Hugo Wiktor Bug Jargal

Wiktor Hugo


BUG-JARGAL



I


Kiedy przyszła kolej kapitana Leopolda d’Auverney, otworzył szeroko oczy i wyznał otaczającym go kolegom, że doprawdy nie pamięta w swoim życiu żadnego zdarzenia, które zasługiwałoby na to, aby zaprzątnąć ich uwagę.

Ależ, kapitanie – rzekł porucznik Henryk – mówią, żeś wiele podróżował i zwiedził kawał świata. Czyż nie oglądałeś Antylów, Afryki, Italii, Hiszpanii?... Ach, kapitanie, twój kulawy pies!

D’Auverney drgnął, wypuścił z ręki cygaro i gwałtownie odwrócił się ku wejściu do namiotu właśnie w chwili, gdy ogromne psisko podbiegło doń kulejąc.

Pies biegnąc rozgniótł cygaro kapitana; kapitan nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.

Pies polizał mu stopy, pomerdał ogonem, zaszczekał radośnie, poskakał, jak potrafił, i ułożył się przed swoim panem. Kapitan, wzruszony i zakłopotany, głaskał go machinalnie lewą ręką, odczepiając jednocześnie drugą ręką rzemyk u hełmu, i powtarzał raz po raz:

Jesteś, Rask! Jesteś! – Wreszcie zawołał: – Ale któż to cię przyprowadził?

Za pozwoleniem, panie kapitanie.

Już od dobrej chwili sierżant Tadeusz uniósł był poły namiotu i stał ukrywszy prawe ramię w fałdy płaszcza, ze łzami w oczach, przyglądając się bez słowa ostatniej scenie Odysei. Wreszcie odważył się powiedzieć:

Za pozwoleniem, panie kapitanie...

To ty, Tadku; jak, u diabła, zdołałeś?... Biedny pies! Myślałem, że wciąż jeszcze jest w obozie angielskim. Gdzieżeś go odnalazł?...

Bogu dzięki! Jestem, panie kapitanie, tym równie uradowany jak pański siostrzeniec, kiedy mu pan kapitan kazał odmieniać: corn – róg, cornu – rogu.

Ale powiedz mi wreszcie, gdzie go znalazłeś!

Nie znalazłem go, panie kapitanie; poszedłem po niego.

Kapitan wstał i wyciągnął rękę do sierżanta; lecz dłoń sierżanta nie wysunęła się spod płaszcza. Kapitan nie zwrócił na to – uwagi.

Bo to... panie kapitanie, odkąd biedny Rask zaginął, zdałem sobie dobrze sprawę, za pozwoleniem, że panu kapitanowi, przepraszam za śmiałość, czegoś nie dostaje. Żeby być całkiem szczery, wyznam, że tego wieczora, kiedy Rask nie przybiegł jak zwykle podzielić ze mną chleb żołnierski, mało brakowało, a stary Tadek byłby się rozbeczał jak dzieciak. Ale nie, dzięki Bogu; płakałem w życiu tylko dwa razy: pierwszy raz, kiedy... w owym dniu... – Sierżant spoglądał z niepokojem na zwierzchnika. – A po raz drugi, kiedy ten błazen Baltazar, kapral siódmej półbrygady, wpadł na pomysł, abym obierał pęk cebuli.

Coś mi się zdaje, Tadeuszu! – wykrzyknął ze śmiechem Henryk – że ukrywasz przed nami, przy jakiej to okazji płakałeś po raz pierwszy.

To pewnie wtedy, mój stary, kiedy ucałował cię de La Tour d’Auvergne, pierwszy grenadier Francji? – zapytał serdecznie kapitan nie przestając głaskać psa.

Nie, panie kapitanie, sierżant Tadeusz mógł zapłakać, sam pan to przyzna, tylko w owym dniu, kiedy zakomenderował: „Ognia!” do Bug-Jargala, zwanego inaczej Pietrkiem.

Twarz d’Auverneya powlokła się chmurą zadumy. Zbliżył się szybko do sierżanta chcąc mu uścisnąć dłoń; mimo tak wielkiego zaszczytu stary Tadeusz nie wyciągnął jednak ręki spod płaszcza.

Tak, panie kapitanie – ciągnął Tadeusz cofając się o kilka kroków, podczas gdy d’Auverney patrzył nań wzrokiem pełnym bólu – tak, płakałem wówczas; bo też, zaiste, zasłużył na to! Czarny był, to prawda, ale proch armatni też jest czarny, a przecie...

Zacny sierżant pragnął wybrnąć z honorem ze swojego dziwacznego porównania. Było może w tym zestawieniu coś, co szczególnie przypadało mu do gustu; nadaremnie jednak usiłował się wysłowić; kiedy zaś kilkakrotnie, rzec by można, zaatakował myśl swoją z różnych stron, niby wódz armii przypuszczający na próżno szturm do twierdzy, poniechał nagle oblężenia i mówił dalej, nie zwracając uwagi na uśmiechy słuchających go młodych oficerów.

Czy też pan kapitan przypomina sobie tego biednego Murzyna, jak to przybiegł bez tchu właśnie w chwili, kiedy jego dziesięciu towarzyszy stało już tam? Doprawdy, trzeba było ich przywiązać... To ja wtedy dowodziłem. Sam zdjął pęta ze swoich towarzyszy, by zająć ich miejsce, choć się opierali. Był nieugięty. Ach, co to był za człowiek! Istny Gibraltar. A potem, prawda, panie kapitanie? Stał wyprostowany, jakby miał iść do tańca; a jego pies, ten sam właśnie Rask, skoczył mi do gardła, kiedy zrozumiał, co zamierzają zrobić z jego panem...

Zazwyczaj, Tadku – przerwał kapitan – w tym miejscu opowiadania głaskałeś Raska, spójrz, jak na ciebie spogląda.

Ma pan słuszność – rzekł Tadeusz z zakłopotaniem – rzeczywiście, ten biedny Rask patrzy na mnie; cóż, kiedy stara Malagryda powiedziała mi, że głaskanie lewą ręką przynosi nieszczęście.

A dlaczego nie pogłaskasz go prawą? – zapytał d’Auverney zdziwiony, dostrzegając dopiero teraz rękę zawiniętą w płaszcz oraz bladość okrywającą twarz Tadka.

Zakłopotanie sierżanta zdawało się wzmagać.

Za pozwoleniem, panie kapitanie, bo to... Ma pan już kulawego psa, a obawiam się, że będzie pan miał jeszcze w dodatku sierżanta bez ręki.

Kapitan zerwał się z miejsca.

Jak to? Skąd? Co też ty wygadujesz, mój stary Tadeuszu? Bez ręki... Pokaż zaraz ramię. Bez ręki, wielki Boże!

D’Auverney drżał. Sierżant odwinął zwolna płaszcz i oczom przełożonego ukazało się jego ramię, okręcone zakrwawioną chustką.

Ach, Boże! – szepnął kapitan unosząc ostrożnie szmatę. – Powiedzże wreszcie, mój stary...

Och! To całkiem proste. Mówiłem już, że zauważyłem pańskie zmartwienie od czasu, jak ci przeklęci Anglicy porwali nam pańskiego pięknego psa, biednego Raska, Bugowego doga... To wystarczyło: postanowiłem przyprowadzić go dzisiaj, choćby miało mnie to kosztować życie, aby móc zjeść wieczerzę ze smakiem. Toteż przykazawszy pańskiemu ordynansowi Matheletowi, aby dobrze wyczyścił pański galowy mundur, jako że jutro przypada dzień bitwy, wysunąłem się chyłkiem z obozu, uzbrojony tylko w szablę; skierowałem się na przełaj przez opłotki, aby jak najprędzej dotrzeć do obozu Anglików. Nie doszedłem do pierwszych okopów, kiedy – za pańskim pozwoleniem, panie kapitanie – zobaczyłem w gaiku po lewej ręce dużą grupę czerwonych żołnierzy. Posunąłem się dalej, by wy wąchać, co to może być, a że nie zwracano na mnie uwagi, spostrzegłem pośrodku nich Raska uwiązanego do drzewa, podczas gdy dwóch milordów obnażywszy się aż po pas, niby poganie, grzmociło się po gnatach pięściami, tyle robiąc hałasu co wielki bęben półbrygady. Te dwa angielskie indywidua, przepraszam pana kapitana, staczały z sobą pojedynek o pańskiego psa. Ale Rask mnie zobaczył i jak nie szarpnie obrożą, lina się urywa, a ten gagatek w mig już depcze mi po piętach. Rozumie pan kapitan, że cała tamta zgraja nie pozostała w tyle. Zaszyłem się w las. Rask za mną. Kilka kul gwizdnęło mi koło ucha. Rask ujadał; na szczęście jednak tamci nie mogli go usłyszeć, gdyż wrzeszczeli: french dog, french dog! Jak gdyby pański pies nie był pięknym, prawdziwym okazem psa z San Domingo. Nie zważając na nic, przedzieram się przez knieję i niemal już z niej wychodzę, kiedy nagle staje przede mną dwóch czerwonych. Szabla uwalnia mnie od jednego i byłaby też pewnie uwinęła się z drugim, gdyby nie to, że pistolet jego był nabity... no i widzi pan moje ramię. – Nic to! French dog skoczył mu na szyję niby dobry znajomy: Anglik zwalił się zaduszony, a daję panu słowo, że uścisk był tęgi... Bo i po cóż ten czarci pomiot czepiał się mnie jak rzep psiego ogona? Mniejsza z tym, Tadek wrócił do obozu i Rask także. Żałuję tylko, że Pan Bóg nie zechciał zesłać mi tego raczej w czasie jutrzejszej bitwy. To wszystko!

Twarz starego sierżanta zasępiła się na myśl o tym, że rany swojej nie odniósł w bitwie.

Tadeuszu! – krzyknął kapitan z rozdrażnieniem w głosie. Potem zaś dodał łagodniejszym tonem: – Czyś ty już tak oszalał, żeby się narażać dla psa?...

Tu nie szło o psa, panie kapitanie, lecz o Raska. Twarz d’Auverneya rozpogodziła się. Sierżant dodał jeszcze:

O Raska, o Bugowego doga...

Dość tego! Dość, mój stary Tadku! – zawołał kapitan przykładając rękę do oczu. – No więc – dodał po chwili milczenia – oprzyj się o mnie i chodź do ambulansu.

Tadeusz usłuchał po pełnym szacunku oporze. Pies, który w czasie tej sceny z wielkiej radości zgryzł do połowy piękną skórę niedźwiedzią, własność swojego pana, wstał i pobiegł za nimi.


II


Epizod ten podniecił do żywego uwagę i ciekawość wesołych gawędziarzy.

Kapitan Leopold d’Auverney należał do ludzi, którzy – bez względu na to, na jakim szczeblu stawia ich kaprys przyrody czy ruch społeczeństwa – wzbudzają zawsze szacunek połączony z pewną dozą ciekawości. Na pierwszy rzut oka nie było w nim może nic szczególnie uderzającego; obejście miał chłodne, spojrzenie obojętne. Podzwrotnikowe słońce opaliło mu twarz, ale nie użyczyło owego ognia w gestach i mowie, który u Kreolów łączy się z pewną, nieraz pełną wdzięku, nonszalancją. D’Auverney mówił mało, słuchał rzadko i okazywał nieustanną gotowość czynu. Zawsze pierwszy na siodle i ostatni w namiocie, zdawał się w trudzie fizycznym szukać odprężenia dla myśli. Myśli owe, znaczące się surowym smutkiem w przedwczesnych zmarszczkach na jego czole, nie zaliczały się do myśli, których łatwo się pozbywamy przekazując je innym, ani też do tych, które w niefrasobliwej rozmowie krzyżują się chętnie z myślami bliźnich. Leopold d’Auverney, którego nie mogły zmóc trudy wojenne, zdawał się odczuwać nieznośne zmęczenie podczas tego, co nazywamy szermierką umysłu. Dyskusji unikał z równą gorliwością, z jaką szukał walki. Jeśli niekiedy dawał się wciągnąć do sporu, wypowiadał kilka słów pełnych rozsądku i niezbitej słuszności, po czym, w chwili gdy już prawie przekonał przeciwnika, milkł raptownie, mówiąc: „Po co?...” I wychodził zapytać dowódcy, co można by przedsięwziąć w oczekiwaniu szarży czy szturmu.

Towarzysze wybaczali mu usposobienie chłodne, skryte i milczące, ponieważ we wszelkich okolicznościach okazywał się dzielny, dobry i życzliwy. Z narażeniem własnego życia ocalił wielu kolegów od śmierci; wiedziano też, że choć rzadko otwierał usta, to jego sakiewka nie była przed nikim zamknięta. Był kochany w wojsku i wybaczano mu nawet to, że osobą swoją wzbudzał pewnego rodzaju uwielbienie.

Kreole – potomkowie europejskich kolonizatorów urodzeni w koloniach hiszpańskich, portugalskich i francuskich Ameryki. Był przecież człowiekiem młodym. Wyglądał na lat trzydzieści, ale daleko mu jeszcze było do tego wieku. Mimo że od dłuższego już czasu walczył w szeregach republikańskich., nikt nie znał jego przygód. Jedyną istotą poza Raskiem, wobec której zdobywał się niekiedy na żywsze oznaki przywiązania, był zacny Tadeusz; ten stary sierżant, który jednocześnie z d’Auverneyem zaciągnął się do korpusu i nigdy go nie odstępował, opowiadał czasami w sposób dość mglisty o pewnych zdarzeniach z życia swojego dowódcy. Wiedziano, że d’Auverney doznał wielkich nieszczęść w Ameryce; że ożenił się na San Domingo i stracił żonę oraz całą rodzinę w czasie rzezi, które towarzyszyły wkroczeniu rewolucji w granice tej wspaniałej kolonii. W tym okresie naszej historii nieszczęścia tego typu stały się czymś tak pospolitym, że wytworzyło się w stosunku do nich coś w rodzaju powszechnej litości, w której każdy miał swój udział. Litowano się przeto nad kapitanem d’Auverney nie tyle z uwagi na poniesione przezeń straty, ile raczej ze względu na sposób, w jaki je znosił. Bo też w istocie poprzez jego lodowatą obojętność dawało się niekiedy wyczuć pulsowanie głębokiego i nieuleczalnego bólu.

Kiedy tylko dochodziło do bitwy, czoło jego wypogadzało się. Okazywał się w walce tak nieustraszony, jakby pragnął zostać generałem, po zwycięstwie zaś tak skromny, jakby chciał być tylko żołnierzem. Towarzysze, widząc tę pogardę dla zaszczytów i szarż, nie rozumieli, dlaczego przed bitwą zdawał się żywić jakąś nadzieję, i nie domyślali się, że ze wszystkich szans, jakie daje wojna, d’Auverney pragnął jedynie śmierci.

Pełnomocnicy ludu przydzieleni do armii mianowali go pewnego dnia na polu bitwy dowódcą brygady; nie przyjął tej nominacji, gdyż opuszczając kompanię byłby musiał rozstać się także z sierżantem Tadeuszem. Po kilku dniach po prowadził na ochotnika pewną ryzykowną wyprawę i – wbrew oczekiwaniom ogółu i własnym nadziejom – powrócił z niej bez szwanku. Wyraził wówczas żal, że odrzucił proponowany mu awans Skoro bowiem – mówił – działa nieprzyjacielskie uporczywie mnie oszczędzają, to może choć gilotyna, kosząca wszystkich, którzy się wznoszą, byłaby złakomiła się na mnie.”


III


Taki był człowiek, na temat którego potoczyła się następująca rozmowa, kiedy wyszedł z namiotu.

Założę się – zawołał porucznik Henryk wycierając swój czerwony but, na którego cholewie pies pozostawił dużą plamę błota – założę się, że kapitan nie odstąpiłby złamanej łapy swojego psa za te dziesięć koszów madery, które wypatrzyliśmy parę dni temu w wielkim furgonie generała...

Cicho! Sza! – powiedział wesoło adiutant Paschalis – nie byłaby to korzystna transakcja... Kosze są teraz próżne: wiem coś o tym; a przecież – dodał z powagą w głosie – trzydzieści odpieczętowanych flaszek niewarte jest z pewnością, chyba przyznasz, poruczniku, łapy tego biednego kundla, z której można by ostatecznie zrobić uchwyt do dzwonka.

Zebrani zaczęli się śmiać z poważnego tonu, jakim adiutant wymówił ostatnie słowa. Młody oficer huzarów baskijskich, Alfred, jedyny spośród obecnych, który się nie roześmiał, był wyraźnie niezadowolony.

Nie widzę doprawdy, moi panowie, co w zdarzeniu, którego byliśmy przed chwilą świadkami, może nastrajać do szyderstwa. Ten pies i ten sierżant, którzy – odkąd tylko znam d’Auverneya – przebywali przy nim zawsze, zasługują, moim zdaniem, raczej na zainteresowanie. Zresztą cała ta scena...

Paschalis, podniecony zarówno niezadowoleniem Alfreda, jak i wesołością pozostałych, przerwał na w pół zdania:

Cała ta scena jest w najwyższym stopniu sentymentalna. Pomyśleć tylko! Odzyskany pies i strzaskane ramię!

Nie masz racji, kapitanie Paschalisie – rzekł Henryk wyrzucając poza namiot opróżnioną właśnie butelkę – ten Bug... inaczej zwany Pietrkiem, szczególnie podnieca moją ciekawość...

Paschalis, gotów już wybuchnąć gniewem, uspokoił się zauważywszy, że jego szklanica, którą jak mu się zdawało, wychylił, stoi znów przed nim napełniona. D’Auverney wrócił do namiotu i bez słowa zajął swoje zwykłe miejsce. Był zamyślony, ale twarz jego miała spokojniejszy wyraz. Wydawał się tak bardzo czymś pochłonięty, że nie słyszał ani słowa z toczącej się dokoła rozmowy. Rask, który przybył w ślad za nim, położył się u jego stóp, spoglądając nań z niepokojem.

Oto twój kielich, kapitanie d’Auverney. Zechciej skosztować tego wina.

Ach, dzięki Bogu! – rzekł kapitan w mniemaniu, że odpowiada na pytanie Paschalisa – rana nie jest niebezpieczna, a kość na szczęście cała.

Jedynie bezwiedny szacunek, który kapitan budził wśród towarzyszy broni, powstrzymał wybuch śmiechu drgający już na wargach Henryka.

Skoro przestałeś się już niepokoić o Tadeusza – rzekł – i ponieważ umówiliśmy się, że każdy z nas opowie jedną ze swoich przygód, aby skrócić tę noc na biwaku, mam nadzieję, drogi przyjacielu, że nie uchylisz się od zobowiązania i zechcesz opowiedzieć nam dzieje swojego kulawego psa i tego Buga... nie wiem, jak dalej, zwanego inaczej Pietrkiem, z którego był istny Gibraltar!

Na pytanie to, rzucone tonem na poły poważnym, a na poły żartobliwym, d’Auverney byłby nic nie odpowiedział, gdyby wszyscy obecni nie dołączyli się do prośby porucznika.

Uległ wreszcie ich naleganiom.

Zaspokoję wasze życzenie, panowie; ale będzie to całkiem zwykła historia, w której ja sam odgrywam rolę zupełnie podrzędną. Jeżeli przyjaźń, łącząca mnie z Tadeuszem i Raskiem, kazała wam spodziewać się czegoś nadzwyczajnego, uprzedzam was, że jesteście w błędzie. A więc zaczynam.

Zapanowała uroczysta cisza. Paschalis jednym haustem wychylił do dna wódkę z manierki, Henryk zaś, aby ustrzec się przed chłodem nocy, otulił się na pół pogryzioną skórą niedźwiedzią, podczas gdy Alfred kończył nucić hiszpańską piosenkę Mataperros.

D’Auverney pogrążył się na chwilę w myślach, jak gdyby chcąc przypomnieć sobie sprawy zatarte z dawna przez napływ innych zdarzeń; wreszcie zaczął mówić powoli, prawie szeptem i z częstymi przerwami.


IV


Choć urodzony we Francji, zostałem wcześnie wysłany na San Domingo do jednego z moich wujów, bardzo zamożnego plantatora, którego córkę miałem poślubić. Zabudowania wuja sąsiadowały z fortem Galifet, plantacje zaś jego obejmowały większą część równiny Acul. Nieszczęśliwe to położenie, którego szczegółowy opis wydaje się wam pewnie niegodny uwagi, stanowiło jedną z pierwszych przyczyn klęsk i całkowitej zagłady mojej rodziny. Ośmiuset Murzynów uprawiało ogromne włości wuja. Wyznam wam, że smutne warunki bytowania tych niewolników pogarszała jeszcze bezwzględność ich pana. Wuj należał do tych na szczęście dość nielicznych plantatorów, których serce stwardniało wskutek przyzwyczajenia do despotycznej władzy. Przywykły do bezwzględnego posłuszeństwa za lada skinieniem, najlżejsze wahanie ze strony niewolnika karał najsroższymi katuszami, wstawiennictwo zaś własnych dzieci niejednokrotnie wzmagało tylko jego gniew. Musieliśmy tedy najczęściej ograniczać się do tego, by potajemnie nieść ulgę cierpieniu, któremu nie mogliśmy zapobiec.

Masz tobie! A to ci frazesy – szepnął półgłosem Henryk nachylając się do ucha sąsiada – no cóż, spodziewam się, że kapitan nie ominie sposobności, aby w trakcie opowiadania o niedoli tych ci-devant czarnych wygłosić rozprawkę na temat obowiązków, jakie nakłada ludzkość, et caetera. W Klubie Massiaca nie omieszkano by tego uczynić. – Dziękuję ci, Henryku, żeś mi oszczędził śmieszności – zauważył chłodno d’Auverney, który go był dosłyszał.

Po czym ciągnął dalej swoje opowiadanie:

Jeden tylko niewolnik zyskał sobie względy mojego wuja. Był to karzeł hiszpański, kolorowy gryf, którego ofiarował mu lord Effingham, gubernator Jamajki. Mój wuj, który przebywał dłuższy czas w Brazylii i przywykł tam do wystawności życia portugalskiego, lubił otaczać się w domu zbytkiem odpowiadającym jego bogactwu. Liczni niewolnicy, przyuczeni do posług domowych jak europejscy lokaje, nadawali jego siedzibie jakiś ton wielkopańskiej wspaniałości. Aby uświetnić jeszcze tę wspaniałość, niewolnika darowanego mu przez lorda Effinghama uczynił swoim błaznem, na wzór owych dawnych książąt feudalnych, którzy trzymali na swoich dworach trefnisiów. Trzeba przyznać, że wybór ten był szczególnie trafny. Gryf Habibrach (tak bowiem się nazywał) należał do istot zbudowanych tak dziwacznie, że wydawałyby się potworami, gdyby nie pobudzały do śmiechu! Ohydny ten karzeł był gruby, krępy, brzuchaty i poruszał się z osobliwą chyżością na dwóch wątłych i wiotkich nóżkach, które siadając składał pod siebie niczym pająk swoje kończyny. Olbrzymią jego głowę, wtłoczoną między uniesione do góry ramiona, zjeżoną wełną rudą i kędzierzawą, zdobiła para uszu tak szerokich, że towarzysze jego twierdzili, iż Habibrach używał ich do ocierania łez. Twarz wykrzywiał mu nieustanny grymas coraz to inny; dziwaczna ta ruchliwość rysów miała przynajmniej tę zaletę, że urozmaicała jego szpetotę. Wuj cenił go za niezwykłą pokraczność i niezmiennie dobry humor. Habibrach był jego ulubieńcem. Podczas gdy inni niewolnicy uginali się pod brzemieniem pracy, jedynym zajęciem Habibracha było noszenie za swoim panem wielkiego wachlarza z piór rajskich ptaków, którym odpędzał komary i gzy. Wuj kazał mu jadać na trzcinowej ‘macie rozesłanej u swych stóp i zawsze pamiętał o tym, aby dać mu na własnym talerzu resztki jakiejś ulubionej potrawy. Toteż Habibrach okazywał wdzięczność za tyle łaskawości; korzystał z przywilejów błazna i z prawa robienia i mówienia wszystkiego, co mu tylko przyszło do głowy, jedynie po to, aby rozweselić swojego pana; plótł różne banialuki, krzywił się pociesznie i na najmniejsze skinienie mojego wuja przybiegał zwinny jak małpa i oddany jak pies.

Nie lubiłem tego niewolnika. W jego gorliwej usłużności było coś z płaza; jeśli zaś niewola nie hańbi, służalczość upadla. Odczuwałem życzliwą litość dla nieszczęśliwych Murzynów, gdy widziałem, jak pracowali cały dzień skuci łańcuchami i przykryci zaledwie łachmanem; ale ten niekształtny wesołek, ten rozpróżniaczony niewolnik, w śmiesznym stroju upstrzonym galonem i przybranym dzwonkami, nie budził we mnie nic prócz pogardy. Zresztą karzeł nie wykorzystywał jak dobry brat względów, którymi dzięki swojemu upodleniu cieszył się u wspólnego władcy. Nigdy nie wstawił się za nikim do pana, który tak często szafował karami; pewnego dnia zaś słyszano nawet, jak, sądząc, że jest sam na sam z wujem, nakłaniał go do wzmożenia surowości względem nieszczęsnych niewolników. A jednak towarzysze jego, którzy powinni byli odnosić się doń nieufnie i z zazdrością, nie zdawali się go nienawidzić. Wzbudzał w nich jakiś lęk zmieszany ze czcią, w którym nie można się było dopatrzyć wrogości; kiedy widzieli go mijającego ich domostwa w wielkiej spiczastej czapce obszytej dzwoneczkami i upstrzonej dziwacznym rysunkiem, który na niej nakreślił za pomocą czerwonego atramentu – szeptali między sobą po cichu:

To Obi!

Wszystkie te szczegóły, na które zwracam teraz uwagę panów, obchodziły mnie wówczas niezmiernie mało. Pochłonięty całkowicie czystymi wzruszeniami miłości, której nic nie zdawało się zagrażać, miłości, którą odczuwałem i którą odwzajemniała od dzieciństwa przeznaczona mi kobieta, zwracałem tylko powierzchowną uwagę na wszystko, co nie było Marią. Przyzwyczaiłem się od najwcześniejszych lat uważać tę dziewczynę, która była mi już siostrą jakby, za towarzyszkę życia, dzięki czemu wytworzyła się między nami atmosfera serdecznej zażyłości, którą trudno będzie należycie zrozumieć, nawet jeśli powiem, że miłość nasza stanowiła połączenie braterskiego przywiązania, namiętnych uniesień i ufności małżeńskiej. Niewielu tylko ludziom upłynęły młodzieńcze lata w szczęściu równym mojemu; niewielu odczuło, jak dusza ich rozkwita do życia pod niebem równie bezchmurnym, w równie rozkosznej harmonii szczęścia teraźniejszego i nadziei na przyszłość. Obsypywany nieledwie od kołyski wszelkimi uciechami, jakie daje bogactwo, wszystkimi przywilejami, jakie daje stan społeczny w kraju, gdzie dostateczny powód do tego stanowiła sama barwa skóry, pędziłem dni moje obok istoty, którą kochałem z całego serca, a miłość ta cieszyła się poparciem naszych rodziców, którzy jedynie mogli się jej przeciwstawić – i to wszystko w okresie życia, kiedy krew kipi, w ojczyźnie wieczystego lata i cudów natury; czyż to nie wystarczało, aby natchnąć mnie ślepą wiarą w moją szczęśliwą gwiazdę? Czyż to nie wystarczało, abym miał prawo powiedzieć, że niewielu ludzi szczęśliwiej ode mnie przeżyło swoje pierwsze lata?...

Kapitan zatrzymał się na chwilę, jakby głosu mu zabrakło do oddania owych wspomnień szczęścia. Po czym ciągnął dalej, z głębokim smutkiem:

Co prawda, mam teraz prawo dodać, że nikt w większym strapieniu nie spędzi swoich dni ostatnich.

I jak gdyby poczucie własnej niedoli dodało mu sił, podjął wątek opowiadania spokojnym już teraz głosem.



V


Wśród takich to złudzeń i ślepych nadziei dobiegałem dwudziestej wiosny życia! Data moich urodzin przypadała na sierpień 1791 roku, a wuj mój na tę właśnie porę ustalił termin mojego ślubu z Marią. Zrozumiecie łatwo, że myśl o tak rychłym szczęściu pochłaniała mnie całkowicie, i pojmiecie też, że tylko jak przez mgłę przypominam sobie spory polityczne, wśród których już od dwóch lat żyła kolonia. Nie będę wam tedy opowiadał o hrabi de Peinier, o panu de Blanchelande ani też o nieszczęsnym pułkowniku de Mauduit, którego spotkał tak tragiczny los. Nie będę próbował odmalować współzawodnictwa między zgromadzeniem prowincjonalnym Północy a owym zgromadzeniem kolonialnym, które przybrało nazwę generalnego, znajdując, że słowo „kolonialny” trąci niewolnictwem. Te wypadki, które wówczas poruszyły wszystkie umysły, są obecnie interesujące tylko ze względu na klęski, które spowodowały. Co do mnie, jeśli miałem w ogóle jakiś pogląd na zazdrosną rywalizację, która dzieliła Cap i Port-au-Prince, musiałem z konieczności opowiedzieć się za Cap, na którego terytorium mieszkaliśmy, oraz za zgromadzeniem prowincjonalnym, którego wuj był członkiem.

Raz jeden tylko zdarzyło mi się wziąć żywszy udział w sporze na temat bieżących spraw publicznych. Stało się to z okazji owego nieszczęsnego dekretu z 15 maja 1791 r., na którego mocy Zgromadzenie Narodowe Francji przyznawało wolnym ludziom kolorowym te same prawa polityczne, jakie mieli biali. Na balu, wydanym przez gubernatora w Cap, kilku młodych plantatorów krytykowało gwałtownie tę ustawę godzącą tak boleśnie w uzasadnioną być może dumę białych. Nie wziąłem jeszcze udziału w rozmowie, kiedy spostrzegłem zbliżającego się do nas bogatego plantatora, którego biali niechętnie dopuszczali do swojego grona, gdyż podejrzana barwa jego skóry podawała w wątpliwość jego pochodzenie. Podszedłszy raptem do tego człowieka, rzekłem podniesionym głosem: – Oddal się pan stąd; mówi się tu o rzeczach niemiłych dla pana, który masz krew mieszaną w żyłach. – To posądzenie rozgniewało go tak dalece, że wyzwał mnie na pojedynek. Obaj odnieśliśmy rany. Przyznaję, że prowokując go postąpiłem niesłusznie, prawdopodobnie jednak to, co nazywamy przesądem koloru skóry, nie wystarczyłoby, aby popchnąć mnie do tego czynu; człowiek ów od pewnego czasu ośmielał się spoglądać na moją kuzynkę, a w chwili gdy go tak nieoczekiwanie upokorzyłem, właśnie skończył z nią taniec.

Oczekiwałem zatem w upojeniu zbliżającej się chwili połączenia się mojego z Marią i mało mnie obchodził rosnący wciąż ferment, który wprawiał w stan wrzenia wszystkie umysły wokół mnie. Mając wzrok utkwiony w wizji zbliżającego się szczęścia, nie dostrzegałem złowieszczej chmury, która zasnuwała już niemal cały nasz widnokrąg polityczny, a której wyładowanie podciąć miało u podstaw byt wszystkich nas bez wyjątku. Nie znaczy to, aby nawet najbardziej skore do niepokoju umysły spodziewały się na serio już wtedy buntu niewolników; zbyt pogardzano tymi ludźmi, aby się ich lękać; ale sama tylko nienawiść, istniejąca między białymi a wolnymi Mulatami, wystarczała, aby tak długo tłumiony wulkan zrównał z ziemią całą kolonię w groźnej chwili wybuchu.

W pierwszych dniach sierpnia owego roku, tak gorąco przeze mnie upragnionego, pewien dziwny wypadek zakłócił ciszę moich nadziei falą nieoczekiwanego niepokoju.


VI


Wuj mój kazał pobudować nad brzegami pięknej rzeki, zraszającej jego plantacje, małą altankę z gałęzi, otoczoną kępą gęstych drzew; Maria przychodziła tam co dzień wdychać słodycz morskiego wiatru, który w czasie najupalniejszych miesięcy roku dmie niezmiennie nad San Domingo od rana do wieczora, a którego świeżość wzmaga się lub maleje wraz z żarem dnia.

Co rano osobiście przystrajałem ten zakątek najpiękniejszymi kwiatami, jakie udało mi się zebrać.

Pewnego dnia Maria przybiegła do mnie przerażona. Kiedy weszła jak zazwyczaj do altanki, zobaczyła ze zdziwieniem i przestrachem, że wszystkie kwiaty, którymi z rana ozdobiłem jej przybytek, zostały powyrywane i podeptane; pęk świeżo zebranych dzikich nagietków leżał na miejscu, gdzie zwykła była siadać. Nie zdążyła jeszcze ochłonąć z oszołomienia, gdy posłyszała dźwięki gitary płynące z gąszczu otaczającego altanę; następnie nie mój, lecz obcy głos zaczął nucić cicho piosenkę, która wydała się jej hiszpańską, ale niepokój, a zapewne też i dziewczęcy wstyd nie pozwoliły jej odróżnić słów poza jej imieniem, wielokrotnie powtarzanym. Wtedy rzuciła się do gwałtownej ucieczki, w której na szczęście nic jej nie przeszkodziło.

Opowieść ta przejęła mnie oburzeniem i zazdrością. Pierwsze moje podejrzenia padły na owego mieszańca, z którym na krótko przedtem miałem zatarg; jednakże w rozterce, która mną owładnęła, postanowiłem nie czynić nic lekkomyślnie. Uspokoiłem tedy biedną Marię i obiecałem sobie czuwać nad nią bez przerwy aż do niedalekiej już chwili, kiedy wolno mi będzie opiekować się nią troskliwiej jeszcze.

Przewidując słusznie, że śmiałek, którego zuchwalstwo tak bardzo przeraziło Marię, nie ograniczy się do tej pierwszej próby, aby jej wyznać, jak się tego domyślałem, swoją miłość, tego samego wieczora zaczaiłem się, gdy wszyscy w plantacji usnęli, w pobliżu budynku, gdzie spoczywała moja narzeczona. Ukryty w gęstwie bujnych trzcin cukrowych, czekałem ze sztyletem w ręku. Nie czekałem na próżno. Gdzieś koło północy jakaś nuta poważna i pełna melancholii, rozbrzmiewająca wśród ciszy o kilka kroków ode mnie, przyciągnęła znienacka moją uwagę. Dźwięk ten wstrząsnął mną do głębi; to była gitara, tuż pod oknem Marii! Wściekły, rzuciłem się z wyciągniętym sztyletem ku miejscu, skąd płynęły te tony, tratując stopami kruche łodygi cukrowej trzciny. Nagle poczułem, że ktoś chwyta mnie i przewraca z siłą, która wydała mi się niezwykła; wyrwano mi gwałtownie z ręki sztylet i błysk jego dostrzegłem nad swoją głową. Jednocześnie para płonących oczu mignęła w mroku tuż przed moimi oczami, a podwójny szereg białych zębów, które błysnęły w ciemnościach nocy, rozwarł się wyrzucając te słowa nabrzmiałe wściekłością: Te tengo! Te tengo!

Bardziej zdumiony niż przerażony, na próżno wiłem się w uścisku straszliwego przeciwnika, a stalowe ostrze torowało już sobie drogę przez moją odzież, kiedy Maria, rozbudzona dźwiękami gitary oraz hałasem kroków i słowami, które usłyszała, zjawiła się nagle we framudze okna. Poznawszy mój głos i dojrzawszy błysk sztyletu, wydała okrzyk rozpaczy i trwogi... Ów rozdzierający krzyk obezwładnił dłoń mojego zwycięskiego przeciwnika; zatrzymał się, jak gdyby czarami zamieniony w kamień, kilka chwil jeszcze wodził w niezdecydowaniu sztyletem po mojej piersi, po czym, odrzucając go z nagła:

Nie! – rzekł tym razem po francusku – nie! Zanadto by płakała! – Wymówiwszy te dziwne słowa znikł w kępach trzciny i zanim powstałem, obolały po tej nierównej i tak osobliwej walce, żaden hałas, żaden ślad nie świadczył, że mój rywal był tu i przeszedł tędy.

Bardzo trudno byłoby mi powiedzieć, co działo się ze mną w chwili, gdy ocknąłem się z pierwszego oszołomienia w ramionach mojej słodkiej Marii, zwrócony jej w tak niezwykły sposób przez tego właśnie człowieka, który jak się zdawało, pragnął mi ją odebrać. Byłem bardziej niż kiedykolwiek oburzony na tego nieoczekiwanego rywala i wstydziłem się, że zawdzięczam mu życie. W gruncie rzeczy – szeptała mi miłość własna – zawdzięczam je Marii, gdyż to dźwięk jej głosu wytrącił mu nóż z ręki. Niemniej jednak nie mogłem ukryć przed sobą samym, że w uczuciu, które kazało mojemu nieznanemu rywalowi oszczędzić mnie, była pewna wielkoduszność. Któż jednak mógł być tym rywalem? Gubiłem się w domysłach, które zbijały się wzajemnie. Nie mógł to być ów plantator o krwi mieszanej, jak to w pierwszej chwili podszepnęła mi zazdrość. Nie był bynajmniej tak niezwykle silny, a poza tym głos jego brzmiał zupełnie inaczej. Osobnik, z którym stoczyłem walkę, wydał mi się obnażony do pasa. W kolonii jedynie niewolnicy chodzili w ten sposób na pół odziani. A jednak nie mógł to być niewolnik: uczucie, które kazało mu odrzucić sztylet, nie było uczuciem niewolnika; zresztą cała moja istota buntowała się przeciw obrażającemu przypuszczeniu, że mogłem mieć niewolnika za rywala. Któż to mógł być zatem? Postanowiłem czekać i dawać baczenie na wszystko.


VII


Maria obudziła starą piastunkę, która zastępowała jej straconą w niemowlęctwie matkę. Spędziłem przy niej resztę nocy; zaledwie zaś nastał świt, powiadomiliśmy wuja o tych zagadkowych wydarzeniach. Zdziwienie jego nie miało granic; ale duma – podobnie jak u mnie – nie pozwoliła mu dopuścić myśli, że nieznanym wielbicielem jego córki mógłby być niewolnik. Piastunka otrzymała polecenie, aby nie opuszczała Marii ani na chwilę; że zaś narady zgromadzenia prowincjonalnego, troski, jakie sprawiał głównym plantatorom coraz groźniejszy obrót spraw kolonialnych, oraz prace na plantacji nie zostawiały mojemu wujowi wolnej chwili, upoważnił mnie, abym towarzyszył jego córce na przechadzkach aż do dnia ślubu, który wyznaczono na 22 sierpnia. Jednocześnie, przypuszczając, że nowy wielbiciel jego córki mógł zjawić się tylko z zewnątrz, nakazał dniem i nocą pilnować granic swoich włości baczniej niż kiedykolwiek.

Po powzięciu tych środków ostrożności postanowiłem w porozumieniu z wujem podjąć pewną próbę. Poszedłem do altanki nad rzeką i uprzątnąwszy nieporządek z poprzedniego dnia, ozdobiłem ją ponownie kwieciem, którym miałem zwyczaj upiększać ją na cześć Marii.

Kiedy nadeszła godzina, w której Maria udawała się do altanki, uzbroiłem się w nabity karabin i zaproponowałem kuzynce, że ją odprowadzę. Towarzyszyła nam stara piastunka.

Maria, której nie powiedziałem, że usunąłem ślady, które wczoraj tak bardzo ją przeraziły, weszła pierwsza do przybytku zieleni.

Spójrz, Leopoldzie – rzekła – gniazdko moje jest zupełnie w takim samym nieładzie, w jakim zostawiłam je wczoraj, twoja praca została zniszczona, twoje kwiaty powyrywane i zdeptane; dziwi mnie tylko – dodała ujmując pęk dzikich nagietków, złożonych na okrytej darnią ławie – dziwi mnie tylko, że ten wstrętny bukiet nie zwiądł od wczoraj. Popatrz, kochany, wygląda, jak gdyby dopiero co go zerwano.

Osłupiałem ze zdumienia i gniewu. W istocie, moje poranne dzieło było już unicestwione; a owe smutne kwiaty, których świeżość dziwiła biedną Marię zajęły bezczelnie miejsce róż rozsypanych moją ręką.

Uspokój się – rzekła Maria dostrzegłszy moje wzburzenie – uspokój się; to przecież należy do przeszłości, ten zuchwalec zapewne nigdy tu już nie powróci; zadepczmy całe to wspomnienie tak samo jak tę obrzydłą wiązankę.

Ani mi w głowie było wyprowadzać ją z błędu w obawie, aby nie zakłócać jej spokoju; i zatajając, że ten, który zdaniem Marii, nigdy nie miał powrócić, był tu już ponownie, pozwoliłem jej dalej deptać nagietki w niewinnym oburzeniu. Następnie, sądząc, że nadeszła godzina, w której poznam mojego tajemniczego rywala, posadziłem ją w milczeniu na ławie między sobą a piastunką.

Zaledwie zdążyliśmy usiąść, Maria położyła palec na moich ustach; dobiegły ją jakieś dźwięki, stłumione przez wiatr i szmer wody. Zacząłem nadsłuchiwać; to była ta sama smutna i powolna melodia, która poprzedniej nocy wzbudziła moją wściekłość. Chciałem zerwać się z miejsca, lecz znak dany przez Marię powstrzymał mnie.

Leopoldzie – powiedziała cicho – opanuj się; może zacznie śpiewać, a to, co powie, zdradzi niewątpliwie, kim jest.

Istotnie, jakiś głos o męskim brzmieniu a zarazem pełen skargi popłynął niebawem z gęstwy leśnej, przeplatając poważne tony gitary romancą hiszpańską, której każde słowo tak głęboko utkwiło w moim uchu, że pamięć dziś jeszcze może odtworzyć ją prawie w całości.

Czemu unikasz mnie, Mario? Czemu unikasz mnie, dziewczyno? Czemu ta trwoga, kiedy słyszysz mój głos? Zaprawdę, jestem potężny! Umiem miłować, cierpieć i śpiewać!

Kiedy poprzez smukłe pnie nadrzecznych palm kokosowych dostrzegam postać twoją zwiewną i czystą, wzrok mój, o Mario, doznaje olśnienia! Zda mi się, że widzę ducha w przelocie!

Kiedy zaś słyszę, o Mario! Czarowne dźwięki, które płyną z twoich ust niby muzyka, wydaje mi się, że serce bije mi w uchu, dołączając żałośliwe dźwięki do twojego śpiewnego głosu.

Niestety! Głos twój słodszy mi jest niźli świergot młodych ptasząt, które trzepocą skrzydłami w niebiosach, lecąc od strony mojej ojczyzny.

Ojczyzny mojej, gdzie byłem królem! Ojczyzny mojej, w której żyłem wolny!

Wolny i król, dziewczyno! Zapomnę o wszystkim dla ciebie; zapomnę o królestwie, rodzinie, obowiązkach, zemście! Tak, nawet o zemście; chociaż zbliża się już chwila, kiedy będę mógł zerwać ów gorzki a rozkoszny owoc, co tak powoli dojrzewa!”

Głos odśpiewał poprzednie zwrotki robiąc częste, bolesne pauzy, ale przy ostatnich słowach nabrał akcentów groźby.

Podobna jesteś, o Mario do pięknej palmy, której strzelisty pień kołysze się łagodnie, przeglądasz się w oczach twojego młodego kochanka niby palma w przejrzystej toni źródła.

Czyżbyś o tym nie wiedziała? Niekiedy w głębi pustyni huragan patrzy z zazdrością na szczęście umiłowanej krynicy; nadchodzi mieszając przestworza i piasek uderzeniem swoich ciężkich skrzydeł; opasuje drzewo i źródło wirem ognistym; krynica wysycha, a palma czuje, jak pod śmiertelnym wiewem kurczy się zielony wieniec jej liści, które łączyły w sobie majestat korony z wdziękiem bujnych splotów.

Drzyj, o biała córo Hispanioli! Drżyj, by wszystko, co cię otacza, nie przemieniło się wkrótce w wicher i pustynię! Będziesz wówczas żałowała miłości, która przywieść cię mogła ku mnie niczym ów radosny katha, ptak zbawienia, co poprzez piaski Afryki prowadzi wędrowca do studni. A dlaczegóż miałabyś, Mario, odepchnąć moją miłość? Jestem królem, a czoło moje wznosi się ponad wszystkie czoła ludzkie. Tyś jest biała, a ja czarny; ale dzień musi złączyć się z nocą, aby zrodzić jutrzenkę i zmierzch, które przewyższają go jeszcze pięknością!”


VIII


Długie westchnienie wraz z przeciągłym dźwiękiem drżących strun gitary towarzyszyło ostatnim słowom. Odchodziłem od zmysłów. „Król! – Czarny! – Niewolnik!” Tysiąc myśli bez związku, wywołanych przez ten niepojęty śpiew, którego wysłuchałem przed chwilą, kłębiło się w moim mózgu; opanowało mnie gwałtowne pragnienie, aby skończyć z tym nieznajomym, który ośmielał się wplatać imię Marii do swoich pieśni miłości i groźby. Chwyciwszy kurczowo karabin wybiegłem z altany. Maria wyciągała jeszcze w trwodze ramię, aby mnie zatrzymać, gdy zagłębiłem się już w gąszcz od strony, skąd dochodził głos. Przebiegłem gaj we wszystkich kierunkach, zanurzałem lufę muszkietu w głąb każdej kępy krzewów, okrążyłem wszystkie grubsze drzewa, potrącałem kiście wysokich traw... Nic! Nic, ciągle nic! Daremne te poszukiwania oraz równie jałowe zastanawianie się nad wysłuchaną przed chwilą romancą sprawiły, że do mojego gniewu dołączyło się uczucie zawstydzenia. A więc ten zuchwały rywal ma się zawsze wymykać mojemu ramieniu i mojej myśli? Nigdy więc nie zdołam odgadnąć, kim jest, ani się z nim spotkać!... W chwili tej dźwięk dzwoneczków wyrwał mnie z zadumy. Odwróciłem się. Obok mnie stał karzeł Habibrach.

