Carey Mike Felix Castor 01 Moj wlasny diabel(1)

Mike Carey

MÓJ

WŁASNY

DIABEŁ

Przełożyła Paulina Braiter

Wydawnictwo MAG

Warszawa 2008

GTW


Tytuł oryginału:

The Devil You Know

Copyright © 2006 by Mike Carey

Copyright for the Polish translation © 2008 by Wydawnictwo MAG

Redakcja:

Joanna Figlewska

Korekta:

Urszula Okrzeja

Ilustracja i opracowanie graficzne okładki:

Jarek Krawczyk

Projekt typograficzny, skład i łamanie:

Tomek Laisar Fruń

ISBN 978-83-7480-081-5

Wydanie I

Wydawca:

Wydawnictwo MAG

ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa

tel. (22) 813-47-43, fax (22) 813-47-60

e-mail kurz@mag.com.pl

www.mag.com.pl

Wyłączny dystrybutor:

Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Sp. z o.o.

ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.

tel. (22) 721-30-00

www.olesiejuk.pl

Druk i oprawa:

drukarnia@dd-w.pl


1

Zazwyczaj noszę rosyjski płaszcz wojskowy z czasów carskich, zwany też szynelem, z dodatkowymi kieszeniami na flet, notes, sztylet i kielich. Dziś jednak zdecydowałem się na zielony frak ze sztucznym, przywiędłym kwiatem w butonierce, buty z różowej skóry i malowane wąsy w stylu Groucho Marxa. Jechałem z Bunhill Fields na zachód przez Londyn - ośrodek mojej siły, choć muszę przyznać, że chwilowo nie czułem się specjalnie silny: kiedy człowiek wygląda jak gigantyczne lody pistacjowe, niełatwo mu zgrywać twardziela.

Geografia ekonomiczna Londynu zmieniła się bardzo przez ostatnie lata, lecz Hampstead to zawsze będzie Hampstead. A w to zimne listopadowe popołudnie, pokutując za grzechy, których nie potrafiłem nawet zliczyć, i zapewne wyglądając równie mało radośnie jak tricoteuse, poinformowana, że z powodu złej pogody odwołano wszystkie najbliższe egzekucje, tam właśnie zmierzałem. Do Hampstead.

A dokładniej na Grosvenor Terrace pod numer 17 - stało tam skromne, niewielkie, wczesnowiktoriańskie arcydziełko, stworzone przez sir Charlesa Barry'ego w czasie przerw na lunch, gdy zajmował się budową Reform Club. Czy wam się to podoba, czy nie, piszą o tym w książkach: wielki człowiek brał fuchy i za zacne sumki „wypożyczał” materiały ze swych aktualnych placów budowy. Jego nieprawe architektoniczne potomstwo można znaleźć wszędzie: od Landbroke Grove po Highgate, i na widok owych domów ogarnia mnie zawsze irytujące poczucie deja vu, jakbym widział nos mleczarza u własnego pierworodnego.

Taksówkarz przyjął napiwek i nie oglądając się, umknął z powrotem na bogate tereny łowieckie West Endu. Dzwonek zabrzęczał surowo, funkcjonalnie, niczym wiertło dentystyczne zsuwające się po stwardniałej emalii. Czekając na odpowiedź, obejrzałem gałązkę jarzębiny przybitą po prawej stronie werandy. Przywiązano do niej czarne, białe i czerwone sznurki, w odpowiednim porządku, a mimo to... Gałązka jarzębiny w listopadzie nie daje już zbytniego kopa. Uznałem, że to spokojna okolica.

Mężczyzna, który mi otworzył, był zapewne Jamesem Dodsonem, ojcem solenizanta. Znielubiłem go z miejsca, by oszczędzić sobie później czasu i wysiłku. Wyglądał solidnie - może nie był gruby, lecz mocno „upakowany”. Oczy miał twarde, niczym łożyska kulkowe, i szpakowate włosy wzmacniające wrażenie szarości. Po czterdziestce, lecz pewnie równie sprawny i szczupły jak dwadzieścia lat wcześniej. Bez wątpienia był to człowiek doskonale znający znaczenie dobrego odżywiania, regularnych ćwiczeń i nieugiętego poczucia moralnej wyższości. Pen mówiła, że to gliniarz, czekający na awans na głównego konstabla, zatrudniony przy Agar Street jako jeden z ojców założycieli nowej rządowej Agencji Przestępczości Poważnej i Zorganizowanej. Myślę, że sam także odgadłbym w nim gliniarza bądź księdza, a większość księży na szczęście odpuszcza sobie na długo przed czterdziestką. To jedna z zalet powołania.

- Pan jest iluzjonistą i klownem - rzekł Dodson takim tonem, jakby mówił: „Pan jest bezbożnym śmieciem i skurwielem, który zgwałcił mojego psa”. Nawet nie spróbował pomóc mi z walizkami, które dźwigałem po dwie w każdej ręce.

- Felix Castor - przytaknąłem z wyjątkowo mało klaunowatą miną. - Spec od przeganiania smutków.

Skinął nonszalancko głową i otworzył szerzej drzwi.

- Salon. - Wskazał ręką. - Będzie nieco więcej dzieci, niż zapowiadaliśmy. Mam nadzieję, że to panu nie przeszkadza?

- Im więcej, tym weselej - odparłem przez ramię, wchodząc do środka. Rozejrzałem się po salonie z, jak miałem nadzieję, profesjonalną miną. Według mnie był to zwykły pokój. - Świetnie. Wszystko, czego potrzebuję. Doskonale.

- Zamierzaliśmy wysłać Sebastiana do jego ojca, ale cholernik miał jakąś awarię w pracy - wyjaśnił za moimi plecami Dodson. - Co oznacza jednego więcej. I paru dodatkowych przyjaciół...

- Sebastiana? - spytałem. Podobne pytania to dla mnie zwykły odruch, niezależnie od tego, czy chcę usłyszeć odpowiedź. To kwestia mojej pracy. To znaczy dawnej pracy. Okazjonalnej. Pracy, bez której mogę żyć.

- Brat przyrodni Petera, z pierwszego małżeństwa Barbary, tak jak Peter z mojego. Świetnie się dogadują.

- Oczywiście - przytaknąłem z powagą, jakby sprawdzanie mocy rodzinnych więzów należało do standardowych przygotowań przed magicznymi sztuczkami i występem komika.

Peter to solenizant, właśnie skończył czternaście lat - pewnie był nieco za dużo na klaunów i magików oraz przyjęcia z tortem i lodami, ale nie ja tu decydowałem. Zawsze w służbie dobra, nawet gdy wyciągam niekończące się kolorowe wstążki z puszki z fasolką.

- Przygotowania pozostawię panu. - W głosie Dodsona zabrzmiała nutka powątpiewania. - Proszę bez wcześniejszej konsultacji ze mną bądź Barbarą nie przesuwać żadnych mebli. A jeśli szykuje pan coś, co mogłoby podrapać parkiet, chętnie dostarczymy dywanik.

- Dziękuję - odparłem. - Poproszę o piwo, jeśli pan również będzie pił. Określenie „piwo” nie obejmuje podzbioru „lager”.

Gdy to rzuciłem, zmierzał już do drzwi i nawet nie zwolnił. Wiedziałem, że drink od niego jest równie prawdopodobny, jak pocałunek z języczkiem.

Zacząłem zatem wypakowywać rzeczy. Zadanie to utrudniał nieco fakt, że walizki spędziły ostatnie dziesięć lat w garażu Pen. Oprócz rekwizytów iluzjonisty znalazłem w nich mnóstwo rzeczy, których widok przywołał przelotne - albo i nie - wspomnienia.

Scyzoryk (należący do mojego starego przyjaciela Rafiego), z największym ostrzem złamanym cal od czubka; domowy fetysz wyszykowany ze zmumifikowanego truchła żaby i trzech zardzewiałych gwoździ; obszytą piórkami siatkę do włosów, nieco wyłysiałą, lecz wciąż lekko pachnącą perfumami; i aparat.

Cholera. Aparat.

Obróciłem go w dłoniach, natychmiast pogrążając się w rwącym nurcie wspomnień. To był brownie autographic 3. Złożony wyglądał jak dziecięce pudełko na drugie śniadanie. Gdy jednak nacisnąłem zatrzaski, przekonałem się, że miech z czerwonej skóry wciąż tkwi na miejscu, szlifowany wizjer pozostał nietknięty, a (cud nad cudami) ręczne pokrętło wsuwające obiektyw na miejsce nadal działa. Natrafiłem na niego na pchlim targu w Monachium, gdy podróżowałem z plecakiem po Europie. Miał prawie sto lat, a ja zapłaciłem za niego funta. Sprzedawca żądał tylko tyle, bo obiektyw był pęknięty. Dla mnie to nie miało znaczenia - w owym czasie chodziło mi po głowie zupełnie inne zastosowanie aparatu - więc uznałem to za świetną okazję.

Teraz jednak musiałem odłożyć go na bok, bo w pokoju zjawili się pierwsi goście, wprowadzeni przez bardzo biuściastą, bardzo jasnowłosą i bardzo piękną kobietę, bez dwóch zdań stanowczo za dobrą dla kogoś takiego jak James Dodson. Czy, przyznam uczciwie, jak ja. Miała na sobie biały zbluzowany top i asymetryczną spódnicę khaki, zapewne stworzoną w pracowni jakiegoś projektanta i kosztującą więcej, niż zarabiam przez pół roku. Mimo to sprawiała wrażenie nieco zmęczonej i oklapłej. Uznałem, że to pewnie kwestia życia z Jamesem Supergliną, albo też może z Peterem, zakładając, że nadąsany promyczek skwaśniałego słońca u jej boku nosił właśnie to imię. Podobnie jak z ojca, promieniowała z niego agresywna niezłomność, na którą nakładał się charakterystyczny dla nastolatków czujny upór. Z niewiadomych przyczyn cechy te tworzyły bardzo nieatrakcyjną kombinację.

Kobieta przedstawiła się jako Barbara, głosem mającym w sobie dość naturalnego ciepła, by zastąpić koc elektryczny. Przedstawiła też Petera, a ja uśmiechnąłem się i skinąłem głową. Próbowałem uścisnąć mu dłoń - zapewne kierował mną atawistyczny impuls, związany z pobytem w Hampstead - chłopiec jednak odmaszerował już w stronę nowych przybyszów, witając ich głośnym rykiem. Barbara odprowadziła go wzrokiem, z nieprzeniknionym, błogim uśmiechem, sugerującym zażywanie mocnych środków uspokajających. Gdy jednak odwróciła się do mnie, spojrzenie miała ostre i jasne.

- I co? - spytała. - Jest pan gotów?

Już miałem powiedzieć „na wszystko”, ale ugryzłem się w język i wybrałem zwykłe „tak”. Jednakże chyba nieco za długo patrzyłem jej w oczy, bo Barbara przypomniała sobie nagle o trzymanej w dłoni butelce wody mineralnej i wręczyła mi ją z lekkim rumieńcem i przepraszającą miną.

- Po występie może pan się napić w kuchni piwa - obiecała. - Dałabym je panu teraz, ale dzieciaki zażądałyby równouprawnienia.

Uniosłem butelkę w toaście.

- A zatem - powtórzyła. - Godzinny występ, potem godzina przerwy, podczas której podamy poczęstunek i znów pół godziny na koniec. W porządku?

- Rozsądna strategia - pozwoliłem sobie. - Napoleon skorzystał z takiej pod Quatre Bras.

To przynajmniej wywołało słaby śmiech.

- Nie będziemy mogli zostać na całym przedstawieniu. - Barbara całkiem zgrabnie udała żal. - Wciąż jeszcze trzeba sporo popracować za kulisami; część przyjaciół Petera dziś nocuje. Ale może zdołamy się urwać na finał. Jeśli nie, do zobaczenia w czasie przerwy. - Uśmiechnęła się porozumiewawczo i wycofała, zostawiając mnie sam na sam z widownią.

Przez chwilę błądziłem wzrokiem po pokoju. Był tam krąg wewnętrzny, zebrany wokół Petera i prowadzący krzykliwą rozmowę, dominującą nad całym pokojem, a także krąg zewnętrzny, złożony z czterech czy pięciu zmieniających się grupek pod ścianami. Od czasu do czasu któraś próbowała połączyć się z wewnętrzną, co przypominało odwrócenie procesu podziału komórek. I był też przyrodni brat, Sebastian.

Łatwo dawało się go wypatrzeć. Zidentyfikowałem go już, kiedy rozstawiałem składany stół i układałem rekwizyty, niezbędne do pierwszej sztuczki. Miał jasne włosy matki, lecz blada skóra i wodniste błękitne oczy sprawiały, że wyglądał, jakby ktoś naszkicował go pastelami, a potem próbował wymazać. Wydawał się znacznie niższy i drobniejszy od Petera. Czyżby dlatego, że był młodszy? Trudno orzec, ponieważ skulona, zgarbiona postawa odbierała mu co najmniej parę centymetrów wzrostu. Stał z dala od hałaśliwej grupki, ledwie tolerowany przez solenizanta i pogardliwie ignorowany przez jego przyjaciół. Tylko on nie rozumiał prywatnych żarcików, wydawał się obcy i zagubiony, i wyglądał, jakby wolał być teraz gdzie indziej, wszędzie, byle nie tutaj; nawet ze swym prawdziwym ojcem, mimo kryzysu w pracy.

Kiedy klasnąłem w dłonie i uprzedziłem, że za dwie minuty zaczynam, Sebastian zajął miejsce na końcu szeregu i usiadł dokładnie za Peterem - w martwej strefie, której unikali inni.

A potem zaczął się show i odkryłem, że ja także mam problemy.

Nie jestem kiepskim iluzjonistą - w ten właśnie sposób zarabiałem na życie na studiach i kiedy trochę poćwiczę, mogę nawet rzec, że idzie mi całkiem, całkiem. Teraz byłem kompletnie zardzewiały, ale wciąż pamiętałem sztuczki z klasą - moje własne, skromniejsze wersje wielkich, słynnych iluzji, które studiowałem uważnie w czasach zmarnowanej młodości. Sprawiłem, że zegarek jednego z dzieciaków zniknął z trzymanej przezeń w dłoni torebki i zjawił się w pudełku w czyjejś kieszeni. Lewitowałem komórkę tego samego dzieciaka po całym pokoju, podczas gdy Peter i elita z pierwszego rzędu stali wokół, wymachując rękami i próbując na próżno wymacać ukryte druty, których według nich używałem. Pociąłem nawet sekatorem talię kart, a potem odtworzyłem, z kartą wcześniej wybraną i podpisaną przez Petera na samej górze.

Lecz nieważne, jak diablo się starałem - i tak leżałem jak długi. Peter siedział beznamiętnie pośrodku pierwszego rzędu, splótł na kolanach dłonie i patrzył na mnie z morderczą wzgardą. Najwyraźniej wydał już werdykt i uznał, że okazanie zainteresowania sztuczkami nadającymi się dla dzieciaków mogło pozbawić go autorytetu wśród rówieśników. Skoro on sam uważał to za ryzyko, to co dopiero rzec o jego gościach. Obserwowali go i naśladowali, tworząc zwarty front, którego nie byłem w stanie przełamać.

Jedynie Sebastian przejawiał zainteresowanie występem jako takim - albo może jako jedyny miał tak mało do stracenia, że mógł pozwolić sobie na to, by dać się wciągnąć i nie pilnować każdego ruchu. I oczywiście oberwał za to. Kiedy skończyłem sztuczkę z kartami i zademonstrowałem Peterowi jego nietkniętą ósemkę karo, Sebastian zaczął klaskać, wyraźnie podekscytowany i zachwycony.

Przerwał, uświadomiwszy sobie, że nikt do niego nie dołączył, ale szkoda już się dokonała - ujawnił się, zapominając o najwyraźniej doskonale rozwiniętym nawyku kamuflażu i samoobrony. Peter dźgnął go z irytacją łokciem i usłyszałem świst powietrza ulatującego z płuc chłopaka, który pochylił się gwałtownie, przyciskając dłoń do brzucha. Przez chwilę nie unosił głowy, a kiedy to zrobił, poruszał się bardzo wolno.

- Debilu - parsknął Peter sotto voce. - Po prostu użył dwóch talii. To nie jest nawet cwane.

Ta krótka scenka wiele mi powiedziała. Ujrzałem w niej całą kronikę nonszalanckiego okrucieństwa i emocjonalnego ucisku. Może sądzicie, że trochę przesadzam w interpretacji kuksańca w żebra, ale sam jestem młodszym bratem, więc nieźle znam podobne numery. Poza tym wiedziałem o solenizancie coś jeszcze, czego nie wiedział tu nikt inny.

Przyjrzałem się swoim emocjom. Owszem, pozwoliłem sobie na lekką irytację, to niedobrze. Nadal zostało mi dwadzieścia minut do przerwy i zimnego piwa w kuchni. Dysponowałem też asem w rękawie. Zamierzałem zachować go na finał, ale co tam, żyje się tylko raz, jak wciąż jeszcze mawiają ludzie, mimo dowodów pchających im się pod nosy.

Rozłożyłem szeroko ręce, wyprostowałem się, poprawiłem spodnie. Pantomima ta, zwiastująca przygotowania, miała głównie odciągnąć uwagę od Sebastiana, i przynajmniej w tym aspekcie zadziałała: wszystkie oczy zwróciły się ku mnie.

- Obserwujcie bardzo uważnie - powiedziałem, wyciągając z jednej z walizek nowy rekwizyt i stawiając go na stole przed sobą. - Zwykłe pudełko po płatkach śniadaniowych. Ktoś z was je jada? Ja też nie. Raz spróbowałem, ale zaatakował mnie rysunkowy tygrys. - Nic. Ani śladu litości w czterdzieściorgu obserwujących mnie oczach. - Samo pudełko nie ma w sobie nic niezwykłego. Żadnej dodatkowej klapki, podwójnego dna.

Obróciłem je kolejno we wszystkich trzech wymiarach, pstryknąłem mocno paznokciem, by zadźwięczało głucho, a potem podsunąłem otwarte pod nos Petera, żeby zajrzał do środka. Peter wywrócił oczami, jakby nie mógł uwierzyć, że każę mu brać w tym udział, i machnął ręką na znak, że bardziej przekonany o pustości pudełka już nie będzie.

- Jasne - mruknął i parsknął wzgardliwie.

Jego przyjaciele także się roześmieli - cieszył się taką popularnością, że każda jego wypowiedź, śmieszek bądź udawane pierdnięcie wywoływały chór powtórek. Miał w sobie to coś. Dajcie mu cztery może pięć lat, a wyrośnie na prawdziwego sukinsyna.

Chyba że któregoś ranka przejdzie się drogą do Damaszku i spotka na niej coś wielkiego i szybkiego.

- No dobrze. - Zatoczyłem pudełkiem szeroki łuk, by wszyscy ujrzeli, że nic w nim nie ma. - To tylko puste pudełko. Komu potrzebne coś takiego? Podobne pudełka zapełniają wszystkie wysypiska.

Postawiłem je na ziemi otwartym końcem do dołu i rozdeptałem.

Tym razem niektórzy widzowie przynajmniej się poruszyli - pochylili, choćby po to, by sprawdzić, jak dokładnie i przekonująco je zniszczyłem. Byłem bardzo dokładny. To konieczne. Jak u dominy, istnieje bezpośredni związek przyczynowo-skutkowy pomiędzy intensywnością i siłą deptania a ostatecznym efektem.

Kiedy pudełko zostało całkowicie spłaszczone, podniosłem je, a ono zadyndało w mojej lewej ręce.

- Ale zanim się je wyrzuci - rzekłem, przebiegając surowym, nauczycielskim wzrokiem po rzędzie obojętnych twarzy - trzeba sprawdzić, czy nie stanowi zagrożenia biologicznego. Ktoś zechce to zrobić? Ktoś chciałby zostać w przyszłości inspektorem ochrony środowiska?

Zapadła niezręczna cisza. Pozwoliłem jej trwać. Teraz piłka była po stronie Petera. Ja miałem go tylko zabawiać, nie wyręczać.

W końcu jeden z typków z pierwszego rzędu wzruszył ramionami i wstał. Odsunąłem się na bok, zapraszając go na moją scenę - ogólnie rzecz biorąc, obejmującą obszar pomiędzy skórzaną kanapą i bufetem.

- Proszę o oklaski dla naszego ochotnika - zasugerowałem. Zamiast tego wybuczeli go z sympatią - człowiek od razu widzi, kim są jego przyjaciele.

Rozprostowałem pudełko kilkoma wyćwiczonymi ruchami i szarpnięciami. To była kluczowa część sztuczki, więc oczywiście postarałem się, by moja twarz nie zdradzała niczego i pozostała szara i nieciekawa jak budyń w szkolnej stołówce. Ochotnik wyciągnął rękę po pudełko. Złapałem go za przegub i odwróciłem dłoń do góry.

- Poproszę drugą - rzekłem. - Zrób z nich miskę. Ferstehen Sie? Miskę. O tak. Właśnie. Doskonale. Powodzenia, bo nigdy nie wiadomo...

Odwróciłem pudełko nad jego rękami i wielki, brązowy szczur wypadł dokładnie na splecione palce zaimprowizowanego koszyczka. Chłopak zagulgotał niczym przebite łóżko wodne i odskoczył, konwulsyjnie cofając ręce. Ja jednak byłem na to przygotowany i złapałem zgrabnie szczurzycę, nim upadła.

A potem, ponieważ świetnie ją znałem, ubarwiłem jeszcze numer, gładząc kciukiem jej sutki. W odpowiedzi wygięła grzbiet i otworzyła szeroko pyszczek, zatem gdy uniosłem ją przed twarze dzieciaków, odpowiedziały mi stosowne krzyki i zachłyśnięcia. Oczywiście wcale im nie groziła. Znaczyło to raczej „więcej, wielkoludzie, daj mi więcej”, ale w ich wieku trudno, by znali podobne reakcje. Nie mieli też pojęcia, że wrzuciłem Rhonę do pudełka, gdy udawałem, że rozprostowuję je po zdeptaniu.

Ukłon. Podziękowanie za oklaski. Wszystko świetnie, tyle że żadnych oklasków nie było. Peter wciąż siedział niczym posąg, a ochotnik wrócił na swoje miejsce w lekko nadszarpniętej aurze macho.

Twarz Petera mówiła wyraźnie, że muszę dużo bardziej się postarać, by mu zaimponować.

Pomyślałem zatem znów o drodze do Damaszku i będąc prawdziwym sukinsynem, sięgnąłem po aparat.

***

Chciałbym na samym początku wyjaśnić, że osobiście nie uważam, że dorosły człowiek powinien w ten sposób odpędzać od swych drzwi głód; to Pen mnie namówiła. Pamela Elisa Bruckner. Nie mam pojęcia, czemu skraca swoje imię do Pen, a nie Pam, ale nie dyskutuję, bo to moja stara przyjaciółka i, tak się składa, prawowita właścicielka szczurzycy Rhony. Jest też moją gospodynią, przynajmniej chwilowo. A ponieważ nie życzyłbym tego nawet wściekłemu psu, co dzień dziękuję swemu szczęściu, że mam do czynienia z kimś, kto szczerze mnie lubi. Dzięki temu mogę pozwalać sobie na naprawdę sporo.

Powinienem też dodać, że mam pracę - prawdziwą pracę, która przynajmniej od czasu do czasu pozwala mi opłacić rachunki. Lecz w obecnie omawianym okresie wziąłem sobie długi urlop: nie do końca z własnej woli i nie bez sporych problemów, związanych z płynnością finansową, wiarygodnością zawodową i szacunkiem dla samego siebie. Tak czy inaczej, Pen była zdecydowanie zainteresowana znalezieniem mi innej pracy. Ponieważ wciąż pozostawała porządną katoliczką (w chwilach, kiedy nie była wiccańską kapłanką), chodziła co niedziela na mszę, zapalała świeczkę Matce Boskiej i modliła się mniej więcej tymi słowy: „Proszę, Madonno, w swej mądrości i dobroci wstaw się za moją matką, choć zmarła obarczona wieloma grzechami ciała, daj odnaleźć znękanym narodom drogę do pokoju i wolności, i spraw, by Castor stał się wypłacalny. Amen”.

Zazwyczaj jednak na tym się kończyło i oboje mogliśmy z tym żyć, toteż przeżyłem przykrą niespodziankę, gdy Pen przestała liczyć na boską interwencję i opowiedziała mi o agencji urządzającej przyjęcia dla dzieciaków, którą założyła ze zwariowaną przyjaciółką Leona. A także o obrzydliwym sukinsynu, magiku, który w ostatniej chwili dźgnął ją w plecy.

- Ale ty mógłbyś to zrobić z łatwością, Fix - dodała nad kawą z koniakiem w podziemnym salonie.

Od zapachu kręciło mi się w głowie: nie woni brandy, lecz smrodu szczurów, ziemi, gnijących liści, odchodów i róż pani Amelii Underwood, od zapachu wzrostu i rozkładu. Jeden z dwóch kruków Pen - chyba Arthur - stukał dziobem o najwyższą półkę biblioteczki, utrudniając mi skupienie. To była jej kryjówka, jej jądro grawitacji, odwrócony penthouse pod trzypiętrową potwornością, w której jej babka żyła i umarła w czasach, gdy po Ziemi wciąż jeszcze stąpały mamuty. Pen wiedziała, że ma tu nade mną przewagę, i właśnie dlatego mnie zaprosiła.

- Umiesz władać prawdziwą magią - przypomniała słodko - więc udawana powinna być pestką.

Zamrugałem parę razy, by przejaśnić oczy oślepione blaskiem świec, obolałe od kadzidła. Pod wieloma względami Pen przypomina mi pannę Haversham z Wielkich nadziei - wykorzystuje tylko piwnicę, co oznacza, że reszta domu, oprócz mojej sypialni pod dachem, zatrzymała się w latach pięćdziesiątych. Nikt jej nie odwiedza, nikt nie zmienia. Sama Pen zatrzymała się nieco później, lecz podobnie jak panna Haversham, nie skrywa swego serca i trzyma je na kominku. Staram się na nie nie patrzeć.

Tego akurat dnia postanowiłem bronić się świętym oburzeniem.

- Nie władam prawdziwą magią, Pen, bo niczego takiego nie ma. A przynajmniej nie w takim sensie. Za kogo mnie bierzesz? Sam fakt, że umiem rozmawiać z umarłymi - i grać im melodyjki - nie czyni ze mnie pieprzonego Gandalfa Szarego. I nie oznacza, że w ogródku mieszkają pierdzielone wróżki.

Ordynarny język miał mi posłużyć do przeskoczenia na inny tor, ale nie zadziałał. Odniosłem wrażenie, że Pen przygotowała sobie scenariusz spotkania, uwzględniając wszystkie podstępy.

- „To, co dziś dowiedzione, niegdyś jeno sobie wyobrażano” - oznajmiła wyniośle. Doskonale wie, że Blake to mój ziom i nie mogę się z nim spierać. - No dobrze - dolała mi do filiżanki jakieś ćwierć litra jenneau XO (a zatem obie strony zamierzały grać nieczysto) - ale przecież w college'u występowałeś jako iluzjonista. Byłeś wtedy cudowny. Założę się, że wciąż to potrafisz. Założę się, że nie musiałbyś nawet ćwiczyć. A to oznacza dwieście funtów za jeden dzień i mógłbyś zapłacić mi chociaż część tego, co jesteś winien za ostatni miesiąc...

Nim się zgodziłem, trzeba było znacznie więcej perswazji i sporo więcej brandy - tak wiele, że zmierzając chwiejnie do wyjścia, spróbowałem przytulić Pen. Bez mrugnięcia okiem pacnęła mnie w prawą rękę, lewą skierowała na klamkę i pocałowała mnie na dobranoc w policzek.

Gdy ocknąłem się rankiem, z językiem przylepionym do podniebienia miękkiego i głową pełną bezużytecznej waty, byłem jej za to ogromnie wdzięczny. Seksowna, urocza, nieposkromiona dziewiętnastoletnia Pen, z czupryną niczym jesienne ognisko, pistacjowymi oczami i zapewne nielegalnym uśmiechem to jedno, natomiast trzydziestoparoletnia Matka Ziemia, zamknięta w jaskini Sybilli, otoczona szczurami, krukami i Bóg jeden wie jakimi innymi bratnimi duchami, wciąż czekająca na swego księcia, choć wie dokładnie, gdzie on jest i czym się stał... Zbyt wiele już krwi upłynęło. Poprzestańmy na tym.

A potem przypomniałem sobie, że tuż przed nieudaną próbą podrywu zgodziłem się na występ, i zakląłem jak stary marynarz. Gem, set i mecz. Wygrywają Pen i monsieur Janneau. Nie wiedziałem nawet, że graliśmy debla.

***

To był zatem powód, choć może nie najlepszy i niedostateczny, dla którego stałem teraz przed aroganckimi gówniarzami i prostytuowałem dany mi od Boga talent za żałosną sumkę dwustu funciaków. To był powód, dla którego naraziłem się na pokusę. I powód, dla którego jej się poddałem.

- A teraz - rzekłem z uśmiechem szerokim jak u zaduszkowej dyni - do mojej ostatniej, najambitniejszej sztuczki przed przerwą, która pozwoli wam napchać się do woli smakołykami, potrzebuję jeszcze jednego ochotnika z widowni. - Wskazałem ręką Sebastiana. - Pan, tam w drugim rzędzie. Zechce pan?

Wyraźnie przygaszony Sebastian nie zdradzał entuzjazmu. Wyjście na scenę oznaczało pewne upokorzenie, a być może coś znacznie gorszego. Lecz starsi chłopcy gwizdali i buczeli, a Peter kazał mu ruszyć tyłek i to zrobić. Wstał zatem i pomaszerował wzdłuż rzędu, potykając się parę razy o wyciągnięte nogi.

Wiedziałem, że to będzie okrutne, ale nie wobec przyrodniego brata Sebastiana. Nie, moim nieurodzinowym prezentem dla niego miała się stać nabita spluwa, której mógł użyć wedle woli. A co do Petera... cóż, czasami okrucieństwo to w gruncie rzeczy dobry uczynek. Czasami ból jest najlepszym nauczycielem. Czasami warto sobie uświadomić, że istnieją granice tego, co może nam ujść płazem.

Sebastian podszedł już do stołu i stał zakłopotany obok mnie. Podniosłem autographica i zwolniłem oba haczyki, rozciągając miech do właściwej pozycji. Czerwona skóra i ciemne drewno sprawiały, że wyglądał bardzo imponująco. Gdy dałem aparat Sebastianowi, chłopak wziął go ostrożnie.

- Proszę, obejrzyj aparat - poleciłem. - Upewnij się, że wszystko jest w porządku, nietknięte i w pełni sprawne.

Zerknął na niego przelotnie, bez entuzjazmu. Skinął głową i spróbował mi go oddać. Nie wziąłem.

- Przykro mi - rzekłem. - Teraz jesteś moim fotografem i musisz zrobić wszystko jak należy, bo polegam na tobie.

Zerknął raz jeszcze i tym razem zauważył coś, co wydawało się aż nazbyt oczywiste.

- Ale... obiektyw - rzekł. - Jest zalepiony czarną taśmą.

Udałem zaskoczenie i spojrzałem na aparat.

- Panowie - rzekłem, zwracając się do sali - panie. - Pięciosekundowa przerwa na ryk szyderczego śmiechu, kuksańce i wskazywanie palcami. - Mój asystent zwrócił mi właśnie uwagę na coś bardzo niepokojącego. Ten aparat ma obiektyw zalepiony czarną taśmą, a zatem nie może robić zdjęć... - zawiesiłem głos - w normalny sposób. Pozostaje nam zatem spróbować zrobić zdjęcie duchowe.

Peter i przyjaciele Petera skrzywili się boleśnie na tę sugestię. Uznali, że to dość marny finał.

- Fotografie duchowe to jedna z najtrudniejszych rzeczy dla maga - oznajmiłem z powagą, nie zwracając uwagi na pogardliwe okrzyki. - Wyobraźcie sobie mistrza ucieczek, który uwalnia się z worka pocztowego zawieszonego do góry nogami na haku w klatce wyrzuconej z odrzutowca na wysokości dwóch mil. Ta sztuczka trochę to przypomina. Może jest mniej widowiskowa, ale równie błyskotliwie bezsensowna.

Wskazałem gestem solenizanta.

- Zrobimy ci zdjęcie, Peter - oznajmiłem. - Może zatem wstaniesz i ustawisz się tam, pod ścianą. Gładkie tło sprawdza się najlepiej.

Peter posłuchał z demonstracyjną rezygnacją.

- Macie jeszcze jednego brata? - spytałem cicho Sebastiana. Zerknął na mnie zaskoczony.

- Nie.

- Albo kuzyna czy kogoś takiego? Kogoś w waszym wieku, kto kiedyś tu mieszkał?

Pokręcił głową.

- Umiesz obsługiwać aparat?

Znalazłszy się na pewniejszym gruncie, Sebastian odetchnął z wyraźną ulgą.

- Tak, mam swój własny na górze, ale to zwykły automat. Nie ma regulacji ostrości ani...

Zlekceważyłem te obiekcje machnięciem ręki.

- Ten ustawia się ręcznie, ale nie będziemy sobie tym zawracać głowy, ponieważ do uzyskania obrazu nie używamy obiektywu ani zwykłego światła. Będziesz naciskał to. - Wręczyłem mu gruszkę tkwiącą na końcu długiej gumowej rurki. Była to jedyna część aparatu, którą musiałem wymienić. - Kiedy naciśniesz ją mocno, otworzy migawkę. Na mój znak, dobrze?

Od ponad dziesięciu lat nie posługiwałem się autographikiem, lecz wszystko, czego potrzebowałem, tkwiło w pudełku, a moje ręce wiedziały co robić. Ustawiłem nową płytkę, oderwałem narożnik pokrywającego ją nawoskowanego papieru, a potem jednym gładkim ruchem wsunąłem ją na miejsce, jednocześnie zdzierając osłonę. Profesjonalista skrzywiłby się na ten widok: częściowo dlatego, że przy podobnym załadowaniu aparatu w normalnie oświetlonym pomieszczeniu musiało dojść do kontaktu ze światłem, lecz głównie z tego powodu, że zamiast negatywu użyłem papieru do odbitek. Przeskakiwaliśmy w ten sposób jeden etap zwykłego procesu fotograficznego. Ale powtarzam: to nie miało znaczenia. Gdy przykręcałem śrubę, zauważyłem, że James i Barbara Dodsonowie weszli do pokoju i stoją w kącie. To oznaczało głośniejszy wybuch, ale na tym etapie kompletnie mnie to nie obchodziło - Peter poważnie zalazł mi za skórę.

Ustawiłem Sebastiana, kładąc mu rękę na ramieniu i pokazując właściwe miejsce. Chłopak zaczynał się nudzić i wiercić, ale prawie już skończyliśmy. Mogłem podkręcić jeszcze napięcie, ponieważ jednak wynik pozostawał wątpliwy, uznałem, że równie dobrze mogę od razu zobaczyć, co się stanie. Wóz albo przewóz.

- No dobrze, na mój znak. Peter, uśmiech. Niezła próba, ale nie. Hej, wy tam, w pierwszym rzędzie. Pokażcie Peterowi, jak wygląda uśmiech. Sebastianie, trzy, dwa, jeden. Już!

Sebastian nacisnął gruszkę; migawka szczęknęła wolno, artretycznie. Czuk-czak. Świetnie, bo już się obawiałem, że w ogóle nic się nie stanie.

- Nie mamy utrwalacza - oznajmiłem, gdy kolejne wspomnienia ożyły - więc obraz nie przetrwa długo. Możemy jednak go wyostrzyć krótką kąpielą w przerywaczu. Wystarczy sok cytrynowy albo ocet. Czy mógłbym...? - Zerknąłem z nadzieją na dwójkę dorosłych. Barbara znów wyśliznęła się za drzwi.

- A wywoływacz? - spytał James, patrząc na mnie z wyraźną nieufnością.

Pokręciłem głową.

- Nie używamy światła - powtórzyłem. - Fotografujemy świat duchów, nie świat widoczny, toteż film nie musi się wywołać, jest tylko przekaźnikiem.

Mina Jamesa wyraźnie świadczyła o tym, co sądzi o tych wyjaśnieniach.

Zapadła niezręczna cisza. Przerwała ją dopiero Barbara, wracająca z butelką białego octu winnego, plastikową miską i przepraszającym uśmiechem.

- Będzie śmierdziało - uprzedziła, cofając się w kąt.

Miała rację. Słodko-kwaśna woń octu uderzyła mnie w nozdrza i zawisła w powietrzu, kiedy opróżniłem dwie trzecie butelki, napełniając miskę na pół cala. Sebastian nadal stał obok, gdy wysunąłem płytkę z aparatu, z rozmysłem osłaniając ją własnym ciałem przed wzrokiem widowni.

- Sebastianie - rzekłem - wciąż jesteś fotografem. To oznacza, że duchy działają poprzez ciebie jako medium. Proszę, zanurz papier w occie i poprzesuwaj tak, by całkowicie nasiąkł. Powinien się na nim pokazać obraz. Widzisz obraz, Sebastianie?

Peter nie zadał sobie trudu, żeby się ruszyć spod ściany. Opierał się o nią, jeszcze bardziej nadąsany i znudzony. Sebastian najpierw patrzył z konsternacją, a potem ze zdumieniem, obracając papier w misce.

- Widzisz obraz? - powtórzyłem, wiedząc doskonale, że widzi.

- Tak!

Zebrani także zarazili się napięciem i zdumieniem; nie musiałem podkręcać ich dalej. - I co to jest?

- Chłopak. To... chyba to...

- Oczywiście, że widzisz chłopca - przerwałem. - Właśnie zrobiliśmy zdjęcie twojemu bratu Peterowi. Czy to on, Sebastianie?

Mały pokręcił głową. Wciąż wpatrywał się szeroko otwartymi oczami w ciemniejące zdjęcie.

- Nie. To znaczy tak, ale jest tam ktoś jeszcze. To...

Znów mu przerwałem. Wszystko było gotowe.

- Ktoś, kogo poznajesz? Sebastian pokiwał gwałtownie głową.

- Tak.

Chciałbym uznać to, co robiłem, za czyste stanięcie po stronie słabszego. Gdyby jednak nie kryła się w tym nutka sadyzmu, nie patrzyłbym na Petera, wymawiając następne słowa.

- A czy ów chłopak ma jakieś nazwisko? Jakież to mroczne cuda ze świata duchów przyszpililiśmy do ściany, Sebastianie? Powiedz nam, jak się nazywa?

Sebastian głośno przełknął ślinę. Był autentycznie zdenerwowany, nie udawał, lecz podbudował napięcie lepiej, niż sam zdołałbym to zrobić.

- Davey Simmons - rzekł nieco zbyt piskliwym głosem.

Peter zareagował jak rażony prądem. Wrzasnął ze szczerą, nieskrywaną paniką, odskoczył od ściany i po trzech szybkich krokach znalazł się obok miski. Ja jednak okazałem się szybszy.

- Dziękuję, Sebastianie - rzekłem, wyciągając zdjęcie z octu i machając nim w powietrzu, jakbym chciał je wysuszyć. I jakby uniesienie go poza zasięg Petera stanowiło jedynie przypadek.

Wyszło całkiem nieźle. Oczywiście było czarno-białe i pociemniałe na krawędziach, w miejscach gdzie światło dotknęło papieru, ale też bardzo wyraźne. Ukazywało Petera, ziarnistą plamę rozpoznawalną jedynie z sylwetki i ciemniejszej zmazy włosów. W odróżnieniu od niego postać stojąca u jego boku była bardzo wyraźna: smutny, blady chłopiec, przygnieciony ciężarem czasu i samotności oraz faktem własnej śmierci. W żaden sposób nie dałoby się go pomylić z gazem bagiennym, kartonową sylwetką ani sztuczką wyobraźni.

- Davey Simmons - powtórzyłem. - Dobrze go znasz, Peterze?

- Nigdy w życiu o skurwielu nie słyszałem! - ryknął Peter, rzucając się na mnie z rozpaczliwą furią. - Dawaj to!

Nikt nie zaliczyłby mnie do osiłków, lecz mimo swej masy Peter był tylko dzieciakiem. Powstrzymanie go i jednoczesne pokazanie odbitki zebranym nie stanowiło problemu. Wszyscy wpatrywali się w nią z minami wyrażającymi skrajne emocje - od chorego strachu po morderczą, obezwładniającą panikę.

- A jednak - rzekłem - stoi przy tobie, gdy jesz, pracujesz i śpisz. Po śmierci patrzy, jak żyjesz. Nocami, dniami i nocami. Jak myślisz, dlaczego?

- Nie wiem! - pisnął Peter. - Nie wiem! Dawaj to!

Większość widzów zerwała się z miejsc. Niektórzy ruszyli naprzód obejrzeć odbitkę, reszta cofnęła się, wyraźnie chcąc od niej uciec. James Dodson wbił się między nich niczym krążownik między rybackie łodzie. To on wyjął mi z rąk odbitkę. Peter natychmiast odwrócił się do ojca i spróbował złapać zdjęcie, lecz James odepchnął go brutalnie. Oszołomiony, wpatrywał się w zdjęcie, powoli kręcąc głową. Wreszcie, z ogniście poczerwieniałą twarzą, zaczął je drzeć, wolno, starannie, na dwa kawałki, potem cztery, potem osiem. Peter zaskomlił, szamocąc się pomiędzy rozpaczą i złudzeniem ulgi. Lecz według mnie nieprędko miał dojść do siebie.

Dodson zmieniał właśnie zdjęcie w trzydzieści dwa kawałki, gdy odwróciłem się do Sebastiana i z powagą uścisnąłem mu dłoń.

- Masz dar - rzekłem.

Spojrzał mi w oczy i poczułem, jak łączy nas nić porozumienia. Dysponował teraz bronią. W przyszłości Peter nie będzie już mógł swobodnie posługiwać się łokciami, pięściami czy stopami. Teraz wszyscy widzieli jego słabość i poczucie winy. Nie policzyłem za to dodatkowo, pracuję za stałą stawkę.

Gdy tylko wszedłem do pokoju, zauważyłem żałosnego małego ducha, kręcącego się obok Petera. Za dnia trudniej je dostrzec, ale prócz naturalnej wrażliwości dysponuję sporym doświadczeniem i wiem, czego się spodziewać w domu z przeterminowaną gałązką jarzębiny. Nie miałem pojęcia, co ich łączy, jeśli jednak Davey Simmons miał jakąkolwiek rodzinę (a raczej mało prawdopodobne, by jej nie miał), musiał istnieć dobry powód, dla którego nawiedzał ten dom miast swojego własnego. Nie mógł uwolnić się od Petera, jego dusza zaplątała się w niego niczym ptak w kolczastą gałąź. Można by to zinterpretować na różne sposoby, lecz gwałtowna reakcja Petera wykluczyła część z nich, zwiększając szanse pozostałych.

Potem zrobiło się naprawdę ciekawie. Dodson wrzeszczał na mnie, żebym pakował manatki i wynosił się z jego domu. Plując na wszystkie strony, wspominał coś o procesie. Peter uciekł z pokoju, ścigany przez Barbarę, i - sądząc z łomotów i wrzasków - zabarykadował się gdzieś na górze.

Goście szamotali się bez celu, niczym pozbawiona głowy ośmiornica: mnóstwo kończyn, zero mózgu, lekko podejrzany zapach. A Sebastian patrzył na mnie wielkimi, poważnymi oczami i nie odezwał się więcej ani słowem.

Kiedy poprosiłem Dodsona o pieniądze za występ, dał mi w zęby. Przyjąłem to spokojnie - niczego mi nie wybił, poleciała tylko symboliczna kropla krwi. Pewnie sobie zasłużyłem. Następnie rzucił się na aparat i ja także. Wiele przeżyłem z tym brownie i nie miałem ochoty szukać kolejnej maszynki, z którą umiałbym się tak dogadać. Przez parę chwil szamotaliśmy się bezskutecznie, potem Dodson przypomniał sobie, gdzie jest: we własnym salonie, pośród najlepszych przyjaciół syna, których ojców z pewnością znał z pracy bądź klubu.

- Wynoś się - warknął, patrząc na mnie z wściekłością. - Wynoś się z mojego domu, ty nieodpowiedzialny sukinsynu, zanim sam cię wyrzucę.

Odpuściłem pieniądze. Niełatwo by mi było argumentować, że wywołanie traumy u solenizanta należy do moich obowiązków. Spakowałem wszystko starannie do czterech walizek, pod wściekłym spojrzeniem Jamesa, do wtóru jego ochrypłego oddechu. Najwyraźniej moja obecność wywołała u niego prawdziwą reakcję alergiczną i gdybym szybko nie zniknął, mógł paść na miejscu, podczas gdy jego system odpornościowy rozdzierałby się na strzępy, próbując usunąć drażniący element.

Już w holu kątem oka dostrzegłem na schodach Barbarę. Twarz miała bladą i spiętą, przysiągłbym jednak, że skinęła mi głową. Ponieważ dźwigałem cztery walizki ciężkiego sprzętu, nie mogłem jej pomachać - a zresztą, w tych okolicznościach mogłoby to zostać uznane za nietaktowne.

***

Minęło już wpół do siódmej i na dworze zapadł listopadowy mrok. Pen czekała na mnie w piwnicy, złakniona dobrych wieści i jeszcze lepszych banknotów. Zważywszy na okoliczności, nie mogłem jej zagwarantować ani jednego, ani drugiego.

Od nowiu dzieliły nas trzy dni; jak większość ludzi w dzisiejszych czasach, planując wyjścia po zmierzchu, zawsze sprawdzam almanach. Oczywiście, umarli nie są posłuszni fazom księżyca, ale pozostaje wiele innych, gorszych stworzeń, a z umarłymi akurat umiem sobie poradzić.

Pojechałem zatem na Craven Park Road. Przynajmniej mogłem dokądś pójść. A poza tym muszę co parę miesięcy wpadać do biura, choćby po to, żeby wywalić pocztę. W przeciwnym razie powoli narastający ciężar niezapłaconych rachunków zagroziłby konstrukcji budynku.

Harlesden to nie najlepsze miejsce na świecie do założenia biura. Jeśli chce się móc wrócić do samochodu i mieć choćby cień szansy, że wciąż tam będzie, trzeba parkować na głównej ulicy. Jamajscy chłopcy handlują na chodnikach kokainą i miażdżą człowieka wzrokiem, gdy przypadkowo na nich spojrzy, a żebracy, przycupnięci w drzwiach i wpatrujący się w przechodniów zapadłymi oczami bohatera Rymów o sędziwym żeglarzu, to zwykle zmartwychwstali. Nie duchy, lecz ci, którzy powrócili w ciele; z braku mniej melodramatycznego słowa można ich nazwać zombie. Właściwie to żałosne z nich stwory, ale i tak przechodząc obok, człowiek czuje dreszcz.

Dziś wieczór jednak w okolicy panował spokój. Nawet szyld nad moimi drzwiami nieźle się trzymał. Czasami dzieciaki z okolicznych osiedli zjawiają się ze sprejami i zamieniają go w coś dziwacznego i barokowego, przy okazji niszcząc proste, godne oblicze, jakie prezentuję światu. Lecz dzisiaj ujrzałem jedynie surowe, wyraźne litery układające się w napis: F. Castor, eksterminacja.

Grambas, właściciel sąsiedniej kebabowni, stał w drzwiach, zaciągając się skrętem. Chmura ciężkiego dymu otaczała go niczym całun. Uśmiechnął się do mnie szeroko, gdy otwierałem kluczem drzwi, a ja mrugnąłem porozumiewawczo. Już dawno zawarliśmy układ. Grambas obiecał, że nie będzie odsyłał duchów ani więził demonów tak długo, jak ja nie zacznę podawać tłustego smażonego żarcia i przejrzałych sałatek.

Moje biuro mieści się dokładnie nad kebabownią. Za drzwiami gość trafia na wąskie i niewygodnie wysokie schody, które skręcają ostro pod kątem prostym i prowadzą do lokalu na piętrze. Pen mówi, że są takie wysokie, bo kamienicę przebudowano w dziwny sposób: na zmianę miała trzy bądź cztery piętra, w zależności od tego, jak wielu pierwotnych mieszkańców sprzedało lokale i ilu zostało. Ja mam raczej wrażenie, że ekipa budowlana pracowała na akord, a dwadzieścia wysokich stopni łatwiej zamontować niż trzydzieści normalnych.

Zgarnąłem gruby plik poczty i ruszyłem dalej. Nawet bardzo sprawny człowiek, po wspięciu się na schody z trudem chwyta oddech, a ja nie jestem sprawny. Otworzyłem kopniakiem drzwi biura i, dysząc jak pracownik sekstelefonu, włączyłem światło.

Nie jest to zbyt imponujące biuro, nawet wedle standardów Harlesden. Lokalizacja nad kebabownią - mająca swoje zalety, jeśli chodzi o zdobycie pożywienia - sprawia, że ściany, meble i wdychane powietrze powlekają się tłustą miazmą. A Pen nie dotrzymała obietnicy pożyczenia mi porządnych mebli (choć nadal ją podtrzymuje, pod warunkiem, że wcześniej spłacę zaległy czynsz), toteż miałem jedynie samodzielnie złożone biurko z laminowanym blatem i dwa krzesła ze stalowych rurek z Ikei. Karłowata szafka z dwiema szufladami służyła także za stolik, na którym ustawiłem elektryczny czajnik i kubki do herbaty. Za dekorację służyło sześć oprawnych w ramki ilustracji z komiksu „Little Nemo In Slumberland”, kupionych w Ikei podczas tej samej ekspedycji, która zaowocowała zdobyciem krzeseł. Ich widok odprężał i relaksował klientów. A poza tym kosztowały tylko niecałe cztery funty sztuka.

Owszem, było żałosne. Ale należało do mnie.

Przynajmniej kiedyś.

Usiadłem na jednym z krzeseł, oparłem stopę o szafkę i zacząłem przeglądać pocztę. Na każdy normalny list przypadały dwie ulotki reklamowe barów curry i wielkich okazji inwestycyjnych, dzięki czemu szło mi bardzo szybko. Nie musiałem otwierać zbyt wielu kopert, nim trafiły do już i tak przepełnionego kosza z papierami. Rachunek za prąd - czarny, za telefon - czerwony... Kolory zmieniają wraz z porami roku, przypominając delikatnie o upływie czasu.

Nagle zamarłem. Następna koperta ze stosu była jasnoszara, rozpoznałem też adres zwrotny. Ośrodek Opieki Charlesa Stangera, Muswell Hill. Z drugiej strony nakreślono moje nazwisko, bolesnym, drobnym charakterem pisma, w którym wszystkie krzywizny tworzyły serię połączonych, krótkich kanciastych kresek. To pismo fraktalne - patrząc na nie, człowiek wyobraża sobie, że pod mikroskopem każde pociągnięcie pióra zmienia się w tysiąc kanciastych kreseczek umęczonego atramentu.

Rafi. Nikt inny tak nie pisze. Nikt normalny nie zdołałby tak pisać.

Ostrożnie otworzyłem kopertę, odrywając ją na sklejeniu, zamiast rozedrzeć jeden koniec i wetknąć do środka palec. Pewnego razu Rafi przykleił taśmą do kącika wewnątrz żyletkę i o mało nie straciłem pierwszego członu kciuka. Tym razem jednak nie znalazłem niczego prócz pojedynczej kartki wyrwanej z notesu. Na niej, zupełnie innym pismem niż to, którym zaadresowano kopertę (lecz wciąż należącym do Rafiego - ma kilkanaście różnych charakterów pisma), nakreślono wiadomość, która choć niejasna, wyróżniała się przynajmniej godną podziwu zwięzłością.

POPEŁNISZ BŁĄD MUSISZ ZE MNĄ POMÓWIĆ NIM POPEŁNISZ BŁĄD MUSISZ ZE MNĄ POMÓWIĆ TERAZ.

Wciąż wbijałem wzrok w list Rafiego, niepewny, czy schować go do kieszeni, czy też wrzucić do kosza, kiedy zadzwonił telefon. Odebrałem w czystym odruchu. Gdybym się zastanowił, pozwoliłbym mu dzwonić, bo bez wątpienia nie potrzebowałem tej rozmowy.

- Pan Castor?

Męski głos, suchy i ostry, z dźwięczącą w nim głęboką dezaprobatą. Przywoływał obraz kaznodziei z Biblią w dłoni, wskazującego palcem prosto w twoje serce.

- Tak?

- Egzorcysta?

Miałem ochotę skłamać, ale ponieważ przyznałem się do nazwiska, nie było sensu. Poza tym to tylko moja wina. Nikt nie kazał mi podnosić cholernej słuchawki. Zrobiłem to z własnej woli, świadomy i pełnoletni.

I w efekcie zyskałem klienta.


2

Działo się to trochę ponad dziesięć lat po tym, jak zmarli zaczęli powstawać, to znaczy powstawać tak masowo, że nie dało się tego dłużej ignorować.

Myślę, że zawsze byli z nami. Z całą pewnością w dzieciństwie widywałem ich, gdy tylko znalazłem się w spokojnym, cichym miejscu albo gdy przygasło światło. Stary człowiek stojący na ulicy, patrzący w nicość, podczas gdy matki przepychały przez niego wózki, nie zwalniając kroku; dziewczynka czekająca niepewnie przy huśtawkach na placu zabaw przez wszystkie nocne wachty i nigdy nie siadająca na krzesełku; cień pośród innych cieni wąskiej alejki, który nie poruszał się równo z nimi, gdy obok przejechał samochód. Nie był to wielki problem, nawet dla ludzi takich jak ja, którzy je widzieli - większość duchów nie miesza się do cudzych spraw, nie trzeba też ich karmić ani po nich sprzątać. W dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto nie robią żadnych kłopotów. Nauczyłem się nie wspominać o nich nikomu i nie patrzeć na nie wprost, w obawie, że przykleją się do mnie i zaczną gadać. Najgorzej było, kiedy gadały.

Ale na parę lat przed tym, jak w księdze czasu obróciła się kartka zwiastująca nowe millenium, coś się wydarzyło. Zupełnie jakby kosmiczny odpowiednik wielkiego, wrednego dzieciaka przyszedł do nas i pogrzebał kijkiem w cmentarzach tego świata, żeby sprawdzić, co się stanie.

I stało się, co następuje: martwi wyroili się z nich jak mrówki; martwi i kilka innych rzeczy.

Nikt nie dysponował prostym wyjaśnieniem, to znaczy, jeśli wykluczyć najróżniejsze odmiany stwierdzenia: „Żyjemy u kresu dni, oto przepowiedziane cuda i znaki”. Do pewnego etapu argument ten sprawdzał się całkiem nieźle. Chrześcijanie i żydzi od początku stawiali na zmartwychwstanie ciała, i faktycznie, niektórych to właśnie spotkało. Lecz Biblia zachowuje sporą rezerwę co do łaków, mocno się asekuruje w kwestii demonów i dziwnie milczy na temat duchów. Toteż chrześcijanie i żydzi nie orientowali się o wiele lepiej niż pozostali.

Spory teologiczne szalały niczym pożar buszu, a pod osłoną wzbijanego przez nie dymu świat się zmieniał: nie w jednej chwili, lecz w powolnym, nieuniknionym tempie zaćmienia słońca albo atramentu wsiąkającego w bibułę. Zapowiadana apokalipsa nie nadeszła, lecz i tak powstały nowe testamenty i zrodziły się nowe religie. A ludzie tacy jak ja zyskali nowe, fascynujące perspektywy zawodowe. Nawet mapa Londynu uległa zmianie - i, przynajmniej jeśli chodzi o mnie, to właśnie okazało się najtrudniejsze do uwierzenia i zaakceptowania.

Musicie zrozumieć, że urodziłem się gdzie indziej - na północy, dwieście mil od Miasta Mgieł - i patrzę na Londyn jak ktoś z zewnątrz. Na mój obraz miasta składają się proste fragmenty, zgromadzone przez ostatnie dwadzieścia lat. Kiedy je sobie wyobrażam, zazwyczaj widzę wszystko w sposób uproszczony, schematyczny - jak klatkę pełną węży, pomarańczowych, zielonych i niebieskich węży, którą widać na wewnętrznej okładce książkowego planu miasta. W miejscu, gdzie środkiem przecina je największy wąż - królewski pyton, Tamiza - ciągnie się strefa zerowa. Duchy nie są w stanie przeprawić się przez płynącą wodę, nie przepadają nawet za jej dźwiękiem. Pomniejsze demony i łąki zwykle też jej unikają, choć nie wszyscy o tym wiedzą. Toteż rzeka to najlepsze miejsce. No, chyba że z jakichś przyczyn bardzo chcecie porozumieć się z umarłymi.

Wystarczy jednak przejść kilka ulic w dowolnym kierunku i, kiedy Tamiza zniknie z oczu, człowiek znajdzie się w mieście stanowiącym olbrzymi ośrodek od czasów, gdy Gog i Magog usiedli na dwóch wzgórzach, mniej więcej w połowie epoki kamiennej, i unieśli zmęczone stopy. W plądrowanym przez wojny, wykrwawianym rozruchami, niszczonym ogniem i dziesiątkowanym plagami mieście na każdego żywego mieszkańca przypada około dwudziestu nieboszczyków. A proporcje te rosną jeszcze bardziej w centrum, gdzie Londyn jest najstarszy.

Nie wygląda to aż tak ponuro, jak można by sądzić, bo nie każdy, kogo składamy w ziemi, powraca; istnieje mnóstwo takich, którzy wolą wszystko przespać. Sami powracający zaś najczęściej pozostają w jednym miejscu i nie wędrują, budząc rozluźniający zwieracze strach w sercach żywych. Większość duchów pozostaje uwiązana do miejsca swojej śmierci albo (wysokie drugie miejsce) pogrzebu (ów fakt błyskawicznie zamienił okolice starych cmentarzy w slumsy). Zombie to zwykłe duchy, jeszcze bardziej ograniczone, bo w istocie nawiedzają swe własne martwe ciała. A co do loup-garou, czyli łaków... Zajmiemy się nimi w stosownym czasie. Zdarza się jednak, że duchy zaczynają krążyć, kierując się ciekawością, samotnością, nostalgią, nudą, kaprysem, pretensjami, troską bądź nałogiem. Zwykle to jakieś niedokończone sprawy nie pozwalają im odpocząć, aż do wciąż odległego Dnia Sądu Ostatecznego.

Mówię o zmarłych, jakby mieli ludzkie emocje i ludzkie motywacje. Przepraszam. To częsty błąd, lecz każdy zawodowiec przedstawi wam natychmiast odmienny punkt widzenia, czy tego chcecie, czy nie. Duchy to odbicia w krzywych zwierciadłach, zniekształcone echa dawnych uczuć, trwające jeszcze długo po upływie terminu przydatności do spożycia. Czasami wciąż pozostaje w nich fragment świadomości i kieruje nimi tak, że reagują, a nawet odpowiadają prostymi słowami. Najczęściej jednak nie. Ostatnim, co powinniście robić, jest myślenie o nich jako o ludziach. Dla zawodowych pogromców duchów to podstawa. Sentymentalna antropomorfizacja nie jest w naszym fachu zaletą.

Lecz, niezależnie od ich świadomości, spotkanie z duchami bywa doświadczeniem wysoce destruktywnym - dla umysłu, a czasem i bielizny. Stąd właśnie egzorcyści, zarówno oficjalni, sponsorowani przez Kościół i będący zazwyczaj idiotami bądź fanatykami, jak i wolni strzelcy, tacy jak ja, którzy doskonale wiedzą co robią.

Moje powołanie uzewnętrzniło się dzień po szóstych urodzinach, kiedy zmęczyło mnie dzielenie łóżka z nieżyjącą siostrą Katie, która rok wcześniej wpadła pod ciężarówkę. Przegnałem ją wówczas, wykrzykując skatologiczne wierszyki z piaskownicy. Tak, wiem. Jeśli istnieje gdzieś zatruty kielich z wyraźniejszym ostrzeżeniem wypisanym na boku, to dotąd go nie znalazłem.

Ale jak wiele znanych wam osób mogło naprawdę wybierać, czym się zajmie? Mój szkolny doradca do spraw zawodowych twierdził, że powinienem pracować jako kierownik hotelu. Zatem wybrałem egzorcyzmy.

Teraz jednak byłem na urlopie. Jakieś półtora roku wcześniej mocno się poparzyłem i nie spieszyło mi się do nowych zabaw z zapałkami. Wmawiałem sobie, że przeszedłem na emeryturę. Czasem nawet udawało mi się w to uwierzyć.

***

Kiedy słuchałem głosu owego szanowanego obywatela, sięgającego do mnie po pomoc poprzez londyńską noc, zastanawiałem się przede wszystkim, jak uprzejmie posłać go w diabły. Potem pomyślałem, że mam szczęście, że nie zjawił się osobiście, bo wciąż byłem przebrany za klowna. Z drugiej strony, to drugie z pewnością pomogłoby w pierwszym.

- Panie Castor, mamy problem - oznajmił w słuchawce przekonująco zatroskany i zdenerwowany głos. Czy było to królewskie my, czy też chodziło mu o niego i o mnie? Lekka przesada jak na pierwszą randkę.

- Przykro mi to słyszeć - odparłem. A ponieważ najlepszą obroną jest atak, dodałem: - W tej chwili moja książka zgłoszeń jest pełna i nie sądzę, bym zdołał...

Mój rozmówca bez trudu zestrzelił ten argument.

- Trudno mi w to uwierzyć - warknął. - Bardzo trudno uwierzyć. Nie odbiera pan telefonu. Wydzwaniam od czterech dni, a pan ani razu nie odebrał. Nie ma pan sekretarki ani nawet poczty głosowej. W jaki sposób umawia się pan z klientami?

W innych okolicznościach ta litania zabrzmiałaby obiecująco. Klient, który dzwoni od czterech dni, sporo już zainwestował, co oznacza, że łatwiej będzie dobić z nim targu.

W innych okolicznościach.

Nawet teraz, zastanawiając się nad odpowiedzią, poczułem znajome przyspieszenie pulsu, znajome mrowienie, pojawiające się, gdy stajemy na końcu wysokiej trampoliny i patrzymy w dół. Tyle że tym razem nie zamierzałem skakać.

- Chwilowo nie przyjmuję nowych klientów - powtórzyłem po nieco zbyt długiej chwili ciszy. - Jeśli zechce mi pan opisać swój problem, mogę polecić panu kogoś, kto zdoła pomóc, panie...?

- Peele. Jeffrey Peele. Jestem głównym administratorem Archiwum Bonnigtona. Ale polecono mi pana i nie zamierzam zatrudnić kogoś trzeciego, o kim zupełnie nic nie wiem.

To masz pecha, pomyślałem.

- Nic więcej nie mogę zrobić. - Zgarnąłem plik listów na szafkę; zadźwięczała głucho, dobitnie demonstrując, że jest pusta, i wstałem. Chciałem to zakończyć i ruszać w drogę, a wieczór i tak nie zapowiadał się ciekawie. - A w ogóle, po co panu egzorcysta? - naciskałem.

To pytanie jeszcze bardziej nakręciło pana Peele'a.

- Bo mamy ducha! - Jego głos zabrzmiał nieco piskliwie. - A niby po co innego?

Zdecydowałem się nie odpowiadać. Zdziwiłby się. Ale w tym momencie snucie historii na dobranoc nie wydało mi się najlepszym wyjściem.

- Jakiego ducha?

Wydobycie dalszych informacji z Peele'a stanowiło zapewne najszybszy sposób pozbycia się go. W zależności od tego, co mi powie, mógłbym skierować go do kogoś, kto załatwiłby sprawę. A gdyby ów ktoś okazał się porządny, może nawet wypłaciłby mi znaleźne.

- To znaczy, jak się zachowuje?

- Do zeszłego tygodnia był zupełnie nieszkodliwy. - Peele wydawał się tylko odrobinę ugłaskany. - Przynajmniej w tym sensie, że nie robił nic złego. Po prostu tam był. Wiem, że ostatnio takie rzeczy zdarzają się dość często, ale to... - Zająknął się na kolejnej przeszkodzie i powrócił na drugi najazd. - Nigdy wcześniej nie doświadczyłem niczego podobnego.

Pewnie się zdziwicie, ale nawet mu współczułem. Mimo upływu lat wciąż jeszcze spotykamy takich ludzi: ludzi, którzy dzięki szczęściu, stylowi życia bądź zwykłym czynnikom geograficznym nigdy nie zetknęli się z jednym z powstałych, duchem czy zombie. Pen nazywa ich westalkami dla odróżnienia od zwykłych, konwencjonalnych dziewic. Lecz Peele stracił właśnie duchową błonę dziewiczą i wyraźnie widziałem, że chce o tym pogadać.

- Archiwum Bonningtona mieści się w Euston - zaczął - przy Churchway, od strony dawnej Drummond Street. Specjalizujemy się w mapach, planach i oryginałach dokumentów, głównie dotyczących Londynu, ponieważ znaczną część naszych kosztów pokrywają Korporacje Londyńskie i PMF hrabstwa, to znaczy... - Rozwinął ów skrót bez zastanowienia, jak ktoś przywykły do tego, że inni nie rozumieją jego żargonu. - Połączone Muzea i Fundusze, inicjatywa zrodzona w biurze burmistrza. Mamy też kolekcję eksponatów marynistycznych, ufundowaną przez Biuro Admiralicji i Związek Marynarzy, a także sporą bibliotekę pierwszych wydań, gromadzonych nieco losowo...

- I duch nawiedza samo archiwum? - przerwałem mu, przerażony wizją wysłuchania pełnej listy. - Od kiedy dokładnie?

- Od zeszłego lata, mniej więcej od połowy września. W listopadzie było spokojnie, ale teraz wróciła, gorsza niż kiedykolwiek. Gwałtowna. Niebezpieczna.

- Czy miejsca nawiedzeń są skupione? To znaczy czy duch nawiedza jakieś szczególne pomieszczenie?

- Nie do końca. Ogólnie rzecz biorąc, wędruje po budynku, ale w pewnych granicach. Widywano go niemal w każdym pokoju na parterze i w piwnicy. Czasami, dużo rzadziej, na wyższych piętrach.

Podobna swoboda była raczej nietypowa i obudziła moją ciekawość.

- Mówi pan „ona”, zakładam zatem, że ma rozpoznawalną ludzką postać?

To pytanie wyraźnie zaniepokoiło Peele'a.

- Tak. Oczywiście. A może być inaczej? Wygląda jak młoda kobieta o ciemnych włosach, ubrana w kaptur i białą suknię albo szatę. Tylko jej twarz jest... - Znów jakby zmagał się z jakimś słowem bądź ideą, nad którą nie potrafił zapanować. - Jej twarz bardzo trudno zobaczyć - dokończył wreszcie.

- A zachowanie? - Zerknąłem na zegarek. Wciąż musiałem wyznać Pen, że schrzaniłem sprawę na imprezie. I pozostawał jeszcze list Rafiego. Im szybciej skończę odgrywać rolę współczującego słuchacza i pójdę swoją drogą, tym lepiej. - Mówił pan, że do niedawna zachowywała się spokojnie?

W słuchawce zapadła cisza tak długa, że już otwierałem usta, by spytać, czy Peele wciąż tam jest, kiedy w końcu przemówił.

- Zazwyczaj gdy ludzie ją widywali, po prostu tam stała, zwłaszcza pod koniec dnia. Nagle czuł pan coś jakby przeciąg po otwarciu drzwi, oglądał się i widział ją... Widział, jak pana obserwuje. - Przed ostatnim zdaniem uczynił znaczącą przerwę. Mówiąc, Peele odtwarzał w myślach to spotkanie i nie należało ono do przyjemnych. - Nigdy z bliska, zawsze z drugiej strony pokoju albo z dołu schodów. Mamy mnóstwo schodów, budynek jest bardzo nietypowy i ma mnóstwo... - Z wysiłkiem wrócił do tematu. - Personel liczy trzydzieści osób, w tym siedem na pół etatu. Z tego, co mi wiadomo, każdy widział ją co najmniej raz. Z początku było to przerażające. Jak mówiłem, zwykle pojawiała się późnym popołudniem, a o tej porze roku o czwartej bywa już ciemno. To niezbyt przyjemne unieść wzrok znad stosu książek i ujrzeć ją na końcu przejścia.

Widzieć, jak patrzy. Wisząca parę cali nad ziemią, bądź zapadniętą w podłogę do kostek.

- Jak patrzy.

- Słucham?

- Powtórzył to pan dwukrotnie - przypomniałem. - Że patrzy na pana. Ale wspominał pan też, że jej twarz jest niewyraźna. Skąd pan wie, na co patrzy?

- Nie niewyraźna - zaprotestował Peele. - Tego nie powiedziałem. Mówiłem, że jej nie widać, a przynajmniej górnej części. Kryje się jakby pod... zasłoną. Za woalem. Czerwonym woalem. Nie potrafię do końca opisać tego efektu, ale to chyba najbardziej niepokojąca rzecz w jej wyglądzie. Woal zakrywa wszystko, od włosów do miejsca pod nosem, tak że widać tylko usta. - Na moment umilkł; zakładałem, że zapewne cofa się pamięcią do tamtych wydarzeń; po czym przemówił z jeszcze większym wahaniem. Słyszałem, jak starannie dobiera słowa, obracając je w myślach w poszukiwaniu niuansów. - Ale czuje się jej uwagę. Wie pan, że pana obserwuje. Przygląda się. Nie ma co do tego wątpliwości.

- To się zdarza w wielu nawiedzeniach - zgodziłem się. - Upiorne spojrzenie. Czasami wyczuwa się ją nawet gdy nie pojawia się żaden duch. W takich przypadkach rzecz jasna trudniej rozwiązać ten problem, bo znacznie ciężej jest określić jej naturę. Pana przypadek zalicza się do bardziej typowych: duch patrzy na pana i czuje pan na sobie ciężar jej spojrzenia. Ale... - znów zmusiłem go do powrotu do głównego tematu rozmowy - teraz już nie tylko patrzy. Tak?

- W zeszły piątek - rzekł Peele nieszczęśliwym tonem - jeden z moich asystentów, niejaki Richard Clitheroe, odnawiał dokument w pracowni. Mnóstwa oryginalnych rękopisów z naszych zbiorów nie poddano właściwej konserwacji, to zresztą nieuniknione, toteż ich renowacja stanowi znaczną część naszej pracy. Clitheroe podniósł właśnie nożyczki, gdy wybuchło... zamieszanie. Przedmioty na stole zaczęły latać na wszystkie strony, coś wyrwało mu z ręki nożyczki. Skaleczyły go w twarz, nie głęboko, ale wyraźnie i... i uszkodziły dokument.

Umilkł. Zaimponowało mi, że uszkodzenie dokumentu zostawił na koniec, bo najwyraźniej to właśnie przeraziło go najbardziej. A zatem w archiwum Peele'a pojawił się początkowo nieszkodliwy, pasywny duch, który nagle stał się wściekły i aktywny. Nietypowa sprawa. Poczułem w żołądku ciekawość, poruszającą się niczym zbudzony wąż. Zacisnąłem zęby, tłumiąc ją z wysiłkiem.

- Czasami współpracuję z pewną kobietą - rzekłem do Peele'a. Ściślej byłoby powiedzieć, że pracuję dla niej, ale zdecydowałem się na ratujące twarz kłamstewko. - Profesor Jenną Jane Mulbridge. Pewnie pan o niej słyszał? To autorka Ciałem i duchem.

Peele głośno wypuścił ustami powietrze, niemal przypominało to ciche „aach”. Magnum opus J.J. to jeden z nielicznych podręczników naszego fachu, które trafiły do ogółu, toteż wszyscy o niej słyszeli, nawet jeśli nie czytali książki.

- To kobieta, która wywołała Rosie? - upewnił się Peele. Wyraźnie mu zaimponowałem.

Tak naprawdę trzeba było naszej całej grupy, by wywołać ducha nazywanego żartobliwie Rosie Crucis i kolejnego oddanego zespołu ludzi, by utrzymać ją wśród nas. Ale nie prostowałem.

- Profesor Mulbridge nadal od czasu do czasu praktykuje, kieruje też kliniką ontologii metamorficznej w Paddington, więc ma co dzień kontakt z dziesiątkami mężczyzn i kobiet najlepszych w tym fachu. Mogę ją poprosić, by się z panem skontaktowała. Z pewnością zdoła panu pomóc.

Peele wyraźnie rozważał ten kompromis. Z jednej strony JJ. to była spora marchewka. Z drugiej, jak większość klientów, najwyraźniej miał nadzieję na natychmiastową satysfakcję.

- Myślałem, że może sam pan przyjdzie - rzekł. - Jeszcze dziś. Naprawdę chciałbym rozwiązać to już dzisiaj.

Dysponuję standardowym wykładem, który wygłaszam klientom w podobnych okolicznościach. Uznałem jednak, że i tak dałem Peele'owi większą dawkę tolerancji i cierpliwości, niż zasługiwał.

- Egzorcyzmy tak nie działają - odparłem sucho. - Panie Peele, obawiam się, że będę musiał odezwać się do pana później. Chyba że postanowi pan poszukać kogoś innego. Jestem już umówiony i nie mogę się spóźnić na to spotkanie.

- A zatem pani Mulbridge dokona egzorcyzmów? - naciskał Peele.

- Profesor Mulbridge. Nie mogę tego obiecać, ale spytam, czy znajdzie czas. Jeśli tak, zakładam, że numer archiwum można znaleźć w książce telefonicznej?

- Mamy stronę w sieci, są na niej wszystkie kontakty, ale mój numer domowy...

Przerwałem, mówiąc, że strona w zupełności wystarczy, uparł się jednak, żebym i tak go zapisał. Zanotowałem numer na odwrocie koperty Rafiego.

- Dziękuję, panie Peele. Miło mi było pana poznać.

- A jeśli profesor nie będzie mogła przyjąć zlecenia?

- Wówczas dam panu znać. Tak czy inaczej, ktoś się odezwie, ja albo ona. Dobranoc, panie Peele. Powodzenia.

Odwiesiłem słuchawkę, podszedłem do drzwi i ruszyłem na dół. Zdążyłem dotrzeć na parter, a telefon znów zadzwonił.

Zgasiłem światło, obróciłem klucz w zamku i odszedłem w stronę samochodu. Wciąż stał tam, gdzie go zostawiłem, i nadal miał cztery koła. Nawet w najgorszych chwilach ciemny baldachim mojego pecha ma kilka jaśniejszych dziurek.

Czułem zew szklanki whisky, zmysłową syrenią pieśń, zagłuszającą ochrypłe wrzaski nocy.

Byłem jednak jak Ulisses, przywiązany do masztu.

Najpierw musiałem zobaczyć się z Rafim.

***

Przebrałem się w samochodzie, czując ogromną ulgę, gdy zielony kostium wylądował na tylnym siedzeniu. Nie chodziło o jego idiotyczny kolor, lecz o brak fletu, który jest dla mnie równie niezbędny jak spluwa dla amerykańskiego prywatnego detektywa. Gdy naciągnąłem na ramiona szynel - a nie jest to łatwe zadanie w ciasnym wozie - musiałem sprawdzić, czy flet wciąż tkwi na miejscu, w długiej, specjalnej kieszeni po prawej stronie, na wysokości piersi. Mogę go stamtąd wyjąć lewą ręką, udając, że patrzę na zegarek. Sztylet i srebrny kielich także się przydają, ale flet to bardziej część mnie, dodatkowa kończyna.

To Clarke Original w tonacji D, z ręcznie malowanymi rombami wokół otworów i o najsłodszym dźwięku, jaki słyszałem. Produkują go też w tonacji C, ale jak powiedział kiedyś David St. Hubbins „D to najsmutniejszy akord”. A to mi odpowiada.

Upewniwszy się, że flet tkwi tam gdzie powinien, ruszyłem spod biura ze znajomym uczuciem, czymś pomiędzy ulgą a tchórzliwym niezadowoleniem.

Ośrodek Opieki Charlesa Stangera to dyskretna instytucja, mniej więcej w jednej trzeciej długiej Coppetts Road niedaleko północnej obwodnicy. Jej kręgosłup tworzy rząd jednorodzinnych domków, połączonych w jedną całość. A choć tu i ówdzie odchodzą od niego jeszcze osobliwe, niekształtne kończyny, stojący na tle Lasu Coldfall ośrodek wciąż wygląda idyllicznie, jeśli podejść do niego w pogodny, letni dzień - i oczywiście zignorować sterty rozklekotanych łóżek i zardzewiałych lodówek, porzuconych na poboczu przez nielegalne firmy śmieciarskie.

Lecz w mokry listopadowy wieczór miejsce to wygląda zdecydowanie ponuro. A po pokonaniu drzwi, podwójnych i otwieranych elektrycznie od wewnątrz, można wyrzucić resztę sentymentów do podsuniętego naczynia. Ból i obłęd tkwią w samych ścianach ośrodka, niczym stęchły pot, a nasze uszy zawsze wychwytują czyjś odległy płacz bądź przekleństwa. Osobiście czuję się, jakbym ze słońca wchodził w cień, choć zazwyczaj w środku jest nawet za ciepło. Nie wiem, w jakim stopniu wynika to z tego, kim jestem, a w jakim to efekt czystej autosugestii.

Charles Stanger był paranoicznym schizofrenikiem, który w jednym z owych domków tuż po drugiej wojnie światowej zamordował trójkę dzieci. W książkach twierdzą, że było ich dwoje, ale ja wiem lepiej, bo je spotkałem. Resztę życia spędził w Broadmoor, z łaski Jej Królewskiej Mości, i w swych przebłyskach świadomości - ponieważ Charlie skończył studia w Cambridge i umiał układać zdania gładkie jak najlepsze toczone meble - pisał barwne listy do sekretarza stanu, przewodniczącego Ligi Na Rzecz Reformy Więziennictwa i każdego, kto zdradził choćby cień zainteresowania. Opłakiwał w nich brak stosownych ośrodków, umożliwiających długotrwałe uwięzienie osób, których zbrodnie nie były owocem złych zamiarów bądź dewiacji, lecz zwykłego, normalnego, pierdzielonego świra.

Po jego śmierci odkryto, że należał do niego nie tylko domek, w którym mieszkał, ale też sąsiedni. W testamencie Stanger przekazał je funduszowi powierniczemu, z nadzieją że może pewnego dnia staną się zaczątkiem i wzorcem bardziej humanitarnej instytucji, w której groźni psychicznie chorzy mogliby dożyć kresu swych dni w bezpiecznej izolacji od zwykłych przestępców.

To w gruncie rzeczy wzruszająca historia. Trochę smutna dla trzech małych duchów, bo muszą teraz spędzać swe życie po życiu w towarzystwie niekończącego się strumienia obłąkanych zbrodniarzy, którzy zapewne przypominają im okoliczności ich śmierci. Ale martwi nie mają praw, a chorzy umysłowo - owszem, przynajmniej na papierze, i Ośrodek Opieki Charlesa Stangera balansuje pomiędzy szanowaniem tych praw i przykrawaniem ich po bokach. Większość więźniów traktuje się całkiem dobrze, chyba że w niewłaściwej chwili narażą się niewłaściwemu pielęgniarzowi. W ciągu ostatnich dwudziestu lat nastąpiły tu tylko cztery zgony i tylko jeden z nich można uczciwie nazwać podejrzanym. Chętnie poznałbym tego gościa, ale nie został tu po śmierci. W ośrodku Stangera ani trochę nie wierzono w mistyczne działanie kwietniowej gałązki jarzębiny i jeśli kiedykolwiek widzieliście, jak nawiedzenie działa na umysły wrażliwe bądź zwichrowane, zrozumielibyście dlaczego środki ochronne wymieniano tu co tydzień i dobierano w trzech smakach: był tam krzyż i mezuza, prezentujące podejście religijne, pęd pogańskiego wiciokrzewu i nerkomancki krąg, starannie okalający słowa hoc fugere - uciekaj stąd.

Gdy wszedłem do środka, pielęgniarka w recepcji uniosła wzrok i pozdrowiła mnie ciepłym uśmiechem. Carla. Pracowała tu od dawna i wiedziała, dlaczego cieszę się specjalnymi względami i mogę składać wizyty o dowolnej porze.

- Dobry wieczór, kochasiu - rzuciła. Zwykle tak się do mnie zwraca, wie jednak, że nie pomyślę sobie niczego niewłaściwego. Jej mąż, Jason, to rosły pielęgniarz, którzy w ciągu pięciu sekund potrafiłby mnie przerobić na nowatorskie origami. - Zdawało mi się, że ostatnio był całkiem grzeczny.

- Owszem, Carlo, nic się nie stało. - Nabazgrałem nazwisko w księdze gości. - Dziś tylko go odwiedzam, bo napisał do mnie list.

Jej oczy się rozszerzyły, na twarzy dostrzegłem zainteresowanie. Carla była niestrudzoną plotkarką - to jej jedyna wada - i niezmiernie żałowała, że w prawdziwych szpitalach brakuje równie skomplikowanych intryg i rozpusty, jak w tych serialowych.

- Tak, widziałam. - Pochyliła się ku mnie. - Bardzo ciężko mu szło. No wiesz, silna ręka pisała, druga próbowała wyrwać kartkę.

Uniosłem i opuściłem brwi, wzruszywszy wirtualnie ramionami.

- Asmodeusz wygrał - rzekłem z naciskiem, a Carla skrzywiła się kwaśno. Asmodeusz zawsze wygrywał. Nie warto było nawet tego komentować i powiedziałem to tylko, by nie udzielić innej odpowiedzi na zasugerowane pytanie. - Idę do niego - oznajmiłem. - Gdyby doktor Webb chciał potem ze mną porozmawiać, mogę zostać kilka chwil. Ale to sprawa czysto osobista.

- Nie krępuj się, Felix. - Machnęła do mnie. - Paul ma klucze.

Paul był ponurym, czarnoskórym mężczyzną, tak wysokim i barczystym, że w formacji cztery cztery dwa sam mógłby zastąpić jedną z czwórek. Prawie się nie odzywał, a kiedy już to robił, przemawiał krótko i do rzeczy. Widząc, jak zbliżam się korytarzem, wymówił jedno słowo: „Ditko?”, a kiedy przytaknąłem, odwrócił się i pomaszerował naprzód.

Na końcu głównego korytarza trzeba skręcić w lewo. Podłoga unosi się lekko pod stopami, bo opuszczamy przebudowane domki, wkraczając do nowego, specjalnie zbudowanego skrzydła. Panowała tam inna atmosfera, to znaczy w sensie psychicznym. Stare kamienie otacza stałe, rozproszone pole emocji. Przypomina to blask dogasającego ognia. Nowy cement jest pusty i zimny.

I może dlatego zadrżałem, gdy zatrzymaliśmy się przed drzwiami Rafiego.

Paul pochylił się, zaglądając przez wizjer, i zaklaskał językiem o zęby. Potem wsunął klucz w zamek i przekręcił. Drzwi się otwarły.

Pomiędzy wizytami zawsze zapominam, jak mała i pusta jest cela Rafiego. Przypuszczam, że niepamięć pozwala jakoś to znieść. W gruncie rzeczy to sześcian dziesięć stóp na dziesięć. Nie ma w nim mebli, bo Rafi potrafi oderwać nawet te przykręcone i zrobić z nich użytek. U Stangera wciąż pracują ludzie, którzy pamiętają ostatni raz, gdy do tego doszło. Ich nowe motto, w które zaciekle wierzą, brzmi: „W razie wątpliwości lepiej nie”. Ściany i sufit pokrywa nagi, biały tynk, lecz pod nim zamiast normalnych cegieł kryje się warstwa stopu srebra i stali w proporcjach jeden do dziesięciu. Nie pytajcie mnie, ile to kosztowało; głównie z tego powodu jestem biedny.

Rafi siedział w kącie w pozycji lotosu. Jego długie, tłuste włosy całkowicie przysłaniały twarz, lecz na dźwięk moich kroków uniósł głowę, rozgarnął zarośla i uśmiechnął się szeroko. Ktoś uwolnił mu jedną rękę z kaftanu bezpieczeństwa i dał talię kart. Leżały teraz na podłodze, ułożone w pasjansa zegar. Ostre karty, powlekane plastikiem. Według mnie to bardzo kiepski pomysł. Zanotowałem w duchu, by powiedzieć Carli, żeby pacnęła ode mnie Weba w główkę i spytała, co on sobie wyobraża.

- Felix! - warknął Rafi jednym ze swych bardziej nieprzyjemnych głosów, dobiegającym wyłącznie z głębi gardła. Każda sylaba brzmiała jak odtwarzany w zwolnionym tempie wystrzał z dubeltówki. - Co za zaszczyt. Co za pierdolone szczęście. Wchodź, wchodź. No dalej. Nie wstydź się.

- Jeśli zacznie coś kombinować - rzekł Paul, ponuro i beznamiętnie - po prostu zawołaj, dobrze?

Zamknął za mną drzwi i usłyszałem zgrzyt zamka.

Rafi obserwował mnie w pełnej wyczekiwania ciszy. Rozpiąłem płaszcz i dotknąłem palcami kieszeni, w której tkwił flet. Cal błyszczącej miedzi wystawał z niej, lśniąc na tle szarej podszewki niczym gorejący węgielek. Na jego widok Rafi westchnął, ostro, boleśnie.

- Zamierzasz nam coś zagrać? - wyszeptał. I przez chwilę był to naprawdę Rafi, nie Asmodeusz mówiący jego głosem.

- Dobrze cię znów widzieć, Rafi - odparłem. - Tak, za jakąś minutę zagram ci coś, żebyś mógł chwilę odpocząć albo przynajmniej się pozbierać.

Twarz Rafiego wykrzywiła się gwałtownie, jakby się roztopiła i znów zastygła w grymasie brutalnej pogardy.

- Chciałbyś, kurwa - warknął innym głosem.

Cóż, wiedziałem, że nie będzie łatwo. Nigdy nie jest. Czując się jak żołnierz, który ma zaraz wyskoczyć z okopu i popędzić do ataku przez ziemię niczyją, usiadłem przed nim, krzyżując nogi, niczym lustrzane odbicie Rafiego. Wyjąłem z kieszeni list, rozłożyłem i zademonstrowałem mu.

- Napisałeś do mnie. TY do mnie napisałeś - rzekłem, z rozmysłem kładąc nacisk na ty.

Mimo tego, co powiedziałem Carli, wciąż nie miałem stuprocentowej pewności, czy to Rafi, czy jego złowieszczy pasażer stał u steru, kiedy powstał list - a uznałem, że powinienem to wiedzieć.

Rafi wyjął mi z ręki kartkę, przez sekundę wpatrywał się w nią ze spokojem i lekkim rozbawieniem. Między jego palcami rozkwitł płomień, w mgnieniu oka sięgnął czterech narożników wymiętej kartki i pochłonął ją w jednej eksplozji ciepła, którą poczułem nawet ze swego miejsca. Palce Rafiego rozprostowały się i na podłogę poszybowały kawałki czarnego popiołu.

- Tak - odrzekł. - Napisałem. - Wsunął palec w popiół, wbijając wzrok w ziemię.

- Twierdzisz, że popełnię błąd - naciskałem; z każdą chwilą mój pesymizm rósł. - Jaki błąd, Rafi?

Znów spojrzał na mnie i tym razem nasze spojrzenia się złączyły. Zazwyczaj Rafi ma oczy piwne, teraz jednak były czarne i błyszczące, jakby wezbrały w nich atramentowe łzy.

- Przyjmiesz tę sprawę - wychrypiał Asmodeusz. - I to cię zabije.


3

Kiedy poznałem Rafaela Ditko, byłem bliski absolutnego dna. Miałem dziewiętnaście lat, niecały rok studiowałem w Oxfordzie - literaturę angielską, wybraną mechanicznie, bo to był mój najlepszy przedmiot w szkole, a tato nie po to harował przez trzydzieści lat w dokach i fabrykach, żeby jego dzieci miały robić to samo.

Lecz od lat dręczyły mnie nihilizm i rozpacz. Im częściej widywałem smutnych, nikomu niepotrzebnych zmarłych, trwających na skraju życia niczym żebracy w drzwiach eleganckiej restauracji, tym bardziej ponury i beznadziejny wydawał mi się cały wszechświat. Uważałem, że jeśli Bóg istnieje, to jest albo psychopatą, albo totalnym popierdzieleńcem. Nikt godny szacunku nie stworzyłby wszechświata, w którym ma się tylko jedną szansę na ogrzanie rąk przy ogniu, a potem resztę wieczności spędza na zimnie. Nawet kiedy zdołałem zapomnieć przerażonego, małego ducha mojej siostry Katie i to, jak zatrzasnąłem mu drzwi przed nosem, życie i tak nie miało dość sensu, bym chciał się w nie angażować.

Ditko miał dwadzieścia dwa lata, przyjechał w ramach wymiany studenckiej z Czechosłowacją, co w tamtych czasach („tamtych” oznacza tu hedonistyczne lata osiemdziesiąte, świt nowej ery zwycięskiego kapitalizmu) stanowiło rzadkość. Ze swymi ciemnymi włosami i oczami wyglądał jak nieślubny syn archanioła i świątynnej tancerki, i z ogromną wzgardą słuchał o żywionych przez większość kolegów ze studiów marzeniach o przedsiębiorczej apoteozie. Praca w City? Przejście na emeryturę po trzydziestce? Pierdolić to. Rafi pędził na oślep w życie, seks i śmierć, z zapałem wykluczającym jakiekolwiek kalkulacje.

Od pokolenia Tatcher pożyczył jego samouwielbienie, przymierzył i zamienił w coś eleganckiego i pełnego ironii. Owszem, wyrywał kumplom dziewczyny, palił ich trawę, biwakował na podłogach i plądrował lodówki. Ale odpłacał nam za to biletami na spektakl. Nikt nigdy nie zdołał go znienawidzić, nawet kobiety, w których przebierał jak w błyskotkach na targu. Nawet Pen, dla której był pierwszym (i ostatecznie) jedynym.

Czasami zastanawiam się, jak wyglądałoby jego życie, gdyby mnie nie poznał. Bez wątpienia już wtedy fascynował go okultyzm, w owych czasach jednak pozostawało to zainteresowaniem czysto akademickim, bo Rafi był zbyt nonszalancki i, szczerze mówiąc, inteligentny, by w cokolwiek uwierzyć. Lecz nasze pijackie rozmowy na temat zmarłych - tych, którzy nie odchodzą, i tych, którzy wracają - sprawiły, że zainteresowanie zaczęło przeradzać się w coś innego. Nawet kiedy temperował mój gorzki ateizm swą własną, samolubną ewangelią agnostycką (pożyjemy zobaczymy, wstrzymaj ogień, spójrz na śliczne obrazki), słuchał moich opisów londyńskich duchów z entuzjazmem zbyt wielkim, by nazwać go zdrowym. Byłem wówczas zbyt głupi i zaabsorbowany samym sobą, by to zauważyć. Ale dałem mu coś nowego, do czego mógł się podłączyć.

Rzuciłem studia na początku drugiego roku i wyruszyłem w bezcelową, lecz porywającą podróż dookoła świata, która miała pochłonąć następne cztery lata mego życia. Była to moja wyprawa donikąd, byle dalej od pustki. Rafi zapewnił mi emocjonalne paliwo do podróży - uniósł mnie, wycelował i podpalił lont. Co w bardzo praktycznym sensie oznaczało, że zapewne zawdzięczam mu dalsze życie. Po powrocie nie widziałem się z nim kolejne dwa lata i gdy się spotkaliśmy, odkryłem, że się zmienił. Stał się jednym z tych gości, którzy siedzą w piwnicznych księgarniach i płacą dziesięć razy więcej za listy sprawunków Aleistera Crowleya, niż są one warte.

Wypiliśmy piwo (czy siedem) w pubie Angel na St. Giless Hight Street. Lecz przynajmniej dla mnie okazało się to przeżyciem niepokojącym i przygnębiającym. Pierwotnie do Rafiego przyciągnęło mnie jego podejście do życia. Bardzo pragnąłem zbliżyć się do tego i może naśladować. Teraz jednak chciał rozmawiać wyłącznie o śmierci - jako stanie, celu, źródle, stawie z pstrągami. Mówił, że uczy się nekromancji. Powiedziałem mu, że to pierdoły. Fakt, że niektórzy umieją widzieć i rozmawiać ze zmarłymi (w tamtych czasach spotkałem jeszcze pięciu podobnie wrażliwych ludzi i słyszałem o garstce innych), nie oznacza, że śmierci da się uniknąć. Istniała granica - każdy z nas może ją przekroczyć tylko raz, i to zawsze zmierzając w tę samą stronę. Nigdy nie słyszałem, by ktokolwiek stamtąd wrócił. Oczywiście gadałem bzdety, lecz w owych czasach zombie były bardzo rzadkie i nigdy na żadnego się nie natknąłem.

Tak czy inaczej, Rafi nie słuchał. Twierdził, że coś znalazł i że to coś może w ciągu jednej nocy całkowicie odebrać sens wszystkiemu, co robię.

- Może nawet szybciej - powtórzył z obłąkańczym uśmiechem, pstrykając palcami przed moją twarzą. - Szybko, o tak. Twoja kolejka, Fix.

Wszystkie siedem kolejek było moje i potem ta świadomość nieco mnie pocieszyła. Przynajmniej pod pewnymi względami Rafi się nie zmienił. Nadal pozostawał eleganckim pasożytem, umiejącym sprawić, że czułeś się, jakbyś to ty miał mu dziękować za to, że cię naciąga. Może pod wszystkimi kretyństwami nadal krył się prawdziwy Ditko. Może w końcu się znudzi i przerzuci na nową podnietę.

Kiedy znów go spotkałem, była wiosna 2004 roku. Telefon o północy ściągnął mnie do studia przy Seven Sisters Road. Rafi siedział tam, skulony w wannie na szponiastych nogach, patrząc przed siebie pustym wzrokiem. Oba krany były odkręcone. Jego dziewczyna, chuda i wyniszczona - jej cienkie, białe włosy natychmiast skojarzyły mi się z puszkami mlecza - co kilka chwil dorzucała do wanny worki lodu ze sklepu monopolowego. Inaczej woda zaczynała wrzeć.

- Rafi rzucił zaklęcie - oznajmiła. - Skurwysyńsko wielkie. Wezwał ducha, ale coś poszło nie tak i zamiast zostać w kręgu, duch wniknął w niego. Wtedy zaczęła się gorączka.

Przesiedziałem przy nim całą noc, słuchając, jak wygłasza nieskładne tyrady w co najmniej czterech językach, i próbując wyczuć ducha. Około szóstej rano zabrakło nam lodu i bałem się, że jeśli zaczekam dłużej, Rafi się wypali. Wyjąłem zatem flet, odprawiłem z pokoju dziewczynę i zacząłem grać. Tak właśnie pracuję: muzyka to zaklęcie i jeśli się uda, działa na bezcielesne duchy niczym lep na muchy. Duchy zaplątują się w nią i nie mogą się uwolnić, i kiedy milknie, abrakadabra, nie mają się czego przytrzymać. Wtedy znikają. Kiedy gaśnie ostatnia nuta, po prostu ich już nie ma.

Jeśli brzmi to nieskomplikowanie, to dlatego, że nigdy nie skończyłem studiów. W rzeczywistości to trudny, powolny proces i udaje się tylko, jeśli zdołam naprawdę wyczuć danego ducha. Im wyraźniejszym myślowym obrazem dysponuję, tym lepsza melodia i pewniejszy efekt.

W tym przypadku duch był tak silny, że niemal przypominał dym sączący się z przegrzanej skóry Rafiego. Sądziłem, że go wyczułem. Uniosłem flet do ust i zagrałem pierwsze nuty, szybkie i wysokie.

Równie dobrze mógł to być pistolet - coś wielkiego i ciężkiego, na przykład trooper 38 - wycelowany w głowę Rafiego.

***

Siedziałem na podłodze ze srebra i stali, a chłód metalu, zimnego jak lodowiec, powoli promieniował na moje plecy. Gdzieś w oddali usłyszałem głos pielęgniarza - wykrzykiwał coś jowialnego i zapewne obscenicznego. Potem trzasnęły drzwi.

Absolutnie czarne oczy Rafiego zamknęły się i znów otwarły, przygważdżając mnie spojrzeniem niczym dwa leniwe, szalone celowniki. Otaczała go woń starego mięsa. Wiedziałem, że to dlatego, że przyjechałem z biura nad kebabownią Grambasa. Jedną z cech charakterystycznych obecności Asmodeusza było to, że Rafi zaczynał pachnieć jak ostatnie miejsce, które odwiedzaliśmy. Typowy przykład demonicznego podglądactwa.

- Umrzesz - powtórzył niemal z roztargnieniem, odwracając parę kolejnych kart swego pasjansa.

- Mylisz się - odparłem z przedwczesną ulgą. - Owszem, zaproponowano mi dziś pracę, ale już odmówiłem.

- Jasne, że tak. - Znów ten głos jak stłuczone szkło, chrapliwy i drżący. - Wciąż opłakujesz starego przyjaciela, prawda? Obiecałeś sobie, że nigdy więcej nie schrzanisz życia takiemu kundlowi. „Po pierwsze, nie szkodzić”, co w twoim przypadku oznacza: „Nie rób, kurwa, nic na ślepo”.

Język Rafiego wysunął się z ust i oblizał je z odgłosem gazety unoszonej na ulicy powiewem silnego wiatru. Nagle uświadomiłem sobie, że wargi ma suche i spękane, pokryte jasnymi plamami strzępów zaschniętej skóry. Powinienem był zauważyć to wcześniej. To kolejny ze znaków, których zwykle wypatruję, i potwierdzał to, co zauważyłem już wcześniej. Bez wątpienia rozmawiałem z Asmodeuszem. Rafi nie pojawi się, dopóki demon na to nie pozwoli.

Powoli, z roztargnieniem, rozdarł paznokciem kciuka skórę na przedramieniu. W ranie wezbrała krew i polała się na podłogę celi. Nie zwracałem na to uwagi: Asmodeusz lubi się popisywać, ale zawsze szybko naprawia wyrządzone szkody. Utrzymywanie ciała Rafiego w dobrym stanie leży w jego najlepiej pojętym interesie.

- I tak już za późno, by cokolwiek zrobić - wymamrotał, bardziej do siebie niż do mnie. - Większość elementów wskoczyła na miejsce, a ty nie zadajesz nawet właściwych pytań.

Zapadła cisza. Kiedy znów się odezwał, przemawiał innym głosem, niemal płynnym, modulowanym jak muzyka fletu, podstępnym i nieprzyjemnym.

- Zatem odmówiłeś. Ale w tym właśnie rzecz, Castor. Zmienisz zdanie, jestem tego niemal pewien. Bo widzisz, dla takich jak ja czas wygląda inaczej. To znaczy, że płynie wolniej. Mam wrażenie, jakbym tkwił tu już tysiąc lat. Muszę coś robić, żeby zachować ostrość umysłu. Rozumiesz? Dostrajam się do różnych rzeczy. Rzeczy znajdujących się na skraju istnienia. Rzeczy, które może, może, może przekroczą granicę prawdopodobieństwa i splamią dywany rzeczywistości. Wiem, o czym mówię. Po ostatnim „nie” padnie „tak” i dojdzie do tego, nim ta noc dobiegnie końca. Jesteś tak boleśnie przewidywalny, jeśli chodzi o twoich przyjaciół, że... - Przekrzywił głowę w lewo, prawo, lewo. - To raczej oczywiste, na czyją melodię w końcu zatańczysz.

Wyjąłem z kieszeni flet i położyłem na podłodze obok. Rafi - czy też stwór żyjący wewnątrz niego - przyjrzał mu się z zimnym rozbawieniem.

- Ja nie tańczę - rzekłem. - Nie proś mnie.

Roześmiał się, nie zabrzmiało to miło.

- Wy wszyscy tańczycie, Castor, każdy najgorszy drań. Nigdy jeszcze nie spotkałem mężczyzny, kobiety bądź dziecka, którzy stawiliby prawdziwy opór. - Wyciągnął wolną rękę, złożył palec środkowy i wskazujący, tworząc lufę, i wycelował w moje stopy. - Bang, bang bang. Gdybym nie odsiadywał wyroku w tej kupie miazgi i chrząstek, zmusiłbym cię do tańca. Ale ponieważ jestem... niedysponowany, zajmie się tym ktoś inny. A ten ktoś inny jest dla ciebie za silny.

- Wolisz „Och, Danny Boy” czy też „Ye Banks and Braes”? - spytałem z lekko rozbawioną miną.

- Co za prymityw - zadrwił. - Zagraj „O Fortuna”. Lubię muzykę brzmiącą jak koniec pieprzonego świata. Ale wróćmy do tematu. Choć mnie osobiście nic to nie da, powinieneś odmówić i nie przyjąć sprawy, bo masz szansę ujścia z niej w jednym kawałku nie większą niż kot w piekle.

- Wiesz, zawsze mi pochlebia, kiedy tak to ujmujesz - oznajmiłem. - Nie powinienem przyjmować sprawy? Prawnicy i prywatni detektywi przyjmują sprawy. Ludzie korzystający z moich usług zazwyczaj uważają mnie za kogoś w rodzaju śmieciarza.

Asmodeusz zlekceważył tę próbę zmiany tematu wzgardliwym wzruszeniem ramion.

- Jeśli wystarczy ci jaj, by odmówić i wytrwać, to świetnie, nie będziesz miał problemu. Ale nie na to stawiam, Castor. I jeśli chodzi o badanie ludzkiego zachowania, mam nad tobą parę lat przewagi. Zacząłem obserwować, gdy cała ludzka rasa miała w sumie wyłącznie dwa jaja - i oba tkwiły w mojej dłoni. A skoro już o tym mowa, co słychać u Pen?

Nagły przeskok kompletnie mnie zaskoczył, a w dodatku Asmodeusz użył głosu Rafiego, by zwiększyć wrażenie.

- Nie twoja przeklęta sprawa - warknąłem.

Uśmiechnął się ze złośliwą dumą.

- Wszystko co przeklęte jest moją sprawą - zadrwił. - Powinieneś staranniej dobierać słowa, Castor. Słowa to ptaki, które wzbijają się do lotu i pokazują nieprzyjacielowi, gdzie się ukrywasz. Masz. Poćwicz.

Wziął jedną z kart i pchnął ją ku mnie, tak że upadła koszulką do góry u moich stóp. Podniosłem ją i obróciłem, spodziewając się asa pik albo jokera. Ale po drugiej stronie była pusta: zapasowa karta, którą dają w niektórych taliach, by zastąpiła pierwszą zagubioną.

- Nie, stawiam, że na to pójdziesz - ciągnął Asmodeusz. - Mówię ci zatem, musisz pilnować swojego tyłka, i to lepiej niż dotychczas. Jesteś zbyt łatwym celem, Castor. Od czasu do czasu musisz wzbić trochę kurzu, żeby nie było widać, dokąd zmierzasz. W przeciwnym razie, gdy tam dotrzesz, zastaniesz czekającą na ciebie złaknioną linczu bandę. - Jego oczy zwęziły się do czarnych jak węgiel szczelin. - Czekasz, żeby mi zagrać i zamknąć mnie w piwnicy. Ale któregoś dnia przyjdziesz i zagrasz tak, że stąd wyjdę. Uwolnisz mnie, uwolnisz też aniołka Rafaela. W końcu takie są zasady. Ty je złamałeś i sam musisz naprawić. Ale martwy na nic mi się nie przydasz. Musisz zatem zrobić trzy rzeczy. Weź od niej kartę, gdy ci ją da. Uważaj na ognisty alkohol i złe kobiety. I nie kładź palca na spuście, dopóki nie będziesz wiedział, do czego strzelasz. Buzi, buzi.

Ucałował palce - te same dwa, które wcześniej tworzyły broń - i znów we mnie wycelował. Przyłożyłem flet do ust i zacząłem grać. Nie przestawałem przez pół godziny.

***

Kiedy zastukałem do drzwi celi, żeby Paul mnie wypuścił, Rafi spał. Teraz to był Rafi i pewnie będzie dusił komara aż do rana, zatem dalsze czuwanie przy nim nie miało sensu. Tuż przed wyjściem zerknąłem na ranę na jego ręce. Już się zagoiła i pozostała po niej tylko wąziutka blizna. Pierdolone demony. Najczęściej tylko dużo gadają i lubią się puszyć.

Kiedy jednak jechałem do domu Pen, słowa Asmodeusza wnikały w mą głowę niczym brud w skaleczenie. A zatem miałem zmienić zdanie w sprawie propozycji Peele'a? Raczej nie. W tym momencie nie byłem w stanie wymyślić niczego, co by mnie przekonało. Cała sprawa z Rafim sprawiła, że ponad rok temu pożegnałem się z bronią, a dzisiejszy dzień znów przypomniał, co się dzieje, kiedy popełniam błąd. Jakbym potrzebował przypomnienia. Musiałem z tym żyć na co dzień.

Nadal jednak nosiłem przy sobie metalowy flet. Bez niego wciąż czułem się zmarznięty i odsłonięty. A mój puls nadal lekko przyspieszał, gdy słyszałem historię o duchach.

Brud w skaleczeniu. Wbity tak głęboko, że nie da się go wydłubać.

Wycofałem samochód w głąb zarośniętego podjazdu Pen, miażdżąc pod kołami kilka twardych pędów jeżyn, które odważyły się podnieść od ostatniego popołudnia. Wysiadłem i zabrałem z tylnego siedzenia klatkę szczurzycy Rhony. Posłała mi niezbyt przyjazne spojrzenie. Wedle jej klasyfikacji należałem do gości, którzy podpuszczają, biorą co chcą i zostawiają ją niezaspokojoną. Zważywszy na wszystko, całkiem nieźle odpowiadało to prawdzie. Gdy zamykałem wóz, breloczek od kluczyków odegrał pierwsze takty „Dla Elizy”. Mam nadzieję, że duch Beethovena uprzykrza noce dyrektorowi generalnemu Forda.

Nie zauważyłem żadnych świateł. Ja mieszkam na górze wielkiej trzypiętrowej kupy cegieł, a Pen na samym dole. Ponieważ jednak dom wbudowano w zbocze wzgórza, od tej strony jej pokoje mieszczą się pod ziemią. Z drugiej wychodzą na ogród leżący dziesięć stóp pod poziomem ulicy. Nie potrzebowałem jednak światła: wiedziałem, że ona tam jest i na mnie czeka.

Masakra urodzinowa Petera wydawała mi się pieśnią odległej przeszłości i nie czułem już irytacji. Dla Pen jednak wciąż pozostawała najważniejszą historią dnia. Z pewnością chce wiedzieć, jak mi poszło. Chce też przeliczyć kasę.

Cóż, poszło mi mniej więcej tak, jak Titanicowi w jego dziewiczym rejsie, a kasa wciąż tkwiła w portfelu Jamesa Dodsona. Teraz musiałem zatańczyć, jak mi zagra los - a podejrzewałem, że usłyszę raczej „O Fortuna” niż „Ye Banks and Braes”.

Wszedłem do środka i zamknąłem za sobą drzwi. Zaryglowałem je i uniosłem rękę, by umieścić znak ochronny - to wciąż był odruch, mimo że mieszkałem u Pen od trzech lat. Opamiętałem się jednak w porę i odwróciłem. Czułem się trochę jak po stosunku przerywanym. Pen jest teraz kapłanką, sama dokonuje błogosławieństw.

Gdy jednak stawiałem stopę na pierwszym stopniu do piwnicy, przekonałem się, że nie miałem racji co do miejsca, gdzie ją znajdę. W kuchni paliło się światło, niewidoczne z ulicy. Słyszałem też odgłosy dość hałaśliwej działalności.

Poszedłem tam. Pen siedziała przy kuchennym stole, zwrócona do mnie plecami. Naga żarówka kołysała się łagodnie nad jej głową w przeciągu z nadtłuczonego okna. Nie uniosła głowy, zbyt zajęta pracą. Na stole przed sobą położyła skrzynkę z narzędziami i szczątki zerwanego naszyjnika. Podszedłem dwa kroki i zorientowałem się, co robi. Piłowała paciorki z naszyjnika, starannie i ostrożnie; spodek po jej lewej wypełniały koraliki, z którymi najwyraźniej już skończyła. Obok stała butelka szkockiej bezołowiowej i szklanka.

- Możemy pić z jednej - rzekła, jakby czytała mi w myślach. - Drugą stłukłam, gdy próbowałam ją umyć, żeby nie śmierdziała terpentyną.

Teraz stałem tuż za nią. Uniosłem szklankę, pociągnąłem długi łyk whisky i odstawiłem. Jednocześnie przyjrzałem się uważniej naszyjnikowi i odkryłem, że to różaniec.

- Pen - zacząłem, bo nie mogłem w żaden sposób uniknąć tego pytania - co ty robisz?

- Spiłowuję paciorki - odparła spokojnie.

- Ponieważ...?

- Były za duże. - W końcu spojrzała na mnie, przekrzywiając głowę i mrużąc oczy. - Przebrałeś się. - W jej głosie dźwięczała nutka zawodu. - Mam nadzieję, że przywiozłeś ze sobą kostium.

- Jest w samochodzie. - Postawiłem na stole klatkę z Rhoną. - Dzięki za pożyczkę.

Pen zacisnęła wargi i posłała Rhonie całusa. Szczurzyca usiadła i zaczęła drapać pręty.

- Mógłbyś ją zanieść do haremu?

Nawet mnie to ucieszyło - inaczej musiałbym przyznać się do imprezowej klęski tu i teraz, a każda minuta opóźnienia rozmowy oznaczała jedną więcej minutę szczęścia. Lecz paciorki nadal ciążyły mi w głowie, pewnie dlatego, że dopiero co widziałem się z Rafim, a to wyglądało dokładnie jak coś, czym chętnie zająłby się któryś z pacjentów Stangera w przerwach pomiędzy sesjami terapii szokowej.

- Za duże do czego? - spytałem. Pen nie odpowiedziała.

- Zabierz Rhonę na dół - rzekła. - Zaraz tam przyjdę. A przy okazji, znalazłam coś twojego. Stoi na kominku obok zegara.

Maszerując schodami do podziemnej cytadeli Pen, usłyszałem coś, co wzbudziło we mnie nagłą falę niepokoju. „Enola Gay” zespołu OMD. Wychodząc z pokoju, Pen często zostawiała włączony adapter, z rodzaju tych, które po skończeniu płyty wracają na jej początek. Lecz gdy zaczynała puszczać numery z lat osiemdziesiątych, nie był to dobry znak.

Drzwi jej salonu stały otworem. Edgar i Arthur obserwowali mnie żałośnie ze swych ulubionych miejsc - górnej półki biblioteczki i bladego popiersia Johna Lennona. Przełożyłem Rhonę z przenośnej klatki do wielkiego szczurzego penthouse'u, w którym żyła wraz ze swą świtą wielkich, przystojnych szczurzych samców, którzy chętnie dadzą jej to, co ja tak bezczelnie zaniedbałem.

Spojrzałem na kominek. Coś opierało się o idiotyczny, antyczny zegar powozowy Pen: zwinięty kremowobiały kawałek błyszczącego papieru. Zdjęcie. Przeszedłem przez pokój, podniosłem je i obróciłem.

Wiedziałem mniej więcej, co zobaczę - muzyka i nastrój Pen wyraźnie o tym świadczyły. Mimo to ów widok rąbnął mnie w pierś niczym pięść.

To był tylny dziedziniec u Świętego Piotra w Oksfordzie - ten z fontanną, w której często płynie coś innego niż woda. Noc: scena uchwycona mściwym okiem czyjegoś kiepskiego automatu; słaba lampa sprawiła, że zdjęcie było praktycznie pozbawione tła. Widniał na nim tylko Felix Castor - lat osiemnaście, kasztanowe loki i wymuszony uśmiech - próbujący ze wszystkich sił nie wyglądać na kogoś, kto zaledwie osiem miesięcy wcześniej skończył państwową szkołę średnią. Już wtedy nosiłem długi płaszcz, ale w owych czasach był to alfonsiarski czarny burberry; nie wstąpiłem jeszcze do przedrewolucyjnej carskiej armii. A ponieważ płaszcz uszyto dla kogoś znacznie szerszego w ramionach, wyglądałem jak biedna sierotka, tyle że licząca metr siedemdziesiąt pięć wzrostu.

