Cartland Barbara Podroz po gwiazde


PODRÓŻ PO GWIAZDĘ


Najpiękniejsze miłości



Tytuł oryginału JOURNEY TO A STAR

Ilustracja na okładce GERRY HEYLOCK

Redakcja merytoryczna HANNA MACHLEJD-MOŚCICKA

Redakcja techniczna WIESŁAWA ZIELIŃSKA

Korekta DANUTA WOŁODKO


Copyright © Barbara Cartland 1984

For the Polish edition Copyright © 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.


ISBN 83-7082-473-0


Od Autorki


Graniczne zamieszki, które miały miejsce w Sy­jamie w roku 1893, stopniowo ucichły. W roku 1897 król Czulalongkorn oraz królowa Saowaba odwiedzili Europę, przypłynąwszy tam na pokładzie jachtu „Maka Chakri".

Ciepłe przyjęcie, z jakim spotkali się we Francji, mile zaskoczyło królewską parę. W Anglii za­trzymali się w pałacu Buckingham, gdzie gościł ich książę Walii (późniejszy król, Edward VII).

Podróż, obejmująca również Rosję, Włochy, Szwecję i Belgię, okazała się bardzo owocna. Czu­lalongkorn był pierwszym azjatyckim monarchą, który rozmawiał z Europejczykami po angielsku, bez pomocy tłumacza.

Gdy znalazłam się w roku 1982 w Bangkoku, zatrzymałam się w hotelu „Oriental", obecnie jednym z największych hoteli na świecie. Z mego

5 —



balkonu rozciągał się wspaniały widok na rzekę, na której od stuleci znajduje się rodzaj bazaru, odmalowanego w niniejszej książce.

Niestety, nie miałam czasu, by zwiedzać świą­tynie i oglądać fascynujące freski. Istnieje jednak interesująca praca A.B. Criswolda pt. Dziesięć żywotów Buddy, prezentująca ich barwne repro­dukcje.


Rozdział 1 1894

Markiz Oakenshaw ziewnął. W pałacu Świętego Jakuba było duszno, a poranne przyjęcie ciągnęło się w nieskończoność. Książę Walii był jak zwykle duszą towarzystwa. Rozmawiał prawie z każdym, kto został mu przedstawiony, i jego śmiech raz po raz rozbrzmiewał wśród gości.

Na markizie, który często był świadkiem po­dobnych scen, paradny wygląd znajdujących się tam żołnierzy, marynarzy, dyplomatów i ministrów nie wywarł szczególnego wrażenia.

Rozmyślał o wyjątkowo słonecznym jak na styczeń dniu i o tym, że wolałby teraz być na przejażdżce po parku na jednym ze swoich og­nistych koni lub galopować z którymś z przyjaciół na swoim prywatnym torze wyścigowym. Był tak pogrążony w myślach, że gdy spotkanie dobiegło


7 —



końca i książę Walii ruszył w kierunku drzwi, drgnął, jakby nagle przebudzony.

Markiz pospieszył za nim. Zauważył, że z roku na rok książę staje się coraz tęższy, i pomyślał, że jego eleganckie stroje będą wkrótce za ciasne.

Markiz natomiast zachował swą młodzieńczą sylwetkę. Lubił jeździć konno, uprawiać sporty, gdy tylko miał okazję, i dzięki temu ciągle był w dobrej formie.

Starał się także zachować wstrzemięźliwość na hucznych przyjęciach w Marlborough House i nie ulegać urokowi pięknych dam, które nadskakiwały księciu Walii.

Powstrzymując ziewanie, markiz pomyślał, że długie przyjęcia przy suto zastawionym stole nudzą go tak bardzo jak przeciągające się w nieskończo­ność poranne spotkania oraz inne dworskie rozry­wki. Dlatego też trudno mu było wyrazić entuzjazm, gdy książę rzekł:

Mam nadzieję, Vivien, że zjesz dzisiaj ze mną kolację. Księżna wyjechała i chciałbym nie tylko zaprosić starych przyjaciół na posiłek, ale także zabawić się potem w świetle świateł na scenie.

Markiz wiedział, że oznaczało to wybranie się na pewnego rodzaju przedstawienie teatralne, które książę uwielbiał. Nie miał też wątpliwości, iż zabawa skończy się w jednym z domów uciech, które zawsze stały dla nich otworem. Pomyślał niemal z rozdrażnieniem, że jest za stary na tego


8 —


rodzaju rozrywki, podobnie zresztą jak książę. Jednak jego wysokość z entuzjazmem młodego podoficera wciąż podziwiał wątpliwy urok takich kiczowatych przedstawień jak Damy w mieście.

Doskonały pomysł— odparł markiz po namyśle.

Gdy schodzili po starych dębowych schodach, po których od wieków stąpali wielcy arystokraci, książę był w świetnym humorze. Na dziedzińcu czekał już powóz, by zawieźć go do znajdującego się nie opodal Marlborough House. Gdy odjeżdżał, markiz i inni dworzanie, mężowie stanu oraz służący, którzy go odprowadzali, pochylili głowy w ukłonie, a potem westchnęli z ulgą, kiedy powóz z następcą tronu zniknął im z oczu.

No, na dzisiaj, dzięki Bogu, koniec — po­wiedział do markiza jeden z dżentelmenów — mogę zrzucić już ten niewygodny mundur.

Mam zamiar zrobić to samo — odparł markiz i już chciał wsiąść do swego powozu, gdy usłyszał:

Och, Oakenshaw, prawie bym zapomniał. Minister spraw zagranicznych prosił, żebyś wpadł do niego przed lunchem.

A to w jakim celu? — spytał markiz nie­chętnie.

Nie mam pojęcia, ale znając jego lordowską mość pewnie chodzi o coś, co powinno być zro­bione wczoraj.

Markiz zaśmiał się krótko, choć wcale go to nie


9 —



rozbawiło. Dobrze wiedział, że lord Rosebery ze swoimi zdolnościami, pozycją i bogactwem mógł zdobyć władzę nawet bez angażowania własnej inteligencji, z której powszechnie słynął. Pan Gladstone nazywał go człowiekiem przyszłości.

Kiedy lord Rosebery został awansowany na ministra spraw zagranicznych, jego zdolności oratorskie zyskały ogólny podziw i przysporzyły mu popularności w całym kraju.

Miał przy tym niezrównane konie wyścigowe, które zawsze przychodziły pierwsze do mety.

Fakt, że minister zaliczył do grona bliskich przyjaciół o wiele od siebie młodszego markiza Oakenshawa, nikogo nie dziwił. Obaj bowiem lubili uprawiać sporty i mieli poczucie humoru, które pozwalało im śmiać się nie tylko z otoczenia, ale także z samych siebie.

Gdy powóz zaprzężony w dwa znakomite konie jechał w kierunku ministerstwa, markiz zastanawiał się, z jakiego to powodu lord Rosebery, z którym jadł obiad zaledwie przed paroma dniami, tak niezwłocznie chce się z nim widzieć.

Oakenshaw miał ochotę najpierw udać się do swojego domu przy Grosvenor Square, by się przebrać, ale skoro lord Rosebery tak pilnie go potrzebował, byłoby wielkim nietaktem kazać mu czekać. Konie zatrzymały się przed budynkiem ministerstwa i jeden z prywatnych sekretarzy lorda


10 —


Rosebery'ego zbiegł po schodach, by powitać przybysza.

Dzień dobry, milordzie. Minister będzie bardzo wdzięczny za tak rychłe przybycie.

Witaj, Cunningham. Możesz mi powiedzieć, po co ten cały pośpiech? — zapytał sekretarza lorda Rosebery'ego, którego znał od dawna.

Myślę, że jego lordowska mość sam wszystko wyjaśni — odrzekł sekretarz i poprowadził markiza korytarzem do drzwi gabinetu ministra.

Markiz Oakenshaw, milordzie — zaano­nsował niemal z dumą:

Lord Rosebery wydał okrzyk zadowolenia i wstał, by powitać gościa.

Wspaniale, że przyszedłeś, Vivien — powie­dział. — Muszę przyznać, że świetnie wyglądasz. Jak wypadło poranne przyjęcie u księcia?

Było bardziej nudne niż zwykle— odparł markiz.

Usiadł na krześle naprzeciwko biurka. Lord Rosebery zajął z powrotem swoje miejsce i rzekł:

Pewnie Stanhope napomknął ci już, że to pilna sprawa.

Co się stało? — spytał markiz. — W Europie wybuchła wojna czy może Rosjanie wkroczyli do Indii?

Nic aż tak złego — zapewnił go lord Rose­bery z uśmiechem — ale potrzebuję twojej pomocy w Syjamie.


11 —



W Syjamie? — powtórzył markiz. — Myśla­łem, że już jest tam spokój.

W zasadzie tak, ale chciałbym, żebyś pojechał do Bangkoku z misją dobrej woli.

Markiz odchylił głowę do tyłu i roześmiał się.

Powiem ci coś, Archibaldzie. Zawsze mnie zaskakujesz. Mogłem spodziewać się, że poprosisz mnie, bym jechał do Paryża albo Kairu, ale z pe­wnością nie do Syjamu.

Lord Rosebery rozparł się wygodniej w fotelu po drugiej stronie biurka, a gdy zaczął mówić, jego oczy zabłysły.

Nie chciałbym sprawiać ci zbyt dużego kłopotu. Pomyślałem tylko, że twój jacht, który stoi tak długo bezczynnie, świetnie nadawałby się do takiej podróży. Mógłbyś wpłynąć do ujścia rzeki, tak jak w zeszłym roku francuska kanonierka.

Słyszałem o tym — odparł markiz. — Dużo na ten temat rozprawiano. Rozumiem, że po tym, jak wysłaliśmy parę okrętów wojennych w tamte okolice, wszystko ucichło.

W istocie — przyznał lord Rosebery — jak zwykle jesteś dobrze poinformowany.

Na chwilę zapadła cisza. Minister przyglądał się badawczym wzrokiem przystojnemu młodemu człowiekowi siedzącemu naprzeciwko i nieocze­kiwanie rzekł:

Z twoją inteligencją i wiedzą o świecie mógł-


12 —


byś odegrać znaczącą rolę w polityce. Spróbuj. Po­trzebujemy cię.

Markiz uśmiechnął się i znudzony wyraz zniknął z jego twarzy.

Wydaje mi się — odparł — że te rozwlekłe przemówienia w Izbie Lordów są równie nudne jak ci, którzy je wygłaszają.

Rosebery roześmiał się.

W porządku, nie będę nalegał, żebyś robił coś w Parlamencie, jeśli pomożesz mi, tak jak kiedyś, w innej sprawie.

Czy naprawdę chcesz, bym pojechał do

Syjamu?

Jeżeli termin ci nie odpowiada — odparł lord Rosebery — przypuszczam, że są jakieś tego powody. Czy ona jest bardzo pociągająca?

Owszem.

Mówiąc to markiz pomyślał, że lady Bradwell, która akurat pojawiła się w jego życiu, ma urok, z jakim nie spotkał się nigdy wcześniej. Liczne jego romanse, namiętne i gwałtowne, nigdy nie trwały długo, ponieważ szybko zaczynała nużyć go ich jednostajność. W wieku trzydziestu trzech lat wciąż nie był żonaty z tego prostego powodu, iż nie spotkał dotąd kobiety, z którą chciałby spędzić całe życie. Przeżywając miłosne przygody nie myślał o małżeństwie. Przekonał się bowiem, że gdy tylko poznał bliżej którąś z tych atrakcyjnych, dowci­pnych i powszechnie podziwianych piękności, tak

13 —



zresztą podobnych do siebie, szybko zaczynał ziewać z nudów.

Na Boga, Vivien — powiedział mu przed tygodniem jego najbliższy przyjaciel, Harry Prest-wood. — Czego, do diabła, oczekujesz od życia? Za czym się rozglądasz? Czyżbyś już zerwał z Da­isy? '

Mówił o pewnej damie okrzykniętej zgodnie za największą piękność ostatniego sezonu, która, podobnie jak wiele kobiet przed nią, straciła dla markiza serce, a w konsekwencji i głowę.

Hrabina miała męża, który wolał wiejskie okolice od Londynu i po dziesięciu latach małżeństwa przestał zwracać uwagę na prywatne rozrywki swojej żony, jeśli tylko dbała o poszanowanie jego imienia.

Markiz miał reputację podrywacza, co bardziej uchodziło w czasach panowania króla Jerzego IV niż królowej Wiktorii. Dlatego też, jeśli tylko ujrzano go z jakąś kobietą, natychmiast stawało się to przedmiotem plotek.

Jednak gdy związał się z Daisy, markiz starał się być bardzo ostrożny. Zdawał sobie bowiem do­skonale sprawę, że skoro oboje znani są publicznie, ich związek z pewnością nie umknie uwadze i wywoła skandal. Daisy jednak najwyraźniej się zakochała i już zaczynano o nich mówić. A po­nieważ markiz nie przepadał za insynuacjami swoich przyjaciół i cierpkimi uwagami zamie-

14 —


szczanymi w kolumnach towarzyskich, niezwło­cznie przerwał romans.

Jeśli chciał, potrafił być bezlitosny i zdetermi­nowany. Kiedy tylko na coś się zdecydował, żadne łzy, błagania i groźby nie mogły zmienić jego zdania.

Jak możesz mi coś takiego proponować — rozpaczała Daisy, gdy powiedział, że powinni ograniczyć spotkania.

Obawiam się, że nie mamy innego wyjścia — odparł markiz.

Kocham cię — wyznała Daisy. — Uwielbiam cię. Nigdy nie sądziłam, że potrafię tak pokochać jakiegokolwiek mężczyznę.

Pochlebiasz mi, musisz jednak dbać o swoją reputację zarówno wśród znajomych, jak i w Marl-borough House.

Daisy zesztywniała i przez chwilę z niedo­wierzaniem spoglądała na markiza przez łzy, jakby wątpiła, czy mówi to serio.

Co miałeś na myśli wspominając o Marl-borough House? — spytała. — Książę nigdy nie powie o mnie nic złego. Dobrze o tym wiesz.

Wczoraj przy kolacji pytanie księżnej, kiedy twój mąż wraca do Londynu, było bardzo wy­mowne — zauważył markiz.

Daisy milczała. Świetnie zdawała sobie sprawę, że sprzeciwianie się księżnej mogłoby się skończyć wykluczeniem z towarzystwa. Chociaż Daisy


15 —



wydawało się niemożliwe, by piękna Aleksandra stała się jej wrogiem, czuła, że księżna nie jest jej zbyt przychylna.

Daisy, chcę ci podziękować za szczęście, które mi dałaś, i mam nadzieję, że na zawsze zostaniemy przyjaciółmi — rzekł spokojnie markiz, wiedząc, że uderzył w czuły punkt.

Zabrzmniało to pompatycznie, ale nic innego nie przyszło mu do głowy. Prawdę mówiąc wcale nie martwił się tak bardzo o reputację Daisy. Po prostu młoda dama przestała być dla niego tak atrakcyjna.

Nie potrafił zrozumieć, czemu każda kobieta, którą adoruje, powtarza wkoło to samo, tak że po krótkim czasie może przewidzieć niemal każde słowo wychodzące z jej ust.

Nie wymagał od kobiet wielkiej inteligencji — broń Boże. Nic bardziej go nie denerwowało niż przemądrzała kobieta, ale z pewnością cenił oryginalność.

Daisy potrafiła wzbudzić w nim ogień pożądania, lecz nie umiała prowadzić interesujących rozmów. Uważał za banalne wszystko, co mówiła, nawet jeśli bardzo wdzięcznie przy tym wyglądała.

Do diabła z tym wszystkim — często mawiał markiz do Harry'ego. — Nigdy się nie ożenię.

Ależ oczywiście, że to zrobisz — odpowiadał Harry. — Musisz przecież mieć dziedzica, a w za­mku z pewnością przyda się pani domu.


16 —


Markiz zdziwił się bardziej, niż gdyby Harry rzucił mu bombę pod nogi.

Chcesz przez to powiedzieć, że nie jestem dobrym gospodarzem? — spytał.

Trudno znaleźć lepszego — zapewnił go Harry— ale też gdy się bawisz, jesteś rozrzutny bardziej niż ktokolwiek. Wydaje się, że dla równowagi przydałaby się jakaś piękna dama po drugiej stronie stołu, przyozdobiona brylantami rodu Oakenshawów, które zakładałaby także na otwarcie Parlamentu.

Markiz odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się.

Mówisz tak jak moja matka — powiedział. W duchu przyznawał jednak rację przyjacielowi.

To było nieuniknione. Musiał w końcu kiedyś wziąć sobie żonę, która zostałaby panią na zamku, w rezydencji w Londynie oraz w licznych posia­dłościach markiza rozsianych po całym kraju, a także zajęłaby miejsce u jego boku na dworze.

Ale jednocześnie porażała go myśl o nudzie, jaka z pewnością by go ogarnęła, gdyby podczas śniadań, obiadów i kolacji musiał wysłuchiwać banałów, opowiadanych przez jakąś młodą dzie­wczynę, i gdyby w dodatku miał świadomość, że tak będzie się działo do końca życia.

Nie ożenię się — upierał się markiz.

Gdy pozbył się Daisy, łagodząc jej ból rozstania wyjątkowo drogim prezentem od Cartiersa, zaczął się rozglądać za jakąś nową zdobyczą.


2 — Podróż po gwiazdę


17 —



Nie spotkał nikogo aż do zeszłego tygodnia, kiedy na przyjęciu wydawanym przez jednego z członków rządu, którego zaproszeń zwykle nie przyjmował, znalazł się przy stole obok kobiety przedstawionej mu jako lady Bradwell. Bez wątpienia była piękna. Inaczej, jak sądził, nie posadzono by jej koło niego. Zdziwił się, że nie spotkał jej wcześniej.

Gdzie się pani ukrywała? — spytał.

Mieszkałam jakiś czas w Paryżu — odpa­rła— i byłam przez rok w żałobie.

To wszystko tłumaczy.

Mówiąc to miał na myśli nie tylko to, że nie spotkał jej wcześniej, lecz także, iż znalazł wytłumaczenie dla jej wyjątkowo eleganckiego stroju, wykwintnych manier i sposobu, w jaki odpowiadała na jego śmiałe zaloty i jaki nie był znany większości Angielek.

Gdy kolacja dobiegła końca, markiz był wielce zaintrygowany nowo poznaną damą. Dwa dni później rozpoczął starania, by zdobyć jej serce. Z doświadczenia wiedział, że nie potrwa to długo, a i rezultat zmagań wydawał mu się przesądzony.

Markiz nie był przesadnie zarozumiały. Musiałby być jednak zupełnie głupi, gdyby nie dostrzegał, że każda kobieta, którą chciał zdobyć, zawsze była mu w końcu przychylna. Wszystkie opierały się jedynie dla zasady, by zachować swoją dumę.

Lady Bradwell jednak nie tylko intrygowała


18 —


markiza, ale, co więcej, stanowiła dla niego trudną do rozwikłania zagadkę. Mówiąc krótko markiz nie osiągnął jeszcze zamierzonego celu, choć nie wątpił, że wkrótce to nastąpi. Nie chciał jednak akurat w tym momencie wyjeżdżać za granicę. Nagle przyszło mu do głowy, że skoro lady Bradwell jest wdową, może udałoby się ją namówić, aby pojechała razem z nim, oczywiście w towarzystwie jakiejś przyzwoitki. Spytał głośno ministra:

Archibaldzie, kiedy miałbym wyruszyć z ową, jak ty to nazywasz, misją dobrej woli? I jakie właściwie byłoby moje zadanie?

Widząc uśmiech ministra i błysk w jego oczach, markiz doszedł do wniosku, że lord Rosebery nie tylko ucieszył się z jego zgody, ale zapewne domyślał się także, co się za nią kryje.

Chciałbym, żebyś wyruszył tak szybko, jak to możliwe — odparł. — A jeśli chodzi o twoje drugie pytanie, to wiesz przecież, co się działo w Syjamie, i dużo nie muszę ci wyjaśniać. Chodzi jedynie o to, byś rozwiał obawy króla związane z podpisaniem umowy francusko-angielskiej. — Minister uśmiechnął się i mówił dalej: — Musisz sprawić, by jego wysokość uwierzył, że nie zagraża ona jego krajowi, przeciwnie, gwarantuje mu niezależność.

Z tego, co mówisz— rzekł markiz— wy­nika, że mocarstwa kolonialne, to znaczy Bry-

19 —



tyjczycy w Birmie i Francuzi w Laosie będą trakto­wać Syjam jako państwo buforowe.

Dokładnie tak— przyznał minister— nic dziwnego jednak, że po tym całym zamieszaniu, głównie z powodu Francuzów, król Czulalongkorn z obawą patrzy w przyszłość.

Mam nadzieję, że się uspokoi — odparł markiz. — Zawsze uważałem Czulalongkorna, zresztą podobnie jak ty, za wielkiego władcę naszych czasów, który z pewnością przejdzie do historii.

Lord Rosebery przytaknął ruchem głowy. Obaj mężczyźni pamiętali początki panowania króla, kiedy to ogłosił, że dzieci, które urodzą się nie­wolnikom, zostaną wolnymi ludźmi, i od tamtej pory stopniowo uwalniał swoich poddanych. Czulalongkorn wprowadził również nowoczesny system pocztowy, stworzył sieć kolejową i na miejsce lokalnych feudałów, którzy mieli zbyt wielką władzę, mianował gubernatorów odpo­wiadających za swoje poczynania przed samym władcą.

Kiedy markiz odwiedził Syjam kilka lat wcze­śniej, Czulalongkorn i jego reformy wywarły na nim wielkie wrażenie. Pewnego razu jego wysokość powiedział mu:

Wszystkie dzieci, moje własne i te najbie­dniejsze, powinny mieć zapewniony dostęp do nauki.


20 —


Król Czulalongkorn nie chciał, by Syjam uza­leżnił się od Zachodu. Jednym ze sposobów uniknięcia tego były postępowe reformy. W owym czasie Wielka Brytania całkowicie kontrolowała Birmę. Króla niepokoiła także wzrastająca siła i wpływy Francuzów w Indochinach. Rok wcze­śniej wynikły z tego kłopoty. Dwa francuskie okręty wojenne, które wpłynęły na rzekę Cziapana w drodze do Bangkoku, zostały ostrzelane przez Tajów. Po obu stronach były ofiary, ale do tej pory ucichły już wszelkie animozje.

Chciałbym — rzekł minister — żebyś prze­konał króla, iż Wielka Brytania naprawdę ma dobre zamiary. Myślę, że nikt nie zrobi tego lepiej niż ty.

Pochlebiasz mi— odparł markiz — lecz wiem doskonale, że robisz to dlatego, by osiągnąć swój cel — westchnął. — W porządku, pojadę, ale pod warunkiem, że będę mógł zabrać ze sobą kogoś do towarzystwa.

To nie zależy ode mnie — stwierdził lord Rosebery — lecz od tego, czy obiekt twoich uczuć przyjmie zaproszenie — przerwał i dodał po chwili. — Znam cię dosyć długo, Vivien, i nigdy nie słyszałem, żeby jakaś kobieta ci odmówiła.

Zawsze musi się zdarzyć ten pierwszy raz. Lord Rosebery wstał.

Mam umówione spotkanie. Czy zjadłbyś jutro ze mną lunch? Opowiedziałbym ci dokładniej o sytuacji w Syjamie i dałbym ci listy do króla,

21 —



naszego posła i konsula generalnego w Bangkoku, kapitana Henry'ego Michaela Jonesa.

Mam dziwne wrażenie, że wymusiłeś na mnie zgodę na ten wyjazd — rzekł markiz. — Jeśli coś pójdzie nie tak, Archibaldzie, przysięgam, że nie przyjmę już więcej twoich propozycji. Do tej pory zawsze wysyłałeś mnie do tych części świata, których nie miałem większej ochoty oglądać.

Nonsens! — odrzekł lord Rosebery. — Nie wątpię, że chętnie uciekniesz od intryg rozgry­wających się w Marlborough House i przeraźliwie nudnych przyjęć, które tak cię denerwują. I kto wie... może znajdziesz na dalekiej ziemi jakąś piękną orchideę lub ujrzysz gwiazdę, jakiej zawsze szukałeś?

Markiz spojrzał na przyjaciela z niedowie­rzaniem.

Kto mówi, że szukam czegokolwiek?

A czy może być inaczej — uśmiechnął się lord Rosebery.— Masz wszystko... atrakcyjny wygląd, wysoką pozycję, majątek... z wyjątkiem tego, co dla mężczyzny najważniejsze.

Co masz na myśli? — spytał markiz wrogim głosem, spodziewając się, jaka będzie odpowiedź.

Miłość — rzekł minister.

Markiz już miał powiedzieć, że to ostatnia rzecz, na jakiej mu zależy, i doskonale sobie bez niej radzi, przypomniał sobie jednak, że lord Rosebery przed czterema laty stracił żonę i jego przyjaciele ze

22 —


smutkiem patrzyli, jak staje się coraz większym odludkiem.

Markiz powstrzymał się więc od uwagi, którą miał na końcu języka, i rzekł tylko:

Zawsze słyszałem, że najlepiej podróżuje się samemu.

To dosyć oklepane powiedzenie — zauważył oschle lord Rosebery — stać cię na coś lepszego. Ale oczywiście wszystko zależy od tego, dokąd się jedzie.

Markizowi spodobała się subtelność tej uwagi. Po chwili ciszy lord Rosebery rzekł:

Kiedy wrócisz, będę miał dla ciebie dość ciekawą propozycję.

Markiz uniósł brwi i spytał:

Jaką?

Nie chcę zajmować ci teraz czasu, ale wspo­minałem już o tym jego wysokości, któremu pomysł bardzo się spodobał.

Pewnie masz ma myśli gubernatorstwo? — rzekł powoli markiz.

Może nawet coś lepszego. W każdym razie wracaj szybko... nie chcę, żebyś pozostawał zbyt długo na obcej ziemi.

Oakenshaw wstał.

A więc zjemy jutro razem lunch, Archibal­dzie — powiedział. — Lepiej przekonaj mnie, że ta podróż jest naprawdę konieczna, inaczej zapewniam cię, iż wycofam się w ostatniej chwili.


23 —



I


Jeszcze nigdy mnie nie zawiodłeś — odparł minister. — Żałuję, że nie mam czasu, by jechać razem z tobą. Gdybym miał wolną chwilę, nie wahałbym się podjąć wyprawę po złote runo.

Gdy podeszli do drzwi, lord Rosebery położył dłoń na ramieniu swego młodego przyjaciela.

Jestem pewien, Vivien, że ona chętnie przy­jmie twoje zaproszenie... może nawet zbyt chętnie. Miejmy jednak nadzieję, że nie znudzisz się nią przed powrotem.

Twoja impertynencja mnie zdumiewa! — wy­krzyknął markiz i obaj roześmiali się wychodząc z gabinetu na korytarz.

Tarina Worthington nacisnęła dzwonek przy wejściu do budynku przy Belgrave Square 115 i czekała niespokojnie, aż ktoś jej otworzy. Drzwi uchylił lokaj w liberii.

Chciałabym zobaczyć się z lady Bradwell — oznajmiła.

Czy jest pani umówiona?

Niestety nie — odparła Tarina — ale czy może pan jej powiedzieć, że kuzynka Tarina Worthington chce się z nią widzieć.

Lokaj rozchmurzył się nieco, gdy usłyszał słowo „kuzynka". Ruszył powoli w stronę salonu i otwo­rzył drzwi, by wpuścić Tarinę do środka.

Zawiadomię milady o pani przybyciu — rzekł.


24 —


Tarina rozejrzała się po przestronnym pomie­szczeniu z wysokim sufitem, umeblowanym w sposób świadczący bardziej o zamożności właściciela niż o dobrym guście. Uwagę młodej kobiety przyciągnęło jej własne odbicie w wielkim lustrze.

Teraz już wiedziała, czemu lokaj miał ochotę odprawić ją z kwitkiem. Czarna suknia, którą kupiła po śmierci ojca, była pośledniego gatunku, a w pro­mieniach zimowego słońca wyglądała na zni­szczoną. Płaszcz, niezbędny przy temperaturze bliskiej zera, który miała na sobie, był wytarty. Nosiła go bowiem przez wiele lat jej matka. Uśmiechając się smutno, pomyślała, że wygląda naprawdę okropnie. Ale nie ośmieliła się wydać pieniędzy na strój żałobny. Niewielka suma, jaką po śmierci ojciec zostawił jej w banku, ledwie chroniła ją przed głodem.

Jak tacie udało się choć tyle zaoszczędzić?" Tarina rozpaczliwie pytała samą siebie.

Sprzedała z plebanii wszystko, co do niej należało. Wiedziała jednak, że dostanie za to tylko parę marnych funtów.

Czekając na kuzynkę, której nie widziała od dwóch lat, była coraz bardziej niespokojna. Stojąc przed lustrem nerwowo poprawiła kapelusz. Od tygodnia nie miała czasu umyć włosów, które straciły swój rudawy połysk. Matka zawsze uwa-


25 —



żała, że Tarina odziedziczyła kolor włosów po au­striackich przodkach.

To zabawne, Tarino — mówiła — ale rude włosy, zawsze tak podziwiane, nie pojawiły się w mojej rodzinie od dwóch pokoleń, a teraz znowu się pokazały.

Czy moja prababka była bardzo piękna? — spytała kiedyś Tarina.

Wszyscy tak powiadali — odparła matka. — Podobno była także niezwykle utalentowana. Miała doskonały głos, a z jej pamiętnika dowiedzieliśmy się, że cieszyła się wielkim powodzeniem na wiedeńskich balach. Dwa razy śpiewała w pałacu Schónbrunn dla cesarza Franciszka Józefa i cesa­rzowej Elżbiety, która także miała rude włosy.

Czy myślisz, że ja także miałabym dobry głos... gdybym ćwiczyła? — spytała wtedy Tarina.

Matka uśmiechnęła się.

Nie mam pojęcia, kochanie — odparła. — Pięknie śpiewasz w chórze kościelnym, ale obie dobrze wiemy, że trzeba mieć wielki talent, by oczarować tłumy. — Zamilkła na chwilę, a potem powiedziała: — Jest jednak pewna rzecz, o której powinnaś wiedzieć. Ojciec i ja musieliśmy bardzo oszczędzać, by móc opłacić twoje lekcje, i teraz nie stać nas już dłużej na to.

Rude włosy Tariny miały dziwną właściwość. Odzwierciedlały bowiem stan jej ducha lub umysłu. Gdy dziewczyna była szczęśliwa, włosy nabierały


26 —


złocistego blasku, a kiedy miała zmartwienia, rudy kolor blakł i matowiał.

Teraz połyskiwały jedynie pojedyncze kosmyki. Skóra na twarzy Tariny jak zwykle była zdumie­wająco biała, a w promieniach słońca wyglądała prawie na przezroczystą. Jej oczy, czasami zielone, innym razem szare, pociemniały od niepokoju i zmartwień.

A jeśli kuzynka Betty odprawi mnie? — powiedziała Tarina szeptem do siebie. — Co wtedy zrobię? Dokąd pójdę?

Drzwi otworzyły się.

Jaśnie pani zgodziła się panią przyjąć — oświadczył lokaj.

Dziękuję — odparła Tarina.

Ruszyła za lokajem przez korytarz. Weszli po schodach na piętro.

Idąc korytarzem Tarina zobaczyła przez otwarte drzwi olbrzymi salon, umeblowany w stylu Lu­dwika XIV, dywan w nieokreślonym kolorze i kilka raczej skromnych żyrandoli. Zdołała jedynie zerknąć na stojące w salonie krzesła i sofy, lokaj bowiem szybko ruszył dalej.

W końcu korytarza otworzył drzwi do pomie­szczenia, które, jak domyśliła się Tarina, było buduarem.

Matka często opisywała jej, jak wygląda buduar, i Tarina nie miała wątpliwości, gdzie ją wpro­wadzono. Od razu rzuciły się jej w oczy brokatowe

27 —



jasnobłękitne zasłony ozdobione falbanami w podobnym kolorze.

W pomieszczeniu dało się wyczuć atmosferę subtelnej kobiecości. Wrażenie to potęgowały jeszcze wielkie wazony z goździkami, rozsie­wającymi wokół słodki zapach, które odbijały się w wiszących na ścianach lustrach oprawionych w złote ramy.