Dzień dobry panu! – rzekł pochylając się z szacunkiem; ale zezujące jego oczy, wzniesione z ukosa ku mnie, zdawały się dostrzegać z nieuchwytnym wyrazem złośliwości i tryumfu niepokój na mojej twarzy.

Mów! – krzyknąłem nań szorstko – czyś widział kogo w lesie?

Nikogo poza panem, senior mio – odparł spokojnie.

Nie słyszałeś żadnego głosu? – pytałem dalej. Niewolnik zastanawiał się chwilę, jak gdyby szukając odpowiedzi. Wszystko we mnie zawrzało.

Prędzej – rzekłem – odpowiadaj prędzej, nieszczęsny! Czy słyszałeś tu jaki głos?

Utkwił hardo we mnie dwoje okrągłych oczu, przypominających ślepia ocelota.

Que ąuiere decir usted? mówiąc o głosie, panie? Wszędzie są głosy i wszystko ma swój głos; jest głos ptaków i głos wody, i głos wiatru w listowiu...

Przerwałem mu potrząsając nim gwałtownie.

Nędzny błaźnie! Przestań igrać ze mną, bo inaczej usłyszysz z bliska głos, który dobywa się z lufy karabinu. Odpowiedz w trzech słowach. Czy słyszałeś w tym lesie człowieka śpiewającego pieśń hiszpańską?

Tak jest, senior – odrzekł bez śladu wzruszenia – i słyszałem także słowa tej pieśni. Niech pan tylko posłucha, a opowiem, jak to było. Przechadzałem się na skraju tego lasku, nasłuchując, co szepcą mi do ucha srebrne dzwoneczki mojej gorry. Nagle wiatr wplótł do tej muzyki kilka słów mowy, którą, nazywacie hiszpańską, pierwszej mowy, w jakiej gaworzyłem, gdy wiek mój liczył się na miesiące, nie na lata, a matka moja przywiązywała mnie do swoich pleców tasiemkami z czerwonej i żółtej wełny. Lubię ten język; przypomina mi czasy, kiedy byłem mały nie będąc jeszcze karłem, kiedy byłem dzieckiem nie będąc błaznem; poszedłem tedy za tym głosem i usłyszałem koniec piosenki.

No więc, czy to już wszystko? – krzyknąłem zniecierpliwiony.

Tak jest, panie mój hermoso, ale jeśli taka wasza wola, powiem, kim jest człowiek, który śpiewał.

Myślałem, że uściskam biednego błazna.

Mówże – zawołałem – mów, masz moją sakiewkę, Habibrachu! Dostaniesz dziesięć lepszych sakiewek, jeśli wyjawisz mi imię tego człowieka.

Habibrach wziął woreczek, roztworzył go i uśmiechnął się.

Diez bolzas lepszych od tej! Toć przecież, demonio! Byłaby z tego cała fanega dobrych talarów z podobizną rey Luis Quince, tyle właśnie, ile potrzeba, aby obsiać pole czarodzieja Altomina z Granady, który sztuką swoją zmuszał rolę do rodzenia buenos doblones; ale nie gniewajcie się, młody panie, przechodzę już do sedna sprawy. Przypomnijcie sobie, senior, ostatnie słowa pieśni: „Tyś jest biała, a ja czarny; ale dzień musi złączyć się z nocą, aby zrodzić jutrzenkę i zmierzch, które przewyższają go jeszcze pięknością.” Jeżeli pieśń ta mówi prawdę, to w takim razie gryf Habibrach, pański pokorny sługa, spłodzony przez Murzynkę i białego, nadobniejszy jest od was, seniorito de Amor. Jestem owocem związku dnia z nocą; jestem tą jutrzenką czy też zmierzchem, o których wspomina pieśń hiszpańska, pan zaś jest dniem tylko... Zatem piękniejszy jestem od pana, si usted quiere, piękniejszy od białego...

Karzeł przeplatał to dziwaczne bredzenie długimi wybuchami śmiechu. Raz jeszcze przywołałem go do porządku.

Do czego zmierzasz plotąc te brednie? Czy z tego wszystkiego dowiem się, kim był człowiek, który śpiewał w lesie?

Ale, panie – odparł błazen spoglądając chytrze. – Oczywiste, że el hombre, który mógł – jak pan powiada – śpiewać takie brednie, nie może być i nie jest niczym innym, tylko szaleńcem takim jak ja! Wygrałem las diez bolzas!

Podnosiłem już rękę, aby skarcić rozzuchwalonego niewolnika za ów bezczelny żart, kiedy nagle w zaroślach obok nadrzecznej altany rozległ się straszliwy krzyk. Był to głos Marii. Zrywam się, biegnę, lecę myśląc już z przerażeniem, jakiego jeszcze nowego nieszczęścia mam się obawiać. Przybiegam zdyszany do zielonego zakątka. Zastałem tam przerażającą scenę. Potworny krokodyl, którego cielsko skrywały na pół szuwary i nadwodne mangowce, wsunął swój ogromny łeb poprzez jedną z liściastych arkad podtrzymujących dach altany. Wpółrozwarta, odrażająca jego paszcza groziła młodemu Murzynowi olbrzymiego wzrostu, który jedną ręką podtrzymywał przerażoną dziewczynę, drugą zaś wbił odważnie siekierę między ostre jak brzytwa szczęki potwora. Rozjuszony krokodyl zmagał się z tą ręką śmiałą a potężną, która go obezwładniła. Kiedy zjawiłem się u progu altany, Maria wydała radosny okrzyk, wyrwała się z ramion Murzyna i padła mi w objęcia, wołając:

Jestem uratowana!

Na ten gest, na te słowa Marii Murzyn odwrócił się gwałtownie, skrzyżował ręce na wyprężonej piersi i utkwiwszy w mojej narzeczonej wzrok pełen bólu, trwał bez ruchu, jakby nie dostrzegając, że krokodyl jest tuż przy nim, że uwolnił się od siekiery i że gotów pożreć go lada chwila. Dzielny Murzyn byłby niechybnie zginął, gdybym – umieściwszy szybko Marię na kolanach piastunki, która siedziała wciąż na ławie bardziej martwa niż żywa – nie był zbliżył się do potwora i nie wypalił mu prosto w paszczę całego ładunku mojej strzelby. Porażone zwierzę kilka razy otworzyło jeszcze i zamknęło skrwawioną paszczę i gasnące ślepia – był to jednak tylko odruch – i nagle zwaliło się z wielkim hałasem na grzbiet, wyprężając sztywno parę wielkich łap, pokrytych łuską: było martwe.

Murzyn, którego przed chwilą tak szczęśliwie ocaliłem, odwrócił głowę i zobaczył ostatnie drgawki gada; potem utkwił oczy w ziemi i podnosząc je zwolna na Marię, która znowu szukała pokrzepienia na moim sercu, zapytał, a w głosie jego brzmiało coś więcej niż rozpacz:

Porque le has matado?

Po czym oddalił się wielkimi krokami, nie czekając na moją odpowiedź, wszedł między drzewa i zniknął.


IX


Straszna ta scena, jej niezwykłe zakończenie i różnorodne wzruszenia doznane w trakcie daremnych poszukiwań w lesie oraz przedtem i potem – wywołały zamęt w moim umyśle. Maria wciąż przeżywała doznane przerażenie – i przez dłuższy czas mogliśmy tylko za pomocą uścisku ręki i spojrzenia dzielić się myślami, w których panował chaos. Wreszcie przerwałem milczenie.

Chodź, Mario – powiedziałem – wyjdźmy stąd! Miejsce to tchnie nieszczęściem!

Wstała pośpiesznie, jak gdyby czekała tylko na moje zezwolenie, wzięła mnie pod rękę i opuściliśmy altanę.

Zapytałem wówczas, jak się to stało, że w chwili straszliwego niebezpieczeństwa, które jej zagrażało, przyszedł jej z niespodziewaną pomocą ów Murzyn, i czy wiedziała, kim jest ten niewolnik, gdyż zgrzebne majtki, ledwie przysłaniające jego nagość, nie zostawiały wątpliwości, że należał do najniższej warstwy mieszkańców wyspy.

Człowiek ten – rzekła Maria – jest z pewnością jednym z Murzynów ojca; pracował w pobliżu rzeki wówczas, gdy zjawienie się krokodyla wydarło mi z piersi okrzyk, który dał ci znać o grożącym mi niebezpieczeństwie. Tyle tylko mogę ci powiedzieć, że natychmiast wyskoczył z lasu, aby biec mi na ratunek.

Z której strony nadszedł? – zapytałem.

Z kierunku przeciwnego niż ten, skąd chwilę wcześniej dochodził głos i w jakim ty się oddaliłeś zapuszczając się w zarośla.

Wypadek ten zachwiał domysłami, które musiały powstać w moim umyśle, gdy porównywałem hiszpańskie słowa, jakie odchodząc wypowiedział do mnie Murzyn, z pieśnią odśpiewaną w tym języku przez nie znanego mi rywala. Nasunęły mi się też zresztą i inne skojarzenia. Murzyn ten, niemal olbrzym, obdarzony niezwykłą siłą, mógł być doskonale owym potężnym przeciwnikiem, z którym starłem się poprzedniej nocy. Nagość zresztą także wiele dawała do myślenia. Śpiewak z lasu mówił: – „Jestem czarny...” Jeszcze jedno podobieństwo. Nazwał się królem, ten zaś był tylko niewolnikiem; przypomniałem sobie jednak, nie bez zdziwienia, surowy majestat malujący się na jego twarzy i typowe oznaki afrykańskiej rasy: blask oczu, biel zębów odcinających się na tle olśniewającej czerni skóry, szerokość czoła, zdumiewająca zwłaszcza u Murzyna, pogardliwe wydęcie ust, które nadawało wyraz dumy i potęgi jego mięsistym wargom i nozdrzom, wreszcie szlachetność postawy i piękno kształtów, które – mimo iż wychudzone i zwątlałe w znoju codziennej pracy – zdradzały herkulesową budowę; odtwarzałem w pamięci imponujący wygląd tego niewolnika i mówiłem sobie, że odpowiadałby on królowi. Rozważając całą masę innych szczegółów, drżący z gniewu, zatrzymywałem swoje podejrzenia na tym zuchwałym Murzynie; chciałem odszukać go i ukarać... Potem jednak ogarniały mnie na nowo wątpliwości. Istotnie, jakąż miałem podstawę do tylu podejrzeń? Wyspa Świętego Dominika należała w znacznej części do Hiszpanii i wynikało stąd, że wielu Murzynów – czy to dlatego, że początkowo należeli do plantatorów z San Domingo, czy dlatego, że tam się urodzili – wplatało słowa hiszpańskie do swojego narzecza. Czy dlatego, że ów niewolnik powiedział do mnie kilka słów po hiszpańsku, miałem prawo posądzać go o autorstwo pieśni w tym języku, którego znajomość świadczyła o pewnym stopniu kultury umysłowej, zupełnie nie spotykanej w moim pojęciu u Murzynów? Jeśli zaś idzie o ów niezwykły wyrzut, z jakim zwrócił się do mnie, że zabiłem krokodyla, przejawiała się w nim niechęć do życia, którą samo jego położenie tłumaczyło dostatecznie, i z pewnością nie trzeba było w tym wypadku uciekać się do hipotezy, że beznadziejnie kocha córkę swojego pana. Obecność jego w gaju rosnącym obok altany mogła być przypadkowa; siła i wzrost nie wystarczały bynajmniej, aby stwierdzić jego tożsamość z moim nocnym przeciwnikiem. Czyż wolno mi było na podstawie tak wątłych poszlak oskarżyć go tak straszliwie przed moim wujem i wydać na pastwę jego urażonej dumy biednego niewolnika, który okazał tyle męstwa ratując Marię?... Kiedy pod wpływem tych myśli gniew mój zaczął słabnąć, Maria rozproszyła go do reszty, mówiąc swoim łagodnym głosem:

Winniśmy, mój Leopoldzie, wdzięczność temu dzielnemu Murzynowi; bez niego zginęłabym!... Byłbyś przyszedł za późno.

Te kilka słów miało decydujące znaczenie. Nie zmieniły one mojego zamiaru, aby wszcząć poszukiwania niewolnika, który ocalił Marię, zmieniły jednak cel tych poszukiwań. Z początku chodziło o karę, teraz – o nagrodę.

Wuj dowiedział się ode mnie, że zawdzięcza życie córki jednemu ze swych niewolników, i obiecał mi darować mu wolność, jeżeli zdołam odszukać go wśród tłumu tych nieszczęśników.


X


Aż do owego dnia naturalne skłonności trzymały mnie z dala od plantacji, gdzie pracowali czarni. Zbyt wiele przykrości sprawiało mi oglądanie cierpień tych ludzi, których doli nie mogłem ulżyć. Już jednak nazajutrz, kiedy wuj zaproponował mi, bym mu towarzyszył podczas inspekcji, zgodziłem się skwapliwie, mając nadzieję, że odnajdę wśród pracowników zbawcę ukochanej Marii.

W czasie tej przechadzki miałem sposobność przekonać się, jak potężny wpływ wywiera na niewolników spojrzenie pana, a jednocześnie – jak drogo płaci się za tę potęgę! Murzyni, drżący w obecności wuja, ożywiali się i zdwajali wysiłki, gdy obok nich przechodził; ileż jednak w tym strachu było nienawiści!

Porywczy z usposobienia, wuj mój gotów już był zapłonąć gniewem dlatego tylko, że nie miał po temu uzasadnionej przyczyny, gdy towarzyszący mu zawsze błazen Habibrach zwrócił nagle jego uwagę na jakiegoś Murzyna, który zmożony trudem zasnął w kępie palm daktylowych. Wuj podbiega do nieboraka, budzi go brutalnie i nakazuje mu powrócić do pracy. Przerażony Murzyn wstając odsłania krzak róży bengalskiej, na którym położył się przez nieuwagę, a który wuj hodował ze szczególnym upodobaniem. Krzew był stracony. Pan, rozdrażniony już poprzednio tym – w jego mniemaniu – lenistwem niewolnika, wpadł na ten widok we wściekłość. Nieprzytomny z gniewu, odpina od pasa bat z rzemieniami z żelaznym okuciem, który nosił w czasie przechadzek, i podnosi ramię, aby uderzyć klęczącego już przed nim Murzyna... Wzniesiony bat nie opadł. Nigdy nie zapomnę tej chwili. Potężna ręka powstrzymała nagle rękę plantatora. Jakiś czarny (był to właśnie ten, którego szukałem!) zawołał po francusku:

Ukarz mnie, bo ja cię obraziłem, ale zostaw w spokoju mojego brata, który dotknął tylko twojej róży!

Nieoczekiwana interwencja tego człowieka, któremu zawdzięczałem ocalenie Marii, a także jego gest, wzrok i władczy głos wprawiły mnie w osłupienie. Ale wielkoduszna jego lekkomyślność, zamiast okryć rumieńcem twarz wuja, zdwoiła tylko wściekłość pana, skierowując ją z ofiary na obrońcę. Doprowadzony do ostateczności wuj uwolnił się z rąk wysokiego Murzyna, zasypując go stekiem gróźb, i podniósł ponownie bicz, aby teraz jego z kolei osmagać. Tym razem bat został mu z ręki wydarty. Czarny złamał okuty gwoździami trzonek niby słomkę i zdeptał to niegodne narzędzie zemsty. Mnie unieruchomiło zdumienie, wuja zaś wściekłość; była to dla niego rzecz niesłychana, takie sponiewieranie jego autorytetu. Oczy wychodziły mu niemal z orbit; zsiniałe wargi drżały. Niewolnik patrzał nań spokojnie przez chwilę; nagle z godnością podał mu topór, który trzymał w ręku, i rzekł:

Jeżeli chcesz uderzyć mnie, biały człowieku, weź przynajmniej tę siekierę.

Wuj, który nie panował nad sobą, byłby z pewnością spełnił jego życzenie i chwytał już za topór, kiedy ja z kolei się wtrąciłem. Szybko pochwyciłem siekierę i rzuciłem ją do studni sąsiedniej norii.

Co czynisz? – zawołał wuj w uniesieniu.

Oszczędzam wujowi – rzekłem – wyrzutów sumienia, żeś zabił obrońcę własnej córki. Temu to niewolnikowi zawdzięczasz życie Marii: to jest właśnie ów Murzyn, któremu obiecałeś wolność.

Niestosowna to była chwila, aby przypominać ową obietnicę. Słowa moje nie dotarły prawie do świadomości rozjątrzonego plantatora.

Wolność! – odrzekł mi z ponurą miną. – Tak, zasłużył na to, aby skończyła się jego niewola. Wolność! Zobaczymy, jakiego to rodzaju wolnością obdarzą go sędziowie sądu wojennego.

Złowróżbne te słowa przejęły mnie dreszczem. Błagania nasze – Marii i moje – okazały się daremne. Murzyn, którego niedbalstwo spowodowało całe to zdarzenie, został za karę oćwiczony, a obrońcę jego wtrącono do lochów fortu Galifet za to, iż podniósł rękę na białego człowieka. W stosunkach, jakie istniały między niewolnikiem a panem, była to sprawa gardłowa.



XI


Rozumiecie, panowie, do jakiego stopnia wszystkie te okoliczności rozbudziły moje zainteresowanie i ciekawość. Zasięgnąłem bliższych wiadomości o więźniu. Opowiedziano mi osobliwe rzeczy. Dowiedziałem się, że towarzysze zdają się otaczać tego młodego Murzyna wielką czcią. Choć sam był niewolnikiem podobnie jak oni, wystarczyło jednak, by skinął tylko, a słuchali go wszyscy. Nie urodził się w chacie murzyńskiej; nikt nie znał jego ojca ani matki; mówiono nawet, że dopiero przed niewielu laty jakiś statek handlujący niewolnikami rzucił go na brzeg San Domingo. Okoliczność ta czyniła tym bardziej zdumiewającym jeszcze wpływ, jaki wywierał na wszystkich towarzyszy, nie wyłączając nawet czarnych Kreolów, którzy – jak panowie z pewnością dobrze wiecie – okazują zazwyczaj najgłębszą pogardę Murzynom z Konga; tym nieścisłym i zbyt ogólnikowym wyrażeniem określa się w koloniach wszystkich niewolników sprowadzonych z Afryki.

Mimo że zdawał się pogrążony zawsze w czarnej melancholii, niezwykła jego siła w połączeniu z nadzwyczajną zręcznością sprawiała, że był wybitnie cennym nabytkiem dla plantacji. Szybciej i dłużej od najlepszego konia potrafił obracać koła norii. Zdarzało się, że wykonywał w ciągu jednego dnia pracę dziesięciu towarzyszy, aby uchronić ich od kar, jakie ściągnęłoby na nich niedbalstwo lub znużenie. Toteż niewolnicy go uwielbiali; ale cześć, z jaką się do niego odnosili, całkowicie różna od zabobonnej grozy, jaką budził błazen Habibrach, zdawała się kryć jakąś tajemną przyczynę; był to rodzaj religijnego kultu.

Co najdziwniejsze – mówiono ponadto – wobec ludzi mu równych, którzy poczytywali sobie za zaszczyt okazywanie mu posłuszeństwa, był tak łagodny i dobry jak dumny i wyniosły w stosunku do naszych nadzorców. Warto dodać, że ci uprzywilejowani niewolnicy – ogniwa pośrednie, niejako wiążące w jedną całość łańcuch poddaństwa i despotyzmu – łączyli z podłością kondycji bezczelność, która płynęła z posiadanej władzy, i ze złośliwą przyjemnością obarczali go pracą ponad siły i nękali wszelkiego rodzaju przykrościami. Wydaje się jednak, że nie mogli powstrzymać się od szacunku dla dumy, która kazała mu obrazić mojego wuja. Żaden z nich nie ośmielił się nigdy nakładać nań kar hańbiących. Jeśli zdarzyło się im to czasem, dwudziestu Murzynów zgłaszało gotowość odcierpienia kary za niego; on sam zaś, nieruchomy, przyglądał się z powagą, gdy wykonywano wyrok, jak gdyby uważał, że Murzyni ci spełniali jedynie swój obowiązek. Dziwny ten człowiek znany był w chatach murzyńskich pod imieniem Pietrka.


XII


Wszystkie te szczegóły rozpaliły moją młodą wyobraźnię. Maria, przejęta wdzięcznością i współczuciem, pochwalała mój entuzjazm; Pietrek obudził w nas tak żywe zainteresowanie, że postanowiłem zobaczyć go i przyjść mu z pomocą. Marzyłem o sposobności pomówienia z nim.

Jako siostrzeniec jednego z najzamożniejszych plantatorów Przylądka, piastowałem mimo mojej młodości godność kapitana milicji obywatelskiej w parafii Acul. Milicja ta dzieliła obowiązek strzeżenia fortu Galifet z oddziałem żółtych dragonów, których dowódca – zazwyczaj podoficer w tym szwadronie – pełnił funkcje komendanta twierdzy. Tak się właśnie złożyło, że dowódcą był wówczas brat biednego plantatora, któremu miałem szczęście oddać poważne usługi i który był bezgranicznie mi oddany... W tym miejscu słuchacze przerwali opowiadanie d’Auverneya wypowiadając imię Tadeusza.

Zgadliście, panowie – ciągnął kapitan. – Pojmujecie, że bez wielkiego trudu zgodził się, abym wszedł do celi Murzyna. Jako kapitan milicji, miałem prawo wejścia do fortu. Ażeby nie wzbudzać jednak podejrzeń wuja, który ciągle jeszcze wrzał gniewem, byłem na tyle ostrożny, że udałem się tam podczas jego drzemki południowej. Wszyscy żołnierze z wyjątkiem wartowników pogrążeni byli we śnie. Prowadzony przez Tadeusza, dotarłem do drzwi lochu; Tadeusz otworzył je i oddalił się. Wszedłem.

Murzyn siedział, gdyż wysoki wzrost nie pozwalał mu zachować postawy stojącej. Nie był sam: olbrzymi dog powstał warcząc i zbliżał się ku mnie.

Rask! – zawołał Murzyn. – Młody pies uspokoił się, ułożył się z powrotem u stóp swojego pana i kończył dojadać jakieś nędzne ochłapy.

Miałem na sobie mundur; światło, wpadające do tego ciasnego lochu przez malutkie okienko, było tak nikłe, że Pietrek nie mógł mnie rozpoznać.

Jestem gotów – rzekł mi spokojnie. Kończąc te słowa uniósł się z miejsca.

Jestem gotów – powtórzył raz jeszcze.

Sądziłem – powiedziałem zdziwiony swobodą, z jaką się poruszał – sądziłem, że jesteś zakuty.

Głos mi zadrżał ze wzruszenia. Więzień widocznie go nie poznawał.

Rozległ się brzęk kilku odłamków, pchniętych jego stopą.

Zakuty! Zerwałem te kajdany.

W tonie, jakim wypowiedział te słowa, coś zdawało się mówić: „Nie jestem stworzony do kajdan.”

Nie powiedziano mi – ciągnąłem dalej – że zostawiono ci psa.

Sam go tu wpuściłem.

Zdumienie moje rosło. Drzwi lochu były zaryglowane od wewnątrz potrójną zasuwą. Okienko, zaledwie na sześć cali szerokie, było okratowane dwoma żelaznymi prętami. Murzyn zrozumiał chyba znaczenie mych myśli; wyprostował się na tyle, na ile pozwalało niskie sklepienie, oderwał bez trudu ogromny głaz umieszczony poniżej okienka, wyjął oba pręty wmurowane w ścianę i zrobił w ten sposób otwór, przez który dwóch ludzi mogłoby z łatwością przejść. Otwór ten wychodził bezpośrednio na gaj bananów i palm kokosowych, porastający pagórek, do którego przylegał fort.

Zaniemówiłem ze zdziwienia. Nagle promień słońca oświetlił mi jasno twarz. Więzień zerwał się, jak gdyby przez nieuwagę nastąpił na węża, i uderzył czołem o kamienny pułap. Nie dający się określić splot tysiąca sprzecznych uczuć, dziwny wyraz nienawiści, życzliwości i bolesnego zdumienia przemknął w jego oczach. Opanował się jednak natychmiast, twarz jego odzyskała błyskawicznie właściwy jej chłodny spokój, i obojętny wzrok utkwił w moich oczach.

Patrzył mi prosto w twarz, jakby mnie nie znał.

Mogę jeszcze przeżyć dwa dni bez pożywienia – rzekł.

Nie mogłem opanować odruchu zgrozy: zauważyłem chudość nieszczęśnika. A on dodał:

Mój pies jada tylko z mojej ręki; gdybym nie był poszerzył okienka, biedny Rask musiałby zdechnąć z głodu. Lepiej, żeby mnie to spotkało niż jego, skoro i tak muszę umrzeć.

Nie! – krzyknąłem – nie! Nie umrzesz z głodu. Nie zrozumiał mnie.

Pewnie – podjął z gorzkim uśmiechem – byłbym mógł jeszcze pożyć dwa dni bez strawy, ale jestem gotów, panie oficerze; lepiej dziś niż jutro; nie wyrządźcie krzywdy Raskowi.

Dopiero teraz pojąłem, co oznaczało powiedzenie: jestem gotów. Oskarżony o zbrodnię, za którą karano śmiercią, sądził, że przyszedłem, aby doprowadzić go na miejsce kaźni; i człowiek ten, obdarzony tak niepospolitą siłą, mimo że środki ucieczki stały przed nim otworem, powtarzał wciąż cicho i łagodnie mówiąc do mnie, niemal dziecka wobec niego: – Jestem gotów.

Nie wyrządźcie krzywdy Raskowi – powiedział raz jeszcze.

Nie mogłem się pohamować.

Jak to? – zawołałem – nie tylko bierzesz mnie za swojego kata, ale jeszcze wątpisz o moich ludzkich uczuciach dla tego psa, który w niczym mi nie zawinił!

Wzruszył się, głos mu się załamał.

Biały człowieku – rzekł wyciągając do mnie rękę – przebacz, miłuję mego psa; a twoi bliscy – dodał po krótkim milczeniu – uczynili mi wiele zła.

Ucałowałem go, uścisnąłem mu dłoń, wyprowadziłem go z błędu.

Czy nie znasz mnie? – zapytałem.

Wiedziałem, że jesteś biały, a dla białych, nawet najlepszych, czarny tak niewiele znaczy. Zresztą i do ciebie mam żal.

A o cóż to? – spytałem zdziwiony.

Czyż nie ocaliłeś mi dwa razy życia?

Osobliwe to oskarżenie wywołało uśmiech na mojej twarzy. Zauważył to i ciągnął dalej z goryczą:

Tak, powinienem mieć do ciebie urazę. Uratowałeś mnie od krokodyla i od plantatora. A co gorsza, odebrałeś mi prawo nienawidzenia cię. Jakże jestem nieszczęśliwy! Niezwykła jego mowa i myśli nie dziwiły mnie już niemal wcale. Harmonizowały z nim samym.

Zawdzięczam ci znacznie więcej niż ty mnie – rzekłem. – Zawdzięczam ci życie mojej narzeczonej, Marii.

Jakby go przeszedł elektryczny wstrząs.

Maria! – powiedział zduszonym głosem. Głowa opadła mu na ręce, które zacisnęły się gwałtownie, podczas gdy bolesne westchnienia podnosiły jego szeroko sklepione piersi.

Wyznaję, że drzemiące we mnie podejrzenia odżyły na nowo, nie odczuwałem już jednak ani gniewu, ani zazdrości. Byłem zbyt bliski szczęścia, on zaś zbyt bliski śmierci, by tego rodzaju rywal, jeśli był nim naprawdę, mógł obudzić we mnie uczucia inne niż życzliwość i litość.

Podniósł wreszcie głowę.

Idź! – rzekł do mnie – i nie dziękuj mi.

Po chwili zaś dodał:

A przecież nie jestem niższego stanu niż ty! Słowa te zdawały się zdradzać myśli, które roznieciły moją ciekawość; zacząłem nalegać, aby wyznał, kim jest i co wycierpiał. Zachowywał ponure milczenie.

Wzruszyły go moje odwiedziny; pod wpływem próśb i usług, które mu ofiarowałem, jego niechęć do życia zdawała się słabnąć.

Wyszedł i przyniósł kilka bananów oraz ogromny orzech kokosowy. Po czym zasłonił otwór i wziął się do jedzenia. Rozmawiając z nim zauważyłem, że włada swobodnie językiem francuskim i hiszpańskim i że jego umysł nie jest bynajmniej pozbawiony kultury: znał wiele pieśni hiszpańskich i śpiewał je z głębokim odczuciem. Człowiek ten pod tyloma względami był tak zagadkowy, że dotychczas nie uderzyła mnie czystość jego wysłowienia. Usiłowałem znowu dowiedzieć się, jakie przyczyny złożyły się na ten stan rzeczy; zamilkł. Wreszcie pożegnałem go, rozkazując wiernemu Tadeuszowi, aby otoczył go wszelkimi możliwymi względami i opieką.


XIII


Widywałem go co dzień o tej samej porze. Sprawa jego niepokoiła mnie; mimo moich błagań wuj nie chciał odwołać oskarżenia. Nie kryłem moich obaw przed Pietrkiem; słuchał mnie obojętnie.

Rask przybiegał często, kiedy przebywaliśmy razem, niosąc owinięty wokół karku wielki liść palmowy. Murzyn odczepiał go, czytał skreślone na nim nie znane mi litery, po czym darł go na kawałki. Przywykłem nie zadawać mu pytań.

Gdy wszedłem pewnego dnia, zdawał się nie zwracać na mnie żadnej uwagi. Odwrócony był plecami do drzwi lochu i śpiewał melancholijnym głosem melodię hiszpańską: Yo que soy contrabandista. Kiedy skończył, odwrócił się ku mnie gwałtownie i zawołał:

Przyrzeknij, bracie, że choćbyś nawet kiedykolwiek zwątpił o mnie, odsuniesz wszelkie podejrzenia, gdy usłyszysz, że śpiewam tę pieśń.

Wzrok jego zmuszał do posłuchu; przyrzekłem mu to, o co prosił, choć nie bardzo wiedziałem, co miał na myśli mówiąc te słowa: choćbyś nawet kiedykolwiek zwątpił o mnie... Wziął do rąk skorupę wielkiego orzecha, zerwanego w dniu, kiedy odwiedziłem go po raz pierwszy, którą przechował do tej pory, napełnił ją palmowym winem, kazał mi umoczyć w nim wargi i wypił do dna cały napój. Od tego dnia nazywał mnie już stale bratem. Tymczasem zapaliła się we mnie iskierka nadziei. Gniew wuja zaczął przygasać. Radosne uroczystości związane ze ślubem, który rychło miał połączyć mnie z jego córką, nadały jego myślom łagodniejszy obrót. Maria błagała go wraz ze mną. Tłumaczyłem mu codziennie, że Pietrek nie chciał go obrazić, lecz jedynie przeszkodzić mu w popełnieniu czynu nazbyt może srogiego; że Murzyn ten swoją odwagą w walce z krokodylem ocalił Marię od niechybnej śmierci; że zawdzięczamy mu, on – córkę, ja zaś – narzeczoną; że zresztą Pietrek jest najsilniejszy z jego niewolników (nie marzyłem już, aby wuj darował mu wolność, chodziło tylko o uratowanie mu życia); że sam jeden wykonuje pracę za dziesięciu i że ramię jego może bez niczyjej pomocy wprawić w ruch walce młyna mielącego cukier. Wuj słuchał mnie i dawał do zrozumienia, że może wycofa skargę. Nie mówiłem Murzynowi o zmianie w usposobieniu wuja, chcąc nacieszyć się radosną chwilą, gdy po uzyskaniu zgody mojego wuja oznajmię mu, że jest wolny. Dziwiło mnie tylko, że przekonany o nieuniknionej śmierci, nie korzystał z żadnego sposobu ucieczki, które były w jego mocy. Powiedziałem mu o tym.

Muszę zostać – odparł mi chłodno – mogliby pomyśleć, że się boję.


XIV


Pewnego ranka Maria przyszła do mnie. Była promieniejąca, a słodka jej twarzyczka wyrażała coś bardziej jeszcze anielskiego niż radość czystej miłości. Była to myśl o spełnieniu dobrego uczynku.

Słuchaj – powiedziała – za trzy dni 22 sierpnia, dzień naszego ślubu. Wkrótce już będziemy...

Nie dałem jej dokończyć:

Nie mów, Mario, że to już wkrótce, skoro brak jeszcze trzech dni...

Uśmiechnęła się i zarumieniła.

Nie onieśmielaj mnie, Leopoldzie – mówiła dalej. – Przyszło mi na myśl coś, co powinno sprawić ci przyjemność. Wiesz, że wczoraj jeździłam z ojcem do miasta, aby kupić biżuterię na nasz ślub. Nie zależy mi wprawdzie na klejnotach, na diamentach, które nie upiększą mnie przecież w twoich oczach. Oddałabym wszystkie perły świata za jeden z tych kwiatków, które połamał ów wstrętny człowiek z pękiem nagietków; ale niech tam! Ojciec chce mnie obsypać tym wszystkim, udaję więc, że mam na to ochotę, aby mu sprawić przyjemność. Była tam wczoraj basquina z chińskiego jedwabiu w wielkie kwiaty, w skrzynce z wonnego sandałowego drzewa, od której nie mogłam oderwać wzroku. To bardzo kosztowne, ale też i niezwykle rzadkie. Ojciec mój zauważył, że suknia ta zrobiła na mnie wrażenie. W drodze powrotnej poprosiłam go, aby mi przyrzekł na wzór średniowiecznych rycerzy, że ofiaruje mi to, na co będę miała ochotę; wiesz dobrze, jak on lubi, gdy się go porównuje do średniowiecznych rycerzy. Przysiągł na honor, że dostanę wszystko, o co go poproszę. Sądzi, że chodzi mi o tę baskinę z chińskiego jedwabiu; bynajmniej, myślę o życiu Pietrka. Będzie to mój prezent ślubny.

Nie mogłem powstrzymać się od uściskania tej anielskiej istoty. Słowo wuja było święte; kiedy więc Maria udała się doń, aby upomnieć się o spełnienie obietnicy, ja pobiegłem do fortu Galifet zapowiedzieć Pietrkowi rychłe ocalenie, teraz już pewne.

Bracie! – zawołałem wchodząc. – Bracie, ciesz się! Życiu twemu nic już nie grozi! Maria wyprosiła je od ojca jako prezent ślubny! Niewolnik zadrżał.

Maria! Ślub! Moje życie! Jakiż to wszystko może mieć związek?

To zupełnie proste – odparłem. – Maria, której ocaliłeś życie, wychodzi za mąż...

Za kogo? – krzyknął niewolnik. Wzrok miał błędny i straszny.

Czyż nie wiesz o tym? – odpowiedziałem łagodnie – za mnie.

Jego przerażająca twarz wyrażała znowu życzliwość i rezygnację.

Ach, prawda – odrzekł – za ciebie. A którego dnia to nastąpi?

22 sierpnia.

22 sierpnia! Czyś oszalał? – rzucił mi głosem pełnym niepokoju i trwogi.

Umilkł. Patrzyłem na niego ze zdumieniem. Po krótkim milczeniu uścisnął mi mocno rękę.

Bracie, tyle ci zawdzięczam, że godzi się, aby usta moje cię ostrzegły. Wierzaj mi, jedź do Cap i weź ślub przed tą datą.

Daremnie starałem się dociec znaczenia tych zagadkowych słów.

Żegnaj! – powiedział mi uroczyście. – Może zbyt wiele już powiedziałem; ale brzydzę się niewdzięcznością bardziej jeszcze niż wiarołomstwem.

Opuściłem go, pełen niezdecydowania i niespokojnych myśli, które jednak ustąpiły szybko marzeniom o szczęściu.

Wuj wycofał skargę tego samego dnia. Powróciłem do fortu, aby uwolnić Pietrka. Tadeusz, dowiedziawszy się o ułaskawieniu, wszedł wraz ze mną do więzienia. Nie było już tam więźnia. Rask, zostawiony samotnie w celi, podszedł do mnie łasząc się; u szyi miał uwiązany liść palmowy; wziąłem go i odczytałem skreślone na nim te słowa: „Dzięki ci, uratowałeś mi życie po raz trzeci. Bracie, nie zapomnij o obietnicy!” Poniżej, zamiast podpisu, widniały słowa: Yo que soy contrabandista.”

Tadeusz był jeszcze bardziej zdziwiony niż ja; nie znając tajemnicy okienka wyobrażał sobie, że Murzyn musiał zamienić się w psa. Pozwoliłem mu sądzić o tym, co chciał, i zażądałem tylko, aby nie zdradził nikomu tego, co widział.

Chciałem zabrać z sobą Raska. Kiedy jednak wychodziliśmy z fortu, dał susa w pobliskie opłotki i znikł mi z oczu.



XV


Ucieczka niewolnika doprowadziła wuja do wściekłości. Rozkazał, aby wszczęto poszukiwania, i w liście do gubernatora zażądał, aby Pietrek w razie odnalezienia został oddany do jego wyłącznej dyspozycji.

Nadszedł wreszcie dzień 22 sierpnia. Zaślubiny moje z Marią odbyły się uroczyście w kościele parafialnym w Acul. Jakże radosny był ten dzień, od którego miały się rozpocząć wszystkie moje niedole. Byłem upojony szczęściem, którego nie zdoła zrozumieć ten, kto go nigdy nie zaznał. Zapomniałem najzupełniej o Pietrku i jego złowróżbnych radach. Nastał wreszcie wieczór tak niecierpliwie oczekiwany. Moja młoda małżonka schroniła się do komnaty godowej, dokąd nie mogłem udać się za nią tak szybko, jakbym tego pragnął. Musiałem przedtem spełnić obowiązek uciążliwy, lecz nieunikniony. Jako kapitan milicji, musiałem odbyć tego wieczoru obchód posterunków na terenie gminy Acul; zamieszki w kolonii, lokalne bunty czarnych, które wybuchały poprzednio w czerwcu i lipcu, a nawet i w pierwszych dniach sierpnia w osiedlach Thibaud i Lagoscette, lecz zostały szybko uśmierzone, zwłaszcza zaś nieprzyjazne nastroje wśród wolnych Mulatów, spotęgowane jeszcze ostatnio wskutek stracenia jednego z buntowników imieniem Oge, wymagały tego środka ostrożności. Mój wuj pierwszy przypomniał mi o tym obowiązku; trzeba było poddać się losowi. Włożyłem mundur i udałem się w drogę. Przegląd pierwszych placówek nie dał mi powodów do niepokoju; lecz około północy, kiedy przechadzałem się pogrążony w marzeniach w pobliżu baterii nad zatoką, ujrzałem na horyzoncie krwawy odblask, który unosił się i rozlewał nad miejscowościami Limonade i Saint-Louis du Morin. Z początku wraz z żołnierzami przypisywałem to zjawisko jakiemuś przypadkowemu pożarowi; po chwili jednak płomienie stały się tak widoczne, dym zaś, pędzony wiatrem, do tego stopnia wzmógł się i zgęstniał, że zawróciłem szybko w stronę fortu, aby zaalarmować załogę i wysłać posiłki. Gdy przechodziłem obok chat zamieszkałych przez Murzynów, uderzyło mnie panujące tam niezwykłe poruszenie. Większość czarnych nie spała jeszcze i rozprawiała o czymś z najwyższym ożywieniem. Dziwaczne imię Bug-Jargal, wymawiane z szacunkiem, powracało raz po raz w tych rozmowach prowadzonych w niezrozumiałym dla mnie narzeczu. Pochwyciłem wszakże kilka słów, które jak mi się zdawało, miały oznaczać, że Murzyni z równiny północnej wszczęli ogólne powstanie, wydając na pastwę płomieni osady i plantacje leżące po drugiej stronie miasta Sap. Przebywając bagnistą rozpadlinę, trąciłem nogą stos siekier i motyk, ukrytych wśród trzcin i mangowców. Słusznie zaniepokojony, postawiłem natychmiast pod broń milicję gminy Acul i nakazałem pilnie strzec niewolników; niebawem też wszędzie zapanował znów spokój.

Tymczasem rozruchy zdawały się przybierać na sile i zbliżały się coraz bardziej ku Limbe. Można już było rozróżnić odległy huk dział i karabinową palbę. Koło drugiej nad ranem wuj, zbudzony przeze mnie, nie mogąc opanować niepokoju kazał mi pozostawić w Acul część milicji pod wodzą porucznika; ja zaś – posłuszny rozkazowi wuja, który jak wspomniałem, był członkiem zgromadzenia prowincjonalnego – udałem się z resztą żołnierzy do Cap, podczas gdy moja biedna Maria spała lub czekała na mnie.

Nigdy nie zapomnę widoku tego miasta, w chwili kiedy się do niego zbliżałem. Płomienie, pożerające okoliczne plantacje, zalewały je ponurym światłem przyćmionym kłębami dymu, które wiatr pędził po ulicach. Chmury iskier, utworzone przez drobne strzępy rozżarzonej trzciny cukrowej, gwałtownie niesione na podobieństwo śnieżnej zawiei na dachy domów i olinowanie statków stojących na redzie, groziły w każdej chwili miastu pożarem równie tragicznym jak owa pożoga, której pastwą padły jego okolice. Był to przerażający, a zarazem imponujący widok: z jednej strony, bladzi mieszkańcy usiłujący z narażeniem życia uratować od straszliwego żywiołu jedyny dach, który miał im pozostać z całego ich bogactwa, z drugiej – okręty, które w obawie przed tym samym losem, korzystały ze sprzyjającego wiatru, tak zgubnego dla nieszczęsnych plantatorów, aby z rozpiętymi żaglami oddalić się po morzu zabarwionym krwawą łuną pożaru.


XVI


Ogłuszony hukiem fortecznych dział, krzykami uchodźców i odległym łomotem walących się domów, nie wiedziałem, dokąd mam zaprowadzić swoich żołnierzy, kiedy na placu broni spotkałem rotmistrza żółtych dragonów, który posłużył nam za przewodnika. Nie będę tracił czasu, panowie, na opisywanie płonącej równiny. Dość już było takich, którzy odmalowali owe pierwsze spustoszenia miasta Cap, ja zaś muszę przemknąć szybko nad tymi wspomnieniami wezbranymi ogniem i krwią. Tyle tylko wam powiem, że według krążących pogłosek zbuntowani niewolnicy opanowali już Dondon, Czerwone Rozdoły, osadę Quanaminte oraz nieszczęsną plantację Limbe, co przejmowało mnie niepokojem ze względu na sąsiedztwo tych miejscowości z Acul. Udałem się pośpiesznie do siedziby gubernatora, pana de Blanchelande. Panował tam ogólny chaos, który ogarnął również głowę wielkorządcy. Zażądałem odeń rozkazów, prosząc jednocześnie, aby możliwie najprędzej zapewnił bezpieczeństwo mieszkańcom Acul, które uważano już za zagrożone. U jego boku znajdował się pan de Rouvray, generał brygady a zarazem jeden z najbogatszych właścicieli ziemskich na wyspie, pan de Touzard, podpułkownik dowodzący pułkiem w Cap, kilku członków zgromadzenia kolonialnego i prowincjonalnego oraz paru wybitniejszych plantatorów. W chwili mojego wejścia owa zaimprowizowana rada rozprawiała hałaśliwie.

Panie gubernatorze – mówił jeden z członków zgromadzenia prowincjonalnego – to niestety prawda. Chodzi o niewolników, nie zaś o wolnych Mulatów. Dawnośmy już to sygnalizowali i przepowiedzieli.

Mówiliście tak, sami w to nie wierząc – odparł kwaśno członek zgromadzenia kolonialnego, nazywanego generalnym. – Mówiliście tak, aby zyskać posłuch naszym kosztem; tak dalece zaś nie spodziewaliście się prawdziwego buntu niewolników, że intrygi waszego zgromadzenia symulowały w 1789 roku owe osławione i śmieszne powstanie trzech tysięcy czarnych na wzgórzu Cap; powstanie, w czasie którego zginął jeden tylko ochotnik narodowych sił zbrojnych, i to w dodatku zabity przez własnych kolegów.

Powtarzam – podjął znów prowincjonał – że lepiej orientujemy się w sytuacji od was, to zresztą naturalne. Pozostawaliśmy tu, aby śledzić bieg spraw kolonii, podczas gdy wasze zgromadzenie udało się w komplecie do Francji, aby zasłużyć tam na ową śmiechu wartą owację, która zakończyła się tak surową naganą udzieloną przez Zgromadzenie Narodowe: ridiculus mus.

Członek zgromadzenia kolonialnego odrzekł z gorzkim poczuciem wyższości:

Nasi współobywatele wybrali nas ponownie i jednogłośnie.

To dzięki wam – odpowiedział tamten – to dzięki waszej przesadnej gorliwości strącono głowę temu nieszczęśnikowi, który pojawił się w kawiarni bez trójbarwnej kokardy, i powieszono Mulata Lacombe’a za to, że złożył podanie rozpoczynające się od tych przestarzałych słów: W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.

To fałsz – wykrzyknął członek zgromadzenia generalnego. – To walka zasad z przywilejami, walka garbusów z kuternogami.

