może powinnaś namówić moją babcię, żeby włączyła taśmę z Bruce'em Springsteenem?

- Ooo? Zauważyłeś...?

- Trudno było nie zauważyć, skoro jej muzyczne gusty ograniczały się dotąd do piosenek z lat pięćdziesiątych - od­powiedział z przekąsem.

- Puściłam kiedyś kasetę z Bruce'em w samochodzie, i to wszystko. Spodobała jej się.

- Powiedziała mi to. Powiedziała też, żebym pilnował swoich spraw i odczepił się od niej i od Iry.

- Ja też ci to mówiłam.

- Tak, ale jej posłuchałem.

- Dobra, punkt dla ciebie.

- Więc nie jesteś już na mnie wściekła?

- Czy ty nie próbujesz przypadkiem przeciągnąć mnie na swoją stronę? Po to, żeby skutecznie zaatakować Claire? - Patrzyła na niego podejrzliwie.

- Klnę się na życie, że nic takiego nie przyszło mi do głowy - przysiągł najzupełniej poważnie.

Przypomniała sobie, że kiedyś już tak na nią patrzył - uwodząc męskim czarem i wyrzutami sumienia. Tym razem jednak przysięgał tak żarliwie, że postanowiła mu zaufać.

- Dajmy temu spokój, ale jeśli jeszcze raz nabruździsz, masz u mnie przechlapane.

- Jak na bibliotekarkę, ciekawie dobierasz słowa.

- To skutek oglądania „Trzech Fagasów".

- Anastazjo - zawołała Claire - mam zamiar wykorzy­stać twoich rodziców do pomocy w kuchni.

- Śmiało! - odpowiedziała ze śmiechem, a potem wyjaś­niła Davidowi: - Mama będzie ubijała lody, a tata ma je degustować. Twoja babcia ciągle eksperymentuje, szuka ory­ginalnych smaków.

- Wiem, wiem - zaśmiał się rozbawiony. - Unikaj brzoskwiniowo-miętowo-orzechowych.

- To jeszcze nic. W dawnych czasach robili lody o smaku zupy z ostryg albo szparagów. Delmonico z Nowego Jorku miał w swoim repertuarze pumpemiklowe z ryżowego ciasta!

- Moim zdaniem, ważniejsza od nowych smaków jest dobra nazwa dla tej cukierenki.

- Wszystko słyszałam! - Claire pojawiła się z łyżką lo­dów. - Masz, spróbuj.

- Co to jest? - David przyglądał się im nieufnie.

- Lody.

- Jaki smaa... - nie zdążył skończyć, bo babcia wepchnę­ła mu łyżkę do ust.

- Rozpływają się w ustach. Bob uważa, że są smaczne, prawda, Bob? - zapytała, odwracając się przez ramię do ojca Anastazji.

- Pyszne. Chyba będę musiał popuścić trochę pasa, zanim stąd wyjdę.

- Rzeczywiście, ciekawe - przyznał David. - Co to za smak?

- Żurawiny.

- Nie lubię żurawin - skrzywił się jak kapryśne dziecko.

- A jak nazywa się twoja cukierenka? - Bob zwrócił się do Claire.

- Nie ma jeszcze nazwy.

- Co byście powiedzieli na „MacRożek"? - Ryan ode­rwał się na chwilę od malowania i rzucił swój pomysł.

- A „Cafe Ambrozja"? - zaproponowała Heather znad stołu, przy którym rozwijały z Courtney rolki tapet.

- Albo „Retro pod Sułtańskim Pucharkiem" - dorzucił swoje Jason.

- To jest to! - krzyknęła z entuzjazmem Claire, wyma­chując rękami. - To jest nazwa, o jaką mi chodziło. Retro... wspaniale, sprawa załatwiona.

- Najwyższa pora - zauważył David. - Do uroczystego otwarcia pozostały dwa tygodnie.

- Zaraz zadzwonię do szyldziarza. „Retro pod Sułtańskim Pucharkiem" - powtórzyła. - Tak, to brzmi dobrze.

Kiedy rodzina Anastazji wychodziła, było już prawie ciemno.

- Doprawdy nie znajduję słów, żeby podziękować wam za pomoc - rozpływała się w uprzejmościach Claire.

- Po to ma się rodzinę i przyjaciół.

- Nie mam lepszych przyjaciół od ciebie. - Uścisnęła mocno Anastazję. - Dzięki rodzinie Knightow „Retro" ma już nazwę i tapety na ścianach. - A gdzie jest David?

- Jakąś godzinę temu poszedł na dół - odpowiedziała Anastazja, przypominając sobie z ulgą, że czmychnął nie zauważony przed drugą rundą inkwizycyjnych pytań mamy.

- Ten biedny chłopak nigdy nie odpoczywa.

- Kiedy któregoś dnia zapytałam go, w co wierzy, odpo­wiedział, że w ciężką pracę i w baseball. Nie w marzenia. Mówił, że jego tata zaryzykował wszystko dla jakiegoś głu­piego pomysłu, a reszta rodziny musiała za to płacić.

- Coś takiego! - Wstrząśnięta Claire przyłożyła dłoń do ust. - Nie miałam pojęcia, że patrzy na to w ten sposób. To prawda, że mój syn był marzycielem i niezbyt dobrze plano­wał swoje finansowe poczynania, ale przecież w żaden sposób nie mógł przewidzieć, że zginie razem z żoną w czoło­wym zderzeniu. To nie on spowodował ten wypadek.

- Czy David wie o tym?

- Tak, wiele razy mu to powtarzałam, ale on potrafi być potwornie uparty, jeśli wbije sobie coś do głowy.

- To nie to... - mruknęła posępnie Anastazja. - Powie­dział mi, że wśród analityków pożarów nie ma zbyt wielu marzycieli. Sądzę, że to praca tak na niego działa.

- Może masz rację. Mam nadzieję, że ten urlop dobrze mu zrobi, że trochę odetchnie, ale przecież nie odpoczął za bardzo, pracując tutaj całymi dniami. A teraz jeszcze zszedł do piwnicy.

- Jakieś poprawki?

- Nie, coś tam sobie dłubie dla zabawy.

- Nigdy nie widziałam, żeby się bawił... Chyba musiał tam coś odkryć, coś, co go zainteresowało. - Sama nie po­zbawiona wyobraźni, zaczęła się zastanawiać, co to może być. - Chodźmy tam.

Znalazły go w odległym kącie piwnicy. Obstukiwał jedną ze ścian i w ogóle zachowywał się podejrzanie. Miał rozpa­lony wzrok i nie zauważał ich obecności. To nie był człowiek zajęty poprawkami remontowymi, to był facet z misją - a mi­sje nie tak wiele dzieli od marzeń.

- Czy właśnie w ten sposób się bawisz? - spytała wesoło Anastazja. - A jeśli tak, to czy możemy się przyłączyć?


ROZDZIAŁ ÓSMY

David aż podskoczył. Potem powoli się do nich odwrócił.

- Ho, ho - przekomarzała się Anastazja. - Spójrz tylko na ten wyraz winy w jego oczach, Claire. Chyba przyłapały­śmy go na poszukiwaniu skarbów.

- Kiedy był małym chłopcem, uwielbiał ich szukać - po­wiedziała z czułością w głosie Claire.

- Naprawdę? Nigdy bym nie pomyślała. A jakiego skar­bu szukasz w tej piwnicy, Davidzie? - Anastazja podeszła do planów.

- Nie szukam skarbu.

- A powinieneś - stwierdziła Claire. - Ten dom ma pa­sjonującą historię.

- Słyszałaś o tym? - Zdziwiony spojrzał na babcię.

- Krążą plotki, że w tej kamienicy mieścił się kiedyś nie­legalny szynk.

- Nie żartujcie! - wykrzyknęła Anastazja. - Dlaczego żadne z was nic mi nie powiedziało?

- Babcia nie życzyła sobie, żebyś obstukiwała każdą ścia­nę w poszukiwaniu ukrytych pomieszczeń - wyjaśnił z prze­kąsem David.

- Dlaczego miałabym to robić?

- A więc tym się zajmujesz się w piwnicy... - Claire westchnęła z ulgą.

- Co miałaś na myśli? - Anastazja zerkała to na Claire, to na Davida.

- David coś odkrył - odpowiedziała Claire. – Powiedz jej.

- Nic specjalnego. Odkryłem tylko metrową różnicę mię­dzy wymiarami na planach a rzeczywistym obrysem piwni­cy. Prawdopodobnie to zwykła pomyłka.

- I dlatego opukujesz ściany? - spytała Anastazja.

- Szuka tajnego magazynu. - Claire broniła Davida.

- A może sprawdzam, czy nie ma tu termitów.

- To dom z cegły, a kontrola sanitarna wykluczyła jakie­kolwiek robactwo.

- No więc dobrze, szukam tajnego magazynu.

- Nie musisz o tym opowiadać, jakbyś popełnił jakąś zbrodnię - powiedziała łagodnie Anastazja. - To jest w po­rządku. To jest bardzo podniecające. To...

- Prawdopodobnie wielkie nic. - Postanowił sprowadzić ją na ziemię. - Przypomnij sobie, jaka wpadka przydarzyła się Geraldo Rerze, kiedy w telewizyjnym programie na żywo otworzył sejf Ala Capone. W środku nie znalazł nicze­go interesującego.

Nawet wtedy, gdy David to mówił, Anastazja widziała błysk w jego oczach i wiedziała - nieważne, czy chciał się do tego przyznać, czy nie - że porwało go coś, co nie było niczym innym niż marzeniem poszukiwacza skarbów.

Nie potrafiła się powstrzymać. Podeszła i uścisnęła go.

- Jestem z ciebie dumna - szepnęła mu do ucha. Spojrzał na nią zakłopotany, a potem dodał z typową dla siebie ostrożnością:

- Nie ma sensu, żebyś robiła sobie zbyt wielką nadzieję.

- Chłodny rozsądek nigdy nie był moją specjalnością.

- Uśmiechnęła się zalotnie.

Nie miała stuprocentowej pewności, ale mogłaby przy­siąc, że mruknął do siebie: „I dzięki Bogu".

* * *

- Zaczyna się łamać. - Betty dosłownie cmoknęła z za­dowolenia. - Mówiłam wam, że pokusa tajemnego magazy­nu przywróci w nim wiarę w marzenia.

- Ciągle nie mogę dopatrzyć się związku... - wyznała Hattie ze szczytu zawile rzeźbionej kolumienki baru.

- On szuka skarbu - wyjaśniła Betty. - Dokładnie tak, jak robił to w dzieciństwie.

- Przecież nasze zadanie polega na połączeniu Anastazji z przeznaczonym jej mężczyzną, a nie na skłonieniu Davida, żeby uwierzył w marzenia - upierała się Hattie.

- Żeby udało się to pierwsze, musimy dokonać drugiego.

- To zaczyna być strasznie skomplikowane. - Hattie po­tarła czoło magiczną różdżką. - Wiecie, co myślę o kompli­kacjach. Nie lubię ich.

- Nie lubisz też koloru khaki - przypomniała jej Muriel - ale to nie zmienia ogólnej postaci rzeczy. Prawda jest taka, że David musi uwierzyć w marzenia, zanim połączy się z Anastazją w szczęśliwym życiu aż do grobowej deski.

- Założę się, że aniołowie stróże nie muszą wplątywać się w takie sytuacje. Na pewno mają od nas lżejsze życie. Bez porównania... - westchnęła rozmarzona. - Z tymi pięknymi, eleganckimi skrzydłami. Nie takimi, jak nasze małe skrzy­dełka, krótkie i niezgrabne.

- Mówiłam ci, że nasze skrzydła są równie aerodynami­czne jak skrzydła anielskie - tłumaczyła jej Muriel. – Poza tym nie masz na co narzekać. Nie tylko ty chorujesz na uszy i przez to masz trudności z lataniem. Ja też bez przerwy tracę równowagę.

- Założę się - Hattie wymachiwała różdżką, uradowana z myśli, która właśnie wpadła jej do głowy - że dokładnie z tego powodu wysypałam na Anastazję zbyt wiele pyłu odpowiedzialnego za inteligencję i żywiołowy charakter. Musiałam chorować na zapalenie ucha!

- Zręczna wymówka, ale wysypałaś ten pył, bo, jak zwy­kle, popisywałaś się jak na scenie. Paradowałaś z tą śmieszną aksamitną poduszką, która...