W pokoju nie było nikogo. Tarina zaczęła rozglądać się wokoło i wtedy ktoś wszedł przez tylne drzwi. Tarina zrobiła kilka kroków cicho szeleszcząc suknią i w tym momencie kobieta, która weszła do środka, zawołała:

Tarina! Aż trudno uwierzyć, że to ty! Co robisz w Londynie?

Dziewczyna podeszła bliżej.

Och, Betty... jak miło, że zgodziłaś się mnie przyjąć.

Ależ oczywiście, że chciałam cię zobaczyć — odparła lady Bradwell i zaraz potem zamilkła skonsternowana. — Jesteś w czerni. Co się stało?

Mój ojciec umarł przed miesiącem.

Och, jakże mi przykro. Nie wiedziałam o tym. Pewnie bardzo ci go brakuje?

Bardziej, niż mogę to wyrazić. Teraz kiedy umarł, sama muszę zarabiać na życie.

Moje biedne dziecko! — wzruszyła się lady Bradwell. — Chodź, usiądź tutaj i opowiedz mi o wszystkim.

28 —


Spoczęła w rogu kanapy, a Tarina przycupnęła obok nie mogąc oderwać oczu od urodziwej kuzy­nki. Jasnowłosa Betty z rozmarzonymi niebieskimi oczami wyglądała jak z obrazu Fragonarda.

Jesteś taka piękna! Jeszcze piękniejsza niż kiedyś! I coś się w tobie zmieniło.

Lady Bradwell uśmiechnęła się.

Wszyscy tak mówią. Pewnie Paryż tak na mnie wpłynął. Po śmierci męża jego krewni, którzy zawsze bardzo mnie lubili, zaprosili mnie do siebie.

Przykro mi, że straciłaś męża— rzekła Tarina. — Wiem, że ojciec wtedy pisał do ciebie.

Tak, przysłał mi wspaniały list— odparła lady Bradwell — ale jeśli mam być z tobą szczera... wcale tak bardzo nie rozpaczałam, gdy zostałam wdową.

Tarina wykrzyknęła:

Och, Betty! Dlaczego? Lady Bradwell westchnęła lekko.

Mój mąż, zanim umarł, chorował przez cały rok i opiekowanie się nim było niezmiernie nużące. A jeszcze wcześniej okropnie kaprysił. Nic dzi­wnego, był przecież starszy ode mnie o całe czte­rdzieści lat.

Wiem — odparła Tarina. — Wszyscy jednak mówili, że żyliście ze sobą w harmonii, a on cieszył się wielkim poważaniem u ludzi.

Arthur pewnie na swój sposób był miłym


29 —



człowiekiem — rzekła Betty — ale wyobraź sobie, Tarino, że na przyjęcia i bale chodziliśmy tylko do jego znajomych, którzy byli mniej więcej w jego wieku. Tak więc do tej pory nie miałam zbyt ciekawych rozrywek. — Westchnęła lekko i mówiła dalej: — Nawet nie wiesz, jak cudownie jest być teraz w Londynie, we własnym domu. Nie mieć żadnych zobowiązań i wydawać pieniądze na eleganckie toalety.

I mieć przyjaciół, którzy cię adorują — dorzuciła Tarina.

No tak — odparła Betty — rzeczywiście słyszę zewsząd komplementy. Wiesz co, Tarino...

Rozmawiały ze sobą jak za dawnych lat, kiedy to Betty jako starsza mówiła, a Tarina słuchała jej z przejęciem. Teraz Tarina siedziała z oczami wlepionymi w kuzynkę, najwyraźniej nią ocza­rowana, a Betty rozprawiała jak siedemnastolatka, która uważa się za dorosłą, i zwracała się do Tariny jak do dziecka.

Co takiego? — dopytywała się Tarina, gdy Betty przerwała na chwilę.

Markiz Oakenshaw zaprosił mnie na wycie­czkę jachtem.

Jachtem? — zdumiała się Tarina. — Czy umiesz żeglować?

To nieważne — odparła pospiesznie Betty.— Markiz jest najprzystojniejszym i najbardziej


30 —


niezwykłym człowiekiem w Londynie i wydaje mi się, że wpadłam mu w oko.

Coś podobnego! Jakie to ekscytujące! — wykrzyknęła Tarina. — Czy on poprosi cię o rękę?

Betty zaśmiała się krótko.

To pewnie mało prawdopodobne, ponieważ jest zatwardziałym kawalerem... o czym nie omieszkano mnie poinformować.

Tarina spojrzała zdumiona.

Jak to? Nie rozumiem...

Betty zerknęła na nią i szybko wyjaśniła:

Oczywiście może uda mi się nakłonić go do zmiany poglądów. W każdym razie będę na statku jego gościem i wszystkie kobiety, które go kiedy­kolwiek znały, oszaleją z zazdrości.

Tarina zastanawiała się, czemu miałoby to być akurat takie ważne, ale jako że darzyła swoją kuzynkę wielką sympatią, powiedziała:

Będę o ciebie niespokojna. Kiedy wyruszasz w podroż?

Już niedługo... za jakieś dwa dni. Zupełnie nie wiem, czy zdążę się przygotować.

Tarina uśmiechnęła się.

Masz tyle osób do pomocy.

Powinnam zabrać ze sobą parę nowych strojów, ale z pewnością nie da się ich uszyć w tak krótkim czasie. Dzięki Bogu, że przywiozłam kilka wspaniałych kreacji z Paryża. Wydałam na nie majątek!


31 —



Tarina spojrzała na wspaniałą suknie, uszytą z drogiego jedwabiu i prawdziwej koronki, którą Betty miała na sobie. Wiedziała, że za pieniądze wydane na takie stroje ona sama mogłaby żyć przynajmniej przez rok, lecz porzuciła szybko takie myśli i powiedziała:

Przyjechałam tutaj, Betty, nie po to, by się naprzykrzać, chciałam tylko prosić cię... byś dała mi referencje.

Referencje?

Zdziwienie Betty rozbawiło Tarinę.

Pewnie wiesz, że mój ojciec nie miał żadnego majątku. Dostawał tylko niewielką pensję. Teraz jestem zmuszona zarabiać na życie.

Och, Tarino, tak mi przykro — powiedziała Betty. — Jakie to straszne! Co więc zamierzasz?

Zostanę guwernantką — odparła Tarina cicho. — Jedynie do takiej pracy mam kwalifikacje. Na początku musiałabym się zajmować małymi dziećmi, brakuje mi przecież doświadczenia.

Chcesz powiedzieć, że zamierzasz zma­rnować swoje zdolności umysłowe, które zawsze tak chwalił twój ojciec, na opiekowanie się roz­kapryszonymi dzieciakami? — spytała Betty. — To nie jest najlepszy pomysł.

Nie mam innego wyjścia— westchnęła Tarina. — Ale pewnie wiesz, że nie przyjmą mnie do żadnego porządnego domu, jeśli nie będę miała


32 —


dobrych referencji, a oprócz ciebie nie znam nikogo, kogo mogłabym o nie poprosić.

Moja droga, napiszę ci takie referencje, że każdy natychmiast cię przyjmie.

Dziękuję ci — odparła Tarina z ulgą.

Najpierw jednak chciałabym pokazać ci suknie, które przywiozłam z Paryża — powiedziała Betty — i szafę specjalnie dla nich kupioną.

Mówiąc to wstała i zaprowadziła Tarinę do przyległej sypialni, jeszcze wspanialszej od bu­duaru. Stało tam wielkie łóżko osłonięte je­dwabnymi zasłonami, które przytrzymywały na rogach rzeźbione złote aniołki.

Na wierzchu leżała gronostajowa kołdra. Poduszki z wielkimi monogramami wyhafto­wanymi pośrodku zdobiły koronkowe falbanki przetykane błękitną satynową wstążką.

Tarina rozejrzała się wokół z podziwem. Niegdyś wiele razy próbowała wyobrazić sobie, jak wy­glądają sypialnie w rezydencjach wielkich dam, ale nigdy nie przypuszczała, że mogą być aż tak ładne i luksusowe.

Kazałam zmienić wystrój sypialni i bu­duaru — rzekła Betty. — Teraz odnawiam salon, który był ponury i za bardzo przypominał mi męża.

Zerknęła na kuzynkę figlarnie. Tarina, która wiedziała, że Betty specjalnie chce ją zaszokować, zawołała:

Betty! Nie powinnaś tak mówić!


3 — Podróż po gwiazdę


33 —



Ale to prawda. Och, Tarino, z jaką ulgą uwolniłam się od niego! Zawsze uważał mnie za idiotkę, a po miesiącu poślubnym, okropnym zre­sztą, nigdy nie usłyszałam od niego żadnego kom­plementu.

Żal w jej głosie dało się odczuć tak wyraźnie, że Tarina czule objęła Betty i powiedziała:

Nie martw się, kochana. Jesteś taka piękna, że markiz z pewnością będzie chciał się z tobą ożenić. A może spotkasz jakiegoś czarującego księcia lub innego arystokratę w jednym z tych wspaniałych europejskich krajów, o których tyle czytałam w gazetach.

Betty wybuchnęła śmiechem.

To brzmi jak jakaś bajka!

Bo wyglądasz jak księżniczka z bajki.

To tylko dlatego, że kupiłam parę strojów tak wspaniałych jak te, które miał na balu Kopciuszek. W tej szafie jest kilka moich nowych sukien, no i mam pełno innych w pokoju za tamtymi drzwiami.

Podeszła do szafy pomalowanej na biało i niebiesko. Ściany pomieszczenia utrzymane były w podobnej tonacji. Wisiały na nich lustra, w których odbijały się meble skąpane w pro­mieniach słońca wpadających przez okno.

Kiedy Betty skończyła mówić, rozległo się pukanie.

Kto tam? — spytała patrząc na drzwi wychodzące na korytarz.


34 —


To ja, milady.

Wejdź, Bates.

W progu stanął lokaj, który wpuścił Tarinę do domu.

Przepraszam, milady, ale mam złe wieści.

Złe wieści? — powtórzyła Betty. — Jakie?

Jones, milady... miała wypadek.

Co się jej stało?

Chciała zdjąć coś z tej wielkiej szafy stojącej na ostatnim piętrze — wyjaśnił Bates — a że było to dosyć ciężkie, straciła równowagę i spadła ze schodów.

O Boże! — wykrzyknęła Betty. — Czy zrobiła sobie krzywdę?

Niestety tak, milady. Złamała nogę. Betty westchnęła ciężko.

Złamała nogę? Och, biedna Jones. Tak mi przykro. — Przerwała, a potem dodała innym głosem: — Ciekawe, u licha, co ja teraz bez niej zrobię?



Rozdział 2


Betty powiedziała z wysiłkiem do lokaja:

Powiedz Jones, że wpadnę do niej później. Pewnie był już u niej doktor?

Tak, złożył jej kość, milady, i powiedział, że przyjdzie jutro. Myślę, że Jones teraz śpi.

Sen dobrze jej zrobi — odparła Betty. — A teraz chciałabym napić się herbaty w buduarze razem z panną Worthington.

Tak jest, milady.

Lokaj ukłonił się i opuścił pokój. Betty spojrzała na Tarinę z przerażeniem w oczach.

Co za pech? — powiedziała — Zostałam bez pokojówki. Muszę znaleźć sobie inną; nie będzie to takie proste. — Zamilkła na moment, a potem mówiła dalej: — Trzeba dokończyć pakowanie. Jones jednak sporo już zrobiła. Ale jak ja teraz, w takim pośpiechu, zaangażuję pokojówkę, która

36 —


nawet nie będzie wiedziała, jak dbać o moje stroje i układać moje włosy.

Spojrzała błagalnie w kierunku szaf, jakby szukała u nich pomocy. Wtedy Tarina zapropo­nowała:

Jeśli chcesz, pomogę ci.

Prawdę mówiąc, mogą to zrobić służące zajmujące się domem — odparła Betty.

Potem odwróciła się do kuzynki z błyskiem w oku.

Tarino! — zawołała. — Często układałaś mi fryzury, zanim wyszłam za mąż, potrafisz też doskonale szyć.

Tarina wstrzymała oddech, domyślając się, co kuzynka zamierza jej zaproponować. Betty z waha­niem, jakby bojąc się urazić dziewczynę, spytała:

Pojechałabyś ze mną? Czy też moja prośba jest nie na miejscu?

Chodzi ci o tę morską wyprawę?

Tak — odparła Betty — ale nie wypada mi prosić markiza, by zabrał cię jako dodatkowego gościa.

Ależ oczywiście! — zawołała Tarina. — Ale jeśli chcesz, mogę pojechać jako twoja pokojówka.

Oczy Betty pojaśniały.

Jestem ci niezmiernie wdzięczna, Tarino, ale mam wyrzuty sumienia. Szukasz przecież pracy.

Tak — odparła Tarina — po to tutaj przy­jechałam. Jednak nie potrafię wyobrazić sobie nic


37 —



bardziej ekscytującego od pracy dla ciebie i wy­prawy do egzotycznych krajów.

Betty usiadła na krześle przed kominkiem i przyłożyła dłoń do czoła.

Nie mogę pozbierać myśli — powiedziała. — Jestem taka zdesperowana, Tarino.

Rozumiem cię doskonale. W dodatku bę­dziesz musiała troszczyć się o swój wygląd, by oczarować markiza.

Mówiąc to Tarina pomyślała, że jej kuzynce nie oparłby się żaden mężczyzna. Betty, nawet zma­rtwiona, wyglądała oszałamiająco pięknie. Jej włosy odbijały promienie słońca, tak że cała postać sprawiała wrażenie skąpanej w biało-różowym obłoku i jeszcze bardziej niż zwykle przypominała obrazy Fragonarda.

Musiałabyś tylko powiedzieć mi dokładnie, czym zajmuje się pokojówka — rzekła Tarina. — Pewnie poradziłabym sobie.

Tutaj, na miejscu, służba ma zawsze pełne ręce roboty — odparła Betty — ale w podróży to co innego. W każdym razie markiz zgodził się, żebym zabrała ze sobą Jones. — Ucichła, a potem dodała: — Pewnie zrobił dla mnie wyjątek. Mówił, że zna damy, które podróżują same, ponieważ ich służące nienawidzą morza.

Tarina roześmiała się.

To całkiem możliwe. Wiele lat temu twoja matka opowiadała, że Ashton, jej pokojówka,


38 —


zdecydowanie odmówiła wybrania się razem z nią w podróż do Paryża.

Pamiętam — odparła Betty. — I chociaż matka skarżyła się na niedogodności, to właściwie cieszyła się, że Ashton została w domu.

Myślę, że większość służących nie lubi zmian i przeprowadzek.

Właśnie dlatego zaangażowałam Francuzkę. Francuzi mają więcej fantazji.

Ta kobieta jest z Francji? Betty roześmiała się.

Zdziwiłaś się pewnie dlatego, że wołamy na nią Jones. Naprawdę ma na imię Janze, ale wyobraź sobie, jak to śmieszyło służących. Zaczęli ją nazywać „Jonesy" i tego już nie mogłam znieść. W końcu powiedziałam, że mają mówić do niej Jones.

Tarina zachichotała.

To całkiem rozsądne.

Ty będziesz nazywać się Janze— powie­działa Betty. — Mówisz po francusku lepiej ode mnie, więc nikt nie będzie niczego podejrzewał. A poza tym wcale nie wyglądasz na angielską służącą.

Mam nadzieję — obruszyła się Tarina. Obie wybuchnęły śmiechem. A potem Betty

powiedziała bardziej poważnie:

Naprawdę nie masz mi za złe, moja droga, że poprosiłam cię o taką przysługę?

39 —



Ależ skąd! To świetny pomysł. Jestem zachwycona! Myślę, że to mój anioł stróż przywiódł mnie tutaj akurat w takim momencie. — Zobaczyła, że Betty zamierza coś powiedzieć, dodała więc szybko: — Bądźmy rozsądne i weźmy się do roboty. Powiedz mi dokładnie, co mam zrobić.

Trzeba spakować jeszcze jeden kufer — zadecydowała Betty — i służące ci w tym pomogą. Nie mów im na razie, że jedziesz razem ze mną jako pomoc, tylko że towarzyszysz mi jako gość markiza.

Tarina rzekła z wahaniem:

Nie wiem, czy mi uwierzą, kiedy na mnie popatrzą. Czy mogłabyś dać mi... choć trochę pieniędzy... naprawdę niezbyt dużo, żebym mogła kupić sobie coś stosownego do mojej roli?

Betty po raz pierwszy przyjrzała się uważniej kuzynce i wykrzyknęła:

Och, Tarino! Co za egoizm z mojej strony! Powinnam posłać ci jakieś ubrania! Nigdy mi to nie przyszło do głowy, a mam przecież masę zbytecznych rzeczy i... — Przerwała nagle, a potem zawołała tak, jakby dopiero teraz coś do niej dotarło: — Jesteś w żałobie! Teraz już wiem, co zrobimy.

Tarina spojrzała na nią szeroko otwartymi oczami.

Nosiłam żałobę przez rok — powiedziała Betty. — Wiesz, jak do tego podchodzą Francuzi. Liczą się przede wszystkim konwenanse. Po śmierci


40 —


swoich bliskich ubierają się w czerń aż do ostatniego dnia obowiązującej żałoby.

Sposób, w jaki mówiła Betty, tak rozbawił Tarinę, że nie mogła powstrzymać się od śmiechu.

Ale możemy też zabrać — ciągnęła Betty — parę fiołkoworóżowych i białych sukien, które przydadzą ci się, jeśli w Syjamie będzie gorąco.

Tarina uśmiechnęła się zadowolona i rzekła z niedowierzaniem:

To niezwykłe, Betty, jak ty wszystko potrafisz przewidzieć. Zapowiada się podróż jak z bajki.

Mam nadzieję, że taka będzie — odparła Betty. — W każdym razie zapewniam cię, że mam dwa kufry z czarnymi rzeczami, które przywiozłam z Paryża z myślą o biednych. Z pewnością, moja droga, będziesz w nich wyglądać doskonale.

Nie jestem pewna, czy to dobry ubiór dla pokojówki — zmartwiła się Tarina.

Ta podróż nie będzie trwała wiecznie — rzekła Betty. — Kiedy wrócimy, znajdziesz pracę w jakimś wielkim domu, gdzie z pewnością uwiedziesz najstarszego syna, wyjdziesz za niego i będziesz żyła długo i szczęśliwie.

Myślę, że to mało prawdopodobne— za­śmiała się Tarina. — Nie wiem, czy kiedykolwiek będę miała chociaż jedną nową suknię, której nie będę musiała się wstydzić.

Dam ci wszystkie moje żałobne stroje — zapewniła ją Betty — i nigdy już nie będę tak samo-


41 —



lubna, moja droga kuzynko, żeby zatrzymywać dla siebie rzeczy, których już nie noszę. Tak więc myślę, że będziesz najlepiej ubraną guwernantką w całej Anglii.

Gdy to mówiła, przyszło jej do głowy, że Tarina mogłaby zauroczyć nie tylko najstarszego syna, lecz być może także ojca dzieci, które by uczyła. Ale Betty długo się nad tym nie zastanawiała. Teraz liczyło się tylko to, że Tarina zgodziła się wybrać w podróż i dbać o nią tak, by zrobiła wrażenie na markizie.

Tarina wstała, zdjęła płaszcz i kapelusz i położyła je na krześle stojącym pod ścianą.

Najpierw muszę zobaczyć — powiedziała — jakie fryzury robiła ci Jones. Dawno nie układałam twoich włosów i nie wiem, jak teraz lubisz się czesać.

W nowej fryzurze Betty wyglądała bardzo korzystnie. Włosy miała zaczesane do tyłu i upięte w mały kok na czubku głowy, a nad czołem grzywkę z pojedynczych złocistych kosmyków, które podkreślały błękit jej oczu.

Tarina obeszła Betty dookoła i stanąwszy przed nią powiedziała:

Jestem pewna, że potrafię cię tak uczesać. Betty odetchnęła z ulgą.

Zawsze miałaś zręczne dłonie. Pamiętasz, jak przebierałyśmy się na Boże Narodzenie i bawiły w teatr? Wymyślałaś dialogi i stroje i byłaś o wiele lepszą aktorką ode mnie.


42 —


Ale za to ty byłaś najpiękniejsza — odparła Tarina. — Dzięki tym zabawom teraz uda mi się odegrać rolę pokojówki bez większych trudności. Czy mam ci się kłaniać?

Betty roześmiała się.

Jones niechętnie to robiła. Jest bardzo dumna, ale czasami skłaniała się przed moim mężem czy hrabiną. Myślę, że możesz pokłonić się lekko, kiedy zobaczysz markiza lub kogoś z jego gości.

Tarina zastanawiała się nad tym przez chwilę, a potem powiedziała:

Wydaje mi się, że dobrze by było, gdybym jadała posiłki w swojej kabinie.

Załatwię to — przyrzekła Betty. — Przypu­szczam zresztą, że to przyjęty zwyczaj. Jones uważałaby pewnie, że jadanie z resztą służby jest poniżej jej godności.

Ona musi być okropna! Czemu zatrudniłaś kogoś takiego?

Ponieważ to doskonała pokojówka. Nawet hrabina ją chwaliła. To ona postanowiła znaleźć mi francuską służącą, kiedy zobaczyła, jak zachowuje się ta, którą przywiozłam z Anglii.

Mam nadzieję, że będziesz ze mnie zado­wolona, milady — rzekła pokornie Tarina.

Obie wybuchnęły śmiechem.

Zabawnie będzie zabrać cię ze sobą. A tak między nami, Tarino, bardzo zależy mi na markizie, choć nieco mnie on onieśmiela. Poznałam w Paryżu


43 —



paru czarujących ludzi, ale to nie to samo co towarzystwo zarozumiałych bywalców Marlbo-rough House.

Naprawdę zadzierają nosa?

Patrzą z góry na każdego — odparła Betty — i uważają, że są najważniejsi na świecie.

Kto jest jeszcze zaproszony na jacht?

Nie wiem, ale przypuszczam, że to bliscy przyjaciele markiza, którzy dostarczają mu rozrywki. Podobno markiza wszystko szybko nudzi.

To chyba jakiś okropny człowiek — stwier­dziła Tarina. — Czy jesteś pewna, że będziesz się dobrze czuła w jego towarzystwie?

Oczywiście! Ja nie zamierzam się z nim nudzić! Markiz jest jednym z najbardziej za­twardziałych kawalerów w całym towarzystwie, a kobiety wprost uganiają się za nim. — Betty zamyśliła się na chwilę. — Widziałam pewnego wieczora, jak lady de Grey wdzięczyła się do niego, a potem puszczała do niego oko margrabina Londonderry. Jeszcze tego brakowało, żeby pobiły się o jego względy.

Tarina spojrzała zdziwiona.

Myślałam, że lady de Grey i margrabina są... zamężne.

Mówiąc to przypomniała sobie, że widziała ich zdjęcia w „The Ladies Journal". Czasopismo to czytywała matka Tariny, kiedy jeszcze żyła, a potem Tarina pożyczała je czasami od kogoś.


44 —


Nastała cisza. Betty uświadomiła sobie, jak bardzo niewinna i niedoświadczona jest jej kuzynka.

Chodź, Tarino — powiedziała odmienionym głosem. — Nie możemy siedzieć tutaj i plotkować, kiedy mamy tyle rzeczy do zrobienia. Zawołam Robinson, moją główną pokojówkę zajmującą się domem. — Zawahała się na chwilę i dodała: — Powiem jej, że pomożesz mi wybrać suknie, a potem wspólnie ułożycie je w kufrze.

Dobry pomysł — przyznała Tarina.

Tymczasem każę lokajowi przynieść na górę twoje bagaże.

Niestety nie mam ich ze sobą.

W takim razie gdzie są? — spytała Betty. — Czy zostawiłaś rzeczy na wsi?

Wszystko, co posiadam, przywiozłam ze sobą do Londynu — odparła Tarina. — Myślałam, że kiedy dasz mi referencje, pojadę od razu do biura pośrednictwa pracy przy Mount Street.

Teraz to już nie będzie konieczne — wtrąciła Betty.

Zostawiłam bagaż — ciągnęła Tarina — niezbyt zresztą duży, na stacji Paddington.

Wyślę po niego służącego.

Betty przeszła z Tariną z sypialni z powrotem do buduaru. Dwóch lokajów przyniosło akurat tace, na których Tarina ujrzała piękny srebrny serwis do herbaty, mnóstwo talerzyków i miseczek pełnych kanapek i najróżniejszych ciasteczek. Poczuła się


45 —



nagle bardzo głodna. O szóstej rano opuściła plebanię, do której tego dnia mieli wprowadzić się nowi ludzie. Wsiadła do pociągu na najbliższej stacji, a gdy dotarła do Londynu, udała się prosto na Belgrave Square, nie jedząc nawet śniadania. Jakby czytając w myślach Tariny, Betty rzekła:

Pewnie jesteś głodna po podróży. Powinnam była pomyśleć o tym wcześniej — i nie czekając na odpowiedź Tariny, poleciła lokajowi:— Przynieś jajka na miękko dla panny Worthington i powiedz pani Peel, że moja kuzynka zostaje tu dzisiaj. I wyślij Jamesa albo Franka na stację Paddington do przechowalni bagażu po jej kufer.

Tak jest, milady.

Kiedy lokaj ze służącym opuścili pokój, Tarina powiedziała:

Wydaje mi się, że śnię. Kiedy tu jechałam, bardzo się bałam, że nie będziesz chciała mnie widzieć, i zastanawiałam się, gdzie wtedy spędzę noc.

Betty położyła dłoń na ramieniu Tariny.

Bardzo ci współczuję z powodu śmierci ojca. Zawsze podziwiałam wuja Davida. Gdybym wiedziała wcześniej o tym, co się wydarzyło, odezwałabym się do ciebie.

Jesteś taka kochana. Naprawdę mam wra­żenie, że to sen.

Cokolwiek wydarzy się w przyszłości —


46 —


rzekła Betty stanowczo — możesz na mnie liczyć. Nigdy nie zapomnę, jaka miła była dla mnie ciotka Luiza, kiedy zmarła moja matka. A tak naprawdę zawsze myślałam o tobie jak o własnej siostrze.

Jesteś piękna i taka kochana... siostrzycz­ko — powiedziała Tarina drżącym ze wzruszenia głosem.

Nie rozczulaj mnie — Betty ścisnęła jej rę­kę. — Jeśli zacznę płakać, moje rzęsy będą w opła­kanym stanie.

Twoje rzęsy? — Tarina spojrzała na nią zdumiona.

Nie bądź naiwna. Wiesz dobrze, że nigdy nie miałam czarnej oprawy oczu. Przyciemniam delikatnie rzęsy farbą do włosów, ale oczywiście nikt nie powinien się o tym dowiedzieć.

Daje to świetny efekt. Wyglądasz doskonale.

Nic dziwnego — stwierdziła Betty. — Wię­kszość dam robi sobie makijaż. Zapewniam cię, że kiedy nikt nie widzi, pudrują sobie twarze, rozsma-rowują róż na policzkach i pociągają szminką usta. — Uśmiechnęła się i mówiła dalej: — Na po­czątku, kiedy pomyślałam, że już pora zacząć się malować, pocierałam usta listkami geranium. Teraz jednak chodzę do pewnej osoby zajmującej się kostiumami teatralnymi, która sprzedaje mi róż i inne kosmetyki używane przez aktorki.

Tarina przyjrzała się uważniej twarzy Betty.


47 —



Zawsze miałaś przepiękną cerę. Nie wydaje mi się, żeby coś się zmieniło.

Jak zobaczysz mnie rano po nocnym balu, zmienisz zdanie!

Roześmiały się i Tarina powiedziała:

Zachowam dla siebie twoje sekrety. Lepiej, żeby markiz się o nich nie dowiedział.

Betty zastanawiała się nad czymś przez chwilę.

Markizowi często towarzyszyły eleganckie i bardzo piękne kobiety o wiele starsze ode mnie. Zdziwiłabym się, gdyby nie potrafił odróżnić stokrotki od orchidei.

Jeśli przyrównujesz siebie do stokrotki — powiedziała Tarina — to nie wydaje mi się, żeby było to najlepsze porównanie. Wyglądasz raczej jak róża, piękna i doskonała. Właśnie tak markiz powinien o tobie pomyśleć.

On jest nie tylko bardzo wymagający, lecz także trochę zmanierowany — stwierdziła Betty. — Musimy wymyślić jakiś sposób, żeby go zabawić. Wiesz co, Tarino, ty zawsze miałaś lepsze pomysły niż ja.

Tarina pomyślała, że markiz musi być zepsutym i niezbyt sympatycznym człowiekiem. Kiedy zastanawiała się, czemu Betty tak bardzo na nim zależy, przed oczami stanął jej lord Bradwell, którego poślubiła jej kuzynka, i pomyślała, że był on rzeczywiście bardzo stary, zbyt nadęty i nudny,


48 —


by dziewczynę tak młodą i słodką jak Betty uczynić szczęśliwą.

Czemu ona wyszła za takiego starca? — spy­tała kiedyś Tarina ojca, gdy Betty, która wyglądała tak, że mogłaby być wnuczką swojego męża, wyjechała w podróż poślubną.

Życzę im, żeby byli szczęśliwi— odparł wtedy pastor. — Starożytne naczynia z Egiptu też mają czasami nieprzeparty urok.

Tarina, która zrozumiała dokładnie, co ojciec miał na myśli, odparła z westchnieniem:

Ja także chciałabym, żeby Betty była szczęśliwa.

Gdyby jednak była moją córką — rzekł oj­ciec — nalegałbym, by narzeczeństwo trwało jak najdłużej, i nie popychałbym jej do ołtarza. Miałaby wtedy czas zastanowić się nad swoją decyzją.

Patrząc wstecz Tarina pomyślała, że chociaż rodzice Betty mieszkali w wielkim domu i posiadali spory kawałek ziemi, z pewnością nie byli zbyt zamożni. Cieszyli się, że ich jedyna córka poślubi lorda, który ma wielkie wpływy i jest niezwykle bogaty.

Betty będzie miała wszystko — powiedziała Tarinie ciotka Alice.

Później, kiedy Tarina zobaczyła Betty po miodowym miesiącu, doszła do wniosku, że jej kuzynka wcale nie jest szczęśliwa. Pozycja jej męża


4 — Podróż po gwiazdę


49 —



nie zdołała uczynić z niego atrakcyjnego mężczy­zny. Tarina rzekła teraz pod wpływem impulsu:

Kochana Betty, jesteś dla mnie taka miła. Obiecuję, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, żebyś była zadowolona.

Przecież na nic się nie skarżę — odparła Betty. — To cudownie mieć tyle pieniędzy i wy­dawać je, na co się chce, nie słuchając niczyich wy­mówek.

Tarina już miała powiedzieć, że pieniądze nie dają prawdziwego szczęścia i że może to zrobić jedynie miłość. Stwierdziła jednak, że to sprawa zbyt osobista, by ją teraz poruszać, i pomyślała, że zabiłaby chyba markiza, gdyby zawiódł uczucia Betty.

Nikt nie wiedział tak dobrze jak Tarina, że Betty jest bardzo wrażliwą istotą.

Impulsywna i łatwowierna, często doznawała zawodu. Tarinie wydawało się, że markiz jest zbyt przemądrzały i apodyktyczny; i miała wątpliwości, czy takiego człowieka Betty powinna poślubić. Kiedy były nastolatkami, Tarina często wyobrażała sobie, że Betty wyjdzie za czarującego, młodego właściciela ziemskiego. Jeździliby na polowania, chodzili na przyjęcia i żyli spokojnie i szczęśliwie. Ale teraz patrząc na Betty, pomyślała, że jej kuzynka z pewnością ułoży sobie jakoś życie w Londynie. Jest przecież taka śliczna!

50 —


Tarina niewiele wiedziała o ludziach spoty­kających się w Marlborough House. Ale nawet w tak małej miejscowości jak Parish, gdzie mieszkała, krążyły plotki o księciu Walii, o jego namiętności do pięknych kobiet, takich jak Lily Langtry, lady Brooke czy pani Keppel.

Szeptano także o tym, że książę kilka razy pojechał sam do Paryża, wtedy gdy księżna Aleksandra przebywała w Danii u swojej rodziny.

Nawet jeśli niektóre plotki były trochę przesa­dzone, to i tak Tarinie wydawało się, że podobne zachowanie nie jest właściwe dla następcy tronu, żonatego w dodatku. Dziewczyna nie interesowała się jednak tym specjalnie, ponieważ nie sądziła, by kiedykolwiek zetknęła się z tymi ludźmi. Nigdy nie przypuszczała też, że Betty, którą tak kochała, będzie obracać się w takim towarzystwie. Teraz potrafiła już zrozumieć, czemu ci sławni ludzie tak pociągają młodą kobietę, która opiekowała się zrzędliwym, starym mężem aż do czasu jego śmierci, a potem mieszkała za granicą i obracała się w bardzo konserwatywnym środowisku francuskich arystokratów.