Myślałem zawsze, mój panie, że jesteś niezależnym!

Na ten zarzut członka zgromadzenia prowincjonalnego przeciwnik jego odpowiedział z tryumfującą miną:

Wyznałeś pan tym samym, że jesteś Biały Pompon. Niech brzemię tego wyznania spadnie na ciebie.

Kłótnia byłaby może rozgorzała jeszcze bardziej, gdyby nie wmieszał się gubernator.

Ejże, panowie! Jaki to wszystko ma związek z niebezpieczeństwem grożącym nam dzisiaj? Zamiast obrzucać się obelgami, dajcie mi jakąś radę. Oto raporty, jakie otrzymałem. Bunt wybuchł wczoraj wieczór o dziesiątej wśród Murzynów z osady Turpin. Niewolnicy pod wodzą angielskiego Murzyna nazwiskiem Bouckmann pociągnęli za sobą niewolników pracujących w osadach Clement, Tremes, Flaville i Noe. Podłożyli ogień pod wszystkie plantacje i wycięli w pień plantatorów dopuszczając się niesłychanych okrucieństw. Jeden szczegół wystarczy, abyście pojęli, panowie, ogrom potworności. Za sztandar służy im trup dziecka nabity na ostrze włóczni...

Szmer grozy przerwał przemowę pana de Blanchelande.

Oto, co się dzieje na zewnątrz – ciągnął dalej. – Wewnątrz zapanował zamęt. Kilku mieszkańców miasta Cap pozabijało swoich niewolników; ze strachu stali się okrutni. Łagodniejsi, czy też może bardziej odważni, ograniczyli się do zamknięcia niewolników pod kluczem. Białe pospólstwo oskarża o te nieszczęścia wolnych mieszańców. Kilku Mulatów ledwie uszło z życiem przed wściekłością ludu. Rozkazałem dać im schronienie w jednym z kościołów, którego strzeże batalion wojska. Obecnie, na dowód, że nie są w porozumieniu ze zbuntowanymi Murzynami, mieszańcy proszą mnie o broń i powierzenie im jakiejś placówki do obrony.

Za nic na świecie! – zawołał znajomy mi głos; mówił to ów plantator podejrzany o domieszkę krwi murzyńskiej, z którym pojedynkowałem się swego czasu. – Za nic w świecie, panie gubernatorze, niech pan nie daje Mulatom broni do rąk.

Nie chcecie zatem się bić? – zagadnął szorstko jeden z plantatorów.

Tamten zdawał się nie słyszeć i ciągnął dalej:

Mieszańcy są naszymi najgorszymi wrogami. Tylko ich powinniśmy się lękać. Zgadzam się, iż było do przewidzenia, że bunt wybuchnie za ich sprawą, nie zaś za sprawą niewolników. Czyż niewolnicy liczą się w ogóle?

Nieborak miał nadzieję, że ta napaść na Mulatów pozwoli mu odżegnać się od nich całkowicie i wykorzeni z umysłów białych przekonanie o jego przynależności do tej pogardzanej kasty. Cała ta kombinacja zawierała jednak zbyt wiele podłości, aby mogła się spotkać z powodzeniem. Szmer potępienia dał mu to odczuć.

Owszem, mój panie – rzekł stary generał de Rouvray – owszem, niewolnicy się liczą; mają przewagę czterdziestu do trzech, a położenie nasze byłoby godne pożałowania, gdybyśmy Murzynom i Mulatom mogli przeciwstawić tylko takich białych jak pan.

Plantator przygryzł wargi.

Panie generale – zabrał głos gubernator – co myśli pan o prośbie Mulatów?

Proszę wydać im broń, panie gubernatorze – odrzekł pan de Rouvray. – Żaden środek nie jest do pogardzenia! – Zwracając się zaś do podejrzanego plantatora dodał: – Słyszysz waść? Idź tedy po broń!

Upokorzony plantator opuścił salę z oznakami tłumionej wściekłości.

Tymczasem okrzyki przerażenia, które rozbrzmiewały po całym mieście, docierały od czasu do czasu do siedziby gubernatora, przypominając uczestnikom narady o sprawie, dla której się tu zgromadzili. Pan de Blanchelande wręczył jednemu z adiutantów rozkaz pośpiesznie skreślony ołówkiem i przerwał ponure milczenie, w jakim zebrani słuchali zgiełku budzącego grozę.

Mulaci zostaną uzbrojeni, panowie, ale na tym nie wyczerpują się środki, które powinniśmy przedsięwziąć.

Trzeba zwołać zgromadzenie prowincjonalne – rzekł ten z jego członków, który przemawiał w chwili, kiedy wszedłem.

Zgromadzenie prowincjonalne! – podjął jego przeciwnik ze zgromadzenia kolonialnego. – A cóż to takiego owo zgromadzenie prowincjonalne?

Dlatego że pan należysz do zgromadzenia kolonialnego! – odciął się Biały Pompon.

Niezależny nie dał mu dokończyć.

Dla mnie nie istnieje ani kolonialne, ani prowincjonalne. Uznaję tylko zgromadzenie generalne, rozumiecie, panowie?

Ja zaś – odparł Biały Pompon – twierdzę, że znaczenie ma jedynie Zgromadzenie Narodowe w Paryżu.

Zwołać zgromadzenie prowincjonalne! – powtarzał niezależny śmiejąc się; jak gdyby nie zostało rozwiązane z chwilą, gdy generalne postanowiło obradować tu na miejscu. Wśród słuchaczy, znudzonych tą jałową dyskusją, rozlegały się głosy sprzeciwu.

Panowie posłowie – krzyczał jakiś hodowca roślin – podczas gdy zajmujecie się tutaj takimi głupstwami, co się dzieje z moimi krzakami bawełny i moją koszenilą?

A moje cztery tysiące sadzonek indyga w Limbe! – dodał jeden z plantatorów.

A moi Murzyni, za których dałem, sztuka w sztukę, po trzydzieści dolarów za głowę! – wołał kapitan statku handlującego niewolnikami.

Każda minuta, którą tracicie tu daremnie – ciągnął inny plantator – kosztuje mnie, z zegarkiem i taryfą w ręku, dziesięć kwintali cukru, co licząc po siedemnaście podwójnych piastrów za kwintal, czyni w walucie francuskiej sto trzydzieści funtów i dziesięć soldów.

Zgromadzenie kolonialne, które nazywacie generalnym, uzurpuje sobie władzę! – wołał inny dyskutant tak donośnie, że głos jego górował nad powszechną wrzawą. – Niechże siedzi sobie w Port-au-Prince i niech fabrykuje dekrety obowiązujące dwa dni w obrębie dwóch mil, ale niech się do nas nie wtrąca. Cap należy do zgromadzenia prowincjonalnego Północy i do nikogo więcej!

Ja twierdzę – wołał dalej niezależny – że jego ekscelencja pan gubernator nie ma prawa zwołać innego zgromadzenia oprócz zgromadzenia generalnego przedstawicieli kolonii pod przewodnictwem pana de Cadusch.

A gdzież jest ten wasz przewodniczący de Cadusch? – spytał Biały Pompon – gdzie jest to całe wasze zgromadzenie? Nie ma tu was, nawet czterech, podczas gdy prowincjonalne zebrało się w komplecie. Czy waść może pragnąłbyś sam jeden reprezentować całe zgromadzenie, całą kolonię?

Rywalizacja tych dwóch posłów, wierne odbicie rywalizacji, jaka dzieliła zgromadzenia, do których należeli, raz jeszcze spowodowała interwencję gubernatora.

Panowie, do czego zmierzacie powołując się nieustannie na zgromadzenia prowincjonalne, generalne, kolonialne, narodowe?... Czyż każąc nam się odwołać do trzech czy czterech innych zgromadzeń ułatwicie nam powzięcie decyzji?

Do licha! – ryknął grzmiącym głosem generał de Rouvray uderzając gwałtownie pięścią w stół prezydialny – cóż za przeklęte gaduły! Wolałbym własnym gardłem zagłuszać działo dwudziestoczterocentymetrowe! Co nas obchodzą te dwa zgromadzenia walczące z sobą o lepsze niby dwie kompanie grenadierów gotujących się do szturmu. A więc dobrze! Niech pan gubernator zwoła obydwa, utworzę z nich dwa pułki przeciwko Murzynom; zobaczymy wtedy, czy ich strzelby narobią tyle hałasu co języki.

Po tym energicznym wystąpieniu nachylił się ku sąsiadowi (byłem nim ja) i rzekł półgłosem:

Co może zrobić gubernator z ramienia króla między tymi dwoma zgromadzeniami, które uważają się za suwerenne? To właśnie ci rezonerzy i adwokaci psują wszystko zarówno tu, jak i w starym kraju. Wyrzuciłbym za drzwi całą tę hołotę, gdybym z ramienia króla pełnił zaszczytne funkcje namiestnika. Powiedziałbym: król panuje, a ja rządzę. Gwizdałbym na odpowiedzialność wobec owych tak zwanych przedstawicieli ludu i obiecując w imieniu jego królewskiej mości dwanaście krzyży świętego Ludwika, wymiótłbym wszystkich buntowników na Wyspę Żółwią, którą dawniej zamieszkiwali podobni do nich rozbójnicy, bukanierzy.

Zapamiętaj sobie dobrze, młody człowieku, co ci powiem. Filozofowie zrodzili filantropów, którzy spłodzili negrofilów, ci zaś wydają na świat pożeraczy białych, którzy się tak nazywają na razie, dopóki nie wymyśli się dla nich nazwy greckiej czy łacińskiej. Owe rzekome idee liberalne, którymi ludzie upajają się we Francji, stanowią truciznę pod zwrotnikami. Trzeba było traktować Murzynów łagodnie zamiast obdarzać ich nagłą wolnością. Wszystkie potworności, które oglądamy dziś na San Domingo, zrodziły się w Klubie Massiaca, powstanie niewolników nie jest niczym innym jak następstwem upadku Bastylii.

Podczas gdy stary żołnierz wykładał mi w ten sposób swoje poglądy, ciasne, ale pełne szczerości i głębokiego przekonania, burzliwa dyskusja toczyła się nadal. Pewien plantator, należący do szczupłego grona mieszkańców kolonii opanowanych szałem rewolucyjnym, który kazał nazywać się obywatelem-generałem C. z tego tytułu, że był dowódcą plutonu egzekucyjnego podczas kilku krwawych kaźni, zawołał:

Potrzebne są raczej tortury niż walki. Ludy pragną budzących grozę przykładów; przeraźmy Murzynów! Poskromiłem bunty w czerwcu i lipcu, każąc obsadzić drogę prowadzącą do mojego domu głowami pięćdziesięciu niewolników – zamiast drzew palmowych. Niech wszyscy tu obecni opowiedzą się za wnioskiem, który zaraz wysunę. Brońmy przystępu do miasta przy pomocy czarnych, którzy nam jeszcze zostają.

Jak to? Cóż za nieostrożność! – odpowiedziano ze wszystkich stron.

Nie rozumiecie mnie panowie – ciągnął obywatel-generał. – Przeciągnijmy kordon z czarnych głów dookoła miasta, od fortu Picolet do cypla Caracol: zbuntowani ich towarzysze nie ośmielą się zbliżyć. W podobnej chwili trzeba poświęcić się dla dobra ogółu. Ja pierwszy dam przykład. Pozostało mi pięciuset niewolników nie zbuntowanych: ofiarowuję ich.

Ta ohydna propozycja wywołała odruch zgrozy.

To wstrętne! To okropne! – zawołali wszyscy.

Właśnie posunięcia tego rodzaju zgubiły wszystko – rzekł jeden z plantatorów. – Gdyby nie śpieszono się tak bardzo ze straceniem niewolników, którzy zbuntowali się ostatnio w czerwcu, lipcu i sierpniu, zdołalibyśmy uchwycić nici sprzysiężenia, które przeciął topór kata.

Obywatel C. milczał zawiedziony chwilę, po czym mruknął przez zęby:

Zdawało mi się przecież, że nie jestem podejrzany. Jestem związany z negrofilami; utrzymuję korespondencję z Brissotem i Pruneau de Pomme-Gouge we Francji; z Hansem Sloane’em w Anglii; z Magawem w Ameryce; z Pezllem w Niemczech; z Olivariusem w Danii; z Wadstrohmem w Szwecji; z Petersem Paulusem w Holandii; z Avendanio w Hiszpanii; z księdzem Piotrem Tamburinim we Włoszech.

Głos jego przybierał na sile, w miarę jak wymieniał coraz to nowych przyjaciół Murzynów. Wreszcie zakończył mówiąc:

Ale tu nie ma filozofów!

Pan de Blanchelande zażądał po raz trzeci, aby wszyscy wypowiedzieli się o sytuacji.

Oto moje zdanie, panie gubernatorze – rozległ się jakiś głos. – Załadujmy się wszyscy na „Lamparta”, który stoi tu na redzie.

Wyznaczmy nagrodę za głowę Bouckmanna – powiedział drugi.

Złóżmy meldunek o wszystkim, co zaszło, gubernatorowi Jamajki – zaproponował trzeci.

Tak, chyba po to, żeby raz jeszcze przysłał nam śmieszną pomoc pięciuset strzelb – podjął poseł do zgromadzenia prowincjonalnego. – Panie gubernatorze, poślijmy raport do Francji i czekajmy!

Czekać! Czekać! – przerwał energicznie pan de Rouvray. – A czy Murzyni zaczekają? A płomienie, które otaczają już to miasto, czy zaczekają także? Panie de Touzard, zatrąb na alarm, zabierz działa i udaj się ze swoimi grenadierami i strzelcami na spotkanie głównych sił buntowników. Panie gubernatorze, rzuć pan wojsko na wschodnie rubieże, postaw placówki w Trou i w Vallieres; ja biorę na siebie równiny wokół fortu Delfina. Pokieruję tam robotami ziemnymi; dziad mój, który dowodził pułkiem konnicy w Normandii, służył pod marszałkiem de Vauban; studiowałem Folarda i Bezouta i mam pewne doświadczenie, jeśli idzie o obronę kraju. Zresztą równiny fortu Delfina, ze wszystkich niemal stron otoczone przez morze i granicę hiszpańską, tworzą coś w rodzaju półwyspu i mogą się bronić już dzięki naturalnym warunkom; mierzeja du Mole ma te same zalety. Wyzyskajmy to wszystko i działajmy!

Energiczna i rzeczowa przemowa starego wojaka położyła nagle kres wszystkim sprzecznym głosom i opiniom. Słuszność była po stronie generała. Poczucie własnej korzyści, wrodzone każdemu z nas, sprawiło, że wszyscy zgodzili się ze stanowiskiem pana de Rouvray; i podczas gdy gubernator ściskając z wdzięcznością rękę dzielnego generała okazywał mu, jak dalece docenia wagę jego rad – mimo że wypowiedziane były w formie rozkazów – i znaczenie jego pomocy, wszyscy plantatorzy domagali się szybkiego wykonania tych zarządzeń.

Tylko dwaj posłowie do współzawodniczących ze sobą zgromadzeń zdawali się zajmować inne stanowisko i na stronie szeptali coś na temat gwałcenia prawa przez władzę wykonawczą, zbyt pośpiesznej uchwały i odpowiedzialności.

Skorzystałem z tej chwili, aby uzyskać od pana de Blanchelande rozkazy, których tak niecierpliwie oczekiwałem, i natychmiast wyszedłem, aby zebrać moich ludzi i wyruszyć niezwłocznie do Acul, nie zważając na zmęczenie, które odczuwali wszyscy oprócz mnie.



XVII


Świtało. Znajdowałem się na placu broni zajęty budzeniem milicjantów leżących na płaszczach wśród żółtych i czerwonych dragonów, uciekinierów z równin, beczącego i porykującego bydła oraz bagaży wszelkiego rodzaju, zwiezionych do miasta przez okolicznych plantatorów. Odnalazłem już prawie wszystkich swoich ludzi w tym zamęcie, kiedy nagle ujrzałem spoconego i okrytego pyłem żółtego dragona, który pędził ku mnie co koń wyskoczy; podbiegłem na jego spotkanie i z paru urywanych słów, jakie wyrzucił z siebie, dowiedziałem się ze zgrozą, że obawy moje się spełniły: bunt ogarnął równiny Acul, Murzyni oblegają fort Galifet, w którym schroniła się milicja wraz z plantatorami. Muszę panom powiedzieć, że ów fort Galifet nie miał żadnej wartości obronnej; na San Domingo nazywano fortem każdy usypany z ziemi szaniec.

Nie było zatem ani chwili do stracenia. Kazałem wsiąść na konie tym spośród żołnierzy, dla których zdołałem się o konie wystarać, i prowadzony przez dragona, dotarłem do włości mojego wuja około dziesiątej przed południem.

Objąłem zaledwie przelotnym spojrzeniem te niezmierzone plantacje – były już tylko morzem płomieni pędzących przez równinę wśród gęstych kłębów dymu, poprzez które wiatr przerzucał niekiedy, jak iskry, grube pnie drzew najeżone ogniem. Przeraźliwe skwierczenie, przeplatane trzaskami i szmerami, stanowiło niejako odpowiedź na dobiegające z oddali wycie czarnych, których głos słyszeliśmy już, nie widząc ich jeszcze. Żyłem jedną myślą i nawet utrata tylu przeznaczonych dla mnie bogactw nie mogła mnie od niej oderwać: uratowanie Marii. Co obchodziłaby mnie reszta, gdybym mógł ocalić życie Marii? Wiedziałem, że jest zamknięta w forcie, i prosiłem Boga o to tylko, aby zdążyć na czas. Jedynie ta nadzieja, dodając mi otuchy w niepokoju, budziła we mnie odwagę i siły lwa.

Wreszcie za zakrętem drogi ukazał się fort Galifet. Trójbarwny proporzec powiewał jeszcze na jego szczycie, a gęste płomienie otaczały wieńcem jego mury. Wydałem okrzyk radości.

W cwał, dodać ostróg, puścić wodze! – zawołałem do towarzyszy i zdwoiwszy szybkość puściliśmy się na przełaj ku twierdzy, u stóp której widniał dom wuja, jeszcze cały, mimo wyłamanych drzwi i okien, i objęty czerwonym odblaskiem pożogi, która go na razie nie dosięgła dzięki temu, iż stał daleko od plantacji i że wiatr dął od strony morza.

Tłum Murzynów, zaczajonych w tym domu, ukazywał się jednocześnie we wszystkich jego oknach i nawet na dachu; wśród błysku pik, toporów i płonących żagwi słychać było nieustanny odgłos karabinowych strzałów wymierzonych w kierunku fortu, a chmara innych Murzynów wdzierała się bez przerwy, spadała i ponownie wspinała się na oblężone mury, obstawione drabinami. Ta fala czarnych, wciąż odpierana i wciąż wzbierająca na szarych murach, przypominała z daleka rojowisko mrówek usiłujących wdrapać się na skorupę wielkiego żółwia, od których powolne zwierzę uwalniało się otrząsając od czasu do czasu.

Dotarliśmy wreszcie do pierwszych obwarowań fortu. Z oczyma utkwionymi w powiewający na górze sztandar dodawałem otuchy żołnierzom w imię ocalenia ich rodzin, zamkniętych – podobnie jak moja – w tych murach, którym śpieszyliśmy z odsieczą. Odpowiedział mi powszechny okrzyk zapału, ustawiwszy więc oddział mój w kolumnę miałem już wydać rozkaz ataku na zgraję oblegającą fort.

W tej właśnie chwili potężny wrzask wydobył się z wnętrza fortu; chmura dymu spowiła całą budowlę i jakiś czas kłębiła się wokół murów, skąd dochodził zgiełk przypominający odgłos rozżarzonego paleniska; gdy dym rozszedł się trochę, ujrzeliśmy na szczycie fortu Galifet czerwoną chorągiew. – Wszystko było skończone.


XVIII


Nie będę wam opowiadał, co się działo ze mną, gdy ujrzałem ten straszliwy widok. Wyznam ze wstydem, że ani na chwilę nie poruszył mnie upadek fortu, wyrżnięcie jego obrońców, wymordowanie dwudziestu rodzin, cały ten ogrom klęski. Straciłem Marię! Straciłem ją wtedy, kiedy od paru godzin należała do mnie na zawsze! Straciłem z własnej winy, gdybym bowiem nie był jej opuścił ubiegłej nocy, aby udać się do stolicy na rozkaz wuja, mógłbym przynajmniej bronić jej lub umrzeć przy niej i z nią razem, co w jakiś sposób znaczyłoby, że jej nie straciłem! Beznadziejne te myśli doprowadziły mój ból do szaleństwa. Rozpacz moja miała posmak wyrzutu sumienia.

Tymczasem towarzysze moi, rozjątrzeni do ostateczności, wznieśli okrzyk: „Zemsta!” Chwyciwszy szable w zęby, a pistolety w obydwie ręce, rzuciliśmy się w sam środek zwycięskich powstańców. Mimo że przewyższający nas liczebnie czarni uciekali na nasz widok, widzieliśmy dokładnie, jak z prawa i z lewa, przed nami i za nami mordowali białych i pośpiesznie podpalali twierdzę. Nikczemność ich potęgowała jeszcze naszą wściekłość.

U jednego z podziemnych wylotów fortu stanął przede mną Tadeusz, pokryty ranami.

Panie kapitanie! – powiedział – pański Pietrek jest czarodziejem, Obi, jak powiadają ci przeklęci Murzyni, albo co najmniej diabłem. Trzymaliśmy się dobrze, pan się zbliżał i wszystko wyglądało pomyślnie, gdy nagle Pietrek wtargnął do twierdzy nie wiadomo którędy, i niech pan zobaczy!... Co do pańskiego wuja, jego rodziny, pani...

Maria! – przerwałem mu – gdzie jest Maria?

W tej właśnie chwili wysoki Murzyn wybiegł spoza płonącego ostrokołu, unosząc młodą kobietę, która krzyczała i wydzierała się z jego ramion. Tą kobietą była Maria, tym Murzynem był Pietrek.

Przewrotny nikczemniku! – zawołałem.

Skierowałem w jego stronę pistolet; jeden ze zbuntowanych niewolników rzucił się, aby wyprzedzić wylatującą kulę, i padł trupem. Pietrek odwrócił się, zdawało się, że powiedział coś do mnie, po czym zagłębił się wraz ze swoim łupem między płonące kępy trzciny. Po chwili wielki pies przemknął jego śladem, trzymając w pysku kołyskę, w której leżało najmłodsze dziecko mojego wuja. Poznałem także psa: był to Rask. Rozwścieczony, wypaliłem doń z drugiego pistoletu; chybiłem jednak.

Jak oszalały rzuciłem się jego tropem; ale dwukrotna moja wędrówka nocna, wiele godzin spędzonych bez odpoczynku i jedzenia, lęk o Marię, nagły przeskok od szczytu szczęścia do najgłębszych otchłani niedoli, wszystkie te gwałtowne wzruszenia wyczerpały mnie bardziej jeszcze niż znużenie cielesne. Po kilku krokach zachwiałem się; mgła zasnuła mi oczy i straciłem przytomność.


XIX


Kiedy zbudziłem się, znajdowałem się w spustoszonym domu mego wuja, w ramionach Tadeusza. Poczciwy Tadeusz spoglądał na mnie wzrokiem pełnym trwogi.

Zwycięstwo! – zawołał, jak tylko zauważył, że tętno moje ożywa pod jego dłonią – zwycięstwo! Murzyni są w rozsypce, a kapitan zmartwychwstał!

Przerwałem jego radosny okrzyk tym samym pytaniem:

Gdzie jest Maria?

Nie zdołałem jeszcze zebrać myśli; nie pamiętałem, co się stało; miałem tylko świadomość nieszczęścia. Tadeusz spuścił głowę. Wówczas wróciła mi pamięć; przypomniałem sobie moją straszliwą noc poślubną; postać wysokiego Murzyna, unoszącego w swych ramionach Marię przez płomienie, stanęła mi w oczach jak piekielna wizja. Straszliwa prawda, która jak błyskawica olśniła mieszkańców kolonii ukazując wszystkim białym, że niewolnicy są ich wrogami, kazała mi zobaczyć w tym Pietrku, tak dobrym, tak wielkodusznym i tak oddanym, po trzykroć przeze mnie ocalonym od śmierci – Pietrka niewdzięcznika, potwora i rywala! Porwanie mojej żony w samą noc naszego ślubu udowodniło mi, że podejrzenia moje były słuszne, i wreszcie zdałem sobie jasno sprawę, że ohydnym prześladowcą Marii był nie kto inny, tylko śpiewak z altany. Cóż za zmiana w ciągu tak niewielu godzin!

Tadeusz powiedział mi, że na próżno ścigał Pietrka i jego psa; że Murzyni wycofali się, choć siłą liczebną mogli bez trudu zgnieść mój oddziałek, że pożar posiadłości mojej rodziny trwał i nie sposób go było ugasić.

Zapytałem go, czy wie, co się stało z wujem, do którego pokoju mnie wniesiono. W milczeniu ujął mnie za rękę, poprowadził ku alkowie i rozsunął firanki.

Nieszczęsny wuj leżał tam na zakrwawionym łożu, ze sztyletem wbitym głęboko w serce. Spokojny wyraz jego twarzy świadczył o tym, że cios zadano mu we śnie. Posłanie karła Habibracha, który sypiał zazwyczaj u jego stóp, było również splamione krwią, ślady krwi widniały także na szamerowanej kurtce biednego błazna porzuconej na ziemi w odległości kilku kroków od łoża.

Nie wątpiłem, że błazen padł ofiarą znanego powszechnie przywiązania do wuja i że został zamordowany przez swoich towarzyszy, walcząc być może w obronie swojego pana. Czyniłem sobie gorzkie wyrzuty za uprzedzenie, z powodu którego tak fałszywie oceniałem Habibracha i Pietrka; wylewając łzy nad przedwczesnym zgonem mojego wuja, myślałem także z żalem o jego błaźnie. Na mój rozkaz wszczęto poszukiwanie jego ciała, daremnie jednak. Przypuszczałem, że Murzyni zabrali z sobą zwłoki karła i wrzucili je do ognia, zarządziłem więc, aby w czasie żałobnego nabożeństwa za spokój duszy mojego teścia odprawiono również modły za wiernego Habibracha.


XX


Fort Galifet uległ zniszczeniu, nasze domy mieszkalne zrównano z ziemią, dłuższy pobyt na tych zgliszczach był bezcelowy i niemożliwy. Tegoż samego wieczoru powróciliśmy do Cap.

Tam powalił mnie atak silnej gorączki. Wysiłek, którego dokonałem, aby opanować rozpacz, był zbyt gwałtowny. Naciągnięta nadmiernie sprężyna pękła. Opadły mnie gorączkowe majaki. Zawód, jaki spotkał wszystkie moje nadzieje, splugawiona miłość, zdradzona przyjaźń, złamana kariera, a nade wszystko piekąca zazdrość zmąciły mi umysł! Zdawało mi się, że w żyłach moich płynie ogień; głowa mi pękała; furie szarpały serce. Wyobrażałem sobie Marię we władzy innego kochanka, we władzy pana, niewolnika, Pietrka! Opowiadano mi, że zrywałem się wówczas z łóżka i że sześciu ludzi musiało mnie powstrzymywać, abym nie rozbił sobie czaszki o mur. Czemuż nie umarłem wtedy?

Kryzys minął. Lekarze, starania Tadeusza i jakaś właściwa młodości, nieznana siła życia przemogły zło, to zło, które mogło być dla mnie tak wielkim dobrem! Wyzdrowiałem po upływie dziesięciu dni i nie żałowałem tego. Rad byłem, że będę jeszcze żył jakiś czas, aby dopełnić zemsty. Zaledwie powróciłem trochę do sił, udałem się do pana de Blanchelande z prośbą, aby wziął mnie pod swoje rozkazy. Chciał powierzyć mi obronę jakiejś placówki; zakląłem go jednak, aby wcielił mnie jako ochotnika do jednego z lotnych oddziałów, które od czasu do czasu wysyłano przeciwko Murzynom w celu oczyszczenia kraju.

Stolicę ufortyfikowano pośpiesznie. Powstanie robiło przerażające postępy; Murzyni z Port-au-Prince zaczynali się burzyć; Biassou dowodził buntownikami z Limbe, Dondon i Acul; Jean-Francois ogłosił się naczelnym wodzem powstańców z równiny Maribarou; Bouckmann, którego miała później rozsławić tragiczna śmierć, przebiegał ze swoimi zbójami brzegi Limonade; bandy Czerwonej Kopy zaś uznały za przywódcę Murzyna zwanego Bug-Jargal.

Jeśli można dawać wiarę pogłoskom, charakter tego ostatniego stanowił szczególny kontrast z okrucieństwem innych wodzów. Podczas gdy Bouckmann i Biassou wymyślali najróżniejsze sposoby uśmiercania jeńców, którzy wpadali w ich ręce, Bug-Jargal dokładał starań, aby umożliwić im opuszczenie wyspy. Dwaj pierwsi zawierali transakcje handlowe ze stateczkami hiszpańskimi krążącymi wzdłuż wybrzeży i sprzedawali im z góry resztę mienia po nieszczęśnikach, których zmuszali do ucieczki; Bug-Jargal zatopił kilku z tych korsarzy. Pana Colasa de Maigne i ośmiu innych znamienitych plantatorów odczepiono na jego rozkaz z koła, do którego Bouckmann kazał ich przywiązać. Opowiadano jeszcze mnóstwo innych szczegółów świadczących o jego wspaniałomyślności, których powtarzanie zajęłoby mi zbyt wiele czasu. Nie sądziłem, abym mógł szybko nasycić się zemstą. Nie słyszałem już nic więcej o Pietrku. Buntownicy pod wodzą Biassou w dalszym ciągu niepokoili stolicę. Kiedyś ośmielili się nawet wtargnąć na wzgórze górujące nad miastem i działo z cytadeli wiele musiało się natrudzić, nim ich stamtąd wyparło. Gubernator postanowił odepchnąć ich w głąb wyspy. Oddziały milicji z Acul, Limbe, Quanaminte’u i Maribarou stanowiły wraz z pułkiem stołecznym i groźnymi szwadronami żółtych i czerwonych, dragonów naszą armię operacyjną. Na załogę miasta, którą dowodził kupiec Poncignon, składała się milicja z Dondon i z Quartier – Dauphin, wzmocniona przez oddział ochotników.

Gubernator pragnął przede wszystkim uwolnić się od Bug-Jargala, którego dywersyjna działalność niepokoiła go. Wysłał przeciw niemu oddziały milicji z Quanaminte’u wraz z jednym z batalionów stołecznych. Korpus ten powrócił po dwóch dniach doszczętnie rozbity. Gubernator uparł się, by pokonać Bug-Jargala; wyprawił ponownie ten sam korpus powiększywszy jego siły o pięćdziesięciu żółtych dragonów i czterystu milicjantów z Maribarou. Drugą wyprawę spotkał jeszcze gorszy los niż pierwszą. Tadeusz, który brał udział w tej ekspedycji, zapałał tak gwałtownym gniewem, że po powrocie przysiągł mi, iż zemści się na Bug-Jargalu...

Łza zakręciła się w oku d’Auverneya; skrzyżował ręce na piersi i przez kilka minut pogrążył się w bolesnym rozpamiętywaniu; wreszcie zaczął mówić dalej.


XXI


Nadeszła wieść, że Bug-Jargal opuścił Czerwoną Kopę i prowadzi swoje wojsko przez góry, aby połączyć się z Biassou. Gubernator nie posiadał się z radości:

Mamy ich – mówił zacierając ręce. Nazajutrz wojska kolonialne były już o milę przed miastem. W chwili gdyśmy się zbliżyli, powstańcy opuścili śpiesznie Port-Margot i fort Galifet, gdzie zajęli pozycję bronioną przez ciężkie działa artylerii oblężniczej, ściągnięte z nadbrzeżnych baterii; wszystkie bandy wycofały się ku górom. Gubernator tryumfował. Pomaszerowaliśmy dalej. Każdy z nas, przebywając te jałowe i spustoszone równiny, usiłował pozdrowić smutnym spojrzeniem swoje dawne pola, domostwa i stracone dostatki; często jednak nie mógł nawet rozpoznać miejsca.

Niekiedy drogę przecinał nam pożar, który przeniósł się z pól uprawnych na lasy i sawanny. W okolicach tych, gdzie ziemia jest jeszcze dziewicza, gdzie pleni się niezwykle bujna roślinność, pożarowi puszczy towarzyszą osobliwe zjawiska. Z daleka już, często nawet zanim się go dojrzy, słychać, jak wybucha i huczy łoskocząc niby lawina wodospadu. Pękanie pni, trzask gałęzi, rozrywanie się korzeni w ziemi, szum bujnych traw, wrzenie jezior i bagnisk ukrytych w lesie, syk płomieni pożerających przestworze, cały ten rumor cichnie lub potężnieje, w miarę jak posuwa się ogień. Niekiedy zielony rąbek drzew, nie ogarniętych jeszcze żywiołem, długi czas opasuje płonące ognisko. Nagle ognisty język wytryskuje na jednym z krańców tego paska zieleni, niebieskawy wąż ognia przebiega chyżo wzdłuż łodyg i w mgnieniu oka czoło lasu znika pod zasłoną z ruchomego złota; wszystko płonie jednocześnie. Baldachim dymu opada od czasu do czasu pod tchnieniem wiatru i spowija płomienie. Zwija się i rozwija, wznosi się i opada, rozprasza się i gęstnieje, aby nagle sczernieć; potem jakby frędzla ognista rysuje żywym blaskiem jego brzegi; rozlega się potężny huk, frędzla znika, dym wzbija się znowu i ulatując w górę, wylewa potok czerwonego popiołu, który długo jeszcze opada na ziemię jak skraplająca się mgła.


XXII


Wieczorem trzeciego dnia weszliśmy do wąwozów Wielkiej Rzeki. Przypuszczano, że czarni znajdują się w górach w odległości dwudziestu mil.

Rozbiliśmy obóz na wzgórzu, gdzie sądząc po spustoszeniu okolicy, musieli także obozować Murzyni. Miejsce to nie było szczęśliwie wybrane; co prawda, na razie nie żywiliśmy żadnych obaw. Wokoło wznosiły się strome, urwiste skały porośnięte gęstym lasem. Niedostępne te urwiska nazywano Dompte-Mulatre. Za obozem płynęła Wielka Rzeka; ściśnięta z obu stron, była tu wąska i głęboka. Bardzo spadziste jej brzegi jeżyły się kępami krzaków, które wydawały się niemożliwe do przebycia. Często nawet nurt jej skrywały girlandy lian, które czepiając się gałęzi kwitnących klonów o czerwonych kwiatach, rosnących tu i ówdzie wśród krzaków, splatały swoje pędy ponad wodą i krzyżując się na tysiączne sposoby; tworzyły na rzece wielkie namioty zieleni, Oko, które by spoglądało ze szczytu sąsiednich skał, odniosłoby wrażenie, że dostrzega łąki wilgotne jeszcze od rosy. Jedynie stłumiony szmer lub niekiedy głos kurki wodnej, przeszywający niespodzianie ową kwitnącą zasłonę, zdradzały obecność rzecznego nurtu. Po chwili słońce przestało złocić ostre szczyty gór Dondon rysujących się w oddali; stopniowo mrok rozsnuł się nad obozem, a ciszę nocną przerywał już tylko klangor żurawi i miarowe kroki wartowników.

Nagle nad naszymi głowami rozbrzmiały budzące grozę pieśni Oua-Nasse Camp de Grand-Pre; palmy, akomy i cedry wieńczące szczyty gór zapłonęły czerwienią i w bladym odblasku pożogi ujrzeliśmy na sąsiednich szczytach bandy Murzynów i Mulatów, których miedziana cera zdawała się gorzeć w blasku płomieni. Byli to ludzie Biassou.

Niebezpieczeństwo groziło z bliska. Wodzowie, zerwawszy się na równe nogi, pobiegli uformować żołnierzy; bęben wzywał do szeregów, trąbki zagrały na alarm, szyki nasze zwarły się wśród zgiełku, a buntownicy – miast wykorzystać zamęt, jaki zapanował wśród nas – przyglądali się nam, nieruchomi śpiewając Oua-Nasse.

Olbrzymi Murzyn ukazał się samotnie na najwyższym ze szczytów otaczających Wielką Rzekę; pióro ognistej barwy powiewało mu nad czołem; w prawej ręce trzymał topór, w lewej czerwony sztandar; poznałem Pietrka! Gdybym miał pod ręką karabin, wściekłość byłaby mnie może popchnęła do niskiego czynu. Czarny zaśpiewał refren pieśni Oua-Nasse, wbił chorągiew na szczycie, cisnął między nas swój topór i pogrążył się w falach rzeki. Ogarnął mnie żal, pomyślałem bowiem, że nie padnie już z mojej ręki.

Wówczas czarni zaczęli strącać na nasze oddziały ogromne głazy; grad kul i strzał spadł na wzgórze. Żołnierze nasi, wściekli, że nie mogą dosięgnąć napastników, ginęli jak straceńcy, miażdżeni skałami, rażeni deszczem kul, przeszywani strzałami. W wojsku zapanowało potworne zamieszanie. Nagle, jakby ze środka Wielkiej Rzeki, wzbił się straszliwy zgiełk. Rozgrywała się tam niezwykła scena. Żółci dragoni, nękani w nieznośny sposób głazami, które ze szczytu gór spychali na nich powstańcy, powzięli myśl – chcąc uniknąć ciosów – aby schronić się pod giętkie sklepienie lian zarastających rzekę. Tadeusz wprowadził pierwszy w czyn ów wcale niezły pomysł...

W tym miejscu ktoś nagle przerwał opowiadającemu.


XXIII


Już przeszło kwadrans temu sierżant Tadeusz, z prawą ręką na temblaku, wśliznął się niepostrzeżenie w kąt namiotu, gdzie jedynie gesty jego świadczyły, jak dalece przejmuje się opowiadaniem kapitana, aż do chwili kiedy, usłyszawszy tak bezpośrednio skierowaną do siebie pochwałę, uznał w swej służbistości, że nie wolno mu pominąć jej milczeniem, i począł mamrotać, zmieszany:

To zbytek łaski, panie kapitanie.

Rozległ się powszechny wybuch śmiechu. D’Auverney odwrócił się i zawołał surowym tonem:

Jak to? To wyście tu, Tadeuszu? A wasze ramię? Na te słowa, tak dla niego nieoczekiwane, twarz starego wojaka spochmurniała; zachwiał się i odrzucił w tył głowę, jak gdyby chcąc powstrzymać łzy napływające mu do oczu.

Nie myślałem – rzekł wreszcie cicho – nigdy nie byłbym pomyślał, że mój kapitan ubliży aż tak dalece swojemu sierżantowi, by zwracać się doń na wy.

Kapitan zerwał się na równe nogi.

Przebacz, stary druhu, przebacz, sam nie wiem, co mówię; no cóż, Tadku, darujesz mi?

Łzy trysnęły mimo woli z oczu sierżanta.

To już po raz trzeci – wyjąkał – ale tym razem to są łzy radości.

Pokój został zawarty. Chwilę jeszcze trwało milczenie.

Ale powiedz mi, Tadku – spytał kapitan łagodnie – dlaczego opuściłeś ambulans i przyszedłeś tutaj?

Bo to, za pozwoleniem, chciałem zapytać pana kapitana, czy mam jutro włożyć haftowany czaprak na pańskiego bojowego wierzchowca.

Henryk roześmiał się.

Trzeba było raczej spytać pułkowego chirurga, czy macie założyć sobie jutro dwie uncje szarpii na chore ramię.

Albo też upewnić się – podjął Paschalis – czy wolno wam wypić łyk wina na rozgrzewkę; oto na razie trochę wódki, która nie może wam zaszkodzić; łyknijcie sobie, dzielny sierżancie.

Tadeusz wystąpił naprzód, skłonił się z szacunkiem, przeprosił, że bierze szklankę lewą ręką, i wychylił ją za zdrowie całego towarzystwa. Ożywił się.

Pan kapitan doszedł do tego miejsca, kiedy... No więc tak! To ja rzuciłem myśl, abyśmy skryli się pod liany, nie chcąc dopuścić, aby chrześcijanie ginęli pod kamieniami. Nasz oficer nie umiał pływać, nie dziwota, że w obawie przed utonięciem opierał się ze wszystkich sił mojej radzie dotąd, dopóki nie ujrzał, jak gruby odłam skały, który – za pozwoleniem panów – omal go nie zmiażdżył, wpadł w rzekę i z powodu tego ziela nie mógł się w niej pogrążyć. Lepiej jednak – powiedział wtedy – zginąć jak faraon egipski niż jak święty Szczepan. Nie jesteśmy święci, a faraon był żołnierzem jak my. Mój oficer, człowiek uczony, jak widać, zgodził się więc pójść za moją radą, pod warunkiem, że spróbuję pierwszy ją wykonać. Idę więc. Schodzę wzdłuż brzegu; zeskakuję pod wiszący dach, trzymając się gałęzi u góry, i – co pan powie, kapitanie – czuję, że ktoś ciągnie mnie za nogę: szamocę się, wzywam pomocy, dostaję kilką razy szablą, w tej chwili wszyscy dragoni – a były to diabły wcielone – rzucają się jeden przez drugiego pod liany. Nie przyszło nam do głowy, że czarni z Czerwonej Kopy schowali się tam po to pewnie, by w chwilę później spaść nam na głowę, niby przeładowany wór. – Nie byłaby to właściwa chwila do łowienia ryb. – Walka trwa, słychać przekleństwa i wrzaski. Całkiem nadzy, Murzyni ruszali się sprawniej, ale ciosy nasze były celniejsze. Pływaliśmy przy pomocy jednego ramienia, walcząc drugim, jak to się zawsze dzieje w takich wypadkach. Ci, co nie umieli pływać – prawda, panie kapitanie? – czepiali się jedną ręką lian, a czarni ściągali ich za nogi. Wśród tego zamętu zobaczyłem wielkiego Murzyna atakowanego przez ośmiu czy dziesięciu moich towarzyszy, który bronił się jak szatan; podpłynąłem do tego miejsca i poznałem Pietrka, zwanego inaczej Bugiem... Ale to ma się ujawnić dopiero później, prawda, panie kapitanie? Poznałem tedy Pietrka. Od czasu upadku twierdzy byliśmy z sobą na bakier; chwyciłem go za gardło; chciał uwolnić się pchnięciem sztyletu, lecz nagle spojrzał na mnie i zamiast mnie zabić poddał się; co okazało się bardzo nieszczęśliwe, panie kapitanie, bo gdyby się był nie poddał... – Ale o tym później! – Jak tylko Murzyni ujrzeli, że jest pojmany, rzucili się w naszą stronę, by go uwolnić, a milicjanci mieli już wskoczyć do wody na nasz ratunek, kiedy Pietrek, widząc zapewne, że Murzynom grozi wymordowanie, wyrzekł kilka słów, które musiały być chyba czarodziejskim zaklęciem, bo wszyscy rzucili się do ucieczki. Dali nurka i znikli w mgnieniu oka... Ta bitwa podwodna mogła być ciekawa i byłaby mnie ubawiła, gdyby nie to, że straciłem w niej palec, zamoczyłem dziesięć naboi i że... biedny człowiek! Ale to było mu sądzone, panie kapitanie.

Po czym sierżant, przytknąwszy z szacunkiem wierzch lewej dłoni do granatu wyszytego na jego furażerce, uroczystym gestem wzniósł ramię ku niebu.

D’Auverney wydawał się mocno poruszony.

Tak – powiedział – tak, masz rację, mój stary Tadeuszu, ta noc zaważyła na naszym życiu.

D’Auverney byłby się pogrążył w głębokiej zadumie, co zdarzało mu się tak często, gdyby wszyscy słuchacze nie przynaglali go, aby dokończył opowiadania. Ciągnął więc dalej.


XXIV


Podczas gdy scena, którą opisał Tadeusz... – sierżant z tryumfującą miną stanął tuż za kapitanem – kiedy scena, którą opisał Tadeusz, rozgrywała się za pagórkiem, udało mi się wraz z kilkoma ludźmi, przeskakując z jednej kępy krzaków na drugą, wdrapać się na skałę zwaną Pawią Turnią, dlatego, że mika znajdująca się na jej powierzchni mieni się tęczowymi barwami w blasku słońca. Skała ta wznosiła się na tym samym poziomie co pozycje Murzynów. Kiedy droga została raz utorowana, szczyt turni zaroił się natychmiast od milicjantów; rozpoczęliśmy gwałtowną strzelaninę. Murzyni, gorzej od nas uzbrojeni, nie mogli odpowiadać z równą gwałtownością; zaczęło ich ogarniać zniechęcenie; zawziętość nasza wzrosła jeszcze bardziej i wkrótce buntownicy opuścili pobliskie skały, nie zapomniawszy przedtem zrzucić swoich zabitych na resztę wojska stojącego jeszcze w szyku bojowym na wzgórzu. Wówczas ścięliśmy kilka olbrzymich dzikich drzew bawełnianych, które służyły pierwszym mieszkańcom wyspy do sporządzania piróg na stu wioślarzy i związaliśmy mocno ich pnie za pomocą liści palmowych i lin. Po tym zaimprowizowanym moście przedostaliśmy się na porzucone przez czarnych skały, i w ten sposób część naszych wojsk znalazła się na korzystnych pozycjach. Na ten widok odwaga powstańców opadła. Siła naszego ognia nie zmniejszała się. Nagle żałosne zawodzenie, wraz z powtarzającym się raz po raz imieniem Bug-Jargala, rozległo się w szeregach Biassou. Zapanował tam wielki popłoch. Kilku czarnych z Czerwonej Kopy ukazało się na skale, gdzie powiewał szkarłatny proporzec; padli przed nim na twarz, chwycili proporzec i wraz z nim rzucili się w kipiącą otchłań Wielkiej Rzeki. Znaczyło to chyba, że wódz ich zginął lub dostał się do niewoli.