Po mojej lewej Pen. Chryste, ależ była piękna. Nie istniało na świecie zdjęcie, które mogłoby oddać wiernie jej barwy, energię i pełnię życia. W ozdobionej piórkami siatce na włosy, czerwonym topie bez ramiączek, z naszywanymi cekinami, i czarnej spódnicy z rozporkiem (co oznaczało ranek po imprezie), ze spojrzeniem spuszczonym skromnie ku ziemi wyglądała jak dziwka, która właśnie rzuciła wszystko, by zostać zakonnicą, tyle że jeszcze nikogo o tym nie uprzedziła. Rękę wznosiła do nieba, wystawiając palec wskazujący.

Po mojej prawej Rafi. Miał na sobie czarny hinduski surdut - jaki nosił Nehru - i spodnie, jego ulubiony strój, i uśmiechał się jak człowiek kryjący wielką tajemnicę. Herman Melville twierdzi, że to łatwizna, ale też mowa o człowieku, który uważał, że Moby Dick to wieloryb.

Obaj z Rafim przykucnęliśmy, wyciągając za siebie jedną nogę, a drugą uginając w kolanie. Przypomniałem sobie tę noc: jej wspomnienie nigdy nie wyblakło i wiedziałem, skąd wzięła się ta dziwna poza. Staliśmy na starcie, a Pen właśnie miała dać znak.

- Znalazłam je w garażu - odezwała się z tyłu. - Kiedy zabrałeś wszystkie rekwizyty. Leżało na podłodze.

Odwróciłem się ku niej; czułem się tak, jakby na czymś mnie przyłapała. Może na emocjach, czymś niegodnym i niewypowiedzianym, czego się wstydziłem. W jednej ręce trzymała spodek z koralikami, w drugiej okaleczony różaniec. Spojrzała na mnie z przejmującym smutkiem.

- I jaki jest wynik? - spytałem, szukając tematu, który nie wiązałby się ze zdjęciem. Skinieniem głowy wskazałem spodek.

- Wynik? - Przez chwilę to przetrawiała. Odstawiła koraliki na poręcz kanapy, po czym usiadła ciężko obok. Wyraźnie zmagała się ze słowami, chyba że to była wina whisky. Cisza trwała coraz dłużej. - Odwołano mecz - oznajmiła, nie do końca trafiając w lekki ton, w który celowała. - Deszcz przerwał grę. Do ciężkiej cholery, chciałabym być bogata. Chciałabym, żebyś grał na gitarze jak Stoker.

Był to nasz tradycyjny dowcip, który ostatnio zaczął się mocno starzeć. Mack Stoker - Mack Topór, Mack Pięć - skończył liceum w tym samym roku co my i także rzucił studia. Tyle że zrobił to, by zostać gitarzystą Stasis Leak, trashmetalowego zespołu, i odniósł tak wielki sukces, że już trzy razy przechodził odwyk.

Zdołałem uśmiechnąć się ze znużeniem, Pen jednak nie odpowiedziała uśmiechem. Przyglądała mi się z powagą. Zerknęła na koraliki i znów na mnie.

- Martwię się o ciebie, Fix - oznajmiła. - Naprawdę nie chcę, żeby coś ci się stało. W zeszłym tygodniu odwiedziłam Rafiego i powiedział mi, że wplączesz się w kłopoty, w coś co cię przerasta. - Po chwili milczenia podjęła temat, zniżając głos. - Czasem zastanawiam się... czy wszystko mogło się potoczyć inaczej. Dla niego. Dla nas wszystkich.

- W metalowej kapeli nie ma miejsca na flet prosty - odparowałem.

Pen mówiła już jednak o zdjęciu i jej słowa cofnęły mnie w przeszłość, do wspomnienia, którego unikałem.

To nie była zwykła impreza, tylko bal majowy. Dzieciaki z uprzywilejowanych rodzin odgrywały dekadenckich dorosłych, brakowało im jednak nonszalancji i zapewne cynizmu. Pen z jednej strony trzymała pod ramię Rafiego, z drugiej mnie. Wszyscy byliśmy podnieceni i dalece przekroczyliśmy granice bezpieczeństwa. Sprawiło to połączenie alkoholu, przytulanych tańców i hormonów. Rafi z typową dla siebie bezczelnością zaproponował trójkąt. Pen pacnęła go - była porządną katoliczką i nie zamierzała się puszczać. Zasugerowała jednak coś innego. Moglibyśmy się ścigać przez dziedziniec i z powrotem. Pierwszy, który ją dotknie...

- Jak poszedł występ? - spytała Pen i bańka mydlana pękła. Wpatrywałem się w nią jak królik złapany w promień reflektora.

- Świetnie - skłamałem. - Poszło świetnie, ale ten gość, Pan Ważny Policjant, zapłacił czekiem. Jutro dam ci forsę.

- Super - rzuciła Pen. - A ja ci pokażę, do czego są paciorki. Też jutro. Uczciwa wymiana, Fix.

- Oto motto godne wszystkich dobrych gospodarzy tego i innych światów - zgodziłem się.

- Dzięki Bogu, że choć jedno z nas zarabia - wymamrotała Pen i skrzywiła się, pociągnąwszy kolejny łyk whisky. - Jeśli nie wpłacę do banku jakiejś kasy, stracę ten dom.

Powiedziała to lekkim tonem, ale odpowiadało to mniej więcej stwierdzeniu „stracę rękę”. Wiedziałem doskonale, jak bardzo kocha swój dom. Nie, więcej - jak bardzo go potrzebuje. Należała do trzeciego pokolenia kobiet Brucknerów, które tu mieszkały, a trójka to liczba magiczna. Jej obrzędy, rytuały i inkantacje - osobliwa, postkatolicka wersja wicca - zależały od numeru czternaście przy Lydgate Road. Nie dałaby rady żyć nigdzie indziej.

- Myślałem, że hipoteka jest już spłacona. - Naśladowałem jej lekki ton.

- Pierwsza owszem - przyznała. - Od tego czasu zaciągnęłam inne kredyty. Dom jest zastawem ich wszystkich.

Pen lubi opowiadać o swych kolejnych planach szybkiego wzbogacenia tylko z początku. Trudno jej przełknąć fakt, że zawsze pozostawiają ją biedniejszą, niż była wcześniej.

- Jest bardzo źle? - spytałem.

- Do końca miesiąca potrzebuję paru kafli. - Westchnęła. - Kiedy zaczną spływać pieniądze z imprez, wszystko będzie dobrze, ale w tej chwili liczy się każda suma.

Umiem stwierdzić, kiedy przegrywam. Pocałowałem ją na dobranoc, wróciłem na górę do siebie i wykończony rzuciłem się na łóżko. Coś w kieszeni spodni wbiło mi się w udo. Sięgnąłem ręką, wydłubałem ów przedmiot i uniosłem do światła. To była czysta karta.

Po ostatnim „nie” padnie „tak” i dojdzie do tego, nim ta noc dobiegnie końca.

- Ty sukinsynu - wymamrotałem.

Rzuciłem kartę w kąt pokoju, zgasiłem światło i zasnąłem, wciąż w ubraniu. Numer Archiwum Bonningtona figurował w książce, wciąż miałem też kopertę z numerem domowym Peele'a, ale przed rankiem nie było sensu nigdzie dzwonić.


4

Pomiędzy Regents Park i Kings Cross mieści się sieć ulic, które kiedyś tworzyły miasto. Nazywano je Somers Town i ta nazwa wciąż pojawia się na większości map okolicy, choć mieszkańcy bardzo rzadko jej używają.

To jedno z miejsc, które dostały strasznie w dupę podczas Rewolucji Przemysłowej i nigdy się w pełni nie pozbierały. W połowie osiemnastego wieku rozciągały się tutaj pola i sady, a bogacze budowali swoje rezydencje. Sto lat później zastąpiły je zawszone slumsy i jaskinie złodziei - miejsca, na widok których Karol Dickens zaczynał się ślinić i od razu ostrzył pióro. Dworzec St. Pancras tkwi pośrodku, niczym przerośnięty tort weselny, lecz to nie jego, tylko całe Somers Town pokroiły na kawałki drogi, koleje, bazy przeładunkowe, magazyny i zimna, handlowa logika nowej ery. Nie ma tu już slumsów, ale głównie dlatego, że tak naprawdę nie ma też samego miejsca. Dzisiejsze Somers Town przypomina kikut amputowanej kończyny: każdą ulicę ucinają nagle tory kolejowe, przejazd albo goła ściana, która zazwyczaj okazuje się częścią szarego, nieustannie gnijącego masywu dworca Euston.

Archiwurn Bonningtona mieściło się przy jednej z owych skróconych alej, odchodzącej od głównej ulicy, Evershold Street, biegnącej z północy na południe i łączącej Camden Town z Bloomsbury. Poza nim przy ulicy skupiły się głównie magazyny, budynki biurowe i sklepy z przecenioną grafiką. Lecz w oddali, po drugiej stronie torów kolejowych, stał blok mieszkalny z lat trzydziestych ubiegłego wieku, wzniesiony z brązowej cegły i kutego, przeżartego rdzą żelaza. Na sypiących się balkonach powiewały rzędy suszących się majtek, przypominające białe poddańcze flagi, a zdumiony wzrok przechodnia przyciągała Madonna z Dzieciątkiem z białego kamienia, ustawiona tuż nad portykiem głównego wejścia. W końcu blok nosił imię Świętej Marii.

Archiwum wyróżniało się pośród niskich, betonowych potworków architektonicznych niczym stara panna wśród nieprzytomnych pijaków. Na oko szacowałem je na wczesny dziewiętnasty wiek - ciemna cegła, cztery piętra. Pod każdym rzędem okien cegły ułożono w misterny wzór, przypominający nieco pionową wersję parkietu. Spodobało mi się. Wyglądało jak pałac wzniesiony z kaprysu wyższego urzędnika, który pragnął zostać panem na włościach, lecz zmarł jak Ferdynand I, nim zdążył przekroczyć próg swego Belwederu. Z bliska jednak dostrzegłem wyraźnie, że ten szczególny pałac został już dawno podzielony i urządzony: jedno z okien na parterze zabito grubą deską, w drzwiach obok niego piętrzyły się stosy śmieci i starych, rozmiękłych od wody kartonów. Prawdziwe wejście do archiwum, choć wyglądało na część tego samego budynku, mieściło się dwadzieścia metrów dalej.

Czteropanelowe, podwójne drzwi zrobiono z patynowanego mahoniu, hojnie poznaczonego rysami i zagłębieniami, lecz bez wątpienia prawdziwego. Obok drzwi mosiężna płyta z szeryfową powagą informowała, że oto znalazłem się przed Archiwum Bonningtona, utrzymywanym przez Korporację Londyńską i podległym Komisji Połączonych Muzeów i Funduszy. Niżej widniały godziny otwarcia, lecz budynek nie wyglądał na miejsce, do którego dobijałby się cały świat.

Przekroczyłem próg i znalazłem się w bardzo dużym i bardzo imponującym holu.

Być może pomyliłem się o jakieś dziesięć lat co do wieku budynku: surowe, czarno-białe płytki na podłodze miały w sobie moralną powagę jej czarno-białej wysokości Wiktorii. Po lewej ujrzałem kontuar z szarego marmuru, chwilowo pusty, lecz równie długi i nieprzenikniony jak palisady stacji Rorkes Drift, i sprawiający wrażenie wywodzącego się z tej samej szkoły fortyfikacji obronnych. Za nim ustawiono pół tuzina metalowych stojaków z niezliczonymi wieszakami. Co prawda były puste, ale przynajmniej stanowiły dowód dobrych chęci. Najwyraźniej architekci wzięli pod uwagę wygodę nacierających oszalałych hord. Dalej, po drugiej stronie kontuaru, ujrzałem drzwi do biura, z tabliczką opatrzoną prostym napisem ochrona. W połączeniu z opuszczonym posterunkiem wydało mi się to nieco ironiczne.

Po mojej prawej stronie wznosiły się szerokie, wyłożone szarym kamieniem schody. Nad głową miałem wysklepiony świetlik, ozdobiony imponującą, witrażową różą, z trudem przeświecającą przez warstwę kurzu i gołębiego łajna. Ustawione u stóp schodów trzy nowoczesne biurowe krzesła, obite jaskrawoczerwonym materiałem, wyglądały jak muchy na torcie.

Stałem spokojnie, nieruchomo w holu pogrążonym w słabym świetle. Czekałem, nasłuchując, wyczuwając. Tak. Coś tam było: niemal niedostrzegalna zmiana w powietrzu, tak subtelna, że potrzebowałem paru chwil, by ją zarejestrować. Mój wzrok się rozmył, pozwoliłem nieokreślonemu zmysłowi, który szlifowałem podczas paruset egzorcyzmów, powoli ogarnąć otaczającą mnie przestrzeń.

Nim jednak zdołałem skoncentrować się na ulotnej obecności, po mojej lewej głośno trzasnęły drzwi i owo coś umknęło poza zasięg. Obejrzałem się przez ramię, wprost na strażnika w mundurze, który wynurzył się z biura ochrony. Wyglądał bardzo oficjalnie, mimo że przekroczył już pięćdziesiątkę: twardziel o matowokasztanowych włosach, które nad czołem nie tyle się cofały, ile uciekały w panice, i z nosem na pewnym etapie jego kariery złamanym i na nowo nastawionym. Strażnik przygładził krawat, jak człowiek wychodzący cało z paskudnej bójki. Przez chwilę sądziłem, że postawi mnie pod ścianą.

Jednakże gdy się uśmiechnął, zorientowałem się, że to wyłącznie poza. Był to szczenięcy uśmiech. Uśmiech faceta, który pragnął zostać twoim przyjacielem.

- Tak, proszę pana? - spytał energicznie. - Czym mogę służyć?

Z trudem zwalczyłem pokusę odpowiedzenia, że dużym ciemnym i paczką czipsów.

- Felix Castor. Przychodzę do pana Peele'a.

Strażnik skinął głową i wycelował we mnie palcem, jakby się cieszył, że poruszyłem ten temat. Przez chwilę grzebał pod kontuarem, potem wyciągnął czarny długopis „Bic” i skinieniem głowy wskazał leżącą na blacie księgę.

- Zechce pan się wpisać? - rzekł. - A ja zawiadomię pana Peele'a, że pan tu jest.

Podczas gdy ja bazgrałem w księdze, on podniósł słuchawkę, nacisnął krzyżyk, a potem trzy inne klawisze.

- Halo? Alice? - rzekł po chwili. - Jest tu pan Felix - zerknął na księgę - Castro. Czeka w recepcji. Tak. Oczywiście. Jasne. Przekażę mu.

Alice? O ile pamiętałem, Peele miał na imię Jeffrey.

Strażnik odłożył słuchawkę i machnął zamaszyście ręką w stronę krzeseł - w ten sam sposób aktorzy nakazują publiczności nagrodzić oklaskami orkiestrę.

- Zechce pan usiąść, proszę pana? Wkrótce ktoś się tu zjawi.

- Dzięki - odparłem.

Usiadłem, a strażnik zaczął wymyślać sobie zajęcia za kontuarem. Wyraźnie usiłował sprawiać wrażenie bardzo zajętego. Zamknąłem oczy, wyciszając się, i spróbowałem znów wyczuć ową ulotną obecność - ale niczego tam nie było. Ciche odgłosy poruszeń strażnika wystarczyły, by mnie zdekoncentrować.

Minutę później na schodach rozległy się kroki. Uniosłem powieki i spojrzałem na idącą mi na spotkanie kobietę.

Było na co popatrzeć. Mierząc ją wzrokiem, przywołałem na pomoc ochronną, profesjonalną obojętność. Dałbym jej niecałą trzydziestkę, możliwe jednak, że była starsza, tylko dobrze się trzymała. Wysoka i bardzo szczupła, żylasta, wygimnastykowana. Proste jasne włosy ściągnęła w ciasny koczek - w innym towarzystwie kojarzyłby się z klasycznym staropanieństwem, ale nie tutaj. Dobrze ubrana - wręcz doskonale, w szary, dwuczęściowy kostium, który świadomie i stylowo naśladował męski garnitur. Buty z szarej skóry, na pięciocentymetrowych obcasach, ozdabiały jedynie niewielkie, czerwone sprzączki. Motyw czerwieni powtarzała chusteczka w kieszonce na piersi. U pasa, zaczepiony do szarego skórzanego paska, wisiał wielki pęk kluczy. Ten szczegół, a także surowa fryzura sprawiały, że wyglądała jak strażniczka w nieskazitelnym kobiecym więzieniu, z rodzaju tych istniejących jedynie we włoskich filmach porno.

A potem przemówiła. I, podobnie jak u strażnika, jej głos sprawił, że wszystkie szczegóły nagle straciły znaczenie i ułożyły się w nowy wzór. Głos miała głęboki, interesujący, lecz zimny ton niwelował ten efekt, pokazując mi wyraźnie moje miejsce.

- Pan jest egzorcystą? - spytała.

Nie potrzebowałem kwasu, by przed oczami stanął mi James Dodson, mówiący: „Pan jest iluzjonistą i klownem”. Nie umiałbym wybrać między nimi.

Przywykłem do tego. Choć sam jestem całkiem niekulawy i zwykle budzę sympatię, praca rzuca nieunikniony cień na to, jak ludzie mnie postrzegają i jak ze mną rozmawiają. Spojrzałem wyniosłej pańci prosto w oczy i ujrzałem dokładnie, co widzi: wsiowego naciągacza, oferującego wątpliwe usługi za podwójną cenę.

- To ja - rzekłem pogodnie. - Felix Castor. A pani to...

- Alice Gascoigne - oznajmiła. - Starsza archiwistka.

Mówiąc to, odruchowo wyciągnęła rękę, która pomknęła ku mnie jak kukułka, gdy zegar wybija godzinę. Ująłem ją i uścisnąłem, stanowczo, długo. Teoretycznie dawało mi to szansę pogłębienia pierwszego wrażenia. Nie jestem jasnowidzem, nie mam zdolności parapsychicznych, a przynajmniej nie takich bajeranckich. Nie należę do ludzi, którzy potrafią odczytać cudze myśli równie łatwo jak artykuł w gazecie czy ujrzeć obrazki z możliwej przyszłości. Dysponuję jednak pewną wrażliwością; to niezbędne w mojej pracy. Moje anteny odbierają fale, których inni zwykle nie wykorzystują i świadomie nie monitorują. I czasami zwykłe dotknięcie pozwala mi dostroić się dość mocno, bym błyskawicznie odczytał nastrój, dojrzał powierzchowną myśl, poczuł ulotny smak osobowości. Czasami. Ale nie od Alice. Była szczelnie zamknięta.

- Jeffrey jest u siebie - oznajmiła, wykorzystując pierwszą sposobność, aby cofnąć rękę. - Pracuje nad miesięcznymi raportami i nie będzie się mógł z panem zobaczyć. Mówi, żeby pan zaczynał i robił swoje. Potem w dogodnej chwili może pan przysłać mu rachunek.

Mój uśmiech stał się nieco wymuszony. Zaczęliśmy naszą znajomość zdecydowanie nie tak jak trzeba.

- Myślę - starannie dobierałem słowa - że Jeffrey - pan Peele - ma błędne wyobrażenie co do tego, jak działają egzorcyzmy. Ja muszę się z nim zobaczyć.

Alice nie ustępowała. Ton jej głosu opadł jeszcze kilka stopni ku zeru.

- Już mówiłam, że to niemożliwe. Będzie zajęty cały dzień.

Wzruszyłem ramionami.

- W takim razie zechce pani zasugerować bardziej dogodną datę?

Alice zapatrzyła się na mnie z mieszaniną zdumienia i szczerej irytacji.

- Czy istnieje jakiś powód, dla którego nie może pan natychmiast zacząć pracy? - spytała ostro.

- Prawdę mówiąc - odparłem - jest mnóstwo takich powodów, a większość dość techniczna. Chętnie wyjaśnię pani wszystko i zaczekam, aż przekaże to pani panu Peele'owi, ale uważam, że to niepotrzebnie skomplikuje całą sprawę. Byłoby lepiej, gdybym mógł to omówić z obojgiem państwa, a także ze wszystkimi innymi zainteresowanymi.

Alice się zastanowiła. Widziałem, że nie jest zachwycona, a także - tu tylko zgadywałem - że choć w pierwszym odruchu ma ochotę mi powiedzieć, żebym wypierdzielał, powstrzymuje ją niechętne przyznanie, że brak jej ku temu władzy.

- No dobrze - rzekła w końcu. - Pan jest tu ekspertem. - Nacisk na ostatnie słowo balansował na granicy szyderstwa.

Wskazała szafki naprzeciwko.

- Będzie pan musiał zostawić tu płaszcz - rzekła. - Mamy przepisy dotyczące rzeczy osobistych. Frank, zechcesz wziąć płaszcz pana Castora i dać mu numerek?

- Oki-doki.

Strażnik zdjął wieszak z jednego ze stojaków i położył na kontuarze. Zastanawiałem się, czy nie zaprotestować, wiedziałem jednak, że z Alice i tak czeka mnie niezła przeprawa, i postanowiłem dodatkowo nie utrudniać. Przełożyłem flet za pasek, gdzie zmieścił się idealnie, i ponad kontuarem wręczyłem strażnikowi szynel. Mężczyzna z pozoru obojętnie obserwował moją wymianę zdań z Alice. Teraz jednak uśmiechnął się do mnie, odbierając płaszcz. Powiesił go na pustym stojaku i wręczył mi kawałek plastiku z wytłoczonym numerem 022.

- Dwie kaczuszki - rzekł. - Dwadzieścia dwa.

Podziękowałem skinieniem głowy.

Alice odsunęła się, przepuszczając mnie. Bez wątpienia nie chciała iść przodem, świadoma faktu, jak krótką ma spódnicę, i zdecydowana zachować godność. Ruszyłem naprzód; cały czas towarzyszył mi stukot obcasów na kamiennej posadzce.

Na pierwszym piętrze ujrzałem oszklone wahadłowe drzwi. Alice minęła mnie, otworzyła je i ruszyła dalej. Podążyłem za nią do wielkiej sali, przypominającej nieco bibliotekę publiczną, tyle że wyposażonej w mniej regałów. Pośrodku ustawiono około tuzina szerokich stołów, a każdy otaczał wianuszek sześciu, ośmiu krzeseł. Większość była pusta, lecz przy jednym jakiś mężczyzna obracał kartki czegoś, co wyglądało na starą księgę parafialną, notując szybko w wąskim notesie; przy innym dwie kobiety rozłożyły mapę i starannie przerysowywały jej część na kartkę formatu A-3; przy trzecim samotny starszy mężczyzna czytał „Timesa” - może „Times” automatycznie przeskakuje kolejkę i natychmiast sam staje się historią? Wokół stały regały pełne encyklopedii i słowników, parę stojaków obrotowych z gazetami i magazynami, dwie duże skrzynie na mapy, rząd około ośmiu sfatygowanych komputerów pod jedną ze ścian i na najdalszym końcu sześcioboczne stanowisko bibliotekarskie, za którym obecnie zasiadał jeden znudzony młody mężczyzna.

- Czy to są zbiory? - zaryzykowałem, chcąc być miły.

Alice zaśmiała się krótko, ostro.

- To czytelnia - odparła z nieco przesadnym naciskiem. - Część budynku otwarta dla publiki. Zbiory są przechowywane w specjalnie chronionych pomieszczeniach, mieszczących się w nowym aneksie.

Pomaszerowała przez salę, nie oglądając się i nie sprawdzając, czy wciąż idę za nią. Kierowała się w stronę paskudnych, stalowych drzwi po przeciwnej stronie czytelni. Po obu ich bokach umieszczono skanery - z rodzaju tych, które widuje się przy wyjściach z dużych sklepów, gdzie mają zniechęcać technicznie niedorozwiniętych złodziei.

Alice otworzyła drzwi - nie jednym z kluczy u pasa, lecz kartą. Przesunęła nią po skanerze z lewej strony; mała, czerwona lampka zalśniła zielenią. Alice przytrzymała metalowe skrzydło i znalazłem się w wąskim, niskim korytarzu. Zamknęła za nami, popychając, dopóki zamek nie szczęknął głośno, a potem znów mnie minęła - wymagało to skomplikowanych manewrów - żeby wskazać drogę.

Po obu stronach korytarza mijałem drzwi, bez wyjątku zamknięte. Przez wąskie szklane okienka wzmocnione drucianą siatką widziałem pokoje, pełne szafek z aktami bądź regałów, sięgających od podłogi po sufit. Niektóre okna zaklejono czarnym brystolem, poszarzałym ze starości.

- Czym się zajmuje starsza archiwistka? - spytałem, podtrzymując uprzejmą rozmowę.

- Wszystkim - odparła Alice. - Ja sama wszystkim kieruję.

- A pan Peele...?

- Odpowiada za ogólną politykę. I fundusze. I kontakty zewnętrzne. Ja kieruję codziennymi pracami archiwum.

Była wyraźnie spięta, jakby nie podobały jej się moje pytania. Lecz, jak wspominałem, dla mnie to odruch. Stwierdzić, czy dana informacja kiedyś się przyda, można dopiero, gdy widzimy ją we wstecznym lusterku. Toteż nie ustępowałem.

- Czy zbiory archiwum są bardzo cenne?

Alice zerknęła na mnie surowo, lecz najwyraźniej ten temat bardziej jej odpowiadał.

- Na to pytanie nie ma sensownej odpowiedzi - odparła lekko wyniosłym tonem; klucze u jej pasa zabrzęczały. - Wartość to kwestia tego, ile gotów jest znieść rynek. Rozumie pan? Dany przedmiot jest wart tylko tyle, za ile można go sprzedać. Mnóstwo naszych rzeczy jest praktycznie bezcennych, bo nie istnieje rynek ich sprzedaży. Inne nie mają żadnej wartości. Dysponujemy tu ponad stoma kilometrami półek, z których osiemdziesiąt procent jest już zajęte. Najstarsze dokumenty mają dziewięćset lat i w zasadzie są nieudostępniane, chyba że urządzimy wystawę. Lecz podstawa zbiorów to rzeczy znacznie bardziej przyziemne: nie coś, za co ludzie płaciliby fortunę. Mowa tu o rachunkach portowych ze starych statków. Aktach własności i przejęć firm. Listach i dziennikach - mamy ich mnóstwo - w większości nie napisały ich osoby sławne i często są niezbyt dobrze zachowane. Gdyby pan wiedział, czego szuka, teoretycznie mógłby pan ukraść dość, by zdobyć spory majątek. Ale miałby pan spore kłopoty ze sprzedażą, bo żaden dom aukcyjny nie przyjąłby dokumentów. Są nasze i wszyscy o tym wiedzą. Wszystkie domy i szanujący się dilerzy sprawdzają pochodzenie papierów, to standardowa procedura. Tylko paserzy kupują na ślepo.

Skręciliśmy za róg, potem za kolejny. Wnętrze budynku najwyraźniej poddano równie dziwacznej i chaotycznej przebudowie, jak moje biuro. Wyglądało na to, że omijamy pokoje bądź ściany nośne, których nie dało się przesunąć, i po surowej wspaniałości holu panujące tu pustka i mizeria wywierały ponure wrażenie. W końcu dotarliśmy do kolejnych schodów, ubogiego krewnego tych, na których po raz pierwszy ujrzałem Alice. Zrobiono je z lanego betonu, na krawędziach stopni naklejono proste listwy antypoślizgowe. I znów Alice cofnęła się, przepuszczając mnie przodem.

- Widziała pani ducha? - spytałem.

- Nie - odparła z wyraźną rezerwą. - Nie widziałam.

- Sądziłem, że wszyscy...?

Zrównała się ze mną na szczycie schodów i stanowczo pokręciła głową.

- Wszyscy oprócz mnie. Ja zawsze jakoś przebywam gdzie indziej. Zabawne.

- Czyli nie było tam pani, gdy zjawa zaatakowała pani kolegę?

- Mówiłam, że jej nie widziałam.

Wyglądało na to, że nie dowiem się nic więcej. No dobra, zazwyczaj potrafię się zorientować, kiedy naciskać, a kiedy odpuścić. Po kolejnym zakręcie znaleźliśmy się w nowym, szerszym korytarzu, bardziej oddającym ducha pierwotnego budynku. Przeszliśmy mniej więcej dwadzieścia metrów i ujrzałem pierwsze otwarte drzwi. Prowadziły do dużej sali, wykorzystywanej jako biuro na otwartym planie - sześć biurek rozstawionych prawie równo, każde z komputerem i półkami uginającymi się od papierów i teczek. Gdy przechodziliśmy, znad blatów uniosły się dwie głowy: mężczyzny i kobiety. Mężczyzna zmierzył mnie chłodnym spojrzeniem, kobieta sprawiła wrażenie zainteresowanej. Drugi mężczyzna rozmawiał głośno przez telefon i nas nie zauważył. Szliśmy dalej, ścigani jego głosem:

- Tak. No, szczerze mówiąc, kiedy tylko się wyrobię. Nie aż tak dobrze radzę sobie z językiem i nie mogę... Tak, choćby tylko w celu ustalenia autentyczności.

Parę metrów dalej Alice zatrzymała się nagle i odwróciła do mnie.

- Lepiej będzie, jeśli zaczeka pan tutaj - rzekła. - Przyjdę po pana.

- Świetnie - odparłem.

Skinęła mi szybko głową i odeszła, ja zaś obróciłem się na pięcie i wróciłem do poprzedniej sali. Tym razem cała trójka pracowników zmierzyła mnie wzrokiem.

- Cześć - rzucił mężczyzna, który jeszcze przed chwilą rozmawiał przez telefon. - Ty musisz być Castor.

Był mniej więcej w moim wieku, odrobinę starszy - dobrze po trzydziestce, coraz bliższy wielkiej czwórki. Jego skórę pokrywała blednąca opalenizna, jeszcze bardziej nierówna z powodu piegów. Jasnokasztanowe włosy miał potargane, jakby dopiero co wstał z łóżka. Ubierał się swobodnie, delikatnie mówiąc - podarte dżinsy, koszulka zespołu Damageplan i rozczłapane adidasy. Lecz pęk kluczy, który nosił u pasa, dorównywał wielkością temu u Alice. Na lewym policzku dostrzegłem kwadratowy opatrunek chirurgiczny.

Facet uśmiechnął się i wyciągnął rękę. Uścisnąłem ją, wyczuwając kryjące się pod uśmiechem napięcie: napięcie i może oczekiwanie. Nie był jeszcze pewien, jak mnie potraktować, ale miał nadzieję, że dorównam swej reputacji. Oczywiście ten gość miał najwięcej powodów, by życzyć sobie pozbycia się ducha.

- Miło mi pana poznać, panie Clitheroe - rzekłem.

Za moimi plecami kobieta gwizdnęła z podziwem, po czym zanuciła temat z „Archiwum X”. Clitheroe się roześmiał.

- Po prostu Rich - rzekł. - Zorientowałeś się po bandażu, tak? A nie dzięki, no wiesz, emanacjom ektoplazmy czy czegoś w tym stylu?

- Kogo wezwiecie? - rzuciła przeciągle kobieta. - Pogromców duuuchów!

Obróciłem się i Rich bez dalszych zachęt przedstawił ją szybko.

- To jest Cheryl. Cheryl Telemaque, nasza specjalistka IT.

Cheryl była bardzo krępa, bardzo przystojna i bardzo ciemna. Jej skóra miała odcień brązu, który można już nazwać czernią. Wyglądała na dwadzieścia parę lat, a co do ubrań, wyraźnie skłaniała się ku wysadzanym sztucznymi brylancikami, obcisłym topom i mnóstwie ciężkiej biżuterii na błyszczącej granicy kiczu.

- Którym jesteś? - spytała z pogodnie wkurzającym uśmiechem. - Fajtłapowatym, przystojniakiem czy upierdliwcem?

- Dziwne, że musisz pytać - odparłem.

Znów uścisnęliśmy sobie dłonie; przytrzymała moją mocno i stanowczo. Natychmiast poczułem ciepło. Cheryl była jak przewód pod prądem, choć na razie nie umiałem jeszcze oszacować napięcia.

- Będziesz używał pentagramów, świec i tak dalej? - spytała z żywym zainteresowaniem.

- Zwykle nie. Wiele tych gadżetów to tylko przykrywka. Ja odpuszczam sobie świece, a bajery zostawiam klientom.

- A to jest Jon Tiler - oznajmił Rich.

Znów się odwróciłem. Rich wskazywał ręką drugiego mężczyznę - tego, który zmierzył mnie zimnym wzrokiem, gdy wcześniej przechodziłem przez salę. Na oko najmłodszy z trójki, był też najmniej atrakcyjny fizycznie: niecały metr siedemdziesiąt wzrostu, co najmniej dwadzieścia kilo nadwagi, zarumieniona twarz, usiana popękanymi żyłkami. Miał na sobie koszulę z krótkim rękawem, w kwiecisty wzór w odcieniach koloru pomarańczowego, różu i zieleni - zupełnie jakby miał przeprowadzać tajną operację wojskową w wielkiej misie sałatki owocowej.

- Cześć. - Wyciągnąłem rękę. Pozdrowił mnie krótkim skinieniem głowy, ale nie uścisnął mej dłoni i się nie odezwał.

- Jon uczy małe dzieciaczki - oznajmiła Cheryl pozornie żartobliwym tonem, w którym wyczułem jednak pewien nacisk.

- Jestem interpretatorem - oznajmił z nadąsaną miną Jon. Błogosławieni cisi, albowiem oni przegnają gniew innych i przy okazji wyjdą w ich oczach na żałosnych idiotów.

- Co dokładnie interpretujesz?

- Kolekcję - wyjaśnił Jon. - Ludzie przychodzą, ja urządzam sesje. I nie tylko z dziećmi, Cheryl, mamy też liczne programy dla dorosłych.

- Przepraszam, Jon. - Cheryl spuściła wzrok niczym skarcona uczennica.

Rich wykorzystał przerwę w rozmowie, nim stała się krępująca.

- Otrzymujemy refundacje z QCA - oznajmił. - To jeden z naszych czterech głównych fundatorów. Wyznacza nam cele. Musimy organizować jednodniowe kursy dla dzieci ze szkół publicznych ze wszystkich poziomów nauczania, a także dodatkowe sesje dla dorosłych. Alice wszystkim kieruje, Jon organizuje, z pomocą paru osób zatrudnionych na pół etatu.

Jon wrócił do przerwanych zajęć, czyli kserowania stronic książki na dużej i nieco starożytnej fotokopiarce. Demonstracyjnie odwrócił się do mnie plecami. Zastanawiałem się, co mu się we mnie tak bardzo nie podoba. Umysł natychmiast usłużnie podsunął odpowiedź i postanowiłem ją sprawdzić, gdy nadarzy się okazja - zakładając, że po rozmowie z Peele'em wciąż będę miał tę robotę.

Alice nadal nie było, uznałem zatem, że nie zaszkodzi, jeśli zacznę gromadzić informacje.

- Rich - zagadnąłem - mógłbyś mi opowiedzieć, jak zostałeś ranny?

Nim zdążył odpowiedzieć, odezwała się Cheryl.

- Mam prawa filmowe - oznajmiła pogodnie. - Przekazał mi je na podstawce do piwa, więc się spóźniłeś.

Rich uśmiechnął się szeroko i trochę głupkowato.

- To było naprawdę dziwne. Właśnie kończyłem robotę, jakieś trzy kwadranse czy godzinę po czasie, jak zwykle.

- Kto jeszcze był świadkiem?

Zastanowił się.

- Wszyscy - rzekł. - Cheryl. Jon. Alice. Farhat też musiała być w pobliżu, bo przychodzi w piątki. To jedna z asystentek Jona.

- Alice? - powtórzyłem. - Alice widziała, co się stało?

- O tak. - Zaśmiał się krótko. - Trudno było nie zauważyć. Wszyscy to widzieli - i słyszeli. Cheryl twierdzi, że wrzeszczałem jak...

- Panie Castor - rzekła Alice. - Zechce pan pójść ze mną.

Imponujący pokaz skradania się w stylu ninja. Stała w drzwiach, splatając ręce na piersi. Na jej widok Rich natychmiast umilkł. Przez chwilę miałem ochotę poprosić, by wyjaśniła tajemniczą rozbieżność: ona twierdziła, że jej nie było, Rich mówił, że była. Ale publiczna dyskusja na ten temat mogłaby zostać uznana za niepolityczną i potraktowana jako szyderstwo bądź wyzwanie. Lepiej zatem na razie nie poruszać tego tematu.

- Nie mogę się już doczekać wysłuchania całej historii - rzekłem obojętnie. - Proszę, odtwórz ją w myślach. Im więcej podasz szczegółów, tym lepiej. Zobaczymy się za parę minut.

- Jasne, stary - odparł Rich.

Pozdrawiając ich skinieniem głowy, dołączyłem do Alice, która poprowadziła mnie korytarzem za kolejny dziwny zakręt. Tym razem wszystkie drzwi, prócz jednych, były otwarte. Niektóre pokoje miały nawet okna wychodzące na korytarz. Jednocześnie wyczułem subtelną zmianę atmosfery: przypominała ciszę, która zapada po wyłączeniu lodówki, dzięki czemu uświadamiamy sobie, że wcześniej coś słyszeliśmy. Podejrzewałem, że właśnie znaleźliśmy się w nowym aneksie.

Tuż za zakrętem ujrzałem dwoje drzwi, jedne z prostą tabliczką starsza archiwistka, a drugie z nazwiskiem Peele'a nad ozdobnymi słowami główny administrator.

- Jest bardzo zajęty. - Jej głos zabrzmiał niemal oskarżycielsko. - Proszę się streszczać. - Zastukała do drzwi i weszła do środka.

Tabliczka na drzwiach Peele'a wyglądała imponująco, lecz jego gabinet był zaledwie na tyle szeroki, by pomieścić biurko. Można by sądzić, że człowiek o tak ważnym tytule załatwi sobie nieco więcej miejsca.

Sam Peele siedział nie do końca za biurkiem - bo pokój jako narożny miał dość osobliwy rozkład i mebel stał przy ścianie, lecz w tak władczej pozycji, jak tylko pozwalała na to logistyka. Kiedy wszedłem, uniósł głowę i zamknął okno na desktopie. Sądząc z pośpiechu, w jakim to uczynił, pewnie grał w sapera.

Mężczyzna, który obrócił się ku mnie na krześle, dobiegał pięćdziesiątki; wysoki i wychudzony, miał wielki, czerwony, haczykowaty nos, rujnujący dobre wrażenie, jakie robiła poza tym przystojna, ascetyczna twarz pastora metodystów. Po obu stronach nasady nosa dostrzegłem czerwone ślady, nie miał jednak okularów. Rzednące brunatne włosy mocno siwiały, a garnitur z ciemnogranatowego materiału połyskiwał lekko w dziwnie niestosowny sposób.

Powiedziałem, że obrócił się ku mnie na krześle, tak naprawdę jednak pokonał tylko część łuku i kiedy się zatrzymał, wciąż był zwrócony do mnie zaledwie w trzech czwartych. Nasze spojrzenia zetknęły się przez sekundę, po czym umknął wzrokiem ku biurku.

- Proszę usiąść, panie Castor. - Wskazał gestem drugie krzesło, stojące tak daleko od jego własnego, że cudem pozostawało w pokoju.

Zająłem miejsce. Alice nadal stała.

- Dziękuję, Alice - rzucił Peele nad moją głową.

Zrozumiała to właściwie, lecz nie posłuchała.

- Chyba jednak powinnam zostać - rzekła. - Muszę wiedzieć, jak się do tego zabierzemy.

- Omówię sytuację z panem Castorem, a potem dam ci znać. - Peele sprawiał wrażenie niemal nadąsanego.

Odliczyłem pięć sekund, nim za moimi plecami zamknęły się drzwi - nie z łomotem, lecz z cichym jękiem, czy raczej żałosnym szszu poruszonego powietrza. Cała ta wymiana zdań miała w sobie coś nienaturalnego, nie znałem ich jednak dość dobrze, by określić co.

- Cieszę się, że zmienił pan zdanie - podjął Peele. W jego głosie wyczułem lekką irytację. - Ale przyznam, że po naszej wczorajszej rozmowie spodziewałem się telefonu profesor Mulbridge.

Moja wina. Tak bardzo zachwalałem plan B, że w jego oczach miast głównym aktorem stałem się tylko rozgrzewką.

- Wciąż istnieje taka możliwość, panie Peele - przyznałem. - Odkryłem jednak, że mam wolną chwilę, a zdawało mi się, że czas jest tu istotny. Jeśli jest pan gotów jeszcze trochę zaczekać, mogę opisać pański problem pani profesor. Powinienem się z nią spotkać w przyszłym tygodniu, albo może za dwa.

Skrzywił się. Tak jak liczyłem, ta sugestia wyraźnie mu nie zasmakowała.

- Nie. - Gwałtownie pokręcił głową. - Nie możemy czekać tak długo. Po ataku na Richarda personel spodziewa się, że zareaguję, że rozwiążę problem. Jeśli mi się nie uda, cóż... ucierpi morale. Z całą pewnością ucierpi morale. Nie mogę sobie pozwolić na bezczynność. A w niedzielę w archiwum odbywa się impreza publiczna. Trzeba to rozwiązać. Trzeba rozwiązać całą sprawę.

Nie potrafiłem powiedzieć, co się dzieje w głowie Peele'a, ale sprawiał wrażenie bardzo poruszonego. Zaryzykował kolejne spojrzenie w moją stronę, nie dłuższe niż pierwsze.

- Pod wieloma względami to dla nas kluczowy moment, panie Castor - rzekł. - Jutro mam spotkanie w Bilbao - w Muzeum Guggenheima. Bardzo ważne spotkanie dla archiwum i dla mnie. Muszę wiedzieć, że sytuacja pozostanie pod kontrolą, że nie wrócę i nie zastanę chaosu i przykrych konsekwencji. Jeśli może pan zacząć jeszcze dziś, to właśnie to powinniśmy zrobić.

W jego głosie dźwięczał jedynie niepokój i irytacja, lecz kryjący się pod nimi strach był autentyczny. Peele znalazł się na niezbadanym terenie, spodziewał się poważnych konsekwencji, jeśli schrzani sprawę, i chciał zatrudnić eksperta, który zdejmie mu wszystko z głowy i odeśle w diabły.

Bardzo proszę. Pragnąłem tylko coraz bardziej, by na mnie spojrzał, w jakiś sposób uznał moją obecność. To nieustanne lekceważenie przypominało mi niepokojąco jedną z moich dawnych dziewczyn i jej pasywno-agresywne zachowanie. Czyżby był autykiem?

Peele jakby zgadł, co mi chodzi po głowie.

- Pewnie niepokoi pana moja mowa ciała - rzekł. - Zastanawia się pan może, czy mam jakieś problemy psychologiczne bądź neurologiczne.

- Nie, ja nie...

- Odpowiedź brzmi: tak, jestem hiperlektykiem. To choroba przypominająca funkcjonalny autyzm.

- Rozumiem.

- Czyżby? Chyba jednak nie. Jeśli zaklasyfikował mnie pan jako osobę cierpiącą na uciążliwą chorobę, to nie rozumie pan. Ani trochę. W wieku dwóch lat umiałem czytać, tuż po trzecich urodzinach pisać. Potrafię też zapamiętać skomplikowane teksty po jednokrotnym przeczytaniu, nawet jeśli nie znam języka, w którym je napisano. Hiperlekcja to dar, panie Castor, nie przekleństwo. Sprawia jednak, że reaguję w nietypowy sposób na sygnały społeczne innych. Zwłaszcza kontakt wzrokowy jest dla mnie bardzo nieprzyjemny. Przykro mi, jeśli z tego powodu uzna pan tę rozmowę za dezorientującą bądź niemiłą.

- Nic się nie stało - rzekłem. Zakłopotany i nieco zbity z pantałyku, trochę przedobrzyłem. - W istocie to uzupełnia układankę. Teraz rozumiem, czemu kładł pan tak wielki nacisk na fakt, że duch na pana patrzy. Dla pana to pewnie bardziej niepokojące niż dla reszty zespołu.

Peele przytaknął.

- Bardzo przenikliwa uwaga. - W jego głosie brakowało ciepła. - Innym aspektem mojej dolegliwości jest problem z przenośniami. Większość nich pozostaje dla mnie... nieprzejrzysta. Myląca. Na przykład pańskie odwołanie do układanki: słyszę je, ale nic dla mnie nie znaczy. Byłbym niezmiernie wdzięczny, gdyby w rozmowie ze mną unikał pan przenośni.

- Jasne. - Uznałem, że najlepiej będzie sprowadzić dalszą dyskusję na czysto profesjonalne tory. - Chciałbym raz jeszcze sprawdzić umiejscowienie wydarzeń w czasie. Duch zaczął się pojawiać we wrześniu. Zgadza się?

- Tak mi się zdaje, owszem. A przynajmniej wówczas pierwszy raz ktoś o nim wspomniał. I dokonaliśmy pierwszego wpisu do książki incydentów. Ja sam widziałem zjawę dopiero kilka tygodni później.

- Zna pan dokładną datę? Chodzi mi o pierwsze pojawienie się ducha.

- Oczywiście. - Peele sprawiał wrażenie lekko urażonego moim pytaniem.

Otworzył szufladę biurka i wyciągnął długą, szeroką księgę w pseudomarmurowej, tekturowej okładce. Położył ją na bibule przed sobą i zaczął przerzucać kartki. Zakładałem, że książka incydentów to oryginalna, archaiczna nazwa bazy danych czy pliku - ale nie, chodziło o prawdziwą książkę z prawdziwymi wpisami. Może praca w podobnym miejscu wymusza na człowieku przesadny szacunek wobec tradycji.

- Wtorek, trzynasty września - odczytał Peele. Odwrócił książkę i mi podsunął. - Jeśli pan chce zobaczyć, oto wpis.

Zerknąłem na kartkę. Zapis z trzynastego września zajmował sporo miejsca, a pismo Peele'a było bardzo, bardzo drobne.

- Nie, nie trzeba - zapewniłem. - Wątpliwe, bym potrzebował aż tylu szczegółów. Tak czy inaczej, atak na pana Clitheroe - Richa - wydarzył się dużo później?

- Tak. - Peele znów odwrócił książkę i zajrzał do niej. - Trzy tygodnie temu, czwartego listopada.

Zastanawiałem się chwilę. Aktywny bądź pasywny - to jedna z cech, które służyły mi do kwalifikacji duchów. Pasywne stanowią ponad dziewięćdziesiąt pięć procent ogółu. Zmarli zwykle wolą własne towarzystwo: budzą strach samą swą obecnością, nie muszą próbować nas skrzywdzić. Lecz duch, który zaczynał jako potulny, a potem się zmienił, stanowił jeszcze większą rzadkość niż złośliwa zjawa.

Na razie dałem temu spokój - potrzebowałem przede wszystkim jakiegoś punktu zaczepienia.

- Cofnijmy się do września - rzekłem. - Czy na kilka dni bądź tygodni przed pierwszym pojawieniem się zjawy dokonaliście państwo większych zakupów? Co jeszcze działo się pod koniec sierpnia i na początku września? Co nowego przybyło?

Peele zmarszczył czoło; widziałem, jak grzebie w archiwum swej pamięci.

- Nic mi nie przychodzi do głowy - rzekł powoli, potem jednak uniósł wzrok, patrząc na moją brodę, bo nagle coś sobie przypomniał. - Oprócz materiałów dotyczących białych Rosjan. Dostarczono je w sierpniu, choć spodziewaliśmy się ich już w czerwcu.

Nadstawiłem uszu. Białych Rosjan? Kobieca zjawa nosząca mnisi kaptur i białą suknię? Uznałem, że warto to zbadać.

- Proszę mówić dalej - zachęciłem. Peele wzruszył ramionami.

- To zbiór dokumentów - rzekł. - Dość obszerny, ale trudno określić, jak wiele z nich nam się przyda. W większości tworzą go listy rosyjskich emigrantów, żyjących w Londynie na przełomie wieków i tuż po nim. Bardzo się ucieszyliśmy, że do nas trafiły, bo LAM - Londyńskie Archiwum Metropolitarne w Islington - także było zainteresowane.

- Gdzie je przechowujecie?

- Wciąż leżą w jednym z magazynów na parterze. Nie włączymy ich do kolekcji, dopóki nie zostaną sprawdzone i zindeksowane.

- Później, jeśli można, chciałbym tam pójść i je obejrzeć.

- Później? - Peele'a wyraźnie zaniepokoiło to słowo. - Czy istnieje jakiś powód, dla którego nie może pan od razu dokonać egzorcyzmów?

I znów to samo. Oczywiście nie wiedział, jak bardzo przypomina w tej chwili swą starszą archiwistkę.

- Owszem - rzekłem. - Istnieje powód panie Peele, proszę pozwolić mi wyjaśnić, jak to działa i co pan dostanie jeśli zdecyduje się mnie pan zatrudnić. Chciałbym omówić to szczegółowo, bo ważne jest, by zrozumiał pan, co najpewniej się wydarzy. Mogę?

Skinął głową; jego twarz wyrażała jaśniej niż słowa, że nie interesuje go droga i wędrówka, ale sam cel. Mimo to rzuciłem się na głęboką wodę, wiedząc, że oszczędzi mi to później czasu i łez - o ile oczywiście nie stracę zlecenia.

- Jeśli w ogóle kiedykolwiek myślał pan o egzorcyzmach, pewnie uważał pan, że wygląda to mniej więcej jak ślub. Ksiądz bądź wikary, czy kto tam, mówi: „Ogłaszam was mężem i żoną”. I już. Zrobione. Mówiąc to, sprawia, że tak się dzieje.

- Nie jestem naiwny, panie Castor - wtrącił Peele, według mnie z nieco przesadnym optymizmem. - Bez wątpienia pańska praca to bardzo wymagające zajęcie.

- Owszem, bywa takie, ale nie w tym rzecz. Czasami mogę po prostu gdzieś wejść, zrobić co trzeba i odejść. Zazwyczaj jednak nie jest to proste, a już na pewno nie szybkie. Muszę wyczuć ducha, wybadać go. To po pierwsze. Potem, kiedy potrafię już utworzyć w myślach jego jak najdokładniejszy obraz, mogę przywołać ducha i się go pozbyć. Nie da się jednak określić, ile potrwa ten proces. Egzorcyzmy to nie robota spod sztancy i jeśli mam się podjąć tego zlecenia, muszę mieć pewność, że nie będzie pan bębnił palcami i oczekiwał, że coś się wydarzy w ciągu godziny bądź jednego dnia. Potrwa to tyle, ile musi.

Czekałem, aż Peele przetrawi moje słowa, on jednak zmienił temat. Zapewne zwlekał, rozważając to co usłyszał.

- A ile...

- Moje honorarium jest stałe, nieważne czy to potrwa dzień, tydzień, czy miesiąc. Płaci mi pan tysiąc funtów. Z tego trzysta zaliczki.

Oczywiście stałe honorarium było piramidalną bzdurą. Do żądanych cen podchodzę tak jak do wszystkiego innego, czyli wymyślam je na poczekaniu. Tym razem chodziło mi głównie o zaliczkę: potrzebowałem gotówki, a trzy sęki wystarczą, by załatwić sprawę z Pen. Dawały mi też drobne zabezpieczenie - w końcu zjawa pokazała, że lubi ostrą grę.

Lecz opozycja uniosła broń; Peele'owi nie spodobało się to, co usłyszał.

- Przykro mi, panie Castor - jego spojrzenie sięgnęło moich klap, gdy zerknął na mnie szybko - ale nie jestem gotów wypłacić zaliczki na usługę, która wydaje się zarówno niepewna, jak i kiepsko zdefiniowana. Jeśli naprawdę miałby pan tu przebywać cały miesiąc, przeszkadzając nam w pracy, a my przez ten czas musielibyśmy znosić nawiedzenie, cóż... to nie do przyjęcia. Absolutnie nie do przyjęcia. Wolę uzgodnić opłatę zależną od wyników. To jedyny kontrakt, jaki gotów jestem zawrzeć.

Odetchnąłem głośno i pokręciłem głową.

- W takim razie wracamy do punktu wyjścia - rzekłem, wstając i odsuwając krzesło. - Dam znać pani profesor, że ma pan tu problem, a ona skontaktuje się z panem, kiedy będzie mogła. Przykro mi, że marnowałem pański czas.

Ruszyłem do drzwi. Tylko w połowie blefowałem. To, co powiedziałem Peele'owi o mojej pracy, odpowiadało prawdzie. Prawdą też było, że potrzebowałem pieniędzy od razu. Jeśli zbyt wysoko ustawiłem poprzeczkę, moja strata. Ale tak czy inaczej, nie kupiłby mnie na kredyt.

Otworzyłem drzwi, lecz Peele zawołał mnie, nim zdążyłem przekroczyć próg. Obróciłem się i spojrzałem na niego. Niezdecydowany, nadąsany, siedział wściekły za biurkiem. Na jego twarzy odbijał się głęboki niesmak, wyraźnie jednak uznał, że zaczynanie wszystkiego od początku z kimś innym oznaczałoby dodatkową stratę czasu.

- Czy to naprawdę może potrwać aż miesiąc? - spytał ostro.

- Gdyby tak się stało, ustanowiłbym nowy rekord świata. Najpewniej zdołam wykurzyć ducha w ciągu paru dni i zejdę wam z oczu, nim zauważycie, że tu jestem. Nie mówię, że pracuję wolno, panie Peele. Po prostu w mojej pracy nie mogę podać ścisłych terminów.

- Czy istnieją jakieś sposoby przyspieszenia procedury?

Na to pytanie w mojej głowie zadźwięczał cichy carillon dzwonków alarmowych.

- Owszem, istnieją - przyznałem. - Ale nie zdecyduję się na nie od razu, bo są... nieprzewidywalne.

- Niebezpieczne?

- Potencjalnie owszem niebezpieczne.

Skinął z wahaniem głową.

- Cóż, zatem zakładam, że zna się pan na rzeczy, panie Castor. Chyba wcześniej zachowałem się zbyt... pochopnie. Trzysta to dość rozsądna zaliczka. Jeśli jednak będzie pan czynił zbyt powolne postępy, może rozważymy jedną z owych metod?

- Pomówimy o tym później - oznajmiłem stanowczo, zastanawiając się, w co znów się wpakowałem.

- Później - zgodził się Peele. - Doskonale. Może zatem przyjdzie pan pod koniec dnia i da mi znać, jak poszło. Albo powie Alice - dodał i ten drugi, lepszy pomysł, wyraźnie go ucieszył. - A ona złoży mi raport.

Dałem spokój - widziałem wyraźnie, że cokolwiek powiem, to i tak się ode mnie nie odczepi.

- Doskonale, tak właśnie zrobię. Najpierw jednak chciałbym porozmawiać z Richem Clitheroe. Chodzi mi o ów atak. Chciałbym też obejrzeć rosyjskie listy, o których pan wspomniał, czy raczej pomieszczenie, w którym je trzymacie.

- Oczywiście. Ach, muszę pokwitować wypłatę pieniędzy z sejfu, co oznacza, że dostanie pan je dopiero po lunchu, gdy dokonam rozliczeń finansowych z Alice. Mam jednak nadzieję, że nie będzie pan czekał tak długo z rozpoczęciem pracy?

- Panie Peele - zapewniłem go z powagą - rozpocząłem pracę, gdy tylko przekroczyłem próg.

***

Peele nie wrócił ze mną do pracowni - po prostu podniósł słuchawkę i wezwał Alice. Zastanawiałem się, czy próbuje zdystansować się od decyzji zatrudnienia mojej osoby, czy też to kolejny aspekt jego choroby. Czy tak źle czuł się w obecności innych ludzi, że wolał rządzić przez pośredników?

W krótkich słowach przekazał jej informację, że jakiś czas zostanę w archiwum. Alice przyjęła wieści mężnie, ale wyraźnie uważała to za perspektywę równie atrakcyjną jak leczenie kanałowe. Gdybym należał do ludzi przesadnie wrażliwych, uraziłaby moje uczucia. Nim jednak dałem się wyprowadzić, postanowiłem wyjaśnić jedno.

- Ów atak na Richa Clitheroe - rzekłem, gdy otworzyła przede mną drzwi. - A przecież podobno nie było pani wtedy.

- Nie. - W jej głosie dźwięczało zniecierpliwienie. - Nie to mówiłam. Mówiłam, że nie widziałam ducha. Widziałam, co się stało z Richem, ale nie było tam żadnego ducha. W mojej opinii nigdy go nie było.

- Zatem widziała pani tylko nożyczki, które co? Lewitowały? Same poruszały się w powietrzu?

Alice zerknęła na Peele'a. Wbijał wzrok w blat, lecz wyraźnie słuchał. Nie wiem, jakiego sygnału wypatrywała i jaki dostała.

- Jego ręka się wykręciła - rzekła. - Ostrze nożyczek podrapało przedramię, potem się uniosło i zraniło twarz. Powinien pan zadawać te pytania jemu, nie mnie.

- Oczywiście, że spytam też jego, ale chciałem ustalić...

Alice przerwała mi, zwracając się do Peele'a.

- Jeffreyu, jeśli wydasz mi bezpośrednie polecenie, bym brała w tym udział, to posłucham. Jeżeli jednak wolno mi odmówić odpowiedzi, odmówię.

Zapadła pełna napięcia cisza.

- Alice ma bardzo zdecydowane poglądy na tę sprawę - rzekł niezwykle cichym głosem Peele. Cały czas wbijał wzrok w ekran komputera i tylko fakt, że mówił o niej w trzeciej osobie, wskazywał, że zwraca się do mnie.

- Rozumiem - przyznałem.

- Najlepiej byłoby chyba, gdyby... udało się jej nie angażować. Z pewnością wszyscy inni chętnie opowiedzą, co widzieli.

Spojrzałem na Alice, która wpatrywała się we mnie gniewnie, nie próbując dłużej ukrywać niechęci.

- W porządku - rzekłem po chwili.

Skinęła głową; osiągnęła co chciała i nakreśliła już granice. Ruszyłem za nią do pracowni, zamykając za sobą drzwi gabinetu, ku niewątpliwej głębokiej uldze Peele'a.

Tak naprawdę wcale nie było to w porządku. Przeciwnie, to była jedna wielka bzdura. Ale podstawowy fakt się nie zmienił: potrzebowałem kasy.

W pracowni ponownie wygłosiłem mój Wstęp do Egzorcyzmów, wprowadzając drobne poprawki. Rich i Cheryl jedli mi z ręki, a Jon udawał, że nic się nie dzieje.

- Poproszę zatem was wszystkich, żebyście mi opowiedzieli, co widzieliście i czego doświadczyliście - zakończyłem. - Wy i wszystkie inne osoby, które miały do czynienia z duchem. Zacznę od tego, co spotkało ciebie, Rich, bo to najwyraźniej najbardziej ekstremalny incydent i stanowi najlepszy punkt wyjścia do tego, co muszę zrobić. Najpierw jednak chciałbym zobaczyć rosyjskie materiały otrzymane w sierpniu. Listy od emigrantów i tak dalej.

Rich uniósł oba kciuki.

- Możemy załatwić jedno i drugie - rzekł. - To ja kataloguję te zbiory.

- A co ze mną? - spytała Cheryl, udając, że uraził ją pomysł chwilowego pominięcia jej osoby. - Kiedy porozmawiasz ze mną?

- Natychmiast potem - przyrzekłem. - Jesteś druga na mojej liście.

Jej twarz pojaśniała.

- Idź do diabła, gliniarzu, nic nie powiem.

- Zmuszę cię do mówienia.

Zastanawiałem się, czy wszystkie rozmowy z Cheryl brzmią równie surrealistycznie.

Rich zerknął na Alice, jakby oczekiwał pozwolenia, a ona wykonała gest będący nieślubnym potomkiem wzruszenia ramionami i przytaknięcia.

- Niech to nie zajmie całego dnia - uprzedziła.

Budynek okazał się jeszcze większym labiryntem, niż sądziłem. Droga do miejsca przechowywania rosyjskich materiałów wiodła z powrotem na dół betonowymi schodami, potem w górę kolejnymi, przez drzwi przeciwpożarowe zamykane na sprężynach dość mocnych, by zagrozić wszelkim wystającym częściom ciała. Pokonując tę trasę, czułem się jak wiejska mysz, wożona naokoło przez londyńskiego taksówkarza.

- Nie ma jakiegoś skrótu? - spytałem lekko zdyszany.

- To jest skrót! - zawołał z przodu Rich. - Bo widzisz, idziemy do nowego aneksu. Normalnie trzeba przejść przez hol przy wyjściu i dalej, naokoło.

Zatrzymał się i wskazał otwarte drzwi. Gdy do niego dołączyłem, ujrzałem kolejne otwarte biuro, znacznie mniejsze niż pracownia, którą już znałem. Dodatkowo pomniejszało je pół tuzina wózków bibliotecznych, zaparkowanych pod jedną ze ścian. Mężczyzna o marchewkoworudych włosach, wyglądający najwyżej na nastolatka, przepchnął jeden obok nas w takim rozpędzie, że musieliśmy odskoczyć, by nie wpaść pod koła. Pośród regałów w głębi pomieszczenia dwie inne postaci, niewyraźne w półmroku, przekładały książki i pudła z półki na wózek bądź odwrotnie. Otaczała je aura skupienia i pośpiechu. Nie obejrzeli się na nas.

- AB - oznajmił Rich. - Asystenci biblioteczni, opiekunowie indeksu podręcznego. To oni gromadzą zamówione materiały i przewożą je do czytelni, a potem odkładają na miejsce. Parszywa robota. Z nimi też chcesz pogadać?

Wzruszyłem ramionami.

- Może później - mruknąłem, nie chciałem jeszcze bardziej komplikować spraw. Szukałem tylko wskazówki, która pomoże mi rozpocząć łowy na ducha. Nie zamierzałem tracić czasu, siedząc w niewłaściwym pomieszczeniu na niewłaściwym piętrze, świadom, że Peele przebiera niecierpliwie nogami i domaga się wyników.

Ruszyliśmy dalej i wiedziałem już, że znaleźliśmy się w innym budynku. Tutaj drzwi wzmocniono stalowymi płytami, temperatura spadła wyraźnie o co najmniej kilka stopni. Wspomniałem o tym Richowi, który przytaknął.

- Standard Brytyjski pięć cztery pięć cztery - rzekł. - To nasza biblia. Cenne dokumenty należy przechowywać w pomieszczeniach przy najwyżej piętnastoprocentowej wilgotności powietrza i temperaturze utrzymującej się stabilnie w przedziale między czternastoma a dziewiętnastoma stopniami Celsjusza.

- A oświetlenie?

- Tu też istnieją ograniczenia; nie pamiętam dokładnie jakie. W końcu Rich zatrzymał się przed drzwiami nieróżniącymi się od pozostałych. Machnął identyfikatorem i otworzył je jednym z kluczy u pasa. Przytrzymał otwarte. Na spotkanie wypłynęła nam fala ostrej woni pleśni.

- Czy to się stało tutaj? - spytałem.

Pokręcił głową.

- Atak? Jezu, nie, to było na górze, w pracowni; byliśmy tam przed chwilą. Gdyby doszło do tego, kiedy siedziałem tu sam, chyba posrałbym się ze strachu.

Wszedłem do pomieszczenia. Rozmiarami przypominało magazyn, temperaturą rzeźnię. Omiotłem wzrokiem w większości puste regały i kolekcję pudeł z nalepkami Fed-Ex, ustawioną na dwóch stołach i podłodze. Jedno z pudeł było otwarte; wypełniające je papiery skojarzyły mi się ze starymi kartkami urodzinowymi. Obok leżał notes z do połowy zapisaną stroną. Na drugim stole dostrzegłem przedmiot przypominający laptop, podłączony do zewnętrznego monitora i myszy.

Obróciłem się do Richa, który wszedł za mną do środka.

- Jesteśmy w...? - spytałem.

- Jednym z nowych bezpiecznych magazynów. Nie zdążyliśmy go jeszcze zapełnić, więc służy nam do sortowania i tymczasowego przechowywania nowych nabytków. To - machnął ręką - właśnie rosyjski zbiór. Jak dotąd udało mi się przejrzeć mniej więcej jedną trzecią.

Raz jeszcze się rozejrzałem, bo druga myśl często bywa najlepsza.

- Notatnik i laptop należą do ciebie?

- Tak, podczas katalogowania nowych nabytków zaczynamy od zapisywania wszystkiego, co nam przychodzi do głowy. Potem trzeba zdecydować, co trafi do opisu przedmiotu i jak powinny wyglądać nagłówki. Niektórzy wpisują wszystko od razu do bazy danych, ale ja wolę to robić w dwóch etapach.

- Czy mógłbyś zostawić mnie tu samego na pięć minut? - spytałem. - Może tymczasem pójdziesz po kawę?

Rich sprawiał wrażenie zaskoczonego, ale się zgodził.

- Jasne - rzekł. - Tyle że nie pijam kawy. Proszę. - Przykucnął obok najbliższego stołu i sięgnął pod niego.

Przekrzywiłem głowę, dostrzegając coś, co wcześniej przeoczyłem: przenośną lodówkę wielkości jednego z pudeł. Wyjął ze środka dwie butelki lukozady izotonicznej, jedną wręczył mnie, drugą schował do kieszeni dżinsów.

- W razie niebezpieczeństwa - rzekł z uśmiechem - stłucz szyjkę. Jeśli ty nie powiesz gościom od pilnowania standardów, ja też tego nie zrobię.

Wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

Miły gość, pomyślałem, prawdziwy dżentelnem. Ale też zjawa próbowała zrobić mu przedziałek piętnaście centymetrów za nisko. Dla niego byłem wytęsknioną odsieczą.

Odstawiłem butelkę na skraj stołu i sięgnąłem do pudła, ostrożnie wyjmując plik papierów. Były dokładnie tym na co wyglądały: staroświeckimi kartkami urodzinowymi. Życzenia wydrukowano po angielsku, lecz dopisków dokonano drobną cyrylicą, której nie umiałem odczytać.

Zacisnąłem mocno powieki, wsłuchując się w trzymane w dłoni papiery. One jednak milczały. Po jakiejś minucie otworzyłem oczy i przyjrzałem się bliżej pudłom. Było ich około sześćdziesięciu, każde mieściło parę setek dokumentów. Oczywiście nie wszystkie dorównywały wielkością kartkom z życzeniami, listy i zdjęcia mogły być znacznie mniejsze, a ogólna liczba znacznie wyższa.

Nawet jeśli duch był związany z czymś w tym pokoju, szanse odnalezienia owego czegoś przy tak pobieżnej wizycie w zasadzie równały się zeru. Nie warto było nawet próbować. Jeżeli jednak zjawa przebywała w pobliżu, powinienem zdołać ją wyczuć.

Usiadłem na podłodze i wyjąłem z kieszeni flet. Przeganiając z głowy tyle myśli, ile tylko zdołałem, zacząłem niespiesznie odgrywać „De Bonny Swans”, od początku do końca. Nie było to zaklęcie: nie próbowałem schwytać zjawy czy nawet wywabić z ukrycia. Ta melodia zawsze pomagała mi się skupić, me własne myśli wypływały wraz z muzyką i krążyły po pokoju, ogarniając faktury, dźwięki, zapachy, wtykając swe maleńkie nieodpowiedzialne palce w każdą najmniejszą szczelinę.

I rzeczywiście coś się tu poruszało, mniej więcej na granicy mojego zasięgu; bardzo cicho. Nie potrafiłem jednak określić, czy owa cisza to oznaka słabości, próba ukrycia, czy coś zupełnie innego.

Ledwie wyczuwałem tę obecność. Dziwne - gwałtowne, niebezpieczne duchy zazwyczaj zwykle zostawiają tak wyraźny psychiczny ślad, że da się go wyczuć w powietrzu. Owszem, są rzadkie, ale trudno je przeoczyć.

Dotarłem do ostatniej zwrotki, recytując w duchu słowa, podczas gdy jękliwa melodia ulatywała w powietrze ze starego fletu.

A tam siedzi moja zła siostra Anna,

Fol de roll de rally-o,

Utopiła mnie, by zdobyć mego pana...

Zwiewna obecność stała się nieco silniejsza, wyraźniejsza w moim umyśle. Jednocześnie jednak ucichła jeszcze bardziej. Czułem, jak jej uwaga skupia się na mnie niczym zmarszczka na chłodnej tafli wody, sięgająca mej skóry.

Zupełnie jakby słuchała. Zupełnie jakby muzyka ją tu zwabiła. Nie moja moc, lecz coś w samej melodii wywołało tę reakcję. Tak czy inaczej wiedziałem, że jest blisko. Wiedziałem, że cisza to oznaka jej uwagi, zachłanna cisza, pochłaniająca starą melodię i łaknąca więcej. Czyżby to było aż takie łatwe? Pozwoliłem, by ostatnie nuty zawisły w powietrzu, i zacząłem z nich wysnuwać nić dźwięków, rybacką żyłkę, ściąganą lekko, delikatnie...

I nagle zniknęła, tak niespodziewanie, że przypominało to pęknięcie bańki mydlanej. W jednej chwili czułem zwiewną obecność, spijającą słodycz muzyki, w następnej nic, martwą, pustą, nieprzeniknioną ciszę.

Płochliwa, pomyślałem z goryczą. Nie powinienem był ku niej sięgać, trzeba było pozostać pasywnym i pozwolić, by wydarzenia toczyły się same. Kurwa.

Drzwi otwarły się z piskiem zaniedbanych zawiasów. Rich zajrzał do środka, ostrożny i usłużny.

- Jak idzie? - spytał.

- Tak sobie - odparłem beznamiętnie.


5

- To było w piątek - powiedział Rich. - Za kwadrans szósta.

Zwykle pracował od ósmej trzydzieści do piątej i nie płacili mu za nadgodziny, ale często zdarzało się, że siedział dłużej. Czasami po prostu musiał coś skończyć, i gdyby wyszedł wcześnie, robota, nad którą siedział kilka dni bądź tygodni, poszłaby na marne. Akurat tamtego dnia wyszukiwał cały zestaw map i planów ukrytych londyńskich kanałów, dla grupki dzieci z podstawówki, która miała odwiedzić archiwum w następny poniedziałek.

- To należy do twoich normalnych obowiązków? - spytałem. Na wszelki wypadek.

- O Jezu, tak. Pamiętaj, że jesteśmy placówką publiczną. Niewiele osób przychodzi tutaj z ulicy, jednym z naszych oficjalnych celów jest frekwencja. Musimy zadbać o to, żeby w tym roku z archiwum skorzystało co najmniej dziesięć tysięcy osób, w przyszłym roku dwanaście tysięcy i tak dalej. Na trzecim piętrze mamy dwie sale wykładowe i otwartą bibliotekę.

- Ale przygotowanie sesji to chyba zadanie Jona Tilera, nie twoje? To on jest nauczycielem.

- Interpretatorem. Tak, tym też, i nigdy bym się z nim nie zamienił. Lecz londyńskie cieki wodne to jedna z moich specjalności, więc zająłem się przygotowaniem materiałów. Istniała też jedna mapa, przedstawiająca wszystko: pierwotne dopływy rzeczne, nałożone na powierzchniowy plan miasta. Tyle że rozdarła się w połowie na jednym ze zgięć i wiedziałem, co będzie, jeśli Jon użyje jej w takim stanie. Postanowiłem zatem ją podkleić. Tak przy okazji. Cheryl też tam była, kończyła różne robótki przed weekendem. Alice przeglądała z Jonem plany na następny tydzień, a Faz - to znaczy Farhad; pracuje na pół etatu - przepisywała coś dla niego w kącie. Jakąś rozpiskę czy coś. Prawie już skończyłem, znalazłem wszystko co chciałem i pozostało mi tylko podłatanie mapy. Brzmi to kretyńsko, ale tak właśnie załatwiamy sprawę pęknięć i przetarć, chyba że oryginał jest zbyt cenny, by przy nim majstrować. Naklejamy nowy materiał - niebielony japoński papier, specjalną pastą o obojętnym PH - i zabarwiamy na właściwy kolor, żeby nie wyglądało to jak świński zadek. Właśnie przycinałem łatę. Nie powinniśmy ich ciąć, tylko rozdzierać, ale ja zazwyczaj wycinam, a potem oskrobuję krawędzie nożyczkami. Tym się właśnie zajmowałem.

Rich pociągnął z butelki długi łyk lukozady. Otarł usta.

- I wtedy zamigotały światła. Tylko przez sekundę. Alice wspomniała coś o przerwach w zasilaniu, Jon rzucił dowcip - nie pamiętam jaki, ale dość prymitywny. Potem jednak znów się to stało i nagle zrobiło się jak na dyskotece z włączonymi stroboskopami. Wstałem - zamierzałem zgasić i zapalić lampy, z nadzieją że się uspokoją. Ale nie zdążyłem. Zostałem popchnięty z powrotem na krzesło; rozległ się huk - jak gdyby coś ciężkiego upadło na stół przede mną - i podłoga się zakołysała. Mapa, słoje z barwnikami, wszystko, czego używałem, wyleciało w powietrze. Światła zgasły i sekundę później znów się zapaliły. A nożyczki... - zerknął na zabandażowaną rękę - jakby wykręciły mi się w dłoni. Widziałem, jak to się dzieje, ale nie mogłem nic zrobić. Bolało jak skurwysyn. Zdołałem wysunąć palec z uchwytu, lecz kciuk wciąż tam tkwił, wykręcony. Skurwysyńsko się bałem, stary. Nie wstydzę się tego przyznać. Zawołałem coś, „kurwa” czy coś podobnego: „Patrzcie, co się, kurwa, dzieje!”. Cheryl podbiegła mi pomóc, ale ostrza nożyczek ściągnęły mnie za mój własny kciuk - w górę, w dół i naokoło. Musiałem wyglądać jak Peter Sellers w tamtym filmie, kiedy próbuje nie zasalutować jak hitlerowiec. Nożyczki dziabały mnie w ciało i twarz, mogłem się ochronić, tylko obracając się wraz z nimi i uskakując. Wpadłem na Cheryl i wywróciłem ją; Bóg jeden wie, gdzie się podziewali Jon i Alice. Farhad cały czas krzyczała i krzyczała, dużo to dało, akurat. I wtedy wpadłem na pomysł, żeby walnąć ręką o krawędź biurka. Trzeba było pięciu, sześciu razy, lecz w końcu uwolniłem kciuk i nożyczki upadły na podłogę. Cheryl myślała jaśniej niż ja - przydepnęła je na wypadek, gdyby znów się wyrwały. Spojrzałem na nią. Miałem już powiedzieć coś w stylu „niech mnie cholera, ale było ostro”, gdy zobaczyłem, że wpatruje się w moją twarz. Uniosłem rękę i dotknąłem policzka. Był cały mokry, z rany wypływała krew, zachlapując papiery, biurko i wszystko. Chyba na parę sekund zemdlałem. Pamiętam, że potem znów siedziałem, a w pokoju był też Peele Jeffrey. To rzadkość - jak odwiedziny kogoś z rodziny królewskiej. Wszyscy krzyczeli, sprzeczali się o to, co właściwie zaszło. Alice chciała wezwać pogotowie, ale ja odparłem, że nic się nie stało i idę do domu, sam opatrzę skaleczenie. Jeffrey nie był zachwycony; myślał, że uda się wyciągnąć coś z ubezpieczalni. Powiedziałem mu chyba, żeby spadał i że wynoszę się stamtąd. Dygotałem jak liść, było mi słabo, miałem wrażenie, że zaraz się porzygam. Musiałem się stamtąd wydostać. W poniedziałek o mało co bym nie wrócił. Wszystko to solidnie mną wstrząsnęło. Ale to moja praca, do kurwy nędzy. Co mam niby zrobić? Iść na zwolnienie, bo się boję duchów?

Rich pociągnął kolejny łyk lukozady. Skrzywił się.

- Ciepła - wyjaśnił bez zbytniego przekonania, odstawiając butelkę na stół.

Przez dłuższą chwilę milczałem. Jego słowa pomogły mi zrozumieć parę spraw, ale inne wyglądały jeszcze mniej jasno niż wcześniej.

- Jesteś praworęczny? - spytałem w końcu. Tak naprawdę nie było to pytanie. Kiedy przechodziłem przez pracownię, trzymał słuchawkę w prawej dłoni.

- Tak. A co?

- Ale nożyczki trzymałeś w lewej ręce, bo pokaleczyłeś prawą.

Spojrzał na mnie; wyraźnie mu zaimponowałem.

- Dobry jesteś w te klocki, co? Tak, szczerze mówiąc, to właśnie wkurzyło mnie najbardziej. Posługiwałem się lewą ręką, bo na prawej miałem gruby opatrunek; parę tygodni wcześniej przytrzasnąłem ją sobie szufladą biurka. Właśnie zaczynała się goić, kiedy ciachnąłem się w twarz. Ktoś naprawdę mnie nie lubi.

- Szuflada biurka. To też był duch czy...?

Rich zaśmiał się jowialnie.

- Nie, to tylko ja. Nie potrzebuję niczyjej pomocy, by się okaleczyć. Jestem specem od przypadkowego robienia sobie kuku. Dobrze choć, że znam się na pierwszej pomocy. - Zawahał się. - Z drugiej strony, to się stało mniej więcej w tym samym czasie. Może to faktycznie była ona? I tylko myślałem, że sam się tak popisałem?

Z powrotem skupiłem uwagę na pudłach na stole.

- Pracujesz nad tym od sierpnia? - spytałem.

Podążył za mym wzrokiem i wydął policzki.

- Z przerwami, owszem - odparł nieco obronnym tonem. - Oczywiście mam też na głowie inne rzeczy. Jest tu mnóstwo materiałów, których jeszcze nie posortowano. Prywatna kolekcja kogoś z Bishopsgate, tak przynajmniej lubi to opisywać Jeffrey. Ale ja wszystko widziałem, więc mogę ci to przetłumaczyć: papiery tkwiły pod czyimś łóżkiem obok nocnika.

- Brałeś udział w zakupie?

- Tak, znalazłem to wszystko i robiłem za pośrednika. Nie wypłacili mi znaleźnego, bo dostaję pensję - znaleźne płaci się tylko, jeśli materiały dostarczy ktoś z zewnątrz. Pośredniczyłem jednak w transakcji i tłumaczyłem. Przynajmniej mogłem odpocząć od codziennych zajęć. W nagrodę kataloguję ten cholerny zbiór, bo z całego zespołu tylko ja znam rosyjski.

- Czy dlatego zatrudnili cię u Bonningtona? - spytałem. - Jako speca od języków?

- Odegrało to jakąś rolę, lecz mój największy atut stanowiło klasyczne wykształcenie, nie znajomość rosyjskiego i czeskiego. W archiwum przechowuje się mnóstwo starych aktów własności i certyfikatów zapisanych średniowieczną łaciną. - Rich podniósł jedną z kartek urodzinowych, otworzył i odczytał zapisaną wiadomość. - Szczerze mówiąc, nie przeszkadza mi ta robota. Lubię od czasu do czasu odświeżyć znajomość języka. To nie pozwala mi zardzewieć. Normalnie załatwiłbym to wakacjami za granicą, ale tak jest taniej.

- Czy z kolekcją wiąże się jakaś historia? - zaryzykowałem. - Albo z tym, jak ją zdobyliście?

Spojrzał na mnie nic niepojmującym wzrokiem i wzruszył ramionami.

- Nie, po prostu zaproponowaliśmy konkretną sumę i dostaliśmy papiery. Jeśli chcesz wiedzieć, jak je znaleźliśmy, musisz spytać Jeffreya. Ale nie wiąże się z tym żaden skandal czy morderstwo, jeśli o to ci chodzi. Nic, o czym bym słyszał.

- A w samych dokumentach nie natknąłeś się na nic sensacyjnego bądź nietypowego?

W odpowiedzi Rich zaczął odczytywać trzymaną w dłoni kartkę: „Do cioci Khaiszy od Piotra i Soni. Całujemy i dziękujemy. Mamy nadzieję, że, jeśli tylko Bóg zechce, odwiedzisz nas przed przyjściem na świat dziecka i przekażesz wieści o naszej drogiej kuzynce”.

Odłożył kartkę do pudła.

- To jedna z pikantniejszych - rzekł z rezygnacją.

***

Przy dobrej zabawie czas płynie szybko. Minęło już południe, gdy wróciliśmy z Richem do pracowni. Wszyscy archiwiści wyszli na lunch, pozostawiając Richowi informację, że będą w Costella Cafe przy Euston Road. Zaprosił mnie, ale nie zamierzałem marnować szansy pobycia w archiwum w samotności.

- Mógłbyś zostawić mi klucze? - spytałem, wspominając zamknięte drzwi przeciwpożarowe.

Zawahał się, na jego twarzy wyraźnie odbijały się kolejne myśli. W końcu pokręcił głową.

- Nie mogę - wyjaśnił z pewnym zakłopotaniem. - Tylko nasza trójka ma klucze - ja, Alice i sam Peele. To uświęcone powiernictwo, praktycznie każą ci złożyć przysięgę. Cały czas mamy je nosić przy sobie. Możemy je wypożyczać innym ludziom, którzy tu pracują, ale istnieje specjalny formularz, trzeba też notować godziny przekazania i zwrócenia. Gdyby Alice zobaczyła cię z moimi kluczami, rzuciłaby mi się do gardła jak pieprzony pitbull.

- To znaczy, że każdy zestaw jest inny? - spytałem, przyglądając się bogatej kolekcji żelastwa. Nie próbowałem go podejść, po prostu byłem ciekaw, bo klucze miały wiele różnych wzorów i rozmiarów.

Rich pokręcił głową, podążając za moim wzrokiem; wciąż sprawiał wrażenie zakłopotanego, jakby nie podobało mu się, że musi ustąpić przed przepisami.

- Nie, wszystkie są identyczne. I szczerze mówiąc, używamy najwyżej połowy. Niecałej połowy. Założę się, że część zamków, które otwierały, już nawet nie istnieje. Wszyscy jedynie dodają nowe klucze, a nikt nie pamięta, by zdejmować stare. - Wzruszył ramionami. - Ale istnieją tylko trzy zestawy, czy raczej cztery, jeśli liczyć te u ochrony. Gdybym wypożyczył ci moje, od razu byłoby wiadomo, do kogo należą. Przykro mi, Feliksie, jeśli będziesz chciał gdzieś wejść, powinieneś chyba zwrócić się do Franka.

- Tak, nie ma sprawy - zapewniłem go.

Przyszło mi do głowy, że Peele mógł nie dołączyć do swych spragnionych lunchu żołnierzy, i ruszyłem zapukać do jego drzwi. Nikt nie odpowiedział, nacisnąłem więc klamkę. Drzwi były zamknięte. U Alice było otwarte, lecz gabinet - czysty, porządny, skromny jak klasztorna cela - pozostawał pusty.

No dobra, czyli nie zdołam wrócić do pokoju z rosyjskimi papierami. Ale duch pokazywał się też w pracowni, warto zatem zagrać tam parę melodii.

Ostatecznie przerobiłem ulubiony repertuar, bez żadnej reakcji. Jeśli nawet zjawa wciąż tam była, to ja jej nie wyczuwałem.

Rich, Cheryl i Jon wrócili z lunchu punkt pierwsza. Na mój widok oczy Cheryl zabłysły.

- Teraz zajmiesz się mną? - spytała.

- Absolutnie - odparłem. - Dlatego tu właśnie siedzę, czekam na ciebie.

- Użyjesz kapiącego kranu i gumowej pałki?

- Mam niski budżet. Będziesz musiała sama bić się po twarzy, gdy ja będę zadawał pytania.

Aby zapewnić nam nieco prywatności, Rich otworzył pokój w głównym korytarzu, naprzeciwko pracowni. Cheryl usiadła na skraju stołu, machając nogami, a ja przygotowałem się do odegrania połówki tandemu: dobry glina, zły glina. Ale to ona zadała pytanie pierwsza.

- Co by było, gdyby duchy zaczęły egzorcyzmować żywych ludzi?

Na moment mnie wgłębiło.

- Słucham?

- Tak się zastanawiałam. Gdyby zdecydowały się walczyć, zaczęłyby chyba od ciebie? Załatwiłyby wszystkich, którzy mogą je skrzywdzić. Wówczas reszta ludzi znalazłaby się na ich łasce. - Cheryl wyraźnie się rozkręcała. - Powinieneś chyba wyszkolić ucznia. Wtedy, jeśli umrzesz, uczeń wytropi ducha, który to zrobi, i pomści cię.

- Zgłaszasz się na ochotnika? - spytałem.

Cheryl się roześmiała.

- Mogłabym to zrobić - rzekła. - Szczerze mówiąc, nawet mi się podoba. Zorganizujesz kurs wieczorowy?

- Tylko korespondencyjny. Za pośrednictwem tabliczki ouija.

Skrzywiła się.

- Ha, ha, ha.

- Od jak dawna tu pracujesz? - spytałem.

- Cheryl Telemaque, redaktor katalogów pierwszej klasy, login do mainframe'u trzydzieści trzy.

- Od jak dawna?

Wywróciła oczami.

- Wieki - rzuciła głośno. - W lutym miną cztery lata. Przyszłam tu zająć się indeksacją. To miało trwać góra trzy miesiące.

- Praca w archiwum ci odpowiada?

- Po prostu tu utknęłam. - Jej głos zabrzmiał komicznie ponuro. Odgrywała przede mną monodram i z trudem hamowałem śmiech. - W szkole bardzo lubiłam historię, więc wybrałam ją na przedmiot studiów. W Kings, wyobrażasz sobie? To już samo w sobie niezwykłe osiągnięcie, wiesz? Niewiele dzieciaków z liceum South Kilburn High studiuje na uniwersytecie. Przynajmniej nie z mojej klasy. Ale nie sądziłam, że będę się tym zajmować. - Posłała mi spojrzenie, którym środkowy napastnik obdarza sędziego unoszącego czerwoną kartkę. - Historia nie zapewnia zbyt wysokich zarobków, a ja w ogóle nie mogłam znaleźć pracy. Choć chciałam zrobić doktorat, byłam już winna za studia dwanaście tysięcy funtów i nie przyznali mi kredytu. I wtedy pojawiła się ta praca - redaktor katalogów, nie archiwista - i mój ojczym stwierdził, że powinnam ją przyjąć. - Przez chwilę Cheryl wyraźnie szukała czegoś w pamięci. - Chyba był już wtedy moim ojczymem. Tak czy inaczej to był Alex, chłopak matki, potem jej trzeci mąż. Obecnie były.

- To ważne?

- Lubię jasne sytuacje. Pamiętasz, co robiła Tracey Emin - miała łóżko z wyszytymi nazwiskami wszystkich kochanków. Moja mama musiałaby sypiać pod namiotem cyrkowym.

Gdybym był człowiekiem bardziej metodycznym lub dysponował bardziej ograniczonym czasem, rozmowa z Cheryl mogłaby szybko zakończyć się zabójstwem bądź obłędem. Na razie Jednak nie protestowałem, bo podejrzewałem, że pod całą tą błazenadą kryje się coś jeszcze, że poprosiła, żebym ją przepytał, bo ma mi coś do powiedzenia.

- Czyli zaczęłaś pracę w dwa tysiące pierwszym - podsumowałem z niewzruszoną miną.

Uśmiechnęła się szeroko na to wspomnienie.

- W końcu tak. Mam takie motto: „Nie mów, że coś ci się nie podoba, dopóki tego nie spróbujesz”. Lecz tym razem po prostu nie miałam ochoty. Strasznie się o to pokłóciliśmy. Powiedziałam, że wolałabym wyjść na ulicę niż pracować w pieprzonej bibliotece, a Alex zagroził, że zaraz zdejmie pas.

- I?

- Odparłam, że nie spodziewałam się tak szybko zdobyć pierwszego klienta. - Uśmiech zniknął jak zdmuchnięty. Cheryl podjęła spokojnie: - Poza tym naprawdę potrzebowałam pracy, bo mama mnie wyrzuciła. Zgłosiłam się zatem i cztery pieprzone lata później wciąż tu jestem.

- Co robi redaktor katalogów? - spytałem.

- Właściwie wszystko. Porządkuje nowe zbiory. Wprowadza dane. Zapewnia wsparcie użytkowników. Przez większość czasu zajmuje się cholerną retrokonwersją. - Wymówiła to słowo takim tonem, jakby opisywała odpady toksyczne. - Wpisywaniem starego drukowanego katalogu do bazy danych. Ogromna liczba zbiorów wciąż pozostaje opisana na starych, paskudnych drukowanych listach, których nikt nie oglądał od miliona lat. Ja je wprowadzam - setki tysięcy list. Można od tego dostać świra. Sylvie to jedyna rozrywka, jaką tu mamy.

- Sylvie? Jeszcze jedna pracownica na pół etatu?

Cheryl zaśmiała się, krótko, głośno.

- Nie, tępaku. Sylvie to duch.

- To...

- Tak ją nazwałam. Musieliśmy ją jakoś ochrzcić, prawda?

- Czemu? Rozmawia z wami?

Cheryl pokręciła głową, jej twarz na moment spoważniała.

- Już nie. Kiedyś, z początku, cały czas mamrotała. Teraz nie słychać już ani słowa.

Zastrzygłem uszami.

- A o czym mówiła? - spytałem, starając się, by zabrzmiało to nonszalancko.

- Nie wiem. - Cheryl sprawiała wrażenie lekko urażonej. - Nie znam języka. Mówiła po rosyjsku, szwedzku, niemiecku czy jakoś tak, i nie rozumiałam ani słowa. Oprócz chwil, kiedy gadała o różach. To zrozumiałam.

Rosyjski, szwedzki bądź niemiecki. Czy jakoś tak. Dość spory rozrzut.

- Często ją widujesz? - podjąłem, na razie odpuszczając kwestię języków.

Skinęła głową.

- O tak, mniej więcej codziennie. Chyba jestem do niej dostrojona.

- I nie boisz się jej? Mimo tego, co spotkało Richa?

- Nie, nie zrobiła mi krzywdy. Kiedy jesteś z kimś bezpieczny, czujesz to. A ja czuję się przy niej bezpieczna. Po prostu tam stoi i patrzy, jak pracuję. Tylko ja nie wpadam w panikę na jej widok, wiec może czuje się przy mnie lepiej. A może po prostu nie lubi mężczyzn.

Cheryl umilkła. Przez chwilę zastanawiała się, przyglądając mi się z niepokojącą powagą.

- Powinnam cię nienawidzić - dodała. - Bo przyszedłeś się jej pozbyć. To prawie jak morderstwo, prawda? Ona nie żyje, a ty znów ją zabijasz.

Milczała długą chwilę i uznałem, że już skończyła.

- Cóż, oczywiście ja nie tak to widzę...

- Ale tak naprawdę uważam, że jest bardzo, bardzo smutna. - Cheryl nakreśliła na blacie linię czubkiem palca i zmarszczyła czoło. Jej wyrazista twarz miała poważny, niemal żałobny wyraz. - I sądzę, że tak będzie dla niej najlepiej.

***

Jon Tiler odniósł się do perspektywy rozmowy ze mną niemal równie niechętnie jak Alice - ta jednak do tej pory znów się objawiła i z pełną hipokryzją poinformowała go, że Peele nalega, by wszyscy ze mną współpracowali. Zaczynałem czuć do niej niechęć i wiedziałem, że będę musiał na to uważać. Bardzo nie spodobało mi się, jak podpiera się nazwiskiem Peele'a.

W pokoju rozmów Tiler był spięty, odpowiadał monosylabami. Ale w pracowni zachowywał się dokładnie tak samo. Czy długo pracuje u Bonningtona? Nie. Podoba mu się tu? Mniej więcej. Widział zjawę? Tak. Często? Tak. Przestraszyła go? Nie.

Robiłem to tylko dla porządku - miałem wrażenie, że zaczynam już wyczuwać zjawę, albo przynajmniej domyślać się, skąd się wzięła. Zapewne więc nie potrzebowałem dodatkowych informacji od Tilera. Tyle że z samej swej natury nie potrafię odpuścić. Chyba jednak jestem upierdliwym łowcą duchów.

Postanowiłem zatem trochę namieszać.

- Orientujesz się może - spytałem - czym naprawdę są duchy?

- Nie - odparł Tiler, krzywiąc się. - To twoja specjalność, nie moja.

- Najczęściej to nie dusze zmarłych, lecz ich emocjonalne zapisy. Ślady, które pozostają w miejscach, gdzie odczuwano silne emocje, z powodów, których nie rozumiemy.

Obserwowałem go kilka chwil, a on wbijał wzrok w jakiś punkt na suficie, gdzieś ponad moim lewym ramieniem. Minę miał ponurą i obojętną.

- Domyślasz się zatem - podjąłem - że zazwyczaj spodziewam się zastać na miejscu ślady silnych emocji, związanych z pojawieniem się zjawy w archiwum. Czegoś tak intensywnego, by pozostawić psychiczne echo. - Pauza dla większego efektu. Wciąż nic. - A dotąd jedyne silne uczucia, jakie tu odebrałem, należą do ciebie.

Oczy Tilera otwarły się szerzej. Poruszył gwałtownie głową, patrząc na mnie.

- Co to ma znaczyć?! - wrzasnął. - To nieprawda, w ogóle nie okazuję emocji. Nic nie zrobiłem!

- Aż cuchniesz wrogością - odparłem.

- Nieprawda! - Był oburzony. - Po prostu nie podoba mi się to wszystko. Lubię robić swoje i żeby... - zmagał się ze słowami - inni zostawili mnie w spokoju. To nie ma nic wspólnego ze mną. Po prostu chcę rozwiązać ten problem.

- Po to tu właśnie jestem - oznajmiłem. - I im więcej dowiem się o duchu, tym szybciej skończę. Na początek więc może opowiesz mi, jak go spotkałeś. Kiedy widziałeś go ostatnio?

- W zeszły czwartek. - Tiler wciąż był niechętny, lecz napięcie, które w nim wyczuwałem, ustąpiło. Podjął dalej bez dodatkowych pytań: - Byłem w magazynie i poczułem ją, no wiesz, to znaczy poczułem, że tam jest. I trochę się zaniepokoiłem, z powodu tego, co spotkało Richa, więc wyniosłem się stamtąd jak najszybciej. Zbliżała się do mnie i zrobiło się... Nagle poczułem zimno. Prawdziwe zimno. Widziałem mój oddech w powietrzu. Nie wiem, czy to przez nią, czy po prostu... - Urwał. - Wyszedłem stamtąd, i to szybko - dodał ponuro, spuszczając wzrok.

- Jak wygląda zjawa? - spytałem.

Spojrzał na mnie zaskoczony.

- Nijak - odparł. - Nie ma twarzy. Niczego tam nie ma.

- Kiedy pan Peele opisał mi ją, mówił, że nosi woal.

Tiler parsknął.

- To nie jest woal, tylko czerwień. Cała jej twarz oprócz ust jest czerwoną plamą. Wygląda jak jeden z gości programów telewizyjnych, którzy próbują zachować anonimowość, więc realizator rozmazuje im głowy. Wielka czerwona zmaza skrywająca prawdziwą twarz.

- A reszta ciała?

Zastanawiał się chwilę.

- Widać tylko górną połowę. Jest cała biała. Świecąca. Można przeniknąć ją wzrokiem. Im niżej spojrzysz, tym mniej wyraźna się staje, więc mniej więcej odtąd - wskazał gestem swój tors - nic już nie widać.

- Ubranie?

Wzruszył ramionami.

- Ma na głowie kaptur. I jest ubrana na biało. Bardzo szybko znika. Niewiele widać.

Po paru dodatkowych pytaniach puściłem Tilera. Nie wydawało się, żeby coś przede mną ukrywał, ale i tak czułem się jak w fotelu dentystycznym.

Potem wybrałem się na przechadzkę. Po przebudowie wykorzystano każdy centymetr kwadratowy budynku, zrobiono to jednak chaotycznie, bez planu. Robotnicy przebili drzwi w każdej ścianie, która stanęła im na drodze, i budowali korytarze wokół schodów i wszystkiego, czego nie dało się przesunąć. Wyglądało zresztą na to, że prace trwają - pokoje na czwartym piętrze stały puste, nieumeblowane, a na klatce schodowej znalazłem sprzęt budowlany. Na balkonach zdemontowano balustrady, by zamontować wciągniki, za pomocą których przetransportowano już kilkanaście palet cegieł.

Wycieczka po budynku trwała mniej więcej godzinę. W końcu wylądowałem na parterze, przy drzwiach pokoju z rosyjską kolekcją. Umówiony wcześniej Rich już czekał i znów wpuścił mnie do środka.

- Możesz po prostu zatrzasnąć za sobą drzwi - rzekł. - No wiesz, kiedy będziesz gotów. Zamkną się automatycznie i nie zdołasz już wrócić. Powodzenia na szlaku, partnerze. - Ruszył do wyjścia.

Chciałem go o coś spytać, lecz przez moment nie pamiętałem o co. Przypomniałem sobie w ostatniej chwili, kiedy już znikał.

- Rich! - zawołałem. - Czy duch rozmawiał z tobą kiedyś?

Rich pokręcił z emfazą głową.

- Nie, brachu, nie mówiła ani słowa.

- Cheryl wspominała, że kiedyś dużo gadała. A potem przestała.

Rich przytaknął.

- Na to wygląda. Parę osób wspominało, że w pierwszych tygodniach słyszeli, jak coś mówi. Teraz rzuca się na ludzi z nożyczkami. To lepsze, niż dusić coś w sobie, prawda?

Drzwi zatrzasnęły się za nim i zostałem sam. Irytujące. Jeśli miałem rację, że istniała więź pomiędzy duchem i tym pokojem, tymi zbiorami, to pewnie zjawa mówiła po rosyjsku i Clitheroe mógłby to potwierdzić. Gdyby jednak Bóg chciał, żebym w jeden dzień wspiął się na szczyt góry, zamontowałby na niej wyciąg i krzesełkowy.

Spróbowałem paru melodii, żeby zwabić ducha, ale nie chwycił przynęty. Istniała oczywista alternatywa, na razie jednak wolałem nie zaczynać - perspektywa przejrzenia tysięcy kartek i listów w poszukiwaniu ulotnego emocjonalnego śladu niezbyt mnie pociągała. Poza tym nie udałoby się, gdybym wcześniej nie wyczuł lepiej zjawy. Na razie, nawet gdybym znalazł to, czego szukam, mógłbym tego nie rozpoznać.

Po czwartej w pokoju zjawiła się Alice.

- Jeffrey chce wiedzieć, jak daleko się pan posunął w poszukiwaniach - oznajmiła, stając w progu. Wyglądało na to, że lubi drzwi. Ale może to moja obecność tak na nią działała?

- Wciąż zajmuję się podstawami - oznajmiłem.

- To znaczy?

- Próbuję wyczuć, co dokładnie nawiedza duch.

Alice przekrzywiła głowę.

- Sądziłam, że nas? - spytała niewinnie. - Mylę się?

Przytaknąłem, odgrywając naiwniaka.

- To nie takie proste. A przynajmniej nie zazwyczaj. Myślę, że mogła zjawić się wraz z tym. - Machnąłem ręką nad kartkami i listami na stole. - Ale nawet jeśli, niełatwo będzie stwierdzić, co jest dokładnie ośrodkiem nawiedzenia. Niewątpliwie duch wędruje po całym budynku, lecz parter to jego ulubione miejsce łowów. Możemy zatem założyć, że jest związany z czymś tutaj. Próbuję to stwierdzić.

- Czyli mogę mu powiedzieć, że poczynił pan już postępy? - wtrąciła Alice. - Czy po prostu, że wciąż pan szuka?

- Spotkałem ducha - odparłem i z przyjemnością ujrzałem, jak jej przymknięte oczy rozszerzyły się lekko. - To już coś. Spotkanie jednak było bardzo krótkie i dopiero zacząłem ją wyczuwać. Jak mówiłem, to dopiero początek.

Alice wmaszerowała do pokoju i położyła na stole przede mną sześć banknotów pięćdziesięciofuntowych oraz pokwitowanie do podpisania i długopis.

- Proszę - rzekła kwaśno. - Nie można powiedzieć, że pan na nie nie zasłużył.

***

Parę minut po wpół do piątej postanowiłem dać sobie spokój. Zjawa wciąż pozostawała ulotna i nieśmiała, a w budynku robiło się coraz zimniej. Najwyraźniej ogrzewanie, w odróżnieniu od personelu, działało według ścisłego rozkładu.

Alice odeskortowała mnie z powrotem przez labirynt do holu, gdzie Frank uwolnił mój płaszcz z szafki, w której zamknął go rano. Wręczył Alice parę przesyłek Fed-Ex, a ona nakreśliła szybko swoje nazwisko w książce pocztowej. W chwili, gdy przekładałem flet na właściwe miejsce, pojawili się pozostali. Cheryl przystanęła i spojrzała na mnie.

- W sobotę mam urodziny - oznajmiła.

- Wszystkiego najlepszego.

- Dzięki. Z tej okazji stawiam dziś kolejkę. Idziesz?

Odmowa wydała mi się grubiańska, więc przytaknąłem. Dopiero wtedy Cheryl jakby dostrzegła Alice, wciąż kwitującą odbiór paczek przy drugim końcu lady.

- Przepraszam, Alice - rzekła. - Ty też czuj się zaproszona, jeśli tylko masz ochotę.

Nawet ja usłyszałem nieszczerość w jej głosie.

- Nie, dzięki. - Twarz Alice niczego nie wyrażała. - Muszę tu zostać jeszcze co najmniej godzinę. Bawcie się dobrze.


6

Rich i Jon czekali już na ulicy i dołączyli do nas. Jon nie zareagował na moją obecność, podejrzewałem jednak, że nie jest nią zachwycony. Poszliśmy do pubu przy Tonbridge Street, który w środku okazał się równie nieciekawy jak wybór serwowanych tam piw. Zdecydowałem się na spitfire'a, który jaśniał niczym klejnot pośród mizernej oprawy.

Cheryl zapłaciła za drinki, tymczasem my z Richem i Jonem znaleźliśmy stolik. Nie okazało się to trudne - pracownicy pobliskich biur dopiero zaczynali się schodzić, wyraźnie odporni na urok plastikowej pozłoty i kanapkowego menu i całkiem niewrażliwi na pokusę dwóch rzędów automatów owocowych, pozdrawiających nas z kąta hitlerowskim salutem.

- I co myślisz o Bonningtonie? - Rich uśmiechał się sardonicznie.

Odniosłem wrażenie, że liczy na odpowiedź ekstremalną, którą mógłby się napawać. Zamiast tego zagrałem na czas.

- Cóż, to biuro - rzekłem. - Im więcej ich widzę, tym bardziej wydają mi się podobne.

- A pracowałeś kiedyś w biurze? - spytał z naciskiem Tiler.

- Zawsze zajmowałem się tym, czym teraz - odparłem, pomijając zgrabnie fakt, że przez ostatnie półtora roku w ogóle nigdzie nie pracowałem. - Toteż poza dorywczymi robotami wakacyjnymi w czasie studiów odpowiedź brzmi: nie. Ale wzywano mnie do całkiem sporej liczby.

- Ja też kupę ich widziałem - rzekł Rich. - Ale żadne nie przypominało Bonnington.

- Owszem, to niezłe bagno strachu i pogardy - pozwoliłem sobie. - A co ugryzło Alice? Zawsze jest taka?

Uniósł brwi.

- Nie, zawsze była niezłą suką, ale teraz pokłóciła się z Jeffreyem. Pewnie od tygodnia nie jadła śniadania w łóżku.

- To znaczy, że daje Peele'owi?

Słysząc ten niewinny eufemizm, Rich uśmiechnął się szeroko, a Tiler zacisnął wargi.

- Tak - rzekł. - Dokładnie. Ale tylko dlatego, że Jeffrey jest szefem. Gdyby stworzyli nowe stanowisko Skurwysyna Generalnego, któremu podlegałby główny administrator, Alice zwinęłaby materacyk i przeniosła się dalej. Nieważne kto siedzi w fotelu prezesa, zawsze znajdzie się kobieta gotowa oblizać znacząco usta i wśliznąć mu się pod biurko.

W jego głosie zabrzmiała gorycz. Uświadomiłem sobie, że Alice jest młodsza od Richa, ale to on stoi niżej w hierarchii dziobania. Nie miałem pojęcia, ile toporów kryło się tu w ziemi i jak głęboko je zakopano.

- O co pokłócili się Peele i Alice? - spytałem, próbując nie zejść z tematu, a jednocześnie nie kontynuować wątku, o który zahaczył. Podejrzewałem, że myli się co do Alice. Nie polubiłem jej, ale nie wyglądała na osobę, która przyjmowałaby awans w zamian za awanse.

- Chyba nie powinniśmy rozmawiać o takich sprawach - rzekł lekko nadąsany Tiler. - Zresztą to tylko plotki. Nikt nie wie nawet, czy oni...

- O ciebie - przerwał mu Rich, jakby dziwiąc się, że muszę pytać. - O ciebie i o ducha. Już kiedy zjawa pokazała się po raz pierwszy, JefFrey chciał zatrudnić kogoś, by załatwił sprawę, ale Alice się zaparła. Mówiła, że to tylko halucynacje i że nic tam nie ma. Boże, ale była nadęta w październiku, kiedy wszystko się uspokoiło. Ale potem znów się zaczęło, zarobiłem to - dotknął plastra na twarzy - i Jeffrey stwierdził, że teraz trzeba już tę sprawę załatwić. Ale Alice nadal odmawiała. W końcu więc sam cię znalazł, nie pytając jej o zdanie.

- To musiało ją nieźle kopnąć - podsunąłem.

Rich przytaknął gwałtownie; najwyraźniej napawał się tym wspomnieniem.

- Tak, można tak rzec. Generalnie to Alice rządzi w kurniku, i Peele chowa się u siebie. I jeśli dostanie robotę w Bilbao, do której startuje, najpewniej to ona zajmie jego miejsce. Kiedy więc się z nią nie zgodził... Cóż, wyszła na głupią przed nami wszystkimi. Zwłaszcza że od razu do ciebie zadzwonił, zamiast powiedzieć jej w cztery oczy, że się myli. Bo widzisz, on potrafi jej się sprzeciwić tylko za jej plecami.

Przypomniałem sobie, że Peele wspominał o Bilbao. Mówił coś o wyjeździe. Spytałem Richa, o co chodzi.

- Próbuje się wkręcić do Guggenheima - odparł z absolutną wzgardą Rich. - Jeśli on jest historykiem sztuki, to ja arcybiskupem Canterbury. Ale Peele często wygłasza tam wykłady i jest w świetnych stosunkach z członkami rady. Toteż wezwali go jutro na pogawędkę, a on ma nadzieję, że w istocie to rozmowa o pracy. Podobnie Alice, bo wówczas dostanie stanowisko Peele'a.

- Nie sądzę, żeby to było takie proste - wtrącił Jon.

- A ja sądzę - upierał się ponuro Rich. - W tym wyścigu od początku jest pewniakiem i uważam...

W tym momencie zjawiła się Cheryl z drinkami i Rich urwał w pół słowa, zrywając się, by pomóc zabrać szklanki z tacy.

- Uważasz zatem, że już ją namierzyłeś? - spytał, siadając z butelką becksa.

- Alice?

- Zjawę.

Cheryl wręczyła mi szklankę wyćwiczonym gestem, nie rozlewając nawet kropli.

- Nie, jeszcze nie. Pracuję nad tym. To nie powinno potrwać byt długo.

- Jeśli chodzi o Richa, każda chwila to już za długo - oznajmiła Cheryl. - Nienawidzi mojej Sylvie.

Rich pokręcił gwałtownie głową.

- Nie, bądźmy uczciwi. Nie nienawidzę jej, chcę tylko, żeby wypierdzielała po swe szczęście wiekuiste. Najlepiej z ogniem piekielnym w gaźniku.

Cheryl roześmiała się i szturchnęła go łokciem, siadając obok.

- Drań - mruknęła.

Wznieśliśmy toast piwem i wódką, a ona odpowiedziała udawanie poważnym ukłonem.

- Dziękuję, dziękuję - rzekła. - A za rok zrobię to w Jerozolimie. Gdziekolwiek, byle nie tutaj.

Brzęk, brzęk, gul. Cheryl otarła wargi grzbietem dłoni i beknęła bezwstydnie. Z jakichś powodów wydało mi się to urocze.

- Czyli to wasz pierwszy duch? - spytałem, porzucając potencjalnie grząski temat tego, jak daleko posunąłem się w mojej pracy, i, uczciwie przyznam, drugi, równie grząski, dotyczący prawa Alice do sukcesji. Tiler i Rich przytaknęli, lecz Cheryl pociągnęła drugi łyk i pomachała ręką.

- Nie - rzekła, przełknąwszy. - Nie mój. Widziałam już dwa, a jednym był gość, z którym się spotykałam.

- Spotykałaś się z... - powtórzył oszołomiony Tiler.

- To znaczy kiedy jeszcze żył. Nawiedzał mnie duch byłego chłopaka. To dopiero masakra. Nazywał się Danny Payton, był uroczy, złociste włoski i ćwiczył, no wiecie, mięśnie na... - Zamaszyście machnęła ręką. - Ale był biseksualny, o czym mi nie wspomniał, i zdradzał mnie z innym facetem. A tamten facet miał drugiego, który pobił Danny'ego i wrzucił do Tamizy. Tyle że nie do końca, bo nie trafił. To znaczy zepchnął Danny’ego z mostu Waterloo, ale na samym końcu Danny wylądował na brzegu, w pięciocentymetrowej wodzie. Skręcił sobie kark. - Cheryl wyraźnie się rozkręcała i przykuwała naszą uwagę. - Oczywiście poszłam na pogrzeb i porządnie sobie popłakałam. Ale głównie myślałam: „Ty wredny fiucie, trzeba było trzymać kutasa w spodniach”. Sami pracujemy na swój los.

- Cheryl, to chore - zaprotestował Tiler, krzywiąc się. - Nie możesz iść na pogrzeb i myśleć takich rzeczy!

- Czemu nie? - Cheryl rozłożyła ręce. - Nie da się zmusić myśli do przywdziania żałoby, Jon. Po prostu taka już jestem, jasne? Brakowało mi go, owszem. I żałowałam, że nie żyje. Ale nie żył, bo posuwał innego faceta, więc nie mogłam pohamować lekkiego wkurzenia. Według mnie do tego także służą pogrzeby. Możesz się wyładować, zamknąć pewien rozdział. Rozumiesz? Tyle że okazało się, że Danny go nie zamknął. - Dramatycznie zawiesiła głos, wywracając oczami. - Wróciłam do domu i zastałam go w mojej pieprzonej sypialni. Wrzasnęłam wniebogłosy, mama i ojczym przybiegli i dostali szału. Mama o mało się nie posikała, bo to przecież duch. A Paulus, mój ojczym - mąż numer dwa, Felix, jasne? - miotał się, bo to był duch białego chłopaka. Wyzywał mnie od dziwek i kurew, a Danny sięgał do mnie, jakby chciał mnie uścisnąć. Paulus próbował go uderzyć i stłukł pięścią szybę.

Zaśmiała się na to wspomnienie, ja także wybuchnąłem śmiechem. Owszem, opisywana scena była dosyć mroczna, lecz Cheryl rozegrała ją jak klasyczną farsę. Tiler jednak wyglądał jak sędzia-specjalista od wyroków śmierci, i nawet Rich kręcił z podziwem głową.

- Zawsze to robisz - rzekł. - Opowiadasz te straszne historie i zaczynasz się śmiać. A w dodatku nigdy nie mają puenty.

- Ta ma. Egzorcyzmowałam go.

- Co takiego?! - wykrzyknął Rich.

Cheryl zerknęła na mnie przebiegle.

- To nie jest zamknięty zawód? - spytała. - No wiesz, jak aktorzy czy maszyniści?

- Przykro mi, ale owszem - rzekłem. - Związek dobierze ci się do tyłka.

- To moja najlepsza część ciała - prychnęła złośliwie. - Widzicie, z początku nie przeszkadzała mi jego obecność. Nie mów, że coś ci się nie podoba...