Tarina dopiła herbatę. Podczas rozmowy z Betty zjadła jajko, kilka kanapek i pysznych małych ciasteczek. Betty, która przez długi czas nie miała nikogo, komu mogłaby się zwierzać, opowiedziała Tarinie o pierwszym balu, na jaki poszła po powrocie do Londynu. Zrobiła wtedy na wszystkich


51 —



ogromne wrażenie: Od tamtej chwili posypały się zaproszenia, aż pewnego razu ktoś zaprosił ją na przyjęcie do Marlborough House.

Książę Walii prawił mi komplementy — powiedziała. — Księżna Aleksandra także była dla mnie bardzo łaskawa. Poznałam mnóstwo zna­komitych ludzi. — Uśmiechnęła się i podjęła: — Kiedy wróciłam do domu, kręciło mi się w głowie z wrażenia. Następnego ranka przypomniałam sobie, że markiz Oakenshaw zaprosił mnie na kolację. Nie mogłam w to wszystko uwierzyć.

Musiałaś wyglądać oszałamiająco — wtrąciła Tarina.

Pewnie tak — odparła Betty. — A teraz chodź, Tarino, pokażę ci swoje suknie. Musimy zabrać się do roboty, bo inaczej nie zdążymy się spakować, a wyjazd już za dwa dni.

Betty sięgnęła po mały złoty dzwonek leżący na stoliku. Kiedy w drzwiach pojawił się służący, poleciła mu:

Powiedz Robinson, żeby przyszła naty­chmiast do mojej sypialni. Czy James poszedł już na dworzec po bagaż panny Worthington?

Tak, milady. Powinien niedługo wrócić.

Daj mi znać, kiedy będzie z powrotem.

Oczywiście, milady. Służący zamknął za sobą drzwi.

Weźmiesz ze swojego kufra tylko to, co

52 —


chcesz zatrzymać. A resztę rzeczy, które zapewne są zniszczone, będzie można wyrzucić.

To chyba zbyt wielka rozrzutność!

Zmienisz zdanie, kiedy zobaczysz stroje, które przygotowałam dla ciebie. Nie musimy teraz wszystkiego przeglądać. Wystarczy, że weźmiesz sobie coś na podróż. Mam też pełno kapeluszy, z których możesz sobie coś wybrać. — Betty wstała energicznie i wyciągnęła dłoń do Tariny. — Chodź! Wydaje mi się, że w tej sztuce obie odegramy jakąś rolę. Dawniej, kiedy bawiłyśmy się w teatr, zawsze byłaś świetnym reżyserem.

Roześmiały się i pobiegły do sypialni trzymając się za ręce.

Markiz był zdenerwowany. Nie znosił, gdy coś krzyżowało jego plany. Poprzedniego wieczora w Marlborough House lord Rosebery odciągnął go na bok i spytał:

Kiedy wyruszasz, Vivien?

Jutro.

Świetnie — ucieszył się minister. — Chcia­łbym cię prosić o jeszcze jedną przysługę.

Nie chcę już o niczym słyszeć — markiz głośno jęknął.

Mam nadzieję, że to cię nie zirytuje.

Już zacząłem się denerwować.

Poinformowałem premiera, że zgodziłeś się

53 —



jechać do Syjamu. Premier bardzo się ucieszył i ma jeszcze do ciebie małą prośbę.

O ile mi wiadomo, miałem załatwić tylko jedną sprawę — rzekł markiz nieco podniesionym głosem.

Oczywiście, że tak — odparł lord Rosebery.

W takim razie o co chodzi?

Krewna premiera wybiera się do Indii. Premier byłby bardzo wdzięczny, gdybyś zgodził się zabrać ją ze sobą.

Markiz zacisnął usta. Wybrał już sobie ludzi, których chciał widzieć na swoim jachcie, i uczynił to po wielu namysłach. Nie miał ochoty zapraszać kogoś w ostatniej chwili, kto być może wcale nie będzie pasował do reszty towarzystwa.

Wpadł na pomysł, by powiedzieć, że wszystkie kabiny są już zajęte, i niemożliwe jest wcisnąć tam nawet szpilki. Zobaczył jednak dziwny błysk w oczach ministra i spytał:

A któż to taki wybiera się w podróż?

Na ustach ministra pojawił się porozumiewawczy uśmiech.

Pewna dama, która chciałaby dołączyć do swojego męża w Kalkucie. Lady Millicent Carson.

Markiz nie mógł powstrzymać śmiechu. Wiedział, że lord Rosebery specjalnie się z nim droczy, bo minister z pewnością zdawał sobie sprawę, że jego przyjaciel od jakiegoś czasu interesował się lady Millicent. Już od roku Oakenshaw miał na nią oko.


54 —


Mąż owej damy udał się z misją dyplomatyczną do Rosji i żona pojechała razem z nim. Tak więc markiz nie widział jej przez dłuższy czas. Ale nie tęsknił. Nie miał takiego zwyczaju. Wyczekiwał jednak ponownego spotkania i chciał, by niewinny flirt przerodził się w bliższą zażyłość, kiedy tylko nadarzy się okazja.

Nie zdziwiło go, że lady Millicent była na tyle sprytna, iż bezpośrednio nie zwróciła się do niego, kiedy dowiedziała się o planowanej podróży. Załatwiła sprawę przez premiera.

Markiz docenił to delikatne posunięcie i odparł z nieco sztucznym uśmiechem:

Dobrze wiesz, Archibaldzie, że nie mogę odmówić prośbie takiego człowieka jak premier.

Minister roześmiał się.

Wiedziałem, że nie odmówisz przyjęcia lady Millicent na swój statek, chociaż może skom­plikować to trochę podróż. Jestem jednak pewien, że sobie poradzisz, gdyż nie wątpię, że będziesz rozrywany na wszystkie strony.

Markiz nie znosił żadnych aluzji do swoich miłosnych podbojów. Odparł więc kwaśno:

Nie mam najmniejszego pojęcia, o czym mówisz. Wydaje mi się, że na pokładzie „Morskiej Syreny" znajdzie się jakaś kabina dla lady Millicent.

Dziękuję ci, Vivien — rzekł lord Rosebery — za twoją gościnność. Jestem pewien, że premier również będzie ci wdzięczny.

55 —



Nie podejmowali już więcej tego tematu. Dopiero kiedy markiz znalazł się w domu i pisał instrukcje na następny dzień dla swojego sekretarza, zaczął zastanawiać się, czy obecność lady Millicent nie pokrzyżuje mu planów, jakie miał wobec lady Bradwell. Obie kobiety odznaczały się wyjątkową urodą. Każda na swój sposób była skończoną pięknością, choć jednocześnie bardzo się różniły. Wysoka i ciemnowłosa lady Millicent miała błyszczące oczy, prowokujący sposób bycia i smukłe ciało, które każdego mężczyznę mogło doprowadzić do szaleństwa. O lady Bradwell markiz miał podobne zdanie jak Tarina. Widział w Betty uosobienie kobiecości, kojarzyła mu się z postaciami, które ukazywał na swych roman­tycznych obrazach Fragonard. Miała w sobie coś bardzo francuskiego i to go intrygowało.

Z pewnością nie będę się nudził podczas podróży — powiedział do siebie — przynajmniej nie na początku. W każdym razie, kiedy lady Millicent dołączy do listy gości, liczba ich będzie

parzysta.

Poza lady Bradwell markiz zaprosił dwoje swoich starych przyjaciół, na których zawsze mógł polegać i których cenił za urok osobisty i pogodny charakter. Lady Loraine i jej mąż również przepadali za markizem i doceniali jego gościnność. Markiz zapraszał oboje niemal na każde przyjęcie, które wydawał w Londynie lub na wsi. Wiedział, że

56 —


Elspeth Loraine potrafi załagodzić każdy spór i uwielbia być duszą towarzystwa. Natomiast jej mąż znakomicie grał w brydża, był dowcipny i potrafił rozbawić rozmówców. W oczach markiza uosabiał doskonałego przyjaciela.

Wszystko to odnosiło się również do Harry'ego Prestwooda, który także od dawna pozostawał w gronie najbliższych znajomych markiza. Jednakże Harry zrobił się ostatnio nieco zgorzkniały, ponieważ jego podstarzały ojciec, po upadku z konia podczas polowania, stracił sprawność w nogach i szukał zapomnienia w hazardzie.

Do czasu kiedy mój ojciec umrze — pewnego razu powiedział z rozpaczą Harry do markiza — zapewne roztrwoni majątek aż do ostatniego szylinga. Powinien przekazać mi fortunę już teraz i skończyć wreszcie z hazardem!

Chyba możesz mu wyperswadować ten nałóg? — zapytał markiz.

Jak? — odezwał się Harry żałośnie. — Po całych dniach ojciec rozpacza, że nie może już dosiąść konia i że cały dzień musi spędzać w fotelu. On się po prostu nudzi i wyrzuca pieniądze na podejrzane inwestycje, ufając ludziom, którzy zapewniają go, że szybko się na tym wzbogaci. Resztę majątku traci na grę w karty i kości.

Czy rozmawiałeś z prawnikami?

Oni nic nie mogą zrobić. Majątek należy do ojca, póki on żyje. Nasz dom od dawna wymaga


57 —



generalnego remontu, a ziemia leży odłogiem. Ale wszystko to jest jego!

Markiz bardzo lubił Harry'ego, poprosił więc swoich prawników, aby dyskretnie zorientowali się, jak sprawy stoją. Dowiedzieli się dokładnie tego, o czym Harry wcześniej wspominał. Sir Roger mógł wydać wszystko, co miał, i nikt nie był w stanie go przed tym powstrzymać. Zresztą okazało się, że już tonął w długach.

Bierze udział w każdej loterii, o jakiej usły­szy — powiedział Harry rozpaczliwie. — A z tego, co wiem, poza butelką piwa niczego jeszcze nie wygrał.

Przykro mi, Harry — rzekł markiz ze współ­czuciem.

Mnie też jest piekielnie przykro — odparł Harry. — Gdybym nie miał takiego przyjaciela jak ty, Vivien, już dawno pojechałbym do Australii lub do Kanady i pracował tam jako drwal.

Może zaradzisz wszystkiemu po śmierci ojca?

Wątpię — odparł Harry. — Będę tylko patrzył, jak dom popada w ruinę. Trzeba by mieć mnóstwo pieniędzy, żeby go odremontować.

Markiza bardzo poruszył los przyjaciela. Wiedział jednak, że Harry jest bardzo dumny i nie przyjmie żadnego finansowego wsparcia.

Tylko raz markiz zaoferował mu pomoc finan­sową. Harry jednak bardzo się oburzył i nie przyjął oferty.


58 —


Jeśli myślisz, że zamierzam wyłudzać od ciebie pieniądze jak wielu innych, którzy wciąż pukają do twoich drzwi — powiedział wtedy ostro — to bardzo się mylisz. — Gdy mówił dalej, jego głos stał się spokojniejszy. — Zawsze bardzo cię lubiłem, Vivien, i nadał darzę cię wielką sy­mpatią. Przyjaźnimy się od czasów szkolnych, ale nie chcę zadłużać się u ciebie ani żyć na twój koszt. Niech ta sprawa będzie jasna raz na zawsze.

Markiz nie sprzeciwiał się. Zapewnił tylko Harry'ego, że ceni sobie jego towarzystwo i chciałby spotykać się z nim codziennie. Oznaczało to, że Harry nie musiał martwić się, gdzie się posili, i mógł dosiadać najlepsze konie markiza.

Chociaż Harry miał małe mieszkanie przy jednej z ulic nedaleko Piccadilly, częściej przebywał u markiza na wsi lub towarzyszył mu w wyprawach do domku myśliwskiego w Leicestershire. Jeździli też razem do Szkocji na ryby lub na polowania na kuropatwy. Ponieważ byli bliskimi przyjaciółmi, ci, którzy zapraszali do siebie markiza, nie zapominali o Harrym.

Niejedna dama chciała mieć na swoim przyjęciu owych dwóch przystojnych kawalerów. Jedynie ambitne matki, które pragnęły bogato wydać za mąż swoje córki, kazały trzymać im się z daleka od Harry'ego Prestwooda.

Markiz nie myślał o tym, by zaprosić na jacht jakąś kobietę, która by dotrzymała towarzystwa


59 —



Harry'emu, ponieważ w owym czasie przyjaciel z nikim nie był związany.

Ale teraz markizowi przyszło do głowy, że Harry mógłby w drodze do Kalkuty adorować, na przykład, lady Millicent. Wtedy on sam zająłby się Betty Bradwell i może odniósłby sukces.

Pewnie wszystko świetnie się ułoży", pomyślał. W każdym razie nie chciał przyjmować już więcej gości na pokład „Morskiej Syreny". I kiedy leżał w łóżku, pomyślał, że mimo iż nie w smak było mu opuszczać Anglię akurat teraz, to morska wycieczka może okazać się interesująca, jak zapewniał go minister.

Ciekawe, czy znajdę tam orchideę czy gwia­zdę?" — zastanawiał się, przypominając sobie słowa lorda Rosebery, i roześmiał się, ponieważ wydawało mu się to zupełnie nieprawdopodobne.


Rozdział 3


W drodze do Southampton Tarina miała wrażenie, że gra w sztuce, którą sama napisała.

Po śmierci matki, kiedy zmuszona była wyko­nywać wszystkie prace domowe mając do pomocy jedynie niezbyt rozgarniętą dziewczynę ze wsi, opowiadała sobie różne historie. Były to zwykle opowieści, w których wyobrażała sobie, że podróżuje do najbardziej dziwnych miejsc na świecie. Często przy obiedzie pytała swojego ojca o kraje, które odwiedzała w swojej wyobraźni, a pastor, który w młodości dużo podróżował, był bardzo oczytany, pisał nawet książki na interesujące Tarinę tematy, opowiadał córce wiele ciekawych rzeczy o dalekich krajach i panujących tam oby­czajach.

Syjam zawsze wydawał się jej tajemniczy, ekscytujący i może nawet bardziej egzotyczny niż


61 —



sąsiednie państwa. Jednak nawet w najśmielszych snach Tarina nie przypuszczała, że będzie miała okazję tam pojechać.

Siedząc w wygodnym wagonie drugiej klasy, gdzie sekretarz markiza zarezerwował miejsce dla niej jako służącej lady Bradwell, Tarinie wydawało się, że unosi się na latającym dywanie. Miała tylko nadzieję, że czarodziej, czyli markiz, któremu poniekąd wszystko zawdzięczała, nie okaże się aż taki straszny. Im więcej słyszała o nim od Betty, tym bardziej wydawał jej się niesympatyczny, zepsuty i zarozumiały. Była pewna, że go nie polubi. Natomiast Betty zachwycona tym, że została zaproszona przez markiza na tak wspaniałą eskapadę, miała o nim zupełnie inne zdanie.

Słyszałam nawet o nim, kiedy byłam w Pa­ryżu — powiedziała Tarinie. — Francuzom bardzo imponują dobrze urodzeni Anglicy, którzy w do­datku mają świetne konie wyścigowe i wysoką po­zycję towarzyską.

Moja mama zawsze mówiła, że Francuzi to snoby — roześmiała się Tarina.

Miała rację! — przyznała Betty. — Przy­najmniej tacy są arystokraci, nawet ci młodzi. Często obracałam się w ich towarzystwie, kiedy byłam we Francji.

Czy nikt nie poprosił cię o rękę? — zacie­kawiła się Tarina.

Miałam tylko jedną propozycję małże-


62 —


ństwa — odparła Betty. — Pewnie dlatego, że nie jestem katoliczką. Poza tym wszyscy starsi Francuzi są już żonaci. — Zaśmiała się i dodała: — Nie miałam wątpliwości, że jeśli przyjmę propozycję tego młodzieńca, to jego rodzice i dziadkowie zrobią wszystko, by nie doszło do małżeństwa.

Coś podobnego! — wykrzyknęła Tarina.— Ale może dobrze się złożyło, bo wydaje mi się, że byłabyś bardziej zadowolona, gdybyś wyszła za Anglika.

Pewnie tak — zgodziła się Betty.

Na jej wargach pojawił się słaby uśmiech i Tarina wiedziała, że jej kuzynka zaczęła myśleć ó markizie. Dlatego też Tarina modliła się, by markiz okazał się bardziej sympatycznym człowiekiem, niż to sobie wyobrażała.

Na stacji Waterloo czekały już powozy przysłane dla gości markiza. Gdy służący prowadził Tarinę do przeznaczonego dla niej pojazdu, zerknęła ukradkiem na dwie eleganckie damy odziane w sobole i na towarzyszących im dżentelmenów ubranych w płaszcze z futrzanymi kołnierzami. Wiał zimny wiatr, a poprzedniego dnia padał śnieg. Tarina była więc niezmiernie wdzięczna Betty za to, że podarowała jej płaszcz podszyty futrem.

Kiedy dzień wcześniej przeglądała w swojej sypialni kufer z czarnymi sukniami, zastanawiała się, skąd weźmie jakieś wierzchnie okrycie. Poszła wtedy do Betty i powiedziała:

63 —



Wszystko, co dostałam od ciebie, jest tak pięknie zapakowane, że nie chcę zrobić bałaganu szukając płaszcza. Czy można by spytać twoją pokojówkę, czy pamięta, gdzie go włożyła?

Nie musisz się tym martwić — odparła Betty. — Mam tutaj coś akurat w sam raz dla ciebie.

Podeszła do szafy i wyciągnęła płaszcz podróżny, który był nie tylko podszyty gronostajowym futrem, ale miał także futrzany kołnierz i lamówkę. Wyglądał pięknie i z pewnością był bardzo drogi.

Nie mogę go przyjąć! — sprzeciwiła się Tarina.

Nie bądź niemądra. Na pewno nie będę go już nosić. Kupiłam ten płaszcz zeszłej zimy, kiedy jechałam do Francji. Nawet Francuzom się podobał. Weź, pasuje na ciebie doskonale.

W końcu Tarina zgodziła się płaszcz przyjąć, a kiedy włożyła go na siebie, pomyślała, że czarny kolor jest dla niej bardzo odpowiedni, a poza tym świetnie podkreśla jej jasną cerę i rude włosy. Wiedziała jednak doskonale, że swoim wyglądem nie powinna przyciągać niczyjej uwagi. Zaczesała więc gładko włosy i upięła w kok z tyłu głowy, a z kolekcji Betty wybrała na podróż najskro­mniejszy kapelusz, jaki udało jej się znaleźć. Mimo to wydawało jej się, że wcale nie wygląda na poko­jówkę. Miała jednak podawać się za Francuzkę i liczyła na to, że goście na statku tym wytłumaczą sobie jej wygląd.


64 —


W przeddzień podróży powiedziała do Betty:

Przyszło mi do głowy, że najlepiej będzie, jeśli powiemy, że jestem pół Francuzką pół Angie­lką, jeśli oczywiście kogoś by to interesowało.

Dlaczego? — zapytała Betty.

Ponieważ mogę łatwo zapomnieć, że mam mówić z obcym akcentem — odparła Tarina. — Jeśli ktoś mnie spyta o pochodzenie, mogę powie­dzieć, że mój ojciec był Francuzem, a matka Angie­lką i że od lat mieszkam tutaj.

To całkiem dobry pomysł — zgodziła się Betty. — Ty masz głowę, Tarino! Zostałabyś świetną pisarką.

Wątpię.

Ależ tak — odparła Betty. — Wiem, że denerwujesz się rolą, jaką masz odegrać, ale uwierz, że ja się jeszcze bardziej niepokoję.

Dlaczego? — spytała Tarina. — Przecież będziesz najpiękniejszą damą w całym towarzystwie.

Nie o wygląd tutaj chodzi — odparła Bet­ty. — Boję się, że będę z ludźmi, którzy mają swoje własne tematy, dowcipy i wspólne zainteresowania, a co najważniejsze, mają co razem wspominać. — Spojrzała na Tarinę, jakby chciała zobaczyć, czy kuzynka wie, o co jej chodzi, i mówiła dalej: — Jestem dla nich obca. Prawdę mówiąc, czuję się jak nowa uczennica w szkole.

Tarina roześmiała się.

Czemu więc nie zostaniesz w Londynie,

5 — Podróż po gwiazdę — 65 —



gdzie zaczęłaś bywać w wytwornym towarzystwie, i nie przyjmiesz któregoś z tych zaproszeń, jakie leżą na twojej toaletce?

Mogę odpowiedzieć ci na to w dwóch sło­wach — odparła Betty.

Jakich?

Powód jest jeden: markiz Oakenshaw.

O tym wszystkim myślała Tarina jadąc pociągiem przez ośnieżone pola i miała niepokojące, niejasne przeczucie, że Betty dozna zawodu.

Tarina posiadała pewien instynkt, który jej ojciec nazywał intuicją. Może było tak dlatego, że w jej żyłach płynęła zarówno celtycka, jak i austriacka krew, lub też dlatego, że dziewczyna długo była sama. W każdym razie zdolność ta pozwalała jej wnikać w wiele spraw głębiej, niż potrafili to inni.

Powinniśmy bardziej polegać na własnej intuicji— powiedział kiedyś pastor. — Cywilizacja sprawiła, że ludzie stali się mniej wrażliwi. Dawniej mogli tak jak zwierzęta wyczuć zapach niebez­pieczeństwa i rzadziej dawali się zwieść czyimś słowom. Potrafili bowiem wejrzeć w czyjąś duszę.

Czy ty to potrafisz, ojcze?

Próbuję, kochanie — odparł pastor. — I czasami jestem przerażony tym, co widzę.

Kiedy Tarina usłyszała od Betty o markizie, instynkt podpowiadał jej, że nie jest on mężczyzną,


66 —


który wart byłby tylu zabiegów. „Im szybciej Betty o nim zapomni, tym lepiej", myślała sobie Tarina. Jeśli markiz pragnie wyrafinowanych, egzoty­cznych kobiet, to powinien szukać ich gdzie indziej. Nie wiedziała dokładnie, gdzie takie kobiety można znaleźć, ale jako że wiele kiedyś czytała, wydawało jej się, iż zawsze znajdzie się jakaś Ewa, która w rajskim ogrodzie przywiedzie na pokuszenie Adama.

W bibliotece ojca Tarina natknęła się kiedyś na opowieści o syrenach, wiedźmach i czarownicach. Książki te należały jeszcze do jej dziadka i kiedy musiała je sprzedać, zrobiła to naprawdę z ciężkim sercem. Ponieważ były stare, antykwariusz st­wierdził, że nie znajdzie na nie nabywców, i za­oferował jej niewiele pieniędzy. Przez chwilę Tarina nawet zastanawiała się, czyby ich nie zatrzymać. A potem pomyślała, że nie miałaby gdzie ich przechować. Nawet jeśli nowy pastor lub któryś z farmerów z sąsiedztwa zgodziłby się, by złożyła je w stodole, to pewnie pogryzłyby je myszy i szczury, a wtedy nie nadawałyby się już do czy­tania.

Tarina bardzo bolała nad stratą książek. Ślęczała niegdyś nad nimi wiele godzin, czując, że otwierają przed nią świat, którego nie znała. Stawał jej się wtedy bliższy, ponieważ zapamiętywała wszystko, o czym przeczytała.

Ciekawe, czy markiz będzie miał jakieś książki

67 —



na swoim statku?", zastanawiała się, ale wydawało jej się to mało prawdopodobne. Słyszała, że markiz gustował w sportach, więc pewnie nie czytał zbyt dużo.

Służący markiza zaopatrzyli powóz w koszyk z wiktuałami i kiedy nadszedł czas lunchu, Tarina zabrała się do jedzenia. Rozkoszowała się każdym kęsem.

Podróż do Southampton dłużyła się. Tarina my­ślała o tym, co robi Betty. Przypuszczała, że pięk­na kuzynka ekscytuje się wyprawą do Syjamu zu­pełnie inaczej niż ona.

W rzeczywistości Betty poczuła się nieco urażona, kiedy zobaczyła lady Millicent Carson, ponieważ piękne kobiety zawsze ją onieśmielały.

Z tego, co mówił markiz, gdy zapraszał Betty, i ze sposobu, w jaki na nią patrzył, wnosiła, że będzie jedynym obiektem jego zainteresowania podczas podróży. Toteż, kiedy lady Millicent wsia­dła do powozu, Betty spojrzała na nią zdziwiona. Już wcześniej widziała ją na stacji. Lady Millicent jednak nie rozmawiała z innymi gośćmi, tylko przechadzała się z wysokim, przystojnym mę­żczyzną, który najwyraźniej nie wybierał się w morską podróż. Wyglądało na to, że mieli sobie wiele do powiedzenia. Kiedy lady Loraine oznajmiła, że zaraz odjeżdżają, Betty była przeko-


68 —


nana, iż lady Millicent wcale się nie wybiera w po­dróż.

Woźnica już miał zamknąć drzwi, kiedy dama ta wsiadła do powozu z taką gracją, jakby wchodziła na scenę.

Markiz, który siedział obok Betty, poderwał się.

Czy mógłbyś znaleźć mi jakieś wygodne miejsce nie nad kołami? Jestem tak zmęczona, że nie zniosłabym większych wstrząsów — poprosiła go lady Millicent.

Markiz poprowadził ją do wygodnego fotela ustawionego w zacisznym miejscu powozu i usiadł koło niej ku rozczarowaniu Betty.

Cieszę się, że mogę cię zawieźć do Indii — powiedział.

Betty dowiedziała się więc, dokąd lady Millicent się z nimi wybiera. Nasłuchiwała uważnie jej odpowiedzi.

To ja jestem bardzo wdzięczna. Napisałam już mojemu mężowi, że byłeś tak uprzejmy i zgo­dziłeś się mnie zabrać.

Betty odetchnęła z ulgą. A więc lady Millicent była zamężna! Humor Betty wyraźnie się poprawił. Uśmiechnęła się, kiedy miejsce obok niej zwolnione przez markiza zajął jakiś przystojny młody mężczyzna.

Nazywam się Harry Prestwood — przed­stawił się. — Jestem jednym z najbliższych przyjaciół Viviena.


69 —



Miło mi, wiele o panu słyszałam — Betty spojrzała z podziwem na urodziwego młodzieńca i nie minęło parę minut, a już świetnie im się ze sobą rozmawiało.

Proszę opowiedzieć mi o sobie — powiedział Harry. — Vivien mówił mi, że mieszkała pani jakiś czas we Francji.

Betty uśmiechnęła się ukazując dołeczki na policzkach.

Owszem, ale się cieszę, że wróciłam do Anglii. A teraz ta podróż w nieznane może okazać się jeszcze bardziej podniecająca.

Kto powiedział, że to podróż w nieznane? — roześmiał się Harry.

Kiedy jedzie się do tak egzotycznego i da­lekiego kraju jak Syjam, zawsze może się przy­darzyć coś niezwykłego.

To prawda — odparł Harry. — Szczerze mówiąc, ja także jadę tam pierwszy raz.

To wspaniale — ucieszyła się Betty. — Pewnie nie tylko ja będę zadawała mnóstwo nie­mądrych pytań na widok nie znanych mi fascynu­jących rzeczy.

Betty wydała się Harry'emu dziewczęca i pro­stolinijna.

Ma pani właściwe podejście do życia — powiedział. — Niektórzy ludzie szybko się nudzą, ponieważ wszystko już znają. To niestety często zdarza się naszemu gospodarzowi.

70 —


- Przynajmniej będziemy mogli dużo się od niego dowiedzieć — odparła Betty.

Jeżeli oczywiście zaczniemy zadawać mu pytania.

W oczach Harry'ego błysnęły iskierki, jakby coś go rozbawiło. Spoglądał jednak na Betty z niekła­manym podziwem. Poczuła się więc pewniej i przestała się denerwować. Wyglądała niezwykle uroczo w podróżnej sukni w kolorze jej oczu i w ciemnoniebieskim płaszczu podszytym i lamo­wanym skórkami soboli. W uszach miała kolczyki z szafirami, a na palcu pierścionek z wielkim szafirowym oczkiem.

Wygląda pani jak delikatna filiżanka z dre­zdeńskiej porcelany — powiedział nieoczekiwanie Harry.

Na policzkach Betty znowu pojawiły się rozkoszne dołeczki, kiedy się uśmiechnęła. Harry dodał:

Pewnie słyszała pani to już dziesiątki razy?

Może nawet więcej. Roześmiał się.

Więc teraz powiem coś naprawdę orygi­nalnego.

Chętnie to usłyszę.

Po drugiej stronie powozu lady Millicent spo­glądała na markiza kątem nieco skośnych oczy.

Zaczynam wierzyć — powiedziała — że to opatrzność zetknęła nas znowu ze sobą i to w do­datku w tak nieoczekiwanym momencie.


71 —



Dlaczego tak sądzisz? — dopytywał się markiz.

Kiedy dowiedziałam się, że Roderick został wysłany do Indii, bałam się, że już nigdy cię nie zobaczę.

I to cię tak bardzo zmartwiło?

Nie lubię, kiedy muszę po przeczytaniu dwóch pierwszych stron odłożyć książkę i nie móc dowiedzieć się, co było dalej.

Mamy przynajmniej trzy tygodnie na to, by dowiedzieć się, co wydarzyło się z następnym rozdziale.

Oczywiście zależy od ciebie, czy będziemy mieli wystarczająco dużo czasu.

Raczej zależy to od nas obojga— wtrącił markiz cicho.

Spojrzała na niego prowokująco i kusząco wy­dęła usta.

Markiz zastanawiał się, jak to się dzieje, że wszystkie kobiety wydają mu się takie piękne i pociągające. Niezmiernie go to intrygowało. Kiedy spojrzał na jasnowłosą lady Bradwell, wydała mu się świeża jak kwiat. Znowu poczuł się jak młody bóg otoczony boginiami.

Kiedy wsiadali na pokład „Morskiej Syreny" czekającej na nich w Southampton, markiz zdał sobie sprawę, że nawet gdyby chciał, nie zdołałby uciec przed lady Millicent.

Jeśli on nie przejąłby inicjatywy, zrobiłaby to ona.

72 —


Skoro udało jej się pokierować sprawami tak, że została zaproszona na statek, z pewnością uda jej się zostać kochanką markiza, zanim dotrą do Kalkuty. Oakenshaw właściwie nie miał nic przeciwko temu. Zastanawiał się tylko, co zrobi z Betty Brad­well, która tak bardzo go pociągała, może nawet bardziej niż czarnowłosa mężatka. Potem pomy­ślał, że przecież podróż nie skończy się w Kalkucie, gdzie wysiądzie lady Millicent. Betty będzie jeszcze na pokładzie statku, gdy popłyną do Syjamu, a po­tem czeka ich długa droga powrotna.

Po rozmieszczeniu gości w kabinach markiz został sam na sam z Harrym w swoim prywatnym gabi­necie przylegającym do sypialni.

Muszę przyznać, Vivien — powiedział Harry — że miałeś doskonały pomysł zapraszając jednocześnie dwie tak piękne kobiety.

Mnie też tak się wydaje — zgodził się markiz.

Obie są śliczne — zauważył Harry — ale wydaje mi się, że lady Millicent odegra rolę czarnego charakteru, a Betty Bradwell zostanie bohaterką.

Chciałbym, żebyś zabawiał jedną z nich, podczas gdy ja zajmę się drugą — roześmiał się markiz.

Spodziewałem się, że mnie o to poprosisz — odparł Harry. — Szczerze mówiąc nie mam nic prze­ciwko temu. Zrobię to z największą przyjemnością.


73 —



Dziękuję — rzekł markiz. — Wiedziałem, że się zgodzisz.

Już wiele razy byłem oblegany przez damy, których chciałeś się pozbyć.

Biedny Harry! Obiecuję, że następnym razem, kiedy gdzieś się wybierzemy, zaproszę kogoś specjalnie dla ciebie.

Nie wiem, czy coś z tego wyjdzie — odparł Harry oschle. — Gdy ty jesteś w pobliżu, przed­stawicielki płci pięknej patrzą na mnie raczej bez większych emocji.

Markiz znowu wybuchnął śmiechem.

Nie użalaj się, Harry. Wiesz, że wiele tobie zawdzięczam. A poza tym wcale nie zaprosiłem lady Millicent z własnej woli. Sama się wprosiła.

