Laurens Stephanie Cynsterowie 10 Kochanek doskonały

Stephanie Laurens

Kochanek doskonały

Tytuł oryginału: The Perfect Lover

rozdział 1

koniec lipca 1835 roku

gdzieś w pobliżu Glossup Hall niedaleko Ashmore w hrabstwie Dorset

- Niech to wszyscy diabli! - Simon Cynster ściągnął lejce gniadoszom i mrużąc oczy zatrzymał się na wzgórzu górującym nad wioską Ashmore. Właśnie zostawił ją za sobą i zmierzał do Glossup Hall, do którego trzeba było jechać jeszcze milę po usianej liśćmi wiejskiej drodze.

Za domami teren wznosił się gwałtownie. Jakaś kobieta szła ścieżyną wijącą się pod górę, o której Simon wiedział, że była prastarym wałem ziemnym. Z jego wierzchołka rozciągał się widok aż po Solent, a przy dobrej pogodzie aż po wyspę Wight.

Nie był zaskoczony, że ktoś się tam wspina.

- I nic dziwnego, że nikt jej nie towarzyszy - mruknął sam do siebie.

Z rosnącą irytacją obserwował ciemnowłosą, smukłą i pełną nieopisanego wdzięku postać, wdrapującą się na zbocze; długonogą kobietę, która nieuchronnie musiała przyciągnąć wzrok każdego mężczyzny, jeśli tliła się w nim choć iskra życia.

Rozpoznał ją od razu: to była Portia Ashford, szwagierka jego siostry Amelii.

Portia musiała gościć w Glossup Hall, jedynej większej rezydencji w okolicy. Zaczęto w nim kiełkować coraz silniejsze poczucie, że się narzuca.

- A niech to! - Simon uległ błaganiom swego starego przyjaciela Jamesa Glossupa i zgodził się zatrzymać w drodze do Somerset, żeby wesprzeć go w przeprawie, jaką było przyjęcie w Hall. Ale jeżeli miała tam być Portia, Simona czekała jego własna przeprawa.

Kobieta dotarła na szczyt wału i przystanęła, unosząc dłoń, by odgarnąć falę czarnych włosów. Podniosła twarz, pozwalając, by owiał ją wiatr; spojrzała w dal, po czym z wdziękiem ruszyła dalej ścieżką w stronę tarasu widokowego, stopniowo niknąc Simonowi z oczu.

Ona nic mnie nie obchodzi.

Te słowa rozbrzmiewały mu w głowie echem; Bóg jeden wie, że powtarzał to nie raz, ubierając w różne słowa, i to o wiele bardziej stanowcze. Portia nie była jego siostrą ani kuzynką - właściwie to wcale nie byli spokrewnieni.

Zaciskając zęby, zerknął na konie, ujął lejce i zaklął w duchu.

- Wilks, obudźże się, człowieku! - rzucił lejce stajennemu, który dotąd drzemał za jego plecami. Zaciągnął hamulec i zszedł na drogę. - Przytrzymaj je, niedługo wrócę.

Wsunął dłonie w kieszenie płaszcza i pomaszerował w stronę wąskiej ścieżki, prowadzącej pod górę, łączącej się gdzieś tam ze ścieżką biegnącą z Glossup Hall, którą Portia wspięła się na wzniesienie.

Na własne życzenie pakował się w kłopoty - a przynajmniej w kolejną wymianę docinków - jednak po prostu nie mógł zostawić jej samej, bezbronnej wobec jakiegoś nicponia, na którego mogłaby się natknąć. Nie on. Gdyby pojechał dalej, ani przez chwilę nie czułby się spokojny, dopóki nie wróciłaby cala i zdrowa do Glossup Hall. A wziąwszy pod uwagę jej zamiłowanie do pieszych wędrówek, to mogłoby potrwać wiele godzin.

Nie spodziewał się podziękowań za swoją troskę. Jeżeli uda mu się przetrwać bez uszczerbku dla swego ego, będzie mógł uważać się za szczęściarza. Portia miała języczek ostry jak brzytwa; nikomu nie udawało się ujść bez szwanku. Simon wiedział aż nazbyt dobrze, jak zostanie potraktowany, kiedy ją dogoni... Dokładnie tak samo, jak przez ostatnie dziesięć lat od chwili, kiedy zdał sobie sprawę, że Portia naprawdę nie miała pojęcia, jakim jest łakomym kąskiem, jaką stanowi pokusę, i że tym samym potrzebna jej nieustanna ochrona przed przygodami, ku którym zmierzała w błogiej nieświadomości.

Kiedy znajdowała się z dala od niego, nie na nim spoczywała odpowiedzialność. Gdy była w pobliżu i to bez ochrony, Simon czuł się zobowiązany, by nad nią czuwać, by dbać o jej bezpieczeństwo, i dobrze wiedział, że nie ma sensu walczyć z tą potrzebą.

Spośród wszystkich kobiet, jakie znal, ta bez wątpienia sprawiała najwięcej kłopotów i nie bez znaczenia był tu fakt, że była też najbardziej inteligentna.

Kobiety! Simon rozmyślał o nich przez całą drogę. Jego wiekowa ciotka Clara niedawno zmarła, zostawiając mu dom w Somerset. Spadek podziałał jak katalizator, zmuszając do przeanalizowania własnego życia i do zadumy nad jego celem; ale obecny niepokój miał głębsze przyczyny. Młody mężczyzna w końcu zdał sobie sprawę, co dla jego starszych kuzynów i dla jego szwagrów stanowiło sens życia.

Sens, którego mu brakowało.

Rodzina... Gałęzie drzewa genealogicznego, dzieci i żony. Takie kwestie nigdy przedtem nie wydawały się mieć dla niego znaczenia; teraz stały się warunkiem udanego życia.

Jako potomek bogatej i utytułowanej rodziny, Simon wiódł wygodne życie. Cóż jednak znaczyła wygoda wobec poczucia niespełnienia, które tak mu teraz doskwierało? Problemem nie był brak zdolności do osiągania sukcesów, ale cel, przyczyna; tych istotnych rzeczy mu brakowało. Spraw kluczowych.

Spadek po ciotce Clarze okazał się ostatecznym bodźcem. Cóż innego należało zrobić z pełnym zakamarków wiejskim domem, jak tylko w nim zamieszkać? Simon musiał znaleźć sobie żonę i założyć rodzinę, której potrzebował, by nadać swemu życiu właściwy kierunek.

Nie zaakceptował tej myśli bez oporów. Przez ostatnie dziesięć lat jego życie przebiegało bez komplikacji, było dobrze zorganizowane, a kobiety wkraczały w nie tylko w dwóch sferach - z których obie miał pod kontrolą. Mając za sobą niezliczone dyskretne romanse, stał się mistrzem w radzeniu sobie z dobrze urodzonymi damami, z którymi notorycznie flirtował - mistrzem w uwodzeniu, rozkoszowaniu się nimi i wreszcie w uwalnianiu się od nich. Poza nimi, jedyne kobiety, z którymi przestawał, należały do jego rodziny. To prawda, że w domowym zaciszu to one sprawowały rządy, ale jako że tak działo się od zawsze, Simon nigdy nie odbierał tego jako ograniczenia czy wyzwania. Po prostu przyjmował to jako konieczność.

Zaangażowany w finansowe interesy Cynsterów i rozrywki, jakie oferowały mu wyższe sfery, do tego w erotyczne podboje i zwyczajowe spotkania rodzinne, wiódł aktywne i przyjemne życie. Nigdy nie odczuwał potrzeby, by pokazywać się na balach i przyjęciach zaszczycanych obecnością młodych dam na wydaniu. I przez to znalazł się teraz w sytuacji nie do pozazdroszczenia, pragnąc żony i nie mając żadnych dogodnych sposobów, by ją znaleźć bez wszczynania szumu, który odbiłby się echem w towarzystwie. Gdyby okazał się na tyle niemądry, by zacząć uczęszczać na te bale i przyjęcia, życzliwe mamusie zorientowałyby się natychmiast, że poszukuje żony - i przystąpiłyby do szturmu.

Simon był ostatnim nieżonatym Cynsterem ze swego pokolenia.

Dotarł na szczyt zewnętrznego wału i zatrzymał się. Grunt opadał łagodnym łukiem; ścieżka skręcała w lewo, prowadząc do przysłoniętego tarasu widokowego, przycupniętego na zboczu wału około pięćdziesięciu metrów dalej.

Widok zapierał dech w piersiach. Promienie słońca migotały na grzbietach morskich fal w oddali; w delikatnej letniej mgiełce można było dostrzec zarys wyspy Wight. Simon widział to już kiedyś. Skręcił w stronę tarasu widokowego; kobieta już tam była. Stała przy barierce, wpatrując się w morze. Po jej postawie i nieruchomej sylwetce poznał, że go nie zauważyła.

Zaciskając wargi, ruszył naprzód. Nie musiał się tłumaczyć, dlaczego do niej podchodzi. Przez ostatnie dziesięć lat traktował ją z taką samą upartą opiekuńczością, jak wszystkie kobiety ze swej rodziny. Była siostrą jego szwagra Luca. W jego odczuciu należała do rodziny i była pod jego ochroną. Przynajmniej to jedno nie podlegało dyskusji.

*

Cóż za pokrętną logiką kierowali się bogowie postanawiając, że kobieta, by począć dziecko, potrzebuje mężczyzny?

Portia stłumiła niechętne prychnięcie. W tym kryło się sedno problemu, przed którym stanęła. Niestety, roztrząsanie tej kwestii nie miało sensu - bogowie tak postanowili i ona nie mogła nic na to poradzić.

Mogła co najwyżej znaleźć sposób, by ominąć ten problem.

Przez tę myśl tylko rosła jej irytacja, skierowana głównie przeciwko samej sobie. Nigdy nie pragnęła mieć męża, nigdy nie wyobrażała sobie, że zwyczajowa droga wiodąca do miłego, układnego, społecznie akceptowanego związku - wraz ze wszystkimi jego ograniczeniami - jest dla niej. Nigdy nie postrzegała własnej przyszłości w takiej perspektywie.

Ale nie miała innego wyjścia. Poczuła, że drętwieje, ale uczciwie stawiła czoło faktom: skoro pragnęła mieć dzieci, musiała znaleźć sobie męża.

Chłodna bryza, lekka niczym szept, pieściła jej policzki, delikatnie muskając ciężkie pukle włosów. Uświadomienie sobie, że dzieci - jej dzieci, jej rodzina - są tym, czego w głębi serca najbardziej pragnie, i że została wychowana, by podjąć i zrealizować to wyzwanie tak jak jej matka, pojawiło się niczym ta bryza, przenikając ją niespodziewanie. Przez ostatnie pięć lat pracowała u boku swoich sióstr, Penelopy i Anny, opiekując się podrzutkami w Londynie. Oddała się temu przedsięwzięciu z typowym dla siebie zapałem, przekonana, że ich ideały są godne i słuszne, tylko po to, by odkryć, że jej własne przeznaczenie czeka tam, gdzie nawet nie przyszło jej do głowy szukać.

A zatem teraz potrzebny był jej mąż.

Biorąc pod uwagę jej urodzenie, pozycje i koneksje rodzinne oraz jej posag, ściągnięcie sobie na głowę takiego obciążenia powinno być łatwe, mimo że Portia miała już dwadzieścia cztery lata. Nie była jednak na tyle naiwna, by wyobrażać sobie, że każdy dżentelmen będzie odpowiedni. Wziąwszy pod uwagę jej charakter, temperament i stanowczą niezależność, mądry wybór był bardzo istotny.

Portia zmarszczyła nosek, wpatrzona niewidzącym wzrokiem w odległą panoramę. Nigdy nie przypuszczała, że do tego dojdzie - że zapragnie mieć męża. Dzięki temu, że jej brat Luc nie starał się popychać jej ani jej sióstr ku małżeństwu, mogły iść własną drogą. Jej droga prowadziła z dala od sal balowych i salonów, od Almacka*1 i podobnych zgromadzeń towarzyskiej śmietanki, podczas których panny na wydaniu spotykały swoich przyszłych małżonków. Zdobywanie informacji, jak znaleźć męża, wydawało się poniżej jej godności. To przedsięwzięcie nie dorastało do poziomu bardziej ambitnych wyzwań, jakich domagał się jej intelekt...

Jej irytacja rosła na wspomnienie własnej minionej arogancji - wszystkich tych okazji, gdy mogła się dowiedzieć, jak i gdzie wybrać męża, a potem zastawić nań sidła; okazji, którymi wzgardziła... Jakież to denerwujące, że jej błyskotliwy umysł, powszechnie uważany za wyjątkowy, nie przewidział obecnej sytuacji.

Zaś przykra prawda była taka, że Portia potrafiła cytować Horacego i Wergiliusza z podaniem nawet strony, ale nie miała bladego pojęcia, jak zdobyć męża. I to w dodatku odpowiedniego męża.

Skupiła wzrok na promieniach słońca migoczących w oddali na falach, rozedrganych i niespokojnych. Tak samo niespokojnych, jak i ona przez ostatni miesiąc. Niezdecydowanie było tak do niej niepodobne, tak kolidowało z jej charakterem - Portia była zawsze zdecydowana, nigdy chwiejna lub nieśmiała - że aż ją to drażniło. Jej charakter skłaniał ją, wręcz wymuszał decyzję, wyraźny cel, plan działania. Jej emocjom zaś - tej stronie jej osoby, która rzadko kierowała jej zachowaniem - brakowało pewności. Jeszcze mniej chętna była do rzucenia się w to najnowsze przedsięwzięcie z typowym dla siebie zapałem.

Roztrząsała wszystkie argumenty w nieskończoność - nie było już nic do dodania. Dziś przyszła w to miejsce z postanowieniem, że parę godzin do przybycia innych gości wykorzysta na ułożenie planu.

Zaciskając wargi, obserwowała horyzont spod zmrużonych powiek, odczuwając niezmierzony opór i odwlekając kluczową chwilę - tak irytującą, a mimo to tak ważną, że Portia musiała walczyć sama ze sobą, by jej stawić czoło. Nie zamierzała jednak odejść bez podjęcia stanowczej decyzji.

Uchwyciwszy się mocno poręczy, podniosła wysoko głowę i oświadczyła stanowczym tonem:

- Wykorzystam każdą okazję, jaka nadarzy się podczas tej wizyty, żeby dowiedzieć się wszystkiego, czego zdołam, i podejmę decyzję raz a dobrze. - Nie zabrzmiało to jednak dostatecznie przekonująco, więc zdeterminowana Portia dodała: - Przysięgam, że wezmę pod uwagę każdego z obecnych, kto ma odpowiedni wiek i pozycję.

Stało się! Przełożyła to na słowa. Na uroczyste ślubowanie. Ogarnęło ją podnoszące na duchu uczucie otuchy, zawsze towarzyszące podjęciu decyzji...

- Cóż, muszę przyznać, że to krzepiące, ale chodzi o odpowiedni wiek i pozycję do czego?

Odwróciła się, wstrzymując oddech. Oniemiała na moment. Nie ze strachu - mimo że ten człowiek stal w głębokim cieniu, a ją oślepiało słońce, rozpoznała jego głos i wiedziała, czyje ramiona zatarasowały wejście.

Ale co, na wszystkie dusze z Hadesu, on tutaj robi?

Jego niebieskie oczy stały się bardziej czujne; spojrzał na nią zaskakująco przenikliwie i o wiele bardziej otwarcie, niż nakazywała grzeczność.

- I co do czego nie podjęłaś jeszcze decyzji? To zwykle zabiera ci nie więcej niż dwie sekundy.

Spokój, zdecydowanie i nieustraszoność powróciły w jednej chwili. Portia zmrużyła oczy.

- To nie powinno cię interesować.

Podszedł, celowo poruszając się powoli. Z ociąganiem zrobił trzy kroki, by dołączyć do niej przy poręczy. Zamarła. Poczuła, jak sztywnieją jej plecy. Znała go bardzo dobrze, ale tutaj, sam na sam w ciszy pól i bezkresnego nieba, wydawał się wyższy, potężniejszy.

Bardziej niebezpieczny, w jakiś trudny do zdefiniowania sposób.

Zatrzymał się o krok od niej i wskazał dłonią na panoramę.

- Wydawało się, że oświadczasz to całemu światu.

Napotkał jej wzrok. W jego niebieskich oczach widać było rozbawienie, że tak ją przyłapał, a prócz niego czujność i pewną dezaprobatę. Twarz jednak pozostała bez wyrazu.

- Jak sądzę, nie ma co liczyć na to, że jakiś stajenny czy lokaj czeka w pobliżu?

O tym nie zamierzała dyskutować, zwłaszcza z nim. Spoglądając na morze, chłodno skinęła głową.

- Dzień dobry. Widok stąd jest naprawdę zachwycający. - Zamilkła na krótką chwilę. - Nie przypuszczałam, że żywisz taki podziw dla piękna natury.

Poczuła, jak jego wzrok przesuwa się po jej profilu; potem Simon spojrzał tam, gdzie ona.

- Ależ nie masz racji. - Wsunął dłonie w kieszenie; wyglądał na odprężonego. - Istnieją pewne dzieła natury, które podziwiam z upodobaniem.

Nie trzeba było się zastanawiać, by zgadnąć, co ma na myśli. Kiedyś Portia odpowiedziałaby mu jakąś kąśliwą uwagą. Teraz jednak w głowie rozbrzmiewały jej tylko słowa jej własnego ślubowania.

- Przyjechałeś tu na przyjęcie u Glossupów.

To nie było pytanie i Simon odpowiedział tylko wytwornym wzruszeniem ramion.

- A po cóż by innego?

Odwrócił się, kiedy Portia się poruszyła; ich oczy się spotkały. On słyszał jej przysięgę i na pewno o niej nie zapomni...

Nagle poczuła, że Simon znalazł się za blisko.

- Przyszłam tu, szukając samotności - poinformowała go śmiało. - Teraz, kiedy się zjawiłeś, równie dobrze mogę ruszyć z powrotem.

Odwróciła się w stronę wyjścia. Simon stał jej na drodze. Serce biło jej coraz szybciej; spojrzała mu prosto w twarz. Zdążyła dostrzec, jak tężeją mu rysy, i wyczuła, że mężczyzna powstrzymuje się od jakiejś riposty. Spojrzał jej w oczy. Jego rezerwa stała się niemal namacalna. Ze spokojem tak chłodnym, że aż niepokojącym, usunął się na bok i wskazał gestem przejście.

- Jak sobie życzysz.

Przechodząc obok niego, poczuła na skórze ciarki, jak gdyby rzeczywiście stanowił jakieś potencjalne zagrożenie. Ledwie go minęła, uniosła wysoko głowę i wyszła na ścieżkę. Okazując więcej spokoju, niż go odczuwała naprawdę, ruszyła w dalszą drogę.

Zacisnąwszy zęby, Simon twardo zdusił w sobie pragnienie, by ją zatrzymać, wyciągnąć rękę i pochwycić jej dłoń... Ale w jakim celu, sam nie był pewien. Przypomniał sam sobie, że przecież zrobiła to, czego chciał - wracała do Glossup Hall.

Wziął głęboki oddech i ruszył za nią ścieżką w dół. Wiedział, że im szybciej Portia dotrze do cywilizowanego i bezpiecznego miejsca, tym szybciej skończy się i jego podróż. Przyjechał tu prosto z Londynu i był spragniony; nie pogardziłby szklanicą piwa.

Stawiając dłuższe kroki od niej, mógłby ją prędko dogonić. Jednak zamiast tego szedł powoli w ślad za nią. I obserwował. Obecna moda dyktująca krój damskich sukien, w którym talia wypadała tam, gdzie powinna, bardzo Portii służyła, podkreślając smukłość jej sylwetki, łagodne krągłości i bardzo długie nogi. Fioletowoniebieska barwa letniej spacerowej sukni pasowała do jej wyrazistej karnacji: kruczoczarnych włosów, ciemnoniebieskich oczu i bladej, niemal przezroczystej cery. Portia była wyższa niż większość kobiet; czołem muskałaby mu podbródek...

Gdyby kiedykolwiek znaleźli się tak blisko siebie.

Na samą myśl o czymś takim ponuro zaśmiał się w duchu.

Dopiero dotarłszy na szczyt wzniesienia, Portia zdała sobie sprawę, że Simon idzie za nią. Rzuciła mu spojrzenie przez ramię, po czym przystanęła i zaczekała. Obrzuciła go płomiennym wzrokiem.

- Nie zamierzasz chyba mi towarzyszyć przez całą drogę do Glossup Hall.

Ostatni raz widzieli się w Boże Narodzenie, siedem miesięcy wcześniej, ale tylko z daleka, otoczeni przez ich liczne rodziny. Wtedy nie miał nawet okazji, by zaleźć jej za skórę, chociaż odkąd Portia skończyła czternaście lat, wydawało się, że Simon robi to z nadzwyczajnym upodobaniem za każdym razem, gdy tylko się spotkali.

Popatrzył jej w oczy. Coś - czyżby irytacja? - zalśniło w głębi jego złudnie łagodnych niebieskich oczu. Potem zacisnął wargi, ominął ją typowym dla siebie płynnym krokiem, niepokojącym u mężczyzny tak potężnego, i ruszył ścieżką przed siebie. Portia popatrzyła za nim. Nie odszedł daleko, ale zatrzymał się przy rozwidleniu, gdzie ścieżka do wioski łączyła się z dróżką.

Odwrócił się i napotkał jej wzrok.

- Masz słuszność - powiedział i poszedł dalej. Portia spojrzała w tamtą stronę. Dwukółka - jego dwukółka - stała na dróżce.

- Twój powóz czeka.

- Zamierzałam wrócić pieszo.

- Zatem zmień zamiar.

Jego ton - najczystsza męska arogancja, z kryjącym się za nią wyzwaniem, które zauważyła już wcześniej, ale nie potrafiła uchwycić - wywołał u niej dziwny dreszcz. W jego postawie nie było jawnej agresji, ale Portia ani przez moment nie wątpiła, że mógłby ją zatrzymać - i że nie zawahałby się, gdyby próbowała go wyminąć. Ogarnęła ją irytacja, dziki upór; typowa dla niej reakcja na próby onieśmielania, zwłaszcza z jego strony. Tym razem wmieszały się jednak inne, przytłaczające i rozpraszające ją emocje. Stała zupełnie bez ruchu, w milczeniu zmagając się z nim wzrokiem w walce o przewodnictwo... Ale...

Coś się zmieniło.

W nim.

W niej.

Czy to tylko ich wiek? Kiedyż to ostatnio stoczyli taki pojedynek woli? Trzy lata temu? Więcej? Nieważne; zmieniło się pole i bitwa nie była już taka sama. Inaczej wyglądały same zasady. Portia wyczula w nim bardziej śmiałą, bardziej wyraźnie drapieżną nutę, zimną stal pod elegancką powłoką, jak gdyby z upływem lat przetarła się noszona przez niego maska.

Ona zawsze wiedziała, co w nim siedzi...

Nie mogła się temu oprzeć.

Uniosła głowę i ruszyła naprzód z taką samą stanowczością jak Simon.

Jego oczy stały się jeszcze bardziej czujne, aż wreszcie skupił całą uwagę tylko na niej. Kolejna fala dreszczy przebiegła jej po plecach. Zatrzymała się tuż przed nim, nie spuszczając z niego wzroku.

Cóż takiego dostrzegał? Ku własnemu zaskoczeniu, Portia chciała się tego dowiedzieć. Spokojnie wzięła głęboki oddech i oznajmiła, jak gdyby nigdy nic:

- Dobrze więc.

W jego oczach błysnęła iskierka zdziwienia, a zaraz po niej podejrzliwość. Ale żeby Simon nie wyobrażał sobie, że wygrał, dodała chłodno:

- Tak się składa, że but mnie uwiera.

Zrobiła zaledwie jeden krok, kiedy zauważyła, jak Simon podchodzi do niej stanowczo za szybko. Jej zmysły zadrżały. Niepewna, zwolniła kroku... Nie zatrzymał się, tylko pochylił i uniósł ją w ramionach.

- Co...?

Jakby nie ważyła więcej niż dziecko.

Zakręciło jej się w głowie i zabrakło powietrza.

- Co... Co ty wyprawiasz?

Całkowite zaskoczenie odebrało jej mowę. Simon nigdy wcześniej najdrobniejszym fizycznym gestem nie reagował na jej kpiny i docinki.

- But cię uwiera, a nie chcielibyśmy, żeby twoja delikatna stópka znosiła niepotrzebne cierpienia.

Mówił beznamiętnym tonem, z prostodusznym wyrazem twarzy, ale błysku w jego oczach nie można byłoby określić mianem niewinnego. Pomyślała, że zaprotestuje, lecz odrzuciła tę myśl. Simon był w stanie spierać się przez całą drogę do powozu.

Co do stawiania oporu, to miała pełną świadomość, że fizycznie jest od niego o wiele słabsza. Ramiona, które ją podniosły, były jak ze stali; szedł krokiem miarowym, stanowczym i pewnym. Dłoń na jej udzie tuż powyżej kolana (stosownie osłoniętego fałdami spódnic) ściskała ją jak imadło. Szeroka pierś, twarde muskuły... Nigdy przedtem nie traktowała jego siły jako czegoś, nad czym musiałaby się zastanawiać, ale skoro zamierzał wprowadzić do ich relacji fizyczny kontakt, musiała pomyśleć o tym znowu.

I nie tylko o tym, jaki jest silny.

Jego bliskość, uwięzienie w jego ramionach, sprawiły, że poczuła się... rozkojarzona...

Zwolnił kroku, a ona na nowo pozbierała myśli. Z wytwornym ukłonem usadowił ją w powozie. Zaskoczona, chwyciła się krawędzi, odruchowo poprawiając fałdy spódnicy, żeby mógł usiąść obok niej, i dostrzegła równie zdumioną twarz stajennego Wilksa.

- Ach... Dobry wieczór, panno Portio - skłonił się, wręczając lejce Simonowi.

Wilks musiał być świadkiem całego przedstawienia; czekał teraz, aż Portia wybuchnie, a przynajmniej powie coś uszczypliwego. I nie tylko on na to czekał. Ona zaś uśmiechnęła się, zachowując idealny spokój.

- Dobry wieczór, Wilks.

Wilks zamrugał, ostrożnie skinął głową, po czym pospiesznie zajął swoje miejsce. Simon zerknął na nią, siadając obok, jak gdyby się spodziewał, że Portia go ugryzie. Albo przynajmniej warknie.

Nie uwierzyłby w jej słodki uśmiech, patrzyła więc prosto przed siebie, opanowana i pogodna, jak gdyby pomysł skorzystania z jego powozu wyszedł od niej. Widok jego podejrzliwego spojrzenia wart był całego wysiłku, jaki kosztowała ją ta radosna uległość.

Powozem szarpnęło i potoczył się naprzód. Kiedy tylko Simon poderwał konie, zapytała:

- Jak miewają się twoi rodzice? Odpowiedział po dłuższej chwili.

Skinęła głową i przeszła do własnej rodziny, której wszyscy członkowie byli mu znani, opowiadając, jak się miewają, gdzie przebywają i czym się ostatnio zajmują. Choć nie pytał, ciągnęła dalej:

- Przyjechałam tu z Lady O. - Od lat nazywali tak lady Osbaldestone, spokrewnioną z Cynsterami i zaprzyjaźnioną z rodziną Portii; wiekową damę, która terroryzowała połowę wyższych sfer. - Spędziła kilka tygodni w Chase, a potem musiała przyjechać tutaj. To stara przyjaciółka lorda Netherfielda, wiedziałeś?

Wicehrabia Netherfield był ojcem lorda Glossupa i w tej chwili przebywał w Glossup Hall.

Simon zmarszczył czoło.

- Nie.

Portia uśmiechnęła się zupełnie szczerze; lubiła Lady O., ale Simon, jak większość podobnych mu dżentelmenów, odbierał jej baczne przyglądanie się wszystkiemu jako coś przerażającego.

- Luc nalegał, że nie powinna jechać przez pół kraju sama, więc zaproponowałam, że ja też przyjadę... - trajkotała bez wytchnienia, informując go, kto się w posiadłości pojawił, a kto dopiero miał przyjechać, zachowując się jak przystało na przyjaźnie nastawioną, dobrze wychowaną młodą damę.

Podejrzliwość w jego oczach stawała się coraz bardziej wyraźna. Po chwili wyrosła przed nimi brama Glossup Hall, gościnnie otwarta na oścież. Simon skręcił i skierował konie na podjazd.

Glossup Hall była to wielka wiejska rezydencja, zbudowana w czasach elżbietańskich. Typowa fasada z czerwonej cegły zwracała się na południe. Dom szczycił się trzema piętrami i dwoma skrzydłami, dobudowanymi prostopadle od wschodu i zachodu. W środkowym skrzydle, tworzącym środkową kreseczkę wielkiego „E”, mieściła się sala balowa i oranżeria. W miarę jak zbliżali się do domu, promienie słońca prześlizgiwały się po rzędach wielodzlenych okien, aby wreszcie oświetlić wysokie kominy i bogate zdobienia dachu.

Zanim konie zajechały na okrągły podjazd, Simon zdążył się poczuć wielce zakłopotany. Nie było to dla niego znajome uczucie; w życiu wyższych sfer mało co odbierało mu pewność siebie.

Poza Portią.

Gdyby na niego naskoczyła, posługując się ostrym języczkiem ze skutkiem takim jak zawsze, wszystko byłoby normalne. Simon nie ucieszyłby się ze sprzeczki, ale przynajmniej nie poczułby się nagle zdezorientowany.

Nawet wytężając pamięć, nie potrafił przypomnieć sobie, by kiedykolwiek Portia odnosiła się do niego z taką... kobiecą łagodnością - takie słowa przyszły mu do głowy na opisanie jej zachowania. Zazwyczaj była nastawiona bojowo i kąśliwa; dzisiaj wyraźnie odłożyła na bok tarczę i oręż.

Zaś rezultat...

Simon zatrzymał gniadosze, zaciągnął hamulec, rzucił lejce Wilksowi i wysiadł z powozu. Portia czekała, aż obejdzie powóz i pomoże jej zejść; obserwował ją, spodziewając się, że jak zwykle zeskoczy sama, niezależna i niepragnąca niczyjej pomocy. Zamiast tego, kiedy podał jej rękę, położyła smukłe palce na jego dłoni i z zachwycającą gracją pozwoliła mu pomóc sobie przy wysiadaniu.

Podniosła wzrok i uśmiechnęła się, kiedy ją puścił.

- Dziękuję. - Uśmiechnęła się szerzej, spoglądając mu w oczy. - Miałeś rację. Moje stopy mają się bez wątpienia lepiej, niż gdybym poszła pieszo.

Na jej twarzy malowała się nieopisana słodycz. Portia skinęła głową i odwróciła się. Jej oczy były tak ciemne, że Simon nie byłby w stanie powiedzieć, czy iskierka, którą - jak mu się wydawało - dostrzegł w nich, była prawdziwa, czy to tylko łudzące odbicie światła.

Stał na podjeździe, patrząc, jak Portia lekkim krokiem wchodzi do domu, podczas gdy stajenni i lokaje uwijali się wokół powozu. Nie oglądając się za siebie, Portia zniknęła w cieniu za otwartymi na oścież drzwiami frontowymi.

Chrzęst żwiru, kiedy odprowadzano jego dwukółkę i parę koni, wyrwał go z zamyślenia. Pozornie obojętny, ale w duchu nieco zasmucony, pomaszerował do drzwi Glossup Hall i podążył za nią.

*

- Simon! Znakomicie. - Uśmiechając się od ucha do ucha, James Glossup zamknął drzwi biblioteki i podszedł bliżej.

Zostawiwszy płaszcz kamerdynerowi, Simon odwrócił się, by powitać Jamesa.

Kiedy James ściskał mu dłoń, w jego oczach zajaśniała ulga.

- Przybyłeś akurat w porę, żeby wesprzeć Charliego i mnie. - Skinieniem głowy wskazał zamknięte drzwi prowadzące do salonu, zza których dobiegał ich szmer męskich i kobiecych głosów rozmówców zajętych towarzyską konwersacją. - Charlie poszedł na rekonesans.

Lokaj Blenkinsop przystanął obok Jamesa.

- Umieszczę bagaże pana Cynstera w tym pokoju co zawsze, sir.

James przytaknął.

- Dziękuję, Blenkinsop. Dołączymy do pozostałych, nie musisz nas anonsować.

Blenkinsop, niegdyś starszy sierżant, wysoki i z tendencją do tycia, ale trzymający się sztywno, ukłonił się i odszedł. James rzucił okiem na Simona, po czym wskazał ręką w stronę salonu.

- Chodź... pokażmy się im!

Weszli razem, przystając, by wspólnie zamknąć podwójne drzwi. Kiedy zgrzytnął zamek, Simon napotkał wzrok Jamesa. Obserwująca ich z drugiego krańca pokoju Portia podejrzewała, że dobrze wiedzą, jaki przedstawiają sobą obraz, krocząc tak ramię przy ramieniu. Dwa wilki z wyższych sfer; nikt nie mógłby się co do tego pomylić, a kiedy widziało się ich razem, efekt był jeszcze silniejszy. Obaj wysocy, smukli, szerocy w barach i gibcy, niezbyt masywnie zbudowani. Podczas gdy brązowe włosy Jamesa lekko się kręciły, pukle Simona - niegdyś jasne, pociemniałe z wiekiem do barwy jasnego brązu, wciąż jednak kryjące obietnicę skrywanego złota - spływały mu wokół twarzy jedwabistymi falami. Simon miał niebieskie oczy i jaśniejszą karnację; oczy Jamesa były brązowe i pełne melancholii, co wykorzystywał z dobrym skutkiem.

Obaj ubierali się w najlepszym stylu, w doskonale dopasowane surduty, których krój nosił nieomylny ślad ręki najbardziej wziętego krawca wyższych sfer. Ich krawaty, lśniące nieskazitelną bielą, były doskonale zawiązane, a kamizelki stanowiły popis dyskretnej elegancji.

Otaczali się aurą arystokratycznego czaru, jak gdyby się do tego urodzili, i rzeczywiście tak było. W duchu jak bracia, obaj byli myśliwymi wśród towarzyskiej śmietanki; kiedy tylko James dokonał prezentacji, stało się to jasne ponad wszelką wątpliwość.

Dołączył do nich Charlie Hastings, trzeci członek tej drużyny - nieco niższy, jasnowłosy dżentelmen, taki sam lekkoduch jak i oni.

Portia przyjrzała się reszcie towarzystwa, rozproszonemu po ogromnym salonie, zebranemu w grupki wokół krzeseł i sof, z filiżankami w dłoniach. Oczekiwano już tylko na lady Hammond i jej dwie córki, które miały przyjechać późnym popołudniem.

James poprowadził Simona najpierw do gospodarza - swego ojca Harolda lorda Glossupa, zażywnego dżentelmena w średnim wieku, który wszystkim swoim gościom zgotował serdeczne powitanie. Obok niego stał George Buckstead, stateczny posiadacz ziemski, stary przyjaciel Harolda, z którym miał wiele wspólnego. Towarzyszył im też Ambrose Calvin, dżentelmen ulepiony z nieco innej gliny. Ambrose był po trzydziestce i najwyraźniej dążył do zrobienia kariery politycznej, dlatego - jak przypuszczała Portia - znalazł się tutaj.

Nie wiedziała dokładnie, co właściwie miałby przez to zyskać, ale znała z doświadczenia ten typ ludzi; z całą pewnością o coś mu chodziło.

Charlie, przedstawiony wcześniej, zdążył się już gdzieś zapodziać; kiedy James i Simon odwrócili się, odkryli, że panna Lucy Buckstead zdołała już porwać ich przyjaciela. Bystra, energiczna, zaledwie dwudziestoletnia, śliczna i ciemnowłosa panna Buckstead z radością podała rękę Simonowi, ale jej wzrok zbyt szybko pobiegł z powrotem ku twarzy Jamesa.

Przeprosiwszy wytwornie, James odciągnął Simona, by kontynuować przedstawianie gości; Charlie wkroczył na scenę, by odciągnąć uwagę panny Buckstead. Portia zaważyła spojrzenie, jakie wymienili James i Simon, podchodząc do kolejnej grupki.

Była w niej matka Jamesa, i ich gospodyni Catherine lady Glossup. Wyblakła matrona z włosami jasnoblond i bladoniebieskimi oczyma, nadal zachowywała pewną rezerwę, niczym mdłe echo wyższości, której tak naprawdę nie posiadała. Nie była kobietą nieżyczliwą, lecz być może kimś, kogo marzenia się nie ziściły. U jej boku siedziała pani Buckstead - Helen - potężna, korpulentna dama, której spokój i pogoda świadczyły, że ze swego losu jest całkiem zadowolona.

Obie damy uśmiechnęły się z wdziękiem, gdy Simon się skłonił; zamienił z nimi kilka słów, po czym odwrócił się, by uścisnąć dłoń dżentelmena stojącego obok nich. Pan Moreton Archer był bankierem, bogatym i wpływowym; jako drugi syn drugiego syna, musiał sam wywalczyć sobie pozycję w świecie i to mu się udało. Roztaczał aurę pewności siebie.

Z pokolenia lorda i lady Glossup, pan Archer był ojcem innej Catherine, znanej wszystkim także jako Kitty, która poślubiła najstarszego syna lorda Glossupa, Henry'ego. Pan Archer postrzegał ten fakt jako korzystną przepustkę do towarzyskich kręgów, do których aspirował. Kiedy przedstawiano go Simonowi, jego spojrzenie stało się czujne; chętnie porozmawiałby dłużej, ale James zręcznie pociągnął Simona dalej.

W kolejnej grupce znajdowała się Kitty Glossup, pod pewnymi względami wicegospodyni. Jasnowłosa drobniutka, ale nieco pulchna, miała porcelanową cerę i lśniące niebieskie oczy. Jej małe dłonie poruszały się szybko, lekko uszminkowane usta też były zawsze w ruchu, gdy śmiała się, wydymała wargi albo rozmawiała. Najbardziej uszczęśliwiało ją, gdy znalazła się w centrum uwagi; była próżna, lekkomyślna - Portia stwierdziła, że mają ze sobą mało wspólnego, ale Kitty nie różniła się zbytnio od wielu innych osób z towarzystwa.

Kitty rozmawiała właśnie z lady Calvin i panem Desmondem Winfieldem. Cynthia, lady Calvin, była kostyczną, ale dobrze ustosunkowaną wdową, chłodną, trzeźwo myślącą damą, która uważnie prowadziła przez życie dwójkę swoich dzieci - Ambrose'a i Drusillę. Jako córka hrabiego, obracała się w tych samych kręgach, co Cynsterowie i Ashfordowie. Uśmiechnęła się majestatycznie do Simona i podała mu dłoń.

Pan Winfield przyjechał zaledwie kilka godzin wcześniej; Portia jeszcze niewiele o nim wiedziała. Jego wygląd zdradzał, że to dżentelmen niezależny finansowo, rozważny i raczej refleksyjny. Portia dowiedziała się, że został zaproszony przez Archerów, i zastanawiała się, czy miał być kandydatem do ręki ich starszej, niezamężnej jeszcze córki, Winifredy.

Sama Winifreda znalazła się w następnej grupce, do której James poprowadził Simona; byli tam też Henry Glossup, starszy brat Jamesa, Alfreda Archer, matka Winifredy i Kitty - a tym samym teściowa Henry'ego, oraz Drusilla Calvin.

Jako długoletni przyjaciel Jamesa, Simon często odwiedzał Glossup Hall i dobrze znal Henry'ego; uścisnęli sobie dłonie jak starzy znajomi. Henry był starszą, spokojniejszą i bardziej stateczną wersją Jamesa, dającym się lubić człowiekiem, na którego barkach spoczęła odpowiedzialność za całą posiadłość.

Alfreda Archer była wylewna i Portia nawet z drugiego końca pokoju wyczuła, jak Simon przyjmuje postawę obronną. Pani Archer zdradzała wszelkie cechy typowej swatającej mamy, gotowej wykorzystać małżeństwo dla wspięcia się na wyższy szczebel społecznej drabiny. Winifreda zachowywała się zupełnie odwrotnie, witając Simona z łagodnym uśmiechem i szczerą uprzejmością, niczym więcej.

Drusilla ledwie to znosiła. Miała prawie tyle samo lat co Portia, ale na tym podobieństwo się kończyło. Drusilla była szara, nieśmiała i dziwnie poważna jak na swój wiek. Wydawało się, że uważa się bardziej za towarzyszkę swojej matki niż za jej córkę; dlatego niewiele ją interesowali Simon i James - i dawała to do zrozumienia.

Oprócz lady Osbaldestone i lorda Netherfielda, obok których siedziała Portia, w salonie znajdowali się jeszcze tylko Oswald Glossup, młodszy brat Jamesa, i Swanston Archer, młodszy brat Kitty. Obaj byli w podobnym wieku i zachowywali się podobnie; ubrani w śmiesznie obcisłe, prążkowane kamizelki i surduty z długimi połami, uważali się za gwiazdy na tutejszym firmamencie i trzymali się z dala od reszty towarzystwa. Simon posłał im zdawkowy ukłon i spojrzenie, zdradzające dezaprobatę.

Potem wraz z Jamesem podeszli do sofy, na której usadowili się lady Osbaldestone i lord Netherfield, nieco na uboczu, żeby tym łatwiej móc obserwować innych i komentować wszystko bez skrępowania.

Portia podniosła się, kiedy dwaj mężczyźni się zbliżyli; nie tyle przez wzgląd na dobre maniery, co po prostu dlatego, że nie lubiła, gdy ktoś nad nią górował, a zwłaszcza tych dwóch naraz.

Lady Osbaldestone odpowiedziała na powitanie i ukłon Simona wyrażającym zadowolenie stuknięciem laski i od razu przeszła do rzeczy:

- Tak, a więc... jak się miewa twoja matka? Uodporniony przez długoletnie doświadczenie, a do tego świadom, że nie ucieknie, odpowiedział z pochwały godnym spokojem. Lady O. zażądała sprawozdania na temat jego młodszej siostry i ojca. Podczas gdy dama syciła swą nieposkromioną ciekawość, Portia wymieniła uśmiechy z Jamesem i wdała się z nim i jego dziadkiem w rozmowę o najładniejszych ścieżkach spacerowych w okolicy.

W końcu Lady O. wypuściła Simona, który z uśmiechem odwrócił się w stronę lorda Netherfielda, i zamienił z nim kilka słów, odnawiając dawniejszą znajomość. Simon, teraz stojący u boku Portii, znowu zwrócił się w stronę Lady O. - i zamarł. Portia wyczuła to, też zerknęła na Lady O., i również zastygła. Spojrzenie bazyliszka, terroryzujące towarzystwo od pięćdziesięciu lat, spoczywało teraz na nich.

Na obojgu.

Stali jak sparaliżowani, oboje niepewni, co robić, nie wiedząc, co przeskrobali...

Lady O. powoli uniosła brwi.

- Znacie się, czyż nie?

Portia poczuła, jak płoną jej policzki; kątem oka zauważyła, że Simon radzi sobie wcale nie lepiej. Mimo że każde doskonale zdawało sobie sprawę z obecności drugiego, żadne nie pamiętało, by dać temu wyraz w jakiś przyjęty w towarzystwie sposób. Portia otworzyła usta, ale Simon ją uprzedził.

- Panna Ashford i ja spotkaliśmy się już wcześniej. Gdyby nie stali tak na widoku, kopnęłaby go. Jego chłodna arogancja sprawiła, że zabrzmiało to tak, jakby spotkali się potajemnie! Nonszalanckim tonem wyjaśniła:

- Pan Cynster był tak uprzejmy, że przywiózł mnie tutaj z wioski. Wybrałam się na przechadzkę do tarasu widokowego.

- Doprawdy? - Czarne oczy Lady O. wpatrywały się w nich jeszcze przez chwilę, po czym dama skinęła głową i stuknęła laską w podłogę. - Rozumiem!

Zanim Portia zdołała ustalić, co starsza pani mogła mieć na myśli, Lady O. odezwała się znowu:

- Bardzo dobrze. - Wskazała pustą filiżankę na stoliku obok. - Może mi pan podać jeszcze jedną filiżankę herbaty, sir?

Ze skwapliwością, którą Portia doskonale rozumiała, Simon uśmiechnął się czarująco, chwycił filiżankę i spodeczek i pomaszerował do stolika na kółkach, stojącego nieopodal sofy lady Glossup. James został wysłany, by taką samą przysługę spełnić wobec dziadka. Portia wykorzystała ten moment, żeby przeprosić i przenieść się w drugi kraniec pokoju, do Winifredy Archer i Drusilli Calvin - czyli do tych gości, do którym, jej zdaniem, Simon byłby najmniej chętny dołączyć.

Poprzysięgła sobie, że weźmie pod uwagę każdego odpowiedniego dżentelmena w pobliżu; nie znaczyło to jednak, że ma do tego stać przy którymś z nich.

Zwłaszcza nie przy Simonie.

I zwłaszcza nie wtedy, gdy wpatruje się w nich Lady O.

Simon przyniósł lady Osbaldestone napełnioną filiżankę, po czym zręcznie się wymówił; dama, będąca postrachem towarzystwa, odprawiła go chrząknięciem i machnięciem ręki. Wziąwszy i dla siebie filiżankę herbaty, Simon przyłączył się do Charliego i Lucy Buckstead przy oknie.

Charlie powitał go uśmiechem, ale nie przerwał umiejętnego trajkotania; postawił sobie za cel zawrócić w głowie pannie Buckstead. Nie żeby Charlie traktował to poważnie; on po prostu uwielbiał flirtować. Ze swymi kręconymi złotymi włosami, ciemnobrązowymi oczyma i miarowym przeciąganiem sylab godnym światowca, Charlie był ozdobą towarzystwa, niezmiernie cenioną przez damy o wysmakowanym guście. To, co zauważały damy, zwykle nadzwyczaj prędko, to fakt, że w większości przypadków za Charliego przemawiały słowa, nie czyny. Nawet panna Buckstead, choć tak naiwna, nie wydawała się poruszona, śmiejąc się i odparowując balansujące na granicy ryzyka uwagi Charliego. Simon uśmiechnął się i upił łyk herbaty. Obaj z Charliem wiedzieli, że przy pannie Buckstead są bezpieczni; to za Jamesem naiwnie wypatrywała oczy.

Pod przykrywką pogawędki, Simon przyjrzał się zebranym. Celem tego zgromadzenia było najwyraźniej umocnienie powiązań - z Archerami, rodziną Kitty, z Bucksteadami, starymi przyjaciółmi, oraz z Calvinami i paniami Hammond, z którymi koneksje były korzystne. Zupełnie zwyczajny dobór gości, ale z powodu obecności Lucy Buckstead Simon docenił strategię Jamesa, polegającą na zapewnieniu obecności kilku dodatkowych dżentelmenów.

Nie zazdrościł w tych dniach Jamesowi. Przyjechał, bo w końcu po to są przyjaciele. Zastanawiał się jednak, jakie rozrywki mógłby znaleźć dla siebie, by wypełnić czas do chwili, kiedy będzie mógł bezpiecznie zostawić Jamesa i ruszyć dalej do Somerset.

Jego wzrok padł na trójkę pań stojących przy oknie po drugiej stronie pokoju. Winifreda Archer, Drusilla Calvin i Portia... Ta ostatnia miała około dwudziestu czterech lat, o kilka mniej niż Kitty, której niefrasobliwy śmiech dotarł do niego poprzez szmer bardziej powściągliwych rozmów. Portia zerknęła na Kitty, po czym odwróciła się, wracając do dyskusji z Winifreda i Drusilla.

Winifreda była zwrócona plecami do siostry i nie dała po sobie poznać, że słyszała jej hałaśliwy wybuch radości. Winifreda była starsza; Simon ocenił, że bardziej w jego wieku, a on miał dwadzieścia dziewięć lat.

Rzucił okiem na grupkę, w której prym wiodła Kitty, i zauważył, jak Desmond Winfield zerka na Portię. A może na Winifrede? Desmond spiął się w sobie, jak gdyby chciał do nich podejść. Kitty dotknęła jego rękawa i zadała mu jakieś pytanie; odwrócił się w jej stronę i odpowiedział spokojnie. Bliżej Simona rozległ się śmiech Charliego. Lucy Buckstead stłumiła chichot. Nie mając pojęcia, kto i co właśnie powiedział, Simon uśmiechnął się do obojga, po czym podniósł filiżankę i upił z niej znowu.

Jego spojrzenie powróciło do Portii.

Promienie słońca oświetliły ją, budząc niebiesko - czarne refleksy na jej kruczych włosach. Mimowolnie uchwycił aromat unoszący się z jej gęstych loków. Ciepły zapach, który łaskotał jego zmysły, gdy wcześniej niósł ją ścieżką, powrócił doń teraz, silnie działając na wyobraźnię. Dał impuls jego pamięci i przywołał całą resztę - jej ciężar w jego ramionach, giętkość jej ciała, aż nazbyt kobiece krągłości. Zapamiętane wrażenia przepłynęły przez niego i sprawiły, że zrobiło mu się gorąco. Simon był boleśnie świadom jej kobiecości - takiego odczucia nigdy wcześniej nawet sobie nie wyobrażał. Był zdumiony i to nie tylko odkryciem, iż część jego umysłu żałuje, że nie niesie jej w jakieś inne miejsce. O wiele bardziej ustronne.

Jednak szybko przestał ją brać za kogoś innego - bardzo dobrze wiedział, kogo trzyma w ramionach. Nie zapomniał jej ciętego języczka ani wybuchów złości. A mimo to pragnął...

Skrzywił się w duchu i przeniósł wzrok z powrotem na Lucy Buckstead. Skoro szukał żony, to z pewnością ona należała do kobiet, jakie powinien brać pod uwagę - dobrze wychowana, potulna, dająca sobą kierować. Utkwił w niej wzrok... ale jego myśli wciąż umykały gdzie indziej...

Odstawił filiżankę i zmusił się do uśmiechu.

- Wybaczcie mi, proszę, muszę się odświeżyć po podróży.

Ukłoniwszy się lekko Lucy i skinąwszy głową Charliemu, oddał filiżankę lady Glossup, grzecznie przeprosił i zdezerterował.

Kiedy już piął się po schodach, jego myśli znowu opanowała Portia - ten niespodziewany moment na ścieżce i jej równie niespodziewana reakcja. Pobyt w Glossup Hall roztoczył przed nim nieoczekiwane perspektywy; a że miał czas, nie widział powodów, żeby ich nie zbadać.

Poza wszystkim innym, pokusa, by odkryć, czego pewna nadzwyczaj dobrze wykształcona kobieta musi się jeszcze nauczyć o życiu, była nie do odparcia.

Rozdział 2

- Nigdy nie pomyślałabym, że jesteś tchórzem. Te słowa, wypowiedziane łagodnym, kobiecym, zdecydowanie prowokująco przeciągłym głosem sprawiły, że Portia stanęła jak wryta na półpiętrze na schodach w zachodnim skrzydle. Ostatnie pół godziny spędziła przy fortepianie w pokoju muzycznym; nadeszła pora, by przed obiadem wszyscy zebrali się w salonie i Portia właśnie się tam wybierała. Tymi schodami zaproszone damy chadzały niezbyt często, gdyż ich pokoje mieściły się w skrzydle wschodnim.

- Ale może to tylko jakaś sztuczka?

Słowa zabrzmiały jak pieszczota; glos należał do Kitty.

- To nie żadna sztuczka! - wycedził przez zęby James. - Nie bawię się w żadne gierki i z tobą nigdy nie będę!

Znajdowali się poza zasięgiem wzroku Portii, w korytarzu u podnóża schodów, ale niechęć Jamesa docierała do niej wyraźnie. Tak samo jak nuta desperacji w jego głosie.

Kitty zaśmiała się. Jej niedowierzanie - a raczej jej przekonanie, że żaden mężczyzna, zwłaszcza taki jak James, nie oprze się jej, nie może jej nie pożądać - zabrzmiało w śmiechu odbijającym się echem na klatce schodowej.

Nie zastanawiając się dłużej, Portia spokojnie, ale zdecydowanie ruszyła dalej po schodach.

Usłyszeli ją i odwrócili się oboje. Na ich twarzach odmalowało się niemiłe zaskoczenie, ale tylko u Jamesa pojawił się ślad zakłopotania; twarz Kitty wyrażała jedynie irytację, że jej przeszkodzono.

Po chwili James rozpoznał Portię; jego ulga była wyraźnie widoczna.

- Dobry wieczór, panno Ashford. Czy pani zabłądziła?

Nie zabłądziła, ale James był przyparty do muru przez Kitty.

- Rzeczywiście. - Portia postarała się przybrać choć odrobinę bezradny wyraz twarzy. - Myślałam, że znam drogę, ale... - Zrobiła nieokreślony ruch ręką.

James przecisnął się obok Kitty.

- Pani pozwoli... Właśnie wybierałem się do salonu. Jak rozumiem, tam pani zmierza?

Ujął jej dłoń i podłożył sobie pod ramię; Portia spojrzała mu w oczy i zobaczyła w nich błaganie.

- Tak, proszę. Będę nad wyraz wdzięczna, jeśli mi pan potowarzyszy. - Uśmiechnęła się pogodnie i odwróciła do Kitty.

Kitty nie odpowiedziała uśmiechem. Skinęła głową. Portia uniosła brwi.

- Nie dołączy pani do nas, pani Glossup? James zesztywniał.

Kitty machnęła ręką.

- Przyjdę tam niedługo. Idźcie już. - Okręciła się i ruszyła w kierunku schodów.

James się odprężył. Portia odwróciła się i pozwoliła mu poprowadzić się do środkowego skrzydła. Zerknęła na jego twarz; był zachmurzony i nieco pobladł.

- Dobrze się pan czuje, panie Glossup? Spojrzał na nią i uśmiechnął się czarująco.

- Proszę mi mówić James. - Z dyskretnym skinieniem głowy dodał: - Dziękuję.

Unosząc brwi, Portia nie mogła się powstrzymać i zapytała:

- Czy ona często tak... nagabuje? James się zawahał, nim odparł:

- Wydaje się, że jest coraz gorzej.

Wyraźnie czuł się skrępowany. Portia skierowała wzrok przed siebie.

- Będziesz musiał po prostu trzymać się bliżej innych pań, dopóki jej nie przejdzie.

Obrzucił ją bacznym spojrzeniem, ale nie znał je na tyle dobrze, by mieć pewność, czy mówiła z ironią. Pozwoliła mu poprowadzić się korytarzami. Uchwyciła jego wzrok, kiedy wchodzili do głównego holu; James był niemal pewien, że się śmiała, ale nie wiedział z czego. Pojawiły się drzwi do salonu i Portii popatrzyła przed siebie. Simon by wiedział.

Kiedy minęli próg, zobaczyła go, stojącego obok kominka i rozmawiającego z Charliem i dwiema pogodnymi młodymi osóbkami - córkami lady Hammond, Annabelle i Cecily. Sama lady Hammond, dobroduszna matrona o pogodnym wyrazie twarzy, zasiadła na szezlongu obok lady Osbaldestone.

Stojący po drugiej stronie pokoju Simon napotkał wzrok Portii. James przeprosił i odszedł, żeby porozmawiać z ojcem. Zatrzymawszy się na chwilę, by powitać lady Hammond, przyjaciółkę swojej matki, Portia dołączyła do Simona, Charliego, Annabelle i Cecily.

Dziewczęta wniosły ze sobą powiew świeżości; były chodzącą niewinnością, ale doskonale się czuły w tym kręgu i postanowiły, że będą duszą - a raczej duszami - towarzystwa. Portia znała je od lat; przywitały ją z typową dla nich radością.

- Wspaniale! Nie wiedziałam, że tu będziesz!

- Och, będzie cudownie. Na pewno szykuje się świetna zabawa!

Rozszerzone oczy, promienne uśmiechy - nie sposób było na to nie odpowiedzieć. Po zwyczajowych zapytaniach o rodzinę i znajomych, rozmowa skoncentrowała się na rozrywkach oczekiwanych w ciągu najbliższych dni oraz atrakcjach oferowanych przez Glossup Hall i jego okolice.

- Ogrody są ogromne, jest gdzie pospacerować. Wyczytałam to w przewodniku - wyznała Annabelle. - Och, są i jeziora. W książce napisano, że nie zostały stworzone przez człowieka, tylko że wypełnia je woda z naturalnego źródła, i że są dość głębokie - skrzywiła się Cecily. - Wyobraźcie sobie, zbyt głębokie, żeby pływać łódką!

- Cóż - wtrącił się Charlie. - Nie chciałabyś ryzykować wpadnięcia do wody. Piekielnie zimna, mogę zaświadczyć.

- Wielkie nieba! - Annabelle odwróciła się do Charliego. - Naprawdę? To znaczy, naprawdę wpadłeś?

Portia dostrzegła szybkie spojrzenie, jakie Charlie posłał Simonowi, i uśmieszek na ustach Simona w odpowiedzi; stwierdziła, że to bardziej prawdopodobne, iż Charliego tam wrzucono.

Jej uwagę przyciągnęło poruszenie w drugim końcu pokoju. Kitty weszła i zatrzymała się, obserwując towarzystwo. Henry odłączył się od swojej grupki i podszedł do dziewczyny. Powiedział coś do niej cicho, z opuszczoną głową, najwyraźniej prywatnie. Kitty zesztywniała; jej głowa uniosła się powoli. Obrzuciła Henry'ego spojrzeniem pełnym urazy, po czym odpowiedziała coś krótko i z miną niebezpiecznie bliską nadąsania niemal podbiegła do Ambrose'a i Drusilli Calvinów. Henry popatrzył za odchodzącą Kitty. Jego twarz była skupiona, opanowana, enigmatyczna, ale spod tej maski przezierało cierpienie. Wyraźnie nie wszystko układało się dobrze.

Portia wróciła do rozmowy, która wciąż toczyła się wokół niej. Annabelle zwróciła się do niej, przejęta:

- Byłaś tam już?

Widocznie Portia coś przegapiła; zerknęła na Simona. Odpowiedział jej spojrzeniem; uniósł brew, ale w końcu postanowił ją ratować.

- Portia jeszcze tam nie była. Atrakcje Glossup Hall są dla niej taką samą nowością, jak dla was. Zaś co do świątyni... - Jego wzrok powrócił ku twarzy Portii. - Muszę przyznać, że wolę altanę nad jeziorem. Dla niektórych może zbyt ustronną, ale spokój nad wodą jest kojący.

- Musimy zapamiętać, by tam pójść. - Cecily była zaaferowana układaniem planów. - Słyszałam, że jest tu też jakiś taras widokowy, gdzieś w pobliżu?

- Przeszłam się tam. - Unikając wzroku Simona, Portia zaspokoiła palącą ciekawość panien Hammond.

Ten temat zajmował ich aż do chwili podania obiadu. Zasiadłszy przy długim stole, pomna na swoje ślubowanie Portia skupiła uwagę na rozpoznaniu terenu.

Przysięgam, że poważnie wezmę pod uwagę każdego z obecnych, kto ma odpowiedni wiek i pozycję”. Kogo zatem miała brać pod uwagę? Wszyscy panowie przy stole mieli, przynajmniej teoretycznie, odpowiednią pozycję, inaczej by ich tu nie było. Niektórzy byli żonaci i tych łatwo wyeliminowała; spośród pozostałych niektórych znała lepiej niż innych.

Kiedy jedli i rozmawiali, a Portia przyłączała się to do jednej dyskusji, to do innej, jej spojrzenie wędrowało, zauważając każdą twarz, oceniając każdą możliwość.

Wreszcie jej wzrok spoczął na Simonie, siedzącym po przeciwnej stronie stołu, dwa krzesła dalej. Starał się nawiązać rozmowę z Drusillą, która wydawała się dziwnie skryta i poważna, a do tego skrępowana. Portia zachmurzyła się w duchu; pomimo ich częstych sprzeczek wiedziała, że maniery Simona są nienaganne i że nigdy nie popełniłby gafy w towarzystwie. Jakakolwiek była przyczyna, leżała po stronie Drusilli. Nastąpiła chwila ciszy w gwarze rozmów wokół Portii. Jej spojrzenie nadal spoczywało na Simonie; dostrzegła złoty poblask na jego włosach, długie, wytworne palce obejmujące kieliszek z winem i zrezygnowaną minę, kiedy rozsiadł się wygodniej, zostawiając Drusillę samej sobie.

Na ułamek sekundy nim spojrzał na nią, spuściła oczy, spokojnie nabierając sobie więcej warzyw, po czym odwróciła się do siedzącej obok panny Buckstead.

I wtedy zdała sobie sprawę, jak dziwnie zareagowała.

Każdego z obecnych, kto ma odpowiedni wiek i pozycję...”.

Do czasu, kiedy panie wstały i przeszły do salonu, zostawiając panów z ich porto, Portia w myślach zanotowała sobie trzy nazwiska. Pobyt tutaj wyraźnie miał okazać się próbą, poligonem dla jej umiejętności wybierania męża; żaden z obecnych dżentelmenów nie pasował do typu mężczyzny, któremu mogłaby zaufać powierzając mu swoją rękę, ale na obiekty ćwiczeń wszyscy nadali się doskonale.

James Glossup i Charlie Hastings należeli dokładnie do tego rodzaju dżentelmenów, których cechy musiała nauczyć się oceniać.

Co do Simona, to znała go całe życie, ostatnie dziesięć lat spędzili na drażnieniu się nawzajem... Nigdy by nie pomyślała, żeby umieścić go na swojej liście. Lecz czemu miałaby pominąć zalety Simona jako potencjalnego kandydata?

Kiedy wkraczała do salonu w ślad za Lady O., uświadomiła sobie, że Simon jest przecież Cynsterem i jego zalety jako kandydata na męża będą mogły stanowić kryterium, wedle którego można by mierzyć wszystkich innych. Była to krępująca myśl, Na szczęście panów nie było w pokoju, więc Portia mogła oddać się pogawędce z pannami Hammond i Lucy Buckstead. Po jakimś czasie, kiedy mężczyźni wrócili i rozmowy przeszły na bardziej ogólne tematy, Portia znalazła się obok Winifredy Archer i Desmonda Winfielda. Oboje byli mili, nieco powściągliwi, choć żadnemu nie brakowało pewności siebie Nim upłynęło pięć minut, Portia mogłaby postawi swoją najlepszą suknię na to, że z całą pewnością istnieje - lub właśnie się rozwija - jakieś porozumienie między nimi. Nie potrafiła powiedzieć, jak się na to zapatrywała Winifreda, lecz Desmond dosłownie nie odrywał od niej wzroku.

Uczenie się poprzez obserwowanie sukcesów i porażek innych było jak najbardziej rozsądnym posunięciem. Ta myśl skłoniła ją do tego, by się rozejrzeć. Kitty, w połyskliwej niebieskozielonej jedwabnej sukni, emanowała wdziękiem, sunąc od grupki do grupki Nie pozostał w niej nawet ślad wcześniejszego nadąsania; wydawała się być w swoim żywiole. Henry rozmawiał z Simonem i Jamesem; nie wyglądał już na zmartwionego ani zaaferowanego osobą Kitty. Być może Portia źle odczytała ich wcześniejsze zachowanie?

Ktoś wyłonił się tuż obok niej. Ambrose Calvin.

- Panno Ashford, to przyjemność spotkać panią Widywałem panią przy kilku okazjach w Londynie ale nigdy nie miałem szansy nawiązać z panią znajomości.

- Ach tak, sir? Jak rozumiem, spędza pan większość czasu w stolicy?

Ambrose miał bardzo ciemne, brązowe oczy i jasnobrązowe włosy; wyrazem uprzejmości i ogłady łagodził patrycjuszowskie rysy na tyle, że twarz wydawała się urodziwa. Ambrose skinął głową.

- Większość czasu, tak. - Zawahał się, po czym dodał: - Mam nadzieję zostać członkiem parlamentu przy następnych wyborach. Oczywiście, poświęcam tyle czasu, ile umiem, by nadążać za bieżącymi wydarzeniami... Aby być blisko źródła, trzeba przebywać w stolicy.

- Tak, oczywiście. - Portia miała na końcu języka wyjaśnienie, że dobrze to rozumie dzięki znajomości z Michaelem Anstrutherem - Wetherbym, posłem z Godleigh w West Hampshire, ale surowość, którą dostrzegła w ciemnych oczach Ambrose'a, kazała jej bacznie uważać na słowa. - Często myślałam, że w tych czasach, tak burzliwych, służenie wyborcom w parlamencie musi dawać mnóstwo satysfakcji.

- Rzeczywiście. - W tonie Ambrose'a nie było niczego, co sugerowałoby, że kieruje nim zapał reformatora. - Jestem zdania, że potrzebni są nam odpowiedni ludzie na odpowiednich stanowiskach, czynnie zainteresowani rządzeniem, prowadzeniem kraju właściwą ścieżką.

Zabrzmiało to nieco zbyt pompatycznie jak na jej gust; zmieniła więc taktykę.

- Czy zadecydował pan już, gdzie będzie kandydował?

- Jeszcze nie. - Spojrzenie Ambrose'a pobiegło ku grupce po drugiej stronie pokoju, gdzie stali lord Glossup, pan Buckstead i pan Archer. Minęła chwila, po czym Ambrose znów skupił się na niej i uśmiechnął nieco protekcjonalnie. - Zapewne pani się nie orientuje, ale takie sprawy są zazwyczaj ustalane w obrębie partii.

- Rozumiem. - Portia odwzajemniła się uśmiechem.

Po pięciu minutach lady Glossup podniosła głos, prosząc ochotników, by uraczyli towarzystwo jakąś muzyką.

Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, Kitty wysunęła się naprzód, promieniejąc.

- Tańce! Tego nam było trzeba.

Lady Glossup zamrugała; twarz stojącej obok niej pani Archer pozostała obojętna.

- A teraz - Kitty okręciła się wokół własnej osi lekko klaszcząc w dłonie - kto dla nas zagra?

Portia odpowiadała na takie wezwania tyle razy w ciągu wielu lat, że stało się to jej drugą naturą.

- Z przyjemnością dla was zagram, jeżeli chcecie.

Kitty spojrzała na nią z wyrazem zdziwienia zmieszanego z podejrzliwością, niemal od razu zastąpioną przez aprobatę.

- Wyśmienicie! - Odwróciwszy się, skinęła ręką na panów. - James, Simon, czy moglibyście przenieść fortepian? Charlie, Desmond, te krzesła mogą stanąć pod ścianą.

Zasiadając przy klawiaturze, Portia znów rzuciła okiem na Kitty; wydawało się, że za jej zachowaniem nie kryje się nic prócz czystej radości z tańca. W aurze takiego niewinnego zapału wyglądała naprawdę atrakcyjnie; zniknęła gdzieś syrena, napastująca Jamesa na schodach, zmysłowa i kapryśna dama, która wcześniej wkroczyła do salonu.

Portia na próbę przebiegła palcami po klawiszach; dzięki Bogu, instrument był nastrojony. Kiedy podniosła głowę, sterta zeszytów z nutami spadła z hukiem na wypolerowaną klapę fortepianu. Zerkając górę, napotkała śmiałe spojrzenie niebieskich oczu Simona, który po chwili uniósł jedną brew.

Widzę, że jak zwykle chowasz się za swoimi talentami.

Zamrugała, zdziwiona; Simon z tajemniczym wyrazem twarzy odwrócił się i dołączył do towarzystwa dzielącego się na pary. Odsuwając od siebie myśl o tych dziwnych słowach, Portia położyła dłonie na klawiaturze i pozwoliła palcom wyczarować pierwsze takty walca. Znała ich wiele; gra zawsze przychodziła jej łatwo, muzyka po prostu spływała jej z palców, dlatego tak często ofiarowywała się grać. Nie musiała się zastanawiać; cieszyła się grą, czuła się swobodnie przy fortepianie i, jeżeli chciała, potrafiła albo zatracić się w grze, albo przyglądać się bacznie towarzystwu.

Tego wieczora wybrała drugą możliwość. To, co zobaczyła, zafascynowało ją. Zgodnie ze zwyczajem, fortepian stał w jednym krańcu wielkiego pokoju z dala od kominka oraz sof i krzeseł, na których zasiedli starsi goście. Tańczący zajęli środek, a te z par, które chciały wykorzystać taniec dla bardziej intymnej bliskości, starały się to robić sunąc przez pokój w miejscu najdalszym od bacznych oczu seniorów. A więc tuż przed Portią.

A ona z przyjemnością swobodnie przechodziła od jednego walca do kolejnego, wplątując tu i ówdzie jakiś ludowy taniec, dając tancerzom tylko tyle czasu, by zdołali złapać oddech i zmienić partnerów. Pierwszą rzeczą, jaką dostrzegła, było to, że oprócz autentycznej przyjemności czerpanej z tańca Kitty nie porzuciła swego ukrytego celu. Trudno było ocenić, jaki on właściwie był; wydawała się mieć na oku więcej niż jednego dżentelmena. Flirtowała - zdecydowanie flirtowała - z Jamesem, swoim szwagrem, ku jego wyraźnej irytacji. Z Ambrose'em postępowała nieco mniej otwarcie, ale i tu w jej oku pojawiał się zapraszający błysk, a na ustach prowokujący uśmiech. Chociaż Portia przypatrywała się uważnie, nie mogła winić Ambrose'a; nie dawał Kitty żadnej zachęty.

Szybko stało się jasne, że Lucy Buckstead zagięła parol na Jamesa. Żartowała i uśmiechała się do wszystkich dżentelmenów, ale przy Jamesie z wielkimi, roziskrzonymi oczyma i otwartą buzią spijała każde słowo z jego warg. Jego zachowanie było uprzejme, ale chłodne.

Panny Hammond nie były zainteresowane żadnymi związkami. Przybyły tu po prostu po to, by się dobrze bawić, i miały nadzieję, że inni także będą się dobrze bawić.

Co do Desmonda i Winifredy, zdecydowanie zanosiło się na romans. Obserwowanie wymiany zdań było bardzo pouczające: Desmond sugerował, nigdy nic naciskając, ani nieśmiały, ani zbyt pewny siebie; Winifreda reagowała spokojnie - trzepotem rzęs i spuszczaniem oczu po to tylko, by znów podnieść wzrok i spojrzeć mu w oczy.

Zbliżając się do końca utworu, Portia ukryła uśmiech. Wstała, żeby przejrzeć nuty. Usłyszała szelest sukni.

- Panno Ashford, tak pięknie pani dla nas grała, ale nie przystoi, by przez to była pani pozbawiona całej zabawy.

Winifreda wsparta była na ramieniu Simona.

- Och, nie. To znaczy... - Portia urwała, nie wiedząc, jak odpowiedzieć.

Winifreda uśmiechnęła się.

- Będę wdzięczna, jeżeli pozwoli mi pani sobie pomóc. Chciałabym przesiedzieć kilka tańców, i... i wydaje się, że to najlepszy sposób.

Portia spojrzała w oczy Winifredzie i zdała sobie sprawę, że to nic innego, jak prawda. Uśmiechnęła się.

- Ależ proszę bardzo.

Usunęła się za krzesełko i Winifreda zajęła jej miejsce. Wspólnie szybko przejrzały nuty i Winifreda dokonała wyboru. Portia odwróciła się w stronę sali - w stronę Simona, który cierpliwie czekał. Spojrzał jej w oczy, po czym podał ramię.

- Zatańczymy?

Portia nigdy wcześniej z nim nie tańczyła. Ani razu. Pomyślenie o tym, że mogłaby spędzić dziesięć minut wirując po pokoju, bez prowadzenia otwartej wojny, wcześniej nie wydawało się możliwe. Spojrzenie Simona było uparte, a zawarte w nim wyzwanie całkiem wyraźne. Pamiętając swoje ślubowanie - dźwięczące jej w uszach jak echo - zadarła głowę i uśmiechnęła się. Czarująco. Niech on sobie o tym pomyśli, co chce.

- Dziękuję.

W jego oczach błysnęła iskierka podejrzliwości, ale skłonił głowę, przytrzymał dłoń Portii na swoim przedramieniu i poprowadził ją, by dołączyć do innych par na parkiecie. Winifreda rozpoczęła walca.

Pierwszy wstrząs, burzący jej spokój ducha, pojawił się, kiedy Simon wziął ją w objęcia, kiedy poczuła siłę otaczających ją stalowych ramion i przypomniała sobie - aż nazbyt żywo - tamtą chwilę, gdy niósł ją na rękach. Raz jeszcze poczuła ucisk w piersi, zabrakło jej tchu; oddychała z trudem; dotyk jego wielkiej i silnej dłoni na plecach rozpraszał ją, choć starała się to ukryć. Muzyka ich porwała, wzięła w posiadanie, wciągnęła w wir; ich spojrzenia spotkały się i umknęły w bok.

Portia ledwie mogła oddychać. Tańczyła walca niejeden raz, nawet z dżentelmenami pokroju Simona, jednak nigdy wcześniej fizyczne doznania z tym związane nie wzbudziły jej zainteresowania. Ani tym bardziej emocji. Ale też nigdy przedtem nie była tak blisko właśnie Simona; świadomość jego siły i jej własnej gibkości, mocy trzymanej w ryzach - wszystko to przepływało przez nią jasne, ostre, oszałamiające. Zamrugała, potem jeszcze raz, starając się skupić - skupić na czymkolwiek, byle nie na tym, że wirują tak gładko, byle nie na wrażeniu dryfowania, nie na przebiegającym ją dreszczyku oczekiwania.

Oczekiwania na co?

Ledwie powstrzymała się, by nie potrząsnąć głową w zapewne daremnej próbie odzyskania jasności umysłu. Wzięła głęboki oddech i rozejrzała się dokoła.

I wtedy zobaczyła Kitty tańczącą z Ambrose'em. Jej występ, wraz ze wszystkimi subtelnymi niuansami, trwał nadal.

- Czy wiesz, co knuje Kitty?

Była to pierwsza myśl, jaka przyszła jej do głowy, ale też Portia nigdy nie była nieśmiałą panienką - zwłaszcza przy Simonie. Obserwował ją uważnie, a ona dotąd starannie unikała jego wzroku. Teraz zerknęła w górę i, ku swej wielkiej uldze, zobaczyła, jak w jego oczach pojawia się wyraz irytacji, który tak dobrze znała.

Jego usta ściągnęły się w wąską kreskę.

- Tego nie musisz wiedzieć.

- Być może nie, ale chcę. Mam swoje powody. Cień na jego twarzy miał teraz inną przyczynę; Simon nie potrafił sobie wyobrazić, jakie powody miała na myśli. Uśmiechnęła się.

- Jeżeli mi nie powiesz, zapytam Charliego. Albo Jamesa.

To właśnie słowa „albo Jamesa” dokonały cudu; Simon westchnął przez zęby, podniósł wzrok, poprowadził ich oboje w kąt pokoju, po czym powiedział przyciszonym głosem:

- Kitty ma zwyczaj flirtować z każdym przystojnym dżentelmenem, jakiego napotka.

- Wiesz doskonale, jak daleko to sięga, bo czyniła niestosowne awanse tobie i Charliemu, i nadal naciska na Jamesa.

Spojrzał na nią, a na jego twarzy odmalowało się coś o wiele bardziej złożonego niż irytacja.

- Jak to odkryłaś, u diabła?

Uśmiechnęła się; tym razem nie po to, by go zirytować, lecz uspokoić.

- Ty i Charlie reagujecie najbardziej wyraźną dezaprobatą, kiedy tylko jesteście blisko niej, jak podczas walca. Zaś co do Jamesa... dziś wieczorem był w opalach. - Uśmiechnęła się szeroko. - Uratowałam go i dlatego przyszliśmy razem. Ty i Charlie zdołaliście ją przekonać, że nie jesteście... - zrobiła nieokreślony gest dłonią - ... zainteresowani. Dlaczego Jamesowi się to nie udało?

Simon na moment spojrzał jej w oczy, zanim odpowiedział:

- Dlatego, że James będzie się bardzo starał nie zranić jej męża Henry'ego, nie zranić mocniej niż to niezbędnie konieczne. Kitty to wie i to ją ośmiela. Ani Charlie, ani ja nie mielibyśmy oporów, żeby potraktować ją tak, jak na to zasługuje, gdyby nas do tego popchnęła.

- Ale jest na tyle bystra, żeby tego nie zrobić? Przytaknął.

- A co z Henrym?

- Kiedy się pobrali, on za nią wprost szalał. Nie wiem co teraz do niej czuje. I zanim spytasz, nie mam pojęcia, dlaczego ona taka jest. Żaden z nas nie wie.

Portia dostrzegła Kitty po drugiej stronie pokoju, uśmiechającą się uwodzicielsko do Ambrose'a, który starał się usilnie udawać, że tego nie zauważa.

- Ale... Ona wie, co robi, działa świadomie. Ma jakiś motyw, jakiś cel.

Simon nie odpowiedział. Zabrzmiały ostatnia akordy walca. Zatrzymali się i wdali w pogawędkę z Annabelle i Desmondem, po czym zmienili partnerów i rozpoczął się następny taniec.

Portia, pomna na swoje ślubowanie, gawędziła przyjaźnie z Desmondem; rozstała się z nim uważając, że Winifredzie należałoby pogratulować uśmiechu losu - Desmond wydawał się niezwykle miłym dżentelmenem, nawet jeśli nieco za poważnym. Potem Portia tańczyła z Charliem, Jamesem i Ambrose'em, i przy każdym z nich stosowała swoje małe sztuczki, pewna, że panowie nie wyczytają w jej zręcznych pytaniach niczego więcej nad ogólne zainteresowanie.

Później zatańczyła z Henrym i poczuła się okropnie. Mimo że ze wszystkich sil starał się ją zabawić, Portia nie mogła nic poradzić - miała świadomość, jak bardzo Henry obserwuje zachowanie Kitty. Sytuacja stała się skomplikowana - Kitty była bystra i sprytna. Nie robiła nic, co mogłoby zostać uznane za ostentację, ale jej flirtowanie było tak usilne i częste, że każdemu nasuwało się nieodparte pytanie: Dlaczego ona to robi?

Portia nie potrafiła znaleźć odpowiedzi, gdyż Henry - podobnie jak Desmond - był spokojnym, łagodnym, porządnym człowiekiem. W ciągu dziesięciu minut rozmowy z nim Portia w pełni zrozumiała gotowość Jamesa, by go chronić bez względu na okoliczności oraz poparcie Simona i Charliego. Zgadzała się z nimi całkowicie.

Zanim goście poprosili o zakończenie tańców, najbardziej nurtujące stało się pytanie: ile osób postrzegało zachowanie Kitty tak jak ona, Simon, Charlie, James i - najprawdopodobniej - Henry? Ambrose i Desmond - niemal na pewno, ale co z paniami? To trudniej było odgadnąć.

Podano herbatę i wszyscy zgromadzili się wokół stolika, zadowoleni, że mogą odpocząć. Rozmowy toczyły się swobodnie; ludzie nie czuli już przymusu, by zapełniać każdą chwilę ciszy. Portia piła herbatę małymi łyczkami i obserwowała otoczenie. Wcześniejsze hasło Kitty wzywające do tańca okazało się genialnym pomysłem - sztywne ramy pękły i wszyscy stali się jedną grupą szybciej, niż to się działo zazwyczaj. Teraz zamiast pojedynczych relacji pojawiła się spójność, poczucie, że jest się tutaj po to, by spędzić czas z innymi. Nadchodzące dni z pewnością będą dzięki temu przyjemniejsze.

Portia odstawiała właśnie opróżnioną filiżankę, kiedy Kitty ponownie wkroczyła na scenę. Wstała, szeleszcząc fałdami sukni i skupiając na sobie uwagę wszystkich, i uśmiechnęła się czarująco, rozkładając ręce.

- Powinniśmy wyjść do ogrodu przed udaniem się na spoczynek. Na zewnątrz powietrze jest jak balsam, i tyle wonnych roślin właśnie kwitnie. Po tańcu przyda nam się chwila refleksji w spokojnym otoczeniu, zanim rozejdziemy się do pokoi.

I znowu miała rację. Starsi, którzy nie tańczyli, nie mieli na to szczególnej ochoty, ale wszyscy ci, którzy wirowali w tańcu, zdecydowanie chcieli wyjść. Podążyli za Kitty przez oszklone drzwi na taras, a stamtąd parami lub trójkami zeszli na trawę.

Portia nie zdziwiła się, kiedy Simon zmaterializował się nagle obok niej na tarasie; ilekroć znaleźli się w tym samym gronie, on był gdzieś w pobliżu - na to mogła zawsze liczyć. Od lat nawykowo przyjmował na siebie rolę niechętnego opiekuna. Teraz jednak złamał swój zwyczaj i podał jej ramię. Zawahała się. Wpatrywała się w jego rękaw, jakby nie wiedziała, co to takiego. Zaczekał, aż podniesie wzrok; uchwycił jej spojrzenie i uniósł brew w geście milczącego, celowo aroganckiego wyzwania. Portia zadarła nosek; z wyniosłym spokojem wzięła go pod ramię koniuszkami palców. Skrywając uśmiech wywołany tym maleńkim zwycięstwem, Simon poprowadził ją po niskich stopniach w dół, na trawę.

Kitty wcześniej poszła przodem z Ambrose'em i Desmondem, rozmawiając przy tym z ożywieniem z Lucy Buckstead, tak że młoda dama została zmuszona do towarzyszenia tej trójce, zamiast zaczekać i pójść z Jamesem, jak zapewne zamierzała. Charlie i James eskortowali panny Hammond oraz Winifredę; Drusilla odmówiła przyłączenia się do nich, wymawiając się awersją do wieczornego powietrza, zaś Henry pogrążył się w rozmowie z panem Bucksteadem.

Zatrzymali się u podnóża schodów.

- Czy masz na coś ochotę, chcesz zobaczyć coś konkretnego? - zapytał Simon, gestykulując w ich stronę.

- Przy świetle księżyca? - Portia śledziła wzrokiem oddalającą się grupkę Kitty, kierującą się w stronę ciemnego szeregu rododendronów, okalających trawnik. - Co jest tam?

Cały czas obserwował jej twarz.

- Tam jest świątynia.

- A jezioro?

Skinął dłonią w stronę, gdzie trawnik opadał w dół zbocza układając się w szeroką, zieloną ścieżkę wijącą się wśród kwiatów.

- Niezbyt blisko, ale i nie za daleko na przechadzkę.

Ruszyli w tę stronę. Pozostali powoli ciągnęli za nimi. Okrzyki sióstr Hammond, zachwycających się rozległymi ogrodami, wielkimi krzewami i drzewami, mnóstwem ścieżek, rabatek i starannie utrzymanych grządek, co chwila unosiły się w wieczornym powietrzu. Ogrody rzeczywiście były bogate i bujne; zmieszane zapachy niezliczonych kwiatów przesycały ciepły mrok.

Spacerowali bez pośpiechu, ale też nie ociągając się, wędrując bez wyraźnego celu. Sama chwila była wystarczającym celem - kojąca, spokojna, niespodziewanie zbliżająca ich do siebie. Pozostali wlekli się za nimi, aż ich głosy stały się tylko szmerem. Simon zerknął na Portię.

- Coś zamierzasz?

- To znaczy?

- Słyszałem cię nad morzem, pamiętasz? Mówiłaś o tym, żeby dowiedzieć się więcej, podjąć decyzję i wziąć pod uwagę wszystkich, którzy się nadają.

Jej twarz skrywały cienie drzew, pod którymi właśnie przechodzili. Simon nalegał:

- Nadają się do czego?

- To tylko... coś, co mnie zainteresowało. Zastanawiałam się nad czymś.

- A co to takiego?

- Nie musisz tego wiedzieć.

- To znaczy, że nie chcesz mi powiedzieć. Skinęła głową.

Korciło go, żeby naciskać dalej, ale przecież była w pobliżu i mógł mieć na nią oko jeszcze przez kilka następnych dni; aż nadto czasu, żeby wszystko odkryć - wystarczy tylko obserwować jej wszystkie poczynania. Simon zauważył, jak przyglądała się dżentelmenom przy stole, a kiedy tańczyła z Jamesem i Charliem, a także z Winfieldem, była dziwnie ożywioną, podtrzymując rozmowę i zadając pytania. Te pytania z pewnością nie dotyczyły Kitty; o takie rzeczy mogła pytać jego, ale to dlatego, że byli prawie rodziną - wobec siebie nawzajem nawet nie udawali towarzyskich konwenansów.

- Dobrze więc.

Jego potulna zgoda ściągnęła na niego podejrzliwe spojrzenie, ale przeciąganie tematu nie leżało w interesie Portii. Spacerowali dalej w ciszy, swobodnie; żadne nie czuło potrzeby, by stwierdzać to, co oczywiste - że on będzie miał na nią oko, dopóki nie pozna jej sekretu, i że ona o tym wie.

Kiedy dotarli na skraj trawnika nad jeziorem, przeanalizował w myślach jej dotychczasowe zachowanie. Gdyby chodziło o jakąkolwiek inną kobietę, pomyślałby, że postanowiła zapolować na męża, ale ona nigdy się ku temu nie skłaniała. Nigdy zbytnio nie ceniła męskiej połowy świata; Simon nie potrafił sobie wyobrazić okoliczności, które mogłyby to zmienić.

Bardziej prawdopodobne, że poszukiwała wiedzy na jakiś temat - może jakiejś informacji. Ta hipoteza wydawała się bardzo trafna; to coś dokładnie w jej stylu.

Znaleźli się na skraju ogrodu, skąd ścieżka opadała łagodnie aż do jeziora. Zatrzymali się tam; Portia chłonęła roztaczający się przed nimi rozległy widok na jezioro, na jego ciemne i spokojne wody - czarną otchłań w naturalnej dolince, za którą wyłaniały się wzgórza, po lewej stronie porośnięte iglastymi drzewami, a po prawej - ledwie widoczna w słabym świetle stała altana na odległym brzegu, lśniąca bielą na tle czarnej kurtyny gęstych rododendronów. Widok zaabsorbował ją tak, że milczała, zapatrzona. Simon wykorzystał tę chwilę, by obserwować jej warz... Przekonanie, że szukała dżentelmena, który by wprowadził ją w jakieś nielegalne doświadczenie, narastało i ugruntowywało się w nim... W dość nieoczekiwany sposób. - Och, wielkie nieba! - Pojawiła się Annabelle, a za nią inni.

- Jak tu ślicznie! Ależ... to takie gotyckie! - Cecily, klaszcząc w dłonie, podskakiwała z radości.

- Czy tu naprawdę jest głęboko? - spytała Winifreda, patrząc na Jamesa.

- Nigdy nie sięgnęliśmy dna.

Odpowiedź wzbudziła przerażone spojrzenia sióstr Hammond.

- Pójdziemy dalej? - Charlie spojrzał na Portię i Simona. Dokoła jeziora, przy samej wodzie, biegła wąska ścieżka.

- Och. - Annabelle wymieniła spojrzenia z Cecily. - Chyba nie powinnyśmy. Mama powiedziała, że musimy dziś dobrze wypocząć po trudach podróży.

Winifreda także odmówiła. James rycersko ofiarował się odprowadzić trzy damy z powrotem do domu. Powiedziawszy sobie „dobranoc”, rozstali się. Portia, mając po bokach Charliego i Simona, skierowała się nad jezioro.

Spacerowali, gawędząc; przychodziło im to z łatwością. Wszyscy troje obracali się w tych samych kręgach; nie było trudno wypełnić czas komentarzami i uwagami na temat wszystkiego, co wydarzyło się podczas właśnie zakończonego sezonu - skandali, małżeństw, najbardziej interesujących ploteczek.

O wiele bardziej zaskakujące było to, że Simon nie odgradzał się obojętnym milczeniem, jak to miał w zwyczaju, ale pomagał w tym, by rozmowa toczyła się wartko. Co do Charliego, ten zawsze był gadułą; łatwo im było go zachęcić do raczenia ich barwnymi opowieściami o przegranych zakładach i nabieraniu młodszych od niego fircyków.

Zatrzymali się przed altaną, podziwiając urokliwą drewnianą budowlę, po czym ruszyli dalej brzegiem jeziora. Kiedy zaczęli się wspinać po zboczu, wracając w stronę domu, Portia czuła się dość zadowolona z siebie. Zupełnie dobrze przetrwała cały wieczór i długi nocny spacer w towarzystwie dwóch najprzedniejszych drapieżników towarzyskiej śmietanki; konwersowanie z dżentelmenami nie było takie trudnej jak jej się wcześniej zdawało.

Byli już w połowie wzniesienia, kiedy pojawił się Henry, który ruszył im naprzeciw.

- Czy nie widzieliście Kitty? - zapytał, podchodząc bliżej.

Potrząsnęli głowami. Zatrzymali się i popatrzył na jezioro. Z miejsca, w którym stali, widać było całą ścieżkę; łatwo można by dostrzec stamtąd niebieskozieloną jedwabną suknię Kitty.

- Widzieliśmy ją, kiedy wychodziliśmy - odezwała się Portia. - Ona i kilkoro innych kierowali się ku świątyni.

- Od tamtej pory nie widzieliśmy jej ani tamtych osób - dodał Simon.

- Już byłem w świątyni - powiedział Henry.

W pobliżu rozległ się odgłos kroków. Odwrócili się wszyscy, ale z cienia wyszedł tylko James.

- Widziałeś Kitty? - spytał Henry. - Jej matka chce ją widzieć.

James pokręcił głową.