- Ona wcale nie jest śmieszna! - zaprotestowała Hattie. - To aksamit w kolorze królewskiej purpury, z falbaną z przezro­czystego szyfonu, przetykanego złotymi i purpurowymi nitka­mi.... A na środku przepiękne złocone naczynie z cherubinami.

- Właśnie - zakpiła Muriel. - Dokładnie tak, jak mówi­łam. Śmieszna ostentacja. To nie twój brak równowagi zawi­nił, tylko ta poduszka. Oczywiście na koniec występu rzuciłaś w naszą stronę triumfalne spojrzenia, jakże by inaczej, i ta krótka chwila dekoncentracji wystarczyła, żeby poduszka z naczyniem przechyliła się...

- Co za bzdury! - krzyknęła Hattie. - Tak, jakbyś mogła pamiętać to wszystko, z najdrobniejszymi szczegółami, po trzydziestu trzech latach.

- Dla dobrych wróżek to jak mgnienie oka.

- Hej, dość tego! - warknęła Betty. - Może byśmy wró­ciły do Anastazji i Davida? Tak jak przypuszczałam, jego babcia okazała się niezwykle przydatna. Widziałyście, jak złagodniała twarz Anastazji, gdy Claire wspomniała, że jej wnuk szukał w dzieciństwie skarbów?

Hattie i Muriel zgodnie skinęły głowami.

- To dobrze. A więc trzymamy się naszego planu, pamię­tając, że zgranie w czasie jest wszystkim. Jeżeli David od­kryje ten magazyn za wcześnie albo za późno, nie osiągniemy tego, co chcemy. Zrozumiano?

- Hm, a skąd będziemy wiedziały, kiedy nastąpi ta wła­ściwa chwila? - spytała Hattie.

- Twoim zadaniem jest to wiedzieć.

- Czyli moje zadanie polega na robieniu rzeczy, których nie potrafię robić.

- Kiedy nadejdzie ta chwila, rozjarzy się twoja magiczna różdżka - pocieszyła ją Betty.

- Zakładasz, że ona to zauważy - zadrwiła Muriel. - Pa­miętaj, że to ona nie włożyła okularów i dlatego poprowa­dziła nas przez niebo złą drogą.

- A ty byś potrafiła zrobić to lepiej - oburzyła się Hattie. - Myślałby kto!

- Potrafiłabym.

- A jednak też ci się nie udało, więc może byś się zamknę­ła! - Hattie sfrunęła do Muriel na marmurową ladę i podwi­nęła rękawy swojej złotej szyfonowej sukni. - Mam już dość wałkowania tego tematu! Wara ode mnie!

Ku zdumieniu Hattie, Muriel uśmiechnęła się i czule ją przytuliła.

- To mi się podoba! Wreszcie nauczyłaś się bronić swo­jego zdania i walczyć jak przystało dobrej wróżce. Moje gratulacje! Teraz wiem, że jesteś moją siostrą.

- I moją. - Betty przyłączyła się do wzajemnych uści­sków.

- Uważajcie na mój kapelusz! Jeśli macie taki dobry nastrój, to pozwólcie mi zmienić wystrój tego wnętrza. Tylko trochę. Spójrzcie, wszystko jest czerwone, białe albo niebie­skie. Czuję się jak na planie filmowym „Przeklętych Janke­sów". Tu potrzeba więcej lawendowego i różowego.

Jednym machnięciem czarodziejskiej różdżki Hattie po­darowała ścianom lawendowo-różowe pasy.

- Daj spokój - powiedziała Betty, przywracając poprze­dnie kolory. - Do stu petunii, jesteś dobrą wróżką, a nie zwariowaną malarką. Oszczędzaj magię na poważniejsze sprawy.

* * *

- Wiesz przynajmniej, skąd wracam? - Anastazja sie­działa na swoim najwygodniejszym krześle, z kotem zwinię­tym na kolanach, wlepiającym w nią niebieskie oczy. - Wca­le nie bronię myszy, która cię dręczy. Po prostu mój brat miał kiedyś w domu myszkę, więc nie mogę jej tak zwyczajnie za­bić. - Przerwała, żeby podrapać uszy Xeny, co kotka uzna­wała za najczulszą pieszczotę. - Nie zrozum mnie źle, dener­wuje mnie ta mysz tak samo jak ciebie. Aż trudno uwierzyć, że miała czelność znowu się tu pokazać. Kiedy następnym razem wpadnie do pułapki, wywiozę ją gdzieś daleko. No, może nie za daleko, bo kiedy jest uwięziona, dostaje szału, a nie chcę, żeby zrobiła sobie coś złego.

Kotka zamruczała, Anastazja mówiła więc dalej.

- Nie myśl sobie, że tylko ty jesteś tu rozstrojona. Wejdź w moją skórę. David doprowadza mnie do obłędu. Najpierw myślałam, że jest niemożliwy, potem, że budzi jakieś nadzie­je, a w końcu dochodzę do wniosku, że jest czarujący i se­ksowny. Co się ze mną dzieje?

Anastazja rozglądała się po pokoju, jakby szukała odpowiedzi na to pytanie w jakimś kącie. Celowo zostawiła w sa­lonie dużo wolnej przestrzeni, żeby te nieliczne meble mó­wiły same za siebie. Kolorowy marokański stół powinien gryźć się z obitymi kwiecistym perkalem krzesłami, ale się nie gryzł. Podobnie jak „Milczenie jest złotem", drewniana rzeźba Balinese'a przedstawiająca maskę z palcem przy­tkniętym do ust, współgrała z plakatami i reprodukcjami ilu­stracji z jej ulubionych książek dla dzieci.

Niestety nie znalazła odpowiedzi nigdzie w pokoju, pod­sumowała więc swój monolog.

- Wiesz, że David mnie pocałował, a potem pozostawił w zawieszeniu. No tak, tego wieczora, kiedy zabrał mnie do restauracji, to ja go pocałowałam i pozostawiłam w zawie­szeniu. Czyli wyszło na remis. Coś mi jednak mówi, że to do mnie należy następne posunięcie. Powinnam coś zrobić, pra­wda? A nie siedzieć tu i marudzić. No dobrze, dzwonię do niego.

- Jesteś zajęty? - spytała, ledwie dając mu szansę na po­wiedzenie „halo".

- To zależy, dlaczego pytasz? - odpowiedział ostrożnie.

- Spotkaj się ze mną za pół godziny w cukierence, to się dowiesz. - Jej niski głos zdawał się wiele obiecywać.

Zderzyła się z nim na schodach prowadzących do piwnicy. Przed wyjściem z domu przebrała się w wygodną sukienkę ze sztucznego jedwabiu w bursztynowym kolorze. Jej mięk­kie sandały skrzypiały cichutko, gdy balansowała na stopniu, starając się odzyskać równowagę.

David objął ją ramionami, żeby nie upadła, ale zaraz po­tem usłyszała jego wyniosły głos.

- Za szybko chodzisz.

- Zauważyłeś, że masz zadatki na despotę? - Cofnęła się o krok, żeby otworzyć drzwi do „Retro" kluczem, który do­stała od Claire. David też miał klucz, ale ona była przy drzwiach pierwsza.

- Ja? - zdziwił się David, wchodząc za nią do środka. - A co powiesz o sobie? To ty lubisz wszystkim rozkazywać.

- Nieprawda.

- Pamiętasz, jak ustawiałaś swoich braci?

- Bracia się nie liczą. - Włączyła witrażowe lampy za barem, które rozproszyły mrok ciepłym światłem. - W dzie­ciństwie to oni bez przerwy mi rozkazywali. Szczególnie Jason. Właśnie dlatego przyrzekłam sobie, że kiedy dorosnę, nikt nie będzie mi mówił, co mam robić. Nie wyobra­żasz sobie, co to znaczy wychowywać się z przemądrzałymi braćmi.

- Rzeczywiście, nie wyobrażam sobie.

- Przepraszam, twoje dzieciństwo bardzo różniło się od mojego. - Anastazja uświadomiła sobie, że David dorastał nie tylko bez żadnego rodzeństwa, ale i bez rodziców.

- Miałem szczęście, że dziadek i babcia byli tacy wspa­niali. Dziadek zmarł na zawał parę dni po tym, jak skończy­łem college. Nie miałem najmniejszego pojęcia, że był kiedyś sprzedawcą lodów i wody sodowej, i że poznali się z babcią w cukierence z lodami. Dowiedziałaś się o tym wcześniej niż ja.

Zrozumiała, że trafiła na jego czuły punkt, i postanowiła go rozweselić.

- Tak, czasami bywam trochę wścibska.

- Umiesz słuchać.

- Mogę cię tego nauczyć. Zaczniemy dziś wieczorem. Potrzebne będą lody i wyobraźnia. Ale stawiam jeden waru­nek - że będziesz trzymał ręce przy sobie. Uważasz, że ci się uda? To będzie test na silną wolę.

- Jestem znany z silnej woli.

- Tak też myślałam. Więc coś takiego... - uraczyła go serią delikatnych pocałunków w brodę - wcale cię nie bierze, prawda?

- Nie. - Jego głęboki głos wydał jej się bardziej ochrypły niż zazwyczaj. I jeszcze bardziej podniecający.

Anastazja uśmiechnęła się tajemniczo. Właśnie na to cze­kała. Mógł sobie mówić na schodach, że jest za szybka, ale nie przewidywała, żeby dziś wieczorem uskarżał się na jej śmiałość.

- Więc na czym ma polegać ta wielka niespodzianka? - zapytał David.

- Stań za ladą, to zobaczysz. No, może nie do końca zobaczysz, bo muszę zasłonić ci oczy.

- Czy w planie jest też jedwabna pościel i kajdanki? - spytał z nadzieją w głosie.

- Nie. A liczyłeś na to?

- Może...

- Niedobrze. Musisz wytężyć wyobraźnię. - Nachyliła się i przewiązała mu oczy jedwabną chustką, którą zdjęła z szyi. - Nie podglądaj!

- Nie masz chyba zamiaru robić niczego, czego nie po­winny oglądać niepowołane oczy? - zapytał niespokojnie, ale i z tonem nadziei w głosie.

- Na przykład rozbierać się, to miałeś na myśli?

- Tak, coś w tym rodzaju...

- Oczywiście, że nie.

- Szkoda.

- Dobrze, zaczniemy od krótkiej lekcji biologii - zaśmia­ła się.

- Brzmi obiecująco.

- Czy wiesz, że na twoim języku znajduje się dziewięć tysięcy kubeczków smakowych, a każdy z tych maleńkich kubeczków zawiera od dziesięciu do piętnastu recepto­rów, które mówią mózgowi, czy coś jest słone, kwaśne czy słodkie?

Zaprzeczył ruchem głowy. Wiedział tylko, że rozmowa o języku budzi w nim szczególny rodzaj głodu. Wyobraził sobie, jak zlizuje z jej nagiego ciała roztapiające się lody. I na tym prawdopodobnie polega jej plan. Chce doprowadzić go do szaleństwa. Dobrze, we dwoje można w to grać.

Wyciągnął po omacku ręce. Miał szczęście, chwycił jej dłoń. Podniósł ją do ust i polizał między palcami.

- Mmm, słodkie i słonawe. Wszystkie dziewięć tysięcy kubeczków smakowych mówi mi to samo.

Rozłożył jej palce i dotarł do wewnętrznej strony dłoni. Prześliznął się językiem po całej powierzchni, licząc na to, że Anastazji zmiękną kolana.

Musiała odetchnąć kilka razy, zanim zdołała cokolwiek powiedzieć.

- Jesteś gotowy, żeby spróbować tych smakołyków?

- Bardziej niż gotowy - zachrypiał.

- Otwórz usta.

Rozchylił wargi, gotów przyjąć jej usta w gorącym poca­łunku. Ale ona wsunęła mu do ust małą plastikową łyżeczkę z czymś zimnym i smacznym.

- Nikt na świecie nie ma stuprocentowej pewności, gdzie i kiedy ukręcono pierwsze lody - opowiadała - ale istnieje wiele ciekawych historii o ich pochodzeniu. Mówi się, że w pierwszym wieku naszej ery cesarz Neron tak za nimi przepadał, że kazał sobie sprowadzać śnieg z Alp.

David zaczynał rozumieć, na czym polega uzależnienie. Stawał się coraz bardziej uzależniony od jej głosu. Ta baś­niowa Szeherezada musiała mieć głos podobny do głosu Anastazji.

- Cały miesiąc trwał transport śniegu do Rzymu. Neron jadał go z sokami owocowymi i z miodem. To, czego teraz próbujesz, to wiśniowy sorbet.