Wiem, wiem — przyznał Harry. — Uparta z niej sztuka. Trudno ci będzie przed nią umknąć.

Markiz nic nie odpowiedział. Spojrzał tylko cynicznie na przyjaciela, który doskonale wiedział, że markiz nie da się usidlić żadnej kobiecie. Nawet jeśli któraś z dam zastawiłaby na niego jakąś sprytną pułapkę, z pewnością zdołałby się z niej wydostać.

Przestańmy już rozmawiać o kobietach — powiedział Oakenshaw wstając z krzesła. — Chodź, pokażę ci statek. Przed kolacją podniosą kotwicę. Możemy wyjść wtedy na mostek i popatrzeć na oddalający się port.

Chętnie — zgodził się Harry. — Muszę przyznać, że „Morska Syrena" to wspaniały jacht.


74 —


Gratuluję ci nowego nabytku. Naprawdę świetnie, że go kupiłeś.

Statek zrobił na Harrym spore wrażenie, Tarina zaś była wprost zachwycona. Nie spodziewała się, że będzie tak wielki, wygodny i urzekający.

Marzyła kiedyś o morskiej podróży. Ojciec, który w młodości trochę żeglował, opowiadał jej o nie­wygodach, jakie trzeba znosić podczas takich wy­praw. Statek markiza sprawiał jednak wrażenie nie­zwykle luksusowego.

Gdy tylko Tarina z innymi służącymi, którzy podążali za gośćmi markiza, weszła na pokład, pomyślała, że znalazła się w małym domu, który zamiast stać nieruchomo na lądzie może pływać po morzu.

Jacht dostarczono ze stoczni miesiąc wcześniej. Betty powiedziała Tarinie, że markiz sam czuwał nad każdym szczegółem i kazał wyposażyć ,,Morską Syrenę" w różne dodatkowe udogodnienia.

Ze stacji Tarina jechała powozem razem ze służącym markiza. Opowiadał jej, że jego pan sam nadzorował budowę jachtu i wystrój kabin.

Jego lordowska mość jest perfekcjonistą — oznajmił z dumą. — Chciałby, żeby wszystko było doskonałe, i biada temu, kto go zawiedzie.

To zrozumiałe, że pragnie mieć wszystko w najlepszym gatunku — odparła z uśmiechem Tarina.

Tak — zgodził się służący. — Zrozumie


75 —



panienka, co mam na myśli, kiedy zobaczy którąś z jego posiadłości. — Spojrzał na nią wymownie i dodał: — A to całkiem możliwe.

Jak to? — spytała zdziwiona Tarina.

Lady Bradwell jest naprawdę piękna — odparł służący — a jego lordowska mość takie damy lubi.

Tarina zesztywniała, czując instynktownie, że lokaj za dużo sobie pozwala, lecz zaraz pomyślała, że najwidoczniej służący mają w zwyczaju w podobny sposób rozmawiać o swoich chlebodawcach.

Nazywam się Hunt — przedstawił się. — Słyszałem, że jest panienka Francuzką. Nie wiem, jak się do panienki zwracać.

Na imię mam Tarina.

To pewnie dlatego, że jest panienka z Francji, nie wygląda panienka na służącą.

Tarina nie chciała mówić zbyt wiele o sobie, odparła więc pospiesznie:

Może opowiesz mi, Hunt, kto jeszcze został zaproszony na statek. Na stacji Waterloo, zanim wsiadłam do powozu, widziałam dwie bardzo eleganckie damy.

Hunt, który chciał pochwalić się swoją wiedzą na temat prywatnych spraw markiza, pospieszył z odpowiedzią:

Większość osób to starzy przyjaciele markiza, oprócz lady Millicent, której mój pan nie zna zbyt długo, no i oczywiście lady Bradwell — przerwał


76 —


na chwilę, a potem roześmiał się i dodał: — Zdzi­wiłem się, gdy w ostatnim momencie dołączyła do nas lady Millicent. Myślałem, że jego lordowska mość zajmie się wyłącznie panią Bradwell. W ka­żdym razie tak do wczoraj wyglądało.

Tarina postanowiła nie zadawać zbyt wielu pytań na temat markiza. Wiedziała, że służący zawsze plotkują o swoich panach i że nie można niczego przed nimi ukryć. Czuła, że nie powinna wtykać nosa w nie swoje sprawy.

Z tego, co usłyszała, wywnioskowała, że lady Millicent może stać się rywalką Betty.

Kim jest ojciec lady Millicent? — spytała.

Jej ojcem jest hrabia Hull — odparł Hunt — a mężem dyplomata, sir Roderick Carson.

Ona jest mężatką? — Tarina wytrzeszczyła oczy.

Oczywiście, jego lordowska mość nie zadaje się z panienkami.

Tarina pomyślała, że to bardzo dziwne. A potem przyszło jej do głowy, że ponieważ markiz jest znacznie starszy, to pewnie uważa młode panny za nudne osoby.

Wydaje mi się — ciągnął Hunt — że mój pan nigdy się nie ożeni. Powiada, że chce pozostać kawalerem, choć krewni zaklinają go, żeby się ustatkował. To jak melodramat na scenie, ot co! — dodał.


77 —



Skąd ty to wszystko wiesz? — zapytała Tarina z wymuszonym uśmiechem.

Czasami usługuję przy stole, zwłaszcza podczas polowań w Szkocji — i dorzucił z uśmie­chem: — Szlachta zawsze się tak zachowuje, jakby służący byli głusi i niemi, ja jednak zawsze pod­słuchuję, bawi mnie to.

A więc sądzisz, że twój pan nigdy się nie ożeni?

Wpadnie w sidła prędzej czy później — odrzekł Hunt. — Ale złowi go tylko jakaś nie­przeciętna sztuka!

Zarechotał, a Tarina poczuła ucisk w sercu. Skoro markiz w istocie nie zamierzał się ożenić, to w takim razie po co zaprosił Betty na tak długą podróż?

Markiz zmieni zdanie... musi je zmienić! — powiedziała sobie.

Jednocześnie instynkt podpowiadał jej, iż Betty czeka rozczarowanie, bo markiz jej również się wymknie.

Nadzieje Tariny wzrosły jednak, gdy dowiedziała się, że Betty dostała największą i najwygodniejszą kabinę. Pomieszczenie rzeczywiście robiło duże wrażenie. Stało tam łóżko osłonięte błękitnymi jedwabnymi zasłonami, które prawdopodobnie zostały wybrane specjalnie dla Betty. Na kwiecistym dywanie widniały róże i niebieskie motyle, a wbu­dowana w ścianę szafa wprawiła w zachwyt za­równo Betty, jak i Tarinę.

78 —


Jak mężczyzna mógł wpaść na to wszystko?", zastanawiała się Tarina, kiedy zaczęła rozpako­wywać jeden z kufrów, który został wniesiony do kabiny. Dwa pozostałe wciąż stały na korytarzu.

Dzięki Bogu, zabrałam ze sobą mnóstwo sukien. — Betty rzuciła się na łóżko i wyciągnęła na poduszkach. — Na początku, póki lady Millicent płynie z nami, będę wkładać najładniejsze. Zobaczysz, jaka to zazdrośnica.

Tarina nie miała co do tego wątpliwości.

Nie powinnaś się nią przejmować. Osta­tecznie jest zamężna i jedzie do Indii do swojego małżonka — powiedziała uspokajająco.

Już próbowała odciągnąć ode mnie marki­za! — poskarżyła się Betty.

Tarina odwróciła się i spojrzała na kuzynkę szeroko otwartymi oczami.

Jak to? Przecież jest mężatką?

Przez chwilę trwała cisza, a potem Betty rzekła słabym głosem:

No tak... ale przecież może z nim flirtować. Małżeństwo nie powstrzymuje kobiet przed uwo­dzeniem mężczyzn.

A powinno! — rzuciła Tarina, wyciągając z kufra kolejną suknię i wieszając ją w szafie.

Kiedy markiz zszedł z mostka kapitańskiego, żeby przebrać się do obiadu, usłyszał śmiech dobiegający

79 —



ze znajdującej się obok jego sypialni kabiny, którą przeznaczył dla lady Bradwell. Śmiech brzmiał dziewczęco i naturalnie. Nasłuchiwał przez chwilę i doszedł do wniosku, że lady Millicent oraz inne znane mu piękności śmieją się zupełnie inaczej. Często miał wrażenie, że kobiety ćwiczą przed lustrem, żeby ich śmiech brzmiał melodyjnie i uwodzicielsko. Ale ten śmiech wyrażał prawdziwą radość. Jakby dwie młode dziewczyny rzeczywiście coś niezmiernie ubawiło. Przez chwilę zastanawiał się, kto jest w kabinie razem z Betty Bradwell, i w końcu doszedł do wniosku, że to pewnie jej pokojówka.

Był trochę niezadowolony, gdy Betty upierała się, żeby zabrać ze sobą tę dziewczynę. Wiedział z doświadczenia, że służący często są utrapieniem podczas długich podróży. Starsi dostawali morskiej choroby i robili się nieznośni, a młodzi dawali się we znaki załodze.

Jednak Betty tak nalegała, że w końcu się zgodził. Tym bardziej że Elspeth Loraine nie zabrała ze sobą swej starej służącej.

Markiz złamał już swoje zasady, ale nie miał zamiaru robić tego więcej. Kiedy więc sekretarz poinformował go, że lady Millicent również chciałaby wziąć ze sobą pomocnicę, markiz odparł stanowczo, że nie ma już wolnych kabin. Służąca mogłaby przecież szybciej dotrzeć do Indii parowcem i w dodatku zabrać bagaż swojej pani.


80 —


Markiz wiedział, że lady Millicent będzie niezadowolona z odmowy. Toteż aby nie wprawiać jej w zły humor, wpadł na pomysł, by służąca lady Bradwell wraz z Huntem usługiwali w razie potrzeby lady Millicent.

Hunt nieraz już pływał na różnych jachtach markiza i miał w tym względzie duże doświa­dczenie. Tarina jednak bardzo się zmartwiła, gdy Betty oznajmiła jej:

Markiz pytał, czy nie miałabyś nic przeciwko, żeby zrobić coś czasami dla lady Millicent, która nie zabrała ze sobą pokojówki. Zgodziłam się, żebyś jej czasem pomagała.

Nie wiem, czy to dobry pomysł — zanie­pokoiła się Tarina.

Dlaczego?

Może popełnię jakiś błąd i ona zacznie podejrzewać, że nie jestem prawdziwą pokojówką?

Czemu miałaby tak myśleć? — zdziwiła się Betty. — Jesteś taka bystra i inteligentna, że szybko zorientujesz się, jak się wobec niej zachować.

Obyś miała rację.

Tarina spojrzała na zegarek i dodała:

Lepiej pójdę do niej teraz i spytam, czy czegoś nie potrzebuje. Później skończę rozpa­kowywać twoje rzeczy. Pewnie będziesz chciała włożyć dzisiaj srebrną suknię? A może wolisz tę z niebieskiej koronki?

Rzeczywiście wolę niebieską— odparła


fi — Podróż po gwiazdę


81 —



Betty. — Pewnie lady Millicent wystroi się jak bogini.

Nieco zdenerwowana Tarina opuściła kabinę Betty, przeszła przez korytarz i stanęła przed drzwiami do sypialni lady Millicent. Zauważyła, że kabiny obu dam mieszczą się w końcu korytarza obok apartamentów markiza. Jak Tarina do­wiedziała się później, zajmowały one całą tylną część jachtu. Była tam duża sypialnia, salonik i spora łazienka, w której markiz mógł uprawiać ćwiczenia gimnastyczne. Teraz jednak Tarina myślała tylko o lady Millicent. Zapukała do jej kabiny.

Proszę wejść — usłyszała.

Otworzyła drzwi i przypominając sobie, co mówiła Betty, ukłoniła się grzecznie.

Czy mogę w czymś pani pomóc, milady? — spytała.

Rzeczywiście potrzebna mi pomoc — odpa­rła szorstko lady Millicent. — Nie pozwolono mi zabrać pokojówki.

Siedziała na stołku przed wbudowaną w ścianę toaletką. Miała na sobie szlafrok ze szkarłatnego jedwabiu obrębiony koronką i ozdobiony mnó­stwem małych aksamitnych kokardek.

Czego jaśnie pani sobie życzy? — to pytanie Tarina przygotowała sobie już wcześniej.

Rozejrzała się dyskretnie wokoło i stwierdziła,

82 —


że chociaż kabina jest bardzo podobna do sypialni Betty, nie wydaje się aż tak wygodna.

Przy szerokim łóżku nie było jedwabnych zasłon, wisiał za to nad nim wielki obraz przedstawiający żaglowiec. Rysunki statków zdobiły również pozostałe ściany pozbawione okien. Pokój nie był tak przytulny jak kabina Betty. Tarina domyślała się, że markiz wcześniej starannie przemyślał, gdzie umieści swoich gości.

Mam nadzieję, że umiesz układać włosy — głos lady Millicent wyrażał powątpiewanie.

Postaram się zrobić wszystko jak najlepiej, jeżeli tylko powie mi pani, czego sobie życzy — odparła Tarina.

Na razie zaczesz włosy tak, by ładnie pre­zentowały się pod kapeluszem — poleciła lady Mil­licent. — Jutro je rozczeszesz i zobaczymy, co po­trafisz.

Tarina nic nie odpowiedziała. Zaczęła poprawiać ciemne włosy lady Millicent. Zauważyła, że były modnie ułożone: z przodu w loczki, po bokach gładko zaczesane i upięte w kok na czubku głowy. Doszła do wniosku, że z łatwością poradzi sobie z taką fryzurą.

Kiedy pomogła lady Millicent włożyć szma­ragdową suknię z połyskującymi cekinami, stwie­rdziła, że kobieta wygląda w niej naprawdę ponętnie. Zupełnie jak bogini, pomyślała Tarina przypominając sobie słowa Betty. Strój uzupełniał

83 —



wielki szmaragdowy naszyjnik, który Tarina zapięła jej na karku. Wreszcie dama wyszła z kabiny na korytarz i ruszyła trochę niepewnym krokiem po rozkołysanym jachcie, zadzierając głowę wysoko i szeleszcząc jedwabnymi halkami. Tarina wróciła do kabiny Betty.

Długo cię nie było — powiedziała kuzynka z wyrzutem.

Lady Millicent jest dość wymagająca. Będę musiała ją uprzedzić, że jestem tu przede wszystkim po to, by zajmować się tobą — oznajmiła Tarina.

Przeraża mnie ta kobieta — wyznała Betty.— Czuję się przy niej jak mała dziewczynka.

Zupełnie niepotrzebnie — rzekła Tarina. — Nie powinnaś upadać na duchu. Powiedz sobie, że jesteś sto razy od niej ładniejsza i w dodatku niezależna. W jaki sposób ona może ci zagrozić, skoro w Kalkucie czeka na nią mąż?

Betty roześmiała się krótko i pocałowała Tarinę w policzek.

Jesteś kochana, Tarino. Tak się cieszę, że wybrałaś się ze mną w tę podróż.

Jeśli lady Millicent będzie flirtować z marki­zem — powiedziała Tarina, jakby czytając w myślach Betty — ty możesz zacząć uwodzić pana Prestwooda. Hunt, służący, powiedział mi, że to najmilszy dżentelmen, jakiego znał, i w dodatku nieżonaty.

84 —


To rzeczywiście świetne referencje! — zawo­łała Betty i obie wybuchły śmiechem.

Kiedy Betty weszła do salonu, skierowała się, za radą Tariny, nie do markiza, który rozmawiał akurat z lady Millicent, lecz do Harry'ego Prestwooda.

Jak cudownie znowu panią widzieć — ucie­szył się. — Już zaczynałem się bać, że fale zmyły panią z pokładu.

Nie zdarzyło się nic aż tak złego — odparła Betty. — Spóźniłam się trochę, ponieważ musiałam dzielić się swoją pokojówką z lady Millicent — powiedziała to ściszonym głosem, jakby dając do zrozumienia, że mówi o czymś zabawnym.

Oczy Harry'ego zabłysły.

To pewnie nawet gorsze niż dzielenie się z kimś mężem.

Betty głowiła się nad jakąś dowcipną odpo­wiedzią, gdy zorientowała się, że markiz podaje jej kieliszek z szampanem.

Właśnie przed chwilą uświadomiłem sobie, że na moim nowym jachcie brakowało właśnie pani.

Ładnie pan to powiedział — odparła Betty — ale założę się, że wymyślił to pan przed chwilą podczas kąpieli.

Markiz roześmiał się.

Zawsze uważałem, że Francuzki wiedzą, jak reagować na komplementy, a pani przecież mie­szkała we Francji.

85 —



Jestem jednak Angielką, a Francuzów tra­ktuję raczej z dystansem.

Markiz znowu się uśmiechnął.

Vivien — rzekł Harry — zwykle stać cię na oryginalniej sze uwagi.

Markiz uniósł ręce udając przerażenie.

Skoro oboje mnie atakujecie — powie­dział — idę gdzie indziej szukać pocieszenia. — Mówiąc to podszedł do lady Millicent.

Lady Loraine, która siedziała po drugiej stronie Harry'ego i przysłuchiwała się ich rozmowie, zwróciła się do lady Bradwell.

Byłoby dobrze dla naszego gospodarza, gdyby żartowała pani z niego czasami. Wydaje mi się, że Vivien zaczął ostatnio brać siebie zbyt serio.

Racja — zgodził się Harry — problem jednak w tym, że to nie on bierze siebie zbyt poważnie, raczej wszyscy inni go tak traktują.

Lady Loraine odparła ściszając głos:

Wydaje mi się, Harry, że Vivien zbyt często przebywa w towarzystwie starszych od siebie ludzi i zapomina, że jest młodym mężczyzną, który powinien bardziej cieszyć się życiem. Martwi mnie, kiedy słyszę ten cyniczny ton w jego głosie i widzę wymuszony uśmiech na jego ustach.

Całkowicie się zgadzam — rzekł Harry — lady Bradwell jednak jest wystarczająco młoda, by rozbawić nas wszystkich, zachęcić do śpiewu i tańca.

Rzeczywiście wygląda jak błękitne niebo nad

86 —


Morzem Śródziemnym, które wszyscy mamy na­dzieję niedługo zobaczyć — odparła lady Loraine.

Wprawiacie mnie w zakłopotanie — wtrąciła Betty. — Jeśli nie uda mi się rozbawić naszego gospodarza, sprawić, by tańczył i śpiewał, będziecie mnie za to obwiniać.

Ależ nic podobnego! — zapewnił Harry. Kiedy Betty spojrzała na niego i zobaczyła

podziw w jego oczach, pomyślała, że to naprawdę nadzwyczaj sympatyczny mężczyzna.

Była już zupełnie pewna, że obecność lady Millicent nie popsuje jej podróży.



Rozdział 4


Tarina obudziła się i zobaczyła, jak jeden z jej butów prześlizguje się po podłodze z jednego końca kabiny na drugi. Po chwili uświadomiła sobie, że płyną po wzburzonym morzu. Przez moment za­stanawiała się, czy dobrze zniesie morską podróż, a potem pomyślała o Betty.

Spojrzała na zegarek i stwierdziła, że spała dłużej, niż zamierzała. Była bardzo zmęczona. Nie tylko trudy podróży dały jej się we znaki, ale także ciągłe podekscytowanie.

Poprzedniego dnia jeden ze stewardów przyniósł jej na tacy pyszną kolację. Zjadła więcej niż kiedykolwiek. Tak jak mogła się spodziewać, markiz miał na pokładzie świetnego kucharza. Kiedy już pomogła Betty ułożyć się do snu, poszła do swojej kabiny i rozpakowała jeden z kufrów, który podarowała jej kuzynka. Spodziewała się, że

88 —


znajdzie tam kilka czarnych sukien, ale nie przypuszczała, że Betty po okresie żałoby odda jej wszystkie ubrania, które w tym czasie nosiła. W kufrze oprócz czarnych strojów były także jedwabne halki w najróżniejszych odcieniach różu, koszule nocne w kolorze fiołkowym i biała bielizna ozdobiona koronką i kokardkami.

Tarina wiedziała, że właśnie bardzo modne były wszelkie ozdoby ze wstążek. Ozdabiano nimi wszystko: poszewki na poduszki, damskie koszule i czasami suknie.

Nie sądziła jednak, że znajdzie kokardki ze wstążek na jedwabnych lub uszytych z cienkiego batystu koszulach nocnych, które Betty nosiła będąc w żałobie.

Rozpakowując kufer, Tarina wciąż zadawała sobie pytanie:

Czy to możliwe, że spotkało mnie takie szczęście? Dzięki ci, Boże, że okazałeś mi tyle dobroci.

Wydawało jej się, że matka uśmiecha się do niej, zadowolona, że córka ma wszystko to, co ona sama miała w młodości, zanim zakochała się i wyszła za mąż za biednego pastora.

Matka nigdy nie żałowała tego kroku. Czasami jednak myślała ze smutkiem o swojej córce. Chciała, by nie brakowało jej niczego — by miała nie tylko ładne stroje, ale by mogła także chodzić


89 —



na przyjęcia i bale oraz jeździć konno. Pragnęła też, żeby córka została przedstawiona królowej.

Ależ ja jestem zupełnie szczęśliwa, mamo — zapewniała Tarina matkę na krótko przed jej śmiercią.

Kiedy matka odeszła zostawiając córkę z pogrą­żonym w smutku ojcem, Tarina czuła niemal fizycz­ny ból i bardzo rozpaczała.

Tarina skończyła wreszcie rozpakowywać ubrania i włożyła koszulę z delikatnego jedwabiu obrębioną koronką.

Właściwie mogłabym w tym iść nawet na bal", powiedziała do siebie, przeglądając się w lustrze.

I zaraz przypomniała sobie, że jest tylko pokojówką. Gdyby ktoś zobaczył ją w tym stroju, nie uwierzyłby, że jest służącą.

Poszła do łóżka czując się jak księżniczka z bajki. Zanim zasnęła, jeszcze raz podziękowała Bogu, że zawiódł ją do domu Betty.

Teraz — szeptała — nie muszę się już o nic martwić, to cudowne, że jestem tutaj.

Czuła się tym tak bardzo podekscytowana, że w nocy długo nie mogła zasnąć. A kiedy rano ubierała się pospiesznie, pomyślała, że musi poprosić Hunta lub któregoś ze stewardów, żeby każdego ranka budził ją wcześnie pukaniem do drzwi. Jej pośpiech okazał się jednak zupełnie


90 —


niepotrzebny, ponieważ kiedy poszła do kabiny Betty, zastała kuzynkę w łóżku. Betty wcale nie miała zamiaru się zrywać o świcie.

Idź do siebie, Tarino — powiedziała. — Jeśli sądzisz, że teraz wstanę, to się grubo mylisz.

Czy źle się czujesz, kochana?

Nie, ale mogę poczuć się fatalnie, jeśli się podniosę. Zostanę w łóżku i myślę, że zrobi tak większość osób.

W takim razie pójdę zobaczyć, czy lady Millicent czegoś nie potrzebuje.

Mam nadzieję, że ona również źle znosi morskie podróże — powiedziała Betty złośliwie.

Potem, jakby obawiając się, że wybuch śmiechu przyprawi ją o zawrót głowy, zamknęła oczy i odwróciła się od światła wpadającego przez okno przez szpary między zasłonami.

Tarina wyszła z kabiny i cicho zamknęła drzwi. Zapukała do sypialni lady Millicent i weszła do środka, chociaż nie usłyszała żadnej odpowiedzi. Lady Millicent spała. Tarina rozejrzała się wokoło i zobaczyła na stoliku obok łóżka jakąś dziwną butelkę. Przypuszczała, że zawiera ona laudanum lub jakiś inny środek nasenny. Słyszała, że kobiety z towarzystwa często zażywają podobne mikstury. Matka ostrzegała ją jednak przed takimi środkami twierdząc, że mogą być niebezpieczne.

Dawno temu Betty miała guwernantkę i Tarina czasami przychodziła do nich na lekcje. Nau-


91 —



czycielka cierpiała często na bóle głowy. Gdy dopadał ją atak migreny, brała łyżkę laudanum i kładła się na kanapie. Dziewczynki wiedziały wtedy, że mają kilka godzin spokoju, do chwili aż panna Gordon się obudzi.

Tarina zamknęła ostrożnie drzwi kabiny lady Millicent i pomyślała, że ma trochę wolnego czasu. Idąc korytarzem natknęła się na stewarda, który powitał ją wesoło:

Dzień dobry, panienko! Czy jest panienka gotowa do śniadania?

Tak i muszę przyznać, że jestem głodna jak wilk — odparła Tarina.

Za momencik przyniosę tacę— obiecał steward z uśmiechem.

Tarina poszła do swojej kabiny i posłała łóżko. Zauważyła wcześniej, że na jachcie jest dziesięć kabin, z tego cztery prawie tak małe jak jej własna. Pomieszczenia obok sypialni Tariny nikt nie zajmował. Zgromadzono tam prawdopodobnie niepotrzebne kufry.

Kabina Tariny była niewielka, schludna i, zdaniem dziewczyny, bardzo ładna. Stało w niej pojedyncze mosiężne łóżko, nie tak wielkie jak łóżko Betty czy lady Millicent, lecz bardzo wygodne. Wszystkie inne meble, szafa, toaletka, kilka szafek z szufladami i umywalka, były wbudowane w ściany, podobnie jak w pozostałych kabinach. Całe pomieszczenie pomalowano na


92 —


jasnozielony kolor i kiedy Tarina leżała w łóżku, czuła się jak pogrążona w morskich falach.

Na śniadanie steward przyniósł jajka na bekonie oraz kiełbaski i obiecał, że jeśli będzie głodna, przyniesie jej coś jeszcze. Tarina rzadko jadała tak obfite śniadania. Na tacy, oprócz głównego dania, znalazła również miód i marmoladę, gorące bułeczki i tosty oraz banana i mandarynkę.

Kiedy dopłyniemy do jakiegoś cieplejszego portu, może dostaniemy truskawki — powiedział steward, jakby obiecywał dziecku zabawkę.

W styczniu? — zdziwiła się Tarina.

Zobaczy panienka — odparł. — A w Indiach kupimy pyszne owoce mango.

Kiedy wyszedł, Tarina westchnęła. Była naprawdę oczarowana. Wszystko tak bardzo ją zachwycało, że nie mogła usiedzieć na miejscu. Postanowiła zobaczyć morze i fale rozbijające się o burtę.

Ojciec często opisywał jej burze, jakie nawie­dzają Zatokę Biskajską, i chociaż Tarina wiedziała, że wychodzenie na pokład w czasie sztormu może okazać się niebezpieczne, ciekawość nie dawała jej spokoju.

Widzisz, tato— powiedziała głośno, tak jakby ojciec znajdował się obok — doświadczam wszystkich tych rzeczy, o których kiedyś rozma­wialiśmy. To dzieje się naprawdę! Szkoda tylko, że nie jesteś tutaj ze mną!

Poczuła lekki ucisk w sercu na wspomnienie ojca.

93 —



To on przecież rozbudził jej wyobraźnię i sprawił, że zaczęła interesować się tyloma rzeczami. Wielu ludzi pomyślałoby pewnie, że to wyjątkowo nudne dla młodej dziewczyny żyć w cichej małej wiosce i mieć do towarzystwa jedynie starego ojca. Jednak gdy tylko pastor doszedł do siebie po śmierci żony, Tarina stwierdziła, że każda chwila spędzona z ojcem sprawia jej prawdziwą przyjemność.

Rozmawiał z nią jak z dorosłą osobą, a ponieważ odznaczał się wyjątkową inteligencją, każda dyskusja z nim była niezmiernie interesująca.

Gdybyś był tutaj ze mną, ojcze— powie­działa Tarina do siebie— opowiedziałbyś mi wszystko o Syjamie i innych krajach, które bę­dziemy mijać po drodze. Przed nami teraz Morze Śródziemne, Kanał Sueski i Morze Czerwone.

Ojciec Tariny przed wieloma laty uczestniczył w uroczystości otwarcia Kanału Sueskiego. Poje­chał tam wkrótce po uzyskaniu stopnia naukowego jako nauczyciel pewnego bogatego młodzieńca, któremu rodzice chcieli pokazać kawałek świata. Dla ojca Tariny podróż także była ciekawym doświadczeniem. Opisywał kiedyś córce ceremonię otwarcia, której przewodniczyła cesarzowa Eugenia. Opowiadał też o niezwykłym podnieceniu, jakie zapanowało, gdy procesja statków z wcią­gniętymi na maszt flagami ruszyła przez kanał.

Zapamiętałam wszystko, o czym mi opowia-

94 —


dałeś, ojcze — rzekła w duchu Tarina. — A teraz muszę wreszcie iść i zobaczyć morze.

Wyciągnęła z szafy ciężki podszyty futrem płaszcz. Wiedziała, że podczas silnego wiatru trudno będzie utrzymać na głowie kapelusz. Znalazła więc w kufrze szyfonowy szal, narzuciła go na głowę i zawinęła wokół długiej szyi. Postawiła kołnierz, otworzyła drzwi na korytarz i skierowała się w stronę wyjścia na pokład. Było jeszcze wcześnie, nie przypuszczała więc, że może kogokolwiek tam spotkać. Sądziła, że goście markiza jedzą śniadanie w swoich kabinach, jeśli oczywiście są w stanie coś przełknąć. Kiedy wczoraj przybyli na statek, Tarina nie miała zbyt wiele czasu, by dokładnie go obejrzeć, zapamiętała jednak drogę wiodącą na górę i teraz z łatwością znalazła drzwi.

Mocowała się trochę, by je otworzyć, z zewnątrz bowiem napierał na nie wiatr. Kiedy w końcu udało jej się wydostać na pokład, rozejrzała się wokoło i przystanęła oczarowana.

Jacht pruł przez spienione fale. Wiał silny wiatr, lecz mimo to przez szare chmury prześwitywało blade słońce. Widok był tak prześliczny i pełen majestatu, że Tarina stała nieruchomo przez długą chwilę, zanim ruszyła dalej. Trzymała się blisko nadbudówki posuwając się do przodu aż do miejsca, skąd mogła widzieć dziób jachtu rozdzierającego fale.

Bała się iść dalej, ponieważ rozpryskująca woda


95 —



moczyła pokład i szybko spływała z powrotem do morza.

Tarina stała długo, opierając się plecami o nad­budówkę. Wiatr targał jej czarnym szyfonowym szalem i wywiał spod niego kilka małych ko­smyków. Przepełniona radością czuła, że przestaje się martwić nie tylko o to, czy dobrze odegra swoją rolę, ale także o swoją przyszłość.

Powinnam mieć więcej wiary, a wtedy przestanę się bać — powiedziała do siebie.

Statek przedzierał się właśnie przez jakąś gigantyczną falę. Tarina zachwiała się nieco, ale zaraz potem z powrotem mocno przywarła plecami do ściany. Nagle wystraszył ją czyjś głos.

Co tutaj robisz? Nie wiesz, że to niebez­pieczne?

Odwróciła głowę i od razu wiedziała, że ma przed sobą markiza. Wyglądał dokładnie tak, jak opisała go Betty. Chociaż w rzeczywistości był przy­stojniejszy. Zrobił na niej ogromne wrażenie. Od jego nosa do ust biegły skośne linie, a szare oczy o głębokim spojrzeniu patrzyły niezwykle prze­nikliwie. Przez moment nie mogła wydusić z siebie żadnej odpowiedzi, tak bardzo była przestraszona nagłym jego pojawieniem się. On sam także wydawał się zaskoczony.

Kim jesteś? — zapytał. Dziewczyna oprzytomniała wreszcie i rzekła:

Przepraszam, milordzie. Wydawało mi się,

96 —


że nikt nie będzie miał nic przeciwko, jeśli wyjdę zobaczyć morze.

Jesteś pokojówką lady Bradwell — stwierdził markiz po namyśle.

Tak, proszę pana.

Tarina nie miała najmniejszego pojęcia, że ze swoimi rudymi włosami otulonymi czarnym szalem i niezwykle delikatną cerą jaśniejącą na tle cie­mnego płaszcza wcale nie wygląda na służącą.

Byłby z ciebie dobry żeglarz — rzekł markiz przyglądając się jej.

Mam nadzieję, milordzie. Jednak jestem na morzu dopiero po raz pierwszy.

Markiz uśmiechnął się i cyniczny wyraz jego twarzy od razu zniknął.

Pierwszy raz? — powtórzył. — No i jak ci się podoba?