Nabraliśmy takiego ducha, że postanowiłem wyprzeć Murzynów białą bronią ze skał, które jeszcze zajmowali. Kazałem przerzucić pomost z pni między naszym szczytem a sąsiednią skałą i pierwszy skoczyłem między Murzynów. Moi ludzie mieli podążyć za mną, kiedy jeden z buntowników rozwalił pomost uderzeniem topora. Szczątki spadły w przepaść dudniąc po skałach z przeraźliwym hukiem.

Odwróciłem głowę; w tejże chwili poczułem, że chwyta mnie sześciu czy siedmiu czarnych, którzy odebrali mi broń. Broniłem się jak lew, ale Murzyni spętali mnie linami z kory palmowej, nie zważając na deszcz kul, którymi siekli ich moi żołnierze.

Rozpacz moją złagodziły dopiero zwycięskie okrzyki, które rozbrzmiały po chwili dokoła mnie; zaraz też ujrzałem, że czarni i Mulaci wdrapują się w popłochu po najbardziej stromych skałach, zawodząc rozpaczliwie. Strażnicy moi poszli w ich ślady; najsilniejszy z nich zarzucił mnie sobie na plecy i poniósł ku puszczy, przeskakując ze skały na skałę ze zwinnością kozicy. Łuna pożarów przestała niebawem wskazywać mu drogę; kierował się tylko bladą poświatą księżyca i zwolnił nieco kroku.


XXV


Przebywszy wiele gęstych kniei i wiele potoków dotarliśmy do wysoko położonej dolinki o szczególnie dzikim wyglądzie. Miejsce to widziałem po raz pierwszy.

Kotlina owa leżała w samym sercu kopiastych wzgórz, zwanych na San Domingo podwójnymi górami. Była to wielka zielona polana, otoczona zewsząd nagimi ścianami skał, porosła z rzadka kępami sosen, gwajaków i niewyrośniętych palm. Przenikliwy chłód, panujący prawie zawsze w tej części wyspy, mimo że nie ma tam mrozów, wzmagał się jeszcze, gdyż noc dobiegała zaledwie kresu. Brzask zaczynał wydobywać z cienia biel wysokich szczytów, które wznosiły się wokoło, a dolinę, pogrążoną jeszcze w głębokim mroku, oświetlało tylko mnóstwo ognisk rozpalonych przez Murzynów; było to bowiem miejsce ich zbiórki. Rozproszone człony armii buntowników gromadziły się tu w nieładzie. Co chwila nadchodziły wylękłe oddziały czarnych i Mulatów z okrzykami trwogi lub rykiem wściekłości. Coraz to nowe ognie, błyskające niby oczy tygrysa wśród ciemnej sawanny, wskazywały, że krąg obozowiska rozszerza się.

Murzyn, w którego byłem mocy, złożył mnie u stóp dębu, skąd przyglądałem się obojętnie dziwacznemu widowisku. Czarny przywiązał mnie w pasie do pnia drzewa, o które byłem oparty, zacisnął podwójne węzły odbierając mi wszelką możliwość ruchu, włożył mi na głowę swoją czapkę z czerwonej wełny, z pewnością po to, by zaznaczyć, iż jestem jego własnością, i upewniwszy się w ten sposób, że nie ucieknę i nie będę przez nikogo uprowadzony, gotował się do odejścia. Zdecydowałem się przemówić do niego i w narzeczu kreolskim zapytałem, czy należy do oddziału Dondon, czy też Czerwonej Kopy. Zatrzymał się i odrzekł z dumą w głosie: Czerwona Kopa! Wtedy przyszła mi do głowy pewna myśl. Słyszałem wiele o wspaniałomyślności dowódcy tego oddziału, Bug-Jargala, a choć łatwo pogodziłem się ze śmiercią, która miała położyć kres wszystkim moim niedolom, myśl o czekających mnie mękach, gdyby zadać mi ją miał Biassou, przejmowała mnie odrazą. Godziłem się na śmierć, ale nie na tortury. Była to może słabość, wydaje mi się jednak, że w podobnych chwilach natura ludzka buntuje się zawsze. Pomyślałem tedy, że jeśli zdołam wydostać się z rąk Biassou, uzyskam może od Bug-Jargala śmierć żołnierską, wolną od męczarni. Zażądałem od owego Murzyna z oddziału Czerwonej Kopy, aby zaprowadził mnie do swojego wodza, Bug-Jargala. Murzyn zadrżał.

Bug-Jargal! – zawołał bijąc się w czoło z rozpaczą; po czym wpadając nagle we wściekłość, krzyknął wygrażając mi pięścią: – Biassou! Biassou! – I rzuciwszy to groźne imię pozostawił mnie samego.

Gniew i rozpacz Murzyna przypomniały mi ten moment walki, kiedy wywnioskowaliśmy, że wódz oddziału Czerwonej Kopy nie żyje lub został wzięty do niewoli. Nie wątpiłem już o tym i czekałem cierpliwie zemsty Biassou, którą czarny zdawał mi się grozić.


XXVI


Zmrok wciąż jeszcze spowijał dolinę, gdzie tłum Murzynów i liczba ognisk ciągle wzrastały. Grupa Murzynek rozpaliła niedaleko mnie ognisko. Liczne bransolety z błękitnego, czerwonego i fiołkowego szkła, które błyszczały nanizane na ich ramionach i nogach, kolce zwisające z uszu, pierścienie, które zdobiły im palce dłoni i stóp, amulety zawieszone na piersiach, okalające szyję naszyjniki, które zażegnują urok, fartuszki z różnokolorowych piór – jedyna osłona ich nagości – a zwłaszcza rytmiczne zawodzenie i błędny, jakby nieobecny wzrok dał mi poznać, że to są griotki. Nie wiecie może, panowie, że wśród czarnych zamieszkujących różne okolice Afryki istnieją Murzyni obdarzeni pewnym prymitywnym talentem improwizacji poetyckiej, który nosi wszelkie znamiona obłędu; Murzyni ci, wędrujący z jednego królestwa do drugiego, są w tych barbarzyńskich krajach tym, czym byli rapsodzi w starożytności, a w średniowieczu minstrele w Anglii, minnesingerzy w Niemczech i truwerzy we Francji. Nazywają ich griotami. Kobiety ich – griotki – opętane podobnie jak i oni demonem szaleństwa, tańczą lubieżne tańce towarzysząc barbarzyńskim pieśniom swoich mężów i stanowią groteskową parodię hinduskich bajader czy egipskich almei. Właśnie kilka takich kobiet zasiadło w krąg, w odległości paru kroków ode mnie, podwinąwszy nogi na modłę afrykańską, dokoła wielkiego stosu suchych gałęzi, który płonąc oświetlał ich ohydne twarze drżącym blaskiem czerwonych płomieni. Utworzywszy koło, griotki wzięły się wszystkie za ręce, a najstarsza, z czaplim piórem wpiętym między włosy, zaczęła krzyczeć: Ouanga! Zrozumiałem, że będą tu odprawiać czary, które nazywają tym słowem. Wszystkie powtórzyły: Ouanga! Najstarsza, po chwili skupionego milczenia, wyrwała sobie pęk włosów i cisnęła go w ogień, wymawiając sakramentalne słowa: Male o guiab, co w narzeczu kreolskich Murzynów znaczy: „Niech mnie porwie szatan.” Każda z griotek, naśladując najstarszą wiekiem, rzucała w płomień pasmo włosów i powtarzała: Male o guiab!

Dziwna ta inwokacja i niesamowity grymas na twarzach Murzynek wywołały u mnie ów bezwiedny spazm, który zdarza się często mimo woli najpoważniejszym i najgłębiej przejętym boleścią ludziom i który nazywamy szaleńczym śmiechem. Na próżno usiłowałem powstrzymać się, roześmiałem się na cały głos. Śmiech ten, który wyrwał mi się z serca przepełnionego smutkiem, spowodował szczególnie ponurą i przerażającą scenę.

Murzynki, których misterium zakłóciłem w ten sposób, zerwały się na równe nogi. Nie zauważyły dotychczas mojej obecności. Podbiegły ku mnie z wrzaskiem, wyjąc: Blanco! Blanco! Nigdy nie widziałem zbiorowiska rysów bardziej różnorodnych i potwornych od tych ziejących wściekłością czarnych twarzy z białymi zębami i oczami o przekrwionych białkach.

Byłyby mnie rozerwały na strzępy. Starucha z czaplim piórem dała jakiś znak i zawołała kilkakrotnie: Zote corde! Zote corde! Oszalałe Murzynki zatrzymały się nagle i nie bez zdziwienia ujrzałem, że wszystkie na raz zdejmują fartuszki z piór, rzucają je na trawę i zaczynają tańczyć wokoło mnie ów lubieżny taniec zwany przez czarnych chica.

Taniec ten, którego dziwaczne figury i szybkie tempo wyrażają jedynie radość i wesele, nabierał tutaj dzięki towarzyszącym mu okolicznościom złowieszczego charakteru. Piorunujące spojrzenia, jakie rzucały na mnie griotki podczas swoich swawolnych ewolucji, ponury ton, jakim śpiewały wesołą melodię chica, ostry i przeciągły jęk, wydobywany od czasu do czasu przez czcigodną przewodniczącą czarnego sanhedrynu ze swego balafonu – rodzaju fletni szemrzącej jak małe organy i składającej się z mniej więcej dwudziestu drewnianych dudek, których grubość i długość stopniowo maleje – a nade wszystko potworny śmiech, jakim każda z nagich czarownic zanosiła się podczas przerw w tańcu, przytykając niemal swoją twarz do mojej – mówiły mi aż nazbyt dobrze, jakich potwornych kar musi oczekiwać blanco, który ośmielił się znieważyć Ouangę. Przypomniałem sobie zwyczaje owych dzikich ludów, które pląsają dokoła jeńców, zanim ich zamordują, i cierpliwie pozwalałem tym kobietom wykonywać intermezzo baletowe do dramatu, którego miałem być krwawym zakończeniem. Nie mogłem jednak opanować dreszczu grozy, kiedy zobaczyłem, jak na znak dany przez balaton każda z griotek wsuwa do płonącego stosu koniec ostrza szabli, żeleźce siekiery, czubek długiej igły służącej do szycia żagli, kleszcze lub zęby piły.

Taniec zbliżał się ku końcowi; narzędzia tortur były rozpalone do czerwoności. Na znak dany przez staruchę Murzynki udały się w uroczystym pochodzie do ogniska, z którego każda wyciągała kolejno jakiś przeraźliwy oręż.

Te, dla których zabrakło rozżarzonego żelaza, zaopatrzyły się w płonące żagwie. Zrozumiałem wtedy jasno, jaką to przeznaczono mi mękę, i w każdej z tancerek ujrzałem przyszłego kata. Na nowy rozkaz swojej koryfejki Murzynki rozpoczęły ostatni taniec, zawodząc przeraźliwie. Przymknąłem oczy, aby nie widzieć więcej, jak pląsają te demony-samice, które dysząc ze znużenia i wściekłości, uderzały miarowo ponad głowami rozżarzonym żelastwem, skąd dobywał się ostry dźwięk i krocie iskier. Oczekiwałem w napięciu chwili, kiedy poczuję mękę torturowanego ciała, spalających się kości i nerwów skręcanych pod piekącymi ukąszeniami kleszczy i pił, a wszystkimi moimi członkami wstrząsał dreszcz. Była to straszna chwila.

Na szczęście nie trwała długo; chica griotek dobiegała końca, gdy z oddali posłyszałem głos Murzyna, który wziął mnie do niewoli. Nadbiegał krzycząc: Que haceis, mugeres de demonio? que haceis dlli? Dexais mi prisoniero! Otworzyłem oczy. Był już biały dzień. Murzyn biegł szybko, gniewnie gestykulując. Griotki przerwały taniec; zdawało się jednak, że nie tyle są przejęte groźbami, co oszołomione obecnością dość niezwykłej osobistości towarzyszącej czarnemu.

Był to człowiek bardzo gruby i bardzo mały, rodzaj karła; twarz miał okrytą białym welonem z trzema otworami na usta i oczy, jaki zwykli nosić pokutnicy. Welon ten, opadający mu na ramiona i szyję, ukazywał nagą, kudłatą pierś, której barwa, jak mi się zdawało, odpowiadała barwie skóry gryfów i na której lśniło zawieszone na złotym łańcuchu srebrne słońce złamanej monstrancji. Rękojeść zwykłego sztyletu, w kształcie krzyża, wystawała nad szkarłatnym pasem podtrzymującym spódniczkę w zielone, żółte i czarne pasy, której frędzle sięgały wielkich i niekształtnych stóp. Ręce jego nagie, podobnie jak i pierś, wymachiwały białym kijem; różaniec z ziaren azedaraku zwisał u pasa, tuż obok sztyletu; na głowie ów karzeł miał spiczastą czapkę ozdobioną dzwoneczkami; kiedy dziwaczna ta postać zbliżyła się do mnie, poznałem nie bez zdziwienia, że była to gorra Habibracha. Wśród hieroglifów zdobiących tę swego rodzaju mitrę widniały plamy krwi. Była to niewątpliwie krew wiernego błazna. Owe ślady mordu wydały mi się nowym dowodem jego śmierci i wzbudziły w moim sercu ostatni skurcz żalu. Kiedy griotki dostrzegły spadkobiercę czapki Habibracha, wykrzyknęły wszystkie razem: Obi!, i padły przed nim na twarz. Domyśliłem się, że jest to czarownik wojsk Biassou. Basta! Basta! – rzekł zbliżając się do nich, a głos jego miał poważne i głuche brzmienie – dexais el prisoniero de Biassou! Murzynki, zerwawszy się w popłochu, odrzuciły narzędzia śmierci, które trzymały, wdziały fartuchy z piór i na znak czarodzieja rozproszyły się niby chmara szarańczy.

W tej chwili, jak mi się zdawało, Obi utkwił we mnie oczy, zadrżał, cofnął się o krok i wyciągnął swój kij ku griotkom, jak gdyby chciał przywołać je z powrotem. Wycedziwszy jednak przez zęby wyraz maldicho i szepnąwszy Murzynowi na ucho kilka słów, odszedł zwolna ze skrzyżowanymi na piersiach rękami, jak gdyby pogrążony w głębokich rozmyślaniach.


XXVII


Dozorca mój oznajmił mi wówczas, że Biassou pragnie mnie widzieć i że mam się przygotować do rozmowy z tym wodzem, która odbędzie się za godzinę.

Pozostawała mi zatem prawdopodobnie jeszcze godzina życia. Czekając, aż upłynie, błądziłem wzrokiem po obozowisku buntowników, którego dziwny obraz ukazał mi się w świetle dnia w najdrobniejszych szczegółach. W innym nastroju nie mógłbym powstrzymać śmiechu na widok niedorzecznej próżności czarnych, którzy przystroili się niemal wszyscy bez wyjątku w odznaki wojskowe i kościelne, zerwane z ciał swoich ofiar. Większość tych ozdób to były już tylko postrzępione i okrwawione łachmany. Często można było dostrzec ryngraf błyszczący pod kapłańskim koletem lub też naramienniki na komży. Zapewne aby wypocząć po trudach, na które skazani byli całe życie, Murzyni trwali teraz w bezczynności, obcej naszym żołnierzom nawet w porze spoczynku pod namiotem. Niektórzy spali w pełnym słońcu, położywszy głowę tuż obok płonącego stosu; inni, z okiem to mętnym, to znów miotającym wściekłe błyski, nucili monotonną melodię, siedząc w kucki w progu swych ajoupas, szałasów okrytych liśćmi bananów lub palm, których stożkowaty kształt przypomina nasze namioty służące do ochrony dział. Kobiety ich, czarne lub miedziane, w towarzystwie pomagających im Murzyniątek, przygotowywały strawę dla wojowników. Widziałem, jak mieszały widłami strąki ignamu, banany, pataty, groch, orzechy kokosowe, kukurydzę, kapustę karaibską zwaną tam tayo oraz mnóstwo innych miejscowych owoców i jarzyn, które się gotowały ułożone wokoło ćwiartek wieprzowiny oraz płatów mięsa żółwiego i psiego w wielkich kotłach skradzionych z domostw plantatorów. W oddali, na krańcach obozu, grioci i griotki tańczyli tworząc wielkie koła wokół ognisk, a wiatr niósł ku mnie strzępki ich dzikiego śpiewu, w który wplatały się dźwięki gitary i balafonu.

Straże stojące na wierzchołkach sąsiednich skał czuwały nad okolicą, gdzie mieściła się główna kwatera Biassou, której służył za jedyne obwarowanie na wypadek napaści kolisty rząd wózków naładowanych łupami i amunicją. Ci czarni wartownicy, stojący na szczytach granitowych piramid, którymi były najeżone wzgórza, obracali się często na wszystkie strony, niby karki na iglicach kościołów gotyckich, i rzucali sobie wzajemnie z całej siły, na ile tylko starczyło im tchu w piersiach, okrzyk, który zapewniał bezpieczeństwo obozowiska: Nada! Nada!

Od czasu do czasu tworzyły się dokoła mnie zbiegowiska ciekawych Murzynów. Wszyscy przyglądali mi się złym wzrokiem.


XXVIII


Wreszcie zbliżył się do mnie pluton murzyńskich żołnierzy, dość dobrze uzbrojonych. Czarny, za którego własność uchodziłem, odwiązał mnie od dębu, gdzie byłem przywiązany, oddał w ręce dowódcy oddziałku i otrzymawszy w zamian dość pokaźny wór natychmiast go otworzył. Były tam piastry. Uklęknąwszy na trawie, Murzyn przeliczał je chciwie, gdy tymczasem żołnierze powlekli mnie już za sobą. Spoglądałem ciekawie na ich ekwipunek. Mieli na sobie mundury z grubego sukna w kolorze brązowo-czerwonym i żółtym, skrojone na modłę hiszpańską. Rodzaj kastylskiej montery, ozdobionej wielką czerwoną kokardą, okrywał ich wełniste czupryny. Zamiast ładownicy nosili u boku coś w rodzaju torby myśliwskiej. Broń ich składała się z ciężkiej strzelby, szabli i sztyletu. Dowiedziałem się później, że było to umundurowanie gwardii przybocznej Biassou Wyminąwszy nieregularne szeregi owych ajoupas, które zagradzały drogę na placu obozowym, zatrzymaliśmy się przed wejściem do naturalnej groty, u stóp jednego z olbrzymich odłamów skalnych, zamykających ze wszystkich stron sawannę. Olbrzymia kotara z tybetańskiej tkaniny zwanej kaszmirem, wyróżniającej się nie tyle jaskrawością barw, co miękko spływającymi fałdami i różnorodnością wzorów, zasłaniała przed wzrokiem wnętrze tej jaskini. Otaczało ją kilka podwójnych szeregów żołnierzy, wyekwipowanych tak jak ci, którzy mnie przyprowadzili.

Po wymianie hasła z dwoma wartownikami, przechadzającymi się u wejścia do pieczary, dowódca oddziału uchylił kaszmirowej zasłony i wprowadził mnie do środka spuszczając ją zaraz za sobą.

Miedziana lampa o pięciu ramionach, umocowana łańcuchami do sklepienia, rzucała drżący blask na wilgotne ściany tej jaskini, gdzie nie dochodziło światło dzienne. Pomiędzy dwoma rzędami zbrojnych Mulatów ujrzałem mieszańca siedzącego na ogromnym mahoniowym pniu, na pół przysłoniętym kobiercem z papuzich piór. Człowiek ten należał do mieszańców zwanych sakatra, którzy się różnią od czystej krwi Murzynów jedynie niedostrzegalnym odcieniem skóry. Strój jego był śmieszny. Wspaniały pas z jedwabnej plecionki, u którego zwisał krzyż świętego Ludwika, podtrzymywał na wysokości pępka błękitne majtki z grubego płótna; kurteczka z białego barchanu, zbyt krótka, aby przysłonić pas, dopełniała tego ubioru. Nosił szare buty, okrągły kapelusz przybrany czerwoną kokardą i naramienniki, jeden złoty, z dwoma srebrnymi gwiazdkami – insygnium generała brygady, drugi zaś z żółtej wełny. Dwie gwiazdki z miedzi, odczepione zapewne od ostróg, przymocowane były do żółtego naramiennika, aby go uczynić godnym tak wspaniałego sąsiedztwa. Dwa te naramienniki, nie przytwierdzone we właściwym miejscu za pomocą poprzecznych tasiemek, zwisały z obu stron piersi wodza. Szabla i para bogato inkrustowanych pistoletów leżała obok niego na macie z piór.

Za plecami wodza stali nieruchomi i milczący dwaj mali chłopcy ubrani w majteczki niewolników, trzymający wielkie wachlarze z pawich piór. Ci młodociani niewolnicy byli biali.

Dwie kwadratowe poduszki z karmazynowego aksamitu, zdjęte prawdopodobnie z kościelnego klęcznika, znaczyły dwa miejsca z prawej i lewej strony mahoniowego pnia. Jedno z tych miejsc, po prawej ręce wodza, zajmował czarownik, który wydarł mnie z rąk wściekłych griotek. Siedział z podkurczonymi nogami, trzymając prosto swoją pałeczkę, nieruchomy jak porcelanowe bóstwo w chińskiej pagodzie. Przez otwory jego welonu widziałem tylko dwoje pałających oczu utkwionych we mnie bez przerwy.

Po obu stronach wodza leżały pęki sztandarów, chorągwi i proporczyków wszelkiego rodzaju, wśród których zauważyłem biały sztandar w lilie, sztandar trójbarwny i sztandar Hiszpanii. Pozostałe sztandary były po prostu fantastyczne. Wśród nich widniała wielka czarna chorągiew.

W głębi groty, nad głową wodza, inny jeszcze przedmiot przykuł moją uwagę. Była to podobizna owego Mulata Oge, który w ubiegłym roku został rozdarty kołem za bunt wraz ze swoim zastępcą Janem Baptystą Chavanne i dwudziestoma innymi Murzynami lub mieszańcami. Na portrecie tym Oge, syn rzeźnika z miasta Cap, przedstawiony był – jak się kazał zazwyczaj malować – w mundurze oficerskim, z krzyżem świętego Ludwika i orderem lwa, który kupił w Europie od księcia Limburgu.

Wódz sakatra, przed którego oblicze zostałem wprowadzony, był średniego wzrostu. Na wstrętnej jego twarzy inteligencja łączyła się z okrucieństwem. Kazał mi podejść bliżej i przez pewien czas patrzył na mnie w milczeniu; wreszcie roześmiał się szyderczo śmiechem hieny.

Jestem Biassou – powiedział. Spodziewałem się tego imienia, ale słysząc je z tych ust właśnie, wraz z towarzyszącym mu dzikim śmiechem, nie mogłem opanować wewnętrznego dreszczu. Twarz moja pozostała jednak spokojna. Nie odpowiedziałem nic.

No i cóż? – podjął znowu w dość lichej francuszczyźnie – czy nabito cię już na pal, że nie możesz zgiąć karku przed Janem Biassou, głównodowodzącym zdobytych krain i generałem brygady wojsk de Su Magestad Catolica? (Taktyka głównych wodzów powstania kazała im podawać się za wykonawców woli już to króla Francji, już to rewolucji, już to króla Hiszpanii.)

Skrzyżowawszy ramiona na piersiach, nie spuszczałem zeń wzroku. Znowu roześmiał się szyderczo. Był to jego stały nawyk.

Ho! Ho! Me pareces hombre de buen corazon. Posłuchaj więc tego, co ci powiem. Czy jesteś Kreolem?

Nie – odparłem – jestem Francuzem.

Moja pewność siebie sprawiła, że zmarszczył brew. Mówił dalej, wstrętnie chichocząc.

Tym lepiej! Poznaję po twoim mundurze, że jesteś oficerem. Ile masz lat?

Dwadzieścia.

Kiedy je skończyłeś?

Na to pytanie, budzące we mnie wiele bolesnych wspomnień, pogrążyłem się na chwilę w zamyśleniu. Powtórzył je ostro. Odrzekłem:

W dniu kiedy powieszono twego towarzysza Leogri. Skurcz gniewu wykrzywił jego twarz, chichot trwał dłużej niż zwykle. Zdołał go jednak pohamować.

Dwadzieścia trzy dni temu Leogri zawisł na szubienicy – rzekł. – Dziś wieczór, Francuzie, oznajmisz mu w moim imieniu, że żyłeś o dwadzieścia cztery dni dłużej. Chcę cię zostawić na świecie przez ten jeden dzień jeszcze, abyś mógł opowiedzieć mu, jak wygląda wolność jego braci, coś widział w głównej kwaterze Jana Biassou, generała brygady, i jakim poważaniem cieszy się ten wódz naczelny wśród Ludzi królewskich.

Nazwą tą Jean-Francois, który kazał się tytułować wielkim admirałem Francji, i kolega jego Biassou określali swoje bandy zbuntowanych Murzynów i Mulatów.

Biassou kazał posadzić mnie między dwoma strażnikami w kącie groty, a skinąwszy ręką na kilku Murzynów przybranych w insygnia adiutantów, zarządził:

Niech zatrąbią na apel i niech całe wojsko zbierze się przed główną kwaterą, abyśmy mogli odbyć przegląd. Wy zaś, księże kapelanie – zwrócił się do czarownika – obleczcie się w szaty kapłańskie i odprawcie ofiarę mszy świętej dla nas i naszych żołnierzy.

Obi wstał, skłonił się głęboko przed Biassou i szepnął mu na ucho kilka słów, lecz wódz przerwał mu szorstko, nie ściszając głosu.

Nie macie ponoć ołtarza, senior cura! A czy to dziwota w tych górach? Ale mniejsza o to! Odkądże to bon Giu żąda dla oddawania sobie czci wspaniałych świątyń, ołtarzy kapiących złotem i strojnych w koronki? Gedeon i Jozue oddawali mu hołd przed stosem głazów; uczyńmy tak samo, bon per dla bon Giu wystarczy, by serca były żarliwe. Nie macie ołtarza! A czemuż byście nie mieli użyć do tego celu owej wielkiej skrzyni z cukrem, którą ludzie królewscy zagarnęli przedwczoraj w osadzie Dubuisson?

Pomysł Biassou został niezwłocznie wprowadzony w czyn. W mgnieniu oka przygotowano wnętrze pieczary do tej parodii boskiego misterium. Wniesiono tabernakulum i cyborium zabrane z parafii Acul, z tego samego kościoła, gdzie pobłogosławiony został mój związek z Marią, po zawarciu którego tak szybko spadło na nas nieszczęście. Na skradzionej skrzyni cukru urządzono ołtarz, okrywając go zamiast obrusa białym prześcieradłem, co nie przeszkadzało jednak, że na bocznych ścianach tego ołtarza widniał napis: „Dubuisson i S-ka, przesyłka do Nantes”. Kiedy postawiono na obrusie święte naczynia, Obi zauważył brak krzyża; wyciągnął więc sztylet, którego rękojeść miała ten kształt, i wbił go między kielich a monstrancję przed tabernakulum. Potem, nie zdejmując czapki czarownika ani pokutnego welonu, zarzucił szybko na plecy i gołą pierś ornat zrabowany przeorowi z Acul, roztworzył leżący obok tabernakulum mszał ze srebrnymi klamrami, z którego odczytano modlitwy w tragicznym dniu mojego ślubu, i – zwracając się w stronę Biassou zasiadającego w odległości kilku kroków od ołtarza – głębokim ukłonem dał znać, że jest gotów.

Natychmiast na znak wodza rozsunięto kaszmirowe kotary i oczom naszym ukazała się cała czarna armia ustawiona w zwartych czworobokach przed wejściem do pieczary. Biassou zdjął okrągły kapelusz i ukląkł przed ołtarzem.

Na kolana! – zawołał potężnym głosem. – Na kolana! – powtórzyli wszyscy dowódcy oddziałów. Rozległy się werble. Dzikie zastępy uklękły.

Ja jeden nie ruszyłem się z miejsca, oburzony straszną profanacją, która miała się oto odbyć przed moimi oczami; ale dwaj dozorujący mnie krzepcy Mulaci usunęli spode mnie stołek i popchnęli tak mocno, że wraz z innymi padłem na kolana, zmuszony oddać pozór czci owemu pozorowi świętego obrzędu.

Obi celebrował mszę z powagą. Dwaj biali paziowie Biassou pełnili funkcje diakona i subdiakona.

Tłum buntowników na klęczkach uczestniczył w uroczystości ze skupieniem, którego przykład dawał wódz naczelny. W chwili Podniesienia Obi, unosząc w rękach poświęconą hostię, zwrócił się do wojska i zawołał w narzeczu kreolskim:

Zote cone bon Giu; ce li mo fe zote voer. Blan touye li, touye blan yojtoute!

Na te słowa wypowiedziane donośnym głosem, który jak mi się zdawało, słyszałem już kiedyś w innych okolicznościach, cała zgraja wybuchnęła wrzaskiem; długo uderzali bronią o broń i gdyby nie opieka samego Biassou, ten złowrogi szczęk byłby zapowiedzią mojej ostatniej godziny. Zrozumiałem wtedy, do jakich paroksyzmów okrucieństwa i odwagi mogą być doprowadzeni ludzie, którym sztylet służy zamiast krzyża i których uczucia są gwałtowne i głębokie.


XXIX


Po skończonym nabożeństwie Obi odwrócił się w stronę Biassou w pełnym szacunku ukłonie. Wódz powstał i zwracając się do mnie rzekł po francusku:

Oskarżają nas o bezbożność; przekonałeś się sam, że to oszczerstwo i że jesteśmy dobrymi katolikami.

Nie wiem, czy mówił to z ironią, czy też w dobrej wierze. Po chwili kazał sobie przynieść szklany dzban napełniony ziarnem czarnej kukurydzy i wrzucił doń kilka ziaren kukurydzy białej; po czym wznosząc dzban wysoko nad głową, aby całe wojsko lepiej go widziało, zawołał:

Bracia, wy jesteście czarnym ziarnem; biali przeciwnicy wasi to ziarna białe! Mówiąc to potrząsnął dzbanem, a gdy wszystkie niemal białe ziarna znikły wśród czarnych, wykrzyknął głosem natchnionym i pełnym tryumfu:

Guette blan ci la ta!

Nowy okrzyk, powtórzony przez wszystkie echa górskie, powitał przypowieść wygłoszoną przez wodza. Biassou ciągnął dalej, często wplatając do swojej lichej francuszczyzny zdania kreolskie i hiszpańskie:

El liempo de la mansuetud es pasado. Długo byliśmy cierpliwi niby te barany, których runo biali przyrównują do naszych włosów; bądźmy teraz nieubłagani jak pantery i jaguary z krain, skąd nas wyrwano. Jedynie siła może zdobyć prawa; wszystko należy do tego, kto jest silny i bezlitosny. Święty Wilk w kalendarzu gregoriańskim ma dwa święta, a Baranek paschalny tylko jedno! – Wszak prawda, księże kapelanie?

Obi skłonił się na znak potwierdzenia.

Przybyli tu – ciągnął dalej Biassou – przybyli tu ci wrogowie odrodzenia ludzkości, ci biali, ci kolonizatorzy, ci handlarze, ci plantatorzy, te verdaderos demonio, wyrzygane przez usta Alekto! Son venidos con insolencia, a odziani byli, ci synowie pychy, w zbroje, pióropusze i stroje pięknie wabiące oko, a gardzili nami, bośmy czarni i nadzy. W próżności swojej sądzili, że zdołają nas rozproszyć równie łatwo, jak te oto pawie pióra odpędzają roje komarów i moskitów!...

Kończąc to porównanie, wyrwał z rąk białego pazia, jeden z wachlarzy, który kazał nosić za sobą, i gwałtownymi ruchami potrząsał nim nad głową. Mówił dalej:

Ale, o bracia moi, wojsko nasze rzuciło się na ich armię niby gzy na padlinę; i oto padli w swoich pięknych mundurach pod ciosami naszych nagich ramion, które uważali za bezsilne, nieświadomi tego, iż dobre drzewo twardnieje, kiedy się je obedrze z kory. A teraz drżą, ci znienawidzeni tyrani! Yo gagne peur!

Ryk uciechy i tryumfu odpowiedział na ten okrzyk wodza, dzikie hordy powtarzały jeszcze długo: Yo gagne peur!

Czarni, Kreole i Murzyni z Konga! – mówił dalej Biassou – zemsta i wolność! Mieszańcy, nie pozwólcie, aby wasz zapał ostygł pod wpływem uwodzicielskich słów de los didbolos blancos. Ojcowie wasi są w ich szeregach, ale matki należą do nas. A zresztą, o hermanos de mi alma! Nie traktowali was nigdy po ojcowsku, lecz po pańsku, byliście niewolnikami tak samo jak i czarni. Kiedy nędzna przepaska osłaniała zaledwie wasze biodra spalone przez słońce, barbarzyńscy ojcowie wasi przechadzali się dumnie pod osłoną buenos sombreros, nosili w dni pracy kurtki z nankinu a od święta stroje z przedniego sukna lub aksamitu a diez y siete quartos la vara. Przeklnijcie te zwyrodniałe istoty! Ale jako że święte przykazania bon Giu zabraniają tego, nie podnoście sami ręki na własnego ojca. Jeżeli spotkacie go w szeregach wrogów, któż wam broni, amigos, mówić sobie nawzajem: Touye papa moe, ma touye quena toue. Zemsta, ludzie królewscy! Wolność dla wszystkich ludzi! Okrzyk ten rozbrzmiewa echem po wszystkich wyspach; pierwsza wzniosła go Quisqueya, teraz budzi on Tabago i Kubę. To wódz stu dwudziestu pięciu Murzynów zbiegłych z Błękitnej Góry, czarny z Jamajki, Bouckmann, wzniósł – pierwszy wśród nas – sztandar walki. Zwycięstwo było pierwszym aktem jego zbratania się z czarnymi z San Domingo. Idźmy za tym chwalebnym przykładem, z żagwią w jednej ręce, a toporem w drugiej! Nie masz zmiłowania dla białych, dla plantatorów! Wytnijmy w pień ich rodziny, spustoszmy ich plantacje; niech na ich włościach nie pozostanie ani jedno drzewo. Wstrząśnijmy ziemią, aby pochłonęła białych! Odwagi zatem, przyjaciele i bracia, wkrótce pójdziemy walczyć i nieść zagładę! Zwycięstwo lub śmierć. Jeśli zwyciężymy, na nas przyjdzie kolej korzystania z uciech żywota, jeśli zginiemy, pójdziemy do nieba, gdzie oczekują nas święci, do tego raju, gdzie każdy waleczny będzie otrzymywał co dzień podwójną miarkę aguardiente i jednego karaibskiego piastra!

To swego rodzaju kazanie żołnierskie, które wydaje się wam, panowie, tylko śmieszne, wywarło potężne wrażenie na buntownikach. Trzeba przyznać, że przedziwna mimika Biassou, natchniony dźwięk głosu oraz dziwaczny chichot, jakim zanosił się od czasu do czasu, sprawiały, że słowa jego nabierały jakiejś potężnej, urzekającej mocy. Sztuka, z jaką wplatał do swojego przemówienia pewne szczegóły, aby podniecić namiętności lub chciwość buntowników, potęgowała jeszcze oddziaływanie tej wymowy dostosowanej do audytorium.

Nie będę tedy próbował opisywać ponurego entuzjazmu, jaki ogarnął armię powstańców po mowie Biassou. Był to skłócony rozgwar okrzyków, skarg i wycia. Jedni bili się w piersi, inni uderzali maczugami o szable. Wielu zaś klęcząc lub leżąc z twarzą przy ziemi, trwało w ekstatycznym bezruchu. Murzynki rozdrapywały sobie piersi i ramiona rybimi ościami, których używają do rozczesywania włosów zamiast grzebieni. Dźwięk gitar, tamtanów, bębnów i balafonów splatał się z wystrzałami muszkietów. Przypominało to sabat czarownic.

Biassou skinął ręką; zgiełk uciszył się, jakby na znak różdżki czarodziejskiej; Murzyni milcząc zajęli miejsce w szeregach. Posłuch ten, który Biassou narzucił swoim rodakom jedynie tylko mocą myśli swej i woli, wzbudził we mnie uczucie graniczące z podziwem. Wszyscy żołnierze tej armii buntowników mówili i poruszali się na gest wodza jak klawisze szpinetu pod ręką muzyka.


XXX


Inny widok, inna odmiana szarlataństwa i urzekającego wpływu przyciągnęła wtedy moją uwagę: było to opatrywanie rannych. Obi, który pełnił w wojsku podwójne funkcje lekarza duszy i lekarza ciała, rozpoczął właśnie przegląd chorych. Zrzucił szaty kapłańskie i kazał przynieść wielką skrzynię z przegródkami, gdzie znajdowały się leki i narzędzia. Nader rzadko tylko używał chirurgicznych instrumentów i – z wyjątkiem skalpelu z rybiej ości, przy pomocy którego z dużą wprawą puszczał krew, zdawał się mało obeznany z użyciem obcęgów, które zastępowały mu szczypczyki, i noża, który służył mu za lancet. Zazwyczaj zalecał tylko napar z pomarańcz leśnych, nalewkę z korzenia indyjskiego i sarsaparylli oraz parę łyków starej tafii. Jego ulubiony lek – niezawodny, jak twierdził, w działaniu – składał się z trzech szklanek czerwonego wina zaprawionego utłuczoną gałką muszkatołową i żółtkiem z jajka ugotowanego w popiele. Stosował ten specyfik do kurowania wszelkich ran i chorób. Zrozumiecie bez trudu, że lekarstwo to było tak samo śmiechu warte jak i kult religijny, którego mienił się kapłanem; bardzo też prawdopodobne, iż znikoma liczba przypadkowych uleczeń nie byłaby wystarczyła, aby zapewnić czarownikowi zaufanie Murzynów, gdyby recept swych nie przyprawiał szalbierczymi sztuczkami i nie starał się oddziaływać tym silniej na wyobraźnię czarnych, im mniej wpływał na przebieg ich chorób. Tak więc niekiedy ograniczał się do dotknięcia ich ran, czyniąc zarazem kilka znaków mistycznych; kiedy indziej znów wykorzystując zręcznie pozostałości dawnych przesądów, które godzili z katolicyzmem, świeżej daty, przykładał do ran mały kamień-fetysz owinięty w szarpie, chory zaś przypisywał działaniu kamienia dobroczynny wpływ szarpi. Kiedy donoszono mu, że ten lub inny ranny, którego pielęgnował, zmarł na skutek ran lub też może jego opatrunku, odpowiadał uroczystym głosem: – Przewidywałem to, był zdrajcą; podczas pożaru pewnego domostwa uratował od śmierci białego! Zgon jego jest zasłużoną karą! – Tłum osłupiałych buntowników oklaskiwał czarownika, coraz to bardziej zacietrzewiając się w nienawiści i żądzy zemsty.

Oszust zastosował między innymi pewien sposób uzdrawiania, którego osobliwość szczególnie mnie uderzyła. Chodziło o jednego z czarnych wodzów, który został dość ciężko ranny w ostatniej bitwie. Obi długo przyglądał się ranie, opatrzył ją, jak umiał najlepiej, i wstąpiwszy na stopnie ołtarza rzekł:

To wszystko nie ma znaczenia.

Potem wydarł kilka kartek z mszału, spalił je w płomieniu świeczników zrabowanych z kościoła w Acul i wsypując do kielicha z kilkoma kroplami wina popiół z poświęconej księgi, rzekł do rannego:

Wypij! To jest zdrowie!

Ranny wypił bezmyślnie ów napój, wpatrując się ufnym wzrokiem w oszusta, który wzniósł nad nim ręce, zdając się przyzywać błogosławieństwo niebios, i być może, przeświadczenie, że został uleczony, przyczyniło się istotnie do jego uzdrowienia.


XXXI


Inna scena, w której główną rolę odegrał również kryjący się pod welonem Obi, nastąpiła bezpośrednio potem; lekarz zajął miejsce kapłana, teraz lekarza zastąpił czarownik.

Horabres, escuchate! – zawołał Obi wskakując z niewiarygodną zwinnością na zaimprowizowany ołtarz, gdzie zasiadł przysłaniając podwinięte nogi fałdami różnobarwnej spódnicy – escućhate, hombres! Ci, którzy pragną odczytać w księdze losu zagadkę swojego życia, niech’ zbliżą się tutaj, a wyjawię im ją: he estudiado la ciencia de los Gitanos.

Tłum Murzynów i Mulatów zbliżył się szybko do niego.

Po kolei! – rzekł Obi, a jego głuchy i głęboki głos nabierał niekiedy krzykliwych akcentów, budząc we mnie jakieś niejasne wspomnienie – jeśli wszyscy razem wejdziecie, wszystkich też was razem pochłonie grób.

Tłum zatrzymał się. W tej chwili jakiś mieszaniec, ubrany w białą kurtkę i takie same spodnie, z głową owiniętą na wzór bogatych osadników w jedwabną chustę, podszedł do Biassou. Na twarzy jego malowało się przygnębienie.

No i cóż? – zapytał cicho naczelny wódz – co się stało? o co chodzi, Rigaud?

Był to Mulat, dowódca oddziału z Cayes, znany później jako generał Rigaud, człowiek przebiegły pod płaszczykiem dobro duszności i okrutny mimo pozorów łagodności. Przyjrzałem mu się uważnie.

Generale – odpowiedział Rigaud (mówił szeptem, lecz stałem tuż obok Biassou i słyszałem go dobrze) – tam u wejścia do obozu czeka wysłannik Jean-Francois. Bouckmann zginął niedawno w potyczce z panem de Touzard, a biali wystawili pewno w swym mieście jego głowę jako trofeum wojenne.

Tylko tyle? – rzekł Biassou i oczy jego błysnęły tłumioną radością na wieść, że liczba wodzów się zmniejsza, a co za tym idzie, rośnie jego znaczenie.

Wysłannik Jean-Francois ma ponadto pismo do ciebie, wodzu!

Dobrze – odparł Biassou. – Nie miej tak grobowej miny, drogi Rigaud.

Czy jednak nie lękasz się, generale – dodał Rigaud – że wieść o zgonie Bouckmanna źle podziała na twoje wojska?

Nie jesteś takim głupcem, na jakiego wyglądasz, Rigaud – odpowiedział wódz – zaraz będziesz mógł ocenić Biassou. Postaraj się tylko o to, żebym dopiero za kwadrans mógł przyjąć posłańca.

I zbliżył się do czarownika, który podczas tej rozmowy, słyszanej tylko przeze mnie, rozpoczął swoje czarodziejskie praktyki, zadając pytania zdjętym podziwem Murzynom, oglądając znaki na ich czołach i dłoniach i rozdzielając im większe lub mniejsze dawki szczęścia na przyszłość, zależnie od dźwięku, koloru i ciężaru monet, które każdy z nich rzucał na stojącą u jego stóp patenę z pozłacanego srebra. Biassou szepnął mu kilka słów na ucho. Czarodziej nie przerwał ani na chwilę swoich metoposkopijnych operacji.

Ten – mówił – który ma pośrodku czoła na zmarszczce słonecznej mały kwadracik lub trójkącik, zdobędzie wielki majątek bez trudu i pracy. Figura utworzona z trzech sąsiadujących z sobą „S” – bez względu na to, w jakiej okolicy czoła się mieści – jest znakiem złowieszczym; człowiek, który nosi ten znak, utonie niechybnie, jeśli nie będzie jak najstaranniej wystrzegał się wody. Cztery linie biegnące od nasady nosa i łączące się parami na czole powyżej oczu zapowiadają, że ten, kto je posiada, popadnie pewnego dnia w niewolę i będzie jęczał uwięziony w rękach wroga.

Tu Obi uczynił krótką przerwę.

Towarzysze – dodał z powagą – zauważyłem niegdyś ten znak na czole Bug-Jargala, wodza zuchów z Czerwonej Kopy.

Słowom tym, które jeszcze raz utwierdziły mnie w przekonaniu, że Bug-Jargal dostał się do niewoli, towarzyszyły zawodzenia bandy złożonej wyłącznie z czarnych, której przywódcy nosili szkarłatne majtki: był to oddział Czerwonej Kopy.

Tymczasem Obi ciągnął dalej:

Jeśli po prawej stronie czoła, na linii księżyca, macie figurę przypominającą widły, wystrzegajcie się próżniactwa i zbytniej rozpusty. Znak bardzo ważny, arabska cyfra 3, na linii słońca, przepowiada oćwiczenie kijami...

Jakiś stary Murzyn z hiszpańskiej części San Domingo przerwał czarownikowi. Czołgał się ku niemu błagając o opatrunek. Był ranny w czoło, a jedno z jego oczu, wyrwane z orbity, wisiało całe okrwawione. Obi zapomniał o nim w czasie lekarskiego obchodu. Kiedy ujrzał go, zawołał:

Figura kolistego kształtu po prawej stronie czoła, na linii księżyca, zwiastuje choroby oczu. Hombre – zwrócił się do rannego nieszczęśnika – znak ten rysuje się wyraźnie na twoim czole, pokaż no rękę.

Alas! Exelentisimo senior – odrzekł tamten – mir usted mi ojo!

Bardzo mi jest potrzebne oko tego fatrasa... – odburknął cierpko Obi – daj rękę, powiadam ci.

Nieborak podał rękę, szepcąc ciągle: – Mi ojo!

W porządku! – rzekł czarownik. – Ten, kto ma na linii życia punkt otoczony kółkiem, będzie jednooki, gdyż figura ta oznacza utratę jednego oka. Właśnie tak jest u ciebie, tu jest punkt, a tu kółko, będziesz jednooki.