Smak wiśni i wyobraźnia kazały mu myśleć o jej wargach i o tym, jak by smakowały po zimnym sorbecie. Nim zdążył pogrążyć się w erotycznych fantazjach, włożyła mu do ust następną porcję.

- Legenda głosi, że Marco Polo powrócił z Chin z prze­pisem na mrożoną śmietanę. Stała się znana jako gelati, czyli lody. To, czego teraz próbujesz, to aromatyczna francuska wanilia. Kiedy Katarzyna Medycejska przyjechała do Fran­cji, żeby poślubić króla, przywiozła ze sobą własnego szefa kuchni, który potrafił przyrządzić gelati, i odtąd Francuzi mogli raczyć się tymi pysznościami.

David przysiągłby, że celowo użyła tych słów. Raczyć się. Pyszności. Był cały rozpalony. Dręczyły go myśli o ciele Anastazji, a nie o przeklętych lodach.

- Słuchasz mnie? - spytała. - To miało być ćwiczenie na koncentrację.

- Och, jestem skoncentrowany - wychrypiał, ale nie po­wiedział, na czym.

- W XVII wieku król Anglii Karol I ściągnął na dwór francuskiego szefa kuchni, który przywiózł ze sobą przepis na lody. Król zalecił kucharzowi, żeby przepis pozostał kró­lewską tajemnicą, ale gdy króla ścięto, tajemnica wyrobu lodów rozprzestrzeniła się po całym świecie. Zajadał się nimi George Washington, latem wydawał na lody dwieście dola­rów. W tamtych czasach to była mała fortuna. Ale któż po­trafi oprzeć się smakowi grzesznej rozkoszy? - Wsunęła mu do ust kolejną porcję smakołyku.

Grzeszna, z całą pewnością. Lody były dobre, myślał udręczony, ale ona jeszcze lepsza. Prowadzi rozmowę w spo­sób, w jaki rozpala się ognisko. Zawsze pozostawia wystar­czającą ilość żaru, żeby podtrzymać płomienie.

- Amerykanie wymyślili rożki lodowe i lody z wodą so­dową, potem jeszcze lody z bitą śmietaną, sokiem owoco­wym i orzechami. Mniam.... Niewiarygodna kombinacja.

- Znam jeszcze lepsze kombinacje - warknął, gdy jego siła woli spopieliła się do reszty. Chwycił dłoń, która go karmiła, i przyciągnął Anastazję do siebie. Instynkt i pragnie­nie pokierowały jego ustami. Całował ją gwałtownie, żarli­wie, czule.

Kiedy jego wargi pochłaniały jej usta, Anastazja doszła do wniosku, że smakują lepiej niż jakiekolwiek lody na tej planecie.

Zsunęła Davidowi przepaskę z oczu. Ich wyraz przyprawił ją o dreszcze. Potem zacisnęła powieki, żeby skoncentrować się tylko na tym, co czuje. David drażnił jej wargi językiem, kusząc, by je rozchyliła, a potem wynagrodził ją stokrotnie.

Czuła smak czekolady i tę niewiarygodną esencję, która była samym Davidem.

Pocałunek łączył się z następnym pocałunkiem, aż pło­mień namiętności wymknął się spod ich kontroli. Jakimś cudem znaleźli się na wyściełanej ławce przy zapleczu cukierenki.

David drżącymi palcami obrysował dekolt jej sukienki. Anastazja wyprężyła się i z cichym pomrukiem zadowolenia położyła jego dłonie na swoich piersiach. Nie chciał się spie­szyć. Rozpinał jeden guzik, powracał do jej rozpalonych ust, a potem rozpoczął nowy szlak pocałunków, żeby rozpiąć następny.

Dopiero po dłuższej chwili, odzyskawszy na moment jasność umysłu, Anastazja odwzajemniła się, rozpinając guziki jego koszuli. Kiedy położyła rękę na nagim torsie Davida, zastygła nieruchomo, rozkoszując się możliwością dotykania go.

Chciała więcej. Chciała pozbyć się ubrania, być całkiem naga i kochać się z nim. Teraz. On chciał tego samego. Mó­wiły to jego zachłanne dłonie zamknięte na jej piersiach, każdy pocałunek, każdy ruch jego bioder. Właśnie miał ściąg­nąć jej z ramion sukienkę, kiedy zalało ich ostre światło.

- Co, do diabła?... - David usiadł raptownie, zasłaniając sobą Anastazję.

- Coś takiego! - zdołała krzyknąć Claire, nim zamieniła się w słup soli.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

- Nie miałam zamiaru przeszkadzać... - tłumaczyła się zakłopotana Claire. - Nie wiedziałam, że ktoś tu będzie tak późno. Zobaczyłam zapalone światło i pomyślałam, że zapo­mniałam je zgasić... choć zdawało mi się, że jednak zgasi­łam. .. Więc może powinnam była domyślić się, że to wy, ale przecież skąd miałam wiedzieć, to znaczy... to nie mój inte­res... Co ja tu bełkoczę...

- Nic się nie stało - Anastazja gorliwie zapewniła Claire, kiedy już zapięła sukienkę. Jej serce biło jak oszalałe. - To twój lokal i masz prawo do niego wchodzić, kiedy tylko ci się podoba, a poza tym, skąd mogłaś wiedzieć... Teraz to ja bełkoczę. David, powiedz coś... - poprosiła zdenerwowana.

- Dlaczego ja? - spytał rozbawionym głosem. - Zbyt do­brze się bawię, słuchając, jak się obie jąkacie. Swoją drogą, ja nie umiem tak bełkotać.

- Ty mu przyłożysz, Claire, czy ja mam to zrobić? - spy­tała Anastazja.

- Słucham? A co ja takiego powiedziałem?

- Mój drogi, zdarza ci się pleść coś bez sensu. Ale i tak cię kocham. - Claire poklepała go po ramieniu.

- Skąd się tu wzięłaś o tej porze? - zapytał David. - My­ślałem, że jesteś zmęczona i położysz się wcześnie spać.

- Próbowałam zasnąć, ale obudził mnie przedziwny sen o dobrej wróżce, która uwielbiała szalone kapelusze. - Zmie­szana Claire pokręciła z niedowierzaniem głową. - Potem zaczęłam się martwić o uroczyste otwarcie lodziarni i posta­nowiłam wpaść tutaj, żeby sprawdzić parę rzeczy w kuchni. Do głowy mi nie przyszło, że wpadnę na was dwoje...

Anastazja czuła, jak pąsowieje jej twarz, po raz drugi w tym roku - i po raz drugi z powodu Davida. Musi się stąd wynieść, zanim zrobi z siebie idiotkę, a raczej kompletną idiotkę.

Bo w końcu wyszło jednak na to, że zakochała się w Davidzie, a przecież długo się przed tym broniła. Żarty i dobra zabawa to jedno. Ale zdawała sobie sprawę, że zakochanie się w kimś takim jak on, zupełnie niepodobnym do facetów, z którymi się zadawała do tej pory, może okazać się bardzo ryzykowne. Pora się opanować.

- Lepiej wrócę do siebie na górę - postanowiła zniena­cka. - David niech zostanie i pomoże ci... w tym, co powin­naś jeszcze zrobić przed otwarciem. Jutro muszę iść do pracy. Na cały dzień. Muszę poćwiczyć nową palcówkę, potem prowadzę zajęcia z pierwszoklasistami, a po południu mam jakieś spotkanie... Znowu zaczynam bełkotać. A przecież nigdy mi się to nie zdarza. Lecę.

- Nie ma potrzeby, moja droga - zaczęła Claire, ale Ana­stazja już uciekła.

* * *

- Po co ci pager, jeśli nigdy nie odpowiadasz na wezwa­nia? - Betty skarciła Hattie, która spóźniła się dziesięć se­kund na nadzwyczajne spotkanie w mieszkaniu Anastazji.

- Ach, to dlatego moja magiczna różdżka tak migocze! Najpierw pomyślałam, że nadszedł czas, żeby David odkrył tajemny magazyn w piwnicy, potem przypomniałam sobie, że mówiłaś, iż różdżka powinna jarzyć się, a nie migotać. Więc zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie trzeba wymienić baterii.

- Różdżki nie potrzebują baterii, wystarczy im energia słoneczna, powinnaś o tym wiedzieć - wtrąciła się Muriel, ale uwagę Hattie przykuł właśnie stos ilustracji, nad którymi pracowała ostatnio Anastazja.

- Pamiętacie, kiedy Anastazja była małą dziewczynką, wydawało się, że naprawdę nas widzi i słyszy? - spytała ciepłym, czułym głosem.

- Właśnie dlatego opowiada takie cudowne historie o do­brych wróżkach - dodała Betty.

- Ale ja jestem o wiele ładniejsza niż na rysunku Anasta­zji. Do tego ubrała mnie na zielono. - Hattie z żalem kręciła głową. - Nie lubię tego koloru, wyglądam w nim, jakbym chorowała na żółtaczkę.

- Och, daj sobie spokój! - krzyknęła Muriel. - Mamy o wiele poważniejsze problemy niż twoja uroda.

- Jakie problemy? Gdzie jest Anastazja?

- Śpi w drugim pokoju.

- Więc w czym problem? Po co to nagłe spotkanie? Mo­im zdaniem idzie im zupełnie dobrze. A to, że Claire wkro­czyła w najbardziej niestosownym momencie, to wina Betty.

- Skąd ci to przyszło do głowy? - spytała zaskoczona Betty.

- To ty wpadłaś na pomysł, żeby zwerbować pomocni­ków spośród ludzi.

- Wrzuciłam tylko do głowy Claire pomysł, że David i Anastazja mogliby stać się parą - broniła się Betty.

- No to powinnaś w ten sam sposób zatrzymać ją w domu - upierała się Hattie.

- Każdemu może się zdarzyć drobna wpadka. - Betty była coraz bardziej zirytowana. - A co z tym snem Claire o dobrej wróżce w szalonych kapeluszach? Maczałaś w tym palce, Hattie?

- Oczywiście, że nie - odpowiedziała wyniośle. - Nie mam ani jednego szalonego kapelusza. Z czego się śmie­jecie?

Betty i Muriel jednocześnie pokazały palcem okazały eg­zemplarz, który Hattie miała na głowie, z płaskim rondem udekorowanym mnóstwem pomarańczowych i żółtych chry­zantem, wśród których świergotała żółta papużka.

- Sądzicie, że ta kokarda to przesada? - spytała, mięto­sząc w palcach zawiązaną na szyi złotą wstążkę.

Jej pytanie wywołało następny wybuch śmiechu, aż w końcu siostry nie wytrzymały i zaczęły wykręcać zwario­wane salta w powietrzu.

Hattie tupnęła nogą w obite perkalem krzesło, omal nie gubiąc przy okazji pozłacanego pantofelka.

- Nie mam najmniejszego zamiaru sterczeć tutaj i pozwa­lać, żebyście się ze mnie wyśmiewały! Anastazja jest moją podopieczną i powtarzam wam, że radzi sobie znakomicie.

- Więc ona mówi, że nie ma żadnych szalonych kapelu­szy - zwróciła się kwaśnym tonem Muriel do Betty, gdy Hattie zniknęła w purpurowym obłoczku świętego oburzenia. - I jak tu polegać na jej zdaniu?

- No tak, przed nami jeszcze wiele trudności - westchnę­ła Betty. - Ile dni zostało nam do przejścia w stan spo­czynku?

- Zbyt wiele - ponuro odpowiedziała jej Muriel.

* * *

W poniedziałek Anastazja miała w pracy takie urwanie głowy, że nie znalazła ani chwili na to, żeby martwić się Davidem. Dopiero kiedy późnym popołudniem wsiadała do samochodu, znowu zawładnął jej myślami. Zamiast uciekać przed faktem, że jest w nim zakochana, postanowiła tym razem stawić czoło rzeczywistości.

I cóż w tym złego, że go kocha? Fakt, że David jest trudny i ma skłonność do kontrolowania wszystkiego dookoła, nie wspominając o jego okropnej podejrzliwości. Właściwie łą­czy ich tylko miłość do Claire i upodobanie do humoru „Trzech Fagasów".

A teraz plusy. To, jak na nią działa. To, jak się do niej uśmiecha. I jak dba o nią i o Claire, nawet jeśli przesadza ze swoim poczuciem odpowiedzialności. Zabrał się do szukania skarbu, co świadczy chyba o tym, że mimo całej tej czczej gadaniny o wyższości zdrowego rozsądku nad marzeniami jest wrażliwym człowiekiem. I prawdopodobnie, tak jak ona, nie umie sobie poradzić z rodzącym się między nimi uczuciem.