- ...dopóki tego nie spróbujesz - dokończył Rich. - Ale, słodki Jezu, Cheryl, duch?

- Duch kogoś, kogo bardzo lubiłam. Miło było mieć go przy sobie. Gawędziłam z nim o różnych rzeczach. Oczywiście nie odpowiadał, ale wiedziałam, że słucha. Był jak najlepszy kumpel, któremu można się zwierzyć ze wszystkiego. Ale wiecie, czas płynie i tak dalej. Nie mogłam zaprosić do siebie innego faceta, skoro w moim pokoju wciąż siedział duch poprzedniego. I był taki smutny, jak Sylvie. W końcu uznałam, że najlepiej będzie to zakończyć. I wiecie co zrobiłam? Wygłosiłam standardową mowę na okoliczność zerwania. Jakby wciąż żył. Usiadłam obok niego na łóżku i powiedziałam, że chcę, żebyśmy pozostali przyjaciółmi i tak dalej, ale nie kocham go już i nie zamierzam się z nim spotykać. Wiecie, jak to jest. Przynajmniej zakładam, że wiecie. A kiedy to mówiłam, on robił się coraz bledszy i bledszy. Aż wreszcie w końcu, mniej więcej kiedy skończyłam... po prostu zgasł jak światło. - Cheryl zastanawiała się kilka chwil, przez jej twarz przeszła cała gama emocji, od pogodnych aż po ponure zamyślenie. - I wtedy naprawdę się popłakałam.

Nasze milczenie oddało hołd jej umiejętnościom opowiadania. Przerwał je Jon Tiler.

- Ty to umiesz urządzić imprezę - mruknął ponuro.

- Owszem - odparła z naciskiem Cheryl. - Umiem. A jeśli będziesz się wyzłośliwiał, Jon, nie zaproszę cię na niedzielę.

- Niedzielę? - wtrąciłem.

- Moja mama bierze ślub - wyjaśniła Cheryl. - Kolejny. W Brompton Oratory. To już jej czwarty. W wersji mojej mamy nie mówią „dopóki nas śmierć nie rozłączy”, tylko „kto ma numerek dwadzieścia trzy?”. Ale wpadłam na świetny pomysł. Spytałam Jeffreya, czy moglibyśmy urządzić przyjęcie w czytelni w archiwum, a on powiedział, że owszem. Toteż wszyscy są zaproszeni.

- I nie masz do mamy pretensji, że wyrzuciła cię na ulicę? - spytałem, bardziej zdumiony tym niż historią o duchu. Już wcześniej podejrzewałem, że trzeba sporo, by wstrząsnąć Cheryl.

Roześmiała się.

- Rozszarpujemy się na sztuki, a potem znów świetnie dogadujemy. Zawsze tak było. Nie mam jednak cierpliwości do jej cholernych chłopaków, narzeczonych i mężów. Niezłe z nich typki, a ten ostatni jest gorszy niż Paulus i Alex razem wzięci. Wspomnicie moje słowa. To nie potrwa długo. Zawsze tak jest.

- A co z twoim tatą?

- Nic z moim tatą - ucięła Cheryl.

Skrzywiła się i pokręciła głową.

- Hej. - Rich spróbował ściągnąć rozmowę na bezpieczny tor. - Chcecie usłyszeć dowcip o duchach? Pewien wielki spec od zjawisk paranormalnych przyjechał z wykładami do Anglii. W piątkowy wieczór zjawia się w Aberstwyth, wchodzi do sali i zastaje tłum. Przegląda notatki, odchrząkuje i mówi: „Najpierw zobaczmy, na czym stoimy. Ile osób tutaj wierzy w duchy?”. Wszyscy zebrani unoszą ręce. „Znakomicie”, mówi profesor. „To właśnie sobie cenię. Naprawdę otwarte umysły. W porządku. Jak wielu z was na własne oczy widziało ducha?”. Połowa rąk opada, druga połowa zostaje w górze. „Całkiem nieźle”, mówi profesor. „A z tego grona, ilu rozmawiało z duchem?”. Może dwadzieścia rąk wciąż się unosi. Profesor kiwa głową. „Tak, to wymaga sporej odwagi. A ilu z was dotknęło ducha?”. Wszyscy prócz trzech osób opuszczają ręce. „I wreszcie”, mówi profesor, „ilu z was uprawiało seks z duchem?”. Dwie ręce opadają, lecz jedna z tyłu sali pozostaje w górze. To drobny, starszy gość w wyświeconym płaszczu. „Zdumiewa mnie pan”, mówi profesor. „Zadawałem to pytanie tysiąc razy i jak dotąd nikt jeszcze nie odpowiedział »tak«. Nigdy nie spotkałem kogoś, kto uprawiał seks z duchem”. „Z duchem?”, mówi staruszek. „Och, przepraszam, myślałem, że z zuchem...”.

Cheryl parsknęła śmiechem, Jon oznajmił, że już to słyszał. Potem nastąpiły kolejne dowcipy o harcerzach, druhu Boruhu i przez jakiś czas usiłowaliśmy wynaleźć choć jeden przyzwoity. Okazuje się, że nie ma ich zbyt wielu.

Następną kolejkę postawił Rich, potem ja. Jon z nieprzystojnym pośpiechem wychylił wódkę z sokiem i oznajmił, że musi znikać, bo jest już umówiony. Rich posłał mu znaczące spojrzenie, lecz Tiler nie dał się zawstydzić i zmusić do postawienia kolejki. Życzył nam dobrej nocy i wyszedł, nie oglądając się za siebie.

- Skąpy sukinsyn - wymamrotał Rich.

- Och, daj mu spokój - rzuciła Cheryl. - Nie może nic na to poradzić, widziałeś, co kupuje sobie na lunch. Po prostu kręci go liczenie grosików.

- A jakie ma poglądy? - spytałem od niechcenia.

- Poglądy? - powtórzyła nic niepojmującym tonem Cheryl. - Nie mam najbledszego pojęcia. Nie sądzę, żeby w ogóle jakieś miał, chyba że liczyć kibicowanie Fulham. A czemu?

- Mój widok wyraźnie go nie zachwycił. Zastanawiałem się, czy nie jest Tchnieńcem.

- Och. - Zrozumiała, do czego zmierzam, i jej oczy otwarły się szeroko, gdy rozważała tę możliwość. - Sama nie wiem. Może. Szczerze mówiąc, nigdy nie przejmował się zbytnio losem swoich bliźnich, ale Tchnieńcy to strasznie dziwna banda. Moja wcześniejsza współlokatorka też do nich należała. Miała w zwyczaju chodzić w weekendy na cmentarz w Opactwie Waltham i czytać głośno fragmenty Zmierzchu i upadku Gibbonsa. Pewnie uważała, że duchom przyda się podnieta intelektualna. Mnie zawsze wydawało się to dość okrutne.

Ruch Tchnienie Życia - czy też Tchnieńcy, jak nazywała ich większość ludzi - był oddolną grupą nacisku, lobbującą na rzecz zmiany prawa dotyczącego umarłych. „Duchy i zombie”, mówili, „to wciąż ludzie; mają swoje prawa i należy je uznać i skodyfikować”. Niektórzy uważali, że podobnie ma się rzecz z innymi, barwniejszymi grupkami nieumarłych. Tu jednak zaczynały się schody. Jakie prawa na przykład mieli opętani? I kto miał z nich korzystać? Ciałonosiciel czy też zasiedlający je duch? A co z łąkami? Wszystko to zamieniało się w jeden wielki cyrk: rząd - nowa Partia Pracy, która zdążyła już stracić nieco ze swej nowości - wygłosił kilka ostrożnych stwierdzeń na temat prawnego uznania umarłych. W tym momencie torysi wskazali drżącymi palcami prawo dziedziczenia. Jak miało działać, gdyby się okazało, że majątek można zabrać ze sobą do grobu? A co ze sprawami kryminalnymi? Czy zmarły może świadczyć przeciw swojemu mordercy albo sam stanąć przed sądem? A jeśli zostanie uznany za winnego? Jak, do diabła, można go ukarać? I tak dalej, i tak dalej. I oczywiście zajęto się także moją profesją. Gdyby martwi mieli prawa, można założyć, że jednym z nich byłoby prawo do nieodesłania w otchłań przez radosną melodyjkę wygrywaną na flecie - albo wiersz, mechaniczny rysunek, serię skomplikowanych gestów czy inną odmianę zaklęcia, którego używał dany egzorcysta, przedzierający się brutalnie przez naturalny porządek rzeczy.

Starałem się jak najmniej zwracać na to uwagę, lecz Tchnieńcy powoli zaczynali mnie niepokoić - podobnie jak wcześniejsze ruchy obrony życia pracowników klinik aborcyjnych.

Jednakże ani Rich, ani Cheryl nie pamiętali, by Jon Tiler kiedykolwiek poruszył ten temat, co w zasadzie upewniło mnie, że nie należy do ruchu. Oni nigdy się nie zamykali i można ich było uciszyć, jedynie kneblując kawałkiem gnijącego całunu.

Impreza powoli zaczynała się zwijać. Cheryl poszła upudrować nos, a Rich, lekko wstawiony, zaczął mi opowiadać o pieszych wycieczkach po Europie Wschodniej, lecz zabrakło mu pary w połowie długaśnej anegdoty na temat praskiego klubu Kajkobad, gdzie występowały transseksualne striptizerki. Oczy mu się zamgliły: u wypitego gościa oznacza to, że albo zamyślił się głęboko, albo zaraz zejdzie. Tak czy owak uznałem, że najwyższy czas się pożegnać.

- Hej, brachu. - Rich ocknął się nagle. - Chyba komuś się spodobałeś.

- Komu? Cheryl? - Lekko mnie zaskoczył. Nie miał chyba na myśli Jona Tilera?

Rich potraktował moje słowa niecierpliwym gestem.

- Nie, nie Cheryl. Cheryl dużo strzępi język, ale nic z tego nie wynika. Chodzi mi o tamtego przerośniętego draba w kącie.

Nie pokazał ręką - jedynie wywrócił oczami, wskazując w prawo i w tył. Podążyłem wzrokiem, nie obracając głowy, tylko unosząc szklankę i od niechcenia rozglądając się po barze.

Nietrudno było zgadnąć, kogo ma na myśli: w kącie przy drzwiach, wciśnięty w ciasną kabinę, która podkreślała jego i tak imponującą masę, siedział wielki facet. Dziwnie bezkształtne ciało opinał staroświecki szary garnitur w ukośne prążki. Niezależnie od napisu na metce, pod spodem musiało widnieć mnóstwo X przed literą L. Jego łysa czaszka lśniła, a jasne, niemal bezbarwne oczy umknęły w bok, gdy na niego popatrzyłem.

I kiedy się odwrócił, zorientowałem się, że odczucie tak zwiewne, że wcześniej go nie dostrzegałem, nagle zniknęło. Było to dokładnie to, co opisał przez telefon Peele: wrażenie lekkiego, nierównego nacisku na całą skórę, świadomość, że ktoś mnie obserwuje. Dobra, zostawmy to na później. Nie wiedziałem z kim mam do czynienia, ale doskonale wiedziałem z czym. On zapewne także wiedział kim jestem. Możliwe nawet, że dlatego właśnie mi się przyglądał. W pewnych grupach egzorcyści budzą bardzo rzeczywiste i bardzo naturalne lęki.

W tym momencie Cheryl wróciła z kibla, dając sygnał do odejścia. Pożegnałem się, ucałowałem solenizantkę w policzek i zniknąłem.

Nie pamiętam już, z jakiego powodu pomaszerowałem obok dworca Euston, w górę Evershold Street. Może miałem ochotę na spacer, choć wciąż było zimno i wietrzno, a może świadomie wybrałem trasę prowadzącą obok archiwum.

Szedłem jednak drugą stroną drogi i kiedy ujrzałem kobietę, stojącą na chodniku przed wejściem do Bonningtona, z wiszącymi po bokach rękami i zwieszoną głową, z początku pomyślałem, że to Alice, wychodząca w końcu do domu po imponująco długich, niepłatnych nadgodzinach.

Potem jednak zarejestrowałem obecność kaptura, a chwilę później fakt, że jej ciało bladło coraz bardziej i stawało się ulotniejsze w miarę zbliżania do ziemi. W końcu uniosła głowę, by na mnie spojrzeć, a ja zamarłem, bo owo spojrzenie odbywało się bez pośrednictwa oczu. Górną połowę twarzy kobiety stanowiła bezkształtna, pofalowana masa czerwieni. Ciemne włosy, dekoracyjnie rozrzucone, wiśniowo-czerwone usta i dziecinny, zaokrąglony podbródek. A między nimi nic, tylko czerwień.

Trudniej przyszło mi określić co ma na sobie. Była ubrana na biało, tak jak wszyscy mówili. Ale w co? Zbyt mało widziałem, by móc to ocenić. Uniosła rękę, wskazując budynek, ręka była naga, widmowo blada. Zjawa sprawiała wrażenie, jakby walczyła z siłą przyciągania; poruszała się bardzo powoli, z napięciem i straszliwym wysiłkiem, dokładnie tak, jak unosimy nogi w koszmarnych snach, w których uciekamy przed upiorem.

W końcu doszedłem do siebie i zeskoczyłem na jezdnię - niemal dokładnie pod nadjeżdżający autobus. Wycie klaksonu ciągnęło się za nim niczym ryk ranionego zwierzęcia, gdy w ostatniej chwili uskoczyłem do tyłu.

Sądziłem już, że zniknęła, że autobus ukrył jej dramatyczne wyjście, zgodnie z najlepszymi kanonami banalnej sztuki filmowej. Ona jednak wciąż tam była i puszczając się biegiem, próbowałem określić towarzyszące wizji uczucie: namiar. Zacząłem narzucać na nią siatkę mej osobliwej percepcji, układając sekwencję nut, zamieniając ją w muzykę. Nie było to łatwe. Choć stała przede mną, czułem ją tak słabo, jakby w ogóle jej nie było. Zupełnie jakbym patrzył na nią przez odwrócony teleskop. Nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z czymś takim i w ogóle tego nie rozumiałem. Gdyby jednak została tam jeszcze parę chwil, nie miałoby to znaczenia.

I wtedy, jakieś siedem metrów za nią otwarły się drzwi. Zjawę przeszyła fala jaskrawobiałego światła. Odwróciła się i zniknęła. Odkryłem, że patrzę na Jona Tilera, który przyglądał mi się z miną królika złapanego w promień reflektora. W ręce trzymał torbę, uniósł ją, próbując wyjaśnić - albo może się osłonić, bo wyglądał, jakby się spodziewał lania.

- Wróciłem po torbę - wyjaśnił. - Czy to...? Cholera, czy ty...?

Zacząłem szukać w myślach stosownej odpowiedzi; większość propozycji koncentrowała się wokół słowa dupek. Ale żadna nic by nie dała, poza błyskawiczną, emocjonalną catharsis.

Odwróciłem się zatem, rzuciłem przez ramię „Zamknij za sobą” i odszedłem.


7

Przyjęcie chyliło się ku końcowi. W istocie to bardzo uprzejme określenie. Po prostu zdechło. Nawet mój ojciec, którego, gdy się rozkręci, nie uciszy nic prócz dekapitacji, w końcu się poddał i wbił wzrok w talerz. Dyrektorka szkoły podstawowej, pani Culshaw, grzebała widelcem w jarzynach. Klown siedzący obok matki dłubał z żałobną miną w nosie, a ona bez zbytniego przekonania kręciła z dezaprobatą głową.

Twarze wszystkich osób przy stole zwróciły się ku mnie.

- Zagraj nam coś, Fix. - Pen uniosła dwuznacznie brwi. - Założę się, że znasz niesamowite melodie.

Pokręciłem głową, ale wszyscy zaczęli przytakiwać. Dawni koledzy ze szkoły i wrogowie, kobiety, z którymi sypiałem, mężczyzna z narożnego sklepu przy Arthur Street, wszyscy pragnęli darmowej rozrywki, a ja miałem im jej dostarczyć.

Powoli wstałem.

- Zagraj tę, którą tak lubiła twoja siostra Katie. Tę, którą jej grałeś, nim umarła.

Ów żarcik powitała fala chichotów. Ojciec wymienił spojrzenia z matką, która skinęła głową, jakby właśnie zdobył punkt w tajemniczej grze.

- Zagraj, by przywrócić ją do życia - zaproponował mój brat Matthew, błogosławiąc mnie ironicznie znakiem krzyża.

To przeważyło szalę. Jak zawsze. Chciałem, żeby wszyscy się zamknęli, a najszybszym sposobem osiągnięcia tego było zrobienie, czego żądali. Uniosłem flet do ust i zagrałem pojedynczą nutę: ostrą, długą, przenikliwą. Twarze wokół stołu w jednej chwili zmieniły się - zadowolone, wyzywające uśmieszki zniknęły, zastąpione grymasami rozpaczy. Zacząłem modulować ową jedną wysoką nutę, zmieniając ją w zawodzącą, przeszywającą melodię, a oni sapnęli.

Nie zawsze pamiętam, jaką piosenkę gram w tym śnie, tym razem jednak było to „The Bonny Swans”. Gdy dotarłem do pierwszego refrenu, wszyscy obejmowali rękami głowy bądź brzuchy, zsuwali się z krzeseł lub padali na stół w jękach agonii.

Wyraźnie widziałem, że muzyka ich zabija. Ta świadomość sprawiła, że na moment poczułem się źle, ogarnęło mnie lekkie obrzydzenie wobec samego siebie, ale nie przestałem. Prosili o melodię. Dałem im ją i patrzyłem, jak próbujący pęknąć w stronę drzwi padają i zwijają się w kłębek, a leżący na krzesłach więdną i rozkładają się w przyspieszonym tempie.

Zabiłem ich wszystkich. Koniec wstydu. Koniec żądań. Prosili o to i to dostali. W końcu opuściłem flet, rozgrzany jak pistolet po wystrzale, i z ponurą satysfakcją wsunąłem go z powrotem do kieszeni.

I wtedy za plecami usłyszałem oślizgły gulgot. Brzmiał upiornie, dźwięczała w nim niewypowiedziana groza i ból. Taki dźwięk oznacza: „Albo mnie ściągnij, albo wykończ, ale nie zostawiaj mnie tu, pomiędzy, jak królika na płocie z drutu kolczastego”.

Flet mnie zawiódł. Tego musiałem zabić gołymi rękami.

Odwróciłem się powoli. Nie chciałem patrzeć, ale wiedziałem, Że to mój obowiązek. Że jeśli tego nie zrobię, następnym razem, gdy dmuchnę we flet, nie zadźwięczy żadna melodia. Oto cena, jaką muszę zapłacić za ofiarowany mi dar. To miejsce i czas zapłaty.

Ciało leżące u moich stóp zwijało się słabo, niczym złota rybka na podłodze łazienki. Było za ciemno, by widzieć cokolwiek więcej niż mętne wrażenie ruchu. Chwyciłem je za ramię, przewróciłem na plecy. Nie stawiało oporu, gdy moje ręce wymacały gardło. Kiedy zacząłem ściskać, powoli zapłonęły światła.

***

- Nie możesz spać? - spytała Pen. Przydreptała do kuchni na bosaka w szkarłatnym, jedwabnym szlafroku, trąc powieki.

Pociągnąłem łyk kawy, którą zaparzyłem na kuchence, używając specjalnego dzbanka Pen z lat trzydziestych. Była gęsta, czarna i morderczo mocna. Nie zamierzałem leczyć nią bezsenności, jedynie uspokoić roztrzęsione dłonie.

- Zauważyłaś kiedyś - spytałem - jak bohaterowie filmów zawsze siadają gwałtownie, dotarłszy do najstraszniejszej części snu? Zupełnie jakby wyposażono ich w psychiczny mechanizm katapulty. Dochodzą do kluczowego miejsca i, bang, budzą się.

Pen przelała do filiżanki resztę kawy z dzbanka. Były to zaledwie trzy łyki i trochę fusów, ale za to bardzo mocarne łyki.

- Znów śniła ci się siostra?

Pokręciłem głową.

- Tym razem to był Rafi - wymamrotałem.

Usiadła naprzeciwko. Opróżniłem filiżankę, a Pen podsunęła mi swoją.

- Nikt cię nie wini - rzekła w końcu. - Nikt nie uważa, że schrzaniłeś sprawę.

- Ale schrzaniłem.

- Próbowałeś mu pomóc. Nie udało się. Nikt inny nic by nie poradził.

Pożałowałem, że wspomniałem o Rafim. Szczerość nie należy zazwyczaj do moich wad, lecz przy Pen popadam w złe nawyki. Ona nigdy nie kłamie - nawet niewinnie, by oszczędzić czyjeś uczucia i uniknąć kłopotów. Zazwyczaj ludzie postępują wobec niej tak samo.

- Może „nic” byłoby w tym przypadku najlepsze - mruknąłem.

Egzorcyzmy to jednocześnie coś mniej i więcej niż praca. Robimy to, bo odkrywamy, że umiemy, i dlatego że, kiedy już zaczniemy, coś sprawia, że nie możemy przestać. Ale na dłuższą metę załażą nam za skórę. Egzorcyści, którzy dożywają starości, stają się bardzo dziwnymi ludźmi, jak legendarny Peckham Sands, który ostatnie kilka lat życia spędził na barce na Tamizie i nie chciał postawić stopy na suchym lądzie, bo ubzdurał sobie, że duchy zamierzają wypowiedzieć wojnę żywym, a on jest ich pierwszym celem.

Pomyślałem o Rafim, takim jakim go poznałem: eleganckim, samolubnym i pięknym tancerzu, porywającym w ramiona tysiąc zachwyconych partnerek. A potem przypomniałem sobie, jak parował w wannie pełnej wody z lodem, jak jego oczy świeciły w mroku - wyglądały, jakby żarzący się w nich ogień lada moment miał przebić się przez skórę i pochłonąć go, pozostawiając tylko czarny popiół.

Nie chodziło o to, że wmówiłem sobie, że wiem co robię. Bynajmniej. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnego i dosłownie sikałem w gacie. Ale nie mogłem tak po prostu siedzieć i patrzeć, jak Rafi płonie; musiałem coś zrobić, a umiałem tylko jedno. Wyjąłem flet, na moment zamknąłem oczy, próbując go wyczuć, namierzyć. Łatwizna. Całe mieszkanie było przesiąknięte obecnością. Zacząłem zatem grać, zupełnie jak we śnie.

Gdy zabrzmiała pierwsza nuta, demon Asmodeusz zasyczał i zabulgotał, niczym czajnik bez pokrywki. Otworzył oczy Rafiego szerzej, niż zwykły się otwierać. Osłabiony po długiej wspinaczce z piekła próbował rzucić się na mnie bez sił i przeklinał w językach, których nigdy nie słyszałem. Nie mógł jednak dźwignąć się z wanny i wystarczyło się cofnąć, bym umknął poza zasięg jego rąk. Zacząłem grać głośniej, by zagłuszyć ostre, gardłowe głoski wylewające się w potokach piany z ust Rafiego.

I przez chwilę zdawało mi się, że to działa. To jedyne wytłumaczenie, jakie mogę podać. Nie przemyślałem wszystkiego i nie zdawałem sobie sprawy, co właściwie robię. Ciało Rafiego zwijało się i dygotało, a wzlatująca z niego para zmieniła się w mętne, nieprzyjemne światło. Grałem teraz szybciej i głośniej. Grałem to, co widziałem, czułem i słyszałem w umyśle, pozwalając muzyce rozlewać się niczym skalpel i operować świat. Zatraciłem się w niej jak zahipnotyzowany, sprzężony z własną muzyką, napełniającą mnie dźwiękami jak puchar słodkim winem.

I wtedy na moment przekleństwa umilkły, a zwijający się w wannie stwór spojrzał na mnie przerażonymi, błagalnymi oczami Rafiego.

- Fix - wyszeptał. - Proszę. Proszę, nie...

Jego twarz się wykrzywiła, rysy Asmodeusza przebiły się przez twarz Rafiego niczym olej przez wodę. Ryknął na mnie jak zranione zwierzę. Jego rogi wystawały pękami z policzków, a czarne oczy bez białek poruszały się szaleńczo niczym węże, uwięzione w dole.

Oto jakim byłem idiotą: dopiero wtedy dotarła do mnie prawda. Rafiego nie opętał duch, lecz coś znacznie większego, bardziej przerażającego. To oznaczało, że wewnątrz tkwiła tylko jedna ludzka dusza, ja zaś namierzyłem Rafiego, nie jego bezwzględnego pasażera. Usiłowałem przegnać ducha Rafiego z jego własnego ciała.

O mało nie umilkłem, to jednak byłoby najgorsze, co mógłbym zrobić. Zapewne na miejscu unicestwiłbym duszę Rafiego. Zamiast tego próbowałem zmienić melodię w coś innego - pozbawić ją wyczucia Rafiego, wypełniającego mi głowę, i opleść wokół czegoś innego.

Grałem całą noc, która ciągnęła się bez końca. Stwór w wannie szarpał się i przeklinał, płakał i jęczał, śmiał się pijacko i błagał o litość. A potem mleczne szkło w oknie zajaśniało znużoną, słabą różowawą żółcią świtu i na ów sygnał pokaz sił dobiegł końca. Stwór zamknął oczy i zasnął. Jakieś pół sekundy później flet wypadł mi z ust i ja też zasnąłem. Obudziłem się po osiemnastu godzinach.

Ocknąwszy się, pojąłem w pełni, co zrobiłem. Udało mi się nie unicestwić duszy Rafiego, lecz w jakiś sposób, którego nie pojmowałem i nie potrafiłem odwrócić, splotłem ją i demona, który ją opętał, w jeden nierozwiązywalny, psychiczny węzeł - zmieniłem Rafiego i Asmodeusza w obsceniczny, ektoplazmatyczny odpowiednik bliźniaków syjamskich.

I wtedy właśnie poddałem się: w środku lata podjąłem postanowienie noworoczne i spakowałem narzędzia do pudełka po butach w garażu Pen. Musiało istnieć coś jeszcze, co mógłbym robić w życiu - jakaś praca, w której nie dają człowiekowi kluczy do szafki z truciznami, dopóki nie nauczy się przyrządzać odtrutek.

Tyle że okazało się, że dotrzymywanie postanowień to kolejna rzecz, jakiej nie potrafię.

***

- Nikt mi nie mówił, że mam pana gdzieś wpuszczać. - Pogrążony w myślach Frank roztarł ucho kciukiem i palcem wskazującym.

- Zakładam też, że nikt ci nie mówił, żebyś mnie nie wpuszczał - odparowałem.

Rosły strażnik zaśmiał się dobrotliwie, lecz pokręcił głową.

- Przykro mi, panie Castro - rzekł. - Może pan skorzystać z czytelni, jak wszyscy, i za różowym pokwitowaniem przeglądać to, co należy do zbiorów publicznych. Ale gdybym wpuścił pana do chronionych pomieszczeń i okazałoby się, że nie ma pan autoryzacji, straciłbym posadę. Nie, pan Peele bądź panna Gascoigne muszą tu zejść i wyrazić zgodę. Wtedy z przyjemnością zabiorę pana wszędzie.

Poddałem się i ruszyłem w stronę schodów.

- I jeszcze, ee... musi pan zostawić tu płaszcz, przepraszam.

W głosie Franka dźwięczało szczere zakłopotanie. Mimo groźnej twarzy, w jego naturze nie leżało twardzielstwo, musiał jednak jak najlepiej odgrywać swoją rolę. Wróciłem, przekładając po drodze najróżniejsze gadżety do kieszeni spodni. Kiedy Frank chował mój szynel, zauważyłem, że stojaki uginają się od małych paszczy i kurtek w najróżniejszych odcieniach pasteli. Sugerowało to, że gdzieś w budynku Jon Tiler zmaga się z bandą hiperaktywnych ośmiolatków. I dobrze, pomyślałem mściwie. Po wczorajszym fiasku miał wiele złej karmy do odrobienia. Miałem pobożną nadzieję, że zazna dość cierpień, by osiągnąć równowagę duchową.

Nie mogłem poprosić Alice, ale nie było to winą strażnika. Wykorzystała wyjazd Peele'a do Bilbao i zwołała naradę. Cały personel archiwum, prócz asystentów i ochrony (która najwyraźniej składała się wyłącznie z Franka) siedział z nią od rana. A ja kręciłem się bez celu.

W czytelni pojawiło się nocą kilka wielkich pudeł. Obecnie stały na stosie przed stanowiskiem bibliotekarzy, tworząc dodatkowy kordon sanitarny pomiędzy pracownikami i nieliczną gromadką docelowych użytkowników. Dziś rano za biurkiem siedziała młoda Azjatka. Ponad barykadą z pudeł obdarzyła mnie szczerym uśmiechem. Gdy jednak spytałem, czy mogłaby mnie wpuścić do pomieszczeń ze zbiorami, zaśmiała się z niedowierzaniem.

- Nie mam kluczy - wyjaśniła. - Przykro mi, jestem tylko asystentką, w ogóle nie mam dostępu do zbiorów.

Podziękowałem jej tak czy siak i przedstawiliśmy się sobie. Okazało się, że to Faz, pracująca na pół etatu w niewdzięcznej roli pomocnicy Jona Tilera. Co o nim myślała?

- Jest odrobinę dziwny - rzekła ostrożnie. - Niezbyt otwarty, wiesz? Trudno go przeniknąć. Ale w gruncie rzeczy niewiele mamy sobie do powiedzenia. Ja robię swoje, on swoje i kiedy już mnie nie potrzebuje albo kiedy w końcu wyduszę to z niego, idę i robię coś innego. Na przykład to. Zmiana jest równie dobra jak odpoczynek.

Przypomniałem sobie, że Rich wymienił Faz wśród osób obecnych podczas duchowego ataku, spytałem więc o to. Z radością podjęła temat, musiała jednak przyznać, że wszyscy tłoczyli się dokoła i w gruncie rzeczy niewiele widziała.

- Ale spotkałam ją między regałami - dodała z nieco większym entuzjazmem. - Trzy razy. Raz bardzo wcześnie, dwa razy w zeszłym tygodniu, dwa dni z rzędu. Biorę udział w konkursie, ale muszę zwiększyć tempo, żeby mieć jakąkolwiek szansę. Elaine widziała ją sześć razy, a Andy doszedł do jedenastu.

Zadałem jej to samo pytanie co wcześniej archiwistom: o wygląd ducha i jej wrażenia ze spotkania. Faz powiedziała to samo co wszyscy, ale podsunęła też kilka dodatkowych tropów.

- Jest młoda - oszacowała. - I myślę, że ładna, tyle że tego nie widać, bo jej twarz przesłania coś w rodzaju czerwonej mgły. Po prostu wygląda, jakby miała ładne rysy, to chyba przez ten śliczny, zgrabny, mały podbródek. Z początku myślałam, że ma na sobie suknię ślubną, bo cała jest na biało. Ale nikt nie szyje sukni ślubnych z kapturami, a poza tym ma potargane włosy. Na ślub raczej się je układa, prawda?

- Co to znaczy potargane? - spytałem zaskoczony. To było coś nowego. Ja sam widziałem ducha z drugiej strony ulicy i w ciemności, więc nie wychwyciłem zbyt wielu szczegółów.

- Jakby stała na wzgórzu w wietrzny dzień. - Faz zastanawiała się chwilę. - Tyle że ma na głowie kaptur, więc oczywiście to nie to. Ale wiesz, co mam na myśli. Może jakby dopiero co wstała z łóżka? Sama nie wiem.

- Słyszałaś kiedyś, jak mówi?

Na twarzy Faz dostrzegłem zdenerwowanie.

- Tak - rzekła z nieszczęśliwą miną. - Za pierwszym razem. Wciąż tylko mówiła o różach. Cały czas o nich gadała i wyciągała do mnie rękę. Zupełnie jakby błagała. Teraz jest inna. Cichsza. Ale nie wydaje mi się, żeby miała szczęśliwe życie, biedaczka.

Zmieniłem temat. Zawsze czuję się zakłopotany, kiedy ktoś zaczyna się rozpływać emocjonalnie nad duchami.

- Co jest w tych pudłach? - spytałem, wskazując ręką. - Nowe nabytki?

Faz zerknęła w dół, jakby zapomniała o otaczających ją zaimprowizowanych fortyfikacjach.

- Och - mruknęła. - To chyba dekoracje.

- Dekoracje?

- A także szklanki, sztućce i różne takie. Na niedzielne przyjęcie. Matka Cheryl znów wychodzi za mąż.

- Tak, słyszałem - mruknąłem. - Mam szczęście, że przybyłem tu w porze radości i zabawy.

Faz zerknęła na mnie z ukosa, upewniając się, że mówię sarkastycznie, po czym uśmiechnęła się konspiracyjnie.

- Lepiej już nie będzie - rzekła, zniżając głos, tak by nikt nas nie usłyszał. - Może coś się zmieni, kiedy pan Peele przeniesie się do Guga. Może Rich Clitheroe zajmie jego miejsce. On byłby bardziej ludzki.

- Słyszałem, że to Alice jest najpoważniejszą kandydatką.

Faz się skrzywiła.

- Wtedy się stąd wynoszę - oznajmiła. - Są pewne granice.

***

Usiadłem w pracowni, położyłem nogi na biurku Tilera i czekałem na zakończenie narady. Tymczasem wysiliłem umysł, próbując znów wyczuć zjawę - i ponownie bez rezultatów. Zmagałem się z tym paradoksem i nie mogłem wydobyć z niego nawet cienia sensu: duch, który robił takie rzeczy, powinien pozostawić wyraźniejszy ślad i być zdecydowanie łatwiejszy do odnalezienia.

Tuż przed jedenastą do pokoju wmaszerowała Cheryl. Jej urocza twarz rozpromieniła się na mój widok.

- Hej ho, pogromco duchów! - zawołała, celując we mnie oburącz.

- Hej ho, Cheryl.

Stanęła nade mną, pochylając się komicznie.

- Ja jestem po stronie Sylvie - oznajmiła. - Będziesz musiał załatwić nas obie.

- Nekromancki trójkącik? Brzmi pociągająco.

- Pacnę cię - ostrzegła, uśmiechając się szeroko.

- W dodatku SM? Coraz lepiej.

Musieliśmy jednak przerwać nasz flirt, bo do środka wchodzili kolejno inni - Rich, Tiler, Alice i kilka innych osób, których jeszcze nie poznałem.

- To moje biurko - zaprotestował z oburzeniem Tiler. - Zabieraj z niego nogi!

Machnąłem ręką i wstałem. Jon z groźną, ostrzegawczą miną zajął swoje miejsce.

- Alice - powiedziałem. - Muszę wrócić do pomieszczenia, w którym sortujecie rosyjskie zbiory.

- Rich cię zaprowadzi - odparła, nie zaszczycając mnie nawet spojrzeniem. - Mam dziś mnóstwo pracy. Zakładam, że nie skończysz do wieczora, więc zgłoś się potem do mnie i poinformuj, co zrobiłeś i jak ci idzie. Gdy pan Peele jutro wróci, będzie chciał wiedzieć, na czym stoisz.

Cóż za mistrzowskie niedopowiedzenie, pomyślałem.

- Myślisz zatem, że tam właśnie jest zjawa? - spytał Rich, zbierając klucze. Cheryl pomachała mi na pożegnanie z psotnym uśmiechem. Odpowiedziałem machnięciem, lecz moja twarz wyrażała zawodową powagę. - Że przybyła tu razem z rosyjskimi dokumentami?

- Owszem, to najbardziej prawdopodobny scenariusz - przytaknąłem. - Duch krąży po całym budynku, ale najczęściej pojawia się na parterze, co pasuje do tej teorii. Po raz pierwszy zjawił się wkrótce po przybyciu rosyjskich zbiorów, a ubiera się w stylu, który można by luźno określić mianem rosyjskiego. Na razie niczego nie wykluczam, ale od tego zamierzam zacząć.

- Brzmi logicznie - zgodził się Rich.

Ruszyliśmy zatem górą i doliną, aż w końcu dotarliśmy do celu i Rich otworzył drzwi.

- W lodówce jest mnóstwo lukozady - rzekł. - W razie niebezpieczeństwa... - Urwał, wzruszając ramionami.

- Stłucz szyjkę - dokończyłem.

- Zgadza się.

- A masz wódkę?

Spojrzał pytająco.

- Dodaje autentyzmu - wyjaśniłem. Rich uśmiechnął się szeroko.

- Będę musiał tego spróbować z Jeffreyem.

Przesunąłem sobie krzesło. Czekająca mnie potworna masa pracy działała zniechęcająco, ogarnęła mnie inercja. Rozejrzałem się ponuro po rzeczach leżących na stole i przypomniałem sobie słowa Cheryl o retrokonwersji.

- Czemu notes? - spytałem Richa. - Nie mógłbyś po prostu wpisać wszystkiego wprost do komputera?

Pokręcił głową.

- Niektórzy tak właśnie pracują, ale to robota głupiego. Lepiej najpierw zanotować ręcznie i zorientować się, z czym mamy do czynienia. Przeszukiwanie kolejnych wpisów do bazy po to, by zmienić jedną duperelę... Wolę nawet nie mówić.

- Nie mógłby tego robić ktoś inny? Na przykład redaktor katalogów?

Rich spojrzał na mnie, jakby podejrzewał, że robię sobie z niego jaja.

- Jeśli zechcę, żeby Cheryl przykopała mi w zęby, to ją poproszę. Poza tym wszystkie dokumenty pozostają w pomieszczeniu tymczasowym do dnia zakończenia przeglądu i spisywania. Nie trafiają do katalogu ogólnego, dopóki A2 - starszy archiwista - wszystkiego nie podpisze i nie zatwierdzi. - Skrzywił się, wspominając niesprawiedliwość owej struktury i jego własnej pozycji. Zdołał jednak zachować pogodny głos. - Jaki masz plan na dziś?

Tym razem to ja się skrzywiłem.

- Zamierzam przejrzeć wszystkie te listy, koperty, kartki urodzinowe i spisy z pralni, aż w końcu znajdę jeden - albo może i więcej - zawierający psychiczne echo naszego ducha. Wykorzystam to echo, żeby wzmocnić wcześniejszy ślad.

Rich wyglądał na zainteresowanego.

- Jak pies tropiący?

- To niezbyt pochlebne porównanie, ale owszem, jak pies tropiący. Zaczynam od przedmiotu i podążam śladem tego, do kogo należał.

- Super. Warto popatrzeć?

Zaśmiałem się kwaśno.

- Ile dokumentów jest w tych pudłach?

- Eee... cztery czy pięć tysięcy. A może więcej, sami nie mamy pewności.

- Wyobraź sobie zatem fascynujące i lekko zboczone widowisko, gdy będę głaskał i obmacywał każdy z nich.

- Do zobaczenia później.

- Jasne.

Odwrócił się i wyszedł. Przysunąłem sobie pierwsze pudło i zabrałem się do roboty.

Ślad, który odbieram, dotykając przedmiotu, nie przypomina błyskawicznego przebłysku po zetknięciu z żywą istotą - jest bardziej subtelny, mniej skupiony i szczerze mówiąc, znacznie mniej prawdopodobny. Wystarczy pomyśleć, jak wielu rzeczy dotykamy przez jeden dzień i jak nieliczne cokolwiek znaczą. Gdyby ktoś podniósł młotek i, powiedzmy, użył go, by roztrzaskać nam czaszkę, pozostawiłby na nim wybuchowy ślad swojego gniewu i naszego cierpienia, który osiadłby w drewnie i wulkanizowanej gumie rączki. Wówczas, gdyby zjawił się ktoś taki jak ja i jej dotknął, to - bang - ładunek eksploduje. A ja czuję nasz ból.

Lecz większość rzeczy, których dotykamy, nie ma zbyt wielkiej wagi, a co gorsza, te same przedmioty przechodzą także przez inne ręce. Im starszy przedmiot, tym mniej wyraźny i bardziej rozproszony psychiczny ślad. A potem, do kompletu, podczas gdy egzorcysta próbuje odczytać przedmiot, jego własne uczucia dodają kolejną warstwę do już istniejących. W sumie przypomina to nieco zdejmowanie odcisku palca z topniejącej kostki lodu. Lecz we właściwych warunkach to coś, z czym cholernie dobrze sobie radzę.

Przełożyłem zawartość pudła na stół i rozgarnąłem. Potem zacząłem przesuwać nad papierami lewą rękę, dłonią do dołu, jakby moje rozcapierzone palce stanowiły stalowe końcówki pięciu małych wykrywaczy metalu. Nie spieszyłem się, pozwalałem ręce błądzić tam i z powrotem, ponad skarbnicą starych listów pocztówek. Powoli w moim umyśle pojawił się obraz: trójwymiarowa siatka, której oś pionową stanowił czas, spleciona ze słabych, bezkształtnych uczuć, wyblakłych i zlanych ze sobą tak bardzo, że niemal nieczytelnych; pozbawiona smaku zupa uczuć i wspomnień.

Kiedy ów obraz zadomowił się na dobre w mojej głowie, włączyłem do gry prawą rękę. Podczas gdy lewa wciąż unosiła się nad papierami, prawa poruszała się, lekko dotykając, najpierw jednej kartki, potem kolejnej, trącając i wybierając najbardziej obiecujące miejsca.

To naprawdę nic skomplikowanego. Już dwa razy spotkałem zjawę, za każdym razem dotknęła mojego umysłu, pozostawiając niepełny, mglisty obraz. Szukałem w tej masie dokumentów czegoś, co pasowałoby do owego obrazu, bym mógł go wyostrzyć i uzupełnić. Kiedy zdołam już psychicznie namierzyć ducha i ujrzeć go wyraźnie, wyciągnę flet i dokończę dzieła. Obraz powstały w moim umyśle to podstawa tworzonego zaklęcia. A muzyka stanowi materiał, z którego je tworzę.

Po jakichś dziesięciu-piętnastu minutach byłem niemal pewien, że niczego nie znajdę. Starannie zatem spakowałem zawartość pierwszego pudła i dźwignąłem na stół drugie. I znów wyjąłem i rozłożyłem stare dokumenty i zacząłem je odczytywać.

To właśnie robiłem przez resztę ranka i pierwsze godziny popołudnia. W spokojnym tempie, starannie kontrolując własne emocje, nie spiesząc się, nie denerwując. To i tak trudne zadanie, bez dodatkowych szumów informacyjnych.

Straciłem poczucie czasu - nie z powodu ciągle powtarzanej czynności, lecz ponieważ obrazy ze starych dokumentów, choć bardzo słabe, wywierały jednak lekko hipnotyczny wpływ. Pogrążony w owym splątanym palimpseście, labiryncie liter i słów, straciłem kontakt z zimnym, listopadowym popołudniem, stanowiącym punkt wyjścia. Wciąż tam było i ja wciąż tam byłem, lecz moja świadomość jego obecności osłabła. Stopniowo przestałem słyszeć bulgotanie rur, otwieranie i zamykanie odległych drzwi - byłem gdzie indziej, gdzieś poza normalnym przepływem czasu.

Raz jeden wydało mi się, że coś mam - gdy dotknąłem pewnego zdjęcia, przed oczami ujrzałem bardzo wyraźny obraz płaczącej kobiety. Była młoda i nieszczęśliwa, lecz twarz miała nietkniętą, włosy bardzo jasne i przede wszystkim nie było jej tutaj. To tylko ślad, w którym nie wyczułem obecności. Zdjęcie zrobiono na ulicy, zapewne w bloku wschodnim - ulicy małego miasteczka, nieciekawej, anonimowej, której wieku nie dało się określić.

Na wpół wyrwany z transu przez wysiłek towarzyszący świadomej myśli, nagle zorientowałem się, że słyszę dziesiątki przenikliwych, piskliwych głosów, przekrzykujących się nawzajem, a moje stopy wychwytywały wibracje towarzyszące przejściu bestii o co najmniej sześćdziesięciu krótkich, lecz silnych nogach. Pozbierałem się - uwolniłem z tkanej cały dzień psychicznej siatki i wróciłem do własnego ciała, po czym przetarłem oczy. Gdy dźwięki stały się głośniejsze, podszedłem do drzwi i wyjrzałem. Na korytarzu roiło się od dzieci ubranych w niebieskie bluzy z czerwonymi naszywkami na kieszonkach. Każde ściskało w dłoniach wymiętą kartkę papieru. Najwyraźniej pracowały w parach i trzymały się blisko siebie, jakby uczestniczyły w trójnogim wyścigu, opierającym się na zasadach honorowych.

- To nie jest gipsowy gzyms! - krzyczała z oburzeniem jasnowłosa dziewczynka do stojącego obok chłopca ze zdezorientowaną miną. - Tu trzymają gaśnice! Wciąż musimy szukać gipsowego gzymsu.

Dzieci przelewały się korytarzem, wpatrując się uważnie w ściany, podłogę, sufity, a potem znikały za rogiem. W końcu pozostało tylko kilka zabłąkanych par, jak po każdej panicznej ucieczce. W dali usłyszałem głos Jona Tilera.

- Nie! - krzyczał. - Zostańcie na tym piętrze! Zostańcie na tym piętrze! Powiem wam, kiedy będziecie mogli wejść na górę - grzmiał, niemal na granicy histerii.

Jedno z dzieci upuściło kartkę, podniosłem ją zatem i obejrzałem. Poszukiwanie skarbów architektonicznych w Archiwum Bonningtona, głosił nagłówek, wypisany fontem deklarującym agresywnie: „To świetna zabawa, słyszycie? Bawcie się świetnie, do cholery”. Niżej zamieszczono listę elementów architektonicznych i żartobliwe wyzwanie: Ile z nich zdołasz znaleźć? Boazeria, plafon, szczyt dachu, okno wykuszowe i tak dalej. Obok każdego widniał kwadracik, który należało zaznaczyć. Pierwszym elementem, już zaznaczonym, był mój parter.

Wróciłem do roboty, stwierdziwszy z satysfakcją, że Jon odpracowuje swoją winę. Wkrótce znów zatopiłem się w miękkich fakturach i rozmytej logice przeszłości. Mój umysł zawisł w bezkształtnej, lecz kuszącej sieci mej własnej roboty. Mijały godziny, nieróżniące się od siebie, a ja spokojnie przeglądałem pudła. Wariacje na ten sam temat: ta sama mdła strawa emocji, zbyt wodnista, by kogokolwiek wykarmić, zbyt nudna, by zachwycić.

Kiedy następnym razem przebiłem się na powierzchnię, sprawiła to zmiana oświetlenia. Za oknami ponury, zimowy dzień już przygasał. Zerknąłem na zegarek. Dawno minęła piąta, a mnie wciąż pozostało pół tuzina pudeł. Co gorsza, nie udało mi się znaleźć tego, czego szukałem. Nigdzie, na żadnej z kart, której dotknąłem, nie wyczułem woni bądź śladu spotkanego wcześniej ducha.

Instynkt kazał mi dowlec się do końca drogi, lecz niegościnność tego miejsca wnikała we mnie niczym fizyczny chłód. Widok dzieci polujących na skarby wzmocnił nieco moje rezerwy psychiczne, lecz efekt spotkania szybko minął. A poza tym archiwum wkrótce kończyło pracę. Gdybym chciał siedzieć dalej, musiałbym znaleźć kogoś, kto mógłby za mną zamknąć. Ziewnąłem więc, przeciągnąłem się, wstałem zesztywniały i z pewną niechęcią ruszyłem na pielgrzymkę do pracowni.

Prócz Alice cała banda nadal tam była. Cheryl i Jon Tiler stukali na klawiaturach, a Rich przepisywał listę nazwisk ze starego dokumentu do notesu. Jakiś rudzielec, którego nie znałem, pochylał się nad fotokopiarką. Kolejny z półetatowców. Cheryl go przedstawiła: Will.

- I co, poszczęściło ci się? - spytał Rich.

- Jak dotąd nie - przyznałem. - Nadal nad tym pracuję. Czy ktoś dziś widział ducha?

Rick pokręcił głową.

- Na zachodzie bez zmian.

- No tak, czasami, gdy coś zakłóci codzienną rutynę danego miejsca, nawiedzenie na jakiś czas ustaje. - Zwykle nie bywam taki gadatliwy, ale starałem się jak najbardziej opóźnić nieuniknioną chwilę, gdy będę musiał złożyć raport Alice. Nie spodziewałem się po tym niczego przyjemnego. - Duchy często potrafią zafiksować się na jednej rutynie - niektóre przez setki lat nawiedzają to samo miejsce i pokazują się co noc punkt o północy. Wystarczy jednak zmienić tapetę, by zniknęły.

Słysząc wzmiankę o duchach, Cheryl uniosła głowę.

- A te gwałtowne? - spytała. - Czy one też mają swoje stałe zwyczaje? No wiesz, czy są w tym podobne do seryjnych morderców?

Poirytowany Rich machnął zranioną ręką.

- Hej, to się dzieje naprawdę, Cheryl - rzekł. - Tu cierpią ludzie. Moglibyśmy nie rozmawiać o tym jak o jakiejś grze?

Cheryl nie okazała skruchy.

- No dobra, ale to przecież ciekawe. Może na tym właśnie polega syndrom chorego budynku? To niewidzialne duchy, atakujące ludzi?

Rich otworzył usta, by coś powiedzieć, zmienił jednak zdanie i pokręcił głową, jakby chciał przegnać nieprzyjemne myśli. Krzywiąc się, wrócił do klawiatury.

- Tak - powiedziałem do Cheryl. Bardzo się pilnowałem, żeby się nie uśmiechnąć. Rich miał prawo czuć zdenerwowanie, ale trudno było zachować powagę w obecności Cheryl, gdy ta postanowiła odegrać lekceważenie. Zaczynałem ją naprawdę lubić. - Czasami powtarzają tę samą sekwencję czynności, raz po raz. Musisz jednak zrozumieć, że dysponujemy zbyt małą próbką, by cokolwiek określić. Liczba duchów, które zaatakowały żywych ludzi, jest bardzo, bardzo mała - gdy już wyeliminujemy zwykłe bajki i notorycznych kłamców.

Nagle uświadomiłem sobie, że wszyscy patrzą ponad moim ramieniem w stronę drzwi. Odwróciwszy się, odkryłem, że Alice znów się do mnie podkradła, tak jak wczoraj.

- To właśnie jest największe wyzwanie, prawda? - rzekła łagodnie.

Tiler zadał przymilnym głosem pytanie, na które czekała.

- Czyli co, Alice?

- Eliminacja. - Nawet na niego nie spojrzała; to o mnie jej; chodziło. - Czy dziś poszczęściło ci się lepiej, Castor?

Mogłem szarpnąć haczyk, ale uznałem, że łowienie mnie sprawiłoby jej zbyt dużą przyjemność.

- Niestety, nie - odparłem spokojnie. - Przeglądałem zbiór rosyjski, lecz nie znalazłem niczego, co mogłoby nam pomóc.

Przez chwilę Alice przyglądała mi się bez słowa. Postąpiła kilka kroków za próg, lecz najwyraźniej nie czuła się tu wcale swobodniej niż Peele. Jej usta drgnęły, jakby zwalczyła pragnienie splunięcia.

- Twierdzisz, że to, co robisz, zależy od uzyskania obrazu ducha? Namiaru?

- Owszem, zgadza się.

- Ale przecież zrobiłeś to już wczoraj, prawda? Za pierwszym razem, gdy poszedłeś do tamtej sali. Tak przynajmniej mówiłeś. Czemu zatem wciąż nie możesz pozbyć się zjawy?

- To był bardzo słaby namiar - oznajmiłem brutalnie.

- Czyli bezużyteczny?

Zmełłem w zębach słowo, które zapewne nie pojawiało się na żadnym ze stu kilometrów półek archiwum.

Po prawdzie sam byłem nieco sfrustrowany. Już dwa razy widziałem ducha: za pierwszym sam schrzaniłem sprawę, za drugim załatwił to Tiler. Gdyby tylko któreś ze spotkań trwało choć pół minuty dłużej, strzepywałbym ze stóp kurz Archiwum Bonningtona i maszerował do domu z tysiączkiem w kieszeni - a w tej chwili o podobnej wizji mogłem tylko pomarzyć. Zamiast tego udzielałem kolejnych informacji Alice, która, jak się już zorientowałem, należała do ludzi nieprzestających pytać, dopóki nie usłyszą upragnionej odpowiedzi.

Toteż zrobiłem coś głupiego: podjąłem wątek, zamiast się zamknąć i wyjść stamtąd.

- Nie, tego nie powiedziałem. Słaby namiar to niezły początek, i miałem szczęście, że udało mi się tak szybko. Słaby namiar można zamienić w silny, jeśli tylko wie się, co się robi.

Wciąż jeszcze mogłem wyjść. I zamierzałem, podjąłem już decyzję. Alice jednak patrzyła na mnie ze sceptyczną pogardą, wyraźnie oceniając, że moje mizerne popisy nie zasługują na trzysta funtów zaliczki.

- W istocie - dodałem - jest coś, czego mógłbym spróbować nawet teraz, jeśli tylko Rich się zgodzi.

- Emh? - Rich cały czas pochylał głowę: albo pracował, albo udawał, że pracuje. Pomysł, że miałby zostać wciągnięty do działania, wyraźnie go wystraszył.

- To pewna sztuczka. Stosowałem ją kilka razy - wyjaśniłem. - Może zwabić zjawę, jeśli ta krąży w pobliżu, a jeżeli nie, nadal powinna mi dać lepsze wyczucie tego, gdzie ją znajdę: która część budynku to jej kotwica, dom.

Uprzątnąłem miejsce na dużym stole. Oznaczało to odsunięcie ołówków i arkuszy Johna Tilera, który z oburzeniem wyrwał mi je z rąk.

- Czy ona musi mieć kotwicę? - Alice upierała się, by określać ducha jako osobę.

- Nie - przyznałem. - Ale większość ma. Kierujemy się statystyką.

Odwróciłem się do Richa.

- Rich - rzekłem - co byś powiedział na jeszcze jedną ranę? Tym razem drobniutką i zadaną w imię nauki?

Znów się zawahał, usiłując odczytać zamiary z mojej twarzy. Kiedy wyjąłem z kieszeni zestaw do badań dla cukrzyków, spojrzał z jeszcze większym powątpiewaniem. Tiler odwrócił wzrok.

- Wszystko w porządku - zapewniłem. - To nie operacja, tylko... magia sympatyczna. Duch przelał krew Richa. Samo w sobie to bardzo niezwykłe: większość duchów, nawet należących do grona zagniewanych, zadowala się ciskaniem przedmiotami. Stłuczenie okna czy dwóch, podrapanie mebli, to bardziej w ich stylu. Prawdziwa przemoc natomiast stanowi rzadkość.

Zranienie ciebie to zapewne najbardziej intensywne doświadczenie owego ducha od chwili przekroczenia granicy śmierci.

Wszyscy słuchali mnie z uwagą. Otworzyłem zestaw, wyjąłem środek dezynfekujący i odkręciłem. Rozdarłem foliowe opakowanie zawierające ostrze, cienki pasek stali nierdzewnej z krótką lecz naostrzoną końcówką. Posmarowałem ją środkiem odkażającym.

- Nikt nie wie - rzekłem - czy duchy są zbudowane z emocji, czy po prostu je przyciągają. Tak czy inaczej, przyjęło się, że zazwyczaj trzymają się w pobliżu miejsc, w których doświadczyły silnych uczuć za życia. Strachu. Miłości. Bólu. Nieważne. Lecz równanie ma też drugą stronę. Jeśli duch angażuje się w silne emocje po śmierci, bo oglądał bądź uczestniczył w intensywnych czy gwałtownych wydarzeniach, one także mocno je przyciągają. Kiedy ta zjawa dźgnęła Richa nożyczkami, towarzyszące temu doświadczenie musiało być niewiarygodnie silne. Niesamowicie poruszające. Przyjemne bądź nieprzyjemne, a najpewniej jedno i drugie. To, co poczuł Rich i co czuł duch, złączyło się i zlało ze sobą, nabierając intensywności. Coś jakby przeżyć jednocześnie eksplozję po otworzeniu przesyłki i potężny orgazm.

Słysząc seksualne porównanie, Alice skrzywiła się z dezaprobatą, ale przynajmniej wszyscy zrozumieli.

- I teraz możemy to wykorzystać - dokończyłem. - Jeśli Rich odtworzy ranę, duch może zareagować. Powinien poczuć echa pierwotnego wydarzenia wywołane powtórką. Jeśli nam się poszczęści, nie zdoła się powstrzymać. Być może ściągniemy go tutaj, a wtedy powinienem móc dokończyć robotę. Ale nawet jeśli się nie zjawi, przynajmniej spojrzy w tę stronę. Emocje go tu przyciągną, a ja go wyczuję. Będę mógł namierzyć położenie zjawy.

Wszystkie oczy zwróciły się w stronę Richa, który wzruszył ramionami z największą nonszalancją, na jaką potrafił się zdobyć.

- Dobra - rzekł. - Nie boję się drobnego ukłucia igłą.

W pełnej napięcia wyczekującej atmosferze nikt nawet nie drgnął. Rich wyciągnął rękę - tę już zabandażowaną - i bez dalszych ceregieli wbiłem ostrze w opuszkę palca. Dostatecznie panował nad sobą, by się nie skrzywić.

- Wyciśnij kroplę krwi - poleciłem. - Najlepiej na biurko.

- Nie mogę kazać sprzątaczom ścierać krwi - zaprotestowała Alice, lecz Rich już zrobił, o co go poprosiłem.

Chwycił lewą dłonią prawy palec wskazujący i ścisnął. W maleńkiej ranie zaczęła rosnąć krwawa plama. Osiągnąwszy masę krytyczną, spadła na biurko z cichym pluśnięciem. Podałem Richowi wacik z zestawu. Sięgnął po nią zdrową ręką, nim jednak zdążył ją wziąć, niewidzialna siła wytrąciła mi z palców zarówno watę, jak i ostrze. Rich wrzasnął wstrząśnięty, gdy jego ręka także poleciała w bok. Głowy wszystkich obecnych, łącznie z moją, obróciły się.

I wtedy cały pokój oszalał.

Zupełnie jakby zerwał się w nim wiatr - wir powietrzny - którego nie odczuwaliśmy. Wir, który omijał ciała, lecz wszystko inne porywał z nieposkromioną furią. Drzwi z obu stron zatrzasnęły się z ogłuszającym hukiem. Książki i teczki przechyliły się i posypały na podłogę, papiery z biurek i półek wzleciały w górę i w ułamku sekundy otoczyły nas w szaleńczej śnieżycy formatu A4. Podłoga dygotała w rytm miarowych łoskotów wibracje były tak potężne, że moje szczęki zatrzasnęły się na koniuszku języka. Cheryl zaklęła, Alice zaczęła krzyczeć. Rich wydał zdławiony jęk, cofając się od wiru papierów i oganiając niezgrabnie. Jon Tiler i drugi gość, którego imię zdążyłem już zapomnieć, padli na podłogę w najlepszym wojskowym stylu, osłaniając rękami głowy, jakby spodziewali się ataku nuklearnego.

Co do mnie, po prostu stałem i patrzyłem. Mapy, plakaty rozpiski przeciwpożarowe zrywały się ze ścian, dołączając do ogólnego zamętu. Kierował mną instynkt, nie arogancja, duma czy wybitna odwaga. Po prostu wszystko to były informacje i chciałem mieć pewność, że nie przeoczę niczego, co mogłoby okazać się ważne. Kiedy zatem niewielki kawałek papieru bądź katonu wynurzył się z wiru, lecąc ku mnie i nie zważając na prąd powietrza, zauważyłem go natychmiast. W odróżnieniu od reszty diabolicznie ożywionych papierów był znacznie mniejszy niż A4 i co ważniejsze, posłuszny innemu rytmowi. Niemal wisiał przed moją twarzą, uskakując to w lewo, to w prawo. Wyciągnąłem rękę i chwyciłem go. Nie mogłem mu się przyjrzeć, bo teczki, koperty, katalogi i arkusze atakowały mnie i owijały się wokół mego ciała. Zamiast tego zacisnąłem na nim palce, drugą ręką osłaniając twarz. I wtedy, po kilku sekundach, burza ustała. Nie tak po prostu osłabła, po prostu ucichła i wszystkie przedmioty jednocześnie posypały się na ziemię. Prócz skrawka kartonu, który trzymałem; ten trafił do kieszeni moich spodni. Pracownicy archiwum zamrugali, rozglądając się wokół, wstrząśnięci i pełni niedowierzania. Tylko Alice i Rich wciąż pozostawali na nogach. Cheryl ukryła się pod biurkiem obok Jona Tilera i drugiego gościa na podłodze. Nikt się nie odezwał. Podnieśli się powoli, wodząc wzrokiem po pobojowisku.

- To się nazywa pozytywny rezultat - stwierdziłem.

- Ale... szkody! - wyjąkał Tiler. - Spójrzcie tylko! Co ty zrobiłeś, Castor? Co ty, kurwa, zrobiłeś?!

Alice gapiła się na mnie. Widziałem, jak trzęsą jej się ręce.

- Nie wydaje mi się, żeby cokolwiek uległo zniszczeniu, Jon - podsunęła Cheryl. - Bałagan jest straszny, ale spójrz, większość to tylko papier.

- Tylko papier? To moje arkusze! - zawył Tiler. - Nigdy w życiu ich nie uporządkuję!

- Spójrz na to z jaśniejszej strony - rzekłem. - Udało się. Zdecydowanie wyczułem ducha. Mogę więcej - określić, i to niemal dokładnie, skąd pochodzi.

Wszyscy spojrzeli na mnie wyczekująco.

- Z parteru - przyznałem. - Tak jak sądziliśmy.


8

Dokonałem odwrotu, który można by nazwać pospiesznym bądź strategicznym, w zależności od tego, jak na to patrzeć. Pomógł mi fakt, że Alice nie zdołała nawet sformułować, a co dopiero wypowiedzieć wielu ostrych słów, którymi chciała mnie obrzucić. Zapewniłem, że krótki kontakt dał mi znacznie więcej niż zwykłe potwierdzenie tego, co już wiedzieliśmy, i obiecałem zdecydowane postępy jutro. A potem wyniosłem się stamtąd.

Światła na korytarzu już pogaszono, ale na klatce schodowej jaśniał odblaskowy pas. W jego podprogowo migotliwym świetle wyjąłem z kieszeni i obejrzałem dar, który rzucił mi duch. Był to karton, nie papier: biały prostokąt, dwanaście na osiem centymetrów, zadrukowany jasnoniebieskimi liniami i perforowany; przy dłuższej krawędzi pozostała jedna okrągła dziurka. Kiedyś znajdowała się centymetr od końca, teraz łączyło ją z nim poszarpane rozdarcie.

Był to kartonik wydarty z osobistego organizera bądź fiszek. Widniały na nim trzy litery i osiem cyfr:

WRN 7405 8181

WRN? Jakaś nazwa? Skrót? Wydział... Bóg jeden wie, czego. Reszta wyglądała jak numer telefonu w centrum Londynu - logiczne, skoro kartonik pochodził z czyjegoś kalendarza biurowego. Pomijając fakt, że nie miałem pojęcia, co z nią zrobić, zdobycz stanowiła pewien przełom w tej robocie - niemal pomyślałem: sprawie. Poza nim dzisiejszy dzień nie przyniósł nic nowego.

Wyłowiłem z kieszeni komórkę - nie ma to jak działać od razu. Ale bateria w niej nawala i cholerstwo ciągle się wyładowuje. Ten raz nie stanowił wyjątku. Wsunąłem zatem telefon razem z kartonikiem z powrotem do kieszeni i pomaszerowałem schodami na dół.

Biuro ochrony było już zamknięte, nie dostrzegłem ani śladu sympatycznego Franka. Okrążyłem kontuar, żeby zabrać płaszcz, ale oczywiście tkwił zamknięty w jednej z szafek, a ja nie miałem klucza. Zastanawiałem się właśnie, czy nie wykopać słabych drzwi, kiedy ze schodów zeszła Alice i zauważyła mnie. Obróciłem się ku niej, gotów na niezły ochrzan, lecz wyraz jej twarzy nie świadczył o jawnym gniewie.

- Niezłe widowisko - zauważyła pełnym napięcia głosem. - Zabawa dla całej rodziny.

- No nie wiem - odparowałem. - Chyba przydałaby się dodatkowo jakaś fajna piosenka.

- Jak to właściwie robisz?

Zastanawiałem się, jak to ująć taktownie i uprzejmie. Tylko przez moment.

- Masz ducha. Doprowadzasz go do szału kroplą krwi. Przepis można znaleźć w Iliadzie... - Nie odpowiedziała, więc spróbowałem jeszcze raz. - Posłuchaj, nie oczekiwałem podobnej reakcji. Przykro mi z powodu zniszczeń. Myślałem, że krew przyciągnie zjawę, ale jej reakcja była zupełnie...

Alice nie słuchała. Podeszła do mnie i posługując się totemicznym pękiem kluczy, uwolniła mój szynel. Wziąłem go z wyciągniętej ręki, podziękowałem skinieniem głowy. Sądziłem, że powie coś jeszcze, ale nie. Z sąsiedniej szafki wyjęła płaszcz i torebkę. Ręce cały czas mocno jej się trzęsły i kiedy odczepiła wielki, ciężki pęk kluczy, próbując schować go do torebki: nie udało się jej.

- Cholera - wymamrotała i wcisnęła pęk żelastwa do kieszeni płaszcza.

Zostawiłem ją.

Na dworze siąpiła lekka mżawka, ale po całym dniu spędzonym w duchocie odświeżanego powietrza archiwum dobrze było poczuć na twarzy wiatr - czy raczej lekki wietrzyk. Mogłem pojechać pociągiem z Euston i się przesiąść albo wskoczyć do autobusu jadącego na północ przez Camden Town, postanowiłem jednak pójść piechotą na stację Kings Cross i stamtąd pojechać linią Piccadilly. Byłem już dwie czy trzy przecznice od archiwum i ze spuszczoną głową dalej maszerowałem Euston Road, gdy uświadomiłem sobie, że Alice idzie za mną. Dygotała w swym lekkim płaszczyku, ręce przyciskała do piersi, klucze głośno brzęczały w kieszeni.

Zatrzymałem się i odwróciłem do niej, czekając aż spadnie cios. Wpatrywała się we mnie udręczonymi oczami.

- Nie podoba mi się to - oznajmiła. - Nie podoba mi się, dokąd to zmierza.

Czekałem dalej. Sądziłem, że domyślam się o co jej chodzi, ale potrzebowałem więcej wskazówek.

- Uważałam... - To było trudne i Alice miała kłopoty z przyznaniem się na głos. - Uważałam, że to wszystko bzdury. Myślałam, że Clitheroe kłamie, a wszyscy inni wpadli w histerię. Bo gdyby coś tam było, ja też bym to zobaczyła - a niczego nie widziałam. Aż do dzisiaj.

Starałem się przemawiać możliwie najostrożniej, neutralnie, bez cienia oskarżycielskiej nuty.

- Widziałaś, jak Rich został zraniony w rękę.

- To nie był pierwszy raz. Rich często coś sobie robi. Parę miesięcy temu przytrzasnął rękę szufladą, innym razem potknął się i spadł z głównych schodów. Sądziłam, że to był wypadek, tyle że on za bardzo się wstydził przyznać.

- Ale widziałaś...

Alice przerwała mi niebezpiecznie napiętym głosem.

- Widziałam, jak miota się jak kretyn, wrzeszcząc i wymachując nożyczkami. Potem powiedział, że skaleczyły go w rękę. To nie wyglądało tak jak dzisiaj.

Patrzyła na mnie i w jej oczach widziałem, jak bohaterskimi niedopowiedzeniem były wcześniejsze słowa o tym, że jej się to wszystko nie podoba. Dzień wcześniej zaklasyfikowałem ją i pojąłem, że się nie myliłem. Alice nie była nawet westalką. O ludziach takich jak ona, w naszym fachu, często z pewną nutą wzgardy, mówimy NT, albo czasem po prostu Tomasze: absolutni niewrażliwcy, stojący po przeciwnej od nas stronie ludzkiej skali. Ona w ogóle nie widziała duchów.

Zabawne. Biorąc pod uwagę wcześniejsze zachowanie Alice, jej przerażenie i poruszenie powinny sprawić mi żywą schaden freunde. W istocie jednak ogarnęło mnie niechętne współczucie. Wiedziałem, co czuje: w końcu wszystkich nas to spotyka, wszyscy musimy odrzucić tarczę sceptycyzmu i położyć głowę pod topór z hasłem „Tak po prostu, kurwa, jest”.

- Wiem. - Na ramionach zaciążyło mi znużenie. - Kiedy widzisz coś takiego po raz pierwszy i pojmujesz, że to prawda, musisz w jednej chwili przetrawić wiele poważnych problemów. To trudne.

Powiedziałem to dość rzeczowo. Owszem, żałowałem jej, ale miałem własne kłopoty, a ona była jednym z nich. Czy naprawdę chciałem otrzeć jej oczy i poklepać ją po plecach? Nie. Ale czasami trzeba przyjmować klientów z dobrodziejstwem inwentarza.

- Wracam do domu - oznajmiłem szorstko. - Mam dziesięć minut. Jeśli chcesz poznać moją wersję wstępu do metafizyki, możesz jej wysłuchać.

Alice kiwnęła głową. Na oko jej zgoda była równie niechętna, jak moja propozycja.

- Ale lepiej gdzieś pod dachem - zasugerowała. - Inaczej chyba nie wytrzymam tak długo.

Najbliższy dach należał do kościoła Świętego Pankracego. Budynek był otwarty i pusty, usiedliśmy w tylnym rzędzie ławek. Temperatura nie była wyższa niż na dworze, ale przynajmniej nie padało.

- Wstęp do metafizyki - przypomniała Alice łamiącym się głosem.

- Jasne. Blake trafił w samo sedno, prawda? „To, co dziś dowiedzione, niegdyś jeno sobie wyobrażano”. - Dzięki za to, Pen. - Jeśli duchy istnieją naprawdę, wówczas cała kategoria rzeczy, które wcześniej uważałaś za metafory, legendy ludowe bądź średniowieczne przesądy, które przetrwały falę Oświecenia, także okazuje się szczerą prawdą. Zaczynasz się zastanawiać nad niebem. I piekłem. Zaczynasz pytać samą siebie, co cię spotka, kiedy wyciągniesz kopyta. Czy utkniesz w jakimś ponurym miejscu tylko dlatego, że tam żyłaś, pracowałaś bądź umarłaś? Czy kolejne życie przypomina to nasze, tyle że pozbawione seksu, narkotyków i zwolnień za dobre sprawowanie?

Alice powoli, z nieszczęśliwą miną kiwnęła głową.

- Odpowiedź brzmi: nikt tego nie wie. Jeśli jesteś religijna, mogłabyś porozmawiać z księdzem. Albo rabinem, czy który tam smak wolisz. Ale powiem ci, jak ja to znoszę.

Obserwowała mnie wyczekująco. I nie tylko ona: znów poczułem znajomy dreszcz, nacisk na skórę lżejszy niż jakiekolwiek dotknięcie. Zerknąłem w cień przy drzwiach i wydało mi się, że ktoś się tam porusza.

- Trzymam się Blake'a - oznajmiłem - i sam wytyczam granice pomiędzy tym co dowiedzione a zwykłym fanzoleniem - przedwczesnym wyciąganiem wniosków. Jeśli widzę, jak moja ciotka Emily ginie zdekapitowana w wyniku niesamowitego wypadku podczas strojenia fortepianu, po czym o trzeciej rano przez ścianę mojej sypialni przenika bezcielesna zjawa wyglądająca jak cioteczka Em, i niosąca głowę pod pachą, nie wyciągam pochopnych wniosków. Nie zakładam, że pudełko koniecznie musi kryć w sobie to, co wypisano na etykiecie. Słyszałaś o Navajo?

- Indianach Navajo? - Jej twarz niczego nie zdradzała.

- Tych samych. Navajo uważają duchy za złą siłę natury, nazywają je chindi. To część duszy, która nie może odejść do lepszego świata - wszystkie najgorsze impulsy, których zwykle nie słuchamy. Cały nasz egoizm, chciwość, głupota. Duchy to nie my, tylko negatywny obraz pozostawiony przez nas, gdy odchodzimy do życia wiecznego.

Alice nie wyglądała na przekonaną; pewnie wybrałem kiepski przykład.

- Chodzi mi o to, że nie należy automatycznie zakładać, że duchy to ludzie uwięzieni w popierdzielonej, niekończącej się pętli, zmuszającej ich do powtarzania tego, co robili za życia. Nie wiemy, czym są. W żaden sposób nie zdołamy się dowiedzieć.

Niepewność Alice stopniowo przeradzała się w coś innego.

- I dzięki temu wolno ci je niszczyć? - Jej głos zabrzmiał tak cicho, że z trudem go usłyszałem.

Wzruszyłem ramionami.

- Czy to właśnie robię? To kolejna niewiadoma.

- Nie dla ciebie.

- Owszem, dla mnie.

- Ja tak tego nie widzę. Musisz wiedzieć, co robisz.

To było coś nowego. Miałem wspomóc Alice w jej nagłym kryzysie egzystencjalnym, a zamiast tego nagle musiałem się tłumaczyć z własnej egzystencji. Fakt, że od razu jej nie zostawiłem, musi mówić o mnie coś ważnego i bardzo niepokojącego.

- Z początku nekromancja była czymś, co zdarzyło mi się przypadkiem - oznajmiłem. - To chyba najbliższy opis. Ale przypadek bardzo słabo oddawał rzeczywistość.

- Przypadkiem?

- Tak, no wiesz, niechcący. Bez świadomej decyzji. - Znów obejrzałem się w stronę drzwi i powróciłem spojrzeniem do jej nieprzeniknionych oczu. - Łatwo jest przywołać duchy. W każdym razie łatwiej niż odesłać. Jeśli jesteś we właściwym miejscu, a wokół kręci się ich mnóstwo, wystarczy zacząć do nich mówić. Albo na nie spojrzeć. Albo podnieść rękę i wezwać gestem. U mnie to jest muzyka.

- Co? Co to znaczy?

- Impulsem jest muzyka. To z jej pomocą sprowadzam je i więżę. Gram na flecie prostym.

Zaśmiała się z niedowierzaniem.

- Niemożliwe!

Wsunąłem rękę za pazuchę i wyciągnąłem flet.

- Jezu... - W głosie Alice zadźwięczało bolesne zdumienie. - Czarodziejski flet!

Pozwoliłem jej mi go zabrać. Spojrzała ponad nim na mą twarz, celując jak z miniaturowego karabinu. Przypomniało mi to Ditka, udającego, że strzela mi w stopy, żebym tańczył - a potem, jak rozgrzany był w moim śnie instrument. Po plecach przebiegł mi dreszcz autentycznego niepokoju. Odebrałem Alice flet i schowałem na miejsce.

- Ale egzorcyzmowanie duchów jest trudniejsze? - naciskała, znów posyłając mi to spojrzenie.

- Zwykle znacznie trudniejsze. Tyle że nie ma tu żadnych reguł. Każdy przypadek jest inny. - Zmieniłem podejście. - Dobrze sobie radzisz z matematyką?

- Lepiej niż z wiedzą o Navajo. Zdawałam ją nawet na maturze. Umiem mnożyć w pamięci czterocyfrowe liczby.

- No więc dobrze. David Hilbert, matematyk pruski, żyjący pod koniec dziewiętnastego wieku, uważał, że da się stworzyć matematyczny model wszystkiego: krzesła, zdania, kleksa śmietanki w kawie, tego, z której strony nosisz jaja po włożeniu spodni i tak dalej.

- Jasne.

- Podobnie możesz spojrzeć na to co robię. Gram melodię i melodia to model. Tworzę model ducha. Opisuję go... dźwiękami. Ale jest w tym coś więcej. Jeśli zrobię wszystko jak należy, to działa w obie strony. Wytwarzam bowiem więź: łączę ducha z dźwiękami. Umilkłem. Słowa nie mogły opisać tego, co robiłem... Zawsze się w nich plątałem, próbując to wyjaśnić. Alice jednak podjęła wątek.

- To mi przypomina laleczkę wudu - rzekła z wahaniem. - No wiesz, laleczka wudu to model mający działać dokładnie w ten sam sposób. Zaklęcie bądź fetysz sprawia, że lalka przedstawia prawdziwą osobę, możesz w niej ukryć kosmyk włosów czy coś w tym stylu. A potem, kiedy wbijasz szpilki w lalkę, osoba, którą przedstawia, czuje prawdziwy ból.

Zaimponowała mi. To było znacznie lepsze porównanie niż to, do którego zmierzałem.

- Właśnie - zgodziłem się. - Dokładnie to robię. Melodia, którą gram, przedstawia ducha. Łączę je ze sobą, sprawiam, że stają się dwiema częściami całości. I kiedy przestaję grać...

Nie dokończyłem zdania. I znów dotarłem do miejsca, w którym język nie pozwalał mi posunąć się dalej. Co się działo ze swobodnymi duchami, które pakowałem i odsyłałem? Dokąd je odprawiałem? Czy odchodziły na zielone pastwiska, czy po prostu przestawały istnieć? Nie wiedziałem. Nigdy nie natknąłem się na wyjaśnienie, które nie brzmiałoby jak stek bzdur.

- Kiedy przestajesz grać? - naciskała Alice.

- Wówczas duch znika z tego miejsca. Odchodzi.

- Dokąd?

- Tam, dokąd odchodzi muzyka, kiedy jej nie gramy.

Nie to spodziewała się usłyszeć i moje słowa, miast uspokoić, jeszcze bardziej nią poruszyły. Powinienem był się domyślić, że tak będzie.

Co mogłem jej powiedzieć? Moja własna definicja życia obejmuje czas od kołyski po grób. To, co się dzieje później, uważam za coś innego. Jeśli potrafisz znaleźć drogę do nieba bądź piekła, to świetnie. Jeśli nie, nie powinieneś się kręcić po miejscowej frytkami albo w szufladzie komódki żony. Innymi słowy, jeśli w ogóle istniał jakikolwiek naturalny porządek rzeczy, stanowiłem jego część. Byłem ruchomym palcem, który nigdy niczego nie zapisywał, ale doskonale radził sobie z kasowaniem.

- Spróbuj pomówić z księdzem - podsunąłem, kierując się typową, domorosłą mądrością. - Albo po prostu z kimś, kogo kochasz, komu ufasz. Może z Jeffreyem. Pogadajcie o tym. Nie uciekaj przed tym. Z doświadczenia wiem, że nie ma dokąd uciec.

W tym momencie uświadomiłem sobie, że Alice przygląda mi się z bolesnym zdumieniem.

- Z Jeffreyem? - powtórzyła z niedowierzaniem.

- Co?

- „Może z Jeffreyem”? Czy nie tak właśnie powiedziałeś?

Zastanowiłem się. Faktycznie.

- Chodziło mi o to - spróbowałem - że powinnaś pogadać z kimś, kto...

- Wiem, o co ci chodziło, Castor. Chcę wiedzieć, co, do diabła, miałeś na myśli. Uważasz, że Jeffrey i ja jesteśmy razem? Łączy nas romantyczny związek? Czy powiedziałam bądź zrobiłam cokolwiek, co mogłoby doprowadzić cię do takich wniosków?

- Wygląda na to, że świetnie wam się razem pracuje - zagrałem na czas.

- Bzdura! - Alice była naprawdę wściekła. - Nikomu nie pracuje się świetnie z Jeffreyem. Łączy nas to, że ja odwalam robotę, a on chowa mi się pod spódnicą.

- W porządku. - Rozłożyłem ręce w geście poddania. Moja kapitulacja nie została przyjęta.

- Nie w porządku. Nic nie jest w porządku. Jakiś żałosny palant powiedział ci, że załatwiłam sobie tę posadę przez łóżko, tak? Wiedziałam, że krążą takie plotki, ale nie miałam pojęcia, że osiągnęły prędkość światła. Tak dla porządku, jestem starszą archiwistką, bo świetnie sobie radzę w pracy. A Rich nie jest, bo nikt prócz niego nie sądzi, że dałby sobie radę.

- W porządku - powtórzyłem. Nie chciałem się z nią spierać; w końcu nie miałem pojęcia, jak jest naprawdę.

Alice wstała, patrząc na mnie z wściekłością.

- Według mnie to nie ja powinnam z kimś porozmawiać, tylko ty - oznajmiła. - I nie mam na myśli księdza ani rabina. Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają, Castor. Sugeruję, żebyś najpierw przyjrzał się bardzo uważnie temu, jak zarabiasz na życie.

Chwyciła torebkę i wyszła - nie dramatycznie, lecz wystarczająco demonstracyjnie, bym pojął, że nie życzy sobie mojego towarzystwa. Nie ma sprawy. Wyraźnie widziałem, że jej nie pomagam, i nie zamierzałem dwa razy jednego wieczoru popełnić tego samego błędu - robić czegoś, czego nie powinienem, bo nie mam nic lepszego na podorędziu.

Ale wstając, zauważyłem, że coś zostawiła. Ciężki pęk kluczy wysunął jej się z kieszeni na drewnianą ławkę, a Alice nie dostrzegła tego w zalegającej wnętrze kościoła ciemności. Podniosłem klucze i zważyłem w dłoni. Imponujące. Nosiła je jak totem i ich utrata naprawdę ją zdenerwuje - także dlatego, że doczepiła do nich na łańcuszku swój identyfikator, a bez niego nie zdoła otworzyć żadnych drzwi w archiwum. Zmieniłem zdanie i pobiegłem za nią.

W drzwiach ani przed kościołem nie zobaczyłem nikogo. Mżawka zdążyła już przejść w regularny deszcz. Mokry Londyn śmierdzi jak pies cierpiący na sraczkę, lecz pod innymi względami nie jest taki uroczy. Poddałem się i ruszyłem w stronę Kings Cross. Nie wiedziałem nawet, dokąd się skierowała. Poza tym to nie koniec świata. Będę musiał po prostu zjawić się rano przed otwarciem i oddać jej klucze.

Już miałem zejść do metra schodami przy stacji Kings Cross, gdy moją uwagę zwróciła mijana budka telefoniczna, jakimś cudem jednocześnie nietknięta i pusta. No cóż, żyjemy w końcu w czasach cudów i dziwów. Przypomniawszy sobie kartonik w kieszeni, zatrzymałem się i wyłowiłem go. Miałem akurat dość monet, by nakarmić automat i usłyszeć sygnał.

7405 8181. Zdawało mi się, że znam ten kod i że to jest gdzieś w samym centrum - w pobliżu West Endu, o ile nie na nim. Wystukałem numer, telefon po drugiej stronie zadźwięczał tylko raz.

- Halo? - Męski głos, niski i gładki, lekko znudzony. Gdzieś w tle grała muzyka - pościelowy, syntetyczny jazz.

Ktoś zaśmiał się głośno w sposób sugerujący, że w miejscu, do którego dzwoniłem, kręci się całkiem sporo ludzi.

- To ja - zaryzykowałem. Odpowiedziała mi martwa cisza, podkreślana jękami saksofonu tenorowego, skarżącego się na niewprawnego muzyka. - Z archiwum - dodałem, ot tak sobie.

Znów cisza.

- Chwileczkę - wymamrotał mężczyzna.

Czekałem. Saksofon umilkł, co oznaczało, że albo ktoś dobił muzyka z litości, albo facet zasłonił ręką słuchawkę.

Nic więcej nie usłyszałem. Rozłączył się.

Odkrywszy w kieszeni spodni jeszcze parę dwudziestopensówek, zadzwoniłem po raz drugi. Tym razem nikt nie odebrał; jeśli istniało magiczne słowo, z pewnością nie było nim „archiwum”. A ponieważ teraz zamierzałem powiedzieć: „Pewien duch kazał mi do was zadzwonić. Wie pan może, po co?”, może i dobrze, że nikt się nie odezwał.

***

Wróciłem do domu Pen nieco po szóstej i odkryłem, że jest pusty. Pokoje w piwnicy były zamknięte, a parter i pierwsze piętro, gdzie miała mieszkać, ale nie mieszkała, zimne i wilgotne, jak zawsze. Poszedłem zatem do siebie, do przestronnych pokojów na poddaszu.

Już w chwili, gdy otworzyłem drzwi, poczułem ciężki, lekko piżmowy zapach. To powinno było mnie zaalarmować, że coś jest nie tak. Z drugiej jednak strony, gdy mieszka się z Pen i jej magiczną menażerią, ciężkie wonie ziemi bywają częstymi gośćmi. Otworzyłem szeroko drzwi.

Siedział na łóżku; był tak ciężki, że sprężyny wyginały się pod nim, tworząc szeroką dolinę pod rozłożystymi pośladkami. Poznałem go: facet z pubu z poprzedniego wieczoru. Z bliska wcale nie wyglądał lepiej. Raczej gorzej. Jego twarz przecinały tak głębokie bruzdy, że wyglądała jak złożona z osobnych elementów, a jasne oczy połyskiwały wodnistym, niezdrowym blaskiem. Nie wyglądał jednak przez to wcale mniej strasznie: może i był chory, lecz chory bawół potrafi nieźle namieszać. Szybko rozejrzałem się po pokoju. Okno było uchylone, ale od ziemi dzieliły mnie trzy piętra, a nikt o rozmiarach tego faceta nie dałby rady wdrapać się po rynnie. Gdyby zeskoczył na spadochronie z przelatującego samolotu, zauważyłbym dziurę w dachu. Pozostawało oczywiste wyjaśnienie.

- Całkiem nieźle - pogratulowałem. - Ale też kompletnie bez sensu. Czy może to sztuka dla sztuki? Włamujesz się do cudzych domów i siedzisz, czekając na oklaski?

Tępą, zbolałą twarz wykrzywił tępy, zbolały grymas.

- Jestem Scrub - oznajmił, jakby to wszystko tłumaczyło. - Mam pracę.

Głos miał tak warkliwy i gardłowy, że ledwie go rozumiałem. Brzmiał, jakby wymagał operacji - albo może przeszedł już operację, która niespecjalnie się udała.

- To świetnie. - Zsunąłem szynel i zarzuciłem na oparcie. W normalnych okolicznościach powiesiłbym go na łóżku, ale wokół tego Behemota nie zostało zbyt wiele miejsca. A zresztą podejrzewałem, że sprężyny są już na granicy wytrzymałości. - Będę zgadywał. Tancerz w balecie? Manikiurzysta? Dżokej?

Pokój nie należał do małych, lecz wydawał się za ciasny dla nas obu. Okrążyłem łóżko i podszedłem do biurka z klapą, używanego głównie jako barek. Uniosłem żaluzję, znalazłem szklankę dość czystą, by przeświecało przez nią światło, i nalałem sobie solidną porcję whisky. Nie dlatego, że miałem ochotę się napić, chodziło raczej o zagłuszenie odoru, teraz zbyt silnego, by dało się go zignorować. Był to smród zgnilizny, choroby, rozkładu. Smród rzeczy pozostawionych na długo po tym, jak powinny zostać pogrzebane. Smród, od którego człowiek instynktownie pragnie uciec jak najdalej.

- Mam pracę - wyjaśnił. Robił się gadatliwy. - Dla ciebie.

Pociągnąłem łyk whisky i przez moment przelewałem ją w ustach.

- Dziękuję, że o mnie pomyślałeś - odparłem. - Nie wyglądasz, jakby zdarzało ci się to zbyt często.

Tym razem grymas pojawił się szybciej: opatentowany system ćwiczeń umysłowych Castora już zaczynał przynosić owoce.

- To nie było miłe - mruknął Scrub.

- Osobiście preferuję raczej brutalną szczerość.

Jego twarz pojaśniała jak stary, rozłażący się fotel oblany benzyną.

- Brutalną? Potrafię być brutalny. - Wstał, górując nade mną bez cienia wysiłku. W jego wodnistych oczkach dostrzegłem niepokojącą radość. - To właśnie lubię najbardziej, zwłaszcza z kimś takim jak ty.

Podliczyłem możliwe reakcje i ograniczyłem się do dwóch. Mógłbym udawać miłego i oszczędzić sobie spektakularnego pobicia albo zablefować.

Szkoda tylko, że podliczyłem je dopiero teraz. Nie miałem niczego, czym mógłbym odparować wciąż dźwięczące w pokoju echa mojego ulubionego słowa.

- Posłuchaj, ty wielki, tępy sukinsynu - rzuciłem szorstko, unosząc głowę, by spojrzeć mu prosto w oczy. - Łaziłeś za mną po całym West Endzie, wczoraj wieczorem i dziś także. Właśnie włamałeś się do mojego pokoju i pewnie rozpierdoliłeś mi nieodwracalnie łóżko, sadzając na nim swój wielki, tłusty tyłek. Nie myśl zatem, że możesz sobie pozwolić na groźby. Mów, co masz do powiedzenia, i wypylaj stąd w najczarniejsze otchłanie Tartaru. Jasne?

Scrub potrzebował dłuższej chwili, by przetrawić tak wiele informacji. Tymczasem jednak, posłuszny podstawowemu oprogramowaniu, wyciągnął łapę wielkości szynki i zacisnął ją na mojej koszuli. Strzeliły guziki, materiał pękł, gdy mnie uniósł.

Był niewiarygodnie silny. Nawet się nie wytężył, a mnie stopy dyndały w powietrzu. Plecy wygięły się mimowolnie, gdy przyciągnął mnie blisko twarzy. Rozciągnięty materiał koszuli wpijał mi się w pachy i unosił ręce. Wyglądałem, jakbym próbował latać.

- Których kawałków ciała potrzebujesz? - Jego głos zazgrzytał jak piła, dziwnym trafem oddech miał równie ostry. - No wiesz, żeby robić swoje?

- Wszystkich co do jednego. - Jakimś cudem udało mi się wykrztusić odpowiedź przez ściśnięte gardło. Z najwyższym trudem zachowałem lekki ton. - Zgodnie z teorią holistyczną. Jeśli stracę jakąś część ciała, rozstroję się.

- Mógłbym cię rozstroić, waląc o pieprzoną ścianę - warknął Scrub, wskazując ją wolną ręką.

Nawet w tych niezwykle wstydliwych tarapatach, z nogami machającymi w powietrzu i płucami ściśniętymi przez zaimprowizowane jarzmo koszuli naciągniętej pod ciężarem ciała, zdumiałem się. Podjął moją przenośnię i nawet ją rozwinął. Był głupi tylko jak kilo gwoździ, nie jak tona kitu.

- Sam to... zrobię - wydyszałem resztką powietrza. Puściłem flet, który ukryłem w rękawie zdejmując płaszcz, by zsunął mi się w palce, po czym uniosłem go przed uśmiechniętą złośliwie, masywną twarz Scruba.

Blef” to niewłaściwe słowo. To był raczej logiczny domysł.

Scrub wytrącił flet tak szybko i mocno, że o mało nie urwał mi ręki. Potem jednym, swobodnym ruchem uniósł mnie i cisnął na biurko, gdzie jego ciężka ręka wsparta masywem ciała przyszpiliła mnie na dobre. Uderzyłem głową o drewno - wiśniowe, z mosiężnymi intarsjami. Przed oczami ujrzałem gwiazdy, dzwoneczki i rozświergotane ptaszki. Mięsisty palec Scruba trącił mnie w policzek.

- Jeśli jeszcze raz - rzekł ze spokojem znacznie bardziej przerażającym niż wcześniejsze przechwałki - podniesiesz na mnie to coś, resztę swoich dni przeżyjesz z wielką dziurą między pieprzonymi nogami.

- Tylko żartowałem - wykrztusiłem, kiedy mogłem już coś powiedzieć. W uszach mi dzwoniło, nie słyszałem własnego głosu. - Ale teraz wiemy już na czym stoimy, co? No to o jakiej pracy mówiłeś?

- Ty pierdolony śmieciu. - Scrub dosłownie wypluł te słowa. Cofnął jednak rękę i odsunął się, dając mi dość miejsca, bym zdołał się podnieść i stanąć.

- Tak, tak - zgodziłem się, wycierając usta grzbietem dłoni. Odkryłem, że ciepło na mojej brodzie to krew: kiedy mnie rzucił, musiałem przygryźć sobie język. Czułem ostry ból ramion i tępy głowy jednak demonstracyjnie odwróciłem się od niego i podniosłem flet, leżący pod przeciwległą ścianą. Wyczułem go, choć przy okazji podejrzewałem, że zyskałem sobie wroga do końca życia. Poczucie godności kazało mi jeszcze raz trącić czułą strunę. - Jaką twarz nosiłeś przed tą, Scrub? I jak się nazywałeś? Burek, co?

Spodziewałem się, że znów mnie rąbnie i później będzie myślał o konsekwencjach, ale nie - i dobrze, bo jeden cios łapy Scruba zakończyłby większość bójek, zanimby się zaczęły, i pewnie wyłączył mnie na resztę nocy - zakładając, że w ogóle bym się obudził. Szczerze mówiąc, myślę, że powstrzymało go jedno: miał swoje rozkazy i traktował je bardzo serio.

- Dżentelmen, który mnie zatrudnia, potrzebuje kogoś do sprzątania - oznajmił w końcu, po tym, jak przez jego twarz przebiegła cała gama przerażających emocji. - Parę godzin pracy, parę setek do ręki.

- Kiedy i gdzie? - Postawiłem wywrócone krzesło i usiadłem - ostrożnie, bo bolały mnie plecy.

- W Clerkenwell. Teraz. On czeka.

- Nie teraz - mruknąłem. - To niemożliwe, na dziś skończyłem.

Scrub wahał się niecałą sekundę. Potem przeszedł przez pokój i stanął nade mną.

- Jeśli chcesz ze sobą skończyć, masz to załatwione - wycharczał. - Jeśli nie, to pójdziesz ze mną.

Wiedziałem, że niebezpiecznie byłoby dalej przeginać, toteż poddałem się. Niektórzy faceci są skazani na wielkość.


9

Na ulicy przed domem stał samochód. Widziałem go wcześniej, ale mój umysł nie zarejestrował tego faktu. Było to przysadziste, potężne BMWX5, w jadowicie niebieskim kolorze, z przyciemnianymi szybami i bajeranckim, grawerowanym spojlerem. Bóg jeden wie, że powinienem był je dostrzec. Pewnie krążyłem myślami po zaświatach, co w moim przypadku zdarza się bardzo często.

Wciąż padał deszcz. Pożałowałem gorzko, że wychodząc, zdążyłem jedynie złapać płaszcz.

Wielkolud otworzył szarpnięciem tylne drzwi BMW, wsiadłem z niewielką pomocą jego potężnej prawicy. Wcisnął się za mną i pod jego ciężarem wóz, mimo solidnej masy i budowy lekko się zakołysał na resorach. W środku siedziało dwóch innych mężczyzn, obaj z przodu. Ten w fotelu pasażera, wyglądający jakby miał wśród swych przodków co najmniej parę łasic, obejrzał się na mnie z paskudnym uśmiechem. Kierowca, spokojny blondyn o twarzy podobnej do kota Toma z kreskówek, tuż po tym jak oberwał w pysk patelnią, szybkim ruchem włączył silnik i zjechał z krawężnika, do wtóru cichego westchnienia niemieckiej myśli technicznej.

Zawieźli mnie z powrotem do miasta, przez Stanford Hill i Dalston, a potem na zachód, tylnymi uliczkami Shoreditch, krętą trasą, przecinającą Old Street tylko po to, by skręcić i znów ją przekroczyć, tym razem na północ. W końcu wóz zatrzymał się gdzieś niedaleko Myddelton Square w Clerkenwell, na ulicy tak wąskiej, że ledwie dało się otworzyć drzwiczki.

Wysiadłem na deszcz, teraz lejący na dobre. Scrub po raz kolejny pchnął mnie zachęcająco. Człowiek łasica z przodu także wyskoczył, a samochód odjechał, gdy tylko nasze stopy dotknęły ziemi.

Staliśmy przed klubem o zaczernionych oknach. Nad wejściem jaśniał jaskrawy neon „Różowa dziurka”. Cegły wokół okien pomalowano na granatowo, a nad drzwiami ujrzałem płaskorzeźbę złoconego orła: uniwersalny tajny znak starych pubów Trumana Hanbury'ego, kupionych podczas zapaści rynkowej i przerobionych na bary ze striptizem - które, rzecz jasna, w dzisiejszych czasach stanowiły podstawowy przemysł w Clerkenwell.

Zerknąłem na Scruba. Dostrzegł moje spojrzenie i szybko skinął głową. Weszliśmy do środka.

Za drzwiami mieściło się coś w rodzaju holu: narożny pokój ze ścianami lekko zwężającymi się ku drzwiom wejściowym. Na błyszczącym parkiecie dostrzegłem zabłocone ślady stóp wczesnych gości. Mężczyzna siedzący za biurkiem w niewielkiej wnęce po prawej uniósł głowę i na widok Scruba kompletnie nas zignorował. Bez żadnych przeszkód znaleźliśmy się w klubie.

Był większy niż wydawał się z zewnątrz. Pod jedną ze ścian ustawiono półkolistą scenę, naprzeciwko bar, a pomiędzy nimi ponad tuzin okrągłych stolików. Pod trzema ścianami stały także kabiny; oświetlenie zaplanowano starannie, tak by pozostawić je w cieniu. Siedzący w środku widzieli wszystko, sami nie będąc widziani.

Na scenie jasnowłosa kobieta, już praktycznie naga, zdejmowała ostatnie drobne sztuki garderoby, które przeoczyła przy poprzednim podejściu. Błyszcząca, srebrna rura, łącząca scenę z sufitem, stanowiła zarówno jej podporę, jak i rekwizyt. Parunastu facetów w eleganckich garniturach, bez wątpienia odpoczywających po ciężkim dniu w City, oraz kilku kolejnych, wyglądających na turystów, wpatrywało się z radosnym niedowierzaniem w jej biust, rzucający wyzwanie grawitacji. Większość nich tak bardzo pochłonął spektakl, że w ogóle nas nie zauważyli, ale paru, którzy znaleźli się zbyt blisko masywnego Scruba, pospiesznie cofnęło stopy, patrząc na mnie z komicznym zdumieniem. Nie winiłem ich: rozdarta koszula, teraz w dodatku zupełnie mokra, lepiła mi się do piersi. A na twarzy zapewne pozostało nieco krwi po tym, jak ugryzłem się w język. Wyglądałem, jakby mnie wystylizował sam Robinson Crusoe.

Scrub nadal mnie popychał, toteż szedłem dalej. Pomaszerowaliśmy na sam koniec sali, do jednej z kabin; dopiero w tym momencie zorientowałem się, że ktoś w niej jest. Niski mężczyzna o grubych rysach, na oko tuż po pięćdziesiątce, czytał i zapisywał coś w księdze, chyba rachunkowej. Z tego co dostrzegłem w słabym świetle, cerę miał niezdrowo czerwoną i dziobatą. Nigdy nie widziałem grubszych brwi, a oczy pod nimi przymykały się niczym dwa miniaturowe światy przygniecione włochatymi półdupkami Atlasa. Miał na sobie ciemnoniebieski garnitur i koszulę w turecki wzór. Szeroki i jaskrawy krawat przypominał tarczę centuriona. Dopiero co oglądałem w kablówce powtórkę serialu „Człowiek z Uncle”, więc natychmiast skojarzył mi się z panem Waverley.

- Zatem jest pan dupiarzem? - spytał, zerkając na mnie.

Wulgarne słowo dziwnie kontrastowało z gładkim, melodyjnym głosem: głosem, który powinien raczej przedstawiać gościnnych prelegentów bądź wznosić toasty. To sugerowałoby jednak pewną nadętą powagę, ten głos natomiast śmiał się z własnych pretensji. Dosłyszałem też słabiutki akcent - czy raczej może absolutny brak akcentu, który można osiągnąć, jedynie ucząc się angielskiego z książek.

Przyglądałem mu się bez słowa, z poważną miną, jakbym rozważał filozoficzne implikacje jego pytania.

- Widziałem, jak pan patrzył na występ. - Jego ramiona zakołysały się, gdy zachichotał w głębi gardła. - Woli pan perspektywę zadnią, bo tam właśnie wędrował pański wzrok. A zatem jest pan dupiarzem. Dobrze wiedzieć. Proszę usiąść, panie Castor. Proszę.

Załatwiwszy formalności, mężczyzna obrócił się do Scruba i łasicy. Jego dłoń zatoczyła łuk szybkiego błogosławieństwa.

- Scrub, zostań z nami. Arnoldzie, wróć do drzwi. I, jeśli łaska, powiedz jednej z pań, żeby przyniosła panu Castorowi drinka. Saffron albo Rosie. Lepiej Rosie. Ma kształty, które powinny się spodobać panu Castorowi.

Człowiek łasica umknął, tymczasem Scrub rozpłynął się w tle - no, w granicach, w jakich może to uczynić facet wielkości wózka widłowego. Przestałem myśleć o panu Waverley. Jego miejsce zajął Sydney Greenstreet z „Sokoła maltańskiego”. Przysadzisty, krępy Sydney Greenstreet. W turecki wzorek.

- Jestem Łukasz Damjohn - przedstawił się mój gospodarz. Łukasz. Nigdy wcześniej nie słyszałem podobnego imienia. - Proszę, panie Castor, czuję się skrępowany, niech pan usiądzie.

Wcisnąłem się do kabiny naprzeciw niego. Skinął głową, jakby moje posłuszeństwo przywróciło światu prawość i porządek.

- Doskonale - rzekł. - Czy przerwałem panu coś ważnego, czy też jedynie odprężał się pan po ciężkim dniu?

- Zapewniam serwis całodobowy. - Słysząc to, uśmiechnął się bardzo szybko, po czym znów przybrał poważną minę.

- Tak, na pewno. Odkąd zacząłem zatrudniać Scruba jako posłańca, wszyscy zapewniają całodobowy serwis. I wszyscy składają wizyty domowe. Przykro mi, jeśli potraktowałem pana obcesowo, ale nie należę do ludzi, którym łatwo przychodzi czekanie. Wprost przeciwnie. Należę do tej nieszczęsnej części ludzkości, u której brak działania naturalnie prowadzi do niecierpliwości, a potem agresji. Widzi pan, nigdy nie przeszedłem formalnej edukacji i brak mi wewnętrznych zasobów, niezbędnych do zagospodarowania próżnego czasu. Potrzebuję nowych bodźców, inaczej szybko ogarnia mnie nuda. - Posłał mi spojrzenie pełne udawanej troski. - Czy z tobą jest podobnie, Feliksie? Czy uważasz, że masz w swym życiu dosyć bodźców?

Feliksie? Zatem teraz byłem Feliksem? Padło to zupełnie znikąd i nieco zbiło mnie z pantałyku, ale potężna postać Scruba, wciąż pozostająca na skraju pola widzenia, sprawiła, że przypomniałem sobie co jest lepsze od odwagi.

- Nie uskarżam się - odparłem w ramach nieodpowiedzi. Damjohn przytaknął energicznie, jakbym powiedział coś niezwykle głębokiego.

- Istotnie, istotnie, nikt i tak by nie wysłuchał, więc gdzie tu zysk? Gdzie zysk?

Umilkł i uniósł głowę, bo do stolika podeszła kobieta. Czy raczej dziewczyna: nie wyglądała na więcej niż siedemnaście lat, choć zapewne musiała być starsza, żeby pracować w podobnym miejscu. Twarz miała piękną, w kształcie serca, ciemnooką, otoczoną lśniącymi, kasztanowymi włosami spiętymi w kucyk opadający do połowy pleców. Jej usta były zmysłowo pełne i lśniąco czerwone, skóra blada, prócz pojedynczych, przesadnie podkreślonych różem rumieńców. Piękna, jak mówiłem, ale bez wyrazu; intensywny makijaż podkreślał tylko pustkę w jej rysach, dokładnie tak samo, jak skąpy kostium demonstrował, jak niewielki ma biust. Oczy pod warstwami tuszu i kredki były naturalnie podkrążone, raczej na skutek smutku niż głębi przeżyć. Nie wyglądała na ucieszoną z tej pracy.

- Whisky z wodą, Roso, jeśli można - poprosił Damjohn, posyłając jej spojrzenie tak przelotne, że niemal podprogowe. - A dla ciebie, Feliksie?

- Świetny pomysł - odparłem.

Rosa odwróciła się, ale Damjohn wyciągnął rękę i dotknął jej przegubu koniuszkiem palca wskazującego, co wystarczyło, by się zatrzymała i spojrzała na niego, oczekując dalszych instrukcji.

- To bardzo ważny gość - oznajmił przesadnie dobrodusznym tonem. - Pan Felix Castor. Jeśli o nim nie słyszałaś, Roso, to wielka szycha w biznesie duchowym. No wiesz, egzorcysta. Bezduszny tropiciel dusz.

Rosa zerknęła na mnie, z twarzą pozbawioną wyrazu jak pośmiertna maska. Damjohn także na mnie patrzył, zupełnie jakby ten prymitywny żarcik był przeznaczony specjalnie dla mnie. Zachowałem spokój; Bóg jeden wie, że nie chciałem go zachęcać.

- Kiedy skończymy naszą pogawędkę, Felix pójdzie na górę i dokładnie obejrzy nasz lokal - podjął Damjohn po pauzie, która wydawała się znacząca, choć nie do końca wiedziałem dlaczego. - Powiedz dziewczętom, by siedziały plecami do ściany. Bo widzisz, Felix to dupiarz.

Zabrał palec z ręki Rosy, która odeszła, nie oglądając się za siebie. Damjohn znów skupił na mnie uwagę, choć szczerze mówiąc, miałem wrażenie, że obserwował mnie bez przerwy.

- Jak się zatem domyślasz, chcę oczyścić to miejsce - powiedział. - Zakładam, że możesz to zrobić? Pozbyć się szkodników? Uszczelnić i zapieczętować szpary, by nic niepożądanego nie uniosło głowy i nie płoszyło dziewcząt w czasie, gdy mają się zajmować pracą?

Nadal odgrywałem głupiego - na wszelki wypadek i dlatego, że zawsze wolę, by klient dokładnie opisał czego chce.

- Chodzi panu o karaluchy czy...?

- Proszę. - Damjohn niecierpliwie machnął mięsistą dłonią, jakby chciał coś skreślić. - Chodzi mi o duchy, Feliksie. Duchy. Sam doskonale potrafię rozdeptać karalucha, bez niczyich instrukcji bądź pomocy.

- A czemu pan sądzi, że to miejsce jest nawiedzone, panie Damjohn? - spytałem, znów kierując się bezwzględną zawodową rutyną.

Damjohn skrzywił się z dezaprobatą. Kobieta na scenie zsunęła się po rurce w dość niebezpiecznej pozycji i usiadła, szeroko rozkładając nogi. Widzowie odpowiedzieli oklaskami, na moment zmuszając nas do milczenia.

- Nie wydaje mi się, abym ci zdradził, co dokładnie sądzę - odparł Damjohn, gdy aplauz ucichł i kobieta wyszła. Z sufitu nad sceną opuścił się szerokoekranowy telewizor, pokazujący, co niewiarygodne, najciekawsze fragmenty meczu Manchester City. - Ale kobiety - podjął - to wrażliwe istoty. Wystarczy, że zafaluje zasłona bądź zabulgocze rura, a one sądzą, że otrzymały wiadomość z drugiej strony. - Postukał palcem w grzbiet księgi, na moment marszcząc czoło, jakby się nad tym zastanawiał. - Co do mnie, nigdy świadomie nie otrzymałem podobnej wiadomości. Ale też, nawet gdyby, przyjąłbym to obojętnie. Nie przypuszczam, by mściwy duch zdołał mnie zastraszyć. Gdyby jakiś człowiek żywił do mnie pretensje, osobiście wolałbym, by niej żył. Rozumiesz? Uznałbym to bardziej za zaletę niż cokolwiek innego. - Spojrzał na mnie ponownie z głęboką powagą. Takie brwi pozwalają na dużą powagę.

- Zaletę - powtórzyłem ostrożnie. - No tak.

Najwyraźniej nie wszystko do mnie docierało, jednakże wystarczająco dużo, bym zaczął się irytować i czuć wykorzystywany. Rosa wróciła z drinkami i postawiła je na stole. Obserwowałem ją z pewnym zainteresowaniem, ale tym razem wbijała wzrok w tacę i odeszła tak szybko, jak tylko mogła. Mimo szczupłej budowy faktycznie miała ładny tyłeczek, ale zupełnie nie była w moim typie. Nie kręci mnie styl „wyobraź mnie sobie w szkolnym mundurku”.

Pociągnąłem łyk whisky. Single malt, i to bardzo dobra. Pożałowałem, że zdecydowałem się na wodę.

- Chce pan zatem, żebym zbadał cały lokal i sprawdził, czy dostrzegam ślady działalności ducha bądź poltergeista - podsumowałem.

- Tak.

- Bo dziewczęta tego nie lubią.

- Ponownie, tak.

- W takim razie jak znoszą obecność Scruba? - Wskazałem kciukiem przez ramię na wielkoluda, który stał za mną równie obojętnie, jak jeden ze strażników pod Buckingham Palace.

Damjohn spojrzał na mnie z udawaną niewinnością.

- Scruba? Myślisz, że Scrub to duch, Feliksie? Według mnie wygląda bardzo materialnie.

Najwyraźniej chciał, żebym powiedział mu to, co sam już wiedział.

- Scrub to loup-garou - oznajmiłem. - Kiedyś nazywano ich wilkołakami, choć wątpię, by zwierzęca część Scruba była wilkiem. To raczej coś rozmiarów wołu. - Pociągnąłem kolejny łyk whisky. Gdyby szafa chodząca jak człowiek postanowiła odegrać urażoną, szkoda by było zmarnować tak znamienity trunek. A także dać sobie strzaskać głowę na kawałki. - Widzi pan, dzieje się tak, gdy ludzki duch opęta zwierzę, wprowadza się i robi własne porządki. Odmienia zwierzęce ciało zgodnie ze wspomnieniem swej pierwotnej postaci: zrzuca futro, przesuwa tkankę mięśniową... sprawia, że znów wygląda mniej więcej jak człowiek. Ponieważ jako pierwsza opisała ten proces francuska uczona Nicole David, używamy francuskiego określenia. To, jak długo loup-garou potrafi zachować ludzką postać, pozostaje kwestią otwartą: zależy to głównie od siły woli ducha. Zwierzę jednak zawsze powraca, kiedy tylko zdoła. Podczas nowiu ludzka strona jest zwykle najsłabsza, a zwierzęca najsilniejsza. To mocna rzecz. Kiedy raz się widziało przemianę loup-garou, już nigdy się jej nie zapomni. Można próbować, ale się nie zapomni.

Damjohn obserwował mnie podczas tej przemowy i mniej więcej w połowie zorientowałem się, że Scrub był czymś w rodzaju rekwizytu - przeszkody, którą miałem przeskoczyć. Cóż, przeskoczyłem ją i usiadłem, czekając, jaka przypadnie mi nagroda.

Gospodarz uśmiechnął się i kiwnął głową z wyraźnym zadowoleniem.

- Bardzo dobrze - rzekł. - Bardzo, bardzo dobrze. Znałem innego człowieka parającego się twoją profesją, on jednak nie od razu rozpoznał Scruba, i trzeba go było zachęcić. Widzę, że nie brak ci rozumu, Feliksie.

- Dziękuję, Łukaszu.

Tym, co gęś łyknęła gładko, o mało nie udławił się gąsior. Oczy Damjohna, już i tak niewiarygodnie zmrużone, na moment zniknęły w misternych strukturach fałdek, gdy przetrawiał ten lekki pokaz ciepła i poufałości. Szybko jednak doszedł do siebie i nie zniżył się, by mi to wypomnieć. Zmienił temat.

- Jeśli chodzi o wynagrodzenie - powiedział - mogę zaproponować układ, który powinien ci odpowiadać.

Wcale mi się to nie spodobało. Gdy wcześniej słyszymy ściśle ustaloną sumę, a potem padają słowa „układ”, „dobijemy targu” czy też, co gorsza, „niezmierna wdzięczność”, to wedle mojego doświadczenia zmierzamy w niewłaściwym kierunku.

- Wspomniano o kwocie dwustu funtów - przypomniałem.

- Oczywiście, że tak. To ja o niej wspomniałem. Ale gdybyś chciał uwzględnić też nieco czasu z Rosą bądź którąś z moich dziewczyn, da się to zaaranżować. Pari passu.