Ya le soy – odparł fatras jęcząc żałośnie.

Ale Obi, który w tej chwili nie pełnił już funkcji chirurga, odepchnął brutalnie biednego ślepca i mówił dalej nie zważając na jego skargi:

Escuchate, hombres! Jeżeli linie czoła w liczbie siedmiu są cienkie, kręte i słabo zarysowane – człowiek będzie miał krótkie życie. Ten, kto między brwiami na linii księżyca ma figurę wyobrażającą dwie skrzyżowane strzały, zginie na polu walki. Kiedy przecinająca dłoń linia życia kończąc się tworzy krzyż obok przegubu, zapowiada to śmierć na szafocie...

I tu – mówił dalej Obi – muszę wam wyznać, hermanos, że jeden z najdzielniejszych obrońców niepodległości, Bouckmann, ma te trzy złowieszcze znaki.

Na te słowa wszyscy Murzyni wstrzymali oddech; ich nieruchome oczy, utkwione w kuglarzu, wyrażały ten rodzaj uwagi, który przypomina osłupienie.

Jednakże – ciągnął Obi – nie mogę pogodzić tego podwójnego znaku, który jednocześnie grozi Bouckmannowi śmiercią na polu bitwy i szafotem. A jednak sztuka moja jest nieomylna.

Zamilkł i wymienił spojrzenie z Biassou. Biassou szepnął kilka słów na ucho jednemu ze swych adiutantów, który natychmiast opuścił jaskinię.

Usta szeroko rozwarte i zwiędłe – mówił dalej Obi zwracając się do swojego audytorium z odcieniem złośliwości i szyderstwa – bezmyślny wygląd, obwisłe ramiona i lewa dłoń zwrócona bez powodu na zewnątrz znamionują wrodzoną głupotę, tępotę, pustkę duchową i bezmyślną ciekawość. Biassou uśmiechał się ironicznie. W tej właśnie chwili adiutant powrócił prowadząc okrytego błotem i pyłem Murzyna, którego stopy, pokaleczone przez ciernie i ostre kamienie, świadczyły, że przebył długą drogę. Był to wysłannik zapowiedziany przez Rigauda. W jednej ręce trzymał zalakowany pakiet, w drugiej rozwinięty pergamin opatrzony pieczęcią z odciśniętym godłem serca w płomieniach. Pośrodku widniał monogram utworzony z wymyślnie wypisanych liter M i N, splecionych ze sobą niewątpliwie po to, by zaznaczyć zjednoczenie wolnych Mulatów z murzyńskimi niewolnikami.

Obok tej cyfry odczytałem następującą dewizę: „Zabobon zwalczony, żelazna różdżka złamana; niech żyje król!” Pergamin ten był paszportem wystawionym przez Jean-Francois.

Wysłannik okazał go Biassou i pochyliwszy się aż do ziemi, wręczył mu zalakowany pakiet. Wódz naczelny rozpieczętował go szybko, przebiegł wzrokiem treść zawartych w nim depesz, schował jedną z nich do kieszeni kurtki, drugą zaś zmiął w ręku i krzyknął zbolałym głosem:

Ludzie królewscy! Murzyni skłonili się głęboko.

Ludzie królewscy! Oto, co donosi Janowi Biassou, wodzowi naczelnemu zdobytych krain, marszałkowi wojsk Jego Katolickiej Mości, Jean-Francois, wielki admirał Francji, namiestnik wojsk wyżej wymienionej już królewskiej mości, pana wszech Hiszpanii i Indii.

Bouckmann, dowódca stu dwudziestu czarnych z Góry Błękitnej na Jamajce, którzy zostali uznani za wolnych przez generała-gubernatora de Bellecombe, zginął bohaterską śmiercią walcząc o wolność i ludzkość przeciw despotyzmowi i barbarzyństwu. Wielkoduszny ten wódz został zabity w potyczce z białymi zbójami niegodziwego Touzarda. Zbóje ci ucięli mu głowę i oznajmili, że wystawią ją ku większej hańbie na szafocie pośrodku placu broni swojego miasta Cap. – Zemsta!”

Po odczytaniu tej wiadomości wśród szeregów żołnierskich zapadło na chwilę ponure, pełne przygnębienia milczenie. Ale Obi stanął wyprostowany na ołtarzu i wołał potrząsając swoją białą pałeczką i tryumfalnie gestykulując:

Salomonie, Zorobabelu, Eleazarze Talebie, Cardanie, Judaszu Bowtharicht, Awerroesie, Albercie Wielki, Boabdilu, Janie z Hagen, Anno Baratro, Danielu Ogrumof, Rachelo Flintz, Altornino! Składam wam dzięki! Ciencia jasnowidzów nie oszukała mnie. Hijos, amigos, hermanos, muchachos, mozos, madres y vosotros todos qui me escuchais aqui, cóż ja przepowiedziałem? Que habia dicho? Znaki na czole Bouckmanna mówiły mi, że nie będzie żył długo i że zginie w walce; linie ręki zaś – że wstąpi na szafot. Objawienia mojej sztuki sprawdzają się wiernie, zdarzenia zaś same tak się układają, by spełniły się nawet takie przepowiednie, których nie umieliśmy z sobą pogodzić: śmierć na polu walki i szafot! Bracia, podziwiajcie!

Podczas tej przemowy zniechęcenie Murzynów przeobraziło się w jakiś zabobonny lęk. Słuchali słów czarownika z zaufaniem połączonym z trwogą; Obi, upojony sobą, przechadzał się wzdłuż i wszerz po skrzyni cukru, której powierzchnia była wystarczająco duża, aby mógł ją przemierzać swoimi drobnymi kroczkami. Biassou śmiał się szyderczo.

Przemówił do czarownika.

Księże kapelanie, skoro znane wam są rzeczy przyszłe, byłoby nam miło usłyszeć, jakie będą nasze losy. losy Jana Biassou, mariscal de campo.

Obi przystanął z dumną miną na swym groteskowym ołtarzu, przy którym łatwowierni Murzyni oddawali mu boską cześć, i rzekł do mariscal de campo:

Venga vuestra merced!

W tej chwili czarownik był najważniejszą osobistością w armii. Władza wojskowa ustąpiła przed władzą kapłańską. Biassou podszedł bliżej. W oczach jego czytało się lekką irytację.

Pańska ręka, generale – rzekł Obi schylając się, by ją pochwycić. – Empezo? Linia przegubu, jednakowo wyraźna w całej swojej długości, obiecuje panu bogactwa i powodzenie. Linia życia, długa i silnie zarysowana, zapowiada żywot pozbawiony cierpień i krzepką starość; wąskość jej świadczy o pańskiej mądrości, niezwykłym umyśle i generosidad pańskiego serca; wreszcie dostrzegam na niej to, co chiromanci nazywają najpomyślniejszym ze wszystkich znaków: całe mnóstwo drobnych zmarszczek nadających linii życia kształt drzewa z rozgałęzionymi konarami, które wznoszą się ku górze dłoni; jest to nieomylna zapowiedź dostatku i wielkości. Linia zdrowia, niezwykle długa, potwierdza linię życia; mówi ona również o męstwie; wygięta w stronę małego palca, tworzy tam rodzaj haczyka. Generale, jest to oznaka zbawiennej surowości.

Przy tych słowach błyszczące oko małego czarownika spoczęło na mnie poprzez otwory welonu i raz jeszcze pochwyciłem w jego brzmieniu coś znajomego, co maskowała do pewnego stopnia zwykła powaga jego głosu. Mówił dalej, a ruchy jego i intonacja zmierzały do tego samego celu.

Porysowana w drobne kółka linia zdrowia wskazuje, że będzie pan musiał zarządzić wielką liczbę niezbędnych egzekucji. Przerwana pośrodku tworzy ona półkole, co oznacza, że będzie panu zagrażało wielkie niebezpieczeństwo ze strony dzikich zwierząt, czyli białych, jeżeli ich pan nie wytępi. Linia szczęścia, rozgałęziająca się podobnie jak linia życia ku górze dłoni, potwierdza, że jest pan powołany do władzy i potęgi; prostopadła i cienka u góry zwiastuje dar rządzenia ludźmi. Piąta linia, zwana trójkątem, biegnąca aż do nasady środkowego palca, zapewnia panu powodzenie w każdym przedsięwzięciu. Zobaczmy teraz palce. Kciuk, porysowany na całej długości linijkami idącymi od paznokcia aż do zgięcia, wróży panu olbrzymi spadek: chodzi zapewne o sławę po Bouckmannie! – dodał głośno Obi. – Mały wzgórek u nasady wskazującego palca pokrywają drobniutkie, ledwie dostrzegalne zmarszczki: zwiastuje to godności i zaszczyty. Palec środkowy nic nie mówi. Serdeczny palec przecinają linie krzyżujące się z sobą: rozgromi pan wszystkich swoich wrogów, zwycięży wszystkich rywali! Linie te tworzą krzyże świętego Andrzeja, to znak geniuszu i przezorności. Staw łączący z dłonią mały palec usiany jest masą krętych zmarszczek: los obsypie pana swoimi łaskami. Widzę tam także figurę w kształcie koła, to jeszcze jedna zapowiedź przyszłej potęgi i zaszczytów.

Szczęsny jest ten – powiada Eleazar Taleb – kto ma wszystkie te znaki! Los zapewni mu niechybne powodzenie, a gwiazda jego zwabi geniusza, który obdarza sławą.” – A teraz, generale, pozwól mi pan zbadać swoje czoło. „Mąż, który pośrodku czoła na zmarszczce słońca – powiada Cyganka Rachela Flintz – ma niewielką figurę w kształcie kwadratu lub trójkąta, będzie wybrańcem losu.” Oto właśnie ta figura wyraźnie zarysowana. „Znak ten, przesunięty na prawo, zwiastuje duży spadek.” – Ciągle chodzi o Bouckmanna! – „Znak podkowy między brwiami, poniżej zmarszczki księżyca, zdradza umiejętność pomszczenia zniewag i tyranii. – Ja sam posiadam ten znak, dostrzegam go także i u pana...

Ton, jakim czarownik wymówił te wyrazy: Ja sam posiadam ten znak, zwrócił znowu moją uwagę.

Widuje się go – dodał tym samym tonem – na czołach ludzi walecznych, którzy potrafią przygotować bunt i zerwać kajdany niewoli w walce. Lwi pazur, który ma pan wyryty powyżej brwi, świadczy o pańskim niezwykłym męstwie. Wreszcie, generale Janie Biassou, na czole pana widnieje najwspanialsza ze wszystkich oznak powodzenia: splot linii tworzących razem literę M, pierwszą głoskę imienia Najświętszej Panny. Bez względu na to, w jakiej stronie czoła i na której ze zmarszczek zarysowuje się ten znak, mówi on niezmiennie o geniuszu, chwale i potędze. Ten, który go posiada, wywalczy zawsze zwycięstwo sprawie, której służy, a podwładni jego nigdy nie będą mieli powodu uskarżać się na straty; sam jeden stanie za wszystkich walczących za tę samą ideę. Pan jest tym wybrańcem losu!

Gratias, księże kapelanie – rzekł Biassou gotując się, aby powrócić na swój tron z mahoniu.

Niech pan zaczeka, generale – mówił dalej Obi – zapomniałem o jednym jeszcze znaku. Linia słońca, silnie zarysowana na pańskim czole, dowodzi wrodzonej sztuki życia, pragnienia uszczęśliwiania innych, bardzo szerokiej ręki i upodobania we wspaniałomyślnych czynach.

Biassou domyślił się widocznie, że to raczej on, a nie czarownik, zapomniał o czymś. Wydobył z kieszeni dość ciężką sakiewkę i cisnął ją na srebrną tackę, by nie zadawać kłamu linii słonecznej.

Tymczasem wspaniały horoskop wodza podniósł ducha armii. Wszyscy buntownicy, na których teraz po otrzymaniu wiadomości o śmierci Bouckmanna słowa czarownika wywarły potężniejsze niż kiedykolwiek wrażenie, przerzucili się od zniechęcenia do entuzjazmu i ślepo ufając swojemu nieomylnemu Obi i wodzowi zesłanemu przez nieba, poczęli wyć jeden przez drugiego:

Niech żyje Obi! Niech żyje Biassou! – Obi i Biassou popatrzyli na siebie i zdawało mi się, że słyszę ironiczny śmieszek generała i wtórujący mu stłumiony śmiech Obi.

Nie wiem dlaczego, ten Obi nie schodził mi z myśli; zdawało mi się, że już gdzieś widziałem czy słyszałem kogoś, kto przypominał to niezwyczajne stworzenie. Chciałem zmusić go do mówienia.

Panie Obi, senior cum, doctor medico, księże kapelanie, bon per! – powiedziałem do niego.

Odwrócił się gwałtownie.

Jest tu jeszcze ktoś, komu pan nie przepowiadał przyszłości: to ja właśnie.

Skrzyżował ręce na słońcu ze srebra, osłaniającym jego owłosioną pierś, i nie odrzekł słowa. Nie dałem za wygraną:

Chciałbym bardzo wiedzieć, co sądzi pan o moich przyszłych losach; ale zacni pana towarzysze pozbawili mnie zegarka i sakiewki, a nie jest pan przecież takim czarownikiem, który by zechciał wróżyć za darmo.

Obi zbliżył się szybko i stłumionym szeptem powiedział mi do ucha:

Mylisz się! Pokaż rękę.

Podałem mu dłoń patrząc mu prosto w twarz. Oczy jego miotały iskry. Wydawało się, że uważnie bada moją dłoń.

Jeżeli linię życia – rzekł mi – przecinają pośrodku dwie wyraźne poprzeczne kreseczki, oznacza to bliską śmierć. Śmierć twoja jest bliska! Jeżeli pośrodku dłoni nie ma linii zdrowia, a są tam tylko linia życia i linia szczęścia, złączone w punkcie, z którego wychodzą, tak iż tworzą kąt, to mając ten znak nie należy spodziewać się śmierci naturalnej... Nie spodziewaj się naturalnej śmierci! Jeżeli przez całą długość palca wskazującego przebiega linia, zwiastuje to zgon gwałtowny... Słyszysz, przygotuj się do gwałtownego zgonu!

Było coś radosnego w tym grobowym głosie zwiastującym śmierć; słuchałem go z obojętnością i wzgardą.

Zręczny jesteś, czarowniku! – powiedziałem z pogardliwym uśmiechem. – Wróżysz na pewniaka.

Zbliżył się do mnie jeszcze bardziej.

Wątpisz w moją wiedzę! A więc posłuchaj dalej. Przerwana linia słońca na twoim czole mówi mi, że wroga uważasz za przyjaciela, przyjaciela zaś za wroga...

Słowa te zdawały się odnosić do przewrotnego Pietrka, który odpłacił mi zdradą za miłość, i do wiernego Habibracha, którego nienawidziłem, a którego zakrwawione ubranie świadczyło, że zginął dzielnie i ofiarnie.

Co masz na myśli? – zawołałem.

Posłuchaj do końca – ciągnął Obi. – Mówiłem ci o przyszłości, a oto przeszłość: linia księżyca jest lekko zagięta na twoim czole; znaczy to, że porwano ci żonę...

Przejął mnie dreszcz; chciałem zerwać się z miejsca, lecz strażnicy powstrzymali mnie.

Jesteś niecierpliwy – mówił dalej czarownik – wysłuchajże do końca. Krzyżyk, który przecina na końcu tę krzywą linię, wyjaśnia to dokładnie: porwano ci żonę w samą noc twojego ślubu...

Nędzniku! – krzyknąłem – wiesz, gdzie ona jest! Kim jesteś?

Usiłowałem raz jeszcze wyswobodzić się i zerwać mu z twarzy welon; musiałem jednak ulec przewadze liczebnej i sile i z wściekłością patrzyłem, jak tajemniczy Obi oddala się ze słowami:

Czy wierzysz mi teraz? Przygotuj się na rychłą śmierć!


XXXII


Aby oderwać mnie na chwilę od dręczących myśli, w jakich pogrążyła mnie ta niezwykła scena, trzeba było nowego dramatu, który nastąpił po owej śmiesznej komedii odegranej przez Biassou i Obi wobec osłupiałej bandy. Biassou zasiadł znowu na swoim mahoniowym stołku; Obi z prawej, Rigaud zaś z lewej strony zajęli poduszki leżące obok tronu wodza. Obi, z ramionami skrzyżowanymi na piersiach, zdawał się zatopiony w głębokich rozmyślaniach; Biassou i Rigaud żuli tytoń; jeden z adiutantów przybył właśnie zapytać generała, czy trzeba rozpocząć defiladę, kiedy trzy hałaśliwe gromady czarnych zjawiły się jednocześnie u wejścia do jaskini, wznosząc okrzyki wściekłości. Każdy z tych oddziałów prowadził jeńca, którego chciał oddać do dyspozycji Biassou nie tyle po to, aby dowiedzieć się, czy generał przypadkiem go nie ułaskawi, ile by poznać rodzaj śmierci, jaka oczekiwała każdego z tych nieszczęśników. Złowieszcze okrzyki świadczyły o tym dość dobitnie:

Śmierć! Śmierć! – Muerte! Muerte! Death! Death! – wołało kilku Murzynów angielskich należących zapewne do oddziału Bouckmanna, którzy zdążyli już połączyć się z Murzynami hiszpańskimi i francuskimi z armii Biassou.

Generał nakazał im ręką milczenie i polecił wprowadzić trzech jeńców na próg jaskini. Ze zdziwieniem rozpoznałem dwóch spośród nich; pierwszy był to. obywatel-generał C, filantrop prowadzący korespondencję ze wszystkimi negrofilami świata, który na naradzie u gubernatora wystąpił z propozycją tak okrutną w stosunku do niewolników; drugi to ów plantator niepewnego pochodzenia, odczuwający tak wielki wstręt do Mulatów, do których zaliczali go biali; trzeci zdawał się należeć do białego pospólstwa, miał na sobie skórzany fartuch; odwinięte rękawy odsłaniały jego ręce powyżej łokci. Każdy z nich został schwytany osobno, w chwili gdy szukał schronienia w górach. Przedstawiciel białego pospólstwa został przesłuchany pierwszy.

Kto jesteś? – zapytał go Biassou.

Jestem Jakub Belin, cieśla szpitala klasztornego w Cap.

Zdziwienie połączone ze wstydem odmalowało się w oczach naczelnego wodza zdobytych krain:

Jakub Belin – powtórzył przygryzając wargi.

Tak – odpowiedział cieśla – czy mnie nie poznajesz?

To ty pierwszy – rzekł mariscal de campo – powinieneś poznać mnie i pozdrowić.

Nie pozdrawiam swojego niewolnika! – odparł cieśla.

Twojego niewolnika, nędzniku! – zawołał wódz naczelny.

Tak – odrzekł cieśla – tak, jestem twoim pierwszym panem. Udajesz, żeś mnie nie poznał, ale odświeżę ci trochę pamięć, Janie Biassou; sprzedałem cię za trzynaście piastrów karaibskich pewnemu kupcowi z San Domingo.

Grymas gniewu wykrzywił twarz Biassou.

I cóż! – ciągnął dalej przedstawiciel białego pospólstwa – jak widzę, wstydzisz się tego, żeś mi służył! Czyż Jan Biassou nie powinien się szczycić tym, że należał do Jakuba Belin? Własna twoja matka, ta stara wariatka, niejeden raz zamiatała mój sklepik, ale teraz sprzedałem ją panu ochmistrzowi szpitala klasztornego; jest już tak zgrzybiała, że dał mi za nią tylko trzydzieści dwa funty i sześć soldów dla równego rachunku. To przecież twoje własne dzieje i dzieje twojej matki; ale podobno zhardzieliście, wy, Murzyni i Mulaci, a ty zapomniałeś o czasach, kiedy to na kolanach służyłeś mistrzowi Jakubowi Belin, cieśli z Cap.

Biassou wysłuchał go z owym szyderczym, pełnym okrucieństwa śmiechem, który nadawał mu wygląd tygrysa.

Dobrze! – powiedział.

Zwrócił się do Murzynów, którzy przyprowadzili mistrza Belin:

Weźcie dwa kozły, dwie deski i piłę – i zabierzcie tego człowieka. Jakubie Belin, cieślo z Cap, podziękuj mi, że zginiesz śmiercią cieśli.

Śmiech jego wyjaśnił do reszty, jaką to straszliwą kaźnią miał ukarać pychę swojego dawnego pana. Drżałem cały; ale Jakub Belin nie zmarszczył nawet brwi; zwrócił się dumnie ku Biassou i rzekł:

Tak, mogę ci podziękować, gdyż sprzedałem cię za trzynaście piastrów, a zarobiłem na tobie z pewnością więcej, niż jesteś wart.

Wywleczono go.


XXXIII


Dwaj inni jeńcy przysłuchiwali się na wpół żywi przerażającemu prologowi własnej tragedii. Ich pokorna i pełna lęku postawa stanowiła jaskrawy kontrast z nieco przesadnym opanowaniem cieśli; drżeli na całym ciele.

Biassou przyjrzał im się kolejno z lisią miną; potem znajdując rozkosz w przedłużaniu ich katuszy, wszczął z Rigaudem dłuższą rozmowę o rozmaitych gatunkach tytoniu; twierdził, że tytoń hawański nadaje się tylko do sporządzania cygar, nie znał natomiast lepszej tabaki hiszpańskiej od tej, której dwie baryłki, zabrane od pana Lebattu, właściciela Wyspy Żółwiej, ofiarował mu Bouekmann. Potem zwracając się nagle do obywatela-generała C:

Co o tym sądzisz? – zapytał.

Obywatel C. zachwiał się na to nieoczekiwane odezwanie. Odpowiedział jąkając się:

Zdaję się co do tego, generale, na zdanie waszej ekscelencji...

Bez pochlebstw! – odparł Biassou. – Pytam cię o twoje zdanie, a nie o moje. Czy znasz lepszą tabakę niż tabaka, którą miał pan Lebattu?

Doprawdy nie, jaśnie wielmożny panie – rzekł C, którego zmieszanie bawiło Biassou.

Generale! Ekscelencjo! Jaśnie wielmożny panie! – podjął wódz ze zniecierpliwieniem w głosie – jesteś arystokratą!

Ależ nic podobnego! – zawołał obywatel-generał – jestem dobrym patriotą z 91 roku i zapalonym negrofilem!...

Negrofilem! – przerwał wódz naczelny – a co to takiego negrofil?...

To przyjaciel czarnych – wybąkał obywatel C.

Nie dość być przyjacielem czarnych – odpowiedział surowo Biassou – trzeba być przyjacielem wszystkich ludzi kolorowych.

Wspomniałem już, zdaje się, że Biassou był sakatrą.

Wszystkich ludzi kolorowych, to właśnie miałem na myśli – odpowiedział pokornie negrofil. – Jestem zaprzyjaźniony ze wszystkimi najwybitniejszymi obrońcami Murzynów i Mulatów...

Biassou, uszczęśliwiony, iż może upokorzyć białego, przerwał mu raz jeszcze:

Murzynów i Mulatów, co to ma znaczyć? Czy przybywasz tu po to, żeby nas znieważać tymi wstrętnymi nazwami, które wymyśliła pogarda białych? Są wśród nas jedynie ludzie kolorowi i czarni, rozumiesz, panie plantatorze?

To zły zwyczaj pozostały z dzieciństwa – odpowiedział C. – proszę mi wybaczyć, nie miałem zamiaru obrażać pana, jaśnie wielmożny panie...

Zostaw swoich jaśnie wielmożnych; powtarzam ci, że nie znoszę tych arystokratycznych manier.

C. chciał jeszcze raz się usprawiedliwić; zaczął znowu bąkać jakieś wyjaśnienie:

Gdyby pan mnie znał, obywatelu...

Obywatelu! Za kogo mnie bierzesz? – zawołał ze złością Biassou. – Nie cierpię tego żargonu jakobinów. Czyżbyś przypadkiem był jakobinem? Pamiętaj, że mówisz do naczelnego wodza ludzi królewskich! Obywatelu!... cóż to za zuchwalstwo!

Biedny negrofil nie wiedział już wcale, jak się zwracać do tego człowieka, który odrzucał zarówno tytuł jaśnie wielmożnego, jak i obywatela, mowę arystokratów i patriotów; był zmiażdżony. Biassou, który udawał tylko, że się gniewa, odczuwał okrutną rozkosz widząc jego zakłopotanie.

Niestety! – rzekł wreszcie obywatel-generał – ocenia mnie pan bardzo niepochlebnie, szlachetny obrońco wiekuistych praw połowy rodzaju ludzkiego...

Nie wiedząc, jaki epitet nadać temu wodzowi, który zdawał się odrzucać wszystkie epitety, nieborak uciekł się do jednej z tych dźwięcznych peryfraz, jakimi rewolucjoniści chętnie zastępują imię i tytuł osoby, do której się zwracają.

Biassou utkwił weń wzrok i zapytał:

Miłujesz zatem czarnych i mieszańców?

Czy miłuję? – zawołał obywatel C. – koresponduję z Brissotem i...

Biassou przerwał mu śmiejąc się szyderczo.

Ha, ha! Jestem zachwycony, że widzę w tobie szermierza naszej sprawy. Wobec tego musisz nienawidzić podłych plantatorów, którzy nasze sprawiedliwe powstanie ukarali najokrutniejszymi kaźniami; musisz sądzić tak jak my, że to nie czarni, lecz biali są prawdziwymi buntownikami, gdyż powstają przeciwko naturze i ludzkości: musisz brzydzić się tymi potworami!

Brzydzę się nimi – odpowiedział C.

A więc! – ciągnął Biassou – co sądziłbyś o człowieku, który chcąc zdusić ostatnie próby oporu niewolników, zdobi głowami pięćdziesięciu czarnych obie strony drogi wjazdowej do swojego domu? C. stał się trupioblady.

Co sądziłbyś o białym, który proponuje, by otoczyć miasto Cap kordonem głów niewolników...

Łaski! Łaski! – jęknął przerażony obywatel-generał.

Czy ja ci grożę? – podjął chłodno Biassou. – Dajże mi skończyć... Kordonem głów, który otoczyłby miasto od fortu Picolet do cypla Caracol? Co sądziłbyś o tym? Nuże, odpowiadaj!

Słowa Biassou: „Czy ja ci grożę?”, przywróciły trochę nadziei obywatelowi C; pomyślał, że wódz, być może, wiedział o tych okropnościach, nie znając imienia ich sprawcy, toteż odrzekł względnie spokojnie, pragnąc zażegnać wszelkie domysły, które by mu zaszkodziły.

Uważam, że są to potworne zbrodnie. Biassou śmiał się szyderczo.

Doskonale! A jaką karę wymierzyłbyś winnemu? Tu nieszczęsny C. zawahał się.

No cóż? – ciągnął Biassou. – Jesteś czy nie jesteś przyjacielem czarnych?

Z dwóch możliwości negrofil wybrał mniej groźną i nie dostrzegając nic wrogiego w oczach Biassou, rzekł słabym głosem:

Winny zasługuje na śmierć.

Doskonała odpowiedź – rzekł spokojnie Biassou wypluwając tabakę, którą żuł.

Tymczasem jego obojętna mina sprawiła, że biedny negrofil odzyskał trochę pewności siebie. Z wysiłkiem starał się odsunąć wszelkie podejrzenia, jakie mogły na nim ciążyć.

Nikt – wykrzyknął – nie pragnął tak gorąco jak ja zwycięstwa waszej sprawy! Koresponduję z Brissotem i Pruneau de Pomme-Gouge we Francji, z Magawem w Ameryce, z Petersem Paulusem w Holandii, z księdzem Tamburinim we Włoszech.

W dalszym ciągu recytował z lubością ową filantropijną litanię, którą powtarzał chętnie i którą już raz kiedyś – w innych okolicznościach i w innym celu – wygłosił u pana de Blanchelande, gdy nagle przerwał mu Biassou.

A cóż mnie mogą obchodzić wszyscy twoi korespondenci! Wskaż mi tylko, gdzie są twoje sklepy, twoje składy: wojsko moje potrzebuje amunicji. Musisz mieć z pewnością bogate plantacje i dobrze prosperujący dom towarowy, skoro porozumiewasz się z kupcami całego świata.

Obywatel C. odważył się na nieśmiałą uwagę.

Bohaterze ludzkości, to nie są handlowcy, to są filozofowie, filantropi, negrofile.

Masz tobie – rzekł Biassou kręcąc głową – znowu używa tych diabelnych słów, których nikt nie rozumie. Do czegóż tedy jesteś zdatny, jeśli nie masz ani składów, ani sklepów do splądrowania?

Pytanie to dawało promyk nadziei, której C. kurczowo się chwycił.

Wielki wojowniku – odrzekł – czy w wojsku waszym macie ekonomistę?

A to co znowu takiego? – zapytał wódz.

Jest to – odpowiedział jeniec tak napuszonym tonem, na jaki zezwalał mu strach – jest to człowiek w najwyższym stopniu niezbędny, gdyż on jeden potrafi – zależnie od ich różnorakiej wartości – ocenić zasoby materialne danego mocarstwa, szereguje te zasoby według ich przydatności, klasyfikuje stosownie do znaczenia, ulepsza je i podnosi ich wydajność dobierając środki produkcji i przewidując rezultaty, a wreszcie skierowuje je, jak należy, niby użyźniające strumienie do wielkiej rzeki pożytku ogólnego, które ze swojej strony wzbogaca znowu morze powszechnego dobrobytu.

Caramba! – zaklął Biassou nachylając się ku czarownikowi – cóż on, u diaska, chce powiedzieć przy pomocy tych słów nanizanych niby paciorki waszego różańca?

Obi wzruszył ramionami na znak nieświadomości i wzgardy. Tymczasem obywatel C. mówił dalej:

Studiowałem, racz mnie pan wysłuchać, waleczny wodzu dzielnych odrodzicieli San Domingo, studiowałem wielkich ekonomistów, Turgota, Raynala i Mirabeau, przyjaciela ludzkości! Zastosowałem ich teorię w praktyce. Znam wiedzę konieczną dla rządzenia królestwami i państwami wszelkiego rodzaju.

Ekonomista nie jest ekonomiczny w słowach – rzekł Rigaud ze swoim dobrodusznym a kpiarskim uśmiechem.

Biassou wykrzyknął:

Powiedz mi tedy, gaduło! Czy ja mam jakie królestwa lub państwa do zarządzania?

Jeszcze nie, wielki człowieku – odparł C. – lecz to może z czasem nastąpić; a zresztą wiedza moja, bez żadnej dla siebie ujmy, zniża się do szczegółów użytecznych przy administrowaniu armią.

Wódz naczelny znowu przerwał mu szorstko:

Ja nie administruję wojskiem, panie plantatorze, ja nim dowodzę.

Doskonale – przytaknął obywatel C. – pan będzie generałem, a ja intendentem. Znam się szczególnie na rozmnażaniu bydła...

Czy sądzisz, że zajmujemy się hodowlą bydła? – rzekł Biassou śmiejąc się szyderczo – my bydlątka zjadamy. Kiedy zbraknie mi trzód w kolonii francuskiej, przejdę przez wzgórza graniczne i sięgnę po woły i owce hiszpańskie, hodowane w zagrodach rozległych równin Cotuy, Vega, San-Jago, i nad brzegami Yuny; a w razie potrzeby poszukam także stad pasących się na półwyspie Samana i po drugiej stronie góry Cibos poczynając od ujścia Neybe aż poza San Domingo. Rad będę zresztą, mogąc ukarać tych przeklętych plantatorów hiszpańskich: to oni wydali Oge! Widzisz zatem, że nie kłopoczę się brakiem żywności i nie potrzebuję twojej wiedzy, w najwyższym stopniu niezbędnej.

To gwałtowne oświadczenie zbiło z tropu biednego ekonomistę; spróbował jednak skorzystać z ostatniej deski ratunku.

Studia moje nie ograniczały się do hodowli bydła. Mam także inne umiejętności specjalne, które mogą być dla pana bardzo użyteczne. Wskażę panu sposób eksploatacji złóż ziemnych i kopalń węgla kamiennego.

Nic mi po tym! – odparł Biassou. – Kiedy potrzebuję węgla, palę trzy mile lasu.

Nauczę pana, jakie może mieć zastosowanie każdy gatunek drewna – ciągnął jeniec. – Chicaron i sabiecca na stępki okrętowe; yaba na wręgi; niespliki na wiązania kadłuba; hacama, gwajak, cedr, akoma...

Que te lleven todos los demonios de los diez y siete infiernos! – zawołał zniecierpliwiony Biassou.

Co pan mówi, mój łaskawy opiekunie? – rzekł, drżąc cały, ekonomista, który nie rozumiał po hiszpańsku.

Posłuchaj – podjął Biassou – nie potrzeba mi okrętów. Tylko jedna posada wakuje w mojej świcie; nie jest to miejsce ochmistrza, lecz pokojowca. Zastanów się, senior filosofo, czy ci ona odpowiada. Będziesz mi służył na kolanach, będziesz mi przynosił fajkę, calalou i zupę żółwiową; będziesz nosił za mną wachlarz z pawich i papuzich piór, jak ci dwaj paziowie, których tu widzisz. No odpowiadaj: czy chcesz być moim pokojowcem?

Obywatel C, który myślał tylko o tym, żeby wyjść cało, zgiął się aż do ziemi z tysiącznymi oznakami radości i wdzięczności.

Przyjmujesz zatem? – spytał Biassou.

Czyż mógł pan przypuszczać, wielmożny panie, że wahałbym się choć chwilę wobec tak niesłychanej łaski, jaką jest usługiwanie pańskiej osobie?

Na tę odpowiedź szatański grymas Biassou przeszedł w paroksyzm śmiechu. Skrzyżował ramiona, powstał z tryumfalną miną i odpychając nogą schyloną przed nim w pokłonie głowę białego, zawołał głośno:

Cieszę się bardzo, że doświadczyłem, jak daleko sięga podłość białych, poznawszy uprzednio, jak daleko sięga ich okrucieństwo! Tobie, obywatelu C, zawdzięczam ten podwójny przykład. Znam cię dobrze! Jak mogłeś być na tyle głupi, by tego nie spostrzec? Ty grałeś pierwsze skrzypce podczas kaźni czerwcowych, lipcowych i sierpniowych; ty kazałeś wbić na pal głowy pięćdziesięciu Murzynów i obsadzić nimi, zamiast palm, aleję wiodącą do twojego domu; ty chciałeś zamordować pięciuset Murzynów, których zakułeś w kajdany po buncie, i opasać Cap kordonem głów od fortu Picolet aż po cypel Caracol. Gdyby ci się udało, wystawiłbyś moją głowę jako trofeum na placu publicznym, a teraz czułbyś się szczęśliwy, gdybym pozwolił ci być moim pokojowcem. Nie! Nie! Bardziej niż ty sam troszczę się o twój honor; nie zrobię ci takiego wstydu: przygotuj się na śmierć!

Skinął i czarni postawili obok mnie nieszczęsnego negrofila, który – nie mogąc wyrzec ani słowa – zwalił się do moich nóg jak rażony piorunem.


XXXIV


A teraz twoja kolej! – rzekł wódz zwracając się do ostatniego z jeńców, plantatora, którego podejrzewano o nieczyste pochodzenie i który wyzwał mnie na pojedynek za tę zniewagę.

Okrzyk, jaki wydali jednogłośnie buntownicy, stłumił odpowiedź plantatora. – Muerte! Muerte! – Śmierć! – Death! Touye! Touye! – wołali zgrzytając zębami i wygrażając pięściami nieszczęsnemu jeńcowi.

Generale – odezwał się jakiś Mulat, który wysławiał się zrozumialej od innych – to biały! Musi umrzeć!

Biedny plantator, krzycząc i gestykulując, zdołał wreszcie wypowiedzieć parę słów:

Nie! Nie! Panie generale, nie, moi bracia, nie jestem biały! To niegodziwe oszczerstwo! Jestem Mulatem, mieszańcem takim jak i wy, synem Murzynki takiej jak wasze matki i wasze siostry!

To kłamstwo! – wołali rozwścieczeni Murzyni. – Jest białym. Nienawidził zawsze czarnych i kolorowych.

Nieprawda! – mówił dalej jeniec. – Właśnie białych nienawidzę. Jestem waszym bratem. Zawsze mówiłem przecież razem z wami: Negre ce blan, blan ce negre!

To kłamstwo! – krzyczał tłum. – Touye blan! Touye blan!

Nieszczęśnik powtarzał bez ustanku, lamentując żałośnie:

Jestem Mulatem, jestem jednym z was.

Dowód? – zapytał chłodno Biassou.

Dowód? – odparł tamten oszalały ze strachu – biali zawsze odnosili się do mnie z pogardą.

To możliwe – odpowiedział Biassou – ale ty jesteś bezczelny.

Jakiś młody mieszaniec zwrócił się ostrym tonem do plantatora:

Biali pogardzali tobą, to prawda; ale za to ty okazywałeś pogardę mieszańcom, do których cię zaliczali. Mówiono mi nawet, że wyzwałeś na pojedynek białego, który ci kiedyś zarzucił przynależność do naszej kasty. Powszechna wrzawa podniosła się wśród oburzonego tłumu, a gwałtowniejsze niż kiedykolwiek okrzyki: śmierć! śmierć, zagłuszyły usprawiedliwienia plantatora, który spoglądając ukradkiem w moją stronę z niepokojem i błaganiem w oczach, powtarzał płacząco:

To oszczerstwo! Jedyna rzecz, którą szczycę się i chlubię, to przynależność do czarnych. Jestem Mulatem.

Gdybyś nim był naprawdę, nie używałbyś tego słowa – zauważył spokojnie Bigaud.

Niestety! Czyż ja wiem, co mówię? – odpowiedział nieszczęśnik. – Panie generale głównodowodzący, owa czarna obwódka, którą możecie zobaczyć wokół moich paznokci – to dowód, że jestem mieszańcem.

Biassou odepchnął tę błagalną dłoń.

Nie mam wiedzy księdza kapelana, który na podstawie oględzin ręki dowiaduje się wszystkiego o człowieku. Ale posłuchaj: nasi żołnierze oskarżają cię jedni o to, że jesteś białym, inni, że podszywasz się pod miano naszego brata. Jeśli tak jest, musisz zginąć. Utrzymujesz, że należysz do naszej kasty i że nigdy się jej nie wyparłeś. Pozostaje ci jeden tylko sposób udowodnienia tego, co utrzymujesz, a zarazem jeden sposób ocalenia życia.

Jaki, panie generale, jaki? – zapytał skwapliwie plantator. – Jestem gotów na wszystko.

Oto on – rzekł chłodno Biassou. – Weź ten sztylet i zabij sam tych dwóch białych jeńców.

Mówiąc to, wskazywał na nas spojrzeniem i gestem. Plantator cofnął się, przerażony, przed sztyletem, który Biassou podawał mu uśmiechając się szatańsko.

A więc – rzekł wódz – wahasz się. – A przecież to jedyny sposób udowodnienia mi, jak również całej mojej armii, że nie jesteś białym i że jesteś jednym z nas. Dalej więc, decyduj się, bo tracę przez ciebie czas.

Oczy jeńca miały nieprzytomny wyraz. Postąpił krok w stronę sztyletu, potem ręka mu opadła i zatrzymał się odwracając głowę. Dreszcz wstrząsnął całym jego ciałem.

Prędzej! – krzyknął Biassou z gniewem i niecierpliwością w głosie – nie mam czasu! Wybieraj, czy wolisz sam ich zabić, czy też zginąć razem z nimi.

Plantator stał bez ruchu jak skamieniały.

Świetnie! – rzekł Biassou zwracając się do Murzynów – nie chce być katem, będzie więc ofiarą. Widzę teraz, że to biały; odprowadźcie go, wy tam...

Murzyni zbliżali się już, aby pochwycić plantatora. Ruch ten rozstrzygnął o jego wyborze między śmiercią, którą miał zadać, a śmiercią, którą miał ponieść. Nadmiar upodlenia ma także swoją odwagę. Nędznik rzucił się na sztylet, który podawał mu Biassou, po czym ani chwili nie zastanawiając się nad tym, co ma uczynić – skoczył jak tygrys na obywatela C, który leżał obok mnie.

Wówczas rozpoczęła się straszliwa walka. Negrofil – po przesłuchaniu, w czasie którego Biassou znęcał się nad nim – pogrążony w bezmyślnej i osłupiałej rozpaczy, przyglądał się tępym wzrokiem scenie między wodzem a plantatorem o podejrzanym pochodzeniu, tak pochłonięty przerażającą myślą o swojej bliskiej kaźni, że zdawał się nie rozumieć istotnego znaczenia tej sceny; kiedy jednak zobaczył, że plantator runął na niego, i dostrzegł błysk żelaza nad czołem, bliskość niebezpieczeństwa poderwała go na równe nogi. Stanął wyprostowany i wstrzymał ramię mordercy, wołając żałosnym głosem:

Łaski! Łaski! Czego chcesz ode mnie? Co ci uczyniłem?

Musisz umrzeć – odparł mieszaniec usiłując wyswobodzić ramię i wpatrując się w swoją ofiarę przerażonymi oczyma. – Nie przeszkadzaj mi, nie sprawię ci bólu.

Umrzeć z twojej ręki – mówił ekonomista – a to dlaczego? Oszczędź mnie! Masz do mnie urazę być może za to, że kiedyś nazwałem cię mieszańcem? Ale daruj mi życie, zapewniam cię, że uważam cię za białego. Tak, jesteś biały, będę powtarzał to wszędzie; tylko łaski...

Negrofil obrał zły system obrony.

Milcz! Milcz! – zawołał rozwścieczony mieszaniec w obawie, aby Murzyni nie usłyszeli tego oświadczenia.

Ale tamten nie słuchając go ryczał, że wie, iż jest białym, i to białym znamienitego rodu. Mieszaniec zrobił ostatni – wysiłek, by zmusić go do milczenia, odepchnął gwałtownie powstrzymujące go ręce i poprzez ubranie chciał dosięgnąć sztyletem swojej ofiary. Nieszczęśnik poczuł ostrze żelaza i ukąsił z wściekłością rękę, która je zatapiała.

Potworze! Łotrze! Mordujesz mnie! Rzucił spojrzenie na Biassou.

Ratuj mnie, mścicielu ludzkości!...

Ale morderca nacisnął silniej ostrze; strumień krwi zbryzgał mu dłoń, opryskując nawet twarz. Kolana nieszczęsnego negrofila ugięły się nagle, ręce mu opadły, oczy zgasły, usta wydały głuchy jęk. Zwalił się martwy.


XXXV


Scena ta, w której miałem wkrótce odegrać moją rolę, przejęła mnie wstrętem. Mściciel ludzkości przyglądał się walce dwóch swoich ofiar z niezmąconym spokojem. Kiedy się skończyła, zwrócił się do przerażonych paziów:

Przynieście mi innego tytoniu – powiedział. I zaczął znowu spokojnie żuć tabakę.

Czarownik i Rigaud stali bez ruchu. Murzyni zaś zdawali się sami przerażeni ohydnym widowiskiem, które urządził dla nich wódz.

Pozostawał jednak jeszcze jeden biały do zasztyletowania: kolej moja nadeszła. Spojrzałem na mordercę, który miał być moim katem. Wzbudził we mnie litość. Wargi miał sine, zęby mu szczękały; konwulsyjne drżenie, wstrząsające całym jego ciałem, sprawiało, że nogi uginały się pod nim; jakby machinalnym ruchem podnosił nieustannie dłoń do czoła, aby otrzeć zeń ślady krwi – i z nieprzytomnym wyrazem twarzy spoglądał na ciepłego jeszcze trupa, który leżał u jego stóp. Błędne jego oczy nie odrywały się od ofiary.

Oczekiwałem chwili, kiedy moją śmiercią dokończy swojego dzieła. Stosunki moje z tym człowiekiem układały się dziwnie: omal mnie już raz nie zabił, aby udowodnić, że jest białym, teraz zaś miał mnie zamordować, aby dowieść, że jest Mulatem.

No dobrze – zwrócił się do niego Biassou – w porządku, jestem z ciebie zadowolony, przyjacielu! – Potem spojrzał na mnie i dodał: – Daruję ci tego drugiego. Idź sobie. Oświadczamy, że dobry z ciebie brat, i mianujemy cię katem naszych wojsk.

Na te słowa wodza jakiś Murzyn wystąpił z szeregów, skłonił się trzy razy przed Biassou i zawołał w swoim narzeczu, które przełożę na język francuski, aby panom ułatwić zrozumienie go.

A ja, panie generale?

Co ty? O co chodzi? – zapytał Biassou.

Czy pan nic dla mnie nie zrobi, generale? – powiedział Murzyn. – Daje pan awans temu białemu psu, który staje się mordercą, aby być uznanym za jednego z nas. Czy nie dałby pan awansu także i mnie, który jestem dobrym Murzynem?

Wydawało się, że ta nieoczekiwana prośba wprawiła Biassou w zakłopotanie; pochylił się w stronę Rigauda, dowódca oddziału z Cayes powiedział doń po francusku:

Nie można spełnić jego prośby, niech pan postara się zbyć go niczym.

Dać ci awans? – powiedział Biassou do dobrego Murzyna – ależ z miłą chęcią. Jakiego pragniesz stopnia?

Chciałbym być oficialem.

Chciałbyś więc być oficerem! – podjął wódz naczelny – a jakie masz prawa do otrzymania epoletów?

