Boswell Barbara Dobrana paczka

Barbara Boswell

DOBRANA PACZKA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Jak już się nie wiedzie, to we wszystkim? - Wielebny Will Franklin potrząsnął głową z niedowierzaniem. - Trudno się z tym zgodzić, Mac. - Za dużo cynizmu i pesymizmu. A gdzie...

- Pozytywne myślenie? - wtrącił Macauley Wilde. - Wiem, wiem. Przeczytałem książkę, którą mi pożyczyłeś. Pró­bowałem myśleć pozytywnie, kiedy już po pierwszym dniu pobytu zabroniono Brickowi na tydzień wstępu do nowej szkoły, bo bił kolegów. Podobnie, kiedy Lily chyłkiem wy­kradła się z domu i nie wróciła na noc, a także gdy mały Clay został zawieszony w prawach ucznia po tym, jak ze swoim „gangiem” włamał się do laboratorium biologicznego i wypu­ścił z klatek wszystkie białe myszki.

- Wiem, że to bywa trudne - przerwał pastor, nie godząc się z czarnowidztwem Maca, choć w tej sytuacji pesymizm mógł wydawać się uzasadniony. - Dzieci twojego brata, Reida, rzeczywiście miały trudności z przystosowaniem się do życia w Bear Creek.

- Wcale się nie przystosowały - rzekł ponuro Mac. - A co gorsza, nie mają zamiaru tego uczynić. To maniacy.

- Nie przeczę, że cała czwórka jest... trudna. - Wielebny pastor chrząknął, mając świadomość, że nie użył najtrafniej­szego przymiotnika, lecz jako duchowny chciał znaleźć mo­żliwie taktowne określenie.

Przecież w odniesieniu do dzieci nie mógł zastosować słów: „skandaliczne”, „potworne” albo „ohydne”.

- Myślałem raczej o sile modlitwy - wyjaśnił.

- Środki religijne nie poskutkują, chyba że zaczniemy odprawiać egzorcyzmy.

- Żartujesz, Mac. - Pastor uśmiechnął się z zakłopota­niem. - Zawsze miałeś poczucie humoru.

- Nie żartuję. Dzieci są u mnie prawie pięć miesięcy i coś trzeba z tym zrobić. Kiedy zjawiły się w czerwcu, sądziłem, że przez lato jakoś się ustatkują i we wrześniu spokojnie pójdą do szkoły. Ale nic z tego. Jest coraz gorzej. Mamy połowę października i jestem w rozpaczy. To nie może trwać dłużej.

- Myślisz o oddaniu ich stanowej opiece społecznej?

- Ha! Nikt ich nie weźmie. Skoro są tu tak krótko, władze Montany uważają, że powinny zostać odesłane do swego ro­dzinnego stanu, Kalifornii, a ci z Kalifornii odpowiadają, że to już nie ich problem. Dzieciaki są niepoprawne i sieją po­strach wśród pracowników opieki społecznej.

- Widzę, że za wszelką cenę chcesz zatrzymać potomstwo Reida i Lindy. Godna podziwu odwaga. Chciałem powie­dzieć: oddanie - poprawił się wielebny Will.

- To moi bliscy - westchnął Mac. - Kochałem brata i bar­dzo lubiłem jego żonę, chociaż inaczej podchodziliśmy do wielu spraw.

- Większość ludzi miała inne poglądy na życie niż Reid i Linda - taktownie zauważył pastor. - Szkoda, że nie wziąłeś dzieci zaraz po śmierci ich rodziców. Rok, który spędzi­ły u twego brata Jamesa i jego żony, Ewy, był dość... niefor­tunny. Sądzę, że większość problemów, które masz z nimi, wzięła się z tamtego... trudnego okresu.

- Wiem. Ja też nie chciałbym mieszkać z Jamesem i Ewą. Proponowałem, że zaopiekuję się dziećmi, ale oni stwierdzili, iż tylko małżeństwo może się nimi zająć. - Mac skrzywił się. - Uznali, że skoro mam za sobą nieudany związek, to prze­bywanie ze mną pod jednym dachem będzie szkodliwe dla dzieci. Nie nadawałem się do wychowywania dzieci brata, dopóki nie okazało się, że James i jego żona nie mogą wy­trzymać z małymi potworami.

- James i Ewa bez wątpienia mieli dobre zamiary, ale są... - pastor przerwał i odkaszlnął. - Trudni. Znów użyłem te­go słowa, lecz jako duchowny nie mogę użyć określeń: zadu­fani w sobie, obłudni i małostkowi, kiedy mówię o stadle małżeńskim. A temu, że twoje małżeństwo się rozpadło, nie jesteś winien. Byliście z Amy zbyt młodzi, kiedy się pobiera­liście. Każde z was oczekiwało czegoś innego, więc się roz­staliście. Trudno. Nieszczęście. Stało się. Było, minęło i nie powinno cięto powstrzymywać od wejścia w następny, trwały związek.

- Wyszło szydło z worka. Ciągle mi powtarzasz: „znajdź sobie miłą dziewczynę i ożeń się”.

- Małżeństwo oznacza stabilizację. Nie wspominając o tym, że dzieci rozpaczliwie potrzebują matki.

- Wiedziałem, że to powiesz. - Mac wstał i zaczął cho­dzić tam i z powrotem wzdłuż ściany ozdobionej łbem łosia o wspaniałym porożu, pośrodku której znajdował się duży, granitowy kominek. - Rzeczywiście nie spieszno mi było do małżeństwa po doświadczeniach z Amy, choć wiem, że sam nie mogę wychowywać dzieci. Jednak kiedy w końcu uzna­łem, że powinienem się ożenić, to zgadnij, co się okazało. Oto żadna kobieta nie jest zainteresowana małżeństwem, jeśli wią­że się to z opieką nad potomstwem mojego brata.

- Naprawdę rozmawiałeś o ślubie z którąś z twoich... znajomych? - spytał zaciekawiony pastor.

- Niezupełnie, ale im o tym napomykałem. Jill Finlay wzruszyła ramionami i powiedziała, że nie będzie wychowy­wać żadnych innych dzieci poza własnymi. Tonya Bennett zaproponowała, bym pozbył się całej czwórki, a wówczas porozmawiamy o małżeństwie. Marcy Tanner przyznała, że chce wyjść za mnie, ale była przekonana, że dzieci pozbawią nas szansy na szczęście, więc powinienem poszukać im inne­go domu. Oczywiście, gdyby nie dzieci, nie potrzebowałbym się żenić z żadną z nich. Nawet nie chciałbym. Ale jest jak jest... To beznadziejne. Jaka kobieta przy zdrowych zmysłach zostanie moją żoną i zamieszka z „bandą czworga”?

- Pomyśleć, że zaledwie rok temu, na walentynkowym balu dobroczynnym, zostałeś uznany za najbardziej pożąda­nego kandydata na męża w całym Bear Creek - westchnął wielebny Will. - Cóż, jestem rozczarowany postawą Jill, Tonyi i Marcy, ale trudno im się dziwić. Potrzebujesz kobiety o wyjątkowej wrażliwości i zaangażowaniu, a te panie nie odznaczają się takimi cechami. Za to ja znam kogoś odpo­wiedniego.

- Próbujesz bawić się w swata? Dziękuję, ale nie trzeba. Jeśli sam nie mogę znaleźć...

- Mac, wybacz, że przeszkadzam! - Do pokoju wpadł wysoki, dobrze zbudowany kowboj, najwyraźniej czymś po­ruszony.

Macauley poczuł, że zamiera mu serce. Zarządca rancza, Webb Asher, nie zwykł bez powodu wpadać w panikę.

- Co się stało, Webb?

- Mamy zniszczone ogrodzenie na północnym pastwi­sku. Nie wiem, jak do tego doszło, ale zostało stratowane przez bydło, które przemieszcza się teraz w kierunku Blood Canyon.

- A już myślałem, że nie może być gorzej! - jęknął Mac. - Musimy natychmiast naprawić płot i zacząć zaganiać kro­wy. - Spojrzał na zegarek. - O piątej powinienem odebrać Autumn po lekcji tańca w miejskim ośrodku kultury.

- Mógłbym poprosić moją córkę, żeby odwiozła małą do Double R - zaofiarował się pastor. - Myślisz, że Autumn wsiądzie do auta z Tricią?

- Nie wiem. - Mac znowu zaczął krążyć po pokoju. - Au­tumn nie zna Tricii zbyt dobrze, a te jej lęki... Wszędzie widzi czające się niebezpieczeństwo. Jak mogę być w dwóch miej­scach jednocześnie? Odebrać Autumn i pracować na północ­nym pastwisku?

- Gdybyś miał żonę, pilnowałaby dzieci, gotowałaby i...

- Obiad! - Mac z rozpaczą złapał się za głowę. - Do licha, zapomniałem o obiedzie.

- A Lily nie może czegoś ugotować? - spytał pastor. - Wiem, że w liceum ma lekcje gotowania, bo i moja Tricią tam się uczy.

- Lily prędzej podpali kuchnię albo otruje pozostałe dzie­ci. I to umyślnie - westchnął Mac. - Pani Lattimore przygo­towuje nam gulasz na trzy dni, kiedy przychodzi sprzątać, lecz przez następne cztery dni tygodnia ja muszę martwić się o po­siłki.

- Ta młoda dama, którą miałem na myśli, przepada za gotowaniem - zauważył wielebny Will. - Znakomicie ra­dzi sobie z dziećmi i zawsze pragnęła mieć rodzinę. Pracuje w Waszyngtonie. Z jej listów wynika, że chciałaby coś zmie­nić w swoim życiu. Możemy sprowadzić ją do Bear Creek i...

- Byłaby kimś w rodzaju narzeczonej na zamówienie?

- To nie gorsze niż ogłoszenie matrymonialne w gazecie - nie ustępował pastor. - A mój plan z pewnością jest lepszy i bezpieczniejszy. Mogę ręczyć za ciebie i Karę. Oboje...

- Hej, Mac, twój bratanek prowadzi dżipa! - krzyknął Webb i ruszył ku frontowym drzwiom.

- Brick? Powinien być w szkole. Jeśli znowu go wyrzucili...

Trzej mężczyźni wybiegli na ganek.

- Dobry Boże, to mały Clay! - sapnął pastor. Przez moment jak sparaliżowani wpatrywali się w drugoklasistę siedzącego za kierownicą.

- Wujku Mac! - zawołał Clay, wtaczając się dżipem na podjazd. - Dzisiaj wcześniej odesłali mnie do domu, bo je­stem zarażony. Zobacz, jak dobrze prowadzę!

- Czym zarażony?

- Słyszałem, że w szkole podstawowej zanotowano przy­padki wietrznej ospy - powiedział wielebny Will. - Jeśli Clay to złapał, co najmniej przez tydzień nie będzie chodził do szkoły. Moja mała Joanna parę lat temu przez dwa tygodnie leżała w łóżku chora na ospę.

- Ożenek wydaje się sprawą nie cierpiącą zwłoki - przy­znał Mac. - Rozsądny związek między dwojgiem dorosłych ludzi, którzy wiedzą, czego chcą. Pastorze, czym prędzej sprowadź tę dziewczynę, o której wspomniałeś. Na mój koszt - dorzucił, biegnąc w kierunku dżipa.

Kara Kirby po raz kolejny czytała list, bezskutecznie pra­gnąc odmienić jego sens:

Z przykrością informujemy, że ze względu na cięcia budże­towe zmuszeni jesteśmy zmniejszyć zatrudnienie w naszym mi­nisterstwie i pani stanowisko zostało przewidziane do redu­kcji w terminie trzydziestu dni od niniejszej daty.

Z listu wynikało, że nie chodzi o kwestionowanie jakości pracy, którą Kara wykonywała doskonale, lecz o oszczędno­ści budżetowe w dziedzinie, która przestała być traktowana priorytetowo.

Straciła pracę statystyka! Za trzydzieści dni będzie bez­robotna. Gorące łzy napłynęły jej do oczu. Poczuła, że ogar­nia ją strach. Wykonywała to zajęcie przez ostatnich pięć lat! Prawda, że przeważnie było nudno, ale zarabiała nieźle, miała zapewnioną opiekę medyczną, a także tydzień płatnego urlopu. W zeszłym roku Kara mogła sobie pozwolić na opła­canie czynszu za mieszkanie bez brania współlokatorki. Za­wsze była raczej introwertyczna i nieśmiała, ale dzielenie lo­kum z różnymi dziewczętami sprawiało, że prowadziła bar­dziej urozmaicony tryb życia. Kiedy jednak ostatnia współmieszkanka wyszła za mąż, Kara zdecydowała się mieszkać sama, mając za towarzysza jedynie syjamskiego kota o imie­niu Tai.

Trzy miesiące temu, w dniu własnych urodzin, siedziała przed telewizorem z kotem na kolanach i podsumowywała swoje życie. Miała dwadzieścia sześć lat, była samotna. Nie­wielki krąg przyjaciół rozpadł się, znajomi pozakładali rodzi­ny albo wyjechali i tylko w jej życiu nic się nie zmieniło. W perspektywie rysowała się smutna, samotna przyszłość bez męża i dzieci. A teraz jeszcze bez pracy!

Tai miauknął i zeskoczył z tapczanu.

- Och, koteczku, co my zrobimy? - Kara z trudem prze­łknęła ślinę.

W najczarniejszych myślach nie przypuszczała, że może być aż tak źle. Dzwonek telefonu wyrwał ją z ponurych rozmyślań.

- Kara? - w słuchawce rozległ się ciepły głos wielebnego Willa Franklina.

- Wujek Will! - wykrzyknęła dziewczyna z przejęciem.

- Nie chciałabyś przyjechać do nas z wizytą, moja droga?

- Bardzo bym chciała, ale...

- Żadnych „ale”. Opłacę całą podróż. Ginny, dziewczyn­kom i mnie bardzo zależy na twoim przyjeździe do Montany tak szybko, jak to możliwe.

Stojąc przy wyjściu z lotniska w Helenie, Mac Wilde po raz setny oglądał fotografię otrzymaną ty dzień temu od pasto­ra. Na zdjęciu widniała podobizna Kary Jo Kirby.

Ostatnio Mac był zmuszony ponaglić wielebnego Willa, by ten skontaktował się jak najszybciej z dziewczyną z Wa­szyngtonu. Po tym, jak parę dni temu przyłapano Bricka ukry­tego w dziewczęcej przebieralni z polaroidem w ręku i po go­nitwie za chorym na ospę Clayem, który uciekał, nie pozwa­lając sobie posmarować krost maścią, Mac uznał, że związek małżeński to po prostu życiowa konieczność.

Wielebny Will był zachwycony.

- Znam Karę od lat i gwarantuję, że jest godną zaufania dziewczyną. Musisz wiedzieć, że prawie przez pięć i pół roku byłem jej ojczymem. Wychowywałem ją od trzeciego do ós­mego roku życia, a potem ja i jej matka rozwiedliśmy się - powiedział.

Mac przyglądał się mu bez słowa. Znał Willa i Ginny Franklinów od piętnastu lat, odkąd pastor przybył do Bear Creek. Oboje wraz z córkami, szesnasto - i dwunastoletnią, stanowili niezwykle przykładną rodzinę. Mac Wilde po raz pierwszy usłyszał o poprzedniej pani Franklin.

- To nie tajemnica, choć rzadko mówię o swoim pierw­szym małżeństwie. Nie ma powodu, a poza tym Ginny nie chce do tego wracać. Przez lata utrzymywałem kontakt z Ka­rą, choć nie widywaliśmy się tak często, jak byśmy tego pragnęli. - Pastor podał Macowi fotografię. - Została zrobio­na prawie pięć lat temu. Miałem wówczas konferencję w Wa­szyngtonie i odwiedziłem moją byłą pasierbicę.

Mac wpatrywał się w zdjęcie. Uśmiech Kary Kirby wyglą­dał na wymuszony. Miała zgrabny, mały nosek, ładne, białe zęby i brązowe, ostrzyżone na pazia włosy. Grzywka, przy której modelowaniu na pewno nie użyto żadnego żelu, pod­kreślała duże, szeroko otwarte oczy dziewczyny, w których na czerwono odbił się błysk flesza. Według opinii wielebnego Willa, Kara miała piwne oczy. Młoda kobieta z fotografii, ubrana w białe spodnie i brzoskwiniową bluzkę, była szczu­pła, choć przez ostatnie pięć lat mogła utyć.

Jakieś parę kilogramów, pomyślał Mac, przełykając ślinę. Nic nie szkodzi. Jeśli tylko miała taki charakter i zalety, o któ­rych wspominał pastor, i jeśli zechce poświęcić się dla zroz­paczonego mężczyzny oraz czwórki nieznośnych dzieci, to on, Mac, miał diabelne szczęście, że na nią trafił.

Dźwigając podróżną klatkę kota, Kara skierowała się ku wyjściu. Po drodze rozglądała się uważnie, ale wśród osób oczekujących na pasażerów samolotu nie mogła dostrzec wie­lebnego Willa Franklina.

- Przepraszam, czy pani Kara Kirby?

- Tak. - Dziewczyna zatrzymała się i spojrzała na dużo wyższego od siebie mężczyznę.

- Jestem Mac Wilde.

Przyglądał się jej uważnie. Nie zmieniła się przez te pięć lat. Miała taką samą fryzurę jak na starym zdjęciu i duże piwne oczy. Była kruchą, delikatną dziewczyną o smukłych kształtach, choć to, co interesowało go najbardziej, skrywał gruby, przypominający tunikę beżowy sweter i szerokie po­pielate spodnie.

Ubranie utrzymane w dobrym guście, ale wyjątkowo po­zbawione fantazji i za bardzo maskujące figurę. Mac spróbo­wał sobie wyobrazić, jak wyglądałaby w jaśniejszych kolo­rach i stroju podkreślającym kobiece kształty. Zmarszczył brwi, uświadomiwszy sobie trop własnych skojarzeń. Nie spo­dziewał się oczywiście, że Kara będzie ubrana jak nastolatka Lily, która swymi ekstrawaganckimi kreacjami często go szo­kowała.

Zachmurzył się na myśl o tym, że wczoraj koło trzeciej nad ranem przyłapał bratanicę, jak wślizgiwała się do domu. Mała cwaniara nie chciała powiedzieć, gdzie była i z kim.

Kara zaniepokoiła się, spostrzegłszy wyraz dezaprobaty na twarzy mężczyzny. Domyśliła się, że Mac został wysłany przez pastora, by ją przywieźć z lotniska, i ta misja najwy­raźniej nie przypadła mu do gustu. Zapewne nie spodobała mu się również sama Kara. Mężczyzna taki jak on - ciemno­włosy, wysoki, przystojny - nigdy nie zwróciłby uwagi na kogoś tak przeciętnego jak ona.

Wuj Will mówił, że z lotniska do domu w Bear Creek jedzie się parę godzin, a to oznaczało dłuższą podróż w towa­rzystwie Maca Wilde’a, który z pewnością będzie się z nią okropnie nudził.

Kara wysiliła umysł, by coś powiedzieć. Pragnęła zdobyć się na jakiś błyskotliwy bon mot, lecz, jak zwykle, nic z tego nie wyszło.

- Rozumiem, że pastor Franklin nie mógł przyjechać po mnie na lotnisko i poprosił pana o tę przysługę - rzekła, kar­cąc się natychmiast za stwierdzenie oczywistości.

- Sam chciałem przyjechać - odpowiedział Mac.

Opłacił dziewczynie bilet pierwszej klasy, miał zamiar się z nią ożenić, więc nic dziwnego, że spieszyło mu się, by obejrzeć przyszłą żonę.

- To miło z pana strony. - Kara uśmiechnęła się.

Mac popatrzył uważnie na pannę Kirby. Jej uśmiech w ni­czym nie przypominał wymuszonego grymasu ze zdjęcia. Był szczery, rozjaśniał i odmieniał twarz. Ten nagły błysk ożywie­nia sprawił, że dziewczyna wydała się mu bardzo ładna. Naj­pierw zwrócił uwagę na jej cerę, nie smagłą jak u miejsco­wych kobiet, lecz jasną i gładką jak kość słoniowa.

Kara szybko zmieniła wyraz twarzy, przybierając maskę spokoju i ostrożności. Znowu wyglądała tak, jak w chwili spotkania. Mac zmrużył oczy. Nagle ta maska również zaczęła go interesować, bo już wiedział, że pod nią kryje się oblicze innej kobiety. Piwne oczy tamtej lśniły ciepłem, gdy się uśmiechała, a pełne wargi nabierały zmysłowości.

Wyobraził sobie, że całuje te słodkie usta, i poczuł przy­jemne ciepło rozchodzące się po ciele. Spodobał mu się po­mysł z pocałunkiem. Uświadomił sobie, że nie miał kobiety, odkąd pod jego dachem zjawiły się dzieci.

Kara ukradkiem obrzuciła go wzrokiem, czując się niezrę­cznie pod ostrzałem spojrzeń. Jak na kobietę w jej wieku, miała niewielkie doświadczenie w stosunkach z mężczyzna­mi. Teraz wyczuwała jakieś napięcie, towarzyszące temu spo­tkaniu.

- Czy... czy daleko jest do domu pastora w Bear Creek?

- Jakieś trzy godziny jazdy do miasteczka i jeszcze ze dwadzieścia minut do rancza.

- Jakiego rancza?

- Mojego. Wielebny Will nie wspomniał o Double R?

Mac był najwyraźniej zaskoczony. Zakładał, że pastor przedstawił dziewczynie sytuację i przekazał jej podstawowe informacje o przyszłym mężu i jego gospodarstwie.

- Nie. Mówił trochę o własnym domu - wyjaśniła Kara, zastanawiając się, dlaczego ranczo Maca miałoby stanowić temat rozmowy między nią i pastorem.

W tym momencie Tai zamiauczał tak przeraźliwie, że mu­siano go usłyszeć na całym lotnisku.

- Widzę, że Autumn będzie miała konkurencję we wrza­skach - mruknął Mac.

Kara nie wiedziała, do czego odnosi się ta uwaga, lecz była pewna, że nie ma ona związku z jej ulubieńcem.

- Tai nie jest wytrawnym podróżnikiem - wyjaśniła przepraszająco. - To był jego pierwszy lot i czuje się nieszczęśli­wy. Cieszę się, że wzięłam go ze sobą do kabiny pasażerskiej.

Głębokie spojrzenie ciemnobrązowych oczu Maca Wilde’a wprawiało Karę w zakłopotanie. Kiedy znowu poczuła je na sobie, zarumieniła się gwałtownie.

- Wiem, że nie ucieszyło to załogi ani pozostałych pasa­żerów, ale po prostu nie mogłam skazać go na lot w przedziale towarowym - ciągnęła, odwracając wzrok. - Tai nigdy przed­tem nie podróżował. To może pozostawić w jego psychice trwałe urazy.

- Kot z urazami w psychice - powtórzył Mac.

Pomyślał, że taka wrażliwość dziewczyny dobrze rokuje, jeśli chodzi o stosunki z dziećmi. W końcu były sierotami, które od czasu śmierci rodziców po raz drugi zmieniły dom.

- Chodźmy, odbierzemy pani bagaż i ruszamy na ranczo.

- Ja... wolałabym raczej pojechać do domu wielebnego Franklina - zauważyła Kara, która przez cały czas kurczowo trzymała w ręku klatkę z Taiem. - Nie mogę się doczekać spotkania z wujem Willem. Z Ginny i dziewczynkami także - dodała szybko.

Mac nie był zachwycony, ale przystał na to życzenie.

- Tylko nie mogę zbyt długo zostawiać dzieci bez opieki. Naprawdę powinniśmy zaraz jechać.

Poszedł po bagaż, a Kara podążyła za nim, podziwiając po drodze wspaniałą sylwetkę swego towarzysza. Miał dzieci. To oczywiste, że taki atrakcyjny mężczyzna założył rodzinę. Ka­ra zastanawiała się, gdzie też może być jego żona, skoro tak spieszno mu do dzieci, i dlaczego w tej sytuacji zgodził się wyjechać po nią na lotnisko.

Pomyślała, że żonaty mężczyzna nie powinien patrzeć na kobiety taksującym wzrokiem. A może była przewrażliwiona lub źle zrozumiała jego spojrzenia?

- Dużo ma pan dzieci? - spytała, gdy już opuścili lotnisko i znaleźli się w dżipie Maca.

Wydobyła kota z klatki i trzymała go na kolanach, co spra­wiło, że przestał rozpaczliwie miauczeć.

- Czworo - odrzekł Mac.

Pastor z pewnością musiał wspomnieć o dzieciach. W końcu to główny powód jej przyjazdu tutaj! Mac rzucił okiem na Karę i spostrzegł, iż ukradkiem go obserwuje. Przy­łapana, zarumieniła się lekko ze zmieszania.

- To miło - ciągnęła tym samym, bezosobowym tonem.

Co też pastor mógł jej powiedzieć, skoro dziewczyna przyjmuje wszystko z takim spokojem? Z radia dobiegały słowa romantycznej piosenki. Kara gładziła futerko kota i próbowała się uspokoić. Czuła się nieswojo. Była w dżipie sam na sam z mężczyzną.

- W jakim wieku są pańskie dzieci? - zapytała, bawiąc się obróżką Taia.

Mac zmarszczył brwi. Nie tak to sobie wyobrażał. Sądził, że Kara przyjedzie do Montany poinformowana przez pastora o wszystkim, co dotyczyło jej przyszłej rodziny. A może dziewczyna tylko udawała nieświadomą, próbując przełamać lody pytaniami, na które od dawna znała odpowiedź?

Z radia rozległy się podniecające dźwięki saksofonu. Melodia wyczarowywała obraz pary kołyszącej się rytmicz­nie w jej takt. Mac powędrował wzrokiem ku szyi panny Kirby. Kusiła go jedwabiście miękka skóra i lekko zaróżowio­ne policzki. Zastanawiał się, jaki smak mają wargi tej dziew­czyny.

- Jakie mają imiona? - zadała następne pytanie, nie do­czekawszy się odpowiedzi na pierwsze.

Towarzysz podróży najwyraźniej nie przejawiał chęci do rozmowy, ale jego spojrzenia świadczyły, że jest Karą zainteresowany. Jak mógł wujek Will wysłać go po nią na lotni­sko? - zastanawiała się zdenerwowana. A co będzie, jeśli ten małomówny mężczyzna okaże się zboczeńcem?

- Chce pani dowiedzieć się czegoś o dzieciach? - wes­tchnął Mac. - Dobrze. Nieuczciwie byłoby owijać rzeczy w bawełnę, więc powiem wprost. Lily właśnie skończyła sie­demnaście lat. Jest gwałtowna i kłamie na potęgę. Brick na Nowy Rok skończy czternaście i jeśli nie ma w danej chwili kłopotów, to sam ich szuka. Autumn jest dziesięciolatką. To mały wampirek z obsesją na punkcie zbrodni i klęsk żywio­łowych. Wszędzie wietrzy niebezpieczeństwo. Wreszcie naj­młodszy, Clay, siedmioletni diabeł, który żyje po swojemu, nie słuchając nikogo. Trzeba przyznać, że niełatwo mieszkać z taką czwórką.

- Z pewnością - odrzekła Kara. Może to jego zły dzień, pomyślała. Uznała, że w tej sytuacji wypada zachować się dyplomatycznie.

- Dzieci mają dość oryginalne imiona*1 - zauważyła.

- Jakie dzieci, takie imiona - zgodził się ponuro Mac. - Ich rodzice, mój brat Reid i jego żona, Linda, pragnęli na­zwać swoich potomków tak, by podkreślić związek człowieka z naturą i naszą planetą.

- Sądzę, że rozumiem - rzekła Kara.

To nie są jego dzieci, pomyślała zaskoczona.

Mac odczuł wewnętrzne zadowolenie. Nie potępiła dzie­ciaków ani nie wydrwiła filozofii życia Reida i Lindy. Wyda­wała się tolerancyjna, a tego właśnie potrzebowali jego bra­tankowie i bratanice. Dobrze zrobił, że ją tu sprowadził. Im wcześniej zamieszka z nimi, tym lepiej dla wszystkich.

- Teraz dzieci są u pana? - Kara próbowała uporządko­wać sobie całą historię.

- Mieszkają ze mną na stałe. Straciły rodziców w wypad­ku samochodowym prawie dwa lata temu.

- Straszne! Biedne dzieci!

- Tak. Najpierw zajmowała się nimi matka Lindy, ale tyl­ko przez trzy miesiące. Nie mogła sobie dać z nimi rady i wkrótce przeniosła się do pensjonatu dla emerytów, w któ­rym zabrania się przyjmować dzieci poniżej dwudziestu lat nawet w charakterze gości. Potem mój brat, James, i jego żona podjęli się opieki nad sierotami. Wytrwali przez rok.

- Zabrakło sprzyjającej atmosfery - wyraziła przypusz­czenie Kara, a w jej ciepłym głosie zabrzmiało współczucie.

- Można tak to określić - uznał Mac.

Macauleyowi przypadła do gustu wyważona reakcja, niko­go i niczego nie potępiającej Kary. Wszystko wskazywało na to, że dziewczyna miała zamiar zamieszkać z czwórką mło­docianych terrorystów.

- Skoro sprawy nie układały się najlepiej, wziął pan sie­roty do siebie?

- Mieszkają ze mną od czerwca. Muszę zaznaczyć, że niewiele wiem o wychowywaniu dzieci. Zdaję sobie sprawę, jaki ojciec może być z kawalera - powiedział Mac i obrzucił Karę przeciągłym spojrzeniem.

Nie był żonaty. Kara poczuła wewnętrzne ciepło i zaczęła rozważać możliwości zainteresowania sobą tego mężczyzny.

Mac sięgnął po telefon.

- Powiem dzieciom, że już jedziemy.

Odczekał dłuższą chwilę, lecz w domu nie podnoszono słuchawki.

- Dlaczego nikt nie odpowiada? Gdzie są dzieci?

Telefon dzwonił bez przerwy. Mac spojrzał na zegarek.

- Już piąta. Powinny były wrócić ze szkoły.

- Może coś... je zatrzymało? - zasugerowała Kara.

W końcu w słuchawce odezwał się cienki głosik:

- Halo?

- Autumn, tu wujek Mac. - Mężczyzna odetchnął z ulgą. - Dlaczego tak długo nie odbierałaś telefonu?

- Byłam w swoim pokoju i musiałam najpierw odciągnąć komodę spod drzwi, a to zabrało trochę czasu.

- Co tam robiłaś zabarykadowana? I gdzie są pozostali?

- Oglądałam telewizję.

- W swoim pokoju? Przecież nie masz telewizora.

- Teraz mam - odpowiedziała z dumą Autumn. - Prze­niosłam go do siebie z salonu. Wujku, wiesz, jacy źli ludzie siedzą w więzieniach?

- Autumn, mówiłem, że nie wolno ci oglądać takich pro­gramów. Telewizor ma wrócić na swoje miejsce. - Mac prze­rwał na moment. - Nie powiedziałaś mi, gdzie są inni.

- Wyszli - odparła dziewczynka. - Nie wiem, dokąd. Po prostu wyszli. Wujku, co będzie, jeśli któryś z tych zabójców znajdzie Lily albo Bricka, albo Claya i...

- Przestań, Autumn. Na pewno nie wiesz, gdzie oni są?

- Nie wiem, gdzie jest Lily i Brick, ale Clay powiedział, że chce pojeździć na tym czarnym koniu.

- Na Blackjacku? Wielki Boże?! Autumn, musisz...

- Wujku, ktoś stuka do drzwi. Bardzo głośno, jak mor­derca. - Autumn wydała z siebie krzyk mrożący krew w żyłach.

- Czy z nią wszystko w porządku? - spytała Kara z troską w głosie.

- Autumn! - Mac kilkakrotnie wołał bratanicę, zanim udało mu się skłonić ją do rozmowy.

- On mówi, że jest Webbem Asherem i przyprowadził Claya - raportowała dziewczynka. - Chce, żebym otworzyła drzwi, ale ja tego nie zrobię. Myślę, że to morderca z więzie­nia udaje Webba - zakończyła dramatycznie.

- Autumn Wilde, natychmiast otwórz drzwi i poproś We­bba do telefonu - zażądał Mac.

Wysłuchał Ashera, a potem odłożył słuchawkę.

- Mój zarządca przyłapał Claya na karmieniu ogiera cia­stkami. Mały próbował zaprzyjaźnić się z koniem, bo chciał na nim pojeździć. To groźne zwierzę. Mogło go zabić jednym kopnięciem. Gdyby nie Webb... Muszę natychmiast tam wra­cać. Jeden Bóg wie, gdzie są Lily i Brick. Nie mogę zostawić dwójki maluchów bez opieki. Prosiłem Webba, żeby posie­dział z nimi, dopóki nie wrócimy, ale pewnie nie na długo starczy mu cierpliwości.

- Daleko jeszcze do Bear Creek? - spytała Kara.

- Nie jedziemy tam. Wybrałem drogę, która omija mia­steczko.

Kara ukryła rozczarowanie. W tych okolicznościach nie mogła wymagać, by Mac odwiózł ją najpierw do pastora.

- Zadzwonię do wujka Willa, jak tylko przyjedziemy na ranczo, i poproszę, by po mnie przyjechał. Nie będzie pan musiał zostawiać dzieci i wozić mnie do miasta.

- Nie można zaczekać ze spotkaniem do jutra? - spytał Mac. - Odbyła pani długą podróż, a poza tym nie ma potrzeby fatygować po nocy wielebnego Willa.

- Czekać do jutra? - powtórzyła Kara. - Niemożliwe!

- Załatwimy to inaczej. Dziś w nocy nikt nigdzie nie po­jedzie. Jutro pomówimy o odwiedzinach w Bear Creek.

- Nie mogę zostać u pana na noc! - Kara wpadła w pa­nikę.

- Kochanie, możesz i zostaniesz. Rozumiem, że na samą myśl o spotkaniu z dziećmi mogłaś się zdenerwować. Każdy by tak zareagował, bo to naprawdę dobrana paczka. Ale nie zapominajmy o przyczynie twojego przyjazdu do Montany...

- Właśnie. - Kara przerwała jego wywody. Pod wpływem strachu nabrała nagłej śmiałości. - Przyjechałam odwiedzić wuja Willa.

- Bądźmy wobec siebie szczerzy, Karo. Wiesz, że jesteś tu po to, by wyjść za mnie za mąż i pomóc wychować dzieci.

ROZDZIAŁ DRUGI

Kara nie mogła wydobyć z siebie głosu. Czuła, jak jej policzki pokrywają się rumieńcem.

- Jeśli to żart, to w bardzo złym guście - powiedziała.

Nigdy dotąd w jej spokojnym życiu nie zdarzyło się, by ktoś do tego stopnia wyprowadził ją z równowagi.

- Wujek Will kupił mi bilet i...

- Nieprawda. Ja opłaciłem twoją podróż. Jeśli pastor po­wiedział coś innego, to... skłamał. Nikt nie jest bez grzechu.

- Naprawdę mam uwierzyć, iż wujek mógłby zaprosić mnie tutaj na takich warunkach? - Kara dobitnym tonem pod­kreśliła niewiarygodność takiej koncepcji. - Że sprowadziłby mnie po to, bym... wyszła za pana za mąż i słowem nie wspomniał o pańskim istnieniu?

- Nie tak to miało wyglądać. - Mac nie ukrywał niezado­wolenia. - Sądziłem, że pastor wszystko dokładnie wyjaśni. Sam to wymyślił.

- Nie mógł zrobić czegoś takiego! Nie wujek Will!