Kiedy przekroczyła próg swojego mieszkania, zmartwie­nia związane z Davidem musiały zejść na dalszy plan, bo na pierwszy powróciła uwięziona w pułapce mysz. Polowała na nią od wielu dni i wreszcie przynęta z masła orzechowego okazała się skuteczna.

Anastazja trzymała w jednej dłoni kluczyki do samocho­du, na drugą włożyła grubą kuchenną rękawicę z jednym palcem, żeby chwycić pułapkę. Zbiegła ze schodów i rzuciła się do samochodu. Już miała ruszać, gdy z „Retro pod Suł-tańskim Pucharkiem" niespodziewanie wyłonił się David.

- Musimy porozmawiać - powiedział rzeczowym tonem.

- Wsiadaj. - Nie miała czasu na wyjaśnienia. Musiała jak najszybciej wywieźć mysz do parku, żeby zwierzątko nie doznało w czasie drogi jakiegoś wstrząsu. Przykryła pułapkę rękawicą, sądząc, że będzie lepiej dla myszy, jeśli nie będzie widziała, co się dzieje.

- Twoja kuchenna rękawica się porusza - zauważył David, gdy zjeżdżali z krawężnika.

- W środku jest mysz.

W tej samej chwili z jego ust wydobył się zduszony okrzyk.

- Spokojnie. - Zdjęła rękę z kierownicy i poklepała go po udzie. - Mysz jest w pułapce.

David położył jej dłoń z powrotem na kierownicy. Nie wiedział, co przeraziło go bardziej - mysz czy szalona jazda Anastazji.

- Z jakiej okazji zafundowałaś tej myszy przejażdżkę? - Próbował ukryć zmieszanie pod maską sarkazmu. - Znu­dziło ją nasze sąsiedztwo czy co?

- Ciągle do mnie wraca.

- Skąd wiesz, że to ta sama mysz?

- Po prostu wiem - odpowiedziała, zatrzymując się przed czerwonym światłem.

- A może w twoim mieszkaniu buszują całe tabuny myszy?

- Jeśli miałabym w domu całe tabuny myszy, to Xena w ogóle by nie spała. I nie dała spać mnie. Nie, to na pewno ta sama mysz. Ona z nas się zwyczajnie naigrawa, ze mnie i z Xeny.

- Więc zabij ją w końcu.

- Nie mogę tego zrobić...

- Z powodu Pescado. Rozumiem. Więc dokąd zabierasz pana myszkę?

- Do parku przy uniwersytecie.

- I będzie teraz terroryzowała jakąś śliczną studentkę z akademika?

Anastazja skrzywiła się. To akurat nie przyszło jej do głowy.

- Masz jakiś lepszy pomysł? Oprócz egzekucji, oczywiście?

- Nie mam.

- W takim razie niech śliczne studentki same dbają o sie­bie. Zostaje park i już.

- Zakładając, że dożyjemy... - Chwycił się klamki u drzwi, gdy Anastazja z piskiem opon omijała samochód nieprzepisowo zaparkowany na zakręcie.

- Spokojnie, jestem dobrym kierowcą. O czym chciałeś rozmawiać?

David nie przewidział, że będzie prowadził tę rozmowę w towarzystwie myszy uwięzionej w pułapce.

- O tym, co zdarzyło się ubiegłej nocy.

- Tak?

- Nie planowałem tego.

- Wiem. Ja też nie. Kiedy zapraszałam cię na dół, cho­dziło mi o to, żebyśmy się trochę zbliżyli, ale nie miałam pojęcia, że... że wszystko potoczy się tak szybko i że wymk­nie nam się z rąk. Nie chciałam cię prowokować, nic w tym stylu... - Wrzuciła niższy bieg przed następnym zakrętem i zerknęła ukradkiem na Davida.

Czy jedno spojrzenie jego błękitnych oczu mogło teraz o wszystkim zdecydować? Czy mogło zepchnąć ją z krawę­dzi przepaści i przypieczętować jej miłość? Na szczęście David patrzył na uwięzioną mysz. Ale i tak poczuła dziwny ucisk w sercu. Doznała magicznego olśnienia, czegoś, co zdarza się w baśniach, które opowiada się dzieciom, a nie w realnym życia.

Przyspieszyła, żeby zająć ostatnie wolne miejsce parkin­gowe przed wejściem do parku. Kiedy zgasiła wreszcie sil­nik, usłyszała, jak David oddycha z ulgą.

Za wcześnie. Mało brakowało, a szarpiąca się w pułapce mysz wylądowałaby na jego kolanach. Podskoczył jak opa­rzony i wysiadł z samochodu szybciej, niż pozwalała na to męska godność.

- Chyba rzeczywiście nie lubisz myszy?

- Poza tobą nie znam wielu ludzi, którzy je lubią.

- Powtarzałam to już Xenie, że wcale nie lubię myszy, po prostu...

- Nie chcesz ich zabijać. Wiem, wiem... - David we­pchnął dłonie do tylnych kieszeni dżinsów, jakby chciał trzy­mać je jak najdalej od gryzonia. - Wypuść ją wreszcie. Bo jeszcze okaże się, że jakieś miejskie zarządzenie zabrania wypuszczać myszy w parku.

- Mam nadzieję, że nie. Na pewno nie.

Kiedy wyjęła już pułapkę z samochodu, nie mogła nie dostrzec piękna parku położonego nad jeziorem Michigan. Niebo było zachmurzone, jakby nie mogło się zdecydować, czy lunąć deszczem, czy nie. Na kilku drzewach liście przy­brały już jesienne kolory. Wyobraziła sobie, jak cudownie będą wyglądały klony i dęby w październiku.

Teraz jednak musiała skoncentrować się na myszy, która nie bardzo chciała wyjść z pułapki, choć Anastazja dawno ją uwolniła.

- Po prostu wytrząśnij ją stamtąd. - David był coraz bar­dziej zniecierpliwiony.

Kiedy znaleźli się w samym środku parku, zrobiła to, ale może zbyt energicznie. Mysz poleciała wysoko w powietrze i omal nie wylądowała na ramieniu Davida. Uratował go szybki unik. Ale nie uratował Anastazji, bo przerażony David wpadł na nią i powalił na ziemię. W ostatniej chwili zdążył jeszcze wsunąć się pod nią, chroniąc ją przed bolesnym upadkiem.

Wszystko stało się tak szybko, że Anastazja nie mogła wprost uwierzyć, że leży jak kłoda na piersi jęczącego Davida. Przypomniała sobie, że przytyła kilka kilogramów, odkąd zaczęła degustować przysmaki Claire, i natychmiast sturlała się na ziemię.

- Nic ci nie jest? - spytała, przyciskając ucho do jego piersi. Zrobiła to dla czystej przyjemności, a nie z obawy o jego zdrowie.

Skinął brodą, ale ona nie mogła tego widzieć. Uniósł więc jej głowę, wplatając palce we włosy. Były jak jedwab. A ona pachniała niewiarygodnie.

Przycisnął ją mocniej do siebie i pocałował. Jej rozchylo­ne wargi smakowały jak szlachetne wino. Może nie był wiel­kim znawcą win, ale, do licha, Anastazja podniecała go do szaleństwa i żadne porównanie nie oddałoby tego, co czuł.

To była jego ostatnia myśl, a potem zatracił się w namięt­nym pocałunku.

- Hej, wy tam! - wrzasnął jakiś męski głos. - Nie obściskiwać się w parku!

David skrzywił się mimowolnie, kiedy Anastazja oderwa­ła się od jego zbolałego z podniecenia ciała. Cholera, ona go wpędzi go do grobu!

- To policjant - szepnęła ze zgrozą w oczach.

- Słyszeliście? Róbcie to sobie gdzieś indziej. - Policjant podszedł bliżej. - Dorośli ludzie żeby się tak zachowywali... - Przy ostatnim słowie zawiesił głos. - Hej, Sullivan, to ty?

David jęknął. Ze wszystkich policjantów pracujących na przedmieściach musiał trafić akurat na Abe'a Cravera.

- Słyszałem, że wziąłeś urlop, ale w życiu bym nie przy­puszczał, że stać cię na takie numery. - Abe walnął Davida w plecy z przesadnym męskim wigorem, typowym dla glin i sportowców. - Musisz mieć ciężkie życie.

- Pewnie - odpowiedział David z fałszywym uśmiechem na ustach. - Właśnie mieliśmy wracać.

- Muszę ci powiedzieć, że zanim cię poznałam, nigdy nie miałam powodu, żeby czerwienić się ze wstydu - zwierzyła mu się Anastazja, kiedy wsiedli do samochodu.

- Ty? A co powiesz o mnie?

- Zaczerwieniłeś się? - Przyjrzała mu się uważnie, jakby szukała śladu rumieńca.

- Nie należę do facetów, których przyłapuje się na obściskiwaniu kobiet w miejscach publicznych - odpowiedział wyniośle.

- Chcesz powiedzieć, że ja... ? Słuchaj... - Odwróciła się i dźgnęła go wskazującym palcem w pierś. - Może bywam niezbyt konwencjonalna, ale... Lubię twoje pocałunki. - Po­łożyła dłoń na ustach, jakby chciała cofnąć ostatnie słowa, ale było za późno, dodała więc zmieszana: - Wyrwało mi się. Zapomnij o tym.

Tak, jakby mógł zapomnieć cokolwiek, co dotyczy Ana­stazji. Szczerze w to wątpił.

Kilka dni, które pozostało do uroczystego otwarcia cukierenki, spędzili na gorączkowych przygotowaniach. W kulmi­nacyjnym momencie przecięcia wstęgi Ira wręczył Claire trzy tuziny żółtych róż i pocałował ją. „Retro pod Sułtańskim Pucharkiem" zostało oficjalnie otwarte. Czterodniowe uro­czystości okazały się opłacalne, częściowo dzięki Heather, która wspomniała o „Retro" w swojej audycji. Wielu pier­wszych klientów było fanami „Miłości w opałach".

Z wdzięczności Claire przemianowała lody „Leśna pola­na" na „Miłość w opałach". W godzinę zostały wyprzedane.

W sobotę panował taki ruch, że David musiał stanąć za ladą. Zaczął od sprzątania stolików, ale Anastazja postawiła go za marmurowym kontuarem w miejsce Barry'ego, studen­ta, którego w ostatniej chwili wynajęła Claire.

- Dlaczego ja, a nie Barry? - protestował David, kiedy Anastazja zaciągnęła go za ladę.

- Bo Claire jeszcze go nie wyszkoliła.

- Mnie też nie wyszkoliła.

- Zafundowałam ci przecież szybki kurs historii lodów.

- Zapewniam cię, że doceniam twoje niezapomniane le­kcje. - David uśmiechnął się czarująco i przyjął zamówienie od następnego klienta.

Mimo że przepracował całą sobotę, zszedł jednak do piw­nicy, żeby zająć się tym, co babcia z Anastazją nazywały poszukiwaniem skarbów. Może dałby już za wygraną, ale do przeszukania został już tylko kawałek jednej ściany.

- David, jesteś na dole? - krzyknęła ze schodów Ana­stazja.

Przerwał na chwilę poszukiwania i z radością zauważył, że przebrała się w tę samą sukienkę, którą miała na sobie podczas pamiętnej lekcji historii lodów.

- Jakieś sukcesy?

- Poddaję się. Tutaj nic nie ma - mruknął bardziej do siebie niż do niej.

- Na pewno jest, czuję to. - Anastazja podeszła bliżej i pocieszającym gestem ścisnęła go za ramię.

- Więc pokaż mi, gdzie.

- Bardzo bym chciała, ale niestety nie jestem różdżkarką. - Zerknęła na plan i po chwili coś wyszukała. - Spójrz tutaj, ten kąt w rzeczywistości wygląda zupełnie inaczej, prawda? Na szkicu jest kąt prosty, a tu mamy rozwarty. Dzięki temu w piwnicy jest więcej miejsca.

- I właśnie dlatego tak zbudowali te ściany.

- Ale w ten sposób można było ukryć właśnie w tym kącie tajny magazyn.

- Chyba trafiłaś w sedno... - David jeszcze raz spojrzał na projekt i dokładnie przebadał podejrzany kąt. - Nie, sprawdzałem już to miejsce. Mówię ci, tam naprawdę nic nie ma. - Uderzył w betonową ścianę piwnicy, żeby dowieść swojej racji. I nagle, ku zdumieniu obojga, tynk ustąpił, wpa­dając gdzieś do środka.