A zatem Damjohn był nie tylko właścicielem klubu, ale i alfonsem. Jak na alfonsa zachowywał się niezwykle elegancko - ale też alfons z akcentem z lepszej szkoły mógł z łatwością zostać prawnikiem. Należy mu pogratulować zasad moralnych. Widziałem, do czego zmierza, i to mi się nie spodobało.

- Pari passu? - powtórzyłem, prostując się na krześle. - I pro publico bonói. To bardzo zacne, ale zważywszy fakt, że dopiero się poznaliśmy, powinniśmy zapewne pozostać przy czystej wymianie pieniężnej.

Damjohn stracił nieco ze swej serdeczności, lecz muszę przyznać, że przynajmniej mi nie dowalił.

- Jak sobie życzysz. Ale zrobisz to? Teraz? Jeszcze dzisiaj?

Jest czas i miejsce na wykład, jakim poczęstowałem Peele'a, o tym, że powolny, systematyczny zawodnik zwycięża w wyścigu, i w tym wypadku nie był to ani ów czas, ani miejsce. Mogłem się rozejrzeć i w razie konieczności wygłosić go potem. Jeśli pojawi się prawdziwy problem, podejmiemy negocjacje. Wzruszyłem ramionami.

- No, skoro już tu jestem.

- Doskonale. Scrub, zabierz pana Castora na górę.

Damjohn pozdrowił mnie lekko wyniosłym skinieniem głowy i powrócił do swej księgi. Kiedy wstałem, Scrub ruszył naprzód, po czym zaczekał tuż obok, aż świętokradczo szybkim łykiem wychylę resztę whisky. Poprowadził mnie w prawo, do nieoznakowanych, otwartych drzwi w strategicznie nieoświetlonym kącie. Podobnie jak główne wejście z holu do klubu, one także miały własnego świętego Piotra: świętego Piotra o płaskiej twarzy, ubranego w wymięty smoking. Pozdrowił Scruba pełnym szacunku skinieniem głowy i odsunął się, przepuszczając go. Ruszyłem w ślad za nim.

Po drugiej stronie drzwi ujrzałem schody, a na górze kolejny bar. Tam nikt nie tańczył, przynajmniej nie pionowo i nigdzie w zasięgu oka. Około tuzina kobiet w nieprawdopodobnej bieliźnie siedziało przy barze w niewielkich grupkach, rozmawiając zniżonymi głosami. Kiedy wszedłem, wszystkie zmierzyły mnie wzrokiem, jednakże, widząc Scruba, straciły jakiekolwiek zainteresowanie potencjalnym klientem i wróciły do przerwanych rozmów.

- Salon członków - zagrzmiał Scrub.

Istnieją stare dowcipy, które zmartwychwstają dość często, by wzbudzić moje zawodowe zainteresowanie, lecz w niewzruszonym grymasie Scruba nie dostrzegłem niczego, co sugerowałoby, że dostrzegł zabawne brzmienie owych słów. Powiodłem wzrokiem od niego ku małym grupkom pracujących dziewczyn i z powrotem.

- Jak Damjohn chce, żebym to zrobił? - spytałem. Myśl o zaglądaniu pod łóżka w czasie, gdy te panie zarabiają na nich na życie, niespecjalnie mnie zachwyciła.

- Sprawdź gałki - oznajmił Scrub.

- O Boże. - Spojrzałem na niego ze zbolałym zainteresowaniem, uznawszy, że musi w tym być coś więcej.

Wyciągnął rękę przed moją twarzą, łącząc palce dłoni pionowo w pozycji papier z gry w papier, nożyczki, kamień.

- Jeśli gałka wygląda tak, pokój jest pusty. Jeśli tak - obrócił dłoń o dziewięćdziesiąt stopni - ktoś jest w środku.

- A co mam zrobić z zajętymi?

- Pominąć - zagrzmiał Scrub. - Chyba że chcesz zajrzeć przez dziurkę.

Puściłem to mimo uszu i zacząłem obchód. Dotąd byłem w życiu w trzech burdelach - w jednym w Karaczi (szukałem piwa), w jednym przy Mile End Road (zawodowo) i wreszcie w Nevadzie, w chwili słabości, której żałowałem po, a nawet w trakcie.

Wszystkie trzy łączyło wiele wspólnych elementów, a ten skrojono z identycznej materii. Pokoje były o stopień bardziej obskurne niż w nawet najtańszych hotelach: w każdym mieściło się tylko łóżko, stanowiące funkcjonalne centrum pomieszczenia, stolik z paroma pismami z panienkami, rozrzuconymi jak broszury firm turystycznych („W tym roku znów jedziesz do Brighton. A nie chciałbyś obejrzeć Paryża, Rzymu i Algarve?”) i mały kosz na śmieci, wyłożony grubym foliowym workiem. Na ścianach nie dostrzegłem obrazków, na stolikach przy łóżkach ozdóbek. Nie było też Biblii: to nie miejsce, w którym klienci bądź pracownicy pozwalają, by odległa perspektywa zbawienia przeszkadzała im w pracy.

I wszędzie było czysto. Nie tylko fizycznie, ale też metafizycznie. Prawdę mówiąc, trochę mnie to zaniepokoiło. Nie chodziło o nieobecność duchów - wielu miejscom udaje się uniknąć aktywnego nawiedzenia. Ale wszędzie, gdzie żyją ludzie, powinno pozostać choćby kilka psychicznych śladów: ech dawnych emocji, zatrzymanych w kamieniach, powietrzu bądź kurzu na parapecie. Tu jednak nie było niczego, zupełnie jakby wyszorowano wszystko do czysta.

Innymi słowy, Damjohn nie potrzebował egzorcysty, bo wcześniej już go zatrudnił, a tamten wykonał świetną robotę.

Pokoje mieściły się na dwóch piętrach, łącznie trzydzieści osiem, z tego dwadzieścia jeden pustych, pewnie z powodu wczesnej godziny. Sprawdziłem wszystko tak dokładnie, jak umiałem, zapuściłem się nawet do łazienek, które jako pomieszczenia zakulisowe, jeśli tak można powiedzieć, okazały się nieco mniej eleganckie niż sypialnie, ale nawet tam nie wyczułem nic, od czego drżałyby mi czułki. Chyba że uznać nieobecność czegokolwiek podejrzanego za samą w sobie podejrzaną.

Zameldowałem się u Scruba, który czekał oparty o koniec baru, a wszystkie dziwki od niechcenia zebrały się na drugim końcu. Nie tylko mnie niepokoiła jego bliskość. Na mój widok wstał, poruszył ramionami, poprawiając marynarkę i poprowadził mnie w dół schodów.

- Felix! - wykrzyknął Damjohn, jakby nie było mnie kilka godzin i zaczął się o mnie martwić. Odłożył pióro i zamknął księgę, raz jeszcze gestem pokazując mi miejsce naprzeciwko. Tym razem nie posłuchałem.

- Jesteś czysty - oznajmiłem. - Bielszy niż biel. W tych okolicznościach chętnie przyjmę połowę ustalonej stawki, bo nie musiałem nic robić, prócz...

Uciszył mnie gestem.

- Nonsens - rzekł. - Nonsens, Feliksie. Jestem niezmiernie wdzięczny, że mogłeś się zjawić. - Pomińmy fakt, że przysłał Scruba, by tego dopilnował. - Scrub, proszę, zabierz pana Castora do recepcji i powiedz Arnoldowi, by wypłacił mu honorarium gotówką. Feliksie, miło mi było poznać.

Wyciągnął rękę, którą odruchowo uścisnąłem. To był błąd.

Błysk. Wszyscy stoją w szeregu na betonie obok fabrycznej rampy. Mężczyźni w zielonych kombinezonach, bardzo podobnych do noszonych przez lekarzy na Zachodzie, tyle że ciemniejszych; kobiety w brudnych fartuchach, z włosami obwiązanymi chustkami. Wszyscy cuchną lekko octem, bo fabryka produkuje marynaty. Kapitan jest zadowolony, gładzi mnie po włosach; musi się schylać, bo jestem drobny, nawet jak na mój wiek.

- Który to Bozin? - mruczy, a ja pokazuję mu wzrokiem. Kiwa głową. Bozin ewidentnie wygląda tak, jak według kapitana powinien. Kapitan wzywa gestem żołnierzy, którzy wywlekają go z szeregu. Mężczyzna w średnim wieku, podobny do pozostałych, o głupiej, upartej twarzy. Kapitan odkłada pistolet, którym wymachiwał, i pożycza od żołnierza karabin, a potem trzy razy wali kolbą w tę durną, oburzoną twarz, podczas gdy dwaj żołnierze przytrzymują Bozina na nogach. Uderzenia są mocne, nos mężczyzny pęka, zęby wpadają mu do gardła, jedno oko się zapada. Kiedy jednak leci na ziemię, nie jest jeszcze martwy, z jego gardła wciąż dobiegają gulgoczące dźwięki. Kapitan obraca się do mnie, czyniąc gest oznaczający „proszę uprzejmie”. Kopię Bozina w jaja.

Błysk. Kobieta, Mercedes, stała się dla mnie powodem do dumy, orderem, który noszę, wychodząc wieczorami. Jej niezwykła uroda, wyrafinowanie, kosztowna elegancja otaczająca ją aurą to znaki, że nie jestem już chłopcem. Mówią każdemu: „Spójrz na mnie i mnie szanuj”. Samo jej imię to nazwa luksusowego samochodu, własności, która ogłasza światu wszem wobec wysoki status. Czasami żałuję, że muszę ją traktować z taką zimną pogardą. Lecz w tym właśnie rzecz. Żeby zdobyć szacunek, muszę pokazać, żs go nie potrzebuję. Im bardziej ją poniżam, tym większy się staję. Z początku jest mi ciężko. Potem jednak pewnej nocy kłócimy się, próbuje ode mnie odejść, a ja ją biję. I to bicie - zadanie zbędnego bólu komuś, kto dał mi tyle rozkoszy - to deklaracja. Tak trudno mi przestać.

Błysk. Domy, które wciąż stoją, płoną. Spaceruję niespiesznie ulicami, bo nie padną już żadne pociski. Mam tu nieruchomości, ale nic, na czego utratę nie mógłbym sobie pozwolić. Poza tym, kiedy zjawią się siły Narodów Zjednoczonych z ich demokratycznymi fanfarami i biurokratyczną otoczką, może nawet dostanę odszkodowanie. Przyglądam się domowi, który lada moment runie, i wyciągam z tego morał. Jugosławia także była domem, wzniesionym niepewnie i podtrzymywanym tylko jednym filarem. Gdy ów filar - komunistyczna partia Tito - runął, było tylko kwestią czasu, kiedy rozszalałe dzieci, walczące i bawiące się w środku, zwalą sobie dom na głowy. Ich głowy, nie moją. Dom wali się w deszczu iskier i olbrzymiej chmurze popiołu oraz dymu, która ogarnia mnie i na moment oślepia. Pośród ruin widzę smukłą dłoń i rękę, czarną i spaloną: to ręka dziecka czy może kobiety szczupłej budowy. Oczywiście. To właśnie czułem. Strzepuję popiół z alpakowego płaszcza i z irytacją odkrywam, że zamiast spaść, zaczyna się rozmazywać. To miejsce skażone i niecywilizowane. Idę dalej bez pośpiechu. Mam jeszcze dwanaście godzin do startu samolotu.

Cofnąłem szybko rękę, zaciskając zęby z głośnym zgrzytnięciem. Całe dotknięcie - podprogowy przekaz danych i obrazów - trwało niespełna sekundę.

Damjohn przyglądał mi się przez długą chwilę. Z mojej twarzy wyczytał, że coś się stało, ale nie był pewien co. Widziałem, że się zastanawia, czy nie spytać; na jednej szali ważył ciekawość, na drugiej możliwy uszczerbek dla swego autorytetu. Zobaczyłem, że podejmuje decyzję.

- Z pewnością jeszcze się spotkamy - rzekł w końcu z uśmiechem, pustym, nic nieznaczącym uśmiechem. Tak jak wcześniej, pokazał, że mogę odejść, spuszczając wzrok ku księdze. Scrub, który niczego nie zauważył, maszerował już przez bar do wyjścia. Na scenie nowa blondynka zrzucała w tańcu nowy zestaw bielizny, a szeregi zaślinionych gości wzrosły kilkakrotnie.

Idąc w ślad za Scrubem, walczyłem z żółcią wzbierającą w gardle. Udało mi się ją powstrzymać. Żałowałem tylko, że nie potrafię zrobić tego samego z rozszalałą falą obrazów, wciąż przelewającą się mi w głowie. Przysiągłem sobie, że nigdy więcej tu nie przyjdę, nawet gdyby włochatooki sukinsyn przysłał po mnie całą francuską Legię Cudzoziemską.

Człowiek łasica, Arnold, siedział teraz za biurkiem w holu. Przechodząc, Scrub wymamrotał krótko: „Dwie setki”, po czym zajął pozycję na chodniku za progiem. Trudno mi było uwierzyć, że jego obecność zachęca klientów, choć najwyraźniej klub nie miał z nimi problemu. Deszcz już przestał padać, wieczór był znów rześki i wietrzny. Może to pomagało.

Arnold zapłacił mi piątkami i dziesiątkami; wyliczał je w głębokim, milczącym skupieniu, poruszając wargami. Bez słowa przyjąłem kasę i wepchnąłem do tylnej kieszeni. Nie mam nic przeciwko brudnym pieniądzom, ale bez przesady, i w tym momencie nie czułem się specjalnie dumny z siebie. Wyszedłem na ulicę z nadzieją, że zza rogu znów gładko wyłoni się BMW i zatrzyma przede mną. Nic z tego. Dostarczenie mnie do domu nie było już takie pilne jak przywiezienie tutaj. Ciężka dłoń Scruba opadła na moje ramię.

Odwróciłem się. Patrzył na mnie z góry z głębokim namysłem.

- Używasz muzyki - zagrzmiał głębokim basem. Wiedziałem, co ma na myśli.

- Tak, używam muzyki.

- Grasz melodyjkę.

- Zgadza się.

Czubkiem palca wskazującego trącił mnie lekko w grdykę.

- Mógłbym rozszarpać ci gardło, nim dojdziesz do drugiej nuty.

To rzekłszy, pomaszerował do środka.

Odszedłem w noc, naciągając płaszcz. Zimny wiatr wgryzał się we mnie, w głowie myśli wirowały mi niczym chmara robaków. Byłem zdenerwowany, przemoczony i znalazłem się daleko od domu. No dobrze, może nie geograficznie, ale psychicznie. Dziwaczne spotkanie z Damjohnem mocno mnie kopnęło - zawartość jego głowy przywarła do mnie niczym na wpół zaschnięte rzygowiny. W czystym odruchu samoobrony skupiłem myśli na sytuacji w Archiwum Bonningtona. Nie poczułem się wcale lepiej, ale przynajmniej skierowałem umysł na inne tory.

Zostały mi do sprawdzenia resztki rosyjskich zbiorów. Jeśli nic nie znajdę, będę musiał wymyślić coś, co pokryje mój blamaż. Czyżbym się mylił? Czy rzeczywiście ducha łączyło coś z tymi dokumentami? Kilka razy zamachnąłem się brzytwą Occama i doszedłem do takiego wniosku, ale nie oznaczało to, że musi być prawidłowy. Naprawdę nie miałem ochoty na odwrót i strategiczne przegrupowanie sił z Peele'em i Alice stojącymi po obu stronach nad moją głową.

Wciąż jednak pozostawało mi kilka pudeł. Możliwe, że zadziałało prawo Murphy’ego i kotwica ducha okaże się jednym z dokumentów na samym dole stosu.

Wsunąłem dłoń do kieszeni i poczułem kanciaste kształty kluczy Alice.


10

Zamki zaczęły mnie interesować jeszcze w czasach, gdy na uniwersytecie zajmowałem się magicznymi sztuczkami. Wpadłem na pomysł, że mógłbym w tych sztuczkach uwzględnić także ucieczki, toteż wpisałem do paru wyszukiwarek słowo „kajdanki” i zaczekałem, co się pojawi. Dowiedziałem się z tego całkiem sporo, ale więcej o seksie sado-maso niż o ucieczkach.

A potem Jimmy, barman z „Pod Walijskim Kucykiem” na Gloucester Green, wspomniał o jednym znajomym, Tomie Wilke, bandycie z Banbury, który właśnie skończył odsiadywać dwa lata za włamania.

Posadzili go za dwa tuziny numerów, uwzględnili ponad setkę dalszych. „To ktoś dla ciebie”, rzekł Jimmy. „Każdziusieńki zamek. Twierdzi, że potrafi je otworzyć z zawiązanymi oczami”.

Byłem wtedy dość młody, by spodobała mi się wizja rozmowy z zawodowym przestępcą, poprosiłem zatem Jimmy'ego o adres faceta. Jimmy oznajmił, że najpierw będzie musiał mnie umówić, i pozwolił, żebym się przez tydzień dusił we własnym sosie. Chodziłem tam co wieczór, pytając czy widział się już z Wilke'em i czy go spytał. Odpowiedź zawsze brzmiała: „nie”.

Aż wreszcie pewnego wieczoru usłyszałem kolejną odpowiedź. „Spierdalaj”.

- Przykro mi, Fix - rzekł przepraszającym tonem Jimmy. - Odkąd wyszedł z Bullingdon, Tom nie jest sobą. Zrobił się bardzo cichy, nie chce z nikim rozmawiać ani nikogo spotykać. Może to chwilowe. Spytam go za parę miesięcy.

Ja jednak nie mogłem czekać tak długo, musiałem to zrobić już. Zacząłem pracować nad Jimmym, aż w końcu dał mi adres Wilke'a, żeby się mnie po prostu pozbyć, i sam złożyłem mu wizytę.

Tom Wilke mieszkał w obskurnym budynku niedaleko obwodnicy, na trzecim piętrze bez windy. Panowała tam niesamowita cisza, jakby dom był zupełnie pusty - żadnych dzieci na schodach, żadnej muzyki wylewającej się przez otwarte okna. A przecież był środek lata. Zastukałem do drzwi i zaczekałem. Znów zapukałem i odczekałem kolejną chwilę. Gdy pojąłem, że nikt nie otworzy, obróciłem się na pięcie.

Właśnie stawiałem nogę na pierwszym stopniu, gdy usłyszałem coś, co sprawiło, że się obejrzałem.

Szloch. Ktoś płakał. Nasłuchiwałem przez minutę i znów zabrzmiał, za drzwiami, do których niedawno pukałem. Rozpaczliwy, zduszony szloch.

Wróciłem i nacisnąłem klamkę. Drzwi się otworzyły. Fortuna sprzyja ludziom o czystym sercu i stalowych jajach.

W środku zobaczyłem przedpokój szeroki na dwa kroki i otwarte drzwi wiodące do małego salonu, ciasnego i przytłoczonego, mimo że prawie nie było w nim mebli. Na rozklekotanym, półokrągłym foteliku pod nagą żarówką siedział mężczyzna w średnim wieku, z bujną siwą czupryną. Był tak szczupły, że sprawiał wrażenie niedożywionego. Po policzkach płynęły mu łzy.

Z początku sądziłem, że zaciągnął zasłony, ale nie. Szyby po prostu pokrywała warstwa lepkiej, czarnej sadzy, tak gruba, że nawet światło ulicznej latarni ledwie przez nią przenikało. Podłoga, ściany, meble, wszystko inne w pokoju, prócz samego mężczyzny, wyglądało tak samo.

Tom Wilke był tak pijany, że nie mógł utrzymać się na nogach, a kiedy ukląkłem obok jego fotela, ledwie zdołał skoncentrować na mnie wzrok. Nie miał pojęcia, kim jestem, lecz moje nagłe pojawienie się nie zaniepokoiło go ani nie rozzłościło. Zaczął mnie błagać, chwytając wolną dłonią za rękaw; w drugiej ściskał butelkę „Granta”, w której pozostała najwyżej jedna czwarta zawartości. Jego oddech cuchnął jak gorzelnia.

- Zawsze zamykam drzwi - powiedział. - Żeby nie zauważyli, że tam byłem. Dzięki temu mam więcej czasu. Zawsze zamykam drzwi...

Ponieważ jego własne drzwi nie zostały zamknięte na klucz ani zasuwę, na moment mnie to zaskoczyło. Potem uświadomiłem sobie, że nie mówi o nich.

- Nigdy nikomu nie robię krzywdy - bełkotał Wilke, kręcąc głową z bolesnym niedowierzaniem. - Nie noszę noża, broni, ani nic. Colin mówił, żeby wsadzić do skarpetki pięć funtów drobnymi, i kiedy ktoś się postawi, stuknąć go w głowę. Ale nie. Nigdy tego nie robiłem. Nigdy nie musiałem. Wchodzę i wychodzę, o tak, za każdym razem.

Przesunąłem dłonią po poręczy fotela, równie brudnej i lepkiej jak reszta pokoju. A potem spojrzałem na swoje palce. Czyste.

Poszedłem zaparzyć kawę, ale dla siebie, nie dla Wilke'a. On tymczasem dokończył whisky. Po jakimś czasie udało mi się z fragmentów nieustannego bełkotu ułożyć jego historię, choć czasami z powodu płaczu trudno było go zrozumieć.

Jednym z domów, które obrobił tuż przed wyrokiem, był bliźniak przy Blackbird Leys - dość nędzne miejsce, ale kumpel pracujący w UPS poinformował go, że mieszkający tam gość zamawia czasem do domu towar do sklepu hi-fi. Istniała szansa niezłego łupu, toteż na tę noc specjalnie wypożyczył furgonetkę.

Minęły wieki, nim w końcu znalazł właściwy adres. Było to jedno z zapomnianych przez Boga osiedli, zbudowanych wedle systemu fraktalnego, z niekończącymi się identycznymi ulicami odchodzącymi od siebie i łączącymi się ze sobą tak, że człowiek błądził, nim jeszcze się tam znalazł. Wreszcie jednak odszukał swój cel, a dostanie się do środka okazało się łatwizną. I wszystko byłoby przepięknie i cudownie, tyle że w środku niczego nie znalazł - nie tylko zestawów hi-fi, ale w ogóle niczego wartego zabrania. W jednej z sypialni leżało dziecko w łóżeczku, śpiące twardym snem. Żadnej biżuterii, pieniędzy, przenośnego sprzętu elektronicznego. Nawet telewizor miał pękniętą obudowę i nikt by go nie dotknął.

Wilke wyszedł zatem równie cicho jak się zjawił, wkurzony, rozgoryczony i powtarzający w myślach słowa, którymi zamierzał poczęstować kolesia z UPS-u. Działał jak automat. Zamknął za sobą frontowe drzwi, zapominając, że kiedy przyszedł, były otwarte. Spisał noc na straty. Wrócił do domu. Do łóżka.

Następnego ranka przeczytał w „Oxford Mail” o dwulatku, który zginął w płomieniach w domu przy Blackbird Leys. Adres, tak długo poszukiwany poprzedniego wieczoru, praktycznie wyskoczył ze strony. Nie było mowy o pomyłce.

- Nie mogli wejść do środka - wymamrotał Wilke, zapętlony bez końca w swojej rozpaczy. - Wrócili i dom się palił. Jakim cudem, kurwa? Nic nie rozumiem. Przecież niczego nie tknąłem? Nie mogli wejść do środka, drzwi były zamknięte, a nikt nie miał klucza. I kiedy się to udało, wszystko już się spaliło.

Zaskomlił niczym zranione zwierzę, pusta butelka wyśliznęła mu się z ręki i poturlała po podłodze. Wilke zakrył oczy dłońmi i zakołysał się, jęcząc przez zaciśnięte zęby.

Minął tydzień - może nawet dwa - nim to się zaczęło. Za pierwszym razem nie był nawet u siebie, tylko w knajpce, jadł kanapkę z bekonem i rozmawiał z dwoma miłymi chłoptasiami o możliwej robótce w magazynie. Udawał, że wszystko idzie jak trzeba, w głowie słyszał płacz dziecka w pustym domu i nie mógł się skupić na tym, co mówi, gubiąc się co chwila po paru zdaniach.

Nagle pojawiła się sadza i zaczęła osiadać na stole, jego talerzu, ludziach, z którymi rozmawiał. Wilke zerwał się z głośnym przekleństwem - rozmawiający z nim mężczyźni spojrzeli na niego jak na wariata. Odpowiedział agresywnie - ślepi jesteście czy co? - i wkrótce zrobiło się nieprzyjemnie. Wilke zrozumiał, że nikt prócz niego nie widzi sadzy. Potem przesunął po niej dłonią i pojął, co to.

Od tego czasu nawiedzanie trwało bez przerwy. Ani razu nie widział samego ducha: po prostu gdziekolwiek się znalazł, z nieba zaczynał padać popiół. Im dłużej tam zostawał, tym gorzej się robiło. Pojawiał się nawet w jego snach, a więc stracił i tę drogę ucieczki.

Po paru tygodniach zaczął myśleć o samobójstwie. Zwrócił się do księdza i za jego radą oddał się w ręce policji. Przekazał im listę domów, biur i magazynów, do których się włamał. Na szczycie listy widniał dom przy Blackbird Leys. Opowiedział im wszystko, czego potrzebowali, by zamknąć sprawę. A kiedy to zrobili, Wilke, stojąc przed obliczem sędziego w deszczu popiołu, którego nikt prócz niego nie widział, przyznał się do winy.

Wilke sądził, że wtedy to się skończy. Myślał, że zrobił dość, by odpokutować swoje czyny. Ale nic się nie zmieniło i teraz wiedział, że nigdy się nie zmieni. Sięgnął po alkohol, by stłumić grozę, z myślą, że kiedy whisky przestanie działać, zapewne powróci do pierwotnego planu i się wykończy.

Gdy słuchałem tej historii, moje uczucia rykoszetowały w głowie niczym gumowe kule w śmietniku. To, co zrobił ten człowiek, było potworne. Niewybaczalne. Po dziesięciokroć zasłużył sobie na te cierpienia. Ale nie zamierzał nikogo zabić: zwyczajnie zrobił coś głupiego, a potem postarał się jak umiał zapłacić za swoje winy - tylko po to, by odkryć, że czeka go dożywocie, bez możliwości apelacji. Stałem nad nim i osądzałem: najpierw winny, potem niewinny, potem znów winny. I w końcu doszedłem do jedynego możliwego wniosku: że to zadanie dla mnie.

- Myślę, że istnieje inne wyjście, Tom - powiedziałem. - Chyba możemy pomóc sobie nawzajem.

Potrzebowałem około tygodnia spania na jego podłodze i siedzenia w śmiertelnie ciemnym salonie, nim w końcu wyczułem małego ducha ukrywającego się wśród tych popiołów. Cóż za ogromny strach i rozpacz, promieniujące z tak niewielkiego źródła. Zwróciłem jego uwagę melodyjkami z przedszkola: „Stary wielki książę Yorku”, „Babcia rzuciła koszyk”, „Chłopcy i dziewczęta bawią się radośnie”. Potem wszystko poszło łatwo: kiedy grałem, światło przebiło się przez sadzę i pokój przybrał codzienne barwy. Gdy skończyłem, tłusty, mażący, ziarnisty ból zniknął. Krzyk przeznaczony dla oczu zamiast uszu w końcu umilkł.

Byłem wykończony, czułem się sponiewierany, obleśny, umazany sadzą, której już nie było widać. Wstałem, zmierzając do wyjścia, lecz Wilke nie pozwolił mi odejść. Był moim dłużnikiem i z wdzięcznością równie szaleńczą jak wcześniejsza rozpacz uparł się przy zapłacie. Przerobił ze mną wszystkie istniejące zamki, począwszy od prostych dźwigienek i zabezpieczeń, przez wszelkie możliwe kombinacje zapadek, trzpieni, bębenków i bolców, i kończąc na supernowoczesnych, sterowanych elektronicznie systemach, tak przydatnych w moich ucieczkach jak mniej więcej pociski ze zubożonym uranem w grze w rzutki.

A ja spijałem każde słowo. Byłem najlepszym uczniem w jego życiu. A także pierwszym i jedynym: potem zrobił się religijny i złożył święte śluby. Nigdy więcej go nie widziałem.

***

Wspominam o tym po to, by coś wyjaśnić. A mianowicie: nie potrzebowałem kluczy Alice. Dysponując wystarczająco długim czasem i narzędziami odziedziczonymi po Tomie Wilke mógłbym się dostać do każdego pomieszczenia w archiwum. Nie, tak naprawdę potrzebowałem identyfikatora Alice, bo wszystkie zamki w budynku podłączono do czytników. Sam klucz otworzyłby je, ale też uruchomił alarm. Teraz mogłem wśliznąć się niepostrzeżenie. Nikt by się nie zorientował. A przynajmniej taką miałem nadzieję.

Nocą archiwum działało na mnie inaczej.

I to dosłownie: wyczuwałem w nim zupełnie inne rezonanse, inne tonacje. A ponieważ było puste - niczyja obecność nic osłabiała efektu własnymi uczuciami i skojarzeniami - poczułem w pełni te zmiany gdy tylko znalazłem się na mrocznych korytarzach.

Był to smutny ciężar, a nawet złowieszczy. W powietrzu unosił się smak okrucieństwa i bezsensownego gniewu. Oczywiście, jeśli nie należycie do naszej profesji, będziecie musieli sobie wyobrazić, że te sprawy mają swoje smaki - a przynajmniej mają je dla mnie.

Znalazłem pokój z rosyjską kolekcją, otworzyłem drzwi jako Alice Gascoigne i znów zagrzebałem się w pudłach. Zostało tylko siedem, toteż parę godzin wystarczy, bym dotarł do końca. Zapaliłem rząd świateł: zabezpieczone pomieszczenia nie miały okien, więc z ulicy nikt by mnie nie zobaczył. Po minucie zawieszenia dałem się ponieść fali wrażeń i wkrótce znów ugrzązłem pośród niezliczonych, niewyraźnych warstw przeszłości.

Na jakimś poziomie byłem świadom tego, że ulicą przejechał motocykl, wzbudzając wibracje w podłodze pod moimi stopami. Potem znów zapadła cisza, jeszcze głębsza niż wcześniej.

I znowu wpadłem w rytm psychicznych łowów. Moje palce przemykały nad papierami, wystukują epianissimo rytm, którego nie potrafiłby rozszyfrować nikt poza mną. Nie spieszyłem się, działałem bardzo powoli, bo w miarę, jak zbliżałem się do spodniej warstwy stosu, poświęcałem coraz więcej czasu kolejnym porcjom papierów, nie chcąc przyjąć do wiadomości, że odpowiedź brzmi: nie.

Gdy w końcu jednak dotarłem do ostatnich, musiałem się przyznać. Nic. Zupełnie nic. Ani jeden z głosów słabo przemawiających poprzez wyblakły atrament i pożółkły papier nie należał do ducha z Bonningtona.

Z tępą rozpaczą wpatrywałem się w ostatnie kartki. Tak bardzo byłem pewien, że znajdę tu jakiś ślad, logika jasno to podpowiadała. Ale logika mnie zawiodła.

Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie zacząć wszystkiego od początku. Ponura perspektywa, ale nie miałem innych tropów. Jeśli duch nie pokaże mi się bezpośrednio, będę musiał posłużyć się czymś, czego dotknął za życia. Czymś, w czym wciąż tkwił odcisk jego umysłu i osobowości...

Czasami zdarza mi się przeoczyć tak oczywiste rozwiązanie, że zastanawiam się, czy w ogóle istnieje dla mnie nadzieja. Wyprostowałem się gwałtownie na krześle, przeklinając własną głupotę. Potem sięgnąłem po płaszcz i zacząłem grzebać w kieszeniach.

Nie miałem niczego, czego duch dotknął za życia. Ale dysponowałem czymś, czego z całą pewnością dotknął potem.

Znalazłem wymiętą kartkę z organizera i uniosłem do oczu, oglądając w niezbyt jasnym świetle, zgodnym z BS 5454.

Nigdy wcześniej tego nie próbowałem, ale nie istniały powody, dla których miałoby nie zadziałać. No dobra, miotający się duch to nie ta sama liga co żywy człowiek, który czegoś dotknął. Ale z drugiej strony ten ślad był znacznie, znacznie świeższy. A poza tym i tak warto spróbować.

Ściskając oburącz kartonik, zamknąłem oczy i zacząłem nasłuchiwać umysłem. Nic, ale że była to ostatnia szansa po ostatniej szansie, nie ustępowałem. Nadal nic. Jednak po długiej, wysilonej chwili, w samym środku niczego otwarło się inne nic: ciężarna cisza skupionej uwagi. Zupełnie jakbym trzymał w dłoni słuchawkę i nawiązał słabe połączenie. A ktoś po drugiej stronie czekał, aż się odezwę.

Nie tego się spodziewałem, lecz, jak zawsze mawiam, jeśli życie daje ci przepaść, to w nią skacz.

- Halo? - rzuciłem.

Brak odpowiedzi. Nie spodziewałem się jej, tylko zwyczajnie wykazałem dobrą wolę. Ale jeśli więź, która pojawiła się między mną a duchem, nie była słowna, musiał istnieć inny sposób jej wykorzystania.

Jakiś czas jedynie czekałem, z nadzieją, że coś może pojawić się w mojej głowie bez sięgania - jakaś myśl, emocja promieniująca od ducha i niosąca ze sobą namiar niezbędny do stworzenia zaklęcia. Wyglądało jednak na to, że duch także czeka.

Nie jestem pewien, co mnie podkusiło, ale nagle zaświtał mi pomysł i mimo jego absolutnej śmieszności, chwyciłem się go: gra w dwadzieścia pytań. W tej zabawie namierza się odpowiedź, zadając najpierw pytania ogólne, by stopniowo przejść do coraz bardziej szczegółowych. Może mógłbym zachęcić zjawę do jednej szybkiej rundki.

Przegnałem wszelkie myśli, uspokoiłem emocje. To coś jak stuknięcie paznokciem w kompas, sprawdzające, czy igła porusza się swobodnie.

A potem zacząłem myśleć bez myślenia.

Chciałbym móc powiedzieć, że to przykład wschodniego panowania nad umysłem, które opanowałem w asramie w Punie, naprawdę jednak nauczyłem się to robić w szkole męskiej Alsop, gdzie pierwszy raz poznałem działanie kwasu. Wówczas myślałem o tym jak o zamianie umysłu w rzutnik slajdów: pozwalałem, by obrazy same się formowały pod moimi powiekami, i patrzyłem, jak kolejno się zmieniają wraz z uczuciami wywołanymi narkotykowym hajem.

Najpiękniejsze w tym było to, że nie musiałem sam wybierać obrazów - gdy już raz zapoczątkowałem proces, po prostu pojawiały się same. Właściwie bardziej niż pokaz slajdów przypominało to DVD na szybkim podglądzie, mikrosekundowe stopklatki wyrywane z ciągłego prądu pamięci. Nie były przypadkowe: system operacyjny ludzkiego umysłu nie pozwala na żadną przypadkowość. Ale wyglądały w znacznym stopniu na losowe.

Klik. Klik. Klik. Żadnych dźwięków, ruchów, pomysłów, kontekstu. Tylko obrazy, tworzące się i gasnące w umyśle tak szybko, że ledwie nadążałem z ich identyfikacją, gdy je oglądałem.

Najpierw obrazy Londynu. Marble Arch, Jerusalem Tavern, tylna uliczka w Soho, gdzie mnie napadnięto. I fragmenty miejsc: drzwi, których nie rozpoznałem, z zieloną farbą obłażącą z jasnego drewna; widok z góry na dwa wielkie śmietniki, między którymi siedział dzieciak wąchający z reklamówki klej; ślady dwóch opon na żwirowym podjeździe, podobne do fal w ogrodzie zen. Potem ludzie: twarze, ręce, ramiona, usta uśmiechnięte i wykrzywione, krągłość uda z dotykającą go dłonią (moją dłonią?); abstrakcyjne ciało na tle abstrakcyjnej tkaniny.

I to działało - a przynajmniej takie miałem wrażenie. Igła obróciła się, i to duch ją przyciągnął. Poddałem się całkowicie owemu przyciąganiu, nie przeszkadzając, by obrazy, na które reagowała zjawa, trwały w mym umyśle nieco dłużej i by każdy przyciągał następne, tworząc coś w rodzaju kaskady tematycznej. Nagie udo zmieniło się w męską klatkę piersiową, umięśnioną rękę, penisa w erekcji. A potem, nagle i bezsensownie, w błotnik samochodu przy krawężniku, błyszczący od grubych kropli deszczu. Kolejne samochody, na drogach, podjazdach, w garażach pełnych śmieci, z kołami na zaimprowizowanych, ceglanych pochylniach.

Drogi. Miasta. Domy. Pokoje. Kolejne szarpnięcie ducha, tym razem silniejsze. Nie podobały mu się pokoje, toteż obrazy powróciły do scenek dziennych: parków, drzew, ławki w ogrodzie, toalety za pubem.

Teraz wszystko płynęło już bez przeszkód, gładko. Wraz z obrazami pojawiło się poczucie bycia narzędziem w czyichś dłoniach. Jeśli mój umysł był rzutnikiem, to duch trzymał pilota i naciskaj guzik. Pozwoliłem na to: zero oporu, protestu. Kolejne sceny z pubów, śmiejący się mężczyźni, wymiotujący mężczyźni, mężczyźni dyskutujący z ewangelicznym zapałem o dupie Maryni. Znów szarpnięcie: zabierz mnie gdzie indziej.

Chodnik nad Tamizą, niedaleko Oak; pijackie stacje krzyżowe w Soho, Covent Garden, Bounds Green, Spitalfields. Dok Alberta. Porte d'Orleans, Mala Strana pod praskim zamkiem. Bardzo mocne szarpnięcie, i nagle ujrzałem ośnieżony most: na śniegu widniała wyłącznie podwójna linia mych własnych śladów; otwartą kuźnię na rynku miasteczka w północnej Francji - właściciel zanurzał właśnie wąską sztabkę rozpalonego do czerwoności metalu w czarnej, oleistej wodzie; polną drogę w miejscu, którego nazwy nie pamiętałem, mokrą od deszczu i odrobiny krwi.

Drzwi szopy widziane od wewnątrz, drewno popękane i podrapane serią pionowych linii, jakby drapało je jakieś zwierzę; męska ręka ściskająca kieliszek i unosząca go w toaście; kawałek papieru przyciskany do samochodowej szyby znacznie drobniejszą, smuklejszą dłonią i niemal przejrzysty z powodu kropel wody na szkle, dzięki czemu widziałem rozmazane linie słów po drugiej stronie: помогите мне.

Ja sam nie dorzucałem już swoich obrazów, to nie były moje wspomnienia. Gdzieś w trakcie projekcji zjawa wyjęła z rzutnika moje slajdy i podrzuciła własne. Nie wiedziałem, co jej to daje, ale jeśli chodzi o mnie, działało - pomagało namierzyć słaby ślad i zbudować wyraźne wrażenie, którego mógłbym użyć w egzorcyzmach.

Tymczasem obrazy pojawiały się dalej. Zamarznięte jezioro, za którym wznosiły się kominy fabryczne. Pokój bez okien i mebli, prócz bezkształtnej sofy obitej jaskrawopomarańczowym materiałem z podejrzanymi plamami. Krzywizna kobiecych ramion i pleców: kobieta odwracała się ode mnie, unosząc dłoń, jakby chciała ukryć przede mną twarz. Książka z wyrwaną kartką, trzymana w mocnej, męskiej dłoni, przesuwającej palcem po rozdarciu; na przegubie odcisnęły się czerwienią ukośne ślady stalowej bransolety zegarka. Skrawek wzorzystego materiału w żółto-czerwoną kratkę. Rząd plastikowych butelek, częściowo pustych, częściowo wypełnionych przejrzystą cieczą, ustawionych pod ścianą. Twarz mężczyzny, zimna i twarda, a za nią ośnieżone góry. Obok głowy uniesiona ręka z rozcapierzonymi palcami.

I właśnie ten ostatni obraz załatwił sprawę, bo znałem tę twarz: znałem ją lepiej niż chciałem. Moje ciało wygięło się gwałtownie i zmiana środka ciężkości wystarczyła, by wywrócić krzesło. Poleciałem na ziemię, sekundę później usłyszałem drugi trzask dobiegający z góry.

Przez chwilę byłem tak oszołomiony i zamroczony, wynurzając się z półtransu, że nie pojąłem, co to oznacza. Ale jedna myśl przebiła się przez muł i mgłę wypełniające mi mózg. Znów ją zgubiłem. Byłem tak blisko, że wystarczyłoby jeszcze parę sekund, by przygwoździć zjawę na dobre. I wtedy sam wyrwałem się z transu i ją zgubiłem.

A potem obok pierwszej pojawiła się druga myśl. W budynku był ktoś jeszcze oprócz mnie. To znaczy, ktoś żywy.

***

Po pierwszych dwóch myślach nastąpiły kolejne, spokojniejsze. Istniało wiele możliwych wyjaśnień owego dźwięku. To mogło być echo mojego upadku albo odgłos z zewnątrz, który odbił się w dziwny sposób i dobiegł mych uszu pozornie z wnętrza budynku. A jeśli nawet był tu ktoś jeszcze, to najprawdopodobniej Jon Tiler, który znów wrócił po swą torbę, jeszcze później niż poprzednio.

Mój umysł znów powrócił do obrazów, które chwilę wcześniej przez niego przelatywały. Wciąż tam tkwiły, wisiały przed moimi oczami w mroku: wystarczająco wyraźne, by przesłonić mroczne otoczenie, gdybym im tylko pozwolił. Samochód, fabryki, zegarek: to rzeczy ze świata współczesnego, toteż teoria, że mam do czynienia z duchem Rosjanki z przełomu wieków, który przybył tu wraz ze starymi listami miłosnymi bądź dokumentami ubezpieczeniowymi, upadła.

Wraz z tym wnioskiem pojawił się kolejny. Nagie ramiona i kaptur? Zjawa nie miała na sobie długiego płaszcza bądź mnisiej szaty. Zapewne raczej koszulkę z kapturem. Jak mówiłem, czasami jestem tak podstępny i przebiegły, że nie dostrzegam tego, co mam przed oczami.

Jednakże to ostatni obraz naprawdę mną wstrząsnął, powtórzę bowiem: znałem tego mężczyznę. I jeśli był przede mną tu, w archiwum, będę musiał zamienić parę słów z Peele'em, i to jak najszybciej - a większości tych słów raczej nie znajdzie się w Biblii.

Pozbierałem się do kupy, co wymagało nieco wysiłku. Nieważne, dokąd pójdę, tutaj już skończyłem. Ten pokój nie miał mi nic więcej do zaoferowania, bo ducha nic nie łączyło z dokumentami w pudłach. Sfrustrowany, pozwoliłem myślom powrócić do zasłyszanego hałasu. Stanowił miłą odmianę po zamęcie i chaosie wypełniającymi mą głowę.

Istniało jeszcze jedno wyjaśnienie owego dźwięku. To mógł być sam duch, który poruszony po naszej zabawie, znów dał upust złości. Jeśli tak, to może zdołam znaleźć ostatni gwóźdź do trumny, ostatnią drobinkę psychicznego odcisku palca zjawy, który pozwoli mi zrobić co trzeba. Coś, o czym mógłbym zameldować Alice - prócz informacji, że obszczekiwałem nie to drzewo i wbiłem sobie drzazgę - bardzo by mi się przydało.

Bóg jeden wie, że nie miałem nic do stracenia. Pozbierałem się z podłogi, wyszedłem z pokoju i ruszyłem w głąb korytarza. Już kilka razy przeprawiałem się przez ten labirynt, ale w ciemności i tak zdołałem zabłądzić. W chwili, gdy powinienem znaleźć się przy pierwszych schodach, ujrzałem przed sobą ścianę i musiałem się cofnąć. Dziwne. W owym ślepym korytarzu wyczuwałem najgorsze wibracje: ciężką chmurę smutku, od której rozbolała mnie głowa. Kiedyś musiało się tu wydarzyć coś bardzo nieprzyjemnego, albo może upadek kompletnie rozstroił moje psychiczne struny.

Za drugim razem bardziej mi się poszczęściło: odnalazłem schody i szybko pomaszerowałem na górę. Odgłos mych kroków wypełniał bezludną ciszę niczym tupot niezbornej, widmowej armii. W górę, w dół, w przód, w tył, wędrowałem po niemal zupełnie ciemnych korytarzach, kierując się dotykiem; od czasu do czasu pomagała mi plama brudnożółtego światła padającego z ulicy. Minąłem pracownię, cichą i pustą, biuro Alice, gabinet Peele'a. Wszędzie panowała cisza, mrok i pustka. Jeśli to duch wydał ów dźwięk, wyglądało na to, że zrobił sobie wolne.

Szedłem dalej, dopóki nie dotarłem do głównej klatki schodowej - kamiennej, wiodącej do holu. Tam zatrzymałem się, nasłuchując. Znajdowałem się teraz w wielkiej komorze dźwiękowej i jeśli gdziekolwiek w budynku coś się poruszy, największą szansę usłyszenia miałem właśnie tutaj.

Ale nie słyszałem niczego, prócz krwi tętniącej mi w uszach. Może od początku źle to interpretowałem? Ów potężny łoskot, który nastąpił po upadku mojego krzesła, mógł dobiegać skądkolwiek. Już miałem się poddać, gdy nagle z ciemności nade mną dobiegł szybki szelest, po którym natychmiast zapadła cisza. Czekałem, ale nic więcej się nie pojawiło. Ciekawe. Istnieje rodzaj ciszy, który wywołuje wrażenie, jakby ktoś rozpaczliwie próbował jej nie naruszyć. I taka właśnie cisza panowała na schodach, ją właśnie wciągałem w płuca. Z wcześniejszych wędrówek pamiętałem, że trzecie piętro to głównie dodatkowe biura i zwykłe, niezabezpieczone magazyny. Wyżej ciągnęły się puste pokoje, w których nadal trwały prace.

Powoli wspiąłem się na następne piętro, starając się poruszać bezszelestnie. Nie dostrzegłem żadnych śladów, nikogo ani niczego. Odczekałem kolejną długą, nudną chwilę i w nagrodę usłyszałem znów mikroskopijny ułamek dźwięku. Dobiegał dokładnie z góry: deska w podłodze zaprotestowała, gdy ktoś przeniósł na nią swój ciężar. Znów ruszyłem wyżej, na strychy, gdzie w ciemności piętrzyły się palety cegieł niczym dusze bezpiecznych magazynów, które jeszcze się nie narodziły. Musiałem tu stąpać bardzo ostrożnie: zwisające liny połączone z bloczkami przypominały, że na najwyższym piętrze zdemontowano poręcze. Jeden niewłaściwy krok i odtańczyłbym powietrzny taniec.

Im wyżej się wchodziło, tym mniejsze stawały się piętra: większość dobudówek obejmowała tylko parter i pierwsze. Tu, pod dachem, od jednego prostego korytarza odchodziło sześć pokojów, po trzy z każdej strony. Nad głową miałem wielki witraż z różą, widziałem przez niego kilka gwiazd, przeświecających z trudem spod wału ciężkich, czarnych chmur, odpływających na zachód. Gwiazdy w żaden sposób nie rozjaśniały ciemności, która zalegała tu jeszcze gęściej niż na dole. Zmrużyłem oczy, patrząc w głąb korytarza: nic nie widziałem, ale nie znaczyło to, że niczego tam nie ma.

Ruszyłem naprzód, sprawdzając każde drzwi - wszystkie się otwierały i wszystkie wiodły do pustych pomieszczeń. Te po prawej stronie były w stanie surowym: zakurzone, drewniane podłogi i ścianki działowe, bez instalacji elektrycznych. Po lewej prace posunęły się dalej. Kiedy jednak zapaliłem gołe żarówki, odkryłem, że w środku nie ma nic ciekawszego od paru pudeł i stert starych papierów.

Ale ostatnie drzwi po lewej zastałem lekko uchylone. Otworzyłem je pchnięciem i rozejrzałem się po pokoju, nie przekraczając progu. Znalazłem włącznik światła po prawej stronie wejścia i nacisnąłem, nic się jednak nie stało: albo żarówka się przepaliła, albo też, co bardziej prawdopodobne, jeszcze jej nie wkręcono. Było zbyt ciemno, bym mógł dostrzec szczegóły, ale pokój wydawał się niewiele większy od szafy. Na przeciwległej ścianie, od podłogi do sufitu ciągnęły się półki, dzieliły mnie od nich niecałe dwa metry. Kolejne pudła i papiery: woń kwaśnego powietrza, którym nikt nie oddycha.

Zrobiłem krok do przodu, przekraczając próg. Zdążyłem akurat z ostrożnością paranoika zerknąć za drzwi, gdy ktoś mocno wpadł na mnie od tyłu, wpychając do środka. Zderzyłem się boleśnie z regałami; jeden przechylił się pod moim ciężarem. Odzyskałem jednak równowagę i szybko się obróciłem.

Promień latarki na moment mnie oślepił - a potem sama latarka, uniesiona niczym znacznie cięższe narzędzie, rąbnęła mnie z boku w głowę. Ponieważ jednak światło zapowiedziało ów ruch, zdążyłem zareagować: miast ogłuszającego ciosu poczułem tylko stuknięcie w czaszkę. Wciąż byłem gotów do walki.

Walki z kimś, kto wydawał się znacznie masywniejszy ode mnie i kto spokojnie przyjął mój cios pięścią. Znów mnie uderzył, tym razem ręką, nie latarką, i poleciałem na plecy.

Usłyszałem trzaśniecie drzwi i ów dźwięk sprawił, że szybko zerwałem się na równe nogi. Jeśli napastnik miał klucz, mógł mnie tu zamknąć. Złapałem oburącz klamkę, pochyliłem się i szarpnąłem. On pociągnął w drugą stronę. Zaparłem się stopą o ścianę, drugą o podłogę i pociągnąłem mocniej. Gdy drzwi gwałtownie ustąpiły, zachwiałem się i o mało znów nie upadłem - ale po raz drugi trafiłem na regał i zdołałem się utrzymać na nogach. Kroki biegnącego napastnika oddalały się korytarzem, wybiegłem zatem z pokoju i puściłem się pędem za nim. Co prawda nie widziałem go, ale słyszałem stopy tupiące o drewnianą podłogę. Biegiem wpadłem na podest i sekundę za późno uświadomiłem sobie, że kroki umilkły.

Z boku coś się poruszyło, znów zacząłem biec. Jego ramię trafiło mnie w sam środek piersi, pozbawiając tchu. Zatoczyłem się do tyłu, wymachując rękami jak pijak. Jeden krok, dwa... pewnie zdołałbym odzyskać równowagę, gdybym podczas trzeciego kroku wciąż miał coś pod sobą, ale moja stopa natrafiła w pustkę przechyliłem się i spadłem bezdźwięcznie z podestu.

Być może jestem zbytnim introwertykiem jak na człowiek czynu i za dużo myślę. Z całą pewnością podczas tego krótkiego upadku zabrakło mi czasu, by nawet zareagować na to, co się dzieje. Pamiętam, że rozrzuciłem ręce, jakbym liczył, że mogą natrafić na coś umieszczonego akurat tak, by dało się to złapać. Między palcami przeleciało mi jednak tylko powietrze. Zamknąłem oczy, zbierając siły - oczywiście w przenośni - i czekając na zderzenie głowy z solidnym kawałem marmurowej płyty. Nagle jednak coś się wyłoniło z ciemności z boku. Wyglądało jak koniec smyczy, chlasnęło mnie w pierś i głowę, po czym owinęło się dookoła, raz, drugi, trzeci. W miejscu, gdzie mnie dotykało zapłonął ogień, wnikając głęboko, od skóry aż do samego jądra mego ciała. Otworzyłem usta, by krzyknąć.

Potworne szarpnięcie, gdy nagle się zatrzymałem, przekształciło krzyk w bezgłośną eksplozję oddechu, który przeleciał przez zaciśnięte zęby i odbił się rykoszetem w mroku. Przez chwilę dyndałem jak obciążnik na końcu wahadła, odmierzając pożyczony czas: a potem lina rozluźniła się i rozplątała i znów upadłem: na ziemię, z wysokości półtora metra.

Wylądowałem ciężko na zimnej posadzce. Przez moment nie byłem w stanie nawet wciągnąć powietrza w płuca. Ktoś przebiegł obok mnie, ujrzałem rozmazane plecy, gdy pędził w stronę otwartych drzwi.

Nim zdołałem dźwignąć się na nogi i pokuśtykać do wyjścia na Churchway nie było już nikogo. Nagły powiew zimnego wiatru rozrzucił po chodniku luźne kartki gazet i styropianowe pudełka po hamburgerach. Nic więcej się nie poruszało. Po paru chwilach, kiedy chwytałem oddech, wróciłem do środka i wdrapałem się po schodach na strych: teraz jednak zapaliłem wszystkie światła i tym razem zauważyłem krótki zakręt w lewo na końcu korytarza, który za pierwszym razem przeoczyłem.

Były tam jeszcze jedne drzwi, na samym końcu, podobne do wszystkich z lewej strony, tylko odrobinę mniejsze. Tu właśnie ukrył się mój napastnik - uchyliwszy najpierw inne drzwi na głównym korytarzu, żebym na pewno odwrócił się do niego plecami. Sprytny koleś - sprytny, przerażony i nieco zdesperowany. Ktoś, kto skorzystał z otwarcia archiwum po godzinach, by wśliznąć się do środka i... I co?

Sprawdziłem drzwi - otworzyły się jak wszystkie pozostałe. Tuż za nimi znalazłem działający włącznik. W świetle lampy ujrzałem pokój nieróżniący się od innych. Nie było w nim regałów, tylko wielki stos nieposkładanych kartonów, obwiązanych sznurkiem i opartych o ścianę. Na podłodze leżała rolka brązowej taśmy do pakowania i foliowa reklamówka, która po obejrzeniu okazała się pełna innych foliowych reklamówek. Żadnych ważnych znalezisk. Może gość po prostu cofał się przede mną, aż w końcu zabrakło mu miejsca i rzucił się do walki. Nie na darmo mówią, że zapędzony w kąt szczur bywa niebezpieczny.

Jednakże w pokoju była też szafa. Zauważyłem ją dopiero, gdy wychodziłem - niska, przysadzista, dokładnie ukryta za drzwiami. Pociągnąłem uchwyt - zamknięta. Pewnie to nie miało znaczenia, ale tak czy inaczej, w tym momencie i tak nic więcej nie mogłem zdziałać.

Wróciłem na dół, wyszedłem i zamknąłem drzwi. Już miałem wrzucić przez szparę na listy klucze i identyfikator Alice, oparłem się jednak niecnej pokusie i schowałem je do kieszeni. Nigdy nie wiadomo.

Zamierzałem pójść do domu, ale jakimś cudem odkryłem, że kieruję się na południe, nie na północ. Tuż za Russell Square znalazłem otwarty nocny bar. Wszedłem do środka i zamówiłem whisky z wodą i cytryną.

Byłem śmiertelnie wykończony, nie myślałem jasno. Jednakże nocna wizyta w archiwum okazała się większym sukcesem, niż mógłbym sobie wymarzyć. To nie przypadkiem zaplątałem się w liny bloczka budowlańców. To nie powietrze podtrzymało mnie i powstrzymało przed upadkiem. To ona. I owijając się wokół mnie, tak bardzo się zbliżyła, że musiała dać mi to, czego potrzebowałem. Miałem ją; stworzyłem w umyśle jej mapę w wielu wymiarach, wyraźną, zmysłową fotkę, oddającą jej tożsamość parametry nieprzekładalne na żaden język prócz muzyki. Nie mógłbym już jej zapomnieć, tak jak nie zdołałbym zapomnieć własnego imienia.

W ciszy wzniosłem toast za samego siebie. „Oni myślą, że już po wszystkim”, usłyszałem głos Kena Wolstonholme'a gdzieś w głębi zakurzonego archiwum mojego umysłu.

Teraz na pewno.


11

- Tutaj - wyszeptał John Gittings. - W rogu, za żywopłotem.

Spojrzałem w miejsce, gdzie wskazywał, i niczego nie zobaczyłem. Sekundę później jednak liście przystrzyżonego żywopłotu znów zaszeleściły, choć w powietrzu nie czułem nawet najsłabszego powiewu. Jeden z opiekunów uniósł karabin; pchnąłem lufę ku ziemi.

- Nie wiesz nawet, w co miałbyś celować - wymamrotałem. - Wyglądałbyś jak kretyn, gdyby to był paw.

Spojrzeliśmy po sobie z Johnem. Opiekun z wyraźną niechęcią opuścił strzelbę.

- Manewr kleszczowy? - spytał John.

- To ma sens - odparłem. - Ja okrążę zagrodę zebr i schowam się za ścianą. Ty idź wzdłuż żywopłotu z tej strony, ale się nie zbliżaj. Kiedy wyjdę za róg, powinniśmy się zobaczyć. Dam ci sygnał i obaj zaczniemy grać jednocześnie.

John kiwnął głową. Odwróciłem się do szefa opiekunów, niejakiego Savage'a. Nie miał broni i z całego personelu zoo tylko jego wyraźnie nie kręciła zabawa w Buffalo Billa.

- Muzyka powinna go przepłoszyć w waszą stronę - oznajmiłem. - Nie wytrzyma przy żywopłocie, ból będzie zbyt wielki. Jeśli nam się poszczęści, wypadnie na trawę i będziecie go mogli załatwić bez problemu.

- To wygląda na łatwe - przyznał Savage.

- Prawda? Tyle że jeśli choć raz zafałszujemy, obróci się i rozszarpie nam gardła.

On” był loup-garou, a ja odwalałem fuchę. John zadzwonił o siódmej rano, gdy właśnie budziłem się z głębokiego snu i całej serii paskudnych koszmarów. Pen przekazała mi wiadomość, spodziewając się jakiegoś żałosnego odpowiednika „nie, dzięki”, i zdumiała się, kiedy odparłem, że zjawię się w ciągu godziny.

To moja wada, wiem. Kiedy jestem czymś wkurzony, mam ochotę na bójkę, a tego ranka byłem w tak fatalnym nastroju, że chętnie przywaliłbym samemu Johnowi Ruizowi. Zważywszy to wszystko, z pewną ulgą przyjąłem telefon drugiego Johna, który zapraszał, bym przyjechał do zoo w Dunstable i pomógł mu osaczyć wilkołaka.

A w każdym razie jakiegoś łaka. Nie wiedzieli dokładnie, z czym mają do czynienia, bo na razie widzieli tylko poszarpane truchła pięciu zwierząt: trzech kanguroszczurów, zebry i ostatnio lwa. Mieliśmy zatem zmierzyć się z czymś groźnym i szybkim, niedbającym o to, co zabija. Oni uważali, że osaczyli to coś w kępie drzew na tyłach terenu między zagrodą nosorożca i wysokim murem oddzielającym ogród zoologiczny od głównej drogi. Opiekunowie, zbrojni w karabiny na pociski usypiające, czuwali wokół, nie mogli jednak wypłoszyć loup-garou, a nie chcieli wchodzić na ślepo.

Stąd też moja obecność. W istocie była to terapia, zajęcie się czymś bez potrzeby zmagania się z problemami, które naprawdę mnie dręczyły. Jeśli po wszystkim pozostanę żywy i w jednym kawałku, tylko się ucieszę.

Okrążyłem pawilon zebr, trzymając się blisko. Nie obawiałem się, że mnie zobaczy - nie znajdę się na jego linii wzroku dopóki nie okrążę budynku - a ostry smród zebrzego łajna powinien ukryć przed nim mój zapach, zanim się zbliżę.

Dotarłszy do narożnika, wyjrzałem ostrożnie, mierząc wzrokiem odległy żywopłot. Po paru chwilach dostrzegłem Gittingsa: dreptał bezszelestnie naprzód, kierując się w miejsce, w którym zauważyliśmy podejrzane poruszenie wśród liści.

Pomachałem do niego, odpowiedział tym samym. Gdy jednak zacząłem odliczać, unosząc palce, machnął przecząco lewą ręką. W prawej ściskał tamburyn. John posługuje się muzyką, tak jak ja - co prawda w jego przypadku to czysty rytm, nadal jednak nasze techniki egzorcyzmów pozostają dość bliskie, byśmy mogli ze sobą współpracować. Teraz sygnalizował, że chciałby podejść bliżej. Z emfazą pokręciłem głową. Mieliśmy tylko wypłoszyć bestię ogólnym szumem psychicznym, nie przegnać ducha ożywiającego ciało należące do nieznanego nosiciela. Nie musieliśmy włazić cholerstwu na głowę.

John jednak najwyraźniej uważał inaczej. Ignorując moje odmienne zdanie na ten temat, przeszedł jeszcze kilka kroków wzdłuż żywopłotu. Następnie ukląkł na jednym kolanie, wskazał na mnie i zasygnalizował, że sam zacznie odliczanie. Nie byłem tym zachwycony, ale nie miałem wyboru. Wzruszyłem ramionami i skinąłem głową.

Gdy doszedł do zera, zacząłem grać, z początku nisko i cicho; dźwięki unosił wiatr. Potem stopniowo dokładałem kadencje wznoszące i opadające, które powinny zadać ból widmowemu pasażerowi loup-garou.

Przez całą minutę i następną nic się nie działo, ale cierpliwość to podstawa. Wędrowałem w górę i dół skali, pewien, że wcześniej czy później trafię w czuły punkt. John czekał, zachęcająco kiwając głową, lewa ręka tańczyła mu jak u dyrygenta. Nadal jednak nie zaczynał grać.

W żywopłocie coś się poruszyło: gałęzie zadrżały, po czym wygięły się mocno, zaledwie pół metra od miejsca, gdzie klęczał John. Spodziewałem się, że coś stamtąd wypadnie, lecz ów stwór przeskoczył żywopłot i wylądował na ziemi, pędząc dalej prosto w moją stronę. Zagrzmiały karabiny, ale opiekunowie celowali nisko. Widziałem, jak liście zawirowały i zadygotały, gdy większość strzałek wbiła się w żywopłot.

Bestia wyglądała koszmarnie. Nawet teraz, mając ją przed oczami, nie potrafiłem zgadnąć, jakim była zwierzęciem: duch tkwiący wewnątrz niej napompował tors i nogi, zamienił paszczę w najeżoną zębami mityczną ohydę. Oczywiście fakt, że patrzyłem prosto na stwora, nie polepszał wrażenia, dostrzegałem głównie zęby.

Gittings wstał, palce na tamburynie wystukiwały głośny, łamany rytm, przypominający ogień karabinu maszynowego. Bestia nawet nie zwolniła; pędziła tak szybko, że wiedziałem, że dotrze do mnie w ciągu paru sekund. Miałem wybór - uciec i dać się powalić od tyłu albo zostać, a wtedy rozszarpie mi gardło.

Wybrałem bramkę numer trzy. Ponieważ stwór umiał skakać jak pchła, pewnie tak właśnie postąpi. Gdy jego tors zniżył się ku ziemi, napięty jak sprężyna, padłem i przeturlałem się naprzód. Stwór przeskoczył nade mną, ja tymczasem wylądowałem na plecach i wymierzyłem szybkiego kopniaka, który trafił go w tylną nogę i solidnie zakłócił trajektorię lądowania.

Niewiele to jednak dało. No dobra, zanim bestia pozbierała nogi i zawróciła, zdążyłem wstać i rzucić się biegiem, ale to cholerstwo rozpędzało się od zera do setki w ciągu trzech sekund. U mnie trwa to raczej trzy tygodnie i na początek wymaga popchnięcia. Stwór w pełnym rozpędzie uderzył mnie całym ciężarem w środek pleców, zbijając z nóg. Ciężko wylądowałem na ziemi, twarzą rąbnąłem w trawę. Skórę omiótł mi cuchnący oddech, rozpalony jak powietrze nad paleniskiem. Zanurkowałem i odturlałem się tak, że masywne szczęki zamknęły się z kłapnięciem cal od mojego ucha.

Na szczęście zdążyły kłapnąć tylko raz. Usłyszałem pięć ostrych trzaśnięć, tak bliskich, że można je uznać za jedno, i stwór runął na mnie. Chwilę później opiekunowie wyciągali mnie już spod śmierdzącego, uśpionego cielska loup-garou.

Boże, z bliska wyglądał jeszcze gorzej. Podstawową sylwetka miał psią, ale jego szpony zakrzywiały się jak ostrza sierpów, a z łokci i kolan wyrastały dodatkowe kostne wypustki. Futro, cętkowane jak u hieny, porastało masywnie umięśnione ramiona. Tylną część ciała miał nagą i owrzodzoną. Na oko musiał ważyć dobrze ponad sto kilo.

- Stara dusza - stwierdził Savage tonem graniczącym z szacunkiem.

Chodziło o to, że ów duch już kilka razy uczestniczył w zabawie i po drodze nauczył się paru niezłych sztuczek dotyczących przerabiania ciała. Nawet teraz nie dawało się określić, od jakiego psa zaczynał.

- Macie klatkę, w której można go zamknąć? - spytałem. Zerknął na mnie i pokręcił głową.

- Nie moglibyśmy go tutaj zatrzymać. Jego zapach doprowadziłby resztę zwierząt do szału. Nie, ten stwór trafi do profesor Mulbridge w Londynie. Im szybciej, tym lepiej.

W tym momencie zjawił się zasapany Gittings.

- Przepraszam, Fix - wydyszał. - Myślałem, że mój sposób okaże się lepszy.

Posłałem mu mordercze spojrzenie.

- To znaczy jaki? - spytałem ostro. - Ty będziesz siedział na tyłku, a ja stracę głowę?

- Nie, chciałem zwrócić jego uwagę, a potem, gdy skupi się na tobie, przeprowadzić pełne egzorcyzmy. Dlatego właśnie podszedłem tak blisko. Kiedy przegonisz ducha z ciała, zostaje ci tylko zwierzę. Łatwiej się z nim rozprawić.

Trąciłem go w pierś.

- Nie zmieniaj planów w trakcie rozgrywki, zwłaszcza gdy to ja nadstawiam karku, John. Następnym razem znajdź sobie inny kawałek mięsa na przynętę.

- Przepraszam, Fix - powtórzył ze skruchą. - Masz rację. Po prostu wydawało mi się, że to dobry pomysł.

Zdusiłem wściekłość. Owszem, poszło marnie, ale tak naprawdę to nie Gittings mnie wkurzył i wyżycie się na nim nie poprawiłoby mi humoru.

- Zmywajmy się stąd - rzuciłem.

- Ja stawiam śniadanie - zakomunikował nieostrożnie John. Jednakże mój poruszony żołądek nie pozwolił mi jeść, więc obietnica ta okazała się bardzo, bardzo tania.

***

Jadąc z powrotem do Londynu, rozmyślałem o licznych zmianach, jakie przyniósł poprzedni wieczór i noc. Zadawałem sobie pytanie: co do diabła robię w Bedfordshire, odgrywając udatnie żywą przynętę, zamiast pójść do Bonningtona i gwizdnięciem odesłać ducha bez twarzy z powrotem do grobu?

Jedyna odpowiedź, jaka mi przyszła do głowy, brzmiała: wciąż jestem niezadowolony.

Pen potrzebowała samochodu, toteż podjechałem do niej. Maszerując Turnpike Lane, zadzwoniłem do Peele'a i poinformowałem go, że mam kilka spraw, które przez większą część dnia nie pozwolą mi odwiedzić archiwum.

- Chce pan powiedzieć: przez resztę dnia - poprawił nadąsanym tonem. - Dochodzi już południe.

Czas płynie szybko na dobrej zabawie.

- Miałem inne sprawy, którymi musiałem się zająć - oznajmiłem.

- Inne sprawy? - Zareagował ze stosownym oburzeniem. - Chce pan powiedzieć, że przyjmuje inne zlecenia, nie zakończywszy poprzedniego?

- Nie, poszedłem do zoo.

- Bardzo zabawne, panie Castor. Czy może pan uczciwie powiedzieć, że to, co pan robi, wiąże się z nami? Z naszym problemem?

- Tak - odparłem i faktycznie tak było. - W znacznej mierze chodzi o zdobycie dodatkowych informacji. Reculer pour mieux sauter. Pracuję nad tą sprawą. Mam wrażenie, że czynię znaczne postępy. - Teraz naciągnąłem prawdę niemal do granicy wytrzymałości. - Jeśli jednak mogę użyć wojskowej przenośni, panie Peele, to czasami, gdy za szybko poruszamy się naprzód, zostawiamy nieosłonięte flanki. Chciałem się upewnić, że niczego nie przeoczyłem.

Ustąpił niechętnie, sugerując, że musimy poważnie porozmawiać na temat wczorajszego incydentu w pracowni. Odparłem, że będę do jego dyspozycji dziś, ale później, albo w czwartek rano. A potem, nim zdążył się rozłączyć, zaatakowałem żądłem w ogonie, wyczekawszy na właściwą chwilę.

- A, i nim się pożegnamy, jeszcze jedno, panie Peele - powiedziałem tonem porucznika Columbo. - Czemu mnie pan nie uprzedził, że byłem drugi na pańskiej liście?

- Słucham? - Peele sprawiał wrażenie zaskoczonego i chłodno urażonego, zupełnie jakbym oskarżył go o zdradę małżeńską.

- Dlaczego mi pan nie powiedział, że korzystał już z usług innego egzorcysty? Gabriel McClennan był w archiwum i spotkał waszego ducha. Wolę wiedzieć, czy sprzątam po kimś, czy też zaczynam od zera.

Po drugiej stronie zapadła długa cisza.

- Nie rozumiem - odezwał się w końcu Peele. - Kto panu o tym powiedział? W archiwum nie było nikogo innego, od razu zgłosiłem się do pana.

Zabrzmiało to szczerze, ale nie mogłem odpuścić. Wiedziałem, co zobaczyłem na jednym ze slajdów wyświetlanych w mojej głowie przez ducha.

- Od razu zgłosił się pan do mnie. W porządku. Ale właściwie dlaczego? Mówił pan, że mnie panu polecono. Ale kto? - Powinienem był spytać już wcześniej. Nie mam na swoje usprawiedliwienie nic, poza własnym ego, było to bowiem pytanie oczywiste.

- Tego nie powiedziałem. - Teraz w głosie Peele'a dźwięczała irytacja. - Obawiam się, że to lekka przesada. Chodziło mi o to, że poczyniłem pewne przygotowania i wybrałem pana na podstawie ich wyników, nie zaś...

- Znalazł pan jedno z moich ogłoszeń - podsunąłem.

- Tak - przyznał niechętnie, lekko nadąsanym tonem. Oto głos uczciwego człowieka, którego przyłapano na drobnym kłamstwie. - Chyba w dziale ogłoszeniowym „Hendon Times”. Moje ogłoszenie ukazywało się w „Wembley Timesie”, lecz wszystkie darmowe gazety z północnego Londynu to jedno i to samo pod różnymi nagłówkami. Po tym, co spotkało Rafiego, nie odnowiłem zlecenia; reklama nie ukazywała się od ponad roku.

Kawalerskie mieszkanie, coraz wyższy stos gazet w kącie kuchni bądź szafce w przedpokoju.

- To był stary egzemplarz, prawda?

- Możliwe. Przejrzałem kilka innych numerów, ale wybranych losowo.

Miało to sens, mimo to wciąż zachowywałem wątpliwości.

- Moje biuro mieści się w Harlesden. Ten drugi, Gabriel McClennan, działa w centrum. Pewnie mijał pan jego biuro w drodze do pracy...

- Już mówiłem, że nigdy nie słyszałem o egzorcyście McClennanie!

W głosie Peele'a dźwięczała irytacja i oburzenie, i to nie z rodzaju tych, którymi pokrywa się własne kłamstwa. Na nich świetnie się znam. Ale nie mogłem pomylić z nikim tej twarzy. Duch z archiwum widział Gabe'a McClennana, i to z bardzo bliska. Pracował tam już inny egzorcysta, duch jednak wciąż był na miejscu. Jeśli zatem nie Peele, to ktoś inny próbował go przegnać. Tylko po co?

- W porządku, mniejsza z tym - uciąłem szorstko. Wiedziałem, że w stosownym czasie wrócę do tego tematu, na razie wyglądało jednak na to, że nie dowiem się już więcej, a uznałem, że nie ma sensu chwytać się brzytwy tylko po to, by rozdrapać nią stare rany. - Jak poszło w Bilbao? - zapytałem, żeby zmienić temat.

Peele był świadom tego, co robię, ale nie potrafił się oprzeć przynęcie.

- Doskonale, dziękuję. Bardzo, bardzo dobrze. Mam nadzieję, że w ciągu kilku dni usłyszę dobre wieści, wieści, które wzmocnią więzi łączące Bonningtona i muzeum Guggenheima i okażą się korzystne dla obu instytucji. Ale, panie Castor, muszę dowiedzieć się czegoś więcej o pańskich postępach. Alice mówi...

- To bardzo duże postępy, panie Peele. Lepsze niż przypuszczałem. W istocie właśnie zdołałem wyeliminować fałszywy trop, który słabszego egzorcystę zająłby na co najmniej dwa dni. Przepraszam, że panu przeszkodziłem, odezwę się później.

- Fałszywy trop? - powtórzył ze zdumieniem.

Rozłączyłem się, nim zdołał sformułować prawdziwe pytanie.

Chmury wisiały niżej niż kiedykolwiek, szare jak kamienne sklepienie nad miastem, ciężki mur zatrzymany w powietrzu. Pojechałem metrem na Leicester Square i ruszyłem Charing Cross Road, by w końcu skręcić na zachód, w Soho.

W archiwum działo się coś, o czym nie miałem pojęcia - i wcale mi się to nie podobało. Poza tym o mało nie skręciłem sobie karku. Uratowano mnie w ostatniej chwili, niczym dziecko wchodzące na ulicę - to spodobało mi się jeszcze mniej.

A co gorsza, wiedziałem, co mnie ocaliło. I była to pigułka tak gorzka, że niemal nie mogłem jej przełknąć.

Gabe McClennan ma biuro przy Greek Street i nazywa je tak z całkiem poważną miną. Szyldy na parterze głoszą:

NOWA MODELKA W MIEŚCIE, INDYJSKI MASAŻ GŁOWY oraz GABRIEL P.

MCLENNAN, USŁUGI DUCHOWE.

Drzwi na ulicę były otwarte (dochodziła pierwsza i podejrzewałem, że u modelki i masażystki zjawiają się już pierwsi klienci), ale wejście do Gabe'a okazało się zamknięte, a spod drzwi nie przeświecało światło. Mimo wszystko zastukałem. Nikt nie odpowiedział.

A zatem później - ponieważ, skoro już się zabrałem za tę układankę, z całą pewnością zamierzałem ją skończyć - nawet jeśli będę musiał wbić niektóre elementy na miejsce młotem kowalskim. Owszem, mógłbym po prostu zagrać jak mi zatańczą, jak szczurołap ze starej bajki, ale coś mi mówiło, że ta historia nie jest tak bajkowa, jak sądziłem. Nieważne. Z powodów, których wolałem nie zgłębiać, nagle poczułem, że muszę choćby spróbować zorientować się, z czym, do diabła, mam do czynienia. Nazwijcie to dumą zawodową. Albo czym tam chcecie. Mój plan zakładał wizyty w trzech miejscach i przeznaczyłem na nie cały dzień. Wam może się to wydać nieco pesymistyczne, biorąc pod uwagę, że wszystkie znajdowały się w północnym Londynie. Moim pierwszym portem przeznaczenia był jednak wydział planowania w Camden Town. W takich miejscach może nie porzuca się wszelkiej nadziei, ale z pewnością chowa ją do kieszeni.

Z powrotem na Kings Cross - zupełnie jakbym nigdy stąd nie odszedł. Budynek ratusza wygląda jak dekoracje ze starej serii „Doktora Who” i w pewnym sensie stanowi to niezłą zapowiedź tego, co można zastać w środku: dziwne, nie do końca ludzkie istoty, niekończące się podróże w czasie, te rzeczy. Wybrałem wejście od Judd Street, skąd natychmiast mnie odprawiono: wydział planowania mieści się z drugiej strony budynku, od Argyle Street. Przechodząc przez ratusz, rozgniewałbym władców administracji lokalnej, to zaś mogłoby skutkować odebraniem mi pozwolenia na parkowanie oraz domiarem podatkowym na siedem tysięcy funtów i moją nieśmiertelną duszę.

Właściwie system, przynajmniej z początku, działał zaskakująco sprawnie: wiedziałem, że czeka mnie niezła jazda, ale przynajmniej byłem z tym pogodzony. Wydział planowania częściowo przeszedł już komputeryzację - w holu ustawiono sześć terminali, przy których można było usiąść, wpisać adres i poznać historię budynku. Przypomniawszy sobie Cheryl, pożałowałem przez moment nieszczęśników, siedzących w trzewiach budynku i przeprowadzających retrokonwersję.

- Wszystkiego pan nie znajdzie - poinformował arogancki, pryszczaty urzędnik wyglądający mniej na niebezpiecznego wroga doktora Who, a bardziej na nastolatka z komedii dla dzieciaków, który nie zdobywa dziewczyny, ale traci spodnie na uroczystości zakończenia roku. - Dysponujemy tylko informacjami o zmianach i przebudowach od końca lat czterdziestych - wtedy wprowadzono w życie system zezwoleń. Jeśli nie zna pan daty, te może potrwać bardzo długo.

Nie byłem jednak wybredny i okazało się, że archiwa wydziału zawierają całkiem sporo dokumentów na temat numeru dwadzieścia trzy przy Churchway w Somers Town. Jeden z nich pochodził z roku 1949: podanie o zgodę na naprawę spowodowanych bombardowaniem uszkodzeń dachu, frontu i prawego muru. W owych czasach budynek należał do Ministerstwa Wojny. W połowie lat pięćdziesiątych, gdy wystąpiono o zgodę na rozbudowę tylnej części, stał się „filią Biblioteki Brytyjskiej”. Potem długo nic, do osiemdziesiątego trzeciego, gdy przeprowadzono dalszą rozbudowę i nastąpiła zmiana właściciela - od tej pory numer dwadzieścia trzy miał podlegać kontroli władz lokalnych i przyjąć pod swój dach wydział do spraw bezrobocia oraz ośrodek pracy. To były czasy Thatcher: bezrobocie stanowiło najszybciej rozwijającą się gałąź przemysłu. I jeszcze jedno podanie, z 1991 roku, dotyczące prac wewnętrznych - pewnie to wtedy zainstalowano gołe, brutalnie surowe klatki schodowe, fałszywe ściany i ślepe zaułki. Nie znalazłem niczego na temat obecnych prac, ale może sprawy bieżące przechowywano gdzie indziej.

Wiedziałem, że z komputera więcej nie wycisnę; teraz musiałem wypełnić rewersy i oddać je przy okienku w głównym biurze planowania, sporym pomieszczeniu na pierwszym piętrze, przedzielonym na pół długim, laminowanym kontuarem. W środku był tłok, jak na aukcji bydła. Większość stanowili mężczyźni w kombinezonach, przychodzący po oficjalne pieczątki na pospiesznie nabazgranych dokumentach. Wśród nich krążyli też urzędnicy z innych części budynku, wypełniający formularze, odbierający formularze, a może po prostu wymieniający feromony, niczym mrówki robotnice.

Czekałem niemal półtorej godziny, nim w końcu surowa kobieta w średnim wieku, z twarzą jak z dowcipów rysunkowych, wróciła z plikiem papierów. Były to fotokopie najstarszych planów budynku przy Churchway 23, tych sprzed 1949 roku - oraz najnowszych, z lat dziewięćdziesiątych. Uznałem, że te dwie bazowe daty pozwolą mi uzupełnić luki.

Jak dotąd szło nieźle. Pokłoniłem się mrocznym bogom biurokracji i spieprzyłem stamtąd ile sił w nogach. Następny przystanek stanowiła Brytyjska Biblioteka Czasopism w Colindale. Pociąg Thameslink z Kings Cross zawiózł mnie na Mili Hill. Po drodze przejrzałem plany. Jak się spodziewałem, na tych z 1991 roku widniały wszystkie nowe klatki schodowe, korytarze i drzwi przeciwpożarowe, tak drobne i skomplikowane, że wyglądały jak labirynt w dziecięcej książeczce: pomóż wujkowi Feliksowi dostać się z biura do nawiedzonego magazynu, ale uważaj na groźnego pana Peele'a. Dla kontrastu plany z 1949 roku były surowe, proste i jasne, i uwzględniały niecałą połowę pomieszczeń. Budynek rozrósł się i zmutował do tego stopnia, że pierwotny architekt prawdopodobnie sam potrzebowałby planów, żeby znaleźć główne wyjście.

Nie znałem jeszcze dość dobrze rozkładu pomieszczeń, by umieć wskazać magazyn z rosyjską kolekcją, ale cały parter wyglądał na przerobiony według prymitywnego, choć dość logicznego planu. Każde z pierwotnych pomieszczeń przedzielono na pół, co oznaczało, że co druga ściana była zwykłą gipsową ścianką działową. Pierwotne drzwi, zbyt szerokie dla nowych, mniejszych pokojów, zamurowano. Zamiast nich wmontowano węższe. Drugie schody, widniejące na oryginalnych planach, wyburzono, wykorzystując powstałą po nich przestrzeń na niewielkie boksy, zapewne mieszczące toalety bądź schowki na sprzęt. Jednakże pozostawiono inne, ciasne schody, które miałem okazję oglądać in situ - wciśnięto je na nowy parter w miejscu, gdzie nie zmieściłby się prawdziwy pokój. Ogólny efekt wywierał przygnębiające wrażenie; przypominało to nieco lekturę taktycznych projektów zgwałcenia trupa.

Ze stacji Mili Hill resztę drogi pokonałem pieszo, ale minąłem odpowiedni zakręt i nagle znalazłem się obok Akademii Policji Metropolitalnej. Na ogrodzonym terenie roiło się od dzieciaków z podstawówki, uczących się jeździć na rowerach. Młoda kobieta patrzyła ze smutkiem przez siatkę, na dzieci, pędzące i krążące po labiryncie wyznaczonym szeregami pomarańczowych plastikowych pachołków. Odwróciła się ku mnie. Jej skórę powlekał niezdrowy rumieniec, poczułem też dobiegającą od niej słabą woń rozkładu. Była jedną z tych, którzy powrócili. Poplamione błotem dżinsy i bluza Lakersów oraz źdźbła suchej trawy we włosach wyraźnie wskazywały gdzie spędziła zeszłą noc.

- Wciąż czekam - powiedziała.

Powinienem był pójść dalej, ale jej twarz miała w sobie coś z oblicza Sędziwego Marynarza z poematu Coleridge'a, a ja byłem jednym z trzech.

- Na co czekasz? - spytałem.

- Na dzieci. Powiedziałam, że tu będę, kiedy wrócą. - Jej obojętną twarz wykrzywił nagły spazm: irytacji, niepokoju, a może czegoś czysto fizjologicznego. - Mark wspominał coś o samochodzie. Był samochód. Nie zapisali numeru. - Ciężka cisza. - Powiedziałam im, że tu zaczekam.

Odszedłem, z radosnymi krzykami i śmiechem dźwięczącymi w uszach. Raz jeden się obejrzałem - wciąż patrzyła przez siatkę, ręce wisiały jej u boków, twarz zamieniła się w pełną powagi maskę, gdy próbowała odczytać runy życia, do którego już nie należała.

Dwie minuty później znalazłem się w kościelnej ciszy Biblioteki Czasopism, która cuchnie jak cały świat niemytych pach, a oświetlają ją pięciowatowe jarzeniówki, gwarantujące, że nie dopuszczą do uszkodzeń starych gazet, bo po prostu nie pozwolą ich przeczytać.

Pewnie traciłem tu czas, ale musiałem wyeliminować to co oczywiste, nim zacznę szukać bardziej ezoterycznych odpowiedzi. Jeśli Archiwum Bonningtona zbudowano na starym cmentarzysku Indian, albo jeśli ktoś wymordował cały personel podczas obscenicznego, magicznego rytuału w latach sześćdziesiątych, gdy uważano to za szczyt awangardy, głupio by było przeoczyć tę informację.

W dzisiejszych czasach z większością zebranych tu materiałów można zapoznać się w zdrowszych miejscach, ale biblioteka w Colindale nadal dysponuje najpełniejszym znanym mi indeksem i kolekcją starych gazet na mikrofilmach, sięgających Otchłani wieków - zapewne nagłówków takich jak: Dziś koronacja Ćwieczka!

Ale budynek przy Churchway w Somers Town przez te wszystkie lata ani razu nie trafił na pierwsze strony gazet. Najwyraźniej niewiele się tam działo. Żadnych drobnych skandali. Wiktoriańskich melodramatów. Żadnych tropów - może i dobrze, bo eliminowało to kolejne ślepe zaułki i skazywało mnie na własne źródła informacji. Nie szkodzi. Miałem je.

Kiedy wyszedłem na słoneczną ulicę, mrugając w blasku, który wydał mi się nierzeczywisty po pobycie w pogrążonym w półmroku bibliotecznym świecie, zmartwychwstała kobieta, którą spotkałem po drodze, kręciła się po wypielęgnowanym trawniku przy bocznym wejściu do biblioteki. Oczy miała zamknięte, jej wargi poruszały się bezdźwięcznie.

Musiałem ją minąć, ale tym razem okrążyłem szerokim łukiem: nie zamierzałem dać się wciągnąć w jej prywatny świat nierozwiązanych problemów i zawieszonego czasu. Oddaliłem się o dziesięć metrów.

- Feliksie...

Włosy zjeżyły mi się na karku; obróciłem się gwałtownie. Wyraz twarzy ani postawa kobiety zombie się nie zmieniły. Może to nawet nie był jej głos: jeden zduszony bełkot bardzo przypomina inne.

Wówczas jednak jej powieki uniosły się; popatrzyła w górę, dookoła i przygwoździła mnie lekko oszołomionym spojrzeniem.

- On mówi, że jesteś bliżej niż przedtem - wyszeptała. - Choć uważasz, że błądzisz. Mówi, że trop robi się gorący.

Kolejny spazm wykrzywił jej ziemistą twarz, oczy znów się zamknęły i powróciła do milczącego recitalu. Nie miałem nic do powiedzenia, więc się nie odezwałem.

Jeszcze jeden przystanek; niestety, niedokładnie po drodze.

***

Obecnie Nicky mieszka w starym kinie EMD w Walthamstow. Ma tam mnóstwo miejsca - szczerze mówiąc, więcej niż potrzebuje. Budynek stał zamknięty i zabity dechami od 1986 roku. Wejść do środka można przez okno na pierwszym piętrze. Nie jest to jednak tak niewygodne, jak mogłoby się wydawać, bo pod samą ścianą wybudowano szopę z płaskim dachem. Trzeba tylko wdrapać się po rynnie. A jeśli w dzieciństwie opanowaliście tę sztukę, to już zawsze będziecie to umieć.

Nicky'ego, jak zawsze, znalazłem w salce projekcyjnej, jak zawsze przy komputerze. I jak zawsze, natychmiast poczułem zimno przenikające przez zapięty płaszcz. Jego klimatyzatory to standardowe modele przemysłowe, ale Nicky sam je przerobił, rozebrał na części i poskładał tak, by spełniały jego własne, wysokie wymagania. Teraz wypływające z nich powietrze jest niczym wiatr wiejący z Bieguna Południowego ponad lodowcem Larsen B.

Nicky ucieszył się na mój widok, bo zwykle przynoszę mu coś, co pozwala zaspokoić dwa z jego trzech nałogów - na przykład butelkę świetnego francuskiego czerwonego wina i parę singli jazzowych z lat czterdziestych. Dziś nieco go oszukałem: miałem tylko wino. Przyjął mnie jednak serdecznie. Zauważył nowy wzór pośród ulotnych zmarszczek przepływających po powierzchni świata materialnego i chciał się z kimś podzielić swym odkryciem.

- Hej, Fix! - Z zapałem obrócił ku mnie monitor. - Popatrz na to. Sprawdź punkty wzrostów.

Ze swą śródziemnomorską opalenizną i niezwykle bogatą (choć niemal w całości kradzioną) garderobą Nicky nie wygląda jak żywy trup: prędzej jak model, któremu się nie wiedzie. To najlepszy hołd złożony jego absolutnemu oddaniu - obsesji na punkcie nawet najmniejszych szczegółów. Większość cieleśnie zmartwychwstałych błąka się nieszczęśliwie i bez celu, coraz bardziej przekraczając datę przydatności do spożycia, aż w końcu bitwa pomiędzy rozkładem a siłą woli kończy się nieuniknioną katastrofą. Wówczas upadają, by więcej nie powstać. W rzadkich przypadkach dusza wyzwolona z cielesnej powłoki znajduje innego pustego trupa i zaczyna od początku. Większość jednak po prostu, by tak rzec, traci ducha.

Ale to nie w stylu Nicky’ego. Gdy jeszcze żył - wtedy właśnie go poznałem - był jednym z najniebezpieczniejszych świrów, jakich zdarzyło mi się spotkać poza murami zakładów zamkniętych.

Jego najbardziej niebezpieczną cechę stanowiła zdolność skupiania się na jednej sprawie i wyciśnięcia jej do krwi ostatniej. Był maniakiem komputerowym i wyznawcą teorii spiskowych. Rozpruwał brzuch Internetu, by odczytać jego wnętrzności. W swej paranoi uważał, że wszystkie wysyłane wiadomości, wszystkie zapisane słowa dotyczą tylko jego. Postrzegał świat jako olbrzymią pajęczynę, jedną wspólną sieć utkaną przez wielkie zgromadzenie pająków. „Jeśli jesteś muchą” - mawiał - „możesz pozostać przy życiu, tylko unikając dotknięcia wszelkich lepkich nici, nie pozostawiając śladu, po którym można by do ciebie trafić”. Oczywiście on sam już nie żył - załatwił go atak serca w dojrzałym, młodym wieku trzydziestu sześciu lat - ale to wcale nie zmieniło jego opinii.

- Dobra, na co patrzę? - spytałem, grając na zwłokę i wpatrując się w wykres na ekranie. Widniała na nim czerwona i zielona linia. A także oś pozioma, z oznaczeniami lat, i pionowa, bez żadnych oznakowań. Dwie linie wyglądały na zsynchronizowane.

- To jest indeks giełdowy FTSE 100. - Nicky przesunął czubkiem palca wzdłuż zielonej linii. Paznokieć pokrywał czarny brud, zapewne smar: Nicky miał własny generator, który podwędził z jakiejś budowy. Nie chciał czerpać mocy wprost z ogólnokrajowej sieci z przyczyn wymienionych powyżej. W świecie Nicky'ego niewidzialność to największa i być może jedyna cnota.

- A czerwona? - naciskałem, odstawiając butelkę „Margaux” kupioną w delikatesach.

Nicky spojrzał na mnie z lekką nieśmiałością.

- Czerwona linia to sztuczny konstrukt - przyznał. - Opisuje pierwsze i ostatnie czytania prounijnych ustaw legislacyjnych i wystąpienia członków rządu, wspierające większą integrację europejską.

Pochyliłem się i przyjrzałem uważnie. Nicky pachniał old spicem i płynem do balsamowania: nie rozkładem, bo jego ciało nie było świątynią, lecz raczej fortecą i żadnej szczeliny w murze nie uważał za zbyt małą. Mimo wszystko wolałem czasy, gdy trzymał swój sprzęt w głównej sali kinowej. Panowały tam mocniejsze przeciągi.

- Dobra - mruknąłem. - Czerwona linia jest nieco przesunięta w fazie. Szczytuje wcześniej.

- Wcześniej, zgadza się, właśnie - przytaknął Nicky, z podnieceniem kiwając głową. - W większości przypadków dwa do trzech dni wcześniej, czasami do tygodnia. Jeśli przygotujesz wykres recesji, zależność jest jeszcze bliższa. Za każdym razem, Fix, za każdym, pierdolonym, świętojebliwym, porąbanym razem.

Próbowałem doszukać się w tym sensu.

- Mówisz zatem...?

- Że coś je łączy. Oczywiście.

Zmarszczyłem czoło, usiłując przybrać poważną, zamyśloną minę. Nicky obserwował mnie z błyskiem w oku.

- Jak to działa? - spytałem.

Z radością zabrał się za wyjaśnianie.

- Oto jak. Szatan popiera federalizm, to jego ulubiona metoda działania. No wiesz - machnął ręką, tajemniczo, choć z emfazą - tak jak zorganizowanie upadku człowieka dzięki zwyczajnemu przekupieniu Adama i Ewy, takie tam. Im bardziej narody tego świata łączą się pod jednymi rządami, tym łatwiej mocom piekielnym wywierać bezpośredni wpływ na całą zabawę - wystarczy zaatakować i podporządkować sobie jedną duszę. Czy raczej parę setek dusz, jeśli mowa o radzie ministrów Wspólnoty. Kiedy zatem rząd popiera większą integrację, to dlatego, że wysługuje się Szatanowi i wypełnia jego wolę.

Przetrawiłem jego słowa.

- A cena akcji?

- Nagroda od Szatana za posłuszeństwo. Za każdym razem, gdy plan posuwa się naprzód, Szatan sprawia, że ich akcje rosną w cenie: daje im raj na ziemi, który zawsze przyrzekał swoim sługom.

Wciąż na mnie patrzył, czekając na reakcję.

- No nie wiem, Nicky - zwlekałem. - FTSE to przecież złożony system, jest tam wiele firm mających własne zarządy i biznesplany. A także mnóstwo inwestorów, rozgrywających swoje gierki.

Nicky skrzywił się z niesmakiem.

- Do kurwy nędzy, Fix, oczywiście, że to system złożony. Nie sądzisz chyba, że Szatan może po prostu machnąć ręką i sprawić, że indeks giełdowy wzrośnie bądź zmaleje. To oczywiste, że działa za pośrednictwem ludzi. Stąd właśnie opóźnienie w czasie. Gdyby system był doskonały i pozbawiony tarcia, wzrost następowałby natychmiast, prawda? Udowadniasz tylko moją tezę.

- O tym nie pomyślałem - rzekłem ostrożnie. Usiadłem na stole, na którym stała drukarka, ciężka, staroświecka laserówka. Musiałem oprzeć pośladki na zaledwie paru centymetrach wolnego miejsca. - Nicky, zastanawiałem się, czy zechciałbyś z czymś pomóc?

- Z czym? - zareagował z natychmiastową podejrzliwością. Wie, że nie przychodzę tylko po to, by napić się wina i poplotkować, ale nienawidzi faktu, że nasze relacje opierają się na wzajemnym wykorzystywaniu. Jak wszyscy świrnięci wyznawcy teorii spiskowych, w głębi serca jest romantykiem.

- Robotą, którą się zajmuję.

- Jaką robotą?

- Zwykłą.

Nicky demonstracyjnie podniósł butelkę wina i obejrzał etykietkę. To był rocznik 97, zdecydowanie nie tani.

- Myślałem, że sobie odpuściłeś.

- Wróciłem.

- Jak widać. - Wino nieco złagodziło jego niechęć, ale tylko częściowo. - Chcę jeszcze dwie takie - oznajmił. - I wspominałeś o gościu na Portobello Road, który miał wspólne nagrania Ala Bowlly'ego i Jimmy’ego Reese'a na starej płycie Berlinera.

Skrzywiłem się.

- Owszem, wspominałem, Nicky. Ale nie jestem członkiem rządu i Szatan nie podbija cen moich akcji. Wino albo płyta, nie jedno i drugie.

Nicky odgrywał trudnego do zdobycia.

- Powiedz mi, czego szukasz.

- Młodej kobiety. Najpewniej po dwudziestce. Ciemne włosy. Być może Rosjanki albo ze wschodniej Europy. Okolice dworca Euston. Wypadek bądź morderstwo. Sam nie wiem, ale coś gwałtownego. I nagłego.

- Czas?

- Nie wiem do końca. Może lato. Lipiec, sierpień.

Parsknął.

- Gratulacje, Fix. To pewnie najbardziej mglisty opis, jaki mi dałeś. No dalej, rzuć mi jakąś kość. Kolor oczu? Cera? Znaki szczególne?

Przypomniałem sobie rozmazany czerwony woal, kryjący twarz ducha.

- To wszystko, co mam - powiedziałem, a potem dodałem, bardziej do siebie niż do niego: - Może... może miała poranioną twarz.

- Płyta.

- Co?

- Wybieram płytę Berlinera. Ale lepiej niech to będzie, kurwa, autentyk. I lepiej niech to będzie, kurwa, Al Bowlly, nie Keppard udający Bowlly'ego. Zauważę różnicę.

- To stuprocentowy autentyk - zapewniłem. Dla mnie były to tylko nazwiska; osobiście skłaniam się ku klasycznemu, rodzimemu punkowi i ekstremom alternatywnego country. Na jazzie znam się tylko w stopniu pozwalającym zorientować się, czego szukam, gdy muszę dać łapówkę.

- Wiesz, jaki jest twój grzech, Fix? - spytał Nicky, wpisując już słowa kluczowe do bezimiennej metawyszukiwarki, czarnej na szarym tle. - Za który trafisz do piekła?

- Niedbanie o siebie? - podsunąłem.

- Bluźnierstwo. Nadchodzi kres dni i On ogłasza go w niebie i na Ziemi. Powstanie zmarłych to znak: ja jestem znakiem, ale ty nie chcesz mnie odczytać. Nie chcesz nawet pogodzić się z faktem, że to wszystko ma sens. Że kryje się w tym plan. Traktujesz Apokalipsę jak zbiór zdjęć policyjnych. Dlatego Bóg odwraca się od ciebie. Dlatego w końcu spłoniesz.

- Jasne, Nicky. - Ruszyłem do drzwi. - Ja spłonę, a ty się opalisz. Tak bowiem zapisano. Zadzwoń do mnie, jeśli coś znajdziesz.

Idąc ulicą Hoe, byłem w raczej ponurym nastroju. Coś w tyradzie Nicky'ego przywołało inne niedawne wspomnienie - Asmodeusza, mówiącego, że poniosę klęskę, bo nie będę zadawał właściwych pytań.

Sami pieprzeni krytycy.

Nagle coś wyrwało mnie z bezproduktywnych rozmyślań. Mijając sklep, dostrzegłem w witrynie własne odbicie pod osobliwym kątem. Za mną wędrował ktoś jeszcze - ktoś, kogo rozpoznałem, a przynajmniej przez chwilę tak sądziłem. Gdy jednak się odwróciłem, już jej nie było. Wyglądała jak Rosa: dziewczyna z „Różowej dziurki” Damjohna, po którą posłał, bo uznał, że spodoba mi się widok jej tyłka. Muszę przyznać, że to raczej mało prawdopodobne, ale wrażenie pozostało.

Wizyty u Nicky'ego to niebezpieczna sprawa. Paranoją można się zarazić równie łatwo jak katarem.

***

Nim wróciłem do centrum Londynu, nastało ponure, mgliste popołudnie. Tak oto dzień dobiega kresu. Znów zajrzałem do biura Gabe'a McClennana, ale tym razem nawet wyjście na ulic okazało się zamknięte.

Cóż, musiałem zatem odłożyć nasze spotkanie, ale nie odwołać. Nadal jednak pozostało mi mnóstwo niespokojnej niecierpliwości, która kazała skierować się na Charing Cross Road jakbym po prostu musiał tam trafić. Gdyby działo się to paru miesięcy wcześniej, pojechałbym taksówką do Neasden - do Oriflammy, drugiego domu londyńskich egzorcystów. Ale Oriflamma spłonęła w październiku, gdy jakiś pyszałkowaty młodzik próbował zademonstrować w barze działanie tantryczne kontroli bólu i podpalił samego siebie oraz zasłony. Mówiono, że klub zostanie ponownie otwarty w innym miejscu, ale na razie było to tylko gadanie.

Zdecydowałem się zatem na pub przy Leicester Square. Kiedyś nazywał się „Księżyc nad wodami”, teraz jakoś inaczej. Wychyliłem tam szklankę 6X i popiłem whisky, by podsycić mój święty gniew. Nic nie składało się w jedną całość - i robota, z pozoru podręcznikowo prosta, zaczynała wypuszczać barokowe zawijasy, których szczerze nie znoszę.

Zjawa dopiero niedawno stała się duchem; żyła i umarła w świecie, w którym istniały już fabryki, samochody i zegarki na rękę. No dobra, teoretycznie mogło to oznaczać przełom dziewiętnastego i dwudziestego wieku, ale nie takie odniosłem wrażenie. Wewnętrzny wystrój samochodu wyglądał bardzo nowocześnie i bardzo luksusowo, a zegarki na stalowych bransoletach zapewne nie istniały przed latami czterdziestymi. Nie przybyła zatem do archiwum wraz z rosyjskim zbiorem. Czyli coś innego łączyło ją z budynkiem przy Churchway - coś, co przeoczyłem w pośpiesznej ocenie sytuacji.

Oczywiście tak naprawdę, żeby zrobić to, za co mi płacili, nie musiałem wiedzieć, kim jest ani była wcześniej. Potrzebowałem tylko obrazu psychicznego, dość wyraźnego, by wystarczył za podstawę zaklęcia, a po wczorajszej nocnej przygodzie już go miałem. Czemu zatem nie rozpijałem właśnie produktu methode champenoise u Pen, zamiast rozmyślać w głośnym barze w Soho?

Bo ktoś sobie mną pogrywał, a ja nigdy się nie nauczyłem tego znosić. Jeśli Gabe McClennan był w archiwum, duch miał historię, o której mi nie powiedziano. A jeżeli ktoś włóczył się po budynku po godzinach, mogłem śmiało założyć, że pilnował tam mnie. Albo może prowadził interesy, które wymagają unikania światła dziennego. Przez pewien czas moje myśli zataczały kolejne kręgi i wracały do punktu wyjścia, którego starałem się unikać.

Powiedziałem Peele'owi, że zakończę egzorcyzmy w tym tygodniu. To oznaczało jeszcze dwa dni, nie licząc dzisiejszego. Dysponowałem już jednak dostateczną wiedzą na temat zjawy, by w dowolnej chwili przygotować zaklęcie. W zasadzie zrobiłem swoje - mógłbym tam pójść jutro, odgwizdać parę taktów i wyjść z resztą tysiączka w kieszeni.

Tyle że mogłem to zrobić żywy i w jednym kawałku, bo duch mnie złapał, gdy poleciałem nieszczęśliwie w ciemność.

Istnieje ważny powód, dla którego nie zwykłem rozmyślać o życiu po życiu, i nie jest nim strach. A przynajmniej nie taki strach, który każe nie myśleć o awarii hamulców, gdy jedziemy wąską drogą nad przepaścią - ani o rekinach podczas morskiej kąpieli w Bondi Beach.

To moja praca. Da się to ująć jaśniej? Tym właśnie się zajmuję. Odsyłam duchy do następnego świata. Co oznacza, że jeśli istnieje niebo, robię coś dobrego, bo otwieram im drzwi wiodące do wiekuistej nagrody. Z drugiej strony, jeśli następny świat nie istnieje - i nie ma nic prócz znanego nam życia - po prostu je kasuję. Od zawsze na swój własny sposób radziłem sobie z tymi problemem: nie zgadzałem się myśleć o duchach jako o ludziach. Jeśli to tylko psychiczne zapisy - pozostałości silnych emocji, odtwarzane w kółko w miejscach, gdzie kiedyś ich doświadczono - nie robię nic złego.

Teraz jednak czułem, że ta linia obrony zaczyna się sypać. W tamie pojawiały się kolejne dziury, a mnie brakowało palców, by je zatykać.

Przez pół godziny sączyłem whisky, potem zamówiłem kolejną, i znów pogrążyłem się w myślach. Właśnie miałem poprosić o trzecią, gdy na blacie przede mną pojawił się kieliszek. Czarna sambucca, podana w bajerancki sposób, który zazwyczaj cholernie mnie wkurza - podpalona, z ziarnkiem kawy na wierzchu. Kiedy jednak przynależna do niej kobieta zajęła stołek obok mojego i pochyliła się, by zdmuchnąć płomień, zapomniałem o wszystkim.

Według mnie określenie „zabójczo piękna” jest zbyt często nadużywane. Czy kiedykolwiek naprawdę spojrzeliście na kobietę i mieliście wrażenie, że stanie wam serce? Że intensywność jej urody przepali dziurę w czaszce, niszcząc wam mózg?

Właśnie na nią patrzyłem.

Była wysoka i posągowa. Zwykle podobają mi się raczej urocze i drobne, ale wystarczył rzut oka, by stwierdzić, że tej kobiety nie dotyczą żadne warunki i kategorie. Włosy miała niczym kruczoczarny wodospad, oczy identycznej barwy, tak intensywnie ciemne, że wyglądały jak same źrenice. Jeśli oczy są zwierciadłem duszy, jej dusza miała horyzont zdarzeń. Świetnie pasowałaby do niej śnieżna bladość, wtedy jednak wyglądałaby dość gotycko. Tymczasem skórę miała barwy kości słoniowej; usta, zaledwie o odcień ciemniejsze, przypominały świeżą śmietankę. Czarna koszula sprawiała wrażenie uszytej z wielu warstw niemal przejrzystego materiału i gdy jej właścicielka się poruszała, przez ułamki sekundy było widać skrawki ciała, natomiast czarne skórzane spodnie ukazywały jedynie zewnętrzne kontury i przemawiały do mnie wyłącznie językiem dotyku. Prosty, srebrny łańcuszek bez ozdóbek okalał lewą kostkę, uniesioną nad prawą. Całość wieńczyły wysokie czarne szpilki.

Ale to jej zapach wywarł na mnie największe wrażenie. Przez moment, kiedy usiadła, nozdrza wypełniła mi ostra woń, podobna do smrodu kurnika, do którego zakradł się lis. Sekundę później uświadomiłem sobie, że się mylę, bo zapach rozkwitł w tysiące odcieni i znaczeń: subtelne harmonie piżma, cynamonu i wieczornej letniej rosy, połączone ze słodkim zapachem róży, ciężkim, uwodzicielskim aromatem lilii i intensywną wonią ludzkiego potu. Wyczuwałem w nim nawet ślad czekolady i piekących, lepkich cukierków anyżkowych. Nie da się opisać tego efektu. Był to zapach kobiety w rui, leżącej w ogrodzie rozkoszy, który odwiedzaliście w dzieciństwie.

A potem owe zdumiewające oczy mrugnęły powoli, leniwie, i uświadomiłem sobie, że gapiłem się na nią kilkanaście sekund, oszołomiony, z otwartymi ustami.

- Miałeś w sobie coś takiego... - powiedziała, jakby tłumacząc darmowego drinka i swoją obecność. Przemawiała głębokim, zmysłowym kontraltem, dźwiękowym odpowiednikiem twarzy. - Wyglądałeś jak człowiek przeżywający na nowo przeszłość - i nieczerpiący z tego radości.

Zdołałem wzruszyć ramionami, po czym uniosłem w toaście kieliszek sambukki.

- Dobra jesteś - przyznałem, pociągając długi łyk. Krawędź kieliszka wciąż była gorąca, oparzyła mi dolną wargę. Świetnie to przynajmniej choć trochę przywoła mnie do rzeczywistości.

- Dobra? - powtórzyła, jakby się zastanawiając. - Ależ nie. Zupełnie nie. Możesz to potraktować jako ostrzeżenie.

Przyniosła też własnego drinka - coś w wysokiej szklance, koloru jaskrawej czerwieni. To mogła być krwawa Mary albo zwykły sok pomidorowy. Trąciła mój kieliszek i wysączyła połowę zawartości jednym długim haustem.

- Biorąc pod uwagę, jak krótkie zwykle bywa życie - rzekła odstawiając szklankę i przygważdżając mnie kolejnym wysoko oktanowym spojrzeniem - jak pełne bólu, straty i niepewności według mnie każdy powinien żyć chwilą.

Jeśli to miał być podrywkowy tekst, to był zdecydowanie nowy. Wciągnąłem w usta kolejną porcję jej zapachu i odkryłem ze zdumieniem, że mam wzwód.

Z trudem zmusiłem się do żartobliwego tonu.

- No cóż, zwykle tak właśnie robię. Ale większość dzisiejszych chwil niespecjalnie mnie zachwyciła.

Uśmiechnęła się.

- Ale teraz ja tu jestem.

Na imię miała Juliet. Więcej najwyraźniej nie zamierzała mi zdradzać, w rozmowie jednak wyszło, że nie pochodziła z Londynu. Mogłem to poznać po akcencie, czy raczej po całkowitym jego braku. Przemawiała z niemal diamentową precyzją, jakby układała sylaby w szeregi wedle z góry wyuczonych wzorców. Może i brzmiała przez to jak prezenterka festiwalu Eurowizji. Ale czy kiedykolwiek na widok prezenterki festiwalu Eurowizji wam stanął?

Nie interesowały jej także szczegóły z mojego życia. I super. Im mniej gadałem o pracy, tym lepiej. Nie pamiętam już, o czym właściwie rozmawialiśmy. Pamiętam natomiast absolutną pewność, że lada moment wyjdziemy z tego baru i znajdziemy miejsce, w którym będziemy mogli się pieprzyć jak obłąkane króliki.

Tymczasem na barze pojawił się kolejny kieliszek czarnego alkoholu, po nim następny i następny. Wypijałem wszystkie, nie czując smaku. Gdy się przyjrzeć, wszystko wydawało się czarne: oczy Juliet były czarnymi kalejdoskopami, które odbierały człowiekowi świat i oddawały przełożony na subtelne odcienie nocy.

Wypadliśmy z pubu w mrok, rozświetlony wąziutkim sierpem księżyca, a potem do czarnej taksówki, która ruszyła, nie czekając na informację dokąd zmierzamy. A może wspomniałem adres, bo jakaś część mojego mózgu wciąż próbowała sobie radzić z przyziemną rzeczywistością, podczas gdy reszta skupiła się na obłapianiu ciemnych kształtów Juliet, która odepchnęła mnie bez wysiłku.

- Nie tu, kochasiu - wyszeptała. - Zabierz mnie gdzieś, gdzie nikt nas nie zobaczy.

Potem taksówka odjechała w mrok, a my staliśmy na chodniku przed domem Pen. Okna były czarne, prócz jednego: Pen siedziała w piwnicy. Przypomniałem sobie jak przez mgłę, że od dwóch dni jej nie widziałem. W tej chwili nie wydawało się to istotne. Nic nie było istotne, prócz dotarcia do mego pokoju z Juliet i zamknięcia drzwi. Potem cały cholerny świat mógł się skończyć, a ja zupełnie bym się tym nie przejął.

Nie byłem w stanie trafić kluczem w zamek. Juliet powiedziała jedno słowo i drzwi otwarły się same. Cóż za przydatna sztuczka! Prowadziła mnie za rękę po schodach, a nasze ciała spowijał pęcherz absolutnej ciszy, i gdy wymówiłem jej imię w pijanym widzie, nie usłyszałem sam siebie. Obejrzała się na mnie z uśmiechem, uśmiechem pełnym niemal nieznośnych obietnic.

Moje własne drzwi otwarły się równie łatwo jak te od ulicy. Wciągnęła mnie do środka i zamknęła je za sobą.

- O Jezu, jesteś taka... - jęknąłem, ale ona uciszyła mnie przytykając palec do mych ust. Nie był to moment, gdy trzeba pochlebiać i podlizywać się partnerce niezręcznymi komplementami, które zupełnie do niej nie pasują.

Jej bluzka się zsunęła, podobnie spodnie i buty. Ciało pod spodem było bardzo jasne, oszałamiająco kontrastujące z ciemnym włosami i oczami - nawet sutki i skóra wokół nich były blade i czyste, jak wyrzeźbione z kości słoniowej. Naga, prócz wąskiego łańcuszka, pobrzękującego zmysłowo, srebrzyście wokół kostki przyciągnęła mnie do siebie. Jej usta odnalazły moje, silna dłoń na karku przytrzymała mnie.

- Teraz - warknęła. - Daj mi to. Wszystko.

Drugą ręką zdzierała ze mnie ubranie i fakt, że jej długie paznokcie rozcinały materiał jak papier, pozostawiając w mym cieli głębokie szramy, nie zaskoczył mnie ani zaniepokoił. Przez moment majstrowała mi między udami, aż z jej pomocą uwolniłem się z resztek spodni i bielizny. Nasze wargi złączyły się, potem nasze lędźwie, w końcu zlaliśmy się w jedność, Juliet przytrzymywała mnie, wysysając z mych płuc powietrze. A ciepło eksplodowało z mego serca i krocza, wypełniając świat.