- Właśnie przeszedłem do domu i z powrotem. Nie widziałem nikogo po drodze. Henry westchnął.

- Lepiej jeszcze poszukam. - Ukłoniwszy się Portii i skinąwszy głową panom, ruszył w stronę zagajnika.

Wszyscy czworo patrzyli za nim, dopóki jego sylwetka nie rozpłynęła się w cieniu.

- Byłoby lepiej - zauważył James - gdyby pani Archer wcześniej pomyślała, by porozmawiać z Kitty. A teraz... Może lepiej, żeby Henry jej nie znalazł.

Wszyscy zrozumieli dokładnie, co miał na myśli. Zapadła długa cisza. James pozbierał się pierwszy i zerknął na Portię.

- Wybacz, moja droga. Obawiam się, że nie jestem dziś wieczór w najlepszym humorze, żadne ze mnie towarzystwo. Jeżeli pozwolicie, wrócę do domu.

Ukłonił się dość sztywno. Portia skłoniła głowę. Skinąwszy przelotnie Simonowi i Charliemu, James pomaszerował z powrotem przez trawniki.

Ruszyli za nim, ale wolniej. Milczeli; wydawało się, że niewiele jest do dodania, a nieubieranie w słowa tego, co myśleli, dawało im jakieś dziwne poczucie bezpieczeństwa.

Byli właśnie w pobliżu skrzyżowania ścieżek, skąd jedna wiodła do świątyni, inna zaś zakręcała w stronę zagajnika, kiedy usłyszeli ciche kroki. Jak jeden mąż, wszyscy troje zatrzymali się i spojrzeli na pogrążoną w mroku ścieżkę prowadzącą do świątyni. Mężczyzna. Wybrał ścieżkę prowadzącą w ich kierunku. Wchodząc w plamę księżycowego światła, podniósł głowę i zobaczył ich. Nie zwalniając kroku, skręcił w bok, w inną z niezliczonych dróżek, przecinających gęsto zarośnięty ogród.

Tajemniczy mężczyzna zniknął. Liście zaszeleściły i więcej nie było po nim śladu. Upłynęła chwila, zanim wszyscy troje wzięli głęboki oddech i ruszyli przed siebie. Nie rozmawiali ani nie patrzyli sobie w oczy. A jednak każde z nich wiedziało, co myślą inni.

Ten mężczyzna nie byt gościem, nie był też służącym ani pomocnikiem w rezydencji. To był Cygan; szczupły, ciemny i przystojny. Jego niesforne czarne włosy były rozczochrane, płaszcz rozpięty, a wypuszczone poły koszuli powiewały bezładnie. Trudno było wymyślić jakiś niewinny powód, dla którego w posiadłości miałby przebywać taki człowiek, a co dopiero w takim stanie i o tak późnej godzinie.

Na trawniku przed domem natknęli się na Desmonda, Ambrose'a i Lucy, którzy również wracali do domu.

Nie było jednak śladu po Kitty.

rozdział 3

- No dobrze, moja panno! - Lady Osbaldestone rozsiadła się w fotelu przy kominku w swojej sypialni i przypatrywała się Portii wszechwiedzącym wzrokiem. - Możesz mi teraz wyznać, co planujesz.

- Planuję? - zdziwiła się Portia.

Przyszła pomóc Lady O. zejść na śniadanie, a teraz stojąc pośrodku pokoju, w świetle padającym z okna wprost na nią, była jak zahipnotyzowana bacznym spojrzeniem jej lordowskiej mości. Otworzyła usta, żeby powiedzieć, iż nic nie planuje, ale szybko je zamknęła.

- Doprawdy. Zaoszczędzimy sporo czasu, jeżeli po prostu powiesz mi to bez owijania w bawełnę. Zwykle zadzierasz nos tak wysoko, że nawet nie zauważasz dżentelmenów w pobliżu, a jednak wczoraj nie tylko im się przyglądałaś, ty nawet raczyłaś z nimi konwersować. - Dama splotła dłonie na główce laski i wychyliła się do przodu. - Dlaczego?

Czarne jak noc oczy Lady O. rozżarzyły się od domysłów. Lady O. była kobietą wiekową i bardzo mądrą, obeznaną z tradycjami wyższych sfer, z ich powiązaniami i pokrewieństwami; zaś małżeństwa, które obserwowała i którym pomagała, utworzyłyby armię. Była doskonałą mentorką dla Portii w jej nowym zadaniu. Gdyby zechciała pomóc.

I gdyby Portia miała odwagę poprosić.

Składając dłonie i biorąc głęboki oddech, Portia starannie dobierała słowa.

- Uznałam, że nadszedł czas poszukać męża. Lady O. zamrugała.

- I zastanawiasz się nad tymi tutaj?

- Nie! To znaczy... tak. - Portia skrzywiła się. - Nie mam żadnego doświadczenia w tego typu sprawach... jak pani wie.

Lady O. chrząknęła.

- Wiem, że zmarnowałaś ostatnie siedem lat, przynajmniej na tym polu.

- Pomyślałam - Portia ciągnęła dalej, jak gdyby nie usłyszała tej uwagi - że skoro uznałam, iż potrzebny mi mąż, to skoro już tu jestem, byłoby rozsądnie skorzystać ze sposobności i nauczyć się, jak wybierać. Jak zdobyć informacje i wiedzę potrzebne, bym mogła dokonać świadomego wyboru, osądzić, czego powinnam szukać. Co u dżentelmena najbardziej się dla mnie liczy. - Zmarszczyła czoło, skupiając znów wzrok na twarzy Lady O. - Rozumiem, że różnego typu panie miałyby różne wymagania? Lady O. machnęła ręką.

- Comme çi, comme ça. Powiedziałabym raczej, że niektóre cechy są kluczowe, podczas gdy inne mniej istotne. Te kluczowe... to sedno, którego poszukuje większość kobiet, nie różni się zbytnio, niezależnie od kobiety.

- Ach tak. - Portia uniosła głowę. - To właśnie miałam nadzieję wyjaśnić w czasie pobytu tutaj.

Lady O. przez chwilę obserwowała ją uważnie, potem rozsiadła się wygodniej w fotelu.

- Widziałam, jak wczoraj wieczorem oceniałaś dżentelmenów. Kogo postanowiłaś wziąć pod uwagę?

- Myślałam o Simonie, Jamesie i Charliem. Wydają się oczywistymi kandydatami. I chociaż podejrzewam, że Desmond jest zainteresowany Winifredą, pomyślałam, że też wezmę go pod uwagę, po prostu porównując różne cechy charakteru.

- Zauważyłaś to, prawda? A co sądzisz o reakcji Winifredy?

- Niezdecydowana. Pomyślałam, że mogłabym się nauczyć czegoś przez podpatrywanie, jak ona podejmuje decyzję.

- Pomijając fakt, że ma trzydzieści lat i nadal jest niezamężna. - Lady O. uniosła brwi. - Zastanawiam się dlaczego?

- Może po prostu wcześniej o tym nie myślała... - Portia podchwyciła spojrzenie Lady O. i skrzywiła się. - Winifredą wydaje się niezwykle rozsądna.

- W rzeczy samej, pytanie jest więc bez odpowiedzi. Ale co z Ambrose'em? To jedyny odpowiedni kandydat, którego nie wymieniłaś.

Portia wzruszyła ramionami.

- Może i warto byłoby o nim pomyśleć, ale... - Zmarszczyła nosek, szukając słów na opisanie swoich odczuć. - Jest ambitny i zamierza zrobić karierę w Parlamencie.

- To raczej nie przemawia przeciwko niemu, pomyśl chociażby o Michaelu Anstrutherze - Wetherbym.

- To niezupełnie to samo. - Portia spochmurniała. - Myślę, że tu chodzi o ambicję. Co do Michaela, to jego ambicją jest służenie, mądre rządzenie. Chce kierować dlatego, że jest w tym dobry, tak jak jego siostra.

Lady O. przytaknęła.

- Bardzo trafne spostrzeżenie. Jak rozumiem, Ambrose'em nie kierują tak szlachetne pobudki? Nie miałam jeszcze okazji wiele z nim rozmawiać.

- Wydaje mi się, że on pragnie tylko stanowiska. Czy to dla władzy, czy dla czegoś innego, co ona może mu dać. Nie wyczuwam tu głębszych pobudek. - Spojrzała na Lady O. - Ale być może oceniam go krzywdząco... nie dowiedziałam się o nim nic więcej.

- Cóż, przebywając tutaj, będziesz miała mnóstwo czasu... I owszem, zgadzam się, że to najodpowiedniejsze miejsce do doskonalenia twoich umiejętności.

Lady O. zaczęła wstawać; Portia przyszła jej z pomocą.

- I uprzedzam - powiedziała Lady O., wyprostowawszy się. - Moim zdaniem będziesz miała pełne ręce roboty z Simonem, Jamesem i Charliem. Zapewne zabraknie ci czasu na poszerzanie poła obserwacji.

Uśmieszek wyższości na moment pojawił się na wargach Lady O., kiedy dama odwróciła się ku drzwiom. Portia nie była pewna, jak go zinterpretować.

- Możesz mi składać raport co wieczór albo rano jeśli wolisz. Dopóki jesteś tutaj, przebywasz pod moją opieką, nieważne jak bardzo twój brat i ty się z tym nie zgadzacie. - Lady O. zerknęła na nią z ukosa kiedy już miały wychodzić z pokoju. - Ciekawie będzie dowiedzieć się w moim wieku, co uważasz za najbardziej pożądane cechy u mężczyzny.

Portia położyła dłoń na klamce, ale Lady O. przycisnęła drzwi końcem laski, powstrzymując ją.

- Jednego mi nie wyjaśniłaś - powiedziała. - Dla czego, po siedmiu długich latach obracania się w towarzystwie, nagle stwierdziłaś, że powinnaś wyjście za mąż?

- Dzieci. Pomagając w domu dla podrzutków, zdałam sobie sprawę, że lubię, naprawdę lubię pracę z małymi dziećmi. Opiekowanie się nimi, patrzenia jak rosną... - Czuła, jak ta potrzeba narasta w niej na samo wspomnienie. - Ale chcę mieć własne dzieci, żeby się nimi opiekować. Powrót do Chase tylko mnie w tym utwierdził. Kiedy widzę Amelię i Luca z ich dzieciarnią, no i oczywiście Amanda i Martin często ich odwiedzają z własnymi. To dom wariatów, ale... - popatrzyła w oczy Lady O. - Tego właśnie chcę.

Całkowicie poważna Lady O. popatrzyła na nią uważnie, po czym skinęła głową.

- Dzieci. To oczywiście jest jakaś motywacja, żebyś wreszcie przestała zadzierać nos, rozejrzała się dokoła i pomyślała o małżeństwie. Zrozumiałe, słuszne i stosowne. Jednakże... To nie jest właściwy powód, żeby wychodzić za mąż.

Portia zamrugała.

- Nie jest?

Lady O. cofnęła laskę, a Portia otworzyła drzwi. - Nie martw się. Po prostu trzymaj się swojego planu i bierz pod uwagę odpowiednie osoby, a właściwy powód, zapamiętaj moje słowa, sam się pojawi.

Lady O. przyspieszyła kroku tak, że Portia musiała się starać, by za nią nadążyć.

- a teraz chodź! - Lady O. skinęła w kierunku schodów. - Cała ta gadanina o małżeństwie dodała mi apetytu!

Apetytu na wtrącanie się... - pomyślała Portia. Ale przecież w końcu zawsze tak to było z Lady O., w tej sztuce niedoścignioną mistrzynią; robiła to tak subtelnie i niepostrzeżenie, że Portia była całkiem pewna, iż Simon, James ani Charlie nie zdali sobie sprawy, iż pomysł konnej przejażdżki o poranku nie wyszedł od nich.

Zaproszenie ostatecznie złożyli oni; Portia tylko je grzecznie przyjęła. Podobnie jak Lucy. Ku zaskoczeniu wszystkich zrobiła to też Drusilla. Winifreda wyznała, że mierna z niej amazonka, i zamiast jazdy wybrała spacer. Desmond natychmiast zaoferował jej swoje towarzystwo.

Ambrose wdał się w rozmowę z panem Bucksteadem i tylko mimochodem skinął głową. Panny Hammond, utkwiwszy roziskrzone oczy w Oswaldzie i Swanstonie, zdążyły już wcześniej namówić ich do asystowania im podczas przechadzki dokoła jeziora. Kitty się nie pokazała, ale nie było też innych pań; wszystkie wolały zjeść śniadanie w swoich pokojach.

W kwadrans po odejściu od stołu grupka wybierająca się na przejażdżkę zebrała się w głównym holu i James zaprowadził wszystkich do stajni.

Wybranie wierzchowców zajęło trochę czasu. Portia, w ciemnoniebieskim stroju do konnej jazdy, przechadzała się z Jamesem wzdłuż boksów, przypatrując się koniom i pytając o co bardziej okazałe rumaki. Czy to jedna z tych ważnych dla niej cech mężczyzny? By potrafił dobrze jeździć konno i znał się na tym?

- Po miasteczku jeździsz własnym faetonem*2? James zerknął na nią.

- Tak. Mam dobrana parę siwków, bardzo ładnie chodzą.

- Paniczu Jamesie... - zawołał od drzwi główny stajenny; konie były gotowe. Wrócili, raz jeszcze przechodząc przez stajnię.

Spojrzenie Jamesa wciąż utkwione było w jej twarzy; nie natarczywe, lecz zaciekawione.

- Siwki są w innej części stajni. Jeśli chcesz, pokażę ci je kiedyś.

- Byłoby miło, jeśli mielibyśmy czas. James wzruszył ramionami.

- Możemy znaleźć czas.

Portia uśmiechnęła się, kiedy wyszli na słońce, na dziedziniec, po którym kręcili się pozostali. Charlie i stajenny pomagali Lucy i Drusilli dosiąść koni. Portia podeszła do kasztanki, którą wybrała z pomocą Jamesa i Simona; teraz przytrzymywał ją chłopaki stajenny. Portia stanęła obok. Czekała.

James zatrzymał się, żeby poklepać wierzchowca po czym spojrzał na grupę jeźdźców dosiadających koni. Portia skupiła na nim wzrok, czekając, aż James się zorientuje i podsadzi ją na siodło.

- Pozwól mnie.

U jej boku pojawił się Simon. Objął ją w talii.

- Nie mamy całego dnia, żeby tu stać i się gapić.

Podniósł ją z dziecinną łatwością; raz jeszcze zabrakło jej tchu. Usadowił ją bezpiecznie w siodle, odgarnął fałdę spódnicy i podał jej strzemię. Pozbierawszy oszalałe myśli, wsunęła stopy w strzemiona i poprawiła spódnicę.

- Dziękuję - powiedziała, ale jego już nie było.

Patrzyła, jak Simon bierze od stajennego wodze i z gracją wskakuje na grzbiet wierzchowca. Dlaczego był zachmurzony? Zdradzało to nie tyle zmarszczone czoło, co raczej surowy wyraz oczu. Portia upomniała się w myślach, także wzięła wodze i ruszyła.

James zobaczył, że jest już gotowa, dosiadł swojego wałacha i dołączył do niej przy bramie. Simon czuwał nad Lucy i Drusillą, przypatrując się ich postawie w siodle i oceniając ich umiejętności. Charlie wdrapał się na siodło i ruszył za nimi.

Mając u boku Portię, James poprowadził grupę jadąc stępa, potem kłusem. Portia, urodzona i wychowana w Rutlandshire, towarzyszyła myśliwym od młodzieńczych lat; choć nie cechowała jej już dawna szalona energia, nadal lubiła jeździć. Jej drobna klacz była płochliwa i kapryśna; Portia pobłażała jej na razie, cierpliwie ustawiając ją z powrotem w szeregu, dopóki koń się nie uspokoił.

James chciał dać jej potulną siwą klacz, ale kiedy Portia już otworzyła usta, by ostro zaprotestować, wtrącił się Simon i zaproponował kasztankę. James przyjął ocenę Simona co do jeździeckich umiejętności Portii uniesieniem brwi, lecz nie odezwał się słowem; ona zaś ugryzła się w język i podziękowała im obu uśmiechem.

Teraz James obserwował ją, mierzył wzrokiem i oceniał; zauważyła, że Simon nic takiego nie robi. Szybko się rozejrzała i zobaczyła go, jak ze zmarszczonym czołem przypatruje się Lucy i Drusilli.

Charlie, którego wierzchowiec kłusował lekko obok wierzchowca Drusilli, gawędził z nią z typową dla siebie swobodą. Drusilla, jak zwykle, była milcząca ale wydawała się słuchać albo przynajmniej starała się słuchać... Portia się zastanawiała, czy Drusilla nie dołączyła do nich pod naciskiem matki.

Lucy wciąż zerkała do przodu, na Portię i Jamesa Nie odwracając głowy, ale zdając sobie sprawę, że wkrótce wypadałoby ustąpić jej miejsca, Portia uśmiechnęła się do Jamesa.

- Uwielbiam jeździć konno. Czy dużo się poluje w tych stronach?

Jechali alejkami usłanymi liśćmi. James ochoczo udzielał odpowiedzi, a ona stopniowo sprowadzała rozmowę na interesujące ją tematy: jak wyglądało jego życie, co lubił robić, czego nie znosił i jakie miał ambicje. Wszystko to mimochodem, rzecz jasna.

Pomimo starań, a może właśnie z ich powodu, gdy dotarli na skraj Cranborne Chase, prastarych królewskich terenów łowieckich, w brązowych oczach Jamesa pojawił się wyraz zdziwienia, ciekawości, ale i pewnej ostrożności.

Portia uśmiechnęła się beztrosko. Zatrzymali konie i zaczekali na pozostałych, żeby wspólnie zagłębić się między potężne dęby. Wykorzystując ten moment na oddanie swego miejsca Lucy. Portia skierowała klacz w stronę siwka Charliego i pokłusowała teraz u jego boku. Charlie rozpromienił się; odwrócił się w jej stronę, zostawiając Drusillę Simonowi.

- No właśnie, miałem zapytać. Czy słyszałaś o skandalu z lordem Fortinbrasem w Ascot?

Trajkotał dalej pogodnie, ale Portia była nieco zdziwiona, że pomimo gotowości Charliego do rozmowy, trudno było skierować jego uwagę na niego samego. Początkowo myślała, że to wynika po prostu z jego naturalności i spontaniczności, ale kiedy raz i drugi wywinął się zręcznie od starannie zadawanych pytań, i dostrzegła jego uważne, na pewno nie niewinne spojrzenie, zdała sobie sprawę, że jego paplanina to coś w rodzaju tarczy: mechanizm obronny, który świadomie uruchamiał dla ochrony przed kobietami starającymi się go poznać.

James był bardziej pewny siebie, a tym samym mniej starał się osłaniać. Charlie... cóż. W końcu Portia uśmiechnęła się do niego z idealną szczerością i porzuciła swoje dochodzenie. I tak była to tylko gra, ćwiczenie. Rozejrzała się.

- Jak dotąd, jedziemy bardzo spokojnie. Jak myślisz, może trochę pogalopujemy?

Oczy Charliego rozszerzyły się.

- Jeśli masz ochotę...

Spojrzał przed siebie i krzyknął. James obejrzał się do tyłu. Charlie pokazał mu na migi, że zamierzają ich wyprzedzić; James zwolnił i skierował własnego wierzchowca i konia Lucy na skraj drogi.

Portia spięła swoją klacz. Minęła Jamesa i Lucy i puściła się galopem. Zdążyła mocno się oddalić, nim dotarła do pierwszego zakrętu. Przed nią rozciągał się długi pas darni, pozwoliła więc klaczy biec swobodnie, a tętent kopyt konia biegnącego za nią utonął w niesłabnącym tętencie kopyt kasztanki. Miarowe uderzenia i narastający rytm przenikały ją, odbijając się echem w głębi serca, w gorącej krwi pulsującej w żyłach, w gorączce radosnego oszołomienia.

Zbliżał się kraniec zielonego pasa i Portia obejrzała się za siebie. Charlie był o kilka jardów w tyle i nie mógł jej prześcignąć. Za nim jechała pozostała czwórka, galopując, ale nie gnając szaleńczo. Z uśmiechem na twarzy Portia spojrzała znów przed siebie i pomknęła zwężającym się traktem; dwadzieścia jardów dalej otwierał się na następną polanę. Z sercem przepełnionym radością Portia skierowała tam konia, ale w połowie drogi zaczęła ściągać wodze.

Odgłos kopyt za nią stawał się coraz cichszy. Bez względu na to, jak bardzo Portia uwielbiała szybkość, nie była aż tak nierozsądna, by gnać na łeb na szyję drogą, której nie znała. I tak miała swój moment chwały i to jej wystarczyło. W miarę jak zbliżały się drzewa, a trakt znowu zaczął się zwężać, narzuciła klaczy kłus, a potem stępa. Aż wreszcie zatrzymała się na samym skraju polany. Czekała.

Charlie dołączył do niej pierwszy.

- Jeździsz jak szatan!

Spojrzała mu w oczy, gotowa, by zareagować na wymówkę, lecz szybko zdała sobie sprawę, że Charlie nie był zgorszony. Wyraz jego oczu świadczył o czymś zupełnie innym, jak gdyby jej umiejętność skierowała jego myśli na tory, których wcześniej nie brał pod uwagę.

Nie miała okazji, by się nad tym zastanawiać, bo nadjechali James i Lucy. Lucy śmiała się i paplała z roziskrzonymi oczyma; James wymienił spojrzenia z Charliem. Simon i Drusilla dołączyli do reszty po kilkunastu sekundach. Przez chwilę stali tam wszyscy, łapiąc oddech i pozwalając koniom ochłonąć, po czym James powiedział coś do Drusilli i oboje ruszyli przodem w drogę powrotną do Glossup Hall.

Lucy natychmiast pojechała za nimi, ale uprzejmy upór Charliego zmusił ją, by zwróciła na niego uwagę. Dzięki prostemu fortelowi - powstrzymywaniu konia - odciągnął Lucy na bezpieczną odległość od Jamesa. Portia, ukrywając uśmieszek, pojechała ich śladem, ledwie zauważając obecność Simona u swego boku. Przynajmniej na pozór. Jej zmysły bowiem wyczuwały aż nadto intensywnie jego bliskość. Spodziewała się odczuć podobnych do zwyczajowej wyniosłości i uporu, które z czasem przeradzały się w irytację, ale... Delikatne mrowienie na skórze, ucisk w piersiach... to nie było coś, co dobrze znała.

- W głębi ducha nadal diablica, jak widzę.

W jego glosie zabrzmiała surowość, której Portia wcześniej nie słyszała.

Odwróciła głowę, napotkała jego wzrok i przez pełną napięcia chwilę patrzyła mu w oczy, po czym uśmiechnęła się i spojrzała w bok.

- Ty tego nie potępiasz.

Simon odchrząknął. Cóż miał powiedzieć? Portia miała rację. Powinien to potępiać, ale i w nim tkwiło coś, co zareagowało - i to aż nazbyt chętnie - na wyzwanie rzucone przez kobietę, która potrafiła jeździć jak wicher. W siodle trzymała się niemal tak pewnie jak on... Poczuł irytację, bo nie mógł z nią jechać, a nie dlatego, że pojechała tak, jak pojechała.

Ich wierzchowce powoli kroczyły naprzód. Zerknął na jej twarz - uśmiechała się, wyraźnie o czymś rozmyślając, ale nie miał pojęcia, co to takiego. Czekał, aż Portia zacznie zadawać mu pytania, rozmawiać z nim, tak jak wcześniej z Jamesem i Charliem.

Milczała, myślami błądziła gdzieś indziej.

Wreszcie przyjął do wiadomości, że jego nie ma zamiaru wypytywać. Narastające w nim podejrzenie przybierało na sile. Jej powściągliwość wobec niego wydawała się je potwierdzać; gdyby Portia postanowiła przeżyć jakieś zakazane doświadczenie, on byłby ostatnim mężczyzną, do którego by się zwróciła. Uświadomienie sobie tego faktu i fala wywołanych tym emocji zaparły mu dech. Ostre ukłucie żalu, poczucie, że coś stracił - coś, o czym nigdy przedtem nie pomyślałby, iż mogłoby mieć dla niego wartość Otrząsnąwszy się, wziął głęboki oddech i raz jeszcze spojrzał na Portię. Chciał zapytać, zażądać odpowiedzi, ale nie znał pytania. Nie wiedział też, czy w ogóle by odpowiedziała.

Po przebraniu się z kostiumu do konnej jazdy w zielono - białą suknię i uczesawszy się na nowo Portia zeszła na dół, gdyż w całym domu rozległ się wibrujący odgłos gongu wzywającego na lunch.

Blenkinsop, który przemierzał główny hol, ukłonił się jej.

- Podano na tarasie, panienko.

- Dziękuję.

Portia skierowała się do salonu. Przejażdżka się udała; Portia całkiem niezgorzej zapoznała się z przedmiotem „pogawędki z dżentelmenami”. Uczyła się, nabierała pewności siebie, dokładnie tak. jak pragnęła.

Oczywiście, tego poranka nie zepsuła Kitty i jej wybryki. Pierwszą rzeczą, jaką usłyszała, wychodząc na taras, było uwodzicielskie mruczenie Kitty.

- Zawsze miałam dla ciebie wiele uznania.

To nie James, ale Desmond stał przyparty przez Kitty do balustrady. Ta kobieta była niepoprawna! Para znajdowała się po lewej, więc Portia skręciła w prawo, udając, że nic nie zauważyła. Podeszła do długiego stołu, zastawionego półmiskami, kieliszkami i talerzami. Reszta towarzystwa gromadziła się dookoła, niektórzy już zasiedli na kutych żelaznych krzesłach na tarasie, inni schodzili na trawniki, gdzie w cieniu drzew rozstawiono więcej stołów. Portia uśmiechnęła się do lady Hammond, siedzącej obok lady Osbaldestone. Lady O. wskazała na łososia na swoim talerzu. - Wyśmienity! Musisz koniecznie spróbować.

- Tak zrobię. - Portia odwróciła się w stronę bufetu i wzięła talerz. Łososia podano na ogromnym półmisku, ustawionym niemal poza jej zasięgiem.

- Czy mogę?

Podniosła wzrok i uśmiechnęła się do Simona, który nagle znalazł się obok niej. Wiedziała, że to on, jeszcze zanim się odezwał; sama nie wiedziała do końca dlaczego.

- Dziękuję.

On z łatwością dosięgnął półmiska. Portia podsunęła swój talerz; Simon nałożył jej grube dzwonko soczystej ryby, po czym wziął dwa dla siebie. Podążał za nią wzdłuż stołu, kiedy wybierała potrawy, pamiętając i o sobie.

Kiedy zatrzymała się przy końcu bufetu i rozejrzała wokoło, zastanawiając się, gdzie usiąść, on znów przystanął obok i wskazał dłonią na trawnik.

- Możemy dosiąść się do Winifredy. Winifreda siedziała sama przy stoliku dla czterech osób. Portia przytaknęła:

- Tak, chodźmy.

Szli przez trawnik, a Portia wciąż miała świadomość, że Simon jest tui obok, jak gdyby ją osłaniał, chociaż nie potrafiła się domyślić, przed czym to miałby ją chronić. Winifreda podniosła wzrok, kiedy się zbliżali, i uśmiechnęła na powitanie. Simon podsunął Portii krzesło, po czym sam zasiadł między paniami. W ciągu paru minut dołączył do nich Desmond i zajął ostatnie krzesło. Winifreda zerknęła na jego talerz i spytała:

- Nie jesteś głodny?

Desmond spojrzał na swój talerz, na którym widniał kawałek łososia i dwa listki sałaty. Zawahawszy się przez moment, odparł:

- To przystawka. Pójdę po więcej, kiedy skończę to Portia zagryzła wargi i spuściła wzrok. Kątem oka dostrzegła Kitty, stojącą na tarasie przy końcu bufetu i patrzącą w ich stronę. Portia rzuciła okiem na Simona, a on uchwycił jej wzrok. Chociaż wyraz jego twarzy pozostał całkowicie obojętny, wiedziała, że dostrzegł to samo. Najwyraźniej James nie był jedynym dżentelmenem umykającym z objęć Kitty.

Pani Archer pomachała i przywołała Kitty do siebie, do stołu, przy którym siedziała z Henrym oraz ojcem Kitty. Niechęć Kitty była wyraźna, ale niewiele mogła zdziałać, by uniknąć przyłączenia do nich. Ku uldze wszystkich zrobiła to, zachowując jako taki wdzięk.

Wszyscy odetchnęli i zaczęli rozmawiać. Jedyną osobą, która nie okazała ani śladu ulgi, była Winifreda - właściwie nie pokazała po sobie wcale, że ma świadomość tego, jak zachowuje się jej siostra.

A jednak, kiedy gawędzili i jedli, Portia - ukradkiem przypatrująca się Winifredzie - z trudem mogła uwierzyć, że Winifreda nie miała pojęcia o zakusach Kitty. Winifreda mówiła ze spokojem; była z natury cicha, ale w żadnym razie nie nieśmiała czy niezdecydowana; wyrażała swoje opinie łagodnie, zawsze uprzejmie, ale nigdy ulegle. Szacunek Portii dla starszej siostry Kitty rósł.

Sorbet i lody zakończyły posiłek. Wszyscy wstali i rozmawiając przechadzali się po trawie, w cieniu drzew.

- Dziś wieczorem będzie bal. Już nie mogę się doczekać! - Cecily Hammond prawie podskakiwała z emocji.

W rzeczy samej, uważam, że podczas każdej takiej wizyty powinien być bal. Bądź co bądź to idealna okazja.

Annabelle Hammond odwróciła się do Kitty, która się do nich przyłączyła.

- Lady Glossup powiedziała mi, że bal to był pani pomysł pani Glossup, i że to głównie pani go zorganizowała. Myślę, że powinniśmy wszyscy podziękować pani za ten pomysł i za trud, jaki zadała sobie pani dla nas.

Ta cokolwiek naiwna, ale promiennie szczera pochwała wywołała na twarzy Kitty uśmiech.

- Tak się cieszę, że uważasz, iż to będzie dobra zabawa... Naprawdę wierzę, że to będzie niezwykle przyjemny wieczór. Uwielbiam tańczyć i mam przeczucie, że większość z was czuje to samo.

Kitty rozejrzała się wokół; odpowiedział jej ogólny pomruk aprobaty. Po raz pierwszy Portia dostrzegła u Kitty prawdziwy zapał, coś wręcz naiwnego - autentyczne łaknienie blasku i wspaniałości balu; przekonanie, że w tym odnajdzie... to coś.

- Kto się pojawi? - zapytała Lucy Buckstead.

- Wszystkie rodziny z okolicy. Już od ponad roku nie było tu większego balu, zatem jesteśmy pewni przybycia wielu gości. - Kitty przerwała i po chwili dodała: - I są jeszcze oficerowie stacjonujący w Blandford Forum... Jestem przekonana, że przyjadą.

- Oficerowie! - Oczy Cecily zrobiły się okrągłe. - Będzie ich wielu?

Kitty wymieniła nazwiska kilku spośród tych, których się spodziewała. Chociaż nowina, że wojskowe mundury ubarwią tego wieczoru salę balową, spotkała się z zainteresowaniem dam, Portia zauważyła, że dżentelmeni nie byli równie entuzjastyczni.

- Przeklęte dranie, oficerkowie za pól żołdu, mogę się założyć - mruczał na stronie Charlie do Simona.

Portia już miała na końcu języka uwagę, że tacy goście będą z pewnością trzymać ich na baczność, ale powstrzymała się. Wielki bal w wiejskiej rezydenci obiecywał znakomitą okazję do dalszego szlifowany jej sprawności w polowaniu na męża. Większość dżentelmenów, których miała dzisiaj spotkać, z pewnością nie zobaczy już nigdy więcej; byli więc idealnymi obiektami do ćwiczeń.

Wszystkie młode niezamężne damy wyłaziły ze skóry, by uczestniczyć w balach; Portia przypuszczała, że będzie musiała rozwinąć u siebie ten nawyk. Na razie zaś, kiedy tak stali w luźnych grupkach, oddając się konwersacji w cieniu drzew, nasłuchiwała i notowała w pamięci reakcje innych pań - spokojny entuzjazm Winifredy, ostrożną aprobatę Drusilli, podniecenie panien Hammond i romantyczne nadzieje Lucy. No i oczekiwanie na oczywistą przyjemność, prezentowane przez Kitty. Jak na damę, która była od kilku lat mężatką i która zapewne bywała na licznych balach, zapał, z jakim wyczekiwała wieczoru, wydawał się nieco... zaskakujący. Dzięki niemu wydawała się młodsza, dziewczęca, wręcz naiwna.

Spychając w myślach na bok to chodzące zamieszanie imieniem Kitty, Portia - zdeterminowana, by jak najwięcej wynieść z balu - starannie notowała w pamięci wszystko, co inne panie zdradzały na temat swoich przygotowań i sukien.

Przemieszczała się od grupki do grupki, zasłuchana i zaabsorbowana. Nie od razu zauważyła, że Simon stale kręci się w pobliżu albo obserwuje ją w inny sposób.

Stała właśnie z Charliem i Jamesem nieco na obrzeżu grupki, do której dołączyła. Uniosła głowę i spojrzała wprost na niego, spodziewając się wyrazu znudzenia i irytacji, czyli jego normalnej miny, kiedy obserwował ją kierowany niepoprawną opiekuńczością.

Jednak kiedy ich oczy się spotkały, Portia nie była w stanie uchwycić ani śladu irytacji. Coś tam było, tak, ale coś znacznie ostrzejszego, bardziej stanowczego; odzwierciedlała to cała jego postawa - surowe luki policzków i brwi, kwadratowa, emanująca determinacją szczęka.

Ich spojrzenia zwarły się na ułamek chwili, ale to jej wystarczyło, by już wiedzieć. I zareagować.

Nabrała głęboko powietrza i odwróciła się w stronę Winifredy, przytakując jak gdyby naprawdę słyszała, co ktoś przed chwilą powiedział; potrafiła skupić się tylko na myśli, że cokolwiek skłaniało Simona, by ją obserwował, to nie opieka nad nią chodziła mu po głowie.

*

Nie tylko młodsze panie z entuzjazmem oczekiwały na zbliżający się bal. Lady Hammond, lady Osbaldestone, nawet lady Calvin miały wielką ochotę pozwolić sobie na taką rozrywkę.

Było lato i organizowano bardzo niewiele innych imprez, przy których mogłyby wykorzystać swoje talenty.

Portia nie od razu zrozumiała źródło ich zainteresowania; jednak kiedy po południu Lady O. zażyczyła sobie jej towarzystwa przy powrocie na górę i ułożeniu się do drzemki - tyle że z naciskiem, by wstąpiły przy tym do pokoju Portii - odpowiedź zaświtała jej w głowie.

- Nie stój tak z rozdziawionymi ustami, dziewczyno! - Lady O. łupnęła końcem laski w podłogę na galerii. - Pokaż mi suknię, którą zamierzasz dzisiaj włożyć.

Zrezygnowana, zastanawiając się, czy może z tego wyniknąć cokolwiek dobrego, Portia zaprowadziła starszą panią do swojego pokoju, który zajmowała we wschodnim skrzydle. Było to spore pomieszczenie z obszerną garderobą, w której pokojówka rozwiesiła wszystkie jej suknie. Po ulokowaniu Lady O. w fotelu przy kominku podeszła do garderoby i otworzyła szeroko drzwi.

I zawahała się. Tak naprawdę nie pomyślała o tym co na siebie włoży; nigdy nie zaprzątała sobie głowy takimi sprawami. Dzięki Lucowi i doskonałemu stanowi rodzinnych finansów posiadała sporo pięknych sukien, ale aż do tej chwili przyjmowała to, podobnie jak swój wygląd w ogóle, za rzecz oczywistą.

Lady O. prychnęła.

- Tak jak myślałam, nie masz o tym najbledszego pojęcia. Cóż, zobaczmy zatem, co ze sobą przywiozłaś.

Portia posłusznie zaprezentowała wieczorowej suknie, które zapakowała. Teraz najbardziej spodobała jej się ta z ciemnozielonego jedwabiu, więc powiedziała o tym Lady O.

Lady O. potrząsnęła głową.

- Nie na tym etapie. Zostaw dramatyczne kolory na później, kiedy już będziesz go pewna. Wtedy wywołają najbardziej korzystny efekt. Dzisiejszego wieczora powinnaś wydawać się... - Dama pokiwała dłonią. - Mniej zdecydowana, mniej pewna siebie. Myśl strategicznie, dziewczyno!

Portia nigdy nie rozpatrywała kolorów sukien pod takim kątem. Ponownie przyjrzała się strojom porozkładanym na łóżku.

- A ta? - Uniosła suknię z perłowoszarego jedwabiu. Niezwykła barwa, zwłaszcza dla niezamężnej damy, ale przy swoich ciemnych włosach i oczach oraz przy swoim wzroście mogła ją nosić z powodzeniem.

- Hmm... - Lady O. kiwnęła ręką. - Podnieś ją. Dopasowany stanik był z jedwabiu, z niezwykle delikatnym, również jedwabnym szyfonem w tym samym kolorze, udrapowanym luźno i zasłaniającym dekolt, dzięki czemu wycięcie było mniej śmiałe. Twarz Lady O. powoli rozjaśnił uśmiech.

- Doskonale. Nie tak całkiem niewinna i nie całkiem osiągalna. Czy masz pasujące do niej pantofelki?

Miała, a oprócz nich jeszcze delikatny, ciemnoszary szal ozdobiony koralikami i torebeczkę do kompletu. Lady O. pokiwała głową z aprobatą.

- Pomyślałam, że założę perły.

- Pokaż mi je.

Portia wyjęła ze szkatułki na biżuterię długi sznur kremowych pereł i założyła go na szyję. Sznur był na tyle długi, że sięgał jej prawie do pasa.

- Mam też wiszące kolczyki do kompletu. Lady O. wskazała palcem naszyjnik.

- Nie w ten sposób. Spróbuj owinąć go raz wokół szyi, a reszta niech luźno zwisa. I przyłóż znowu suknię...

Portia zrobiła tak, jak powiedziała jej Lady O. Odwróciła się do wysokiego lustra stojącego w rogu pokoju i chłonęła nieoczekiwany widok.

- Och, teraz rozumiem.

- W rzeczy samej. - Lady O. przytaknęła z satysfakcją. - Strategia! A teraz... - Zaczęła dźwigać się z fotela. Portia odłożyła suknię na łóżko i pospieszyła z pomocą. Stanąwszy na nogach, Lady O. skierowała się ku drzwiom. - Możesz mi teraz pomóc dojść do pokoju i się położyć. Potem wrócisz tutaj, położysz się do łóżka i odpoczniesz.

- Nie jestem zmęczona. - Portia nigdy w życiu nie odpoczywała przed balem.

Bystre spojrzenie, jakim obrzuciła ją Lady O. wychodząc na korytarz, zdradziło, że się tego domyśliła.

- Tak czy owak, sprawisz mi przyjemność wracając tutaj i kładąc się do łóżka do chwili, kiedy przyjdzie pora przebrać się do obiadu i na bal. - Kiedy Portia otworzyła usta, żeby zaprotestować, Lady O. uciszyła ją uniesieniem ręki. - Pomijając fakt, że żadna dama nie powinna pojawiać się na balu inaczej niż wypoczęta, powiedzże, cóż innego zamierzałaś robić?

W głosie Lady O. było tyle kąśliwości, że Portia milczała przez chwilę. Zastanawiała się, kiedy szły korytarzem, aż wreszcie wyznała:

- Przechadzka po ogrodzie, potem może obejrzenie biblioteki.

- I wyobrażasz sobie, biorąc pod uwagę osoby tu obecne, że będziesz mogła dokonać tego bez niczyjego towarzystwa?

- Zapewne nie. Ktoś mnie zobaczy i zechce mi towarzyszyć...

- Nie ktoś, tylko jakiś dżentelmen. Wszystkie inne damy będą miały tyle oleju w głowie, żeby odpoczywać, tego możesz być pewna. - Lady O. przystanęła przed drzwiami do swego pokoju i otworzyła je na oścież. Portia weszła za nią i zamknęła drzwi za sobą.

- Ten czy inny dżentelmen, nawet bardziej możliwe, że kilku, zaraz się przyłączy. - Lady O. odłożyła laskę, wdrapała się na łóżko i wlepiła w Portię wszechwiedzące oczy. - A teraz myśl! Czy to rozsądne?

To było jak lekcja sztuki, której nie uczyła się wcześniej; musiała zgadywać. - Nie?

- Oczywiście, że nie! - Lady O. opadła na poduszki i usadowiła się wygodnie. Wpatrywała się w Portię spod zmrużonych powiek. - Spędziłaś z nimi cały ranek i połowę popołudnia. Karmiąc ich bezustannie swoją obecnością raczej nie wywołasz w nich apetytu na więcej. Teraz, te kilka godzin przed balem, to jest czas na to, by pozbawić ich strawy. Potem, przy obiedzie i podczas balu, tym chętniej będą jedli ci z ręki. Portia nie mogła się powstrzymać, by się nie roześmiać; pochyliła się i pocałowała Lady O. w policzek.

- Jest pani straszliwą intrygantką.

- Nonsens! - Lady O. zamknęła oczy, a jej twarz się uspokoiła. - Mam doświadczenie, do tego walczyłam i zwyciężyłam w większej ilości bitew, niż ty zdołałabyś zliczyć.

Uśmiechając się, Portia zaczęła się cofać. Była już przy drzwiach, kiedy Lady O., nie otwierając oczu, rozkazała:

- Teraz idź i odpoczywaj.

- Tak jest! - wesoło odparła Portia, otworzyła drzwi i wymknęła się na korytarz. I przynajmniej raz zrobiła tak, jak jej nakazano.

rozdział 4

- A teraz pamiętaj, myśl strategicznie!

Z tym wyzwaniem na ustach Lady O. wkroczyła do salonu, zostawiając za sobą Portie, która weszła za nią mniej energicznie. Z wysoko uniesioną głową przekroczyła próg i natychmiast zauważyła, że głowy zwróciły się w jej stronę.

Co bardziej interesujące, podczas gdy damskie głowy, po rzuceniu przelotnych badawczych spojrzeń, odwróciły się z powrotem do rozmówców, głowy męskie pozostawały odwrócone ku niej wyraźnie dłużej, niektóre z nich aż do chwili, kiedy jakaś wypowiedź w ich pobliżu znów przyciągnęła ich uwagę.

Portia dobrze wiedziała, jak udawać, że nic nie zauważa. Z niewzruszoną pogodą dygnęła przed lady Glossup, która skinęła jej głową z królewskim uśmiechem, po czym podeszła do Winifredy, rozmawiającej z Desmondem i Jamesem.

Podziw w oczach Desmonda i Jamesa, kiedy ją witali, był wyraźnie widoczny. Portia przyjęła to beztrosko, jak coś, co jej się należy, i podjęła zwykłą towarzyską pogawędkę.

Ale w duchu zadawała sobie pytania. Czy się zmieniła? Czy stała się jakaś inna tylko dlatego, że postanowiła poszukać męża - czy to dało się jakoś zauważyć? Albo - skoro wcześniej nigdy nie zawracała sobie głowy zwracaniem uwagi na to, jak ludzie, zwłaszcza panowie, reagowali na jej obecność - może zawsze wywoływała takie reakcje, tylko ich nie zauważała?

Krążąc po salonie i wymieniając uprzejmości tu i tam, nabierała coraz większej pewności, że ta druga odpowiedź jest trafna. Pod pewnymi względami to przykra myśl; Lady O. miała więc rację - Portia musiała za bardzo zadzierać nosa. Jednak ta świadomość dodała jej pewności siebie: po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że coś posiada - jakąś broń, jakąś moc - którą może wykorzystać do przywiązania do siebie męża. Teraz musiała się jeszcze tylko dowiedzieć, jak wybrać odpowiedniego dżentelmena, i nauczyć się, jak władać tą bronią.

Simon rozmawiał z siostrami Hammond i Charliem; Portia minęła go z chłodnym skinieniem głowy.

Obserwował ją bez przerwy od chwili, gdy przekroczyła próg salonu. Jego twarz była zacięta i surowa; Portia nie potrafiła wyczytać, o czym myślał. Ostatnią rzeczą, jaką chciałaby sprowokować, była nadopiekuńczość z jego strony. Dołączyła do Ambrose'a i lady Calvin.

Simon patrzył, jak Portia uśmiecha się i oczarowuje Ambrose'a. Mięśnie na jego twarzy napięły się jeszcze mocniej, jeszcze skuteczniej tłumiąc grymas niezadowolenia. Dlaczego odczuwał coś takiego - i czym były te kłębiące się w nim emocje? Nie był w nastroju, by nad tym dumać. Nigdy w życiu nie czuł się tak jak teraz; to było coś więcej niż determinacja. To wyzwanie.

Coś się zmieniło, ale Simon nic potrafił na tyle wyswobodzić myśli od przepełniającej go obsesji, żeby rozpoznać, co to takiego.

*

Tego popołudnia czekał, aż Portia zejdzie na dół po odprowadzeniu Lady O. do jej pokoju. Chciał z nią porozmawiać, podstępem wydobyć z niej, czego zamierza się dowiedzieć. A ona się nie pojawiła - albo raczej to on jej nie znalazł, co zrodziło pytanie: dokąd poszła i z kim?

Teraz dostrzegał kątem oka jej smukłą sylwetkę w perłowoszarej sukni, jej ciemne włosy upięte do góry - wyżej, niż to widział u niej wcześniej. Ta fryzura odsłaniała kark, przyciągała jego uwagę - wdzięczny łuk szyi, delikatne ramiona... Perłowy naszyjnik, który miała na sobie... Jeden krótki sznur okalał jej szyję, drugi opadał nisko, kołysząc się poniżej zwiewnego skraju dekoltu i znikając w głębokiej dolince między piersiami... I prowadząc tam jego wyobraźnię. Jego zmysły były opanować przez nią, nawet kiedy patrzył w inną stronę; czuł mrowienie w dłoniach.

Ona zaś wciąż przechadzała się po salonie, nieświadoma i prostolinijna; sposób, w jaki rozmawiała, nie zmienił się. Jednak coś w jego wnętrzu rozpoznało ponad wszelką wątpliwość, że zmieniły się jej zamiary.

Dlaczego miałoby go to dotykać, nie wiedział sam; wiedział jedynie, że go dotykało. Poruszenie przy drzwiach kazało mu spojrzeć w tamtą stronę Do towarzystwa dołączyła Kitty. Wyglądała olśniewająco w białym aksamicie, hojnie przyozdobionymi srebrzystą koronką. Jej jasne włosy były misternie upięte, a na piersiach i w uszach połyskiwały diamenty. Gdy podziwiało się ją samą, stanowiła olśniewające zjawisko, nie tylko dlatego, że tryskała radością - zadowolenie malowało się na jej twarzy, w oczach, rozpromieniało jej cerę.

Ściśle zachowując konwenanse, pozdrowiła starszych członków socjety, po czym wzięła Henry'ego pod ramię i zaczęła się przechadzać, przystając przy każdej grupce, żeby wygłaszać i przyjmować komplementy.

Simon wrócił spojrzeniem do Portii. Kiedy Kitty zatrzymała się obok niej, rezultat okazał się taki, jaki przewidział: na tle subtelniejszej, bardziej intrygującej urody Portii, Kitty wydała się nieco... tandetna. Nie pozostała jednak długo w jednym miejscu, lecz ruszyła dalej, aż znalazła się obok niego. Na szczęście wszedł lokaj, oznajmiając, że podano obiad.

Simon służył ramieniem Lucy, mając nikły cień nadziei. Niestety, miejsca zostały wyznaczone, i Simon podejrzewał, że to Kitty się tym zajęła. Lord i lady Glossup zajęli miejsca po przeciwnych krańcach stołu; Kitty ulokowała się pośrodku, naprzeciwko Henry'ego, co było najzupełniej stosowne. Desmond zasiadł po jej lewej, Ambrose po prawej stronie. Portia znalazła się pomiędzy Charliem i Jamesem, zaś Simon na odległym krańcu po przeciwnej stronie stołu, mając po bokach Lucy i milczącą Drusillę.

Gdyby sprawy miały się inaczej, nie widziałby powodów do narzekania - Lucy była promienna i radosna, nawet jeśli jej spojrzenie aż nazbyt często umykało ku Jamesowi, zaś żeby zadowolić Drusillę, wystarczało uprzejme słowo od czasu do czasu. Jednak w tej chwili Simon był zmuszony znosić widok Portii zabawianej przez Charliego i Jamesa. W normalnej sytuacji nawet by nie pomyślał, żeby ją obserwować; aż do dzisiaj jej postawa wobec dżentelmenów była wyłącznie i nieustannie lekceważąca. Ani Charlie, ani James nie mieliby u niej żadnych szans; myśl o tym, że zareagowałaby na ich sprawdzone sztuczki, nawet nie przyszła mu do głowy.

Podczas serwowania wszystkich dań Simon obserwował ją ukradkiem. W pewnej chwili zauważył, że zerka na niego lady Osbaldestone, i stał się jeszcze ostrożniejszy. Ale jego oczy nie chciały słuchać rozumu; nic był w stanie usłyszeć ani słowa z rozmowy, ale sposób, w jaki Portia się uśmiechała, i te szybkie, czujne, pełne zainteresowania spojrzenia, jakimi zasypywała zarówno Jamesa, jak i Charliego, przykuły jego uwagę.

Co ona, u diabła, zamierza? Czego chce się dowiedzieć? I - co ważniejsze - czy ona w ogóle ma pojęcie, co chodzi po głowie Jamesowi i Charliemu?

Simon wiedział. I to niepokoiło go bardziej niż by chciał przyznać, o wiele bardziej, niż by chciał o tym rozmyślać. Odwrócił się do Lucy.

- Czy słyszałaś o jakichś planach na jutro?

Grał na zwłokę; na szczęście Lucy była równie chętna jak on, by przejść do sali balowej. W momencie, kiedy lady Glossup podniosła się i zaczęła i kierować w tamtą stronę, podał ramię Lucy, zostawiając Drusillę z panem Archerem.

Portia, która była bliżej drzwi, wsparta na ramieniu Charliego, wyprzedzała ich o kilka kroków. W głównym holu musieli wyminąć nowo przybyłymi którzy zaczęli się w międzyczasie gromadzić; stali goście udawali się przez hol prosto do sali balowej Po mrowiu osób zebranych już w foyer można było się domyślać, że wielu gości zaszczyci bal. Simon szybko prowadził Lucy, zamierzając dogonić Portię zanim ta wtopi się w pęczniejący tłum.

Przekraczając próg sali balowej, zobaczyli tuż przed sobą Jamesa, przyglądającego się przybyłym. Simon nie musiał pytać, by wiedzieć, że James szuka Portii; sam przystanął, z Lucy u boku. Do Jamesa podeszła Kitty. Położyła mu dłoń na rękawie; była tak blisko... zbyt blisko. James cofnął się o krok. ale ona podążyła za nim; musiał pozwolić jej poufale oprzeć się o siebie. Kiedy cicho przemówiła, jej uśmiech był najczystszą pokusą. Aby ją usłyszeć, musiał pochylić głowę, stwarzając tym samym wrażenie relacji nieco bliższych niż więzy rodzinne. Simon poczuł, jak Lucy u jego boku zesztywniała.

James wyprostował się i uniósł głowę; po jego twarzy przemknął wyraz bliski przerażeniu. Zobaczył Simona i oczy mu się rozszerzyły. Żaden przyjaciel nie mógłby zignorować takiego błagania. Simon poklepał dłoń Lucy.

- Chodź... porozmawiajmy z Jamesem.

Kitty zauważyła, że nadchodzą; cofnęła się o krok, tak że nic opierała się już o Jamesa całym ciałem.

- Moja droga Kitty! - odezwała się Lucy, jeszcze zanim przystanęli; teraz wszyscy byli już po imieniu. - Musisz być podekscytowana, że zjawiło się tyle osób. Spodziewałaś się aż tak wielu?

Kitty potrzebowała chwilki, żeby przestawić myśli na inne tory. Uśmiechnęła się.

- Doprawdy, wielce mnie to cieszy.

- Dziwię się, że nie stoisz u boku swej teściowej, witając gości.

Simon zagryzł wargę, w duchu wychwalając bystrość Lucy; patrzyła prostodusznie, z niewinnym wyrazem twarzy, a jednak z miejsca zbiła Kitty z pantałyku. Uśmiech Kitty stał się dosyć kwaśny.

- Lady Glossup nie oczekuje ode mnie, że będę jej towarzyszyć. Poza tym... - przeniosła wzrok na Jamesa - teraz jest najlepsza chwila na poczynienie wszelkich ustaleń, żeby potem móc nacieszyć się tym wieczorem w pełni.

- Sądzę, że to właśnie miał na myśli pewien dżentelmen. - Simon skłamał bez zająknięcia. - Pytał o ciebie, kiedy przechodziliśmy. Ciemnowłosy, przyjezdny z miasta.

- Och? - Kitty natychmiast się zainteresowała. - Rozpoznałeś go?

- Nie z nazwiska. - Simon rzucił okiem na drzwi, przez które teraz wlewał się tłum gości. - W tej chwili go nie widzę... Może lepiej sama zobacz, czy go gdzieś nie spotkasz.

Kitty wahała się tylko przez moment, po czym z uśmiechem rzekła do Jamesa:

- Poświęcisz mi tego walca, czyż nie?

Twarz Jamesa była jak wyciosana z kamienia.

- Jeżeli przypadkiem odnajdziemy się w tym tłumie, a nie będziemy mieć innych zobowiązań... - Wzruszył ramionami. - Jest wielu gości, których winniśmy zabawiać.

Oczy Kitty zabłysły; zacisnęła wargi i zwróciła się do Simona:

- Powiedziałeś „ciemnowłosy”? Simon przytaknął.

- Średniego wzrostu, dobrze zbudowany. Ma wyśmienitego krawca.

Kitty połknęła przynętę i ukłoniwszy się niemal niezauważalnie, opuściła trójkę znajomych.

James napotkał wzrok Simona; jego ulga była wyraźnie widoczna. Stojąca między nimi Lucy zauważyła pogodnie:

- Nie miałam pojęcia, że macie tylu sąsiadów, w okolicy. - Zerknęła na Jamesa. - Może moglibyśmy się przejść, a ty byłbyś tak miły i tu i ówdzie mnie przedstawił?

James uśmiechnął się i podał jej ramię.

- Jeżeli sobie życzysz. Będę zaszczycony.

Simon nie był zaskoczony spojrzeniem, które James posłał mu ponad głową Lucy. Kolejna prośba: tym razem, żeby nie zostawiał go samego z Lucy. Odkładając na bok własną misję - w końcu było mało prawdopodobne, aby Portia zrobiła coś pochopnie - zgodził się na przechadzkę i pogawędkę we trójkę; potrafił wczuć się w pragnienie Jamesa, by nie zachęcać Lucy do wyobrażania sobie, że rozwija się między nimi coś głębszego.

- Dziękuję. - James poklepał go po ramieniu, kiedy rozpoczął się pierwszy taniec. Stali przyglądając się, jak Lucy wiruje z młodym ziemianinem, który uroczyście poprosił ją do tańca. - Teraz widzisz, dlaczego tak mi zależało, żebyś tu był. Simon chrząknął.

- Nie martwiłbym się za bardzo o Lucy. Może i jest pełna zapału, ale wie, gdzie są granice. Jednak Kitty... - Zerknął na Jamesa. - Zamierzasz zostać tu po wyjeździe gości?

- Dobry Boże, skąd! - James zadrżał. - Wyjeżdżam w tej samej chwili, co i wy. Chyba pojadę odwiedzić starego Cromera. Northumberland powinno być dostatecznie daleko, żeby zniechęcić nawet Kitty.

Przebywając w towarzystwie Jamesa i Lucy, dyskretnie przeczesywał wzrokiem salę i zlokalizował Portię. Stała w tej chwili pod przeciwną ścianą, w pobliżu oszklonych drzwi na taras, przez które widać było cudowny wieczór. Towarzyszyli jej Charlie i jakiś oficer w galowym mundurze; obaj całkowicie zaaferowani, nie zauważali nikogo na sali, ignorując przepych balu.

Portia promieniała. Jej oczy były pełne życia, gestykulowała z wdziękiem, twarz jej jaśniała. Nawet z daleka Simon poczuł poryw. Jej uwaga skupiała się bez reszty na tym z mężczyzn, który z nią rozmawiał; takie oddanie gwarantowało zainteresowanie - i zauroczenie - każdego zdrowego mężczyzny.

W przypadku jakiejkolwiek innej kobiety Simon nazwałby takie zachowanie flirtowaniem, i miałby rację, ale mógłby przysiąc, że Portia była z natury w tej sztuce beztalenciem. Okrążył salę, nie spuszczając wzroku z tej trójki, przyglądając się ich twarzom, i wątpił, aby nawet Charlie i jej najnowszy adorator, kimkolwiek był, mylnie zrozumieli jej zachowanie jako zaproszenie. To było coś innego. Jednak tajemnica skrywająca jej zamiary tylko dodawała jej większego uroku, czyniła ją jeszcze bardziej pociągającą.

Simon był już zaledwie o parę metrów od niej, kiedy czyjaś dłoń spoczęła na jego ręce i ścisnęła ją z zaskakującą siłą.

- Tutaj jesteś! - Lady Osbaldestone uśmiechnęła się do niego złowieszczo. - Nie masz tu żadnych sióstr czy kuzynek, więc nie możesz być zajęty. Chodź ze mną, chcę, żebyś kogoś poznał.

- Ale...

Dama chciała go odciągnąć od Portii. Ten przeklęty bal trwał już od godziny, a on nie zamienił z nią słowa.

Lady O. rzuciła okiem na jego twarz, potem w bok, na Portię.

- Portia? Też coś! - Machnęła ręką. - Tutaj nie masz powodów do zmartwienia. A poza tym nawet jej nie lubisz.

Otworzył usta, żeby podważyć przynajmniej to drugie. Lady O. potrząsnęła głową.

- To nie twój problem, jeżeli twój przyjaciel Charlie podsunie jej o jeden kieliszek szampana za dużo!

- Co?

Lady O. trzymała go z siłą imadła.

- No i co z tego, że będzie leciutko wstawiona? Jest na tyle dorosła, żeby wiedzieć, co i jak, i dość silna, żeby o siebie zadbać. Wyjdzie jej na dobre, jeżeli nieco przejrzy na oczy. Ta pannica ma w końcu dwadzieścia cztery lata. A teraz chodź. Tędy.

Machnęła laską, wskazując kierunek. Tłumiąc narastające przerażenie, Simon poddał się. Najszybsza droga ku wolności wiodła przez akceptację planów Lady O. Przy pierwszej okazji ucieknie, a potem NIC już nie stanie mu na drodze.

Portia zobaczyła, że Lady O. wyprowadza Simona, i westchnęła w duchu - nie była jednak pewna, czy z ulgi, czy z rozczarowania. Nie chciała, żeby kręcił się w pobliżu jak zwykle, ganiąc ją arogancko, chociaż może i nie miał takiego zamiaru. Gdyby wyraz jego oczu wcześniej mógł być jakąś wskazówką, to jego nastawienie wobec niej zmieniło się. ale nie wiedziała jak, a nie miała jeszcze szansy, by to odgadnąć. Mimo to chciała wypróbować na nim swoją nową broń. Był jednym z trójki, którą wybrała „do rozważenia”, i chociaż całkiem dobrze radziła sobie z Charliem i Jamesem, musiała jeszcze przymierzyć się do Simona.

Na razie Charlie i porucznik Campion byli wystarczająco interesujący i dostatecznie podatni na jej sztuczki, żeby mogło się to liczyć jako ćwiczenie. Utkwiła wzrok w twarzy porucznika Campiona.

- Spędza pan zatem większość roku tutaj, w Dorset. Czy zimy są tu bardzo chłodne?

Campion rozpromienił się i odpowiedział. Przy niewielkiej zachęcie zyskał jej niepodzielną uwagę - nie spuszczała wzroku z jego twarzy, katalogując w myślach wszystkie istotne szczegóły, które mu się wymknęły, a on beztrosko opowiadał jej o sobie; wystarczająco, by mogła się domyślić, że jest stosunkowo zamożny, jaką pozycję i włości posiada jego rodzina i co go interesuje w wojsku i poza nim.

Jak bardzo podatni byli dżentelmeni, kiedy już nabrało się wprawy. Uwagi dotyczące radzenia sobie z mężami, rzucane przez jej starsze siostry, wróciły do niej ze zdwojoną siłą. Nie żeby porucznik Campion nadawał się dla niej; czegoś w nim brakowało. Może wyzwania. Portia była zupełnie pewna, że mogłaby go sobie owinąć wokół małego palca - a to jej nie pociągało.

Charlie, który oddalił się na chwilę, wrócił z kolejnym kieliszkiem szampana. Zaoferował go jej z zamaszystym ukłonem.

- Proszę bardzo, musisz umierać z pragnienia.

Portia przyjęła kieliszek, podziękowała i upiła łyczek. Temperatura w sali balowej wzrosła; pomieszczenie było teraz zatłoczone, żar ciał połączył się z rozgrzanym i parnym wieczornym powietrzem. Charlie nie spuszczał z niej wzroku.

- W zeszłym sezonie w Theatre Royale grano szereg wybornych sztuk. Miałaś okazję je obejrzeć?

Uśmiechnęła się.

- Pierwsze dwie, tak. Słyszałam, że teatr ma nowe kierownictwo.

- Rzeczywiście. - Porucznik Campion omiótł Charliego stanowczym spojrzeniem. - Jak rozumiem...

Portii przyszło do głowy, że Charlie miał nadzieję tym pytaniem wyłączyć porucznika z rozmowy nie wiedział, że Campion spędza część każdego sezonu na przepustce w mieście. Porucznik kontynuował, omawiając temat długo i ze szczegółami. Charlie zniósł porażkę z wdziękiem, ale wykorzystał pierwszą okazję, żeby poprosić Portię do tańca, kiedy tylko znów zaczęto grać. Zgodziła się i z werwą, śmiejąc się, zawirowali w walcu. Wcześniejsza powściągliwość Charliego ulotniła się chociaż nadal był czujny, nie pozwalając jej dowiedzieć się zbyt wiele o sobie, był o wiele bardziej skłonny dowiedzieć się wszystkiego o niej. O jej intencjach.

Z pełną tego świadomością ofiarowała mu spojrzenie i niepodzielną uwagę, ale swoje myśli zatrzymała dla siebie. Mężczyźni w rodzaju Charliego i Jamesa wydawali się znacznie bardziej zainteresowani poznaniem, dokąd ona chciałaby ich doprowadzić zapewne zastanawiając się, czy mogliby jej pomóc w zdobywaniu tej wiedzy... Portia uśmiechnęła się i dalej miała na baczności, by zachowywać wszystkie odpowiedzi dla siebie. Nie widziała powodu, by niepotrzebnie tracić to, co - jak zaczynała podejrzewać - stanowiło znaczącą część jej nowo odkrytego powalu. Najbardziej absorbujące przy grze z takimi dżentelmenami, jak Charlie, było to, że oni znali zasady i wiedzieli, jak je obejść.

Kiedy ucichły ostatnie akordy walca, Charlie posłał jej zniewalający uśmiech.

- Odpocznijmy na tarasie. Tu jest o wiele za tłoczno. Portia nie przestawała się uśmiechać, zastanawiając się, czy się odważyć.

Kto nie zaryzykuje, ten nic nie zyska; nigdy się nie dowie, jeżeli nie spróbuje.

- Dobrze. - Jej uśmiech stał się jeszcze wyraźniejszy, kiedy przyjęła wyzwanie. - Chodźmy.

Odwróciła się w stronę wyjścia na taras... i omal nie zderzyła się z Simonem. Serce jej zakołatało; na chwilę zabrakło jej tchu. Ich oczy się spotkały; Simon miał surowy wyraz twarzy, ale Portia nie wyczytała na niej żadnej zwykłej dla niego dezaprobaty.

- Właśnie mieliśmy przejść na taras. - Jej głos zabrzmiał nieco za wysoko; bez wątpienia z winy szampana. - Tu zrobiło się trochę za ciepło.

Skorzystała z tego pretekstu, by powachlować się dłonią. Jej temperatura na pewno się podniosła. Twarz Simona nie złagodniała. Spojrzał na Charliego.

- Właśnie wracam od lady Osbaldestone. Pytała o ciebie.

Charlie zachmurzył się.

- Lady Osbaldestone? Czego, u diabła, ta wiedźma ode mnie chce?

- Kto wie? Nalegała. Znajdziesz ją w pobliżu pokoju wypoczynkowego.

Charlie zerknął na Portię. Dłoń Simona zamknęła się na jej ręce.

- Ja potowarzyszę Portii podczas spaceru. Przy odrobinie szczęścia wrócimy akurat, kiedy skończysz z Lady O.

Propozycja zabrzmiała szczerze, ale Charlie wcale nie byt tego taki pewny; świadczyło o tym spojrzenie, które posłał Simonowi. Nie miał jednak wielkiego wyboru, więc ukłoniwszy się z wdziękiem przed nim i skinąwszy głową Simonowi, skierował się w odległy kąt sali.

Simon puścił ją i podeszli do oszklonych drzwi.

- Czy Lady O. naprawdę chciała mówić z Charliem? A może to po prostu jak zwykle odezwało się twoje „ja”? - zapytała sucho.

- Na zewnątrz będzie odrobinę chłodniej.

- Wymyśliłeś to, prawda? - nie dawała za wygraną. Poprowadził ją wzdłuż tarasu.

- Jesteś wstawiona. Ile kieliszków szampana wypiłaś. Znowu pociągnął ją za sobą, zaciskając długie palce na jej przedramieniu. Po skrytym w mroku tarasie i pobliskich trawnikach przechadzały się pary i grupki, korzystając z ochłody oferowanej przez wieczorne powietrze.

- To nie ma nic do rzeczy. - Tego Portia była całkowicie pewna. - Nigdy wcześniej nie byłam wstawiona. To nawet przyjemne. - Uświadamiając sobie prawdziwość własnych słów, wyszarpnęła rękę z uścisku Simona. - Nowe doświadczenie, i to zupełnie niegroźne.

Jego twarz przybrała dziwny wyraz: protekcjonalny, ale było tam coś jeszcze. Coś bardziej intensywnego. Portia dostrzegła cień nadziei: czyżby jej sztuczki zadziałały i na niego? Wbiła w niego wzrok i uśmiechnęła się triumfująco. Potem roześmiała się i odwróciła, by znów ruszyć naprzód u jego boku Oddalali się od gwaru, kierując się w mniej uczęszczane miejsce; teraz mogli rozmawiać swobodnie. Kiedy o tym pomyślała, wydało jej się to głupie.

- Nie ma sensu namawiać cię, żebyś mówił o sobie. Już wszystko o tobie wiem.

- Tak naprawdę - jego głos przeszedł w głęboki szept - wiesz o mnie bardzo mało.

Jego słowa połaskotały jej zmysły, drażniąc i kusząc; uśmiechnęła się jednak tylko i pozwoliła, by zobaczył jej niedowierzanie.

- To o to ci chodzi? O dowiedzenie się czegoś o dżentelmenach?

Nie pamiętała, żeby wcześniej przemawiał do niej tak zniewalającym tonem. Przechyliła głowę i zamyśliła się. Jednak jej umysł nie działał tak sprawnie, jak zazwyczaj.

- Nie o dżentelmenach w ogóle, i nie tylko o dżentelmenach. - Skręcili za róg i szli biegnącym tam dalej tarasem; po tej stronie domu nikt nie spacerował. Portia wzięła głęboki oddech. - Chcę się dowiedzieć wszystkiego o rzeczach, których nie poznałam wcześniej.

Tak, to powinno go zaintrygować.

- O jakich rzeczach?

Przystanęła, zwrócona piecami do ściany domu; instynkt podpowiadał jej, że za bardzo oddalili się od sali balowej. Uśmiechnęła się jednak do niego, okazując zadowolenie, pozwalając, by zobaczył przepełniającą ją radosną pewność siebie.

- Cóż, o rzeczach, których wcześniej nie doświadczyłam. - Rozpostarła ręce, patrząc mu w oczy. - O emocjach, o przyjemnościach. O wszystkich rzeczach, które dżentelmeni mogą mi pokazać, a którymi aż do teraz nie zaprzątałam sobie głowy.

Simon zatrzymał się, odwracając do niej, i spojrzał jej badawczo w oczy. Jego twarz skrywał cień.

- To dlatego tak chciałaś przyjść tutaj z Charliem? W jego głosie zabrzmiała niepokojąca nuta, która zmusiła ją do otrzeźwienia. Zdecydowanie wytrzymała jego spojrzenie i odpowiedziała zgodnie z prawdą.

- Nie wiem. To nie był mój pomysł, tylko jego.

- Nic dziwnego, biorąc pod uwagę twój głód wiedzy. No i przyszłaś tutaj.

Oskarżenie w jego głosie podziałało na nią trzeźwiąco. Zadarła głowę.

- Z tobą. Nie z nim. Cisza.

Niewypowiedziane, ale wyczuwalne wyzwanie.

Patrzyli sobie prosto w oczy; żadne się nie poruszyło, nie złamało rzuconego uroku. Ciepła noc zgęstniała i ich otuliła. Portia mogłaby przysiąc, że ziemia się zakołysała. Czuła pulsowanie krwi w żyłach na ciele i na skroniach.

On stał zaledwie o pół kroku dalej; nagle zapragnęła mieć go bliżej. Jego twarz wciąż była skryta w mroku, a wyraz oczu nieodgadniony.

- A gdyby to Charlie cię tu przyprowadził, czego chciałabyś się nauczyć?

Potrzebowała chwili, by ułożyć odpowiedź; musiała zwilżyć wargi, zanim mogła się odezwać:

- Ty znasz go znacznie lepiej niż ja. Jak sądzisz, wziąwszy pod uwagę tę chwilę i to miejsce, czego mogłabym się nauczyć?

Czas wydawał się stać w miejscu; słyszała tylko bicie własnego serca. Simon nie spuszczał z niej wzroku, a po chwili poruszył się i podszedł całkiem blisko. Powoli pochylił głowę.

Jedna dłoń uniosła się do jej policzka, długie palce dotknęły i objęły jej podbródek, unosząc wyżej jej twarz. Tak żeby jego wargi mogły spocząć na jej wargach. Jej płucom zabrakło powietrza.

Nie miała z czym porównać tego cennego pierwszego pocałunku. Wcześniej żaden mężczyzn ośmielił się podejść tak blisko i nie pozwolił sobie na tak wiele. Wargi Simona poruszały się na jej wargach, ciepłe i miękkie, poszukujące. Wszystkie jej zmysły stopiły się, a jedyne, co czuła i co ją teraz obchodziło, to łagodny, zniewalający dotyk. Zakręciło jej się w głowie - i to nie od szampana. Zapomniała o oddechu i nawet tego nie zauważyła. Odpowiadała na jego pocałunek z wahaniem, nie wiedząc, jak...

Przesunął się, zbliżając się jeszcze bardziej. Palce ujęły mocniej jej podbródek; nacisk tych zniewalających ust stał się silniejszy.

Rozchyliła wargi, wydawało się jej, że tego od niej oczekuje; jego język wślizgnął się między nie, a pod nią ugięły się kolana.

Pieszczota stawała się wolniejsza, wolniejsza, aż każde dotknięcie niosło ze sobą niespieszny zachwyt i radość dzielenia się przyjemnością. Wstrząs wywołany nieznaną dotąd intymnością stopniowo bladł.

Pewność, że nikt nie całował jej wcześniej, poruszyła Simona; targające nim przemożne pragnienie, by to wykorzystać, wstrząsnęło nim do głębi. Okiełznał je i nie pozwolił, by się ujawniło - nie w jego pocałunku, nie w jego dotyku, nie w powolnej, hipnotyzującej grze języka. Smakowała jak nektar, jak dojrzałe w słońcu brzoskwinie i miód. Jak lato i jego owoce, świeże i nietknięte. Mógłby ją tak całować godzinami, ale... nie chciał zatrzymać się na samym pocałunku. Przyparł ją do ściany; oparł jedną dłoń na chłodnych kamieniach, napinając muskuły i zaciskając pięść, jak gdyby walczył z ochotą, by wykorzystać sytuację. By zbliżyć się jeszcze o krok, przycisnąć się do niej i poczuć dotyk jej otulonych jedwabiem krągłości.

Była wysoka, długonoga; impuls, by potwierdzić, jak dobrze by do siebie pasowali, targające nim pragnienie, by ulżyć swemu pobudzonemu ciału przynajmniej przez dotknięcie jej ciała, paliło go jak ogień. Dołączyła do niego naglą potrzeba wypełnienia dłoni półkulami jej piersi, odchylenia głowy i śledzenia ustami nęcącego perłowego szlaku jej naszyjnika aż do jego końca.

Ale to była Portia. Nawet w szalonej chwili, kiedy próbował przerwać pocałunek, a ona wyprostowała się, podążając za nim wargami, pragnąc więcej i znów utonął w jej ustach - teraz ofiarowanych mu z własnej woli i bez wahania - nawet wtedy nie zapomniał, kogo ma przed sobą.

I to było sedno; od pierwszej jasnej myśli, jaka pojawiła się w jego umyśle, drwiąc i szydząc z jego pożądania, które tak szybko go dla niej ogarnęło.

Każda minuta, którą się rozkoszował - zachwycając ją i siebie samego - zwiększała cenę, jaką będzie musiał zapłacić za zakończenie tej sytuacji. Ale koniec musiał nadejść. Już zbyt długo nie było ich w sali balowej.

No i to była Portia.

Prawie zatoczył się od wysiłku, by oderwać usta i podnieść głowę. Zdjął rękę z jej twarzy i opuścił ramię, czekając, aż pożądanie pulsujące w jego żyłach opadnie do znośnego poziomu. Oczy jej błyszczały a na bladych policzkach miała wypieki... i nie był to niewinny rumieniec. Wiedział, że nie wyczyta niczego - niczego, co mogłaby rozpoznać - z jego surowych rysów. Dla kontrastu, on był w stanie dostrzec myśli kłębiące się w jej głowie, odbijające się w wyrazie jej twarzy.

Nie był to szok, i nie spodziewał się szoku. Zdziwienie, ciekawość, pragnienie, by dowiedzieć się więcej. Rozbudzona czujność. Nabrał głęboko powietrza, odczekał jeszcze chwilę i powiedział:

- Chodź, musimy wracać.

Wziął ją za rękę, odwrócił się i pociągnął za sobą, wracając za róg, na główny taras. Stały tam dwie pary, ale poza tym taras był opuszczony. Simon podał Portii ramię i w milczeniu szli w kierunku sali balowej. Przeszklone drzwi były już blisko; Simon cieszył się w duchu, że Portia była na tyle wytrącona z równowagi, by nie odezwać się słówkiem - nie miał nastroju na żadne rozmowy, nie w tej chwili.

I wtedy usłyszał głosy. Portia usłyszała je również. Zanim zdołał ją powstrzymać, podeszła do balustrady i spojrzała w dół, na alejkę poniżej. Zamarła. Zaniepokoił go jej bezruch. Stanął obok niej i także spojrzał w dół.

Dobiegły ich szepty. Desmond był zwrócony do nich plecami. Przed nim stała Kitty, uwieszona na jego szyi. Desmond, przerażony, usiłował ją od siebie oderwać.

Simon zerknął na Portię, a ona na niego. Odwrócili się i wrócili do sali balowej.

Co knuła Kitty, co miała nadzieję osiągnąć swoim rażącym zachowaniem, tego Portia nie potrafiła się domyślić; to ją po prostu przerastało. Odsunęła ten temat na bok - miała o wiele ważniejsze sprawy do rozważenia.

Takie jak pocałunek wczorajszego wieczora.

Jej pierwszy miłosny pocałunek... Nic dziwnego, że tak ją zafascynował. Przechadzając się po ogrodzie w chłodzie poranka, odtwarzała tę scenę w pamięci, na nowo przeżywała doznania, wywołane nie tylko przez usta Simona, ale przez wszystko, co obudziło się w niej w odpowiedzi. Drżenie zmysłów, pulsowanie krwi, ogromna chęć, by nasycić się bardziej fizyczną bliskością. Nic dziwnego, że innym damom wydawało się to pociągające; Portia była niemal zła na siebie za swój wcześniejszy brak zainteresowania.

Z pewnością ubiegłej nocy pragnęła więcej; nadal tak było. I pomimo swego braku doświadczenia nie mogła się nie domyślić - poczuć - że Simon odczuwał to samo. Gdyby okoliczności sprzyjały... zamiast tego musieli wrócić do sali balowej.

Kiedy znowu znaleźli się pośród tańczących, nie zamienili ani słowa na temat tego, co się wydarzyło i w ogóle rozmawiali niewiele; Portia była zbyt zaabsorbowana, a on zapewne nie widział powodu, by cokolwiek komentować.

Na koniec wróciła do swojej sypialni; zapamiętaj doznanie dotyku jego warg na jej wargach towarzyszyło jej we śnie.

*

Rano wstała z postanowieniem, by skorzystać z nowego doświadczenia i pójść dalej. Ale zamiast spotkania z Simonem przy śniadaniu, zanim będzie miała okazję postanowić, jaki obrać kierunek, wybrała śniadanie z Lady O. w jej pokoju. Beztroskie uwagi Lady O. na temat skłonności dżentelmenów i ich natury, przyprawione zawoalowanymi aluzjami do fizycznych aspektów męsko - damskich relacji, skłoniły ją jeszcze bardziej do podjęcia decyzji, jak dalej postąpić.

To dlatego przechadzała się teraz sama po ogrodzie.

Próbowała zadecydować, jak ważny był ten pocałunek. Jak wielką wagę przywiązywać do własnej reakcji.

Simon nie zdradził niczym, że całowanie jej różniło się dla niego od całowania innej. Portia zmarszczyła nosek i ruszyła jedną z ogrodowych alejek; była zbyt wielką realistką, żeby nie przyznać, iż Simon musiał być znawcą, że z pewnością były całe chmary dam, które całował. A jednak... miała bardzo silne przeczucie, że pocałowałby ją znowu, gdyby nadarzyła się okazja.

Czuła się dobrze i pewnie. Przed nią biegła ścieżka wiodąca do świątyni; bez zastanowienia skierowała się w tę stronę.

Tymczasem jej własna ścieżka wydawała się o wiele mniej wyraźna. Im więcej o tym myślała, tym bardziej czuła się zagubiona. Zupełnie jak gdyby wybrała się w podróż po bezkresnym oceanie, a potem odkryła, że nie ma pojęcia o nawigacji i brak jej mapy. Czy następny pocałunek przyniósłby takie same wrażenia? Czy reakcja zeszłej nocy była spowodowana tym, że to pierwszy raz? Czy czułaby to samo, gdyby całował ją inny dżentelmen? Gdyby Simon pocałował ją znowu, czy w ogóle by coś czuła?

A kluczowe było pytanie, czy to w ogóle miało znaczenie, jak by się czuła, gdyby całował ją ten czy inny?

W odpowiedzi kryły się głębiny braku doświadczenia. Wyprostowała ramiona i podniosła głowę - po prostu musi poeksperymentować i dowiedzieć się. Podjąwszy decyzję, poczuła się znacznie lepiej.

Przed nią wyłoniła się świątynia, mała marmurowa budowla z jońskimi kolumnami. Otaczały ją pełne kwiatów rabaty. Kiedy Portia ruszyła po schodkach, zauważyła ogrodnika, młodego mężczyznę z gęstą strzechą czarnych włosów, pracującego przy jednej z rabatek. Zamrugał i popatrzył na nią trochę niepewnie, ale uprzejmie skinął głową.

Portia weszła po marmurowych schodkach... i natychmiast zdała sobie sprawę, dlaczego ogrodnik był speszony. Ze świątyni dobiegały odgłosy jakiejś sprzeczki. Gdyby Portia była bardziej uważna, usłyszałaby to dużo wcześniej. Ogrodnik mógł słyszeć każde słowo.

- Twoje zachowanie jest wbrew wszelkim zasadom! Nie wychowałam cię po to, żebyś postępował w taki sposób. Nie mieści mi się w głowie, co ty zamierzasz osiągnąć przez takie okropne popisy!

Melodramatyczne słowa padły z ust pani Archer. Dobiegały z miejsca, gdzie - jak zakładała Portia - na zewnątrz świątyni ustawiono ławkę z widokiem na ogród. W budynku słowa odbijały się głośnym echem.

- Chcę mieć w życiu jakieś emocje! - oświadczyła żarliwie Kitty. - To ty wydałaś mnie za Henry'ego i kazałaś mi być damą, to ty opisałaś mi pozycję jego żony w różowych kolorach! To ty sprawiłaś, że wierzyłam, iż będę mieć wszystko, czego tylko zapragnę... a tak nie jest!

- Chyba nie możesz być aż tak naiwna, by sobie wyobrażać, że wszystko w życiu będzie dokładnie takie, jak sobie wymarzysz!

Portia cieszyła się, że ktoś wreszcie powiedział to, co należało powiedzieć, ale nie miała najmniejszego zamiaru tego słuchać. Po cichu odwróciła się i zeszła po schodkach.

Kiedy stanęła na ścieżce, usłyszała, jak Kitty odpowiada ostrym, okrutnym głosem:

- A ja głupia ci uwierzyłam. Teraz doświadczyłam realnego życia. Czy ty wiesz, że on chce, żebyśmy mieszkali tutaj przez większą część roku? I że on chce, żebym mu dała dzieci?

Te ostatnie słowa wypowiedziała tak, jakby Henry poprosił ją, aby zaraziła się jakąś straszną chorobą. Zaskoczona Portia przystanęła.

- Dzieci. - Kitty ciągnęła dalej z obrzydzeniem. - Straciłabym figurę. Byłabym wzdęta i gruba i nikt by na mnie nie spojrzał! A gdyby spojrzał, toby się wzdrygnął i odwrócił głowę. Wolałabym umrzeć!

Była bliska histerii.

Portia zadrżała. Otrząsnęła się i zobaczyła ogrodnika; ich oczy się spotkały. Po chwili uniosła wyżej głowę i wzięła głęboki oddech. Ogrodnik wrócił do pikowania sadzonek. Portia ruszyła dalej.

Kiedy wyszła na główny trawnik, zobaczyła Winifredę, która przechadzała się bez celu, podobnie jak ona. Przyszło jej na myśl, że byłoby lepiej, by Winifreda nie zawędrowała do świątyni. Po wymianie uprzejmości obie kobiety jednomyślnie skręciły w stronę ścieżek prowadzących nad jezioro.

- Mam nadzieję, że nie pomyślisz, iż jestem zbyt bezpośrednia - zaczęła Portia - ale nie mogłam nie zauważyć... - Zerknęła na twarz swej towarzyszki. - Czy mam rację sądząc, że istnieje pewne porozumienie między tobą a panem Winfieldem?

Winifreda uśmiechnęła się i spojrzała przed siebie. Po chwili odpowiedziała:

- Być może prawdziwsze byłoby stwierdzenie, że bierzemy pod uwagę istnienie pewnego porozumienia. - Kąciki jej ust wygięły się nieznacznie ku górze. - Wiem, że to brzmi bardzo skromnie, ale tak, w rzeczy samej, sądzę, że o to mi chodzi, przynajmniej co do małżeństwa.

Portia dostrzegła szansę i uchwyciła się jej kurczowo.

- Wiem, co masz na myśli. W rzeczy samej, i ja czuję to samo. - Podchwyciła spojrzenie Winifredy. - Właśnie zastanawiam się nad małżeństwem... w tej chwili tak ogólnie... i muszę wyznać, że jest wiele kwestii, których nie rozumiem. Odłożyłam to na później z całkowicie egoistycznych przyczyn, z powodu mojego zaabsorbowania innymi sprawami, więc teraz czuję się nieco zagubiona i brak mi pewnej wiedzy, którą powinnam posiadać. Jednak, jak sądzę, ty masz więcej doświadczenia?...

Winifreda skrzywiła się, ale jej oczy wciąż bym przyjazne, a wyraz twarzy łagodny.

- Jeśli o to chodzi, to rzeczywiście, poniekąd posiadam większe doświadczenie, ale obawiam się, że nie takie, by pomóc innej damie. - Rozłożyła ręce. - Mam trzydzieści lat i nadal jestem niezamężna.

Portia zmarszczyła czoło.

- Wybacz mi, ale pochodzisz z dobrej rodziny, jak się domyślam masz słuszny posag i nie brak ci urody. Sądzę, że otrzymujesz wiele propozycji.

Winifreda pochyliła głowę.

- Trochę, owszem, ale niezbyt dużo. Nie zachęcałam żadnego dżentelmena do zalotów.

Portia nie wiedziała, co powiedzieć. Winifreda zauważyła to i uśmiechnęła się kwaśno.

- Zaszczyciłaś mnie swoim zaufaniem... Zrewanżuję ci się moim. Jak rozumiem, ty nie masz ślicznej młodszej siostry? Zwłaszcza niezwykle zaborczej młodszej siostry?

Portia zamrugała; przemknął jej przez myśl obraz Penelopy, poważnej damy w okularach. Potrząsnęła głową.

- Ale... dlaczego? Kitty jest mężatką od kilku lat, czyż nie?

- Och, w rzeczy samej. Ale niestety, małżeństwo nie ostudziło jej pragnienia zdobycia wszystkiego, co tylko mogłoby przypaść mnie.

- Ona... - Portia szukała słowa - podkradała ci adoratorów?

- Zawsze. Jeszcze w czasach szkolnych.

Mimo tego wyznania wyraz twarzy Winifredy pozostał spokojny, pogodny. Zrezygnowany.

- Nie jestem pewna - ciągnęła Winifreda, napotykając spojrzenie Portii - czy tak naprawdę nie powinnam być wdzięczna. Nie chciałabym poślubić dżentelmena, który tak łatwo daje się sprowadzić na manowce.

Portia przytaknęła.

- Rzeczywiście. - Zawahała się, ale jednak odważyła: - Wspomniałam o panu Winfieldzie... On wydaje się stały względem ciebie, pomimo usilnych starań Kitty.

Winifreda rzuciła jej niepewne spojrzenie; po raz pierwszy Portia dostrzegła za maską spokoju kobietę, znoszącą nieustanne rozczarowania z powodu siostry.

- Tak uważasz? - uśmiechnęła się, znowu z goryczą. - Opowiem ci naszą historię. Desmond poznał naszą rodzinę z Londynie, kilka lat temu. Z początku był ogromnie zauroczony Kitty, podobnie jak większość dżentelmenów. Później odkrył, że jest mężatką, i przeniósł swoje zainteresowanie na mnie.

- Ale... czy to znaczy, że Desmond stara się o ciebie od kilku lat?

Winifreda skinęła głową.

- Około dwóch. - Po chwili dodała z nieśmiałością: - Powiedział mi, że odwrócił się od Kitty, kiedy tylko znalazł się na tyle blisko, by dostrzec, jaka naprawdę jest. Dopiero później się dowiedział, że jest mężatką.

W pamięci Portii wciąż świeża pozostawała scena, której była świadkiem na tarasie ubiegłej nocy.

- On wydaje się... dość skrępowany przy Kitty. Nie zauważyłam żadnych oznak, że chętnie przyjąłby okazję do pogłębienia tej znajomości. Wręcz przeciwnie.

Winifreda popatrzyła na nią, badawczo wpatrując się jej w oczy.

- Tak myślisz?

- Tak. Tak myślę.

Emocje - nadzieje - które dostrzegła w oczach Winifredy, zanim odwróciła głowę, sprawiły, że poczuła się nieoczekiwanie dobrze. Zapewne to odczuwała Lady O., kiedy mieszała się w coś z dobrym skutkiem; po raz pierwszy w życiu Portia mogła dostrzec przyciąganie.

Spacerowały dalej. Portia podniosła wzrok; widok dwóch postaci zbliżających się w ich kierunku nagle przypomniał jej o jej własnej sytuacji.

Simon i James przywitali się z nią i z Winifreda ze zwykłym uprzejmym wdziękiem. Portia ukradkiem przyjrzała się Simonowi, ale nie zauważyła zmiany w jego postawie, nie wyczuła nic szczególnego w jego zachowaniu wobec niej. Co myślał o ich pocałunku?

- Wysłano nas, żebyśmy was sprowadzili - powiedział James. - Szykuje się piknik. Zapadła decyzja, że lunch będzie smakował o wiele lepiej w ruinach starego opactwa.

- Gdzie jest to opactwo? - spytała Winifreda.

- Na północ od wioski, niedaleko. To urocze miejsce. - James gestykulował zamaszyście. - Doskonałe, by tam jeść, pić i odpoczywać na łonie natury.

rozdział 5

Słowa Jamesa okazały się prorocze; opactwo okazało się miejscem tak przyjemnym, jak zapowiedział. Ulokowane na skarpie ruiny były rozległe i malownicze.

Zakątek dawnego, zarośniętego trawnika, na którym rozłożyli się z piknikiem, oferował uroczy widok na dolinę i pola, ginące w oddali. Dzień był ciepły, ale słońce skrywało się za chmurami; łagodna bryza kołysała liśćmi i pochylała główki polnych kwiatów.

