Andrzej Wydrzyński Kładka w ciemność świata (do korekty)


Andrzej Wydrzyński



Kładka w ciemność świata


dzieło stworzenia jeszcze nie jest skończone i musimy to doskonale pojąć w sobie samych i we wszechświecie. Trzeba wciąż przerzucać kładki w ciemność świata. I nie wiedzą o tym tylko ci, co zakładają swoją mądrość na obojętności, łudząc się, że nie jest ona egoizmem. Ale wszystko wokół nas zaprzecza takiej mądrości. Przyzywam was tu na świadectwo: kiedy czuliśmy się prawdziwie szczęśliwi?

(Antoine de Saint-Exupéry)

1

istnieją kobiety – a jest to dalszy ciąg moich myśli, których początku ani źródła nie chcę ujawnić, i dlatego zdanie zaczynam od trzech kropek – więc istnieją kobiety, wobec których zapomina się o całym świecie, jako o czymś absurdalnym i nierealnym, wymyślonym przez innych ludzi z przyczyn najrozmaitszych, niecnych i szlachetnych.

Jednak najczęściej tak się zdarza, że właśnie ta wyjątkowa kobieta połączy nas ze światem, a dzięki jej miłości i miłości do niej kocha się namiętnie również innych ludzi i nasz niedorzeczny, lecz nieunikniony świat, również swoją ojczyznę, bo przecież ta niezwykła dziewczyna, nieunikniona jak świat, ale wybrana przez przypadek spotkania, stanowi również cząstkę mojej ojczyzny, podobnie jak mikroskopijne miejsce na kuli ziemskiej, w którym człowiek się urodził.

Taką dziewczyną była Teresa.

Była.

I już nią nie jest.

A jednak istnieje w pamięci moich emocji i moich zmysłów.

Jak to wszystko, co związane jest z Teresą, wymazać, wykreślić, zniszczyć w sobie? Muszę to zniszczyć. Muszę zapomnieć.

Jechałem do Dziury roztrzęsionym wagonem podrygującym hałaśliwie na spojeniach przedwojennych szyn, pamiętających lub nie pamiętających cesarza Franciszka Józefa – bo przecież nic nie wiemy o pamięci przedmiotów martwych, chociaż ona zapewne istnieje – więc do tego wąsatego Franciszka Józefa, do jego wielkomocarstwowej monarchii Austro-Węgierskiej, należała również część Polski. Cesarz umarł, a jego wagony pozostały. I nie tylko wagony. Chyba dzisiaj już ich nie ma, jednak w czasie, do którego wracam pamięcią, jeszcze istniały i kursowały nie tylko na podmiejskich liniach kolejowych. Pamiętam, że każdy malutki przedział miał oddzielne wyjście na peron.

Jechałem tym staroświeckim wagonem do Dziury, opętany rozpaczą po utraconej miłości i pełen obrzydzenia do czegoś, co nazywałem wówczas zdradą. Zdradą Teresy. Tej, która połączyła mnie swoją miłością z całym światem. Więc dlaczego była z kimś innym?

Minęły trzy dni od rozstania z Teresą i dwa od ostatniego z nią spotkania, kiedy czekała w moim pokoju naga i bezbronna w tej nagości, jakby spodziewała się pożądania, litości, współczucia, przebaczenia. Ponieważ zawsze byłem okrutny wobec siebie, byłem wówczas okrutny wobec Teresy. Na tym polegał mój błąd, bo takiej dziewczyny jak Teresa już nigdy nie znajdę, mimo jej zdrady.

O tej zdradzie później opowiem. Jeszcze w latach 1952-1953, wyprzedzając pamiętny 1956 rok, postanowiłem napisać powieść o boleśnie przejmującej prawdzie: ani miłość, ani polityka nie mogą istnieć w stanie nie skażonym kompromisami. Obie te pasje, polityczne i erotyczne, są niemożliwe do przeżycia bez kompromisów.

Przyjmując taką tezę, niczego nowego nie odkrywam. Tak było zawsze, od legendarnych czasów Adama i Ewy, nieustannie podpatrywanych, raczej inwigilowanych przez Boga i jego aniołów. Nigdy nie widziałem aniołów, nie wiem, czy istnieją, jakkolwiek o ich istnieniu zapewniają nas Księgi Starego i Nowego Testamentu.

W przedziale staroświeckiego wagonu siedziała kobieta o twarzy pomarszczonej i zwiędłej. Zwiędłej jak co? – pomyślałem. Jak jesienny liść, jak zmięty papier, jak nieudolnie wygarbowana skóra? Na nic porównania. Była to twarz kobiety przedwcześnie doświadczonej przez cierpienia, krzywdy i gorzką wiedzę o życiu.

Pani jedzie do Dziury? – zapytałem. Nic nie wiedziałem o Dziurze, dlatego zapytałem. A może z innej przyczyny, żeby nie myśleć o Teresie? Raczej to drugie.

Skinęła głową.

Co to za miejscowość? I skąd ta nazwa?

Stara kobieta miała głęboko osadzone oczy, niezwyczajnie kontrastujące z jej zwiędłą twarzą. To były oczy młodej kobiety, rozjaśnione wewnętrznym blaskiem, bystre i dociekliwe.

Kiedyś – odparła powoli, jakby żuła gumę – ludzie to tak nazwali; Dziura. A jak już ludzie coś nazwą, to zostaje, czasami na całe stulecia. Bo ta nędzna mieścina kilkaset lat temu nazywała się Katownice. W waszych encyklopediach nie odszukałam tej nazwy, bo tam nie wszystko można znaleźć, nie moja wina. Bo ci panowie, co piszą wasze encyklopedie i przeróżne słowniki, chcą czasem ukryć coś przed nami albo przed władzą… Katownice – mówiła z nieco większym ożywieniem – tak dawniej nazywała się Dziura. A to nazwanie stąd przyszło, że żyła tu ongiś, jeszcze w średniowieczu, dziewczyna niezwykłej piękności. Renata się nazywała. A była tak piękna i nasycona od Boga miłością do życia i mężczyzn – tu zaśmiała się, jakby wspominając mężczyzn, którym sama się oddawała – że uznali ją za czarownicę i zakatowali na śmierć. I stąd zrodziła się u starosty, a może u wojewody, który ją kochał, nazwa Katownice.

W tym momencie pomyślałem o Teresie. Chyba jest, nie, nie jest, lecz była, tak piękna, jak zakatowana na śmierć Renata. Ale Teresy nikt nie utopi ani nie spali na stosie i nikt nie będzie szarpać jej ciała rozżarzonymi kleszczami. To dobrze, pomyślałem jeszcze, bo takie jak Teresa należą do dziewcząt niezwykłych, należących do rzadkości, i byłoby bluźnierstwem zniszczyć to piękne ciało. Dlaczego palono dawniej ciała? Bo ani oni, ani nikt po nich nie umiał spalić duszy, myśli, idei… Zapytałem:

A jak poznali, że Renata była czarownicą? Po donosach tak typowych nie tylko dla tamtych czasów, podejrzeniach, intrygach, chytrości, zawiści? To wszystko dzisiaj także może się zdarzyć, wszędzie, na całym świecie. Jak udowodnili Renacie, że jest czarownicą?

Kobieta otworzyła bezzębne usta. Nie, nie były bezzębne: z dolnej szczęki sterczało kilka sczerniałych pniaków. Górnej szczęki nie mogłem dojrzeć; przesłaniała ją nisko opuszczona, pomarszczona warga. Powinna wstawić sobie sztuczną szczękę, ale czy miała na to pieniądze? Chyba nie, bo jej czarny szal był zżarty przez mole.

Nie, panie – powiedziała. – Może to była nienawiść żony wojewody czy jakiegoś ichniego sekretarza od sołtysa, z którym Renata nie chciała obracać się w pościeli albo na trawie? Według rozeznania światłych kapłanów, czarownice po tym można było poznać, że miały na ciele lub na obliczu czarny pieprzyk, taką brązową albo czarną plamkę na skórze. To nazywało się u tych świętobliwych znawców: „mieć diabła za skórą”. Mówię o tych chorobliwie podejrzliwych duchownych, ale niech pan nie myśli, że jestem niewierząca. Chrześcijanką bym się nie nazwała, bo to za trudne dla normalnego i życiowego człowieka. Jednak katoliczką jestem, do kościoła chodzę, nawet na nieszpory. Tak, katolicy są, jest .ich nawet więcej niż przed wojną. Ale chrześcijan już nie ma, chyba ostatnich cesarz Neron spalił i dzikim zwierzętom rzucił na pożarcie, pan czytał „Quo vaidis”? A jak się później jakiś chrześcijanin pojawił, to go wyklinano albo na stosach palono, jak nie przymierzając biedną świętą Joannę lub takiej prawości człowieka, jak Jan Hus. Dlaczego Watykan nie rehabilituje Husa?

O czymś jeszcze mówiła, chyba o tym, że nie wierzy w niebo, ale piekło na pewno istnieje, i to chyba tutaj, na ziemi splugawionej przez grzech i wojny. A ja zastanawiałem się nad tym, czy wrócić do Teresy. Ale jak wrócić? Posłać jej klucze od mojego pokoju w Mieście? Czekać na ulicy, którą chodziła do pracy i błagać, żeby została ze mną? Napisać list?

0 tak, tak! I później tulić do siebie już skażoną, całować jej usta

1 dotykać ciała, po którym przesuwały się dłonie innego mężczyzny, i całować jej uda, którymi przywarła do kogoś innego i obejmowała nimi jego biodra? Nie!

Pan mnie słucha? – zapytała kobieta.

Spojrzałem na jej dłonie, które leżały na lekko rozchylonych kolanach okrytych frędzlami czarnego szala. Ręce miała czyste, ale zniszczone ciężką pracą. To spostrzeżenie zbliżyło mnie do niej, wzbudziło ufność i szacunek.

Pan słucha? – powtórzyła. – O czym to ja mówiłam? Powiedziałem byle co, bo nie słyszałem, o czym mówiła. – O pięknejRenacie, którą tutaj na śmierć zadręczono. I że miała taki ciemny pieprzyk…

Tak, o, Renacie – odparła uśmiechając się spękanymi wargami nieco drwiąco, bo domyśliła się, że jej nie słuchałem. – Tak, miała ten pieprzyk, nie, nie na obliczu, ale na biodrze. Chyba ten, kto o tym doniósł, widział, jak się rozbierała albo kiedy z nim spała. W tych czasach najbardziej niewinne i najpiękniejsze dziewczyny traciły za taki pieprzyk swoje życie, W naszej Polsce było tego okrucieństwa najmniej, i łamania kołem, i palenia na stosie, ale w takiej Anglii, we Francji, Hiszpanii, i Bóg wie gdzie jeszcze, ginęły najurodziwsze dziewczyny… Ja także byłam kiedyś urodziwa – uśmiechnęła się – i niejedno mogłabynrt o tej mojej nieskromnej urodziwości powiedzieć… Oby już u nas tak zostało, u nas, gdzie pierwsi na tym skrawku świata znieśliśmy pańszczyznę, żeby za herezję jaką albo brak wiary w Boga jedynego nikogo już nie łamano kołem ani nie opluwano. Ani za politykę.

I znowu to moje błędne i obłędne koło: szukanie usprawiedliwień dla Teresy, bo jest przecież wspaniałą, niezastąpioną w niczym dziewczyną. Tak, niezastąpioną, bo tylko ją kocham. A może ona, Teresa, obmyśla w tym momencie najzręczniejsze kłamstwa, żeby siebie usprawiedliwić? Nonsens! Jednak istnieje miłość, która pozwala kochać nawet w poniżeniu i nienawiści, kiedy gardzi się sobą i dziewczyną, i właśnie dlatego najbardziej kocha się właśnie ją… Czy jestem zdolny do takiej miłości?

Stara kobieta mówiła:

No i tak się stało, że przez tę nieszczęsną Renatę nazwali naszą osadę w tych dawno zapomnianych latach Katownicami. Ale tam, u nas, żyją dobrzy ludzie, niepamiętliwi. I chcieli zapomnieć i zetrzeć z naszej osady hańbę nietolerancji, która na piękną i rozkochaną w życiu dziewczynę wydała wyrok okrutnej śmierci, niczym hie zawinionej. Bo co to za wina, jeżeli dziewczyna nie jest sprzedajna, i kocha się tylko z tym, którego chce w swoim sercu i w swoim ciele? No i minęło trochę lat, może sporo lat, że ludzie te straszne Katownice nazwali Dziurą, tak sobie, sami od siebie. A jak już ludzie coś nazwą, to nawet dla uczonych geografów taka nazwa zostaje. Chyba że jakiś polityk zechce ją zmienić, i wtedy nie ma już ratunku dla ludzkiego nazwania. Ale politycy…

Nagle przerwała i spojrzała nieufnie.

Co politycy? – zapytałem. Rozmowa z tą niby nieuczoną kobietą jednak pozwalała nie myśleć o Teresie.

Politycy – mówiła rozważnie i powoli, jakby dopiero w tym momencie odkryła swoją prawdę o politykach – o to muszą się troszczyć, żeby utrzymać się na swoich tronach i wciąż mieć tak wielką władzę, jaką można mieć tyjko u nas. To nie historia, młody człowieku, wynosi polityków na trony, ale przypadek, szczęśliwy przypadek. Czasem szczęśliwy dla nas, a czasem tylko dla nich. A kiedy spadają z tego tronu wysokiego, to wie pan dokąd spadają? No, dokąd i gdzie? Pan chyba wie „coś o tym?

Wiedziałem, do czego pije. Więc powiedziałem:

10– Do Dziury, jak ja?

Uśmiechnęła się, ukazując pieńki kilku zębów.

Pan mi nie wygląda na upadłego anioła z dygnitarskiego tronu. Pan tu spada z innej racji. Nie pytam z jakiej.

. Tego jej nie powiem, chociaż nazbyt mało wiedziała o politykach. Niektórym z nich nie szło o trony, lecz o nas. I chyba ci najbardziej ucierpieli. A ja spadłem do Dziury, bo kiedy zobaczyłem Teresę po spotkaniu z tym obcym facetem, i kiedy Teresa zdjęła suknię i położyła się przy mnie, gwałtowny skurcz chwycił mnie za gardło. Przed kilku godzinami miała kogoś innego w swym gorącym i wilgotnym wnętrzu. Myśl

0 tym poraziła mnie aż do reakcji podobnej temu, co odczuwa się przy wymiotach. Jednak uczciwie powiedziała: „Tylko zostaw mnie dzisiaj, wiesz”. „Wiem, wiem, zostawię cię”. Lecz w sekundę później gwałtownie chciałem wniknąć w to jej wilgotne wnętrze. Nie zrobiłem tego.

Pan mnie słucha? – zapytała kobieta w wypłowiałym i zżartym przez mole szalu.

Tak, mówiła pani o pięknej Renacie. A ja myślałem o innej, także pięknej… I mówiła pani o Dziurze? I co tam, bez tej Renaty, dzieje się teraz?

Dzieje się – odparła – tylko czarny wiatr, który wieje ku nam niby z hałd, ale właściwie wieje z nieba i piekła. Tak wieje chyba od czasów Renaty. A dzieci, nawet te, które kobiety noszą pod sercem, myślą chyba o tym, żeby zaraz po urodzeniu uciekać z tej przeklętej Dziury.

1 uciekają; A jak uda się ucieczka, nikt już nie wraca do okrutnej ziemi wyjałowionej przez czarny i zjadliwy wiatr. A to jest – cicho dodała – nie tylko wiatr z hałd i wyrobisk, ale wiatr historii…

Byłem w odmiennej sytuacji: nie uciekałem stąd, lecz tu przyjeżdżałem. Po jaką cholerę? Przez Teresę? Tak, przez nią. Ale co bez Teresy zrobię? Jak żyć bez niej? Chyba nigdy i nigdzie nie można uciec przed sobą ani przed miłością. Przed Teresą, która była dla mnie czymś więcej niż miłość. Bo łączyła mnie z całym światem.

Nie .wszystko, o czym mówiła kobieta w wypłowiałym i zżartym przez mole szalu, docierało do mojej świadomości. Jednak te ostatnie zdania zrozumiałem.

Więc kto mieszka w Dziurze – zapytałem–jeżeli nie tylko oseski, ale także – zdawało mi się, że kpię – embriony marzą o ucieczce? Jestem z tych, którzy wierzą, że embriony również o czymś marzą. Kto mieszka w Dziurze, jeżeli nawet embriony chcą uciekać?

Kobieta powiedziała takim tonem, jakby mówiła do głupca, który nic nie wie o życiu w ogóle, a zwłaszcza o życiu u nas:

Starzy ludzie mieszkają. Starzy jak ja i jeszcze starsi. Siedzimy na ławkach albo na schodkach przed rozpadającymi się domkami i patrzymy, jak młodzi przychodzą i odchodzą. Mieszkają tu starzy i ci, którzy się jeszcze nie urodzili. Kiedy się urodzą, nim jeszcze skończą ssać piersi swoich matek, już myślą o ucieczce z Dziury. A jeżeli ktoś już zostanie, to pracuje na swoich rodziców, jak ich rodzice pracowali

11dla nich. A później także wyjeżdżają, bo przepędza ich ten czarny wiatr. Bóg przeklął Dziurę. Bo tu jest tylko samotność, groza i czarny wiatr. Po wojnie nafaszerowali nas różnymi ideami przeciw tej nowej Polsce i także za nową Polską. Ludzie je tykali jak komunię świętą. Ale w Dziurze nic z tego nie wyszło. Kto połknął te idee za i przeciw, ten się nimi zadławił. Bo u nas co z tym zrobić? Przez te nowe idee młodzi wyjeżdżali do Miasta albo do Stolicy, bo dzisiaj mogą tam się uczyć, iść wyżej, robić karierę. No i robią karierę, dyplomy, obrastają w piórka albo zapijają się na jakiejś Wielkiej Budowie waszego nowego porządku.

Waszego czy naszego porządku? – zapytałem. – Bo przecież to wy, tak zwana urzędowo klasa robotnicza, ustaliła takie porządki, że wasze dzieci mogą się uczyć i robić karierę. Pani uczyła się gdzieś, coś studiowała?

Uśmiechnęła się. Spojrzała w zakurzone okno, później znowu na mnie i powiedziała:

Życia się uczyłam. Na ulicy i w tych przeklętych kolejkach. Tak można nauczyć się najwięcej, więcej niż w waszych uniwersytetach. Wasze uniwersytety wypuszczają ludzi wykształconych, takich jak pan, młody człowieku, wykształconych, ale nie mądrych. Mądrość to coś innego niż wiedza. Uczyłam się mądrości w osadzie i w pociągach gwiżdżących parą, w starych tramwajach i w kolejkach po chleb, mięso, gumiaki i bawełniane pończochy na zimę. W takich kolejkach znajdzie pan najwyższą mądrość o życiu i o polityce, a nie w gazetach.

W naszych uniwersytetach – powiedziałem – uczą, jak likwidować nędzę, usuwać hałdy i uciszyć wasz czarny wiatr…

Pan może partyjny? – zapytała nagle, nim dokończyłem zdanie.

Nie – powiedziałem. Co ją to mogło obchodzić?

A w czasie wojny co pan porabiał?

Walczyłem z hitlerowcami. W Armii Krajowej. A później…

No tak, wam było łatwiej. Mieliście sojuszników na Zachodzie, generała Grota i pomoc z Londynu. A my, w tej nie tyle czarnej, ile czerwonej Niecce, mieliśmy tylko naszą nadzieję. I trupy naszych mężczyzn, nic więcej,

Mówi pani „my”?

Tak mówię. Byłam żoną człowieka z pepeesu, któremu przy mnie poderżnęli gardło tępym bagnetem. Krew bluzgała jak fontanna. Skąd człowiek ma tyle krwi? I jak w to wszystko można było wierzyć? Nie udał się panu Bogu ten świat…

A w co pani dzisiaj wierzy?

W czytanie. Dużo czytałam. Chowam do dzisiaj spódnicę spryskaną krwią mojego zwariowanego socjalisty. Czytać trzeba -r- powtórzyła. – W książkach jest więcej prawdy niż w przemówieniach, chociaż książki biorą się z życia. Największa bieda w tym, że politycy za mało czytają. A szkoda, bo może wtedy nasz świat byłby lepszy… I po co pan jedzie do tej nieszczęsnej Dziury? Tam jest tylko ten czarny i namolny wiatr, który nawiewa smutek, grozę i wciąż jeszcze nie spełnione nadzieje.

12Słuchałem uważnie, jednak nie miałem zamiaru pocieszać starej kobiety. Myśl o Teresie i o naszym rozstaniu tkwiła we mnie uparcie, dręczyła jak drzazga pod paznokciem, jak ból zęba. Przypomniałem sobie, że dyrektor Wykan, ten, który załatwiał mi przeniesienie do Dziury, wspomniał, że mieszka tam „niejaki” Łukasz Pawlik. Ale nic mi o nim nie powiedział. Zapytałem:

A czy pani wie coś o Łukaszu Pawliku? Zna go pani?

A po co to panu?

Nie wiem… Może go poznam.

No to niech pan go poznaje. Co mnie do tego?

I nic pani o nim nie wie?

Wiem czy nie wiem, to moja sprawa. I niech pan, młody człowieku, nie pyta mnie o nic ani o nikogo. U nas na takie pytania obcym się nie odpowiada.

A więc byłem obcy.

Obcy dla tej kobiety, dla Teresy i dla Dziury, do której już dojeżdżaliśmy.

Na co czekałem, czego mogłem się jeszcze spodziewać? Obawiałem się, że lada moment wzbudzi we mnie współczucie i litość, sytuacja stawała się nazbyt męcząca. Powiedziałem więc, nie wyjaśniając, jak do tego doszło, że przenoszą mnie stąd. Za kilka dni. Może już jutro opuszczę Miasto.

Zdawało mi się, że Teresa krzyknie. Ale milczała, podeszła bliżej. Kiedy dotknęła mojej twarzy nieco nieśmiałym i niezgrabnym gestem, poczułem, że jej ręka drży tak silnie, jakby wsparta była o kierownicę traktora. To nie ona, ale małe dziecko prosiło o przebaczenie. Pomyślałem natychmiast, że jest przecież dorosłą dziewczyną, a nie dzieckiem, i nie mogę jej przebaczyć.

Pod jej dotknięciem lekko zadrżał mój policzek; odjąwszy rękę nic nie powiedziała i nie pochyliła się, by zajrzeć mi w oczy odwrócone teraz ku oknu, wpatrzone w ulicę. Była jak umarła, jej ramiona bezwładnie zwisały wzdłuż ciała. Boże, żeby tylko nie uklękła, żeby nie płakała i żeby nie uklękła!

Ogarnęła mnie tak przejmująca rozpacz, że wszystko, co było przede mną, nagle pociemniało, także domy i ulice jeszcze przed chwilą nasycone jaskrawym światłem. To moje zaćmienie słońca trwało zbyt długo i pomyślałem, że już nigdy się nie skończy. Ja oślepłem albo świat pogrążył się w mrokach.

Jej głos wywołał mnie z tych ciemności.

I nigdy nie wrócisz? Mój Boże, już nigdy?

Ująłem jej zapłakaną twarz w obie dłonie i powiedziałem:

Tereso, zostawmy to. Wszystkim kobietom mógłbym wybaczyć,

13Klaudii i każdej innej, ale nie tobie, zrozum, nie tobie, bo nikogo tak nie kochałem.

Nie kochałem? A więc już czas przeszły i dokonany?

Jeszcze wciąż ciebie kocham. Ale musimy się rozstać, na razie. Może to się zmieni, może zapomnę i w przyszłości, jeżeli nie będziesz z nikim innym…

Nie będę, nigdy, nigdy! Proszę, uwierz mi…

– … i jeżeli zechcesz mnie jeszcze wtedy, spróbujemy wówczas na nowo, od początku, bo do tego, co było, już nie da się wrócić. Coś się poszarpało we mnie, jakaś taka skrobanka w sercu, nie wiem, do czego porównać, i jeżeli się nie zagoi, nic nie można zrobić. Proszę, proszę, nic nie tłumacz, zatruła mnie wyobraźnia i już nie wiem, co znaczy być sprawiedliwym. Może się domyślasz, co ze mną, co dla mnie,.,

A ja – zawołała gwałtownie Teresa – a ja?! Myślisz, że nie jestem jedną wielką raną? Że mnie nikt nie skrzywdził? Więcej niż ciebie! Jak ty nic nie rozumiesz, więcej niż ciebie, mój Boże, bo i on, i potem ty, a ty tysięc razy mocniej niż on…

Zachłysnęła się szlochem. Była rozdygotana i zarazem bezwładna, gdy trzymałem ją w ramionach. Ale moje serce przemieniło się w garść popiołu i mogłem tylko tulić ją do siebie i nic pewnego ani pocieszającego nie umiałem jej przyrzec.

Pochyliłem się nad nią myśląc, że czynię to po raz ostatni i długo całowałem wargi wilgotne od łez, obrzmiałe, zamykające się na moich ustach jak kielich żarłocznej rośliny. Kiedy nagły przypływ szlochu rozwarł jej stulone wargi, wtedy rozchylonymi ustami zsunąłem się wzdłuż jej ciała, ukląkłem przed nią i przytuliwszy twarz do jej bioder całowałem poprzez cienką wełnę sukni wypukłą, gorącą wysepkę, na jej ciele, której kwiat już nigdy nie otworzy się dla mnie.

Przymknęła oczy i wsparłszy, się na moich dłoniach przechyliła głowę i wyprężone ciało do tyłu, ale jeszcze wciąż płakała i nic w tej pozie nie było zmysłowego. Najsłabszy dreszcz pożądania nie przebiegł przez jej wrażliwe ciało^ Przypominało ta raczej ekstazę modlących się, czekających na cud.

Lecz cud się nie spełnił.

Teraz idź. Już idź, Tereso. I nic nie mów, proszę! Odwróciłem się i spojrzałem na ulicę oczyma, które wciąż były jak

zasnute bielmem. Słyszałem, jak Teresa wychodzi z pokoju stąpając po skrzypiącej posadzce ostrożnie, lękliwie, na palcach stóp – tak bose dziecko chodzi po ściernisku –jakby obawiała się, że jeszcze coś powiem i zniszczę wszystko, co się stało przed chwilą, że może zechcę wyjaśnić, dlaczego uważam rzecz za skończoną.

Kiedy wyszła, w obawie, że zobaczę ją na ulicy i że ona spojrzy w stronę okien, odszedłem w głąb pokoju. Teraz jest w bramie – zatrzymała się – stoi na krawężniku – przechodzi na przeciwległą stronę jezdni – patrzy w okno – nie widzi mnie -*- spojrzała w drugie – wspięła się na palce – tam także mnie nie ma – odwraca się – oczy ma

14pełne łez – wyciera je chusteczką – znowu patrzy w okna – teraz wyciąga rękę jakbym tam stal – i ręka ta opada – więc biegnie przed siebie – nie – chyba idzie powoli – może wybiec za nią i zawołać – ale nie – już jest na rogu przecznicy – a ja oglądam to – jakby ściana była ekranem telewizora.

Tak wyglądała z zewnątrz scena naszego rozstania, tak widzieliby ją inni, gdyby utrwalono na taśmie filmowej nasze pożegnanie. Lecz co działo się we mnie i w niej? Już nawet nie tego dnia, ale co będzie każdego następnego, przez wiele miesięcy?

Już nie potrafię żyć w Mieście. To jedno było pewne. Przechodzić ulicami, na których mogłem ją spotkać, ujrzeć ją w restauracji czy kawiarni, w której byliśmy razem, patrzeć na neonowy szyld „Arizony”, natknąć się na nią w alei p^rku, w kinie, na przystanku, przy kiosku z gazetami? Nie! Każdy nadchodzący dzień musiał mi ułatwić mozolne i uparte niszczenie obrazu Teresy i wspomnień o niej, a nie podsycać tęsknotę.

Postanowiłem wyjechać z Miasta natychmiast. I nie znałem siły. która odwiodłaby mnie od tego zamiaru.

Zaczęło się tak; do Miasta wróciłem o północy. Na ulicach błoto wymiesiło się z ciemnością, świeciła co trzecia czy czwarta latarnia. Wszystkie zapalano kilka razy w roku dla uczczenia Wielkich Rocznic, chociaż prawdziwe życie toczyło się w zwykłe dnie. Dzień, w którym wróciłem, był powszednim, więc zarząd Miasta nie znalazł skutecznej racji dla oświetlenia wyboistych ulic poranionych nieustannym przekopywaniem.

Wstąpiłem do „Arizony”. Chciałem kupić paczkę papierosów. Przywykłem do palenia przed snem i wmówiłem sobie, że brak nikotyny nie pozwoli mi usnąć. Stojąc w hallu dostrzegłem w popękanym lustrze mgliste odbicie Teresy siedzącej w głębi sali, ale to nie mogła być ona. Umówiliśmy się, że będzie czekać w moim pokoju. Matce miała powiedzieć, że idzie do koleżanki i zostanie u niej na noc. Na tę noc, którą miała spędzić ze mną.

Wyjeżdżając przed trzema dniami, powiedziałem Teresie, że wrócę pociągiem, który przyjeżdża do Miasta o trzeciej w nocy, i żeby nic zamykała drzwi na zasuwkę. Teresa zasypiała, gdy tylko przyłożyła głowę do poduszki. Chciałem ją zbudzić dotknięciem dłoni, a nie dzwonkiem lub dobijaniem się do drzwi.

Pewność, że Teresa czeka w moim pokoju, była niezachwiana, ostatecznie na kimś trzeba polegać.

W „Arizonie” przyjąłem od zalanego portiera papierosy i postanowiłem, że wyjdę nie spojrzawszy nawet na salę. W tej nikłej, natychmiast unicestwionej chęci sprawdzenia, czy istotnie twarz Teresy

15odbiła się w lustrze, było coś, co ją obrażało. Położyłem pieniądze na brudną ceratę deski oddzielającej szatnię od hallu.

Nagle zamilkła orkiestra i zapanowała cisza. Było zresztą mało ludzi w lokalu, gdyż w dnie powszednie niewielu miało zamiar marnować noc, jeśli rano czekała ich praca. Natomiast w soboty tłok panował tu niezwykły, a gwar głosów i dźwięki jazzu wybiegały z „Arizony” na ulicę i przyciągały tłumy gapiów. Stali pod oknami wpatrzeni w tańczących.

Więc gdy umilkła orkiestra, która, jak wszystkie orkiestry w Mieście pięć minut gra, a przez piętnaście minut odpoczywa, usłyszałem śmiech jakiejś dziewczyny i znowu pomyślałem o Teresie. Zobaczyć? Sprawdzić?

Nie miałem prawa wtrącać, się w jej życie, które prowadziła niezależnie od tego, jakie mnie ofiarowała. Już wtedy wiedziałem, że ludzie nie są jednolici i w zależności od tego, z kim są i gdzie są, zachowują się rozmaicie i inaczej mówią, a jednak ciągle są sobą. Pod jedną twarzą kryje się dziesięć innych, a te warstwy narastają z biegiem lat. Kiedy Teresa była ze mną, nie miałem jej nic do zarzucenia. Jeżeli wyjechałem na kilka dni, mogła pójść do „Arizony”, lepszego lokalu tutaj nie było. Może postanowiła, że stąd wyjdzie po mnie na dworzec?

Cofnąłem się i zajrzałem do sali.

Wpalcie nie wolno – wykrztusił zawiany portier.

Nie wchodzę na salę – powiedziałem.

A ja zapowiadam, że w okryciu nie wolno – powtórzył jak maniak. – W płaszczu nie.

Co nie wolno w płaszczu? – zapytałem.

Nie wolno – bełkotał – bo byle każdy tylko kombinuje, żeby nie bulić za szatnię. Kiedy w zimie albo w chłodne dnie chłopi odpoczywają, wtedy ja mam swoje żniwa. Żniwa – zaśmiał się – szatniarzy, w deszcz, w mróz i w śnieg.

Wskazał grubym i brudnym palcem tabliczkę: „Wstęp na salę w okryciu wzbroniony. Szatnia obowiązuje” – i zaczął gramolić się ku mnie przechodząc na czworakach pod ladą.

Odpłyń pan – powiedziałem i wsunąłem dłoń w kieszeń kurtki. Spojrzał podejrzliwie na tę rękę, może pomyślał, że mam tam spluwę.

I zatrzymał się pod deską, zgięty we dwoje. Ciężko dyszał. Wahał się, nie wiedział, czy coś znaczę w Mieście, więc dodałem:

Do budy, żniwiarzu! – i wtedy niezgrabnie, niczym ogromny i pijaay owad, popełznął z powrotem.

W tej chwili zgasło światło. W dnie powszednie zamykano „Arizonę”

0 dwunastej, a kiedy zbliżała się ta godzina, gaszeniem lamp przypominano gościom,, że pora na nich. Kto chciał jeszcze wypić, mógł pójść do dworcowej knajpy, wystarczyło wcisnąć kilka groszy w łapę kontrolera biletów.

W krótkich odstępach czasu jeszcze dwukrotnie lampy zabłysły

1 zgasły. Kiedy znów oświetlono salę, zobaczyłem Teresę. Siedzieli przy

16zestawionych ze sobą stolikach: trzech mężczyzn i dwie kobiety. Jedną z nich była Teresa.

Postanowiłem, że zaczekam na ulicy, aż pożegna się z tymi nie znanymi mi ludźmi i wtedy do niej podejdę. Ona ucieszy się, że odprowadzę ją, bo zaułki wiodące do dzielnicy, w której mieszkałem, nie były bezpieczne o tej porze i w ich mrokach można było stracić nie tylko torebkę czy płaszcz.

Po wyjściu z restauracji zachowywali się swobodnie i nawet nieco hałaśliwie. Szedłem po drugiej stronie ulicy, nie zauważony przez nich. Przed bramą miejskiego hotelu zatrzymali się wszyscy. Dwaj mężczyźni i obca kobieta weszli do tego hotelu. Teresa z trzecim mężczyzną poszła dalej. Podążyłem za nimi i poczułem się głupio. Gdybym podszedł do nich, wszystko rozstrzygnęłoby się natychmiast, jednak wstydziłem się: mogła podejrzewać, że ją śledzę. Zresztą korciło mnie, by zdać się na przypadek, nie interweniować, niech się dzieje co chce i rozstrzyga bez mego udziału. Gdybym posądzał Teresę o zdradę, zostawiłbym ich w spokoju. Jednak wierzyłem tej dziewczynie, jej jednej spośród wszystkich ludzi, jakich znałem.

W bocznej, nawet jak na dzień powszedni nazbyt ciemnej uliczce zatrzymali się oboje przed jedną z bram. Teresa podała mu rękę. Pochylił się z małomiasteczkową galanterią i ucałował jej dłoń. Trwało to zbyt długo, więc od razu wiedziałem, co myśleć o tym facecie. Otwierając bramę odwrócił się i powiedział coś do odchodzącej Teresy. Zaśmiała się. Ten głośny, gardłowy śmiech przypomniał mi, że ona wypiła więcej niż powinna: alkohol ją „rozklejał”.

Na początku naszej znajomości prosiła zawsze, żebyśmy się czegoś napili. Bez lekkiego oszołomienia wstyd ją onieśmielał i nie mogła się przy mnie rozbierać.

Widziałem, jak mężczyzna znów zbliża się do Teresy i pragnie ją pocałować, ale ona uchyla głowę i dłonią przegradza ich usta. Wargami dotknął palców przesłaniających jej twarz.

Wydało mi się, że widzę to wszystko na ekranie i że jestem uczestnikiem wydarzeń reżyserowanych przez kogoś, komu nie można się wymknąć, kto nade mną i nad nimi sprawuje władzę szarlatana. Tak więc wszyscy byliśmy niewinni, skazani na taką sytuację, nie wiadomo przez kogo.

Ukryłem się za rogiem, gdy zbliżali się do wylotu ulicy. Teresa zapytała, która godzina. Nie usłyszałem odpowiedzi. Później cofnęli się pod dom, w którym on mieszkał, i znowu zbliżyli się do mnie na taką odległość, że rozróżniałem poszczególne słowa.

Ale pani… taka niezwykła… marnuje się tutaj… trzeba… koniecznie… ja…'byłoby cudownie, gdybym mógł…

Ty kutasie – pomyślałem –już ja wiem, co byś ty mógł. A z Teresą ten numer nie wyjdzie. Źle obstawiasz.

Potem głos ubawionej Teresy:

17– Sama sobie świetnie pomagam, zresztą nie jestem sama, już panu mówiłam.

Znowu odeszli i jeszcze raz wrócili w pobliże załomu, za którym stałem, niewidoczny dla nich. A on uparcie tokował:

Pani jest bardzo… piękna… Takie kobiety… Anioły… Zawsze szukałem… To jakiś cud, nie miałem pojęcia… Wyobrazić sobie to ohydne Miasto i panią tutaj… ironia losu…

Ty cwaniaku – pomyślałem –już ja wiem, co nie byłoby ironią losu. Gdyby ona została w tym ohydnym Mieście, ale przespała się z tobą. Myślisz, że Miasto byłoby wtedy mniej ohydne?

Widziałem, jak Teresa zatacza się lekko i mocniej chwyta go za ramię. Tu, na powietrzu, alkohol coraz silniej działał.

Może kawy? – proponował facet. – Powinna się pani napić kawy, mam brazylijską, Jezu, co za aromat!

Nie wiem, co odpowiedziała. Mogłem rąbnąć w tę gładką mordę i zabrać ją do domu, ale czekałem, co stanie się jeszcze. Podeszli pod jego dom, stali tam może dziesięć, może piętnaście minut, może dłużej. Na pewno obiecywał, że nawet jej nie dotknie, nawet nie pocałuje w rękę, coś tam mówił i mówił, i usypiał jej czujność, zawsze tak napiętą.

Później weszli na górę.

Podbiegłem, pchnąłem bramę. Była zamknięta.

Powoli wzniosłem przed sobą wyprężoną dłoń i widziałem, że nie drgnęła. To dobrze. Nie bądź durniem! Poszła na górę. Odpocznie. Wypije kawę i zaraz wróci. Przecież nie będzie z byle kim włazić do łóżka. To twoja dziewczyna. Moja. I możesz na niej polegać. Chyba każdy, nawet najbardziej opuszczony i zaszczuty, ma kogoś takiego, kto mu nie robi kawałów, na kim możesz polegać. Inaczej świat straciłby sens.

No tak, tak, dobrze, ale jeżeli on rzuci się nia nią? Nonsens, zaczęłaby krzyczeć, jest silna i zręczna, poradzi sobie. Ale nie. Nie os.zukuj się. Boisz się czegoś innego. Bałem się.

Podszedłem bliżej. W jednym z okien zgasło światło, a inne, tuż obok, zajaśniało ostrym blaskiem. Dostrzegłem wieloramienny żyrandol i już nie musiałem się kryć, było w pokoju zbyt jasno, by mogli mnie zobaczyć. I stałem tam. Stałem spokojny. Ale jakby porażony, nie mając zamiaru szpiegować Teresy. Nie byłem do tego zdolny. Chyba okłamywałem siebie i śledziłem ją od chwiTi, gdy jej twarz zamajaczyła w spękanym lustrze „Arizony”.

Za oknem zamazana twarz mężczyzny, jakby to było w akwarium: pochylał się nad elektrycznym czajnikiem stojącym na parapecie, coś tam sypał z pudełka, może kawę. Para wypełniła przestrzeń między szybami i teraz dopiero przypomniałem sobie, że przed chwilą obok czajnika stała w oknie butelka. Teraz już jej nie było. Wino, koniak, whisky? Kto miał pieniądze, mógł wówczas wszystko kupić na czarnym rynku, nawet paszporty, banany i kosmetyki Heleny Rubinstein…

Znowu cień mężczyzny. Obłok pary zaczął się rozrzedzać i wiotczeć,

18widocznie ten podrywacz wcześniej wyłączył czajnik. Wie, że dziewczyna jest nietrzeźwa i jeszcze pompuje w nią alkohol. To obrzydliwe. Zrobiłem się nagle cholernie przyzwoity.

Mogłem znokautować tego spryciarza. Przez pewien czas walczyłem na ringu, to było w Monachium, nieźle się zarabiało, ale dwanaście zawodowych rund to piekło, z którym nie radziłem sobie tak łatwo po kilku latach pobytu w obozach koncentracyjnych, zwłaszcza w Dachau. Kiedy wróciłem do Miasta, dałem temu spokój, skończyłem z boksem, ale kto ma za sobą kilkanaście dwunastorundowych walk, w tym dziewięć wygranych, ten poradzi sobie z takim Ialusiem.

Więc po co tu sterczę, czemu nie wejdę na górę i nie „wyjmę” – powinno się napisać „nie wyprowadzę” – stamtąd mojej dziewczyny? Gość z taką gładką mową wie, o co mu idzie i nie trzeba mu podpowiadać, jak ma to robić. Jest „wycwaniony na te ruchy”. Jeżeli zawlókł ją do siebie na kawę, wiedział, że nie zaprasza jej do kawiarni. W kawiarniach nie ma tapczanów. Wejść? Ujawnić moje tchórzostwo i niewiarę w jej miłość? Ale jakie mam do niej prawo? Że powiedziała kiedyś; „kocham ciebie”? Dzisiaj może już nie kocha. A ty? Jeszcze? To ładnie, jesteś cacany chłoptaś. Ale czy to powód do włażenia tam, gdzie nikt ciebie nie zaprasza?

Przed moim wyjazdem do Warszawy nie odwołała swojej miłości, nie zaprzeczyła jej. To mogło się zdarzyć któregoś dnia, lecz taki moment wydawał mi się niezmiernie odległy. Teresa chciała, żebym się wtrącał w jej sprawy. Jednak dzisiaj tego nie pragnie. Dzisiaj chce mieć spokój, pragnie odpocząć od ciebie i twojej miłości. Może woli tego faceta z elektrycznym czajnikiem? Może ma dość parzenia kawy na gazie, u ciebie? Głupie to i bez sensu. Niepotrzebnie tu sterczysz. Teresa nie jest aż tak wlana, by zapomnieć, czym żyła przy mnie. dwa lata, dzień w dzień. Odciągać ją przemocą? Może wymyślisz jeszcze coś głupszego? Nie, ona nie zdradzi.

Ponowna fala spokoju i opanowania. Jeżeli mnie zdradzi, wtedy coś pęknie we mnie, zniszczy się na zawsze. Nie obawiam się tego słowa. Jest sporo różnych dziewcząt i mnóstwo jest rozmaitych miłych i uczynnych dziwek bezinteresownych i interesownych. Ale takich dziewcząt jak Teresa jest mało. Kilka, może kilkanaście? Zdeprawowany świat straciłby rację bytu, gdyby tych uczciwych było więcej. Nie udźwignęłaby tyle czystości i uczciwości nasza makroskopijna we wszechświecie kula ziemska podminowana skrupulatnie bombami atomowymi.

jeżeli tylko ona zostanie taką dziewczyną jeśli ona nie jest jedną z tych które muszą się zeszmacić żeby świat nie wypadł z zawiasów jeżeli za chwilę stąd wyjdzie a przecież wyjdzie jeżeli tylko wyjdzie już wypili kawę nawet dwie i to wino czy wódkę i kawę na pewno wypili i już chyba podaje jej płaszcz namawia ją jeszcze chce pocałować a ona wierzchem dłoni przesłania swoje usta on coś mówi krąży szeleści słowami tokuje ręce ma niespokojne i lepkie a ona potrząsa głową i śmieje się ubawiona tą przygodą i podrażniona jego pożądaniem…

19Światło. Zgasło światło. Nagle zgasło światło.

Teresa zejdzie na dół. Usłyszałem, tak mi się wydawało, odgłos zatrzaskiwanych drzwi. Cofnąłem się szybko. Wypili kawę i ona teraz wychodzi. On zechce ją odprowadzić do domu. Podziękuję mu za wszystko, co dla niej zrobił, już teraz sam z nią pójdę. Cześć, koleś. Nie wyszedł ci ten numer.

Albo nie. Nie podejdę do nich. Nie mogę powiedzieć Teresie, że wiem

0 niej coś więcej, niż sama mi mówi. Pójdę za nimi. Kiedy on już odejdzie, wejdę za Teresą do pokoju, który od dwóch lat jest moim domem, może tylko mieszkaniem, i przytulę ją jak coś bardzo cennego i niespodziewanie odzyskanego.

Nikt nie wychodzi. Na schodach cisza. I w bramie. W oknie odblask seledynowego światełka. Widocznie zapalił małą lampkę, nocną lampkę stojącą na stoliku, przy którym piją kawę albo przy tapczanie, na którym teraz siedzą, leżą, siedzą, może lampka stoi na dywanie, na podłodze, żeby tylko refleks blasku połyskiwał na jej nagim ciele.

Dosyć, dosyć! Znowu ją obrażasz. Jest dopiero druga w nocy. Piją tę kawę. A Teresa tylko dlatego skorzystała z zaproszenia, bo nie wiedziała, gdzie przeczekać do trzeciej, bo o trzeciej chciała wyjść po mnie na peron. Więc wyjdzie stąd i pójdzie na dworzec, ale po diabła seledynowe lampki, to usypia. A może ona bawi się tym i później, kiedy przytuli ..się do mnie, opowie? Umie się cudownie śmiać z naiwnych

1 natrętnych mężczyzn.

Pół do trzeciej. Nikt nie wychodzi. Gaśnie nawet seledynowa lampka. Okno jest ciemne, wtopione w mur. Usnęła, a on siedzi obok w fotelu. Czy też zasnął? Nie. Nie śpi, bo przed chwilą zgasło światło.

Ale pani marnuje się tutaj… trzeba… mógłbym pani pomagać… ja… Byłoby cudownie”.

Sama sobie świetnie pomagam, zresztą nie jestem sama”.

Pani jest bardzo piękna… Takie kobiety… Anioły… Zawsze szukałem… To chyba cud, nie miałem pojęcia… wyobrazić sobie to ohydne Miasto i panią tutaj… ironia losu”.

Odtwarzałem z przenikliwą trzeźwością zasłyszane frazy ich rozmowy, jakby były utrwalone na taśmie magnetofonowej. Rozmówki jak z samouczka dla cudzoziemców, jak dialogi z banalnego „flirtu towarzyskiego”, a jednak takie również można zapamiętać.

Rozległ się ostryt gwizd pośpiesznego, którym miałem przyjechać. Wtaczał się hałaśliwie na dworzec. Trzecia godzina.

Teraz Teresa wyjdzie.

Już słyszę jej kroki.

Ale usłyszałem je w halucynacji, w marzeniach.

Nie wyszła.

Niedaleko stąd jest mała knajpka, w której stoi osiem stolików. Do dziesiątej czynna dla wszystkich, kto do niej zajrzał – przypadkowych gości traktowano tam zazwyczaj niegrzecznie i nieufnie – później zaś, często do świtu, rozwalało się tam „swoje towarzystwo”, sącząc

20y. ogromnych bawarskich kufli piwo i chlejąc wódę. Kelner i zarazem współwłaściciel, mój dobry znajomy Filip, był przed wojną nauczycielem geografii, w czasie wojny w partyzantce. Do PPR wstąpił w 1942 roku. Po wojnie, nie mogąc wyżyć ze skromnych dochodów, jakie przynosiła praca w szkole, i mając nieco gotówki, kupił większość udziałów tej knajpki, i tam został „kierownikiem sali”.

Postanowiłem zajrzeć do Filipa. Bo Teresa nie wyszła o trzeciej.

Zdecydowany nawet na ośmieszenie, zjawiłem się nazajutrz u człowieka, któremu w owym czasie podlegałem, u dyrektora Zjednoczenia. Nazywał się Wykan. Przyjął mnie serdecznie. On jeden cenił moją odwagę i tę względną niezależność myśli, jaką mogłem wówczas ujawnić. Jednak moich oszczędnych zwierzeń wysłuchał nieufnie, a prośbę o przeniesienie rozważał z uśmiechem politowania i wzgardy dla „marginesów”.

Takim przyjęciem nie byłem zdziwiony: mój zwierzchnik należał do ludzi rozsądnych, kierujących się pozornie więcej powagą uchwał i zarządzeń, niż własnym doświadczeniem. Jego chłodne oczy i blizna na nieruchomej twarzy – wyglądała jak zastygnięta smuga czerwonego tuszu zatrzymująca się na krawędzi górnej wargi – kanciasta pięść o kwadratowo zakończonych palcach, mogły świadczyć, że nie ulegał on niezrównoważonym porywom. Jednak wiedział, w czym tkwił błąd rzekomej nieomylności ówczesnej władzy.

Nie podejrzewałem ciebie, że jesteś… no tak, wiedziałem, że padnie to słowo, niezrównoważony. Nie wiedziałem. To inteligencka choroba, a ty przecież jesteś nasz. Co? – zapytał.

Zazwyczaj sprowadza! każdą sprawę do praktycznego wymiernika, zgodnego z „Notatnika~mi agitatora”, jakkolwiek te notatniki traktował sceptycznie. I rzekomo, wszystko w jego pojęciu, tym ujawnionym, co nie było cegłą, węglem, stalą i polityką, stawało się nieważne.

Nie szukałem wykrętów, nie dobierałem przebiegłych słów, jednak powiedziałem otwarcie, dlaczego muszę wyjechać.

A jak my ciebie nie puścimy? Co? Wtedy co?

Znacie mnie – powiedziałem – i wiecie, że sam pójdę. Nic nie mam do stracenia.

Opinię, mój drogi, opinię! A to jest więcej niż ty sam. Opinia to jest więcej niż sam człowiek. Patrz trzeźwo na życie. Życie się z ludźmi nie… nie…

W czasie wojny i w kilku latach następnych przebywał we Francji, skąd wydalono go za udział w głośnej manifestacji politycznej. Ślady oddalenia od kraju pozostały w cudzoziemskiej naleciałości na akcencie. Niekiedy brak mu było słów potrzebnych do zobrazowania myśli. Wreszcie je znalazł:

21– … nie cacka. Tak – powtórzył – życie się z ludźmi nie cacka i trzeba to uwzględnić w każdym rachunku. Co?

Nie chcę rachować. Chciałbym uczciwie żyć w zgodzie z tym, z czym sam jestem – odparłem. – A co do opinii, znacie moje zdanie: nie ma nic głupszego, jak opinia jednego człowieka o drugim, jeśli ten ktoś nie jest równy temu, kogo osądza. A wy, w partii, bardziej liczycie się z opinią, niż z człowiekiem. I czy można uzurpować sobie prawo do nieomylności? Co wiemy o innych? Wszystko, co o nich wiemy, może być tylko prawdopodobne, dotyczy tylko szczegółu osobowości, jakiegoś przejawu zewnętrznego, drobnej cząstki, która wymknęła się z człowieka. Czytałem jilż sporo opinii, także o ludziach, którzy u mnie pracują, i wiem, co myśleć o tym śmietniku głupoty, zawiści i podłości. Interesuje mnie moje życie, a nie opinie, jakie ktoś o mnie wypisze. Mój Boże, kiedy wasza partia to zrozumie?

Ty partii nie ucz, bo jak wyprzedzisz jej nauki, zawsze na tym przegrasz, chociaż prawda będzie za tobą… z tobą…

Czekał, co jeszcze powiem. Miałem sporo do powiedzenia, ale milczałem. Wtedy odezwał się:

Dziękuję za homilię, dobrze, że była krótka, bobyś mnie zanudził. To wszystko znam, ale wiem jeszcze, że możesz mieć słuszność, a opinie miernot będą wciąż ważne i mogą o tobie decydować aż do śmierci. I tak jest w życiu także z innymi sprawami. Już czas, żebyś się tego nauczył. Wielki czas. Bo ważne sprawy… przemkną, ważne sprawy przemkną obok ciebie, a ty zostaniesz w tyle. Razem z tą… chybioną opinią. I co ty na to? Nie namawiam ciebie na oportunizm, ale na… no, na ten rozsądek.

Muszę stąd wyjechać – powtórzyłem – pomóżcie mi. Tu nie idzie o rozsądek ąni o oportunizm.

Przez tę twoją dziewczynę? Co? My wszystko wiemy.

Może przez dziewczynę.

Masz jej dość? Zrobiłeś jej dziecko?

Dlaczego mnie obrażacie?

Żartowałem. Gdybyś miał dziecko, tobyś przy niej został. Taki jesteś, solidny, co?

Zdenerwowały mnie te pytania. Zrobić dziewczynie dziecko i przychodzić do niego, żeby mi pomógł wymknąć się od odpowiedzialności? Nic mu nie odpowiedziałem. Znowu zmęczył się czekaniem na odpowiedź i sam zaczął mówić:

Bo trzeba ci wiedzieć, że ja także miałem takie sprawy… takie osobiste sprawy. Ale gadajmy krótko. Nie pytam się, co ciebie… poróżniło, co ciebie poróżniło z tą dziewczyną ani co masz przeciwko niej. Pocieszam się tak: chyba nie twoja wina, że musisz ją… no, rzucić, może zmarnować. Pomyśl o tym, co?

Skinąłem głową. Tyle prawdy należało się temu człowiekowi. Teresę musiałem porzucić. Jednak nie powiedziałem dlaczego.

Ale przyznam się – mówił dalej – że wolałbym was pogodzić.

22Kiedy jest się młodym, w miłości byle co… – szukał przez moment słowa – byle co zawadza.

Był zapewne mądrzejszy niż ja, lecz co mógł o tym „zawadzaniu” wiedzieć? Na tym stanowisku zapomina się, czym jest miłość. Miłość niekiedy godzi w politykę i może tak będzie zawsze w kapitalizmie, i wszędzie… nawet w socjalizmie i komunizmie.

Nie dbam o to – ciągnął – że żal mi ciebie stąd puszczać. Szkoda mi tylko – tu spojrzał z powagą i zdumiał mnie tym, co powiedział –że trafiło się w twoim życiu coś ładnego i że miałbyś to stracić. Rozumiesz? Trzeba, żebyście tutaj przyszli razem, możemy pogadać. Sam wiesz, że to tylko marginesy Wielkich Spraw. Albo niech ona sama przyjdzie. Darń ci obietnicę, że załatwię – znowu szukał słowa – to… to… delikatnie to załatwię.

On załatwi! Delikatnie! Co jest jeszcze do załatwienia? Wszystko było załatwione. Czułem to w skurczu gardła, w opuchniętych od bezsenności oczach i w mgle zasnuwającej źrenice, gdy myślałem o pokoju z seledynową lampką, kiedy myślałem o zdradzie Teresy. Wszystko już samo się załatwiło, bez jego pomocy.

Uniosłem bezwiednie ramiona, jakby struga lodowatej wody spadła mi na kark. Ten odruch wystarczył. On to zauważył.

Myślisz, że nie umiałbym poradzić sobie z taką sprawą? Mam sposoby na marginesy. Do każdej rzeczy trzeba odpowiednio podejść i wtedy musi być wynik. Nie od razu najlepszy, ale jednak. Bo takie tam marginesy naszej rzeczywistości, takie tam rzeczy…

Ale to nic są „takie rzeczy” – przerwałem mu niecierpliwie. – To margines, gdzie nie ma żadnych prawideł, żadnych metod, gdzie przymus musi się zemścić. To ten obszar, który trzeba ludziom pozostawić, bez interwencji władzy tak często omylnej.

Złe są takie marginesy i takie bezpańskie obszary. Tobie nie wolno tak mówić.

Kiedy ich zabraknie, tych ludzkich marginesów, wszystko stanie się ogromną nieludzką maszyną,. Nie wolno likwidować takich obszarów. Człowiek już nigdzie nie znalazłby schronienia.

Lecz on swoje schronienie znalazł w dogmatach, chociaż wiedział, że poza nimi istnieją inne obszary.

Jesteś jeszcze młody – odparł z goryczą w głosie. – Więc ja mam ratować ten twój niedostępny rejon? Ja mam naprawiać świat?

Zrozumiałem: on świadomie i samobójczo stracił prawo do marginesów, przed nim już zamknęły się obszary, które można by nazwać prawem człowieka do wewnętrznej autonomii.

Jesteś jeszcze młody – mówił – ale jakbyś tak usiadł tutaj, gdzie ja siedzę, tobyś zrozumiał, że najgorsze zaczyna się dla nas, kiedy trafimy na te marginesy. Lepiej, żeby ich nie było, są niekiedy niebezpieczne. Dla nas i może dla ciebie niebezpieczne. Co? Ale najbardziej dla tych, co są wysoko.

Jest tych marginesów coraz mniej – cicho powiedziałem. – Nie

23jestem w partii, jednak wiem, że kiedyś uszanujecie te ludzkie marginesy, może za dziesięć lat, może później. Jednak w to wierzę. Ale wtedy będę już za stary, żeby w cokolwiek wierzyć. Przerwał mi gwałtownie:

A ty chcesz, żebym twój margines ratował? O to ci idzie? Żeby ze mnie, starego komunisty, zrobić liberała i według nomenklatury waszych głupawych krytyków „chwiejnego inteligenta”?

Odpowiedziałem: – Obawiam się, że nikt inny nie zrozumie mojej prośby. Dlatego aż tak wysoko zaszedłem, do was. Jeżeli nie możecie, bądźcie szczerzy, nie chciałbym zabierać czasu, wiem, że u was w gabinecie świeci się po nocach i że grozi wam zawał serca. Powiedzcie mi prawdę, boja i tak muszę wyjechać z Miasta.

Czy sądzicie… – zapytał i nie dokończył zdania.

Sięgnął po gruby skoroszyt i długo wertował tkwiące tam papiery. Potem zamknął go, spojrzał na mnie i nic nie mówił, jakby jeszcze na coś czekał.

Niech czeka, pomyślałem.

Mogłem – odezwał się nagle Wykan – powiedzieć tobie, że tutaj zostajesz. Jednak wiem, że taki jak ty wyjechałby mimo zakazu. I dopiero wtedy bym ciebie nauczył, że takiej wojny z władzą nie wygrasz, jesteś jeszcze za nisko. Dokąd byś poszedł, za tobą szedłby twój cień, twoja opinia. Taka opieczętowana koperta z jednym karteluszkiem w środku. Wystarczy także telefon, bez karteluszka. I wtedy byś się dowiedział, jak to się kończy, kiedy człowiek się… stawia, kiedy ktoś się stawia. Ale ja nie lubię tego robić. Jestem przedwojennym komunistą. Co? Bo niektórzy dzisiejsi komuniści zdradzają ideologię…

Wiem. I dlatego byłem szczery wobec was.

Zostawmy to. Pójdę tobie na rękę – mówił „tobie”, a nie „ci” i wciąż mnie korciło, żeby go poprawiać – pójdę tobie na rękę i załatwię ten wybryk legalnie. Służbowe przeniesienie. Ale dostaniesz ciężką placówkę. Tylko zapamiętaj sobie, że nie będę miał czystego sumienia. Bo to są sprawy, te twoje marginesy, które nie mogą kierować człowiekiem. Potrzebne są, ciężko bez nich żyć, ja to wiem, ale i z nimi trudno żyć. A już w żadnym razie Wielkie Sprawy nie mogą ustąpić przed takimi kaprysami, nasza robota nie może się od tego… zamącić, nie może się zachwiać. Jak myślisz? Zachwieje się czy nie?

Myślę, że wasza ideologia wtedy się chwieje, kiedy nie zostawiacie miejsca na dialogi, wątpliwości i marginesy. I. kiedy nie szanujecie najbardziej uczciwych i zasłużonych ludzi, także partyjnych. Bo tych szeregowych partyjnych najmniej szanujecie, jak Akowców.

Powiedziałem to dość nieśmiało, nie chciałem go rozdrażniać. Nie zdziwiłem się więc, gdy jego wielka dłoń zacisnęła się w pięść.

Źle myślisz, źle. Czy wiesz, co znaczy dla nas plan i eksport? Więcej niż twoje kłopoty. Co? Potrzebujemy dewiz, nie ideologii.

To nie są kłopoty z dziewczętami – wtrąciłem.

24– Ale my takie… takie fanaberie tak nazywamy. Nie ma u nas komputera, który by badał, co jest głupim i marginesowym kłopotem, a co dramatem bez znaczenia dla ideologii.

I może dlatego każdy dramat ludzki lepiej uważać za drobnostkę bez sensu?

Jak usiądziesz na moim miejscu, to się o tym dowiesz. A mało brakowało, powiem tobie, bo się już zbliżałeś, żeby wyżej usiąść. Miałeś od nowego roku dostać awans i ważne odznaczenie, raczej order. Jeżeli stąd wyjedziesz, wszystko zaczniesz od początku. I bez orderu.

Machnąłem ręką. Zawsze wszystko zaczynałem od początku.

Nie kłamiesz, że tobie na tym nie zależy? Na tych orderach i na wysokich stanowiskach? Żartujesz…

Nie kłamię. U nas ordery dostają niekiedy najgorsi. Mnie wystarczy mój Krzyż Walecznych z 1939 roku.

Dlatego tobie nie zależy na karierze, bo masz zmartwienie z dziewczyną? Co? – tu zaśmiał się po raz pierwszy.

Dawniej także nie zależało – powiedziałem. – Ani na orderach, ani na wysokich stanowiskach. Ale na szacunku ludzi, dla których pracowałem.

No to może coś z ciebie będzie… Gdybym nie wierzył, że sam… że sam rychło zwąchasz coś z tych rzeczy, co tobie dziś tłumaczyłem, te opinie i marginesy, i tak dalej, tobym do twojego przeniesienia nawet ręki nie przyłożył.

Zadzwonił jeden z trzech telefonów stojących na biurku. Człowiek, z którym rozmawiałem, odczekał jeszcze chwilę i nacisnął dzwonek przytwierdzony do krawędzi ogromnego biurka. W uchylonych drzwiach ukazała się młoda i ładna dziewczyna, zapewne sekretarka. Była piękna, piękniejsza niż Teresa.

Wejdź, wejdź – powiedział, a gdy podeszła bliżej, dodał: – Nie łącz mnie, Lidka, jak jestem zajęty. Nigdy mnie nie łącz, jak mam sprawy! Chyba że dzwoni Centrala. Co?

To właśnie Centrala, pilne.

Powiedz tym ważniakom z Centrali, żeby zadzwonili za piętnaście minut.

Za piętnaście – powtórzyła cofając się do sekretariatu.

Ładna – powiedziałem do Wykana. – I marnuje się tutaj.

Widzę, że masz oko. Ale co z tego, że ładna? I pomyśl sobie: ja także mógłbym mieć z tą dziewczyną, jak ty to nazywasz, margines. Są różne ładności na tym świecie. Bo ona mi się podoba i ma w sobie coś takiego… takiego delikatnego, czego ja nigdy w życiu nie zaznałem. Moja kobieta pracowała w sortowni węgla, miała żylaki na nogach i dłonie szorstkie… no, jak tarka. Kiedy się z nią pobierałem, ręce miała jak posiekane szkłem. Głodowała przeze mnie kilka lat, bo siedziałem w pudle. A ta, coś ją tu widział,, ma ręce jak jakieś tam… pąki albo płatki kwiatków. Śmieszne, że tak. mówię, nie? Margines, co?

25Wydało mi się, że słyszę w jego głosie miłość i nienawiść do tej kobiety o dłoniach posiekanych szkłem. Dodał:

Ale ja sobie na takie marginesy nie pozwalam. Na romanse z sekretarkami. Teraz trzeba budować socjalizm. Ale jak, żeby to się udało z pożytkiem dla ludzi?

Pomyślałem, że dziewczyna ma wyjątkowe szczęście. Przecież dyrektor Wykan zanudziłby ją i narzucił jej powagę heroicznego „budownictwa”, która zabiłaby cały czar jej młodości. Powiedział mi potem, że była wnuczką komunisty, którego na jakimś tam zjeździe wykończono przez prowokację Berii, może nie Berii, ale Stalina? Rozwiązał KPP.

Kiedy zgłosić się po przeniesienie? – zapytałem, bo nic nie wiedziałem ani o KPP, ani o Berii.

Pilno ci? Aż tak? – zapytał.

Aż tak – powtórzyłem.

Jutro. Albo nie, przyjdź ty lepiej pojutrze. Znajdę coś dla ciebie i powiem, żeby to załatwili od ręki.

Może być byle co – powiedziałem. – Nawet jakieś odludzie.

Dobrze – ucieszył się– jak Dziurę wolisz, to już mam. Kogoś takiego potrzebujemy. Robota tam ciężka, dużo młodych ludzi z tymi twoimi marginesami, bo młodzi zawsze mają marginesy, niedoświadczonych i nieuświadomionych ideowo. Jak się coś złego stanie, a dzieje się tam dużo złego, to pociągniemy ciebie do odpowiedzialności, bo do odpowiedzialności pociąga się zawsze małych, nigdy najważniejszych, i stracisz własną głowę w tej Dziurze. Lubisz tracić głowę?

Dla dobrej sprawy warto stracić głowę. Chociaż – powiedziałem – człowiek bez głowy nieestetycznie wygląda.

Kierownik – ciągnął dalej Wykan – to solidny człowiek, ale ograniczony, tyle ile trzeba, żeby nie stracić stanowiska. Z takim o miłości ani o komunizmie nie pogadasz. Mieszkania są tam nędzne, dostaniesz jakąś szopę albo pomęczysz się trochę w hotelu robotniczym. Może u takiego Pawlika znajdziesz komorę, ale on taki jakiś pokrzywdzony, niedzisiejszy. Sympatii tam nie będziesz miał, bo oni chcieli wysunąć na twoje stanowisko kogoś swojego, a ja do tego kogoś zaufania nie mam, bo on był kiedyś u Andersa, w wywiadzie Kopańskiego. Wykopią ci dołek, nie bój się. Samochód będziesz miał na spółkę z kierownikiem Garbkiem. Pozwoli cit to pojedziesz, gdzie trzeba. Nie pozwoli, to pójdziesz piechotą, bo w Dziurze nie wszędzie masz komunikację. Z awansu ciebie wycofuję, bo nie mogę dać go temu, kto odchodzi samowolnie z roboty. I skreślimy ciebie także z listy orderów. Bo ordery są dla pewniaków albo dla opozycji, żeby ich pozyskać, I słusznie. Pensja będzie niższa o grupę. Chyba zrezygnujesz. Bo order miał być „chlebowy”, do emerytury.

Patrzył na mnie. I nagle ostro zapytał:

Zostajesz u nas czy jedziesz? Wybieraj: albo to co było, albo to co ciebie tam czeka. Wybierz. Jutro daj odpowiedź. No, tymczasem – powiedział Wykan i wstał.

26– Już się zgadzam. Tutaj nie mogę zostać.

Ale wolałbyś coś lepszego niż Dziura? Co? Byłem przekonany, że mi nie wierzy. Powiedziałem:

Może macie coś gorszego, wolałbym coś gorszego.

Nic gorszego nie ma. Najgorsza jest Dziura. Chcesz coś jeszcze powiedzieć, ja to widzę. Co ty przed nami ukrywasz?

Chciałem coś jeszcze powiedzieć.

Czemu każdego podejrzewacie o nieuczciwość, o ukrywanie prawdy? Jeżeli nie mogę tu zostać przez moją dziewczynę, to nie dlatego, żebym szukał… Nie chcę być w Mieście, nie mogę tu zostać! A dokąd stąd pójdę, to mnie nie obchodzi. Nie lękam się tego, co mnie czeka, boję się tylko tego, co mnie spotkało. A wy straszycie odebraniem awansu i orderu! Wiem dobrze, jacy łajdacy i cynicy dostawali w minionych etapach ordery, stanowiska i zaszczyty, a najuczciwszych pomijano.

Nie mów – zaprzeczył. – Rozumiem twoją gorycz. Ale mnie o tych sprawach nie wolno rozmawiać… Tylko powiedz mi jeszcze, kto ona jest? Czy to taka ładna, ta Teresa, z którą ciebie widziałem? Co?

Tak, ta ładna, z którą mnie widzieliście.

Teraz już wiem, czemu ciebie rozrabiali. Miałeś piękną dziewczynę jak laleczkę, no to byli zazdrośni. Nie mogli jej nic zrobić, no więc dobrali się do ciebie za to, że taka ładna chodzi z tobą. Żebyś ty wiedział, co ja się tu nasłuchałem o ludziach! Ale i to chyba minie, ta… tak, ta głupota i ohyda.

Naprawdę tak myślicie?

Powiedziałem: „chyba”. Nasza ideologia uczy, że nic wolno mówić „na pewno”. Trzeba coś postanowić, potem uruchomić to, pchnąć w pożądanym kierunku i później patrzeć, jak sprawa się toczy. I… i korygować, wciąż korygować. A nigdy nie wiadomo, czy na pewno jest dobrze skorygowane. Co?

A u nas czasem się pchnie – wtrąciłem – i nie patrzymy już, jak to się toczy i dokąd. Wmawiacie w siebie, że na pewno dobrze, bo kto z dygnitarzy z własnej woli szczerze przyznaje się do błędu? Chyba że was do tego zmusimy. Dopiero wtedy przyznajecie się do błędów. Ale winę za błędy zrzucacie na nas wszystkich, nawet na tych, którzy protestowali…

Zdarza się, zdarza, ten świat jest po to, żeby wszystko się na nim trafiało. A my wyciągamy wnioski, taka nasza robota. Trudna. Bo CAŁOŚĆ trzeba ocalić. Zapalisz?

Nie, dziękuję.

Podałem Wykanowi płonącą zapałkę. Udawał, że tego nie widzi. Pochylił się nad biurkiem, sięgnął po pudełko leżące przede mną i sam potarł zapałkę o chropawy brzeg. Zdmuchnąłem płomień mojej i bawiłem się sczerniałym kikutem drewna.

Czy wiesz, dlaczego tak zrobiłem? Co?

Jakbym siedział na waszym fotelu, może także pozwoliłbym sobie

27na coś takiego. U nas ważność człowieka zależy od ważności fotela, na jakim siedzi.

Uśmiechnął się szczerze, po raz drugi w czasie udzielonej mi „audiencji”.

Można tak pomyśleć, można – odparł Wykan – ale nie dlatego tak zrobiłem. Chciałem, żebyś pamiętał, że jak będziesz za bardzo uprzejmy, pomyślą, że chcesz dostać coś więcej, że coś jeszcze skrywasz i wyskoczysz z tym wtedy, jak już twoja uprzejmość chwyci. Uprzejmość to pozory, a człowiek musi być twardy, bo go zjedzą uprzejmi… Kto ona jest, ta twoja? Co?

Nie rozumiem.

No, z jakiej ona rodziny? Co robi ojciec, matka?

Matka jej pracowała w czasie wojny w fabryce papieru, kleiła pudełka do margaryny i buraczanej marmolady.

No dobrze. A teraz co?

Jest kasjerką na dworcu, chociaż skończyła historię sztuki. Ojciec w czasie wojny wyjechał do Anglii. Był sierżantem w Zachodnim Korpusie.

Był sierżantem powiadasz, chyba u Andersa. A teraz co robi?

Pracuje na fermie pod Londynem. Karmi kurczaki. A z Andersem wielokrotnie rozmawiał Stalin. Przyjaźnie.

Nie wrócił po wojnie? Co? Ten jej ojciec?

Nie wrócił. Bał się Stalinia. Chyba niepotrzebnie. Bo Stalin cenił dobrych sierżantów. Ale on nie wrócił.

Tó źle. Trzeba wracać. Nam także potrzebne są kurczaki. To bardzo źle, że nie wrócił z kapitalizmu.

Tak, źle. A ona bardzo kocha ojca. Niedobrze jest, kiedy dziewczyna zostaje tylko z matką – powiedziałem.

– „I ciebie to nigdy nie zastanawiło, że on tam został?

Podobno w czasie wojny związał się z jakąś Angielką. Dobrze tam zarabia i od czasu do czasu pomaga żonie i córce.

A gospodarstwo to jego własność czy jak?

Nie, jest tam robotnikiem. To kurza ferma.

I dobrze zarabia? Jako zwykły robotnik? Nie wierzę.

Bardzo dobrze. Takie fermy dają spory zysk. W Anglii robotnicy nieźle zarabiają.

Wstał, podał mi rękę.

Przyjdź jutro po przeniesienie. Dobrze, że skończyłeś z tą dziewczyną. Co?

Wolałbym nie kończyć.

Dobrze się stało. Ona jest…no, to skrzywienie klasowe…

Ona nie jest wrogiem! To bardzo uczciwa… Przerwał niecierpliwie:

Ale ojca ma w Anglii! A ty jesteś nasz!

A ona była moja – chciałem dodać. Ale nic nie powiedziałem. Bo jednak byłem najbardziej swój.

28Tej nocy, kiedy wcześniej wróciłem z Warszawy, postanowiłem zajrzeć do knajpy Filipa. Teresa wyszła już z „Arizony” i poszła do tego obcego faceta.

Minąłem zmurszały gmach teatru i znalazłem się na wąskim podwórzu, w mrocznym zaułku. Kilka kroków w nie oświetlonej sieni. Woń kiszonej kapusty, moczu i przypalonej kiszki kaszanej. Drzwi do kuchni. Chuda, pyskata kucharka nazywała się Euzebia. I tuż za podręcznym magazynem dwumetrowy korytarzyk z ustępem dla obojga płci. Silny odór karbolu. Ciężkie od kurzu i tłuszczu kotary osłaniające wejście do wnętrza zakamuflowanej od tej strony knajpy – i bytem na miejscu. Osiem stołów pokrytych ceratą drukowaną w czerwono-fioletowe geometryczne wzorki. Przy trzech zastawionych stołach wesoła, mocno podpita kompania: pięciu mężczyzn i trzy miejscowe prostytutki, wymalowane jak Indianie. W kącie, pod kaflowym piecem, milicjant z wąsatym chłopiną i tęgą kobietą. Przy najbliższym stole dwaj młodzi mężczyźni i bladziutka, śliczna dziewczyna o ogromnych i wystraszonych oczach. Miała nie więcej niż szesnaście lat. Usiadłem obok. Filip oderwał się od milicjanta, któremu podawał kufel piwa i talerz parujących flaków. Podszedł do mnie.

Jak leci, stary? – zapytał. – Mam kabanosy, chcesz?

Jakoś leci. Daj wypić.

Jesteś jakiś taki wczorajszy. Albo nieszczęśliwie zakochany.

Dasz coś mocnego?