Sądziłem, że to prawdziwa miłość. Potem jednak ciepło stało się mocniejsze, nieznośne, palące i gdy otworzyłem oczy, przekonałem się, że spowija nas wieniec czerwonego ognia, przesłaniający cały pokój.


12

To była agonia. Fala potwornego gorąca pochłaniała kolejne komnaty mego ciała, niczym potwór zbyt wielki, by się w nim zmieścić, szukający drzwi i okien, którymi mógłby uciec, by się złączyć z większym gorącem, które mnie spowijało. Próbowałem się cofnąć, ale tkwiłem w miejscu jak przyspawany, ukrzyżowany na poskręcanym drzewie, oplatającym mnie swoimi zwojami i trzymającym mocno. Nie mogłem nawet krzyczeć. Usta miałem otwarte, lecz coś do nich przywarło, dławiąc mnie tak, że nie byłem w stanie wydać najmniejszego dźwięku, gdy mnie pożerało.

Ból może działać na człowieka na dwa sposoby: zazwyczaj, gdy jest dość silny, pozbawia nas resztek rozumu. Jeśli jednak już wcześniej wpadliśmy w panikę, ból może stać się kotwicą, której się przytrzymamy; czymś, dzięki czemu możemy się skupić. Tak właśnie było ze mną. Ognista agonia przeszywała mnie niczym brzęczenie dzwonka alarmowego i wybudzała z transu, w który wprowadził mnie sukkub.

Bo oczywiście Juliet musiała być sukkubem. Powinienem był to poznać po jej niezwykle czarnych oczach i naturalnym zapachu. Lecz nim zdołałem odkryć, z czym mam do czynienia, znalazłem się na jej orbicie, a potem myślałem już tylko fiutem i nie byłem w stanie rozsądnie zanalizować tego, co się ze mną dzieje. Równie dobrze mógłbym spróbować zatańczyć kankana ze zszytymi nogami.

A zatem miałem umrzeć. I wiedziałem, że będzie bolało.

Sukkuby pożerają dusze ludzi i zwykle trwa to dość długo, bo - ujmując to najdelikatniej jak umiem - otwór, którym się posługują, jest pozbawiony zębów. Czułem już, jak słabnę, odpływam. Najgorsze, że towarzyszyła temu gorączkowa, pulsującą rozkosz. Juliet mnie zabijała i sprawiała, że mi się to podobało.

Ale przynajmniej znów myślałem: myślałem mimo bólu i podniecenia. Przypominało to trochę próby odnalezienia własnego głosu w radiu pośród kolejnych fal zagłuszających szumów. A ponieważ myślałem, odkryłem, że nadal mam szansę: chociaż tak znikomą, jaką miał płatek śniegu w piekle.

Mój umysł napęczniał podprogowym krzykiem miłości sukkuba; jej upajająca, ogłupiająca obecność, wyrażana smakiem, zapachem i dotykiem wciągała mnie coraz głębiej, dalej. Tak właśnie działała.

Ja jako egzorcysta mogłem wykorzystać tę obecność: to jasne, klarowne, doskonałe wyczucie jej osoby. Bo tak właśnie działam.

Gdybym miał wolne ręce i flet przy ustach, wszystko byłoby proste. No, względnie, ale przynajmniej nieco mniej nieprawdopodobne. Z fletem gdzieś na podłodze, pośród strzępów płaszcza i ustami przyciśniętymi do jej warg, musiałem improwizować.

Wyciągnąłem lewą rękę, macając przez chwilę na oślep, aż w końcu odnalazłem twardą powierzchnię: listewki pokrywy biurka. Ból był rozdzierający i podobnie rozkosz, ze wszelkich sił jednak starałem się o nich zapomnieć. Zacząłem wystukiwać rytm.

Nie był to pełen czar, ale przynajmniej początek. Grając na flecie, wykorzystuję ton, tempo, dźwięk i wszystko co się da, zamieniając niekończące się mutujące w umyśle wizje w coś ulotnego, wiszącego przede mną w powietrzu. W porównaniu z tym to, co próbowałem teraz uczynić, przypominało skonstruowanie działającego rewolweru ze świeżo przeżutej drewnianej pulpy, a potem wycelowanie i wypalenie. Dysponowałem tylko jednym składnikiem dania, jednym wymiarem, nad którym mogłem pracować.

Wiedziałem, że tą metodą nie przegnam sukkuba, miałem jednak nadzieję, że przynajmniej zbiję go z pantałyku. I rzeczywiście. Gdy narastający rytm dotarł do celu, jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Na moment bądź dwa zamarła, a jej seksowne kończyny straciły część swej straszliwej siły. Wykorzystałem tę chwilę, by walcząc z naciskiem dłoni sukkuba na karku odchylić głowę i zaczerpnąć haust powietrza.

Wciągnąłem je z sapnięciem; po szalejącym we mnie wściekłym ogniu przypominało to przełknięcie wiadra lodowych odłamków. Nie miałem czasu koncentrować się na potwornym bólu ani próbować odetchnąć po raz drugi, głębiej. Zacząłem więc gwizdać, w szybkim, łamiącym się kontrapunkcie wobec rytmu, który wciąż wystukiwałem palcami.

Efekt, jaki melodia wywarła na Juliet, najlepiej opisuje słowo „spektakularny”. Jej niewiarygodnie doskonałą twarz wykrzywił grymas, rysy przez moment jakby się rozpływały i przeistaczały. Wrzasnęła wściekle i na ów upiorny dźwięk o mało nie wypadłem z rytmu. Zacisnęła na mnie ręce, grożąc, że zmiażdży mi pierś - ale tylko przez chwilę. Przenikliwe staccato zaklęcia wgryzło się w nią i puściła mnie, zataczając się pod ścianę. Skulona, przykucnęła, a ja poleciałem ciężko na kolana. Wstrząs wystarczył, by oddech załamał mi się w gardle. I choć trwało to tylko ułamek sekundy, sukkub zaczerpnął dość siły z krótkiej, przelotnej ciszy, by się wyprostować. Podjąłem melodię na początku następnego taktu i przyspieszyłem, zmieniając rytm. Juliet znów zamarła, patrząc na mnie wściekle.

I wtedy moje oko dostrzegło metaliczny blask bijący spod łóżka. Opadłem na czworaki i gdy się podniosłem, trzymałem w dłoni flet. Oczy Juliet się rozszerzyły. Wciąż gwiżdżąc przez zęby, przysunąłem do warg ustnik i uniosłem się na kolanie w bojowej pozie Iana Andersona.

Balansowaliśmy teraz na krawędzi katastrofy: uwolniony z morderczych uścisków mogłem grać pełniej i głośniej, nie śmiałem jednak umilknąć ani na ułamek sekundy, a mimo łańcuchów egzorcyzmów, oplatających ją całą, Juliet nadal trzymała się obiema nogami świata śmiertelników. Była demonem nie duchem, ja zaś przekonałem się najlepiej w przypadku Rafiego, że trzeba czegoś więcej niż prosta kołysanka, by przegnać któregoś z tych sukinsynów.

Zrobiła krok w moją stronę: potem kolejny. Wyciągała do mnie ręce i gdzieś za oczami poczułem otwierające się w głowie włochate kwiaty ciemności. Za chwilę zabraknie mi tlenu, muzyka umilknie i to będzie koniec.

I, wtedy, w stylu najlepszej niemej komedii, drzwi otwarły się gwałtownie i do środka wpadła Pen. W dłoniach trzymała strzelbę, ozdobioną na kolbie pięcioramienną gwiazdą szeryfa. I, niestety, na ów widok się roześmiałem. Straciłem resztkę tchu i ostatnia zdyszana nuta zaklęcia rozpłynęła się pośród radosnych chichotów. W tym samym momencie Pen wycelowała i wystrzeliła.

Była marnym strzelcem. Pierwszy pocisk trafił mnie w ramię; zabolało jak diabli. Drugi poleciał w bok i wybił małą, doskonałą dziurkę w dolnej lewej szybie okna. Trzeci, czwarty i piąty trafiły sukkuba odpowiednio w brzuch, pierś i czoło.

Juliet zawyła - był to długi, przeciągły wrzask frustracji i wściekłości. Potem przeskoczyła mi nad głową, usłyszałem brzęk rozwalanego na strzępy okna i z góry posypał się deszcz tłuczonego szkła i drewnianych drzazg.

To ostatnie co pamiętam, chyba że szybkie zaciemnienie można nazwać wspomnieniem.

***

Podczas kilku chwil świadomości wyczuwałem obecność głosu intonującego coś z powagą obok mojego lewego ucha. Mówił coś o grzechu, o świetle, i z powrotem o grzechu. Utrudniało to spanie, lecz podobnie czyniła ciasna wstęga bólu, oplatająca mi pierś, a także dzwony cierpienia w głowie. Przekręciłem się na drugi bok, stłumiłem jęk i znów zapadłem w ciemność.

Jasne światło napierało na moje powieki niczym gorący okład, na twarzy czułem bynajmniej nie łagodny powiew. Ogromnym wysiłkiem woli otworzyłem sklejone powieki i odkryłem, że patrzę wprost w stuwatową żarówkę antycznej lampy stojącej obok łóżka. Uniosłem rękę - okazało się to zaskakująco trudne, bo ważyła znacznie więcej niż zwykle - i odepchnąłem lampę. Gdy jasne plamy przed oczami zniknęły, odkryłem, że patrzę na dziurę w ścianie, w miejscu gdzie do niedawna tkwiło okno; za nią rozciągała się bezksiężycowa ciemność. Uciekając, sukkub wyrwał całą framugę, wywalił też niewielki kawałek muru. Lubię ostry seks, jak każdy, ale Jezu, istnieją pewne granice. Usiadłem powoli, uważając, by zanadto nie wysilić i tak dygoczących mięśni, które falowały niczym białe flagi kapitulacji.

- Dobrze jest znów cię widzieć, Feliksie - przemówił ktoś z bardzo bliska po prawej. - Mam nadzieję, że czujesz się równie marnie jak wyglądasz.

Ze ściśniętym sercem obróciłem głowę. Mężczyzna siedzący u stóp łóżka zamknął książkę, którą czytał - oczywiście Biblię, nie musiałem nawet sprawdzać grzbietu - i obdarzył mnie rozwodnionym uśmiechem. Miał na sobie czarny, zawodowy strój, należał jednak do ludzi, którzy lepiej wyglądaliby w zbroi, jak dla przykładu Joanna D'Arc. Może dlatego, że w jego kasztanowych włosach połyskiwały miedzianoblond pasemka, a w błękitnych oczach jaśniały zimne, srebrzyste cętki. Może sprawiał to hardy układ barczystych ramion, zadających kłam lekkiemu uśmiechowi na przystojnej twarzy. „Pozwólcie dzieciom przychodzić do mnie - resztę was drani dostanę później”. Był pięć lat starszy ode mnie - dokładniej pięć lat i trzy miesiące - i nigdy nie pozwalał mi o tym zapomnieć. Stąd właśnie wzięło się jego przekonanie, że lepiej ode mnie wie, dokąd powinienem zmierzać w życiu. Jego ulubioną bronią w każdej bitwie zawsze pozostawała wyższość moralna.

- Cześć, Matt - mój własny głos zabrzmiał jak wyjątkowo niemęski jęk. - Jak tam boskie interesy?

- Najwyraźniej lepiej niż diabelskie - odparł cierpko mój brat. - Wiesz, jaki dzień dziś mamy?

- Jaki dzień dziś...?

- Dzień tygodnia, Feliksie. Jaki jest dzień tygodnia?

- Na miłość boską - zaprotestowałem słabo, lecz Matt patrzył na mnie niewzruszenie. - Jest środa wieczór - rzekłem w końcu, poddając się, bo bolała mnie głowa i dlatego że kapitulacja była łatwiejsza niż dalszy spór. - Choć to niewiarygodne, nadal mamy pieprzony środowy wieczór. No, chyba że leżałem nieprzytomny całą dobę. Królowa Elżbieta zasiada na tronie, Beckhamowie mają kłopoty małżeńskie i mamy kumulację w loterii państwowej. Sukkuby atakują jaja, nie mózgi.

Matt przytaknął.

- W twoim przypadku - rzekł surowo - łatwo byłoby wycelować w jedno i trafić w drugie.

Otworzyłem usta, by równie złośliwie odparować, lecz do tego czasu puste okna mojej pamięci wypełniły się bardzo nieprzyjemnymi obrazami. Obejrzałem własne dłonie, wciąż lekko roztrzęsione, przedramiona, a potem (krzywiąc się, bo ruch szyi przywołał kolejną ostrą falę w głowie) pierś. Nie dostrzegłem żadnych uszkodzeń, mimo niezwykle wyraźnych wspomnień pochłaniających mnie płomieni.

- Ognie duszy - rzekł Matt. Szczęśliwy domysł, pomyślałem, jak zawsze zirytowany tym, z jaką łatwością czytał mi w myślach. - Płomienie sukkuba mają naturę duchową, nie cielesną. Cały jesteś posiniaczony, masz też zadrapania w bardzo intymnych miejscach, ale żadnych oparzeń.

Przytaknąłem. Tak właśnie piszą w podręcznikach, ale nigdy jeszcze nie spotkałem żadnego sukkuba (przypomniałem sobie spotkanie z Juliet i wstrząsnął mną dreszcz grozy i podniecenia) ani nie czułem podobnego bólu. Bóg jeden wie, że wydawał się aż nadto rzeczywisty: jakbym się obracał na rożnie nad ogniskiem, a diabeł nakłuwał mi skórę, by wypuścić soki.

Teraz w mojej głowie zaczęły się pojawiać pozostałe wydarzenia ostatniej doby. Żadne nie wyglądało dużo lepiej od fiaska, które ją zakończyło. Pokazane przez ducha obrazy życia, śmierci i Gabriela McClennana; intruz w archiwum i moja nieudana próba lotu koszącego w głąb klatki schodowej; dzień spędzony na uganianiu się za własnym ogonem w najróżniejszych monumentalnych budowlach północnego Londynu, a potem nieprawdopodobne spotkanie z drapieżnym demonem, który włóczył się po Charing Cross Road w poszukiwaniu solidnego posiłku i rozrywki - niekoniecznie w tej kolejności.

Zerknąłem na zegarek: parę minut po trzeciej. Oznaczało to, że ponad dwie godziny leżałem nieprzytomny. Nagle ogarnęło mnie gwałtowne, niemal fizycznie bolesne zniecierpliwienie, poczucie, że mam mnóstwo do zrobienia i już jestem spóźniony. Nie byłem nawet pewien, czy ustoję na nogach, ale pomyślałem, że nigdy się nie dowiem, jeśli nie spróbuję. Odrzuciłem kołdrę i opuściłem stopy na podłogę.

- Musisz odpocząć. - W głosie Matta zabrzmiała ostrzegawcza nuta. - Twój organizm przeżył potężny wstrząs. Gdybyś tylko zdołał skupić się na modlitwie...

Machnąłem lekceważąco ręką. Próbowałem wstać, ale ciało odmówiło współpracy.

- Co ty tu w ogóle robisz? - spytałem z irytacją. - Czyżby Duch Święty przyszedł do ciebie i zamerdał ogonem na znak, że czyjaś dusza potrzebuje zbawienia?

Matt zmarszczył brwi.

- Twoja gospodyni mnie wezwała. Kiedy próbowała cię ocucić i nie mogła, przestraszyła się, a ponieważ wiedziała, że to, co uciekło przez okno, nie było człowiekiem, postanowiła zawierzyć instytucji, która sama jest nie tylko człowiecza. - Nie odpowiedziałem; wciąż próbowałem opanować nogi i odzyskać równowagę. Prócz skarpetek byłem nagi i w pewnym sensie czułem się w nich dużo bardziej niezręcznie niż gdybym nie miał nic na sobie. Całe moje ciało pokrywały płytkie skaleczenia, wyglądające jakby układały się w tajną wiadomość zapisaną po mandaryńsku. - Powinieneś być wdzięczny - podjął Matt - jeśli już nie mnie, to jej. Bez święconej wody i błogosławieństw do tej pory już byś wpadł w śpiączkę.

Zaśmiałem się bez cienia rozbawienia, ale zupełnie jakbym walił głową w mur. Co jest niezwykle irytujące, to to, że kościelny arsenał wody, olejków i przyśpiewek istotnie działał na duchy i demony: tylko czasami i tylko gdy posługiwano się nim z autentyczną wiarą. Lecz Mattowi jej nie brakowało. Nie mogłem zaprzeczyć, że pewnie oszczędził mi znacznie gorszych problemów. Po tym, gdy Pen przybyła mi na pomoc niczym bohaterka westernu i...

Uniosłem dłoń do ramienia i wyczułem niewielką opuchliznę z okrągłą ranką pośrodku, ślad pozostawiony przez strzelbę Pen. Tyle że nie była to wcale strzelba, ale dziecięca wiatrówka i nagle uświadomiłem sobie czym naładowana - co sprawiło, że sukkub zmył się w panice niczym komiwojażer ze starych dowcipów.

- Paciorki różańca - wymamrotałem z podziwem i niesmakiem.

Paciorki różańca, spiłowane do rozmiarów śrutu. Mówiła, że się o mnie martwi i że Rafi ją ostrzegł. Najwyraźniej ostrzeżenie było znacznie bardziej szczegółowe niż to udzielone mnie.

Matt wstał i okrążył łóżko, stając nade mną. Spojrzał na mnie z góry, surowo zaciskając wargi.

- Feliksie - rzekł cicho. - Nie możesz tak dalej żyć. Zamieniłeś dar boży w zwykły zawód, i to wyjątkowo nieludzki. Zawód, którego nie da się uprawiać z czystym sumieniem. Egzorcyzmy to sprawa Kościoła, nie zabawa dla amatorów próbujących szybko się wzbogacić.

- A wyglądam na bogatego? - Rozłożyłem szeroko ręce, wskazując moje skromne progi: teraz, po starciu z demonem, zdecydowanie skromniejsze. - A może myślałeś o milionach, za które sprzedam swoje wspomnienia?

Matt nie ustąpił nawet o włos. Nie potrafił.

- Nie możesz przepędzać duchów, najpierw ich nie rozgrzeszając - powiedział z tym samym, wkurzającym spokojem. - W przeciwnym razie mógłbyś odesłać do piekła niewinne dusze. Nie rozumiesz, o co w tym wszystkim chodzi. Jesteś jak ślepiec idący ruchliwą ulicą i strzelający na oślep w tłum: tyle że szkody, jakie czynisz, są zdecydowanie, nieporównanie większe.

Za pomocą słupka zdołałem w końcu dźwignąć się na nogi. Nasze twarze znalazły się zaledwie kilka cali od siebie. Odpowiedziałem z cichą godnością, co jest niełatwe, gdy człowiek świeci gołymi jajami.

- Dzięki za kazanie, Matty, ale musisz pogodzić się z myślą, że ja nie wierzę w niebo, Jezusa ani nieomylność papieską. A cała ta gadanina o walce w słusznej sprawie i służbie Bogu zamiast mamony? Wzruszające, ale bądźmy szczerzy: wy sami nie radzicie sobie wcale lepiej z ubóstwem niż z czystością cielesną. Mam rację?

Matt przez chwilę milczał - nie dlatego, że poraziły go moje słowa. Po prostu chciał mieć pewność, że nie odpowie w gniewie. To pewnie byłby grzech.

- Ty w nic nie wierzysz, Feliksie - rzekł w końcu; jego twarz przybrała obojętny wyraz. - I dlatego właśnie nie powinieneś się zajmować ostatecznym losem ludzkich dusz. Nie wiesz, dokąd je odsyłasz, z czyjego upoważnienia ani jak działa moc, którą obdarzył cię Bóg.

- Ty natomiast wpisujesz wszystko w wygodny schemat, w którym nieochrzczone dzieci idą do piekła - odparowałem. - Uczestniczysz w piramidzie finansowej - największej piramidzie w historii. I fakt, że nabrał się na nią miliard ludzi, nie oznacza, że masz rację.

- Do otchłani - poprawił Matt. - Nieochrzczone dzieci idą do otchłani. Ale przecież o tym wiedziałeś. - Odwrócił się do mnie plecami i podszedł do wybitego okna. Matt nigdy nie lubił starć twarzą w twarz. - Nikt na tym świecie nie może wiedzieć czy ma rację - wymamrotał. - Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno, i możemy jedynie starać się robić to co najlepsze. Gdy jednak mamy wybór między staniem z boku a czynieniem szkody, z pewnością bezczynność to mądrzejszy wybór.

Zrobiłem krok za nim, co okazało się poważnym błędem. Wciąż byłem tak słaby, że potrzebowałem wsparcia i pomocy łóżka.

- Ewangelia według Twardziela Łukasza? Słodkie, Matty, i całkiem chybione. Bo alternatywą dla niezależnych egzorcyzmów wcale nie jest bezczynność. W końcu to, co wy robicie, trudno, kurwa, nazwać bezczynnością. - Dostrzegłem, że jego ramiona napięły się lekko. - Myślisz, że nie wiem, że kościół ma własnych egzorcystów? Myślisz, że nie wiem, że wciąż prowadzi rekrutację? Oddzielanie owieczek od duchów w imieniu Matki Kościoła? Nie nazwałbym tego bezczynnością. A ci, którzy odpowiadają waszym wygórowanym standardom, zapewne dostają błogosławieństwo, dzwonek i krzyżyk na drogę. Chuj wie, co robicie z pozostałymi, słyszałem jednak bardzo paskudne pogłoski i wyraźnie nie chcecie, by ktokolwiek odkrył, co się z nimi dzieje. Ja przynajmniej wyznaję zasadę absolutnej równości. Nie udaję Boga ani że jestem z sukinsynem po imieniu.

Nie miałem pojęcia jak głośno przemawiam, dopóki nie ujrzałem stojącej w otwartych drzwiach Pen. Tym razem trzymała w rękach tacę z jednym kubkiem i nie wyglądała już jak Annie Oakley, tylko jedna z biuściastych kelnerek Toulouse Lautreca. W nagłej ciszy Matt odwrócił się ku mnie, w jego oczach dostrzegłem błysk, który można by nazwać groźbą, gdyby nie fakt, że mój brat był ponad takie niegodne emocje.

- Absolutna równość to zasada diabelska, Feliksie - rzekł tonem pełnym łagodnego, smutnego wyrzutu. - Absolutna równość działa tylko wtedy, jeśli nie masz niczego, co mogłoby posłużyć za miarę. Ale ty masz coś takiego. Przypomnij sobie choćby naszą drogą Katie, niech spoczywa w spokoju. I twojego nieszczęsnego przyjaciela Rafiego. Przypomnij sobie, co mu zrobiłeś. Widzisz, jak niebezpieczne mogą być same dobre chęci...

Zawartość kubka chlusnęła mu prosto w twarz. Sądząc po zapachu, była to zielona herbata, przyprawiona czymś mocno ziołowym - na szczęście ciepła, nie gorąca, toteż nie wyrządziła zbytnich szkód. W odróżnieniu od tacy: rąbnęła go w nos tak mocno, że się zachwiał i cofnął parę kroków. Odwrócił się, patrząc z absolutnym zdumieniem na Pen, stojącą tam z tacą w dłoniach, i wyraźnie gotową znów wymierzyć karę, gdyby odważył się otworzyć jadaczkę.

Z nosa Matta popłynęły dwie solidne strużki krwi, łączące się na górnej wardze. Roztrzęsioną ręką pomacał ostrożnie grzbiet nosa, wciąż nie spuszczając wzroku z Pen, która opuściła tacę, nagle zawstydzona swym atakiem furii.

- Przepraszam, Fix - wymamrotała. - Zaparzę ci kolejną.

Wyszła z pokoju; po sekundzie usłyszałem ciężkie kroki na schodach.

Ze zdumieniem odkryłem, że katartyczny wybuch Pen całkiem skutecznie przegnał moją złość na Matta.

- Nie powinieneś wspominać przy niej o Rafim - powiedziałem. - Była jego... - Zawahałem się. Nie da się łatwo opisać tego, jak Rafi i Pen krążyli wokół siebie, złożoności ich godowego tańca, pełnego niespełnionych obietnic. - Ona go kochała - dodałem w końcu - i wciąż kocha.

- A czy wie, co mu zrobiłeś? - warknął Matt, osłaniając nos dłonią. Zaczynał już puchnąć; skóra na grzbiecie jeszcze nie posiniała, ale mocno poczerwieniała.

- Owszem - odparłem. - Mniej więcej. Tak.

Matt jeszcze raz spojrzał na mnie z irytacją, po czym w ślad za Pen wyszedł z pokoju.

Ubrałem się, co okazało się skomplikowaną operacją, bo po każdym ruchu kolejny zestaw mięśni zgłaszał brak gotowości do działania. Z głębokim żalem złożyłem resztki mojego szynela na ostatni spoczynek w koszu na śmieci i naciągnąłem stary prochowiec, który otaczała myląca aura staroświeckiej elegancji.

Czułem się chory i obolały, ale też niespokojny i zniecierpliwiony. Nie mogłem zostawić tej sprawy, lecz nie dysponowałem żadną użyteczną teorią. Wywołanie sukkuba to sprawa niełatwa i bardzo niebezpieczna. Owszem, możliwe, że nikt nie musiał jej wzywać i powierzać specyficznego zadania. To mógł być tylko zbieg okoliczności. Sprawdziłem tę teorię. Stwór nazywający się Juliet wybrał mnie przypadkiem z powolnej rzeki samotnych mężczyzn, przepływającej wieczorem przez West End. Nie wiedział, kim jestem, i to go nie obchodziło.

Owszem, to możliwe. Oczywiście, możliwe: Juliet należała do drapieżnego gatunku i choć żyła gdzie indziej, to Ziemia stanowiła jej teren łowiecki. Ale Asmodeusz ostrzegał mnie - a także Pen, podając dość szczegółów, by zdołała uzbroić się z wyprzedzeniem. Jeśli za rogiem nie czaiła się jeszcze większa groza, musiał mówić o Juliet - i ów atak w jakiś sposób musiał się wiązać z duchem z archiwum.

Zgodnie z oczekiwaniami znalazłem Pen w piwnicy. Kiedy zapukałem i wszedłem, karmiła właśnie Arthura i Edgara. Ptaki żywią się wątróbką, toteż Pen kupuje ją w największych dostępnych mrożonych opakowaniach i rozmraża po kawałku. Ręce miała poplamione czerwonobrązową, rozwodnioną krwią. Obejrzała się, po czym wskazała głową nowy kubek herbaty bez mleka, parującej na kominku. Podniosłem go i pociągnąłem duży łyk. Wiedziałem dość o ziołowych miksturach Pen, by przyjąć napar z głęboką wdzięcznością.

- Gdzie jest Matty? - Głos miałem wciąż lekko zachrypnięty.

- Wyszedł - odparła, wsuwając kolejny skrawek mięsa do kłapiącego dzioba Arthura. Edgar tymczasem krakał głośno, domagając się równych praw. - Przykro mi, że go uderzyłam, zwłaszcza po tym, jak zjawił się w środku nocy, by ci pomóc. Po prostu... chyba byłam podenerwowana po... - Cisza przeciągnęła się chwilę. - Po tym, jak zobaczyłam to coś.

- W porządku - zapewniłem ją. - Mój brat wierzy w umartwianie ciała. Powinien był ci podziękować.

Nie odpowiedziała.

- I ja też - dodałem. - No wiesz, dziękuję. Kiedy wpadłaś z wiatrówką, zaczynało mi brakować tchu. Jeszcze parę chwil i pewnie zabrakłoby mi także wnętrzności.

Pen wpatrywała się we mnie udręczonymi oczami.

- Zapłacę za okno - podjąłem, świadom faktu, że mówię tylko po to, by zapełnić ciszę. - Właśnie kończę jedną robotę i za dzień czy dwa powinienem dostać siedem setek. To chyba wystarczy, nie sądzisz?

Pokręciła głową, ale nie w odpowiedzi na moje pytanie.

- Fix - rzekła żałośnie. - W co ty się znów, kurwa, wplątałeś?

- Sam nie wiem - przyznałem. - Nie mam pojęcia, w co się wplątałem, ale bardzo chciałbym się dowiedzieć.

- To zwyczajne egzorcyzmy, zgadza się? W czym problem?

Rozłożyłem puste ręce i oszczędnym gestem wzruszyłem ramionami.

- Chyba stały się osobiste.

- O Chryste, nie mów tak. - Pen wyglądała na szczerze nieszczęśliwą i domyślałem się dlaczego.

- Nie jak z Rafim - dodałem szybko. - Po prostu... zeszłej nocy o mało nie spadłem piętnaście metrów w głąb klatki schodowej. Na szczęście interweniował duch i mnie złapał.

- Duch...?

- Zgadza się. A dziś jakiś sukinsyn spuścił ze smyczy sukkuba i posłał moim tropem. Chcę wiedzieć, co robię i komu. Chcę wiedzieć, o co w tym chodzi.

Przytaknęła z powagą.

- W porządku - rzekła. - Rozumiem to.

Postanowiłem wykorzystać swoją przewagę.

- Pen, naprawdę głupio mi prosić, ale zechciałabyś gdzieś mnie podwieźć? Na razie chyba nie powinienem siadać za kółkiem.

***

Dyskretne drzwi na Green Street były zamknięte na klucz, ale w oknie na piętrze paliło się światło. Mimo czwartej rano ktoś właśnie organizował sesję zdjęciową, poddawał się masażowi głowy albo leczeniu duchowemu. Wielu ludzi ciężko pracuje w czasie, gdy miasto śpi.

- Ten Gabe McClennan jest egzorcystą? - spytała ostro Pen. - Jak ty?

- Jest egzorcystą - przyznałem. - Poza tym twoja wypowiedź kwalifikuje się do sprawy o zniesławienie.

Nawet w naszym w zawodzie, niesłynącym ze standardów etycznych bądź moralnych, McClennan cieszył się opinią wrednego, podstępnego, zdradzieckiego sukinsyna. Znałem dwóch czy trzech gości, którym podebrał klientów, kasę bądź sprzęt i z pół tuzina historii o ludziach, których naciągnął. Ktoś wspomniał mi nawet, że Gabe tuż przed śmiercią Peckhama Sandsa, normalnego inaczej dziadka i patrona wszystkich pogromców duchów, wziął od niego plik banknotów pod pretekstem zbudowania bezpiecznej kryjówki, w której duchy nie zdołałyby go tknąć. Lecz Sands pojawia się zwykle wcześniej czy później w każdej historii opowiadanej przez egzorcystów: zazwyczaj nie słucham podobnych bzdur, chyba że dysponuję dodatkowym własnym doświadczeniem. Podczas pierwszych kilku spotkań traktowałem Gabe'a z zawodową uprzejmością, raz nawet zgodziłem się na współpracę. Sam się do mnie zwrócił, bo znałem z pierwszej ręki fabrykę w Deptford, którą miał odkazić.

Zgodziłem się mu pomóc i zaproponowałem podział trzydzieści i siedemdziesiąt procent, a on chętnie się zgodził. Pamiętając opowieści, zażądałem gotówki z góry. Odliczył mi ją do ręki pod zielono-żółtym wiaduktem nad skrzyżowaniem Queen Mary i Mile End Road. Potem rozeszliśmy się, każdy w swoją stronę, i nim pokonałem sto metrów, napadło mnie dwóch kolesi, którzy podkradli się od tyłu. Może nie miało to nic wspólnego z McClennanem, ale z całą pewnością wyglądało tak, jakby postanowił renegocjować warunki umowy. Tak czy inaczej była to nasza pierwsza i ostatnia wspólna robota.

- Zaczekaj tu na mnie - poprosiłem Pen. - Z zamkniętymi drzwiami. Trzymaj kluczyki w stacyjce i jeśli ktokolwiek się zjawi, odjedź.

- Chcesz powiedzieć: ktokolwiek prócz ciebie?

Przytaknąłem z powagą.

- Bystra jesteś, szefowo. Lubię to w kobietach.

- Po dzisiejszej nocy, Feliksie, wiem chyba więcej niżbym chciała, o tym co dokładnie lubisz w kobietach.

Milczałem, bo przyznaję, trafiła celnie.

- Co zrobisz, jeśli go tam nie będzie?

Zamiast odpowiedzi uniosłem torbę z wyświeconego czarnego aksamitu, w której trzymam wytrychy. Pokręciła głową ze znużeniem i dezaprobatą, nie odezwała się jednak. Pen wie wszystko o Tomie Wilke i o tym, jak nabyłem moje niezwykłe umiejętności. Zawsze okazywała, jak bardzo jej się to nie podoba. W tym momencie jednak widziałem, że kwestia nielegalnego otwierania zamków zbladła w zestawieniu z resztą rzadkiego gówna, w które się wpakowałem.

Wysiadłem z wozu i przeszedłem przez ulicę. Po lewej stronie drzwi tkwiły trzy przyciski dzwonków, odpowiadające mniej więcej trzem szyldom. Nacisnąłem ten z podpisem McClennan. Nikt nie odpowiedział. Nacisnąłem jeszcze raz i rozejrzałem się szybko.

Greek Street to miejsce, gdzie kwitnie nocne życie, ale większość jego wyznawców wróciła już do domów i pogasiła światła. Od świtu dzieliło nas zaledwie kilka godzin.

Po paru chwilach jednak usłyszałem kroki, którym towarzyszyło rytmiczne skrzypienie wypaczonych desek. Szczęknęła zasuwa, potem kolejna, następnie zazgrzytał klucz i drzwi uchyliły się lekko. W szczelinie ujrzałem Gabe'a McClennana. Miał na sobie koszulę, twarz pokrywał mu kilkudniowy zarost.

Wpatrywał się we mnie, wyraźnie oszołomiony. Byłem ostatnią osobą, jakiej spodziewał się na swym progu o czwartej rano. Szczerze mówiąc, oszołomienie to zbyt słabe określenie: McClennan przekroczył granice dzielące je od pokrewnych mu szoku i ogłupienia.

- Castor - wymamrotał w końcu. - Co jest, kurwa?

- Chciałem skonsultować się z tobą w kwestii pewnego zlecenia, Gabe.

- W środku nocy?

- Skoro i tak nie śpisz...

Potarł powieki nasadą dłoni.

- Castor - powtórzył. Zaśmiał się i pokręcił głową, jakby nie wierzył własnym oczom. - Tak, jasne, właź.

Odwrócił się i ruszył naprzód. Podążyłem za nim. Światło na piętrze najwyraźniej nie miało z nim nic wspólnego - drzwi, które otworzył, wychodziły na podest na parterze, obok pozbawionego drzwiczek schowka pełnego liczników elektrycznych i wyłysiałych mopów, opierających się o ścianę niczym stado pijaków.

Mimo nędznego wejścia i wątpliwej lokalizacji, biuro Gabe'a w porównaniu z moim to niebo a ziemia. Główny element wystroju stanowiło wielkie antyczne biurko, oparte na lwich łapach, dość duże, by przedzielić pokój na pół. Szafka z aktami miała cztery szuflady i wiśniowy fornir, w dodatku stał na niej wazon z chryzantemami. Na ścianie wisiał nawet dyplom, choć jeden Bóg wie za co go przyznano. Najpewniej za wynik w zawodach pływackich na dwieście metrów.

- Co mogę dla ciebie zrobić? - spytał Gabe, okrążając biurko.

Nie tylko zarost sprawiał, że McClennan wyglądał nieszczególnie. Oczy miał tak podkrążone, że wyglądał, jakby w chwili nieuwagi ktoś mu je podbił. A gdyby jego koszula była mapą Krainy Jezior, plamy potu pod pachami przedstawiałyby Windermere i Conninston Water. Był to bardzo nietypowy widok: McClennan miał patrycjuszowską twarz o orlim nosie, był szczupły, a jego głowę zdobiła falująca czupryna śnieżnobiałych włosów, które czesał świadomie na wzór Richarda Harrisa. Zazwyczaj ubierał się w stylu, który najlepiej można określić mianem „z klasą”. Dziś jednak, tak jak ja, był wyraźnie przepracowany.

Przez chwilę, nie zwracając na mnie uwagi, grzebał w kieszeniach. W końcu znalazł małą fiolkę, do połowy wypełnioną pigułkami. Wytrząsnął dwie czarne podłużne pastylki i połknął. Potem, z hojnością zrodzoną po haju, przypomniał sobie o dobrym wychowaniu i podsunął mi fiolkę.

- Ekstazka - wyjaśnił niepotrzebnie. - Poczęstujesz się?

Pokręciłem głową. Mnóstwo egzorcystów zażywa amfę, okazyjnie bądź stale. Twierdzą - przynajmniej niektórzy - że bardziej uwrażliwia ich na obecność umarłych, pozwala odbierać szerszy zakres częstotliwości. I rzeczywiście, coś w tym jest, ale ja sam już dawno odkryłem, że na wyjściu tracę równie dużo, ile zyskuję na wejściu. Zwykle zatem odmawiam.

- Archiwum Bonningtona. - Zaparkowałem na skraju biurka; nie chciałem zajmować krzesła dla klienta, dałoby to Gabe'owi nieuzasadnione poczucie władzy i autorytetu.

- W życiu o nim nie słyszałem - odparł szybko i zgrabnie. Zerknąłem mu w twarz, akurat jednak patrzył w dół - tym razem szukał czegoś w szufladach. W końcu znalazł i wyciągnął butelkę „Johnny'ego Walkera Red Label”, w której została jedna trzecia zawartości.

- Jesteś pewien?

McClennan spojrzał na mnie, po czym wzruszył ramionami, lekko i energicznie, bo extasy zaczęła już działać.

- Tak, jestem pewien. Smażenie duchów to łatwa forsa, Castor, ale nie da się tego robić przez sen. A czemu? W czym problem?

- Pewnie w niczym, ale przeprowadzam tam kasację i w trakcie pojawiło się twoje nazwisko.

Gabe zaczął otwierać szuflady z drugiej strony biurka. Znów się schylił i widziałem tylko czubek jego głowy.

- Moje nazwisko się pojawiło? Jak? Kto o mnie wspomniał?

- Właściwie nie pamiętam - skłamałem. - Ale ktoś mówił, że tam byłeś. A może widziałem twoje nazwisko na rachunku czy czymś takim? Postanowiłem więc się odezwać, sprawdzić, co myślisz o tym miejscu.

Zatrzasnął szufladę i wyprostował się. Wyglądał tak samo jak wtedy, gdy otworzył drzwi - wykończony ze zmęczenia, lecz niespecjalnie poruszony moimi słowami.

- Nie widziałeś mojego nazwiska na rachunku - stwierdził - bo nigdy mnie tam nie było. Jeśli ktoś o mnie wspomniał, to musiałem dla niego pracować gdzie indziej.

- Tak - odparłem z udawanym żalem. - Pewnie faktycznie. Takie już moje parszywe szczęście. To twardy orzech do zgryzienia i chciałem podzielić się z tobą kilkoma pomysłami.

- Nadał możesz to zrobić - mruknął Gabe. - Czemu nie? Obaj w końcu jesteśmy zawodowcami. Dziś ja cię poliżę po jajach, a jutro ty mnie. Cholera, nie mogę znaleźć szklanek. Daj mi moment, dobrze?

Wyłonił się zza biurka, minął mnie i wyszedł z pokoju. Nachyliłem się, wyglądając przez otwarte drzwi i zobaczyłem, że wspinaj się po schodach. Może zamierzał pożyczyć szkło od indyjskiej masażystki.

Diabeł zawsze znajdzie pracę dla pary bezczynnych rąk. Podszedłem do szafki i pociągnąłem górną szufladę. Zamknięta. Trzy szybkie kroki zaprowadziły mnie na służbową stronę biurka. Gabe zostawił otwartą szufladę. Wypełniały ją zwykłe warstwy szufladowego śmiecia; mógłbym w nich kopać pięć minut, nie znajdując nic bardziej przydatnego niż strużyny ołówka i spinacze. Poszczęściło mi się jednak. W prawym kącie szuflady, tak, by zawsze było pod ręką, niezależnie od panującego wewnątrz chaosu, leżało małe kółko z dwoma identycznymi kluczami.

Wróciłem do szafki i sprawdziłem jeden z kluczy. Obrócił się, a szuflada wysunęła się z jedynie lekkim piskiem protestu.

Zacząłem od „A”: Gabe układał swoje sprawy w porządku alfabetycznym. Większość miała nawet przypięte etykietki, wypisane tym samym, cieknącym czarnym długopisem.

Armitage

Ascot

Avebury

Balham

Beasley

Bentham

Brooks

Cholera. Cofnąłem się i sprawdziłem jeszcze raz, ale niczego nie znalazłem. Ani śladu Bonningtona. Ani śladu dymiącej spluwy.

Ale na schodach wciąż nie było słychać kroków, a ja zauważyłem nagle, że na samym końcu szuflady tkwi teczka na D: Drucker. Nie wiem nawet, skąd się wzięło natchnienie, ale zacząłem się cofać. Mijałem kolejne: Dimmock, De Vere, Dean, Dascombe... Crowther.

Dwa pudła. Cholera, ponownie.

Nie spodziewałem się już niczego, ale tak dla porządku wsunąłem palec pomiędzy Dascombe'a i Crowthera i rozepchnąłem teczki. Między nimi wisiała jeszcze jedna, pozbawiona etykietki. Zamiast niej na krawędzi czarnym flamastrem wypisano nazwisko: Damjohn. Gabe'owi musiało zabraknąć plastikowych nakładek.

Cudowną zaletą rosyjskiego szynela jest to, że można pod nim schować kałasznikowa, samowar i martwego świniaka i nikt tego nawet nie zauważy. Z prochowcem nie jest już tak łatwo, bo to okrycie lżejsze i bardziej przylegające do figury. Teczka jednak nie należała do najgrubszych i zmieściła się bez zbytnich problemów. Zamknąłem szufladę i wróciłem do biurka w chwili, gdy na schodach zaskrzypiały kroki Gabe'a.

- Może być bez dodatków? - spytał, stawiając na blacie dwie szklanki z rżniętego szkła. - Nie mam wody.

- Bez dodatków będzie okej.

Nalał mi solidną porcyjkę, sobie taką samą.

- Opowiedz o tej sprawie - powiedział.

Obróciłem szklankę w palcach, patrząc na światło załamujące się w fasetkach.

- Zjawa przybiera postać młodej kobiety o niemal całej twarzy przesłoniętej czerwonym woalem. Wiele pojawień, niesłabnących w czasie - w sumie trwa to już ponad trzy miesiące - rozrzuconych po całym budynku. Nie ma zatem punktu skupienia, w którym mógłbym ją odczytać.

Gabe wzruszył ramionami.

- W takim razie pokręć się tam, dopóki się nie zjawi. Nie wygląda na specjalnie nieśmiałą.

- I nie jest, faktycznie - przyznałem. - Szczerze mówiąc, myślę, że częściowo już ją namierzyłem. Nie w tym rzecz.

- Zatem w czym?

Pociągnąłem lekki łyk whisky i posmakowałem.

- W umeblowaniu - wyjaśniłem. Umeblowanie to w slangu egzorcystów wszelkie aspekty nawiedzenia niezwiązane bezpośrednio z duchem.

Gabe parsknął.

- Jeśli za bardzo skupisz się na umeblowaniu, w końcu potkniesz się o własne nogi. Nie ty mi to mówiłeś?

- Nie. Zdecydowanie nie ja.

- Tak czy inaczej to prawda. Zrób swoje i skasuj gości. Co cię to, kurwa, obchodzi?

- Zaczyna mnie obchodzić. - Odstawiłem szklankę. Nie wiedziałem, jakiej taniej whisky nalał do niej Gabe, lecz Johnny Walker oglądałby tę butelkę tylko gdyby się do niej odlał. - I zaczynam dostrzegać komplikacje. Słyszałeś kiedyś o gościu nazwiskiem Łukasz Damjohn?

Zero reakcji. Gabe poszukał w pamięci i pokręcił głową.

- Nie. Nie wydaje mi się. Facet pracuje w tym archiwum?

- Prowadzi klub ze striptizem przy Clerkenwell Green, z siostrzaną firmą na piętrze, na wypadek, gdyby miłość zrodzona w oczach zapragnęła krótkiej wycieczki w inne rejony.

W oczach Gabe'a ujrzałem dwa znaki zapytania. Sami powiedzcie, po cholerę komu oksfordzkie wykształcenie, skoro nikt nie poznaje aluzji do Szekspira?

- To alfons - wyjaśniłem.

- Dobra. W jaki sposób łączy się z twoim duchem?

- Jeszcze nie jestem pewien. Może to on ją zabił?

Gabe'owi opadła szczęka - tylko na sekundę, potem przywołał ją do porządku i spróbował udawać obojętnego. Ciekawie się to oglądało.

- Skąd w ogóle wiesz, że chodzi o morderstwo? Ma jakieś rany czy coś?

- Czy coś - powtórzyłem. Potem zerknąłem od niechcenia na zegarek, wzdrygnąłem się gwałtownie i wstałem szybko. - Cholera, Gabe, to będzie musiało zaczekać. Właśnie sobie przypomniałem, że muszę się z kimś spotkać o piątej.

- Musisz się z kimś spotkać? - zdumiał się Gabe. - Umawiasz się z klientami w środku nocy? Usiądź, napij się jeszcze. Nie zdołam ci pomóc, jeśli nie opowiesz mi wszystkiego.

Próbował napełnić moją szklankę, która i tak była jeszcze niemal pełna. Odsunąłem ją zręcznie.

- Wpadnę innym razem - zapowiedziałem, kierując się do drzwi.

Zerwał się na równe nogi, wyraźnie przyszło mu do głowy, że mógłby mnie zatrzymać. Ja jednak nawet nie zwolniłem - wymaszerowałem na korytarz i ulicę, przeszedłem do miejsca gdzie parkowała Pen. Na mój widok otworzyła drzwi od strony pasażera i uruchomiła silnik.

Odjeżdżając, ujrzałem McClennana; stał w drzwiach, odprowadzając nas wzrokiem. Po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać, co robił, by zapracować na tak marny wygląd.

- Skręć w lewo - poleciłem Pen. - I znowu. - Podczas jazdy otworzyłem teczkę i zajrzałem do środka.

Zawartość była nader skromna. Tkwił tam list, nie od Damjohna, lecz od firmy prawniczej, omawiający warunki, na których Gabriel McClennan zostanie zatrudniony przez firmę Zabava Ltd., „prowadzącą działalność w Zjednoczonym Królestwie w londyńskiej branży rozrywkowej”. Do listu przypięto zszywaczem kopię umowy, głoszącej, że McClennan zapewni „usługi egzorcysty i profilaktykę duchową” wszystkim filiom Zabavy za stałe honorarium w wysokości tysiąca miesięcznie. Umowę podpisał McClennan i jakiś Daniel Hill.

Pod spodem znalazłem kartkę papieru z listą adresów - głównie z East Endu - i kolejną z wydrukowanymi w kolumnach datami (wszystkie prócz ostatniej zostały odptaszkowane żółtym flamastrem); nabazgraną notatkę na oddartym kawałku kartki A4 „zmiana na piątek 6.30”) i pudełko zapałek z „Różowej Dziurki”, klubu, w którym poprzedniego wieczoru poznałem Damjohna. Bardzo gustowne: nazwę klubu z obu stron podtrzymywały sylwetki górnych części ciała kobiet, przedstawionych z profilu. Projektant wyraźnie uważał, że sterczące sutki zasługują na możliwie najlepszą ekspozycję.

Miałem nadzieję znaleźć dymiącą spluwę, a to kwalifikowało się najwyżej na kapiszonowiec.

Pen skręciła z powrotem na Soho Square. Poprosiłem, żeby się zatrzymała, ucałowałem ją lekko w policzek i wyskoczyłem z wozu.

- Zobaczymy się później - przyrzekłem.

- Uważaj, do ciężkiej cholery, Fix! - zawołała za mną, ja jednak biegłem już za róg, skręcając z powrotem w Greek Street, Przeszedłem jedną trzecią jej długości i gdy znalazłem się dwadzieścia metrów od lokalu Gabe'a po drugiej stronie ulicy, ukryłem się w jednej z bram.

Nie trwało to tak długo, jak sądziłem - ale też o tej porze nocy ruch jest raczej skromny. Jakieś dziesięć minut później pod drzwi Gabe'a zajechał samochód: jaskrawobłękitne BMW X5. Od strony pasażera wyskoczył Arnold Łasica, z tyłu wygramolił się potężny, bezkształtny obiekt odziany w garnitur. Scrub - na całym pieprzonym świecie nie istniał nikt podobny. Przytrzymał drzwi i z samochodu wysiadł Damjohn we własnej osobie.

Musiało im być ciasno. Damjohn pierwszy wszedł do środka, za nim Scrub i wreszcie Arnold, który głośno trzasnął drzwiami.

A zatem miałem oficjalne potwierdzenie, wszyscy w tym tkwili. Chciałbym jedynie mieć choćby najbledsze pojęcie, w czym.


13

Jest takie miejsce, do którego wybieram się czasem, by zebrać i przegrupować swoje oddziały, przywołać nieco sił, gdy czuję się słaby, i odnaleźć ciszę pośród nieustannej, polifonicznej kakofonii miasta. Co dziwne, to cmentarz: Bunhill Fields przy City Road, niedaleko dworca Old Street. Powinien być ostatnim miejscem na ziemi, które bym wybrał, ale w jakiś sposób idealnie do mnie pasuje. Lubię czuć pod stopami jego ziemię - i to, co jest sześć stóp pod nią.

Po pierwsze, cmentarz jest stary i nieużywany, ostatni pogrzeb odprawiono tu ponad sto lat temu; wszystkie tutejsze duchy na długo przedtem, nim znalazłem to miejsce, odbiły karty i odeszły, a nowe nie zdecydowały się tam osiąść. Żadne inne miejsce nie może się równać z panującymi tu spokojem i ciszą.

I dochodzi jeszcze fakt, że to niepoświęcona ziemia. Na cmentarzu spoczywają heretycy, radykałowie i sukinsyny, grający według własnych zasad w czasach, gdy coś takiego mogło skończyć się założeniem przedoświeceniowej wersji betonowych butów. William Blake śni pod tą ziemią o Jerozolimie, a Daniel Dafoe o zdecydowanie bardziej przyziemnych rzeczach. Mamy tu też Johna Owena i Isaaca Wattsa, wściekłe psy osiemnastowiecznej teologii. Co mogę powiedzieć? Po prostu dobrze mi w ich towarzystwie.

Zatem tam właśnie byłem i dlatego. Musiałem pomyśleć. Wracając do Bonningtona, chciałem wiedzieć, że nie maszeruję tam kompletnie nagi, bez żadnego planu.

Wycofaj się i ponownie osądź sprawę, powiedziałem sobie.: Przejrzyj wszystko, co już wiesz, i sprawdź, czy układa się w obraz czegoś, o czym nie miałeś pojęcia.

Przyjmuję tę robotę i już pierwszego dnia zaczyna mnie śledzić Scrub. Biorąc pod uwagę bogactwo narzędzi, jakimi dysponował Łukasz Damjohn, fakt, że wybrał tak wielki i potężny przedmiot, wiele mówił o sprawie. Zazwyczaj Damjohn zapewne używał Scruba do zastraszania rywalizujących z nim kurwimistrzów; posłanie go do mnie było potężną przesadą.

A zatem Damjohn dokłada wszelkich starań, by się ze mną spotkać, ale w żaden sposób nie próbuje na mnie naciskać, ani nawet wyciągać informacji o tym, co robię.

Potem okazuje się, że McClennan i Damjohn to starzy kumple.

A duch z archiwum spotkał Gabe'a McClennana - cokolwiek by o nim sądzić, świetnego egzorcystę. Czemu zatem zjawa wciąż tam była?

To właśnie było najważniejsze pytanie. Zaczynałem już przekonywać sam siebie, że Damjohn musi mieć coś do ukrycia. Ale coś tu nie grało. Gdyby posłał McClennana, żeby ten wygonił zjawę z Bonningtona, nie zostałby po niej nawet popiół. Jak sam powiedział, wszedłby tam, załatwił sprawę i skasował forsę. Ale nie. Chyba że jego zadanie wyglądało inaczej.

W dodatku ktoś wywołał sukkuba, żeby mnie załatwić. To egzotyczna i niebezpieczna broń, ale biorąc pod uwagę mój sposób zarabiania na życie, policja ani nikt inny nie mrugnąłby nawet powieką. Co takiego zrobiłem, by zasłużyć sobie na podobną atencję? A może, co miałem zrobić? Odpowiedzi prosimy przysyłać na kartkach pocztowych. Nic z tego nie miało sensu i im dłużej przyglądałem się faktom, tym bardziej do siebie nie pasowały. W sumie byłem pewien tylko jednego: że nie zamierzam zagrać nawet taktu u Bonningtona, dopóki nie znajdę odpowiedzi.

W końcu poddałem się. Jakikolwiek wpływ wywiera zazwyczaj cmentarz Bunhill Fields na mój wysoce podatny na sugestie umysł, tym razem nie zadziałał. Czułem się tak, jakby ktoś wydłubał mi gałki oczne, przeszlifował papierem ściernym i wepchnął mniej więcej na miejsce. Głowę wypełniał szary ser. Gdybym miał mózg, wróciłbym do domu, do Pen, zatkał okno wczorajszym egzemplarzem „Independenta” i przespał parę godzin.

Tymczasem szary ser zaprowadził mnie z powrotem do Bonningtona.

Frank spojrzał na mnie z głęboką troską.

- Marnie wyglądasz - zauważył, gdy rzuciłem płaszcz na kontuar; jego twarz miała lekko oszołomiony wyraz. - Co ci się stało?

- Trzeba było zobaczyć tego drugiego - odparłem, odwołując się do starych tekstów.

- Kto to był? Zawodowy zapaśnik?

- Nie, dziewczyna. Gdzie jest Jeffrey?

- Sądzę, że pan Peele przebywa teraz w gabinecie. Zadzwonię i poinformuję, że...

- Wolałbym go zaskoczyć - uciąłem i ruszyłem w stronę schodów.

Frank mógł mnie zatrzymać, ale tego nie zrobił. Być może w jego systemie wartości fakt, że ktoś został przeżuty, wypluty i porzucony, coś jednak znaczył. Czółko, Frank, masz u mnie jednego.

Po drodze zajrzałem do pracowni. Rich, John i Cheryl, a także parę nieznanych mi osób, zerknęli na mnie, gdy stanąłem w drzwiach - zerknęli i już tak zostali.

- Stary, powinieneś leżeć w łóżku - rzekł Rich po chwili ciszy tak ciężkiej, że nie tylko ciężarnej, ale gotowej do odejścia wód i porodu.

- Tak - zgodziła się Cheryl - i to szpitalnym. Wyglądasz, jakbyś dłubał sobie w nosie piłą łańcuchową.

Jon Tiler milczał, nagle jednak jakby zesztywniał. Sięgał właśnie po długopis, ale teraz obie jego dłonie spoczęły płasko na biurku. Gapił mi się w twarz, nie wyglądał na uszczęśliwionego. Otworzyłem w myślach właściwą szufladkę i zamknąłem w niej ten obraz.

- Kiedyś żonglowałem piłami - rzekłem lekko. - Wygląda to niebezpiecznie, ale po prostu trzeba uważać. Rich, masz może kartkę i coś do pisania?

- Tak, jasne.

Znalazł w pojemniku długopis i wyjął kartkę spod drukarki. Pchnął je ku mnie. Szybko nakreśliłem na papierze znaki, które pokazała mi zjawa na jednym z mentalnych obrazów - nabazgrane na wydartej z książki kartce i przytknięte do samochodowej szyby: помогите мне.

Odwróciłem papier i podsunąłem Richowi.

- To po rosyjsku? - spytałem.

Przyjrzał się, jego oczy lekko się rozszerzyły.

- Tak - mruknął.

- A co znaczy?

Spojrzał na mnie zdumiony.

- SOS. To znaczy „pomóżcie mi.”

- Dzięki, tego właśnie chciałem się dowiedzieć. Skinąłem wszystkim głową i ruszyłem korytarzem do gabinetu Peele'a.

***

Kiedy wszedłem, Peele wisiał na telefonie; gadał o wydajności i różnych metodach jej określania. Usiadłem naprzeciwko, patrząc na niego w milczeniu. On tymczasem paplał dalej. Spojrzenie i milczenie zrobiły swoje - oczywiście nie patrzył wprost na mnie, lecz dobre spojrzenie działa nie tylko na wzrok. Po niecałej minucie przeprosił niezręcznie i oznajmił, że oddzwoni. Potem rozłączył się i zerknął na mnie z irytacją.

- Macie problem - powiedziałem. - I sądzę, że to inny problem, niż pan przypuszcza.

- Panie Castor - rzucił. - To była Komisja Połączonych Muzeów! Słuchałem właśnie ważnej... Byłem zajęty... - Na moment zabrakło mu słów, o mało nie spojrzał mi w oczy. - Nie podoba mi się, że wpada pan tu niezapowiedziany i mi się narzuca!

- Cóż, bardzo mi przykro. - Ton mego głosu w najmniejszym stopniu nie sugerował szczerości tego stwierdzenia. - Zakładałem, że zechce pan usłyszeć najnowsze informacje w sprawie ducha.

Jeśli sądziłem, że to mu zamknie usta, myliłem się. Peele kipiał oburzeniem i musiał się wyładować.

- Wszystko to nie przebiega tak, jak oczekiwałem - oznajmił z niemal śmiertelnym wzburzeniem. - Wczoraj rano był u mnie Jon Tiler, zamierzał złożyć na pana oficjalną skargę po szkodach wywołanych we wtorkowy wieczór. Przekonałem go, by tego nie robił, ale nie była to przyjemna rozmowa. Mam nadzieję, że dokonał pan jakichś postępów. Ma pan pozytywne wieści?

- Nie - odparłem. - Mam natomiast wieści negatywne. Innymi słowy, zdołałem wykluczyć parę możliwości. Bo widzi pan, przyjąłem błędne założenia. Sądziłem, że zjawa musi być w jakiś sposób związana z rosyjskimi zbiorami. Ale to nieprawda, mam rację?

Teraz Peele naprawdę na mnie spojrzał - przez ułamek sekundy, po czym jego wzrok znów opadł ku biurku.

- A tak nie jest? - spytał po chwili dość długiej, bym zdołał policzyć do trzech.

- Nie, nie jest. Zjawa pochodzi ze znacznie późniejszych czasów, możliwe nawet, że współczesnych. Co rzuca całkiem nowe światło na jej obecność tutaj. Aktualnie szukam innego wyjaśnienia.

Miało to zabrzmieć ogólnikowo i groźnie, i może miało wycisnąć z Peele'a dodatkowe informacje, jeśli w ogóle pozostało coś do wyciśnięcia. Ale, jak to czasem bywa ze strategiami, ta także nie wypaliła, a ja oberwałem rykoszetem.

Peele zacisnął usta.

- Panie Castor - zaczął. - Czemu w ogóle szuka pan jakiegokolwiek wyjaśnienia?

Próbowałem sparować pytanie, zamiast na nie odpowiedzieć.

- Jestem zawodowcem - oznajmiłem z niewzruszoną miną. - Nie przychodzę ot tak i nie sprzątam. Muszę zrozumieć kontekst, żeby...

Peele mi przerwał.

- Kiedy pana zatrudniałem, nie wspominał pan o kontekście - przypomniał zimno. - Obiecał pan wykonać pewną usługę, a teraz stawia warunki, które według mnie nie mają nic wspólnego z naszym problemem. A skoro już mowa o profesjonalnych standardach, muszę także spytać, czy nic nie zakłóca, pańskiego obiektywizmu.

Tym razem to ja spojrzałem na niego niczego niepojmującym wzrokiem.

- Mojego obiektywizmu? - powtórzyłem. - Zechciałby pan wyjaśnić?

- Oczywiście. Jak dotąd za każdym razem podczas rozmowy o duchach używał pan rodzaju nijakiego. Robił pan to konsekwentnie, czasami niemal agresywnie, jakby uważał pan, że w ten sposób coś przekazuje. Teraz jednak nagle duch, którego ma pan egzorcyzmować, stał się „nią”. Muszę zapytać, dlaczego?

Cholera. Przyłapał mnie. Mógłbym uniknąć kopniaka, ale kopyta roztrzaskały już drzwi stajni, a ja się nie zorientowałem, dopóki nie zobaczyłem drzazg.

- Jest pan naukowcem - odparłem, udając lekki ton. - Słowa wiele dla pana znaczą, to część pańskiego fachu. Ja nie mogę sobie pozwolić na badanie podobnych niuansów. Po prostu załatwiam sprawę.

- I właśnie to, panie Castor - rzekł z gryzącą ironią Peele - bardzo chciałbym zobaczyć.

Pochyliłem się nad biurkiem. Najlepszą obroną jest solidny cios pięścią w twarz.

- W takim razie proszę ze mną współpracować - warknąłem. - Może pan zacząć od ponownego pokazania mi księgi wypadków. Jeśli zjawa nie przybyła tu ze zbiorami rosyjskimi, to skąd się wzięła? Co jeszcze działo się tu na początku września, co mogłoby wyjaśnić jej przybycie?

Przez chwilę Peele nie odpowiadał. Wyraźnie zadawał sobie to samo pytanie i nie znajdował dobrej odpowiedzi.

- A odkrycie tego pomoże zakończyć egzorcyzmy? - spytał w końcu.

- Oczywiście - rzekłem, nie wzdrygając się nawet na to kłamstwo.

Nie zamierzałem wyjaśniać, że mógłbym ich dokonać już w tej chwili - w dodatku stojąc na głowie i żonglując trzema pomarańczami.

Z wyraźną niechęcią Peele otworzył szufladę biurka i wyciągnął księgę, którą widziałem parę dni wcześniej. Zaczął przerzucać kartki, ja jednak sięgnąłem i przeszkodziłem mu, kładąc dłoń na okładce i zamykając książkę.

- Lepiej ja to zrobię - powiedziałem. - Może i nie wiem czego szukam, ale jeśli to znajdę, mam większą szansę rozpoznania istotnych informacji.

Peele wręczył mi księgę, z miną sugerującą, że chętnie jej się pozbywa - że ma absolutnie dosyć całego tematu nawiedzenia. Zabawne. Dla mnie, teraz gdy ktoś najwyraźniej próbował mnie z jego powodu zabić, stało się niemal fizycznie fascynujące.

Książka otworzyła się na zapisie z wtorku 13 września. Uznałem to za szczęśliwy zbieg okoliczności. Przypomniałem sobie, że to była data pierwszego kontaktu. Przypomniałem sobie też, jak długi wydawał się zapis, gdy widziałem go ostatnio. Teraz sprawiał wrażenie jeszcze dłuższego, a drobne pismo Peele'a jeszcze bardziej nieczytelnego. By odsunąć od siebie moment lektury, zacząłem przerzucać kartki do najnowszego wpisu, który rzecz jasna pochodził sprzed zaledwie dwóch dni: dotyczył skargi Jona Tilera na tornado, które wywołałem, próbując za pomocą krwi Richa zwabić zjawę.

Przeglądając listopad, stwierdziłem, że w zasadzie co dzień pojawiał się nowy zapis - większość nader zwięzła. „Richard Clitheroe widział ducha w magazynie numer trzy”. „Farhad Zaheer widziała ducha w korytarzu na parterze”. W październiku po pierwszym tygodniu nic; Peele wspominał o przerwie. Nastąpiła przerwa, a kiedy zjawa wróciła, przestała mówić.

I gdy tak nadal się cofałem, zacząłem dostrzegać pewien wzór. Dziesiątki spotkań, praktycznie każdego dnia, aż do 13 września, No dobrze, nie wszystko, co się działo, miało związek z duchem, 30 września zaczęła przeciekać rura w damskiej toalecie: „Petra Gleeson pośliznęła się na wodzie, ale nie odniosła obrażeń”. A 21 września niejaki Gordon Batty cierpiał „na kolejny migrenowy ból głowy”.

Tak bardzo wciągnęła mnie ta fascynująca saga życia codziennego archiwistów, że gdy dotarłem do długiego tekstu z 13 września, nadal przekładałem kartki. I wtedy zrozumiałem, czemu książka otworzyła się akurat na tej: dlatego że poprzednią wyrwano.

Odwróciłem księgę i pokazałem Peele'owi.

- Zrobił pan kleksa? - spytałem.

Ze zdumieniem wpatrywał się w niepasujące do siebie daty, po czym spojrzał na mnie.

- To niemożliwe! - zaprotestował oszołomiony. - Nigdy nie wyrwałbym kartki z księgi wypadków, to dokument oficjalny. Co roku KPM przeprowadza audyt. Nie wiem, jak to się mogło stać.

Na wszelki wypadek lepiej wykluczyć oczywiste wyjaśnienie. Otworzyłem książkę pośrodku składki i pokazałem Peele'owi zszycia.

- Czasami przy takim szyciu można wyrwać kartkę z tyłu, by coś na niej zapisać, a wtedy po jakimś czasie jej odpowiednik z przodu także wylatuje. Czy to się mogło tu zdarzyć?

- Oczywiście, że nie - upierał się lekko podniesionym głosem. - Nigdy bym tego nie zrobił, nie z książką wypadków. Stwierdzono by to przy następnym...

- ...przy następnym corocznym audycie. W porządku, panie Peele, o nic pana nie oskarżam. Chciałem się po prostu upewnić, że nie mamy do czynienia z przypadkiem. Zakładając, że nie, druga hipoteza robocza brzmi, że ktoś tu przyszedł i wyrwał stronę celowo. Może chciał usunąć jakąś wzmiankę, tak by nie stała się powszechnie znana.

- Ale skoro zapisałem ją w księdze, już musiała być powszechnie znana!

- Zatem może sprawca pragnął uniknąć tego, by ktoś skojarzył dwa wydarzenia dziejące się mniej więcej w tym samym czasie.

- Na przykład?

- Na przykład nie mam najbledszego pojęcia.

Przyjrzałem się miejscu, w którym następowała przerwa w narracji księgi. Ostatni pełny zapis pochodził z 29 lipca: sierpień musiał być bardzo spokojnym miesiącem. Następnie daty pojawiały się ponownie. Krótki zapis z 12 września (chronologicznie pierwsza migrena Gordona Batty'ego), a potem epicka opowieść z 13 września.

- Coś w sierpniu - naciskałem Peele'a. - Albo na początku września. Może zaledwie parę dni przed pierwszym pojawieniem się zjawy. Co jeszcze się wtedy działo? Przypomina pan sobie cokolwiek?

- Sierpień jest raczej spokojny - rozmyślał na głos Peele. - Nie mamy żadnych szkolnych wycieczek, tylko sprawdzamy i konserwujemy zbiory, katalogujemy nowe nabytki... - Pokręcił głową. - Niczego nie pamiętam. Niczego, żadnego odstępstwa od normy.

- Ma pan coś przeciw temu, bym jeszcze raz przepytał personel?

Ponownie się zirytował.

- Tak, panie Castor, szczerze mówiąc mam. Dlaczego to niby jest konieczne?

- Jak mówiłem: żeby określić kontekst nawiedzenia.

Peele zastanawiał się chwilę, po czym stanowczo pokręcił głową.

- Nie, przykro mi, ale nie. Nie życzę sobie dalszego zakłócania pracy archiwum. Jeśli może pan wykonać swoje zadanie, nie wchodząc w drogę ludziom, którzy naprawdę tu pracują, bardzo proszę. Jeśli nie, niech pan zwróci zaliczkę, którą panu wypłaciłem, a ja zatrudnię kogoś, kto to potrafi.

- Zaliczka jest bezzwrotna, panie Peele.

- Posłuchaj no, Castor...

- Sam pan się zgodził na te warunki. Ale nie sądzę, by prawdziwym problemem było odzyskanie pieniędzy. Macie w archiwum nieżyjącą kobietę, która zmarła niezbyt dawno temu. Musicie się dowiedzieć, czemu tu jest i dlaczego wściekłość i rozpacz przepełniają ją do tego stopnia, że atakuje żywych. Jeśli nie poznacie odpowiedzi na te pytania, egzorcyzmy mogą się stać dopiero początkiem prawdziwych problemów

- Nie dostrzegam logiki w tym stwierdzeniu.

- Zatem proszę się zastanowić. W końcu pan dostrzeże.

Zostawiłem go kipiącego złością. Dalsze siedzenie w gabinecie nie miało sensu. W istocie, im dłużej bym tam tkwił, tym większe istniałoby prawdopodobieństwo, że mógłby się zdobyć na odwagę i mnie wyrzucić. A nie byłem jeszcze gotów odejść, jeszcze nie.

Wsunąłem głowę za drzwi pracowni.

- Peele chce, żeby ktoś otworzył mi drzwi - oznajmiłem. - Znajdzie się ochotnik?

Tak to już jest z kłamstwami: kiedy człowiek do nich przywyknie, potrafią fantastycznie oszczędzić czasu i wysiłku. Rich otworzył usta, ale Cheryl go uprzedziła.

- Ja pójdę - rzuciła. - Daj klucze, Rich, podpiszę odbiór.

Rich zamknął usta i wzruszył ramionami. Minęła krótka chwila, podczas której Cheryl wymieniła swój podpis na wielki pęk kluczy. Razem ruszyliśmy do drzwi.

Maszerowałem korytarzem, Cheryl mnie dogoniła.

- Rosyjski zbiór? - spytała.

- Nie, strych.

- Strych? Ale tam nic nie ma.

- Wiem. Mój brat jest wielkim zwolennikiem niczego.

Dwie noce temu spowity w nieprzejrzyste cienie strych wyglądał tajemniczo i groźnie. W dziennym świetle wydawał się jedynie pusty.

Poszliśmy do ostatniego pokoju, Cheryl weszła za mną do środka. Wskazałem szafę.

- Co tam jest? - spytałem. Pokręciła głową.

- Nie mam pojęcia - przyznała. - A czemu?

- Po prostu jestem ciekaw. Ktoś tu był w nocy, we wtorek po zamknięciu archiwum. To znaczy tu, na strychu, i może w tym pomieszczeniu. Czy wśród kluczy Richa znajdzie się ten do szafy?

Cheryl posłała mi psotny uśmiech.

- Hej, pomijając nieprzyzwoite skojarzenia, jeśli coś ma dziurę, to Rich ma do niej klucz.

Uklękła na jednym kolanie i mrużąc oczy, przyjrzała się zamkowi w drzwiach szafy. Potem przytaknęła z satysfakcją i zaczęła grzebać pośród ciężkiego pęku żelastwa.

- Silverline dwieście siedemdziesiąt sześć - oznajmiła. - Taki sam jak te na dole. Proszę. - Wsunęła klucz w zamek, obróciła i demonstracyjnie otworzyła drzwiczki.

Szafa była pusta.

- Może z tyłu ma tajny schowek? - podsunęła Cheryl bez zbytniego przekonania.

Schyliła się, żeby obejrzeć półki, a ja odkryłem, że przyglądam się jej tyłowi - zdecydowanie bardziej jawnemu. Moje ciało samo zareagowało: krew napłynęła mi do twarzy i innych wystających części. Podniecenie eksplodowało we mnie niczym flara.

Gdy Cheryl się wyprostowała, natychmiast zauważyła moją nagłą zmianę nastroju - musiałem mieć to wypisane na twarzy.

- Nie sprowadziłeś mnie tutaj, żebym ci otworzyła szafę, prawda? - spytała z wyrzutem, ale bez zbytniej złości. - Ty świntuchu.

To była robota sukkuba Juliet. Sięgnęła do mego wnętrza - na tym właśnie polegała jej tajemnicza siła i moc - i przestawiła pokrętło na obudowie mojego libido z pozycji normalne na sejsmiczne. Najwidoczniej coś takiego nie mija od razu, a bliskość Cheryl wywołała wstrząs wtórny. Przygotowałem się na uderzenie w twarz, lecz Cheryl przyglądała mi się z miną pełną namysłu. Otworzyłem usta, by to wyjaśnić, ona jednak energicznie pokręciła głową, uciszając mnie.

- Nigdy jeszcze nie uprawiałam seksu w pracy - wymamrotała w końcu. - A ty jesteś całkiem atrakcyjny, na swój obleśny, niezdrowy sposób. Powinieneś nosić na sobie ostrzeżenie ministerstwa zdrowia. A wiesz, co zawsze powtarzam?

Zapomniałem, ale nagle przypomniałem sobie.

- Nie mów, że coś ci się nie podoba, dopóki tego nie spróbujesz.

- Właśnie. Czy aby jednak twoje oczy nie składają obietnic, których spodnie nie zdołają dotrzymać, Castor?

- To uczciwe pytanie. - Rozpaczliwie próbowałem uruchomić te części mojego mózgu, które nie zawiadywały poceniem się i dyszeniem. - Cheryl, to nie ja. To coś w rodzaju kaca po...

Powstrzymała mnie pocałunkiem, smakującym słabo kawą i cynamonem. Miałem sporo czasu, by go skosztować.

Gdy się rozłączyliśmy, znów się uśmiechnęła i ów uśmiech niósł ze sobą cały świat obietnic.

- Ktoś mógłby tu wejść - przypomniałem, czyniąc ostatnią, skazaną z góry na porażkę próbę posłuchania głosu rozsądku.

- Do tego właśnie przydają się klucze. - Cheryl podeszła do drzwi, zamknęła je i przekręciła klucz. Potem wróciła i zsunęła mi z ramion koszulę.

- Jestem cały pokaleczony - ostrzegłem. - Także w miejscach, których być może zamierzasz użyć.

- Biedaczek. Pokaż cioteczce Cheryl.

Miała bardzo łagodne dłonie, których użyła do najróżniejszych czynności wykraczających poza zawodowe stosunki egzorcysty i klienta. Zareagowałem stosownie i sytuacja z kiepskiej stała się cudownie zła.

A jednak gdy Cheryl wciągnęła mnie w siebie z głuchym pomrukiem aprobaty, ja wciąż myślałem: taśma do paczek i reklamówki. Gdzie się podziały?


14

Siedzieliśmy na strychu w przyjaznych, postkoitalnych objęciach, oparci o gołą ścianę. Zdążyliśmy się już ubrać, a gdyby ktoś zaczął gramolić się po kamiennych schodach, usłyszelibyśmy go z daleka, toteż nie martwiliśmy się możliwością przyłapania w nieprzyzwoitej pozycji.

- Nie proponowałaś użycia kondoma - zauważyłem.

- A masz go przy sobie?

- Nie.

- No proszę.

- Zawsze tak lekko podchodzisz do sprawy?

- Poniosło mnie. Ciebie też. Ale biorę pigułki. Twierdzisz, że powinnam się obawiać?

Pokręciłem głową. Unikam wszelkich związków, zawsze bałem się, że ktoś, kogo pokocham, mógłby umrzeć, a wtedy musiałbym z tym żyć - albo się z tym rozprawić. Musieć podjąć wybór. Zatem, choć nie do końca zachowuję celibat, uważam się za całkiem cnotliwego.

- I ty też nie powinieneś. Daję słowo. Zmieńmy temat.

- Dobra - przystałem. - Możemy pogadać o robocie?

- Jasne, wal.

- Słyszałaś kiedyś o klubie ze striptizem, który nazywa się „Różowa Dziurka”?

Cheryl roześmiała się, nisko, lubieżnie. Bardzo spodobał mi się jej śmiech.

- Cieszę się, że gadamy o robocie - mruknęła. - Nie chciałabym sądzić, że zaprosisz mnie na randkę. Nie, nie znam tego miejsca, nigdy w życiu nie byłam w klubie ze striptizem. No dobra, raz oglądałam chippendalesów.

- Spotkałaś kiedyś niejakiego Łukasza Damjohna?

- Nie.

- A Gabriela McClennana?

- Znów nie. Feliksie, co to wszystko ma wspólnego z moją Sylvie? Gadasz jak prywatny detektyw.

- Wszystko to jakoś się ze sobą łączy - odparłem, świadom, jak żałośnie to brzmi. - Cheryl, powiedz mi coś o tych pokojach. Używacie ich do czegoś?

- Jeszcze nie. W końcu zamierzamy je zająć. Przechowuje się tu parę rzeczy, ale niewiele. A czemu?

Zamiast odpowiedzieć, wstałem, zakłócając pozostałości sennego, intymnego nastroju. Podszedłem do okna i wyjrzałem, potem zerknąłem w dół. Dwa piętra niżej ujrzałem płaski dach przybudówki. Na szarym eternicie leżała reklamówka, wiatr łopotał nią, ale jej nie zwiewał.

- Co jest pod nami po tej stronie budynku? - zapytałem.

- Bezpieczne magazyny - odparła Cheryl.

- Tylko one?

- Tak, tylko.

- Bez okien?

- Zgadza się. Czemu pytasz? Co się dzieje?

- Zdawało mi się, że słyszałem kogoś - odparłem, decydując się na półprawdę. - W czasie, gdy nie powinno tu być nikogo.

- To pewnie Frank - powiedziała Cheryl.

- Słucham? - Odwróciłem się ku niej. - Niby czemu?

- Medytuje tutaj. Jeffrey się zgodził.

- Frank medytuje?

Uśmiechnęła się szeroko.

- A jak myślisz, skąd u niego ten spokój? Mamy jedynego strażnika zen w całym Londynie. Tyle że tak naprawdę jest motylem śniącym o byciu strażnikiem.

- To się działo w nocy. Po zamknięciu archiwum.

- Tak? - Zamrugała. - Dobra, w takim razie cofam to, co powiedziałam. Frank przychodzi tu w czasie przerwy na lunch. Ale... co tu robiłeś po zamknięciu?

- To długa historia. Zechcesz na razie zachować ją w sekrecie?

- Będziesz musiał sobie kupić moje milczenie.

- Dokładnie czym?

Sugestywnie poruszyła brwiami.

- Jestem dla ciebie tylko zabawką, prawda? - poskarżyłem się z udawaną goryczą.

- Zgadza się, chłopcze. Powiedzmy: dziś wieczór o szóstej; daj mi czas, żebym się stąd wydostała. Spotkamy się w Costelli. Będziesz musiał się postarać, by mnie zadowolić.

- Mogę liczyć na wcześniejsze zwolnienie za złe zachowanie?

- Zobaczymy. Zależy od tego, jaki umiesz być niedobry.

- Cheryl, czy z boku nowej przybudówki biegnie jakaś alejka?

- Tak, tam właśnie stawiają kontenery na śmieci. A czemu?

- Muszę tam zejść i wdrapać się na ten płaski dach.

- W ramach odpoczynku po seksie? Większość ludzi po prostu zapaliłaby papierosa.

Pocałowałem ją w usta.

- Palenie szkodzi - przypomniałem.

- Ja także, chłopcze. Jeszcze ci pokażę.

- Nie mogę się doczekać. Zostań tutaj, to potrwa tylko chwilkę.

Zszedłem na dół. Frank pozdrowił mnie przyjaznym skinieniem głowy. Po raz pierwszy na służbie towarzyszył mu drugi strażnik - młodszy mężczyzna ostrzyżony po wojskowemu, który spojrzał na mnie rybimi oczami. Obdarzyłem go uśmiechem poczciwego idioty i poszedłem dalej.

Alejka okazała się zaułkiem. Zgodnie z zapowiedzią Cheryl, po obu stronach stały kontenery na śmieci z sąsiednich budynków - każdą czarną, plastikową trumnę na kółkach opatrzono numerem wymalowanym białą farbą, która pociekła, zanim zdążyła zaschnąć.

Z dołu wszystko wyglądało inaczej. Oceniając położenie najlepiej jak umiałem, wdrapałem się na śmietnik, po czym wykorzystałem poziomą belkę zamkniętej stalowej bramy. Poszło całkiem łatwo, co mnie nie zdziwiło. Ktoś z archiwum robił to w końcu regularnie. Byłem jednak za daleko i przed sobą ujrzałem niewielkie podwórze ze sprzętem budowlanym. Płaski dach nowego aneksu Bonningtona kończył się trzy metry po mojej lewej. Ruszyłem po murze, balansując jak skoczek na linie, aż w końcu znalazłem się na dachu. Widziałem reklamówkę leżącą niedaleko ściany głównego budynku, przypominającej prócz świetlików na samej górze bezokie urwisko.

Podszedłem do torby i ją podniosłem. „Wszystko, co dobre, smakuje lepiej u Saintsbury’ego”, głosił napis. Ale to, co tkwiło w środku, z pewnością nie było jedzeniem. Wyczułem coś ciężkiego i prostokątnego. Rozdarłem narożnik i zajrzałem do środka.

Wyjrzały na mnie słowa: от всей души поздравляю и желаю всего наилучшего, był to jednak przypadek. Ponad połowę listów i dokumentów w środku napisano po angielsku.

Gwizdnięcie sprawiło, że uniosłem wzrok. Cheryl wychylała się z okna strychu. Pomachała do mnie, a ja odmachnąłem. Pokazałem jej gestem: „zostań”, unosząc dłoń jak policjant zatrzymujący ruch. Pokiwała głową.

Wróciłem do środka i ruszyłem na czwarte piętro, ona jednak schodziła w dół i spotkaliśmy się w połowie drogi.

- Co było w siatce? - spytała.

- Wybór zdrowych produktów za bardzo rozsądną cenę - odparłem. - Cheryl, wpuścisz mnie jeszcze raz do magazynu z rosyjską kolekcją?

- Mówiłeś chyba, że to ślepy zaułek. Co było w siatce?

- Różne rzeczy. Faktycznie mówiłem i może miałem rację. Ale muszę coś sprawdzić.

Wszystko w magazynie wyglądało tak jak poprzedniej nocy. Pudła wciąż piętrzyły się na podłodze, laptop Richa nadal leżał na stole, a w powietrzu wciąż wisiała ta sama kwaśna, zniechęcająca woń, jak za pierwszym razem, gdy tam wszedłem cztery dni wcześniej.

- Szósta - przypomniała Cheryl.

- Będę tam - przyrzekłem. Pocałowaliśmy się.

Gdy tylko wyszła, włączyłem komputer. Potem, gdy się rozgrzewał, zacząłem szukać drugiej potrzebnej rzeczy. Powinna leżeć na stole, ale że tak nie było, musiałem w nocy zgarnąć ją do jednego z pudeł wraz z naręczami papierów.

Zmarnowałem dziesięć minut, ale w końcu znalazłem co trzeba: kołowy, reporterski notatnik z odręcznymi zapiskami Richa. Uzbrojony w niego otworzyłem bazę danych w komputerze i spróbowałem się w niej połapać. Był tam plik rosyjskie 1 i uznałem, że to całkiem rozsądny początek. Program poinformował mnie, że zawiera około 4800 rekordów.

Otworzyłem kilka losowo. Podobnie jak dokumenty w pudłach, były w zasadzie mało zróżnicowane.

List. 12/12/1903. Nadawca Michaił S. Odbiorca Irina Aleksowna. Osobisty. Rosyjski.

List. i4/12/1903. Nadawca Michaił S. Odbiorca Peter Molinue. Osobisty. Angielski.

List. 14/12/1903. Nadawca Michaił S. Odbiorca ambasada rosyjska. „Do wszystkich zainteresowanych”. Oficjalny/biznesowy. Rosyjski.

Zacząłem przerzucać kartki w notesie, szukając czegoś, co by się bardziej wyróżniało. W końcu zdecydowałem się na kartkę walentynkową i wpisałem w parę pól zanotowane przez Richa informacje. Odbiorca Carla. Rysunek: skrzydlate serce.

I rzeczywiście była tam: obiekt numer 2838. Następny sprawdzany dokument, akt urodzenia, miał numer 1211. Trzecim był album zdjęć ślubnych, pojawiający się pod numerem 832.

Nic z tego. Nawet jeśli miałem rację, potrzebowałbym wielu dni, by znaleźć to, czego szukałem. Musiał istnieć inny sposób. Zastanawiałem się długą chwilę, potem sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem do Nicky'ego.

Odpowiedział ostrożnie, jak zwykle, upewniając się, że wie, z kim ma do czynienia, nim przyzna się kim jest. Normalnie przyjąłbym to spokojnie, ale nie dziś.

- Nicky, skończ z tymi bzdetami - rzuciłem z irytacją, przerywając mu. - Potrzebuję jeszcze jednej przysługi. Jeśli coś z tego wyjdzie, kupię ci całą skrzynkę tych drogich francuskich sików. Spotkajmy się na dworcu Euston w Burger Kingu przy głównym przejściu. Jasne? Będziesz mógł mnie zobaczyć z odległości stu metrów i przekonać się, że to ja, a nie poszukujący cię członkowie jakiejś dziwacznej agencji rządowej. To cholernie pilne, kumasz? Ktoś próbuje mnie zabić i chciałbym wiedzieć dlaczego.

Rozmawianie z Nickym takim tonem to bardzo ryzykowna strategia. Czekałem, ciekaw, czy zamknie się w sobie, czy też powie, żebym spierdalał. Ale nie.

- Próbuje cię zabić? Jak? - spytał z napięciem.

- Za pomocą klatki schodowej. A potem sukkuba.

To przynajmniej doczekało się reakcji.

- Ja pierdzielę. Kurwidemon? Jak wyglądał? Zrobiłeś zdjęcie?

- Czy zrobiłem zdjęcie? Nicky, miałem szczęście, że uszedłem z tego z mniej więcej nietkniętym sprzętem. Nie, nie zrobiłem żadnych zdjęć.

- W takim razie jak miał na imię? Coś ze steganografii?

- Nie jestem fachowcem. Mówiła, że nazywa się Juliet. Miała czarne włosy i czarne oczy.

- Coś jeszcze? Jakieś znaki? Nieludzkie cechy? Jak wyglądały jej organy seksualne? Miała tam może zęby?

- Nicky, na miłość boską! Wyglądały jak u kobiety. Była normalna, nieprawdopodobnie atrakcyjnie normalna. - Nagle coś pojawiło mi się w pamięci, niczym wyskakująca z tostera myślowa grzanka. - Oprócz piersi.

- A one...?

- Nie miała w ogóle aureolek wokół sutków, jedynie białą skórę.

- Łapię. Dobra, rozejrzę się.

- Nie o to mi chodzi.

- I tak to zrobię. Piekielne pomioty mnie fascynują.

- Spotkajmy się tam, dobrze?

- Dworzec Euston. Będę, ale możesz liczyć na najwyżej dwadzieścia minut. I ty płacisz za taryfę.

Poszedłem poszukać Richa, znalazłem go w czytelni publicznej. Pilnował rumianej kobiety, całkowicie zaprzątniętej przeglądaniem czegoś, co wyglądało jak stara księga parafialna. Kiedy wszedłem, uniósł wzrok i pokiwał głową.

- Alice cię szuka - oznajmił - Nie wyglądała na uszczęśliwioną.

- Bardziej bym się zmartwił, gdyby wyglądała. Posłuchaj, Rich, chciałem cię o coś spytać.

- Wal.

- Pierwszy tydzień września, może ostatni tydzień sierpnia. Pamiętasz, żeby zdarzyło się wtedy coś dziwnego?

Spojrzał na mnie, w jego oczach dostrzegłem pustkę.

- Może jakaś wskazówka? - spytał. - Co dziwnego?

- Coś, co odnotowano by w księdze wypadków.

- A zatem... wypadek? Czy awaria? Czyjeś zwolnienie, wcześniejsze wyjście do domu?

- Brzmi sensownie. Owszem, coś w tym guście.

Rich zmarszczył czoło, podejrzewałem jednak, że czyni to tylko po to, by okazać wolę współpracy.

- Nic nie przychodzi mi do głowy - przyznał. - Problem w tym, że takie rzeczy dzieją się ciągle i jeśli nie masz punktu odniesienia, czegoś, co z całą pewnością zdarzyło się w tym samym czasie, zwykle nie pamiętasz kiedy co było.

- Pierwsze pojawienie się zjawy - oznajmiłem. - To niemal dokładnie ten sam okres. Pomogło?

Bezradnie wzruszył ramionami.

- Przykro mi, stary.

- Nie szkodzi, strzelałem na oślep. Jeśli jednak coś ci się przypomni, daj znać. Spytaj też Cheryl. I półetatowców.

- A Jona?

Przez chwilę przetrawiałem to pytanie.

- Tak, i Jona - potwierdziłem w końcu. - Każdego, kto ci się nawinie. Pytanie nie zaszkodzi.

- Zwykle też nie pomaga - odparł cynicznie.

- Zauważyłem, bracie - przyznałem. - Ale nadzieja umierał ostatnia, nie?

***

W porze lunchu wymknąłem się z archiwum i przeszedłem na drugą stronę, na dworzec Euston. Nigdy nie przepadałem za tym miejscem - wygląda jak powiększony model dekoracji z telewizyjnego programu dziecięcego, zbudowany z listewkowych wnętrz skrzynek po owocach. Ale całą dobę kłębią się tam stada ludzi, co sprawia, że idealnie nadaje się na prywatne spotkanie. Ukrywana pod płaszczem zdobycz budziła we mnie wyrzuty sumienia, toteż obejrzałem się przez ramię. Tłum przerzedził się na moment i kobieca postać stojąca jakieś dziesięć kroków dalej odwróciła się i z nagłym zainteresowaniem zaczęła przeglądać stojak z gazetami. Nie miałem pewności, ale znów wydało mi się, że rozpoznaję w niej dziewczynę od Damjohna, Rosę. Zawahałem się. Musiałem spotkać się z Nickym, wiedziałem, że nie zaczeka, ale byłem w labiryncie i przydałaby się każda dostępna Ariadna. Ruszyłem w jej stronę, wtedy jednak między nami przepłynęło parę grupek ludzi i gdy dotarłem do stojaka, jej już tam nie było.

Z grymasem irytacji pomaszerowałem do Burger Kinga. Nie ma drzwi, stoi otworem na wprost głównego przejścia. Dlatego właśnie go wybrałem: Nicky lubi, by nic nie przysłaniało mu pola widzenia.

Gdy tylko usiadłem, podszedł i podsunął sobie krzesło. Musiał jakiś czas krążyć wokół, czekając, aż się zjawię: ale postąpiłby wbrew swojej naturze, gdyby usiadł pierwszy. Poczułem promieniujące z niego zimno - pod obszernym kożuchem ukrywał pakiety mrożące, pewnie miał też termos suchego lodu, by je odświeżyć. W odróżnieniu od większości zmartwychwstałych, Nicky był zawsze pragmatyczny i przygotowany.

Wyciągnął z kieszeni cienki plik kartek A4, złożony na pół i jeszcze raz na pół. Wręczył mi je, a ja spojrzałem zaciekawiony.

- Martwe dziewczyny - wyjaśnił. - To, o co wczoraj pytałeś.

- Szybka robota. - Zaimponował mi.

- Łatwizna, ale jak mówiłem, przedstawiłeś kiepskie kryteria i jest tu mnóstwo danych. Wciąż masz przed sobą sporo pracy. Jaki jest dzisiejszy kryzys?

Wyjąłem spod koszuli niewielkie, lecz ciężkie zawiniątko i przesunąłem ku niemu po blacie - twarde, prostokątne, zapakowane w stronice dzisiejszego „Guardiana”. Nicky rozwinął paczuszkę i zapatrzył się w nią, jakby nigdy wcześniej nie widział czegoś podobnego.

Przejście obok Franka z tym przedmiotem pod koszulą wymagało żelaznych nerwów. Zastanawiałem się, czy nie poprosić o płaszcz, nie chciałem jednak zwracać na siebie uwagi.

- Musisz się temu przyjrzeć - poinformowałem Nicky'ego - i to jak najdokładniej. Rozpruć, dokonać sekcji i opisać, nie pomijając najmniejszego szczegółu. Interesuje mnie zwłaszcza plik rosyjskie 1. To baza danych. Chcę wiedzieć, czy ktoś przy niej majstrował, czy gdzieś po drodze zrobiono cokolwiek niezwykłego.

- To czyjś laptop - powiedział Nicky. - Nie twój?

- Nie.

- Kradziony, Castor?

- Pożyczony. W stosownej chwili wróci do prawowitego właściciela.

- I masz czelność dawać mi coś takiego?

- Jasne, Nicky. Oni i tak już cię szukają, pamiętasz? A ty nie żyjesz, nie masz nic do stracenia.

Nicky’ego wcale nie rozbawiły moje słowa.

- W mojej pracy - wycedził, patrząc na mnie gniewnie - staram się trzymać jak najbardziej na uboczu. Próbuję nie tykać sieci, bo sieć - machnął rękami, rozcapierzając palce - jest jak wielka płynąca rzeka. Na brzegach tej rzeki cała armia ludzi siedzi na leżakach z wędkami i żyłkami. Wszystko, czego dotykasz, Castor, wszystko, czego dotykasz, to haczyk. Istnieją ludzie, którzy chcą wiedzieć o tobie wszystko. By móc cię kontrolować. By móc cię zneutralizować. By móc cię zabić, kiedy tylko zechcą. Myślisz, że nie wiem, że paranoja to choroba psychiczna? Wiem lepiej niż ktokolwiek. Ale trzeba się z nią pogodzić, jeśli chce się przeżyć.

- A najstraszniejsze jest to, że twoje słowa mają sens - zauważyłem cierpko. - Posłuchaj, przysięgam ci, nigdy nie wspomnę twojego imienia. Nic, co dla mnie robisz, nie trafi dalej, nawet do gościa, który mnie zatrudnił. Wykorzystam to tylko do potwierdzenia tego, co już wiem, czy raczej wydaje mi się, że wiem. A potem będę ci winien przysługę. Bardzo dużą przysługę.

Nicky przytaknął powoli, sprawiał wrażenie mniej więcej zadowolonego.

- Lubię, kiedy ludzie są mi winni przysługi - mruknął. - Dobra, Castor, przelecę twój laptop.

- Myślisz, że zdołasz stwierdzić, czy ktoś manipulował przy tym pliku?

Zaśmiał się bez cienia rozbawienia.

- Żartujesz sobie? Zdołam stwierdzić, czy ktoś pierdnął w tym samym pokoju, w którym stała ta maszyna. I co wcześniej zjadł na obiad. Mam swoje metody, Castor, i swoje źródła. A tak przy okazji, twój sukkub ma długą historię.

Nagła zmiana tematu lekko mnie ogłuszyła.

- Słucham?

- Znalazłem jej opisy w kilku grimoire'ach. Czarne oczy. Blada brzoskwiniowa skóra. Imię.

- Juliet?

- Ajulutsikael. „Siostrą jest Bafometa i najmłodszą z rodu, wszelako nadal możną wielce i niełatwą do pokonania słowem bądź symbolami naszej sztuki. Lecz srebrem ją skrępujesz, a anagramem imienia ułagodzisz”.

- Skąd wiesz, że to ona?

- Bo posłużyła się imieniem złożonym z części jej prawdziwego. Zawsze tak robi, nie pytaj dlaczego. Pewnie to jakiś zwyczaj demonów. A przy okazji, miała na sobie coś srebrnego?

- Łańcuszek. Na kostce.

- O proszę. Masz szczęście, że żyjesz, Castor. Ajulutsikael jest szybka i groźna. Gerald Gardner, stary kumpel Crowleya, opowiada o pewnym znajomym, który ją wywołał, by zaimponować kumplom na wieczorze kawalerskim. Odgrywała nieśmiałą, zwabiła go tak, że przekroczył linię magicznego kręgu, a potem wyrwała mu fiuta z jajami i zjadła. Trudno to nazwać gorącym orałem, na jaki liczył. A, i ona się nie poddaje. To jeszcze jedno, co do czego są zgodni wszyscy okultyści. Gdy raz złapie trop, będzie wracać. Uważaj na siebie.

Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Wzdrygnąłem się odruchowo.

- Dzięki, Nicky - powiedziałem w końcu. - I tak miałem spore obawy, ale najwyraźniej nie dość duże. Ostro podbiłeś stawkę.

- Przepraszam. Pomyślałem, że powinieneś to wiedzieć.

Wstałem.

- Pospiesz się z tym, Nicky. - Wskazałem laptop. - Jeśli dasz radę, zadzwoń jeszcze dzisiaj; muszę odstawić go na miejsce, nim ktokolwiek zauważy, że zniknął.

- Skontaktuję się z tobą - przyrzekł. A kiedy ruszyłem do wyjścia, zatrzymał mnie, unosząc dłoń. - Zdajesz sobie sprawę z tego, że ktoś cię śledzi?

- Co? Nadal? Zauważyłem ją, idąc tu, ale...

- Trzy razy przeszła obok wejścia. Przyglądała ci się. Może czekała, aż wyjdziesz.

Jego czujność zaimponowała mi, ucieszyłem się też, że potwierdził moje obserwacje.

- Dobra. Dzięki, Nicky. Tak, jestem świadom.

- To ktoś, o kim powinienem wiedzieć?

- Nie, sprawa czysto osobista.

- Żartujesz. - Nicky skrzywił się z niesmakiem. - Jest dla ciebie za młoda, Fix. Za młoda dla kogokolwiek.

- Zadzwoń! - rzuciłem.

Ruszyłem z powrotem głównym przejściem i dalej, wieloma drzwiami prowadzącymi na dworzec autobusowy. Przed sobą miałem betonowe schody, wiodące w dół do podziemnego przejścia pod Euston Road. Poszedłem naprzód. Na dole skręciłem i zaczekałem.

Usłyszałem ją, zanim jeszcze zobaczyłem: schodziła niezgrabnie po schodach, stukając niebezpiecznie wysokimi obcasami. Skręciła za róg i o mało na mnie nie wpadła. Piwne oczy w twarzy, którą niefachowy makijaż upodabniał do pyszczka pandy, otwarły się szeroko. To była Rosa. Teraz, z bliska, poznałem ją bez cienia wątpliwości.

- Chciałabyś ze mną o czymś porozmawiać?

Nie jestem pewien, czego oczekiwałem, ale nie tego, co się stało. Rosa sięgnęła pod płaszcz i wyciągnęła nóż do steków. W tym otoczeniu wyglądał niepokojąco i wyjątkowo nie na miejscu.

Chwilę później jego wygląd znacznie się pogorszył, bo rzuciła się naprzód, próbując wbić mi ostrze w pierś. Odskoczyłem i klinga ciachnęła powietrze. Rosa o mało się nie wywróciła, odzyskała jednak równowagę i znów spróbowała.

- Zrobiłeś jej to! - krzyknęła z mocnym akcentem, brzmiącym z czeska bądź rosyjska. - Znowu! Znów jej to zrobiłeś! To byłeś ty! Powiedział mi, to ty!

Za trzecim razem spróbowałem złapać ją za przegub, wyrwała się jednak i o mało mnie nie trafiła kolejnym zamachem noża. Była taka szczupła. Moja dłoń zacisnęła się na moment wokół jej ramienia, nie poczułem prawie niczego. Lecz nienawiść, którą wobec mnie żywiła, dodała jej szaleńczych sił. Znów skoczyła ku mnie z okrzykiem wściekłości.

Tym razem nie próbowałem jej powstrzymać, po prostu zamierzyłem się, wytrącając nóż z dłoni. Nie chciałem jej zrobić krzywdy, ona jednak zachłysnęła się i poleciała do tyłu, trzymając się za przegub. Kopnąłem nóż w głąb tunelu, po czym wyciągnąłem ręce, rozcapierzając palce i unosząc dłonie na znak, że nie mam złych zamiarów.

- Niczego nikomu nie zrobiłem - oznajmiłem. - Ale chciałbym wiedzieć, o co się mnie oskarża i kto ci o tym powiedział. Jeśli mi wyjaśnisz, może dowiemy się, na czym stoimy.

Wpatrywała się we mnie wściekle, nadal obejmując przegub dłonią. Zerknęła tęsknie na nóż, po czym puściła się biegiem w stronę schodów. Dogoniłem ją po dwóch krokach, chwytając za pas. Odchyliłem się, gdy szarpnęła się i kopnęła; wolałem trzymać się z dala od tych śmiercionośnych szpilek.

- Proszę - rzekłem - Roso, powiedz, czemu jesteś na mnie zła? Powiedz, co takiego miałem zrobić?

Nagle zamarła i zwisła mi w objęciach. Półobrócona oparła głowę na moim ramieniu, z jej ust uleciał drżący szloch. Naparła na mnie całym ciałem i ciężarem.

Zaskoczony, rozluźniłem uścisk, a Rosa, wybrawszy sobie dokładnie ten moment, zgięła się wpół, waląc mnie z porażającą siłą tyłem głowy w grzbiet nosa. Poleciałem na ścianę tunelu, a ona uciekła. Kiedy odzyskałem wzrok w załzawionych oczach, nie został po niej nawet ślad.

Z pulsującą boleśnie głową i jeszcze bardziej zranioną dumą wróciłem na poziom ulicy i rozejrzałem się szybko. Nic. Nawet na piętnastocentymetrowych obcasach ta mała potrafiła nieźle biegać.

Ból głowy stawał się coraz gorszy, poczułem nagłą falę mdłości. Usiadłem na murku, by zebrać myśli i siły. Wyglądało na to, że pobicie przez kobietę to jedno z zagrożeń związanych z tym akurat zadaniem. Przynajmniej Cheryl potraktowała mnie delikatnie.

Wśród morza bólu pojawiła się jedna myśl i zakołysała radośnie na jego falach. Jedyny abstrakcyjny fakt w świecie przejmującego, fizycznego cierpienia. „Wciąż tylko mówiła: róże i róże” - powiedziała mi Farhat, kiedy spytałem o ducha. „Cały czas gadała o różach”. Cheryl podczas pierwszej rozmowy też o tym wspomniała. Obie jednak się myliły. Byłem gotów założyć się o cokolwiek, że tak naprawdę duch mówił: Rosa.

Zastanawiałem się, co dalej robić. Miałem parę pomysłów które chciałem sprawdzić w archiwum - dotyczących reklamówek i płaskich dachów. A Rosa stała się nagle jedną z najpoważniejszych kandydatek do rozmowy, gdy następnym razem zastanę ją gdzieś bez kuchennych narzędzi w dłoni. Teraz jednak priorytet miały notatki Nicky’ego, a gdybym je zabrał do Bonningtona, ryzykowałbym starcie z Alice.

Wziąłem je zatem ze sobą do metra. Nie jest może tak dobre jak Bunhill Fields, ale bliższe i do pewnego stopnia działało podobnie. Szybko poruszające się pojazdy w znacznym stopniał blokują bądź osłabiają moje psychiczne czułki - i mimo hałasu silnika, wibracji i podskakiwania, nieistniejącej klimatyzacji, zastałego smrodu i bliskości pach innych ludzi, dla mnie metro otacza mgiełka kontemplacyjnego spokoju, czuła niczym ochronne skrzydło anioła. Często jeżdżę w kółko linią Circle, kiedy muszę coś przemyśleć.

Niewygodnie wciśnięty w siedzenie, któremu ktoś wyrwał z korzeniami jedną z plastikowych poręczy, tym samym zmuszając mnie do zdecydowanie zbyt wielkiej bliskości z rosłym gościem w koszulce Scissor Sisters, pachnącym ostro acetonem, wyjąłem z kieszeni notatki i zacząłem je przeglądać.

Było ich znacznie więcej niż z początku sądziłem - około dziesięciu kartek łudząco cienkiego, półprzejrzystego papieru do drukarek, zapełnionych gęstymi, niesformatowanymi wydrukami, przetkanymi to tu, to tam znakami procentu oznaczającymi nierozpoznane symbole. Bóg jeden wie, skąd Nicky to wykopał.

Były to wpisy z bazy danych dotyczące zgonów w podejrzanych okolicznościach. Zrozumienie dodatkowo utrudniał fakt, że wszystkie pola zlały się w jedno, bez nagłówków ani spacji. Pierwszy wpis zaczynał się tak:

MARYPAULINEGLEESON28CIEMNENIEBIESKIE554UDERZENIETĘPYMNARZĘDZIEMI2NIEZIDENTYFIKOWANE7CZASZKAOBOJCZYKLEWAKOŚĆRAMIENNACHODNIKPRZEDBAREMSTARYSZPUNTTAKRELACJEŚWIADKÓW2253TAKI2MINWIELOKROTNEWZAŁĄCZENIUl)2)3)4)5)6)7)WZAŁĄCZENIU8)9)10)WZAŁĄCZENIU11)12)OTARTECZYSTEOTARTE

I tak dalej i dalej, ponurym, obojętnym tonem. Potem pojawiło się drugie nazwisko, Katherine Lyle i kolejna kaskada słów i liczb. I kiedy tak przebiegałem wydruk wzrokiem, przyszło mi do głowy, że nie powinienem nigdy brać do ręki oryginalnych dokumentów. Zamknięte w nich mroczne emocje prawdopodobnie by mnie zadławiły.

Pod pewnymi względami wydruk był kompletnie niezrozumiały. Pod innymi jednak opowiadał mnóstwo przygnębiających wariacji ponurej i jakże znajomej historii. Świadom moich ograniczeń, Nicky na następnych kartkach załączył też materiały innego rodzaju - notki agencji prasowych i inne mniej telegraficznie zwięzłe źródła. Z pomocą tych przypisów zdołałem znacznie szybciej przedrzeć się przez główną listę.

Przede wszystkim zajmowałem się wykluczaniem niemożliwych kandydatek, a potem tych możliwych, lecz mało prawdopodobnych. Zwykłe wypadki z mnóstwem świadków, domowe zbrodnie w afekcie, których ofiary mieszkały w okolicy i czułyby się znacznie bardziej związane z własnym domem niż z Archiwum Bonningtona, będącym przecież w istocie chłodzonym magazynem, pełnym pleśniejących papierów; ataki serca, wylewy i wszelkie inne banalne tragedie ludzkiej egzystencji, które zazwyczaj pozwalają wskoczyć w zaświaty bez najmniejszego pluśnięcia.

W końcu skróciłem listę do trzech kandydatek. Uświadomiłem sobie jednak, że będę potrzebował znacznie więcej informacji, by stwierdzić, czy któraś z nich to moja zjawa z archiwum. I w tym momencie nagłe natchnienie, odpowiadające ciężarem i rozpędem doskonale wycelowanej połówce cegły, rąbnęło mnie w ciemię.

Miałem przecież kontakt: kogoś, kogo mogłem wykorzystać. Niespecjalnie mu się to spodoba, ale co nas nie zabija, to nas wzmacnia.

Spojrzałem na elektroniczny wyświetlacz na ścianie wagonu: następna stacja Moorgate. Pociąg zatoczył już prawie pełną pętlę. Po Moorgate nadszedł Barbican, a potem Farlington, skąd miałbym parę kroków do klubu Damjohna. Dwa przystanki dalej znalazłbym się z powrotem na Euston Square, niedaleko archiwum. Lecz w archiwum czekała wkurzona Alice - przynajmniej zgodnie z tym, co mówił Rich. A ja nie miałem żadnych pożytecznych zajęć aż do czasu, gdy Nicky zakończy przeglądanie laptopa i odezwie się do mnie.

Udałem się zatem do „Różowej Dziurki”, z zamiarem pogodzenia się z Rosą i sprawdzenia, co właściwie łączy ją z duchem z archiwum. Dalej mój plan nie wyglądał już zbyt szczegółowo, miałem jednak nadzieję, że coś mi przyjdzie do głowy.

Po drodze wyjąłem komórkę - choć raz pamiętałem, żeby ją naładować - i zadzwoniłem pod numer w Hampstead. Połączyłem się za pierwszym razem. James Dodson nie ucieszył się, słysząc mój głos, a gdy się dowiedział, że chcę mu złożyć wizytę, ta wieść praktycznie zepsuła mu dzień. Musiałem nalegać. Gdybyśmy rozmawiali twarzą w twarz, pewnie zrobiłoby się paskudnie, ale to spotkanie miałem dopiero przed sobą.

Na dole w klubie nie dostrzegłem ani śladu Rosy, a zabrakło mi odwagi do przesłuchania dziwek na górze. Spytałem natomiast jedną z kelnerek. Tak, Rosa była tu wcześniej, ale skończyła już zmianę. Może zjawi się jutro, zazwyczaj bywa w klubie w piątki. Zamówiłem skandalicznie drogi dżin z tonikiem i zacząłem sączyć powoli przy stoliku, wpatrując się z ponurą miną w paradę pięknych, nagich, zdecydowanie żywych kobiet, które w jakiś sposób wydawały mi się znacznie mniej rzeczywiste i namacalne niż jedna nieżywa.

Po mojej prawej doszło do lekkiego zamieszania. Kelnerka posadziła przy jednym ze stolików dwóch mężczyzn. Mrużąc oczy w półmroku, bez szczególnego zdumienia rozpoznałem ich po sylwetkach: przysadzisty, ciemnowłosy Damjohn i wysoki, patrycjuszowski Gabe McClennan.

Nie zwracali uwagi na otoczenie, kontynuując pełną napięcia rozmowę, trwającą już, gdy siadali - a przynajmniej pełną napięcia ze strony Gabe'a, który poruszał rękami równie szybko jak wargami, a na jego twarzy odbijały się gniew i frustracja. Damjohn odpowiadał z niewzruszonym spokojem, być może połączonym z leciutką irytacją.

Już wcześniej zdecydowałem, że jeśli zjawi się Damjohn, zniknę - nic bym nie zyskał, dając mu znać, że szukam Rosy, a może nawet napytałbym jej kłopotów. Z niewiadomych powodów jednak w tym momencie odwrót wydał mi się wyjątkowo nie do przełknięcia - a walnięcie gniazda kijem to często najlepszy sposób, by się przekonać, z jakim insektem mamy do czynienia. Problem oczywiście w tym, że czasem ów insekt może nas użądlić.

Toteż, nie przemyślawszy tego świadomie i nie podjąwszy niczego, co można by uznać za decyzję, odkryłem, że maszeruję przez salę, stawiam na wpół opróżnioną szklankę na ich stoliku i przystawiam sobie krzesło pomiędzy nimi.

- Dobry wieczór, panowie - rzekłem. - Mogę się przysiąść?

Gabe wpatrywał się we mnie, jakby właśnie odgryzł kawałek jabłka i zobaczył mnie wijącego się w środku. Twarz Damjohna przez mniej więcej dwie sekundy pozostawała nieruchoma, potem rozjaśnił ją uśmiech tak bliski autentycznemu, że nie dałoby się ich rozróżnić nawet za pomocą wody królewskiej.

- Pan Castor - rzekł. - Oczywiście, proszę usiąść. - Z emfazą machnął ręką, a ja klapnąłem na krzesło z przesadnym westchnieniem zadowolenia.

McClennan wyglądał, jakby zaczynał się dusić.

- Jak tam interesy, Gabe? - Posłałem mu uśmiech.

- Okradłeś mnie, ty mały skurwysynu. - Jego głos ociekał jadem. - Przyszedłeś do mojego biura z jakąś bzdurną historyjką, a potem... - Damjohn uciszył go uniesieniem dłoni. Niezła sztuczka, o mało nie zacząłem klaskać.

- Właśnie o panu rozmawialiśmy - wyjaśnił spokojnie, zwracając się do mnie.

Kokieteryjnie skłoniłem głowę.

- Mam nadzieję, że tylko dobrze.

- Trochę dobrze, trochę źle. Ale też nie spodziewałem się, że pański fach uprawiają aniołowie. Muszę przyznać, że zaskoczyła mnie pańska... odporność. Niezbyt imponująca sylwetka i budowa w pana przypadku kłamią, panie Castor i nadają panu fałszywy pozór wrażliwości.

- Jestem jak chwast - odparłem pogodnie. - Im bardziej się mnie truje, tym mocniejszy rosnę.

- Tak? Jak ja cię, kurwa, zatruję...

- McClennan - uciął Damjohn. - Jeśli jeszcze raz się odezwiesz, zirytujesz mnie. Naprawdę chcesz, by tak się stało?

Gabe pozostawił to pytanie bez odpowiedzi, a Damjohn podjął wątek, jakby żaden z nas mu nie przerwał.

- W istocie - przyjrzał mi się z namysłem - wierzę, że ma pan odpowiednie zdolności i temperament, by doskonale dopasować się do jednego z moich przedsięwzięć.

- Proponuje mi pan pracę? - Musiałem spytać, bo nie wierzyłem własnym uszom. Próba przekupstwa była ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewałem.