Nie zastanawiając się długo Tarina powiedziała pierwszą rzecz, jaka przyszła jej do głowy:

Bardzo — odparła. — Kto po wód ciemnym żeglował przestworze, miał nieraz widok przepełen ponęty...

Mówiąc to odwróciła wzrok od markiza i spo­jrzała na fale rozbijające się o dziób. Nie mogła więc dostrzec zdziwienia na twarzy Oakenshawa.

Wiatr świeży wieje, jak świeżym być może, fregata zwinna, biały żagiel wzdęty— dokoń­czył. — A więc naprawdę ci się tutaj podoba?

Tak — odparła Tarina i dodała: — Znikają


7 — Podróż po gwiazdę


97 —



wieże, maszty, brzegów szczęty, wspaniała fala pnie się po krawędzie*.

Powiedziała to naturalnie, jakby zwracała się do swojego ojca, który często cytował poetów. Nie przypuszczała, że markiz patrzy na nią, nie wierząc własnym uszom. Milczał, więc znowu zwróciła ku niemu twarz. Miała wielkie oczy i wydawało się przez chwilę, że odbija się w nich zieleń fal.

Widzę, że znasz Byrona — zauważył. — Wygląda na to, że wiatr wzmaga się coraz bardziej. Zejdź lepiej na dół, tylko zrób to bardzo ostrożnie.

Oczywiście, milordzie.

Wracając musiała przejść obok niego. Markiz odsunął się na bok, by zrobić jej miejsce. Wielka fala zakołysała jachtem i markiz zachwiał się nieco. Tarina wyciągnęła odruchowo rękę, żeby nie upadł. Okazało się to niepotrzebne. Markiz chwycił za poręcz i szybko odzyskał równowagę, a Tarina pospiesznie prześlizgnęła się w kierunku drzwi.

Ruszył za nią, a kiedy znaleźli się w środku, rzekł twardym głosem:

To bardzo nierozsądne chodzić samej po pokładzie w taką pogodę. W razie niebezpieczeństwa nie byłoby nikogo, kto mógłby cię uratować.

Bardzo zależy mi na zobaczeniu Syjamu. Obiecuję więc, że będę ostrożna — odparła Tarina

* Cytaty z Wędrówek Childe Harolda G. Byrona w prze­kładzie Jana Kasprowicza.

98 —


i opierając dłoń na poręczy, skłoniła się lekko: — Dziękuję za to, że zaniepokoił się pan o moje życie. Bardzo to doceniam.

Powiedziawszy to odwróciła się i zaczęła ostro­żnie schodzić po schodach. I znowu nie miała okazji zobaczyć zdumionej twarzy markiza. Kiedy jednak znalazła się w swojej kabinie i zdjęła przemoczony płaszcz, pomyślała, że rozmowa z markizem, którego widziała pierwszy raz, była trochę dziwna. „Może nie powinnam była nic mówić?", pomyślała.

Markiz pojawił się jednak na pokładzie tak nagle, że Tarina nie miała czasu, by zastanawiać się, co należałoby powiedzieć, i mówiła po prostu to, co przychodziło jej do głowy.

Uświadomiła sobie teraz, że wcale nie prze­straszyła się markiza, i dziwiła się, czemu Betty tak się go obawia. A potem przyszło jej do głowy, że przecież nie może porównywać się z Berty. W oczach markiza Tarina była zwykłą służącą, której mógł rozkazać, by zeszła na dół. Do gości nie zwracałby się przecież w taki sposób.

Muszę znaleźć sobie jakieś miejsce na pokładzie, gdzie mogłabym siedzieć w ukryciu — postanowiła Tarina. — Nie wytrzymam dwóch miesięcy na dole.

Wkrótce zapomniała o tym spotkaniu i zaczęła myśleć o majestacie morza. Po chwili jednak uświadomiła sobie, jak szybko markiz rozpoznał cytat z Byrona.


99 —



Pewnie jest bardzo oczytany — powiedziała do siebie i znowu zaczęła się zastanawiać, czy na statku są jakieś książki.

Kończyła rozpakowywać kufer, w którym zna­lazła mnóstwo wspaniałych strojów, gdy naraz usły­szała pukanie do drzwi.

Proszę wejść — powiedziała. Do kabiny wszedł Hunt.

Dzień dobry, panienko — rzekł wesoło. — Słyszałem, że była panienka na pokładzie i narobiła sobie trochę kłopotów.

Kto ci o tym powiedział? — spytała Tarina.

Mój pan uważa, że było to bardzo ryzykowne. Gdyby panienka wpadła do morza, nikt by nawet tego nie zauważył.

Przepraszam, nie wiedziałam, że to takie niebezpieczne — odparła Tarina po chwili — ale żadna z pań mnie nie potrzebowała, a ja tak bardzo chciałam zobaczyć morze.

Ciągnie panienkę do morza jak nikogo innego.

Czy wszyscy cierpią na chorobę morską?

Markiz i pan Prestwood czują się dobrze, ale lord Laraine powiedział, że nie zamierza narażać się na złamanie nogi, i został w swojej kabinie. Jego żona prosiła mnie, żebym przyniósł jej parę książek.

Oczy Tariny zabłysły.

Książek? — zawołała Tarina. — Czy na jachcie są jakieś książki?


100 —


O tak — odparł Hunt. — W jednej z kabin markiza jest ich całe mnóstwo. Tarina klasnęła w ręce.

Skoro idziesz po książki dla lady Loraine, czy mógłbyś także mnie przynieść parę? Bardzo brakuje mi czegoś do czytania.

Znajdę coś dla panienki — obiecał Hunt. — Co panienka lubi? Krwawe kryminały czy słodkie romanse? Jego lordowska mość ma niewiele książek tego rodzaju.

Tak naprawdę — powiedziała Tarina — chciałabym jakąś książkę o krajach, do których jedziemy. Czy twój pan ma coś o Syjamie?

Na pewno — odparł Hunt.

Zanim dotrzemy do Syjamu, będziemy mijać Włochy, Afrykę, Grecję, Egipt i Indie.

Tak — zawołał Hunt — ale nie mogę przynieść całej biblioteki. W każdym razie wiem, o co panience chodzi.

Dobrze, więc przynieś mi kilka książek o tych krajach — poprosiła.

W jakim języku panienka woli?

Tarina przypomniała sobie, że miała udawać Francuzkę.

Wszystko jedno — odparła. — Mogę czytać zarówno po angielsku, jak i po francusku, ale miałabym kłopoty z arabskim czy greckim.

Hunt roześmiał się.

101 —



Mój pan powiada, że słowa miłości kobiety potrafią zrozumieć w każdym języku.

Uwaga ta wydała się Tarinie zbyt poufała. Odwróciła wzrok i powiedziała z godnością:

Będę niezmiernie wdzięczna, panie Hunt, za wszystkie książki, które pan dla mnie wynajdzie, i oczywiście obiecuję, że będę obchodzić się z nimi bardzo ostrożnie.

Pewnie — odparł Hunt — bo inaczej jaśnie pan zmyje mi głowę. Większość jego gości nie przepada za czytaniem.

Tarina pomyślała, że markiz po ich porannej rozmowie nie powinien być zdziwiony jej zainte­resowaniem lekturą. Nie była jednak pewna, czy zgodzi się pożyczać jej książki.

Proszę nie mówić o niczym jego lordowskiej mości — powiedziała. — Wiem jednak, że nie wytrzymam kilku tygodni bez czytania.

Nie ma się o co martwić — odrzekł Hunt. — Przyniosę książki. Mój pan pomyśli, że to dla lady Bradwell. Nie będę musiał kłamać.

Uśmiechnął się i zamknął za sobą drzwi. Tarina usłyszała jego kroki na korytarzu. Co za miły czło­wiek, pomyślała. Przyszło jej do głowy, że matka mogłaby uznać za naganne, że pozwala służącemu zwracać się do siebie tak poufale albo, że namawia go na przyniesienie książek bez zgody właściciela, ale pocieszyła się, że ojciec wszystko by zrozumiał.


102 —


Morze szalało przez trzy dni i dopiero czwartego dnia Tarina obudziła się i stwierdziła, że statek płynie bez kołysania, a fale nie uderzają już w okrą­głe okna kabiny.

Betty nadal stanowczo odmawiała wstania z łóżka, a lady Millicent cały czas drzemała pod wpływem środków nasennych. Tarina nie miała więc wiele do roboty. Rozmawiała trochę z Betty i czytała.

Hunt przyzwyczaił się już do tego, że Tarina wprost pochłania książki. Kiedy nie wiedział, co może ją zainteresować, wybierał je z biblioteki na chybił trafił. Robił to przeważnie wtedy, gdy jego pan był na mostku kapitańskim lub jadł posiłek w salonie. Tarina rozczytywała się we francuskich powieściach, przewodnikach turystycznych i roz­prawach na temat religii Wschodu. Po rozmowie z markizem na pokładzie nie dziwiła się, że w jego bibliotece jest też wiele tomików poezji, choć po tym, co opowiadała jej Betty, nie spodziewała się, że Oakenshaw okaże się człowiekiem rozmi­łowanym w wierszach. Przyszło jej do głowy, że może tak skompletował swoją bibliotekę, by służyła bardziej jego gościom niż jemu samemu.

Tarina z dużym zainteresowaniem zaczęła czytać dzieła o wschodnich religiach. Żałowała, że nie ma przy niej ojca, z którym mogłaby podyskutować na ten temat. Chociaż był on chrześcijaninem,

103 —



interesował się także buddyzmem, a Tarina, po przebrnięciu przez kilka uczonych traktatów o religii buddyjskiej, miała w głowie mnóstwo pytań, które żądały odpowiedzi.

Hunt znalazł jej zaciszne miejsce na pokładzie, gdzie mogła siedzieć bez obawy, że ktoś ją zobaczy. Była zachwycona, że może spokojnie oddawać się lekturze i jednocześnie oddychać świeżym powie­trzem. Całe życie spędziła na wsi i nie lubiła prze­bywać w zamknięciu. Gdy tylko morze się uspo­koiło, Betty nabrała ochoty na pogawędki.

Powiedz mi: co się dzieje? — spytała.

Z tego, co wiem, nic szczególnego — odparła Tarina. — Hunt mówił, że markiz i pan Prestwood spędzają dużo czasu na mostku kapitańskim i jedzą razem posiłki, podczas gdy wszyscy inni nie opuszczają swoich kabin.

Gdybym tylko mogła—powiedziała Betty — wstałabym i dotrzymała markizowi towarzystwa. Jednak kiedy tylko próbuję się podnieść, zaczyna kręcić mi się w głowie.

W takim razie lepiej zostań w łóżku — poradziła Tarina. — Nie ma nic gorszego niż szarozielona twarz i rozstrój żołądka.

Roześmiały się.

Pocieszające jest jednak to, że lady Millicent czuje się podobnie jak ja — rzekła Betty.

Nie sądziłam, że można aż tyle spać —

104 —


odparła Tarina. — Kiedy jednak lady Millicent się budzi, staje się nieznośna. Ciągle mówi: „przynieś to, przynieś tamto". A potem bierze kolejną łyżkę tej „diabelskiej" mikstury, jak ją nazywała moja matka, i zasypia znowu.

Czy nadal wygląda tak pięknie? — spytała zawistnie Betty.

Tarina zachichotała.

Ma opuchniętą twarz i potargane włosy.

Szkoda, że markiz nie może jej zobaczyć! — zawołała Betty.

Gdy dopłynęli do Gibraltaru, słońce świeciło jasno, a morze stało się jeszcze spokojniejsze. Było jednak dosyć chłodno. Kiedy Betty wstała z łóżka i oznajmiła, że zje lunch w salonie, Tarina poradziła jej, by włożyła ciepłą wełnianą sukienkę, w której Betty było bardzo do twarzy, i długie futro z szyn­szyli na wypadek, gdyby chciała wyjść na pokład.

Betty wyglądała ślicznie z włosami ufryzo­wanymi przez Tarinę. Aż żal było przykrywać je kapeluszem, chociaż w jasnobłękitnym nakryciu głowy wyglądała bardzo korzystnie. Przystrojona w pastelowe barwy przypominała figurkę z drez­deńskiej porcelany.

Wyglądasz naprawdę wspaniale— stwie­rdziła Tarina. — Nie wydaje mi się, żeby jakikol­wiek mężczyzna spojrzał na lady Millicent, kiedy ty jesteś w pobliżu.

Mam nadzieję, że się nie mylisz — zaśmiała

105 —



się Betty. — I mam też nadzieję, że markiz choć trochę stęsknił się za mną.

Na pewno — rzekła Tarina z przekonaniem. Odprowadziła Betty na korytarz i wróciła, by

uprzątnąć kabinę.

Kilka minut później zjawiło się dwóch ste­wardów, aby pościelić łóżko, i Tarina poszła do siebie. Gdy tylko znalazła się w kajucie, Hunt wetknął głowę przez drzwi.

Jaśnie pani prosi panienkę— powiedział i zaraz zniknął.

Tarina udała się więc do sypialni lady Millicent.

Słyszałam, że lady Bradwell wstała — powiedziała dama ostrym głosem, gdy tylko Tarina weszła do środka.

Tak, proszę pani.

Ja też zamierzam się podnieść. Zobaczymy, czy poradzisz sobie z moimi włosami.

Gdy toaleta dobiegła końca, lady Millicent wyglądała naprawdę pięknie. Tarina pomyślała jednak, że lady Millicent nadal jest nieprzyjemna i czepia się drobiazgów. A jednak przyznawała w duchu, że zielona suknia i futro z gronostajów, które włożyła, świetnie podkreślają jej urodę i figurę.

Wielka dama nie zadała sobie trudu, by podzię­kować Tarinie za pomoc. Wydała jej jeszcze kilka poleceń i wyszła. Tarina odetchnęła z ulgą. Intuicyjnie czuła, że Betty nie wygra z rywalką,


106 —


która była gotowa pokonać wszystko, co stanie jej na drodze.

Gdy w salonie podawano lunch, Tarina wzięła trzy książki, które skończyła już czytać, i posta­nowiła sama wybrać sobie następne.

Przeszła przez korytarz, otworzyła drzwi do apartamentu markiza i tak jak się spodziewała, znalazła Hunta w sypialni.

Czy mogłabym sama sobie wybrać książki? — spytała.

Już je panienka przeczytała? — zdziwił się Hunt. — Nie mogę w to uwierzyć.

Ależ tak — odparła Tarina — czytam bardzo szybko.

A może też potrafi panienka świetnie kła­mać — zażartował.

Tarina bynajmniej się nie roześmiała i gdy Hunt uświadomił sobie, że dziewczyna czeka na odpo­wiedź, rzekł:

Więc niech panienka idzie, przejrzy książki i wybierze sobie coś. Proszę też zapamiętać, co panienkę interesuje, wtedy będę wiedział, co przynieść następnym razem.

Nie chcąc przedłużać rozmowy Tarina otworzyła drzwi wiodące do prywatnego pokoju markiza. Kiedy weszła do środka, zaparło jej dech. W rze­czywistości wcale nie wierzyła Huntowi, gdy po­wiedział, że markiz ma na statku setki książek. Teraz przekonała się, że mówił prawdę. Trzy ściany

107 —



zastawione były półkami uginającymi się od tomów najróżniejszej wielkości. Książki wypełniały pokój dosłownie od podłogi po sufit. Tarina była tak podekscytowana, jakby odkryła jakiś skarb. Ledwie zwróciła uwagę na wytworne biurko i meble obite czerwoną skórą, tak pochłonęło ją przeglądanie półek. Wszędzie widziała tylko książki i książki, i to w dodatku dokładnie takie, jakie zawsze chciała przeczytać.

Nie były ani zniszczone, ani przestarzałe jak te z biblioteki jej ojca. W zbiorach markiza znaj­dowały się przeważnie najnowsze wydania różnego rodzaju literatury.

Tarina poczuła się jak człowiek, który odkrył kopalnię złota, w chwili kiedy najmniej się tego spodziewał. W końcu wybrała wielki tom poezji, rozprawę o Egipcie oraz książkę zatytułowaną: Mity i bogowie Indii. Znalazła także kilka książek o Syjamie, ale postanowiła przeczytać je później.

Ogarnęła ją wielka radość. Wiedziała, że będzie miała mnóstwo czasu na lekturę. Zabrała książki do swojej kabiny, rozkoszując się myślą o długich godzinach, które przyjdzie jej nad nimi spędzić. Zastanawiała się jednocześnie, czy markiz sam wybrał książki do swojej biblioteki, czy też kazał sekretarzowi zapełnić półki najnowszymi wyda­niami. Ale w końcu doszła do wniosku, że jest jej to obojętne. Była niezmiernie szczęśliwa, że miała


108 —


możność wybrać się w podróż na „Morskiej Syrenie", lecz teraz osiągnęła pełnię szczęścia.

Mogę czytać i czytać — powtarzała z rado­ścią — zamiast, tak jak Betty i lady Millicent, walczyć o mężczyznę, któremu prawdopodobnie obie są obojętne.

Jeszcze raz intuicja pozwoliła jej zobaczyć rzeczy takimi, jakimi były naprawdę. Teraz kiedy zamieniła parę zdań z markizem, była pewna, że nie poślubi on Betty i że wcale nie zależy mu na lady Millicent, chociaż z nią flirtuje.

Czego on szuka? — zastanawiała się Tarina. „Czego mu w życiu brakuje? Przecież ma już pra­wie wszystko". Gdzieś w głębi duszy czuła, że zna odpowiedź na te pytania. A potem stwierdziła, że jeśli to prawda, to nie chce o tym myśleć.

Na Morzu Śródziemnym było zaskakująco ciepło jak na tę porę roku. Woda wcale nie wydawała się tak niebieska, jak przypuszczała Tarina. Morze jednak było spokojne jak sadzawka. Płynęli coraz bardziej na wschód. Betty widząc, że lady Millicent zagarnęła markiza całkowicie dla siebie, usadowiła się za parawanem, który ustawiono na pokładzie. Lady Millicent rozmawiała czule z markizem przez cały lunch, a potem gdy markiz zasugerował, żeby wszyscy wyszli na pokład, odciągnęła go na bok i po chwili oboje gdzieś zniknęli.


109 —



Harry Prestwood pospieszył do Betty i usiadł obok niej. Chcąc wyrwać ją z zamyślenia, powiedział:

Z każdym dniem jest pani coraz piękniejsza. Już tak długo zwracam się do pani tak oficjalnie. Czy mógłbym mówić po imieniu?

Oczywiście — uśmiechnęła się Betty — już dawno miałam ochotę zrezygnować z tych zbę­dnych formalności.

To wspaniale — odparł. — A teraz powiem ci jeszcze raz, że bardzo jesteś piękna.

Głos Harry'ego brzmiał o wiele bardziej szcze­rze, niż kiedy prawił jej komplementy, gdy tylko się poznali. Wtedy słowa gładko przechodziły mu przez usta i przypominał Betty mężczyzn, których spotkała we Francji.

Jesteś taki miły — odparła po chwili. — Chociaż czasami myślę, że los jest niesprawiedliwy.

Dlaczego tak sądzisz? — spytał Harry.

Życie jest o wiele łatwiejsze dla kobiety, która jest ładna.

Nie zawsze. — Spojrzała na niego pytają­co. — Guwernantki i sprzedawczynie, kobiety pracujące jako służące często są uwodzone i rujnuje im się życie tylko dlatego, że mają ładne buzie.

Pewnie masz rację — przyznała Betty. — Jednak wolę o tym nie myśleć.

Czemu właściwie miałabyś się nad tym zastanawiać? — spytał Harry. — Wszystko, co cię otacza, jest tak piękne jak ty sama. Nie chciałbym,


110 —


żebyś czymkolwiek się martwiła, była smutna czy bała się czegoś.

Mam nadzieję, że życie się do mnie uśmie­chnie.

Czy byłaś szczęśliwa w małżeństwie? Nastała chwila ciszy. W końcu Betty odparła:

Nie chcę o tym rozmawiać.

Rozumiem.

Teraz jestem bardzo szczęśliwa.

Czy masz na myśli tylko tę chwilę?

Betty roześmiała się, ale nie dała jednoznacznej odpowiedzi. Milczeli przez moment, a potem Harry rzekł:

Jesteś inna niż wszystkie kobiety, które poznawałem na różnych balach i przyjęciach.

Cieszę się. Ale co takiego mnie od nich różni?

Sam się nad tym zastanawiałem— powie­dział poważnie Harry — i doszedłem do wniosku, że jesteś po prostu dobrym człowiekiem. Takich kobiet nie spotyka się zbyt często w środowisku, w którym się obracam.

Betty spojrzała na niego zdziwiona.

Mam nadzieję, że jestem dobra, ale co złego robią inne kobiety, skoro tak różnią się ode mnie?

Może nie chodzi o to, co robią — odparł Harry zamyślonym głosem — lecz o to, co myślą. Mam wrażenie, Betty, że twoje myśli są czyste i piękne, że nie ma w tobie nienawiści, nie kłamiesz i nie zdradzasz tych, którzy cię kochają.


111 —



Betty zawołała przerażona:

Ależ oczywiście, że nie! Jednak trudno mi uwierzyć, że większość kobiet jest tak dwulicowa, jak mówisz.

Harry uśmiechnął się, przysunął się trochę bliżej

i rzekł:

Zapomnijmy o innych kobietach i porozma­wiajmy o tobie.


Rozdział 5


Tarina stała przy iluminatorze w swej kabinie i obserwowała towarzystwo przechadzające się po wąskim molo, do którego przycumowana była „Morska Syrena".

Betty wyglądała uroczo, również lady Loraine, która uśmiechała się zagadkowo i przemawiała swoim słodkim głosem.

Tarina wyświadczyła jej parę razy drobne przy­sługi, lecz lady Loraine zawsze jej dziękowała, tak jakby chodziło o coś naprawdę wielkiego.

Jesteś taka piękna — powiedziała do Tariny ledwie wczoraj. — I z całą pewnością zasługujesz na lepszy los.

Nie narzekam na swój los — odparła Tarina.

I to jest najważniejsze — uśmiechnęła się lady Loraine. — Dziękuję ci, panienko. Doskonale poradziłaś sobie z moją suknią.

8 — Podróż po gwiazdę — 113



Tarina spoglądała teraz na dwie damy idące obok siebie po drewnianym molo. Za nimi kroczyli Harry Prestwood, lord Loraine oraz markiz. Zawsze gdy patrzyła na markiza, ogarniało ją uczucie, że jest on zupełnie inny od wszystkich znanych jej do tej pory ludzi. I choć powiadała sobie, że takie myśli są niedorzeczne, to jednak jego widok wywierał na niej wielkie wrażenie. Czuła, jakby wysyłała ku niemu wibracje, i odbierała te, które słał ku niej. Nie była w stanie wytłumaczyć sobie owego zjawiska. Po prostu czuła jego obecność, kiedy zjawiał się na pokładzie. I nie miało znaczenia, czy go widzi, czy nie. Posiadał tak silną osobowość, że zdawał się dominować nad wszystkim i wszystkimi.

Starała się nie wychodzić na pokład, kiedy markiz uprawiał tam ćwiczenia lub gdy rozmawiał ze znajomymi. Zakradała się wtedy do jego kajuty i wyciągała różne książki.

Region Morza Czerwonego był o tej porze roku niezwykle upalny i Berty oraz inni goście pragnęli tylko jednego: zażyć nieco ochłody w cieniu.

Jest zbyt gorąco nawet na rozmowy — stwierdziła Betty i dodała złośliwie. — Zdaje się, że lady Millicent ma sporo do powiedzenia markizowi!

Tarina nie odpowiedziała, jednak z każdy dniem nabierała wrażenia, iż Betty wcale ni zazdrości lady Millicent jej zażyłości z markizem.

Wtedy stało się coś, co wstrząsnęło Tariną


114 —


i sprawiło, że zdała sobie sprawę z faktu, iż markiz istotnie potrafi być bardzo nieprzyjemny.

Tegoż dnia, kiedy gorącym powietrzem nie poruszał nawet najdrobniejszy podmuch wiatru i całe towarzystwo przeszło do jadalni na kolację, Tarina poczuła, że nie wytrzyma już dłużej w swej kajucie. Wyszła na pokład i zaszyła się w swojej kryjówce, pewna, że nikt jej tam nie dostrzeże.

Wieczór był cudowny. Gwiazdy rozświetliły niebo i odbijały się w gładkiej powierzchni morza, poruszanej jedynie przez przepływające mimo parowce. Był to czarujący widok. Tarina patrzyła na gwiazdy, które zdawały się przekazywać jej jakieś tajemnicze przesłanie — jej i całemu rozgorączkowanemu, spieszącemu się światu.

Czemu na świecie jest tyle okropnych rzeczy, skoro otacza nas takie piękno? — spytała samej siebie Tarina, podziwiając zmierzch.

Blady księżyc płynął wolno po granatowym niebie, a jego blask nadał wszystkiemu jeszcze bardziej magicznego czaru. Tarina zaczęła dumać nad tym wszystkim, czego dowiedziała się z prze­czytanych podczas podróży książek. Czuła, jakby jej umysł i dusza szukały odpowiedzi na coś taje­mniczego, czegoś bardzo odległego, a jednocześnie tkwiącego w niej samej.

Nagle uświadomiła sobie, że musi być już bardzo późno, gdyż zamilkły głosy i goście pewnie udali się już do swych kajut. Siedząc długo bez ruchu

115 —



zesztywniała nieco, więc wstała, by przejść się po pustym — jak sądziła — pokładzie. Ledwie wyszła ze swej kryjówki, gdy zdała sobie sprawę, że dwoje ludzi siedzi pod parasolem na pokładzie. Pospie­sznie się cofnęła, nie chcąc, aby ktokolwiek ją spo­strzegł. Po chwili uzmysłowiła sobie, że to markiz rozmawia z lady Millicent. Usłyszała jego głęboki głos, który zawsze wywierał na niej osobliwe wrażenie:

Tę właśnie gwiazdę pragnąłem ci pokazać. Powiedział wskazując palcem niebo, ale lady

Millicent odrzekła cicho:

Nie gwiazdy mnie obchodzą, Vivien, lecz ty! Objęła jego szyję ramieniem i przyciągnęła jego

głowę do swojej.

Miała na sobie suknię obszytą cekinami oraz tiul, który wcześniej, przed kolacją, Tarina pomagała jej ułożyć. Księżycowa poświata odbijała się od jej stroju.

Tarina nigdy dotąd nie widziała mężczyzny i kobiety całujących się tak namiętnie. I gdy patrzyła na markiza i lady Millicent splecionych w uścisku, doznała dziwnego uczucia, osobliwego kłucia gdzieś w piersi — uczucia, którego nie znała wcześniej.

Markiz uniósł głowę i lady Millicent powiedziała:

Podniecasz mnie, Vivien, jak zawsze. Chcę być z tobą znacznie bliżej, niż jestem w tej chwili. Nie każ mi zbyt długo czekać, mój cudowny kochanku.

116 —


W tonie jej głosu zabrzmiała namiętność. Po tym wyznaniu lady odwróciła się i odeszła z gracją. Tarinie skojarzyła się z wężem znikającym w cie­mności.

Markiz nadal stał w tym samym miejscu. Po chwili jego oblicze zwróciło się ku gwiazdom. Nagle jacht zakołysał się na fali i światło księżyca oświetliło twarz Tariny. Markiz ujrzł jej wielkie oczy patrzące na niego ze zdumieniem. Przez moment stał jak skamieniały, a Tarinie słowa uwięzły w gardle. Wtedy on odezwał się cicho, bardzo zmienionym głosem:

Zapewne wyszłaś na pokład, aby popatrzeć na gwiazdy. Zatem unieś ku nim oczy.

To był rozkaz, a jednocześnie prośba, która wielce ją zdumiała.

Nie odpowiedziała, a po chwili on odwrócił się i zniknął, idąc w ślady lady Millicent.

Dopiero wówczas Tarina wróciła do kajuty. Zdała sobie sprawę, że drży cała — z przerażenia. Zacho­wała się bardzo głupio. Zganiła swoją naiwność, która kazała jej wierzyć, że lady Millicent jedynie flirtuje z markizem.

Jak ona może tak postępować... skoro jest mężatką? — Tarina pytała siebie.

Było to dla niej wstrząsające odkrycie. Mieszkała na cichej i spokojnej plebanii, gdzie podobne sceny nie mogły się zdarzyć. Czuła, jak policzki płoną jej z zażenowania.

117 —



Cóż ona wiedziała? Co dotąd zdążyła zobaczyć?

Jak mogłam być taka głupia i nie pode­jrzewać, że damy podobne do lady Millicent po­stępują w taki właśnie sposób?

I naraz pewne historie, których niegdyś nie potrafiła zrozumieć, stały się jasne. Pojęła krytyczne opinie, jakie wypowiadał kiedyś książę Walii na temat kobiet, dezaprobatę swojego ojca wobec postępowania niektórych dam oraz pewne sprawy, o jakich wspominała Betty. Gdy Betty uświadomiła sobie, jak zielona i naiwna jest jeszcze jej kuzynka, natychmiast zmieniła temat rozmowy. Teraz Tarina przypomniała sobie niezwykły wyraz jej oczu.

Kochankowie! Zawsze kojarzyła to słowo z Romeo i Julią oraz miłosnymi wierszami, które niegdyś czytywała i których — jak teraz czuła — zupełnie nie pojmowała. Fakt, iż zamężna kobieta, która udawała się do Indii na spotkanie ze swoim małżonkiem, mogła iść do łóżka z innym mężczy-zną, wydawał się jej odrażający.

Było to w jej oczach tak skandaliczne postę­powanie, że nie była w stanie zasnąć. Leżała w ciemności i myślała, iż Betty nie powinna wiązać się z kimś tak porywczym i niemoralnym. I nagle zjawiło się w jej umyśle niespodziewane pytanie: a może Betty miała odgrywać podobną rolę w życiu markiza?

Czy to możliwe? — zastanawiała się głośno Tarina.


118 —


Wtedy z uczuciem nadzwyczajnej ulgi przypo­mniała sobie, że Betty jest wolna.

Markiz mógł poślubić Betty, a ona wyraźnie tego pragnęła. A więc, być może, będzie mu w stanie darować jego romans z lady Millicent? Ale jakie to okropne i poniżające, pomyślała, i bojąc się, że może posłyszeć, jak markiz wchodzi do kajuty lady Millicent bądź ona idzie do markiza, zakryła uszy dłońmi.

To straszne, to potworne. Papa byłby bardzo, bardzo wstrząśnięty! — szepnęła.

Nie potrafiła pozbyć się tej myśli i nie zmrużyła oka przez resztę nocy.

Kiedy po paru dniach dotarli do Kalkuty, Tarina była bardzo rada, że oto rozstają się z lady Millicent. Nie rozmawiała na ten temat z Betty, a ponieważ jej kuzynka nie zdradzała dobrego humoru, Tarina stwierdziła, że lepiej nie poruszać tej sprawy.

Po opuszczeniu jachtu przez lady Millicent — Betty sprawiała wrażenie tak osowiałej, że Tarina pomyślała, iż może nie czuje się ona zbyt dobrze.

Może lepiej zostaniesz dzisiaj w łóżku? — zaproponowała, widząc ją bladą i osłabioną.

Nie, nie — odparła szybko Betty. — Muszę wstać, nic mi nie jest.

Wyglądasz na zmęczoną, najdroższa.

To od gorąca— odpowiedziała Betty roz-

119 —



drażnionym głosem. — Ale podobno ma być dziś chłodniej.

Istotnie, powietrze ochłodziło się nieco za sprawą wiatru wiejącego z południowego zachodu, jednak mimo to Betty nie odzyskiwała dawnego wigoru i zwykłej żywiołowości.

Tarina podejrzewała, że Betty cierpi z powodu niewierności markiza.

Jestem pewna, że wszystko się ułoży — zapewniała siebie samą. — Teraz kiedy opuściła nas ta rozpustnica.

Właśnie wówczas lady Loraine poprosiła ją

o zszycie sukni.

Wcześniej nie chciałam cię o to prosić, mademoiselle — wyjaśniła cicho lady Loraine — jako że musiałaś zajmować się lady Millicent. Będę jednak wdzięczna, jeśli wyświadczysz mi tę przy­sługę. Muszę przyznać, że zupełnie nie potrafię po­sługiwać się igłą i nitką.

Oczywiście, zaraz to zrobię, milady — odrzekła Tarina. — Mam teraz mnóstwo czasu.

Słyszałam, że lady Millicent była bardzo wymagająca — powiedziała lady Loraine z uśmie­szkiem.