Dostaniesz. Tu się nie przychodzi na mleko. Co ciebie gryzie? Spirytus też jest.

Każdego coś gryzie, sam wiesz.

Wiem. Każdy ma jakiegoś mola, który go gryzie. Albogryzia, który go moli. Ale ty, dziecino, nie masz na głowie podatków. Los na loterii.

Tylko nie bujaj, że tracisz na tym interesie. Filip się zaśmiał.

Jeszcze roczek, a wynajmę ci pokoik w mojej willi. Podciągam już pod dach. Będziesz mógł tam pisać i sprowadzać dziewczynki. Daję ci roczne stypendium. Cesia! – zwrócił się do zaspanej, raczej spierdolonej, bufetowej – nasyp dwa głębsze i napompuj duże piwa.

Cesia sięgnęła po dwie angielki, napełniła je czystą i podsunęła na skraj kontuaru razem z kuflami piwa.

Bierz pan, bo stygną – mruknęła.

Coś złego zabłysło na moment w oczach Filipa.

Nie oszczędzaj się – rzucił Cesi – sama podaj panu prezesowi. Leniwie i ślamazarnie wyszła przed kontuar, wzięła tackę z kieliszkami

i kuflami. Kręcąc ciężkim i podniecającym zadem podeszła do stolika. Miała ładną twarz i lekko przymrużone duże piwne oczy. Pomyślałem o Teresie. Co ona teraz…

29– Mógłby pan już zamknąć ten burdel – powiedziała, stawiając kieliszki na stole – nogi mi spuchły i wlazły w tyłek.

Stała przy nim i czekała na odpowiedź, Filip jednak nie zważał na nią.

No, za twoje – powiedział. Wypiliśmy. Cesia wciąż stała przy nas.

Lubisz wodą popijać, co? Cesia, daj butelkę mineralnej i chlapnij jeszcze kolejkę, nie zapisuj, ja płacę.

Czy pan kiedyś za wszystko zapłaci? – mruknęła dziewczyna i rzuciła mi nienawistne spojrzenie, jakbym ją zmuszał do ruszenia zwalistego ciała i płacenia za Filipa.

Mam forsę, nie trzeba – powiedziałem.

Już ty się nie pchaj z pieniążkami – wtrącił Filip – ja tyle zgarniam za dzień, ile ty za miesiąc, schowaj te swoje grosiki, kupisz swojej cizi nylonowe pończoszki i majteczki z koronki.

Cesia przyniosła napełnione kieliszki i kręcąc podniecająco kuprem znikła za kontuarem. Co Teresa robi teraz z tym swoim…

To niezła kobieta – Filip pochylił się ku mnie – ta Cesia, całkiem niczego. Ale jak jest zmęczona, to ciska się, jakby miała diabła pod spódnicą. Widziałeś ten tyłek? Jest za co złapać. I nie myśl, że to gąbka! To twarde ciało jak dąb, można by na tej pupie gwoździe prostować. No, wypij za mój domek. Luksusową willę buduję, wiesz? Z krytym basenem i z garażem.

Wypiłem za jego domek i za ten kryty basen. Później także za garaż. I jeszcze za tyłek Cesi, a był to tyłek niezwykły, elastyczny i wibrujący.

Patrz – zwierzał się Filip – dziesięć lat minęło, a człowiek się zdeklasował jak nic. Myślisz, że mógłbym jeszcze wrócić do szkoły i znowu uczyć geografii? Gadać o pasatach, pampasach i równiku? Wyliczać dopływy Amazonki i Wołgi, opowiadać tym tumanom, gdzie Tokio, a gdzie Pernambuco, i jaka jest różnica między Afganistanem a Argentyną? Za ile? Nie, bracie – Cesia, daj jeszcze dwie, no, rusz się Cesia, Cesia, słyszysz? – nie, bracie, ja bym co drugie słowo sypał madami i cholerami, już się tego nauczyłem. Próbowałem być wytworny, nie chciałem zmarnować wrodzonej inteligencji, e tam, zaraz inteligencji, ale żeby przedwojennego wykształcenia nie zmarnować – Cesia, ruszysz się, czy mam ci pomóc?! – jednak musiałem zrezygnować, dyrektor nie miał do mnie politycznego zaufania. A ty.co, gdzie forsę zahaczasz?

Zrobili ze mnie urzędnika, niby inspektora.

Żebyś na tym gorzej nie wyszedł. Niejednego już zmarnowali.

Dobra robota, chociaż ryzykowna.

A ty wciąż bezpartyjny czy do sojuszników pozytywnych należysz?

A gdzie mam być? U Salezjanów? W Armii Zbawienia? Mało mnie znasz. Popieram uczciwych i pożytecznych. Inni się nie liczą.

To myślisz, że oni mają rację? Ci z partii?

Rację ma ten, kto coś robi z pożytkiem. To jedyne kryterium.

30– Święte słowa… A oni, myślisz, że z pożytkiem? Nie pądobała mi się chytrość Filipa.

Są i tacy, i tacy. Różni. Jak wszędzie. W Polsce, w Ameryce i gdzie indziej.

Filip rozejrzał się po sali.

No widzisz. Ale ja się pytałem tak, w ogóle, w sumie, to wszystko razem. Czujesz się odpowiedzialny za rząd?

Mogę tylko za siebie odpowiadać, za to, co sam zrobię. A oni nie pytają mnie o zdanie.

Ale idea, rozumiesz, sama idea! Wielkie Sprawy! o tym wciąż myślę, gryzie mnie to. Przecież za coś człowiek wlazł kiedyś do lasu i uziemiał faszystów. I ty, i ja. I co nam z tego?

Patrzyłem na bladą dziewczynę z przestraszonymi oczyma. Wyglądała jak oswojona, ale bojaźliwa wiewiórka. I myślałem o Teresie. Powiedziałem:

Filip, czego ty chcesz? Pytasz, za coś walczył? Masz knajpkę, uchowałeś się z nią, budujesz domek. Już ty najlepiej wiesz, za coś walczył. A idea? Daj się wypchać z tymi swoimi Wielkimi Sprawami w małych gębach. Niech mi ludzie pokażą, co potrafią robić i jak to robią, a ja im powiem, jaka jest ich idea. Reszta to pic, lipa i fotomontaż, sam wiesz.

Filip czknął, przesunął dłonią po nie ogolonej brodzie.

Ale mi ciężko, oj, ciężko, nie jestem zachwycony rzeczywistością ani tą knajpą…

Chcesz wracać do szkoły? I uczyć geografii?

Nie ma różnicy gdzie, wszystko jedno. Trochę się ideowo zagubiłem… Ale ja ci tu zalewam głodne kawałki, a ty masz własną bidę. Co masz? Coś z miłością?

Wydawało mi się, że blada dziewczyna, siedząca z tymi dwoma cwaniakami, czeka na pomoc, na coś, co by ją uwolniło od tych, którzy z nią byli. Może dlatego spojrzała na mnie błagalnie, jak zbity pies.

Filip westchnął, dopił resztkę z kieliszka i zapytał:

Zakorkowałeś się dzisiaj. Wypijesz jeszcze?

Nie, mam dosyć.

Mało pijesz. A mnie wciąż suszy. Na takich abstynentach zbankrutowałbym. Ale nie pij dużo, nie truj wątroby. Wątroba ważniejsza niż serce. Poeci piją, ale nic o wątrobie nie wiedzą, piszą o sercu.

Wrzaskliwe towarzystwo siedzące przy trzech złączonych stolikach skandowało chórem: – Pa-nie-Fi-lip! Pa-nie-Fi-lip!

Biegnę, biegnę! – zawołał Filip, wciąż siedząc. – Skoczę tam do nich, to dzisiaj moi najlepsi goście. Już pękło pięć litrów. A w rachunku mam siedem – dorzucił szeptem – to na domek. A te dziwki, co z nimi siedzą, są zblatowane, mają u mnie procent.

Pa-nie-Fi-lip!

Kiwnął w ich stronę wyciągniętą ręką, ściereczka rozpostarła się jak proporzec.

31– Jeszcze im mało. Widzisz, jak te stare kurwy wyglądają? Jakby na wieczór zdejmował je ktoś z prawidła. A kiedyś to były śliczne dziewczyny, pamiętam sprzed wojny. Na wojnie zaczęły się puszczać, nie, nie ze szkopami, ale z chłopakami, którzy chcieli umierać za ojczyznę. Z dobrego serca dawały im popalić, żal im było szczeniaków. No i popatrz, jak dzisiaj wyglądają te patriotki. Trzym się, stary, skoczę tam. Patrz, z czego żyjesz – to jest moja dewiza.

To były kiedyś śliczne dziewczyny”… Spojrzałem na tę przy sąsiednim stoliku, przyciskając do warg zimny, poszczerbiony kufel z piwem. I ta mała także jest śliczna. A Teresa także była śliczna… Była! W tym momencie pojąłem, czym jest kobieta, którą się kocha, którą się traci. Zależało mi zawsze na Teresie, ale teraz zależało mi bardziej na tej nieznanej, innej Teresie, którą utraciłem.

No więc – myślałem, patrząc na dziewczynę siedzącą naprzeciw – no więc gdzieś przeczytałem, że od kobiet trzeba uciekać daleko, jak najdalej i że taki powinien być pierwszy odruch mężczyzny, jego instynktowna samoobrona. Te najlichsze kobiety, im więcej kosztują, tym są tańsze i mniej warte; te zaś, które oddają się z miłości, które kochają bezinteresownie, okradają z czasu i spokoju, z energii i ambicji. Jednak nie unikałem dziewcząt. Dzięki nim zetknąłem się z jakimś lepszym światem, niedostępnym mężczyznom, ale czym jest miłości namiętność – zrozumiałem dopiero, kiedy spotkałem Teresę. Już pół roku ją znałem, przychodziła do mnie często, ale nigdy nie odważyłem się dotknąć jej ramienia, stopy, piersi – chociaż żadnej dziewczyny tak nie pożądałem jak Teresy. Później tuliłem ją do siebie, a kiedy pochylałem się nad nią, nadchodziła chwila, w której jej twarz Stawała się nieskazitelnie piękna. Pożądanie zniekształcało jej rysy, zwężało źrenice, rozchylało nabrzmiałe wargi. Wyzwolenie tego pożądania czyniło ją piękną, piękniejszą niż zawsze.

] już nic mnie od tej namiętności nie zbawi, nie wiedziałem, dokąd przed nią uciec.

Blada dziewczyna z zalęknionymi oczyma, która siedziała o kilka kroków przede mną, niczym mnie nie wabiła. Nie istniała dla mnie jako kobieta i tylko jedną myśl budziła: uratować to zaszczute zwierzątko z brudnych i lepkich łap kanalii, bo przecież i jeden, i drugi – tak zrozumiałem z podsłuchanej rozmowy – chcieli ją zachować dla siebie, na wspólny użytek. Chcieli być z nią w trójkę.

To były kiedyś śliczne dziewczyny”… Spojrzałem na tę przy sąsiednim stoliku, pijącą z ciężkiego kufla pieniste piwo, i myślałem o Teresie.

Ty tylko nas słuchaj – mówił do dziewczyny tęgi cwaniak – nas się trzymaj. Wtedy nie przegrasz.

Tak, proszę pana, dobrze, proszę pana – powiedziała.

Jesteś młoda, rozumiesz – dorzucił drugi, z twarzą opryszka – jesteś młoda i głupia, i możesz zejść na psy. Ale my ciebie ustawimy.

Dotknął jej policzka palcami krótkimi i grubymi jak serdelki.

Przy nas wyżyjesz – uzupełnił pierwszy. – Kupimy ci zgrabne

32buciki, trochę ciuchów i kolorową parasolkę z plastikową rączką, żebyś nam wstydu nie przyniosła. No?

Tak, proszę pana – powiedziała nieśmiało, z opuszczonymi powiekami – dobrze, proszę pana. Ale to dlatego, że do domu już nie mogę… Ojciec mnie zabije o tej godzinie…

A jak będziesz grzeczna, to jeszcze parę groszy od nas załapiesz, nie bój się, nie będzie ci u nas źle. Niejedna by chciała. Patrz, widzisz to śmiecie? – wyciągnął portfel i pokazał jej gruby plik banknotów.

Dobrze, proszę pana – powiedziała, lecz widziałem obrzydzenie w jej twarzy, a może tylko lęk. – Dobrze.

No, jak dobrze, to dobrze – sapał ten tęgi. – Bo do domu nie masz po co wracać, no nie? Stary by cię zatłukł. I co ciebie czeka w domu? Zamiast uczyć dziewuchę i zrobić z ciebie babkę ekstra klasa, stary zapisał takie dziecko na gońca do redakcji i jeszcze forsę musiałaś w zębach do domu przynosić. A jakie ty masz trzewiki, popatrz tylko, łata na łacie, i chyba dziurawe. Gdyby nie to, zaprowadziłbym ciebie do „Arizony”. Forsiaki są, ale nie wypada pokazać się z taką jak ty.

Dziewczyna pochyliła głowę i spojrzała pod stół na swoje delikatne dziewczęce nogi w ciężkich butach podbitych płatem samochodowej dętki. Płakała nie ścierając łez, toczyły się po twarzy, zatrzymywały się na dolnej, lekko odętej wardze.

Widzisz – mówił opryszek – sama widzisz, jak ciebie urządzili. A beczeć nie ma co. świat nie lubi płaczących, cholerny świat. Bez nas zeszłabyś na psy, ty to zawsze pamiętaj. A my zrobimy z ciebie człowieka.

Tak, proszę pana, dobrze, proszę pana… – Poruszała zaledwie wargami, a kiedy uniosła powieki, dostrzegłem, że patrzy na nich z nienawiścią. A jednak podda się, zrobi, co każą. Zapłaci swoją cenę i chyba wie za co. Ona już była wtajemniczona, bo przyjmie z pokorą swoją porcję upokorzenia i bólu, jak wszyscy.

Opryszek trącił łokciem tęgiego cwaniaka. •*- No, stary, zrobimy z niej człowieka, nie?

Zachichotali. Dziewczyna chyba była zrozpaczona. Ale nie miała innego wyjścia.

Dzisiaj pójdziesz z panem Jankiem do hotelu – powiedział oprych – nie bój się, on ci nic złego nie zrobi, same przyjemności. To złoty człowiek. A później ja przyjdę, bo także musimy przyjemnie pogadać – zaśmiał się.

Nie gadaj tyle – powiedział „złoty człowiek” – nie gadaj, a gdzie ona ma pójść, jak nie do nas? Ona wie, że nikt jej nie pomoże, jak niemy. Prawda? No.

Dziewczyna patrzyła na mnie. Wiedziała, że słyszę każde słowo. Na bledziutką twarzyczkę wystąpiły szkarłatne rumieńce. Dałem jej znak, że wiem, co wybrała, dlaczego tak wybrała i co ją czeka. Wydawało mi się, że łączy nas jakiś ból i wiedzieliśmy chyba, i ona, i ja, że nie możemy sobie pomóc. Wciąż myślałem o Teresie.Opryszek spostrzegł, że dziewczyna patrzy na mnie. Odwrócił się i powiedział:

Co się pan wtrącasz?

Nie odpowiedziałem, wciąż patrzyłem na dziewczynę.

Może się nie podoba, co? – opryszek przechylił krzesło w moją stronę. – No?

Nic nie mówiłem. Patrzyłem na dziewczynę i myślałem o Teresie. I nagle gwałtownie odpłynęła fala spokoju. Być z nią, a nie z Teresą!

Chodź ze mną – głośno powiedziałem do dziewczyny. Potrząsnęła głową. Jednak nic nie rozumiała. Dokąd miała iść? Czym

się różniłem od tych cwaniaków? Mogłem ją także zabrać do hotelu, jak ten tęgi złoty człowiek, ale o nim przynajmniej wiedziała, że kupi jej ciuchy i kolorową parasolkę, że ma wypchany portfel. I może myślała też, że gdyby zdobyła ten portfel, skończyłyby się jej troski, mogłaby się uczyć, kupić modne pantofle i nylonowe pończochy, o jakich zapewne marzyła od kilku lat.

Jeszcze raz potrząsnęła przecząco głową. Jak jej wytłumaczyć, że nie chcę z nią wejść do hotelowego łóżka, że pragnę jej tylko pomóc, nic więcej, całkiem po ludzku podać rękę i wytłumaczyć, że nie warto dla kolorowej parasolki z plastikową rączką…

Złoty człowiek mruknął do opryszka:

Zrób go na szaro. Niech się na zawsze odpieprzy.

Chodź ze mną – powtórzyłem dziewczynie.

A może ja z tobą pójdę? – zapytał opryszek i wstał.

Uważaj, w kącie glina – rzucił jego kumpel.

Zblatowana – odparł opryszek.

Wstałem w obawie, że uderzy mnie, kiedy będę siedział.

Dobra, chodź, królu – powiedziałem.

Niech pan nie idzie! – zawołała dziewczyna.

Nie chciałem przejść pod zasłoną pierwszy, ale pchnął mnie w plecy otwartą dłonią. Wyszliśmy.na podwórze, w cień starej szopy.

Czego chciałeś od naszej cizi? – zapytał. – Kto ją wyjął, ty czyja i mój koleś? Co za sprawa?

To była do niej sprawa, nie do ciebie.

Szybko, sięgnął do kieszeni spodni, zapewne miał tam nóż. Ale prawą ręką przycisnąłem jego łokieć do biodra i trzepnąłem go w twarz lewym sierpowym, jak w treningowy worek z piaskiem. Potrząsnął głową, lecz nie zamknął oczu. Więc trzeba było poprawić. Odrywając drugą dłoń od jego łokcia, dodałem prawy sierp, a lewą pięść ulokowałem pod brodą. To była wypróbowana seria z monachijskiego ringu.

Nawet nie stęknąl, runął na ziemię.

Wróciłem na salę. Nie patrząc na.dziewczynę, położyłem na stole pieniądze. Filip siedział obok milicjanta. Wciąż myślałem o Teresie.

Cześć – powiedziałem do Filipa. – Już spływam.

Cześć, a wpadnij tu jutro! – zawołał. I z niepokojem spojrzał, gdy zatrzymałem się przy sąsiednim stoliku.

34– Idziesz ze mną? – zapytałem dziewczynę. – Nie lecę na ciebie, tylko chcę ci pomóc. Z nimi się złajdaczysz.

Złoty człowiek żachnął się:

Coś się przypierdolił? Gdzie mój koleś? Poszedł siusiu?

Teraz robi siusiu w niebie albo w piekle. Dziewczyna powiedziała:

Ja jestem z tym panem – i dotknęła jego ramienia.

Już nie patrzyłem na nią. Jedna więcej? Tysiąc więcej? To nic nie zmienia na tym skurwionym świecie.

Idź pan po kolegę – powiedziałem – leży pod szopą, na podwórzu. I czeka na spowiednika albo na sanitariusza.

Coś mu zrobił? Ty…

Trzeba go oblać zimną wodą. To wystarczy. Tylko uważaj, żeby się nie przeziębił.

Poderwał się z krzesła, ale go powstrzymałem:

Siedź, siedź, bo także zarobisz. Zaniepokojony Filip stał już przy nas.

Co się stało? Ja tu nic potrzebuję żadnej chryi.

Dobranoc, mała – powiedziałem do dziewczyny. A do Filipa: – Nic się nie stało, trzymaj się. I nie ucz już geografii, tutaj więcej zarobisz. Nauczycieli nie szanują.

Ty – szepnął mi na odchodnym Filip, tuż przy kotarze – te kociaki z prawidła pytały, coś ty za jeden. Co im powiedzieć?

Żeby się więcej nie pytały. Cześć.

Cześć!

Wracałem pod ten dom, w którym zniknęła Teresa.

Więc człowiek, którego prosiłem, umożliwił mi wyjazd, jednak zrozumiał, że niechęć do dziewczyny przerodziła się w odrazę do Miasta, i że tam, gdzie jest ona, nie będzie ze mnie pożytku. Kiedy zgłosiłem się w sekretariacie, podano mi kopertę z przeniesieniem do miasteczka nazwanego Dziurą, zaadresowaną gdzie trzeba.

Zapowiadało się, że czeka mnie tam skomplikowana i wyczerpująca praca. Taka była wówczas najbardziej potrzebna, obiecując nieprzewidziane i absorbujące starcia z nie znanymi mi jeszcze faktami i ludźmi. Pragnąłem zderzenia z czymś, czego jeszcze nie znałem. Tęskniłem do nieoczekiwanych wydarzeń wymagających natychmiastowego opanowania pierwszych odruchów, skupienia uwagi i natężenia woli. Niech się zdarzy wszystko co najgorsze, byle tylko nie tęsknić już do Teresy i nawet w myślach nie odmieniać jej imienia.

35Do Dziury przyjechałem późnym wieczorem, udręczony rozmyślaniem

0 Teresie i jazdą w rozklekotanym wagonie kolejowym, pamiętającym austriacką monarchię. Dominował żal, naiwny i oskarżający los, że dopuszcza, by ktoś znalazł się w sytuacji, w jakiej ja utknąłem. Trafiają się innym takie klęski, ale mnie mogło to ominąć, i nie musiałem doświadczać zdrady ukochanej dziewczyny. Są przecież inne kobiety

1 są inne miłości, bolesne jak każda, lecz więcej jest w nich radości i dłużej trwają niż moja. Dlaczego mnie przypadła właśnie taka?

Noc spędziłem w hoteliku dusznym i zaniedbanym. Chociaż było kilka wolnych i lepszych pokoi, miałem wrażenie, że zarządzający wyświadcza mi niezmierną łaskę pozwalając tam zamieszkać i zapłacić, ile się należało. W kimś nie znającym zwyczajów mojej ojczyzny budziłoby to podejrzenie, że dyrekcji hotelu nie zależy na zarobieniu pieniędzy, bo żyje ona z całkiem innych dochodów, hotel zaś jest placówką działalności filantropijnej.

Czekałem pół godziny, nim zjawiła się skwaszona pokojówka. Posłała łóżko. Zapytałem, czy może przynieść herbaty. Powiedziała, że nie i dała do zrozumienia, że dziwi ją moje pytanie. Pragnąc ją zdumieć jeszcze bardziej, zapytałem, czy rano dostanę śniadanie. Odparła, że tu przecież nie jest restauracja, ale hotel. Ponieważ moja walizka znajdowała się w przechowalni dworcowej, poprosiłem o przybory do czyszczenia butów. Dowiedziałem się wówczas, że takiego kapryśnego gościa już dawno nie widziała. Podziękowałem jej, przeprosiłem za natręctwo. Wzruszyła ramionami i zapytała, czy zapłaciłem już za pokój. Klepnęła dłonią poduszkę i wyszła. Pomyślałem, że nie z tego żyła, że była pokojówką. Tutaj miała tylko pensję, podobnie jak recepcjonista.

Była to zła noc, jedna z tych, które przynoszą sen dopiero o świcie. Jednak na przekór zmęczeniu, gdy o brzasku sen ciążył już na powiekach, wyszedłem z hotelu. Osłabiony ciągiem bezsennych nocy, obawiałem się, że gdybym zasnął, wstałbym dopiero w południe: co prawda prosiłem portiera, by mnie obudził, ale domyślałem się, że nie mogę na nim polegać. On także miał tylko pensję.

Włóczyłem się ulicami miasteczka i poznawałem Dziurę przesyconą wilgotnym powietrzem, burą od mgły i niskich dymów, obłożoną tymi oparami jak pleśnią.

W pierwszej napotkanej restauracji, gdzie stoły jeżyły się odwróconymi krzesłami, a stara kobieta mokrym gałganem przecierała deski podłogi, wypiłem przesłodzoną herbatę o barwie octu. Popielata jajecznica była tak przybrudzona starym tłuszczem z patelni, że jej nie tknąłem.

W godzinę później, głodny i senny, stałem już przed Garbkiem, zwierzchnikiem instytucji, w której miąłem pracować.

W kieszonce marynarki Garbka tkwił grzebyk. Ten szczegół narzucał się natrętnie, lecz była to raczej zuchwała demonstracja, gdyż włosy

36Garbka, starannie ulizane i mocno przerzedzone, wyglądały jak przyklejone do czaszki. Więc po co mu ten grzebyk?

Garbka przypomniałem sobie natychmiast: był w partyzantce. Spotkałem go przy koncentracji naszych oddziałów i rozmawiałem nieco dłużej niż z innymi żołnierzami ruchu oporu. Stwierdziłem, obserwując go, że jednak zmienił się znacznie. Wtedy był obładowany granatami, nawet górne kieszenie bluzy – gdzie nosiliśmy listy, fotografie i papierosy – Garbek wypychał amunicją. Nie palił i nigdy nie pił z nami bimbru. Nie lubił żołnierzy Armii Krajowej.

Wspominam ten szczegół, ponieważ wkrótce zyskał on znaczenie nieomal symbolu; przekonałem się rychło, że Garbek stał się człowiekiem wygodnym, przesadnie układnym, w razie potrzeby śliskim i sprytnym. Był nadziany cytatami klasyków jak nudne przemówienia z owego czasu i. nafaszerowany frazesami niczym świąteczny indyk nadziewką. W momentach krytycznych, decydujących o powodzeniu jakiegoś przedsięwzięcia, umiał się wycofać, pozostawiając innym odpowiedzialność za jego wynik. On był zawsze niewinny.

Przedstawiłem Garbkowi pokrótce sprawę mojego przeniesienia, nie mówiąc o przyczynie. Słuchał z uwagą, przechyliwszy ukośnie głowę i zatrzymując wzrok na moich wargach, jak głuchoniemy. Kiedy skończyłem, zapytał: – A przeniesienie? Z jakiego to powodu?

Skłamałem: – Centrala chciała ciebie trochę odciążyć, bo cię ceni. Myśleli, że będę się do tego nadawać.

Wiedzą, co robią – uciął Garbek. – Dobrze wiedzą, co robią. I to nie nasza sprawa, co oni na górze robią i kogo odciążają, mamy swoje zadania. A mieszkanie tutaj masz? Znajomych?

Nie, nie miałem mieszkania ani znajomych.

To gorzej, będzie z tym bieda. A żona jest? Nie miałem żony, powiedziałem mu o tym. Garbek inkwirował dalej:

Narzeczona?

Wyjaśniłem, że nie mam też narzeczonej.

Szkoda – zauważył. – Szkoda. Trzeba mieć kogoś takiego.

Bo co? –.zapytałem.

Mężczyzna żonaty jest solidniejszy. Nikt tak człowieka nie przypilnuje jak żona. Przez żonę można mieć wpływ na mężczyzn, ale opozycja nie docenia roli kobiet. A kawalerowi różne myśli chodzą po głowie i zachciewa mu się nie wiem czego. W socjalizmie, jak ktoś dba o swoje stanowisko, powinien mieć żonę, bo ona przypilnuje.

Wytłumaczyłem mu, że sam siebie pilnuję i że nie chodzą mi po głowie żadne różne myśli, bo przecież góra jest od myślenia, a nie ja. Czasem o czymś pomyślę i głośno o tym powiem, ale wtedy mam cholerne kłopoty. Jednak jemu nie przysporzę utrapień.

Wysłuchał z przekrzywioną głową jak ptak, którego dobiegł jakiś szelest. Powtórzył: – Ale z mieszkaniem będzie bieda. Jeżeli ja nie pomogę, na nikogo nie licz. Ale dam ci taki jeden adres. Idź tam i powo-

37laj się na mnie. Powiesz, że przysyła ciebie pan dyrektor Garbek, tutaj wszyscy mnie znają. Dlatego wolę w Dziurze siedzieć, niż w Stolicy, choć były szansę, sam rozumiesz. Tam pies z kulawą nogą nie słyszałby o człowieku. Tam nie znalazłbym dla ciebie.mieszkania, a tutaj mogę. Wszystko mogę, nawet siebie wybierać na sekretarza.

Zaśmiał się. Zatarł dłonie i na skrawku papieru wypisał kaligraficznie, niczym ozdobną czcionką drukarską, kilka słów, jakieś nazwisko i adres. Podał mi ten świstek. I już w następnej chwili sięgną! po sterczący z kieszonki wąski grzebyk i przejechał nim w zwolnionym tempie po przylizanych włosach. Było w tym coś nader lubieżnego.

Pójdziesz tam? Słusznie. Zrób na tych ludziach przyzwoite wrażenie. Prezentujesz się dobrze, tylko twarz jakaś szara, chorowałeś, co? I umów się o zapłatę, jak tam zechcą, nie ma się co targować. To skromni ludzie. I uczciwi. A dzisiaj mało jest uczciwych. Zapłacisz im, ile chcą?

Tak będzie – powiedziałem.

Garbek patrzył na mnie jeszcze przez chwilę.

Nie byłoby dla ciebie mieszkania – dodał – ale telefonowali z góry, żebym szybko coś wyszukał. A cóż ja mogę wyszukać w tej ciasnocie? Dobrze, że żyję na co dzień z masami, to i adres się znalazł… Wiesz, nie stoję o pochwały, ale niech góra wie, że na mnie można polegać.

Tak, wyglądał na człowieka, na którym każdy, kto rządzi, mógł polegać. Grzebyk sterczący z kieszeni świadczył o nim, był dowodem jego niewzruszonej wiary w wielką stabilizację. Człowiek tak uczesany i tak dbający o doskonałość skąpej fryzury, prawie przyklejonej do czaszki, nie miał chyba żadnych wątpliwości, że jest to wielka, a nie mała stabilizacja.

Myśląc wciąż o Teresie i nagle żałując panicznej ucieczki z Miasta, udałem się pod wskazany adres. Na kartce odczytałem: „Łukasz Pawlik, ulica Siedmiu Braci Bosych”. O Pawliku wspomniał także dyrektor, który załatwił mi przeniesienie do Dziury.

8

więc tej nocy. kiedy przyjechałem z Warszawy o trzy godziny wcześniej, pożegnałem się z Filipem i wróciłem pod dom, w którym zniknęła Teresa. Ośmieszałem się coraz bardziej, a jednak zazdrość i przerażenie, że tracę dziewczynę, znieczuliły poczucie. własnej godności.

I znowu stałem pod bramą. Nacisnąłem klamkę… Teresa mogła stąd wyjść, kiedy byłem u Filipa. Brama byta zamknięta, w oknie ciemno. Została mi jeszcze paczka papierosów kupionych w „Arizonie”, ale nie miałem zapałek, zostały na stoliku w knajpie.. Knot zapalniczki, wysuszony na wietrze, nie przyjmował iskry. Mimo to pocierałem

38wytrwale zębatym kółkiem, aż zdarłem z palca naskórek. Wypchnąłem kamyk, przytrzymałem go paznokciami, i oparłszy go o strzęp waty wyjęty ze zbiornika zapalniczki, ostrzem scyzoryka zestrugiwałem z niego iskry. Kiedy wata zaczęła się tlić, rozdmuchałem ten punkcik w ognistą plamkę, przytknąłem do niej ściśnięty w zębach papieros i zaciągnąłem się kilkakrotnie. Rozżarzył się. Postanowiłem odpalać jeden papieros od drugiego, gdyż kamyk był tak mały i trudny do uchwycenia, że sztuczka mogła się już nie udać.

Papieros tak zapalony smakował jak te palone w celi. Wydało mi się, że jestem znowu w więzieniu. A więc wraca się do więzienia, wraca się tam od czasu do czasu i chyba zawsze tak będzie, gdyż człowiek nie jest wolny, wciąż zależy od kogoś innego, od cudzego kaprysu, intrygi, plotki lub szaleństwa. Zawsze jest o coś podejrzany przez swoich lub obcych albo tych i tych, w ja kimś sensie zawsze ścigany zawiścią, tchórzostwem innych, obłudą, i zamknięty w kręgu nie do przekroczenia. I żadna rewolucja nie wybawi nas od tego ani od uczucia opuszczenia, beznadziei i rozpaczy. A po każdym przewrocie można będzie stać pod oknem ukochanej dziewczyny, która płakała żegnając cię, gdyś odjeżdżał na trzy dni, i która, kiedy wróciłeś wcześniej, przylgnęła do obcego mężczyzny rozchylając uda i…

Więc to jest tak silne w człowieku, ślepe i nieposłuszne zapewnieniom, miłości ani… Jeszcze trzy dni temu Teresa wzdrygała się na myśl

0 dotknięciu obcego mężczyzny. Kim więc jest człowiek, co to jest człowiek, jeśli szklanka wódki zmienia go w kogoś innego, wydobywa zeń coś, co lata całe ukrywał przed innymi?

Teraz ją – no, nie bój się tego słowa – teraz ją rżnie. Albo już to zrobił. Ona krzyknęła, wierzchem dłoni przysłoniła usta i chwyciła wargę ostrymi zębami, żeby nie krzyczeć, ale tam, między przygniecionym naskórkiem ręki a szkliwem zębów rozlegał się jej krzyk; zawsze wstydziła się tego okrzyku poprzedzającego rozluźnienie mięśni

1 doskonałą nieruchomość pięknej twarzy. Może on całuje wnętrze jej dłoni? Tak. Stało się. I nie ma na co czekać. Już jest po wszystkim. Koniec. Nie ma powrotu ani odwrotu. Nic nie można już wytłumaczyć. Chyba wybić to okno, zabić, zadusić? Ale po co, jeśli nie da się cofnąć czasu?

Czwarta. Po czwartej. Z dworca dobiegało coraz to więcej gwizdów i syków sprężonej pary. Zdrętwiały mi nogi, przemokły buty. Stałem w błotnistej kałuży.

Czekać? Na co czekać? Żeby przełknąć całą ohydę aż do końca i to zdarzenie dopełnić widokiem jej twarzy? Tylko co jeszcze… Wszystko, czego nie oczekiwałeś. Jeszcze godzina, dwie i dopełni się miara.

Pamięć precyzyjnie odtwarzała, co działo się między nami. Przyniosła też wspomnienie innych dziewcząt, które przychodziły do mnie, nim poznałem Teresę; Eriki, Urszulki, Liliany i zwłaszcza Renaty… Dopiero Teresa położyła kres tym przygodom bez perspektyw, ale szczerym porywom. Od Teresy zaczęło się coś innego. I na niej, dzi-

39siejszej nocy, kończy się coś więcej niż to nowe wraz z nią zdobyte. To kres naiwnej pewności, że jednak w tej próżni wytwarzanej przez ludzi można w coś wierzyć i uchwycić to, co więcej jest warte niż całe złoto świata.

Wyjdź już stamtąd, podejdź do mnie i nic nie mów, proszę, tylko nic nie mów, przecież nic się nie stało, włączymy to do złych snów. I kłam, powiedz, że tam mieszka twoja koleżanka, a to był jej brat, narzeczony, mąż. dziadek! Powiedz, że nic nie zaszło i nic się nie zmieniło, mów tak, ponieważ kiedyś postanowiłem, że jesteś inna, wyjątkowa, że tylko przypadkiem znalazłaś się na tym chaotycznym i zdeprawowanym świecie. Możesz kłamać, ponieważ to nieprawda, że wiara ginie w człowieku jednego dnia, czy to wiara w Boga, czy w rewolucję, więc ratuj, co jest do ocalenia, moja miła, żadna wiara nie gaśnie w jednej minucie…

Piąta. Po piątej. Z kilku stron zawyły syreny. Tak samo budzono nas w obozie koncentracyjnym; kiedy słyszę syreny fabryczne, wstrząsa mną dreszcz. A przecież są to inne syreny, które budzą nadzieję.

Wciąż czekasz, jeszcze czekasz?

Jeszcze piętnaście minut, może więcej. Otworzyła się brama, pod którą stałem. Myślałem, że to Teresa. Ale wychodził z niej stary mężczyzna w drelichowym kombinezonie, z płócienną teczką. Poprosiłem go

0 ogień, jeden z papierosów zgasł, nim zdążyłem następnego odpalić. Wyciągnął z kieszeni bluzy mosiężną zapalniczkę wlutowaną w łuskę

pocisku. Podając ogień, zapytał: – Wy tu na kogoś czekacie?

Nie – mówiłem zaciągając się. – Dziękuję* •

Widziałem was z okna. Chyba czekacie? Co?

Zaraz kolega nadejdzie, idziemy razem do roboty.

Ale długo już czekacie, a on nie nadchodzi. Co?

Nie nadchodzi. On już taki jest.

Jak nie nadchodzi, to po co czekać?

Widocznie ma trudności.

A gdzie robicie? Co?

Wasza sprawa?

Kto wie, kto wie – mruknął znacząco nie odwracając ode mnie przyczajonych oczu. – Różni tu czekają. Bo tu mieszkają, nie przymierzając, ważniejsi niż wy i ja… I lepiej tutaj nie” czekać.

Cześć, dziękuję za ogień – powiedziałem.

Międlił wargami jakieś niedosłyszane słowa, po czym splunął w bok

1 odszedł.

Jeszcze dziesięć minut, może więcej. Spojrzałem w okno, świt je rozjaśnił. Ktoś poruszył firanką, uchylił ją. Mignęło mi w oczach łyskanie lusterka, może Teresa malowała usta. Zapłonął wieloramienny żyrandol

40i ukazał się drugi, większy cień. Cień tego mężczyzny. Zatrzymał się nad pochyloną przy oknie Teresą. Widziałem, jak obejmuje ją, stojąc z tyłu. Jego dłonie przesunęły się pod jej wzniesionymi ramionami i na mgnienie oka spoczęły na jej piersiach.

To zabawne, pomyślałem, tak samo podszedłem do niej, kiedy czesała włosy przy oknie, na granicy świtu i naszej pierwszej nocy. Objąłem ją, wtuliłem jej piersi w moje dłonie, a ona przycisnęła je jeszcze mocniej rękami, z których wypadł grzebień. Przyciągnęła moją głowę ku sobie i otarła o nią policzek. Czy teraz to się powtórzy?

Nie przyciągnęła jego głowy i nie otarła się policzkiem o jego twarz. To była inna noc. Nagle go odepchnęła, jej półotwarte usta szybko się poruszyły, chyba coś krzyknęła. Ale to wołanie rozległo się zbyt późno. O kilka godzin za późno. Tamtej nocy inaczej krzyczała… Mogła więc przytulić go i pozostawić po sobie miłe wspomnienie. Takich dziewcząt jak ona nie zapomina się łatwo ani ich wspaniałomyślności, ani ich gniewu, nawet odrazy. Poczułem wdzięczność graniczącą z uwielbieniem, że nie powtórzyła gestu wymyślonego kiedyś dla mnie. Wiedziałem, że go przekreśliła. Ale czym jest lepsza od innych, od tych wszystkich dojrzałych dziwek i małych kurwiątek, którym daje się parasolki i nylonowe pończochy?

Cofnęła się w, głąb pokoju. Widziałem smukłą sylwetkę i ogromny cień nad jej głową – to suknia rozpostarta w powietrzu. Więc była rozebrana. Może on ją rozbierał? A ty, głupcze, myślałeś, że kiedy Teresa tam wejdzie, to poprosi o śpiwór, zapnie się pod szyję i będzie pić kawę przez szklaną rurkę? Musiała go jednak lekceważyć, jeżeli ubierała się przy nim.

Mężczyzna podbiegł do okna. Gestykulował, coś tłumaczył i chyba włączył elektryczny czajnik. Dobra. Zaczęło się od kawy i skończy się na kawie, a w środku było… Nauczyłem Teresę wielu przemyślnych rzeczy w miłosnej grze, chyba mu to przekazała, bo chciała zaimponować, jaka z niej świetna dupa…

Wciąż ją obrażałem i brnąłem w bezsensowną zazdrość, po raz pierwszy myśląc o Teresie ordynarnie.

Czy nie wystarczył ten sztandar sukni powiewającej nad jej głową, w jaskrawo oświetlonym pokoju, gdzie stała prawie naga, w przejrzystej bieliźnie – odczułem w tym momencie pożądanie – w obecności mężczyzny, którego dopiero wczoraj poznała? Mogła tak zrobić, mogła się oddać komuś pierwszego dnia, każdy jest właścicielem swego ciała i niech się w to nikt nie wtrąca! Mogła to zrobić, gdybym ja nie istniał, gdyby nie powiedziała mi, że ona już nigdy z nikim…

I na co czekasz, durniu, na co? Żeby przyszła do ciebie? A może ma jeszcze kogoś do obsłużenia, może znowu jakiś przylizany chłoptaś zastąpi jej drogę, poczęstuje wódką i potem zaprosi do siebie na kawę? Czy myślisz, że nie jest już do tego zdolna, że obrzydzenie, jakie może teraz czuje, nauczy ją czegoś, czy łudzisz się, że doświadczenie ma jakiekolwiek znaczenie w życiu człowieka? Wciąż popełniamy te same

41błędy, za które nas lubią i bezsensownie hodujemy w sobie te same cnoty, za które nas nienawidzą. Bo za cnoty najbardziej się nienawidzi.

Pili kawę? Chyba nie, czajnik jeszcze nie dymił.

Upłynęły zaledwie dwa lata, dwa lata z sensem! Gdzieś w tych dniach powinna minąć, może już minęła, druga rocznica naszego poznania. Nie, dopiero za tydzień. Coś trzeba jej kupić i postać, to ją zaboli, będzie cierpieć, chociaż jej ból nie jest mi potrzebny. Niech więc wraca do tego typa z elektrycznym czajnikiem. O własnej udręce nic nie mogłem powiedzieć, była niewyrażalna. Więcej o niej mówiło wielogodzinne stanie w kałuży, ze wzrokiem wlepionym w okno, za którym zgasło światło, moje ostatnie Światło, jak blask przeświecający przez drzewa w lesie, niknący nagle ognik…

Może źle, chyba źle, że czytałem książki, które dawniej przynosiła Klaudia, opowieści o bólu, jakie zadaje miłość. Czy chciała przygo* tować mnie na dzisiejszą noc, czy zależało jej na tym, żebym cierpiał, kiedy Teresa mnie opuści? Chyba łatwiej przeżyłbym tę noc bez wiedzy, jaką mi dały opowieści o chybionej i tragicznej miłości. Teresa powiedziała kiedyś: „Będzie nam łatwiej ze sobą, jeżeli to samo przeczytamy, wiesz?”

Tak, dodawała „wiesz” do wielu zdań, zawsze w innej tonacji, w nowym znaczeniu. To „wiesz” wystarczało mi niekiedy bardziej, niż gdyby wygłaszała długie tyrady. Do tej nocy, która już przemija, i która upływa tam, za oknem, i tu, gdzie stoję, i wszędzie – bo to są bardzo różne.noce – do czasu tej nocy bezsennej i dręczącej jak tortura, umieliśmy się porozumiewać nawet jednym słowem, zaznaczonym w oddechu przecinkiem, dwukropkiem, wykrzyknikiem,.. Lecz teraz, kiedy każdy następny dzień może tylko zwiększać przeżyty koszmar, już nigdy się nie porozumiemy. Nigdy. I oto idiotyczne słowo „nigdy” nabrało także sensu, podobnie jak słowo „zawsze” w zdaniu: „Już zawsze będę bez Teresy”.

I nagle chciałem zawyć, tu, pod tym przeklętym oknem, rozewrzeć gardło i wyć jak pies, i krzyczeć rozdziawionymi szczękami: „Tereso, Tereso!” – i po tym wrzasku zostałaby już tylko pauza wypełniona tysiącem wykrzykników, czerwonych i czarnych, które wołałyby za mnie i wstrząsnęły całym Miastem zatrutym pyłem, sadzą i smogiem.

10

Teresa, w nie dopiętym płaszczu deszczowym, poprawiając rozwichrzone włosy, wybiegła na ulicę. Stałem wtedy we wnęce przeciwległej bramy i zdusiłem w zdrętwiałych palcach żarzącego się papierosa, ostatniego, jaki pozostał.

Szybko się rozejrzała, jak ktoś tropiony, kiedy pościg się zbliża. Nie dostrzegła mnie. Poczułem dojmujący żal, zapragnąłem przytulić ją do siebie i pozwolić jej płakać długo, długo, żeby szloch – niemal go sły-

42szałem – zmył wszystko, co stało się tej nocy, która była wieloma nocami, wszystkimi nocami możliwymi i niemożliwymi.

Nareszcie, nareszcie. Ale co nareszcie? Równie dobrze mogła w ogóle nie wychodzić. Przecież to już koniec. Koniec. Trzeba było zbliżyć się do niej, kiedy opuszczała „Arizonę” i można było podejść, gdy się z nim żegnała, tu, na ulicy, albo nim weszła do bramy. Mogłem, gdy zabłysło seledynowe światło, cisnąć żwirem w okno; gdyby mnie zobaczyła, wybiegłaby stamtąd i nie stałoby się nic złego. Dlaczego iak nie uczyniłem?.– „Coś ciebie zakorkowało” – mówił Filip. Tak, byłem zakorkowany, zakorkowały mnie wstyd i zdumienie, że człowiek jest kimś innym niż jest, że nikomu nie można ufać.

Teresa biegła przed siebie.

Wyszedłem z bramy i chciałem do niej podejść, przytulić ją i powiedzieć… ale wtedy odwróciła się nagle, jak ścigana przez kogoś, i w mgnieniu oka ujrzałem jej twarz. Czy ta twarz przez dwa lata kłamała? Przeraziłem się tej myśli. Kiedy ona patrzyła za siebie, chciałem się cofnąć i skierować w przeciwległą stronę ulicy, pogrążoną w cieniu domów, ale nie, nie poznała mnie. To dziwne, że mnie nie zauważyła. Byłem oddalony od niej nie więcej niż dwadzieścia kroków.

Jeszcze raz spojrzałem w przeklęte okno, teraz lekko uchylone: dostrzegłem rozmazaną plamę twarzy. Jego nos spłaszczył się komicznie na szybie. Może chciał zawołać Teresę, może pragnął jeszcze coś powiedzieć tej pięknej i przygodnej kochance?

Cofnął się nieco, gdy mnie zobaczył. Podszedłem bliżej i ukłoniłem mu się nazbyt uprzejmie. Czekałem, co teraz zrobi, czy odpowie na pozdrowienie. Chciałem zawołać „Trzymaj się, szwagier!” – ale nagle przeraziłem się własnej błazenady. Nigdy taki nie byłem. Skąd u mnie ten teatralny ukłon? Postanowiłem przeprosić mężczyznę W oknie jakimś nikłym, niewyraźnym uśmiechem. Wtedy zauważyłem, że on płakał.

Płakał. Wstydził się tych łez i dlatego się cofnął. Może mu powiedziała, że go nienawidzi, że już nigdy się z nim nie spotka? Jednak cóż mogłem wiedzieć, co ona mu powiedziała, czy się z nim spotka, czy nie? Jeśli idzie o mnie, wszystko zrobiłem, by ją dostał. Ach, więc już zaczynasz usprawiedliwiać tę dziwkę! Już chcesz brać wszystko na siebie! Nawet wzruszyły cię łzy sentymentalnego pajaca.

Poczułem do niego nienawiść, bo nie zrozumiał, kim jest Teresa. Nie domyślił się, że nie warto z nią iść na jednorazową przygodę, bo do takich dorywczych imprez można znaleźć lepsze niż ona. Nie wiedział, że warto z Teresą być zawsze, jak najdłużej, chociażby tylko dwa lata.

Tak do niej mówiłem, kiedy ją poznałem: „Tereso, jeżeli to, co się stanie dzisiaj, ma być końcem wszystkiego albo tylko przygodą, to nie chcę tego, wracaj do domu”.

Odpowiedziała: „Gdyby miała być tylko ta jedna noc, wiesz, i jeżeli powiedziałbyś jutro, że nigdy się już nie zobaczymy, zgodziłabym się na taką noc i przyszłabym do ciebie, chociaż nie znam jeszcze mężczyzn, wiesz? Każda dziewczyna pragnie, by pierwsza noc była piękna'1.

43Teraz usiąść na krawężniku chodnika i czule wspominać pierwszą noc! Tylko tyle brakuje, nic więcej. Topisz się, koleś!

Minąłem kilka przecznic, straciłem Teresę z oczu. Zatrzymałem się u wylotu zaułka, w którym mieszkałem, i znowu ujrzałem ją. Pochyliła głowę i stojąc przed bramą szukała kluczy w torebce.

Nie wiedziałem, co z sobą począć. Znienawidziłem cały świat i wszystkie kobiety, z których wad i słabości lenistwo mężczyzn i ich ślepe pożądanie uczyniło boginie godne zachwytu i uwielbienia.

Uniosła głowę, jeszcze raz się obejrzała i weszła do sieni.

Zostałem sam, nieruchomy, oderwany od ziemi i wszystkich jej spraw, potrącany przez ludzi, którzy szli do hut i kopalń z nisko pochylonymi głowami.

Ja także pochyliłem głowę i poczułem się nagle drobną komórką tego wielkiego serca, jakie biło pod setkami przepoconych koszul, bawełnianych i drelichowych bluzek.

11

Odszukałem w Dziurze ulicę Siedmiu Braci Bosych. Miętosząc w dłoni karteczkę otrzymaną od Garbka, znalazłem się przed jednym z tych starych i niskich domków, tak typowych dla tutejszego pejzażu. Przedzielała ten domek wąska sień, która stanowi zazwyczaj wspólną strefę dla mieszkańców prawego i lewego skrzydła. Domek o niskich drzwiach i kwadratowych oknach był lekko zmurszały, wzdłuż rynny znaczyły się na murze liczne pęknięcia. Tu i ówdzie poprzez kruszący się tynk przeświecała cegła.

Drzwi do sieni, wbrew miejscowym zwyczajom, były zamknięte. Zapukałem. Później poruszyłem klamką. Zajrzałem w szczeliny między futryną a murem, czy przypadkiem drut ręcznego dzwonka nie biegnie w kierunku furtki ogrodzenia.

Ponieważ nikt nie otwierał, jeszcze raz zapukałem, nieco mocniej, ale nie tak głośno, by narazić się mieszkańcom domu. Najwięcej zależy od pierwszego wrażenia – pomyślałem.

Usłyszałem człapiące kroki. Drzwi otworzyła kobieta o zapylonych siwizną włosach, lecz, co spostrzegłem natychmiast, nie była na tyle stara, by aż tak się garbić. Zmarszczki na jej twarzy nie znamionowały starości, lecz niepowodzenia i gorycz – zresztą coż można o tym wiedzieć?

Zdziwił mnie blask jej oczu: płonęły niespokojnym lśnieniem, jakie można ujrzeć u innych tylko w momentach wielkiej odwagi, w chwilach uniesienia i zuchwałego ryzyka. Ale mieć takie światło w oczach, kiedy otwiera się drzwi – to co najmniej niepokojące.

Kobieta mówiła powoli. W jej głosie utaiła się dobroć i cierpienie, to samo, co w zmarszczkach żłobiących jej twarz, to samo, które przedwcześnie ją przygarbiło. W niedalekiej przyszłości wypadło mi

44odegrać niepoślednią rolę w życiu tej kobiety, lecz stojąc przed nią, w aurze pierwszego spotkania, nic o tym nie wiedziałem.

A w jakiej sprawie, panie? – zapytała uniżenie. – Bośmy nikogo nie czekali.

I jakby pocieszając się, że to tylko pomyłka i spodziewając się, że jednak nie przekroczę progu, powiedziała:

Bo tu, proszę pana, mieszka nie kto inny, ale mój Łukasz. Zauważyłem, że drobną dłonią naciska klamkę wpółotwartych drzwi,

jakby chciała usłyszeć, że się pomyliłem, i natychmiast je przede mną zatrzasnąć.

Ja właśnie do pana Łukasza Pawlika.

Kobieta, wyraźnie zatrwożona, wciąż trzymała dłoń na klamce.

Jaki on tam pan…

Chciałbym z nim pomówić. Znikła ciepła nuta w jej głosie.

A to może i owszem, ale zależy w jakiej sprawie. Bo on nie we wszystkich sprawach…

Przysłał mnie kierownik Garbek, zna go pani zapewne, i prosił, to już tak przy sposobności, żebym was od niego pozdrowił.

Kobieta namyślała się przez moment.

Jak pan powiada, że od samego pana kierownika Garbka, no to wejdźcie, wejdźcie, prosimy: A za pozdrowienia ślicznie dziękuję. Dobre i ładne słowa pomagają żyć łatwiej.

Nie wiem, czy dawała wiarę tej naiwnej sentencji. Prowadziła mnie przez mrok wąskiej sieni i otworzyła drzwi ukazując mały przytulny pokój obity tapetą o nieokreślonej barwie, wypłowiałą i gdzieniegdzie opuchniętą z wilgoci, i odstającą od ściany. Pokój był schludny, czysto utrzymany. Powierzchnia mebli połyskiwała charakterystyczną patyną, którą nadaje politurowanym sprzętom częste przecieranie miękkim gałgankiem.

Poprosiła, bym usiadł. Sama zaś oparła się niezgrabnie o poręcz drugiego krzesła. Wsparła się na niej tak ciężko, jak ktoś bardzo zmęczony i nagle cofnęła głowę do tyłu, niczym bokser w momencie uniku, gdy pragnie, by cios przeciwnika zawisł w powietrzu. Tak stała, zgarbiona i smutna. Milczała.

Więc powtórzyłem, kto mnie przysłał i już nieco niecierpliwie wyjaśniłem, dlaczego tu przyszedłem. Przyjechałem wczoraj, będę tu pracować, walizkę mam na dworcu, no i trzeba mieć jakiś dach nad głową, ona przecież to rozumie.

Przerwała mi: – To pan myśli, że ludzie się tak łatwo rozumieją?

Powiedziałem: – Wiem, że nie, proszę pani, wiem dobrze, że nie tak łatwo. Ale przypuszczam, że pani zrozumie moją trudną sytuację.

Pomysłem Garbka, żebym tu zamieszkał, była zaskoczona.

No i kto by to pomyślał, sam kierownik Garbek pana przysłał, on pana przysłał, dziwny z niego człowiek.

Powiedziałem, że można zatelefonować, w pobliżu jest poczta, do

45biura Garbka, i sprawdzić moją prawdomówność. Zresztą – pokazałem jej – oto kartka z adresem, i jeżeli ona zna pismo Garbka, a on pisze, jakby drukował, to łatwo zobaczyć…

Aleja nie o to, nie o to – obruszyła się – nie powiem, że nie ufam! A Garbek pisze, jakby drukował, wiem to, on także tak żyje, jakby to wszystko miało być wydrukowane. Ja go znam.,. –urwała zalękniona, że zbyt wiele powiedziała.

Sytuacja ta przeciągała się w nieskończoność, a ja nie miałem zamiaru nocować w obskurnym hoteliku. Zapytałem, czy Łukasz Pawlik jest w domu, bo chyba z nim należy rzecz omówić.

Na każde moje zdanie odpowiadała skinieniem głowy i wracała ponownie do tej pozycji uniku przed ciosem.

Jest w domu, jest – mruknęła niechętnie. – Gdzie by miał być?

No więc?

Nie ruszyła się z miejsca.

Czy można z nim mówić? – powtórzyłem, ale powściągnąłem rozdrażnienie, gdy pomyślałem, że Pawlik jest może chory, a ja nie w porę przybywam z propozycją, która urządza tylko mnie, a im sprawia nieprzewidziany kłopot.

Powiedziałem jej o tym.

Łukasz nie jest chory – zaprzeczyła – on jest tylko słaby. A wy, panie, nietutejszy? To już wiem, bo nie słyszeliście o nim.

Nie słyszałem. Jestem z Miasta, tam się urodziłem. Dziurę już kiedyś widziałem, przejeżdżałem tędy, ale nigdy tu nie mieszkałem – tyle jej powiedziałem.

No to skąd pochodzicie?

Moja rodzina ze Stolicy. Ale faszyści ich zabili.

I nie macie tutaj gdzie mieszkać?

Nie mam gdzie mieszkać.

I chcielibyście u nas?

Tak, chciałbym u was.

A dokumenty w porządku? Bo u nas pilnują takich spraw. Dokumenty są ważniejsze niż człowiek.

Trzymam je w portfelu i nie są zniszczone. Pokazać?

Ja się na dokumentach nie znam. Zły to świat, gdzie każdemu potrzebny dokument. Przed wiekami można było cały świat przewędrować bez dokumentów.

Chyba już trzecie zdanie powiedziała, które mnie zastanowiło. Pierwsze było pytanie, czy naprawdę myślę, że ludzie mogą się porozumieć, drugie z tym Garbkiem, który tak żyje, jakby „to wszystko miało być wydrukowane”, no i teraz z tymi dokumentami.

Pani przypuszcza – zapytałem – że gdyby ludziom odebrano dokumenty, wówczas świat byłby lepszy?

Taka głupia to ja nie jestem – odparła – ale gdyby ludziom nie trzeba było dawać dokumentów, to wtedy świat nie byłby taki zły jak jest. A jest zły i chory. Zatruty przez politykę i wojny, i…

46– Zaprowadzi mnie pani do Pawlika?

Zaczekajcie.

Wychodząc, pociągnęła za sobą drzwi, ale nagle pchnęła je z powrotem tak, by pozostały otwarte. Może mi nie ufała? Jednak te z przeciwległej izby starannie za sobą zamknęła.

Dłużyło się czekanie. Z nudów, ze zdenerwowania, z niepewności

0 własny kąt obejrzałem obrazy zawieszone na ścianie i pożółkłą fotografię młodego mężczyzny, oprawioną w czarną ramkę. W twarzy młodzieńca było coś przygnębiającego w chorobliwym wydłużeniu policzków, w śladach biedy i upokorzeń. Z małego portretu o barwie sepii patrzyły na mnie ciemne, trawione smutkiem oczy. Chyba oczy kobiety, która mnie tutaj przyjęła.

Jej mąż? Prawdopodobne przypuszczenie, bo ta kobieta tylko wygląda staro, lecz nie czas ją zniszczył, miała nie więcej niż czterdzieści lat. Natomiast fotografia nosiła łatwo dostrzegalne piętno staroświecczyzny. Ten, kto ją powiększał, wkopiował w obwód zdjęcia – według ówczesnej mody utrzymującej się najdłużej w małych miasteczkach – ozdobną, pełną zawijasów i ślimacznic secesyjną elipsę.

Na wąskiej etażerce stojącej tuż pod fotografią, w flakonie zgrubo ciętego szkła tkwiły zasuszone nieśmiertelniki, dotykając martwymi kielichami dolnego brzegu czarnej ramki. Poruszyłem je: zaszeleściły jak wyschły pergamin, jak nylonowa halka Klaudii… przecież Teresa mogła napisać do swego ojca w Anglii, by przysłał jej taką halkę… Tylko że ona nigdy o nic nie prosiła. Miała żal o obcą kobietę, z którą ojciec się związał, porzucając jej matkę.

Dobiegły mnie głośne szepty i basowe pomrukiwania. Byłem coraz bardziej zniecierpliwiony, pertraktacje z Łukaszem trwały nazbyt długo. Zależało mi, by przyjęli mnie do tego domu wzniesionego na peryferiach miasteczka, do domku tak cichego i dziwacznego, jakby przebywali w nim nie żywi ludzie, lecz ich cienie dające świadectwo jakiemuś odległemu w czasie wydarzeniu. I te zasuszone nieśmiertelniki, których kwiaty szeleściły i chrzęściły jak woskowane liście nagrobnych wieńców!

Zdjął mnie lęk, że odmówią i odeślą precz. Wyobraziłem sobie dalsze kłopoty, jakie mogły mnie czekać. Garbek wyraźnie powiedział: „Jeżeli u tego Łukasza nie dostaniesz pokoju, może nie podołam, żeby znaleźć inny. Potem już tylko musimy czekać, aż coś nowego się trafi. A tu niewiele budują, jeszcze w planach centrali kolej na nas nie przyszła, i będziesz musiał zamieszkać w hotelu”.

I ty to nazywasz hotelem?” – zapytałem.

Jak już jest tutaj hotel, mówię, że to jest hotel, a jaki on jest, to nie mój resort, mam inne zadania. A wyżej są ludzie, co czekają, żebym te moje zadania wykonał. Każdy na swoim miejscu. A jakie co jest, jakbym ja o tym myślał, tobym daleko nie zaszedł. Mam dać siarkę, miedź, rudę, węgiel, a nie naprawiać świat, i ty masz dać siarkę, rudę

1 węgiel, i nic nie naprawiać, bo od naprawiania świata jest Centrala.

47I do tego musisz się przyzwyczaić, że nie będziemy tutaj tracić.czasu na gadanie, jakie co jest. Jest, jakie ma być i Centrala wie najlepiej. Da ci Łukasz mieszkanie, to będziesz tam. Nie da, to będziesz w hotelu. A ja nie chcę zadzierać z innym resortem i skarżyć się, że ty mieszkasz w hotelu, który się tobie nie podoba. Są tam pluskwy? Zabij, jak ci źle z nimi. Inni tu mieszkali i nie powiedzieli złego słowa, po cichu zabijali pluskwy. I cieszyli się jak dzieci, że mają dach nad głową”.

Było to najdłuższe przemówienie Garbka, jakie słyszałem. Więcej mi o nim powiedziało niż wszystko inne. Tak, miałem wzorowego kierownika, pasował do mnie, niech go diabli porwą!

Wiedziałem, co by się zdarzyło, gdybym zamieszkał w hotelu. Kiedy znajdzie się mieszkanie, powiedzą: – „No tak, ten – niby ja – mieszka już, co prawda w hotelu, ale mieszka. A tu potrzebne mieszkanie dla iksa, ypsylona i dla dziesięciu, stu innych. A temu sufit zacieka, tamten ma pół tuzina dzieci, ten dojeżdża do pracy, inny stara się już osiem lat, jeszcze innego chcemy sprowadzić do nas” – i tak dalej. Nie, mnie na ten kawał z hotelem nie mogli wziąć,

Trudno – mówił Garbek. – Zbudować nowy blok nie tak łatwo, to nie pisanie książek dla mas… Czy nie mam racji? Po starych czasach zostały tu tylko stare rudery, a i tak budujemy i budujemy, i nie możemy nastarczyć. Co ty na to? A budowaliśmy najgorzej w Europie!”

Jeszcze wciąż czekał, że powiem, dlaczego wyjechałem z Miasta; otrzymać tam pracę było szczytem jego marzeń, a o pracy w Stolicy tylko śnił i milczał. Był zdumiony, że tak łatwo i nagle porzuciłem pracę w Mieście, i niechybnie był przeświadczony, że kryje się za tym coś niezwykłego i sekretnego, o czym on musi się dowiedzieć.

12

Krążyłem po pokoju coraz szybciej. Tak chodząc zauważyłem, że na niższej półce etażerki leży zeszyt w zielonej okładce. Otworzyłem go na byle jakiej stronie i przeczytałem zdania skreślone pochyłym nieco pismem:

17 stycznia. Dzień jak każdy. I chyba tylko zmienia się pogoda, nic więcej. Tęsknota za innym życiem. Kiedy wracam do domu, zamykam się w pokoju i płaczę całymi godzinami, jakie to wszystko straszne i głupie, i nie ma już żadnej nadziei… Nie mogę już dłużej żyć z ta myślą, wciąż mi się wydaje, że ludzie na mnie patrzą, jakby wszystko wiedzieli i nie chcieli o tym zapomnieć. Są tygodnie, kiedy o tym nie myślę, ale to nieustannie powraca, nieustannie, nieustannie mogłabym pisać to słowo do końca zeszytu, powtarzać ^nieustannie* jak uszkodzona płyta gramofonowa. Kiedy patrzę na jego fotografię, ogarnia mnie taka…”

To przecież czyjś pamiętnik! Szybko zamknąłem zielony zeszyt i zawstydzony cisnąłem go na dolną półkę etażerki.

48Kobieta wciąż nie wracała. Kto pisał pamiętnik i dlaczego zostawił go tutaj, gdzie chyba każdy mógł sięgnąć po zeszyt i przeczytać? Z jaką myślą nie można było dłużej żyć, cóż to za myśl, która skraca życie?

Poczułem, że coś mnie łączy z autorką tych zdań. Nie mogła nią być przedwcześnie znużona kobieta, na którą czekałem.

13

Wychodząc z przecznicy dostrzegłem Teresę. Wiedziałem, że to nieważne, czy mnie zobaczy, czy nie. Mój proces toczony z życiem

0 czystość miłości był nieodwołalnie przegrany: zostałem skazany na rozpacz, na gorycz i rozpacz, na zniweczenie w sobie jeszcze jednego złudzenia. Przeraziła mnie nikczemna bezmyślność takiego wyroku.

Złudzenia! Taki był los wszystkich moich złudzeń, więc nie trzeba się tym przejmować. Miałem zbyt trudne życie, by pozwalać sobie na luksus urojeń; w taką grę mogli się bawić ci, którzy mieli samochody, komfortowe gabinety, i którzy budowali luksusowe domki; jak Filip, ale nie my. Więc nie mam już dziewczyny. Znałem amerykańskie przysłowie: „Małpa zdechła – zamknąć pudło” i trzeba je będzie zamknąć, już nie ma małpy. Rachunek jest zamknięty, pudło zamknięte, cześć, królewno.

Ale ten ślad, który pozostał, ślad nie do zatarcia, to, co do niej czułem

1 czego nie umiałem zniszczyć żadnym argumentem…

Teresa pochyliła głowę przetrząsając nerwowo torebkę, szukała kluczy. Już miała je w ręku. Wydało mi się, że słyszę ich metaliczny brzęk, ale to było nieprawdopodobne, nie mogłem ani widzieć kluczy, ani usłyszeć dźwięku, gdyż znajdowałem się zbyt daleko. Weszła do sieni.

Wyobrażałem sobie: Teresa ostrożnie otwiera drzwi. Przekonana, że wróciłem o trzeciej, cichutko przechodzi przez małą sień. Naciska teraz klamkę, wchodzi, na palcach zbliża się w stronę tapczanu. Dawniej, gdy tak szła ku mnie, podpatrywałem ją przez półprzymknięte powieki.

Teraz pochyla się nad tapczanem. Ponieważ rolety są opuszczone, delikatnie przesuwa dłonią po szarym kocu. I już wie, że mnie nie ma. Może westchnienie ulgi, że jeszcze nie wróciłem i nie dowiem się, co zaszło?

Ale moja nieobecność otwierała nową okazję: znając Teresę, wiedziałem, że zrzuci z siebie suknię i wszystko, co ma pod nią, i będzie się myć z obrzydzeniem do siebie samej, z satysfakcją, że spłukuje ze skóry każde dotknięcie tamtego mężczyzny, pot pachnący alkoholem, woń i wilgoć pozostałą na udach…

Wytrze się i może pomyśli, że spłukała to wszystko tylko ze skóry, jak z pokrowca, ale najważniejsze. wciąż tkwi w niej samej i w każdym włóknie ciała pozostanie pamięć zdrady. Takie przygody nie są groźne tylko dla mężczyzn, ale deprawują kobiety, kaleczą je i brudzą – gdyż kobiety są czystsze i uczciwsze seksualnie. Może niewiele ich jest,

49ale są takie i to stanowi może ostatnią nadzieję, że świat stanie się moralny i sprawiedliwy. W naszej epoce kobiety jeszcze nie powiedziały, jaki on ma być, ten świat do ostatka zdeprawowany przez mężczyzn.

14

Byłem głodny, wiedziałem jednak, że zwymiotowałbym każdy kęs. Odwróciłem się i ruszyłem w kierunku dworca.

W lepkiej od brudu restauracji niby to trzeciej, a przecież jakiejś ostatniej możliwej kategorii, zamówiłem kawę, której tam nie zaparzano, lecz gotowano w aluminiowym garnku. Kwaśna woń aluminium i stęchły, ziołowy smak kilkakrotnie przegotowywanej kawy po raz pierwszy mnie nie drażnił.

Kieliszek czystej.

Kelner, który był tak niski i drobny, że patrząc na niego można było uwierzyć w istnienie krasnoludków, zatrzepotał opuchniętymi powiekami.

Tak od rana, szefie? Klin? – Uśmiechnął się wyrozumiale i dalej perorował: – Klin dobra rzecz, nie powiem, że zła. W południe będziesz pan na pełnym gazie. Kto zaczyna o świcie, ma pijane życie.

Mogę się założyć o tę całą budę, że nie – odpowiedziałem. – Niech pan poda setkę, żebyśmy mogli się przekonać.

Ukłonił się.

Już się robi, szefie.

xI tak powinno być.

Pięćdziesiąt gram czy sto?

Powiedziałem, że sto.

Mamy tylko z czerwoną kartką.

No to niech pan przyniesie wyborową.

Nie zrozumiał. Było mi obojętne, jaką poda wódkę, wiedziałem jednak, że krasnoludek łże. Wódkę z czerwoną etykietą na butelce sprzedawano tu „na własny rachunek”, pokrywając z dochodu jej koszt i przywłaszczając sobie prawie drugie tyle. Nie chciałem być dzisiaj jeszcze raz okłamany, tym razem przez krasnoludka.

Powiedziałem: – W karcie jest wyborowa. I tam, patrz pan, na półce też stoi butelka. Jak pod drzewkiem na Boże Narodzenie. Niespodzianka, co?

Spojrzał w kierunku bufetu.

Stoi.

Skocz pan po nią. Jeżeli już święty Mikołaj przyniósł, to ttzeba skorzystać z okazji.

Po całą butelkę?

Już powiedziałem, ile chcę wypić.

Ńo, szefie, dla sto gram – „sto” powiedział, nie „stu” – otwierać świeżą butelkę? To się nie kalkuluje.

50– Komu? Ue pan na tym straci? Krasnoludek jeszcze raz spojrzał na półkę.

Już się robi, szefie. Ale bufetowej trudno się rozliczać z napoczętej flaszki.

Poszeptał z rozczochraną bufetową, oboje popatrzyli na mnie nieufnie. Za chwilę, trzymając kieliszek w palcach, podbiegł na swych krótkich nóżkach.

Więc ta jedna… Jej istnienie było najoczywistszym dowodem, że świat ku czemuś sensownemu zmierza, ta jedna, dzięki której powiedziałem sobie: dość szukania i błądzenia, ta jedna, co sprawiła, że należałem do stu wybranych, którym spełniło się wszystko, co jest na ziemi osiągalne, ta jedna, ta jedna, właśnie ta jedna…

Chciałem płacić, jednak kelner gdzieś znikł, bufetowa także wyszła; widocznie jedli śniadanie za przepierzeniem w rogu bufetu. Obliczyłem, ile kosztowała kawa i wódka, położyłem pieniądze na brudnym, poplamionym papierze zastępującym obrus.

Gdy trzasnęły już wahadłowe drzwi restauracji dworcowej, usłyszałem, że ktoś biegnie. To był ten krasnoludek.

W porządku, szefie – powiedział – ale należy się procent za orkiestrę. Reszta się zgadza.

Przecież nie grała orkiestra.

W nocnych lokalach jest taki „narzut”. Nocny dodatek za rozrywki. Taki jest przepis władz najwyższych, ja go nie układałem. Musi szef dorzucić za orkiestrę.

Być może, że w Mieście istniał taki przepis, znałem sporo podobnych.

Potrącam ten nocny narzut za brud – odparłem. – I za pomyje z kawowych fusów.

A co – zaniepokoił się krasnoludek i nerwowo zatarł nieproporcjonalnie dłużę dłonie – pan z komisji?

Z komisji. Krasnoludek był rozżalony.

I nie mógł pan od razu powiedzieć? Wtedy wszystko byłoby za oarmochę.

Sięgnąjem do kieszeni i podałem mu banknot.

Cześć, uszanowanie dla szefa – ukłonił się nisko.

I znowu ulica, już hałaśliwsza, turkocąca tramwajami, dymiąca i rozedrgana od śpieszących się ludzi. Ogarniała mnie senność. Wszystko co najgorsze miałem poza sobą, teraz chciałem spać, tylko spać, nic więcej.

Postanowiłem wrócić do domu.

15

Jeszcze kilka minut upłynęło, nim zgarbiona kobieta zjawiła się ponownie. Uśmiechnąłem się przyjaźnie, ufając, że wyrok Pawlika jest dla

51mnie przychylny. Ale twarz kobiety była nieodgadniona.

Bo proszę pana – zaczęła rozważnie, monotonnym głosem – nie mamy wolnego pokoju. Tutaj, gdzie pan stoi, mieszka moja córka. A jakbym go panu oddała, to gdzież ona pójdzie, jaki ja kąt dla niej znajdę? No, mogłaby ze mną pomieszkać, ale tam niewiele miejsca na dwie osoby, zrobi się ciasno. A Łukasz ma swój pokój, taką ciupeńką klitkę, a i tam ciasno jemu samemu z tymi książkami. Dziewczyna już pracuje, tylko się jeszcze uczy, chce iść wyżej. I swobody potrzebuje do nauki, pali światło po nocach, to gdzież by mogła u mnie… A jakby nie, to bardzo prosimy, pewnie, moglibyśmy od biedy oddać ten pokój i parę groszy także by się przydało, o tak – westchnęła – ludzi coraz więcej i więcej do miasteczka przychodzi, bo tu kopalnie i warsztaty, a mieszkać nie ma gdzie, i zjedzeniem nie najlepiej. Ale co ja na to poradzę? Nic nie poradzę. A jakbym radziła, to kto mnie usłyszy?

Nikt nie prosił o radę, nie wiedziałem, po co o tym mówi. Wyjaśniała coś, co było nie do wytłumaczenia, zaplątała się w chaotycznej i nieskładnej mowie. Dobrze wiedziała, że ten pokój mogą odstąpić, byli nawet na to przygotowani, może sami wspomnieli Garbkowi, że jakby miał „kogoś porządnego11, niech go do nich na mieszkanie skieruje. Garbek zawsze wiedział, co robi.

No więc sam pan widzi, jak jest – ciągnęła kobieta zrażona moim milczeniem – tak to już jest, że wybudują fabryki, a o mieszkaniach dla ludzi nie pomyślą. I niech się pan nie gniewa, teraz już pan wie, jak jest u nas, tu dziewczyna, tam ja, a w tej tam klitce Łukasz. I co pan teraz zrobi? Może na razie w hotelu robotniczym? Ale co to za życie w takim hotelu.

Podobał mi się ten pokój, nęciło oddalenie od Miasta, cisza podmiejskiej uliczki Siedmiu Braci Bosych. I nie chciałem mieszkać w hotelu. A na myśl o nie znanym mi jeszcze hotelu robotniczym poczułem obrzydzenie, nie cierpię koszarowego życia, wieców, pochodów….