- Nigdy nie składam podobnych propozycji, jeśli z góry nie wiem, czy zostaną przyjęte, panie Castor. Z pewnością pan rozumie. Czy szuka pan stałego zajęcia?

Twarz Gabe'a przybrała bardzo niebezpieczny kolor, doskonale kontrastujący ze śnieżnobiałymi włosami. Wyglądał, jakby wysiłek zachowania milczenia kosztował go co najmniej jedną ważną arterię.

- Ma pan już tu egzorcystę - przypomniałem, skinieniem głowy wskazując naszego towarzysza.

- Mój stół jest długi i szeroki. To tylko kwestia tego, co może mi pan zaoferować.

- I tu zaczynają się schody - odparłem. - Znam się tylko na podstawach. Nie umiem na przykład wywołać demonów.

- Nie. - Wzrok Damjohna na ułamek sekundy powędrował ku Gabe'owi. - Lecz do działań podobnej natury, jakże marginalnych i niebezpiecznych, używa się raczej ludzi nieostrożnych i głupich. Dla pana miałbym inne propozycje.

Pokręciłem głową, nie na znak odmowy, lecz niewiary. Cała ta scena była surrealistyczna. Damjohn siedział między mną i sceną, a mocno nadmuchana ruda panna rozkładała właśnie nogi dokładnie za jego głową, obdarzając go zdecydowanie niezwykłą, lecz w pewnym sensie idealnie pasującą aureolą.

- Ile pan chciałby mi płacić? - spytałem, ot tak, z ciekawości.

- Na początku? Powiedzmy dwa tysiące funtów miesięcznie, z dodatkową jednorazową sumą pokrywającą koszty przeprowadzki i możliwe protesty co wrażliwszej części pańskiego sumienia. Nie muszę też mówić, choć i tak powiem, że każda z moich dziewczyn z radością przyjęłaby pańską wizytę. Więcej niż z radością, bo wiedziałyby, że jest pan moim przyjacielem i wspólnikiem. Gdyby miał pan jakiekolwiek nietypowe potrzeby natury seksualnej, z pewnością zostałyby zaspokojone.

Damjohn spojrzał na mnie przebiegle i odniosłem wrażenie, że właśnie jestem poddawany ocenie przez bardzo zręcznego kusiciela ludzi.

- Widzę - rzekł - że nadal nie znalazłem do pana klucza, panie Castor. Ale mam jeszcze coś na zachętę.

Umilkł, czekając na moją reakcję. Wzruszyłem ramionami na znak, że wciąż słucham. Na scenie rudowłosą kobietę zastąpił saksofonista, grający leniwie, bez przekonania, do wtóru lecącego z taśmy akompaniamentu. Zapewne miał sprawiać, by seksturyści poczuli się jak wyrafinowani koneserzy.

- Człowiek taki jak pan, zarabiający nażycie tak jak zarabia i wyjątkowo obdarzony przez naturę, musiał się zastanawiać, co sprawia, że zmarli powracają właśnie teraz, pod różnymi postaciami, i dają się odesłać komuś takiemu jak pan czy obecny tu McClennan. Innymi słowy musi pan mieć wiele pytań dotyczących struktury i logiki niewidzialnego świata, jego geografii, z braku lepszego określenia. Musiał pan się zastanawiać, co to wszystko znaczy.

Z pewnością dostrzegł, że się spinam. Do tej pory czułem kontrolę nad tą rozmową, bo wiedziałem, że nie może mi zaoferować nic, czego bym pragnął. Ja i miłość - nawet ja i seks - to bardzo złożone równanie, a puste kieszenie można nosić z pewną godnością i szykiem, niczym odznakę honorową. Ale odpowiedzi. O tak, pojechałbym na drugi koniec pieprzonego świata, żeby tylko je zdobyć.

Damjohn uśmiechnął się, tym razem szczerze - nie na znak żywionych wobec mnie ciepłych uczuć, lecz z czystej satysfakcji. Znalazł mój czuły punkt.

- A pan to wie? - zdołałem jedynie spytać. - Jakim cudem? Słyszałem, że Jezus zadawał się z prostytutkami, ale to było raczej dawno temu. Nie chce pan chyba powiedzieć, że się znacie?

Uśmiech zbladł lekko, ale Damjohn nadal przemawiał lekkim, odprężonym tonem.

- Nie. Nie miałem tej przyjemności, ale rozmawiałem z szefem strony przeciwnej. Dysponuje wiedzą, której cenę wielu uważa za zbyt wysoką. Oczywiście - znów zerknął na Gabe'a, tym razem z nieskrywaną wzgardą - zwykle udawało mi się przekonać innych, by zapłacili ją za mnie.

Pochylił się, przeszywając mnie wzrokiem.

- Wiem, skąd oni przychodzą i dokąd ich odsyłasz. Wyobrażam sobie, że ta informacja pobudziłaby twoją ciekawość. Czyżbym się mylił?

Jego twarz miała wyraz przesadnie intensywnej dobrotliwości człowieka, który właśnie zaprosił cię do lasu, żebyś obejrzał śliczne szczeniaczki. Wpatrywałem się w niego w milczeniu - przez chwilę emocje zbyt we mnie wrzały, bym mógł cokolwiek powiedzieć. Znów byłem sześcioletnim chłopcem, resztki mojego tortu urodzinowego nadal leżały w próżniowym pudełku na dolnej półce lodówki, a ja wrzeszczałem na moją młodszą siostrę, żeby wynosiła się z mojego łóżka, bo nie żyje, a ja się jej boję. Zobaczyłem, jak blednie i się rozpływa; na końcu zniknęła jej mała, smutna twarz, jak u pieprzonego kota z Cheshire w Alicji w Krainie Czarów.

- Rozumie pan jednak - powiedział Damjohn, prostując się na krześle - że nie złożyłem oferty. Nie oficjalnie. Bo najpierw chcę usłyszeć odpowiedź. - Spojrzał na mnie wyczekująco; najwyraźniej świetnie się bawił. McClennan też na mnie patrzył, z tak czystą i palącą nienawiścią, że skojarzył mi się z południowoamerykańskimi żabami, tymi, które pocą się jadem. Nie dlatego, że przetrzepałem mu szafkę. Nienawidził mnie, bo Damjohn próbował mnie uwieść, zamiast kazać paru osiłkom powyginać mi ręce i nogi w niewłaściwą stronę.

I w pewnym sensie ta nienawiść ułatwiła mi sprawę. Podobnie zadziałała Katie, ale nie potrafię tego wyjaśnić. Wstałem.

- Oferta nie została złożona? - powtórzyłem. Damjohn pokręcił głową, niewzruszony, pogodny.

- W takim razie nie mówię, żebyś wsadził ją sobie w dupę i dobił młotkiem do polo. Wolę zostać przy znanych mi diabłach. To do zobaczenia, co?

Zostawiłem drinka na stoliku. Gdybym pociągnął łyk i wypluł Damjohnowi w twarz, mogłoby to zostać uznane za niegrzeczne.

Gdy maszerowałem przez hol w stronę wyjścia, w niewielkiej wnęce zadzwonił telefon. Aktualny wykidajło podniósł słuchawkę. Jednocześnie za moimi plecami zajęczał saksofon i gdzieś w pamięci zaskoczyły synapsy.

Sprawdzenie moich podejrzeń trwało zaledwie sekundę. Wyszedłem na dwór i stanąłem przy drzwiach. Na komórce przerzuciłem ostatnie kilkanaście rozmów i w końcu znalazłem numer, którego szukałem: 020 7405 8181. Wybrawszy go, usłyszałem sygnał „zajęte”. Odczekałem pół minuty i znów spróbowałem.

W klubie zadzwonił telefon, a w komórce odezwał się zgrzytliwy bas wykidajły.

- Halo?

- Pomyłka - rzuciłem. - Przepraszam.

WRN 7405 8181. Ktoś w Archiwum Bonningtona miał w swoim kalendarzu numer burdelu. Samo w sobie mogło to wyglądać niewinnie, biorąc jednak pod uwagę wzruszające zainteresowanie Damjohna moją osobą, stanowiło kolejne ogniwo łańcucha.

I wtedy, maszerując na zachód w stronę Bonningtona, dokonałem kolejnego skojarzenia. Rozmyślałem o brakującej kartce z księgi wypadków i nagle pojąłem, w jaki sposób książka mogłaby mi pomóc, nawet w okaleczonej formie.

Toteż, mimo że omal nie zostałem pokrojony nożem do steków i nie znalazłem ani śladu Rosy, do archiwum dotarłem w całkiem niezłym nastroju. Oparłem się pokusie, zbiłem z tropu przeciwników i zacząłem w końcu na nowo układać fragmenty tej ponurej układanki. W sumie czułem satysfakcję wynikającą z dobrze zaczętej i tym samym w połowie wykonanej pracy.

Aż do chwili, gdy Alice poinformowała mnie, że mnie zwalnia.



15

- Potrzebny mi jeszcze tylko jeden dzień. - Ze zdumieniem odkryłem, że mój głos brzmi niemal błagalnie. - Daję słowo. Jeszcze jeden dzień, to wszystko. Peele mówił, że mam czas do końca tygodnia.

W kamiennej twarzy Alice nie drgnął nawet mięsień. Trzymała w rękach mój prochowiec. Uniosła go w moją stronę.

- Czy to twoje? - spytała z przesadnym naciskiem, jakby przeprowadzała oficjalne przesłuchanie.

- Tak, to moje. Posłuchaj, Alice, mówię poważnie. Muszę jeszcze tylko sprawdzić kilka szczegółów. Już prawie skończyłem. Powaga.

- Frank zostawił twój płaszcz na jednym z wieszaków - oznajmiła, puszczając mimo uszu moje słowa. - Potem musiał na chwilę wyjść, więc postanowił go schować do szafki i bezpiecznie zamknąć. Gdy go składał, to wypadło z kieszeni. - Pomachała mi przed nosem swoimi kluczami.

Cholera. Zdawało mi się, że jak przez mgłę pamiętam, że przekładałem to cholerstwo do kieszeni spodni. Pewnie jednak nie była to okoliczność łagodząca.

- Zostawiłaś je wtedy w kościele - wyjaśniłem. - Miałem ci je oddać, ale jakoś wyleciało mi z głowy. - Szczerze mówiąc, nie brzmiało to o wiele lepiej.

- Czyżby? - spytała z gryzącym sarkazmem. - Castor, nasza pierwsza rozmowa dotyczyła wartości kolekcji i tego, jak poważnie podchodzimy do jej chronienia. Od tego czasu niemal tydzień kręciłeś się po budynku, czekałeś, aż pracownicy odblokują zamki kartami, otworzą ci i zamkną za tobą drzwi. Trudno mi uwierzyć, że nic z tego nie zrobiło na tobie wrażenia, że wszystko po prostu wyleciało ci z głowy.

- Czy cała ta agresja ma pokryć wstyd wynikający z faktu, że w ogóle je zgubiłaś? - spytałem.

Jeśli liczyłem, że moja szczerość ją rozbroi, pomyliłem się. Odpowiedziała stekiem wyzwisk, który zaskoczył mnie mniej swą gwałtownością, a bardziej bogactwem. Jej twarz najpierw poróżowiała, potem poczerwieniała. A choć Alice nie do końca panowała nad językiem, kilka kluczowych fraz wyróżniło się w całej tyradzie. Po pierwsze, byłem złodziejem. Po drugie, zagroziłem bezpieczeństwu archiwum. Po trzecie, Peele zgodził się, że nic należy mnie więcej wpuszczać do budynku.

- Wynoś się! - wrzasnęła. - Wynoś się stąd, Castor, i to natychmiast! A jutro oczekujemy zwrotu zaliczki. W przeciwnym razie odzyskamy ją sądownie. Zabierz go sprzed moich oczu, Frank.

Frank wskazał ręką drzwi, któremu to gestowi wiele brakowało do wyprowadzenia mnie za ucho, czego zapewne oczekiwała Alice. Musiała się pogodzić z poczuciem bliskim stosunkowi przerywanemu. Mimo wszystko nie mogłem nie posłuchać.

A jednak spróbowałem.

- Myślę, że wasz duch to ofiara morderstwa - oznajmiłem, wykładając karty na stół. - Myślę też, że ktoś z personelu was okrada. Ktoś systematycznie wynosi dokumenty z waszych zbiorów. To trwa od miesięcy, może nawet lat. Jeśli mi pozwolisz...

Alice odwróciła się do mnie plecami i odeszła. Frank dotknął mego ramienia, bardzo lekko, lecz minę miał stanowczą.

- Nie chcemy żadnych kłopotów, prawda, panie Castor?

- Nie - odparłem z ponurą rezygnacją. - Nie chcemy. Ale wiesz, co jest diablo dziwne, Frank? I tak zawsze je mamy.

***

- Wszyscy są na ciebie potwornie wkurzeni, Felix - oznajmiła pogodnie Cheryl, opadając na krzesło naprzeciwko mnie w kawiarni Costella. Odgarnęła z czoła kosmyk włosów, z trudem opanowując szeroki uśmiech. - Przepraszam, wiem, że to nie jest zabawne. Po prostu nie umiem powstrzymać śmiechu, kiedy Alice tak odpala. Zupełnie jakby Nelson zszedł ze swojej kolumny i wdał się w bójkę z taksówkarzem.

- Oglądałaś całą awanturę z balkonu - rzuciłem oskarżycielko.

- Owszem. I mogłabym sprzedawać bilety. Cały dzień cię szukała. Kiedy spytała, czy cię widziałam, skłamałam i odparłam, że chyba już wyszedłeś, a potem się okazało, że istotnie tak było. Gdybym miała twój numer komórki, uprzedziłabym cię. Ale masz chyba jeszcze inne zlecenia? - Pod koniec przemowy zdołała się zmusić, by w jej głosie zabrzmiała troska zamiast radosnego chichotu.

Ująłem jej dłoń.

- Cheryl - powiedziałem, patrząc z powagą w jej oczy. - Chcę cię prosić o coś bardzo ważnego.

Wargi Cheryl zadrżały niespokojnie.

- Hej, to było fajne dymanko, Felix, i bardzo cię lubię, ale nie myśl sobie, że...

- Chcę, żebyś coś dla mnie ukradła.

Jej twarz pojaśniała.

- Tajna akcja! Ale super! Czego potrzebujesz?

- Księgi wypadków. Peele trzyma ją w szufladzie biurka.

Blask zgasł jak zdmuchnięty.

- Nie bądź głupi. Jak mam ją przenieść obok Franka? Jeśli mnie złapią, wylecę na zbity tyłek, i pewnie w dodatku mnie zaskarżą. Sądziłam, że chodzi o tajne informacje czy coś takiego.

Przytaknąłem.

- Chodzi mi o informacje, ale, jak to mówią, potrzebuję oryginalnego egzemplarza. I nie musiałabyś jej przenosić obok Franka.

- Jest tylko jedno wyjście z...

- Owiń ją w reklamówkę i wyrzuć przez okno pokoju, w którym dziś rano dokonaliśmy krótkiego zbliżenia. Tak samo jak robi ktoś inny. Ja wdrapię się na dach i zabiorę ją dziś wieczór,

Cheryl zamrugała.

- Ktoś okrada archiwum?

- Tak, to właśnie było w siatce. Duży plik listów i dokumentów i co najmniej jedna książka. Część pochodziła z rosyjskiej kolekcji, ale całkiem spora część wyglądała na starszą. Znacznie starszą.

Wbiła we mnie wzrok.

- Czemu nie wezwałeś policji?

- Bo wciąż mam do wykonania robotę, a stawka jest znacznie większa niż parę starych dokumentów. Chcę się dowiedzieć, jak umarła Sylvie i co ją łączy z archiwum. Wezwanie bandy gliniarzy, którzy zamknęliby budynek, tylko utrudniłoby sprawę. Poza tym, gdyby to zależało od Alice, aresztowaliby też mnie. Nie, pójdę do gliniarni, kiedy będę gotowy

- A tymczasem chcesz też podwędzić coś na boku?

- Naśladownictwo to najszczersza forma pochlebstwa. Posłuchaj, Cheryl, trafiłem na coś. Coś znacznie większego niż kradzione dokumenty. Tak wielkiego, że cokolwiek spotkało Sylvie, było tylko skutkiem ubocznym. Ale potrzebna mi ta książka. Miałem poprosić Peele'a o jej wypożyczenie, kiedy Alice mnie wykopała.

Cheryl patrzyła na mnie zdumiona.

- Teraz grasz po stronie Sylvie?

- Gram, podaję, bronię. Sędziuję.

- Ale przecież masz sprawić, by zniknęła. Po to cię właśnie sprowadzili.

Nie chciałem tego mówić, wiedziałem jak idiotycznie zabrzmi.

- Zeszłej nocy uratowała mi życie. Jestem jej coś winien.

- A że nie żyje, raczej nie spłacisz długu. - Cheryl najpierw otworzyła szeroko, a potem zmrużyła oczy. Był to gest pełen ukrytych znaczeń. - Prowadzisz kurewsko dziwne życie, Felix.

- Fix. Wszyscy, którzy mnie znoszą, mówią mi Fix.

Zerknęła na zegarek.

- Frank wciąż powinien być w budynku - zastanawiała się głośno. - Mogłabym powiedzieć, że wróciłam po torebkę.

Czekałem, patrząc, jak na jej twarzy odgrywa się wielka psychiczna bitwa: obowiązek kontra psotliwa natura. Było to fascynujące widowisko. Gdyby stawka była mniejsza, chętnie bym je podziwiał.

- No dobra, zgoda - powiedziała w końcu. - Spróbuję.

Dwadzieścia minut później stałem w alejce z boku Bonningtona, praktycznie niewidzialny we wczesnowieczornym mroku. Zobaczyłem, że z okna na trzecim piętrze wylatuje pakunek. Zatoczył w powietrzu szeroki łuk i ze stłumionym łupnięciem wylądował na płaskim dachu. Znów wdrapałem się na pojemnik i podciągnąłem na rękach. Zaczynało mi to wchodzić w krew. Znalazłem reklamówkę i jak najszybciej zsunąłem się na ziemię. Z Bonningtona nie było mnie widać, ale dookoła stały budynki, a za zakurzonymi szybami mógł się kryć niejeden lubieżny podglądacz.

Zaczekałem na Cheryl na rogu, razem ruszyliśmy dalej.

- Teraz jestem wspólniczką - zauważyła.

- Zgadza się, jesteś.

- Jeśli ktoś się dowie, mogę stracić pracę.

- Owszem, wspominałaś.

- Chcę zatem wiedzieć o co w tym wszystkim chodzi. To uczciwe.

- Uczciwe.

Zapadła cisza, z jej strony wyczekująca, z mojej głęboko zamyślona.

- Czy zatem...?

- Chodź, poznasz moją gospodynię - odparłem. - Na pewno ją polubisz.

***

Pen rzadko gotuje, ale kiedy już to robi, dzieją się trzy rzeczy. Po pierwsze, kuchnia staje się domową wersją piekła, łącznie z kłębami dymu i ostrymi woniami. W tym piekle garnkom przepalają się dna, szklanki pękają po przypadkowym zanurzeniu we wrzątku, a ochrypłogłose harpie (czy raczej Edgar i Arthur) szydzą z całego przedsięwzięcia z najprzeróżniejszych szafek, podczas gdy Pen rzuca na nie wymyślne klątwy. Po drugie, dostajecie z tej kuźni Hefajstosa posiłek wyglądający jak zdjęcie w magazynie dla pań domu i smakujący jak dzieło najlepszego mistrza kuchni, próbującego zaimponować sąsiadom. Po trzecie, Pen oczyszczona przez tę mękę i zahartowana w ogniu, promieniuje błogim spokojem przez następne godziny czy nawet dni.

Dzisiaj, na cześć Cheryl, przygotowała cassoulet z jagnięciny. Cheryl, zachwycona, poprosiła o drugą i trzecią dokładkę.

- Niesamowite! - wykrzyknęła w ekstazie. - Musisz mi dać przepis, Pam!

- Mów mi Pen, skarbie - odparła ciepło Pen. - Obawiam się, że przepis nie istnieje. Gotuję holistycznie, w stanie wybitnego wkurzenia, toteż nic nigdy nie wychodzi mi dwa razy tak samo.

Dolała Cheryl wina, australijskiego, z orłem na etykiecie. Australijczycy z niewiadomych przyczyn preferują na swych butelkach drapieżne ptaki, nie torbacze; na ich miejscu reklamowałbym raczej to, co mnie wyróżnia. Na imprezach czasami daję się namówić do wyrecytowania całego skeczu Monthy Pythona na temat australijskich win stołowych. „Mnóstwo ludzi w tym kraju...”. Problem w tym, by znaleźć kogoś, kto zechce mnie namówić.

- A zatem żyjecie razem z Feliksem? - Cheryl uniosła brwi.

- Nie w biblijnym sensie tego słowa. - Pen pokręciła głową. - Choć w sumie jest w nim coś starotestamentowego, zgodzisz się?

- Chcesz powiedzieć: coś z Sodomy i Gomory?

- Hej, przypominam, że tu siedzę! - wtrąciłem.

- Nie. - Pen nie zwróciła na mnie uwagi. - Myślałam raczej o Noem. Bardzo zadowolony z siebie. Wielkie, szalone projekty, w które wciąga wszystkich dokoła. Ugania się za każdą spódniczką...

- Tego o nim nie słyszałam.

- O tak, straszny był z niego świntuch. Jak oni wszyscy. Nigdy nie odwracaj się plecami do patriarchy.

Na niezasłużony deser wniosła tort czekoladowy z supermarketu. Wyciągnęła też butelkę koniaku, ale odebrałem jej go i schowałem z powrotem do szafki z butami.

- Do tego, co zaplanowałem, będziemy musieli jasno myśleć - upomniałem ją.

- Do tego, co zaplanowałeś?

- Mamy robotę.

- Wielkie, szalone projekty - zacytowała Cheryl.

- Uprzedzałam. - Pen pokręciła głową. Brutalnie pozbawiona koniaku nalała sobie jeszcze kieliszek wina.

Odsunąłem brudne naczynia na jeden koniec wielkiego, wiejskiego stołu i rozłożyłem na blacie skserowane w ratuszu plany. Potem poszedłem po księgę wypadków, która po tym, jak Cheryl wyrzuciła ją przez okno, wylądowała na płasko i przetrwała upadek bez żadnych widocznych uszkodzeń. Otworzyłem ją na 13 września; brakująca kartka sprawiła, że łatwo go znalazłem.

- I co teraz zrobimy? - spytała Cheryl.

- Skoro Jeffrey zadał sobie tyle trudu, by opisać czas, miejsce i datę każdego pojawienia się ducha, odnotujemy je na planach budynku. - Mina Cheryl świadczyła jasno o tym, że moja odpowiedź niewiele jej mówi. - Bo muszę wiedzieć, co dokładnie nawiedza zjawa - wytłumaczyłem. - Sądziłem, że eksponaty rosyjskie, ale nie. Czyli to będzie coś innego.

- Ale czy to musi być coś tak szczegółowego?

- Nie, lecz zwykle tak jest. Większość duchów ma fizyczną kotwicę. To może być miejsce albo obiekt - od czasu do czasu nawet inna osoba. Ale niemal zawsze istnieje coś takiego: coś szczególnego, czego się trzymają.

Nie wyglądały na przekonane.

- To twoje archiwum jest przecież miejscem - rzuciła Pen. Czy zjawa nie może nawiedzać całego budynku?

- Mówię o czymś znacznie mniejszym. W budynku, czy może w pobliżu, powinno być miejsce należące do niej. Miejsce, z którym kojarzy swoją osobę i blisko którego zwykle się trzyma. Albo może przedmiot, który należał do niej za życia i który wciąż darzy uczuciem.

- Jak to ma ci pomóc? - spytała Cheryl.

- Kiedy się dowiem, co to, może zdołam ustalić, kim była i jak umarła.

Cheryl kiwnęła głową. Zrozumiała. Teraz już mogłem jej przekazać złe wieści.

- A ty będziesz musiała zaznaczać krzyżyki, bo z nas trojga jesteś ekspertem.

Wręczyłem jej marker - za drugim razem, bo z początku nie chciała go wziąć. Przyglądała się planom z głęboko zbolałą miną.

- Jestem w tym do kitu - poskarżyła się. - To prawie matematyka, a ja skończyłam studia humanistyczne. Jasne?

- Razem to rozgryziemy - obiecałem. - Pen, ty czytaj na głos z księgi. Nie wszystkie wpisy, tylko te dotyczące ducha.

- Mam odgrywać głosy? - spytała z nadzieją.

- Jest tylko jeden. Pomyśl o Sourduście z Tytusa Groana, a zorientujesz się o co biega.

To najwyraźniej jej się spodobało.

- Mogę to zrobić. To rozumiem - rzekła z aprobatą.

- No to zaczynajmy.

Zaczęliśmy, ale Cheryl miała rację: nie było łatwo. Budynek bardzo zmienił się z czasem, a plany - nawet najnowsze - wyglądały zupełnie inaczej niż barokowy, trójwymiarowy labirynt, w który zmieniło się archiwum. Ale z drugiej strony Peele, gdy już notował, to bardzo dokładnie i zawsze podawał wszelkie odnośniki. Poczułem do niego niechętny respekt: po dwóch tuzinach pojawień się ducha mnóstwo ludzi zaczęłoby używać znaku powtórzenia, ale nie Jeffrey. Za każdym cholernym razem zapisywał gdzie, kiedy i kto, z jednakową liczbą najdrobniejszych zbędnych detali.

A my kolejno zaznaczaliśmy je na planach.

Podczas pracy rozmyślałem o brakującej kartce, pustym miejscu otoczonym informacjami - informacjami, których do tej pory nie próbowałem nawet wykorzystać. Lecz w pozornie przypadkowym przypływie istot, które straszą w mroku popołudnia, kryła się jakaś prawidłowość. Musiała. A księga wypadków nadal stanowiła klucz.

Każde spotkanie stawało się krzyżykiem i plan powoli zaczynał wyglądać jak upstrzony przez muchy. Cheryl zaznaczała sumiennie kolejne miejsca. Piwnica. Parter. Pierwsze piętro. Piwnica. Parter. Drugie. Trzecie. Zjawa niemal w ogóle nie pojawiała się na trzecim piętrze - tylko dwa razy na około osiemdziesiąt spotkań - i nigdy na czwartym. Odwiedziny na drugim były rzadkie i zawsze w magazynie K bądź na korytarzu przed nim. Na pierwszym piętrze zjawiała się w kilku pomieszczeniach i na korytarzu, a na parterze i w piwnicy była niemal wszechobecna.

Siedzieliśmy przy stole, wpatrując się w owoce naszej pracy. Cisza, która zapadła, była ciszą próżnego oczekiwania na objawienia. Masowe objawienia.

- Kręci się wszędzie - zauważyła Cheryl.

- Tak - zgodziłem się lekko martwym głosem. - Faktycznie.

- Wcale nie. - Słowa Pen zabrzmiały nieco niewyraźnie, ale dźwięczała w nich granitowa pewność. Oboje spojrzeliśmy na nią.

Wzruszyła ramionami.

- Jest na uwięzi.

- Wyjaśnij - poprosiłem.

Pen pochyliła się nad planami.

- Dobra - powiedziała. - Załóżmy, że ten krzyżyk tutaj jest odrobinę dalej. Przypuśćmy, że pokazała się w kącie pokoju, nie pośrodku. I ten tu: równie dobrze mogła stać dziesięć metrów dalej, na korytarzu.

Wytarła dwa krzyżyki i nakreśliła kolejne. Trzeci przesunęła zaledwie pół cala, bliżej większego skupiska. Spojrzała na mnie wyczekująco.

- Linie proste - zauważyłem. - Pojawia się w liniach prostych.

Pen zacmokała.

- One nie są proste, Fix. Są zakrzywione.

Zaczynałem czuć mrowienie na karku, włoski podniosły mi się nie z powodu nagłych odwiedzin ducha, lecz narastającego, nieuniknionego poczucia, że coś niewyraźnego nabiera przejrzystości.

- Ja pierdolę - mruknąłem.

Cheryl wodziła wzrokiem między nami, tam i z powrotem,

- Czy ktoś zechce przekazać mi wieści?

Moje spojrzenie powędrowało z dołu do góry. Piwnica, parter, pierwsze piętro, drugie, trzecie.

- No dobra - powiedziałem. - Jestem idiotą, brakuje mi wyobraźni plastycznej. To jest jak... Droga Mleczna.

- Jak co? - zdumiała się Cheryl.

Lecz Pen kiwała z podnieceniem głową.

- Droga Mleczna. Na niebie widzimy ją jako linię, bo patrzymy pod niewłaściwym kątem. Ale to nie linia, tylko dysk. I to też nie są linie. Jeśli uwzględnisz oś pionową, widać wszystko. To...

- ...uwięź - dokończyła Pen.

- Zaraz się obrażę - ostrzegła Cheryl.

Położyłem plany jeden na drugim i uniosłem, demonstrując jej. Przyjrzała się z powątpiewaniem, mrużąc oczy. Teraz, kiedy ujrzałem, do czego zmierzała Pen, nie mogłem uwierzyć, że Cheryl wciąż nic nie widzi.

- Spójrz. Na każdym piętrze zjawa pojawia się w różnych miejscach, w sumie jednak tworzą one krąg. Bardzo duży w piwnicy, nieco mniejszy na parterze. Jeszcze mniejszy na pierwszym piętrze, lecz wciąż mający ten sam środek. Na drugim piętrze tylko kilka punkcików, wszystkie blisko siebie. Przypuśćmy jednak, że sporządzimy mapę w trzech wymiarach. Co otrzymamy?

- Migrenę - jęknęła Cheryl.

- Otrzymamy pustą półkulę. Im wyżej w budynku się pojawia - wskazałem palcem - tym mniejsze ma pole poziomego manewru. Nie chwytasz? Wyobraź sobie psa na smyczy. Jeśli właściciel zbije go kijem, co zrobi pies?

- Ucieknie - stwierdziła Cheryl. - Chyba ktoś tu się wywyższa.

- Wcale nie. Wyobraź to sobie. Pies ucieknie tak daleko, jak pozwoli smycz. A potem będzie biegł dalej, tyle że już po okręgu. Zgadza się? Okręgu z właścicielem - i kijem - pośrodku.

- Jasne.

- Wyobraź sobie jednak, że to kosmiczny pies. Z silnikiem odrzutowym. Nadal uciekałby na sam koniec smyczy, ale już nie po kole, bo mógłby się poruszać swobodnie nie tylko na boki, ale i w górę, i w dół.

- Czyli to byłaby kula.

- Zgadza się!

Cheryl raz jeszcze przyjrzała się zsuniętym planom. Czarne krzyżyki odcinały się wyraźnie od tła, tworząc koncentryczne kręgi, zmniejszające się w miarę zmiany piętra.

- Istnieje stałe miejsce - podjąłem. - Jakaś uwięź, ale ona jej nie nawiedza, ucieka od niej jak najdalej. Ucieka na sam koniec smyczy.

- A człowiek z kijem...

- Jest w centrum. W miejscu, którego zjawa nie chce odwiedzać. W miejscu, gdzie nigdy jej nie widziano. Cheryl odebrała mi plany i raz jeszcze położyła na stole.

- To musi być na parterze - wymamrotała. Potem zerknęła na Pen i na mnie, żeby sprawdzić swoją logikę. - Na parterze bądź w piwnicy. Najwięcej swobody musi mieć w miejscu, w którym się znajdzie na tym samym poziomie co ten... potwór. To miejsce. Nieważne.

Pen pokiwała z entuzjazmem głową.

- No i gdzie to jest? - spytałem. - Co leży pośrodku kuli?

Cheryl zaczęła przesuwać palcem po głównym korytarzu, mamrocząc do siebie.

- To jest recepcja, to magazyny na parterze, A, B, C. Toaleta damska...

Umilkła, ale jej palce nadal poruszały się nad mapą. W końcu uniosła ku mnie wzrok, cała jej twarz miała wyraz oszołomienia

- To nie działa - oznajmiła. - Mylisz się.

- Co? - zapytałem.

- To pomieszczenie tutaj, leży w samym środku. Zgadza się. Idealnie w środku kręgów, w piwnicy. Oto, czego zjawa unika. Pomieszczenie podpisano: druga sala konferencyjna.

- Tak? I co? - naciskałem, czując lekki niepokój. - Jak je nazywają teraz?

- Nijak, Feliksie - odparła beznamiętnie Cheryl. - Bo go tam nie ma.


16

Dwadzieścia cztery stopy to mniej więcej osiem kroków. Odlicz je. Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. Sześć. Siedem. Osiem. Świetnie. Teraz skręt pod kątem prostym i znowu: tym razem do dziesięciu. Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. Sześć. Siedem.

W tym momencie wpadłem na ścianę i zagwizdałem, cicho, bezdźwięcznie w ciemności. Cheryl miała rację.

Uzbrojony w wytrychy z łatwością włamałem się do Bonningtona. Zewnętrzne zabezpieczenia były diablo mocne, lecz drzwi frontowe poddały się, odsłaniając gardło po zaledwie odrobinie odręcznej stymulacji. Dzięki Bogu wszystkie alarmy zamontowano na wejściach do magazynów, a tam się nie wybierałem. Wzmocnione drzwi z tyłu czytelni, prowadzące do części budynku dostępnej wyłącznie dla personelu, okazały się znacznie trudniejsze i wymagały dziesięciu nerwowych, spoconych minut. Na podorędziu miałem w tylnej kieszeni identyfikator Cheryl, wolałem jednak go nie używać, bo czytniki na drzwiach były pewnie wyposażone w pamięć wewnętrzną.

Przyszedłem sam. Gdyby zdarzyło się coś paskudnego, Pen miała zostać moim alibi, a Cheryl nie musiała kręcić mi się pod ręką, kiedy włamywałem się do jej miejsca pracy. Mimo wszystko jednak dobrze byłoby mieć ją tu ze sobą. Zorientowanie się wśród tych wszystkich sal było dostatecznie trudne w dobrze oświetlonej kuchni - na ciemnym korytarzu, oświetlonym słabym blaskiem księżyca, wyglądało to po prostu fatalnie.

W końcu jednak miałem tylko odmierzyć odległości krokami Po pokonaniu wstępnych problemów logistycznych okazało się to niezbyt skomplikowane. Piętnaście minut wpadania na mury w ciemności doprowadziło mnie do jedynego sensownego wniosku.

W budynku brakowało pokoju. Korytarz okrążał go w oczywisty sposób - jeśli tylko człowiek wiedział, że coś tam było i zostało usunięte.

Sprawdziłem na poziomie piwnicy i odkryłem to samo: kolejną zatoczkę, mniej więcej pod poprzednią - z dodatkowym tajemniczym elementem schodów przesuniętych sześć metrów dalej w głąb korytarza. Po co ktoś miałby zadawać sobie tyle trudu, żeby wyciąć z wielkiego budynku publicznego skromny fragment?

Gdy w końcu w mojej głowie pojawiła się odpowiedź, wróciłem na parter i wyszedłem, równie ostrożnie jak wcześniej. Z powrotem na ulicy znów zacząłem odliczać kroki. Wiedziałem już jednak, dokąd trafię.

Do drugich drzwi: tych, które minąłem pierwszego dnia, bo miały próg zasypany starymi śmieciami, a je same zasłonięto nierównym kawałkiem dykty. Bo wyraźnie nikt ich nie używał i prowadziły donikąd. Były jak wyrostek robaczkowy, zapomniany, bezużyteczny produkt uboczny nieorganicznej ewolucji budynku. A teraz to im właśnie przyglądałem się zupełnie nowymi oczami.

Śmieci dało się odgarnąć bardzo łatwo: patrząc w nowym świetle, podejrzanie łatwo. W sumie było to tylko kilka pustych pudełek i stary koc - minimalistyczne dekoracje przedstawiające „miejsce, gdzie nocami sypiają bezdomni”.

W arkuszu dykty przybitej do futryny wycięto prostokąt w miejscu dziurki od klucza: kolejny znak, że to miejsce nie było tak nieużywane, jak można by sądzić. W tych drzwiach zamontowano zamki „Falcon” i „Schlage”. W porównaniu z nimi główne wejście archiwum otwierało się łatwo jak zasłona z koralików. Ze schlagem zmagałem się pół godziny i już niemal miałem się poddać, gdy w końcu usłyszałem szczęk oznaczający ustawienie cylindrów.

Pchnąłem drzwi, które się otwarły. Za nimi ujrzałem miniaturowy przedpokój, trochę ponad metr na metr, ze złożonym kocem służącym za wycieraczkę, i dalej kolejne drzwi, również zamknięte. Ich drewniana część wyglądała znacznie słabiej niż metalowa, a moja cierpliwość wyczerpała się już jakiś czas temu, toteż wywaliłem je kopniakiem.

Znalazłem się w absolutnie ciemnym pomieszczeniu, w którym unosiła się ostrokwaśna, organiczna woń: woń potu, szczyn i wolałem nie myśleć czego jeszcze. Zacząłem obmacywać ścianę w poszukiwaniu włącznika. Znalazłem go i nacisnąłem - naga, stuwatowa żarówka rzuciła ostre, kliniczne światło na pokój, którego nie zgodziłby się wynająć nawet ostatni abnegat. Trzy ściany pomalowano smutnym odcieniem szpitalnej zieleni, czwartą pokrywała ponura i ciemna drewniana boazeria, którą ożywiało tylko kilka pionowych listewek jaśniejszej barwy. Na podłodze leżał pas wzorzystego linoleum, przycięty do innego pokoju i nie sięgający aż do kątów. Szyba w oknie była nietknięta, ale widać przez nią było tylko spodnią część kolejnego kawałka dykty.

Sam pokój był tak skromnie umeblowany, że można go uznać ta pusty: stała w nim tylko poplamiona, jadowicie pomarańczowa kanapa, charakteryzująca się typowym dla lat siedemdziesiątych bezwstydem. Pod jedną ze ścian stał rząd kilkunastu litrowych dwulitrowych butelek; niektóre były pełne wody, inne puste. To wszystko.

Drzwi wewnętrzne zamknęły się za mną, a ja ruszyłem nieco dalej w głąb pokoju. Już wcześniej poczułem wstrząs towarzyszący rozpoznaniu obrazów. Po nim nastąpiła refleksja, że w istocie to żaden wstrząs. To był pokój, który ujrzałem, grając w dwadzieścia pytań ze zjawą: pokój, który mi pokazała na pokazie slajdów swoich wspomnień. Pamiętała go i pokazała mi wiernie do ostatniego szczegółu - choć może teraz butelek pustych było nieco więcej, pełnych odrobinę mniej.

Przeszukałem dokładnie pokój. Nie zabrało mi to zbyt wiele czasu, bo nie było czego oglądać. Pod kanapą nic, za nią nic. Możliwe, że coś kryło się za jedną z poduch, ale nie miałem ochoty ich dotykać: sofa wyglądała tak, jakby nawet najlżejszy kontakt mógł się skończyć złapaniem paskudnej choroby. Odkręciłem jedną z butelek, powąchałem i skosztowałem ostrożnie, Z tego, co czułem, była to zwykła woda.

Co zatem pozostawało? Nad drzwiami znajdowała się półka, okazała się jednak pusta, pokryta grubą warstwą kurzu. Boazeria mogła skrywać mnóstwo grzechów, więc nacisnąłem ją w kilku miejscach, sprawdzając, jak bardzo zależy jej na utrzymaniu bliskich kontaktów ze ścianą. Po trzecim pchnięciu coś ustąpiło i cicho zagrzechotało. Przyjrzałem się bliżej i ujrzałem osadzone w drewnie drzwi, których linie maskowały dwie ozdobne listwy. Spojrzałem z jeszcze bliższej odległości i ujrzałem dziurkę.

Tym razem to był zamek „Chubb”, klasyczny model z lat sześćdziesiątych. W tych okolicznościach można te drzwi uznać za szeroko otwarte.

Za drzwiami ujrzałem schody biegnące w dół - to były te pierwotne, z planów. Nie stanowiły już części archiwum, a to z kolei wyjaśniało, po co parę metrów dalej od tego miejsca zamontowano nowe schody.

Tu ostra woń była znacznie silniejsza.

Zapewne miejsce to oddzielono od reszty budynku w czasach, gdy należał jeszcze do rządu. Może miało to być darmowe mieszkanie dla urzędnika służby cywilnej, któremu zabrakło rangi, by zasłużyć na pokoje przy Admiralty Arch. Albo może odcięto je od reszty archiwum, gdy dwa ministerstwa zmagały się w nim o Lebensraum. Tak czy inaczej, najwyraźniej od tamtych czasów o nim zapomniano - choć jak widać, nie wszyscy.

Na klatce schodowej znalazłem kolejny włącznik. Gdy go jednak nacisnąłem, światło zapłonęło nie na schodach, lecz w pokoju na dole. Zszedłem ostrożnie, bojąc się potknąć w mroku.

Pokój w piwnicy okazał się jeszcze bardziej ponury niż ten na parterze. I znów, był w nim tylko jeden mebel: materac, jeszcze brudniejszy niż kanapa i goły, prócz jednego koca w jaskrawą żółto-czerwona kratę - no, słowa „kiedyś jaskrawą” bardziej odpowiadałyby prawdzie.

W jednym kącie stało wiadro pełne mętnego płynu i stanowiące źródło smrodu. Używano go jako latryny, podobnie jak w którymś momencie otaczającej je podłogi. W posadzce obok kubła osadzono żelazny pierścień, zamocowany niezbyt fachowo w nieporządnie wylanym cemencie. Bez wątpienia nie stanowił elementu pierwotnego wyposażenia pokoju. W kącie dostrzegłem też zwój sznura.

Umiem rozpoznać więzienną celę. Ktoś tu mieszkał, i to całkiem niedawno.

W mojej głowie pojawiły się inne wspomnienia, które wchłonąłem podczas bliskiego kontaktu psychicznego ze zjawą. Był wśród nich koc, bez wątpienia. I twarz Gabe'a McClennana. Co widziałem za nią? Ośnieżone szczyty... Obróciłem się i na najdalszej ścianie, zaledwie trochę ponad metr w tej klaustrofobicznej ciasnocie, ujrzałem obszarpany plakat ze zdjęciem Mount Blanc i podpisem L'Empire du Ski. Poczułem deja vu, kłujące jak setki igieł.

A kiedy obracałem głowę, kątem oka dostrzegłem coś jeszcze. Plamę czerwieni pod bliższym końcem materaca, niemal u mych stóp. Przykucnąłem, przepełniony dziwną niechęcią i ponurą satysfakcją. Odpowiedź była blisko: oto źródło wszystkiego. Wsunąłem dłoń pod materac, by go podnieść.

I nagle przeszył mnie przeraźliwy ból, zupełnie jakbym dotknął nieizolowanego przewodu pod napięciem. Ból rozszedł się z dłoni poprzez rękę do serca i wszystkich punktów kompasu.

Gwałtownie cofnąłem dłoń i zmełłem w ustach przekleństwo.

Czy raczej spróbowałem zemleć. Ono jednak nie padło, cisza napuściła korzeń w moich ustach, gardle, płucach. Cisza opadła na mnie niczym brudny koc, jakby głowę i ramiona okrył mi wielki słój, a ktoś przytknął do ust chusteczkę nasączoną chloroformem.

Nie, to tylko panika i przesadna reakcja. Nie kręciło mi się w głowie, nie traciłem świadomości. Po prostu nie byłem w stanie wydać najmniejszego dźwięku. Wymówiłem słowa, usiłując tchnąć w nie oddech i sprowadzić na świat, lecz nic się nie stało. Straciłem głos.

A kiedy uniosłem koniec materaca, tym razem ostrożnie, z góry, odkryłem dlaczego. To jednak nie była plama skrzepniętej krwi, ale krąg, nakreślony ciemnoczerwoną kredą, z pięcioramienną gwiazdą wewnątrz i serią starannie wypisanych symboli na każdym ramieniu. Innymi słowy znak ochronny, pozostawiony przez egzorcystę. Zazwyczaj słowo kluczowe wypisane po środku podobnego znaku brzmi ekpiptein - odprawić, albo hoc fugere - wynocha z miasta. Tutaj widniało aphthegtos - niemy.

Wyprostowałem się, lekko roztrzęsiony. Wiedziałem już, po co przyszedł tu Gabe McClennan i czemu nikt w archiwum nie zareagował na to nazwisko. McClennan w ogóle nie odwiedził archiwum, to tutaj przyszedł, i to właśnie musiał zrobić.

Ale po co uciszać zjawę, zamiast się jej pozbyć? To nie miało najmniejszego sensu. McClennan nie dałby przecież zniżki wręcz przeciwnie, zaklęcie uciszające było trudniejsze niż zwyczajne egzorcyzmy.

Niezależnie od odpowiedzi jedno było jasne. To dlatego z takim trudem namierzałem zjawę, nawet gdy byłem blisko. Znak ją krępował, zaklęcie ściskało jak kaftan bezpieczeństwa, tyle że doszyty do duszy. Teraz pojmowałem zmianę zachowania ducha: nagły przeskok do pozornie bezsensownej przemocy. Zjawa reagowała na atak nekromanty.

Znak nie powinien działać na żywe istoty ludzkie, lecz wrażliwość, z którą przyszedłem na świat, sprawiła, że stałem się nań podatny. To, czego teraz doświadczałem, można porównać do śnieżnej ślepoty albo głuchoty tuż po wybuchu. Odzyskam głos, ale może to potrwać wiele minut czy nawet godzin.

Nagle zalało mnie uczucie klaustrofobii, serce zabiło szybciej. Nawet oddech nie czynił najmniejszego dźwięku w mojej piersi czy ustach. Wokół mnie rozciągał się kokon ciszy. Uniosłem pozostałe krawędzie materaca, nie spodziewając się, że cokolwiek znajdę. Lecz pod najdalszym, najbliższym ściany, ujrzałem od spodu szeroką, ciemnobrązową plamę. Tego koloru nie da się z niczym pomylić. Podobnie woni, do tej pory zagłuszanej ostrym amoniakowym smrodem kubła ze szczynami.

Byłem świadom faktu, że w każdej chwili ktoś może zauważyć otwarte drzwi na górze, przejść przez pokój, dostrzec światło na dole i zamknąć mnie tu jednym obrotem klucza - zakładając, że byłby to ktoś dysponujący owym kluczem. Niespecjalnie spodobała mi się ta myśl. Wycofałem się na schody, raz jeszcze obejrzałem owo ponure pomieszczenie i ruszyłem na poziom ulicy.

Górne drzwi zamknęły się same. Otworzyłem je i przekroczyłem próg pokoju. Po pierwszym kroku zamarłem - w środku było ciemno. Żarówka w celi w piwnicy ledwie oświetlała schody. Przed sobą widziałem pasmo niewyraźnej szarości, wciśnięte pomiędzy rozległe połacie nieprzeniknionej czerni. Podczas gdy zwiedzałem piwnicę, ktoś zgasił lampę na górze.

Z broni miałem wyłącznie swój sztylet. W zamierzeniu służył do egzorcyzmów, nie samoobrony, i nawet go nie ostrzyłem. Ale gdybym pomachał nim przed sobą, może kogoś bym zniechęcił. Stojąc absolutnie nieruchomo w ciemności, nagle wdzięczny za całkowitą ciszę mojego oddechu, wysunąłem go z kieszeni i przytrzymałem w gotowości na wysokości pasa.

I wtedy poczułem jej woń: ów straszliwy, piżmowy odór zadka fretki, który wciskał się siłą w ludzki mózg i przeprogramowywał go tak, by budzić zachwyt.

I usłyszałem jej śmiech - miękki, szyderczy, pozbawiony choćby cienia litości.

- Broń ci nie pomoże - wymamrotała niemal czule Ajulutsikael i wiedziałem, że ma rację. Była ode mnie szybsza i silniejsza. Widziała w ciemności. Mogła wyjąć mi nóż z palców i podłubać sobie nim w zębach, a potem wbić mi go w wątpia, a ja w żaden sposób nie zdołałbym temu zapobiec.

Licząc na to, że trochę ją zdekoncentruję i może opóźnię nieuniknione, cisnąłem lekko nóż w ciemność i wyjąłem flet.

Wiedziałem, że nie zadziała: znak apheghtos nie pozwalał, by z moich ust dobył się jakikolwiek dźwięk. Ale prócz tego żałosnego blefu nie dysponowałem niczym innym.

Demonica nie dała się oszukać. Albo wyczuła otaczającą mnie magię symboli McClennana, albo po mojej twarzy poznała, że blefuję. Usłyszałem stukot szpilek na posadzce, gdy ruszyła niespiesznie w moją stronę. Wiedziała, że tym razem nie ma się czego obawiać.

- Była tu kobieta, uwięziona, przykuta - rzekła. Jej głos nadal brzmiał nisko, gardłowo, ale dobiegał z bardzo bliska.

Dzieliło mnie od niej zaledwie parę kroków; stała odrobinę z boku. Gdybym uskoczył przed pierwszym atakiem, może mógłbym upozorować unik w lewo i pobiec do drzwi, ale w żaden sposób nie zdążyłbym do nich dotrzeć. Zapadła przerażająca cisza. Napiąłem wszystkie mięśnie, szykując się do skoku. A potem Ajulutsikael znów przemówiła, jeszcze bliżej.

- Ty ją tu uwięziłeś?

Pokręciłem głową.

- Trzymałeś ją jak zwierzę, dopóki ci się nie znudziła? Samą? W ciemności? Czy upajałeś się wonią jej strachu?

Mogłem jedynie nadal kręcić głową, jeszcze mocniej i mocniej. Ten, kto urwie mi łeb, dostanie kupę śmiecia, albo przynajmniej mocno zaryzykuje, jeśli zechce go odsprzedać. Ale żywy czy martwy, nie życzyłem sobie, by kojarzono mnie z tą piekielną dziurą.

- Szkoda, byłoby jeszcze przyjemniej. Ale tak czy inaczej cię pożrę. - Pod kocim rozbawieniem dosłyszałem nowy ton, narastający pomruk gniewu. - Zapłacisz mi, człowieku, za to, że mnie tu przywołano. Za to, że muszę tańczyć na łańcuchu, posłuszna kaprysom cuchnących worków mięsa. Wezmę cię powoli. Umierając, będziesz mnie kochał i rozpaczał.

Teraz już ją widziałem: moje oczy przywykły do ciemności i dostrzegałem ciemniejszy kształt na tle czerni. Płynną, mroczną plamę, ciemną jak niebo o północy.

Uniosłem ręce, wzruszając ramionami - było to najbliższe błaganiu o życie, na co mogłem sobie pozwolić. Jej dłoń opadła mi na ramię, obróciła mnie ku sobie. Zamachnąłem się, a ona złapała moją pięść. Cofnąłem się, lecz przyciągnęła mnie blisko, a potem cisnęła na drugą stronę pokoju. Zderzyłem się z kanapą, wywróciłem ją i przeturlałem się po podłodze aż pod ścianę.

- Ułóżmy się wygodnie - wyszeptała.

Zdyszany i oszołomiony, mimo wszystko zbierałem się do dalszej walki. Uniosłem się na kolanie, nic więcej nie zdołałem zrobić.

To, co się wówczas stało, najlepiej mogę opisać dźwiękami, bo jedynie one do mnie docierały. Usłyszałem serię ciężkich wstrząsów, jakby banda gości uzbrojonych w młoty waliła o przeciwległą ścianę, posłuszna jednemu sygnałowi, lecz nie do końca zgrana. Ajulutsikael sapnęła ze zdumienia i bólu. Okno w pokoju eksplodowało. W istocie nie tylko okno: z głośnym, niedyskretnym hukiem płyta dykty poleciała na ulicę i pokój zalało żółte światło latarni.

W jego blasku ujrzałem Ajulutsikael, przycupniętą w obronnej pozie i unoszącą dłonie przed twarzą. W powietrzu pomknęła ku niej butelka. Kobieta-demon machnęła oślepiająco szybko prawą ręką i odtrąciła pocisk, który roztrzaskał się na niezliczone błyszczące szklane odłamki i migotliwe krople. To jej nie pomogło. Ostre odłamki szkła zwolniły, spadając, odwróciły się i znów skoczyły ku niej, kalecząc ciało, kłując niczym kruche pszczoły. Na moich zdumionych oczach - oglądałem całą scenę, próbując doszukać się w niej jakiegokolwiek sensu - fragment stłuczonego okna, trójkątny klin długi na jakieś dwadzieścia centymetrów, śmignął w powietrzu niczym strzałka i wbił się w plecy demona.

Moja głowa obróciła się spazmatycznie, nie kierowała nią żadna świadoma myśl. Zjawa stała na szczycie schodów, szkarłatne woale jej twarzy wydymały się i falowały jak prześcieradła na sznurze, łopoczące na wietrze. Stała w miejscu, lekko skłaniając głowę, ale walczyła z Ajulutsikael. Jej głowa obróciła się, spojrzenie omiotło pokój z lewej na prawą, z prawej na lewą - a burza stłuczonego szkła tańczyła wraz z nim.

Ajulutsikael też ją zobaczyła. Ruszyła w stronę zjawy, zakrzywiając palce w szpony, lecz wir szkła poruszał się wraz z nią, wokół niej, załamując się na niej niczym fala i natychmiast cofając do kolejnego ataku. Ubranie wisiało na niej w strzępach: ubranie i pasma skóry. Twarz przecinały czarne, krwawe szramy, oczy płonęły wściekłym blaskiem.

Gdzieś w gardle sukkuba wezbrał drapieżny warkot, narastający do ogłuszającego ryku, w którym spółgłoski, których nie zdołałbym odtworzyć nawet gdyby nie zakneblował mnie znak McClennana, zderzały się ze sobą niczym walczące lodowce. Duch zadrżał, zamigotał i zniknął, odłamki szkła posypały się na podłogę niczym pryzmatyczny deszcz.

Ostrożność to podstawa pozostania przy życiu. Zerwałem się na równe nogi i do wtóru zgrzytu miażdżonego pod stopami szkła pobiegłem do drzwi i dalej w noc.

Gdy oddaliłem się sto metrów w głąb ulicy, a moje mięśnie pracowały niczym tłoki, usłyszałem dobiegający zza pleców ogłuszający huk. Zaryzykowałem spojrzenie przez ramię. Ajulutsikael wypadła na ulicę; stała w rozkroku nad pękniętymi na pół drzwiami. A potem mnie zobaczyła i puściła się za mną pędem. Przy każdym skoku jej szpilki krzesały iskry na zimnych kamieniach chodnika.

Wypadłem na Euston Road i ostro skręciłem w lewo. Samochody przejeżdżały tędy rzadko i szybko, toteż ucieczka na drugą stronę i ukrycie się w alejkach wokół Judd Street nie było rozwiązaniem. Sukkub dopadłby mnie, nim zdążyłbym wybiec na jezdnię. Lecz kawałek przede mną na czerwonym świetle stała wywrotka z wyładowaną paką.

Nie miałem czasu na podjęcie świadomej decyzji. Gdybym się zastanowił, mógłbym się zawahać. Stawiałem wszystko na jedną kartę, a gdybym się zawahał, Ajulutsikael wydarłaby mi serce z piersi.

Skoczyłem w stronę zwisającego z wywrotki łańcucha, lecz nie trafiłem. Światło zmieniło się na zielone i ciężarówką szarpnęło naprzód. Słysząc za plecami zgrzyt obcasów sukkuba, przywodzący na mysi dźwięk ostrzonego noża, wycisnąłem z siebie ostatnie siły i skoczyłem naprzód, ponownie próbując złapać łańcuch: tym razem udało mi się, bo ciężarówka właśnie się rozpędzała i łańcuch uniósł się za nią niczym wąż. Szarpnięty naprzód zachwiałem się, odzyskałem równowagę, ugiąłem nogę i skoczyłem.

Ajulutsikael także skoczyła; coś przeleciało obok mojej nogi, nim zdążyłem ją podciągnąć. Po nagłym chłodzie poczułem natychmiastową falę ciepła. Zraniła mnie do krwi.

Przez moment opierałem się jedną stopą o tył ciężarówki. Potem noga mi się ześliznęła i zadyndałem na łańcuchu jak wielki odświeżacz powietrza, który kapryśny kierowca powiesił na zewnątrz zamiast w kabinie. Łańcuch kołysał się na zaczepie, poruszany moim ciężarem, i widziałem drogę za sobą jedynie w krótkich, oszałamiających przebłyskach. Ajulutsikael nadal niestrudzenie pędziła za ciężarówką. Nie zmniejszała dystansu, ale i nie zwiększała. Następne czerwone światło i jestem trupem.

Rozpaczliwym wysiłkiem podciągnąłem się na łańcuchu i w końcu zarzuciłem rękę poza krawędź klapy. Jednocześnie moje stopy oparły się o dolny występ, tak że ręce nie musiały unosić całego ciężaru ciała. Na razie nie miałem szans na bezpieczniejszą pozycję, ale przynajmniej miałem wolną rękę i mogłem pogrzebać na pace. Po paru chwilach znalazłem i uniosłem ostry kawał białej porcelany, pozostałość umywalki bądź miski klozetowej. Miał właściwy ciężar i kształt, ale wiedziałem, że jeśli nie wybiorę stosownej chwili, Ajulutsikael go zobaczy.

Dotarliśmy do tunelu i wjechaliśmy weń. Krzywizna drogi na moment ukryła mnie przed wzrokiem sukkuba. Zacząłem odliczać od trzech, po czym w chwili, gdy pokonywaliśmy ostry zakręt w prawo, cisnąłem kawał porcelany.

Trafiłem idealnie - nagła zmiana kierunku zamieniła moją rękę w coś w rodzaju procy. Łazienkowy pocisk trafił moją prześladowczynię prosto w pierś. Runęła na ziemię w plątaninie kończyn. Człowiek zginąłby na miejscu, ale też człowiek nie zdołałby w życiu pobiec z taką prędkością.

Jechaliśmy dalej, podskakując, a ja cały czas patrzyłem w tył, nie dostrzegłem jednak jej śladu. Teraz jazda wydawała mi się już niemal luksusowa, polecam ją każdemu, kto chce obejrzeć urywane migawki z Londynu, zamarzając na śmierć i walcząc z ogarniającym go szokiem.

Oczywiście, powrót z Brixton trwał całe wieki, ale nie można mieć wszystkiego.

***

Można logicznie założyć, że dotarłem do domu w jednym kawałku, bo pamiętam, jak Pen przemywała mi paskudną ranę na nodze środkiem bakteriobójczym, a Cheryl stała za nią, przyciskając zwiniętą w pięść dłoń do ust i powtarzając „kurwa” tak często, że słowo to zupełnie straciło znaczenie.

- Śmierdzisz - upomniała mnie surowo Pen.

- Wezmę prysznic - odparłem bełkotliwie.

Nie miałem pojęcia, o co mi chodzi, to były tylko dźwięki, nadal jednak stanowiły cudowną odmianę po bliskim kontakcie ze znakiem ciszy McClennana. Poza tym Pen i tak nie słuchała, nie musiałem zatem gadać z sensem.

- To ten sam smród, który czułam w pokoju, po tym jak ów stwór wyważył okno. Znów się z nią widziałeś, prawda?

Skrzywiłem się mimo woli, przypominając sobie ciemny pokój, potężny odór, drwiący głos dobiegający z cienia.

- Szczerze mówiąc, nie widziałem zbyt wiele.

- Zawsze pociągały go nieodpowiednie kobiety - powiedziała kwaśno nad moją głową Pen.

- Tak, mam to samo z facetami - odparła ponuro Cheryl. - Człowiek myśli, że wie, w co się pakuje, ale nigdy tak nie jest.

Rozmawiały dalej, ale mój mózg przełączył się na inną częstotliwość i przestałem je słyszeć. Zjawa nie mogła mówić, została uciszona - świadomie, magicznie uciszona przez Gabe'a McClennana, zapewne działającego z polecenia. Kogo? Damjohna? Dlaczego? Co takiego mogła powiedzieć, co mu zagrażało? Jeśli kazał ją zabić, jeśli mogła w jakiś sposób go oskarżyć, czemu po prostu nie polecił przeprowadzić egzorcyzmów i załatwić jej raz na zawsze?

I co właściwie łączyło Damjohna z archiwum? Jaki oczywisty element układanki przeoczyłem? Czy alfons i król oblesiów dorabiał sobie na boku kradzieżą dokumentów?

WRN 7405 8181. To jedyny solidny fakt, jakim dysponowałem. Ktoś u Bonningtona miał w swoim kalendarzu numer klubu Damjohna, „Różowej Dziurki”. Trzymał go pod ręką. Na wypadek czego? Czy miał służyć jako ostatnia deska ratunku? Czy może chodziło o regularne odprawy i raporty? Rozwiązanie nieprzewidzianych problemów, na przykład przybysza z zewnątrz węszącego w miejscach, do których nie powinien trafić?

I chyba właśnie wtedy pierwszy raz to dostrzegłem. Nie osobę i z pewnością nie powód, lecz ogólny zarys odpowiedzi. Nie umiałem jej jeszcze wyrazić, ale mógłbym zapewne zagrać jej melodię, jakby była duchem, którego próbowałbym wywołać. W tym momencie niezbyt mnie to pocieszało.


17

Z powrotem w Hampstead, na długo przed tym, jak byłem gotów do powrotu. Znów uderzałem kołatką z lwią głową. Był słoneczny, bezwietrzny, wczesny sobotni ranek. W piątek zrobiłem sobie wolne, by odzyskać siły, ale wciąż wszystko mnie bolało, byłem sztywny i miałem wrażenie, że jeśli zacznę ruszać się zbyt szybko, pogubię ręce i nogi. Ponuro spytałem sam siebie, czy aby na pewno żyję jak należy. Odpowiedź nadeszła, gdy drzwi się otwarły, wypuszczając obłok słodkiej, sandałowej woni i ukazując Barbarę Dodson w dżinsach i obcisłej koszulce.

- Jest w gabinecie - oznajmiła, odsuwając się, by mnie przepuścić. - Może pan od razu pójść do niego.

Przekroczyłem próg.

- Jak się miewa Sebastian?

Obdarzyła mnie przeciągłym, pełnym namysłu spojrzeniem.

- Sebastian jest w świetnej formie. Odkąd się tu wprowadziliśmy, nigdy nie był szczęśliwszy. Peter natomiast trochę użala się nad sobą i nie można z niego wyciągnąć nawet słowa.

- Pewnie wkrótce mu to przejdzie. Powoli skinęła głową.

- Pewnie tak.

Ruszyłem korytarzem do gabinetu. Tylko lekko utykałem.

Superglina James stał tuż za drzwiami, szykując się do ataku, gdy tylko przekroczę próg. Nie zdziwiłem się, że od razu skoczył mi do gardła.

- Zakładam, że przyszedłeś przeprosić - warknął. - I dla twojego dobra mam szczerą nadzieję, że właśnie po to się tu zjawiłeś.

Byłem zbyt zmęczony na udział w gierkach.

- Nie - odparłem. - W ogóle tego nie zakładasz. Zakładasz, że przychodzę cię szantażować. Masz nadzieję, że tanio mnie kupisz albo tak nastraszysz, że zmienię zdanie.

Jego oczy rozszerzyły się niemal niedostrzegalnie, rozchylone wargi ukazały zaciśnięte zęby. Był potwornie nakręcony, tak, że wiedziałem, że jeśli nie zachowam ostrożności, może mnie trzasnąć. Nie znałem go jednak dość dobrze, by uwzględnić w swoich planach jego wrażliwe uczucia, toteż zacząłem bez ogródek:

- Masz rację, to jest szantaż. Lecz wbrew wszystkiemu, co kiedykolwiek słyszałeś na temat szantażystów, jeśli dasz mi to, czego żądam, odejdę i zostawię cię w spokoju. I nie chodzi mi o pieniądze, tylko informacje. Chcę, żebyś wyciągnął je dla mnie z policyjnego archiwum. Ściślej mówiąc, chodzi o trzy osoby. Myślisz, że zdołasz to zrobić?

Dodson zaśmiał się krótko i z takim napięciem, jakby każdy dźwięk sprawiał mu ból.

- Tylko informacje? Miałbym wykraść akta z policji? Złamać wszystkie zasady mojego fachu? Znasz choćby jeden dobry powód, dla którego nie powinienem walnąć cię w zęby za stawianie oporu, a potem aresztować?

Przytaknąłem z kamienną twarzą.

- Tak - rzekłem. - Tylko jeden. Davey Simons. Według wszystkich relacji gazetowych, jakie zdołałem znaleźć, udusił się, wciągając mieszaninę kleju i odmrażacza z foliowej reklamówki. Mało przyjemna śmierć.

Z twarzy Dodsona zniknął wszelki kolor, pozostawiając skórę szarą i lekko połyskującą, niczym mokry cement. Usiadł w fotelu z czarnej skóry; wyglądał jakby patrzył prosto w twarz śmierci. Nie własnej - z nią zapewne poradziłby sobie znacznie lepiej - lecz czyjejś innej.

- Davey Simons był ludzkim wrakiem - powiedział bez przekonania.

- Tak, o tym też czytałem. Rozbity dom, ciągłe kłopoty, problemy psychiatryczne, parę wyroków. Lecz mimo wszystko policja uważała sprawę za diablo dziwną. Czy któryś z kumpli opisał ci może co ciekawsze szczegóły?

Dodson posłał mi pełne nienawiści spojrzenie.

- Nie - rzekł krótko. - Nie opisał.

- Bo widzisz, Davey miał klej we włosach. I na prawym policzku. Zupełnie jakby zarzucił torbę na całą głowę, zamiast przyciskać ją do ust czy nosa - co, o ile mi wiadomo, stanowi preferowany modus operandi fanów okazjonalnego wąchania butaprenu. Sińce na jego przegubach też dały mi do myślenia. Czyżby ktoś go przytrzymał i wepchnął mu torbę na głowę, a potem zacisnął, aż Davie umarł? Byłby to naprawdę obrzydliwy numer, nie sądzisz?

Zapadła długa cisza, z początku napięta, potem stopniowo coraz spokojniejsza. Furia Dodsona ustąpiła miejsca rozpaczy.

- To był żart - wymamrotał niemal na granicy słyszalności.

- Tak? - rzuciłem bez współczucia. - A jaką miał puentę?

Dodson jakby mnie nie słyszał.

- Peter i jego koledzy znaleźli Simmonsa... w toalecie. Zmieszał te świństwa w reklamówce i już je wciągał. Chcieli go przestraszyć. Dla żartu. Może dać mu nauczkę.

Tym razem pozwoliłem ciszy potrwać nieco dłużej. Potem położyłem na biurku przed nim niewielki plik papierów od Nicky’ego. Spojrzał na nie tępo.

- Te trzy. - Wskazałem palcem. - Te podkreślone markerem. To one mnie interesują. Chcę dostać raporty z sekcji, zeznania świadków i wszystko, co ci wpadnie w ręce. Do wieczora.

Pokręcił głową.

- Niemożliwe. Tak dużo materiałów... - Zaczął czytać wydruki i ponownie, jeszcze bardziej energicznie pokręcił głową. - Nie pracuję już w wydziale zabójstw. Nie mam nawet dostępu do tych rzeczy.

- Z pewnością niejeden stary kumpel jest ci winien przysługę i chętnie zrobi to dla ciebie. W końcu jesteś ważniakiem w APPZ. A kserokopie w zupełności wystarczą. Nawet płyta by wystarczyła. Po prostu załatw mi te informacje i nasze drogi więcej się nie skrzyżują.

Ruszyłem do drzwi. Dodson podniósł się sztywno z fotela, jego ręka wystrzeliła naprzód, zablokował mnie, podchodząc bliżej i patrząc na mnie ze swej imponującej wysokości.

- Peter nie chciał, żeby ten chłopak umarł. - W jego głosie dźwięczał groźny nacisk. - Rozumiesz?

- Nie mam co do tego zdania. - Spojrzałem mu prosto w twarz. Jego oczy rozwarły się szeroko, moje lekko zwęziły.

- Sam już go ukarałem, myślę, że wystarczyłyby wyrzuty sumienia, ale uziemiłem go na resztę semestru i odwołałem zaplanowane wakacje w Szwajcarii. Nie zlekceważyłem tej sprawy, a on doskonale rozumie, co zrobił.

- Davie Simmons nie żyje - odparłem tym samym beznamiętnym tonem. - Więc pierdol się razem ze swoim radiowozem.

Myślałem, że Dodson mnie uderzy, ale opuścił ręce i odwrócił wzrok.

- Dziś wieczór?

- Tak.

- I więcej się do nas nie odezwiesz?

- Zgadza się.

- Mógłbym bardzo utrudnić ci życie, Castor.

- Nie wątpię. Ale zamiast tego lepiej uszczęśliwić się nawzajem.

Wyszedłem. Sam. Barbara bardzo rozsądnie trzymała się na uboczu.

Co teraz? Nicky nie odezwał się w sprawie laptopa. Nie ma mowy, żebym się zbliżył do archiwum - możliwe, że Ajulutsikael, demon seksu, cały czas obserwuje to miejsce. Co mi pozostało?

Pozostała Rosa. Wiedziałem, że mam bardzo mizerne szanse, by ją odnaleźć, ale gdyby się udało, bardzo ułatwiłaby mi zadanie. Byłem pewien, że znała martwą kobietę, niemal pewien, że mogłaby wypełnić ostatnie luki w moich przemyśleniach i dać mi to, czego potrzebowałem, by zrozumieć ten cały bałagan.

Oczywiście musiałem założyć, że Damjohn też o tym wie. Jeśli był w to zamieszany w stopniu, o jaki go podejrzewałem, zapewne umieścił gdzieś dziewczynę, tak bym nie mógł się do niej zbliżyć i „Różowa Dziurka” była jedynie ślepym zaułkiem. Mimo wszystko musiałem ją odwiedzić.

Było wczesne, martwe popołudnie. O tej porze lunchowy tłum z City znika niczym kropla potu w dekolcie tancerki na rurze, a seksturyści wciąż odsypiają lubieżne orgie z poprzedniego dnia. Zszedłem na chodnik i zastałem odźwiernego - szczęśliwie nie Arnolda - półdrzemiącego we wnęce. Sam klub był w trzech czwartych pusty. Najwyraźniej nastąpiła akurat przerwa między tańcami: szerokoekranowy telewizor pokazywał miękkie porno, tak stare i wysilone, że zamiast podniecać, swą kiczowatością wywoływało jedynie uśmiech.

Obawiałem się trochę, że mógłbym wpaść na samego Damjohna, czy też, co gorsza, na Scruba. Ale nie dostrzegłem żadnego z nich. Jakiś kompletnie mi obcy gość pilnował wewnętrznych drzwi wiodących do burdelu. Przepuścił mnie, nie zaszczycając spojrzeniem.

- Macie tu dziewczynę imieniem Rosa - powiedziałem do jasnowłosego zjawiska, które serwowało drinki za barem.

Wyglądała jak laska z rozkładówki, co oznacza, że jej opalenizna miała zabójczy, pomarańczowy odcień, charakterystyczny dla zatrucia karotenem. Zdawało mi się, że pośrodku brzucha dostrzegam dwie zszywki. Obdarzyła mnie typowym uśmiechem i pokiwała gwałtownie głową, co zresztą nic nie znaczyło.

- Zgadza się, skarbie. Tyle że dziś jej nie ma. Są jednak inne dziewczęta, i to równie młode. Na przykład Jasmine, metr sześćdziesiąt i bardzo biuściasta. Dopiero co skończyła osiemnaście lat, mógłbyś pomóc jej świętować...

Przerwałem, nim zdążyła mi wyrecytować szczegółowe stawki Jasmine.

- Naprawdę chciałbym jeszcze raz spotkać się z Rosą. - Miałem nadzieję, że przełknie kłamliwą sugestię zawartą w tych słowach. - Kiedy znów tu będzie?

- Pracuje w piątki i soboty. - Uśmiech kobiety stał się odrobinę chłodniejszy.

- Dziś jest sobota - przypomniałem usłużnie. Znów pokiwała głową.

- Zgadza się, słodziutki, tyle że dziś jej nie ma. Wzięła sobie wolne. Ma ruchomy czas pracy.

Ruchomy czas pracy, jasne. Moja twarz nie zdradzała niczego. W końcu jestem profesjonalistą, do diabła. I wiedziałem, że następna próba też spali na panewce.

- Masz może jej numer domowy?

Uśmiech zniknął gwałtownie, jakby zdjęła go i odłożyła do magazynu na lepszą okazję.

- Nie mogę ci podać informacji osobistych, mój drogi. Dobrze o tym wiesz. Mam tu mnóstwo innych dziewcząt. Rozejrzyj się, zobacz, czy któraś ci się spodoba.

Przyjąłem tę odprawę z debilnie pogodną miną, uznawszy, że tak będzie najbezpieczniej, potem zaś odszedłem najszybciej jak mogłem, nie zwracając na siebie uwagi.

A zatem Rosa zniknęła. Na razie nic więcej nie mogłem zdziałać. W ogóle nigdzie nic nie zdziałam, dopóki nie zadzwoni Nicky. Najlepiej byłoby wrócić do łóżka i pójść spać, bo energia przyda mi się później.

Ale coś jeszcze nie dawało mi spokoju. Coś, co zlekceważyłem jako zbieg okoliczności, raz, potem drugi. Zabawne, jak przypadki wydają się coraz mniej przypadkowe, gdy zestawić je ze sobą. Zadzwoniłem zatem do Richa; zdziwił się, słysząc, że wciąż pracuję nad sprawą.

- No nie wiem, Castor - mruknął tylko na wpół żartobliwie. - Po tej aferze z kluczami Alice jesteś u nas jak trędowaty.

Potarłem z roztargnieniem jedno z zadrapań na ręce.

- Tak się też czuję - mruknąłem. - Wciąż gubię kawałki ciała. Rich, pamiętasz, jak mi opowiadałeś o rosyjskich dokumentach? Mówiłeś, że pochodziły skądś w Bishopsgate i że to ty je znalazłeś. Jak to dokładnie było?

Podobnie jak Cheryl, Rich wyraźnie zdumiał się, że nadal piłuję sprawę rosyjskich zbiorów.

- Chodziło o przyjaciela przyjaciela mojego przyjaciela - powiedział. - Jeden ze starych wykładowców z Royal Holloway znał gościa, którego dziadek przybył tutaj tuż przed rewolucją. Miał pełne walizki najróżniejszych papierów, a sam nie znał na tyle rosyjskiego, by cokolwiek z nich zrozumieć. Zdawało mi się jednak, że mówiłeś, że przejrzałeś wszystkie pudła i niczego nie znalazłeś. Czemu to wciąż cię interesuje?

- Sam nie wiem - przyznałem. - Ale zbieg okoliczności nie daje mi spokoju. Duch zjawia się tuż po zakupie zbiorów i mówi po rosyjsku. - Pamiętałem też o płaczącej kobiecie, którą ujrzałem, przeglądając dokumenty. Ale o niej nie wspomniałem. - Masz może jeszcze adres?

- Możliwe, nie wiem tylko, czy facet nadal tam mieszka.

- To nie ma znaczenia. Pomyślałem, że pójdę tam i się rozejrzę. Jeśli nikogo nie zastanę, nie stracę nic prócz czasu.

- Zaczekaj chwilkę, zaraz poszukam.

Trwało to znacznie dłużej niż chwilka. Już miałem się rozłączyć i ponownie wybrać numer, kiedy w słuchawce rozległ się głos Richa.

- No, mam - rzekł radośnie. - Wiedziałem, że gdzieś tu jest. Większość korespondencji przechodziła przez Peele'a, ale znalazłem też list od gościa do mnie. Oak Court, Folgate Street, numer czternaście. To tuż za Bishopsgate, przy granicy z Shoreditch.

- Dzięki, Rich.

- Daj mi znać, jeśli coś odkryjesz. Znów mnie to zainteresowało.

- Dam.

Rozłączyłem się i ruszyłem na wschód.

***

Nikt nie pamięta nazwiska średniowiecznego biskupa, który zbudował Bishopsgate, Biskupią Bramę, i od którego wzięła swoją nazwę. Ale też był to leniwy sukinsyn i zasłużył sobie na zapomnienie. Stworzył sobie tylne wyjście przez mury miejskie, by móc się wydostać z jaskini hazardu w słonecznym South Park wprost do kościoła Świętej Heleny bez konieczności nadkładania drogi przez Aldgate bądź Moorgate. Może po drodze wychylał też szklaneczkę w pubie „Pod Kołem Świętej Katarzyny”.

W dzisiejszych czasach w Bishopsgate nie pozostało zbyt wiele świętości ani leniwego spokoju. Cała dzielnica aż od Cheapside to niemal wyłącznie banki, biura i instytucje finansowe. Dawna różnorodność została zmieciona falą monopolistycznego kapitalizmu. Jeśli jednak macie szczęście i dość uporu, możecie zejść z głównej drogi i znaleźć się w labiryncie podwórek i alejek pochodzących z czasów, gdy stał jeszcze mur londyński, a nocą zamykano bramy na wypadek przybycia nieproszonych gości. Hand Alley. Catherine Wheel Alley. Sandys Row. Słynna Petticoat Lane. Stare nazwy starych miejsc. I gdy się tam znajdziecie, możecie poczuć na barkach ciężar wieków.

Ale Oak Court zbudowano po wojnie i nie dźwigał on żadnego ciężaru, prócz paru galonów spraju i farby zużytych na nijakie graffiti. Trzy piętra żółtej cegły, ganki na każdym poziomie, tu i tam ślepe oko w miejscu, gdzie okno zabito spuchniętą od deszczu dyktą. Trzy klatki schodowe, po jednej na obu końcach i jedna pośrodku, oddzielone dwoma spłachetkami nie do końca zadeptanej trawy, z ławkami z kutego żelaza. W sumie dość nieciekawe miejsce. Nie chciałbym być jednym z ludzi, którzy muszą je nazywać domem.

Ruszyłem w górę środkowej klatki. Ostry odór moczu zagłuszał częściowo słabszą, lecz bardziej wszechobecną woń pleśni. Cegły nad ziemią były pokryte brązowoczarnymi plamami - rozległymi i nadal mokrymi, jakby budynek wciąż nosił rany, które dopiero zaczynały się goić.

Numer czternaście mieścił się na najwyższym. piętrze. Zadzwoniłem, a gdy nic nie usłyszałem, dodatkowo zapukałem, ale mieszkanie sprawiało wrażenie opuszczonego. Dół wąskiej szyby w drzwiach, biegnącej przez całą ich długość, pokrywał kurz. Przez szkło widziałem nieporządną lawinę starych reklamówek Pizza Hut i ulotek wyborczych miejscowej partii konserwatywnej. Policzywszy, ile czasu minęło od ostatnich wyborów, uznałem, że już od dawna nikt tu nie mieszka.

Obróciłem się i pomaszerowałem w stronę schodów Gdy do nich dotarłem, bardzo stary nawyk kazał mi się jeszcze raz obejrzeć przez ramię i upewnić, czy nikt nie podszedł do drzwi akurat gdy się odwróciłem. Nikt nie podszedł, lecz nagle poczułem mrowienie i zjeżyły mi się włoski na karku: znajomy ucisk wzroku na mojej skórze i psychice.

Byłem obserwowany - przez coś, co już nie żyło.

Nie potrafiłem stwierdzić, czy mój cień jest blisko, czy bardzo daleko. Stałem na podeście dziesięć metrów nad ziemią, co oznaczało, że widać mnie ze sporej odległości. Ale ostrzeżony znaczy uzbrojony. Szedłem dalej, po drodze przełożyłem flet do rękawa.

Na ulicy nie zobaczyłem nikogo. Skierowałem się z powrotem w stronę Liverpool Street, bez odwracania głowy sprawdzając w kolejnych witrynach, co się za mną dzieje. Nie dostrzegłem najmniejszego śladu prześladowcy.

Gdy tylko dotarłem za róg, puściłem się biegiem do kolejnego i znów pobiegłem w stronę stojącego pięćdziesiąt metrów dalej znaku „Bar Kanapkowy Matthew”. Była to wąska dziupla, ale dość szeroka, by pomieścić ladę i kolejkę, całkiem sporą, bo dzień balansował właśnie na granicy pory lunchu, a weekendowi pracownicy biurowi cenią sobie każdą przerwę w pracy. Dopadłem drzwi i ustawiłem się na końcu, zwrócony plecami do wejścia. Lustro nad ladą pozwalało mi dyskretnie obserwować ulicę za mną.

Jakąś minutę później pojawił się na niej mężczyzna, zawahał się i rozejrzał na boki, wyraźnie zagubiony. Po paru sekundach dołączył do niego drugi, górujący nad pierwszym jak buldożer nad dziecięcym rowerkiem. Pierwszym był Gabe McClennan. Drugim Scrub.

Rozglądali się jeszcze chwilę, po czym naradzili się krótko. Nawet z tej odległości widziałem wyraźnie, że Scrub się wścieka, a McClennan broni. Olbrzym dźgnął grubym, krótkim palcem pierś swego towarzysza, jego twarz poruszała się, gdy zapewne ochrzaniał Gabe'a z góry na dół za to, że mnie zgubił. Gabe rozłożył szeroko ręce i znów zarobił szturchańca. Potem rozpoczęła się pantomima, obejmująca pokazywanie palcami i niespokojne, czujne spojrzenia, także w stronę, z której przyszli. W końcu rozstali się. McClennan ruszył dalej w głąb Bishopsgate. Scrub tymczasem zawrócił.

Dałem im jakieś pół minuty przewagi, po czym ruszyłem za McClennanem. Wybór nie był zbyt trudny. McClennan nie zdołałby zmiażdżyć mi czaszki w stos odłamków, gdyby się odwrócił i mnie zauważył.

Zobaczyłem go niemal natychmiast, bo wciąż rozglądał się niespokojnie na boki, maszerując naprzód. Wyraźnie miał nadzieję, że natrafi na mój ślad. Na wypadek, gdyby uznał za stosowne obejrzeć się też za siebie, odczekałem moment, pilnując, by w każdej dowolnej chwili oddzielało nas od siebie co najmniej parę osób. Jego siwe włosy stanowiły idealny element orientacyjny; bardzo wątpiłem, bym mógł go zgubić.

McClennan przeszedł całą Bishopsgate. Od czasu do czasu skręcał w jedną z bocznych uliczek, ale nie dostrzegając śladu mojej osoby, wracał na główną, kierując się na południe, w stronę Houndsditch. Gdy tam dotarł, zatrzymał taksówkę i pomknął ku rzece.

Zakląłem paskudnie i pomaszerowałem za nim, bo w pobliżu nie dostrzegłem innej taryfy. W Cornhill poszczęściło mi się, bo jedna zajechała na Gracechurch Street tuż przede mną i zatrzymała się, widząc moją gorączkową gestykulację.

- Proszę jechać za tamtym facetem - wydyszałem.

- Cudnie! - wykrzyknął taksiarz. Był przysadzistym Azjatą, przemawiającym z najsilniejszym cockneyowskim akcentem, jaki kiedykolwiek słyszałem. - Zawsze chciałem odpracować podobny numer. Zostaw to mnie, facet, i sam zobaczysz.

Dotrzymał słowa. Gdy skręciliśmy w Upper Thames Street i dołączyliśmy do gęstej rzeki wozów na Embankment, zaczął robić uniki i zjeżdżać z pasa na pas, byle tylko nie stracić z oczu taksówki McClennana. Przy okazji zarobił kilka klaksonów i co najmniej jeden okrzyk „Jedź prosto, ty pierdzielony fiucie!”. Cały czas jednak widziałem tył widocznej w oknie głowy Gabe'a. Nie odwracał się.

Jechaliśmy wzdłuż rzeki przez Westminster i Pimlico i zacząłem się już zastanawiać dokąd właściwie zmierzamy. Postanowiłem śledzić Gabe'a, kierując się kaprysem i nadzieją, że mógłby doprowadzić mnie do Rosy, co wszakże wymagałoby długiego łańcucha ryzykownych założeń, począwszy od tego, że to Damjohn wyłączył Rosę z obiegu. Jeśli zniknęła sama z siebie, traciłem tylko czas.

Wniosek ten wydawał się coraz bardziej prawdopodobny, bo taksówka McClennana skręciła w prawo przy Oakley Street i potoczyła się w stronę Kings Road. Przypuszczenie, że Damjohn mógłby tu mieć swój lokal naciągało granicę prawdopodobieństwa. Z tego co mi wiadomo, właściciele burdeli w Kensington i Chelsea to bardzo ekskluzywne i hermetyczne grono i nawet obdarzony najbardziej nieskazitelnymi manierami twardziel z East Endu, próbujący dołączyć do tego zacnego klubu, mógłby poczuć brzytwę na gardle.

W końcu Gabe wyskoczył z taryfy tuż przed Sands End, zapłacił kierowcy i ruszył dalej pieszo. Zrobiłem tak samo.

- To ci wystarczyło? - spytał mój taksówkarz z pewnym siebie uśmieszkiem. Zasłużył na niego.

- Możesz napisać o tym całą książkę, facet - powiedziałem, dając mu piątaka napiwku, a potem pomaszerowałem za Gabe'em, bo nie chciałem, by zanadto mnie wyprzedził.

Nie zaszedł jednak daleko. Zatrzymał się na następnym rogu - przy Lots Road - pod pubowym szyldem przedstawiającym konia przeskakującego przez strumień, wyjął komórkę i przeprowadził krótką, pełną napięcia rozmowę. Zerknął na szyld, powiedział coś do telefonu, pokiwał głową. Potem schował komórkę i wszedł do środka.

Pub nazywał się „Runagate”. Przez chwilę dyskutowałem z samym sobą, czy powinienem odpuścić. Dobrze byłoby sprawdzić z kim spotka się Gabe, jeszcze lepiej podsłuchać ich rozmowę. Ale tu już chyba żądałem zbyt wiele. Tak czy inaczej, skoro dotarłem tak daleko, głupio byłoby wezwać kolejną taryfę i wrócić do City.

Ostrożnie ruszyłem za Gabe'em. W środku przelewał się dodający otuchy tłum. Zdołałem przystanąć na progu i ogarnąć wnętrze wzrokiem. Z początku nie zauważyłem Gabe'a - tylko dlatego, że rząd kufli wiszących nad barem na moment przysłonił jego charakterystyczną, śnieżnobiałą czuprynę. Parę sekund później odwrócił się i ze szklanką w dłoni pomaszerował do bocznych drzwi - i dalej. Gdy otwarły się i zamknęły, dostrzegłem fragmenty piwnego ogródka: małe drewniane stoliki ogrodowe i jaskrawozielone parasole.

To nieco utrudniało sprawę. Gdybym poszedł za nim, mógłbym na niego wpaść, a na zewnątrz brakowało tłumu, za którym mógłbym się ukryć. Lepiej raczej spróbować okrążyć budynek od zewnątrz, sprawdzić jak to wszystko wygląda.

Wyszedłem na ulicę. Jakieś trzy metry ode mnie Scrub próbował właśnie wysiąść z minicaba. Niewielki wóz cały kołysał się na resorach, kiedy olbrzym usiłował zsunąć go z siebie.

Zanurkowałem z powrotem, zanim zdążył mnie zobaczyć, i rozejrzałem się gorączkowo w poszukiwaniu kryjówki. Nie było tam góry. Ani salonu. Kibel! Trzema krokami przeciąłem bar, pchnięciem otworzyłem drzwi i wmaszerowałem do środka.

Samotny mężczyzna, machający rękami pod suszarką, obejrzał się na mnie i zamarł ze zdumienia. Na szczęście wiedziałem już, że los gra przeciw mnie znaczonymi kartami, toteż fakt, że owym mężczyzną był Arnold Łasica we własnej osobie, w ogóle unie nie zaskoczył. Bez namysłu kopnąłem go jak najmocniej umiałem, w miejsce gdzie kopniak mógł zadziałać możliwie najszybciej i najdramatyczniej. Kiedy zgiął się wpół, chwyciłem go za kark i rąbnąłem bokiem głowy o białą ceramiczną umywalkę. Arnold bezdźwięcznie osunął się na posadzkę.

Cholera! Sama w sobie przemoc okazała się całkiem niezłą katharsis, ale nie miałem niczego, czym mógłbym go związać. I gdy tylko go znajdą, wszyscy zerwą się do działania. Cokolwiek się tu działo, pozostawanie w tym przybytku stanowiło naprawdę kiepski pomysł.

Odruchowo przejrzałem kieszenie Arnolda. Nie znalazłem nic fascynującego, zabrałem jednak portfel i komórkę, na wypadek, gdyby któraś z tych rzeczy mogła mi się później przydać.

Uchyliłem drzwi, sprawdzając widoczną część baru, i wyszedłem. Ani śladu Scruba, za co byłem głęboko wdzięczny losowi. Najpewniej znalazł się już w piwnym ogródku, wraz z McClennanem.

Ponownie wyszedłem na ulicę i natychmiast poczułem się odrobinę bezpieczniej. Przynajmniej oddaliłem się od epicentrum możliwych afer i awantur, które z pewnością wybuchną, kiedy ktoś znajdzie Arnolda. Nie miałem zatem nic do stracenia, mogłem spokojnie zajrzeć za róg. Byle tylko się nie wychylać.

Okrążyłem budynek. Sytuacja wyglądała nieźle, bo ogródek otaczało ogrodzenie, sięgające akurat czubka mojej głowy. Wyjrzawszy zza rogu, dostrzegłem niemożliwe do pomylenia z niczym plecy i tyłek Scruba na ławce w najdalszym kącie. Jego olbrzymia sylwetka niemal całkowicie przesłaniała McClennana. Rozmawiali głośno, ale stałem zbyt daleko, by wychwycić choćby słowo.

Pochyliwszy się jak staruszek, powłócząc nogami, ruszyłem naprzód. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Wiedziałem, że jestem we właściwym miejscu, bo teraz słyszałem już głos Gabe'a, podniesiony, pełen pretensji.

- Nigdy nam nie mówi, co się, do diabła, dzieje. To właśnie mnie wkurza. Jeśli od początku wiem, co może mi zagrozić, przyjmuję to spokojnie. Ale to... nie na to się pisałem, i...

Niski, basowy głos Scruba przerwał żałosną licytację pretensji McClennana dwoma pełnymi napięcia słowami:

- Dostajesz pensję.

- Tak, dzięki, że mi przypomniałeś o tym fakcie. Dostaję pensję. Jako egzorcysta. Nikt nie wspominał o wywoływaniu piekielnego pomiotu. Nikt nie wspominał o nekromanckich operacjach na duchu niemal pozbawionym ust. Czemu po prostu nie pozwoli mi wypalić tego cholerstwa? Wówczas nie mielibyśmy żadnych problemów.

- Castor? - warknął Scrub. - Castor to nie problem. Po pierwsze, nawet mając mapę, nie zdołałby znaleźć własnej dupy. Po drugie, nie istnieją dowody, na których mógłby położyć łapę. A po trzecie, zabiję go, kiedy tylko pan D. znudzi się swoim seksdemonem.

- O mało nie zginąłem, wywołując tego stwora. - Gabe niemal wypluł te słowa i widziałem, że kipi ze złości. - Nie masz, kurwa, pojęcia, ile wysiłku wymagało sprowadzenie go z piekła! A potem, wciąż osłabiony i wykończony, musiałem ją uwięzić. Gdybym się pomylił choć w jednym drobnym szczególe, rozszarpałaby mnie żywcem.

- Pan D. zakłada, że znasz się na swojej pracy.

- O, dzięki! - Śmiech Gabe'a zabrzmiał tak, że po kontakcie ze skórą zostawiłby na niej szramy. - Piękne, kurwa, dzięki. Mam się czuć zaszczycony?

- Masz robić co ci się każe.

- Jasne, jasne. A jeśli Castor dostanie w swoje ręce tę drugą małą dziwkę?

- Nie dostanie.

- Dlaczego Damjohn po prostu jej nie zabije i nie załatwi sprawy raz na zawsze?

- Może go spytasz?

Na to Gabe nie znalazł odpowiedzi. Cisza przedłużała się, a po niej nastąpiła zmiana tematu.

- Gdzie się podziewa ten pieprzony debil?! - Zagrzmiał Scrub.

- Mówił, że musi się odlać.

- No to idź po niego.

Doszedłem do wniosku, że dosyć już usłyszałem.

***

Rosa. Rosa była kluczem. Ale nie miałem pojęcia jak ją znałeś czy nawet gdzie zacząć szukać.

Choć właściwie nie do końca. Tyle że węszenie w jedynym punkcie wyjścia, którym dysponowałem - klubie ze striptizem nieprzyjemnie przypominało włożenie głowy do lufy armatnie i zapalenie zapałki, żeby sprawdzić, co się kryje w środku.

Szczerze zaskoczyła mnie własna głupota.

Blondynka z baru na górze obdarzyła mnie spojrzeniem bardzo wyraźnie wyrażającym niechęć i nieufność. Ale moje pierwsze słowa miały rozbroić jej podejrzliwość i sprawić, że pokocha mnie niczym dawno utraconego brata.

- Wiesz - uśmiechnąłem się pogodnie - chyba jeszcze nigdy nie postawiłem tu kolejki.

Dolna szczęka blondynki runęła w dół. Dziewczyna szybko postarała się ją opanować.

- Ja stawiam - sprecyzowałem pogodnie. - Szampan dla wszystkich, zgoda?

Wyjąłem z kieszeni portfel i rzuciłem na blat kartę kredytową. No dobra, to był portfel Arnolda i karta Arnolda, ale uznałem, że z pewnością ucieszy go myśl sprawienia przyjemności tak wielu osobom.

Barmanka otrząsnęła się z szoku i pospiesznie zaczęła wyciągać butelki, na wypadek gdybym nieoczekiwanie odzyskał rozum. Odebrałem jej pierwszą, zdarłem folię i wyciągnąłem korek, patrząc, jak rozstawia kieliszki. Dziewczyny na końcu baru zorientowały się co się święci i stłoczyły wokół mnie. Wiedziałem, że narzut na alkohol jest tu kolosalny i że panienki prawdopodobnie mają procent od sprzedaży, jak również od tego, co się działo w sypialniach: namówienie frajera, żeby postawił im kieliszek szampana, to łatwizna w porównaniu ze zwykłym codziennym dawaniem ciała, jeśli mogę użyć tego określenia.

Natychmiast po nalaniu rozdawałem kolejne kieliszki, wciskając je w wyciągnięte ręce, z radosnym, niezgrabnym entuzjazmem - i przy okazji maksymalnie przedłużając każdy kontakt. Wiedziałem, czego szukam, ale wiedziałem też, że muszę przyjąć wszystko, co dostanę.

Mniej więcej przy numerze ósmym czy dziewiątym trafiłem na żyłę złota. To była lekko wychudzona brunetka o nadąsanych ustach, ubrana w ognistoczerwony stanik i majteczki (ozdobione z przodu wyszywanym cekinami serduszkiem), przejrzysty, zwiewny top i parę czarnych pończoch z wzorem w kwiaty lilii.

- Nie znamy się jeszcze. - Ująłem jej dłoń w moje, próbując ją wyraźniej namierzyć. - Jak masz na imię?

- Jasmine - odparła, posyłając mi coś, co zapewne uważała za zmysłowe spojrzenie. - A ty?

- John - odpowiedziałem; było to pierwsze, co przyszło mi do głowy.

- A czy chciałbyś pójść dziś ze mną na górę, John?

- Tak - mruknąłem. - Byłoby super.

Uśmiechnęła się ciepło.

- Na co miałbyś ochotę?

- Na masaż całego ciała? - zaryzykowałem, po czym dodałem szybko, by zapobiec bardziej szczegółowym pytaniom. - Robisz glasgowski?

Jasmine blefowała jak stary adwokat.

- Oczywiście, że tak, ty niegrzeczny chłopcze - zamruczała. Wzięła klucz podany przez barmankę, zerknęła przelotnie na numer i poprowadziła mnie, obejmując zaborczo. Ostatecznie byłem jedynym frajerem w klubie.

Nie potrafiłem stwierdzić, czy odwiedziłem już pokój, do którego mnie zabrała. Wyglądał jednak identycznie jak wszystkie pozostałe: ponura, czysta dziupla, na swój sposób idealny przykład zwycięstwa zimnej funkcjonalności nad formą. Coś jak układ klatek na kurzej fermie.

- Teraz może powiedz mi dokładnie, co chciałbyś, żebym zrobiła - zachęcała Jasmine, sadzając mnie na łóżku. - A ja ci powiem, ile to będzie kosztować.

Przybrałem przygnębioną minę.

- Prawdę mówiąc, Jasmine - przyznałem - miałem nadzieję, że jedynie porozmawiamy, bo to mój pierwszy raz z tobą i, no wiesz... Ile kosztuje zwykły numer po bożemu, bez dodatków?

Spodziewałem się afery, ale przyjęła to spokojnie: być może zdarza się częściej niż przypuszczałem, że frajerzy docierają tak daleko, po czym tracą odwagę.

- Sześćdziesiąt, John. Załatwmy to od razu, a potem będziemy mieli mnóstwo czasu, by poznać się lepiej.

Pokornie odliczyłem jej do ręki trzy dwudziestki. Jasmine wymknęła się z pokoju, pewnie by oddać je dyżurnej burdelmamie, i po kilku sekundach wróciła, zamykając za sobą drzwi.

- Mam zdjąć ubranie? - spytała, stojąc nade mną i z uśmiechem unosząc dłońmi piersi.

Biorąc pod uwagę skąpość jej stroju, byłby to i tak czczy gest i w żadnym razie nie pomógłby atmosferze spokojnej rozmowy,

- Nie, dzięki, to co masz na sobie jest super. Naprawdę super. Usiadła obok mnie, położyła mi dłoń na kolanie i przytuliła się. Otaczała ją kwiatowa woń, słodka i delikatna, mnie jednaką skojarzyła się - całkiem niesprawiedliwie - z Juliet, czyli Ajulutsikael. Zwalczyłem nagłe pragnienie, by się odsunąć.

- O czym dokładnie chciałbyś pomówić, John? - zaćwierkała.

Zdecydowałem się od razu przejść do rzeczy.

- Masz koleżankę, nazywa się Rosa. Pewnie czasami razem pracujecie, więc miałem nadzieję, że ją znasz.

Nie to spodziewała się czy chciała usłyszeć, ale przełknęła moje słowa.

- Rosa to twoja ulubienica? - spytała głosikiem Shirley Tempie. Przypomniałem sobie nóż do steków.

- Rosa pozostawia po sobie niezapomniane wrażenie - przyznałem, czyniąc pokłon przed tajemnym ołtarzem mojego sumienia, by odpokutować za tak banalny tekst. - I odkąd ją zobaczyłem, pragnąłem znów się z nią spotkać. Ale dziś jej nie ma.

- Zgadza się, nie ma. - Jasmine wciąż grała według zawodowych zasad, lecz w jej głosie usłyszałem ostrożną nutę. - Chciałbyś może, żebym udawała, że nią jestem? Możesz mi mówić Rosa, jeśli w ten sposób poczujesz się lepiej.

Energicznie pokręciłem głową.

- Chcę wiedzieć, że nic jej nie jest. I chcę znów z nią porozmawiać.

Jasmine nie odpowiedziała. Albo trafiłem w czuły punkt, albo się zastanawiała, czy moja obsesja może się przerodzić w prawdziwą przemoc. Miałem nadzieję na to pierwsze, bo gdy dotknąłem jej ręki, dostrzegłem w myślach ulotny obraz twarzy Rosy. Z całą pewnością ją znała. A może, jeśli tym razem dopisało mi szczęście, też się o nią martwiła?

Ale jej pierwsza reakcja nie wyglądała zbyt obiecująco.

- Rosie nic nie jest - oznajmiła. Jej głos zmienił się, stał się bezbarwny, monotonny. Zabrała dłoń z mojego kolana.

- Skąd to wiesz?

Chwila ciszy.

- Bo widziałam ją wczoraj i wszystko z nią w porządku.

- Kiedy dokładnie wczoraj?

Jej oczy gniewnie zabłysły.

- Posłuchaj, jeśli pracujesz w opiece społecznej albo innym takim miejscu, możesz mnie pocałować w pierdolony tyłek.

- Zapłaciłem tylko za po bożemu, pamiętasz? Nie jestem z opieki i nie jestem też gliną, ale sama pewnie umiesz wyczuć takich na kilometr. Muszę tylko z nią pomówić i naprawdę się o nią martwię. Skoro mówisz, że nic jej nie jest, to super. Ale kiedy ją widziałaś?

Godząc się z nieuniknionym, wyciągnąłem malejący plik gotówki i podsunąłem jej kolejną dwudziestkę. Nawet po nią nie sięgnęła.

Skrzywiła się tylko, ale bez agresji. Bardziej przypominało to rozruszanie mięśni twarzy po wyjściu z roli i zrzuceniu maski. Miałem szczęście: wyglądało na to, że dobrze zgadłem i Jasmine także martwiła się o Rosę. Z całą pewnością nie przyszedł mi do głowy inny powód, dla którego nie zagwizdała na wykidajłę ani nie poczęstowała się dodatkową dwudziestką.

Musiała jednak zadecydować, w jakim stopniu mi zaufać, i wiedziałem, że trochę tych stopni zabraknie.

- Po południu - powiedziała w końcu. - Około drugiej. Przyszła później i Patty ją ochrzaniła. A potem zjawił się Scrub - zająknęła się lekko, wymawiając to imię, widziałem, że zdecydowanie nie darzy go ciepłym uczuciem - i zabrał ją do pana Damjohna.

Cisza się przedłużała.

- I...? - nacisnąłem.

Jasmine spojrzała na mnie z nieszczęśliwą miną.

- I Rosa już nie wróciła.

- Wiesz, dokąd zabrał ją Scrub?

Dziewczyna wywróciła oczami i raz jeden bardzo szybko pokręciła głową. Skąd miała wiedzieć? Czemu miałaby się dowiadywać? Klub wyraźnie nie należał do miejsc, w których zadaje się dużo pytań. Ale ja i tak musiałem to zrobić.

- Czy to się często zdarza? No wiesz, czy Scrub często zabiera dziewczyny na rozmowę z szefem? Może Damjohn dokonuje oceny kwartalnej czy czegoś w tym stylu?

Kolejny ruch głowy.

- Jeśli chce się z nami widzieć, to tutaj. Ale zazwyczaj opiekę nad dziewczynami pozostawia Carole. Sam zajmuje się knajpą i interesami.

- Czy Scrub mówił cokolwiek o tym, dlaczego Damjohn chce pomówić z Rosą?

Z początku Jasmine nie odpowiedziała. Czekałem cierpliwie. Czasami czekanie działa lepiej niż powtarzanie pytań.

- Powiedział, że... już z nią rozmawiali. Ostrzegali ją. To wszystko. Nie mówił, przed czym. Ona odparła, że wybrała się tylko na spacer. Z nikim się nie spotkała, chciała się tylko przejść.

Spacer zapewne zaprowadził ją na dworzec Euston i natychmiast pojąłem, że Rosę ostrzegano, by za mną nie chodziła. Ale i tak to zrobiła: nie po to, żeby ze mną pomówić, tylko zaatakować wypożyczonym na tę okazję kuchennym nożem. „Ty jej to zrobiłeś. Znów jej to zrobiłeś”.

- Odjechali samochodem? - spytałem.

- Tak.

- BMW?

- Nie widziałam, ale słyszałam jak rusza.

- Masz może pojęcie, gdzie mieszka Damjohn?

Jasmine zaśmiała się bez cienia rozbawienia.

- Założę się, że bardzo daleko stąd. Nie. Nikt nie wie, gdzie on mieszka. Klub to jedyne miejsce, gdzie go widujemy.

- Nigdy nie zabrał paru dziewczyn do domu na darmowe nadgodziny? No wiesz, prawo pierwszej nocy i tak dalej.

- Nie. A przynajmniej ja nigdy o tym nie słyszałam. Carole uważa, że to gej.

Nie zgadzałem się. Moja krótka znajomość z Damjohnem - a zwłaszcza niechciany zalew obrazów i myśli, gdy uścisnąłem mu dłoń - sugerowały, że podniecają go inne rzeczy, jedynie częściowo i pod dziwnym kątem pokrywające się z seksem.

- Nic więcej? - spytałem, by się upewnić.

Zastanawiała się chwilę, marszcząc brwi, po czym spojrzała na mnie z powątpiewaniem.

- Zdawało mi się, że Scrub powiedział... Ale to nie ma sensu.

- Co powiedział?

- No, słyszałam, jak mówił: „Czeka na ciebie miła pani”.

- Miła pani?

- Tak, a może śliczna pani. Coś w tym guście, sama nie wiem. Brzmiało to dziwacznie i zostało mi w pamięci.

- Dzięki, Jasmine - powiedziałem szczerze. - Dziękuję, że mi zaufałaś.

Niezbyt ją to pocieszyło, ale tym razem, gdy wyciągnąłem dwudziestkę, wzięła ją i wsunęła za pończochę.

- Myślisz, że zdołasz ją znaleźć? - W ciągu minuty straciła całe zawodowe opanowanie, wydawała się bliska łez.

- Nie wiem, ale będę próbował.

- Czy Scrub... czy nic jej nie będzie?

Nie było sensu dosładzać gorzkiej pigułki: kurwy potrafią rozpoznać takie kłamstwa lepiej niż księża.

- Tego też nie wiem - przyznałem. - Myślę, że co najmniej jakiś czas nic jej nie grozi. Jeśli Damjohn nie chce, by o czymś mówiła, nie ma sensu przesadzać z uciszaniem, jeśli mogłoby to wyjść na jaw w inny sposób.

Jasmine nie spytała, co mam na myśli, a ja nie tłumaczyłem. Pewnie i tak by nie zrozumiała. Dla mnie jednak wyglądało to jak jeden z tych głupich problemów logicznych, które kończą się stwierdzeniem, że wszyscy ludzie są Sokratesami, a Sokrates to gumowy kurczak. Teza: to ja węszyłem tam, gdzie nie powinienem, i zadawałem kłopotliwe pytania. Antyteza: Rosa byłaby niebezpieczna tylko gdyby powiedziała mi coś, czego nie powinienem się dowiedzieć. Synteza: musieli wyłączyć ją z obiegu jedynie dopóki nie uda im się mnie załatwić.

No to, kurwa, pięknie.

***

Dzień ciągnął się niemiłosiernie. Koło czwartej wróciłem do Pen i zabiłem trochę czasu, nagrywając pewną melodię na walkmanie, którego kupiłem w zeszłym roku na targu w Camden. To stary model - wyłącznie na kasety - ale ma wbudowany mikrofon i głośniki, dzięki czemu przydaje się w różnych sytuacjach. Doszlifowanie melodii trochę trwało i nie wiedziałem wcale, czy w ogóle mi się przyda, ale nie miałem nic lepszego do roboty, przynajmniej dopóki nie odezwie się Dodson bądź Nicky i nie da mi żółtego czy zielonego światła. Przypomniałem sobie manewr kleszczowy Johna Gittingsa: za pierwszym razem o mało mnie nie zabił, ale to nie powód, by odrzucić dobry pomysł. Pracowałem ciężko półtorej godziny, dzięki czemu mogłem odpocząć od wzburzonych myśli.

Ostatecznie Nicky nie zadzwonił: po prostu się zjawił, znikąd, w klasycznym stylu zwolenników teorii spiskowych. Poszedłem na dół zrobić kawę i nalewając hojną porcję do dzbanka, zorientowałem się, że jest za mną i siedzi w ciemności przy kuchennym stole. Nawet nie drgnął: mogłem spokojnie wyjść, nie zauważając go - a kiedy zauważyłem, przez sekundę sądziłem, że to gość z zupełnie innego wymiaru.

Przekonawszy się, że mam do czynienia z Nickym, zwymyślałem go na czym świat stoi. Przyjął moje wyzwiska ze stoicką obojętnością.

- Mam na najbliższy tydzień dosyć rozmów telefonicznych - powiedział cicho. - Bardzo uważam na swój ślad, Feliksie. Mam powody pilnować, by był jak najmniejszy.

- Twój ślad? - powtórzyłem ironicznie.

- Sprawdzalną, rejestrowalną, widoczną część mojego życia - sparafrazował bez mrugnięcia okiem. - Gdybym chciał być widoczny, wpisałbym się do rejestru wyborczego.

- Tak, jasne - poddałem się. Przysunąłem sobie krzesło i usiadłem naprzeciwko. - Masz coś dla mnie?

Kiwnął głową i rozsunął ręce, ukazując stojący między nimi na blacie laptop. Pchnął go ku mnie.

- A podsumowanie na piśmie? - zaryzykowałem z nadzieją.

- Nie ma potrzeby. Jeden folder - rosyjskie; jeden plik - rosyjskie 1; trzy tysiące dwieście rekordów w nieprzerwanej serii numerycznej z prefiksem batr-jeden-zero-trzy-osiem. Za każdym razem dane wprowadzał jeden użytkownik, system przypisał mu numer zero siedemnaście, podobnie wszystkie poprawki. Istnieje tylko jeden wniosek, który mógłby wyciągnąć człowiek rozsądny.

- To znaczy?

- Zero siedemnaście to jedyny mężczyzna/kobieta/istota wprowadzająca dane, mająca jakikolwiek kontakt z tym folderem.

Przetrawiałem to w milczeniu, na moment ogarnęło mnie przygnębienie. Nagle jednak dostrzegłem w słowach Nicky’ego haczyk.

- Powiedziałeś: człowiek rozsądny - zauważyłem.

- Zgadza się. Natomiast ktoś taki jak ja, kto dzięki paranoi krytycznie patrzy na świat, wyciąga nieco inne wnioski.

- No dalej, Nicky - ponagliłem go. - Pora na puentę.

- W stu pięćdziesięciu trzech przypadkach użytkownik zero siedemnaście nagle, bez żadnego wyraźnego powodu, przerzucił się na inną metodę wprowadzania danych. Znalazłem to w pliku config.sys, bo logi zostały nadpisane, żeby na to pozwolić.

- Mów po ludzku.

- Gość pominął klawiaturę i nadpisał wybrane pola - z ręcznej klawiaturki bluetoothowej, chyba z tego logitecha diNovo, pokazywanego w Houston w zeszłym roku. Sprytne jest to, że tam są dongle - klawiatura kontaktuje się przez sparowany klucz sprzętowy, ale urządzenie bluetooth nie jest w ogóle podłączane fizycznie. Nie trzeba dopasowywać klucza do zamka, bo nie przechodzisz przez drzwi. To system całkowicie bezprzewodowy.

Przez chwilę przetrawiałem jego słowa.

- Ale to wciąż użytkownik zero siedemnaście? - spytałem. - Ten sam gość, inna klawiatura?

Nicky uśmiechnął się złośliwie. Wyraźnie świetnie się bawił.

- To był ktoś mówiący systemowi, że jest użytkownikiem zero siedemnaście. Ale zmieniając plik config, musiał użyć, własnego identyfikatora. Nawet kiedy wyciągasz się z bagna za własne sznurówki, nadal rzucasz cień. To użytkownik zero dwadzieścia.

- Mam cię, sukinsynu. Nicky, to genialne, dzięki. W ciągu paru dni zamknę sprawę, a wówczas możesz się spodziewać wczesnej Gwiazdki.

Nicky przyjął pochwały równie spokojnie jak wcześniej wyzwiska. Ukłon byłby poniżej jego godności. Ale nie wstał.

- Jest jeszcze jedno, Feliksie - rzekł.

- Mów.

- Skoro i tak już tam wszedłem, obejrzałem inne foldery. Jest ich kilkanaście, obejmują ostatnie sześć czy siedem lat. Starsze są w porządku - nietknięte, żadnych nietypowych wpisów. Lecz od mniej więcej trzech lat użytkownik zero dwadzieścia nieźle się napracował. Najwcześniejszy wpis z bluetootha pochodzi z marca zeszłego roku. Wcześniej używał gadżetu irF, ale zasada pozostawała ta sama - tylne wejście w systemie, pozwalające użytkownikom podłączyć laptop bądź palma do głównej maszyny i uaktualnić książkę adresową i tak dalej.

Wstał.

- W sumie majstrował przy około dwóch tysiącach rekordów. A przynajmniej na tym dysku. Zakładając, że istnieją też inne maszyny do wprowadzania danych, nie da się stwierdzić, do ilu plików się dobrał.

Ruszył do drzwi, ja jednak zawołałem za nim.