Anastazja uśmiechnęła się na widok osłupiałej miny Davida i powiedziała tylko jedno słowo:

- Bingo!


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

- Co tam jest? - spytała drżącym z podniecenia głosem.

- Widzisz coś?

- Oczywiście, że nie, świecisz mi latarką prosto w oczy.

- Przepraszam. - Anastazja skierowała snop światła w otwór. - Tak lepiej? Tam na pewno jest pełno kurzu. - Le­dwie zdążyła to powiedzieć, głośno kichnęła. - Kto by po­myślał, że Chesty był na tyle sprytny, żeby wbudować w ścianę ukryte drzwi. Wiesz, to mi wygląda na miniaturową piwnicę na wino.

- Nie rozumiem - mruczał David. - Sprawdzałem wcześniej każdy centymetr tej ściany i niczego nie znala­złem.

- Więc co tam jest? - spytała z zapartym tchem.

- Półki są puste. Mówiłem ci, że może być tak samo, jak z pustym sejfem Ala Capone, który odkrył Geraldo Rivera.

- Zgoda, ale w tamtym przypadku za plecami Geraldo stał urząd podatkowy, gotowy skonfiskować dosłownie wszystko na poczet tych setek tysięcy dolarów, z jakimi za­legał Al Capone, nie płacąc podatków.

- Tak, a morał jest taki, że poza śmiercią i podatkami nie ma niczego pewnego.

- Zaraz... Chyba widzę coś na najwyższej półce, zobacz.

- Anastazja skierowała tam światło latarki.

- Rzeczywiście. - W głosie Davida odżył entuzjazm. - Nie mogę dosięgnąć. Muszę przynieść taboret.

Zamiast taboretu posłużył się drewnianą skrzynką.

- Chyba mam... - jęknął podniecony, wspinając się na palce... i spadł z chybotliwej skrzynki prosto w ramiona Anastazji. Oboje wylądowali na podłodze. - Nic ci nie jest? - Wcale nie spieszył się wstawać.

A ona nie wiedziała, co powiedzieć. Przytulona do niego, z dłońmi opartymi na jego podkoszulku, z udami wciśnięty­mi pomiędzy jego nogi, czuła, jak topnieje z pożądania.

- Powinniśmy unikać takich bliskich spotkań. Ostatnim razem przyłapała nas policja.

- Pamiętam.

Tak łatwo byłoby nie ruszać się z miejsca i po prostu wtulić się w niego mocniej. I przestać myśleć. Postanowiła jednak powściągnąć pokusę i zachować się jak dojrzała osoba.

- Sądzę, że następnym razem powinieneś posłużyć się taboretem.

- Pierwszy raz odezwałaś się do mnie tonem bibliotekar­ki. I wiesz co? Podoba mi się.

Anastazja lubiła jego uśmiech i to, że ostatnio często mog­ła go oglądać. Kiedy przypominała sobie tego ponurego męż­czyznę, którego spotkała sześć tygodni temu, zmiana, jaka w nim zaszła, napawała ją i radością, i lękiem.

Urlop Davida dobiegał końca i zastanawiała się, jak wpły­nie na niego powrót do pracy. Nigdy o niej nie opowiadał.

- Dlaczego tak się na mnie gapisz? - zapytał. - O co chodzi? Pobrudziłem sobie twarz czy co?

- Czy co... - szepnęła łagodnie.

Ich oczy się spotkały i natychmiast zaczęła działać znajo­ma magia. Anastazja rozpoznawała kolejne stadia - oczeki­wanie, czysta przyjemność i poczucie wdzięczności. Mogła­by się wpatrywać w jego zamglone błękitne oczy bez końca. A on chyba nie miał nic przeciwko temu. Nie odwracał wzro­ku. Widziała, jak powoli w tych oczach pojawiają się wesołe iskierki, a w kącikach wynurzają się na powierzchnię delikat­ne zmarszczki.

- Zdajesz sobie sprawę, że ciągle jeszcze nie wiemy, co jest w tym zamaskowanym magazynie? - zapytał miękkim, lekko drżącym głosem. Z rozbawienia czy z pożądania? Czy on jej pragnie?

Przecież tylko ty tu jesteś, powtarzała sobie w myślach. W pobliżu nie widać żadnej innej kobiety.

- Ukryty magazyn. No właśnie - powiedziała energicz­nym tonem. - Wracamy do pracy.

David wstał bez słowa i przyniósł taboret.

- Aha! Coś znalazłem. - Chwycił przedmiot stojący na półce i wyciągnął go na zewnątrz. - To jest... zakurzo­na butelka wina. - Na jego twarzy pojawiło się rozczaro­wanie.

- Może być coś warta. Czytałam gdzieś o bardzo drogich starych winach.

- Wątpię, żeby trzymali takie wina w nielegalnym szyn­ku Chestera. Może dodawał wina do kąpieli.

- Do tego używał dżinu. - Odebrała mu butelkę i ostroż­nie starła z niej trochę kurzu. - Mało wiem o winach, ale zdaje się, że to jeden z najlepszych francuskich roczników. Chodź. - Chwyciła go za rękę.

- Dokąd idziemy?

- Do mnie - odpowiedziała, ciągnąc go za sobą po scho­dach z zakurzoną butelką w dłoni.

- Po co?

- Żeby poszperać w Internecie, może znajdziemy coś w światowej sieci.

Nie na taką odpowiedź liczył David. Kiedy chwilę wcześ­niej trzymał Anastazję w ramionach, miał ochotę zerwać z niej ubranie i kochać się z nią, choćby przy piwnicznej ścianie.

Kiedy wbiegała po schodach dwa kroki przed nim, nie odrywał wzroku od jej bursztynowej sukienki, która tak pro­wokująco opinała zgrabne pośladki. O mało nie wyciągnął ręki, żeby ich dotknąć, kiedy nagle Anastazja odwróciła się i rzuciła mu przez ramię impertynenckie spojrzenie.

- Wiem, o czym myślisz.

- Mam szczerą nadzieję - wychrypiał przed progiem jej mieszkania.

- Zastanawiasz się, co światowa sieć Internetu może mieć wspólnego z winami.

- Pudło.

- Odpowiedź brzmi: Internet jest źródłem wszelkich in­formacji.

- A ja myślałem, że to światowa sieć porno gawędziarzy.

- I na to można się natknąć, ale przy ponad ośmiu milio­nach adresów w sieci masz duży wybór. A teraz spróbuję znaleźć coś ciekawego o markowych winach..

- Znowu ten ton bibliotekarki. - David usiadł na wolnym krześle i postawił przed sobą podłodze butelkę wina.

- Hm, lista obejmuje dwieście siedemnaście tysięcy ad­resów zawierających słowo „wino". Chyba będę musiała zadać bardziej szczegółowe pytanie... - Palce Anastazji biegały po klawiaturze laptopa. - Hm, tak, dobrze... - mruczała pod nosem. - Poślę list e-mailem, tu... i jeszcze tam. Gotowe. - Zamaszystym kliknięciem wyłączyła zasilanie laptopa. - Rano powinnam dostać odpowiedź.

- Teraz chyba należałoby wznieść toast.

- Zapomnij o tym. - Anastazja wyrwała Davidowi z dło­ni butelkę i znalazła dla niej bezpieczne schronienie w kuch­ni. Wracając do pokoju, włączyła stereo, które automatycznie zaczęło odtwarzać płytę z baśniami Szeherezady. Potem sta­nęła przed krzesłem, na którym wyciągnął się David. - Mó­wię ci, to wino może być coś warte.

- To ja ci powiem, co tu jest więcej warte. - Ty! Błyskawicznym ruchem posadził ją na kolanach. Potem zamknął swoje usta na jej rozchylonych ze zdumienia war­gach. Przyjęła zaproszenie, odpowiadając pieszczotą na pie­szczotę. David przesunął kciukiem po jej policzku, i to wy­starczyło. Ten jeden dotyk rozpalił w niej pożądanie, przed którym nie chciała się bronić.

Owinęła ręce wokół ramion Davida i przytuliła się. Mimo warstwy ubrań czuła bijące od niego ciepło. Ale chciała być jeszcze bliżej.

David znaczył pocałunkami szlak od jej ust do dekoltu, jego zręczne palce rozpinały guzik za guzikiem, tak jak poprzednim razem. Teraz był bardziej niecierpliwy. Sukienka w mgnieniu oka osunęła się z jej ramion. Kiedy Anastazja zdarła z niego podko­szulek, pochylił się i skubnął zębami koronkowy brzeg jej halki.

Wpiła palce w jego nagie ramiona, kiedy wsunął dłoń pod jedwabną tkaninę, a gdy musnął kciukiem napięty koniuszek jej piersi, zdrętwiała z rozkoszy.

Przywarła do niego, chciała być jak najbliżej - i nagle jej namiętność rozwiała się jak dym na wietrze, kiedy David chwycił się za łokieć, którym uderzył w sam róg stołu.

- Co my wyprawiamy? - spytała roztrzęsionym głosem, zeskakując jak oparzona z jego kolan.

David jęknął. Nie teraz. Chyba nie zamierza teraz zrezyg­nować. On nie przeżyje tego. Pragnie jej tak bardzo, że od­chodzi od zmysłów.

Był tak pochłonięty swoimi myślami i rozpalony pożąda­niem, że dopiero po dwóch czy trzech sekundach zaczęły docierać do niego jej następne słowa.

- Powinniśmy to robić w sypialni - wymruczała z uwo­dzicielskim uśmiechem na ustach.

- Amen. - Usłyszała jego ciężki, długo wstrzymywany oddech.

Sypialnia Anastazji była tak kolorowa jak ona sama, ale Davida nie zainteresowały jej dekoratorskie umiejętności. Zanim położyli się na łóżku, zdjął z niej sukienkę, a ona rozpięła suwak jego dżinsów.

Musiał zwolnić tempo. Przeczesując palcami jej włosy, wpatrywał się w nią głodnym, stęsknionym wzrokiem, jak gdyby byli parą kochanków, którzy spotkali się po latach rozstania.

- Pamiętasz, jak przyłapała nas babcia?

- Jak mogłabym zapomnieć? Zarumieniłam się wtedy po raz drugi w tym roku.

- Powiedziałaś, że musisz ćwiczyć nową palcówkę. Co miałaś na myśli?

- Idzie rak nieborak, takie tam wierszyki. Dlaczego pytasz?

- Bo dręczyły mnie seksualne fantazje na temat twoich palcówek.

Przesunął palcami po jej udzie, wyżej, coraz wyżej, w sam środek wilgotnego żaru.

- Wiesz, jak lubię szukać skarbów... Nie wyobrażam sobie większego skarbu niż to...

Wyprężyła się jak struna i wyszeptała jego imię jak magi­czne zaklęcie. Ręce Davida tak dokładnie wszystko wiedzia­ły. Wystarczyło kilka ruchów, kilka dotknięć, i poczuła, jak przelewa się przez nią fala rozkoszy.

Anastazja leżała oszołomiona i bezbronna, a tymczasem David odszedł na chwilę, bo przypomniał sobie o zabezpie­czeniu. Kiedy do niej wrócił, muzyka w salonie potężniała w ogłuszającym crescendo. Anastazja przyciągnęła go do siebie i poprowadziła do celu. Powitanie było wspaniałe.

David poruszał się miarowym, niezachwianym rytmem, jak niewolnik żądzy, każdym pchnięciem przybliżając ją do szczytu. I nagle dopełniło się. Gdy Anastazja zamarła w eks­tazie, on też się poddał, wykrzykując jej imię.


ROZDZIAŁ JEDENASTY

- Mm, niewiarygodne! - mruknęła Anastazja, siedząc pośród skotłowanej pościeli z Davidem u boku.

- Chodzi ci o nasze miłosne igraszki, czy o ten puchar orzechowych lodów z syropem klonowym?

- O jedno i o drugie - odpowiedziała, wylizując łyżeczkę do ostatniej kropli. - Twoje już się roztopiły.

- Pracuję nad nowym przepisem, potrzebuję jednak two­jej pomocy.

- Chcesz, żebym spróbowała, jak skończysz?

- Nie, to ja będę próbował. Ty tylko wygodnie się połóż...