Prócz tego frapowała mnie tajemniczość tego domu, czułem ją w powietrzu, odczytałem ze staroświeckiej fotografii i dostrzegałem w oczach zgarbionej kobiety. Nie wątpiłem, że w tym domu jest coś do o d k r yc i a, może coś do zrobienia dla tych ludzi. Wyobraziłem sobie nagle, że jestem człowiekiem, którego los obarczył zadaniem rozwiązania pewnej zagadki i zlecił wyprowadzenie kilku osób z matni. Już postanowiłem, że nie ruszę się z tego domu, a jeżeli chcą, proszę, niech mnie wyrzucą siłą.

Staliśmy na wprost siebie w tym wrogim, przedłużającym się milczeniu.

I to wszystko – powiedziała kobieta. Już się nie uśmiechałem.

Nie, proszę pani, to jeszcze nie wszystko.

Rysy jej twarzy stwardniały. Usłyszałem, jak skrzypnęły drzwi pokoju Pawlika. Teraz trzeba będzie zmierzyć się ze starym. Byłem gotów. Rozległ się dźwięczny i jasny głos młodej dziewczyny.

52– Czy on poszedł? Już go spławiłaś?

Kobieta szybko zwróciła twarz w stronę sieni. Obawiając się, że odpowiedź pomiesza mi szyki, uprzedziłem ją:

Nie – zawołałem – on jeszcze nie poszedł! T nie ma zamiaru. Dziewczyna weszła do pokoju. Wtedy ugodowo dodałem:

Jeżeli istotnie jest tu pokój do wynajęcia.

Patrząc na nią nie mogłem się zorientować, ite miała lat. Siedemnaście czy dwadzieścia kilka? Istnieje taki rodzaj urody dziewczęcej, która długo nie znika i wtedy nawet do trzydziestki lata się nie liczą. Twarz jej miała nieuchwytne nieregularności: ogromne oczy, wąski nos, duże i zmysłowe usta, wystające kości policzkowe, gęste brwi, czoło wysoko sklepione, ale raczej wąskie. Każdy szczegół jej rysów był ukradziony innym, zresztą pięknym kobietom, lecz zastanawiał brak harmonii między tymi elementami. Była to więc uroda niezwykła, lecz dzika, tak bym ją nazwał.

Wykorzystując zaskoczenie obu kobiet dodałem:

Wiem, że ten pokój jest do wynajęcia. Wtedy dziewczyna:

Zdaje się, że matka już panu powiedziała. Nie ma pokoju do wynajęcia.

Matka:

Powiedziała.m, Irenko, powiedziałam. Wtedy ja do dziewczyny:

Pani jest na tyle dorosła, by pojąć, że w naszych warunkach trzy osoby, i to z jednej rodziny, jak mnie poinformowano, nie mogą zajmować trzech pokoi. To byłoby dzisiaj co najmniej niemoralne.

Nie – wtrąciła zgarbiona kobieta. – Wasze „dzisiaj”, to nie jest nasze jutro.

Bezradnie rozłożyła dłonie i spojrzeniem szukała u córki ratunku przede mną, przekazując jej sprawę do ostatecznego rozstrzygnięcia.

Co pan z moralnością wyjeżdża – burknęła dziewczyna. – Co to ma do moralności? Chcemy mieć w domu spokój i nikt nam tu nie jest potrzebny.

Matka pani powiedziała, że w domu przydałoby się trochę pieniędzy. Mógłbym zapłacić więcej niż inni.

Jest pan ministrem? – zapytała drwiąco. Podjąłem ten ton:

Gdybym był ministrem, proszę pani, nie szukałbym mieszkania w tym domku. Mogę zapłacić z góry za pół roku.

Za pół roku, Irenko – odezwała się nieśmiało kobieta.

Irena odwróciła się i wyszła trzasnąwszy drzwiami. Po chwili dotarł do nas jej podniesiony głos, zapewne z pokoju Łukasza. Później usłyszeliśmy gniewne, basowe pomruki Pawlika.

Irena gwałtownie otworzyła drzwi.

Dziadek pyta, jak pan się nazywa i skąd pan jest. Powiedziałem jej, jak się nazywam i skąd jestem. Wyszła.

53I znowu zjawiła się w półotwartych drzwiach.

Dziadek pyta, czy jest pan synem Pawła, który przed wojną siedział w więzieniu.

Byłem synem Pawła, który umarł w więzieniu.

Jeszcze raz udała się do Łukasza.

Irytowała mnie ta bieganina i śledztwo prowadzone przez dziewczynę. Czy staremu Pawlikowi nie wszystko jedno, czyim jestem synem? I dlaczego ona pośredniczy, jeżeli mam zająć ten pokój? Czy nie lepiej się wycofać?

Zgarbiona kobieta podeszła do okna i brzeżkiem przepaski przecierała plamkę na szybie. Kiedy dziewczyna wróciła, podała mi rękę i przedstawiła się: – Jestem Irena Pawlik.

Powiedziała mi jeszcze, że ta kobieta, jej matka, nazywa się Maria.

Może pan tu zostać – zakreśliła dłonią łuk w powietrzu, wskazując na swój pokój.

Czy mogę podziękować panu Łukaszowi?

Zaprzeczyła prędkim ruchem głowy, jej włosy rozsypały się półkoliście. Taki sam ruch głową wykonała Maria, mówiąc:

Nikogo nie przyjmuje. Irena:

A rzeczy? Ma pan tutaj jakieś rzeczy?

Na dworcu, w przechowalni. Maria:

Trzeba zaraz zabrać, bo tam kradną. Co stało się z ludźmi? Teraz wszyscy kradną, nawet na poczcie, nawet kolejarze… Przed wojną nie…

Irena:

Mamo, przestań, nie mów. Maria:

No tak… dzisiaj nie trzeba za dużo mówić.

Zapadła krępująca cisza, nikt z nas nie umiał jej przerwać. Zaintrygowało mnie, dlaczego Łukasza ukrywano przede mną. Kiedy pytałem Garbka, kim jest Pawlik, powiedział: „Jak się sam dowiesz, o co tam idzie i kto on taki, to będziesz wiedział. Nie dowiesz się, to nie będziesz wiedział. I lepiej, żebyś nie wiedział. Po co ci to? A oni sami nie zechcą chyba powiedzieć. Nie ruszaj tego, szkoda zachodu”.

Tylko tyle. Ale wystarczyło, by wzbudzić niepokój, który owładnął mną jeszcze mocniej w tym domu.

Teraz, gdy najważniejsze było załatwione, Maria pospiesznie podeszła do etażerki. Pomyślałem, że po zielony zeszyt, w którym czytałem: „Nie mogę dłużej żyć z tą myślą”, lecz nie, nawet tam nie spojrzała. Wsunąłem go głębiej niż leżał poprzednio i żadne z nas nie mogło go teraz widzieć. Odetchnąłem z ulgą.

Wspięła się na palce, zdjęła ze ściany fotografię mężczyzny o zapadniętych policzkach i przytuliła portret w czarnych ramach do wklęsłej piersi, jakby się obawiała, że ktoś jej go wydrze.

Tego jemu nie zostawię – powiedziała do Ireny.

54Nad bukietem umarłych kwiatów pozostał blady prostokąt. Jakby na lo miejsce padło nagle jaskrawe światło ze szczeliny o takim kształcie. jak zdjęta fotografia.

16

Po opuszczeniu dworcowej restauracji, postanowiłem wrócić do domu.

Teresa nie usłyszała, jak wszedłem do pokoju. Leżała wtuliwszy twarz w poduszkę. Pomyślałem, że udaje śpiącą, ale ona płakała. Zamknąłem drzwi i nie ruszyłem się z miejsca. Po chwili wyczuła moją obecność i nagle odwróciła się, podciągając gwałtownie koc pod brodę.

Nie przywitałem się. Zapytałem, czemu płacze.

Powiedziała: – Czekam na ciebie tak długo.

O której przyszłaś?

Chwila milczenia. Skłamie czy nie?

Godzina… chyba dopiero przed godziną. A ty?

Tak późno? Umówiliśmy się, że będziesz czekać.

Przecież ciebie nie było.

Skąd wiesz?

Więc przyjechałeś jednak o trzeciej i później wyszedłeś z domu? Powtórzyłem pytanie: – Skąd wiesz?

Powiedziałam ci, że przyszłam dopiero przed godziną, może wcześniej, wiesz, już nie pamiętam…

Z domu?

Nie.

Nie – powtórzyłem. – Wiem, że nie.

Ale wszystko ci opowiem…

Rozpłakała się. Jej oczy były otwarte, wpatrzone we mnie – i tak płakała, ze ściągniętą żałośnie twarzą, z wykrzywionymi dziecinnie ustami.

Nic mi nie opowiadaj.

Nie wiem, czy ty uwierzysz…

Że zrobiłaś coś złego?

Coś bardzo złego, wiesz.

Uwierzę, jeżeli nie skłamiesz.

Szloch tak silnie wezbrał w jej krtani, że nie mogła wykrztusić ani słowa. Opadła na poduszkę. Usiadłem obok niej.

Mój kochany… Mój kochany…

Czy nie szeptała tych samych słów tamtemu, kiedy go obejmowałaś Sama się rozebrała czy on to zrobił? I całował jej stopy i uda, jak ja, kiedyś…

Mój kochany!

Niech już przestanie! Zapytałem:

Dlaczego płaczesz?

Jeszcze ci kiedyś powiem, ale nie teraz. Teraz nie, proszę.

55– Tereso, łaziłem całą noc, nie spałem. Jestem cholernie zmęczony i chciałbym się położyć. Rozebrałaś się, tak?

Tylko sukienkę.

Zdejmowałem buty. Nienawidziłem jej w tym momencie, ale nie chciałem, żeby stąd wyszła. Nie mogłem obok niej leżeć, może kiedyś tak się stanie, ale nie dzisiaj. Jednak panicznie się bałem, że odejdzie.

Odsunęła się w głąb i przylgnęła całym ciałem do maty pokrywającej ścianę przy tapczanie. Powiedziała cicho:

Tylko zostaw mnie dzisiaj, wiesz…

I wtedy gwałtowny skurcz chwycił mnie za gardło. Żołądek kurczył się jak powłoka przekłutego balonu. Przed kilku godzinami miała kogoś innego w swym wilgotnym i gorącym wnętrzu. I myśl o tym poraziła mnie aż do reakcji podobnej temu, co odczuwa się przy wymiotach. „Tylko zostaw mnie dzisiaj, wiesz”… Wiem, wiem, zostawię, bądź o to spokojna, ty…

W sekundę później już jej gwałtownie pragnąłem. Ale nie! Dzisiaj nie, niech stąd wyjdzie, niech się wynosi, no, jazda!

Chodź – powiedziała cicho – przytul mnie, ale bądź spokojny, wiesz, nie mogę dzisiaj…

Wiem, wiem. Ja także nie.

Siedziałem na skraju tapczanu, jak najdalej od niej i czekałem, aż wstanie. Nie mogłem Teresy wyrzucać – zapłakanej, skrzywdzonej, spragnionej czyjejś, nie, nie czyjejś, ale właśnie, do licha, mojej dobroci! Nie miałem tej dobroci, do diabła z taką moją przeklętą dobrocią, zdławiłem ją w sobie i czekałem… Na co? Ona nie ruszyła się, nie czuła mojej absurdalnej odrazy, absurdalnej, bo przecież ją kochałem.

Wepchnąłem stopy w buty, pochyliłem się i poprawiłem sznurowadła. Drgnąłem, kiedy poczułem, jak jej dłoń przesuwa się po moich ramionach. Usunąłem się spod tego dotknięcia, chociaż znowu ten dreszcz pożądania… O Boże, pomyślałem, ja, który zapomniał o Bogu w koncentracyjnym obozie.

•■– Powiedz – nieśmiało zapytała – o czym myślisz, że co się stało?

Wstałem, sięgnąłem po kurtkę.

Czemu się nie położysz przy mnie?

Zapomniałem, że mam jeszcze coś… Muszę wyjść.

To na pewno nic pilnego, nie zostawiaj mnie tutaj… samej… teraz… wiesz…

Nie musisz wrócić do domu?

Muszę. Ale co matka powie, kiedy zobaczy… Wiesz, nie mogę powstrzymać tego płaczu, to jakaś histeria, nie chcę teraz widzieć matki i tłumaczyć i tobie, i jej…

Możesz tutaj zostać.

A ty?

Tylko załatwię moje sprawy, to sprawozdanie z podróży. I wrócę. Chciałbym się przespać, ale sam, tylko spać…

Czy to długo potrwa? Proszę cię…

56Było coś tak wstrząsającego w tym pytaniu, w barwie głosu, że chciałem pogłaskać ją i powiedzieć, że wszystko jest w porządku. Ale nic nie było w porządku, w ogóle na tym świecie nic nie jest w porządku. Powiedziałem:

Nie wiem, jak długo to potrwa.

Ale chciałabym wiedzieć… do której… czekać… – mówiła urywanym głosem. I znowu łzy, przypływ szlochu.

Sam byłem bliski płaczu. Jeszcze minuta, jeszcze jedno takie pytanie jak „czy to długo potrwa” i zacząłbym płakać, jak ona. Przebłysk czułości i litości, i nienawiść do siebie, że właśnie tak reaguję. Sięgnąłem po zeszyt leżący na półce umocowanej do tapczanu. Tam wpisywałem zdania z przeczytanych książek. Były to myśli, które otwierały przede mną możliwość nowych objawień, mówiły o życiu i ludziach, a niektóre nieomal przepowiadały, co przeżyję i co zrozumiem za pół roku czy za kilka lat. Przekartkowalem zeszyt nie zdoławszy nic przeczytać, litery zamazywały się w oczach. I wtedy przypomniałem sobie, że wpisywałem coś, co dzieje się teraz między mną a Teresą.

Co czytasz? – zapytała.

Nic – odpowiedziałem. Przetarłem dłonią powieki i czytałem: „Zawsze był gotów do przyjęcia odpowiedzialności za swoje czyny i zawsze też był na pół świadomy – od czasu kiedy złożył swój straszny, prywatny ślub, że jej będzie dobrze – jak daleko ten czyn może go zaprowadzić”.

Co czytasz? – powtórnie zapytała Teresa.

Nic – odpowiedziałem. – Tylko patrzę na te kartki. – I czytałem dalej. To były słowa jakiegoś katolickiego pisarza, lecz ja w tym czasie żyłem w niezgodzie z Bogiem.

Rozpacz jest ceną, którą się płaci za wyznaczenie sobie nieosiągalnego celu. Powiedziane jest, że oto grzech, za który nie masz odpuszczenia; ale tego grzechu nigdy nie popełni człowiek zepsuty lub zły. Zły człowiek ma zawsze nadzieję. Nigdy nie osiąga owego punktu zamarzania, w którym się poznaje absolutną klęskę: tylko człowiek dobrej woli nosi zawsze w sercu tę właśnie możność, by zostać potępionym”.

Wszystko się spełniło: wyznaczyłem sobie nieosiągalny cel i płaciłem najwyższą ceną żyjących: rozpaczą. I osiągnąłem ten punkt zamarzania, w którym poznałem smak klęski. Byłem potępiony. A ona? O czym teraz myślała?

Szarpnęła się pod kocem. Uklękła i chwyciła mnie za rękaw kurtki.

Posłuchaj…

Muszę już iść, zostaw. – Lecz we mnie wszystko zbuntowało się przeciw tej decyzji i kazało z nią zostać.

Osunęła się na tapczan, smutna i przerażona oschłością, jakiej u mnie dotychczas nie znała. Podszedłem do drzwi. Na wewnętrznej stronie dłoni, nim dotknąłem klamki, czułem kształt jej piersi i tej cudownej, pokrytej gęstwą włosów wypukłości między jej udami. Tkwiłem głęboko w jej ciepłym i wilgotnym wnętrzu. I tak właśnie wyszedłem z pokoju.

57Idioto, pomyślałem, przez taki… jaki?… incydent tracić tak wspaniałą dziewczynę?

Klucz zostaw – jeszcze powiedziałem w półobrocie ciała, stojąc w drzwiach – zostaw, zamknij drzwi i wrzuć klucz do skrzynki na listy. Już nie będzie ci potrzebny – dodałem, żeby przerzucić na nią jeszcze jedną cząstkę mojego bólu, porazić ją okrucieństwem. No i co z tego, że jeszcze komuś się oddała? Przecież pozostała cudowna i jedyna.

Cicho powiedziała, tak cicho, że dziś wydaje mi się to halucynacją: – Nie odchodź, proszę, wiesz…

I wolałbym, żeby na tym ledwie dosłyszalnym szepcie poprzestała. Mógłbym później wmawiać w siebie, że szeptu w ogóle nie było, że zawiniła moja wyobraźnia. Ale nie, stało się inaczej, bo gdy tylko zatrzasnęły się drzwi, usłyszałem te same słowa urastające do siły krzyku:

Nie odchodź! Wróć! – wołała ze wstydem, że jednak wzywa daremnie i z rozpaczą, że nie posłucham. Wiedziała dobrze, że nie wrócę. A jednak jeszcze długo wołała. Słyszałem to wołanie, bo jeszcze długo stałem pod drzwiami. I nigdy tak silnie jej nie pragnąłem, jak właśnie wtedy, kiedy stałem pod drzwiami…

17

Ludzie żyją obok siebie i nie umieliby istnieć samotnie, a jednak plotkują, są zawistni, niszczą siebie. Jeden o drugim mówi jak najpodlej, jeśli mu to jakąkolwiek korzyść przyniesie. Nikogo to nie dziwi, chociaż niby nikt tego nie pochwala. Po prostu wie się, że tak jest i kropka. W najlepszym wypadku jesteśmy wobec innych nieczuli. I w tym także nic dziwnego. Ale do rzadkości należy, gdy ktoś, nie z urzędu, nie z konieczności i nie z obłudy, zajmie się sprawą obojętnego mu człowieka, obcego, prawie nie znanego, i upiera srę, żeby ten przyjął jego pomoc.

Nie wiem, czemu przypisać, że uparłem się, by pomóc Łukaszowi i jego rodzinie. Postanowiłem, że rozwiążę zagadkę jego osamotnienia i że pomogę Marii, matce Ireny, rozprostować zgarbione plecy.

Kaprys, nuda małomiasteczkowa, pragnienie nadania ważności sobie samemu, chęć przekonania siebie, że jestem jednak coś wart? A może tylko desperacka próba zabicia miłości do Teresy wyczerpującym i pochłaniającym czas zajęciem? Doprawdy, nie wiem. Człowiek wie o sobie tyle, ile wie o innych. A więc nic nie wie. Ani o sobie, ani o innych.

Początkowo podejrzewałem, że Łukasz jest chory, jednak Maria powiedziała: „Nie, on nie jest chory, on jest słaby, bo odtrącony”. Co to za słabość? Może tylko terroryzował Marię i Irenę jakimś urojeniem?

Irena przeniosła się do pokoju matki, która nawet w lecie, utyskując na zimno, spała w kuchni przy ciepłym piecu. A węgla mieli dosyć, nie kupowali go, lecz zbierali na hałdach, jak przed wojną.

58Z Ireną zaprzyjaźnitem się szybko. Tydzień minął od mego przyjazdu, gdy wracając do domu natknąłem się na nią w sieni.

Dobry wieczór – powiedziała pierwsza, bo oślepiony słońcem nie dostrzegłem jej w ciemności.

Dobry wieczór. Przepraszam, nie zauważyłem pani.

Pan ma jakieś książki. Czy można pożyczyć?

Chętnie. Niewiele tego jest, ale zawsze da się coś wybrać. Lubię książki bardziej niż ludzi. Chyba trochę zdziczałem.

Ja także nudzę się tutaj – powiedziała.

Nie ma pani znajomych? Koleżanek?

Cisza. Oczy przywykły już do ciemności, dostrzegły jej zgrabną postać przytuloną do ściany.

Każdy ma znajomych i koleżanki. Pan także nigdzie nie wychodzi, a przecież ma znajomych. Na przykjad pana Garbka.

Załatwiam z nim tylko sprawy służbowe.

Ach tak – zdziwiła się lub udawała zdziwioną. – Myślałam, że jest pan jego przyjacielem i że to on ściągnął pana tutaj.

Nic podobnego.

Ale tak mówią w Dziurze.

Więc już o mnie mówią?

O każdym. Dlatego nie lubię wychodzić z domu. Otworzyłem drzwi mego pokoju.

Proszę, niech pani wejdzie.

O nie, dziękuję, ja tu zaczekam. Pan mi przyniesie Zaśmiałem się.

Chciałbym, żeby pani sama wybrała.

Zaczekam, proszę pana.

Wszedłem do pokoju i położyłem się na łóżku. Kiedy wypaliłem papierosa, rozległo się pukanie.

Proszę! – zawołałem. Usłyszałem głos Ireny.

Tak długo pan szuka?

Tak, może zaraz znajdę coś odpowiedniego.

Dobrze, zaczekam.

Nie wstałem, znowu zapaliłem. Po chwili rozległ się głos Ireny:

Jeżeli pan jeszcze nie wypakował książek, to proszę się nie trudzić, przyjdę jutro. Cześć.

Nie, już wypakowałem.

Tyle pan ma tych książek?

Kilkadziesiąt, nie więcej.

Mój Boże, czekam tak długo! Można było przejrzeć sto książek!

Ja ich nie przeglądam. Tylko zastanawiam się, którą dać pani.

Byle jaką.

Upłynęło kilka minut, nim Irena ponownie zapukała.

Proszę.

Czy już?

59– Proszę wejść.

Leżałem na łóżku i paliłem papierosa.

Przecież pan wcale nie szukał! Wstałem i podsunąłem jej krzesło.

Jeżeli zapraszam, powinna pani wejść.

Nie potrzebuję żadnych znajomości.

Także ich nie szukam, ale mieszkamy ściana w ścianę, czasem można by porozmawiać.

Nie lubię ludzi – odparła. – Boję się ludzi. Już pan wie?

Już wie.

Dlatego tutaj nie weszłam.

Ireno, nie mam prawa pytać i nie wiem, czy pani odpowie. Ale chciałbym…

Więc proszę nie pytać.

Mam poważne przyczyny, dla których od pewnego czasu unikam towarzystwa, jednak…

Nie pytam pana o te przyczyny. Mnie nikt nie interesuje, nawet pan.

Jednak – ciągnąłem dalej – nie uwierzę, żeby taka młoda dziewczyna miała powody do ucieczki przed ludźmi. Może pani dziadek, ale pani?

Proszę pozostawić dziadka i mnie. Zostawiliśmy w spokoju wszystkich innych ludzi. I tyle nam się należy, żeby nikt się nie wtrącał do nas. A na pana wcale się nie gniewam. Chciałam tylko, żeby pan wiedział.

Bal dworski w Dziurze! Nasza pełna dworskiej kurtuazji rozmowa! I ta moja poza z papierosem w ustach! Skąd to u mnie?

Podałem jej tom opowiadań Balzaca, który dostałem od Klaudii, wydany przed wojną w Bibliotece Boya.

Na pewno pani tego nie zna. „Kuratela. Sarrasine. Marcas. Granalka. Poronienie”.

Dziękuję.

Pochyliłem się nad dolną półką etażerki i sięgnąłem po zielony zeszyt, w którym wyczytałem w czasie swej pierwszej w tym domu bytności, że ktoś „nie może już dłużej żyć”.

Krzyknęła, jakbym ją uderzył w twarz.

Skąd pan to ma?

Było tutaj.

I pan czytał, tak? Pan to czytał! Jakim prawem?

Stała przede mną zdumiona i gniewna, z rozpłomienioną twarzą, ale to było tylko cząstką wspaniałej wściekłości, od której wibrowało jej ciało.

Pani Ireno, przecież…

Jakim prawem?! – krzyczała. – Dlaczego?! Wtedy podniosłem głos.

Niech pani siada! Nie czytałem. To wszystko nic mnie nie obchodzi,

60mam własne problemy. Trudniejsze od tych waszych… Rozumie pani? Proszę się uspokoić.

Usiadła i spojrzała niedowierzająco.

Ale to było w tym pokoju, u pana…

No i co, że było? Kim jestem, według pani, żebym czytał cudze zapiski? Kim jestem w pani pojęciu, że nie chce pani wejść do mojego pokoju po książkę? Że mam ją wynosić za drzwi, jak podaje się chleb żebrakowi, któremu się nie ufa? Co pani sobie uroiła? Przecież mnie to obraża.

Powiedziałam już, że nie ufam ludziom. Dlaczego mam ufać panu?

Proszę posłuchać. Kiedy wszedłem tutaj pierwszego dnia i czekałem na pani matkę, która rozmawiała z Łukaszem, sięgnąłem bez zastanowienia po ten zeszyt, otworzyłem go na jakiejś stronie… – proszę mi pozwolić skończyć! – i po przeczytaniu kilku zdań zorientowałem się, że to jest czyjś dziennik, może pamiętnik. Odłożyłem go natychmiast, chociaż zaintrygowała mnie treść kilku zdań.

Czemu pan od razu nie oddał? – zapytała.

Podejrzewałem, że to jest dziennik pani. Pomyślałem, że gdyby pani… Chciałbym wam pomóc.

Zbytek łaski – szybko wtrąciła. – Dziękujemy, nie trzeba.

Prócz tego – mówiłem – to. co pani napisała… kilka zdań, gdzie jest aluzja do czegoś tragicznego, co dzieje się w tym domu.

Prosiłam – krzyknęła – żeby pan o tym nie mówił! Nie wtrącamy się w pańskie sprawy. Nie pytamy, dlaczego pan tu przyjechał z Miasta, Może to byłoby niewygodne? Prawda? – pytała już spokojnie.

Wyjechałem z powodu pewnej dziewczyny… mniejsza o to. Pomyślałem, że ten pamiętnik ktoś celowo tutaj zostawił. Prawie podsunął, żebym go przeczytał i dowiedział się o tym, czego nie można mi wprost powiedzieć.

Ktoś? O kim pan myślał?

O pani. Przypuszczałem, że pani umyślnie zostawiła mi ten zeszyt. Ale ja go nie przeczytałem.

Irena wstała. W pochyleniu jej głowy, w przymrużonych powiekach, w rozcapierzonej dłoni spoczywającej tak na zeszycie, jakby chciała go ukryć przede mną – było coś pogardliwego i pełnego nienawiści.

Niech pan już nie mówi! Dziękuję za książkę, nie skorzystam, zostawiam i jeszcze raz proszę, żeby pan się nie wtrącał w nasze sprawy, bardzo proszę, to wszystko.

Wszystko? Raczej nic.

Wychodząc nie zamknęła drzwi. Patrzyłem, jak idzie przez sień. Słyszałem, jak schodzi po skrzypiących schodkach. Później przez okno, widziałem, jakr biegnie wąską ścieżką wzdłuż ogromnego pola i znika w wąwozie posępnych hałd, na których, jak wówczas obiecywano, wyrosną gaje oliwkowe albo pomarańczowe. Nie wyrosły. Żaden z obiecujących nie rzucił tam nawet nasion chwastów.

6118

Zostań, wróć, nie odchodź!” Brzmiał w uszach ten zgasły już krzyk Teresy i kiedy schodziłem ze schodów, czułem się jak żołnierz przyciskający do piersi granat z wyjętą zawleczką bezpiecznika, granat, z którym miałem się rzucić pod czołg. Trwało to krótko, kilka sekund, może kilka minut, nie wiem, jak długo – nim znalazłem się na ulicy. Jeszcze tam rozległ się szept i krzyk Teresy: żebym został, żebym wrócił. Przecież ona mnie porzuciła, nie ja!

Zauważyłem, będąc już na ulicy, że moje dłonie są naprawdę przytulone do piersi, jakbym w nich coś zaciskał, i ten granat przestał być przenośnią. Rozwarłem je z trudem. Wydało mi się, że są odmrożone i zesztywniałe.

Nim poznałem Teresę, zdradzałem i byłem zdradzany. Nęciły mnie przygody z kobietami. Nęciły ciała, których nie znałem, ukryte pod szelestem bielizny i sukienek. Jak one całują, jak się oddają, co mówią.

0 tym myśli chyba każdy. Niekiedy zdrady bolały, jak kłucie w zmęczonym sercu i po niektórych rozstaniach chodziłem jak zatruty nie znanym mi dawniej rodzajem samotności.

Jednak wiedziałem, że wszystkie, prawie wszystkie dawniejsze spotkania z dziewczętami były podminowane koniecznością rychłego rozstania. Kiedy dziewczyna tuliła się i pytała „czy na zawsze”, kiedy mówiła „nigdy ciebie nie opuszczę”, gdy zapewniała: „nie wyobrażam sobie życia bez ciebie” – wówczas uśmiechałem się lub prosiłem, by nie powtarzała tych słów „nigdy” i „zawsze”, bo skąd może wiedzieć, czy „na zawsze” nie skończy się jutro albo pojutrze. Takie słowa nic nie znaczą. Ani w miłości, ani w polityce.

Ludzie – mężczyzna i kobieta – budzili się pewnego dnia i ze zdumieniem patrzyli na siebie, nie pojmując, co sprawiło, że są tak blisko, nadzy, zmęczeni wyjałowioną z miłości rozkoszą. Spoglądali na siebie i widzieli obce twarze, dalekie, zaprzątnięte swoim własnym życiem. I pojmowali, że coś się bezpowrotnie zmieniło, a powtarzanie takiej nocy byłoby już tylko przyzywaniem niechęci, nawet nienawiści.

Noc z dziewczyną może być oszałamiająca i niepowtarzalna. Może stać się przepaścią, w którą skoczył ktoś z zamkniętymi oczyma, a jednak świt zdemaskuje, że to było tylko pożądaniem. I zgiełk uliczny przedostający się przez okna może zbudzić kochanków oJbcych sobie, oddalonych o zmęczenie i wrogość czającą się w przesyconych znużeniem ciałach.

Poruszałem zesztywniałymi dłońmi. Zdawało się, że są obrzękłe

1 cięższe niż zawsze. Chciałem się od nich uwolnić wsuwając je w kieszenie kurtki, właściwie kładąc je bezwładne na dno kieszeni. Niech tam leżą, nie są już potrzebne.

Odchodząc od Teresy traciłem wszystko. Cóż jeszcze obiecywało mi życie? Czego mogłem się spodziewać w kraju, gdzie nawet po wojnie wszystko drżało jeszcze i bulgotało, i dygotało jak nie ostygła lawa?

62Miasto, podobnie jak cały kraj, porwało się na Wielkie Sprawy warte naszej ofiarnej pracy, ale za obiecaną przyszłość trzebą^było płacić, wciąż płacić. Płaciliśmy więc wszyscy, my, nasi przyjaciele i nasi wrogowie.

Ktoś potrącił mnie na ulicy.

Coś pan, głuchy czy jak? – zapytał.

Głuchy – odpowiedziałem. – Głuchy i ślepy. Ale nie niemy. Naprawdę nie słyszałem Miasta ani kroków, ani turkotu kół tramwajowych wozów, ani warkotów samochodowych silników.

Pod ziemią, na jednej i drugiej półkuli, wyłożone betonem i ołowiem schrony kryją tysiące pocisków, których setna część wystarczy do zamienienia mojej ojczyzny i całej kuli ziemskiej w pustynię i spopielone ruiny. Gromadzono te bomby wbrew naszym nadziejom. Bezsens planowanej zbrodni przekroczył granice absurdu, szydził z osiemdziesięciu milionów zamordowanych w minionej wojnie, ginących po to, by świat przestał być rzeźnią i kloaką, by umniejszyć do minimum bezprawie i nędzę, i strach.

I w tym świecie, który pustoszył serca ludzkie, nagle zostałem sam.

Szedłem krajem chodnika, by nikt mnie nie potrącił i żebym nikomu nie zawadzał. Sprawy tych śpieszących się mrówek były ważniejsze od moich, oni jeszcze na coś liczyli, dokądś się śpieszyli, ktoś na nich czekał. Z najbliższej bramy dobiegł mnie śmiech: stało tam trzech młodych chłopców. Jeden z nich, umorusany, jakby dopiero co wyjechał z podszybia kopalni, wybijał dłonią korek z butelki. Właśnie ten śmiał się, a dwaj pozostali byli poważni i wręcz nabożnie wpatrzeni w tę szklaną rakietę, która miała ich wynieść na kilka godzin w inne pozaziemskie obszary, w kosmiczne oszołomienie.

Ich tragedią i moją, tragedią mojego pokolenia, była namiętna miłość do świata, który nas odtrącał, który ograniczał naszą zuchwałą i drapieżną miłość życia: było ono uboższe od nas samych, nie sprostało moim obietnicom ani zobowiązaniom i nie spełniło nadziei rozbudzonych w czasie wojny. Ale jeszcze je spełni, wierzyłem w to. Inaczej moje życie straciłoby sens. I straciło. Ale to stało się później.

Jeśli o tym tak katastroficznie i naiwnie myślałem, krocząc prawie automatycznie skrajem chodnika, jak ślepiec obstukujący krawężnik białą laską, to tylko dlatego, by zastanowić się, na co jeszcze mogę liczyć, jeżeli straciłem Teresę. A straciłem ją bardziej przez własną głupotę, niż przez tego faceta z „Arizony”. Chyba ja zawiniłem, nie ona.

19

Upłynęło kilka tygodni, tyle odczytałem z kalendarza. Czas stał się amorficzny i przewrotny, zatrzymywał się, gnał naprzód lub wracał do przebytych już godzin. Żyłem wciąż w dwóch planach: w Mieście i w Dziurze. Dnie tasowały się jak karty.

63Błąkałem się wciąż wokół tamtej nocy w Mieście, najgorszej ze wszystkich. Było tak, kiedy już położyłem się na łóżku, że nagle zapalało się pod powiekami seledynowe światło. I wiedziałem, że będę leżał nieruchomo, jak podczas ataku serca, aż to światełko zagaśnie. Bo z Teresą t o stało się chyba wtedy…

Seledynowy płomyk zapalał się i gasł jak sygnały uliczne, niekiedy aż do świtu. Budzik zrywał mnie w dwie, trzy godziny później i w obawie, że znów zapłonie ten seledynowy błysk, wyskakiwałem z pościeli. Chyba nieustanna gra napiętych nerwów sprawiała, że nie czułem zmęczenia. Ale marzyłem o tym, żeby zasnąć naprawdę. Zasnąć. I nic więcej.

Któregoś dnia rozległo się pukanie. Ktoś cicho otworzył drzwi, na które padał blask stojącej przy łóżku lampki.

Przepraszam – dobiegł mnie głos Ireny – dziadek prosił, żebym zapytała, czy pan ma dzisiejsze gazety. Bo coś ważnego zmienia się u nas…

Ponieważ nie odezwałem się, Irena mówiła dalej:

Gdyby nie Łukasz, nie przyszłabym tutaj. Przecież nie mogę mu opowiadać, co było między nami.

A co było? – zdenerwowałem się. – Zaszła pani w ciążę?

Przecież pan wie – zaśmiała się.

Nie pamiętam.

Z tym pamiętnikiem – przerwała mi niecierpliwie.

Nie czytałem go i oddałem pani przy pierwszej okazji.

Tak! Ale posądził mnie pan. że podłożyłam go umyślnie. To było obrzydliwe.

A pani podejrzewała, że czytałem bez pozwolenia?

Nie miałam racji. Przepraszam.

Ja również nie miałem. Pani Ireno –powiedziałem zbliżając się do niej – czy jest ktoś taki, komu pozwoliłaby pani przeczytać ten pamiętnik?

Nie. Takich ludzi już nie ma. Nikomu…

A mnie? Gdyby mi pani zaufała?

Nawet gdybym umarła. Kiedy wyszłam stąd wtedy, chciałam go spalić. Ale matka była w kuchni. Ona nic nie wie o tym zeszycie, myśli. że to coś ze szkoły. Nie umie czytać.

Dlaczego zwierza się pani kartkom, a nie żywym ludziom?

Powiedziałam już, że nie ufam ludziom, nawet panu, nikomu.

Bardzo pani dokuczyli? Ominęła pytanie.

Czy ma pan gazety? Byłam w mieście i zapomniałam kupić. A dziadek prosił.

Nie czytałem w tym czasie gazet. Drażnił mnie ich fikcyjny i patetyczny język pozostający w urojonym stosunku do opisywanych zjawisk, język, którym nie można było wyrazić tego, co przeżywaliśmy. To była wówczas pisanina tylko w sprawie pracy i maszyn, i planów, i wyników, i czynów, i zobowiązań, i wciąż dynamicznych osiągnięć, i… Nie pisali

64o tym. co nas najbardziej bolało. A bolała nas Polska, Powiedziałem Irenie, że od kiedy tu przyjechałem, nie czytałem gazet.

Dlaczego?

Bo jak można kochać Polskę, w której dziś żyjemy, i milczeć o tym, co gniewa nas i boli? Nie wierzę w taką miłość ojczyzny. Milczeć o tym, to znaczy kłamać. A wielu piszących kłamie. Więc nie czytam gazet.

Powiem Łukaszowi, że pan nie ma gazet i wrócę, dobrze? Wróciła. Tak doszło do pierwszej rozmowy o Łukaszu.

Czy jest chory? – zapytałem.

Nie. Łukasz nie jest chory – odpowiedziała.

Więc co z nim, co to wszystko znaczy?

Czy pan wie, że jeszcze kilka lat temu, gdy ciągnik ugrzązł obok nas w błocie, dziadek sam go wydobył? Ale już dzisiaj tego by nie zrobił, bo on…

Nawet nie prosiłem, by mówiła dalej, gdy tak nagle urwała, spłoszona, że wywnętrza się przed obcym natrętem. Na pewno nie sprawiałem wrażenia intruza, lecz była we mnie, czułem, że Irena tak to odbiera, natarczywość wścibskiego reportera, a nie dyskretna interwencja kogoś, kto chciałby się Łukaszowi przysłużyć. Niekiedy najlepsze nasze intencje właśnie tak wyglądają w oczach tych, którym pragniemy pomóc.

Wyjaśniłem Irenie, że nie nalegam, nie proszę o nic więcej. Ale niepokoi mnie, choć nigdy Łukasza nie widziałem, jego, tak to patetycznie określiłem, dezercja. Nikt ich nie odwiedza, nie mają przyjaciół, zrobili z siebie odludków. – Już nic nie mówiąc o Łukaszu – proszę, niech się pani zastanowi – ale jaką krzywdę wyrządza to właśnie pani. Czy człowiek ma prawo do takiego… Przepraszam – poprawiłem się przypomniawszy sobie moją rozmowę o marginesach – człowiek ma prawo, ale nie wtedy, gdy w grę wchodzi nieistotna przyczyna.

Nieistotna! – powiedziała z goryczą. – Co, według pana, należy do istotnych spraw człowieka? Kto może o tym decydować? Chyba tylko ten. kto sam doświadcza… i kto odpowiada tylko przed sobą: A pan pyta, czy ktoś ma prawo! Kiedyś powiedział pan, że byłoby niemoralne, gdybym zachowała dla siebie mój pokój, ten, tutaj, mówił pan tak, prawda? – Potwierdziłem. – I wtedy pan miał tylko tyle racji, ile dzisiaj, gdy odmawia pan Łukaszowi prawa do dezercji po tym, co się z nim stało. Pan upraszcza sprawy. I wtedy, i teraz. Dzisiaj wszyscy, od góry do dołu, upraszczają nasze sprawy.

Co się stało z Łukaszem?

Nic. Człowiek ma prawo do takiego życia, jakie sobie wybiera.

Dobre sobie! Jeżeli człowiekowi pozwolą wybrać.

Kto?

Inni, byle kto.

A pan chce być tym, który może pozwalać albo zabraniać?

Nie. Proszę sobie wyobrazić, że rozlepimy na murach plakaty: „Każdy ma prawo do takiego życia, jakie mu odpowiada! Wybierajcie! Każdemu to, co chce!”

65– Jest pan zbyt pewny siebie. Już dawniej zauważyłam, gdy stałam na korytarzu,, a pan leżał i palił papierosy, że to było trochę… – mówiła nieco gwałtownie i z pośpiechem, jakbyśmy musieli za chwilę rozstać się na zawsze. Jak ja z Teresą. – Czy uważa pan – mówiła – że wżyciu istnieją jakieś jedyne rozwiązania? Wzorcowe, takie, które można proklamować plakatami na murach? Czy myśli pan, jak niektórzy pańscy koledzy, jak ten pański Garbek, że istnieją szablony, które można przykładać do podobnych sobie wydarzeń, nie licząc się z tym, że bohaterem każdego z nich jest inny człowiek? Być może, że pan postąpiłby inaczej, gdyby przytrafiło się panu to samo, co Łukaszowi, ale proszę zrozumieć, że Łukasz ma prawo do swojej drogi, jemu tylko wiadomej.

Wspomniałaś o Garbku! Tępy dogmatyk. A dogmatyzm komunistów i katolików to niszczycielskie upiory. Partia kieruje się na razie nie rozsądkiem ani doświadczeniem ludzkości, lecz teorią i ideologią. Zapomniała o Leninie, który pisał, że ideologia nic nie znaczy, jeżeli nie sprawdza się w praktyce. To samo mówię ja, były żołnierz AK, chociaż Stalin i Beria niszczyli nas, nie rozumieli, że kochamy Polskę bardziej niż oni…

Ale dziadek ma rację! – powiedziała. – A nie pan.

Gdyby większość ludzi uparła się, że wolno im ukryć się przed życiem w takich domkach jak ten, i żeby inni, jeżeli chcą, przemeblowali za nich świat, a oni zaczekają, aż będzie gotowy, co wtedy?

Była skupiona i poważna.

Czy pan naprawdę myśli, że można przemeblować świat? Łukasz chciał tego bardzo, ale na świecie, tak urządzonym jak ten, nie ma teraz miejsca dla niego, nawet dla mnie… Niech pan więcej nie pyta. Łukasz ma prawo do tego, o czym pan mówi. Jemu wolno czekać, aż ktoś zmieni ten świat. Ale czy doczeka? A ja? A ci, co przyjdą po nas? Nie wiem, nie wiem, czy można przemeblować świat.

Inni także mogą tak pomyśleć i każdy może przypisać sobie wyjątkowe prawa. Niech pani nie sądzi, że inni są szczęśliwi.

Zaprzeczyła, nagle wstała, jakby już wszystko rozstrzygnęła i miała dosyć rozmowy wiodącej donikąd.

Nie, o n i nie mają do tego prawa. – I powtórzyła z uporem: – Oni nie. '

A Łukasz ma? Tylko on jeden? Odparła:

Tak. On i wszyscy ci, którzy są pokrzywdzeni i… „„ Nie dokończyła zdania. Wyszła.

I wszyscy odtrąceni – pomyślałem – wszyscy odtrąceni, poniżeni, skrzywdzeni… Ilu ich jest? Czy można by zaludnić takimi połowę tego kraju, może tylko jedno miasto?

Tej nocy spałem. Zapewne dla chwilowego unicestwienia pamięci o własnym dramacie potrzebna mi była świadomość, że tuż obok rozgrywa się cudzy. Czy bardziej bolesny niż mój? Chyba każdy człowiek

66przeżywa najboleśniej swoją rozterkę. Rozpacz poszczególnych ludzi jest nieporównywalna, dla każdego najdotkliwsza.

Na co mogłem jeszcze liczyć?

Wyobraźcie sobie niebo, nie to, o którym od wieków mówią kapłani kilku wielkich religii i niektórzy mężowie stanu, ale to widzialne, nieomal dotykalne, z chmurami i deszczem, i śniegiem, z błyskawicami w czas burzy i z ukropem upału w letnie dnie – że to solidne niebo nagle przestaje istnieć, zapada się w kosmiczną otchłań, niknie wraz z nią i niczego już nie ma nad nami ani wokół nas. Tak odczułem stratę Teresy, jeśli porównania mają jakikolwiek sens.

Rozmyślając o motywach, które kazały mi opuścić Teresę, przeklinałem mój upór i szamotałem się w przypuszczeniach, których nie mogłem ani wtedy, ani nigdy później rozwikłać.

Zastanawiałem się, cży człowiek pozbawiony przesądów plemiennych, magicznych, religijnych i upaństwowionych, który rozumie, że nawet największa miłość może przynieść więcej bólu niż radości – czy taki człowiek może rozstać się z kobietą, na której zależy mu bardziej, niż na każdym innym człowieku, i do której istnienia przywykł, jak do świadomości, że to widzialne, a nie zmyślone przez proroków niebo wciąż, nawet najciemniejszej nocy zwisa nad nami – więc czy taki człowiek może zostawiać dziewczynę dlatego tylko, że tuliła się przez godzinę do kogoś innego? Czy – ostatecznie, by już niczego nie ukrywać przed sobą i innymi – kochało się tylko to jedno miejsce na jej ciele, pulsujące jak serce, i czy uczucie może koncentrować całą swą magiczną potęgą na płci ukochanej dziewczyny? Jakie tabu ciążyło nad tą absurdalną reakcją, która mnie samego mierziła i upokarzała, a jednak stawała się silniejsza od wszelkich rozumnych racji? Więc sednem sprawy jest sama fizjologia czy też fizyka miłości? Ten jeden skrawek ciała…

Spojrzałem na tablicę z nazwą ulicy: Trzech Muszkieterów. Tu mieszkała Klaudia, rozstałem się z nią kilka tygodni przed poznaniem Teresy i może wróciłbym do niej, gdyby nie Teresa. Kiedy Klaudia oddała mi się po raz pierwszy, rozerwała na piersi srebrny łańcuszek i podała mi mały medalik prosząc, żebym go przy sobie zatrzymał. Powiedziałem, że zatrzymam medalik, ale nie będę go nosić. Zaśmiała się mówiąc, że nic nie rozumiem.

Bóg tobie na nic się nie przyda ^ni ty Bogu. Nie pasujecie do siebie – powiedziała wtedy.

20

Nim doszedłem na trzecie piętro, byłem zdyszany. Nawet nie przypuszczałem, że tak źle ze mną. Klaudia pracowała w biurze przepustek. Skończyła szkołę pedagogiczną, jednak w Zjednoczeniu miała o wiele lepszą pensję i dodatek szczególnej wartości: ileś tam ton węgla i dostęp do górniczego sklepu. Dlatego zrezygnowała ze swego zawodu i wy-

67chowywania dzieci. Wszystkie dzieci – twierdziła – są okropne i cudowne. Boję się ich. Kiedy są małe, są tak słodkie, że chciałoby sieje zjeść. Ale kiedy dorosną, człowiek żałuje, że tego nie zrobił.

Dzwoniąc, obawiałem się, że nie ma jej w domu. Ale gdy drzwi się otwarły, w półmroku przedpokoju dostrzegłem Klaudię.

Ach, to ty! – powiedziała.

Serwus, Klaudia.

Przypomniałeś sobie, że żyję?

'– Nigdy o tym nie zapomniałem. Wiesz, że nie byłem sam. Nie umiem się rozmnażać przez podział, jak pierwotniak.

Więc już jesteś sam? Wejdź do pokoju, nie będziemy tu stać.

21

Dokąd można dojść, jeżeli przyczynę rozstania z dziewczyną znajduje się tylko w fizycznym akcie zdrady? To znaczy, że ta ciemna, puszysta wysepka na jej ciele jest symbolem miłości – jak były nim kiedyś ciosane w kamieniu fallusy. Czy nic więcej mnie nie obchodziło, jej oczy, barwa głosu i wszystkie intonacje jej. mowy, sposób, w jaki chodziła, jej uśmiech i smutek, niecierpliwość nerwowych, pożądliwych dłoni i jej zawstydzenie, i to, że przynosiła mi książki, że okłamywała matkę, byle tylko być ze mną, że nigdy nie zapytała, czy się z nią ożenię? A gdybym nawet tak zrobił, chociaż nie mogliśmy dostać mieszkania, czy fakt ten miałby jakiekolwiek znaczenie, czy odwróciłby od niej i ode mnie…

Co z tobą, czemu nic nie mówisz? – zapytała Klaudia. – Siadaj.

czy ślub odwróciłby ode mnie i od niej klęskę poniesioną dzisiejszej nocy? Czy taki rytuał, ta urzędowa formalność wpływa na zmianę charakteru i temperamentu człowieka? I przedłuża trwałość tego, co jest nieskończenie głębsze od umownych pozorów?

Klaudia była zaniepokojona.

Ty mnie nawet nie słyszysz. Co ci się stało?

Nic, Klaudio, naprawdę nic. Jestem tylko zmęczony. 1 przygnębiony, że nie zostałem z tobą.

Więc wrócić do Teresy? Posłać jej klucze? Oczekiwać na ulicy, którą chodziła do pracy, zatrzymać i błagać, by wróciła? O, tak! I później tulić do siebie już skażoną, całować jej usta i dotykać ciała, po którym przesuwały się dłonie innego mężczyzny? I całować jej uda, którymi obejmowała jego biodra? Nie! Klaudia była lepsza, lecz Klaudii nie kochałem. Dlaczego kochamy gorsze?

Co z tobą? – usłyszałem pytanie Klaudii. – Chodź tutaj, połóż się. Chyba masz gorączkę.

Powalam ci pościel, mam zabłocone buty. U Filipa wdepnąłem w kałużę na podwórzu, biłem się z jednym takim…

Zdejmę ci buty, czekaj.

68– Nie, nie trzeba, ja zaraz „. – I pochyliłem się ku butom, w czym była także przebiegłość, bo mogłem nadal myśleć o Teresie.

więc jak? Potem objąć ją i wciąż myśleć, że tak samo przechylała głowę, gdy ktoś inny widział jej nieprzytomne, oślepłe od rozkoszy oczy i uśmiech niepodobny do żadnego jej uśmiechu, kiedy była ubrana… A później ten krzyk stłumiony wierzchem dłoni i jego usta w muszli jej palców, i jej twarz piękniejąca nie dzięki mnie, lecz… Nie!

Co „nie”? Już trzeci raz mówisz „nie” – Klaudia dotknęła mego czoła. – Masz gorączkę. Daj marynarkę. Przyniosę coś do picia, mam winiak, nie wiem, czy lubisz, ale ty wszystko lubisz, co można wypić.

Klaudio – spojrzałem na nią przytomniej. – Klaudio, chcę się położyć.

Przecież proszę, żebyś się położył. Wyglądasz, jakbyś tydzień nie spał.

Właśnie, nie spałem od kilku dni.

Przyniosę ci miednicę, ochlapiesz się trochę. Wolałabym, żebyś nie wchodził do łazienki, bo gospodyni zaraz wróci z kościoła. Co z twoim pokojem?

Nic. Ale nie mogę tam dzisiaj wrócić.

Możesz tu zostać.

I położyć się?

Tak – powiedziała i rozwichrzyła dłonią moje włosy. Uchwyciłem jej rękę i pocałowałem. Boże, dlaczego nie zostałem z Klaudią? Ona nie chodziła do „Arizony”.

Co robisz? Całujesz mnie, jakbym była ciocią z Ameryki.

Jesteś dobra.

Nikt mi tego jeszcze nie powiedział. Rozbierz się, przygotuję ci wodę. I nie mów, że jestem dobra. Dobra jest zupa pomidorowa z ryżem. Właśnie ugotowałam. Podać ci?

Nie.

Wyszła z pokoju. Zdzierałem z siebie koszulę, jakby była oblana naftą i płonąca. Dobiegł mnie głos Klaudii.

Można wejść? – zapytała.

Zawsze – powiedziałem. Postawiła miednicę na krześle.

Trochę przytyłeś.

Tak, za mało ruchu. Nigdzie się tak nie tyje, jak przy biurku. Cholera, że jużdzisiaj nie wolno być Kolumbem ani Napoleonem. Nic nie pozostało do odkrycia ani do zdobycia. Więc trzeba siedzieć przy biurku.

Umyj się, zaraz wrócę.

Myłem się ostrożnie, żeby nie pochlapać lśniąco wyfroterowanej podłogi. Klaudia była przesadnie czysta i wciąż spierała się z gospodynią o prawo do kąpieli rano i wieczorem. Nie, nie wrócę do Teresy. Może bym się pogodził z jej zdradą, gdybym był o dziesięć lat starszy, bo życie zmienia naszą duszę, cholera wie; co to jest dusza, bo co do reszty ciała nikt nie ma wątpliwości. Więc zamienia się z biegiem lat nasza dusza

69w starą pluskwę, którą później życie rozgniata… Wtedy człowiek już się przyzwyczaja do kompromisów i nader przekonywającego, wręcz automatycznego, okłamywania siebie, bez czego nie sposób żyć. Zapewne jednak dusza starzeje się szybciej niż ciało.

Już leżysz?

Tak, wejdź, Klaudio. Otworzyła drzwi.

Usiądź przy mnie – powiedziałem.

Po co? Żeby ci było łatwiej myśleć o Teresie?

Skąd wiesz?

Zgaduję. Pytanie za sto złotych. Gram dalej. Usiadła przy mnie.

Nastawiłam wodę na kawę.

Świetnie. Piłem dzisiaj straszną lurę na dworcu. Tam usługują krasnoludki. Widziałaś?

Chyba jednego. Znam tego malutkiego kelnera, przychodzi do mojej gospodyni.

Też taka malutka?

Ma prawie dwa metry i waży więcej niż sto kilo. Można ją całować przez cały rok i nigdy nie trafić w to samo miejsce. Ale kocha się tylko z tym krasnoludkiem. Kiedy widziałeś się z Teresą?

Dzisiaj. Rano. I później już nigdy. Może.

Więc nareszcie docieram do sedna! Nie idzie o to jedno miejsce jej ciała, które jest drugim, pulsującym krwią sercem kobiety, ale o młodość zbuntowaną przeciw ustępstwom i rozwadze, nie godzącą się na połowiczność ani na tolerancję wobec tych, co zawiedli czyjeś zaufanie. Nadmiar rozsądku jest kalectwem młodości, deprawuje i uczy oportunizmu.

Później myślałem już głośno:

Klaudio, tak musi być. Młodość rządzi się prawami omijającymi kodeksy, ale niekiedy surowszymi niż wszelkie paragrafy, i kieruje się nakazami bardziej okrutnymi, niepojętymi dla wyrozumiałych sędziów. Ale to zanika z biegiem lat, zawsze zanika, ale nim to się stanie, nie mogę z tego wyłączyć Teresy ani siebie…

O czym mówisz?

O kompromisach, które brudzą serce.

Myślisz o Teresie?

Niech zostawi w spokoju Teresę!

Nie, teraz już nie. Myślałem o niej, kiedy wchodziłem do ciebie po schodach, i jeszcze wcześniej, na dworcu i na ulicy.

I jeszcze u mnie w pokoju.

Nie gniewaj się. Rąbnęło mnie i już. Na każdego przyjdzie kolej.

Napijesz się?

Dobrze, daj.

Przysunęła krzesło do tapczanu, postawiła na nim tackę i napełniła winiakiem dwie szklaneczki.

70– Jeszcze nigdy rano nie piłam.

Ja dzisiaj zacząłem.

Przez Teresę?

Przez siebie! Czego chcesz od Teresy?

Słuchaj, jeżeli będziesz miał z nią małe, to jedno mi przynieś.

Po co?

Utopiłabym. Nie cierpię tej dziewczyny.

Ona ciebie lubi.

Nie kłam. Nie może mnie lubić, jeżeli wie, co działo się między nami. Kobiety są o to zazdrosne. Nie lubię Teresy, bo wiem, co was łączy. Chciałam spróbować, czy poradzę sobie bez ciebie. Ale nie było godziny, żebym o tobie nie myślała. Dzisiaj to już nie ma znaczenia, nie martw się.

Nie byłem zmartwiony. Rozejrzałem się po pokoju.

Masz mnóstwo książek.

Tak, ale leżą po kątach. Nigdzie nie mogę dostać półki.

Nie ma w sklepach?

Nie ma. Są teraz tylko okropne szafy i tapczany.

No to wypijmy.

Że nie ma?

Żeby były.

Odstawiliśmy kieliszki i wtedy ująłem jej dłoń leżącą obok mnie na prześcieradle.

Klaudio, masz teraz kogoś?

Zawsze mam kogoś. Od roku zawsze mam kogoś. Nie umiem żyć sama.

Tutaj nikt nie przyjdzie?

Mógłby przyjść tylko jeden, ale mu nie otworzę.

Nie zależy ci na nim?

Jeszcze nie jesteśmy w tym stadium, żebym z nim poszła do łóżka. Jest nudny jak wszyscy.

I miły jak wszyscy. Jesteś dla nich za mądra, wiesz więcej niż oni. I dlatego cię nudzą.

To raczej lęk przed niedelikatnością. Czasami są obrzydliwi. Kiedy idę z którymś do kina, nie wiem, czy nie włoży mi łapy pod spódniczkę. To samo w taksówce.

Tak, oni są tacy. Ścisnęła moją rękę.

Ty nie byłeś taki.

I nie znudziła ci się ta gra, żeby wciąż być z kimś?

Masz rację, to jest gra. Ale co mam robić?

Nie wiem. Uczyć się, czytać i wierzyć, że jesteś lepsza niż… Niż inne.

Czytam, sam widzisz, nie ma już miejsca na książki. Wyrzucam na to więcej forsy niż na jedzenie. Teraz wydają nareszcie trochę amerykańskich pisarzy. Hemingway, Steinbeck, Faulkner… I Dostojewski wrócił do łask. Czytałeś?

71– iaK. Ale mam mało czasu na czytanie.

Niektóre rzeczy musi się znać. Nie można umrzeć nie wiedząc, jaki świat jest ogromny i wspaniały. Mimo wszystko jest wspaniały.

W książkach, tam jest najogromniejszy i najwspanialszy. Zresztą nie, nieprawda. Nie myśl, Klaudio, że ze mną tak źle. Ale sama wiesz, wojna, partyzantka, obóz…

Znam także łajdaków i głupców z partyzantki i z obozów.

Jest i tak, i tak. Gestapo zabijało również głupców, ale polowali na najmądrzejszych.

Może. Dajmy temu spokój. A jak ta twoja Teresa? Co robi?

Dobrze to robi, nie martw się.

Tylko z tobą?

Rozluźniłem uścisk palców oplatających jej dłoń i cofnąłem rękę*

Gniewasz się? Widziałam ją wczoraj w „Arizonie” z jednym moim znajomym, któremu kiedyś dałam kosza. Chcesz wiedzieć, kim on jest?

To nie moja sprawa, ale Teresy.

Mogę ci powiedzieć.

Nie mów.

Żenisz się z Teresą?

Po co?

Nie wiem po co. A jeżeli ty nie wiesz, to się nie żeń.

Dajesz świetne rady. Mogłabyś prowadzić w jakiejś gazecie kącik porad dla zakochanych: „Ciocia Klaudia odpowiada”.

Rozkręcił się kołowrót tej głupiej'rozmowy, którą prowadziłem bezwiednie, gdzieś na powierzchni myśli.

Klaudio, czy kawa gotowa?

Chyba tak. Zaśniesz po kawie?

Nie chcę zasnąć, chcę odpocząć.

Zaraz przyniosę.

22

Wychodząc z pokoju, w którym zostawiłem Teresę, trzasnąłem drzwiami. Na pewno pomyślała: „On był wściekły. Ale kto mu powiedział?” Pomyśli jeszcze: „Gardzi mną, brzydzi się, nie był zmęczony, ajednak nie chciał się obok mnie położyć”. I jeszcze pomyśli: „On już do mnie nie wróci. Zapłacę za to, że tamten mnie pragnął, a ja byłam nieprzytomna, zmęczona i nie wiedziałam, co dzieje się ze mną, może nawet…”

I znowu błędne koło, szukanie usprawiedliwień dla Teresy, podczas gdy ona obmyśla jak najzręczniejsze kłamstwa.

7223

Weszła Klaudia. Ucieszyłem się, że jest przy mnie. Zapytała:

Usiąść koło ciebie czy na krześle?

To twój pokój, możesz mnie stąd wyrzucić.

Kiedyś był naszym pokojem..

A później nie tylko naszym.

– „Później” nie należało do ciebie! Nie wróciłeś do mnie.

Usiądź koło mnie, Klaudio. Byłaś lepsza niż ja.

Wypij. Masz, wypij.

Świetna kawa.

Ty mnie uczyłeś parzyć.

Już zapomniałem.

Jesteś bardzo zmęczony. Masz jakieś kłopoty?

Tak.

I nie mogę ci pomóc?

Nie możesz, Klaudio.

To ma związek z Teresą?

Z Teresą. –

Byłoby mi żal, gdybyście się rozstali. Kiedy widziałam was na ulicy, otwierała się jakaś blizna po tobie, ale cieszyłam się, że jesteście szczęśliwi.

Klaudio, dzisiaj w nocy zrozumiałem, że czymś innym jest szczęście, a czymś innym miłość. Miłość jest bardziej męczarnią, niż radością, zżera jak rak, ale jak bez niej żyć?

Nie mów tak.

Jeszcze o tym nie wiesz. Zrozumiałem, że nie mam sił na taką miłość, żeby kochać nawet w poniżeniu i nienawiści, żeby gardzić sobą i dziewczyną, i żeby ta rozpacz zamieniała się w rozkosz, kiedy ją przytulę. Nie, Klaudio, nie umiem przeżyć takiej miłości.

I chyba nikt.

Jednak istnieje taka miłość,

Teresa?

W każdej miłości tkwi zalążek tej, która jest jak zmora niszcząca wszystko w człowieku.

I co zrobisz?

Nie wiem.

Och, gdyby ona wyrządziła ci coś złego…

To nie ona.

Kłamiesz!

Tak, Klaudio, kłamię. Ale cokolwiek bym powiedział, już niczego nie naprawię.

Mnie tak nie kochałeś, jak ją, prawda?

To nie tak, nie… Kochałem ciebie najbardziej, jak tylko wtedy umiałem. Jednak miłość do ciebie i do innych dziewcząt złożyła się na jedną miłość, do Teresy. Może kolejne miłości kobiet to trwonienie

73uczuć, rozdrabnianie się, chociaż mężczyźni, w każdym razie ci wrażliwi, wszystkie swoje miłości gromadzą dla jednej.

A jeżeli tę jedną także się straci?

Wówczas zostaje próżnia, która wsysa człowieka. Teraz, gdybym chciał być z jakąś kobietą, to tylko W domu publicznym.

Co ty pleciesz?

Tam żadna mnie nie oszuka. Zrobi uczciwie, co do niej należy. Weźmie pieniądze i sprawa skończona.

Można się zakochać także w prostytutce. Znam taką jedną historię… Opowiedzieć ci?

Można się zakochać nawet w kurwie, wiem – przerwałem. ^ Nie chciałem żadnej cudzej historii, własna mnie dobiła.

Pamiętasz, co w „Fauście” mówi do Małgorzaty brat, kiedy ginie broniąc jej honoru?

Nie czytałam „Fausta”.

Radzi jej, żeby nauczyła się jednej prawdy: kiedy jest już kurwą, to powinna nią być na całego.

Chyba nie myślisz tego o Teresie!

Nie… Oszalałaś?

.– Wiedziałam, że nie umiałbyś tak mówić.

Teresa jest lepsza ode mnie, jednak lepsza. Ale jest… chyba tylko raz była dziwką.

Czy mam porozmawiać z tym znajomym, który był z nią w „Arizonie”? Żeby odczepił się od Teresy?

Nonsens. To byłoby najgorsze, co można wybrać. Niech się nie odczepia.

Wypij jeszcze trochę kawy. Lepiej się czujesz?

Tak, lepiej mi teraz. Dobrze, że nie jestem sam i że nie jestem z kimkolwiek innym. Szkoda, żeśmy się kiedyś rozstali.

Żałujesz – zapytała – czy chcesz mnie pocieszyć?

Nie żałowałem. Lecz Klaudii należała się szczerość. Dlatego powiedziałem:

Gdybym został z tobą, nie poznałbym Teresy. warto przeżyć, mało jest takich dziewcząt.

Ale takich, jak ja, jest dużo. Wiem.

Nie mów tak, Klaudio. Nie to chciałem ci powiedzieć. Teresa nauczyła mnie, czym jest miłość.

Czym jest? – nieco drwiąco zapytała. – Zdradź mi tę tajemnicę!

Jest także cholernym bólem.

I co teraz zrobisz?

Jestem tutaj. Później mnie wyrzucisz. I wyjdę stąd. Nic więcej nie wiem.

Możesz zostać, to mi nie przeszkadza.

A gospodyni?

Jeżeli powiem, że przyjechał do mnie krewny i poproszę, żeby mi pozwoliła przespać się w saloniku, będzie wszystko w porządku. Dzie-

74sieć razy w nocy wstanie i sprawdzi, czy leżę wciąż w saloniku, czy może wślizgnęłam się do ciebie. Będzie szczęśliwa, że jej umożliwię taką zabawę w podpatrywanie, ona to kocha.

Nie, Klaudio, pójdę stąd.

Boisz się?

Mam różne sprawy…

Z Teresą?

Nie, z nią już załatwiłem.

Jak?

Dla mnie umarła. Dlaczego się uśmiechasz?

Mówisz jak małe dziecko, to znaczy, że mówisz jak mężczyzna. To nie takie proste. Po naszym rozstaniu zobaczyłam ciebie z Teresą na ulicy i wtedy zrozumiałam, że nie umarłeś dla mnie. Ona dla ciebie także nie umarła. W obu rozstaniach nie było śmierci. A śmierć – pamiętasz Lechonia? – chroni od miłości, a miłość od śmierci.

Tak się tylko mówi. To poezja.

Tak się tylko czuje. To życie.

Klaudio, jesteś naprawdę…

Nie musisz mnie chwalić. Masz papierosy?

Chyba tak, w którejś kieszeni.

Podać ci ubranie?

Nie, sama poszukaj.

Była w lekkiej, niebieskiej sukience. Na nogach miała ciemne pantofelki na płaskim obcasie. Włosy upięła w modny „koński ogon”. Pod sukienką, przy każdym jej ruchu, szeleściła nylonowa halka. To było podniecające, bardziej niż naga dziewczyna.

Siedziała obok mnie, paliła papierosa. Delikatnie wsunęła dłoń pod kołdrę i lekko przesuwała nią po mojej piersi.

Dlaczego przyszedłem właśnie do Klaudii? I teraz muszę rozmawiać, uśmiechać się, odpowiadać,.słuchać, o czym ona mówi, a przecież myślę wciąż tylko o Teresie.

Jesteś spocony. Leż, przyniosę ręcznik – powiedziała Klaudia. Miękkim, frotowym ręcznikiem wytarła moje ciało tak uważnie, jakby

była pielęgniarką. Potem otuliła mnie kołdrą.

Śpij teraz, dobrze? Usiądę przy oknie i będę czytać. Jeżeli czegoś zechcesz, to mi powiedz.

Tak, Klaudii także nie rozumiałem, wciąż jej nie znałem. To bezdenna głupota, że tak mało wiemy o innych, a tyle o nich mówimy! Rozległ się dzwonek u drzwi.

Kto to? – zapytałem.

Chyba mój znajomy.

Nie zależy ci na nim? Przecież z niego będziesz miała większy pożytek niż ze mnie. Zastanów się. Może ożeni się z tobą?

Nic nie rozumiesz! Nie szukam żadnego pożytku i nie mam zamiaru wychodzić za mąż. Chciałabym, żeby ci było dobrze, tak długo jak tu jesteś. To „ii wystarczy, na dzisiaj wystarczy.

75– Ale ja do ciebie nie wrócę.

Nie chcę, żebyś wracał. Leż spokojnie, zaśnij. Brak ci czegoś, żebyś umiał wrócić…

Pomyślałem: brak mi Teresy chociaż Klaudia jest lepsza. Odwróciła się i usiadła przy oknie, na niskim krzesełku. Na kolanach trzymała książkę, nie otwierała jej. Ktoś natarczywie dzwonił.

Klaudio… Podeszła do mnie.

Czy można cię pocałować? Nachyliła się nade mną.

Nie, w rękę. Twoje usta są dla lepszych niż ja.

Och, jesteś niemądry! Przeszkadzasz mi czytać dla takiego głupstwa. Tutaj – powiedziała dotykając palcem policzka – tu możesz mnie pocałować.

Wsunęła dłoń w moje ręce, a ja przytuliłem do niej usta, całą twarz i długo tak leżałem. Wciąż stała przy mnie, wyprostowana i nieruchoma, nawet kiedy poczuła na swej dłoni łzy. I stała tak, aż zasnąłem i chyba jeszcze wtedy bała się ruszyć z miejsca. A ja już wtedy wiedziałem, że są sytuacje, w których najsilniejsi mężczyźni mogą płakać, w miłości i w polityce…

24

Następnego dnia, po tej rozmowie o prawie Łukasza do ucieczki, otworzyłem okno i zawołałem na przechodzącą Irenę:

Zapomniała pani o książce.

Rzucę kurom ziarna – odparła – i przyjdę.

Proszę – powiedziałem, gdy już weszła – leży tam, gdzie ją pani zostawiła.

Dlaczego pan nie schował na półkę?

Wiedziałem, że pani po nią wróci. Zaśmiała się.

Pan jest bardzo pewny siebie.

Udaję. To moja metoda obrony.

Przed?

Przed tym, co mi zagraża. Zresztą trudno określić.

Panu także coś zagraża?

Każdemu. Zwłaszcza dzisiaj, po tej przeklętej wojnie… Czemu pani nie usiądzie?

Może pójdziemy się przejść? – zapytała. – Matka nawet się cieszy, że jest ktoś, z kim rozmawiam. Ale martwi się, kiedy jestem u pana. Boi się o mnie.

■ – Że się w pani zakocham? Że panią uwiodę?

Nie. Matka boi się, że ja się w panu zakocham. I że będę potem nieszczęśliwa.

76– Miłość nie jest po to, żeby ludzie byli szczęśliwi – powiedziałem. To był mój konik, przypuszczałem, że już wszystko wiem o miłości. Byłem wówczas nazbyt naiwny i głupi. I w miłości, i w polityce. A w obu emocjach trzeby było iść na kompromisy. Bo nic na tym świecie nie istniało bez skazy i bez odrazy.

Wyjdziemy? – zapytała Irena.

Skręciliśmy w boczną ścieżkę okalającą dom Łukasza i wtedy dopiero zorientowałem się, na jakim pustkowiu mieszkamy. Aż po linię horyzontu rozciągała się przestrzeń z nieregularnymi wklęśnięciami terenu. Zapewne pod ziemią były stare, dawno wyrabowane kopalnie. Posępne i rude hałdy pokryte tu i ówdzie płatem brunatnej od pyłu trawy, kikuty wypalonych drzew, które od korzeni trawił żar utajony w usypiskach żużlu i szlaki, glinianki porosłe rzęsą i wątłymi źdźbłami szuwarów, sterczące w niebo żerdzie zrujnowanej stalowej konstrukcji, pożółkły szkielet psa i śmietniki, zdechły kot przysypany pierzem. Dlaczego tego kotka nikt nie ocalił?

Weszliśmy w to jałowe pustkowie, w krajobraz wymyślony przez Salvadora Dali. Obiecywano niegdyś, że na hałdach posadzi się palmy i winogrona – obiecywano zresztą o wiele więcej –jednak nie było tu winogron ani palm. Stęchły odór bił z dołów zasypanych śmieciami, poruszanych nisko dmącym wiatrem.

Dziewczyna szła obok, zamyślona i cicha, i obca. Podmuch wczesnej wiosny rozsypał jej włosy, wplątywał w nie promienie słońca. W przejrzystym powietrzu delikatny profil odcinał się ostro w pejzażu, który nas pochłaniał.

Stąpaliśmy po suchych i łamliwych płytach śniegu pozostawionych gdzieniegdzie przez uchodzącą zimę. Kruszyła się ta powierzchnia pod stopami, a ja wciąż jeszcze patrzyłem w twarz dziewczyny, urzeczony jej egzotyczną urodą, nie tak czystą i pełną szlachetnej prostoty, jak uroda Teresy, ale równie niepokojącą. Teresa, znowu Teresa. Co teraz robi? Czy tęskni? Czy czuje ból i nonsens naszego rozstania?

Pan na pewno myśli o jakiejś dziewczynie – powiedziała Irena – przez którą porzucił pan Miasto dla tej przeklętej Dziury.

Staram się o niej nie myśleć.

Udaje się?

Nie udawało się, lecz nie byłem skory do zwierzeń. Gdybym jej przebaczył i dopiero wtedy wyjechał z Miasta, może umiałbym inaczej o niej myśleć. Ale są błędy, których młodość nie powinna wybaczyć, byłby to bowiem kompromis, który jest przywilejem starszych, zawarty z obłudą i pragnieniem spokoju, godzący w najgłębszą istotę miłości. A jest nią czystość, uczciwość i czystość, właśnie to. Zdawało mi się, że mówię głośno, wpatrzony w szare oczy Teresy.

A fotografia – powiedziałem do Ireny – w czarnej ramce, która wisiała nad wiązką nieśmiertelników? Czemu matka pani zabrała ją z pokoju? Widziałem, jak ją przytulała i pani wtedy spojrzała na matkę z litością, może z niechęcią.

77Nie odpowiedziała. Może nie słuchała lub udawała tylko? Wreszcie rzekła obojętnie, że to historia bez znaczenia. Jeżeli mi zależy, mogę sam zapytać Marię, proszę bardzo, a jej, Irenyr nie interesuje ten obrazek. Ona ma własne troski.

Mówiła z udaną swobodą, dość niegrzecznie, nawet impertynencko. I kierując się ku domowi przyśpieszyła kroku. W obawie, że nie dowiem się niczego więcej, uchwyciłem Irenę za ramię i zmusiłem do zatrzymania się. Był to gest dość brutalny, może ją nawet zabolał uścisk mojej dłoni, lecz nie zdradziła się z tym.

Słucham – powiedziała szorstko.

Proszę powiedzieć, gdzie jest pani ojciec.

Przeszyło mnie nagłe podejrzenie, że to wiąże się z ponurą Łukaszową historią. I to rozpaczliwe zdanie z jej pamiętnika!

Gdzie jest pani ojciec – mówiłem zdławionym szeptem – a więc gdzie jest syn Łukasza, czy tak? Czemu pani ukrywa przede mną, po tylu rozmowach, coś, o czym można mi powiedzieć? Przecież moglibyśmy pomóc Łukaszowi, Marii i pani.