- Nicky, co on robi z danymi?! Dla absolutnej jasności. Co fałszuje?

- Wiesz przecież, Feliksie - upomniał mnie Nicky.

- Kasuje je - rzekłem. - Usuwa wpisy z systemu.

- Zgadza się. Hej, nigdy mnie tu nie było i dlatego mnie nie widziałeś. Miłego wieczoru.


18

Niedziela. Dzień odpoczynku. Ale, jak kiedyś zauważył dowcipnie pewien cwany drań, zło nigdy nie śpi - co oznacza, że musi być ze mnie niezły sukinsyn.

Nie mam pojęcia, gdzie policjanci chodzą, by się odprężyć i spędzić bezcenny wolny czas, potrafię sobie jednak wyobrazić. To musi być bar, w którym wszyscy, zanim pociągną pierwszy łyk piwa, sprawdzają, czy aby barman nalał piwa do pełna, gdzie idąc do kibla, zostawia się płaszcz na oparciu krzesła, a dowcipy o Pakistańcach nigdy nie wychodzą z mody.

Z oczywistych względów James Dodson nie umówił się ze mną w podobnym miejscu. Wybrał bar „Italia” przy Old Compton Street i kiedy się zjawiłem, siedział na samym końcu sali, próbując usilnie wtopić się w wystrój. Gdy tylko usiadłem z cynamonową latte w dłoni, przesunął po barze brązową kopertę i wstał.

- W środku jest wszystko, czego potrzebujesz - oznajmił. - A teraz, jeśli umowa nie zmusza mnie także do wspólnego drinka, idę stąd. I liczę, Castor, że dotrzymasz słowa. Jeśli jeszcze kiedykolwiek się do mnie odezwiesz - jeśli choć raz zobaczę twoją gębę - mam przyjaciół, którzy z radością wycisną z ciebie krwawe łzy.

Spojrzałem na niego boleśnie; banalny dobór słów ranił mnie bardziej niż groźba.

- Tak, ale wtedy po prostu umrę, Dodson i będę musiał wrócić i cię straszyć. Lepiej daj sobie spokój, dopóki jesteś do przodu.

Dodson odwrócił się i odszedł. Albo uznał, że nie jestem wart słownego pojedynku, albo też przypomniał sobie, że wyszedł z domu bez broni. Skupiłem uwagę na kopercie.

Tak jak mówił, w środku było wszystko, czego potrzebowałem. Cynamonowa latte wystygła, na jej powierzchni utworzyła się niezdrowa błonka, przypominająca kiepsko zagojoną ranę; a ja tymczasem nurkowałem głęboko w fantasmagoryczny świat podpisanych i potwierdzonych dokumentów, które wydobył dla mnie Dodson.

Różne rzeczy można mówić o naszej policji, ale dokumentację prowadzą bezbłędnie. Raporty z sekcji połączono ze zdjęciami rentgenowskimi, wynikami balistycznymi, uzupełniającymi wykresami, a w jednym przypadku nawet z koszulką, czy przynajmniej fotografię koszulki. Uwzględniono to zdjęcie, bo jej włókna znaleziono w gardle kobiety, co oznaczało próbę uduszenia „po zdjęciu ubrania, na wczesnym etapie napaści”.

To, kim jestem, sprawia, że w wielu sprawach bywam przeraźliwie przewrażliwiony, a w innych wkurzająco twardy. Tym razem pierwsza cecha przeważyła i, pogrążając się w lekturze na temat koszmarnych okoliczności, w których trzy wybrane przeze mnie kobiety gwałtownie zakończyły życie, musiałem bardzo się starać, by spokojnie oddychać.

Jenny Southely była ofiarą wypadku drogowego, ale nie zginęła szybko ani czysto. Prostytutka, pracowała na ulicach wokół Kings Cross. Ledwie skończyła osiemnaście lat. Samochód przygniótł ją do ściany, zmiażdżył miednicę i uszkodził wątrobę. Załączona notatka informowała, że aresztowano podejrzanego, który bełkotliwie przyznał się do winy. Wszystko wyglądało na przypadkowy rezultat przesadnie entuzjastycznej przejażdżki po spożyciu morza alkoholu. Nie wiedziałem, jaki w końcu ten facet dostanie wyrok, ale ze szczerego serca życzyłem mu, by do końca życia cierpiał na impotencję.

Caroline Beck była jeszcze młodsza i zginęła równie brutalnie bezsensownie. Zabiło ją przedawkowanie metadonu na imprezie zorganizowanej trzy przecznice od Bonningtona, przy ulicy fascynująco nazwanej Polygon Road. Gdyby brała narkotyki, śmierć byłaby czymś oczywistym, ale nie: jakiś dupek, naćpany jak messerschmitt, podszedł do niej, gdy tańczyła, i wstrzyknął, nim się zorientowała co się dzieje. Chciał jedynie podzielić się szczęściem, ale ponieważ wybrał tętnicę szyjną, a dziewczyna nigdy wcześniej nie brała, efekty okazały się niezwykle spektakularne. Caroline zmarła pół godziny później, w wyniku porażenia mięśniowego i zatrzymania oddechu.

Obie brzmiały dość prawdopodobnie - zginęły dokładnie taką paskudną, popieprzoną śmiercią, po której fragment duszy może pozostać na Ziemi, uwięziony w sieci niezakończonych, bolesnych emocji. Kiedy jednak dotarłem do numeru trzeciego, zrozumiałem, że znalazłem mojego ducha.

W odróżnieniu od pozostałej dwójki, ta dziewczyna nie miała nazwiska; był tylko numer sprawy i opis kliniczny: 159 cm wzrostu; włosy ciemne; oczy piwne; szczupłej budowy ciała; wiek około dwudziestu pięciu lat. Naga, lecz na koszulce znalezionej w pobliżu ciała wykryto podczas badania ślady jej krwi i komórek skóry. Znaleziono ją w wywrotce na budowie za osiedlem Ampthill; nie żyła od co najmniej trzech dni. Incydent zgłoszono we wtorek, trzynastego września - dzień po pierwszym pojawieniu się ducha w Archiwum Bonningtona.

Szczegóły sprawy były ponure. Dziewczynę napastowano seksualnie, zarówno waginalnie, jak i analnie. Ślady nasienia znaleziono wyłącznie w pochwie, lecz uszkodzenia tkanek w obu miejscach odpowiadały gwałtowi. Twarz miała mocno pokaleczoną ostrym, nieregularnym, metalowym narzędziem, które wywołało rozległe obrażenia i utratę krwi. Patolog policyjny poświęcił dużo czasu katalogowaniu owych obrażeń: „Liczne płytkie, nieregularne nacięcia i szramy o najróżniejszej głębokości i profilu”, zanotował beznamiętnie, po czym przeszedł do listy umiejscowienia i dokładnego opisu każdej rany. „Narzędzie użyte do ataku miało kilka różnych powierzchni i krawędzi, poruszających się niezależnie od siebie”, zakończył. Ale przyczyną śmierci było uduszenie: sprawca wepchnął ofierze do gardła koszulkę, tak głęboko, że nie mogła oddychać.

Obrażenia twarzy stanowiły najważniejszą wskazówkę, podobnie koszulka - na zdjęciu dostrzegłem wyraźny napis открыто. Nie miałem pojęcia, co znaczy, ale nawet ja potrafiłem stwierdzić, że słowo było wypisane cyrylicą. Poza tym nie była to zwykła koszulka, lecz biały bezrękawnik z kapturem.

Wśród reszty dokumentów znalazłem zdjęcie głowy i ramion dziewczyny. Suchy opis ran w żadnej mierze nie przygotował mnie na rzeczywisty obraz i wzdrygnąłem się, patrząc na krwawe strzępy ciała - wszystko, co pozostało z górnej części twarzy ofiary. Już podczas pierwszego spotkania zorientowałem się, że zjawa nie nosi woalu, ale wolałem nie zastanawiać się zbytnio nad tym, co oznacza owa czerwona masa.

A zatem to ty, pomyślałem. Ktoś cię zgwałcił. Ktoś cię zamordował. Ktoś uwięził twoją duszę w magicznym kaftanie bezpieczeństwa.

A potem sprowadzili mnie, żebym dokończył dzieła.

Gniew wezbrał w mojej piersi aż do gardła, przeciskając się przez zaciśnięte zęby - ponieważ zaś złagodził nieco poczucie grozy i bezradności, przyjąłem go z radością. Kiedy jednak wściekłość dotarła do atawistycznych pokładów mojego mózgu, stało się z nią coś dziwnego. Pomiędzy mną a skatowaną twarzą ze zdjęcia pojawiało się oblicze mojej siostry Katie. Na moment oślepiły mnie łzy - nie krwawe łzy, lecz zwyczajne, wydawały się jednak tak gorące, że aż parzyły. Przepełniła mnie rozpacz i gorzki wstyd. Nie próbowałem analizować tych emocji. Znosiłem je, aż w końcu ustąpiły i pod czarnym całunem znów ujrzałem zarysy wściekłości.

Ktoś musiał za to zapłacić. Fakt, że powiedziałem to sobie, i to szczerze, odrobinę pomógł. Ktoś za to zapłaci, z lichwiarskim, zabójczym procentem.

Wróciłem do dokumentów otrzymanych od Dodsona. Żadna z późniejszych notatek nie wskazywała na to, by policja na kolejnych etapach dochodzenia zidentyfikowała trzecią nieboszczkę. W istocie „dochodzenie” to chyba zbyt wielkie słowo dla tego, co się działo. Policjanci przeszli się po okolicy, sprawdzając, czy ktokolwiek coś słyszał, mimo jednoznacznego raportu patologa, że „na miejscu nie znaleziono żadnych śladów traumy ani czynności seksualnych”. Przesłuchali kierownika budowy, który potwierdził, że wywrotka stała nieużywana i niepilnowana co najmniej tydzień przed znalezieniem zwłok. Pogrzebali trochę w rejestrach osób zaginionych, wysłali rutynowe zapytanie do Interpolu, po czym usiedli na tyłkach. Klasyczna policyjna robota na autopilocie: nikogo nie obchodziły wyniki i nikt nie zamierzał ganiać za własnym ogonem z powodu wschodnioeuropejskiej dziwki, którą znaleziono nagą i wykorzystaną na budowie. Mimo spadku liczby imigrantów, wciąż obowiązywała zasada, że na miejsce każdego przyjdą nowi.

Zapłaciłem za kawę, której nie tknąłem, wyszedłem z kawiarni i ruszyłem w dół Old Compton Street. Nadal czegoś mi brakowało, ale orientowałem się już w zarysach. Mogłem uzupełnić brakujące elementy, oglądając otaczające je kawałki.

Damjohn był alfonsem. Kierował klubami ze striptizem i burdelami w trójkącie Clerkenwell, a ktoś z Bonningtona dobrze go znał.

Gabe McClennan był egzorcystą. Odwiedził archiwum, ale cokolwiek zamierzał, tego dnia strzelał ślepakami. Uciszył zjawę, ale jej nie zabił.

Rosa była kurwą. Pracowała dla Damjohna, który dołożył wszelkich starań, żebym koniecznie ją zobaczył. Potem próbowała mnie zabić nożem do steków, bo uważała, że zrobiłem coś jakiejś innej kobiecie.

Zjawa pochodziła z Europy Wschodniej, zapewne z Rosji, skoro przemawiała po rosyjsku. Zginęła jednak w Somers Town, zgwałcona i zamordowana, a jej duch pozostał uwięziony w piwnicy budynku publicznego, gdzie nawet za życia nie miała powodu przebywać.

Jeden wspólny element łączył wszystkie kawałki i nadawał im sens. Ale ja dysponowałem tylko skrawkiem kartonu, który przekazał mi duch drugiego dnia w archiwum, i tajemniczym napisem WRN 7405 8181. Im bardziej próbowałem to rozgryźć, tym mniej znaczyło.

W tych okolicznościach ostatnią rzeczą, na jaką miałem ochotę, był ślub. A jednak tam się właśnie wybrałem.

***

Kościół Brompton Oratory, na zawsze unieśmiertelniony w piosence zespołu Nick Cave & The Bad Seeds - to kolejne skojarzenie, którego wolałbym nie przywoływać. Musiałem jednak przyznać, mimo mojego ateizmu, że był to naprawdę niesamowity dom boży: wysokie sklepienia, barokowe zawijasy. Biorąc tu ślub, człowiek nie potrzebował tortu weselnego.

Przed budynkiem parkowały trzy białe limuzyny, pierwsza przystrojona białymi wstążkami. Dwóch drużbów w nieskazitelnych dziennych garniturach stało pod portykiem, patrząc ze zgrozą na mój prochowiec i otaczającą mnie generalną aurę rozbitka, cudem wyrwanego z objęć burzy. Pasowali do siebie tylko pod jednym względem: obaj mieli kolor skóry identyczny jak Cheryl. Poza tym jeden przypominał stojącą na sztorc tyczkę, a drugi był o cal niższy i o sześć cali szerszy ode mnie - sprawiały to mięśnie, nie tłuszcz. I właśnie ten poręczny dżentelmen zagrodził mi drogę, jak dziecięca ciężarówka, które kiedyś produkowała z nierdzewnej stali firma Tonka; można je było zrzucić z urwiska i nawet nie zadrapać farby. Uprzedziłem go, unosząc z wyrzutem palec.

- Jestem od panny młodej - oznajmiłem. - Nie róbmy niczego, żeby zepsuć nastrój.

- My obaj jesteśmy od panny młodej - odparł surowo człowiek tyczka, także podchodząc bliżej. - Możemy zobaczyć pańskie zaproszenie?

Zacząłem demonstracyjnie grzebać w kieszeniach, z nadzieją że jakiś spóźniony gość odciągnie ich uwagę. Nic z tego.

- Gdzieś tu jest - rzuciłem. - Mógłbym teraz wejść, a pokazać je później?

- Jak się nazywa panna młoda? - spytał tyczka w ramach kompromisu.

Niech to szlag.

- Zawsze nazywam ją zdrobniale - zaryzykowałem.

- Ale jak? - Tonka także dołączył do zabawy. Próbowałem wymyślić jakieś zdrobnienie. Jego pięść zacisnęła się na mojej koszuli, a twarz zmarszczyła w surowym grymasie. W ostatniej chwili poczułem natchnienie. Najwyższy czas: jeszcze moment, a poleciałbym na tyłek ze schodów.

- A, teraz sobie przypominam! - Klepnąłem się w czoło, jakbym chciał ukarać mózg za niesprawne działanie. - Cheryl ma moje zaproszenie. Cheryl Telemaque. Moja narzeczona.

- Narzeczona? - W głosie tyczki zabrzmiała zgroza, a barczysty koleś był tak wstrząśnięty, jakby sam ostro leciał na Cheryl.

Tak czy inaczej moje słowa zadziałały. Przecisnąłem się między nimi i znalazłem za drzwiami, nim zdążyli zareagować. Żaden nie poszedł za mną.

Architektoniczne arcydzieło Herberta Gribble'a i monumentalny pomnik jego religijnej nieoryginalności pękał w szwach od rzędów ludzi odzianych w garnitury i suknie, najpewniej zakupione na wieloletni kredyt. Wszyscy siedzieli pokornie, czekając na przybycie panny młodej. Pan młody stał przy ołtarzu, spokojny i opanowany, jak człowiek przywiązany do torów i słyszący odległy gwizd lokomotywy.

Cheryl siedziała w piątym rzędzie od tyłu, ubrana stosownie do architektury, w beżową sukienkę ozdobioną dostateczną ilością koronkowej piany, by słowo „barokowe” odnosiło się i do niej. Kremowe skórzane pantofle z niklowymi, posrebrzanymi różyczkami świetnie pasowały do pseudowłoskiego uroku tego miejsca. Nieco dalej ujrzałem Alice Gascoigne i Jeffreya Peele'a, siedzących razem; a także Jona Tilera, wyglądającego jak nie do końca wytresowany orangutan w garniturze uszytym na miarę. Dla szympansa.

Usiadłem obok Cheryl, która uniosła wzrok i spojrzała w górę, w tył, i na boki. Jej oczy rozszerzyły się ze zgrozy. Oto reakcja godna talentu komediowego Normana Wisdoma.

- Felix - wyszeptała ochryple. - Co ty tu robisz?

- Byłem w okolicy.

Nie wyglądała na rozbawioną i wcale się jej nie dziwiłem.

- Nie przeszkadza mi to, że przyszedłeś, ale wyglądasz jak coś, co kot przywlókł ze śmietniska. Oszalałeś? - Machnęła nerwowo ręką, wskazując moją koszulę. - Nawet nie wyprasowałeś koszuli! Jesteś wymięty, jakbyś się tarzał po ziemi.

- To ci faceci na zewnątrz. - Niezgrabnie usiłowałem się bronić. - Chcieli mi dowalić. Skąd ich, u licha, wytrzasnęłaś?

- To mój kuzyn Andrew i mój kuzyn Steven - warknęła. - I są naprawdę mili, więc ani jednego cholernego słowa więcej.

Uznałem, że czas zmienić temat na mniej drażliwy.

- Zdawało mi się, że dorastałaś w biedzie w Kilburn. - Rozejrzałem się po jedwabiach i srebrze.

- Owszem - posłała mi ponure spojrzenie - i wciąż potrafię komuś napytać biedy, jeśli zechcę.

- Nie wątpię. Ale skąd u twojej matki tyle kasy, by urządzić taką imprezę?

Ludzie odwracali się ku nam. Cheryl oblała się ciemnobrązowym rumieńcem, nieładnie kontrastującym z sukienką; nagle zapragnąłem ją z niej zdjąć.

- To nie moja mama - wymamrotała ze złością. - To moja ciotka Felicia. Jest członkinią zakonu.

- Zakonu?

- Katolickich oratorian. To miejsce należy do nich. Kumasz? A teraz powiedz, co ty tu robisz, do cholery? I przestań zmieniać temat.

- Chcę dostać zaproszenie.

- Przecież właśnie sam się wprosiłeś.

- Nie na ślub. Na wesele. Odbywa się u Bonningtona, prawda? Możesz mnie tam wprowadzić?

Cheryl przyglądała mi się chwilę, oszołomiona.

- Zamierzasz narozrabiać na weselu mojej mamy? - spytała ostro.

Czas na kolejny unik.

- Chodzi o Sylvie.

Cheryl nadal pozostawała podejrzliwa. Mimo, że znała mnie niecały tydzień, jej radar działał całkiem sprawnie.

- Co z nią?

- Wiem, kim była. Wiem, co jej zrobili. Została zgwałcona i zamordowana, a jej ciało wyrzucono na wywrotkę. Jestem jej to winien, nie mogę się poddać.

Słysząc to, Cheryl umilkła. Okazało się, że milczała całkiem długo. Zanim znów się odezwała, zamrugała trzy razy, patrząc na mnie oczami pełnymi łez.

- Zamordowana?

- Ktoś zmasakrował jej twarz czymś ostrym i kanciastym. Udusił ją jej własną...

- Przestań!

- Nie zamierzam rozrabiać, Cheryl. Obiecuję, nie będę nikomu wchodził w drogę. Ale muszę spróbować.

Kolejne głowy zwracały się w naszą stronę. Nasza szeptana rozmowa budziła równie wielkie zainteresowanie jak mój niestosowny strój i zadawała kłam obietnicy, że zachowam dyskrecję.

- Spróbować czego? - spytała słabo Cheryl, jak ktoś, kto wie, że już przegrał walkę.

- Dotknięcia dłoni.

Najpierw nie zrozumiała, a potem owszem, i ta myśl wyraźnie nią wstrząsnęła.

- Podejrzewasz, że to ktoś z archiwum?

- Nie podejrzewam, jestem w stu procentach pewien.

- I chcesz zacząć krążyć po imprezie, obmacując ludzi, żeby sprawdzić, czy któreś z nich jest mordercą? Nie na pieprzonym weselu mojej matki! Nie ma mowy!

- Na weselach wszyscy ściskają sobie dłonie. Nikt nawet nie zauważy.

Organista zaintonował marsza weselnego i wszystkie głowy odwróciły się w stronę wejścia.

Mama Cheryl wyglądała zupełnie jak Cheryl, tyle że była wyższa i bardziej posągowa. Pod białym welonem ujrzałem surową i piękną ciemną twarz. Szła środkiem kościoła niczym cesarzowa. To dopiero objawienie: jeśli wierzyć w dziedziczność, Cheryl postarzeje się z wielką klasą.

Panna młoda szła dalej, powoli i statecznie. Starsze kobiety po obu stronach czyniły użytek z chusteczek. Lecz Alice twardo trzymała swoją pod pancerzem; zauważyła mnie już i wpatrywała się we mnie z miną, jaką musiał mieć duch Banka na widok Makbeta.

- Mówiłaś, że była smutna - przypomniałem Cheryl. - Teraz wiesz dlaczego. Chcesz, żeby draniowi, który to zrobił, się upiekło?

Nie odpowiedziała.

Mama Cheryl recytowała słowa przysięgi. Brzmiały tak, jakby sama je napisała, bo po „ciałem mym cię wielbię” nastąpiła seria dość dosłownych podpunktów.

Cheryl odwróciła wzrok.

- Dobra - zgodziła się.

Otworzyła torebkę z kremowej skóry, akurat dość dużą, by pomieścić chusteczkę i tampon, i w jakiś cudowny sposób wydobyła z niej duży, prostokątny kartonik o złoconych brzegach. Wręczyła mi go bez słowa. Tekst zaczynał się tak:

SERDECZNIE ZAPRASZAMY NA ŚLUB EILEEN TELEMAQUE Z RUSSELLEM KEELE w piątek 25 listopada 2005.

Podziękowałem jej szeptem i schowałem zaproszenie do kieszeni.

Kolejna przysięga, tym razem pana młodego, którego głos brzmiał, jakby mężczyzna czytał wszystko ze scenariusza, a część tekstu widział pierwszy raz w życiu. Cóż, jeśli nie zwraca się uwagi na mały druk, to ma się problem.

- Kiedy zaczyna się przyjęcie? - wyszeptałem do Cheryl.

- O trzeciej. Masz to na zaproszeniu. Feliksie, nie schrzań tego, nie zrób niczego strasznego.

Zacząłem pospiesznie liczyć w pamięci. Najpierw musiałem załatwić jeszcze parę spraw. Uścisnąłem dłoń Cheryl i wyśliznąłem się z ławki.

- Złapiemy się później - przyrzekłem.

- Coś z pewnością złapiesz - przepowiedziała z goryczą.

Trudno dyskretnie wyjść z trwającego ślubu. Drużbowie patrzyli na mnie gniewnie, gdy przemykałem między nimi, próbując wyglądać, jakbym wpadł tylko odczytać licznik gazu. Za moimi plecami grzmiące akordy organowe wzniosły się ku imponującym rejestrom i zawisły w powietrzu niczym latające meble.

***

Najpierw udałem się do Bonningtona, raz jeszcze włamałem do ukrytego pokoju i zrobiłem to, co musiałem. Atmosfera w piwnicy była tak ciężka i przytłaczająca, że miałem wrażenie, że nie oddycham wilgotnym powietrzem, ale je piję. Bardzo uważałem, by nie dotknąć ponownie odsłoniętą skórą znaku milczenia, zostawionego przez McClennana. Szczerze mówiąc, ledwie zdołałem się zmusić, by na niego spojrzeć: w tym momencie wydał mi się rzeczą najbliższą czystego zła ze wszystkich, jakie oglądałem w długim i pełnym wrażeń życiu.

Gdy skończyłem, pozostało mi już tylko czekanie. Wyszedłem na ulicę, zamknąłem starannie drzwi i wycofałem się do „Rakiety” przy Euston Road. Pub z jednej strony wychodzi na Ossulton Street: w systemie jednokierunkowych ulic właśnie w nią będą musiały skręcić owe smukłe, białe limuzyny, nim zajadą przed archiwum. Będę miał dość czasu, by się nie spóźnić, a na razie mogłem w spokoju wysączyć duże piwo i ukoić nerwy.

Nie okłamałem Cheryl. Nie do końca. Ale też nie powiedziałem jej całej prawdy. Ściskanie dłoni personelu archiwum nie miałoby sensu, gdyby ich właściciele myśleli wyłącznie o koszcie przystawek i o tym, jak wielki tyłek ma panna młoda. Musiałem poruszyć ich emocje i skierować myśli ku martwej kobiecie. Cóż, wymyśliłem odpowiedni sposób i wiedziałem, że dzięki niemu czwarty ślub pani Telemaque pozostanie na zawsze w pamięci wszystkich gości.

Samochody zjawiły się jakieś pół godziny później. Dałem im jeszcze kwadrans, po czym lekkim krokiem ruszyłem ich śladem.

Drzwi Bonningtona stały otworem. Nie dostrzegłem dwóch mężczyzn z kaplicy, lecz mistrz ceremonii w czerwonym fraku powitał mnie szerokim uśmiechem, który wyraźnie skwaśniał, gdy dotarło do niego co mam na sobie. Machnąłem zaproszeniem i wszedłem do środka.

Nie było kolejki gości składających życzenia, gdy zatem dotarłem do czytelni, nikt nie zauważył mojego przybycia. Przed sobą widziałem sceny nieskrępowanej radości i niewinnego szczęścia i na ów widok zrobiło mi się nieco głupio z powodu tego, co zamierzałem zrobić.

Na końcu sali ustawiono składane stoły i przykryto długimi, białymi obrusami, opadającymi na podłogę. Podawano koktajl z szampana, a kelnerki odziane w stylizowane na historyczne czarno-białe stroje krążyły po pomieszczeniu ze srebrnymi tacami pełnymi eleganckich przystawek. Pełna klasa. Bardziej zirytował mnie fakt, że regały i stanowisko bibliotekarzy odsunięto pod ściany i zamaskowano białymi płachtami, w ten sposób likwidując naturalne kryjówki, z których mógłbym skorzystać podczas następnego, najbardziej problematycznego etapu mojego planu.

Niestety, fakt, że wyróżniałem się w tłumie niczym rabin na pierwszej komunii, też nie ułatwiał sprawy. Jak dotąd nikt mnie nie zauważył tylko dlatego, że właśnie trwała mowa i wzrok wszystkich skupiał się na wygłaszającym ją mężczyźnie, którego zresztą nie znałem. Przeczesując wzrokiem tłum, dostrzegłem Richa - ubrany w elegancki, szary dzienny garnitur z jasnoniebieską kamizelką, rozmawiał po drugiej stronie sali z Jonem Tilerem. Cheryl stała z przodu, trzymając pod ramię matkę. Po krótkich poszukiwaniach zlokalizowałem także Alice i Jeffreya. Zaparkowali obok stołu z drinkami; Alice unosiła właśnie kieliszek po dolewkę, a Jeffrey rozmawiał z tęgą kobietą w falbaniastej, czerwonej sukni. Twarz wykrzywiał mu sztuczny, zbolały uśmiech. Właściwie wyglądał jak człowiek usilnie próbujący dobrze się bawić na swojej własnej stypie.

Rozejrzałem się w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłbym spokojnie zagrać, ale niczego nie znalazłem. W chwili, gdy mowa dobiegła końca i rozległy się oklaski, uskoczyłem za filar, który przynajmniej mógł mnie osłonić przed przypadkowymi spojrzeniami. Wyciągnąłem z kieszeni flet i uniosłem do ust.

Tu, w samym sercu jej terytorium, wyczuwałem zjawę ostro i wyraźnie. Wiedziałem, że lepiej już nie będzie, ale i tak nie pójdzie łatwo. Zbyt wiele działo się wokół, otaczało mnie mnóstwo konkurujących o moją uwagę dźwięków i bodźców. Zamknąłem oczy, by wyeliminować przynajmniej jedno ich źródło, i spróbowałem skupić się wyłącznie na obecności ducha w umyśle - na namiarze, który dla mnie bardziej przypomina dźwięk niż cokolwiek innego, ale wciąż nie daje się zanalizować ani opisać.

Teraz przemawiał pan młody i wszelkie inne rozmowy w sali umilkły. Czekałem, kipiąc z niecierpliwości, by znów zrobiło się głośniej. Gość ględził chyba z godzinę - o tym, jak bardzo zmieniło się jego życie, odkąd pojawiła się w nim Eileen, jak wielkie ma szczęście i jak nie może się już doczekać zostania ojcem Cheryl. Zastanawiałem się, czy wie, co się z tym wiąże.

Gdy zebrani znów zaczęli klaskać, posłałem w powietrze pierwsze dźwięki. Starałem się grać cicho i z początku nawet mi się udawało. Ale melodia idzie tam, dokąd sama zechce, i jeśli spróbujesz zepchnąć ją na inny tor, efekt także się zmienia.

Mój umysł skupił się całkowicie na kolejnych dźwiękach, wewnętrznym krajobrazie muzyki zjawy. Część z niego stanowiła piosenka „The Bonny Swans”, lecz większość była nowa, wyłącznie jej własna. Dźwięk opisujący przestrzeń, którą zajmowała na tym świecie, piosenka, która ją wyśpiewywała.

Znaczące przerwy w rozmowach wokół mnie sugerowały, że najbliżsi goście usłyszeli moją muzykę. Pewnie rozglądali się w poszukiwaniu jej źródła. Grałem dalej, bez pośpiechu, nie zwalniając. Byłem przywiązany do koła, i mogłem już tylko czekać, dokąd mnie zaniesie.

Krąg ciszy rozszerzał się coraz bardziej. Usłyszałem zbliżające się kroki, ale prawie już skończyłem. Jeszcze tylko kilka taktów...

Czyjaś dłoń opadła na moje ramię. Nie zareagowałem i zaciskając mocniej powieki rozpocząłem ostatnie diminuendo, opadające ku samotnej nucie, która znów wzniosła się w nieoczekiwanie wyzywającym, piskliwym trelu.

Ktoś wytrącił mi flet z dłoni. Otworzyłem oczy i odkryłem, że patrzę wprost w twarz Tonki - barczystego kuzyna Cheryl. Trzymał w dłoni mój flet, krzywiąc się groźnie. Za nim tłoczyły się inne twarze, patrząc na mnie z ciekawością bądź niechęcią.

- To miał być dowcip? - spytał z agresją rosły mężczyzna.

- Nie - odparłem. - Zaproszenie.

Z tyłu tłumu dobiegły nas jęki i sapnięcia, a potem krzyk. Wszystkie głowy zwróciły się w tamtą stronę, łącznie z głową Tonki; i gdy tak gapił się wraz z innymi, odebrałem mu flet i ostrożnie schowałem do kieszeni. Zaraz miało rozpętać się piekło, chciałem zatem ochronić swój cenny instrument.

Zjawa z archiwum maszerowała przez salę pośród zgromadzonych w niej ludzi, którzy w panice umykali na boki. W dzisiejszych czasach duchy to częste zjawisko, niektóre jednak robią większe wrażenie od innych, a pozbawioną twarzy kobietę z archiwum otaczała aura ponurej determinacji, przytłaczająca wszystko dokoła.

Zjawa zatrzymała się i rozejrzała wokół, bez oczu. Stała się wyraźniejsza, widać było, że jej białe okrycie kończy się u pasa. Niżej miała na sobie prostą, czarną spódnicę, jej ręce były gołe.

- Gdje Rasa? - spytała żałosnym, pełnym skargi głosem. - Ja nie znaju, gdje ana? Wy pamagitie mienia najdi jejo.

Kilka osób w tłumie krzyczało głośno.

- Ja bajus za Rosu.

Odepchnąłem kuzyna Cheryl i wdarłem się w tłum, rozglądając się szybko na boki. Musiałem to zrobić teraz, gdy ludzie jeszcze nie otrząsnęli się z szoku po spotkaniu i usłyszeniu zjawy. Zadałem sobie dużo trudu, by to zorganizować, i nie zamierzałem zmarnować takiej okazji.

Alice i Jeffrey wciąż byli w pobliżu stołu z drinkami, ale bardzo szybko przepychali się do drzwi. Jeffrey nadal starał się nikogo nie dotknąć. Alice szła pierwsza, prąc naprzód z niezłomną determinacją. Peele dreptał za nią, niczym nieakcentowana sylaba. Zagrodziłem im drogę i Alice zatrzymała się gwałtownie, patrząc na mnie ze zdumieniem i urazą.

- To ci dopiero impreza - rzuciłem dowcipnym tonem wioskowego głupka.

- Castor. - W głosie Alice zabrzmiała twarda nuta, która kompletnie mnie zaskoczyła. W jej oczach dostrzegłem coś bliskiego nienawiści.

Wyciągnąłem rękę i chwyciłem jej dłoń, i choć natychmiast spróbowała ją cofnąć, nie puszczałem. Za pierwszym razem, gdy jej dotknąłem, nasłuchiwałem uważnie, ale niczego nie wyłapałem. Teraz jednak było inaczej: wstrząśnięta i wściekła, straciła dawne opanowanie. Jeśli dziś jej nie odczytam, to już nigdy.

- Wyglądasz promiennie, Alice. - Mocniej uścisnąłem jej dłoń i uśmiechnąłem się błogo. - Nie jesteś aby w ciąży?

Błysk. Poczułem ostre ukłucie wściekłości i oburzenia, a po nim starannie skrywany prawdziwy strach. Strach przed duchem, owszem, ale też inny, potężniejszy, przesłaniający wszystko. Alice naprawdę nie chciała być w ciąży. I naprawdę nie życzyła sobie, żebym jej dotykał. Podczas gdy zmagała się ze mną, próbując uwolnić rękę, ujrzałem w jej umyśle serię szybkich obrazów: widzianego z dziecięcej perspektywy wysokiego mężczyznę golącego się przed owalnym lustrem; zwiędły żonkil w smukłym wazonie, w którym pozostało tylko parę centymetrów wody zmienionej w brązową breję; jej biurko w archiwum, nieskazitelnie czyste i puste, pojemniki na pocztę ustawione ze szpitalną precyzją przy prawej krawędzi. Potrzebowałem chwili, by pojąć, że choć biurko należało do niej, stało w wąskim, dziwnie ukształtowanym gabinecie Peele'a. Innymi słowy, było to biurko szefa, tyle że na drzwiach nie widniało jego, ale jej nazwisko.

Alice wyrwała z wysiłkiem rękę: sądziłem, że wymierzy mi nią policzek, lecz tylko zaklęła cicho, nazywając mnie słowem, którego nigdy nie spodziewałbym się usłyszeć z jej ust, a którego ostatnie dwie sylaby brzmiały „jebca”. Nie zwracając na nią uwagi, ruszyłem w stronę Jeffreya.

Jeffrey jako autyk miał znacznie silniejsze i głębiej zakorzenione opory przed byciem dotykanym. U Alice była to kwestia rezerwy, u niego patologii. Nie musiałem zatem podnosić temperatury jego emocji. Gdy chwyciłem go za przegub, zesztywniał, a potem autentycznie podskoczył, na moment odrywając się od ziemi.

- Nie! - wrzasnął. - Panie Castor!

Błysk. Przez ułamek sekundy widziałem korytarz w archiwum - zjawa stała tam bokiem, ale zwrócona ku niemu twarzą. A potem prawdziwa, nieskażona panika pochłonęła wszystkie obrazy, pozostawiając w jego umyśle czystą biel: rozedrganą biel białego szumu.

Peele szarpał się fizycznie, próbując się uwolnić. Stojący wokół ludzie patrzyli na nas ze zdumieniem. Puściłem go bez ostrzeżenia i poleciał do tyłu, wpadając na kilka osób za nim. Teraz Alice faktycznie mnie uderzyła, mocno, z rozmachu, zapewne pozostawiając ślad. Znikąd pojawił się Jon Tiler - chciał pomóc Jeffreyowi wstać, ale gdy sięgnął ku niemu, przechwyciłem go i złapałem oburącz za przeguby. Tiler zamarł, patrząc na mnie ze zdumieniem.

Sekundę później moje plecy wygięły się spazmatycznie, jak u epileptyka podczas gwałtownego ataku. Runąłem na ziemię niczym bezkształtny worek balastowy.

Pierwszego dnia w archiwum ani razu nie dotknąłem Tilera. Może i dobrze. Był supernadawcą - emocjonalną syreną przeciwmgielną - i wywarłbym bardzo kiepskie wrażenie, gdybym na oczach całego zespołu, który dopiero co poznałem, stracił panowanie nad własnym ciałem.

Upadłem ciężko, jakimś cudem zdołałem jednak nie zerwać kontaktu z Tilerem. Gwałtownie zgiąłem się wpół. Odbierane od niego obrazy i wrażenia przelewały mi się przez mózg, jak wyrzucane z armatki wodnej. Nie mogłem ich zatrzymać ani zanalizować. Najwyraźniejsze były wizje zjawy, we wszystkich pokojach i korytarzach, w których ją spotykał - lecz tama pękła i wzbierająca fala wspomnień zalała je i zmyła. Ujrzałem większość dzieciństwa Tilera, poznałem jego matkę z perspektywy niemowlęcia (w owych czasach jego uwaga skupiała się głównie na lewej piersi). Od nowa przeżyłem naukę korzystania z nocnika i burzliwy związek z rodzinnym kotem, oraz Bóg jeden wie co jeszcze. Wizje nie były chronologiczne: widziałem go w kinie, płaczącego na „Przeminęło z wiatrem”; w domu, wlewającego wrzątek do miski z chińską zupką, i w archiwum, starannie owijającego starą, oprawną w skórę księgę, w folię groszkową. Była to księga parafialna, obejmująca okres między marcem i czerwcem 1840 roku. Pracując, oglądał się przez ramię, by się upewnić, że nikt go nie widzi. Narożniki zabezpieczył kawałkami kartonu, starannie wyciętymi i sklejonymi. Dobrze wiedział co robi: robił to już tysiąc razy wcześniej, zawsze z tym samym, ciepłym mrowieniem w podbrzuszu. Przypominało to ciągłe zmierzanie do wiecznie wymykającego się orgazmu - i owo uczucie, narastające bez końca, stało się esencją jego życia.

- Chyba nie żyje.

- Nie bądź głupi, Jon. Po prostu zemdlał.

- Tak, ale słyszeliście ten trzask, gdy uderzył głową o ziemię?

- To nie była głowa, tylko coś z metalu. Coś w kieszeni.

- Flet. O, zobacz, zgiął się na pół.

O nie. Tylko nie to, kurwa. Zimna fala smutku i żalu uniosła mnie z powrotem ku brzegom świadomości. Mój miecz i moja tarcza. Mój flet, służący mi we wszystkich chaotycznych wzlotach i upadkach mego niedorobionego życia. Był identyczny jak milion innych, a jednocześnie absolutnie wyjątkowy. A teraz pozostał po nim tylko ostry ból w boku, w miejscu, gdzie złamany koniec wbijał mi się pod trzecie żebro.

Uniosłem lekko powieki i ujrzałem nad sobą liczne zaskoczone, podejrzliwe i wrogie twarze. W samym środku dostrzegłem Cheryl, i choć sprawiała wrażenie, jakby ulżyło jej, że odzyskałem przytomność, sposób, w jaki zaciskała wargi, dawał jasno do zrozumienia, że na zawsze zrezygnowała z członkostwa w fanklubie Felixa Castora. To już drugi bolesny cios w ciągu dwudziestu sekund.

Ktoś wcisnął mi w rękę srebrną piersiówkę. Odrętwiały, przemarznięty i dziwnie oderwany od siebie, pociągnąłem łyk, nie sprawdzając, co jest w środku, i zakrztusiłem się głośno ostrym, ale znakomitym burbonem. Spora część poleciała mi na płaszcz, lecz reszta zadziałała jak trzeba. Odwróciłem się, sprawdzając, komu winienem podziękować: Rich Clitheroe patrzył na mnie, unosząc dyskretnie brwi na znak współczucia i solidarności. Oddałem mu piersiówkę i skinąłem głową. Nagle przypomniałem sobie tajny zapas lukozady w lodówce turystycznej pod stołem u Bonningtona. Cóż, „bądź zawsze gotowy” to motto harcerzy, a z niektórych rzeczy nigdy się nie wyrasta. Ale przy tamtej okazji nie tego zwrotu użyłem, lecz innego, o podobnym znaczeniu.

Jedna kostka domina trąciła następną, ta kolejną i nagle wszystko ułożyło się we wzór, który był tam już wcześniej, niewidoczny. Usiadłem; ogarnęła mnie osobliwa lekkość. Czułem się jak piłka wyrzucona w górę, na szczycie łuku, gdy przestaje się wznosić, ale jeszcze nie spada: wolna od okowów grawitacji i konieczności dokonania wyboru. Cheryl pomogła mi wstać i nasze spojrzenia się spotkały. W jej oczach odczytałem oskarżycielską wściekłość, Bóg jeden wie, co dostrzegła w moich. Zjawa zniknęła: zaklęcie przywołania przestało działać, gdy straciłem przytomność, a wyraźnie nie spodobała jej się zatłoczona, przesadnie jasna i odsłonięta przestrzeń.

- Przepraszam. - Nachyliłem się do Cheryl, tak by nikt inny mnie nie usłyszał.

Nie ugięła się.

- Założę się, że zawsze przepraszasz po fakcie. Założę się, że czasami to nawet działa.

- Mam nadzieję, że zadziała z Sylvie - dodałem. - Jej jestem winien największe przeprosiny.

Powoli docierały do mnie inne głosy, czułem na sobie inne ręce. Jeffrey Peele mówił „nie mogę, nie mogę, nie mogę”, a Alice bez szczególnego efektu wtrącała uspokajające „wszystko w porządku” i „już dobrze, dobrze”. Ktoś inny - kobieta - pytał, czy ma wezwać policję. Jeden z kuzynów Cheryl - tym razem ten wysoki jak tyczka - wcisnął się między nas, sugerując, że może wybrałbym się na ulicę odetchnąć świeżym powietrzem. Zmarszczył nos, bez wątpienia czując woń alkoholu.

Pozwoliłem poprowadzić się za kołnierz w stronę drzwi, nim jednak zdążył się rozpędzić, zatrzymałem się szybko, odwróciłem i znalazłem wzrokiem Richa w tłumie - przyglądał mi się nieco oszołomiony, gdy wykonałem uniwersalny gest oznaczający telefon. Potem wskazałem Jeffreya, na znak, że ma mój numer.

Rich wahał się przez moment - pewnie próbował zrozumieć, co, do diabła, mówię - po czym kiwnął głową. U mojego drugiego boku wyrósł barczysty kuzyn. Chwycił mnie pod ramię i ruszyliśmy naprzód, moje stopy ledwie dotykały ziemi.

Może i dobrze. Zawsze się wzruszam na weselach.


19

- Zbroisz się? - spytała Pen, stając w drzwiach mojego pokoju.

Chłodny wiatr wnikał do środka przez szpary wokół płachty plastiku, którą przybiła do strzaskanej framugi. Przypominał, że zbliża się zima. Ja jednak nie potrzebowałem przypomnienia i nie byłem nim zachwycony.

- Tak - odparłem z napięciem. - Nie zapowiada się najlepiej.

Grzebałem na najwyższej półce w szafie, szukając zapasowego fletu. Powinien tam być co najmniej jeden - starszy niż cacko, które właśnie zniszczyłem, i mosiężny, nie czarny, lecz w tej samej tonacji i tak samo dobrze dopasowany do ręki i ust. Za diabła jednak nie mogłem go znaleźć. Pierwsze, co znalazłem, to tradycyjny flet irlandzki: zapomniałem już niemal o moim krótkim flircie z tym szlachetnym instrumentem. W moim przypadku w ogóle się nie sprawdził: może ze względu na jego ton albo zwężający się kształt. Teoretycznie różnica nie powinna być zbyt wielka - używane przeze mnie flety także mają przekrój koniczny, ale każdy tkany na nim wzór w którymś miejscu zaczynał się sypać. Lepsze to niż nic, może niewiele, ale jednak.

- Może powinieneś poprosić kogoś o pomoc? - podsunęła Pen. - Johna Gittingsa?

- Nigdy więcej.

- Pac-Mana?

- Wciąż siedzi. Wyjdzie dopiero w październiku.

- Mnie?

Odwróciłem się ku niej.

- Dawne ograniczenia wciąż obowiązują - przypomniałem chłodniej, niżbym chciał, i szybko dodałem nieco łagodniej: - Nie mam pojęcia, jak to się skończy, Pen, ale wiem, że musiałabyś ubrudzić ręce - według twojej definicji, a pewnie także według mojej.

Pen słuchała z nieszczęśliwą miną, ale już nie próbowała protestować. Wsadziłem do walkmana nowe baterie, zabezpieczyłem maleńkie głośniczki i schowałem zawiniątko do kieszeni. Potem sięgnąłem w głąb szafy i zabrałem pojedynczą bransoletę ze srebrnych kajdanek, wiszącą z tyłu na haku. Na jej widok Pen zbladła.

- Nie żartowałeś, prawda? - spytała ponuro.

- Najpewniej nic mi nie będzie - skłamałem. - Fakt, że wykupujesz ubezpieczenie samochodu, nie oznacza, że zamierzasz zjechać z urwiska.

- A zamierzasz?

- Co?

- Zjechać z urwiska?

- Nie. Chcę z niego kogoś zepchnąć. Ubezpieczenia potrzebuję na wypadek, gdyby próbował pociągnąć mnie za sobą.

Ruszyłem do drzwi, ale ona wciąż w nich stała. Uścisnęła mnie, krótko, ale bardzo mocno.

- Rafi miał dla ciebie kolejną wiadomość - wymamrotała lekko łamiącym się głosem.

- Rafi?

- No dobrze. Asmodeusz.

- Mów dalej.

- Ajulutsikael. Mówi, że dla niej to nic osobistego, a nawet wręcz przeciwnie. Ale nie tylko dlatego, że ją zmuszają. Jak on to ujął? - Pen zmarszczyła brwi, sięgając w głąb pamięci. - Nienawidzi człowieka dumnego bardziej niż pokornego, silnego bardziej niż słabego, pana bardziej niż niewolnika.

- Powinien pisać wróżby do ciasteczek szczęścia - mruknąłem i ucałowałem ją w policzek. - Mają mniej więcej tyle samo sensu.

Pen odsunęła się, pozwalając mi wyjść.

***

Czekająca mnie operacja była bardzo skomplikowana. Tak wiele elementów musiało się ułożyć zgodnie z planem, a już pierwszy mógł zawieść na całego. W takim przypadku wszystkie moje przygotowania poszłyby na marne, sprawa zjawy zostałaby niedokończona, a ja najpewniej wkrótce bym zginął - albo stał się kolacją sukkuba, albo też wylądował w jakimś dole.

Wolałem jednak patrzeć na to z jaśniejszej strony. Nawet lecąc w przepaść, mogę narobić niezłego hałasu.

Rich zadzwonił o dziewiątej. Do tego czasu zdążył wrócić do domu z przyjęcia, wziąć prysznic i zastanowić się poważnie, czy w ogóle chce się odzywać.

- Co ty sobie, kurwa, myślałeś, Castor? - spytał szczerze zdumiony. - Zjawa nie pokazała się sama z siebie, prawda? Ty ją tam sprowadziłeś. Cheryl mówi, że jeśli jeszcze kiedyś cię zobaczy, to cię potnie. A Alice... nawet nie chcesz wiedzieć. Zapowiedziała, że zawiadomi policję. Nie zrobiła tego dzisiaj tylko dlatego, że nie chciała psuć reszty przyjęcia.

Pozwoliłem mu wyrzucić to z siebie, a potem oznajmiłem, że rozwiązałem całą sprawę.

- Jaką sprawę? - Zdumienie Richa powoli przechodziło w irytację. - Miałeś po prostu pozbyć się ducha, zgadza się? Co tu rozwiązywać?

- To, jak się nim stała - odparłem z napięciem.

Rich zastanawiał się parę sekund.

- No dobra - rzucił w końcu. - To jak?

- Nie teraz. Spotkajmy się przy Euston, dobra? Na placu przed stacją, od strony Eversholt Street, powiedzmy o jedenastej. Wtedy opowiem ci wszystko.

- Dlaczego akurat mnie? - Oczywiste pytanie. Zdziwiło mnie, że zadał je dopiero teraz.

- Bo u Bonningtona doszło do przestępstwa i zbrodni. Przestępstwem była kradzież. A ponieważ ty padłeś jej ofiarą, uznałem, że zechcesz się dowiedzieć.

Rich jeszcze chwilę odgrywał nieprzystępnego, potem oznajmił, że się zjawi. Rozłączyłem się i rozpocząłem przygotowania.

Teraz, dziesięć minut przed czasem, byłem już na miejscu. O tej porze betonowy plac przed stacją świecił pustkami i łatwo było stwierdzić, że żaden z nas nie jest śledzony - a przynajmniej nie przez pełnych entuzjazmu amatorów. Ajulutsikael to zupełnie inna sprawa: znała już moją woń i musiałem założyć, że potrafi mnie wytropić, zanim ją w ogóle zauważę.

Znalazłem sobie dyskretny zakątek i przysiadłem tam czujnie. Budka telefoniczna i reklamowy słup ogłoszeniowy dawały mi pewną osłonę, a jednocześnie widziałem bez przeszkód główne wyjście ze stacji i schody z metra. Prawie nikogo tam nie było - niewielka grupka japońskich studentów uginających się pod wielkimi plecakami zgromadziła się przed automatycznymi drzwiami, nerwowo zerkając na zegarki; jakiś bezdomny ściskający w dłoni brudną sportową torbę popijał piwo „White Lightning” z puszki, którą oderwał właśnie od czteropaku. Parę dziewczyn w różowych dresach, zbyt młodych, by o tej porze przebywać poza domem, siedziało na ławce naprzeciw mnie, słuchając muzyki z jednych słuchawek. Nikt z nich nie wyglądał na część zasadzki, ale zachowywałem czujność. Wyraźnie znalazłem się w obszarze Nicky'ego: „trzeba się pogodzić z paranoją, jeśli chce się przeżyć”.

Rich zjawił się na schodach kwadrans po jedenastej; rozejrzał się, ale mnie nie dostrzegł. Przebrał się już i zamiast weselnego ubrania miał na sobie czarne dżinsy, bluzę i adidasy. Opuściłem kryjówkę i ruszyłem ku niemu. Odwrócił się, zobaczył mnie i wyszedł mi na spotkanie.

- Masz swoje klucze? - spytałem bez wstępów.

- Moje co? - zdziwił się.

- Klucze do archiwum. Masz je przy sobie?

- Tak, zabrałem je. - Wpatrywał się we mnie czujnie, z napięciem, jak ktoś, kto daje do zrozumienia, że musi usłyszeć bardzo przekonujące argumenty, by dać się wciągnąć w coś niezwykłego. - O co w tym wszystkim chodzi?

- O mnóstwo rzeczy, Rich. Ale najpierw powiedzmy, że o kleptomana, który od czasu do czasu lubi się poczęstować czymś rosyjskim.

Usta wygięły mu się w dół w niemal komicznym grymasie.

- O kurwa - mruknął wstrząśnięty. - Chcesz powiedzieć...? Wiesz, parę razy myślałem nawet, ale... Kurwa.

- Pod „Pełną parą” wciąż mają otwarte. Chodź, wyłożę ci wszystko.

Poszedł ze mną potulnie przez betonowy plac do osobliwego, małego kolejowego pubu, wciśniętego między budynki. Spóźniliśmy się jednak o pięć minut i bar nie przyjmował już zamówień, więc musieliśmy siedzieć o suchym pysku. Położyłem na stole laptopa. Rich spojrzał na niego, potem na mnie.

- Trzeba cię stale pilnować, co, Castor? - spytał ponuro. - Nie masz pojęcia, jak srałem w gacie. Połowy wpisów nie zdążyłem załadować do systemu. Wciąż się zastanawiałem, jak przekazać wieści Alice, żeby nie urwała mi głowy.

Przysunął do siebie paczuszkę wielkości cegły, jakby chcąc w ten sposób zademonstrować swoje prawo własności.

- Nie miałem zbyt wielkiego wyboru - wyjaśniłem. - Wiedziałem, że dzieje się coś dziwnego, ale nie mogłem tego udowodnić. Musiałem pokazać laptopa znajomemu, który lepiej się w tym orientuje i potrafi sprawdzić.

- I?

- To Jon Tiler - oznajmiłem.

Rich roześmiał się.

- Nie ma mowy - zaprotestował.

- Jest mowa - upierałem się beznamiętnie. - Używa urządzenia bezprzewodowego, by obejść zabezpieczenie nie pozwalające mu podłączyć do twojej maszyny własnej klawiatury.

- Co? DiNovo? - Rich nadal wyraźnie nie wierzył. - To przecież zwykły pilot do DVD i innych takich, nie ma nawet pełnej klawiatury alfanumerycznej.

- On nie dodaje danych ani ich nie zmienia. Tylko kasuje.

Rich przez chwilę myślał, na jego twarzy malowały się kolejne uczucia. Gdy w końcu przemówił, to krótko i rzeczowo.

- Sukinsyn!

- Rozumiesz?

- Jasne, że rozumiem. Jeśli kasuje moje wpisy przed ich wgraniem, w systemie nie pozostaje żaden ślad. Nikt nie mógłby się zorientować, że czegoś brakuje.

- I pewnie to właśnie go podkusiło, bo zwinął sporo rzeczy w bardzo krótkim czasie.

- Ile dokładnie?

- Mniej więcej sto pięćdziesiąt.

Rich się skrzywił.

- To już przegięcie - wymamrotał. Nagle przyszło mu do głowy coś jeszcze, a nawet dwa cosie. - Ale w jaki sposób wynosi papiery z archiwum? I co to wszystko ma wspólnego z duchem?

- Pozwól, że drugie pytanie na razie pominę. Co do pierwszego, odrobina bezczelności bywa czasem warta półtorej tony sprytu. Po prostu zanosi wszystko na trzecie piętro i wyrzuca przez okno na płaski dach. Zakładam, że potem przychodzi tam w nocy i zabiera łupy. Po tej stronie budynku mieszczą się bezpieczne magazyny, toteż poniżej trzeciego piętra nie ma żadnych okien, z których można by coś zobaczyć.

- Jezu. - Rich sprawiał wrażenie rozdartego pomiędzy złością i podziwem. - A już sądziłem, że mi powiesz, że ma wydrążoną drewnianą nogę czy coś takiego. Frank chyba padnie. Kiedy Jeffrey zacznie szukać kogoś, na kogo mógłby zwalić winę, w pierwszej kolejności skupi się na nim.

- Zaczekaj, to jeszcze nie koniec. Powiedziałem, że rosyjski zbiór sprowokował go do zwiększenia tempa, ale Tiler robił to od lat. Za każdym razem, gdy do archiwum trafia coś nowego, podwędza trochę. A przy okazji, kiedy zatrudnił się u Bonningtona?

Rich zaśmiał się głucho.

- W dwa tysiące drugim - rzekł. - Chyba jakoś pod koniec, bo wycyrklowali tak, by zaczął pracę z początkiem roku szkolnego. - Pokręcił głową. - A to sukinsyn.

Wstałem z rękami w kieszeniach, a on spojrzał na mnie pytająco.

- Czujesz palące pragnienie sprawiedliwości? - spytałem. Wydął policzki i zastanowił się.

- Niespecjalnie - przyznał. - Zawiadomisz Jeffreya, zgadza się? A on wszystko załatwi. Jasne, jestem wkurzony, nie zrozum mnie źle. Ale w sumie to nie moja sprawa. Niespecjalnie.

- Nie pracuję już dla Peele'a, wywalił mnie, zapomniałeś? Jasne, mógłbym pójść prosto na policję, ale szczerze mówiąc, najpierw chciałbym znaleźć odpowiedź na jeszcze jedno pytanie. Chcę ci coś pokazać, i to bez uprzedzenia. Zgoda?

Potrzebował chwili, by zdecydować, w końcu jednak kiwnął głową i wstał. Wyprowadziłem go z baru, z powrotem przez plac i na ulicę. Przekroczyliśmy jezdnię. Rich wciąż dreptał trzy kroki za mną. Obaj wiedzieliśmy, dokąd zmierzamy.

- Nie ma mowy, żebyśmy o tej porze dostali się do środka. - W głosie Richa usłyszałem niepokój. - Włączyli już alarmy.

- Są tylko w magazynach, ale nie wybieramy się do archiwum. Przynajmniej technicznie rzecz biorąc.

Skręciliśmy w Churchway.

- Nie wyjaśniłeś mi, co to ma wspólnego z duchem - przypomniał Rich.

- Masz rację, nie wyjaśniłem. To właśnie chcę ci pokazać.

Zatrzymaliśmy się przy drugich drzwiach - tych, które wyglądały, jakby prowadziły donikąd, choć w istocie wiodły do samych bram piekieł.

- Co to? - spytał Rich.

Wspiąłem się na trzy stopnie i wskazałem zamki, widoczne w dziurach w dykcie.

- Dlatego właśnie prosiłem, żebyś zabrał klucze. Sprawiał wrażenie oszołomionego i lekko wystraszonego.

- Ale... moje klucze są do archiwum.

- Przejrzyj je dokładnie. Szukasz jednego z ptakiem na główce i grubym, kwadratowym trzonem. Na drugim będzie napis „Schlage”. Poszukaj spokojnie, na pewno tam są.

Rich wyciągnął z kieszeni wielki pęk kluczy i zaczął w nich grzebać. W słabym świetle zapewne z trudem dostrzegał szczegóły. Potrzebował dwóch minut, w końcu jednak je znalazł: najpierw falcona, potem schlage'a.

- Sprawdź zamki - poradziłem.

Najpierw wsunął falcona, przekręcił. Obaj usłyszeliśmy szczęk. Potem spróbował schlage'a. Tym razem nic nie zakłóciło ciszy, lecz drzwi, już wcześniej obluzowane, uchyliły się pod swym ciężarem parę centymetrów do wewnątrz.

- Nie rozumiem. - Rich obrócił głowę i spojrzał na mnie, czujnie, pytająco.

- Wszystkie komplety są takie same, zgadza się? I wszystkie trafiają z rąk do rąk, od archiwisty do archiwisty, od zarania dziejów. Ty, Alice i Jeffrey, każde z was ma pełny zestaw i nikt nie używa więcej niż połowy. Sam mi to mówiłeś pierwszego dnia, gdy się tu zjawiłem.

- Owszem, to prawda. Ale...

- Zajrzyj do środka - poradziłem. - Ktoś bardzo niedawno korzystał z tych dwóch kluczy.

Rich pchnął drzwi i przekroczył próg. Poszedłem za nim i zapaliłem światło. Rozejrzał się po nędznym pokoiku, obecnie zasłanym odłamkami szkła i zimniejszym niż kiedykolwiek z powodu wybitych okien.

- Chryste na motorze - mruknął. Pociągnął nosem i skrzywił się, czując gryzącą woń. - Nie twierdzisz chyba, że Tiler trzyma tu kradzione rzeczy? - W jego głosie usłyszałem napięcie. - Śmierdzi jak...

- Jak co?

- Jak... sam nie wiem.

Wyminąłem go, stanąłem na środku pokoju i odwróciłem się do Richa. Zbladł wyraźnie.

- To zabrzmi niewiarygodnie - oznajmiłem. - Nawet mnie wydaje się niewiarygodne. Zginęła tu kobieta. Nie przypadkiem. Została zamordowana. Wcześniej trzymano ją tu bardzo długo, wiele dni, może nawet tygodni.

Rich powiódł wzrokiem z prawa na lewo, jakby coś obliczał.

- Ale to przecież... - zaczął.

- Owszem, to fragment Bonningtona, odcięty od reszty jakieś czterdzieści, pięćdziesiąt lat temu. Nikt nawet nie pamięta, że tu jest, i nie wie, do kogo należy. Nie stanowi już części świata rzeczywistego: to geografia wirtualna. Terra incognita.

Twarz Richa powlokła się śmiertelną bladością.

- Nie mogę uwierzyć, że ktoś tu umarł - wymamrotał, kręcąc głową.

- Ściślej mówiąc, nie tutaj. W pokoju na dole.

Jego wzrok pomknął w lewo, ku boazerii. Ułamek sekundy później oczy rozszerzyły się w panice i znów spojrzały na mnie.

Bransoleta kajdanek tak naprawdę nie jest srebrna: to zwykła stal, cienko posrebrzona. Kupiłem ją w sex shopie w Hamburgu, kiedy jej jednak używam (dzięki Bogu niezbyt często) to jako kastetu. Z wielką satysfakcją trafiłem Richa w sam środek podbródka, aż trzasnęło. Poleciał w powietrze, zgiął się wpół i wylądował na plecach tak ciężko, że siła upadku wycisnęła mu z płuc resztkę powietrza.

Spróbował wstać, ale nie dał rady.

- Tak - mruknąłem ponuro. - To cię zainteresowało.


20

Rich próbował wstać, ale jego ciało odmówiło współpracy. Gapił się na mnie, a po brodzie, z wargi przegryzionej po uderzeniu kastetu w szczękę, płynęła mu krew.

- K-kurwa - zaprotestował niewyraźnie; w kącikach ust pojawiła się ślina.

- Lepiej nie wstawaj, Rich - poradziłem mu szczerze. - Jeśli wstaniesz, to znów ci dowalę. W końcu coś sobie złamiesz.

Otarł usta grzbietem dłoni, przyglądając mi się wzrokiem, który wciąż trudno mu było skupić.

- Chyba cię popierdoliło - wybełkotał.

- Owszem, Cheryl też tak myśli. Ale biorąc pod uwagę jej rodzinę, trudno ją uznać za eksperta. Poza tym Cheryl nie zna cię tak jak ja. Prawda, Rich?

Ponownie spróbował i tym razem zdołał usiąść, unosząc jedną rękę na wypadek, gdybym znów go uderzył. Roztrzęsionymi palcami obmacywał spuchniętą dolną wargę. Posłał mi spojrzenie - przerażone, ale jednocześnie wyzywające, gniewne.

- Niczego nie ukradłem - oznajmił. - Tiler działał sam. Jeśli myślisz, że brałem udział w tym cholernym rabunku...

Przerwałem mu; nie miałem do tego cierpliwości.

- Tiler nie ma tu znaczenia - warknąłem. - Kiedy się dowiedziałem o jego kradzieżach, myślałem, że może w jakiś sposób łączą się ze zjawą. Chyba tego chciałem, bo właśnie dałem ciała z rosyjską kolekcją i rozpaczliwie szukałem czegokolwiek, co wskazałoby mi właściwy kierunek. A potem Tiler walnął mnie w twarz elektryczną latarką i zrzucił głową naprzód w głąb pieprzonej klatki schodowej. Miałem zatem powody podejrzewać, że jest winny. Ale nie jest. Z tego co wiem, po prostu ma takie dziwaczne hobby. Uwielbia stare dokumenty. Byłem w jego głowie i widziałem: wytapetował sobie nimi całą sypialnię. Tak, wiem, że niczego nie ukradłeś, Rich. Ale kogoś zabiłeś. Jak myślisz, ilu dziewiętnastowiecznych ksiąg parafialnych jest to warte w rachunku karmicznym?

Rich tymczasem zbierał się w sobie do wielkiego wysiłku. Nagle przeturlał się w lewo i rzucił do drzwi. Przewidziałem to: wepchnąłem mu stopę między nogi i rąbnąłem w sam środek pleców ramieniem, rozpędzając go jeszcze bardziej. Tym razem upadł ciężej, z jękiem bólu.

Dźwignąłem go, wciąż oszołomionego i bezwładnego, powlokłem przez pokój i pchnąłem mocno na boazerię. Znów zaczął się osuwać, ale przytrzymałem go ramieniem i zacząłem sprawdzać klucze. W całym pęku znalazłem tylko jednego chubba - wsunąłem go w zamek i przekręciłem. Szczęk zabrzmiał głośno w pustym, cichym pokoju.

Pchnąwszy drzwi stopą, złapałem Richa oburącz za koszulę na wysokości piersi i częściowo pchnąłem, częściowo przesunąłem na schody.

- Nie, nie! - zaskomlił w panice. - Tylko nie tam!

Zaczął walczyć - idiotyczny pomysł, zważywszy, że obaj pozostawaliśmy w dość chwiejnej równowadze. Wyrwał mi się i poleciał na dół.

Ja sam w ostatniej chwili szarpnąłem się i oparłem o ścianę, dzięki czemu uniknąłem upadku. Odczekałem chwilę, łapiąc oddech, po czym bezpiecznie zamknąłem za nami górne drzwi. Dopiero wtedy spokojnie ruszyłem na dół. Dopóki mieliśmy klucze Richa, mogliśmy się stąd wydostać w każdej chwili, a tymczasem przynajmniej nikt nam nie przeszkodzi.

Rich wylądował na boku, u stóp materaca. Stanąwszy nad nim, wyjąłem z kieszeni prostokątny kartonik i rozchyliłem palce, wypuszczając go. Kartka z kalendarza powoli opadła i wylądowała obok głowy Richa. Spojrzał na nią mętnym wzrokiem. Na środku widniał napis WRN 7405 8181.

- W razie niebezpieczeństwa - przetłumaczyłem. - Powiedziałeś to do mnie w zeszły poniedziałek, częstując mnie lukazadą z lodówki. A potem znów zacząłeś następnego dnia, powstrzymałeś się jednak i ja dokończyłem za ciebie. Szczerze mówiąc, kompletnie uciekło mi to z głowy. Wciąż sądziłem, że WRN to czyjś przydomek czy coś w tym stylu. Kiedy jednak dziś na weselu podsunąłeś mi piersiówkę, wszystko zaskoczyło.

Rich ciężko dźwignął ciało z podłogi. Pokręcił głową i powiedział coś, czego nie dało się zrozumieć pośród bolesnych zdławionych oddechów.

- To niezbyt mocny dowód? - odgadłem. - Chyba masz rację. Ale wiedziałeś, gdzie spojrzeć, prawda, Rich? Gdy wspomniałem o pokoju na dole, od razu popatrzyłeś w stronę drzwi. Tyle że drzwi są zamaskowane tą ohydną boazerią i nie mogłeś wiedzieć, gdzie ich szukać. Chyba że już je znałeś.

Rozgrzewałem się, a także go podpuszczałem, bo chciałem, żeby zaczął mówić. Chciałem poznać całą historię, usłyszeć z jego ust co tu się stało.

- To już w sumie dwa punkty, zgadza się? Pamiętajmy też, że jesteś superspecem od języków wschodnioeuropejskich, a zjawa mówi po rosyjsku. Tyle że ty nigdy jej nie słyszałeś, zgadza się, Rich? Wszyscy inni w archiwum słyszeli. Ale ty, jedyny facet, który z całą pewnością mógłby zidentyfikować język i przełożyć, co mówi - ty, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ogłuchłeś. Ale moim ulubionym jest punkt czwarty, kiedy zakradłeś się do gabinetu Peele'a i wyrwałeś kartkę z księgi wypadków. Na próżno wysilałem mózg, próbując wymyślić, dlaczego ktoś to zrobił - co mógł zyskać? I w końcu znalazłem odpowiedź. W końcu pojąłem, czego brakuje. Ta dziewczyna zginęła około dziesiątego września, może dzień wcześniej, z pewnością nie później. A duch po raz pierwszy pokazał się we wtorek, trzynastego. Ale to nie pierwsze jego zjawienie wyrwano z książki. Wciąż tam było, opisane z najdrobniejszymi szczegółami. Bo ducha oczywiście nie dało się ukryć - do tego czasu wszyscy go widzieli. Ukryto zatem coś innego. Nasz tajemniczy gość nie życzył sobie, by coś skojarzono z duchem, by ktoś zaczął zadawać pytania.

- To nie ma... - wykrztusił Rich zduszonym, niskim głosem. - Nic wspólnego... ze mną.

Uśmiechnąłem się ponuro.

- Ach, ale widzisz, ja myślę, że ma. - Nadal stałem nad nim, na wypadek gdyby znów chciał spróbować ucieczki. - Myślę, że chodzi o ów słynny wypadek, kiedy to przytrzasnąłeś sobie rękę szufladą, pokazując, jaki z ciebie sympatyczny fajtłapa i jak świetnie umiesz się nabijać z samego siebie. Tyle że to nie była szuflada, prawda, Rich? Zostałeś ranny wtedy, kiedy ona. Przypuszczam, że to skaleczenie, może rana kłuta w bok dłoni. Sam zajmujesz się pierwszą pomocą, nikt inny nie musiał tej rany oglądać - i dopilnowałeś, by nie zobaczył. Jestem jednak przekonany, że tak właśnie było.

Zawiesiłem głos. Nie dla większego efektu, ale dlatego, że ogarnęły mnie mdłości, gdy wyobraziłem sobie tę scenę. Tu na dole, gdzie to się wydarzyło, same słowa miały w sobie dławiący ciężar i moc. Z trudem je wypowiedziałem.

- „Narzędzie użyte do ataku miało kilka różnych powierzchni i krawędzi, poruszających się niezależnie od siebie” - zacytowałem z niedawnej, wyjątkowo nieprzyjemnej lektury.

Rich głośno zaczerpnął tchu. Przechylił głowę, jakby próbując uniknąć ciosu.

- Zrobiłeś to kluczami, prawda, sukinsynu? Nic dziwnego, że rozwaliłeś sobie rękę, zamieniając jej twarz w siekany kotlet.

Ku mojemu zdumieniu Rich się rozpłakał. Najpierw jedynie zaszlochał, raz, drugi. Potem znów zadrżał i owo drżenie szybko zmieniło się w serię potężnych spazmów. Do oczu napłynęły mu łzy i zaczęły ściekać po policzkach.

- Ja nie... chciałem - wyjęczał, patrząc na mnie błagalnie, z desperacją. - O Boże, Castor, proszę. Ja nie chciałem. To był... To był... - Jego głos rozpłynął się w kolejnej fali szlochów. - Nie jestem mordercą. Nie jestem mordercą!

- Nie? Cóż, ja też nie. - Nagle niczym zgaga zapiekło mnie w gardle obrzydzenie do samego siebie. - Jestem tylko facetem, który przychodzi i sprząta po mordercach. I o mało tego nie zrobiłem, Rich. Byłem tak blisko. - Uniosłem dłoń, zbliżając do siebie kciuk i palec wskazujący. On jednak leżał skulony we własnym bólu i strachu, i nie patrzył. - I zrobiłbym to. Przegnałbym tę nieszczęsną, skrzywdzoną duszę prosto do otchłani. A wiesz, co mnie powstrzymało? Damjohn, który najpierw obdarzył mnie komplementem, na który nie zasłużyłem, a potem próbował zabić, bo sądził, że usiłuję dotrzeć do prawdy. Prawdy! A mnie interesowała tylko zapłata.

Ukląkłem pod ścianą, z rozmysłem unikając materaca. Położyłem dłoń na karku Richa i mocno ścisnąłem. W jego stanie kontakt skóry ze skórą praktycznie uniemożliwiał mu kłamstwo, od razu bym się zorientował. Próbował się uwolnić, ale zabrakło mu zdecydowania. Był istnym kłębkiem żalu i nieszczęścia.

- Opowiedz mi o tym - zaproponowałem. I jeśli w moim głosie dosłyszał niewypowiedziane „albo...”, to miał rację.

Minęło kilka minut, nim zdołał sformułować pierwsze zdanie. A potem - po kolejnych kilku przerwach, łzach i załamywaniu rąk - wszystko się z niego wylało.

***

To nie była wina Richa. To wina Damjohna. Wina Peele'a. Wina samej dziewczyny - po co wpadła w panikę i jeszcze pogorszyła sprawę? Ale nie Richa. O nie.

Siedziałem i patrzyłem, jak jego sympatyczna maska rozpływa się i zamienia w cuchnącą maź nieszczęścia i wyparcia.

Wszystko zaczęło się od Peele'a - a przynajmniej tak to zrozumiałem, bo opowieść Richa trudno nazwać spójną i logiczną. Ale to Peele wbił mu nóż w plecy, gdy Rich spodziewał się awansu, i tym samym zapoczątkował całą serię nieszczęsnych wydarzeń.

W owym czasie Rich pracował u Bonningtona już pięć lat - ”pięć cholernych lat” - i nie ukrywał, że zależy mu na stanowisku starszego archiwisty. Gdy Derek Watkins odszedł na wcześniejszą emeryturę z powodu złego stanu zdrowia, kto inny prócz niego mógł go zastąpić? Kto inny znał system, świetnie sobie radził z publiczną stroną całego przedsięwzięcia, a także dysponował zdolnościami organizacyjnymi wymaganymi do działań za kulisami?

Ale Peele sprowadził kogoś z zewnątrz. Zwabił Alice z muzeum Keatsa. Alice, która - powiedzmy to sobie wyraźnie - była młodsza od Richa, zarówno biologicznie, jak i stażem, a także była kobietą.

Kiedy to usłyszał, kompletnie go zatkało. Każdego by przecież zatkało, prawda? Jak mogli nie docenić jego osiągnięć? Zapomnieć o prawach i zasługach, i do tego nic nie wyjaśnić, nie przeprosić? Gdy tylko Rich usłyszał nowinę, udał się do Jeffreya i złożył oficjalny protest. W odpowiedzi usłyszał, że decyzję podjęto na poziomie KPM: szukali osoby o większym doświadczeniu na stanowisku kierowniczym. Na sugestię, że mogłoby mu być trudno pracować w zespole pod kierownictwem kogoś, kto podebrał mu awans, Jeffrey odparł, że jeśli faktycznie tak czuje, zarząd niechętnie przyjmie jego rezygnację i wystawi mu doskonałe referencje.

Innymi słowy miał przejebane.

Odtąd Rich zaczął podchodzić do swej pracy w archiwum z goryczą i cynizmem. Nadal jej potrzebował - musiał jakoś zarabiać na życie - postanowił jednak poświęcać jej tylko absolutne minimum czasu i energii. A ponieważ mógł liczyć na awans tylko w razie odejścia kogoś z góry, uznał, że musi poszukać innych metod uzupełnienia dochodów i zapewnienia sobie takiego życia, na jakie zasłużył

- Nigdy nie chciałem być milionerem - bronił się, sapiąc i przecierając oczy grzbietem dłoni. - Nie chciałem do końca życia tkwić w tej samej, pieprzonej dziurze. Człowiek potrzebuje trochę luksusu, żeby nie zwariować.

Odkąd zamieszkał w Londynie, odwiedzał jeden z burdeli Damjohna. Nie „Różową Dziurkę”, lecz inny lokal, w Edmonton, nieukrywający, czym jest naprawdę i niezawracający sobie głowy miłymi pozorami, takimi jak sprzedaż alkoholu czy mrugające neony. Sam Damjohn zjawiał się tam w każdy czwartkowy wieczór po odbiór zysków. I kiedy Rich rozpoznał jego serbski akcent i powiedział mu „sie ma” czy też odpowiednik tego w ojczystym języku, szybko przełamali lody.

Damjohna bardzo zainteresował talent językowy Richa. Zaprosił go na kolację do bajeranckiego hotelu i zaczął nad nim pracować. Wyznał, że może mieć propozycje dla przystojnego, młodego Anglika z czystym brytyjskim paszportem, mówiącego po rosyjsku, czesku i serbsku. Byłaby to łatwa robota - okazjonalna, dobrze płatna i możliwa do wykonywania w ramach dodatku do stałej pracy. Rich połknął haczyk.

- Trudno było odmówić - stwierdził. - Damjohn roztaczał wokół siebie tak potężną i intensywną aurę, że od razu zarażał innych entuzjazmem. - Rich spojrzał na mnie wyzywająco, jakby oczekiwał, że zaprotestuję. - On nie jest Serbem, wiesz? - rzucił wojowniczo. - Owszem, uczestniczył w tym syfie w Kosowie, ale tylko dlatego, że przypadkiem znalazł się w samym środku. Jego rodzina to Słoweńcy; a kiedy Słowenia postanowiła grać solo, Słoweńcy w Kosowie mieli niemal tak samo przechlapane, jak Albańczycy. Gdy nadeszła serbska armia, Damjohn był akurat we Vlasenicy i miał dość szczęścia, by poznać pułkownika Nikolića, który miał uaktualnić spisy miejscowej ludności. Nikolić nie odróżniłby własnej dupy od głowy, więc Damjohn mu pomagał. Mówił, gdzie mieszkają ludzie i czy wciąż tam są.

- Ludzie? - powtórzyłem. - Jacy ludzie, Rich? Albańczycy? Muzułmanie?

Rich wzruszył ramionami.

- Ludzie - powtórzył z uporem. - Chodzi o to, że Damjohn potrafi przeżyć. Sam mógł zostać aresztowany, lecz zamiast tego stał się dla pułkownika najpierw użyteczny, a potem niezastąpiony. Gdy zakładali obóz koncent... tranzytowy w Susicy, został członkiem załogi. Był w załodze. Słoweniec! Wykorzystywali go do wstępnych rozmów. Selekcji. Tyle że Damjohn nie zawracał sobie głowy rozmowami, miał lepszy sposób. Gdy przywożono nową ciężarówkę, wsiadał i dołączał do reszty, jakby był kolejnym zwykłym wsiowym owcojebcą, schwytanym przez serbski patrol. A jeśli ktoś się do niego odzywał, wzruszał tylko ramionami: „nie znać język”. Potem słuchał, jak rozmawiają między sobą, i po paru minutach wiedział już dokładnie, kto jest kim i co jest czym. Uzgodnił ze strażnikami sygnał: kiedy był gotów, mrugał porozumiewawczo czy coś takiego, a oni go wyprowadzali, pozornie na przesłuchanie. Wtedy opowiadał o reszcie transportu, a czasami - w zależności od tego, co usłyszał - wskazywał też kryjówki innych ludzi na wzgórzach. Niewiarygodne, kurwa. Gdyby wojna potrwała jeszcze rok, pewnie sam kierowałby całą imprezą.

Mówiąc to, Rich wpatrywał się we mnie z napięciem. Chciał, żebym zrozumiał dlaczego nie potrafił odmówić Damjohnowi. Chciał, bym podzielał jego podziw i zachwyt, wyraźnie wykraczający poza konwencjonalną moralność. Przypomniałem sobie obrazy, ujrzane, gdy dotknąłem dłoni Damjohna. Jeden z owych przebłysków świadczył o tym, że został informatorem w znacznie wcześniejszym wieku: wojna w Kosowie stanowiła dla niego jedynie kolejną okazję do awansu.

Oczywiście, gdy Rich dowiedział się, na czym ma polegać jego praca, był przerażony. Z początku zgodził się tylko na jeden raz, bo właśnie zdechł mu samochód, a nie miał kasy na zaliczkę. W dodatku wciąż wkurzał się na to, co się stało w archiwum, i nie myślał zbyt jasno. Nie zastanowił się, w co się właściwie pakuje. Bo gdyby to zrobił, nigdy nie pojechałby na pierwszą wycieczkę i nic z tego by się nie wy...

- Na miłość boską, po prostu powiedz, co ci kazał robić! - wtrąciłem ostro. - A te bzdury zachowaj na koniec.

Rich pojechał na urlop do Czech. Po przyjeździe odwiedził mnóstwo knajp w centrum Pragi i Brna. Knajp dla młodych ludzi. Szukał dziewczyn, ale z początku nie szło mu zbyt dobrze. Jasne, umiał zbajerować pannę jak każdy i świetnie wykorzystywał swój zachodni szyk, za diabła jednak nie potrafił przejść od podrywu do rozmowy kwalifikacyjnej.

- Wyjedź do Londynu - mówił mniej więcej. - Zostaw swoją rodzinę i przyjaciół, a tam czeka cię nowe życie, nie uwierzysz, jakie wspaniałe. Możesz przejść kurs dla sekretarek, opłacany przez rząd, i po sześciu tygodniach zacząć pracę za dwadzieścia tysięcy rocznie. Zamieszkasz w mieszkaniu z opłaconym czynszem i świadczeniami, bo w Londynie wszyscy mają prawo do zasiłków, nawet jeśli pracują. Będziesz płacić tylko za jedzenie i ubrania. Już po paru latach wrócisz tu ze sporym zapasem gotówki. Wytrzymaj pięć lat, a wrócisz bogata. Albo powiesz „niech to szlag” i w ogóle nie wrócisz.

Rich jednak uczył się szybko. Podstawą był wybór właściwej dziewczyny. Gadka o zostawieniu rodziny i przyjaciół działała na kobiety, które i tak nie miały ich zbyt wielu, on zaś szybko wyspecjalizował się w ich wyłapywaniu. Młode były niezłe. Głupie były niezłe. Ale najlepsze okazały się ambitne: dziewczyna złakniona wielkiego miasta okłamuje samą siebie lepiej niż nawet najlepszy spec, i ze wszystkich sił stara się uwierzyć w swoje kłamstwa. Rzeczywistość kryjąca się za jego gadką była niezwykle prozaiczna. Rich pomagał dziewczynom wypełnić wnioski paszportowe i dawał pieniądze na przejazd z Czech do Szwecji. W Szwecji odbierał je wspólnik Damjohna, Niemiec, niejaki Dieter; Rich nigdy nie poznał jego nazwiska. A jeśli Dieterowi spodobało się to, co zobaczył, posyłał dziewczynę do Londynu.

I wtedy właśnie ofiary znikały z oficjalnych statystyk. Nie przybywały do Zjednoczonego Królestwa samolotem i nie na własnych paszportach. Jeśli nawet istniał ślad, to urywał się w Szwecji. Rich tymczasem wracał sam do domu, nie zaprzątając sobie głowy nieprzyjemnymi detalami.

- Ale wiedziałeś, dokąd trafiają dziewczyny? - spytałem ostro, Zawahał się, po czym skinął głową.

- Do mieszkań - wymamrotał. - Nie twierdzę, że jestem z siebie dumny, ale ja tylko szukałem talentów. Nikogo nie zmuszałem, Castor, nigdy nie zrobiłem żadnej krzywdy.

Mieszkania były najtańszą częścią operacji Damjohna. Te dziewczęta nie zostawały dziwkami z wyboru: przymuszano je. „Dostajesz to, za co płacisz” - wyjaśnił z ponurą miną Rich. W West Endzie i City można kasować pierwszorzędną forsę za pierwszorzędny produkt: piękne dziewczyny, obdarzone osobowością i wyobraźnią, które z entuzjazmem podchodzą do sprawy - chętnie odgrywają różne role, przebierają się, rozmawiają. Mieszkania to inne podejście dla zupełnie innej klienteli - mężczyzn niedysponujących nadmiarem gotówki, lecz chętnie płacących za seks, jeśli tylko cena jest niezbyt wysoka. W klubach dziewczyny dostawały pięćdziesiąt procent tego, co zapłacił klient. W mieszkaniach pracowały za żarcie. I nie wybierały, z kim pójdą i co mają w menu. Robiły, co im kazano.

Co chyba oczywiste, dziewczęta rekrutowane przez Richa nie mogły zaczynać pracy od razu po przyjeździe: wymagały najpierw pewnego, może nie szkolenia, lecz warunkowania, tresury. Trzeba je było złamać, nauczyć, czego się od nich oczekuje i jakie są zasady. Choćby taka, by nigdy nie mówić: „nie”. Nigdy nie płakać przy kliencie, nigdy nie prosić o pomoc. Musiały też poznać nazwy pewnych rzeczy - części ciała i niektórych aktów fizycznych. Po jakimś czasie Rich zaangażował się także w tę część operacji. Nie była równie fascynująca - to nie podróże do egzotycznych krajów z opłaconymi wydatkami - oferowała jednak rozliczne dodatkowe premie.

Jego umysł wypełniły obrazy - ciało trące o ciało niczym zębatki surrealistycznej, upiornej maszyny.

- Mogłeś je pieprzyć pierwszy - sparafrazowałem.

Wzdrygnął się.

- Nie! - zaprotestował. - No dobrze, czasami owszem, ale... jeśli chciałem, mogłem... Zazwyczaj tylko z nimi rozmawiałem. Ale fakt, były takie chwile. Jezu, Castor, to przecież prostytutki. Jedyna różnica polegała na tym, że ja nie musiałem płacić. Tak było dla nich lepiej. Lepiej ja, niż Scrub. Ja przynajmniej nie robiłem im krzywdy.

Nie zamierzałem o tym dyskutować. I tak wniknąłem już głębiej do jego głowy niż kiedykolwiek chciałem. Chętnie na zawsze wyrzuciłbym z mózgu myśl o Scrubie uprawiającym seks z kimkolwiek.

- Jednej zrobiłeś krzywdę - przypomniałem, a on jęknął boleśnie, zaciskając powieki.

Damjohn okazał się znacznie lepszym kusicielem niż Rich. Zwabił go zwykłymi, banalnymi, nieodparcie pociągającymi obietnicami pieniędzy i seksu, a potem systematycznie wciągał coraz głębiej, aż do punktu, kiedy Rich nie mógł niczego odmówić. Słuchając jego historii, uświadomiłem sobie, że nie było w niej niczego osobistego. Damjohn robił to odruchowo, częściowo dlatego, że świetnie sprawdzało się w interesach, ale głównie ponieważ sprawiało mu to przyjemność. Spróbował nawet tak podejść mnie, dla zabawy, w przelocie, proponując mi zabawę z dziewczętami zamiast gotówki. Zastanawiałem się, czy wynikało to z bycia informatorem i prowokatorem w poprzednim życiu. Może czuł się lepiej, mogąc dowieść, że każdy ma swoją cenę i zazwyczaj jest ona niższa niż jego własna?

Richa przejrzał bezbłędnie i szybko odkrył, że jego pięty achillesowej nie stanowi seks, lecz bezpieczeństwo. Sprowadzanie młodych dziewcząt do londyńskich burdeli mile łechtało nostalgie de la boue Richa, ale ani przez moment nawet nie pomyślał o porzuceniu pracy u Bonningtona: rozpaczliwie trzymał się stałych dochodów i bezpiecznych płycizn roboty od dziewiątej do piątej. Toteż Damjohn skupił się właśnie na tym: podczas każdej rozmowy powracał do tematu miejsca i rodzaju pracy Richa. Zastanawiał się, czy nie złożyć wizyty w archiwum, a Rich usilnie starał się go zniechęcić. Damjohn wypytywał, ile są warte zbiory, jak się je przechowuje i chroni.

I pewnego razu Rich wspomniał mu o dwóch niezwykłych, zapomnianych pokojach tkwiących z boku archiwum. Odkrył je czystym przypadkiem w pewne leniwe letnie popołudnie, gdy Peele i Alice wyjechali razem na urlop do Norfolk Broads, a praca toczyła się własnym rytmem. Rich śmiertelnie się nudził, odliczał dni do następnej wycieczki do Europy Wschodniej i nie miał nic do roboty. Zaczął zatem krążyć po budynku, wypróbowując klucze w drzwiach, których nigdy wcześniej nie otwierał. I podczas tej wycieczki zauważył brakujący fragment parteru i zaczął się zastanawiać, co się z nim stało. Bardzo szybko znalazł odpowiedź.

Gdy tylko opowiedział Damjohnowi o tym miejscu, ten zapragnął je zobaczyć. I znów Rich desperacko próbował go zniechęcić, ale nigdy nie potrafił mu odmówić. Damjohn nalegał, aż w końcu Rich zgodził się wpuścić go tam pewnej nocy ze Scrubem. Sam otworzył im drzwi, a oni zwiedzili dokładnie oba pomieszczenia, rozmawiając cicho, gdy Rich znajdował się parę stóp od nich. Potem odesłali go do archiwum i zaczęli krzyczeć, sprawdzając, czy głosy przenikną przez ściany. Prawie ich nie słyszał, nawet kiedy Scrub ryczał jak byk. Sprawiły to podwójne cegły w połączeniu z najnowszą izolacją, w jaką wyposażono bezpieczne magazyny: kolejny paskudny efekt uboczny BS 5454.

Damjohn oznajmił Richowi, że ma pewne plany dotyczące ukrytych pokoi: zawsze potrzebował nowych miejsc, gdzie można by umieścić dziewczyny na kilka dni bądź tygodni po przybyciu do Londynu, a przed transferem do jednego z licznych lokali w kraju. Oczywiście mógł skorzystać z własnych londyńskich nieruchomości - a miał ich całkiem sporo - ale wolał utrzymywać chiński mur pomiędzy legalną i nielegalną częścią swoich interesów. Pokoje pod Bonningtonem świetnie nadawały się na miejsce do tresury nowych dziewczyn do mieszkań. Rich tak nie uważał i błagał Damjohna, by zmienił zdanie. Niespecjalnie przejmował się dziewczynami, ale, Jezu, ryzyko, które podejmował - gdyby ktoś się dowiedział, straciłby pracę. Pewnie trafiłby do więzienia.

- A jak pan sądzi, gdzie by pan poszedł, gdyby wyszło na jaw, że brał pan udział w handlu żywym towarem, panie Clitheroe? - spytał łagodnie Damjohn. - W zniewalaniu kobiet? Wciąganiu nieletnich do prostytucji?

W tym momencie Rich o mało się nie załamał. Nie miał nawet pojęcia, że jedna z dziewcząt, które pomógł sprowadzić do Anglii, była nieletnia. Okłamała go i użyła fałszywego dowodu, żeby wyrobić paszport. Teraz po raz pierwszy ujrzał prawny aspekt tego, co zrobił, i pojął, jak źle mogło to wyglądać w oczach kogoś z zewnątrz. Błagał Damjohna, by mu odpuścił - skreślił go z listy płac. Chciał wrócić do tego, co znał, i zapomnieć o innym świecie, pełnym ukrytych raf i głębin.

Mógł sobie oszczędzić fatygi. Damjohn podjął już decyzję i wcielił ją w życie dokładnie tak, jak zapowiedział. To paskudne uczucie, odkryć, że tkwi się w czymś po uszy, choć człowiek myślał, że zaledwie brodzi po kolana. Tej nocy Rich długo płakał, nim w końcu usnął. Na myśl o tym moje serce zaczęło krwawić.

Oczywiście postawił pewne warunki: upierał się, by pokoje odwiedzano tylko nocą i by trzymano tam najwyżej jedną dziewczynę na raz. A kiedy pewnej nocy Scrub zjawił się z ekipą milczących mężczyzn z narzędziami, by urządzić celę, Rich zażądał prawa do przyjścia tam i patrzenia im przez ramię, a także zasypywania sugestiami. Metalowy pierścień w podłodze był jego pomysłem: wszystkie wyciszenia tego świata niewiele by dały, gdyby jedna z dziewczyn dostała się na górę i zaczęła tłuc w drzwi i od ulicy.

Po miesiącu czy dwóch zaczęto regularnie korzystać z pokoju. Rich dowiedział się o tym po fakcie, gdy pierwsza dziewczyna - Chorwatka, zrekrutowana przez innego łowcę talentów Damjohna - została już zainstalowana. Z początku sama świadomość jej obecności sprawiała, że cierpiał katusze. Z czasem jednak strach zaczął słabnąć, ale Rich nadal wyszukiwał preteksty, by przechadzać się blisko wewnętrznej ściany, łączącej Bonningtona z pokojem w piwnicy. Wytężając słuch, sprawdzał, czy wyciszenie działa jak należy. Źle sypiał, często budził się z koszmarnych snów o aresztowaniu i policyjnej celi, która w jakiś sposób stawała się pokojem w piwnicy, z jego materacem.

Ale dziewczyna została tam zaledwie dwa tygodnie, potem przeniesiono ją do jednego z mieszkań. Damjohn nadal wysyłał go na wycieczki, w tajnych pokojach pojawiła się druga, potem trzecia dziewczyna i nieuchronność owej rutyny stopniowo łagodziła niepokój Richa, pozwalając mu przystosować się do nowej sytuacji.

Dopiero czwarta stała się problemem. Przy czwartej wszystko się posypało. Jeśli istotnie do trzech razy sztuka, cztery to już przesada. Rich znów umilkł, jego umysł wyraźnie opierał się prądowi wspomnień. Oddech przyspieszył, stał się płytki, ciało dygotało bardziej niż kiedykolwiek.

- Jak miała na imię? - spytałem cicho. Nie odpowiedział, lecz w tym momencie poczułem na skraju percepcji jej przybycie. Nie do pokoju; jeszcze nie, ale była blisko, coraz bliżej. - Jak miała na imię, Rich?

- Były dwie - wymamrotał, kurcząc się w sobie. - Śnieżna i Rosa. Dwie na raz! Nie mogłem uwierzyć w swoje pieprzone szczęście. O Boże, żałuję, że w ogóle je spotkałem! Żałuję, że...

W tym czasie pracował już dla Damjohna prawie dwa lata, był starym fachurą i tak ważnym elementem operacji, że dysponował własnymi kontami reprezentacyjnymi - jednym w banku czeskim, jednym w rosyjskim. Szlifował swe umiejętności w Moskwie, Wilnie i Sankt Petersburgu i z doświadczenia wiedział, że wiejskie myszki łatwiej schwytać niż miejskie. Tym razem wyruszył dalej niż kiedykolwiek, do Władywostoku, siedziby syberyjskiej floty i Uniwersytetu Dalekowschodniego. Czytał o załamaniu tamtejszej gospodarki i spodziewał się zastać tam obfite źródła desperacji, z których mógłby czerpać do woli.

Ale Władywostok okazał się strasznym miejscem: gdy tylko Rich zszedł ze szlaków turystycznych, otoczyli go gangsterzy i alfonsi znacznie twardsi i poważniej podchodzący do rzeczy niż on. W tym miejscu zupełnym przypadkiem mógł wypaść z roli drapieżcy, stając się ofiarą.

Zaczął się zatem wahać. Czuł się niebezpiecznie odsłonięty, ale nie chciał wracać z pustymi rękami: Damjohn nie lubił opłacać wyjazdów nieprzynoszących wymiernych zysków. W końcu Rich pojechał autobusem do znacznie mniejszego miasta, Oktriabrskiego, i okazało się ono zupełnie inną parą kaloszy. Oto Syberia, jakiej się spodziewał: sklepy zabite deskami, rozpaczliwa bieda ludzi, którzy nie byli w stanie wyrwać się stamtąd, wykupić ani wydostać samą ciężką pracą. Owszem, turysta pasował tu mniej więcej jak hipopotam do pidżamy w różowe paski, ale większość miejscowych nie przypominała rekinów, raczej zbite psy. Uznał, że może tam działać bezpiecznie.

I właśnie w Oktriabrskim spotkał Śnieżną - nie w klubie czy barze, lecz za ladą całonocnego sklepu spożywczego. Była bardzo ładna i miała w sobie naiwny wdzięk: zdecydowanie typ dziewczyny, który ściągnąłby klientów do jednego z mieszkań Damjohna.

Jednocześnie jednak Rich obawiał się, że Śnieżna nie należy do dziewczyn, które złapałyby się na jego stałe teksty. Z niewzruszoną powagą odpowiadała na rzucane od niechcenia pytania, nie śmiała się z żadnego z jego żarcików i pakowała zakupy ze spokojną precyzją, sugerującą, że dziewczyna nie ma zwyczaju fantazjować na temat innych, lepszych miejsc i zajęć. Mimo to Rich zaczął nad nią pracować, bo z czasem nauczył się też, że trzeba wykorzystać każdą nadarzającą się sposobność. Ktoś taki jak Śnieżna marnuje się na Syberii, mówił. Na Zachodzie mogłaby żyć w luksusie, mieć wszystko, czego zapragnie, i nigdy już nie martwić się o pieniądze.

O dziwo, Śnieżna połknęła haczyk z takim entuzjazmem, że nie musiał nawet specjalnie się starać. Zasypywała go dziesiątkami pytań o pracę, miejsce i logistykę dotarcia do Anglii. Nie miała paszportu, ale gdyby go sobie wyrobiła, czy Rich mógłby jej poradzić jak najlepiej dostać się do Londynu? Może najpierw przyjechałaby się rozejrzeć, a potem podjęła decyzję.

Zamiast łowić i przekonywać Śnieżną, Rich dał się ponieść jej entuzjazmowi i chwilami sam musiał ją uspokajać. Nie mógł jej wysłać do Sztokholmu bez wcześniejszego uprzedzenia mejlem Dietera o przyjeździe dziewczyny, a załatwienie paszportu musiało potrwać co najmniej kilka dni, nawet gdy załatwiał to kanałami naoliwionymi już serią regularnych łapówek.

Najpierw to co najważniejsze: kazał jej następnego dnia rano zjawić się w biurze paszportowym i rozpocząć załatwianie. Potem będzie miała mnóstwo czasu, by zakończyć swoje sprawy, czekając, aż biurokraci odtańczą swój leniwy taniec.

I wtedy Śnieżna zjawiła się w biurze paszportowym z Rosą. Widząc je razem - patrząc, jak Śnieżna obejmuje ochronnym gestem ramiona młodszej siostry i jak patrzy wrogo na każdego mężczyznę, który choćby zerknął w jej stronę - Rich w końcu zrozumiał. Śnieżna nie miała własnych ambicji i marzeń, lecz dla Rosy pragnęła całego świata.

Rozumiał też doskonale, czemu ją chroniła. Śnieżna była bardzo ładna, ale Rosa piękna - a przynajmniej trafiała idealnie w gust Richa. Zaczął rozpływać się lirycznie nad jej urodą, nie wiedząc, że spotkałem ją w „Różowej dziurce”. Rosa była cudowna, mówił, niewiarygodnie wielkie piwne oczy, kasztanowe włosy opadające do połowy pleców i skromne krągłości, mające w sobie pewną platońską doskonałość. Jak to ujął, był to rodzaj dziewczyny, która nadal wygląda jak dziewica, nawet kiedy ją pieprzysz. Smakowity kąsek w każdym, nawet najbardziej wulgarnym znaczeniu tych słów.

Nadal zatem obiecywał Śnieżnej gwiazdki z nieba, a tymczasem zarezerwował im bilety do Sztokholmu i posłał Dieterowi krótką wiadomość, że tym razem dostanie dwie w cenie jednej. Widział się ze Śnieżną jeszcze trzy razy i nie doszło między nimi do niczego poza pocałunkiem w policzek. Dziewczyna szczerze wierzyła, że wszystko, co dla niej robił, wynikało z bezinteresownej przyjaźni: nie miała w sobie nawet tyle cynizmu, by podejrzewać, że próbował dobrać jej się do majtek, a już na pewno nie odgadła prawdy.

Rich zatem wrócił do Londynu, lekko sfrustrowany i napalony, ale z satysfakcją z dobrze wykonanego zadania - i radosną perspektywą możliwej premii. W świetnym nastroju wrócił również do pracy.

Nastrój ów zmienił się gwałtownie tydzień później, gdy Damjohn poinformował go w przelocie, że w tajnych pokojach zainstalują wkrótce nową dziewczynę. „Nową?” - spytał nagle zainteresowany Rich. Może mógłby rozładować trochę seksualnego napięcia, które czuł od czasu poznania Rosy.

Ale nową dziewczyną, zamkniętą w piwnicy pod magazynami Bonningtona, okazała się Śnieżna.

Rich miał co do tego mieszane uczucia. Z jednej strony, sama myśl o Śnieżnej przywoływała także wspomnienia jej siostry, a wraz z nimi potężne uczucie, złożone w dwóch piątych z nostalgii, w trzech z pożądania. Z drugiej, Śnieżna musiała się już zorientować, że to on ją w to wpakował - sprzedał ją i jej siostrę w niewolę - i nie miał ochoty znów się z nią spotykać. Owszem, zasadniczy sens tresury zasadzał się na pozbawieniu nowych dziewcząt woli walki, uczynienia z nich istot uległych i usłużnych. Ale mimo wszystko wzdrygał się na myśl o spojrzeniu Śnieżnej w oczy.

Wyłgał się zatem. Poinformował Damjohna, że wolałby nie brać udziału w tresurze. Spytany dlaczego, wymyślił historyjkę o podejrzanym wycieku z penisa, który musi zbadać. Oczywiście Damjohn nie życzyłby sobie zniszczenia świeżego towaru na tak wczesnym etapie, toteż uprzejmie przyjął tłumaczenia Richa i poczynił inne ustalenia.

- A co z Rosą? - spytał Rich najswobodniej jak umiał.

- Nic z Rosą - odparł Damjohn. - Przynajmniej jeśli chodzi o ciebie.

Była zbyt dobra do mieszkań. Po paru tygodniach oswajania zamierzał ją wypróbować w „Różowej Dziurce” i może nawet osobiście zająć się dalszym szkoleniem.

Rich porzucił ten temat i powrócił do pracy, ale libido nie dawało mu wytchnienia. Cały czas myślał o Rosie i marzył, by znów ją zobaczyć - może nawet samodzielnie nauczyć nowego fachu. Nic z tego. Damjohn zaśmiałby mu się w twarz, a potem w jakiś sposób wykorzystał przeciw niemu informację o zadurzeniu się w dziewczynie, taki już był. A Rich miał zbyt silny instynkt samozachowawczy, by rozpieprzyć cały przyjemny układ dla seksualnego zaspokojenia.

Skoro więc Rosa pozostawała poza jego zasięgiem, Śnieżna zaczęła mu się wydawać coraz atrakcyjniejsza. Zabawiał się myślą o złożeniu jej wizyty w piwnicy, każdego dnia odgrywał to w myślach, aż w końcu się zorientował, że właśnie to robi. W piątek wieczorem został dłużej w pracy, zaczekał, aż wszyscy wyjdą, pożegnał się z Frankiem i kilka razy okrążył kwartał, dopóki światło w recepcji nie zgasło. Potem otworzył drzwi do tajnych pomieszczeń i zszedł do piwnicy.

Śnieżna spała. Proces tresury był dla dziewczyn ciężkim przeżyciem fizycznym i psychicznym: przez większość czasu, gdy ich nie molestowano, nie grożono ani nie wygłaszano wykładów, po prostu spały. Rich położył się obok niej, tak przynajmniej powiedział - bo wspomnienia twierdziły, że na niej - i pocałował ją w usta.

Obudziła się w panice, zbyt pokorna, by walczyć, lecz przerażona, że cały bolesny proces zacznie się od nowa. Spięła się, gotowa na ponowną mękę, i wtedy zobaczyła, kto z nią leży na materacu.

W ułamku sekundy jej zachowanie zmieniło się diametralnie; sztywną pasywność zastąpiła oszalała, wściekła furia. Wywrzaskując wyzwiska, rzuciła się na niego, celowała w oczy i o mało mu ich nie wydrapała. Zdołał jednak złapać ją za ręce i przycisnąć ciało swym ciężarem. Nadal wrzeszczała, plując mu w twarz: „Sukinsyn! Judasz! Potwór! Kłamca! Diabeł!”.

Rich także wpadł w złość. W końcu chciał tylko seksu - po tym, co już przeżyła, to przecież nic wielkiego. Usiłował jej to przekazać, a ona walczyła ze wszystkich sił, by go powstrzymać. Dalsze szczegóły stały się niewyraźne, zarówno w jego opowieści, jak i w pamięci. Był tam ból: jego ręka wznosiła się i opadała, z kluczami ściśniętymi w dłoni jak cep, a przegub z każdym ruchem w dół przeszywała bolesna błyskawica. Był też seks i gwałtowny, drżący, rozedrgany orgazm, przypominający atak padaczki. Ale w jego głowie wszystko mieszało się ze sobą i nie wyczuwałem wyraźnej sekwencji. Nie wiedział - nie chciał wiedzieć, nie pozwalał sobie na tę wiedzę - czy kiedy w końcu zdołał ją zgwałcić, kobieta jeszcze żyła. A jeśli nawet żyła, to umarła wkrótce potem.

Gdy uświadomił sobie, co zrobił, ogarnęła go dławiąca panika, niemal równie silna we wspomnieniach, jak w owym czasie. Długo siedział w celi obok zwłok Śnieżnej, nie potrafiąc sformułować w głowie nawet jednej spójnej myśli. Pamiętał, że mówił do siebie i do niej. Pamiętał, że śmiał się jak szaleniec i skamlał jak zbity pies. Cały czas zastanawiał się, co zrobi Damjohn, gdy odkryje prawdę, zastanawiał się, jaką śmierć - prócz niewątpliwie bolesnej - mu przeznaczy. Potem powiedział sobie, że to przecież tylko kurwa - Rich może za darmo wyskoczyć znów do Europy Wschodniej, znaleźć zastępstwo i bilans wyjdzie na zero. Damjohn się tym nie przejmie. Damjohn mu odpuści. Lecz po paru chwilach mordercza groza znów powróciła i znalazł się w punkcie wyjścia. Wreszcie, po godzinie czy dwóch, Rich zaczął się zbierać do kupy, a rozsądne myśli przebiły się przez dławiącą grozę chwili. Musiał powiadomić Damjohna - nie da się tego ukryć, a nie mógłby nigdzie uciec, wszędzie by go znaleźli. Starając się nie patrzeć na skatowane zwłoki na łóżku, wytarł się jak najdokładniej kocem, po czym pokuśtykał na górę, wciąż tak przerażony, że bał się, że w każdej chwili może zemdleć i spaść z powrotem.

Zadzwonił do klubu ze striptizem - pod numer WRN. Cóż, jeśli cokolwiek kwalifikowało się jako niebezpieczeństwo, to na pewno to. Jąkając się i zacinając, wyznał wszystko. Jego słowa nie zostały przyjęte z furią ani wyrozumiałością, lecz z zimnym, klinicznym pragmatyzmem. Damjohn chciał poznać szczegóły. Gdzie jest teraz ciało? W jakim stanie? Jak naprawdę zginęła dziewczyna? Czy Rich pamiętał, żeby zamknąć za sobą drzwi na klucz? Czy trysnął w nią? Czy użył kondoma? Czy zabrał z pokoju klucze, czy też zostawił je przy ciele?

Katechizm ten zadziałał trzeźwiąco. Rich, opisując wszystko w obiektywnych szczegółach, zdołał w końcu ogarnąć to, co zrobił. Pod koniec rozmowy odzyskał spokój. Damjohn kazał mu wrócić do domu i się umyć, bardzo dokładnie, przykładając szczególną uwagę do paznokci i tego, co pod nimi. Miał też namoczyć na noc klucze w wybielaczu, po czym wygotować w garnku. Ubranie musiał spalić, i to nie na podwórku na oczach sąsiadów. Najlepiej byłoby zabrać je na wysypisko w środku nocy, oblać benzyną, rzucić zapałkę i zostać dość długo, by mieć pewność, że zmieniło się w popiół.

Rich zrobił jak mu kazano. Dysponowanie szczegółowym programem działania pomogło, podobnie świadomość, że teraz ktoś inny podejmuje decyzje. Kiedy zgwałcił i zamordował Śnieżną, czuł się, jakby wyskoczył z szyn swojego życia i poleciał w pustkę. Teraz wylądował po drugiej stronie przepaści i wszystko znów nabierało sensu.

Mimo to jednak cały weekend miał w sobie coś paskudnie surrealistycznego. Rich krążył po mieszkaniu, bojąc się wyjść, pokazać z kimkolwiek, a nawet skorzystać z telefonu. Rana na ręce powstała od uderzenia kluczem, gdy tłukł Śnieżną, pulsowała hipnotycznie i boleśnie spuchła. Namoczył ją w roztworze antybakteryjnym i zaczął łykać proszki przeciwbólowe jak cukierki.

T.S. Elliot napisał wiersz o facecie, który zabija dziewczynę, trzyma ją w łazience w wannie pełnej środków odkażających i w końcu sam już nie wie, czy to on nie żyje, czy ona. Tak właśnie czuł się Rich - albo przynajmniej tak twierdził - a męka budząca się w jego umyśle, gdy to mówił, dodawała wiarygodności jego słowom.

Scrub zjawił się w sobotę po południu z informacją od Damjohna: wszystko zostało załatwione. Richowi pod żadnym pozorem nie wolno było się zbliżać do tajnych pokojów, od tej pory były dla niego terenem zakazanym. Zwłoki zniknęły, nikt ich nigdy z nim nie powiąże. A teraz jest winien panu Damjohnowi wielką, olbrzymią przysługę i może się założyć o wszystko, że kiedyś będzie musiał zapłacić. Tymczasem ma w poniedziałek iść do pracy jak gdyby nigdy nic - pan Damjohn przyjąłby to bardzo źle, gdyby Rich zwrócił na siebie uwagę, idąc na zwolnienie, wybuchając publicznie płaczem, nie wypełniając zawodowych obowiązków czy coś w tym stylu.

Oto prawdziwa ironia. Rich zaśmiał się, połykając łzy. Nagle stał się taki jak jedna z dziewcząt z mieszkań: mówili mu, co ma robić, co mówić, jak się zachowywać. Musiał stłumić własne uczucia i odgrywać narzuconą mu rolę, mimo że bał się, że to go zniszczy.

Zmusił się jednak do posłuszeństwa: do wzięcia prysznica, ogolenia się, ubrania, pójścia do pracy. Miał wrażenie, że się znalazł w popieprzonej halucynacji opartej na jego dawnym życiu. Ale nikt nie zwracał na niego uwagi i nie wyczuwał niczego dziwnego. W porze lunchu poszedł do czytelni i przejrzał od deski do deski wszystkie gazety. Nigdzie nie wspominano o zwłokach kobiety ze zmasakrowaną twarzą, znalezionych w Somers Town czy gdziekolwiek indziej w Londynie.

Potem jak zawsze codzienna rutyna podziałała na niego ożywczo. Zdołał przetrwać dzień bez żadnych wpadek, żadnych oznak, że nie jest sobą. Udało mu się nawet odegrać udawany „wypadek” z szufladą, wyjaśniający ranę ręki i pozwalający chodzić z opatrunkiem. Jakoś się trzymał, balansował na fali szaleństwa, którą morderstwo wzbudziło w jego życiu.

O wpół do szóstej - pół godziny nadgodzin, bezpieczny standard - wrócił do domu, zjadł kolację, pooglądał telewizję i wypił piwo. No dobra, koło dziesiątej padł, krańcowo wyczerpany emocjonalnym napięciem towarzyszącym mu przez cały nudny dzień. Lecz mimo wszystko zdołał to przeżyć. A jeśli udało mu się raz, uda tyle razy, ile będzie trzeba.

A potem, we wtorek, jego świat znów się zawalił. Jedna z dziewczyn zatrudnionych na pół etatu wybiegła z krzykiem z magazynu w piwnicy. Widziała ducha: kobietę bez twarzy. Gdy Rich usłyszał te słowa, uciekł do męskiego kibla i dostał torsji. Dopiero po półgodzinie odważył się stamtąd wyjść. Resztę dnia trzymał się na uboczu, słuchając pełnych zapału dyskusji na temat ducha i najróżniejszych barwnych domysłów. Wiedział, że gdyby próbował o tym rozmawiać, nie zdołałby zachować pozorów: musiał udawać pełną rozbawienia wyższość wobec tak dziecinnego tematu.

W środę wziął wolne z powodu choroby. Nie był w stanie znieść myśli, że mógłby spotkać w pracy Śnieżną: znaleźć się ze zjawą twarzą w twarz, czy raczej twarzą w już nie do końca twarz, w ciemnym wąskim pomieszczeniu, gdzie nikt by go nie usłyszał. Powiedział Alice, że to grypa żołądkowa, a potem zaciągnął zasłony i się ukrył.

W jakiś sposób Damjohn się o tym dowiedział. Scrub złożył mu kolejną wizytę, znacznie boleśniejszą niż pierwsza. Rich musi rozumieć, że pan Damjohn oczekuje od swych pracowników wysokich standardów profesjonalnych, zwłaszcza w zakresie tego, co im, kurwa, kazał. Swoje słowa ubarwiał i ilustrował przedmiotami codziennego użytku z kuchni Richa, pokazując, co go spotka, jeśli zawiedzie pod tym względem pana Damjohna. Przypomniał też Richowi, że jeżeli się nie pozbiera, może zostać oskarżony o morderstwo. Miał - jak to barwnie ujął Scrub - kurewsko dużo do stracenia.

Rich starał się jak mógł, z różnym skutkiem. Następnego dnia zdołał wrócić do Bonningtona i do pracy - wszyscy przyjęli go bardzo serdecznie, bo widzieli wyraźnie, że wciąż jeszcze nie doszedł do siebie po chorobie. Z dobrą miną do złej gry przyjmował następne dni, choć czuł się jak skazaniec, którego egzekucja ma się odbyć na zaimprowizowanym przyjęciu, a nie w wyznaczonym miejscu i terminie.