- Wyjął jej z dłoni pusty pucharek, postawił go na nocnym stoliku i poczekał, aż Anastazja wyciągnie się na łóżku. - Do­brze, o to właśnie chodziło. Mam już nazwę dla tego przepisu

- „Anastazja z sokiem owocowym i bitą śmietaną". - Uśmiechał się diabelsko, rozpinając jej szlafrok. - Zaczyna­my od roztopionych lodów, czekoladowe z czekoladą będą zupełnie dobre. - Skropił swoimi lodami jej nagie piersi.

- Zimne! - wrzasnęła zaskoczona.

- Nic się nie martw. Zaraz coś z tym zrobię. - Pochylił się i zaczął zlizywać lody z jej skóry. Zimny płyn skurczył jej sutki, ale David zamknął na nich gorące usta. Anastazja wyprężyła się jak kotka.

- To pieg czy okruszek czekolady? - pytał, nie odrywając warg od jej skóry. - Mm, pycha.

- Nie sądziłam, że jesteś tak pomysłowy... - szeptała czule, przeczesując palcami jego czarne, jedwabiste włosy.

- Bierzesz ze mnie wszystko, co najlepsze. - Wylał na nią resztkę roztopionych lodów.

Drżała, gdy zimny płyn rozlewał się po jej skórze, i jęcza­ła z rozkoszy, kiedy usta i język Davida rozpalały w niej ogień.

David nie wiedział do tej pory, że lubi, jak ktoś mu liże duży palec u nogi. Przekonał się o tym dopiero następnego ranka. Minęło kilka sekund, nim zdał sobie sprawę, że to kot Anastazji.

Cofnął szybko stopę, ale kot skoczył za nią, jak za myszą. I wtedy przypomniał sobie, że to kotka, która boi się myszy.

W ostatniej chwili usunął stopę. Xena zeskoczyła z łóżka, obrzuciwszy go pełnym wyrzutu spojrzeniem swoich niebie­skich oczu.

- Przepraszam - usłyszał własny szept, kiedy wyciągnął rękę na zgodę. Ku zdumieniu Davida, kotka wróciła i zaczęła obwąchiwać jego palce. Potem otarła się o wyciągniętą dłoń, zapraszając do pieszczot.

Zawsze lubił zwierzęta, oczywiście z wyjątkiem myszy i szczurów. W dzieciństwie miał i psa, i kota. Babcia do dziś chowała parę kotów, potomków Kłębuszka, pomarańczowej kotki, która była towarzyszką jego chłopięcych lat.

Przez całe lata nie wspominał tego kota. Od kiedy zaczął służbę w straży pożarnej, niemal wszystkie swoje myśli po­święcał obowiązkom zawodowym. Poza baseballem nie miał żadnych innych zainteresowań. Jego tożsamość kształtowała praca i tylko ona naprawdę się liczyła.

Leżąc w kolorowym, ciepłym łóżku Anastazji, doszedł nagle do wniosku, że pora przyjrzeć się własnemu życiu. Zmienił się, od kiedy poznał tę niezwykłą kobietę i zdecydo­wał się pomóc babci spełnić jej marzenia. Świadomość tej zmiany nie spadła na niego jak grom z jasnego nieba, już od jakiegoś czasu podświadomie przesiąkała do jego umysłu. A odkrycie zamaskowanego pomieszczenia w piwnicy przy­pomniało mu o przyjemności, jaką może sprawiać posiadanie marzeń - nawet, jeśli jedynym łupem poszukiwań okazuje się butelka starego wina.

Wrócił myślami do Anastazji. Spędzona z nią noc była czymś, o czym nie ośmieliłby się nawet marzyć.

- Bardzo się zamyśliłeś - powiedziała sennym głosem.

- Zastanawiałem się, czy nie zastrzec sobie wyłączności przepisu na lody „Anastazja".

- Mądra decyzja. - Położyła głowę na jego torsie, wędru­jąc palcami po płaskim brzuchu.

Chwycił jej dłoń i podniósł do ust.

- Pierwszy raz przyznałaś, że powiedziałem coś mądrego.

- Bo może po raz pierwszy ci się to zdarzyło. - Rzuciła mu zuchwałe spojrzenie i pocałowała w czubek brody.

- A jak oceniasz moją propozycję, żeby na uroczyste otwarcie przygotować lody z likierem jajecznym, zamiast bakaliowych? - zapytał, bawiąc się jej palcami. - To też było mądre posunięcie. Sprzedaliśmy wszystko.

- I to mówi facet, którego ulubionym deserem były lody waniliowe. - Uśmiechnęła się kpiąco.

- Skąd wiesz? Nigdy ci tego nie mówiłem.

- Nie musiałeś. Po prostu należysz do typu facetów, któ­rzy kochają lody waniliowe.

- Czyżby? A jacy są poza tym, że lubią smak wanilii?

- Konserwatywni, nudni, odpowiedzialni, despotyczni, rozsądni do szaleństwa...

- Pochlebstwa zaprowadzą cię donikąd.

- Ty nie potrzebujesz żadnych pochlebstw. Masz wystar­czająco dobre mniemanie o sobie.

- Jak na całkiem wypalonego analityka przyczyn po­żarów...

- O czym ty mówisz? - Anastazja spoważniała, wyraźnie zaskoczona jego słowami.

- Właśnie dlatego wziąłem długi urlop. Żeby spojrzeć na sprawy z dystansu.

Dostrzegła ponury cień w jego błękitnych oczach. Wcale nie żartował. Naprawdę mówił serio.

- Jest aż tak źle...?

- A jak sądzisz, dlaczego jestem na urlopie?

- Claire uwierzyła, że chciałeś wykorzystać wszystkie wolne dni, które uzbierały ci się przez lata.

- To właśnie jej powiedziałem.

- I nic więcej?

- A o czym miałem opowiadać? Że jestem strażakiem, który ma dosyć swojej roboty?

- Zauważyłam, że nigdy nie wspominałeś o pracy... Co w przypadku takiego pracoholika, jak ty, rzeczywiście po­winno budzić podejrzenia, że coś jest nie tak.

- Jestem byłym pracoholikiem. Przez ostatnie kilka tygo­dni poprzestawiałem sobie trochę w głowie.

- Więc teraz na pierwszym miejscu jest baseball?

- Nie, ty jesteś na pierwszym miejscu. - To wyznanie przyszło mu łatwiej, niż się spodziewał. A kiedy już zaczął mówić, nie mógł przestać. W końcu oświadczył ze zwykłą dla siebie bezceremonialnością: - Kocham cię i chciałbym się z tobą ożenić.

Jej mina wyrażała raczej zdumienie niż zachwyt. Bez słowa sięgnęła po szlafrok i wyskoczyła z łóżka.

Nie sądził, żeby wróżyło to coś dobrego. Może nie oświad­czał się zbyt wielu kobietom, miał jednak świadomość, że normalne w takiej sytuacji byłyby jakieś oznaki podniecenia z jej strony - powinna ucieszyć się, wzruszyć, krzyknąć: tak, tak, tak! Coś w tym rodzaju.

No dobrze, Anastazja nigdy nie robiła niczego normalnie, zawsze reagowała w nietypowy sposób. Ale wyskoczyć bez słowa z łóżka?

- Czy słusznie odnoszę wrażenie, że nie jesteś szczegól­nie poruszona?

- Po prostu... nigdy nie marzyłam, że mi się kiedyś oświadczysz.

Odpowiedź Anastazji nie zadowoliła go. Poza tym był w wyraźnie niekorzystnym położeniu, leżąc nago w jej łóż­ku, podczas gdy ona miotała się po pokoju w szlafroku. Chwycił dżinsy i wciągnął je na siebie jednym ruchem.

- Dlaczego nie? Jestem wystarczająco dobry, żeby się ze mną przespać, ale nie żeby wyjść za mnie za mąż?

- To nie tak. - Patrzyła mu prosto w oczy. - Nie przyszło mi do głowy, że możesz mi się oświadczyć, bo zdawało mi się, że cenisz sobie niezależność, tak samo jak ja.

- Chcesz powiedzieć, że mnie nie kochasz?

- Nie, nic podobnego. Kocham cię. Od chwili gdy tak nerwowo przyglądałeś się myszy w moim samochodzie. No dobrze. Zakochałam się w tobie wcześniej, ale dotarło to do mnie kilka dni temu, wtedy w samochodzie. - Przesunęła dłonią po swoich zmierzwionych długich włosach. - Prob­lem polega na tym, że nie wyobrażam sobie męża, który mówiłby mi bez przerwy, co mam robić. W ciągu trzydziestu trzech lat zdążyłam przyzwyczaić się do swobody. David nie wierzył własnym uszom.

- Myślałem, że wszystkie kobiety marzą o zamążpójściu.

- Trudno o większą bzdurę! - syknęła Anastazja z bły­skiem złości w oczach.

- To nie jest większa bzdura niż opowiadanie, że nie życzysz sobie męża, który będzie ci mówił, co masz robić.

- To nie żadna bzdura - zaperzyła się Anastazja - ale byłam idiotką, wierząc, że kiedykolwiek zrozumiesz, co czuję!

* * *

- Powiem wam, co tu jest idiotyczne! - wrzeszczała Hattie. - To, że tak się napracowałam, żeby ich połączyć, żeby skłonić Davida do oświadczyn, a ona mówi: nie! Nie do wiary!

- Fakt, że w ogóle nie brałyśmy pod uwagę takiej możli­wości - przyznała Muriel.

- Nie żartuj sobie. - Hattie przeszyła ją nieufnym wzro­kiem.

- Skupiłyśmy się na tym, żeby David uświadomił sobie, jak bardzo kocha Anastazję, i żeby Anastazja zdała sobie sprawę, jak bardzo kocha jego - dodała Betty. - Któż by przypuszczał, że Anastazję trzeba przekonywać nie tylko do miłości, ale i do małżeństwa?

- Jesteś najstarsza i to ty powinnaś znać się najlepiej na tych sprawach. - Retoryczne pytanie siostry wzburzyło Hattie jeszcze bardziej.

- Hej, to jest właściwie twoje zadanie - warknęła Berty. - Ja już poradziłam sobie z Jasonem i Heather, Anastazja to twoje dziecię.

- Gdyby była moim dzieckiem, wzięłabym ją na kolana i porządnie sprała.

- Jasne - zakpiła Muriel. - I mówi to dobra wróżka, która nie skrzywdziłaby nawet muchy.

- Ale ona go kocha! - jęczała Hattie. - Przecież to po­wiedziała.

- Powinnyśmy były przewidzieć, że nerwowo zareaguje na propozycję dzielenia z kimś życia. Jest przeczulona na punkcie własnej wolności. Ona jest tak samodzielna i żywio­łowa, że inni często usiłują powściągać jej temperament i ograniczać działania - stwierdziła Muriel z grobową miną.

Na Hattie nie zrobiło to wrażenia. Coraz bardziej wzbu­rzona wędrowała po krawędzi klosza stojącej w sypialni lam­py. Jej lawendowy kapelusz, ten sam, który włożyła na we­sele Jasona, przechylił się na bok, gdy z niedowierzaniem kręciła głową.

- Nie, to wprost niemożliwe... - mruczała pod nosem, tak mocno obracając w dłoni różdżkę, że ta najpierw zapło­nęła ognistą czerwienią, a potem buchnęła oślepiającym pło­mieniem.

- Pali się! - wrzasnęli jednym głosem wszyscy obecni w sypialni, dobre wróżki i ludzie.


ROZDZIAŁ DWUNASTY

Sypialnię wypełniły kłęby dymu. Anastazja zdążyła za­uważyć w kącie pokoju mały ognisty punkt, przypominający erupcję miniaturowego wulkanu, potem jej oczy zaczęły ob­ficie łzawić.

- Musimy się stąd wynosić. - David objął ją wpół i pod­prowadził ją do drzwi wyjściowych. - Gdzie trzymasz gaś­nicę?

- Pod zlewozmywakiem.

Kiedy wybiegł do kuchni, serce podeszło jej do gardła, ale chwilę później usłyszała syk gaśnicy i wołanie Davida.

- W porządku. Nie musisz dzwonić po straż pożarną. To było pewnie krótkie spięcie w twojej lampie. Dużo dymu, ale nie zauważyłem większych szkód.

- Dzięki Bogu. - Te kilka sekund, kiedy David był sam w wypełnionej dymem sypialni, wydało jej się wiecznością. Zatrzymała się w progu, jakby bojąc się widoku zniszczeń, których mógł dokonać ogień. Niesamowite - nie było prawie żadnych szkód.