- Słuchaj, kochana, nie miałem pojęcia, że istniejesz, do­póki mi o tobie nie wspomniał. Wiedział, że mam kłopoty z dziećmi i potrzebuję żony do pomocy. Zasugerował, iż mo­że zechcesz przyjechać, by wyjść za mnie. Skoro przyjęłaś bilet, uznałem, że odpowiada ci... rola mojej żony.

- Och! To nie może być prawda! - Kara skryła w dłoniach rozpaloną twarz.

- Wiesz, że tak jest.

- Nie! Przyjechałam tu odwiedzić wuja...

- Ojczyma - poprawił ją Mac. - Pastor opowiedział mi o swoim poprzednim małżeństwie. Chyba nikt w Bear Creek nie wie, iż był już raz żonaty i miał pasierbicę w swoim pier­wszym związku.

- Byłą pasierbicę. To zasługa jego żony. Kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką, zabroniła mi zwracać się do niego „tatusiu”. Powiedziała, że Will ma własne córki. Zabolało mnie to, ale pastor prosił, bym mówiła do niego „wujku” i tak już zostało, chociaż przez długi czas myślałam o nim jak o tacie. Mój prawdziwy ojciec zmarł, gdy byłam niemowlę­ciem. Will był jedynym tatą, jakiego znałam.

- Twoim kosztem zadowolił Ginny?

- Nie miał wyboru. - Kara lojalnie broniła ojczyma.

- Trudno uwierzyć, że to, co usłyszałem, dotyczy pastora i jego żony. W końcu znam ich od piętnastu lat.

- Wujek Will miał złamane serce, kiedy moja matka po­rzuciła go dla innego mężczyzny. Ja zresztą również. - Głos Kary przycichł, gdy wspomniała tamten smutny okres. - Ma­ma zawsze uważała, że ożenił się z Ginny po to, by się na niej zemścić. Sądzi, że nowa pani Franklin dobrze o tym wie i dlatego zabrania mu kontaktu ze mną. Jego serdeczny sto­sunek do pasierbicy musiał jej przypominać, że to moja mat­ka, a nie ona była największą miłością w życiu Willa.

- Jakoś nie mogę wyobrazić sobie pastora w tak romanty­cznej roli, a tym bardziej Ginny jako jędzy dokuczającej ma­łym dziewczynkom.

- Żadna kobieta nie lubi myśleć o sobie jako o tej drugiej w życiu kochanego mężczyzny, a moja matka była i jest pięk­na. Niestety, ja bardziej przypominam ojca. Jestem pospolita w każdym calu - wyjaśniła pospiesznie.

- Niczego ci nie brak.

Kara zmieszała się i zaczęła głaskać kota. Z żadnym mężczy­zną nie rozmawiała dotąd tak otwarcie o swojej przeszłości.

- Myślisz, że powiedziałem to tak sobie - Mac zareago­wał na milczenie dziewczyny. - Nie należę do mężczyzn pra­wiących słodkie słówka...

- Oczywiście - przerwała Kara. - Wydaje się pan wyjąt­kowo praktyczny w dziedzinie uczuć. I choć to drażliwy te­mat, to czy nie przyszło panu na myśl, że może zachodzić związek między pańską trzeźwością w tych sprawach a po­trzebą... kupienia żony?

Nigdy w życiu nie zdobyła się jeszcze na tak zjadliwą szczerość, lecz Mac sprawił, że przestała być sobą. Zaatako­wany, uniósł brwi, zdjął rękę z kierownicy i przesunął palcem od ramienia ku dłoni Kary.

- Dama pokazuje pazurki, prawda? Zupełnie jak kot.

Kara zadrżała. Nawet przez grubą warstwę wełny poczuła mrowienie na skórze wzdłuż linii, po której przesunął ręką.

- Proszę się nie spoufalać - warknęła.

- Jak sobie życzysz, kochanie. - Uśmiechnął się szeroko.

Ten uśmiech miał zniewalającą siłę, a Mac pewnie dosko­nale o tym wiedział. Instynkt ostrzegał ją, że taki mężczyzna potrafi spożytkować swój czar dla osiągnięcia konkretnego celu.

Przestali rozmawiać. Kara nerwowo rozpatrywała własną kłopotliwą sytuację. Co on sobie myśli? Że z wdzięczności za bilet lotniczy wyjdzie za niego i zajmie się dziećmi?

Mac nie wyglądał na poruszonego.

- Zwrócę pieniądze za bilet - oznajmiła Kara, bezowocnie starając się zachować chłodny ton i opanowanie. - Bar... bar­dzo mi przykro, że powstało takie nieporozumienie.

- Nie chcę zwrotu kosztów. Spodziewam się, że dotrzy­masz umowy i wyjdziesz za mnie.

- Nie było żadnej umowy!

- Kupiłem bilet w dobrej wierze i zakładam, że przyjęłaś go wraz z pozostałymi warunkami kontraktu - spojrzał znacząco.

Dziwił się, że tak łatwo potrafi ją przeniknąć. Była skon­fundowana tym, co mówił, i najwyraźniej brała jego słowa za dobrą monetę.

- A może mnie zwodzisz? Użyłaś moich pieniędzy, żeby zafundować sobie wycieczkę do Montany. Kto wie, ile jeszcze zamierzałaś ode mnie wyciągnąć? Czy wielebny Will też jest w zmowie?

- Jak pan może mówić coś podobnego? To po prostu okropne nieporozumienie! - krzyknęła Kara.

- Nie przekonasz mnie, kochanie. Myślę, że razem z pa­storem próbujecie mnie naciągnąć - zakończył Mac nadspo­dziewanie pogodnym tonem.

- Ależ nie!

Kara wpatrywała się w twarz Maca. Podejrzany błysk w oczach i nutka triumfu w głosie nasunęły jej myśl, że ten mężczyzna z niej żartuje.

- Nie ma pan podstaw zakładać, że coś knujemy.

- Nie? Więc odpowiedz, dlaczego Ginny Franklin miała­by cię zapraszać do swego domu i pozwalać mężowi, żeby płacił za bilet, skoro przypominasz jej przeszłość?

Kara otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, i natychmiast je zamknęła. Po rozmowie z wujem sama zadawała sobie podobne pytanie, ale była zbyt uradowana zaproszeniem, by głębiej się nad tym zastanawiać.

- Nigdy przedtem ich nie odwiedzałaś - ciągnął Mac. - Tylko raz widziałaś się z pastorem, gdy przyjechał do Wa­szyngtonu służbowo, a więc bez Ginny i dziewczynek. Nie mam racji?

Kara niechętnie skinęła głową.

- Już w dzieciństwie Ginny jasno dała ci do zrozumienia, że nie życzy sobie, by twój były ojczym podtrzymywał z tobą kontakty. Pastor też wspominał, iż nie mogliście się widywać tak często, jak tego pragnęliście. Czemu wszystko miałoby się nagle zmienić? Prawda jest taka, że nie oczekują cię w tamtym domu. Jeśli Ginny w ogóle wie o twoim przyjeździe, to pew­nie tylko tyle, że zatrzymasz się u mnie, w Double R. Will nie mógł kupić ci biletu. Chyba po trupie Ginny.

- Wszystko, co powiedziałam, zostało użyte przeciwko mnie - rzekła, spuszczając głowę.

- Miłość albo wojna, dziecino.

- Ani jedno, ani drugie. Proszę się zatrzymać. Wysiadam!

- Zamierzasz wracać autostopem na lotnisko? Z bagażem i tym miauczącym kotem? - Roześmiał się głośno.

- Tak.

- Jesteś pewna? Słońce już zachodzi, a w nocy jest tu dość niebezpiecznie. Wzdłuż szosy grasują niedźwiedzie i kuguary.

- Chce mnie pan przestraszyć. - Kara próbowała zigno­rować dreszcz przenikający jej ciało. - Myślę, że większe niebezpieczeństwo zagraża mi tutaj. Proszę się zatrzymać, bo wyskoczę!

Mac gwałtownie skierował dżipa w zakole parkingowe na poboczu szosy. Kara zadrżała. Wyglądało, że zamierzał speł­nić jej życzenie. Dławiący strach ścisnął gardło. Jak wrócić na lotnisko? Tai zamiauczał rozpaczliwie. Kara stłumiła szloch. A jeśli naprawdę grasują tu drapieżniki?

- Lepiej wsadź kota do klatki - poradził Mac.

Dziewczyna bez słowa niemal na siłę wepchnęła tam opie­rające się zwierzątko. Mac przełożył klatkę na tylne siedzenie.

- Wyjmę swój bagaż, a potem wezmę kota - powiedziała, chwytając za klamkę.

- To nie będzie konieczne - rzekł i zanim zdążyła się zo­rientować, odpiął pasy bezpieczeństwa i ujął jej ręce.

- Co pan robi? - krzyknęła, widząc twarz Maca tuż przy swojej i wyczuwając kolanami dotyk jego ud.

Próbowała uwolnić ręce, ale uścisk okazał się zbyt silny.

- Powiem ci, czego nie zrobię. Nie porzucę cię z kotem na autostradzie i nie narażę na żadne niebezpieczeństwo.

Serce dziewczyny gwałtownie tłukło się w piersiach. Czuła się zagrożona tu, w dżipie!

- Uspokój się - powiedział Mac łagodnie. - Widzę, że drżysz. Nie mam zamiaru cię skrzywdzić.

- Proszę mnie natychmiast puścić!

- Nie musisz się bać.

- To po co pan mnie straszy?

- Chciałaś, żebym się zatrzymał, i groziłaś, że wysko­czysz, jeśli tego nie zrobię. Trudno było ocenić, czy to blef. Nie najlepiej radzę sobie z histerycznymi kobietami. Możesz zapytać moją byłą żonę.

- Był pan żonaty?

- Kiedyś. To trwało trzy lata. Rozwiedliśmy się prawie dziewięć lat temu, więc to odległa przeszłość. Nie patrz na mnie z takim przerażeniem. Większość mężczyzn w wieku trzydziestu pięciu lat doświadczyła słodyczy świętego stanu małżeńskiego.

- Świętego stanu - powtórzyła. - Jeśli tak pan to traktuje, to dlaczego...

- Zmusiło mnie do tego kilka przyczyn - powiedział Mac, a zawtórowało mu gniewne miauczenie kota. - Pozwoliłem ci wierzyć, że mam zamiar wypuścić cię z samochodu, bo chciałem, żebyś wsadziła do klatki tego drapieżnika. Wola­łem, by nie odwracał twojej uwagi i nie przeszkadzał nam rozmawiać.

- Biedny Tai. - Kara powoli wyzbywała się strachu, lecz nie opuszczało jej napięcie.

Czuła, że Mac gładzi kciukiem przeguby jej rąk. Ten deli­katny dotyk wywoływał falę podniecenia.

- Powinniśmy porozmawiać, zanim posuniemy się dalej.

- Tt... Tak - przyznała, starając się zapanować nad sobą. - Bardzo mi przykro, że naraził się pan na koszt i kłopot...

- Zapomnij o tym. Skończmy tę zabawę w kotka i mysz­kę. Wiem, że sytuacja jest trochę niezwykła. Panna młoda dostarczona na zamówienie...

- Panna młoda na zamówienie? To mam być ja? - Kara nie mogła powstrzymać śmiechu.

- Tak, to brzmi zabawnie. I ja się roześmiałem, kiedy pastor wspomniał o tym po raz pierwszy. A potem pomyśla­łem, że to doskonały pomysł. Teraz, kiedy zobaczyłem ciebie, sądzę, że wprost znakomity. - Obrzucił ją wzrokiem.

- Och, proszę! Wystarczy, iż uznał mnie pan za kobietę tak spragnioną mężczyzny, że aż w Montanie gotową szukać kandydata na męża. Nie musi pan jeszcze udawać, że się panu podobam.

- Niczego nie udaję. Naprawdę mi się podobasz.

- Po co ta gra? Mówi pan to, co według pana chciałabym usłyszeć - rzuciła Kara przygnębiona świadomością, że jego fałszywe komplementy sprawiają jej przyjemność. - Nie je­stem aż tak naiwna, by uwierzyć, że mógłby pan...

- Skończmy mówić o mnie i zajmijmy się tobą - przerwał jej wywody Mac. - Myślę, że ja też ci się podobam. Trochę się mnie boisz, ale na pewno ci się podobam.

Szybkim ruchem przesunął ręce ku jej talii, objął ją i po­sadził sobie na kolanach.

- Popracujmy nad wyeliminowaniem strachu i sprawie­niem, bym stał się dla ciebie bardziej atrakcyjny.

- Nie, Mac! - zaprotestowała Kara.

Uśmiechnął się i przytulił ją mocniej do siebie.

- Zróbmy coś, żeby zamienić twój okrzyk na: och. Mac!

Kara uświadomiła sobie bliskość tego silnego, podnieco­nego mężczyzny. Zmieszana sytuacją, zamknęła oczy.

- Mówiłem, że ci się podobam. - Mac zaczął delikatnie pieścić wargami jej usta.

- Nie jestem taka łatwowierna, jak myślisz - szepnęła Kara, z trudem wymawiając słowa i zbierając myśli. - Nie należę do tych kobiet, które natychmiast budzą pożądanie...

- Nie?

Koniuszkiem języka delikatnie przesunął po jej ustach, aż nieświadomie rozchyliła wargi.

- Nie widzę tu nikogo oprócz ciebie. Rozumiesz chyba, co to znaczy? - zapytał.

- Pewnie tyle, że każda kobieta doprowadza cię do takiego stanu.

Zarumieniona ze wstydu Kara próbowała wyzwolić się z uścisku. Wiedziała jednak, że sobie nie poradzi.

- Dlaczego nie doceniasz własnej wartości? - rzucił ochrypłym, hipnotyzującym głosem. - Tylko ty tak mnie pod­niecasz.

Ciepłą dłonią otoczył jej pierś. Nie było w tym geście żadnej natarczywości. Pieścił delikatnie, jakby to była najnaturalniejsza w świecie czynność.

Kara oddychała gwałtownie. Miała świadomość, że Mac ją uwodzi, a ona się temu poddaje. Wędrował ustami po jej policzkach, szyi, płatkach uszu. Nigdy dotąd nie miała do czynienia z tak doświadczonym mężczyzną.

- Jaka cudownie gładka skóra! - zachwycał się. - Chcę zobaczyć więcej. Poznać twój smak.

Pewnym, spokojnym ruchem wsunął rękę pod sweter Kary i sięgnął do stanika. Palce dotknęły pieszczotliwie nabrzmia­łej sutki.

- Mac, nie! - krzyknęła Kara przerażona falą gorąca, któ­re ogarnęło jej ciało i jak pożar rozprzestrzeniało się w każ­dym miejscu, do którego dotarło.

W najintymniejszym zakątku ciała czuła bolesne napięcie i krępującą wilgotność.

- Nie? - Mac niechętnie wysunął dłoń spod swetra. - Je­stem dla ciebie za szybki, kochanie?

Zacisnęła uda, starając się opanować rosnące podniecenie.

- Zz...za szybki. W końcu dopiero się poznaliśmy.

Nie mogła zdobyć się na to, by zejść z kolan Maca i wrócić na swoje miejsce.

- To prawda, ale nie będziemy przejmować się konwe­nansami.

Mac przesunął dłoń ku krągłym pośladkom Kary i piesz­czotliwym ruchem przygarnął ją mocniej do siebie.

- Oto co w tym wszystkim jest najlepsze. Nie będziemy się bawić w żadne wstępne gry, przejmować się tym, czy coś wypada robić. Jesteśmy ponad to, mimo że spotkaliśmy się dziś po raz pierwszy. Zamierzamy się pobrać, więc zwlekanie nie ma sensu - mówił łagodnym, uspokajającym tonem, a je­go ręce nie ustawały w pieszczotach.

Ściskał coraz mocniej pośladki i uda Kary. Opuszkami palców przesuwał ku ich wewnętrznej stronie. Wreszcie sięg­nął wyżej, a ona instynktownie rozsunęła nogi. Mac zaczął pieścić najintymniejsze fragmenty ciała, dotykiem pobudza­jąc Karę do drżenia.

Przestała nad sobą panować, czuła, że kręci się jej w gło­wie i serce zaczyna gwałtownie bić w piersi. Nie kontrolowa­ła już ogarniającej ją namiętności.

- Pocałuj mnie - zamruczał Mac.

Nie czekając na reakcję, sam wsunął język w usta Kary i przygarnął ją do siebie jeszcze mocniej. Jedną ręką podtrzymy­wał jej głowę, a drugą pieścił ciało. Pocałunek przedłużał się i stawał coraz gwałtowniejszy. Nikt dotąd nie całował jej w ten sposób. Drżała, czując, że ten mężczyzna rozbudził w niej dziką zmysłowość. Poruszała się nerwowo i tuliła do niego coraz moc­niej. Pierwszy raz w życiu czuła w sobie narkotyczną moc pra­gnień, domagających się natychmiastowego spełnienia.

Nagle, w najmniej odpowiednim momencie, rozległ się ostry dzwonek telefonu.

- Do licha - mruknął Mac. - Nie ma to jak telefon w sa­mochodzie.

Przerwał pocałunek, lecz ciągle trzymał Karę w ramio­nach. Telefon zadzwonił jeszcze raz, co zmobilizowało kota do głośnego miauczenia. Kara wróciła na swoje miejsce i za­częła uspokajać Taia. Poczucie niespełnienia i napięte nerwy wprawiły ją w irytację.

- Tak, to ja, Autumn - mówił Mac. - Nie jestem żadnym złoczyńcą, który udaje wujka. Dobrze, że zadzwoniłaś. Po to mam telefon w samochodzie, żebyś zawsze mogła się ze mną skontaktować.

Słowa Maca z trudem docierały do Kary, nie mogła po­zbierać myśli. Kiedy nieco ochłonęła, zauważyła, że jej towa­rzysz zachowuje się zupełnie spokojnie. Bardzo szybko zapo­mniał o tym, co zaszło przed chwilą, i jak gdyby nigdy nic rozmawiał z bratanicą. A może rzeczywiście to niewiele dla niego znaczyło?

Kara przeraziła się oczywistości owego stwierdzenia. Takie przygody w dżipie to dla niego nic nowego. Tylko ona straciła głowę. Mac całkowicie panował nad sytuacją.

- Co zrobiła? - krzyknął do słuchawki. - Autumn, poproś Webba do telefonu. Co takiego? Bardzo dobrze!

Wzburzenie, z jakim wypowiedział ostatnie słowa, świad­czyło wyraźnie, iż wszystko musiało układać się fatalnie.

- Autumn, zawrzyjmy umowę. Jeśli ty i Clay będziecie, dopóki nie wrócę, spokojnie oglądać telewizję, to pozwolę wam wybrać z katalogu dowolną zabawkę. Ale pamiętaj, umowa straci ważność, jeśli wdacie się w bójkę albo odejdzie­cie od telewizora.

Mac odłożył słuchawkę, włączył silnik i wrócił na auto­stradę. W ponurym wyrazie jego oczu próżno by szukać śla­dów namiętności sprzed paru minut.

- Rozumiem, że... na ranczu stało się coś złego? Czy chodzi o dzieci? - Kara zaryzykowała pytanie.

- Z nimi zawsze coś się dzieje - burknął. - Autumn po­wiedziała, że szeryf zatrzymał Lily w zajeździe przy drodze do Bear Creek, w którym spotykają się tutejsi kowboje, nie stroniący od hazardu, pijaństwa i bijatyk.

- Pewnie kobiety tam nie bywają.

- Och, są takie, które przesiadują w barze, ale im chodzi o...

- Zawieranie przelotnych znajomości? - zauważyła tak­townie.

- Można to tak nazwać - zgodził się Mac z lekkim uśmie­chem. - W każdym razie nie jest to miejsce odpowiednie dla siedemnastoletnich uczennic. Mój zarządca pojechał, żeby przywieźć Lily do domu, a to znaczy, że Autumn i Clay zno­wu są sami.

- Dlatego próbowałeś przekupstwa?

- Jesteś temu przeciwna? - spytał z rozdrażnieniem. - Nie mogę ryzykować stosowania w pewnych sytuacjach bar­dziej pedagogicznych metod wychowawczych. Przekupywa­nie zabawkami i słodyczami przynajmniej skutkuje - dodał ponuro.

- A czym przekupujesz starsze dzieci?

- Niczym ich nie przekupisz. Robią, co chcą. Czasem myślę, że wyrosną z nich kryminaliści. Reid i Linda bardzo cenili wolność i w niczym nie ograniczali swobody swego potomstwa.

- Wydaje mi się, że pewne ograniczenia dałyby dzieciom wyobrażenie o poczuciu bezpieczeństwa - zauważyła Kara. - Taka zupełna swoboda musi być przerażająca.

- I ja tak myślę. - Mac uśmiechnął się z widoczną ulgą, zdjął rękę z kierownicy i położył ją na kolanie Kary. - Bę­dziemy dobraną parą. Jestem wdzięczny, że zechciałaś...

- Nie pragnę wdzięczności - przerwała. - Na nic się jesz­cze nie zgodziłam.

Założyła nogę na nogę, chcąc pozbyć się jego dłoni z ko­lana. Mac zrozumiał to i odsunął rękę.

Jego słowa dotknęły Karę. Czy aż do tego stopnia potrze­buje pomocy w wychowywaniu dzieci, iż udaje, że mu się spodobała jako kobieta? Skrzywiła się.

Mac nie wiedział, jak rozumieć ten grymas. Żałował, że nie zna jej lepiej, i zastanawiał się, czy naciskać bardziej, czy też wprost przeciwnie. W końcu zdecydował na wszelki wy­padek dać jej trochę czasu, by oswoiła się z sytuacją. Uznał też, że najbezpieczniej będzie zmienić temat rozmowy.

- Opowiedz mi o swojej pracy - zaproponował. - Pastor wspominał, że pracujesz w ministerstwie...

- Jestem statystykiem w ministerstwie handlu.

- Pewnie świetnie sobie radzisz z liczbami.

- Zawsze byłam dobra z matematyki - twierdziła obo­jętnie.

- Wspaniale! - wykrzyknął Mac. - Zajmiesz się naszymi podatkami. Co roku przeżywam koszmar, gdy zbliża się ter­min rozliczeń. A teraz jeszcze w grę wchodzą fundusze po­wiernicze dzieci, ich polisy ubezpieczeniowe... Chętnie ci to wszystko przekażę. Będziesz prowadzić księgi rachunkowe rancza i zawiadywać budżetem.

- Ja...

- Och, znowu pospieszyłem się z planami. - Mac próbo­wał udawać skruszonego. - Chciałem tylko powiedzieć, że jeśli zdecydujesz się zostać, będziesz mogła zająć się tym wszystkim.

- Wyjmę Taia z klatki - oznajmiła, wykorzystując miau­czenie niezadowolonego kota jako pretekst do zmiany tematu.

- Dobry pomysł - zgodził się Mac, uśmiechając się do własnych myśli.

Za cenę biletu lotniczego w jedną stronę otrzymał podnie­cającą kandydatkę na żonę, opiekunkę do dzieci i księgową. Opłacalna inwestycja, nawet jeśli to rozpieszczone kocisko miało być częścią transakcji.

- Miły kotek - mruknął, głaszcząc Taia, który usadowił się na kolanach Kary. Kot pokazał pazury, chcąc podrapać mu rękę.

- Denerwują go obcy - wyjaśniła Kara.

- Będzie miał dużo czasu, by mnie poznać.

Mac miał ochotę dotknąć jej nóg, a może nawet wziąć za rękę. Sądził, że Karze spodobałby się taki romantyczny gest, ale Tai wyraźnie nie sprzyjał jego zamiarom.

- Czy wspominałem, że starsza córka pastora, Tricia, jest uczulona na koty? - spytał obojętnym tonem. - Wiem o tym, bo kiedy parę lat temu rodzice kupili jej na urodzi­ny kociaka, to biedna Tricia wylądowała w pogotowiu. Do­stała okropnej alergii. Następnej niedzieli pastor pytał po mszy, czy ktoś nie wziąłby kota do siebie, bo jego rodzina nie może go zatrzymać.

- Wymyśliłeś to! - uznała Kara.

- Po co miałbym kłamać? Tylko cię informuję.

- Chcesz powiedzieć, że Tai nie będzie mógł zostać ze mną w domu wuja - rzekła z obawą.

- Oczywiście, że nie - zapewnił Mac. - Ale chciałbym, abyś wiedziała, iż Tai jest mile widziany na ranczu, nawet jeśli ty zdecydujesz zatrzymać się u pastora. Chociaż pozostawie­nie tak wrażliwego kota wśród obcych pewnie będzie dla niego bolesnym przeżyciem i spowoduje uraz psychiczny.

- Akurat cię to porusza - zawołała Kara. - Po prostu chcesz, żebym...

- Tak - przerwał jej Mac z diabolicznym uśmieszkiem. - Masz rację, chcę.

Minęło kilka sekund, zanim Kara zrozumiała, o co mu chodzi. Nie miała zbyt wielkiego doświadczenia w żonglowa­niu niedomówieniami. Zaczerwieniła się i ucichła.

Przez dalszą część drogi mówił tylko Mac. Opowiadał o historii tych okolic i własnej rodziny.

Ranczo Double R, którego herbem były dwie odwrócone do siebie tyłem litery „R”, należało do Wilde’ów od czterech pokoleń i zwyczajowo przechodziło z ojca na syna.

- W pierwszych trzech pokoleniach zdarzał się zawsze jeden męski potomek i same córki, ale moi rodzice mieli trzech synów - wyjaśniał Mac. - Jednak tylko ja kochałem tę ziemię i chciałem na niej zostać. Reid wyjechał do Kalifornii, a James wybrał karierę akademicką. Dziesięć lat temu, wkrót­ce po śmierci mamy, ojciec przepisał na mnie ranczo i prze­niósł się do Arizony.

- Dostałeś ranczo, a twoi bracia nic? - zdziwiła się Kara.

- Reid bogato się ożenił. Jamesowi, który chciał pienię­dzy, ojciec odmówił. Stwierdził, że wystarczająco dużo łożył na jego studia, umożliwiając tym samym osiągnięcie pozycji dobrze sytuowanego naukowca.

- Czy James ciągle jeszcze czuje się oszukany?

- Oczywiście. Uważa, że został pokrzywdzony. Nie licz na to, iż on i Ewa przyjadą na nasze wesele.

- Jak można było pozbawić dziedzictwa wszystkie córki Wilde’ów? - zauważyła Kara, ignorując napomknienie o we­selu. - To jakiś średniowieczny obyczaj.

- Tak, moje ciotki nie były nim zachwycone - przyznał Mac.

- Cóż za niemądra tradycja! Gdybym ja miała córkę...

- Wierzę, że tak będzie, co nie wyklucza urodzenia rów­nież męskiego potomka rodu - wtrącił Mac.

- Moja córka dostałaby tyle samo, co jej brat - rzekła Kara, puszczając mimo uszu słowa Maca.

- Dzielimy skórę na niedźwiedziu, kochanie - wycedził Mac. - Po spotkaniu z dziećmi Reida opowiesz się za natych­miastową sterylizacją.

- Nie mogą chyba być tak okropne, jak twierdzisz - za­uważyła Kara, czując wielką chęć, by mu się we wszystkim sprzeciwiać.

- Masz rację. Są znacznie gorsze. - Mac zjechał z auto­strady na boczną drogę. - Jeszcze kilka kilometrów i będzie­my w domu. Przygotuj się na atak.

ROZDZIAŁ TRZECI

Światła dżipa wydobyły z mroku szeroki podjazd przed domem. Kara ujrzała zabudowania z trzech stron otoczone drzewami, które osłaniały ranczo od wiatru. Kamienna alejka, prowadząca do frontowych drzwi, obsadzona była ozdobnymi krzewami.

- Dom, słodki dom. Już słyszę owację powitalną - zażar­tował Mac.

Oczywiście przesadzał. Niczego nie było słychać. Obawy, które dręczyły Karę od dłuższego czasu, teraz dały o sobie znać ze wzmożoną siłą. Spojrzała na Maca zupełnie zrozpa­czona. Nie była w stanie spędzić nocy w jego domu!

- Mac, proszę... nie mogę tego zrobić. Odwieź mnie je­szcze dziś do wujka Willa.

- Sprawiasz, że czuję się jak potwór - odrzekł Mac, wi­dząc, jak piwne oczy panny Kirby zachodzą łzami. - Przera­żam taką miłą dziewczynę i doprowadzam ją do płaczu.

Delikatnie przesunął palcem po jej zmysłowych, pełnych wargach. Na samo wspomnienie pocałunków poczuł bolesne napięcie w lędźwiach.

- Ja nie płaczę - rzekła drżącym głosem.

Odsunęła rękę Maca. Jego dotyk pobudzał wszystkie zmy­sły. Kara pragnęła tego mężczyzny równie mocno, jak się go obawiała.

Ujął jej dłoń i przytulił do swego policzka. Miał szorstką skórę, której dotknięcie znowu przejęło ją dreszczem. Czuła przyspieszony rytm serca. Wiedziała, że musi od niego uciec, zanim...

- Po prostu chcę... - zaczęła.

- Wiem, wiem. Jesteś bardzo dzielna, biorąc pod uwagę sposób, w jaki zostałaś tu sprowadzona. Doskonale się spisa­łaś. Przepraszam, że cię denerwuję.

- To nie twoja wina. Wujek Will od razu powinien był mi wszystko powiedzieć. Wtedy uniknęlibyśmy tego okrop­nego...

- Nieporozumienia - dokończył Mac.

Spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się jednocześnie. Po raz drugi uśmiech Kary wywarł na nim niezwykłe wrażenie.

- Odwiozę cię do wuja - powiedział miękko. - Ale naj­pierw muszę sprawdzić, co się dzieje z dziećmi i czy Webb już wrócił. Wejdziesz ze mną do środka?

Odczuła ulgę. Nie było powodu do obaw. Mac nie miał zamiaru zatrzymywać jej siłą.

- Oczywiście. Sprawdź, czy wszystko jest w porządku.

Mac uśmiechnął się z satysfakcją. Wcale nie zamierzał odwozić jej do miasta, choć nie bardzo wiedział, jak z tego wybrnie, skoro przed chwilą złożył obietnicę. Pomyślał, że zajmie się tym później. Spojrzał w pełne ufności oczy Kary. Z całą pewnością mu uwierzyła.

- Dziękuję - powiedziała z uśmiechem. - Nie martw się. Dzieciom na pewno nic się nie stało. Jeśli pozwolisz, to za­dzwonię do pastora i uprzedzę go, że wkrótce przyjedziemy do Bear Creek.

Nie wspomniała o kocie. Ciągle wątpiła w tę historię z Tricią.

- Dobry pomysł. Zadzwoń - zgodził się Mac.

Wysiadł z dżipa i podszedł, by, jak prawdziwy dżentel­men, otworzyć drzwi Karze, a potem pomógł jej wysiąść z auta. Na koniec podniósł rękę dziewczyny do ust i delikatnie ucałował koniuszki palców.

- Witaj w Double R - rzekł z uśmiechem.

Gdy tylko Kara zatopiła wzrok w ciemnych oczach Maca, natychmiast ogarnęła ją słabość.

- Wniesiemy kota do środka? - spytał troskliwie.

- Tt... tak, lepiej wziąć go ze sobą. Będzie się bał tu zostać. - Słowa Maca ledwie do niej docierały.

- Oczywiście. - Macauley puścił jej rękę i sięgnął po ko­cią klatkę.

Drzwi domu nie były zamknięte. Mac wszedł do środka, a Kara podążyła za nim. Znaleźli się w obszernym holu o zni­szczonej drewnianej podłodze i ścianach pomalowanych na beżowo.

Kara rozejrzała się wokoło. Po lewej stronie zauważyła za­mknięte drzwi. Dalej widać było jadalnię z olbrzymim prostokątnym stołem, który niemal w całości wypełniał pokój.

Po prawej znajdowało się obszerne wnętrze, w którym naj­bardziej rzucał się w oczy wielki granitowy kominek, a nad nim przytwierdzony do ściany jeleni łeb. Poroże jelenia by­ło ozdobione rękawicami do baseballu. Jedna ze ścian sa­lonu była całkowicie przeszklona i za dnia rozciągał się stąd zapewne wspaniały widok. Pozostałe wyłożono ciemną boazerią.

Mały chłopiec i dziewczynka siedzieli na poduszkach roz­rzuconych na podłodze i oglądali telewizję. Żadne nie zwró­ciło uwagi na pojawienie się Kary i Maca. Nawet miauczenie Taia nie odwróciło ich uwagi od ekranu.

- To Clay i Autumn - mruknął Mac. - Uwielbiają tele­wizję. Kiedy tu zamieszkali, zainstalowałem antenę sate­litarną.

Kara nie uważała się, co prawda, za eksperta od wycho­wywania dzieci, ale nie sądziła też, by wysiadywanie przed telewizorem dobrze służyło maluchom.

W głosie Maca pobrzmiewała autentyczna duma z tego, że uszczęśliwił dzieci, więc nie miała serca mu powiedzieć, iż nie najlepiej im się przysłużył.

- Co teraz oglądają? - spytała, słysząc straszliwe wrzaski, które wydobywały się z telewizora.

Kilka skąpo odzianych kobiet biegało z krzykiem w kółko, starając się uciec przed jakimiś terrorystami w czarnych skó­rzanych kurtkach. Autumn i Clay z zapartym tchem chłonęli brutalne sceny.

- Cześć, dzieciaki, co oglądacie? - zapytał Mac.

- Dobry film - odpowiedział Clay, nie odrywając oczu od ekranu. - „Wampiry w szkole”.

- Bardzo pouczające - zauważył ich opiekun.

- Jak będę mieszkać w internacie, to obok łóżka na wszel­ki wypadek postawię krzyż i święconą wodę - oznajmiła Au­tumn, a po chwili skryła twarz w poduszce, nie mogąc znieść widoku kolejnej przerażającej sceny.

- Czy nie będą ich męczyć po nocach koszmary? - mruk­nęła Kara.

- To fałszywa krew i nieprawdziwe wampiry - pisnął Clay.

- Czasem prawdziwi mordercy udają wampiry i wysysają krew z ludzi - wtrąciła Autumn z wyraźną przyjemnością.

- Wyłączcie to i przywitajcie się z Karą, moją... znajomą - powiedział Mac.

Dzieci nawet nie ruszyły się z miejsc, więc Mac podszedł do odbiornika i sam go wyłączył. Dwie naburmuszone dzie­cięce buzie odwróciły się do Kary. Twarzyczkę Claya pokry­wały wysmarowane na fioletowo krostki.

- Wspominałem ci, że mały zaraził się wietrzną ospą. Od tygodnia nie chodzi do szkoły i pewnie jeszcze z tydzień po­siedzi w domu - powiedział Mac.

- A ty potrzebujesz kogoś, żeby się nim zaopiekował - do­myśliła się Kara, rozumiejąc teraz, czemu ranczerowi tak bar­dzo zależy mu na żonie.

Współczuła Macowi, lecz nie uważała, by jego sytu­acja stanowiła wystarczającą motywację do zawarcia mał­żeństwa.

- Ani ja nie nadaję się na pielęgniarkę, ani Clay nie jest przykładnym pacjentem - przyznał Mac.

- Jestem okropny - potwierdził Clay. - Cały czas się dra­pałem, nawet kiedy wujek mi płacił, żebym tego nie robił.

- Płaciłeś mu? - zdziwiła się Kara.

- Nic innego nie skutkowało. - Mac wzruszył ramionami.

- Teraz jestem bogaty - pochwalił się mały - ale i tak czasem się drapię.

- Tu jest kot! - wykrzyknęła Autumn, podchodząc do klatki. - Jak ma na imię?