Szła coraz szybciej w stronę domu i przez chwilę próbowała nucić jakąś piosenkę, ale prawie natychmiast tego zaniechała.

Dlaczego pani bierze udział w tym spisku przeciw Łukaszowi i popiera jego postępowanie, i podsyca samotność starego człowieka tymi teoryjkami o jego prawie do osobliwego postępowania? Ireno, można umierać samotnie, zazwyczaj tylko tak się umiera, ale żyć samotnie i w dodatku zyskać na to aprobatę tak młodej dziewczyny jak pani… Nie, to jest doprawdy, to jest… z tym nie można… O tak, już wiem, pamiętam: „Z taką myślą nie można dłużej żyć”. A jednak pani żyje!

Przypomniałem sobie zdanie z pamiętnika: „Z taką myślą nie można już dłużej żyć”. Z jaką myślą?

Nagle zmieniona twarz dziewczyny, nagle zaostrzone rysy! I dopiero teraz objawiła się wspaniała dzikość jej urody. W oczach wybuchła nienawiść, w zwężających się źrenicach słońce zapaliło błyski – i wtedy pogubiły się słowa.

Gwałtownym ruchem uwolniła ramię z niego uścisku, który bezwiednie zacieśniał się w miarę, jak mówiłem. I równie niskim szeptem jak mój – umiała szybko podchwytywać ton – szeptem pełnym gniewu i ujawnionej teraz pasji powiedziała:

Czemu o to pytasz? Kto ci dał takie prawo? Może pracujesz w tajnej policji? Masz przecież swoje własne, tobie tylko wiadome życie. I nikomu się z tego nie zwierzasz. Tak? Prawda, że tak? Ludzie opowiadają dziwne rzeczy o twoim przeniesieniu. Wiesz o tym? Czemu o tym nie mówisz? I dlaczego nie pomyślisz, że ja nie narzucam się z moją ciekawością? Czy nie umiesz uszanować cudzych spraw? W partii nauczyli cię tego?

Mogę o sobie opowiedzieć. Ale nie jestem w żadnej partii. Nie chodzę na pochody pierwszomajowe, na wiece, manifestacje pokojowe ani na zebrania.

78– Mnie to nic nie obchodzi!

O nic mnie nie zapytałaś – usprawiedliwiałem się.

I wszystko powiedziałbyś? Nic nie ukrywał? Nie wierzę. Przecież nie mogłem opowiadać o zdradzie Teresy! Zawahałem się:

Jeżeli dotyczy to mnie samego, mogę mówić.

Widzisz! – zawołała z triumfem. – Sam widzisz! Moja sprawa wiąże się z dziadkiem, a Łukasza sprawa dotyczy jeszcze kogoś. I nikt nie ma prawa…

Ale ty masz takie prawo – wtrąciłem pośpiesznie. – Przecież można mu pomóc!

■– Tak myślisz? Więc tobie także można pomóc? W twojej tajemniczej sprawie z jakąś dziewczyną?

Miała rację. Zaskoczyło mnie tak oczywiste zestawienie, zelektryzowało zbieżnością rodzaju czy gatunku wydarzeń. Mnie nie można było pomóc. Skąd natrętna pewność, że można pomóc Łukaszowi?

Więc nie zapominaj – mówiła jeszcze wciąż wzburzona, zbliżając się do domu – nie zapominaj o tym i odwal się od dziadka, o nic nie pytaj. Odczep się, słyszałeś? Bo go tylko rozwścieczysz.

Przemknęło mi przez myśl proste odkrycie i kazało zaprzeczyć jej słowom. To były jednak inne sprawy, moja i Łukasza. Czy można cokolwiek porównać z nieudaną miłością?

Słuchaj, Trena –mówiłem do niej po imieniu, bo młodzi w tym czasie mówili do siebie po imieniu, to obowiązywało jak reguła – zrozum, moją sprawę można potraktować obojętnie i zostawić ją w spokoju, ona nikomu nie grozi, nie zabiera mnie ludziom. Nie uciekłem od życia. Kiedy prosiłem o zwolnienie, powiedziałem, żeby mnie pchnęli w najgorsze miejsce. Inna rzecz, że gdyby nie chcieli mnie przenieść, wtedy rzuciłbym wszystko, co robię dotychczas, ale także pracowałbym, gdziekolwiek. Nie wycofałem się z gry i nie jestem w sytuacji człowieka, za którego pracują inni ani nie chowam rąk do kieszeni. Czy rozumiesz, jaka jest między nami różnica? Może Łukasz postępuje słusznie, ale chciałbym wiedzieć, pragnę się przekonać, czy to jest naprawdę możliwe i jakimi drogami człowiek może dojść do martwego punktu.

Po chwili powiedziałem:

Myślisz, że nie przeżywałem takich dni, kiedy diabli brali mnie na wszystko? Chciałem rzucić robotę i traciłem wiarę, że cokolwiek może jeszcze pomóc ludziom storturowanym wojną, biedą i nadzieją. Powiem ci, może właśnie to jest ważne, że chciałbym się dowiedzieć, w co może człowiek się wplątać. Potrzebna mi taka wiedza, by móc dla ludzi zrobić więcej niż uczyniłem dotychczas. Tacy jak ja może kiedyś dojdą do głosu, gdy odejdą starsi, zasklepieni w dogmatycznych formułach, oderwani od życia i od nas. Wtedy powinniśmy zniszczyć wszelkie odmiany strachu, także te urojone. A przecież wy żyjecie ze strachu przed kimś czy przed czymś, ty i Maria, i Łukasz, tak?

Jesteś z tych naiwnych? – zapytała.

Tak, byłem z tych naiwnych. Ale na nich opierała się nadzieja prze-

79miany na lepsze, chociaż zaznali i mieli jeszcze zaznać sporo krzywd i upokorzeń za swoją naiwność.

Pragnąłbym się dowiedzieć – tłumaczyłem – czy człowiek może dojść do takiego stanu, w którym już nie liczy na niczyją pomoc, kiedy każda próba staje się nawet nie zbyteczna, ale niedorzeczna. Właśnie tak ty uważasz, ale ja w to nie wierzę. Chciałbym zrozumieć, w jakich okolicznościach jesteśmy bezsilni. Czy nigdy nie przeżywałaś czegoś podobnego? Czy wszystkie twoje noce były spokojne, kiedy myślałaś

0 innych ludziach? Nie wierzę.

Przystanęła w miejscu już na wstępie tej tyrady i chciwie słuchała. Może jeszcze nigdy nie zastanawiała się, że stwierdzenie takiego faktu, jak bezsilność wobec sytuacji drugiego człowieka, burzy nasze młodzieńcze, jeżeli nie optymistyczne, to przynajmniej racjonalne pojęcie o świecie. I zapewne nie wie, że w egzystencji każdego człowieka jest jakaś nieznana wyspa oznaczona białą plamą na tych mapach, gdzie wytyczono kierunek natarcia na dotychczasowy, jakże niedoskonały świat, na zło minione i to, które rodziło się na naszych oczach, niekiedy wbrew intencjom, czasem za sprawą zamysłów skrytych przed wszystkimi. W polityce najsilniej działa prawo odwrotnych skutków.

Jeżeli są takie białe wyspy, jeśli nigdy nie zdobędziemy ich i nie zwiedzimy, na nic większość naszych trudów. Człowiek pozostanie, kim jest, nie wnikniemy w jego ciemność. Zło kłębiło się w sercach ludzi

1 pełzało wokół nich w naszym ubogim kraju, gdzie tak nieudolnie gospodarzono i przez tyle lat marnowano ogromny wysiłek i najpiękniejsze nadzieje. Ale rozkwitało to zło również w bogatych krajach, gdzie w wielu sprawach decydowali eksperci, a nie posępni entuzjaści, gdzie ludzie mogli odkładać każdego miesiąca na własny domek i samochód, gdzie emerytura pozwalała w spokoju czekać na ostatni dzień życia. To, czego chciałem dociec w sprawie Łukasza, dotyczyło wszystkich ludzi, nie tylko u nas, lecz na całym świecie.

Powiedziałem jej o tym i zauważyłem, że nie są jej obce moje rozterki.

Pomożesz mi, prawda? – odezwałem się już spokojnie. – Chociaż dlatego, by się przekonać, że nie istnieje sytuacja, w której nie można pomóc drugiemu człowiekowi. Jeżeli jest inaczej, jeżeli się mylę, czy nie sądzisz, że byłoby to bardzo smutne?

Łudziłem się, że skinie głową, ale rozważała chyba nie to, o co prosiłem, lecz jak uniknąć sojuszu ze mną i jak się wymknąć.

Ireno – powiedziałem – trzy miesiące naszej znajomości i rozmów może przekonały ciebie, że możesz mi zaufać. A więc jeszcze jedno pytanie…

Lepiej nie – odparła. I objęła dłońmi rozwichrzone włosy, bo rozsypał je wzmagający się gwałtownie wiatr.

Staliśmy w pobliżu domu. Irena oparła się o płot okalający zachwaszczony ogród i paznokciem odłupywała zbutwiałą drzazgę. Zapytałem:

80– Gdzie jest twój ojciec?

Przelotnie i lękliwie spojrzała mi w oczy.

Nie wiem… Doprawdy, przestań, to wszystko nie ma sensu. I nie ma znaczenia.

Uciekł za granicę? Aresztowano go? Może was porzucił, skrzywdził Łukasza, Marię? Ukrywa się, zmienił nazwisko? Powiedz!

Cicho powiedziała:

To naprawdę nie ma sensu, przestań.

Nie wiesz, gdzie twój ojciec?

Nie wiem – prawie niedosłyszalnie odpowiedziała. Była bezwolna i przejmująco samotna. Długa drzazga, którą się bawiła, pękła z trzaskiem w jej palcach. Spojrzała na nie: jej dłonie silnie zadrżały. Nie wiedziałem, że pod spokojnym szeptem można ukrywać tak silne wzburzenie. Nalegałem:

Nie żyje? Musisz powiedzieć.

Nieważne, czy żyje czy nie. Doprawdy, po co pytasz? To nie ma znaczenia, proszę cię, może kiedyś opowiem, ale nic się nie zmieni, wszystko już się stało, są takie wyspy, te twoje białe plamy, których nie trzeba zwiedzać… Zostaw mnie dzisiaj w spokoju –prosiła – w spokoju. Mnie i to wszystko…

Błagalna nuta wibrowała w głosie Ireny. Ale nie byłem spowiednikiem i nie współczułem jej cierpieniu.

I nic więcej nie powiesz? – zapytałem. Dotknąłem jej dłoni. Ale myślałem znowu o Teresie.

Nie powiesz? – powtórzyłem. I jeszcze raz, po chwili:

Nie?

Powiem – odparła tak cicho, że chcąc dosłyszeć musiałem skłonić ku niej twarz. – Powiem, żebyś nie podejrzewał mnie ani dziadka,., o nic złego… Łukasz jest uczciwy, tak bardzo uczciwy, że nawet… nie…

Jeżeli już zaczęłaś…

– … że on nie może żyć inaczej, niż teraz żyje – powiedziała Irena.– Ale nie sądź, nigdy nie pomyśl, że popełnił coś złego i teraz wstydzi się ludzi. I my razem z nim… Nie dlatego ich unikamy. Wierzysz?

Stanęła wyprostowana, zdecydowana na zakończenie rozmowy. Już nie opierała się o płot.

Chodźmy, matka na nas patrzy. Stoi w oknie i patrzy.

Jeżeli teraz poddam się, już nic więcej od niej nie wydobędę. Chyba w jej życiu niewiele było chwil, kiedy stawała się tak uległa i podatna. Niechby patrzyły na nas wszystkie matki świata! Znalazłem się w obliczu czegoś, co dotyczyło mnie samego, moich przekonań, wiary w możliwość porozumienia się ze wszystkimi ludźmi, którzy chodzą po tej ziemi, w każdym jej zakątku. A ona mówi, w takim momencie, że matka patrzy, stoi w oknie i patrzy, I uważa, że to wystarczy, by przerwać naszą rozmowę. Nie!

81– Nie – powiedziałem i chwyciłem ją za ramię. – Nie. Będę ciebie trzymać na oczach matki. I puszczę dopiero wtedy, kiedy powiesz, gdzie twój ojciec.

Chociaż padał na nią blask słońca, już nie odbijał się w jej poruszanych wiatrem włosach ani w oczach; były one przyćmione i matowe. Włosy i jej oczy. A trujący czarny wiatr wciąż wiał.

Proszę cię – powiedziała unosząc zgięte w łokciu ramię – proszę, możesz ścisnąć tak silnie, jak tylko… Na co czekasz? Jeszcze mocniej, już raz to zrobiłeś.

Zawstydziła mnie tym odruchem.

Więc nie powiesz? Trudno, dowiem się od innych. I dziękuję za szczerość – dodałem drwiąco – za zaufanie, za moją przyjaźń. Widocznie przypuszczasz, że przyjaciół znajduje się na każdej ulicy. Może masz rację.

Odwróciła pobladłą skupioną twarz.

Ja nie mam ojca – powiedziała.

Co? Nie rozumiem. Spojrzała mi w twarz.

Nie mam ojca, niech ci to wystarczy, słyszysz?

Trwała w nieprzepartym uporze, zadręczyła mnie rezygnacją i milczeniem, którego od kilku miesięcy nie umiałem u niej przezwyciężyć. To był ten przeklęty upór kobiety, na który nie ma sposobu, upór niewzruszony, nieczuły, tępy, nie dopuszczający do siebie żadnego argumentu, zaiste kamienny. Tej granicy żaden mężczyzna nie przebrnął. Więc już głupio i niepotrzebnie zapytałem:

I nie powiesz?

Wytrzymała moje spojrzenie, ale gdy się odezwała, zaniepokoił mnie jej rozełkany głos:

Już… wszystko… powie… powiedzia… łam… Już. I nic więcej nie powiem.

Stałem na rozstawionych nogach na polance topniejącego śniegu i patrzyłem, jak odwróciwszy się raptownie biegnie w stronę domu, powstrzymując wzbierający szloch. Wiatr dmuchał coraz silniej.

25

Kiedy ocknąłem się ze snu, który był raczej odrętwieniem na granicy omdlenia, Klaudii w pokoju nie było. W półmroku czułem się tak, jakby za chwilę miała się zacząć noc ta sama co wczoraj: „Arizona” i wieloramienny kandelabr, seledynowe światło i czajnik na oknie, Filip i krasnoludek z dworcowej restauracji. Potem maska cierpienia na twarzy Teresy. Ten koszmar będzie trwał wiecznie, z przerwami dziennymi, które prześpię u Klaudii. Wieczorem wstanę, pójdę do „Arizony”, zobaczę odbicie twarzy Teresy w lustrze, usadzę pijanego, pełzającego na czworakach portiera. I tak już będzie każdego dnia, aż do godziny,

82w której tego nie wytrzymam. Ale to kłamstwo, człowiek potrafi wszystko wytrzymać. Jednak trzeba uciekać.

Ubrałem się. Na stole zauważyłem kartkę wyrwaną z zeszytu, na niej kilka słów:

Poszłam coś kupić na kolację. Jeżeli się zbudzisz, zaczekaj, czytaj książki. Na oknie jest kwaśne mleko. Klaudia. Nie wychodź! Klaudia”.

Natarłem nie ogoloną twarz wodą kolońską. Stała na półeczce pod wąskim lustrem. Lawenda. Dopisałem ha kartce:

Dziękuję, Klaudio. Dam ci znać, co zrobię. Jesteś cudowna, zawsze lepsza niż ja. Dziękuję”.

Wypiłem mleko, byłem głodny.

Wychodząc z mieszkania czułem się jak zbir z rosyjskiej bajki, chyba Kryłowa, który opuszczając o świcie dom, gdzie przygarnięto go na nocleg, zostawił nóż wbity w bochenek chleba.

W moim pokoju zastałem rozrzuconą pościel. Na stole leżał zeszyt, w który wpisywałem różne zdania z przeczytanych książek. Na pierwszej czystej kartce Teresa napisała:

Mój kochany, czekałam do wieczora, wiem, co ze mną się stało, ale co z tobą? Kiedyś wszystko ci wyjaśnię, bardzo chcę być przy tobie, ale już dłużej nie mogę czekać. W domu i tak będzie piekielna awantura, że nie wróciłam na noc. Na pewno matka poszła do tej koleżanki, gdzie miałam niby nocować i już wie, że mnie tam nie było, wszystko mi jedno, jesteś ostatnią sprawą, na której mi zależy. Czegoś się boję, bardzo się boję, czuję się, jakbym miała anginę albo zapalenie płuc. Pomóż mi, nie zostawiaj mnie, popełniłam błąd, ale kto ich nie popełnia?

Gdybym na ciebie czekała o trzeciej – czytałem dalej – wszystko byłoby w porządku, trzy dni myślałam o tej trzeciej godzinie, ale nie da się żyć w takim nieustannym napięciu, ciągle tak żyćt jakbyś na mnie patrzył, odczuwam to nawet wtedy, gdy jestem w łazience, a kiedy zatrzymuję się przed wystawami, widzę w witrynach twoje oczy i czuję twój wzrok, i twoją obecność zawsze, zawsze.

To śmieszne, co piszę, prawda? I to musiało się kiedyś rozładować. Przyszła taka godzina, w której ciebie nie czułam, a było mi strasznie źle, ty tego nie potrafisz zrozumieć, mój kochany, kiedyś wyjaśnię ci wszystko. Czy przez jakiś czas, aż to się uspokoi i ucichnie w Tobie i we mnie, umiałbyś być moim przyjacielem? Na nikogo więcej nie liczę, na nic i na nikogo. Gdybyś ty wiedział, jak bez ciebie jest smutno i pusto, i ciemno44.

Zamknąłem zeszyt i zajrzałem do skrzynki na listy. Teresa nie zostawiła kluczy. Nikła nadzieja przeszyła mnie nie radością, ale lękiem i bólem. Położyłem się i zapaliłem papierosa. Czułem się jak rozbitek, którego zabiorą na noszach do szpitala. Czekały mnie tam długie miesiące majaczeń, dieta, trzy razy dziennie mierzenie temperatury, szklanica bladej herbaty na stoliku, kobiety w białych fartuchach i jęki chorych. Właśnie jedna z tych kobiet zapytała mnie, jak się czuję i dotknęła dłonią mego czoła.

83– Leż, leż spokojnie – usłyszałem – to ja.

Zacisnąłem silnie powieki i po chwili rozwarłem je: obok stała Teresa.

Jesteś chory? – zapytała.

Spałem. – Ale to było kłamstwo.

Masz rozpalone czoło.

To nic – jeszcze raz skłamałem.

Czytałeś, co napisałam?

Gdzie?

W twoim zeszycie.

Co napisałaś?

Przeczytaj.

Później.

Co ci się stało?

A tobie?

Kiedyś opowiem, wiesz, pozwól, nie teraz. Jeszcze sama nie wiem. Zostawmy dzisiaj te sprawy.

Wszystko jedno, lepiej w ogóle nic nie opowiadaj. Ani dzisiaj, ani kiedykolwiek.

Będę musiała powiedzieć.

To niczego nie naprawi. Wszystko psuje się na tym świecie, z dni? na dzień i nie można tego naprawić.

Więc już się coś zepsuło?

Tak.

Co?

Wszystko. Na tym świecie i między nami.

Ale ty nic nie wiesz!

Nie chcę wiedzieć! Co było w domu?

Piekło. Matka czekała na mnie i wreszcie poszła do tej koleżanki. Zapomniałam koleżankę uprzedzić i wydało się, że u niej nie nocowałam, wiesz.

Co powiedziałaś?

Że siedziałam na dworcu. Matką była przerażona, „Dlaczego na dworcu?” – pytała z dziesięć razy i krzyczała, że skończę na ulicy, w rynsztoku, jak prostytutka. Wreszcie jej powiedziałam, że dlatego na dworcu, bo w domu ciągłe awantury z nią, ze mną i siostrą, a ja mam dość tego i chcę trochę spokoju. Na dworcu, mimo innych ludzi, jest więcej spokoju.

Wystarczyło?

Nie wiem. Ale matka już więcej nic nie mówiła. Tylko płakała. I dodała z goryczą w głosie:

Nauczyłam się kłamać. Dlatego matka płakała.

Masz dwadzieścia lat i matka powinna to zrozumieć.

Nauczyłam się kłamać – powtórzyła. – Mając dwadzieścia lat. Przy tobie i dla ciebie.

Chcesz powiedzieć, że to moja zasługa? Moja wina?

Ty nauczyłeś mnie uczciwości wobec tego, co się kocha, a to

84zmusza do obrony wobec innych ludzi, więc czasem trzeba ich okłamywać. Dla matki mój stosunek z tobą byłby „puszczaniem się”, nazwałaby mnie dziwką. Obraziłaby wszystko, co czuję do ciebie, wiesz, a w życiu to jest najpiękniejsze i najświętsze, na nic ładniejszego nie liczę, wiesz? Wbrew temu, co mówi watykański papież.

Czytałem, co napisałaś w moim zeszycie.

Ach, tak… Czemu nie powiedziałeś?

Jestem zmęczony, Tereso. Chciałbym spać.

Jadłeś coś?

Nie.

Może pójdziemy coś zjeść?

Do „Arizony”?

Nie usłyszałem żadnego dźwięku, ale domyśliłem się, że ona płacze. Gdybym dotknął jej twarzy, poczułbym wilgoć łez na palcach. Nie dotknąłem jej twarzy.'

Płaczesz? – zapytałem. Po chwili odezwała się.

Czy mam odejść?

Nie musisz się śpieszyć, ale chciałbym wcześnie pójść spać. Od rana mam mnóstwo spraw.

Czy mogę cię pocałować? Tutaj? – położyła dłoń na moim biodrze, przesunęła ją niżej.

Wzdrygnąłem się. I to mnie zdumiało. W ciągu jednej nocy przejść drogę od uwielbienia do wstrętu!

Jestem zmęczony, Tereso. Zostaw, nie dotykaj.

Byłeś z inną kobietą?

Tak – skłamałem. A przecież byłem tylko z Filipem i z tym krasnoludkiem na dworcu.

Krzyknęła: – Kłamiesz!

Byłem, ale nie tak, jak pomyślałaś. Gdybym miał na to ochotę, musiałbym naprzód skończyć z tobą, jakoś ciebie uprzedzić. Z takimi wyczynami lepiej zaczekać. Ale ty…

r– Z kim się widziałeś? Powiedz prawdę, proszę!

Z Klaudią.

Szukałeś Klaudii?

Kiedy przechodziłem przed domem, pomyślałem, że warto ją odwiedzić. Ale jej nie szukałem.

I co? – zapytała niecierpliwie.

Wstąpiłem do niej. To dobra dziewczyna. I mądra.

Czemu do niej nie wróciłeś?

Ty byłaś lepsza.

Byłam?

Sama wiesz, czy byłaś czy jesteś.

O co mnie podejrzewasz?

Spojrzałem na nią. Przymknęła oczy, bo nie umiała kłamać.

Już mnie nie kochasz – cicho powiedziała Teresa.

85– Jeśli tak myślisz, to znaczy, że ty już nie potrafisz kochać.

Jeszcze nigdy tak nie kochałem jak teraz. Jestem obłąkany miłością. Ale zmęczyła mnie ta miłość. .

Nie rozumiem. Przecież każda miłość męczy.

Wkrótce zrozumiesz. I-ty, i ja.

Chcesz mnie zostawić? – zapytała.

Tak postanowiłaś. Nie ja.

Zdumiała mnie pewność i szczerość w jej głosie:

Nie, nie zrobiłam tego. Najbardziej siebie samą skrzywdziłam, jak nigdy. A ty mówisz tak, bo chcesz wrócić do Klaudii, przyznaj się.

Może to naiwne, co powiem, ale jeżeli jest się uczciwym wobec świata i polityki, jest się także uczciwym wobec miłości i wobec kobiety, którą się kocha. Ludzie, którzy załgali się w polityce i tam nie mają twarzy, rozumiesz, to najwięksi dranie wobec kobiet. Stosunek mężczyzn do kobiety określa jego stosunek do innych spraw, także do politycznych.

Nie cierpię polityki! – zawołała Teresa – i nie wiem, czy jest próbą charakterów. Może jest niekiedy próbą cynizmu i oportunizmu?

Była piękna w tej furii ucieczki ode mnie i od tego, o czym mówiłem.

Moja droga – powiedziałem – kiedy ma się dwadzieścia lat, wówczas nasz stosunek do miłości, polityki i sztuki jest na pewno próbą charakterów.

Zapaliłem papierosa. Teresa milczała.

Tereso, czytałem ostatnio powieść pożyczoną od Klaudii, nazywała się „Podróż do kresu nocy”, autor Louis Ferdynand Celinę. Jako człowiek, to osobnik szmatławy, wściekły antysemita i faszysta. Ale.jako pisarz raczej znakomity, bo niezwyczajnie oryginalny. I wiesz, co napisał w tej powieści? Że jeżeli siedemnastoletni człowiek nie staje się komunistą, to jest albo głupcem, albo łajdakiem. Tereso,' u nas nie ma takiej możliwości, żeby uciec przed polityką, ona wdziera się wszędzie, nawet do łóżka, i wszystko nią przesiąkło. Polityka to zimna i męska gra, ale jednak w niej widzi się ratunek dla nas wszystkich.

A jeżeli Bóg zgadza się na wojny… – przerwała mi Teresa.

Wtedy – i ja przerwałem Teresie – człowiek nie powinien się na nią godzić. I tu, moim zdaniem, zaczyna się polityka. Może wiesz, że papież, były kardynał Pacelli, nigdy nie potępił hitlerowskich zbrodni ludobójczych, i milczał, kiedy takich jak ja palono w krematoryjnych piecach, i kiedy mnie torturowano…

Ale ani Bóg, ani papież nie organizują wojen! – zawołała Teresa. – Politycy wywołują wojny4 a my, najzwyczajniejsi ludzie, idziemy walczyć i płacimy za wojny. Ani Stalin, ani Churchill, ani Roosevelt, ani de Gaulle nie zapłacili za wojnę. Płacili za nią żołnierze polscy, radzieccy, amerykańscy i wszyscy inni… Nie znam się na tym. Ale ty nie rozumiesz Boga. A ja w Niego wierzę.

Moja miła – powiedziałem – Boga nie rozumiem, jeżeli zgodził

86się na palenie dzieci w piecach krematoryjnych. I wielu polityków także nie rozumiem. I ciebie już nie rozumiem. Wszystko się zachwiało, Tereso. Razem z kulą ziemską i z tobą.

Dlaczego tak mówisz?

Płaczesz?

Płakałam tutaj cały dzień, mam oczy jak spuchnięte bąble, dobrze, że ich nie widzisz… Dlaczego wszystko się zachwiało? Ja także postanowiłam idąc tu rano, żeby skoczyć z okna twojego pokoju, ale potem pomyślałam, że miałbyś przeze mnie przykrości, gdyby to stało się tutaj, wiesz, pod twoją bramą, gdzie ludzie już nas znają. Może właśnie to mnie powstrzymało… Później chciałam wyjść stąd i skoczyć pod tramwaj, pod autobus, kupić jakąś truciznę, wypić jodynę… Ale nie mogłam tego zrobić bez twojej zgody, bałam się, że będę ci jeszcze potrzebna. Teraz wszystko przeszło i wiesz, nic sobie nie zrobię… Chcesz, żebym już poszła?

Dzisiaj nie potrafię ciebie pocieszyć.

Więc mam już iść?

Lepiej, żebyś poszła. Nie gniewaj się.

Odprowadzisz mnie?

Dzisiaj nie.

A jutro? Jak się spotkamy? Gdzie?

Nie mów o jutrze. Nie wiem, co będzie jutro.

Mogę do ciebie przyjść?

Jeżeli chcesz.

A ty chcesz?

Możesz przyjść.

Oparła głowę o moją pierś i szeptała: – Mój kochany, mój kochany…

Uniosłem dłoń, chciałem przytulić jej głowę, pogłaskać, dotknąć włosów, nic więcej, ale i tego było za dużo. Cofnąłem rękę, a ona wciąż czekała na to dotknięcie. Tkliwość ustąpiła odrazie. Pomyślałem: „Możesz sobie czekać. A teraz idź stąd i zostaw mnie w spokoju, idź już!”

Ktoś pukał do drzwi.

r Otworzyć? – zapytała Teresa.

Otwórz. Może dozorczyni. Do pokoju weszła Klaudia.

Serwus, Teresa.

Dobry wieczór, Klaudio.

Co się stało? – zapytała Teresa. – Dlaczego ty…

Klaudia spojrzała na nią z niechęcią. Widocznie po tym, co jej powiedziałem, nie przypuszczała, że zastanie u mnie Teresę.

Co się miało stać? Kiedy spotkałam Piotra, zdawało mi się, że jest chory. Przyszłam zobaczyć, jak z nim i czy czegoś nie potrzebuje.

To wszystko sama mogę załatwić – odparła Teresa. – Od ciebie chyba nic nie potrzebuje. Ale nie wiem, może…

Nie pomyślałam o tym. Przepraszam.

Przecież wiesz o nas.

87– Właśnie dlatego nie pomyślałam – odparła Klaudia i zwróciła się do mnie:

Jak się czujesz?

Chciałbym tylko spać. Nie przejmujcie się mną, bardzo proszę. Nic mi nie jest.

Teresa dotknęła sukni Klaudii.

Czy to ty powiedziałaś, że widziałaś mnie w „Arizonie”?

Tak, ale on nie chciał słuchać.

Czemu się wtrącasz w nasze sprawy?

Tereso – powiedziałem – Klaudię nasze sprawy nic nie obchodzą. To są nasze sprawy i niczyje więcej. Wiem o wiele więcej niż Klaudia, i nie dowiedziałem się od niej o niczym, co mogłoby zrazić mnie do ciebie.

Klaudia trzymała w ręku książkę.

To dla mnie?

Tak. Jeżeli nie zechcesz czytać, zobacz tylko to jedno zdanie. Można zapalić światło?

Dotknąłem wyłącznika lampki i ujrzałem cierpiącą, rozżaloną twarz Teresy, jej usta skrzywione utajonym płaczem, zaczerwienione i silnie podkrążone oczy. Wyciągnąłem rękę po książkę.

Pokaż, jakie to zdanie – powiedziała Teresa i szybko uprzedziła mój ruch, biorąc od Klaudii książkę. Była zdenerwowana.

To zakreślone? Tak? To opowiadania Conrada.

Przeczytaj głośno – powiedziałem.

Głos Teresy drżał stłumionym łkaniem. Czytała: „Co mnie może obchodzić, jaką jesteś? Na jedno skinienie twoje byłbym gotów dostać się aż do siódmego nieba i przenieść cię stamtąd na ziemię, dla siebie, na własność. A gdybym cię ujrzał zanurzoną aż po usta w występku, w zbrodni, w błocie – poszedłbym za tobą, wyniósłbym cię na rękach i przyciskał do piersi jak skarb bezcenny”.

Wzruszenie Teresy było tak silne, że nie mogła czytać. Spojrzała z wdzięcznością na Klaudię, ta zaś wyjęła jej książkę z dłoni i dokończyła: „Taka jest miłość – prawdziwa miłość – dar i przekleństwo bogów. Innej miłości nie ma” – czytała.

Powiedziałem:

Jesteś jeszcze lepsza, Klaudio, niż myślałem. Nie jestem wart ciebie ani Teresy, ani takiej miłości. Jestem okrutny, bo wymagam od ludzi zbyt wiele. Ale może dlatego, że wobec siebie umiałem także być bezwzględny. Weź książkę, nie będę jej czytać. Już tam chyba nie ma nic więcej, to jest wszystko, co można powiedzieć o miłości.

Tam jest więcej – odparła Klaudia. – U Conrada zawsze jest coś więcej.

Tym bardziej jej nie chcę – powiedziałem. – Czy odprowadzisz Teresę? Bądź tak dobra, bo ja jestem zmęczony i mam gorączkę.

Nie, dziękuję, sama pójdę – powiedziała Teresa. – Może Klaudia chciała z tobą porozmawiać, po to tu przyszła, wiesz, ja nie będę przeszkadzać.Wciąż nie rozumiała, żenię mam ochoty na rozmowę i muszę być sam, całkiem sam, przez wiele dni. I że to się nie uda, bo te dziewczyny wciąż przychodzą.

Moje życie było bez znaczenia dla innych, nie stanowiło o niczym i nie jest niezbędne. Świat beze mnie istniałby dalej, nie naruszony, nie tracąc swej tajemniczej równowagi, lecz…

Klaudio – powiedziała Teresa – nie gniewaj się, że źle o tobie pomyślałam. Ale jestem bardzo nieszczęśliwa i głupia…

Myślałem: więc jestem niepotrzebny; może jeszcze trochę Teresie, przez kilka miesięcy, jednak wszyscy inni mogliby zostawić mnie w spokoju. Ale nie, nie, jeśli żyję, chcą mnie mieć w swoich rękach i nie wypuszczą mnie z nich tak długo, jak tylko moje muskuły będą kurczyć się i prężyć, jak długo moja myśl może się wymknąć poza strzeżone granice. Inni mnie przypilnują, żebym nie był sam i żebym cierpiał na oczach wszystkich. To żadna pociecha dla innych, że jeszcze ktoś cierpi, ale radość dla tych, którzy wymknęli się cierpieniu.

Zamknąłem oczy.

Zostań jeszcze, Klaudio – powiedziała Teresa, ale czułem, że panicznie się tego boi; gdyby Klaudia została, Teresa wyszłaby stąd z sercem obolałym i przerażonym.

26

Tylko mroczna sień przedzielała nasze pokoje, a jednak w kilku pierwszych miesiącach mego pobytu w Dziurze nie zaznajomiłem się z Łukaszem, nawet go nie spotkałem.

W dzień Łukasz nie opuszczał swojej zagraconej – jak przy sposobności podejrzałem – izby; a jeśli wychodził, to tylko ukradkiem, bym nie dosłyszał kroków i nie zaskoczył go w korytarzu. Zwlekałem więc ze złożeniem odwiedzin temu samotnikowi.

Lecz nie tylko ostrożność Łukasza zaprzątała moją uwagę. Na podwórzu stała psia buda uszczelniona gliną i pakułami, przed którą w słoneczne dnie grzał się wyliniały wilczur, Dżok – tak go wołano – skory do.obszczekiwania obcych, warczący nawet na gołębie, jednak dla mnie wyjątkowo łaskawy. Gdy mnie wyczuł, łasił się, skowyczał, tarzał w piasku i opierając łapy na moich ramionach tak podskakiwał, jakby był młodszy co najmniej o połowę swoich psich lat.

Kiedy wracałem późnym wieczorem albo nocą, bo i tak się zdarzało, wtedy zaskakiwała mnie cisza zalegająca podwórze, rankiem i w południe rozbrzmiewające psim ujadaniem.

Początkowo myślałem, że wilczura na noc zamykają w domu, lecz wkrótce uznałem to za niemożliwe. Czy dlatego trzyma się i karmi psa, by ukrywać go nocą? Może, zastanowiłem się, Dżok o tym czasie wałęsa się po pobliskich polach? Mało prawdopodobne, bo za dnia nigdy nie był uwiązany, i jeśli nie zdradzał skłonności do włóczęgi, dlaczego miałby

89stąd uciekać, kiedy ciemność skrywała ziemię, narażając się na bójki z młodszymi od siebie kundlami, o nie stępionych starością kłach, zwinnymi i szybkimi w ataku?

Jedno było pewne: Dżok znikał z nastaniem zmierzchu i pojawiał się na podwórzu dopiero o świcie.

Zagadnąłem o to Marię,

Na to Maria: – Co z pana za człowiek? Do wszystkiego by się wtrącał, wszędzie zajrzy, powącha, córkę mi wypytuje. Skaranie boskie! O co tu pytać? Pies jak pies, polezie gdzie zechce, jego rzecz. A ja, za przeproszeniem – tu zerknęła na mnie – nie tykam cudzych spraw. Jak sprzątam u pana, to kurze zdmuchnę, pościel wygładzę, podłogę szostnę i najmniejszego papierka nie ruszam. Wiem, gdzie moje miejsce.

Niepomny udzielonej mi nauczki, zapytałem Irenę, co dzieje się z psem. I zażartowałem: – Czy on również jest wplątany w sprawę Łukasza?

Nie spodziewałem się, że dziewczyna nagle spochmurnieje.

Zaczynasz? Znowu? Może chcesz, żeby to się tak skończyło jak wtedy?

Myślała o naszej rozmowie pod płotem, kiedy to z płaczem pobiegła w stronę domu.

Dzisiaj przyczepiłeś się o Dżoka – powiedziała – ciekawa jestem, co sobie jutro wyszukasz, może gołębie będą ci zawadzać?

Nie pomylę się – powiedziałem – jeżeli jutro zacząłbym

0 gołębiach. Wasze gołębie zdziczały. Łukasz nie dba o nie, ledwie Maria przypomni sobie, że trzeba im od czasu do czasu podsypać groch i coś tam jeszcze.

Nuży mnie już twoje śledztwo – powiedziała Irena – są sprawy, które trzeba zostawić w spokoju, po prostu muszę o nich zapomnieć i nie chcę, żeby ktoś ciągle je przypominał, a ty się uparłeś i nie pominiesz żadnej okazji, żeby do tego wracać. Chcesz się czegoś dowiedzieć o Łukaszu?

Wiesz o tym.

Więc bądź cierpliwy. Zaczekaj, aż on sam powie. Może kiedyś powie.

A czy ty – zapytałem –chciałabyś wiedzieć, jak będzie wyglądać twoje życie?

Tak, bardzo.

Więc bądź cierpliwa, zaczekaj, aż spotkasz wróżkę, która ci o tym powie. Jednak masz rację, pójdę do Łukasza.

Siedzieliśmy na kamiennej ławie stojącej u progu domu. Wstałem

1 wszedłem do sieni.

Zaczekaj! – zawołała Irena. – Coś ci powiem – i pobiegła za mną, dopadła mnie w tej sieni. Tutaj szepnęła: – Ani się waż! Dziadek ciebie przegna!

Zapukałem do drzwi Łukasza. I nie czekając na pozwolenie, nacisnąłem klamkę, szarpnąłem ją ku sobie, potem od siebie, lecz drzwi nie ustępowały. Zachrzęściło tylko żelastwo starego, ręcznie kutego zamka.

90To był piękny zamek z dziewiętnastego wieku. Usłyszałem schrypnięty niski głos.

A tam kto?

Piotr.

Jaki Piotr? Ten, co mieszka u mnie? Ja na ciebie nie czekałem. Tylko pozwoliłem ci mieszkać tutaj.

Wiem. Łukasz milczał.

Chciałem porozmawiać – zacząłem. Nie odpowiedział.

I ja umilkłem, przejęty w tym momencie śmiałością mego kroku, upokorzony, że Łukasz każe mi czekać, zawstydzony, że nie usłuchałem Ireny, Spojrzałem na nią i dostrzegłem uśmiech pobłażliwy i pełen złej satysfakcji.

Stała oparta o framugę wejściowych drzwi, przytrzymując je stopą, by się nie domknęły. Dzięki światłu, co przez tę szczelinę wpadało, mogła mnie obserwować. Jej twarz, odwrócona ku mnie, znalazła się w półmroku i tylko ciemnoniebieskie oczy połyskiwały fosforycznym blaskiem jak ślepia dzikiego kota. Pomyślałem, że Irena umie być zła i mściwa. Nie miała w sobie nic z niewolniczej uległości Teresy.

Znałem twojego ojca – odezwał się niespodziewanie Łukasz.

Ja wiem. Ale będziemy przez drzwi rozmawiać?

Usłyszałem wyraźny szelest, zabrzmiał jak chrzęst zasuwki przy drzwiach. Przekonany, że mogę już wejść, pchnąłem ponownie drzwi. Były wciąż zamknięte.

Czy mogę wejść? – zapytałem.

Zdaje się, że próbujesz i nie możesz, co? – padła odpowiedź.

No to przepraszam, bardzo przepraszam, nie przeszkadzam. Do widzenia.

Tym razem Łukasz szybko się odezwał.

Co tobie tak spieszno? Jak już tu mieszkasz, to znajdzie się czas na gadanie. Przyjdzie taki dzień, że ja sam powiem, kiedy możesz wejść. A klamki nie targaj, to stary zamek, przedwojenny, a nie dzisiejszy, i wytrzyma, nie ma co targać.

Trzymałem na klamce rękę zaciśniętą tak kurczowo, jakbym się obawiał, że upadnę. Widocznie, słuchając Łukasza, musiałem nią bezwiednie poruszać. Poczułem się jak odtrącony przez kogoś bliskiego. Chcąc ocalić w sobie to wrażenie, zdecydowałem, że nie mogę przystać, by Łukasz także jutro i pojutrze był zdany na łup utrapień i samotności.

To nie sztuka, dobrze, bądź sobie samotny, ale w tym zgiełku, między ludźmi, jak my wszyscy. 1 dopiero w takim piekielnym kotle zadbaj o to, by ocalić siebie samego. Nie tacy jak ty przegrywali. Pokaż, czy potrafisz żyć uczciwie w sieci zastawionej na uczciwych.

Stojąc w półmroku, z dłonią zaciśniętą na klamce śliskiej i chłodnej, odczułem wręcz fizycznie więzy łączące mnie z Łukaszem i z innymi ludźmi, z którymi przypadek mego istnienia spętał mnie tradycją, ję-

91zykiem, solidarnością, wspólnym losem i takim samym przeznaczeniem. Delikatne to więzy, niewidoczne, ale były mocne i nieustępliwe.

Przyszedłem z ważną sprawą – powiedziałem. Ledwo dosłyszałem szorstkie słowa odpowiedzi:

Dla ciebie może i ważna. A dla mnie ważnych spraw już nie ma. Usłyszałem głęboki oddech, jeszcze jakiś dźwięk, jakby dłoń opadła

na stół.

I tyle – dorzucił Łukasz.

Mówił prawdę. Dla tego człowieka nie istniały ważne sprawy, prócz tej jednej jedynej, która kazała mu właśnie tak odpowiedzieć- Byłem naiwny decydując się na interwencję, jakiej sobie nie życzył, która nie mogła mu pomóc.

Chodź – odezwała się Irena. I położyła dłoń na ręce jeszcze ciągle wspartej o klamkę. Zlitowała się nade mną, nawet się uśmiechnęła.

Mówiłam, żebyś tego nie robił, mówiłam. Dziadek jest uparty. Nie stój tu, chodź, sam widzisz, że to na nic.

27

Siedzieliśmy znowu przed domem na kamiennej ławie, a gołębie spadały na podwórze i wpatrywały się łakomie w nasze próżne dłonie, jakby ziarno miało się z nich wysypać.

Dżok przeciągnął się. Wyprężył tylne łapy i pochylając łeb muskał ziemię szeroką piersią. Ziewnął. Na elastycznych łapach ruszył leniwie i miękko w stronę ptaków, podobny do skradającego się rysia. Gdy już prawie dotykał nosem gołębi, te, uderzając skrzydłami i gruchając, poderwały się w powietrze.

Mówiłam ci –odezwała się Irena – już jest taki. Teraz sam wiesz. Nikogo nie posłucha. Ktoś z partii go zranił.

Wiedziałem coś wręcz przeciwnego. Łukasz na pewno był inny, a to obecne „jest taki” nie przylega do jego życia. Dlatego dławi go odosobnienie, ponieważ on się w tym „taki jest” nie mieści. Ta heroiczna rezygnacja nie była na jego miarę. Nie powinno się wierzyć tym, co mówią: „najchętniej zamieszkałbym na bezludnej wyspie” albo „uciekłbym od ludzi na kraniec świata”. Po trzech dniach skowyczeliby z samotności, ziemię darliby paznokciami. Nie umiemy żyć bez ludzi, bez ich zainteresowania się nami. i potrzebna nam jest ich męka codzienna, niedostrzegalna dla innych, inaczej nie udźwignęlibyśmy naszej własnej rozterki.

Może twój ojciec – powiedziałem i szybko się poprawiłem – może syn Łukasza zginął lub zawieruszył się gdzieś w świecie. Ale zastanów się, czy dla nas, których matki- i ojcowie, siostry i bracia tak często ginęli w kopalniach rudy, węgla i siarki, w strajkach i demonstracjach, w głodzie i na zawszonych barłogach więziennych, zastanów się, czy dla nas, którym zabierano najbliższych, i których okradano

92z przyjaciół, czy dla nas, jak dla nikogo w reszcie kraju, utrata jednego człowieka, tego syna Łukasza, może mieć taki dramatyczny sens? Czy to jest cios, który zwala z nóg? Nie wierzę. Zbyt twarde mamy tu życie, żeby w to wierzyć.

Irena już nie opierała się o ścianę, lecz przycisnąwszy płytę ławki dłońmi wsuniętymi płasko pod uda, siedziała prosta i napięta, łowiąc każde słowo, szukając ukrytego sensu, wyłapując jej tylko wiadome aluzje.

Tak – mówiłem – płaczemy po nich, istotnie, bo przecież ratunek tkwi nie w ucieczce od ludzi, ale w ich odnajdywaniu… Tracąc tych, których kochamy, stajemy się kalecy. Odbierają nam jedną dłoń. potem drugą, obie nogi, potem ramiona i umieramy w końcu nie jak ludzie, ale jak beznogie i bezrękie kikuty. Człowiek, który nie kocha nikogo, który nikogo nie ma, jest kaleki.

Tak – rzekła Irena. – Ja także jestem… Ale on jest taki…

A-więc mówicie, że Łukasz jest taki, bo z tym łatwiej żyć tobie i twojej matce, i Łukaszowi. Podsycacie w nim opuszczenie. On tylko stracił równowagę, spadł z kładki, po której szedł na drugi brzeg, i teraz wisi w powietrzu, zaczepiony o tę kładkę wiodącą w ciemność świata. Może głupie porównanie, ale gdybym miat opisać Łukasza, tak bym to ujął: silny człowiek trzymający się jedną ręką kładki rozpiętej nad przepaścią. Tłum ludzi stoi na brzegu i patrzy spokojnie: zleci czy nie zleci? Utonie czy nie? A w tym tłumie ty i Maria.

Przypuszczałem, że tym porównaniem ugodzę dziewczynę. Tak się też stało.

Czy ja wiem? – odezwała się. – Może się nie mylisz, jakoś to zrozumiałeś. On jest inny niż myślimy i dlatego tak żyje.

To jest więcej niż pewne – poświadczyłem skwapliwie. – I co dalej? Zastanowiłaś się?

Był kiedyś inny, ale wierz mi, nie wiem, co z tego dawnego Łukasza jeszcze dziś zostało, nie wiem.

Wszystko! – zawołałem.

Irena przysłoniła mi usta wnętrzem dłoni. Korciło mnie, żeby pocałować świeżą i pachnącą skórę, jednak poruszyłem tylko nieznacznie wargami.

Ciszej – powiedziała. – Ciszej! Gdy odjęła rękę od moich ust, dodałem:

Wszystko w nim zostało. Właśnie dlatego Łukasz tak się dręczy. On nie nadaje się do samotności, to nie jego specjalność. Ale wiem o nim mniej niż ty.

Wiesz więcej – zaprzeczyła.

Powiesz?

Przechyliła się lekko i po kamiennej płycie ławki przesunęła ku mnie dłoń przyciśniętą dotychczas udem. Położyła ją na mojej ręce.

Przyjdź jutro po mnie – powiedziała – kiedy skończę pracę. Masz czas?

93– To nieważne. Są sytuacje, w których czas jest nieważny. Przyjdę. I co wtedy?

Pójdziemy dokądkolwiek, może do parku i wtedy powiem ci… ile będę mogła.

Już wiedziałem, że uratujemy Łukasza. Dlatego powiedziałem:

Nie przyjdę po ciebie.

Mnie nie zależy. Dlaczego nie przyjdziesz, bo co? Powinieneś przyjść.

Bo musisz opowiedzieć wszystko, a nie tylko tyle, ile będziesz mogła.

Chcesz wszystko wiedzieć?

Wszystko, co sama wiesz. Albo nic nie mów.

Nagle pocałowała mnie w policzek i szybko wbiegła do domu.

Byłem zaskoczony. Nie, to nie miłość, lecz tylko wdzięczność za moją troskę o Łukasza. Tylko? Tak, niestety, to tylko wdzięczność I potem nadzieja: może miłość? Wykluczone, żadna miłość, tylko nie miłość! I nagły błysk pożądania: widziałem, gdy się pochylała, jej wysokie piersi, a gdy wiatr obcisnął wąską sukienkę wokół ud i uwypuklił jej płeć… I co dalej? Przemykałaby się wieczorami do mojego pokoju, a po trzech nocach miałbym jej dość, bo Teresa trzyma mocno. Nie zniszczę w sobie Teresy. No więc? Trzeba stąd uciekać. Ale dokąd?

28

Zostań, Klaudio – powiedziała Teresa. Ale było to „boleśnie” powiedziane. Czułem, że panicznie się boi właśnie tego, żeby Klaudia została, chociaż wiedziała, że kocham ją, a nie Klaudię. Lecz po tym, co się stało, mogła się obawiać, że wrócę do Klaudii. – Zostań z nim, on nie chce być sam – dodała Teresa.

Mój Boże, jaka piękna była ta Teresa! I najbardziej potrzebna. Jednak powiedziałem do Klaudii:

Zostań, Teresa ma rację. Nie mogę być sam.

Mówiłem to patrząc na Teresę stojącą w kręgu światła, a moja twarz była pogrążona w cieniu. W jej oczach dostrzegłem ból, może nienawiść do Klaudii albo do mnie, może tylko nieufność, może miłość?

Ale co mogłem o tym wiedzieć? Jeszcze nikt nie odgadł ani nie rozszyfrował kobiety, jej psychiki, niespodziewanej uległości i nieuzasadnionej niechęci, kaprysów i tego najbardziej przerażającego milczenia, upartego, nie do przezwyciężenia nawet przez miłość, jaką możemy im ofiarować.

Klaudia rozumiała sytuację lepiej niż ja. Była zdenerwowana, zaniepokojona, i nie chciała upokarzać Teresy. Bardziej wnikliwie niż ja pojęła sens tej sytuacji.

Tereso – odezwała się – jeżeli chcesz, wyjdę z tobą. Chcesz? Teresa nie odpowiedziała. Zatrzymała się przy drzwiach. Domyślałem

94się, że chce jednak coś wytłumaczyć Klaudii, jednak powstrzymywała ją ambicja. Mimo gorączki czułem, że zachowuję się fatalnie, jak rozkapryszony szczeniak, który nie przeżył wojny, tortur, Pawiaka i koncentracyjnych obozów. Mój ból po tej cholernej – bo jak inaczej ją nazwać – nocy, ten ból był nazbyt dotkliwy i przejmujący, żebym mógł pojąć, co działo się z Teresą i Klaudią. Teresa przez moment patrzyła na Klaudię. Wreszcie spojrzała na mnie i zapytała:

O której wrócisz do domu?

Jak skończę pracę.

Kiedy ją skończysz?

Nie wiem.

Ale wieczorem będziesz?

Wieczorem. Chyba że zajdzie coś niespodziewanego. Dobranoc, Tereso.

Co może zajść? Może nic złego się nie zdarzy. Nie pocałujesz mnie? Kiedy pochyliła się nade mną, pocałowałem ją w policzek.

Nic nie powiedziała. Wyszta z pokoju.

Rozbierz się – poprosiłem Klaudię – i połóż się tutaj.

Ona może wrócić – powiedziała Klaudia.

Nie znasz jej, nie wróci.

Zdejmę tylko sukienkę,

Zdejm wszystko.

Nie. Odwróć się. Jeszcze nie wiesz, jak będzie z Teresą. Wrócisz do niej. Żadna porzucona dziewczyna nie zgodzi się, żeby ktoś zajął jej miejsce.

Patrzyłem, jak się rozbiera. Chciałem, żeby to mnie podniecało. Wyobraziłem sobie, że tuląc Klaudię, zniszczę zalążek obłędu, jaki mnie ogarnął i uwolnię się od maniackich myśli o Teresie i jej zdradzie.

Zrzuciła sukienkę i szeleszczącą halkę, ułożyła je na krześle i wśliznęła się pod koc. Leżałem nagi obok Klaudii. Przylgnąłem do niej i objąłem ją. Klaudia leżała spokojnie, ale jej oddech był coraz szybszy; kilkakrotnie jakby się zachłysnęła z trudem chwytając powietrze.

Daj tu rękę… Tutaj mnie dotknij.

Nie – odparła. – Jeszcze nie wiesz, jak będzie z Teresą.

Nie wrócę do niej.

Będzie nieszczęśliwa.

To mnie nie wzrusza. Już nie.

Nieprawda. Gdybyś o tym nie myślał, nie powiedziałbyś, żebym się rozebrała, zrobiłeś to dla niej, nie dla mnie.

Dla siebie, możesz mi wierzyć. Daj tu rękę, tutaj…

Kiedyś zrozumiesz, jak bardzo mnie obraziłeś. Nie wolno się ratować przed miłością do jednej dziewczyny przy pomocy innej. Tamtej nie odzyskasz, a tę drugą upokarzasz i oszukujesz.

To nie tak.

Tak! Mogłeś pomyśleć także o mnie, a ty mścisz się tylko za Teresę.

Nie chciałem, Klaudio.

95– Ona bardzo się męczy. Może stoi pod oknem?

A ja? Nie pomyślałaś o mojej męce. Możesz stąd pójść, zostaw mnie.

Już mnie nie chcesz? – zapytała.

Bo ty mnie nie chcesz – odpowiedziałem.

Nieprawda. Przecież czuję, że ty nie chcesz.

Bardzo ciebie pragnę i myślę o jednym: żebyś do mnie należała, może tylko dzisiaj, nie wiem, ale bardzo chcę być z tobą.

Teresa jest lepsza.

Stań naga przed lustrem. Zobaczysz, jaka jesteś.

Ale nie dla ciebie. Może Teresa ma… Nie, nie gaś światła. Ona na pewno stoi pod oknem. Chciałabym już stąd pójść, puść mnie, proszę.

Jeszcze kilka minut.

Sam wiesz, że jesteś… Ale nie martw się. Słyszałam, że czasem tak jest z mężczyznami.

U mnie to potrwa długo.

Przytuliłem twarz do jej wysokich piersi, całowałem brunatne, okrągłe sutki, a ona leżała cicha i tylko jej oddech stał się szybki, a serce biło głośno, wciąż głośniej. Ale moje serce było jak martwe, nie czułem jego rytmu. Uniosłem głowę.

Usłyszałem głos Klaudii:

Tylko nie patrz na mnie.

Jesteś bardzo…

Ale nie patrz na mnie! Leż spokojnie.

Jej ciało było namiętne, wyprężone i kiedy przesuwałem po nim suchymi ustami, poddawała się tej pieszczocie. Wiedziałem, że to co robię jest tylko rutyną, techniką, a nie pożądaniem. I czułem obrzydzenie do siebie. Położyłem się na wznak i przycisnąłem ku sobie głowę Klaudii.

Wiesz, dlaczego z tobą tak jest?

Wiem. Bo mnie nie chcesz.

Nie. Ale ja wiem.

No?

Bo nie możesz zapomnieć, że jestem Klaudią. Gdybyś wyobraził sobie, że tu leży Teresa…

Klaudio, błagam, nie mów o Teresie! Byłoby inaczej, gdybym o niej zapomniał chociaż na chwilę i gdybym wreszcie zrozumiał, że ty leżysz przy mnie, a nie ona.

Może… Ale zostań tak, leż spokojnie. Tak jest dobrze. Tobie też?

Mnie też.

Jakiś męski głos pokrzykiwał za ścianą. Usłyszałem także płacz i zawodzenie kobiety, która wołała: „Tylko spróbuj mnie uderzyć, tylko spróbuj, ty chamie!”

Dobiegł nas odgłos szamotania. Przewrócił się stół, może to były krzesła albo łóżko.

Ty bydlaku – krzyczała kobieta – ty chamski bydlaku!

Stul pysk, ścierwo! Stul pysk! – wrzeszczał mężczyzna. – Ścierkę

96mam w domu, a nie żonę! Tak cię swędziało, że już nie mogłaś wytrzymać, co?!

Znowu odgłosy uderzeń i zawodzenie kobiety. Jej przekleństwa przeszły w przenikliwy krzyk.

Ty bydlaku, ty chamie! – krzyczała. – Ty, ty…

Ty dziwko – odpowiadał wrzaskliwie mężczyzna – ty cholerna dziwko!

Później radio zagłuszyło krzyki. Może oni włączyli głośnik, a może któryś z sąsiadów.

Wtedy Klaudia powiedziała;

Widzisz, nawet tak można załatwić pewne sprawy. To straszne.

Nie, Klaudio, tak również nic się nie załatwi. Ani tak, ani inaczej, nie ma sposobu. Jutro ta kobieta wstanie przed świtem, posmaruje chleb masłem, zagotuje kawę albo mleko, a kiedy on się zbudzi, śniadanie będzie gotowe. Na pierwszego mężczyzna odliczy dla siebie forsę na wódkę, a resztę zarobku odda. I wszystko popłynie jak dawniej. Może jeszcze dzisiejszej nocy klepnie ją po pośladkach, przyciągnie ku sobie i znowu będę słyszał, jak skrzypi ich łóżko. Splot nienawiści, obrzydzenia i pożądania, i nieuniknionej wspólnoty.

Dlaczego tak jest?

Nie zrozumiałem, o co Klaudia pyta. Powiedziałem:

Ze zmęczenia. Człowiek nie ma siły, żeby wciąż zaczynać na nowo. To jest już reguła, że ludzie nie chcą od nowa zaczynać. A jednak trzeba zaczynać, wciąż i wciąż od nowa. I nie poddawać się największemu grzechowi, zniechęceniu i rezygnacji. Ale nie wszyscy mają tyle siły.

A ty masz?

Nie, może dlatego, że straciłem Teresę.

Znajdziesz inną.

Dzisiaj w to nie wierzę.

Zajmę się tobą. Przyjdę tylko wtedy, kiedy mnie zawołasz. Radio wciąż ryczało za ścianą. Z czego oni zrobili te akustyczne ściany?

Z tektury?

W każdej chwili możesz mnie spławić – podjęła Klaudia – i wrócić do Teresy.

Moja miła – powiedziałem – jeżeli czegokolwiek pragnę, to tylko, żeby ciebie kochać więcej niż Teresę, Ale nasze pragnienia nic nie znaczą.

Będzie, jak zechcesz.

Nie. Będzie tak, jak nie zechcę. Moje chcenia nikogo nie obchodzą. Nie chciałbym cierpieć, a jednak jest inaczej.

Przesuwała dłonią po moich piersiach, jak wtedy, gdy byłem u niej.

Zaśniesz?

Gdybyś została, może zasnę.

Boję się, że Teresa jest na dole.

Chcesz już iść?

Wstała. Jej halka zaszeleściła jak pergamin. Poprawiła spięte z tyłu

97włosy, narzuciła płaszczyk na ramiona i pochylając się nade mną, pocałowała mnie w usta.

Dobrej nocy, Otello – powiedziała. – Przyjść jutro?

Idź do klasztoru, Ofelio – odparłem. – Idź do klasztoru, Desdemono.

Zaśmiała się.

Wolę do ciebie, nie do klasztoru. Ale ty już taki jesteś, że zadusiłbyś Otelię, a Desdemonę wysłał do klasztoru. To nawet oryginalny pomysł. Na miejscu Otella zadusiłabym raczej Jagona,a nie Desdemonę. Jednak łatwiej zadawać ból kobietom. Otello tego nie zrozumiał i zamiast udusić Jagona, udusił Desdemonę. Przyjść jutro?

Wolę wstąpić do ciebie. Gdyby coś się stało, przyjdę i powiem. Jesteś wspaniałą dziewczyną.

A co może się stać? Czego się spodziewasz?

Chyba stąd wyjadę.

Ach, tak… Zostawmy to do jutra. Więc wyjedziesz?

Jeszcze nie wiem.

Ale nie zapomnisz się pożegnać?

O tobie się nie zapomina.

Ucichło radio. Usłyszeliśmy, jak z pokoju, gdzie przed chwilą toczyła się gwałtowna sprzeczka, dobiega miarowe skrzypienie łóżka.

Zawsze tak skrzypi? – zapytała Klaudia.

Zawsze. Fabryki, które robią te łóżka, przypuszczają, że taki mebel służy tylko do spania. Wyjątkowy brak wyobraźni. To chyba mnisi je produkują.

Ubierz się, jest chłodno – powiedziała Klaudia. Wciągnąłem bluzkę od piżamy i pod kołdrą wkładałem spodnie.

Ja bym nie wytrzymała w takim pokoju – powiedziała Klaudia. – Z tym łóżkiem skrzypiącym za ścianą.

A łóżko twojej gospodyni?

To co innego. Kiedy pomyślę, że ta olbrzymka tuli do siebie krasnoludka z dworcowej restauracji, nie mogę się powstrzymać od chichotu.

To zabawne, bo ta kłótliwa para jest także komiczna. Ona malutka jak, dziewczynka z przedszkola, a on potężny dryblas, magazynier z dwoma wyrokami za nadużycia i łapówki.

Byłoby chyba lepiej, gdyby ta mała poznała się z krasnoludkiem, a ten dryblas z moją gospodynią. Dlaczego ludzie dobierają się tak śmiesznie? Na pewno decyduje przypadek.

Gdybym nie miał swoich własnych zmartwień, urządzilibyśmy wieczorek towarzyski dla tych obu par. Mogliby się rozejść i zacząć na nowo, w innej kombinacji…

Ktoś pukał do drzwi. Powiedziałem, że można wejść. To Teresa. Leżałem w łóżku, a kiedy ona stąd wychodziła, byłem w ubraniu.

Już się położyłeś? – Spojrzała w oczy Klaudii, jakby tam szukała

98śladu tego, co się tutaj działo. Ale niczego z oczu Klaudii nie odczytała, bo nic się nie stało.

Zapomniałaś czego? – zapytałem. Wtrąciła się Klaudia.

Kazałam mu, żeby się położył. Jutro będzie wszystko w porządku. To chyba nerwowa gorączka.

Nic nie zapomniałam – powiedziała Teresa – ale myślałam, że już skończyłeś rozmawiać z Klaudią. Wstąpiłam po nią, nie chciałam wracać sama. Idziesz?

Właśnie wychodziłam. Chodź, nie martw się, wszystko będzie dobrze.

Teresa spojrzała na mnie.

Naprawdę? Powiedziałeś jej o tym?

Klaudia zna się na tym, jak ma być – odparłem. – Powinno być jak najlepiej. Przecież każdy życzy sobie jak najlepiej. Dla kaprysu nie zadaje się bólu. Jak myślisz?

29

Po parnym i upalnym dniu wieczór był chłodny i bezwietrzny. Zostawiliśmy okna i drzwi otwarte, uradowani, że wiatr nie niesie smogu i sadzy od strony hałd. Atmosfera w Niecce była już przesycona pyłem i czadem ponad wszelką dopuszczalną normę. I tyra przeklętym wiatrenr

Dopadła mnie znowu tęsknota za Teresą. Przez otwarte drzwi mego pokoju i nie domknięte w izbie Łukasza – dobiegał mnie monotonny głos czytającej Ireny. Już po pierwszych kilku zdaniach zorientowałem się, że jest to opowiadanie Balzaca.

Czytała spokojnie, ze zrozumieniem, jakby opowiadała o własnych refleksjach:

Stożkowata głowa bogatego sklepikarza będzie miała prym przed kwadratową głową młodego człowieka z talentem, a bez grosza. Dokazując cudów energii, młody człowiek, który wychodzi z punktu zero. może się znaleźć po dziesięciu latach poniżej punktu wyjścia. Dziś talent musi mieć szczęście, aby móc rywalizować z nieudolnością; co więcej, jeżeli nie odpowie nikczemnym warunkom, które dają sukces pełzającej miernocie, nie dojdzie do niczego. O ile znaliśmy na wylot swoją epokę, znaliśmy także siebie samych i woleliśmy bezczynność myślicieli od krzątaniny bez celu”.

Od krzątaniny bez celu… „Woleliśmy bezczynność od krzątaniny bez celu”. A Łukasz? Lecz jak żyć bez tej krzątaniny, jakim kłamstwem wykręcić się od niej? Co wmówiła w siebie Teresa, że w niczym już nie brała udziału, że stroniła od rówieśników, że jedynym jej kontaktem zmysłami innych ludzi były książki?

Jutro Irena zechce mi opowiedzieć „wszystko o Łukaszu”, tak obiecała. Szaleństwo: twierdzić, że wie się wszystko o drugim, człowieku!

99Opętany sprawą, o którą dopiero co ledwie się otarłem, chciałem się dowiedzieć jak najwięcej, prawie wszystko i liczyłem na własną wyobraźnię, która wypełni luki. W tym tylko część sprawy: co Irena wie o Łukaszu. A co on wie o sobie? To było najpilniejsze, już nie chciałem więcej sycić własnej ciekawości i zaspokajać głodu poznawania innych: pragnąłem nareszcie działać, krzątać się wokół tej sprawy, nawet gdyby to była krzątanina bez celu.

Na Marię nie liczyłem. Ona nie wchodziła w rachubę. Żyła skrycie, płochliwie i osiągnęła po iluś tam latach ideał niepozorności. Maria wymieniała z córką najkonieczniejsze zdania, najczęściej pojedyncze słowa. Poszeptała niekiedy z Łukaszem, a na moje pozdrowienia ledwo odpowiadała. Cieszyłem się tylko, że jej nie wadzę.

I tak snuła się niepozorna i zgarbiona po cichym domku, w filcowych łapciach, zamknięta w sobie, emanując tajemną i nieustającą troską, jedynym, co w niej nie zgasło, co dręczyło ją jawnie, na moich oczach i coraz głębiej i głębiej pochylało jej czterdziestoletnie ciało ku ziemi.

Ziemia dobra matka – powiedziała kiedyś – ziemia mnie przyjmie. Może mnie nawet niebo odtrąci, ale ona się ulituje. Nie odtrąciła nawet jego – dodała ciszej – to i przede mną się otworzy ta łaskawa ziemia.

Domyślałem się, o kim mówiła: o tym młodym człowieku ze schorowaną twarzą, patrzącym smutnymi oczyma Marii ze zdjęcia obrzeżonego czarną ramką.

Irena dalej czytała:

Widząc helotyzm, na jaki skazana jest nasza młodzież…” – przerwała czytanie, pytając widocznie Łukasza, co znaczy słowo „helotyzm”. Zbliżyłem się na palcach ku drzwiom. Łukasz – może Irena? – wertował jakąś książkę, po czym usłyszałem głos Ireny: – Helota to niewolnik, poddany, służalec.

Irena czytała:

…”skazana jest nasza młodzież, dziwiliśmy się brutalnej obojętności władzy na wszystko, co ma związek z inteligencją, z myślą, z poezją. Co za spojrzenia wymienialiśmy z Justynem czytając dzienniki, dowiadując się o wypadkach politycznych, śledząc dyskusje w Izbach”…

Wróciłem na łóżko i słuchałem, jakbym nigdy tego nie czytał – dalszego ciągu opowieści o Marcasie.

– „Co za naigrawanie się ze sprawiedliwości! Co za zniewaga wyrządzona młodym sławom, ambicjom zrodzonym na tej ziemi! Patrzyliśmy na te wszystkie rzeczy jak na widowisko i ubolewaliśmy nad nimi. nie mogąc nic postanowić o sobie”.

Nie mogąc nic postanowić o sobie… Jak u nas – pomyślałem.

Patrząc na Marię i domyślając się, jak wygląda Łukasz, zastanawiałem się nad tym, jak oni ź 1 e żyją, jak bardzo nie umieją żyć! Przecież, by nie zmarnować tej drobnej szansy, jaką nam dano, trzeba było dotrzeć do samego szpiku życia, dotknąć go dłońmi i ustami, kiedy jest jeszcze gorący i świeży… Gwizdać na karierę, zaszczyty, bogactwo i żyć

100jak najmocniej, wśród ludzi, w gmatwaninie ich cudów i zbrodni, ich świętości i ich łajdactwa.

Ale tkwić wciąż w ciemności, w izolacyjnej warstwie, jak embrion? Przecież byl jakiś sens, że matki w bólu wydawały nas na świat i że świat ten odgrywał się na nas tysiąckrotnie za ból rodzących kobiety

Ich konflikt z ludźmi nie był tym. na który można przystać. Świadomość, że wciągnę ich znowu w kołowrót życia wściekły i radosny, wzniosły i plugawy, przejmowała mnie wręcz sadystycznym dreszczem.

Starałem się dotychczas nic uronić ani jednego słowa z tych, które padły między Marią a Teresą… Dlaczego Teresą? Plotę głupstwa, przecież Maria nie zna Teresy! Myślałem o Irenie, ale Teresa znowu chce zawładnąć wszystkimi myślami. Kończyłem zdanie: zapamiętałem wszystkie słowa, które padły między Marią a Ireną. Moje oczy czyhały na wszystko, co tylko dało się tutaj dostrzec. Pamięć gromadziła spostrzeżenia, rejestrowała je i segregowała. Odbywała się we mnie skrupulatna, niemal automatyczna praca elektronicznego mózgu. Nie przeczę, że myślenie o tak odległych sprawach jak moja klęska ratowało mnie przed Teresą, ale nie przewidywałem nawet, że ta posłuszna i potulna dziewczyna o szarych oczach nie opuści mnie, moich myśli, moich wspomnień.

Irena czytała:

Ambicja nie mniej jest sroga dla tych, których zawiedzie, rzekł. Toteż wy, którzy zaczynacie życie, idźcie utartymi ścieżkami! Nie starajcie się wznieść wyżej, bylibyście zgubieni!”

Znowu opętały mnie myśli o Teresie, a gdy wywabił mnie z nich spokojny głos Ireny, usłyszałem, o czym pisał Balzac:

W tej chwili zmieniacie ministrów, jak chory zmienia miejsce w łóżku. Te wahania świadczą o zgrzybiałości waszego rządu. Uprawiacie system filuterii politycznej, który odwróci się przeciw wam, bo Francja zmęczy się tymi sztuczkami. Francja nie powie wam, że jest znużona, nigdy nie wie się, jak się ginie, jak i czemu – to jest zadanie historyka. Ale wy zginiecie z pewnością przez to, żeście nie zażądali od młodzieży francuskiej jej siły i energii, jej poświęcenia i zapału; za to, żeście nienawidzili ludzi zdolnych, żeście ich nie szukali z miłością w tym wspaniałym pokoleniu; żeście w każdej okoliczności wybierali

mierność”.

Zdumiewała mnie przenikliwa mądrość Balzaca, mądrość pisarza, która obróciła się w proroctwo. U nas także wybierano wówczas mierność; Słuchałem w napięciu: „Jaki hałas wstrząśnie te masy. nie wiem, ale ruszą one na obecny stan rzeczy i zburzą go… Prawo nadmiaru działa w tej chwili wolno, głucho, wśród nas'1.

Irena przerwała czytanie i rozmawiała o czymś z Łukaszem. Niezwykła dziewczyna… Gdyby nie ta historia z Teresą… Ale jeszcze wciąż mało wiedziałem o Ireriie, byłem zatruty Teresą.

Maria ufała córce i nie wtrącała się do jej życia. Chyba nie mniej obojętnie tolerowała samotność Łukasza. Można powiedzieć, że ją apro-

101bowała. Ale jutro, Irena zacznie mówić! Wolałbym mieć ten dzień poza sobą.

Na czym polegała aprobata Marii dla życia, jakie obrał Łukasz? Zauważyłem, że z tego domu znikał zagadkowo nie tylko wilczur. Maria również znikała. Zdarzało się to raz w tygodniu, zawsze w niedzielę i trwało dwie lub trzy godziny. Ale to nie było takie sobie zwykłe znikanie, jakie zdarza się wszystkim kobietom prowadzącym dom. Zaintrygowało mnie w tym fakcie coś osobliwego i miałem ku temu podstawy.

Niedziele spędzałem w domu, ucząc się i czytając. Zaprzątnięte Teresą myśli próbowałem koncentrować na cudzym życiu opisanym w książkach. Przedkładałem nad inne ten sposób stopniowego uśmiercania Teresy w sobie, reszta prób zawiodła.

Kiedy znalazłem się w kinie, odczuwałem drażniący brak Teresy i wciąż patrzyłem na krzesła z prawej i lewej strony. Obawiałem się także włóczęgi po podmiejskich drogach i w alejach parku, ponieważ na każdej polanie, na każdej ławce, za każdym załomem muru mogłem ją nagle zobaczyć, jak uśmiecha się i zbliża do mnie… I niechby to było nawet nasze ostatnie spotkanie! Przyjmowałem ten warunek, dobrze, niech będzie, byle ujrzeć jej szare oczy. uśmiech, pochylenie głowy i poczuć na policzku jej włosy, i dotknąć tej puszystej wypukłości na szczycie jej rozwartych ud…

Włosy Teresy żyły swoim własnym bytem, niezależnym od ciała dziewczyny, ale zapewne podporządkowały się jej woli, podobnie jak ruch dłoni czy stóp. Kiedy leżała przy mnie, a ja przytulałem twarz do jej nieruchomo spoczywającej głowy, poruszały się one leciutko jak liście na wietrze; było to tak przedziwne, że prócz mnie może nikt by tego nie zauważył. Włosy Teresy…

I brakowało mi jej, jak umierającemu braknie uderzeń serca, jak braknie tlenu nurkowi duszącemu się w kesonie.

Ireno, czytaj, czytaj głośniej! Pomóż mi, wyratuj od ciszy, przekrzycz moje bezgłośne wołanie. I teraz splątały się już moje myśli z tymi, które dobiegały mnie z pokoju Łukasza: kochałem Teresę, jeszcze wciąż ją kocham i prędzej czy później uklęknę przed nią.