To ja – odpowiedział chełpliwie Murzyn – podpaliłem posiadłość pana Lagoscette już na samym początku sierpnia. To ja zamordowałem pana Clementa, plantatora, i obnosiłem na włóczni głowę kierownika jego rafinerii. Poderżnąłem gardło dziesięciu białym kobietom i siedmiorgu drobnym dzieciom; jedno z nich posłużyło nawet za sztandar dzielnym Murzynom Bouckmanna. Później spaliłem żywcem cztery rodziny plantatorów w jednej z izb fortu Galifet, którą przed podpaleniem zamknąłem na cztery spusty. Ojciec mój łamany był kołem w Cap, brata powieszono w Rocrou, a ja sam ledwie uniknąłem rozstrzelania. Spaliłem trzy plantacje kawy, sześć plantacji indyga, dwieście poletek trzciny cukrowej; zabiłem mego pana, nazwiskiem Noe, i jego matkę...

Oszczędź nam szczegółów stanu twojej służby – rzekł Rigaud, który pod udaną łagodnością krył prawdziwe okrucieństwo, ale był okrutny z zachowaniem pozorów, nie mógł znieść cynizmu pospolitego łupiestwa.

Mógłbym przytoczyć jeszcze wiele innych zasług – odparł Murzyn z dumą – ale z pewnością pan osądzi, że to wystarczy, aby zasłużyć sobie na stopień oficiala i złote epolety na kurtce, takie, jakie noszą ci oto nasi koledzy.

Wskazywał na adiutantów i na sztab generalny Biassou. Wódz naczelny jakby namyślał się chwilę, po czym zwrócił się do Murzyna z powagą w te słowa:

Bardzo chętnie przyznałbym ci oficerski stopień; jestem zadowolony z twoich usług; ale trzeba jeszcze jednej rzeczy. Czy znasz łacinę?

Zbój otworzył szeroko oczy ze zdumienia i bąknął:

Co takiego, panie generale?

Właśnie tak – odparł żywo Biassou. – Czy znasz łacinę?

Ła... łacinę... – powtarzał Murzyn zdumiony.

Tak, tak, tak, łacinę! Czy znasz łacinę? – mówił dalej przebiegły wódz. I rozwijając jeden ze sztandarów, na którym wypisany był werset z psalmu In exitu Israel de Aegypto, dodał: – Wytłumacz nam, co znaczą te słowa.

Czarny, zdziwiony do najwyższych granic, stał nieruchomy i milczący i odruchowo miął pasek od swoich majtek, podczas gdy przerażone jego oczy błądziły od generała do chorągwi i od chorągwi do generała.

No dalej, czy odpowiesz wreszcie? – rzekł zniecierpliwiony Biassou.

Czarny, podrapawszy się w głowę, otworzył i zamknął kilkakrotnie usta, by wreszcie wyrzec z zakłopotaniem te słowa:

Nie wiem, czego pan generał chce ode mnie. Twarz Biassou zapłonęła nagle gniewem i oburzeniem.

Jak to, nędzny błaźnie – zawołał – jak to? Chcesz zostać oficerem i nie umiesz nawet po łacinie?

Ależ, generale... – bąknął Murzyn, zmieszany i drżący.

Milcz! – podjął Biassou, którego oburzenie zdawało się wzrastać. – Nie wiem doprawdy, dlaczego nie każę cię rozstrzelać na poczekaniu za takie zarozumialstwo. Czy rozumie pan, Rigaud, co za błazen byłby z takiego oficera; nie zna nawet łaciny! Jeśli zatem, głupcze, nie rozumiesz słów wypisanych na tym sztandarze, sam ci je wyjaśnię: In exitu – żaden żołnierz; Israel – nie znający łaciny; de Aegypto – nie może być mianowany oficerem. Czy nie tak, księże kapelanie?

Mały Obi skinął potakująco głową. Biassou mówił dalej:

Ten oto brat, którego dopiero co mianowałem katem armii, a któremu ty zazdrościsz, zna łacinę.

Zwrócił się w stronę nowego kata.

Wszak prawda, przyjacielu? Udowodnij temu bałwanowi, że jesteś od niego mądrzejszy. Co znaczy... Dominus vobiscum?

Nieszczęsny plantator-mieszaniec, wyrwany ze swoich ponurych rozmyślań przez ten budzący trwogę głos, podniósł głowę, a mimo że nie odzyskał jeszcze przytomności umysłu po nikczemnym morderstwie, którego dokonał przed chwilą, strach skłonił go do posłuszeństwa. Było coś dziwacznego w wyrazie twarzy tego człowieka, gdy usiłował odnaleźć wspomnienia szkolne wśród myśli pełnych zgrozy i wyrzutów sumienia, a także w ponurym tonie, jakim wymówił dziecinne wyjaśnienie:

Dominus vobiscum to znaczy: Niech Pan będzie z wami!

Et cum spiritu tuo! – dorzucił uroczyście tajemniczy Obi.

Amen – zakończył Biassou. Po czym, wpadając znów w rozdrażniony ton i udając gniew, dorzucił kilka zdań w skażonej łacinie na sposób Sganarela, by przekonać czarnych o wiedzy ich wodza: – Wracaj na koniec szeregu! – zawołał do zarozumiałego Murzyna. – Sursum corda! Wara ci w przyszłości ubiegać się o rangę twych dowódców znających łacinę, orate, fratres, jeśli nie chcesz, bym cię kazał powiesić! Bonus, bona, bonum!

Murzyn, oszołomiony i wylękły zarazem, powrócił do swego szeregu pochylając wstydliwie głowę, a towarzyszyły mu szydercze okrzyki czarnych, którzy oburzali się jednogłośnie na jego nieuzasadnione pretensje i oczyma pełnymi podziwu wodzili za tak uczonym naczelnym wodzem.

Było coś komicznego w tej scenie, która dała mi wysokie wyobrażenie o zręczności Biassou. Zabawny sposób, zastosowany z takim powodzeniem, aby położyć kres ambitnym dążeniom, które wśród bandy buntowników sięgają zawsze zbyt wysoko, pozwolił mi zdać sobie sprawę z głupoty Murzynów i z przebiegłości ich wodza.


XXXVI


Tymczasem nadeszła pora almuerzo Biassou. Przed oblicze mariscal de campo de Su Magestad Catolica wniesiono wielką skorupę żółwia z dymiącą polewką w rodzaju olla podrida, obficie okraszoną płatami słoniny, a w której carnero zastąpione było mięsem żółwia, garganzas zaś patatami. Olbrzymia kapusta karaibska pływała na powierzchni tego puchero”. Po obu stronach skorupy, służącej jednocześnie za kocioł i wazę, stały dwa puchary z kory kokosowej, napełnione rodzynkami, sandias, ignamem i figami: było to postre. Chleb kukurydziany i bukłak wina żywicowego uzupełniały zastawę biesiadną. Biassou wyciągnął z kieszeni kilka ząbków czosnku i roztarł je na chlebie; potem, nie każąc nawet usunąć ciepłego trupa leżącego przed nim, zabrał się do jedzenia, zapraszając Rigauda, by uczynił to samo. Apetyt Biassou miał w sobie coś przerażającego.

Czarownik nie posilał się wraz z nimi. Zrozumiałem, że jak wszyscy jemu podobni, nie jadał nigdy publicznie, chcąc wpoić w Murzynów przekonanie, że jest istotą nadprzyrodzoną i że żyje bez przyjmowania pokarmów.

Nie przerywając posiłku, Biassou wydał jednemu z adiutantów rozkaz, aby rozpoczęto defiladę, i poszczególne grupy zaczęły we wzorowym szyku maszerować przed jaskinią. Czarni z Czerwonej Kopy przeszli pierwsi; było ich około czterech tysięcy, dzielili się na niewielkie, zwarte plutony dowodzone przez zwierzchników ubranych, jak już o tym wspominałem, w majtki lub przepaski szkarłatne. Czarni ci, niemal bez wyjątku wysocy i silni, uzbrojeni byli w strzelby, topory i szable; znaczna ich część posiadała łuki, strzały, i dziryty, które sfabrykowali sobie w braku innej broni. Nie mieli wcale sztandaru i maszerowali w milczeniu z wyrazem przerażenia na twarzy.

Patrząc na defiladę tego dzikiego oddziału, Biassou nachylił się do ucha Rigauda i rzekł doń po francusku:

Kiedyż wreszcie kartacze panów de Blanchelande’a i de Rouvraya uwolnią mnie od tych bandytów z Czerwonej Kopy? Nienawidzę ich: są to sami prawie Murzyni z Konga! W dodatku nie umieją zabijać inaczej niż w walce; idą za przykładem swego głupiego wodza, uwielbianego Bug-Jargala, tego młodego szaleńca, który chciał udawać wielkodusznego i wspaniałomyślnego. Nie znasz go, Rigaud? Mam nadzieję, że już nigdy go nie poznasz. Biali wzięli go do niewoli i dzięki nim pozbędę się go, podobnie jak już się pozbyłem Bouckmanna. Biassou nie dał mu dokończyć.

Jakim prawem śmiesz pokazywać się na paradzie, pośród błyszczących muszkietów i białych pasów napierśnych – z szablą bez pochwy, w podartych majtkach i ze stopami utytłanymi w błocie?

To nie moja wina, panie generale – odpowiedział czarny. – Wielki admirał Jean-Francois polecił mi zanieść panu wiadomość o śmierci dowódcy Murzynów zbiegłych z kolonii angielskich, Bouckmanna; jeśli odzież moja jest w strzępach, a stopy brudne, to dlatego, że biegłem do utraty tchu, chcąc jak najprędzej przynieść panu tę wiadomość; ale zatrzymano mnie w obozie, no i...

Biassou zmarszczył brew.

Nie o to chodzi, gayacho! Ale że miałeś czelność wziąć udział w rewii w tak niechlujnym stanie. Poleć swoją duszę świętemu Sawie, diakonowi i męczennikowi, patronowi twojemu.. Każ się rozstrzelać!

Miałem tu jeden jeszcze dowód potężnego wpływu moralnego, jaki Biassou wywierał na Murzynów. Nieszczęśnik, który miał sam kazać się rozstrzelać, nie pozwolił sobie nawet na szmer protestu; spuścił głowę, skrzyżował ramiona na piersiach, skłonił się trzy razy swojemu bezlitosnemu sędziemu, po czym – przyklęknąwszy przed czarownikiem, który z powagą udzielił mu rozgrzeszenia – opuścił jaskinię. Po kilku minutach salwa z muszkietów oznajmiła Biassou, że Murzyn spełnił rozkaz i zakończył życie.

Wódz, pozbywszy się wszelkich podstaw do niepokoju, zwrócił się wtedy w stronę Rigauda z roziskrzonym radością okiem, uśmiechając się triumfalnie, jakby mówił: Niech pan podziwia.


XXXVII


Tymczasem przegląd wojsk odbywał się dalej. Armia ta, która kilka godzin temu przedstawiała w bezładzie tak niezwykły widok, sprawiała pod bronią niemniej dziwaczne wrażenie. Szli tu Murzyni całkowicie nadzy, uzbrojeni w maczugi, tomahawki i kastety, maszerujący przy dźwiękach drążonych rogów tak jak dzicy; to znów bataliony Mulatów wyekwipowanych na modłę hiszpańską lub angielską, dobrze uzbrojonych i należycie zdyscyplinowanych, regulujących swój krok rytmicznymi uderzeniami bębna; potem ciżba Murzynek i Murzyniątek niosących widły i rożny – fatrasi zgięci pod ciężarem starych krócic, bez kurków i luf; griotki w różnobarwnych strojach, grioci straszliwie wykrzywieni, z powykręcanymi członkami, grający nieskładne melodie na gitarach, tam-tamach lub balafonach. Dziwaczny ten pochód przerywał się od czasu do czasu, gdy przechodziły niejednolite oddziały utworzone z gryfów, marabutów, sakatrów, mameluków, kwateronów i wolnych Mulatów albo też hordy koczownicze zbiegłych niewolników o dumnej postawie, uzbrojonych w lśniące karabiny, wlokących za sobą dobrze wyładowane wózki, a niekiedy i jakieś działo zdobyte na białych, które służyło im raczej za trofeum wojenne niż za oręż, i wyjących wniebogłosy hymn z obozu Wielkich Łąk czy Oua-Nasse. Ponad wszystkimi tymi głowami powiewały chorągwie o wszelkich możliwych barwach i godłach, białe, czerwone, trójbarwne, zdobne w lilie, uwieńczone czapką frygijską, z napisami: „Śmierć księżom i arystokratom! – Niech żyje religia! – Wolność! Równość – Niech żyje król! – Precz z metropolią! – Viva Espania – Precz z tyranami!” itd. Uderzające pomieszanie, które świadczyło, że wszystkie siły zbrojne buntowników były nagromadzeniem środków bez celu oraz że w tej armii panował niemniejszy chaos wśród pojęć niż wśród ludzi.

Przechodząc kolejno przed pieczarą, oddziały pochylały swoje sztandary, a Biassou im salutował. Do każdego oddziału zwracał się z naganą lub pochwałą; każde zaś słowo z jego ust, karcące czy też pochwalne, przyjmowane było przez jego ludzi z fanatyczną czcią i jakimś zabobonnym lękiem.

Ów potok barbarzyńców i dzikich przepłynął wreszcie. Wyznaję, że widok tylu zbójów, który na razie mnie zabawił, zaczął mi w końcu ciążyć. Tymczasem nadchodził wieczór, a w chwili gdy ostatnie szeregi mijały nas, słońce rzucało już tylko czerwono-miedziane blaski na granitowe czoło gór widocznych od wschodu.


XXXVIII


Biassou wydawał się zamyślony. Kiedy rewia się skończyła, kiedy wydał ostatnie rozkazy i wszyscy buntownicy powrócili do swoich szałasów, zwrócił się do mnie.

Młodzieńcze – rzekł – miałeś możność wyrobić sobie zdanie o moim geniuszu i potędze. Nadeszła godzina, abyś udał się do Leogri i zdał mu z tego wszystkiego sprawę.

Nie ode mnie zależało, aby ją przyśpieszyć – odpowiedziałem chłodno.

Masz rację – odparł Biassou. Zatrzymał się na moment, jakby chciał śledzić wrażenie, jakie wywrzeć miały dalsze jego słowa, i dodał: – Ale od ciebie tylko zależy, aby nie nadeszła wcale.

Jak to? – zawołałem zdumiony. – Co chcesz przez to powiedzieć?

Tak – ciągnął dalej Biassou – życie twoje jest w twoich rękach; jeżeli zechcesz, możesz je ocalić.

Ten przypływ łaskawości, zapewne pierwszy i ostatni w życiu Biassou, wydał mi się cudem. Obi, nie mniej zdziwiony niż ja, zerwał się ze swojego miejsca, gdzie tak długo trwał nieruchomo w ekstatycznej postawie, na modłę fakirów indyjskich. Stanął przed naczelnym wodzeni i rzekł gniewnie podniesionym głosem:

Que dice el exelentisimo senior mariscal de campo? Czy pamięta, co mi obiecał? Ani on, ani bon Giu nie może już teraz rozporządzać tym życiem. Ono należy do mnie.

I znowu w tym momencie rozdrażniony głos tego przeklętego karła nasunął mi jakieś mgliste wspomnienie; ale mgnienie to było tak ulotne, że żaden błysk światła nie rozjaśnił mi pamięci.

Biassou wstał spokojny, rozmawiał chwilę cicho z czarownikiem, wskazał mu czarną chorągiew, którą przedtem już zauważyłem, i Obi, wymieniwszy z nim kilka słów, pokiwał głową na znak zgody. Po czym obydwaj zasiedli na swoich miejscach w tych samych pozach.

Słuchaj – rzekł wtedy do mnie wódz naczelny wyciągając z kieszeni swojej kurtki drugie pismo od Jean-Francois, które tam włożył – sprawy nasze stoją źle. Bouckmann zginął niedawno w bitwie. Biali wycięli w pień dwa tysiące zbuntowanych Murzynów w okręgu Cul-de-Sac. Plantatorzy umacniają się ciągle i zakładają gęsto swoje placówki wojskowe na równinie. Straciliśmy z własnej winy sposobność zdobycia Cap, ta okazja nie powtórzy się. już prędko. Od wschodniej strony główną drogę przecina rzeka; biali, aby uniemożliwić nam przeprawę, ustawili tam baterię na pontonach i utworzyli małe przyczółki po obu stronach rzeki. Na południe biegnie wielki gościniec poprzez ową górzystą krainę zwaną Górnym Przylądkiem; biali obstawili go piechotą i artylerią. Pozycja ta jest również ufortyfikowana od strony lądu solidnym częstokołem, przy którym pracowali wszyscy mieszkańcy i który umocniono jeszcze zasiekami. Cap nie obawia się więc naszej napaści. Nasza zasadzka koło wąwozów Dompte-Mulatre nie powiodła się. Do innych niepowodzeń dochodzi jeszcze gorączka syjamska, dziesiątkująca obóz Jean-Francois. Toteż wielki admirał Francji sądzi, my zaś podzielamy jego zdanie, że należałoby wszcząć rokowania z gubernatorem de Blanchelande i zgromadzeniem kolonialnym. Oto list wystosowany przez nas w tej sprawie do zgromadzenia, posłuchajcie:

Panowie posłowie!

Ciężkie nieszczęścia spadły na tę bogatą i ważną kolonię; fala ta ogarnęła także nas i nic już nie możemy rzec na nasze usprawiedliwienie. Kiedyś oddacie nam sprawiedliwość, na jaką położenie nasze zasługuje. Powinniśmy być objęci amnestią ogólną, udzieloną przez króla Ludwika XVI wszystkim bez wyjątku.

Jeśli to nie nastąpi, to biorąc pod uwagę, że król Hiszpanii jest dobrym królem, traktującym nas jak najlepiej i świadczącym nam nagrody, będziemy mu nadal służyli z gorliwością i oddaniem.

Ustawa z dnia 28 września 1791 roku mówi nam, że Zgromadzenie Narodowe i król uprawniają was do swobodnego orzekania o bycie osób niewolnych i swobodach politycznych ludzi kolorowych. Będziemy bronili dekretów Zgromadzenia Narodowego i waszych, popartych wymaganymi formalnościami, aż do ostatniej kropli krwi. Byłoby także pożądane, abyście oświadczyli, w zarządzeniu zatwierdzonym przez pana generała, że macie zamiar zająć się losem niewolników. Dowiadując się za pośrednictwem swoich dowódców, którym doręczylibyście to zarządzenie, że są przedmiotem waszej troski, byliby zadowoleni, a zakłócona równowaga zostałaby w krótkim czasie przywrócona.

Nie liczcie jednak na to, panowie reprezentanci, byśmy się zgodzili chwycić za broń, dlatego że taka będzie wola zgromadzeń rewolucyjnych. Jesteśmy poddanymi trzech królów: króla Konga, który z urodzenia jest władcą wszystkich czarnych, króla Francji, który reprezentuje naszych ojców, i króla Hiszpanii, który reprezentuje nasze matki. Ci trzej królowie są potomkami królów, którzy pod przewodem gwiazdy złożyli hołd Człowiekowi-Bogu. Gdybyśmy służyli zgromadzeniom, moglibyśmy zostać wciągnięci do walki przeciwko naszym braciom, poddanym tych trzech królów, którym przyrzekliśmy wierność.

A poza tym nie wiemy, co mają na myśli ci, którzy mówią o woli ludu, albowiem odkąd panuje świat, wypełnialiśmy zawsze wolę króla. Władca Francji nas kocha, władca Hiszpanii nie przestaje nas wspomagać. My wspieramy ich, a oni nas: to sprawa ludzkości. A zresztą, gdyby miało zabraknąć tych królów, nie zwlekając wiele sami intronizowalibyśmy innego króla.

Takie są nasze zamiary i jeśli je uwzględnicie, zgodzimy się na zawarcie pokoju.

Podpisano: Jean-Francois, generał; Biassou, generał brygady; Desprez, Manzeau, Toussaint, Aubert, komisarze ad hoc.

Widzisz – dodał Biassou po odczytaniu tego dokumentu dyplomacji murzyńskiej, który słowo w słowo utrwalił się w mej pamięci – widzisz, że jesteśmy nastawieni pokojowo. A oto, czego oczekuję od ciebie. Ani Jean-Francois, ani ja sam nie byliśmy wychowywani w szkołach białych ludzi, gdzie można nauczyć się pięknego wysławiania się. Umiemy się bić, ale nie umiemy pisać. Nie chcemy jednak, aby w piśmie naszym do Zgromadzenia pozostało cośkolwiek, co mogłoby pobudzić dawnych naszych panów do pyszałkowatych burlerias. Jak się zdaje, opanowałeś ową frywolną wiedzę, której nam brak. Popraw w tym piśmie błędy, które mogłyby wywołać śmiech u białych: za tę cenę daruję ci życie.

Owa rola korektora błędów ortografii dyplomatycznej Biassou miała w sobie coś, co było zbyt sprzeczne z moim poczuciem dumy, abym mógł wahać się choć chwilę. A zresztą – czy zależało mi na życiu? Odrzuciłem jego propozycję.

Wydał się zaskoczony.

Jak to? – zawołał – wolisz umrzeć niż poprawić kilka pociągnięć piórem na kawałku pergaminu?

Tak – odpowiedziałem.

Decyzja moja wyraźnie sprawiała mu kłopot. Po chwili namysłu powiedział:

Posłuchaj mnie uważnie, młody szaleńcze; nie jestem tak uparty jak ty. Daję ci czas do jutrzejszego wieczoru, abyś zdecydował się okazać mi posłuszeństwo; jutro o zachodzie słońca zostaniesz przyprowadzony przed moje oblicze. Pomyśl więc o tym, aby mnie zadowolić. Bądź zdrów, noc to dobra doradczyni. Namyśl się dobrze, śmierć u nas jest nie tylko śmiercią.

Znaczenie tych ostatnich słów, którym towarzyszył okropny śmiech, nie budziło wątpliwości, a tortury, które Biassou zwykł był obmyślać dla swoich ofiar, wyjaśniały je bez reszty.

Candi, odprowadźcie jeńca – ciągnął Biassou – powierzycie go pieczy Murzynów z Czerwonej Kopy; chcę, żeby przeżył jeszcze jeden obrót słońca, a innym moim żołnierzom nie starczyłoby może cierpliwości na czekanie, aż upłyną dwadzieścia cztery godziny.

Mulat Candi, który był dowódcą jego straży, kazał związać mi ręce za plecami. Jeden z żołnierzy ujął koniec sznura i wyszliśmy z groty.


XXXIX


Kiedy niezwykłe wydarzenia, trwoga i klęski runą nagle na życie szczęśliwe i rozkosznie jednostajne, te nieoczekiwane wzruszenia, te razy losu przerywają gwałtownie drzemkę duszy, która spoczywała w monotonii powodzenia. A jednak nieszczęście, które przychodzi w ten sposób, nie wydaje się przebudzeniem, lecz sennym majakiem. Dla tego, kto był zawsze szczęśliwy, rozpacz zaczyna się od stanu osłupienia. Nieoczekiwana przeciwność losu przypomina drętwę; wstrząsa i paraliżuje, a przeraźliwe światło, które rzuca znienacka przed nasze oczy, nie jest światłem dnia. Ludzie, rzeczy, fakty ukazują nam się wtedy w postaci jakby fantastycznej i poruszają się jak we śnie. Zmienił się horyzont naszego życia, atmosfera i perspektywa; dużo czasu musi jednak upłynąć, zanim sprzed naszych oczu zniknie rozjaśniony obraz minionego szczęścia, który prześladuje człowieka i stając co chwila między nim a ponurą teraźniejszością, zmienia jej barwę i zadaje jakby kłam rzeczywistości. Wówczas wszystko, co jest, wydaje się nam niemożliwe i niedorzeczne; zaledwie wierzymy we własne istnienie, gdyż nie odnajdując w naszym otoczeniu nic z tego, co tworzyło naszą istotę, nie rozumiemy, w jaki sposób wszystko to mogło zniknąć nie pociągając także za sobą i nas i dlaczego z całego naszego życia zostaliśmy tylko my. Jeżeli ten gwałtowny stan ducha trwa dłużej, narusza on równowagę myśli i przechodzi w obłęd; stan to, być może, szczęśliwy, w którym życie jest już dla nieszczęśnika tylko wizją, on sam zaś – widmem.


XL


Nie wiem doprawdy, panowie, po co dzielę się z wami tymi myślami. Nie są to myśli, które by można zrozumieć i przekazać innym. Trzeba je odczuć. Ja ich doświadczyłem. Taki był stan mojej duszy, w chwili gdy straże Biassou oddały mnie Murzynom z Czerwonej Kopy. Zdawało mi się, że to upiory wydają mnie w ręce upiorów, i nie stawiając oporu pozwoliłem przywiązać się w pasie do pnia drzewa. Murzyni przynieśli mi kilka patatów ugotowanych w wodzie; zjadłem je wiedziony tym jakby machinalnym instynktem, który dobroć boża pozostawia człowiekowi pogrążonemu nawet w najczarniejszych myślach.

Tymczasem zapadła noc; moi strażnicy usunęli się do szałasów, przy mnie zostało tylko sześciu siedzących lub leżących przy wielkim ognisku, które rozpalili, aby się uchronić przed chłodem nocy. Po upływie kilku chwil wszyscy spali już w najlepsze.

Wyczerpanie fizyczne w niemałym stopniu przyczyniło się do tego, że myśl moja zeszła na manowce mglistych rojeń. Przypominałem sobie te dni pogodne i zawsze jednakowe, które zaledwie parę tygodni temu spędzałem jeszcze u boku Marii, nawet nie wyobrażając sobie innej możliwości na przyszłość niż wieczyste szczęście. Porównywałem owe dni do dnia minionego, w którym tyle niezwykłych spraw rozegrało się przed moimi oczyma jak gdyby po to, abym zwątpił o ich rzeczywistości, w którym życie moje trzy razy było skazane na zagładę i nie zostało ostatecznie ocalone. Rozmyślałem nad moją obecną przyszłością, która składała się już tylko z jutrzejszego dnia i nie dawała mi żadnej innej pewności poza niedolą i śmiercią, na szczęście bliską. Zdawało mi się, że walczę z ohydną zmorą. Zastanawiałem się, czy to możliwe, że wszystko, co się zdarzyło, zdarzyło się istotnie, że to, co mnie otacza, jest obozem krwawego Biassou, że straciłem Marię na zawsze i że ten jeniec pilnowany przez sześciu barbarzyńców, skrępowany i skazany na pewną śmierć, ten jeniec, którego dostrzegałem w blasku zbójeckiego ogniska, jest naprawdę mną samym. I mimo wszystkich wysiłków, aby uciec od prześladującej mnie i jeszcze bardziej rozpaczliwej myśli, serce moje wracało ku Marii. Z trwogą starałem się odgadnąć jej los, usiłowałem zerwać krępujące mnie więzy jak gdyby po to, by biec jej na pomoc, łudząc się ciągle, że mara senna rozwieje się wreszcie i że Bóg nie mógł dopuścić do tego, aby wszystkie te okropności, o których nawet nie śmiałem myśleć, stały się udziałem tego anioła, którego dał mi za małżonkę. Bolesny łańcuch skojarzeń stawiał mi wówczas przed oczy postać Pietrka, i wściekłość doprowadzała mnie niemal do szaleństwa; miałem wrażenie, że żyły pękną mi na skroniach; nienawidziłem siebie, przeklinałem siebie, gardziłem sobą za to, że przez chwilę związałem przyjaźń dla Pietrka z miłością do Marii; i nie próbując nawet wyjaśnić sobie, co mogło skłonić go do rzucenia się w nurty Wielkiej Rzeki, płakałem na myśl, że nie pozbawiłem go życia. On nie żył. Ja miałem umrzeć; i jedyną rzeczą, której żałowałem w jego życiu i w moim życiu, była moja zemsta.

Wszystkie te wzruszenia trapiły mnie w półśnie, W który zapadłem z wyczerpania. Nie wiem, jak długo trwał ten stan; ale zostałem z niego wyrwany brzmieniem męskiego głosu, który z oddalenia, ale wyraźnie, śpiewał: – Yo que soy contrdbandista... Otworzyłem oczy przejęty dreszczem, otaczały mnie ciemności, Murzyni spali, ogień dogasał. Nie słyszałem więcej nic; pomyślałem, że głos ten był sennym majakiem, i moje ociężałe powieki zamknęły się ponownie. Otworzyłem je po raz wtóry bardzo pośpiesznie; głos odezwał się znowu i śpiewał smutno, z bliższej już odległości, tę zwrotkę hiszpańskiej romancy:

En los campos de Ocania

Prisoniero cai;

Me llevan a Cotadilla,

Desdichado fui.

Tym razem to nie był już sen. To był głos Pietrka! Po chwili zabrzmiał raz jeszcze w ciszy i mroku, usłyszałem, tuż niemal przy swoim uchu, znaną melodię: Yo que soy contrabandista. Jakiś pies zaczął się tarzać radośnie u moich stóp, był to Rask. Podniosłem oczy. Jakiś Murzyn stał przede mną, a blask ogniska rzucał obok psa jego ogromny cień; był to Pietrek. Zawrzałem żądzą zemsty; zdumienie obezwładniło mnie i odebrało mi głos. Nie spałem. A zatem umarli powracają! Nie śniłem już, widziałem. Odwróciłem się ze wstrętem. Na ten widok głowa opadła mu na piersi.

Bracie – wyszeptał cicho – obiecałeś, że nie zwątpisz o mnie, gdy usłyszysz mnie śpiewającego tę pieśń; powiedz, bracie, czy zapomniałeś o swoim przyrzeczeniu?

Gniew przywrócił mi mowę.

Potworze! – zawołałem – odnajduję cię więc wreszcie! Kacie! Morderco mojego wuja, zbrodniarzu, któryś porwał Marię! Ośmielasz się nazywać mnie bratem! Nie zbliżaj się do mnie!

Zapomniałem o więzach, które nie pozwalały mi na żaden prawie ruch. Jak gdyby mimo woli opuściłem wzrok szukając szpady u mojego boku. Ten wyraźny zamiar zaskoczył go. Ale na twarzy jego odbiło się łagodne wzruszenie.

Nie – powiedział – nie, nie zbliżę się. Jesteś nieszczęśliwy, współczuję ci; ale ty mi nie współczujesz, chociaż jestem bardziej nieszczęśliwy od ciebie.

Wzruszyłem ramionami. Zrozumiałem ten niemy wyrzut. Spojrzał na mnie zamglonym wzrokiem.

Tak, straciłeś wiele; Wierzaj mi jednak, że ja straciłem więcej jeszcze.

Tymczasem dźwięk głosów obudził sześciu Murzynów, którzy mnie strzegli. Widząc nieznajomego, zerwali się na równe nogi, chwytając za broń; jak tylko jednak wzrok ich padł na Pietrka, wznieśli okrzyk radosnego zdziwienia i padli na ziemię, bijąc czołem Ale ani oznaki czci, jaką Murzyni okazywali Pietrkowi, ani łaszenie się Raska, który zwracał się kolejno do mnie i swojego pana – patrząc na mnie z niepokojem, jak gdyby zdziwiony moim chłodnym przyjęciem – nic nie robiło na mnie wrażenia w tej chwili. Byłem wydany na pastwę wściekłości, wściekłości bezsilnej ze względu na krępujące mnie więzy.

Ach – zawołałem wreszcie, płacząc z furii, unieruchomiony, spętany, bezsilny – ach, jakże jestem nieszczęśliwy! Żałowałem, że ten nędznik sam wymierzył sobie sprawiedliwość; sądziłem, że nie żyje, i rozpaczałem, że nie mogę dopełnić na nim zemsty. I oto teraz on sam przychodzi szydzić ze mnie, stoi tu zdrów i cały przed moimi oczyma – a ja nie mogę nasycić się rozkoszą zasztyletowania go. Któż uwolni mnie od tych przeklętych więzów?

Pietrek zwrócił się do Murzynów okazujących mu nadal uwielbienie:

Towarzysze – rzekł – rozwiążcie jeńca!


XLI


Posłuchano go niezwłocznie. Moich sześciu strażników rozcięło skwapliwie sznury, którymi byłem omotany. Wyprostowałem się, byłem wolny, ale nie ruszyłem się z miejsca; ujarzmiło mnie z kolei zdumienie.

To nie wszystko – powiedział wtedy Pietrek. I wyrywając sztylet z ręki jednego z Murzynów, podał mi go mówiąc: – Możesz zaspokoić swoje pragnienie. Boże broń, abym miał ci odmówić prawa rozporządzania moim życiem; uratowałeś je trzy razy, należy do ciebie; uderz, jeżeli chcesz uderzyć.

W głosie jego nie było wyrzutu ani goryczy. Wydawał się tylko smutny i zniechęcony.

Tak nieoczekiwana możliwość dopełnienia mojej zemsty, jaką dawał mi do rąk właśnie człowiek, którego tak gwałtownie pragnąłem tą zemstą dosięgnąć, miała w sobie coś zbyt niezwykłego i łatwego. Poczułem, że cała moja nienawiść do Pietrka i cała miłość do Marii nie wystarczą, aby skłonić mnie do morderstwa; zresztą chociaż wszystko świadczyło przeciwko niemu, jakiś głos z głębi serca wołał do mnie, że wróg i winowajca nie zwykł wychodzić w ten sposób na spotkanie zemsty i kary. Czyż mam wreszcie wyznać wam i to? W atmosferze zniewalającego autorytetu, która otaczała tego niezwykłego człowieka, było coś, co mimo woli urzekało mnie także w tej chwili. Odepchnąłem sztylet.

Nędzniku! – zawołałem – pragnę zabić cię w walce, lecz nie chcę cię mordować. Broń się!

Mam się bronić! – odparł zdumiony. – A przed kim?

Przede mną!

Gest jego wyraził osłupienie.

Przed tobą! To jedyna rzecz, której nie jestem w stanie dla ciebie zrobić. Widzisz Raska? Mogę go przecież zabić: nie będzie stawiał oporu; ale nie potrafię zmusić go do walki ze mną; nie zrozumiałby, o co mi chodzi. Nie rozumiem ciebie; wobec ciebie jestem Raskiem.

Po krótkim milczeniu dodał:

Widzę w twoich oczach nienawiść, którą i ty mogłeś dostrzec niegdyś w moich oczach. Wiem, że doznałeś wielu nieszczęść: twój wuj został zamordowany, pola spalone, przyjaciele zabici, złupiono twoje domy, spustoszono dziedzictwo. Ale nie ja to zrobiłem, tylko moi bliscy. – Posłuchaj, powiedziałem ci pewnego dnia, że twoi bliscy wyrządzili mi wiele złego; odrzekłeś, że to nie ty: co wtedy uczyniłem?

Twarz jego rozjaśniła się; oczekiwał, że padnę mu w ramiona. Spojrzałem na niego z zawziętością.

Odżegnujesz się od wszystkiego, co zrobili twoi bliscy – powiedziałem unosząc się gniewem – a nie mówisz o tym, co zrobiłeś ty!

A co ja zrobiłem? – zapytał.

Szybko zbliżyłem się do niego i głos mój zagrzmiał jak piorun.

Gdzie jest Maria? Co uczyniłeś z Marią?

Na dźwięk tego imienia chmura zasnuła mu czoło; przez chwilę wydawał się zmieszany. Wreszcie przerywając milczenie:

Maria! – odpowiedział. – Tak, masz rację... ale słucha nas zbyt wiele uszu.

Jego zmieszanie, te słowa: „Masz rację”, sprawiły, że piekło zapłonęło znowu w moim sercu. Zdawało mi się, że chce uchylić się od odpowiedzi. W tejże chwili zwrócił ku mnie swoją szczerą twarz i powiedział, głęboko wzruszony:

Nie podejrzewaj mnie, zaklinam cię. O wszystkim powiem ci gdzie indziej. Kochaj mnie tak, jak ja cię kocham: z ufnością!

Zamilkł na chwilę, aby sprawdzić wrażenie swoich słów, i dodał z rozrzewnieniem:

Czy mogę nazywać cię bratem?

Ale mój przepojony zazdrością gniew wybuchnął znowu z gwałtowną siłą i te serdeczne wyrazy, które wydały mi się obłudne, rozdrażniły mnie tylko.

Śmiesz jeszcze wspominać te czasy – zawołałem – podły niewdzięczniku!

Nie dał mi dokończyć. Wielkie łzy błysnęły w jego oczach:

To nie ja jestem niewdzięczny!

Mów więc! – zawołałem unosząc się. – Co uczyniłeś z Marią?

Nie tu, nie tu! – odparł mi. – Tutaj nie tylko nasze uszy słyszą tę rozmowę. Zresztą nie uwierzyłbyś mi pewnie na słowo, a poza tym czas nagli. Już świta, a muszę cię przecież stąd wyciągnąć. Posłuchaj, wszystko skończone, skoro mi już nie wierzysz – równie dobrze mógłbyś mi zadać śmierć tym sztyletem, ale zaczekaj trochę, zanim dopełnisz tego, co nazywasz swoją zemstą: najpierw muszę cię uwolnić. Chodź ze mną do Biassou!

Ten sposób postępowania i mówienia krył jakąś tajemnicę, której nie mogłem pojąć. Mimo wszystkich uprzedzeń do tego człowieka głos jego potrącał zawsze jakąś strunę w moim sercu, słuchając go byłem pod wrażeniem jakiejś nie znanej mi mocy. Łapałem się na tym, że waham się między pragnieniem zemsty a litością, między nieufnością a ślepym oddaniem. Poszedłem za nim.


XLII


Opuściliśmy kwaterę Murzynów z Czerwonej Kopy. Dziwiłem się, że poruszam się swobodnie po tym obozie barbarzyńców, gdzie poprzedniego dnia każdy zbój zdawał się łaknąć mojej krwi. Murzyni i Mulaci nie tylko nie zatrzymywali nas, ale padali na nasz widok na twarz z okrzykami zdziwienia, radości i czci. Nie wiedziałem, jaką rangę zajmował Pietrek w armii buntowników, przypomniałem sobie jednak wpływ, jaki wywierał na towarzyszy niewoli, i tłumaczyłem sobie łatwo autorytet, jakim najwidoczniej cieszył się wśród towarzyszy walki.

Kiedy podeszliśmy do linii straży czuwających przed jaskinią Biassou, Mulat Candi, ich dowódca, podszedł do nas, groźnie pytając z daleka, jak śmiemy przybliżać się tak do siedziby generała; kiedy jednak zdołał rozpoznać twarz Pietrka, zdjął nagle monterę haftowaną złotem i jak gdyby przerażony własnym zuchwalstwem, skłonił się aż do ziemi i zaprowadził nas do Biassou, mamrocząc tysiączne usprawiedliwienia, na które Pietrek odpowiedział jedynie pogardliwym ruchem ręki.

Cześć, jaką okazywali Pietrkowi prości żołnierze murzyńscy, nie dziwiła mnie, widząc jednak, że Candi, jeden z ważniejszych dowódców, korzy się w ten sposób przed niewolnikiem mojego wuja, zacząłem się zastanawiać, kim jest ten człowiek, którego władza wydaje się tak wielka. Jakie było moje zdumienie, kiedy ujrzałem, że wódz naczelny, który w chwili naszego wejścia był sam i spożywał spokojnie calalou, wstał pośpiesznie na widok Pietrka i ukrywając pełne niepokoju zdziwienie i gwałtowną niechęć pod pozorami najgłębszej czci, pochylił się kornie przed moim towarzyszem i wskazał mu miejsce na własnym mahoniowym tronie. Pietrek odmówił.

Janie Biassou – rzekł – nie przybyłem tu po to, by odbierać ci miejsce, ale po prostu, by prosić cię o pewną przysługę.

Alteza – odparł Biassou kłaniając się jeszcze niżej – wie pan o tym, że może pan rozporządzać wszystkim, co zależy od Jana Biassou, wszystkim, co należy do Jana Biassou, i Janem Biassou we własnej osobie.

Tytuł alteza, użyty przez Biassou w stosunku do Pietrka i odpowiadający jego królewskiej wysokości, zwiększył jeszcze moje zdziwienie.

Nie chcę aż tyle – odparł żywo Pietrek – proszę cię tylko o życie i wolność dla tego jeńca.

Wskazywał na mnie ręką. Biassou wydał się na chwilę zbity z tropu, ale zakłopotanie jego szybko minęło.

Sprawia pan wielki ból swemu słudze, alteza, żądając, ku jego wielkiemu ubolewaniu, znacznie więcej, niż może zrobić. Jeniec ten nie jest w mocy Jana Biassou, nie należy do Jana Biassou i nie zależy od Jana Biassou.

Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytał surowo Pietrek. – Od kogóż więc zależy? Czy jest tu inna władza poza tobą?

Niestety, tak, alteza!

Jaka mianowicie?

Moja armia.

Przymilna i chytra mina, z jaką Biassou uchylał się od odpowiedzi na dumne i szczere pytania Pietrka, świadczyła o tym, że zamierzał poprzestać na zapewnieniach szacunku, do których wydawał się zmuszony.

Jak to, twoja armia? – zawołał Pietrek. – Czyż nie dowodzisz nią?

Biassou, zachowując przewagę, ciągle jednak w uniżonej postawie, odpowiedział z pozorną szczerością:

Su alteza sądzi, że można naprawdę dowodzić ludźmi, którzy buntują się po to tylko, aby wypowiedzieć posłuszeństwo?

Zbyt małą wagę przywiązywałem do życia, aby przerwać milczenie; jednak dowody bezgranicznej władzy Biassou nad zbuntowanymi oddziałami, które zaobserwowałem wczoraj, mogłyby dostarczyć mi sposobności, aby zadać kłam jego słowom i zdemaskować jego dwulicową grę. Pietrek odparł:

A więc skoro nie potrafisz rozkazywać armii i żołnierze są twoimi dowódcami, jakież mogą mieć oni powody, aby nienawidzić tego jeńca?

Bouckmann został niedawno zabity przez wojska rządowe – rzekł Biassou, a jego okrutna i szydercza twarz przybrała wyraz smutku – moi ludzie postanowili pomścić na tym białym śmierć wodza Murzynów zbiegłych z Jamajki; chcą, aby – wet za wet – głowa tego młodego oficera zrównoważyła głowę Bouckmanna na wadze, na której bon Giu waży obydwie walczące strony.

Jak mogłeś zgodzić się na tak straszliwy odwet? – powiedział Pietrek. – Posłuchaj mnie, Janie Biassou, to właśnie te okrucieństwa zaprzepaszczą naszą słuszną sprawę. Uwięziony w obozie białych, skąd udało mi się uniknąć, nie wiedziałem o śmierci Bouckmanna, którą mi oznajmiasz. To sprawiedliwa kara niebios za jego zbrodnie. Powiadomię was o jeszcze jednej nowinie. Janek, ten sam wódz murzyński, który jako przewodnik białych wciągnął ich w zasadzkę pod Dompte-Mulatre – Janek także zginął. Wiesz o tym, nie przerywaj mi, Biassou, że pod względem okrucieństwa rywalizował z Bouckmannem i z tobą; a teraz zwróć uwagę na jedno – nie poraził go ani piorun z nieba, ani cios z ręki białych: to Jean-Francois dokonał tego aktu sprawiedliwości.

Biassou, który słuchał jego słów z wyrazem ponurego szacunku, wydał okrzyk zdziwienia. W tej chwili wszedł Rigaud, skłonił się głęboko przed Pietrkiem i szepnął coś na ucho naczelnemu wodzowi. Z zewnątrz docierały odgłosy wielkiego poruszenia w obozie. Pietrek mówił dalej:

Tak jest, Jean-Francois, któremu nic nie można zarzucić poza zgubnym zamiłowaniem do przepychu i śmiesznym popisywaniem się ową karocą zaprzężoną w szóstkę koni, którą jedzie co dzień z obozu na mszę odprawianą przez proboszcza z Wielkiej Rzeki, Jean-Francois położył kres szaleństwom Janka. Mimo tchórzliwych błagań tego zbója, który w ostatniej chwili uczepił się z taką trwogą proboszcza z Marmelade mającego przysposobić go na śmierć, że trzeba było odrywać go siłą, potwór został rozstrzelany wczoraj, u stóp tego samego drzewa, do którego powbijał żelazne haki, aby wieszać żywcem swoje ofiary. Zastanów się dobrze nad tym przykładem, Biassou! Po co te morderstwa, które zmuszają białych do okrucieństw? Po co uciekać się do kuglarskich sztuczek, aby bardziej jeszcze podsycić wściekłość naszych nieszczęsnych towarzyszy, już i tak aż nazbyt rozjątrzonych? W Trou-Coffi jest pewien szarlatan, Mulat, zwany Prorokinią-Romaną, który roznieca fanatyzm wśród grupy Murzynów, profanuje mszę świętą, wmawia, że utrzymuje kontakt z Najświętszą Dziewicą, której rzekomych wyroczni wysłuchuje wsuwając głowę do tabernakulum; i nakłania swoich towarzyszy do mordów i rabunku w imię Marii!...

W tonie, jakim Pietrek wymówił to imię, wyrażało się, być może, uczucie tkliwsze niż religijna cześć. Nie wiem, jak to się stało, lecz poczułem się obrażony i rozdrażniony.

Ty zaś – ciągnął dalej niewolnik – masz w swoim obozie jakiegoś Obi, jakiegoś kuglarza w rodzaju Prorokini-Romany! Zdaję sobie sprawę, że dowodząc armią złożoną z ludzi różnych krajów, rozmaitego pochodzenia, przeróżnych odcieni skóry, odczuwasz potrzebę jakiejś wspólnej więzi; czyż nie możesz jednak znaleźć jej gdzie indziej zamiast rozpętywać dziki fanatyzm przy pomocy śmiesznych zabobonów? Wierz mi, Biassou, biali są mniej okrutni od nas. Widziałem wielu plantatorów, którzy bronili własnego niewolnika; wiem, że niektórym chodziło nie tyle o uratowanie ludzkiego życia, ile o pewną sumę pieniężną; dla własnego interesu spełniali jednak dobry uczynek. Nie bądźmy mniej miłosierni: to także leży w naszym interesie. Czy sprawa nasza stanie się bardziej święta i sprawiedliwa, gdy wytniemy w pień kobiety, powyrzynamy dzieci, zamęczymy starców, spalimy plantatorów w ich domostwach? A przecież co dzień to robimy. Odpowiedz mi, Biassou, czy jedynym śladem naszego przejścia musi być koniecznie potok krwi lub pogorzelisko?