Kiedy zniknęło już jedzenie i wino, starsi uczestnicy wycieczki z zadowoleniem rozsiedli się i zaczęli wymieniać historie i opinie na temat socjety i świata. Cala reszta wybrała się na zwiedzanie ruin. Były tak romantyczne, jak tylko mogłaby sobie wymarzyć każda młoda panienka; zwalone kamienie trzymały się mocno, nie zagrażając nikomu, po części zarośnięte pnączami. Tu i ówdzie zachował się łuk, obramowujący widok; gdzie indziej stały jeszcze mury. Fragment krużganków stanowił słoneczny zakątek, doskonały na wypoczynek.

Od chwili, gdy Simon zobaczył Portię spacerującą rano w ogrodzie, nie mógł przestać o niej myśleć. Nawet kiedy znikała mu z oczu, świadomość, że jest blisko, była jak pieszczota jedwabiu na nagiej skórze. Obserwował ją, nie mogąc się powstrzymać, chociaż wiedział, że ona to wyczuwa. Chciał, musiał wiedzieć - nie mógł przestać myśleć o możliwościach, jakie otworzył ten niespodziewany pocałunek na tarasie.

Wcale go nie planował i wiedział, że ona nic zaplanowała tego także; a jednak się stało. Dlaczego ta scena, drobna w gruncie rzeczy, tak zaprzątała jego uwagę, stanowiło zagadkę, i Simon wcale nie byt pewien, czy chce znaleźć odpowiedź. A jednak nie mógł się otrząsnąć, odsunąć na bok szalonej myśli która uparcie kołatała się w jego głowie i nie dawała się uciszyć. Myśli, która przez pół nocy nie dawała mu zasnąć.

Niezależnie od swoich impulsów, wiedział, że nie należy się jej narzucać ani pokazywać wszystkim, że zwracają na siebie nawzajem uwagę. Kiedy Portia wraz z innymi wybrała się na wycieczkę w ruiny, podążył za nimi, w pewnej odległości z Charliem i Jamesem, mając oko na wszystko.

Panny Hammond szybko pociągnęły do przodu, nawołując i chichocząc. Oswald i Swanston, ze wszystkich sił starając się emanować poczuciem wyższości, podążyli za nimi, ale bez pośpiechu. Desmond kroczył u boku Winifredy; oddalili się od reszty pań, wybierając inną ścieżkę. Drusilla, Lucy i Portia szły razem; Portia kołysała trzymanym w ręku kapeluszem. Henry i Kitty pozostali ze starszyzną - pani Archer, lady Glossup i Lady O. odczuły nagle potrzebę wciągnięcia Kitty do rozmowy. James był więc zrelaksowany i uśmiechnięty, kiedy mijali łuk prowadzący do miejsca, które niegdyś było kościelną nawą. Simon uśmiechał się także. Piętnaście minut zajęło mu odesłanie Jamesa do Drusilli Calvin. Kiedy się zatrzymała, żeby odpocząć na zwalonym kamieniu, nakłaniając Lucy i Portię, żeby szły dalej, Simon także przystanął i zmarszczeniem brwi bez słów przekazał Jamesowi swoje zamierzenia. James poczuł się zobowiązany, by zostać z Drusilla i zabawiać ją najlepiej, jak potrafił.

Z Charliem poszło trudniej, i to nie tylko dlatego, że on również miał oko na Portię - chociaż Simon był pewien, że Charlie sam nie znał przyczyny ani celu. Zastanawiając się, jak to najlepiej rozegrać, z Charliem u boku, przyspieszył kroku, doganiając Lucy i Portię, aż wreszcie zrównał się nimi.

Obie odwróciły się i uśmiechnęły.

Zwrócił się najpierw do Lucy.

- Czy ruiny spełniają twoje oczekiwania?

- O, tak! - Rozpromieniona, z błyszczącymi oczyma, Lucy rozłożyła ręce. - Są cudownie nastrojowe. Ach, można by sobie łatwo wyobrazić jakiegoś ducha, a nawet procesję mnichów sunących powoli wzdłuż nawy, kołyszących trybularzami. Albo może pieśni, dobiegające z zamglonych zakamarków, w których nie ma nikogo.

Portia roześmiała się. Simon popatrzył na nią i uchwycił jej spojrzenie; zbita z tropu, nie zdołała powiedzieć tego, co zamierzała.

Skorzystał z tego Charlie.

- Och, kryje się tu znacznie więcej możliwości. - Posłał Lucy swój najbardziej oszałamiający uśmiech. - A co z kryptą? Groby wciąż tam są i gwarantuję, że dreszczyk przebiegnie ci po plecach.

Oczy Lucy zrobiły się okrągłe.

- Gdzie? Czy to blisko?

Jej spojrzenie znów spoczęło na Charliem, pełne zapału i zachwytu; jak zwykle, odpowiedział w typowy dla siebie sposób.

- To po drugiej stronie kościoła. - Z wyszukaną elegancją podał jej ramię. - Zaprowadzę cię tam. Skoro jesteś taką miłośniczką nastrojowej atmosfery, to ci się spodoba. - Ponad jej głową, Charlie rzucił pytające spojrzenie Simonowi i Portii. - Idziecie?

Simon skinął mu, żeby ruszał.

- Przejdziemy się kawałek. Spotkamy się w klasztorze.

Charlie zamrugał, wahając się, po czym skinął głową.

- Niech będzie. - Odwrócił się znów w stronę Lucy i ruszyli w drogę. - Krąży opowieść o glosach, słyszanych w ciemne i bezksiężycowe noce...

Simon odwrócił się do Portii akurat, by ujrzeć, jak się uśmiecha; kiedy dostrzegła jego spojrzenie uśmiech zniknął. Uniosła głowę i popatrzyła badawczo. Skinął dłonią, wskazując jej starą, wybrukowaną dróżkę, wijącą się dokoła kuchennych ogrodów opactwa. Portia odwróciła się i przystanęła.

- Wiedziałeś o krypcie, prawda?

Simon podążał tuż za nią, a potem tuż obok, kiedy ścieżka na to pozwoliła. - Charlie i ja często tu bywaliśmy przez ostatnie lata.

Portia powstrzymała szeroki uśmiech i posłusznie ruszyła naprzód. Simon miał w zwyczaju nie odpowiadać na pytania, na które nie miał ochoty udzielać odpowiedzi - odpowiedzi, które ujawniłyby o nim więcej, niż życzył sobie, by o nim wiedziano. Mimo to Portia była ogromnie zadowolona, mogąc spędzić z nim trochę czasu sam na sam; tak naprawdę nie interesowały jej ruiny, ale inne obszary, które chciała zbadać.

Spacerowali w milczeniu, dziwnie kojącym. Promienie słońca docierały do nich przelotnie, ciepłe, lecz niezbyt silne i Portia nie czuła przymusu nałożenia kapelusza - oprócz innych wad, utrudniałby jej rozmowę z wysokim dżentelmenem. Czuła na sobie jego spojrzenie, kiedy szli, czuła jego obecność i coś jeszcze, coś w jego zachowaniu, co zauważyła przed laty, ale co dopiero w ostatnich dniach stało się bardziej wyraźne. Nieustanne flirtowanie dokoła - Kitty, James, Charlie, Lucy, nawet panny Hammond - wyostrzyło kontrast; Simon nigdy nie flirtował, nigdy się nie angażował, chyba że miał w tym cel, chyba że działał świadomie.

Krążył teraz obok niej długimi, leniwymi krokami, a ukryta siła, emanująca z każdego ruchu, nigdy nie była bardziej widoczna. Znajdowali się w starożytnym miejscu, całkiem sami. Cokolwiek by powiedzieli, cokolwiek wydarzyłoby się między nimi tutaj, nie musiałoby wpasowywać się w ramy żadnych towarzyskich rygorów. Tylko w ich własne.

Czegokolwiek by chcieli.

Portia wzięła głęboki wdech, świadoma tego, jak ciasny stal się stanik sukni, i świadoma tego, że Simon to zauważył. Po plecach przebiegi jej dreszczyk oczekiwania. Dotarli do ogrodów, niegdyś otoczonych murem, który teraz się rozpadał. Znajdowały się tu pozostałości domu opata. Zatrzymali się. Tu byli z dala od wszelkich oczu, zupełnie sami. Portia odwróciła się do Simona. Dzieliło ich ledwie pół kroku.

Nie potrafiła znaleźć słów.

Jego oczy zwęziły się, kiedy szukał jej spojrzenia; uniósł dłoń - powoli - i dotknął opuszkiem palca jej twarz, tuż koło ucha, a wędrując dalej uniósł jej głowę. Ten zwykły dotyk sprawił, że poczuła subtelne mrowienie.

Portia była wysoka, ale on był od niej wyższy o dobre pół głowy; czubkiem palca podsunął jej podbródek bliżej.

- Jak rozumiem, masz zamiar nauczyć się więcej? Jego głos był niski, hipnotyzujący. Portia nie spuszczała z niego wzroku.

- Oczywiście.

Poczucie, że jest obserwowana niczym ofiara przez drapieżnika, narastało.

- Co miałaś na myśli?

Zaproszenie było śmiałe... i dokładnie takie, jakiego pragnęła. Uniosła brwi.

- Miałam na myśli kolejny krok.

Usta wygięły mu się w uśmiechu, choć tylko odrobinę; teraz, kiedy Portia znała już ich dotyk, stały się dla niej fascynujące - zarówno ich widok, jak i oczekiwanie na to, jak to jest je poczuć...

- A co twoim zdaniem miałoby to być? Patrzyła, jak słowa formują się na jego wargach, chwilę trwało, zanim dotarły do jej świadomości.

- Moim zdaniem... następny pocałunek.

W jego oczach pojawił się namysł, dość by podsunąć jej myśl, że mogła odpowiedzieć inaczej, że tyle jeszcze mogłaby się nauczyć... gdyby wiedziała, że ma o to poprosić.

- Następny pocałunek? Niech tak będzie - opuścił głowę, przymykając oczy. - Jeżeli to naprawdę wszystko, czego chcesz...

Te słowa dotarły do jej umysłu jako czysta pokusa. Jego usta dotknęły jej ust, ciepłe, silne, bardziej zdecydowane tym razem, bardziej pewne, bardziej władcze. Wiedziała już, jak ma odpowiedzieć, i zrobiła to, rozchylając wargi i zapraszając go. Jego dłoń uniosła się, długie palce prześlizgnęły się, by ująć jej kark, ale kciuk pozostał pod brodą, przytrzymując jej głowę, kiedy sam przechylił swoją i - tak jak sobie zażyczyła - pogłębił pocałunek.

Głębiej, w krainę bardziej gorącą i bardziej podniecającą. Bardziej intymną.

Portia poczuła to każdym nerwem; poczuła, jak jej zmysły rozwijają się niczym płatki kwiatu pod upalnym słońcem. Uniosła dłoń i dotknęła delikatnie, potem powoli pogładziła jego policzek. Odebrała mu oddech i oddała pocałunek - próbując nieśmiało, naśladując - nabierając pewności.

Schwytana w pogłębiającą się intymność, w długich chwilach maskowanego, lecz uporczywego podboju, miała jednak świadomość, że jego ramię ją obejmuje, podczas gdy druga ręka przytrzymuje jej plecy, więżąc ją w pułapce, przyciągając ją bliżej i kusząc ją, by zbliżyła się jeszcze.

Jego siła była niemal wyczuwalnym żywiołem, który ją ogarnął; ona była wysoka i smukła, ale Simon był wyższy, mocniej zbudowany i zdecydowanie silniejszy. Poczuła, że jest jak trzcina, a on jak dąb - nie bała się, że ją złamie, ale wiedziała, że mógłby, i że postara się nagiąć ją do swej woli...

Przebiegł ją dreszcz, echo tego, co musiała przed wiekami odczuwać jakaś inna kobieta, stojąc tak, złapana dawno temu w objęcia przez Cynstera. Mimo upływu czasu nic się nie zmieniło; on był wciąż tym dawnym zdobywcą, odzianym tylko w pozory wyrafinowania. Wystarczy nastąpić mu na odcisk, a ryknie tak samo.

Wiedziała to, lecz ta wiedza nie powstrzymała jej przed zaproszeniem go, by postąpił o krok dalej. Wręcz przeciwnie, ukryte wyzwanie ośmieliło ją jeszcze bardziej. Na tyle, by pokonać dzielącą ich odległość - aż góra jej sukni musnęła jego surdut, a jej spódnice zatańczyły wokół jego nóg i osłoniły mu buty; i by oprzeć rękę na jego ręce i wsunąć palce - powoli, ostrożnie - w jego miękkie włosy.

Simon poczuł, jak jego samokontrola się chwieje; napiął wszystkie mięśnie, by powstrzymać przemożną chęć przyciągnięcia jej do siebie. Chęć ofiarowania swym zmysłom przynajmniej odrobiny ulgi, dotyku jej gibkiego ciała stopionego z własnym, trwającego przy nim tak jak zrobi to kiedyś...

Ale jeszcze nie teraz.

Simon czuł narastający w nim przymus i walczył, by go stłumić, by pozwolić mu znaleźć ujście tylko w coraz bardziej łapczywym zdobywaniu jej ust.

Ale pragnął znacznie więcej. Pragnął obietnicy jej ciała w swoich ramionach - pragnął nią zawładnąć, podyktować jej warunki kapitulacji.

Drugi pocałunek... tylko o tyle prosiła. Mimo że w głębi swej duszy zdobywcy Simon wiedział, że nie skarżyłaby się, gdyby przesunął ich relacje dalej, znał ją przecież. Znał zbyt dobrze, by popełnić błąd i dać jej więcej, niż dumnie zażądała. Głupio postąpiła, zaufawszy mu; ale znał ją zbyt dobrze, by nie zastosować się do jej życzenia i nadużyć zaufania.

Zamierzał się na tym oprzeć, i w ten sposób zyskać o wiele więcej.

Powrót do bezpieczniejszego etapu był trudny i osiągnął go niechętnie, milimetr po milimetrze.

Tak jak on, zdała sobie sprawę, że horyzont wokół nich się poszerzył. Otworzyły się nowe widoki, takie, których przedtem żadne z nich nawet sobie nie wyobrażało. Była podekscytowana... tak jak i on.

Zdała sobie sprawę, że jego dłonie dotykają jej talii; wstrzymała oddech i cofnęła się o krok. Puścił ją, niechętnie rozluźniając palce i pozwalając zsunąć się dłoniom. Jej myśli pędziły jak szalone. Nadal brakowało jej tchu, nagle brakowało pewności. Wyglądała na zagubioną.

Uśmiechnął się - tak czarująco... Wyciągnął rękę i założył jej za ucho niesforny kosmyk.

- Zadowolona?

Nie dała się zwieść, lecz rozpoznała jego strategię: propozycję łatwego powrotu do świata, z którego się wymknęli. Zobaczył w jej oczach zrozumienie. A oprócz tego, wahanie. I wtedy wyprostowała się i skinęła głową, dumnie jak zawsze.

- W rzeczy samej. - Uśmiech zatańczył na jej wargach; odwróciła się nagle w stronę ścieżki, która miała ich zaprowadzić naokoło i z powrotem do pozostałych. - To było najzupełniej... satysfakcjonujące.

Ukrył szeroki uśmiech, ruszając jej śladem. Potem ujął jej dłoń, żeby pomóc jej przedostać się przez stertę potrzaskanych kamieni, i już nie puścił. Kiedy zbliżali się do krużganków, wsunął sobie jej rękę pod ramię; spacerowali dalej, na pozór beztrosko, choć w rzeczywistości wciąż czujni.

Zawarli umowę bez słów, żeby ukryć to, co się stało, ale kontynuować zgłębianie tematu na osobności.

Kiedy dotarli do krużganków, usłyszeli głosy pozostałych; Simon poprowadził Portię, obserwując ją ciągle, ale z nowymi i całkiem innymi zamiarami. Musiał się upewnić, że nadal czuła się przy nim swobodnie, że nie odczuwała żadnych wyrzutów sumienia przez to, że tak się do niego zbliżyła, a wreszcie, że poprosiła o więcej. Był najzupełniej gotów nauczyć ją wszystkiego, czego sobie życzyła - wszystkiego, czego kiedykolwiek powinna się nauczyć. Chciał, żeby to do niego zwróciła się po następną lekcję. I jeszcze następną.

Trzymając ją w ramionach, czując siłę pragnienia, które w nim wzbudzała, odbierając jej reakcję, otrzymał dość, by odpowiedzieć sobie na zadane w myśli pytanie. Bądź co bądź, jego szalony, zwariowany, poprzednio niewyobrażalny pomysł wcale nie był aż tak szalony.

Chciał, by została jego żoną - żeby spędzała z nim noce, żeby rodziła jego dzieci. Nagle jak gdyby łuski opadły mu z oczu. Chciał, by była u jego boku. Pragnął jej. Sam tak naprawdę nie rozumiał, dlaczego - dlaczego właśnie jej - ale jeszcze nigdy niczego nie czuł się tak pewien w swoim życiu.

*

Następnego ranka, opierając się o futrynę otwartych drzwi wiodących z biblioteki na taras, Simon zerkał na salonik, salon na dole i korytarz, czyj na miejsca, gdzie mogła pojawić się Portia, wychodząc do ogrodu.

Znal ją od lat, znal jej charakter, jej osobowość, jej temperament. Wiedział, jak z nią postępować. Gdyby naciskał, wyraźnie nakierowując ją w jakąś stronę, to albo zaparłaby się, albo wybrała inny kierunek dla samej zasady, niezależnie od tego, czy leżałoby to w jej własnym interesie.

Najszybszym sposobem osiągnięcia wszystkich celów było doprowadzenie jej do przekonania, że to jej pomysł. Że to ona pociągnęła go za sobą, a nie odwrotnie. Dodatkową korzyścią z takiego planu był fakt, że dzięki niemu wszelkie deklaracje z jego strony mogły zostać ograniczone do minimum. Nie byłoby potrzeby przyznawać się do targającego nim pragnienia, nie mówiąc już o uczuciach, które legły u jego podstaw.

Taktyka i starannie skrywana strategia to była najpewniejsza droga do sukcesu.

Drzwi do saloniku otworzyły się; Portia, w sukni z błękitnego muślinu z ciemnoniebieskim roślinnym wzorem, przeszła przez pokój, wyszła na taras, spojrzała w kierunku świątyni, po czym skręciła i zeszła po schodach, kierując się nad jezioro.

Simon oderwał się od futryny, wyjął ręce z kieszeni i ruszył w pościg.

Dotarłszy nad jezioro, Portia zwolniła, a kiedy wyczuła, że zbliża się Simon, zerknęła za siebie i zatrzymała się. Przyglądał się jej; jedyną oznaką, że miała w pamięci ich ostatnie wspólne chwile, był ślad rumieńca na delikatnej skórze, no i oczywiście uniesiona głowa i zadarty nosek.

- Dzień dobry. - Skinęła głową, jak zawsze z pewną wyższością, ale jej spojrzenie było pełne zadumy... - przechadzka?

- Chciałem spędzić trochę czasu z tobą.

Jej oczy rozszerzyły się odrobinę, ale Portia nigdy nie była płochliwą panienką; przy niej Simon stał na pewniejszym gruncie, postępując z nią otwarcie, uczciwie, odrzucając towarzyskie subtelności.

Skinął dłonią w kierunku jeziora.

- Przejdziemy się?

Zerknęła w tamtą stronę, zawahała się, po czym przytaknęła. Ruszyli, i w milczeniu podążyli w dół zbocza do ścieżki obiegającej jezioro. Zgadzając się ze sobą bez słów, skręcili w kierunku altany.

Portia szła wolnym krokiem, zerkając na drzewa i krzewy i na spokojne wody jeziora, starając się wyglądać beztrosko, choć wcale nie była pewna, czy jej to wychodziło. Tego własne chciała - okazji, by nauczyć się więcej - ale nie była to sfera, w której miałaby jakieś doświadczenie, a nie chciała ponieść klęski.

Wiedziała już, jak to jest czuć jego dłonie na talii, odbierać emanującą z niego siłę, otaczającą ją pierścieniem. Jak to jest być pod jego fizyczną władzą... Jej własna reakcja na to wszystko wciąż ją zdumiewała. Nigdy by nie pomyślała, że to mogłoby się jej spodobać, nie mówiąc już o tym, by pragnąć więcej.

Przez wszystkie te lata, w niczym, co ich łączyło, nie było ani odrobiny fizycznej więzi; teraz, kiedy się pojawiła, okazała się zaskakująco kusząca, podniecająca... A samo jej istnienie przeniosło ich relacje w zupełnie inną sferę.

W sferę, której nie poznawała wcześniej z nikim; w sferę, w której wciąż poruszała się prawić po omacku.

Dotarli do altany; Simon wskazał ją ręką i zeszli ze ścieżki, przecięli niewielki pas trawnika i weszli po schodkach. Pomieszczenie wewnątrz, otwarty po. kój, był nadzwyczaj przestronny. Dwie kolumny flankujące środkową część podpierały dach, między nimi stały dwa wielkie wiklinowe fotele i pasująca do nich sofa, do tego niski stół. Z sofy widać było wejście, a dalej jezioro. Fotele stały po bokach sofy; wszystkie meble obłożone były perkalowymi poduszkami. Czasopisma czekały w stojaku obok sofy. Wzdłuż ścian, pod otwartymi łukami arkad, ciągnęła się podokienna ława do siedzenia.

Podłoga była zamieciona, poduszki strzepnięte, wszystko czekało gotowe ku rozrywce każdego, kto by tu dotarł.

Tuż za progiem Portia odwróciła się i spojrzała na owalną taflę jeziora. Wróciły jej na myśl wcześniejsze słowa Simona o prywatności. Z altany nie było widać nawet śladu innych zabudowań, ani nawet wystrzyżonej rabatki czy pasa wypielęgnowanego trawnika. Tak łatwo było uwierzyć, że w pobliżu nie ma żywego ducha. Są tylko oni.

Zerknęła na Simona i spostrzegła, że on ją obserwuje. Wiedziała od razu, że czeka, by dała mu jakiś sygnał, jakąś wskazówkę, że życzyła sobie nauczyć się jeszcze więcej, albo wręcz przeciwnie - że nauczyła się dość. Swobodny jak zawsze, po prostu przyglądał się jej z pełnym opanowaniem.

Spoglądając na jezioro, Portia starała się ignorować nagłe ożywienie zmysłów, rozpraszające uwagę przekonanie, że jej serce bije szybciej i mocniej. Inne panie zebrały się w saloniku, by rozmawiać i odpoczywać; reszta panów albo dyskutowała o interesach lub polityce, albo wybrała się na przejażdżkę.

Okazja wprost pukała do drzwi. I to głośno. A jednak...

Portia zmarszczyła czoło, podeszła do jednej z szerokich arkad, oparła dłonie o parapet i popatrzyła na zewnątrz niewidzącym wzrokiem. Dołączył do niej przy arkadzie i oparł się ramieniem o ścianę.

Minęła kolejna minuta, aż wreszcie mruknął:

- Twój ruch.

- Wiem.

- Powiedz mi zatem...

Musiała to zrobić. Nabrała powietrza i wyprostowała się.

- Chcę się nauczyć więcej, ale nie chcę, żebyś pomyślał coś złego. Żebyś opacznie zrozumiał moje intencje.

Oto dylemat, z którym obudziła się rano. Simon milczał przez chwilę. Mogła wyczuć, jak starał się podążyć za tokiem jej myślenia.

- Czego, dokładnie, chcesz się dowiedzieć?

- Chcę zrozumieć... doświadczyć... pojąć wszystko to, co istnieje między mężczyzną a kobietą, a co zachęcałoby kobietę do małżeństwa. Chcę wiedzieć, a nie być zmuszaną do zgadywania. Jednak... - położyła spory nacisk na to słowo - moje zainteresowanie jest czysto naukowe. Nie chcę, żebyś... żebyś... odniósł niewłaściwe wrażenie.

Serce biło jej szybciej, ale jakoś to powiedziała. Czuła falę gorąca na policzkach; jeszcze nigdy w życiu nie była tak niepewna. Nieświadoma. Nienawidziła tego. Wiedziała doskonale, czego chce - wiedziała, czego chciałaby od niego, gdyby jej sumienie nie zaczęło się wtrącać. Ale nie mogła, nie potrafiła poprosić go o to, skoro istniała najmniejsza choćby obawa ziej interpretacji jej zainteresowania.

Nie wyobrażała sobie, że Simon jest tak wrażliwa - aż nazbyt dobrze znała przecież jego reputację - ale sprawy między nimi zmieniły się, a ona nie była pewna jak ani dlaczego. Poruszając się po omacku tak jak teraz, nie mogła mieć pewności - tej całkowitej pewności, jakiej domagały się serce i honor - że w nim nie rozbudzą się nagle uczucia lub oczekiwanie, by w zamian za swoje nauki otrzymać więcej niż ona była gotowa mu dać.

Tego by nie zniosła.

Simon wpatrywał się w jej profil. To, co ujawniła - intencje, cel, tak zuchwały i niekonwencjonalny - było dla niej typowe i nie wzbudziło w nim najlżejszego zdziwienia. Dawno już przywykł do jej zachowania. Gdyby na jej miejscu znalazła się jakakolwiek inna niezamężna dama, byłby wstrząśnięty.

Jej odwaga i szczerość zrobiły na nim wrażenie - jak i to staranie, by na pewno nie otworzył się na tyle, żeby zostać zranionym. Poczuł wdzięczność, a nawet podziw. A do tego przebłysk czegoś bardziej głębokiego.

Został ostrzeżony.

Ale poinformowanie jej, że to ona jest osobą, którą umyślił sobie mieć za żonę, po prostu nie wchodziło w grę. Przynajmniej nie w tej chwili. Portia nie myślała w takich kategoriach. Oto wyzwanie, któremu musiał stawić czoło - zmiana jej planów i jakże silnych przekonań, by móc zaprowadzić ją na drogę wiodącą do ołtarza. Biorąc pod uwagę ich dotychczasowe relacje, poinformowana, mogłaby po prostu rzucić się do ucieczki.

- Myślę, że powinniśmy porozmawiać, wyjaśnić sytuację.

Nawet w jego własnych uszach jego glos zabrzmiał jak zwykle spokojnie, niemal obojętnie.

- A czego dokładnie - powtórzył, zanim zdążyła odpowiedzieć - chciałabyś się dowiedzieć?

- Chcę poznać... - rumieniec na jej policzkach pogłębił się, a nosek zadarł się odrobinę wyżej - ... fizyczne aspekty. Co takiego jest w chwilach spędzanych z kawalerami, że pokojówki plotkują o tym na kuchennych schodach? Co takiego kobiety, zwłaszcza damy, zyskują w takich relacjach, że skłania je to do dawania przyzwolenia, a zwłaszcza - co popycha je do małżeństwa?

Wszystko to były logiczne, racjonalne pytania, przynajmniej z jej mocno ograniczonego punktu widzenia. Najwyraźniej była szczerze zaangażowana, inaczej nie poruszałaby takiego tematu. Simon potrafił wyczuć jej napięcie, niemal drżenie.

Zastanawiał się, gorączkowo starając się obmyślić najpewniejszą drogę.

- Do jakiego... stopnia życzysz sobie... poszerzyć swoją wiedzę? - Jego głos nie zdradzał ani śladu potępienia; równie dobrze Simon mógłby dyskutować o strategii gry w szachy.

- Nie wiem.

Zamrugał, i nagle dostrzegł wyjście.

- Dobrze więc. Skoro nie wiesz, logicznie rzecz biorąc nie możesz wiedzieć, jakie etapy czekają na drodze, którą nigdy nie podróżowałaś. Jeżeli jesteś naprawdę zdecydowana - Simon wzruszył ramionami, na tyle nonszalancko, na ile zdołał - moglibyśmy, jeżeli sobie tego życzysz, iść krok po kroku. - Napotkał jej chmurny wzrok. - A ty możesz nakazać koniec w dowolnym momencie, jaki wybierzesz.

Wpatrywała się uważnie w jego oczy; w jej własnych widniała raczej ostrożność niż podejrzliwość.

- Krok po kroku? Przytaknął.

- I jeżeli powiem „stój”... A co, jeśli nie będę mogła mówić?

Zawahał się, świadom tego, w co się angażuje, ale czuł się w obowiązku zaproponować:

- Poproszę cię o pozwolenie przed każdym krokiem, i upewnię się, że zrozumiałaś i odpowiedziałaś.

Portia uniosła brew.

- Zaczekasz na moją odpowiedź?

- Na twoją racjonalną, przemyślaną, ostateczną odpowiedź.

- Obiecujesz...?

- Słowo Cynstera.

Dobrze wiedziała, że tego nie należy kwestionować. Wyraz jej twarzy pozostał wyniosły, ale usta nie były już tak zacięte, a spojrzenie złagodniało... Rozważała jego propozycję...

Wstrzymał oddech; znał ją aż za dobrze, by zrobić najmniejszy ruch, który mogłaby uznać za nacisk, i zwalczył pragnienie. Skinęła głową, raz, ale zdecydowanie.

- Dobrze.

Wyciągnęła rękę. Spojrzał na jej dłoń, przelotnie zerknął na jej twarz, po czym pochwycił ją i pociągnął w głąb altany.

- Cóż to...?

Zatrzymali się o parę kroków od jednej z kolumn.

- Sądziłem, że chciałabyś przejść do następnego etapu?

Zamrugała.

- Tak, ale...

- Nie możemy tego zrobić przy oknie, będąc na widoku dla każdego, kto mógłby spacerować nad jeziorem.

Uwolnił jej rękę i uniósł obie dłonie, by ująć jej twarz; pochylił głowę. Pocałował ją, zaczekał, aż przestanie być tak sztywna, po czym pokierował nią, powoli, krok za krokiem, dopóki za jej plecami nie znalazła się kolumna. Portia zamarła, zdumiona, ale kiedy nie napierał i nie przyciskał jej do tej nagłej przeszkody, stopniowo odprężała się, aż wreszcie pozwoliła sobie na pogrążenie się w jego pocałunku.

Przez długą chwilę nie zrobił nic więcej - po prostu całował ją i zgadzał się, by odpowiadała mu tym samym. Zatopił się w delikatności jej ust, pieszcząc jej wargi i język, kusząc, po czym pozwolił jej podjąć grę. Pozwolił jej poczuć i oswajać się z dawaniem i braniem, z powolnym, mniej uderzającym do głowy rytmem.

Z prostą, znaną już przyjemnością. Portia była wzrostu wyższego niż przeciętny, i Simon doceniał teraz ten fakt. Gdybyż zgodziła się na następny krok...

Sama ta myśl sprawiła, że ogarnęła go zdradziecka fala gorąca. Przechylił głowę, mocniej przycisnął usta, sprawiając, że zatopiła się w pocałunku. Uwolnił jej głowę i sięgnął do talii, objął ją dłońmi i zaczął przesuwać nimi po powierzchni delikatnego muślinu, czując jedwab jej halki, ślizgającej się pomiędzy jej suknią a skórą.

Portia wydała z siebie cichutki odgłos i przycisnęła się mocniej; znów odszukał jej usta, odnalazł język - i delikatnie popchnął ją do tyłu, aż stanęła przy samej kolumnie. Oparła się o nią swobodnie; jej dłonie, dotąd biernie spoczywające na ramionach Simona, poruszyły się, zaczęły prześlizgiwać się ku górze, ku głowie. Rozsunąwszy palce, powoli przeczesała mu włosy. Potem zarzuciła ramiona na jego szyję i wyciągnęła się ku niemu, sprawiając, że ich usta spotkały się z rosnącym zapałem.

Simon uśmiechnął się w duchu, pozwalając dłoniom przesunąć się na jej plecy i podążyć wzdłuż kręgosłupa, najpierw w górę, potem w dół. Pocałował ją mocno, i poczuł żar rozpalający jej skórę, poczuł delikatne, jędrne pagórki jej piersi, przyciśnięte do jego torsu. Jej zapach dotarł do niego i kłębił się w umyśle, drażniąc zmysły. Nie przerywał pocałunku, nie pozwalając dłoniom na nic więcej niż pieszczenie jej mocnych pleców, jeszcze i jeszcze.

I czekał.

Portia wiedziała, że pragnie więcej. Pocałunki były wspaniałe, nadzwyczaj przyjemne; uderzały do głowy, wzbudzały fale gorąca, rozpalały zmysły. A dotyk jego dłoni, opanowanych i silnych, wraz z niewypowiedzianą obietnicą kryjącą się w ich mocnych, świadomych ruchach, sprawiał, że po plecach przebiegał jej dreszczyk napięcia.

Była gotowa na następny krok.

Powiedział, że ją poprowadzi. Chciała tego doświadczyć. Teraz.

Wycofała się z pocałunku, choć się przekonała, że to wymaga prawdziwego wysiłku; kiedy ich usta - niechętnie - rozstały się, nie cofnęła się, lecz uniosła nagle dziwnie ciężkie powieki na tyle, by spod firanki rzęs uchwycić jego spojrzenie.

- Jaki jest następny krok?

Kciuki Simona krążyły wokół jej piersi.

Doznanie przeszyło ją na wskroś; zmysły w jednej chwili wyostrzyły się, podążając za nim - głodne, chciwe. Kolana zadrżały; nagle stwierdziła, jak przydatna jest kolumna za jej plecami, i oparła się o nią z całą siłą. Simon podążył za jej ustami, muskając je swoimi, podczas gdy jego niecne kciuki krążyły nadal, przekomarzając się... na tyle zaledwie, by pozwolić jej zrozumieć...

Uniósł głowę i spojrzał jej w oczy.

- Tak? Czy nie?

Gdyby miała dość sił, powiedziałaby mu, jakie to głupie pytanie.

- Tak - wyszeptała.

Zanim zdążył zapytać, czy jest pewna, z powrotem przyciągnęła do siebie jego usta, przekonana, że tyle kontaktu ze światem zupełnie jej wystarczy.

Przestała myśleć o czymkolwiek poza czystą rozkoszą płynącą z jego dotyku, z płynnych, powtarzanych pieszczot, na przemian to mocniejszych, to znów zwodniczo ulotnych. Coraz bardziej jednoznacznych, coraz bardziej otwarcie zmysłowych, coraz wyraźniej zaborczych.

Dopóki nie zamknął dłoni na jej piersiach, powoli, stanowczo, dopóki nie ujął jej lekko sterczących sutków i nie ścisnął ich między palcami.

Przeszył ją płomień.

Z trudem chwytając powietrze, przerwała pocałunek. Nacisk zelżał.

- Nie! Nie przestawaj.

Rozchyliła zaciśnięte powieki i zerknęła na jego twarz. W jego spojrzeniu było coś... jakiś wyraz... którego nigdy wcześniej u niego nie widziała. Miał zaciętą twarz.

Posłusznie, ścisnął je znowu. Raz jeszcze doznanie przeszyło ją na wylot, rozprzestrzeniając się mrowieniem skóry. Po nim nadeszła fala ciepła, zmywająca wszelkie ślady zahamowań. Pozwoliła powiekom opaść, wzdychając rozkosznie.

- Podoba ci się to?

- Wiesz, że tak.

Oczywiście, że wiedział, ale nie chciał pozbawić się jej wyznania. Sprawiło mu satysfakcję - jak nagroda pocieszenia, wziąwszy pod uwagę ograniczenia wypływające z ich obecnego zobowiązania.

Surowe ograniczenia... Wyraźna żarliwość jej odpowiedzi wpłynęła na niego bardziej niż rozgrzewająco; był to bodziec, na który nie mógł jednak zareagować.

Jeszcze nie.

Pod jego dotykiem była ciepła i pełna życia; jej piersi wypełniały jego dłonie, gorące, jędrne, nabrzmiałe. Jej rozkosz, jej przyjemność, dawały o sobie znać w jej pocałunku, w animuszu przepełniającym jej giętką postać.

Kiedy zacisnął dłonie bardziej zdecydowanie, wydała stłumiony jęk i pocałowała go, jawnie żądając więcej... Nagle wszystko stało się bitwą o to, by pozostać dokładnie tam, gdzie stał i nie przysunąć się bliżej, nie uwięzić jej, stapiając się z nią i łagodząc własny ból jej delikatnością. Wziął głęboki oddech, zmagał się ze sobą, walcząc o zachowanie kontroli...

Bim! Bom!

Dźwięk zabrzmiał fałszywie, wystarczająco mocno raniąc uszy, by odwrócić uwagę obojga.

Przerwali pocałunek; Simon odstąpił od Portii o krok.

Bim! Bom!

- To gong wzywający na lunch. - Portia spojrzała na niego, nieco oszołomiona. - Zadzwonili na zewnątrz. Inni też musieli wyjść na spacer do ogrodu.

Simon miał taką nadzieję, pocieszał się, że nie byli jedynymi, których wzywano w tak szczególny sposób. Cofnął się, sięgając po jej dłoń.

- Lepiej wracajmy.

Przelotnie spojrzała mu w oczy, po czym skinęła głową. Pozwoliła mu wziąć się za rękę i poprowadzić w dół po schodach.

Kiedy wracali szybkim krokiem przez ogród, Simon zanotował sobie w pamięci, że przed kolejną lekcją musi narzucić sobie mocniejsze cugle. Przygotować się na pokusę, by łatwiej móc jej się oprzeć.

Rzucił okiem na Portię, idącą miarowo obok niego; stawiała dłuższe kroki niż większość kobiet. Była zaabsorbowana, pogrążona w myślach - a on wiedział, o czym myślała. Gdyby popełnił błąd, pozwalając jej poznać swoje prawdziwe intencje, nie mógłby liczyć na to, że zaślepi ją jej własna naiwność. Może i nie dostrzegłaby prawdy natychmiast, ale później by się tak stało. Przeanalizowałaby i rozłożyłaby na czynniki wszystko, co między nimi zaszło, wszystko w imię nauki.

Spojrzał prosto przed siebie. Miał zamiar dopilnować, żeby nie dowiedziała się więcej, niż było to z pożytkiem dla niej.

Jak na przykład prawdy o tym, dlaczego ją uczył.

rozdział 6

Portia siedziała przy stole podczas lunchu, pozwalając, by rozmowy toczyły się obok niej. Była dostatecznie biegła w przytakiwaniu czy mruczeniu odpowiedzi to tu, to tam, więc nikt się nie zorientował, że myślami błądziła gdzie indziej.

Pragnęła podyskutować o tym, czego się nauczyła, ale nikt z obecnych nie nadawał się do roli jej powiernika. Gdyby była tu Penelopa... Ale biorąc pod uwagę poglądy jej młodszej siostry na mężczyzn i małżeństwo, może to i lepiej, że tu jej nie było.

Oceniając w myślach inne panie, Portia skreślała je ze swojej listy. Nie Winifreda - Portia nie chciała jej szokować - i z pewnością nie Lucy ani panny Hammond. Zaś co do Drusilli...

Kitty, tryskająca energią, przekomarzająca się z Ambrose'em i Jamesem, wydawała się jedyną możliwością... Cóż za przygnębiająca myśl.

Portia rzuciła okiem na Lady O., po czym znów wbiła wzrok we własny talerz. Miała niejasne podejrzenie, że Lady O., choć daleka od zgorszenia, powiedziałaby jej bez ogródek, że zaledwie drasnęła powierzchnię i że o wiele więcej jest tego, czego dopiero będzie musiała się nauczyć.

Portia nie potrzebowała dalszej zachęty. Ciekawość ją zżerała. Nie ośmieliła się poszukać wzroku Simona, na wypadek gdyby to odgadł. Nie omówili tylko jednej kwestii: częstotliwości jej lekcji. Nie chciała się wydać zbyt... „Bezwstydna” było słowem, które przyszło jej na myśl jako pierwsze. Żywiła głębokie przekonanie, że nie powinien się dowiedzieć, jak bardzo ją to wszystko zafascynowało i podekscytowało. I tak posiadał już wystarczająco dużo aroganckiej dumy; Portia nie musiała się do niej dokładać i dawać mu żadnego powodu, by czuł się jeszcze ważniejszy.

W końcu wstała wraz z pozostałymi paniami i przeszła na trawnik, by posiedzieć i beztrosko poplotkować w słońcu. Simon patrzył za nią, kiedy odchodziła, ale nie zdradził się żadnym gestem; tak samo jak ona.

Godzinę później Lady O. wezwała Portię, by pomogła jej wejść na górę.

- No i cóż dalej z twoimi przemyśleniami? - Lady O. opadła na łóżko.

- Rozwijają się pomyślnie, choć jeszcze nie przyniosły efektów.

- Doprawdy? - Lady O. utkwiła czarne oczy w jej twarzy, po czym chrząknęła. - Ty i Simon musieliście przewędrować cale mile.

Portia nonszalancko wzruszyła ramionami.

- Poszliśmy nad jezioro.

Lady O. zmarszczyła czoło, potem zamknęła oczy.

- Cóż, jeżeli to wszystko, co masz do zrelacjonowania, to mogę tylko powiedzieć, że wyglądasz na ożywioną.

Portia czekała; kiedy Lady O. nie odezwała się więcej, mruknęła na pożegnanie i wyszła. Niespiesznie pokonywała z powrotem korytarze tego olbrzymiego domu, rozmyślając... Ile dni jej potrzeba, by nauczyć się wszystkiego? Albo przynajmniej dostatecznie dużo? Kiedy dotarła do długiej galerii, skręciła w stronę jednej z głębokich nisz i usiadła pod oknem. Wpatrując się niewidzącym wzrokiem w promienie słońca tańczące na drewnianej boazerii, zatopiła się we wspomnieniach, pozwalając zmysłom popłynąć swobodnie...

Starannie obmyślając granice swojej nauki, zdała sobie znowu sprawę z bariery, za którą leżało tak wiele z tego, co dopiero chciała poczuć. Poznać.

Nie miała pojęcia, jak długo tam siedziała, ani od jak dawna Simon ją obserwował. Kiedy obudziła się z zamyślenia, wyczuła jego obecność; rozejrzała się i zobaczyła go nieopodal, opartego o ścianę. Napotkała spojrzenie jego niebieskich oczu.

Minęła chwila, zanim zapytał.

- Gotowa na następną lekcję? Czy to było aż tak widać?

- Jeżeli masz czas...

Miał go już od godziny. Simon przełknął słowa, chłodno skinął głową i wyprostował się.

Portia wstała, a miękkie spódnice zafalowały, otulając jej długie nogi.

Simon wyciągnął rękę i ujął jej dłoń, walcząc sam ze sobą, by jej nie ścisnąć. Wzywając na pomoc cale swoje doświadczenie, podał Portii ramię i ruszyli korytarzem.

- Dokąd idziemy? - zapytała po chwili.

- Tam, gdzie nikt nam nie przeszkodzi. - Simon dosłyszał szorstki ton własnego głosu i wiedział, że ona również go usłyszała.

Zamrugała, potem spojrzała przed siebie.

- Popołudniami często chadzam do pokoju muzycznego, żeby poćwiczyć. Myślałam, żeby pójść tam teraz.

- Dość już ćwiczyłaś grę na fortepianie, raz możesz sobie pozwolić na coś innego. Albo i dwa razy. Będziemy tu jeszcze tylko przez kilka dni.

Simon zatrzymał się, energicznie otworzył drzwi i wprowadził ją do małego saloniku przy alkierzu. Żaden z tych pokoi nie był teraz używany. Wybrał to miejsce, gdyż pamiętał, co się tam znajdowało.

Portia zatrzymała się na środku pokoju i potoczyła wzrokiem po meblach; wszystkie były zasłonięte pokrowcami. Simon zamknął drzwi na klucz i dołączył do niej; wziął ją za rękę i pociągnął w stronę jednego z wysokich, zaciemnionych zasłonami okien. Pokój wychodził na zachód, na iglasty zagajnik. Simon rozsunął zasłony i do środka wlały się promienie słońca.

Odwracając się, sięgnął po płachtę zasłaniającą wielki mebel stojący naprzeciwko okna. Szarpnięciem odrzucił materiał, odsłaniając szeroką i komfortowo wymoszczoną poduszkami leżankę, teraz skąpana w złotym świetle.

Portia zamrugała. Upuściwszy płachtę, Simon wyciągnął do niej rękę. Nie dając jej czasu do namysłu, podniósł ją i opadł wraz z nią między poduszki. Portia zachichotała, ale zaraz spoważniała, kiedy jej oczy napotkały jego wzrok. Poruszył się, oparł się ramieniem o wyściełany bok kanapy, układając dziewczynę przy sobie, a częściowo nad sobą, w pierścieniu utworzonym z własnych ramion.

- Co teraz? - szepnęła.

Nie był w nastroju na przymilanie się, a co dopiero na spory; nie dysponował już dostatecznie zimną krwią - nie, jeśli chodziło o nią - by móc złagodzić jej niepokój słowami. A był to właśnie niepokój, nie strach. Po prostu wahanie na progu nieznanego.

Nieubłaganie, najdelikatniejszymi pieszczotami, zaprowadził ją na próg jej - ich - kolejnego odkrycia.

Pozwolił jej nabrać tchu, ich usta się rozłączyły, ale ona się nie cofnęła; ich oczy spotkały się na krótko. Wciąż jej dotykał, wodził dłońmi, czując jej dreszcz. Czując, jak coś w jego wnętrzu drga w odpowiedzi.

Był napięty niemal do bólu; pragnął jej tak usilnie, że brakowało mu tchu. Przysunął usta, pokonując ostatnie centymetry, dzielące go od jej ust, spragniony, potrzebując pocieszenia. Dała mu je; pocałowała go, objęła jego twarz, przechylając głowę i naciskając głębiej, potem zapraszając, rozpalając, wyzywając go, by wziął więcej. Tak łapczywie, jak tylko chciał. Wyszła mu naprzeciw, zrównała się z nim, podążyła za jego myślą, a potem poprowadziła.

Nie sprzeciwiała się, kiedy szerzej rozchylił stanik sukni, tak że teraz mógł wypełnić obie dłonie i dotykać, pieścić, naciskać. Jej oddech zamarł, a po chwili powrócił, szybszy. Skóra ją paliła.

Portia poczuła zawrót głowy - i satysfakcję, poczucie czegoś zakazanego tak silne, że ledwie mogła oddychać. Jego dotyk był czystą rozkoszą, bardziej promienną niż oblewające ich światło, cieplejszą, bardziej prawdziwą.

Zdecydowanie bardziej intymną.

Powinna być zgorszona, wiedziała o tym. Taka myśl zaświtała jej w głowie. I szybko zgasła. Było zbyt wiele do przyjęcia, przyswojenia sobie, nauczenia się. Do doznania. Żaden panieński sentyment, żadna skromność nie były dość silne, by odwrócić jej uwagę od zmysłowej przyjemności dotyku jego palców, siły jego dłoni - przyjemności, którą wykreowali oboje.

Słowo „fascynacja” było zbyt słabe na opisanie wszystkiego tego, co czuła.

Spod spuszczonych rzęs zerknęła na niego, wyczuwając w sobie zmianę, poruszenie, pragnienie ofiarowania mu tyle przyjemności, ile on hojnie ofiarowywał jej. Czy to tak wyglądało? To dlatego zdrowe na umyśle kobiety postanawiały zaakceptować męskie potrzeby i im ulegać? Jej umysł nie był w stanie podsunąć odpowiedzi; pozwoliła więc, by pytanie przebrzmiało.

Simon spoglądał na jej piersi, na swoje dłonie na nich. Żar narastał.

Wziął głęboki wdech... potem poruszył się, odsunął ją i obrócił się tak, że leżał teraz obok niej; jedna dłoń nadal obejmowała jej pierś, a druga okalała twarz. Pocałował ją, wręcz pożerając jej usta, raz jeszcze sprawił, że jej zmysły oszalały, po czym powoli, stopniowo, odsunął ją od siebie. Kiedy podniósł głowę, oboje oddychali z trudem; ich spojrzenia spotkały się na moment, wargi zadrżały. Jej palce mocno obejmowały jego ramię. Oboje znieruchomieli, oczarowani chwilą, świadomi żaru, bicia swoich serc - niemal przytłaczającej tęsknoty.

Chwila uleciała.

Powoli, bardzo powoli, pochylił głowę i raz jeszcze spotkali się w delikatnym, namiętnym, kojącym pocałunku. Dłonie mężczyzny rozstały się z jej skórą; zapiął stanik jej sukni, po czym ją objął.

Po prostu objął.

Później, kiedy opuszczali salonik, Portia zerknęła za siebie. Leżanka znów została nakryta, nie było na niej śladu, że w tym pokoju miały miejsce jakiekolwiek niecodzienne wydarzenia.

A jednak coś się wydarzyło, coś się zmieniło. Albo może wyszło na jaw.

Simon wyprowadził ją na zewnątrz i zamknął drzwi; nie mogła niczego wyczytać z jego twarzy, ale wiedziała, że on odczuwał to samo. Kiedy podał jej ramię, ich spojrzenia spotkały się i już nie rozstały. Potem popatrzyli przed siebie i przeszli z powrotem na galerię.

*

Portia chciała wszystko przemyśleć, ale jadalnia i towarzystwo zebrane przy obiedzie to nie było sprzyjające otoczenie. Rzuciła na Kitty spojrzenie pełne irytacji; zresztą nie ona jedna. Ta kobieta była chwiejną idiotką; to najłagodniejszy wniosek, jaki Portia zdołała wysnuć.

- Jak słyszę, jutro będziemy mieć wielkie przyjęcie w porze lunchu. - Siedzący obok niej Charlie uniósł brew, po czym wzrokiem wskazał na Kitty. - Najwyraźniej ona je zorganizowała.

- Nie martw się na zapas - poradziła Portia. - Dzisiaj podczas lunchu była najzupełniej do rzeczy. Kto wie? Może ona tylko wieczorami...

- Zamienia się femme fatale, i do tego wyjątkowo mało subtelną?

Portia omal się nie zachłysnęła; unosząc serwetkę do ust, rzuciła Charliemu chmurne spojrzenie. Niewzruszony Charlie uśmiechnął się szeroko, ale nie było w tym wesołości.

- Boleję, że muszę cię rozczarować, moja droga, ale Kitty potrafi zachowywać się okropnie o dowolnej porze dnia. - Raz jeszcze rzucił okiem w jej stronę. - Wydaje się, że jej nastawienie zależy wyłącznie od kaprysu.

- James powiedział, że zrobiła się gorsza... gorsza niż kiedyś bywała.

Charlie zastanowił się nad tym, po czym skinął głową.

- Tak. To prawda.

Kitty rozpoczęła wieczór kiepsko, jawnie flirtując - albo próbując flirtować - z Jamesem. Charlie musiał interweniować, czym tylko ściągnął gniew Kitty na własną głowę. Pojawił się Henry, próbując załagodzić sytuację, jednak w rezultacie Kitty wybiegła z pokoju nadąsana.

Podeszli do stołu ze zdenerwowaną panią Archer. Inni również wykazywali oznaki niepokoju, reakcje, które normalnie zamaskowaliby z łatwością wynikającą z dobrego wychowania.

Kiedy panie wstały, by przejść do salonu, Portia pomyślała, że wygląda na to, iż dystyngowana fasada całej wizyty kruszy się. Nie pękła jeszcze i nie opadła, ale ignorowanie zachowania Kitty okazywało się dla niektórych zbyt wyczerpujące. Jak na przykład dla panien Hammond, zmieszanych całą sytuacją - nic dziwnego, gdyż żadna z nich jej nie rozumiała. Przylgnęły do Portii, chętne, by gawędzić beztrosko i zapomnieć o wszystkich ponurych twarzach. Nawet Lucy Buckstead, posiadająca więcej pewności siebie, wydawała się przygaszona.

Portia poczuła przymus, by się nad nimi ulitować; zachęcała je do omawiania projektów na jutro: czy oficerowie, z którymi tańczyły podczas balu, przyjadą na przyjęcie, i czy weźmie w nim udział przystojny młody sąsiad, George Quiggin?

Chociaż wysiłki Portii wystarczyły, by odwrócić uwagę Annabelle, Cecily i Lucy, ona sama nie mogła się wyzbyć irytacji, jaką wywołała w niej Kitty. Zerkając na drugą stronę salonu, zobaczyła Kitty rozmawiającą beztrosko z panią Buckstead i lady Hammond. Lecz Kitty nie spuszczała wzroku z drzwi.

Drzwi, przez które mieli wrócić panowie.

Portia stłumiła pełne niesmaku prychnięcie. Nieprzyjemna zapowiedź nadciągającej towarzyskiej katastrofy wydawała się jawnie emanować z Kitty. Portia zdecydowanie miała dosyć... i bez wątpienia powinna znaleźć nieco czasu oraz lepsze miejsce, żeby pomyśleć.

- Wybaczycie mi? - Skinąwszy głową, oddaliła się od trzech dziewcząt i wyszła przez otwarte drzwi na taras.

Nie rozejrzawszy się nawet na boki, pomknęła prosto przed siebie, w słodki chłód nocy.

Poza kręgiem światła padającego przez drzwi zatrzymała się i wzięła głęboki oddech; poczuła się wyśmienicie, jak gdyby to był pierwszy naprawdę swobodny oddech od wielu godzin. Cała frustracja opadła, ześlizgnęła się niczym opończa z jej ramion. Portia przeszła wzdłuż tarasu, a potem w dół po schodach i przez trawniki. W kierunku jeziora. Nie miała zamiaru dotrzeć aż tak daleko, nie sama, ale księżyc w nowiu był wysoko i trawniki lśniły, skąpane w srebrzystym świetle. Mogła spacerować bezpiecznie; nie było jeszcze aż tak późno.

Musiała przemyśleć wszystko to, czego się nauczyła, co do tej pory zdołała wywnioskować. Godziny spędzone sam na sam z Simonem z pewnością otworzyły jej oczy; to, co dostrzegła, było bardziej dziwa i zaskakujące niż to, czego się spodziewała. Portia zakładała, że pociąg, fizyczna więź, która zachodzi między mężczyzną a kobietą, jest w pewnym sensie podobna do czekolady - smakuje na tyle przyjemnie by chcieć jej zakosztować ilekroć jest oferowana, ale nie na tyle, by czuć przymus i głód.

To, co dotąd dzieliła z Simonem...

Zadrżała, mimo że powietrze było ciepłe i balsamiczne. Idąc dalej, wpatrywała się w przystrzyżoną trawę o kilka kroków przed sobą, starając się znaleźć słowa na opisanie tego, co czuła. Czy to było pożądanie, ta potrzeba, by zrobić to znowu? Co więcej, by posunąć się dalej? O wiele dalej...

Możliwe, ale Portia znała samą siebie - a przynajmniej do pewnego stopnia - na tyle dobrze, by rozpoznać, że to, co zmieszało się z czysto zmysłowym pragnieniem, to zdrowa dawka ciekawości, typowej dla niej determinacji, żeby coś poznać.

A do tego pożądanie, które również wzrosło.

Wiedziała, co chciała poznać, a czego, nie byłaby w stanie porzucić - teraz kiedy już wiedziała, że to istnieje - dopóki nie zbada tego w pełni i nie zrozumie.

Istniało coś... coś zupełnie nieoczekiwanego... pomiędzy nią a Simonem.

Przechadzając się powoli po ogrodzie, rozmyślała nad tym wnioskiem i nie potrafiła go podważyć. Nawet jeżeli w tej sferze brakowało jej doświadczenia, ufała swoim wrodzonym zdolnościom. Jeżeli jej umysł był przekonany, że istniało tu coś, za czym można podążyć, to tak musiało być. Jednak - co to było?...

Nie wiedziała; nie była w stanie nawet poważyć się na zgadywanie. Dzięki temu, że dotąd żyła jak pod kloszem, nie wiedziała nawet, czy to normalne. Z pewnością dla niej nie było to normalne. A co było normalne dla niego? Coś, co przydarzało mu się z każdą damą...

Nie potrafiła przypomnieć sobie niczego szczególnego, co sprowokowałoby taką chwilę - to było tak, jak gdyby oboje nagle otworzyli oczy i zdali sobie sprawę, że dotarli do miejsca, w którym nie spodziewali się znaleźć.

Portia była zdecydowana, by dowiedzieć się więcej. Oczywistym punktem wyjścia był powrót do tego samego miejsca, na ten sam poziom - na tę samą dziwną płaszczyznę uczucia.

Na szczęście, miała pewne podejrzenia, jak się tam dostać. Oboje byli wtedy tak całkowicie skupieni na fizycznej rozkoszy, tak w niej zatopieni, jak może być tylko dwoje ludzi, którzy znają się bardzo dobrze. Żadne nie obserwowało drugiego, by oceniać jego szczerość lub charakter; Portia była pewna, że gdyby Simon chciał coś powiedzieć albo zrobić, powiedziałby to lub zrobił. On postrzegał ją lak samo; wiedziała o tym.

To był klucz - będąc razem, nic musieli się niepokoić; skoncentrowali się całkowicie na tym, co się działo.

Na dzieleniu się.

Dotarła nad jezioro. Tafla przed nią była ciemna i nieprzenikniona, czarna jak atrament.

Nieważne, jak silnie wytężała wyobraźnię, nie mogła - nie potrafiła - wyobrazić sobie dzielenia tych chwil z jakimkolwiek innym mężczyzną.

Niczym dotyk, odebrała jego obecność zmysłami, poczuła jego spojrzenie. Odwróciła się i zobaczyła go schodzącego ku niej po trawie. Potoczył wzrokiem po jeziorze, po czym przeniósł spojrzenie na jej twarz i powiedział:

- Nie powinnaś przychodzić tu sama.

- Nie jestem sama.

- Co się dzieje - wskazała dłonią na rezydencję tam?

- Kitty tańczy na kruchym lodzie. Wydaje się, że umyśliła sobie przywiązać do siebie Winfielda, mimo że on wymyka się w inną stronę. Po wcześniejszych awanturach Henry wycofał się, udając, że niczego nie zauważa. Pani Archer jest przerażona, ale bezradna; lord i lady Glossup są coraz bardziej podenerwowani. Jedynego promyczka nadziei dostarczył lord Netherfield. Powiedział Kitty, żeby dorosła.

Portia stłumiła mało wytworne prychnięcie; zdecydowanie za długo zadawala się z Lady O.

- Lepiej wracajmy.

Ten pomysł wydał jej się niezbyt kuszący.

- Dlaczego? Jest za wcześnie, żeby kłaść się spać. Naprawdę chcesz tam wracać i być zmuszonym do uśmiechania się podczas popisów Kitty?

Jego spojrzenie pełne niesmaku wystarczyło za odpowiedź.

- Chodź, zejdźmy nad jezioro. - Portia zamierzała zajrzeć do altany, ale uznała, że nie musi tego mówić.

Zawahał się. Naprawdę dobrze znał Portię.

Wreszcie ruszył z nią, zrazu opornie, potem spacerowym krokiem; skręcili na ścieżkę biegnącą wokół jeziora. Simon pokierował Portię ku sosnowemu zagajnikowi, z dala od altany. Z wysoko uniesioną głową sunęła u jego boku, nie powiedziawszy ani słowa.

Jednak aby wrócić do domu bez cofania się tą samą drogą, musieli minąć altanę.

Nie zostało wiele czasu na naukę. W tych okolicznościach trzy lekcje w ciągu dnia mogły przyspieszyć sprawę; Portia nie widziała powodu, by nie schwytać kolejnej sposobności.

Simon wiedział, o czym myślała. Jej nonszalancka postawa nie zwiodła go ani odrobinę. Jednak w przeciwieństwie do niej, wiedział o wiele więcej; jego nastawienie było niejednoznaczne. Nie zdziwiło go, że starała się „pędzić” naprzód - w rzeczywistości liczył na to, że jej lekkomyślny entuzjazm poniesie ją dalej. A jednak...

Przydałoby mu się nieco czasu, by dojść do ładu z tym, co dostrzegł dziś po południu.

Nieco czasu, by ponownie zorientować się w sytuacji. I wymyślić jakiś sposób wzmocnienia kontroli nad samym sobą.

- Wiesz, nie potrafię pojąć, co ta Kitty sobie myśli. To tak, jakby ona w ogóle nie brała pod uwagę innych ludzi ani ich uczuć.

Pomyślał o Henrym, o tym, co musiał przeżywać.

- Czy ona naprawdę jest aż tak naiwna?

- Nie jestem pewna czy to kwestia naiwności, czy raczej egoizmu. Niezdolności do empatii. Ona zachowuje się tak, jakby jako jedna jedyna była prawdziwa, podczas gdy reszta z nas to tylko figurki na karuzeli, kręcące się wokół niej.

Simon chrząknął.

- Wydaje się, że nie jest blisko nawet z Winifredą. Portia potrząsnęła głową.

- Nie są sobie bliskie... w rzeczy samej, myślę, że Winifredą wolałaby raczej, żeby były od siebie jeszcze dalej. Zwłaszcza wziąwszy pod uwagę Desmonda.

- Nie wiesz, czy doszli do jakiegoś porozumienia?

- Doszliby, gdyby Kitty pozwoliła.

Przez chwilę spacerowali w milczeniu. W końcu Simon mruknął:

- Musi być bardzo samotna w środku tej swojej karuzeli.

Minęło kilka sekund, po czym Portia przez moment ścisnęła mocniej jego ramię i skinęła głową.

Obeszli już większą część jeziora; z ciemności wyłaniała się altana. Przeszli przez trawnik aż do schodów; nie protestował, kiedy puściła jego ramię, uniosła rąbek spódnicy i weszła po schodkach. Simon obrzucił pospiesznym spojrzeniem ścieżkę obiegającą jezioro, i ruszył za nią.

Czekała w półmroku. W cieniu jej twarz majaczyła jak blady cień; Simon nawet nie robił sobie nadziei, że coś uda mu się wyczytać w jej oczach. Ani że ona wyczyta coś w jego.

Podniosła dłoń do jego policzka i uniosła głowę, kierując jego usta ku swoim. Pocałowała go, wyraźnie zapraszająco. Otaczając ramionami jej talię, podziwiając dotyk jej gibkiego, szczupłego ciała zakotwiczonego pomiędzy jego dłońmi, przyjął ten pocałunek. Bez zawahania.

Kiedy wreszcie podniósł głowę, Portia westchnęła. Po chwili zapytała, z idealnym spokojem:

- Co dalej?

Miał do tej pory pół godziny, by ułożyć sobie właściwą odpowiedź. Uśmiechnął się; w ciemnościach nie mogła tego zobaczyć.

- Coś odrobinę innego. - Podszedł bliżej, krok po kroku, celowo i powoli, sprawiając, że się cofała.

Wyczuł, że ogarnęło ją podniecenie.

Oparła się o poręcz jednego z głębokich foteli. Zatrzymała się tam. Puścił ją, chwycił jej dłoń, przeszedł za nią i usiadł. Wyciągnął do niej ręce, pociągając ją w dół, sadowiąc sobie na kolanach, twarzą ku sobie. Znajdowali się teraz w głębokich ciemnościach; światło księżyca nie sięgało aż tutaj. Jednak szybko się przyzwyczaiła. Pochyliła się i pocałowała go. Zapraszająco. Pogrążył się w tym doznaniu, schwytany, zniewolony, zanim zdał sobie z czegoś sprawę. Nie była kociakiem, nie była kokietką, ale wyglądało na to, że kiedy miała taki kaprys, potrafiła być kusicielką.

Dla niego nieskończenie bardziej atrakcyjną.

Czuł, jak jego apetyt rośnie. Jego dłonie, do tej pory rozpostarte na jej plecach, na delikatnym jedwabiu wieczorowej sukni, prześlizgnęły się ku przodowi. Usiadła - założył, że po to, by umożliwić mu lepszy dostęp do piersi. Zamiast tego jednak przerwała pocałunek i uniosła głowę.

- Mam propozycję.

Simon zrobił się czujny, nie tylko dlatego, że jej głos się zmienił. Był cichszy, głębszy, zmysłowy niczym otulająca ich noc. Nie mógł niczego wyczytać, musiał odgadywać jej myśli oceniając inne wskazówki.

O wiele mniej dokładne.

- Cóż takiego?

Zobaczył, jak jej usta się poruszyły. Oparła ręce na jego piersi, pochyliła się do przodu i pocałowała go lekko.

- Dodatek do naszej ostatniej lekcji. Co mogła mieć na myśli?

- Pokażę ci. To wszystko jest jak najbardziej rozsądne, i tylko tak jest uczciwie.

W tej chwili zdał sobie sprawę, że zdążyła już rozwiązać mu kamizelkę; surdut miał rozpięty już wcześniej. Zanim zdołał zareagować, przesunęła dłońmi po jego piersi i dotknęła zręcznymi palcami krawata.

- Portio...

Spieranie się z nią nie doprowadziłoby go do niczego; uniósł dłonie i pomógł jej rozwiązać krawat. W geście zwycięstwa usiadła prosto i ściągnęła mu go z szyi; Simon chwycił krawat i przewiesił go przez poręcz krzesła.

Już przestało ją to interesować - teraz skupiła się na guzikach koszuli. Rozpięła ją i rozchyliła. Zatrzymała się, zapatrzona w to, co odsłoniła. Dałby sobie rękę uciąć, żeby zobaczyć teraz wyraźnie jej twarz. Skoro nie mógł, chłonął jej bezruch, jej zainteresowanie, poczucie fascynacji, które ją pochwyciło, kiedy z wolna puściła poły koszuli, rozpostarła palce i go dotknęła. Po prostu wodziła dłonią, badała, uczyła się. Potem zerknęła na jego twarz i zanotowała w pamięci jego reakcję, to, że przestał oddychać. Jej dłonie zatrzymały się na moment, po czym zaczęły poczynać sobie śmielej.

- Podoba ci się to - szepnęła.

- Jeżeli tobie sprawia przyjemność... Zaśmiała się.

- Och, to mi sprawia przyjemność... a nawet bardziej, bo sprawia przyjemność tobie.

Simon cierpiał, po prostu straszliwie cierpiał. Brzmienie jej głosu, zmysłowe, cieple, tak dziwnie dojrzałe - z taką wiedzą o nim i z taką pewnością siebie - było najbardziej przyzywającym śpiewem syreny, jaki kiedykolwiek słyszał. Ciężar jej ciała na jego udach, tak ciepłego i kobieco kuszącego, tylko powiększał jego męczarnię.

Portia głaskała, pieściła, upajała się samą radością dotykania go, i przynajmniej przez tych kilka minut z pełną świadomością miała nad nim słodką władzę. Jego skóra była rozgrzana, niemal gorąca, a prężne muskuły pod nią, twarde jak stal, fascynowały. Portia była zauroczona, a co więcej podekscytowana tym, że swoim dotykiem potrafi sprawić mu tyle samo rozkoszy, ile on sprawił jej.

Pocałunek zamienił się w śmiałą i intymną pieszczotę, która potem przeniosła się na obszar, jakiego nie zbadali wcześniej; przycisnęła rozpalone dłonie do jego nagiej skóry. Jego palce zajęły się szeregiem guziczków przy jej sukni. Rozpiął je wszystkie, aż do miejsca, w którym rozcięcie sukni kończyło się nad pośladkami.

Noc była ciepła; otaczało ich ciężkie powietrze, które ledwie się poruszyło. Pozwoliła mu zsunąć suknię. Przebiegł ją dreszczyk, nie zrodzony ze skromności, lecz z samej świadomości, co się dzieje. Simon pieścił już wcześniej jej nagie piersi, ale miała wtedy na sobie okrycie chroniące ją przed jego wzrokiem. Teraz zdjął z niej tę osłonę, a ona na to pozwoliła, wahając się tylko przez mgnienie oka, kiedy uwalniała ręce z rękawów. Suknia opadła na biodra.

Teraz, leniwie, sięgnął ku wstążkom przytrzymującym halkę. Nie prosił o pozwolenie, lecz po prostu pociągnął za nie i rozwiązał, najzupełniej pewien, że ma do tego prawo. Portia była bardzo zadowolona, że nie mogła widzieć wyrazu jego twarzy.

Było ciepło. Portia czuła, że jej skóra jej gorąca, a sutki stwardniały niemal do bólu. Poczuła też na sobie jego wzrok, wędrujący i rejestrujący wszystko; pomyślała, że dostrzega ruch jego warg, ale nie był to uśmiech. Wtedy podniósł dłoń i dotknął jej. Zamknął obie dłonie na jej piersiach.

Zamknęła oczy i poddała się wrażeniom, jej zmysły skupiały się na każdej pieszczocie, na każdym dotyku zdradzającym doświadczenie, na wzmagającej się torturze. Jej skóra wydawała się jeszcze bardziej wrażliwa niż przed chwilą. Było to dziwne cierpienie, zamieniało się w żar, w fale zmysłowych wrażeń, spływające w dół ciała. Z trudem otworzyła oczy na tyle, by spojrzeć mu w twarz. Czy on wiedział, co z nią wyprawią? Jeden rzut oka wystarczył; oczywiście, że wiedział. Czy zaplanował wcześniej te ciemności, by była bardziej uległa? Nie, to ona poprowadziła, by do altany, a on obrócił jej plan na swoją korzyść.

Ta świadomość sprawiła jej satysfakcję; jedno zrobiło krok, a drugie posunęło się dalej. To wydawało się słuszne. Zachęcające. Tak jak i jego dotyk Wstrzymała oddech i spojrzała w dół - obserwowała jak jego dłonie, ciemne na tle jej białych piersi, bawią się nimi i biorą je w posiadanie.

Żar w jej wnętrzu narastał, wzmagał się.

- Czy chcesz przejść do następnego etapu?

Nie wiedziała, nie mogła odgadnąć, jaki był ten następny etap. Ale nie dbała o to.

- Tak.

Simon dosłyszał w jej głosie zdecydowanie. To mu wystarczyło.

Sięgnął po krawat. Rozciągając mocno materiał, spojrzał jej w oczy.

- To taka moja propozycja.

On zgodził się na jej propozycję; teraz nie mogła mu odmówić. Zmarszczyła czoło, lecz jednak... Pozwoliła, by zawiązał jej oczy.

- Czy to konieczne?

- W żadnym razie, ale myślę, że tak byś wolała. Milczenie Portii aż nazbyt jasno wyrażało, że nie wiedziała, jak to zinterpretować. Zawiązując węzeł z tyłu głowy, uśmiechnął się szeroko. Portia spróbowała usiąść.

- Nie. - Przesunął dłońmi po jej nagich plecach. - Zostań tak, jak jesteś. - Jedną ręką przybliżył jej usta do swoich. - Nie musisz nic robić, tylko odczuwać.

Ich usta spotkały się; wprowadził ją na nowo w krąg żaru, w znaną już intymność.

Podsunęła mu się jak na srebrnym półmisku, a on, oczywiście, zamierzał ucztować.

Pocałunek stał się bardziej intensywny, znów wlewając w nich oboje płynny ogień. Simon był szczęśliwy, że tak się dzieje, wiedział, co stanie się dalej. Kiedy pocałunki stały się bardziej żarliwe, oderwał nagle wargi, odchylił jej głowę do tyłu i zaczął podążać ustami wzdłuż długiej linii szyi. Pochylił się i musnął językiem miejsce, gdzie pulsowało tętno, a potem przyłożył do niego usta. Portia, z odchyloną do tyłu głową, wstrzymała oddech z delikatnym westchnieniem.

Zaczął ustami pieścić jej piersi. Bezlitośnie podsycał płomień - pozwolił jej poczuć, poznać, nauczyć się wszystkiego, czego chciała. I nagle, bezlitośnie, zdecydowanie, nawet wbrew jej życzeniu powściągnął ich oboje, sprowadził ich z powrotem znad krawędzi wulkanu, spomiędzy strzelających płomieni pożądania. Jeszcze nie czas.

Oboje oddychali z trudem, kiedy wreszcie opadł na oparcie fotela, a ona podążyła za nim, osuwając się na jego pierś. Zamruczała, potem poruszyła się, ocierając się brutalnie rozbudzonymi sutkami o jego szorstką pierś. Pozwolił jej na to, przyciągnął jej usta do swoich i pocałował ją, ale delikatnie. Chciał, by uspokoiła się na swój własny sposób.

Akceptując wreszcie sytuację, westchnęła i utonęła w jego ramionach, po czym sięgnęła do opaski na oczach i zdjęła ją.

Popatrzyła na niego. Nawet w ciemności mógłby przysiąc, że jej oczy błyszczały. - Jeszcze.

To nie było pytanie, lecz rozkaz.

- Nie. - Odpowiedź przyszła mu z trudem. Podanie ściskało mu pierś niczym imadło. - Bądź cierpliwa.

Niemądre słowa. W tej samej chwili, kiedy je wypowiedział, zdał sobie sprawę, że w jej oczach widzi wyraźny błysk - i zareagował natychmiast, zanim ona zdążyła to zrobić.

Pocałował ją. Uniósł ją w ramionach i natarł na jej usta. Jednocześnie z rozmysłem przesuwał dłonie w dół, wzdłuż jej pleców i niżej, wsuwając się pod suknię, i wędrując po zarumienionej skórze po wszystkich krągłościach. Tworząc w myślach mapę tego, co któregoś dnia - już niedługo - będzie bez reszty jego.

Zamruczała... Leżała w jego ramionach, naga aż do bioder; jej obnażone piersi przyciskały się do jego torsu, jego dłonie pieściły jej nagie pośladki, a jej skórę pokryły małe delikatne kropelki potu.

- Musimy wracać.

Wpatrywała się w jego twarz i zrozumiała, co miał na myśli. W końcu skinęła głową.

*

Powrót zajął trochę czasu. Musieli pozwolić zmysłom uspokoić się, no i zadbać o ubranie. Simon nie kłopotał się powtórnym zawiązywaniem krawata, tylko zarzucił go sobie na szyję, mając nadzieję, że nie spotkają nikogo w drodze powrotnej do rezydencji.

Wyszli wreszcie. Portia trzymała Simona za rękę. Zamajaczył przed nimi dom.

- Światła... Spodziewałam się, że większość gości nadal będzie na dole. Nie może być aż tak późno.

Tak naprawdę nie miała pojęcia, która godzina.

- Być może tak jak my, uciekli z powodu Kitty. Szli dalej; Simon pokierował ją w inną stronę niż chadzali zazwyczaj, uznała więc, że mogą się wślizgnąć do domu niezauważeni.

Wtem usłyszeli ciężkie kroki, a potem zbliżający się ku nim szelest liści. Simon zatrzymał się; siłą rzeczy Portia przystanęła także, w głębokim cieniu pod drzewem. Milczący i znieruchomiali, czekali na rozwój wypadków.

Jakaś postać wyłoniła się o kilkanaście metrów dalej, sunąc wąską ścieżką do domu. Człowiek ten nie widział ich, ale kiedy przemieszczał się między ocienionymi miejscami, oni dobrze widzieli jego. Rozpoznali go natychmiast; tak jak poprzednio, Cygan przemierzał ogród, tak jakby znał na pamięć każdy jego fragment.

Kiedy zniknął im z oczu, a Simon dal jej znak, by ruszać, wyszeptała:

- Któż to jest, u licha? Czy to prawdziwy Cygan?

- Najwyraźniej jest to przywódca cygańskiej grupy, która prawie każdego lata obozuje w pobliżu. Ma na imię Arturo.

Dotarli już prawie do domu, kiedy Simon znowu się zatrzymał. Portia popatrzyła przed siebie i dostrzegła to samo, co on: młodego ogrodnika stojącego pod drzewem niedaleko budynku. Nie patrzył w ich stronę; obserwował drugą stronę domu, tę, której oni nie widzieli. Tę, z której najprawdopodobniej wyszedł Cygan.

Było to to samo skrzydło rezydencji, w którym znajdowały się prywatne pokoje rodziny.

Skręcili za róg, tak jak zamierzali. Simon otworzył drzwi i wprowadził Portię do małego korytarza. Zapytała:

- Jak sądzisz, dlaczego chłopak ogrodnika jest tutaj?

- To nie jest miejscowy, to jeden z Cyganów. Najwyraźniej zna się na roślinach, bo często pracuje tu w lecie, pomagając przy rabatach.

- Ale jeżeli stal na czatach dla Arturo, to dlaczego nadal tu jest?

- Wiem tyle co ty. - Ująwszy jej ramię, Simon popchnął ją delikatnie w stronę drzwi. - Chodźmy na górę.

W pobliżu nie było nikogo. Szli przed siebie, jak gdyby nigdy nic, zachowując się możliwie cicho Oboje przywykli do wiejskich rezydencji, do dyskretnych oznak, gdzie znajdują się domownicy, do szmeru rozmów prowadzonych w oddali; w tej chwili wszystkiego tego im brakowało.

Natknęli się na pozostawioną na małym stoliku zapaloną świecę. Simon przystanął.

- Rozglądaj się.

Zręcznie zamotał krawat w coś, co w przyciemnionym korytarzu mogłoby zdać egzamin, gdyby kogoś spotkali.

Ruszyli dalej, ale nikogo nie było. Kiedy dotarli do głównego holu, Portia mruknęła:

- Naprawdę wygląda na to, że wszyscy poszli na górę.

To wydawało się dziwne; zegar wskazywał, że północ jeszcze nie minęła. Simon wzruszył ramionami i pokierował Portię w stronę głównych schodów. Byli w połowie drogi na górę, kiedy dobiegły ich głosy.

- To wywoła skandal, oczywiście.

Oboje przystanęli, wymieniając spojrzenia. To był głos Henry'ego.

Simon podszedł do balustrady i spojrzał w dół; Portia podeszła do niego i zrobiła to samo. Drzwi do biblioteki były uchylone; wewnątrz pokoju mogli dostrzec odwrócony tyłem do nich fotel, tył głowy Jamesa i jego rękę, spoczywającą na oparciu fotela, wytwornie obracającą kryształowy kieliszek z bursztynowym płynem.

- Zanosi się na to, że zaryzykujesz o wiele większy skandal, jeżeli tego nie zrobisz.

Henry coś odburknął. Po chwili odpowiedział głośniej:

- Masz rację, oczywiście. Ja tylko wolałbym, żebyś jej nie miał, żeby istniał jakiś inny sposób...

Jego ton powiedział im co - a raczej kto - był tematem rozmowy; oboje jednocześnie odwrócili się i cicho weszli na górę. Na galerii Simon ucałował końce palców Portii i tak się rozstali; słowa nie były potrzebne. Dotarłszy do swego pokoju i nie napotkawszy nikogo po drodze, Portia zastanawiała się, co ich ominęło. Co takiego zrobiła Kitty, że wszyscy udali się tak wcześnie do łóżek, zostawiając Henry'ego i Jamesa dyskutujących o potencjalnych zaletach skandali.

rozdział 7

Naprawdę nie chciała tego wiedzieć. Portia sama miała zbyt wiele na głowie; nie czuła potrzeby obarczania się wiedzą o niemoralnym prowadzeniu się Kitty. Niech każdy zajmuje się sobą.

Co do niej samej, to przepełniała ją płomienna ochota, by żyć, i to pełnią życia. Na poziomie i w stopniu takim, o jakim wcześniej nawet nie miała pojęcia. Wydarzenia poprzedniego wieczora powinny wywołać u niej zgorszenie. Ale nie wywołały. Ani odrobiny. Była w radosnym nastroju, ochocza, najzupełniej gotowa, by uczyć się dalej, by raz jeszcze upić łyk z kielicha namiętności, by posmakować znowu pożądania i tym razem wychylić puchar do dna.

Pytanie, które zaprzątało jej głowę, brzmiało: kiedy i gdzie?

Przemknęła się przez tłum zgromadzony na trawnikach w ogrodzie; przyjęcie Kitty rozkręciło się na dobre. Po skwapliwości, z jaką ściągnęły rodziny mieszkające w sąsiedztwie, wywnioskowała, że Glossupowie nie bawili się wiele ostatnimi czasy.

Celowo wszystkich unikając, przechadzała się przystając na pogawędkę przy tych, którym została przedstawiona podczas balu. Przyzwyczajona do roli młodej damy z wielkiej wiejskiej rezydencji - głównej siedziby jej brata Luca w Rutlandshire - czuła się najzupełniej swobodnie. Zawsze żywo interesowała się nowinkami z życia innych; tylko w ten sposób doszła do wniosku, że powinna docenić własne wygodne życie - coś, co uznawałaby za rzecz zwyczajną, podobnie jak większość dam o jej pozycji, gdyby nie porównanie z losami innych, mniej szczęśliwych ludzi.

Kitty także nie stroniła od towarzystwa; była jak najbardziej na widoku, kręcąc się pomiędzy gośćmi. Choć szukając sposobności, by osiągnąć swój cel, to - jak Portia zauważyła i gotowa była przysiąc - oprócz zmiennych nastrojów, jej joie de vivre, radość życia, była najzupełniej szczera. Rozdająca uśmiechy, podekscytowana Kitty mogłaby być może nie tyle świeżo upieczoną panią domu, ale raczej kimś, kto dopiero co zdobył pozycję i drży z podniecenia z racji swego pierwszego towarzyskiego sukcesu.

Obserwując, jak w wyraźnie dobrym humorze wita się z matrona o bujnych kształtach i wymienia uwagi z jej córką i tyczkowatym synem, Portia zdumiała się w duchu.

- Zadziwiające, nieprawdaż?

Obróciła się i napotkała cyniczne spojrzenie Charliego. Skinieniem głowy wskazał na Kitty.

- Jeżeli potrafiłabyś mi to wytłumaczyć, byłbym ci dozgonnie wdzięczny.

- Dla mnie to zbyt trudne. - Wzięła Charliego pod ramię. Zaakceptował jej życzenie i ruszyli z miejsca. - Może to coś jak gra w szarady. Ona zachowuje się tak, jak sądzi, że powinna. Nie, nie mów tego, co oczywiste! Mam na myśli to, że ma w głowie jakiś obraz tego, jaka powinna być, i tak się zachowuje. Ten obraz nie w każdej sytuacji musi być taki, jaki my lub inni ludzie do nas podobni uznalibyśmy za właściwy. Nie wiemy, jakie mogą być poglądy Kitty na różne sprawy.

Ciągnąc Charliego za sobą, Portia zmarszczyła czoło.

- Simon zastanawiał się, czy ona jest tak naiwna. Ja zaś zaczynam myśleć, że mógł mieć słuszność.

- Z pewnością matka otworzyłaby jej oczy? Czyż nie po to są matki?

Portia pomyślała o własnej matce, potem zaś o pani Archer.

- Tak, ale... Czy sądzisz, że pani Archer...? - Urwała, pozwalając, by pytanie zawisło między nimi; nie była do końca pewna, jak wyrazić swoje zdanie o matce Kitty.

- Zapewne masz rację. Przywykliśmy do swoich własnych zasad, do ludzi takich jak my i do tego, jak się zachowują. Oczekujemy od nich, że będą wiedzieć, co wypada. Może tu naprawdę chodzi o coś takiego.

Rozejrzał się.

- A teraz, kokietko, dokąd ty mnie prowadzisz? Portia spojrzała przed siebie, po czym stanęła na placach, żeby sięgnąć wzrokiem ponad głowami ludzi.

- Gdzieś tam jest pewna dama. która zna twoją matkę. Bardzo chciała z tobą pomówić.

- Co takiego? - Charlie wbił w nią wzrok. - Niedoczekanie, kobieto! Nie mam ochoty tracić czasu na prawienie uprzejmości jakiejś starej wiedźmie...

- Ależ chcesz, wiesz przecież. - Dostrzegłszy swój cel, Portia skierowała Charlesa w tamtą stronę. - Pomyśl tylko... Jeżeli porozmawiasz z nią teraz, to przy całym tym tłumie łatwo ci będzie zamienić ledwie kilka słów, a potem sobie pójść. To najzupełniej wystarczy, by ją zadowolić. Ale jeżeli odłożysz to na później, a ona cię złapie kiedy tłum się przerzedzi, i możesz utknąć w pułapce na pół godziny. Co wybierasz?

- Simon miał rację, jesteś niebezpieczna. Uśmiechnęła się, poklepała go po ramieniu, po czym zaprowadziła ku jego strasznemu przeznaczeniu.

Mając to już z głowy, powróciła do tego, co pochłaniało ją bez reszty: znalezienia sposobu, którędy i jak - bez wywoływania niepotrzebnego zainteresowania - ściągnąć do siebie Simona na godzinę lub dwie. A może trzy? Tak naprawdę nie miała pojęcia, ile może od niej wymagać ten następny etap na jej drodze do zgłębienia problemu.

Wymijając ze swobodnym, lecz chłodnym uśmiechem grupę oficerów, wyglądających olśniewająco w szkarłatnych mundurach, zastanawiała się nad swoim pytaniem. W jej wieku przyjęte normy dopuszczały dwadzieścia minut na osobności bez powodowania wielkiego skandalu, ale więcej niż po' godziny było już nie do pomyślenia; być może pół godziny wystarczyłoby. Jednak z tego, co słyszała, Simon cieszył się opinią znawcy, a znawcy nigdy nie lubią się spieszyć.

Trzy godziny to byłby zapewne rozsądny czas.

Przyjrzała się tłumowi. Dopóki nie wymyśli planu, nie ma sensu szukać Simona, nie ma sensu spędzać zbyt wiele czasu u jego boku na oczach innych. Przecież się do siebie nie zalecają.

Pogawędziła z majorem, potem z parą, która przyjechała z Blandford Forum. Opuściwszy ich, okrążyła zgromadzenie, przechadzając się wzdłuż wysokiego żywopłotu. Miała właśnie na powrót dać nura w tłum gości, kiedy zobaczyła Desmonda i trzymającą go pod ramię Winifredę. Stali w miejscu, w którym, w niszy w pasie żywopłotu, wznosiła się statua. Desmond nie patrzył jednak ani na rzeźbę, ani na gości. Trzymał rękę Winifredy i spoglądał na jej twarz, mówiąc cicho i w skupieniu. Winifreda miała spuszczony wzrok, ale na jej ustach błąkał się delikatny, bardzo łagodny uśmiech.

Nagle pojawiła się Kitty. Niczym mała trąba powietrzna oderwała się od tłumu i uwiesiła na ramieniu Desmonda. Spojrzenie, które rzuciła Winifredzie, wyrażało szczery triumf. Potem Kitty przeniosła wzrok na Desmonda. Nawet z odległości kilkunastu metrów Portia mogła poczuć promienność uśmiechu, jakim Kitty go obdarzyła. Przebiegle błagała, w pełni spodziewając się, że go odciągnie od Winifredy.

Pomyliła się; było to wyraźnie widoczne w krótkiej i szorstkiej odmowie, którą z kamienną twarzą ofiarował jej Desmond.

Portia pomyślała, że Winifreda popatrzyła na niego z równym zaskoczeniem jak Kitty.

Przez moment twarz Kitty wyrażała bezbrzeżne zdumienie, potem dziewczyna roześmiała się i przeszła do etapu przymilania się. Desmond stanął pomiędzy Winifredą i Kitty, zmuszając tę ostatnią, by zrobiła krok do tyłu; otaczając ramieniem Winifredę, odezwał się znowu - z brutalną stanowczością. Szybko skinąwszy głową ku Kitty, odszedł, zabierając ze sobą jej starszą siostrę.

Portia straciła ich z oczu, kiedy wmieszali się w tłum; skupiła się znów na Kitty, na zdumionym, nieco zagubionym wyrazie jej twarzy. Po chwili Kitty zamrugała i na jej twarz powrócił uśmiech. Śmiejąc się cicho, skierowała się w stronę gości. Zaciekawiona Portia ruszyła w tę samą stronę, ale jej uwagę odwrócił przyjaciel lorda Netherfielda. Minęło dwadzieścia minut, zanim znowu zobaczyła Kitty. W jasnożółtej sukni wyglądała niczym pręcik w samym środku kwiatu maku, stojąc w kręgu szkarłatnych kurtek i złotych szamerunków. Jej pogodny, radosny wdzięk i dźwięczny śmiech łatwo było zauważyć, jednak dla Portii, stojącej o kilka metrów dalej i gawędzącej z grupką starszych dam, występ Kitty zdradzał fałszywe nuty.

Coraz bardziej jaskrawo Kitty zachęcała oficerów. Oni zaś, jak to tacy mężczyźni mieli w zwyczaju, odpowiadali na jej sympatię w pełen humoru i równie hałaśliwy sposób.

Portia zauważyła spojrzenia rzucane w stronę Kitty przez miejscowe damy. Lady Glossup i pani Buckstead były oddalone o kilkanaście metrów, lecz także zauważyły, co się dzieje. Ramię w ramię ruszyły ku Kitty. Portia nie musiała patrzeć, by wiedzieć, jaki będzie rezultat; trzy minuty później Kitty opuściła grupę oficerów i została „uprowadzona” przez swoją teściową i jej przyjaciółkę.

Odetchnąwszy z ulgą, jak gdyby zażegnano nadciągającą katastrofę, Portia skupiła uwagę na niskiej, uroczej starszej kobiecie stojącej obok.

- Jak rozumiem, zatrzymałaś się tutaj na dłużej, moja droga. - Oczy starszej damy rozbłysły. - Czy jesteś narzeczoną pana Jamesa?

Portia zdołała ukryć własne zdumienie, uśmiechnęła się i wyprowadziła damę z błędu. Kilka minut później przechadzała się dalej; goście raczyli się teraz lekkimi kanapkami i ciastkami podawanymi przez liczną służbę. Portia wzięła od lokaja kieliszek likieru, upiła łyk i ruszyła dalej przed siebie.

Czy istniała jakaś szansa, by ona i Simon mogli się wymknąć?

Postanowiwszy zbadać, jak bardzo rozproszył się tłum, skierowała się ku odległej części ogrodu. Jeżeli goście przechadzali się aż do świątyni... Spojrzała w stronę ścieżki. Była zatarasowana. Przez Jamesa. Przed nim stała Kitty.