Owszem, bardzo! — przyznała Tarina. W głosie Tariny pobrzmiewała nutka niechęci

wobec ciemnookiej piękności, która okazała się nieznośną istotą.

Będzie teraz trochę spokoju — stwierdziła

120 —


lady Loraine. — Lady Millicent zawsze czyniła tyle zamieszania.

Na to Tarina zapragnęła jej odpowiedzieć, że bardzo nie lubiła lady Millicent. Wiedziała jednak, że służącej nie wolno sobie za dużo pozwalać. Wzięła więc suknię lady Loraine i poszła do swojej kabiny.

Fakt, iż zbliżali się do rzeki Czao Paraja, bardzo ją ekscytował.

Z książek z biblioteki markiza dowiedziała się, jak wielkie znaczenie miała owa rzeka dla Królestwa Syjamu — rzeka, którą zachodni podró­żnicy i naukowcy znali pod nazwą Menam, co oznaczało — Matka Wód. Królowie z dynastii Audija, dzięki opanowaniu tej rzeki, mogli rządzić resztą terytorium Syjamu.

Płynęli teraz powoli w górę rzeki ku Bangko­kowi. Zafascynowana Tarina patrzyła na niezliczone mnóstwo łodzi, tratew i barek o przeróżnych kształtach. Mogła sobie wyobrazić, jaki popłoch zapanował tu w zeszłym roku, kiedy francuskie kanonierki otworzyły ogień na syjamskie wybrzeże. Przerażeni mieszkańcy, zaskoczeni hukiem dział, skakali wprost z drewnianych domków do wody.

Zakotwiczyli i Tarina mogła teraz obserwować z dala błyszczące kopuły świątyń i pałaców. Pomyślała, że Bangkok nie zawiedzie jej ocze­kiwań. Martwiło ją jedynie to, że nie będzie mogła od razu zejść na ląd i przystąpić do zwiedzania.

121 —



Ponoć markiz miał udać się na konferencję z królem. Wtedy będzie okazja, by dokładnie poznać miasto. Przynajmniej miała taką nadzieję. Wyszła na pokład wczesnym rankiem, nim ktokolwiek się tam znalazł, i zaczęła przypatrywać się rzece, już pełnej małych łódek. Wschodzące słońce oświetlało imponujący gmach królewskiego pałacu. Kiedy zjawił się na pokładzie markiz w białych spodniach i błękitnej marynarce, wydał jej się tak piękny, jak nigdy przedtem.

Betty powiadomiła ją wcześniej, że markiz wraz gośćmi został zaproszony do pałacu na spotkanie z królem Czulalongkomem. Po lunchu miało zacząć się zwiedzanie wspaniałego pałacu, najcudo­wniejszej budowli Bangkoku.

Ale z niego szczęściarz! — powiedziała cicho i zaraz poczuła się zawstydzona, że mu zazdrości, a powinna być raczej wdzięczna, że zabrał ją do Syjamu, kraju, którego inaczej nigdy by nie zoba­czyła.

Nie spotka się z królem, ale za to może podziwiać błyszczące złoto pagody i tę uroczą rzekę.

Kiedy tylko markiz w otoczeniu swych gości zniknął z widoku, wystąpiła śmielej na środek pokładu i zajęła się obserwowaniem przepły­wających łodzi oraz ludzi na brzegu.

W książkach wyczytała, że Syjamczycy chętnie się uśmiechają, i teraz zdawało się to potwierdzać.


122 —


Ci w łódkach machali do niej przyjaźnie i Tarina odpowiadała na ich pozdrowienia. Wtedy podszedł do niej Hunt i rzekł:

Kiedy uporam się z tym, co mam przygo­tować dla jego lordowskiej mości, to wezmę panienkę na brzeg, jeśli panienka sobie tego życzy.

Z radością! — odparła Tarina. —Będę ci zadawała mnóstwo pytań.

Proszę bardzo — powiedział Hunt. — Chyba wie panienka, że zakotwiczyliśmy w pobliżu hotelu „Oriental", gdzie zatrzymują się wszyscy arysto­kraci. — Wskazał na imponujący budynek i do­dał: — Za tymi drzewami przechadzają się teraz książęta i lordowie, a takoż i różni milionerzy!

Tarina roześmiała się i zerknęła z zaciekawieniem w stronę hotelu, częściowo przesłoniętego palmami kokosowymi.

Ten hotel wybudował pewien kapitan — wyjaśnił Hunt. — Niby dla marynarzy. Tylko że tam za drogo dla prostych ludzi morza.

Kiedy wzniesiono ten budynek? — spytała Tarina.

Och, panienki nie było jeszcze na świecie. Ze sto lat temu!

Tarina zaśmiała się.

Ale panienka pewnie chciałaby zobaczyć króla— podjął Hunt. — Gadają, że on ma siedem-dziesięcioro siedmioro dzieci.

Coś podobnego?! — wykrzyknęła Tarina.

123 —



Słowo daję — stwierdził Hunt. — W tym trzydziestu dwóch synów.

Gdy nadeszła pora lunchu, Tarina zeszła do swej kajuty i znalazła tam już gotowy posiłek, który, choć wystygł, wyglądał bardzo smakowicie.

Nie miała zresztą apetytu, gdyż było zbyt upalnie. Gdy skończyła, Hunt nadal siedział przy stole z pozostałymi członkami załogi.

Ona tymczasem wzięła książki, które skończyła czytać, i zamierzała udać się do kajuty markiza, aby wymienić je na inne. Na statku było bardzo cicho. Wślizgnęła się do biblioteki, gdzie stały książki, które umilały jej podróż. Pomyślała, że nauczyła się z nich tak wiele, iż po powrocie do Anglii, będzie nie tą samą osobą. Weszła do kajuty markiza i aż zatkało ją na widok trzech obrazów opartych o fotele i biurko.

Szybko zorientowała się, co przedstawiają.

Przeczytała wiele książek o Syjamie, w których wspominano o tak zwanych „jatakach", o freskach zdobiących ściany buddyjskich świątyń. Stanowiły one ilustracje do starych podań, legend i baśni, powstałych jeszcze w czasach, nim buddyzm ogarnął całe Indie.

Dużo czytała o nich, ale nie przypuszczała, że nadarzy się okazja, by je zobaczyć, gdyż większość buddyjskich świątyń znajdowała się poza Bangko­kiem.

A oto przed jej oczami te wspaniałe reprodukcje!


124 —


Były to miniatury namalowane z dbałością o zachowanie szczegółów, jednak na tyle duże, by można sobie przedstawić, jak wyglądają na świątynnych murach.

Freski obrazowały świat zamieszkany przez mityczne bóstwa i stworzenia i stanowiły wizualną formę ludowych podań oraz przypowiastek.

Patrzyła na nie teraz — na te figury, będące wcieleniami bohaterstwa, miłości, dobroci, mą­drości, cierpliwości i prawdy. Biła z nich jakaś taje­mna moc, którą Tarina czuła swoim sercem lub raczej duszą.

Przyjrzała się pierwszemu z nich, potem nastę­pnemu, usiłując pojąć tajemną naukę, przechowy­waną przez buddyjskich mędrców przez całe stulecia.

Drzwi za jej plecami otwarły się cicho. Sądziła, że to Hunt, i była na niego zła, że przerwał jej tę chwilę osobliwej zadumy.

Czyż nie są urocze? — spytała.

Nie dziwię się, że ci się podobają — powie­dział niski głos.

Tarina krzyknęła i odwróciła się szybko. W drzwiach stał nie Hunt, lecz sam markiz.

Patrzyła na niego szeroko rozwartymi oczyma, a jego bliskość wywołała całkowity zamęt w jej umyśle. W tej chwili nie umiałaby nawet powie­dzieć, jak się nazywa.

Promienie słońca, wpadające przez okno, nada-

125 —



wały jej włosom złocistej barwy, współgrającej ze złotem na obrazach stojących za nią. Z powodu upału Tarina nie miała na sobie czarnej sukni, stosownej dla służącej wielkiej damy. Miast niej włożyła bladoróżową sukienkę — według Betty znakomitą na gorące dni — która podkreślała szczupłość jej talii, opinała krągłe biodra i ciągnęła się aż do stóp, niczym kaskada jedwabiu i koronek. Markiz lustrował ją badawczym wzrokiem. Dopiero po dłuższej chwili Tarina była w stanie powiedzieć cokolwiek.

Przepraszam — wyszeptała. Markiz zamknął za sobą drzwi.

Domyślam się, że przyszłaś po następne książki — powiedział — jak to zwykle czynisz, kiedy schodzę z jachtu.

Pan... o tym wie?

Nigdy bym nie uwierzył, że lady Loraine pochłania taką masę książek, nie mając pojęcia, o czym w nich mowa.

Tarina wstrzymała oddech.

Tak... tak mi przykro... Wiem, że to karygodne, ale obawiałam się, że gdybym poprosiła pańskiego lokaja, żeby spytał pana o pozwolenie, mógłby pan odmówić.

Mówiąc to, czuła, iż istotnie zawiniła. Służącej nie wolno zachowywać się w ten sposób. Dodała szybko:

Proszę... Biorę całą winę na siebie. Nie


126 —


powinnam była próbować pana oszukiwać. Ale pańskie książki tyle dla mnie znaczyły.

Naprawdę lubisz czytać? Po raz pierwszy, odkąd markiz pojawił się

w kajucie, oczy Tariny rozbłysły.

Właśnie przed chwilą myślałam sobie... O wszystkim, co przeczytałam na pokładzie jachtu waszej lordowskiej mości. Dzięki nim zmieniłam się.

Zmieniłaś? Pod jakim względem?

Tyle się z nich dowiedziałam... Wiem więcej niż kiedyś. Mój ojciec powiedziałby, że poszerzyły mi się horyzonty.

Nastała chwila ciszy. Wreszcie markiz rzekł:

A teraz podziwiasz te obrazy?!

Tarina zerknęła na reprodukcje i odpowiedziała:

One są... cudowne! Czytałam o „jatakach"... ale nie spodziewałam się, że kiedyś je zobaczę.

A jednak ci się poszczęściło... I co o nich myślisz?

Tarina umilkła na chwilę, a następnie powiedziała:

Wiem, że zawierają stare buddyjskie nauki... Uważam jednak, że trudno znaleźć odpowiednie słowa, by je zinterpretować.

Markiz podszedł do niej, stanął obok i utkwił wzrok z jednym z malowideł, szczególnie bar­wnym, na którym sportretowanych zostało kilka­naście postaci. Każda z nich odgrywała równo­rzędną rolę i stanowiła integralną część całości.

127 —



Tarina wiedziała już teraz, jak odpowiedzieć na pytanie markiza.

Myślę — podjęła wolno — że te obrazy nie są jedynie pożywką dla oczu, ale i dla... duszy.

Markiz stał bez ruchu. Wreszcie odezwał się:

Ubrałaś w słowa to, co sam starałem się wyrazić.

A więc rozumie pan? — spytała gorączko­wo. — Każdy może wyciągnąć z nich inną naukę dla siebie.

Znowu milczenie. Wreszcie markiz zapytał ostro:

Kim ty właściwie jesteś?

Tarina zadrżała, jakby wyrwana z transu. Nie­pewnie zaczęła szukać słów, a wtedy on powiedział:

Nie chodzi mi o to, że zjawiłaś się na moim jachcie jako służąca. Pytam, kim jesteś napra­wdę. — Przerwał i dodał: — Powiedziano mi, że jesteś Fancuzką. Ale ja w to nie wierzę.

Tarina czuła, że powinna zaprotestować; powinna poinformować go — tak jak to ustaliły z Betty — że jej ojciec jest Francuzem, matka zaś Angielką. Jednak nie chciała kłamać, i oblała się rumieńcem. Wiedziała, iż wzbudza podejrzenia.

Jestem przekonany, że znajdzie się jakieś rozsądne wytłumaczenie faktu — podjął markiz — iż lady Bradwell sprowadziła cię na mój statek. Jednak nadal intryguje mnie to, że patrzysz na świat inaczej niż reszta moich gości. Co się zaś tyczy

128 —


owych malowideł, robią one na tobie takie samo wrażenie jak na mnie.

Czy tak jest naprawdę? Nie sądziłam, że... Urwała, uświadamiając sobie, że słowa, które

zamierzała wypowiedzieć, nie przy stoją służącej.

Nie sądziłaś, że ja mogę czuć to samo co ty? — podsunął markiz — Cóż w tym dziwnego? Kiedy byłem tu cztery lata temu, natknąłem się na pewnego artystę, który sporządzał kopie fresków ze świątyń w głębi kraju. Zamówiłem u niego kilka reprodukcji. — Uśmiechnął się i dorzucił: — Niemal o tym zapomniałem, ale Syjamczycy są bardzo cierpliwi i nie liczą czasu tak jak my. Ów malarz przyniósł mi je, jak tylko zakotwiczyliśmy.

Cieszę się, że je zobaczyłam.

Wiem... — stwierdził cicho. — Nadal jednak czekam na odpowiedź na moje pytanie.

Sądzę, milordzie, że niepotrzebnie... Może w ogóle nie powinien był pan zwracać na mnie uwagi...

Cóż to za niedorzeczne stwierdzenie! — oburzył się markiz. — Jak mógłbym nie zwrócić na ciebie uwagi? Jak mógłbym nie być świadom twej obecności? Czułem ją nawet kiedy cię nie było w pobliżu mnie!

Tarina popatrzyła na niego zdumiona. A potem bez namysłu powiedziała:

Jak mógł pan... skoro ja?...

Urwała w pół słowa, zdając sobie sprawę, że


9 — Podróż po gwiazdę


129 —



zagalopowała się za daleko. Jednak markiz dokoń­czył spokojnie:

...Skoro ty czujesz to samo w stosunku do mnie? — Raz jeszcze rzucił okiem na obrazy i rze­kł: — Czy oboje musimy to wyjaśniać? Przeczy­tałem każdą książkę z tych półek poświęconą buddyzmowi. I każda dowodzi, że nasze życie jest tylko jednym z wielu. — Urwał i podjął wolniej: — Skoro oboje jesteśmy siebie tak świadomi nawza­jem, to znaczy, że już kiedyś się spotkaliśmy i nasze wibracje... lub to, co nazywasz duszami, docierają do nas prędzej niż słowa.

Czy naprawdę pan tak uważa?

Jestem tego pewien — odparł markiz. — I sądzę, że ty również.

Odwróciła od niego oczy i powiedziała:

Często dyskutowałam o tym z ojcem. On twierdził, że buddyzm to mądra i logiczna religia, i dodawał, że jak ktoś pozna buddyjską filozofię, to przekona się, iż ma ona wiele wspólnego z wiarą chrześcijańską.

Markiz zaśmiał się krótko.

No dobrze. A teraz mam nadzieję, że powiesz mi wreszcie, kim jesteś. Chyba nie jedną z tych postaci z fresków, która przybrała ludzką postać, aby mnie zadziwić?

Myślę, że tak to można określić... — odrzekła Tarina. — Proszę, milordzie, czy nie


130 —


mogłoby tak zostać? — Dostrzegła, że on ma zamiar zaoponować, i dodała pospiesznie: — Wygląda jednak na to, że nie potrafię w jednej chwili wrócić do swej postaci z fresku, więc będę wdzięczna waszej lordowskiej mości, jeśli zechce mnie traktować, jakby nigdy nic nie zaszło.

Naraz przyszło jej do głowy, że skoro markiz jest już z powrotem, to zapewne wraz z nim zjawiła się i reszta towarzystwa. Powiedziała prędko:

Jeżeli pani wróciła, to muszę już do niej iść.

Nie ma pośpiechu — zapewnił ją markiz. — Lady Bradwell wraz z pozostałymi moimi gośćmi jest teraz w pałacu. Ja zwiedziłem go już onegdaj i po rozmowie z królem wróciłem na jacht.

Powinnam być ostrożniejsza... — stwierdziła Tarina. — Przepraszam, że czytałam książki waszej lordowskiej mości bez pozwolenia.

Markiz uczynił drobny gest dłonią.

Moja biblioteka stoi dla ciebie otworem. Mam nadzieję, że będziesz również podziwiać moje obrazy.

Tarina wstrzymała oddech.

Dziękuję panu... dziękuję! Ale „podziwiać" nie jest najwłaściwszym słowem. One mnie po prostu oczarowały! I czuję, że jedno spojrzenie na nie oświeci mnie bardziej niż całe tomy ksiąg.

Markiz posłyszał gorączkową nutę w jej głosie.

Nadal nie mam pojęcia, skąd wiesz tak wiele na temat, na który, muszę uczciwie przyznać, nigdy nie rozmawiałem z kobietami — rzekł po chwili.

131 —



Tarina poczuła, że powinna być szczera, i wyznała:

Mój ojciec był uczonym, milordzie. Uzyskał doktorat w Oksfordzie za rozprawę o filozofii Wschodu.

To czemu, przekazując ci taką wiedzę, przystał na to, byś została służącą?

Mój ojciec... nie żyje!

I pewnie dlatego stroisz się w różowe suknie! Nie przestawał być podejrzliwy i Tarina nie

pojmowała, jaka jest tego przyczyna. Zachowanie markiza zbijało ją z tropu. Odezwała się:

Za każdym razem, gdy wkładam piękną suknię, odmawiam modlitwę dziękczynną za to, że los się do mnie uśmiechnął.

Mówiąc to, stanął jej przed oczyma markiz całujący się na pokładzie z lady Millicent. Odczuła wtedy nie tylko niesmak i oburzenie, iż zamężna kobieta może postępować w ten sposób, ale uważała też, że zachowanie markiza również jest naganne.

Zapewne przejrzał jej myśli i spostrzegł dez­aprobatę w jej oczach, bo rzekł ostro:

Kazałem ci patrzeć w gwiazdy i zapomnieć o tym, że ich odbicie w wodzie często już nie jest takie piękne.

Nie starała się udawać, że nie rozumie tej aluzji.

To, co złe... i ohydne... niszczy piękno... dane nam przez Boga — powiedziała po chwili.

On stworzył nas ludźmi — odparł markiz. —


132 —


Ty jednak jesteś jeszcze bardzo młoda, nie możesz mieć więc wyrozumiałości dla ludzkich słabostek. Kiedy przybędzie ci lat, to pojmiesz, iż człowiek musi szukać szczęścia tam gdzie się da. Tarina zamachała bezradnie dłońmi.

To racja — powiedziała cicho. — Zdaję sobie sprawę, że w sumie wiem tak niewiele i chyba jestem... trochę głupia.

Nie zgodziłbym się z tym — rzekł markiz — ale uważaj na siebie. Trudno osiągnąć coś w życiu, nie tracąc przy tym niewinności. — Spojrzała na niego wystraszona, a on dodał: — Ludzi psują nie tylko ich czyny, ale także ich myśli. Teraz twoje myśli cię przerażają, pamiętaj, że prawdziwa mądrość tkwi w tych obrazach.

Oczywiście ma pan rację! I wielu jeszcze rzeczy powinnam dowiedzieć się dla własnego dobra.

A więc zapomnij o tym, co cię tak dręczy, dobrze?

Spróbuję — powiedziała pokornie — ale nie będzie to łatwe.

Gdyby wszystko było łatwe, to nie byłoby o co walczyć.

Tak, to prawda. Gdy ktoś dociera do linii horyzontu, wtedy zawsze widzi przed sobą inny horyzont. Jak mogłam być tak głupia i nie zapa­miętać tego?

A jednak zapomniałaś. Dlaczego?

Ze... strachu.

133 —



Wspomniała o swej rozpaczy, kiedy jej ojciec odszedł z tego świata, gdy przekonała się, jak mało pozostawił pieniędzy. Modliła się wtedy gorąco, by pomogła jej Berty. I oto całkiem niespodziewanie znalazła się w tej czarownej podróży. Dawna rozpacz przeminęła i zastąpiła ją radość.

Podróż pełna odkryć! — powiedziała niemal szeptem.

Markiz drgnął. Podobne słowa usłyszał od ministra spraw zagranicznych, a on sam dodał, że być może odnajdzie gwiazdę, której zawsze szukał.

To wspomnienie wyraźnie go poruszyło. Prze­szedł przez pomieszczenie, sięgnął do górnej półki i wziął z niej kilka książek.

Tych jeszcze nie czytałaś — rzekł. — Prze­czytaj więc i powiedz, co w nich znalazłaś, co w nich zaciekawiło cię i dotarło do twej duszy.

Tarina wzięła je od niego, świadoma, że coś zakłóciło ich rozmowę i markiz pragnie już teraz, aby odeszła.

Ruszyła ku drzwiom. Nagle odwróciła się, spo­jrzała na niego i powiedziała:

Bardzo panu dziękuję.

Cicho zamknęła za sobą drzwi, czując, że ucieka od czegoś wspaniałego i niebezpiecznego zarazem, od czego nie było ucieczki — ani teraz, ani nigdy.

Serce biło jej jak szalone, gdy niemal biegła do swej kabiny. Zdało jej się, że przeszła dziwne


134 —


doświadczenie, coś mistycznego, coś, co wpro­wadziło zamęt w jej myśli. I zaczęła się bać.

Jak mogła podjąć taką rozmowę z markizem? Skąd znalazła śmiałość, by wyznać mu to, co czuła głęboko w duszy? I jak on mógł zadawać jej podobne pytania i jednocześnie powiedzieć, że w tym samym rytmie bije jej serce co jego.

Chyba śniłam... On nie mógł rzec... czegoś takiego! — wmawiała sobie.

Potem przysiadła na łóżku, usiłując zebrać myśli, krążące niczym jakaś wielka karuzela, pomieszane i rozgorączkowane. Zrozumiała tylko tyle, iż miała błędne wyobrażenie o markizie. Skoro naprawdę powiedział to, co powiedział, wówczas obraz utrwalony w jej głowie — mężczyzny zepsutego, cynicznego, uwodzącego piękne damy — był całkowicie fałszywy. Może grał tylko na pokaz, a wewnątrz ukrywał całkiem inną osobowość. Tak jakby w tym jednym człowieku zadomowiły się naraz piekielne demony i boskie figury z buddy­jskich obrazów.

I dopiero teraz w pełni pojęła słowa swego ojca — że w każdym człowieku tkwi Bóg i Szatan i to człowiek decyduje, kogo obierze za swego życiowego przewodnika.

Kiedy tak rozmyślała o markizie, czując przy tym, że coś ciągnie ją do niego i że było tak od chwili, gdy znalazła się na pokładzie „Morskiej Syreny", przyszło jej do głowy, iż jest nielojalna

135 —



w stosunku do Betty. To przecież Betty, która sprowadziła ją tutaj, którą kochała i której pragnęła pomóc, chciała wyjść za mąż za markiza.

Jestem pewna, że on... uczyni ją... szczę­śliwą — powiedziała Tarina na głos.

I wtedy na myśl o tym skrzywiła się z bólu. I wiedziała też — dlaczego.


Rozdział 6


Tarina nie mogła zasnąć. Leżała w łóżku, roz­myślając o markizie i o wszystkich dziwnych rze­czach, jakie przytrafiły jej się od chwili opuszczenia Londynu. Z pierwszym brzaskiem wstała i zaczęła obserwować szarzejące niebo i gasnące gwiazdy.

Wspomniała o tym, jak to markiz kazał jej wpatrywać się w gwiazdy, i wtedy dosłyszała cichy dźwięk z drugiej strony kajuty. Odwróciła się i ku swemu zdumieniu dostrzegła skrawek papieru wciśnięty pod drzwi. Podniosła go i zobaczyła litery postawione mocnym charakterem pisma, które — jak czuła — było pismem markiza. ,

Czy zechciałabyś udać się ze mną na wodny targ? Bądź o świcie na nadbrzeżu w pobliżu pałacu.

Początkowo słowa te napełniły ją bezgranicznym

137 —



zdumieniem, a następnie wprawiły w podekscy­towanie.

Słyszała już wcześniej o targu na wodzie, atrakcji Bangkoku. Wiedziała, że ludzie schodzą się tam wczesnym rankiem, i nie przypuszczała, że będzie miała okazję go zwiedzić.

Pragnęła jak najprędzej zobaczyć markiza i nie chciała kazać mu czekać. Szybko umyła się i ubrała — włożyła pierwszą z brzegu suknię, jaką znalazła w szafie. Potem zerknęła na siebie w lustrze, by przyczesać włosy, i wtedy uświa­domiła sobie, że ma na sobie śliczną bawełnianą sukienkę, którą Betty kupiła w Paryżu, oryginalnie uszytą i ozdobioną wstążkami oraz koronkami. Sukienka była prosta, a zarazem piękna i szykowna.

Czesząc włosy, przypomniała sobie, że ma stosowny dla młodej panienki kapelusz z małym rondem, który powinien pasować do reszty stroju.

Owszem — pomyślała — jest dobry dla młodej damy, ale czy nie zbyt wyzywający dla służącej?"

Nie miała już jednak czasu na zmianę ubrania, wzięła więc rękawiczki i wymknęła się na korytarz.

Nie było tam nikogo. Panowała idealna cisza. Pospieszyła na pokład i przekonała się, że na pokładzie też nie ma służby. Spostrzegła drzwi otwarte, jak przypuszczała, przez markiza i po kilku minutach znalazła się na nadbrzeżu graniczącym z pałacowymi ogrodami. Przeszła pod rzędem kokosowych palm i dotarła do miejsca, gdzie czekał


138 —


markiz. Podeszła do niego i zauważyła, że spojrzał z aprobatą na jej ubiór.

Dziękuję... dziękuję panu! Tak bardzo chciałam zobaczyć wodny targ, ale obawiałam się, że będzie to niemożliwe — powiedziała, z trudem tłumiąc przyspieszony oddech.

Spodoba ci się, zobaczysz — odpowie­dział. — A oto i nasza łódź.

Łódź była raczej osobliwa, niepodobna do tych, które Tarina widywała. Usiadła z przodu obok mar­kiza, z tyłu zaś zajęli miejsca dwaj wioślarze i sternik.

Poczuła się zupełnie swobodnie i była przeko­nana, że ich przewoźnicy nie zrozumieją jej rozmowy z markizem. Gdy wypłynęli na rzekę, światło dnia przebijało się już przez mrok nocy i Tarina wiedziała, że wkrótce na horyzoncie ukaże się słońce. Gwiazdy nad nimi już niemal pogasły i nastąpił ten jedyny w swoim rodzaju mistyczny moment walki światłości z mrokiem nocy.

Na rzece panował już spory ruch. Przeróżne łódki wyłaniały się z ciemności. Pokazały się też tratwy i promy, wiozące Syjamczyków do pracy. Płynęli przez chwilę w milczeniu. Wreszcie markiz odezwał się:

Nie mogłem zasnąć tej nocy. Rozmyślałem o naszej rozmowie. Muszę przyznać, że bardzo mnie ona poruszyła.

Zapewne wszystko to sprawiły tamte obra­zy — podsunęła Tarina.


139 —



A więc może powinniśmy zastanowić się nad ich rzeczywistą wymową? — zapytał markiz.

Chyba każdy, kto je widział, zastanawia się nad tym właśnie — odparła Tarina.

Jak masz na imię? — zapytał markiz po chwili ciszy.

Tarina!

Dziwne imię, ale pasuje do ciebie. Nie znałem dotąd nikogo o takim imieniu.

Tak nazywała się moja prababka, która była Austriaczką.

Markiz uśmiechnął się.

I po niej odziedziczyłaś kolor włosów. Miałem rację podejrzewając, że nie jesteś Francu­zką.

Tarina nie chciała wdawać się w rozmowę na temat swych przodków, więc po prostu odwróciła głowę w stronę zaludniającego się brzegu.

Kobiety wychodziły ze stojących na palach na wodzie drewnianych domków i rozwieszały pranie. Dzieci machały do przepływających łodzi, a kilku śniadych chłopców pluskało się w rzece wokół skleconej z drewienek tratewki. Tubylcy uśmiechali się i Tarina powiedziała:

Co za szczęśliwy kraj. Jego mieszkańcy są w większości ubodzy, ale potrafią cieszyć się życiem.

Tak, to szczęśliwy i piękny kraj — dodał markiz cicho.


140 —


Przypomniała sobie, jak rzekł jej, by nie zajmowała swych myśli wstrętnymi rzeczami.

Upłynęło dużo czasu, nim dotarli na targowisko na rzece. Tarina ujrzała duże platformy kołyszące się nad powierzchnią wody i mnóstwo wyła­dowanych towarami łodzi. W każdej siedział mę­żczyzna bądź kobieta z koszem na głowie, pełnym owoców i jarzyn. Truskawki, rzodkiewki i dojrzałe arbuzy odcinały się kolorem od ogórków, ananasów, fasoli oraz rozmaitych grzybów. Handlowano też dzbankami i patelniami, mięsem, rybami, mąką, a nawet węglem drzewnym.

Wzeszło słońce, zrobiło się cieplej i Syjamczycy rozłożyli parasole, chroniące ich towary przed żarem.

Łódź Tariny i markiza przeciskała się pośród innych łodzi, dziewczyna była tak podekscytowana, że nie wiedziała, czy patrzeć na lewo, czy na prawo. W życiu nie widziała podobnego targowiska.

Sprzedawcy wykłócali się z klientami o ceny, jednak nadal czynili to z uśmiechem na twarzy, nie tracąc dobrego humoru.

Płynęli dalej, a Tarina cieszyła się niczym dziecko, które pierwszy raz ogląda teatr kukiełkowy. Była tak bardzo rozentuzjazmowana, że nie zdała sobie nawet sprawy z tego, iż ściągnęła z głowy kapelusz i że markiz pilnie się jej przygląda. Światło słoneczne połyskiwało w jej rudych włosach.


141 —



Dopiero po jakimś czasie, gdy łódź zawróciła, Tarina westchnęła cicho:

Nie miałam pojęcia, że targ wodny może być taki niezwykły.

Wiedziałem, że będzie ci się podobać — odrzekł markiz.

W drodze powrotnej barwy otoczenia zdawały się jej bardziej intensywne, a wszystko jeszcze piękniejsze niż w chwili, gdy tu wpłynęli. Dopiero gdy znaleźli się na otwartej rzece, Tarina rzekła:

Nie przypuszczałam, że pokaże mi pan tak fascynujące widowisko!

Kiedy podniosła oczy na markiza, zauważyła, że jego oblicze ma wyraz, którego nigdy przedtem nie widziała. Patrzył na nią dłuższą chwilę. Wreszcie odezwał się:

I co teraz będzie, Tarino? Co będzie z nami? Przez moment sądziła, że się przesłyszała. Prędko

odwróciła wzrok.

Nie... nie rozumiem, o czym pan mówi.

Ależ rozumiesz, i to doskonale — odpo­wiedział. — Zadałem ci pytanie, które nie dawało mi spokoju całą noc.

Myślę, że odpowiedź brzmi... nic, mój panie.

Dlaczego? — spytał ostro.

Wahała się przez chwilkę. Wreszcie odrzekła cicho:

Jest pan w pełni świadom, tak jak i ja sama, że nie powinniśmy być tutaj razem... To może


142 —


wzbudzić plotki, jeśli goście waszej lordowskiej mości dowiedzą się o tym.

Nie ma powodu, by się dowiedzieli— za­protestował. — I nadal domagam się, abyś odpo­wiedziała na moje pytanie. — Tarina milczała, więc dodał po chwili: — Wiesz chyba, że nie mogę cię utracić. Pragnę z tobą rozmawiać, zrozumieć, czemu odczuwamy tak samo wiele rzeczy. Mielibyśmy jednak kłopoty z rozstrzyganiem tego wszystkiego na pokładzie jachtu. — Tarina nadal patrzyła przed siebie i markiz podjął: — Wiem też dobrze, co pragnę ci zaoferować, jednak mam pewne skru­puły...

Przez moment Tarina poczuła oszołomienie. A potem odezwała się, nim zdążyła pomyśleć:

Nie... nie wolno panu sądzić, że... Słowa uwięzły jej w gardle. Wówczas markiz

powiedział do niej tonem, jakim wcześniej nigdy się do niej nie zwracał.

Kto dał ci tę suknię?

Zdziwiła się, co też to pytanie może mieć wspólnego z tym, o czym rozmawiali wcześniej. I ta surowość jego głosu, to zimne, podejrzliwe spojrzenie... Poczuła się tak, jakby z rajskiego targu na wodzie spłynęła wprost w ponurą rzeczywistość. Stanął jej przed oczami obraz markiza całującego lady Millicent. Zadźwięczał w uszach głos lady Millicent, nazywającej markiza „cudownym kocha­nkiem"... Zesztywniała, a markiz, który zapewne


143 —



wyczytał z wyrazu jej twarzy, o czym myśli, rzekł

szybko:

Nie chciałem cię zranić. Jednak odpowiedz: kto podarował ci tę sukienkę?