Kiedy zdarzyło się najgorsze i w końcu spotkał zjawę - nie w magazynie, lecz na środku korytarza - zsikał się: dosłownie, fizycznie, ogarnięty grozą tak czystą, że zapomniał kim i gdzie jest. Gdy doszedł do siebie, leżał na ziemi za biurkiem w pustym magazynie. Mokre, zimne spodnie lepiły się do ciała, a ręce drżały tak mocno, że nie mógł się nawet podnieść.

Kiedy tylko zdołał, wyszedł z budynku: wiedział, że gdyby kogokolwiek spotkał i musiał z nim porozmawiać, kompletnie by się rozsypał.

Wieczorem Rich poszedł do Damjohna, do „Różowej Dziurki”. Ku jego zgrozie Damjohn uznał całą sytuację za niezwykle zabawną. Och, oczywiście miała swój poważny aspekt: kobieta, w którą zainwestował już sporo czasu i pieniędzy, nie żyła, a on musiał zadać sobie nieco trudu, by wszystko posprzątać. Lecz z drugiej strony - powiedział Richowi - osobiście zawsze uważał, że kara powinna odpowiadać zbrodni, a w tym przypadku pasowała idealnie.

Krótko mówiąc, kazał Richowi jakoś z tym żyć, a przy okazji powtórzył wypowiedziane już przez Scruba groźby. Gdyby Rich stwierdził, że nie da rady z tym żyć, istniało jeszcze inne wyjście, z punktu widzenia Damjohna równie sensowne.

- Ten gość to sadysta - jęknął Rich. - Pierdolony sadysta. Podobało mu się to, jak się bałem. Kręciło go to.

Poczucie obecności ducha było teraz tak silne i intensywne, że przypominało zgęszczenie powietrza. Śnieżna tu była: słuchała, wisiała nad Richem niczym całun. A choć wciąż jeszcze nie ukazała się naszym oczom, dziwiło mnie, że on jej nie czuje. Wypełniała sobą cały pokój.

- Skąd w całej sprawie wziął się Gabe McClennan? - spytałem i Rich odsłonił zęby we wściekłym grymasie.

- McClennan! Ten skurwiel! To ci dopiero dowcip! Wróciłem i odgrywałem swoją rolę, robiłem wszystko, co kazał Damjohn, i zdołałem jakoś przeżyć wrzesień. Ale wyobrażasz sobie, jak to było, Castor? Jezu Chryste, za każdym razem, gdy się obracałem, widziałem ją. Wciąż ją widziałem. Wszyscy widzieli. A gdziekolwiek się pokazywała, mówiła to samo: pytała o Rosę. Gdje Rosa? Ja bajusza Rosu. Raz po raz, bez ustanku, bez, kurwa, końca. Powiedziałem Damjohnowi, że nie może dłużej na to pozwolić. Mogła wymienić moje nazwisko. Albo jego. Pozbył się ciała, ale teraz musi się pozbyć reszty. Tego, co z niej zostało. A on się zgodził i sprowadził McClennana. - Rich obrócił głowę, patrząc na mnie. Jego umęczona twarz wykrzywiła się w błagalnym, obłąkańczym grymasie. - Lecz McClennan jej nie egzorcyzmował, jedynie użył zaklęcia, by już nie mogła mówić. Damjohn chronił własny tyłek. Chciał, bym nadal cierpiał!

Umilkł, od czasu do czasu wzdragał się lekko i ponownie ściskał głowę rękami. Pomyślałem o wszystkim, co już wiedziałem, w świetle jego opowieści. Pasowało. A komentarz emocjonalny, do którego dostęp zapewniło mi trzymanie karku Richa, zgadzał się ze słowami we wszystkich ważniejszych punktach. Mówił prawdę, lub to, w co przynajmniej sam wierzył.

- A co z dokumentami? - spytałem. - Zbiorami rosyjskimi? Skąd się wzięły naprawdę?

Wciąż trzęsącą się dłonią starł z twarzy smarki i łzy.

- Jedna z dziewczyn, nie Śnieżna, wcześniejsza, trzymała to w domu. Pamiątki rodzinne, coś w tym guście. Zobaczyłem je i pomyślałem: hej, to musi być coś warte, mógłbym to sprzedać archiwum. Powiedziałem zatem, że przywiozę tu je i każę wycenić. Jako adresu użyłem jednego z pustych mieszkań Damjohna i wszystko zaaranżowałem. Twierdziłem, że jestem tylko pośrednikiem, ale tak naprawdę sam wszystko zrobiłem.

Kolejna rzecz, której powinienem domyślić się wcześniej. Scrub i McClennan nie przypadkiem zjawili się w Bishopsgate: Rich pewnie zadzwonił do Damjohna, gdy tylko skończył rozmawiać ze mną.

- A Rosa? - spytałem. - Widziałeś ją jeszcze?

Rich pokręcił z nieszczęśliwą miną głową, nie unosząc wzroku.

- Damjohn mi nie pozwolił. Zabronił wracać do klubu i gdziekolwiek indziej. I od tej pory tylko raz wysłał mnie na poszukiwanie talentów. Twierdzi, że przechodzę okres próbny, że mam zaczekać, aż znów do mnie zadzwoni.

O dziwo, po wszystkim, co usłyszałem, to właśnie w tym momencie mój żołądek o mało się nie zbuntował. Biorąc pod uwagę, co zrobił Rich, zrozumiałe, że nie darzyłem go zbyt wielkim współczuciem. Ale fakt, że po wszystkim zdołał powrócić do dawnych zajęć i znów wybierać dziewczyny, wedle mojej definicji wykluczał go z obrębu ludzkiej rasy - umieszczał w innej, konceptualnej przestrzeni, którą dzielił z istotami takimi jak Asmodeusz. Wciąż jednak potrzebowałem go do jednego.

- Posłuchaj mnie, Rich - powiedziałem. - Rosa zniknęła, Damjohn ukrył ją gdzieś, w obawie, że zechce ze mną porozmawiać i pomoże dodać dwa do dwóch. Wie, że jej siostra nie żyje. Może jej powiedział, może dowiedziała się w inny sposób, ale musi wiedzieć, bo zaatakowała mnie nożem, sądząc, że egzorcyzmowałem ducha Śnieżnej. Jedziecie na tym samym wózku: Rosa wie dość, by doprowadzić policję do Damjohna. Kiedy kurz osiądzie, Damjohn najpewniej zabije was oboje. Ty sam biegasz na wolności tylko dlatego, że twoje zniknięcie uznano by za zbyt podejrzane. Masz zatem tylko jedną szansę ujścia z tego z życiem: współpracować ze mną. Rozumiesz?

Powoli uniósł głowę i przytaknął.

- I będziesz siedział cicho? - spytał jękliwie. - Nie powiesz nikomu o...

Tłumione uczucia ostatniej półgodziny nagle eksplodowały.

- Jezu, oczywiście, że nie będę siedział cicho! Popierdoliło cię, czy co?! - Wzdrygnął się, słysząc gryzącą pogardę w moim głosie. Machnąłem mu przed twarzą kluczami. - Daję ci tylko jeden wybór: możesz odsiedzieć swoje za morderstwo albo od razu kopnąć w kalendarz. Decyduj się szybko, Rich. Mam jeszcze inne sprawy do załatwienia.

Ale Rich kręcił głową. Pchnąłem go za mocno i w końcu stawił opór.

- Nie - rzekł. - Nie. Nie mogę tego zrobić. Nie mogę pójść do więzienia.

- Myślę, że spodobałoby ci się to bardziej niż druga możliwość - zapewniłem ponuro.

- Nie mogę - jęknął, kuląc się na czworakach i pochylając głowę. - Nie mogę!

Cofnąłem się, świadom, że nic więcej z niego nie wycisnę dopóki nie minie kolejna fala obezwładniającej paniki. Niecierpliwiłem się, chciałem działać, aż za dobrze świadom, jak wiele zależy od tego, czy znajdę Rosę, zanim Damjohna zawiodą nerwy. Musiałem jednak nad sobą panować: w żaden sposób nie dałoby się nacisnąć go mocniej i nie złamać.

A przynajmniej ja nie dałbym rady. W tym momencie ciemność w kątach pokoju zaczęła falować i się rozlewać. Rich tego nie zauważył, bo chwilowo nie był w stanie zauważyć niczego. Ale cokolwiek się działo, on stanowił punkt centralny. Cienie biegły ku niemu, opływały go jak woda, coraz ciemniejsze, głębsze. Nie wyglądały jak ona, ale już od dziesięciu minut czekałem, żeby coś zrobiła, toteż wiedziałem, że ta chwila właśnie nadeszła.

Przypuszczam, że nie powinno mnie to zaskoczyć. Owszem, od śmierci zjawa walczyła z siłą przyciągania pokoju. Ale wzburzone emocje Richa jaśniały w ciemności i zamęcie śmierci niczym wici. Musiała się zjawić.

Tyle że nie przyszła we własnej postaci. Nad kołyszącym się i jęczącym Richem nie stała kobieta, tylko ciemność, gęstniejąca, skłębiona.

Gdy w końcu zorientował się, że coś jest nie tak, spojrzał na mnie zaskoczony, jakbym próbował na nim jakiejś sztuczki. Potem uniósł ręce, usiłując przegnać cienie. Jak łatwo zgadnąć, nic to nie dało. Wrzasnął rozpaczliwie i przeturlał się pod ścianę. Ciemność podążyła za nim, skupiając się na jego twarzy, wniknęła w nią i w głąb niego.

- Castor! - wrzasnął Rich. - Zabierz ją, zabierz! Nie...

Nawet nie drgnąłem. Pewnie zresztą i tak niewiele bym zdziałał, nie teraz. Cienie przesączały się przez skórę Richa w duchowym odpowiedniku osmozy. Jego krzyki stały się stłumione, gulgoczące, nieludzkie. Wymachiwał rękami, chwytając na oślep za twarz.

Tyle że nie miał już twarzy, a przynajmniej niewiele z niej zostało - od czoła po górną wargę widziałem jedynie czerwoną, falującą zasłonę ciała. Opadały na nią kasztanowe, brudne loki, a usta, bezkształtnie się otwierające, okalały krwistoczerwone wargi.

Złudzenie - jeśli tym było w istocie - trwało tyle, ile długi oddech. A potem zniknęło, jakby ktoś nacisnął wyłącznik: znów widziałem przed sobą Richa, wrzeszczącego i bełkoczącego, szarpiącego palcami twarz, jakby chciał ją zedrzeć z czaszki. Zainterweniowałem i powstrzymałem go przed oślepieniem się w panice.

- Pomogę - przyrzekł, unosząc dłoń, jakby w obronie przed ciosem. - Proszę! Pomogę, Castor, będę współpracował! Możesz jej powiedzieć, że współpracuję. Nie pozwól jej mnie dotknąć! Błagam!

- To świetnie, Rich - odparłem. - Ale najpierw musisz złapać oddech.

Trochę to trwało. Gdy w końcu uspokoił się na tyle, że znów mógł mówić, wyjąłem z kieszeni komórkę i rzuciłem mu na kolana.

- Zadzwoń - poleciłem. - Masz kolejną awarię.


21

Rich włączył komórkę, czekając, aż ekranik się rozjaśni i telefon odnajdzie sieć. Nic się nie stało.

Przyglądał się jej oszołomiony, pozbawiony wszelkiej inicjatywy po przeżytym niedawno psychicznym nokaucie. Spojrzał na mnie z niemym błaganiem.

- Do kurwy nędzy - warknąłem. - Daj mi ją.

Jak zwykle to samo: rozładowała się. Zakląłem w duchu i zacząłem rozważać kolejne niezbyt realistyczne pomysły, gdy nagle doznałem natchnienia. W wewnętrznej kieszeni na piersi znalazłem telefon odebrany Arnoldowi, gdy ogłuszyłem go w toalecie w Runagate. Podałem Richowi komórkę.

Niezgrabnie wybrał numer; potrzebował trzech prób, nim w końcu wystukał go jak należy. A potem obaj czekaliśmy, słuchając odgłosów dobiegających z eterycznej otchłani, gdy tymczasem w cyberprzestrzeni zaskakiwały kolejne łącza. Przysunąłem głowę bardzo blisko: nie wierzyłem, że Rich wykona plan lotu, jeśli nie będzie miał drugiego pilota. Oczami duszy ujrzałem telefon dzwoniący w holu „Różowej Dziurki” i Arnolda Łasicę podnoszącego słuchawkę.

- Tak?

- Tu Rich Clitheroe - przedstawił się Rich. - Muszę mówić z panem Damjohnem. - Zapadła ciężka cisza, po której dodał: - Chodzi o Castora.

- Chwileczkę.

Kazali mu czekać. Damjohn nie odpowiedziałby od razu nikomu, a już na pewno nie komuś stojącemu tak nisko w hierarchii jak Rich. W miarę jednak, jak cisza się przedłużała, zacząłem się zastanawiać czy nie mają kłopotów z dotarciem do niego. Może w ogóle jest gdzie indziej?

Po jakiejś minucie Arnold wrócił.

- Pan Damjohn oddzwoni - zakomunikował. - Jaki masz numer?

Uniosłem palce i Rich wyrecytował cyfry do słuchawki. Gdy tylko skończył, zapadła w niej cisza.

Czekaliśmy na dzwonek w pełnym napięcia milczeniu; miałem wrażenie, że mijającałe wieki. Gdy w końcu zadźwięczał, Rich podskoczył jak zatrzymany gwałtownie samochód, choć przecież spodziewał się telefonu. Przyłożył komórkę do ucha i nacisnął guzik.

- Halo? - rozległ się głos Damjohna. - Clitheroe?

- Panie Damjohn, muszę z panem porozmawiać. Nie wiem już co robić. Nie wiem, co mam robić.

Muszę przyznać, że w głosie Richa brzmiał stosowny strach i zdenerwowanie. Zapewne jednak pomagał w tym fakt, że naprawdę je czuł. Takiego poziomu paniki nie da się odegrać.

- Uspokój się, Clitheroe - rzucił krótko Damjohn. - Nie powinieneś się ze mną kontaktować. Ale skoro już to zrobiłeś, opowiedz w czym rzecz. I proszę, bez histerii.

Rich zerknął na mnie przerażony i błyskawicznie odwrócił wzrok.

- To Castor - rzekł. - Właśnie był u mnie w domu.

Po drugiej stronie zapadła cisza. W końcu Damjohn przemówił.

- Po co? Co on wie?

Pokręciłem głową. Już wcześniej przećwiczyliśmy całą rozmowę, ale wolałem, by Rich nie zaczął improwizować. Nie chciałem, żeby Damjohn wpadł w panikę i coś zrobił Rosie.

- Nic - odparł. - Nic nie wie, ale... zadaje mnóstwo pytań.

- A z kim rozmawia? Tylko z tobą czy ze wszystkimi?

- Nie wiem - odparł Rich przekonująco umęczonym tonem. - Proszę posłuchać, nie wiem, czy wytrzymam to dłużej. Mogę zostać oskarżony o morderstwo, o pierdolone morderstwo! Panie Damjohn, gdzie jest Rosa? Ona o mnie wie, prawda? Gdzie jest teraz? Jeśli pójdzie na policję, mam przerąbane. Chyba że zgłoszę się pierwszy i przekażę im własną wersję. Mogę im powiedzieć, że to był wypadek, bo faktycznie tak było.

Usłyszałem, że Damjohn wciąga z sykiem powietrze przez zęby.

- Zabicie kogoś podczas próby gwałtu trudno nazwać wypadkiem, Clitheroe - rzekł z lodowatym spokojem. - Nawet jeśli uznają to za nieumyślne zabójstwo, dostaniesz dwadzieścia lat i odsiedzisz dziesięć. Oto, co cię czeka, jeśli nie zdołasz nad sobą zapanować. Rosa nikomu nic nie powie i ty też nie.

Zakręciłem w powietrzu kółko palcem wskazującym - przejdź do rzeczy - i Rich kiwnął głową na znak, że zrozumiał.

- Gdzie ona jest? - powtórzył.

- Co? Co znowu? - spytał zbolałym tonem Damjohn.

- Gdzie jest Rosa?

Chcę z nią porozmawiać.

- Już mówiłem, że to niemożliwe.

Głos Richa wzniósł się o oktawę.

- To było, zanim Peele wezwał własnego pieprzonego egzorcystę, stary. Ja tu umieram ze strachu! No dobra, może nie muszę z nią gadać. Ale chcę mieć, kurwa, pewność, że nikt inny też tego nie zrobi. Zabrałeś ją stamtąd, zgadza się? Nie obsługuje już klientów, bo Castor mógłby po prostu wejść i...

- Jest tutaj, ze mną - warknął Damjohn - na łodzi. Właśnie na nią patrzę. I zostanie tu, dopóki nie załatwimy problemu Castora. Jak dawno od ciebie wyszedł?

- Nie wiem. Jakieś dziesięć minut, może trochę więcej.

- Mówił, dokąd się wybiera?

- Tak.

- Świetnie. Dokąd?

Rich zamrugał dwukrotnie, uświadomiwszy sobie, że zapędził się w kozi róg. Wykonałem gest, w szaradach oznaczający książkę.

- Do... z powrotem do archiwum - wyjąkał. - Chyba. Tak mi się zdaje.

Znowu cisza.

- Mamy niedzielę - przypomniał łagodnie, ale stanowczo Damjohn. - Czy archiwum aby nie jest zamknięte?

- Nie, dziś odbywa się tam przyjęcie. Wesele.

- O jedenastej wieczór?

- On... ma moje klucze.

Dłuższa cisza.

- Pozwoliłeś mu je zabrać?

- Wszystko w porządku - wypalił Rich. - Już wcześniej zdjąłem z kółka te do pokoju. Zabrał tylko klucze do archiwum.

- W takim razie to nie nasz problem. Wyślę mu kogoś na spotkanie. Clitheroe, posłuchaj, zostań tam, gdzie jesteś. Scrub przyjedzie i zabierze cię tu, na łódź. Do czasu rozwiązania sytuacji z Castorem, co nastąpi bardzo szybko, to dla ciebie najbezpieczniejsze miejsce.

Rich przybrał tragiczną, zmartwioną minę.

- Nie mogę w tej chwili - wymamrotał z oczami pełnymi łez.

- Możesz i zrobisz to. Zostań tam, Scrub przyjedzie.

Znów zaczęliśmy grę w szarady. Wskazałem go, a potem pomachałem pudełkiem zapałek z „Różowej Dziurki” cały czas tkwiącym w kieszeni. Rich kiwnął na znak, że zrozumiał.

- Spotkamy się w klubie - rzekł.

- Co takiego? - Damjohnowi wyraźnie nie spodobał się ten objaw niezależności.

- Spotkamy się w klubie, to bardziej ruchliwe miejsce. Ja... chcę się znaleźć gdzieś wśród ludzi.

- Nie ufasz mi, Clitheroe? - Głos Damjohna zabrzmiał tak ostro, że można by się nim ogolić, jeśli oczywiście ktoś lubi mordercze brzytwy.

- Chcę po prostu zostać w miejscu publicznym. Już mówiłem, boję się. Nie chcę gdzieś łazić daleko po ciemku i...

- A zatem w klubie. Jesteś bliżej, więc dotrzesz tam pierwszy. Zaczekaj na mnie. - I Damjohn rozłączył się. Rich odwrócił się do mnie, czekając na kolejne instrukcje.

- Co to za łódź? - spytałem.

- Jacht. On ma jacht.

- Gdzie go trzyma?

W oczach Richa na moment zamigotała żałosna iskierka oporu, która szybko zgasła.

- Sądzisz, że kiedykolwiek mnie tam zaprosił?

Nie, to byłoby zbyt łatwe. Ale choć zakląłem, nagle do głowy wpadł mi pewien pomysł. Znów odwróciłem się do Richa, kipiąc z niecierpliwości.

- Kiedy na początku zaprosił cię na kolację - warknąłem - dokąd cię zabrał?

- Co?

- Ten bajerancki hotel. Gdzie był?

- Och. - Na moment zmarszczył czoło, po czym wyłowił z pamięci zapomniany detal. - To Conrad, w Chelsea.

Bingo.

Ale nadal jedynie zgadywałem. A ponieważ liczyła się każda chwila, musiałem już ruszać. Wskazałem telefon, Rich oddał mi go, co oznaczało, że kiedy zamachnąłem się kajdankami, nie zdążył zablokować ciosu. Trafiłem go prosto w brzuch, wkładając w cios cały swój ciężar. Rąbnął o ścianę i zsunął się po niej, szeroko otwierając oczy i usta. Nim zdążył dojść do siebie, wykręciłem mu ręce i obwiązałem dwukrotnie sznurem, leżącym wygodnie pod ręką.

- Co... Po co to? - wybulgotał, gdy zdołał wciągnąć dość powietrza, by przemówić. - Castor, co ty wyprawiasz? Zrobiłem wszystko, co mi kazałeś!

- Wiem - zgodziłem się i przerzuciłem kolejną pętlę przez głowę Richa, zaciągając następny węzeł. Spróbował mnie kopnąć, ale miałem przewagę, a on wciąż był osłabiony po uderzeniu w brzuch. - Ale teraz muszę załatwić parę spraw i bardzo bym nie chciał, żebyście spotkali się z Damjohnem i znów pogodzili. - Przełożyłem wolny koniec sznura przez stalowy pierścień osadzony w cemencie i zaciągnąłem supeł. Rich leżał na brzuchu, nie widział co robię, ale odgadł sekundę czy dwie za późno. Rozpaczliwie spróbował się przeturlać i dźwignąć na nogi. Nic z tego. Lina miała najwyżej pół metra luzu, mógł się podnieść na kolana, ale to wszystko.

- Castor, nie! - wrzasnął, wyraz jego oczu balansował na granicy szaleństwa. - Nie zostawiaj mnie tutaj! Nie zostawiaj mnie tu z nią!

Zabrałem komórkę z podłogi i wstałem. Patrzyłem na niego bez litości, w ogóle bez żadnych uczuć, prócz przedwczesnej ulgi, że wkrótce będę mógł się z nim rozstać.

- Nic ci nie będzie, Rich - zapewniłem nieszczerze. - Ona nie lubi tego pokoju, pamięta co jej tu zrobiłeś. Od chwili śmierci każdą noc walczyła z przyciąganiem tego miejsca, nie dając się tu ściągnąć, ale też nie mogąc się uwolnić. Bo widzisz, pozostawiła po sobie niedokończone sprawy, a ja dołożę dziś wszelkich starań, by je dokończyć. Tymczasem mogę ci tylko poradzić, żebyś spróbował zachować spokój. Jeśli coś ją tu ściągnie, to pobudzone emocje.

Rich wciąż wrzeszczał, kiedy wszedłem na górę, zamknąłem drzwi na szczycie i przeszedłem przez górny pokój. Zatrzymałem się w wyjściu, nasłuchując. Wciąż słyszałem jego głos, ale tylko dlatego, że wiedziałem, że tam jest. Wytłumienie naprawdę sprawdzało się znakomicie.

Drzwi zewnętrzne zatrzasnęły się za mną z nieodwracalnością wieka trumny.

***

Biorąc pod uwagę, że port w Chelsea stanowił niegdyś przystań wyładunkową dostaw węgla dla wszystkich londyńskich dworców kolejowych, obecnie całkiem nieźle mu się wiodło. Jak to mówią, położenie, położenie, położenie: fakt, że port leżał w samym środku jednego z najatrakcyjniejszych londyńskich terenów, zrobił swoje. Pod koniec lat osiemdziesiątych przewidujący developerzy wykupili te tereny i zbudowali przystań jachtową. Parę lat później otworzył swe podwoje hotel Conrad. To nie Henley, ale możecie o nim myśleć jak o miniaturowym przenośnym Henleyu, położonym jakże wygodnie w pobliżu Harrodsa i Harveya Nicksa.

Zbliżałem się tam ostrożnie, bo nie należę do typu ludzi, których chciałoby tu widzieć szefostwo Conrada, Centrum Designu i Belle Epoque. Taksówka wyrzuciła mnie na końcu Lots Road, przy wejściu do labiryntu zamkniętych osiedli. Z tego miejsca łatwiej było dalej pójść pieszo.

Pięć po północy. Potrzebowałem ponad godziny, by dotrzeć tu od Bonningtona, z dodatkowym przystankiem w garażu Pen, skąd zabrałem łom i obcęgi. Wiedziałem, że będę mieć tylko jedną szansę i że liczy się każda chwila, toteż musiałem zadbać o to, by być gotowym na każdą ewentualność. Czterdzieści minut oznaczało, że Damjohn pewnie patrzył już na zegarek i zastanawiał się, gdzie się podziewa Rich. Pewnie nie zostało zbyt wiele czasu, nim uświadomi sobie, że Rich się nie zjawi, i zada sobie pytanie, dokąd się udał. To może wywołać ogólne pragnienie wyeliminowania wszystkich luźnych wątków, nim cała tkanina zacznie się pruć. Przyspieszyłem kroku, mijając sklepy z antykami, importerów drogich mebli i nowobogackie rezydencje.

Okrążywszy wyniosłą iglicę Conrada, dotarłem do wejścia do portu. Stała tam budka ochrony, ale siedzący wewnątrz strażnik w barwnym uniformie był pochłonięty rozmową przez telefon i w ogóle nie zarejestrował mojej obecności. Zgadywałem, że tu właśnie cumuje jacht Damjohna, bo zaledwie dziesięć minut stąd znajdował się pub, w którym poprzedniego dnia spotkali się Scrub, Arnold i McClennan. A kiedy Rich potwierdził, że Damjohn sprowadził go tu na kolację, zyskałem dostateczną pewność, by postawić na szali życie Rosy. Można też jednak spojrzeć na to inaczej. Jeśli łodzi tu nie było, to w żaden sposób nie zdołam jej znaleźć, i od początku mam przechlapane.

Większość bocznych pomostów wychodziła na główną przystań i wkrótce tam się znalazłem. Szeroka niecka miała kształt trzech czwartych koła, jej wyciągnięte ramiona dzieliła odległość dziesięciu metrów, dalej przepływała Tamiza. Rozejrzałem się w poszukiwaniu punktu zaczepienia. Sam nie wiem, może miałem nadzieję, że znajdę gdzieś wywieszony spis jachtów i coś mnie natchnie. Ale niczego takiego nie było.

Ruszyłem po deskach - zapewne suszonych i bielonych na słońcu w Ostii, a potem wysyłanych tu w osobnych paczkach i montowanych - sprawdzając nazwę każdego jachtu. Dysponowałem tylko słowami Scruba do Rosy, odtworzonymi mętnie przez Jasmine: „Czeka na ciebie miła pani”. Żaden z jachtów nie nosił żeńskiego imienia prócz „Boudiki”. To by było przegięcie, pomyślałem.

Naprzeciwko, za bramą, pomosty ciągnęły się dalej. Skręciłem w tamtą stronę, nadal sprawdzając każdą kolejną łódź. Zauważyłem kilka pustych miejsc - zapewne im dalej od Lots Road i jej bujnego nocnego życia, tym mniej atrakcyjny dok. Kolejna żeńska nazwa: „Baronowa Thatcher”. Nie. Z pewnością to jeszcze mniej prawdopodobna kandydatka do miana miłej pani niż Boudika.

W końcu został mi do sprawdzenia tylko jeden jacht, stojący daleko od pozostałych. Jeśli tam się nie uda, będę musiał się cofnąć i sprawdzić drugą stronę. Ale kiedy dzieliło mnie od niego siedem metrów i odczytałem w końcu namalowaną na burcie nazwę, zrozumiałem, że jego właśnie szukałem. Nazywał się „Mercedes”. Nie tylko słowo to po hiszpańsku znaczy „łaski pełna”, lecz było to też imię kobiety, którą ujrzałem w umyśle Damjohna, gdy uścisnąłem mu dłoń po naszym spotkaniu: kobiety, z którą wiązały się jego krwawe i szczęśliwe wspomnienia.

Szedłem dalej, jeszcze ostrożniej, choć na jachcie nie paliło się światło i sprawiał wrażenie opuszczonego. Trzy metry od niego moje przypuszczenia ostatecznie się potwierdziły, bo na górnym pokładzie ujrzałem Scruba. Opierał się o reling od strony rufy, patrząc nad rzeką w kierunku Battersea. A choć stał odwrócony do mnie plecami, nie dało się go pomylić z nikim innym. Zwłaszcza że oświetlał go romantyczny, żółty blask wiktoriańskiej latarni ulicznej, wyposażonej nawet w ślimacznicę i niedziałającą siateczką żarową. Wiedziałem, że Scrub jest silny i groźny, nie sądziłem, że płynąca woda może go zniechęcić, choć przynajmniej powinna budzić w nim irytację. Ale nie dostrzegłem nawet jej śladu w owym absolutnym bezruchu i aurze niewzruszonego, głębokiego spokoju.

Spojrzałem dalej, poza „Mercedes”: nic ciekawego. Pomost kończył się po sześciu metrach, zgadywałem, że mógł tam cumować jeszcze jeden jacht. Trudno to nazwać idealnym miejscem - od reszty dzielił je spory kawałek, a gdyby coś poszło nie tak, brak drogi ucieczki mógł się okazać problemem. Ale trzeba żyć z tym, co mamy.

Cofnąłem się z pomostu w cień ostatniego mijanego jachtu - „Baronowej Thatcher”. Zastanawiałem się przelotnie, do jakiej torysowskiej szychy należała i jakaż to perwersyjna fantazja kazała mu ochrzcić swój jacht nazwiskiem Żelaznej Damy. Z drugiej strony, może łódź była własnością liberalnego konserwatysty, który odczuwał nostalgiczną frajdę za każdym razem, gdy poruszał sterem, dowodząc sam sobie, że da się nią kierować.

Zdjąłem buty i pozbyłem się większości narzędzi - wytrychów i obcęgów. Łom jednak zatrzymałem. Największą szansę przeżycia tego spotkania miałem, gdyby Scrub w ogóle mnie nie zauważył. Słyszałem, jak ktoś kiedyś bajdurzył o tradycyjnej walijskiej sztuce walki zwanej Llap Goch, w której kluczem do zwycięstwa jest wyeliminowanie przeciwnika, zanim ten się w ogóle zorientuje, że istniejesz. Całkiem podobał mi się ten pomysł.

Pogrzebałem w kieszeniach, sprawdziłem, że wciąż mam pod ręką bransoletę od kajdanek, po czym wyciągnąłem swoją tajną broń. Nie było sensu zostawiać jej tutaj: za daleko. Ruszyłem bezszelestnie pomostem w stronę „Mercedes”, rozwijając za sobą splątany przewód. Był obciążony na końcu jak bolas, ale służył do czegoś zupełnie innego. Scrub wciąż się nie odwracał. Przy odrobinie szczęścia oznaczało to, że tkwi zatopiony w czymś, co służyło u niego za myśli.

Jakieś sześć metrów od łodzi zatrzymałem się i ukląkłem. Złożyłem przedmiot w kształcie dysku na samym skraju pomostu, tak by nie rzucał się w oczy. Naciągnąłem przewód na pełną długość i nacisnąłem przycisk. Dałem sobie dwie minuty przewagi: dwie minuty powinny wystarczyć, bym znalazł się tam, gdzie muszę, a potem zobaczymy. Jeśli dobrze wyliczę czas, może nawet zdołam wyjść z tego spotkania z głową wciąż tkwiącą na końcu szyi.

Kolejne trzy kroki doprowadziły mnie do trapu „Mercedes”. Była dużym jachtem, tak jak Mercedes, niech spoczywa w spokoju, dużą kobietą. Na najniższym z trzech pokładów - tym, który widziałem ze swojego miejsca - dostrzegłem drzwi, niewątpliwie wiodące na dół do kabin. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie zabrać wytrychów i nie spróbować ich otworzyć. Wyglądało to na śmiesznie łatwe. Ale nie, Scrub był zbyt niebezpieczny, by zostawić go sobie za plecami. Nie ma sensu tam chodzić, dopóki wciąż pozostaje w pełni sił i blokuje drogę wyjścia. Tymczasem moje dwie minuty upływały.

Wdrapałem się zatem na stopnie wiodące na pokład środkowy i szedłem dalej na górę. W dłoni czułem dodający otuchy ciężar łomu, nie pokładałem w nim jednak zbytniej wiary: odliczałem w umyśle sekundy i minęło ich już czterdzieści. Widziałem przed sobą Scruba, nadal kontemplującego charakterystyczne kominy elektrowni Battersea.

Przeszedłem kilka cichych kroków, unosząc łom nad głowę. I wtedy, gdy dzieliły mnie od niego najwyżej trzy metry, postawiłem ciężko stopę na pokładzie. Wielkolud odwrócił się i zobaczył mnie.

- Kurwa! - rzuciłem, cofając się.

Scrub obnażył zęby i warknął. Chyba miało to znaczyć, że cieszy go mój widok. Zabrał łokcie z relingu i wyprostował się na całą wysokość, dokładnie tak przerażającą, jak ją zapamiętałem.

- Castor! - Niemal wypluł to słowo.

Nie odpowiedziałem. Cofałem się dalej, bez trudu przybierając śmiertelnie przerażoną minę. Scrub skoczył naprzód i o mało nie zakończył całej walki: był o wiele szybszy, niż przypuszczałem, i gdybym znów się cofnął, dopadłby mnie. Ale ja zrobiłem unik i przeskoczyłem nad relingiem na środkowy pokład.

Było zbyt ciemno na sztuczki akrobatyczne. Upadłem przy lądowaniu i podniosłem się w chwili, gdy Scrub wpadł na schodki. Odciął mi drogę do trapu, toteż wszedłem na jeden z luków odpływowych i wykonałem śmiały skok na drewniany pomost w dole. Łom wciąż tkwił w mojej dłoni, a w ramach dodatkowej premii udało mi się nie złamać sobie nim nogi.

Scrub niespiesznie zszedł po trapie. Wiedział, że jestem uwięziony na odciętej części pomostu za „Mercedes”, skąd nie ma już ucieczki.

- Ty mały pierdzielcu - zagrzmiał z głębi gardła. Dziewięćdziesiąt sekund.

Eksperymentalnie zamachnąłem się łomem; miałem nadzieję, że świst powietrza zabrzmi choć trochę groźnie. Lecz Scrub jedynie zaśmiał się i ruszył ciężko w moją stronę.

- Szkoda, że nie zostałeś przy flecie. - Uśmiechnął się upiornie. - Miałem straszną ochotę wbić ci go w twoje pieprzone gardło.

Cofnąłem się, wsuwając wolną rękę do kieszeni.

- Scrub - ostrzegłem. - Mam tajną broń. Obejrzyj się.

Scrub nie przejął się moimi słowami i szedł dalej. Miałem nadzieję, że łom da mu nieco do myślenia, zapewne jednak grozili mu już w życiu ludzie więksi ode mnie, a on zjadał ich na śniadanie. (W tym momencie naprawdę wołałem, by przyszła mi do głowy inna przenośnia). Wyciągnąłem rękę z kieszeni, metalowy łuk na moich kostkach zalśnił jasno w blasku ulicznej latarni. Wzrok Scruba powędrował ku niemu - nie dostrzegłem w nim lęku ani nawet czujności, jedynie lekkie zaciekawienie.

- To srebro - rzekłem. - Wiesz, jak srebro działa na takich jak ty. Trzymaj się z daleka.

Scrub wzruszył potężnymi ramionami. Jedna z wielkich rąk sięgnęła ku mnie, rozczapierzając palce. Pozbawiony innych opcji zablokowałem cios i uderzyłem kastetem. Metal otarł się o skórę nadgarstka Scruba, który wzdrygnął się, czując ból. Zawahał się i cofnął o krok; ja także, wykorzystując tę chwilę na przeniesienie środka ciężkości. I wtedy zaatakował.

Przypominało to szarżę byka: zero finezji, ale mnóstwo, mnóstwo siły. Najpierw uderzyło we mnie jego przedramię, które wznosiło się pod całym jego ciężarem. Ten pierwszy, niemal lekceważący cios, uniósł mnie z desek i odrzucił trzy metry dalej - wylądowałem na plecach na samym końcu pomostu, z głową nad wodą. Powietrze uleciało ze mnie w jednym, gwałtownym sapnięciu.

Spiąłem mięśnie z zamiarem odturlania się na bok, ale zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, Scrub już mnie dopadł. Jego stopa przyszpiliła mi pierś do pomostu. Poczułem przeszywający ból w żebrach. Mój przeciwnik patrzył na mnie groźnie z góry; jedna dłoń pogrzebała w kieszeni kurtki i wyciągnęła nóż. W innych rękach mógłby praktycznie robić za miecz: szkocki sztylet o grubym ostrzu z zakrzywionym czubkiem. Scrub zgiął się w pasie, drugą dłonią złapał mnie za klapy i dźwignął. Ostrze noża dotknęło policzka.

- Widzę, że mi się to, kurwa, spodoba - wychrypiał.

Sto dwadzieścia sekund.

Pierwsze dźwięki muzyki rozdarły nocną ciszę. Choć, prawdę mówiąc, muzyka to zbyt szlachetne określenie: był to raczej przeciągły, wściekły wrzask, odgłos, który mógłby wydać konający kot. Oto flet grający trzy oktawy nad środkowym C. Scrub zesztywniał, na jego twarzy pojawił się wyraz zdumienia i zaskoczenia. Nie zdejmując ze mnie stopy, obrócił się, szukając źródła dźwięku. Lecz poza nami na podeście nie było nikogo. Ani śladu flecisty.

Instrument odegrał serię trzech lekko rozmytych dysonansów, przeskakując z piskliwego dyszkantu do rachitycznego basu. Nie grał żadnej melodii, wyrzucał z siebie jedynie kolejne eksplozje surowych dźwięków, połączonych prymitywnie w ledwie dostrzegalny wzór. Przeskakiwał z tonacji mol w dur, z jednego klucza w drugi; zanieczyszczał noc swą niedoskonałością.

Scrub sapnął ze zdumieniem i protestem, niczym dźgnięta świnia. Rozglądał się, próbując namierzyć źródło dźwięku. Bez wątpienia dobiegał zza naszych pleców: z pustego pomostu jakieś dziesięć metrów dalej, spośród cieni zalegających pomiędzy „Mercedes” i jej najbliższą sąsiadką.

Dźwięk znów zaczął się wznosić i Scrub wrzasnął z bólu i wściekłości. Zdjął nogę z mojej piersi - w samą porę, bo moja klatka piersiowa była na skraju załamania - i pobiegł w stronę wejścia na przystań. Oznaczało to, że biegł w kierunku dziwacznej muzyki, co najwyraźniej sprawiało mu równie wielki trud, jak płynięcie pod prąd. Zwolnił kroku, potknął się i przez moment wyglądał tak, jakby miał polecieć na głowę do wody. Potem jednak zobaczył coś na ziemi przed sobą i zmusił się do postawienia jeszcze kilku kroków.

Usiadłem i odetchnąłem głęboko, boleśnie. Miałem wrażenie, że żebra zamieniły mi się w ostre jak igły odłamki. Patrzyłem, jak Scrub próbuje się schylić i podnieść znaleziony przedmiot, ale, zamiast to zrobić, upada. Widziałem, jak maca po deskach i unosi w wielkiej dłoni walkmana. Przyglądał mu się, jakby miał kłopoty ze skupieniem wzroku. Potem ryknął niczym byk i odrzucił walkmana na bok. Magnetofonik roztrzaskał się o burtę „Baronowej Thatcher” i zniknął pod powierzchnią wody, która w pół dźwięku uciszyła surową melodię.

Loup-garou różnią się od zwykłych duchów: są zarazem trudniejsze i łatwiejsze, w zależności od tego, co próbujemy zrobić. Z jednej strony obcy duch wnika głęboko w ciało i odkształca je wokół siebie niczym kokon, toteż przeprowadzenie pełnych egzorcyzmów bywa cholernie upierdliwe. Ale (a jest to wielkie ale) istnieje także strona pozytywna: ciało pamięta swój pierwotny kształt, najprościej jest zatem sprawić, by nosiciel i pasożyt przestali się zgadzać - wtargnąć między nich tak, aby pożyczone ciało powróciło do stanu sprzed przeprowadzki i nowego przemeblowania.

Wcześniej niemal już wierzyłem, że popołudnie spędzone w kuchni Pen na układaniu melodii i nagraniu jej na walkmanie to kompletna strata czasu. Wiedziałem jednak, że nigdy nie zdołam poradzić sobie ze Scrubem sam na sam, nieważne ile ciosów poniżej pasa zdążyłbym zadać. Potrzebowałem zatem jeszcze bardziej nieuczciwej przewagi.

Wielki mężczyzna znów dźwignął się na nogi, wymagało to jednak niemal herkulesowego wysiłku. Jego głowa obróciła się gwałtownie. Spojrzał na mnie ponad dziesięcioma metrami pomostu, w jego oczach płonęła obłąkańcza, ognista nienawiść.

- Castor - warknął. - Zabiję cię za to, przyrzekam. Kiedy...

Zesztywniał i przez jego ciało przebiegł dreszcz, niczym fala przez wodę. Jęknął, wpatrując się we własne ręce: zwijały się - nie jak członki, lecz jak węże, szczeniaki zamknięte w worku. Próbował zrobić krok ku mnie, udało mu się. Zaczął pracować nad następnym. Dalej już nie zaszedł.

- Kiedy w... wrócę... - Scrub musiał wyrzucić z siebie te słowa siłą, głos łamał mu się i bełkotał. Zaczął się rozpływać od nóg w górę i niesamowicie zmalał. Nie roztopił się jednak, tak to tylko wyglądało z mojego miejsca na pomoście. W istocie działo się z nim coś znacznie obrzydliwszego.

Zamienił się w szczury - całe potężne, solidne cielsko rozdzieliło się, rozdarło na kawałki i rozsypało. Stado brązowych, włochatych ciał wylało się z fałd wyświeconego garnituru i pomknęło pomostem niczym odrażający przypływ, uciekając od wody. Gdyby świadomość Scruba wciąż nimi kierowała i łączyła w jedną całość, mogłyby pożreć mnie żywcem, ale Scrub - umysł i osobowość posługujące się tym imieniem - był duchem. Kiedy muzyka przegnała go z ciała, które owinął wokół siebie, poszczególne szczurze móżdżki odzyskały władzę i znów zaczęły robić to, co chciały.

Przypomniałem sobie ów dzień, gdy otworzyłem drzwi pokoju i zastałem Scruba siedzącego na łóżku. Teraz wiedziałem już, jakim cudem przedostał się przez ledwo uchylone okno, i zadrżałem odruchowo na tę myśl. Kiedy zagroził, że mnie zabije, nie pierdział sobie pod wiatr. Nie egzorcyzmowałem go, jedynie zdekoncentrowałem i ukradłem mu ciało. Z czasem może znaleźć sobie inne i pewnie to zrobi. Pod tym względem loup-garou przypominają chwasty: człowiek sądzi, że się ich pozbył, a one znów się pojawiają, kiedy najmniej się ich spodziewamy, zabijają ukochane geranium, pożerają psa i miażdżą nam czaszkę jak skorupkę jaja.

Ale tę myśl lepiej zostawić sobie na długie ciepłe letnie wieczory. W tej chwili miałem na głowie inne sprawy. Zebrałem się z pomostu, cofnąłem i zgarnąłem pozostawione w cieniu rzeczy: wytrychy, obcęgi, flet irlandzki, cały podejrzany zestaw. A potem włożyłem buty, wróciłem na pokład „Mercedes” i podszedłem do drzwi kabiny.

Przyjrzałem się im szybko, wyciągając wytrychy. Standardowy, prosty yale, lekko seksowny chubb. Nie łatwizna na jaką liczyłem, ale zdecydowanie nie niemożliwe. Zabrałem się do pracy, od czasu do czasu zerkając przez ramię w stronę bramy, by sprawdzić, czy nikt nie idzie w moją stronę. Nic. W niecałe dziesięć minut otworzyłem yale'a, potem jednak straciłem kupę czasu na chubba. Był naprawdę kurewsko wypasiony, miał niewiarygodnie wąskie dojście i podwójną blokadę. Podbijanie wytrycha nic nie dało, musiałem zatem zająć się kolejnymi zapadkami. Cały czas czułem mrowienie skóry na karku. Zostało jeszcze jedno przejście przez każdą zapadkę. Minuty płynęły.

Gdy zamek w końcu szczęknął i drzwi uchyliły się do wewnątrz, tak bardzo mnie to zaskoczyło, że omal nie wpadłem do środka. Odzyskując równowagę, wstałem i wkroczyłem w mrok kabiny.

Kilka chwil stałem bez ruchu, nasłuchując. Nic. Nie chciałem zapalać światła, bo gdyby Damjohn niespodziewanie wrócił do domu, wolałbym go zaskoczyć, a nie zostać zaskoczonym. Jeśli się zjawi, powinienem usłyszeć kroki, a może też głosy na pomoście. Gdyby jednak zauważył światło, wysłałby przodem ekipę na paluszkach i zanim bym się zorientował, odgrywałbym ostatnią walkę Custera.

Lekki ruch powietrza na twarzy świadczył o tym, że kabina bądź kambuz, w którym się znalazłem, to pomieszczenie dość obszerne, nadal jednak niczego nie widziałem. Moje napięte jak postronki nerwy krzyczały, zmusiłem się jednak do zaczekania, aż oczy przywykną do ciemności. Powoli, kawałek po kawałku pokój materializował się wokół mnie, w miarę jak ciemność rozdzielała się na subtelne odcienie.

Tuż przed sobą miałem stół - długi, niski, idealnie nadający się do potykania. W ściany wbudowano dwie kanapy, a nieco dalej, pod kolejną ścianką, stało coś wyglądającego jak wysoka szafka. Obok przycupnął masywny, przysadzisty przedmiot. Między mną a szafką tkwiło krzesło, i im bardziej przyglądałem się mu, mrużąc oczy, tym większe odnosiłem wrażenie, że ktoś na nim siedzi.

Przesunąłem się bezdźwięcznie na bok, by nie stać na tle otwartych drzwi. Oczywiście nie robiło to żadnej różnicy: jeśli ktoś siedział na tym krześle, już mnie zobaczył i mógł spokojnie zareagować na moje wejście. Ale cisza i bezruch trwały dalej i musiałem upomnieć się w duchu, że nie mogę sobie pozwolić na dłuższą zwłokę.

Wyminąłem zatem stół i ruszyłem w głąb pokoju. Gdy znalazłem się bliżej krzesła, moje pierwsze wrażenie się potwierdziło - zdecydowanie było zajęte przez kogoś siedzącego bez ruchu w mroku, sztywno wyprostowanego, nadal patrzącego przed siebie, choć ja sam zboczyłem dziewięćdziesiąt stopni w lewo.

Znów się zastanowiłem, czy nie zapalić światła, i doszedłem do tych samych wniosków. Czując dreszcz lęku, zbliżyłem się do krzesła i nieruchomej, siedzącej na nim osoby. Wyciągnąłem rękę i położyłem ją łagodnie na jej ramieniu.

Postać natychmiast poruszyła się konwulsyjnie, jej głowa obróciła się w moją stronę, plecy wygięły. Próbowała się cofnąć, ale nie zdołała zbyt daleko. Jej ruch w połączeniu z całkowitą niemożnością odsunięcia się na moment mnie ogłupił: potem zrozumiałem, że postać jest tam przywiązana. Dokładnie w tym samym momencie coś twardego i zimnego rąbnęło mnie w kark i posłało na kolana. Nie utrzymałem się na nich zbyt długo. Stopa wbita w brzuch sprawiła, że z donośnym sapnięciem przeturlałem się po podłodze.

Zapłonęły światła, oślepiając moje przywykłe do ciemności oczy. Nie zaszkodziło mi to jednak tak bardzo, jak można by sądzić: oszołomiony, przyduszony i skulony w pozycji płodowej i tak niewiele bym zobaczył.

Przez mgłę bólu przebił się obłudny głos Damjohna.

- Mam identyfikację numerów, panie Castor. - Jego głos ociekał pogardą. - Gdy Richard zadzwonił do mnie z telefonu Arnolda, telefonu, który Arnold stracił wcześniej po bójce z panem w pubie, co niby miałem sądzić?

Powiedział o jeszcze kilku innych sprawach, a przynajmniej wciąż mówił, kiedy odpłynąłem.


22

Byłem nieprzytomny najwyżej minutę czy dwie. Wynurzając się boleśnie z czarnej studni, nad którą jakże lirycznie rozpływał się Chandler, nadal słyszałem głos Damjohna. Przemawiał ostrym, rozkazującym tonem: najwyraźniej wydawał polecenia. W odpowiedzi na nie w kabinie rozległy się ciężkie kroki. Świetnie. Skoro rozmawiał z kimś innym, mogę znów pójść spać.

Ale ów ktoś dźwignął mnie bezceremonialnie i potrząsnął mocno, przeganiając z mojej głowy resztki snu - i przy okazji o mało jej nie urywając. Zamrugałem kilka razy i ujrzałem przed sobą scenę przekrzywioną pod budzącym mdłości kątem. To, co zobaczyłem, nie dodało mi otuchy.

Damjohn siedział w swobodnej pozie na jednej z kanap; zapalał właśnie czarnego papierosa. Za nim stali Gabe McClennan i Arnold Łasica: widok jego posiniaczonej twarzy na moment wzbudził u mnie satysfakcję, w tych jednak okolicznościach niespecjalnie mnie pocieszył. Dwóch kolejnych osiłków, których mi nie przedstawiono, stało u moich boków i przytrzymywało mnie, bo moje gumowe nogi odmówiły wszelkiej współpracy.

Głowę kobiety przywiązanej do krzesła zakrywała szara torba, okręcona wokół szyi.

- Panie Castor. - W głosie Damjohna usłyszałem lekką nutkę ojcowskiej surowości. - Na pewnym etapie tej nieszczęsnej, skomplikowanej historii zrobiłem panu tę grzeczność i spróbowałem pana przekupić. Szczerze żałuję, że nie przyjął pan łapówki.

- Pierdol się - zasugerowałem. - Tak naprawdę próbowałeś mnie uwieść, bo to właśnie umiesz najlepiej. Teraz masz najwyżej dziesięć minut, a potem zjawi się obyczajówka, by odtańczyć z tobą kadryla z homarami. Zawrzyjmy umowę: ty przestaniesz odgrywać Blofelda, a ja nie poproszę o martini. - Wstrząsnęło mną, jak słabo zabrzmiał mój głos. Cios w kręgosłup pozbawił mnie w znacznej części woli walki. Musiałem zagrać na czas: parę tygodni zwłoki wystarczyłoby w zupełności, gdybym tylko mógł trochę poleżeć.

Ale mimo pozorów Damjohn nie planował długiej, miłej pogawędki. Spojrzał przez ramię na McClennana.

- Na co czekasz? - spytał łagodnie. - Na podwyżkę?

McClennan stanął na baczność jak najlepszy uczeń West Point. Potem okrążył kanapę i podszedł do mnie.

- Sugerowano ci, żebyś się nie wtrącał. - Patrzył na mnie wściekle.

Rozpiął mi płaszcz, urywając przy okazji parę guzików, potem to samo zrobił z koszulą. Najwyraźniej świetnie się bawił. Przez jedną krótką niepokojącą chwilę zastanawiałem się, czy może nie zinterpretowałem błędnie całej sytuacji. Czy zanim mnie zabiją, najpierw nie zgwałcą? Potem jednak Łasica podał Gabe'owi tacę z akcesoriami, które rozpoznałem, i Gabe wziął się do roboty.

Na tacy ułożono słoiczek z henną, drugi, na wpół wypełniony wodą oraz dwa pędzle, gruby i cieniutki. Gabe zanurzył większy z nich w wodzie, potem w hennie i namalował na mojej piersi szeroki, krzywy krąg. Sapnąłem mimo woli: woda była lodowata. Zaczynałem rozumieć, co się tu stanie, gdybym jednak pozwolił sobie na dalsze rozmyślania i zamarł ze zgrozy, z pewnością bym zginął. Z braku lepszych pomysłów, postanowiłem nadal grać moimi żałośnie słabymi kartami.

Spojrzałem na Rosę, zakładając, że to była Rosa, okręcona sznurkami i papierem jak paczka. Pocieszające, że przynajmniej jej pierś unosiła się ostro i opadała.

- Lepiej daj spokój, nim ostatecznie się pogrążysz - rzekłem do Damjohna, tylko odrobinę bełkocząc. - Jeżeli ją wypuścisz, oskarżą cię tylko o współudział w morderstwie i przetrzymywanie. Zabij ją, a dostaniesz dożywocie. Ale nie tutaj. Deportują cię z powrotem do Zagrzebia. Podoba ci się perspektywa dwudziestu lat w chorwackim więzieniu? Tam zwolnienia za dobre sprawowanie dostarczają na ostrzu noża.

Damjohn jedynie uśmiechnął się, jakbym powiedział wyjątkowo nieśmieszny dowcip, przyjęty z dobroduszną uprzejmością.

- Nie zamierzam zabić Rosy - zapewnił mnie. - Przynajmniej dopóki można ją jeszcze sprzedać. W końcu, jeśli narkotyki, choroby i niezadowoleni klienci wcześniej jej nie wykończą, trzeba będzie postawić na niej kreskę. Na razie jednak nic jej nie będzie. Jest młoda, zdrowa, zarabia na siebie. Nawet ją lubię. Nie martw się o Rosę, Castor.

- Czemu zatem kazałeś ją przywiązać do krzesła?

Było to całkiem rozsądne pytanie, ale Damjohn lekceważąco machnął ręką.

- Chciałem mieć pewność, że z tobą nie porozmawia. Krótkofalowo załatwiłem to, trzymając ją tutaj. Ale to tylko środek tymczasowy. Naprawdę, trzeba było egzorcyzmować ducha w archiwum i przyjąć zapłatę. Albo też zgodzić się na moją niemądrze szczodrą propozycję. Za to, co cię spotka, możesz winić wyłącznie siebie.

- Pokaż mi, czy nic jej nie jest. - Nadal całkiem udatnie odgrywałem kogoś dysponującego kartą przetargową.

Damjohn przekrzywił głowę, zmarszczył brwi - nie wiedziałem: ze zdziwienia czy też irytacji, że odważyłem się wydać mu polecenie? Cokolwiek działo się w jego mózgu, w końcu skinął na Łasicę, który podszedł do Rosy i ściągnął jej z głowy worek. Ujrzałem knebel z kawałka szmaty przytrzymywany sznurem i spuchnięte, zamknięte prawe oko. Drugie oko miała jednak otwarte i mimo przerażenia patrzyła na mnie czujnie. Może jednak zdoła ujść z tego z życiem. Z drugiej strony, z tego co mówił Damjohn, oznaczało to jedynie odroczenie wyroku.

- Proszę. - Damjohn uśmiechnął się niemal psotnie. - Zawsze dotrzymuję słowa, jeśli tylko mam na to ochotę.

Zastanawiałem, się czy właśnie dlatego mi ją pokazał: czy po całym życiu pełnym kłamstw, zdrad, gwałtów i morderstw czuł na jakimś poziomie, że ma jeszcze coś do udowodnienia.

Gabe przerzucił się na cieńszy pędzel i w skupieniu kreślił misterne znaki na moim brzuchu. W głębi ciała poczułem nieprzyjemne, narastające mrowienie. Trzymający mnie mężczyźni ściskali mi ręce tak mocno, że niemal odcięli przepływ krwi: nawet gdybym nie był wciąż osłabiony i oszołomiony po wcześniejszym masażu czaszki, i tak bym im się nie wyrwał.

- To dość okrężny sposób zabicia mnie - zauważyłem.

- Ale wygląda jak należy - odparł Damjohn. - Jesteś egzorcystą. W końcu ugryzłeś większy kęs, niż zdołałeś przełknąć. Pewnie ciągle się to zdarza.

Zaciekawiło mnie przelotnie, co się stało z moim fletem, nagle jednak ujrzałem go na podłodze u stóp Damjohna. O dziwo, pozostał nietknięty. Damjohn podążył za moim wzrokiem i również go zobaczył. Pstryknął palcami i wskazał, Łasica zareagował natychmiast; Damjohn równie dobrze mógł powiedzieć: aport.

- Nie tego używałeś w klubie - obrócił instrument w dłoni. - Co to? Bo nie flet.

- Owszem, ale irlandzki - odparłem. - Wcześniejsza wersja tego samego instrumentu. Kiedy Boehm zmienił mechanikę fletu, ten model powędrował do śmieci.

Damjohn spojrzał na mnie i kiwnął głową.

- I ty też tam trafisz - rzekł. - Arnold, podaj mi także obcęgi.

Wskazał narzędzie do połowy ukryte pod dalszą kanapą. Arnold raz jeszcze posłuchał głosu swego pana i je przyniósł. Damjohn powoli, z rozmysłem wstał, podszedł do mnie: w wąskiej kabinie wymagało to zaledwie trzech kroków. Uniósł flet przed moją twarzą, objął w połowie obcęgami i ścisnął. Drewno ustąpiło z trzaskiem, po czym pękło na kawałki. Płatki emalii posypały się z niego niczym rudobrązowy łupież. Damjohn strzepnął je z rękawa i rozprostował palce. Szczątki fletu i obcęgi runęły na ziemię z głuchym łoskotem.

- To na wypadek, gdybyś jeszcze liczył na jakiś cud - powiedział.

- Szczerze mówiąc, myślałem o... - zacząłem, ale nie było mi dane dokończyć tego zdania. Nie pamiętam nawet, jaki dowcipny tekst zamierzałem rzucić. W gardle rozkwitł mi ból, odcinając oddech; zachłysnąłem się bezdźwięcznie, gdy znów ugięły się pode mną kolana.

Gabe cofnął się, pocierając poplamione henną palce.

- Problem z tobą, że za dużo gadasz, Castor. - Uśmiechnął się paskudnie. - Albo przynajmniej gadałeś. Ale właśnie to załatwiłem.

Trzeba było kilka sekund, by potworny ból ustąpił. Dopiero wtedy wyplułem pod jego adresem kilka starannie dobranych słów, lecz moje szczęki działały w trybie bezdźwięcznym, bo z ust nie dobył się nawet najsłabszy odgłos. Pojąłem wtedy ostatecznie - w gruncie rzeczy wiedziałem od początku - jaki to symbol namalował na mojej piersi Gabe. Milczenie. Znów odebrał mi głos.

- A teraz załatw resztę. - Damjohn wstał. - Mam jeszcze inne sprawy.

Gabe wyprostował się na całą swoją wysokość i przybrał niemal komicznie uroczystą minę. Zaczął deklamować z patosem: oczywiście po łacinie, lecz w wersji średniowiecznej, z całym jej popierdolonym układem słów i takim pomieszaniem z poplątaniem, że ni cholery nie da się jej zrozumieć. Próbując wyłapać znajome dźwięki, usłyszałem słowo pretium, oznaczające cenę; imploramus, znaczące „stary, masz może parę groszy”, damnatio - potępiony i infernis, którego chyba nie muszę tłumaczyć.

To był rytuał przywołania: pierwszy, jaki zdarzyło mi się oglądać, bo zwykle trzymam się jak najdalej od czarnej magii, z całkowicie logicznego powodu, że to kupa szajsu. Cóż, dziewięćdziesiąt dziewięć procent owszem, ale, niestety, wyglądało na to, że Gabe zdołał wyszukać co najmniej jedno zaklęcie, które robiło to, co zapowiadała jego etykieta.

Słowa wypowiadane w niewielkiej kabinie budziły echa, brzmiące dziwnie nie na miejscu, jakby przynależały do olbrzymiej, pustej przestrzeni, bardzo daleko od eleganckiego, energicznego Chelsea. Gabe recytował z napięciem i trudem, po jego bladej twarzy spływały strużki potu, gdy wyrzucał z siebie kolejne słowa niczym ludzka wersja przemysłowej prasy wybijającej starannie odmierzone zagłębienia w powietrzu, którym oddychaliśmy. Patrząc na grymasy bólu przebiegające po jego twarzy, uświadomiłem sobie, czemu wyglądał tak fatalnie, gdy odwiedziłem go w biurze - i dlaczego połykał czarne pigułki extasy jak cukierki. Działo się to zaledwie kilka krótkich godzin po mym pierwszym bliskim spotkaniu z demonem: Gabe musiał zapewne tkwić jeszcze głęboko w otchłani psychicznego kaca.

Arnold i dwójka osiłków z początku spokojnie przyjmowali całą procedurę, przyglądając się Gabe'owi ze wzgardliwym rozbawieniem. Gdy jednak temperatura w pomieszczeniu wzrosła o kilka stopni, spięli się cali, a potem, kiedy poczuli ostry smród, zaczęli się pocić. Już to przerabiałem i wiedziałem, że ów pot nie ma nic wspólnego z gorącem. Rosa jęknęła za swym kneblem, jej jedyne widoczne oko wywróciło się mocno i nawet Damjohn stracił odrobinę zimnej krwi.

Przeoczyłem wejście Ajulutsikael. Demony już takie są: człowiek sądzi, że uwielbiają demonstracyjne, popisowe wejścia, w istocie jednak przybywają cicho jak poranek. Być może ciemność za plecami Damjohna zgęstniała na moment, a może i nie. Moje spojrzenie omiotło to miejsce, wróciło, i już tam była.

Gdy wystąpiła naprzód, Damjohn odsunął się pospiesznie na bok. Wszyscy obecni w pokoju mężczyźni wciągnęli powietrze ze słyszalnym, niemal bolesnym świstem. To znaczy wszyscy prócz mnie: ja nie mógłbym wydać dźwięku, nawet gdyby zależało od tego moje życie. Przepraszam, powinienem raczej napisać „chociaż” .

Powodem, dla którego wszyscy chóralnie przełknęli ślinę, był fakt, że Juliet przybyła naga - a jeśli przywołuje to w waszym umyśle obraz, zapomnijcie o nim. Nie była tak naga. Och, przypuszczam, że ciało miała nie lepsze niż powiedzmy Helena Trojańska. W skali posyłania w morze okrętów dałbym jej okrągły tysiąc. Ale w powietrzu kajuty, przesyconym do granic możliwości ostrą wonią jej feromonów, wyglądała jak każda kobieta, którą kiedykolwiek kochaliśmy, wszystkie nasze miłości i marzenia, cudownie złączone, cudownie otwarte i chętne; niczym namacalny znak łaski bożej.

Dwóch osiłków Damjohna gapiło się na nią z otwartymi ustami. U stóp Łasicy po podłodze rozlewała się kałuża. Mężczyzna po lewej jęknął w rozpaczy, czy może nagłym orgazmie, a Rosa wydała zdławiony odgłos protestu. Ale wszyscy mieli nade mną przewagę: Juliet na nich nie patrzyła.

Jej spojrzenie pętało mnie jak kajdanki, dokładnie takie kajdanki, jakie zakładają nastolatkom wyśnione po zgaszeniu świateł aktorki porno, przy wtórze szumu krwi w uszach i dudniącego w skroniach wstydu. Zbliżała się do mnie z niespieszną gracją pantery. Przez jedną chwilę ów koci chód pozwolił mi przeniknąć wzrokiem zasłonę jej woni i ujrzeć ją taką, jaka była naprawdę: najdoskonalszego drapieżnika w ekosystemie, pozbawionego jakiejkolwiek konkurencji. Długie nogi, ukształtowane do pościgów, cudowne krągłości stanowiące kamuflaż. Uszy wypełniła mi słaba muzyka, którą słyszałem już wcześniej: coś jakby wietrzne dzwonki.

- Załatw go powoli - rozległ się głos McClennana, napięty, lecz wyraźny. - Skurwysyn na to zasłużył.

Mężczyźni po moich bokach cofnęli się pospiesznie i bez ich wsparcia natychmiast boleśnie runąłem na kolana. Głowa obróciła mi się, bo nadal nie mogłem oderwać wzroku od Juliet. Wciąż na nią patrzyłem. Nie mogłem nawet mrugnąć. Jej cudowna doskonałość przepełniała mi umysł, miażdżąc w pył wszelkie myśli poza strachem i pożądaniem.

- Śmiertelniku - warknęła głęboko w gardle. - Przez ciebie uciekałam. Przez ciebie krwawiłam. Sprawię, że będzie ci dobrze: że będziesz tak szczęśliwy w agonii, że twoja dusza nigdy się ode mnie nie uwolni.

Nie wietrzne dzwonki, dzwony kościelne. Wiem, to idiotyczne i kompletnie niestosowne, ale brzmiało to jak kościelne dzwony, grające na samej granicy słyszalności, w oktawie tak wysokiej, że musiała je pokrywać wieczna zmarzlina. I nagle wydało mi się, że rozpoznaję ów dźwięk.

Zamknąłem oczy. Oboje oczu. To była najtrudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłem. Zupełnie jakbym pchał przed sobą po pochylni dwie ciężarówki. Mój umysł gwałtownie protestował, zwierzęca część mózgu pragnęła tylko rozkoszować się widokiem Juliet, dopóki ta nie wyssie mi szpiku z kości. Przy zamkniętych oczach jej mesmeryczna moc odrobinę osłabła. Słuchałem dźwięku i zwróciłem głowę lekko w dół, w jego stronę. Dłoń Juliet zacisnęła się na moim ramieniu, paznokcie przebiły skórę. Ścisnęła i zawyłem z bólu - oczywiście nie wydając z siebie najlżejszego odgłosu. Moje powieki uniosły się błyskawicznie: patrzyłem na jej lewą kostkę, wciąż okoloną srebrnym łańcuszkiem.

Próbowała podnieść mnie na nogi, wbijając szpony w ramię tuż obok gardła. Walczyłem - nie z jej siłą, jej nie zdołałbym się oprzeć - lecz z najsłabszym ogniwem, czyli samym sobą. Skóra na moim ramieniu naciągnęła się i rozdarła, a ja znów krzyknąłem: mimo głośności przykręconej do zera, jestem pewien, że ów krzyk w uszach Damjohna zabrzmiał niczym muzyka. Moja prawa ręka, ta słabsza, parę chwil skrobała i macała po podłodze, nie znalazła jednak niczego prócz żałosnych szczątków fletu. A potem krawędź dłoni natrafiła na coś zimnego i twardego; zacisnąłem na tym palce. To była rączka obcęgów.

Juliet zgięła się w pasie i znów mnie chwyciła, tym razem zaciskając ręce po obu stronach mojej głowy. Ukłucia bólu na skroni, policzku i brodzie powiedziały mi, gdzie wbiła szpony. Wyciszyłem ból, wyciszyłem także ją, choć jej widmowe obrazy wciąż tańczyły obsceniczne tango w moim mózgu.

W żaden sposób nie mogłem wycelować, skupić się. Moja ręka była jak skręcona z baloników, pozbawiona czucia, słaba: nie słuchała poleceń umysłu. Chwiała się i kołysała, aż w końcu dolna część obcęgów dotknęła czegoś, nie wiedziałem jednak czego. Juliet znów mnie podciągała. Tym razem, gdybym zaczął walczyć, zdarłaby mi całą twarz. Odmawiając w myślach modlitwę pozbawioną nawet słów, zacisnąłem obcęgi. Rozległ się cichy, lecz słyszalny szczęk i oba ostrza się zetknęły.

A potem uniosłem się w powietrze: Juliet dźwignęła mnie bez wysiłku na wysokość swych ramion, obejmując dłońmi moją głowę niczym bramkarz mający właśnie cisnąć piłkę poza linię środkową. Rozpaczliwie machałem nogami, nie znalazłem jednak oparcia, a ona przyciągnęła mnie bliżej, otwierając usta. Jej hipnotyczne źrenice rozszerzyły się tak bardzo, że tęczówki zniknęły bez śladu.

Ale wargi nie przywarły do moich. Po prostu mnie tak trzymała, dyndającego bezradnie, cal od śmierci i potępienia, i tak bardzo pod jej urokiem, że czułem lekki zawód, że agonia chwilowo się odwleka.

Juliet patrzyła w dół: wpatrywała się w podłogę. Nie - w swoją lewą stopę.

Przytrzymywała moją głowę nieruchomo i mój wzrok nie sięgał tak wysoko, widziałem jednak Damjohna i Gabe'a. Obaj także patrzyli w dół i na ich twarzach powoli rozlewał się wyraz chorego przerażenia. Gabe zareagował pierwszy, bo znał doskonale zaklęcie przywołania i wiedział dokładnie co widzi.

Juliet puściła mnie i, padając, niewiarygodnym wysiłkiem woli zdołałem utrzymać równowagę, toteż zachwiałem się tylko i uderzyłem o ścianę, zamiast znów runąć na glebę.

Na moment kabina zamieniła się w nieruchome tableau. Damjohn, Gabe, Łasica, dwóch anonimowych osiłków, nawet Rosa z jednym zdrowym okiem - wszyscy wpatrywali się w Juliet w milczącym wyczekiwaniu, jakby miała zaraz wygłosić toast. Ona tymczasem, lekko pochylona, eksperymentalnie poruszyła kostką. Przecięty łańcuszek zsunął się i z brzękiem opadł na podłogę.

- H-hagios ischirus Paraclitus - wykrztusił bez szczególnego przekonania Gabe. - Alpha et omega, initium etfinis...

Juliet zamachnęła się z biodra, bez zbytniego pośpiechu, ale nadal poruszając się niemal zbyt szybko, by dało się to dostrzec, i kopnęła go w brzuch. Gabe zgiął się wpół z dźwiękiem przypominającym wodę spływającą z częściowo zatkanej rury. Usłyszałem, że skulony na podłodze raz jeszcze próbuje wymówić słowo, tyle że nie pozostała mu nawet odrobina powietrza. Juliet nadepnęła mu na kark, który pękł z trzaskiem. Wszystko trwało niecałe trzy sekundy.

Znów stojąc na obydwu nogach, Juliet odetchnęła głęboko, mocno. Na moment zamknęła swe cudowne oczy: jej twarz miała wyraz zmysłowego spokoju, jak u kogoś, kto wie, że zaraz przeżyje coś niezwykle przyjemnego na najniższym, cielesnym poziomie. A potem jej oczy znów otwarły się szeroko: rozprostowała długie, eleganckie palce i obróciła się ku Damjohnowi.

- Zrób, co ci kazał - warknął Damjohn, wskazując mnie ręką. - Wykończ go.

Oczywiście wiedział doskonałe, że nic z tego nie będzie, ale przez całe życie rzucał wyzwanie naturalnemu, niezłomnemu porządkowi rzeczy. Próba blefu nic nie kosztuje, nic nie można na niej stracić. Tyle że tym razem stracił. Rozległ się dźwięk przypominający darcie jedwabiu i Damjohn stracił wyraz wzgardliwej wyższości, zdumiewająco dużo krwi oraz coś, co wyglądało na spory kawałek jelita. I znów zdawało się, że Juliet nawet nie drgnęła. Zlizała z grzbietu dłoni odrobinę krwi i zaśmiała się gardłowo, z satysfakcją. Damjohn tymczasem runął ciężko na kanapę, z jękiem nieprzyjemnego zaskoczenia.

W ciszy głośno zabrzmiał tupot stóp w ciężkich butach. To Arnold Łasica próbował uciec. Pozostali goście wyciągnęli broń - odpowiednio nóż i pistolet - ale Juliet przeszła między nimi, machając rękami w prawo i w lewo, i runęli na ziemię w kałużach krwi. Arnold miał szczęście, że gdy go dopadła, patrzył w drugą stronę. Tak bardzo skupił się na próbie otwarcia drzwi, że jej nie zauważył, i jego śmierć - Juliet pchnęła go w i przez grodź - musiała być litościwie szybka.

Potem zaś Juliet odwróciła się z powrotem, patrząc na Damjohna, i wyraz jej twarzy powiedział mi wszystko, co musiałem wiedzieć. Pozostawienie go przy życiu nie było kwestią niedbałości, przypadku bądź kaprysu: zamierzała zająć się nim dłużej. Uśmiechnęła się mrocznie, wyczekująco.

Resztką siły woli, która mi została, pokuśtykałem do Rosy, stanąłem przed nią i osłoniłem własnym ciałem. Sam także zamknąłem oczy. Zostać pochwyconym w sam środek rytuału godowo-jedzeniowego Juliet to jedno, ale oglądać go to coś zupełnie innego. Jęki i szlochy Damjohna rozbrzmiewały bardzo długo, w końcu zagłuszyły je westchnienia satysfakcji Juliet.

Kiedy w kabinie znów zapadła cisza, wyprostowałem się. Zdrowe oko Rosy wpatrywało się w moje, błagalnie, ze zgrozą. Powoli, nie odwracając się i nie patrząc na Juliet, zacząłem rozwiązywać knebel. Nie było to łatwe zadanie, ktoś z całych sił zacisnął węzły i w żaden sposób nie mogłem ich rozluźnić. W dodatku byłem tak sztywny i spięty, że ledwie mogłem poruszać dłońmi - a rana w ramieniu co chwila posyłała wzdłuż lewej ręki fale męczarni, od których spazmatycznie wykrzywiały mi się palce.

Czułem mrowienie skóry na plecach. W każdej chwili spodziewałem się dotknięcia Juliet. Oczekiwałem, że mnie chwyci i obróci. Zakładając, że upodobania miała choć trochę konserwatywne, liczyłem na to, że zdążę umożliwić Rosie ucieczkę, podczas gdy sukkub będzie mnie pożerać.

Nic z tego.

- Spójrz na mnie - wymruczała Juliet.

Z ogromną niechęcią odwróciłem się. Stała dokładnie w miejscu, gdzie padł Damjohn. Ciała Gabe'a, Arnolda i pozostałych dwóch mięśniaków wciąż leżały tam gdzie przedtem, ale po Damjohnie nie został nawet ślad.

- Uwolniłeś mnie. - Jej głos zabrzmiał lodowato.

Gestem wskazałem pieczęć na piersi i wzruszyłem ramionami z przepraszającą miną. Serce na zmianę waliło mi szaleńczo i stawało, niczym telegraf. Juliet przyjrzała się nakreślonemu na skórze pentagramowi, jakby do tej pory pamiętała o jego istnieniu. Potem przesunęła przede mną ręką - jeden szybki gest w powietrzu - i okowy nałożone przez McClennana opadły ze mnie, jakby nigdy nie istniały. Zorientowałem się natychmiast, bo usłyszałem własny, ochrypły oddech.

- Krępowanie i uwalnianie. - Twarz Juliet skrzywiła się w niemal fizycznym niesmaku. - To gry, w które grają mężczyźni. A ty śmiałeś mnie w nie wciągnąć.

Nie miałem pojęcia co odpowiedzieć, mogłem jedynie znów wzruszyć ramionami. Jej władza nade mną wcale nie zmalała, a porażająca nagość nadal sprawiała, że z trudem zbierałem myśli. Juliet spojrzała na Rosę, która wpatrywała się w nią jak zahipnotyzowana. Knebel wciąż tkwił w ustach, dopiero w połowie zdołałem go rozwiązać. Rosa jęknęła rozpaczliwie, błagając - nie wiem kogo: mnie, Juliet czy Boga?

- Co chciałeś zrobić z tą kobietą? - spytał sukkub po długiej chwili ciszy.

Zmusiłem się, by przemówić, głos załamał mi się upiornie.

- Zamierzałem ją rozwiązać, a potem zabrać do siostry. Juliet zastanawiała się chwilę, jej twarz przypominała twardą maskę.

- Tej drugiej skrępowanej? Pod ziemią?

- Tak, do niej - zgodziłem się. - Chciałem, żeby jeszcze raz się zobaczyły. Może pożegnały. Myślałem, że to zapewne...

Gniewne warknięcie Juliet przerwało mi w pół słowa.

- Powiedziałam, że krępowanie i uwalnianie to gry mężczyzn. Nie twierdziłam, że nie znam ich zasad. Masz mnie za dziecko, śmiertelniku? Cielesna marionetko, czy próbujesz się nade mnie wywyższać?

Mówiąc to, szła ku mnie, stawiając powolne kroki. Zatrzymała się tuż przede mną, a ja stałem się królikiem w reflektorach jej oczu. Skłoniłem głowę: tak jak przedtem zmusiłem się do tego. Na pewnym poziomie pragnąłem jedynie patrzeć na nią aż do śmierci z pragnienia, wyczerpania bądź przeciążenia serca.

Juliet pochyliła się, przysunęła twarz do mojej.

- Masz na sobie mój znak - zamruczała z głębi gardła. - Mogę gwizdnąć, wzywając twoje ciało bądź duszę, a ty mi je dostarczysz i będziesz błagać, bym je wzięła. Nosisz mój łańcuch, którego nie da się zerwać.

Nie patrząc w górę na nią, kiwnąłem głową. Pozostałem w tej pozycji bardzo długo: co najmniej trzy, cztery minuty. W kajucie panowała cisza, zapach Juliet powoli zanikał. Gdy w końcu już go nie czułem, gdy ostatni jego ślad wypłynął z mych płuc, pozwoliłem sobie rozejrzeć się szybko spod zmrużonych powiek. Zniknęła.

Ze świstem wypuściłem powietrze z płuc i dopiero wtedy uświadomiłem sobie, od jak dawna porządnie nie odetchnąłem. Odkrywszy, że znów mogę się ruszać, mimo raportów o poważnych uszkodzeniach dochodzących z szyi, pleców, ramienia i twarzy, odwróciłem się do Rosy i po raz drugi spróbowałem zdjąć jej knebel.

Potrzebowałem jeszcze pięciu minut, ale w końcu sznur opadł. Rosa wypluła nasiąknięty śliną zwitek tkaniny, który tkwił jej w ustach, i natychmiast wyrzuciła z siebie stek słów - przypuszczałem, że były to wszystkie znane jej przekleństwa. Na szczęście dla mojej skromności nie mówię po rosyjsku. Równie dobrze mogła odmawiać modlitwy.

Rozwiązałem jej ręce, skrępowane za plecami niebieską nylonową linką do wieszania prania, i nogi przymocowane do przednich nóg krzesła chyba setką pętli taśmy klejącej. Do tego stopnia straciła czucie, że dopiero z moją pomocą zdołała wstać. Powoli, cierpliwie prowadzałem ją tam i z powrotem po kabinie, czekając, aż do ścierpniętych kończyn napłynie krew. Co parę sekund Rosa jęczała, szlochała albo znów klęła. Po jakimś czasie musiała usiąść, dać odpocząć protestującym mięśniom. Obserwowałem ją w milczeniu; nie miałem pojęcia co mógłbym powiedzieć. Spojrzała na mnie podejrzliwie, marszcząc brwi.

- Czemu ona cię nie zabiła? - spytała nadąsanym szeptem.

Całkiem mądre pytanie, ale nie byłem w nastroju na nie odpowiadać.

- Nie wiem - przyznałem. - Chyba... jeśli to w ogóle ma sens... dlatego że czuła coś do ciebie. Do ciebie i do Śnieżnej.

Rosa wzdrygnęła się, słysząc imię siostry, i jej zdrowe oko otwarło się szeroko. Milczała jednak.

- Może dlatego, że była w tej samej sytuacji. Pamiętasz, jak tkwiłaś przywiązana do krzesła linką i taśmą? A Śnieżna pozostała uwięziona w pokoju, w którym zginęła, bo zatrzymał ją tam strach, nieszczęście i obawa o ciebie? No cóż, łańcuszek, który Juliet nosiła na kostce, był czymś podobnym. Myślę, że mogła mnie zabić za to, że ją uwolniłem - to obraza niemal równie wielka jak samo skrępowanie. Zobaczyła jednak, że próbuję cię uwolnić i widziała, że próbowałem też uwolnić Śnieżną. Pomyślała zatem: a co mi tam, zawsze mogę wrócić i dokończyć robotę później.

Tłumaczyłem to nie tylko Rosie, ale także sobie samemu, szukając wyjaśnienia. Brzmiało to całkiem sensownie. Nie da się zrozumieć demonów, odwołując się do ludzkich uczuć czy motywów.

Rosa podniosła się, a że, pomijając lekkie kuśtykanie, była już w stanie chodzić mniej więcej normalnie, wyszliśmy na pokład. Zimne nocne powietrze uderzyło nas niczym pocałunek Boga w policzek. Kazałem jej zaczekać. Wróciłem do środka i, brodząc wśród trupów, pozbierałem z kabiny wszystko, co przyniosłem ze sobą i na czym mogłem zostawić odciski palców.

Gdy do niej dołączyłem, powitała mnie z ulgą, choć nie było mnie najwyżej minutę. Oboje musieliśmy bardzo powoli zejść po schodkach, niczym para emerytów wysiadających z piętra rozpędzonego autobusu.

Gdy poczuliśmy pod stopami terra-wzglądnie-firma drewnianego pomostu, odwróciłem się do niej.

- Ona chce cię zobaczyć - powiedziałem tak łagodnie, jak tylko umiałem, nadal ochrypłym głosem. - Chce wiedzieć, że nic ci nie jest. Dlatego wciąż tam jest. W tamtym pokoju. Dlatego właśnie czeka.

Rosa potrzebowała paru sekund, by zrozumieć, co do niej mówię. Potem kiwnęła głową.

- Tak - powiedziała.

- Jesteś gotowa?

Tym razem się nie zawahała.

- Tak.

Ruszyłem pierwszy.


23

Już dawno minęła druga nad ranem i na Evershold Street panowała cmentarna cisza. Nawet puste nocne autobusy, wyjeżdżające w dworca Euston z zapalonymi światłami wyglądały jak katafalki zmierzające na pogrzeb nieznanych książąt.

Na widok tajnych pomieszczeń Rosa wzdrygnęła się wyraźnie, ale nie stchórzyła. Otworzyłem zamki kluczami Richa i znaleźliśmy się w górnym pokoju sekretnego aneksu archiwum. Moja towarzyszka rozejrzała się, pokręciła głową i zaśmiała bez cienia rozbawienia. Przystanąłem, nasłuchując, i gestem kazałem jej zrobić to samo. Z dołu nie dobiegał żaden dźwięk.

- Lepiej zaczekaj tutaj - poleciłem, świadom, że jej nerwy tej nocy nie zniosłyby zbyt wielu dalszych niespodzianek. A Rich stanowił najpaskudniejszą ze wszystkich.

Otworzyłem drzwi klatki schodowej, zapaliłem światło i zszedłem na dół. Rich wciąż tam był, ale atmosfera panująca w piwnicy wyraźnie mu nie posłużyła. Leżał skulony na podłodze, wpatrując się tępo w podciągnięte do piersi kolana. Gdy go zawołałem, nie zareagował. I choć pomachałem mu ręką przed oczami, te nie poruszyły się nawet odrobinę. Światło wciąż się paliło, ale przynajmniej na razie w domu nie było nikogo. Odgadłem, że podczas mojej nieobecności Śnieżna złożyła mu kolejną wizytę i nie była spokojną towarzyszką. Cóż, nie zamierzałem tracić łez, skoro facet dostał to, na co po stokroć zasłużył.

Wróciłem na górę i wezwałem do siebie Rosę. Wyjaśniłem krótko rolę Richa i co tam robił. Jej oczy zwęziły się, dolna warga wysunęła naprzód.

- Zabiję go - syknęła.

- Szczerze mówiąc - powiedziałem, świadom faktu, że powtarzam to co usłyszałem od Cheryl na temat ducha tydzień wcześniej - myślę, że zrobiłabyś mu przysługę. Ale na dziś mam już dosyć zabijania, to naprawdę paskudne widowisko. Zawrzyjmy zatem umowę. Ty obiecasz, że go nie zabijesz, a ja zaprowadzę cię do Śnieżnej. Wesolutko i radośnie. Zgoda?

Jednakże, już wymawiając te słowa, uświadomiłem sobie, że nie mają znaczenia. Ogarniało mnie znajome uczucie, pochodzące z dodatkowego zmysłu, z którym przyszedłem na świat, zmysłu nastrojonego na stałe na stację Śmierć FM.

Ruszyłem na dół pierwszy, Rosa dreptała za mną. Na widok Richa wyszczerzyła zęby w grymasie nienawiści. On patrzył na nią tępy, oklapły, bez śladu jakiegokolwiek zrozumienia.

Patrzyłem na poplamiony, obleśny materac. Niczego nie dostrzegłem, lecz tam właśnie była - stąd właśnie promieniowała jej obecność.

Wskazałem ręką, Rosa podążyła za nią wzrokiem.

- Tam - rzuciłem. - Nie bój się.

Muszę przyznać, że faktycznie się nie bała. Pozbawiony twarzy duch Śnieżnej wynurzył się z podłogi niczym Wenus z morskiej piany. Czerwone strzępy zniszczonej twarzy falowały jak jedwabny szal na wietrze, którego nie czuliśmy. Ale Rosa nie cofnęła się, do jej oczu napłynęły łzy.

Gdy Śnieżna dotarła na poziom podłogi - albo parę cali ponad - zatrzymała się i kobiety spojrzały na siebie z odległości kilku kroków. Po policzkach Rosy płynęły łzy. Powiedziała coś po rosyjsku, Śnieżna przytaknęła i odpowiedziała. Zdumiona Rosa pokręciła głową.

Dyskrecja to kolejna cnota, z którą zwykle miewam problemy. W tym momencie jednak uznałem, że i mnie, i Richowi dobrze zrobi odrobina świeżego powietrza. Odwiązałem go, ująłem pod ramię i bez protestów podniosłem z podłogi. Poprowadziłem go schodami, szedł potulnie jak baranek. Raz jego wzrok trochę się wyostrzył i Rich spojrzał na mnie głęboko poruszony. Wyglądał tak, jakby chciał coś powiedzieć, najwyraźniej jednak nie zdołał odnaleźć słów albo zapomniał co ma do powiedzenia.

Postawiłem przewróconą kanapę i posadziłem na niej Richa. Potem sięgnąłem po jedną z ocalałych butelek z wodą, rozpiąłem koszulę i polałem pierś, próbując bez powodzenia choćby częściowo zmyć hennę. Nie ustąpiła jednak - jej usunięcie wymagało mnóstwa mydła, wody i czasu. Pozostawało mi tylko mieć nadzieję, że mój zmysłowo zachrypnięty głos brzmi seksownie, a nie idiotycznie.

Dałem siostrom mnóstwo czasu, bo to, co robiła Rosa, należało zrobić jak należy: wiedziałem o tym doskonale, bo odwalała za mnie robotę. To drugi sposób odesłania ducha do następnego świata, czymkolwiek on jest. Trzeba mu dać to czego pragnie, rozwiązać wszystkie niezakończone sprawy i pokazać, że będzie dobrze.

Powróciłem myślami do propozycji Damjohna. „Dysponuję wiedzą, której cenę wielu uważa za zbyt wysoką”. Owszem, dla mnie cena była stanowczo zbyt wysoka, facet. Dowiem się po swojemu. W stosownym czasie.

Po jakichś trzydziestu minutach wróciłem na dół. Rosa siedziała sama na materacu, niemal równie wyczerpana i ogłuszona jak Rich. Wyciągnąłem rękę, ale ją zignorowała. Wstała o własnych siłach.

- Ona odeszła - powiedziała, choć intonacja wskazywała, że mogło to być pytanie.

- Tak - potwierdziłem. - Odeszła. Musiała się tylko upewnić, że uwolniłaś się z tej obmierzłej dziury. Teraz jest szczęśliwa.

Rosa nie sprawiała wrażenia przekonanej, patrzyła na mnie z powagą.

- Ale dokąd odeszła? - spytała, kładąc nacisk na drugie słowo.

- Wrócimy jeszcze do tego tematu - przyrzekłem. - Kiedyś.


24

Jedną z przyczyn, dla których nigdy nie umiem nadążyć z papierkową robotą, jest fakt, że moja robota nigdy ot tak się nie kończy. Ale może to tylko moja wina. Wszystko w moim życiu przybiera dziwne kształty, na końcu ograniczając się do wzniosłości, wyrzutów i wzruszających absurdów.

Wszystkie nagłówki były jak wariacje na ten sam temat. Mnie najbardziej spodobała się krwawa łaźnia w porcie w Chelsea z „The Sun”, choć „Star” zajęła wysokie drugie miejsce swą orgią śmierci w chelsea. Artykuły bez wyjątku skupiały się na wątpliwej reputacji Łukasza Damjohna i jego domniemanym udziale w najróżniejszych formach zorganizowanej przestępczości - choć podejrzeń tych nie potwierdzał nawet wyrok skazujący. Teraz na pokładzie jachtu zarejestrowanego na jego nazwisko doszło do wojny gangów, zginęło kilka osób, a sam Damjohn najwyraźniej zaszył się pod ziemię. W jednym z nieboszczyków rozpoznano jego znanego współpracownika - człowieka szczycącego się (obecnie pośmiertnie) imieniem i nazwiskiem Arnold Poultney. Zapewne był to Arnold Łasica. Pozostałe trzy ciała należały do Johna Grassa, Martina Rumbelowa i niejakiego Gabriela Alexandra McClennana, który zostawił po sobie pogrążoną w żałobie wdowę i córkę.

Niepokojąca myśl. Do tej pory nie miałem pojęcia, że McClennan kiedykolwiek się ożenił, a co dopiero rozmnożył. Powinny istnieć jakieś przepisy niedopuszczające do podobnych sytuacji. Ponieważ jednak ich nie uchwalono, właśnie zniszczyłem podstawową komórkę społeczną - wraz ze skurwielem, który ją współtworzył. Zastanawiałem się, czy nie wyciągnąć ich adresu od Dodsona albo, co bardziej prawdopodobne, od Nicky’ego, i nie złożyć im wizyty. Ale co, do diabła, mógłbym powiedzieć? „Zabiłem pani męża, pani ojca, ale dobrze postąpiłem, bo sobie na to zasłużył”? Stchórzyłem. Przynajmniej na to spotkanie nie byłem jeszcze gotów.

Pomijając jednak wszelkie imponderabilia, z pewną radością zwaliłem na biurko Alice plik gazet i poinformowałem, że powinna je dołączyć do kolekcji Bonningtona. Biurko należało do Alice, bo Peele został już oddelegowany do Guggenheima. Tamtejszy zarząd tak bardzo pragnął go zatrudnić, że zapłacili archiwum odstępne, byle tylko mógł przepracować u nich okres wypowiedzenia. A Alice znalazła się tam, gdzie zawsze pragnęła: oto szczęśliwe zakończenie. Według Cheryl wszystkich w archiwum wzruszyło do łez.

- To niczego nie zmienia - powiedziała zimno Alice. - Fakt, że od ostatniej niedzieli nikt nie widział ducha, nie dowodzi, że zjawa odeszła, a jeśli nawet, że to pan ją egzorcyzmował. W mojej opinii wciąż jest pan nam winien trzysta funtów i proszę się cieszyć, że nie powiadomiłam policji o kradzieży moich kluczy.

Nie pozwoliłem, by jej słowa zepsuły mi błogi humor.

- Masz rację - odparłem. - Kiedy już masz rację, to ją masz. Nie mogę dowieść, że zrobiłem swoje. Nie mam świadków, dowodów fizycznych, taka natura tej roboty. Większość tego co robię nie pozostawia śladów.

Alice, nie kryjąc zniecierpliwienia, czekała, żebym sobie poszedł.

- Nie - ciągnąłem, zastanawiając się głośno. - Do zostawienia porządnego śladu potrzebna jest porządna zbrodnia. Wiem, że załatwiłaś sprawę z Tilerem, bo zadałem sobie trud, żeby się dowiedzieć. Zjawiłaś się na jego progu z dwoma adwokatami i gościem z glinowni i odebrałaś dwadzieścia siedem pudeł różnych dokumentów, bez żadnych problemów i stawianych zarzutów. Następnego dnia Tiler złożył wymówienie.

Alice wciąż wyglądała jak ktoś, kto ma wiele ciekawszych zajęć niż rozmowa ze mną.

- Do czego właściwie pan zmierza? - spytała ostro. Rozczulająco wzruszyłem ramionami.

- Ależ daleki jestem od zmierzania do czegokolwiek. Uważam, że takie sprawy najlepiej załatwić dyskretnie, zamieszanie nikomu nie służy. No dobrze, ten podstępny sukinsynek próbował mnie zabić, ale wiem doskonale, że istnieje wyższe dobro. Powiedz mi, Alice, zrobiłaś to, o co prosiłem? Wybrałaś się do pomieszczeń obok i obejrzałaś piwnicę?

Przez chwilę przyglądała mi się w milczeniu.

- Tak - odezwała się w końcu, i pod owym obojętnym tonem, który tak sprawnie utrzymywała, usłyszałem nutę napięcia. - Zrobiłam to.

- Doszłaś do jakichś wniosków?

Powoli skinęła głową. Bardzo powoli. I znów nie spieszyła się z odpowiedzią, starannie dobierając każde słowo.

- Zasięgnęłam porady prawnej. Te pomieszczenia nigdy nie należały do archiwum. Gdy w latach osiemdziesiątych przekazano nam resztę budynku, one pozostały w gestii Departamentu Ubezpieczeń Społecznych. Powiadomiłam zatem policję, że ktoś się do nich włamał, i zostawiłam im tę sprawę.

- Oczywiście, że tak. Czy zrobiłaś to jako pełniąca obowiązki głównego administratora Archiwum Bonningtona, czy też jako zwykła obywatelka, współpracująca z policją wyłącznie z poczucia obywatelskiego obowiązku? No wiesz, zostawiłaś im imię i nazwisko czy po prostu zadzwoniłaś anonimowo z budki?

Otworzyła usta, szykując się do gniewnej odpowiedzi, ja jednak parłem dalej.

- Nieważne - rzuciłem. - Z pewnością poinformowałaś ich, że ty, Jeffrey i Rich mieliście klucze do owych drzwi, a zatem wszelkie dochodzenia w sprawie możliwych przypadków przetrzymywania, gwałtu i morderstwa powinny zacząć się od waszej trójki.

W gabinecie zapadła bardzo długa, bardzo bolesna cisza.

- Sprawdziłam dokładnie klucze swoje i Jeffreya - oznajmiła Alice. - Nie ma wśród nich kluczy do tamtych drzwi.

- Bardzo ciekawe - mruknąłem - bo zaledwie parę krótkich nocy temu widziałem, jak Rich otwierał tamten pokój kluczami od Bonningtona. Pozostało mi to w pamięci z powodu pewnych barwnych wydarzeń, z którymi wiąże się ów obraz. Oczywiście, obecnie Rich przebywa na oddziale zamkniętym szpitala w West Milddlesex, naćpany po uszy i niezdolny cokolwiek powiedzieć. Ale może powinienem skierować do niego policję, na wypadek, gdyby kiedyś wydobrzał?

Może i Alice gryzło sumienie, ale nie zamierzała dać się zastraszyć.

- Zatem może powinieneś to zrobić - rzekła. - To w końcu twoja prywatna sprawa, Castor. Żegnam i powodzenia.

- A Guggenheim? Myślisz, że ich też warto powiadomić?

Nie odpowiedziała; patrzyła na mnie z miną obrażonego dziecka, które właśnie usłyszało, że Święty Mikołaj nie istnieje. Wyłożyłem karty na stół. To nie był sadyzm, tylko czysty biznes.

- Oprócz ciebie - podjąłem - Peele podczas swojej pracy tutaj zatrudnił jeszcze trzy osoby. Cheryl to czyste złoto, ale z pozostałej dwójki jeden okradał archiwum na skalę przemysłową, a drugi uniknął oskarżenia o morderstwo jedynie dzięki temu, że, jakże dogodnie, oszalał. Niezłe osiągnięcia, przyznasz chyba. Z całą pewnością ten temat powinien wypłynąć podczas rozmowy rekrutacyjnej, gdy zarząd Guggenheima zdecyduje się sformalizować tymczasową umowę o pracę.

Alice nadal nie wiedziała co powiedzieć, toteż ciągnąłem:

- Oto co sobie myślę. Odpuszczenie Tilerowi nie miało cienia sensu, chyba że chodziło o to, by nie narobić hałasu. Starałaś się też utrzymać możliwie największy dystans pomiędzy Bonningtonem i dochodzeniem w sprawie morderstwa Śnieżnej Alanowicz, choć musisz być doskonale świadoma faktu, że wszystko działo się tuż obok. Z tego co wiem, policja zadała ci nawet kilka pytań. Ale oczywiście nie byłem świadkiem rozmowy, więc nie mogę stwierdzić, co ich interesowało i co wyszło na jaw podczas owej pogawędki. Zapewne doszłaś do wniosku, że cokolwiek wydarzyło się w tej piwnicy, nie ma z wami nic wspólnego. Może uznałaś też, że Rich został już dostatecznie ukarany za swoje czyny, a w stanie, w jakim się znalazł, i tak nigdy nie trafiłby przed oblicze sądu. Może uwzględniłaś również kłopoty, jakie mógłby mieć Jeffrey, gdyby został wciągnięty nie w jedną, lecz dwie sprawy kryminalne, w czasie gdy chce zapuścić korzenie w światowej stolicy historii sztuki i dokonać kolejnego wielkiego kroku naprzód w i tak już imponującej karierze. Naprawdę szkoda byłoby wciągać go w to wszystko. Nie da się stwierdzić, kiedy znów mogłaby się nadarzyć podobna okazja. Dla was obojga. Z drugiej strony, zatrzymałem klucze Richa, które mogłyby stanowić interesujący kontrast z twoimi i Jeffreya. To tylko taki pomysł, Alice. I pamiętaj, że fałszywe zeznania to przestępstwo.

Dałem jej tyle czasu, ile potrzebowała, by przemyśleć moją przemowę. Długo nad nią pracowałem i ćwiczyłem z Pen, i oboje uznaliśmy, że ma w sobie mnóstwo dramatyzmu.

Alice wstała, podeszła do uchylonych drzwi, zamknęła je starannie. Patrzyliśmy na siebie z dwóch stron pokoju.

- Prawdziwy z ciebie drań, co? - zapytała, ale z mniejszym jadem niż oczekiwałem.

- Zrobiłem swoje - przypomniałem jej. - Zapomnijmy o tych wszystkich krygowaniach i bzdurach. Zrobiłem swoje i w trakcie o mało nie zginąłem. Jesteś mi winna zapłatę. Przykro mi, że muszę ci o tym przypominać.

Jeszcze trochę się targowaliśmy, ale od tej pory w zasadzie szło jak z płatka. Alice zgodziła się wypłacić mi pozostałe siedem setek za pierwotne egzorcyzmy i dodatkowe półtora tysiąca w ramach znaleźnego, za dokumenty skradzione przez Tilera. W tych okolicznościach nie uznałem swych żądań za wygórowane: mniej więcej tyle potrzebowała Pen, żeby spłacić dług ciążący na domu, więc po prostu nie traciłem dachu nad głową. Biznes to biznes.

Ale już stojąc w drzwiach, poczułem na plecach jej spojrzenie. Obróciłem się i popatrzyliśmy na siebie pytająco. No dobrze, ja patrzyłem pytająco, ona oskarżycielsko, ale chodziło o to samo.

- Widziałaś ją - stwierdziłem.

Alice zaczęła coś mówić i umilkła. Po długiej chwili skinęła głową.

- Kiedy grałem, ściągałem ją, zamiast przepłoszyć. - Zacząłem szukać właściwych słów. - To była melodia opisująca ją dla mnie, ta, którą w zwykłych okolicznościach omotałbym wokół niej, aż w końcu nie mogłaby już się uwolnić i musiałaby zniknąć wraz z odejściem muzyki. Myślę - przypuszczam - że melodia opisywała ją też dla ciebie, i tym razem ją ujrzałaś. Ale więcej jej nie zobaczysz. Przyrzekam, że ona nie wróci.

Z niewiadomych powodów to jej nie pomogło, jednak nic innego nie przyszło mi do głowy. Pocieszyłem się myślą, że Alice należy do osób, które zawsze sobie poradzą.

W drodze do wyjścia zajrzałem do pracowni. Cheryl ślęczała nad komputerem. Na mój widok uniosła wzrok znad klawiatury i pozdrowiła mnie skinieniem głowy i słabym uśmiechem.

- Dzięki za wszystko - powiedziałem.

- Bardzo proszę.

- Naprawdę mi przykro z powodu wesela twojej mamy.

- Tak. Już mówiłeś.

Cisza. Podszedłem do niej, ona jednak szybko, zdecydowanie uniosła rękę dłonią naprzód, nim zdążyłem jej dotknąć. Posłuchałem, zachowując dystans.

Potrzebowała dużo czasu, by odnaleźć właściwe słowa.

- Cieszę się, że zrobiłeś to, co zrobiłeś. Uważam, że to super. Musi istnieć ktoś, kto wystąpi w imieniu ludzi takich jak Sylvie - to znaczy Śnieżna - i dopilnuje, by tych, którzy ich skrzywdzili, dosięgła sprawiedliwość. Ostatecznie na świecie istnieje milion ludzi chroniących żywych przed umarłymi. Ktoś musi chronić umarłych przed żywymi. Musi istnieć równowaga, zgadza się? I nie przypuszczam, żebyś nawet ty sam aż do tej pory wiedział, że to właśnie powinieneś robić.

Zamrugała szybko kilka razy, jakby miała się rozpłakać. Może jednak wyobraziłem to sobie: jej głos nie zdradzał wzruszenia, bez problemów patrzyła mi w oczy.

- Chodzi o to, Fix - rzekła żałobnym tonem - że zbyt łatwo kłamiesz. Przez cały ten czas okłamywałeś samego siebie, wmawiając sobie, że duchy to rzeczy, nie ludzie. Tak, żebyś nie musiał czuć się winny z powodu tego co im robisz. A potem okłamałeś też mnie, a wcale nie musiałeś. Gdybyś powiedział prawdę i tak bym ci pomogła. To kiepska podstawa dla związku.

- Związku? - rzuciłem. - Hej, to było fajne dymanko i bardzo cię lubię, ale...

Rozpoznała własne słowa i roześmiała się, natychmiast jednak znów spoważniała.

- Nadal możemy pozostać przyjaciółmi - powiedziała. - Bardzo bym tego chciała. Ale nie mogę... no wiesz, nie mogę się otworzyć przed człowiekiem, któremu nie ufam. To tak nie działa.

Pozwoliła mi się pocałować, jeden raz, bardzo szybko, w usta.

- Cóż, teraz już spróbowałaś - rzekłem - i masz wszelkie prawo powiedzieć, że ci się nie spodobało.

Tak jak z Alice: to było wszystko, co miałem, i wiedziałem, że nie wystarczy. Odgłos stukania w klawiaturę towarzyszył mi podczas wędrówki korytarzem. Gdy jednak dotarłem do schodów, rozpłynął się w zimnej ciszy budynku.


25

Idziemy naprzód. Cofamy się. Naprzód, bo cały czas się starzejemy. Cofamy, bo każdy z nas ma swoje nawyki i przyzwyczajenia, które się odzywają, kiedy choć na moment tracimy czujność.

Zanim jednak to się stało, czy raczej dokonało, znów pożyczyłem od Pen samochód i w niedzielę nad ranem pojechałem do Ośrodka Opieki Charlesa Stangera. Zaparkowałem, ominąłem główne wejście i skręciłem do ogrodów. Panował tam niezwykły spokój, a przynajmniej trudno sobie wyobrazić większy, przynajmniej z naszej perspektywy. Nie było słychać żadnych krzyków, płaczów, pośpiechu, awantur, niczego - tylko kwiaty kołyszące się w promieniach księżyca, gniewne odległe ujadanie psa i od czasu do czasu ćmę, próbującą bez powodzenia usmażyć się na dwudziestopięciowatowej, zasilanej słonecznie lampie ogrodowej.

Wybrałem sobie ławkę i usiadłem. A potem przez jakiś czas jedynie czekałem, chłonąc nastrój i odnajdując jego przybliżenie w tonacji D. Gdy w końcu wiedziałem już co robię, wyjąłem flet i zacząłem grać.

W dłoniach trzymałem kolejnego clarke'a, ale nie model original. Kaprys związany z ideą otwierania nowego rozdziału, i tak dalej, sprawił, że zdecydowałem się na zielonego sweetone'a. Nie przywykłem jeszcze do niego, wciąż byłem też zesztywniały od rany na ramieniu, którą odniosłem, gdy Juliet zatopiła we mnie szpony w kabinie „Mercedes”, toteż moja wersja „Henry'ego Martina” zabrzmiała nieco niepewnie i fałszywie: tak kiepsko, że lękałem się, że może w ogóle nie zadziałać. Zagrałem ją całą, uważając, by nie unieść głowy, dopóki nie dotarłem do słów „i cała załoga utonęła”.

Gdy w końcu uniosłem wzrok, były tam: trzy małe duchy o bladych, poważnych twarzyczkach. Najstarsza miała najwyżej trzynaście lat, najmłodsza nie więcej niż dziesięć. Dwie były czyste i starannie wystrojone w mundurki szkolne z lat czterdziestych, łącznie z beretami. Trzecia miała na sobie podartą bluzkę i wymiętą spódnicę, pokrytą plamami z mchu na przodzie.

Teraz, gdy zwróciłem ich uwagę, zagrałem inną melodię - szybszą, o bardziej porywającym i złożonym rytmie. Nie miała żadnego tytułu, a przynajmniej ja go nie znałem. Było to muzyczne cięcie, wdzierające się w rzeczywistość pod nieco innym kątem niż zwyczajowo grywane przeze mnie melodie. A one słuchały w milczeniu, z uwagą.

Kiedy skończyłem, wymieniły spojrzenia całkowicie mnie wykluczające, wykluczające wszystkich żywych ludzi. A potem jednocześnie, na jakiś niesłyszalny sygnał pobiegły - przez ogrody, przez pnie drzew, przez odległą siatkę ogrodzenia, osiem pasów obwodnicy północnej, i dalej.

Nie mogłem zrobić dla nich tego, co Rosa zrobiła dla Śnieżnej, bo nie wiedziałem, co oprócz strachu i oburzającej śmierci trzyma je na ziemi. Ale mogłem uwolnić je choć częściowo. Teraz przynajmniej mogły same wybrać sobie miejsce, które zechcą nawiedzać.

A niech tam, kurwa. Przynajmniej tyle mogłem zrobić.

***

Jeszcze później wróciłem do Harlesden. Znów przeglądałem pocztę - co, wziąwszy pod uwagę, że zwykle robię to w okresie przesilenia, oznaczało, że upłynęło jakieś pół roku. Na dworze panowała cisza, minęła już północ. Przez otwarte okno sączył się zapach kwiatów wiśni, niczym wieści z innego świata. Siedziałem z nogami opartymi o blat szafki, szklaneczką whisky pod ręką i sercem wypełnionym uczuciem, które u mnie uchodzi za spokój.

Powodem owego uczucia nie była whisky, lecz list od Rosy Alanowicz, która wróciła już do Oktiabrskiego i najwyraźniej świetnie sobie radziła jako właścicielka niewielkiego sklepu spożywczego. Odszkodowanie otrzymane od Biura Rekompensat Dla Ofiar Przestępczości było oburzająco małe, ale tylko wedle standardów brytyjskich. W głuszy Primorska stanowiło bardzo poważną sumkę i Rosa natychmiast stanęła na nogi.

Myślami zatem przebywałem wiele mil dalej i do tego stopnia straciłem czujność, że mogłem jej w ogóle nie mieć. A potem w ułamku sekundy świeża woń wiśni zniknęła, zagłuszona ciężkim, gorącym smrodem lisa, który w następnej chwili rozproszył się na tysiące odcieni nieznośnej słodyczy. Moja głowa się uniosła, stopy opadły ciężko, zupełnie jakby niebiański lalkarz wychylił się z nieba i szarpnął mocno za przyczepione do moich członków sznurki.

Stała przy otwartym oknie, chłodny wiosenny wietrzyk unosił jej włosy. Była naga i jak wcześniej jej straszliwa uroda jednocześnie poruszała mnie i przytłaczała. Przez długą chwilę przyglądaliśmy się sobie w milczeniu. Woń demona, miast narastać, słabła, co dało mi nadzieję, że tej nocy nie poluje. Ale na wszelki wypadek nie poruszałem się. Sukkuby reagują na uciekających mężczyzn jak koty na uciekające myszy.

- Wezwano mnie, bym wypełniła ściśle określone zadanie - oznajmiła w końcu Juliet; jej niewiarygodnie jedwabisty głos pieścił mnie niczym płaska strona brzytwy.

Skinąłem głową, doskonale wiedząc, na czym polegało.

- I dopóki go nie wypełnię, nie mogę wrócić do domu.

W żaden sposób nie dopadłbym drzwi przed nią. A jedyną rzeczą pod ręką, nadającą się na broń, była butelka whisky. Pozwoliłem, by moja ręka oparła się o nią od niechcenia.

Chwila się przeciągała.

- Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy - podjęła Juliet - że niepowodzenie przyniesie ze sobą tak wymierne profity. Ale też, dopóki nosiłam łańcuszek, niepowodzenie nie wchodziło w grę. Naprawdę powinnam ci za to podziękować.

Pokręciłem głową. Miało to znaczyć, że uwalnianie demonów to część usług zapewnianych przez Castora i że nie oczekuję żadnych podziękowań. Oczywiście pojąłem nagle, że dla Juliet domem było piekło - a przynajmniej miejsce, dla którego nie dysponujemy inną nazwą. Zapewne mało kto mógłby odczuwać za nim tęsknotę.

- Potrzebuję czegoś, czym mogłabym zająć swój czas - dokończyła Juliet. - I sądzę, że praca, którą wykonujesz, powinna mi odpowiadać. Ale bez wątpienia istnieją pewne reguły i część z nich pozostaje dla mnie obca. Przyszłam zatem po instrukcje, jako że jesteś jedynym znanym mi człowiekiem, który nadal żyje.

Potrzebowałem długiej chwili, by sformułować rozsądną odpowiedź, najpierw bowiem musiałem przepuścić to, co usłyszałem, przez wewnętrzne obwody logiczne, z których znaczna część przepaliła się na sam jej widok.

- Staż - wykrztusiłem w końcu po przerwie ciągnącej się do granicy wytrzymałości. - Chcesz odbyć u mnie staż.

- Jeśli tak to nazywasz, owszem. Pracować z tobą. Obserwować cię. Uczyć się.

Usiadłem powoli i ostrożnie, żeby nie upaść i nie wykonać gwałtownego ruchu. Wolałem, by nie zmieniła zdania i nie wypruła ze mnie flaków.

- Dobra - powiedziałem. - Tak, tak, jestem gotów cię... cię przyjąć. To znacznie, znacznie lepsze niż alternatywa. Ale... nie obraź się, czy mogłabyś, proszę, coś na siebie włożyć? Bo potrzebuję trochę krwi w mózgu. W przeciwnym razie pewnie zaraz zemdleję.

Juliet uniosła brew i zerknęła na moją bolesną erekcję unoszącą materiał spodni.

- Przepraszam - mruknęła i w jednym ułamku sekundy stała już przede mną odziana w ten sam strój, który miała na sobie, gdy spotkałem ją po raz pierwszy: czarną koszulę, czarne skórzane spodnie, ostre szpilki.

Był to naprawdę imponujący kostium i zadziałał jak należy. Ale czy aby nie brakowało mu odrobiny profesjonalnej powagi? Czy nie potrzebował czegoś podkreślającego fachowość i doświadczenie? Odpowiednika małej czarnej torby lekarskiej, tyle że u egzorcysty?

Usiadłem na krześle, z namysłem marszcząc czoło i pocierając linię żuchwy kciukiem i palcem wskazującym. I wtedy to do mnie dotarło.

- Potrzebny ci prochowiec - oznajmiłem.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Longyear?rry B Mój własny wróg
Baczyński Pragnienie opis lekcjowy moj wlasny
Longyear, Barry Mój własny wróg
314 Diana Palmer Most Wanted 01 Mój cudowny szef
Resnick, Mike Lucifer Jones 01 Adventures
Acedevo Mario Felix Gomez 01 The Nymphos of Rocky Flats
Diana Palmer Most Wanted 01 Mój cudowny szef
Resnick, Mike Far Future 01 Birthright The Book Of Man
Palmer Diana 01 Mój cudowny szef
Karramba Mój własny raj
Mike Resnick Opowiadania Ja i mój cień
Palmer Diana Long Tall Texans Most wanted 01 Mój cudowny szef (Harlequin Desire 314)
314 Palmer Diana Most wanted 01 Mój cudowny szef
Palmer Diana Most Wanted 01 Mój cudowny szef ( Dane Lassiter ) 6
!projekt chwytaka (mój) Kopia (przed przeróbką 01)
14-Diabeł mój, J. Kaczmarski - teksty i akordy
KOD 16(1) br mĂłj noc 01(1)

więcej podobnych podstron