Portia przystanęła w tłumie gości. Jeden rzut oka na twarz Jamesa wystarczył, by określić jego stan; miał zaciśniętą szczękę i pięści. Był wściekły, ale i zbyt dobrze wychowany, by zrobić scenę; i nie w chwili, kiedy patrzyła na niego połowa hrabstwa.

Portia nagle zaczęła się zastanawiać, czy Kitty zdaje sobie sprawę, dlaczego James nie odtrącił jej umizgów natychmiast, i że jego niechęć do tego, by jej powiedzieć, żeby sobie poszła do diabła, wcale nie świadczyła o jego pozytywnej reakcji. Jakakolwiek byłaby odpowiedź, James potrzebował pomocy.

Z przeciwnej strony nadeszła Lucy; uśmiechając się słodko, podeszła bliżej i zwróciła się do Kitty, potem do Jamesa. Odpowiedź Kitty była uprzejma, lecz lekceważąca. Nawet nieco pogardliwa. Odwróciła się znów do Jamesa. Policzki Lucy zaczerwieniły się lekko, ale tylko uniosła głowę, nie cofając się; przy pierwszej okazji, gdy tylko Kitty umilkła, znów odezwała się do Jamesa, prosząc go o coś.

Z niecierpliwością nie licującą z tym, co powinna okazywać prawdziwa gospodyni przyjęcia, Kitty obróciła się, by na coś wskazać. James głęboko odetchnął, uśmiechnął się do Lucy i zaproponował, że ją zaprowadzi. Podał jej też ramię.

Portia uśmiechnęła się szeroko.

Lucy przyjęła jego propozycje z uroczym uśmiechem. Twarz Kitty wyrażała... wstrząs. Niedowierzanie. Niemal dziecinne rozczarowanie. Pogoda ducha Portii ulotniła się. Przesunęła się w tłumie, nie chcąc wdawać się w żadną konwersację. Coś bardzo niedobrego działo się z poglądami Kitty na świat - z jej oczekiwaniami i ambicjami. Z oceną sytuacji.

Policzki Kitty pokrywał nazbyt silny rumieniec, jej oczy lśniły. Zazwyczaj wydęte usteczka były teraz zacięte; pomaszerowała z werwą nieprzystającą damie.

Odwracając wzrok, Portia zobaczyła, jak Henry oddala się od grupki dżentelmenów i rusza na spotkanie żony. Czując się jak ktoś, kto za chwilę stanie się świadkiem wypadku i nie ma możliwości, by mu zapobiec, Portia przesunęła się na skraj zgromadzenia. Kilka metrów dalej Kitty omal nie wpadła na Henry'ego. W pobliżu byli inni, ale wszyscy zatopieni w rozmowie. Henry chwycił ramię Kitty, stanowczo, ale bez gniewu, jakby chciał ją przytrzymać i wyrwać z odrętwienia.

Kitty podniosła wzrok i spojrzała na męża. Jej oczy rozbłysły. Nawet nie słysząc jej słów, Portia wiedziała, że są pełne złości, że miały zranić, zaboleć. Henry zesztywniał. Powoli puścił Kitty. Powiedział coś cicho, potem się wyprostował. Minęła chwila; Kitty nic nie odpowiedziała. Henry skinął głową, po czym oddalił się sztywno.

Wściekłość - gniew dziecka, któremu czegoś odmówiono - pokazała się na twarzy Kitty z całą wyrazistością. Po chwili, jakby założywszy maskę, opanowała się. Odwróciła się w stronę gości, przywołała na twarz uśmiech i ruszyła w tłum.

- Trudno to nazwać budującym widowiskiem - zza pleców Portii dobiegł przeciągły głos.

Spojrzała w górę i do tyłu, przez ramię.

- Tutaj jesteś.

- W rzeczy samej. Dokąd się wybierałaś?

Simon musiał dostrzec ją wcześniej, kiedy szła w tę stronę. Jedna z wad bycia wyższą niż przeciętna kobieta. Portia uśmiechnęła się, odwróciła i wzięła go pod ramię.

- Nie wybierałam się nigdzie, ale teraz, skoro ty tu jesteś, mam ochotę na przechadzkę po ogrodzie. Przez ostatnie dwie godziny nic, tylko rozmawiałam.

Inni też zaczynali się rozpraszać, korzystając z rozległej plątaniny ścieżek. Zamiast kierować się nad jezioro, jak większość, Portia i Simon odwrócili się w stronę cisów i zostawili oficjalną części ogrodu za plecami.

Dotarli na trawnik za pierwszym rzędem drzew; wtedy Simon się odezwał:

- Dałbym gwineę za twoje myśli. Obserwował ją, wpatrując się badawczo w jej twarz. Obrzuciła go przelotnym spojrzeniem.

- Myślisz, że są warte aż tyle?

Zatrzymali się; Simon popatrzył jej w oczy, po czym przeniósł uwagę na czarny loczek, który się jej wymknął z fryzury i teraz kołysał się koło ucha. Uniósł dłoń, pochwycił go i wsunął na miejsce; koniuszki jego palców lekko musnęły policzek dziewczyny.

Ich oczy spotkały się po raz kolejny. Dotykał jej już bardziej intymnie, ale w tej prostej pieszczocie było coś, co wyrażało o wiele więcej.

- Tak. Wiele warte są dla mnie twoje myśli. - Nie spuszczał z niej oka.

Wpatrując się w jego oczy, Portia poczuła, jak coś w głębi niej zadrżało. Było to niczym przyzwolenie, takie, którego się nie spodziewała. Takie, co do którego nie była pewna, czy właściwie je odczytała. A jednak... Pozwalając sobie na uśmiech, skinęła głową. Ręka w rękę, powoli szli przed siebie.

- Zamierzałam unikać Kitty i wszystkiego, co ona robi, ale zamiast tego wpadam na nią, gdzie tylko się obrócę. - Portia westchnęła, patrząc przed siebie. - Ona zdradziła Henry'ego, nieprawdaż?

Poczuła, jak napiął mięśnie, by wzruszyć ramionami, wiedziała, kiedy przestał, zastanawiając się.

- To wydaje się całkiem pewne.

Portia założyłaby się o swój najlepszy kapelusz, że oboje pomyśleli o Arturo i o jego nocnych wizytach w rezydencji.

Spacerowali dalej; spojrzenie Simona powróciło ku jej twarzy.

- Ale nie o tym myślałaś. Musiała się uśmiechnąć.

- Nie. - Dumała nad podstawą małżeństwa, nad związkiem, co musiał on oznaczać w praktyce, tak różnej od teorii. Uniosła dłoń. - Nie potrafię sobie wyobrazić...

Miała zamiar powiedzieć, że nie umiała zrozumieć, jak Kitty i Henry mogli nadal trwać w małżeństwie, ale takie stwierdzenie byłoby niewiarygodnie naiwne. Wiele małżeństw funkcjonowało całkiem sensownie, opierając się na przykład jedynie na szacunku.

- Kitty zdradziła zaufanie Henry'ego, i wydaje się myśleć, że zaufanie nie ma znaczenia. Nie potrafię sobie wyobrazić małżeństwa bez zaufania. Nie rozumiem, jak mogłoby funkcjonować.

Jeszcze zanim skończyła mówić, uświadomiła sobie ironię swoich słów; żadne z nich nie zaznało małżeństwa, a co więcej, oboje unikali tego tematu przez lata. Zerknęła na Simona; kiedy szli, on spoglądał w dół, ale miał bardzo poważny wyraz twarzy. Myślał o tym, co właśnie powiedziała.

Po chwili, uświadamiając sobie, że Portia na niego patrzy, podniósł wzrok najpierw na nią, a potem przed siebie, na wypielęgnowane trawniki.

- Myślę, że masz rację. Bez zaufania... to nie może działać. Nie dla nas, nie dla ludzi takich jak my. Nie w tego rodzaju małżeństwie, jakie ty czy ja moglibyśmy brać pod uwagę.

Gdyby ktoś jej powiedział, nawet tydzień temu, że będzie prowadziła rozmowę o małżeństwie z Simonem Cynsterem, zaczęłaby się śmiać do rozpuku. A jednak teraz wydawało się to najzupełniej na miejscu. Portia chciała się dowiedzieć, co takiego dokładnie działo się między mężczyzną a kobietą w kwestii małżeństwa; zakres tych badań poszerzył się bardziej, niż mogłaby przewidzieć.

Zaufanie.

Leżało też u podstaw tego, co narastało pomiędzy nią a Simonem; nie było to zaufanie samo w sobie, ale cokolwiek to było, zrodziło się - i zapewne teraz mogło tylko wzrastać - dzięki zaufaniu, prawdziwemu zaufaniu, które istniało już między nimi wcześniej, od samego początku, choć niepoddane próbie.

- Ona... to znaczy Kitty... nigdy nie odnajdzie tego, czego pragnie. - Portia nagle była tego pewna ponad wszelką wątpliwość. - Stawia przed koniem.

Simon zastanowił się nad tym, nie tylko nad jej słowami, ale i nad kryjącymi się za nimi ideałami; poczuł na sobie jej spojrzenie i skinął głową.

Jej poglądy na małżeństwo były dla niego niesłychanie ważne. A to, co powiedziała, było słuszne - zaufanie to sprawa podstawowa. Cała reszta, wszystko, czego od niej chciał, wszystko, czego miałaby pragnąć od niego, a co dopiero teraz stawało się jasne - wszystko to było niczym drzewo, które mogło wyrosnąć silne, mocno ukorzenione i stabilne, tylko jeżeli zostanie solidnie posadzone na zaufaniu.

Zerknął na nią, idącą obok, pogrążoną w myślach. Ufał jej całkowicie i bez reszty, o wiele bardziej niż ufał jakiejkolwiek innej osobie na tym świecie. Nie był to tylko fakt, że ją znał, że mógł na niej polegać, wiedząc z niekwestionowaną pewnością, co by pomyślała, jak by zareagowała i postąpiła. A nawet poczuła.

Była to świadomość, że ona by go nigdy celowo nie zraniła. Bez skrupułów wbiłaby szpilę w jego ego, sprzeciwiałaby mu się, zirytowałaby go i sprzeczałaby się z nim, ale nigdy nie starałaby się celowo go skrzywdzić - już tego dowiodła. Nagle uświadomił sobie, jak cenną rzeczą jest takie zaufanie.

Czy ona ufała jemu? Musiała, do pewnego stopnia, nie był jednak pewien, jak bardzo. Trudna sprawa. Jeżeli... kiedy skłoni ją, by uwierzyła mu dostatecznie, czy to zaufanie przetrwałoby, gdyby później dowiedziała się, że nie był z nią całkiem szczery, całkiem uczciwy?

Czy zrozumiałaby dlaczego? Na tyle, by okazać wyrozumiałość?

Była jak otwarta księga; zawsze zbyt bezpośrednia, zbyt pewna siebie i przekonana o własnej słuszności, o własnych zdolnościach i swojej niezłomnej woli, by trzeba się było obawiać oszustwa z jej strony. To po prostu nie leżało w jej naturze.

Wiedział dokładnie, czego szukała, co chciała zyskać dzięki swojej z nim relacji. Jedyną rzeczą, której nie wiedział, było to, jak ona zareaguje, kiedy zda sobie sprawę, że oprócz ofiarowania jej tego, czego szukała, postanowił sobie i zamierzał dać jej o wiele więcej.

Czy pomyśli, że Simon próbuje ją schwytać, narzucić na jej barki odpowiedzialność, osaczyć ją, uwięzić? I czy zareaguje tak, jak gdyby tego właśnie chciał?

Pomimo wszystkiego, co o niej wiedział - a właściwie to z powodu wszystkiego, co o niej wiedział - nie potrafił tego przewidzieć.

Dotarli do długiej, ocienionej alejki prowadzącej z powrotem do rezydencji. Skręcili pod drewniane arkady i spacerowali w milczeniu. Po chwili Portia zwolniła kroku. - Och, nie.

Simon podążył wzrokiem za jej spojrzeniem. Kitty. Stała pośrodku grupki oficerów i młodzieńców, z kieliszkiem w dłoni, ze śmiechem na ustach. Rozmawiała, gestykulowała, nadzwyczaj radosna; Simon i Portia nie mogli dosłyszeć jej słów, ale głos miała piskliwy, podobnie jak śmiech. Jeden z oficerów poczynił jakąś uwagę. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Kitty odpowiedziała, gestykulując zamaszyście; dwaj dżentelmeni podtrzymali ją, kiedy się zachwiała. Wszyscy roześmiali się jeszcze raz. Simon przystanął. Portia także.

Widok lawendowej sukni zmusił ich do zerknięcia w bok. W pośpiechu nadchodziła pani Archer. Patrzyli, jak dzięki jakiemuś argumentowi i mnóstwie bladych uśmiechów udało jej się wyswobodzić córkę. Trzymając Kitty za rękę, odprowadziła ją z powrotem do głównej części ogrodu, gdzie znajdowała się większość gości.

Oficerowie i dżentelmeni rozdzielili się na grupki i kontynuowali pogawędki. Simon poprowadził Portię dalej. Porozmawiali z kilkoma innymi parami nadchodzącymi z naprzeciwka. W końcu dotarli do głównej części trawnika, wmieszali się w nietopniejący tłum i natychmiast usłyszeli głos Kitty.

- Och, dziękuję! Tego mi właśnie było potrzeba. - Odbiło jej się. - Jestem taka spragniona!

Młody ogrodnik, zmuszony do pomocy w charakterze kelnera, stał przy żywopłocie, trzymając tacę z kieliszkami z szampanem. W pożyczonym czarnym ubraniu, wysoki i dosyć chudy, z szopą czarnych włosów i ciemnymi oczyma, był dość urodziwy. Kitty myślała tak z całą pewnością; stojąc przed nim, jawnie pożerała go wzrokiem zerkając znad krawędzi kieliszka, który osuszała.

Portia zobaczyła i usłyszała dosyć; trzymając dłoń na ramieniu Simona, popchnęła go, a on zareagował tak, jak chciała, i odeszli w głąb tłumu gości. Spędzili kolejne dwadzieścia minut na kojąco przyjemnej rozmowie, spotykając Charliego, potem panny Hammond, obie całe w skowronkach z powodu młodzieńców, których poznały. Gawędząc, przekomarzając się, w doskonałych nastrojach, wszyscy odprężyli się, kiedy zamieszanie przy schodach na taras zmusiło ich, by popatrzyli w tamtą stronę. Z nimi zaś wszyscy zebrani. Widok, który im się ukazał wręcz paraliżował.

U podnóża schodów stał Ambrose Calvin z uwieszoną na nim Kitty. Zarzuciła mu ramiona na szyję; jej twarz, zadarta ku jego twarzy, była roześmiana, przepełniona wyraźnie zmysłową radością. Nikt nie był w stanie się domyślić, co mówiła - starała się szeptać, jednak wypowiadała słowa na głos, przeciągle, a język jej się plątał. Ambrose, zesztywniały i pobladły, próbował się od niej uwolnić.

Wszystkie rozmowy urwały się. Każdy na nich patrzył. Zapadła kompletna cisza. Zamarł wszelki ruch.

Drusilla Calvin wybiegła z tłumu; podeszła do Kitty od tyłu, znacznie od niej wyższa, wyciągnęła ręce i chwyciła ją za ramiona, pomagając bratu się wyswobodzić. Kiedy tylko tego dokonał, lady Hammond i pani Buckstead pomknęły ku tej trójce; w zamieszaniu, jakie z tego wynikło, Kitty zniknęła zebranym z oczu. Rozległy się wołania o zimną wodę i rozkazy rzucane służbie; wkrótce stało się jasne, że mówili, iż Kitty jest chora i zemdlała. Portia napotkała wzrok Simona, po czym odwróciła się plecami do całej awantury i zaangażowała w rozmowę z siostrami Hammond, podejmując konwersację w miejscu, w którym została przerwana. Dziewczęta, chociaż na chwilę rozproszone, były zbyt dobrze wychowane, by nie pójść w jej ślady. Simon i Charlie zrobili to samo.

Każdy starał się nie patrzeć na grupę przy tarasie, teraz powiększoną o lorda i lady Glossup, Henry'ego i lady Osbaldestone oraz lorda Nelherfielda. Nadciągnęła także Jady Calvin. Głowy zwróciły się znów w tamtą stronę, gdyż Kitty, drobna, omdlewająca osóbka, została wprowadzona do środka, podtrzymywana przez lady Glossup i panią Buckstead oraz panią Archer, która miotając się wokół bezowocnie, zamykała pochód.

U podnóża schodów ci, którzy nie weszli do środka, wymienili spojrzenia, po czym odwrócili się i powrócili do swoich rozmówców.

Nie zaprzeczano dziwaczności sytuacji, nie rozwiewano powstałych pytań, dotyczących niestosowności, a może nawet wyraźnego skandalu. A jednak Lady O. wystąpiła naprzód; jej pomarszczona twarz była zrelaksowana, jej oczy nie zdradzać śladu, że wydarzyło się cokolwiek niestosownego.

Cecily Hammond ośmieliła się zapytać:

- Czy Kitty ma się dobrze?

- Niemądra kobieta rozchorowała się. Bez wątpienia przemęczyła się zbytnio przygotowywaniem dzisiejszego przyjęcia. Nie wątpię, że zmęczyły ją też emocje. Miała zawroty głowy. Nie wątpię, że wydobrzeje, po prostu musi położyć się na chwilę i przeczekać te zawroty. Młoda mężatka, bądź co bądź. Powinna być bardziej roztropna.

Lady O. uśmiechnęła się promiennie do Portii, potem jej wzrok przewędrował na Simona i Charliego. Zrozumieli wszyscy - to była opowiastka, którą mieli rozpowszechnić.

Siostrom Hammond nie trzeba było tego wyjaśniać. Kiedy Portia zasugerowała, że powinni się rozproszyć i zmieszać z tłumem, Cecily i Annabelle były już najzupełniej gotowe odfrunąć jak motyle i roznieść plotkę. Charlie poszedł w jedną stronę, a Portia i Simon w drugą. Wymienili spojrzenie, po czym posłusznie ruszyli, by zrobić, co w ich mocy i pomóc załagodzić sytuację.

Inni stali goście robili to samo; lady Glossup przejęła pieczę nad przygotowaniami i posłała w tłum lokai z lodami, sorbetami i ciastkami.

W końcu jako tako im się udało. Reszta popołudnia - następna godzina lub dłużej - upłynęła stosunkowo spokojnie. Wszystko to jednak było tylko na powierzchni, na twarzach, które ludzie pokazywali innym. Pod spodem... Przyjaciele wymieniali znaczące spojrzenia, chociaż nikt nie był tak śmiały, by ubrać swoje myśli w słowa. Kiedy tylko można to już było zrobić bez urazy dla gospodarzy, ludzie zaczęli odchodzić. Późnym popołudniem ostatni goście kierowali się już na podjazd.

Lady O. podeszła, stąpając ciężko, do miejsca, gdzie stali Simon i Portia. Trąciła laską nogę Simona.

- Możesz mi pomóc wejść na górę. - Przeniosła wzrok na Portię. - Ty też możesz iść.

Simon usłuchał; zawrócili w stronę domu. Portia szła obok Lady O. po drugiej stronie i wzięła ją pod drugie ramię, kiedy dotarli do głównych schodów. Lady O. nie była już młoda; mimo całej jej surowości, oboje byli do niej głęboko przywiązani. Oddychała chrapliwie; dotarli do jej pokoju; wskazała na łóżko; pomogli jej się położyć. Ledwie ją usadowili na poduszkach, rozległo się pukanie do drzwi.

- Wejść! - zawołała Lady O.

Drzwi otworzyły się i zajrzał lord Netherfield, po czym wszedł do środka.

- Dobra... opowiastka. Właśnie tego potrzebowaliśmy.

Portia stłumiła uśmiech. Simon przelotnie spojrzał jej w oczy, potem odwrócił się, by dosunąć w pobliże łóżka fotel dla jego lordowskiej mości. Lord Netherfield przyjął pomoc zaoferowaną przez Simona; podobnie jak Lady O., on także chodził o lasce. Byli kuzynami, chociaż bardzo dalekimi, jak dowiedziała się wcześniej Portia; oboje wiekowi, przyjaźnili się od bardzo dawna.

- Dobrze więc! - powiedziała Lady O., kiedy tylko lord usiadł. - Co mamy począć z tym nonsensem?

Okropne zamieszanie, ale nie ma powodu, żeby cierpiało całe towarzystwo.

- Jak Ambrose to przyjął? - zapytał jego lordowska mość. - Czy będzie stwarzał problemy, jak sądzisz?

Lady O. prychnęła.

- Myślę raczej, że będzie zadowolony, jeżeli nie padnie więcej ani jedno słowo na ten temat. Wstrząśnięty jest do głębi; zrobił się blady jak prześcieradło. Nie mógł wydusić słowa. Nigdy nie widziałam żeby przyszły polityk tak zapomniał języka w gębie.

- Powiedziałbym - odezwał się Simon, opierając się ramieniem o kolumienkę przy łóżku - że w takiej sprawie im mniej się powie, tym szybciej wszystko się rozejdzie po kościach.

Portia przysiadła na skraju łóżka. Lord Netherfield przytaknął.

- Właśnie, najpewniej masz rację. Biedny Calvin... Nic dziwnego, że był w takim stanie. Ostatnia rzecz, jakiej by sobie teraz życzył, to wdać się w romans z kobietą taką jak Kitty. Jest tu właśnie, by uzyskać poparcie jej ojca dla swojej sprawy, i oto ona rzuca mu się na szyję!

Lady O. wędrowała wzrokiem od jednej twarzy do drugiej, po czym przytaknęła.

- Zgadzamy się zatem. Nic istotnego się nie wydarzyło, niczego nie trzeba roztrząsać... Wszystko jest w najlepszym porządku. Bez wątpienia, jeżeli my będziemy się twardo trzymać takiej wersji, inni też będą. Nie ma potrzeby, by Catherine poniosła klęskę w sprawie przyjęcia tylko dlatego, że jej synowa straciła głowę. Miejmy nadzieję, że matka otworzy jej oczy.

Kiedy decyzja zapadła, a osąd został wydany, Lady O. skinęła na jego lordowską mość i na Simona.

- Wy dwaj możecie sobie iść. Ty - wskazała na Portię - zaczekaj tutaj. Chcę z tobą porozmawiać.

Simon i lord Netherfield wyszli. Kiedy drzwi zamknęły się za nimi, Portia odwróciła się do Lady O., ale zobaczyła, że ta zamknęła oczy.

- O czym chciałaś ze mną porozmawiać? Jedna powieka uniosła się.

- Jak sądzę, już radziłam ci, byś nie traciła całego czasu na jednego mężczyznę? - Lady O. znów zamknęła oczy. - Pokój muzyczny powinien być dostatecznie bezpieczny. Idź i poćwicz gamy.

Rozkazowi towarzyszyło majestatyczne skinienie ręki. Portia zastanowiła się, po czym usłuchała.

*

Plan, by zachować spokój podczas pobytu gości, powinien zadziałać. Zadziałałby, gdyby Kitty zachowywała się tak, jak tego wszyscy oczekiwali. Jednak zamiast zatopić się w pokorze, zważając na maniery, zwłaszcza jak najstaranniej przestrzegając wszelkich towarzyskich reguł, i nic przekraczać ich więcej, młoda żona wkroczyła tanecznym krokiem do salonu i rozpoczęła mistrzowskie przedstawienie, odgrywając rolę „pokrzywdzonej”. Ani jednym słówkiem nie nawiązała do popołudniowego fiaska; to wyraz jej twarzy, ściągnięty podbródek, zadarty nos manifestowały jej uczucia.

Podeszła do Lucy i pani Buckstead, położyła dłoń na ramieniu tej pierwszej i zapytała z troską:

- Mam nadzieję, że dzisiejszego popołudnia spotkałaś jakichś interesujących dżentelmenów, moja droga?

Lucy zamrugała, po czym wyjąkała jakąś wymijającą odpowiedź. Pani Buckstead, ulepiona z twardszej gliny, zapytała o zdrowie Kitty.

Kitty machnęła ręką, najwyraźniej lekceważąco.

- Oczywiście, czułam się zawiedziona. Jednak uważam, że nie powinno się pozwalać, by takie krzywdzące zachowanie ze strony innych przytłaczało, nieprawdaż?

Nawet pani Buckstead nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Z uśmiechem na ustach i błyskiem w oku Kitty ruszyła dalej. Jej wyniosłe, aroganckie zachowanie wytrąciło z równowagi każdego, powodując niepewność, kompletny brak orientacji, co robić. Nikt nie potrafił zrozumieć, co się dzieje. Czego są świadkami? Z towarzyskiego punktu widzenia nic nie miało sensu.

Obiad, daleki od przyjemnego - kojąca, choć cicha chwila, na którą wszyscy liczyli - odbywał się w tak przygaszonej, że aż niemiłej atmosferze. Wszystkie uśmiechy poznikały z twarzy, rozmowy zamarły. Nikt nie wiedział, co mówić.

Kiedy panie przeszły do salonu, Cecily i Annabelle, wraz z Lucy, zachęcane przez swoje matki, wcześnie udały się do łóżek, oświadczając, że są zmęczone po długim dniu. Portia także wolałaby odejść, ale czuła się w obowiązku zostać i pomagać Lady O. Konwersacja nadal była usztywniona. Kitty wciąż grała męczennicę; lady Glossup była zbita z tropu, nie wiedząc, jak z nią postępować, a pani Archer, wzdragając się za każdym razem, kiedy ktoś skierował jakąś uwagę w jej stronę, nie była ani trochę pomocna.

Wkrótce stało się jasne, że panowie, dalecy od przyjścia im na ratunek, postanowili pozostawić je na pastwę losu. I Kitty. Trudno ich było za to winić, skoro panie - wliczając w to Lady O. - nie potrafiły odgadnąć, co się dzieje, mężczyźni musieli być kompletnie zagubieni.

Z prawdziwą gracją przyjmując nieuniknione, lady Glossup nakazała, by podano herbatę. Wszyscy pozostali w salonie tylko tak długo, by dopełnić zwyczaju, wypiwszy po filiżance, udali się na spoczynek.

Odprowadziwszy Lady O. do jej pokoju, Portia wróciła do własnej sypialni, mieszczącej się wysoko we wschodnim skrzydle domu. Okno wychodziło na ogród; przechadzała się przy nim, nie dostrzegając skąpanego w srebrzystym świetle widoku. Powiedziała Simonowi, że jej zdaniem Kitty nie rozumie znaczenia zaufania; mówiła o zaufaniu pomiędzy dwojgiem ludzi, ale występ, jakiego właśnie byli świadkami, tylko potwierdził jej opinię, chociaż w innym sensie.

Wszyscy poczuli się tak, jakby Kitty zawiodła ich zaufanie, jak gdyby zdradziła ich przez odmowę postępowania zgodnie z wszelkimi normami, które uznawali; zgodnie z regułami towarzyskiej poprawności, uprzejmości, z wzorcem tego, jak jedna osoba powinna odnosić się do drugiej. Ich reakcja była dość daleko posunięta - odmówienie przez panów powrotu do salonu było wyraźnym oświadczeniem. Wszyscy zareagowali dość emocjonalnie, głęboko dotknięci złamaniem przez Kitty kodeksu towarzyskiego, który ich łączył.

Portia zatrzymała się, wyjrzała przez okno na ciemne ogrody, ale tak naprawdę ich nie widziała.

Zaufanie i emocje są ze sobą blisko związane. Jedno prowadziło do drugiego; jeżeli jedno zostało naruszone, drugie także.

Usiadła przy oknie; skrzyżowała ręce na parapecie i oparła na nich podbródek.

Kitty pragnęła miłości. W głębi serca Portia wiedziała, że tak było. Szukała tego, czego szukało tak wiele innych pań, ale w przypadku Kitty - przy jej nierealnych oczekiwaniach - miłość bez wątpienia była mocno podkoloryzowaną, namiętną, wszechogarniającą emocją, która rodziła się i porywała bez reszty. Jeżeli Portia nie myliła się w swoich domysłach, Kitty zaliczała się do osób, które sądzą, że najpierw pojawia się namiętność, i że bardzo śmiała fizyczna bliskość jest drogą, bramą do głębokie i znaczącego emocjonalnego przywiązania. Zapewne wierzyła, że jeżeli namiętność nie była dostateczni silna, to i miłość, która - jak sobie wyobrażała - zrodziłaby się z niej w końcu, nie byłaby wystarczająco potężna, na tyle potężna, by przykuć jej uwagę, zadowolić jej pragnienie.

To wyjaśniałoby, dlaczego Kitty nie ceniła sobie łagodnego oddania Henry'ego, dlaczego wydawała się zawzięcie wzbudzać niedozwoloną i potężną żądze w jakimś innym mężczyźnie niż mąż.

Nie, Kitty nie miała racji.

Delikatny powiew poruszył ciężkie powietrze. Na zewnątrz było cicho, ciemno, choć nie całkiem czarno, i chłodniej niż wewnątrz.

Portia wstała, poprawiła spódnice i skierowała się ku drzwiom. Nie chciała jeszcze spać; atmosfera w domu była przytłaczająca, niepewna, daleka od spokoju. Spacer po ogrodzie uspokoiłby ją, pozwoliłby uporządkować myśli.

Drzwi do saloniku nadal otwarte były na taras; Portia wyszła przez nie w przyjaźnie ciepłą noc. Zapachy letniego ogrodu otuliły ją szczelnie; szła w kierunku jeziora; jaśmin i cięższe aromaty mieszały się i kusiły jej zmysły.

Dostrzegła mężczyznę - jednego z dżentelmenów - stojącego na trawniku niedaleko domu. Wpatrywał się w ciemność, zatopiony w myślach. Ścieżka nad jezioro zaprowadziła ją bliżej; rozpoznała Ambrose'a, ale on nie dał po sobie poznać, że ją zauważył. Portia nie była w nastroju na uprzejme pogaduszki; miała pewność, że Ambrose także nie. Trzymając się w cieniu, zostawiła go jego rozmyślaniom.

Nieco dalej, przecinając jedną z wielu krzyżujących się ścieżek, zerknęła w prawo i zobaczyła młodego Cygana - ogrodnika, stojącego zupełnie nieruchomo w cieniu na jednej ze ścieżek. Słyszała wcześniej, jak lady Glossup nazwała go Dennisem. Nie zatrzymała się, pewna, że Dennis jej nie dostrzegł. Tak jak wcześniej, kiedy widzieli go z Simonem, był wpatrzony w budynek. Zapewne cofnął się głębiej do ogrodu z powodu obecności Ambrose'a.

Pozostawiło to niesmak, jednak nie zamierzała roztrząsać kwestii, co mogła oznaczać ta nocna straż Dennisa. Oczywiście, na myśl przychodziła Kitty; Portia jednak i ją wyrzuciła z myśli.

O czym to rozmyślała wcześniej?

O zaufaniu, emocjach i namiętności.

I o miłości.

O celu Kitty, i o kolejnych etapach do tego, co Kitty zepsuła. Przechodziła do kolejnych etapów w złej kolejności, przynajmniej w intencjach. Jaka zatem była właściwa kolejność? Pozwalając, by stopy zaniosły ją aż nad jezioro, Portia nadal o tym dumała. Zaufanie i emocje były powiązane, to prawda, ale ludzie są tylko ludźmi, i zaufanie jest na pierwszym miejscu.

Kiedy już istnieje zaufanie, mogą zrodzić się emocje - kiedy ktoś poczuje się na tyle bezpiecznie, by pozwolić na rozwinięcie się emocjonalnych więzi. Co do namiętności, fizycznej bliskości - to z pewnością jest ona wyrazem emocji, fizycznym wyrazem emocjonalnego połączenia; jakże mogłoby być inaczej? Zatopiona w myślach, wybrała ścieżkę prowadzącą do altany, nawet się nie zastanawiając. Jej rozważania wiodły ją nieubłaganie naprzód z typową logiką.

Wewnętrzny przymus fizycznej bliskości rodził się z emocjonalnej więzi, która, logicznie rzecz biorąc, musiała istnieć już wcześniej.

Portia dotarła aż do schodów prowadzących do altany. Spojrzała w górę, i zobaczyła w mroku panującym wewnątrz, że jakaś wysoka postać prostuje długie nogi i powoli wstaje.

Aby odczuwać wewnętrzny przymus fizycznej bliskości, musiała istnieć już wcześniej emocjonalna więź.

Przez długą chwilę Portia stała nieruchomo, patrząc w głąb altany na Simona, który czekał w ciemności, milczący i równie nieporuszony. Potem uniosła rąbek sukni, wspięła się po schodach i weszła do środka.

rozdział 8

Kluczowe pytanie oczywiście brzmiało: co to za emocje narastały pomiędzy nią a Simonem? Czy to żądza, pożądanie, czy coś głębszego?

Cokolwiek to było, Portia czuła wzbierającą między nimi falę gorąca, kiedy tak szła ku niemu po nagiej drewnianej podłodze - prosto w jego ramiona.

Te ramiona zamknęły się wokół niej; podniosła głowę i ich usta spotkały się w pocałunku, który potwierdzał iskrzącą między nimi moc, choć trzymaną na uwięzi.

Cofnęła się.

- Skąd wiedziałeś, że tu przyjdę?

- Nie wiedziałem. James i Charlie wymknęli się do tawerny w Ashmore. Ja nie byłem w nastroju na piwo i grę w strzałki.

Simon przyciągnął ją bliżej, tak że ich uda się zetknęły. Nie opierała się, jednak była czujna, zastanawiała się... Pochylił głowę i opanował jej usta, bawiąc się nimi, dopóki nie porzuciła obojętnej postawy i nie odpowiedziała pocałunkiem, droczeniem się. Potem, kiedy zareagował, owinęła mu szyję ramionami i przywarła do niego. I znowu znaleźli się tam, gdzie już byli poprzednio, pośrodku szalejącej burzy. Pożądanie i czysta namiętność płonęły wokół nich, rozgrzewając im skórę, podsycając tęsknotę w ich duszach. Przerwali pocałunek tylko po to, by ocenić, jak bardzo drugie się zaangażowało; spojrzenia spod ciężkich powiek spotkały się na krótko. Żadne nie było w stanie dobrze widzieć w ciemnościach, ale ulotny obraz wystarczył. Wystarczył Simonowi, by się upewnić i przycisnąć ją mocniej do siebie, by otoczyć ją ramionami, nim przechylił głowę i ich usta spotkały się znowu.

Razem wkroczyli w środek pożaru. Świadomie. Nie musiał jej nakłaniać; przekroczyła próg u jego boku. Oboje ochoczo przyjęli ten ogień, płomienie, które ich pieściły, rozbłyskiwały i rosły.

Aż oboje byli rozgrzani, rozpaleni, spragnieni czegoś więcej.

Simon cofnął się, pociągając ją za sobą. Poczuł za sobą krawędź sofy; usiadł, sadzając sobie Portię na kolana, a ich usta rozstały się tylko na moment. Jej dłoń dotknęła jego policzka, pieszcząc i tuląc. Tam, gdzie inne mogłyby być powściągliwe, ona była odważna, bezpośrednia. Zdecydowana. Pewna. Westchnęła, kiedy zsunął jej z ramion rozpiętą suknię i odsłonił nagie piersi; zapraszała go dalej, kiedy pochylił głowę, przyłożył usta i dłonie do twardych pagórków.

Jej skóra była niewiarygodnie delikatna, tak biała, że niemal jaśniała; koniuszki palców mrowiły go, kiedy po niej nimi wodził. Jej sutki czekały kusząco; ssał mocno, mocno, aż Portia wykrzyknęła, a jej palce za cisnęły się na jego głowie. Jej oddech stał się pospieszny, urywany. Żar otaczał ich i obejmował coraz mocniej. Coraz głębiej.

- Jeszcze. - Jej szept był niczym dotknięcie języka ognia na jego ustach, w jego umyśle.

Jeszcze nie teraz - pomyślał.

Nie kłopotał się pytaniem, czy jest pewna. Trzymając ją w ramionach, pociągnął ją w tył, zapadając się głębiej w sofie. Portia podgięła kolana wzdłuż jego ud; leżąc na plecach, przytrzymując ją w pocałunku, wysunął jedną rękę, by głaskać jej plecy, biodra i stopy. Pociągnął ją w dół, w rozpaloną ciemność, wciągając ją głębiej do królestwa, w którym władzę sprawowały namiętność i pierwotne potrzeby. Tam, gdzie pragnienie dotyku rosło i wzbierało, stając się przymusem, i gdzie przymus intymnego poznawania się stawał się nieodpartą potrzebą.

Kiedy podciągnął jej suknię i wsunął pod nią dłoń, jedyny pomruk, jaki wydała, oznaczał zachętę. Zwalczył impuls, by doprowadzić ją do zawrotu głowy, by ją zamroczyć, dopóki jej nie uwięzi; z nią postępował według innego scenariusza, pomyślanego tak, by uwięzić coś więcej niż tylko jej ciało. Pragnął także jej umysłu i duszy. Całował ją zatem delikatnie, na tyle, by była świadoma, by wiedziała nie tylko, co się dzieje, ale i odbierała każdy dotyk, każdą pieszczotę, każdą intymną poufałość. I żeby wiedziała, że i on to wie.

Miała na sobie jedwabne pończochy. Koniuszki jego palców przesuwały się po jej łydce, potem sunęły w górę; ujął ją pod kolanem, po czym wolno gładził wyżej, odnajdując podwiązkę i krążąc wokół niej palcami. Poczuł nagły dreszcz, który po niej przebiegi, kiedy sięgnął wyżej i dotknął jej nagiej skóry. Tak jak i jej piersi, delikatnej, miękkiej, rozgrzanej pożądaniem. Wodził po niej i wiedział, że Portia towarzyszy mu myślami, że jej uwaga skupiona jest na przemieszczającym się dotyku jego dłoni.

Palce wplątały mu się w rąbek jej halki; uwolnił je, wsunął dłoń pod delikatny jedwab, krążąc po nagiej skórze biodra, po nagich pośladkach. Portia zadrżała i przywarła do niego w pocałunku, wstrząśnięta na chwilę; uspokoił ją ustami, językiem, dłonią, gładząc ją powoli, zaborczo, po czym - kiedy się rozluźniła - odkrywając ją bardziej śmiało.

Zatrzęsła się, ale pozostała z nim - podążała za nim i czuła to, czego sobie życzył. Doświadczyła podniecenia, zarówno jego, jak i własnego.

Kiedy oboje się nasycili, ruszył dłonią po biodrze, i rozpostarł palce na jej nagim brzuchu. Znowu poczuł ten jej dreszcz, gdy uświadamiała sobie, co robi.

Uznał, że musi wyszeptać w jej usta:

- Jesteś pewna?

- Dotknij mnie... dotknij mnie tam.

Nie czekał na dalsze wskazówki. Znów porwawszy jej usta, zaczekał tylko do chwili jej świadomej reakcji, zanim na nowo prześlizgnął się dłonią niżej, wodząc po słodkim łuku jej brzucha i między jej udami. Przytknął palce do jej najdelikatniejszego miejsca i głaskał je. Świadomość tego, w co się to zamieni, gdy tylko będzie ją miał pod sobą, ciało przy ciele, skóra na nagiej skórze, spowodowała falę czystego ognia. Cierpiał, i to od chwili, kiedy tak pewnie dała mu się wziąć w ramiona; od zupełnej męczarni dzieliło go tylko jedno uderzenie serca.

A jednak ta chwila miała moc wystarczającą, by nad nim zapanować - przynajmniej pomogła w utrzymaniu na wodzy szalejącego pragnienia. To... z nią... było zbyt ważne; ten podbój bardziej niż jakikolwiek inny był dla niego sprawą życia lub śmierci.

Czując mrowienie w koniuszkach palców, boleśnie wrażliwych, rozsunął szerzej jej uda, rozchylił delikatne płatki, wodząc dłonią, drażniąc, przekomarzając się, aż zaczęła się ocierać o jego rękę, świadomie, namiętnie - i jak zwykle żądając więcej.

Rozchylił ją i wsunął jeden palec w jej rozżarzone wnętrze. Jej śliskość paliła go, przeszywała, kusiła niewiarygodnie. Ledwie był w stanie oddychać, nie potrafił myśleć o niczym poza zaślepiającą namiętnością, kłębiącą się w nim potrzebą zagłębienia się w tej słodkiej kobiecości, którą jego palce tak umiejętnie pobudzały. Pohamował się, powstrzymał pierwotny impuls, więżąc go bezlitośnie. Pragnienie nie ulotniło się, ale po prostu się umocniło, skamieniało w brutalnie bolesną rzeczywistość, która miała go już nie opuścić.

To wystarczyło, by mógł ruszyć dalej ścieżką, którą sobie wyznaczył, niebaczny na cenę, jaką przyjdzie mu potem zapłacić. Pochwycona w pęta namiętności, głębszej niż potrafiłaby sobie wyobrazić, Portia ledwie tylko zauważyła nieznaczną, chwilową zmianę jego uwagi. Ku miejscu, w którym jej dotykał, pieszcząc ją, wciąż od nowa pobudzając w sposób, jakiego nie rozumiała. Wydawało się, że jej ciało wie, rozpoznaje jakiś wzór leżący poza świadomością. Musiała pozwolić, by ją poprowadziło, musiała podążyć za nim myślami, ucząc się, przypatrując, uświadamiając sobie. Odczuwając. Nigdy wcześniej nie wyobrażała sobie, że fizyczne doznanie może być tak przemożne, tak nieokiełznane. Jego wargi ani na chwilę nie odrywały się od jej warg, otaczające ją ramie podtrzymywało ją, mocna ściana jego piersi była tuż obok, wspierając ją w obliczu kłębiącej się zamieci doznań, bombardującej jej umysł, nękającej zmysły.

To, że jego dłoń spoczywała między jej udami, ze rozchylił je i głaskał ją tam, głaskał jej ciało śliskie i wilgotne, obrzmiałe i rozpalone, powinno ją obezwładnić - ale tak się nie stało. Czuła to gorąco, to ognisko, jakim stało się jej własne ciało, silniejszy żar gorejący wewnątrz, kiedy dotykał jej badawczo, a potem rozchylił i penetrował głębiej. Nie mogła złapać tchu, a jej zmysły, aż do teraz pobudzane i ożywiane, zaczęły wirować. Mocno. I jeszcze mocniej. Mięśnie zaczęły się napinać, ale w jakiś nowy, nieznany sposób. Westchnęła poprzez pocałunek, podczas gdy pomiędzy jej udami, głęboko w jej wnętrzu, narastało dziwne doznanie.

Wiedziała, że to było to, o co prosiła, co musiała i co chciała wiedzieć.

Pozwoliła, by to się działo, odsunęła resztki zahamowań, by piętrząca się w niej fala porwała ją ze sobą, by ją uniosła. Wysoko, na szczyt wstrząsającego odczucia.

Jej zmysły wzbierały, aż wypełniły cały umysł; ciało stanęło w ogniu. A on sięgał głębiej w jej wnętrze.

Aż wreszcie zmysły eksplodowały. Rozpadły się na kawałki.

Przepłynęła przez nią fala, pozostawiając po sobie poczucie doznania ziemskiego raju. Poczucie unoszenia się w zmysłowej glorii. I stopniowo opadała; wrażenie kurczyło się, odczucia bladły. Jego ręka cofnęła się.

Portia poczuła się pusta. Niekompletna.

Niespełniona.

Kiedy jej zdolność myślenia powróciła w pełni, znalazła odpowiedź. Zdała sobie sprawę, że to sztuka w dwóch aktach, a on zatrzymał się przy antrakcie i że nie ma zamiaru pójść ani kroku dalej.

Wiedziała to, nie musząc pytać; decyzja już zapadła, stanowcza i wprowadzona w życie w okrutnym napięciu, jakie go opanowało. Na potwierdzenie jak gdyby opuszczając kurtynę, zsunął w dół fałdy jej sukni i zacisnął dłoń na jej biodrze. Miała całkowite zaufanie do jego samokontroli.

Zamknęła dłoń tak starannie, jak potrafiła; poczuła jego poruszenie, usłyszała syk wstrzymanego oddechu. Pochyliła się bliżej niego i wyszeptała wprost w jego usta:

- Pragniesz mnie.

Odgłos, jaki wydał, okazał się gardłowym, zduszonym śmiechem.

- Chyba w to nie wątpisz.

Nie mogłaby, nie przy takim dowodzie parzącym jej dłoń; jednak siła tego pragnienia, czysta moc jego pożądania była dla niej zaskoczeniem, wstrząsem. A jeszcze bardziej... pokusą. Jednak świadomość - fizyczny fakt, ulotna wiedza wprowadzona w życie, przełożona na mowę ciała i krwi - wywołała w niej dreszcz autentycznego niepokoju, pierwotne poczucie zagrożenia.

Wciągnął z trudem powietrze; z zamkniętymi oczyma wsunął dłoń między nich i zamknął ją na jej dłoni, wzmacniając uścisk. Potem powoli odsunął jej rękę.

Nie widziała jego twarzy w ciemności, ale mogłaby przysiąc, że jego mocne rysy stały się jeszcze bardziej ostre. Wyszeptała ku jego ustom:

- Dlaczego?

Nie musiała dodawać więcej szczegółów. On już wiedział lepiej od niej, że mógłby ją wziąć, gdyby tego chciał. Przesunął palcem po jej ustach. Poczuła f posmakowała własną esencję. Po chwili pochylił się bliżej i pocałował ją.

- Jesteś na to gotowa?

Jego słowa zadźwięczały w jej umyśle z ogromną silą; właściwie nie było to pytanie. Cofnęła się i spojrzała mu w oczy, ciemne, skryte w mroku, nie do odczytania.

- Nie. Ale...

Pocałował ją. Zawahała się na ułamek sekundy, aż zrozumiała, że nie chciał, by wypowiedziała te słowa, nie życzył sobie tego słyszeć; wiedział, co zamierzała powiedzieć. Potem zareagowała na pocałunek. Z wdzięcznością.

Wyczuwała, jak żar między nimi powoli dogasa. Niech stygnie. Rozwiewa się. Dopóki...

Ich spojrzenia spotkały się. Uniosła dłoń i przesunęła po jego kanciastym policzku. Ubrała ich myśli w słowa:

- Następnym razem.

- Jeżeli tego sobie życzysz. Jeżeli tego sobie życzysz.

Najtrudniejsze słowa, jakie kiedykolwiek musiał wypowiedzieć, a jednak musiały paść.

Trzymając się za ręce, wrócili do domu; krótka dysputa o tym, czy musi ją odprowadzać, czy też nic musi - do jej pokoju - dysputa, w której zwyciężył, pomogła im powrócić do relacji na nieco bardziej dla nich typowej stopie. Nie było to już jednak to samo co jeszcze tydzień temu. Wszystko wyglądało pięknie, ale pożądanie, które wsiadło mu na kark, dźgało go ostrogami długimi jak noże. Nigdy przedtem nie było aż tak nieposkromione. Nigdy.

Pozwolenie jej na to, by odeszła, by mu umknęła, nie zgadzało się ze scenariuszem, jaki zaaprobowałyby jego impulsy, jego instynkty wojownika. To, że musiał z nimi walczyć, że musiał zachowywać spokój umysłu, podczas gdy jego ciało stało w płomieniach, ani trochę nie podobało się jego temperamentowi.

A ona była najzupełniej tego świadoma; rzucała mu szybkie spojrzenia od chwili, gdy opuścili altanę. Jego twarz, zacięta i ostra, zdradzała ślady uczuć - uczuć, które potrafiła odgadnąć, znając go przecież tak dobrze. Wiedziała, ale poważnie wątpił, czy rozumiała. Wielce wątpił, czy zdawała sobie sprawę z tego, gdzie się znaleźli - z czym wiązał się następny etap, w jakim celu flirtowała.

To do niej dotrze. I dlatego musiał rozgrywać tę grę powoli. Aby zdobyć to, czego pragnął, aby zapewnić sobie wszystko, czego chciał, potrzebował jej całkowitego, niekwestionowanego zaufania.

A jedyny sposób, by je zdobyć, to na nie zasłużyć.

Bez ścieżek na skróty, bez sztuczek. Bez nacisków.

Jeżeli tego sobie życzysz.

Kiedy Portia zatrzyma się i pomyśli, co znaczy ten następny krok, będzie miał i tak dość problemów. Ich przeszłość nie sprawi, że Portia uśmiechnie się życzliwie i ruszy do przodu bez długiego i dokładnego namysłu; jej temperament, jak i jego własny, nie pomogą, by podjęcie decyzji o przejściu do ostatecznego etapu było łatwiejsze.

Przy jej inteligencji, jej woli, i co gorsza, niezależności - zderzającej się z szeregiem jego najbardziej fundamentalnych cech, które znała od podszewki - przekonywanie, by mu się oddała, zanosiło się na trudną przeprawę. Potrzebne mu będą wszelkie atuty, jakie mógł zdobyć.

Maszerował przez aksamitną noc. Portia z łatwością dotrzymywała mu tempa.

Jedyne pocieszenie - nigdy nie będzie z niej gaduła. Odzywała się, kiedy miała na to ochotę; przy nim nigdy nie wydawała się odczuwać potrzeby, jak wiele innych kobiet, wypełniania czymś ciszy. Ciszy, która zapadała między nimi, nie niezręczna, lecz wygodna niczym rozchodzone buty.

Ich znajomość i jej umysł; dwie kwestie, z których - jeżeli wykaże dość sprytu - może wycisnąć jakieś korzyści. Portia zawsze miała znacznie silniejszą skłonność do logicznego myślenia niż jakakolwiek inna ze znanych mu kobiet. Miał zatem pewne szanse odgadnąć, przewidzieć jej kurs, i poprzez roztropne nakierowywanie poprowadzić ją tam, gdzie sobie życzył.

Przynajmniej na tak długo, dopóki nic odgadnie jego ukrytego motywu.

Jakiż złośliwy los zadecydował, że Simon postanowił wziąć sobie za żonę kobietę, która - jak wiedział to ponad wszelką wątpliwość - nigdy nie da sobą spokojnie pokierować?

Tłumiąc westchnienie, podniósł wzrok. Akurat wtedy, gdy Portia zamarła.

Spojrzał przed siebie, zaciskając dłoń na jej dłoni, i zobaczył młodego ogrodnika obserwującego rezydencję.

Ruszyli naprzód, wślizgując się w ciemnościach na korytarz wiodący do ogrodu. Dom spowijał mrok; nikogo nie było w pobliżu. Minęli zapaloną świecę, pozostawioną u podnóża schodów.

- Dennis, ten ogrodnik, był tam, kiedy wychodziłam - szepnęła.

- Jego upór jest niezdrowy. Wspomnę o tym Jamesowi.

Portia przytaknęła. Miała już na końcu języka formację, że widziała także Ambrose'a, ale właściwie nie było po temu powodu.

Dotarli do jej pokoju. Simon zerknął na drzwi, po czym poruszył dłonią, splatając palce z jej palcami i podniósł jej dłoń do ust.

- Śpij dobrze.

- Ty także.

Wysunąwszy dłoń z jego dłoni, otworzyła drzwi i wślizgnęła się do środka, po czym zamknęła je cicho za sobą.

Upłynęła co najmniej minuta, nim usłyszała, jak Simon odchodzi.

*

Uzmysłowienie sobie, jak prawdziwe, jak fizyczne było pożądanie Simona wobec niej, zdecydowanie było dla niej pewnym wstrząsem. Większym, bardziej otwierającym jej oczy wstrząsem niż cokolwiek, czego dowiedziała się do tej pory.

Była to też pokusa, większa pokusa niż wszystko inne razem wzięte, by ruszyć naprzód i dowiedzieć się, co leży dalej, czym dla nich były emocje popychające do intymności. Emocje, które wraz z każdym spojrzeniem, z każdą wspólną chwilą, wydawały się coraz silniejsze, bardziej zdecydowane. Bardziej realne.

To także było pewnym wstrząsem.

*

Portia przystanęła na tarasie i się rozejrzała. Po zjedzeniu śniadania w towarzystwie Lady O. opuściła ją, żeby się ubrać, i wykorzystała tę chwilę dla siebie - aby pospacerować i pomyśleć.

Ślady rosy wciąż jeszcze pozostawały na trawie, ale wkrótce miały zniknąć. Słońce już prażyło; zanosiło się na kolejny ciepły dzień. Goście wybierali się na wycieczkę, wybrawszy długą trasę przez Cranborne Chase, a potem lunch w oberży przed powrotem do domu. Każdy miał nadzieję, że dzień spędzony Z dala od Glossup Hall poprawi atmosferę i pomoże otrząsnąć się ze wspomnień o wczorajszym dniu. Zakątek porośnięty krzewami był jedynym, który jeszcze pozostał jej do zbadania. Zeszła z tarasu i skierowała się w stronę arkadowego przejścia do pierwszego z żywopłotów. Tak jak wszystkie fragmenty ogrodów w Glossup Hall, i ten był ogromny, jednak Portia przeszła zaledwie kawałek drogi, gdy usłyszała głosy. Zwolniła kroku.

- Czy nie uważasz kwestii jego ojcostwa za dość intrygującą?

Ojcostwa? Portia zamarła. To był głos Kitty.

- Naprawdę nie czuję się powołana, by zgadywać. Bez wątpienia ujawnisz wszystko, kiedy będziesz gotowa.

Winifreda. Obie siostry stały po przeciwnej stronie żywopłotu niż Portia.

- Och, myślę, że to cię zainteresuje. Bo widzisz, to dotyczy i ciebie.

Ton Kitty zabrzmiał jak u mściwego dziecka, skrywającego z lubością jakiś wyjątkowo odrażający sekret i pragnącego zyskać na czasie, by spowodować więcej cierpienia; było oczywiste, że Kitty chciała, by Winifreda zgadywała, kto jest ojcem jej dziecka.

Dał się słyszeć szelest i szuranie spódnic, po czym Winifreda odezwała się znowu:

- Wiesz, moja droga, czasami spoglądam na ciebie i zastanawiam się tylko, czy mama nie wystrychnęła taty na dudka.

Pogarda w jej słowach była tym bardziej intensywna, że wypowiedziała je właśnie Winifreda tym swoim łagodnym głosem. Co gorsza, było w nich coś jeszcze oprócz pogardy, coś jeszcze mniej przyjemnego.

- A teraz - dodała - jeżeli nie masz nic przeciwko temu, muszę iść, przygotować się do przejażdżki Desmond zabiera mnie swoim powozem.

Portia odwróciła się i szybko wyszła spomiędzy żywopłotów. Skręciła do ogrodu różanego; wdychając zapach wielkich kwiatów, czekała ze wzrokiem utkwionym w trawniku, dopóki nie zobaczyła, jak Winifreda mijają i idzie w stronę domu. Kiedy Kitty nie pojawiła się tuż za nią, Portia sama ruszyła do domu.

Zerknąwszy do tyłu, w kierunku żywopłotów, przelotnie dostrzegła Dennisa, pielącego rabatę u stóp żywopłotu - jednego z tych, które musiały otaczać ukryty dziedziniec. Spojrzał w jej stronę; pod oczami miał ciemne podkowy. Nic dziwnego. Portia wspięła się po schodach na taras i weszła do domu.

Obiecała wrócić i pomóc Lady O. zejść na dół; kiedy dotarła do jej pokoju, Lady O. była gotowa i czekała, siedząc w fotelu przy kominku. Jeden rzut oka na twarz Portii wystarczył, by odesłała pokojówkę. Gdy tylko drzwi się zamknęły, odezwała się podniesionym głosem:

- A więc?! Proszę o relację. Portia zamrugała.

- Relację?

- Dokładnie tak. Powiedz mi, czego się dowiedziałaś. - Lady O. machnęła w jej kierunku laską. - I na miłość boską, usiądźże. Jesteś niemal tak samo niedobra jak jakiś Cynster; przytłaczasz mnie.

Portia usiadła, tłumiąc uśmiech, i myśląc gorączkowo.

- A teraz mów! - Lady O. wsparła się na łasce i wbiła w Portię świdrujące spojrzenie czarnych oczu. - Opowiedz mi wszystko.

Portia spojrzała prosto w te oczy; nie potrafiła znaleźć słów na opowiedzenie choćby połowy prawdy.

- Dowiedziałam się rzeczy, które są... nie takie oczywiste, jak bym przypuszczała.

Lady O. uniosła brwi.

- W rzeczy samej? Jakich rzeczy?

- Rozmaitych. - Portia nauczyła się już dawno, jak nie dać się wyprowadzić z równowagi starszej damie. - Ale to nieistotne. Jest coś jeszcze... Coś, czego dopiero się dowiedziałam, a o czym, jak sądzę, powinnaś wiedzieć.

- Och? - Lady O. była dostatecznie bystra, by rozpoznać unik. Ale Portia wiedziała, że ciekawość była jej głównym grzechem. - Cóż więc?

- Spacerowałam właśnie wśród żywopłotów...

Zrelacjonowała podsłuchany fragment rozmowy tak dokładnie, jak tylko zdołała. Kiedy skończyła, spojrzała badawczo w twarz Lady O. Portia nie miała pojęcia, jak starsza dama to robi, ale udało jej się wyrazić najwyższy niesmak, chociaż w tym samym czasie jej twarz pozostała niewzruszona.

- Czy myślisz, że Kitty naprawdę jest w ciąży? Czy tylko to wymyśliła, by zranić Winifredę?

Lady O. prychnęła.

- Czy jest na tyle głupia, na tyle niedojrzała, żeby to zrobić?

Portia nie odpowiedziała. Uważnie patrząc na Lady O., dostrzegła w jej czarnych oczach rozważane możliwości.

- Teraz sobie przypominam... że Kitty nie schodziła rano na śniadanie, odkąd tu jesteśmy. Wcześniej nie zwracałam na to uwagi, ale wziąwszy pod uwagę jej upodobanie do męskiego towarzystwa i fakt, że panowie co rano gromadzą się w jadalni, być może to także jest jakaś oznaka?

- Jak brzmiał głos Kitty?

- Kitty? - Portia odtworzyła rozmowę w pamięci.

- Za drugim razem, kiedy się odezwała, była jak nieznośne dziecko. Ale teraz myślę, że za pierwszym razem mówiła nieco histerycznie.

- To nie brzmi obiecująco. - Łupnęła laską o podłogę i zaczęła wstawać z fotela.

Portia podniosła się i podała jej ramię.

- Co zatem myślisz?

- Gdybym miała zgadywać, powiedziałabym, że głupia dziewczyna naprawdę jest przy nadziei, ale niezależnie od tego, kto rzeczywiście jest ojcem, ona jest niestety dostatecznie szalona, by wykorzystać tę kwestię w swoich obłąkanych gierkach. - Lady O. zatrzymała się, kiedy Portia otwierała drzwi. Chwytając znowu ramię Portii, spojrzała jej w oczy.

- Zapamiętaj moje słowa, ta dziewczyna marnie skończy.

Portii trudno było przytaknąć; skinęła nieznacznie głową, po czym poprowadziła Lady O. ku schodom.

*

Cranborne Chase, z wysokimi dębami i bukami, okazało się miłym wytchnieniem zarówno od pogody, jak i od presji przygniatającej towarzystwo.

- Jestem przekonana, że w innych okolicznościach lady Calvin wyjechałaby. - Wsparta na ramieniu Simona, Portia przechadzała się bukową aleją.

- Nie może. Ambrose jest tu w interesach, że tak powiem - Jest bardzo zajęty sondowaniem lorda Glossupa i pana Bucksteada, a także pana Archera...

- A lady Calvin zawsze będzie robić to, co dobre dla syna. To miałam na myśli.

Oddalili się dostatecznie od reszty towarzystwa, spacerującego w chłodnym cieniu pod gęstymi koronami drzew, żeby szczerze porozmawiać. Wszyscy razem, ulokowawszy się w kilku powozach, spędzili przedpołudnie, jadąc powoli krętymi dróżkami, które wiodły przez las, po czym skręcały do maleńkiej osady, szczycącej się doskonałą oberżą z czekającym na nich, zamówionym wcześniej posiłkiem.

Oberża znajdowała się tuż przy dróżce, którą się przechadzali, skierowani przez oberżystę do małej, zadrzewionej dolinki, z której rozchodziły się niezliczone ścieżki - było to miłe miejsce na spacer po posiłku.

Lord Netherfleld i Lady O. odmówili sobie przyjemności wyjścia do lasu i pozostali w oberży; wszyscy pozostali poszli rozprostować nogi przed ponownym usadowieniem się w powozach.

Zatrzymawszy się, Portia spojrzała do tyłu, w dół zbocza. Wybrali najbardziej stromą ścieżkę; nikt z pozostałych za nimi nic poszedł. Wszyscy nadal byli na widoku, rozproszeni w dolince, tu i tam.

Dostrzegając Kitty w towarzystwie lady Glossup i pani Archer, skrzywiła się.

- Nie sądzę, żeby to, co próbują zrobić z Kitty, poskutkowało.

Simon zerknął w dół, na trzy panie.

- Izolowanie jej?

- Tutaj niewiele może z tym zrobić, ale założę się, że będzie jeszcze gorsza, kiedy wrócimy do Glossup Hall.

Simon chrząknął. Po chwili zapytał:

- O co chodzi?

Podniosła wzrok i zdała sobie sprawę, że Simon wpatruje się uważnie w jej twarz. Ona obserwowała Kitty. Próbowała pogodzić to z tym, jak sama by się czuła, gdyby dowiedziała się, że nosi w łonie dziecko Uśmiechnęła się przelotnie, potrząsnęła głową.

- Nic takiego. Tak się tylko zatopiłam w myślach Nie spuszczał oczu z jej twarzy.

- Chodź, wejdźmy na to wzniesienie - zaproponowała.

Przystał na to i wdrapali się na górę, odkrywając widok na głębszą, mniej dostępną dolinę, gdzie rodzina jeleni spokojnie skubała trawę.

Wołanie wezwało ich do pozostałych i z powrotem do oberży. Wywiązała się mała sprzeczka, kto ma gdzie siedzieć podczas drogi powrotnej; wszyscy ignorowali żądania Kitty, by pojechać w dwukółce Jamesa. Lucy i Annabelle wcisnęły się na siedzenie obok Jamesa i odjechały z nim, za nimi Desmond z Winifredą u boku; potem ruszył Simon z Portią obok i z Charliem z tyłu, pozostawiając reszcie cięższe powozy.

Dwukółki dotarły do Glossup Hall znacznie wyprzedzając pozostałą część towarzystwa. Zajechali prosto do stajen. Dżentelmeni pomogli paniom wyjść; Winifredą, dość blada, przeprosiła i oddaliła się szybko w stronę domu. Panowie pogrążyli się w dyskusji o koniach. Portia dołączyłaby do nich, ale Lucy i Annabelle wyraźnie oczekiwały od niej, że je poprowadzi. Wzdychając w duchu, wybrawszy cichą godzinę spędzoną w domu, zaprowadziła je z powrotem do rezydencji. Czekały w saloniku, aż wreszcie przytoczyły się powozy. Lucy i Annabelle, obie potulnie wyszywające, uniosły głowy i spojrzały w kierunku głównego holu. Portia mogła dosłyszeć podniesione glosy, jeszcze zanim do holu wkroczyli ludzie. Tłumiąc grymas, wstała. Obie dziewczęta spojrzały na nią. Dobiegł do nich glos Kitty, nieprzyjemny i ostry.

- Zostańcie tutaj - powiedziała do nich Portia. - Nie ma potrzeby, żebyście wychodziły. Powiem waszym mamom, że tu jesteście.

Obie postały jej spojrzenia pełne wdzięczności; dodając im otuchy uśmiechem, skierowała się ku drzwiom. W holu nie zwracała uwagi na nikogo innego, tylko poinformowała panią Buckstead i lady Hammond, gdzie przebywają ich córki, po czym podeszła prosto do Lady O. Zaś Lady O. skinęła głową w krótkim geście podziękowania i chwyciła ją za ramię; siła, z jaką zacisnęła na nim palce niczym szpony, była dobrym wyznacznikiem jej wzburzenia. Lord Netherfield, do tej pory trzymający się u boku Lady O., skinął z aprobatą, rzucił jedno pełne potępienia spojrzenie na żonę swego wnuka i udał się do biblioteki. Portia pomogła Lady O. wejść po schodach i dotrzeć do jej pokoju. Kiedy tylko zamknęły się drzwi, przygotowała się na opowieść; Lady O. lubiła mówić, i to bez ogródek. Tym razem jednak wydawała się zbyt zmęczona; zaniepokojona Portia pomogła jej się położyć.

Kiedy tylko Lady O. wyciągnęła się na łóżku, dostrzegła spojrzenie Portii. Odpowiedziała na zadane w myślach pytanie.

- Tak, było źle. Gorzej, niż się spodziewałam.

- Co takiego powiedziała?

- O to właśnie chodzi. Problem nie w tym, co powiedziała, ale czego nie powiedziała. - Po długiej chwili wpatrywania się w głąb pokoju, Lady O. zamknęła oczy i westchnęła. - Zostaw mnie, dziecko, jestem zmęczona.

Portia odwróciła się do drzwi.

- Dzieje się coś bardzo niedobrego - dodała Lady O.

Portia wyszła i skierowała się na dół, korzystając z mniej uczęszczanych schodów w zachodnim skrzydle. Nie chciała nikogo spotykać; potrzebowała trochę czasu dla siebie.

Nad Glossup Hall zawisła ciemna chmura, tak w przenośni, jak i dosłownie. Zbierało się na burzę; powietrze stało się ciężkie. Atmosfera w domu była jeszcze bardziej przytłaczająca. Ponura i coraz bardziej mroczna. Portię trudno byłoby nazwać romantyczną duszą, ale i ona to czuła. U panien Hammond, nawet u lady Hammond i u pani Buckstead efekt był wyraźnie widoczny.

Jeszcze dwa dni - goście tyle jeszcze pozostaną, tak jak zaplanowano; wcześniejszy wyjazd byłby obrazą dla lady Glossup, policzkiem, na który nie zasłużyła. Nikt jednak nie miał ochoty przebywać tu dłużej. Portia i Lady O. planowały powrót do Londynu. Portia zastanawiała się, dokąd zamierzał się udać Simon. Kiedy dotarła na parter, usłyszała odgłos uderzających o siebie kul bilardowych. Zerknęła w głąb korytarza w zachodnim skrzydle; przez otwarte drzwi do pokoju bilardowego mogła dosłyszeć cichy szmer męskich głosów, między innymi Simona.

Ruszyła dalej, korytarzem prowadzącym do ogrodu i na zewnątrz. Przyjrzała się chmurom. Żadnych błyskawic, żadnych grzmotów, ani kropli deszczu. Tylko to ciężkie, nieruchome powietrze...

Portia poszła w stronę żywopłotów. Z pewnością najbezpieczniejszego miejsca, by uniknąć podsłuchania jakichkolwiek dalszych rewelacji. Bądź co bądź, piorun nie uderza dwa razy w to samo miejsce. Przeszedłszy pod zieloną arkadą, skierowała się na okoloną żywopłotem ścieżkę. Dotarła właśnie w to samo miejsce co podczas poprzedniej przechadzki, kiedy stare powiedzenie, że teoria rzadko sprawdza się w praktyce, okazało się prawdziwe.

- Ty bezmyślny dzieciaku! Oczywiście, że dziecko jest Henry'ego. Nie możesz być aż tak głupia, żeby sugerować cokolwiek innego. Pani Archer była na progu histerii.

- To nie ja jestem głupia. - Głos Kitty zabrzmiał jak smagnięcie bicza. - I nie będę go mieć, mówię ci! Ale nie musisz się martwić. Ja wiem, kto jest ojcem. To tylko kwestia namówienia go, żeby popatrzył na sprawę z mojej perspektywy, i wtedy wszystko będzie dobrze.

Odpowiedziała jej cisza, po czym pani Archer - Portia niemal mogła usłyszeć, jak bierze głęboki oddech - zapytała drżącym głosem:

- Po twojemu. Zawsze wszystko musi być po twojemu. Ale jaka jest ta twoja perspektywa?

Portia chciała się odwrócić i odejść, ale dobrze rozumiała, o co pyta pani Archer, czego się obawia. Ta kwestia zbyt bliska była sercu Portii, by mogła nie wiedzieć...

- Mówiłam ci już wcześniej. - Głos Kitty przybrał na sile. - Chcę cieszyć się życiem. Chcę emocji! Nie będę tak po prostu siedzieć i robić się gruba i brzydka...

- Jesteś głupia! - Pani Archer była zrozpaczona. - Poślubiłaś Henry'ego, chciałaś...

- Tylko dlatego, że powiedziałaś mi, że będę damą i będę miała wszystko, co zechcę...

- Ale nie to! Nie w ten sposób. Nie możesz...

- Mogę!

Portia oddaliła się po cichu - odgłos jej kroków stłumiła gęsta trawa. Emocje kłębiły się w niej z wielką silą, nie była w stanie myśleć. Nie chciała rozmyślać o tym, co zamierza Kitty. Szła przed siebie szybko, z irytacją; jej spódnice furkotały.

Wpadła wprost na Simona.

Pochwycił ją, pomógł ustać, spojrzał jej w twarz, potem ponad jej głową w kierunku żywopłotów.

- Coś się stało? Potrząsnęła głową.

- Muszę się stąd wydostać. Przynajmniej na godzinę lub dwie.

- Możemy się przejść do tarasu widokowego.

- Tak. - Odetchnęła głęboko. - Chodźmy.

rozdział 9

Szli obok siebie przez ogrody, potem ścieżką przez las. Portia nie wzięła Simona pod ramię - nie zaproponował jej tego - lecz pomimo braku dotyku miała pełną świadomość jego bliskości. Tego, że jest obok, lecz jej nie przytłacza. Ze względu na zamęt w głowie, doceniała to i była mu za to wdzięczna.

Simon, rzecz jasna, był akurat ostatnią osobą, którą chciała spotkać, wziąwszy pod uwagę kwestię, którą chciała i którą musiała rozważyć. Rozpatrzyć, zbadać, ostatecznie zrozumieć. Ze względu na naturę tego problemu, ze względu na to, że był w niego tak intymnie zaangażowany, dosłownie i w przenośni, Portia spodziewała się, że będzie odczuwać pewną...

może nie nieśmiałość, ale niepewność, będąc z nim sam na sam. Będąc tak blisko.

Zamiast tego, wszystko, co czuła wcześniej i teraz, nie sprawiało jej kłopotów, ani teraz, ani przez cały dzień. Nie było to może poczucie komfortu, ale z pewnością nic niepokojącego. Portia była najzupełniej pewna, że Simon zawsze zachowa się w sposób przewidywalny, że nigdy się nie zmieni; że nigdy nie mógłby się stać źródłem jakiegokolwiek zagrożenia dla niej.

Nie fizycznie. Emocjonalnie może być zupełnie inaczej.

Czuła, jak Simon sunie obok niej niczym drapieżnik. Czułą, jak sama czerpie satysfakcję z jego obecności.

To Kitty i jej postępki raz jeszcze rozproszyły jej uwagę, tym razem niepokojąc ją nieporównanie bardziej. Bez wątpienia zbliżenie się do osób, które rozumiała i którym ufała, było jedynie naturalną reakcją. Osób takich jak Lady O. Jak Simon.

Wyszli na zbocze wzniesienia, na fragment ścieżki bez drzew, więc wiatr wiał tam mocno od odległego morza. Dotarło do nich tchnienie świeżości, pierwsze oznaki burzy, wciąż jeszcze dalekiej. Powiew chłodniejszego powietrza uniósł loki z karku Portii, każąc innym kosmykom zatańczyć przy jej twarzy. Zatrzymała się, poprawiła niesforne pasemka włosów, i podniosła twarz ku delikatnej bryzie.

Simon uniósł głowę i popatrzył ponad dalekimi polami na ciemne chmury kłębiące się na horyzoncie. Potem jego spojrzenie powróciło na twarz Portii. Nie był zaskoczony, spotykając ją w ogrodzie. Każda inna dama odpoczywałaby, powracając do sil po wyczerpującym dniu. Ale nie ona. Usta zadrgały mu, gdy wyobraził ją sobie senną i ociężałą, ospale przeciągającą się w łóżku. Portia była pełna energii - wydawało się, że niespożytej. To zawsze pociągało go w nadzwyczaj fizyczny sposób. Nigdy nie widział, aby udawała kruchość czy bezradność. Jej niesłabnąca werwa wystarczała, by mogła dotrzymać mu kroku.

Bardzo możliwe, że w każdej sferze.

Jednak w tej chwili była tak rozkojarzona, jak jeszcze nigdy.

- Co się stało?

- Kitty jest w ciąży. Dziś rano usłyszałam, jak mówiła o tym Winifredzie. Próbowała sprawić, by Winifreda myślała, że to dziecko Desmonda.

Simon nawet nie starał się ukryć niesmaku.

- Jakże mało eleganckie.

- Dziecko nie jest Henry'ego.

- Tak się domyślam.

- Dlaczego? Uchwycił jej spojrzenie.

- Jak rozumiem, ona i Henry pozostają w separacji od jakiegoś czasu. - Zawahał się, po czym mówił dalej. - Sądzę, że rozmowa Henry'ego i Jamesa, którą usłyszeliśmy tamtej nocy, dotyczyła możliwości rozwodu.

- Rozwodu?

Nie musiał wyjaśniać jej konsekwencji; rozwód oznaczałby skandal, a w tym przypadku dla Kitty także całkowity ostracyzm.

- Zastanawiam się, czy Kitty wie? - Przerwała, ale tylko na chwilę. - Właściwie to słyszałam, jak pani Archer i Kitty dyskutowały na ten temat. Co Kitty zamierza zrobić.

- Co zaproponowała?

- Ona nie chce tego dziecka. Nie chce się zrobić gruba i... Myślę, że po prostu nie chce niczego, co stałoby na drodze do tego, co nazywa emocjonującym życiem. Tego, co - jej zdaniem - należy się jej bez dwóch zdań.

Simon pogubił się w tym. Mając kilka sióstr, starszych i młodszych, myślał, że zdołał się już choćby z grubsza zaznajomić z kobiecą psychiką, ale Kitty przekraczała jego zdolność pojmowania.

Portia ruszyła przed siebie; zaczął iść u jej boku.

Wiedział doskonale, że cokolwiek ją nękało, nadal zaprząta jej myśli. Pozwolił jej się z tym zmagać, kiedy szli grzbietem wzniesienia i potem przez las. Kiedy wyszli na ostatni kawałek ścieżki biegnący wzdłuż wzniesienia nad wioską Ashmore, a pionowa kreska między brwiami Portii wciąż nie znikała, Simon zatrzymał się. Zaczekał, aż Portia to zauważy.

- O co chodzi?

Nie spuszczała z niego wzroku, a po chwili jej usta drgnęły i spojrzała w bok.

- Musisz mi obiecać, że nie będziesz się śmiać. Otworzył szeroko oczy.

Zachmurzyła się, spojrzała w bok i zaczęła iść. Zatrzymała się na moment, by mógł do niej dołączyć, po czym ruszyła dalej, choć powoli.

- Zastanawiałam się, co... później... potem, jeżeli... cóż, gdybym... czy mogłabym... stać się taka jak Kitty?

- Jak Kitty? - Przez chwilę Simon nie potrafił sobie uzmysłowić, co Portia miała na myśli.

- Jak Kitty, z tym jej pociągiem do emocji.

Zatrzymał się. Ona także. Nie mógł się powstrzymać. Zaczął się śmiać. Nawet jej zaciśnięte wargi, nawet furia w jej oczach nie mogły go powstrzymać.

- Obiecałeś!

To tylko jeszcze bardziej utrudniło mu odzyskanie powagi.

- Och, ty! - Trzepnęła go jeszcze raz. Chwycił jej ręce, przytrzymał je, więżąc w swoich.

- Nie... przestań. - Wziął głęboki oddech, wpatrując się w jej twarz. Autentyczny niepokój i zmieszanie w jej oczach, wyraźne teraz, gdy straciła kontrolę, otrzeźwiły go jak cios między oczy. Chyba ona nie wierzyła, że...?

- Nie ma takiej możliwości, byś kiedykolwiek stała się taka jak Kitty.

Nie wyglądała na przekonaną.

- Uwierz mi, nigdy. Nie ma takiej możliwości. Studiowała jego twarz, mrużąc oczy i patrząc spod kurtyny czarnych rzęs.

- Skąd to wiesz?

Po prostu wiedział, jaka jest Portia.

- Ty nie jesteś Kitty. - Wsłuchał się we własne słowa, zaczerpnął powietrza i następne zdanie nacechował najszczerszym przekonaniem. - Nigdy nie mogłabyś zachować się... nigdy nie zachowałabyś się tak jak ona.

Nadal miała niepewny wyraz twarzy. Nagle zdał sobie sprawę z tego, o czym rozmawiają - ze wszystkiego, co za tym stało. Zabrakło mu tchu, bo zdał sobie sprawę, że ona - że oboje - stanęli na krawędzi. Wiedział, spodziewał się, byłby zaskoczony, gdyby nie miała zastrzeżeń, gdyby nie namyślała się długo i mozolnie, zanim mu się odda.

Znając ją tak dobrze, znając kierującą nią ciekawość, jej upartą potrzebę wiedzy, był pewien jej ostatecznej decyzji. Nigdy, nawet w najśmielszych snach nie wyobrażał sobie, że Kitty stawiałaby jakieś bariery, a co dopiero takie.

Poszukał wzroku Portii w chwili, gdy ona szukała jego wzroku. Jej oczy były tak ciemne, miały barwę nocnego nieba, i tylko silne emocje dawały się łatwo wyczytać. Teraz jej oczy były po prostu mniej bystre, zasnute obłokiem niepewności - niepewności co do samej siebie, a nie, jak mógłby się spodziewać, co do niego.

- Zaufaj mi. - Mocniej ścisnął jej ręce, na nowo przykuwając jej wzrok, potem zmienił uchwyt i uniósł jej ręce do ust, najpierw jedną, potem drugą. - Po prostu mi zaufaj.

Jej oczy rozszerzyły się. Po chwili zapytała:

- Jak możesz być aż tak pewien?

- Dlatego, że... - Zatopiony w jej oczach, świadom, że musi mówić całkowitą prawdę, za Boga nie mógł wymyślić słów na opisanie wszystkiego tego, co miał na myśli. - To... to wszystko, co jest między nami, wszystko, co mogłoby być... Nawet to nie byłoby wystarczające, by cię zmienić. Żeby zamienić cię w kogoś innego.

Pozwolił jej wysunąć dłonie z jego dłoni; odwróciła się w kierunku pól, patrząc na nic, lecz zapewne ich nie widząc. Po chwili ruszyła w stronę punktu widokowego. Simon poruszył się i podążył w ślad za nią. Dotarli na miejsce i weszli do środka. Portia zapatrzyła się w dal, na cieśninę Solent. O krok od niej Simon wbił ręce w kieszenie i czekał. Nie ośmielał się jej dotknąć, nie ośmielał się naciskać na nią w jakikolwiek sposób.

Spojrzała mu w twarz, po czyni powoli przeniosła wzrok na całą jego postać, jak gdyby mogła wyczuć napięcie, które opanowało każdy muskuł.

- Myślałam... spodziewałam się, że będziesz bardziej przekonujący.

Simon pokręcił głową.

- Decyzja należy do ciebie. Ty musisz ją podjąć. Miała już zapytać dlaczego; dostrzegł to w jej oczach. Jednak zawahała się i odwróciła wzrok.

Po chwili odwróciła się ku wyjściu. Simon podążył za nią pod arkadą prowadzącą na zewnątrz i skierowali się z powrotem do Glossup Hall.

Szli w milczeniu, w typowym dla siebie, dziwnie łączącym ich milczeniu. Każde było świadome obecności drugiego, jednak oboje byli zadowoleni, podążając za własnymi myślami i wiedząc, że drugie nie poczuje się tym urażone. Myśli Simona zaprzątała całkowicie Portia i oni obydwoje. To, co było między nimi, ta nagle przybierająca na sile i głębi więź. Rozwijała się w sposób, jakiego się nie spodziewał. Teraz dostrzegał impulsy trzymane na wodzy, coś, co nakazywało mu zrobić jego ego uwodziciela. Że powinien cieszyć się siłą, jaką wyczuwał, emocjonalną głębią, powiązaniami, które utkały się same z czegoś, co nie miało związku z fizyczną stroną ich znajomości, a co łączyło ich tak, że nigdy nie mógłby tego przewidzieć.

Od pierwszej chwili wiedział, że zdobycie jej zaufania na tyle, by zaakceptowała go jako swojego męża, będzie trudnym zadaniem. Realizowanie tego zadania na tle rozpadu małżeństwa Henry'ego i Kitty stworzyło nieoczekiwane scenariusze, zmuszając go do przemyślenia spraw, do oceny różnych aspektów, uczuć, oczekiwań, które w innym przypadku uważałby za oczywiste.

Tak jak to, że ufał Portii całkowicie, bezgranicznie - i dlaczego. Dlaczego sama myśl o tym, że mogłaby się stać drugą Kitty, była tak niedorzeczna; dlaczego się śmiał. Ona nie mogłaby stać się drugą Kitty i nadal pozostać Portią.

Siła jej charakteru - ten mocny kręgosłup, który dawno temu zauważył u swoich sióstr i jeszcze wyraźniej u niej - po prostu nie pozwoliłby jej na to. Pod tym względem Simon znał ją być może lepiej niż ona znała samą siebie. Miał niezachwiane zaufanie do jej charakteru. Nigdy wcześniej w ogóle nie uważał takiej cechy za niezbędną u żony. Teraz zdał sobie sprawę, jak jest cenna.

Dostrzegł w niej gwarancję wystarczającą, by uspokoić głęboko w nim skryty głos, który nawet teraz - nawet pomimo jego decyzji i stalowej woli - protestował na samą myśl o zaakceptowaniu istnienia cynsterowskiej pięty Achillesa, o emocjonalnym związaniu się, które dla Cynsterów było nieodłącznym elementem małżeństwa.

Simon i Portia dotarli do ogrodów i ścieżki. Wyłonił się przed nimi dom.

Simon dotknął jej rękawa i zwolnił; zatrzymała się i odwróciła ku niemu. Przesunął palcami w dół, ku jej dłoni, i splótł je z jej palcami.

- Jedno ci obiecuję. - Uniósł jej rękę i złożył pocałunek, zatrzymując na chwilę jej wzrok. - Nigdy cię nie zranię. W żaden sposób.

Nie mrugnęła okiem, nie poruszyła się; przez długą chwilę ich spojrzenia stopiły się. Potem Portia wzięła głęboki oddech i skinęła głową. Wzięła go pod ramię i poszli w kierunku domu.

*

To naprawdę była jej decyzja; poczuła ulgę, że to dostrzegł i zaakceptował.

Z drugiej strony, wcale nie była do końca pewna, jak interpretować tę jego nietypową wspaniałomyślność. Z pewnością dla niego była bowiem nietypowa. Pragnął jej, pożądał - wiedząc, jakim despotą jest tak naprawdę; Portia życzyła sobie jakiegoś wyjaśnienia dla jego powściągliwości, jego cierpliwości.

Później, tego samego wieczora, stała przy oknie w swoim pokoju, zastanawiając się, co też to mogło być. I jak to mogło wpłynąć na jej decyzję.

W trakcie dwóch kwadransów spędzonych w salonie Simon znalazł moment, by szepnąć na tyle cicho, aby tylko ona mogła go słyszeć, gdzie dokładnie mieści się sypialnia, którą mu przydzielono - tak na wypadek, gdyby chciała to wiedzieć. Gdyby pomyślała, że ją naciska, spaliłaby go wzrokiem ale jedno spojrzenie w jego oczy potwierdziło, że on rzeczywiście zmaga się z własnym instynktem, by tego nie robić, i że jak dotąd udawało mu się utrzymać w ryzach.

Skinęła głową, a potem dołączyli do nich inni i nie było już mowy o prywatności. Niemniej Portia wciąż była w pełni świadoma, że Simon czeka na jakiś znak, zdradzający jej decyzję. Przez cały obiad obserwowała go przez stół - ukradkiem, jednak gdyby inni goście nie byli tak zajęci podtrzymywaniem rozmowy i utrzymywaniem jej w ściśle dopuszczalnych granicach, ktoś mógłby coś zauważyć.

Kitty chociaż raz okazała się użyteczna... oczywiście, nieświadomie. Powróciła do swojej poprzedniej roli, ale ze znacznie większą dozą dramatyzmu; dzisiejszego wieczora była damą skrzywdzoną fałszywym osądem i z determinacją, heroicznie, trwała z wysoko uniesioną głową pomimo ciosów od tych, którzy powinni byli wiedzieć lepiej.

Panie przeszły do salonu, pozostawiając dżentelmenów przy stole. Nikt nie miał najmniejszej ochoty przedłużać wieczoru; atmosfera była dość gęsta, emocje kłębiące się między Kitty a niektórymi innymi osobami - pełne napięcia. Herbatę podano wcześnie; po jednej filiżance wszystkie panie udały się na spoczynek.

I w rezultacie Portia znalazła się właśnie tutaj, wpatrując się w ciemne okno i dumając nad swoją decyzją - decyzją, którą ona i tylko ona mogła podjąć. A jej decyzja zależała od Simona. Pomimo ich wcześniejszych relacji, a tak naprawdę po części z ich powodu, nie była zaskoczona, kiedy zaofiarował się i zgodził wystąpić w roli jej przewodnika w zgłębianiu fizycznych relacji pomiędzy mężczyzną i kobietą. Nie aprobował tego, przynajmniej na początku, ale skapitulował szybko, kiedy zobaczył, że uparcie dążyła do celu - bardzo dobrze wiedział, że gdyby odmówił, podążyłaby dalej z innym mężczyzną. Z jego punktu widzenia, tak dalece protekcjonalnego, zadawanie się z nim było, pomijając wszystko inne, znacznie lepsze niż zadawanie się z kimś innym.

Jednak nic z tego nie umniejszało faktu, że on był Cynsterem, a ona pochodziła z Ashfordów; oboje należeli do towarzyskiej śmietanki. Gdyby Portia była młodsza, bardziej niewinna i subtelniejsza albo bardziej niezorientowana, gotowa byłaby postawić swoje perły na to, że każda niezamierzona intymność doprowadziłaby do deklaracji: „Skoro cię uwiodłem, to cię teraz poślubię”.

Na szczęście między nimi to nie miało zastosowania. On ją znał, i to bardzo dobrze. Nie pomagałby jej w jej poszukiwaniu wiedzy, gdyby sądził, że takim postępowaniem popełnia jakikolwiek niehonorowy czyn; ona czuła zaś dziwną satysfakcję, że zaakceptował fakt, iż ona ma prawo do seksualnych doświadczeń tak samo jak on.

To prawo, jak zakładała, wystarczało, by rozgrzeszyć go z wszelkiej moralnej odpowiedzialności, z obowiązku arbitralnego wtrącania się i mentorskiego wyrażania dezaprobaty. On zawsze postępował zgodnie z jej życzeniem i za jej wyraźną zgodą. Nie uwodził jej w zwykłym znaczeniu tego słowa - on po prostu był gotów, gdyby to ona zażyczyła sobie zostać uwiedziona.

Zapewne jego niewzruszona powściągliwość, jego determinacja, żeby na nią nie naciskać, była jakimś tego odbiciem, jakimś zawiłym wyznacznikiem tego, co w tych okolicznościach było honorowe. Być może w taki sposób odbywało się uwiedzenie za czyjąś zgodą. Wszystko to, co zaszło między nimi do tej pory, odbyło się tak, jak sobie życzyła, jak tego chciała. Teraz stanęła przed decyzją, czy chce więcej - czy naprawdę chce zrobić ostatni krok, odsunąć ostatnią zasłonę i dowiedzieć się wszystkiego.

Kryjący się w niej badacz chciał przeć naprzód, jej bardziej pragmatyczna strona nalegała, by rozważyć wszystkie za i przeciw. Jej zdaniem - a nawet zdaniem większości innych osób - wiek i status niemal pewnej starej panny uwalniał ją od panieńskiej troski o dziewictwo. Gdyby w pewnym momencie nie postanowiła spróbować, to być może nigdy nie zdecydowałaby się na małżeństwo, więc w czym rzecz? Dla niej dziewictwo było staroświeckim wymysłem.

Ryzyko zajścia w ciążę wydawało się realne, ale do przyjęcia - tak naprawdę nie przeszkadzało jej. W przeciwieństwie do Kitty, Portia chciała mieć dzieci; a wziąwszy pod uwagę, że posiadała silną i wspierającą ją rodzinę, oraz to, że niewiele dbała o bywanie w towarzystwie, istniały sposoby poradzenia sobie z taką sytuacją. Pod warunkiem, że nigdy nie wyznałaby, kim jest ojciec; jej instynkt samozachowawczy był zbyt silny, aby popełniła taki błąd.

Podsumowując wszystko, nie znalazła żadnych argumentów przeciw, które byłyby nic do odparcia - przynajmniej jej własnym zdaniem.

Zaś co do argumentów „za”, Portia wiedziała, czego chce, czego sobie życzy. Chciała dowiedzieć się o małżeństwie wszystkiego, zanim się w nie zaangażuje; musiała zrozumieć fizyczne aspekty tego, co mogłoby ją czekać. Chaos, w jaki Kitty obróciła swój związek, tylko uwypuklił wagę właściwego zrozumienia sprawy przed pójściem do ołtarza; gdyby po tym, co zobaczyła przez ten tydzień, Portia pozwoliła sobie na niewłaściwy wybór, nigdy by sobie tego nie wybaczyła.