Zamilkł. Blask jego spojrzenia i ton głosu nadawały jego słowom siły i władczej powagi, niemożliwych do oddania. Niczym lis pochwycony przez lwa, zezujące, na pół przymknięte oko Biassou zdawało się szukać fortelu, który by pozwolił mu ujść przed tą potęgą. Kiedy tak rozmyślał, dowódca oddziału z Cayes, ten sam Rigaud, który wczoraj z niezmąconym czołem patrzył na tyle okropności rozgrywających się przed jego oczami, zawołał z obłudnym przygnębieniem, udając oburzonego postępkami opisanymi przez Pietrka:

Ach, Boże drogi! Do czego jest zdolny lud doprowadzony do wściekłości!



XLIII


Tymczasem hałas z zewnątrz wzmagał się i wyraźnie niepokoił Biassou. Dowiedziałem się później, że wrzawę tę robili Murzyni z Czerwonej Kopy, którzy przebiegali cały obóz obwieszczając, iż mój wybawca powrócił i że będą popierać go niezależnie od przyczyny, która spowodowała jego wizytę u Biassou. Rigaud powiadomił właśnie wodza o tej okoliczności; obawa przed zgubnym rozłamem skłoniła przebiegłego krętacza, aby pod wpływem nalegań Pietrka uczynił pewne ustępstwo.

Alteza – rzekł z niechętnym wyrazem twarzy – jeśli my jesteśmy surowi dla białych, pan jest surowy dla nas. Niesłusznie oskarża mnie pan o to, że potok jest gwałtowny: to on mnie porywa. Ale wreszcie, que podria hacer ahora, aby pójść panu na rękę?

Powiedziałem to już, senior Biassou – odrzekł Pietrek – pozwól mi zabrać ze sobą tego jeńca.

Biassou namyślał się chwilę, po czym zawołał przybierając możliwie najbardziej szczery wyraz twarzy:

A więc, alteza, chcę udowodnić, jak bardzo pragnę zadowolić pana. Niech pan pozwoli mi tylko powiedzieć jeńcowi kilka słów, potem będzie mu wolno iść z panem.

Ach, jeśli tylko o to chodzi – odpowiedział Pietrek. I jego twarz, dotychczas dumna i niezadowolona, promieniała radością. Oddalił się kilka kroków.

Biassou pociągnął mnie do jednego z zakątków pieczary i powiedział cicho:

Mogę darować ci życie pod jednym tylko warunkiem; znasz go, ale czy przyjmujesz ten warunek?

Pokazywał mi pismo Jean-Francois. Wyrażenie zgody byłoby moim zdaniem podłością.

Nie! – odparłem.

Ach! – podjął tamten uśmiechając się szyderczo. – Wciąż jesteś taki nieugięty? Liczysz więc tak bardzo na swojego obrońcę? A czy wiesz, kto to jest?

Tak – odpowiedziałem żywo – to potwór podobny do ciebie, tylko bardziej jeszcze obłudny!

Wyprostował się, zdziwiony, i usiłując wyczytać w moich oczach, czy mówię poważnie, dodał jeszcze:

Jak to, nie znasz go więc? Odparłem z pogardą:

Uznaję w nim tylko niewolnika mojego wuja, zwanego Pietrkiem.

Biassou znowu zaczął się śmiać szyderczo:

He, he! A to szczególne! On żąda dla ciebie życia i wolności, a ty nazywasz go „potworem podobnym do mnie”!

Co mnie to wszystko obchodzi? – odrzekłem. – Gdybym uzyskał na chwilę wolność, to nie po to, aby go prosić o swoje życie, ale o jego życie!

Co to wszystko znaczy? – powiedział Biassou. – Wygląda na to, że mówisz to, co myślisz, a nie przypuszczam, żebyś chciał igrać ze swoim życiem. W tym jest coś, czego nie rozumiem. Opiekuje się tobą człowiek, którego nienawidzisz; prosi o darowanie ci życia, a ty pragniesz jego śmierci! Zresztą nie moja to sprawa. Pragniesz chwili wolności, a to jedyna rzecz, której mogę ci użyczyć; pozwolę ci pójść za nim: daj mi tylko przedtem słowo honoru, że wrócisz, aby oddać się w moje ręce na dwie godziny przed zachodem słońca. Jesteś Francuzem, prawda?

Czy mam to wam wyznać, panowie? Życie ciążyło mi; zresztą wstrętem przejmowała mnie myśl, że mam je zawdzięczać Pietrkowi, który – a przemawiały za tym wszelkie pozory – zasługiwał na moją nienawiść; nie wiem nawet, czy do mojej decyzji nie przyczyniło się przeświadczenie, że Biassou, który nie wypuszczał łatwo z rąk zdobyczy, nie zgodzi się nigdy, abym odzyskał wolność; w istocie pragnąłem tylko kilku godzin wolności, aby przed śmiercią dowiedzieć się o losie mojej ukochanej Marii i moim własnym. Słowo, którego żądał ode mnie Biassou, pełen wiary w honor Francuza, było pewnym i łatwym środkiem uzyskania jeszcze jednego dnia: więc mu je dałem.

Związawszy mnie w ten sposób, wódz zbliżył się do Pietrka.

Alteza – rzekł uniżonym tonem – biały jeniec jest na pana rozkazy; może pan go zabrać, wolno mu towarzyszyć panu.

Nigdy dotąd nie widziałem tyle szczęścia w oczach Pietrka.

Dzięki, Biassou! – zawołał wyciągając rękę – dzięki ci! Oddałeś mi taką przysługę, że możesz żądać ode mnie wszystkiego. Bądź nadal wodzem moich braci z Czerwonej Kopy aż do mojego powrotu.

Zwrócił się do mnie.

Ponieważ jesteś wolny – rzekł – chodź ze mną. I pociągnął mnie ze szczególną energią.

Biassou przyglądał się naszemu odejściu ze zdziwieniem przebijającym nawet przez objawy czci, którą okazywał w chwili, gdy mój towarzysz się oddalał.


XLIV


Pilno mi było do rozmowy sam na sam z Pietrkiem. Jego zakłopotanie, gdy zapytywałem go o losy Marii, i bezczelna czułość, z jaką śmiał wymawiać jej imię, utwierdziły jeszcze mocniej uczucie wstrętu i zazdrości, które zakiełkowało w moim sercu, w chwili kiedy ujrzałem go niosącego poprzez zgliszcza fortu Galifet tę, którą zaledwie miałem prawo nazywać swoją małżonką. Cóż mnie to mogło obchodzić, że w mojej obecności czynił wielkoduszne wyrzuty krwiożerczemu Biassou, że zabiegał tak gorliwie o ocalenie mi życia i że wszystkie jego słowa i czyny nosiły jakieś niezwykłe piętno? Cóż mogła mnie obchodzić tajemnica osnuwająca jego osobę, gdy zjawiał się przede mną zdrów i cały, choć sądziłem, że byłem świadkiem jego śmierci; gdy dowiadywałem się, że jest w niewoli u białych, choć na własne oczy widziałem, jak zginął w nurtach Wielkiej Rzeki; gdy z niewolnika stawał się jego wysokością, a z więźnia oswobodzicielem? Ze wszystkich tych niezrozumiałych rzeczy jedna tylko była dla mnie jasna: ohydne porwanie Marii, zniewaga domagająca się zemsty, zbrodnia zasługująca na najsurowszą karę. Dziwne wydarzenia, które rozegrały się przed moimi oczami, w małym stopniu tylko powstrzymywały mnie od wydania ostatecznej oceny i z niecierpliwością oczekiwałem chwili, gdy będę mógł zmusić mojego rywala do wyjaśnień. Pora ta wreszcie nadeszła.

Przebyliśmy właśnie potrójne szeregi czarnych, którzy padali na twarz na nasz widok i wołali ze zdumieniem:

Miraculo! Ya no esta prisoniero! – Nie wiem, czy mieli na myśli mnie czy też Pietrka. Znaleźliśmy się poza granicami obozu; straciliśmy z oczu za drzewami i skałami ostatnie placówki Biassou; Rask ochoczo wyprzedzał nas i raz po raz do nas wracał; Pietrek szedł szybkim krokiem, zatrzymałem go szorstko.

Słuchaj – powiedziałem – nie mamy po co iść dalej. Uszy, których się lękałeś, nie mogą nas już usłyszeć, mów, co uczyniłeś z Marią.

Głos mi się łamał od hamowanego wzruszenia. Pietrek spojrzał na mnie łagodnie.

Wciąż to samo! – odparł.

Tak, wciąż to samo! – zawołałem wściekły – wciąż! Będę ci zadawał to pytanie aż do ostatniego twojego tchnienia i aż do ostatniego mojego westchnienia. Gdzie jest Maria?

Więc ciągle jeszcze wątpisz w moją szczerość? Wkrótce będziesz wiedział, gdzie jest Maria.

Wkrótce, potworze! – zawołałem. – Chcę już teraz wiedzieć. Gdzie jest Maria? Gdzie jest Maria? słyszysz? Odpowiadaj albo oddaj twoje życie w zamian za moje! Broń się!

Powiedziałem ci już – odrzekł Pietrek ze smutkiem – że to niemożliwe. Potok nie walczy ze swoim źródłem; moje życie, które uratowałeś trzy razy, nie może walczyć z twoim życiem. Gdybym zresztą nawet tego pragnął i tak byłoby to niewykonalne. Na nas dwóch wypada tylko jeden sztylet.

Mówiąc to, wydobył sztylet zza pasa i podał mi go.

Bierz – powiedział.

Nie panowałem nad sobą. Pochwyciłem sztylet i błysnąłem nim u jego piersi. Nie próbował uchylić się przed ciosem.

Nędzniku! – zawołałem – nie zmuszaj mnie do morderstwa. Zatopię ci to ostrze w sercu, jeśli mi natychmiast nie powiesz, gdzie jest moja żona.

Odpowiedział mi bez gniewu:

Jesteś panem. Zaklinam cię jednak, daruj mi jeszcze godzinę życia i chodź ze mną. Wątpisz o tym, który zawdzięcza ci trzy życia i którego nazywałeś bratem; ale słuchaj, jeżeli za godzinę będziesz jeszcze wątpił o mnie, będziesz mógł mnie zabić. Na to zawsze będzie czas. Widzisz przecież, że nie chcę ci się opierać. Zaklinam cię na imię Marii... twojej żony – dodał z wysiłkiem. – Jeszcze godzina; a jeżeli tak cię błagam, to nie dla siebie samego, lecz dla ciebie.

W jego głosie brzmiał niewysłowiony ból i siła przekonania. Coś zdawało się mówić mi, że może Pietrek nie kłamie, że sama troska o własne życie nie przepoiłaby jego głosu tą przejmującą czułością, tą błagalną słodyczą i że broni on może czegoś więcej niż własnej osoby. Ustąpiłem raz jeszcze przed tym – tajemnym wpływem, jaki wywierał na mnie, a do którego w tej chwili wstydziłem się przyznać.

Zgoda – powiedziałem – udzielam ci godzinnej zwłoki; pójdę z tobą.

Chciałem oddać mu sztylet.

Nie – odpowiedział – zachowaj go, nie ufasz mi przecież. Ale chodź, nie traćmy czasu.


XLV


Zaczął znowu mnie prowadzić. Rask, który podczas naszej rozmowy wielokrotnie usiłował biec dalej i za każdym razem powracał do nas, jakby pytając wzrokiem, dlaczego stoimy, wesoło puścił się naprzód. Zagłębiliśmy się w dziewiczą puszczę. Po upływie mniej więcej pół godziny wyszliśmy na uroczą zieloną sawannę, zroszoną wodą bijącą ze skały, którą otaczały gęstym pasmem świeżej zieleni wysokie, stuletnie drzewa. Wylot pieczary, na której szarawym szczycie zieleniła się masa pnących roślin, powojów, lian i jaśminów, wychodził na sawannę. Rask chciał już zaszczekać, lecz Pietrek uciszył go gestem i bez słowa pociągnął mnie za rękaw w głąb pieczary.

Jakaś kobieta, odwrócona plecami do światła, siedziała w tej jaskini na macie z listowia. Na odgłos naszych kroków odwróciła się... – Przyjaciele, to była Maria!

Miała na sobie białą suknię, jak w dniu naszego ślubu, we włosach nosiła jeszcze wianek z pomarańczowego kwiecia, ostatnią dziewiczą ozdobę młodej małżonki, której moje ręce nie zdjęły jeszcze z jej czoła. Zobaczyła mnie, poznała, krzyknęła i padła mi w ramiona, omdlewająca z radości i zdumienia. Nie posiadałem się ze szczęścia.

Na jej okrzyk stara kobieta z dzieckiem na ręku nadbiegła z dalszej izby, wyżłobionej we wgłębieniu jaskini. Była to piastunka Marii z najmłodszym dzieckiem mojego nieszczęsnego wuja. Pietrek poszedł po wodę do pobliskiego źródła. Kilku kroplami spryskał twarz Marii. Chłód przywrócił ją do życia, otworzyła oczy.

Leopoldzie! – rzekła – mój Leopoldzie!

Mario! – odpowiedziałem. I pozostałe nasze słowa rozpłynęły się w pocałunku.

Nie! Byle nie przy mnie! – zawołał rozdzierający głos.

Podnieśliśmy oczy: był to Pietrek. Stał tam niby na mękach, patrząc na nasze pieszczoty. Wezbrana jego pierś z trudem chwytała powietrze, lodowaty pot spływał mu z czoła wielkimi kroplami. Drżał na całym ciele. Nagle ukrył twarz w dłoniach i uciekł z jaskini, powtarzając strasznym głosem:

Nie, nie przy mnie!

Maria nieomal wysunęła mi się z ramion i zawołała ścigając go wzrokiem:

Wielki Boże! Nasza miłość, Leopoldzie, sprawia mu, zdaje się, ból. Czyżby mnie kochał?

Okrzyk niewolnika dowiódł mi, że jest moim rywalem. Okrzyk Marii dowiódł mi, że jest także moim przyjacielem.

Mario! – odrzekłem i niewymowna szczęśliwość a jednocześnie śmiertelny żal napełniły moje serce – Mario! Czy o tym nie wiedziałaś?

Ależ ja dotąd jeszcze nie wiem – odparła z niewinnym rumieńcem. – Jak to! On mnie kocha? Nigdy tego nie zauważyłam.

Przyciskałem ją do serca w upojeniu.

Odzyskuję żonę i przyjaciela! – zawołałem – jakże jestem szczęśliwy i jak bardzo zawiniłem! Zwątpiłem o nim.

Jak to? – pytała Maria zdziwiona – zwątpiłeś o nim, o Pietrku? Och tak, zawiniłeś bardzo. Zawdzięczasz mu dwa razy moje życie, a może i coś więcej – dodała spuszczając oczy. – Gdyby nie on, krokodyl z rzeki byłby mnie pożarł; gdyby nie on, Murzyni... To właśnie Pietrek wyrwał mnie z ich rąk, w chwili gdy zamierzali bez wątpienia wysłać mnie w ślad za moim nieszczęsnym ojcem.

Umilkła i rozpłakała się.

A dlaczego – zapytałem – Pietrek nie odesłał cię do Cap, do męża?

Próbował to zrobić – odpowiedziała – ale nie zdołał. Musiał kryć się zarówno przed Murzynami, jak i przed białymi, sprawiało mu to więc dużo trudności. A przy tym nie wiedzieliśmy, co się z tobą stało. Niektórzy utrzymywali, że widzieli, jak poległeś, lecz Pietrek zapewniał mnie, że to nieprawda, a i sama byłam tego pewna, gdyż jakieś przeczucie ostrzegłoby mnie o tym; a gdybyś ty zginął, umarłabym także w tym samym czasie.

A więc to Pietrek – rzekłem – przyprowadził cię tutaj?

Tak, kochany Leopoldzie; on jeden zna tę ustronną pieczarę. Wraz ze mną ocalił wszystko, co pozostało z mojej rodziny: poczciwą nianię i małego braciszka; ukrył nas w tej grocie. Zapewniam cię, że jest bardzo wygodna i – gdyby nie wojna, która dociera wszędzie – chętnie zamieszkałabym tutaj z tobą teraz, kiedy i tak jesteśmy zrujnowani. Pietrek troszczył się o wszystkie nasze potrzeby. Odwiedzał nas często; nosił czerwone pióro na głowie. Pocieszał mnie, mówił mi o tobie, zapewniał, że ciebie odzyskam. Jednak zaczynałam się niepokoić, bo nie widziałam go już od trzech dni, gdy oto zjawił się z tobą. A więc ten zacny przyjaciel poszedł po ciebie?

Tak – odpowiedziałem.

Ale jak to się stało – ciągnęła dalej – że on kocha się we mnie? Czyś tego pewny?

Obecnie tak! – odparłem. – To on, w chwili kiedy miał przebić mnie sztyletem, odstąpił od swojego zamiaru z obawy, że sprawi ci ból; to on śpiewał dla ciebie owe pieśni miłosne w altanie nad rzeką.

Naprawdę? – rzekła Maria z naiwnym zdumieniem – on jest twoim rywalem! Zły człowiek z nagietkami jest dobrym Pietrkiem! Nie mogę w to uwierzyć. Był wobec mnie tak pokorny, tak pełen szacunku, bardziej niż wówczas, kiedy był naszym niewolnikiem. Co prawda spoglądał na mnie niekiedy dziwnym wzrokiem; ale przebijał z niego tylko smutek, który kładłam na karb mojego nieszczęścia. Gdybyś wiedział, z jak żarliwym oddaniem opowiadał mi o moim Leopoldzie!... Jego przyjaźń wyrażała się o tobie prawie tymi samymi słowami co moja miłość.

Te wyjaśnienia Marii sprawiały mi radość i jednocześnie pogrążały w rozpaczy. Przypominałem sobie, jak byłem okrutny dla wielkodusznego Pietrka, i odczuwałem z całą siłą jego wymówkę serdeczną i pełną rezygnacji: „To nie ja jestem niewdzięcznikiem!”

W tej chwili Pietrek wrócił. Twarz miał posępną i ściągniętą bólem. Przypominał skazańca wracającego z tortur, z których wyszedł zwycięsko. Podszedł do mnie wolnym krokiem i powiedział poważnie, wskazując sztylet, który wsunąłem sobie za pas:

Godzina upłynęła.

Godzina? Jaka godzina? – zapytałem.

Ta, którą mi darowałeś; potrzebowałem jej, aby przyprowadzić cię tutaj. Błagałem cię wówczas o życie, teraz zaklinam cię, abyś mi je odebrał. Najtkliwsze wzruszenia serca, miłość, przyjaźń i wdzięczność, zjednoczyły się w tej chwili, aby mnie zadręczyć. Z gorzkim łkaniem padłem do nóg niewolnikowi, nie mogąc wyrzec słowa. Podniósł mnie z pośpiechem.

Co czynisz? – zawołał.

Oddaję ci cześć, którą jestem ci winien; nie zasługuję już na przyjaźń taką jak twoja. Nie możesz być wspaniałomyślny tak dalece, aby przebaczyć mi moją niewdzięczność.

Twarz jego zachowała jeszcze przez pewien czas wyraz surowości; zdawało się, że toczy gwałtowną walkę wewnętrzną, zrobił krok w moim kierunku i cofnął się; otworzył usta i nie wyrzekł ani słowa. Nie trwało to jednak długo, rozwarł ramiona i zapytał:

Czy mogę teraz nazywać cię bratem? Zamiast odpowiedzi padłem mu w ramiona. Po krótkiej przerwie dodał:

Jesteś dobry, ale nieszczęście uczyniło cię niesprawiedliwym.

Odzyskałem brata – powiedziałem mu – nie jestem już nieszczęśliwy, ale zawiniłem bardzo.

Zawiniłeś, bracie? – Ja także zawiniłem, bardziej nawet niż ty. Nie jesteś już nieszczęśliwy, ale ja będę nieszczęśliwy zawsze.


XLVI


Radość, która rozbłysła na jego twarzy pod wpływem pierwszych porywów przyjaźni – zagasła; w oczach jego odmalował się osobliwy, przejmujący smutek.

Posłuchaj – zwrócił się do mnie chłodno. – Ojciec mój był królem krainy Kakongo. Sprawował sądy nad poddanymi u wrót swojej siedziby, a po wydaniu każdego wyroku wypijał zwyczajem królów pełen puchar palmowego wina. Żyliśmy szczęśliwi i potężni. Przybyli Europejczycy; im zawdzięczam te powierzchowne wiadomości, które tak cię zdziwiły. Dowodził nimi kapitan hiszpański; obiecał ojcu ziemie rozleglejsze od tych, które posiadał, a także białe kobiety; ojciec podążył za nim z rodziną... Bracie, oni nas sprzedali!

Pierś czarnego wezbrała wzruszeniem, oczy pałały; odruchowo złamał młody pęd niespliku, który rósł obok, i mówił dalej, jak gdyby nie zwracając się do mnie:

Pan krainy Kakongo sam dostał pana, a jego syn jako niewolnik zgiął plecy nad bruzdami San Domingo. Oddzielono lwiątko od starego ojca, aby łatwiej było ich ujarzmić. Oderwano młodą małżonkę od oblubieńca, aby uzyskać większe korzyści kojarząc ich w inne związki. Drobne dzieci szukały matki, która je wykarmiła, i ojca, który kąpał je w górskich potokach; ale znalazły tylko barbarzyńskich tyranów i musiały żyć między psami!

Zamilkł; wargi jego poruszały się bezgłośnie; wzrok miał nieruchomy i błędny. Wreszcie chwycił mnie gwałtownie za ramię.

Bracie, czy słyszysz? Sprzedawano mnie różnym panom, niby sztukę bydła. Pamiętasz kaźń Oge; tego dnia ujrzałem znowu ojca. Posłuchaj: ujrzałem go na kole męki!

Zadrżałem. On mówił dalej:

Żonę moją wydano białym na pohańbienie. Słuchaj, bracie: ona nie żyje i błagała, abym ją pomścił. Czy mam ci to wyznać? – ciągnął dalej z wahaniem, spuszczając oczy – zawiniłem; pokochałem inną... Ale nie mówmy o tym!

Wszyscy bliscy nalegali na mnie, abym ich wyzwolił i pomścił się. Rask przynosił mi od nich wieści.

Nie mogłem spełnić ich żądań, gdyż sam byłem więźniem twojego wuja. W dniu kiedy dzięki tobie darowano mi życie, udałem się w drogę, aby wyrwać moje dzieci z rąk okrutnego pana; przybyłem na miejsce. – Bracie, ostatni z wnuków króla Kakongo wyzionął właśnie ducha pod razami białego człowieka! Inni wyginęli przedtem.

Urwał i spytał chłodno:

Co byłbyś uczynił na moim miejscu, bracie?

To rozpaczliwe opowiadanie przejęło mnie zgrozą. Na jego pytanie odpowiedziałem gestem pełnym groźby. Zrozumiał mnie i uśmiechnął się gorzko. Mówił dalej:

Niewolnicy zbuntowali się przeciw swojemu panu i ukarali go za wymordowanie moich dzieci. Mnie wybrali wodzem. Znasz nieszczęścia, które ten bunt pociągnął. Dowiedziałem się, że ludzie twojego wuja przygotowywali się, aby pójść w ich ślady. Przybyłem do Acul w noc powstania. Byłeś nieobecny. Twojego wuja zasztyletowano właśnie w jego własnym łożu. Czarni podkładali już ogień pod plantacje. Nie mogąc uśmierzyć ich wściekłości – gdyż paląc posiadłość twojego wuja uważali, że mszczą się w ten sposób za mnie – usiłowałem ocalić resztę twojej rodziny. Dostałem się do fortu przez otwór, który tam sporządziłem. Zaufanemu Murzynowi powierzyłem piastunkę twojej żony. Więcej trudu sprawiło mi uratowanie twojej Marii. Pobiegła do części fortu objętej pożarem, aby wydobyć stamtąd najmłodszego z swoich braci, jedynego, który uszedł przed rzezią. Czarni otaczali ją; groziła jej niechybna śmierć. Przybyłem i rozkazałem, aby pozostawili zemstę mnie samemu. Odeszli. Chwyciłem twoją żonę w ramiona, powierzyłem dziecko Raskowi i przyprowadziłem oboje do tej jaskini, do której drogę znałem tylko ja. – Bracie, oto jest moja zbrodnia.

Coraz bardziej przejęty wyrzutami sumienia i wdzięcznością, chciałem znowu paść Pietrkowi do nóg; powstrzymał mnie, urażony.

Chodź – rzekł po chwili biorąc mnie za rękę – zabierz żonę i wyjdźmy stąd wszyscy pięcioro.

Zapytałem ze zdziwieniem, dokąd chce nas zaprowadzić.

Do obozu białych – odpowiedział. – To schronienie nie jest już bezpieczne. Jutro o świcie biali mają uderzyć na obóz Biassou; las będzie z pewnością podpalony. I nie mamy ani chwili do stracenia; dziesięć głów odpowiada za moją głowę. Możemy się śpieszyć, gdyż ty jesteś wolny; musimy się śpieszyć, gdyż ja wolny nie jestem.

Słowa te wprawiły mnie w jeszcze większe zdziwienie; poprosiłem, aby mi je wyjaśnił.

Czy nigdy nie obiło ci się o uszy, że Bug-Jargal jest w niewoli? – zapytał zniecierpliwiony.

Tak, ale co ty masz wspólnego z tym Bug-Jargalem? Teraz on z kolei zdziwił się i odrzekł z powagą:

Jestem tym Bug-Jargalem.


XLVII


Przywykłem, że tak powiem, do niespodzianek z tym człowiekiem. Nie bez zdumienia widziałem niedawno, jak niewolnik Pietrek przeistacza się w afrykańskiego króla. Teraz podziw mój doszedł do szczytu, gdy musiałem ujrzeć w nim groźnego i wspaniałomyślnego Bug-Jargala, wodza buntowników z Czerwonej Kopy. Zrozumiałem wreszcie te oznaki czci, którą wszyscy buntownicy, a nawet Biassou, otaczali wodza, Bug-Jargala, króla Kakongo.

Zdawało się, że nie dostrzega wrażenia, jakie wywarły na mnie jego ostatnie słowa.

Powiedziano mi – podjął – że jesteś jeńcem w obozie Biassou, przyszedłem, aby cię oswobodzić.

Dlaczegóż więc mówiłeś mi przed chwilą, że nie jesteś wolny?

Spojrzał na mnie, jak gdyby chcąc odgadnąć, co spowodowało to naturalne zresztą pytanie.

Posłuchaj – rzekł – dziś rano byłem więźniem twoich braci. Usłyszałem, jak w obozie rozeszła się wieść, że Biassou zamierza stracić przed zachodem słońca młodego jeńca imieniem Leopold d’Auverney. Wzmocniono straże dokoła mojej osoby. Dowiedziałem się, że mam umrzeć bezpośrednio po tobie, w razie zaś ucieczki dziesięciu towarzyszy odpowie za mnie głową. – Widzisz zatem, że muszę się śpieszyć.

Zatrzymałem go jeszcze.

Uciekłeś więc? – zapytałem.

Jakże inaczej mógłbym być tutaj? Czyż nie musiałem cię ratować? Czy nie zawdzięczam ci życia? Już czas, chodź teraz za mną. Godzina drogi dzieli nas zarówno od obozu białych, jak i od obozu Biassou. Patrz, cienie tych palm kokosowych wydłużają się, a okrągłe ich czuby, rysujące się na trawie, przypominają olbrzymie jaja kondora. Za trzy godziny słońce zajdzie. Chodź, bracie, czas nagli.

Za trzy godziny słońce zajdzie. Te tak zwykłe słowa zmroziły mnie niby głos z tamtego świata. Przypomniały mi o fatalnej obietnicy, jaką złożyłem Biassou. Niestety! Ujrzawszy Marię nie myślałem wcale o wieczystym i rychłym rozstaniu; nie czułem nic prócz zachwytu i upojenia; tyle wzruszeń odebrało mi pamięć, a w szczęściu zapomniałem o śmierci. Słowa przyjaciela wtrąciły mnie gwałtownie na powrót w krąg niedoli. Za trzy godziny słońce zajdzie! Trzeba było godziny, aby dojść do obozu Biassou... Obowiązek narzucał mi się z nieodpartą siłą; bandyta miał moje słowo, a przecież lepiej było umrzeć niż dać temu barbarzyńcy prawo pogardzania jedyną rzeczą, w którą – jak się zdawało – wierzył jeszcze: w honor Francuza. Alternatywa była potworna, wybrałem to, co musiałem wybrać, ale – wyznam to wam, panowie – wahałem się chwilę. Czyż można mnie potępiać za to?

Wreszcie, wzdychając ciężko, ująłem jedną ręką dłoń Bug-Jargala, drugą zaś dłoń mojej biednej Marii, która z trwogą przyglądała się złowieszczej zadumie zasnuwającej mi twarz.

Bug-Jargalu – rzekłem z wysiłkiem – powierzam ci jedyną istotę pod słońcem, którą kocham bardziej niż ciebie – Marię. Wracajcie do obozu beze mnie, gdyż nie mogę wam towarzyszyć.

Mój Boże – zawołała Maria, z trudem chwytając oddech – znowu jakieś nieszczęście!

Bug-Jargal zadrżał. Bolesne zdziwienie malowało się w jego oczach:

Bracie, co mówisz?

Przerażenie, ogarniające Marię na samą myśl o nieszczęściu, które zdawała się odgadywać swoim zbyt przewidującym sercem, kazało mi ukryć przed nią prawdę i oszczędzić jej tak rozdzierającego pożegnania; pochyliłem się do ucha Bug-Jargala i szepnąłem mu:

Jestem jeńcem. Przysiągłem Biassou, że na dwie godziny przed końcem dnia oddam się znowu w jego ręce; obiecałem, że umrę.

Bug-Jargal rzucił się wściekły; głos jego brzmiał donośnie.

Co za potwór! To dlatego chciał pomówić z tobą sam na sam, aby wymóc tę obietnicę. Nie powinienem był ufać temu nędznikowi Biassou. Jak mogłem nie przewidzieć zdrady? Przecież to nie Murzyn, tylko Mulat.

O co chodzi? O jaką zdradę, o jaką obietnicę? – pytała przerażona Maria. – Kto to jest Biassou?

Nic nie mów, nic nie mów – powtarzałem do ucha Bug-Jargala – nie niepokójmy Marii.

Dobrze – odpowiedział posępnym głosem. – Ale jak mogłeś zgodzić się na taką obietnicę? Dlaczego ją dałeś?

Uważałem ciebie za niewdzięcznika, a Marię za straconą na zawsze. Czyż życie miało dla mnie jakąkolwiek wartość?

Ale ustna obietnica nie może wiązać cię wobec tego zbója.

Dałem słowo honoru.

Zdawało się, że usiłuje pojąć sens tych słów.

Słowo honoru! Co to znaczy? Czy piliście z jednego kielicha? Czy przełamaliście razem pierścień lub liść klonu o czerwonych kwiatach?

Nie.

No więc! Nie ma o czym mówić. Cóż może cię wiązać?

Mój honor – odpowiedziałem.

Nie wiem, co to znaczy. Nic cię nie wiąże z Biassou. Chodź z nami.

Nie mogę, bracie, przyrzekłem.

Nic nie przyrzekłeś – zawołał z uniesieniem. Po czym podnosząc głos: – Siostro! Przyłącz się do mnie, nie pozwól, aby twój mąż nas opuszczał; chce powrócić do obozu Murzynów, skąd go wydobyłem, ponieważ rzekomo obiecał swoje życie wodzowi ich, Biassou.

Coś ty uczynił? – zawołałem. Było już za późno, aby uprzedzić działanie tego wielkodusznego odruchu, który kazał mu przyzywać na pomoc istotę umiłowaną, aby ratować życie rywala. Maria padła mi w ramiona z okrzykiem rozpaczy, splótłszy ręce dokoła mojej szyi zawisła mi na piersi, gdyż była już bez sił i niemal bez tchu.

Ach! – szeptała boleśnie – co on mówi, Leopoldzie? Prawda, że on mnie zwodzi i że w chwili, w której złączyliśmy się nareszcie, nie będziesz chciał mnie opuścić, i to opuścić po to, aby umrzeć? Odpowiedz mi natychmiast, bo umrę! Nie masz prawa wyrzekać się własnego życia, bo nie powinieneś poświęcać mojego życia. Nie zechcesz przecież rozłąki ze mną na zawsze?

Mario – odparłem – nie wierz temu; w istocie opuszczę cię za chwilę; tak trzeba, ale zobaczymy się gdzie indziej.

Gdzie indziej – rzekła z trwogą – gdzie indziej! Ale gdzie?...

W niebie – odpowiedziałem nie mogąc okłamywać tego anioła.

Zemdlała raz jeszcze, tym razem z bólu. Czas naglił; postanowienie moje było nieodwołalne. Złożyłem ją w ramiona Bug-Jargala którego oczy były pełne łez.

Nic więc nie zdoła cię powstrzymać? – rzekł mi. – Nie dodam nic do tego, co sam widzisz. Jak możesz oprzeć się Marii? Za jedno tylko takie słowo, które ty od niej usłyszałeś – ja byłbym wyrzekł się całego świata, a ty nie chcesz wyrzec się własnej śmierci!

Honor! – odparłem. – Żegnaj, Bug-Jargalu, żegnaj, bracie, tobie ją powierzam.

Ujął moją dłoń; był zamyślony i zdawało się, że ledwie mnie słyszy.

Bracie! W obozie białych jest jeden z twoich krewnych; w jego ręce oddam Marię; ja nie mogę przyjąć twojego daru.

Wskazał mi szczyt, którego wierzchołek górował nad całą okolicą.

Spójrz na tę skałę: kiedy pojawi się tam znak, że nie żyjesz, wkrótce rozejdzie się wieść o moim zgonie. – Żegnaj!

Nie zastanawiając się nad niejasnym znaczeniem tych ostatnich słów, uściskałem go; złożyłem pocałunek na bladym czole Marii, którą starania piastunki przywracały już do przytomności, i umknąłem pośpiesznie w obawie, aby pierwsze jej spojrzenie, pierwsza skarga nie odebrały mi sił.


XLVIII


Uciekłem, zanurzyłem się w gęsty las idąc śladami, które tam zostawiliśmy, i nie ośmielając się nawet rzucić jednego spojrzenia za siebie. Jak gdyby chcąc zagłuszyć prześladujące mnie myśli, biegłem bez wytchnienia przez zarośla sawanny i wzgórza tak długo, aż wreszcie z wierzchołka jednej ze skał dojrzałem obóz Biassou z szeregami wózków, rzędami szałasów i mrowiskiem Murzynów. Wówczas zatrzymałem się. Tu był kres mojego biegu i mojego istnienia. Zmęczenie i wzruszenie pozbawiły mnie sił; oparłem się o pień drzewa, aby nie upaść, i ogarnąłem spojrzeniem widok, który roztaczał się u moich stóp w nieszczęsnej sawannie.

Zdawało mi się do tej chwili, że spełniłem już wszystkie kielichy bólu i goryczy. Nie znałem jeszcze najokrutniejszego ze wszystkich nieszczęść: pod nakazem siły moralnej, potężniejszej niż bieg wydarzeń, wyrzec się dobrowolnie szczęścia – stojąc u progu szczęścia, wyrzec się dobrowolnie życia – będąc w pełni życia. Kilka godzin temu czyż zależało mi na oglądaniu świata?! Nie żyłem; krańcowa rozpacz jest rodzajem śmierci, która każe pragnąć śmierci prawdziwej. Ale z rozpaczy tej zostałem wydobyty; odzyskałem Marię; moje umarłe szczęście jak gdyby zmartwychwstało; moja przeszłość stała się znowu przyszłością; wszystkie zagasłe sny odrodziły się bardziej olśniewające niż kiedykolwiek; życie wreszcie, życie, na które składała się młodość, miłość i zachwycenie, roztoczyło znowu, promienne, przede mną swoje niezmierzone horyzonty. Życie to mogłem rozpocząć od nowa; skłaniało mnie do tego wszystko, wszystko we mnie i wszystko poza mną. Nie istniała żadna przeszkoda materialna, żadna widoczna zapora. Byłem wolny, byłem szczęśliwy, a mimo to musiałem umierać! Uczyniłem tylko jeden krok w tym Edenie i oto jakiś obowiązek, który nie narzucał się nawet bezspornie, zmuszał mnie, abym się cofnął i poszedł na mękę. Śmierć znaczy niewiele dla duszy skamieniałej i już zmrożonej przeciwnościami losu; ale jakże uścisk jej jest przejmujący, jakże wydaje się zimny, gdy obejmuje serce w pełni rozkwitu, opromienione niejako radością istnienia! Doświadczałem tego na sobie; wyszedłem z grobu i w tej krótkiej chwili upoiłem się tym, co na ziemi jest najbardziej niebiańskie – miłością, oddaniem, wolnością; i oto teraz musiałem nagle powracać do grobu!


XLIX


Kiedy przygnębienie wywołane żalem minęło, opanowała mnie jakaś wściekłość; wielkimi krokami zagłębiłem się w dolinę; odczuwałem potrzebę pośpiechu. Stawiłem się przed przednimi strażami Murzynów. Wydali się zdziwieni i nie chcieli mnie wpuścić do obozu. Rzecz szczególna, musiałem nieledwie ich prosić. Dwaj z nich pochwycili mnie wreszcie i podjęli się zaprowadzić do Biassou.

Wszedłem do jaskini tego wodza. Zajęty był wprawianiem w ruch sprężyn u kilku narzędzi tortur, które stały koło niego. Na hałas, jaki uczyniły straże wprowadzające mnie, odwrócił głowę; obecność moja nie zdawała się go dziwić.

Widzisz? – rzekł pokazując mi rozłożone dokoła straszliwe przybory.

Zachowałem spokój; znałem okrucieństwo bohatera ludzkości i zdecydowany byłem znieść wszystko bez drgnienia.

Prawda – podjął śmiejąc się – prawda, że Leogri był bardzo szczęśliwy, iż go tylko powieszono?

Spojrzałem nań bez słowa, z zimną pogardą.

Zawiadomcie księdza kapelana – powiedział do jednego z adiutantów.

Przez chwilę milczeliśmy obydwaj, patrząc sobie prosto w oczy. Obserwowałem go; on mnie śledził. W tej chwili wszedł Rigaud; wydawał się wzburzony i powiedział coś cicho do naczelnego wodza.

Niech zwołają wszystkich dowódców mojej armii – rzekł spokojnie Biassou.

Po kwadransie wszyscy dowódcy w swoich różnorodnych, dziwacznych strojach zebrali się przed grotą. Biassou wstał.

Słuchajcie, amigos! Biali zamierzają zaatakować nas tutaj jutro o świcie. Pozycja nasza jest niedobra; musimy ją opuścić. Udajmy się wszyscy w drogę o zachodzie słońca i przejdźmy granicę hiszpańską. Macaya, wasi zbiegli Murzyni pójdą w straży przedniej. Padrejan, wy zagwoździcie działa zabrane artylerii z Praloto, nie mogłyby nam towarzyszyć na wyżynach. Zuchy z Croix-des-Bouquets ruszą za Macayą. Toussaint pójdzie za nimi z Murzynami z Leogane i z Trou. Jeżeli grioci i griotki spowodują najmniejszy hałas, zaopiekuje się nimi kat armii. Podpułkownik Cloud rozda strzelby, które wyładowano u przylądka Cabron, i poprowadzi cidevant wolnych mieszańców ścieżkami Visty. Jeńców, jeśli pozostaną, uśmiercimy. Ponacinamy kule, zatrujemy strzały. Trzeba będzie wsypać trzy tony arszeniku do źródła, skąd czerpie się wodę dla obozu: wojska kolonialne pomyślą, że to cukier, i będą piły bez obawy. Oddziały z Limbe, Dondon i Acul pomaszerują za oddziałami Clouda i Toussainta. Pozawalajcie skałami wszystkie drogi na sawannie; ostrzelajcie z karabinów wszystkie przejścia; podpalcie lasy. Wy, Rigaud, zostaniecie z nami. Candi, zgromadzisz straż wokoło mnie. Murzyni z Czerwonej Kopy utworzą straż tylną i opuszczą sawannę nie wcześniej jak o wschodzie słońca.

Nachylił się w stronę Rigauda i rzekł po cichu:

To są czarni Bug-Jargala; gdybyż zostali tu zmiażdżeni! Muerta la tropa, muerto el geje! Idźcie, hermanos – dodał prostując się. – Candi przekaże wam dalsze rozkazy.

Wodzowie oddalili się.

Generale – rzekł Rigaud – należałoby wysłać pismo Jean-Francois. Nasze sprawy stoją źle, pismo to mogłoby powstrzymać białych.

Biassou wyciągnął je pośpiesznie z kieszeni.

Przypomniałeś mi o tym; ale tyle tam błędów gramatycznych, jak oni to nazywają, że będą z nas drwili. – Podsunął mi papier przed oczy. – Słuchaj, chcesz ocalić życie? Dobroć moja każe mi zrobić jeszcze jedną próbę, aby zwalczyć twój upór. Pomóż mi przerobić ten list: ja ci podyktuję moje myśli, a ty napiszesz to stylem białych.

Poruszyłem przecząco głową. Zniecierpliwił się.

Czy odmawiasz? – zapytał.

Tak, odmawiam – odrzekłem. Zaczął nalegać.

Zastanów się dobrze.

Oczy jego zdawały się przyciągać mój wzrok ku przyborom katowskim, którymi się zabawiał.

Odmawiam właśnie dlatego, że się zastanowiłem – odpowiedziałem. – Wygląda na to, że boisz się o siebie i swoich; liczysz, że twój list do Zgromadzenia opóźni pochód i zemstę białych. Nie pragnę życia, które by mogło uratować ciebie od śmierci. Rozkaż, niech mnie wezmą na tortury.

Ach tak, muchacho! – odpowiedział Biassou odpychając stopą narzędzia męki – zdaje mi się, że się z tym oswajasz. Przykro mi, lecz nie mam czasu, by kazać ci to wypróbować. Pozycja ta jest niebezpieczna, muszę ją opuścić, i to rychło. – Ach tak! Więc nie życzysz sobie służyć mi za sekretarza! Prawdę mówiąc, masz rację, bo i tak byłbym cię potem posłał na śmierć. Nie może żyć ten, kto zna tajemnicę Biassou; a poza tym, mój drogi, przyrzekłem księdzu kapelanowi, że zginiesz.

Zwrócił się do czarownika, który właśnie wszedł.

Bon per, czy wasz oddział jest gotów? Obi skinął potakująco głową.

Czy dobraliście sobie ludzi spośród czarnych z Czerwonej Kopy? Oni jedni z całego wojska nie muszą jeszcze zajmować się przygotowaniami do drogi.

Obi odpowiedział znów potakującym skinieniem głowy.

Wtedy Biassou wskazał mi palcem wielki czarny sztandar, który już przedtem zauważyłem i który był umieszczony w jednym z kątów groty.

Oto, co ma uprzedzić białych, że mogą już oddać twoje naramienniki twojemu następcy. Zdajesz sobie sprawę, że w obecnej chwili powinienem być już w drodze. Ale, ale... odbyłeś dopiero co spacer, jak ci się podobała okolica?

Zauważyłem – odrzekłem chłodno – dosyć drzew, aby powiesić ciebie wraz z całą twoją zgrają.

A więc – odpowiedział z wymuszonym śmiechem – jest tu także miejsce, którego zapewne nie dostrzegłeś, a z którym zapozna cię bon per. Żegnaj, młody kapitanie, pozdrowienia dla Leogri.

Złożył mi ukłon ze śmiechem, który przypominał mi dźwięki, jakie wydaje grzechotnik, skinął ręką, odwrócił się ode mnie i Murzyni powlekli mnie z sobą. Towarzyszył nam Obi z zasłoniętą twarzą i z różańcem w ręku.