Młode i jurne talenty – czytała Irena – giną zduszone ciężarem miernot przy władzy, zawistnych i nienasyconych”. Do licha, były chwile, kiedy zastanawiałem się, czy odebrać sobie życie, i to przez kogo – „dwór składa się z sów, które boją się światła, ze starców, którzy drżą przed młodością lub boją się jej” – a młodość, Tereso, to nie tylko liczba lat, ale to coś innego, co jest w głębi serca, to miłość do świata, prawda, Tereso, chyba kocham ciebie więcej niż dawniej – „kupujemy pokój za cenę przyszłości… tak, to ja, odparł były minister” – wiem stało się coś co mnie zmusiło do tego żeby ciebie porzucić ale tylko dlatego że ciebie kochałem każdej innej można przebaczyć i teraz zmuszam się by już dać spokój tej miłości – „ujrzał zdradę w sercu władzy: nie zdradę namacalną, uchwytną, faktyczną, ale zdradę kryjącą sio w systemie, w poddaniu interesów kraju egoizmowi klasy” –

102lecz to co ze mną się dzieje nie,jest egoizmem nie zaznałem spokoju nigdy nie zaznam egoizmu co by było gdybym z tobą został Tereso i zapomniał o tych patetycznych urojeniach które giną wraz z młodością a gdybym do ciebie wrócił gardziłbym sobą że nie miałem siły na protest jak ci wszyscy co zdradzili swoją młodość – „znaliśmy bowiem niejednego Marcasa, niejedną ofiarę wierności i zapału, wynagrodzonych zapomnieniem”. To było ostatnie zdanie z opowiadania Balzaca. Irena umilkła.

30

Najtrudniej było z tęsknotą w niedziele, dłużące się najbardziej. W te rozwlekłe i niebezpieczne dla mnie dnie, gdy zbliżała się siedemnasta godzina, odświętnie odziana Maria krążyła pod drzwiami pokoju Łukasza, u którego zazwyczaj o tej porze przebywała Irena czytając mu powieści lub gazety.

Rozlegało się pukanie do drzwi Łukasza, za którymi ukazywała się Irena.

Córeńko, czy już śpi?

Jeszcze nie.

I Maria, wzdychając, czekała, aż Łukasz zaśnie. Cóż to była za sprawa tajemna, w którą również Irena była włączona? W ręku lej dziewczyny skupiały się zapewne wszystkie nici pasjonującej mnie zagadki. Obie kobiety na pewno ukrywały coś przed Łukaszem i zżymałem się w duchu, że i to jeszcze nas spotyka – nas. mnie i Łukasza.

Córeńko, jak tam? – rozlegał się znowu szept Marii.

Zasypia – odpowiadała Irena przytłumionym głosem. – Możesz już iść.

Jeszcze jedno westchnienie Marii, tym razem była w nim niezmierna ulga.

Nim upłynęła minuta, z okna mego domu widziałem Marię, jak nieco mniej pochylona niż zwykle, żwawym, może trochę zbyt drobnym krokiem przechodzi przez podwórze omijając płochliwe gołębie.

W każdą niedzielę rozgrywała się podobna scena i każdej niedzieli Irena czytała Łukaszowi. Widocznie odpoczywał w te dnie tak dalece, że nie chciał czytać sam i korzystał z usług lektora o spokojnym glosie; podejrzewałem niekiedy, że wsłuchuje się więcej w ten glos niż w treść tekstu. To wspólne biesiadowanie nad książkami było chyba jedynym jasnym promieniem, jaki rozświetlał szarość i chłód ich powszedniego życia.

Kiedy Irena czytała gazety, padały wielkie słowa, patetyczne, hałaśliwe. Najwięcej było tych ogromnych słów, co tak nieprawdziwie brzmiały w ustach młodej dziewczyny, słów nie oddających miary epoki, jej wstydu ani dumy; ich nadmiar dowodził braku właściwej miary u tych, co tak pisali, nie wiedząc wcale, o ile wszystko jest większe i trudniejsze,

103niż ich wzniosła pisanina, i już nie orientując się zapewne, że ich wyobraźnia odbija tylko światy stworzone przez ich gazety, kruche i jeszcze wciąż nieprawdopodobne.

Po kilku uwagach Łukasza zrozumiałem, że już dawno odkrył banał tych zdań wymictoszonych i oskubanych z sensu.

Bo tak już jest – komentował kiedyś •–już tak jest na tym świecie, że jeśli wszystkich pobożnych nazwiemy świętymi, to świętość utraci swój blask. I to samo jest z rewolucją. Zamiast ją chwalić, niech ją realizują.

Albo tak mówił;

U nich tak jest pisane, jakby każda gołoledź była wysypana popiołem, a każda droga pokryta asfaltem, a każdy człowiek niby anioł, tyle że tam, w tym ich pisaniu, trochę głupi i naiwny anioł, z sercem oczyszczonym drucianą szczotką. Pomyśl sama. czy tak łatwo się pracuje? Ile się ludzie nadręczą, naklną, wypocą, a u nich potu ludzkiego nie widać ani krzywdy, ani gniewu.

Piszą, bo chyba teraz tak trzeba – odparta Irena. – O tym, co dziadek mówi, ludzie i tak wiedzą, nie trzeba pisać.

Łukasz nie był z tego zadowolony.

Trzeba to pisać, o czyni ludzie wiedzą, a nie chodzić po bagnie, a palcem pokazywać niebo. U nich, w gazetach, cały czas trwa jakieś święto, jakby ludziom pianola albo i harfa przygrywała w robocie. O, nie – westchnął Łukasz – wiedzą coś o tym te dwie ręce, wiedzą one dobrze, co znaczy pracować.

Zawsze się tak gniewasz, jakbym sama to pisała – powiedziała Irena. – Może już nic czytać?

Jakieś lepsze gazety mi kupuj, mądrzejsze, bo tylko bojaźliwi mogą tak składnie i gładko wszystko opisywać. A oni, niby rewolucjoniści, pożal się, Boże. Ani w ich pisaniu nie ma tego piękna ludzkiego, na jakie natrafia się w życiu, ani nie ma tej boleści i troski, jaka ludzi ogarnia… A sama wiesz, że nie trzeba tak chwalić i chwalić, i słodzić, bo u nas jeszcze się nie pracuje osiem godzin na dobę ani pięć dni w tygodniu, i górnik w niedzielę także musi zjechać na szychtę… U nas w domu ani radia, ani gazu, ani łazienki. A czy to tylko u nas? O to im idzie. Nasza bieda i ta znojna praca musi jakiś ślad zostawić. Ale jak ktoś weźmie po latach te gazeciny do rąk, to złapie się za głowę, że nam się tak ślicznie żyło… Co tu gadać?!

Łukasz zamilkł i zdaje się poprawił ułożenie ciała na łóżku, bo głośno zaskrzypiały sprężyny.

Ładnymi słówkami nie zhcblujesz życia na gładko, na nic takie struganie. I człowiek, i wszystko, co on tworzy, rodzi się w cierpieniu, i nie ma jeszcze lekarstwa na ten ból.

Irena milczała.

Łukasz zasnął. A odświętnie przyodziana Maria, otulona kwiecistą chustą, chyłkiem opuściła dom. Drobnymi kroczkami przemierzyła podwórze, rozejrzała się może. trwożliwie, czy ktoś jej nie śledzi albo

104nie zatrzyma, i obciążona jeszcze jednym kłamstwem wobec Łukas/a. idąc coraz szybciej, znikła na zakręcie bocznej drogi skrytej za żywopłotem.

To oszustwo wobec Łukasza nie przygniatało Marii ku ziemi, lecz prostowało jej plecy i napawało ją zadowoleniem, może nawet dumą i nadzieją, którą żyło w niedzielne popołudnia jej zmęczone serce, świadome celu tego kłamstwa.

Widziałem to w jej postaci i twarzy, gdy będąc jeszcze na podwórzu odwróciła się i spojrzała w moje okno. O czym wtedy myślała? Ja myślałem o Teresie.

31

Gdy Teresa wołała „zostań, wróć”, nie było to ostatnie z nią spotkanie. Odwiedzała mnie jeszcze kilkakrotnie, ale nasze rozmowy nic nowego nie wniosły do przygody, która przeistoczyła się jakby w preludium zupełnie innej sprawy, sprawy tak zagmatwanej, że przypominała powieść sensacyjną.

Kiedy przychodziła Teresa, przyjmowałem ją obojętnie, zadając sobie sporo trudu, by nie ujawnić słowem ani niecierpliwym gestem pasji, która mną miotała. Dziewczyna nie wspominała o nocy spędzonej z tym facetem z „Arizony”. Niekiedy wydawało się, że chce coś powiedzieć, ale nie ułatwiałem jej tego. Bo i po co?

Straciłem dla niej szacunek, który tak wiele znaczy w miłości. I chyba także na tym polegała nasza klęska. Może się domyśliła, że tak jest i chyba dlatego nie opowiedziała o swojej zdradzie. W takiej sytuacji szczerość niczego nie mogła naprawić. Więc lepiej milczeć i nie upokarzać się. Byłem jej potrzebny nawet za cenę kłamstwa. Ale brzydziłem się tym milczeniem, kłamstwo brudzi miłość najwięcej. I chyba tylko litość sprawiła, że całowałem ją, kiedy odchodziła do domu.

Miotałem się w pułapce wyobraźni. Przypuszczałem, na przykład, że gdy Teresa poczuła na sobie ciężar obcego mężczyzny, zaczęła płakać. Może go nawet odepchnęła. Skuliła się w rogu tapczanu i zwarłszy uda czekała z bijącym sercem na to, co się stanie. Może już wtedy przeczuwała późniejszy niesmak i wstręt? A może to przyszło dopiero rano, gdy wytrzeźwiała? A może była z nim szczęśliwa i przeżyła jakiś superorgazm? Wolałem zadręczać się tymi urojeniami, niż słuchać, co ona opowie.

Gdy obejmowałem ją, odchylała głowę w sposób jej jednej właściwy i przymknąwszy oczy oczekiwała pocałunku. Ale kiedy musnąłem zaledwie usta przymkniętymi wargami, wtedy otwierała.szeroko szare i zdumione oczy. Myślałem wtedy, że w tych oczach zamieszkało kłamstwo. I że wszystko jest w nim fałszem, prócz tego jednego pragnienia: żebym z nią został, zapomniał, przebaczył.

Nie mogłem także pojąć, dlaczego zależy jej na mnie. Była piękna, doskonała, zgrabna, a dwa lata, jakie przeżyliśmy ze sobą, nie wydo-

105były z twarzy Teresy ani jednej zmarszczki. Jej uroda dojrzała, cudownie rozkwitło dziewczęce ciało. Nie potrzebowała ode mnie pomocy i mogła znaleźć lepszych i mądrzejszych niż ja. Ale co miłość ma wspólnego z wybieraniem, z rozmyślaniem, czy ktoś jest lepszy, piękniejszy, mądrzejszy?

Najtrudniej przyszło mi rozstać się z jej ciałem. Kiedy leżała naga u mnie w pokoju, przypominała mi akt dziewczyny spoczywającej w zmiętej pościeli na obrazie Lovisa Corintha. Widziałem go kiedyś w albumie bremeńskiej galerii sztuki, który wystawiono w witrynie antykwariatu. Nie miałem wówczas tyle pieniędzy, by kupić album, jednak chciałem go mieć z zazdrości o to. że ktoś poprzez obraz Corintha będzie przypatrywać się nagiej Teresie. Jej nagość była moją własnością, tak myślałem, niczyją więcej.

W kilka miesięcy po naszym rozstaniu pobiegłem do antykwariatu. Księgarz z rudą bródką uśmiechnął się zagadkowo, może pobłażliwie i wyjaśnił, że już nie ma tych reprodukcji.

Panie, u nas takie rzeczy idą jak woda – powiedział. – Może pan życzy sobie inny albumik? – zachęcał. – Mam także zagraniczne fotografie aktorek, rozebranych aż po szyję, człowiek popatrzy i śni mu się to po nocach.

Wyjaśniłem mu, że nic interesują mnie fotografie, które śnią się po nocach. Zależało mi tylko na tym jednym albumie.

Aha. Pan się zna na malarstwie i nie leci pan na porno?

Nie znałem się na malarstwie i powiedziałem mu o tym. Pocieszył mnie, że ci, co kupują albumy, także nie znają się na nim.

Przeprosił mnie, nie wiem za co i zapewnił, że wcale nie chciał mnie urazić. Gdybym chciał, to przy pewnej zapobiegliwości i przebiegłości, mogłem, nie znając się na książkach ani.na albumach, zostać jego szefem w centrali księgarskiej Miasta. Wolałem jednak żyć z tego, na czym się znałem.

Aż do dnia pożegnania brakło Teresie odwagi, by powiedzieć prawdę o tej nocy. Gdybym sam zaczął mówić, nie umiałaby zaprzeczyć. Już tylko to milczenie dobrze o niej świadczyło.

32

Jeszcze raz odwiedziłem Klaudię przed wyjazdem do Dziury. Powiedziała mi, żebym nie miał złudzeń:

Kładąc się koło ciebie nie miałam zamiaru… No, czy rozumiesz? Nie chciałam ci się oddać i nie pozwoliłabym na to.

Więc czemu się położyłaś?

Żal mi było ciebie. Wiedziałam, co dzieje się z tobą.

Coś tam odpowiedziałem, byle tylko mówić, że nie mam do niej żalu, że jestem jej wdzięczny i że dobrze o niej świadczy wzgląd na Teresę, i przepraszam ją za wszystko, także za Teresę…

106– Głupstwa – odparta. – Dobrze świadczy, źle świadczy, to nic nic znaczy. O jednej dobrze świadczy, jeżeli oddaje się natychmiast mężczyźnie, którego kocha, a o innej, jeżeli tego nie zrobi. O jeszcze innej źle świadczy, jeżeli nie należała do nikogo, bo zawsze była zbyt letnia lub zbyt przebiegła, by się na to zdobyć. Dla każdego są inne kryteria, tylko księża stosują jednakowe do wszystkich. I tak dalej… Wyjeżdżasz, prawda?

Tak.

Powiedziałeś Teresie?

Dzisiaj jej powiem.

Kiedy wmówisz w siebie, że mnie kochasz i że chcesz być ze mną, daj mi znać. Zaczekam pół roku na twój wyrok.

Nie czekaj, Klaudio. Jestem już…

Nie „już” – wtrąciła – ale jeszcze jesteś bardzo naiwny. To wszystko.

Może. Ale dobrze, że przynajmniej tyle ocalało, ta naiwność. Dzisiaj powiem Teresie, że wyjeżdżam.

33

Powiedziałem. Już godzinę siedziała u mnie w pokoju, a ja znęcałem się nad nią upartym milczeniem. Nie ukrywała, że przygotowana jest na najgorsze.

Na co czekałem, czego mogłem się jeszcze spodziewać? Nie przynosiła zadowolenia jej uległość i obawiałem się, że lada moment wzbudzi współczucie i litość. Sytuacja stawała się nazbyt męcząca. Powiedziałem więc, nie wyjaśniwszy, jak do tego doszło, że przenoszą mnie stąd. Za kilka dni – mówiłem – może już jutro, muszę wyjechać z Miasta.

Zdawało mi się, że krzyknie. Podeszła bliżej i dotknęła mojej chmurnej i złej twarzy dziecinnym, nieśmiałym i niezgrabnym gestem. Poczułem, że jej ręka drży tak silnie, jakby wsparta była o kierownicę traktora. To nie ona, ale dziecko prosiło o przebaczenie. Broniąc się przed tkliwością, pomyślałem, że jest przecież dojrzałą dziewczyną, a nie dzieckiem i nie mogę jej przebaczyć.

Była jak umarła, jej ramiona bezwładnie zwisały wzdłuż ciała. Boże, żeby tylko nie uklękła, żeby nie uklękła i nie pocałowała w rękę, żeby nie płakała głośno i żeby nie uklękła! Nie przypuszczałem nigdy, że twarz dziewczyny może być tak bardzo naga.

Ogarnęła mnie rozpacz. Wszystko, co było przede mną, nagle pociemniało, także domy i ulice jeszcze przed chwilą prześwietlone jaskrawym blaskiem. Moje zaćmienie słońca trwało zbyt długo i pomyślałem, że już nigdy się nie skończy, bo albo ja oślepłem, albo świat pogrążył się w mrokach.

Jej głos wywołał mnie z tych ciemności.

I nie wrócisz? Już nigdy?

107Ująłem jej zapłakaną twarz w obie dłonie i powiedziałem:

Tereso, zostawmy to. Wszystkim kobietom mógłbym wybaczyć, Klaudii i każdej innej, ale nie tobie, zrozum, nie tobie, bo nikogo tak nie kochałem, jak ciebie.

Nie kochałem? To czas przeszły i dokonany.

I nie kocham nikogo prócz ciebie, bo jest taka miłość, której nie zabija nawet zdrada, nawet nienawiść, nawet obrzydzenie. Ale im wyżej unosiliśmy się nad ziemią, tym bardziej zmieniały się prawa, które nas obowiązywały. Złamałaś jedno z tych przykazań, nie, nic nie mów. proszę, ja wiem, to dobrze, że nie zaprzeczasz, dlatego jeszcze wciąż ciebie kocham, bo nic umiesz kłamać. Zabrakło ci oddechu, skrzydeł, czy ja wiem, jak to nazwać i musimy się tymczasem rozstać, na razie, nie przeszkadzaj temu, nie walcz ze mną o coś, co zabiłaś, czego już nie ma. Może to się zmieni, może zapomnę. I w przyszłości, jeżeli nie będziesz z nikim innym…

Nie będę, przysięgam, nigdy, nigdy!

– … i zechcesz mnie jeszcze wtedy, spróbujemy wówczas na nowo, od początku, bo do tego, co było dawniej, już nie da się wrócić. Coś się w środku poszarpało,, rozumiesz, jakaś taka skrobanka w sercu, i póki się nie zagoi, nic nie można zrobić. Proszę, nie tłumacz, wyżarły mnie moje podejrzenia, i zatruła mnie wyobraźnia, już nie wiem, co znaczy być sprawiedliwym. Może się domyślasz co ze mną…

A ja – zawołała gwałtownie Teresa – a ja?! Myślisz, że nie jestem jedną wielką raną? Że mnie nikt nie skrzywdził? Więcej niż ja ciebie, jak ty nic nie rozumiesz, więcej niż ciebie, mój Boże, bo i on, i potem ty, a ty tysiąc razy mocniej niż on, mój Boże, Boże…

Przytuliłem ją do siebie. Tak, myślałem tylko o własnym bólu, a nie

0 jej cierpieniu.

Drżała, zachłystując się szlochem, była rozdygotana i zarazem bezwładna. Ale nic pewnego ani pocieszającego nic mogłem jej powiedzieć. I tylko pochyliłem się nad nią i długo całowałem wargi wilgotne od łez, obrzmiałe, zamykające się na moich ustach jak kielich żarłocznej rośliny.

Kiedy nagły przypływ szlochu rozwarł jej wargi, wtedy rozchylonymi ustami zsunąłem się wzdłuż jej ciała, ukląkłem przed nią i przytuliwszy twarz do jej bioder całowałem poprzez cienką tkaninę sukni wypukłą

1 gorącą wyspę na jej ciele, której kwiat już nigdy nie otworzy się dla mnie.

Przymknęła oczy. Wsparłszy się na moich ramionach przechyliła twarz i wyprężone ciało do tyłu, ale jeszcze wciąż płakała, i nic w tej pozie nie było zmysłowego, najsłabszy dreszcz pożądania nie przebiegł przez jej wrażliwe ciało. Przypominało to raczej ekstazę modlących się, czekających na cud.

Lecz cud się nie spełnił. Stanąłem przy niej.

Teraz idź – szepnąłem – już idź, Tereso, i nic nie mów. Odwróciłem się i spojrzałem na ulicę oczyma, które wciąż były jak

108zasnute bielmem. Słyszałem, że Teresa wychodzi z pokoju stąpając po skrzypiącej posadzce ostrożnie i lękliwie, na palcach stóp. Tak bose dziecko chodzi po ściernisku. Jakby obawiała się, że jeszcze coś powiem i zniszczę wszystko, co stało się przed chwilą, że może zechcę wyjaśnić, dlaczego uważam rzecz za skończoną.

Kiedy już drzwi zamknęły się za Teresą, w obawie, że zobaczę ją na ulicy i że ona spojrzy w stronę okien, odszedłem w głąb pokoju.

Tak wyglądała z zewnątrz scena naszego rozstania, tak widzieliby ją inni, gdyby nakręcono na taśmę filmową nasze pożegnanie. Lecz co działo się we mnie i w niej? Już nawet nie tego dnia, ale co będzie każdego następnego^ przez wiele tygodni? Czułem się skrzywdzony przez nią i przez przeklęty splot okoliczności, ugodzony celnie i w sposób doskonały.

Bóg, w którego wierzyła Teresa, Bóg Klaudii i Bóg tylu innych ludzi, nie obronił naszej miłości, pozwolił ją unicestwić. Gdyby Bóg przynajmniej dbał o miłość na tym świecie, tylko o ten łaskawy i bezcenny dar losu, o nic więcej, to wystarczyłoby ludziom i na wszystko inne, co na Ziemi tak naiwnie przypisuje się nie politykom, ale niebu, patrzyliby przez palce.

Już nie umiałbym żyć w mieście, w którym ona mieszka. Postanowiłem wyjechać, natychmiast, jak najszybciej, i nie było siły, która mogłaby odwieść mnie od tego zamiaru.

34

Zapewne są ludzie, którzy nie uwierzą w tę konieczność, znam takich, powiedzą, że przesadzam, że nie ma podobnie opętańczej miłości, że w każdym związku trzeba iść na kompromisy. Są i tacy, co uważaliby mnie za skończonego głupca: patrzcie – powiedzą – patrzcie tylko! Oto człowiek, który nagle porzuca Miasto, kolegów, przyjaciół, piękną dziewczynę i te wszystkie swoje sprawy, rezygnuje z kariery, i szuka szczęścia w jakiejś dziurze!

Ponieważ o ładnych dziewczętach mówi się zazwyczaj źle, dorzuciliby:

I to przez kogo? Przez taką dziewczynę? Dziecinne to i głupie, tyle w tym racji.

Tak, mogło mnie jeszcze spotkać, że ktoś w mojej obecności mówiłby źle o Teresie! Klaudia była jedyną, której na to pozwoliłem, ale i ostatnią. „Dziecinne to i głupie”… Ile głupstw i szaleństw popełniono z winy kobiet i dla kobiet, z przyczyny ich miłości i ich kłamstw, namiętności i zdrady! Trudno, widocznie jestem jednym z tych, co są do tego zdolni, a takim również trzeba pozwolić istnieć.

A zresztą – tłumaczyłem wyimaginowanemu przeciwnikowi – czy nie znajdę gdzie indziej pracy? Czy na Mieście kończy się świat? Jeżeli nie zechcą dać mi biurka, z chęcią stanę przy tokarce; w tym kraju znajdzie się przynajmniej jedna taka. w której ja będę regulować obroty.

109Mogę także* być zecerem, elektrotechnikiem, dekarzem albo wrócę na ring. Bo byłem dawniej bokserem.

Toczyłem te wewnętrzne dialogi, trawiłem na nich całe noce, i już byłem usprawiedliwiony, zabezpieczony, choć szare oczy Teresy, jak w banalnej piosence, patrzyły na mnie ż każdego kąta, z kart książek, z szyb okiennych, z pustej przestrzeni. Ale porzucenie Miasta było postanowione i nie znałem siły, która by mnie od tego zamiaru odwiodła. Przygotowałem więc obronę mojego prawa do ucieczki.

By jak najrzetelniej przedstawić całą rzecz, muszę dodać, że gdybym nie odkrył w życiu innego sensu, jak tylko istnienie tej dziewczyny i miłości do niej, jeślibym nie odczuwał innego pragnienia, prócz tego. by zawsze w nią wierzyć – może zagubiłbym się w tej mgle i ciemności, która osaczyła mnie tak nagle, w ciągu jednej nocy trwającej przez wszystkie następne.

Pocieszałem się jeszcze, że miłość do człowieka jest tym cenniejsza i głębsza, im więcej ktoś kocha świat i życie –jakie by ono nie było – i marzenia, i to wszystko, co nam obiecuje każda następna chwila niosąca na fali czasu nieoczekiwane zdarzenia i klęski.

35

Moje życie, począwszy od najwcześniejszych lat, było nasycone przygodami, jakkolwiek obnosiłem niekiedy po tym urzekającym świecie żołądek kurczący się z głodu.

Jeździłem na gapę pociągiem. Uczepiony ciężarówki lub autobusu i nie zauważony przez kierowcę umiałem przejechać dziesiątki kilometrów. Widziałem, jak pracują robotnicy portowi, jak kochają się psy i konie, i knury, i jak mężczyźni kochają się z dziewczętami w taksówkach. Oglądałem, jak w prosektorium kraje się zamrożone zwłoki, jak ścina się drzewa i spławia je wodą, jak fedrują górnicy pod ziemią, i jak pracują złodzieje kieszonkowi na ziemi, doliniarze, pajęczarze i inni. Szczuli mnie psami, nieraz obili kijami, a przyjmowałem to wszystko jak coś, co mi się należy i czego w życiu nie da się uniknąć.

Przypominam sobie te i inne wydarzenia, zastanawiam się nad nimi i od nich pragnę zacząć dalszy ciąg opowieści, ponieważ chciałbym znaleźć w moich wspomnieniach bardziej określone miejsce dla Łukasza.

Wydaje się na pozór, że o to nietrudno, bo tamte, tak odległe wypadki, pogrążyły się już w czasie i coraz głębiej zapadają w niepamięć. A jednak wszystkie odżyły we mnie, gdy splot okoliczności sprawił, że prawie równocześnie straciłem Teresę i zabrnąłem w dramat Łukasza.

Oba te przeżycia, Teresa i Łukasz, zajmują tylko z tej racji odrębne w mojej pamięci miejsce, ponieważ nie rozgrywały się w latach głodu, ognia i wojny. Nie towarzyszył im czas, w którym okrucieństwo i mord, i palenie żywych stawały się czymś codziennym, przylegały do świata

110pogardy, rządzonego przez zbrodniarzy, i zagrażały każdemu z nas. Teraz, gdy tamto już minęło i rozwijały się inne formy okrucieństwa i niewolnictwa, bez pieców krematoryjnych i rozstrzeliwań na ulicy – ucieczka od życia i sztucznie wytwarzana obojętność wobec jego łajdactw już nie były uzasadnione.

Łukasz, wciąż innym potrzebny, silny i mądrzejszy od młodych i zuchwałych, z obojętności, goryczy i wzgardy ulepił swój światopogląd. Zamknął się w oddalonym od Miasta domku ze smutną, zgarbioną kobietą. Dobrze, chyba tak myślał, niech świat się toczy dokąd chce, byle mnie zostawił w spokoju. Łukasz zrezygnował. Tego nie umiałem mu wybaczyć, bo zapewne największym grzechem jest obojętność i rezygnacja.

Wiem. także zrezygnowałem z Teresy; z ogromnego obszaru w moim i jej życiu, ale to nie było jednoznaczne z kapitulacją. Tak zresztą zwykle się działo, że rezygnowałem z poszczególnych spraw, w jakie przestawałem wierzyć, ale nie mogłem i nie umiałem wycofać się z sumy wszystkich ziemskich spraw, nawet przegranych.

Może dlatego uznałem życie za najwyższą wartość, życie wśród ludzi, w zgiełku, jaki wytwarzają, ponieważ przedwcześnie zaznałem smaku rozczarowań, upokorzeń i zbyt szybko zorientowałem się, że jestem prześladowany i ścigany przez nie ujawnione i nieuchwytne moce, którym wymykałem się na oślep.

Wielką nienawiść przeżyłem o wiele wcześniej niż wielką miłość. Ubóstwiałem młodziutką dziewczynkę, z którą chodziłem,w okoliczne lasy i tam rozplatałem jej długie puszyste warkocze i znowu je splatałem, i całowałem jej policzki, a ona moje. Niczego więcej nie pragnęliśmy. Byłem szczęśliwy, byle tyłko spotkać się z nią każdego dnia, pieścić jej warkocze i całować policzki. Jej rodzice i nauczyciele w Mieście powiedzieli jednak, że jestem włóczęgą i zepsutym chłopakiem, że deprawuję im córkę. Powiedzieli, że mnie pobiją, jeżeli jeszcze raz spotkam się z tą dziewczynką.

Wkrótce wybuchła wojna. Obcy żołnierze wkroczyli do Miasta. Pobiegłem w lęku o moją dziewczynę pod jej dom. Po drodze powiedziano mi: „ONT są teraz u nauczyciela” – i tam zobaczyłem samochód na podwórzu. Ona była córką nauczyciela.

Przylgnąłem twarzą do szyby: jeden żołnierz, nie z SS, ale z żandarmerii, stał rozkraczony na środku pokoju i rozpinał spodnie, a drugi, skręciwszy warkocze dziewczynki w pięści, jak powróz, i trzymając tę pięść na jej ustach, gwałcił ją. Słyszałem rozpaczliwy krzyk wydobywający się spod pięści owiniętej w puszyste włosy, które poprzedniego dnia rozplatałem w zachwycie.

Zwinąłem się pod tym oknem w kłębek, jakby ktoś kopnął mnie w żołądek. Wymiotowałem. Do izby nie wszedłem. Lecz to nie było tchórzostwo. Po raz pierwszy poczułem moją bezsilność wobec uzbrojonych mężczyzn, wobec ludzi mających władzę. Tam, pod tym naj-

111straszniejszym z okien, jakie w życiu widziałem, poprzysiągłem zemstę żołnierzom, którzy wkroczyli do Miasta. Może dlatego strzelałem później do nich.

Zgwałcona dziewczynka miała na imię Klaudia.

36

Wieczorem przyjechała Klaudia.

Kiedy zapukała, Irena wybiegła z pokoju Łukasza. Odsunęła rygle.

Pani do kogo?

Usłyszałem głos Klaudii, wymieniła moje imię.

Jaki Piotr? Już jest późno…

Klaudia: – Jak dla kogo, proszę pani. Dla mnie jest za wcześnie.

Irena: – A dla nas późno. To nie Miasto, proszę pani, ale Dziura.

Na to Klaudia: – Och, wiem, że to Dziura, to od razu widać. Nawet w tej reakcji pani…

Irena: – Zdaje się, że Piotr już śpi,

Klaudia: – Dawniej chodził późno spać. Nigdy nie zasnął przed północą.

Irena: – Teraz wcześniej zasypia.

Klaudia: – Mówicie do siebie po imieniu?

Irena: – A wy?

Klaudia: – Może pani jednak powie, gdzie on…

Otworzyłem na oścież uchylone drzwi i nie wchodząc do sieni, zawołałem: – Proszę wejść!

Weszła Klaudia, ocierając się chyba naumyślnie spódnicą o drzwi, by zaszeleściła sztywna nylonowa halka, marzenie wszystkich dziewcząt z Dziury. Spojrzałem na nią: znikł „koński ogon”. Włosy były krótko przycięte, spod rozwianych kosmyków wychylał się brzeg ucha.

Serwus, Piotr.

Serwus, Klaudia. Spadłaś mi jak z nieba.

Chyba z piekła.

Podeszła bliżej. Zamknąłem za nią drzwi.

Nie cieszysz się, że przyjechałam?

Cieszę się. Ale po co przyjechałaś?

Mówisz „cieszę się”, jakbyś stał nad grobem i zgrzytał zębami, bo deszcz zmoczył mowę pogrzebową napisaną przez kogoś na kartce, a ty już nic nie możesz przeczytać ani nie pamiętasz nazwiska nieboszczyka. A z głowy nie powiesz, bo przemówienie przysłali z ministerstwa i ty byłeś naprzód na meczu, gdzie przegrała drużyna, której od dziecka kibicujesz, i nie zdążyłeś przeczytać tej pogrzebowej kartki, nawet nie masz pojęcia, jak się nieboszczyk nazywał, ile miał lat i jakie zasługi, i dlaczego, i jakiej idei ofiarnie poświęcił całe swoje życie – recytowała to jak prozę poetycką.

Skończyłaś?

112– Poproś, żebym usiadła. Gdzie postawić parasolkę? Gdzie powiesić płaszcz?

Płaszcz daj tu, parasolkę, czekaj, postawię w kącie. I proszę, żebyś usiadła. Nie gniewaj się, nie byłem przygotowany.

Ale byłeś przygotowany – wtrąciła – kiedy mnie potrzebowałeś… Nie, nie wypominam, przyjeżdżaj do mnie, kiedy zechcesz, zawsze dam ci to, co lubisz. Gdy mój narzeczony będzie ze mną w łóżku, a ty przyjdziesz, to wyrzucę go z łóżka i przyjmę ciebie, chociaż nie będę przygotowana.

Gdybym mógł, dałbym ci za to order.

Przyjmujesz mnie tak, jakbym zjawiła się po alimenty albo chciała naciągnąć cię na forsę.

Czemu tak mówisz?

Czemu mnie tak przyjmujesz?

Nie mam pojęcia.

Kto to jest, ta mała?

Córka gospodyni. Irena.

Zazdrosna o ciebie. Byłeś już z nią?

Nonsens. Z nikim nie byłem po Teresie.

Ładna dziewczyna. Ale naucz ją, żeby nie objawiała swojej zazdrości tak nachalnie, bo szybko ciebie straci. Kto chce ocalić miłość, musi wciąż udawać.

Powiedziałem już, że nic mnie z nią nie łączy. Ciebie nigdy nie okłamałem.

Piotr, przyjechałam, bo boję się o ciebie.

Nic nie powiedziałem; udałem zdziwionego, chociaż ona mogta bać się o mnie.

Czy można gdzieś umyć ręce? Jestem cała zakurzona. Koszmarna jest ta wasza podmiejska komunikacja.

Wyjąłem z komódki ręcznik i podałem go Klaudii.

Za parawanem jest miednica i dzbanek. Woda chyba jeszcze ciepła.

Bluzka i spódniczka zawisły na ramie parawanu. Słyszałem, jak Klaudia pluskała wodą. Na płótnie zasłony potworzyły się wilgotne zacieki.

Na środek pokoju upadły pantofle.

Daj jeszcze jeden ręcznik.

Chwycisz? – przerzuciłem go przez parawan. Myjąc się mówiła:

Umiałabym się umyć nawet w garnuszku… Masz może jakieś pantofle? Jeżeli możesz, daj mi także piżamę, przepociłam kostium, a nie cierpię przepoconych łachów, niech wyschną. Nie masz pojęcia, jak było duszno, ani smugi wiatru, w autobusie żar, jak w hutniczej walcowni. Widziałeś kiedyś walcownię?

Tak. Kiedy mnie jeden mściwy towarzysz zgnoił, pracowałem tam kilka miesięcy.

113– Ty chyba wszystko widziałeś… Czy bardzo się zgorszysz, jeżeli powiem, że chcę tutaj nocować? Zatkało cię? Czemu nie odpowiadasz?

Klaudio, doceniam twoje poświęcenie… że przyjechałaś, ale tu są obcy ludzie, o surowych obyczajach.

Kiedy przyjechałam do Dziury i zobaczyłam wasz hotel, pomyślałam, że raczej w rowie, na hałdach, ale tam nie będę nocować, na mnie niech ta buda nie liczy. Co teraz zrobić? Wymyśl coś, ratuj.

Na podłogę, tuż przy parawanie, frunęła halka.

Nikogo tu nie znam. Kto ci dał mój adres?

Byłam u ciebie w biurze i tam natknęłam się na twojego znajomego, Karbek czy Garbek, bardzo śmieszny człowieczek. To on podał mi twój adres i chciał się koniecznie dowiedzieć, po co przyjechałam i co mnie z tobą łączy.

Co powiedziałaś?

Że przyleciałam helikopterem po twój autograf. Strasznie ponury facet, nawet się nie zaśmiał, może nie wie, co to znaczy autograf, ale przestał pylać, bo miał na mnie straszną ochotę. Chciał się ze mną zobaczyć i dopytywał, kiedy wracam do domu.

A ty?

Powiedziałam, że jutro, ale nie wiem, gdzie przenocuję, bo hotel jest straszny, a on na to, że to nie jego resort, ale jak chodzi o ciebie, a właściwie o mnie, to może mi polecić autobus, który jedzie w twoją stronę, no i tylko dlatego zjawiłam się tutaj co najmniej o godzinę wcześniej.

Odstawiła miednicę i z gracją baletnicy oparła na ziemi lewą stopę, prawą trzymając na stołku. Wszystko, co tam za zasłoną robiła, potęgowało podniecenie.

Ten twój Garbek czy Karbek… – mówiła.

Garbek – poprawiłem.

– … zaproponował, że odwiezie mnie do Miasta swoim służbowym wozem, mogłabym przy nim zrobić karierę, no nie? Zaprotegowałby mnie w Hollywood. Ale w czasie rozmowy miałam ocholę zburzyć mu ten hełm ulizany z włosów. Co on się tak pieści z tymi lokami? Dmuchnęłam w jego śliczną główkę, ale fryzurka ani drgnęła. A Garbek wciąż pracował grzebykiem.

Prawa stopa Klaudii znalazła się na podłodze, lewa uniosła się.

Dał mi numer swego telefonu, prosił, żebym zadzwoniła. Wy tu musicie być bardzo wygłodzeni, a wygłodzeni mężczyźni są okropni, nie ma nic gorszego. Jak chcesz, odstąpię ci numer telefonu Garbka za szklankę gorącej herbaty, dobrze? Gdzie ta piżama?

Rozbroiła mnie, już nic nie tłumaczyłem. Kiedy przebrana w moją piżamę wysoko odwinęła rękawy bluzy i wyszła z ukrycia, była tak zabawna, że zaśmiałem się. Klaudia śmiała się wraz ze mną.

I co teraz? – zapytała.

Jutro wywalą mnie stąd.

Ale dzisiaj należy do nas, prawda? Była taka piosenka: „Nasza jest

114noc i oprócz niej nie mamy nic”. Bardzo się wygłupiam? Bo przecież my nic nie mamy.

Podeszła bliżej. Usiadła mi na kolanach, wyjęła z mojej ręki papierosa.

Za dużo palisz – powiedziała. – Czytałam gdzieś, że z tego dostaje się raka płuc po czterdziestce. Prawie murowane. Każdy papieros skraca życie człowieka o kilkanaście minut.

Nie mam jeszcze czterdziestki.

Ale jak ją złapiesz, to zapłaczesz. I wtedy przestanę cię pocieszać, bo będziesz dla mnie za stary, w dodatku z rakiem w płucach… Ale nie o to idzie.

A o co?

Powiedz mi prawdę, jak jest z tą małą. Jeżeli romansujesz z nią albo może coś was łączy, ostatecznie mieszkasz już tu kilka miesięcy i w tym czasie można było się pobrać i wziąć rozwód, to powiedz mi szczerze, może się kochacie? Natychmiast się ubiorę i odprowadzisz mnie na dworzec. Jak jest z tą dziewczynką? Przyznaj się.

Powiedziałem ci, że nic mnie z nią nie łączy;, jeżeli nawet, to nie sprawy, jakie łączyły mnie kiedyś z tobą. To skomplikowana historia jej dziadka, Łukasza, którą razem musimy… ale za dużo byłoby do gadania.

Łazi mi po głupiej łepetynie taka jedna brzydka myśl, że ona jednak ciebie kocha. Podoba ci się moja nowa fryzura?

Śliczna, ale z tą miłością nonsens, powiadam ci. nonsens!

Mówisz tak dlatego, żebym tutaj została?

Wolałbym, żebyś tutaj nie nocowała.

Ale nie przez nią? – Możesz mi wierzyć.

Jak ona się nazywa? Już zapomniałam.

Irena. Podać ci nazwisko i datę urodzenia?

Lubię to imię. Irena. Mężczyźni są ślepi na czyjąś miłość, jeżeli sami nie kochają, ale jak mówisz, że naprawdę nic was nie łączy… Nie chciałabym, żeby ona cierpiała, jest jeszcze młoda i od cierpienia nie powinno się zaczynać. Dopiero druga czy trzecia miłość powinna być nieszczęśliwa, a ślad po tej pierwszej długo zostaje. Ta pierwsza powinna być najpiękniejsza i najlepsza.

Przypomniałem sobie żołnierza, który ją, piętnastoletnią, gwałcił na oczach rozkraczonego żandarma. Nigdy jej o tym nie powiedziałem i nie przyznałem się Klaudii, że patrzyłem przez okno, że padłem nieprzytomny pod tym oknem… Taka była jej pierwsza miłość.

Nasza miłość była piękna, prawda, Klaudio? Myślę o tej dziecinnej, pamiętasz. Byłbym szczęśliwy, gdybym przypomniał sobie smak pocałunków na twoim policzku i twoje włosy.

Dotknęła palcem policzka.

Przypomnij sobie. Pocałowałem ją w policzek.

Ktoś zapukał do drzwi. Była to Irena, zdenerwowana i przygnębiona.

115Otworzyła drzwf nie czekając na pozwolenie.

Matka pytała, czy zaparzyć herbaty dla pana i pani. Klaudia ześlizgnęła się z moich kolan i podeszła do Ireny.

Nazywam się Klaudia.

Irena Pawlik.

Proszę matkę przeprosić, ale przejeżdżałam tędy i wstąpiłam do Piotra, nikogo więcej tu nie znam. A hotel jest straszny, więc jeśli państwo nie…

Irena zaskoczona i poważna, zapytała:

Pani będzie tutaj nocować?

Porozmawiam trochę z Piotrem. Później, za kilka godzin, on mnie odprowadzi na dworzec.

Irena spojrzała drwiąco na przebranie Klaudii.

W tej piżamie? Klaudia uśmiechnęła się:

To tylko tak, przebrałam się po myciu, bo byłam zakurzona i zmęczona. Jeżeli to panią razi…

Proszę pani, pan Piotr może gościć kogo tylko zechce, to jego pokój. Ale u nas nikt nie bywa. Nic się nie stało, można tu nocować, bo dokąd w nocy pani pójdzie? Pan Piotr opowiadał o pani.

Klaudia zwróciła się do mnie:

Opowiadałeś?

Opowiadałem o Teresie, ale nie chciałem wyjaśniać nieporozumienia. Irena sądziła, że przyjechała do mnie Teresa. Mówiła dalej:

Tak, opowiadał i cieszę się, że teraz wszystko jest u was w porządku, już dawno trzeba było tu przyjechać. Pan Piotr był bardzo niespokojny, wciąż myślał o pani.

Zdumiewająca zmiana zaszła w Irenie. Mówiła o mnie „pan” i zachowywała się jak pokojówka, która wie, że w każdej chwili można ją skarcić. Teraz chciałem jej wytłumaczyć, że Klaudia nie jest dziewczyną, o której opowiadałem.

Ireno… Chciałbym…

Czy napije się pan herbaty? – przerwały mi. – A pani?

Jeśli to matce nie sprawi kłopotu…

Za chwilę może pan przyjść, już się parzy. Matka idzie spać. Dobranoc pani.

Dobranoc – odpowiedziała Klaudia. Na mnie Irena nie spojrzała

37

Na co czekasz? – powiedziałem. – Weź swoje rzeczy – cisnąłem je na łóżko – i natychmiast się ubierz. Jeżeli tego nie zrobisz, wyjdę z pokoju.

116Tak zakończył się mój ostatni wieczór w Mieście, jeszcze do tego wrócę. Miałem już w kieszeni przeniesienie. Zjadłem w restauracji obiad i poszedłem do Filipa, żeby się pożegnać. Spotkałem go pod knajpką, właśnie wychodził.

Do mnie? Na piwko? Witaj!

Przyszedłem się pożegnać, wyjeżdżam.

Trafił ci się lepszy interes?

On już rozumował tylko kategoriami lepszych i gorszych interesów. Zresztą nie on jeden.

Tak – powiedziałem.

No to grabuia – podał mi mocną, twardą dłoń. – Grabula. Dzisiaj trzeba pilnować własnego tyłka. Bo cię zjedzą na surowo. Znam kilku takich jakichś cwaniaków, przychodzą do mnie, nawet piją za darmo. Oni ci powiedzą, jak jest, znają życie. Cholera wie, czym to się skończy.

Gorzej nie będzie – powiedziałem. – Zmieni się na lepsze.

Słyszałeś o czymś? Szykuje się coś nowego? Ludzie mówią, że znowu będą jakieś zmiany. Inny etap błędów i wypaczeń.

A ty co?

Umówiłem się zjedna cizią. Zerżnę ją w marszu.

A Cesia? Zaśmiał się.

Cesia pilnuje budy. I mojego wspólnika. Dobry chłop, uczciwy, ale trzeba mu patrzeć na palce. Ma lepką rączkę. Co tam od gości skręci, to mnie nie obchodzi, ale bufet i kasa to świętość.

Ty także trzymasz się tej zasady?

Ja się trzymam – powiedział. – I mogę butelkę do rachunku dopisać, ale zamiast wyborowej nie podam tej czerwonej, nawet żeby facet tak był wlany, że wody od wódki nie odróżni. W każdym fachu można mieć honor.

Szliśmy w kierunku alei Stalina.

Filip, znasz takiego małego kelnera z dworcowej? Byłem tam dzisiaj rano i ten cholerny krasnoludek chciał mnie okantować.

Ten mały kurdupel? Taka menda? Znam. To sekretarz naszego związku. Nic mu nie zrobisz, on ma jakieś cholerne i wysokie chody. Pierdolony krasnal.

Nie wygląda na takiego. Można go nastraszyć.

Daj mu spokój – rzekł pojednawczo Filip. – Sam żyjesz, daj innym żyć. taka moja dewiza. Ty wiesz, bracie, co by się działo, gdyby ludzie nie trzymali się tego? Jezus, Maria! Całe państwo do kitu bez tych układów. Bez nich wszystko się zawali.

No, przesadzasz. Co to ma do rzeczy?

Daj mu żyć, ja ci powiadam. Po co ci wojna z krasnoludkami? Chyba że wyjeżdżasz na zawsze. Już stąd wypłoszyliśmy takiego jednego jak ty, co wciąż się wpisywał do książki zażaleń. Cholerny grafoman, tylko pisał i pisał. No i potem w knajpach godzinami czekał na żarcie.

117Sosy mu kapały na niedzielny garniturek, bułki dostawał twarde jak kamyki, wodę sodową podgrzaną, piwo z wodą. Poszedł nasz cynk i już się gość nigdzie nie może pokazać, w Mieście jest przegrany. Tu, widzisz? W tej kawiarni czeka na mnie babka. Chcesz, żebym ci przedstawił?

Nie warto, bo ja zaraz odbijam. Spojrzał podejrzliwie.

Żartujesz, co?

Mogę sobie przysięgać, że tym razem już nie, ale to na nic. zawsze odbijam, rozumiesz, wyjmuję dziewczyny.

Stanęliśmy przed szklaną witryną kawiarni. Tuż przy szybie, tak, by była widoczna dla wszystkich,siedziała młoda, nieco upozowana kobieta w białym futerku z królików, opuszczonym nisko na ramiona. Może nawet ładna, ale jaskrawo, wręcz ordynarnie umalowana.

To ta – szepnął, chociaż nie mogła nas słyszeć.

W tym futerku z królików?

Tak. I co myślisz?

Najładniejsza dziewczyna, jaką po wojnie widziałem.

Nie bujasz?

Słowo honoru:

Dziewczyna uśmiechnęła się. Wtedy ukłoniliśmy się obaj.

Widziałeś te usta?

Ładnie maluje. Próbowałeś zmazać? Uderzył mnie łokciem w bok.

A futerko za co się dostało, co? Za to, że ładna? To dla mnie za mało. Tam, gdzie trzeba, ona ma najładniejsze futerko, jakie kiedykolwiek widziałem, puszyste, bujne i gęste.

No, Filip, nie przeszkadzam. Jakbym kiedyś wpadł do Miasta, to skoczę do ciebie. Ja także uwielbiam takie gęste futerka. Cześć, Filip.

Czekaj – zatrzymał mnie. – Teraz mogę ci coś powiedzieć. Byli u nas na obiedzie ludzie z waszego biura. Mówili o tobie.

I co?

Ześ zmachał bękarta jakiejś dziewczynie i teraz trzeba ciebie ratować. Do tej afery jeszcze doszło, żeś tam gdzieś na boku zainkasował harmonijkę forsy. Ty, stary, uważaj na siebie, nie daj się capnąć. Sam bierzesz, to daj innym też trochę poskubać. Wtedy cała siatka się robi, jedno oczko wiąże drugie i jakby jeden sypnął, wszyscy polecą. Tego się trzymaj. Samotnie nie dasz rady budować socjalizmu, tylko w kolektywie… A co do twojej dziewczynki, to miałbym dla niej dyskretnego lekarza. Wyskrobie ją prawidłowo i bezboleśnie.

Wszystko zrobiłem co trzeba, nie bój się, Filip. Ale z tą dziewczynką było trochę inaczej. To nie moje dziecko. Nie ma żadnego dziecka.

A ona zwaliła na ciebie? Zdarza się. Trzeba się orientować, z kim chodzisz i leżysz. Parszywa historia. Ta cizia w kawiarni, ona wie, że jakby coś, to futerko i wszystkie nylonowe ciuchy wracają do mnie. Taka babka musi żyć ciągle w strachu. Albo ją zbijesz, albo nie dasz

118pieniążków, albo jej skonfiskujesz, jak mówią adwokaci, majątek ruchomy nabyty w czasie trwania nielegalnego związku.

Szkoda – powiedziałem – żeś mi wcześniej tego nie wytłumaczył.

Poznasz życie, nie bój się. jeszcze poznasz. Trzeba było do mnie częściej przychodzić. A ta, wiesz, taka bladziutka, co ci się wtedy podobała, z tymi wielkimi oczami, to już ją puścili w trąbę. Przychodziła ich szukać do mnie, pytała co godzinę, czy przyjdą, i wypłakała się na mojej kamizelce. Był tam jakiś gość wczoraj i już ją podłapał. Co ty wiesz o życiu…

Zbierało mi się na wymioty, ale powiedziałem:

Nigdy się nie wie tyle, ile trzeba.

Mądrze powiedziałeś. Idę, bo ta mała aż piszczy. Spojrzałem w szybę. Zobaczyłem ciężkie od tuszu rzęsy, ogromne usta

zarysowane szerokimi łukami, czarny piepizyk na prawym policzku, nisko obciętą grzywkę, jakby przyklejoną do czoła. Jeszcze, gdy pochylałem głowę, mignęła mi jej ręka. długa, z rozrośniętymi stawami palców, z purpurowym lakierem na paznokciach. I muskularne nogi założone jedna na drugą w kierunku ulicy, z wysoko podciągniętą spódniczką.

Śliczna babka – powiedziałem – ty masz szczęście. Kochasz ją, Filip?

Mam dla niej uczucie. Co zrobić, człowiek się starzeje i łasy jest na młodość. Ostatnia miłość? Kto wie, może to mój ostatni skarb?

Pilnuj tego skarbu. Filip. I tego futerka, kuśnierzu. Cześć.

Cześć.

Po tej rozmowie czułem mdłości. Filip, Cesia, cizia z futerkiem, siatka kanciarzy, koledzy rozpowiadający, że uciekam, bo jakaś dziewczyna zaszła w ciążę, i że na boku załapałem grubszą forsę… Ludzie potrafią wszystko zmyśleć, nawet ci z Centrali w to uwierzą.

Miasto mnie żegnało. Miasto, jeszcze na koniec, miało mi coś miłego do powiedzenia. Miasto nie zgadzało się, żebym wyjechał stąd i pozostawił po sobie dobrą pamięć. Miasto przesłało mi swój ostatni uśmiech i przekazało za pośrednictwem Filipa słowa nikczemnego pożegnania…

38

Po wyjściu Ireny Klaudia powiedziała:

Świetna dziewczyna. Ale nieoswojona. Ona tutaj…

Myślisz, Klaudio, że w Mieście byłaby inna?

Takie dziewczęta nawet w Mieście… Na pewno nie przechodziłaby z rąk do rąk. Chyba że jej czysta uroda kłamie.

Teresa już przeszła „7, ręki do ręki”. Z mojej do innej. Sięgnąłem do stojącej pod łóżkiem walizki po butelkę wódki i po puszkę pomarańczowego soku. Postawiłem to na stole, do tego dodałem cztery szklanki.

119Najchętniej piłem wódkę ze szklanki, nie z kieliszka. Nawyk z lat wojny. Ale wtedy piło się.bimber.

Wspaniale! – zawołała Klaudia. – Widzę, że jednak na mnie czekałeś. Jesteś kochany. Chciałam coś przynieść do picia, ale pomyślałam, że ty masz.

Moje zapasy z Miasta. Tutaj nie piłem.

Uderzając w podstawę butelki wnętrzem dłoni, wybiłem korek, a puszkę w dwóch miejscach przebiłem nożem. I wlałem do szklanek wódkę, do dwóch innych sok.

Za mój przyjazd – powiedziała wesoło Klaudia. A gdy wypiła: – Gdybyś sam mnie prosił, żebym została, zepsułabym ci całą zabawę i musiałbyś mnie odprowadzić na dworzec. Wiedziałeś o tym?

Nie. Ja w ogóle mniej wiem, niż ty.

Jednak z tą małą nie żyjesz, z tą Ireną, a mnie nie prosiłeś, żebym nocowała, więc pomyślałam, że z tobą bardzo źle, i że trzeba tu zostać. Ile to już miesięcy?

Cztery albo pięć?

I nie spotykałeś się z żadną kobietą?

Wiesz dobrze, czym dla mnie była Teresa.

Z siedmiu sprawiedliwych już ostatni zginął. A ty jesteś ósmym sprawiedliwym…

Mów o sobie, dobrze? Powiedziała:

Dla mnie tyle miesięcy bez mężczyzny, to bez znaczenia, chciałabym mieć takich miesięcy jak najwięcej. Chłopcy są straszni, nie dają spokoju, powiesz im „nie”, a oni wzdychają, męczą się, płaczą, sto razy powtarzają „więc mnie nie kochasz” albo że jestem staroświecka mieszczka… Dla nich nowoczesna kobieta to taka, która po porcji lodów natychmiast rozkłada nogi i działa dupą jak automat po wrzuceniu monety… Jeden, nim zdarzyła się ta twoja historia z Teresą, zadręczał mnie kilka miesięcy. Wreszcie powiedziałam, żeby przyszedł do mnie. Przyszedł. Natychmiast się rozebrałam i powiedziałam, żeby zrobi! to samo. Zatkało go, że tak od razu, bez kawy i ciasteczek. Położyłam się, zamknęłam oczy i zapytałam, jak on lubi, z przodu, z tyłu, z boku i z którego boku. Położył się koło mnie. Nagliłam, żeby się pośpieszył, bo mam mało czasu i zaraz gospodyni wróci z cyrku, wtedy cyrk przyjechał do Miasta, więc ten dworcowy krasnoludek załatwił mojej gospodyni bilety. Chłopaczek był jeszcze podniecony,.objął mnie, ale wciąż leżałam nieruchomo, z zamkniętymi oczyma. Poczułam wilgotne dłonie na ciele, potem jego ciężar, suchy i świszczący oddech na twarzy. Pomyślałam, że tak jest dobrze, bo jeżeli zgadza się na to, a wie, że ja tego nie pragnę, jest po prostu bydlakiem, jak żołnierz, który gwałci. Ale to trwało tylko kilka sekund. Zrozumiał moją grę. Leżałam z zamkniętymi oczyma, czekałam na ten najprzykrzejszy moment, ale on wstał. Ubrał się i wyszedł bez słowa.

Pomyślałem: gdyby Teresa postąpiła tak samo!

120– Sądzisz, że to źle o nim świadczy? Tak, Klaudio?

Na pewno nie, jeżeli jednak zrezygnował. Tłumaczyłam mu, że go nie kocham i nie mam na to ochoty. Zapewniał mnie, że kiedy będziemy razem, wtedy nabiorę chęci, już on się o to postara. No i pech chciał, że nie nabrałam. Ale czasem zdarzy się. że sama mam na kogoś ochotę i wtedy… Nie bój się, na ciebie już nie – zaśmiała się. – Uczucie jest jak ślusarz albo jak hydraulik; albo jest, albo go nie ma.

Co w Mieście? Są jakieś zmiany? – zapytałem.

Wszyscy trzymają się twardo i niezłomnie. Gdzie kto siedział, tam siedzi. Może tak lepiej, bo oni już mają wprawę. Z siedmiu sprawiedliwych w tym mieście już ostatni zniknął, to ty… Nowi się nie rodzą, a jak się narodzą, to cicho siedzą, bo się boją. Czy ta twoja uliczka w Dziurze naprawdę nazywa się ulicą Siedmiu Braci Bosych?

Tak się nazywa. Jednak nie wiem, co to byli za bracia. Byli bosi, tylko tyle wiem, ale dlaczego byli bosi?

Dużo o tobie się mówi, szumi cale Miasto. Że zostawiłeś dziewczynę w ciąży i że jakiś ważniak ułatwił ci łagodny zjazd z tej historii. Mówią, że robiłeś jakieś grubsze interesy i budowałeś willę w innym okręgu. A inni opowiadają, że spławiła ciebie partia, bo im za bardzo dokuczałeś. A jeszcze inni, że kiedy krytykowałeś, to tylko po to, żeby kokietować opozycję. Jakby to wszystko dodać razem, wyszłoby ci dożywocie w więzieniu i trzy rozstrzelania. Co ty na to?

Nie szkodzi – powiedziałem szczerze – to przecież nie zmienia ani mnie, ani mojej przeszłości. Jest taka, jak była.

Jest taka, jak o niej mówią. Ale to straszne świństwo – oburzała się Klaudia. – Narażałeś się przez tyle lat, byłeś aż śmieszny w tym nieustannym dopominaniu się o twoje prawdy. Kiedy wszyscy stulili uszy i usta, ty się nie bałeś, nigdy.

I to także we mnie nic nie zmienia. Za krótko się żyje, Klaudio, żeby starać się o dobrą opinię.

Nie udawaj, że to cię nie ukłuło. Takie opinie wędrują wysoko. Nikt ich u ciebie nie będzie sprawdzać. Przecież tym biurokratom nie chodzi o prawdę ani o ludzi, ale o to, by uniknąć kłopotów. Teraz mszczą się ci wszyscy, lctórych złapałeś za rękę, którym zawadzałeś tak uparcie.

Tak było zawsze, od wieków, nie zaskoczyłaś mnie. Ale u nas to się zmieni. Musi się zmienić, to nieuniknione.

Także po to przyjechałam, żeby ci to powiedzieć, bo myślałam, że do ciebie dotarły te oszczerstwa.

Wypiliśmy. Butelka była już opróżniona do połowy.

Teresa rzuciła palenie – powiedziała. – Tak długo nie weźmie papierosa, aż do niej wrócisz. Tyle mi powiedziała. Wrócisz?

Nie wrócę. Prędzej wróciłbym do ciebie niż do niej… Klaudio, nie gniewaj się, że tak źle cię przyjąłem. Pomyślałem, że przywiozłaś cały wór litości, a wiesz, co ja myślę o litości.

Zawodzi cię intuicja. To nie litość.

121– A co?

Mogę ci powiedzieć. Przyjechałam, bo wiem, że wariujesz tutaj bez Teresy. Nie śmiej się, znam ciebie i wiem, jak to przeżywasz. Chciałam ci opowiedzieć o niej.

Nic o niej nie mów.

Nawet gdybyś kiedyś wrócił do Teresy, musisz przeżyć to, od czego nikt nie uciekł.

Nie wrócę, nie mów o tym.

I ja nie…

Ty? Przecież mogłaś do mnie wrócić.

Może. Wiesz teraz, że zna się tylko objawy, a przyczyny są przed nami ukryte. Nie wiem, dlaczego jakiś żołnierz dostał awans i order za zdobycie pozycji wroga. Może pełzał pod drutami zasieków ze strachu, żeby go oficer nie zastrzelił z tyłu, może tuż za drutami dojrzał głębiej lej, w którym chciał bezpiecznie przeczekać atak, a dygotał z lęku, że draśnie go jakiś odłamek? Może po prostu uciekał, chciał się poddać? Ludzie widzą tylko jedno: awans i order, a później pomnik, istotnej przyczyny nie znają… Nie wiem, po co o tym mówię, aha, tak, że cierpiałam, kiedy ciebie straciłam. Teresa także cierpi. Jest wciążsama, tociebie chyba interesuje? Ona nikogo nie chce.

Podniosłem szklankę z wódką.

To mnie nie interesuje. Wypij.

Za nasze spotkanie. Masz jeszcze ten sok? Wlałem resztę do jej szklanki.

A dla ciebie? – zapytała i część przelała do drugiej szklanki. – Kręci się koło niej ten gość, z którym była w „Arizonie*4

Przestań!

– … posyła kwiaty, nadaje telegramy z poczty oddalonej o sto kroków od jej domu, pisze kilometrowe listy, żebrze o spotkanie, sterczy godzinami pod domem. Ale Teresa jest lojalna wobec ciebie.

Dlaczego wciąż wracasz do Teresy?

– … i teraz w ogóle go nie dostrzega, nie odpowiada na ukłony. Odsyła kwiaty i nie otwarte listy…

Poradź temu gościowi, żeby był cierpliwy. Dostanie Teresę.

– … schudła, zmizerniała. Spotkałam ją u krawcowej, przerabia sukienki i spódniczki, wiszą na niej jak worek.

Teraz mnie uspokoiłaś. Jeżeli chodzi do krawcowej, to znaczy, że wszystko w porządku, chce się podobać.

Dała mi prztyczka w nos.

Jesteś idiota i szczeniak. Tylko mężczyźni, kiedy cierpią, łażą zaniedbani i nie ogoleni, w wymiętych spodniach. A kobieta, nawet na pogrzebie swego męża czy kochanka, kiedy naprawdę omdlewa i słania się z żalu i rozpaczy, musi być szałowo ubrana.

Uwierzyłbym w cierpienie kobiet, gdyby chodziły w pokutniczych workach, przynajmniej w okresie żałoby. Ale kiedy szyje się żałobne suknie u najlepszej krawcowej…

122– Głupi jesteś. Nie byłeś wart Teresy ani mnie. Nie rozumiesz kobiet.

Nie rozumiem. Wypij.

Teresa dlatego zwęża sukienki w pasie, bo kiedy wrócisz, chce ci się podobać. Ona to dla ciebie robi. Nic już nie mów, jesteś głupi i zazdrosny smarkacz. Przynieś herbatę.

39

Wyszedłem do kuchni, w której trzymano żywiczne drewno na podpałkę. W cieniu, poza zasięgiem nikłego światła żarówki, siedziała na skrzynce Irena, skulona, nastroszona.

Co tu robisz? – zapytałem.

Nie widzi pan? Siedzę.

Dlaczego? Na kogo czekasz? Na sen czy na mnie?

Niech pan zajmie się swoim gościem… Nie, przepraszam, nie chciałam tego powiedzieć. Ale pan wszedł tak nagle. Czekałam tu i naumyślnie powiedziałam, że może pan sobie zaraz zabrać herbatę. Matka wcale nie przysłała mnie do pana, sama chciałam, żeby pan do mnie wyszedł.

Nie pomyślałem o tym.

Już kilka godzin czekam. Chcę panu powiedzieć, że cieszę się, bo znowu jesteście razem. Naprawdę się cieszę. Dobrze, że ona do pana wróciła.

Czemu mówisz mi „pan”?

Teraz tak będzie lepiej. Ona jest chyba zazdrosna, nie chcę… z tą twoją Teresą…

Nie pogodziłem się z Teresą! O czym mówisz?

W nocy to się jakoś załatwi. W Dziurze małżeństwa się kłócą, ale jak przyjdzie noc, wszystko sobie wybaczają.

Może tak, Ireno. Ale to nie jest Teresa.

Nie Teresa, o której pan opowiadał?

Nie.

Wstała. – Inna? Zupełnie inna? Jakaś obca dziewczyna?

Teresa nigdy tutaj nie przyjedzie.

Więc pan chodził z dwiema?

Ależ nie! Ta, która jest u mnie, to Klaudia, znałem ją jeszcze przed Teresą. To tylko przyjaciel. Jak ty.

I rozebrała się przy panu? I ubrała się w piżamę? I zostanie na noc?

Przecież to o niczym… zrozum! Co ma za znaczenie, czy rozbierze się, czy nie?

Czy w Mieście wszyscy tak robią?

Co ty sobie wyobrażasz?

Proszę jutro nie czekać. Nie pójdziemy do parku.

Miałaś mi opowiedzieć o Łukaszu. Obiecałaś.

123– Kiedy pan stąd wyjdzie i zabierze herbatę, proszę zagasić światło. Od kiedy pan tu jest, zużywamy więcej prądu. Wyszła dumna i wyniosła.

40

Zgasiłem w kuchni światło i wróciłem do Klaudii. Przyniosłem imbryk gorącej wody i porcelanowy dzbanuszek z esencją, malowany w maki i fiołki. Maki były niebieskie, a fiołki czerwone. Twórczość ludowa.

Wysączyliśmy resztę wódki, zjedliśmy jugosłowiańskie sardynki. Miałem w zapasie kilka konserw, otwierałem je w niedzielę na obiad, żeby nie wychodzić do miasteczka. W milczeniu piliśmy mocną herbatę.

Pamiętasz, jak się poznaliśmy? – zapytałem.

Pamiętam.

A co później?

Nigdy ci nie opowiadałam, co przeżyłam mając piętnaście lat, kiedy do Miasta wkroczyli…

Dotknąłem jej kolana.

I nie opowiadaj dzisiaj, dobrze?

Matkę zabili przy mnie. o tym wiesz. Ojciec, kiedy go wieźli do obozu, uciekł z transportu. Zginął dopiero w ostatnich dniach wojny. Mnie… po tym co się stało… chcieli mnie zabrać do domu publicznego dla Wehrmachtu. Domyślasz się, że nim wybrali dla mnie to zaszczytne wyróżnienie, kilku żandarmów wypróbowało, czy się nadaję. Nie nadawałam się, wymiotowałam…

Nie mów, proszę – zawołałem – bo ci żołnierze jeszcze dzisiaj piją piwo na swoich zjazdach w Monachium i gdzie indziej!

Wieźli mnie osobowym pociągiem. Wyszłam do ustępu, a przy drzwiach stanął żołnierz, który mnie eskortował, chciał zresztą wejść tam ze mną, wpychał mi czekoladę do ręki, namawiał. Jednak weszłam sama i po chwili wyskoczyłam oknem. Nie, żeby uciekać. Ale żeby się zabić. Kilka dni leżałam w krzakach, koło nasypu, nieprzytomna i w gorączce. Dziwisz się, że opowiadam tak spokojnie?

Czy można o czymś takim mówić spokojnie? Nie udawaj, Klaudio. Już jest za późno na spokój.

Tak – odparła – dzisiaj jest za późno na spokój. Nie tylko dla mnie… Dla ciebie także. I dla wszystkich.

Wciąż jeszcze chodziła po pokoju, bosa, w przydługiej niebieskiej piżamie z zawiniętymi rękawami. Wyglądała jak mała dziewczynka przywrócona z tych dni, kiedy moja chłopięca namiętność i miłość zadowalała się pocałunkiem na jej policzku i splataniem włosów.

Leżałam tam chyba dwa dni. Żułam liście szczawiu i trawę. Wyskakując z pociągu zdarłam skórę z dłoni aż do krwi i upadłam na kolana, napuchły mi i ropiały, mogłam się tylko czołgać na tych pokaleczonych rękach, a nogi wlokły się za mną jak kłody drewna, ciężkie

124od bólu, który docierał aż do czaszki… Zapal małe światło, zgaszę to górne, bolą mnie oczy.

Położyła dłoń na kontakcie i czekała, aż włączę lampkę. Przekręciła wyłącznik i pokój się odmienił: znikła twarz Klaudii, w kręgu światła pozostały tylko jej drobne bose stopy, te, które wtedy wlokły się po ziemi. Ukląkłem przed nią, postawiłem jej stopę na moim zgiętym kolanie i całowałem palce.

Jeszcze nie – powiedziała Klaudia – zaczekaj. I znowu krążyła po pokoju.

Doczołgałam się do wiejskiej drogi. W czasie tej wędrówki na rękach i brzuchu, która trwała dwa dni, wyrywałam buraki i rzepę, jadłam to, powalane błotem i piaskiem. W nocy, kiedy leżałam w gorączce, obwąchiwały mnie jakieś zwierzęta, koty, psy, może psy, ale raczej wilki… Boże, żeby to były wilki! Dobre, kochane wilki, na które polują ludzie, co próbowali, czy nadaję się do domu publicznego… Przywiązali mi wtedy ręce do górnej poręczy łóżka, spięli pasy i poprzez brzuch przytroczyli mnie do siatki i materaca, bo gryzłam i drapałam. Na pasach mieli wytłoczony napis: „Gott mit uns”, czyli „Bóg z nami”. Może był wtedy 7. nimi, bo mnie opuścił. 1 wtedy ja także Go opuściłam, bo jak mógł pozwolić na taką ohydę? Uczono nas, że nic nie dzieje się bez Jego woli i wiedzy…

Przypomniałem sobie jej delikatne dziewczęce nogi i stopy. Kiedy siedzieliśmy na leśnym poszyciu w czasie naszych dziecinnych wycieczek, naciągała spódniczkę aż do kostek. Ale cieszyła się, kiedy je odsłaniałem.

Doczołgałam się do tej drogi i położyłam na niej w poprzek, nie dlaicgo, by mnie przejechał samochód, ale żeby się zatrzymał, kiedy kierowca mnie zobaczy. Wtedy już chciałam żyć. I tam zemdlałam, nie wiem po raz który. To było najdłuższe omdlenie, z którego mogłam się już nie obudzić… W szkolnych czytankach – dodała po chwili – powinny być opisy takich przygód jak moja. Było ich sto tysięcy, nie, kilka milionów jeszcze gorszych. A to, co robili z Żydami… Za co się tak płaci? Żeby przyszła nowa wojna i przyniosła to samo zbydlęcenic? To wasz męski świat, przez was wymyślony, wy tak rządzicie.

Klaudio – odparłem – ja w sprawach tego świata nie miałem i nadal nie mam nic do powiedzenia. Mnie nikt o zdanie nie pyta. Nie byłem i nie jestem w żadnej partii i nie mam nic…

Uciekłem do partyzantki, kiedy zobaczyłem, jak ją gwałcili. W tej minucie, pod oknem jej domu, bezpowrotnie umarło moje dzieciństwo. Tacy jak ja walczyli przez kilka przeklętych lat na Pacyfiku i w Afryce, pod Leningradem i w oddziałach francuskich maquis, w górach Jugosławii, pod Monte Cassino, i w bitwach o Wielką Brytanię, o Berlin i w pasie podbiegunowym, nawet w Murmańsku. Walczyliśmy – tak nam obiecano – przeciw barbarzyństwu i żeby nigdy nie stanął pod murem rozstrzeliwań niewinny człowiek, i żeby żaden torturowany nie musiał

125wyskakiwać z rozpędzonego pociągu, i żeby żadnej Klaudii nie przywiązywano do łóżka żołnierskimi pasami. Iżebyśmy byli wolni od głodu, strachu, zniewolenia sumień i od tępych biurokratów, którzy dzisiaj mogą być groźniejsi niż wybuch bomby atomowej.

I powiedzieć jej jeszcze, że śmierć, gwałt i tortury nie są notowane na giełdach świata? Że tam liczą się tylko dolary i złoto, węgiel i nafta, czołgi, bombowce i wyrzutnie rakietowe? Więc jakie mają być te kładki przerzucane w ciemność świata? O co je wesprzeć? O drugiego człowieka? O Kościół, o polityków, o nawiedzonych naprawiaczy świata?

Żal mi tych wszystkich – mówiła Klaudia – którzy pisaniem chcieli zmienić świat i ludzi Politycy nie czytują Homera ani Platona, Szekspira i Erazma z Rotterdamu, Woltera i Tołstoja…

Pomyślałem, że Garbek także ich nie czytał ani wielu z tych, którzy byli nad ludźmi i o. nich decydowali. Może w tym także tkwi część zła? Może brak im właśnie tego czytania, by zrozumieć los człowieka i wszystkie drogi, które trzeba odnaleźć, by odmienić świat? Bo chyba oni jedni, ci piszący, przerzucali wciąż i wciąż, może nadaremnie, kładki w ciemność nocy i świata, i nie budowali mądrości swojej na egoizmie, który zawsze jest obojętnością wobec innych. „Spędzanie czasu bez ksiąg jest śmiercią i grobem ludzi żyjących”. Tak napisał Seneka. I trwało wielu i trwa w tym grobie żyjących, a jednak martwych, nieczułych na ból, który nas jednoczył i dzielił. Lecz najwięcej powinni czytać ci. którzy o nas decydują.

Zrobiło się chłodno. Klaudia przymknęła okno, zasunęła firankę i stanęła obok etażerki; suche nieśmiertelniki rzucały fantastyczne cienie na ścianę.

Na tej drodze znaleźli mnie dwaj niemieccy żołnierze – mówiła. – Poczułam, że wlewają mi coś piekącego do ust. To był pierwszy kieliszek wódki w moim życiu. Każda z nas inaczej zaczyna z chłopcami i wódką, ale początki mojej „kariery” były raczej oryginalne… Pierwszy mężczyzna i pierwszy kieliszek wódki.

Tym spokojnym, niby beztroskim sposobem opowiadania umiała przekazać stokroć więcej grozy, niż gdyby mówiła płacząc.

Zrozumiałam, że pytają, czy wyskoczyłam z pociągu. Potrząsnęłam przecząco głową. Bałam się, bo łatwo mogli się domyśleć, kto wyskakuje z pociągu. Mówili: „keine Angst”, żebym się nie bała, a jeden pokazywał na siebie i powtarzał „Wien, Win. Wideń”, a drugi był Bawarczykiem, nazywał się Kunstmann i mówił: „Miinchen, Miinich, Monachium”. Może tam rodzi się inny gatunek ludzi i żołnierzy? Wspomniał coś o Dachau. Dopiero później dowiedziałam się, że koło Monachium w Bawarii był obóz koncentracyjny Dachau..Do dzisiaj myślę, że w pobliżu tego obozu przechadzali się Bawarczycy w skórzanych porteczkach, z partyjnymi odznakami w klapie zielonych kurtek. Pykali porcelanowe, drewniane albo piankowe fajeczki i, patrząc na dym z krematoryjnych pieców, mówili do siebie: „Nasi chłopcy mają tam

126dzisiaj ciężką robotę, biedni chłopcy”…..No ja, freilich, wszędzie

jest front, także w Dachau”… I pili później piwo w monachijskiej piwiarni, patrząc z nabożną czcią na miejsce, które kiedyś zajmował: ich natchniony nienawiścią wrzaskliwy Fuhrer.