Teraz chciała też wiedzieć, czym naprawdę była emocjonalna więź, jaka powstała pomiędzy nią a Simonem - co to za emocja sprawiła, że wyobrażenie siebie samej wchodzącej do jego łóżka było nie tylko możliwe, ale wręcz bardzo łatwe.

Biorąc pod uwagę zachowanie Kitty, dowiedzenie się tego wydawało się rozsądne.

Skoro tak, jedyne ryzyko, jakie Portia dostrzegała w udaniu się do łóżka Simona, było natury emocjonalnej. Ono zaś było hipotetyczne, było czymś, co mogła tylko przeczuwać, wziąwszy pod uwagę, że nie dowiedziała się jeszcze, jakie uczucie skłaniało ją do dzielenia z nim intymnych chwil.

To uczucie i jego skutki były całkiem realne. Podobnie jak ryzyko, na które nie mogła przymknąć oczu, ani udawać, że go nie ma. Zwłaszcza, że tak dobrze znała Simona.

A jeżeli rodzące się między nimi uczucie okaże się miłością?

Nie miała pojęcia, czy tak mogło być; podobnie jak mężczyźni i małżeństwo, miłość nie figurowała wcześniej na jej liście przedmiotów do studiowania.

Przedtem jej nie szukała. Nie była jednak aż tak głupia, aż tak arogancka, by nie przyznać, że teraz stanęła przed nią taka możliwość.

Kiedy już się sobą nasycą - raz, dwa razy, ile tylko będzie potrzebowała, by dowiedzieć się wszystkiego, czego chciała się dowiedzieć, i by nazwać to uczucie, jeżeli nie było ono miłością - wtedy się rozstaną, jej eksperyment się zakończy, a odkrycie będzie pełne. Taki wynik wydawał się pewny i uczciwy. Niebezpieczeństwo kryło się gdzie indziej. Zagrożenie czaiło się w nieznanym.

Jeżeli to jednak miłość, co wtedy?

Znała odpowiedź - jeżeli to miłość, Simon będzie nalegał na małżeństwo, jej zaś nie będzie łatwo mu odmówić. Bądź co bądź, to Cynster.

Poślubiona Cynsterowi. Być może związana miłością i poślubiona Cynsterowi - a to potencjalnie jeszcze gorsze. Jeżeli miłość zawładnęłaby obojgiem, wówczas sytuacja byłaby znośniejsza, ale jeżeli miłość zapanowałaby tylko nad jednym z nich, nie dotykając drugiego, prognozy z góry byłyby ponure.

W tym tkwiło ryzyko.

Pytanie, przed którym stanęła teraz, tej nocy, brzmiało: czy podjąć to ryzyko? Czy miała duszę hazardzisty?

Westchnęła głęboko, skupiając się na sylwetkach drzew za oknem.

Jeżeli nie rozważy tego pytania teraz - i nie przyjmie jego propozycji, by dać się uwieść - za kilka dni każde z nich ruszy swoją drogą. Ona wróci do Rutlandshire, spalając się z ciekawości; kogóż innego znajdzie, by zaspokoił jej apetyt na wiedzę? Komuż innemu mogłaby zaufać?

Szansa spotkania Simona ponownie tego lata była znikoma, nie mówiąc już o sprzyjających okolicznościach, a do tego nie miała gwarancji, że on nadal będzie chętny nauczyć ją wszystkiego za miesiąc, a co dopiero za trzy. Czy zniosłaby odwrót, uchylenie się, wycofanie i niewiedzę? Czy potrafiłaby żyć nie poznawszy, co naprawdę oznaczałaby dla nich fizyczna bliskość? Co ich do niej popychało? Nigdy nie dowiedziawszy się, czy to miłość, i czy ogarnęła ich oboje?

pójście dziś w nocy do Simona mogło być dla niej najbezpieczniejszym, najbardziej rozsądnym rozwiązaniem. Ktoś inny mógłby ją nazwać lekkomyślną i szaloną, ale dla niej ten argument był najzupełniej rozsądny. Nie było sensu tracić czasu.

Aby dostać się do pokoju Simona, musiała obejść galerię u szczytu głównych schodów. Na szczęście wszystkie panie znajdowały się w swoich pokojach i nie było nikogo, kto zobaczyłby ją sunącą od jednej plamy cienia do drugiej, kiedy mijała schody i dalej, w głąb korytarza prowadzącego do zachodniego skrzydła. W miejscu, gdzie zachodnie skrzydło stykało się z główną częścią domu, musiała przeciąć foyer u szczytu schodów. Wyszła właśnie na otwartą przestrzeń, kiedy usłyszała ciężkie kroki człowieka brnącego po stopniach na górę. Szybko jak błyskawica umknęła z powrotem w cień korytarza, którym dopiero co przyszła. Kroki stopniowo zbliżały się; rozpoznała dwie osoby, potem usłyszała głos Ambrose'a i odpowiedź Desmonda. Odmówiła pospieszną modlitwę, żeby ich pokoje znajdowały się w zachodnim skrzydle, a nie w części, gdzie właśnie stała.

Nasłuchiwała; mężczyźni rozmawiali o psach. Odeszli w głąb zachodniego skrzydła. Portia zawahała się, ale pomyślała, że dobrze byłoby wiedzieć, które pokoje zajmują. Wysuwając się z kryjącego ją cienia, wyjrzała za róg. Desmond i Ambrose byli już daleko, prawie przy końcu korytarza; tam się rozstali i weszli do swoich pokoi - jeden na lewo, drugi na prawo.

Wypuściwszy powietrze - bo cały czas wstrzymywała oddech - Portia wyprostowała się. Simon powiedział, że to trzecie drzwi od schodów, więc nie będzie musiała ryzykować przechodzenia obok pokoi Ambrose'a czy Desmonda.

Mijając klatkę schodową, usłyszała charaktery, styczny odgłos uderzających o siebie kul bilardowych. Zatrzymała się, rozejrzała wokoło, po czym szybko ruszyła ku schodom. Wytężywszy słuch, mogła dosłyszeć cichy gwar głosów dobiegający z pokoju gry - dźwięczny glos Charliego, śmiech Jamesa i głębokie tony Simona.

Przez krótką chwilę stała w miejscu, po czym odwróciła się i ruszyła dalej do pokoju Simona. Otworzyła drzwi i wsunęła się do środka. Biorąc pod uwagę liczbę wolnych pokoi, było mało prawdopodobne, by ktoś został ulokowany tuż obok, ale nie było sensu niepotrzebnie ryzykować, starała się więc być bardzo cicho.

Rozejrzała się, poirytowana, że Simona tutaj nie było. Wtedy odwróciłby jej myśli od tego, co właśnie robiła. Ile może trwać partia bilardu? Weszła w głąb pokoju, ignorując nerwowy skurcz w żołądku. Podjęła już decyzję; z pewnością nie miała zamiaru zmieniać zdania.

Pokoje w zachodnim skrzydle nie były tak przestronne jak te we wschodnim. Ta część budynku wyglądała na starszą; sufity były równie wysoko, ale pokoje wyglądały na węższe. Nie było foteli ani przy kominku, ani pod oknem, nie było toaletki, a tym samym taboretu, tylko wysoka komoda. Dwa krzesła stały po bokach szyfoniery sięgającej ramienia, ale okazały się wąskie i raczej mało wygodne. Spojrzała na łóżko - jedyne rozsądne miejsce do czekania na siedząco. Tak też zrobiła, doceniając grubość wygodnego materaca. Plecami oparła się o poduszki ułożone przy zagłówku, skrzyżowała ręce na piersi i wbiła wzrok w drzwi. Jak przypuszczała, istniał jeszcze jeden powód nieobecności Simona. On się jej nie spodziewał, nie uznał jej wizyty za możliwą.

Okno było otwarte; chłodna bryza wdarła się do środka. Burza, która zagrażała okolicy, już przeszła, pozostawiając po sobie chłodniejsze powietrze.

Portia zadrżała. Nie było jej zimno, a jednak... Zerknęła na leżącą na łóżku kołdrę.

*

Rozstawszy się z Charliem przy drzwiach swojego pokoju, Simon wszedł do środka. Zerknął na okno, dostrzegł wpadające przez nie światło księżyca i postanowił nie zawracać sobie głowy zapalaniem świecy.

Tłumiąc westchnienie, zrzucił z siebie surdut. Rozpinając guziki kamizelki, podszedł do krzesła obok komody i przerzucił przez nie surdut. Za chwilę dołączyła do niego kamizelka. Wysunął z krawata szpilkę z diamentową główką i położył ją na komodzie, potem zabrał się za rozluźnianie i rozwiązywanie węzła. Celowo wołał zająć myśli tymi przyziemnymi czynnościami niż zgadywać, ile godzin będzie się tej nocy miotał po łóżku, zanim zaśnie, zastanawiając się, kiedy podjęcie przez nią decyzji stanie się jego obsesją. I ile jeszcze czasu zdoła grać rolę nonszalanckiego uwodziciela. Nigdy wcześniej tego nie próbował - zachowania tak niezgodnego z własną naturą; ale też nigdy wcześniej nie uwodził Portii.

Szarpnął za końce krawata i zsunął go z szyi, podszedł do drugiego krzesła, żeby go tam odłożyć, i zamarł. Leżała tam starannie udrapowana jedwabna suknia. Jedwab o barwie zielonych jabłek - pamięć Simona natychmiast podpowiedziała mu kolor sukni, którą miała na sobie tego wieczoru Portia. Ten odcień sprawiał, że jej skóra wydawała się jeszcze bielsza, kontrastując wyraźnie z jej czarnymi włosami i czyniąc jej ciemnoniebieskie oczy jeszcze bardziej olśniewającymi.

Opuścił ręce i przesunął palcami po jedwabnych fałdach - tak naprawdę po to, by się przekonać, że to nie halucynacja. Jego dotknięcie poruszyło parę przejrzystych jedwabnych pończoch, ułożoną na dwóch ozdobionych koronką podwiązkach.

Umysł Simona zawirował na myśl o Portii ubranej tylko w jedwabną halkę.

Powoli, niemal nie ośmielając się dowierzać temu, co racjonalna część jego umysłu mu podpowiadała, odwrócił się w stronę łóżka.

Była tam, spała, a jej włosy okrywały poduszki czarną falą.

Podszedł bliżej niemal na palcach. Portia leżała na boku, twarzą zwrócona do niego, z dłonią podłożoną pod głowę. Jej usta były lekko rozchylone. Jej rzęsy wyglądały jak hebanowe półksiężyce na tle jasnej skóry.

Simon mógł wyczuć jej perfumy; z jej ciała emanował lekki, kwiatowy zapach, wnikając do jego umysłu. Od wszystkiego, co czuł, i od wszystkiego, co widział, zakręciło mu się w głowie.

Rozpierał go triumf - lecz natychmiast ściągnął wodze. Zacisnął zęby i odczekał chwilę, czując, jak krew pulsuje mu w żyłach. Spędził cały wieczór, upominając sam siebie, że nie powinien się tego spodziewać - że z Portią nic nigdy nie było proste i łatwe.

A jednak tutaj była.

Nie pojmował tego do końca - niemal zabrakło mu tchu. Wciągnął powietrze i wypuścił je cicho, upominając sam siebie - nie powinien pochopnie interpretować faktów.

A jednak przyjście do jego łóżka wymagało niemałej odwagi.

Portia go znała - żadna inna dama, z którą sypiał, nie znała go tak dobrze.

Zgodził się nauczyć ją wszystkiego, czego chciała; nigdy nie rozmawiali o czymś więcej. O czymś bardziej wiążącym. Mimo to wiedziałaby, że przychodząc do niego - akceptując jego propozycję wprowadzenia jej w krainę intymności - ryzykowała, zawierzała mu o wiele więcej niż tylko swoje dziewictwo.

Jej niezależność była bardzo ważną, konstytutywną cechą; rzucenie na szalę czegoś tak fundamentalnego wymagało właśnie takiej zuchwałej odwagi, jakiej miała aż w nadmiarze. Ale Portia nic powzięłaby tej decyzji lekko; nie ona.

Nie przeoczyłaby niebezpieczeństwa, nawet gdyby zamaskował je najlepiej, jak umiał.

Simon nie miał pojęcia, jak poradziliby sobie w małżeństwie; nawet wytężając wyobraźnię, nie widział tego jasno. Ale tego właśnie chciał. Wszystko, co teraz musiał zrobić, to doprowadzić ją do przekonania, że i ona tego właśnie chciała. Bez ujawniania przed nią, że poślubienie jej było przez cały czas jego celem.

Niezależnie od tego, że jej ufał, ta jedna informacja nie była jej potrzebna; tej jednej wrażliwej strony nie miał zamiaru odsłaniać. Minuty płynęły, gdy tak stał nad nią, patrząc w dół, knując i planując, zbyt rozsądny, by się spieszyć. Kiedy już miał jasny obraz jak najlepszego podejścia, zebrał się w sobie , podszedł do łóżka i usiadł na jego skraju, tuż obok Portii.

Nie poruszyła się. Podniósł rękę, wsunął palce w jej włosy, pozwalając jedwabistym pasmom prześlizgnąć się między nimi. Wpatrywał się w jej twarz, tak niewinną we śnie, po czym pochylił się i zbudził ją pocałunkiem.

Obudziła się powoli, ciepła i słodko kobieca, potem zamruczała coś niezrozumiałego, odwróciła się na plecy, wplotła palce w jego włosy i odpowiedziała na jego pocałunek. Zapraszająco.

Odsunął się i spojrzał jej w oczy, ciemniejsze niż noc, skryte za zasłoną rzęs. I na jej usta.

- Dlaczego tu jesteś?

Jej usta, pełne i zmysłowe, wygięły się powoli. Na powrót przyciągnęła go do siebie.

- Wiesz to doskonale. Chcę, żebyś mnie nauczył... wszystkiego.

Przy ostatnim słowie pocałowała go, kusząc. Namiętność narastała, rozlewała się w jego żyłach jak niekontrolowany pożar. Cugle, które sobie narzucił, zaczynały się rozluźniać, ale pochwycił je w porę.

- Jesteś pewna? Całkowicie pewna? - Kiedy uniosła brwi, nieco drwiąco, mruknął groźnie: - Jesteś pewna, że nie zmienisz zdania, kiedy nadejdzie ranek?

Ledwie wypowiedział te słowa, sam zdał sobie sprawę, jak były głupie. To przecież Portia, a ona nigdy nie zmienia zdania.

- Nieważne, zapomnij o tym. - Patrzył jej w oczy. - Powiedz mi tylko jedno: czy to znaczy, że mi ufasz.

Nie odpowiedziała natychmiast, lecz zastanowiła się. Po chwili przytaknęła.

- W tej sprawie, tak.

Simon, który wstrzymaj oddech, wreszcie wypuścił powietrze.

- Dzięki Bogu i za to.

Wysunął się z jej ramion i wstał, wyciągnął poły koszuli ze spodni, po czym ściągnął ją przez głowę...

Rozdział 10

Jego tors spotkał się z jej wrażliwymi piersiami; westchnęła. Gwałtowna przyjemność przeszyła ją na wskroś. Simon pochylił się i znów łapczywie zagarnął jej usta, potem powoli przesunął ramionami wokół niej; szorstkie włosy drażniły ją, wzbudzając przyjemność graniczącą z bólem.

Nie mogła już nawet westchnąć, kiedy wreszcie uwolnił jej usta, by gorącymi pocałunkami znaczyć linię w dół po szyi, przez wrażliwe, pulsujące miejsce u podstawy; pochylił głowę i zaczął ucztować. Uwięziona w pułapce i wystawiona na jego pastwę, nie mogła tego uniknąć, uchylić się przed przemożną falą zrozumienia, która na nią runęła - falą, którą w niej wywołał. Fala ją pochwyciła, uniosła wysoko, rozbudziła zmysły. Rzeczywistość docierała do niej bez przeszkód - jego gorące i wilgotne usta, twardy ciężar mięśni przyciskających ją do pościeli, wzniesienie jego erekcji, przyciśniętej do jej biodra, gotowej, by ją posiąść.

Obietnica - pewność - tego, co miało nadejść, przytłoczyła ją, a ona na to pozwoliła.

Przestała walczyć. Niech ją nauczy. Niech jej pokaże.

Simon poznał, w którym momencie przystała na wszystko, kiedy przestała starać się oceniać i analizować. Panować nad sytuacją. Jej ciało, niedorównujące mu siłą, lecz także jej niepozbawione, uspokoiło się pod nim. Zbyt wiele było w nim ze zdobywcy by mógł nie rozpoznać i nie rozkoszować się tym znakiem; uniósł głowę i zagarnął jej usta - teraz należące do niego, by mógł je smakować wedle życzenia.

Dał jej odczuć swój ciężar, dał jej się uczyć i poznawać, jak tego z pewnością potrzebowała. Kiedy się szarpnęła, uwolnił jej ręce, przesunął dłońmi ku jej piersiom i niżej, wodząc po krągłościach, wciskając się pomiędzy prześcieradła a jej jedwabistą skórę, by zamknąć dłonie na półkulach jej pośladków i nakierować jej biodra ku sobie.

Mruknęła coś chrapliwie; Simon uwięził jej zmysły i szarpnął nimi jeszcze głębiej, w kolejnym pocałunku.

Kiedy uwolnił jej usta i powędrował w dół po jej ciele, liżąc i wycałowując sobie drogę ku jej piersiom, nie próbowała go powstrzymywać. Jej dłonie spoczęły na jego ramionach, palce zacisnęły się, a potem rozluźniły, kiedy zakosztował swojej nagrody; jej oddech stał się urywany, a kiedy Simon spojrzał na jej twarz, miała zamknięte oczy. Znał sam siebie na tyle, by nie wyobrażać sobie nawet, że zdołałby kontrolować swoje pierwotne instynkty - nie dziś w nocy, nie z nią. Pragnął jej; teraz mógł przyznać, że nie tylko przez te parę ostatnich dni spędzonych wspólnie tutaj, ale o wiele, wiele dłużej.

W głębi duszy wiedział, że mógłby ją prosić o wszystko, i że ona - wszystkiego świadoma - dałaby mu to. Ostatecznie nie byłby w stanie jej zranić. Wiedziała to równie dobrze jak on.

Jego usta zaczęły wędrować po napiętej skórze brzucha; wstrzymała oddech. Zamknął dłonie, zacisnął je na jej biodrach; przesunął się niżej, rozchylając jej uda. Odgadła. Jej palce zacisnęły się na włosach mężczyzny. Poczuł, jak wzięła głęboki wdech, kiedy pochylił głowę i przytknął wargi do jej delikatnego zakamarka. - Simonie!...

Wypowiedziała jego imię łamiącym się głosem. Spróbował dotknięcia językiem, potem zaczął się nią delektować, a później bardziej wyraźnie przesuwając po nabrzmiałych płatkach. Ucztował; smakowała jak renety - nieco cierpko, lecz zarazem słodko.

Krok po kroku popychał ją ku krawędzi, aż jej głowa przywarła do poduszek, a biodra przechyliły się, poddając się mu bez słów. Z rozmysłem zaczął penetrować ją językiem.

Coś pękło, rozpadło się; napawał się jej cichym okrzykiem, delektował napięciem jej mięśni, ale gdy tylko się uspokoiły, znalazł się tuż nad nią. Odnalazł wejście.

Potem wszedł śmiało jak do własnego domu. Krzyknęła, wyginając się pod nim. Nie zatrzymał się, lecz drążąc przesunął się jeszcze głębiej, starając się chłonąć wrażenia - odczucie jej rozgrzanego wnętrza dostosowującego się do niego, a potem otulającego go ciasno; prężności jej ciała, miękkości kobiecych krągłości, ściskającego go soczystego gorąca. Zmagał się desperacko ze sobą, by delektować się tym wszystkim, by nie pozwolić, aby ta chwila mu umknęła, aby jego najbardziej pierwotne instynkty wzięły górę. Zdobywcą będzie później, kiedy już ona się zgodzi, kiedy zrozumie.

Uwięziona pod nim, zamarła. Tam, gdzie byli złączeni, gdzie zaciskała się mocno wokół niego, mógł czuć jej puls. Uniósł głowę i spojrzał jej w oczy. Spod ciężkich powiek, zza czarnej firany rzęs, jej oczy błyszczały, wpatrywały się w niego. Jej nabrzmiałe usta, rozchylone lekko, wydawały się twarde.

- Wydawało mi się, że obiecałeś nigdy mnie nie, zranić.

To właściwie nie było oskarżenie; jej ciało już się odprężało pod jego ciężarem, obronne napięcie powoli mijało. Pochylił głowę, musnął wargami jej usta i przywarł do nich na chwilę.

- A mnie się wydaje - mruknął, poruszając się w niej nieznacznie - że uznasz, iż ta rana nie boli długo.

Uniósł się nad nią ponownie; nie odrywając wzroku od jej oczu, wycofał się odrobinę, po czym na nowo wślizgnął do domu.

- Zrób tak jeszcze raz.

Uśmiechnąłby się, ale nie mógł; jego twarz była napięta, opanowana przez namiętność. Zrobił to, o co prosiła, wypuszczając nieco powietrza uwięzionego w płucach, kiedy ani jej mina, ani jej ciało nie zdradziły ponownie napięcia.

Patrząc mu w twarz, Portia usilnie starała się przyswoić sobie poczucie wypełnienia, wypełnienia przez niego. Doznanie intymności, oddania mu się, przyjęcia go do własnego ciała, było nie tylko potężniejsze niż przewidywała, ale też potężniejsze w jakiś inny sposób.

W sposób bardziej fundamentalny, poruszający duszę.

Nie mogła się jednak zatrzymać i zbadać tego w tej chwili - ani jej ciało, ani jego, nie pozwoliłyby na to.

Jego wargi zamknęły się na jej wargach, język wypełnił jej usta, splątał się z jej językiem, uderzając i cofając się tak samo, jak jego ciało, a potem niczym echo powtarzając przybój, kiedy wypełniał ją na nowo.

powtarzał to znowu i znowu, aż wreszcie ją porwał, poniósł w górę. Jej ciało, nad którym nie miała już władzy, podążało za instynktem, podążało za nim, wznosiło się ku niemu... aż wystrzeliły płomienie, aż ogień zatańczył jej w żyłach, aż jej kości wydawały się stopnieć, a ciało stało się paleniskiem, w które on rzucał się - sam jak pochodnia - głębiej, mocniej, rytmicznie i wciąż na nowo podsycając języki ognia.

Jej zmysły zostały schwytane, uwięzione w pułapce tej chwili; nigdy jeszcze nie czuła się tak pełna życia. Tak świadoma samej siebie, nurkowania w płomienie, kąpania się w namiętności, w gorącym piecu wspólnego pożądania. Przywierania do siebie, stłumionych okrzyków, a potem rozniecania jeszcze wyższych płomieni.

Aż wreszcie oboje eksplodowali w tej przygniatającej ścianie ognia, która na nich spadła i pożarła ich, która obróciła w popiół wszelkie resztki racjonalnego myślenia i wlała się w każdy nerw.

Poczuła, jak zamarł głęboko w niej, a potem był już z nią, schwytany, pochwycony w pułapkę, porwany w górę i uniesiony na fali czystej energii wirującej wokół nich i w nich, która nimi szarpała, ponosiła ich. Aż wreszcie stopiła ich w jedno.

Stopiła ich ciała, rozgrzane i zlane potem - a potem zapadła się w głąb z mocą wybuchającej gwiazdy, wystarczającą, by stopić ich dusze.

Zastanawiała się, co stanie się potem; jednak żadne domysły nie przygotowały jej na to, co właśnie przeżyła.

Koniec. Szalejąca burza przeszła i pozostawiła ich wyczerpanych, wyrzuconych na brzeg przez fale na samotnej wyspie. Tylko oni byli prawdziwi. W tej chwili reszta świata nie istniała.

Była zdumiona, lecz spokojna. Odwrócił głowę. Ich oddechy zmieszały się, a za chwilę, na ślepo, spotkały się ich usta. Przywarły do siebie.

- Dziękuję.

Jego słowa połaskotały ją w policzek. Unosząc dłoń, pogładziła jego włosy, potem przesunęła dłonią niżej, po silnych mięśniach torsu.

- Nie, to ja dziękuję.

Za to, że ją nauczył, że sprawił, iż zobaczyła... zapewne więcej niż zamierzał.

Miała rację; istniało między nimi coś szczególnego, coś, o co warto było walczyć. Ale było też jeszcze sporo rzeczy, których musiała się nauczyć...

Jego wargi krążyły po jej ustach, potem podniósł się. Zmiana była drastyczna - różnica doznań między tym, co czuło jej ciało, kiedy tu był, złączony z nią, i potem, kiedy już go nie było.

- Prześpij się. Będziemy musieli odstawić cię do twojego pokoju przed świtem. Obudzę cię na czas.

Uśmiechnęła się. Powstrzymała się przed powiedzeniem mu, że na to właśnie czekała - na to, by ją obudził. Obróciła się na bok i umościła na łóżku, wtulając w niego plecami.

Nigdy wcześniej nie spała z mężczyzną, ale spanie z nim wydawało się czymś najzupełniej naturalnym. Najzupełniej normalnym.

Najzupełniej takim, jakim miało być.

Świt nadszedł zbyt prędko.

Portia niejasno, jak przez sen zauważyła, kiedy Simon ją opuścił, kiedy jego ciężar zniknął z łóżka. Mruknęła marudnie, obróciła się, przyciągając do siebie splątane prześcieradła i kołdrę, żeby zatrzymać ciepło jego ciała, i z powrotem zapadła w rozkoszną drzemkę.

Dryfowała, unosząc się swobodnie na powierzchni ciepłego i łagodnego morza, kiedy twarda dłoń zamknęła się na jej ramieniu i potrząsnęła nią.

- Dalej, wstawaj. Robi się jasno.

Portia otworzyła jedno oko z prawdziwym wysiłkiem; zezując w górę, dostrzegła Simona, który pochylał się nad nią, kompletnie ubrany.

Było na tyle jasno, że widziała niebieską barwę jego oczu i zatroskany wyraz twarzy.

Uśmiechnęła się, zamknęła oko, sięgnęła w górę i zacisnęła palce na kłapie jego surduta.

- Nikt nie wstanie jeszcze przez parę godzin. - Pociągnęła go. - Chodź tutaj z powrotem. - Jej usta wygięły się, gdy ogarnęło ją wspomnienie. - Chcę się nauczyć więcej.

Westchnął. I to ciężko. Potem jego ręka zamknęła się na jej nadgarstku; wyprostował się, bezceremonialnie wyciągając ją z jej ciepłego kokonu.

Natychmiast otworzyła oczy.

- Co...?

Chwycił ją za ramiona i na wpół podniósł, na wpół szarpnął tak, że znalazła się na kolanach.

- Musimy cię ubrać i odstawić do pokoju, zanim wszędzie będzie pełno służby.

Nim zdążyła wypowiedzieć słowo, narzucił jej halkę przez głowę. Szarpała się, próbując przełożyć ręce przez delikatne wycięcia, potem wygładziła materiał. Posłała mu piorunujące spojrzenie spod przymrużonych powiek.

- Nie tego się spodziewałam.

Stał, patrząc na nią; z trudnością zachowywał powagę.

- Tak przypuszczałem. - Potem zacisnął szczeki Jednak będziemy tu jeszcze przez dwa dni, a nie mamy zamiaru w tym czasie wywoływać skandalu.

Rzucił jej suknię.

- Skoro mamy tylko dwa dni, czy nie byłoby rozsądniej...

- Nie. - Zawahał się, wpatrując się w nią, po czym dodał: - Możemy kontynuować lekcję dzisiejszej nocy. - Odwrócił się, usiadł na łóżku i sięgnął po buty. - Nawet nie myśl, żeby uczyć się czegokolwiek wcześniej.

Rozważając to, Portia mocowała się z suknią, potem naciągnęła pończochy.

- Dlaczego - zapytała wreszcie - musimy czekać aż do nocy?

W jej głosie zabrzmiała autentyczna ciekawość, ale także skrywana niepewność; Simon dosłyszał jedną i drugą. Instynkt nakazywał mu kluczyć wokół tematu, unikać go. Portia uniosła brwi, czekając. Simon podał jej rękę i pomógł wstać z łóżka. Wsunęła stopy w pantofle.

- Twoje ciało... - Odezwał się ponad jej głową. - Będziesz potrzebowała trochę czasu, żeby dojść do siebie. Uwierz mi, będziesz.

Poprowadził ją ku drzwiom. Sięgnął do klamki. Portia przesunęła się, oparła ramieniem o jego pierś i przesunęła opuszkiem palca po jego policzku.

- Nie jestem z porcelany.

- A ja nie jestem ani drobny, ani delikatny. - Pochylił głowę i musnął jej usta. - Zaufaj mi. Dziś w nocy, ale nie wcześniej.

Jej wargi przywarły do jego ust; poczuł jej westchnienie.

- Dobrze.

Chwycił za klamkę i otworzył drzwi. Nalegał, by odprowadzić ją do jej pokoju. Żeby się tam dostać, musieli przejść przez całą główną część domu. Ten najstarszy fragment budynku mieścił wiele pokoi, a liczne z nich łączyły się ze sobą; Simon skorzystał z tej trasy, by uniknąć służby kręcącej się po korytarzach.

Byli już blisko wschodniego skrzydła i wślizgnęli się do rzadko używanej galerii, kiedy Portia zerknęła przez okno i zatrzymała się. Pociągnęła Simona do tyłu, po czym podeszła bliżej do okna. Spojrzał ponad jej głową i zobaczył to samo, co ona.

Kitty, w peniuarze, który bynajmniej nie skrywał jej wdzięków, stała na trawniku, spierając się z Arturo i Dennisem. Mówiła coś, gestykulowała.

Simon i Portia po chwili dotarli na miejsce. Pozwolił jej wejść do środka. Gdy tylko drzwi zamknęły się za nią, skierował się z powrotem do siebie. Dwie rozchichotane pokojówki zmusiły go do wycofania się na schody we wschodnim skrzydle; był tam wystarczająco bezpieczny - mógł przeciąć parter i tamtędy dotrzeć do zachodniego skrzydła. Zszedł po schodach i...

- No, no, cóż my tutaj mamy?

Zatrzymał się, odwrócił i stanął twarzą w twarz z Kitty.

Przytrzymując fałdy peniuaru, wbiła wzrok w jego twarz; jej oczy rozszerzyły się, kiedy zdała sobie sprawę z okoliczności.

Simon zaklął w duchu; narzucił na siebie to samo ubranie, które miał na sobie wczorajszego wieczora. Twarz Kitty wyrażała wrogość.

- Nieco za późno, by opuszczać łóżko panny Ashford, ale bez wątpienia spędzaliście czas na tyle przyjemnie, by zapomnieć o otoczeniu.

W jej glosie zabrzmiała furia wzgardzonej kobiety; Simon odrzucał ją niezliczoną ilość razy. Złośliwy błysk w jej oczach świadczył o tym, że zapamiętała każdą taką sytuację.

- Nie aż do tego stopnia, by uważać za normalne to, iż miejscowi Cyganie zjawiają się tu o świcie i naradzają z panią domu.

Kitty zbladła, potem oblała się rumieńcem. Otworzyła usta... i zrezygnowała z tego, co miała zamiar powiedzieć. Obrzuciła Simona lodowatym spojrzeniem, poprawiła fałdy peniuaru i pomknęła po schodach na górę.

Simon patrzył za nią; poczuł dreszcz niebezpieczeństwa przebiegający mu po plecach. Kroki Kitty ucichły.

*

- Czy sądzicie, że możemy się wybrać dzisiejszego ranka na przejażdżkę? - Cecily Hammond rozejrzała się po osobach zebranych przy stole.

Wszyscy wiedzieli doskonale, na co miała nadzieję - że dzięki zorganizowaniu takiej nieprzewidzianej wycieczki teraz, pod nieobecność Kitty, będą mogli uniknąć jej towarzystwa przynajmniej rano.

James spojrzał na Simona.

- Nie widzę przeszkód.

- Dobry pomysł - oznajmił Charlie. Popatrzył na innych: na Portię, Lucy, Annabelle, Desmonda, Winifredę, Oswalda i Swanstona. - Dokąd mielibyśmy pojechać?

Padły liczne propozycje. Podczas gdy rozgorzała dyskusja, Portia wbiła wzrok w talerz. W górę jedzenia, którą stopniowo pochłaniała. Zazwyczaj miała wyśmienity apetyt; jednak tego ranka czuła się tak głodna, że mogłaby zjeść konia z kopytami. Nie sądziła jednak, że dałaby radę jakiegoś dosiąść. Nie na dłuższą chwilę.

Oprócz niewygody - kłucia i pobolewania, które początkowo ignorowała, ale które stopniowo coraz bardziej dawało o sobie znać - jeżeli przejażdżka miałaby pogorszyć jej stan tak, że odzyskanie formy potrwałoby dłużej niż do wieczora... Wolałaby raczej nie pojechać, niż odmówić sobie dzisiejszej lekcji.

Pozostali zdecydowali się pojechać na południe, starą rzymską drogą do Badbury Rings, by podziwiać pradawny fort. Ścigając na talerzu kęs kedgeree*3, Portia zastanawiała się, jaką wymówką mogłaby się posłużyć.

- Chcę dać mojej parze z zaprzęgu okazję do ruchu - powiedział Simon do Jamesa. - Omal nie wylezą ze skóry, a po ostatnich miesiącach bezczynność nie służy ich temperamentom. - Spojrzał na Portię siedzącą po drugiej stronie stołu. - Mógłbym cię zabrać powozem?

Zamrugała, ale po chwili zrozumiała - tak jak wcześniej on - że nikt z obecnych, z wyjątkiem Lady O., która nie mogła ich teraz słyszeć, nie wiedział, jak uwielbiała konną jazdę. Nikt nie uznałby za dziwne, gdyby zamiast tego wolała dać się wieźć powozem.

- Dziękuję. - Poruszyła się na krześle, zdając sobie sprawę, że musiał jakoś się domyślić, w jakim jest stanie... Spuściła wzrok i zaczerwieniła się. - Chętnie posiedziałabym, oglądając krajobrazy.

Piętnaście minut później wszyscy zgromadzili się w holu wiodącym do ogrodu, po czym wyruszyli w kierunku stajni. Wybór koni i siodłanie zajęło jakiś czas; Portia pocieszała małą kasztanową klacz, podczas gdy zaprzęgano gniadosze Simona.

Przyszedł, żeby ją zabrać.

- Gotowa?

Wyczytała w jego oczach czujne zaniepokojenie uśmiechnęła się nieznacznie i podała mu rękę.

- Tak.

Poprowadził ją na zewnątrz, pomógł wsiąść do powozu, po czym sam usiadł obok.

- Spotkamy się na drodze - zawołał do Jamesa nadal doglądającego wierzchowców.

James zamachał do niego. Stajenny przytrzymujący gniadosze uskoczył do tyłu. Wywijając batem, Simon wyprowadził gniadosze na podjazd.

Nie rozmawiali ze sobą; nie musieli. Portia rozglądała się z ciekawością, chcąc zobaczyć fragment okolicy, którego nie zbadała do tej pory. Kiedy zostawili za sobą wysokie drzewa Granborne Chase, od czasu do czasu mijali skupiska buków przy drodze i przecinali lekko pofałdowane wrzosowisko. Simon pozwolił gniadoszom rozprostować nogi, po czym ściągnął im cugle, narzucając łagodny kłus. Pozostali, jadąc na przełaj, dogonili ich w pobliżu celu podróży; jechali teraz niczym konwój wokół dwukółki, wymieniając żarty i opowiastki.

Wokół nich pysznił się wspaniały poranek - niebieskie niebo, spływające na ziemię promienie słońca i bryza tak świeża, że zdolna przewietrzyć najbardziej zaspane głowy. Towarzystwo bawiło się w poszukiwaczy, wdrapując się na trzy pierścienie obronnych wałów ziemnych otaczających stary fort. Wszystkim ta chwila wytchnienia od napięcia i intryg w Glossup Hall przyniosła ulgę, wszyscy prześcigali się, by okazywać uprzejmość - nawet Oswald i Swanston.

Przez cały czas Portia miała świadomość, że Simon ją obserwuje. Była przyzwyczajona do takiej atencji z jego strony; kiedyś bez wątpienia działałoby jej to na nerwy. Dzisiaj... kiedy przechadzała się wraz z Winifredą i Lucy, wystawiając twarz na powiew bryzy od strony odległego morza, nadal czuła na sobie jego wzrok, i ku własnemu zaskoczeniu, odbierają to jako... wyraz troski.

Zaintrygowana, zatrzymała się, pozwalając innym się wyprzedzić, po czym odwróciła się i popatrzyła w jego kierunku; stał beztrosko rozmawiając z Charliem i Jamesem. Dostrzegł jej spojrzenie ponad dwoma pierścieniami wałów, po czym wyjął ręce z kieszeni, opuścił rozmówców i podszedł do niej wolnym krokiem.

- Dobrze się czujesz? - zapytał.

Przez krótką chwilę zwlekała z odpowiedzią, zbyt zaabsorbowana odczytywaniem wyrazu jego oczu... i delektowaniem się nim. Jego oczy były łagodniejsze, jego troska zupełnie różna - innej natury - od tej z poprzednich lat. Ten widok rozgrzał jej serce. Poczuła ciepło rozlewającej się niczym nagła fala radości.

Uśmiechnęła się i skinęła głową.

- Tak. Doskonałe.

Dobiegł ich okrzyk. Spojrzeli w kierunku Oswalda i Swanstona, którzy wdali się w udawaną walkę, by zabawić siostry Hammond. Portia położyła dłoń na ramieniu Simona.

- Chodź, pospaceruj ze mną.

Posłuchał, trzymając się u jej boku przez cały czas, kiedy się przechadzali. Słowa były zbędne; nawet spojrzenia nie były potrzebne, by utrzymać więź.

Czy tak to przebiegało? Czy w taki sposób rodził się związek miedzy dwojgiem ludzi jakiś kanał porozumienia, niezależny od wszystkich fizycznych aspektów?

Cokolwiek to było, czuła, że to coś szczególnego, cennego. Zerknęła przelotnie na Simona, zbyt roztropna, by wyobrażać sobie, że on mógłby nie odczuć tego także. Wydawało się, że on z tym nie walczy ani temu nie zaprzecza; zastanawiała się, co tak naprawdę myślał.

Po godzinie rozkoszowania się prostymi przyjemnościami, w komplecie w pogodnym nastroju, niechętnie powrócili do koni i powozu i udali się z powrotem do Glossup Hall.

Wrócili akurat w samą porę na lunch - w samą porę, by zostać poczęstowanym kolejną porcją popisów nadąsanej Kitty. Swobodniejszy nastrój, wyniesiony z miłego poranka, rozwiał się w jednej chwili.

Podczas lunchu nie było wcześniej wyznaczonych miejsc; Simon zajął krzesło obok Portii; usiadł, jadł i obserwował. Większość towarzystwa zrobiła tak samo. Gdyby Kitty miała choć odrobinę wrażliwości, zauważyłaby dystans i czujność, i odpowiednio powściągnęłaby swoje zachowanie. Wydawało się, że Kitty jest w jakimś nader dziwnym nastroju - to wydymając wargi i strasząc dąsaniem się z powodu wieści o ich porannym wypadzie, to znów podekscytowana, z oczyma rozżarzonymi niemal gorączkowym oczekiwaniem - wypatrywaniem czegoś niesłychanie istotnego, o czym nie wiedział nikt inny.

- No cóż, odwiedzałyśmy Rings już wiele razy, moja droga - przypomniała Kitty pani Archer. - Stanowczo uważam, że oglądanie tego miejsca ponownie byłoby dosyć męczące.

- Owszem - zapewniła Kitty - ale ja...

- Naturalnie - włączyła się pani Buckstead, uśmiechając się łagodnie do siedzącej dalej córki i do panien Hammond. - Młodzież potrzebuje wyjść na świeże powietrze.

Kitty spiorunowała ją wzrokiem.

- Winifreda...

- No i, oczywiście, kiedy jest się zamężną, wypady na poranne wycieczki tracą swój urok. - Niezrażona pani Buckstead nałożyła sobie dodatkową porcję szparagów.

Kitty na moment osłupiała, potem jej spojrzenie prześlizgnęło się po stole. Ku Portii. Nieświadoma tego Portia nadal jadła, patrząc w dół z bladym, lecz wyraźnym uśmiechem - łagodnym, roztargnionym, pod wieloma względami wiele mówiącym uśmiechem.

Mrużąc oczy, Kitty otworzyła usta...

Simon wyciągnął rękę i uniósł kieliszek. Kitty obrzuciła go spojrzeniem, które podchwycił. Upił łyk, nie odrywając wzroku, po czym powoli odstawił kieliszek na stół. Pozwolił Kitty wyczytać w swoich oczach, co by zrobił, gdyby ośmieliła się dać upust swej zazdrości kosztem Portii - gdyby poczyniła najmniejszą choćby aluzję do porannych przygód, którymi - jej zdaniem - rozkoszował się z Portią.

Przez moment Kitty balansowała na krawędzi, ale potem wydawało się, że powrócił jej zdrowy rozsądek; wzięła głęboki oddech i wbiła wzrok w talerz. W innym miejscu przy stole pani Archer, wedle wszelkich oznak nieświadoma wad swej młodszej córki, kontynuowała konwersację z panem Bucksteadem; lord Glossup rozmawiał z Ambrose'em, a Lady O. gawędziła z lady Glossup z idealną pogardą dla wszystkiego, co działo się wokół niej.

Stopniowo, kiedy Kitty już zamilkła, nawiązały się inne rozmowy; lady Calvin zajęła uwagę Jamesa i Charliego; Desmond i Winifreda starali się rozruszać Drusillę.

Simon wymienił kilka błahych uwag z Annabelle Hammond, ale w myślach intensywnie analizował sytuację. Kitty nie znała pojęcia dyskrecji; któż mógł przewidzieć, kiedy, sprowokowana, wyskoczy z czymś nieodpowiednim? Jeśli by to zrobiła...

Posiłek zbliżał się do końca i Simon już tylko czekał. Kiedy Portia odłożyła widelec, wyciągnął rękę i przesunął palcem po jej nadgarstku.

- Chodźmy na spacer - zaproponował. Jej brwi nieznacznie się uniosły. Wyjaśnił więc:

- Chcę z tobą porozmawiać.

Na temat, którego dzięki Kitty nie dało się dłużej bezpiecznie odsuwać na bok.

Popatrzyła badawczo w oczy Simona i zauważyła że jest bardzo poważny. Zaciekawiona, skinęła głową. Uniosła serwetkę do ust i mruknęła:

- Wymknięcie się może nie być takie proste. Miała rację; chociaż towarzystwo wstało od stołu i goście w zasadzie się rozproszyli, Annabelle, Cecily i Lucy trzymały się blisko Portii, wyraźnie oczekując, że będzie im przewodzić. Wymówiwszy się od bilarda z Jamesem i Charliem, Simon podążył za czterema paniami na taras, zastanawiając się, jak pozbyć się trzech z nich.

Zatrzymał się na progu saloniku porannego, rozważając i odrzucając różne możliwości, i wtedy usłyszał za sobą ciężkie stąpanie. Lady O. Chwyciła go za ramię, które odruchowo jej podał. Spojrzała na cztery młode damy stojące wkoło balustrady. Potrząsnęła głową.

- Nigdy ci się to nie uda.

Zanim zdążył wymyślić odpowiednią ripostę, potrząsnęła go za ramię.

- Chodź, chcę posiedzieć na tym małym dziedzińcu wśród żywopłotów. - Wyraźnie szelmowski uśmiech zamajaczył na jej ustach. - Wydaje się, że to miejsce, w którym można usłyszeć najróżniejsze rzeczy.

Zakładając, że dama miała już jakiś plan, Simon poprowadził ją tam, gdzie sobie życzyła. Przecięli taras, a potem pomógł jej zejść po schodach. Kiedy stanęli na trawie, dama zatrzymała się nagle. Zamachała do młodych dam.

- Portia, moja droga, czy mogłabyś przynieść moją parasolkę?

Portia obserwowała ich już wcześniej.

- Ależ oczywiście.

Przeprosiła dziewczęta i weszła do domu.

Lady O. odwróciła się i podreptała dalej. Simon sadowił ją właśnie na ławce na dziedzińcu wśród żywopłotów, pod gałęziami rozłożystej magnolii, kiedy dołączyła do nich Portia. Spojrzała na drzewo.

- Parasolka jednak nie będzie potrzebna.

- Nie szkodzi. Spełniła swoją rolę. - Lady O. wzięła parasolkę., poprawiła warstwy sukni i oparła się, zamykając oczy. - Możecie iść, oboje.

Simon popatrzył na Portie; ona zaś otworzyła szeroko oczy i wzruszyła ramionami.

- Tak się składa - odezwała się Lady O. - że jest inne wyjście z tego dziedzińca. - Dama wskazała kierunek końcem laski. - Ta ścieżka. Z tego, co pamiętam, prowadzi na tyłach różanego ogrodu nad jezioro.

Simon popatrzył na Portię. Ona zaś uśmiechnęła się, pochyliła i pocałowała Lady O. w policzek.

- Dziękujemy. Wrócimy...

- Jestem najzupełniej w stanie dostać się sama do domu, jeśli będę chciała. - Lady O. wbiła w nią wzrok bazyliszka. - A wy dwoje zabierajcie się stąd. I nie ma najmniejszej potrzeby, żebyście się spieszyli z powrotem.

Kiedy nie poruszyli się, dama uniosła i laskę, i parasolkę, i zaczęła ich przeganiać.

- Idźcie już! Idźcie!

Tak też zrobili.

- Ona jest niepoprawna.

- Nie wydaje mi się, żeby kiedykolwiek była inna Simon sięgnął po dłoń Portii i splótł z nią palce.

Szli naprzód, szybko zostawiając za sobą różany ogród, i znaleźli się nad jeziorem.

Dziesięć minut później zatrzymali się w miejscu gdzie ścieżka, którą podążali, wspinała się na wzniesienie nad jeziorem. Simon potoczył wzrokiem dookoła; nie było widać żywej duszy.

- Chodź. - Poprowadził Portię wąską ścieżką w dół, potem szerszą dróżką okalającą jezioro.

Zrównała z nim krok. Wciąż trzymał ją za rękę. Przeszli obok altany.

Zamiast zapytać, dokąd zmierzają, Portia przeszła od razu do sedna.

- O czym chciałeś porozmawiać?

Teraz nadeszła wyczekiwana chwila; lecz chociaż Simon wiedział, co musi powiedzieć, nie był pewien, jak zacząć. Dzięki Kitty nie miał czasu na zaplanowanie tego, co tak naprawdę było najbardziej kluczowym momentem w jego zamiarze zdobycia ręki Portii.

- Wpadłem na Kitty po tym, jak opuściłem cię dziś rano. Domyśliła się, mniej więcej trafnie.

- Może sprowadzić kłopoty.

- To zależy. Jest tak zaaferowana własnymi gierkami, że może zaatakować i wspomnieć coś o nas, jeśli się ją sprowokuje.

- Chyba powinnam z nią pomówić. Simon przystanął na moment. - Nie! To nie jest...

Rzucił okiem na ścieżkę wokół jeziora; usłyszał piskliwy dziewczęcy głos dobiegający z ogrodów powyżej. Dotarli do iglastego zagajnika; w głąb prowadziła ścieżka, wijąca się pod imponującymi drzewami. Ścisnąwszy dłoń Portii, Simon pociągnął ją za sobą. Zatrzymali się dopiero wtedy, gdy otoczyły ich wysokie drzewa. Tu skrywał ich cień, byli całkiem sami.

Stanęli twarzą w twarz. Czekała, zaciekawiona... Nie zważając na uczucie ściskania w piersiach, wziął głęboki oddech i spojrzał w jej oczy, ciemne jak nocne niebo.

- Chcę cię poślubić.

rozdział 11

- Co ty powiedziałeś?

Jej głos zabrzmiał jakoś dziwnie słabo. Twarz Simona stężała.

- Słyszałaś.

Kiedy Portia, osłupiała, nie przestawała się w niego wpatrywać, powtórzył:

- Chcę się z tobą ożenić. Jej oczy zrobiły się okrągłe.

- Kiedy podjąłeś taką decyzję? I na miłość boską, dlaczego?

Zawahał się.

- Kitty. Omal nie powiedziała czegoś przy stole. W którymś momencie to zrobi, nie będzie w stanie się oprzeć. Myślałem wcześniej o małżeństwie i nie chciałem, żebyś wyobrażała sobie, gdybym zaczekał z rozmową o tym, aż Kitty narobi zamieszania, że ci się oświadczam z tego powodu.

Wobec jakiejś innej damy, pozwolenie Kitty by wywołała skandal, a potem ostentacyjne oświadczenie się z tego powodu, mogłoby być rozsądnym krokiem do celu, ale nie w przypadku Portii. Ona nigdy nie zaakceptowałaby oświadczyn złożonych z powodu towarzyskich wymogów.

- Myślałeś już wcześniej o małżeństwie? Ze mną? - Zdumienie w jej oczach nie znikało. - Dlaczego?

- Sądziłem, że to oczywiste.

- Nie dla mnie. O czym ty tak właściwie mówisz?

- Z pewnością nie zapomniałaś, że ostatnią noc spędziłaś w moim łóżku.

- Masz całkowitą słuszność, nie zapomniałam. Nie zapomniałam także, że ci wyjaśniłam, iż moje zainteresowanie było czysto naukowe.

- To było wtedy. A tak jest teraz. Nastąpiła zmiana. - Minęła chwila. Nie spuszczając z niej oczu, zapytał: - Czy możesz temu zaprzeczyć?

Portia nie mogła, ale ta niespodziewana rozmowa o małżeństwie - tak, jak gdyby ten temat był zawsze obecny, choć przemilczany - sprawiła, że poczuła się nagle jak sarna, która stanęła oko w oko z myśliwym. Sparaliżowana, niepewna, w którą stronę się obrócić, wstrząśnięta, zdumiona... Dosłownie zakręciło jej się w głowie.

Kiedy nie odpowiedziała od razu, Simon kontynuował:

- Pomijając wszystko inne, twoje zaangażowanie w wydarzenia wczorajszej nocy na pewno nie było czysto naukowe.

Zarumieniła się i uniosła głowę. Dlaczego on przyjął taką taktykę? Próbowała poukładać rozbiegane myśli.

- Mimo wszystko, nie ma powodu uważać, że powinniśmy się pobrać.

Teraz to on wybałuszył oczy.

- Co takiego?

Wypowiedział to z taką mocą, że aż podskoczyła. On zaś zrobił krok w jej stronę niczym polujący drapieżnik.

- Przyszłaś do mojego łóżka... oddałaś mi się... i nie sądziłaś, że powinniśmy się pobrać?

Simon naprawdę był zdumiony. Portia, wpatrując się w niego szeroko rozwartymi oczyma, wytrzymała jego spojrzenie.

- Nie. Nie sądziłam. - W swoich rozważaniach nie posunęła się aż tak daleko.

Nie odpowiedział natychmiast, ale coś zmieniło się pod maską, za którą się skrywał. Potem jego oczy zrobiły się ciemniejsze, rysy wyostrzyły się.

- Nie sądziłaś?... Za jakiego pokroju mężczyznę ty mnie uważasz?

Jego głos zabrzmiał jak cichy pomruk... bardzo groźny pomruk. Przybliżył się jeszcze odrobinę; cofnęła się o krok. Wyprostowana, patrzyła mu w oczy, starając się zrozumieć, dlaczego tak nagle się rozgniewał. Zastanawiała się, czy nie udaje... i czuła, jak narasta jej własny gniew.

- Jesteś rozpustnikiem. - Wypowiedziała to słowo wyraźnie, z naciskiem. - Uwodzisz damy... Gdybyś miał poślubiać każdą, którą uwiodłeś, musiałbyś się przenieść i żyć w Arabii, gdyż miałbyś harem. - Jej głos odzyskał siłę; jej stanowczość mogła się równać z tą okazywaną przez niego. - A ponieważ wciąż mieszkasz tutaj, w naszym świecie, to mam pewność, że nie poślubiasz każdej uwiedzionej damy. Uśmiechnął się demonicznie.

- Masz rację, nie robię tego. Ale musisz zrewidować swoją definicję, gdyż tak jak większość rozpustników, ja nigdy nie uwodzę niezamężnych, niedoświadczonych, dobrze wychowanych dam. - Zrobił krok w jej stronę. Cofnęła się. - Takich jak ty.

Starała się nie spuszczać z niego wzroku, świadoma, że jej oddech stal się szybszy.

- Ale mnie uwiodłeś.

Przytaknął i znowu zmniejszył dzielącą ich odległość.

- Tak, rzeczywiście, uwiodłem cię... ponieważ zamierzam cię poślubić.

Omal nie krzyknęła. Potem spięła się, zadarła głowę i wbiła w niego wzrok, mrużąc oczy.

- Uwiodłeś mnie, ponieważ zamierzasz mnie poślubić? - Portia była wściekła. - Czego jeszcze mi nie mówisz? - Ukłuła go palcem w pierś; cofnął się nieznacznie. - Zamierzasz mnie poślubić? Od kiedy? - Rozłożyła ręce. - Kiedy się zdecydowałeś?

Sama dosłyszała niemal histeryczny, a z pewnością przerażony ton własnego głosu. Oceniła zagrożenie, zaakceptowała ryzyko, ale nie przewidziała, nie znała prawdziwego zagrożenia, prawdziwego ryzyka. A to dlatego, że je przed nią zataił.

- Ty... - Zamachnęła się na niego, ale chwycił jej piąstkę. - Ty mnie oszukałeś!

- Wcale nie! Sama się oszukałaś.

- Ha! W każdym razie... - Szarpnęła ręką, a on ją puścił. - Wcale mnie nie uwiodłeś! Ja tego sama chciałam. Byłam chętna, a to zupełnie co innego.

- Być może, ale to nie zmienia faktów. Byliśmy w intymnej sytuacji, nieważne, co do tego doprowadziło.

- Bzdura! Nie zamierzam wyjść za ciebie z tego powodu. Mam dwadzieścia cztery lata. Fakt, że byłam dziewicą, że pochodzę z dobrego domu, nie liczy się.

Simon spojrzał jej w oczy.

- Ależ liczy się.

Nie trzeba było mówić na głos, że jego zdaniem ten fakt dawał mu do niej pewne prawo; ta bardzo wyraźna prawda zawisła między nimi.

Jej twarz stężała.

- Zawsze wiedziałam, że jesteś reliktem z czasów średniowiecza. Wszystko jedno; nie wyjdę za ciebie z takiego powodu.

- Nie dbam o to, z jakiego powodu, wystarczy, że za mnie wyjdziesz.

- Dlaczego? - Pytała już o to, ale on do tej pory nie odpowiedział. - I kiedy to postanowiłeś, że chcesz się ze mną ożenić? Powiedz prawdę, całą prawdę, i to już.

Nie spuszczał z niej oczu. Poza tym żaden mięsień jego twarzy nie drgnął.

- Postanowiłem tak po pikniku w ruinach. Ale myślałem o tyra wcześniej, po tym, jak pierwszy raz całowaliśmy się na tarasie.

Portia wolałaby teraz nie stać tak blisko, że aż nie mogła zapleść rąk na piersi w obronnym geście.

- Musiałeś całować miliony kobiet.

- Tysiące.

- A ja mam uwierzyć, że z powodu jednego pocałunku... nie, dwóch... postanowiłeś się ze mną ożenić?

Simon już miał na końcu języka, że nie dba o to, w co ona uwierzy, ale w jej gniewie wyczuł narastający lęk - tkwiącą głęboko obawę, którą rozumiał i której bardzo starał się nie podsycać.

Był bardzo bliski tego, by sam sobie pomieszać szyki; odzyskanie Portii mogło mu zająć miesiące, a nawet lata.

- To nie tylko dlatego.

- Dlaczego więc?

Jej oczy były jak zamglone; nie mógł z nich niczego wyczytać. Cofnął się odrobinę i nie zdziwił wcale gdy zrobiła krok w tył i zaplotła ręce na piersi.

- Postanowiłem już wcześniej, zanim opuściłem Londyn, że chcę mieć żonę i rodzinę. Kiedy spotkałem cię tutaj, zdałem sobie sprawę, że pasowalibyśmy do siebie.

Zamrugała.

- Pasowalibyśmy? Czyś ty oszalał? My jesteśmy...

- Zrobiła bezradny gest dłonią, szukając słów. Opuściła ramiona.

- Zbyt podobni?

- Tak! - Jej oczy rozbłysły. - Jak możesz twierdzić, że sobie odpowiadamy.

- Pomyśl o tych ostatnich dniach. Pomyśl o ostatniej nocy. W tym, co liczy się w małżeństwie, odpowiadamy sobie doskonale. - Uchwycił jej spojrzenie.

- W każdy możliwy do pomyślenia sposób.

- Jedna noc... to niezbyt rozsądna podstawa do podejmowania takiej decyzji. Skąd możesz wiedzieć, czy następnym razem nie będzie... nudno?

- Uwierz mi. Nie będzie.

W jego twarzy było coś - zaciętość, bezwzględność - całkowicie różnego od wszystkiego, co widziała w nim wcześniej. Nie spuszczała z niego wzroku, starając się zignorować emanującą z niego agresję.

- Ty... naprawdę mówisz poważnie.

Trudno jej było to przyjąć do wiadomości. W jednej chwili posuwała się krok po kroku logiczną ścieżką swoich badań w dziedzinie fizycznych aspektów małżeńskiego związku - a w następnej dyskutowała z nim o małżeństwie. Spojrzał w górę i ze świstem wypuścił powietrze.

- Dlaczego tak trudno jest ci sobie wyobrazić, że chciałbym cię poślubić? - Zwrócił się z tym pytaniem wprost do niebios.

- I co takiego jest nie w porządku w pomyśle poślubienia mnie?

- Co jest złego w tym pomyśle? - Portia zorientowała się, że podniosła glos, i próbowała się pohamować. - Zrobilibyśmy ze swojego życia prawdziwe piekło, ot co! Ty... jesteś despotą, tyranem. Cynsterem! Wydajesz rozkazy i spodziewasz się, że zostaną spełnione. Nie, nawet nie to! Ty z góry zakładasz, że zostaną spełnione. A wiesz, jaka ja jestem. - Spojrzała mu oczy, otwarcie i wyzywająco. - Nie będę się potulnie zgadzać z twoimi nakazami. Nie będę się potulnie zgadzać ze wszystkim, co powiesz.

Zacisnął wargi, zmrużył oczy. Odczekał moment.

- A więc?

Portia wpatrywała się w niego.

- Simonie, to się nie uda.

- Uda się.

Teraz nadeszła jej kolej, by wznieść oczy do nieba.

- A widzisz?

- Nie to cię niepokoi.

Opuściła wzrok i popatrzyła na niego. Miał takie łagodne niebieskie oczy, które znała na tyle długo, by wiedzieć, że są zdradliwe - że nie kryje się za nimi żadna łagodność, nic innego jak tylko niezłomna, żelazna determinacja, nieugięte postanowienia, twarda jak skala wola zdobywcy...

- Co masz na myśli?

- Zawsze wiedziałem, co cię niepokoi w związku ze mną.

Coś w niej zadrżało, zakołysało się. Wytrzymała jego spojrzenie przez długą chwilę, aż wreszcie zdobyła się na odwagę, by spytać:

- Co takiego?

Zawahał się. Wiedziała, że właśnie podejmuje decyzję, jak wiele może ujawnić, jak wiele wyznać. Kiedy przemówił, jego głos był spokojny, cichy, lecz wciąż mocny. - Obawiasz się, że będę próbował cię kontrolować, ograniczać twoją niezależność, zmienić cię w damę takiego typu, jakim nie jesteś. I że będę na tyle silny, że mi się to uda.

Zaschło jej w ustach.

- A nie będziesz? Ani próbował, ani robił tak, że ci się uda?

- Niemal na pewno będę próbował, przynajmniej czasami, ograniczyć twoje co bardziej dzikie pomysły, ale nie dlatego, że chcę cię zmienić. Pragnę cię za to, jaka jesteś, a nie za to, jaka nie jesteś.

Emocjonalne ryzyko, któremu stawiała przy nim czoło, jeszcze się wzmogło i wzrosło, niemal nie do zniesienia. Portia poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła; trudno jej było złapać oddech.

- Nie mówisz tego ot, tak?

Był najzupełniej w stanie traktować to poważnie; udowodnił właśnie, że dostrzegał znacznie więcej niż Portia mogłaby przypuszczać, i że rozumiał ją o wiele lepiej niż ktokolwiek inny. I był bezwzględny, niestrudzony w dążeniu do tego, czego pragnął.

A pragnął jej.

Musiała w to uwierzyć - nie było już innego wyjścia.

Simon wypuścił powietrze, spojrzał w dół, a po chwili znowu odszukał jej spojrzenie. Mogła zauważyć jego wzburzenie, nadal istniejące, kryjące się w surowym wyrazie twarzy. Jeszcze wyraźniej mogła wyczuć jego pragnienie, by posiąść, schwytać, po prostu zdobyć. Jego oczyma spoglądaj na nią zdobywca.

- Zaryzykuj. Wypróbuj mnie.

Spojrzała na jego dłoń, potem przeniosła wzrok na twarz.

- Co proponujesz?

- Bądź moją kochanką, dopóki nie nabierzesz dość pewności, by zostać moją żoną. Przynajmniej przez te kilka dni, które nam tu zostały.

Jej umysł zawirował - nie mogła myśleć. Instynkt ostrzegał ją, że nie usłyszała jeszcze wszystkiego; nie usłyszała, dlaczegóż to on, w cudowny sposób, uznał, że do siebie pasują - i że być może nigdy nie usłyszy. Były inne drogi, by sobie z tym poradzić, by dowiedzieć się, czego jej nie powiedział.

Ale jeżeli Portia chciała się dowiedzieć... będzie musiała podjąć ryzyko.

Ryzyko większe, niż sobie wyobrażała.

Pomyślałaby z czasem o małżeństwie, jako o kolejnym kroku, kiedy wiedziałaby już dokładnie, na czym stoi. Mogłaby w którymś momencie dojść do etapu, na którym zastanowiłaby się nad małżeństwem z Simonem. Gdyby podążała ścieżką ostrożnie wytyczoną jej przez logikę, wiedziałaby, co ma zrobić. Wiedziałaby na pewno, czego chce. Zamiast tego on przeskoczył od razu do etapu, którego na razie nawet nie przewidywała, nie zostawiając jej czasu. I czekał na odpowiedź - będzie na nią nalegał - i w rzeczy samej, jakaś mu się należała; Portia musiała polegać wyłącznie na instynkcie przy podejmowaniu decyzji.

Uniosła głowę; dotknęła palcami jego dłoni. Jego dłoń mocno i stanowczo zamknęła się na nich. Ten zaborczy dotyk wstrząsnął nią.

- To nie oznacza, że zgadzam się za ciebie wyjść. Wytrzymał jej spojrzenie, po czym rozluźnił uchwyt.

- Zgadzasz się dać mi szansę, bym cię przekonał. Pohamowując drżenie, skinęła głową.

Simon czuł, jak zelżał ciężar przygniatający mu piersi. Nigdy wcześniej nie wyobrażał sobie, że radząc sobie z upatrzoną panną, będzie musiał radzić sobie z Portią; ona stwarzała mu przeszkody, jakich nie stwarzałaby żadna inna.

Ale przedarł się już przez najgorsze, spowodował że pominęła jego ostatnie niedociągnięcia i sprawił że oboje na powrót skupili się na tym, co naprawdę się liczyło - na tym, co miało nadejść. Simon nie zamierzał roztrząsać faktu, że Portia wyobraziła sobie, iż on zamierza ją uwieść, a potem zostawić własnemu losowi; nie było sensu sprzeczać się o jej pomyłkę.

Zerknęła na niego, potem odwróciła się i ruszyła dalej ścieżką. Przystał na to, lecz wciąż trzymał ją za rękę. Wiedział, że Portia teraz rozmyśla, analizuje, zastanawia się. Nie było sposobu, by temu zapobiec.

Powietrze wśród drzew było ciche i nieruchome. Gdzieś w oddali zaśpiewał ptak. Ścieżka wiła się wśród drzew; mogli stąd widzieć podjazd. Wtedy Portia zatrzymała się i odwróciła do Simona.

- A jeżeli nie zgodzę się wyjść za ciebie, co wtedy? Kłamstwo mogło znacznie ułatwiać życie. Ale nie w przypadku Portii. Simon spojrzał jej w oczy.

- Porozmawiam z Lucern. Jej oczy rozbłysły.

- Jeżeli to zrobisz, nigdy cię nie poślubię. Simon nie spieszył się z odpowiedzią.

- Wiem. Jeżeli do tego dojdzie, będziemy w szachu. Ale tak się nie stanie, nie ma więc sensu się o to martwić.

Spojrzała na niego spod zmrużonych powiek, ale po chwili skrzywiła się także i odwróciła, by znów ruszyć powoli z miejsca.

- Jesteś bardzo pewien swego.

Wyszli na podjazd; Simon spojrzał w górę, na dom.

- Tego, co ma się stać, owszem.

Dotarli do schodów i weszli do środka przez frontowe drzwi, otwarte na oścież. W holu Portia zatrzymała się.

- Muszę pomyśleć.

Cóż za niedopowiedzenie. Wciąż czuła się tak, jak gdyby poruszała się we śnie, jak gdyby nic, co się działo, nie było realne. Wcale nie była pewna, w co się angażuje, czemu przyjdzie jej stawić czoło. Gdzie oboje się znaleźli, i gdzie znalazła się teraz ona.

Zabrała dłoń; puścił ją, choć niechętnie. Jeden rzut oka na jego twarz powiedział jej, że rozważał jakiś sposób odwrócenia jej uwagi, ale wtedy uchwycił jej wzrok i zdał sobie sprawę, że go przejrzała. Skinął więc tylko głową.

- Będę w pokoju bilardowym.

Przytaknęła, odwróciła się, otworzyła drzwi do biblioteki i weszła do środka. Długi pokój był pusty. Z ulgą zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie. Chwilę później usłyszała kroki Simona, oddalającego się korytarzem.

Czekała, aż jej myśli nieco się uspokoją, a emocje opadną. Czy Simon miał rację? Czy ich małżeństwo mogło się udać? Wydawało się, że rozpamiętywanie przeszłości nie ma wielkiego sensu; teraz, kiedy wiedziała, że przez cały czas myślał o małżeństwie, jego zachowanie stało się zrozumiałe. Nawet to, że nie wspominał o małżeństwie, dopóki Kitty nie sprawiła że stało się to nieuniknione; biorąc pod uwagę wszystko, co o niej wiedział, to będąc na jego miejscu Portia postąpiłaby tak samo.

Nigdy nie uważała, że warto odmrozić sobie uszy na złość mamie. Przeszłość była już za nimi - teraz musiała się zmierzyć z przyszłością. Z przyszłością, którą naszkicował przed nią z taką mocą. A jednak czuła się tak, jakby poniosły ją konie, a życie wymykało jej się spod kontroli. Tak bardzo skupiła się na emocjonalnej więzi między nimi, że nie poświęciła wiele czasu na zastanawianie się do czego ta więź może kiedyś doprowadzić. On najwyraźniej o tym pomyślał, ale czy wziął pod uwagę uczucia?

Podczas gdy ona zgłębiała tę więź logicznie, krok po kroku, on impulsywnie rzucił się naprzód ku jednemu z możliwych skutków - i był przekonany, że taki skutek był właściwy. Ze będzie właściwy.

Zwykle to ona bywała bardziej impulsywna; on był mężczyzną o stoickiej postawie. Jednak w tej sprawie on był przekonany, podczas gdy jej brakowało pewności, szukała dowodów, wsparcia.

Miała najwięcej do stracenia; to ona miała podjąć ryzyko, oddając mu swoją rękę. Oddając mu wszelkie prawa do własnej osoby - z któregokolwiek z tych praw chciałby korzystać.

Powiedział, że udałoby się im; rozumiał jej obawy. Pragnął jej za to, jaka jest. Raz jeszcze decyzja zależała od zaufania. Czy Portia ufała mu na tyle, by żyć wedle tego credo, dzień po dniu do końca ich dni? Na to pytanie musiała znaleźć odpowiedź.

W instynktownej odpowiedzi czuła chęć ucieczki, impuls każący jej trzymać się z daleka - od niego, od nich, od ich mocy i nieuniknionego zagrożenia dla niej... lecz temu impulsowi stawała na drodze ciekawość, potężna fascynacja tym, co wywoływało te pragnienia, tym, co istniało między nimi, oraz obietnica tego, co mogło zaistnieć.

Aż do teraz wszystko, co myślała o małżeństwie, było abstrakcją, choć zdecydowanie nie myślała o Simonie ani o kimś takim jak on. Okoliczności sprzysięgły się przeciwko niej, dzięki jej własnej ciekawości wciągając ją w jego sieć; teraz Simon sprawił, że perspektywa poślubienia... tyrana stała się bardzo realna.

Gdyby Portia miała choć trochę zdrowego rozsądku, odmówiłaby mu i uciekła. Szybko. I daleko. Jednak myśl o ucieczce od tego, co mogłoby być, co mogłoby zaistnieć między nimi, wywołała w niej tak silną reakcję, że Portia wiedziała od razu, iż nigdy tego nie zrobi - nie odwróci się plecami i nie pozwoli niefrasobliwie tej szansie zgasnąć. Gdyby tak zrobiła, nie byłaby w stanie znosić dalej sama siebie; możliwości, otwierające się na drodze, którą proponował dla nich obojga, były nieskończone, podniecające - oszałamiająco nęcące. Inne, wyjątkowe. To było wyzwanie.

To było wszystko to, czego pragnęła w życiu.

Musiała opanować myśli, odnaleźć typowy dla siebie spokojny nastrój, przy którym jej umysł zazwyczaj funkcjonował tak sprawnie. Jej spojrzenie przebiegło po równym rzędzie grzbietów oprawionych w skórę książek, potem zaczęła krążyć po pokoju. Zmusiła się do skupienia, do zauważania znajomych tytułów, do myślenia o innych rzeczach. Do odzyskania łączności ze światem, który był jej codziennością.

Przeszła do końca prostokątnego pokoju, mijając wielki kominek. Przeszklone drzwi wiodące, do ogrodu były otwarte. Portia przeszła obok, podziwiając popiersia ustawione na cokołach pomiędzy drzwiami, starając się nie myśleć o niczym innym, aż w końcu ponownie dotarła do ściany zakrytej półkami.

W końcu pokoju stało biurko, zwrócone ku głównemu kominkowi. Mniejszy kominek znajdował się w ścianie za biurkiem. Portia rzuciła na niego okiem, jej uwagę przykuł jakiś misterny detal gzymsu...

Wtedy zobaczyła, ledwie widoczną z miejsca w którym stała, małą stopę obutą w damski pantofel lek - na podłodze za biurkiem. Ta kobieta leżała.

- Wielkie nieba! - Portia popędziła do biurka i okrążyła je...

Przytrzymała się krawędzi biurka. Powoli uniosła dłoń ku szyi. Nie była w stanie oderwać wzroku od twarzy Kitty, opuchniętej, pokrytej plamami z wysuniętym pociemniałym językiem... i od jedwabnego sznura owiniętego ciasno wokół szyi, wpijającego się mocno w delikatne ciało...

- Simon.

Głos Portii zabrzmiał o wiele za słabo. Wiele wysiłku wymagało zmuszenie płuc do pracy, do nabrania głęboko powietrza.

- Simon!

Minęła chwila; Portia mogła dosłyszeć tykanie zegara nad kominkiem. Czuła się zbyt słaba, by puścić krawędź biurka; zastanawiała się, czy gdyby musiała odejść i szukać pomocy...

W korytarzu zabrzmiał odgłos zbliżających się kroków.

Drzwi otworzyły się z hukiem.

W mgnieniu oka Simon był przy niej, zaciskając ręce na jej ramionach, wpatrując się w jej twarz. Podążył za jej spojrzeniem, przyjrzał się, zaklął... po czym pociągnął ją ku sobie, dalej od okropnego widoku, ustawiając się pomiędzy nią a biurkiem. Zacisnęła palce na jego ubraniu i przywarła do niego, drżąca, wtulając twarz w jego ramię.

- Co się dzieje? - W drzwiach stanął Charlie. Skinieniem głowy Simon wskazał miejsce za biurkiem.

- Kitty...

Simon trzymał Portię blisko siebie, świadom, jak drży, jak po jej plecach przebiega dreszcz. Pal diabli przyzwoitość; objął ją, przycisnął mocno, ogrzewając własnym ciałem, i pochylił głowę, muskając brodą jej skroń.

- Już wszystko dobrze.

Przełknęła głośno i przywarła do niego jeszcze mocniej; Simon czuł, jak zmaga się z własną reakcją i z przeżytym wstrząsem. Przechyliła głowę, ale nie cofnęła się. Zerknęła w kierunku biurka na Charliego, który już zajrzał za biurko i teraz siedział oparty ciężko o jego front, blady, szarpiąc krawat. Zaklął, po czym spojrzał na Simona.

- Ona nie żyje, prawda?

Portia odpowiedziała drżącym głosem:

- Jej oczy...

Simon popatrzył na drzwi. Nie pojawił się nikt więcej. Zerknął na Charliego.

- Idź i poszukaj Blenkinsopa. Wychodząc, zamknij drzwi. Kiedy już przyślesz tutaj Blenkinsopa, lepiej znajdź Henry'ego.

Charlie zamrugał, potem skinął głową. Podniósł się, obciągnął kamizelkę, po czym skierował się do drzwi. Drżenie Portii wzmagało się. Gdy tylko drzwi się zamknęły, Simon pochylił się i wziął ją na ręce. Chwyciła go mocno za ubranie, ale nie zaprotestował. Zaniósł ją do ustawionych przy głównym kominku krzeseł i usadowił na jednym z nich.

- Zaczekaj tutaj. - Omiótł wzrokiem pokój i wypatrzył oszklony barek, podszedł do niego i do kryształowego kieliszka nalał sporą porcję brandy. Wrócił do Portii i przykucnął obok krzesła. Spojrzał uważnie na jej pobladłą twarz. - Masz. Wypij to.

Próbowała wziąć od niego kieliszek, ale w końcu musiała użyć obu rąk. Pomógł jej podnieść go do ust i przytrzymał tak, że mogła upić łyk. Wreszcie ślad koloru powrócił na jej policzki, a cień jej zwykłej energii znów pokazał się w ciemnych oczach.

Simon odsunął się.

- Zaczekaj tu. Rozejrzę się, zanim zrobi się tu bałagan.

Przytaknęła. Podniósł się i szybko przemierzył pokój. Przystanął i spojrzał w dół, na sponiewierane ciało Kitty. Leżała na plecach, z uniesionymi rękoma - jak gdyby do ostatniej chwili walczyła z mordercą.

Po raz pierwszy Simonowi zrobiło się jej naprawdę szkoda; może i była towarzyskim koszmarem, ale to nie dawało nikomu prawa do odbierania jej życia. Simon poczuł też wzbierający gniew, ale ten gniew był bardziej złożony, nie tylko z powodu Kitty; powściągnął go, katalogując w myślach wszystko, co mógł dostrzec.

Morderca stał za plecami Kitty i udusił ją - jak Simon sprawdził - sznurem od zasłon zabranym ze szklanych drzwi do ogrodu. Kitty była najniższa ze wszystkich kobiet w domu, miała niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu; uduszenie jej nie było wcale aż takie trudne. Simon przyjrzał się zwłokom, ale nie zobaczył nic niezwykłego, poza tym, że suknia Kitty nie była tą samą, którą miała na sobie podczas lunchu. Tamta to była suknia przedpołudniowa, dosyć prosta; teraz była to ładniejsza suknia, odpowiednia na popołudniową herbatkę, skrojona tak, by podkreślać bujne wdzięki Kitty, jednak jak najbardziej odpowiednia dla zamężnej damy.

Simon obejrzał biurko, ale nie było tam niczego dziwnego, żadnych niedokończonych listów; uporządkowane pióra leżały w drewnianym piórniku, a kałamarz był zamknięty. Wróciwszy do Portii, potrząsnął głową w odpowiedzi na jej pytające spojrzenie.

- Żadnych śladów.

Wziął od niej kieliszek, który mu podała. Był opróżniony tylko do połowy. Simon osuszył go jednym haustem, wdzięczny za ciepło, którym wypełniła go brandy. Już przedtem miał nerwy napięte jak postronki, kiedy rozważał możliwe skutki swojej dyskusji z Portią. A teraz jeszcze to.

Portia spojrzała na drzwi, które otworzyły się gwałtownie; do środka wpadli Henry i Blenkinsop, a tuż za nimi Ambrose i lokaj.

Następne godziny zaliczały się do najbardziej upiornych, jakie Simon zapamiętał. Wstrząs to o wiele zbyt łagodne słowo na opisanie tego. jak śmierć Kitty uderzyła w nich wszystkich. Każdy był zdumiony, nie mogąc tego pojąć. Pomimo wszystkiego, co działo się pod ich nosem przez kilka ostatnich dni, nikomu się nawet nie śniło, że taki mógłby być koniec.

- Może i czasami pomyślałem, żeby ją udusić - powiedział James. - Ale nigdy nie myślałem, że ktoś to zrobi.

A jednak tak się stało.

Większość starszych dam była wytrącona z równowagi; Lady O. zapomniała opierać się ciężko na swojej lasce i kompletnie wyleciało jej z pamięci, by walić nią w podłogę. Najbardziej opanowana była Drusilla, jednak nawet ona zadrżała, pobladła i opadła na krzesło, kiedy usłyszała nowinę. Kitty w obliczu śmierci zyskała więcej sympatii niż kiedykolwiek za życia.

Wśród panów, kiedy tylko minął pierwszy szok, najbardziej powszechne było zmieszanie. Towarzyszyła mu troska o to, jak rozwinie się sytuacja. Uwaga Simona cały czas skupiała się na Portii. Upłynęło kilka godzin, a ona nadal była w szoku, od czasu do czasu wstrząsały nią dreszcze. Wszystko leciało jej z rąk.

Posłano po lorda Willoughby'ego, miejscowego sędziego pokoju. Kiedy przybył, po wypowiedzeniu stosownych słów i obejrzeniu ciała udał się do gabinetu lorda Glossupa. Rozmawiał z każdym z panów po kolei, po czym wezwał Portię, by opowiedziała mu swoją historię.

Simon towarzyszył jej, jakby to było jego oczywiste prawo. Nie prosiła go o to, ani on nie prosił jej, ale od chwili, kiedy wziął ją za rękę w bibliotece, puszczała jego dłoń tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne. Usadowiwszy się w fotelu przy ogniu pospiesznie rozpalonym w kominku w gabinecie, z wahaniem zrelacjonowała szczegóły swojego ponurego odkrycia.

Lord Willoughby, z pince - nez na nosie, robił notatki.

- A zatem nie była pani w bibliotece dłużej niż, powiedzmy, pięć minut, przed znalezieniem pani Glossup?

Portia zastanowiła się, po czym przytaknęła.

- I nie widziała pani ani nie słyszała nikogo opuszczającego pokój, zarówno kiedy wchodziła pani do głównego holu, jak i do biblioteki, czy to się zgadza?

Portia przytaknęła ponownie.

- Zupełnie nikogo?

Simon poruszył się, ale przecież Willoughby wykonywał tylko swoje zadanie, i to najdelikatniej, jak potrafił. Był to starszy człowiek, z ojcowskim podejściem, ale miał bystre spojrzenie; wydawał się rozumieć. że brak odpowiedzi Portii nie wynikał z tego, że cokolwiek ukrywała. Odchrząknęła.

- Nikogo.

- Jak rozumiem, drzwi na taras były otwarte. Czy wyglądała pani na zewnątrz?

- Nie. Nawet nie podchodziłam do drzwi, tylko je minęłam.

Willoughby uśmiechnął się, dodając jej otuchy.

- A potem ją pani zobaczyła i zawołała pana Cynstera. Nie dotykała pani niczego?

Portia potrząsnęła głową. Willoughby zwrócił się do Simona.

- Niczego nie widziałem. Patrzyłem, ale wydawało się, że nie ma niczego niezwykłego, wszystko było jak zwykle.

Willoughby przytaknął i znowu coś zanotował.

- Dobrze więc, myślę, że nie muszę niepokoić państwa dłużej. - Uśmiechnął się łagodnie i wstał.

Portia, nadal trzymając Simona za rękę, także się podniosła. Co teraz?

Willoughby zerknął na Simona, potem znów na nią.

- Obawiam się, że muszę wezwać któregoś z dżentelmenów z Bow Street*4. Wyślę raport dziś wieczorem. Przy odrobinie szczęścia policjant będzie tutaj najpóźniej jutro po południu. - Lord uśmiechnął się znowu, tym razem uspokajająco. - Są teraz o wiele lepsi niż kiedyś, moi drodzy, a w takiej sprawie... - Wzruszył ramionami.

- W takiej sprawie? Co ma pan na myśli? Raz jeszcze Willoughby spojrzał na Simona.

- Niestety, wydaje się, że oprócz obecnego tu pana Cynstera oraz pana Hastingsa, żadnego z dżentelmenów nie można wykluczyć, jeśli wziąć pod uwagę porę, kiedy pani Glossup została zabita Oczywiście, w sąsiedztwie są Cyganie, ale w dzisiejszych czasach lepiej postępować zgodnie z właściwa procedurą.

Simon odwrócił się do Willoughby'ego, i skinąwszy mu głową, wyprowadził Portię z pokoju. Willoughby porozmawiał jeszcze z lordem Glossupem po czym odjechał.

Obiad, lekki posiłek na zimno, został podany wcześnie. Wszyscy udali się do swoich pokoi przed zachodem słońca.

Siedząc przy oknie, z rękoma na parapecie i opartym na nich podbródkiem, Portia obserwowała złote promienie słońca powoli znikającego za horyzontem.

I myślała o Kitty. O tej Kitty - Kitty o wielu obliczach - którą dostrzegała w ciągu ostatnich dni. Kitty była piękna, potrafiła być pełna wigoru, miła i czarująca, ale także mściwa, płytka i świadomie okrutna wobec innych. Wymagająca - to był może jej najgorszy występek, a może jej największe głupstwo. Wymagała, aby życie, wszelkie życie wokół niej, skupiało się na niej i tylko na niej.

Przez cały czas, kiedy Portia jej się przyglądała, nigdy nie zobaczyła, by Kitty naprawdę pomyślała o kimkolwiek poza sobą.

Przebiegł ją dreszcz. Od jednej myśli Portia nie mogła się uwolnić. Kitty komuś zaufała - poszła spotkać się z kimś w bibliotece, w miejscu, którego nigdy nie odwiedziłaby w innym celu. Przebrała się. Portia przypomniała sobie oczekiwanie, które rozpłomieniało ją podczas lunchu. Kitty zaufała komuś nierozsądnie. I z fatalnym skutkiem.

Portia zawsze wiedziała, że istnieje rodzaj śmierci, który za życia może stać się udziałem damy, jeżeli nie będzie się dość ostrożną. Od jak dawna wiedziała, że to odnosi się i do niej - sama już nie pamiętała. Być może to była zasadnicza, głęboko ukryta przyczyna, dlaczego tak zdecydowanie unikała mężczyzn i małżeństwa przez tak długi czas. Dla niej małżeństwo zawsze mogło być ryzykiem, dlatego poszukiwała odpowiedniego męża - kogoś, kto dostarczyłby jej wszystkiego, czego potrzebowała, i pozwolił jej sobą kierować, narzucać ton ich relacji, a poza tym podążać własną drogą. Jej temperament nigdy nie pozwoliłby jej pędzić życia w związku, który by ją ograniczał; albo by się z niego wyłamała, albo to on by ją załamał.

I oto znalazła się w takim punkcie, stając przed perspektywą małżeństwa z mężczyzną mającym aż nadto siły, by nagiąć ją do własnej woli. Z mężczyzną, którego nie chciałaby złamać, ale który - jeżeli odda mu rękę - mógłby ją złamać, gdyby zechciał.

Wpatrując się w ciemniejący ogród, myślała o wszystkim, co ich połączyło. O wszystkim, czego nadal nie wiedziała.

I czego nadal chciała się dowiedzieć.

Czy to rodziła się między nimi miłość? Czy też coś, co wymyślił, żeby ją do siebie przyciągnąć? Czy on był naprawdę w stanie pozwolić jej na swobodę w rozsądnych granicach, pozwolić jej być taką, jaka jest? Czy też jego propozycja to tylko zwykły wybieg, by uzyskać zgodę na małżeństwo?

Dwa pytania - i oba teraz stały się dla niej jasne. Istniał tylko jeden sposób, by poznać odpowiedzi.

Wypróbuj mnie.

Musiała poddać go próbie.

Siedziała przy oknie i patrzyła na długie, gęstniejące cienie kładące się na trawie. Obserwowała jak zapada noc, otulając ogrody płaszczem ciszy. I znów pomyślała o Kitty, martwej, leżącej w chłodni. Poczuła, że w jej własnych żyłach wciąż pulsuje krew.

Wciąż miała życie do przeżycia, i to wszystko, co zdoła z nim zrobić. Nigdy nie brakowało jej odwagi; nigdy nie uciekała przed wyzwaniem. Nigdy jednak nie stanęła przed wyzwaniem, takim jak to.

Prawda była taka, że nie istniała już droga powrotna. Żadnego udawania, że to, co się między nimi wydarzyło, wcale nie miało miejsca, albo że to, co się między nimi zrodziło, nigdy się nie pojawiło. Albo że mogła teraz po prostu odejść, zostawić to wszystko, zostawić jego - że on by jej na to pozwolił.

Nie było sensu udawać.

*

W kamizelce i z podwiniętymi rękawami koszuli Simon stał przy oknie w swoim pokoju, obserwując, jak tafla jeziora przybiera barwę atramentu.

Czuł, jak jego nastrój staje się równie mroczny.

Chciał pójść do Portii - teraz, dziś w nocy. Chciał otoczyć ją ramionami i mieć pewność, że jest bezpieczna. Chciał - pragnieniem tak nowym dla niego i tak niepodobnym do namiętności, że trudno mu było pojąć jego moc - sprawić, że ona poczułaby się bezpieczna. Ten impuls nim owładnął, a nie mógł go zaspokoić. Przyczyniło się to tylko do zwiększenia jego niepokoju.

Była teraz w swoim pokoju, sama. Rozmyślała. Nie mógł nic z tym zrobić - nie mógł zrobić nic, żeby wpłynąć na jej ostateczną decyzję.

Nie potrafił sobie przypomnieć sytuacji, w której byłaby tak całkowicie niepewny w stosunku do jakiejkolwiek innej kobiety w swoim życiu. Nie mógł nic zrobić. Jeżeli ona nie przyjdzie do niego, on sam będzie bezsilny w przekonywaniu jej dalej. W przekonywaniu jej, by zrobiła z nim kolejny krok i zgłębiła zagadnienie udanego małżeństwa - czegoś, do czego sam był teraz w pełni przekonany.

Kiedyś śmiał się ze swoich szwagrów, którzy przed laty wpadali we własne sidła. Teraz nie było mu do śmiechu. Sam znalazł się w podobnych opałach.

Usłyszał zgrzyt klamki; odwrócił się w chwili, kiedy drzwi się otworzyły.

Portia weszła i zamknęła za sobą drzwi.

Ledwie oddychał. Czuł się dokładnie jak drapieżnik, obserwujący swą ofiarę, która - nieświadoma - zbliża się ku niemu jak gdyby nigdy nic.

Oblało ją blade światło księżyca; Simon dostrzegł wyraz jej oczu, jej spokojne spojrzenie, determinację malującą się na twarzy. Podeszła wprost do niego, podniosła dłoń do jego karku i przyciągnęła jego głowę w dół, ku swojej. I pocałowała go.

Ogień wciąż tlił się między nimi; rozgorzał na nowo, kiedy tylko rozchyliła wargi pod naciskiem jego warg, gdy odpowiedział instynktownie na jej pocałunek.

Posuwając się powoli, dając jej mnóstwo czasu na wycofanie się, gdyby chciała, przesunął dłońmi wokół jej talii, a potem - kiedy nie protestowała - przesuwał je dalej, aż wreszcie zamknął ją w ramionach i przyciągnął do siebie. Wtuliła się w niego; coś w nim uwolniło się, pękło, stopniało. Teraz on ją pocałował, a ona się poddała. Bez zawahania, bez ograniczeń.

Nie wiedział, czego się spodziewała, jaką teraz przyjęła taktykę, czuł jedynie niewytłumaczalną ulgę, że ma ją w swoich ramionach. I że ona go pragnie.

Wiedział, że robiła tak świadomie - że podjęła decyzję, by postępować w taki właśnie sposób. On zaś, równie świadomie, odłożył na bok argumenty, przekonywanie, i po prostu podążył za nią.

Objął ją, podniósł i zaniósł ją na łóżko.

- Proponowałeś próbę. Czy mówiłeś poważnie? - szepnęła.

- Miałem na myśli to, że powinniśmy się zachowywać tak, jakbyśmy byli małżeństwem, żebyś mogła zobaczyć... sama się przekonać... że to możliwe. Ze bycie moją żoną nie będzie katastrofą, której się obawiasz.