Była wzburzona jego wojowniczym tonem i własnymi myślami. Odpowiedziała słabo:

Przyjaciel...

Tak właśnie przypuszczałem — rzekł markiz. Cyniczna nuta w jego głosie była bardzo

wyraźna, toteż Tarina powiedziała ze złością:

Jak pan może myśleć w ten sposób o mnie? Wyobrażać sobie takie... okropne rzeczy, pan, który jest jednocześnie taki wrażliwy na piękno!

Właściwie nie była pewna, czy to, iż mężczyzna mógł zapłacić za jej suknię, jest aż tak upokarzające. Lecz oczy markiza zdradzały, że uważa, iż dostała ją od kochanka.

Jeżeli jestem w błędzie, to, proszę, wybacz mi — powiedział szybko, zmieniając całkiem ton.

Oczywiście że... jest pan w błędzie! — odparła Tarina — I czuję się poniżona, że myśli pan o mnie w taki sposób.

A skąd jesteś taka pewna, co takiego sobie myślę? — zapytał. — I jak to jest, Tarino, że dokładnie znam teraz twe uczucia? — Tarina nie odpowiedziała, więc po chwili dodał: — Raz jeszcze pytam: co będzie z nami? Jak możemy się rozstać, skoro mamy sobie tyle do powiedzenia?


144 —


Nie... nie powinniśmy o tym rozmawiać — odezwała się Tarina szybko.

No to co mam począć?

Tarina odpowiedziała bez zastanowienia:

Zaprosił pan Betty... to jest lady Bradwell, by odbyła z panem tę podróż... Ona sądzi, że pan zamierza poprosić ją o rękę.

Poprosić ją o rękę? — Głos markiza wyrażał szczere zdumienie.

Tarina spojrzała na niego. I wtedy aż zakrzyknęła z przerażenia.

Czy... czy to oznacza, że?!...

Nie wolno jej było już dalej brnąć! Tak jakby w jednej chwili cała jej niewinność została zgnieciona żelazną ręką. Wiedziała już teraz, że markiz chciał się tylko kochać z Betty i jedynie obecność lady Millicent pokrzyżowała jego zamiary. Betty nigdy nie dopuściłaby do czegoś podobnego, powiedziała sobie w duchu, lecz zaraz uświadomiła sobie, że jej kuzynka właściwie nigdy nie wyznała, iż chce zostać żoną markiza.

Nie, nie... To nie może być prawda! — powiedziała szeptem— To straszne... okropne... I nigdy nie pozwolę jej uczynić czegoś podobnego.

Powtarzam: nie chciałem tobą wstrząsnąć — stwierdził markiz ze spokojem.

Ale jednak... wstrząsnął mną pan! — krzyknęła Tarina— Nie wiedziałam prawie nic o życiu w wielkim świecie, póki nie trafiłam na


10 — Podróż po gwiazdę


145 —



pański jacht. Już teraz pojmuję znaczenie słowa „cnota" i jestem pewna, że nikt mi jej nie odbierze! Poczuła, jak drży szarpana emocjami. Z trudem panowała nad sobą, by nie wybuchnąć płaczem. Zrozumiała, że szczęście i niewinność, jaką wyniosła z dzieciństwa, zostały jej nagle odebrane, że została siłą wepchnięta w dorosłe życie. Znalazła się w obcym i przerażającym świecie, którego nie

rozumiała.

A on znowu przejrzał jej myśli, ujął jej dłoń,

i powiedział.

Daruj mi. Nie chciałem cię denerwować. Byłem egoistyczny i myślałem wyłącznie o sobie. Masz rację... Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że jesteś taka niewinna. Mówiłem ci, abyś spoglądała w gwiazdy, a nie na ich odbicie w bru­dnej wodzie.

I próbowałam to robić, lecz teraz wiem, że

brud skala wszystko.

Poczuła, jak jego palce zaciskają się na jej dłoni. Markiz rzekł:

Chyba nie przyjrzałaś się tamtym malo­widłom dość dokładnie. Księcia zawsze kuszą demony zła i zostaje on uratowany dopiero w osta­tniej chwili przez boską Dewę.

Tarina milczała. Wiedziała, iż on zwraca się wprost do niej. Wiedziała, że to niewłaściwe, iż pozwala mu trzymać swą rękę, lecz w głębi serca pragnęła przylgnąć do niego cała. Pogrążyła się

146 —


w strasznym świecie, którego istnienia nie pode­jrzewała aż do tej chwili. Przypomniała sobie ciemne oczy lady Millicent, jej pełne, uwodzicie­lskie usta i zmysłowe kołysanie biodrami, kiedy spacerowała po pokładzie.

Markiz najwyraźniej nie potrafił oprzeć się pokusom kobiecych wdzięków. Jednak lady Millicent nie było już na jachcie, a on jakoś nie wydawał się za nią tęsknić.

Myślę— zaczął markiz, wyrywając Tarinę z zamyślenia—że ty właśnie jesteś ową Dewą, która została zesłana, by mi przynieść pomoc i odciągnąć od pokus stwarzanych przez demony ciemności.

Powiedział to z taką szczerością, że Tarina popatrzyła na niego, by przekonać się, czy przypa­dkiem nie żartuje.

Nie mam sposobności ingerować w pańskie życie — odezwała się. — Tylko pan może nim pokierować.

Pokręcił głową.

To nieprawda. Dla każdego mężczyzny istnieje ta jedyna niewiasta, która go inspiruje i wiedzie niczym gwiazda. Jeśli mężczyzna zbłądzi i zejdzie z właściwej drogi, to należy mu wybaczyć.

Kto miałby wybaczyć?

Przypuszczam, że odpowiedź brzmi: Bóg — odpowiedział markiz nieco oschle. — Ja jednak proszę o przebaczenie ciebie, Tarino.

Za to, że mnie pan podejrzewał?

147 —



Nie, za to, że rozbudziłem twoje myśli. Gdybym znał cię lepiej, to prędzej dałbym sobie uciąć prawe ramię, niż skalać kogoś takiego jak ty.

Tarina popatrzyła na niego zdziwiona nagłą odmianą w jego głosie.

Nigdy dotąd się nie całowałaś, powiedz?

Oczywiście że nie — odparła Tarina, odwra­cając się od niego raptownie.

Powinna była wyrwać dłoń z jego objęć. On jednak i tak by jej nie puścił.

Tak właśnie sądziłem — stwierdził — więc zacznijmy wszystko od początku. Pozostaw wszy­stko mnie. Znajdę sposób, byśmy nie utracili się nawzajem, choć na razie wydaje mi się to trudne.

A...lady Bradwell?

Po chwili milczenia markiz odpowiedział:

Może powinienem to wyjaśnić: jestem zatwardziałym kawalerem. I zamierzam nim pozostać.

Tarina pomyślała, że Berty będzie rozczarowana. Z tonu głosu markiza wywnioskowała jednak, że to jego nieodwołalna decyzja. Zarazem obawiała się, że w czasie powrotnego rejsu do domu Berty może zachować się tak samo jak lady Millicent. Lecz po chwili powiedziała sobie, że to wykluczone. Betty nie była taka. Mówiła jej o hrabim i o księciu, ale Tarina miała przekonanie, że Betty nie zostałaby ich kochanką. Mogła z nimi flirtować, to zrozumiałe, była przecież niezwykle uroczą osobą...

148 —


Naraz Tarina poczuła się zagubiona, jak dziecko płaczące na pustkowiu — bez domu, rodziny, bez nikogo bliskiego. Chwyciła więc rękę markiza, niczym tonący na wzburzonym morzu liny.

Ja... nie rozumiem — szepnęła.

Nie musiała więcej tłumaczyć. On spojrzał na nią i powiedział:

Zostaw wszystko mnie. Rozwiążę wszelkie problemy. Tylko mi zaufaj.

Przemknęło jej przez myśl, że markiz, jeśli na coś nie zasługiwał, to właśnie na zaufanie. Skoro jednak prosi ją o to...

Czuła wibracje jego dłoni. Spojrzała na niego i pomyślała, że chyba jej nie zawiedzie i znajdzie wyjście z tego skomplikowanego położenia, w jakim się znalazła.

Odsunę od ciebie wszystko, co wstrętne — zapewnił ją niskim głosem.

Pragnę, by pan to zrobił — odpowiedziała. — Zostałam zupełnie sama na świecie i boję się.

Kiedy wrócimy na jacht — rzekł markiz — zaprowadzę cię do kajuty, gdzie stoją moje obrazy. Zrozumiesz przekaz w nich zawarty... jest w nich to, co sam usiłuję ci powiedzieć.

Tarina westchnęła cicho, jednak tym razem z ulgą.

Nagle wstrząsnęła nią myśl, że gdyby teraz mar­kiz objął ją i przyciągnął do siebie, to odebrałaby to jedynie jako czuły i opiekuńczy gest. W tejże chwili zaczęła odczuwać wibracje jeszcze mocniej.


149 —



Zdawały się przenikać jej ręce i docierać aż do pier­si, i przejmować rytm, w jakim biło jej serce. Wtedy zobaczyła nadbrzeże koło pałacu i zdała sobie spra­wę, że to, co ona czuje, jest miłością! Uczucie to spadło na nią w najmniej oczekiwanym momencie, a jednak było mocne i żywe jak błyskawica, znie­walające bez reszty.

Markiz nie pojawił się na śniadaniu, a gdy Betty zapytała o niego, jeden ze stewardów odparł, że je posiłek w swej kabinie. Spojrzała przez stół, by uśmiechnąć się do Harry'ego Prestwooda, ale Harry patrzył w zamyśleniu na łodzie na rzece, jakby były bardziej interesujące niż Betty.

Od przybycia do Bangkoku jadali na pokładzie, w miejscu osłoniętym specjalnym baldachimem. Betty również zaczęła spoglądać na rzekę, rozża­lona, że Harry nie zdradza większego zaintere­sowania jej osobą. Byli oboje sami i, chcąc przycią­gnąć jego uwagę, upuściła z hałasem sztućce na podłogę.

Harry! — zawołała. Nie odwrócił głowy.

O co chodzi? — spytał tylko:

Co się dzieje?

A kto powiedział, że coś się dzieje?

Ja! Od pewnego czasu zacząłeś wyraźnie


150 —


mnie unikać. Co takiego uczyniłam, czym cię zdenerwowałam?

Niczym.

Ale wiem, że coś jest nie tak.

Nie mam ochoty o tym rozmawiać.

Ale ja mam! — nalegała Betty — Przyja­źniliśmy się, przynajmniej tak mi się zdawało, kiedy płynęliśmy po Morzu Śródziemnym, przez Kanał Sueski i Morze Czerwone. Teraz dziwnie się zachowujesz.

Harry nie odpowiadał, więc po chwili milczenia rzekła z patosem:

Proszę, powiedz mi. To nie daje mi spokoju, spędza sen z powiek.

Dopiero teraz Harry oderwał wzrok od rzeki i zerknął na Betty.

Masz na myśli... tamto?

Oczywiście że tak! Jak możesz być taki... nieuprzejmy?

Wyraźnie zawahała się przed ostatnim słowem i Harry nagle wstał od stołu, mówiąc:

Muszę z tobą porozmawiać, ale nie tutaj.

No to gdzie?

Gdzieś, gdzie nikt nie będzie nam prze­szkadzał.

Popatrzył na brzeg i dodał:

Chodź ze mną teraz, natychmiast, póki Lorainowie nie zjawią się na śniadaniu.

Betty spojrzała na niego wzburzona.


151 —



Teraz!? W takim stroju?

Pójdziemy do ogrodu. Kapelusz nie będzie

ci potrzebny.

Mówił tak gorączkowo i tak dziwnym tonem, że bez słowa ruszyła za nim po pokładzie i zeszła na nadbrzeże, wiodące do bramy pałacowego ogrodu. Zdawało się, że poza nimi — z powodu tak wczesnej pory — nie ma tu nikogo. Szli pod drzewami do zacienionego miejsca wśród klombów, gdzie mogli ukryć się przed wzrokiem przy­padkowych spacerowiczów.

Usiedli na drewnianej ławeczce. I Betty wydało się, że Harry celowo usiadł w pewnej odległości od niej. Spojrzała na niego pytająco. Jednakże on nie odzywał się i patrzył gdzieś przed siebie.

O co chodzi, Harry? — spytała w końcu.

Nie wiesz?

Nie mam pojęcia!

Westchnął ciężko i szorstkim głosem powiedział:.

Muszę natychmiast opuścić statek... I wrócić

do kraju...

Dlaczego? — zapytała patrząc na niego

zdumiona. — Co się stało?

Zdawało mi się, że rozumiesz.

Nie rozumiem. I nie wiem, czemu się tak zachowujesz. Och, Harry, powiedz, cóż ja takiego

zrobiłam?

Zabrzmiało to jak płaczliwa prośba skrzy-


152 —


wdzonego dziecka i Harry natychmiast odwrócił się do niej.

Na litość boską, moja kochana — rzekł. — Nie mów tak. Nie zniosę tego!

Betty patrzyła nań z coraz większym zdziwieniem.

Kocham cię! Sądziłem, że się tego domy­ślasz. Jestem bliski utraty zmysłów. Musisz mnie zrozumieć.

Więc w tym rzecz! — wykrzyknęła Betty. — Czemu po prostu mi tego nie powiedziałeś? Ja także cię kocham, Harry! Kocham cię od tygodni i jestem zrozpaczona, bo wydaje mi się, że ty... jesteś wobec mnie... obojętny.

Obojętny? — powtórzył i jakby nie potrafił nad sobą zapanować, wziął ją w ramiona i obsypał pocałunkami.

Podziwiam cię! Ubóstwiam! — mówił. — Jesteś niezwykle piękna. Bałem się, iż nie mam żadnych szans, byś do mnie należała.

Ale dlaczego?...

Bo znalazłaś się tu, aby zabawiać Viviena. A ja nie mam ci niczego do zaoferowania.

Niczego?...

Harry mocno zacisnął palce na jej dłoniach. .

Gdybym mógł ci się oświadczyć, dawno już bym to uczynił. — Nie odpowiadała, więc po chwili podjął: — Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu spotkałem. Wszystko w tobie jest pełne uroku — twoja słodycz, twoja wyrozumiałość,


153 —



twoje współczucie... — Westchnął.— Mógłbym godzinami wyliczać twoje zalety, a jednak muszę od ciebie odejść...

Dlaczego? Dlaczego? — pytała Betty. Puścił jej dłonie, wbił wzrok w jakieś drzewo

i wyznał:

Ponieważ nie posiadam niczego... niczego! Mój ojciec tonie w astronomicznych długach, które pewnie mnie przyjdzie spłacać... Gdyby nie Vivien, to pewnie już zamknęliby mnie w więzieniu!

Betty aż krzyknęła z przerażenia.

Ale... chyba możesz coś zrobić?

Jeśli powiesz mi co, uczynię to bezzwłocz­nie. — Zapanowało milczenie i Harry podjął: — Odkąd przekonałem się, że cię kocham, wymyślam niestworzone historie, za sprawą których mogłabyś zostać moją żoną.

Betty zasłoniła dłonią usta, nie chcąc mu prze­rywać.

Nie mam jednak szans na zdobycie pieniędzy, a nie chcę dłużej siedzieć w kieszeniach przyjaciół, zwłaszcza Viviena. Na to nie zezwala mi mój honor!

Powiedział to z taką goryczą, że aż Betty położyła dłoń na jego ramieniu.

Proszę cię, Harry, nie chcę, byś był... nie­szczęśliwy.

Jak może być inaczej, skoro cię kocham? — zapytał. — Och, Boże, dlaczego przytrafiło się to akurat mnie? Znam wiele kobiet i nie będę udawał,

154 —


że były mi obojętne, lecz nigdy nie pragnąłem, by którakolwiek z nich została moją żoną, była ze mną na zawsze... Póki nie spotkałem ciebie.

Zapanowało milczenie. Wtedy Betty rzekła:

Wiem, że jesteś bardzo ambitny, ale... ja będę miała trochę pieniędzy. Nawet jeśli wyjdę za mąż powtórnie.

Myślałem nad tym— przyznał Harry — ale mój honor nie pozwoliłby mi korzystać z pieniędzy żony.

To nie całkiem tak, Harry... Mój mąż zo­stawił mi wszystko, co posiadał, jednak gdybym ponownie stanęła na ślubnym kobiercu, to będę miała prawo rozporządzać jedną czwartą tego, czym dysponuję teraz.

Nawet gdyby chodziło tylko o parę szyli­ngów, to i tak nie byłoby o czym mówić — odparł Harry. — Poza tym nie zniósłbym myśli, że przeze mnie tracisz cokolwiek, choćby te wszystkie suknie, w których tak pięknie wyglądasz?

Czy naprawdę nie daje ci to spokoju? Mój kochany, przy tobie byłabym szczęśliwa nawet mieszkając pod namiotem lub sypiając w stodole. Nigdy w życiu nie czułam do nikogo tego, co teraz do ciebie...

Wyznała to z taką pasją, że Harry z westchnie­niem — na poły uniesienia, a na poły głębokiej rozpaczy — wziął ją w ramiona i zaczął długo i namiętnie całować.


155 —



Wreszcie powiedział drżącym głosem:

Moja najdroższa, kocham cię jak nikt na świecie, ale odpowiedź brzmi: nie! Kategorycznie

i absolutnie nie!

Dlaczego? — zapytała Betty — Dlaczego?

Znalazłaś już swoje miejsce w wielkim świecie — odrzekł Harry. — Ciesz się tym i za­pomnij o głupcu zwanym Harrym Prestwoodem, który będzie cię kochać do śmierci.

Proszę, Harry, nie mów tak! — krzyknęła Betty.— Chcę, żebyś ze mną został... Nie mogę

cię utracić!

Jesteś bardzo młoda— odpowiedział Har­ry. — W twoim życiu zjawią się jeszcze dziesiątki mężczyzn i wśród nich znajdziesz kogoś, kogc pokochasz i kto z pewnością odwzajemni twoj< uczucia... Ja jednak nie mogę o tym nawet myśleć

Kiedy owdowiałam— powiedziała— pc myślałam, że już nie wyjdę za mąż, Nie byłar w małżeństwie szczęśliwa. Ale teraz pragnę poślubić ciebie, Harry. Pragnę zostać twą żoną, pieniądze nie mają dla mnie znaczenia.

Ale mają dla mnie! — odparł Harry. — Jesteś taka piękna, więc jak mógłbym narazić cię na upokorzenie życia w nędzy. Musielibyśmy prosić o pomoc przyjaciół, bo inaczej po prostu byśmy głodowali! — Zaczerpnął powietrza i dodał: — Moja kochana, moja śliczna, dbaj o siebie. Gdy powrócimy na jacht, pożyczę pieniądze od Viviena... które Bóg

156 —


wie kiedy będę w stanie mu zwrócić... i wsiądę na najbliższy statek odpływający do Anglii.

Och, Harry, nie rób tego — błagała Betty. — Proszę, zostań ze mną... przynajmniej jeszcze trochę. Tak, abyśmy mogli podjąć jakąś decyzję.

To nie ma sensu, kochana — powiedział. — Kocham cię i patrzenie na ciebie ze świadomością, że nigdy nie będziesz do mnie należała, sprawiałoby mi ogromny ból.

A jeśli wyjedziesz... To czy weźmiesz mnie ze sobą? — spytała Betty cicho. — Nie możesz mnie poślubić... ale przynajmniej możemy być razem.

Harry odpowiedział gniewnie:

Nie wolno ci tak mówić! Przyznam ci się, że o tym myślałem, ale teraz wstydzę się tych myśli? — Ponownie ujął jej dłoń. — Ty nie jesteś podobna do lady Millicent, Betty. Jesteś dobra i czysta. — Wpatrywał się w jej twarz i dodał: — Jesteś stworzona na żonę i matkę. Nie powinnaś przebywać w tym rozwiązłym towarzystwie, w jakie Vivien z pewnością cię wprowadzi.

Nigdzie mnie nie wprowadzi! — zapro­testowała. — Jeśli będę mogła być z tobą.

Uwielbiam cię, najdroższa, za te słowa, lecz odpowiedź wciąż brzmi: nie! Nie masz pojęcia, jak bardzo różnisz się od tych wszystkich niewiast, jakie poznałem razem z Vivienem. Nie pozwolę, byś zeszła na złą drogę.


157 —



Uniósł jej rękę do ust, zaczął całować każdy z jej palców, a potem, gorączkowo i namiętnie, całą dłoń.

A gdybym— odezwała się Betty bardzo cicho — stała się... tak zepsuta i niemoralna... jak lady Millicent?

Harry popatrzył jej w oczy.

Chcę, żebyś mi obiecała, moja najdroższa, iż nigdy tak się nie stanie. Przyrzeknij mi to, na wszystko, co święte, i na naszą miłość, że pozo­staniesz taka, jaką jesteś teraz, dopóki nie znajdziesz przyzwoitego mężczyzny, którego pokochasz.

Obiecuję — szepnęła Betty — bo nigdy nikogo takiego nie znajdę. Jedyną osobą bliską memu sercu jesteś ty, Harry, i Bóg mi świadkiem, że żadnego już nie pokocham.

Dostrzegła ból w jego oczach, nim zdążył objąć ją ramieniem i pocałować.

Teraz całował ją rozkoszując się każdą chwilą i zarazem tak, jakby chciał okazać jej swój najgłę­bszy szacunek.

Potem uśmiechnął się i powiedział:

To na pożegnanie, moja najdroższa. Nie tknę cię już więcej i nie będę nawet miał śmiałości rozmawiać z tobą na osobności. Zapamiętaj, co ci rzekłem. Jeżeli w przyszłości uczynisz coś złego, to zniszczysz ten piękny wizerunek, jaki będę przechowywać w swoim sercu i swej duszy.

Och... Harry! Jak możesz tak mówić? — rozpłakała się Betty.

158 —


Łzy spływały jej po twarzy. Łzy, których nie próbowała nawet otrzeć.

Kocham cię! Kocham cię!

A ja będę cię kochać całą wieczność. Popatrzył na nią przez dłuższą chwilą, jakby

chciał utrwalić jej obraz w swoim umyśle. A potem odwrócił się i odszedł, zostawiając ją samą w ogro­dzie.



Rozdział 7


1 arina wróciła na jacht i ukryła się w swojej kajucie. Czuła się tak, jakby cały jej świat wywrócił się do góry nogami. Nie miała pojęcia, co teraz począć. Wiedziała tylko jedno — że cała należy do markiza, ponieważ go kocha. Rozum podpowiadał jej jednak, iż marzenia zwiodą ją tylko na manowce i powinna trzymać się od niego z dala.

Zdawało się jej, że całe jej ciało stało się polem

bitewnym, a serce pozostanie rozdarte na zawsze.

Kocham go! — szeptała cicho w swej małej

kabinie— Ale on nigdy nie zrozumie... że nie mogę

postępować jak lady Millicent... To byłoby straszne!

Z drugiej strony nie była właściwie pewna, co

markiz miał na myśli mówiąc, że pragnie, by Tarina

postępowała tak jak lady Millicent. Miał rację

twierdząc, że jej, Tariny, miłość jest czysta niczym

światło gwiazd, jak piękno, które zdaje się do-

160 —


strzegać tak niewiele osób. Kochała go i starała się znaleźć jakieś usprawiedliwienie dla jego słów, jednakże mimo wszystko zdawała sobie sprawę z grzesznych intencji markiza.

Usiadła na łóżku i pomyślała, że gdyby tylko żył jej ojciec, to mogłaby się zwrócić do niego ze swymi problemami. A on nie tylko wyjaśniłby jej wszy­stko, ale i poradził, co ma czynić.

Jednak była sama, zupełnie sama i nikt nie mógł jej przyjść z pomocą. Pozostała jej tylko modlitwa. A więc modliła się, prosząc o wsparcie, ale nawet wtedy czuła, że jej serce zwraca się w stronę obiektu jej miłości.

Jak ja mogłam się w nim zakochać? Jak mogło stać się to tak nagle? — pytała siebie Tarina.

Zdawała sobie jednak sprawę, że markiz wywarł na niej wielkie wrażenie już w chwili, kiedy spotkała go pierwszy raz. Teraz czuła, iż nawet gdyby już więcej mieli się nie zobaczyć, to i tak złączyła ich oboje mistyczna więź, możliwa do wyjaśnienia jedynie przez buddyjskich mędrców.

Wracała pamięcią do obrazów, które zobaczyła w jego kabinie.

Skoro on rozumie ich znaczenie, to chyba, pojmuje też, że nie mogę odegrać takiej roli w jego życiu? — przekonywała się Tarina.

Całymi godzinami rozmyślała o markizie. Wspominała, jak oboje siedzieli obok siebie w łodzi na rzece, i jej serce wyrywało się do niego.


11 — Podróż po gwiazdę


161 —



Co mam począć? — pytała siebie z roz­paczą— Och, mamo, poradź mi.

Zdawało jej się, że nie ma wyjścia z sytuacji, w jakiej się znalazła. Nagle spojrzała na zegar i uświadomiła sobie, że czeka na nią Betty. Zdjęła kapelusz, przygładziła włosy nie patrząc nawet w lustro, a potem szybko przeszła korytarzem do kajuty kuzynki.

Zasłony były częściowo zaciągnięte. Betty leżała na łóżku z otwartymi oczami. Nie odzywała się. Tarina zajęła się jej strojami i zapytała:

Czy czegoś potrzebujesz?

Nie. Nie chcę niczego — odparła Betty. Powiedziała to bardzo zgnębionym głosem, ale

Tarina nie chciała pytać, co się stało, by jej nie denerwować. Powiadomiła tylko stewarda, że Betty już nie śpi, i kazała mu przynieść do kabiny na­czynie z gorącą wodą. Steward był jak zwykle w dobrym humorze, jednak Tarina ledwie zmusiła

się do przywitania go. Kiedy wyszedł, Tarina

podjęła decyzję: „Muszę stąd zniknąć... nie mogę opierać si

markizowi, skoro i tak wiem, że... ulegnę". Betty niemal się nie odzywała podczas ubierani

Kiedy tylko wyszła na pokład na śniadanie, Tarina

wróciła do siebie. Wiedziała, co teraz musi uczynić. „Nie mogę zostać dłużej z markizem... Jeśli będę

go widywała, słuchała jego głosu, prędzej czy

później ulegnę mu".

162 —


Właściwie nie orientowała się dokładnie, czego od niej chciał. Słyszała tylko kiedyś, że zamożni arystokraci, tacy jak markiz, oferują swą „opiekę" aktorkom i tancerkom, które zostają ich kocha­nkami. Wiedziała też, że król francuski miał piękne kochanki, które zajmowały całkiem znaczącą pozycję na dworze. Czytała o madame de Pompa-dour i madame de Maintenon, które odegrały rolę w historii Francji. Siebie samej nie potrafiła jednak wyobrazić sobie w podobnej sytuacji. Wychowana na plebanii, właściwie bez kontaktu z mężczy­znami — za wyjątkiem paru starszych dżen­telmenów — odbierała wszystko to, co było związane z miłością, jako coś nierealnego i nie dotyczącego jej osobiście.

Właściwie nie miała najmniejszego pojęcia, co robi mężczyzna z kobietą, kiedy się „kochają". Pomyślała teraz, jak bardzo była wstrząśnięta dowiadując się, że markiz jest kochankiem lady Millicent. Jej samej wystarczało słyszeć jego głos lub widzieć go z daleka. On zaś kochał się z zamężną kobietą i ta świadomość wprawiała Tarinę w pomieszanie. Jednakże, wyuczona logicznego myślenia, nie chowała głowy w piasek w obliczu prawdy. Jej miłość do markiza przypo­minała zachwyt nad gwiazdami, do których i tak nie można dotrzeć. Tęsknota za nim, pragnienie przebywania blisko niego wprawiały tylko Tarinę w przygnębienie. Czuła, że w końcu uległaby mu,


163 —



byłaby z nim tak blisko, jakby tego pragnął. Wiedziała, że to okropne, ponieważ nie byli małżeństwem.

Muszę uciekać! To mogło świadczyć o jej słabości, lecz bała się,

iż miłość uniemożliwi jej odróżnianie rzeczy do­brych od złych.

Muszę być dzielna — powiedziała sobie — choć to będzie potworne opuścić go.

Wszyscy jej przodkowie słynęli z odwagi, walczyli za kraj. Jej ojciec zaś nauczył ją oddzielać to, co dobre i prawe, od tego, co złe i diabelskie.

Znalazła więc w sobie tę determinację i jak tylko Betty udała się na śniadanie, postanowiła, że poprosi ją o pożyczenie pieniędzy na powrót do kraju.

Wiedziała dobrze, że zawija tu mnóstwo statków i któryś z nich z pewnością odpłynie wkrótce do Anglii. Wtedy przyszło jej do głowy, że będzie musiała jakoś wyjaśnić Betty tę decyzję, a nie chciała wyznać jej prawdy.

Stanowiło to nowy problem. Usiadła i próbowała wymyślić jakiś powód tej nagłej decyzji bez przyznawania się, że po prostu ucieka od markiza. Pomyślała, że Betty również go kocha. A on, choć wciąż powtarza, iż pragnie pozostać kawalerem, pokocha na pewno Betty.

Zdawało się jej niewiarygodne, że ktoś może nie zakochać się w tak pięknej i uroczej osobie. Ale wówczas zaczęła podejrzewać, że Betty nie byłaby

164 —


w stanie pojąć ukrytego znaczenia „jataków" i że tylko ją, Tarinę, i markiza łączą owe mistyczne wibracje.

A jednak to on jest markizem Oakenshaw, a ja zwykłą służącą", pomyślała i raz jeszcze uprzyto­mniła sobie, że markiz to odległa gwiazda, ku której lepiej nawet nie spoglądać.

Cóż robić? Och, co ja mam czynić? — spytała na głos i niemal usłyszała głęboki głos markiza mówiącego: — „Zaufaj mi".

Było bardzo cicho. Tarina siedziała w swej kabinie i rozmyślała, kiedy nagle dobiegły ją kroki na korytarzu. Wiedziała, że to Betty wraca do siebie. Usłyszała po chwili trzaśnięcie drzwiami. Poczuła, że stało się coś złego. Wyszła i bez pukania wpadła do kajuty kuzynki.

Betty leżała z twarzą wtuloną w poduszkę i płakała żałośnie, jakby miało za chwilę pęknąć jej serce.

Najdroższa, o co chodzi? — zapytała skon­sternowana Tarina. — Powiedz mi, proszę, co cię tak wzburzyło?

Betty nie odpowiadała. Nadal szlochała. Tarina przysiadła na brzegu łóżka i objęła ją ramionami.

Nie wolno tak rozpaczać — powiedziała. —-Co takiego się wydarzyło?

Betty zdołała odezwać się dopiero po paru minutach. Potem roztrzęsionym głosem rzekła:

Harry... wyjeżdża!

Harry?

165 —



Już nigdy... go nie zobaczę!— szlochała Betty. — Kocham go, Tarino... Och, kocham go... tak bardzo!

Powiedziałaś: Harry? — spytała Tarina, ale Betty ciągnęła:

Chciałam wyjechać z nim, ale on mi nie pozwolił... Chyba nie mogę... bez niego żyć.

Raz jeszcze zalała się łzami. Tarina, oszołomiona, objęła ją jeszcze mocniej i powiedziała:

Proszę, najdroższa, nie płacz. Opowiedz mi wszystko, a może zdołam coś zaradzić.

Nikt nie zaradzi. On mnie kocha, a ja kocham jego! Och, Tarino, chciałabym... umrzeć! — I zaniosła się takim płaczem, że aż dreszcz przeszył jej ciało.

Tarina starała się ją uspokoić, myśląc przy tym, że oto stało się coś, czego nigdy by nie pode­jrzewała. Była pewna, że Betty zależy przede wszystkim na markizie i nie przypuszczała, iż może ona zakochać się właśnie w Harrym Prestwoodzie. Tarina widywała go przechadzającego się po pokładzie i uznała, że jest bardzo przystojny. Betty często o nim opowiadała, powtarzając różne historie, którymi ją zabawiał, i komplementy, jakimi ją raczył. Cieszyła się nawet, że Harry odwodzi Betty od myśli o markizie i lady Millicent.