L


Szedłem wśród nich, nie stawiając oporu; byłoby to bezcelowe. Weszliśmy na grzbiet góry położonej na zachód od sawanny i odpoczęliśmy tam chwilę; rzuciłem stamtąd ostatnie spojrzenie na to zachodzące słońce, które nigdy już więcej nie miało dla mnie wzejść. Przewodnicy moi ruszyli, poszedłem za nimi. Zeszliśmy w głąb dolinki, która w każdej innej chwili byłaby wzbudziła we mnie zachwyt. Poprzez całą jej szerokość przepływał potok użyczając glebie użyźniającej wilgoci; na skraju dolinki potok ten wpadał do jednego z tych błękitnych stawów, których jest wiele wśród gór na San Domingo. Ileż to razy w szczęśliwych czasach zasiadałem, aby marzyć, o zmierzchu nad brzegiem tych prześlicznych jezior, kiedy lazurowa ich toń zamieniała się w srebrzystą taflę, w której pierwsze wieczorne gwiazdy rozsiewały złote iskry! Pora ta miała niebawem nadejść, ale trzeba było iść dalej! Jakże piękną wydała mi się ta dolina! Rosły tam platany kwitnące jak klon, potężne i niezwykle wysokie; gęste kępy mauritias, rodzaju palmy, w której cieniu nie może istnieć żadna roślinność; daktylowce, magnolie o szerokich kielichach, wielkie catalpas ukazujące swoje gładkie, wycięte w kształcie serca liście wśród złotych gron szczodrzenicy. Blade, żółte kwiaty kanadyjskiego odowca splatały się z błękitnymi aureolami, którymi obsypana jest pewna odmiana dzikiego caprifolium, zwana przez Murzynów coali. Zielona zasłona z lian kryła przed wzrokiem brązowe zbocza pobliskich skał. Ze wszystkich stron tej dziewiczej ziemi unosiła się jakaś pierwotna woń; jak owa woń, którą wdychał pierwszy człowiek pochylając się nad pierwszymi różami Edenu! Posuwaliśmy się tymczasem ścieżką biegnącą nad brzegiem potoku. Ze zdziwieniem zobaczyłem, że ścieżka ta urywa się raptownie u stóp stromej skały, pod którą spostrzegłem półkolisty otwór, skąd wytryskiwał potok. Głuchy odgłos i gwałtowny wiatr wydobywały się spod tej naturalnej arkady. Murzyni skierowali się w lewo krętą i nierówną dróżką, którą wyżłobiły zapewne wody wyschłego już od dawna strumienia. Oczom moim ukazało się sklepienie na pół zatarasowane przez ciernie, ostrokrzew i kolczasty głóg, które tam rosły. Hałas podobny do odgłosu, jaki wydobywał się spod arkady w dolinie, rozlegał się także pod tym sklepieniem. Czarni pociągnęli mnie tam. W chwili gdy zrobiłem pierwszy krok w tym podziemiu, Obi zbliżył się do mnie i powiedział dziwnym głosem:

Oto, co mam ci teraz do przepowiedzenia: tylko jeden z nas wyjdzie spod tego sklepienia i przebędzie ponownie tę drogę. – Nie raczyłem mu odpowiedzieć. Posuwaliśmy się naprzód w mroku. Hałas wzmagał się coraz bardziej, nie słyszeliśmy już odgłosu własnych kroków. Doszedłem do wniosku, że przyczyną tego jest wodospad; nie myliłem się.

Po dziesięciu minutach marszu w ciemnościach doszliśmy do czegoś w rodzaju wewnętrznego tarasu, utworzonego przez naturę w samym środku góry. Większa część tego półkolistego tarasu zalana była przez potok tryskający z żył góry ze straszliwym hałasem. Ponad tą podziemną galerią sklepienie tworzyło rodzaj kopuły pokrytej bluszczem bladożółtej barwy. Sklepienie to prawie przez całą szerokość przecinała szczelina, którą sączyło się światło, a której krawędź wieńczyły zielone krzewy, wyzłocone w owej chwili promieniami słońca. U północnego krańca tarasu potok ginął z hukiem w czeluści, w której migotało, nie docierając do samego dna, nikłe światło sączące się ze szczeliny. Nad otchłanią pochylało się stare drzewo, którego najwyższe gałęzie nurzały się w pianie kaskady, a sękaty pień przebijał skałę na parę stóp poniżej krawędzi urwiska. Drzewo to, które kąpało jednocześnie w potoku swoją głowę i korzenie, sterczące nad przepaścią niby wyschnięte ramię, było tak pozbawione zieleni, że nie mógłbym odgadnąć, do jakiego należy gatunku. Stanowiło osobliwe zjawisko: jedynie wilgoć nasycająca korzenie powstrzymywała drzewo od śmierci, gdy tymczasem gwałtowny nurt wodospadu porywał kolejno wszystkie jego świeże pędy, pozwalając zachować tylko wiecznie te same gałęzie.


LI


Murzyni zatrzymali się w tym straszliwym miejscu i zrozumiałem, że trzeba umierać.

Wówczas nad tą przepaścią, w którą rzucałem się do pewnego stopnia dobrowolnie, obraz szczęścia, które odtrąciłem parę godzin temu, zaczął mnie prześladować, natarczywy jak żal, prawie jak wyrzut. Wszelka prośba była niegodna mnie; nie mogłem jednak powstrzymać się od skargi.

Przyjaciele – powiedziałem do Murzynów, którzy mnie otaczali – czy wiecie, jak smutno jest umierać mając dwadzieścia lat, w pełni sił i życia, kiedy jest się kochanym przez tych, których się kocha, i kiedy pozostawia się za sobą parę oczu, które będą płakały dopóty, dopóki się nie zamkną?

Potworny śmiech odpowiedział na moją skargę. To śmiał się mały Obi. To wcielenie złego ducha, ta nieodgadniona istota zbliżyła się nagle do mnie.

Ha, ha, ha! Żałujesz życia. Ldbado sea Dios! Tylko tego się lękałem, że możesz nie obawiać się śmierci.

Był to ten sam głos, ten sam śmiech, którego słuchając gubiłem się zawsze w domysłach.

Nędzniku! – powiedziałem – kimże jesteś wreszcie?

Dowiesz się o tym! – odrzekł przerażającym głosem. Po czym odsuwając srebrzyste słońce zdobiące jego brązową pierś: – Spójrz!

Pochyliłem się tuż nad nim. Dwa nazwiska były wyryte białawymi literami na włochatej piersi czarownika, ohydne i niezatarte piętno, które odciskało żelazo na ciele niewolników. Jedno z tych nazwisk było: Effingham, drugie – nazwisko mojego wuja, moje nazwisko: d’Auverney! Zaniemówiłem ze zdumienia.

I cóż Leopoldzie d’Auverney – zapytał Obi – czy twoje nazwisko nie mówi ci, kim jestem?

Nie – odpowiedziałem zdziwiony, słysząc, że ten człowiek zwraca się do mnie po nazwisku, i usiłując zebrać wspomnienia. Te dwa nazwiska były ze sobą złączone tylko na piersi błazna... Ale biedny karzeł nie żył i zresztą on był do nas przywiązany. – Nie możesz przecież być Habibrachem!

Jestem nim we własnej osobie! – zawołał przeraźliwym głosem i podniósłszy krwawą gorrę zerwał z twarzy zasłonę. Oczom moim ukazała się szpetna twarz naszego karła, ale szalona wesołość, jaką widywałem zazwyczaj na jego twarzy, ustąpiła miejsca groźnej i złowieszczej minie.

Wielki Boże! – zawołałem osłupiały – czyżby wszyscy umarli powracali? – To Habibrach, błazen mojego wuja!

Karzeł położył dłoń na sztylecie i powiedział zduszonym głosem:

Jego błazen... i jego morderca. Cofnąłem się ze zgrozą.

Jego morderca!... Łajdaku, tak więc odwdzięczyłeś mu się za tyle dobroci?

Przerwał mi.

Dobroci? powiedz raczej obelg!

Jak to? – podjąłem – to ty zadałeś mu cios, nędzniku?!

Tak, to ja – odparł z przerażającym wyrazem twarzy. – Wbiłem mu nóż tak głęboko w serce, że zaledwie miał czas otrząsnąć się ze snu, aby zapaść się w śmierć. Krzyknął tylko słabo: – Do mnie, Habibrach!. – Byłem przy nim.

Jego okropne opowiadanie, jego okrutnie zimna krew wzburzyły mnie.

Nikczemniku! Podły morderco! Zapomniałeś, więc o dobrodziejstwach, którymi obsypywał ciebie jednego? Jadłeś w pobliżu jego stołu, sypiałeś w pobliżu jego łoża...

Jak pies – przerwał gwałtownie Habibrach – como un perro! Nie martw się! Pamiętałem aż za dobrze o tych łaskach, które są zniewagami. Zemściłem się za te łaski na nim, a teraz zemszczę się na tobie. Słuchaj! Czy sądzisz, że nie jestem człowiekiem, dlatego że jestem Mulatem, karłem i ułomnym? O! Ja mam duszę, i to duszę głębszą i silniejszą niż dusza, którą za chwilę wyzwolę z twojego wątłego ciała! Ofiarowano mnie twojemu wujowi jak małpę. Służyłem mu do zabawy. Lubił mnie, powiadasz; tak, miałem miejsce w jego sercu: miejsce między jego małpą a papugą. Wybrałem sobie inne miejsce za pomocą sztyletu.

Drżałem.

Tak – ciągnął karzeł – to ja, to rzeczywiście ja! Spójrz mi prosto w twarz, Leopoldzie d’Auverney! Dosyć ze mnie nadrwiłeś, możesz teraz drżeć. Przypominasz mi tę haniebną życzliwość, jaką twój wuj darzył tego, którego nazywał swoim błaznem! Ależ to była życzliwość, bon Giu! Kiedy wchodziłem do waszych salonów, witały mnie wybuchy pogardliwego śmiechu; mój wzrost, moja niekształtna postać, moje rysy, mój śmieszny strój, a nawet moje pożałowania godne kalectwo, wszystko we mnie skłaniało twojego bezecnego wuja i jego bezecnych przyjaciół do szyderstwa. A ja nie mogłem nawet milczeć; musiałem, o rabia! Musiałem śmiać się razem z tymi, których pobudzałem do śmiechu. Odpowiedz teraz: czy sądzisz, że tego rodzaju upokorzenia wywołują wdzięczność w istocie ludzkiej? Czy sądzisz, że to nie to samo co niedola innych niewolników: nieustanna praca, słoneczny skwar żelazny pręgierz i bat nadzorców? Czy myślisz, że nie wystarczy, aby w sercu człowieka zakiełkowała nienawiść, płomienna, nienasycona, wieczysta, jak owe piętno hańby, które kala mi pierś? Ach, jakże krótko trwała moja zemsta w porównaniu z tak długimi cierpieniami! Czemuż nie mogłem sprawić, aby mój znienawidzony tyran odcierpiał wszystkie udręki, które przeżywałem ciągle, o każdej godzinie, każdego dnia! Czemuż nie mógł zaznać przed śmiercią goryczy urażonej dumy i poczuć, jakie palące ślady zostawiają łzy wstydu i wściekłości na twarzy skazanej na wieczysty śmiech? Niestety! Ciężko jest tak długo czekać na godzinę kary i poprzestać tylko na jednym pchnięciu sztyletem! Gdyby chociaż mógł wiedzieć, z czyjej ręki otrzymał cios! Ale zbyt pilno mi było usłyszeć jego śmiertelne rzężenie; zbyt szybko zatopiłem nóż; umarł nie poznawszy mnie i moja wściekłość udaremniła mi zemstę. Tym razem przynajmniej będzie ona pełniejsza. Widzisz mnie, tak? Co prawda trudno ci rozpoznać mnie w nowym świetle, w którym ci się ukazuję. Dawniej widywałeś mnie zawsze roześmianego i radosnego; teraz kiedy nic nie broni mojej duszy, aby ujawniła się w moich oczach, nie jestem pewno do siebie podobny. Znałeś tylko moją maskę; oto moja twarz!

Był przerażający.

Potworze – zawołałem – mylisz się, pozostało zawsze coś z błazna w okrucieństwie twoich rysów i twojego serca.

Nie mów o okrucieństwie! – przerwał Habibrach. – Pomyśl o nieludzkości twojego wuja...

Nędzniku – podjąłem oburzony – jeżeli nawet był nieludzki, to twoja wina! Litujesz się nad losem nieszczęśliwych niewolników; dlaczegóż więc wyzyskiwałeś przeciwko swoim braciom wpływ, jaki dzięki jego słabości uzyskałeś na swojego pana? Dlaczego nigdy nie próbowałeś zmiękczyć jego serca dla ich dobra?

Ani mi to było w głowie! Ja miałbym przeszkadzać białemu, aby się nie plamił okrucieństwem? O nie! Przeciwnie, nakłaniałem go, aby jeszcze gorzej traktował swych niewolników, po to, aby przybliżyć godzinę buntu, aby nadmierny ucisk wywołał wreszcie zemstę! Szkodząc pozornie moim braciom, służyłem im!

Ogarnęło mnie zdumienie wobec tak głęboko pojętej nienawiści.

I cóż – ciągnął karzeł – czy nie sądzisz, że umiałem obmyślić swój plan i wykonać go? Co powiesz o błaźnie Habibrachu? Co powiesz o trefnisiu twojego wuja?

Dokończ tego, coś tak dobrze zaczął – odrzekłem. – Zabij mnie, ale pośpiesz się.

Habibrach zaczął przechadzać się wzdłuż i wszerz po tarasie zacierając ręce.

A jeżeli ja nie chcę się śpieszyć? Jeżeli pragnę nacieszyć się do woli twoją męką? Bo widzisz, należała mi się od Biassou moja część łupu z ostatniej grabieży. Kiedy zobaczyłem cię w obozie Murzynów, zażądałem od niego tylko twojego życia. Darował mi je chętnie i teraz należy ono do mnie! Bawię się nim. Niedługo w ślad za tym wodospadem podążysz do tej przepaści, bądź spokojny; ale muszę ci przedtem powiedzieć, że odnalazłem kryjówkę, gdzie schroniła się twoja żona, i podsunąłem dziś Biassou myśl podpalenia puszczy; to musiało się już teraz rozpocząć. Tak więc twoja rodzina jest unicestwiona. Wuj zginął od żelaza; ty zginiesz od wody, twoja Maria od ognia!

Nędzniku! Nędzniku! – krzyknąłem. I zrobiłem taki ruch, jak gdybym chciał się rzucić na niego. Zwrócił się do Murzynów:

Dalej, zwiążcie go! Sam przyśpiesza swoją ostatnią godzinę.

Murzyni zaczęli krępować mnie w milczeniu linami, które z sobą przynieśli. Nagle wydało mi się, że słyszę odległe szczekanie psa; wziąłem ten odgłos za złudzenie wywołane hukiem wodospadu. Murzyni skończyli mnie wiązać i pchnęli ku przepaści, która miała mnie pochłonąć.. Karzeł skrzyżowawszy na piersiach ramiona spoglądał na mnie z tryumfalną radością. Podniosłem wzrok ku rozpadlinie, aby uniknąć jego wstrętnego widoku i ujrzeć raz jeszcze niebo. W tej chwili ujadanie stało się głośniejsze i wyraźniejsze. Ogromny łeb Raska zajrzał do pieczary przez otwór. Zadrżałem. Karzeł zawołał: – Dalej! – Czarni, którzy nie dosłyszeli szczekania, zbliżali się już, aby wtrącić mnie w przepaść...


LII


Towarzysze! – rozległ się grzmiący głos.

Wszyscy odwrócili się: był to Bug-Jargal. Stał wyprostowany na krawędzi rozpadliny; czerwone pióro powiewało nad jego głową.

Towarzysze – powtórzył – zatrzymajcie się! Murzyni padli na twarz. On zaś mówił dalej:

Jestem Bug-Jargal.

Murzyni uderzyli czołem o ziemię, wydając okrzyki, których sens trudno było odgadnąć.

Rozwiążcie jeńca! – zawołał wódz.

Tu karzeł, jak się zdawało, ocknął się z osłupienia, w którym pogrążyło go to nieoczekiwane pojawienie się. Gwałtownym ruchem powstrzymał ręce czarnych, gotowe do rozcięcia moich więzów.

Jak to! Co to znaczy? – wykrzyknął. – Que quiere decir eso?

Po czym unosząc głowę spojrzał na Bug-Jargala:

Wodzu z Czerwonej Kopy, po co tu przyszedłeś?

Przybywam objąć dowództwo nad moimi braćmi – odparł Bug-Jargal.

W istocie – powiedział karzeł z tłumioną wściekłością – to są Murzyni z Czerwonej Kopy. Ale jakim prawem – dodał podnosząc głos – chcesz rozstrzygać o losach mojego jeńca?

Jestem Bug-Jargal – odpowiedział wódz. Czarni uderzyli czołem o ziemię.

Bug-Jargal nie jest w stanie zmienić tego – podjął Habibrach – co postanowił Biassou. To Biassou podarował mi tego białego. Chcę, aby zginął – i zginie. Vosotros – zwrócił się do Murzynów – wykonajcie rozkaz! – wrzućcie go do przepaści.

Pod wrażeniem władczego głosu Obi czarni powstali z ziemi i uczynili krok ku mnie. Myślałem już, że nadszedł mój kres.

Rozwiążcie jeńca! – zawołał Bug-Jargal.

W mgnieniu oka byłem wolny. Moje zdziwienie dorównywało wściekłości czarownika. Chciał rzucić się na mnie. Murzyni powstrzymali go. Wtedy wybuchnął przekleństwami i groźbami.

Demonios! Rabia! Infierno de mi alvia! Jak to, nędznicy? Odmawiacie mi posłuszeństwa? Nie uznajecie już mi voz! Czemu traciłem el tiempo, aby słuchać este muldicho! Powinienem był od razu rzucić go na pastwę rybom del baratrp! Chciałem, aby moja zemsta była całkowita, i dlatego właśnie wymyka mi się z rąk! O rabia de Sathan! Escuchate vosotros! Jeżeli mnie nie usłuchacie, jeżeli nie wtrącicie tego obmierzłego białego do potoku, przeklinam was! Włosy wam zbieleją; moskity i gzy pożrą was żywcem; wasze nogi i ramiona ugną się niby trzcina; oddech przepali wam gardła niczym rozżarzony piasek; pomrzecie wkrótce, a po śmierci duchy wasze będą musiały wiecznie obracać żarna wielkości góry, na księżycu, gdzie panuje mróz!

Scena ta wywarła na mnie szczególne wrażenie. Jedyny przedstawiciel białych w tej wilgotnej i mrocznej pieczarze, otoczony przez Murzynów podobnych do czartów, trzymany jakby w zawieszeniu nad krawędzią bezdennej przepaści, napastowany przez tego plugawego karła, tego pokracznego czarownika, którego pstry strój i spiczastą mitrę dostrzegałem zaledwie w mroku, i chroniony przez czarnego olbrzyma, który ukazał mi się w jedynym miejscu, skąd widać było niebo – odnosiłem wrażenie, że stoję u wrót piekła, czekam na potępienie lub na zbawienie mojej duszy i przyglądam się upartej walce między moim aniołem stróżem i moim złym duchem.

Czarni zdawali się przerażeni przekleństwami Obi. Chcąc wykorzystać ich niezdecydowanie czarownik zawołał:

Chcę, aby biały zginął. Usłuchacie mnie: zginie! Bug-Jargal odpowiedział z powagą:

Będzie żył! Jestem Bug-Jargal. Ojciec mój był królem krainy Kakongo i wymierzał sprawiedliwość na progu swojego domostwa.

Czarni znowu padli na twarz. Wódz ciągnął:

Bracia! Idźcie powiedzieć Biassou, aby nie wywieszał na szczycie góry czarnej chorągwi, która ma oznajmić białym śmierć tego jeńca; gdyż ten jeniec uratował życie Bug-Jargalowi i Bug-Jargal chce, aby on żył!

Murzyni wstali. Bug-Jargal rzucił między nich swoje czerwone pióro. Dowódca oddziałku skrzyżował ręce na piersiach i podniósł pióropusz z uszanowaniem; po czym wyszli bez słowa. Obi znikł razem z nimi w mrokach podziemnej galerii. Nie będę próbował odmalować wam, panowie, położenia, w jakim się znalazłem. Utkwiłem wilgotne oczy w Pietrku, który przypatrywał mi się ze szczególnym wyrazem wdzięczności i dumy.

Bogu niech będą dzięki! – rzekł wreszcie – wszystko uratowane. Bracie, wróć drogą, którą tu przybyłeś. Odnajdziesz mnie w dolinie.

Skinął mi ręką i oddalił się.


LIII


Pragnąc jak najszybciej przybyć na to spotkanie i dowiedzieć się, jakim to szczęśliwym trafem mój zbawca zjawił się tak w porę, zamierzałem opuścić straszliwą pieczarę. Jednakże oczekiwały mnie tam nowe niebezpieczeństwa. W chwili kiedy skierowałem swoje kroki w stronę podziemnej galerii, niespodziewana przeszkoda zagrodziła mi wejście. Był to znowu Habibrach. Mściwy Obi nie poszedł, jak sądziłem, za Murzynami; ukrył się za słupem skalnym, oczekując chwili bardziej sprzyjającej jego mściwym zamysłom. Chwila ta nadeszła. Karzeł ukazał się nagle i roześmiał się. Byłem sam, bezbronny, w jego dłoni błyszczał sztylet, ten sam, który służył mu za krucyfiks. Na jego widok cofnąłem się mimo woli.

Ha! Ha! Maldicho myślałeś więc, że mi się wymkniesz! Ale błazen jest mądrzejszy od ciebie. Mam cię w ręku; i tym razem nie każę ci długo czekać. Twój przyjaciel Bug-Jargal nie będzie także oczekiwał cię na próżno. Pójdziesz na wyznaczone spotkanie w dolinie, ale zaprowadzi cię tam nurt tego potoku.

Mówiąc tak rzucił się ku mnie z podniesionym sztyletem.

Potworze! – zawołałem cofając się w głąb tarasu – przed chwilą byłeś tylko katem, teraz jesteś mordercą!

To moja zemsta! – odparł zgrzytając zębami.

W owej chwili znajdowałem się nad krawędzią przepaści; Obi natarł na mnie raptownie, aby pchnięciem sztyletu strącić mnie w głąb. Uniknąłem ciosu. Noga czarownika obsunęła się na tym śliskim mchu, którym bywają jak gdyby powleczone wilgotne skały: stoczył się po zboczu wygładzonym przez fale.

Kroć tysięcy diabłów! – ryknął nagle z wściekłością, staczając się w przepaść...

Powiedziałem już wam, panowie, że jeden z korzeni starego drzewa wystawał między szczelinami granitu, nieco poniżej krawędzi urwiska. Spadając karzeł natknął się na ten korzeń, jego przybrana galonem spódniczka zaczepiła się o sękaty pień i – chwytając się tego ostatniego punktu oparcia – Habibrach wczepił się weń z nadzwyczajną siłą. Spiczasta czapka spadła mu z głowy; musiał wypuścić z ręki sztylet i ta mordercza broń wraz z dźwięczącą błazeńską gorrą znikły jednocześnie, zderzając się ze sobą w głębi wodospadu.

Zawieszony nad przerażającą otchłanią Habibrach próbował z początku wydostać się z powrotem na taras; ale jego krótkie ręce nie mogły dosięgnąć występu urwiska i zdzierał sobie paznokcie czyniąc daremne wysiłki, aby uczepić się oślizgłej powierzchni skały zawieszonej nad mroczną przepaścią. Wył z wściekłości.

Najlżejsze pchnięcie wystarczyłoby, abym strącił go w dół, ale byłaby to podłość i nie myślałem o tym ani chwili. Moja powściągliwość zaskoczyła go. Dziękując niebu za ratunek, który zsyłało mi w tak nieoczekiwany sposób, postanowiłem zostawić go własnemu losowi i zamierzałem opuścić podziemną komnatę, gdy nagle usłyszałem dobywający się z przepaści błagalny i bolesny głos karła.

Panie! – krzyczał – panie! Na litość, niech pan nie odchodzi! W imię bon Giu niech pan nie da umrzeć ludzkiej istocie grzesznej i obciążonej winami, którą może pan uratować od śmierci. Niestety!... siły mnie zawodzą, gałąź wyślizguje mi się i ugina pod moimi rękami, ciężar mojego ciała pociąga mnie w dół; za chwilę albo ją wypuszczę, albo sama się złamie... Ach, panie! Przerażająca otchłań wiruje pode mną! Nombre santo de Dios! Czyż nie zlituje się pan nad biednym błaznem? Popełnił on wiele zbrodni, ale czyż nie zechce mu pan udowodnić, że biali są więcej warci od Mulatów, a panowie od niewolników?

Zbliżyłem się do przepaści niemal wzruszony, w nikłym świetle padającym ze szczeliny zobaczyłem na odpychającej twarzy karła wyraz, jakiego dotychczas u niego nie widziałem: wyraz błagania i rozpaczy.

Senior Leopoldzie – ciągnął, zachęcony odruchem litości, którego nie mogłem ukryć – byłożby to możliwe, aby istota ludzka, widząc bliźniego w tak rozpaczliwym położeniu i mogąc przyjść mu z pomocą, nie uczyniła tego? Ach! Niech pan poda mi rękę! Wystarczyłoby tylko troszeczkę mi pomóc, aby mnie uratować. To, co dla mnie jest wszystkim, dla pana tak niewiele! Na Boga! Niech pan mnie przyciągnie ku sobie! Wdzięczność moja będzie równie nieskończona jak moje zbrodnie...

Przerwałem mu:

Nieszczęsny! Nie przywołuj tych wspomnień!

Przywołuję je po to, panie, aby poczuć do nich wstręt! – odparł. – Ach! Niech pan będzie bardziej wspaniałomyślny niż ja! O nieba! Wielkie nieba! Słabnę! Spadam!... Ay desdichado! Ręka! Pańska ręka! Niech mi pan poda rękę! Na imię matki, która pana nosiła w swoim łonie!

Nie umiałbym panom powiedzieć, do jakiego stopnia był żałosny ten krzyk trwogi i cierpienia! Zapomniałem o wszystkim. To nie był już wróg, zdrajca, morderca: to był nieszczęśliwy, którego mały wysiłek z mojej strony mógł ocalić od straszliwej śmierci. Błagał mnie w sposób tak rozdzierający! Słowa, wyrzuty byłyby tu niepotrzebne i śmieszne; konieczność przyjścia z pomocą wydawała się nagląca. Pochyliłem się i klękając na brzegu przepaści, jedną ręką oparty o pień drzewa, którego korzeń podtrzymywał nieszczęsnego Habibracha, podałem mu drugą rękę... Jak tylko zdołał dosięgnąć, pochwycił ją oburącz z zadziwiającą siłą i poczułem, że zamiast poddać się tej wciągającej go do góry dłoni, usiłuje ściągnąć mnie wraz z sobą do przepaści. Gdyby pień drzewa nie dawał mi tak pewnego oparcia, nieoczekiwane i gwałtowne szarpnięcie nędznika byłoby mnie niechybnie ściągnęło ze skały.

Łotrze! – krzyknąłem – co robisz?

To moja zemsta! – odrzekł z przeraźliwym i piekielnym śmiechem. – Ach, mam cię wreszcie! Głupcze! Sam oddałeś mi się w ręce! Mam cię! Ty byłeś ocalony, ja zgubiony; i oto wracasz dobrowolnie do paszczy kajmana dlatego, że po ryku wydała ona jęk! Oto jestem pocieszony, skoro śmierć moja jest zemstą! Złapałeś się w potrzask, amigo! I wśród ryb w tym jeziorze nie zbraknie mi towarzystwa człowieka.

Ach! Zdrajco! – powiedziałem naprężając mięśnie – oto, jak mi się odpłacasz za to, że chciałem wydobyć cię z niebezpieczeństwa.

Tak – odpowiedział – wiem, że byłbym mógł uratować się razem z tobą, lecz wolę, abyś zginął razem ze mną. Wolę twoją śmierć niż swoje życie! Chodź!

Jednocześnie jego spalone słońcem i żylaste ręce zaciskały się kurczowo na mojej ręce niesłychanym wysiłkiem; oczy mu płonęły, na usta wystąpiła piana, porwany wściekłością i pragnieniem zemsty odzyskał siły, na których upadek tak boleśnie skarżył się przed chwilą, oparł stopy jak dwa dźwigi o prostopadłe ściany skały i niczym tygrys miotał się zaczepiony o korzeń, który oplątany jego spódnicą powstrzymywał go od upadku wbrew jego woli, Habibrach bowiem chciał go przełamać, aby zawisnąć na mnie całym ciężarem i pociągnąć mnie szybciej za sobą. Chwilami kąsał z wściekłością drzewo, a przeraźliwy śmiech wykrzywiający jego potworną twarz milkł wówczas. Można by powiedzieć, że to okropny demon tej pieczary usiłuje wciągnąć zdobycz do swojego pałacu mroków i otchłani.

Jedno z moich kolan opierało się na szczęście o załamek skały; moja ręka okręciła się niejako wokół drzewa, które służyło mi za podporę; opierałem się wysiłkom karła z całą energią, jaką instynkt samozachowawczy może pobudzić w podobnej chwili. Od czasu do czasu z trudem nabierałem oddechu i wołałem z całych sił: – Bug-Jargal! – Ale łoskot wodospadu i oddalenie dawały mi tylko słabą nadzieję, aby mógł dosłyszeć mój głos.

Tymczasem karzeł, który nie spodziewał się takiego oporu, podwajał swoje wściekłe szarpnięcia. Zaczynałem już tracić siły, mimo że walka ta trwała krócej niż jej opis. Nieznośny kurcz niemal obezwładniał mi ramię, wzrok mi się mącił; sine i mgliste blaski migotały mi przed oczyma, w uszach mi dzwoniło; słyszałem, jak trzeszczy korzeń bliski pęknięcia i jak śmieje się potwór bliski upadku, i zdawało mi się, że hucząca otchłań zbliża się do mnie.

Nim poddałem się zupełnie wyczerpaniu i rozpaczy, rzuciłem jeszcze ostatnie wezwanie; zebrałem gasnące siły i krzyknąłem jeszcze raz: Bug-Jargal! – Odpowiedziało mi szczekanie... Poznałem Raska; spojrzałem za siebie. Bug-Jargal i jego pies stali na skraju rozpadliny. Nie wiem, czy dosłyszał mój głos, czy sprowadził go z powrotem jakiś niepokój. Zobaczył niebezpieczeństwo, jakie mi groziło.

Trzymaj się! – krzyknął do mnie.

Habibrach, w obawie, że się uratuję, wołał pieniąc się z wściekłości:

Chodźże! Chodź!

I aby położyć kres tej walce, zebrał resztki swojej nadludzkiej siły. W tym momencie moje zmęczone ramię oderwało się od drzewa. Było już po mnie! Nagle poczułem, że coś ciągnie mnie z tyłu: był to Rask. Na znak swojego pana zeskoczył z krawędzi rozpadliny na taras i powstrzymywał mnie z całej siły, chwyciwszy zębami poły mojego ubrania. Ta nieoczekiwana pomoc uratowała mnie. Habibrach wyczerpał całą energię w ostatnim wysiłku; przywołałem na pomoc wszystkie siły, aby wyrwać mu swoją dłoń. Palce jego, odrętwiałe i sztywne, musiały puścić mnie wreszcie; korzeń tak długo wstrząsany, złamał się pod jego ciężarem; i podczas gdy Rask gwałtownie ciągnął mnie do tyłu, nędzny karzeł pogrążył się w pianie ciemnego wodospadu, rzucając mi przekleństwo, którego nie dosłyszałem i które wraz z nim spadło w przepaść.

Taki był koniec błazna mojego wuja.


LIV


Ta przerażająca scena, ta szaleńcza walka, jej straszliwe zakończenie przygnębiły mnie. Byłem prawie bez sił i półprzytomny. Głos Bug-Jargala przywołał mnie do życia.

Bracie – zawołał – wyjdź stąd jak najszybciej. Słońce zajdzie za pół godziny. Poczekam na ciebie. Idź za Raskiem!

Dzięki tym przyjacielskim słowom odzyskałem nadzieję, siłę i odwagę. Podniosłem się. Dog zagłębił się szybko w podziemną galerię; szedłem za nim: jego ujadanie wskazywało mi drogę w ciemnościach. Po kilku chwilach ujrzałem światło dzienne; wreszcie dotarliśmy do wyjścia i odetchnąłem swobodnie. Wychodząc spod wilgotnego czarnego sklepienia, przypomniałem sobie przepowiednię karła, wypowiedzianą w chwili gdyśmy tu wstępowali:

Tylko jeden z nas przebędzie ponownie tę drogę.

Nadzieje go zawiodły, ale jego proroctwo się spełniło.



LV


Znalazłszy się w dolinie, ujrzałem znowu Bug-Jargala; rzuciłem się w jego ramiona i tuliłem się do niego przygnębiony, nie mogąc wydać głosu mimo tysiąca pytań cisnących się na usta..

Słuchaj – rzekł do mnie – twoja żona, moja siostra, jest w bezpiecznym miejscu. Oddałem ją, w obozie białych, pod opiekę jednego z waszych krewnych, dowodzącego forpocztami; chciałem dobrowolnie pójść do niewoli w obawie, aby nie stracono moich dziesięciu braci, którzy odpowiadają za mnie głową. Krewny twój powiedział mi, abym uciekł i postarał się nie dopuścić do twojej kaźni; dziesięciu czarnych ma pójść na śmierć tylko wtedy, jeśli ty zginiesz, co Biassou zamierza obwieścić wciągając czarną chorągiew na szczyt najwyższej góry. Pobiegłem więc, Rask mnie poprowadził i przybyłem na czas, chwała Bogu! Będziesz żył i ja także.

Wyciągnął do mnie rękę i dodał:

Bracie, czy się cieszysz?

Uścisnąłem go znowu; zaklinałem go, aby nie opuszczał mnie już więcej i pozostał ze mną wśród białych; obiecałem mu szarżę w armii kolonialnej. Przerwał mi z zaciętym wyrazem twarzy.

Bracie, czy ja ci proponuję, abyś się zaciągnął pod nasz sztandar?

Milczałem, czułem się winny. Po chwili dorzucił wesoło:

Dalej więc, idź szybko zobaczyć się z żoną i uspokoić ją!

Rada ta odpowiadała nieodpartej potrzebie mojego serca; poderwałem się jak pijany szczęściem; wyruszyliśmy. Czarny znał drogę; szedł przede mną; Rask biegł za nami...

Tu d’Auverney zamilkł i rzucił w krąg ponure spojrzenie.

Pot wielkimi kroplami spływał mu z czoła. Ukrył twarz w dłoniach. Rask spoglądał na niego z niepokojem.

Tak, w ten sam sposób patrzałeś wtedy na mnie! – wyszeptał.

W chwilę potem wstał wzburzony i wyszedł z namiotu. Sierżant i pies towarzyszyli mu.


LVI


Założyłbym się – zawołał Henryk – że zbliżamy się do katastrofy! Byłoby mi naprawdę przykro, gdyby Bug-Jargalowi miało się zdarzyć jakieś nieszczęście; był to wspaniały człowiek!

Paschalis odjął od warg szyjkę flaszki oplecionej wikliną i powiedział:

Oddałbym dwanaście koszów z winem porto, aby zobaczyć ten kokosowy orzech, który on wychylił jednym haustem.

Alfred, któremu snuła się jakaś melodia na gitarę, przerwał swoje rozmyślania i poprosił porucznika Henryka, aby mu przymocował epolety; po czym dodał:

Ten Murzyn bardzo mnie interesuje. Tylko nie śmiałem jeszcze zapytać d’Auverneya, czy znał on także melodię Hermosa Padilla.

Biassou jest o wiele bardziej interesujący; jego żywicowane wino nie było pewno wiele warte, ale przynajmniej ten człowiek wiedział, co to znaczy być Francuzem. Gdybym był jego jeńcem, zapuściłbym wąsy, aby mi pod ich zastaw pożyczył kilka piastrów, jak miasto Goa owemu kapitanowi portugalskiemu. Zapewniam was, że moi wierzyciele są o wiele bardziej bezlitośni niż Biassou.

Ale, ale, kapitanie! Oto cztery ludwiki, które jestem panu winien! – zawołał Henryk rzucając Paschalisowi swoją sakiewkę.

Kapitan spojrzał zdziwiony na swojego wspaniałomyślnego dłużnika, który z większą słusznością byłby mógł się nazwać jego wierzycielem. Henryk ciągnął nie zwlekając:

Cóż, panowie, co sądzicie jak dotąd o historii, którą opowiedział nam kapitan?

Daję słowo – rzekł Alfred – nie słuchałem zbyt uważnie, ale przyznam się wam, panowie, że oczekiwałem od naszego marzyciela d’Auverneya czegoś ciekawszego. Poza tym jest to romanca prozą, a nie lubię romanc prozą: na jaką melodię trzeba to śpiewać? Krótko mówiąc, dzieje Bug-Jargala nudzą mnie; za długie.

Masz słuszność – rzekł adiutant Paschalis – za długie. Gdybym nie miał z sobą fajki i butelki, byłbym spędził tę noc niezbyt przyjemnie. Zauważcie poza tym, że w tej historii jest wiele niedorzeczności. Któż by uwierzył, na przykład, że ten małpiszon czarownik... jak to on go nazywał?... Habitbas? któż by uwierzył, że zechce sam utonąć, byleby utopić swojego wroga...

Henryk przerwał mu z uśmiechem:

Zwłaszcza w wodzie! Nieprawda, kapitanie Paschalisie? Co do mnie, w ciągu opowiadania d’Auverneya najbardziej bawiło mnie to, że jego pies-kuternoga podnosił łeb, ilekroć usłyszał imię Bug-Jargala.

A pod tym względem – przerwał Paschalis – postępował wręcz przeciwnie niż stare babiny w Celadas, kiedy kaznodzieja wymawiał imię Jezusa; wchodziłem właśnie do kościoła z tuzinem kirasjerów...

Szczęk broni wartownika oznajmił, że d’Auverney wraca. Wszyscy zamilkli. Jakiś czas przechadzał się w milczeniu, skrzyżowawszy ramiona na piersiach. Stary Tadeusz, który znowu usiadł w kącie namiotu, obserwował go ukradkiem i gorliwie udawał, że głaszcze Raska, aby kapitan nie dostrzegł jego niepokoju.

Wreszcie d’Auverney podjął znowu wątek opowiadania.


LVII


Rask biegł za nami. Najwyższa skała w dolinie nie była już oświetlona słońcem: na moment zalśniło na niej światło i zagasło. – Murzyn zadrżał; mocno uścisnął mi rękę.

Posłuchaj – rzekł.

Głuchy odgłos, podobny do salwy artyleryjskiej, rozległ się wtedy w dolinie i niósł się przeciągłym echem.

To sygnał! – powiedział Murzyn ponurym głosem. Po czym dodał: – To strzał armatni, prawda?

Skinąłem głową.

Jednym susem znalazł się na występie skalnym; wspiąłem się za nim. Skrzyżował ramiona i uśmiechnął się ze smutkiem.

Widzisz? – zapytał.

Spojrzałem w stronę, w którą był zwrócony, i zobaczyłem szczyt, który mi pokazał w czasie mojego spotkania z Marią, jedyny szczyt oświetlony jeszcze promieniami słońca, na którym powiewał wielki czarny sztandar.

Tu d’Auverney urwał na chwilę.

Dowiedziałem się potem, że Biassou, chcąc jak najprędzej udać się w drogę i przekonany o mojej śmierci, kazał zatknąć chorągiew, zanim jeszcze powrócił oddział, którego zadaniem było mnie zgładzić.

Bug-Jargal stał ciągle jeszcze na tym samym miejscu, ze skrzyżowanymi ramionami, i przyglądał się żałobnej chorągwi. Nagle odwrócił się gwałtownie i zrobił kilka kroków, jak gdyby zamierzał zejść ze skały.

Boże, Boże! Moi nieszczęśni towarzysze!

Wrócił do mnie:

Słyszałeś działo? – zapytał. Nic nie odpowiedziałem.

A więc, bracie, to był sygnał! Teraz ich prowadzą. Głowa opadła mu na piersi. Jeszcze bardziej zbliżył się do mnie.

Idź, bracie, połączyć się z żoną; Rask cię zaprowadzi.

Zagwizdał melodię afrykańską, pies zaczął merdać ogonem, jakby chciał udać się w stronę pewnego wiadomego mu punktu w dolinie.

Bug-Jargal chwycił mnie za rękę i usiłował się uśmiechnąć, ale uśmiech ten był bolesnym grymasem.

Żegnaj! – zawołał głośno i zginął mi z oczu wśród gęstych drzew, które nas otaczały.

Stałem jak skamieniały. Bardzo niewiele rozumiałem z tego, co się stało, jednak przewidywałem wszelkie możliwe nieszczęścia.

Rask widząc, że pan jego znika, podbiegł na skraj skały i podniósł do góry łeb wyjąc żałośnie. Powrócił z podkulonym ogonem; jego wielkie oczy były wilgotne, spojrzał na mnie zaniepokojony, potem wrócił na miejsce, skąd odszedł jego pan, i zaszczekał parę razy. Zrozumiałem go; odczuwałem te same obawy. Postąpiłem parę kroków w jego stronę; wtedy puścił się pędem w trop za Bug-Jargalem; byłbym go wkrótce stracił z oczu, mimo że biegłem również co sił w nogach, gdyby co pewien czas nie zatrzymywał się, jak gdyby chciał dać mi czas, abym go dogonił. Minęliśmy w ten sposób kilka dolin i przebyliśmy szereg wzgórz porośniętych gajami. Wreszcie...

Głos d’Auverneya załamał się. Na jego twarzy malowała się rozpacz; zaledwie zdołał wymówić te słowa:

Mów dalej, Tadeuszu, bo ja mam nie więcej sił od starej baby.

Stary sierżant był nie mniej wzruszony od kapitana, uważał jednak za swój obowiązek wykonać polecenie.

Za pozwoleniem pańskim... Ponieważ pan sobie tego życzy, kapitanie... Muszę panom powiedzieć, że chociaż Bug-Jargal zwany Pietrkiem był wspaniałym Murzynem, łagodnym, silnym i odważnym, a do tego najdzielniejszym człowiekiem na ziemi – po panu, jeśli łaska, kapitanie – miałem jednak do niego urazę, czego nigdy sobie nie daruję, choć pan kapitan mi to wybaczył. Byłem na niego zły. A więc, kiedym usłyszał, że pan ma umrzeć nazajutrz wieczorem, ogarnęła mnie wściekła złość na tego nieboraka i z prawdziwie piekielną przyjemnością zawiadomiłem go, że to on – lub zamiast niego dziesięciu jego kompanów – dotrzyma panu towarzystwa i będzie rozstrzelanych w trybie represji, jak to się mówi. Wiadomość tę przyjął z całkowitą obojętnością poza tym, iż po godzinie uciekł przez wielki otwór, który sam wybił...

D’Auverney zdradził gestem zniecierpliwienie. Tadeusz mówił dalej:

Dobrze! Kiedy ujrzano wielki czarny sztandar na szczycie góry, a on nie wrócił – co nas zresztą, za pozwoleniem panów, nie dziwiło – dano sygnał wystrzałem armatnim i kazano mi zaprowadzić owych dziesięciu Murzynów na miejsce stracenia, zwane Paszczą Króla Biesów, odległe od obozu mniej więcej... Zresztą mniejsza o to! Kiedy już tam przybyliśmy, pojmujecie chyba, moi panowie, to nie po to, bym wypuścił ich na wolność; kazałem więc związać ich, jak to jest we zwyczaju, ustawiłem pluton. I wtem widzę, jak z lasu wybiega olbrzymi Murzyn. Ręce mi opadły. Dopadł mnie zupełnie bez tchu.

Przybywam w porę! – rzekł. – Dobry wieczór, Tadeuszu!

Tak, proszę panów, nie powiedział nic więcej i poszedł uwolnić z pęt swoich rodaków. Stałem tam zupełnie osłupiały. Wtedy, za pozwoleniem, panie kapitanie, rozpoczął się między Murzynami a Bugiem wielki turniej wspaniałomyślności, który powinien byłby potrwać nieco dłużej... Ha, trudno! Tak, to moja wina, to ja przerwałem ten turniej. Pietrek zajął miejsce dziesięciu czarnych. W tej chwili jego ogromny pies... Biedny Rask! Nadbiegł i skoczył mi do gardła. Powinien był, panie kapitanie, wytrzymać tak jeszcze parę chwil. Ale Pietrek zrobił znak, i biedne psisko puściło mnie; a Bug-Jargal nie mógł jednak mu zabronić, aby nie położył się u jego stóp. I wtedy, myślałem, że pan nie żyje, panie kapitanie... Byłem wściekły... Krzyknąłem...

Sierżant wyciągnął rękę, spojrzał na kapitana, ale nie mógł wymówić fatalnego słowa.

Bug-Jargal upadł. Jedna z kul strzaskała łapę jego psu. Od tego czasu, proszę panów (tu sierżant potrząsnął smutno głową), od tego czasu pies kuleje. W sąsiednim gaju posłyszałem jęki; poszedłem tam: to był pan, panie kapitanie; kula dosięgła pana w chwili, gdy pan nadbiegał, aby ocalić wielkiego Murzyna. – Tak, panie kapitanie, pan jęczał, ale nad jego losem! Bug-Jargal nie żył! – Pana, panie kapitanie, odniesiono do obozu. Był pan ranny mniej niebezpiecznie od niego, gdyż wyzdrowiał pan dzięki troskliwej opiece pani Marii.

Sierżant zamilkł. D’Auverney powtórzył głosem uroczystym i pełnym bólu:

Bug-Jargal nie żył! Tadeusz spuścił głowę.

Tak – powiedział – on darował mi życie; i to ja właśnie go zabiłem!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hugo Victor BUG JARGAL
Victor Hugo Bug Jargal
Hugo Wiktor Ostatni dzień skazańca
Hugo Wiktor Ostatni dzień skazańca
Hugo Wiktor WESOŁE ŻYCIE
HUGO WIKTOR DZWONNIK Z NOTERDAMME KSIĄŻKA PDF
Hugo Wiktor Dzwonnik z Notre Dame
Hugo Wiktor Napoleon Bonaparte
Hugo Wiktor Marion de Lorme
Dzwonnik z Notre Dame Wiktor Hugo
Severity of a bug
Obliczenia Wiktora
BUG MANIFESTO A4
02-Karnawał w Wiktorii, J. Kaczmarski - teksty i akordy
30 Wiktorowska Jasik Wplyw kosztow transportu
wiktorek zuz
Szacowanie wiatru.wiktor
Projekty Proc, Bug Slingshot
Historia filozofii, św Hugon od św Wiktora, Historia filozofii

więcej podobnych podstron