Klaudia zaczęta chodzić po pokoju, ale nic w tym chodzeniu nie pozostało z jej dziewczęcości, znikła elastyczność kroków. Stąpała teraz jak dziewczynka po ściernisku, jak Teresa opuszczająca mój pokój… Boże, znów ta Teresa!

Włóż moje kapcie – powiedziałem – jest już chłodno. Wzięła je i po chwili mówiła:

Wtedy także byłam boso. Jeżeli coś zostało z sukni, to tylko na plecach kawałek materii, reszta zwisała w łachmanach. Jeden z żołnierzy, ten Bawarczyk, wybrał dwie żerdzie płotu, włożył je w zapięty płaszcz, i na takich noszach nieśli mnie leśnym traktem. Musieli nałożyć drogi idąc ku wsi, w której nie było wojska ani żandarmerii, tylko nasi policjanci, tak, nas i… Kazali zanieść mnie do ambulatorium, zrozumiałam, że zlecają komuś, by o mnie dbali. Mówili jeszcze, że wrócą. Tego najbardziej się bałam. Później proboszcz tamtejszy zabrał mnie do siebie. Leczył. Opowiedziałam mu wszystko o sobie. Odprawił mszę „na moją intencję”. Siedziałam tego dnia w pustym prawie kościele, w powszedni dzień, opatulona w chusty, z nogami usztywnionymi w łupkach. Ludzie w tej wsi nie słynęli z pobożności, więc proboszcz był biedny.

Klaudia usiadła na łóżku.

Chcesz słuchać? – zapytała. – Bo chyba cię męczę. Przysunęła się bliżej i kładąc dłoń na jej udzie wyczułem pod

palcami – tak mi się zdawało – blizny i obrzmienia, i lepką wilgoć krwi.

Jeżeli to ciebie nie męczy, Klaudio.

Mnie męczy milczenie, jak wszystkich – odparła. I wróciła do tej wsi, w której ludzie nie byli pobożni:

Któregoś dnia przyszli ci sami żołnierze. Chcieli zatłuc granatowych policjantów, kiedy nie znaleźli mnie w małym szpitaliku na dwa łóżka, obok ambulatorium, gdzie mnie zostawili. Wójt wytłumaczył im wreszcie, że jestem u proboszcza. Zjawili się tam, kazali odwinąć bandaże, obejrzeli rany i oglądali wnętrza dłoni, na których goiła się zdarta od pełzania skóra. Zostawili księdzu marki, przynieśli konserwy, kawę, kakao, butelkę wina. Cholera, nie rozumiem, co ich wzruszyło. „Czy wierzycie w Boga?” – pytał ich proboszcz. „Nie” – powiedział wiedeńczyk, ten, który przyniósł konserwy i wino. Ale Bawarczyk w Boga wierzył.

Dlaczego pan pomaga tej dziewczynie? – pytał ksiądz. – Wszak to Polka, a wy mówiliście, że ona wyskoczyła z pociągu, kiedy wieziono ją do Rzeszy”.

Ksiądz nie rozumie tego” – powiedział wiedeńczyk. A Bawarczyk dodał: „Moi koledzy także wierzą w Boga, ale zabijają takie dziewczynki jak ona”. „A wy?” – zapytał ksiądz. – „Wszak wy wszyscy zabijacie?” „Tak – odpowiedzieli – a]e tylko na froncie, kiedy do nas strzelają”.

127”Niemcy to straszny naród – rzekł ksiądz – wygnali Boga ze swoich serc, goszczą tam szatana”.

A jednak – powiedział Bawarczyk – w samym sercu tego ponurego państwa, w Berlinie, są jeszcze Niemcy, którzy ukrywają wielu Żydów. Za to idzie się na śmierć bez sądu”. „Ta dziewczynka nie jest Żydówką – rzekł ksiądz – wasi koledzy zabili jej matkę, aresztowali ojca, a ją gwałcili po kolei, jakby była z gumy, a nie z krwi i ciała”.

Bawarczyk – mówiła Klaudia –pochylił się nade mną, pocałował w powieki. „Moja malutka – mówił – moja biedna córeczka”. Wiedeńczyk księdzu wyjaśnił, że jutro obaj wyjeżdżają na front, i że ten z Monachium ma córkę w moim wieku.

Usłyszałam, jak zapuszczali motor i, nienawidząc ich, modliłam się, żeby wrócili cało do domu. To była dla mnie nowa lekcja: mimo doświadczenia stuleci każdy musi wszystkiego uczyć się na sobie. Zrozumiałam, że ludzie nie dzielą się na narodowości ani na partie, ani na pobożnych i niepobożnych, ale po prostu na ludzi i jeszcze na jakieś stwory podobne do nas, ale gorsze od głodnych wilków… Wtedy w lesie na pewno obwąchiwały mnie wilki, jestem przekonana, że wilki. I nic mi nie zrobiły. Ksiądz opowiadał, że w okolicy jest ich dużo… Były to, pomyślałam wówczas, pobożne wilki, chociaż nie chodziły do kościoła.

Klaudia oparła głowę na moim ramieniu, a ja objąłem ją.

Pytałam księdza, dlaczego mnie to wszystko spotkało, za co, przecież do końca życia pamięć tych gwałtów zostanie i już nigdy nie będę szczęśliwa. Inne dziewczęta, może nawet złe, gorsze ode mnie, nie przeżyją czegoś takiego. „Proszę mi pomóc, ojcze – mówiłam – bo chyba przestanę wierzyć w Boga”.

Ksiądz tłumaczył, że Bóg do cierpienia sam wybiera ludzi, nawet najczystszych i niewinnych, żeby zobaczyć, z jaką godnością człowiek będzie dźwigał dopust nieba.

Ocalił ciebie Bóg – tłumaczył ksiądz – kiedy nasunął myśl o ucieczce i ocalił ciebie przed tysiącem innych żołnierzy, z którymi musiałabyś grzeszyć bez własnej woli i cierpieć katusze. Ocalił ciebie od śmierci, kiedy wyskoczyłaś z pędzącego pociągu; ocalił ciebie po drodze, przysyłając tych poczciwych żołnierzy, a nie szubrawców, i ocalił ciebie, żeś trafiła do wsi, gdzie nie ma gestapowców. Dał ci twoją miarę cierpienia i nie przelat jej, nie przepełnił, a niekiedy przepełnia, niekiedy nawet przepełnia”.

Ojcze – pytałam wciąż niespokojna, udręczona wątpliwościami – ale po co ludziom tyle cierpienia, dlaczego? Czy bez tego nie można się obejść? Czy świat by się zawalił, gdyby mnie nie zgwałcono?”

Tak – pomyślałem – może świat by się zawalił bez wojen i tego łajdactwa, chyba już tylko na tym się trzymał. Ale nie, może jednak wspiera się na naszym buncie? Przecież istnieje jeszcze dzięki temu, że wciąż protestujemy przeciw złu, że nie możemy się pogodzić z absurdem, utrwalonym z wieku na wiek. Może świat się trzyma dzięki wszystkim palonym, ściganym, zamykanym w więzieniach, zabijanym

128jawnie i po kryjomu, i dzięki tym, którym knebluje się usta i odbiera pracę, bo odważyli się inaczej myśleć i mówić o wolności?

Klaudio – mówił do mnie ksiądz – Klaudio, jest granica cierpienia, lecz nie ma granicy miłosierdzia”. „A gdybym się zabiła? – zapytałam. – Co by się stało, gdybym się zabiła?” „Człowiekowi nie wolno stawiać granic swemu cierpieniu – rzekł ksiądz – to nie jego rzecz. Niech się modli i prosi o miłosierdzie dla wszystkich, nie tylko dla siebie, niech nie zwalcza jednego zła drugim. Bo suma zła wciąż się będzie zwiększać i pogrążymy się w nim wszyscy. Módl się”.

Modlić się – powiedziałam – wciąż się modlić… Ojcze, ile już wieków ludzie się modlą? I co wymodlili?” „A ile wieków modlą się obłudnie i grzeszą? – zapytał ksiądz. – Nie zasłużyliśmy na miłosierdzie Pana”.

I ja nie zasłużyłam?”

Ty, Klaudio – rzekł proboszcz –jeżeli w pokorze udźwigniesz, co ci było przeznaczone i nie będziesz złorzeczyć, dostąpisz miłosierdzia bożego”. „Mój Ojcze i już nigdy nie będę gwałcona?” „Niezbadane jest, co nas czeka” – odparł ksiądz. „Ale skrzywdzono mnie za cudze przewiny, nie za moje grzechy!” „Chrystusa skrzywdzono za grzechy świata” – powiedział. „Tylko tak, że przybili Go do krzyża?” – zapytałam z goryczą. „Nie myśl o tym – powiedział ksiądz – zaczekaj, aż wyzdrowiejesz”.

Ale ja już nigdy nie wyzdrowiałam. I wciąż o tym myślę, wciąż… że Chrystusa tylko przybili do krzyża, a nie spalili żywego w krematorium.

Klaudia wysunęła się spod mojego ramienia i wlała do szklanki resztę wódki.

Zostawię ci połowę – powiedziała. – Gdzie są papierosy? Płomyk zapałki oświetlił jej spokojną twarz, starszą niż zwykle. Tej

cudownej Klaudii nigdy nie zapomnę. Mówiła dalej:

Później tłumaczyłeś, że kto chce się modlić, niech się modli, ale w Polsce świat trzeba zmieniać z granatem w dłoni, przy łopacie, maszynie, transporterze węglowym, przy dźwigu portowym, w laboratorium, na uniwersytetach… Pogodziłam, co mówił ksiądz, z tym, czego ty mnie uczyłeś. I nagle dowiedziałam się, że z twojego ideowego laboratorium przemieniania świata zrodziła się nie szczepionka przeciw rakowi ani przeciw stwardnieniu rozsianemu, ale bomba wodorowa, która najraclykalniej usuwa raka, multiplia sklerosts, zawały serca i wszystkie inne choroby, bo zabija chorych. I zdrowych, na wszelki wypadek, ponieważ mogliby zachorować. Cudowny lek! I masz teraz twój zmieniony przez granat i pracę świat, wymodlony w partii, w batalionach akowskich i chłopskich… I ja mam taki sam, wymodlony w kaplicy. Znaleźliśmy się w tym samym punkcie, pod tą samą bombą i pod tym samym niebem zatrutym spalinami, siarką i ołowiem…

Wypiła jednym haustem wódkę i nieco ironicznie zapytała:

A ty jeszcze wciąż zadręczasz się Teresą?

Myślałem o niej – powiedziałem, bo nie umiałem okłamać

129Klaudii. Ani nikogo innego, nawet towarzysza Garbka. – Ale w tym momencie myślałem tylko o tobie. O tym, co przeżyłaś.

Czy wiesz, dlaczego cię rzuciłam i dlaczego biorę czasem jakiegoś chłopaka do łóżka? Bo chciałabym się przekonać, czy…

Nie skończyła zdania, a ja nie zapytałem, co chciała jeszcze powiedzieć i o czym pragnęła się przekonać.

Zrzuciła spodnie piżamy i już odmieniona, pogodna, wskoczyła zgrabnie do łóżka. Nie wśliznęła się, ale wskoczyła.

Chodź tutaj – powiedziała – już późno. Boisz się? Szarpnęła przewód lampki. Wymknął się z gniazdka i uderzył wtyczką

o podłogę. W ciemności rozległ się głos Klaudii:

Chodź prędzej, głuptasku. To wszystko ci przejdzie, wiem, czego ci trzeba. Dobrej dupy. Chodź. Będę dzisiaj lepsza niż Teresa.

41

Klaudio, Klaudio, wszystko daremne! Ponad ten medalion zerwany przez ciebie z twojej piersi, jeszcze naszej pierwszej nocy, nic radośniejszego nie mogłaś mi ofiarować. Nasza miłość jest już zamknięta, odciśnięta w odległej przestrzeni i w czasie. Nie ma do niej powrotu, lecz nigdy o tobie nie zapomnę.

Byłem Klaudii wdzięczny za tę noc. Pierwszą noc bez Teresy. Ale nie umiałem jej kochać. „Uczucie jest jak hydraulik – drwiła Klaudia – albo jest, albo go nie ma”. Wychodząc rano z pokoju pocałowałem ją, śpiącą z grymasem bólu w kącikach ust. Miał jeszcze nadejść dzień, w którym dowiedziałem się, skąd to cierpienie w twarzy. Co mi wtedy powiedziała, ugodziło mnie jeszcze raz, chyba w jakąś bliznę, bo nie skaleczonych miejsc we mnie już nie było. Miłość może tak samo dotkliwie i okrutnie zranić jak polityka. A mnie politycy ranili najdotkliwiej.

Dzień ten miał mi przynieść zwierzenia Ireny, lecz przypomniałem sobie, że poprzedniego dnia wieczorem, gdy wstąpiłem do kuchni, odwołała spotkanie.

42

Minęło kilka niedziel.

Nadeszły dwa listy od Klaudii, serdeczne, przyjacielskie; pytała, czy może przyjechać, ale wolałem nie odpowiadać, niż napisać: „Nie przyjeżdżaj, myślę wciąż o Teresie”.

Pewnego dnia słyszałem przez uchylone drzwi^ jak Irena czyta Łukaszowi zapewne to samo opowiadanie Balzaca. Nie wiem, co w nim takiego odnalazł, może coś ze swojej młodości, z własnych rozczarowań?

130Dobiegał mnie jej równomierny, spokojny głos:

Te tysięczne zawody i rozczarowania, te olbrzymie straty energii ludzkiej posianej na jałowym gruncie, trudności czynienia dobrego, niewiarygodna łatwość czynienia złego”…

I po chwili:

Wszystkie te wielkie i małe rzeczy nie odebrały odwagi Marcasowi, ale powaliły go chwilowo”.

Przeczuwałem, że moje rozliczne dotychczasowe odkrycia tyczące Łukasza, te drobne spostrzeżenia, podchwycone słowa, nieśmiałe domysły, dotyczyły jednej i tej samej sprawy. Nie myliłem się w tym przeczuciu.

Klaudia już nie przyjedzie, a zgorszenie Ireny przeminie. Spotkam się z niąt dowiem się, w czym rzecz. I trzeba nareszcie coś zrobić, wstrząsnąć Łukaszem!

W tej chwili zapytał o coś, nie zrozumiałem pytania, później Irena rzuciła kilka słów i znowu czytała:

Ubóstwiał swoją ojczyznę; nie było w nim jednej myśli, która by nie była dla kraju. Wściekłość, że ma w rękach lekarstwo na chorobę, której postępy martwiły go, i że nie może go zastosować, gryzła go bez ustanku”…

Wyraźnie usłyszałem słowa Łukasza, tak głośno powiedziane, jakby przeznaczył je dla mnie:

Książkę jeszcze zostaw i popytaj tego opętańca, co ma doczytania. Powiedz mu, że to mi się podobało, ten Balzac. Dzisiaj takiego pisarza jakiś Garbek na pewno by zakneblował.

Nie mogłem sobie wyobrazić jego twarzy, jeszcze nigdy go nie widziałem. Niepewność, jak Łukasz wygląda, podminowała niepokojem mój pobyt w tym domu. Może był człowiekiem zgryźliwym i przez to odrażającym?

Zapukała Irena. Poprosiłem, by weszła. Powiedziała, że dziadek dziękuje za książkę, ale chce ją na razie zatrzymać, i jeżeli mam jeszcze jakiegoś Balzaca, to prosi, żebym pożyczył. Nie zapomniała dodać, że jej, Irenie, nic na tym nie zależy, mogłaby się obejść bez moich książek, ale tu idzie o Łukasza.

Zaproponowałem, żebyśmy razem przejrzeli tytuły. Uklękliśmy przy etażerce. Przykucnięci, wpatrzeni w kolorowe grzbiety książek, spojrzeliśmy na siebie. Wtedy zapytałem:

Czy zgadzasz się, żebyśmy przełożyli na jutro nasze spotkanie? Zaczekam na ciebie po pracy.

Dobrze – odpowiedziała.

Wzięła dla Łukasza tom nowel Tomasza Manna. Powiedziała dobranoc, dygnęła jak grzeczna dziewczynka. I wyszła z pokoju.

13143

Nazajutrz udałem się do biura o godzinę wcześniej, chciałem uporać się z pewną pilną pracą do czasu spotkania z Ireną. Była to wyjątkowo absorbująca sprawa, wymagająca skupienia, a jednak nie opuszczała mnie myśl o spotkaniu z Ireną.

I wtedy zaczęło się coś nieprzewidzianego na ten dzień. Alarmująco zadźwięczał telefon. Przekazano mi wiadomość: „W jednej z kopalń stał się nieszczęśliwy wypadek. Nasza ekipa ratownicza już wyjechała”.

Jaki? Co takiego?

Jeszcze nie wiadomo z czyjej winy.

A ludzie? Co z ludźmi?

Jak to co z ludźmi?

Pytam, czy komuś coś się stało?

Przyjedźcie tutaj.

Czemu nie odpowiadacie?

Nie trzeba przez telefon.

Przecież muszę wiedzieć! Ilu jest rannych?

Jeszcze jedna grupa jest na dole, nie wiadomo.

A na górze? Wyciągnęli kogoś?

Dwóch.

Ranni?

Jeden.

A ten drugi?

Talcże jest.

A co z tym drugim? Żyje?

Przygniótł go do ściany załadowany wózek.

Żyje?

Złamany kręgosłup.

I co?

Źle. To tak zwany bohater pracy socjalistycznej. Tym gorzej dla nas. W sensie propagandowym, rozumiecie?

Do cholery z bohaterami! Pytam, czy żyje?!

Stracił przytomność.

Jest już na powierzchni, tak?

Ano tak, ale ludzie są u mnie w gabinecie, wiecie, nie chcę, żeby się rozniosło.

Szkoda, że wy ze swoim gabinetem nie zjedziecie czasem na dół! – krzyknąłem. – Wtedy nie wnosiliby górników do waszego gabinetu!

To nie są rozmowy na telefon! – odpowiedział. – Rozumiecie? Cisza w słuchawce. Rozumiałem, skąd ta cisza.

No? Co jeszcze? – zapytałem.

Co tam, jak nie wiecie, to nie mówcie. Będziecie tutaj?

Tak, natychmiast. Wezmę wóz Garbka.

W tej samej kopalni, od chwili kiedy przeniosłem się z Miasta do Dziury, zdarzył się ósmy czy też dziesiąty wypadek śmiertelny. Był

132upał, i krew łomotała mi w skroniach z gorąca i wściekłości. Wściekłość i upał, i śmierć – ale to nie była rozmowa na telefon!

Zbiegłem po schodach. Nie czekając na kierowcę, wskoczyłem do willisa Garbka. Kierowcy nie było. Na pełnym gazie ruszyłem w stronę kopalni.

Trzeba z tym skończyć, nareszcie skończyć! Zawsze prowadzą śledztwo, nawet minister nim kieruje, ale wszystko gdzieś później ugrzęźnie, rozmydlą się, niknie w przemilczeniu. Skończyć z tym! Wszystko jedno kto zawinił. Najmniej podejrzewałem o lekkomyślność i nieostrożność starych, doświadczonych górników. Rachunek jest jeden: ginie człowiek. Drugi, siódmy, dwudziesty, setny. Wynik jest jeden – powtarzałem przez zaciśnięte zęby, nie zważając na grożącego palcem znajomego milicjanta, którego nieprzepisowo wyminąłem – do ciężkiej cholery, trzeby z tym nareszcie skończyć, nie będziemy płacili za węgiel kalectwem ani śmiercią ludzi! To się nie opłaca nawet za dolary, niewspółmierna cena, zawrotna cena, nawet za milion ton i za milion dolarów!

Byłem już na miejscu. Zdyszany, jakbym nie jechał wozem, lecz biegł. Wyskoczyłem z samochodu i po schodach wpadłem do gabinetu. Tam ukląkłem przy rannym górniku. Lekarz kopalniany mruknął: „To chyba koniec”. Koniec, tak, koniec. Ten już ani grama węgla nie wyniesie na skorupę ziemi. Czy warto było stracić życie dla tej ostatniej tony? Górnicy nie byli tak hipertroficznie wrażliwi jak ja, wiedzieli więcej.

Patrzyłem w twarz leżącego, umytą, białą jak kreda, poznaczoną w bruzdach skóry sinymi żyłkami węglowego pyłu. Niedawno jeszcze w tej samej kopalni spoglądałem na kilkanaście takich twarzy i martwych ciał z sinymi bruzdami, umytych. Bo jak zmyć taką śmierć? Tylko benzyną. Moją twarz pokryła zapewne podobna bladość, lecz wiedziałem, że jest ona spokojna, jak zawsze w obliczu niebezpieczeństwa lub śmierci, i żaden mięsień na niej nie drgnął, na przekór temu, że wszystko we mnie wołało: – Przyjacielu, czemu nie uważałeś?! Kto pchnął ciebie w zagrożony obszar? Czy wiesz, czym są plamy krwi na węglu, który wydobyłeś? Już zapłaciliśmy przed wojną i w czasie wojny morzem krwi, by ten węgiel stał się naszą własnością, polską, to wystarczy, nie trzeba ani jednej kropli krwi więcej, bo te, które padły na czarne bryły, starczą na wszystkie następne dziesięciolecia, polskie i dewizowe!

Ranny górnik, w turbanie z białego bandaża na głowie i z ręką na temblaku, zbliżył się do leżącego. Ująwszy niezdarnie jego czarną i bezwładną dłoń, jakby jeszcze była zdolna przyjąć pożegnanie przyjaciela i odpowiedzieć na ostatnią serdeczność, mocno ją uścisnął.

Był przejęty tym rozstaniem. Jego twarz stężała z bólu, ale oczy pozostały suche, nie drgnęła nawet powieka. Tylko wargi poruszały się nieznacznie, nie mógł tego opanować. Kto zna górników, ten to zrozumie.

133Kiedy powstał z klęczek, wierzchem dłoni przetarł zaczerwienione powieki. Na twarzy pozostała szeroka i ciemna smuga, niczym roztarta grudka pastelowej farby. Nie płakał. Płaczą żony i dzieci górników, ale górnicy nigdy.

Zapytałem, jak się czuje i czy może zjechać ze mną na dół. Nie odmówił. Ranę na głowie już mu opatrzono, a na potłuczenia, mimo że dotkliwe, nie zważał. Był to stary górnik, nazywał się Markietka. Kiedyś zetknąłem się z nim przy innej okazji. W klatce windy, nim osiadła w podszybiu, przypomniałem mu o dawnym spotkaniu. Pamiętał, ale to nie miało dla niego znaczenia: byłem dla niego jednym z tych, którzy chcieli wciąż więcej węgla. Mówiłem, a on milczał, nie poruszył nawet głową. Na jego miejscu zrobiłbym to samo, tak samo. Milczałbym.

Chodziliśmy świecąc ręcznym reflektorem i karbidowymi lampkami. Kto zawinił? Nie tak łatwo znaleźć winowajców, zwłaszcza w gorączkowych i dramatycznych godzinach, które następują po każdym wypadku. Po kilku rozmowach, notatkach do sprawozdania i poznaniu szczegółów, oczywiście tylko tych, które były nam dostępne i chyba mniej ważne od nie znanych, wyjechaliśmy wreszcie na górę i wsiedliśmy do wozu Garbka. Chciałem rannego odwieźć do domu. Zgodził się.

44

Obawiając się wstrząsów jechałem powoli, okolice Dziury nie słyną z dobrych dróg. Z małomównym pasażerem rozmawiałem niewiele i nieustannie myślałem o tym drugim, co pozostał na ratowniczych noszach w gabinecie dyrektora, pożegnany jednym jedynym uściskiem dłoni, już na zawsze samotny tym rodzajem opuszczenia, które każdy z nas przeżyje w ostatniej sekundzie swego życia: absolutną samotnością śmierci. Tylko śmierć jest sprawą ostateczną, pewną i nieuniknioną. Reszta to pozory.

[ nagle, nie wiadomo skąd to przyszło, wspomniałem samotność Łukasza. Mając utrwaloną w oczach bladą twarz zabitego górnika, czułem do Łukasza coraz większy żal. Zaiste, wielka to sztuka, Łukaszu, utknąć na uboczu i nie myśleć o plamach krwi na węglu i zachować dla samego siebie doświadczenie, silę i uwagę, i żyć dla własnych trosk, i zapomnieć, że ty także musisz przerzucać kładkę w ciemność świata, jak każdy.;. Kim jesteś, że się oddalasz od nas?

Wydało mi się, że ostatnie zdanie wypowiedziałem półgłosem, zamyślony i pochylony nad kierownicą, bo mój towarzysz zapytał:

Co mówicie?

A, nic takiego. Myślałem właśnie, nie, nie myślałem, lecz chciałem was zapytać, czy znacie tego starego Łukasza, wiecie, z ulicy Siedmiu Braci Bosych.

Kto by go nie pamięta! – odparł półgębkiem górnik. – Był czas, że całe Zagłębie ó nim gadało. Miał tam później jakąś paskudną historię z partią. Nie wiem, czy ją znacie, chyba znacie, wszyscy znają… Ale

134dawniej, ho. ho. to był człowiek! Taki rewolucjonista z urodzenia, nie z partii. Gadało się, że po wojnie zrobią go chyba dyrektorem Zjednoczenia. Miał w sobie dużo mądrości. Tylko ta paskudna historia z jego synem zaszkodziła. Co zrobić, do każdego coś się przyczepi. Przez życie nikt nie przejdzie czysty, kurwa. I nikt nam nie pozwoli, żeby być czystym. Każdego zeszmacą. I po co? Chyba mają w tym jakiś zamiar…

Co to za historia? – zapytałem. – I kto nie pozwala nam na czystość? Pan fantazjuje, demonizuje…

Zawsze znajdą się chętni. Niektórzy od tego są, kurwa, żeby inni także byli brudni. Bo to ich, tych brudnych, usprawiedliwia.

Spojrzał, jak patrzy się na człowieka naiwnego, który przypuszcza, że łatwo skłonić górnika do gadulstwa. Oni nie z tych, co się zwierzają. Wiedzą, o co idzie na tym nieuniknionym, podziemnym i nadziemnym świecie.

Co tam, jego rzecz – powiedział. – Przyjdzie czas, to się w niebie z tego wytłumaczy. Choć kto wie, czy on z tych – mruknął – co wierzą w niebo. On w coś innego wierzył. Chciał nieba na ziemi. – Uśmiechnął się pobłażliwie. – Niebo na tej ziemi, co? Na ziemi, gdzie wszystko ma swoje miejsce, jak daleko pamięć ludzka sięga, od tysięcy lat. Tutaj nie ma miejsca na niebo. Ale jest miejsce na bezprawie i bomby atomowe.

Znaliście dobrze Łukasza, tak? – zapytałem.

Mieszkałem z nim o ścianę – odparł – w trzydziestym drugim, w Dziurze. Było nas tam wtedy w Czarnej Niecce razem z rodzinami chyba z dziesięć tysięcy bezrobotnych. No i tych tam kombinatorów, łazików sezonowych. W tej gromadzie na dodatek jeszcze my dwaj. Stałą robotę miało jakie pięć tysięcy człowieków, znaczy się ludzi, chyba nic więcej. Narzeka się teraz, narzeka, może i słusznie, są i tacy, co dużo prawdy w tym narzekaniu mają. Ale nic jest tak źle, jak było przed wojną, wyrównała się ta bieda, a czego w górze było za wiele, spłynęło trochę na dół, do nas. Teraz wyrównała się bieda. I mamy lepiej niż przed wojną ci najbiedniejsi. Ale nie o to idzie.

Jak lo rozumiecie? Spojrzał nieufnie.

Ja od polityki daleki. Wiem tyle, że tej upadlającej biedy już nie ma. Brak ludzi na kopalniach. Bezrobotni nie wystają w kolejkach na deszczu i w mrozie. Nie śpią pod kopalniami, fabrykami, warsztatami. Kurwa, co jest, to jest, ale nie ma już dzisiaj bezrobotnych. A że odłożyć nie ma co, to inna sprawa. Są tacy, co sporo odkładają, nie powiem. Ale nie chcę się narażać. To inna sprawa. Są tacy co odkładają i budują domki letniskowe. Ich prawo. Ale sprawa inna.

Inna – powiedziałem. – Inna niż nasza.

Nie chciał rozmawiać o dniu dzisiejszym, może wskutek odniesionej rany i pamięci o umarłym przyjacielu? Po prostu: nie chciał się narażać. Rozumiałem go. Ja także zaznałem wielu upokorzeń za szczerość. I pewno zaznam ich jeszcze więcej.

135– W trzydziestym drugim, w styczniu – powiedział po chwili – zmniejszyli nam zasiłki do połowy. Znaczy się bezrobotnym, bo wtedy płacili bezrobotnym zasiłki, dzisiaj nie płacą, bo robota jest. Trzeba ale było wykazać, że pracy nie ma, dawali za to jedenaście złotych na miesiąc. A pracę dołowych górników skrócili o jedną czwartą. A złotówka, to była złotówka, nie taka jak dzisiaj. Za czterdzieści pięć groszy miałeś obiad. Przez huty i kopalnie przeleciały wielkie strajki. Naród był solidarny. Trzyma! się. Za złotówkę można było kupić… ale co tam. bo zabitych było wtedy sporo. Słyszeliście?

Skinąłem głową. Cała Czarna Niecka wspominała te lata.

Łukasza Pawlika pamiętam – ciągnął górnik. – Wybraliśmy go w lutym do komitetu strajkowego. Słuchałem, jak gadał do ludzi. Co jak co, ale on umiał mówić. Ja cnodziłem za nim, tak mi kazali. Pilnowałem, żeby mu się co złego nie stało. Łapacze deptali nam po piętach. Ale byłem wtedy w partii, a Łukasz do niej nie należał. Jakoś mu nie pasowała partia. Chodził własną drogą. Taki był.

Pod wpływem bólu dotknął głowy i po chwili z ulgą odjął dłoń od bandaży. Zwolniłem jeszcze bardziej. Jechaliśmy tak powoli, jak tocząca się obok nas chłopska furmanka.

Po raz ostatni znalazłem się w jego obstawie w kopalni „Mortimer”. Tam tak gadał, że płakały nawet stare wycirusy, z tych. żółtych, rządowych i łamistrajkowych związków. I tam, uważacie, zabili jego żonę.

Wyminąłem furmankę z pijanym woźnicą i zwolniłem pedał gazu.

Uważacie – mówił ranny górnik – nasze kobiety położyły się wtedy na szynach. Żeby łamistrajki nie mogły przetaczać wózków z urobkiem. I tak się stało, że pierwszy wózek najechał na szyję jego kobiecie. Krzyknęła i wyciągnięte ręce schowała pod siebie, choć tych rąk nikt nie tykał ani nie skaleczył. A potem krew poszła z gardła jak z wiadra… No i została na szynach. Leżała cicho, jak ten mój kamrat, coście go dzisiaj widzieli, dobry to był górnik i dobry człowiek. Troje dzieci zostawił. Żeby tylko żonie uczciwe odszkodowanie dali. Chora jest, ręce i nogi reumatyzm jej powykręcał. Bo żyje tam, gdzie są glinianki z wyrabowanych kopalń…

A Łukasz? – niecierpliwie zapytałem.

Jak mu powiedzieli o żonie, podniósł ją z tych szyn i niósł ją na rękach przez całe miasto. Krew spływała po tych Łukaszowych rękach. A taki był straszny na twarzy, że policja bała się podejść. Tylko tajniacy z defy czaili się pod murami.

O żonie Łukasza nie było w szkolnych czytankach ani nie było tam opowieści, jak Klaudię gwałcili hitlerowscy żołnierze, ani o tym, jak krasnoludek z dworcowej restauracji dorabia na boku, jak Filip buduje domek, jak obandażowany górnik nieufnie patrzy i mówi, że on od polityki daleki… A był przecież z tą polityką zrośnięty całym swoim życiem, dawniej i teraz. Wówczas nic nie pisano o tym w szkolnych czytankach. Czy jutro będą o tym pisać?

136– No, tutaj, za pozwoleniem, stańcie. Dobrzeście jechali, delikatnie. Tu mieszkam. Siedźcie sobie, siedźcie. Sam wyjdę. I sam dojdę. A co do tej katastrofy, tej dzisiejszej…

Tak? Zawahał się.

Nic, już nic… Powiedziałem:

Macie chyba jakiś obowiązek wobec kolegi, który został na noszach.

Jemu nic z mojego obowiązku. Po co to umarłym?

Posłuchajcie, jeśli napiszę, że to nie jego wina, Zjednoczenie” zapłaci duże odszkodowanie. Musimy się dobrać do winnych… Zostawił troje dzieci, tak?

Wysiadł, zachwiał się, ale odzyskał równowagę i zatrzasnął drzwiczki. Stanął przy opuszczonej szybie wozu i powiedział:

Jak zrzucicie winę na Zjednoczenie, raz i drugi, to administracja was wygryzie. I nic wam nie pomoże ministerstwo ani partia.

Ja o to nie stoję – odparłem. – I nie należę do partii. Ale chciałbym walczyć o wasze sprawy. O nasze wspólne sprawy.

Wsunął głowę w głąb wozu i opar! zdrową dłoń na krawędzi szyby. Druga dłoń była zabandażowana.

Kiedy zjechaliśmy na dół, on nie mógł długo pracować. Uważacie, powietrze zajeżdżało metanem. Słyszeliśmy także tąpnięcia. Zawołaliśmy sztygara, ten dzwonił do dyrekcji, do inżyniera, a inżynier telefonował jeszcze wyżej…

I co?

Kazali robić dalej. I żebyśmy nie rozrabiali, bo nas usadzą. Towarzysz Garbek i nawet ktoś z województwa powiedział, że da nam w dupę za przestój. Plan musi być wykonany, tak powiedział komitet.

Podpiszecie to?

Nie da się bez podpisu? – zapytał.

Nie da się – odparłem. I pomyślałem: Człowieku, człowieku, czego ty się boisz? Jak długo będziecie się bać? Ile jeszcze tej krwi chcecie domieszać do węgla? Musimy z tym skończyć, do ciężkiej cholery, i chwytać za rękę tych, co nie szanują waszego życia. Opamiętaj się! Udawałem jednak, że jest mi wszystko jedno, że nie zależy mi, czy on podpisze ten raport czy nie. Lekko nacisnąłem starter. Powiedziałem:

Jak chcecie. Możecie nie podpisywać. I niech dalej dzieje się to samo. I niech umierają wasi kamraci. Cześć!

Wyciągnął dłoń i dotknął mego ramienia.

Zaczekajcie – powiedział.

Słucham.

Podpiszę. Mnie się wydaje, że partyjnemu, boja jestem z partii, nie wolno milczeć, bo milczenie znaczy tyle co kłamstwo.

Z domku fińskiego, przed którym zatrzymałem wóz, wybiegła mło-

137da dziewczyna, może jego córka. Krzyknęła ujrzawszy bandaż i temblak.

Uśmiechnąłem się do niej, kiwnąłem dłonią i ruszyłem z miejsca. Przypomniałem sobie o spotkaniu z Ireną. Spojrzałem na zegarek: na nic pośpiech, spóźniłem się o kilka godzin, jeszcze chwila, a Dziurę ogarnie szarość wieczoru i czarny wiatr. Zatrzymałem samochód i wyjąłem z kieszeni papierosy. Od kiedy przybyłem do kopalni, nie wypaliłem ani jednego. A wypalałem trzy paczki dziennie. Człowiek ma w sobie jakiś – może wrodzony? – instynkt samoniszczycielski.

Odstawiłem wóz do garażu. Napisałem lakoniczny meldunek dla Garbka. Zakleiłem kopertę i zostawiłem dyżurnemu. Martwiłem się jednak, że Garbek wyszedł. Przecież wiedział o wypadku! Kiedy zawiadomiono go, kazał połączyć biuro kopalni ze mną. Powinien był czekać, ale nie, wyszedł, cholera, chce, żebym sam podpisał protokół i meldunek! Dobrze, podpiszę, niech go szlag trafi! Mnie dadzą w dupę, nie jemu. Za ten wypadek. On jest z tych, którzy podstawiają do bicia cudzy tyłek za własne błędy. Jak ci z Centrali.

45

Było ciemno, kiedy brnąłem po kocich łbach bruku i przeskakiwałem glinianki na polu, którym skracało się drogę do ulicy Siedmiu Braci Bosych. Znalazłem się w skąpo oświetlonym zaułku. Paliły się jeszcze gazowe latarnie nasycając mrok anemicznym acetylenowym blaskiem. W pobliżu domu Łukasza usłyszałem skrzypienie drzwi wiodących do sieni. Zatrzymałem się na skraju żywopłotu. Okna izdebki Łukasza i moje były ciemne, ale w chybotliwym kręgu światła żarówki, zawieszonej tuż nad progiem drzwi, dostrzegłem sylwetkę wysokiego barczystego mężczyzny, otulonego w gruby płaszcz, podpierającego się laską. Przed nim pies. To Dżok, nie mogłem się mylić. A ten mężczyzna? Chciałem krzyknąć w stronę tej ciemnej postaci, ale opanowałem się: jak bym wytłumaczył to wołanie?

Łukasz, tylko Łukasz! Nikt inny nie mógł o tej porze wychodzić z wilczurem. Dziwne, że wcześniej się nie domyśliłem. Przecież każdego wieczoru skrzypiały drzwi, przecież Łukasz sypiał w ciągu dnia, a pies znikał każdej nocy! I to wszystko działo się tuż obok! Byłem odgrodzony od tych wydarzeń cienką, nieprzejrzystą ścianą.

Tak oto wyjaśniła się zagadka nocnych wypraw wyliniałego wilczura: po prostu, gdy noc nadciąga, pies wychodzi razem z tym zgarbionym olbrzymem. Nic więcej.

A Łukasz? Dokąd wędruje Łukasz? I na co, na kogo poluje z tym psem? Byli nierealni jak zjawy z opowieści Poego.

13846

Na co czekasz? – powiedziałem do Teresy. – Weź swoje ciuchy – cisnąłem je na łóżko – i natychmiast się ubierz.

Tak zakończył się mój ostatni wieczór w Mieście, a to zdanie, żeby ubrała się i wyszła, było najważniejsze ze wszystkich, jakie kiedykolwiek do niej powiedziałem.

Zaczęło się tak, że gdy chciałem otworzyć drzwi do mego pokoju, musiałem cofnąć klucz, ponieważ z przeciwległej strony zamku tkwił inny. Ale bez trudu mogłem go wypchnąć i przekręcić mój własny.

W pokoju była Teresa. Leżała na tapczanie. Naga. Na wznak. Twarz wtuliła w poduszkę, żebym nie odczytał z niej, dlaczego tak leży. Jeszcze nigdy nie wydała mi się tak fascynująca. Można było uklęknąć obok niej i całować ją od linii włosów i czoła aż do podbicia stopy, i zapamiętać się w odkrywaniu jej ciała ustami.

Nigdy nie czekała na mnie rozebrana i chociaż znaliśmy się tak dobrze, nie pozwalała palić światła, kiedy tuliłem ją do siebie. Była przesadnie wstydliwa, aż do dnia przed moim wyjazdem z Miasta. Jeśli po tym, co zaszło, przyszła tutaj i czekała na mnie naga, musiała być oślepiona rozpaczą. Ani jej łzy, ani to, co już powiedziała, nie mogło mną wstrząsnąć na tyle, bym do niej wrócił i zapomniał o koszmarnej nocy spędzonej pod oknem z seledynowym światłem. I tylko w jednym się nie pomyliła: że zrozumiałem tę ostatnią, rozpaczliwą próbę pojednania i domyśle się, że chciała przez ten gest i akt powiedzieć: – Oto leżę przed lobą naga i bezbronna, zdana na twoją łaskę, przygotowana na nienawiść lub przebaczenie, na wstręt albo żądzę. Nie mam nic prócz ciebie i mojego ciała, możesz ze mną uczynić, co tylko zechcesz, nie poskarżę się nawet… Oddałam ci już wszystko, co należało do mnie, a teraz dołączam do tego mój wstyd, poniżam się jak dziewka, która chciałaby ciebie przekupić urokiem obnażonych piersi i bioder, i…

Była to nagość oślepiająca: na przegubach dłoni, na szyi Teresa nie miała żadnej błyskotki. Domyślałem się też, że na jej twarzy nie ma ani pyłu pudru, odrobiny szminki czy różu, który niekiedy wcierała w blade policzki.

Widzę ją tak w pamięci po raz ostatni i już nigdy więcej nie zobaczę. Ale taką ją zapamiętałem. Czy naprawdę musimy się rozstawać, czy nic się nie odmieni?

Podszedłem bliżej. Narzuciłem koc najej ciało i usiadłem obok. Dłonią nacisnąłem poduszkę, by odsłonić twarz dziewczyny. Dostrzegłem wtedy ślady łez i lęk w oczach. Zdobyła się na krok niezwyczajny i może leraz żałowała i bała się, że nie zrozumiałem, dlaczego na mnie tak czeka, naga i bezbronna w tej nagości.

Tereso – powiedziałem – dziękuję ci. Wiem. Nic nie tłumacz. Ale daj mi jeszcze trochę czasu. Proszę! Nie rozmawiajmy dzisiaj o tobie. I o mnie. I o tym, co się zdarzyło.

139– Czy to prawda, że jutro jedziesz? – cicho zapytała.

Kto ci powiedział? Skąd wiesz?

Dlatego dzisiaj przyszłam. Żeby się pożegnać, ale nie chciałam ciebie zatrzymać, nie. Na nic więcej nie czekam, wiesz.

Jutro ci powiem, czy wyjeżdżam i na jak długo.

Wszystko jedno! Wiem, że wyjedziesz. Już nic więcej od ciebie nie potrzebuję, chciałam tylko być z tobą jeszcze raz, wiesz, żebyś dał mi jedną noc, nic więcej, i potem niech będzie jak sam… tak, niech będzie, jak się stanie, potem już wszystko jedno, wiesz… Powiedz, czy wierzysz mi jeszcze? Nienawidzę wszystkich mężczyzn, nienawidzę! I teraz mogłabym być tylko z tobą.

Ale ja już nie mogłem z nią być. Nie patrzyłem na TeresęT lecz słuchałem tak, jakby to działo się na seansie spirytystycznym i już nigdy nie miało się powtórzyć.

Mówiła:

Chciałam cię także prosić, żebyś był że mną przez całą noc… I nie uważaj, wiesz, nie trzeba, chcę, żebyś mi zostawił dziecko, zawsze marzyłam, żeby mieć je z tobą, a teraz wszystko się kończy i może tak już nigdy nie będzie, wszystko się kończy, prawda? Ja wiem, że wszystko się kończy i że będę sama przez to idiotyczne głupstwo bez sensu… Nic nie mówisz, może nie słuchasz? Ale ja muszę to powiedzieć, nie uważaj dzisiaj, mój kochany, na pewno będę mieć dziecko, wiesz, mój kochany, jeżeli tak nie zrobisz i wyjedziesz, nie wiem, co ze mną się stanie, może zacznę się puszczać, właśnie z obrzydzenia do mężczyzn i do siebie, a jak zostawisz mi dziecko, będę miała czym żyć, będę uważna i ostrożna, i inna… Tam, całkiem głęboko, ukryty przed innymi, będziesz ty, wewnątrz mnie, zawsze ze mną, i nie bój się, ja już z matką porozmawiam, a pod koniec wyjadę do koleżanki na wieś, i tam urodzę, nikt nie będzie wiedział, że to jest twoje dziecko, wiesz, mój kochany, naprawdę nie chcę nic więcej…

Objęła moje kolana i położyła na nich głowę tak delikatnie, że ledwo ocierała się policzkiem o uda, jakby obawiała się, że ten ciężar będzie mnie drażnić. Zwinięta w kłębek przywarła do mnie, i trzeba było teraz coś powiedzieć lub dotknąć jej włosów, twarzy, ale wciąż siedziałem nieruchomo i było mi przykro, że jej nie pragnę. Mimo wszystko ona była lepsza ode mnie, chociaż ja jej nie zdradziłem.

Nagle uczułem tak silny ból serca, że wstrzymałem oddech. Bałem się nawet poruszyć powieką. Czytałem gdzieś, może Słyszałem, że tak objawia się angina pectoris, to nonsens, nigdy nie chorowałem na serce… Powoli uniosłem ramię nad głową Teresy i przycisnąłem dłoń do miejsca, gdzie powinno być serce. Drobnymi ruchami zdrętwiałych palców naciskałem mięsień piersi, chcąc dotrzeć w jej głąb, do pulsującego serca i masować je lekko, żeby nie bolało.

Ale to trwało tylko minutę, w czasie której patrzyłem na tarczę budzika. Był nastawiony na godzinę siódmą, nie wiedziałem, dlaczego na

140siódmą, dzisiaj rano o siódmej już nie było mnie w domu, zbudziłem się wcześnie i chodziłem po ulicach. Może Teresa nastawiała budzik?

Sama wiesz – powiedziałem, gdy zelżał ucisk serca – sama wiesz, że żądasz niemożliwości. Gdybyś miała moje dziecko, to byłoby nasze dziecko, nie twoje. Tereso, z dzieci nie robi się podarunków. Kiedyś żałowałabyś, a zresztą, po co o tym mówimy.

Nie – zawołała – przysięgam, nigdy nie będę żałować! Ty mnie nie znasz. Byłeś ze mną dwa lata i wcale mnie nie znasz.

Tak – powiedziałem – to prawda, nie znam ciebie. Odczuła dwuznaczność tego potwierdzenia.

Myślisz o złych rzeczach, a ja mówiłam o czymś dobrym, bo to lakże jest we mnie, nie niszcz wszystkiego.

Wtuliła usta w sukno spodni, powstrzymywała szloch. Dotknęła dłonią to niby najczulsze miejsce, ale ono było teraz najbardziej nie-i.zułe.

Ale w tobie jest więcej zła – powiedziała.

Kiedy? Kiedy to zauważyłaś?

Jak wróciłeś po tych trzech dniach.

Jak ty wróciłaś, Tereso. Ja tylko przyjechałem, bo już nie miałem do kogo wracać, a ty wróciłaś po kimś.

Żeby już nigdy od ciebie nie odejść, wiesz.

Nie wiem. Teraz już nie ma nic pewnego… Nie, zostań tak jak leżysz i posłuchaj.

Chwyciłem delikatnie pęk jej włosów i twarz obróciłem ku górze, żeby widzieć jej oczy, były wilgotne i lśniące od łez, wystraszone jak oczy męczonej wiewiórki. Psy, kiedy sieje dręczy, mają w oczach więcej żalu niż nienawiści. Ona miała takie oczy.

Posłuchaj mnie teraz – mówiłem – to można zrozumieć, ty po-irafisz. Spotykałem się z różnymi dziewczętami… Niektóre z nich mnie zdradzały, rozstawałem się z nimi, ale to była całkiem inna gra. Kiedy któraś z tych kobiet wyjęła znaczoną kartę, ja także miałem taką w rękawie, mogłem ją wyciągnąć. Jednak graliśmy na ogół uczciwie. Były lakie wśród nich, na tej drodze ku tobie, na jakich mi zależało, które kochałem, ale kiedy coś się zepsuło między nami, mimo bólu, czy trwał on dłużej, czy krócej, wiedziałem, że to nie jest ostateczną klęską, że jeszcze przyjdzie ktoś taki jak ty. I przyszłaś. Po co przyszłaś?

Miałem zaschnięte gardło i już nie wiedziałem, czy zdołam wszystko wyjaśnić. Brakowało słów. Wydało mi się, że nie język, ale opuchnięte serce porusza się w krtani i stamtąd wydobywa dźwięki tylko podobne do słów. Chyba było to tylko brzmienie, a nie znaczenie.

Wierzyłem, że po tej zawszonej wojnie i po zimach spędzonych w lesie, po obozach koncentracyjnych, więzieniach i głodzie należy mi się laka dziewczyna jak ty, jako nagroda za wszystko, co było ohydne, za cale upodlenie, jakie musiałem wtedy znieść, nawet po wojnie, od różnych ^iarbków. Dziewczyna istniejąca w jednym egzemplarzu, na którą można liczyć w każdej, najbardziej parszywej sytuacji. Może być znowu

141wojna, mogą mnie wpakować do więzienia, mogę być zasypany pod ziemią, cholera wie, co może się zdarzyć, wiesz przecież, jaki jest ten świat… Lecz w tym nieszczęściu zawsze, w każdej najpodlejszej sekundzie, trzymałaby mnie jedna jedyna myśl: że w domu, w piwnicy, diabli wiedzą gdzie, czeka na mnie moja dziewczyna, tylko m o j a, i zawsze ostatnie pół kromki odłamie dla mnie i nie kupi sandałków, kiedy będzie wiedziała, że chodzę bosy, i nie rozkraczy się przed jakimś facetem, kiedy…

Nie mów! – szepnęła. – Nie mów tak! To boli. Mówiłem dalej:

– … i nie rozchyli ud tylko dlatego, że łyknęła ćwiartkę wódki. A jeżeli gdzieś zdechnę, trudno, wtedy niech pakuje nawet dziesięciu do swojego łóżka, może to miałoby nawet jakiś sens. Nie obchodzi mnie żałoba ani płacz po mojej śmierci, umarłym nie jest to potrzebne, jak nie są im potrzebne pomniki, ale ważna jest ta odrobina zaufania za życia. Na coś trzeba stawiać. Bez krztyny pewności, że człowiek jest coś wart i że komuś można ufać, świat zamieni się w gigantyczny cmentarz. Nie przegrałem wszystkiego, nie myśl, nie, bo jeszcze mam jakieś nie załatwione sprawy, ostatecznie po coś człowiek krył się z karabinem w lasach i gnił w obozach zamiast sprzedawać na czarnym rynku kawę i dolary. Ale straciłem to, co miałem na własność, co było moje i tylko moje, i niczyje więcej. A taką rzecz tylko jedną miałem, ty wiesz, co to było, to ty, tak, ty!

Mój Boże – powiedziała cicho. – Mój Boże…

I zniszczyłaś wszystko, nic nie zostało. Nic.

Ja wiem, wiem, nie krzycz na mnie… nie mów. Bo zostało wszystko. Powiedziała „nie krzycz”, chociaż mówiłem cicho i spokojnie. Nawet

pomyślałem, że niektórych słów nie słyszy.

I dlatego – ciągnąłem – może mi się nawet podoba pomysł z tym dzieckiem. Ale mogę je mieć tylko z dziewczyną w jednym egzemplarzu, o jakiej marzyłem w więzieniu, a nie z taką jak wszystkie… Bo wtedy, rozumiesz, wtedy jest obojętne, kto mi urodzi dziecko, zresztą wiesz, że nie zależy mi na własnym dziecku, niewiele przyjemnego czeka je na tym świecie sterroryzowanym polityką, wojnami i bombami wodorowymi.

Dlatego nigdy dawniej nie mówiłam o dziecku… Aleja chciałam… tylko…

Jeżeli potrafisz tak żyć jak inne – mówiłem – chociaż to mogło się tylko raz zdarzyć, więc kiedy przejdzie mi ta nieszczęsna miłość, może spotkamy się na innych prawach. Bo wciąż mi się podobasz i nie wiem, czy spotkam kiedyś lepszą dziewczynę. Ale teraz nie. Nie gniewaj się. Nie mogę.

Może źle rozumiesz? Nie chciałam, żeby mnie było przyjemnie, wiesz, ale żeby tobie, jeżeli ci zależy. A dla mnie… tylko… dziecko od ciebie, nic więcej, chyba wiesz.

Nic więcej! – pomyślałem. – Tylko dziecko, nic więcej!

Nagle odepchnęła się gwałtownym skrętem ciała od moich pleców

142i skuliła się w rogu tapczanu, pochylona, jakby przygotowana do ucieczki.

Nie! – zawołała. – Nie! Nie! – krzyknęła i przeraziła mnie namiętnością i pogardą w barwie głosu. – Nie! Nic nie mów, nie tłumacz, wszystko rozumiem, wiem, teraz już wiem! Mój Boże, jakie to straszne, ty boisz się mieć ze mną dziecko, wziąć mnie teraz, mój Boże, bo myślisz, że ono nie byłoby twoje. Och, jakie to podłe! Pomyślałeś, że zaszłam w ciążę z kimś innym i teraz, bojąc się, że nie będzie ojca, mój Boże, wlazłam ci do łóżka, rozebrana, żeby być z tobą, i żeby potem nazywało się, że ty jesteś ojcem! Tak myślisz, prawda? Prawda, że tak? Tego się boisz? To straszne, straszne i podłe, mój Boże, jak ty o mnie myślisz, jaki ty jesteś zły!

Chwyciła w pięści pukle włosów, zakołysała się kilkakrotnie i klęcząc pochyliła się do przodu i wsparła dłonie wplątane we włosy na pomiętym kocu. Tak trwała i tylko jej ramiona i plecy drgały spazmatycznie.

Ułożyłem ją na tapczanie, okryłem, otuliłem kocem. Jej delikatnym ciałem wstrząsały dreszcze i szloch. Poddała się tej opiece. Kiedy wyczułem, że jest spokojniejsza, powiedziałem:

Myślałem o tobie źle, ale nigdy tak, jak powiedziałaś. Gdybyś była w ciąży wtedy, kiedy ciebie poznałem, nawet nie zapytałbym, kto jest ojcem, ale mówiłbym wszystkim, że to moje dziecko.

Tak – odpowiedziała. – Ale nie powinieneś odmawiać… Przerwałem jej:

Odmawiam, bo myślę o tym, co nas łączyło; twoja obietnica, że nigdy i z nikim…

Ale z Klaudią – mówiła Teresa z zawstydzeniem – opowiadałeś mi, że z Klaudią, kiedy już zerwaliśmy, spędziłeś taką pożegnalną noc.

Jeszcze wciąż nie rozumiesz, kim byłaś dla mnie. Z Klaudią mogła się zdarzyć taka noc, ale nie z tobą, nie z tobą!

Tylko nie krzycz, dobrze, już nie… Teraz już się nie gniewaj… Ale myślę inaczej, już dobrze, wiesz, nie dasz mi dziecka, ale… ale nawet niecałą noc… tylko teraz, zrób to dla mnie, żebym znowu była twoja po raz ostatni. Jeszcze raz bądź we mnie, wiesz, tylko ty… i możesz odejść, potem już nikogo nie chcę… proszę cię… i pójdę do domu…

Pragnęła zniszczyć wspomnienie po tamtym mężczyźnie i chciała wobec siebie samej dokonać jakby symbolicznego powrotu do mnie, cofnąć się do punktu, w którym rozstaliśmy się przed moim wyjazdem. Już wiedziałem, nauczyłem się, że takich powrotów nie ma i nie może być. A ona wciąż się łudziła, że jest inaczej.

Chodź – powiedziała – przytul się do mnie.

Wstałem, sięgnąłem po jej rzeczy, rzuciłem na tapczan. Wydało misie, że mówię łagodnie, ale chyba zabrzmiało to brutalnie:

Na co czekasz? Weź te ciuchy i natychmiast się ubierz.

A więc dopiąłem swego. Czułem, że w tym momencie nienawidzi mnie. O to tylko szło. O rozstanie.

Wtedy zawstydziła się swojej nagości. Po raz pierwszy przestraszyła

143się, że widzę jej obnażone ramiona i piersi. Oluliła się kocem aż po szyję, jakby wychodziła z wanny otoczonej przez mężczyzn.

Odwróć się – powiedziała. – Odwróć się, nie patrz na mnie! – powtórzyła z gniewem i złością.

47

Wypadek w kopalni i jego następstwa zajęły mi bez reszty kilka następnych dni. W podświadomości jednak wciąż odzywała się Teresa. Niekiedy myślałem też o Lukaszu i o niedoszłym spotkaniu z Ireną.

Do domu wróciłem późno, zdenerwowany i zmęczony dowodzeniem winy ludziom, którzy się do niej nie poczuwali; słuchając ich, można było uwierzyć, że demony i krasnoludki wywołują katastrofy. Każdy umywał ręce: on tam nie był, on nie słyszał, on nie wiedział, on nic nie wie. Wszyscy byli niewinni, jak zawsze.

Siedziałem przed Garbkiem i tłumaczyłem okoliczności tego ostatniego lub jakiegoś innego wypadku, a on, niewzruszony i zadowolony z siebie, zautomatyzowanym ruchem rozluźnionej w przegubie dłoni sięgał do górnej kieszonki marynarki, wydobywał z niej ten cholerny, długi i wąski grzebyk i pieszczotliwie gładził przylizane włosy, przylegające do czaszki. On zawsze wiedział więcej.

Wobec ludzi – zarzucał mi – owszem, nie powiem, nie braknie ci zimnej krwi. Ale nie masz jej dla siebie. To źle. Bo wtedy się człowiek rozklei, a nam nie wolno się rozklejać. Nie wolno i tyle. Chyba znasz instrukcje i czytałeś uchwały ostatniego plenum.

Instrukcje nie zabraniają przejmować się śmiercią człowieka. Żadne plenum tego nie potwierdza. Ja nie jestem w partii, ale wiem, o co idzie tym najlepszym i najmądrzejszym w partii. Chyba wiesz, że są i tacy. I nie zniszczycie ich.

Zastanowił się, jakby sprawdzał w pamięci, czy powiedziałem prawdę.

Nie ma tego w uchwałach, zgadza się, nie ma. I nikt tu nikogo nie niszczy. Ale ty nie umiesz czytać instrukcji. Człowiek nerwy by stargał, gdyby za każdym razem bolało go serce. Jedna jest nauka: na przyszłość trzeba lepiej dozorować. A co się stało, to się nie odstanie. Naucz się tego, ty, bezpartyjny bojowniku. Partia zawsze wie lepiej, jak chronić ludzi od zła i śmierci.

W tym momencie już myślał, by zakończyć rozmowę. Unikał tematów nie objętych przepisami i regulaminem, w nich czyhały nie znane mu niebezpieczeństwa, otwierały się luki i tworzyły szczeliny, którymi przesączały się niepewność i wątpliwość. W takich chwilach dotykał grzebienia i ujmując go trzema palcami, a był to sygnał do zakończenia „nieoficjalnej” rozmowy, ciągnął dalej:

Jeszcze nie umiemy wskrzeszać zmarłych. Owszem, nie powiem, podobno to kiedyś będzie możliwe, przed nami olbrzymie perspektywy. Ale jeszcze nie teraz, drogi kolego, na razie nie, to nie ten etap. Po-

144dobno w bratnim Związku Radzieckim już próbowano, może i gdzie indziej, kto wie,'myślałem o Ameryce i Chinach. Ale nie u nas. My dopiero dźwigamy się, tak, dźwigamy się dopiero, trzeba odrobić zaległości stuleci. Trudno, stało się i nie będziemy o tym… Mamy roboty powyżej uszu, nawet powyżej głowy. Ludzi trzeba podciągać, mobilizować. Człowiek to nasz największy skarb. Wypadek był, napisze się raport, ty podpiszesz, ty, boś sam badał. I do roboty. Inne sprawy przed nami, nie możemy wlec się w ogonie przeszłych wydarzeń. Przyszłość nas woła i wymaga kolektywnej mobilizacji aktywu.

Chciałem mu powiedzieć, żeby wywiesił nad biurkiem przysłowie: „Małpa zdechła – pudło zamknąć”, ale poruszyły się trzy palce na grzebyku, wzniósł się on łagodnym łukiem nad głową Garbka. I zaczęło się czesanie.

W Stolicy – powiedziałem – nie przyjęli tego tak spokojnie jak

ty-

Garbek śliskim ruchem, nieco szybszym niż zwykle, wsunął grzebyk do kieszonki i wykonał dłonią niecierpliwy gest.

Drogi kolego, Stolica daleko, a województwo blisko. W.Stolicy inaczej na to patrzą, owszem, nie powiem. A dla nas walka klasowa to chleb codzienny. – Spojrzał nieufnie i dodał tonem wtajemniczonego: – A zresztą, skąd wiesz, jak na to patrzą w Stolicy? Masz tam kogoś?

Nie odpowiedziałem. Niech mu się zdaje, że mam powiązania z Centralą. Położyłem przed nim teczkę z nowymi meldunkami.

Jeszcze nie powód – rzuciłem – żeby przyzwyczajać się do śmierci człowieka. Byłoby to najgorsze przyzwyczajenie. – Myśląc o szyderczej niewspółmierności, jaka istnieje między śmiercią człowieka a zamknięciem jego sprawy w pliku papierów, złożyłem akta na biurku Garbka.

Wertował je w milczeniu. Starannie wyprostował zgięty róg jednej kartki i przesuwał spinacze, by nie zachodziły na siebie: coś zdmuchnął, mikroskopijną plamkę wytarł gumką, poprawił atramentem niedokładnie odbitą czcionkę w jakimś słowie. Był wielki w tej drobiazgowości. On kochał papiery, te papiery, spinacze i segregatory, i godnie reprezentował naiwnych, co wierzyli, że jeśli zabraknie papieru na sprawozdania i okólniki, taśm i kalki do maszyny, i atramentu, wówczas runie ustrój. Papiery! Były kiedyś lata, że cały kraj w nich utonął i znajdowało się tam wszystko, co tylko było potrzebne i wskazane, chociaż prawie nic z tej pisaniny nie sprawdzało się w życiu…

Dobrześ to zrobił – powiedział Garbek – solidnie. Ale jak zakładasz spinacze, to trzeba tak robić, o, widzisz, żeby jeden nie zawadzał o drugi. Przypatrz się, żebyś wiedział. Człowiek codziennie uczy się czegoś nowego. Bez nauki daleko nie zajdziemy. Każdego dnia trzeba się uczyć. Bez nauki zginiemy.

Ponieważ wciąż stałem przed nim, zaniepokoił się. Tknęła go może myśl, że niewystarczająco mnie pochwalił. I jakby mogło mi na tym choć odrobinę zależeć, powtórzył:

Dobrześ to zrobił, owszem, nie powiem, solidnie i prawidłowo.

145Tak powinno być: właściwy człowiek na właściwym miejscu. Ale na żadnym miejscu nie wolno się wychylać.

Spojrzał na mnie sprawdzając, jakie wrażenie wywołały jego słowa i zapytał:

Widzę, że masz coś jeszcze. Co takiego? Tak, ja wiem, poza papierami jest zawsze żywy człowiek. Spocznij sobie.

Zbliżyłem się do biurka i usiadłem w fotelu.

Chciałem z tobą porozmawiać o Łukaszu Pawliku. Zdziwił się. wydął wargi.

Mamy tyle zasadniczych spraw… O Łukaszu gadać? Czy to takie ważne?

Jednak wiedział, jakie to ważne, bo dostrzegłem, że jest zmieszany.

Troska o ludzi to ważny moment w naszej walce – powiedział po chwili. – Coś niecoś zrobiło się dla człowieka.

Kto zrobił?

Ja.

Ty? Tak sądzisz?

Już wtedy, gdy powiedział ,jaw, jego dłoń wzniosła się i opadła w dół, by uchwycić grzebyk. Ale kiedy usłyszał moją odpowiedź, cofnął raptownie palce, jakby je grzebień sparzył. Zdawało się, że syknie przez zęby, jak ktoś, kto dotknął rozżarzonego metalu. Po raz pierwszy maska spadła mu z twarzy.

Ja – powtórzył. Powiedziałem:

Szkoda, że właśnie ty. Tak dużo dla niego zrobiłeś, że on już dogorywa, gnije w tej swojej norze, kona na raty, rozumiesz? Przyłożyłeś do tego rękę. Chociażby przez to, że nie zająłeś się nim.

Mówisz prywatnie?

Tak, prywatnie. Służbowa rozmowa skończona.

A tu jest mój służbowy gabinet, biurko służbowe i fotel służbowy. Państwo za ten luksus płaciło, nie ja. Nie prowadzę prywatnych rozmów w gabinecie ani przez służbowy telefon.

Przestań się wygłupiać!

Dajmy spokój – powiedział zmieszany Garbek. – Wszystko zrobiłem dla Łukasza, co się tylko dało. Ale – rozłożył ręce – serca mu nie zmienię.

Nie -– przytaknąłem – na pewno nie zmienisz, całe szczęście. Dowiedziałem się, kim Łukasz był przed wojną. Czarna Niecka dobrze go pamięta. Nie zapomina się o takich ludziach.

Niecka pamięta nie tylko to – przerwał mi niecierpliwie. – Pamięta więcej! U nas. drogi bezpartyjny kolego, przeszłość nie musi być ważna, może być, ale nie musi. To się reguluje jak potrzeba i zdarza się, że decyduje się, czy ma być ważna czy nie.

Jednak teraźniejszość Łukasza jest ważna, czy wyregulujesz czy nie. Wszystko, co dzieje się u nas, i złe, i dobre, nie miałoby krzty sensu i byłoby tragiczną pomyłką, gdyby nie chodziło o człowieka.

146To nie frazes, ale uchwytna groźba. Nie w jakimś ostatecznym rachunku, nie w przyszłości, bo o przyszłości można mówić, co się chce, ale każdego dnia, w każdej sprawie. Wciąż mówisz o budowaniu. Cały świat buduje, nie o to idzie. Wiesz, kto podgryza sens naszego istnienia? Ludzie, którzy paplą o człowieku, wolności i wartości życia ludzkiego, a myślą tylko o planach, sprawozdaniach i własnym fotelu. Tu tkwi źródło zarazy. Ale i to przezwyciężymy. Może już wkrótce.

Górna warga Garbka zadrżała. Ukazały się nad nią kropelki potu. Starł je kciukiem.

A ty mnie nie ucz, dobrze? – powiedział. – Byli tacy, co na szkole mnie nauczyli, jak mam robić i jak myśleć, i nie trzeba mi twoich nauk. Nie ucz mnie, dobrze?

Położył obie dłonie na biurku i zacisnął je w pięści. Nie dałem za wygraną.

Słuchaj, Garbek, nie jestem od nauczania. Ale pozwól sobie powiedzieć…

Słucham, mów, mów – wtrącił.

Właśnie to robię. Już pół roku patrzę, jak pracujesz. Przestraszył się.

I robisz meldunki? Dla Centrali? Dla kogo?

Uspokój się, nie jestem od meldunków. Od tego są inni. Mnie taka praca nie nęci. Ale widzę, jak…

To po co patrzysz? Już ty teraz nie kręć! Kogo tam masz?

Widzę, jak pracujesz – ciągnąłem niewzruszenie – i jak odnosisz się do ludzi. To dla ciebie nie ludzie, ale faceci, co mają taki a taki dział i tyle a tyle pensji. I można ich albo wykończyć, albo dać im spokój, niech sobie pożyją, albo zaszczycić awansem czy orderem. Wszyscy dzielą się dla ciebie na podobne kategorie, prócz tych, co są nad tobą. A ponieważ jesteś taki dla wszystkich, stąd wniosek, że taki sam byłeś dla Łukasza. Czy naprawdę nie rozumiesz, czy tylko udajesz?

Garbek zdobył się na pobłażliwy uśmiech.

No i co? – zapytał. – No i ćo? Ja słucham. – Nagle przestał się uśmiechać i ostro rzucił: – A może nareszcie skończyłeś?

Równie gwałtownie podjąłem: – Nie, nie skończyłem!

No to kończ, bo mam pilniejsze sprawy. Przed nami wielkie zadania… – urwał dość efektownie i dodał bardziej opanowanym głosem: – Chciałeś mówić o Łukaszu Pawliku, tak?

Czy Łukasz po wojnie tutaj pracował?

Tak. Potem się zwolnił. Jeździł gdzieś, zniknął nam z oczu. No a potem zrobiłem dla niego przynajmniej tyle…

Zapytałem:

Czy Łukasz należał do partii?

Nie.

Nie chciał?

No, niby chciał.

Jak to było?

147– Zgłaszał się, ale go odrzucili.

Kiedy?

Chyba w czterdziestym ósmym.

Dlaczego odrzucili?

Były powody.

A kto odrzucił?

Organizacja. To jest w protokołach.

Organizacja! Towarzysz anonim, za którym można się schować. Wygodny anonim, ukryjesz za nim każde draństwo.

No, bez takich słów. Chyba zrozumiałeś, że nasz sekretariat odrzucił Pawlika.

Sekretarzem był ten, który jest obecnie?

Nie. Ten jest nowy. Tamten poszedł wyżej. I już nie mógł podołać i tu, i tam. Nie można stu rzeczy robić naraz.

Kto był wtedy sekretarzem?

Garbek sięgnął po grzebień takim ruchem, jakby wyciągnąłgo z cudzej kieszeni, nie z własnej.

Ja nim byłem wtedy – powiedział. –Ja byłem. Wybrali, to byłem. Wystarczy?

Przeczesał włosy. Dmuchnął na grzebień i wstał chcąc zakończyć rozmowę.

Dlaczego odrzuciłeś Łukasza?

Były… widać… powody – skandował.

Jakie?

Chyba ważne. Zgodne z instrukcjami.

Czemu kręcisz? Przecież ten człowiek co najmniej przez trzydzieści lat myślał o innych, nigdy o sobie. Żonę stracił pod wózkami łamistrajków. A kiedy wydawało mu się, że doszedł do celu swej drogi, kiedy wyobraził sobie, że po wojnie już zbliża się to, o co walczył, wtedy ty go odrzuciłeś. Odważyłeś się? Jakim prawem? W czyim imieniu? Za co? Czy wiesz, może i wiesz, bo teraz nawet w gazetach już piszą, że są ludzie, co przez takich jak ty dali się kiedyś zaszczuć, zdeptać, pogrążyli się w rozpaczy, pili… Czy myślisz, że prześladowano tylko tych z Armii Krajowej? Komuniści zaznali nie mniej krzywd. Ale o nich Zachód milczy. I w tym milczeniu o uczciwych komunistach są konsekwentni.

Skinął głową, uśmiechnął się niepewnie. Tak, on był niewinny, oczywiście. Jak wszyscy.

A wiesz, dlaczego tak zrobili? Bo cień jakiegoś Garbka padł na ich życie, bo papierki Garbków podszywały się pod partię i krążyły za nimi jak szczury, i podgryzały każdy serdeczny odruch wobec skrzywdzonych.

Garbek poderwał się: – Ty mi tutaj…

Siedź, siedź! – zawołałem. – I chyba teraz pojmujesz, że tak zwana lewicowa przeszłość Łukasza wydaje mu się niepotrzebna, bo to był tylko wiatrak, z którym on walczył. Ale czy własne życie zmarnował

148i stracił żonę dla-tych majaków? Bo kiedy już wspiął się na szczyt poświęcenia i odwagi i chciał być z wami, powiedziałeś, że dla niego nie ma miejsca, że jest niepotrzebny. Byłoby ci za ciasno z Łukaszem na tym ogromnym świecie? Wytłumacz to!

Patrząc na Garbka, pomyślałem, że jednak coś się w nim działo, że chyba wstrząsnęły nim moje słowa.

Rzekł ostrożnie:

Człowiek nie musi być w partii. Ty także nie jesteś. Poza naszymi szeregami pracuje uczciwie sporo ludzi. Rozumiesz, my to awangarda, kręgosłup, przodująca grupa. Reszta nie musi… Poza nami jest sporo pozytywnych ludzi i nikt im nie ma za złe, że nie są w partii.

Garbek, zrozum, Łukasz pragnął właśnie tego! Dla niego to było logiczne przez całe życie. A ty chciałeś być dobry dla śniętej ryby i kiedy wyrzucona falą wskoczyła z brzegu do wody, chwyciłeś ją i cisnąłeś na piasek, bo tam leżała, kiedy ją zobaczyłeś.

Co ty mi tu z rybami wyjeżdżasz, wolę schabowy kotlet – powiedział Garbek. – Pawlik był w ruchu oporu i walczył w partyzantce. Czemu wtedy nie wstąpił do partii? Co on kombinował i na co czekał? Widzisz, teraz sam widzisz. Co na to powiesz? Jak teraz wyglądasz? Jak Trocki na wygnaniu.

Mówisz, że Łukasz walczył? – zapytałem.

Tak mówię. Walczył. Wszyscy wiedzą. Pomagał walczącym.

^ mnie się zdaje, że lasy i granaty były dla wszystkich w czasie wojny i że waszej partii nikt nie dawał monopolu na strzelanie do faszystów. Kiedy twoja partia sama walczyła w podziemiu, nie mogła mieć nic przeciwko temu, żeby jakiś akowiec ukrył radzieckiego partyzanta! I mówię ci, że gdyby ksiądz albo ziemianin wysadzał pociągi jadące na wschód, twoja partia nie mogła mieć nic przeciwko temu. Walka była dla całego narodu, a nie dla członków partii. Łukasz także walczył i nie licz mu tego na minus.

Ładnie to powiedziałeś – odezwał się Garbek. – Ale nie znasz całej prawdy o minionej wojnie ani o dniu dzisiejszym. Co ty wiesz? Gówno wiesz o tej prawdzie.

A jaka jest twoja prawda? – zapytałem.

Przed tobą nie będę się tłumaczyć.

Nie prosiłem o tłumaczenie, ale o prawdę. Rozumiesz?

A może ty to robisz – powiedział Garbek – może to robisz dla jego wnuczki? Co? Owszem, nie powiem, szykowna dziewucha, warta zachodu. Dla tej Danusi, czy jak ona się nazywa?

Dlaczego udawał, że nie pamięta jej imienia?

Przestań! – zawołałem. – Na co się zda taka podejrzliwość! Irena mnie nie obchodzi. Ty, Garbek, zawsze, jeżeli tylko ktoś szczerze przejmuje się jakąś sprawą, podejrzewasz go o nieczyste intencje. Skąd to u ciebie? Czy taka podejrzliwość obowiązuje wszystkich partyjnych?

Co robić? – powiedział Garbek i uśmiechnął się. – Doświadczenie uczy.

149Byłem zmęczony i rozbrojony jego tępotą.

Mnie nie obchodzą te przykłady, które ciebie nauczyły podejrzliwości. Rozmawiasz ze mną i o Łukaszu, więc traktuj mnie jak konkretny i odrębny przypadek. Proszę cię o to.