Nawet mu była wdzięczna za to, że oszczędza Betty zgryzot z powodu postępowania markiza.

Teraz uświadomiła sobie, że po tym, jak opuścili


166 —


Kalkutę, Betty wyraźnie posmutniała, chwilami nawet była przygnębiona. I owe ponure nastroje zdawały się pogłębiać z dnia na dzień.

Tarino... I co ja mam zrobić? — spytała teraz. Tarina bardzo delikatnie ułożyła ją na poduszkach

i rzekła:

Przyniosę trochę zimnej wody i przemyję ci oczy. Nie wolno ci już płakać.

To nieważne, jak wyglądam, jeśli Harry'ego tu nie ma... — odparła Betty. — Och, Tarino, kocham go tak rozpaczliwie. Na piechotę poszła­bym za nim stąd do Anglii, gdyby tylko mi pozwolił.

Czy powiedziałaś mu to?

Oczywiście! Ale chociaż wyznał, że będzie kochać mnie przez całe życie... postanowił, że już nie będziemy się widywać... Ja tego nie wytrzymam!

Jej głos załamał się na ostatnich słowach i łzy ponownie spłynęły po policzkach. Nie wiedząc, jak ją pocieszyć, Tarina przyniosła dzbanek wody i przemyła gąbką oczy Betty, która była u kresu wytrzymałości. Potem wytarła jej twarz ręcznikiem, lecz ledwie skończyła, Betty rozpłakała się na nowo.

Powiedziałam mu, że mogłabym mieszkać gdziekolwiek... byle tylko być z nim razem. Och, Harry... Harry!... Jak ja będę żyła bez ciebie?

Harry, powróciwszy z ogrodu, udał się wprost do kajuty markiza, którego zastał siedzącego za biurkiem

167 —



i zajętego pisaniem. Gdy markiz zobaczył przyja­ciela, rzucił szybko:

Nie mam teraz czasu, Harry!

Chcę powiedzieć ci coś bardzo ważnego —

odrzekł Harry.

Markiz odłożył pióro i popatrzył na przyjaciela.

O co chodzi? — zapytał poważnie. Po chwili milczenia Harry odpowiedział:

Przyszedłem, Vivien, aby cię prosić, byś pożyczył mi pieniędzy na najtańszą podróż powrotną do kraju. Możliwe, że upłynie sporo czasu, zanim będę w stanie je zwrócić.

Wyrzekł to twardym, opanowanym głosem, jakby wypychając słowa z gardła.

Markiz popatrzył na niego ze zdumieniem.

Czy to ma znaczyć, że pragniesz opuścić statek? — spytał. — Jaki jest powód tej nagłej

decyzji?

Wolę tego nie tłumaczyć — odparł Harry. — Proszę cię jedynie o pożyczkę.

Markiz rozparł się w fotelu.

Chyba nie sądzisz, że zadowolę się taką odpowiedzią? Ostatecznie przyjaźnimy się nie od dziś, Harry. Jeżeli masz kłopoty, zrobię wszystko, by ci pomóc.

Gdyby w grę wchodziły kłopoty, o jakich zapewne myślisz, powiedziałbym ci bez wahani" Tym razem jednak nie oczekuj ode mnie odpowiedzi

Nie bądź głupcem, Harry! — wykrzykn

168 —


markiz.— Dobrze wiesz, że pożyczę ci tyle pieniędzy, ile tylko zechcesz. Ale skoro jesteś moim przyjacielem, to wyjaśnij mi, dlaczego chcesz mnie opuścić.

Nie w tym rzecz i dobrze o tym wiesz... Jednak, Vivien, naprawdę muszę wyjechać. Nic innego mi nie pozostało.

Markiz milczał chwilę. Następnie zapytał:

Czy powód twojej decyzji ma jakiś związek z Betty Bradwell?

Już wspominałem, że nie chcę o tym rozma­wiać.

Znam cię dobrze— stwierdził markiz — i zauważyłem, że coś ci się popsuł humor, kiedy dobiliśmy do Kalkuty.

Prosiłeś mnie, żebym dotrzymywał jej towarzystwa, bo byłeś zajęty kimś innym — odparł Harry. — Wiedząc, ile ci zawdzięczam, starałem się zadośćuczynić tej prośbie.

Czy ty się zakochałeś?

Harry nie musiał odpowiadać na to pytanie. Wyraz jego twarzy mówił wszystko. Markiz uśmiechnął się.

Świetnie! Jestem zachwycony! Rozumiem, Harry, chcesz być lojalny w stosunku do mnie, ale nie martw się! Uważam, że Betty jest bardzo powabna, ale nie jestem nią zainteresowany.

Ku jego zdumieniu Harry wcale się nie roz­chmurzył.


169 —



Muszę wyjechać, Vivien — powtórzył raz jeszcze.

Czemu? Dała ci kosza? I stąd ten cały pomysł? Harry podszedł do wizjera.

Chyba już lepiej, byś znał prawdę, Vivien — stwierdził. — Ona jest pierwszą kobietą, którą zapragnąłem uczynić swoją żoną. Jednak znasz moją sytuację... Jedyne honorowe rozwiązanie to opuścić ją tak szybko, jak to tylko możliwe.

Jesteś całkowicie przekonany, że kochasz ją aż tak? — spytał markiz cicho.

Tak jak pewien tego, że życie bez niej to pasmo udręk!

Więc zapewne?... — markiz zaczął. Harry odwrócił się i przerwał mu:

Czy uważasz, że nie przemyślałem wszy­stkiego? Tak, wiem, że ona ma trochę pieniędzy, lecz nie tknę ich. Owszem, wiem, że mógłbym zostać zarządcą jednego z twoich majątków, ale czy sądzisz, iż mógłbym zaoferować los żony zarządcy takiej damie jak Betty? — Gdy markiz nie odpowiedział, podjął dalej: — Czy miałbym prawo skazać ją na towarzystwo ludzi, którzy usiłują wyłudzać od ciebie pieniądze, czy mógłbym mieszkać z nią w domu bez służby, mieć z nią dzieci, których nie dałbym rady należycie wykształcić?

Chyba najważniejsze, żebyście oboje byli ze sobą szczęśliwi? — zauważył markiz.

I jak mógłbym dopuścić, by odebrano jej


170 —


rzeczy, którymi dysponuje teraz? Pewnie zaczęłaby mnie nienawidzić, wspominając czasy, kiedy obracała się w wytwornym towarzystwie.

Czy powiedziałeś to wszystko Betty?

Odrzekła, że może mieszkać ze mną wszę­dzie, bylebyśmy tylko byli razem... Gotowa ze wszystkiego zrezygnować.

A więc to twoja duma przywiodła cię do pomysłu, który ja określiłbym jako nierozsądny — stwierdził sucho markiz.

Cóż innego mogę począć?

Musi być jakieś wyjście.

Ale jakie? Wiesz dobrze, że prędzej czy później będę zrujnowany z powodu długów ojca!

Zaryzykuj — podsunął markiz spokojnie. — Jestem pewien, że ktoś z twoją odwagą i inte­ligencją, zdoła sobie poradzić.

Chyba oszalałeś! — Spojrzał na markiza i dorzucił: — Nie takich słów oczekiwałem od ciebie!

Niby jakich?

... że powinienem skorzystać z okazji i uczy­nić Betty moją, nie troszcząc się o przyszłość.

Czemu tak nie zrobisz?

Ponieważ — odparł Harry podnosząc głos — zbyt ją kocham, by traktować ją tak, jak traktowałeś Millicent Carson i tuziny innych kobiet, z którymi zabawialiśmy się w przeszłości. — Przerwał, zaczerpnął powietrza i dokończył: — Jest jeszcze młoda, niewinna i nigdy nie zaznała prawdziwej


171 —



miłości. Zbyt ją kocham, by uczynić z niej kolejną igraszkę.

Harry mówił to gorączkowo. Wreszcie, jakby zawstydzony, że przestał nad sobą panować, obrócił się na pięcie i dodał innym już tonem:

Na litość boską, Vivien, pożycz mi te pie­niądze i pozwól mi stąd zniknąć!

Naturalnie, dam ci je, jednak myślę, że robisz błąd. Skoro oboje się kochacie, oboje będziecie cierpieć.

To już nasza sprawa.

Markiz zrozumiał, że Harry jest już u kresu wytrzymałości. Otworzył zatem szufladę i wycią­gnął z niej książeczkę czekową.

Mogę ci pożyczyć tysiąc funtów — stwier­dził. — I nie stawaj na głowie, by mi je zwrócić! — Harry milczał, markiz podjął więc: — Liczę tylko na to, że jak tylko wrócisz do kraju na jakimś cuchnącym parowcu, to odzyskasz rozum i przy­jdziesz do portu powitać nas.

Próżna nadzieja — odpowiedział szybko Harry. — W kraju postaram się zorientować, czy da się coś jeszcze ocalić z fortuny ojca.

Markiz pojął z tonu jego głosu, że żadne argu­menty nie trafią do przyjaciela. Podpisał czek na tysiąc funtów i położył na biurku. Harry z waha­niem wziął czek do ręki. W tej samej chwili wszedł jeden ze stewardów.

O co chodzi, Jenkins? — zapytał markiz ostr

172 —


Telegram do pana Prestwooda z konsulatu brytyjskiego. To chyba pilne — powiedział steward wręczając telegram Harry'emu, który odczekał, aż drzwi się zamkną za Jenkinsem, i zaskoczony zerknął na papier.

Domyślam się, w jakiej sprawie... — odezwał się cicho.

Twój ojciec nie żyje? Zabiorę cię do kraju tak szybko, jak to możliwe — rzekł markiz.

Powoli Harry otworzył kopertę. Markiz obser­wował jego twarz. Harry przeczytał wszystko uważnie i parokrotnie, jakby nie dowierzał własnym oczom. Nagle krzyknął tak, że głos jego odbił się echem po jachcie.

Cisnął telegram na biurko i wybiegł na korytarz. Markiz patrzył chwilę za Harrym, potem wziął do ręki papier i zaczął czytać:

Dla Pana Edwarda Prestwooda, jacht „Morska Syrena", Brytyjskie poselstwo w Bangkoku, Syjam.

Z głębokim żalem zawiadamiamy Pana, że pański ojciec, sir Roger Prestwood, zmarł wczorajszego popołudnia na atak serca wywołany wiadomością, iż wygrał on na loterii w Południowej Afryce sumę stanowiącą równowartość 200 tysięcy funtów szterlingów. Pogrzeb odbędzie się w sobotę. Prosimy Pana o możliwie najrychlejszy powrót dla


173 —



rozwiązania pilnych spraw związanych z po­zostawionym majątkiem.

Markiz przeczytał telegram po raz drugi, następ­nie wstał i podążył za przyjacielem.

Betty nadal miała łzy w oczach, ale przestała już szlochać. Gdy Tarina odstawiła na bok wodę, usłyszała pytanie:

Co ja mam... zrobić, Tarino? Nie jestem w stanie pozbierać myśli. Jestem taka... nie­szczęśliwa. ..

Nie dokończyła, bo oto w drzwiach stanął nagle Harry. Przez chwilę po prostu na nią patrzył. Berty usiadła na łóżku i wyciągnęła ku niemu ramiona.

Harry!

Nie odzywał się, tylko wciąż na nią patrzył. Następnie, jakby ociągając się przysiadł na jej łóżku. Ona także wpatrywała się w niego, a w jej oczach czaiło się nieme błaganie. Wreszcie Harry prze­mówił chropawym głosem:

Wszystko już dobrze, moja ukochana! Kiedy się pobierzemy?

Harry!

Zabrzmiało to jak krzyk ptaka wzlatującego do nieba.

Mój ojciec zmarł. I zamiast długów pozostawił mi fortunę!


174 —


Betty znowu się rozpłakała, tym razem jednak ze szczęścia. Harry przytulił ją tak, jakby chciał ją zapewnić, że nigdy nie pozwoli jej odejść.

Stojąca z boku Tarina wpatrywała się w nich, myśląc, że anioł stróż nie opuścił Betty w ciężkiej chwili i że cały czas nad nią czuwał.

Kocham cię! — powiedział Harry. — Może­my wziąć ślub tutaj, przed powrotem do domu. Nie będzie już więcej problemów, przestaniesz się smucić.

Aż trudno uwierzyć!... — rzekła Betty łamiącym się głosem.

Jednak to prawda! Prawda! Możemy być razem, najdroższa. Nie będzie rozstań ani łez!

Zwrócił ku niej twarz i pocałował ją. Ten widok wyrwał Tarinę z zamyślenia. Dopiero teraz przyszło jej do głowy, że trzeba zostawić ich samych. Spojrzała na drzwi, ale wtedy Betty powstrzymała ją ruchem ręki.

Nie odchodź, Tarino... Harry powinien poznać tajemnicę... kim jesteś i jak wiele dla mnie znaczysz.

Tarina podbiegła do łóżka.

Liczy się tylko to — powiedziała — że teraz będziesz szczęśliwa— to naprawdę cudowne!

Pocałowała Betty w policzek, a Harry spytał:

Jaki to sekret przede mną trzymałyście?

Tarina to moja kuzynka — odparła Betty — i bardzo ją kocham. Pragnę, byś pokochał ją także.

175 —



Tak się stanie — odpowiedział Harry — ale pozwól mi, kochana, myśleć wyłącznie o tobie.

Spojrzeli na siebie rozmarzonym wzrokiem. Tarina wycofała się na palcach z pomieszczenia i po chwili zdała sobie sprawę, że ktoś jeszcze usłyszał wyznanie Betty.

W drzwiach stał markiz, przyglądając się dra­matycznej scenie, rozgrywającej się pomiędzy ko­chankami. Patrzył na to wszystko jakby z niedo­wierzaniem. Na jego widok Tarinie serce znowu zaczęło bić szybciej w piersi. Nie była w stanie powiedzieć cokolwiek. Chciała wyjść niepo­strzeżenie na korytarz. Betty i Harry nie widzieli w tej chwili świata poza sobą.

Myślę, Tarino, że jesteśmy tu zbyteczni — rzekł cicho markiz, przepuszczając ją przodem i powoli zamykając za sobą drzwi.

Tarina zatrzymała się w korytarzu, niezdecy­dowana, czy wracać do siebie, kiedy on powiedział:

Chodź ze mną. Chcę z tobą porozmawiać.

I znów świat zadrżał jej pod nogami. Weszła do jego gabinetu, gdzie malowidła, obecnie oparte o regały z książkami, zdawały się wysyłać ku niej magiczne światło. Odwróciła się, by spojrzeć na markiza, a on rzekł:

A więc w końcu sekret wyszedł na jaw... Jesteś kuzynką Betty Bradwell!

Tak...

To czemu udawałaś jej służącą?

176 —


Popatrzyła na niego z obawą, bojąc się jego gniewu.

Mój ojciec zmarł... Zostałam bez pieniędzy i przyjechałam do Londynu w poszukiwaniu... pracy. — Markiz uniósł brwi, lecz nie odzywał się. Tarina podjęła: — Potrzebowałam referencji i choć nie widziałam się z Betty przez dwa lata, ponieważ mieszkała poza krajem, to wiedziałam, że mogę na nią liczyć.

I zatrudniła cię...

Jej pokojówka złamała nogę i... nadarzyła się dla mnie wspaniała okazja, żeby zwiedzić Syjam.

Takie to proste... — zaśmiał się markiz. — Próbowałem rozwiązać tę zagadkę przez całą noc: skąd masz stroje, na jakie zwyczajna pokojówka nie mogłaby sobie nigdy pozwolić.

Betty podarowała mi swoje suknie, których już nie nosiła.

Bardzo proste wyłumaczenie. I jakże inne od domysłów, które wzbudzały moją zazdrość.

Słysząc to, Tarina oblała się rumieńcem.

Teraz już wszystko jasne. I skoro Betty i Harry mają zamiar pobrać się jeszcze tu, w Bangkoku, proponuję, byśmy uczynili to samo.

Przez moment Tarina sądziła, że się przesłyszała. Aby się upewnić, zapytała szeptem:

Czy prosi mnie pan... o rękę?

Oczywiście! — odparł markiz— Mówiłem przecież, żebyś mi zaufała.

!2 — Podróż po gwiazdę — 177 —



\


Słyszałam, że... chce pan pozostać kawa­lerem. .. i nie ma zamiaru się żenić.

Bo to była prawda, dopóki nie poznałem ciebie.

Zapanowało milczenie. Markiz nie ruszał się, a Tarina nie patrzyła na niego. W końcu odezwała się bardzo cicho:

Czy prosi mnie pan... o rękę... tylko dlatego, że jestem... kuzynką Berty?

Uśmiechnął się.

Mogłem się domyślić, że coś podobnego przyjdzie do twej zmyślnej główki. Aby cię przekonać, że moje zamiary są poważne, pokażę ci list, jaki napisałem do lorda Rosebery.

List leżał na biurku. Markiz napisał go, nim przyszedł do niego Harry z prośbą o pożyczkę. Teraz markiz wręczył kartkę Tarinie, która wahała się przez moment, więc zachęcił ją słowami:

Przeczytaj. Chcę, żebyś to przeczytała. Posłusznie spojrzała na papier w swej dłoni.

Drogi Archibaldzie

Przesyłam raport z moich rozmów z królem, która to relacja, jak mniemam, rozwieje twoje obawy. Przekonałem króla do złożenia wizyty w Anglii i być może w innych krajach europejskich w przyszłym roku. Król uczyni to z chęcią, a ja obiecałem mu gorące przyjęcie w Anglii.

Nawiązując jeszcze do naszej rozmowy przed

178 —


wyjazdem... Otóż muszę cię poinformować, że ta podróż była naprawdę odkrywcza i odnalazłem rzeczoną „gwiazdę", w istocie... Podjąłem decyzję o zawarciu małżeństwa. Z powodów, które szerzej wyjaśnię później, rezygnuję ze wszystkich stanowisk w administracji państw owej, zamierzając cieszyć się małżeńskim szczęściem.

Przesyłam ci najserdeczniejsze pozdrowienia i oczekuję rychłej odpowiedzi.

Gdy Tarina skończyła czytać, markiz odebrał jej list, podarł i ku jej zdumieniu rzucił na podłogę.

Będę musiał napisać drugi, w którym zgodzę się na objęcie jakiegoś stanowiska. Liczę na to, że moja żona będzie mi pomagać w obowiązkach i uczyni mnie szczęśliwym. — Mówiąc to, objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. — Chyba nie masz nic przeciwko temu?

Tarina spojrzała mu w oczy.

Ale... nie może pan... mnie poślubić!

Dlaczego? Sądziłem, że mnie kochasz.

Owszem. Kocham, i to do szaleństwa... Lecz pan... nie pragnie się żenić.

Nie chciałem się żenić przez wiele lat — przyznał markiz. — Jednak kiedy wróciliśmy z targu na wodzie, to zdałem sobie sprawę, iż nie mogę bez ciebie żyć, że musimy być razem.

Nachylił się, aby ją pocałować, lecz Tarina zaparła się dłońmi o jego pierś i powiedziała:

179 —



Proszę... jeszcze nie! Kocham pana i mam... takie przedziwne uczucie... jakbym już do pana należała... Jednak nie jestem pewna... czy po­winien pan... żenić się ze mną.

To jak inaczej moglibyśmy być razem?

Nie wiem... czy jestem dla pana... najwa­żniejsza.

Markiz zaśmiał się, szczerze rozbawiony.

Jesteś teraz zabawna — rzekł. — Przecież wiesz dobrze, że myślimy tak samo, tak samo czujemy, że jesteśmy jednością! Małżeństwo niczego nie zmieni. — Wstrzymała oddech, a on dodał: — Pragnę cię nie tylko jako swego bóstwa, ale i jako kobiety. I już dłużej nie mogę udawać, że nie jesteś częścią mego życia. Teraz i na zawsze.

Zanim Tarina zdążyła odpowiedzieć, on przy­ciągnął ją do siebie i pocałował.

Ów pocałunek był tym, czego pragnęła od dawna, tyle że cudowniejszy, niż potrafiła to sobie wyo­brazić. Czuła żar jego ust, przenikający niczym sło­neczny promień całe jej ciało. Gdy trzymał ją tak w objęciach, zdawało jej się, iż wibracje ich obojga zgrały się w jednym rytmie, tak jakby istotnie stali się jedną osobą. Lecz jego pocałunek był czymś więcej. Nie sądziła, że możliwe jest odczuwanie takiej ekstazy... Zupełnie jakby wzleciała do nieba, gdzie nie ma żadnych kłopotów, żadnych pro­blemów, a jedynie niebiańska szczęśliwość, jakiej nie sposób opisać słowami.


180 —


Wreszcie markiz uniósł głowę i Tarina rzekła, chwytając oddech:

Kocham cię... kocham. Nie wiedziałam, że... miłość może być taka... cudowna!

Ani ja — odparł. — Najdroższa, nie wiem, co bym począł, gdybym cię utracił.

Wtedy pocałował ją jeszcze raz, namiętnie, żar­liwie, ona zaś pomyślała, że znalazła się w niebie, z którego nikt nie chciałby powracać na ziemię.

Jakiś czas później markiz powiedział:

Tak bardzo mi się poszczęściło. Odnalazłem to, czego szukałem przez całe życie, i to w dodatku na swym własnym jachcie.

Nie mogłeś oczekiwać, że odnajdziesz swoją żonę w przebraniu pokojówki.

Nigdy tak naprawdę nie wierzyłem, że jesteś służącą — odparł markiz. — Kiedy ujrzałem cię pierwszy raz, a ty patrzyłaś na mnie z ciemności na pokładzie... kiedy światło księżyca odbijało się od twej twarzy, to pomyślałem, że jesteś jakąś cudną zjawą. — Pocałował ją w czoło i podjął: — Nie spotkałem nikogo równie pięknego jak ty. Myśla- łem, że spadłaś prosto z nieba. — Tarina nie odpowiadała, położyła mu tylko głowę na ramieniu, on zaś dodał: — Teraz jesteś na ziemi. Muszę ci coś wyznać, ukochana. Choć przeszedłem przez te wszystkie pokusy złych demonów, to zobaczysz,


181 —



że będę wzorowym małżonkiem — uśmiechnął się do niej z czułością. — Mogę obiecać ci, że odtąd nie ulegnę żadnym pokusom. Dlatego że jesteś taka piękna i że łączy nas coś nieziemskiego.

Mam nadzieję, że to prawda — powiedziała Tarina. — Kocham cię całym sercem. Chcę stanowić dla ciebie natchnienie. I przekonać cię, iż naprawdę jestem tą gwiazdą, której poszukiwałeś, a nie tylko jej odbiciem w mętnej wodzie.

Markiz zaśmiał się, poznając swe własne słowa.

Jesteś kobieca i niewiarygodnie śliczna. Nie wystarczy mi życia, by opowiedzieć ci o twej piękności.

Tarina zerknęła na obrazy.

Ja... nadal trochę się boję...

Czegóż to?

...że nie jestem na tyle znacząca dla ciebie, by zostać twą żoną. Prawie nie znam życia i może nie potrafię uczynić cię... szczęśliwym.

Markiz przytulił ją mocno.

Podziwiam twą niewinność i czystość, kochana. Mogę cię nauczyć wiele, tak samo jak ty mnie. I ufam, że oboje będziemy najszczęśliwszymi ludźmi na ziemi. — Spojrzeli na malowidła i on dodał: — Powiedziałaś, że te obrazy nie uczą, lecz rozwijają ducha. I ja czuję teraz, że rozwinąłem się duchowo, stałem się silniejszy. Więcej, odkąd ciebie poznałem, inaczej spoglądam na życie.

Czy to prawda? — spytała Tarina.


182 —


Sądzę, że instynkt podpowiedziałby ci, gdy­bym kłamał.

Westchnęła cicho.

Nie wierzyłam, że życie może być takie cudowne! Mówisz tak, jak dawniej mawiał mi papa.

Markiz objął ją jeszcze mocniej i rzekł:

Kiedy po raz pierwszy ujrzałem twoją kuzynkę, to pomyślałem, że jest najpiękniejszą kobietą na świecie, lecz gdy potem zobaczyłem ciebie, to stwierdziłem, iż się pomyliłem. Ty jesteś najpiękniejsza, bo twoja uroda jest odbiciem twej duszy.

Tarina aż krzyknęła.

Zawsze pragnęłam usłyszeć takie słowa!

Sam się sobie dziwię! — zaśmiał się. — Jednak nigdy do nikogo nie czułem tego, co teraz czuję do ciebie.

Jestem taka szczęśliwa... Tak bardzo... bardzo szczęśliwa — powiedziała. — I zawsze pozostanę wdzięczna, że los nas połączył. — Urwała i dokończyła bardzo uroczyście: — Los zawsze mnie prowadził. Zawiódł mnie do Betty w odpowiednim momencie, kiedy oczekiwała twego zaproszenia na pokład „Morskiej Syreny"..

Markiz nie odpowiedział, tylko pocałował ją de­likatnie. Potem jednak przywarł gorąco do jej warg i raz jeszcze porwała ich ekstaza miłości i uniosła do gwiazd.


183 —



W krótce markiz i Tarina poszli poszukać Betty i Harry'ego, by oznajmić im, iż zamierzają się pobrać. Betty i Harry przez moment milczeli zaskoczeni, a potem Harry zakrzyknął:

Nie mogę w to uwierzyć! Co za wspaniała nowina! — Zwrócił się do Tariny: — Dzięki ci za to, że usidliłaś najbardziej zatwardziałego kawalera, który dotąd nie uległ żadnym namowom!

Markiz zaśmiał się.

Nie zawstydzaj Tariny — rzekł. — To nie ona mnie schwytała, to ja schwytałem ją!

Betty objęła Tarinę i pocałowała ją.

Och, moja droga, ogromnie się cieszę. Harry i ja jesteśmy tak szczęśliwi, że pragniemy, by wszyscy dzielili z nami tę radość.

Tak to już bywa w Syjamie — wtrącił markiz.

W tej „krainie uśmiechu" — dokończyła Tarina.

Pierwsza rzecz, jaką musimy zrobić — stwierdził Harry praktycznie — to pójść do brytyjskiego poselstwa i dowiedzieć się, kiedy mogą odbyć się zaślubiny.

Myślę, że nie będzie z tym żadnych pro­blemów — odparł markiz. — Wiem, Harry, jak spieszno ci do kraju. A więc nie traćmy czasu!

Nie mogę wyobrazić sobie niczego cudo-wniejszego: Tarina i ja wychodzimy za mąż w Syjamie — powiedziała Betty. — Martwię się


184 —


tylko, czy nasze suknie, w których pójdziemy do ślubu, dobrze będą się prezentować przy naszych przystojnych wybrańcach.

Nawet bez strojów będziecie piękne — rzekł Harry cicho.

Betty spąsowiała i spojrzała w oczy Harry'emu. Było jasne, że nie widzi poza nim świata. Markiz zabrał więc Tarinę z powrotem do siebie. Po drodze zatrzymał stewarda:

Zamów powóz do brytyjskiego poselstwa. Ma być gotowy za pół godziny!

Tak jest, milordzie!

Steward pospieszył wykonać polecenie, a markiz z Tariną weszli do gabinetu i zamknęli za sobą drzwi.

Mam pół godziny na to, żeby ci wyznać, jak bardzo cię kocham — powiedział markiz.

Spojrzała na podarty list leżący na podłodze i rzekła:

Może powinnam pozostawić cię na chwilę samego, byś mógł napisać nowy list do lorda Rosebery.

Odłożę to na później. Objął ją i przyciągnął do siebie:

A teraz powiedz mi, że ci okropnie przykro, iż się przez ciebie denerwowałem. — Popatrzyła na niego zdumiona, a on wyjaśnił: — Rozumiesz chyba, że miałem powody obawiać się, iż moje


185 —



małżeństwo może nie zostanie zaakceptowane. Nie zapominaj, że zajmuję wiele ważnych stanowisk.

A czy... zostanie zaakceptowane teraz?

Jak wiesz — zaczął — byłem gotów zrezy­gnować ze wszystkiego i poślubić ciebie, kochana. Jednak teraz okazało się, że jesteś kuzynką Betty, a ona wywodzi się ze starej szlacheckiej rodziny.

Skąd... skąd o tym wiesz?

Jestem dosyć dociekliwy — odparł markiz.— Lubię wiedzieć wszystko o swoich przyjaciołach.

Odsunęła się od niego, aby zapytać:

A gdybym rzeczywiście była... jakąś ubogą panienką z Francji?

To nadal pragnąłbym cię za żonę. Ponieważ cię kocham, nie mógłbym cię utracić. — Westchnął z ulgą i dokończył: — Jednak, najukochańsza, bogowie okazali się łaskawi. Łatwiej płynąć z prą­dem niż pod prąd.

Naprawdę byłeś gotów... poślubić... „pannę Nikt"? — dopytywała się Tarina.

Już ci mówiłem, że przy nikim nie czułem się tak jak przy tobie. Nikt wcześniej nie uświadomił mi, że miłość jest darem od Boga.

Na te słowa Tarina wyzbyła się ostatnich obaw. Podeszła do niego i zarzuciła mu ramiona na szyję.

Kocham cię... kocham!— powiedziała — Ale nie mogę ci niczego dać poza swą miłością. Czy ci to wystarczy?

186 —


Wiedział, że musi na to odpowiedzieć w zgodzie z własnym sumieniem.

Ty jesteś wszystkim, czego pragnę teraz i na zawsze. Oboje wiemy, że stanowimy jedność, i oboje możemy tak wiele dać światu i innym ludziom, którzy nie są tak szczęśliwi jak my.

To właśnie chciała usłyszeć. Jej oczy zabłysły blaskiem radości i szczęścia. Podała markizowi swe usta i dopiero po długiej chwili powiedziała cichym rwącym się głosem:

Naucz mnie... Proszę, naucz mnie wszy­stkiego... Co powinnam dla ciebie czynić.— Nie odpowiedział, więc dodała szeptem: — Mogę popełniać błędy i... przynieść ci w ten sposób wstyd.

Markiz ujął w palce jej podbródek.

Nauczę cię miłości, kochana — zapewnił. — I będę także nad tobą czuwał, aby nic złego cię nie spotkało. I pamiętaj, że od towarzyskich konwe­nansów istotniejszy jest fakt, iż dajesz ludziom ciepło, które wszyscy odczuwają.

I zaczął ją całować namiętnie i porywczo.

Powóz przybędzie za kilka minut — powie­dział. — Idź teraz, kochana, i załóż swój kapelusz. Bangkok słynie z klejnotów, a więc po drodze do poselstwa mam zamiar kupić ci pierścionek, który połączy nas na zawsze.

To brzmi... cudownie! — odrzekła. — Wolę jednak twoje... pocałunki... od wszystkich klejnotów Syjamu i całego świata.


187 —



Markiz chciał ponownie wziąć ją w ramiona, ale wymknęła mu się i z uśmiechem wybiegła z kabiny. On zaś patrzył przez chwilę na zamknięte drzwi. A potem zwrócił wzrok ku malowidłom.

Rzuciłyście na mnie urok! — powiedział niemal gniewnie.

Odpowiedź rozbrzmiała mu w sercu:

Przywiodłyśmy cię ku gwieździe!







Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cartland Barbara Podróż po gwiazdę 2
Cartland Barbara Podróż po gwiazdę
Diamentowa gwiazda Cartland Barbara
44 Cartland Barbara Gwiazdka z nieba
PODRÓŻ PO EUROPIE, pedagogika, scenariusze zajęć
Zabawa dydaktyczna Podróż po Polsce z Misiem Zysiem, scenariusze zajęć
Lista dla osób podróżujących po Unii Europejskiej - dzieci, Pilot wycieczek
8. Życie codzienne w podróżach po Europie w XVI i XVII w, 17, A
53 Językowa podróż po świecie lista prezentacji
sonety krymskie , "Sonety krymskie" - liryczny pamiętnik Adama Mickiewicza z podróży po Kr
Podróż po kraju, przyroda, scenariusze kl.5
podroz po polsce
Podróż do gwiazd, Teksty piosenek
PODRÓŻ PO POLSCE - koniec roku, przedszkole, POżEGNANIE PRZEDSZKOLA- WAKACJE
podroze po starozytnym swiecie wężyk GJJH57MXWNUPMTCSK7IZ4DT7HDU7OVYK3N2XL2A
Poradnik dla podróżujących po Czechach
Babci Brygidy szalona podroz po Krakowie
21[1]. Podróże po Europie w XVI, Kulturoznawstwo

więcej podobnych podstron