- Tai - powiedziała Kara. - Odbył długą podróż i jest zdenerwowany, dlatego tak miauczy.

- Biedny kotek! - rozczuliła się Autumn. - Czy można go wyjąć z klatki?

- Lepiej nie... - zaczęła Kara, lecz dziewczynka z pręd­kością światła podbiegła i otworzyła drzwiczki.

Tai natychmiast wyskoczył z klatki, korzystając z okazji, by zniknąć w zakamarkach holu.

- Podoba mu się u nas! Zabawimy się w chowanego! - wykrzyknął z zachwytem Clay i pobiegł za kotem.

- Ja pierwsza go zobaczyłam i pierwsza będę się z niani bawić. Nie ty! - zawołała Autumn, goniąc brata.

Kara i Mac wymienili znaczące spojrzenia.

- Miła scenka rodzinna. Czyż jest coś bardziej sympaty­cznego niż zwierzątka i dzieci bawiące się razem? - zauważył Mac z ironią.

Głosy dzieciaków niosły się echem po całym domu. Tai ukrył się gdzieś przed nowymi wielbicielami i nie zamierzał pozwolić się schwytać.

- Mac! Dzięki Bogu, że wróciłeś! - W holu rozległ się głęboki męski głos, w którym dźwięczała wyraźna ulga.

- Przywiozłeś ją, Webb? Gdzie Lily?

- Musiałem związać tę twoją piekielną bratanicę.

- Wujku! Na pomoc! - wołał ktoś z kuchni.

Przestronne, wyłożone kafelkami wnętrze mogło uchodzić za wzór kuchennej nowoczesności. Wszystko było tu zauto­matyzowane, od elektrycznego otwieracza do konserw po kuchenkę mikrofal ową. Akcent rustykalny stanowiło zdobiące ścianę poroże łosia. Kara dostrzegła drewnianą ławę, owalny stół i cztery krzesła. Do jednego z nich była przywiązana ładna, kruczowłosa i ciemnooka nastolatka.

Na ten widok oczy Kary zaokrągliły się ze zdumienia. To musiała być Lily, najstarsza bratanica Maca. Dziewczyna mia­ła ręce wykręcone do tyłu i przywiązane do krzesła. Jej długie nogi w obcisłych niebieskich dżinsach również zostały skrę­powane linką i unieruchomione. Kołysała się raz w przód, raz w tył, ale nie mogła się uwolnić.

- Co tu się dzieje? - zażądał wyjaśnień Mac.

- Szeryf kazał mi ją zabrać z przydrożnego zajazdu i za­groził, że jeśli tego nie zrobię, to wsadzi tę idiotkę do więzie­nia. Trzymałby ją tam, dopóki ty byś się po nią nie zgłosił. Miałem mu na to pozwolić?

- Zwiąż mnie mocniej, Webb - przerwała Lily. - Napra­wdę masz szczególne upodobania! Założę się, że najbardziej byś chciał przywiązać mnie do swego łóżka.

Lily ubrana była w obcisły niebieski sweterek i prężąc się na krześle, wypinała do przodu krągłe piersi.

- Przede wszystkim bym cię zakneblował - warknął Webb.

- Ooch! Mówiłam, że ma sprośne myśli - drażniła się ze swym prześladowcą nastolatka, koniuszkiem języka prowo­kacyjnie oblizując wargi. - Może byś mi jeszcze zawiązał oczy?

Skoro żaden z mężczyzn nie kwapił się do uwolnienia Lily, zajęła się tym Kara.

- Dzięki ci, kimkolwiek jesteś - rzekła bratanica Maca.

- Jestem Kara Kirby... zaprzyjaźniona z rodziną pastora Franklina.

- Chyba zabłądziłaś i znalazłaś się w domu, który w ni­czym nie przypomina zacnej siedziby wielebnego Willa - chłodno zauważyła Lily.

Kiedy Kara uporała się z rozplątywaniem linek, Webb wy­ciągnął do niej rękę:

- Jestem Webb Asher. Miło mi panią poznać, panno Kirby.

- Są jeszcze jacyś przyjaciele pastora, z którymi chciałbyś się zaprzyjaźnić, Webb? - zgryźliwie spytała Lily.

Zrzuciła więzy i nagle zamachnęła się, by wymierzyć za­rządcy potężny cios w splot słoneczny. Ale Webb Asher oka­zał się szybszy. Błyskawicznie, chwycił dziewczynę za rękę i wykręcił jej ramię do tyłu.

- Chciałaś być lepsza ode mnie, malutka? - warknął.

- Lily, nie możesz się tak zachowywać! - krzyknął Mac.

- Nawet jeżeli przywiązał mnie do krzesła? - Dziewczy­na szarpała się w uścisku Webba. - Powiedz mu, żeby mnie puścił!

- Ale obiecaj, że go nie zaatakujesz - upomniał Mac.

Lily nagle zaprzestała walki i przylgnęła do Ashera.

- A może dla odmiany zostanę w takiej pozycji? Lubię się przytulić do przystojnego mężczyzny - rzuciła prowo­kacyjnie.

Webb odepchnął ją od siebie z taką siłą, że aż zatoczyła się na Karę. Panna Kirby spojrzała jej w oczy i zorientowa­ła się, że dziewczyna panuje nad sytuacją, a nawet doskona­le się bawi, wprawiając w zakłopotanie dwóch dorosłych mężczyzn.

- Wynoszę się stąd, żeby być jak najdalej od tej małej wiedźmy - zawołał zarządca i pośpiesznie opuścił kuchnię.

- Do licha, Lily! Jeszcze tego brakuje, żebym przez cie­bie stracił dobrego pracownika - rzucił Mac i wybiegł za Asherem.

- Co mogę na to poradzić, że facet mnie pociąga - powie­działa Lily, wzruszając ramionami.

- Żartujesz chyba! Czyżbyś interesowała się Webbem? - spytała niepewnie Kara.

- Zabawne. Od lat do nikogo tak się nie paliłam. Działa na mnie jego muskularne ciało. Gdybyś widziała Webba Ashera bez koszuli... Jest taki silny. Może mnie podnieść jedną ręką. Dziś wyniósł mnie z zajazdu! Było cudownie! - dodała z entuzjazmem.

- Przecież on jest od ciebie dwa razy starszy - zauważyła Kara. - Ma ze trzydzieści cztery lata.

- No to co?! - wykrzyknęła Lily. - Jako przyjaciółka świętoszkowatych Franklinów pewnie myślisz, że powinnam się umawiać tylko ze szkolnymi kolegami.

- Czy wujek wie, co czujesz do zarządcy rancza?

- O, tak! - zaśmiała się lekceważąco nastolatka. - Siada­my i gawędzimy. Ja o swoim życiu miłosnym, a on o jego braku.

- Nie ma żadnej sympatii? - Kara poczuła wstyd, że wypytuje podlotka o prywatne sprawy wuja, lecz nie mogła po­wstrzymać ciekawości.

- Skoro jesteś nowa w tym mieście, możesz się nim za­jąć. Biedny facet nie był z kobietą, odkąd u niego zamiesz­kaliśmy.

- Naprawdę?

Serce Kary zabiło mocniej. Teraz już wiedziała, dlaczego Mac tak zareagował, gdy znalazła się w pobliżu. Po prostu był spragniony kobiety.

- Z tego, co słyszałam, damska populacja Bear Creek uważała wujka za najbardziej łakomy kąsek. Dziewczyny jed­na przez drugą pchały się mu do łóżka - ciągnęła Lily z bły­skiem w oczach. - Kiedy zabrał nas do siebie, skończyło się balowanie! Został głową rodziny, a tego panienki nie lubią. Dzieci też nie znoszą.

- A dużo jest takich... polujących na twego wujka dziew­czyn w okolicy? - zapytała Kara, przygryzając wargę.

- Sporo. Jeśli wierzyć plotkom, to wujek miał je wszy­stkie. Ale od czerwca sytuacja się zmieniła.

Kara przypomniała sobie scenę w dżipie i poczerwieniała.

Skłonna była uwierzyć w te plotki. Mac okazał się przecież doświadczonym uwodzicielem. Pewnie w duchu naśmiewał się z jej żałosnej naiwności.

- Czemu tak o niego wypytujesz? Wpadł ci w oko?

Mac, który właśnie wrócił do kuchni, spostrzegł rozbawie­nie bratanicy oraz zmieszanie swego gościa.

- Przestań dokuczać Karze - powiedział.

- Ależ nic się nie stało. Lily opowiadała mi o... niektórych mieszkańcach Bear Creek.

- Tak i jeszcze nie doszłam do jej przyjaciół, Franklinów, a można by o nich sporo powiedzieć. Na przykład o Ginny, która uśmiecha się nawet wtedy, gdy nie ma na to ochoty, i o słodziutkiej Tricii, udającej przyjaciółkę całego świata, a za plecami wbijającej ci nóż w plecy.

- Przestań - zawołał Mac. - Kara z pewnością nie chce słuchać, jak obmawiasz jej znajomych. A tak się składa, że ja też lubię Ginny i Tricię.

- To nic nie znaczy, bo masz spaczony gust. Po kimś, kto jest fanem telewizyjnych meczów golfowych i trującego gu­laszu pani Lattimore, można spodziewać się wszystkiego.

- Nie możemy znaleźć kota! - Do kuchni wpadli Clay i Autumn. - Gdzieś zniknął - wołała dziewczynka.

- Jakiego kota? - spytała Lily. - Był tu prawdziwy kot czy znowu coś wymyśliłaś?

- Prawdziwy - potwierdził Clay. - Ona go przywiozła! - Wskazał palcem właścicielkę Taia. - Chcieliśmy się z nim bawić, ale on uciekł. Powiedz mu, żeby się z nami bawił - malec zwrócił się z żądaniem do Kary.

- Koty zawsze robią, co chcą - wyjaśnił Mac. - Może, jak będziecie cicho, sam zdecyduje się wyjść z kryjówki. Idźcie pooglądać telewizję. Tylko żadnych filmów o wampirach - dodał. - Czemu nie obejrzycie kasety z „Małą syrenką”, którą wam kupiłem?

Malcy jęknęli, protestując.

- No dobrze, to może „Piękną i bestię”. - Mac poszedł na kompromis. - Możecie sobie wyobrażać, że bestia to wampir.

- Ale to takie nudne, wujku - zawołała Autumn.

- Dziękuję ci. Nie sypiam po nocach, żeby wymyślić wam jakąś sensowną rozrywkę, a wy tak to doceniacie...

Dzieci wybiegły z kuchni, po odrodzę obdzielając się ku­ksańcami.

- Poznałaś już troje, teraz muszę znaleźć Bricka - powie­dział Mac, zwracając się do Kary. - Lily, gdzie twój brat?

- Skąd mam wiedzieć? Brick chadza własnymi ścieżkami - odparła dziewczyna ze wzruszeniem ramion i skupiła uwa­gę na pannie Kirby.

- Jesteś pewna, że chcesz odwiedzić Franklinów?

- Prawdę mówiąc, powinnam teraz do nich zadzwo­nić... - odrzekła Kara.

- Niesamowite! - zawołała Lily. - Wyglądasz tak słodko i nieszkodliwie, ale w rzeczywistości musi być z ciebie niezły numer. - Z tonu bratanicy Maca wynikało, że to komplement.

- Nie rozumiem.

- Ależ to jasne! Mówisz tak niewinnym głosikiem, że nawet Ginny ci uwierzy. Jednak przyjechać z kotem w odwie­dziny do Franklinów, to bombowy pomysł! Masz zamiar je­szcze raz wysłać tę zasmarkaną Tricię do szpitala? Jesteś nie­samowita!

- Słyszałaś o uczuleniu Tricii na koty? - Mac obojętnym tonem zwrócił się do bratanicy.

- Każdy, kto zna Franklinów, musiał o tym słyszeć. Prze­cież to najważniejsze wydarzenie w nudnym życiu Tricii. Do­stała kociaka i o mało nie umarła, bo prawie przestała oddy­chać. Jak tylko kogoś spotka, to po pięciu minutach zaczyna o tym nawijać.

Kara poczuła, że nogi się pod nią uginają. Opadła na naj­bliższe krzesło. A więc to prawda. Jej przyszywana przyrod­nia siostra cierpiała na alergię. Lily nie umawiała się przecież z wujem, by ją zwodzić. A jeśli Ginny, jak sugerował Mac, nie miała udziału w zaproszeniu jej do Bear Creek, to można sobie wyobrazić, jak zareaguje na widok kota, zagrażającego zdrowiu córki!

- Naprawdę nic o tym nie wiedziałam - wymamrotała. - Co mam zrobić z Taiem?

- Wpuść go do pokoju Tricii i wytarzaj w jej pościeli - entuzjazmowała się Lily.

- Zawsze możesz zostawić go tutaj - zaproponował Mac. - Autumn i Clay będą zachwyceni.

- Chciałabym zadzwonić do wujka Willa, jeśli można - powiedziała cicho.

- Wujka? - zdziwiła się Lily.

- Oczywiście. Tu jest telefon. - Mac wskazał aparat i zwrócił się do Lily: - Później ci to wyjaśnię, a teraz wyjdźmy stąd, żeby mogła spokojnie porozmawiać.

Wielebny Franklin od razu podniósł słuchawkę.

- Wujku, tu Kara.

- Kara! - powtórzył jowialnie pastor. - Jesteś już spako­wana? Jutro wielki dzień! Nie mogę się doczekać, moja droga! Będę na lotnisku. Zjemy razem obiad, a potem pojedziemy do Bear Creek.

- Wujku, już tu jestem. Przyleciałam dzisiaj - rzekła za­kłopotana.

- Co? Tutaj? Dziś? - zdumiał się pastor. - Jak to możli­we? Przecież zapisałem sobie datę twojego przyjazdu. Miałaś przylecieć jutro!

- Kto ci tak powiedział? - spytała podejrzliwie. - Czy nie Mac Wilde?

- Tak, a dlaczego...? - zaczął pastor, a potem westchnął. - Właśnie. Teraz już wiesz, w czym rzecz?

Wszystko było jasne. Mac, który opłacił bilet, celowo wprowadził w błąd pastora, ale dlaczego to zrobił?

- Kiedy miałeś zamiar wspomnieć mi o Macu i całej... intrydze ze ślubem?

- Spotkałaś go? Powiedział ci? - Will Franklin był wy­raźnie przygnębiony.

- Wszystko - potwierdziła.

- Ślub? - wykrzyknęła Lily po drugiej stronie kuchen­nych drzwi.

Oboje z wujem tkwili tam, starając się podsłuchać rozmo­wę, choć Mac przez cały czas próbował odesłać bratanicę do jej pokoju.

- Wujku, zamierzasz się z nią ożenić?

- No, dalej, powiedz, jak bardzo nie odpowiada ci ten plan - warknął Mac. - Pewnie zrobisz wszystko, by do tego nie dopuścić.

- Przeciwnie. Myślę, że to dobry pomysł. Autumn i Clay potrzebują matczynej ręki. A założę się, że i ty przestaniesz zrzędzić, gdy będziesz miał kobietę...

- Uspokój się i odsuń od drzwi! Przestań szpiegować Karę.

- Dobra. Tobie zostawię to zajęcie. Mam nadzieję, że bę­dziesz z nią szczęśliwy - rzuciła bratanica.

Lily odeszła, by dołączyć do Autumn i Claya, a Mac przy­lgnął uchem do drzwi.

- Dlaczego o niczym nie powiedziałeś i pozwoliłeś mi wierzyć, że to ty kupiłeś bilet? - Kara domagała się wyjaśnień od pastora.

- Pragnąłem twoich odwiedzin, moje dziecko. Bardzo za tobą tęskniłem przez te lata. Dlatego od razu pomyślałem o tobie... jako towarzyszce życia Maca. Wydawało mi się, że to świetne rozwiązanie dla nas wszystkich. Mac potrzebuje żony, by wychować dzieci, a ty byłaś taka samotna w wielkim mieście. Wiem, że zawsze pragnęłaś mieć rodzinę.

Kara wzięła głęboki oddech. Starała się, żeby jej listy do wuja Willa były pogodne i dowcipne. Nigdy nawet słowem nie wspomniała o samotności. Musiał to wyczytać między wierszami i uznać ją za zdesperowaną osobę, która nie potrafi znaleźć sobie stałego partnera, nie mówiąc już o mężu i ro­dzinie. Czuła się upokorzona.

- Jeśli wyjdziesz za Maca, zamieszkasz w Double R, bli­sko Bear Creek - ciągnął pastor. - Znowu stanę się częścią twego życia. Wiem, że powinienem był cię o wszystkim uprzedzić, ale wydawało mi się, że nie należy robić tego przez telefon. - W głosie wielebnego Willa brzmiało zawstydzenie. - Myślałem, że jak przyjedziesz tutaj, przedstawię cię Macowi, on zacznie się o ciebie starać i wszystko się ułoży.

- A ja nigdy bym się nie dowiedziała, że ukartowaliście to małżeństwo? Miałam wierzyć, że zakochał się we mnie?

Ogarnął ją gniew na samą myśl o podstępie. Czuła się rozczarowana i zdradzona. Mac Wilde przynajmniej niczego nie ukrywał. Można mu było zaliczyć to na plus.

- Mylisz się co do Maca, wujku. On nie jest zaintereso­wany zalotami. Pragnie natychmiast zrekompensować sobie wydatki poniesione na tę inwestycję. Sądził, że wyjaśniłeś mi wszystko, i chciał uniknąć... Och! - Drgnęła, gdy gwałtow­nie otworzyły się drzwi i stanął w nich Macauley.

Kara była przekonana, że cokolwiek Mac zechce powie­dzieć pastorowi, nie będzie to przyjemne. Nie życzyła sobie takiej konfrontacji. Popatrzyła na Maca. Oto mężczyzna, któ­ry oszukał wielebnego Willa, chciał sobie kupić żonę, ale też potrafił ją rozbawić i całować tak, jak każda kobieta chciałaby być całowana. Schowała słuchawkę za siebie, nie dopuszcza­jąc go do telefonu.

- Najpierw musisz ochłonąć, Mac, bo powiesz coś, czego będziesz żałował.

- To wzruszające, że chcesz bronić pastora przede mną, a mnie przed samym sobą - powiedział schrypniętym głosem.

Podszedł tak blisko, że czuła ciepło jego ciała. Zaparło jej dech na widok muskularnej klatki piersiowej i mocno dopa­sowanych dżinsów, które wyraźnie podkreślały męskość Ma­ca. Próbowała schwycić oddech i nie mogła. Wydawało się jej, że czuje dotyk jego dłoni na piersiach. Cofnęła się, a Mac postąpił krok do przodu i uśmiechnął się zmysłowo. Słucha­wka wyśliznęła się z drżących palców Kary i zawisła nad podłogą.

- Mac - zaczęła, próbując go skłonić do zachowania dys­tansu.

Dotknęła ręką jego piersi i znowu poczuła ciepło. W uszach dźwięczały jej słowa Lily: „Dziewczyny jedna przez drugą pchały się mu do łóżka”.

- Karo - wymówił pieszczotliwie.

Pochwycił ją za biodra i przycisnął do siebie tak, by od­czuła, jak jest podniecony.

- Mac - szepnęła, topniejąc w jego ramionach.

Bliskość tego mężczyzny nie pozwalała myśleć o niczym innym.

- Halo! - w słuchawce rozległ się głos pastora. - Jest tam kto?

- Nie zwracaj na niego uwagi - mruknął Mac i lekkim kopnięciem przesunął telefon w odległy kąt kuchni.

- Halo! Halo! Co się dzieje? - niepokoił się wielebny Will.

Kara zamrugała powiekami, budząc się z erotycznego oszołomienia. Wyzwoliła się z objęć Maca i chwyciła za słu­chawkę.

- Wujku!

- Powiedz mu, że zostaniesz tutaj - cicho poprosił Macauley.

- Ja... ja... - Odwróciła wzrok od wpatrzonych w nią oczu Maca. - Czy to prawda, że Tricia jest uczulona na koty? - usłyszała samą siebie, zadającą głupie pytanie.

Pastor milczał przez chwilę zaskoczony.

- Tak. Na jedenaste urodziny kupiliśmy jej kotka, bo mę­czyła nas miesiącami...

Szczegółowo opowiadał całą historię, a Kara musiała jej słuchać, nie zdradzając znudzenia.

Mac zasiadł na krześle, krztusząc się ze śmiechu.

Do kuchni wpadł Clay.

- Znaleźliśmy kota! Siedzi na belce pod sufitem w twojej sypialni, wujku. Nad samym łóżkiem.

- Oczywiście! A gdzie indziej mógł się schować? Mam nadzieję, że z przerażenia nie zwymiotował na moją poduszkę wszystkiego, co zjadł w ciągu dnia?

- Wujku, muszę kończyć - powiedziała szybko Kara. - Przenocuję u pana Wilde’a. Porozmawiamy jutro.

Odłożyła słuchawkę i wąskim korytarzem podążyła za Ma­kiem oraz Clayem do wyłożonej ciemną boazerią sypialni, w której królowało olbrzymie łoże przykryte ciepłą, puchową kołdrą. W pokoju znajdował się granitowy kominek, podobny do tego z salonu, choć nie tak duży. Wisiał nad nim wypchany potężny łeb górskiego barana.

Kara skrzywiła się. Jeleń i łoś nie wyglądały tak groźnie jak to zwierzę.

- Czy każdy pokój zdobią jakieś trofea? - spytała zanie­pokojona.

- U mnie jest górska kozica! - wykrzyknął Clay.

- A u mnie niedźwiedź - pisnęła Autumn, która właśnie weszła do sypialni. - Bałam się, więc wujek przykrył go kocem.

- Dziadek był zapalonym myśliwym, stąd te ozdoby - wyjaśnił Mac.

- Tam siedzi Tai! - Clay wskazał sufitową belkę, na której przycupnął kot.

Oboje z Autumn wdrapali się na łóżko i podskakując, próbowali dosięgnąć zwierzaka. Tai tylko parskał odstra­szająco.

- Zwabię go jedzeniem - rzekła Kara. - Nie jadł nic przez cały dzień. Mam w torbie jego smakołyki. Ale muszę tu z nim zostać sama, bo Tai obawia się obcych.

- Zostawimy Karę, by mogła zająć się kotem - powiedział Mac i wyszedł, zabierając dzieci.

Kara czuła się nieswojo w sypialni Maca. Nakarmiła Taia i rozejrzała się wokół. Nigdzie nie było widać fotografii, ksią­żek ani niczego osobistego. Wyobraziła sobie Maca w łóż­ku pod puchową kołdrą, strzeżonego przez dzikiego bara­na. Sypiał w piżamie czy w spodenkach? A może nago? Na myśl o tym ogarnęła ją taka fala gorąca, że machinalnie roz­sunęła uda.

Z jękiem rozpaczy przysiadła na krawędzi łóżka. Co się z nią stało? Nigdy w życiu nie myślała w ten sposób o żadnym mężczyźnie! Dotknęła ręką czoła. Była bardzo zmęczona.

- Widzę, że Tai zdecydował się zejść na kolację - w sy­pialni rozległ się niski, spokojny głos Maca.

Stał w drzwiach, spoglądając na Karę wzrokiem pełnym ukrytych pragnień. To spojrzenie sprawiło, że zerwała się na równe nogi i odskoczyła od łóżka.

- Malcy już śpią. Lily poszła do swego pokoju, wyja­wiwszy przedtem, że Brick spędzi dzisiejszą noc u swe­go przyjaciela, Jimmy’ego Crowa - westchnął Mac. - Brick i Jimmy znani są w całym Bear Creek z różnych wybry­ków. Czasami fotografują dziewczęta przebierające się w szatni, innym razem przebijają opony w samochodach na­uczycieli...

- Masz z tymi dziećmi masę kłopotów.

- Nie uważaj mnie przypadkiem za świętego - zastrzegł Mac, zbliżając się do Kary. - Zapewniam cię, że jestem tylko człowiekiem - powiedział i przyciągnął ją do siebie.

Kara przełknęła ślinę. Miała opuszczone ręce i robiła wszystko, by nie zarzucić mu ich na szyję.

- Według Lily nie byłeś z kobietą, odkąd sprowadziłeś tu dzieci, a nie przywykłeś do tak długiego... celibatu. Podobno jesteś mężczyzną, o którego biją się okoliczne damy.

- Nie wierz we wszystko, co usłyszysz, a już szczególnie od Lily - rzekł Mac, patrząc jej w oczy.

- To oczywiste, że tak mówisz. Trudno, żebyś się chwalił swoimi... - Nie mogła znaleźć odpowiedniego słowa na okre­ślenie łóżkowych przygód.

- Podbojami? - Mac uśmiechnął się i zmrużył oczy.

- Czemu sądzisz, że taki podejrzany typ jak ja nie miałby się tym chełpić? Nie zauważyłaś nacięć na słupkach baldachi­mu? Każde z nich oznacza kolejną miłosną przygodę.

Ujął jej głowę w obie dłonie.

- Aha! Mam cię! Już chciałaś przekonać się, czy mówię prawdę.

Kara wiedziała, że Mac żartuje.

- Przecież nie ma tu żadnego baldachimu.

Z jednej strony miała ochotę uśmiechnąć się, ale z drugiej ogarniała ją wściekłość na myśl o nim w ramionach innej kobiety. W końcu rzekła:

- Na zagłówku też nie ma żadnych nacięć.

- A o czym to świadczy? - spytał ochryple, przytulając swój szorstki policzek do twarzy Kary i przesuwając dłońmi wzdłuż jej ciała.

- O tym, że wiesz, jak prowadzić rozmowę, bym poczuła się zakłopotana i straciła wątek.

- Mówiliśmy o przeszłości. Liczy się jednak tylko teraźniejszość i fakt, że mamy zamiar się pobrać - przypo­mniał, tuląc Karę w objęciach i pokrywając pocałunkami jej szyję.

Dziewczyna z rozkoszą poddawała się pieszczotom. Mac wziął ją na ręce i podszedł do łóżka, a potem usiadł, trzymając na kolanach.

- Jesteś taka piękna, podniecająca. Bardzo cię pragnę, ko­chanie - szepnął.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Kara zamarła w bezruchu.

- Co się stało? - spytał Mac, spragniony jej bliskości.

Przed chwilą tuliła się do niego, nagle usiadła wyprosto­wana, a potem poderwała się i poszukała wzrokiem kota, któ­ry chłeptał wodę z miseczki. Mac patrzył na nią oszołomiony. Może nie chciała się kochać z nim w obecności kota? Chociaż sam nie miał nic przeciwko takiemu towarzystwu, gotów był zrobić wszystko, by Kara poczuła się swobodnie.

- Mam go przenieść do innego pomieszczenia? - zapytał.

- Kot może zostać, jeśli chce, ale ja wyjdę - odrzekła, kierując się do drzwi.

Mac podniósł się wolno i ruszył za nią.

- Czy mogłabyś chociaż wyjaśnić, co się stało, że zmieni­łaś zdanie?

- Powiedziałeś, że jestem piękna i podniecająca.

- To cię dotknęło? - Mac był wyraźnie zaskoczony.

- Tak, bo to wierutne kłamstwo. Więcej nie praw mi tego typu komplementów.

- Komplementów?

- Mówisz je pewnie każdej kobiecie, którą bierzesz do łóżka. To obraźliwe! - wybuchnęła i nie oglądając się za sie­bie, wyszła z sypialni.

Nie miała pojęcia, co zrobi. Kot został w sypialni Maca, a ona nie dysponowała żadnym środkiem transportu, by dotrzeć do miasta. Zresztą gdyby nawet jakoś się tam dostała, nie miała się gdzie zatrzymać.

Nagle tuż za Karą pojawił się gospodarz rancza i łagodnie położył dłonie na jej ramionach.

- Musisz być głodna - powiedział, zanim zdążyła w jaki­kolwiek sposób zareagować. - Oboje nic nie jedliśmy. Powin­niśmy byli pójść na obiad w Helenie i...

- Spieszyłeś się do dzieci - przypomniała drżącym gło­sem, czując, jak Mac delikatnie gładzi jej ramiona. - Z two­jego punktu widzenia nie warto było tracić czasu na restau­racje. W końcu przyjechałam tu, żeby się za ciebie wydać, więc po co miałbyś czynić jakieś dodatkowe zabiegi o moje względy?

Odsunęła się od niego, choć ciągle czuła na ramionach ciepło jego dotyku.

- Nieźle mnie podsumowałaś - zauważył sucho. - Pewnie na to zasłużyłem. Ale skoro Już tu jesteś, może ogłosimy zawieszenie broni i coś zjemy? Była dziś na ranczu pani Lattimore i zostawiła...

- Swój paskudny gulasz? - Kara przytoczyła opinię Lily. - Może jakoś go przełknę.

- Nie doniosę pani Lattimore, co powiedziałaś. Chodź, skosztujemy wspaniałego dania - rzekł i podał jej ramię, pro­wadząc do kuchni.

Pozwoliła mu na to, bo naprawdę czuła głód i nie było sensu uciekać przed panem tego rancza. Musiała gdzieś prze­nocować, więc zgodziła się zawrzeć rozejm.

Usiadła przy kuchennym stole i spoglądając na telefon, myślała o dzisiejszej rozmowie z pastorem, podczas gdy Mac podgrzewał gulasz w kuchence mikrofalowej.

- Dlaczego tak naprawdę nie podałeś wujkowi Willowi właściwej daty mego przyjazdu?

- Pomyślałem, że przyjedzie po ciebie na lotnisko, a ja nie chciałem z nikim dzielić chwili naszego spotkania. Pra­gnąłem, byś pierwsze godziny w Montanie spędziła tylko ze mną.

- To nie brzmi wiarygodnie. Jaki był prawdziwy powód?

- No dobrze. Muszę przyznać, że niepokoiła mnie myśl o spotkaniu przyszłej panny młodej w obecności pastora. Sądziłem, że będzie niezręcznie, jeśli się sobie nie spodo­bamy, a on zacznie grać rolę swata. Z drugiej strony, gdyby­śmy od razu przypadli sobie do gustu, pastor tylko by nam zawadzał.

Kara oparła się przemożnej chęci, by zapytać o wrażenie, jakie na nim wywarła w chwili spotkania. Pewnie nie wydała mu się wyjątkowo odpychająca i pogodził się z tym, że nie jest tak piękna, jak przypuszczał, choć się do tego nie przyzna. Będzie opowiadał, jak to oczarowała go od pierwszego we­jrzenia.

- Nie potrafię prawić oryginalnych komplementów - przyznał, nakrywając do stołu. - Ale na swoją obronę mogę powiedzieć, że jeśli coś mówię, to naprawdę tak uważam.

Kara automatycznie położyła sztućce przy dwóch nakry­ciach. Wiedziała, co Mac miał na myśli.

- A więc jeżeli kochasz się z kobieta, to wierzysz, że jest piękna i podniecająca?

- Oczywiście. Dlaczego miałbym się kochać z jakimś brzydactwem?

- Właśnie, dlaczego? - powtórzyła.

- Wybacz, jeśli cię uraziłem. Naprawdę nie chciałem cię dotknąć, używając banalnych słów dla wyrażenia moich uczuć.

- Po prostu miałeś zamiar iść ze mną do łóżka. Pragnąłeś mnie tak bardzo, bo jestem piękna i seksowna - zażartowała.

- Nie wiem, dlaczego nie możesz w to uwierzyć - jęknął Mac. - Pamiętasz, już wcześniej, w dżipie...

- Nie chcę o tym mówić. Po to zawarliśmy rozejm, by do tego nie wracać - przerwała mu.

- Kto ustalił zasady rozejmu? Czy to ja nalegałem, by wprowadzić do niego taką klauzulę? - spytał Mac, stawiając na stole naczynie z parującym gulaszem.

Znowu się z nią droczył, a to mogło przywrócić atmosferę intymności, w której Kara czuła się niepewnie. Postanowiła więc skierować rozmowę na inny temat.

- Co za niespodzianki kryją się w tej potrawie? - spytała.

- Jeśli ci powiem, to już nie będzie niespodzianek. Ale wierz mi, że całość zupełnie nieźle smakuje z zimnym piwem - powiedział i wyjął dwie puszki z lodówki.

- Nigdy nie widziałam tego gatunku - rzekła Kara, przy­glądając się kuguarowi na puszce.

- To ulubiony napitek ranczerów. Niezłe. Świetnie nadaje się do przepłukania gardła po gulaszu pani Lattimore.

- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to wolałabym napić się wody.

- Proszę bardzo. Masz do wyboru mineralną, którą zwykle pija Lily, albo kranówkę przeznaczoną dla nas, proletariuszy.

Kara nalała do szklanki wody z kranu i oboje zajęli się potrawą, którą pani Lattimore doprawiła w sposób trudny do zaakceptowania przez szanującego się kucharza. Jednakże mi­mo oryginalnych przypraw danie okazało się jadalne.

- Zaniosę twój bagaż do pokoju gościnnego - zapropono­wał Mac po kolacji, gdy Kara zbierała talerze ze stołu. - Cho­ciaż zaproszenie do mojej sypialni jest ciągle aktualne - za­znaczył.

- Dziękuję. Tai i ja wolimy oddzielny pokój. Przywiozłam ze sobą torbę na kocie nieczystości, a jeśli znajdziesz jeszcze dla niego jakieś kartonowe pudełko, to będzie całkowicie usatysfakcjonowany.

- Znajdę - obiecał, przyglądając się jej uważnie. Ktoś, kto tak jak ona woził żywność dla kota i torebki na nieczystości, musiał być niezwykle odpowiedzialną osobą.

- Nie mogłam oczekiwać, że wujek Will będzie biegał po mieście i kupował drobiazgi potrzebne Taiowi - wyjaśniła. - Pewnie myślisz, że dziwaczka ze mnie...

- Skądże. Uważam, że jesteś po prostu bardzo przewidu­jąca - odrzekł, nie dodając, iż docenia w niej również inne zalety i że z każdą minutą coraz bardziej jej pragnie.

Nie ośmielił się tego powiedzieć, by znowu nie pomyślała, że prawi jej tanie komplementy.

Kiedy posprzątali po kolacji, Mac pomógł Karze przenieść kota do wolnej sypialni, która poprzez łazienkę łączyła się z jego pokojem. Wnętrze umeblowane było bardzo skromnie. Poza łóżkiem stała tu jedynie mahoniowa szyfonierka, której przydałaby się renowacja. Znad łóżka łagodnym wzrokiem spoglądała sama.

- Widzę, że twój dziadek nie oszczędzał nawet kuzynek jelonka Bambi - zauważyła Kara.

- Masz coś przeciwko polowaniom?

- Nie zastanawiałam się nad tym, dopóki tu nie przyjecha­łam. A teraz nie wiem już, od czego dostałam gęsiej skórki. Na myśl o polowaniach czy na widok tych trofeów. Przecież cały dom wygląda jak koszmar ze snu wypychacza zwierząt.

- Kiedy zostaniesz moją żoną i zamieszkasz tu, zmienisz wystrój wnętrza. Zamiast trofeów myśliwskich powiesisz ob­razki przedstawiające kwiaty albo owoce. Wybacz, że ten pokój tak wygląda - powiedział Mac. - Jest mały i wyziębio­ny, ale tylko ten był wolny. Pewnie nie chciałabyś spać z któ­rymś z dzieci. Dałaś też jasno do zrozumienia, że moja sypialnia ci nie odpowiada. Możesz się tu zamknąć, jeśli boisz się, bym nie naruszył zasad naszego rozejmu.

- Nie obawiam się ciebie - odrzekła z uśmiechem.

Przerażał ją raczej fakt, iż pod wpływem samego spojrze­nia Maca przenikają fala gorąca.