Wyszedł spoza biurka i stanął przede mną.

Ładnie prosisz, ślicznie! No, żegnaj, mam sporo roboty. Pogadamy

0 tym przy okazji. Pracuj tylko dobrze, a wszystko się jakoś ułoży. Praca to nasze największe bogactwo.

Więc nie powiesz o Pawliku?

Jak trzeba się będzie z tego tłumaczyć, to nie przed tobą. Sprawa przedawniona.

Łukasz nie jest przedawniony! Jeszcze żyje. Poślij mu trutkę na szczury, wtedy rzecz się przedawni. No więc?

To sekretariat, nie tylko ja…

Znam się na tym i wiem, jak to się robi. Sekretariat, któremu narzuciłeś swoją wolę. Prawda? Ale nie o tym chcę mówić. Ważne jest, że pozwalasz staremu, zasłużonemu człowiekowi… Nie, także nie o tym. Powiem, że zgadzasz się na to, by człowiek, którego tu wszyscy znają

1 szanują, który tyle lat pracował w Niecce i walczył o nią w czasie wojny i przed wojną, żeby dzisiaj pogrążył się w goryczy i zwątpieniu, i był przykładem krzywdy, jaką można ludziom wyrządzić.

Garbek rozłożył ręce, jakbym go ukrzyżował tym oskarżeniem. Powiedział:

Pomyśl jeszcze, dałem mu posadę, przyjąłem go jako stróża nocnego, chociaż nam taki niepotrzebny. Mogłyby te pieniądze posłużyć państwu na coś pożyteczniejszego. I taka jest moja wina, że groszem państwowym źle zarządziłem, bo mi żal było starego działacza. A wszyscy musimy oszczędzać, oszczędność to potęga. Chcesz, to bierz tę historię i poskarż się na mnie. Drogi kolego, to jest przynajmniej zarzut… rzeczowy. Reszta to mgła. I ja się tego nie będę wypierać, chociaż może mnie za to łupną.

Odprowadził mnie do drzwi.

Niewątpliwie był przekonany, że zrobił, co tylko dało się uczynić dla tego, jak sam go nazywał wzgardliwie, „starego kaleki”. Oczywiście, on miał powód do dumy i spokojne sumienie. Dał mu pracę i to jaką, obdarował go zajęciem nikomu niepotrzebnym, urągającym Łukaszowi!

I wyobraził sobie, że takie podwójne oszustwo było wszystkim, co można zrobić dla drugiego człowieka. Łudził się może, że tytułem „stróża nocnego” uszczęśliwił ambitnego Łukasza, tego samotnego człowieka, który krążąc po nocy wraz z psem nie miał nic więcej do pilnowania prócz swojej własnej i bolesnej tajemnicy.

15048

Po rozmowie z Garbkiem wróciłem natychmiast do domu. by porozmawiać z Łukaszem. Sekunda popłochu: a co z Teresą? Muszę ją zobaczyć! Wybiegłem z domu. Zdążyłem na dworzec. Właśnie odchodził miejscowy pociąg do Miasta. Nie wiem, jak długo stałem w tłoku nieczuły na potrącanie i rozgardiasz. Z peronu ruszyłem przez Miasto prawie biegiem. T stanąłem na wprost okien pokoju, w którym spotykałem się z Teresą. Były ciemne. Może tam nikt nie mieszka?

Wstąpiłem do dozorcy. Nie zastałem go; zazwyczaj pił o tej porze. Za chwilę jego żona, przysadzista i wścibska, z piersiami jak dynie z wystawy hodowlanych okazów, zawołała z głębi podwórza:

A co tam, do mnie? .– Do pani, do pani!

Kiedy zbliżyła się, poznała mnie i udała uradowaną.

O, to pan, ale miła niespodzianka, kto by pomyślał!

Proszę pani, czy ktoś mieszka już w moim pokoju?

A co, wraca pan? Tak bez walizki? Na blank? Jakoś to dziwne, Nie powiodło się panu na tym wyjeździe? Dzisiaj różnie się trafia.

Ale czy tam ktoś mieszka… Złośliwa satysfakcja biła z jej twarzy.

A jakżeby mieszkał, kiedy panienka płaci czynsz i wywdzięcza się za naszą przysługę.

Jaka panienka?

No, ta, co pan z nią chodził, niby narzeczona. Teresa jej, tak?

Teresa.

Mówiłam, mam pamięć, jak się kto wabi. Pamiętam wszystkich lokatorów, nawet sprzed wojny.

Ale dlaczego płaci? Po co?

Powiedziała mojemu mężowi, ta narzeczona, że pan wróci. I chce zachować dla pana ten pokoik. Przytulny on jest, a jakże. No i mąż jakoś z meldunkami załatwił, on ma znajomości w milicji, są ludzie, dla których warto coś robić, niechby i człowiek się narażał, ale co tam, jeden drugiego musi dzisiaj wspierać, bo inaczej zginiemy.

I… I przychodzi tutaj, tak?

Niby kto?

Moja narzeczona!

A właśnie akurat dziś także była, ale jak wychodziła, to nie chciała mi w twarz popatrzeć, taka była podpuchnięta pod oczami. Ja się nie wtrącam, gdzie tam, ale coś tam źle między wami, czy jak? A jaka ona delikatna, grzeczna i taka smaczna, żebym ją wyściskała, pan to ma szczęście do kobiet, kto by pomyślał. Ona nie z tych, co się puszczają. Dla mnie anioł, chociaż skrzydeł nie widziałam.

Czy może pani dać klucz? Chciałem na chwilę… Zaśmiała się chytrze.

151– Jakże inaczej? Narzeczona mówiła, że pan posyła pieniądze na pokój. Pana pokój to i klucz pana. Sprzeciwu nie ma.

Tutaj ma pani klucz?

Niecierpliwiec z pana, Jezu Chryste, jaki raptus! W pokoju mam, o, niech pan zajdzie, proszę, wejdź pan. Może kieliszeczek? Nalewka na wiśniach, pestkówka, stary sam robił.

Jeszcze ciągle pije?

A co ma robić? On nie taki jak inni. Wypije i nie krzyczy, nie śpiewa o legionach ani o makach pod Monte Cassino, ani nie pyskuje na rząd. Przyjdzie do domu na własnych nożynach, łagodny jest, pośmieje się, pożartuje albo i gorzko zapłacze nad tą sobaczą dolą. Nie mam z nim zmartwienia. Rano zje dobry kawałek mięsa, napije się wody z japońskiego grzyba, o, tu, w tych słojach trzymamy ten grzyb, i potem pobiega po mieszkaniach, ponaprawia lokatorom co trzeba, a to łazienka, gaz, u-szczelka, zamek się zatnie, zlew się zatka, śruba się rozluzuje, coś przecieka, wie pan, jak to jest, albo coś nie docieka, no i przynosi parę grosików, więcej niż ta pensja. Nienarzckam, niech tam sobie z kolegami popije jak każdy w sobotę, tyle jego. Kobiety już dla niego przepadły, cóż robić – westchnęła. – Już mnie nigdy nie wyrucha.

Ten klucz, co tu wisi?

Nie, ten jest od pani doktorowej z drugiego piętra. Z mężem się rozwodzi. Przyjechała onegdaj z Krynicy, a on nagusieńki w wannie siedział z dziwa spod piętnastego, smarkula, ma siedemnaście lat, a puszcza się jak emerytowana dziwka, niech pan sobie wytłumaczy. Jak miałam siedemnaście, ani spojrzałam na chłopa, do sodalicji należałam, kwiatki sypałam na procesji pod baldachim z Przenajświętszym Sakramentem. Dobry był ten proboszcz, Panie, świeć nad jego duszą, a i czasy były inne. A proboszcza hitlerowcy zabili. A teraz…

Teresa często tu przychodzi?

Wpadnie dwa, trzy razy na tydzień, czasem całą niedzielę przesiedzi. Już myślałam, że ktoś do dziewuchy łazi, ale nie, ona tam czyta albo stoi w oknie. Raz nawet tutaj spała, przeprata jakieś szmatki. Pomyje czasem okna, podłogę zapastuje, wywietrzy. Dobra z niej będzie żona, umie zadbać o dom. Ale pan nie docenia takich kobiet.

Pani wszystko wie,.nie ma przed panią tajemnic.

I tak ma być, trzeba wiedzieć, co się dzieje w kamienicy. Pan myśli, że po co sterczę w podwórzu? Ja nie plotkara, co to, to nie, ale człowiek ma z podwórza oko na dom, widzi, kto wychodzi i kto wchodzi. Tę smarkulę od doktora, chyba było jej Erna, także wtedy widziałam, jak szła na drugie, ale doktor stateczny i poważny człowiek. Nie mnie się wtrącać w jego sprawy. To człowiek na stanowisku.

Dziękuję, ja nie piję – powiedziałem, widząc, że dozorczyni sięga po pękaty gąsior z nalewką. Do diabła, jak długo jeszcze będzie mleć tym ozorem, można od tego zwariować, gdzie jest klucz?

Wstąpiłam raz do narzeczonej, jak tu była, i opowiadała mi o panu. Że niby wyjechał pan, żeby coś zarobić na ślub i na mieszkanie, że co

152drugi dzień pisze listy do niej, że przysyła pieniądze i utrzymuje ją i jej matkę. Dobry z pana człowiek, nie powiem, ale jej ciężko samej. Zresztą, kto was tam wie. Jak dziewczyna raz za przeproszeniem zakosztuje tych sprośności, potem nie odwyknie, ja wiem po sobie, też byłam młoda i wszyscy się za mną oglądali i nie tylko. Wtedy i o głupstwo łatwo, ale ona nie taka. Kiedy szłam w niedzielnej sukience z różowej satyny, wszyscy patrzyli mi na piersi i na wypukłą pupę, za przeproszeniem. Jak sroka w kość, aż się rumieniłam. Niby ten cyc to do karmienia dzieci, a chłopy dla wymownej piersi głowę tracą. Wstałem.

Proszę się nie gniewać, mam mało czasu.

Wysunęła szufladę kredensu, pogrzebała w rupieciach i podała mi klucz przewiązany czerwoną wstążeczką.

Dałam wstążeczkę, żeby się nie pomieszał. Właśnie mówiłam, że tak się gapili na te wypukłości, a mój to zieleniał na twarzy, kiedy szliśmy do kościoła…

Dziękuję pani, przepraszam.

49

Wbiegłem po schodach. Ręce mi drżały, długo mocowałem się z zamkiem. W pośpiechu włożony klucz zaciął się w wewnętrznej szczelinie i dopiero po kilku minutach udało mi się go przekręcić.

Nie zapalając światła rzuciłem się na tapczan i wchłaniałem powietrze, którym ona niedawno oddychała. Drażniła podniecająca woń jej ciała, ustami dotykałem szorstkiej powierzchni kapy zarzuconej na materace, szukałem śladów głowy, twarzy, ramion.

Zapaliłem światło i krążyłem po pokoju jak ślepiec, który nagle odzyskał wzrok. Dotykałem krzeseł. Przy tapczanie dostrzegłem na podłodze oksydowaną spinkę do włosów; zawsze je gubiła i przed wyjściem szukaliśmy ich oboje. Dotknąłem tego kawałka prasowanego pod sztancą drutu, jak kapłan stojący przed tabernakulum dotyka hostii. Zgasiłem światło i na moment przytknąłem spinkę do ust. Pomyślałem: Dlaczego miłość musi być „na zawsze”? Czy nie wystarczy rok radości, miesiąc, nawet tydzień? Miliardy kochanków doświadczyły niszczycielskiej siły czasu i zdrady, zniechęcenia i zapomnienia, i wszyscy powinni wiedzieć nazbyt dobrze, że miłość nie jest na zawsze.

Ale nie! Jesteśmy szaleni i nierozumni, zawsze żądamy więcej niż dostaniemy, nieustannie pragniemy wieczności dla naszych uczuć, i chociaż wiemy, że to chcenie się nie spełni, oszukujemy siebie samych, i nigdy nie pogodzimy się z tym, co nam nieodwołalnie narzucono nie zostawiając żadnej możliwości apelacji, odwrotu ani odwetu.

Może Teresa przyjdzie? Czekałem godzinę, może dłużej. Nie przyszła. I chyba dobrze się stało. A może źle? Nie wiedziałem.

Zbiegłem po schodach i oddałem dozorczyni klucz.

15350

Wróciłem do Dziury. Dmuchał porywisty wiatr, smagał mnie po twarzy, wzmagał się i znowu przycichał.

Ireny w domu nie było. Maria w piwnicy przebierała ziemniaki. Jednak musiałem wreszcie doprowadzić do gwałtownego spięcia, by rozładować przytłaczającą atmosferę smutku i zmienić klimat, w którym już nikt z nas, nawet Irena i Maria – pojąłem to mimo ich milczenia – nie mógł dłużej trwać. Jeżeli się myliłem, jeśli oni jednak mogli tak żyć, tym szybciej trzeba w to wtargnąć. Niech już uderza ten piorun. Niech się dzieje co chce. Byle prędzej.

Jeszcze odruch niepewności, jeszcze obawa, że moja zuchwałość coś zniszczy, czemuś przeszkodzi. Ale doprawdy, tego już nie można było zepsuć, dotychczas uczyniono wszystko możliwe na niekorzyść Łukasza i dwóch maniacko zamkniętych w sobie kobiet. Nic już nie pozostało do zepsucia.

Szybko się przebrałem i stanąłem przed izbą Łukasza. Zdawało mi się przez chwilę, że znowu z ciemności patrzą na mnie fosforyzujące źrenice Ireny, jak wtedy, gdy stałem tu po raz pierwszy. Zapukałem.

Czekając na jakiś odzew zauważyłem, że z drzwi schodzi tandetny lakier cienkimi, wijącymi się jak wióry łuskami. Futryna była lekko zwichrowana, jak w wielu domach Dziury owiewanej czarnymi wichrami, gdzie ziemia wciąż drgała tektonicznymi wstrząsami. A klamka? Prymitywna, z kutego ręcznie żelaza, jaką robili niegdyś wiejscy kowale. Nie dotknąłem jej, ale czułem, że jest zimna i śliska.

Zapukałem ponownie.

Za ścianą sieni zadudnił głos Łukasza:

To ty. Piotrze?

Więc Łukasz spodziewał się, że jeszcze raz tu przyjdę i nie zapomniał o mnie. Może czekał?

Tak – odparłem. – To ja. Piotr. Wtedy Łukasz powiedział:

Wejdź.

Klamka była śliska i zimna.

Przez chwilę wzrok oswajał się z półmrokiem. W pokoju piętrzyły się półki i skrzynki, stłoczone obok siebie szafy i szafki; dwie z nich miały oszklone drzwiczki, w ich wnętrzu dostrzegłem przecinające się w kilku płaszczyznach grzbiety książek.

Pod oknem stał stół przerobiony na biurko. Na wprost wejścia, w kącie, resztę wolnej przestrzeni zajmowało żelazne łóżko z wysokimi materacami, zarzucone grubo tkanym samodziałem. Tu spoczywał Łukasz – wielki, szeroki w ramionach, o konturach zatartych w błękitnej ćmie.

Poprzez cienką, suto marszczoną tkaninę bladoniebieskich firanek, wspierających się dolnym krańcem o podłogę, a zawieszonych na drew-

154nianym karniszu umieszczonym tuż pod sufitem, padało błękitne światło i nasycało przestrzeń izby, kładąc się miękkimi smugami na sprzętach i rzucając refleksy na omroczone oblicze Łukasza. Chyba ten poblask sprawił, że twarz leżącego mężczyzny wydała się niesamowita i złowroga. Zaskrzypiały sprężyny łóżka. Łukasz dźwignął się na łokciu kierując w moją stronę półprzymknięte, osłonięte głębokim cieniem powieki.

Wejdź, wejdź – powiedział przyjaźnie – znajdź sobie coś do siedzenia. I mów do mnie Łukaszu, a nie pan. Nazywam się Łukasz.

Podszedłem do okna, by rozsunąć nieco firankę i odsłonić światło zanikającego dnia. Jednak powstrzymał mnie głos Łukasza:

Okna ty nie odsłaniaj! Niech tak zostanie. Ta ciemność.

A kiedy już usiadłem na niskim stołku bez oparcia, powiedział:

Pamiętam ciebie, jakeś był taki mały jak kukiełka z teatru dla mikrusów. A teraz urosłeś.

Jak każdy mikrus. Wszyscy wyrastamy.

No tak – mruknął. – A ja miałem jedenaście lat, kiedy zacząłem pracę na kopalni i tam rosłem…

Od czego zacząć? Jak wykorzystać ten czas, o co zapytać? Są sytuacje, na które długo się czeka, a kiedy już zaistnieją, do cna się głupieje. Nawet nie rozwarłem ust, gdy Łukasz przerwał milczenie.

Z twoim ojcem przeszliśmy całą Czarną Nieckę. Dobry był z niego kompan, chętnie bym z nim dziś pogadał. U niego każda rzecz na tym świecie miała swoje miejsce i swoją szufladkę, jedna była przyklejona do drugiej, dopasowana jak klepki w beczce. Ale takiego świata nie ma, on sobie tylko tak wymyślił, żeby było lżej znosić biedę i łatwiej dopominać się o swoje. Tak, pogadałbym z nim, ale już nie dzisiaj. Jeszcze przed kilku laty było o czym gadać.

Zamyślił się. Ożyły w nim dalekie wspomnienia, tym cenniejsze, im bardziej były oddalone od dnia dzisiejszego, ponieważ to było wszystkim, co posiadał.

Mów teraz ty – odezwał się Łukasz – już się oswoiłeś, to mów. Takeś się tu do mnie dobijał, a jak już jesteś, to siedzisz milczkiem, jakbyś mój grób odwiedzał, a nie żywego. Kto wie, może i grób…

Zdecydowałem się.

Łukaszu – zacząłem – chciałem zapytać tylko o jedno, bo ludzie różnie o tym mówią, a wiadomo, co warte jest ludzkie gadanie. Chciałem się dowiedzieć, dlaczego taki człowiek jak ty… Po prostu dlaczego, kiedy już się zgłosiłeś, nie przyjęli ciebie do Organizacji?

Może czekał na to pytanie, bo natychmiast odparł:

Tych się pytaj, co przyjmowali. Ich rzecz.

Myślisz, że nie mieli racji?

Może mieli, a może nie mieli. Nikt-się w tym nie rozezna.

Nie wierzę! – zaprzeczyłem gwałtownie i wstałem. – Życie miałeś bogate, odważne i wiele się nauczyłeś. Masz tu sporo książek, a trzymałeś je nie po to, by w pokoju było ładnie. I myślę, że potrafisz le-

155piej niż ja odróżnić, co słuszne, a co niesłuszne. Żyją jeszcze ludzie. Łukaszu, dla których zło jest złem, a prawda prawdą, nie wszyscy jeszcze wymarli. A ty do takich należysz.

Młody jesteś – rzekł cicho Łukasz – i dlatego tak mówisz. Nie zawsze łatwo odróżnić, co dla kogo dobre, a co złe. Uczyłeś się, więc chyba wiesz, że w matematyce są równania i mają puste miejsca, niewiadome. I za taką niewiadomą trzeba w równaniu podstawić jakąś liczbę. Ty, na ten przykład, wstawiasz minus dwa i niby wychodzi ci dobrze. A potem coś się nie zgadza i sprawdzasz jeszcze raz i widzisz, że trzeba było podstawić plus dwa, boś fałszywy wynik dostał. A jeżeli trzeba znaleźć więcej niewiadomych? Co wtedy? I w życiu tak jest z tym minus dwa i plus dwa, i w polityce, i wszędzie. Ale czasem nawet dla partii bywa za późno, zapamiętaj to sobie, żeby jeszcze raz rozwiązywać równanie, chociażby zjedna niewiadomą…

Młody jesteś, młody! No i co, że miody? Nie przejąłem się tym przykładem nadto dla mnie zawiłym. Umiałem odróżnić nikczemność od prawości, krzywdę od uznania. I nie mogło mi się w mojej romantycznej głowie pomieścić, że sprawę, o którą pytałem, można tak dowolnie osądzać.

Znowu dął czarny wiatr, wciskał się przez szczeliny okien.

Łukaszu – odezwałem się pojednawczo – starszy jesteś, mądrzejszy, i nie będę się z tobą spierać. Powiedz tylko, jak to się stało?

Zwyczajnie. Zgłosiłem się, bo mnie tam ciągnęło. No, wiesz jak jest, komuś wreszcie trzeba uwierzyć. Lata płyną i człowiek musi w końcu znaleźć coś prawdziwego, nie chce umierać w majakach i oszustwie. I twardo sobie powiedziałem, że jak mnie przyjmą, to będę pracować za dwóch. Taka była moja przysięga.

Za dwóch? – powtórzyłem bezwiednie. – Kto był tym drugim? Łukasz niecierpliwie zawołał:

Powiedziałem, że za dwóch! Niech ci to wystarczy.

Nie wystarczy, ale jeżeli tak musi być…

Musi, nie musi. Żadna tajemnica. Było nas kiedyś dwóch, a przez jednego z nich straciliśmy dużo. I to trzeba było odzyskać, wychować takich młokosów jak ty, żeby umieli zastąpić tych, co przepadli przez… jednego z nas. I chciałem na siebie wziąć ten ciężar, żeby ubytek nadrobić. Miałem dług do spłacenia i dlatego się pchałem. Czy wiesz juź, co to znaczy, że człowiek chce być w porządku wobec siebie?

Nie powiedziałem ani słowa, to był zapewne najlepszy sposób na wyłudzenie dalszych zwierzeń. Czekałem spokojnie na Łukasza.

Nie przyjęli tej ofiary – powiedział. – Nie przyjęli – powtórzył. I dodał po chwili wahania: – Odrzucili moje papiery.

Był w tym wyznaniu rozdzierający smutek, głos Łukasza nabrzmiał goryczą niezasłużonej klęski. I jak czasem bywa, otworzyło go to zwierzenie i w ułamku sekundy dowiedziałem się, co znaczy rozpacz.

156W momencie, kiedy się zawahał, powiedział do mnie „odrzucili moje papiery”, a chciał zapewne krzyczeć: „Sponiewierali mnie, zdeptali, wzgardzili”.

Kto odrzucił? – zapytałem półgłosem.

Nie udawaj, dobrze wiesz.

Tylko się domyślam – powiedziałem.

Ten, co ciebie przysłał do nas na mieszkanie. Ale niech tam, to dobry człowiek, nie powiem. Dał mi pracę i za to dzięki, czapką do ziemi się kłaniam.

Już dłużej nie mogłem słuchać. Było w tym zbyt wiele pokory i poddania. To nie pasowało do ludzi z Czarnej Niecki.

Łukaszu! – zawołałem namiętnie. – Łukaszu, twoja praca nikomu nie jest potrzebna! Nikt nie ma z niej pożytku, nawet twój pies. I ty stajesz się przez to niepotrzebny. Dlaczego o tym nic nie mówisz? Dlaczego się okłamujesz?

Uniósł ogromne ciało, wsparł je o wezgłowie łóżka i skierował w stronę okna opuszczone powieki, jakby tam, u kogoś niewidzialnego, szukał pomocy albo pocieszenia.

Może nie uwierzył i chce się bronić? Kiedy się odezwał, pojąłem, że nie mówi prawdy.

No, jakże to… Przecież chodzę każdej nocy, pilnuję…

Czego pilnujesz?! – wołałem w napięciu, o jakie siebie nawet nie podejrzewałem. – Pustych i ciemnych ulic? Muru, którego nikt nie ukradnie? Księżyca, gwiazd, nocnych motyli, krążących wokół latarń? Może nocy pilnujesz, Łukaszu – szydziłem – by nie uciekła, nim nadejdzie świt?

Ciszej, ciszej – upomniał mnie przyjacielsko, nieco upokorzony. – Dobrze wiem, że na nic to łażenie, psu na buty takie zajęcie. Nie jeden raz i nie dwa o tym myślałem. W nocy, kiedy jest cicho, najwięcej się myśli, jedna taka noc to więcej niż gdybyś za dnia myślał przez cały miesiąc.

I co z tego myślenia?

A co chcesz, żeby z tego było?

Przypuszczałem, że się wstydzisz takiego…

Co „takiego”? Mów.

Próżniactwa.

Rozgniewałem Łukasza. Zresztą spodziewałem się, że do tego dojdzie.

No, dosyć na dzisiaj – powiedział oschle i opryskliwie. – Starczy. Idź już, idź. Ja z panem Garbkiem nie chcę zadzierać.

Pójdę, jeśli sobie tego życzysz. Garbek odrzucił podanie, prawda? Nie chciałbym się pomylić…

Łukasz skinął głową.

.– Na zebraniu mówiło się o tym?

O czym znowu?

Że on odrzucił.

157– Nie, oni wszystko na egzekutywie obgadali. Byłem przy tym, owszem, nie powiem. Wezwali mnie. I tam uchwalili, żebym nie wnosił sprawy na ogólne zebranie.

1 zgodziłeś się?

A ty byś się nie zgodził?! – krzyknął pory wczo Łukasz. – Ty jesteś mądrzejszy, tak? Ty wszystko wiesz lepiej! I zawsze sobie radzisz? W tej twojej zielonej łepetynie każdą ludzką krzywdę można zmazać i naprawić, tak? A czy pomyślałeś, o co oni mnie posądzili? Co?

Nareszcie! Znieruchomiałem w lęku, że najlżejszy szmer spłoszy Łukasza.

O zdradę posądzili. Rozumiesz? Że ja, Łukasz, a raczej mój syn, własnych przyjaciół na śmierć wydałem, naszych kamratów, górników, z którymi niejedną tonę wyrąbałem… Tobie się zdaje – mówił już w mniejszym podnieceniu – że każdą sprawę można gładko obronić i połysk jej nadać. Że w partii nic innego nie kombinują, tylko szykują maść na wszystkie rany i wymyślają mikroskopy do zaglądania w serce.

No – wtrąciłem – skądże, tak nie myślałem. Mnie też nie idzie gładko.

A jakby tobie powiedzieli – ciągnął Łukasz – żeś szubrawiec i zdrajca, co wtedy? A ty nie możesz udowodnić, że nie, bo samo posądzenie mierzi ciebie i jest ohydne, i wiesz, że nawet za nich, za tych niedowiarków, co ciebie sądzą, jak zajdzie potrzeba, dałbyś się posiekać na kawałki. I męczysz się, żyły byś wypruł, by ich przekonać, a nie masz dla nich papieru, żeś czysty i może nawet lepszy od nich. Tak, może i lepszy, ja, bezpartyjny.

Rozumiem, Łukaszu. Ze mną także się nie cackali.

Co ty, Piotrze, równasz się do mnie. No i stoisz tak przed nimi i tylko twarz swoją pokazujesz, ale gęba nie zastąpi papieru, o tym już chyba wiesz. Twarz może być załgana… Pewnie. Co to jest twarz? Maska. Tyłek nie skłamie, jest taki jaki jest, a twarz oszuka. Na mnie, na moim karku, oni chcieli taki pysk zobaczyć. I zobaczyli, co chcieli, wszystko można zobaczyć, jeżeli się zechce albo nie zechce.

Ostatnie zdania Łukasz nieomal wykrzyczał i wymachiwał wielką pięścią. Jaka moc tkwiła w tym człowieku! Zdradzało ją nie tylko napięcie uczuciowe, ale i brzmienie głosu, jego barwa i siła, od której drżały źle wprawione szyby, tak dźwięcząc, jakby przed domem przejeżdżał samochód ciężarowy.

A czarny wiatr od hałd wciąż wiał.

Łukasz uspokoił się nadspodziewanie szybko i zwrócił się do mnie:

Biłbym się o swoje, czemu nie… Ale tak ze mną było, może już ktoś tobre opowiadał, że w czasie wojny zabrało mnie gestapo. A za kilka dni przyszły wielkie aresztowania. Poniektórzy z tych szukanych przez policję pouciekali w porę, ale tajniacy pięciu naszych złapali i kijami zatłukli na śmierć, oczy im wyłupili… A mnie, tylko pomyśl, puścili do domu.

I co?

158– I co! Wydostać się z łap gestapo na kilka tygodni przed końcem wojny! A ty jeszcze pytasz „i co”!

Łukaszu… Pozwól, że zapytam… Czy tylko ciebie jednego aresztowali przed tą wsypą?

Aresztowali nas dwóch.

Osunął się z wezgłowia. Położył się na wznak i ręce skrzyżował pod głową.

A tamten? – zapytałem.

Jaki tamten?

Wiesz przecież, ten drugi.

Co ten drugi? Myślisz, że on co? Mów.

Może to on.

Wydał innych? Tak wymyśliłeś?

Tak.

Ledwie dosłyszalne łkanie wyczułem w głosie Łukasza.

Może on. Może. Ale nie ja. Nawet gdyby mi żywcem serce wy-łupali. Człowiek wszystko robi albo w zgodzie ze sobą, albo przeciw sobie.

Pozwolisz o coś zapytać?

Nie odpowiedział. Może obawiał się tego pytania i zarazem pragnął mówić i mówić, byle zrzucić choćby najmniejszą cząstkę tego. co tłam-sil w sobie przez tyle lat? Nie wiedziałem, nie mogłem wiedzieć, czy nasza rozmowa przynosi mu ulgę, czy też drażni i zaognia ranę.

Czy tamtego, tego, co z tobą zamknęli… także wypuścili?

I mnie, i jego. Wszystkie adresy konspiratorów znali tylko dwaj ludzie w naszym rejonie.

Ty i ten drugi?

Nikt więcej – odparł.

Tak, to zawiła historia. A co z tym drugim?

To nie ma znaczenia. Ale nic już nie mów. Starczy na dzisiaj. I na zawsze.

Udałem, że nie słyszę tego upomnienia.

A czy ten drugi był w partii? Socjalistycznej albo komunistycznej?

On był. Ja nie.

I kiedy się zgłosiłeś, by za tamtego „odrobić”, bo tak sam powiedziałeś, śmierć tych pięciu, wówczas Garbek…

Ano tak, tak było – powiedział Łukasz. – Wtedy na posiedzeniu Garbek kłócił się z innymi o mnie i o całą moją nadzieję, A jak go rozzłościli, bo głosowali za mną, to porwał się z krzesła jak na sprężynce. Złapał mnie za klapę bluzy i tak się zapytał, posłuchaj:

– „Gestapo uwolniło was dwóch, tamtego zdrajcę i ciebie. A skąd i od kogo się dowiemy, Łukaszu, czyś ty także nie sypał? Skąd o tym możemy wiedzieć? Jak nam to udowodnisz? Kto zna całą prawdę? My jej nie znamy”. My, on mówił zawsze „my”, on wiedział za wszystkich. Udawał Komitet Centralny i całą partię.

Glos Łukasza chrypiał. Brzmiał w nim wewnętrzny szloch zdławiony

159głęboko w dyszącej astmatycznie piersi. A płacz mocnego i prawego mężczyzny nie jest nigdy tchórzostwem ani poddaniem się, ale jest zawsze bezsilnością i gniewem zakutego w kajdany, zakneblowanego.

I wtedy, wstrząśnięty zasłyszaną opowieścią, ujrzałem w wyobraźni scenę, którą opisał Łukasz. Widziałem tamtych, siedzących za stołem, i między nimi dostrzegłem Garbka, jak stojąc przechylił się nagle poprzez stół, gestem pozera uchwycił klapę bluzy Łukasza i zapytał go efektownie podniesionym głosem: „Skąd i od kogo się dowiemy, czyś ty nie sypał, Łukaszu? Jak nam to udowodnisz?!”

Łukasz – tak wynikało z jego relacji – zepchnął z siebie rękę tego człowieka, jakby go brudziła nie mniej niż rzucona potwarż. I stał przed nim w milczeniu i przed tymi innymi, którym zabrakło już siły i argumentów, a może i odwagi, by przeciwstawić się Garbkowi i spierać się z nimi o uczciwość Łukasza.

Stał przed nimi. I na swoją obronę miał tylko ogromną postać, gardło ochrypłe od wiecowych przedwojennych przemówień, jątrzące wspomnienie zabitej żony. I te dwie dłonie czarne, spękane od węgla.

Garbek przez zmrużone powieki patrzył w twarz Łukasza i nie odwrócił oczu, choć wiedział, że sam kłamie; ale nic podejrzanego nie dojrzał na nieruchomej, zaciętej twarzy oskarżonego. Choć Łukasz mówił mi o maskach, sam rniałtwarz, która nie umiała kłamać. Są jeszcze takie twarze, można z nich czytać jak z książki, choć to trudna sztuka i nie każdy temu podoła.

Poraziła mnie myśl o potędze słów, które im mniejsze mają pokrycie, im mniej znaczą, tym celniej mogą ranić. Sam tego doświadczyłem. Kiedyś byłem także sądzony przez ludzi, którzy nie patrzyli na mnie, na moje życie, intencje działania, na to, czego dokonałem, ale tylko na akt oskarżenia, akt spreparowany przez łajdaków. Fakty nic nie znaczyły, stworzyli oni bowiem własną rzeczywistość, fikcyjną, niezbędną dla wydania z góry postawionego wyroku. A kiedy później wyszła na jaw ich nikczemność, nie było już winnych, nikt się nie przyznał i nie odwołał oszczerstw. Woleli w cichym porozumieniu podtrzymywać urojone zarzuty, nikt jeszcze bowiem nie wystąpił przeciw sobie samemu i nie wyznaczył dla siebie kary.

Ale to było kiedyś, a przede mną leżał silny i mądry człowiek, powalony głupim i kłamliwym słowem, dźwiękiem, który rozpłynął się w przestrzeni, ugodzony szybko zanikającą podłużną falą, minimalną zmianą w ciśnieniu powietrza, bo tym jest głos. I oto leżał przygnieciony nikczemnym słowem, które stało się cięższe niż blok granitu.

Gdyby Irena i Maria pojęły, co dzieje się z Łukaszem, może by go wydobyły z tej otchłani.

Tak ja sądziłem, ja, znowu nie wiadomo, dlaczego w cudzym imieniu! Nawet nie przypuszczałem, że to, co usłyszałem od Łukasza, było tylko częścią sprawy o wiele bardziej zawiłej. O tym miałem się rychło konać.

Łukasz dźwignął się na łokciach i przekrzywił ku mnie głowę.

160– Idź stąd, idź – mówiąc to był już spokojny – i nie myśl o tym, to nieważne. W całej Polsce jest jeszcze sporo bólu, postaraj siego umniejszyć. A o mojej udręce zapomnij.

Podszedłem do jego łóżka i zatrzymałem się widząc, że Łukasz nie wyciąga ku mnie dłoni.

Idź już – głośniej powtórzył. – I radzę ci dobrze, nie ruszaj tej sprawy. Nie twoja rzecz. Jeżeli nie wiesz wszystkiego, to nie ruszaj.

Zobaczymy – odpowiedziałem.

Zamykałem za sobą drzwi, a Łukasz, jakby nie widząc, że wychodzę, wołał za mną:

Nie ruszaj tego, wszystko dzieje się sprawiedliwie! Nie ruszaj, bo się sparzysz!

Też mi groźba! Jeszcze jedno sparzenie. A po co człowiek żyje? Żeby unikać poparzenia? Omijać płomienie? Co za nonsens! Zwłaszcza u nas.

51

Od Klaudii dostałem kilka książek i list. Dlaczego się nie odzywasz, co z tobą, czy wyrządziłam ci krzywdę. Jeśli tak, to napisz, chciałabym wiedzieć. I czy już zrozumiałeś, że inni także coś odczuwają, że również o czymś myślą. Napisz o tym.

Tym razem odpisałem. Zapewniłem Klaudię, że nie rozwiązywałem nigdy krzyżówek, za mało umiem, by je odgadywać. Gdyby ludzie wiedzieli więcej o innych, niż mogą się dowiedzieć od nich samych, gdyby umieli zrezygnować z tego, co im podpowiada ich ograniczona wyobraźnia lub ograniczeni doradcy, wówczas uniknęlibyśmy wielu tragicznych i dramatycznych nieporozumień. Nie wiem, o czym myślą inni. Nikt nie wie.

Opisałem w tym liście sprawę Łukasza i dodałem: „Tylko pisarzom umiałbym wybaczyć mówienie o innych, ale Klaudio, oni także zmyślają i kłamią, bo w sztuce i literaturze prawda nie istnieje bez zmyślenia. Gdybym zabrał się kiedyś do pisania, ograniczyłbym moje wypowiedzi

0 ludziach tylko do tego, co jest widoczne, co jest na wierzchu i co wszyscy mogliby zauważyć, gdyby znali te wymyślone w książkach postaci. Człowiek, podobnie jak cały świat, nie jest jednolity, i wszystko, co się o nim powie, będzie jedynie drobną cząstką wiedzy o człowieku. A tylko głupcy mogą na takim ułamkowym doświadczeniu poprzestać

1 zadowolić się nim.

I gdybym kiedyś napisał – dodałem – może tylko jedną jedyną książkę, stałoby się to głównie dzięki mojej wściekłości na większość tych, co dotychczas opisywali takich ludzi jak my, jak Teresa, Irena, Łukasz, Garbek, ty i ja…

Prosiłem jeszcze, żeby się nie gniewała, niech będzie cierpliwa. Na razie, to prawda, że tak napisałaś, jestem jeszcze w więzieniu i choć uciekam z niego, myśli i nastroje przychodzą same, nie kieruję nimi,

161nie mogę być za nie odpowiedzialny, bo po każdej ucieczce przyprowadzają mnie natychmiast do celi. Do tej celi, którą sam zbudowałem, a staje się niekiedy tak ciasna, że duszę się i czuję ucisk podłogi, ścian i sufitu. Nie gniewaj się, Klaudio, może wkrótce poproszę, żebyś przyjechała i została, jeśli nie ze mną, to przynajmniej u mnie. „O Teresie coraz mniej myślę” – skłamałem w tym ostatnim zdaniu. Bo myślałem o niej coraz więcej i coraz częściej.

52

Zostaw to, bo się sparzysz” – ostrzegał Łukasz. Do licha, jakże on się o mnie troszczył! Nie byłem tak naiwny, by uwierzyć, że się o mnie bał. Że jednak się poparzyłem, to inna rzecz, wielokrotnie przeze mnie sprawdzona już wcześniej.

Łukasza obezwładniło i poraziło oskarżenie Garbka; złe i kłamliwe słowa mają fatalną siłę. I chociaż wielu z nas nie zasłużyło na nie, mogą, niekiedy aż do śmierci niesłusznie oszkalówanych, wpływać na nasze życie i nasze własne zamiary. Tutaj także, w tej przeklętej Dziurze, sprawy nasze dzieją się, jak w „Zamku” Kafki. A gdzie dzieją się inaczej te nasze marginesy, w jakim kraju, na jakiej planecie?

53

Myśląc o tym, co przemilczałem u kresu mojej rozmowy z Łukaszem – że nie po to się żyje, by omijać płomienie – natknąłem się w sieni na Irenę. W. pierwszym odruchu posądziłem ją, że podsłuchiwała, ale gdyby nawet, nie miało to znaczenia.

Jednak byłeś u Łukasza?

Widzisz, że stamtąd wychodzę. Jeszcze raz ten wysoki ton w głosie Ireny.

Czy dziadek rozmawiał z tobą?

Tak.

Długo?

Nie wiem – spojrzałem na zegarek – chyba długo.

Czy powiedział ci wszystko?

To znaczy co? Co nazywasz wszystkim? – zapytałem.

Chcesz mnie nabrać na szczerość?

Nie, jednak spodziewam się, że mi pomożesz. Obiecałaś.

Opowiem ci teraz. Chcesz?

Czekam na to od kilku miesięcy.

Wszystko jedno, niech będzie – dodała z determinacją. – Tobie można zaufać. Za dużo sam zaznałeś, więc innych także zrozumiesz. Powiem ci, ale wyjdźmy z tej nory.

Widziałem w jej przymglonych oczach lęk przed tym, co miało za

162chwilę nastąpić. Domyślałem się, z jakim trudem przyjdzie jej ta szczerość. O czym jeszcze mogła mi powiedzieć prócz tego, co usłyszałem od Łukasza? Chyba więcej.

Dlaczego tak długo milczałaś?

Miałam powody. Zresztą nie wiem, dlaczego milczałam. Albo wiem. I dlatego nie powiedziałam…

Po raz pierwszy była w mojej obecności zażenowana. Więc jej dotychczasowy opór polegał zapewne na urojeniu, że to, co mogłaby powiedzieć, odtrąci mnie od niej. A dla Ireny będzie równoznaczne z przyznaniem się do czegoś upokarzającego, co odebrałoby jej niezależność i swobodę, jaką dotychczas zachowywała wobec mnie.

Mniejsza o to. Za chwilę zacznie mówić. Domyślając się, jak wiele ją to kosztuje, by spełnić mój kaprys, odczułem wdzięczność. Chciałem jej o tym powiedzieć, lecz tak już jest, że najwięcej wstydzimy się ujawnienia tego, co w nas najlepsze.

Wyszliśmy z domu.

Irena milczała. Nie mogłem zadawać jej pytań, forma śledztwa byłaby tu czymś niestosownym. Szła obok mnie już teraz spokojniejsza, mniej przerażona swoją obietnicą. Natomiast we mnie wzrastało podniecenie.

Od hałd wiał czarny wiatr. Popiół osiadał na dłoniach i na twarzy. Ten przeklęty wiatr, który wiał nie od tych hałd, ale z nieba i z piekła – tak powiedziała mi kobieta w czarnym szalu, którą spotkałem w pociągu, kiedy po raz pierwszy jechałem do Dziury.

Gdy Irena przystanęła, odwróciłem się w stronę domu i spojrzałem w okno izdebki Łukasza, ale nie mogłem się zorientować, czy przesłania je jeszcze niebieska zasłona. Zauważyłem Marię. Stała na wysokim progu stykającym się z kamienną ławą. Widziałem, jak dłonią przysłaniając oczy patrzyła w naszą stronę. Z niepokojem? Znowu domysły bez pokrycia! O co mogła się bać?

Prawdopodobnie miała dobry wzrok, bo upewniwszy się, że ją obserwuję, szybko uniosła głowę nie odejmując dłoni od czoła i zaczęła śledzić lot krążących-nad podwórzem gołębi.

Irena nie odwróciła się, nie spojrzała na matkę. Cóż ją mogło obchodzić, jak wygląda okno Łukasza w tej chwili? Najchętniej uciekłaby stąd, z tego domu i od oczekującej ją rozmowy, i w ogóle z Dziury. Jednak nie wiedziała, dokąd uciec.

Szliśmy krok w krok, od czasu do czasu dotykając się ramionami.

Ta Klaudia jeszcze przyjedzie? – zapytała.

Prosiłem, żeby nie przyjeżdżała. Ona mnie nie kocha, jest tylko bardzo samotna, bardziej niż ja. I bardziej skrzywdzona.

Musnęła końcami palców moją dłoń. Z wdzięczności, że Klaudia nie przyjedzie? Była o mnie zazdrosna? O mnie? Przypadkowe dotknięcie wynikło z rozkołysania naszych rąk. Odtworzyłem w pamięci ten ułamek sekundy: jednak otarła się wnętrzem dłoni, nie wierzchem, nie mogłem się mylić. To nie było przypadkowe dotknięcie.

163Zastanowił mnie, może nawet przestraszył ten domysł. Chyba nie domysł, lecz pewność. Odejść od Teresy, ponieważ była z kimś innym, to w moim ówczesnym i naiwnym wyobrażeniu miało sens i swoją rację. Swoją czy moją? Obojętne, byle jaką. Ale nie miałoby sensu, gdybym opuścił Teresę dlatego, że trafiła się inna dziewczyna. Może ta inna była lepsza, ładniejsza, więcej zasługująca na miłość. Ale przecież nigdy nie idzie o to, kto jest lepszy, wierniejszy, ładniejszy – lecz o miłość. Uroda wewnętrzna ani piękność ciała innej dziewczyny nie zastąpią miłości. Tak wówczas myślałem i myślę tak samo dzisiaj, kiedy wracam pamięcią do tamtych lat, nazwanych przez historyków umownie i nazbyt lapidarnie okresem błędów i wypaczeń. A dla mnie był to okres nie błędów, lecz obłędów i wybaczeń. Kiedyś historia może przyzna mi rację.

Poderwał się niski wiatr, ten przeklęty czarny wiatr, który wymiótł z Dziury wielu ludzi. Kiedy wiał, nawet psy tutaj milczały, skulone i przerażone, a koty kryły się przed ludźmi, jakby to było włoskie sirocco, obawiały się niczym nie usprawiedliwionego, ale jednak realnego okrucieństwa ludzi. Po tych czarnych zamieciach ludzie stąd uciekali, a kobiety, porzucone nagle przez mężczyzn, przez mężów i synów, oddawały się byle komu, nie dlatego, żeby wziąć za to pieniądze, ale żeby przetrwać czas oczekiwania na powrót swoich mężczyzn i ucichnięcie wiatru.

Więc wiał ten czarny wiatr, ale tym razem nisko, oprószając popiołem tylko nasze stopy.

By ośmielić dziewczynę, zacząłem od tego, co jeszcze w tym momencie było dla niej najmniej istotne:

Ireno, Łukasz wychodzi każdej nocy, prawda? Jest stróżem nocnym, o tym już wiem, ale zależy mi na…

Nie pozwoliła dokończyć zdania.

Tak, to śmieszne, że ci nie powiedziałam. Może dlatego, że wstydziłam się za dziadka, bo on mógłby coś innego robić, z większym pożytkiem dla innych. Gdyby tylko chciał!

Jak długo to trwa?

Od kiedy go odtrącili…

O tym mi opowiadał.

– … i później przez dwa lata nic nie robił. Wyjechał z Dziury. Musiałam utrzymywać matkę i dom. Maria chorowała. No nie, dziadek nie zniknął na całe dwa lata, ale wciąż wyjeżdżał. Wracał na kilka dni, potem go nie było miesiąc albo dwa, czasem tydzień. Tłukł się po całym kraju, nie mógł sobie znaleźć miejsca. Może kogoś szukał, czy ja wiem, nigdy o tym nie opowiadał. Szukał chyba jakiejś kobiety. Po dwóch latach wrócił i już został z nami. Milczący, zmieniony, jakby go coś… zakorkowało.

I wtedy zgłosił się do pracy?

Nie, nie rozumiesz, co się z nim stało. On nigdzie i do nikogo nie chciał się zgłaszać. Sprzedał trochę książek, chociaż je kocńa, i ubranie odświętne sprzedał, barani kożuch, kilka klatek z rasowymi gołę-

164biami. Nawet mosiężne klamki powyjmował na sprzedaż i wprawił u nas te żelazne. I z tego żył. Nie wiem, czy żył, czy z tego umierał.

A kiedy zabrakło pieniędzy, poddał się i przyjął pracę stróża nocnego?

Było trochę inaczej. On nie sprzedawał swoich rzeczy co jakiś czas, ale wszystkie od razu nałożył na ręczny wózek, wiesz, ten co stoi w komórce przy domu. Przez trzy dni codziennie ciągnął go, a kiedy wrócił trzeciego dnia już z pustym, kupił zapas tytoniu i resztę pieniędzy oddał mojej matce. Zamknął się u siebie i już z nikim nie chciał rozmawiać. Ty byłeś pierwszy, z którym rozmawiał.

Te pieniądze dla Marii nie mogły na długo starczyć?

Ale ja pracowałam, a matka przyjmowała z hotelu pościel do prania. Po kilku miesiącach Garbek wezwał Łukasza do siebie. I dał mu pracę.

Dlaczego go zawołał?

Może dlatego tak zrobił, bo…

Irena zacisnęła usta, przymknęła powieki.

Powiedz!

To już inna sprawa.

Ireno, jeżeli już,.. Proszę, nie ukrywaj niczego.

Nie wiem na pewno – odparła niechętnie – ale tak mi się zdaje. Garbek jeszcze wtedy przychodził do nas prawie codziennie, zwłaszcza kiedy dziadka nie było przez te dwa lata.

Interesował się tobą?

Chyba był trochę zakochany, może nawet nie, ale bardzo mu się podobałam. Nie tylko jemu – dodała.

Odczułem zazdrość, diabli wiedzą dlaczego.

A ty?

Ja go nie kochałam.

Co mu powiedziałaś?

Byłam wtedy smarkata, taka koza z warkoczykami. On mi się nie podobał, drażnił mnie. Nie dlatego, że był partyjny, bo to w miłości nie ma znaczenia, ale był nadęty, drętwy i nieśmiały. Chowałam się przed nim, a on się nie domyślał dlaczego. Raz, kiedy byłam sama, schwycił mnie za ręce i powiedział, że muszę zostać jego żoną. Jak ktoś mówi, że coś muszę, to przegrywa u mnie, nie lubię, jak mi się coś każe. Ręce miał wilgotne i gorące, czoło spocone. Ale rodziło się w nim coś ładnego, szlachetnego, kiedy mówił o miłości. Nie znałam się na tym, nie wiedziałam, czym jest miłość.

Zamyśliła się.

I co? – zapytałem po chwili.

Teraz żal mi go jak wtedy, ale dzisiaj i jutro także bym odmówiła. Tylko jednego nie mogę mu wybaczyć, nigdy…

Możesz powiedzieć?

Nie – powiedziała. – Moja sprawa. Wszystkiego nie mogę powiedzieć. Musisz coś jeszcze zostawić dla mnie. Może kiedyś się dowiesz.

16?Więc ona także miała swoje marginesy! Jak wszyscy.

Co odpowiedziałaś Garbkowi?

Żenię. I uciekłam. W sekundę później pomyślałam, że źle zrobiłam, bo właśnie następnego dnia Łukasz miał dostać od niego pracę, a moja odmowa mogła dziadkowi zaszkodzić. Jednak nie chciałam kłamać ani z wyrachowania, ani z litości. To chyba obrzydliwe tak kłamać, prawda?

Co za historia z Garbkiem? I czego Irena mu nie wybaczy? W tym momencie odczułem radosne zadowolenie z porzucenia Teresy. Rozczuliłem się nad moją nieudaną miłością. Ani wyrachowanie, ani litość nie zaciążyły na postanowieniu o ucieczce z Miasta. Tak, miałem rację, że nie umiałem przebaczyć. Ale dlaczego znowu, po raz tysięczny, wyłoniła się myśl o Teresie? Znowu do niej wróciłem, wbrew temu, że trzeba było wspomnienie o niej zatłuc w sobie, ukamienować! Jak długo jeszcze, jak długo to potrwa?

Więc odmówiłam mu, chociaż wszystkie koleżanki zazdrościły mi zalotów Garbka. Był nieszczęśliwy. Powiedział, że już wszystko przepadło. I że nigdy nie będzie szczęśliwy.

Jednak dał pracę Łukaszowi.

Tak, chociaż Garbka odpaliłam. On jednak pomógł Łukaszowi. Dziadek dostał także górniczy przydział węgla. I jakiś list gratulacyjny od premiera. Ale go nie przyjął, odesłał. Tylko Garbek…

O tak – powiedziałem. – Dobrotliwy święty Mikołaj. Bardzo mu pomógł!

Nie wierzysz?

Jeszcze jedno pytanie, zanim przekonam ciebie, że jednak dopiero teraz pomożemy Łukaszowi. Może głupie, ale nie śmiej się ze mnie, bo wciąż mało wiem o was. Dlaczego Łukasz wychodzi z psem? Kiedy go widziałem, jak wlecze na swój nocny obchód Dżoka na smyczy, byłem tym wstrząśnięty i chciałem go zawołać, ale nie mogłem. W tym było coś jeszcze, nie tylko to, co widziałem, nie tylko człowiek wychodzący z psem. Jakaś groza w tym waszym czarnym wietrze i w czarnym kwaśnym deszczu.

Z niepokojem i niedowierzaniem spojrzała na mnie. Coś ją zdumiało, może nawet przelękło. Mówiłem dalej, nie zważając na jej reakcję.

Nie wiem, nie umiem tego wytłumaczyć, i nie wiem, jak o to zapytać. Może on już tylko z psem się przyjaźni? Ale dlaczego wiąże go na smyczy? Przecież Dżok nie oddala się od domu, chociaż nie jest uwiązany i tym bardziej w nocy nie odejdzie od Łukasza.

Więc nie wiesz! Nie zauważyłeś? Czy nie widziałeś niebieskich firanek i ciemności w pokoju dziadka?

Widziałem. Ale co to ma wspólnego z psem? Nie mogła ochłonąć, nie dowierzała mi.

Rozmawiałeś z Łukaszem i nie wiesz?

Rozmawiałem i nie wiem. Może ty powiesz. Była zaskoczona.

166Znaleźliśmy się nagle w magicznym kręgu zakreślonym przeze mnie, poza obrębem którego działo się coś irracjonalnego, do niczego innego nie umiałbym porównać tego obopólnego zaskoczenia. Bo oto dowiedziałem się w następnej sekundzie, że moje dziwaczne i nieprawdopodobne pytanie o psa, zadane Irenie w niespełna godzinę po rozmowie z Łukaszem, rozdziera nową zasłonę.

Piotrze – zawołała – Piotrze, przecież Łukasz jest ślepy!

54

Padały ulewne deszcze i wiały czarne wiatry. Wtedy ulica Siedmiu Braci Bosych jakby zapadała się o kilkanaście centymetrów niżej pod warstwą rozmokłej gliny i błota i czarnego wiatru. Po kilku słonecznych dniach ta magma nie parowała, ale krzepła jak skorupa stygnącej szlaki. Spękane kamienie i kocie łby nawierzchni stawały się coraz mniej widoczne. Był tak przygnębiający nastrój, zwłaszcza kiedy wiał czarny wiatr, że zacząłem pisać listy do Teresy. Później je darłem i wrzucałem do pieca. Patrzyłem, jak płomienie przenikają zapisany papier, zostawiając na żarzącym się węglu wiotką gazę spopielonych kartek. Wtedy właśnie takie kładki układałem w ciemność świata. Kładki wiodące donikąd.

Samotność.

Ale jak nie być samotnym nie mając przy sobie Teresy?

Padał czarny deszcz i wiał czarny wiatr. Ziemia bulgotała bańkami powietrza wypychanego z błota. Umieściłem na odwróconej szklance spinkę Teresy znalezioną w czasie mojej ostatniej bytności w Mieście. Rozłożyłem przed sobą jej list i czytałem:

Mój kochany, czekałam do wieczora. Wiem, co ze mną się stało, ale co z Tobą? Kiedyś wszystko ci wyjaśnię. Bardzo chcę być przy tobie, ale już dłużej nie mogę czekać. W domu będzie piekielna awantura, że nie wróciłam rano, bo matka poszła do tej koleżanki, gdzie niby miałam nocować i już wie, że mnie tam nie było. Nazwała mnie dziwką, bo mnie kocha. Wszystko mi jedno, jesteś ostatnią sprawą, na której mi zależy, ale czegoś się boję, bardzo się boję, czuję się, jakbym miała anginę albo tyfus. Pomóż mi, nie zostawiaj mnie.

Gdybym wtedy czekała na ciebie o trzeciej, wszystko byłoby w porządku, przez trzy dni myślałam o tej trzeciej godzinie. Ale nie da się żyć w takim nieustannym napięciu, ciągle tak żyć, jakbyś na mnie patrzył. Odczuwam to nawet wtedy, gdy jestem w łazience, a kiedy staję przed wystawami, widzę w witrynach Twoje oczy i czuję Twój wzrok i Ciebie zawsze, zawsze.

To nieustanne napięcie musiało się kiedyś rozładować. Przyszła godzina, w której ciebie nie czułam, ale było mi źle, Ty tego nie potrafisz zrozumieć, mój kochany, mój kochany, kiedyś wyjaśnię Ci wszystko. Czy przez jakiś czas, aż to się uspokoi i ucichnie w Tobie i we mnie,

167umiałbyś także czekać? Gdybyś Ty wiedział, jak bez Ciebie jest pusto i smutno, i ciemno”.

Gdybyś wiedziała, Tereso, jak bez ciebie i z myślami o tobie jest pusto i smutno, i ciemno!

Za oknami wył wiatr. Uderzał z furią w szyby i w okiennice. Jaki cholerny diabeł wymyślił ten wiatr? Starzy ludzie nie spali, wciąż czekali na synów, których z Dziury wymiótł ten czarny wiatr.

55

Łukasz jest ślepy.

Ciemność ogarniała go stopniowo, nieubłagana w swej nieustępliwej powolności. Z. miesiąca na miesiąc ćma coraz szczelniej przesłaniała mu świat.

Zacierały się kontury przedmiotów, w powietrzu rozpływały się twarze. Ruchy i gesty brały swój początek tuż przed oczyma, ale ginęły w mglistej przestrzeni. Barwy pozbawione światła blakły i zamierały.

Ten proces trwał kilka lat, ale Łukasz, choć mógł się leczyć, odmówił. Aż oślepł do ostatka.

Irena powiedziała:

Dziadek mówi, że ślepota przyszła w porę. Bo taka sama ślepota nawiedziła ludzi, którzy wtedy rządzili.

Rozumiałem go. Nareszcie, dzięki wyrafinowanej przychylności losu, odkrył mi wytłumaczenie swojej ucieczki i odrazy do świata, znalazł wobec innych przyczynę, jaka usprawiedliwiała wygnanie, na które sam siebie skazał, a raczej ktoś inny… Tak, znalazło się wyjaśnienie dezercji, spadło jak z nieba, ale przecież szło o coś innego, co Łukasz osłonił kłamstwem powtarzanym jak wyuczona lekcja:

Czego żądacie? Dokąd chcecie mnie wciągnąć? Jestem już stary i ślepy, i mogę tylko po nocach pilnować waszego snu, czuwać i zdać się w tym pilnowaniu już nawet nie na siebie, ale na psa wierniejszego niż ludzie i moi dawni towarzysze… Na jego węch i wzrok. Gdyby nie potrzeba, żeby zjeść i zapalić, bo już niczego więcej od życia nie wymagam, jak tylko zjeść i zapalić, nawet to pilnowanie bym rzucił. Zostawcie mnie w spokoju, dla mnie nie ma ważnych spraw, już przechodzę na drugi brzeg, na ten, skąd wieją te czarne wiatry41.

Przed kilku laty odwiedzali go jeszcze starzy przyjaciele; niewielu ich zostało od czasu, kiedy Garbek odrzucił jego podanie. Inni się przestraszyli.

Łukaszu, idź z tym do doktora – radzili. – Idź, póki jeszcze nas widzisz. To nie jest taka ślepota – tłumaczyli – co się ją dostaje od wybuchu granatu albo od zatrucia denaturatem czy jakimś bimbrem ani taka, która przychodzi razem z urodzeniem. Zrozum – prosili – twoja choroba da się wyleczyć, doktorzy mogą to zaćmienie powstrzymać i będziesz widział jak dawniej. Idź do doktora – nalegali – póki czas.

168Jak odzyskasz wzrok, przyniesiesz korzyść nie tylko sobie, ale nam wszystkim, wrócisz do życia, potrzebujemy ciebie. Zawsze byłeś z nami, z nami wojowałeś, radziłeś i pocieszałeś – chcieli go tą łaskawą gadaniną wzruszyć – i dzisiaj także potrzeba nam twojej rady, twoich oczu, twojej głowy i twoich rąk”.

Łukasz pozostał niewzruszony.

Nie będzie ze mnie pociechy – powtarzał z uporem. – Ja już na nic się nie zdam, nie nalegajcie. Kiedy człowiek nie wierzy w wyleczenie, nikt go nie uwolni od choroby, nawet doktor światowej sławy. Nic wam po mnie. Jestem jak zawalony szyb. Wszystko, co dzieje się ze mną, dzieje się sprawiedliwie”.

Nie wierzyli w sprawiedliwość wypróbowaną na Łukaszu. Powiedzieli mu o tym.

A Łukasz rzekł:

Są takie sprawy na świecie, które tylko królowie i ministrowie mogą zmieniać, mnie i wam nic do tego. Sporo już w życiu straciłem, wiecie, jak to szło. Ale nie zważałem na moje straty i zgłosiłem się, chciałem się Polsce przydać. Powiedzieli mi wtedy, że nie trzeba. I odrzucili… Odrzucili moje papiery. Dwa dni uczciwie wypisywałem na nich wszystko, co chcieli o mnie wiedzieć. A chcieli wiedzieć, kto jest mój dziadek i kim moja babcia, i czym wnuczka zajmowała się w czas wojny, czy mam sklep albo domek i czy ktoś z rodziny jest za granicą, gdzie należałem i dlaczego, co robił ojciec, a co żona przed wojną, w wojnę i po wojnie, z jakiego rodu wywodzi się matka, i czy przypadek kazał mi urodzić się z urzędnika, robotnika, chłopa czy właściciela kamienicy. Wszystko akuratnie wypisałem. Moje prawo przyjść, a ich prawo pytać, kto przychodzi. Ale odrzucili. Widać mają lepszych, mogli przebierać. Zostawcie mnie w spokoju”.

Wielokrotnie nachodzili Łukasza, ponawiali perswazje i dodawali wciąż nowe argumenty. Namawiali, prosili, grozili, lecz wszystko na nic. Miał tylko jedną odpowiedź: „Dla mnie już nie ma ważnych spraw. Jak odrzucili, to odrzucili. A wojewódzki towarzysz, jakiś chyba Szydlak, to zatwierdził”.

Wreszcie przestał przyjmować cierpliwych i zatroskanych przyjaciół. Może tylko jednego człowieka dopuściłby do siebie, Garbka. Może na niego czekał z dnia na dzień? Garbek, od którego tak wiele zależało, nie przyszedł: skończyła się rola, jaką sobie wyznaczył w życiu Łukasza.

Łukasz zlecił Marii, by nikogo więcej nie przyjmowała i nakazał mówić odwiedzającym, że nie ma go w domu, bo wyjechał. I od tej pory omijali jego dom. Niektórzy robili to ze strachu.

Komuś z Dziury zamknij przed nosem dom – komentowała Irena – to nie pokaże się więcej, nie będzie się wpraszał, bo ma swój honor. W końcu tak się stało, że znajomi przestali przychodzić, jakby o Łukaszu zapomnieli. I od tej pory omijali nasz dom. A najgorsi byli ci, którzy robili to dlatego, żeby się jakimś Garbkom i jego przełożonym nie narażać…

169– A ty, a Maria? Coście zrobiły, by to przełamać?

Niewiele – odparła Irena. – Matka, wiesz, jaka ona jest, modliła się i co miesiąc dawała na mszę za pomyślność dziadka. Radziła się proboszcza i kupowała woskowe świece do głównego ołtarza. Wiedziała, że na nic taka nadzieja, bo co za różnica, czy świece są woskowe czy łojowe, ale nie sprzeciwiałam się. Ta złuda była jej ostatnim pocieszeniem, zresztą mogę sama nie wierzyć, ale nigdy bym nie obraziła czyjejś wiary, wszyscy powinni się szanować. Prawda stara jak świat i jak świat nie sprawdzona i nic doceniona.

Jak to rozumiesz?

Nie wiem. Ja właściwie nic nie rozumiem, ale wszystko widzę i czasem coś mi się powie takiego – odparła. I zapytała cicho: – Czy to miało sens?

Opowiadaj o Łukaszu – powiedziałem, bo nie wiedziałem, o jaki sens pyta.

Matka godzinami klęczała w kościele i wierzyła, że dziadek odzyska wzrok. A ja klęczałam, ale przy łóżku Łukasza, i płakałam. Powiedziałam mu, że zrobię sobie coś złego, jeżeli nie zechce się leczyć. Groziłam, że przetnę sobie żyły jego brzytwą. A brzytwę ma szałową, jeszcze z carskich czasów…

I oba sposoby zawiodły, twój i Marii – wtrąciłem. Irena mówiła:

Łukasz tylko kiwał głową, śmiał się z tych pogróżek, słyszałam ten śmiech poprzez* mój płacz. Czy myślisz, że to mogło długo trwać? Zrezygnowałam. Dziadek miał nową ideę, a kiedy sobie coś ubzdurał, nie było na to rady. Tylko matka jeszcze ciągle wierzy w cud, który rzekomo nawiedzi pewnego dnia naszą ruderę i sprawi, że dziadek przejrzy. Matka nosi te świece, modli się i modli, ale i ona jest coraz smutniejsza. Sam widziałeś.

Dowiedziałem się jeszcze od Ireny, że któregoś dnia sprowadziła do domu lekarza. Zaledwie zdążył rozpoznać chorobę zajrzawszy w źrenice Łukasza, ten go przegnał z pokoju. Doktor tylko tyle powiedział, że Łukasz cierpi na pojawiającą się niekiedy chorobę oczu, zwłaszcza u starszych ludzi: była to leukoma, czyli bielmo – powiedział – katarakta, nazywana u nas zaćmą.

56

Zanotowałem nazwę choroby i zapytałem o nią znajomego chirurga, z którym zazwyczaj podpisywałem protokoły wypadków w kopalniach. Nazywał się Dawidowicz. Był wyjątkowo inteligentny i wrażliwy.

Czy można to wyleczyć? – zapytałem.

Oczywiście – odparł. Prawie każdą odpowiedź zaczynał od słowa „oczywiście”. – Katarakta polega na zmętnieniu rogówki oka. Jeżeli usunie się ją – tłumaczył – tylko błagam, przyjacielu, niech pan

170tego oczywiście sam nie robi! – wówczas można pacjentowi przywrócić wzrok, a powstałą przy takim precyzyjnym zabiegu dalekowzroczność skorygują odpowiednie szkła optyczne. Oczywiście, niech pan nie myśli, że chodzi tu o dalekowzroczność w przenośni, która na ogół, zwłaszcza przez polityków, niemile jest widziana, ale o fizyczną, że tak się wyrażę, okulistyczną.

Widząc moje zainteresowanie zatrzymał mnie po obiedzie w jadalni – raz w tygodniu przyjeżdżał do Dziury i pracował w tym samym gmachu – i obszerniej rzecz całą wyłożył.

Oczywiście, pan nie unika książek i szanuje wiedzę przynajmniej tak, jak pochodzenie socjalne, nieprawdaż? – zapyta). Był synem bogatego ziemianina i miał na tym tle uraz. Jakby sam wybierał ojca!

Nigdy nie pominął okazji ukłucia jakąś złośliwością, ale uśmiecha! się przy tym nie z satysfakcją, lecz pobłażliwie i wyrozumiale. Niektórzy unikali go obawiając się docinków i kpiarskich uogólnień na temat Wielkich Spraw, ale wszyscy wiedzieli, że przez swoją piękną i młodą żonę, Renatę, był skoligacony z naczelnikiem Centralnego Biura Personalnego, jej ojcem. Zresztą szanowano go i podziwiano za nadzwyczajną zręczność przy skomplikowanych operacjach. Znałem co najmniej stu górników, którym uratował życie. Toteż wszystko, co mówił, nawet jeśli to była pełna gorzkiego poznania prawda, traktowano jako żart,

Oczywiście – ciągnął doktor Dawidowicz – kiedyś się jeszcze tak umówimy, bo wszystko tylko od umowy zależy, że wiedza, intelekt, talent, głęboko pobfużdżony mózg, porcja sceptycyzmu i dość niewygodny dla wielu temperament, to rzeczy cenne i bez nich na nic wszystkie rewolucje, bo bez tych cech świat kostnieje, zastygnie jak nóżki cielęce w galarecie, jeśli pana takie porównanie nie razi. Przepraszam, czy pan także myśli, że ja zawsze żartuję?

O nie – zaprzeczyłem – pan jest najmniej dowcipnym człowiekiem w całym kraju.

Oczywiście, więc jednak się rozumiemy. Pan mnie zdemaskował. Chciał pan wiedzieć, co jest z tą kataraktą? Służę panu, młody i żądny poznania człowieku.

Nie jestem tak bardzo młody.

Ile wyskoczyło na liczniku?

Trzydzieści. Prawie trzydzieści. Zaśmiał się.

Oczywiście, nie mógłby pan być moim ojcem. To zresztą dobrze, bo komuniści odebraliby panu stuhektarowy majątek. Jak mojemu ojcu. Oni jeszcze nic nie wiedzą o zbiorach amerykańskich farmerów, od których kupują kukurydzę i zboże. Ile ja mam lat?

Pięćdziesiąt?

Zgadł pan, jak wróżka, w przybliżeniu. Cztery lata więcej, synku. Oczywiście, wie pan zapewne, że problem ślepoty od wielu lat dręczył sumienia uczonych i lekarzy, może bardziej niż zagadnienie starości

171i śmierci. Żyć, nie widząc jak inni żyją, nie móc się cieszyć ich smutnymi gębami i załganymi uśmiechami, to wielka męczarnia. Proszę sobie uprzytomnić, że na świecie żyje osiem milionów ludzi całkowicie pozbawionych wzroku i prawie dwadzieścia milionów na pół niewidomych. Słabe to pocieszenie, ż: przynajmniej oni nie widzą tego, co się dzieje ani jak wyglądał mój ojciec, kiedy rozparcelowano mu majątek.

Pomyślałem, że Łukasz znalazł się już w tych wybranych przez los ośmiu milionach ślepców.

Zwyciężyli – mówił doktor – jak zawsze na końcu zwyciężają, oczywiście fanatycy nauki. Był tam, żebym tylko kogoś nie pominął z krzywdą dla prawdy, niemiecki uczony Zirm, który pierwszy na świecie przeszczepił zdrową ludzką rogówkę w miejsce zwyrodniałej, wyjętej z chorego oka i tym sposobem przywrócił pacjentowi wzrok. Drugi pionier to praski profesor Elschnig. Potem francuski okulista Magitot usuwa ślepotę przeszczepiając na chore oko rogówkę martwego płodu. Również Thomas, angielski uczony, w chwilach wolnych od zajęć od czasu do czasu przeszczepiał rogówki. Inni lekarze jeździli z wędkami na rybki, a on uzdrawiał ślepców. Interesuje to pana?

Bardzo.

Oczywiście. Wreszcie Rosjanin, Fiłatow, zrewolucjonizował metody przywracania wzroku niewidomym. Niech pan sobie wyobrazi, z jakim imponującym rozmachem działał: w ciągu kilku lat w jego odeskiej klinice przywrócono wzrok tylu ludziom, ilu ślepców uzdrowiono na całym świecie w ciągu stu dwudziestu lat!

Więc można uleczyć Łukasza! Nie dostrzegałem już żadnej innej trudności, prócz tej wewnętrznej, psychicznej, którą on sam stworzył. Łudziłem się, że to najmniejsza przeszkoda.

Oczywiście – ciągnął doktor Dawidowicz – to tak z grubsza, ale za to popularnie i zwięźle. Gdyby ktoś napisał historię rewolucji w takim skrócie, bez stustronicowych zachwytów nad ich wodzami, tobym chętnie sam takie dzieło przeczytał. Nie uważa pan; że mówić o tym, iż historię tworzą masy, a równocześnie wynosić do rzędu bogów tych kilku niby to wysuniętych przez masy, jak głosi teoria, przywódców, to znaczy być niekonsekwentnym i nielogicznym? Nie mam o tyle racji, że logika należy już do nauk prehistorycznych, do szczątkowych organów ludzkości. Ale bądźmy optymistami, przyjacielu, świat idzie naprzód.

A niekiedy do tyłu – wtrąciłem.

Jeżeli panu czas pozwoli – dodał uprzejmie – proszę oczywiście wpaść do mnie, tylko żeby mi pan żony nie uwiódł, bo tego nie lubię. Widziałem pana kiedyś w Mieście ze śliczną dziewczyną. Paluszki lizać. Patrzyłem na nią w stanie erekcji. Kto to był?

Nie przypominam sobie – skłamałem. On mówił o Teresie.

Tyle ich pan miał, takich ładnych? Jak ta?

Kilka. Ale już o nich zapomniałem.

Gratuluję i chylę czoło. Oczywiście, brzydkie dziewczęta są na ogół bardziej interesujące od urodziwych, ale nam, starym wyjadaczom, nie

172idzie o to, by dziewczęta były interesujące i wybieramy te ładne. Jak pan uważa? Chyba się mylę albo żartuję.

Nie zajmuję się teorią. Jak coś dobrego się trafi, to w marszu załatwiam – mówiąc to, naśladowałem nieudolnie Filipa.

Rozjaśnił twarz uśmiechem. Wokół jego oczu utworzyła się sieć zmarszczek. Spoważniał nagle.

Widziałem, jak pan pracuje, jeżeli będzie się pan tak przejmował każdym drobiazgiem i każdym człowiekiem, wysoko pan nie zajdzie. Sekretarz Garbek nie lubi inteligentniejszych od siebie. Nie on jeden. Mój minister także nie lubi inteligentniejszych. Jak każdy minister i każdy sekretarz, oczywiście.

Kto panu powiedział, że chcę wysoko zajść?

Młodzi ludzie są ambitni. Każdy z was do czegoś dąży.

Czy sądzi pan, że ambicja koncentruje się na robieniu kariery?

Oczywiście, nie. Gdybym chciał robić karierę, pracowałbym w Stolicy albo w Nowym Jorku. Ale w tym udręczonym środowisku, w tej sieci zawiści i intryg, w tych tarciach… Szkoda na to energii. Walka o dobrą pozycję pochłania czas, który wolałem zachować dla ponętnych kobiet. To przyjemniejsze zajęcie. A teraz mam czas dla nauki i dla mojej żony. W Stolicy błyskawicznie by mi ją zerżnęli. Centrala zaproponowała mi stanowisko inspektora sanitarnego w Mieście, natychmiast się zgodziłem. Wiedziałem, że w Stolicy byłbym dla nich nazbyt groźny. Oczywiście, niczego, co zrobiłem w życiu; nigdy nie żałuję, i najbardziej szczycę się głupstwami, a nie osiągnięciami. Ale czas na mnie. Bądźmy optymistami, świat idzie jednak naprzód. Nawet nasz świat. Cześć, do zobaczenia przy następnej katastrofie. Bo nie spotkamy się w dniu, kiedy mój ojciec odzyska swój majątek. Reforma rolna jest na razie nieodwracalna, ale katastrofy są odwracalne. I kiedyś wasi chłopi będą mieli stuhektarowe gospodarstwa. Może nawet w komunizmie.