- Nie będziesz zatem dyktował, rozkazywał? - Zrobiła ruch dłonią. - Przejmował władzy, kontrolował?

- Postaram się tego nie robić. - Zacisnął szczęki. - Mam zamiar nagiąć się, ile tylko zdołam, dostosować się do ciebie w granicach rozsądku, ale nie mogę...

Dokończyła za niego:

- Zmienić skóry?

- Nie mogę być kimś, kim nie jestem, tak jak ty nie możesz zaakceptować zmuszania do bycia kimś, kim ty nie jesteś. - Zatrzymał na sobie jej wzrok. - Wszystko, co możemy zrobić, to próbować - najlepiej, jak potrafimy.

Szczerość w jego głosie pokonała jej obronną tarczę i poruszyła ją. Jak na razie miała dostateczną pewność i wystarczające zaproszenie, by go wypróbować i sama się przekonać.

- Dobrze. Spróbujmy i zobaczmy, jak daleko zajdziemy.

Uśmiechnęła się, pochyliła i przytknęła wargi do jego warg.

rozdział 12

Simon obudził ją tak, jak pragnęła zostać obudzona poprzedniego ranka.

Portia spala twardo; jej ciało odpowiedziało na wprawne zabiegi, nawet kiedy ona sama była uśpiona. Simon rozchylił jej uda, ulokował się między nimi i ostrożnie wślizgnął do środka.

Westchnęła i otworzyła oczy. Oczy tak ciemne, że aż hipnotyzujące; kiedy Simon się poruszał, czuł się tak, jak gdyby tonął w ich głębi. Unosiła się wraz z nim, trzymając się kurczowo, chwytając; poddała się z cichym okrzykiem. Okrzykiem, który go przeszył, zatopił się w napiętych mięśniach aż do kości, ścisnął mu wnętrzności, serce i duszę, i pociągnął go za sobą w mgłę, poza krawędź świata i dalej, w słodki niebyt.

Otulony kołdrą spoczywał na niej, wyraźnie świadom, jak doskonale do siebie pasują, jak idealnie ona odpowiada jemu. Portia odwróciła głowę i ich usta spotkały się, przywierając do siebie, pieszcząc się. Tuliła go w ramionach, obejmując smukłymi udami.

Świt był niedaleko. Simon nie mógł pozwolić jej spać. Budził ją dalej, aż wstała z łóżka i zaczęła się ubierać.

Marudząc, dała mu do zrozumienia, że wczesny ranek to nie jej ulubiona pora na przemykanie się po korytarzach wiejskich rezydencji.

Odprowadził ją do jej pokoju niepostrzeżenie, otworzył dla niej drzwi, ucałował jej palce, po czym popchnął ją do środka i zamknął drzwi. Portia usłyszała jego oddalające się kroki.

Wolałaby raczej zostać w jego bezpiecznych i ciepłych ramionach, jeszcze przynajmniej z godzinę. Wystarczająco długo, by odzyskać wigor - który bardzo skutecznie straciła. Dotrzymywanie mu kroku na korytarzach wymagało skupienia; musiała zmuszać mięśnie do ruchu, ignorując dziwne skurcze i pobolewania. Miała poważne podejrzenia, że Simon nie zdawał sobie zupełnie sprawy z tego, jak był żywiołowy.

Tłumiąc westchnienie, odwróciła się i rozejrzała po pokoju. Wyglądał tak, jak zostawiła go wieczorem; kołdra zapraszająco odsunięta, okno wciąż otwarte, zasłony niezaciągnięte.

Gdyby teraz się położyła, zaraz by zasnęła - musiałaby więc zdjąć suknię i założyć nocną koszulę, inaczej jak wytłumaczyłaby to pokojówce? Problem nie dawał się rozwiązać, przynajmniej w jej obecnym stanie; nie miała dość sił, by porozpinać guziki na plecach, które Simon dopiero co pozapinał.

Miała zatem do wyboru fotel przy kominku lub ławę przy oknie. Bryza, napływająca przez okno, niosła ze sobą poranny chłód; Portia skierowała się więc ku fotelowi. Zimny kominek nie był zbytnio miłym widokiem; odwróciwszy fotel tak, by siedzieć twarzą do okna, opadła na jego wygodne poduchy z głębokim westchnieniem. I pozwoliła myślom dryfować.

Zaglądała we własne serce, dumała nad jego sercem. Ponownie analizowała swoje cele, na nowo oceniała swoje aspiracje. Z grymasem przypomniała sobie własną wcześniejszą myśl, że spośród wszystkich obecnych tu dżentelmenów właśnie Simon, prawdziwy Cynster, uosabia cechy najbardziej przydające się w małżeństwie - to, co widziała przedtem, teraz mogła dostrzec na tyle wyraźnie, by przyznać, że posiadane przez niego cechy były tymi, które najłatwiej mogłyby ją skłonić do małżeństwa.

Znała też dobrze mniej kuszące strony Simona. Jego nadmierna opiekuńczość zawsze ją irytowała, jednak to jego dyktatorska zaborczość przerażała ją najbardziej. On już taki po prostu był.

Zadrżała, otuliła się ramionami. Żałowała, że nie pomyślała o zabraniu szala, ale nie była w stanie wykrzesać z siebie dość energii, by wstać i zrobić to teraz.

Jedyny sposób, by przyjęła oświadczyny Simona i zaakceptowała wszystko, co się z tym wiązało - to wiara, że zawsze będzie miał na względzie jej uczucia, że będzie z nią postępował, traktował ją nie narzucając jej własnej woli.

Niemała rzecz, by wymagać jej od despoty.

Ostatniej nocy poszła do niego, wiedząc, że to ona ma wszystkie asy w ręku, i ufając, że on pozwoli jej nimi zagrać. Mógłby jej wyrwać wodze z ręki, kiedy tylko by chciał - a jednak tego nie zrobił, nawet jeśli wedle wszelkich oznak ta powściągliwość wiele go kosztowała.

Zniósł warunki, jakie ustanowiła. Spędziła tę noc bezpieczna, pewna własnej witalności, własnej zdolności do tego, by żyć i kochać. Własnej zdolności, by ufać i w zamian zaskarbiać sobie zaufanie. Poprzednio Simon nigdy nic pozwoliłby jej dyktować warunków tak jak ostatniej nocy, bez względu na sytuację. To po prostu nie było dla niego czymś naturalnym... kiedyś nie, ale teraz tak, przynajmniej kiedy był z nią.

Chęć, by dzielić się władzą, by próbować dostosować się do niej tak, jak obiecał... Czuła to w jego dotyku, czytała w jego oczach... A to umożliwiało im pójście dalej, badanie możliwości.

Za oknem niebo robiło się różowe, potem rozjaśniło się, przybierając blady odcień błękitu letniego dnia.

Zgrzyt klamki wyrwał Portię z zamyślenia. Obróciła się w fotelu i patrzyła, jak pogodna mała pokojówka raźno wchodzi do środka. Jej oczy zrobiły okrągłe, a na twarzy pojawił się wyraz sympatii.

- Och, panienko... Czy panienka siedziała tu całą noc?

- Ach... - Portia rzadko kłamała. - Tak. - Spojrzała na okno. - Nie mogłam spać.

- Cóż, trudno się dziwić, prawda? - Rześka i śmiała pokojówka wyjęła szmatkę i zabrała się za wycieranie półki nad kominkiem. - Słyszeliśmy, że to panienka znalazła ciało, że się o nie potknęła.

Portia skinęła głową.

- W rzeczy samej.

- Mówiliśmy o tym wszyscy w pokoju dla służby, baliśmy się, że to może być któryś z dżentelmenów, ale pani Fletcher, ona jest tu gospodynią, powiedziała nam, że to byli Cyganie, bez dwóch zdań.

- Cyganie?

- Ten Arturo... on się tu zawsze kręci i zadziera nosa. I prawdziwy diabeł z niego, i z paniami sobie nieźle radzi, jeśli panienka wie, co mam na myśli.

Portia zachmurzyła się w duchu. Zmagała się z własnym sumieniem, nie dłużej jednak niż dwie sekundy.

- Czy ktokolwiek z was miał powód sądzić, że to mógł być któryś z dżentelmenów?

- Eee tam... To tylko tak sobie wymyślaliśmy.

- Czy służba lubiła panią Glossup?

- Panią G.? Była w porządku... Miała swoje humory, oczywista, i myślę sobie, że ktoś mógłby powiedzieć, że była lekkomyślna, ale w końcu wszystkie zamężne młode damy takie są, co nie?

Portia ugryzła się w język.

- Ach tak, gdyby panienka nie wiedziała, to dzisiaj jest zmiana pościeli. - Przeszła przez pokój i podeszła do łóżka; Portia obserwowała ją, zazdroszcząc jej energii.

- Blenkinsop mówi, że ma tu przyjechać człowiek z samego Londynu. Żeby spytać, co się stało.

Portia przytaknęła.

- Najwidoczniej jest to konieczne.

Usta pokojówki ułożyły się w kółeczko; energicznie odchyliła pościel...

Wściekły syk wypełnił pokój.

Pokojówka uskoczyła, wpatrując się w łóżko. Pobladła.

- Boże jedyny! - Ostatnie słowo już wykrzyczała. Portia poderwała się i podbiegła do dziewczyny.

Syczenie narastało.

- Wielkie nieba! - Portia patrzyła na żmiję, zwiniętą na samym środku jej łóżka.

Pociągnęła pokojówkę za rękaw. Dziewczyna pisnęła. Obie jednocześnie odwróciły się i popędziły przez pokój prosto na korytarz. Pokojówka osunęła się na najbliższą poręcz schodów, z trudem łapiąc oddech. Portia sprawdziła, czy pod drzwiami nie ma szpary, przez którą żmija mogłaby się prześlizgnąć, po czym osunęła się na ścianę.

Godzinę później Portia siedziała w pokoju Lady O., trzymając w dłoniach parujący kubek kakao. Nawet ten parzący usta napój nie był w stanie powstrzymać jej dreszczy.

Jej sypialnia znajdowała się na końcu skrzydła; Blenkinsop, w trakcie swojego porannego obchodu i budzenia do życia wielkiego domu, był właśnie na dole schodów, kiedy Portia i pokojówka wypadły z pokoju. Usłyszał poruszenie i pospiesznie wbiegł na górę.

Portia wyjaśniła, co się stało. Blenkinsop zbladł, po czym szybko przejął komendę. Sprowadził Portię na dół do małego saloniku, wezwał lokai, by mu asystowali, i gospodynię, której powierzył pochlipującą pokojówkę. Niepewnym głosem Portia poprosiła o wezwanie Simona. Nie kłopotała się rozważaniem, czy tak wypada, wiedziała tylko, że chciała go tutaj, i że on przyjdzie.

I przyszedł. Raz tylko rzucił na nią okiem i nalegał, by zabrać ją z powrotem na górę - do pokoju Lady O., pod jej opiekę.

Umoszczona wysoko na poduszkach, Lady O. wysłuchała relacji Simona, po czym utkwiła w nim spojrzenie.

- Niech tu przyjdzie Granny*5. Kiedy Simon zamrugał, prychnęła.

- Granville, lord Netherfield. Może i nieco niedomaga ostatnimi czasy, ale zawsze był dobry w trudnych chwilach. Jego pokój znajduje się pośrodku głównego skrzydła, to ten najbliżej głównych schodów.

Simon skinął głową; Lady O. przeniosła wzrok na Portię.

- Zaś co do ciebie, moja panno, to lepiej usiądź, zanim się przewrócisz.

Portia usłuchała i opadła na fotel przy kominku, Simon wyszedł. Lady O. wyślizgnęła się z łóżka, owijając się szczelnie szlafrokiem, podniosła laskę i przydreptała bliżej, by zająć drugi fotel.

- Dobrze więc. Opowiedz mi, co się stało, i niczego nie pomijaj.

Zanim zaspokoiła ciekawość Lady O. - zachowując bajeczkę o tym, jak to zasnęła w fotelu w swoim pokoju - pojawił się Blenkinsop.

- Usunęliśmy żmiję, panienko. Lokaje przeszukali pokój, nie ma tam już niebezpieczeństwa.

Portia wymamrotała podziękowanie, w duchu zmagając się z sobą, by uwierzyć, że coś takiego naprawdę zaszło, że nie był to jakiś chorobliwy sen. Lady O. wezwała pokojówki, żeby pomogły jej się ubrać, a inną posiała po świeże odzienie dla Portii. I po kakao.

Kiedy pukanie do drzwi oznajmiło nadejście lorda Netherfielda i Simona, Portia siedziała schludnie ubrana w suknię z rypsu w kolorze fuksji, popijając kakao i starając się przyjąć do wiadomości fakt, że ktoś próbował ją zabić. Albo przynajmniej śmiertelnie nastraszyć.

Lord Netherfield był zatroskany, ale praktyczny; kiedy tylko opowiedziała swoją historię, podchwytując wzrok Simona, gdy tłumaczyła, dlaczego nie spala w swoim łóżku, jego lordowską mość - który przycupnął na taborecie między fotelami, usiadł wygodniej i objął wszystkich wzrokiem.

- To wszystko jest bardzo niepokojące. Poprosiłem Blenkinsopa, żeby utrzymać sprawę w tajemnicy. Żadna z pań nie usłyszała poruszenia, jak się wydaje, a cała służba jest godna zaufania, nie puszczą pary z ust.

Opierając się ramieniem o gzyms nad kominkiem, Simon zmarszczył czoło.

- Dlaczego?

- Należy pozbawić wroga informacji, czyż nie? Może to niewiele, ale musimy stawić czoło faktowi, że ta żmija mogła nie dostać się pod kołdrę sama. Ktoś oczekiwał twojej śmierci, Portio, a jeżeli nie, to przynajmniej wpadnięcia w histerię wystarczają, byś natychmiast wyjechała.

- Zanim przybędzie dżentelmen z Bow Street? - Simon zerknął na jego lordowską mość, który posępnie skinął głową.

- Tak to widzę. - Raz jeszcze spojrzał na Portię. - Jak się czujesz, moja droga?

Pomyślała i przyznała:

- Poruszona, ale nie aż tak, by uciekać.

- Dzielna dziewczyna. A więc... - Jego lordowska mość klepnął się dłońmi po udach. - Czego możemy się z tego dowiedzieć? Dlaczego morderca Kitty a w tych okolicznościach myślę, że musimy przyjąć, że był to on lub ona... chce się ciebie pozbyć?

Portia popatrzyła na niego w osłupieniu.

- Ponieważ - odpowiedział Simon - morderca wierzy, że widziałaś coś, co wskazuje na niego.

- Albo że coś usłyszałaś, albo że coś wiesz z innego źródła - przytaknęła Lady O. - Przeszyła Portię wzrokiem. - A więc... co takiego wiesz?

Portia wzruszyła ramionami.

- Nic.

Przepytywali ją - kazali jej wracać do wszystkiego, co robiła i co widziała od chwili, gdy poprzedniego popołudnia weszła do głównego holu.

Wiedziała, co robią i dlaczego to robią, trzymała więc całe swoje rozdrażnienie na wodzy. Na koniec odstawiła pustą filiżankę i powiedziała po prostu:

- Nie mogę wam powiedzieć czegoś, czego nie wiem.

Wreszcie to zaakceptowali.

- Dobrze więc. - Lord Netherfield podniósł się z miejsca. - Kolejna rzecz to spotkać się z tym panem, którego nam przysyłają z Bow Street. Kiedy będziesz z nim rozmawiać, powiedz mu wszystko, co wiesz o Kitty i o wszystkich innych tutaj, również. Nie tylko od wczoraj, ale odkąd przyjechałaś... Nie, jeszcze wcześniej. Wszystko, co wiesz o tych, którzy tu przebywają. - Napotkał wzrok Portii. - Nie potrafimy stwierdzić, jaka drobna informacja może wskazać na tego szubrawca, Portia zamrugała, po czym przytaknęła.

- Tak, oczywiście.

W myślach zaczęła katalogować tych gości, których znała już wcześniej. Lady O. żachnęła się.

- Czemuż to ma obchodzić tych ludzi z Bow Street? Dlaczego oni są w to wmieszani?

- Tak się teraz postępuje. Niezbyt to wygodne, ale w interesie sprawiedliwości wydaje się, że ma swoje zalety. Nie tak dawno w moim klubie słyszałem o nadzwyczaj osobliwej sprawie. Dżentelmen zabity pogrzebaczem we własnej bibliotece. Wszyscy winili kamerdynera, ale wtedy detektyw udowodnił, że to brat tego dżentelmena. Wielki skandal, rzecz oczywista. Rodzina była zdruzgotana...

Jego lordowską mość umilkł. Wszyscy milczeli, wszyscy myśleli o tym samym.

Ktokolwiek zabił Kitty, z dużym prawdopodobieństwem mógł być którymś z gości lub którymś z Glossupów - Henrym albo Jamesem, wnukami jego lordowskiej mości. Jeżeli morderca zostanie zdemaskowany, wybuchnie skandal. Potencjalnie dla kogoś druzgocący, dla jakiejś rodziny.

Lord Netherfield westchnął.

- Wiecie, że nie mogę powiedzieć, abym lubił Kitty. Nie akceptowałem jej, tego, jak bawiła się kosztem Henry'ego. Była nadzwyczaj niemądrą i bezwstydną dziewczyną, a jednak... - usta mu zadrżały - mimo tego wszystkiego nie zasłużyła na taki koniec.

Skupił wzrok na nich wszystkich.

- Nie chciałbym, żeby jej morderca uniknął kary. Jesteśmy jej to winni.

Wszyscy przytaknęli. Pakt został zawarty. Znali się na tyle dobrze, by dostrzec to, co ich łączyło - wiarę w sprawiedliwość, instynktowną reakcję przeciwko temu, kto ją podeptał. Razem pragnęli działać w celu zdemaskowania mordercy, bez względu na to, kim on jest.

- Dobrze więc! - Lord Netherfield klasnął w dłonie i popatrzył najpierw na Portię, potem na Lady O. - Udajmy się na śniadanie... i zobaczmy, kto się zdziwi, widząc pannę Ashford całą i zdrową.

Wstali, porządkując spódnice i wyrównując krawaty i mankiety, po czym ruszyli na dół - na pole bitwy.

rozdział 13

Na wiele się to nie zdało; przy śniadaniu zdenerwowanie było tak wielkie - niektórzy podrywali się z powodu każdego drobiazgu, inni popadali w roztargnienie - że nie dało się uznać żadnej reakcji na pojawienie się Portii za szczególnie podejrzaną.

Wszyscy byli bladzi; wiele osób wyglądało na zmizerowane.

- Gdybyśmy mieli osądzać po samym wyglądzie, co najmniej połowa towarzystwa nadawałaby się na podejrzanych - mruknął Simon, kiedy wraz z Portią wychodzili z jadalni, potem przez taras i do ogrodu.

- Myślę, że pewne poczucie winy także robi swoje. - Wiele starszych dam zerwało z nawykiem jadania śniadania w swoich pokojach i dołączyło do reszty towarzystwa w jadalni. - Gdyby zamiast próbować ją ignorować, a kiedy się nie dało, próbować ją powściągnąć... Gdyby rozmawiali z Kitty, starali się ją zrozumieć... Wydawało się, że nie miała tu zaprzyjaźnionej osoby, powiernika czy kogoś, kto by jej doradził. Gdyby miała, być może ktoś wiedziałby, dlaczego została zabita. Albo może nie zginęłaby wcale.

Simon uniósł brwi, ale powstrzymał się od komentarza. W jego rodzinie, i w rodzinie Portii, wszystkie kobiety od najmłodszych lat były otoczone przez inne silne kobiety. Trudno mu było wyobrazić sobie jakiekolwiek inne życie.

Za milczącą zgodą obojga, on i Portia skierowali się w stronę ścieżki nad jeziorem - chłodnym, kojącym. Cichym. Oferującym spokój.

- Wydaje się, że panie sądzą, iż to był ktoś z zewnątrz, z czego wnioskuję, że mają na myśli Cyganów. - Zerknął na nią. - Czy wiesz, żeby którakolwiek z nich miała powody myśleć, że to naprawdę mógł być Arturo albo Dennis?

Portia potrząsnęła głową.

- To po prostu najmniej niepokojąca możliwość. Wyobrażenie sobie, że mordercą jest ktoś, kogo się zna, ktoś, w czyim towarzystwie spędziło się ostatnie dni... to dosyć przerażające.

Simon miał na końcu języka pytanie, czy Portia była przerażona, ale potem zerknął na jej twarz i ugryzł się w język. Była zbyt inteligentna, by się nie bać. Chociaż wolałby ją uchronić przed takimi uczuciami, nie mógł jej powstrzymać przed dostrzeganiem, rozmyślaniem i rozumieniem spraw. Niechętnie zaakceptował, że zawsze tak miało być między nimi; skoro miał radzić sobie z nią taką, jaka była, tego nie mógł zmienić. Portia mogła nieco się przystosować, by go zadowolić, ale to on musiał zmienić się bardziej - dostosować własne myślenie i zmodyfikować reakcje, by mieć szansę na spotkanie jej przy ołtarzu.

- To bez sensu! - Dotarli właśnie pod altanę; Portia zeszła ze ścieżki, poprawiła spódnice i usiadła na schodkach.

Oblewały ją promienie słońca; spoglądając na nią, Simon zastanawiał się, czy nadal jest jej chłodno, potem usiadł obok niej - na tyle blisko, by mogła oprzeć się o niego, gdyby tylko zechciała.

Opierając łokcie na kolanach, podparła twarz dłońmi i chmurnie spoglądała na jezioro.

- Który z panów mógł zabić Kitty?

- Słyszałaś, co mówił Willoughby: oprócz Charliego, który był z Lady O., i mnie, każdy z nich. - Po chwili dodał: - Z tego co wiem, to samo odnosi się do większości pań.

Portia popatrzyła na niego uważnie. - Winifreda?

- Drusilla? Portia skrzywiła się.

- Kitty była taka niska, że to mogła być każda z nich.

Oparł się łokciem o stopień za sobą i odchylił, trochę odsuwając na bok, by lepiej widzieć jej twarz.

- Być może Kitty nabroiła w Londynie podczas ostatniego sezonu, przez co któraś z nich stała się jej zaprzysięgłym wrogiem?

- O tym nie pomyślałam, o starej i skrywanej wrogości. Zadecydujmy, kto to nie mógł być. Nie panny Hammond, one są za niskie i nie wierzę, że byłyby do tego zdolne. I myślę, że to samo odnosi się do Lucy Buckstead.

- Ale nie do pani Buckstead, ona jest dostatecznie postawna, a być może Kitty planowała zrobić coś, co mogłoby zniweczyć szanse Lucy. Ona jest jedynym dzieckiem państwa Bucksteadów, bądź co bądź, a James przypadł jej do serca.

Simon skinął głową.

- Pani Buckstead pozostaje jako możliwa osoba. Zapewne nie jako prawdopodobna, ale nie możemy całkiem skreślić jej z naszej listy.

- Z tego samego powodu pan Buckstead także pozostaje jako podejrzany.

- Jeśli o mnie chodzi, to wszyscy oni są podejrzani. Poza mną i Charliem.

- Co z lordem Netherfieldem?

- Dopóki nie dowiemy się, kto to naprawdę jest, zakładam, że to mógł być każdy, i wszyscy pozostają na naszej liście.

Zacisnęła usta, potem otworzyła je, by zaprotestować...

- Nie.

Czuł się zmuszony, by wyjaśnić:

- Morderca próbował zabić ciebie. Biorąc pod uwagę, że teraz ty jesteś celem, nie zamierzam przeoczyć żadnej możliwości. - Na wypadek, gdyby to do niej nie dotarło, dodał: - Nikogo. Żadnej osoby.

Skinęła głową.

- Dobrze. Jednak nie Lady O. i nie lady Hammond.

Zastanowił się, potem przystał na to.

- Zgoda. Myślę, że tak samo możemy wyeliminować panią Archer.

- Ale nie pana Archera.

- On jest czarnym koniem. Zgadzam się, nie możemy go zignorować.

- Jeżeli podążymy dalej tym tropem, to przynajmniej teoretycznie każdy mężczyzna z rodziny Glossupów mógłby być winny.

Simon zawahał się.

- A co myślisz o Oswaldzie?

- Szczerze sądziłam, że on unikał Kitty. Myślę, że dlatego, ponieważ ona traktowała go jak dziecko.

- Mało przyjemne dla jego ego, ale... jeżeli nie ma powodu, żeby uznać, iż popadł w morderczy szał... a ja, szczerze mówiąc, nie zauważyłem u niego takich skłonności, to on wydaje się mało prawdopodobny.

- Zgadzam się. A co ze Swanstonem, czy wykreślamy go z tego samego powodu?

Simon zachmurzył się.

- Nie sądzę, żebyśmy mogli. To brat Kitty, mogła istnieć jakaś kość niezgody w ich przeszłości, o której niczego nie wiemy, a on nie jest tak wyrozumiały ani tak łagodny jak Oswald. Gdyby Kitty dokuczyła mu za bardzo, Swanston mógłby fizycznie zamknąć sprawę. Ale czy to zrobił...?

- Co prowadzi nas do Winifredy. - Portia przerwała, zastanawiając się. Wreszcie powiedziała: - Czy naprawdę myślisz, że mogła być aż tak rozgniewana podkradaniem jej konkurentów przez Kitty... nawet Desmonda, i to nawet teraz... że...?

Simon obserwował jej twarz.

- Ty znasz Winifredę lepiej niż ja...

Przez długą chwilę wpatrywała się w ciemne wody jeziora, potem zerknęła na niego i skrzywiła się.

- Winifreda będzie musiała pozostać na liście.

- A Desmond z pewnością na niej jest, co tak naprawdę daje Winifredzie nawet silniejszą motywację.

Portia nie sprzeczała się.

- Ambrose także jest na liście, a to znaczy, że lady Calvin i Drusilla muszą też pozostać. - Po chwili zapytała: - Dlaczego Drusilla? Mogę zrozumieć, że lady Calvin, ona tyle zainwestowała w przyszłość Ambrose'a, i chociaż jest taka powściągliwa, on jest jej oczkiem w głowie. Ale Drusillę i Ambrose'a nie łączy nawet najsłabsza więź, jak to między bratem a siostrą.

- To prawda. Niemniej Drusilla ma dwa powody, po pierwsze, z nas wszystkich to ona była najbardziej zła na Kitty... Kitty posiadała wszystko to, czego brakuje Drusilli, i mimo to nie była zadowolona. Jestem pewien, że to ją bolało. Drusilla nie spotkała Kitty przed przyjazdem tutaj, zatem to jedyne wytłumaczenie jej reakcji, jakie potrafię znaleźć.

- A drugi powód?

- Lady Calvin, oczywiście. Nie Ambrose, lecz cierpienie, jakie zmuszona byłaby znosić lady Calvin, gdyby Ambrose został wplątany w skandal. - Portia spojrzała mu w oczy. - Drusilla jest niesłychanie oddana matce.

Uniósł brwi, ale teraz, kiedy Portia mu to wyłożyła...

- Zostają nam jeszcze Cyganie albo ktoś ze służby.

- Mogę nie aprobować, że Arturo przemyka się po ogrodzie o dowolnych porach, ale nie widzę powodu, dla którego miałby sobie zadawać trud zabicia Kitty. Jeżeli to jego dziecko nosiła... - Portia urwała. - Och. - Popatrzyła na Simona. - Czy to motyw, jak sądzisz? To, że Kitty powiedziała mu, że planuje pozbyć się dziecka... Czyż Cyganie nie mają jakiegoś kodeksu w tych sprawach, czy czegoś takiego?

- Większość mężczyzn ma jakiś kodeks w tych sprawach, czy coś takiego.

Portia zaczerwieniła się.

- Tak, oczywiście... Ale wiesz, co mam na myśli. - W rzeczy samej, ale sądzę, że zapomniałaś o jednej rzeczy.

Portia uniosła brwi.

- O czasie. Kitty musiała zajść w ciążę w Londynie, a nie tutaj. Arturo nie był w Londynie.

- Ach, oczywiście. Zatem nie ma tak naprawdę powodu, żeby Arturo miał ją zabijać.

- Zaś co do Dennisa, to nawet wyobrażając sobie nieodwzajemnioną miłość, i biorąc pod uwagę że on wiedział, iż Arturo zadaje się z Kitty, to nie widzę jakoś, żeby Dennis mógł sobie wyobrazić, że ma jakieś szanse. Zatem znów, po co ją zabijać?

- Rozmawiałam z pokojówką o tym, jak służba postrzegała Kitty. Dziewczyna jest miejscowa i mieszka tu, w posiadłości, przez całe życie. Zna tu każdego i jest na tyle dorosła, by wywąchać najmniejszy ślad skandalu. Nie dała nawet znać po sobie, że w ogóle brała coś takiego pod uwagę. Powiedziała mi wręcz, że pokojówki się bały, że mordercą jest któryś z dżentelmenów, i dopiero gospodyni je uspokoiła, że to na pewno Cyganie.

Simon parsknął.

- Cyganie. Zawsze najlepsi jako kozły ofiarne.

- Zwłaszcza, że pakują się i wyjeżdżają. - Portia przerwała, zastanawiając się. - Ciekawe, czy morderca, kimkolwiek jest, pomyślał o tym?

- Powiedziałbym, że mógł na to liczyć. Cyganie zwijający obóz w środku nocy byliby dla niego wybawieniem.

Oboje siedzieli, patrząc na jezioro, obserwując, jak bryza marszczy jego gładką jak lustro taflę. Minuty mijały, aż wreszcie Portia westchnęła.

- Glossupowie. Zostawiliśmy ich na naszej liście wszystkich oprócz Oswalda, nawet lady Glossup. Dlaczego sądzisz, że jedno z nich mogło zabić Kitty? Znosili ją przez trzy lata czy więcej, i Archerowie byli tutaj. Dlaczego mieliby ją zabijać, szczególnie teraz? Musiałby być jakiś bardzo ważny powód.

- Dwa powody - odparł Simon beznamiętnym tonem. - Jeden to rozwód, problem, który Henry dopiero niedawno musiał zacząć rozważać. Drugi to dziecko, które nosiła, a które nie było z ich krwi, choć gdyby je urodziła, byłoby kolejnym dziedzicem Glossupów. Może nie liczą się tak wysoko w towarzyskich kręgach jak Cynsterowie czy Ashfordowie, ale Glossupowie to niemal równie stary i na swój sposób dystyngowany ród.

- Ale ona nie miała zamiaru urodzić. Była tego całkiem pewna.

- Podsłuchałaś, jak mówiła o rym matce. Ile jeszcze osób o tym wiedziało?

Portia rozłożyła ręce.

- Ile jeszcze osób w ogóle wiedziało, że ona spodziewa się dziecka?

- Tylko ty, ci, którym powiedziała, oraz ci, którym tamci z kolei mogli powiedzieć.

- Ja powiedziałam Lady O. I tobie.

- Właśnie. A zawsze jest jeszcze służba... Oni słyszą więcej, niż sądzimy.

- Zaś domownicy musieli wiedzieć, że Kitty i Henry byli w separacji.

- Co oznacza, że to oczywiste dla wszystkich, że dziecko, które nosiła Kitty, nie było...

- Jeżeli dziecko nie było Glossupem... a najprawdopodobniej nie było... już to jest wystarczająco złe, ale co, jeżeli rzeczywiście było Glossupem?

- Gorzej, co jeżeli nie było, ale Kitty twierdziłaby, że było?

- Nie, zapomniałeś, że ona nie chciała tego dziecka.

- Nie zapomniałem. - jego głos był lodowaty. - Jeżeli chciała przekonać ojca albo kogoś, kto mógłby być ojcem, albo nawet kogoś, kto nie mógłby, że byłoby rozsądnie pomóc jej przy aborcji... - Napotkał spojrzenie Portii. - Jak lepiej nakłonić do pomocy Jamesa albo Harolda, albo nawet lorda Netherfielda niż twierdząc, że dziecko było Glossupem, ale nie potomkiem Henry'ego.

- Masz na myśli... że powiedziałaby Jamesowi, że to dziecko Harolda, albo Haroldowi, że Jamesa, albo lordowi Netherfieldowi... - Położyła dłoń na piersi. - Wielki Boże!

- Właśnie. A co, jeżeli Henry się dowiedział? - Po chwili Simon ciągnął dalej. - A wszystko to nawet bez brania pod uwagę nadchodzącej możliwości rozwodu. Dla Harolda i Catherine, a także dla lorda Netherfielda, sama myśl o tym to wstrząs, większy niż dla nas. Dla ich pokolenia to skandal nie do pomyślenia, odbijający się na całej rodzinie.

- Wiemy, jaka była Kitty, jak bawiło ją irytowanie ludzi. Wiemy, że poszła do biblioteki, by się z kimś spotkać, ale nie wiemy z kim ani dlaczego. Nie wiemy, o czym rozmawiali, jaki temat sprowokował mordercę do uciszenia jej. - Westchnęła. - Kitty igrała z ogniem na tylu frontach, nic dziwnego, że się śmiertelnie sparzyła.

*

Lunch jedzono raczej w ciszy. Lord Willoughby poinformował wszystkich, że będą musieli pozostać do czasu przybycia śledczego z Bow Street. Ponieważ spodziewano się go późniejszym popołudniem, wiele osób spędzało czas po lunchu na dyskretnych przygotowaniach do opuszczenia rezydencji jeszcze wieczorem.

pomijając wszystko inne, większość czuła, że Glossupowie powinni zostać sami, by radzić sobie ze swoją stratą w spokoju, nierozpraszani obecnością gości; cokolwiek innego było wprost nie do pomyślenia.

Śledczy przybył, jak zapowiedziano - i od razu poinformował, że będą musieli raz jeszcze się zastanowić. Inspektor Stokes, człowiek potężnej postury, ale emanujący determinacją i energią, porozmawiał najpierw z lordem Glossupem i lordem Netherfieldem w gabinecie, zanim zaprowadzono go do salonu i przedstawiono wszystkim gościom. Śledczy uprzejmie skinął głową. Portia zwróciła uwagę na jego niebieskoszare oczy, którymi omiatał każdą z twarzy.

Podawano nazwiska. Kiedy nadeszła jej kolej, dumnie skinęła głową i patrzyła, jak Stokes zauważa Simona siedzącego na poręczy fotela, potem jak jego spojrzenie wędruje na twarz Simona, jak skinieniem głowy przyjmuje do wiadomości jego nazwisko i rusza dalej. Mimo wszystko poczuła się zaciekawiona - jak on miał zamiar zdemaskować mordercę?

- Mniemam, panie Stokes, że teraz, kiedy już pan nas poznał, nie ma pan obiekcji, byśmy wyjechali? - zapytała lady Calvin, a w jej głosie zabrzmiała cała wyższość statusu córki hrabiego.

Stokes nawet nie mrugnął.

- Żałuję, proszę pani, ale dopóki morderca nie zostanie zidentyfikowany, albo dopóki nie zbadam sprawy na tyle, na ile będę w stanie, muszę wymagać, abyście wszyscy - omiótł spojrzeniem całe towarzystwo - pozostali w Glossup Hall.

Lady Calvin zaczerwieniła się.

- Ależ to niedorzeczne!

- W rzeczy samej, sir. - Lady Hammond wstrząsnęła szalem. - Jestem pewna, że ma pan dobre intencje, ale to w ogóle nie wchodzi w rachubę...

- Niestety, proszę pani, takie jest prawo.

W głosie Stokesa nie było ani cienia czegokolwiek co mogłoby urazić kogokolwiek, ale nie było też ani trochę ukojenia, którego mogliby od niego zaczerpnąć.

Skinął głową w geście przypominającym ukłon.

- Żałuję, proszę pani, ale to zasadnicza sprawa. Lord Glossup naburmuszył się.

- Standardowe procedury i takie tam, rozumiem. Nie ma sensu się spierać. I naprawdę nie ma powodów, by goście nie mogli pozostać, poza... cóż, poza tym jednym.

Portia siedziała naprzeciwko państwa Archerów. Pani Archer wydawała się nadal pozostawać w szoku; wątpliwe, czy w ogóle zauważała cokolwiek, co do niej mówiono, od chwili, kiedy powiedziano jej, że jej młodsza córka została uduszona. Pan Archer był blady, lecz zdeterminowany; siedział u boku żony, trzymając dłoń na jej ramieniu. Odchrząknął i powiedział:

- Byłbym wdzięczny, gdybyśmy wszyscy mogli asystować panu Stokesowi w każdy sposób, w jaki możemy. Im szybciej znajdziemy mordercę Kitty, tym lepiej będzie dla nas wszystkich.

W jego głosie nie dało się wyczytać niczego poza ojcowskim bólem, trzymanym pod kontrolą, lecz niewątpliwie autentycznym. Naturalnie, jego apel spotkał się z cichym pomrukiem i zapewnieniami, że tak, że oczywiście, że jeśli tak do tego podchodzić...

Stokes dobrze to ukrywał, ale odczuł ulgę. Zaczekał, aż pomruki ucichną, po czym powiedział:

- Jak rozumiem, panna Ashford, pan Cynster i pan Hastings jako pierwsi zobaczyli ciało. - Jego spojrzenie przemknęło na Portię i Simona; Portia przytaknęła - - Czy mógłbym porozmawiać najpierw z trojgiem państwa?

Cala trójka wstała i udała się za Stokesem i lordem Glossupem ku drzwiom.

- Może pan korzystać z biura w rezydencji, powiedziałem, żeby uprzątnięto bałagan.

- Właściwie - Stokes zatrzymał się przy drzwiach - o wiele bardziej wolałbym skorzystać z biblioteki. Jak mniemam, to tam znaleziono ciało?

Lord Glossup zmarszczył brwi i przytaknął.

- A zatem jest mato prawdopodobne, by pańscy goście byli chętni spędzać tam czas. Mogę przyspieszyć moje przesłuchania, jeżeli będę mógł ustalić poszczególne kwestie we właściwym otoczeniu, że tak powiem.

Lord Glossup musiał się zgodzić. Portia wyszła przez drzwi, które Stokes przytrzymał, i poprowadziła do biblioteki; wymieniła spojrzenia z Simonem; była pewna, że on także wyczul, iż za życzeniem Stokesa kryło się coś jeszcze.

Wszyscy przystanęli tuż za progiem; Stokes wskazał im ręką fotele przy kominku, po przeciwnej stronie pokoju niż biurko. Portia usiadła na kanapie, Simon obok niej. Charlie zajął jeden z foteli. Stokes przyjrzał się im, po czym także usiadł w fotelu. Portia zastanawiała się, czy był na tyle spostrzegawczy, by odczytać ten układ - troje przeciwko niemu jednemu, przynajmniej dopóki nie zdecydują, czy mogą mu zaufać.

Stokes wyjął notatnik z kieszeni i otworzył go.

- Panno Ashford, gdyby mogła pani zacząć opisywanie dokładnie, co się stało od chwili, kiedy weszła pani do głównego holu wczoraj po południu. - Popatrzył na nią. - Była pani z panem Cynsterem, jak rozumiem?

Portia skinęła głową.

- Spacerowaliśmy w zagajniku.

Stokes zerknął na kartkę, którą rozłożył sobie na kolanie.

- Zatem wyszli państwo razem przez drzwi frontowe?

- Nie. Po lunchu wyszliśmy na taras, poszliśmy ścieżką wokół jeziora i dalej do zagajnika.

Stokes śledził trasę na kartce, na której najwyraźniej znajdował się szkic posiadłości.

- Rozumiem. Zatem weszli państwo do głównego holu od strony podjazdu. Co stało się potem?

Krok po kroku przeprowadził ją przez całe zdarzenie, pomagając dokładnie opisać wszystko, co robiła.

- Dlaczego chodziła pani po pokoju w taki sposób? Czy szukała pani książki?

- Nie. - Portia zawahała się, po czym rzuciła przelotne spojrzenie na Simona i wyjaśniła: - Po rozmowie z panem Cynsterem byłam nieco wytrącona z równowagi. Przyszłam tutaj, żeby pomyśleć, i chodziłam wkoło po pokoju, żeby się uspokoić.

Stokes zamrugał. Przeniósł wzrok na Simona; w jego oczach pokazał się wyraz zdziwienia. Żadne z nich nie okazywało najmniejszych oznak napięcia - wręcz przeciwnie.

- Pan Cynster i ja znamy się od dzieciństwa i często działamy sobie na nerwy.

- Ach. - Zerknął do swojego notatnika. - Bardzo dobrze. Zatem chodziła pani po pokoju...

Opowiadała dalej. Kiedy doszła do chwili, kiedy Simon wbiegł do pokoju, Stokes powstrzymał ją i zaczął kierować pytania do Simona. Obserwowała i przysłuchiwała się, jak wyciągał bardzo szczegółową i rzeczową relację od Simona, a potem od Charliego; Stokes był naprawdę świetny. Wszyscy troje przyszli tu przygotowani na to, by powiedzieć mu wszystko, jednak nie pozbyli się pewnej powściągliwości, bariery, ponad którą mogli rozmawiać, ale której nie zamierzali przekraczać; Stokes nie należał do ich klasy, nie był z ich świata.

Wszyscy weszli do tego pokoju powstrzymując się od wyrażania opinii. Portia wymieniła szybkie spojrzenie z Simonem, zauważyła też bardziej swobodną postawę Charliego - obaj rewidowali właśnie swoje zdanie o „dżentelmenie z Bow Street”.

Będzie musiał toczyć nierówny bój, jeżeli nie wykroczą poza tę barierę i nie pomogą mu zrozumieć, co się naprawdę działo, jakie troski nękały poszczególne osoby w domu, jak poplątane sieci Kitty rozstawiła, zanim spotkał ją smutny koniec.

Stokes był na tyle inteligentny, by to wiedzieć. Doprowadzili ich do chwili, kiedy inni wbiegli do pokoju i śmierć Kitty stała się powszechnie znanym faktem. Odkładając mapkę, podniósł wzrok i wpatrywał się w nich przez chwilę, po czym zapytał poważnym tonem:

- Czy mogą mi państwo wskazać jakiś znany państwu fakt, jakiś powód, który przychodzi państwu na myśl, cokolwiek, co mogłoby popchnąć któregoś z gości, ze służby, albo nawet z Cyganów, do zamordowania pani Glossup? - Kiedy nie zareagowali od razu, Stokes wyprostował się w krześle. - Czy w ogóle kogoś podejrzewacie?

Portia zerknęła na Simona; tak samo zrobił Charlie. Simon napotkał jej wzrok, wyczytał jej decyzję, i sprawdził reakcję Charliego, który niemal niezauważalnie skinął głową, po czym popatrzył na Stokesa.

- Czy ma pan listę gości?

*

Po godzinie Stokes przeczesał palcami włosy i spojrzał na plątaninę notatek, które poczynił wokół imienia Kitty.

- Czy ta piekielna kobieta sama prosiła się, żeby ktoś ją udusił?

- Gdyby ją pan znal, zrozumiałby pan. - Podchwytując spojrzenie Portii, Simon kontynuował: - Wydawała się niezdolna dostrzec, jak jej zachowanie dotykało innych. W ogóle nie myślała o reakcji innych ludzi.

- To nie będzie łatwa sprawa. - Stokes westchnął machając notatnikiem. - Zazwyczaj szukam motywu, ale tutaj mamy motywów bez liku, sposobność dokonania czynu przez każdego z domowników, i bardzo mało rzeczy, które mogłyby nam powiedzieć, kto z nich to rzeczywiście zrobił.

Znów potoczył wzrokiem po ich twarzach.

- A państwo jesteście pewni, że nikt nie zdradził się niczym od czasu...

Drzwi do biblioteki otworzyły się. Stokes na widok wchodzących wstał z fotela i przybrał nieprzenikniony wyraz twarzy.

Tak samo zrobili inni, kiedy lady Osbaldestone i lord Netherfield, wyglądający jak para wiekowych konspiratorów, ostrożnie zamknęli za sobą drzwi, po czym tak cicho, jak tylko mogło przemieszczać się dwoje postawnych ludzi poruszających się o lasce - zbliżyli się do nich.

Stokes próbował zachować autorytet.

- Lordzie, proszę pani... Jeżeli nie mają państwo nic przeciwko, naprawdę chciałbym...

- Och, farmazony! - stwierdziła Lady O. - Oni nie nabiorą wody w usta dlatego, że tu jesteśmy.

- Tak, ale...

- Przyszliśmy, żeby się upewnić, że powiedzieli panu wszystko. - Wspierając się na łasce, Lady O. utkwiła w Stokesie swoje najbardziej bazyliszkowe spojrzenie. - Czy powiedzieli panu o żmii?

- O żmii? - Twarz Stokesa pozostała doskonale niewzruszona; posiał szybkie spojrzenie Simonowi i Portii, wyraźnie mając nadzieję, że go poratują...

Kiedy nie odpowiedzieli od razu, zmrużył oczy i spojrzał znów na Lady O.

- O jakiej żmii?

Simon westchnął.

- Do tego jeszcze nie doszliśmy.

Oczywiście, po tym nie można się już było pozbyć Lady O. Wszyscy usiedli; Simon ustąpił miejsca na kanapie Lady O. i lordowi Netherfieldowi, a sam ulokował się przy kominku.

Zrelacjonowali Stokesowi historię żmii znalezionej w łóżku Portii, w którym czystym zrządzeniem losu nie próbowała się położyć, zasnąwszy zamiast tego w fotelu. Stokes przyjął to wyjaśnienie bez mrugnięcia okiem; Portia z ulgą wymieniła spojrzenia z Simonem.

- Dobry Boże! A to szubrawiec! - Charlie właśnie po raz pierwszy usłyszał o żmii. Popatrzył na Portię. - Nie mogę uwierzyć, że nie padłaś i nie dostałaś waporów.

- Tak, cóż - odezwał się lord Netherfield. - Tego chce ten łotr, nie widzicie?

- W rzeczy samej. - Oczy Stokesa zalśniły. - To znaczy, że jest coś... coś, co zdradzi mordercę. - Spojrzał na Portię. - Coś, co jego zdaniem, pani wie.

Portia potrząsnęła głową.

- Myślałam i myślałam, i nie przypomniałam sobie niczego ważnego, przysięgam.

W głębi domu zabrzmiał odgłos gongu. To byt już drugi sygnał, wzywający do stołu; zignorowali wcześniejsze wezwanie, by na czas udać się do pokojów i przebrać. Dziś wieczorem nie trzymali się ceremoniału; zapoznanie Stokesa z sytuacją wydawało się o wiele bardziej istotne niż przywdziewanie jedwabiów i poprawianie krawatów.

Stokes zamknął notatnik.

- Najwyraźniej złoczyńca, kimkolwiek jest, nie zdaje sobie z tego sprawy.

- Może sobie do tej pory nie zdawał, ale teraz, kiedy już z panem rozmawiałam, a pan nadal nie zna jego tożsamości, zapewne się zorientuje. - Portia rozłożyła ręce. - Powiedziałam panu wszystko, co wiem.

Zebrani wstali.

- To na razie wystarczy. - Stokes wymienił znaczące spojrzenie z Simonem, zmierzając w stronę drzwi. - Jednak złoczyńca może równie dobrze myśleć, że przypomni sobie pani kluczowy szczegół później. Nie ma powodów, by nie próbował pani zagrozić ponownie.

- Oczywiście! - Charlie popatrzył na Stokesa, potem na Portię. - Będziemy cię strzec.

- Dzień i noc. - Stokes przytaknął z całą powagą. Lady O. tupnęła.

- Ona może spać w moim pokoju. Powiedziałabym, że nawet ty zastanowiłabyś się dwa razy przed położeniem się do łóżka, w którym już raz była żmija.

Portia zdołała powstrzymać drżenie. Zerknęła znacząco na Simona; jeżeli miała spać W pokoju Lady O... Spojrzał jej prosto w oczy; jego twarz była zacięta.

- Dzień i noc. Ty, Charlie, i ja powinniśmy poradzić sobie z dniami.

Zaskoczona, poirytowana tym, że zadysponowano nią jak przedmiotem, przekazywanym z rąk do rąk, Portia otworzyła usta, by zaprotestować... lecz zdała sobie sprawę, że wszystkie twarze zwrócone są w jej stronę. Zrozumiała, że nie wygra.

- No dobrze! - Potrząsnęła rękoma i podeszła do drzwi. Lord Netherfieid otworzył je dla niej i podał jej ramię. Przyjęła je.

poklepał jej dłoń.

- Bardzo mądrze, moja droga.

Zdołała powstrzymać gniewne prychnięcie. Z wysoko uniesioną głową sunęła korytarzem do jadalni. Simon podążał za nimi nieco wolniej, prowadząc Lady O. Stokes i Charlie szli z tyłu. Przy drzwiach jadalni Stokes ich opuścił, obarczając Simona poinformowaniem towarzystwa, że powróci do przepytywania jutro, po czym udał się do pomieszczeń dla służby.

Zatrzymując się w drzwiach, na pozór po to, by poprawić szal, lady O. Szepnęła do Simona:

- Nie miej takiej smętnej miny. Mam słaby wzrok, skąd miałabym wiedzieć, czy ona stoi w drugim krańcu pokoju, czy nie? I mam okropnie twardy sen... Zupełnie się nie nadaję na strażnika, kiedy sobie tak teraz o rym myślę.

Simon jakoś zdołał nie rozdziawić ust. Od dawna wiedział, że Lady O. była niepoprawną wieczną swatką, jednak myśl, że mogłaby mu wręcz pomagać, czynnie go wspierać w staraniach o Portię...

Pozwoliła mu posadowić się na krześle, po czym odesłała go skinieniem ręki. Przeszedł wzdłuż stołu do pustego miejsca obok Portii, odsunął krzesło, usiadł. Rozkładając serwetkę, zerknął przelotnie na wyniosłą minę Portii, po czym pozwolił lokajowi się obsłużyć. On, oni, może jeszcze nie dotarli szczęśliwie do celu, ale Simon czul się bardziej pewien swego niż kiedykolwiek od chwili, kiedy Portia poznała jego prawdziwe zamiary.

Za wspólną zgodą atmosfera wśród gości uległa zmianie. Kiedy Portia popijała herbatę w salonie, nie mogła nie zauważyć, że Kitty by tego nie pochwaliło Panowała atmosfera jak na zjeździe rodzinnym ale bez towarzyszącej temu wesołości; zebrani czuli się swobodnie w swoim towarzystwie i wydawało się że porzucili maski, jak gdyby uważali, że okoliczności zwalniają ich od podtrzymywania zwyczajowych towarzyskich pozorów.

Do salonu udały się panie; nikt nie oczekiwał od panów, że do nich dołączą. Damy, zbite w grupki, rozmawiały cicho, bez śmiechów, bez dramatyzowania, po prostu uprzejmie. Konwersacja miała ukoić, załagodzić, pozwolić, by horror morderstwa Kitty i myśl o czekającym je przesłuchaniu zeszły na dalszy plan. Siostry Hammond wciąż były blade, ale już zaczęły sobie radzić; Lucy Buckstead znosiła sytuację nieco lepiej. Winifreda, odziana w ciemny granat, kolor, który jej nie służył, wyglądała blado i mizernie. Pani Archer nie zeszła na obiad.

Kiedy herbata została dopita, wszystkie wstały i poszły do swoich pokoi.

Wydawało się, że zapadła milcząca decyzja, iż muszą wypocząć, by stawić czoło temu, co mogą przynieść pytania Stokesa. Tylko Drusilla pomyślała o tym, by zapytać Portię o Stokesa - jaki był i czy uznała go za kompetentnego. Portia odpowiedziała, że jej zdaniem raczej był kompetentny, ale było tak mało dowodów, iż sprawa może równie dobrze pozostać nierozwiązana.

Kiedy Portia pomogła Lady O. dostać się do jej pokoju, zauważyła, że pokojówka już tam była, by pomóc swojej pani się rozebrać; Portia wycofała się, by posiedzieć przy oknie, i dopiero wtedy zauważyła, że jej własne ubranie zostało przyniesione tu z jej pokoju. Jej suknie wisiały na sznurze rozciągniętym w rogu, a jej bielizna i pończochy były schludnie poukładane w kufrze. Zobaczyła też swoje szczotki i szpilki do włosów, flakonik perfum i grzebienie, wszystko ułożone porządnie na półce nad kominkiem. Opadając na wyłożoną poduszkami ławę pod oknem, wyjrzała na zewnątrz, na pogrążający się w mroku ogród, i zaczęła obmyślać wymówkę, którą jej zdaniem Lady O. mogłaby zaakceptować. Nic zdatnego nie przyszło jej do głowy, nim pokojówka podeszła do niej i zapytała, czy Portia życzy sobie, by pomóc jej przy zdejmowaniu sukni. Pokręciła głową, powiedziała pokojówce „dobranoc”, po czym podniosła się i ruszyła w stronę łóżka.

Świeca na nocnym stoliku była już zgaszona; Lady O. leżała na stosie poduszek z zamkniętymi oczyma.

Portia pochyliła się i ucałowała jej pergaminowy policzek.

- Dobrej nocy.

Lady O. zachichotała.

- Och, będzie dobra. Nie wiem, jak u ciebie, ale lepiej ruszaj i sama się dowiedz. - Nie otwierając oczu, dama uniosła dłoń i zrobiła ruch, jakby chciała Portię przepędzić. - Idźże już, niech cię nie widzę.

- Iść? Dokąd?

Jedna powieka uchyliła się nieco; jedno czarne oko wpatrywało się w Portię przenikliwie.

- A jak myślisz? Nie mam już siedmiu lat... Dzięki Bogu, mam ponad siedemdziesiąt siedem! Wiem dość, by się zorientować, co się dzieje pod moim nosem.

- Wiesz?

- W rzeczy samej. Jest tak, jak być powinno. - Lady O. ułożyła się wygodniej na poduszkach. - A teraz idź już, szkoda marnować czas. Masz dwadzieścia cztery lata, a on ile? Trzydzieści? Już dość czasu zmarnowaliście oboje.

Portia nie mogła się zdecydować, co odpowiedzieć, aż w końcu uznała, że najrozsądniej będzie nic nie odpowiadać.

- A zatem dobranoc. - Odwróciła się i ruszyła do drzwi.

- Zaczekaj chwilę! Dokąd? Portia wskazała na drzwi.

- Sama właśnie powiedziałaś...

- Wielkie nieba, dziewczyno... Czy ja muszę uczyć cię wszystkiego? Najpierw powinnaś zmienić suknię.

Portia spojrzała na swoją suknię w kolorze fuksji. Mocno powątpiewała, czy Simona będzie obchodziło, co ona ma na sobie. Lady O. westchnęła.

- Przebierz się w dzienną suknię, którą zamierzasz nosić jutro. W ten sposób jeżeli ktokolwiek zobaczy cię wracającą rano, po prostu uzna, że wstałaś wcześnie i poszłaś na spacer. Jeżeli ktoś zobaczy cię na korytarzu dzisiaj, uzna, że przygotowywałaś się do snu, kiedy przypomniałaś sobie o czymś, co powinnaś była zrobić, albo że to ja cię po coś posłałam. Ech, wy, młodzi... ile bym was mogła nauczyć... ale z kolei - zamknęła oczy, a na jej ustach pojawił się szelmowski uśmieszek - z tego, co sobie przypominam, uczenie się to była połowa zabawy.

Portia uśmiechnęła się szeroko; cóż innego mogła zrobić? Posłusznie zrzuciła z siebie suknię barwy fuksji i założyła inną, z niebieskiej popeliny. Kiedy zmagała się z maleńkimi guziczkami zapinając stanik, pomyślała o Simonie - który wkrótce miał je znowu rozpinać. Jednak metoda zaproponowana przez Lady O. była niewątpliwie rozsądna...

Nagle Portię uderzyła pewna niepokorna myśl, nagie podejrzenie...

Kiedy ostatni guziczek został zapięty, podeszła do łóżka. Zatrzymała się przy kolumience i popatrzyła na Lady O., zastanawiając się, czy dama już śpi... - Ty jeszcze tutaj?

- Już wychodzę, tylko się zastanawiałam... Czy wiedziałaś, że Simon tu przyjedzie?

- Wiedziałam, że on i James są bliskimi przyjaciółmi od czasów Eton. Wydawało się prawdopodobne, że tu zajrzy.

Portia pomyślała o wszystkich tych argumentach, które padały w Calverton Chase, kiedy Luc, Amelia, jej matka i ona sama nalegali na Lady O., by wzięta ze sobą kogoś w podróż, i o tym, jak Lady O. się opierała... a potem wreszcie skapitulowała, zrzędliwie zgadzając się zabrać ze sobą Portię...

Patrząc spod zmrużonych powiek na wiekową damę udającą, że śpi, Portia zastanawiała się, jak wiele obecna sytuacja jej i Simona zawdzięczała tym subtelnym manipulacjom najbardziej niebezpiecznej zmory wyższych sfer.

- Dobranoc. Zobaczymy się o poranku - szepnęła. Mając na sobie nową suknię, istotnie nie musiała opuszczać pokoju Simona przed świtem.

Simon był u siebie, czekając i zastanawiając się, czy Portia znajdzie sposób, by do niego przyjść - albo czy wykorzysta szansę, by trzymać się z dala, pomyśleć, rozważyć, zrewidować wszystkie powody, dla których nie chciała go poślubić.

Zatrzymał się przy oknie, aż nazbyt świadom napięcia, jakie go ogarnęło, upił łyk brandy z kieliszka, który czule tulił w dłoni już od ponad godziny, i wyjrzał na ciemniejący ogród.

Nie chciał, by Portia zbyt wiele o tym myślała, jaki byłby z niego mąż. Sparaliżowany. Tak właśnie się czul. I nie mógł na to absolutnie nic poradzić.

Portia i tak podążyłaby własną ścieżką; była zbyt roztropna, zbyt bezpośrednia, aby nie stawiać czoła faktom - takim jak jego charakter, jej charakter i wynikające stąd trudności. Jedyne pocieszenie, jakie z tego czerpał, to świadomość, że jeżeli - kiedy - Portia wreszcie podejmie decyzję na jego korzyść, to będzie do tego przekonana, świadoma i szczera.

Zawahał się, po czym osuszył kieliszek. Niemal warto było tak cierpieć.

Potem zgrzytnęła klamka. Weszła Portia - smukła, elegancka, w świeżej sukni. Zauważył to, kiedy zbliżyła się z łagodnym, pewnym siebie uśmiechem na ustach. Simon postawił kieliszek na parapecie, uwalniając ręce, by mogły się prześlizgnąć po jej talii; przyszła do niego - wprost w jego ramiona.

Pochylił się i pocałował ją w usta, łapczywie. Żar, który w tych dniach wciąż tlił się tuż pod powierzchnią ich chłodnych fasad, rozgorzał, rozjarzył się, zrodził liżące ich i kuszące języki ognia.

Zdał sobie sprawę, że ta suknia ma zapięcie z przodu, uwolnił ręce. Ale guziczki były maleńkie i tkwiły ciasno w pętelkach; Simon musiał oderwać się od jej ust i spojrzeć w dół, żeby sobie z nimi poradzić.

- Dlaczego się przebrałaś? - Z innej sukni wyswobodziłby ją w minutę.

- Lady O. zwróciła mi uwagę, że w tej sukni nie wyglądałabym podejrzanie, wracając o poranku.

- Ona wie, że tu jesteś? - Poparcie to jedna rzecz, ale nie oczekiwał aż tak jawnej zachęty.

- Ona mnie wręcz wypchnęła za drzwi i zasugerowała, żebyśmy przestali marnować czas.

Dosłyszał rozbawienie w głosie Portii.

- Co takiego?

Wiedział, że było coś... coś, o czym ona wiedziała, albo myślała, że on nie wie. Znowu się uśmiechnęła i pokręciła głową.

- Myślę, że na stare lata będę taka jak ona. Ostatni guziczek nareszcie się poddał. Portia sięgnęła w górę i przyciągnęła jego usta do swoich.

- Teraz, skoro skończyłeś, naprawdę sądzę, że powinniśmy się zastosować do jej instrukcji.

Nie marnowali czasu, jednak Simon nie pozwolił też jej się spieszyć. Tym razem - po raz pierwszy - spotykali się jak równi sobie. Oboje wiedzieli, dokąd zmierzają i dlaczego; oboje ze znawstwem podążali naprzód, wkraczając w płomienie ręka w rękę, ramię w ramię.

Nadeszła pora, którą należało się delektować. Zapamiętać. Każdy dotyk był niczym święto, chwila najczystszej namiętności.

Simon nie wiedział, czego spodziewała się po tej nocy, czego jeszcze od niego chciała, co jeszcze mógłby jej dać. Mógł dać jej tylko to wszystko, czym sam był, i mieć nadzieję, że to wystarczy.

Zrzucali z siebie ubranie, sztuka po sztuce, tam gdzie stali. Na nowo odkrywali każde już poznane miejsce, każdą krągłość, każde zagłębienie, każde wcięcie podziwiane od nowa. Aż wreszcie stali nadzy, głodni, chciwi i coraz bardziej łakomi. Lizały ich płomienie. Ich usta stopiły się, podsycając pożar, karmiąc ogień. Dłonie syciły się, palce rozchylały się, pieszcząc, masując, badając.

Ich pragnienie rosło.

Podniósł ją. Zarzuciła mu ręce na szyję i całowała go łapczywie. Owinęła długie nogi wokół jego talii; westchnęła, kiedy w nią wszedł, i czule otuliła go, kiedy pociągnął ją za biodra w dół. Wypełniona trzymała go, wbijając palce w jego włosy, zaciskając dłonie i przyciągając jego usta do swoich. Rozkoszował ła się, kiedy się nią sycił, wypełniał ją, wycofywał się, a potem wypełniał na nowo.

Oddawała mu się bezgranicznie, niczego nie wzbraniając, nie prosząc o zapewnienia.

Mógłby jej dać o wiele więcej. Wiedziała o tym.

Jeżeli się nauczy.

Jeżeli się odważy.

Jeżeli zaufa mu dostatecznie mocno...

Oderwała usta od jego ust i zdała sobie sprawę, że prosi:

- Zabierz mnie na łóżko.

Kiedy to zrobił, pocałowała go raz jeszcze; kiedy pochylił się, by ułożyć ją na poduszkach, przytrzymała go, pociągnęła i przewróciła tak, że znalazł się na niej.

- Więcej - szepnęła.

Zatopiła paznokcie w jego skórze i zareagował tak, jak sobie życzyła.

Simon patrzył na nią i walczył o oddech. Walczył, by zachować jakieś pozory finezji, by powściągnąć potężną falę pragnienia, która mogła go łatwo pochłonąć. Jego i ją.

Uniosła nogi jeszcze wyżej i zaplotła je na jego biodrach.

- Teraz - wyszeptała, wywołując oddechem pożar na jego ustach. - Pokaż mi.

Napotkał jej wzrok, oczy błyszczące pod ciężkimi powiekami.

Nie spuszczał z niej wzroku, wsuwając się w nią tak, jak sobie tego życzyła - mocniej, głębiej. Ponad wszystko chciał zobaczyć barwę jej oczu, patrzeć, jak się zmieniają, pewien, że staną się czarne. Mimo że płomienie ciągnęły go w dół, mimo że stracił kontakt z rzeczywistością, kiedy całym jego światem stała się ona, jego zmysły dostrzegały cudowność, wspaniałość ciała, które go otulało, przytrzymywało, akceptowało, tak jak jego własne - chętne, by dotrzeć na szczyt; wciąż jednak chciał czegoś jeszcze.

Poprzysiągł, że będzie to mieć. Że będzie kochać się z nią przy świetle dnia, tak by móc ją widzieć.

Widzieć jej oczy, i więcej. Widzieć jej skórę. Tak białą i nieskazitelną, że lśniła jak najczystsza perła; w ciemnościach rumieniec pożądania był ledwie dostrzegalny. Chciał go widzieć, pragnął widzieć to, co jej dawał.

Wreszcie wspięli się na opromieniony szczyt, a ich zmysły eksplodowały w kaskadach rozkoszy, po czym wpadli na oślep do raju.

Spełnienie, zmysłowa satysfakcja - to było coś o wiele więcej. Kiedy opadł bezwładnie u jej boku, duma śpiewała triumfalną pieśń w jego żyłach.

Ogarnęła go niewypowiedziana błogość.

rozdział 14

Następnego ranka Kitty, a dokładnie Catherin Glossup z domu Archer, została złożona na wieczny spoczynek w kwaterze rodziny Glossupów przy maleńkim kościółku w wiosce Ashmore.

W pogrzebie uczestniczyli wszyscy domownicy oprócz zaledwie garstki służby, która została, by przygotować stypę. Co do okolicznych mieszkańców, rodziny sąsiadów reprezentowali patriarchowie rodów; nie pojawiła się żadna z pań. To była wiadomość, którą Portia, Simon i Charlie mogli odczytać z łatwością. Stając z tyłu, gotowi w razie potrzeby wesprzeć ramieniem Lady O. albo lorda Netherfielda, obserwowali, jak zazwyczaj tryskający humorem sąsiedzi - z których wielu spotkali podczas popołudniowego przyjęcia Kitty - występują naprzód, by porozmawiać z rodziną, złożyć krótkie kondolencje, a potem z wyraźnym skrępowaniem oddalić się.

- To nie wygląda dobrze - mruknął Charlie.

- Powstrzymują się od wyrażania opinii - odparła Portia.

- A to znaczy, że wierzą w możliwość, iż któryś z Glossupów... - Simon urwał; żadne z nich nie potrzebowało słyszeć tej prawdy wyrażonej wprost.

Nabożeństwo było zwyczajowo poważne, nieco skrócone ze względu na okoliczności i nieco bardziej smutne. Jak gdyby chmura zawisła nad nimi wszystkimi, a przynajmniej nad Glossup Hall. Chmura, którą rozproszyć mogło tylko zdemaskowanie mordercy Kitty.

Kiedy padły już odpowiednie słowa, a wszystkie kondolencje zostały złożone i przyjęte, zebrani rozproszyli się. Po odprowadzeniu Lady O. i lorda Netherfielda do ich powozu, Simon podsadził Portię do swojej dwukółki, wsiadł za nią i ujął lejce, a Charlie wdrapał się na tył. Gniadosze energicznie ruszyły aleją.

Mijały minuty, aż nagle Charlie zaklął. Portia odwróciła się i spojrzała na niego.

- Przepraszam. - Skrzywił się. - Właśnie przypomniałem sobie twarz Jamesa. I Henry'ego.

- Nie mówiąc już o lordzie i lady Glossup. - Simon miał ściśnięte gardło. - Wszyscy oni starali się dzielnie trzymać, ale wiedzą, co się szykuje, i tak niewiele mogą z tym zrobić.

Portia zachmurzyła się.

- To nie w porządku. Nie tylko oni mogli zamordować Kitty.

- Wziąwszy pod uwagę przedstawienie Kitty podczas przyjęcia, bez wątpienia relacjonowane, i to z ozdobnikami, szeroko i daleko, dobrze wychowane towarzystwo nie będzie widziało potrzeby szukać dalej.

Charlie zaklął znowu, tym razem z większym uczuciem.

- To właśnie miałem na myśli. Nieważne, że to przede wszystkim oni byli ofiarami błazenady Kitty, to jeszcze teraz są ofiarami jej mordercy.

Portia poczuła się zmuszona zwrócić na coś uwagę:

- To może być ktoś z nich. Charlie prychnął.

- A świnie mogą łatać.

Zerknęła na Simona; nie spuszczał wzroku z drogi, ale z jego ponurego zacięcia ust wywnioskowała, że zgadzał się z Charliem. Pomyślała, że to zrozumiałe; byli tak bliskimi przyjaciółmi Jamesa i całej rodziny.

Patrząc przed siebie, myślała o tym, co czuje, nie tyle świadomie, co sercem. Kiedy bramy Glossup Hall zamajaczyły przed nimi, odezwała się:

- Tak naprawdę to każdy tutaj, oprócz was dwóch i mnie, młodszych dziewcząt, Lady O., lady Hammond i pani Archer, jest w podobnie trudnej sytuacji, nawet jeżeli jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy.

Charlie chrząknął.

- Jeżeli milczenie przy śniadaniu dziś rano było ja kimś wyznacznikiem, to większość zdała sobie z tego sprawę, oni tylko unikają myślenia o tym. - Po chwili dodał: - Nie codziennie jest się zaproszonym na wakacje i zostaje wplątanym w morderstwo.

Simon zatrzymał konie na podjeździe; stajenny wybiegi im naprzeciw. Simon przekazał mu lejce, potem pomógł Portii wysiąść. Pierwszy z pozostałych powozów zbliżał się powoli; Simon wymienił z Portią szybkie spojrzenia, potem uchwycił wzrok Charliego... i cała trójka ruszyła stamtąd, wybierając ścieżkę wiodącą do zagajnika.

Szli w odwrotną stronę, lecz tą samą trasą, którą Portią spacerowała z Simonem, zanim natknęła się na ciało biednej Kitty... Portią złapała się na tej dziwnej myśli. „Biednej Kitty”?

Szli powoli w cieniu drzew, Charlie - równie zamyślony - sunął za nimi.

W swoim oburzeniu z powodu oczernienia przyjaciół niemiłymi podejrzeniami, zapomnieli - zapewne tak jak wszyscy inni - że Kitty rzeczywiście była „biedną Kitty”; bo Kitty była martwa. Nie będzie już mogła przechadzać się w cieniu drzew z mężczyzną u boku, budzić się w jego ramionach, odczuwając delikatne pragnienie, które rozkwitało w rozkosz.

Portią miała to wszystko, a Kitty nie miała niczego.

Biedna, biedna Kitty.

- Musimy się dowiedzieć, kto jest mordercą. - Portia podniosła wzrok i popatrzyła przed siebie. - Z równością możemy coś zrobić, żeby pomóc Stokesowi.

- A możemy? - zapytał Charlie. - To znaczy... czy on nam pozwoli, jak myślicie?

- Był na pogrzebie - wtrącił się Simon. - Obserwował wszystkich, ale on zgaduje tam, gdzie my wiemy dość, by mieć pewność. - Uchwycił spojrzenie Portii. - Może moglibyśmy zaproponować mu nasze wsparcie?

Przytaknęła z determinacją.

- Powinniśmy.

- Ale zanim to zrobimy... - Dotarli już do ścieżki wokół jeziora; Charlie zrównał się z nimi. - Lepiej wracajmy do domu, żeby nas widziano na stypie.

Tak zrobili. Spotkanie odbyło się w salonie, przy na wpół zaciągniętych zasłonach. Posiawszy im obojgu nieznaczny ukłon, Charlie poszedł porozmawiać z Jamesem, stojącym nieco na uboczu z kieliszkiem w ręce.

Simon i Portia krążyli; niewielu spośród miejscowych dżentelmenów wróciło do rezydencji - towarzystwo składało się głównie z domowników. Portia przystanęła, by pogawędzić z siostrami Hammond, przygaszonymi i nieco przybitymi. Simon opuścił ją i ruszył dalej, w końcu zatrzymując się w pobliżu Stokesa.

Dżentelmen z Bow Street” trzymał się blisko ściany, jedząc ciasto. Podchwycił wzrok Simona.

- Lord Netherfield zaproponował, żebym się tu pojawił. - Odgryzł kolejny kawałek i zerknął w bok. - Wydaje się, że to miły staruszek.

- Bardzo. I nie, on tego nie zrobił.

Stokes uśmiechnął się szeroko i spojrzał Simonowi w oczy.

- Czy jest jakaś konkretna przyczyna, że pan tak sądzi?

Simon wbił ręce w kieszenie i popatrzył w głąb pokoju.

- To taki typ i takie pokolenie, które uważa, że zniżenie się do zamordowania kogoś tak w zasadzie bezbronnego jak Kitty, pani Glossup, byłoby odebrane jako nadzwyczaj niestosowne.

Stokes przeżuł ciasto, potem spytał krótko:

- Czy osąd „nadzwyczaj niestosowne” nadal ma znaczenie?

- Dla nas wcale, ale dla ludzi jego pokroju, tak. - Simon dostrzegł pytające spojrzenie Stokesa. - Dla niego byłaby to sprawa osobistego honoru, a to, zapewniam pana, ma dla niego przeogromne znaczenie.

Po chwili Stokes skinął głową, po czym wyciągnął chusteczkę do nosa i wytarł nią palce. Nie patrząc na Simona, powiedział:

- Czy dobrze rozumiem, że zamierza pan... asystować w śledztwie?

Simon zawahał się, zanim odpowiedział:

- Być może w interpretacji faktów, które pan znajdzie, w przypisywaniu należnej wagi temu, co pan usłyszy.

- Ach, rozumiem. Słyszałem, że jest pan starym przyjacielem pana Jamesa Glossupa.

Simon przytaknął.

- I dlatego właśnie mnie, a także pannie Ashford i panu Hastingsowi, tak zależy, by morderca... prawdziwy morderca, kimkolwiek jest... został zdemaskowany. - Spojrzał Stokesowi w oczy. - Będzie pan nas potrzebował, żeby czegoś się dowiedzieć. My potrzebujemy pana, żeby uzyskać wyniki. Według mnie, to całkiem uczciwy układ.

Stokes przemyślał to, po czym upchnął chusteczkę do kieszeni.

- Po południu będę prowadził przesłuchania. Nie rozmawiałem jeszcze ze wszystkimi. Potem pojadę obozu Cyganów. Wątpię, żebym wrócił przed obiadem, ale może moglibyśmy porozmawiać później, kiedy wrócę?

Simon przytaknął.

- Altana... to nad jeziorem. To ustronne miejsce i raczej nikt nie będzie szedł tak daleko o zmierzchu. Zaczekamy tam na pana.

- Zgoda.

Skinąwszy głową, Simon odszedł.

*

Simon, Portia i Charlie wymknęli się do altany w chwili, gdy tylko wypito popołudniową herbatę. Przestrzegano zwyczajów i większość gości udała się do swoich pokoi, chociaż w pokoju bilardowym wciąż paliło się światło; skoro biblioteka została zajęta przez asa Bow Street, ten pokój stal się schronieniem dżentelmenów.

Stokes spędził całe popołudnie, przesłuchując resztę gości, po czym zniknął. Atmosfera już wcześniej była napięta, jak gdyby sugestia, jakoby mordercą był któryś z Cyganów, już zaczynała nie wystarczać; niewyjaśniona nieobecność Stokesa tylko dolała oliwy do ognia.

Portia, u boku Simona, szła przez trawniki i dalej ścieżką wokół jeziora, zastanawiając się - jak to czyniła od chwili opuszczenia rano jego łóżka - o co chodziło mordercy Kitty.

- Musicie przyznać, że Stokes był wyjątkowo dzielny, przesłuchując Lady O. - Charlie kroczył za nimi z chmurną miną.

- Wydaje się bardzo dokładny - odparł Simon.

- I zdeterminowany.

- To też.

- Myślicie, że mu się uda? Simon zerknął na Charliego.

- Dla dobra Glossupów, dla dobra wszystkich, mam taką nadzieję. Ale dlaczego pytasz? O co chodzi?

Zatrzymali się, jednocześnie odwracając, by stanąć z Charliem twarzą w twarz.

- Rozmawiałem z Jamesem podczas stypy i jeszcze raz dziś po południu. On jest... nie taki jak zwykle.

Portia uniosła brwi.

- Ja też nie byłabym taka jak zwykłe, gdybym wiedziała, że jestem podejrzaną numer jeden w sprawie morderstwa.

- Tak, ale to coś więcej. - Charlie spojrzał na Simona. - Wiesz, jak bliscy są sobie James i Henry. Ta sprawa jeszcze bardziej ich do siebie zbliżyła... - Charlie przeczesał dłonią włosy. - Sęk w tym, że James czuje się winny z powodu Kitty... Nie dlatego, że ją skrzywdził, tylko dlatego, że wolała jego niż Henry'ego. Mimo że nigdy jej nie zachęcał...

Portia wyczuła w nim zmianę.

- Co ty właściwie chcesz powiedzieć? Charlie westchnął.

- Obawiam się, że James zrobi coś głupiego... Zwłaszcza jeżeli sprawy przybiorą zły obrót dla Henry'ego, a Bóg jeden wie, że już wyglądają wystarczająco źle. Myślę, że on może się przyznać, by ocalić Henry'ego.

- A niech to!

Portia patrzyła to na jednego, to na drugiego.

- Naprawdę by to zrobił?

Simon potwierdził skinieniem głowy.

- Gdybyś znała ich w przeszłości, zrozumiałabyś. James zrobi wszystko, żeby chronić Henry'ego, ponieważ Henry przez pół życia chronił Jamesa.

- Zatem, co możemy zrobić? - zapytał Charlie. - Tego właśnie chcę się dowiedzieć.

- Jedyna rzecz, którą możemy zrobić - odparł Simon - to pomóc zdemaskować prawdziwego mordercę, i to jak najszybciej.

*

Było już późno, kiedy Stokes - wyraźnie zmęczony - dołączył do nich.

- Rozmawianie z Cyganami nigdy nie jest łatwe.

- Opadł na fotel. - Zawsze zakładają, że przyszło się po to, by ich nękać. Nie mogę powiedzieć, żebym ich winił, wziąwszy pod uwagę, jak dawniej bywało.

- Wziąwszy pod uwagę, że nie nękał pan nikogo - odezwał się Simon - wnioskuję, iż nie sądzi pan, że winien jest Arturo?

- Nie wydaje mi się. - Stokes popatrzył na niego.

- A panu?

- Nie - przyznał Simon. - Ale wszyscy będą to sugerować, tego jestem pewien.

- A tak, sugerowali, ale to bardzo naciągane. Nie mam powodu, by podejrzewać, że to on albo ten drugi, młodszy... Dennis, znaczy się... jest sprawcą.

- Ma pan jakąś teorię, kto jest sprawcą? - zapytała Portia.

- Niezupełnie. - Stokes rozsiadł się wygodniej w fotelu. - Ale mam parę pomysłów.

Podzielił się nimi; oni zaś opowiedzieli mu wszystko, co wiedzieli - o wszystkich przykrościach ze strony Kitty, o jej niedawnych przytykach. Czekając na Stokesa uzgodnili, że niczego nie będą zatajać ufając, że prawda powierzona Stokesowi nie przyczyni się do skrzywdzenia niewinnych osób. Stawka była zbyt duża, by postępować zgodnie z zasadą uprzejmego niemieszania się.

Opowiedzieli mu więc o wszystkim, co Portia podsłuchała, i o wszystkich swoich indywidualnych i wspólnych przypuszczeniach co do skłonności Kitty do mieszania w życiu innych ludzi. Stokes był pod wrażeniem - i sam robił wrażenie; przepytywał ich, naprawdę słuchał i starał się wnikać w ich wyjaśnienia.

W końcu nastał moment, kiedy nie miał już więcej pytań. Mimo to nie dostrzegali nawet cienia rozwiązania. Wrócili do rezydencji, w ciszy zastanawiając się nad wszystkimi poruszonymi kwestiami, jak gdyby starali się dostrzec wzór układanki przed dopasowaniem do siebie wszystkich elementów.

Kiedy godzinę później Portia wślizgiwała się do pokoju Simona, nadal była pogrążona w myślach. Zatrzymała się, wpatrując w kandelabr, w którym paliły się wszystkie świece. Potem się rozejrzała - popatrzyła na okno, zakryte ciężkimi zimowymi zasłonami, zazwyczaj całkowicie odsłoniętymi podczas cieplejszych letnich miesięcy, potem na łóżko, skąpane w złotym blasku rzucanym przez sześć świec ustawionych na nocnych stolikach, na siedmioramienny świecznik na komodzie przy ścianie i na pięcioramienny, na kufrze pod przeciwległą ścianą.

- Tym razem chcę cię widzieć - powiedział Simon.

Zaczerwieniła się. Niezbyt mocno, ale ślad koloru byt wyraźnie rozpoznawalny na jej alabastrowej cerze.

Simon ukrył uśmiech polującego drapieżnika. Nie puszczając z niej wzroku, obserwując jej reakcję, obszedł łóżko i podszedł do Portii bliżej. Wpatrywała się w narzutę. Delikatny pąs dodawał jej urody w świetle świec. Simon wyciągnął ręce, objął jej smukłą postać i wziął ją w ramiona. Nie stawiała oporu, ale kiedy podniosła na niego wzrok, jej spojrzenie było chmurne. - Wcale nie jestem pewna, czy to dobry pomysł. Pocałował ją, łagodnie i przekonująco.

- Ty też będziesz mogła mnie widzieć - wyszeptał kusząco wprost w jej usta, potem zawładnął nimi znowu, aż przywarli do siebie.

Jej ciało opadło w jego objęcia bez zastrzeżeń, ale przerwała pocałunek, a w jej oczach widać było wahanie. Przygarnął ją mocniej, przyciskając jej biodra do swoich.

- Zaufaj mi. Spodoba ci się.

Zakołysał się sugestywnie.

Tego się właśnie obawiała - że spodoba jej się ta rozpustna przygoda, że będzie się cieszyć, choć zostanie wciągnięta głębiej i głębiej w jego sieć.

Ale już przyjęła wyzwanie.

- Dobrze. - Wpatrując się w jego wargi, wyszeptała świadomie zmysłowym głosem: - Pokaż mi więc, jak to jest.

I ofiarowała mu usta.

Kiedy kilkadziesiąt minut później próbowała powstrzymać falę palącego pragnienia, jednak wzrastała zbyt potężna, podsycana każdym głębokim pchnięciem w głąb.

Pozwoliła, by fala przez nią przepłynęła, porwała ją, uniosła, zabrała ze sobą.

Daleko.

Na otwarte morze, w którym pławili się dostatecznie często, by mogła delektować się tymi chwilami, cenić je, smakować, być wdzięczna za wszystko, czym były.

Intymność. Te cenne chwile były nią z pewnością, ale były też czymś więcej, czymś znacznie więcej niż tylko fizycznością.

Czuła to w głębi duszy, zastanawiając się tą daleką cząstką umysłu, która jeszcze funkcjonowała, czy i on to czuł.

Czy czuł potęgę tego, co rosło między nimi. Czy czuł, jak ich to łączyło, kiedy ich ciała niepowstrzymanie się stapiały. Mocniej, szybciej, docierając na szczyt bezgranicznej rozkoszy. Mając pewność, że go osiągną.

I nieuchronnie go osiągnęli, wspinając się, wznosząc wysoko na szczyt ekstazy, zanim spleceni razem zapadli się w morze rozkoszy.

To było łatwe. Tak łatwe, że Portia nie była pewna, czy może ufać własnej intuicji. Z pewnością coś aż tak ważnego nie mogło być aż tak oczywiste.

Czy to naprawdę była miłość? Skąd miała to wiedzieć?

Z pewnością to, co ich wiązało, było czymś więcej niż tylko pożądaniem; choć brakowało jej doświadczenia, tego jednego była pewna.

Kiedy następnego ranka Portia wstała od stołu po śniadaniu, modliła się w duchu, żeby nikt nie zauważył jej zdumiewającego apetytu. Udała się do saloniku i dalej na taras. Musiała pomyśleć, na nowo ocenić i przeanalizować sytuację, w której się teraz znaleźli, i dokąd to prowadziło. Portia zawsze uważała, że najlepiej myśli się podczas spaceru, wędrówki, najchętniej na świeżym powietrzu.

Ale nie mogła wcale myśleć, kiedy on czaił się w pobliżu.

Zatrzymała się na tarasie, tuż przed Simonem.

- Chcę pomyśleć... Idę na spacer.

- Dobrze.

- Sama.

Jego twarz się zmieniła; rysy stwardniały, szczęki zacisnęły się, spojrzenie stało się surowsze.

- Nie możesz tak sobie wszędzie chodzić sama. Ktoś próbował cię zamordować, pamiętasz?

- To było dawno... Do tej pory zabójca musiał zdać sobie sprawę, że nic nie wiem. - Rozłożyła ręce. - Jestem niegroźna.

- Jesteś niemądra. - Zmarszczył brwi. - Zabójca nie zawaha się. Słyszałaś, co mówił Stokes. Dopóki morderca nie zostanie ujęty, nigdzie nie pójdziesz bez ochrony.

Portia zmrużyła oczy.

- Jeżeli myślisz, że zamierzam...

- Ja nic myślę, ja wiem.

Patrząc jej w oczy czuł, jak jej gniew narasta, przepełniając ją niczym wulkan, zionący, pęczniejący, gotowy wybuchnąć...

Powróciły do niej wcześniejsze myśli. Łatwo? Czy naprawdę wyobrażała sobie, że tak będzie - z nim? Ktoś inny skuliłby się i umknął - on, przy całej swojej determinacji, nawet nie drgnął. Naprawdę nie chciała wracać do ich dawniejszych uszczypliwości - okiełznała gniew, potem nie widząc innego wyjścia, skinęła głową.

- Dobrze. Możesz iść za mną. - Wyczuła jego zaskoczenie, zdała sobie sprawę, że przygotował się już na wielką bitwę. Wyzywająco spojrzała mu w oczy. - W pewnej odległości.

- Dlaczego w pewnej odległości?

Nie chciała się do tego przyznać, ale on nie usłuchałby jej, gdyby tego nie zrobiła.

- Nie mogę myśleć... nie tak jasno, nie tak, żebym mogła ufać temu, co mi przychodzi do głowy... kiedy ty depczesz mi po piętach. Albo w ogóle gdy jesteś w pobliżu. - Nie czekała, by zobaczyć jego reakcję. Jej wyobraźnia podsuwała wystarczająco kiepski obraz. Odwróciła się i ruszyła w stronę schodów. - Trzymaj się przynajmniej ze dwadzieścia kroków ode mnie.

Zdawało jej się, że słyszy jego śmiech, nagle stłumiony, ale nie spojrzała do tyłu. Z wysoko uniesioną głową ruszyła w stronę jeziora.

W połowie drogi obejrzała się jednak. Zobaczyła, jak Simon bez pośpiechu schodzi po schodach.

Powróciła myślami do nurtującego ją tematu. Do niego. I do niej. Razem.

Niemal niewiarygodny rozwój sytuacji. Portia przypomniała sobie swój pierwotny cel, przez który wylądowała w ramionach .Simona. Chciała się dowiedzieć, czym są atrakcje związku kobiety i mężczyzny, które przywodziły kobietę do tego, by rozważała małżeństwo.

Już poznała odpowiedź. Bardzo możliwe, że aż nazbyt dobrze.

Czy naprawdę rozważała poślubienie Simona, tego... tyrana?

Tak.

Dlaczego?

Nie dlatego, że cieszyło ją dzielenie z nim łoża. Choć ten aspekt był nader przyjemny, nie był sam w sobie wystarczającym powodem. Z czystej niewiedzy zakładała, że fizyczne aspekty mają wielkie znaczenie; teraz - choć przyznawała, że owszem, mają pewne znaczenie, że są przyjemnie uzależniające, przynajmniej z dżentelmenem takim jak on - to nie potrafiła sobie wyobrazić, nawet teraz, nawet z nim, że to jedno mogłoby przeważyć szalę.

To owo nieuchwytne coś, co urosło między nimi, miało kluczowe znaczenie i wpływało na nią bardzo mocno. Równie dobrze mogła to nazwać po imieniu: miłość. Już nie było sensu dłużej w to wątpić. Istniała między nimi, niemal dotykalna.

Czy naprawdę było to dla nich coś nowego? Czy oferował jej teraz coś innego niż wcześniej? Czy też wiek i być może okoliczności zmieniły ich punkt widzenia, otworzyły im oczy, skłoniły do doceniania w sobie nawzajem rzeczy, których nie doceniali wcześniej?

To drugie wydawało się najbardziej prawdopodobne. Patrząc wstecz Portia mogła przyznać, że ten potencjał zawsze mógł miedzy nimi istnieć, ale stłumiony przez konflikt ich osobowości.

Ich osobowości się nie zmieniły, a jednak najwyraźniej ona i on... Być może oboje osiągnęli wiek, w którym byli w stanie zaakceptować się nawzajem jakimi, jacy byli, skłonni przystosować się i radzić sobie w dążeniu do większej nagrody.

Trawnik zwęził się w zieloną ścieżkę wiodącą w kierunku jeziora. Skręcając, Portia podniosła wzrok... I omal się nie przewróciła; potknąwszy się, chwyciła fałdy spódnic i przeskoczyła przez jakąś przeszkodę. Odzyskawszy równowagę, spojrzała za siebie.

Nagle stała się świadoma delikatnej bryzy, unoszącej pasemka jej włosów, świadoma łomotu serca, pędu krwi pulsującej w żyłach.

I lodowatego chłodu na skórze.

- Simon?

Za słabo. Był blisko, ale na chwilę zniknął jej z oczu.

- Simon!

Usłyszała tupot jego stóp. Wyciągnęła ręce, by go zatrzymać, kiedy tak jak ona zaczepił o coś i potknął się. Odzyskał równowagę i spojrzał w dół. Zaklął i mocno ją objął.

Zaklął raz jeszcze, odwracając ją w inną strona osłonić przed tym widokiem.

To był młody ogrodnik, Dennis; leżał na plecach. Uduszony. Jak Kitty.

rozdział 15

- Nie. - Stokes odpowiedział na pytanie postawione mu przez lorda Netherfielda. Stokes, Simon, Portia, Charlie, Lady O. i jego lordowską mość zebrali się w bibliotece. - Tak wczesnym rankiem nikt nie miał porządnego alibi. Wszyscy byli w swoich pokojach, sami.

- Tak wcześnie, hę?