- To najdziwniejszy pożar, jaki widziałem w życiu. Było tyle dymu, a nic się nadpaliło, z wyjątkiem szczytu tej lampy. Kiedy się upewniłem, że ogień jest ugaszony, i otworzyłem okno, cały ten dym błyskawicznie przez nie uleciał.

* * *

- Nieźle! - powiedziała Betty, gromiąc wzrokiem oko­pconą Hattie, która uczepiła się kurczowo wezgłowia łóżka.

- Nie zrobiłam tego celowo... - Uniosła znad oczu przy­palone rondo kapelusza. - To był przypadek. Byłam okropnie zła.

- Myślisz, że my nie byłyśmy? Ale przecież z tego po­wodu nie wywołujemy pożaru!

- Skąd mogłam wiedzieć, że pocieranie różdżki może spowodować pożar? Powinnaś była mnie o tym uprzedzić.

- Tylko nie próbuj zwalać winy na mnie. Spójrz tylko, co przez ciebie stało się z moim podkoszulkiem. - Pokazała palcem czarne plamy na napisie: „Na co się gapisz".

- Zaraz to naprawię. - Hattie jednym machnięciem różdżki wyczarowała nowy podkoszulek, tym razem w pa­stelowym kolorze lila. Widząc jednak furię w oczach Betty, śmignęła jeszcze raz różdżką i przywróciła koszulce biały kolor.

- Jeżeli sądzisz, że to załatwia sprawę, grubo się mylisz. - Betty wcale nie wyglądała na udobruchaną.

- Dobrze, że przynajmniej moja magiczna różdżka nie przestała działać. - Hattie z wdzięcznością przytuliła ją do siebie.

- Po tym wszystkim, co dla nas zrobiła... - Betty oparła dłonie na swoich rozłożystych biodrach i spojrzała z naganą na obie siostry. - Słuchajcie, czasami mogę być pobłażliwa, ale to już naprawdę szczyt wszystkiego!

Hattie podniosła rondo kapelusza i spojrzała jej odważnie w oczy.

- To ty powtarzałaś, że moje zadanie to kaszka z mlecz­kiem.

- Uspokójcie się wreszcie - rozkazała im Muriel. - Ana­stazja i David zaczęli rozmawiać.

* * *

- Muszę ci powiedzieć, że nie tak wyobrażałem sobie ten ranek. - David odłożył gaśnicę. - Słyszałem, że w sypialni sprawy przybierają czasami gorący obrót, ale to jest po prostu śmieszne.

- Tym razem masz rację. - Anastazja krztusiła się nerwo­wym chichotem. Ręce wciąż jej drżały, włożyła je więc do kieszeni swojego błękitnego szlafroka, natrafiając na zaba­wkę Xeny. - Kot! Widziałeś gdzieś Xenę? - Ogarnęła ją pa­nika.

- Widziałem, jak nurkowała pod ten dziwaczny stół. Anastazja rzuciła się do salonu, uklękła i zajrzała pod stół.

Niebieskie oczy Xeny patrzyły na nią z wyrzutem.

- Przepraszam - mruczała Anastazja. - Wiem, że niena­widzisz katastrof. Ja też. O mało nie zemdlałam.

- Prawdopodobnie dlatego, że cała krew odpłynęła ci do mózgu, kiedy wypięłaś pupę. Nie zrozum mnie źle, wcale nie uważam, że nie jest ładna. - David przykucnął obok Anasta­zji. - Siadaj. - Przytrzymał ją delikatnie, gdy zachwiała się, prostując plecy, w końcu oparła się na jego piersi. - Muszę ci się przyznać, że te oświadczyny nie wypadły tak, jak chcia­łem. Nie mam w takich sprawach wielkiego doświadczenia. Pożary to co innego, na tym się znam. Potrafię przebadać pogorzelisko, znaleźć cenne ślady wśród zwęglonych resztek, zanalizować informacje. Ale, zdaje się, że ciebie nie potrafię rozgryźć.

- Często słyszę zarzut, że jestem skomplikowana - przy­znała Anastazja cichym głosem, wtulając się w jego objęcia.

- To akurat rozumiem.

- Ty też nie jesteś jakimś prostym kretynem.

- Zakładam, że to komplement... chociaż nie jestem pe­wien.

- Wiesz, co mam na myśli.

- Aż boję się powiedzieć: tak. Ale tak, wiem, co masz na myśli. Może nie zawsze jestem w stanie cię zrozumieć, ale przez ostatnie kilka tygodni nauczyłem się pojmować, o co ci chodzi. - Oparł brodę na czubku jej głowy. - Powiedziałaś, że cenisz sobie niezależność i jesteś pewna, że ja również. No więc masz rację. Bardzo sobie cenię niezależność. Mo­żesz mi wierzyć na słowo, że nie oświadczam się każdej kobiecie, z którą idę do łóżka.

- To pocieszające - odpowiedziała cierpko.

- Twoja ognista natura jest jedną z rzeczy, które w tobie kocham - powiedział z uśmiechem.

- Inni faceci też mi to mówili, ale tylko po to, żeby chwilę później próbować mnie przerobić na skromną, bojaźliwą pa­nienkę.

- Wątpię, żeby nawet któraś z tych dobrych wróżek, któ­re tak chętnie rysujesz, była zdolna zmienić cię w skromną, bojaźliwą panienkę. To się nie uda nikomu.

- Z całą pewnością.

- Widzisz, co do tego się zgadzamy. - Pogładził czule jej długie włosy. - Z przykrością muszę ci jednak uświadomić, że moja babcia nie pogodzi się z sytuacją, w której będę żył z tobą w grzechu. Mogłaby ci zagrozić strzelbą albo jakąś wielką łychą na lody i zażądać, żebyś zrobiła ze mnie uczci­wego człowieka. Ostrzegam cię lojalnie, dla twojego włas­nego bezpieczeństwa.

Dopiero po kilku sekundach Anastazja uświadomiła sobie, że David wcale nie jest zły na nią ani nie próbuje jej niczego narzucać, po prostu się z nią droczy.

- A więc oświadczyłeś mi się ze strachu przed twoją bab­cią, uzbrojoną w wielką łychę do lodów, tak? - Anastazja podjęła grę.

- Głównie dlatego. - Uśmiech rozpalił wesołe iskierki w jego zamglonych błękitnych oczach. - Gdybym miał wy­bór, byłbym bardzo szczęśliwy, mogąc uprawiać z tobą dzi­kie miłosne harce, nie oglądając się na konwenanse. Muszę jednak liczyć się z babcią. Ale... jeśli jest prawdą to, co mi powiedziała - że nie wyjdzie za mąż, a po prostu będzie żyła z tym facetem na kocią łapę, bo tak jest korzystniej dla eme­rytów - wtedy wytrąci mi z ręki i ten argument.

Anastazja nigdy nie kochała go mocniej, niż w tej chwili. I nagle zdała sobie sprawę, że ślub z Davidem wcale nie musi oznaczać rezygnacji z własnej niezależności.

- Tak - powiedziała, biorąc głęboki oddech.

- Tak... Co tak?

- Chcę wyjść za ciebie.

- Uff... Dosyć długo to trwało - wysapał jak po ciężkiej pracy, a potem ją pocałował. - Zaraz... - Odsunął się po chwili. - Właśnie sobie przypomniałem, że przewróciłem wszystko do góry nogami.

- Mnie się to podoba.

- Chodzi mi o moje oświadczyny. Nie powiedziałem ci, co zdecydowałem w sprawie pracy, to znaczy powrotu do niej. Wspomniałem ci tylko, że gdy cię spotkałem, byłem kompletnie wypalony. Ale to już nieaktualne. Teraz znowu pamiętam, co na samym początku tak bardzo podobało mi się w mojej pracy - szukanie śladów, jak ukrytych skarbów. I to naładowało mnie energią.

- Powiedziałeś też, że byłeś pracoholikiem.

- Tak było, zanim się pojawiłaś, doprowadzając mnie do szaleństwa...

- Chcesz powiedzieć, że doprowadzam cię do szaleń­stwa?

- Nikt nie nadaje się do tego lepiej niż ty. - Wziął ją pod rękę. - Chodź.

- Dokąd idziemy? - Anastazja naprawdę była zmieszana. - Sypialnia jest z drugiej strony.

- Po to wino, które znalazłem. Powinniśmy wznieść toast za nasze zaręczyny. - Wszedł z nią do kuchni i sięgnął po omszałą butelkę.

- Poczekaj! Zanim ją otworzymy, pozwól mi sprawdzić, czy w mojej poczcie elektronicznej nie ma jakiejś odpowie­dzi na listy, które wysłałam wczoraj wieczorem.

- Przecież to tylko stara butelka sfermentowanego soku z winogron.

Anastazja wróciła do pokoju i rzuciła się do laptopa.

- Uhm... - mruczała nieprzytomnie, przeglądając po­cztę. - Zdaje się, że ta stara butelka sfermentowanego soku z winogron, jak ją nazwałeś, jest warta jakieś pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

- Jasne, nie może być inaczej, bardzo zabawne - zaśmiał się David.

- Wcale nie żartuję - zapewniła go Anastazja. - Sam zo­bacz. Dostałam kilka wiadomości o tym winie. Należy do najrzadszych francuskich roczników. Dwóch dealerów zło­żyło mi ofertę kupna za pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

David o mało nie wypuścił butelki z dłoni. Oboje rzucili się jednocześnie, żeby ją ratować. Potem ustawili cenną zdo­bycz na przenośnym stoliku i wpatrywali się w nią z po­dziwem.

- Wygląda na to, że Chesty ukrywał jednak jakieś skarby - szepnęła.

Przerwało im ten seans pukanie do drzwi. To była Claire. W luźnych spodniach koloru khaki i w bluzce z napisem „Retro pod Sułtańskim Pucharkiem" wyglądała ładnie i cał­kiem młodo.

- Szukam Davida, nie wiesz... Ach, tu jesteś - powie­działa swobodnie, jakby widok rozebranego do pasa wnuka w mieszkaniu Anastazji wcale jej nie zdziwił. - Zeszłam do piwnicy i natknęłam się na te dziwne drzwi do ukrytego magazynu. Znalazłeś jakiś skarb?

David wzruszył ramionami i celowo zniżył głos.

- Znaleźliśmy butelkę wina.

- Och... - westchnęła rozczarowana Claire.

- Wartą pięćdziesiąt tysięcy dolarów - dodał z uśmie­chem.

- Och, moi kochani! - krzyknęła z zapartym tchem, chwytając się za serce.

- Pieniądze są twoje - oznajmił David.

- Nonsens. To ty znalazłeś ukryty magazyn i to wino. Pieniądze należą do ciebie.

- Nie ma mowy, to twój dom. Są twoje.

- Może powinniście się nimi podzielić - zaproponowała Anastazja.

- Świetna myśl - zgodziła się Claire. - Od początku ci powtarzałam, Davidzie, że Anastazja to bystra dziewczyna.

- Nie wątpiłem w to ani przez chwilę.

- Ale może nie jest bystra na tyle, żeby wiedzieć, co jest dla niej dobre, jeśli w grę wchodzi małżeństwo.

- Zanim zaczniesz mnie gonić z wielką łychą do lodów, oświadczam, że planuję uczynić z twojego wnuka uczciwego mężczyznę i wyjść za niego za mąż - zapewniła przyjaciółkę Anastazja, uśmiechając się przekornie.

- On zawsze był uczciwym mężczyzną - odpowiedziała z dumą Claire, ocierając łzy z policzków. - Ale ty go uczy­nisz mężczyzną szczęśliwym.

- Mówiłam ci, że znajdę na niego sposób - szepnęła Ana­stazja z czarującym uśmiechem - a ja zawsze dotrzymuję obietnic.


EPILOG

Rok później

- To wielka odpowiedzialność - oznajmiła poważnym tonem Muriel, a jej głos niósł się echem po niebotycznie wysokich nawach kościoła.

- Zgadzam się - skinęła głową Betty, szarpiąc za rąbek bawełnianego podkoszulka z napisem „Nie jęczeć".

- Czy ten kapelusz pasuje do sukienki? - Hattie popra­wiała swoją turkusową kreację, wygładzając wytworne fałdy sukni, a chwilę potem wychyliła się przez barierkę kościel­nego chóru. - Czy nie powinni już zaczynać?

- Trzymaj nerwy na wodzy - poradziła jej Betty. - I nie rób tu przypadkiem żadnych przedstawień. Kapelusz, który wyczarowałaś, jest dostatecznie teatralny.