- To dobrze - mruknął.

Mieli dzielić wygodną łazienkę z dwiema umywalkami, pry­sznicem i staroświecką, dużą wanną. Godzinę wcześniej ta oko­liczność niepokoiłaby Karę. Teraz była na to zbyt zmęczona.

Mac szarmancko ustąpił jej pierwszeństwa przy myciu. Po dokonaniu wieczornej toalety i włożeniu sięgającej kostek bawełnianej różowej koszuli z długimi rękawami i zapięciem pod samą szyję, Kara wśliznęła się pod koc. Tai usnął w no­gach łóżka.

W pokoju było chłodno. Wełniany koc i bawełniana narzu­ta nie zapewniały tyle ciepła, by można było spokojnie zasnąć. Kara tęsknie pomyślała o puchowej kołdrze w sypialni Maca i spróbowała szczelniej otulić się tym, co miała pod ręką.

Ciągle trzęsła się z zimna. Już zaczęła się zastanawiać nad włożeniem swetra i skarpet...

- Karo?

W pokoju rozległ się głos Maca. Mógł wejść przez łazien­kę. Mimo panujących ciemności dostrzegła zarys wysokiej, męskiej sylwetki, która powoli zbliżała się do łóżka. Przez moment przestało jej bić serce. Usiadła na łóżku, szczelnie owijając się kocem.

- Czego chcesz? - zapytała przestraszona.

Jak w transie patrzyła na muskularną, pokrytą czarnymi włosami pierś Maca. Był tylko w slipach, które znakomicie uwydatniały jego męskość.

- Przyniosłem dodatkowe koce. Jest zimno, z pewnością ci się przydadzą - powiedział niskim, głębokim głosem.

Wpatrzona w Maca i przerażona jego obecnością w poko­ju nawet nie zauważyła koców, które teraz układał na łóżku.

W świetle księżyca Kara wydała się Macowi zachwycająca. Przysiadł na krawędzi posłania.

- Myślałem, że się mnie nie boisz, więc czemu wyglądasz na śmiertelnie wystraszoną? - spytał łagodnie i dotknął pal­cami warg dziewczyny.

- Zdałam sobie sprawę, że jestem okropnie niemądra. Sa­ma narażam się na niebezpieczeństwo - szepnęła jednym tchem.

- To prawda - przyznał Mac. - Potrzebujesz męża, który by cię chronił - dodał, wsuwając ręce pod koc, by dosięgnąć piersi Kary. Dziewczyna była oszołomiona i przerażona przy­jemnością, którą sprawiła jej ta pieszczota. Mac delikatnie gładził kciukami okolice sutek, nie dotykając samych koniu­szków piersi.

Zapragnęła go gwałtownie.

- Proszę, ja nie... Nie możemy... - Głos się jej załamał pod wpływem intensywnych odczuć.

- Możemy, ale nie będziemy - poprawił Mac. - W każ­dym razie nie dzisiaj. Teraz pocałuj mnie na dobranoc, to sobie pójdę.

Jęknęła, gdy dotknął jej warg i zaczął namiętnie ją ca­łować.

Karę przeniknął dreszcz pożądania. Kiedy Mac po raz dru­gi położył dłoń na jej piersiach, gwałtownie przycisnęła ją do siebie. Znowu zaczął gładzić wrażliwą skórę wokół sutek. Dziewczynę oblała fala rozkoszy.

Położył ją delikatnie na wznak, pozwolił, żeby się przytu­liła i zaczęła pieścić mu włosy. Pod bawełnianą koszulą Kary wyraźnie rysowały się nabrzmiałe koniuszki piersi. Mac zmrużył oczy i dotknął ustami jednego z nich.

Kara poczuła ciepło oddechu, a potem czubek języka doty­kającego sutki. Wygięła się, unosząc piersi ku górze i spazma­tycznie powtarzając imię Maca. Przy tym ruchu rozpięła się jej koszula. Mac pieścił teraz językiem nagie piersi, a ciało Kary przeniknęła fala rozkoszy. Dziewczyna przylgnęła do niego mocno, pragnąc otrzymać więcej i więcej...

Nagle wszystko się skończyło. Mac usiadł, oddychając ciężko.

- Albo przerwiemy teraz, albo wcale - rzekł, z trudem chwytając oddech.

Kara leżała podniecona, odczuwając bolesne pulsowanie między udami. Pierwszy raz w życiu straciła nad sobą kon­trolę. Nawet nie przypuszczała, że jest w stanie przeżywać tak gwałtowną namiętność. Nie mogła się dłużej oszukiwać. Gdy­by Mac nie przerwał pieszczot z własnej woli, ona by go nie powstrzymała. Zamknęła oczy, by nie patrzeć mu w twarz.

- Dobranoc, maleńka. Spij dobrze - szepnął i mocno po­całował w ją usta, a potem jeszcze raz złożył pocałunek mię­dzy jej piersiami. Przeszedł przez pokój, a Kara nie poprosiła, by zawrócił. Gdyby choć raz spojrzał na nią, z pewnością zostałby tu do rana.

Nie powinienem tego robić, upomniał sam siebie. Mógł ją posiąść. Wiedział, że tego pragnęła. To czyste szaleństwo, mieć w łóżku spragnioną kobietę i zrezygnować z rozkoszy. Na myśl o spełnieniu poczuł, że się poci. Mimo iż noc była chłodna, nie przykrył się kołdrą.

Tai siedział pośrodku małej sypialni, miaucząc i popatrując na Karę. Dziewczyna zbudziła się właśnie z głębokiego snu, w który zapadła tuż przed świtem, i sięgnęła po zegarek. Do­chodziła dziewiąta, a według czasu waszyngtońskiego - jede­nasta. Nigdy jeszcze nie wstawała tak późno.

Czuła się nieco zdezorientowana. W domu panowała cisza. Umyła się szybko, dokładnie zamknąwszy drzwi od łazienki, choć z sypialni Maca nie dobiegały żadne odgłosy. Włożyła dżinsy i cienką liliową bluzeczkę. Ostrożnie zajrzała do po­koju Macauleya, lecz nie zastała tam nikogo.

- Ładnie wyglądasz - powitała ją Autumn, gdy tylko Kara wyszła na korytarz.

Drgnęła zaskoczona, że dziewczynka na nią czekała.

- Lily powiedziała, że mam ci nie przeszkadzać, dopóki nie wyjdziesz z pokoju. Gdzie kotek? - zainteresowała się nagle. - Słyszałam, jak miauczał.

Kiedy szły korytarzem, Tai wybiegł z sypialni i czmychnął w głąb domu, jakby go ktoś gonił. Kara zauważyła, że dziew­czynka jest w nocnej koszuli. Jej długie ciemne włosy splą­taną kaskadą spadały na ramiona. Był wtorek, a więc mała powinna być w szkole. Nie wyglądała na chorą.

- Jak chcesz, to w mikrofalówce rozmrożę ci coś na śnia­danie. Można w niej podgrzewać już przygotowane jedzenie - paplała dziewczynka - ale lepiej nie gotować surowego kur­czaka, bo się nie zniszczy wszystkich bakterii. Można się zatruć i umrzeć. Od hamburgerów też można umrzeć. Moja mama i tata umarli, ale nie otruli się, tylko zginęli w wypad­ku. Mówiłam Brickowi, że on też może zginąć w katastrofie samochodowej, ale się śmiał.

- Czy Brick pojechał gdzieś samochodem? - spytała Kara, próbując uzyskać w miarę dokładne informacje od dziew­czynki, mieszającej przeszłość z teraźniejszością.

- Dziś rano razem z Jimmym Crowem wzięli samochód jego mamy i pojechali do parku Yellowstone.

- Sami? A wujek o tym wie? - spytała Kara w zdumieniu.

- Wujek nie pozwolił mu opuszczać lekcji.

- Brick ma przecież tylko trzynaście lat! Pojechał bez prawa jazdy! Musimy natychmiast zawiadomić wujka Maca! - zawołała Kara.

- A gdzie on jest?

- Myślałam, że ty mi powiesz - przyznała skonster­nowana Kara. - A może Lily wie? Zadzwonimy do niej do szkoły.

- Nie ma jej w szkole. Wybrała się do... raju.

Kara zaniepokoiła się nie na żarty.

- Lily mówiła, że ja też nie muszę dziś iść do szkoły, jeśli nie chcę, i że ty zaopiekujesz się mną i Clayem - wyznała Autumn.

- Gdzie jest Clay? - Serce Kary o mało nie wyskoczyło z piersi.

Cisza panująca w domu wyraźnie wskazywała, że chłopiec musiał być gdzieś na zewnątrz.

- Poszedł do konia.

- Chyba nie do Blackjacka? - Kara przypomniała sobie, co Mac mówił o narowistym ogierze.

- Tak, Clay go uwielbia i chce na nim jeździć.

Troje młodych Wilde’ów potrzebowało natychmiastowej po­mocy, ale Clayowi zagrażało bezpośrednie niebezpieczeństwo.

- Autumn, musisz mi pokazać, gdzie jest ten koń.

W chwilę później biegły wzdłuż podjazdu. Kara modliła się w duchu, by zdążyły odnaleźć Claya, zanim ogier zrobi mu krzywdę.

- Tu są stajnie. - Autumn przyprowadziła Karę do świeżo odnowionych zabudowań.

Z trudem otworzyły ciężkie wrota. Wewnątrz nowoczes­nej, przestronnej stajni stały dobrze utrzymane konie, ale nie było wśród nich czarnego ogiera. Kara zawołała chłopca, lecz nikt się nie odezwał.

- Tu jest bury kot - zauważyła Autumn. - Mieszka w staj­ni. Wujek mówi, że nie ma imienia, ale ja nazywam go Prążek, bo jest pręgowany jak tygrys. Chciałam go wziąć do miesz­kania, lecz wujek powiedział, że to dziki kot. Czy myślisz, że Tai chciałby mieć przyjaciela?

Kara była zbyt zaabsorbowana sprawą Claya, by zwracać uwagę na paplaninę dziewczynki.

- Gdzie może być ten ogier i twój brat?

- Może na którymś z wybiegów. Weźmy Prążka do domu, żeby spotkał się z Taiem.

- Najpierw musimy znaleźć Claya. Pokażesz mi, gdzie są wybiegi?

Kara była zdziwiona, że mała, zwykle tak wyczulona na wszystkie niebezpieczeństwa, nie niepokoi się o brata.

Na szczęście nie trzeba było iść daleko, by dotrzeć do ogrodzonych wybiegów dla zwierząt.

Dostrzegła Claya wcześniej niż Autumn. Siedział na pło­cie, obserwując potężnego ogiera, który biegał jak szalony i od czasu do czasu stawał dęba, najwyraźniej mało zachwy­cony towarzystwem chłopca.

- Chodź tu, Blackie! Mam coś dla ciebie! - wołał siedmiolatek, wyciągając rękę do konia, który, niepokojony przez intruza, wściekle rył ziemię kopytami.

Karze zaparło dech w piersiach. Clay najwyraźniej trakto­wał ogiera jak łagodnego kucyka. Wcale nie zwracał uwagi na jego nieprzyjazne zachowanie.

Podbiegła do malca i ściągnęła go z ogrodzenia. Był boso, w szortach i podkoszulku. Miał zimne ręce i nogi. Mimo iż świeciło jesienne słońce, dzień był chłodny, a mały nie wykurował się jeszcze do końca z wietrznej ospy.

- Clay, powinieneś trzymać się z daleka od tego konia. To dzikie, niebezpieczne zwierzę. Mógł ci zrobić krzywdę - po­wiedziała drżącym głosem.

- Blackie mógł zabić Claya? Nie wiedziałam, że konie to robią. - Autumn aż sapnęła ze zdziwienia.

- Zwykle nie są groźne dla ludzi, ale Blackjack to wyjątek - wyjaśniła Kara.

- Chciałem się z nim zaprzyjaźnić - rzekł ponuro Clay.

- Może pomyślałbyś o jakimś mniejszym i łagodniejszym zwierzątku - zaproponowała Kara, próbując za wszelką cenę odwrócić uwagę chłopca od ogiera.

- Na przykład o psie? - zainteresował się malec. - Kiedy go dostaniemy?

- Będziemy mieć szczeniaczka! Szczeniaczka! - pisnęła Autumn.

- Zawsze chciałem dostać szczeniaka - wyznał chłopiec i umie wziął Karę za rękę.

Wzruszyła się tym gestem. Clay był taki mały, bezradny. Płonącymi, ciemnymi oczami i gęstością włosów bardzo przypominał Maca.

- Uwielbiam psy! - entuzjazmowała się Autumn. - Ro­dzice nie pozwalali ich hodować, wujek James i ciocia Ewa również nie. A wujek Mac powiedział, że tutaj nie miałby kto zajmować się szczeniaczkiem, gdy my jesteśmy w szkole.

- Ale Lily mówiła, że ty zamieszkasz z nami. - Clay zwrócił się do Kary.

Nie odpowiedziała, lecz malcy wzięli jej milczenie za dobrą monetę. Kiedy wrócili do domu, znalazła dla obojga ciepłe ubra­nia. Clay był już bezpieczny, lecz co z Lily i Brickiem? Zasta­nawiała się właśnie, jak zawiadomić Maca, gdy jej wzrok padł na kuchenny telefon. Wykręciła numer zapisany na kartce przy aparacie, mając nadzieję, że Macauley będzie w pobliżu dżipa. Nerwowo zastanawiała się, co mu powiedzieć.

Kiedy już miała zrezygnować, bo nikt się nie zgłaszał, Mac podniósł słuchawkę.

- Tak? - odezwał się znużonym głosem.

- Nie chciałam ci przeszkadzać - zaczęła niepewnie.

- Co się stało?

Kara zdecydowała, że zaoszczędzi mu opowieści o Clayu, a przekaże tylko to, czego dowiedziała się o Bricku. Mac nie przyjął dobrze tych nowin. Wybuchnął gniewem i zaczął kląć, a Kara słuchała w milczeniu, rozumiejąc, że jako opiekun takich niesfornych dzieci ma prawo się denerwować.

- Naprawiam ogrodzenie na południowym pastwisku. Zajmie mi to jeszcze godzinę albo dłużej. Jeśli zosta­niesz z Clayem, pojadę prosto do szeryfa. To mój przyjaciel i z pewnością pomoże odnaleźć chłopców, nie aresztując ich przy okazji. Autumn i Lily powinny wrócić ze szkoły około...

- Autumn jest w domu - przerwała Kara.

- Dlaczego? Zachorowała?

- Nie. Ale tu jest. Nie martw się o dzieci. Zostanę z nimi.

Mac był tak zdenerwowany, że Kara nie wspomniała nawet o wyprawie Lily do tajemniczego raju. Lepiej, żeby myślała iż dziewczyna jest w szkole, i zajął się Brickiem.

- Wybacz, że rano nie zastałaś mnie w domu - powiedział Mac. - Zwykle wcześniej planuję swoje zajęcia, ale dzisiaj Webb ma wolne i wyjechał poza ranczo, więc pracuję za dwóch. Zajrzałem do twojej sypialni po piątej, lecz spałaś tak głęboko, że nie miąłem serca cię budzić.

Myśl o tym, że widział ją śpiącą, wprawiła Karę w zakło­potanie. Może chrapała albo coś w tym rodzaju.

- Wyglądałaś tak słodko i podniecająco, że musiałem użyć całej siły woli, by nie wśliznąć się do twego łóżka. Któregoś ranka to zrobię i zostanę aż do świtu - dodał.

Kara westchnęła głęboko. Słowa Maca podziałały na jej wyobraźnię i zmysły. Zbyt dobrze pamiętała wieczorne pieszczoty i pocałunki. Znowu poczuła podniecenie. Była w nie lada niebezpieczeństwie, skoro samo brzmienie głosu Maca doprowadzało ją do takiego stanu.

- Musisz znaleźć Bricka - powiedziała szybko, odpędza­jąc natrętne myśli.

Roześmiał się, jak gdyby wiedział, co przeżywała.

- Nie martw się - rzekł łagodnie. - Przywiozę go do do­mu. Do zobaczenia, kochanie.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Kara odłożyła słuchawkę i siedziała bez ruchu, patrząc w przestrzeń. Bezskutecznie starała się odnaleźć w sobie ślady oburzenia wobec faktu, że Mac znowu użył słowa „kochanie”.

Nagle do jej uszu dotarł hałas z salonu. Zerwała się z krzesła i poszła sprawdzić, co się dzieje. Na podłodze prężył się i syczał bury kot ze stajni. Gotowy do skoku Tai, groźnie pomrukując, tkwił na łbie łosia wiszącym nad kominkiem. Powoli przesuwał się ku rogom i mierzył intruza groźnym spojrzeniem.

- Chyba się nie polubili - mruknęła Autumn, która wraz z Clayem obserwowała przebieg spotkania.

- Myślę, że trzeba zabrać stąd Prążka, zanim Tai skoczy mu do gardła - spokojnie zauważyła Kara.

- Wygonię go. - Clay zgłosił się na ochotnika.

Stajenny kocur wrzasnął dziko. Kara pobiegła otworzyć frontowe drzwi i z pomocą Claya, który gonił Prążka po ca­łym domu, udało się go wreszcie skierować na dwór.

Kiedy wrócili do salonu, Tai ciągle siedział na łbie łosia, a Autumn przemawiała doń łagodnie, próbując skłonić do zejścia.

- Pewnie nie powinnam była sprowadzać tu Prążka, lecz chciałam, żeby Tai miał przyjaciela. Ciężko żyć w nowym miejscu, nie znając nikogo.

Kara przytuliła dziewczynkę, domyślając się, że mała ma na myśli nie tylko kocią samotność.

- Wszystko w porządku - powiedziała. - Tai lubi samo­tność. Zachowuje się zupełnie inaczej niż ludzie. Woli być jedynym kotem w domu.

- Zawsze będzie jedyny. Nawet kiedy dostaniemy szczeniaczka - wtrącił Clay. - Szczeniak to przecież pies.

- Autumn, dlaczego nie poszłaś dziś do szkoły? - Kara zmieniła temat.

- Bo dzieci dobierają się w grupy, które będą przygoto­wywać przyjęcie na Halloween. Wiedziałam, że nikt mnie nie wybierze, więc zostałam w domu - wyznała dziewczynka, patrząc w podłogę. - Pomyślałam, że i tak przydzielą mi ja­kieś zajęcie, nawet jeśli nie przyjdę. Wolałam to niż stanie i czekanie do samego końca.

Kara spojrzała na małą ze współczuciem. Wiedziała, co to znaczy być outsiderem. Ona też przez całe życie chciała przy­należeć do czegoś lub kogoś.

- Trudno przenosić się do nowej szkoły, szczególnie w małym miasteczku, w którym ludzie się znają.

- Niekoniecznie - zaszczebiotał Clay. - Mnie wszyscy lu­bią. Mam wielu przyjaciół.

- Bo jesteś w drugiej klasie, a nie w piątej - rzekła Au­tumn. - Małe dzieci łatwiej się zaprzyjaźniają.

- Może spróbowałabyś znaleźć chociaż jedną koleżankę - zaproponowała Kara, przypominając sobie, że w tym wieku miała przyjaciółkę od serca, która zastępowała wszystkie inne. - Zapytaj którąś dziewczynkę z klasy, czy nie chciałaby z to­bą pójść do kina albo odwiedzić cię w domu?

- Miałam koleżanki w Kalifornii, kiedy byliśmy jeszcze z rodzicami, ale w Ohio u wuja Jamesa i ciotki Ewy już nie, bo nie chciałam, by ktoś wiedział, że u nich mieszkam.

- A u wujka Maca? - spytała Kara.

- Kocham wujka, ale po co miałabym tu kogoś zapraszać? Clay ciągle by nam tylko przeszkadzał. Przecież koleżanki nie przyjdą na ranczo, żeby zajmować się moim bratem.

- Tu nie ma mamy, która by mi nie kazała dokuczać dziewczynkom - powiedział chłopiec.

- Wujek ciągle pracuje, a Brick i Lily tylko krzyczą, kiedy się bijemy albo kłócimy - dodała Autumn. - Więc po co ktoś miałby do mnie przychodzić?

Karę ogarnęło głębokie współczucie dla malców. Clay podszedł do telewizora i włączył odbiornik. Razem z Autumn zaczęli oglądać program. Tai, widząc, że nic mu nie zagraża, opuścił strategiczną pozycję i zeskoczył na podłogę.

Kara zdecydowała, że może zostawić dzieci, by przygoto­wać coś do jedzenia. Akcja z ogierem i kotem wypełniła czas do południa. Teraz już rozumiała, dlaczego Mac zainstalował antenę satelitarną, ale sama nie była skłonna godzić się, by dzieci spędzały cały czas przed telewizorem.

- Muszę wykonać kilka telefonów, potem oprowadzicie mnie po ranczu, a na koniec upieczemy ciastka, dobrze? - za­proponowała.

Nie zareagowali, zaabsorbowani oglądaniem filmu, lecz Kara i tak dopięła swego. Szybko zjadła śniadanie i przestu­diowała książkę telefoniczną, starając się znaleźć bar, restau­rację lub motel pod nazwą „Raj”. Gdyby tylko udało się jej znaleźć Lily i sprowadzić ją do domu, zanim Mac wróci na ranczo i zaczną się kłopoty!

W spisie telefonów nie było żadnego „Raju”. Gdziekol­wiek znajdowała się najstarsza bratanica Maca, trudno by było się z nią skontaktować. Albo okłamała młodszą siostrę, albo tamta źle zapamiętała nazwę.

Lily wróciła do domu koło piątej. Zatrzymała się w drzwiach pokoju, w którym Kara siedziała z Autumn w otoczeniu pudeł z zabawkami i ubrankami. Kara popatrzyła na ekscentryczny strój nastolatki. Tylko tak piękna i zgrab­na dziewczyna jak Lily mogła włożyć niemal przezroczystą, krótką sukieneczkę w kwiatki, a do tego obcisłe szorty i wy­sokie czarne buty.

- Cześć, Lily! - zawołała Autumn. - Kara pomaga mi urządzić pokój, żeby nie wyglądał już tak głupio jak dotąd.

- Upiekliśmy ciastka - oznajmił Clay, który siedział na podłodze z komiksem w ręku i jadł właśnie jedno z nich.

- Dostaniemy też szczeniaka.

- Nieźle - odparła Lily i poszła do swego pokoju, a Kara pobiegła za nią.

- Wiem, że nie byłaś dziś w szkole - powiedziała po we­jściu do sypialni Lily, która była mniejsza niż pokoje Claya oraz Autumn i cała pomalowana na czerwono. Na głównej ścianie pyszniła się tu olbrzymia ryba. Coś innego, choć nie­wiele ładniejszego niż trofea w pozostałych pokojach. Lily leżała na łóżku z rękami pod głową.

- Tam, gdzie byłam, nauczyłam się więcej niż w szkole - odparła.

Kara przyjrzała się jej uważnie. Lily miała obrzmiałe war­gi, potargane włosy i rozmazany makijaż. Nawet tak niedo­świadczona osoba jak Kara nie mogła mieć żadnych wąt­pliwości, iż Lily doświadczyła dziś gwałtownych przeżyć ero­tycznych.

- Autumn powiedziała, że wybrałaś się do jakiegoś „raju”, ale nie natrafiłam na nic podobnego w książce telefonicznej - rzekła Kara, starając się, by w jej głosie nie zabrzmiało oskarżenie ani nagana.

- Próbowałaś dzwonić do raju? - spytała z uśmiechem dziewczyna. - Co za spryt!

Kara nie wiedziała, jak zareagować na takie zachowanie kogoś o dziewięć lat młodszego od siebie.

- Martwiłam się, czy nic ci się nie stało. Nie powiedziałam wujkowi, że byłaś na wagarach, bo jest zbyt zdenerwowa­ny wyprawą Bricka, ale nie jestem pewna, czy dobrze postą­piłam.

- Dzięki! - Lily podeszła do Kary i objęła ją siostrzanym, a może konspiracyjnym, uściskiem. - Nie musisz się o mnie martwić. Wiem, co robię i czego chcę. Miałaś rację, nie mó­wiąc o niczym wujkowi. On nic na to nie poradzi, a i tak ma masę kłopotów z moim rodzeństwem i ranczem. Po co zawra­cać mu głowę? Powiedz, co z tą wyprawą Bricka?

Kara opowiedziała o eskapadzie chłopców do Yellowsto­ne, a Lily zareagowała zdziwieniem i rozbawieniem.

- Brick to niespokojny duch. Uwielbia wolność. Jimmy też. Świetnie, że się zaprzyjaźnili, choć władze szkolne, wujek i matka Jimmy’ego pewnie tak nie myślą.

- Nie masz zamiaru mi powiedzieć, gdzie dzisiaj byłaś, prawda?

- Byłam w raju przez małe „r”. I nie chodzi tu o miejsce, a raczej o stan... rozkoszy. - Lily prowokacyjnie uniosła brwi. - Tyle mogę ci wyjaśnić. Gdy prześpisz się z wujkiem, to może wymienimy poglądy.

Lily najwyraźniej starała się zaszokować pannę Kirby i osiągnęła swój cel. Kara przypomniała sobie swoje koleżan­ki ze szkoły, na wszelki wypadek noszące w torebkach pre­zerwatywy i umawiające się ze starszymi od nich mężczyzna­mi na rozbierane randki. Takie dziewczyny cieszyły się w kla­sie niezwykłą popularnością. Kara uświadomiła sobie z nie­chęcią, że jeszcze dziś nastolatki takie jak bratanica Maca ciągle ją onieśmielają.

- Chciałabym się zdrzemnąć - oznajmiła Lily, ziewną­wszy. - Mam za sobą niezwykły, lecz bardzo wyczerpujący dzień. Dziękuję, że zajęłaś się dziećmi. Jesteś aniołem - dodała, obejmując Karę po przyjacielsku i odprowadzając do drzwi.

Wyprowadziła ją na korytarz, a potem zamknęła się w swoim pokoju. Kara powoli schodziła na dół, próbując zebrać myśli. Na dźwięk silnika samochodu, zatrzymującego się przed domem, przystanęła na schodach. Po chwili usłysza­ła kroki na ganku.

A potem otwarły się frontowe drzwi i stanął w nich Mac. Na widok silnej męskiej postaci w kowbojskich butach, dżin­sach, ciemnej koszuli i drelichowej marynarce Karę ogarnęła fala ciepła.

Zaschło jej w ustach. Spędziła dzień z dziećmi i dobrze jej było z nimi. Mac wnosił do tej domowej atmosfery erotyczne napięcie, przed którym najchętniej skryłaby się w mysiej dziurze. A tymczasem nie mogła się nawet poruszyć. Mac podszedł bliżej i wziął ją w ramiona.

- Tak się cieszę, że cię widzę - rzekł i mocno ją poca­łował.

Kara aż przymknęła oczy, ogarnięta uczuciem szczęścia. Mac pieścił jej usta, wsuwając język między wargi i smakując ich słodycz. Dziewczynę ogarnęło gorące pragnienie, by mu się oddać. Był nienasycony w pocałunkach, a ona chciała wię­cej i więcej. Wreszcie przerwał pocałunek i spojrzał na nią płomiennym wzrokiem. Jęknęła cicho obezwładniona siłą uczuć. Z jednej strony miała ochotę przytulić się do niego i kontynuować pieszczoty, a z drugiej niewiele brakowało, by umknęła do swego pokoju, próbując w samotności dojść z so­bą do ładu.

Zanim zdążyła cokolwiek zdecydować, tuż obok rozległ się czyjś głos.

- Nie lubię przeszkadzać w takich chwilach, lecz mamy gości. Nie uwierzycie, kto przyjechał.

- Gości? - powtórzył z niezadowoleniem Mac, ciągle trzymając w ramionach rozdygotaną Karę.

Dziewczyna wyrwała mu się z objęć. Czuła, że drżą jej nogi, a całe ciało płonie podnieceniem. Była bardzo zmiesza­na. Odwróciła wzrok od Maca i spojrzała na chłopca, który właśnie pojawił się w holu.

- Ty musisz być Karą - powiedział domyślnie i podszedł, by się przedstawić. - Jestem Brick. Wujek powiedział, że zawiadomiłaś go o mojej wyprawie do Yellowstone.

Kara nie bardzo wiedziała, jak zareagować. Brick przyglą­dał się jej badawczo, bez wrogości. Miał przydługie, ciemne włosy i brązowe oczy, nieco jaśniejsze niż u pozostałych Wilde’ów. Był niewysoki, trochę piegowaty. Wyglądał na wy­sportowanego, zwinnego chłopca.

- Miło mi cię poznać. Mam nadzieję, że rozumiesz, iż nie miałam wyboru i musiałam w twojej sprawie porozumieć się z wujkiem - rzekła, wyciągając rękę.

- Wiem - odparł. - Ale powinienem dać wycisk Autumn. Gdyby ci wszystkiego nie wypaplała, bylibyśmy już w Yellowstone.

Przyjął wyciągniętą dłoń, uścisnął ją i natychmiast wsadził ręce do kieszeni.

- Idę do siebie. Nie pokażę się na dole, żeby nie spotkać tej okropnej Joanny Franklin.

- Franklinowie są tutaj?

- Właśnie wchodzą. Trzymajcie Joannę z daleka ode mnie - zawołał Brick, znikając w zamieszkanym przez dzieci skrzydle domu.

Przez uchylone frontowe drzwi widać było pastora z żoną i córkami, którzy właśnie wkraczali na ganek.

Kara zamarła na ten widok. Z przerażeniem spojrzała na Ma­ca. Natychmiast podszedł i stanął obok, obejmując ją ramieniem.

- Karo, moja droga! - wykrzyknął pastor, patrząc ze wzruszeniem na swą byłą pasierbicę.

W pierwszej chwili Kara chciała rzucić się mu na szyję tak jak dawniej, lecz opanowała to pragnienie. Stała się już do­rosła, a wielebny Will nie był ani jej ojcem, ani ojczymem, ani nawet wujem. Poza tym pojawił się w otoczeniu własnej rodziny.

Kara rzuciła okiem na Ginny, którą widziała wiele lat temu, na krótko przed wyjazdem Franklinów do Bear Creek.

Żona pastora była wymuskaną blondynką. Nie wyglądała na swoje czterdzieści pięć lat. Tricia, starsza latorośl, wów­czas małe dziecko, wyrosła na jasnowłosą nastolatkę. Kara znała ją i jej młodszą siostrę, Joannę, ze zdjęć przysyłanych przez wielebnego Willa na Boże Narodzenie.

- Witam, pastorze - rzekła uprzejmie, nie wiedząc, czy dziewczynki orientują się w jej powiązaniach z ich ojcem.

- Cieszę się, że was widzę - zwróciła się do Ginny i jej córek.

Mac dostrzegł skrywany ból w spojrzeniu pastora, który wyraźnie przejął się chłodnym powitaniem byłej pasierbicy.

Ale jak miała się przywitać, pomyślał, czując gwałtowną potrzebę, by stanąć w jej obronie.

- Mój Boże! Czemu tak oficjalnie? - zauważyła Ginny. - Lepiej zwracaj się do nas: Will i Ginny! Kara, Mac - wy­glądacie wspaniale - dodała.

- Przywieźliśmy dla was kolację - oznajmiła Joanna, jas­nowłosa siódmoklasistka. - Ja zrobiłam cytrynową galaretkę - pochwaliła się.

- Są pieczone kurczaki, sałatka ziemniaczana i ciasto z dynią na deser - dodała Ginny. - Możemy zanieść wszystko do kuchni?

Kara zaczerwieniła się i niepewnie spojrzała na Maca.

- Myślę, że... tak - wymamrotała, czując w okolicach ta­lii ciepło jego dłoni.

Ginny z córkami udała się do kuchni, pozostawiając Maca, Karę i pastora w holu.

- Próbowałem dzwonić w ciągu dnia, lecz nikt nie odpo­wiadał. - Wielebny Will przerwał niezręczne milczenie. - Nie miałem pojęcia, gdzie jesteś. Skoro Mac wyjechał na poszu­kiwanie Bricka, ty powinnaś była zostać na ranczu - zwrócił się do Kary.

- A więc w Bear Creek już wiedzą o wyczynie chłopców? - jęknął Mac.

- Oczywiście - potwierdził pastor. - Chciałem przyjechać od razu po południu, ale skoro nikt nie odbierał telefonów, zmieniłem plany.

- Pewnie wtedy Autumn i Clay oprowadzali mnie po ranchu.

- Ach! Więc dzieci już to zrobiły - ucieszył się Mac. - Jutro zabiorę cię dżipem na przejażdżkę. Zobaczysz, gdzie hodujemy cielęta, gdzie są nasze pastwiska i jak wygląda przełęcz. Nie doszłabyś tam pieszo.

- Miałem nadzieję, że jutrzejszy dzień spędzisz z nami w mieście - rzekł pastor do Kary. - Chciałem pokazać ci Bear Creek, zaprosić na lunch i namówić, byś zatrzymała się w na­szym domu. Mamy pokój gościnny...

- Tatusiu, w kuchni jest kot! - Tricia Franklin jak burza wpadła do holu. - Wstrętny, syjamski kot. Siedzi na łbie łosia i prycha. Oczy zaczęły mi łzawić, dwa razy kichnęłam. Mama kazała mi natychmiast wyjść. Ona z Joanną skończą nakry­wać do stołu. Musimy zaraz stąd odjechać.

- Kot wdrapał się na łeb łosia? - Mac był wyraźnie zdu­miony.

- Syjamskie koty lubią wysokość - wyjaśniła Kara. - Tai upodobał sobie trofea myśliwskie na ścianach jako znakomite punkty obserwacyjne.

- Lepiej wywietrzę to pomieszczenie. Nie mogę narażać się na kontakt z kocią sierścią. Byłam w szpitalu... - zaczęła Tricia, otwierając drzwi.

- Kara zostanie tutaj - przerwał Mac, ignorując wywody przerażonej Tricii.

- Pomówimy o tym później - ugodowo zaproponował wie­lebny Will. - Ustalmy nasze jutrzejsze plany - rzekł, zwracając się do Kary. - Byłbym szczęśliwy, mogąc przyjechać po ciebie jutro rano albo jeszcze lepiej - zabrać cię do nas już dzisiaj...

- To niemożliwe - przerwał mu stanowczo Mac. Kara po­czuła, że przytulił ją mocniej do siebie. Widziała, jak zacisnął szczęki i jak spochmurniało jego spojrzenie. Nie pozwolił mi nawet zabrać głosu w tej sprawie, pomyślała zirytowana.

- Bardzo bym chciała zobaczyć Bear Creek... - zaczęła.

- Clay nie wydobrzał jeszcze po wietrznej ospie i nie mo­że iść do szkoły, a Kara nie zostawi go samego, żeby zwiedzać miasto - przerwał Mac. - Będzie miała na to jeszcze dużo czasu.

Jego arogancja wyprowadziła Karę z równowagi. Nie była tu więźniem i mogła mówić za siebie, ale zanim zdążyła to wypowiedzieć, w holu pojawiła się Ginny z Joanną. Obie nio­sły puste naczynia.

- Wyłożyłyśmy jedzenie. Wszystko jest przygotowane. Mam nadzieję, że będzie wam smakowało - rzekła żona pastora.

- Czy jest Brick? - spytała Joanna. - Muszę mu powie­dzieć, że przywieźliśmy pieczone kurczaki. Wiem, że je lubi. W sierpniu, na kościelnym festynie zjadł dwadzieścia dwie porcje. To był rekord.

- Siedzi w swoim pokoju. Żyje tam jak w klasztorze, nie dopuszczając do siebie nikogo - szybko wyjaśnił Mac.