- Dennis często zaczynał zaraz po pierwszym brzasku. Dzisiaj główny ogrodnik rozmawiał z nim jeszcze. Dokładna godzina nie jest pewna, ale to było na długo przed tym, nim domownicy wstali. Coś jednak możemy stwierdzić. - Stokes zatrzymał się na środku pokoju i odwrócił do nich, skupionych na kanapie i fotelach przy głównym kominku. - Ktokolwiek zabił Dennisa, był mężczyzną w kwiecie wieku. Chłopak ostro walczył, to było oczywiste.

Simon, który przycupnął na poręczy fotela, w którym siedziała Portia, rzucił okiem na jej twarz. Nadal była blada od przeżytego wstrząsu i o wiele za spokojna, mimo że od ponurego odkrycia minęło pół dnia. Drugiego ponurego odkrycia. Zaciskając wargi, patrzyła na Stokesa.

- Kitty mogła zostać zamordowana przez kogokolwiek; Dennis to inna sprawa.

- Właśnie. Możemy całkowicie wykluczyć wszystkie kobiety jako morderców.

- Nie wiedziałam, że rozważaliśmy i panie - odezwała się Lady O.

- Rozważaliśmy wszystkich. Nie możemy sobie pozwolić na zgadywanie.

- Hm! Nie możemy. - Starsza dama poprawiła szal. Jej typowa poza niewzruszonej pewności chwiała się; drugie morderstwo wstrząsnęło wszystkimi, nie tylko na nowo, ale też i głębiej. Morderca bez wątpienia wciąż tu był, między nimi; niektórzy zaczęli już wyganiać tę myśl z głowy, ale śmierć Dennisa kazała wszystkim zdać sobie sprawę, że tej potworności nie da się tak łatwo zignorować.

Charlie, oparty o gzyms kominka, zapytał:

- Czego ów łotr użył do uduszenia tego biedaka?

- Jeszcze jednego sznura od zasłon. Tym razem z saloniku na parterze.

Charlie skrzywił się.

- Zatem to mógł być każdy. Stokes przytaknął.

- Jeżeli jednak założymy, że ta sama osoba jest odpowiedzialna za oba morderstwa, możemy znacznie skrócić listę podejrzanych.

- Tylko mężczyźni - powiedziała Lady O. Stokes skinął głową.

- I tylko ci na tyle silni, by mogli mieć pewność, że pokonają Dennisa. Myślę, że to ważne. Nasz morderca nie ryzykowałby bezowocnej próby, i musiał dokonać czynu szybko; wiedział, że inni będą w okolicy. Zawahał się, po czym ciągnął dalej:

- Skłaniam się ku opinii, że mordercą musi być Henry Glossup, James Glossup, Desmond Winfield albo Ambrose Calvin. - Przerwał; kiedy nikt nie zgłosił sprzeciwu, kontynuował: - Każdy miał silny motyw, żeby zabić panią Glossup, każdy mógł fizycznie dokonać obu czynów, każdy miał sposobność i żaden nie ma alibi.

Simon usłyszał westchnienie Portii.

- Jego buty. Trawa musiała być mokra o tak wczesnej porze. Być może jeżeli sprawdzilibyśmy...

Stokes pokręcił głową.

- Już to zrobiłem. Kimkolwiek jest nasz ptaszek, jest bystry i ostrożny. Buty ich wszystkich były czyste i suche. - Popatrzył na lorda Netherfielda. - Muszę panu podziękować, sir Blenkinsop i służba byli nadzwyczaj pomocni.

Lord Netherfield machnął ręką.

- Chcę, żeby morderca został złapany. Nie pozwolę, by moi wnukowie... albo rodzina... byli zbrukani czymś takim, a tak będzie do czasu złapania tego szubrawca. - Spojrzał Stokesowi prosto w oczy. - Zbyt długo już żyję, żeby się chować przed prawdą. Nieujawnienie jej sprawi, że niewinni pozostaną w opinii publicznej wyrzutkami. Łotr musi zostać schwytany, teraz, zanim sprawy przybiorą jeszcze gorszy obrót.

Stokes zawahał się, po czym powiedział:

- Jeżeli wybaczy mi pan moje spostrzeżenie, lordzie, wydaje się pan bardzo pewien, że żaden z pana wnuków nie jest owym złoczyńcą.

Lord Netherfield, wspierając dłonie na główce laski, przytaknął z zapałem.

- Jestem. Znam ich od kołyski. Ale nie można oczekiwać, że pan będzie to wiedział, a ja nie zamierzam marnować sił na próby przekonywania pana. Musi pan obserwować wszystkich czterech, ale proszę zapamiętać moje słowa: to będzie któryś z tych pozostałych dwóch.

Szacunek, z jakim Stokes skinął głową, był szczery.

- Dziękuję. A teraz... - Omiótł spojrzeniem wszystkich zebranych. - Muszę państwa przeprosić. Są pewne szczegóły do sprawdzenia, chociaż wyznam, że nie spodziewam się znaleźć wielu użytecznych wskazówek.

Skinąwszy wszystkim głową, opuścił pokój.

Kiedy drzwi się zamknęły, Simon dostrzegł, że Lady O. próbuje pochwycić jego wzrok, kierując jego uwagę ku Portii. Tak też uczynił, po czym wziął ją za rękę.

- Chodź, wybierzemy się na przejażdżkę.

Charlie poszedł z nimi. Odszukali Jamesa i zapytali go, czy chce się do nich przyłączyć, ale on w nietypowy dla siebie sposób speszył się. Wyraźnie widać było, że czuje się dziwnie, wiedząc, że jest podejrzany; czuł się nieswojo, a przez to i oni się tak poczuli. Niechętnie zostawili go w pokoju bilardowym, bez celu bawiącego się bilami.

Resztę pań znaleźli w salonie na tyłach domu, gdzie siedziały w milczeniu. Lucy Buckstead i panny Hammond aż się uśmiechnęły, słysząc zaproszenie; ich matki zachęcały je i wyglądały na zadowolone.

Zanim wszyscy się przebrali, przeszli do stajni i wybrali wierzchowce, było już dobrze po południu. Na swej kasztanowej klaczy, Portia chętnie poprowadziła jeźdźców; Simon jechał tuż za nią. Obserwował ją; wydawała się nieobecna. Panowała jednak nad koniem ze zwykłą swadą; nie minęło wiele czasu, kiedy zostawili resztę towarzystwa z tylu. Dotarłszy na zielone ścieżki Cranborne Chase, w milczącej zgodzie pozwolili swoim wierzchowcom rozprostować nogi... Galopowali po alejkach mocno, szybko, ramię przy ramieniu.

Nagle - tak nagle, że Simon pomknął dalej - Portia gwałtownie skierowała klacz w bok. Simon ściągnął wodze i obrócił się z koniem o sto osiemdziesiąt stopni. Portia zeskoczyła z siodła, zostawiając drżącą klacz samą sobie. Wbiegła na niewielki pagórek, na szczycie zatrzymała się, wyprostowana, z wysoko uniesioną głową.

Zaskoczony Simon zostawił swojego wierzchowca obok jej klaczy, przywiązał wodze obu koni do najbliższej gałęzi i pobiegł za Portią. Poważnie się zaniepokoił. Zwrot taki jak przed chwilą, potem to wzgórze... to było do niej niepodobne.

Zatrzymał się o parę kroków od Portii.

- Co się stało?

Nie spojrzała na niego, tylko potrząsnęła głową.

- Nic. To tylko... - Urwała, machnęła ręką; jej głos tłumiły łzy, a gest był pełen bezradności.

Simon w mig był przy niej. Przytulił ją mocno, otoczył ramionami. A ona płakała.

- To takie potworne! Oboje nie żyją. Odeszli! A on... on był taki miody. Młodszy od nas.

Simon nie odpowiedział, tylko dotknął wargami jej włosów, potem przytulił policzek do czarnego jedwabiu sukni. Chciał, by wszystko, co czul, otoczyło ich oboje. Żeby ją ukoiło.

W końcu łkanie ustało.

- Zmoczyłam ci surdut.

- Nie przejmuj się tym. Pociągnęła nosem.

- Masz chusteczkę?

Odszukał chusteczkę i podał jej. Potarła nią surdut, potem wytarła sobie oczy i wydmuchała nos.

Wsunęła zmiętą chusteczkę do kieszeni i spojrzała na Simona. Jej rzęsy nadal były mokre, ciemnoniebieskie oczy wciąż lśniły. Zaś ich wyraz... Simon pochylił głowę i pocałował ją, najpierw delikatnie, ale stopniowo pogłębiał pieszczotę, aż Portia znalazła się w pułapce.

Aż przestała rozmyślać.

Rozmyślać o tym, że płacz w jego ramionach zdradzał o niebo więcej - między nimi był czymś nawet bardziej intymnym niż wszystko, co do tej pory się zdarzyło.

Pozwoliła mu tak się do siebie zbliżyć, stać się całkowicie bezbronną. Zobaczył ją taką, jaka była naprawdę - jako kobietę o łagodnym sercu.

Sercu, które z zasady dobrze chroniła.

Sercu, którego pragnął.

Bardziej niż czegokolwiek w życiu.

*

Nadszedł wieczór, a wraz z nim nieprzyjemne, pełne nieufności napięcie. Stokes, tak jak sam przewidział, nie odkrył niczego wartościowego; nad domem zawisła złowieszcza atmosfera. Nie było żadnych śmiechów ani ożywionych rozmów, które złagodziłyby ponury nastrój. Nikt nie zaproponował muzyki. Panie rozmawiały cicho, posępnym tonem, poruszając błahe sprawy - sprawy odległe i bez znaczenia.

Kiedy Simon, wraz z lordem Netherfieldem i lordem Glossupem, znów dołączył do pań, odszukał Portię i wyprowadził ją na taras. Z dala od ciężkiej, przygnębiającej atmosfery, na zewnątrz, gdzie mogli oddychać lżej i rozmawiać bardziej swobodnie.

Na zewnątrz nie było wcale o wiele lepiej; powietrze było ciężkie i parne, zaczynało się poruszać dopiero kiedy nadciągała kolejna burza. Portia puściła jego ramię i podeszła do balustrady; oparła się na niej obiema dłońmi i wyjrzała na ogród.

- Dlaczego zabił Dennisa?

Simon zatrzymał się w połowie tarasu; został tam już, dając jej nieco przestrzeni.

- Zapewne z tego samego powodu, dla którego chciał zabić ciebie. Dennis nie miał tyle szczęścia.

- Ale jeżeli Dennis coś wiedział, dlaczego nic nie powiedział? Stokes go przesłuchiwał, czyż nie?

- Tak. A on mógł coś powiedzieć, ale nieodpowiedniej osobie.

- Co masz na myśli?

- Kiedy Stokes pojechał do Cyganów, jedna z kobiet powiedziała, że Dennisa coś gnębiło. Nie wyznał co. Kobieta pomyślała, ze chodzi o coś, co zobaczył w drodze powrotnej z rezydencji po tym, jak dowiedział się o śmierci Kitty.

- Myślałam i myślałam, ale wciąż nie mogę sobie przypomnieć...

Simon czekał. Kiedy nie odezwała się więcej, cofnął się; z rękoma w kieszeniach oparł się o ścianę i patrzył, jak noc powoli spływa na drzewa.

Patrzył na nią i zmagał się z narastającą ochotą, by ją otoczyć murem, zamknąć w wieży przed światem i wszelkim niebezpieczeństwem. Uczucie było znajome, lecz znacznie silniejsze niż wcześniej - zanim zdał sobie sprawę, kim naprawdę była.

Wiatr się wzmagał, przynosząc zapach deszczu. Wydawało się, że Portia jest zadowolona, gdyż spokój nocy pomagał im odzyskać wewnętrzny ład.

Tego ranka poszedł za nią, idąc jakieś niecałe dwadzieścia metrów za nią i zastanawiając się, o czym tak usilnie chciała pomyśleć. Kiedy pogrążała się w zadumie, martwił się, niepokoił. Możliwość, że rozmyślałaby zbyt dużo o ich związku i w końcu przekonała samą siebie, że to zbyt niebezpieczne, zbyt groźne, przerażała go. To był wiele mówiący lęk.

Być może wreszcie był bliski zrozumienia.

Ona zawsze pozostanie „tą jedyną” - jedyną kobietą, która bez trudu dotarła do jego świadomości, do jego zmysłów, samym tylko swoim istnieniem. Simon zawsze wiedział, że w jakiś sposób była dla niego kimś szczególnym, ale znając z pierwszej ręki jej nastawienie do mężczyzn - a zwłaszcza do mężczyzn takich jak on - ukrywał tę prawdę głęboko i odmawiał przyznania, co to takiego. Przyznania, w co to mogło się przerodzić... i przerodziło.

Dłużej nie mógł już zaprzeczać. Ostatnie dni zerwały wszystkie zasłony. Wyraźnie obnażyły - przynajmniej dla niego - to, co do niej czuł.

Ona tego jeszcze nie dostrzegała, ale dostrzeże. A co wtedy zrobi, co postanowi...

Coraz silniejszy wiatr podrywał końcówki jej włosów do tańca. Powietrze było bardziej świeże, chłodniejsze; deszcz krążył tuż, tuż.

Simon odepchnął się od ściany i zrobił krok w stronę Portii...

Usłyszał nad głową zgrzyt. Spojrzał w górę. Dostrzegł cień, odrywający się od krawędzi dachu. Simon rzucił się na Portię, chwycił ją i pociągnął w bok, łagodząc ból upadku.

Urna z dachu spadła na kamienne płyty dokładnie w miejscu, w którym przed chwilą stała Portia, i roztrzaskała się z hukiem przypominającym armatni wystrzał. Jeden odpryskujący kawałek uderzył go w ramię, którym ją osłaniał; przeszył go ból, jednak wkrótce ustał. Zapadła cisza, absolutna cisza, szokująca po tak głośnym huku.

Wewnątrz domu ktoś krzyknął. Nastało istne pandemonium; lord Glossup i lord Netherfield pojawili się w drzwiach tarasu.

Jeden rzut oka wystarczył im, by pojęli, co się stało.

- Dobry Boże! - Lord Glossup podszedł bliżej. - Czy jesteś cała, moja droga?

Portia, zaciskając palce na ubraniu Simona, zdołała skinąć głową. Lord Glossup niezdarnie poklepał ją po ramieniu, po czym pospiesznie zszedł po schodach. Wybiegł na trawnik, odwrócił się i spojrzał w górę, na dach.

- Nie widzę tam nikogo, ale moje oczy nie są już takie jak kiedyś.

Stojąc w drzwiach do salonu, lord Netherfield skinął na zebranych.

- Wejdźcie do środka.

Simon zerknął na Portię. Wysunęła się z jego ramion i pozwoliła się poprowadzić do drzwi.

Zaalarmowana Lady O. z wypiekami na twarzy stukała laską w dywan.

- Do czego ten świat zmierza, ja się pytam? Blenkinsop otworzył drzwi i zajrzał do środka.

- Tak, wasza lordowską mość? Lord Netherfield machnął ręką.

- Sprowadź Stokesa. Panna Ashford została zaatakowana.

- Och. - Lady Calvin zbladła jak ściana.

Pani Buckstead przeniosła się, by usiąść obok niej, i pogłaskała jej dłonie.

- No już, już... Panna Ashford jest tutaj, nic się jej nie stało.

Siostry Hammond, siedzące obok matki na szezlongu, zaniosły się płaczem. Lady Hammond i Lucy Buckstead, obie w nielepszym stanie, próbowały je pocieszyć. Pani Archer i lady Glossup wyglądały na wstrząśnięte i zdenerwowane.

Kiedy wrócił lord Glossup, lord Netherfield spojrzał na Blenkinsopa.

- Po zastanowieniu stwierdzam, że lepiej powiedz Stokesowi, by przyszedł do biblioteki. Tam na niego zaczekamy.

Tak zrobili, ale choć bardzo się starali, z tego incydentu nie dało się wyciągnąć żadnej użytecznej informacji.

Z pomocą Blenkinsopa służba zebrała własne informacje i ustaliła miejsce pobytu czterech głównych podejrzanych. James i Desmond opuścili salon, udając się zapewne do swoich pokoi. Henry przebywał w biurze, a Ambrose w gabinecie, pisząc listy. Każdy byt sam; każdy mógł dokonać tego czynu.

Stokes i lord Glossup poszli na dach; kiedy wrócili, Stokes potwierdził, że dostęp tam był istotnie dość larwą sprawą i każdy w miarę sprawny mężczyzna mógł zepchnąć kamienną urnę z cokołu.

- Są ciężkie, ale nie umocowane na stałe. - Popatrzył na Simona i zmarszczka na jego czole pogłębiła się. - Pan krwawi.

Simon zerknął na swoje ramię. Odłamek rozdarł mu rękaw.

- Płytka rana. Już przestała krwawić.

Portia, widząc ranę, zbladła jeszcze bardziej. Popatrzyła na Stokesa.

- Jeżeli nie możemy panu służyć niczym więcej, wolałabym udać się na spoczynek.

- Oczywiście. Jeżeli cokolwiek wyjdzie na jaw, mogę powiedzieć to pani jutro.

Uchwycił spojrzenie Simona; oboje wstali. Odgadując, że Stokes zamyśla powtórzyć oczywiste stwierdzenie, że Portia nie powinna zostawać sama o żadnej porze, Simon potrząsnął głową. Nie zostanie sama. Ujął jej łokieć i wyprowadził ją z pokoju, a dalej przez hol do schodów i na piętro.

- Będziemy musieli zająć się tym zranieniem. - Odwróciła się i skierowała do pokoju Simona.

Zachmurzył się i podążył za nią.

- To drobiazg. Nawet tego nie czuję.

- Wiadomo, że w rany, których ludzie nie czuli, wdawała się gangrena. Nie możesz się chyba martwić przemyciem i opatrzeniem rany. Skoro jej nie czujesz, nie będzie bolało.

Stanął przed nią i spojrzał jej w twarz, zdeterminowaną, upartą i wciąż bladą jak ściana. To będzie bolało, tyle że nie w sposób, jaki miała na myśli. Zacisnął zęby, wyciągnął rękę i pchnięciem otworzył drzwi na oścież.

- Skoro nalegasz.

Oczywiście, nalegała, a on musiał się poddać. Musiał siedzieć z obnażonym torsem na skraju łóżka, pozwalając jej kręcić się przy sobie i lamentować.

Od najmłodszych lat nie znosił, by jakakolwiek kobietą nad nim lamentowała; wściekle nie cierpiał opatrywania zranień. Z tego powodu zebrał więcej blizn, niż to było konieczne, ale blizny go nie martwiły. Kobiece przejmowanie się głupstwami, czuła opieka, zawsze go irytowały.

Nadal tak było; zacisnął zęby, przełknął dumę i pozwolił jej dokończyć.

Nadal czuł się jak zdobywca, sprowadzony do roli bezradnego sześciolatka - bezradnego w obliczu kobiecej potrzeby opiekowania się nim. W jakiś nienazwany sposób znalazł się w pułapce, w niewoli.

Skupił uwagę na jej twarzy, obserwował, pozornie stoicko, kiedy delikatnie obmywała, namaszczała i obwiązywała ranę, która okazała się głębsza niż przypuszczał. Wygładziła gazę na jego ramieniu; spojrzał na jej palce - długie, smukłe, poczuł, jak emocje trzymane dotąd na wodzy zaczynają szaleć. Wypełniać go.

Miał ją na widoku, a jednak omal jej nie stracił.

Gdy tylko się wyprostowała, wstał i podszedł do okna. Dalej od niej. Dalej od pokusy, by zakończyć grę i pochwycić, zażądać, ustanowić swoje prawa, i zabrać ją stąd jak najdalej od wszelkiego zagrożenia.

Portia patrzyła za nim, zauważyła jego milczenie i sposób, w jaki zaciskał pięści. Pozwoliła mu odejść i uprzątnęła miednicę i ręczniki. Pozbywszy się ich, przystanęła obok łóżka i wpatrywała się w Simona.

Stał przy oknie, jednocześnie spięty i przygaszony, a jego wola była niczym żywa istota, krępująca go i powstrzymująca. To tłumione wewnętrzne napięcie było wręcz namacalne, przepełniało go, emanowało z niego - czy to strach, czy reakcja na strach, na niebezpieczeństwo, na to, że groziło Portii niebezpieczeństwo?

To wszystko wina mordercy. Urna przeważyła szalę. Portia była wcześniej wystraszona, zdenerwowana, i to bardziej niż zdawała sobie z tego sprawę, ale teraz zaczynała być wściekła.

Irytacja wzięta górę; jej gniew zawsze pokonywał strach. Podeszła do okna i spojrzała na Simona.

- O co chodzi?

- Chcę, żebyś była bezpieczna.

Zastanawiała się, co dałoby się wyczytać z jego twarzy, z jego oczu. Dosłyszała szorstkie nuty w jego głosie.

- Dlaczego moje bezpieczeństwo jest aż tak ważne? Dlaczego ty zawsze musisz mnie chronić?

- Bo muszę. - Odwrócił wzrok, spojrzał na ogród. - Zawsze musiałem.

- Wiem. Ale dlaczego?

Zacisnął zęby i przez długą chwilę myślała, że nie otrzyma od niego odpowiedzi. Potem powiedział cicho:

- Dlatego, że jesteś dla mnie ważna. Dlatego, że ... chroniąc ciebie, chronię samego siebie. Jakąś część siebie. - Te odkrywcze słowa nie przyszły mu łatwo. Odwrócił głowę, napotkał jej wzrok, zamyślił się, ale nie zmienił nic w swoim wyznaniu.

Skrzyżowała ręce i spojrzała mu prosto w oczy.

- Zatem co cię właściwie martwi? Wiesz, że pozwolę ci czuwać nade mną, że pozwolę ci mnie chronić, że niepodobna, bym zrobiła coś nieodpowiedzialnego, więc nie o to ci chodzi.

Jego opór był wyczuwalny jak rozedrgana ściana, której pozwolił wreszcie runąć.

- Chcę, żebyś była moja. A nie chcę dopiąć celu w taki sposób. - Zaczerpnął powietrza. - Obiecaj, że cokolwiek się tu dzieje, cokolwiek dzieje się z tego powodu między nami, nie weźmiesz mi tego za złe. Że nie pozwolisz, by to wpłynęło na twoją decyzję.

Odczytała wyraz jego oczu i dostrzegła zarówno wrzenie, jak i cień czającego się drapieżnika. Męską potrzebę dominacji, hamowaną tylko przez żelazną wolę; trzeba było odwagi, by ją zobaczyć i nie umknąć.

- Tego nie mogę ci obiecać. Nigdy nie przymknę oczu i nie przestanę widzieć cię takim, jakim jesteś, ani siebie taką, jaka ja jestem.

Minęła chwila pełna napięcia, aż wreszcie odezwał się przyciszonym głosem:

- Zaufaj mi. Tylko o tyle proszę. Po prostu mi zaufaj.

Nie odpowiedziała; wciąż było jeszcze za wcześnie. Zaś jego „tylko tyle” oznaczało całe życie.

Pochylił głowę.

- podejmując decyzję, pamiętaj o tym.

Uniosła ręce, owinęła je wokół jego szyi, podając mu usta - należące do niego, tak jak sobie tego życzył. Na tym polu była już jego zdobyczą, dokładnie tak, jak mogłaby tego pragnąć jego dusza zdobywcy.

Przyjął jej dar, zaakceptował, objął ją ramionami i zatracił się w pocałunku, potem bez ogródek przywarł do niej całym ciałem, wyraźnie zapowiadając to, co miało się stać.

Nie cofnęła się, niczego mu nie wzbraniała - w tej sferze wszystkie bariery między nimi już dawno upadły.

Przynajmniej dla niej.

Nawet kiedy pozwoliła mu porwać się w ramiona i zanieść na łóżko, zerwać z siebie suknię i halkę, pończochy i pantofle, i ułożyć nagą na prześcieradłach, nawet kiedy patrzyła, jak sam się rozbiera i przyłącza do niej, dotykając jej skóry, jej ciała dłońmi i ustami, ofiarowując jej satysfakcję, nawet kiedy rozchyliła uda i tuliła go, kiedy się z nią złączył, kiedy gnali razem przez znajomą już krainę namiętności, przez dolinę zmysłowych pragnień i dalej, głębiej w świat intymności, aż ich skóra stała się mokra i rozpalona, oddechy zamieniły się w urywane westchnienia, a ich ciała gwałtownie pędziły ku bezgranicznej rozkoszy - nawet wtedy wiedziała, że on coś ukrywa, że zatrzymuje jakąś małą cząstkę siebie, jakąś głębszą potrzebę, zasłaniając ją przed nią.

Poprosił, by mu zaufała; w tej sferze ufała mu. Ale on jeszcze nie zaufał jej w pełni - nie na tyle, by ujawnić ten ostatni skrawek siebie.

Któregoś dnia to zrobi.

W chwili takiej jak ta, gdy spleceni razem sięgali szczytu i wpadali w niebyt, ona zdawała sobie sprawę, że podjęła już decyzję, że już zaangażowała się całkiem w poznanie tej ostatniej rzeczy, w zdobycie tego ostatniego kawałka układanki, zwanej Simonem.

Aby to zrobić, będzie musiała stać się jego własnością w każdej sferze, w jakiej sobie życzył, w każdy sposób, w jaki chciał, i być może potrzebował.

Taka była cena za wiedzę, za zaznajomienie się z każdym zakątkiem jego duszy.

Kiedy opadli na łóżko, rozłożyła dłonie na jego plecach i przytrzymała go blisko przy sobie. Przesuwając dłońmi ku górze, wsunęła mu je we włosy, tarmosząc, a potem je wygładzając. Spojrzała mu w twarz, skrytą w mroku. Żałowała, że nie zapalił znowu świec, gdyż uwielbiała widzieć go takiego jak teraz, zaspokojonego, usatysfakcjonowanego do głębi, kiedy znajdował w niej ukojenie.

Czuła moc, zachwycającą moc, wiedząc, że to ona mu to przyniosła.

Poruszyła głową i musnęła ustami jego skroń.

- Nie podziękowałam ci jeszcze za uratowanie mi życia.

Mruknął coś. Po chwili dodał:

- Później.

Uśmiechnęła się, położyła, wiedząc, że dopóki leżą tak obok siebie, żaden lęk przed mordercą nie może wedrzeć się do jej świata. Że liczy się tylko to, co między nimi.

Miłość.

Zdała sobie sprawę, że nie musiała mu nic mówić - on wiedział.

Dłoń Simona czule tuliła jej głowę.

Raz jeszcze ich spojrzenia spotkały się, zwarły, a potem Simon przesunął dłonią po jej ramieniu, w dół po plecach, przygarniając ją ku sobie. Zamknął oczy. Ułożył się do snu. Najprostszy gest akceptacji.

*

- Mamy problem. - Stokes stał pośrodku altany przed Portią, Simonem i Charliem. Właśnie wstali po śniadaniu od stołu, kiedy spotkał ich w holu i poprosił o spotkanie. - Pan Archer i pan Buckstead pytali, czy mogą zabrać rodziny i wyjechać. Mogę ich zatrzymać dzień lub dwa, ale nie dłużej. Nie to jednak stanowi prawdziwy problem.

Umilkł, jak gdyby naradzając się sam ze sobą, po czym powiedział:

- Prawda jest taka, że nie mamy dowodów, i bardzo mało prawdopodobne, że złapiemy tego mordercę. - Podniósł rękę, kiedy Charlie już miał się odezwać. - Tak, wiem, że to będzie wyglądało źle dla Glossupów, ale to jeszcze nie jest najgorsze.

Stokes popatrzył na Simona. Portia zrobiła to samo i zdała sobie sprawę, że cokolwiek Stokes miał na myśli, Simon go zrozumiał.

Stokes kontynuował:

- Panna Ashford wydaje się jedyną nienaprawioną pomyłką mordercy. Po ostatniej nocy wiemy już, że bez względu na to, iż ona nie wie niczego, co mogłoby na niego wskazać, on uważa inaczej. Żmija mogła służyć do nastraszenia, ale wczorajszego wieczora to była próba zabójstwa. Uciszenia jej, tak jak uciszył Dennisa.

Simon popatrzył na Stokesa.

- Mówi pan, że on nie przestanie. Że będzie się czuł Zmuszony, by to ciągnąć, by śledzić Portię poza granice Glossup Hall, przez całe życic, dokądkolwiek się uda, dopóki się nie upewni, że nie jest już dla niego zagrożeniem? Stokes przytaknął.

- Ktokolwiek to jest, wyraźnie czuje, że ma zbyt wiele do stracenia, by ryzykować i pozwolić jej odejść spokojnie. Musi się bać, że w którejś chwili ona sobie przypomni, i że to, co pamięta, wyraźnie wskaże na niego.

Portia skrzywiła się.

- Wytężałam umysł, ale naprawdę nie wiem, co to może być. Po prostu nie wiem.

- Rozumiem - powiedział Stokes. - To nie ma znaczenia. On wierzy, że pani wie, i tylko to się liczy.

Charlie, nietypowo jak na niego ponury, odezwał się:

- Naprawdę bardzo trudno jest chronić kogoś, kto bywa w towarzystwie. Jest mnóstwo sposobów, w jaki może się przydarzyć wypadek.

Wszyscy trzej mężczyźni popatrzyli na nią. Portia spodziewała się, że odczuje strach; poczuła ulgę, gdy była to tylko irytacja.

- Nie zamierzam - machnęła ręką - chować się, kryć i zamykać przez resztę swoich dni.

Stokes skrzywił się.

- Tak, cóż... w tym problem. Simon popatrzył na Stokesa.

- Nie sprowadził pan nas tutaj, żeby nam to powiedzieć. Wymyślił pan jakiś plan, by odpłacić temu łotrowi. Co to takiego?

- Tak, wymyśliłem plan, ale nie jest to coś, co państwu... - omiótł spojrzeniem całą trójkę - któremukolwiek z was, przypadłoby do gustu.

Nastała chwila ciszy.

- Czy to się uda? - zapytał Simon. Stokes nie wahał się ani chwili.

- Nie zawracałbym sobie głowy proponowaniem czegoś takiego, gdybym nie sądził, że istnieje realna szansa powodzenia.

Charlie pochylił się do przodu, opierając ręce na kolanach.

- Do czego my tu właściwie zmierzamy, do zdemaskowania mordercy?

- Tak.

- Zatem nie tylko Portia będzie bezpieczna, ale i Glossupowie oraz Winfield i Calvin, jeśli są niewinni, zostaną uwolnieni od podejrzeń?

Stokes przytaknął.

- Wszystko zostanie ujawnione, morderca pojmany, a sprawiedliwość zwycięży. Co więcej, powszechnie będzie wiadomo, że sprawiedliwości stało się zadość.

- Jaki jest ten pański plan? - zapytała Portia.

- Opiera się na fakcie, że pani, panno Ashford, jest jedyną przynętą, jaką mamy, by wyciągnąć mordercę z ukrycia.

Stokes z namysłem spojrzał na Simona. Przez długą chwilę Simon wytrzymał jego spojrzenie, nie zdradzając niczego wyrazem twarzy, aż wreszcie rozsiadł się w fotelu i skinął dłonią:

- Proszę nam przedstawić swój plan.

rozdział 16

Żadnemu z nich plan się nie spodobał.

I wszyscy troje się na niego zgodzili.

Nie potrafili wymyślić nic lepszego, a przecież coś trzeba było zrobić. Czuli przymus, by przynajmniej spróbować, by uczynić, co tylko można, i postarać się, żeby się udało.

Portia nie miała pewności, komu było to najbardziej nie w smak - jej, Simonowi czy Charliemu. Odegranie farsy wymagało od nich podeptania wartości, które im wszystkim były drogie, które leżały o podstaw tego, kim byli.

Zerknęła na Charliego, idącego teraz obok niej.

- Ostrzegam cię, że nie wiem nic o flirtowaniu.

- Po prostu udawaj, że jestem Simonem... Zachowuj się tak, jak gdybyś była z nim.

- Zwykliśmy byli bez przerwy sobie dokuczać. Teraz po prostu tego nie robimy.

- Pamiętam... Dlaczego przestaliście? - Charlie wydawał się szczerze zaciekawiony.

- Sama nie wiem. - Zastanowiła się i dodała: - I nie sądzę, żeby on wiedział.

- Będziemy musieli coś wymyślić... Nie mamy czasu, żeby cię wyszkolić. Czy myślisz, że mogłabyś... cóż... naśladować Kitty? Użyć jej sztuczek, żeby przyłapać zabójcę.

To zdecydowanie było wyzwaniem.

- Mogłabym spróbować... To jak zabawa w szarady. Mogłabym udawać, że jestem nią.

- Tak. Coś w tym rodzaju.

Popatrzyła na Charliego i uśmiechnęła się z zadowoleniem. Zupełnie jak gdyby Charlie był jakimś niezwykle cennym okazem.

Nagła czujność, która obudziła się w jego oczach, rozbawiła ją.

- Och, przestań! Wiesz przecież, że to wszystko to tylko teatrzyk. - Uśmiechając się jeszcze bardziej szczerze, wzięła go pod ramię i nachyliła się, potem rzuciła okiem do tylu, ponad jego ramieniem - na Simona, siedzącego na tarasie i patrzącego na nich chmurnie, może nawet gniewnie.

Uśmiech zaczął blednąc na jej ustach; szybko przywołała go na nowo i ze stanowczą bezwstydnością skupiła znów uwagę na Charliem. Niechcący zrobiła to, co należało: odegrała ruch typowy dla Kitty. Mogła sobie wyobrazić, jak to wyglądało w oczach innych osób, siedzących lub spacerujących, zażywających popołudniowego wypoczynku na tarasie.

Charlie poklepał jej dłoń.

- A więc dobrze... Czy opowiadałem ci o lordzie Carnegiem i jego siwkach?

Odgrywał swoją rolę, opowiadał jej jedną niemądrą historyjkę po drugiej, pomagając jej się śmiać, chichotać i zawieszać się na swoim ramieniu, by mogła wydać się osobą może nie całkiem pokroju Kitty, ale z pewnością zdeterminowaną, by flirtowaniem wzbudzić zazdrość Simona.

By wykopać między nimi przepaść.

Stokes także odegrał swoją rolę, obnosząc się ze swoim autorytetem jak tylko się dało, i zyskał dla nich dwa dni - dzisiejszy i jutrzejszy - aby wywabić mordercę z kryjówki. Kiedy powiedziano gościom, że mogą wyjechać pojutrze, zaczęli się odprężać; incydent z urną - za cichym przyzwoleniem lorda Netherlfielda i lorda Glossupa - został uznany za wypadek.

Jednak ich lordowskie mości nie zostali wtajemniczeni w desperacki plan; poza nimi trojgiem i Stokesem nie wiedział o nim nikt. Jak słusznie zauważył Stokes, im mniej osób wiedziało, tym bardziej realistycznie to wyglądało. „To” zaś było ich próbą doprowadzenia mordercy do przekonania, że do jutrzejszego wieczora Simon przestanie czuwać nad Portią.

- Morderca będzie wolał uporać się z panią teraz, tutaj, jeżeli będzie mógł - powiedział Stokes. - Wszystko, co musimy zrobić, to stworzyć okazję, która będzie się wydawała wiarygodna i zbyt dogodna, by ją przegapić.

Zgodzili się; i tak oto teraz Portia flirtowała - próbowana flirtować - z Charliem.

- Chodź. - Wciąż się uśmiechając, pociągnęła go w kierunku ścieżki prowadzącej do świątyni. - Jestem pewna, że Kitty wywabiłaby cię gdzieś, gdyby zdołała.

- Zapewne. - Charlie pozwolił się namówić.

Kiedy zbliżyli się do początku ścieżki, Portia rzuciła okiem za siebie, na wysoką postać stojącą na tarasie. Odwracając się znów do Charliego, napotkała jego zaskakująco ostre spojrzenie.

- Dobrze, że wszyscy są daleko. Gubisz maskę natychmiast, kiedy tylko na niego spojrzysz. Będziesz musiała radzić sobie lepiej, jeżeli chcesz przekonać tego draba, że ty i Simon zerwaliście.

Portia zmroziła go wzrokiem, ale widząc jego spojrzenie, zaniosła się śmiechem.

- Jesteś taki małostkowy! Charlie pociągnął nosem.

- Tak, no cóż, nie ma też potrzeby przesadzać. Mamy być wiarygodni.

Portia uśmiechnęła się szeroko, przez chwilę szczerze; uniosła wysoko głowę i ruszyła ścieżką, blisko Charliego - tak blisko, jakby szła z Simonem, trzymając go pod ramię.

Kiedy zniknęli z oczu gościom na tarasie, Charlie wykorzystał tę chwilę, by poinstruować ją, jak otwarcie zachęcać dżentelmenów takich jak on.

- Dobra sztuczka to wsłuchiwać się w każde słowo z szeroko otwartymi oczyma. Jak gdyby każde słowo, które wypowiadamy, było na miarę... - Zrobił nieokreślony gest.

- Owidiusza?

- Myślałem o kimś w rodzaju Byrona czy Shelleya, ale skoro masz słabość do Owidiusza... - Zmarszczył brew. - Czy Simon wie, jakie masz dziwne gusta?

Zaśmiała się, żartobliwie poklepała go po ramieniu, jak gdyby się przekomarzali. Ale oczy jej zapłonęły. Dotarli do świątyni; chwyciła go za rękę i pociągnęła na schody.

- Chodź i zobacz, jaki stąd widok.

Przeszli po marmurowej posadzce w daleki koniec pomieszczenia i przystanęli, patrząc na leżącą w oddali dolinę.

Charlie stał blisko, tuż przy jej ramieniu. Po chwili pochylił głowę i mruknął:

- Wiesz, ja nigdy nie byłem w stanie zrozumieć... W końcu jesteś całkiem atrakcyjna, ale... tylko teraz na miłość boską nie naskocz na mnie... myśl o tym, że miałbym pozwolić sobie z tobą na więcej, przeraża mnie niesłychanie.

Roześmiała się, szczerze rozbawiona. Rzuciła okiem do tyłu i napotkała żartobliwie urażone spojrzenie Charliego.

- Nieważne. To na pewno wina Owidiusza.

Usłyszeli odgłos kroków na ścieżce. Odwrócili się, odsuwając od siebie o krok - wyglądali dokładnie na tak winnych, jak zamierzali wyglądać.

Simon prowadził po schodach Lucy Buckstead.

Portia poczuła własną reakcję - jak gdyby jej zmysły sięgały ku niemu, skupiały się na nim, wyłącznie na nim, teraz, kiedy był blisko. Charlie stał o wiele bliżej, jednak zupełnie nie miało to na nią wpływu; za to Simon samym swoim pojawieniem się w pobliżu przyprawił ją o szybsze bicie serca.

Pamiętając wcześniejszą uwagę Charliego, przy. wdziała maskę największej obojętności.

Lucy dostrzegła to; jej uśmiech przybladł.

- Och! Nie zamierzaliśmy przeszkadzać.

- W rzeczy samej - powiedział przeciągle Simon. - Chociaż rozmowa wyglądała na nadzwyczaj zajmującą. Jaki był jej temat?

Jego ton był ostro krytyczny. Portia spojrzała na niego z chłodnym lekceważeniem.

- Owidiusz.

Usta wygięły mu się w uśmiechu.

- Mogłem się domyślić.

Dostarczyła mu okazji, wiedząc, co zrobi; wiedziała, że wszystko to tylko szarada, ale jego uśmieszek bolał ją nadal. O wiele łatwiej niż przypuszczała było jej wziąć Charliego pod rękę.

- Już się napatrzyliśmy na widoki. Zostawiamy was, żebyście się nimi nacieszyli.

Biedna Lucy wyraźnie czuła się nieswojo; Charlie zachował spokojne, pewne siebie, choć nieco czujne oblicze, ale kiedy wracali, wypuścił z siebie wstrzymywane powietrze. Popatrzył przed siebie.

- Nie wiem, czy dam radę. Ścisnęła mu ramię.

- Musimy... Alternatywa jest gorsza.

Wrócili na taras, do towarzystwa. Przez resztę dnia nadal pracowicie prowadzili swoją grę.

Po tym pierwszym kroku Portia przygotowała się do boju i zmusiła, by traktować Simona nie tak, jak to czyniła kiedyś, ale z jeszcze większą niż dawniej niechęcią, z jeszcze większym lekceważeniem. Nie było to łatwe; nie mogła spojrzeć mu w oczy, wpatrywała się w jego usta, zacięte, surowe, zaciśnięte w grymasie bardzo przypominającym pogardę.

Jego postawa, jego chłód, jego jawna dezaprobata z jednej strony były pomocne, ale z drugiej raniły głęboko.

Choć wiedziała, iż wszystko to tylko udawanie, ten świat iluzji był tym właśnie, w którym teraz istnieli.

I tutaj ich zachowanie zagrażało nie tylko jej, nie tylko jemu, ale wszystkiemu, co było między nimi. Zareagowała na to zagrożenie, wyczuwalne nawet jeżeli nie było realne; jej serce ścisnęło się aż do bólu. Zanim zapadła noc i domownicy udali się na spoczynek, jej spokój, jej niewidzialna tarcza oddzielająca ją od reszty świata była już poszczerbiona i powyginana.

Ale wszyscy widzieli, i jeżeli ich wyraz twarzy i dyskretna dezaprobata były wskazówką, uwierzyli.

Jak zapewniała sama siebie, rzucając się i wiercąc na leżance przy kominku w pokoju Lady O., to właśnie się liczyło. Nawet Lady O. posłała jej chłodne spojrzenie, ale chyba wiedziała zbyt wiele, by dać się łatwo zwieść, nie poczyniła bowiem żadnych bezpośrednich komentarzy. Po prostu patrzyła na wszystko sokolim wzrokiem. Teraz zaś, w drugim krańcu pokoju, spokojnie pochrapywała.

Zegary w domu zaczęły wybijać godzinę. Dwunaste. Północ. Wszyscy w domu już bez wątpienia spali w ciepłych łóżkach... Portia ułożyła się na plecy i zamknęła oczy, zmuszając się do tego samego.

Nie mogła. Nie zdołała stłumić wewnętrznego niepokoju.

Był nieracjonalny, emocjonalny, ale wydawał się tak bardzo prawdziwy. Wzięła głęboki wdech, poczuła ucisk w piersiach, który nie zelżał od tamtej chwili w świątyni. Odrzuciła nakrycie i wstała. Przygotowała sobie suknię na rano; teraz zarzuciła ją na siebie, pozapinała na tyle, by dało się w niej pokazać ludziom, wsunęła stopy w pantofle, wcisnęła pończochy do kieszeni, rzuciła ostatnie spojrzenie na Lady O. leżącą w wielkim łóżku, po czym podkradła się do drzwi, otworzyła je i wyślizgnęła się na zewnątrz.

*

Stojąc przy oknie bez marynarki i kamizelki, z kieliszkiem brandy w dłoni, Simon spoglądał na ogród i starał się nie myśleć. Próbował uspokoić myśli. Próbował zignorować w sobie warczącego drapieżnika i wszystkie jego lęki. Były bezpodstawne, wiedział o tym, a jednak...

Drzwi się otworzyły; Portia wsunęła się do środka i cicho zamknęła je za sobą. Potem go zobaczyła; poprzez mrok wpatrywała się w niego uważnie, po czym podeszła. Zatrzymała się o krok od niego, starając się wyczytać coś z jego twarzy.

- Nie sądziłam, że jeszcze się nie położyłeś. Popatrzył jej w twarz i wyczuł więcej niż zobaczył w jej nagłej niepewności.

- Nie spodziewałem się ciebie... Nie myślałem, że przyjdziesz.

Zawahał się tylko przez mgnienie oka, po czym odstawił kieliszek na parapet i wyciągnął po nią ręce... a ona padła w jego ramiona.

Zamknęły się wokół niej, ich usta się spotkały, a potem zlały w jedno. Na długą chwilę oboje zatracili się w pocałunku - zbawiennym w świecie, który nagle stal się groźny.

Westchnęła, oparła głowę na jego ramieniu.

- To okropne... potworne. Jak Kitty mogła tak robić? Nawet udawanie... - Zadrżała i spojrzała mu w oczy. - Czuję się od tego po prostu chora.

Jego śmiech, szorstki, nagły, wstrząsnął nią.

- Mnie to także nie w smak.

Poczucie, że ma ją blisko - smukłą, wiotką, pełną życia i ciepłą w swoich dłoniach; że pagórki jej piersi przyciskają się do jego torsu, że jej biodra dotykają jego ud - sama jej fizyczna bliskość koiła go tak, jak nie zdołałoby go ukoić nic innego. Obietnica, że będzie jego, tak. wyraźna była w jej postawie, że tkwiący w nim drapieżnik zaczął mruczeć.

Pogładził ją po plecach i poczuł natychmiastową reakcję. Uśmiechnął się.

- Lepiej chodźmy do łóżka.

- Lepiej tak... To jedyny sposób, by choć jedno z nas zaznało trochę snu.

Zaśmiał się i zrobiło się tak błogo; okowy ciężkiego dnia opadły, pozwalając mu oddychać swobodnie, znowu żyć, znowu kochać.

Pozwalając mu kochać ją.

Dal się wziąć za rękę i zaprowadzić do łóżka, pozwolił jej poprowadzić ich grę tak, jak sobie tego życzyła. Podarował jej wszystko, czego chciała, i nawet więcej, chociaż nie miał pojęcia, czy ona zdawała sobie z tego sprawę.

Czy odgadła lub dostrzegła albo wywnioskowała, że ją kocha.

Jednak nie liczyło się już, czy wiedziała; to co czuł, po prostu istniało - zbyt prawdziwe, zbyt silne, zbyt wrośnięte w niego, by mógł zaprzeczać.

Zaś co do niej... nie byłoby jej tutaj dzisiejszej nocy, nie dzieliłaby z nim tej chwili i samej siebie tak jak teraz, gdyby w głębi serca nie czuła tego samego. Uzbroił się w cierpliwość.

Leżąc na plecach, rozciągnięty nagi na łóżku, obserwował ją, gdy się z nim kochała, patrzył, jak posługiwała się własnym ciałem, by go pieścić, i jak jawnie, jak śmiało cieszyła się każdą sekundą. Objął ją, pociągnął w dół i sycił się nią, potem położył się znów, by patrzeć, jak ona doznaje rozkoszy, najzupełniej pewien, że nigdy w życiu nie zobaczy równie cudownego widoku.

Lepsze od tego mogło być jedynie to, co nastąpiło za chwilę, kiedy - zaspokojona - opadła i wsunęła się pod niego, a on całkowicie zanurzył się w jej cieple. W gładkim, rozpalonym schronieniu jej ciała, czując, jak go obejmowała i unosiła się ku niemu, kiedy ją wypełniał, głębiej, potężniej, wraz z każdym pchnięciem.

I wtedy dotarli tam, dokąd chcieli, na szczyt, ku któremu wyruszyli.

Wypełniła ich błoga rozkosz, owładnęła nimi ekstaza, odbierając im świadomość, nie pozostawiając niczego prócz złączonego bicia serc dwojga kochanków.

Opadli razem, spleceni, i zasnęli.

*

Rozstanie było trudne. Czuli to oboje. Oboje walczyli, by wyślizgnąć się z więzów, które ich teraz łączyły - silniejszych niż kiedykolwiek mogli się spodziewać, cenniejszych niż wszystko, cokolwiek mogli sobie w tej materii wyobrazić.

Kiedy nastał świt, Portia wymknęła się z jego pokoju - sama, po krótkiej dyskusji, w której zwyciężyła. Simon został, siedząc na łóżku, świadomie dumając o minionych godzinach, o wszystkim, co znaczyły dla niego i dla niej.

Kiedy zegar na kominku wybił siódmą, Simon westchnął. Celowo, acz niechętnie, odłożył to wszystko na bok - upchnął w zakamarkach umysłu, bezpieczne, prawdziwe, aby nie ucierpiało, nie zostało zbrukane wszystkim tym, co muszą dzisiaj powiedzieć czy zrobić. Sceną, jaką muszą odegrać.

Odrzucił nakrycie, wstał i ubrał się.

*

Charlie był już w jadalni, kiedy wszedł Simon. Byli tam też James, Henry i ich ojciec. Simon wymienił zwyczajowe poranne grzeczności i pozwolił sobie zerknąć na Charliego, zajmując miejsce naprzeciwko Jamesa.

Pojawiła się Lucy Buckstead, potem Portia. Promienna, radosna, kierowała uśmiechy głównie do Charliego.

Simona zignorowała.

Zajęła miejsce obok Charliego i natychmiast wciągnęła go w wesołą pogawędkę o wspólnych znajomych z miasta. Simon tylko siedział i obserwował, z zaciętym i bezwzględnym wyrazem twarzy. James zerknął na niego, po czym podążył za jego wzrokiem w kierunku Charliego i Portii. Po chwili odchrząknął i zadał Simonowi pytanie dotyczące koni.

Ten dzień należał do nich, ale z pewnością był to dzień ostatni - musieli jak najlepiej go wykorzystać.

Przez cały ranek jeżyli się na siebie coraz bardziej, a niechęć między nimi rosła celowo, krok po kroku.

James próbował interweniować, odciągnąć Charliego na bok; wszyscy zrozumieli i docenili jego gest, ale nie mogli sobie pozwolić na rozbawienie. Zdając sobie sprawę z trudności, z jaką Simon i Charlie musieli odrzucić pomoc Jamesa, Portia wyniośle go zlekceważyła - przepraszając go w duchu i modląc się, by ich podstęp zadziałaj i żeby później mogła mu to wszystko wytłumaczyć. Równie dobrze mogłaby wymierzyć mu policzek. Z kamienną twarzą, James skłonił głowę i opuścił ich.

Było to coraz bardziej bolesne. Zanim Portia zeszła na lunch, czuła się już niezdrowa. Groził jej ból głowy, ale nie chciała zawieść innych.

Stokes starał się jak najmniej rzucać w oczy; pod każdym względem był to doskonały dzień dla ich zamierzeń. W domu, w którym miała miejsce śmierć, nikt nie spodziewał się rozrywek ani nawet przejażdżki czy gry w karty. Całe towarzystwo było przymusową publicznością dla ich małego przedstawienia; jeżeli dobrze je rozegrają, nie będzie powodu, by ich plan nie wypalił.

Raz jeszcze Portia usiadła obok Charliego; niefrasobliwie radosna, otwarcie doceniała jego awanse, odpłacając mu najpiękniejszym uśmiechem. Po drugiej stronie stołu Simon, nienormalnie cichy, przyglądał im się z rosnącą i złowieszczą wrogością. Bardziej niż cokolwiek innego, ta tłumiona nieszczęsna namiętność trzymana na wodzy przesycała atmosferę i zapadała w myśl każdego.

W pewnej chwili, kiedy Portia zaśmiała się z żarciku Charliego, Lady O. otworzyła usta - ale je zamknęła. Popatrzyła w swój talerz i dziabnęła widelcem groszek. Obrzuciła ich surowym spojrzeniem, ale nic nie powiedziała. Portia, która wstrzymała oddech, wypuściła powietrze i napotkała wzrok Charliego niemal niezauważalnie skinęła głową i ciągnęli grę dalej. Kiedy wstali od stołu, Portia czuła pulsowanie skroniach. Lord Netherfield wysunął się naprzód, wbił wzrok w Charliego i poprosił go na słowo. Charlie popatrzył na nią z przerażeniem. Nie spodziewali się bezpośredniej reakcji, nie mieli planu awaryjnego. Portia zmusiła się do jeszcze bardziej promiennego uśmiechu.

- Och, pan Hastings miał mi towarzyszyć podczas spaceru po ogrodzie. - Uczepiła się ramienia Charliego, przeklinając w duchu swoją rolę.

Lord Netherfield obrzucił ją wzrokiem pełnym potępienia.

- Jak mniemam, mogłabyś znaleźć kogoś innego, by cię oprowadził... Może którąś z dziewcząt?

Charlie mocniej zacisnął dłoń na jej ręce. Uśmiech kosztował Portię niemal mdłości:

- Cóż, one są raczej dość młode, jeżeli rozumie pan, co mam na myśli.

Lord Netherfield zamrugał. Zanim zdołał odpowiedzieć, Lady O. podeszła i szturchnęła go w żebra.

- Zostaw ich w spokoju. - Mówiła szorstko i dziwnie cicho. - Rusz mózgownicą, Granny. Oni coś knują. - Jej czarne oczy zwęziły się, ale w tej czerni pojawiła się iskierka aprobaty. - Grają bardzo śmiało, ale jeżeli tego właśnie potrzeba, możemy przynajmniej usunąć się na bok i pozwolić im spróbować.

- Och. - Wyraz twarzy lorda Netherfielda zmieniał się jak w kalejdoskopie, jak gdyby jego umysł trawił nowinę usłyszaną od Lady O. - Rozumiem.

- W rzeczy samej. - Lady O. poklepała go po ręce.

Możesz mi podać ramię i zaprowadzić mnie na taras. Pewnie powiedzie ślepy kulawego, ale zostawmy młodzieży pole manewru... - W jej oku pojawił się typowy złośliwy błysk. - I popatrzmy, jak sobie poradzą.

Portia i Charlie cofnęli się; z poczuciem ulgi pozwolili starszym pójść przodem w stronę tarasu po czym ruszyli za nimi, świadomi, że Simon widział tę wymianę zdań ze swojej części pokoju. Nawet z tak daleka odczuli nieco jego napięcia; wymieniwszy spojrzenia, zeszli po schodach z tarasu do ogrodu.

Spacerowali, ale wkrótce stało się jasne, że Charlie na dobre tracił zapał. Kiedy odpowiedział na którąś z ciętych uwag Portii zupełnie bez głowy, ona czule wzięła go pod ramię i przycisnęła się jeszcze bardziej bezwstydnie, świadoma tego, że pomimo fizycznej bliskości nic nie dzieje się pomiędzy nimi, być może oprócz rozwijającej się przyjaźni i zaufania we wspólnym przedsięwzięciu. Na szczęście to wystarczyło, by zachowywali się dostatecznie poufale. Pod warunkiem, że żadne z nich nie zawiedzie.

Pochylając się bliżej, mruknęła:

- Chodźmy nad jezioro... Jeżeli nikogo tam nie będzie, możemy dać nura do zagajnika i chwilę odpocząć. Po całej tej ciężkiej pracy, którą wykonaliśmy, jeżeli potkniemy się na ostatnich metrach, nigdy sobie tego nie wybaczymy.

- Dobry pomysł. - Skierował się z nią w stronę ścieżki nad jezioro. Nieznacznie wzruszył ramionami. - Simon patrzy. Czuję to.

Zerknęła na niego; nie pomyślałaby, że aż taki z niego wrażliwiec.

- Zakładam, że pójdzie za nami.

- Myślę, że możemy na to liczyć.

Ponure stwierdzenie Charliego kazało jej spojrzeć badawczo na jego twarz. Zdała sobie sprawę...

- Nie bawi cię to ani trochę bardziej niż nas.

Spojrzenie, jakie jej posiał, kiedy już byli bezpieczni mając wszystkich daleko za sobą, było bardzo cierpkie.

- Myślę, że mogę z całą pewnością stwierdzić, iż bawi mnie to o wiele mniej niż was oboje, mimo że wiem, iż oboje tego nie znosicie.

Zachmurzyła się, kiedy ruszyli wąską, trawiastą ścieżką w kierunku jeziora. - Czy nie możesz po prostu myśleć o mnie w taki sam sposób, jak o którejś z tych zamężnych pań, z którymi, jak zakładam, zadajesz się od czasu do czasu?

- W tym właśnie problem. Myślę o tobie w taki sposób, tylko że jak o jego żonie. A to dość duża różnica, wiesz o tym. Nie cieszy mnie myśl o rozerwaniu na kawałki. Z zasady unikam zazdrosnych mężów.

- Ale on nie jest moim mężem.

- Och, nie jest, doprawdy? - Brwi Charliego podjechały do góry. - Trudno byłoby to udowodnić, patrząc na jego zachowanie albo na twoje, skoro już o tym mowa. A myślę, że mogę sobie rościć prawa do pewnej wiedzy w tej materii.

Spoglądał w dół, kiedy szli, nie widział więc jej uśmiechu.

- W rzeczy samej, jak sądzę - ciągnął dalej, krzywiąc się, kiedy uniósł głowę - że dlatego właśnie nasz plan może się udać.

Biorąc pod uwagę odległość od domu i pustą okolicę, wydawało się, że mogą rozmawiać swobodnie.

- Myślisz, że to naprawdę działa?

Charlie uśmiechnął się do niej szeroko, podniósł rękę i odsunął kosmyk czarnych włosów, które wiatr zwiał jej na policzek; wciąż musieli zachowywać pozory.

- Henry patrzył na nas, jakby miał mdłości, a to wszystko przez nas. Po dzisiejszym poranku James wycofał się, ale i on nas obserwuje. Desmond... on jest taki spokojny, ale teraz, kiedy Winifreda trzyma się z dala, ma mnóstwo wolnego czasu i z całą pewnością marszczy brew, kiedy na nas spogląda.

- Marszczy brew?

- Marszczy brew - zapewnił Charlie. - Ale o co mu chodzi, nie potrafię powiedzieć... Nie znam go dostatecznie dobrze.

- A co z Ambrose'em?

- Och, on zauważył, ale nie mogę powiedzieć, żebym widział, jak zwraca na nas uwagę. To jedyny, który coś zyskał dzięki ostatnim dniom; wykorzystuje czas, żeby kaptować pana Bucksteada dla swojej sprawy. Pana Archera także, chociaż do tego nieszczęśnika tak naprawdę niewiele dociera.

Dotarli nad jezioro i zaczęli przechadzać się wokół niego. Kiedy ścieżka prowadząca do zagajnika znalazła się tuż przed nimi, Portia pociągnęła Charliego za rękę. - Obejrzyj się... Widzisz kogokolwiek?

Charlie odwrócił się i przeczesał wzrokiem trawiaste ścieżki biegnące w stronę domu.

- Nikogo, nawet Simona.

- Dobrze, chodźmy więc. - Portia chwyciła rąbek sukni i skręciła na węższą ścieżkę; Charlie podążył tuż za nią. - On nas znajdzie.

I znalazł, ale przedtem przeżył chwilę prawdziwego przerażenia. Założył, że pójdą do altany; kiedy tam dotarł i zastał ją pustą...

Kiedy Simon maszerował przez zagajnik, niebieska suknia Portii mignęła mu wśród drzew. Ucisk w jego piersi nareszcie zelżał; oddychając swobodniej, posuwał się naprzód, a gęsty dywan uschłych sosnowych igieł chrzęścił przy każdym kroku.

To, co czuł w chwili, gdy stał w altanie i spoglądał na puste fotele i sofę... Zaciskając szczęki, odepchnął od siebie to wspomnienie. Nigdy wcześniej nie był świadomie zazdrosny, ale tego niszczącego uczucia, które go przeszyło, nie dało się określić innym mianem.

Nie, nie byłby mężem, z którym łatwo żyć; musiał przyznać, że Portia miała prawo bardzo dokładnie rozważyć sytuację, nim go zaakceptuje. Simon miał wrażenie, że gdy chodziło o bardziej emocjonalne strony ich potencjalnego rychłego zjednoczenia, ona postrzegała go wyraźniej niż on postrzegał sam siebie.

Zatrzymali się na małej polance; Charlie opierał się o pień wysokiego drzewa, Portia opierała się plecami o pień innego, naprzeciwko, z głową odchyloną do tyłu i zamkniętymi oczyma.

Simon wkroczył na polankę, zatrzymał się i posłał obojgu bardzo bezpośrednie spojrzenie.

- Co wy, u diabła, robicie?

Mówił przyciszonym głosem. Portia otworzyła jedno oko i popatrzyła na niego.

- Odpoczywamy.

Ponownie zamknęła oko i oparła głowę o pień drzewa.

- Charlie zaczynał się robić zmęczony i niedbały. Ja także. Potrzebowaliśmy wytchnienia w tej bitwie.

- Dlaczego tutaj?

Westchnęła, odwróciła głowę i otworzyła oboje oczu. Jej spojrzenie pobiegło w dół, na jego stopy.

- Sosnowe igły. Usłyszeliśmy cię już z daleka. Tutaj nikt nie może się do nas podkraść.

Charlie oderwał się od drzewa.

- A teraz, kiedy już nie śpisz, może zechcesz usiąść? - Z przesadnym ukłonem wskazał jej niską ławkę na skraju polany. Kiedy popatrzyła na niego, dodał znacząco: - Żebyśmy i my mogli?

Simon zerknął na Portię, zobaczył jej minę, uśmiechnął się po raz pierwszy od chwili, gdy opuściła go dziś rano. Sięgnął po jej dłoń, pociągnął ją i usadowił na ławce.

- Ona nie przywykła, by tak się troszczono o jej odczucia. Tak właściwie... - Simon napotkał jej wzrok. - Nie jestem pewien, czy ona się zgadza.

Jej oczy rozbłysły i na moment ukazała się dawna Portia. Zadzierając nosek, prychnęła, ale zgodziła się usiąść. Dołączyli do niej, biorąc ją w środek i rozsiadając się na ławce.

Mijały minuty, a oni siedzieli w swobodnym milczeniu, wpatrując się w drzewa, pozwalając, by ogarnął ich spokój. Upajając się nim niby eliksirem, dodającym im siły do tego, co - jak wiedzieli - dopiero miało nadejść.

Zachodzące słońce przezierało już przez drzewa, kiedy wreszcie Simon się poruszył. Pozostała dwójka spojrzała na niego. Wyczytał w ich twarzach brak zapału, ale także i postanowienie. Skrzywił się.

- Lepiej zróbmy próbę przed ostatnim aktem.

*

Kurtyna poszła w górę w salonie tuż przed obiadem. Portia pojawiła się spóźniona, już po wszystkich. Wsunęła się do pokoju, wyglądając olśniewająco w ciemnozielonej jedwabnej sukni; zatrzymała się na progu z wysoko uniesioną głową i przyjrzała się zebranym.

Jej wzrok zatrzymał się na Simonie; spojrzenie, jakie mu posłała, było chłodne, oziębłe, podszyte złością. Bliskie lekceważącej wzgardzie. Potem przeniosła wzrok na Charliego... i cały jej chłód ulotnił się. Ignorując Simona i wszystkich pozostałych, podeszła do Charliego.

Odpowiedział jej uśmiechem, ale jego spojrzenie pomknęło ku Simonowi. Czy to sposób, w jaki poruszył się, kiedy do niego dołączyła, i zaoferował jej ramię - które najwyraźniej zamierzała przyjąć - ale usuwając się o krok na bok, jak gdyby odsuwając się od towarzystwa, by zyskać nieco więcej prywatności... czy może była to pewna niezręczność, jaką zdołał przesycić swoje zachowanie... w każdym razie jego reakcja sprawiła wrażenie, że nagle miał jakieś wątpliwości co do swojej roli w jej przejrzystym planie.

W jej planie, by uderzyć w Simona - czy to wywołując u niego zazdrość, czy to karząc go za jakiś występek lub niedopatrzenie, tego nikt się nie domyślał.

Jakakolwiek była przyczyna, do tej pory wszyscy już dostrzegli jej intencje.

Śmiała się, żartowała, trzymała Charliego w niewoli hipnotyzując go oczyma. Flirtowała na całego, Simon i Charlie poświęcili godziny na oświecenie jej, nauczenie, jak to się robi; w uznaniu dla ich znawstwa, zastosowała się do wskazówek co do joty. To wydawało się takie złe, ale... obaj byli szczerzy, nalegając, by kontynuowała szaradę.

Gawędząc pogodnie i hojnie obdarowując uśmiechami Desmonda, który do nich podszedł, oraz Ambrose'a, który dołączył później, twardo wpatrywała się jednak w Charliego, trzymając dłoń na jego rękawie.

Simon stał po drugiej stronie pokoju wraz z Lucy, Drusillą i Jamesem, jednak jego spojrzenie rzadko spoczywało na nich. Jego wzrok można było określić tylko jako ponury.

Łatwo wpadał w gniew, tę cechę każdy instynktownie dostrzegał w nim od samego początku; wcale nie musiał tego okazywać, by to wiedziano. Teraz celowo popuszczał cugli, i jego gniew był niczym żywa siła, rosnąca, wzbierająca i puchnąca.

Podeszła do nich Winifreda.

- Proszę mi powiedzieć, panno Ashford, czy jutro wraca pani do domu brata?

Był to bez wątpienia najbardziej znaczący komentarz do jej niestosownego zachowania, na jaki Winifreda mogła się zdobyć.

- Właściwie... - Portia rzuciła okiem na Charliego nieznacznie uniosła brew, po czym spojrzała znów na Winifredę. - Mogłabym pojechać na parę dni do Londynu. Zająć się domem brata w mieście, dopilnować kilku spraw. Oczywiście, niewiele rozrywek można znaleźć w mieście w lipcu - ciągnęła dalej, jej wyraźne nadzieje dały się wyczytać z jej słów. - Z pewnością będę się nudzić. - Ponownie zerknęła na Charliego. - Będziesz wybierał się do miasta, nieprawdaż?

Jej sugestia okazała się jaskrawa. Winifreda była tak wstrząśnięta, że omal nie krzyknęła, po czym spojrzała na nich nieszczęśliwym wzrokiem. Desmond uniósł brew, subtelnie wyrażając dezaprobatę. Ambrose popatrzył chłodno i ze znudzeniem.

- Proszę pani, obiad podano.

Portia jeszcze nigdy w życiu nie przyjęła tych słów z taką wdzięcznością. Ucinały to, co inni powiedzieliby, gdyby chwila trwała dłużej. Dzięki Bogu za kamerdynerów.

Desmond podał ramię Winifredzie; zerknęła na nie, potem ich oczy się spotkały, i wreszcie - jak gdyby podejmując decyzję - Winifreda położyła dłoń na jego rękawie i pozwoliła mu poprowadzić się do jadalni. Portia podążyła za nimi, wsparta na ramieniu Charliego. Uszczypnął jej palce, kiedy zapatrzona na Winifredę i Desmonda - i modląc się w myślach, żeby to nie on okazał się mordercą - zapomniała odgrywać swoją rolę.

Obróciła swoje niedopatrzenie na własną korzyść; kiedy wkroczyli do jadalni, rzuciła mu przekornie znaczące spojrzenie.

- Doprawdy, jesteś zbyt wymagający.

Uśmiech, który towarzyszył tym słowom, wyraźnie go zapraszał, by żądał, ile tylko sobie życzy; zauważyło to wiele osób zajmujących miejsca przy stole w jadalni.

Siostry Hammond odzyskały nieco swej młodzieńczej żywiołowości; przy zbliżającej się perspektywie wydostania się stąd, i po zminimalizowaniu wagi incydentu z urną, wydobrzały na tyle, by śmiać się i radośnie gawędzić z Oswaldem i Swanstonem - całkowicie niewinnie, przez co przedstawienie Portii jawiło się w jeszcze silniejszym, bardziej jaskrawo kontrastującym świetle.

Portia była wdzięczna lady Glossup, która wyraźnie starała się rozdzielić walczące strony, a tym samym zminimalizować możliwość dalszego konfliktu. Portia została usadzona przy końcu stołu, Simon pośrodku, po przeciwnej stronie, a Charlie na dalekim krańcu, po tej samej stronie co Portia, zatem nie mogli nawet wymieniać spojrzeń.

Zachowując idealny spokój i ignorując bezbrzeżnie ponury wyraz twarzy Simona, Portia zajęła się zabawianiem sąsiadów, pana Archera i pana Bucksteada, dwóch gości najmniej świadomych dramatu rozgrywającego się pod ich nosem.

Kiedy panie wstały od stołu, Portia dołączyła do nich ze swobodnym i zadowolonym wyrazem twarzy. Jednak zrównawszy się z Simonem po drugiej stronie stołu, kiedy wstał tak jak wszyscy panowie, by pożegnać panie, Portia celowo, chłodno i wyzywająco odszukała jego wzrok i przez chwilę patrzyła mu prosto w oczy. Równie celowo podchodząc do Charliego podniosła rękę i przebiegła palcami po jego ramionach, przelotnie muskając mu włosy na karku, zanim uśmiechnęła się do wściekłego Simona. Pozwoliła dłoni opaść, odwróciła się i z wysoko uniesioną głowa posuwistym krokiem opuściła jadalnię.

Większość zebranych zauważyła tę scenę.

Czarne oczy Lady O. zwęziły się jak szparki, ale nie odezwała się ani słowem. Tylko patrzyła.

Inne starsze damy były bardziej jawnie krytyczne ale w tych okolicznościach nie mogły zrobić wiele, by się wtrącić. Flirtowanie, nawet takiego rodzaju, jakim zabawiała się Portia, nigdy nie było przestępstwem w oczach towarzystwa; to tylko pamięć o Kitty sprawiała teraz, że wydawało im się tak niebezpieczne.

Jednak Portia nie dała im żadnego pretekstu, by mogły ją czynnie skarcić; zachowywała się normalnie, z idealnym wdziękiem.

Tego wieczora, ostatniego wieczora wizyty, uznano by za dziwne, gdyby któryś z panów się wymówił, bez względu na powód. Mieli nadejść wszyscy i to dosyć prędko; wszyscy mieli być świadkami przedostatniej sceny.

W miarę jak upływały minuty, Portia czuła, jak napinają się jej nerwy. Próbowała nie myśleć o tym, co miało nadejść, jednak czuła w piersiach stopniowo rosnący ucisk. Wreszcie drzwi otworzyły się i weszli panowie. Lord Glossup na przedzie, Henry u jego boku, za nimi Simon, idący obok Jamesa; jego oczy omiotły towarzystwo i odszukały Portię. Tak jak się wcześniej umówili, Charlie szedł niespiesznie o kilka kroków za Simonem.

Portia utkwiła wzrok w Charliem i pozwoliła, by jej twarz rozpromieniła się na znak oczekiwania. Uśmiechając się z zadowoleniem, opuściła swoje miejsce przy szezlongu i przeszła przez pokój.

Simon przesunął się, blokując jej drogę. Jego palce zacisnęły się na wokół jej łokcia; obrócił ją twarzą do siebie. - Jeśli mogłabyś poświęcić mi kilka minut ze swego cennego czasu...

To nie było pytanie ani żądanie. Portia próbowała uwolnić łokieć; skrzywiła się, kiedy uchwyt się zacieśnił, a palce wbity w jej rękę. Spojrzała Simonowi prosto w oczy - tak wojowniczo i wyzywająco, jak powinna.

- Nie sądzę.

I wtedy to poczuła: jego gniew wzniósł się niczym fala i miażdżąco na nią opadł.

- Doprawdy? - Jego głos był pod kontrolą, jego furia nie. - Jak mniemam, uznasz, że się pomyliłaś.

Nawet znając scenariusz, który wcześniej uzgodnili, wiedząc, co Simon zrobi za chwilę, nadal odczuwała szok, kiedy zaciągnął ją do ściany i trzymając jej rękę w nieubłaganym uścisku, podszedł do drzwi na taras.

Zabierając ją ze sobą.

Musiała pójść - inaczej po prostu by ją zawlókł. Albo straciłaby równowagę i upadła. Nigdy w życiu nie była fizycznie do czegoś zmuszana; wrażenie - bezradność - było wystarczająco silne, by rozpalić jej gniew do czerwoności. Czuła, jak jej policzki płoną. Simon otworzył drzwi i wypchnął ją na zewnątrz, ciągnąc bezlitośnie za sobą, aż dotarli na wysokość okien salonu.

Tak, by być w zasięgu głosu.

Uzgodnili wcześniej, że kiedy przygotują scenę, nie będą mogli sobie pozwolić na to, by jej nie odegrać, by nie postąpić zgodnie ze scenariuszem.

Portia wreszcie zdołała złapać oddech.

- Jak śmiesz? - Kiedy towarzystwo jej nie widziało. Zatrzymała się, walcząc.

Simon puścił ją, ale wyczuła u niego chwilę wahania - ledwie zauważalną pauzę, kiedy zmuszał własne palce, by ją puściły. Stanęła z nim twarzą w twarz, ciskając iskry z oczu, i odszukała jego wzrok - zobaczyła, że był równie bliski, by wybuchnąć gniewem, jak ona.

- Nie waż się mnie karcić. - Cofnęła się o krok, pamiętając ich przećwiczony scenariusz. Zadarła głowę. - Nie jestem twoją własnością, byś mógł mi coś dyktować. Nie należę do ciebie.

Nie przyszłoby jej do głowy, że wyraz jego twarzy może stać się jeszcze bardziej zacięty, ale okazało się, że się myliła. Zrobił krok w jej stronę, stając tuż obok. Jego oczy zrobiły się niczym z kamienia, spojrzenie tak ostre, że mogłoby ranić.

- A co ze mną? Czy jestem jakąś zabawką, którą się bawisz, a potem beztrosko wyrzucasz? Jakimś pieskiem, którego wabisz łaskawością, a potem kopiesz, kiedy ci się znudzi, o pani?

Wpatrując się w jego oczy, Portia nagle zachwiała się w swoim postanowieniu. Jej serce się ścisnęło, bo zdała sobie sprawę, że Simon wypowiadał swoje prawdziwe obawy - że dla niego to udawanie odzwierciedlało prawdę, na którą był tak bardzo wrażliwy...

Pragnienie - potrzeba - uspokojenia go, omal nie zwaliła jej z nóg. Musiała przywołać całą swoją silną wolę, by wytrzymać jego spojrzenie, unieść głowę tak wysoko, aż poczuła ból w karku, i odciąć mu się.

- To nie moja wina, że źle odczytujesz fakty, że twoje nigdy niesłabnące męskie ego nie mogło uwierzyć, że zafascynowałeś mnie tak, że aż mnie to zaślepiło. - Podniosła głos. - Nigdy niczego ci nie obiecywałam.

- Ha! Ty i twoje obietnice. Oczy mu zapłonęły.

- Jesteś tylko wysoko urodzoną podpuszczalską. Uderzyła go w twarz.

Mimo że zamierzaj ją do tego doprowadzić, był to spory wstrząs. I przykrość.

- A ty jesteś tylko nieczułym matołem! - W jej głosie wibrowała autentyczna pasja. - Dlaczego ja zawracałam sobie tobą głowę... Nie mogę uwierzyć, że tak zmarnowałam czas! Nie chcę cię już nigdy widzieć ani z tobą rozmawiać...

- Jeżeli już nigdy w życiu nie zamienimy ze sobą słowa, to dla mnie i tak za mało.

Wytrzymała jego spojrzenie. Między nimi i wokół nich kłębił się gniew, jego i jej, dotykając, lecz nie raniąc, oddziałując, lecz nie dzieląc naprawdę. Oboje wciąż grali, lecz...

Portia spojrzała na niego wyniośle.

- Nie mam ci nic więcej do powiedzenia. Nie życzę sobie widzieć cię na oczy, nigdy!

Simon poczuł, jak zaciskają mu się szczęki.

- To jedno mogę ci obiecać z radością. - Przeżuł te słowa, a na koniec dodał: - Jeżeli ty zrobisz to samo.

- To będzie przyjemność. Zegnam!

Obróciła się na pięcie i zbiegła z tarasu. Jej szybkie kroki odbijały się echem, wyraźnie świadcząc o tym, w jakim była stanie.

Simon wziął głęboki wdech, desperacko zmagając się z pragnieniem, by za nią pobiec. Wiedział, że w świetle księżyca jego cień widoczny był na tarasie, więc każdy, kto patrzył od strony salonu, wiedział, że pobiegła sama, że Simon nie ruszył za nią.

Skierowała się wprost na ścieżkę prowadzącą nad jezioro. Simon wrócił na taras, minął drzwi do salonu, otwarte na oścież tak, jak je zostawił; nie rozglądając się, ruszył prosto ku stajniom. I modlił się, by zdążyć się z nią spotkać, nim zrobi to morderca.

rozdział 17

Portia maszerowała szybko przez ogród w kierunku jeziora. Umyśliła sobie wcześniej, że zrobi to energicznie, nawet nerwowo; teraz kłębiąca się w niej plątanina emocji ułatwiała jej udawanie wzburzenia.

Podpuszczalska? Tego nie było w scenariuszu, który przećwiczyli. Nie było też wymierzonego mu policzka. Zrobił to celowo; być może była w stanie zrozumieć dlaczego, ale nie miała zamiaru łatwo mu wybaczyć. W gorączce chwili takie oskarżenie zabolało.

Nadal czuła, jak płoną jej policzki; przyłożyła dłonie do twarzy, próbując złagodzić to odczucie. Desperacko pragnęła sprowadzić myśli na właściwe tory - skupić się na tym, po co tu była, dlaczego musieli odegrać tę okropną walkę.

Stokes podkreślał, że morderca podejdzie do niej tylko wtedy, jeśli pomyśli, że jest sama - sama w odpowiednim otoczeniu, w którym będzie mógł ją zamordować i umknąć niezauważony. Nikt nie byłby skłonny uwierzyć, że Portia byłaby na tyle nierozsądna, by spacerować po ogrodzie o zmierzchu bez opieki - chyba że miałaby wyjątkowo dobry powód. Co więcej, nikt by nie uwierzył, że Simon by jej na to pozwolił - chyba że i on miałby wyjątkowo dobry powód. Chyba że, jak zauważył Charlie, wydarzy się jakaś katastrofa, która sprawi, że Simon przestanie nad nią czuwać.

Dopóki Charlie o tym nie wspomniał, Portia naprawdę nie myślała nigdy, jak zachowanie Simona musiało przez te wszystkie lata wyglądać w oczach innych...

Wiedząc to, co teraz, zastanawiała się, jak mogła być tak ślepa.

Od razu przypomniała sobie, że powinna mieć oczy szeroko otwarte ze względu na mordercę. Jeżeli im się udało, musiał być teraz w drodze do niej.

Jej upodobanie do ścieżki nad jeziorem było również powszechnie znane, jak zapewniali Stokes i Charlie, ale wybrali to miejsce także z innego powodu; ścieżka była widoczna ze wszystkich stron - Stokes i Charlie mogli się tam łatwo ukryć i obserwować ją. Oczywiście, Simon miał do nich dołączyć, ale żeby nie zniweczyć planu, musiał przejść całą drogę do stajni, a dopiero potem zrobić kółko i przyjść tutaj.

Blenkinsop także stał na straży, jako jedyny wtajemniczony spośród pozostałych osób. Simon chciał obstawić ogród lokajami, stojącymi w cieniu niczym posągi; dopiero argument, że morderca mógłby natknąć się na któregoś podczas śledzenia Portii, wpłynął na zmianę jego zdania. Ale Blenkinsop był zaufanym człowiekiem i tak jak wszyscy dobrzy słudzy, niemal niewidzialnym. Trzymał wartę w domu i miał podążyć za każdym dżentelmenem, który wybrałby się nad jezioro.

Portia dotarła na skraj głównej części trawnika i skierowała się w dół po zboczu, w stronę jeziora. Uniosła głowę i przeszukała wzrokiem pobliskie drzewa.

Pogoda była jedyną rzeczą, która jak dotąd im nie sprzyjała. Nadciągały chmury, postrzępione i ciemne, nie do końca zasłaniając zachodzące słońce, ale sprawiając, że zmierzch był dość mroczny.

Maszerowała dalej, jak gdyby rozpierał ją gniew; nie odczuwała spokoju, którego się spodziewała; nerwy miała napięte, reagowała na każdy odgłos. Emocje rozniecone kłótnią z Simonem jeszcze nie opadły; pobudzona, niepewna, nie czuła się z nimi lekko.

Zakładali, że Portia, idąc szybko, dotrze nad jezioro przed mordercą... Miała nadzieję, że nie przeoczyli jakiegoś drobnego szczegółu - jak na przykład tego, że morderca wyszedł wcześniej, przechadzał się po ogrodach, i tym samym był znacznie bliżej...

Krzewy przed nią zaszeleściły. Zatrzymała się, drżąc...

Wyszedł z nich mężczyzna.

Była tak zaskoczona, że nie krzyknęła.

Uniosła dłoń do ust.

Rozpoznała go. Dostrzegła na jego twarzy wyraz zaskoczenia.

Arturo uniósł obie ręce w uspokajającym geście i cofnął się o dwa kroki.

- Bardzo przepraszam, panienko. Nie chciałem wystraszyć.

Portia wypuściła powietrze.

- Co tutaj robisz? - Mówiła cicho. - Pani Glossup nie żyje... przecież wiesz.

Nie dał się zbić z tropu.

- Przyszedłem zobaczyć się z Rosie.

- Z Rosie?

- Z pokojówką. Jesteśmy... dobrymi przyjaciółmi. Portia zamrugała.

- To ty... przedtem... nie przychodziłeś, żeby się zobaczyć z panią Glossup?

Usta mu drgnęły.

- Z tą wywloką? A czegóż mógłbym od niej chcieć?

- Och...

Portia starała się poukładać myśli. Zauważyła, że Arturo ciągle patrzy na nią podejrzliwie. Wyprostowała się i uniosła głowę.

- Lepiej już idź. - Machnęła na niego ręką.

Zachmurzył się jeszcze bardziej.

- Nie powinna panienka tu być sama. Morderca jest w okolicy... Panienka powinna to wiedzieć.

Ostatnia rzecz, jakiej potrzebowała: niespodziewana opieka mężczyzny.

Arturo zrobił krok w jej kierunku.

Uniosła głowę jeszcze wyżej.

- Idzże stąd! - Władczym gestem wskazała mu ścieżkę, którą nadszedł. - Jeżeli sobie nie pójdziesz, zacznę krzyczeć i powiem wszystkim, że to ty jesteś mordercą.

Zastanawiał się przez chwilę, potem niechętnie odsunął się na bok.

- Bardzo panienka agresywna.

- To się bierze z obcowania z bardzo agresywnymi mężczyznami!

Cierpka odpowiedź rozwiązała sprawę; rzucając jej ostatnie ponure spojrzenie, Arturo zniknął wśród krzewów, a odgłos jego kroków wytłumiła trawa.

Portię otoczyła cisza, okrywając ją niczym płaszcz. Oddychając niespokojnie, szła naprzód, najszybciej jak potrafiła. Cienie wydawały się coraz bardziej ciemnieć i gęstnieć. Na widok jednego z nich podskoczyła, czując, jak serce ucieka jej do gardła - by za chwilę zdać sobie sprawę, że to tylko cień drzewa.

Z łomoczącym sercem dotarła nareszcie do jeziora. Zatrzymała się, żeby złapać oddech, i popatrzyła w dół, na wodę - czarną jak atrament, cichą i nieruchomą. Nasłuchiwała, ale wszystko, co zdołała usłyszeć, to cichy szum liści. Bryza nie była dość silna, by zburzyć spokój jeziora; powierzchnia przypominała taflę obsydianu - gładką, lecz nieodbijającą absolutnie niczego.

Światła właściwie już nie było; schodząc w dół, Portia żałowała, że nie założyła czegoś jaśniejszego, żółtego albo jasnoniebieskiego. Jej ciemnozielona suknia łatwo wtapiała się w mrok; tylko jej twarz nagie ramiona i ręce były jako tako widoczne. Pozwoliła, by delikatny jedwabny szal udrapowany wokół ramion zsunął jej się do łokci. Odwróciła się plecami do altany i ruszyła ścieżką biegnącą wokół jeziora.

Nerwy miała napięte, była przygotowana, by zareagować na atak. Zarówno Stokes, jak i Charlie ukrywali się w pobliżu; licząc te parę minut, które Portia spędziła z Arturo, Simon także powinien być już blisko. Myśl o tym była kojąca.

Portia szła naprzód, wciąż raźno, ale stopniowo zwalniając kroku, tak jakby się stopniowo uspokajała.

Minęła ścieżkę prowadzącą do zagajnika. Wciąż była jeszcze kawałek drogi od altany, kiedy krzewy na poboczu ścieżki zaszeleściły.

Serce podskoczyło jej do gardła. Zatrzymała się, wpatrując się w ciemność, i czekała...

- To tylko ja. Przepraszam.

Charlie. Wypuściła powietrze z gniewnym syknięciem i spojrzała.

- Omal nie wpadłam przez ciebie w histerię! Mówiła szeptem, tak jak i on.

- Trzymam straż po tej stronie, ale piekielnie ciężko się tu dostać. Zamierzam przenieść się w kierunku zagajnika.

Zmarszczyła czoło.

- Nie zapomnij o suchych igłach.

- Nie zapomnę. Simon powinien być gdzieś koło altany, a Stokes jest w pobliżu ścieżki do domu, po drodze do zagajnika.

- Dziękuję. - Uniosła głowę i poszła dalej.

Oddychała głęboko, żeby uspokoić rozdygotane nerwy.

Bryza ucichła zupełnie; sama noc wydawała się zastygnąć, cicha, lecz wyczekująca.

Kiedy znalazła się przed altaną, zatrzymała się, udając wahanie, ale nie miała zamiaru wchodzić do środka. Wewnątrz jej czujni obrońcy nie mogliby jej widzieć. Odwróciła się i poszła dalej.

Głowę trzymała opuszczoną, ale obserwowała otoczenie spod rzęs. Zmysły miała wyostrzone. Zakładała, że złoczyńca będzie próbował ją udusić - tak jak miał dotąd w zwyczaju; pistolet robił za dużo hałasu, a nóż zostawiłby na ubraniu złoczyńcy krwawe ślady.

Nie zastanawiała się dotąd tak naprawdę, kto to był - którego z czterech podejrzanych spodziewała się spotkać; kiedy tak szła i czekała, miała czas i powód, by nad tym rozmyślać. Nie chciała, aby był to Henry albo James, lecz... Jeżeli - przy wszystkim, co wiedziała - miałaby wskazać na któregoś z tej czwórki, wybrałaby właśnie Jamesa. Posiadał dość wewnętrznej siły i determinacji. To było coś, co dostrzegała w nim i w Simonie.

A Desmond?... Znosił namolność Kitty od tak dawna, że przywykł jej unikać i taką taktykę stosował dosłownie przez lata. Portii trudno było wyobrazić go sobie wpadającego nagle w morderczy szał, na tyle morderczy, by naprawdę zabić.

Co do Ambrose'a, to szczerze nie potrafiła przyznać, że mógłby zrobić coś tak gwałtownego. Portia słyszała kiedyś, jak Charlie mruczał, że to sztywny nudziarz, i nie mogła zdobyć się na to, by zaprzeczyć. Zbytnią wagę przykładał do nienagannego zachowania, był tak wyrachowany, tak bezgranicznie skupiony na swojej karierze, że sama myśl o tym, iż wpadłby w morderczą furię, bo Kitty złożyła mu propozycję przy ludziach... To było po prostu nie do uwierzenia.

A zatem James. Portia wiedziała, że, jeżeli rzeczywiście okaże się winny, Simon i Charlie nie będą próbowali go osłaniać. Byłoby to dla nich niesłychanie bolesne, ale osobiście oddaliby go w ręce Stokesa Tego wymagałby ich kodeks honorowy.

Rozumiała to - i to nawet lepiej niż większość dżentelmenów. O jej bracie Edwardzie, o kilka lat młodszym od Luca, już się nie mówiło. Wiele rodzin miało swoje czarne owce; oni pozbyli się swojej i pomimo wszystko Portia miała nadzieję, że Glossupowie nie będą musieli stawiać czoła takiemu skandalowi.

Ścieżka prowadząca do domu znajdowała się tuż przed nią. Niemal obeszła już jezioro... i nikt się nie pojawił. Czyżby szła za szybko? Albo morderca zaczaił się na nią przy ścieżce, w ciemnościach skrywających trasę powrotną do domu?

Kiedy dotarła do skrzyżowania, podniosła wzrok, przeszukując cienie na wzniesieniu - i zobaczyła mężczyznę.

Stał tuż poniżej krawędzi wzniesienia, obok wielkiego rododendronu. Tylko ciemne liście za nim pozwoliły jej dostrzec go na tyle wyraźnie, by mogła mieć pewność.

To był Henry.

Portia poczuła się wstrząśnięta, zaskoczona... spuściła wzrok i szła dalej, jakby go nie widziała; ale jej myśli wirowały.

Czy to był on? Czy dowiedział się, że Kitty naciskała na Jamesa w sprawie dziecka, jak przypuszczali? Czy to była ostatnia kropla przepełniająca kielich goryczy?

Zrobiło jej się zimno, ale nie zwolniła. Jeżeli to Henry, musiała ściągnąć go tutaj na dół - tu była bezpieczna. Szła dalej; spódnica falowała w rytm kroków. Portia skierowała się raz jeszcze w stronę zagajnika. Nerwy miała jeszcze bardziej napięte, wypływała niemal aż do bólu, by usłyszeć za sobą cichy tupot...

O parę metrów przed nią ktoś spomiędzy krzewów i czekał, aż Portia się z nim zrówna. To był Ambrose.

A niech to! Wszystko zniweczy! Uśmiechnął się, podchodząc bliżej; gorączkowo rozmyślała, starając się znaleźć jakiś sposób, jakąś wymówkę, by się go pozbyć.

- Słyszałem twoją sprzeczkę z Cynsterem. Chociaż doceniam twoją potrzebę samotności, naprawdę nie powinnaś spacerować sama.

Co takiego miała w sobie, że każdy dżentelmen myślał, iż potrzebowała ochrony? Odrzucając na bok irytację, zatrzymała się i skinęła głową.

- Dziękuję za troskę, ale naprawdę życzę sobie, by mnie zostawiono w spokoju.

Jego uśmiech stał się zdecydowanie protekcjonalny.

- Obawiam się, moja droga, że na to nie możemy pozwolić. - Nie poruszył się, by ująć jej ramię, ale najwyraźniej zamierzał jej towarzyszyć.