- Tak się cieszę, że ci się podoba. - Hattie dumnie wy­pięła pierś, podobnie jak biały gołąbek na jej kapeluszu.

- Pasuje do ciebie - wycedziła Betty.

- Dziękuję, ale jestem tak zdenerwowana, że nie potrafię usiedzieć w miejscu. - Zatrzepotała skrzydełkami i pofrunę­ła w górę tak szybko, że uderzyła w głowę pozłacanego anio­ła wiszącego wysoko, tuż pod sklepieniem kościoła. - Och, znowu wpadłam na anioła.

- Wychodzi z ciebie wrogość do aniołów stróżów, bo zazdrościsz im pięknych skrzydeł - stwierdziła Muriel. Oku­lary do czytania na jej wydatnym nosie upodabniały ją do Zygmunta Freuda.

- Co to za bzdury - żachnęła się Hattie. - Jestem po prostu bardzo zdenerwowana - powtórzyła.

- Przyznam, że ja też - wyznała Betty. - Któż by przypu­szczał, że Anastazja okaże się najbardziej konserwatywna z troj­ga Knightów i zażyczy sobie rocznego narzeczeństwa, a potem okazałego ślubu w kościele, w którym została ochrzczona?

- Wszystko zaczęło się właśnie tutaj... - Wzruszona Hat­tie otarła łzy koronkową chusteczką.

- I kto by pomyślał, że tym wrzeszczącym trojaczkom tak dobrze się powiedzie - ciągnęła tubalnym głosem Betty.

- Anastazja i David jeszcze się nie pobrali - ostrzegła Muriel.

* * *

- Jak możesz być tak spokojna? - pytała Heather Anasta­zję, która usiadła swobodnie w kościelnej poczekalni dla no­wożeńców. - Ja przed ślubem z Jasonem byłam kłębkiem nerwów.

- Wcale się nie dziwię - uśmiechnęła się Anastazja. - Mój brat miał podejrzaną reputację. Nie dość, że zadzierał nosa, to jeszcze się obnosił z tym wątpliwej sławy tytułem Najseksowniejszego Kawalera Chicago. Dopóki go nie dopadłaś.

- W rzeczywistości to on mnie dopadł - wyjaśniła Hea­ther. - Albo może zarzuciliśmy sieci jednocześnie...

- Wyglądasz cudownie w tej ślubnej sukni, Anastazjo. Prawie zaczynam żałować, że wzięłam cichy ślub. - Courtney po raz pierwszy włączyła się do rozmowy.

- Od początku powtarzałam Davidowi, że wezmę ślub w czerwonych aksamitnych dresach i jaskraworóżowym podkoszulku, a na nogi włożę lakierowane pomarańczowe pantofle albo wojskowe buciory. Nic nie wie o tej sukni. Naprawdę uważacie, że dobrze w niej wyglądam? - Jeszcze raz spojrzała w lustro.

Biała ślubna suknia z welonem odsłaniała ramiona, a głę­boki dekolt wieńczył wysadzany perłami koronkowy stanik. Wcięta talia przechodziła w szeroką atłasową spódnicę z ro­mantycznym trenem.

- Suknia jest wspaniała, ty także. - Claire dołączyła do nich z najnowszym raportem. - Wszyscy goście już są, pora zaczynać.

- Jak trzyma się Ira?

- Ciągle marudzi, że jeszcze nigdy nie był drużbą, a ja mu powtarzam, że dla mnie na zawsze pozostanie najlepszym druhem - odpowiedziała Claire z czułością w głosie.

- Kto by pomyślał, że tak dobrze dogadają się z Davidem? - Anastazję niezmiernie cieszyło szczęście Claire i Iry. - Albo że David weźmie na drużbów moich braci. Swoją drogą, nie jestem przekonana, czy to mądre posunięcie. - Anastazja kręciła niepewnie głową. - Jeszcze nie zapomnia­łam, jak próbowali odwieść Davida od małżeństwa ze mną.

- Jeszcze nie jest za późno - powtarzał Jason Davidowi w innym kościelnym pomieszczeniu. - Ciągle możesz uciec.

- Jakoś cię wytłumaczymy - dodał Ryan. - Powiemy na przykład, że porwali cię kosmici.

- Podobni do striptizerki, która zrzucała z siebie ten kos­miczny strój na moim wieczorze kawalerskim? - spytał David. - To był oczywiście twój pomysł. A mówiłem ci, że nie mam ochoty na żadne rozbieranki. - David poprawił muszkę. Nigdy przedtem nie wkładał smokingu i dobrze wiedział, dlaczego. Ale Anastazja uparła się, że ma być smoking, a nie żaden normalny garnitur. Niech jej będzie. Modlił się tylko, żeby nie pokazała się w jakimś odlotowym, komicznym stro­ju. Tak naprawdę modlił się, żeby w ogóle się pokazała. Wie­dział, że jest już w kościele. Jej tata wpadł na chwilę, żeby mu to powiedzieć, ale nie chciał zdradzić, jak się ubrała.

- Myśleliśmy, że żartujesz, kiedy powiedziałeś, że nie życzysz sobie striptizerki - tłumaczył się Ryan, któremu w smokingu było równie niewygodnie jak Davidowi. Tylko Jason i Ira czuli się w tym stroju jak we własnej skórze.

- Przez tę waszą striptizerkę moi przyjaciele wynajęli striptizera na przyjęcie Anastazji. - Uśmiechnął się, widząc, jak jego przyszłym szwagrom opadają szczęki. - Wyglądacie na zdziwionych.

- Nie zrobili tego! - Jason i Ryan krzyknęli jednym głosem.

- Oczywiście, że tak. Powiem wam więcej. Anastazja świetnie się bawiła, opowiadając mi ze szczegółami, jak facet przebrany za wielkiego, złego glinę pozbywa się wszystkie­go. No, może prawie wszystkiego.

Jason i Ryan skrzywili się jak na komendę.

- Obaj powinniście wiedzieć, co może wkurzyć waszą siostrę - upomniał ich ojciec. - Niech to będzie dla was dobrą lekcją.

- Tak - odburknął Ryan. - Po tej lekcji wiem, że ani na chwilę nie wolno zostawiać Anastazji, Heather i Courtney samych w jednym pokoju.

- Właśnie teraz są razem. - David spojrzał na nich z kpią­cym błyskiem w oczach.

- Tak, ale jest z nimi twoja babcia - niepewnym głosem powiedział Jason.

- Jeszcze lepiej...

- Co masz na myśli? - spytał Ira, po raz pierwszy włą­czając się do rozmowy.

- Moja babcia jest właśnie tą osobą, która zamówiła mę­ski striptiz.

- Dobrze się tam prowadzicie, dziewczyny? - spytał Ira przez drzwi. - David ma prezent dla panny młodej.

- Nie może jej zobaczyć, póki nie zejdzie do nawy - od­powiedziała mu Claire, uchylając tylko odrobinę drzwi. - Nie ma go tutaj, prawda?

- Nie, prosił, żebym jej to przekazał. Wyglądasz cudow­nie, Claire... - Ukłonił się z galanterią, gdy otworzyła sze­rzej drzwi. - Ty też, Anastazjo.

- Tylko nie mów, w co jest ubrana. Chce mu zrobić nie­spodziankę - uprzedziła Claire.

- Już zapieczętowałem usta. Muszę przyznać, że wiktoriań­ska broszka z granatem i perłowy naszyjnik, które David wy­brał w moim sklepie, wyglądają przy tej sukni przepięknie.

Tymczasem Anastazja niecierpliwie zrywała elegancki pa­pier z opakowania. Heather i Courtney wisiały jej na ramie­niu, ciekawe, co podarował jej David.

- To biżuteria. Założę się, że to znowu biżuteria - rzuciła Heather.

- To książka dla dzieci. - W głosie Courtney wyraźnie było słychać zakłopotanie.

Na wewnętrznej stronie okładki David napisał dedykację:

Dla mojej księżniczki zamienionej w żabę. Zakochałem się w Tobie, kiedy pierwszy raz słyszałem, jak i czytasz tę baśń dzieciom. Myślę, że przyszedł czas, żebyś miała własny egzemplarz, po to, byśmy mogli kochać się zawsze. To dzięki tobie uwierzyłem, że czasami marzenia stają się rzeczywistością. i Twój przyszły mąż, David

- Płaczesz nad książką dla dzieci?! - krzyknęła zdumiona Heather.

- To nie jest byle jaka książka dla dzieci. To „Zaklęta księżniczka", moja ulubiona. O żabie, która zamienia się w piękną młodą kobietę, która...

- Jest księżniczką - jednym głosem dopowiedziały i Heather z Courtney.

- Nie, bibliotekarką. - Przytulając książkę do piersi, wytarła łzy i odwróciła się do Iry z promiennym uśmiechem.

- Powiedz Davidowi, że go kocham i że chyba powinni­śmy już zacząć to przedstawienie.

- Jeszcze wciąż nie jest za późno, żeby zagrać „Everybody Loves Somebody" - szepnął ojciec Anastazji, biorąc ją pod rękę, żeby poprowadzić do ołtarza.

- Nic z tego - odszepnęła mu Anastazja. - Czy nie masz dla mnie żadnej rady, tatusiu?

- Nie nazwałaś mnie tak, odkąd skończyłaś dwanaście lat. A jeśli chodzi o rady, to wcale ich nie potrzebujesz. Jesteś bystrą dziewczynką, po prostu pamiętaj, że dla mnie zawsze pozostaniesz małą córeczką. Uff, zaczyna się.

Kiedy Anastazja szła do ołtarza oparta na ramieniu ojca, miała cudowną świadomość właściwego wyboru. Bała się, że po tylu latach unikania małżeństwa w ostatniej chwili może ogarnąć ją panika. Ale trwające cały rok, na jej prośbę, narzeczeństwo przekonało ją, że to właśnie David jest tym jedynym mężczyzną, jej drugą połową, człowiekiem, który naprawdę ją rozumie. A w tych rzadkich przypadkach, kiedy nie rozumie, potrafi słuchać, kiedy ona mu tłumaczy.

Czekał na nią przy ołtarzu. Wyglądał seksownie, na tyle, na ile pozwalał ciemny smoking. Widziała, jak na widok jej prawdziwej ślubnej sukni zaokrąglają mu się błękitne oczy. Czuła w tym spojrzeniu jego miłość. A potem stała u jego boku, z dłonią w jego dłoni.

Przebieg ceremonii zatarł się jej w pamięci, aż do momen­tu, w którym ksiądz zadał to najważniejsze pytanie:

- Anastazjo, czy chcesz wziąć tego mężczyznę, Davida, za prawowitego małżonka, żeby kochać go, szanować i opie­kować się nim?

Przez krótką chwilę wszyscy w kościele wstrzymali oddech. Wychyliwszy się za galerię chóru, trzy dobre wróżki wrzasnęły z całej siły:

- Chce! Chce!

Anastazja odwróciła głowę i spojrzała w ich kierunku, jakby naprawdę je słyszała.

A potem, z uśmiechem na ustach, odwróciła się do księ­dza, tego samego, którego tak niestosownie uderzyła w nos w czasie chrztu, i odpowiedziała, odwracając się do Davida:

- Chcę! Oczywiście, że chcę!

1 third degree - wymuszenie zeznań za pomocą tortur (przyp. tłum.)



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
20 Linz Cathie Zbyt smodzielna na żonę
Linz Cathie Zbyt samodzielna na żonę
Linz Cathie Zbyt smodzielna na zone 20
020 Linz Cathie Zbyt smodzielna na zone
MU020 Linz Cathie Zbyt smodzielna na żone
Linz Cathie Zbyt smodzielna na żonę
20 Linz Cathie Miłość i Uśmiech Zbyt samodzielna na zone
Linz Cathie Zbyt seksowny na męża
16 Linz Cathie Zbyt seksowny na męża
018 Linz Cathie Zbyt uparty na meza
16 Linz Cathie Zbyt seksowny na męża
Linz Cathie Zbyt seksowny na męża
016 Linz Cathie Zbyt seksowny na meza
16 Linz Cathie Milosc i usmiech 16 Zbyt seksowny na meza
336 Linz Cathie Mąż na zawołanie
Linz Cathie Sposób na ťycie
296 Linz Cathie Łowca motyli Romans na koniec lata
04 Linz Cathie Namiętności 04 Sposób na życie
20 Rola i znaczenie stowarzyszeń i fundacji na rzecz dzieci potrzebujących wsparcia

więcej podobnych podstron