Miał ochotę ukarać Bricka, posyłając do niego Joannę, której chłopak unikał jak ognia, ale powstrzymał się przed takim aktem terroru.

- Powiemy Brickowi, jakie smakołyki będą na kolację - zapewnił.

- A gdzie Lily? Mam nadzieję, że nie jest chora - wtrąciła się Tricia. - Znowu nie było jej dziś na lekcji gotowania - zauważyła słodko.

- Lily nie była w szkole? - spytał ze zdziwieniem Mac.

- Nie poszła na zajęcia z gotowania - wyjaśniła Kara. - Jak tylko wróciła do domu, od razu się położyła. Teraz śpi - ciągnęła, zastanawiając się, do czego może doprowadzić takie mieszanie prawdy z półprawdą.

Nie chciała jednak przy Franklinach rozpatrywać pro­blemu Lily. Wiedziona lojalnością wobec Maca i jego bratanicy postanowiła milczeć, choć towarzyszyło temu poczucie winy.

- Karo, postanówmy coś w sprawie jutrzejszego dnia. Chciałbym... - nalegał pastor.

- Myślę, że będzie lepiej, jeśli jutro zostanę z Clayem - odparła świadoma, iż dokonała wyboru.

Mac uśmiechnął się zadowolony. Władczo położył rękę na biodrze Kary, która zarumieniła się i spróbowała nieco się odsunąć, ale jej nie puścił.

- Tai skoczył na stół, złapał kawałek kurczaka i wdrapał się z powrotem na łosia - oznajmiła Autumn, wybiegając z kuchni. - Nie wiecie, czy lubi sałatkę ziemniaczaną? Mogę mu jej trochę dać?

- Kot! - jęknęła Tricia. - Och! Już mnie drapie w gardle! Zaraz zacznę kichać! Czy już mam spuchnięte oczy?

- Autumn, nie waż się kłaść sałatki ziemniaczanej na łeb łosia - ostrzegł Mac.

- Czy Brick przyjdzie jutro do szkoły? - zapytała Joanna. - Organizujemy dzień przebierańców. W każdej klasie wy­bieramy najzabawniejsze przebranie, a potem organizujemy paradę zwycięzców.

- To może dlatego Brick z Jimmym chcieli uciec do Yel­lowstone? - domyśliła się Autumn.

- Idź i pilnuj, żeby kot nie zjadł wszystkiego. - Mac ode­słał dziewczynkę do kuchni.

Wzmianka o kocie zmobilizowała Franklinów.

- Naprawdę musimy już jechać - powiedziała Ginny. - Wy pewnie jesteście głodni i chcielibyście zasiąść do stołu, a my nie możemy narażać Tricii na kontakt z kotem.

Zaczęły się pożegnania i podziękowania. Autumn odciąg­nęła Karę od Maca, namawiając, by dziewczyna zajrzała z nią do kuchni. W holu pozostali jedynie Mac i pastor.

- Dlaczego próbujesz odseparować mnie od Kary? - spy­tał wielebny Will.

- Myślę, że dla własnego dobra powinna zostać z nami - odrzekł Mac, wzruszając ramionami.

- Przecież poznałeś ją zaledwie wczoraj. Skąd możesz wiedzieć, co jest dla niej najlepsze?

- Mam zamiar się z nią ożenić. Przecież sam podsunąłeś mi ten znakomity pomysł. Jednak nie powinieneś się wtrącać w nasze sprawy. Obiecuję, że pobierzemy się tak szybko, jak to możliwe, a ty udzielisz nam ślubu.

- Nie tak to sobie wyobrażałem. - Wielebny Will poczuł się dotknięty. - Myślałem, że Kara zatrzyma się w moim do­mu, dopóki się lepiej nie poznacie. Miałem zamiar pozostawić jej całkowitą swobodę co do decyzji o małżeństwie.

- Ona go pragnie. - Mac uśmiechnął się z nie ukrywaną satysfakcją.

- Nie wątpię, że twój czar może działać na kobiety i że potrafisz zdobywać ich względy - zauważył pastor, z trudem przełykając ślinę. - Tak wrażliwa dziewczyna jak Kara z ła­twością może ci ulec.

- Tato, mamusia mówi, że musimy już jechać! - W drzwiach wejściowych pojawiła się Joanna. - Powiedziała, że powinniśmy pozwolić Wilde’om zjeść kolację.

- Zaraz przyjdę, kochanie. Wróć do samochodu i zaczekaj tam na mnie z mamą i Tricią - odrzekł wielebny Franklin i zwrócił się do Maca:

- Masz najlepiej prosperujące ranczo w całym stanie. Pro­wadzisz je, używając całej inteligencji, determinacji, a nawet bardziej agresywnych środków, lecz nie da się w ten sam sposób skłonić młodej dziewczyny, żeby...

- Lepiej już jedź - przerwał chłodno Mac. - Przecież kie­dy w grę wchodzi dobro Kary lub podporządkowanie się życzeniom własnej żony, robisz wszystko, by zadowolić Gin­ny, nawet kosztem uczuć byłej pasierbicy.

- Wiem, że ją opuściłem, gdy była dzieckiem - wymam­rotał wielebny Will, spuszczając oczy. - I nie powinno się to powtórzyć. Tym razem mam zamiar służyć Karze pomocą.

- Ale ona tego nie potrzebuje. Dorosła już, a ja potrafię zaspokoić jej wszystkie potrzeby. Ona moje - również. Nie musisz się w to angażować.

- Przeciwnie. Jako pomysłodawca czuję się za wszystko odpowiedzialny...

- Powiedziałem, że się z nią ożenię - przerwał mu Mac. - Nie rozumiem, czemu nagle stałeś się temu przeciwny.

- Chciałem, żebyś ją lepiej poznał, pokochał, a nie żenił się, bo potrzebna ci opiekunka do dzieci.

- Nie stać mnie na luksus długotrwałych zalotów. Dzieci i ja potrzebujemy kogoś od zaraz. Wszystko wskazuje, że będzie to Kara.

- To nieuczciwe wobec niej. Nie postrzegasz Kary jako niepowtarzalnej, niezwykłej kobiety, którą w istocie jest. Ożeniłbyś się z każdą, która dałaby się do tego skłonić i zgo­dziła się zająć dziećmi.

- A czy nie na tym polega sens poszukiwania żony po­przez ogłoszenia, po prostu: na zamówienie? Wtedy również nie wchodzą w grę zalecanki. Obie strony zdają sobie sprawę, że mężczyzna występujący z taką propozycją po prostu po­trzebuje żony.

- A kobieta? Co z nią?

- Będzie miała męża i rodzinę. Mówiłeś przecież, że pan­na Kirby bardzo tego pragnie.

- To przykre, że Kara nie miałaby zostać doceniona dla niej samej. Z tego, co mówisz, jasno wynika, iż poślubiłbyś każdą, która wysiadłaby wówczas z samolotu.

- Jesteś przewrażliwiony - zaczął Mac, lecz przerwał mu niecierpliwy dźwięk klaksonu. - Nie martw się o Karę. Ja się nią zajmę.

Klakson rozległ się ponownie i pastor pospiesznie opuścił dom.

Kara wyszła z kuchni, by porozmawiać z wielebnym Willem bez towarzystwa jego rodziny, lecz w połowie drogi za­trzymała ją rozmowa tocząca się w holu między Macauleyem i pastorem, a przede wszystkim temat wymiany zdań, który dotyczył jej osoby.

Słyszała, jak były ojczym wyrażał troskę i z jak zimną krwią podchodził do całej sprawy Mac Wilde, traktując kan­dydatkę na żonę w kategoriach towaru bądź życiowego udo­godnienia. Wyraźnie było mu wszystko jedno, z jaką kobietą miałby się ożenić.

Słuchając tego, Kara stała nieruchomo w salonie i milcza­ła. Fragmenty zasłyszanych zdań dźwięczały jej w głowie. Kiedy zorientowała się, że pastor opuszcza ranczo, coś ścis­nęło ją za gardło. Zapragnęła uciec stąd z wujkiem Willem.

Gwałtownie ruszyła do drzwi i zderzyła się w holu z Ma­cauleyem.

- Chcesz pobić rekord Claya w bieganiu po domu? - roześmiał się, kładąc dłonie na jej ramionach.

Kara nie odwzajemniła uśmiechu, a nawet nie spojrzała na Maca. Odepchnęła go i wybiegła na ganek, by zobaczyć już tylko oddalający się samochód pastora.

- Wielebny Will musiał odjechać - powiedział Mac, który wyszedł za nią na zewnątrz. - Ginny uparła się, by jak naj­szybciej wywieźć stąd Tricię - dodał, otaczając ramionami talię Kary. - To miło z ich strony, że przywieźli nam kolację, ale prawdę mówiąc, cieszę się, że już odjechali - przyznał, próbując pocałować Karę w szyję.

- Och, przestań! - krzyknęła, uwalniając się z uścisku.

Z błyskiem w oczach wbiegła do domu, a Mac podążył za nią.

- Co się stało? - zapytał, wyraźnie nie mając pojęcia, dlaczego Kara się złości.

- Byłam w salonie, kiedy rozmawiałeś z pastorem, i wszystko słyszałam - odparła doprowadzona do wście­kłości.

- I? - zapytał.

- Jeszcze nie rozumiesz? - zdumiała się.

- Powiedziałaś, że słyszałaś naszą rozmowę. Nie padło w niej nic, o czym byś wcześniej nie wiedziała, więc o co chodzi?

- Po prostu nie mogę uwierzyć, że jesteś do tego stopnia pozbawiony uczuć, by traktować mnie jak towar. Nie cenisz we mnie człowieka, po prostu potrzebna ci...

- Chwileczkę! - Mac pochwycił ją w talii, zaciągnął do małego pokoiku obok salonu i przycisnął do ściany, a potem ujął twarz Kary w dłonie i odwrócił ku sobie.

Pojęła, że znajdują się w jego gabinecie, o czym świadczy­ło znajdujące się tu biurko i komputer.

- Jeśli uważnie słuchałaś, to powinnaś wiedzieć, że nicze­go takiego nie powiedziałem - zawołał. - To były słowa twe­go ukochanego wuja, a nie moje.

- Puść mnie! - Kara nie była w stanie opanować ogarnia­jącej ją wściekłości. Wyrzucała sobie naiwność i to, że przez moment zapomniała, po co właściwie została sprowadzona do Montany. - Postanowiłam spędzić dzisiejszą noc u Franklinów, a jutro wrócić do Waszyngtonu - wyrzuciła z siebie, nie patrząc Macowi w oczy, mimo że próbował ją do tego zmusić. - Tai przenocuje u nich w garażu. Nic mu się nie stanie przez jedną noc. A teraz puść mnie! Chcę się spakować.

- Nigdzie nie pojedziesz.

Przycisnął ją do siebie tak mocno, że odczuła, iż jest pod­niecony, choć nawet jej nie pocałował. Bezskutecznie próbo­wała się wyrwać.

- Byłem szczęśliwy, mogąc się z tobą przywitać po po­wrocie do domu - rzekł ochrypłym głosem, muskając ustami wargi Kary. - Wróćmy do tamtej chwili, kiedy wszedłem do domu i nikt nam jeszcze nie przeszkadzał...

Mówiąc to, całował delikatnie jej usta.

- Nie! - Kara spróbowała odwrócić głowę, ale Mac trzy­mał mocno. - Pozwól mi odejść. Nie chcę być częścią twego niemądrego planu. Po prostu...

Mac wsunął kolano między uda Kary. Zabrakło jej tchu. Wydała cichy okrzyk, czując, jak napiera na nią całym ciałem.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Karę ogarnęła fala ciepła. Spróbowała gwałtownie wzbu­dzić w sobie uczucie obrazy.

- Nie myśl, że mnie... oczarujesz...

- Nie mam zamiaru tracić czasu na spory. Lepiej niech czyny zastąpią słowa - rzekł Mac i wsunąwszy rękę w jej włosy, tak przytrzymał głowę, by Kara nie mogła uniknąć pocałunków.

Jęknęła. Znowu przegrywała w starciu z Macauleyem. Wiedziała, że powinna go odepchnąć. Miała wolne ręce, ale coś ją obezwładniało, odbierając wolę walki.

Mac pocałował ją namiętnie. Wygięła się, przeniknięta dreszczem rozkoszy. To uczucie było tak silne, iż porzuciła wszelką myśl o oporze. Zarzuciła Macowi ręce na szyję i z namiętnością równą jego własnej zaczęła odwzajemniać po­całunki.

Chwycił ją za pośladki. Zaczął je pieścić i unosić Karę do góry, jednocześnie przyciskając do siebie tak mocno, by od­czuła, jak bardzo jej pragnie. Karę ogarnęło podniecenie. Mac rytmicznie poruszał biodrami, wciskając się między jej uda i sprawiając, że całe ciało zaczynało pulsować pożądaniem. Po chwili przerwał pocałunek i powiedział:

- Mam nadzieję, że to wyjaśniło idiotyczne wątpliwości, które miałaś na mój temat. Chyba widzisz, że cię pragnę. Kiedy tylko cię dotykam, cały płonę.

Słowa Maca poruszyły Karę do głębi. Niczego podobnego nigdy nie słyszała od żadnego mężczyzny, a tak namiętne pocałunki widziała tylko w kinie.

Jednak po chwili przypomniała sobie słowa wuja Willa o umiejętnym wykorzystywaniu męskiego uroku. Pastor zdawał się przestrzegać, by nie traktowała serio namiętności Maca.

- Powiedziałbyś to samo każdej, która wysiadłaby wów­czas z samolotu - rzekła, spuszczając wzrok, by nie widzieć jego płonących oczu. - Chcesz jedynie kobiety do...

- Chcę tylko ciebie - przerwał jej Mac. - I ty też mnie pragniesz. Tak bardzo, że aż drżysz.

Rzeczywiście cała się trzęsła, czując, że z trudnością utrzy­muje się na nogach. Pożądała go, nawet ze świadomością, iż traktuje ją wyłącznie jak opiekunkę do dzieci. Mac musiał się tego domyślać, bo w żaden sposób nie potrafiła ukryć, iż bardzo go pragnie. Czuła łzy napływające do oczu.

Mac z uwagą obserwował Karę, zastanawiając się, o czym może myśleć. Podniecała go bardziej niż jakakolwiek inna ko­bieta, włącznie z byłą żoną, którą zawsze uważał za mistrzynię w tych sprawach. Popatrzył na wilgotne, piwne oczy Kary i przesunął kciukiem po jej drżących, nabrzmiałych wargach.

- Przykro mi, że pastor cię zdenerwował - rzekł łagodnie. - Byłaś szczęśliwa, zanim pojawili się Franklinowie. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli przez jakiś czas nie będziesz się z nimi spotykać.

Kara spojrzała na Maca. Wydawało się, że mówił to szcze­rze. Rzeczywiście wierzył, iż to pastor i jego rodzina wypro­wadzili ją z równowagi. Trochę się przeraziła, widząc, jak opacznie rozumiał całą sytuację. Widać mężczyźni i kobiety zupełnie inaczej podchodzili do tych samych kwestii.

Do gabinetu dobiegły hałasy z kuchni. Mac otoczył Karę ramieniem i przytulił do siebie.

- Skończymy później tę rozmowę - mruknął, całując ją pospiesznie w czubek głowy.

Obietnica zawarta w tych słowach przejęła Karę dreszczem.

- Nie mogę... Nie... - nabrała tchu. - Nie miewam przy­padkowych przygód z mężczyznami.

- Wiesz, że nie to ci proponuję. Przecież chodzi o mał­żeństwo.

- Naprawdę myślisz, że zachowam się jak narzeczona na zamówienie? - spytała, przygryzając wargę. - Wujek tylko zakładał, że moglibyśmy się pobrać, ale ty uważasz, że to już przesądzone, prawda?

- Oczywiście.

- Myślisz, że tak bardzo potrzebuję mężczyzny, iż wyjdę nawet za człowieka, którego znam od dwóch dni? Skąd wiesz, czy nie jestem zakochana w kimś innym?

- Przecież nie jesteś.

- A może jestem! - wybuchnęła, dotknięta jego pewno­ścią siebie.

- To czemu pastor sugerował, że mogę cię zaprosić w cha­rakterze kandydatki na żonę? Pewnie by tego nie zrobił, wie­dząc, że kogoś masz.

- Nie musiał wiedzieć!

- Powiedziałabyś mu, gdybyś się w kimś naprawdę zako­chała. Kobiety nie trzymają takich rzeczy w sekrecie.

- Są sytuacje wymagające zachowania tajemnicy - od­rzekła Kara, mając wielką ochotę potrząsnąć tym zarozumial­cem, by wyzbył się tonu samozadowolenia. - Nie powiedzia­łabym o niczym wujkowi, gdyby mężczyzna obdarzany prze­ze mnie miłością był żonaty.

Przerażona własnymi słowami, zakryła ręką usta. Nigdy nie miała romansu z żonatym człowiekiem. Zaczerwieniona ze wstydu, nie patrząc na Maca, pobiegła do kuchni.

Clay, Autumn i Brick zajadali kolację przywiezioną przez Franklinów.

- Można się przyłączyć? - zapytała.

Podczas jedzenia z niepokojem, a potem z rozczarowa­niem, wpatrywała się w drzwi, w których nie pojawił się Mac.

- To całkiem niezłe - rzekł Brick, podsuwając jej talerz z kurczakiem. - Bije na głowę gulasz z łosia produkcji pani Lattimore.

- Ona robi gulasz z łosia? - zdziwiła się Kara, wspomina­jąc danie, które zjadła wczoraj na kolację.

- Może z jelenia, węża albo niedźwiedzia. - Clay roze­śmiał się.

- A może pani Lattimore jest w rzeczywistości kanibalem. - Brick trącił łokciem Autumn.

- Kanibale siedzą w więzieniu - stwierdziła z powagą dziewczynka.

Tai pomrukiwał z zadowolenia, siedząc na łbie łosia ze swoim kawałkiem kurczaka w pyszczku. Dzieci wdały się w dyskusję o kanibalach, a Kara machinalnie jadła ko­lację.

W salonie Mac patrzył nie widzącym wzrokiem na myśli­wskie trofea nad kominkiem i nie mógł dojść do siebie po gwałtownym rozstaniu z Karą.

- Nie wiem, czy ci gratulować, czy współczuć, wujku! - w pokoju rozległ się głos Lily. - Jeśli chciałeś zranić dziew­czynę i pozbyć się jej, to gratuluję sukcesu, ale jeśli zamierza­łeś skłonić ją, by cię poślubiła albo poszła z tobą do łóżka, możesz to sobie wybić z głowy.

- Kiedy tu weszłaś? - Mac z zaskoczeniem spojrzał na bratanicę, która, siedząc na kanapie, obgryzała kurze udko.

- Byłam tu, kiedy pojawiłeś się z Karą, ale mnie nie za­uważyłeś. Powiadają, że kobiety w Bear Creek szalały za tobą, ale po tym, co tu usłyszałam, myślę, że to były jakieś desperatki.

- Nie powinnaś podsłuchiwać prywatnej rozmowy - mruknął Mac.

- Przepraszam - rzekła Lily bez cienia skruchy. - Ale co ty próbujesz zrobić, wujku? Już nie masz zamiaru żenić się z Karą i chcesz ją odesłać do Waszyngtonu?

- Podsłuchiwałaś niezbyt uważnie. Nie zmieniłem zamia­rów i nie będę jej nigdzie wysyłał!

- Nie? No to mnie zmyliłeś! - Lily dramatycznie potrząs­nęła głową i odgryzła potężny kęs kurczaka. - Założę się, że Kara też nie wie, o co ci chodzi!

- Co to znaczy? - Mac zażądał wyjaśnień.

- Że mężczyźni nie mówią tego, co myślą, albo nie myślą tego, co mówią - powiedziała bratanica i skierowała się do kuchni.

- A kobiety nie?

- Mogłybyśmy być szczere, gdyby mężczyźni nie zmuszali nas do kłamstw i ciągłego odgrywania jakichś ról, ale skoro tak nie jest, musimy się bronić.

- Jak Kara poprzez wyznanie, że jest związana z żonatym człowiekiem? Nie wierzę w to, a ty?

- Wujku, rzecz w tym, że wymusiłeś na niej to kłamstwo, sugerując, iż jest zdesperowaną starą panną, która nie ma innego wyjścia, jak tylko cię poślubić. Jakaż kobieta bę­dzie słuchać czegoś podobnego, nie próbując bronić zranionej dumy?

- Wcale tak nie myślałem, jak sugerujesz. Ani niczego podobnego nie powiedziałem.

- A jednak obie tak to zrozumiałyśmy. Kara nie mogła twoich słów puścić płazem. Kobiety mówią i robią to, co muszą, by wyprowadzić mężczyzn w pole.

- Ach, więc to tak?

W głosie Lily było coś, co zaniepokoiło Maca. Jego piękna bratanica patrzyła w przestrzeń z takim wyrazem twarzy i tak błyszczącymi oczami, że wyglądała jak dorosła kobieta, która z każdym mężczyzną może zrobić wszystko.

- Lily, co się z tobą dzieje? - zapytał Mac.

- Właściwie to ja powinnam cię o to zapytać, wujku - roześmiała się.

- Kochanie, martwię się o ciebie.

- Nie trzeba. Wiem, co robię - odparła, otwierając kuchenne drzwi. - A przynajmniej tak myślę - mruknęła pod nosem.

Mac wszedł do kuchni tuż za nią. Stało się to akurat w mo­mencie, gdy Clay włożył ręce do miseczki i nabrawszy pełne garście galaretki, obrzucił nią brata. Twarz i włosy Bricka pokryły się zielonym żelem.

- Clay, przestań! - krzyknął Mac, widząc, że chłopiec zamierza kontynuować akcję. - Brick, nie waż się! - dodał na widok reakcji starszego bratanka gotowego do kontrataku. - Żadnego obrzucania się jedzeniem! Nie będę tolerował ta­kich zabaw!

- Pomocy! - wrzasnął Clay na widok rozgniewanego Ma­ca, który zbliżał się do stołu.

Malec wskoczył na kolana Kary, objął ją mocno i przytulił buzię do piersi dziewczyny.

- Nie pozwól, żeby mnie bił, ciociu Karo!

Kara, która dotąd obserwowała całą scenę z rozbawieniem, poczuła się zaskoczona słowami chłopczyka, ale instynktow­nie przytuliła go do siebie.

Brick, śmiejąc się i rozmazując galaretkę na twarzy, pod­szedł do zlewu, by ją spłukać. Mac stanął nad Karą i spojrzał na Claya.

- Clayu Wilde, chcę z tobą porozmawiać - powiedział.

- On mnie zbije!

- Mac, nie! - Kara ujęła się za malcem. - Uspokój się! Clay po prostu... - umilkła, szukając właściwych słów.

W końcu chłopak obrzucił galaretką brata i nie sposób go za to chwalić. Lecz Clay tak mocno się do niej tulił i był taki mały w porównaniu z potężnym wujkiem.

- Nie? - krzyknął Mac. - Do licha, nie dam sobą mani­pulować. Jeśli coś powinienem zrobić, to...

- Spokojnie, wujku! - zachichotał Brick. - Zaraz pomogę ci ochłonąć - zawołał i przyciskając palcem kran, skierował strumień zimnej wody wprost na Macauleya.

Przez kilka minut zaskoczony atakiem Mac stał bez ruchu i nawet nie próbował uchylić się przed nieoczekiwanym pry­sznicem. Trwało to wystarczająco długo, by został całkowicie zmoczony i aby starszy bratanek zdążył uciec z kuchni. Woda rozprysła się po całym pomieszczeniu.

Mac oprzytomniał, a potem ruszył do ataku.

- Brick! - krzyknął, goniąc za chłopakiem, który zamknął się w swoim pokoju. - Otwórz natychmiast!

- Wygląda na to, że Brick jest już bezpieczny - zauważyła Lily, zakręcając kran.

- Jeśli nie otworzysz, przysięgam, że wyłamię drzwi!

Autumn, która siedziała obok Kary, nagle wydała z siebie przeraźliwy okrzyk:

- Wujek zamienił się w dziką bestię!

Kara pomyślała, że telewizyjne horrory poczyniły straszne spustoszenie w psychice małej.

- Nie bój się. Wujek jest zdenerwowany, ale... - zaczęła uspokajać Autumn, lecz dziecko krzyczało coraz głośniej.

Kara zerwała się od stołu, sadzając Claya obok siostry.

- Autumn, dosyć tego, a ty, Clay, trzymaj się z dala od galaretki. Idę porozmawiać z wujkiem.

- Wujek w opałach - pisnął malec z satysfakcją w głosie.

- Zadowolona jesteś, że znalazłaś się wśród Wilde’ów? - spytała Lily. - To rodzina w stanie rozpadu.

- Po prostu... reagujecie bardzo gwałtownie - odrzekła Kara.

Powtarzała to sobie w duchu, wchodząc na górę, gdzie pan domu walił pięścią w drzwi pokoju Bricka.

- Mac - rzekła, kładąc mu rękę na ramieniu - jesteś cały mokry. Czemu się nie przebierzesz i nie usiądziesz do kolacji? Jeśli nie przestaniesz krzyczeć, Autumn się nie uspokoi. My­śli, że zamieniłeś się w bestię, a jeden Bóg wie, co to dla niej znaczy... Może sądzi, że urwiesz jej głowę, by zawiesić ją obok innych trofeów na ścianie. - Spokojny głos Kary kon­trastował z gniewnym nastrojem Maca.

Mac przycisnął jej dłoń do swego ramienia, westchnął głęboko i oparł się o ścianę. Za drzwiami Bricka rozległ się zduszony śmiech.

- To wcale nie jest zabawne - mruknął, ale przestał krzy­czeć i dobijać się do drzwi.

W kuchni też się uciszyło, więc Kara odczuła ulgę.

- Myślisz, że zachowuję się nierozsądnie? - spytał. - Czyż nie mogłem się zdenerwować, kiedy te małe potwory zaczęły rozrzucać jedzenie...

- To nie potwory, a po prostu wyjątkowo żywi chłopcy. Czy ty z braćmi nigdy... nie zachowywałeś się podobnie?

- Oczywiście. Czasem kilka razy dziennie braliśmy się za łby, ale na interwencję matki przerywaliśmy bijatykę. Miałem chyba prawo oczekiwać...

- Moja mama także nie tolerowała zabaw z wodą. Dobrze pamiętam, jak skonfiskowała mój wodny rewolwer, na który wydałam wszystkie oszczędności. Wyrzuciła go do śmietnika, a ja zostałam bez broni i bez pieniędzy.

Mac nie uśmiechnął się. Jeśli chciała go rozbroić, to nie zamierzał poddawać się tak łatwo.

- I bardzo dobrze. Rozlewanie wody po mieszkaniu to anarchia. Co prawda nie pamiętam, czy nasza matka konfi­skowała wodną broń, ale ja bym to zrobił i żądam...

- Nie oblałbym mamy, wujku - zza drzwi dobiegł głos Bricka, który najwyraźniej przysłuchiwał się rozmowie. - Ale ty nie jesteś moją mamą, tylko wujkiem, który lubi psikusy. Przecież sam kiedyś oblałeś mnie wodą, gdy narzekałem, że mi gorąco. Byłem cały mokry, a ty się śmiałeś, pamiętasz? Wszyscy się śmieliśmy.

- To co innego - odrzekł Mac, czerwieniąc się trochę.

- Jak to? - skrzywiła się Kara. - Albo oblewanie się wodą jest w tym domu dozwolone, albo zabronione dla wszystkich.

- Ja też tak myślę - odezwał się Brick.

- W porządku. - Mac przesunął ręką po mokrej czuprynie i uśmiechnął się. - Odtąd nikomu nie wolno oblewać innych wodą. Każdy, kto złamie tę zasadę...

- Zawiśnie na ścianie w charakterze trofeum? - spytał Brick, wychodząc z pokoju. - A co z obrzucaniem się jedze­niem? Też jest zabronione?

- Tak - rzekła stanowczo Kara. - I lepiej od razu poinfor­mujmy o tym Claya.

- Autumn także. Nie widziałaś, jak dała Clayowi dolara, żeby rzucił we mnie galaretką - dodał Brick, uśmiechając się do Kary.

Mac stłumił okrzyk oburzenia i poszedł do kuchni.

- Nigdy więcej żadnego rzucania jedzeniem - oznajmił, patrząc na Claya. - I podżegania do takich wybryków - do­rzucił, spoglądając na Autumn.

Rozejrzał się po zalanej wodą kuchni i rzekł do Lily:

- Posprzątaj to.

- Ani mi się śni - odparła, potrząsając głową. - Brick narozrabiał, to niech sprząta.

- Mac, przeziębisz się w tym mokrym ubraniu - wtrąciła Kara. - Idź się przebrać, a my tu zrobimy porządek.

- Ojej, biedny wujek! Dostanie kataru - zakpił Brick.

Kara zamarła. Ten chłopak naprawdę przebierał miarę. Szybko stanęła przed Makiem i położyła mu ręce na piersiach, by powstrzymać go przed gwałtowną reakcją, choć przypusz­czała, że ją odsunie i zajmie się Brickiem. Ale nie zrobił tego, tylko przycisnął jej palce do mokrej koszuli tak, że poczuła ciepło męskiego ciała.

- Nie myśl, że jestem tyranem, który bije dzieci - powie­dział, patrząc jej w oczy. - Nigdy nie podniosłem ręki na żadne z nich, chociaż chłopakom pewnie nie zaszkodziłoby tęgie lanie.

Kara przypomniała sobie, z jakim przerażeniem Clay szu­kał u niej obrony.

- Może twój brat, James, bił dzieci, kiedy wpadał w złość.

- A może Clay dobrze wie, jak wykorzystać twoje macie­rzyńskie instynkty - zauważył prowokacyjnie Mac.

- To cyniczne, co powiedziałeś. On ma dopiero siedem lat - odrzekła, próbując oswobodzić ręce, ale Mac przycisnął je mocniej.

- Lubisz dzieci, prawda? I nie jest ci wszystko jedno, co z nimi będzie? - spytał, patrząc na nią uważnie.

- Oczywiście - przyznała zahipnotyzowana spojrzeniem ciemnych oczu. - To przecież tylko dzieci, które dużo prze­szły i...

- Nigdy więcej nie będę rzucał jedzeniem - przyrzekł Clay, który stanął między Makiem i Karą, a potem przytulił się do obojga. - Kiedy możemy dostać szczeniaczka? Ciocia Kara obiecała, że go dostaniemy - zwrócił się do Maca.

- O tak, tylko szczeniaka brak nam do szczęścia. A może małego wilczka lub niedźwiadka? Bardzo by tu pasowały.

- Wcale nie żartujemy - Autumn poparła brata. - Ciocia naprawdę nam to obiecała.

- Jeśli ciocia będzie się nim zajmować, to nie mam nic przeciwko temu - rzekł spokojnie Mac, spoglądając z wy­zwaniem na Karę.

No dalej, powiedz dzieciom, że nie dostaną szczeniaka, bo nie zaopiekujesz się ani nim, ani nimi, zdawał się mówić wzrok Macauleya.

Kara nie potrafiła wymówić ani słowa, gdy mały Clay tulił się do niej, a trójka pozostałych, wraz z Makiem, wpatrywała się w nią wyczekująco.

- Jak w serialu telewizyjnym - zauważyła Lily. - Kryzys został zażegnany. Wszyscy uśmiechają się do wszystkich.

- Lubię takie seriale - przyznała Autumn, a pozostali roześmieli się serdecznie.

Kara poczuła, że ogarniają fala ciepła. W kuchni zapano­wała prawdziwie rodzinna atmosfera, za którą zawsze tęskni­ła. Nie miała jej we własnym domu, odkąd matka opuściła Willa Franklina i wyszła za Drew Ansella. Bardzo kochała nowego męża, ale ta miłość nie zostawiała czasu na zajmo­wanie się dzieckiem.

Drew nigdy nie był nieuprzejmy wobec Kary, lecz mała czuła się w domu jak intruz. Pamiętała, z jaką radością Drew Ansell opłacał jej kolonie letnie, pozbywając się dziewczynki z domu. Proponował nawet, by odwiedzała wujka Willa w Montanie, ale Kara odmawiała, wiedząc, że u Ginny Franklin nie będzie mile widzianym gościem.

A w domu Wilde’ów odnalazła wreszcie rodzinne ciepło i poczuła się potrzebna. Po raz pierwszy w życiu Kary zdarzyło się, że kogoś obchodziło, czy zostanie, czy też wyjedzie.

Popatrzyła na dzieci oraz Maca, który ciągle przyciskał jej ręce do piersi, i pomyślała, że jego wzrok nie pozostawia wątpliwości, iż jest pożądana jako kobieta. Spojrzenie Maca przerażało ją i przejmowało dreszczem.

Szybko usunęła ręce z piersi Maca i odwróciła się.

- Pójdę się przebrać, żeby nie złapać kataru - powiedział z uśmiechem Mac i wyszedł z kuchni.

Ku zdumieniu Kary dzieci bez kłótni i sporów spokojnie rozeszły się do sypialń, a Lily pomogła jej w sprzątaniu.

- Świetnie poradziłaś sobie z wujkiem Makiem - zauwa­żyła nastolatka. - Umiesz zaprowadzić ład i spokój w tej ro­dzinie. A trzymanie go na dystans w sprawach łóżkowych tylko działa na twoją korzyść. Jest taki napalony, że nawet oblewanie wodą niewiele mu pomogło.

- Lily! - przerwała jej gwałtownie Kara.

- Założę się, że teraz bierze lodowaty prysznic - ciągnęła dziewczyna. - Jak długo zamierzasz to ciągnąć? Mam na­dzieję, że nie przesadzisz, bo wujek jest...

- Lily, proszę!

- Zaczerwieniłaś się? To zabawne!

- Przestań! - jęknęła Kara.

- Jeśli rumienisz się na samą myśl o wujku Macu pod zimnym prysznicem, to nie możesz być zakochana w żadnym żonatym mężczyźnie, prawda?

- Przykro mi, że słyszałaś naszą rozmowę - rzekła Kara, wypuszczając z rąk mokrą gąbkę. - Rzeczywiście skłamałam. Nie powinnam była tego mówić...

- Wiem, dlaczego to zrobiłaś - przerwała Lily. - Wujek nie dał ci innego wyboru. Już mu powiedziałam, jak głupio postąpił, na wypadek, gdyby nie wiedział, a rzeczywiście nie miał o tym pojęcia!

Kara skuliła się na myśl, że Lily dyskutowała o niej z Ma­kiem. Poczuła się niezręcznie, lecz dziewczyna nie zamierzała porzucić pasjonującego tematu.

- Dlaczego mężczyźni nigdy nie przyznają wprost, czego pragną, zamiast wynajdywać jakieś głupie preteksty - ciągnę­ła. - Przecież można by od razu uczciwie wyznać: kocham cię, zostań ze mną. Ale, nie! Zamiast tego będzie: zostań, bo dzieci potrzebują opieki, a ty nie masz nikogo. Albo dlaczego nie powiedzą wprost: szaleję za tobą, tylko: jesteś za młoda, a ja nie mogę znieść, że tak bardzo cię pragnę.

Kara czuła się upokorzona tymi uwagami. Domyślała się, że część z nich odnosi się do niej i Maca. Pozostałe to zapew­ne aluzje do osobistych problemów Lily.

- Tak ci powiedział pan „Raj”? - zapytała.