Ruszyli. Portia gorączkowo rozważała kolejne posunięcie. Musiała się go pozbyć - czy ma powiedzieć, że to zaplanowana pułapka, że ona jest przynętą, a on przeszkadza... I że morderca może nawet i w tej chwili ich obserwować?

Po prawej stronie zamajaczył ciemny zagajnik. Jezioro, czarne i spokojne, znajdowało się po lewej. Ambrose szedł pomiędzy Portia a mrokiem pod koronami smukłych drzew. Według tego, co mówił Charlie, musieli właśnie minąć Stokesa. Pokusa, by się obejrzeć, by zobaczyć, czy Henry połknął przynętę i schodził w dół, była silna, ale Portia się powstrzymała.

Ścieżka do zagajnika była wprost przed nimi; Portia głowiła się, by wymyślić powód odesłania Ambrose'a z powrotem do domu...

- Muszę przyznać, moja droga, że nigdy nie myślałem, iż okażesz się tak głupia jak Kitty.

Te słowa, spokojne i idealnie wyważone, gwałtownie przywołały ją do rzeczywistości.

- Co chcesz przez to powiedzieć... tak głupia jak Kitty?

- Cóż, chcę powiedzieć, że nie wierzyłem, iż jesteś jedną z tych niemądrych kobiet, które bawi nastawianie jednego mężczyzny przeciwko drugiemu. Traktowanie mężczyzn, jakby byli marionetkami, a ty kimś, kto pociąga za sznurki.

Wciąż szedł, spoglądając w dół; wyraz jego twarzy, na tyle, na ile mogła to widzieć, zdradzał zamyślenie.

- To właśnie - ciągnął dalej, tym samym spokojnym, refleksyjnym tonem - było jak najbardziej w stylu biednej Kitty. Myślała, że ma władzę. - Jego wargi wykrzywiły się. - Kto wie, może i jakąś miała, ale nigdy nie nauczyła się jej właściwie wykorzystywać. - Wreszcie popatrzył na Portię. - Myślałem, że ty jesteś inna... Z pewnością bardziej inteligentna. - Napotkał jej wzrok i uśmiechnął się. - Nie żebym się skarżył, oczywiście.

To właśnie ten uśmiech sprawił, że oblał ją zimny pot. To ten uśmiech przekonał ją, że właśnie szła obok mordercy Kitty, że nie był nim ani Henry, ani James...

- Nie skarżysz się? - Zatrzymała się. Nie zrobiła kroku w stronę ścieżki do zagajnika, prowadzącej w ciemności, w których nikt by jej nie widział. - Jeżeli nie przyszedłeś tutaj, żeby komentować, i to impertynencko, moje zachowanie, to o co ci chodzi?

Stanęła przed nim, twarzą do ścieżki, by móc widzieć Stokesa, ale żeby Ambrose go nie zauważył, jego uśmiech nie znikał.

- To proste, moja droga. Chodzi mi o to, żeby cię uciszyć i żeby wina spadła na Cynstera. Wyszedł z domu, tak jak i ty. Po tej scenie na tarasie... - Jego mrożący krew w żyłach uśmiech uwidocznił się jeszcze się bardziej. - Sam bym tego lepiej nie wymyślił.

Podniósł ręce, dotąd zaplecione z tyłu. Zobaczyła sznur od zasłon zwisający mu z dłoni; po chwili Ambrose chwycił dyndający chwost i obiema rękoma rozprostował sznur...

Chwyciła za sznur, który trzymał w rękach. Zacisnęła na nim obie dłonie i uwiesiła się na nim całym ciężarem. Zaklął. Próbował zrzucić jej ciężar, ale nie mógł - nie zdołał sprawić, by puściła sznur, nie puszczając go samemu.

Za jego plecami Portia zobaczyła, jak przysadzisty cień - którym okazał się Stokes - przedarł się przez krzaki i pospieszył ku nim.

Ambrose wypuścił sznur, sprawiając, że straciła równowagę. Potknęła się, a on chwycił luźny koniec jej jedwabnego szala. Zarzucił go na nią, okręcając wokół szyi. Portia nic nie pomyślała - nie miała na to czasu. Wsunęła dłoń między fałdy; na ułamek sekundy, zanim zacisnął pętlę, pochyliła się w jego stronę, jednocześnie odpychając szal, i się uwolniła.

Wylądowała skulona u stóp Ambrose'a, tuż nad wodą. Stokes biegł ku nim ile sił w nogach. Ambrose był zbyt blisko, stał nad nią, krzywiąc się i zwijając szal w pętlę.

Portia rzuciła się w bok, do jeziora.

Zamknęły się nad nią czarne, chłodne wody - brzeg był stromy, nie znalazła oparcia dla stóp. Ale woda była chłodna, nie lodowata; długie lato zdołało ją nagrzać. Nie było prądów ani fal, z którymi trzeba by walczyć; łatwo było wydostać się na powierzchnię i popłynąć.

Kiedy to zrobiła, dostrzegła zdumioną twarz Ambrose'a - zaraz potem usłyszała Stokesa. Ambrose zobaczył go także. Zdał sobie sprawę... Jego twarz wykrzywiła wściekłość...

Portia płynęła.

Stokes zderzył się z Ambrose'em.

Machając nogami na tyle, na ile pozwalała jej suknia, Portia oddaliła się od brzegu na bezpieczną odległość, po czym zawróciła.

Charlie pędził na pomoc. Henry nadciągał ścieżką z przeciwnej strony. Simon także był już w drodze, by pomóc innym, ale zatrzymał się na brzegu jeziora w miejscu, z którego miał najbliżej do Portii. Teraz stał nad wodą. Obserwował. Charlie dołączył do szamotaniny, starając się pomóc Stokesowi zatrzymać zdobycz. Ambrose walczył jak szaleniec, mocował się, by się uwolnić...

I wskoczył do jeziora.

Serce znowu podeszło Portii do gardła i odwróciła się, żeby odpłynąć... Simon wciąż stał na brzegu jeziora... Nie wskoczył do wody.

Usłyszała plusk i spojrzała za siebie. Wtedy zdała sobie sprawę, tak jak i wszyscy pozostali, że Ambrose sądził, iż jezioro to tylko sadzawka, a nie bezdenna głębia.

Nie potrafił pływać. A na pewno nie za dobrze.

Po kilku ruchach rękoma zaczął tonąć.

Stokes i Charlie stali na brzegu, opierając ręce na biodrach i oddychając ciężko, i patrzyli jak Ambrose - teraz przerażony i dziko wymachujący rękoma - tonie. Na moment wydostał się na powierzchnię i zacharczał:

- Pomocy! Topię się, dranie! Pomóżcie mi!

Odpowiedział mu Stokes.

- Dlaczego mielibyśmy to zrobić? Tak jak ja to widzę, to mogłoby być najlepsze rozwiązanie. Zaoszczędziłoby nam wszystkim kłopotu.

Zaskoczona Portia popatrzyła na Stokesa. Tak być nie mogło - musieli sprawić, żeby wszyscy się dowiedzieli, że to Ambrose był mordercą.

Ale Stokes wiedział lepiej.

Ambrose znowu dostał się pod wodę, po czym wypłynął z wrzaskiem.

- Niech będzie. Niech będzie! Ja to zrobiłem. Ja udusiłem tę sukę!

- Mowa o pani Glossup, jak rozumiem?

- Tak, do cholery! - Ambrose darł się najgłośniej, jak potrafił. - Teraz mnie wyciągnijcie!

Stokes popatrzył na Charliego, potem na Henry'ego, który - osłupiały - powoli dołączył do reszty.

- Słyszeli panowie?

Charlie przytaknął; kiedy Henry zdał sobie sprawę, że Stokes zwracał się i do niego, przytaknął także.

- A zatem dobrze. Ale ja też nie umiem pływać. Jak go wyciągniemy?

Portia, wciąż w wodzie, zawołała:

- Użyjcie mojego szala. - Leżał na ziemi tam, gdzie Ambrose go upuścił. - Zwińcie go, powinien być dostatecznie długi. To jedwab, jeżeli się nie rozdarł, wytrzyma.

Zaczekała, patrząc, jak wypełniali jej instrukcje. Usłyszała gniewny głos:

- Nawet nie myśl o tym, żeby mu przyjść z pomocą.

Po raz pierwszy od wielu godzin Portia uśmiechnęła się. Na szczęście, kiedy zapewniono mu pomoc, Ambrose uspokoił się na tyle, żeby bardzo niezdarnie trzymać głowę nad wodą do chwili, kiedy rzucili mu szal.

Ruszył do przodu i kurczowo pochwycił zasupłane frędzle. Zanurzenie się pod wodą i przerażenie z tego powodu odebrały mu ochotę do walki. Kiedy go przyciągnęli, Portia podpłynęła do najbliższego brzegu. Tam, gdzie czekał Simon.

Nie była w stanie odczytać wyrazu jego twarzy kiedy tak stał i patrzył na nią. Przepełniało ją poczucie ulgi i coś jeszcze. Uśmiechając się, szczęśliwa, że żyje, wyciągnęła ręce. On je złapał, zaczekał, aż Portia znajdzie oparcie dla stóp na skalistym brzegu jeziora, po czym wyciągnął ją z wody bez wysiłku.

Puścił jej ręce i chwycił ją w ramiona. Przycisnął do siebie, zamknął w uścisku. Nie bacząc na to, że ociekała wodą, całował ją - mocno, gwałtownie, zniewalająco i desperacko - do utraty tchu.

Kiedy wreszcie zdecydował się podnieść głowę, popatrzyła mu w twarz i nie musiała się zbytnio wysilać, by trafnie zinterpretować jego napięcie, by wiedzieć, że panował nad sobą z największym trudem.

- Najzupełniej nic mi jest. - Wiedziała, czego się obawiał, i odpowiedziała właśnie na to, na ten jego lęk o nią.

Chrząknął. Wiele mówiące napięcie zelżało tylko trochę.

- O ile pamiętam, plan nie zmuszał cię do wskakiwania do jeziora.

Rozluźnił uchwyt i cofnął się. Portia wysunęła się z jego ramion, kiedy niechętnie jej na to pozwolił.

Uniosła ręce do ramion i zaczęła przyciskać je do sukni, w dół wzdłuż ciała aż do bioder i ud, wygniatając wodę; potem chwyciła fałdy spódnicy i wykręciła je.

- Tak wydawało się najrozsądniej. - Świadomie mówiła spokojnym tonem, jak gdyby dyskutowali o polowaniu, a nie o ucieczce przed mordercą.

- A gdyby on potrafił pływać? Nie wiedziałaś, że nie potrafi.

- Nie wiedziałam, jak pływa Ambrose, ale ja pływam całkiem nieźle. - Lekko uniosła brwi i pozwoliła sobie na uśmiech. - A ty pływasz jeszcze lepiej.

Simon wytrzymał jej spojrzenie. Czuła, jak rozważał to, co powiedziała... Nagle coś sobie uświadomiła.

- Wiedziałeś, że umiem pływać, prawda?

Jego usta, aż do tej pory zaciśnięte, wygięły się; po chwili wypuścił powietrze.

- Nie. - Wbił w nią wzrok; zawahał się. - Założyłem jednak, że umiesz, bo inaczej nie wskoczyłabyś do wody.

Wczytała się w jego twarz, w jego oczy, a potem uśmiechnęła, bo ogarnęła ją nagła fala radości. Aż zakręciło jej się w głowie. Spuściła wzrok, wciąż się uśmiechając.

Wzięła go pod ramię i obróciła się, żeby zobaczyć, co robili inni.

Simon wciąż uważnie wpatrywał się w jej twarz.

- Co takiego?

Zerknęła na niego i napotkała jego wzrok.

- Później. - Kiedy już w pełni nasyci się tą chwilą i znajdzie słowa, by powiedzieć mu, jak bardzo docenia jego powściągliwość. Stał na brzegu jeziora, gotów rzucić się naprzód i chronić ją, ale wziął pod uwagę, że ona była w stanie zrobić to sama, więc powstrzymał się i pozwolił jej uratować się samodzielnie. Nie traktował jej jak bezbronnej kobietki; nie stłamsił jej swoją nadopiekuńczością. Postąpił tak, jak gdyby była partnerką, kimś obdarzonym umiejętnościami i talentami nieco różniącymi się od jego własnych, ale kimś jak najbardziej będącym w stanie poradzić sobie w trudnej chwili.

Wkroczył do akcji natychmiast, gdy tylko go potrzebowała - ale oparł się pokusie wkroczenia wcześniej.

Wspólna przyszłość naprawdę mogła się udać. Z czasem, gdy poznają się lepiej, jego nadmierna opiekuńczość stanie się bardziej racjonalna, wyważona. Będzie uwzględniać ją i jej życzenia.

Poczuła przypływ nadziei.

Ale czekało ich więcej zadań. Blenkinsop dołączył do grupy w cieniu zagajnika. Teraz on i Stokes wracali, podtrzymując między sobą Ambrose'a. Poprowadzili go ścieżką, mijając Simona i Portię u podnóża wzniesienia. Ambrose, którego ręce krępował mokry szal Portii, nadal się trząsł; nawet nie rzucił okiem w ich stronę.

Charlie i Henry podążali tuż za nimi. Charlie wyjaśnił mu ich wszystkie poczynania. Henry przystanął przed Portią i ujął jej dłonie w swoje.

- Charlie nie powiedział mi jeszcze wszystkiego, ale jak rozumiem, moja droga, zawdzięczamy ci bardzo wiele.

Portia zaczerwieniła się.

- Nonsens, wszyscy braliśmy w tym udział.

- Wcale nie nonsens, bez ciebie i twojej odwagi nie daliby sobie rady. - Wzrok Henry'ego przesunął się na twarz Simona. Wymienili spojrzenia, znaczące i pełne męskiego porozumienia. - A ty, Simonie... - Henry wyciągnął rękę i poklepał go po ramieniu.

Potem spojrzał na suknię Portii i nagle zdał sobie sprawę, że była ubrana tylko w dwie warstwy jedwabiu, i to obie przemoczone.

Chrząknął i odwrócił wzrok, spoglądając w stronę domu.

- Charlie i ja pójdziemy przodem, ale ty powinnaś jak najszybciej wejść do środka i przebrać się. Nierozsądnie jest stać na dworze w mokrym odzieniu, nawet latem.

Charlie uśmiechnął się promiennie do Portii i skinął Simonowi głową.

- Dostaliśmy go! - Jego wyraźna radość, że wszystko już będzie dobrze, że udało im się ocalić Jamesa, Henry'ego i Desmonda, była zaraźliwa.

Uśmiechnęli się oboje. Henry i Charlie ruszyli przodem; Simon i Portia poszli za nimi, powoli pnąc się pod górę. Kiedy pokonali zbocze, zawiała bryza, zimnymi palcami prześlizgując się po jej skórze. Portia zadrżała.

Simon zrzucił z ramion surdut i otulił ją nim. Uśmiechnęła się, wdzięczna za pieszczotliwe ciepło nawet pomimo rozkosznie łagodnej nocy - za jego ciepło, wciąż wyczuwalne w jedwabnej podszewce. Przytrzymując surdut, napotkała wzrok Simona.

- Dziękuję. Chrząknął.

- To na razie wystarczy.

Znów wziął ją za rękę. Chciała iść, ale on się nie ruszył; przytrzymał ją. Pozostali byli już daleko z przodu.

Zerknęła na niego, unosząc brwi.

Popatrzył na odchodzących i głęboko zaczerpnął powietrza.

- To, co się wydarzyło na tarasie... to, co powiedziałem. Proszę o wybaczenie. Nie miałem na myśli... - Machnął ręką, jak gdyby wyganiając tę scenę z ich myśli, zerknął przelotnie na Portię i odwrócił wzrok.

Podeszła do niego, podniosła wolną dłoń do jego twarzy i ujęła ją, odwracając ku sobie.

Niechętnie pozwolił jej na to.

Dopóki w niknącym świetle mogła wyczytać coś z jego oczu, dopóki mogła poczuć, zupełnie jak gdyby wypowiedział to na głos, całą swoją wrażliwą stronę, którą jak zawsze starał się ukryć. Znaleźć wy. mówkę.

Nareszcie to zrozumiała. Nareszcie. I poczuła się wzruszona do głębi.

- To się nigdy nie zdarzy. Uwierz mi. - Nigdy go nie wykorzysta, by potem odrzucić, nigdy nie będzie go kochać, by go potem zostawić.

Jego twarz, zacięta i surowa, nie złagodniała.

- Czy można obiecać coś takiego? Wytrzymała jego spojrzenie.

- Między tobą a mną, tak.

W odpowiedzi teraz to on czytał w jej oczach i zobaczył w nich szczerość. Portia poczuła, jak zmieniło się napięcie, które wciąż go nie opuszczało, jak szybko powróciła zaborczość, a ukryła się opiekuńczość.

Jego ramię otoczyło ją pierścieniem; przyciągnął ją bliżej.

- Zaczekaj. - Przycisnęła dłoń do jego piersi. - Nie spiesz się.

Portia mogła wręcz dosłyszeć, jak w myślach spytał z niedowierzaniem: „Nie spiesz się?”. Odsunęła się nieco.

- Musimy zakończyć to, co zaczęliśmy... Musimy wysłuchać, co się naprawdę stało, i zostawić Ambrose'a i sprawę morderstwa za sobą. Potem możemy porozmawiać o... - Nabrała powietrza i wreszcie wypowiedziała słowo - klucz: - ... O nas.

Wpatrywał się w jej oczy.

- Dobrze. Miejmy to już za sobą.

Wziął ją za rękę; razem przecięli trawnik, kierując się do rezydencji.

*

Była to scena tak ponura, jak przewidział Simon; pojawiła się ulga, ale bez poczucia triumfu. Ocalając Glossupów, i do pewnego stopnia także Archerów (jako że Desmond został zaproszony na ich prośbę), sprawili, iż cale odium spadło na Calvinów. Z bezbrzeżną przykrością dla wszystkich.

Simon wprowadził Portię do biblioteki przez drzwi od strony tarasu. Scena, która ukazała się ich oczom, była zapewne najgorszym sennym koszmarem Stokesa. Wymienili spojrzenia, ale wiedzieli, że naprawienie sytuacji nie leży w ich mocy.

Panie się zbuntowały. Zdały sobie sprawę, że coś się dzieje, i napłynęły gromadnie do biblioteki. Podano im suche fakty - że to Ambrose zabił Kitty - więc opadły na krzesła i sofy, odmawiając opuszczenia pokoju.

Byli tam dosłownie wszyscy, nawet dwóch lokajów. Jedyną osobą mającą jakiś związek z dramatem, która nie była teraz obecna, był Arturo; przyglądając się zszokowanym, a w niektórych przypadkach i niedowierzającym minom, i wyobrażając sobie nadciągającą burzę, Simon podejrzewał, że Cygan byłby dozgonnie wdzięczny, że los oszczędził mu tego przeżycia.

On też byłby wdzięczny. Zerknął na Portię i z jej zaciętej miny wyczytał, że nie zgodziłaby się pójść na górę i przebrać, dopóki nie usłyszy wszystkich odpowiedzi, których jeszcze nie znała. Wyciągnął zza wielkiego biurka fotel na kółkach, przetoczył go przez cały pokój, ustawił obok szezlonga, na którym zasiadła Lady O., i zaprosił nań Portię.

Lady O. rzuciła okiem na jej przemoczone ubranie.

- Nie wątpię, że i to da się wyjaśnić?

Ton jej głosu i błysk w czarnych oczach powiedziały im obojgu, że Lady O. była poważnie zaniepokojona. Portia wyciągnęła rękę i chwyciła dłoń starszej damy.

- Nigdy nic mi nie groziło.

- Ha! - Lady O. obrzuciła Simona ostrzegawczym spojrzeniem, jak gdyby przekazując mu, że byłaby wielce niezadowolona, gdyby w jakikolwiek sposób okazał się niegodny jej oczekiwań.

A propos oczekiwań... Zerkając na Stokesa, zajętego uspokajaniem lady Calvin i zapewnianiem jej, że wszystko wyjaśni, jeżeli ona mu na to pozwoli, Simon cofnął się i skinął na jednego z lokajów; Simon szybko wydał mu szereg poleceń, lokaj skłonił się i wyszedł, zapewne bardzo zadowolony z możliwości zaniesienia najświeższych wieści do pomieszczeń dla służby.

- Panie i panowie! - Stokes wyszedł na środek pokoju. Mówił zbolałym głosem. - Skoro nalegali państwo, by tu pozostać, muszę prosić wszystkich o ciszę, kiedy będę przesłuchiwał pana Calvina. Jeżeli zapragnę dowiedzieć się czegoś od państwa, zapytam.

Czekał; kiedy damy się opanowały, gotowe do słuchania, odetchnął i odwrócił się do Ambrose'a, który opadł na krzesło, ustawione przodem do zgromadzonych przy kominku widzów tego ponurego przedstawienia.

Blenkinsop i krzepki lokaj, obaj na baczność, stali po obu jego stronach.

- A teraz, panie Calvin... Przyznał pan już przy kilkorgu świadkach, że to pan udusił Kitty, panią Glossup. Czy zechce pan potwierdzić, jak ją pan zabił.

Ambrose nie podnosił wzroku; z rękoma opartymi na kolanach mówił, jak gdyby zwracając się do własnych dłoni:

- Udusiłem ją sznurem od zasłon z tamtego okna. - Wskazał wysokie okno najbliżej biurka.

- Dlaczego?

- Bo ta głupia kobieta nie dałaby mi spokoju.

- W jakim sensie?

Zdając sobie sprawę, że nie ma innego wyjścia, i że tylko odpowiadanie szybko i uczciwie sprawi, iż ta męka będzie trwała krócej - bo nie mógł nie zauważać swojej matki, siedzącej na szezlongu, bladej jak ściana; kobiety, która otrzymała śmiertelny cios, a teraz trzymała jedną ręką dłoń lady Glossup, a drugą kurczowo dłoń Drusilli, i z błaganiem i przerażeniem w oczach wbijała w niego wzrok - Ambrose zaczerpnął powietrza i wyrzucił z siebie:

- Ona i ja... w tym roku, w Londynie... mieliśmy romans. Ona nie była w moim typie, ale zawsze była chętna, a ja potrzebowałem poparcia pana Archera. Wtedy to wydawał się rozsądny krok... Obiecała wstawić się za mną u niego. Kiedy przyszło lato i wyjechaliśmy z miasta, rozstaliśmy się. - Wzruszył ramionami. - Dosyć przyjaźnie. Umówiliśmy się, że przyjadę tutaj, ale poza tym dała sobie spokój. A przynajmniej tak sądziłem.

Przerwał tylko na tyle, by zaczerpnąć tchu.

- Kiedy tu przyjechałem, rozgrywała swoje najgorsze gry, ale wydawało się, że zagięła parol na Jamesa. Nie martwiłem się, dopóki nie przyłapała mnie któregoś wieczora i nie powiedziała, że jest w ciąży. Początkowo nie widziałem w tym problemu, ale ona szybko wyprowadziła mnie z błędu. Byłem wstrząśnięty! - Nawet teraz emocje zabarwiły ton jego głosu. - Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że ona i Henry nie byli...

cóż, nigdy nie wyobrażałem sobie, że zamężna dama zachowywałaby się tak jak ona nie mając ochrony, jaką daje małżeństwo.

Urwał, jak gdyby na nowo tym zaskoczony. Stokes marszcząc czoło, zapytał:

- Jak to się przyczyniło do decyzji o zabiciu jej? Ambrose popatrzył na niego i potrząsnął głową.

- Wiele dam z towarzystwa wydaje na świat dzieci których nie spłodzili ich mężowie. Nie spodziewałem się żadnych problemów, dopóki Kitty nie poinformowała mnie prosto z mostu, że w żadnych okolicznościach nie mogłaby i nie urodziłaby dziecka, i że jeżeli nie chcę, aby wiedziano, że jest moje... jeżeli nie chcę, żeby narobiła szumu i powiedziała ojcu... to będę musiał poczynić kroki, by umożliwić jej pozbycie się kłopotu. Takie ultimatum postawiła mi tamtego wieczoru. - Wciąż wpatrywał się we własne dłonie. - Nie miałem pojęcia, co robić. Moja kariera... nominacja na porządne stanowisko i elekcja... potrzebowałem tylko poparcia pana Archera, a będąc tutaj przekonałem się, że lord Glossup i pan Buckstead są także dobrze do mnie nastawieni... wszystko szło tak gładko... tylko ta Kitty. - Głos mu stwardniał. - Nie wiedziałem, jak jej pomóc... Szczerze mówiąc, nie wiem, czy bym pomógł, gdybym wiedział, w jaki sposób. To nie jest coś, o co damy proszą swoich kochanków... Większość kobiet wiedziałaby, jak sobie z tym poradzić. Myślałem, że wystarczy tylko, jeżeli popyta. Mieszka na wsi, z pewnością pełno tu pokojówek, które znają domowe sposoby... Byłem pewien, że by sobie poradziła. Albo że jakoś pogodziłaby się z Henrym.

Zaciskając dłonie, po chwili milczenia ciągnął dalej:

- Popełniłem błąd i powiedziałem jej to. - Przebiegł go dreszcz, - Boże... jak ona to przyjęła! Można by pomyśleć, że zaproponowałem jej, by wypiła cykutę. Narzekała, pomstowała... coraz bardziej i bardziej podnosiła głos. Próbowałem ją uciszyć, ale dała mi w twarz. Zaczęła wrzeszczeć... Chwyciłem sznur od zasłon i owinąłem jej wokół szyi... i zacisnąłem. - Umilkł; w pokoju panowała cisza, odgłos upajającej szpilki odbiłby się echem. Jego spojrzenie odpłynęło w dal, wspominał... - To było zaskakująco łatwe. Ona nie miała ani odrobiny siły. Walczyła trochę, próbowała mnie dosięgnąć i podrapać, złapać mnie, ale ją trzymałem, dopóki nie przestała się szarpać... A kiedy ją puściłem, po prostu upadła na podłogę. - Zmienił mu się ton głosu. - Zdałem sobie sprawę, że ją zabiłem. Wybiegłem z pokoju... Na górę. Byle dalej. Poszedłem do swojego pokoju i nalałem sobie brandy... Właśnie przechylałem kieliszek, kiedy zobaczyłem, że mam rozerwany rękaw. Brakowało patki. Potem przypomniałem sobie, że tam złapała mnie Kitty. Zdałem sobie sprawę... a potem przypomniałem sobie, że widziałem tę patkę w dłoni martwej Kitty. To był tartan... a tylko ja nosiłem ubranie z tartanu tamtego dnia. Wybiegłem z pokoju. Byłem u szczytu schodów, kiedy Portia wrzasnęła. Nadbiegł Simon, potem Charlie... Nic nie mogłem zrobić. Stałem tam, czekając, aż mnie oskarżą, ale... nic się nie wydarzyło.

Ambrose nabrał powietrza.

- Charlie wyszedł i zamknął drzwi do biblioteki. Popatrzył w górę i zobaczył mnie. Z jego twarzy wyczytałem, że nie uważał mnie za mordercę. Zamiast tego zapytał, gdzie są Henry i Blenkinsop. Kiedy odszedł, zdałem sobie sprawę, że jest nadzieja... Nikt jeszcze nie zauważył patki. Gdybym zdołał dostać się tam i ją odzyskać, byłbym bezpieczny. - Przerwał na chwilę. - Nie miałem nic do stracenia. Zszedłem po schodach. Henry i Blenkinsop nadbiegli i weszli do biblioteki. Poszedłem za nimi. Portia i Simon znajdowali się w drugim końcu pokoju, Portia była wstrząśnięta, Simon zwracał uwagę tylko na nią. Oboje mnie zobaczyli, ale żadne nie zareagowało Nadal miałem na sobie ubranie z tartanu... Nie mogli więc widzieć patki. Podszedłem za Henrym i Blenkinsopem do biurka. Byli wstrząśnięci, zaskoczeni... po prostu patrzyli. Spojrzałem na Kitty... na jej prawą dłoń. - Ambrose podniósł głowę. - Była pusta. Nie mogłem w to uwierzyć. Palce miała rozchylone, dłoń rozluźnioną. Po chwili zdałem sobie sprawę, że obie jej ręce zostały poruszone, a głowa przesunięta. Natychmiast pomyślałem, że Portia znalazła Kitty, podbiegła do niej, potem jej dotknęła, potarła jej dłonie... że robiła wszystkie te bezużyteczne drobne rzeczy, które robią kobiety. Patka była wąska, niezbyt długa. Jeżeli wypadła z dłoni Kitty... - Spojrzał na tureckie dywany rozłożone na podłodze biblioteki. - Brązowy, zielony i czerwony. Tartan był takiego samego koloru jak dywany. Patka mogła się łatwo przyczepić do sukni czy halki Portii, albo nawet do skraju nogawki czyichś spodni. Kiedy już wypadła z ręki Kitty, mogła trafić wszędzie, a w tym pokoju trudno byłoby ją dostrzec. Rozejrzałem się wokół ciała, ale tam jej nie było. Nie mogłem ryzykować ostentacyjnego szukania. Henry i Blenkinsop wciąż byli zaskoczeni, więc wykorzystałem chwilę. Obszedłem biurko i pochyliłem się, niby żeby lepiej zobaczyć, i zaczepiłem rękawem o uchwyt jednej z szuflad. Wyprostowałem się i rękaw się rozdarł. Zakląłem, potem przeprosiłem. Zarówno Blenkinsop jak i Henry zauważyli to. Gdyby patkę znaleziono później, mógłbym powiedzieć, że straciłem ją właśnie wtedy.

Wzrok Ambrose'a nadal był nieobecny.

- Czułem się bezpieczny. Opuściłem bibliotekę, ale potem uderzyła mnie myśl: A co, jeżeli ktoś inny znalazł Kitty, zanim zrobiła to Portia, rozpoznał klapkę i zabrał ją? Nie mogłem sobie jednak wyobrazić nikogo z tu obecnych, jak robi coś takiego. Podnieśliby alarm, zadenuncjowaliby mnie... Wszyscy, z wyjątkiem mamy. Powiedziała mi, że zamierza spędzić popołudnie na pisaniu listów, żeby utrzymywać kontakt z ludźmi, których poparcia potrzebowałem. Poszedłem na górę, do jej pokoju. Była tam i pisała. Nie wiedziała nic o morderstwie. Powiedziałem jej i wyszedłem.

Przerwał i lekko przechylił głowę, jakby oczyma wyobraźni spoglądał wstecz.

- Wróciłem do swojego pokoju i dopiłem brandy. Pomyślałem o służbie. Nie było powodu, żeby któreś z nich wchodziło do biblioteki o tej porze, ale nigdy nie można mieć pewności, co jakiemuś pomysłowemu lokajowi czy pokojówce przyjdzie do głowy. Postanowiłem spalić ubranie. Nikt nie byłby zdziwiony, że się go pozbyłem, skoro je podarłem. Gdyby ktoś próbował mnie później szantażować, to skoro ubranie zostało zniszczone, mógłbym powiedzieć, że tartan był podobny do mojego, ale nie identyczny. Z tartanem nikt nigdy nie ma pewności. - Ambrose poruszył się na krześle. - Zaniosłem ubranie do lasu i tam je spaliłem. Cygan, pomocnik ogrodnika, widział mnie, ale wtedy się tym nie martwiłem. Byłem Pewien, że z powodzeniem zatarłem wszelkie ślady... Poza jedną możliwością, tą, którą podejrzewałem na samym początku, że patka była w dłoni Kitty, kiedy Portia ją znalazła, ale że wstrząs sprawił, że wyleciało jej to z pamięci.

Uniósł związane ręce, żeby otrzeć sobie czoło.

- Widziałem patkę w dłoni Kitty... Ten widok miałem w pamięci jak żywy. Im więcej o tym myślałem, tym bardziej byłem pewien, że Portia musiała ją widzieć. Nawet jeżeli patka i ubranie zniknęło... Ona jest zazwyczaj spokojna i opanowana, i ma dobre koneksje. Jakakolwiek sugestia z jej strony, że jestem mordercą, sprawiłaby, że ludzie by się ode mnie odsunęli. Oskarżenie przez nią mogłoby z łatwością zrujnować mi karierę. Zdałem sobie sprawę, że nie ma pewności, iż kiedy ochłonie z przeżytego szoku nie przypomni sobie.

Stokes się poruszył.

- Zatem próbował ją pan wystraszyć, podkładając żmiję.

Stłumione okrzyki i wyrazy konsternacji przełamały ciszę, która panowała wśród zebranych; większość z nich usłyszała o żmii po raz pierwszy.

Ambrose przytaknął.

- Natknąłem się na żmiję w drodze powrotnej do rezydencji. Nadal miałem worek, którego użyłem do wyniesienia ubrania. Pomyślałem, że kolejny wstrząs przeszkodzi jej w odzyskaniu pamięci, a może nawet skłoni do wyjazdu... Ale tak się nie stało. A potem pan przyjechał i musiałem być ostrożny. Jednak w miarę upływu czasu, i kiedy nikt nie przyszedł do mnie z nowiną, że znaleziono patkę, zdałem sobie sprawę, że było tak, jak myślałem: nie zabrał jej nikt inny. Była tam, kiedy Portia znalazła Kitty. - Uniósł głowę i spojrzał wprost na Portię. - Przypominasz sobie teraz? Musiałaś ją widzieć. Ona trzymała ją w zaciśniętej dłoni.

Portia popatrzyła mu prosto w oczy i pokręciła głową.

- Nie było jej tam, kiedy znalazłam Kitty. Ambrose przybrał protekcjonalną minę.

- Musiała być...

- Ty głupcze!

Okrzyk zaskoczył zebranych. Wszystkie oczy zwróciły się na Drusillę, siedzącą sztywno u boku lady Calvin. Jej twarz była blada, oczy rozszerzone, a całym ciałem wstrząsały potężne emocje. Nie spuszczała wzroku z brata.

- Ty - ty... idioto! Portia nic nie powiedziała... Zrobiłaby to, gdyby ją widziała! Mogła być wstrząśnięta, ale nie straciła głowy.

Ambrose, zaskoczony tak samo jak pozostali, po prostu gapił się na nią.

Stokes otrząsnął się pierwszy.

- Co pani wie o tej brakującej patce, szanowna panno Calvin?

Drusilla popatrzyła na niego i zbladła jeszcze bardziej.

- Ja... - Emocje, odbijające się na jej twarzy, były dla wszystkich wyraźnie czytelne. Dopiero teraz uświadomiła sobie...

Lady Calvin podniosła dłoń do ust, jakby chciała stłumić krzyk. Lady Glossup objęła ją ramieniem. Pani Buckstead, siedząca obok Drusilli, pochyliła się do przodu.

- Musisz nam wszystko powiedzieć, moja droga. Naprawdę nie ma innego wyjścia.

Drusilla popatrzyła na nią, potem na Stokesa.

- Tego popołudnia spacerowałam po ogrodzie. Wróciłam do domu przez drzwi do biblioteki. Zobaczyłam leżącą tam Kitty i patkę w jej dłoni. Rozpoznałam ją, oczywiście. Uświadomiłam sobie, że Ambrose miał wreszcie dosyć i... - Przerwała, zwilżyła wargi i mówiła dalej: - Jakikolwiek był powód, on ją zabił. Gdyby go schwytano... Skandal, niesława... To by zabiło mamę. A więc wyrwałam patkę z palców Kitty i zabrałam ze sobą. Usłyszałam głosy w głównym holu... Simona i Portii... Wyszłam więc drzwiami na taras. Stokes przyglądał jej się ponuro.

- Nawet kiedy nastąpiły próby uciszenia panny Ashford, nie przyszło pani do głowy, by komuś powiedzieć?

Spojrzenie Drusilli przeniosło się na jego twarz Zachwiała się, jej cera przybrała szary odcień.

- Jakie próby? - Mówiła słabym głosem, pełnym przerażenia. - Nie wiedziałam o żmii. - Popatrzyła na Ambrose'a, potem na Stokesa. - Urna... to był wypadek, czyż nie?

Stokes spojrzał na Ambrose'a.

- To tylko pan może nam powiedzieć. Ambrose znów utkwił spojrzenie w swoich dłoniach.

- Wybrałem się na dach, żeby tam pospacerować. Nie mogłem pozwolić, by ktoś zobaczył, jak się martwię. Dostrzegłem Portię na tarasie. Wyglądało na to, że jest sama... Nie mogłem widzieć Cynstera pod ścianą. Byłem tam... to było łatwe... - Nagle podniósł głowę, ale nikomu nie spojrzał w oczy. - Musicie pamiętać, że nie miałem wyboru... Nie, jeżeli chciałem zdobyć nominację i zasiąść w Parlamencie. To było dla mnie wszystkim, i...

Umilkł i spuścił wzrok. Z całej siły zacisnął dłonie. Stokes przeniósł wzrok na Drusillę. Ona zaś wpatrywała się w Ambrose'a. Jej twarz była szara jak popiół. Kiedy podniosła wzrok na Stokesa, zapytał:

- Dlaczego nie powiedziała pani bratu, że zabrała tę patkę?

Przez długą chwilę wpatrywała się w Stokesa; miał już powtórzyć pytanie, kiedy Drusilla przeniosła spojrzenie na Ambrose'a.

- Wie pan, nienawidzę go. Nie... skąd miałby pan siedzieć? Ale w naszym domu zawsze istniał tylko Ambrose. On dostawał wszystko, a ja nic. Tylko Ambrose się liczył. Choćby i teraz... kocham mamę, troszczę się o nią sumiennie, jestem u jej boku... Nawet zabrałam tę patkę, żeby ją chronić... Ją, nie Ambrose'a, nigdy nie Ambrose'a. - Podniosła głos, mówiła z większą złością i siłą. - A jednak nawet teraz mama myśli wyłącznie o nim. - Drusilla nie spuszczała wzroku z pochylonej głowy brata. - To on odziedziczył wszystko po tacie... mnie nie przypadło nic. Nawet posiadłość mamy cała przejdzie na niego. Ja mam tylko u niego rentę, może mnie wyrzucić, kiedy tylko mu się spodoba, i nie myślcie, że on o tym nie wie. Zawsze pilnował, żebym dokładnie znała swoje położenie.

Jej twarz się wykrzywiła. Rysy przepajała nienawiść; zazdrość, tłumiona dotąd, a teraz uwolniona, emanowała z niej z ogromną mocą.

- Ta patka... Zabranie jej i zatrzymanie to była moja szansa, by mu odpłacić. Nie powiedziałam mu... Chciałam, żeby czuł strach, żeby się wił... Więcej, żeby wiedział, że ktoś ma w rękach klucz do zrujnowania go. - Nagle popatrzyła na Stokesa. - Oczywiście, powiedziałabym mu w końcu. Kiedy następnym razem zechciałby mi oznajmić, jak jestem bezużyteczna, jakim jestem niepochlebnym dodatkiem dla mężczyzny o jego przyszłej pozycji. - Przerwała, aby po chwili dodać: - Naprawdę nie wiedziałam, że on nie uświadomił sobie... Wystarczyło, żeby pomyślał, i już by wiedział, iż tylko mama i ja chroniłybyśmy go, ukrywając patkę. A mama Powiedziałaby mu to od razu. Kiedy nic nie mówił, Pomyślałam, że domyślił się, iż to ja ją mam, ale że był zbyt ostrożny, by poruszać ten temat, dopóki jesteśmy tutaj. - Napotkała wzrok Stokesa. - Nigdy nie przyszło mi do głowy, że on pomyśli, iż Portia ją widziała i była na tyle ogłupiała, by o tym zapomnieć.

W pokoju zapadła cisza. Słychać było tylko tykanie zegara na kominku.

Drusilla spuściła wzrok. Ambrose siedział z pochyloną głową. Lady Calvin spoglądała to na jedno to na drugie, jak gdyby nie poznawała własnych dzieci, a potem ukryła twarz w dłoniach i załkała cicho. Ten dźwięk wyrwał pozostałych z oszołomienia; poruszyli się; Charlie wstał, jak gdyby nie mógł już dłużej usiedzieć na miejscu, jak gdyby pragnął wydostać się stąd jak najprędzej.

Lord Netherfield odchrząknął. Rzucił okiem na Stokesa.

- Czy mogę...? Stokes przytaknął.

Jego lordowską mość popatrzył na Ambrose'a.

- Nie wspomniałeś o Dennisie, tym Cyganie. Dlaczego zabiłeś chłopaka?

Ambrose nie podniósł wzroku.

- Zobaczył mnie, jak paliłem ubranie. Potem przyjechał Stokes i zaczął wszystkich wypytywać. Nie chciałem zabić Kitty... Nie zamierzałem. Ona mnie do tego doprowadziła... A tylko Portia i Cygan mogli... - Urwał, ale po chwili pospiesznie mówił dalej, jak rozpieszczone dziecko, które się usprawiedliwia. - To było tak, że albo oni, albo ja! Chodziło o moje życie!

Lord Glossup wstał, a jego twarz dobrze wychowanego dżentelmena wyrażała najwyższy niesmak.

- Panie Stokes, czy usłyszał pan już wszystko, co trzeba?

Stokes wyprostował się.

- W rzeczy samej, sir. Jestem pewien, że możemy.

Wraz z lordem Glossupem zaczęli omawiać przetrzymywanie Ambrose'a. Reszta towarzystwa rozproszyła się.

Wszystkie panie się wahały, aż wreszcie Lady O. dźwignęła się z miejsca.

- Catherine, moja droga, myślę, że powinnyśmy się udać do salonu. Herbata byłaby nader mile widziana. Ośmielam się przypuszczać, że Drusilla zechce natychmiast udać się na spoczynek, ale jak sądzę, reszta z nas z przyjemnością się pokrzepi.

Portia wstała; Simon położył dłoń na jej ramieniu, powstrzymując ją. Lady O. rzuciła na nich okiem, dostrzegła to i skinęła głową.

- Rzeczywiście, ty powinnaś pójść na górę i wziąć kąpiel, i zrzucić to mokre ubranie. To niezdrowe, twój brat mi nie wybaczy, jeżeli odeślę cię do domu z przeziębieniem.

W jej słowach było tyle nacisku, i tyle blasku w jej starczych, czarnych oczach, że wystarczyły, by im przekazać, iż Lady O. postanowiła odesłać Portię do domu z czymś innym.

Simon nieznacznie skinął głową, potwierdzając, że odczytał jej wiadomość. Lady O. chrząknęła i odeszła, tupiąc, a inne panie podążyły jej śladem; lady Calvin wspierała się na lady Glossup i pani Buckstead.

- Chodź. - Ujmując ramię Portii, Simon pokierował ją w stronę odległych drzwi, bliższych głównym schodom.

Stokes zatrzymał ich w pół drogi.

- Ostatnia sprawa. Muszę rozważyć, czy postawić zarzuty pannie Calvin.

Simon i Portia obejrzeli się na Drusillę, siedzącą na szezlongu, teraz samotnie, gdyż odeszły już wszystkie inne panie. Wpatrywała się w brata; on zaś pochylał się do przodu, opierając ręce na kolanach ze wzrokiem utkwionym w związanych dłoniach. Portia zadrżała i popatrzyła na Stokesa.

- Jakże okropną rzeczą może być zazdrość. Stokes przytaknął.

- Ona nie chciała skrzywdzić nikogo innego. Przyjmuję wyjaśnienie, że nie miała pojęcia o morderczych skłonnościach Ambrose'a.

- Nie sądzę, aby zarzuty były konieczne. - Portia uniosła głowę. - Ona sprowadziła na siebie wystarczające potępienie... Jej życie nie będzie łatwiejsze z powodu tego, co zrobiła.

Stokes skinął głową i popatrzył na Simona. On zaś był o wiele mniej skłonny do wyrozumiałości, ale był świadom, że spora część jego niechętnej reakcji brała się z tego, że zagrożona była właśnie Portia. Zdał sobie sprawę, że nie ma wyboru. Odczytałaby go niczym otwartą książkę, gdyby popuścił cugli swoim instynktom. Przytaknął szorstko.

- Bez zarzutów. Nie ma sensu.

Portia uśmiechnęła się. Cała trójka wymieniła spojrzenia pełne ulgi i satysfakcji. Nie było potrzeby, by wiele mówić. Stokes nie należał do ich kręgu, a jednak nawiązali przyjaźń; wszyscy mieli tego świadomość.

Stokes odchrząknął i odwrócił wzrok.

- Wyjeżdżam o świcie wraz z panem Calvinem. Tak będzie najlepiej... Niech ludzie jak najszybciej wracają do swoich spraw. - Wyciągnął rękę. - Dziękuję państwu. Nigdy bym go nie przyskrzynił, gdybyście państwo i pan Hastings mi nie pomogli. - Uścisnęli sobie dłonie. - Mam nadzieję... - Stokes zaczerwienił się lekko, ale zmusił się, by mówić dalej: - ... że ta niezbędna szarada nie sprawiła, iż państwa uczucia ucierpiały.

Simon zerknął na Portię. Ona zaś uśmiechnęła się do Stokesa.

- To, co wyszło na jaw, było całkiem interesujące... Sądzę, że przetrwamy.

Rzuciła szybkie spojrzenie Simonowi; czując się jak obnażony, starał się pohamować. Ponownie wziął ją za ramię.

- Kąpiel czeka.

Wymieniwszy ostatnie uśmiechy i pożegnania, opuścili Stokesa. James i Charlie czekali w holu.

- Dziękuję wam obojgu. - James rozpromienił się i ujął dłonie Portii. - Jeszcze nie usłyszałem wszystkiego, ale i tak... Jaka ty byłaś dzielna.

Tym razem Simon nie powstrzymywał warknięcia.

- Na miłość boską! Ostatnia rzecz, jakiej mi potrzeba, to żeby to jej uderzyło do głowy.

James zaśmiał się; Simon odepchnął go na bok i zaprowadził Portię na górę.

- Spotkamy się później - James zawołał za nimi, kiedy wchodzili po schodach.

Simon rzucił mu przelotne spojrzenie.

- Jutro.

rozdział 18

Lokaj czekał u szczytu schodów, żeby zaprowadzić ich do pokoju, który przygotowano wcześniej na polecenie Simona. Nie był to pokój Portii, z powodu żmii, ani też pokój Lady O., gdyż tam stała dodatkowa leżanka i było zbyt ciasno na wannę. Był to jeden z nieczęsto używanych apartamentów - wielka sypialnia z ogromnym łożem i z przylegającym do niej prywatnym salonikiem.

Simon wprowadził Portię do sypialni; dwie pokojówki wlewały do wanny wiadra wrzątku. Więcej wiader grzało się w kominku.

Simon uchwycił wzrok Portii.

- Pozbądź się pokojówek.

Uniosła brew, udając urażoną dumę. Zrzuciła z ramion jego surdut i podała mu go. Jedna z pokojówek pospieszyła, by pomóc jej zdjąć suknię. Simon zabrał surdut i przeszedł do przyległego saloniku, by tam zaczekać.

Podszedł do okna. Wpatrywał się w sylwetki drzew i starał się nie myśleć, nie rozpamiętywać uczuć, które wywołał dzisiejszy dzień.

Starał się - na próżno - powściągnąć to najsilniejsze. Uczucie, które ona, i tylko ona, zawsze w nim wzbudzała; uczucie, które zawsze starannie ukrywał, nawet przed nią. Nawet teraz.

Przez ostatnie dni widział, jak to uczucie stawało się coraz silniejsze, coraz bardziej uporczywe.

Usłyszał, jak drzwi do głównej sypialni otwierają się, a zaraz potem zamykają. Słyszał cichy tupot lekkich stóp, dwóch par, cichnący na korytarzu.

Westchnął głęboko i podszedł do drzwi łączących pokoje. Otworzył je i upewnił się, że Portia była sama.

W kąpieli. Myła sobie włosy.

Spiął się w sobie i wszedł, zamykając za sobą drzwi. Drzwi prowadzące na korytarz zamknął na klucz. Przy sekretarzyku stało krzesło o prostym oparciu i toczonych nogach; złapał je, przechodząc, zaniósł przed kominek, ustawił oparciem bliżej wanny i usiadł okrakiem.

Zerknęła na niego.

- Skoro tak nalegałeś, żebym odprawiła pokojówki, zakładam, że w zamian zamierzasz przejąć ich obowiązki?

Zmusił się do wzruszenia ramionami, do powstrzymania się od reakcji na domysły w jej ciemnych oczach; wanna była zbyt mała.

- Czegokolwiek ci trzeba...

Zaplótł ręce na oparciu krzesła i zawiesił głos, napotkał jej wzrok i przygotował się, by się przyglądać. Otworzył się na wykalkulowaną torturę.

Portia w pełni to wykorzystała - pieszczotliwie mydląc kształtne ramiona, uwodzicielsko gładząc niewiarygodnie długie nogi. Kiedy podniosła się na kolana, woda sięgała jej do szczytu ud. Półkule pośladków lśniły zapraszająco; Simon musiał zamknąć oczy, musiał pomyśleć o czymś innym.

Potem przywołała go, by polał jej włosy wodą, by je opłukać. Wstał z trudem, chwycił wiadro...

- Powoli. Muszę się pozbyć całej tej piany.

Posłusznie stanął przy wannie i wylewał małe porcje wody, podczas gdy Portia wyciskała i spłukiwała włosy. Nie zdawał sobie sprawy, jak były długie; mokre sięgały jej aż do bioder, przyciągając jego wzrok niżej...

Znowu musiał na chwilę zamknąć oczy; skupiając uwagę na jej głowie, kontynuował zadanie, desperacko zaciskając dłonie na wiadrze.

Skończyła się woda.

Portia odgarnęła włosy do tyłu, potem chwyciła krawędź wanny i wstała. Woda opadła kaskadami na jej ramiona, na piersi, biodra i w dół po udach.

Nie mógł zebrać myśli, zaschło mu w ustach. Odstawił wiadro na bok i, nie patrząc, sięgnął po ręczniki ułożone w stertę na stołeczku. Porwał jeden i podał go jej, cofając się, kiedy wyszła z wanny.

Wzięła ręcznik i przycisnęła go do piersi, zastanawiając się.

Simon spojrzał jej w oczy tak stoicko, jak tylko zdołał, chwycił kolejny ręcznik, rozłożył go i zarzucił jej na głowę.

Usłyszał stłumiony chichot.

Zaczął wycierać jej włosy; było w nich dosyć wody, żeby zamoczyć łóżko. Portia pozwoliła mu na to, przechylając głowę i obracając się, podczas gdy sama wykorzystała pierwszy ręcznik do wytarcia swoich krągłości i smukłości. Potem upuściła ręcznik, wyrwała mu drugi i także rzuciła go na podłogę. Niemal przyprawiła go o zawał serca, idąc w jego ramiona, których nie był w stanie powstrzymać przed zamknięciem się wokół jej ciała.

Zarzuciła mu ręce na szyję i uniosła głowę, czekając na pocałunek.

Spełnił jej życzenie bez zastanowienia, wziął jej usta, skoro mu je ofiarowała, czuł, jak jego samokontrola chwieje się, kiedy bezwstydnie przywierała do niego całym ciałem.

Spojrzała mu w oczy, kiedy podniósł głowę; w jej spojrzeniu widać było determinację.

- Chcę świętować. - Jej wzrok przewędrował na jego usta. - Teraz.

Miała zamiar go uśmiercić; był tego coraz bardziej pewien.

Przechyliła głowę na bok i spojrzała na niego uważnie. Potem uśmiechnęła się. Uśmiechem, w którym - jak na jego gust - zbyt wiele było znawstwa, zbyt wiele stanowczości.

- Pod jednym warunkiem. - Jej głos zmienił się w zmysłowe mruczenie, które przeszyło go jak płomień aż do lędźwi. - Tym razem chcę wszystkiego.

Simon poczuł, jak coś w nim zadrżało.

- Wszystkiego?

- Hm... mmm... - Nie odrywała od niego wzroku. - Wszystkiego... włącznie z tym, co ukrywasz.

Po raz pierwszy w życiu poczuł się oszołomiony najczystszą żądzą.

- Nie wiesz, o co prosisz.

- Na pewno?

W jej głosie było coś więcej niż przekomarzanie się.

Zanim Simon zdołał odpowiedzieć, zwinnie jak na hurysę przystało obróciła się w jego ramionach, przywarła do niego plecami i zerknęła przez ramię, podchwytując jego zdumiony wzrok, kiedy prowokacyjnie ocierała się nagimi pośladkami o jego naprężoną do bólu męskość. Zaczekał ułamek sekundy, nim spytał:

- Jesteś pewna?

Wiedziała, że jest - to było w jej oczach, tak intensywnie niebieskich, że niemal czarnych. Chciał zapytać, skąd, u licha, wiedziała, ale. nie potrafił zebrać myśli na tyle, by ułożyć zdanie.

Nie potrafił myśleć o niczym innym niż fakt, że ona w jakiś sposób znała jego najgłębsze, najbardziej pierwotne pragnienie. I że była chętna je spełnić Przystać na nie.

To stało się jasne, kiedy sięgnęła jedną ręką w górę i, odchylając głowę do tyłu, przysunęła jego usta do swoich. Przyjęła go, wciągnęła, pieszcząc językiem jego język. Nakłaniając go, by ucztował. Kiedy tak zrobił, jej ręce powędrowały dalej; odnalazła obie jego dłonie i podniosła do swoich piersi.

Krzyknęła. Ten odgłos, na wpół stłumiony przez pocałunek, przeszył go żywym ogniem. Uwolnił jej usta i mając dłonie pełne skarbów, którymi szczodrze obdarzyła ją natura, wyszeptał:

- Jesteś pewna? Otworzyła oczy. Lśniły.

- Jestem twoja. - Słowa zabrzmiały pewnie, z przekonaniem. - Weź mnie tak, jak tylko chcesz. - Nie spuszczała z niego wzroku. - Chcę poznać całego ciebie, wszystkie twoje zachcianki, wszystkie potrzeby. Wszystkie twoje pragnienia.

Ostatnie okowy runęły. Rozgorzała w nim namiętność silniejsza niż cokolwiek, co czuł do tej pory. Puścił ją, odwrócił i chwycił w ramiona, uwięził przy sobie, pochylając głowę i porywając jej usta - pożerając je.

To, co nim kierowało, to nie była żądza, pragnienie ani nawet namiętność, lecz coś, co wyrosło ze wszystkich trzech, a jednak karmiło się czymś innym. Desperacką, pierwotną potrzebą - czymś zakopanym tak głęboko pod jego uładzoną powłoką, że niewiele kobiet odgadłoby, że coś takiego istnieje.

Nie mówiąc już o kuszeniu tego demona.

Zapraszaniu go.

Nie przerywając pocałunku, podniósł ją; przywarła do niego z równie chciwą desperacją jak jego własna, tak samo namiętnie głodna.

Jego nogi zderzyły się z krawędzią łóżka. Zebrawszy całą siłę, oderwał ją od siebie, przerwał pocałunek, obrócił ją w powietrzu i cisnął na szkarłatną narzutę.

- Czekaj.

Portia leżała tak, jak upadła, na boku i częściowo na brzuchu; wiedziała, że nie będzie musiała czekać długo. Patrzyła, jak Simon zdejmuje ubranie, chłonęła widok jego twarzy, surowych rysów. Wyostrzyły się, twarz wyglądała na bardziej zaciętą i kanciastą niż kiedykolwiek. Fizyczna siła, przebijająca z każdego ruchu, wydawała się wyraźniejsza, bardziej intensywna. Mniej zawoalowana.

Koszula poszła w ślady kamizelki. Portia wygięła się nieco do tyłu, żeby mieć lepszy widok - patrzyła na jego szeroką pierś, na wyraźne linie muskułów drgających na brzuchu, kiedy się poruszał, a potem kiedy pochylił się, żeby ściągnąć buty.

Spodnie i skarpety zniknęły w mgnieniu oka. I tak stanął nagi, rozbudzony. Nie spuszczając z niej oka, powoli przesuwał się wzdłuż jej ciała, wchodząc do łóżka. Wyciągnął rękę. Wodził dłonią w górę po jej nodze, potem objął dłonią jej pośladki, klękając jednym kolanem na szkarłatnej narzucie.

- W każdej chwili możesz kazać mi przestać. Wytrzymała jego spojrzenie, mroczne i palące; nie potrafiła się całkiem uśmiechnąć.

- Wiesz, że tego nie zrobię.

Uważnie popatrzył jej w oczy, a potem obrócił ją. Na brzuch.

Poczuła, jak łóżko ugięło się, kiedy klękał nad nią. Poczuła żar jego ciała na swoich udach, na wilgotnej skórze pośladków, kiedy pochylił się nisko i przytknął usta do jej pleców, tuż nad szczeliną między Pośladkami.

Zacisnął dłonie na jej biodrach, przytrzymał ją, wędrując ustami w górę, wzdłuż kręgosłupa, i obsypując ją po drodze gorącymi, wilgotnymi pocałunkami, jak gdyby naprawdę zamierzał ją pożreć.

Szorstkie włosy na jego piersi ocierały się o jej skórę; czuła żar jego ciała, choć Simon zawisł o parę centymetrów nad nią, podpierając się na rękach i wciąż posuwając się wyżej. Nie mogła się powstrzymać, by nie zadrżeć; zamknęła na chwilę oczy, rozkoszując się falą gorąca przepływającą nad nią, pochłaniającą ją. Zerknęła przez ramię, kiedy odgarniając na bok jej włosy, zbliżył się do jej karku.

Podniósł głowę; a potem cofnął się nieznacznie, okrakiem nad jej udami, ułożył dłonie na jej biodrach i przesunął w górę, gładząc wcięcie w talii, potem boki, palcami śmiało pieszcząc wrażliwe piersi, a później ześlizgując się po jej ramionach i chwytając łokcie.

- Wyciągnij ramiona do przodu, nad głowę. Pozbawiona podpory opadła na łóżko, a jej piersi przycisnęły się do szkarłatnego jedwabiu. Ułożył jej nadgarstki na poduszkach i puścił je.

- Niech ręce tu leżą, nie przysuwaj ich do siebie.

Rozkaz był surowy i stanowczy. Serce jej załomotało, zmysły zawirowały, kiedy odwrócił kierunek swoich powolnych, zaborczych pieszczot. Mogła poczuć go blisko, ale poza otarciem się szorstkimi włosami o jej skórę od czasu do czasu dotykał jej wyłącznie dłońmi i wargami.

I wzrokiem. Mogła to wyczuć, jak innego rodzaju płomień, podążający za dłońmi, kiedy wodził po jej smukłych plecach w dół, mijając talię, aż wreszcie kciuki pieszczotliwie dotknęły zagłębienia poniżej bioder.

Przebiegały ją ciarki; oczekiwanie wzbierało i kłębiło się w niej.

Ku jej zaskoczeniu cofnął się, aż objął jej nogi kolanami... A potem jego dłonie zacisnęły się na jej biodrach i zręcznie dźwignął je i pociągnął do tyłu.

Aż znalazła się przed nim skulona, na kolanach.

Zaczęła się podpierać rękoma...

- Zostaw ręce tak, jak ci powiedziałem.

Ton jego głosu wywołał w niej falę domysłów, szarpnął jej nerwami jeszcze mocniej. Posłuchała, zanim zdążyła pomyśleć - bez pomocy rąk znów opadła na kolana. Bezbronna.

Jeszcze zanim w pełni dotarła do niej całkowita uległość wpisana w tę pozycję, jedna dłoń opadła ciężko na jej plecy, tuż powyżej talii. Przytrzymując ją. Gdy tylko zdała sobie z tego sprawę, druga jego dłoń rozpostarła się na jej pośladkach, śmiało je pieszcząc, aż skóra stała się wilgotna, a potem sięgając dalej, ku delikatnemu, nabrzmiałemu miejscu pomiędzy udami, w tej pozycji łatwo dostępnemu dla jego palców.

Przytrzymywał ją, bezlitośnie dotykał, głaskał, drażnił - pieścił, lecz nie dawał jej chciwym, spragnionym zmysłom najmniejszego ukojenia, zamiast tego rozpalając ją, aż skóra stanęła w ogniu, aż jej oddech zamienił się w urywane dyszenie.

Aż jęknęła.

Ten lubieżny, wyuzdany jęk zdumiał ją samą, ale wkrótce pojawiły się następne. Unieruchomiona, nie mogła obronić się przed nieubłaganą podnietą, przed pragnieniem jarzącym się w jej wnętrzu - rozkwitającym, piętrzącym się, wznoszącym się coraz wyżej.

Zamknęła oczy, a włosy falowały wokół niej w rytm niespokojnych poruszeń głowy - jedynej części ciała, którą mogła swobodnie poruszać. Portia zagryzła wargi, próbując powstrzymać dźwięk rodzący się w jej krtani.

Nie mogła.

Załkała. I potem jeszcze raz, kiedy unosił jej biodra, wzmagając zmysłowe tortury...

Na ułamek sekundy, nim się załamała i powiedziała mu dokładnie, czego od niego chciała, poruszył się. Rozchylił ją palcami, kierując się prosto do celu - i celowym, mocnym pchnięciem znalazł się tam, gdzie zamierzał.

Wypełnił ją jednym długim, pewnym ruchem, od którego zabrakło jej tchu.

Poczuła go w sobie intensywniej niż kiedykolwiek przedtem.

Obejmując jej uda swoimi udami, opierając się podbrzuszem o jej pośladki i mocno trzymając ją za biodra, wycofał się odrobinę, a potem gwałtownie przyspieszył.

Powiedziała mu przedtem, że cała była jego; trzymał ją za słowo. Kiedy brał ją w posiadanie, głębiej, mocniej, szybciej, nareszcie zrozumiała w pełni, co to oznaczało.

Nie miała ochoty się skarżyć.

Żar, płomienie, a także miłość były wszędzie, dokoła nich, obok nich, w nich samych. Portia poddała się temu wszystkiemu, zatraciła się w piekielnym pożarze.

Skapitulowała z ochotą.

Simon prawie krzyknął, czując, jak jej ciało się wokół niego zaciska. Zamknął oczy i rozkoszował się niezrównanym doznaniem jędrnych krągłości jej pośladków ocierających się o niego, kiedy zatapiał się w jej rozpalonym wnętrzu. Znowu, i znowu, i znowu.

Zdjął rękę z jej pleców i zacisnął obie dłonie na jej biodrach, przytrzymując ją w bezruchu, kiedy dawno porzuciwszy wszelkie ograniczenia brał wszystko, czego chciał - wszystko, co mu ofiarowała.

Najpotężniejsze zaproszenie, jakie mogła wystosować kobieta - by wziąć ją jakkolwiek zapragnął. By posiąść ją i wszystko, czym była, wszystkie rozkosze, jakie mogło zaoferować jej ciało, bezwarunkowo.

Serce waliło mu jak młotem, przepełnione rozkoszą. Kiedy krok za krokiem jej ciało odpowiadało, tak jak jego własne, pragnąc więcej, sięgając dalej.

Uwolnił jej biodra, pochylił się nad nią i przesunął dłońmi w górę, wypełnił je półkulami jej piersi, gorących i nabrzmiałych; odszukał sutki i ściskał je, aż krzyknęła, aż na nowo zaczęła łkać.

Nabrała nowej energii, wychodząc naprzeciw jego pchnięciom. Pochylił jej głowę, strząsnął włosy na bok, musnął zębami krzywiznę jej szyi. I zasypał pocałunkami, kiedy zareagowała i kiedy z dzikim, stłumionym okrzykiem jej ciało uniosło się pod nim i naprężyło, a potem zadrżało od eksplozji, pulsując.

Otoczył ją ramionami, przytrzymując ją w bezruchu, rzucał się w nią jeszcze głębiej, wypełniając ją, podążając za nią na szczyt, ku granicom ziemskich rozkoszy i prosto do ziemskiego raju.

Prosto w bezdenną otchłań najgłębszego spełnienia, jakiego kiedykolwiek zaznał. Świętowanie, o którym mówiła, nabrało nowego wymiaru, przeniosło ich w inny wymiar.

Nie miał pojęcia, ile minut upłynęło, zanim zdołał przywołać zdolność myślenia i podnieść się, wyszarpnąć spod nich nakrycie i przytuliwszy do siebie jej bezwładne, wyczerpane ciało, położyć się obok niej.

Leżał tak, pozwalając sobie sycić się chwilą. Pozwalając, by spokój, wiedza i całkowita pewność dotarły do niego w pełni.

Oboje zapadli w sen.

Kiedy się zbudzili, Simon stwierdził, że obrócił się na bok, opierając jedną rękę na jej biodrze, tak że przytulili się jak dwie łyżeczki.

Ona też już nie spała. Poznał to po napięciu jej ciała; leżała na boku, tyłem do niego - nie mógł widzieć jej twarzy.

Podpierając się na łokciu, pochylił się nad nią.

Odwróciła głowę, popatrzyła na niego i uśmiechnęła się.

Także w świetle księżyca to był piękny widok.

Portia uniosła dłoń i dotknęła jego policzka, a potem, wciąż się uśmiechając, ułożyła się wygodniej na boku, czując za plecami jego żar.

Leżał spokojnie, a jednak...

Sięgnęła za siebie i owinęła pałce wokół jego męskości. Pieszcząc go, coś sobie przypomniała.

- Nazwałeś mnie podpuszczalską; naprawdę tak myślałeś?

- Nawet nie byłem wtedy pewien, co myślałem. Śmiała się, pieszcząc go nieprzerwanie.

- Co prawda to nie jest coś, co można by znaleźć u Owidiusza, ale znam współczesne pochodzenie tego słowa.

- Pochodzenie słowa?

Odpowiedź była bez znaczenia; Simon nie miał głowy, by zajmować się teraz słowotwórstwem. Mocniej zacisnęła palce.

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Wciągnął powietrze; na moment zapadła cisza, zanim odpowiedział:

- Nie w sensie ogólnym, tylko w szczegółach. Zastanawiała się nad tym przez chwilę.

- Masz na myśli to, że się z tobą drażnię? Teraz nadeszła jej kolej, by wstrzymać oddech, kiedy szturchnął jej udo wyżej, a jego zręczne palce wślizgnęły się w delikatny zakamarek między jej nogami. Jego palce zatańczyły.

- Podpuszczasz mnie samym swoim istnieniem. Śmiała się teraz od ucha do ucha.

- Jak?

Wyszeptała to z trudem; przechyliła biodra bardziej i poczuła, jak on przesuwa się za nią.

- Widzę cię, i wszystko o czym mogę myśleć, to to, żeby się w tobie zatopić. - Przeszedł od słów do czynów. - O tak.

Oczy same jej się zamknęły, kiedy powoli, nieznośnie powoli wślizgnął się w nią. Wycofał się, a potem dał jej czas na delektowanie się każdym centymetrem, kiedy powracał.

Poczuła ucisk w piersiach całe ciało przepełniła energia. Z determinacją zdołała wykrzesać tyle oddechu, by wyszeptać:

- Myślę, że podoba mi się bycie podpuszczalską... przynajmniej w szczegółach.

Pochylił się nad nią, przytknął wargi do jej ucha, przesunął dłoń pod jej ramieniem i zamknął ją na piersi. Dał do zrozumienia, że daleki jest od ganienia jej, i że też mu się to podoba.

Później, znacznie później, leżeli wyczerpani na łóżku. Ona - z głową opartą na piersi Simona. Leniwie bawił się jej włosami, przeczesując palcami długie pasma.

- Kocham cię. Wiesz o tym, prawda?

Jej odpowiedź była niemal natychmiastowa.

- Tak. - Podniosła głowę i uśmiechnęła się do niego, potem skrzyżowała ręce, oparła podbródek na dłoniach i zaczęła wpatrywać się w twarz Simona.

Jej oczy były ciemne i błyszczące. Jej uśmiech, uśmiech kobiety zadowolonej z życia i z siebie, spoważniał.

- Ja też cię kocham. - Na jej czole pojawiła się zmarszczka. - Nadal tego nie rozumiem.

Zawahał się, a potem zasugerował:

- Nie wydaje mi się, aby miłość była czymś, co trzeba koniecznie rozumieć. - Bóg jeden wiedział, że on jej nie rozumiał.

Portia wyraźnie się zachmurzyła.

- Być może. Ale nadal nie mogę przestać myśleć... Czule pogładził dłońmi jej smukłe plecy.

- Czy ktoś ci kiedyś powiedział, że za dużo myślisz?

- Tak. Ty.

- Zatem przestań myśleć. - Sięgnął dalej, pieszcząc ją sugestywnie.

Popatrzyła mu w oczy i uniosła brew.

- Zmuś mnie.

Wytrzymał jej spojrzenie, upewnił się, że jej słowa były zaproszeniem, o którym pomyślał, a potem uśmiechnął się jak drapieżnik.

- Z przyjemnością.

Przeturlał się, porywając ją ze sobą, więżąc pod sobą, i spełnił jej życzenie.

Kiedy pojawiła się u niej następna logiczna myśl, było już dobrze po wschodzie słońca.

*

Ona może i nie myślała, ale on na pewno. Snuł plany, ale Portia nie wiedziała, czego dotyczyły.

Zanim znalazła się w jadalni na śniadaniu, Simon już przekonał Lady O., że koniecznie musi dokądś Portię zabrać. Przyszła jednak zbyt późno, żeby usłyszeć dokąd.

- Dowiesz się, kiedy tam dotrzemy. - To wszystko, co powiedział.

Przybierając zacięty wyraz twarzy, który tak dobrze znała, skupił całą uwagę na talerzu z szynką.

Portia zwróciła się do Lady O. Ona zaś machnęła ręką w odpowiedzi na pytanie, którego Portia nie zdążyła jeszcze zadać.

- Uwierz mi na słowo, będzie lepiej, jeżeli pozwolisz mu zabrać się do miasta. Nie będzie ci się podobało powolne wleczenie się w powozie ze mną, jeżeli masz lepszy wybór. - Uśmiechnęła się szeroko; w jej oczach znów pojawił się stary, szatański błysk. - Ma twoim miejscu nie wahałabym się.

Portii nie pozostało nic innego, jak tylko się zgodzić.

Nalewając sobie herbaty i sięgając po grzankę, rozejrzała się po jadalni. Zmiana była wyraźna; znowu zapanowała lżejsza atmosfera. Wciąż jeszcze widać było cień w oczach wielu osób, ale ulga była ogromna i wyrażała się w uśmiechach.

Lady Calvin, oczywiście, nie zeszła na dół, ale nie było też żadnej z pozostałych starszych dam, z wyjątkiem Lady O. i lady Hammond.

- Ciężko to przeżywa, biedactwo - powiedziała dyskretnie lady Hammond. - Zawsze marzyła o tym, żeby zobaczyć Ambrose'a w Parlamencie, a teraz... Musi stawić czoło temu wszystkiemu, i jeszcze temu, co wydało się w związku z Drusillą, i jest całkiem wytrącona z równowagi. Catherine poprosiła ją, by została dzień lub dwa, przynajmniej do czasu, aż poczuje się na tyle dobrze, by móc podróżować.

Drusillą, co nikogo nie zdziwiło, nie dołączyła do towarzystwa.

Później wszyscy zgromadzili się w głównym holu, by się pożegnać. Powozy czekały u drzwi; panie Hammond wyjechały jako pierwsze, po nich państwo Buckstead.

Portia zauważyła, że pomimo swojej wcześniejszej postawy James trzymał się nieco z daleka od Lucy po czym podszedł do jej powozu i pomógł jej wsiąść, Przyszedł jej do głowy gotowy plan, by kiedyś zaprosić Lucy, a także Jamesa, na podobne przyjęcie w wiejskiej posiadłości.

Pozostawało tylko pytanie, w czyjej posiadłości.

Potem Lady O. zakończyła pożegnania, i wsparta na ramieniu lorda Netherfielda skierowała się ku schodom. Portia i Simon zdążyli pójść za nimi w porę, by usłyszeć, jak Lady O. mówi do jego lordowskiej mości:

- Całkiem barwna wizyta, ale następnym razem, Granny, nie serwuj morderstw. To już nieco zbyt wiele jak na mój wiek.

Lord Netherfield chrząknął.

- Twój i mój, moja droga. Ale przynajmniej ci młodzi spisali się nieźle. - Posłał promienny uśmiech Simonowi i Portii, a także Charliemu i Jamesowi, którzy wyszli za nimi. - Wydaje się, że jest nadzieja dla młodego pokolenia.

Chrząknięcie Lady O. było o wiele bardziej lekceważące.

- Trzymaj język za zębami. Nie chcesz chyba, żeby poprzewracało im się w głowach?

Starając się z całych sił ukryć uśmiech, Charlie dzielnie zaofiarował się pomóc Lady O. wsiąść do powozu. Skorzystała z pomocy z elegancją, a kiedy tylko usiadła, popatrzyła na Simona i Portię.

- Zobaczymy się w Londynie. - Spojrzała im w oczy. - Nie rozczarujcie mnie.

Zabrzmiało to jak ostrzeżenie, żeby zachowywali się poprawnie, ale oboje odczytali prawdziwe znaczenie: to było wezwanie zupełnie odmiennej natury.

Lord Netherfield uśmiechnął się i pomachał ręką; oni pomachali także i zaczekali, aż powóz się wytoczy, po czym podeszli do dwukółki Simona, która już stała po drugiej stronie podjazdu.

James i Charlie poszli za nimi. Kiedy Simon omiatał swoje gniadosze uważnym spojrzeniem, James ujął dłonie Portii.

- Nie będę wprawiał cię w zakłopotanie kolejnymi podziękowaniami, ale mam nadzieję, że spotkamy się w Londynie jeszcze w tym roku. - Zawahał się, po czym zerknął na Simona. - Wiesz, Kitty zupełnie wybiła mi z głowy myśli o małżeństwie. Ale teraz... Być może jest nadzieja i powinienem przemyśleć sprawę.

Portia się uśmiechnęła.

- Rzeczywiście, myślę, że powinieneś. - Stanęła na palcach i ucałowała jego szczupły policzek. Potem odwróciła się do Charliego.

Uśmiechając się także, popatrzył jej w oczy. Rzucił okiem na Jamesa.

- Och, nie, nie. Zagorzały kawaler, to właśnie ja; o wiele za płytki dla każdej wymagającej damy.

- Nonsens. - Portia pocałowała i jego w policzek. - Któregoś dnia jakaś baaardzo wymagająca dama przejrzy cię na wylot. I co wtedy?

- Udam się na emigrację. Wszyscy się zaśmiali.

James pomógł jej wsiąść do powozu.

- A co z tobą? - zapytał Simona, kiedy ten się zbliżył. Simon popatrzył na Portię, posyłając jej przeciągłe, uważne spojrzenie, potem podał rękę Jamesowi.

- Zapytaj mnie o to za trzy miesiące. James potrząsnął jego dłonią.

- Podejrzewam, że będziesz miał wyrobione zdanie nieco wcześniej.

Simon uścisnął dłoń Charliego i wspiął się na siedzenie obok Portii. Ledwie się usadowili, potrząsnął lejcami; wśród uśmiechów i pożegnalnych okrzyków, ruszyli w drogę.

Portia usiadła wygodnie i zamyśliła się. Jej kufer i pudło na kapelusze były umocowane z tyłu, a Wilks pojechał wcześniej z Lady O. Oczywiście, nie było nic niezwykłego w tym, że Simon odwoził ją do miasta, nic niestosownego w jeździe z nim otwartym powozem. Jechali za Lady O., pod której opieką przebywała Portia. Wszystko było w idealnym porządku.

Poza jednym wyjątkiem: on i ona nie kierowali się prosto do Londynu, tylko gdzie indziej. Nie potrafiła sobie jednak wyobrazić dokąd ani tym bardziej dlaczego.

Mimo że podejrzewała, że nie jadą do stolicy, była więc zdziwiona, kiedy dotarli do głównej bramy i do alei, a Simon skierował konie na zachód, w przeciwną stronę niż Ashmore.

- Gdzieś na zachód? - Portia przeszukiwała informacje w pamięci. - Gabriel i Alathea? Czy Lucyfer i Phyllida?

Simon uśmiechnął się szeroko i potrząsnął głową.

- Nie znasz tego miejsca, nigdy tam nie byłaś. Ja też tam nie byłem od lat.

- Dojedziemy tam dzisiaj?

- Za kilka godzin.

Rozsiadła się i obserwowała przesuwające się żywopłoty. Uświadomiła sobie, że ogarnęło ją uczucie zadowolenia. Mimo że nie miała pojęcia, dokąd się udają.

Uśmiech cisnął jej się na usta; stłumiła go. Wiedziała, że gdyby go zobaczył, poprosiłby o wyjaśnienie; chociaż mogła się o jakieś postarać, to nie był odpowiedni czas ani miejsce.

A prawda była taka, że Portia nie potrafiła sobie wyobrazić, by z jakimkolwiek innym mężczyzną mogła się znaleźć w takiej sytuacji i po prostu zaakceptować to z absolutną pogodą ducha.

Pobiegła wzrokiem ku jego twarzy i patrzyła na niego przez chwilę, potem spojrzała przed siebie. Ufała mu. Całkowicie. Nie tylko fizycznie, chociaż na tym polu między nimi prawda stała się już jasna - ona należała do niego, ale i on należał do niej, i wydawało się, że tak było od zawsze. Ufała mu także we wszystkich innych sferach.

Ufała jego sile - że nigdy nie użyłby jej przeciwko niej, ale że byłby zawsze przy niej, kiedykolwiek potrzebowałaby jego ochrony. Ufała jego lojalności, jego woli - a co najważniejsze, ufała jego sercu.

Miłość. Źródło zaufania, najtrwalszy kamień węgielny małżeństwa.

Bezpieczeństwo.

Ona, tak jak i on, posiadali to wszystko.

Wszystko, czego potrzebowali, to żyć z tym.

Dokądkolwiek ją zabierał.

Oparła się wygodnie i patrzyła przed siebie na drogę, dokądkolwiek prowadziła.

A prowadziła do miasteczka Queen Charlton w Somerset, a na koniec do posiadłości zwanej Risby Grange. Simon zatrzymał się w wiosce i wynajął duży pokój w oberży. Portia pilnowała, żeby przez cały czas mieć na dłoniach rękawiczki, ale nie zauważyła, by oberżystka podejrzewała, że nie są mężem i żoną. Być może Charlie miał rację i uzewnętrzniała się prawda leżąca cały czas tuż pod powierzchnią, bez względu na brak formalności.

Zostawiwszy bagaże w oberży, podążyli wijącą się aleją i wczesnym popołudniem zajechali pod zwieńczoną łukiem bramę do Risby Grange.

Simon zatrzymał konie tuż przed stróżówką. Przed nimi rozciągały się łagodnie pofalowane łąki i wznosił się dom skąpany w promieniach słońca; jego ściany z jasnoszarego kamienia do połowy zakrywały pnącza, wielodzielne okna migotały w słońcu pod gzymsem zwieńczonym blankami.

Dom był stary, solidny, ale wyglądał na opuszczony.

- Kto tu mieszka? - zapytała Portia.

- W tej chwili nikt oprócz dozorcy. - Simon skierował gniadosze kłusem na podjazd. - Wątpię, żeby był w pobliżu. Zabrałem klucz.

Popatrzyła na niego, czekając, ale nie powiedział nic więcej. Kiedy zajechali na podjazd przed niskimi stopniami prowadzącymi do frontowych drzwi, Simon skręcił na przylegający trawnik. Oboje zeskoczyli; uwiązawszy konie do najbliższego drzewa i zabezpieczywszy hamulec w powozie, Simon wziął ją za rękę i przecięli wysypany żwirem podjazd, by wspiąć się po schodach.

Simon zadzwonił do drzwi; mogli dosłyszeć odgłos w głębi domu. Czekali, ale nikt nie podszedł, żeby im otworzyć.

- Dozorca jest także gajowym. Zapewne wyszedł. - Simon wyciągnął z kieszeni olbrzymi klucz i wsunął go do zamka; przekręcił go, po czym pchnął drzwi.

Wszedł pierwszy, rozglądając się; ona podążyła tuż za nim.

Natychmiast zapomniała o wszystkich swoich pytaniach, dlaczego się tu znaleźli, kiedy górę wzięła ciekawość. Z wyłożonego boazerią holu z witrażowymi oknami przechodziła od pokoju do pokoju, nie czekając na niego, lecz idąc przodem.

Z zewnątrz dom wydawał się ogromny; wewnątrz wrażenie jeszcze się potęgowało. Do pokoi wchodziło się z wyłożonych kamiennymi płytami korytarzy, od których odchodziło jeszcze więcej mniejszych korytarzy, prowadzących w wielu kierunkach. Jednak każdy pokój był elegancki, ciepły, urządzony wysokiej klasy meblami, o które dbano z troską, z bogatymi tkaninami i pięknymi bibelotami, antykami i przedmiotami, w których Portia dostrzegła coś więcej. To była rodowa spuścizna.

Wszystko pokrywała spora warstwa kurzu, ale w domu nie panował wilgotny chłód dawno opuszczonego miejsca. Wręcz przeciwnie, wydawało się, że dom czekał - jak gdyby jeden właściciel właśnie go opuścił, a kolejny miał pojawić się lada moment. To był dom wzniesiony dla ciepła i szczęścia, dla wielkiej rodziny, która zapełniłaby jego zakamarki. Ta atmosfera trwała w nim tak wyraźna, że aż namacalna; to był dom, który widział, jak wzrastało wiele pokoleń, który żył i oddychał i był spokojny o przyszłość, a wręcz niecierpliwie jej wypatrywał.

Portia znała rodowe zawołanie Cynsterów: Mieć i utrzymać; rozpoznała je, jak i ich herb, w różnych postaciach - na poduszkach, na rzeźbionej płycie, na witrażu.

Aż wreszcie, w wielkim pokoju na pierwszym piętrze, u szczytu głównych schodów, stojąc przed imponującym wykuszowym oknem wychodzącym na podjazd, odwróciła się do Simona. On zaś stal opierając się o framugę i obserwował ją.

- Czyj to dom?

Przyglądając się jej, odpowiedział:

- Mój.

Uniosła brwi i czekała. Uśmiechnął się szeroko.

- Należał do stryjecznej babki Clary. Wszyscy inni byli już żonaci i mieli własne siedziby, więc zapisała tę posiadłość mnie.

Portia przechyliła głowę; teraz to ona przypatrywała się jemu.

- Dlaczego tu przyjechaliśmy?

- Przez cały czas zmierzałem właśnie tutaj. U Glossupów zatrzymałem się po drodze.

Przystanął obok niej, wziął ją za rękę, obrócił ją tak, by patrzyła na rozległy widok przez łąki aż do stróżówki przy głównej bramie.

- Powiedziałem ci... Nie byłem tu od lat. Moje wspomnienia stąd... Nie wiedziałem, jak są dokładne. Chciałem się upewnić, że jest tak, jak zapamiętałem, że to dom proszący się o żonę i rodzinę. - Spojrzał na nią, i ona spojrzała na niego. - Miałem rację. To domostwo, które powinno być domem rodzinnym.

Wytrzymała jego spojrzenie.

- Rzeczywiście. A co planowałeś zrobić, kiedy już upewniłeś się co do swoich wspomnień?

Uniosły mu się kąciki ust.

- Cóż, chciałem poszukać sobie żony... - Przybliżył jej dłoń do ust, nie przestając patrzeć jej w oczy. - I założyć rodzinę.

- Och. - Zamrugała i wyjrzała przez okno na trawniki. Zamknął jej dłoń w swojej.

- Co się stało?

Minęła chwila, aż wreszcie Portia powiedziała:

- Pamiętasz, kiedy spotkałeś mnie na tarasie widokowym, a ja przysięgałam sobie, że wezmę pod uwagę każdego nadającego się dżentelmena... Powód, dla którego zdecydowałam się na to, był taki, że uświadomiłam sobie, iż chcę mieć dzieci, własną rodzinę. A w tym celu potrzebowałam męża. - Popatrzyła na Simona. - Oczywiście, miałam na myśli odpowiedniego dżentelmena, który poddałby się moim życzeniom i pozwalał mi pokierować naszym wspólnym życiem.

- Nie wątpię. - Jego ton był uszczypliwy. Kiedy Portia nic nie odpowiedziała, tylko wciąż patrzyła badawczo, jakby oceniając go na nowo, zapytał łagodnie: - Czy to dlatego wychodzisz za mnie?

Nie powiedziała jeszcze, że to zrobi, ale oboje to wiedzieli; porozumienie już zostało zawarte, chociaż nie słowami. Jej oczy rozbłysły, ale po chwili złagodniały.

- Lady O. jest naprawdę zdumiewająca. Simon zgubił wątek.

- To znaczy?

- Oznajmiła mi, że chęć posiadania dzieci, chociaż to w pełni rozsądna przyczyna skłaniająca kogoś do małżeństwa, sama w sobie nie jest dostatecznie dobrym powodem, by wychodzić za mąż. Jednak zapewniła mnie, że jeżeli będę szukać, zastanawiać się, którego dżentelmena poślubić, właściwy powód w końcu sam się ukaże.

Simon splótł palce z jej palcami.

- I ukazał się?

Spojrzała mu w oczy z pogodnym uśmiechem.

- Tak. Kocham ciebie, a ty kochasz mnie. Lady O., jak zawsze, miała rację. Żaden inny powód nie jest wystarczający.

Wziął ją w ramiona, poczuł, jak ich ciała zareagowały natychmiast, gdy tylko się zetknęły, nie tylko erotycznie, ale z głębszą, bardziej kojącą bliskością. Napawał się tym uczuciem, napawał się nią, kiedy objęła go za szyję, kiedy w dłoniach poczuł jej giętkość i siłę, a w jej ciemnych oczach zobaczył głęboką mądrość.

- To nie będzie łatwe.

- Z pewnością nie... Na pewno nie obiecuję ci, że będę bezproblemową żoną.

Usta mu zadrgały.

- Jesteś wystarczająco bezproblemowa... „Posłuszna” to słowo, którego szukasz, albo „ugodowa”. Taka nie byłaś nigdy.

- Nonsens... Jestem taka, kiedy to mi pasuje.

- No właśnie.

- Nie zamierzam się zmieniać. Popatrzył jej w oczy.

- Nie chcę, żebyś się zmieniała. Jeżeli ty możesz zaakceptować, że ja podobnie nie zamierzam się zmieniać, to od tego możemy zacząć.

Portia uśmiechnęła się. Ich małżeństwo nie miało być takie, jakiego chciała; miało być takie, jakiego potrzebowała.

- Pomimo wszystkich wcześniejszych doświadczeń, jak do tej pory radziliśmy sobie wyjątkowo dobrze. Jeżeli się postaramy, to czy moglibyśmy sprawić, żeby tak było zawsze?

- Jeśli spróbujemy oboje, to tak będzie. - Umilkł na chwilę, po czym dodał: - Mamy właściwy powód, bądź co bądź.

- Niezaprzeczalnie. Zaczynam wierzyć, że miłość naprawdę wszystko zwycięża.

Ich usta dzielił ledwie oddech.

- Nawet nas?

Wydała z siebie odgłos zdradzający irytację.

- Ciebie, mnie... nas. A teraz mnie pocałuj. Simon uśmiechnął się. I zrobił, jak chciała. Dotarł do kresu podróży i znalazł to, czego szukał - w jej ramionach odnalazł swój prawdziwy cel.

1* Almack - Almack's Assembly Rooms przy King's Street w Londynie, słynący z elegancji wytworny klub założony w 1765 r., w którym odbywały się bale i spotkania przyciągające towarzystwo z wyższych sfer (przyp. tłum.).

2* faeton - lekki, odkryty czterokołowy powóz konny bez drzwiczek, przeznaczony do szybkiej jazdy (przyp. tłum.).

3* kedgeree - potrawka z ryżu, zwykle z dodatkiem ryby i jaj (przyp. tłum.).

4* dżentelmeni z Bow Street - Bow Street Runners; grupa detektywów i policjantów, istniejąca od 1753 r.; nazywano ich tak od ulicy, przy której mieściła się siedziba biura. Po rozwiązaniu Bow Street Runners ich obowiązki przejęła w 1842 r. grupa detektywów w Scotland Yardzie (przyp. tłum.).

5* granny - (ang.) babunia (przyp. tłum.).


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Laurens Stephanie Cykl Cynsterowie 02 Przysięga
Laurens Stephanie Cykl Cynsterowie 00 Obietnica w pocałunku
eco sciaga, 10. Konkurencja doskonala, Prawo popytu - wraz ze wzrostem ceny danego dobra, zmaleje za
10 Kochanek Śmierci
TPD 10, zarzadzanie doskonałe
Laurens Stephanie Rodzina Lesterów 00 Jak usidlić kawalera
Laurens Stephanie Rodzina Lesterów 03 Jak usidlić kawalera
Laurens Stephanie Rodzina Lesterów 00 Jak usidlić kawalera
Laurens Stephanie Mastered By Love 08 Klub Niezdobytych
Laurens Stephanie Cykl Rodzina Lesterów 03 Jak usidlić kawalera
Laurens Stephanie 13 Cena miłości
Laurens Stephanie Jak usidlic kawalera
Laurens Stephanie 04 Oświadczyny Demona
Laurens Stephanie Rodzina Lesterow 03 Jak usidlić kawalera
Laurens Stephanie 07 Wszystko o namiętności
10 PN doskonalenie podstawowych elementów tech z PN gry i zabawy doc
Lauren Brooke Heartland 10 Obietnica Rozdział 1
Laurens Stephanie 07 Wszystko o namiętności
Laurens Stephanie Cena miłości

więcej podobnych podstron