- Pan „Raj” - powtórzyła Lily, krzywiąc się. - Tak, to on, a nie powinien był mówić w ten sposób. To głupie. Pasujemy do siebie, a on ciągle gada o różnicy wieku... Gdzie się po­dziali nowocześni mężczyźni, nie kryjący uczuć? I jak mamy sobie poradzić z tymi typami w stylu retro, którzy raczej po­zwolą się przypiekać rozpalonym żelazem, niż przyznają, że potrzebują kobiety do czegoś więcej niż tylko dla uprawiania seksu?

- Wujek zna tego mężczyznę, z którym się spotykasz? - spytała ostrożnie Kara, przypominając sobie, jak prowokacyjnie zachowywała się Lily wobec Webba Ashera.

Przez moment zastanawiała się, czy to aby nie on jest tajemniczym ukochanym bratanicy Maca, ale odrzuciła tę myśl, pamiętając, jak nieprzyjaźnie zachowywał się zarządca rancza wobec kpiącej z niego dziewczyny. Z ulgą pomyślała, że to nie mógłby być Asher.

- Tak, wujek go zna, ale więcej nie mogę powiedzieć. Lepiej, żebyś nie wiedziała, jak się nazywa, bo mogłabyś uznać, że należy powiedzieć o tym wujkowi.

- A to by go rozgniewało?

- Możliwe. Prawdopodobnie tak. Na pewno - westchnęła Lily.

- Lily, gdybym mogła ci coś poradzić...

- Jedyna rada, jakiej mi potrzeba, to „tak trzymać”!

- Nie znając szczegółów, nie mogę radzić w ten sposób.

- Wiem - odparła Lily, odkładając gąbkę, którą dotąd wy­cierała stół. - Lepiej pójdę się położyć. W końcu muszę jutro wstać do szkoły - rzekła z niechęcią, a wychodząc z kuchni, rzuciła pod adresem Kary:

- Dziś w nocy tak trzymaj, dziewczyno!

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Tak trzymaj!” Słowa Lily rozbrzmiewały w uszach Kary, gdy sprawdzała, czy Autumn i Clay są już w łóżkach. Oboje zarzucili jej ręce na szyję i pocałowali na dobranoc. Te oznaki akceptacji wzruszyły ją.

Przystanęła pod drzwiami Bricka oraz Lily i powiedziała głośno „dobranoc”. Z obu sypialń dobiegła taka sama odpo­wiedź. Starsze dzieci także nie miały nic przeciwko jej pozo­staniu na ranczu.

Mac również tego pragnął, choć kierowały nim wyjątkowo egoistyczne pobudki. Lecz gdyby nie uwagi wujka Willa na ten temat, nie miałoby to dla Kary tak dużego znaczenia. Ważne, że była potrzebna.

Słowa Lily znów zadźwięczały jej w głowie. Ta dziewczy­na wyraźnie traktowała stosunki między kobietami i mężczy­znami jako rodzaj gry wojennej, ale Kara podchodziła do tego inaczej. Znajdowała się na ranczu w dość dziwnej sytuacji, lecz zamierzała zachowywać się jak uczciwa, dojrzała kobie­ta, którą w istocie była. A to znaczyło, że powinna zanieść Macowi tacę z kolacją, bo nie wrócił do kuchni, a musiał być głodny. Potem zamierzała się położyć, bo ciągle jeszcze od­czuwała skutki różnicy czasu i miała za sobą męczący dzień.

Z tacą zastawioną jedzeniem zapukała do drzwi sypialni Maca.

- Wejdź! - usłyszała.

Na dźwięk tego głosu zadrżała i zarumieniła się mocno.

- Nie mogę otworzyć drzwi, bo mam zajęte ręce - rzekła jednym tchem. - Przyniosłam ci kolację.

Drzwi otworzyły się i stanął w nich Mac w białym szlafro­ku kąpielowym. Wytarł ręcznikiem mokre włosy, a potem obrzucił spojrzeniem trzymaną przez Karę tacę.

- Nie ma galaretki?

- Odkąd użyto jej jako broni, zniknęła z menu - roześmia­ła się Kara.

- Myślę, że trochę przesadziłem dziś wieczorem - przy­znał, biorąc od niej tacę. - Prawdę mówiąc, zachowałem się głupio - rzekł, potrząsając głową.

- Miałeś powody, zostałeś sprowokowany. Po całym dniu spędzonym na poszukiwaniach Bricka ostatnią rzeczą, ja­kiej potrzebowałeś, był widok chłopców obrzucających się jedzeniem.

- Nie, to tylko był pretekst do awantury. Naprawdę dopiekła mi wizyta Franklinów - powiedział, stawiając tacę i sadowiąc się w wygodnym fotelu. - Zastanawiałem się, czy dzwoniłaś do pastora z prośbą, by zabrał cię stąd dziś wieczorem.

- Nie, zdecydowałam się tego nie robić - odparła, pod­chodząc, by podać mu szklankę z napojem.

- Może znalazłoby się trochę kawy? - spytał, bez przeko­nania wpatrując się w szklankę z sokiem pomarańczowym.

- Za późno na kawę. Nie mógłbyś potem zasnąć - rzekła Kara. - Mogę ci zaproponować mleko albo piwo.

- Wystarczy sok - uznał Mac. - Dotrzymasz mi towarzy­stwa przy kolacji?

Kara spojrzała na zamknięte drzwi sypialni i mężczyznę z tacą na kolanach.

- Zgoda - powiedziała z wahaniem. - Zostanę chwilę.

Przysiadła ostrożnie na skraju łóżka, bo w pokoju nie było drugiego fotela.

- Kiedy brałem prysznic, kombinowałem, jak uszkodzić samochód pastora, żeby nie mógł cię stąd wywieźć. Dobrze, że do niego nie dzwoniłaś - rzekł, obgryzając udko kurczaka.

- Mac, ja naprawdę... - Kara w zażenowaniu zaczęła wy­kręcać palce, a potem podniosła się z miejsca. - Zobaczę, co z Taiem, i położę się...

- Później - przerwał stanowczo Mac i powstrzymał ją wzrokiem.

- Musisz być bardzo zmęczony - zauważyła, siadając z powrotem na łóżku. - Wiem, bo ja też czuję zmęczenie. Pewnie chciałbyś odpocząć. Nawet nie powiedziałeś, ile czasu zabrało ci odszukanie Bricka.

Kara popadła w konsternację. Zaczęła mówić byle co, że­by tylko opanować ogarniające ją podniecenie. Sam widok Maca tak na nią działał, a przecież ten mężczyzna tylko jadł kurczaka.

Ścisnęła uda i skrzyżowała ręce na piersiach. Przez bluzkę i stanik wyczuwała, jak stwardniały jej sutki. Mac kończył kolację, nie dostrzegając niepokoju Kary.

- Chłopcy mieli nad nami kilkugodzinną przewagę - za­czął opowiadać - ale szeryf, Jack Tate, zawiadomił przez radio inne posterunki, by zatrzymały uciekinierów, nie prze­rażając ich przy tym nadmierną prędkością pościgu. Na szczę­ście nic złego się nie stało. Policjanci dobrze obeszli się z Brickiem i Jimmym. Wzięli ich tylko na posterunek, a stam­tąd już my ich odebraliśmy.

- Musiałeś zapłacić jakiś mandat?

- Tym razem nie. Lecz słowa policjantów zrobiły wrażenie na chłopakach, więc nie będą już chyba próbować po raz drugi, Ja i Jack też dorzuciliśmy swoje trzy grosze po drodze do domu. On odwiózł Jimmy’ego Crowa, a ja wróciłem z Brickiem. Roz­mawiał ze mną i w tym samym czasie słuchał jakichś najnowszych przebojów. - Mac skrzywił się. - Co za okropna mu­zyka! Przypomina wycie alarmu samochodowego.

- Nie bądź taki staroświecki, bo młode pokolenie uzna cię za wapniaka.

- Mogę być wapniakiem, ale mówię prawdę. Nastolatki mają teraz okropny gust.

Odstawił tacę na mały stolik obok fotela. Zjadł wszystko oprócz ciasta.

- Co z deserem? - zapytała.

- Wolę inny, a ty?

Podniósł się i zbliżył do Kary. Usiadł w nogach łóżka. Poczuła, że brak jej tchu.

- Muszę już iść - wymamrotała, nie ruszając się z miejsca.

- Dziękuję, że przyniosłaś kolację - rzekł i pogłaskał Karę po gęstych, jasnobrązowych włosach.

Dziewczyna opuściła wzrok, podziwiając kontrast między bielą szlafroka a opaloną, porośniętą ciemnymi włosami skó­rą Maca. Uświadomiła sobie, że jest nagi pod szlafrokiem, a ona siedzi obok niego na łóżku, lecz mimo to nie wstała z miejsca.

- Połóż się - powiedział łagodnie.

Gdy milczała, delikatnie popchnął ją na poduszki, a sam położył się obok, obrzucając Karę namiętnym spojrzeniem, które rodziło w niej jednocześnie podniecenie i strach. Lecz nawet strach podszyty był jakąś wewnętrzną radością.

- Co za wielkie oczy, okrągłe jak spodeczki - szepnął i pochylił się, by je pocałować.

Kara opuściła powieki. Nie potrafiła ich podnieść. Ogar­nęło ją przyjemne ciepło i ociężałość. Nie miała sił, by się poruszyć. Mac zajął się nią jak lalką. Przełożył jej nogi przez swoje i zaczął pieścić, przesuwając dłonią od pośladków i bioder ku kolanom.

- Masz wspaniałe nogi - mruknął. - Długie i zgrabne. Chcę je zobaczyć. Świetnie wyglądasz w dżinsach, ale spró­bujmy się ich pozbyć.

Znaczenie słów nie docierało do oszołomionej dziewczy­ny. Tchnący namiętnością ton Maca sprawiał jej rozkosz. Przemknął ją dreszcz, gdy ręka mężczyzny zaczęła powrotną podróż przez kolana, wewnętrzną stronę ud i dotarła wyżej. Gdy Mac osiągnął swój cel, zatrzymał się. Stało się jasne, do czego zmierzał. Kara westchnęła głęboko, zbladła, potem za­czerwieniła się i spróbowała się podnieść, mimo iż Mac nie usunął ręki.

- Proszę - szepnęła. - Ledwie się znamy - zakończyła drżącym głosem, czując napięcie i wilgotność w miejscu, któ­rego dotykał.

Jeśli nie cofnie dłoni...

Nie cofnął.

Kara opadła na materac jak zahipnotyzowana. Aktywność Maca szokowała, ale teraz Kara pragnęła już czegoś więcej niż tylko łagodnego nacisku jego dłoni. Chciała...

Mac uniósł rękę, a potem przesunął ją wyżej. Zanim zdą­żyła go powstrzymać, szybko rozpiął pierwszy guzik dżinsów i skutecznie powstrzymał Karę, gdy chciała zapobiec rozpię­ciu następnego.

- Znamy się dopiero dwa dni - przypomniała, tracąc od­dech. Podniósł jej rękę do ust i koniuszkiem języka dotknął wnętrza dłoni, a ona poczuła efekty tej pieszczoty dokładnie tam, gdzie się tego spodziewał.

- Kochanie, jeden dzień w tym domu znaczy tyle, co pięć lat w więzieniu, a to już poważny wyrok.

Kara przestała myśleć o opuszczeniu łóżka. To było takie niezwykłe. Leżeć z Makiem i pozwalać, by ją pieścił.

- A skoro znamy się dwa dni, to znaczy tyle samo.

- Dziesięć lat?

- Świetny z ciebie rachmistrz - uśmiechnął się. - Ale na­prawdę oznacza to dziesięć lat ciężkich robót.

Jakby mimo woli zaczęła gładzić twarz Maca, pieścić do­tykiem jego szyję.

- Nie czuję się tu jak w więzieniu - powiedziała.

- Nie? Myślisz, że mogłabyś z nami wytrzymać? - zapy­tał, masując jej barki i ramiona tak długo, aż się zupełnie rozluźniła.

- Podoba mi się tutaj - odparła, gdy delikatnie muskał wargami jej czoło, policzki i szyję.

- Wiesz, że już przynależysz do naszego rancza. To prze­sądzone - zaśmiał się cicho.

Nie mógł powiedzieć niczego lepszego, by ją uszczęśliwić. Wreszcie znalazła swoje miejsce i ludzi, którzy czekali na nią przez całe życie.

Mac nie był typem mężczyzny poświęcającego dużo czasu na myślenie o szczęściu i o tym, jak je osiągnąć. Borykanie się z codziennymi trudnościami całkowicie wyczerpywało energię. Tym bardziej czuł się dumny, że intuicyjnie dobrał słowa, które tak podziałały na Karę. Chciał, by należała do niego i by mógł otoczyć ją opieką. Pragnął jej z mocą, którą ledwie mógł opanować. Rozwiązał szlafrok i rozsunął jego poły.

- Nie przejmuj się konwenansami, dziecino. Niektórzy już po godzinie znajomości spędzają ze sobą noc, innym potrzeba na to weekendu. Czas nie ma znaczenia, a już na pewno nie dla nas. Przecież zamierzamy się pobrać. - Musnął wargami jej usta. - Myśl, że od dziś będziesz spędzać ze mną każdą noc, sprawia mi wielką radość.

Słowa Maca zainspirowały fantazję Kary. Wyobrażała so­bie, że trzyma go w ramionach, kocha się z nim, ale potem nie spotykają się więcej. Nie potrafiła znieść bólu rozstania, przemiany intymnego dziś w niewiadome jutro. Może dlatego w wieku dwudziestu sześciu lat była ciągle dziewicą i tak bardzo potrzebowała zapewnień Maca o stałości ich związku, zanim zaczęliby się kochać.

Całą sobą pragnęła należeć do tego mężczyzny. Teraz już była pewna, że chce wyjść za Maca Wilde’a. Nie potrafiła tylko oddzielić panieńskiej tremy od ekscytacji.

- Wyglądasz jak przestraszona dziewczynka, a przecież wiem, że się mnie nie boisz i chcesz, żebyśmy się kochali. Po to przyszłaś do mojej sypialni.

- Zamierzałam jedynie przynieść kolację - szepnęła.

- Sama się oszukujesz - zapewnił. - Lecz jeśli to dopro­wadziło cię tutaj... - zawiesił głos i zajął się guziczkami u li­liowej bluzki.

Zdziwiła się, że tak szybko sobie z nimi poradził, a potem rozpiął stanik.

- Pragnę cię! - Brązowe oczy Maca zapłonęły pożąda­niem na widok krągłych, białych piersi i ciemnoróżowych sutek Kary.

Kara walczyła z pokusą, by chwycić za poły bluzki i okryć nagość. Wzrok Maca krępował ją i podniecał.

- Jesteś piękna, kochanie. To nie żaden wyświechtany komplement. Naprawdę tak myślę - zamruczał Mac, a jego słowa podziałały na Karę jak balsam.

- Chcę ci wierzyć - powiedziała, zdając sobie sprawę, że i tak nie opuści jego sypialni.

Mac pochylił i zaczął ssać jedną z sutek tak mocno, aż Kara krzyknęła z rozkoszy. Potem wargami i językiem pieścił obie piersi. Dziewczyna z jękiem poruszyła biodrami. To było coś zupełnie nowego. Instynktownie powtarzała rytm ruchów pieszczącego ją mężczyzny.

Mac wsunął kolano między jej uda i przycisnął tak, że poczuła, jak bardzo jest podniecony. Przytuliła się, a Mac jęknął z pożądania. Pocałował gwałtownie jej usta. Kara za­rzuciła mu ręce na szyję i odwzajemniła pocałunek. Całowali się z coraz większą namiętnością. Kara wsunęła ręce pod szla­frok, by dotknąć gorącej, muskularnej piersi tulącego ją męż­czyzny. Ten gest jeszcze bardziej podniecił Maca.

Kara zdusiła w gardle szloch. Drżąca i rozgorączkowana czuła na przemian panikę i pożądanie. Przerażała ją zmysłowa moc własnych pragnień.

- Nigdy przedtem tak się nie czułam. Nie przypuszczałam, że można coś takiego przeżywać - szepnęła, kiedy przez mo­ment przestał ją całować i pozwolił zaczerpnąć powietrza.

Z obawą i ekscytacją pomyślała, że za chwilę straci kon­trolę nad sobą i odda się Macowi. W tym momencie zsunął z niej dżinsy i majteczki.

- Rozluźnij się, najdroższa - szepnął. - Wiem, że się de­nerwujesz, ale nie powinnaś.

Była naga, a on, zrzucając z siebie szlafrok, pieścił ją wzrokiem. Karze zaschło w ustach na widok muskularnego, proporcjonalnego ciała Maca. Przestała się bać. Zafascynowa­na, zapragnęła go dotknąć i sięgnęła dłonią pomiędzy jego uda.

Mac przymknął oczy, rozkoszując się pieszczotą. Kara zro­zumiała, że bardzo jej pragnie, czuła to, widziała...

Otworzył oczy. Delikatnie usunął jej rękę.

- Jeszcze trochę i skończymy, zanim zaczęliśmy - po­wiedział.

Całą swoją wiedzę o seksie Kara czerpała z książek. Nie była przygotowana na taką burzę zmysłów, którą przyszło jej teraz przeżywać.

Wygięła się gwałtownie, gdy Mac dotknął najintymniejszego zakątka jej ciała i zaczął go pieścić, zapuszczając się coraz głębiej. Przenikała ją dzika rozkosz. Napięcie stawało się trudne do zniesienia.

- Błagam! - krzyknęła, pragnąc czegoś, czego nie potrafiła nazwać.

Czuła, że promieniuje gorącem. Mac patrzył namiętnie prosto w jej oczy.

- Teraz, najdroższa - szepnął. - Chodź do mnie.

- Nie mogę...

- Ależ możesz.

I stało się. Drżenie, które przeniknęło jej ciało, było zupeł­nie nowym doświadczeniem.

Mac nie pozwolił, by podniecenie Kary osłabło. Kiedy. ciągle jeszcze pulsowała rozkoszą, rozsunął szeroko jej nogi i wniknął w nią. Krzyknęła, a potem poczuła łzy w oczach.

Zaskoczony Mac uniósł głowę. Dyszał gwałtownie.

- Nigdy wcześniej tego nie robiłaś, prawda? - zapytał, choć znał odpowiedź.

Kara drgnęła, słysząc niedowierzanie w jego głosie.

- Nie - odparła i zamknęła oczy, by nie widzieć osłupie­nia we wzroku Maca.

Rozkoszne prądy przenikające ciało powoli zanikały. Mac nie wysunął się z niej. Jego obecność sprawiała ból i wznie­cała pożar.

- Domyślałem się, że jesteś... niedoświadczona, ale nie sądziłem, że...

- Mówisz, jakbyś nie wiedział, czym jest dziewictwo - Kara próbowała udawać rozbawienie.

Był nią rozczarowany, a najgorsze, co mogła teraz zrobić, to się rozpłakać.

Mac spostrzegł, że łzy kręcą się jej w oczach.

- Mój Boże! Nie płacz! - poprosił.

- Biedny Mac. Najbardziej pożądany kawaler w całym Bear Creek musiał trafić w łóżku na dziewicę. - Próbowała się roześmiać. - Wybacz. Współczuję ci.

- I pomyśleć, że powiedziałem, iż nie musisz się dener­wować - mruknął. - A ty naprawdę miałaś powody! Po prostu przyniosłaś mi kolację, a ja to źle zrozumiałem. Skłoniłem cię do czegoś, czego nigdy w życiu nie robiłaś. Nie byłaś jeszcze z mężczyzną! Byłaś dziewicą...

- Wystarczy - przerwała Kara. - I tak czuję się upoko­rzona...

- Upokorzona? Myślałem, że cię boli.

- Boli. To znaczy bolało - uzupełniła.

Wstrzymała oddech, lecz ból zdawał się odpływać, a jej ciało przyzwyczajało się do męskiej obecności.

Mac poruszył się lekko. Kara stężała w oczekiwaniu bólu, ale nie nadszedł.

- Teraz lepiej? - spytał ochryple.

Skinęła głową. Naprawdę było lepiej. Pieczenie ustąpiło, zastąpione czymś przyjemnym, a trudnym do nazwania. Żar zamienił się w łagodne ciepło. Rozdzierający ból zniknął, w zamian pojawiło się uczucie pełni. Zamknęła oczy. Było jej dobrze.

- Nie chcę, żebyś się czuła upokorzona - powiedział ła­godnie Mac.

Gdybym był prawdziwym dżentelmenem, wycofałbym się natychmiast i pozwolił jej wrócić do własnej sypialni, ale nim nie jestem, pomyślał.

- Kochanie, jeżeli... jeżeli chciałaś poczekać do wesela, to wiesz, że się z tobą ożenię. Wszystko będzie dobrze, naj­droższa. Możemy udawać, że... to nasza noc poślubna.

- Niczego nie rozumiesz. Czułam się upokorzona, bo po­traktowałeś mnie jak dziecko, jak jakiś wybryk natury, ponie­waż... - odwróciła wzrok i zaczerwieniła się. - Ponieważ nigdy jeszcze nie byłam z mężczyzną - dokończyła.

Zebrała się na odwagę i spojrzała mu prosto w oczy.

- Przykro mi, że tak to odebrałaś - rzekł spokojnie. - Nie jesteś żadnym wybrykiem natury, tylko piękną, namiętną ko­bietą i czuję się zaszczycony, że jestem twoim pierwszym kochankiem.

Przymknęła oczy, czując, że zbiera się jej na płacz.

- Dziękuję, Mac - szepnęła.

Pochylił się, by delikatnie ją pocałować, i poruszył się wewnątrz jej ciała.

- Przysięgam, że nigdy nie mówiłem tego innej kobiecie, bo nigdy nie miałem dziewicy. To pierwszy raz dla nas obojga, kochanie.

Cudowny dreszcz przeniknął Karę od stóp do głów. Mac pocałował ją, głęboko wsuwając język w usta, a ona objęła go mocno.

- Bardzo dobrze - mruknął, pieszcząc najwrażliwszy punkt jej ciała.

To podniecające dotknięcie sprawiło, że instynktownie zgięła kolana.

- Obejmij mnie nogami - powiedział szybko, a ona zro­biła to, czując, że Mac wnika w nią jeszcze głębiej.

Zakołysał się lekko, potęgując w niej uczucie rozkoszy. W chwilę później odpowiedziała mu rytmicznymi ruchami ciała.

- Jak dobrze, Mac - powiedziała schrypniętym głosem.

- Tak, kochanie, bardzo dobrze!

Choć próbował przeciągać chwile obezwładniającego szczęścia, natura upomniała się o swoje prawa. Mac przyspie­szył ruchy. Coraz gwałtowniej i głębiej wchodził w ciało Ka­ry, wprowadzając ich oboje na szczyt. W chwilę potem osunął się na nią z jękiem rozkoszy.

Kara objęła go mocno. Czuła, jak bije mu serce. Twarz miała mokrą od potu i łez. Pieściła plecy Maca, który leżał na niej bez ruchu.

- Mac? - Niepewny głos Kary kazał mu unieść głowę.

- Dobrze się czujesz? - szepnął, wspierając się na ło­kciach. - Czy coś ci zrobiłem? - zapytał, a potem wysunął się z jej ciała i położył na plecach. - Przepraszam. Mało cię nie zmiażdżyłem. - Delikatnie pogładził policzek Kary. - Mo­żesz oddychać?

- Nic mi nie jest - zapewniła.

Czuła się wprost znakomicie. Chciała śmiać się i krzyczeć. Poznać jego myśli i opowiedzieć mu o swoich marzeniach, rozmawiać o rozkoszy, której przed chwilą oboje zaznali. Ale zauważyła, że Mac zasypia. To, co dla niej było największym przeżyciem, dla niego nie miało takiego znaczenia. Znał wiele kobiet, a ona stała się jeszcze jedną jego zabawką. Ta świado­mość zmartwiła ją i przygasiła euforię.

- Powinnam wrócić do siebie - szepnęła. - Nie mogę tu zostać.

- Dlaczego? - Mac wyciągnął rękę, by zgasić nocną lampę.

- Nie chcę, żeby dzieci zastały nas razem.

- Drzwi są zamknięte. Nikt nie będzie nas niepokoić. I co to znaczy, że nie możesz spać tutaj? - zapytał Mac, wyczu­wając, że Kara zaczyna się czegoś obawiać. - W tym łóżku jest znacznie lepszy materac niż w twojej sypialni.

Przysunął się do niej i od tyłu objął w talii, a potem mocno przytulił do siebie.

- Nie chodzi o materac - odparła Kara. - Rzecz w tym, że ja nie tylko nie kochałam się dotąd z mężczyzną, ale i nie spałam z nim. Nie będę mogła zasnąć. Jeśli nie odejdę, żadne z nas nie wypocznie.

- Zaryzykuję - powiedział, całując ją w skroń. - Zosta­niesz tu, kochanie.

- Jesteś okropny! Agresywny, apodyktyczny i... - krzyk­nęła, próbując mu się wyrwać, ale ramię Maca było jak z że­laza.

- Wyliczyłaś same zalety. Dobranoc, najdroższa.

Poczuła gniew. To irracjonalne złościć się na mężczyznę, który dał jej tyle rozkoszy, pomyślała. Nawet jeśli myślał inaczej, Kara chciała usłyszeć go mówiącego, że przeżył z nią cudowne chwile, ale Mac milczał.

- Słuchaj, to nie ma sensu - zaczęła, szamocząc się w jego uścisku. - Nie usnę tutaj. Pozwól mi odejść.

- Nie!

Próbowała się opanować. Nie mogła go winić, że nie uważał ich wspólnych przeżyć za coś nadzwyczajnego.

- Łatwo ci przyszło - mruknęła. Szybko mu uległa. Choć nie żałowała niczego, brakowało jej większego zaangażowa­nia Maca. Zbyt dobrze siebie znała i wiedziała, że nie poszła­by do łóżka z pierwszym lepszym. Była z Macauleyem, bo w ciągu tych dwóch dni bez pamięci się w nim zakochała. Tak bardzo pragnęła usłyszeć od niego, że to, co się między nimi zdarzyło, dla niego też miało wyjątkowe znaczenie i że nie traktuje jej jak narzeczonej na zamówienie. Lecz Mac inaczej wytłumaczył sobie milczenie Kary.

- Łatwo? Po prostu kochałem się z moją przyszłą żoną, a teraz czas spać.

Od miesięcy, a może nawet nigdy w życiu nie czuł się równie wspaniale. Zamknął oczy. Nie czas ani miejsce na retrospekcje. Pastor zrobił mu ogromną przysługę, proponu­jąc zaproszenie Kary do Montany. Trzeba by mu za to ufun­dować dzwon kościelny albo coś w tym rodzaju, pomyślał zasypiając.

Kara leżała cicho i nasłuchiwała spokojnego oddechu Ma­ca. Postanowiła zmienić taktykę. Nie było sensu się z nim spierać, skoro postanowił ją zatrzymać. Zaczeka, aż jego po­zwolenie nie będzie potrzebne, i odejdzie.

Kiedy upewniła się, że zasnął, mogła już wyśliznąć się z sypialni. Czekała tylko na właściwy moment. Mimo pode­nerwowania czuła, że powoli zaczyna się rozluźniać.

W pokoju było ciemno i cicho. Mac otulił ich oboje ciepłą kołdrą. Obok siebie czuła jego gorące ciało. Powieki zaczy­nały jej ciążyć. Leżenie z otwartymi oczami wymagało zbyt wiele wysiłku, więc je przymknęła. Poleży jeszcze kilka mi­nut, a potem wstanie, pomyślała z westchnieniem. Tylko kil­ka minut...

ROZDZIAŁ ÓSMY

Dzwonek budzika wyrwał Karę z głębokiego snu. Uświa­domiwszy sobie, gdzie się znajduje, szeroko otworzyła oczy. Leżała naga z mężczyzną w łóżku! Mac westchnął i po omac­ku wyłączył alarm.

Przypomniała sobie wszystko, włącznie z nocnym zamie­rzeniem, by wrócić do swojej sypialni.

- Zostań tu i śpij - powiedział Mac. - Muszę wyprawić dzieci do szkoły, ale ty...

- Wstanę.

Kara wyskoczyła z łóżka, wbiegła do łazienki i zamknęła drzwi. Słysząc trzask zamka, Mac uśmiechnął się lekko. Roz­bawiła go skromność dziewczyny, tak bardzo kontrastująca z jej wczorajszą namiętnością. Czule pomyślał o minionej no­cy. A więc był pierwszym mężczyzną w życiu Kary i mógłby zostać jedynym.

Podszedł do okna, by rozsunąć zasłony. Zapowiadał się pochmurny, deszczowy dzień, ale Mac wkładał szlafrok, po­gwizdując wesoło.

Kara podsunęła Brickowi kolejny placek, podziwiając ape­tyt chłopca. To była trzecia dokładka. Autumn pracowała nad pierwszym, polewając go obficie słodkim sosem. Lily małymi łyczkami popijała herbatę i skubała grzankę. Rekonwalescent Clay jeszcze spał w swoim pokoju.

Tai wkroczył do kuchni z podniesionym ogonem i donoś­nym miauczeniem oznajmił swoje przybycie.

- Spędził dziś noc w moim łóżku - powiedziała Autumn.

Kot dostał swoje jedzenie i przestał interesować się ludźmi.

- Czy to nie wspaniałe? Prawdziwe, domowe śniadanie! - zachwycał się Mac, kończąc swoją porcję placków. - Kie­dyż to ostatnio jedliśmy coś podobnego? Pastor miał rację. Znakomicie gotujesz - rzekł z uśmiechem do Kary.

- Biorąc pod uwagę twój dzisiejszy poranny nastrój, chy­ba nie tylko w tym jest dobra - zauważyła Lily.

Kara zaczerwieniła się i o mało nie wypuściła z rąk patelni, którą zamierzała wyszorować.

- Lily! - upomniał bratanicę Mac, ale zabrzmiało to raczej żartobliwie niż surowo.

- Co ona miała na myśli? - chciała wiedzieć Autumn.

- Że jesteśmy bardzo zadowoleni, iż Kara jest z nami i zrobiła śniadanie - wyjaśnił Mac.

- Brick, czemu idziesz do szkoły w białym swetrze i dżin­sach? Joanna Franklin mówiła, że dziś macie dzień przebie­rańców, więc powinieneś włożyć coś śmiesznego - zauważy­ła Autumn.

- Co? - Brick mało nie zakrztusił się mlekiem. - Nie idę! Nie mam zamiaru się wygłupiać! Nikt mnie nie zmusi - dodał, spoglądając z wyzwaniem na wuja.

- Brick, musisz iść do szkoły. Wystarczy, że wczoraj opu­ściłeś zajęcia. I tak masz dużo do nadrobienia... - stwierdził Mac.

- Mogę jeszcze raz nie pójść - przerwał mu chłopak.

Obaj wstali z miejsc.

- Przestańcie. Jest dopiero siódma rano - rzekła Lily.

Kara popatrzyła na obu Wilde’ów. I wuj, i bratanek zaci­nali się w uporze. Spostrzegła też, że Autumn uśmiecha się z satysfakcją i korzystając z zamieszania, bezkarnie sięga po słodki sos, którego Mac nie pozwalał jej nadużywać.

- Nie szkodzi, jeśli Brick zostanie dziś w domu - ośmie­liła się wtrącić. - Zajmie się trochę Clayem, pogra z nim w coś, pomoże odrobić lekcje, które mu zadano.

- Oczywiście - zgodził się Brick.

- Chłopak nie zostanie w domu. Nie ma o czym mówić! - Mac był niezadowolony z interwencji Kary.

- Kara powiedziała, że mogę zostać, i będę jej słuchać.

- Znowu to samo - rzekła znudzonym tonem Lily. - To mogło działać u wuja Jamesa i ciotki Ewy, którzy o mało się nie rozwiedli, zanim zdecydowali, że pieniądze otrzymywane z naszego ubezpieczenia nie są tego warte, i odesłali nas tutaj.

- Rozumiem, że Brick może nie mieć ochoty na przebie­ranie się - powiedziała spokojnie Kara. - U mnie w szkole też kiedyś wprowadzono taki zwyczaj. Każdy starał się o naj­zabawniejszy kostium. To było w ósmej klasie. Właśnie się przeprowadziliśmy i wszystkie dziewczynki ubierały się w tej szkole inaczej niż tam, gdzie uczyłam się poprzednio. Tego dnia kilka z nich przyszło ubranych dokładnie jak ja. Domy­śliłam się, że posłużyłam im za model. To nie był miły mo­ment - przyznała.

- Musiało być ci głupio - zauważył Brick.

- To zdarzyło się dawno temu, ale pozostało mi przeświad­czenie, że takiego dnia zawsze komuś jest przykro.

- U nas w klasie też jest paru takich, z których mogą się nabijać, ale my z Jimmym nie dopuścimy do tego. Idę do szkoły, wujku - zdecydował Brick, biegnąc po książki.

- Brick obrońcą uciśnionych! Sam, z własnej woli, chce iść do szkoły! Dobra jesteś, Karo - rzekła z uznaniem Lily.

- Jest wspaniała - stwierdził Mac, podchodząc do Kary i obejmując ją w talii. - Historia, którą opowiedziałaś, to zna­komity chwyt - dodał i przytulił ją mocniej do siebie. - Dzię­kuję, kochanie, że powstrzymałaś mnie od kolejnego wybu­chu gniewu. Twój sposób okazał się znacznie lepszy.

Kara zadrżała, kiedy Mac przesunął dłońmi po jej blado­różowym szlafroczku. W czasie śniadania w obecności dzieci starała się zachować spokój, lecz teraz wróciła świadomość, że ostatniej nocy zostali kochankami.

Mac spróbował wsunąć dłonie pod szlafroczek, ale wyśli­znęła mu się z objęć. Nie mogła sobie pozwolić na takie intymności przy Lily.

- Sądzisz, że wymyśliłam tę historię? - spytała, próbując przywrócić między nimi dystans.

Opowieść była prawdziwa i stanowiła jedno z pierwszych doświadczeń decydujących o tym, że Kara stała się tak wrażliwa na upokorzenia. Ale żadne z Wilde’ów tego nie rozumiało.

Brick i Autumn wbiegli z książkami do kuchni. Za nimi wszedł Webb Asher w kowbojskim stroju.

- Pada, więc myślę, że wszyscy będą dziś pracować w stajniach, a ja chcę załatwić parę rzeczy w mieście, więc mogę podwieźć dzieciaki do szkoły.

- Świetnie! Nie będziemy musieli siedzieć w dżipie - ucieszyli się Brick i Autumn.

- W czasie deszczu zawsze podwożę ich do drogi i tam czekają w samochodzie na szkolny autobus - wyjaśnił Mac.

- Jak się pobierzecie, tobie przypadnie to w udziale, a tak­że wiele innych obowiązków, pani Wilde - zauważyła Lily, zwracając się do Kary.

- Znajdzie się również parę pozytywnych aspektów tego statusu - mruknął Mac, całując Karę w szyję.

Dziewczyna zarumieniła się i spróbowała odsunąć Maca. Przestał całować, lecz wciąż obejmował ją w talii.

- Mogę jeden wymienić - oznajmiła Autumn. - Ogląda­nie telewizji satelitarnej!

Słysząc to, wszyscy roześmieli się głośno.

- Bierz swoje książki, uczennico. Chyba nie chcesz spóźnić się do szkoły? - zwrócił się Webb do Lily.

Kara gwałtownie odwróciła głowę, by spojrzeć na zarząd­cę. W głosie, którym przemawiał do bratanicy Maca, było coś prowokacyjnego. Lily zakołysała zalotnie biodrami.

- Stokrotne dzięki, Webb. Naprawdę doceniam to, co dla nas robisz - rzekł Mac.

- Ja również - dorzuciła Lily z uśmiechem.

Czyżby dziewczyna była jednak bliżej związana z tym kowbojem, zastanowiła się Kara, śledząc chłodny wzrok Ashera skierowany ku Lily. I czy jej wuj niczego się nie domyślał? Lecz Mac ścigał spojrzeniem tylko ją i nie w gło­wie mu było obserwowanie zarządcy rancza albo własnej bratanicy.

- Skoro Clay jeszcze śpi, a my nie byliśmy pod pryszni­cem, to zaoszczędźmy czasu oraz ciepłej wody i weźmy wspólną kąpiel.

Karze zaparło dech z wrażenia. Obawiała się, czy Webb i dzieci wychodzące właśnie z domu nie usłyszały tej niezwy­kłej propozycji. Mac nie żywił podobnych obaw. Objął Karę i poprowadził do sypialni.

Zamknął dokładnie drzwi, a potem gwałtownie ją pocało­wał. Kara zarzuciła mu ręce na szyję i przylgnęła doń całym ciałem.

Zanim zupełnie straciła kontrolę nad sytuacją, pomyślała jeszcze, że szybko nauczyła się odwzajemniać pieszczoty. Uwielbiała całować i dotykać Maca.

- Pragnąłem tego, odkąd się obudziliśmy - powiedział Mac, przerywając dla złapania oddechu. - Lecz wyskoczyłaś z łóżka jak gazela, a potem byliśmy otoczeni przez całą pa­czkę nieletnich przyzwoitek.

- Dzieci dobrze wiedzą, co się święci - rzekła Kara.

Kochała Maca Wilde’a bez wzajemności i należało o tym pamiętać. Przypadek sprawił, że to ona wysiadła z samolotu. Na jej miejscu mogła się znaleźć każda inna kobieta.

- Nie zajmujmy się tym teraz - zaproponował Mac, jakby znał jej myśli. - Kochaliśmy się i wiesz, że jesteś moja!

Miał spore doświadczenie w stosunkach z kobietami, lecz żadna z nich nie podniecała go tak bardzo jak Kara.

- Chodź! - powiedział.

Wziął ją za rękę, by pociągnąć do łazienki. Natychmiast odkręcił kurek, a potem zrzucił szlafrok.

- Rozbierz się i wejdź pod prysznic!

Oczy Kary rozszerzyły się na widok jego podniecenia. Spędziła z nim noc, ale po raz pierwszy widziała go bez ubrania w świetle dziennym.

- Lepiej zajrzę do Claya. Może się obudził... - wymam­rotała okropnie zawstydzona.

- Sam potrafi zjeść śniadanie i włączyć telewizor.

Mac rozpiął jej szlafroczek i zsunął go z ramion, a potem dotknął białych majteczek.

- Po co je wkładałaś?

- Mac!

Zarumieniona patrzyła, jak ją rozbierał i przesuwał palca­mi po intymnych zakątkach ciała. Potem popchnął pod ciepły strumień i roześmiał się, gdy zachłysnęła się wodą.

- Nie ma obawy, nie rozpuścisz się jak cukier!

- Ja się z ciebie nie śmiałam, gdy cię wczoraj oblano wodą - przypomniała. - Autumn miała rację. Zachowujesz się jak dzikus.

- Właśnie - zgodził się i namydlił ręce. - Podejdź do mnie!

- Łamiesz zasady, które sam ustaliłeś - rzekła, czując, że cała drży z podniecenia.

- Cofam zakaz i ustanawiam wyjątek od reguły, bo ty jesteś wyjątkowa, kochanie - oznajmił i pochwycił ją w namydlone dłonie.

Mokrymi ustami rozchylił jej wargi, a rękami rozpoczął wędrówkę po całym ciele. Mydlił piersi, pieszcząc i uciskając je delikatnie palcami, aż jęknęła z rozkoszy. Potem zrobił to samo z każdym centymetrem jej ciała.

Niecierpliwie czekała, aż dłonie Maca wsuną się między nogi. Szeptała jego imię i tuliła się do niego. Było jej tak dobrze! Zaciskała palce, pragnąc tych samych doznań, które ofiarował jej nocą.

- Jeszcze nie, najdroższa - szepnął.

Krótki szloch wyrwał się jej z gardła, ale Mac nie zaprze­stawał działań, co chwila doprowadzając ją na krawędź eks­tazy. Gwałtownie zapragnęła spełnienia i sięgnęła między uda Maca, sama rozpoczynając pieszczoty.

- O tak, kochanie - westchnął. - Teraz już jesteś gotowa do następnej lekcji.

Przycisnął Karę do ściany i wszedł głęboko w jej ciało. Krzyknęła, czując, jak eksploduje rozkoszą...

A potem ona mydliła wspaniałe ciało Maca, myła mu wło­sy i rozpryskiwała wodę po całej łazience.

- Co to było? Usunięcie wyrostka? Kiedy? - zapytał Mac, dotykając palcem blizny na brzuchu Kary.

- Miałam wtedy sześć lat - odparła. - Zachorowałam w szkole i wzięto mnie do szpitala. Tego samego dnia zrobili operację. Bardzo się bałam, ale tatuś tak ułożył swoje zajęcia, żeby być ze mną w szpitalu. Mama, która pracowała jako zaopatrzeniowiec wielkich domów towarowych, nie miała czasu. Jak zwykle podróżowała wówczas służbowo, ale mnie nie robiło to różnicy, bo został ze mną tatuś. Przez pierwszą noc nawet spał w szpitalu na rozkładanym łóżku.

- Mówisz o pastorze?

- Tak. - Kara skinęła głową. - Zawsze myślałam o nim jak o tacie i we wspomnieniach nim pozostał.

- Musiałaś się dziwnie czuć, kiedy nagle przestał być twoim ojcem i zamienił się w niby - wujka, którego rzadko widywałaś.

- To prawda - odrzekła, choć słowa, których użył, nie oddawały w pełni ani bólu, ani poczucia odrzucenia, które wtedy przeżywała.

- Nic dziwnego, że trudno ci teraz zaufać jakiemukolwiek mężczyźnie, skoro już raz cię porzucono. To by wyjaśniało, dlaczego tak długo pozostałaś dziewicą - rzekł Mac dumny z własnej przenikliwości.

- Proszę! Dosyć już tych zabaw w psychologa - rzekła Kara i wyskoczyła spod prysznica.

Nie chciała, by Mac analizował jej osobowość ani żeby się nad nią użalał.

- Zostaniesz ze mną, prawda? - spytał, chwytając ją za rękę. - Wczoraj udowodniłaś, że ufasz mi dostatecznie, by ze mną sypiać.

- A może byłam już zmęczona rolą ostatniej dziewicy na tej planecie? - roześmiała się.

- Teraz jesteś moją słodką narzeczoną na zamówienie - rzekł, wycierając ją miękkim, błękitnym ręcznikiem.

- Wiem, że potrzebujesz kogoś do opieki nad dziećmi - odparła, przymykając oczy, bo pieszczoty Maca sprawiały jej niewysłowioną przyjemność. - Ale jeśli za kilka lat sprawy między nami nie będą się układały, to nasze rozstanie boleśnie zrani Claya i Autumn.

- Nic takiego się nie zdarzy. Wszystko będzie dobrze - zapewnił.

Przecież to najlepszy moment, by Mac wyznał jej miłość, jeśli w ogóle żywił do niej to uczucie. Kara pragnęła tego tak bardzo, że gotowa była przystać nawet na kłamstwa. Ale Mac, który nigdy nie kłamał, nie rzekł ani słowa.

Kara powiedziała sobie, że powinna docenić jego uczci­wość. Lepiej, że nie wyznał tego, czego nie czuł, uznała w duchu.

W pół godziny później oboje schodzili na dół do holu. Mac władczo obejmował Karę.

- Ciągle pada - zauważył. - Pewnie przesiedzę cały dzień w gabinecie. Muszę przejrzeć papiery. Nienawidzę tego.

- Siedzenia w domu czy papierkowej roboty? - spytała.

- I jednego, i drugiego. Jestem ranczerem, więc lubię otwartą przestrzeń. Nie wiem, jak te wszystkie gryzipiórki mogą cały dzień siedzieć zamknięte w biurowcach.

- Ja także pracowałam w biurze - mruknęła Kara.

- Ale już tam nie wrócisz.

Ta władczość w jego głosie podniecała ją w łóżku, lecz w ciągu dnia Mac powinien wiedzieć, że nie we wszystkim może narzucać swoją wolę.

- Muszę wrócić...

- Nie! Opłacimy zapakowanie twoich rzeczy i przesłanie ich tutaj. Wyślesz do ministerstwa zawiadomienie, że rezyg­nujesz z pracy, a wszystkie inne sprawy możesz załatwić faksem lub przez telefon. Nie pozwolę ci odejść.

- W rzeczywistości nie muszę z niczego rezygnować. Zwalniają mnie za miesiąc - rzekła z trudem, czując, że win­na jest szczerość temu mężczyźnie. - Teraz mam tygodniowy urlop i powinnam wrócić do pracy jeszcze na kilkana­ście dni.

- Nigdzie nie wrócisz. Jeśli byli tacy głupi, że cię zwolnili, to sami są sobie winni. Nam jesteś potrzebna. Zrozum, że nie będziesz już dłużej żadną urzędniczką - powiedział i pocało­wał ją mocno.

Z pokoju dobiegły dźwięki telewizora. Clay siedział na podłodze, jadł płatki kukurydziane i gapił się w ekran. Na oknie siedział Tai i obserwował wiewiórki. Obaj zignorowali wejście Maca oraz Kary.

- Widzisz, elektroniczna niańka to prawdziwy dar niebios - rzucił Mac i pocałowawszy ją w czubek głowy, zniknął w gabinecie.

Przysiadła obok Claya, akceptując rolę opiekunki. W pół godziny później, gdy mały tkwił przy kuchennym stole, pra­cowicie wypisując litery na żółtym liniowanym papierze, za­dzwonił telefon. Kara podniosła słuchawkę.

- Tu szkoła średnia w Bear Creek - usłyszała. - Chcieli­śmy sprawdzić, czy Lily Wilde ciągle jest chora?

- Ciągle chora - powtórzyła Kara, a szkolna sekretarka przyjęła to jako potwierdzenie.

- Dziękuję, mamy nadzieję, że wkrótce wyzdrowieje - powiedziała i odłożyła słuchawkę.

Kara przypomniała sobie poranną wymianę spojrzeń mię­dzy Lily i Webbem. Jego zielone, chłodne oczy i zaciśnięte usta. Więc ta dziewczyna znowu nie poszła do szkoły? A mo­że Asher jest niewinny, a ona ma zbyt bujną wyobraźnię? Lecz jeśli mała ma romans z zarządcą? Zdecydowała, że musi dokładnie wypytać Lily, zanim porozmawia z Makiem.

Ciągle padało, kiedy Lily z Brickiem i Autumn wrócili do domu późnym popołudniem.

- Webb podwiózł nas rano pod samą szkołę - oznajmiła Autumn.

Kara skinęła głową i uważnie przyjrzała się starszej brata­nicy Maca. Rozmarzone oczy Lily nie pozostawiały wątpli­wości co do tego, jak spędziła dzień. Teraz, narzekając na ból, głowy, skierowała się do swego pokoju. Nie zwiodła Kary, ale obecność pozostałych dzieci i Maca uniemożliwiła śledztwo.

Wszyscy zasiedli w kuchni, żartując i jedząc maślane bu­łeczki z orzechami, które upiekła wcześniej. Mac cieszył się wyraźnie z domowej atmosfery i ścigał uroczą gospodynię roznamiętnionym wzrokiem.

Kara miała na sobie popielatą spódniczkę, wystarczająco krótką, by odsłaniała zgrabne nogi, piaskowy sweterek i ka­mizelkę. Mac wiedział, jaką bieliznę nosiła pod spodem, bo był przy tym, kiedy ją wkładała.

- Chodzę teraz z Courtney Egan. - Głos Bricka przerwał erotyczne fantazje Maca Wilde’a. - Jest najfajniejszą dziew­czyną w ósmej klasie, a może w całej szkole.

- Z córką mojego kolegi, tego adwokata, Toma Egana? - spytał Mac, żywiąc nadzieję, iż przyjaźń z tak znakomicie ułożoną dziewczynką dobrze wpłynie na Bricka.

- Dziś wszyscy wyglądali okropnie głupio. Tylko ja i Jimmy jak ludzie. Courtney rzuciła Chada Waltersa i powiedziała swojej przyjaciółce Bethany, że jestem fajny i zaprosi mnie w piątek na przyjęcie.

- Szybko się dogadaliście - rzekła Kara, patrząc z uśmie­chem na Maca.

- Brick jest równie impulsywny jak ja - mruknął Macauley tak cicho, by bratanek go nie słyszał. - Miejmy nadzieję, że nie będzie równie szybki - zażartował, chwycił Karę za rękę i pocałował w dłoń.

Przybycie Willa Franklina przerwało sielankę. Mac powi­tał pastora, ale nie był zachwycony wizytą. Wielebny Franklin zignorował niechęć gospodarza.

- Musisz zjeść z nami kolację, kochana - zwrócił się do Kary. - Ginny przygotowała coś pysznego. Chcielibyśmy cię zabrać na festyn związany z kwestą na rzecz kościoła. Będzie doroczna wyprzedaż „Pod białym wielbłądem”, jak ją nazy­wamy.

- Ja też chcę zobaczyć wielbłądy - zawołał Clay, a popar­ła go Autumn. - Wujku, jedźmy!

- To nie ma nic wspólnego z prawdziwymi wielbłądami - wyjaśnił Mac. - Ludzie przynoszą na wyprzedaż najdziw­niejsze rzeczy, które są już im niepotrzebne, ale mogą przydać się innym.

- Chcę, żeby ciocia Kara została tutaj, a nie jeździła na jakąś głupią wyprzedaż. - Clay dał wyraz swemu niezado­woleniu.

- Wujku, powiedz jej, że nie może jechać.

Kara zamarła, widząc, jak dzieci spoglądają raz na pastora, raz na Maca, wyraźnie czekając na pojedynek.

- Ależ oczywiście, że może - powiedział stanowczo pa­stor. - Nie jest tu więźniem i najwyższy czas, by odwiedziła przyjaciół w mieście.

- A jeśli będzie chciała zostać z przyjaciółmi tutaj? - spytała niewinnie Autumn, ale jej oczy błyszczały niebezpiecznie.

- Tak - przyznał Brick. - Ona jest dziewczyną wujka, więc tylko on może decydować, co ma robić.

Mac uśmiechnął się z aprobatą, ale Kara nie mogła po­wstrzymać się od reakcji.

- Niezupełnie jestem dziewczyną twego wujka, Brick - rzekła zarumieniona. - Poza tym mężczyźni nie mogą rządzić kobietami, bo one mają własny rozum. Nikt nie będzie mi dyktował, co powinnam zrobić.

- To znaczy, że możesz robić, co chcesz? - upewniała się Autumn.

- W granicach rozsądku. Nie można zachowywać się nieodpowiedzialnie ani łamać prawa - wyjaśniła Kara.

- Tutaj wujek ustanawia prawo, a ty nie możesz go łamać - upierał się Brick.

- Właśnie, pamiętaj o tym. - Mac wpadł mu w słowo.

- Możemy wrócić do sedna sprawy? - zniecierpliwił się pastor. - Bardzo chciałbym spędzić z tobą trochę czasu, Karo.

- Ja też - przyznała dziewczyna.

- Oczywiście, możesz zjeść kolację z Franklinami - zgo­dził się Mac bez entuzjazmu.

- Jestem wdzięczna za pozwolenie, szefie - wycedziła przez zęby. - Dziękuję za zaproszenie, pastorze - dodała.

- Już nawet nie „wujku” - zmartwił się wielebny Will.

- Tak miała zwracać się do ojczyma mała dziewczynka zamiast „tatusiu”, prawda? - zauważył zimno Mac. - Ale Ka­ra już dorosła i wkrótce będzie panią Wilde.

Kara spojrzała na Macauleya. Podjęłaby wyzwanie, gdyby nie pastor i dzieci, ale Mac niczym się nie przejmował.

- Czy wspomniałem, że zamierzam zabrać wszystkich na kolację do miasta? - zapytał. - Clay czuje się już dobrze i może z nami jechać. No jak, dzieci, Burger Bam czy Pizza Ranch?

Propozycja wujka wywołała spory wśród małych Wilde’ów, a Mac odprowadził Karę i pastora do drzwi.

- Po kolacji zajrzymy na tę wyprzedaż „Pod białym wiel­błądem”, skoro Clay tak się do niej pali - rzucił przy pożegnaniu.

- Przecież nawet nie wiedział, co to jest - zauważyła Ka­ra, wzburzona faktem, że najpierw pastor, a teraz Mac wywie­rają na nią presję.

- No to powinien wreszcie się dowiedzieć. Spotkamy się potem przy kościele i przywiozę cię do domu. Nie ma sensu fatygować ponownie pastora.

- Miałem zaproponować, by Kara przenocowała u nas - rzekł wielebny Will.

- Przywiozę ją tutaj. - Mac potrząsnął głową i na dłuższą chwilę przygarnął Karę do piersi. - Zobaczymy się później, kochanie - powiedział, dotykając policzkiem jej skroni.

- To obietnica czy groźba? - Pastor zrobił aluzję do po­nurego tonu Macauleya.

- Ona sama zadecyduje - odrzekł Mac, uwalniając Karę z objęć.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

- Karo, kochanie, tak mi przykro, że sprowadziłem cię do Bear Creek pod fałszywym pretekstem - powiedział pastor w drodze do miasta. - Nie wiem, czy mi wybaczysz, że na­raziłem cię na towarzystwo Wilde’ów.

- W porządku, wujku - przerwała mu dziewczyna.

- Wcale nie. Widzę, że Mac za wszelką cenę dąży do ślubu. Podziwiam jego oddanie dzieciom, ale uważam, iż postępuje nieuczciwie, chcąc cię wykorzystać. To byłby nie­udany związek.

Kara milczała. Czuła się niezręcznie, mając świadomość, jak daleko zaszły jej stosunki z Makiem.

- To silny, apodyktyczny mężczyzna. Jest dobry, ale przy­wykł chodzić własnymi drogami - ciągnął wielebny Will. - Obawiam się, że może posunąć się za daleko, by cię zatrzy­mać na ranczu z tymi trudnymi dziećmi.

- Są po prostu bardzo żywe. - Kara ujęła się za dobraną paczką z Double R.

- Kochanie, ze mną możesz być szczera. Nie chcę, żebyś wpadła w pułapkę.

- Wujku - przerwała - lepiej od razu ci powiem, że jestem poważnie zainteresowana tym małżeństwem.

- Byłbym zachwycony, słysząc to, gdybyś naprawdę zda­wała sobie sprawę, co robisz - rzekł pastor, ocierając chuste­czką spocone czoło. - Ale tak nie jest. Mac trzymał cię na ranczu w izolacji. Użył wszelkich sposobów, by cię oczarować i skłonić do małżeństwa, które tylko dla niego jest ko­rzystne.

- Mac do niczego mnie nie zmuszał - odparła.

- Z pewnością potrafił sprawić, byś postępowała tak, jak on zechce.

- Przecież sam mu powiedziałeś, że będę odpowiednia do... jego celów.

- Miałem nadzieję, iż przypadniecie sobie do gustu. Są­dziłem jednak, że zapoznacie się w cywilizowany sposób, a to zaowocuje kiedyś małżeństwem. Tymczasem on porwał cię z lotniska i niemal uwięził na ranczu...

- Jak widzisz, nie jestem więziona.

- Wypuścił cię na parę godzin, byś się łudziła, że jesteś wolna. Nie zauważyłaś, jak nalegał, by przywieźć cię wieczo­rem do domu?

- Tak - odrzekła z ekscytacją, bo przypomniała sobie błysk pożądania w oczach Maca i wyraźne podniecenie w chwili, gdy się żegnali.

Nawet jeśli Mac był wobec niej nieszczery, to godząc się na ślub, zyskiwała dom i rodzinę. Rzuciła okiem na byłego ojczyma. On i jej matka odeszli do osób, które kochali, nie dbając o uczucia Kary, która nie miała odtąd prawdziwego domu aż do chwili spotkania Wilde’ów. Wiedziała, że nie potrafi tego wytłumaczyć pastorowi.

- Gdzie twój zdrowy rozsądek i duma? - lamentował wie­lebny Will Franklin. - Zawsze byłaś taka praktyczna. Przecież to nie ciebie chce Mac, ale opiekunki do dzieci. Ożeniłby się z pierwszą lepszą, która zgodziłaby się na jego warunki.

- Był ze mną uczciwy. Powiedział, dlaczego chce się że­nić, a uczciwość to dobry fundament małżeństwa, prawda? Będziemy szczęśliwym stadłem...

- Dokonujesz cudów, żeby samą siebie oszukać. Z włas­nego doświadczenia wiem, że takie małżeństwa się nie udają - powiedział pastor i zaczerpnął powietrza. - Bardzo kocha­łem twoją matkę i pragnąłem, by wyszła za mnie. Wyznała uczciwie, że nie odwzajemnia moich uczuć i jeśli zgodzi się na małżeństwo, to tylko dla dobra córeczki, która potrzebuje ojca. Przypomniała mi to, gdy spotkała Drew Ansella i zako­chała się w nim do szaleństwa. Nie chcę, żeby i tobie ktoś złamał serce.

Kara nie odezwała się ani słowem, dopóki nie dojechali do miasta. Przez cały czas mówił pastor, starając się odwieść swą byłą pasierbicę od związku z Makiem Wilde’em. Im dłużej to trwało, tym Kara gorzej się czuła. Gdy dojechali do domu wielebnego pastora, była niemal przekonana, że Mac chce ją po prostu wyzyskać.

- Karo, zanim wysiądziemy... Tricia i Joanna nie wiedzą, że byłem już raz żonaty. Ginny nigdy nie chciała im o tym powiedzieć, by nie doznały urazu.

- Myślę, że jedynie Ginny miała uraz - rzekła cicho dziewczyna. - I chyba dotąd się go nie wyzbyła. Ale nie martw się. Niczego nie powiem. Po prostu będę uchodzić za córkę twoich znajomych ze wschodniego wybrzeża.

Wielebny Will westchnął z ulgą i odrobiną żalu.

Ginny, Tricia i Joanna przywitały Karę serdecznie. Żyjąc w rodzinie pastora, były przyzwyczajone do przyjmowania go­ści. Kara zauważyła, że jest traktowana jak jedna z parafianek wielebnego Willa. Kolacja - stek, warzywa i szarlotka - była wyśmienita. Rozmowa toczyła się wartko, choć Kara stale miała się na baczności. Ginny ani słowem nie napomknęła o dawnych animozjach. Pastor zabawiał gościa anegdotkami, a Tricia i Jo­anna nie szczędziły plotek o Lily i Bricku Wilde’ach.

Po kolacji, gdy dziewczynki zmywały naczynia w kuchni, a pastor musiał odebrać telefon, Kara została sam na sam z Ginny. Mimo iż nie miała już ośmiu lat, poczuła, że się poci i coś ściska ją w gardle. Spodziewała się, że skoro zniknęli świadkowie, Ginny pokaże okrutne oblicze macochy.

- Jak się miewa twoja matka? - zapytała żona wielebnego Willa, a Kara omal nie wypuściła z rąk filiżanki z kawą.

- Świetnie. Dziękuję za pamięć - odparła, gdy zdołała zebrać myśli. - Siedem lat temu wyjechała z Drew do Kali­fornii. Nadal pracuje jako zaopatrzeniowiec sieci domów to­warowych Millera i Richardsa, a Drew prowadzi swoją kan­celarię adwokacką. Są bardzo zajęci - powiedziała i spuściła oczy pod badawczym spojrzeniem Ginny.

- Twoja matka była jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie widziałam - rzekła Ginny, a Kara czekała na nieuniknioną uwagę, że ona sama w niczym jej nie przypomina, ale, o dzi­wo, nic takiego nie padło.

- Trudno mi było uwierzyć, że Will po rozstaniu z taką pięknością mógł ożenić się z kimś, kto wygląda jak ja - wy­znała żona pastora, niespokojnie rzucając okiem na drzwi, by upewnić się, czy córki nie słyszą tej rozmowy. - Nie potrafi­łam też zrozumieć, jak ona mogła odejść od tak wspaniałego mężczyzny jak Will. Myślałam, że może się opamięta i nie­oczekiwanie pojawi u naszych drzwi, próbując odzyskać mę­ża - wyznała, czerwieniąc się gwałtownie.

Kara poczuła współczucie dla tej kobiety i przez moment pomyślała, że coś je łączy. Pastorowa kochała mężczyznę, który ożenił się z nią wiedziony pragmatycznymi motywami. Czy świadomość tego faktu stała się po latach mniej bolesna? Kara uznała, że po tak długim okresie małżeństwa Ginny Franklin nie może już chyba czuć się zraniona.

- Jestem przekonana, że Will nie ożeniłby się z tobą bez miłości - zapewniła żonę pastora z czystej uprzejmości, choć nie była do końca pewna, czy jest to prawda.

Dobrze wiedziała, że mogło być inaczej, skoro Mac gotów był się z nią żenić, nie kochając jej, tak jak jej własna matka poślubiła kiedyś wielebnego Franklina.

- Chciałam porozmawiać z tobą jak kobieta z kobietą - zaczęła Ginny. - Z tego co słyszę, być może zamieszkasz w Double R i będziemy się często spotykać.

Kara nie odpowiedziała. Daleko od Maca i dzieci, poddana wpływom rodziny pastora, zaczęła popadać w pesymizm, my­śląc o swojej przyszłości.

Jeśli Mac jej nie kochał, a wiedziała, że tak jest, pewnie niedługo się nią znuży. Tylko przez moment wzbudziła w nim erotyczne zainteresowanie, bo chwilowo nie miała konkurencji. Naprawdę jednak nic dla niego nie znaczy. W przyszłości może spotkać jakąś inną kobietę i namiętnie ją pokochać. Jej matka bez chwili zastanowienia porzuciła męża, gdy zakochała się w innym mężczyźnie. Ludzie rzadko zachowują się rozsądnie, gdy w grę wchodzi miłość. Ona sama była tego żywym dowodem, gotowa wyjść za Maca po dwudniowej znajomości. Ale czyż waszyng­tońska samotność z kotem jako jedynym towarzyszem i sytuacja bezrobotnej poszukującej pracy była lepsza niż wizja nie kocha­nej żony ranczera? Tutaj czuła się potrzebna.

- Zdziwiłam się, kiedy Will powiedział, że odwiedziłaś Maca - kontynuowała Ginny. - Nawet nie wiedziałam, że się znacie, ale w końcu wasze ścieżki mogły się przeciąć, skoro podobnie jak Will i bracia Wilde’owie interesujesz się ochro­ną środowiska.

A więc w ten sposób wielebny Will wyjaśnił powiązania Kary z Makiem i jej obecność w Bear Creek, nie angażując w całą sprawę własnej osoby. Kara była pod wrażeniem jego przemyślności.

- Czy twoja matka przyjedzie na wesele? - spytała Ginny z udaną obojętnością.

- Nie robiliśmy jeszcze weselnych planów - odparła Ka­ra, czując, że się rumieni.

- Mogę zrozumieć twoje wahanie. Nie w sprawie Maca, oczywiście. Jest przystojnym, choć szorstkim w obejściu ranczerem, na którego widok mdleją wszystkie kobiety. - Ginny zniżyła głos do szeptu. - Ale odkąd wziął na wychowanie te okropne dzieci brata, praktycznie stracił powodzenie.

Kara drgnęła. Nie miała zamiaru dyskutować z żoną pastora o rodzinie Wilde’ów, ale to wcale nie zbiło z tropu Ginny.

- Jako młoda żona pewnie będziesz chciała pobyć tyl­ko z mężem, bez tych nieznośnych dzieci. Kiedy przyjdzie na świat wasz pierwszy potomek, nie starczy ci czasu, by się zajmować tamtą czwórką. Na twoim miejscu zrobiła­bym wszystko, żeby odesłać dzieciaki Jamesowi i Ewie albo dziadkom.

Karę ogarnęło wzburzenie. Sama była nie chcianym dziec­kiem i nie zamierzała nikomu zgotować podobnego losu, lecz teraz znajdowała się w takim stanie, że widziała swoją przy­szłość dzieloną tylko z Taiem.

Do pokoju wszedł uśmiechnięty pastor.

- Skończyłem rozmowy telefoniczne, dziewczynki uwi­nęły się ze zmywaniem. A wy, moje panie, czy jesteście go­towe jechać na wyprzedaż?

- Oczywiście - odparła Ginny i czule pocałowała męża w policzek. - Myślę, że spodoba ci się, Karo, nasz doroczny festyn. Biorą w nim udział nie tylko parafianie, ale wszyscy, którzy mają na to ochotę.

Sala wyprzedaży wygląda jak wysypisko śmieci, pomyśla­ła Kara, wędrując za Willem i Ginny wzdłuż stołów rozsta­wionych w piwnicach kościoła. Pastorostwo przystawali co chwila, by pogawędzić ze znajomymi. Jednym przedstawiali Karę jako przyjaciółkę rodziny przybyłą ze wschodniego wy­brzeża, a innym jako sympatię Maca Wilde’a. Kara zdecydo­wanie wolała tę pierwszą wersję. Spotkała tu mnóstwo ludzi i miała trudności z zapamiętaniem ich nazwisk oraz twarzy. Czuła się trochę jak biały wielbłąd w klatce oglądany przez zwiedzających.

Ginny bez przerwy z kimś rozmawiała. W pewnej chwili Kara zauważyła, iż żona pastora konwersuje na jej temat z jakąś rudowłosą dziewczyną, bo tamta obrzuciła ją taksują­cym, niechętnym wzrokiem. Nie zdziwiła się, gdy przedsta­wiono jej Jill Finlay, która była w swoim czasie „dosyć bli­sko” z Makiem.

- Niełatwo odmawiać Wilde’owi, gdy się oświadcza - rzekła Jill - ale powiedziałam mu, że mogę wychowywać tylko własne dzieci. Jeśli sądzisz, że tobie uda się wyjść za niego i namówić, by odesłał potomstwo brata, to się mylisz - zwróciła się do Kary.

- Już jej to mówiłam - rzuciła Ginny. - Waha się i zasta­nawia, czy za niego wyjść.

- Pewnie! Jaka kobieta przy zdrowych zmysłach dałaby sobie radę z taką bandą? Nawet Tonya nie zgodziła się na to, a ona jest trzydziestoczteroletnią rozwódką i nie ma wiele do stracenia. Sądzę, że Mac wreszcie zrozumie, iż z tymi strasz­nymi dziećmi w domu nie ma szans u żadnej kobiety.

- Lubię dzieci i mogłabym z nimi mieszkać. To raczej sam Mac jest przyczyną moich wahań - odparła chłodno Ka­ra, mając dosyć wysłuchiwania opinii rudowłosej Jill.

Odeszła z uśmiechem na ustach, pozostawiając obie kobie­ty w niemym zdumieniu.

- Ciociu Karo! Ciociu Karo! Jesteśmy! - Kara przegląda­ła właśnie stare płyty, gdy rozległy się głosy Claya i Autumn.

Tak bardzo ucieszyła się na widok małych Wilde’ów, że omal ich nie uściskała.

- Byliśmy w Pizza Ranch - zawołała Autumn - a teraz chcemy coś kupić.

- Kupisz mi żelaźniaka, ciociu? - błagał Clay. - Kosztuje tylko cztery dolary, jest prawie nowy, a ja zapomniałem wziąć pieniędzy.

- Nie bawiłeś się swoimi żelaźniakami, odkąd przyjecha­liśmy do Montany, głupi ośle - powiedziała Autumn.

- Ale je lubię, a ty nic nie wiesz i sama jesteś głupia! - krzyknął chłopiec, a potem popchnął siostrę na stół ze sto­sem czasopism, które rozsypały się po podłodze.

- Złamał mi rękę w trzech miejscach! - Autumn rozpła­kała się głośno, przytrzymując dłonią stłuczone ramię.

- Powiedziała do mnie „głupi” - bronił się malec.

Kara spostrzegła, że wszyscy mieszkańcy Bear Creek przy­glądają się awanturze. Tylko Maca nie było w pobliżu. Igno­rując gapiów, Kara wytłumaczyła Autumn, że ramię nie zo­stało złamane, i zaczęła zbierać czasopisma, próbując skłonić dzieci do pomocy. Jednak oboje byli zbyt zajęci płaczem.

Brick pojawił się, gdy podnosiła z ziemi ostatnią gazetę.

- Cicho bądźcie! - skarcił rodzeństwo.

- Gdzie Lily i wujek Mac? - spytała Kara, widząc, że wraz z małymi Wilde’ami ciągle stanowi atrakcję dla tłumu.

- Lily skarżyła się na ból głowy i wolała zostać w domu. Wujek podejrzewał, że to wymówka, i wysłał Webba Ashera, żeby jej pilnował.

- Dobry pomysł - rzekła ponuro Kara.

Jeśli miała rację, że Lily romansuje z zarządcą rancza, to Mac wpuścił lisa do kurnika.

- Wujek jest ciągle z tamtą. Wyszli już i wciąż rozmawia­ją. - Brick zaadresował tę uwagę do rodzeństwa, które przy­jęło nowinę z jękiem pogardy.

- Z tamtą? - powtórzyła Kara, czując, że zasycha jej w ustach.

- Z Marcy Tanner. Przysiadła się do nas w Pizza Ranch i starała się być bardzo miła dla wujka.

- Do nas się nie odzywała, bo nas nie znosi - dodała Autumn. - Tricia opowiedziała Lily o wszystkich kobietach, które nie chciały wyjść za wujka, bo wziął nas na wychowa­nie. Marcy Tanner też do nich należy.

- Ciociu, jeśli przyznam ci się do czegoś okropnego, to kupisz mi mimo wszystko żelaźniaka? - szepnął Clay.

W tym momencie Kara zauważyła Maca z drobną, niebie­skooką blondynką uczepioną jego ramienia. Oboje uśmiechali się do siebie. Poczuła zazdrość. Z trudem pohamowała się, by siłą nie odciągnąć tamtej od Macauleya. Przeraziła się gwał­towności własnych uczuć.

- Nie przejmuj się. Ona sobie zaraz pójdzie - zauważyła Autumn.

- Już zadbaliśmy o to, by się jej pozbyć - zachichotał Brick.

- Co zrobiliście? - zaniepokoiła się Kara.

- Zabraliśmy jej portmonetkę. Brick wyjął ją z torebki, a ja schowałam w damskiej toalecie w restauracji - rzekła Autumn z zadowoleniem w głosie.

- Jak tylko zechce coś kupić, to zobaczy, że ją straciła, i będzie musiała wrócić, by szukać zguby - zaśmiał się Brick.

- To okropne - uznała Kara. - Wiecie, że nie wolno niko­go okradać. Co będzie, jeśli ktoś inny zabierze portmonetkę z toalety? Musicie natychmiast wszystko jej wytłumaczyć!

- O! Jest Courtney Egan. Idę się z nią przywitać. Do zo­baczenia! - zawołał Brick i zniknął.

- Ciociu, ciociu! Kupisz mi... - nie ustawał Clay, gdy Kara starała się zebrać myśli.

- Proszę, zdradzę ci sekret! - błagał.

- Dobrze, jaki sekret? Ale obiecaj, że nie będziesz więcej popychał siostry!

- Obiecuję - przyrzekł chłopiec.

- A ty nie będziesz nazywać go głupim i zaraz przyznacie się Marcy Tanner, co zrobiliście z jej portmonetką - Kara zwróciła się do Autumn.

- Marcy jest obrzydliwa. Zjada plwociny - zawołała Autumn.

- Przestań! - zawołała Kara.

- Naplułem jej do sałatki - zaśmiał się Clay - a ona nie zauważyła i zjadła.

- O mało nie zwymiotowałam - potwierdziła Autumn.

- Musicie natychmiast przeprosić Marcy Tanner - zarzą­dziła Kara.

- Jak nam coś kupisz - targowały się dzieci.

- Nic z tego, dopóki jej nie przeprosicie i nie powiecie o portmonetce. Nie musicie wdawać się w szczegóły! - do­rzuciła, myśląc o sałatce. - Poczekam tu na was. - Kara nie miała zamiaru podchodzić do Maca.

Autumn wzięła Claya za rękę i ruszyli do Marcy. Po chwili wszyscy obecni mogli usłyszeć przeraźliwy wrzask panny Tan­ner, która starała się pochwycić dzieci. Te jednak umknęły szyb­ko, prosto do Kary. Blondynka w pośpiechu opuściła wyprzedaż. Cała scena nie trwała dłużej niż minutę. Kara zauważyła wście­kłość Maca, który zbliżał się ku winowajcom wczepionym w jej spódnicę. Wszyscy obecni obserwowali bieg wypadków.

- Zrobiliśmy to, ciociu Karo! - wykrzyknął Clay.

- Powiedziałem, że ją przepraszam za naplucie do sałatki, którą zjadła.

- A ja, że widziałam jej portmonetkę w toalecie i przepra­szam, że jej o tym nie zawiadomiłam wcześniej - pisnęła Autumn. - Ona jest niedobra. Chciała nas zbić i przysięgła, że to zrobi. Czy myślisz, że może zakraść się na ranczo i nas zamordować? - niepokoiła się dziewczynka.

- Nie. Raczej będzie trzymać się od was z daleka - za­pewniła Kara.

- To dobrze - ucieszył się Clay. - Teraz chodźmy na za­kupy!

- Wychodzimy stąd! Nikt nie będzie niczego kupował! - zarządził rozeźlony Mac, który stanął właśnie przed nimi.

- Ciocia nam obiecała! - nie poddawał się Clay.

- Nie dbam o to - wybuchnął. - Tym razem przebraliście miarę. Nie ma nagród za plucie do sałatek i kradzieże portfeli.

- Powiedziałam, że widziałam jej portmonetkę, a nie że ją ukradłam - broniła się Autumn.

- Pewnie Brick to zrobił. Nie próbuj mnie zwieść - grzmiał Mac. - Wychodzimy, bez gadania! - Popchnął przed sobą Au­tumn i zawołał do Kary: - Bierz Bricka! Idziemy! Natychmiast!

- Złamiesz mi ramię! - protestowała Autumn.

- Ciociu, kupmy coś, zanim on nas zabierze! - Clay ciąg­nął Karę w przeciwnym kierunku.

- Jeśli natychmiast nie wyjdziecie, to przysięgam... - Mac z gniewem odwrócił się do Kary.

W tym momencie podeszła do nich Jill Finlay.

- Możesz mi poświęcić kilka minut? - zapytała Maca.

- Właśnie wychodzimy - burknął, ale rozluźnił uchwyt, co Autumn wykorzystała, żeby się wymknąć i skryć za plecak mi Kary.

- Zostawimy was, byście mogli spokojnie porozmawiać - rzekła Kara, nie mając zamiaru uczestniczyć w przyjaciel­skiej pogawędce Maca z byłą sympatią.

Otoczyła dzieci ramionami i odeszła.

- Wszyscy zauważyli, że twoja nowa narzeczona umie sobie radzić z tymi małymi psychopatami. Nie wiadomo, co by się tu działo, gdyby nie ona - zaczęła Jill.

- O co ci chodzi? - przerwał Mac.

- Po prostu chciałam ci pogratulować. Ginny przedstawiła mi dziś przyszłą panią Wilde. Myślę, że wreszcie ktoś ci się trafił, ale muszę cię ostrzec. Niezależnie od tego, ile jej pła­cisz, by przebywała na ranczu, musisz wyasygnować więcej. Jasno dała do zrozumienia, że myśli o wyjeździe, a po tej scenie z Marcy Tanner chyba będziesz musiał przepisać na nią całą posiadłość, by ją zatrzymać.

- To wszystko? - zapytał z taką wrogością, iż Jill cofnęła się kilka kroków, z wysiłkiem zdobywając się na uśmiech.

- Chciałam też zapewnić, że nie żywię do ciebie urazy. Jestem zaręczona z Tomem Eganem. Zeszłej wiosny w końcu rozwiódł się z Mary. Myślimy o małżeństwie.

- Tom ma dwoje dzieci - przypomniał Mac. - A ty zamie­rzałaś unikać cudzych dzieci.

- Niczego takiego nie powiedziałam. Nie unikam dzieci innych ludzi, tylko nie chcę z nimi mieszkać. Courtney i Tommy junior mieszkają z matką, a poza tym bardzo się różnią od dobranej paczki z twojego rancza.

- Może tylko tak ci się wydaje - zauważył Mac, przypo­minając sobie, że Courtney Egan zaprzyjaźniła się niedawno z Brickiem.

Gdy Jill odeszła, Mac podziękował losowi, że usunął pannę Finlay z jego życia. Podobnie myślał o Marcy Tanner, szuka­jąc wzrokiem Kary. Zauważył ją przy stole z zabawkami i wtedy przemknęły mu przez myśl ostrzeżenia Jill. Nie bar­dzo w nie wierzył, ale co będzie, jeśli Kara naprawdę prze­prowadziła taką rozmowę z panną Finlay?

Clay i Autumn ściskali w ręku prezenty.

- Mam nadzieję, że rozumiecie, iż nie są to nagrody za to, co zrobiliście Marcy Tanner - zauważyła Kara, z niepokojem rozpatrując swoje szansę wobec konkurencji takich piękności jak Marcy i Jill.

Wstrzymała oddech na widok zbliżającego się Maca.

- Teraz możemy, już jechać, wujku - uznały dzieci, chwa­ląc się podarunkami od Kary.

- Ciekawe, co im dasz, jak wrzucą komuś szczura do talerza albo okradną sklep? - spytał Mac z ironią.

- Ciągle jesteś na nas zły? - upewniał się Clay.

- Tak, na was wszystkich - rzekł, obejmując Karę.

Dotknięcie dziewczyny sprawiło, że opuściło go całe wzburzenie i napięcie.

- Jedziemy do domu - rzekł spokojnie.

- Musimy poszukać Bricka. Może całuje się gdzieś ze swoją nową dziewczyną - zauważyła Autumn i wybiegła z bratem na zewnątrz.

- Boże, co za wieczór - westchnął Mac. - Najpierw ta piekielna kolacja w Pizza Ranch, a potem widowisko tutaj. Nie mogę się doczekać powrotu na ranczo, by przeprowadzić z tobą poważną dyskusję o nagradzaniu małych terrorystów.

- Jeśli nie będziesz trzymał rąk przy sobie, to zacznę krzy­czeć głośniej niż Autumn. - Kara dała ujście własnym emocjom.

- Myślę, że blefujesz. - Mac nie zwolnił uścisku. - A jeśli natychmiast ze mną nie wyjdziesz, to cię stąd wyniosę i po­łowa mieszkańców Bear Creek będzie się temu przyglądać.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

- Nie zamierzam nigdzie wychodzić, by zaspokoić twoją męską próżność - odparła rozzłoszczona. - Wystarczająco dobrze się dziś bawiłeś z Marcy i Jill.

- Jeśli myślisz, że było mi przyjemnie, to się mylisz. Jesteś zazdrosna, bo z nimi rozmawiałem.

- Wcale nie. Nie obchodzi mnie, co robisz. Możesz się spotykać ze swoimi dziewczynami, kiedy tylko chcesz - rzek­ła i skierowała się do drzwi.

Najatrakcyjniejszy kawaler w Bear Creek został porzuco­ny na oczach całego miasta. Mac zrobił dobrą minę do złej gry i udając, że nic nie zaszło, podążył za Karą.

- Gratuluję - powiedział, gdy odnalazł ją na zewnątrz. - Wszyscy się nam przyglądali.

- Postanowiłam wyjść. Ty nie musiałeś.

- Tak, miałem nadal gawędzić z Jill albo czekać, aż wróci Marcy. Dziękuję, ale nic z tego. Nie mam zamiaru cieszyć oczu gawiedzi. Wolę być z tobą - dodał, podchodząc bliżej.

- Myślisz, że nie wiem, iż świadomie próbujesz mnie omotać.

- I co? Udało mi się? - zapytał.

Kara skrzyżowała ręce na piersi i popatrzyła na parking, gdzie Autumn i Clay przeszukiwali samochody, by w którymś z nich zaskoczyć Bricka z Courtney.

- Ignorujesz mnie. - Mac dotknął włosów Kary. - To nie­dobrze. Nie lubię być nie zauważany.

Kara milczała, nie wiedząc, co powiedzieć, a Mac podążył za jej wzrokiem.

- Co, u licha, robią te dzieci?

- Chcą przyłapać Bricka z Courtney, lecz mam nadzieję, że im się nie uda - wyjaśniła spokojnie.

- Brick jest za młody, żeby zadawać się z dziewczętami.

- Może to dziedziczne. Ty chyba wcześnie zaczynałeś i ciągle jeszcze cię to bawi - odrzekła i natychmiast po» żałowała własnych słów, które wyraźnie świadczyły o zaz­drości.

- Mylisz się, jeśli sądzisz, że Marcy lub Jill cokolwiek dla mnie znaczą.

- Ożeniłbyś się z każdą, gdyby tylko chciała zająć się dziećmi.

- Już nie. Tamte kobiety nie nadają się dla mężczyzny z rodziną. To oczywiste - powiedział i ujął ją pod brodę, chcąc, by spojrzała mu w oczy. - Już się dla mnie nie liczą - dodał.

- Nie mówisz mi wszystkiego - rzekła twardo.

- Nie? To powiem. - Mac pochwycił ją za przeguby rąk i przyciągnął do siebie, choć się opierała, mając w pamięci opinie pastora i uwagi Jill Finlay.

- Słuchaj, kochanie. Marcy przysiadła się do nas w restau­racji, a kiedy dowiedziała się, że zmierzamy tutaj, przyjechała za nami swoim samochodem. Nie wiem dlaczego, bo dzieci zachowywały się wobec niej okropnie...

- Widziałam was razem - przerwała Kara. - Flirtowała z tobą, a ty się uśmiechałeś.

- Robiłem to mimo woli. Mogę się uśmiechać i myśleć o czymś innym. Zastanawiałem się właśnie nad spędem bydła, gdy Autumn i Clay przyznali się do swoich wybryków.

- Dowiedzieli się od Tricii, że Marcy odeszła od ciebie, bo ich nie znosi - powiedziała cicho Kara. - Myślę, że doku­czając jej, chcieli wykazać lojalność wobec ciebie.

- Już raczej wobec ciebie. Uznali, że tylko ty możesz zamieszkać z Wilde’ami, i postanowili zlikwidować konku­rencję. A teraz chodź tu, pocałuj mnie, jedźmy do domu i...

- Nie. Myślałam o tym, ale... - Kara odsunęła się.

- A więc Jill miała rację. Potraktowała mnie jak idiotę, ale ty wywarłaś na niej wrażenie. Zachowywała się niczym twoja agentka występująca w sprawie przedślubnego kontraktu.

- Przedślubnego kontraktu?

- Jill sądzi, że przed ślubem powinienem przeznaczyć dla ciebie sporą sumę, bo inaczej z nami nie zostaniesz. Czy to prawda? O to ci chodzi?

- Nigdy niczego podobnego nie mówiłam. Nie wiem, skąd jej to przyszło do głowy. Nie chcę żadnych pieniędzy... - Kara nie mogła złapać oddechu.

- Jeśli zależy ci na zabezpieczeniu finansowym, jeszcze dziś możemy porozmawiać o intercyzie ślubnej z nowym na­rzeczonym Jill, Tomem Eganem. To przecież prawnik.

- Nie chcę twoich pieniędzy!

- Wyjdziesz za mnie bez intercyzy?

- Tak! To znaczy, mogłabym, jeśli zamierzałabym cię po­ślubić, ale... potrzebuję czasu, by to przemyśleć.

- Możesz zastanawiać się na ranczu, jeśli chcesz.

- Nie. Muszę być sama. Nie potrafię przy tobie rozsądnie myśleć.

- Wcale tego nie wymagam, gdy się kochamy. Zostaw myślenie na czas zajmowania się dziećmi i księgami rachun­kowymi.

- Nie mogę zostać na ranczu. Jutro wracam do Waszyng­tonu. Poproszę pastora, żeby dziś zabrał moje rzeczy z Double R. Przenocuję u Franklinów. Taia zabierzemy jutro po drodze na lotnisko. Pozwolisz mu zostać przez tę noc na ranczu?

- Oczywiście, że zostanie - rzekł chłodno Mac. - W ogóle nie opuści Double R.

- Co masz na myśli?

- To co słyszałaś. Zatrzymam go w niewoli. Jeśli będziesz chciała mieszkać z kotem, to tylko w moim domu.

- Nie możesz tego zrobić. - Karze zakręciły się łzy w oczach.

- Nie? A kto mnie powstrzyma?

Dziewczyna nie była pewna, czy ranczer mówi serio.

- Nie zabierzesz mi przecież Taia, prawda?

- Będziemy negocjować - odrzekł, udając, że się zasta­nawia.

- Co za wspaniałomyślność! - Kara miała ochotę potrząs­nąć nim, by wyzbył się arogancji.

- Zrób to! Uderz mnie! Przecież widzę, że chcesz to zro­bić. Wolę, żebyś ze mną walczyła, niż odeszła. Nie pozwolę na to!

- Nie sprowokujesz mnie do aktu fizycznej przemocy - odrzekła Kara, opanowując zdenerwowanie. - A może wolisz inny kontakt fizyczny?

Mac pochwycił ją w ramiona. Miał gorące, natarczywe wargi, gdy przygarnął Karę do siebie. Jęknęła i zadrżała z rozkoszy. Reagowała namiętnie na każde dotknięcie Maca. Za­rzuciła mu ręce na szyję i przylgnęła do niego, czując, jak bardzo jest podniecony. Pragnęła go i tylko to miało zna­czenie.

- O! Tak się całują w mydlanych operach. - Głos Autumn przerwał ich ekstazę.

Mac westchnął i oderwał wargi od ust Kary, nie wypusz­czając jej z objęć. Oboje byli tak roznamiętnieni, że nie mogli w żaden sposób prowadzić rzeczowej rozmowy, lecz Autumn zupełnie się tym nie przejmowała.

- Myślicie, że Brick i Courtney też się tak całują? - zapy­tała.

- Boże! Mam nadzieję, że nie - odrzekł Mac, gdy Kara oswobodziła się z jego ramion.

- Ale Webb i Lily tak - rzucił Clay swobodnym tonem.

Kara spojrzała na Maca, który aż zamarł z wrażenia.

- Co powiedziałeś? - spytał Claya z udawanym spo­kojem.

- Zapomniałem, że to sekret. - Mały zakrył ręką buzię. - Miałem nic nie mówić. Zobaczyłem, jak Lily i Webb całują się w stajni, ale ona kupiła mi grę komputerową, żebym się nie wygadał. Teraz będzie wściekła.

- Webb Asher i Lily? Boże! A ja poprosiłem go, żeby z nią został. Natychmiast jedziemy do domu!

Nawet w świetle księżyca Mac miał kredowobiałą twarz. Jego gwałtowność przeraziła Autumn.

- Czy Webb zabije Lily, jeśli go nie powstrzymamy?! - krzyknęła dziewczynka, tuląc się do Kary.

- Nie - odparła Kara, lecz nie dodała, że sam może zginąć z ręki Maca.

Ranczer pobiegł do dżipa, a Kara zrezygnowała z zamiaru nocowania u Franklinów. Wiedziała, że tylko ona może ura­tować sytuację.

- Mac, zaczekaj, nie możemy jechać bez Bricka! - zawo­łała.

- Zapomniałem o nim - powiedział, chwytając się za głowę. - Boże! Lily i Webb! Jak długo to może trwać? Przy­sięgam, że...

- Poważnie z nimi porozmawiasz - przerwała mu Kara, widząc przerażony wzrok Autumn.

- Witaj, Mac. Rozmawialiśmy o tobie. - Z ciemności wy­łonił się wysoki mężczyzna, któremu towarzyszyła Jill Finlay.

- Właśnie wracamy do domu. - Mac nie zamierzał wda­wać się w pogawędki nawet z Tomem Eganem.

- My też. Szukam mojej Courtney. Muszę ją odwieźć do matki. Nie widzieliście jej? Podobno wyszła na dwór, bo na wyprzedaży było za gorąco.

Kara wymieniła z dziećmi znaczące spojrzenia.

- Znajdziemy ją, panie Egan. Chodź, Clay! - powiedziała Autumn i krzyknęła ile sił w płucach:

- Courtney, tata cię szuka!

Kara zaczęła rozmawiać o pogodzie z Tomem i Jill, bo Mac nie zdradzał ochoty do dyskusji. Wreszcie pojawiły się dzieci, a wraz z nimi Courtney.

- Cześć, tato - rzuciła córka Toma, patrząc niechętnie na Jill, a potem wzięła ojca za rękę i oddalili się we trójkę.

- Powiedziała, że Brick obiecał pomóc jej pozbyć się Jill - oznajmił Clay, kiedy jego starszy brat wyłonił się spoza drzew.

Mac nie pytał o nic, zbyt przejęty myślą o Webbie i Lily.

Do Double R jechali z kosmiczną prędkością. Gdy Mac zatrzymał się przed domem i otworzył frontowe drzwi, Kara pochwyciła go za rękaw.

- O co chodzi? - warknął.

- Muszę z tobą porozmawiać - rzekła stanowczo. - Cze­mu nie wchodzicie do środka? - zwróciła się do dzieci. - Wu­jek odstawi wóz do garażu i zaraz wrócimy.

Brick rzucił jej porozumiewawcze spojrzenie.

- Słuchaj, wiem, że masz zamiar posłać dzieci, by uprze­dziły Webba i Lily, a mnie chcesz uspokoić. Nic nie zdziałasz, Asher zasługuje na to, by go zastrzelić za uwiedzenie niewin­nej uczennicy, i jako jej opiekun...

- Mac, nikt nie nazwałby Lily niewinną uczennicą - rzek­ła łagodnie Kara. - Mam zamiar cię powstrzymać przed bójką z Webbem. Dzieci nie muszą tego oglądać.

- A co chcesz, żebym zrobił? Mam ich pobłogosławić?

- Na razie odprowadź dżipa - rzekła, obawiając się, by nie wszedł do domu.

Mac włączył silnik i podjechał do garażu. Otworzył auto­matyczne drzwi, które zatrzasnęły się, gdy wjechali do środka. Do wnętrza wpadało tylko światło księżyca. Kara nie zdawała sobie sprawy, że ciągle ściska Maca za ramię, jak gdyby chciała go przed czymś powstrzymać.

- Może to nie najlepszy moment, by ci powiedzieć, ale muszę...

- Nie! - krzyknął Mac, obracając się ku niej. - Nie chcę słyszeć o twoim wyjeździe. Nie wiem, jak pastor cię do tego namówił. Cokolwiek powiedział, nie miał racji. Należysz do mnie i do dzieci. Zrobię wszystko, by ułatwić ci życie z nami, ale cię nie puszczę.

- Bo potrzebujesz opiekunki dla małych Wilde’ów.

- Bo pragnę ciebie. Nie udawaj, że o tym nie wiesz. Każdy twój uśmiech, spojrzenie, ruch są takie podniecające.

- Dawno nie miałeś kobiety, a ja jestem pod ręką. Żadna cię nie chciała ze względu na dzieci - rzekła, próbując po­wstrzymać łzy.

- Chyba nie wierzysz w to, co mówisz. Franklinowie na­opowiadali ci takich głupstw? Wiedziałem, że nie powinnaś była do nich jechać.

- Chciałam odwiedzić wujka, a ty nie możesz narzucać mi swego zdania.

- Rozumiem, że pastor pragnie cię uchronić przed krzyw­dą, ale ja nie zamierzam cię porzucać ani pozwolić, byś ode mnie odeszła.

Mac uniósł Karę, przesunął się na jej miejsce i posadził ją sobie na kolanach.

- Jestem zaskoczony, że wielebny Will tak źle o mnie myśli. Wściekłość mnie ogarnia, gdy słyszę, że ci wmówił, iż nie jesteś dla mnie jedyna i niepowtarzalna. Nieważne, jak się poznaliśmy, lecz ważne, że jesteśmy razem. Zostań ze mną - poprosił.

- Dobrze - szepnęła ogarnięta radością. - Kocham cię! Próbowałam ci powiedzieć o moim uczuciu, a nie o tym, że odchodzę. Nie mogę już opuścić ani ciebie, ani dzieci.

- Chcę się z tobą kochać - rzekł, tuląc ją i całując.

- Tutaj? Teraz?

- Tak - odparł i pociągnął ją na tylne siedzenie.

Czuła, jak bardzo jej pragnął, gdy wsunął ręce pod spód­niczkę i dotknął gładkiej skóry ud. Pieścił tak długo, aż za­częła wić się w jego objęciach, wargami szukając spragnio­nych ust, szybko rozpinając mu koszulę i pasek u spodni.

- Chcesz mnie! Kochasz! - uśmiechnął się triumfująco.

- Tak! Tak! - powtarzała ogarnięta namiętnością.

Całowali się i gwałtownie zdzierali z siebie ubranie.

- Spróbujemy dziś czegoś nowego, chcesz? - zapytał Mac.

Skinęła głową, zdziwiona, że sadzają na kolanach twarzą do siebie. Mac objął jej biodra i uniósł ją lekko, a potem wszedł w nią głęboko. Kara wtuliła się w jego objęcia i wstrzymała oddech.

- Rozluźnij się - szepnął, pieszcząc pocałunkami jej wargi i kołysząc się lekko. - Zrobimy to powoli. Poruszaj się razem ze mną.

Jęczała z rozkoszy, gdy jej ciało odnalazło właściwy rytm i nadszedł moment ekstazy. Krzyknęła, przeżywając go całą sobą, a w trzy sekundy później dołączył do niej Mac. Zamknął ją w uścisku i pozostali w tej pozycji, nie otwierając oczu. W końcu dotknął włosów Kary i przytulił policzek do jej twarzy.

- Zdumiewasz mnie - powiedział ochrypłym głosem.

- Bo tak szybko się uczę? - spytała, całując go mocno. - W końcu jesteś fantastycznym nauczycielem.

Ciągle czuła go w sobie. Nawet jeśli Mac nie wypowie­dział tego słowami, miała świadomość, że jest kochana.

- Nie mogę uwierzyć! W samochodzie? Kazałaś mi jechać do garażu, by mnie uwieść?

- Masz coś przeciwko temu?

- Ależ skąd. Chciałbym, żeby stało się to naszym zwy­czajem.

Powoli rozłączyli się i sięgnęli po ubrania. Mac włączył światła, a Kara przyczesała włosy i umalowała usta. Patrząc w lusterko, nie mogła rozpoznać własnego odbicia. W szkle odbijała się twarz pięknej, namiętnej kobiety. Skromna mini­sterialna urzędniczka, która dwa dni temu przybyła do Montany, zniknęła gdzieś bez śladu.

Kiedy doprowadziła swój wygląd do porządku, Mac po­mógł jej wysiąść z auta. Szli do domu objęci i całowali się po drodze.

- Mac, co do Webba i Lily... - zaczęła z wahaniem Kara, gdy dotarli na ganek.

- Nie bój się. Nie mam siły na awanturę. To twoja zasługa - rzekł z uśmiechem.

- Lily pewnie udaje, że śpi, a Webb jest w stajni - zauwa­żyła Kara. - Nie moglibyśmy wszystkiego odłożyć do rana?

- Dobrze - zgodził się Mac. - Mam zamiar zwolnić Webba. Szkoda, bo był dobrym zarządcą. Nigdy nie podejrzewałem, że coś takiego może się zdarzyć między nim i Lily. Myślałem, że smarkula gra mu na nerwach, a ona go uwodziła.

W domu panowała cisza. Nagle w holu pojawili się Clay i Autumn. Oboje w piżamach. Dziewczynka dźwigała kota.

- Czy Tai może dziś spać ze mną, ciociu? - spytała.

Kara skinęła głową, a mała pobiegła do sypialni. Clay pocałował ich oboje na dobranoc i również zniknął.

- Zeszli z linii ognia - skomentował Mac. - Nie wiedzą, że jedyna batalia odbędzie się w naszej sypialni.

- Już nie mogę się doczekać - szepnęła Kara, a za chwilę otworzyła usta ze zdumienia, bo przed nimi pojawił się Webb.

Mac nasrożył się i jeszcze moment, a rzuciłby się na swego zarządcę.

- Nie! - krzyknęła Kara, chwytając go za rękę.

- Wujku, przestań! - W holu rozległ się głos Lily, która wraz z Brickiem chwyciła drugą rękę Maca.

- Zetrzyj mnie na proszek, szefie. Po to tu przyszedłem. - Webb nie próbował się bronić.

- Wynoś się stąd, Asher! Do rana ma cię nie być ani na ranczu, ani w tym stanie! - krzyczał Mac.

- Nie, wujku! - przerwała Lily i podbiegła do zarządcy, by go objąć.

- Brick, idź do łóżka. To ciebie nie dotyczy - zarządziła Kara.

- Wujek może mnie potrzebować przy rozprawie z Webbem - upierał się chłopak.

- Nie będzie żadnej rozprawy. Kładź się spać - rzekł z westchnieniem Mac.

- Webb ma zamiar powiedzieć, jak bardzo się kochamy, prawda? - powiedziała Lily, uśmiechając się do Ashera.

- Nie chce mi się tego słuchać. Idę stąd - mruknął Brick.

Pozostali tylko we czwórkę.

- Czemu nie pójdziemy do kuchni? Napijemy się herbaty - rzekła Kara.

- Myślę, że wujek i Webb woleliby coś mocniejszego. - Lily uśmiechnęła się.

Kara czuła, że Mac powoli się uspokaja, choć nie był zachwycony słowami i zachowaniem bratanicy. Popchnęła go lekko w stronę kuchni, a Webb i Lily poszli za nimi.

- Czemu jeszcze nie jesteś w drodze do Teksasu, Webb? - rzucił Mac, siadając ciężko na krześle.

- Za bardzo mnie kocha, żeby uciekać - wtrąciła Lily.

- Bóg mi świadkiem, że to prawda - odrzekł Asher, pa­trząc szefowi w oczy. - Próbowałem z tym walczyć, ale na­prawdę ją kocham. Czułem się wobec ciebie jak łajdak. Kiedy dziś wieczorem dzieci wbiegły do domu, by nas ostrzec, po­stanowiłem stanąć przed tobą i wyznać, jak bardzo mi na niej zależy.

- Ależ to jeszcze dziecko! - wykrzyknął Mac.

- Dawno temu przestałam być dzieckiem, wujku - powie­działa spokojnie Lily. - Jestem kobietą w każdym calu. Za­pragnęłam Webba, jak tylko go ujrzałam. Próbował mnie trzy­mać na dystans. Miałam zamiar go uwieść, lecz mi na to nie pozwolił. Dużo rozmawialiśmy. Twierdził, że jest dla mnie za stary, lecz to nieprawda.

- I to jest mężczyzna, którego pragniesz? - spytał ironi­cznie Mac.

- Tak. Chodziłam za nim całe lato, ale nawet mnie nie pocałował. A kiedy stało się to we wrześniu, czuł się winny, lecz nie mogliśmy się już rozstać.

- Nieustępliwa jesteś - zauważył ponuro Mac.

- To musi być u was dziedziczne - mruknęła Kara, masu­jąc mu zesztywniałe mięśnie szyi.

Jeszcze przed paroma minutami czuł się taki odprężony, a teraz znowu wróciło napięcie. Kara pocałowała go w czu­bek głowy, próbując złagodzić jego stres. Mac odpowiedział na pieszczotę Kary, przytrzymując jej rękę w swojej. Na wi­dok tej sceny bratanicy Maca rozbłysły oczy. Posłała Karze aprobujący uśmiech i ciągnęła dalej:

- Wiem, że się kochamy. Webb długo nie chciał się przy­znać do swych uczuć, ale zmusiłam go do tego, uciekając do przydrożnego zajazdu w dniu przybycia Kary. Szalał z niepo­koju, gdy przyjechał po mnie na wezwanie szeryfa. Specjalnie go prowokowałam. I następnego dnia...

- Dosyć - przerwał Webb. - Wiem, że to szaleństwo. Gdyby jeszcze niedawno ktoś mi powiedział, że w moim wie­ku pozwolę, by siedemnastolatka owinęła mnie sobie wokół palca, za nic bym nie uwierzył. Nigdy nie zależało mi na trwałym związku z kobietą. Przez całe lata starałem się tego unikać. Kiedy pracowałem w Teksasie, zakochała się we mnie młodsza siostra właściciela rancza. Odszedłem, bo oczekiwała więcej, niż chciałem jej ofiarować. Kiedy zostałem tu zarząd­cą, ostatnią rzeczą, jakiej mogłem się spodziewać, było...

- To, że padniesz ofiarą żądzy mojej bratanicy - dokoń­czył ironicznie Mac. - Wierzę, iż nie ponosisz całej winy, ale zrozum, że ona jest jeszcze uczennicą, a ja nie mogę tolerować waszego związku.

- Wiem, lecz to coś poważniejszego. Dziś zrozumia­łem, że chcę się z nią ożenić. Mam trochę pieniędzy, a dzia­dek przekaże mi swoje ranczo w Kolorado. Wyjadę, jak tylko mnie zwolnisz, i zabiorę Lily. Może tam skończyć szkołę...

- Chcecie się pobrać? Co za pomysł? - Mac wyraźnie okazywał swą dezaprobatę.

- Znam głupsze - wtrąciła Lily. - Sam posłałeś po narze­czoną na zamówienie, zakochałeś się w niej i chcesz się żenić, znając dziewczynę zaledwie od kilku dni.

- To co innego - warknął Mac.

- Wszyscy jesteśmy tacy sami! Wilde’owie właśnie tak się zachowują. Dobrana z nas paczka.

- W tej sytuacji nie mam wyjścia, jak tylko życzyć wam szczęścia - westchnął Mac. - Nie chcę krzywdzić mojej bra­tanicy ani zmuszać jej do ucieczki z domu.

- Zrobiłabym to natychmiast - zapewniła Lily, podbiega­jąc do wuja i Kary, by ich uściskać. - Dziś jest najszczęśli­wszy dzień mego życia. Nie martw się o mnie, wujku. Pasu­jemy do siebie z Webbem!

Kara była zdumiona determinacją tej smarkuli. W jej za­chowaniu rozpoznawała tę samą pewność siebie i arogancję, którą odznaczał się Mac. Bratanica, podobnie jak wuj, nie wierzyła, by szalone plany matrymonialne mogły się nie powieść.

Mac przytulił Lily i z kamienną twarzą podał rękę zarząd­cy, lecz nie pozwolił jej pójść za Asherem do przyczepy samochodowej.

- Nie będziesz z nim spała przed ślubem - rzekł.

- To staroświeckie zasady, wujku - sprzeciwiła się dziew­czyna.

Kara wstrzymała oddech. Na tyle znała już Wilde’ów, by się spodziewać, że za chwilę zacznie się nowa sprzeczka, bo żadne z nich nie ustąpi. Nieoczekiwanie po stronie Maca opo­wiedział się Webb.

- Wuj ma rację, Lily. Nie będziemy ze sobą, dopóki się nie pobierzemy - oznajmił.

- Mogę robić, co chcę - upierała się dziewczyna. - Jeśli pragnę spędzić tę noc z tobą, to tak będzie!

- Nie, dopóki nie zostaniesz panią Asher - oświadczył stanowczo Webb.

Kara i Mac wymienili znaczące spojrzenia, lecz Lily za­skoczyła ich swoją reakcją.

- W porządku - mruknęła. - Zostanę tutaj.

Odwróciła się i ruszyła do wyjścia z podniesioną głową.

- Dobranoc - rzuciła przez ramię.

- O nie! - Webb zatrzymał ją i ogarnął ramieniem. - Naj­pierw odprowadzisz mnie do drzwi i pocałujesz na dobranoc - zarządził.

Lily zawahała się przez moment, jak gdyby rozważała wszystkie za i przeciw, a potem przytuliła się do Ashera i obo­je zniknęli w holu.

- Może sobie z nią poradzi - zauważył Mac, wchodząc z Karą na górę do sypialni - ale czuję się, jakbym zdradził to dziecko. Jest taka młoda...

- Nie masz się o co obwiniać - rzekła Kara. - Lily pragnie do kogoś należeć i mieć kogoś dla siebie. Wiek nie ma tu nic do rzeczy. Ona wyczuwa, że Webb zapewni jej bezpieczeń­stwo i miłość. Was, Wilde’ów, nie da się powstrzymać, gdy postanowicie zdobyć coś, na czym wam zależy - dodała z uśmiechem.

- Mówisz o Lily i o mnie - domyślił się Mac. - Ona chciała Webba i zdobyła go, a ja pragnąłem ciebie.

- A więc mnie masz - zapewniła Kara.

Mac pochylił się, wziął ją na ręce i, całując, zaniósł do łóżka.

- Kocham cię, Mac - szepnęła Kara.

- Ja też cię kocham, najdroższa - wyznał i położył się obok.

- Nie musisz mi mówić tego, co, jak sądzisz, chciałabym usłyszeć.

- Ależ ja cię naprawdę kocham. To musiało się stać, jak tylko cię zobaczyłem na lotnisku. Od razu wiedziałem, że zrobię wszystko, by cię zatrzymać. Nigdy nie przeżyłem czegoś podobnego.

Kara popatrzyła na niego z niedowierzaniem.

- To prawda. Jeśli jakaś kobieta odmówiła mi ręki wcześ­niej ze względu na dzieci, nie próbowałem przekonywać, by zmieniła zdanie. Ale twojej odmowy nie mogłem znieść. Je­steś jedyna w swoim rodzaju, niepowtarzalna. Kocham cię i przez resztę życia będę ci to udowadniał.

- Mam nadzieję, że zaczniesz już teraz - szepnęła Kara, zarzucając mu ręce na szyję.

- Natychmiast - zapewnił ją Mac.

1* Lily w jęz. ang. znaczy: lilia, brick - cegła, autumn - jesień, clay - glina (przyp. red.).


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
D225 Boswell Barbara Dobrana paczka
Boswell Barbara Dobrana paczka
225 Boswell Barbara Dobrana paczka
Boswell Barbara Dobrana paczka
Boswell Barbara Dobrana paczka 2
Boswell Barbara Dobrana paczka
225 Barbara Boswell Dobrana paczka
Barbara Boswell Dobrana paczka
225 Barbara Boswell Dobrana paczka
225 Barbara Boswell Dobrana paczka
Dobrana paczka Boswell Barbara
Boswell Barbara Za wszelką cenę
Boswell Barbara W pułapce uczuć
Boswell Barbara Zaskoczeni przez miłość
Boswell Barbara Najmłodsza siostra
Boswell Barbara Najmłodsza siostra
Boswell Barbara Za wszelką cenę
Boswell Barbara Zaskoczeni przez miłość
Boswell Barbara Idealny maz

więcej podobnych podstron