57

Jeżeli kogoś bliżej poznałem, zawsze okazywał się inny niż początkowo przypuszczałem: wszyscy byli nieprzeniknieni.

Oto krasnoludek z dworcowej knajpy, robotnik, który splunął pod bramą domu, gdzie Teresa spędziła noc, ranny górnik odwieziony do domu, Maria, Irena, Łukasz i Klaudia, jakiej nie znałem, żołnierze i ksiądz, o których mi opowiadała, Filip, blada dziewczynka z jego budy, i ci dwaj, którzy mieli z niej zrobić człowieka, panna Cesia z rozkołysanym zadem i wylakierowana cizia Filipa, Wykan, którego prosiłem o przeniesienie z Miasta, i doktor, którego pytałem o kataraktę, moja była dozorczyni i kierownik Garbek…

Osaczał mnie tłum ludzi, z których każdy był kimś innym i niepowtarzalnym. Znali się nawzajem lub nie, mijali się obojętnie aibo wylewnie czy powściągliwie witali, i to nie zmieniało ich wartości, nie stanowiło

1730 niczym. We mnie przecinały się styczne ich tak różnych osobowości, splatały się, supłały niekiedy nie do rozwiązania… I te kładki przerzucane w ciemność świata, te chwiejne kładki między nimi, między nami!

Ale jak potoczyłoby się moje życie i los ludzi wplątanych w te zdarzenia, gdybym nie rozstał się z Teresą i Miastem? O tym także nic nie można wiedzieć, jak nie można wiedzieć, jakim siłom przypisać tę całą gmatwaninę. Bo na przykład, gdyby Garbka nie było w sekretariacie, Łukasz dopiąłby swego. Ale Garbek był i to zmieniło życie Łukasza, Marii

1 Ireny, zaciążyło również nad moim losem. Jednak decyduje jednostka.

Jeżeli Łukasza można uleczyć, chyba rzecz cała się odmieni. W jego uporze drażniło mnie jeszcze lekceważenie, czasowej co prawda, doskonałości ciała ludzkiego, rezygnacja z tak skomplikowanego i subtelnego organu, jakim jest oko człowieka, wreszcie jego obojętność wobec potęgi umysłu ludzkiego, który sprawił, że nawet ślepych można uzdrawiać. Przed wiekami zajmowali się tym bogowie. Podanie ewangeliczne głosi, że Jezus z Nazaretu cudownie uzdrowił jednego ślepca, a śmiertelny i grzeszny człowiek, Włodzimierz Piotrowicz Fiłatow z Odessy, przywraca] wzrok tysiącom ludzi. Jednak nikt nie uznał go za proroka.

Jeszcze był problem bezmyślnej i barbarzyńskiej tyranii natury. Przecież oko Łukasza było zdrowe, przysłaniała je tylko powłoka zmętnia-łej rogówki. Ale to wystarczyło, by ogarnęła go ciemność nie tylko pod powieką, ale w nim całym, w jego uczuciach, myślach i wyobrażeniach.

Dowiedziałem się jeszcze od doktora Dawidowicza, że na dnie oka pokrytego bielmem spoczywa nietknięta siatkówka zdolna nadal do odzwierciedlania wszystkiego, do odtwarzania obrazu po obrazie, ścierania jednego po drugim i natychmiastowego ich odnawiania. Nad tą błonką zachowało się nie uszkodzone, przezroczyste i galaretowate ciało, nad nim zaś nie zmętniała soczewka, jak lupa zwrócona ku światłu. Nie naruszona była również tęczówka, o której dowiedziałem się, że stanowi nieprzeniknioną przesłonę tkankową otwierającą poprzez źrenicę wąski dostęp dla światła. I lylko rogówka była powleczona gęstą zasłoną.

Zasłona ta okryła źrenice, opadła przed Łukaszem jak kurtyna po skończonym spektaklu, jakby dobiegł już kresu ostatni akt jego życia. Zawisła owa kotara tak szczelnie, że Łukasz przestawał wierzyć, by jeszcze cokolwiek działo się poza nią i nie wiedział, że tamr w głębi sceny, wciąż trwa sztuka napisana o nim.

58

Wyjechałem do Miasta w sprawach Zjednoczenia, a ponieważ zmęczyło mnie długie załatwianie spraw, nie miałem zamiaru tłuc się tak od razu osobowym pociągiem do Dziury, Postanowiłem odwiedzić Filipa i Klaudię.

Była wczesna godzina, więc w knajpie Filipa zastałem tylko kilka

174osób. Przy jednym ze stolików siedziała ta blada dziewczyna, którą kiedyś chciałem ocalić przed dwoma łajdakami. Kiedy przechodziłem przez salę, spojrzałem na nią. Ona uśmiechnęła się do mnie. Filipa nie zauważyłem i dopiero od panny Cesi dowiedziałem się, że „on ugania się po mieście za przydziałem na blachę cynkową i rury”. Rury i blacha cynkowa były niedostępne w wolnej sprzedaży i na zakup tych „reglamentowanych” materiałów trzeba było uzyskać pozwolenie aż w Stolicy przy poparciu jakiegoś dygnitarza.

Przysiadłem się do dziewczyny. Kiedy odchodząc od kontuaru rozej-rzałesn się w poszukiwaniu miejsca, uczyniła zapraszający gest. Przedstawiłem się, ona niewyraźnie powiedziała:

Ena Kuc.

Ena?

Erna, tylko ja to „r” tak niewyraźnie wymawiam. To po matce, ona nietutejsza.

Przypomniałem sobie jej ciężkie zdeformowane buty na samochodowej oponie i zajrzałem pod stół: miała teraz płaskie pantofelki, tak zwane trumniaczki z czarnego zamszu i nylonowe pończochy. Była ubrana w wełnianą spódniczkę w fantazyjną kratę. Bluzka z wzorzystego chińskiego jedwabiu, kontrastująca ze spódniczką. Na przegubie dłoni tani zegarek Ruhla, ładny, lecz bez kamieni. Po nieruchomym sekundniku poznałem, że nie chodzi.

Wygrała pani los? Spadek po wujku?

A bo co?

Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, była pani inaczej ubrana. Uśmiechnęła się.

Zarobiłam.

Nie pytałem, jak zarobiła. Łatwo można było to odczytać z jaskrawo wymalowanych ust, utlenionych włosów, cieni pod oczyma, z całej postaci. Jak szybko do tego doszło! Wystarczyło piętnastu, dwudziestu mężczyzn, może więcej ich było i sprawa przesądzona. Ale kto z siedemnastolatek robi sprzedajne dziewki, jeśli wszyscy mężczyźni z taką pogardą o nich mówią? Znowu nie ma winnych, wszyscy są czyści i przyzwoici, a jednak kilka milionów kurw krąży wraz z Ziemią po jej orbicie. A na razie orbita działa nadal sprawnie.

Co pan życzy?! – zawołała Cesia poprzez całą salę. Przyłożyłem do ust dłonie zwinięte w trąbkę i zawołałem jak najgłośniej:

Du-że ja-sne!

Cesia z wściekłością spojrzała na mnie i na dziewczynę.

Co pan tak krzyczy? Ńie jestem głucha.

Przepraszam, nie wiedziałem – powiedziałem teraz cicho i zwróciłem się do dziewczyny:

I nie żałuje pani, że kiedy chciałem panią uwolnić od tych typków, nic z tego nie wyszło?

A czego mam żałować?

175– Chciałem pani pomóc.

O, już ja znam takich pomocników, stałoby się to samo, tylko że z panem, pan mi się podobał. No i w mordę dał pan temu drugiemu, nie można go było docucić nawet amoniakiem.

Był zawiany, to dlatego.

Nie, pan umie bić, on sam to powiedział, ja bym się bała od pana dostać.

Nie potrafię uderzyć kobiety, nawet gdyby prosiła.

Niech pan nie opowiada, ja już dostałam kilka razy, o, niech pan patrzy, mam siniaki, tutaj, o…

Mówiąc to podsunęła wysoko rękaw bluzki i pokazała na ramieniu sine plamy. Potem wysoko podciągnęła spódniczkę i wskazała na podłużną bliznę ciemniejącą na udzie.

Są tacy, co biją z miłości albo jak się przyczepią, że coś im się ukradło, raz z jednym poszłam i nie byłam w formie, miałam swój czas, a on obiecywał, że zostawi mnie w spokoju, to potem mnie zbił, bo nie chciałam mu dać popalić.

Wesołe takie życie.

Gdzie tam wesołe. Ma pan jakąś kamerę, żebyśmy poszli? Chce pan? Ma pan ochotę? Dzisiaj nie mam fartu.

Wolę z panią porozmawiać tutaj.

O czym pan chce rozmawiać, o Jezu! Po co mi te gadki!

Czy nie chce pani nic zmienić w swoim życiu?

A co tu jest do zmieniania? Mówi pan jak polityk przez otwarty lufcik do ludu.

Kiedy tu byłem, chciałem pani dać pracę i dlatego prosiłem, żeby pani ze mną poszła. Może jeszcze dzisiaj umiałbym to załatwić.

Nie trzeba, dziękuję. Tak to bez pana pomocy przynajmniej się ubrałam jak jakaś polonistka.

A ubrać się to chyba najważniejsze, co?

Żeby pan wiedział. Są tacy intelektualiści, co tylko na sukienkę i na bieliznę patrzą. Jak brzydka albo brudna, odechciewa im się wszystkiego. Ale to tylko lacy z inteligencji, urzędnicy i jacyś tam, znałam kilku takich, zawsze się pytali, jak to się stało ze mną, jak się zaczęło, czy nie tęsknię do innego życia i co czuję, jak mnie ma obcy mężczyzna, i takie różne inne pierdoły gadają przez cały czas, ale potem na ulicy nawet się nie odkłonią. Udają, że pieprzyli powietrze, a nie mnie.

Pani wszystkim tak szczerze o sobie opowiada?

Wszystkim nie, gdzie tam, ale u Filipa goście mnie znają, i nawet jak nie mogą ze mną pójść, bo żona na nich czeka, to coś postawią, głodna nie chodzę. Są sardynki, befsztyki, anchois, łosoś, i nawet pierogi z serem.

To, co pani ma na sobie, musiało dużo kosztować i torebka ze skóry, parasolka, i te pantofelki…

Za darmo nic nie ma. Jak gość sobie podpije, dobrze płaci.

A jak nie chce zapłacić?

176– Teraz sama potrafię odebrać co się należy. Ale niech pan już nie wypytuje jak na milicji.

Była już pani na milicji?

Kilka razy, ale oni nic mi nie mogą zrobić. Potrzymają noc z jakimiś starymi i pijanymi szant rapami, a rano puszczą. Oni mnie nawet lubią, bo ja nigdy nie płaczę, zawsze jestem wesoła, a oni mi tłumaczą i tłumaczą, żebym wzięła się do jakiejś uczciwej roboty, aż mi ich żal. Nawet jeden milicjant zawsze do mnie przychodzi, nic od niego nie biorę za tę śmieszną robotę, dobrze mieć takie znajomości, no nie?

Pewnie, że dobrze. Ale co później pani zrobi?

Kiedy później?

Za pięć lat, za dziesięć. Czy wie pani jak…

Nakupię rozmaitych ciuchów, odłożę trochę szmalu na książeczkę pekao i wyjadę do Stolicy, a jak mi się poszczęści, to poznam kogoś na dobrej posadzie, z samochodem, niby się w nim zakocham i wyjdę za mąż. Za Araba albo za Szweda, a jak nie, to może jakiś komis poprowadzę, czy co, albo pójdę za kelnerkę, albo striptizerkę do nocnego lokalu. Wszystko równo.

Dobry pomysł.

No jak, pójdzie pan?

Czekam na Filipa.

Po co?

Mam sprawę.

Coś pan kręci.

Tylko trochę.

Nie ma pan pieniędzy? To nic, zapłaci pan innym razem. W moim fachu trzeba ryzykować, jak w polityce.

Ale ja tu nie mieszkam.

A gdzie?

Daleko. I może już tutaj nie przyjadę.

A, to co innego. Jeden taki młody w dżinsach raz mi powiedział, że przyjedzie za tydzień i ulotnił się na zawsze. Czekam już trzy miesiące, no i nic. Nie zapłacił, ale z pięć razy mnie wydmuchał tej nocy. Aż mnie bolało.

Świnia, że nie oddał długu: Er na z powagą powtórzyła:

Świnia! Pan słusznie mówi, życiowo, co forsa to forsa. Ale ten w dżinsach zamęczył mnie wtedy. Po pół godziny pracował.

Trudno, raz się traci, raz wygrywa. W każdym przedsiębiorstwie jest takie ryzyko. A w prywatnych większe niż w państwowych.

Niech pan nie dokucza… Bo pan tak mówi, jakby wszystko nie było warte naszej mowy, i jakby cały czas pan żartował.

Od dziecka mam taki sposób mówienia. Szkoda, że dzisiaj nie mam czasu, może przy sposobności… Z taką dziewczyną jak ty można cuda robić.

Jakie cuda?

12 – Kładka w ciemność świata 177– Wodę przemieniać w wino. Zaśmiała się.

Żeby pan wiedział. Tutaj zawsze można mnie znaleźć albo od Filipa pan się dowie o adres, ja nigdy się nie gubię i nikt mnie nie ukradnie.

To mnie cieszy.

Ale na pewno przyjdziesz?

Nic się nie wie na pewno.

O, też jesteś z tych. co filozofują. A wyglądasz na naszego.

I ty wyglądasz na naszą, ale…

Nie rozumiem. Chyba coś pieprzysz.

Nie ma znaczenia. 1 tak do nas już nie należysz. Odpadłaś.

Przetłumacz mi to na polski.

Nie mam czasu.

Co zrobić, żeby być taka jak mówisz, ale ty tylko nie bujaj nic

0 moralności i tak dalej, bo nie uwierzę, to wszystko pic na kółkach

1 fotomontaż.

Mogłabyś się z kimś puszczać, ale nie dla forsy, to inna sprawa.

Z tobą się puszczać? Za nic i na kredyt? Jak z tym w dżinsach?

Może i ze mną.

A co, ty nie lubisz płacić?

Nie o to idzie. To miałoby sens, gdybyśmy się kochali.

A z czego bym żyła? Z miłości? Nie truj. Pochyliłem się nad stolikiem i mówiłem tuż przy jej twarzy:

Z pracy, ty idiotko, z pracy, z cholernej pracy, jak ja, jak wszyscy frajerzy! Ze sprzątania biur, z pisania na maszynie, z roznoszenia gazet, z mycia klozetów i talerzy, z niańczenia cudzych bachorów, ze sterczenia po dwanaście godzin za ladą sklepu, z podmywania chorych w szpitalach, z cerowania skarpetek, z wrzucania rudy do wielkich pieców, z obtłukiwania paluszków w sortowni węgla, z biegania po papierosy panom redaktorom, z robienia buraczanej marmolady, z roznoszenia listów, z pochylania się nad balią przez całą noc! Z tego byś żyła, co potrafisz, jak wszyscy frajerzy, bo inaczej nigdy się nie dowiesz, co znaczy być człowiekiem, co znaczy być kobietą i zawsze będziesz tylko dziurą dla mężczyzn, niczym więcej, ściekiem miejskim!

Może nawet nie treść mojej tyrady,ale pasja i spokój, z jakim to wypowiedziałem, uczyniły na niej nadspodziewane wrażenie. Opuściła głowę na piersi, patrzyła gdzieś w bok i bawiła się gałką parasolki. Wreszcie powiedziała:

Czemu pan nas nienawidzi, takie dziewczyny jak ja?

To nie jest nienawiść, ale wściekłość, że w krótkim czasie z dziewczyny takiej jak ty, przed którą można było uklęknąć…

Uklęknąć? – zapytała. Jej zdumienie bliskie było posądzenia mnie o szaleństwo.

Tak, uklęknąć i całować twoje nogi w tych buciorach z samocho-

178dowej opony. I potem się zaharować, żeby kupić ci, co potrzebujesz. I stąd wściekłość, że…

I za to się pan gniewa, że daję mężczyznom, co im potrzeba, za czym uganiają się jak głodne psy? Bóg nic mi nie dał, tylko to ciało, ani rozumu nie dał, ani dobrych rodziców, ani domu, ani pieniędzy, a innym daje. I robię z tą moją dupą, co mi się podoba.

Myślisz, że tu idzie o ciało? Jeżeli tylko o to, nic bym do ciebie nie miał, ciało i tak każdego z nas oszuka, i wcześniej umrze, niż wpadniemy do grobu.

No i widzi pan!

Widzę, że jesteś cudownie głupia. Stąd moja wściekłość, że już się poddałaś, że teraz można z tobą zrobić, co się tylko zechce, że jeszcze trochę, a może nawet już dzisiaj, potrafisz ukraść komuś ostatni grosz, że można ciebie namówić do podłożenia komuś czegoś kompromitującego, że zdolna byłabyś do szpiclowania, do składania fałszywej przysięgi, do wyrządzenia największej krzywdy, jeśli to ciebie uchroni od kary, do każdej podłości i nikczemności, jeżeli to się opłaci. Nie myśl…

Ale proszę pana! Ja nie jestem taka szmata!

Nie myśl, że to, co robisz, dzieje się tylko między nogami. To dzieje się w całym człowieku i ci, co są z tobą, brudzą nie tylko prześcieradło, ale ciebie całą, wszystko co jest tobą. Co tylko chcesz, możesz zrobić ze swoim ciałem, pomaluj je na fioletowo, lecz kto tym handluje, ten traci wszystko najlepsze, zdradza swoją wolność, oddaje światu ostatni łup, jaki można wydrzeć człowiekowi. Ale ty tego nie rozumiesz, szkoda czasu.

Nie, nie szkoda, niech pan tak nie mówi. I co ja mam robić?

Być frajerem. Już ci wyliczałem, z czego można żyć.

Żyć –powiedziała z goryczą. – Ładne życie, przez cały miesiąc za kupon materiału. Jak trafi się dobry dzień, to ja tyle wyciągnę/co ekspedientki na miesiąc.

Chcesz, żeby ktoś dołożył ci na drugi kupon?

Kto by tego nie chciał? Pan chyba zarabia na dwa kupony.

Na trzy. Ale uczyłem się dobre kilka lat…

Ja nie mam głowy do nauki. Na naukę mnie nie bierz.

– … a kiedy zarabiałem na jeden kupon, to nie szmaciłem się w żaden sposób, żeby zarobić na drugi. I nie ja jeden. Tuż po wojnie stała na takiej uczciwości cała Polska i dopiero potem coś się zepsuło.

Co się zepsuło?

Dużo. Także to, że takie dziewczęta jak ty idą na ulicę.

Nie moja wina, tak się jakoś złożyło, uciekłam z domu i dokąd miałam pójść? To nie moja wina.

A czyja?

Ludzie mówią, że to przez ustrój. .

W każdym ustroju są takie dziwki jak ty.

Ja nie jestem taka zwyczajna dziwka. Nie z każdym pójdę.

A kim jesteś?

179– Nie wiem.

Masz tu na kolację – podałem jej banknot. – Zająłem ci dużo czasu..

Tak za nic?

Chyba jeszcze nikt tak ciebie nie wymęczył jak ja. Uśmiechnęła się.

To prawda. Ale takich co radzą, jak mam żyć, najbardziej się boję. Wolę, jak zrobią swoje i pójdą, a pan jakoś inaczej wszystko wytłumaczył. I jakby pan…

Nagle, tuż przed moim nosem, Erna wyciągnęła rękę.

O, Filip idzie – powiedziała.

59

Odważyłem się jeszcze raz zaczepić Łukasza* kiedy wychodził na żałosny obchód pustych ulic i nagiego muru najeżonego odłamkami szkła i wiatru. Nadwrażliwą intuicją ślepca wyczuł moją obecność.

Chcesz, to mnie podprowadź – przyzwolił.

Idąc przy nim próbowałem nawiązać do naszej ostatniej rozmowy, lecz Łukasz każde przypomnienie zbywał półsłówkami lub ni stąd, ni zowąd mówił o pogodzie lub o czymkolwiek.

Ja wiosnę po zapachu poznaję i po dotyku. Nawąchałem się więcej wiosen niż ty. Ona skórę głaszcze. Są tacy, cc patrzą na wiosnę, ale nie czują jej jak ja. Wezmę jaki listek albo trawę do ręki i wiem

0 świecie więcej niż ty.

Możesz tak siebie pocieszać, ale nie mnie. Już zapomniałeś, jak wyglądają łąki, niebo i kwiaty, wiesz tylko, że jest kolor czerwony, zielony, żółty, ale nie pamiętasz ich odcieni, a właśnie odcienie są najpiękniejsze. Nie pamiętasz, jak wygląda ptak lecący w nagrzanym powietrzu. Słyszysz szum potoku, ale nie zobaczysz, jak na dnie mienią się kamienie, nie pamiętasz także…

No i co? Czego jeszcze nie pamiętam? Głupi jesteś i młody.

Powinieneś się leczyć, Łukaszu, mimo mojej głupoty. Zaprzeczył ruchem głowy.

Zaproponowałem ostrożnie: – Mógłbym to leczenie załatwić. Obiecał mi jeden lekarz…

I po co? – rzekł cicho Łukasz. – Po co? Żebym musiał ludziom spozierać w oczy i jeszcze bardziej…

Urwał w pół zdania, ale po chwili dorzucił:

I żebym jeszcze bardziej uprzytamniał sobie, że pewne sprawy już nie mogą się odstać? Oczy zdradzają przed ludźmi, co człowiek czuje

1 kim jest. Chyba lepiej, że już ślepną.

Nie życ/yl sobie mojej odpowiedzi, bo natychmiast zmienił temat:

Jakbyś chciał, to ci opowiem, jak z twoim ojcem w trzydziestym

180drugim wieszaliśmy sztandary na telegraficznych drutach… Ale ty mnie nie chcesz słuchać, co?

Nie chciałem. Znowu te wspominki! Dla nas, żywych, brzmiały jak legenda nie sprzed kilkunastu, ale sprzed stu lat. No i te wszystkie korekty, jakie czas wprowadza do przedwojennej wizji świata! A Łukasz karmi się rozpamiętywaniem Wielkich Dni, ogłusza swój zapiekły żal pewnością, że kiedyś był potrzebny, i liże tymi wspomnieniami rany, które mu zadano po wojnie. Nie, niech nie mówi o sztandarach zawieszanych nocą na telegraficznych drutach. Już na nich nie wiszą, są w muzeum pamięci.

Łukaszu – powiedziałem – czy ciebie naprawdę nie obchodzi, gdzie są dziś wasze sztandary i plakaty zdzierane przez granatową policję? Kto je trzyma i jak, i po co? Myślisz, że wasza walka skończyła się po wojnie? Może ogłuszyły ciebie oklaski na wiecach i dęte orkiestry świąt państwowych. Czy nie chcesz sam zobaczyć, co po dziesięciu latach przyniosła twoja męczarnia sprzed wojny, twoja i mojego ojca, i tylu innych? Nie chcesz sprawdzić, czy jest dzisiaj tak, jak kiedyś marzyłeś, i czy żyjemy sprawiedliwie? Czy nie kiełkuje gdzieś zło, które nas kiedyś pożre?

Zdawało się, że nie usłyszał ani słowa, prócz tego przypomnienia

0 moim ojcu.

O, twój ojciec – odezwał się podstępnie – ten się niczego nie bał. Pamiętam, kiedy organizowaliśmy razem spotkanie z Thalmannem,

1 wtedy…

Wtedy to było wtedy! – zawołałem porywczo. – Czemu wciąż wracasz do przeszłości? Tamto umarło, przeszło, nic z tej studni nie wyłowisz.

Żachnął się:

Żeby to tylko przeze mnie… Aleś ty głupi, oj, głupi.

E tam, pal diabli – mruknąłem. – Pewnie, niech się inni męczą, od tego są frajerzy. Może masz rację, Łukaszu, jestem cholernie głupi. Trzeba pilnować własnych spraw. Reszta niech się wali.

Pogrążył się w swoim odrętwieniu, chyba wyrządziłem mu przykrość. Podobnie jak kiedyś przed Garbkiem tak i dziś przede mną nie miał potwierdzenia „na papierze”, że jest inaczej. Ale co robił po wojnie? Cierpiał! Przyjemnie tak cierpieć z dala od ludzi, komfortowe to cierpienie. Znałem Czarną Nieckę jak własny życiorys i wiedziałem, że niewielu było takich jak on. A przecież niejeden z nas miał powód i okazję do wycofania się z gry o Wielkie Sprawy, jednak nie skorzystaliśmy z tego. Bez działania umiera wszelka nadzieja, a bez nadziei czym byłby świat? Cmentarzem, pustynią i piekłem samotnych.

Łukaszu – powiedziałem – pamiętasz chyba kolonie nędzy w Niecce, te Marokka, Abisynie i Pekiny, spleśniałe rudery, zagrzybione nory i lepianki wygrzebane dla żywych w hałdach i w glinie… Chodziłeś tam, odsuwałeś zasłony ze szmat, spróchniałe deski i blachy, bo

181chciałeś mówić z ukrytymi w jamach, zdziczałymi z nędzy ludźmi. Wtedy namawiałeś ich do walki, wtedy nie cierpiałeś pod kloszem. A dzisiaj?

Nie mów już; ja to wszystko wiem – powiedział niecierpliwie. – Komu to opowiadasz? Ja wiem lepiej niż ty, ile już się zrobiło i ile jeszcze trzeba zrobić. Więcej niż się obiecało.

Miał rację, lecz nie rezygnowałem z natarcia.

Jednak nie spieszno ci do tej roboty. Masz czas, prawda?

Spieszyłem się, ale powstrzymali.

I taki już jesteś niedołężny, że dasz się powstrzymać? Komu? Garbkowi? Mnie nie tacy powstrzymywali i powstrzymują, a ja mam ich w dupie, rozumiesz? Bez względu na ich wysokie stanowiska.

Włazisz za skórę jak diabeł. Nie doceniasz Garbków. Ja po wojnie też coś niecoś zrobiłem i dopiero potem…

Co zrobiłeś po wojnie, i ja, i inni, już jest zrobione. Nie ma o czym gadać. Zostawmy to gazetom, niech one się tym cieszą i opisują każdy komin i każdą maszynę. To nie nasza rzecz. Ty jesteś potrzebny do tego, czego jeszcze nie majak każdy z nas. Ale stanąłeś w połowie drogi, jakby już nic nie miało sensu.

Życie każdego pojedynczego człowieka musi mieć jakiś sens, a ja go zatraciłem. A ty myślisz, mądralo, że to wszystko ma tak dużo sensu?

Ma to życie sens czy nie ma, absurdalne jest czy nie, czy działamy w próżni, czy w materii, zostawmy to filozofom. Jak długo będzie istnieć świat, tak długo oni powinni się spierać o jego sens. My chcemy mieszkać po ludzku i jeść świeże mięso, a nie nadpsute. Nie chcemy wracać do domu w błocie ani czekać godzinę na tramwaj, ani kupować mebli, co rozlatują się w trzy tygodnie, ani stać w ogonku po dziesięć deko okropnej kiełbasy, ani narażać życia dla tony węgla. To wszystko trzeba zrobić i załatwić, czy życie ma sens, czy nie ma.

No, mnie nie musisz tłumaczyć. Gadasz, jakbyś wiedział dziesięć razy więcej niż wiesz.

Powinieneś się leczyć. Kiedy już przejrzysz na oczy, pooglądaj sobie naprzód, za jaki świat bili ciebie w gestapo. I wtedy powiesz, czy warto było się męczyć czy nie.

Aha! – zawołał Łukasz. – Już ja wiem, za jaki świat oni mnie bili. Gdybym jeszcze wiedział, za jaki świat oni wypuścili mnie wtedy… No, wygadałeś się za wszystkie czasy. Może tobie ulżyło, niech ci wyjdzie na zdrowie, bo mnie ani krztynę. Idź już, idź, ja lubię sam chodzić, przywykłem do samotności.

Stare psisko, jakby pojęło życzenie swego pana, ruszyło żwawiej do przodu, za nim podążał Łukasz kolebiąc się lekko w szerokich ramionach.

Zostałem w miejscu, w którym kazał mi odejść, a oni oddalali się coraz bardziej – ten zgarbiony mężczyzna i pies, zamgleni, otuleni zmierzchem, nierealni jak zjawa z fantastycznej baśni.

Jeszcze raz zabrzmiał w uszach przytłumiony odległością kilku godzin wysoki krzyk zaskoczonej Ireny:

182”Piotrze! Przecież Łukasz jest ślepy!”

Jest bardzo ślepy. Bo przecież nie wolno poddawać się Garbkom! Jeszcze dziesięciu i stu złamanych i oni zatriumfują.

Ale co mnie obchodzi, że Łukasz odszedł, co za upór, czemu nie zostawię go w spokoju? Tak, nadrabiałem miną i nabierałem Łukasza mówiąc mu o jego obowiązkach wobec ludzi i wobec Wielkich Spraw, ale szło tu o niego samego, a nie o świat i jego idee, po prostu o człowieka pogrążonego w rozterce. Wydrzeć Łukasza rozpaczy, o to tylko szło.

60

Już nic nie miałem Ernie do powiedzenia, obmierzła mi razem z knajpą Filipa i czekaniem na niego. Sądziłem jednak, że od tego starego plotkarza dowiem się czegoś o Łukaszu. Po to tu wstąpiłem. Filip szedł wprost ku nam.

Jaksiemasz.

A ty?

Nie narzekam.

Nawet pan się ze mną nie przywitał – odezwała się dziewczyna. – Już pan mnie nie zna?

A, Erna. Wcześnie dzisiaj zaczynasz szychtę.

Nudzi mi się, to przyszłam. W kinie leci jakiś film o pozytywnych bohaterach. A ja lubię tylko amerykańskie.

No to weź tę swoją śliczną parasolkę i usiądź gdzieś dalej. Muszę pogadać z Piotrem.

Wysunęła język w stronę Filipa i przeniosła się do innego stolika.

Ty, Piotr, to prawda – zaczął Filip – że będziesz miał proces o uwiedzenie?

Jakie uwiedzenie?

No, ta dziewczyna, z którą chodziłeś i z którą miałeś dziecko, wiesz, wtedy nim wyjechałeś z Miasta…

Wiesz”, mówiła Teresa. A gdyby teraz przyszła tutaj?

Po wyjeździe nie mogłem już robić dzieci – powiedziałem.

Nie żartuj. Mówią, że to poważna sprawa i paskudny skandal. Coś ci tam jeszcze z czasów okupacji znaleźli, żeś wsypał kogoś, no i te łapówki też przypomnieli. Ciągle biorą ciebie na język, już się mocno martwiłem. Chcą ciebie wykończyć, czy jak? Nigdy nie wiadomo, o co chodzi tym z komitetu, a jak nie wiadomo,.to jest najgorsze. Bo oni sami nie wiedzą, o co chodzi.

Nie martw się, Filip, wylezę z tego.

Żebyś tylko wylazł! Te żłoby musiały mocno podkolorować twoje problemy.

Nie mają własnego życia, więc żyją za innych.

Żebyś wiedział, że tak jest. A ty tak sobie wpadłeś na piwo, czy masz

183jakąś sprawę? – Zwrócił się w stronę bufetu: – Cesia, złotko, dwa najgłębsze dla szefa.

Dzisiaj dzień bezalkoholowy, nie dam.

Dawaj, dawaj, nie rób szefowi głupich kawałów.

Jak dzień bezalkoholowy, to niech pan sobie sam bierze.

Filip, nie trzeba – wtrąciłem.

No, no, zrobił się z ciebie harcerzyk! Co, spotkać towarzysza z partyzantki i nie wypić? Dobra, ale nie u mnie, u mnie będzie inaczej, jak długo ta knajpa postoi.

Wstał, wszedł za bufet, napełnił do połowy dwie szklanki. W dnie „bezalkoholowe”, w obawie przed kontrolą, piło się wódkę w szklankach albo w filiżankach, nalewaną z butelki po wodzie mineralnej. Przyniósł to do stolika.

Za twoje.

Za nasze.

Cyk.

Pstryk.

Cesia zawołała w naszą stronę:

Już od pół godziny stoi piwo dla tego pana. Zamówił i nie bierze. Filip zwrócił się do mnie:

Dla ciebie?

Zamawiałem.

Cesia, dawaj piwo, ale biegiem!

Przyniosła i postawiła kufel tak gwałtownie, że kilka kropel prysnęło mi na twarz.

Filip: – Na drugi raz stawiaj ostrożniej!

Cesia nachyliła się nad Filipem i przemówiła niskim, gardłowym szeptem:

Tak, ja będę i kasy pilnować, i bufetu, i piwo po sali roznosić, żebyś ty mógł się włóczyć z tą twoją…

Schwycił ją raptownie za przegub dłoni, aż syknęła z bólu.

Zamknij się. Wiesz, że po przydziały chodziłem.

Dzisiaj. A gdzie byłeś wczoraj wieczorem?

W planetarium. Jak jeszcze raz zaczniesz przy gościach, to się porachujemy. Jazda, do roboty! No, już!

Trzymając ją wciąż za rękę odepchnął od siebie i pochylił się ku mnie.

Filip – powiedziałem – znasz może Łukasza Pawlika?

Już wiem. Wiem, co to za jeden.

I co o nim myślisz?

Solidny, mało takich. Musiał się mocno zestarzeć. Czasem po pijanemu tutaj u mnie go wspominają. Zaraz, zaczekaj, on miał chyba syna? I gdzieś siedzieli za okupacji, i kogoś tam wsypali?

Który z nich. wsypał?

Tego nikt nie wie. Są i tacy, co mówią, że ten stary Pawlik wszystko wygadał na gestapo, no i potem ze strachu, żeby mu nic nie zrobili, jak to się wyda, po wojnie chciał wkręcić się do partii.

184– A co wiesz o synu?

Czekaj, ich razem badali, tak? I potem wypuścili obu? Zgadza się. Zaraz, już coś mi się przypomina. Ten syn się nazywał Janusz?

Janusz.

No, to jestem w domu. Janusza sąd podziemny skazał w czasie wojny na śmierć. Szczegółów nie pamiętam. Oni myśleli, że to Janusz sypał.

Kto ci opowiadał, to ważne!

No, jeden z tych, co wyrok wykonali.

Znasz go, on żyje? Masz może adres?

Znam go jeszcze z lasu, może i ty się z nim kiedyś spiknąłeś. Karol się nazywa. Pracuje teraz w bezpiece, czasem tu zachodzi na piwo. Ale nazwiska, zabij mnie, nie pamiętam. Adresu także mi nie dał. Potrzebne ci to?

Bardzo. Jak chcesz mi pomóc, to wypytaj go dokładnie.

Dobra, on przynajmniej raz na tydzień przychodzi z kimś pogadać w kąciku. Już ja go wypytam.

No, Filip, muszę jeszcze coś załatwić, bywaj. Położyłem banknot na stoliku.

Schowaj pieniądze. Od chłopców z ruchu oporu nie biorę forsy.

Cześć, Filip.

Cześć. Pilnuj lepiej swoich spraw, a Łukasza zostaw. Za tym ktoś stoi. Nie ryzykuj.

Zatrzymał mnie jeszcze mówiąc:

Wiesz, powiem ci, że ckni mi się za szkołą. Już mnie nudzi ta knajpa, jak nagła krew. Podatki też sypią niewąskie, wkrótce będę musiał dopłacać. Wróciłbym do tych gówniarzy i opowiadał im o dopływach Wołgi i Nilu i gdzie zwrotnik Koziorożca, a gdzie Raka.

To czemu nie wracasz do szkoły?

Jak już domek stanie, chyba wrócę. Pod dach podchodzą, właśnie załatwiłem reglamentowaną blachę cynkową. A potem Cesia popilnuje domku i ogródka, a ja zgłoszę się do kuratorium..

Przyjmą? Po tylu latach?

Poklepał mnie po ramieniu i uśmiechnął się.

Wszystko można załatwić. Nawet docenturę. Chcesz tytuł docenta?

A twoja cizia w futerku?

Ciszej! Wynająłem jej w mieście pokoik, całkiem przytulny. Ale co Cesia to Cesia, we własnym domku wolę mieć Cesię.

No tak, bo cizia nie wyszoruje podłogi ani w piecu nie napali. Zniszczyłaby sobie futerko.

U mnie będzie centralne, już mam żebra i kocioł. Ale nie dlatego wolę Cesię, nie myśl. Cesia, rozumiesz, to człowiek.

A tamta?

To tylko cizia, co tu ukrywać. Żeby Cesia miała te rzeczy, jak ta mała, tobym na krok od Cesi nie odszedł. Żeby chociaż…

Co chociaż?

185– A, nic. Jest jak jest.

Cześć, Filip.

Trzymaj się.

Jeszcze raz mnie zatrzymał.

A, stary, byłbym zapomniał. Tego krasnoludka, pamiętasz, z dworcowej restauracji, co miał u ciebie krechę, wiesz który? Skarżyłeś się kiedyś na niego o tę wódkę…

Wiem. I co z nim? Ożenił się?

Miał się żenić z jakąś piętrową babą z dolarami, ale go całkiem rozłożyło, na czynniki pierwsze.

Co mu się stało?

Sparaliżowało go, nogi i jedną rękę, a kark ma sztywny.

Wódka?

Zapił się na śmierć. Pod koniec dyżuru już tańczył z tacą po sali jak na ślizgawce, goście mieli uciechę, a on był szczęśliwy, że się nim zajmują. Jeden pije do stu lat i to go konserwuje, a drugiego wódka kładzie po czterdziestce. W związku kelnerów radość jak na weselu, bo go nie lubili. We wszystko się wtrącał i sypał kolesiów jak ostatni cham.

Taki mały lubi być ważny. No, cześć, Filip.

: Cześć, stary, tylko nie daj się bucom wyrolować.

Spokojna głowa.

Cześć.

Zbliżyłem się jeszcze do bladej dziewczyny siedzącej w głębi sali nad szklanką herbaty.

Może pójdziemy? – zapytała.

Chciałem się pożegnać, chyba już się nie zobaczymy.

Jakby pan mnie szukał, to przychodzę wieczorem.

Dobrze, nie zapomnę – powiedziałem.

Co jeszcze mam do niej? Wytłumaczyć, że z tą urodą wabiącą mężczyzn zeszmaci się całkiem, że nic nie odłoży, że skończy w szpitalu? Namawiać, żeby się zastanowiła? Wszystko na nic, ona już się zdecydowała.

Wprost z restauracji udałem się na dworzec i wyjechałem z Miasta.

61

I dlatego nazwałeś Łukasza kaleką – pytałem nazajutrz Garbka – ponieważ on jest ślepy?

A dlaczego?

Nic, w porządku. Słuchaj, Łukasz ma bielmo, to można wyleczyć.

Garbek był zdenerwowany.

Ty dopiero potrafisz wymęczyć człowieka! Łukasz i Łukasz! Jakby już innych na świecie nie było, tylko ty i Łukasz. Czego chcesz? Czy ja zabraniam Łukaszowi? Niech się leczy.

186– Trzeba go zawieźć do Stolicy, tam są specjaliści. Gdyby nie ślepota, Łukasz byłby innym człowiekiem, otrząsnąłby się jakoś. Ale ty nie miałeś odwagi pójść do niego i przyznać się, że źle postąpiłeś.

Garbek podskoczył na fotelu.

Kiedy?

Na zebraniu, kiedy decydowałeś o nim.

Co ja źle zrobiłem?

Myślałem, że pamiętasz.

Skąd wiesz o tej sprawie?

On mi powiedział. Musisz mu pomóc.

Jak? Człowieku, zastanów się! Jak?

Choćby siłą zabrać go z domu i przewieźć do Stolicy.

Łukasz nie chce. Ja na to nie poradzę.

Ale kiedyś mogłeś poradzić! Dogadasz się z nim. Spojrzał nieufnie.

Tak myślisz? – zapytał.

Garbek sięgnął po grzebyk, usztywnił opadłą w tym ruchu dłoń, wzniósł ją i pogłaskał gładką powierzchnię włosów.

Z każdym można się dogadać – powtórzył piskliwie – z każdym, ja wiem. Ale nie z tobą! – podniósł głos. – Co znowu strzeliło ci do głowy? My tu znamy nie takich jak Łukasz, dla których trzeba coś zrobić.

Jeżeli o wszystkich troszczysz się tak samo jak o Łukasza, to lepiej daj temu spokój.

A ciebie – mówił Garbek nie zważając na mój wtręt – oddałbym do szpitala na pielęgniarkę. Albo na kierowniczkę naszego żłobka. Nie dlatego, że źle pracujesz, tego nie powiem. Ale serce masz miękkie. Jakieś takie liberalne, czyli reakcyjne. Cholera, zabijasz mi klina z tym Łukaszem. A powiedz mi, co by się stało, jakbym ciebie skierował na inne mieszkanie i gdybyś tam także znalazł jakąś ofiarę? Co wtedy? Także wierciłbyś mi dziurę w brzuchu?

Spojrzał na grzebyk, czy nie ma na nim włosów, dmuchnął, schował do kieszeni i uśmiechnął się pogodnie.

Nie rozumiał, o co idzie. I co z tego, że ulokowałbym się gdzie indziej i że tam mogłem znaleźć, jak on powiedział, jakąś inną ofiarę? Garbek sądził, że to tylko rzecz Łukasza i mojego kaprysu, niczyja więcej, i że to nie ma nic wspólnego z Wielkimi Sprawami.

I co byś wtedy zrobił? – powtórzył.

Zgadnij, co to jest – zapytałem – ma dwie nogi, siedzi i wciąż się czesze.

Popatrzył na mnie jak na wariata.

O mnie myślisz?

Słuchaj, Garbek – powiedziałem – zostawmy zagadki w spokoju. Myślałem o Lorelei. Co ty tutaj z pielęgniarką wyskakujesz? Musisz z Łukaszem porozmawiać,

-a I co jeszcze?! – krzyknął. – Może mu dodać do tej operacji

187choinkę, order i zegarek z elektryczną pralką? Każdy dostaje u nas, co mu się należy. Życie jest twarde i nam trzeba twardych ludzi. A ty mi stróża nocnego podsuwasz pod nos! Co mu się jeszcze należy? Sztandar pracy i list gratulacyjny, jak innym zasłużonym?

Stracona rzecz! Już wiedziałem, że nic u Garbka nie wskóram. Trzeba wysiadać.

Jak ty nic nie rozumiesz – powiedziałem. – Przypomnę ci, że on nie zawsze był stróżem nocnym, a ty dobrze wiesz o tym, lepiej niż inni. Przez trzydzieści lat Łukasz więcej zrobił niż ty. W czasie wojny ukrywał konspiratorów, przechowywał nielegalną prasę, broń… Stracił żonę, syna…

Zagalopowałem się z tym synem, jeszcze wtedy nawet nie wiedziałem jak bardzo. Toteż Garbek nie omieszkał z tego skorzystać i szybko wtrącił;

Tylko nie mów o synu! Jeszcze brakuje, żebyś dla niego zażądał pomnika. No, chyba dosyć na dzisiaj. Z gadania jeszcze niewiele wyszło, słowa to nie cegły ani węgiel.

Powiedziawszy to przesunął na środek biurka papiery i sięgnął po słuchawkę telefonu. Musiał być wściekły, jeżeli zapomniał o grzebyku.

Wyszedłem z gabinetu. Nie tutaj szukać sprawiedliwości dla Łukasza.

Różne okoliczności wskazywały, że Łukasz nie mógł ponosić odpowiedzialności za swego syna, jeżeli ten zdradził. Karać Łukas2a? Z jakiej racji i jakim prawem? Faszyści, kiedy zjawiali się, by aresztować lub zabić jakiegoś mężczyznę i nie zastali go w domu, wymierzali wówczas karę, nawet karę śmierci, jego żonie, matce, dziecku… Ale my? Kto piastuje w urzędniczej hierarchii wyższą godność, może nam bez trudu narzucić swoją rację, mimo że fakty krzyczą przeciw niej. W moim sporze o Łukasza zadecydowało stanowisko, jakie zajmował Garbek, & nie słuszność.. Byłem wobec niego bezsilny. Jednak nie miałem zamiaru kapitulować.

W rozmowie z Garbkiem popełniłem niezręczność wspominając o synu Łukasza. Podobna sytuacja zdarzyła mi się jeszcze wcześniej, w trakcie pierwszej rozmowy z Łukaszem, kiedy zapytałem, czy „ten drugi”, z którym aresztowało go gestapo i zwolniło razem z nim tuż przed końcem wojny, był jego synem.

– „Nie – powiedział Łukasz – to nie był mój syn”.

– „Więc co się dzieje z synem?” – zapytałem wtedy.

– „Nigdy nie miałem syna” – odparł Łukasz.

Już skądś znałem to twarde, metaliczne brzmienie głosu, pamiętałem ten ton… Tak samo mówiła Irena o swoim ojcu: „Ja nigdy nie miałam ojca”.

– „Łukaszu – odezwałem się wtedy – a ten młody, którego widziałem na fotografii w czarnej ramce. Kim on jest?”

– „Nie ma u nas żadnej takiej fotografii ani takiej ramki – odparł Łukasz. – Może to ktoś z rodziny Marii… Nie wiem, nie widziałem, pytaj Marii”.

188Nie widział tej fotografii, nie wiedział o niej… Nie wierzyłem, był to niezręczny wybieg; jeszcze wtedy nie wiedziałem, że Łukasz jest ślepy. Wzruszyłem ramionami, lecz ciężki cień padający na jego twarz i półprzymknięte oczy, jakby zmęczone blaskiem dnia, nie naprowadziły mnie na to, że Łukasz nie dostrzegł tego wzruszenia ramionami.

Zapytałem: – „A ojciec Ireny, Łukaszu… Co jest z ojcem Ireny?”

Łukasz milczał.

62

Dopiero Irena ujawniła mi resztę, kiedy po rozmowie z Łukaszem wyszliśmy z domu obserwowani przez Marię.

Przypomniałem sobie wówczas, co kiedyś mówiłem do Garbka: „Łukasz kona na raty” i powtórzyłem to Irenie.

Umierający człowiek – tłumaczyłem – naprzód przestaje odróżniać zapachy, potem nie odróżnia smaku. Następnie nie poznaje swojego otoczenia, chociaż je widzi. Jeszcze może coś powiedzieć, ale i to się kończy. Później mętnieje mu wzrok. Nadchodzi moment, w którym wszystkim się zdaje, że on już nie żyje. Ale to nieprawda: konający człowiek jeszcze długo słyszy, o czym się mówi.

Więc chciałbyś Łukaszowi, jako temu konającemu. powiedzieć coś takiego, co go zmusi…

Tak, o tym myślałem.

Szliśmy powoli w stronę ruin starego zamczyska. Irena miała na sobie przewiewną sukienkę i obawiałem się, że w drodze powrotnej będzie jej chłodno. Lekkie pantofle zdobiły jej kształtne stopy, ale nie chroniły ich przed ostrymi kamykami i wilgocią. Myślałem, ile wdzięku ma zwężenie jej nogi u nasady kostki, otoczone skórzanym rzemykiem.

Czemu mnie tak podpatrujesz? – zapytała. Odpowiedziałem:

Oglądam dziewczynę, która nie skłamie. Taki unikat warto obejrzeć.

Wszystko mi jedno – zaśmiała się – dobrze, niech będzie. Opowiem ci o Łukaszu. Ale przysięgnij, że jeżeli później coś postanowisz w tej sprawie, powiesz mi o tym.

Zgoda.

To mój jedyny warunek – mówiła z powagą – żebyś nigdy nie zataił przede mną tego, co dotyczyć będzie Łukasza. I żebyś nie skłamał, jeżeli zapytam… Przysięgasz?

Przyjąłem ten warunek bynajmniej nie dlatego, że wyznaczyła taką cenę za to, co chciałem usłyszeć. Po prostu nie miałem zamiaru jej okłamywać, to wszystko.

Lecz rychło nadszedł dzień, w którym pożałowałem tego przyrzeczenia.

IK9Ód Ireny dowiedziałem się, co następuje.

Jej ojciec, Janusz, był synem Łukasza.

Na kilka miesięcy przed wyzwoleniem Czarnej Niecki gestapo aresztowało Łukasza wraz z Januszem, tym młodym człowiekiem, o twarzy utrwalonej na fotografii, którą Maria zerwała ze ściany i do siebie przygarnęła.

Janusz był łącznikiem między szefem Piątego Obwodu a grupą partyzancką, działającą w lasach północnego krańca Czarnej Niecki. Któregoś dnia wracał z konspiracyjnej odprawy, która odbyła się w Mieście. Pragnąc znaleźć się jak najszybciej w domu, nie zważał, że ktoś może go śledzić i nie kluczył, lecz szedł główną drogą.

Trop prowadził do domu Łukasza, więc tymi śladami, dobrze zapamiętanymi przez szpicla, jeszcze tej samej nocy przybyło gestapo. Obstawili podwórze i wyprowadzili z domu na wpół rozebranego Janusza; swoim zwyczajem wywlekli również Łukasza.

Ireny w domu nie było. Zastali jednak Marię. Kiedy gestapowcy weszli do sieni, zaczęła płakać. Płakała, bo nie mogła ich zabić. Niekiedy płacze się dlatego, że kogoś nie można zabić. Dom zrewidowali skrupulatnie. Zrywali deski z podłogi, odłupywali płaty tynku, bagnetami przebijali poduszki, rozpruwali materace. Niczego nie znaleźli.

Gdzie broń? – pytali. – Gdzie bibuła? Gadaj!

Zwłaszcza jeden z nich najgorliwiej się krzątał. Nazywał się Hans Kluge, umiał mówić po polsku. Był Obersturmfuhrerem SS.

Gdzie broń?! – krzyczał.

Bili ich obu, ojca i syna, uderzali skrupulatnie, ze znajomością rzeczy. Zapewne studiowali anatomię i wiedzieli, w którym miejscu ciało człowieka najboleśniej przyjmuje ciosy. Maria płakała coraz głośniej, jej płacz brzmiał jak skowyt.

Gdzie broń?! Gdzie bibuła?! – wrzeszczeli.

Maria przypadła do Janusza, osłoniła go własnym ciałem. Odtrącili ją uderzeniem obutej nogi, wrzucili do piwnicy i zamknęli za nią drzwi przy wtórze hałaśliwego śmiechu umundurowanej eskorty. To byli weseli chłopcy. Potem dźwignęli Łukasza i jego syna, ciała bezwładne i ciężkie, już nieczułe na ból, i cisnęli je na ciężarówkę okrytą brezentową płachtą.

Maria wyła jak śmiertelnie ranione zwierzę. Uczepiła się krat tkwiących w oknie piwnicy, chciała je wyrwać, skruszyć, przegryźć. Potem biegła do zamkniętych na kłódkę drzwi, uderzała w nie pięściami i głową. I znowu wracała do zakratowanego okna, okaleczona, oszalała z bólu i rozpaczy, nieprzytomna z miłości do męża i z lęku o Łukasza. Kochała ich obu. Łukasza także za to, że dał życie Januszowi.

Zawieźli obu do powiatowej komendy gestapo i wrzucili ich do celi, w której nic więcej nie było prócz nagich, betonowych płaszczyzn: ścian, podłogi, sufitu. I pleśni na murach.

Kiedy aresztowani odzyskali przytomność, rozpoczęto „przesłuchanie”. Przesłuchiwać znaczyło bić, torturować. Bili ojca w obecności syna i katowali syna na oczach ojca, to było także naukowo przemyślane.

190– Ty czerwony szczurze – mówili do Janusza – gadaj, jak było. Bo powiesimy starego głową w dół i będziesz patrzył, jak zdycha. A ciebie powiesimy obok, żeby nie było smutno i samotnie. Aber so wie so, jeder sterbt fur sich allein.

Powiesili Łukasza głową w dół. Janusz widział to i milczał.

Męczyli go precyzyjnie, na wszelkie możliwe i dostępne takim ludziom sposoby. A znali wszystkie, jakie tylko człowiek może wymyślić.

Znali także torturę, której kiedyś używano w Indiach, tak zwaną torturę słomianej poduszki. Polegała na tym, że gruchotano i miażdżono kości nie kalecząc przy tym ciała. Hans Kluge umiał to robić lepiej niż specjaliści z Indii.

Przeciw Januszowi mieli dowody potwierdzające oskarżenie. Szpicel twierdził, że Janusz szedł do Miasta niosąc teczkę, zwykłą płócienną teczkę, powszechnie używaną przez robotników udających się do pracy. Otóż wyszedł z teczką, a wracał bez niej. W ich kodeksie to wystarczało, by wydać wyrok śmierci, nie bacząc, czy sędziowie odziani w wojskowe mundury dowiedzą się, Ąokąd Janusz szedł, z kim się spotkał, gdzie i komu pozostawił płócienną teczkę, i co w niej było. Jeżeli się nie dowiedzą, zginie Janusz. Jeśli się dowiedzą, umrze jeszcze kilku. To był nieskomplikowany rachunek. Janusz o tym wiedział i wiedział o tym Łukasz.

Właśnie Łukasz posłał syna z zamkniętą teczką, a ten niósł ją do Miasta nie pytając, co w niej jest. Czuł tylko, że metal w niej chrzęści. Była ciężka.

Łukasz również nie znał jej zawartości. Teczkę przynieśli ludzie z AL i prosili, by przekazać ją komu należy. Nie podawali adresu, bo go nie znali, ale Łukasz go znał.

Kiedy bili Łukasza do utraty przytomności, pogodził się z bliskością śmierci. Zginą obaj, nie wiedząc, co było w teczce. Nawet nie zastanowił się, czy warto umierać za teczkę, za granatową teczkę z surowego płótna. Ale do kogo ją zaniesiono?

Postanowili milczeć i umrzeć w gabinecie Hansa Kluge na dywanie splamionym krwią lub nieco później, na betonowej podłodze celi. Albo na podwórzu pod murem pocętkowanym kulami. Łatwiej umierać z przeświadczeniem, że tylko oni dwaj zginą, a inni ocaleją. Jeżeli wydadzą ten adres, wówczas, oprócz nich, zginą inni. Przywiozą ich tutaj i zamordują, bo przecież zdradzeni będą milczeć i nikogo nie wydadzą. Oni zamkną łańcuch, wypadną z niego jak pęknięte ogniwa.

A łańcuch walczących i tak się połączy, brakujące ogniwa zastąpią nowe. Ludzie z Armii Krajowej i z Armii Ludowej. Taka jest bowiem zasada konspiracji i taką właściwość ma len łańcuch szaleńców zakochanych w wolności. Każdy z nich powinien wiedzieć, że kiedy przyjdzie chwila, gdy kolbą rewolweru wybiją zęby i wcisną drzazgi pod paznokcie, musi o tym łańcuchu pamiętać i milczeć.

Łukasz milczał. A jednak zginęło jeszcze pięciu. Między nimi zna-

191lazł się również ten, któremu Janusz przekazał płócienną teczkę. A jego adres znali tylko Łukasz i Janusz, nikt więcej.

W teczce były czcionki dla podziemnej drukarni, pistolet vis i garść amunicji. Te naboje po to, ponieważ drukarze ruchu oporu ginęli w tym czasie razem ze swoją drukarnią i z czcionkami, które składały się na słowa mające wówczas siłę wystrzelonego pocisku. Później te piękne słowa sparciały i zmieniły znaczenie.

Kiedy już w gestapo znalazła się płócienna teczka i kiedy zabito tamtych pięciu, w dwa miesiące od chwili rewizji w domu Łukasza wypuszczono go z więzienia. W tym samym dniu zwolniono jego syna.

Łukasz wracał do domu inną drogą niż Janusz. Szedł powoli, szerokim łukiem obchodził szosę i wspierał na lasce kalekie, obolałe ciało. Laskę ofiarowali mu gestapowcy.

Przestąpił próg domu i zapytał szlochającą Marię, czy Janusz wrócił.

Nie – odpowiedziała. Minęło południe, przeszedł wieczór, upływała noc, a Janusz się nie pojawił. – Co z Januszem? Czemu nie przyszedłeś razem z nim? – pytała Maria. – Jeżeli mówisz, że go zwolnili, czemu nie szedłeś razem z nim?

Milczał. Coraz gwałtowniej nalegała, więc powiedział:

Nie wiem, co z Januszem. Wyszedł ze mną, ale nie wiem, co z nim. Kiedy wróci, dowiemy się prawdy. I ty, i ja. Wtedy zobaczymy, co będzie z Januszem. Jakby nie wrócił, także się dowiemy. Bądź cierpliwa^ nie płacz. Twój płacz go nie ocali.

Janusz tej nocy nie zapukał do drzwi. Łukasz domyślał się, dlaczego Janusz nie wraca. Ale nie powiedział Marii.

0 świcie ktoś zastukał w okiennicę kuchni.

Maria pośpiesznie otworzyła okno, ujrzała sąsiadkę.

Mario… Mario… – usłyszała. – Twój mąż…

Co mój mąż?! – krzyknęła Maria.

Twój leży tam, przy żywopłocie – odpowiedziała kobieta. I jeszcze coś chaotycznie mówiła, jakichś rad udzielała, lecz Maria już nic nie słyszała. Biegła szybko, z rozwianymi na wietrze włosami, gubiąc po drodze chustkę. Wiał silnie ten czarny przeklęty wiatr.

Co mój mąż, co mój mąż – szeptała jak w malignie. Wieje wiatr, jakby szatani – pomyślała – sypali popiołem.

1 zobaczyła Janusza.

Leżał twarzą na bruku, przytulając zbroczone usta do ziemi nasyconej krwią. Ręce złożone niczym do modlitwy, wyciągnięte ponad głową, martwo leżały na płaskich kamieniach. Było w tym geście coś błagalnego, może wołanie o przebaczenie? Jakby w ostatniej sekundzie prosił o zmiłowanie. Ale kogo tak prosił? Boga czy Marię?

Maria z jękiem przypadła do Janusza i odwróciła ciało twarzą ku niebu: było zimne i sztywne jak szronem pokryty brezent. Spojrzała w zastygłe oblicze męża. Na jej boleść patrzyły oczy ze szkła. Usta wykrzywił grymas utrwalonego w nich bólu i strachu, i obrzydzenia.

Później Maria przybiegła do Łukasza. Wołała histerycznie:

192– Powiedz! Wiesz, musisz wiedzieć! Czemu go zabili?

Kto zabił? – spokojnie zapytał Łukasz.

Oni, oni, z policji!

Kto ci powiedział, że to oni?

Więc kto? Powiedz! Kto zabił?

Ale kogo zabili? – nadal spokojnie pytał Łukasz.

Mojego zabili! – krzyknęła Maria. – Zabili twojego syna! Syna ci zabili, słyszysz? Dlaczego?

Łukasz z trudem rozwarł ściśnięte szczęki.

Nigdy nie miałem syna – powiedział.

Maria nie zrozumiała, jeszcze wtedy nie zrozumiała. Pojęła znaczenie tych słów w tydzień później, kiedy przez Czarną Nieckę przeszła wieść, że Janusz, syn Łukasza, „rozkleił się” w śledztwie. „Załamał się – mówili ludzie – wsypał najbliższych przyjaciół, a oni mu ufali. Ci ludzie walczyli

0 nasze sprawy, a on ich wydał na śmierć”.

Łukasz przeklął syna. Ogłosił, że wygnał go z pamięci na zawsze. Lecz każdy z nas wie, że tak się tylko mówi, to nie jest łatwe, to jest wręcz niemożliwe. Wygnać kogoś z pamięci! Nonsens.

Łukasz cierpiał. Uczył syna od jego chłopięcych lat miłości do ludzi

1 wolności, a wpajał nienawiść do bestialstwa, nietolerancji i tchórzostwa. I nagle dotknęło Łukasza przekleństwo: syn zdradził. Kto był winien? Gestapo czy słabość torturowanego? „Nie – osądził Łukasz. – Ja jestem winien. Widać źle go chowałem, źle uczyłem. Widać, że się myliłem, gdy oddawałem go partii, bo on zdradził swoich. Ja w partii nie byłem, mam ku temu powody, ale nigdy nie zdradziłem jej ludzi. Oni także walczyli z faszyzmem”.

Straszny jest ból fizyczny – myślał Łukasz – kto był bity, ten wie. Ale straszniejsza jest zdrada.

Przez Nieckę szła wieść groźna i hańbiąca: „Więc ci z ruchu oporu skazali Janusza”. Podeszli do niego – tak mi później zrelacjonował Filip – gdy wracał z więzienia, kiedy zastanawiał się, czy nie lepiej zabić się samemu. Zapewne pragnął uścisnąć żonę i przytulić do poranionej twarzy córkę, Irenę, ujrzeć jej uśmiech, jej drobne piąstki i dopiero wtedy skończyć ze sobą. Może chciał prosić ojca o przebaczenie? Nie, chyba bał się Łukasza więcej niż śmierci, bo wiedział, że u niego nie znajdzie litości.

Szedł jednak do domu. Na ulicę Siedmiu Braci Bosych. Wiał czarny wiatr od strony usypiska dymiących hałd.

Wtedy zbliżyli się do niego dwaj konspiratorzy. Ktoś ich uprzedził, że Janusz będzie zwolniony. Powiedzieli, dlaczego go zatrzymują i upewnili się jeszcze, czy się nie mylą. Wyrok mieli, niepisany co prawda, bo takiej brawury należało unikać, i przekazali go ustnie.

„… z przyczyny zdrady… skazuje się wyżej wymienionego na karę

śmierci”.

Janusz zapytał, czy pozwolą mu po raz ostatni zobaczyć córkę i żonę. O nic więcej nie prosił. Wtedy mu przypomnieli, że tych pięciu, co ich

193wydał na śmierć, już nigdy nie przytuli swoich żon i nie dotknie dzieci.

No to skończcie ze mną – powiedział Janusz. – Ale szybko, bo skoczę wam do gardła! Czy wiecie, co znaczą tortury?

W sekundę później Janusz przytulił się do ziemi i cicho jęknął. Ale jeszcze wyciągnął błagalnie ręce i krzyknął żałośnie:

Nie zabijajcie! Pozwólcie…

Dobili krzyczącego, wznoszącego dłonie ku niebu. Czarny wiatr przysypywał jadowitym popiołem jego nieruchome i martwe ciało.

63

Kiedy Irena powiedziała, że Łukasz jest ślepy, zmierzch i pył niesiony wiatrem przesłaniały drogę i wieczorny krajobraz. Obok przejechał z hałasem obwieszony ludźmi tramwaj dalekobieżny, przemknęły ciężarowe samochody wiozące rozśpiewaną młodzież, mijali nas w długim szeregu zmęczeni ludzie wracający z południowej zmiany.

Na otaczające nas niebo, nad nami niewidoczne i bure od dymu, wzlatywały kaskady iskier. Horyzont rozdzierały wybuchy płomieni z hutniczych pieców. Zaskrzypiało koło na wieży szybu wyciągowego i wiał ten przeklęty przez ludzi wiatr.

Czarna Niecka anemicznie oddychała wiosennym wieczorem zatrutym wyziewami i pyłem, i toczyła swe mizerne bezrybne rzeczki, w których było nie więcej niż dziesięć procent wody rozcieńczającej jadowite Fabryczne ścieki. Wtedy jeszcze nikt nie dbał o tak zwaną ochronę środowiska.

A jednak żyli tu ludzie skorzy do zabaw i radości. Dbali o siebie, o swoje domki i zatrute pyłem działki, zrzucali po pracy przepocone koszule i po starannym umyciu ciała wdziewali świeże: strzegli córek przed zepsuciem, bili w gębę synów, jeśli przedwcześnie zajrzeli do kieliszka, wynosili dzieciom bawiącym się na ulicy pajdy chleba przeciągnięte smalcem lub marmoladą, podlewali w doniczkach pelargonie i fikusy, tak żywotne, jak ci ludzie. Niektóre kaktusy nawet zakwitały.

Urządzali też huczne, tonące w oceanie gorzały weseliska, które trwały trzy dni. Oszczędzali pieniądze na motocykle i akordeony, wystawali wieczorem przed domami i rozgłaszali, niby to w sekrecie, która z którym się puściła, która poroniła, kto dostał podwyżkę, po kogo przyszła milicja, kto spił się do nieprzytomności i kto…

Było o czym rozprawiać, choćby o Łukaszu. O nim pamiętali i jeszcze wciąż przetwarzali go na własne podobieństwo.

A Łukasz powtarzał z uporem:

Jestem ojcem zdrajcy, nie ma tu dla mnie miejsca. Nie wrócę do was, nawet gdyby Garbek nie odrzucił moich papierów i gdybyście przyszli do mnie, i powiedzieli: Łukaszu, znamy ciebie i nigdy nie uwierzymy, żebyś mógł nas zdradzić ani dziś, ani wczoraj”.

194Od Ireny dowiedziałem się, że Łukasz zabronił wspominać imienia swego syna. A ona nie mówiła nigdy „mój ojciec”, tylko „Janusz”. Jakiś tam obcy Janusz, skazany przez nią na wieczną banicję, ale daremnie wyrzucany z pamięci.

Zapytałem wtedy:

A te wycieczki Marii w każdą niedzielę?

Matka chodzi na grób Janusza, składa tam kwiaty i modli się. Lecz błagam cię – prosiła – nie mów Łukaszowi, bo się na nią rozgniewa. Matka nie wierzy, że Janusz się załamał. Bardziej niż śmierć Janusza zabolała ją wiadomość o jego zdradzie, matka w to nigdy nie uwierzy, ona go kocha.

Ale Łukasz jest przekonany, że to on zdradził?

Tak – potwierdziła. – Zrozum, te adresy tylko oni dwaj znali. Janusz był bardzo wycieńczony, kiedy go aresztowano, miał chore płuca, gorączkował i może dlatego udało się go złamać. Bo Łukasz nie byłby do tego zdolny. Może właśnie dlatego znalazł w sobie tyle odwagi, by uciec od świata.

Raczej tyle rozpaczy. Ucieka się z rozpaczy, nie z odwagi.

Może rozpaczy – powtórzyła bez zastanowienia. – Gdyby tylko to miał za sobą, że go nie przyjęli do partii, żyłby dzisiaj jak inni. Ale doszła gorycz podejrzenia o zdradę i świadomość, że jest ojcem zdrajcy. To go pożera jak choroba, tak kornik drąży drzewo, dzień po dniu, aż pień wyschnie… Powiem ci coś: kiedy rano pukam do Łukasza, zawsze myślę, że on już nie zawoła „proszę”, bo umarł w nocy. On chce umrzeć.

64

Jak dojść prawdy o zachowaniu się Łukasza i Janusza w komendzie gestapo? Co do Janusza, jego zdradę uznano za fakt dokonany, nie wymagający żadnego dowodu, bo potwierdzenie zdrady było zawarte w wyroku śmierci. Istniały jednak wątpliwości co do Łukasza: nikt nie mógł pojąć, dlaczego wypuszczono go wraz z synem.

Czy zwolniono go, bo nic nie mieli przeciwko niemu? Takie wydarzenie należało wówczas do rzędu cudów. Czarna Niecka znała praktyki gestapo i wiedziała, że brak dowodów na poparcie podejrzenia prawie nigdy nie powodował zwolnienia aresztowanego, zwłaszcza gdy więzień był pobity. Dlaczego więc uwolnili Łukasza? Czego się po nim spodziewali?

Mówiono, a Łukasz to potwierdził, że przesłuchiwali go dwaj ludzie: Hauptsturmfuhrer SS Hoffmann i jego zastępca SS-Obersturmfuhrer Hans Kluge, słynący z mistrzowskiej umiejętności bicia. Przed wojną przebywał w Mieście; po zajęciu Niecki okazało się. że był od kilku lat członkiem nielegalnej formacji SS. Wtedy Hans Kluge przystąpił do wielkiego dzieła swego życia: sięgnął po władzę nad Miastem i nad

195Niecką, bił i zabijał. Nadeszły jego Wielkie Dni narodzin Tysiącletniej Rzeszy. Że nie trwała tysiąc lat, to nie wina Hansa Ktuge.

Hoffmann, dowodząc przed końcem wojny karną ekspedycją przeciw batalionom ruchu oporu, został schwytany przez Armię Krajową. Skazano go na śmierć. Ten dumny i wytworny oficer, błagając o zmiłowanie, padł w rów żołnierskiej latryny, zastrzelony z partyzanckiego thompsona.

Więc Hoffmann,nie wchodzi w rachubę jako świadek. Cześć jego pamięci, ale jakiej pamięci?

A Kluge? Uchował się, szubrawcy najłatwiej znoszą wszelkie burze i polityczne przemiany. Otóż Kluge uciekł z kompanią SS przed idącą ze wschodu armią. Po upadku Berlina schronił się w Niemczech. Rok przebywał w obozie dla przestępców wojennych pod Monachium, po czym, gdy go już podkarmiono, został zwolniony z należnymi honorami i zatrudniony w policji. Policja, wbrew mylnym mniemaniom, to nie sprawa ideologii, lecz posłuszeństwa i fachowego przygotowania. Wówczas fachowcy byli na miarę złota. I płacono im złotem.

Przed rokiem w jednym z prowadzonych w Polsce procesów padło jego nazwisko. Okazało się, co wynikało z zeznań schwytanego przez kontrwywiad agenta, że obecnie Kluge pełni odpowiedzialną funkcję w wywiadowczym ośrodku dywersyjnym w Oberursel i stamtąd kieruje organizowaniem siatek w Czarnej Niecce; był w jego geografii doskonale zorientowany. Tak więc przypuszczenie, że można będzie dotrzeć do niego i uzyskać jakiekolwiek informacje, było niedorzeczne.

Więc Kluge również nie wchodzi w rachubę.

Pozostała trzecia osoba. Niejaka Janina Pytlak, zatrudniona w biurze Hoffmanna, jego sekretarka.

Kim była Janina Pytlak?

Znałem takich, którzy pamiętali ją. Urodziła się w Mieście. Jej matka była Polką, ojciec Niemcem. Otóż Janinę powołano w pierwszych dniach wojny do pomocniczej służby i przeznaczono ją do pracy biurowej w gestapo. Była ładna, w miarę otyła i w miarę łatwa, przy tym prymitywna i pogodna, podobała się więc swoim szefom i miała zapewnioną karierę. Przydzielono ją do dyspozycji Hauptsturmfiihrera SS Hoffmanna.

Tak dotarła do gabinetu, w którym odbywały się przesłuchania. Początkowo, asystując przy biciu, dostawała gwałtownych torsji. Z czasem jednak przywykła i zobojętniała. Częstowano ją koniakiem, może to pomagało.

Znieczulona i otępiała wykonywała ściśle, co jej wyznaczono; zgodne z intencjami panujących spisywanie zeznań. Robiła lo, jak mówiono, inteligentnie i sporządzane przez nią protokoły uzyskiwały aprobatę Berlina, a że w czasie wydarzeń, jakie się działy w gabinecie Hoffmanna, Janina ze strachu i zdenerwowania polerowała paznokcie, więc uważano ją za kobietę o zimnej krwi, ideologicznie i rasowo „mocną”, politycznie „bez zarzutu”.

Przedstawiciel Piątego Obwodu zdołał do niej dotrzeć. Czekał na

196Janinę w jej prywatnym mieszkaniu. Ujrzała go tam, ogarnięta przera źliwym lękiem, po powrocie z pracy. Zagroził jej śmiercią i wreszcie, zręcznie obracając to w żart, nakłonił do współpracy z ruchem oporu. Obiecał pannie Pytlak pomoc na wypadek przegranej przez Wodza wojny i przekonał ją o swych możliwościach plikiem papierowych marek.

Przystała na to. Była bowiem kobietą bojaźliwą,'ale praktyczną i lekkomyślną. Również taką, o jakich się mówi, że każdy może ją kupić. Toteż kupili ją.

Dzięki temu przedsięwzięciu przedostawały się do podziemia odpisy protokołów, wiedziano więc, kto powiedział i co, i który z przesłuchiwanych milczał aż do końca, to znaczy aż do śmierci.

Od Janiny Pytlak dowiedzieli się partyzanci, że Janusz zdradził. Nie było powodu, by nie dać temu wiary, bo niby jaki interes mogła miećPy-tlakówna w fałszywej informacji o tym zdarzeniu? Wówczas żadnych bliższych szczegółów nie podała, w warunkach konspiracji nie było ku temu sposobności; zresztą kontakty z Janiną były utrudnione i nie nadużywano ich, a dziewczyna, jednak niezupełnie głupia i w miarę potrzeby rozgarnięta, wiedziała, że za kontakty z podziemiem nie tylko bierze się pieniądze, ale że za to Hoffmann może ją posłać do krematoryjnegó pieca.

Po zakończeniu wojny Janina nie wyjechała do Niemiec. Ostatecznie w Polsce nie miała się czego obawiać: „ona tylko pisała na maszynie”, no i współdziałała z ruchem oporu! To też coś znaczyło i mogło się przydać. Najgroźniejszy prokurator to uwzględni.

Chodziły początkowo słuchy, że wyjechała do Wrocławia i pracuje w tym pięknym, ale mocno pogruchotanym mieście w archiwum zawalonym niemieckimi drukami, oraz że poślubiła polskiego urzędnika zatrudnionego w tymże archiwum. Później ślad po niej zaginął.

Kiedy Irena opowiadała o Janinie, pomyślałem, że zapewne Łukasz w czasie swej dwuletniej włóczęgi po kraju szukał początkowo Hansa Kluge i Hoffmanna. Później, gdy już dowiedział się, że są oni z różnych przyczyn nieosiągalni, polował na Janinę Pytlak, jedynego świadka, który mógł potwierdzić, że on, Łukasz, jest niewinny.

Od Janiny mógł się także dowiedzieć, jak to się stało, że Janusz zawiódł… Może Łukasz łudził się, że zdradził ktoś inny? [ że ich obu, dla zmylenia opinii podziemia, wypuszczono na wolność? Gestapo imało się niekiedy takich sposobów, by dezorientować ruch oporu i tym samym ochraniać przed podejrzeniem i karą prawdziwych zdrajców, prowokatorów i szpicli.

Gdy Łukasz wrócił do domu po dwóch latach daremnych poszukiwań, do których pchnęło go oskarżenie rzucone przez Garbka, nic w jego zachowaniu nie świadczyło, że spotkał gdzieś Janinę, i że wydostał od niej upragnione, na piśmie poświadczone zeznanie o jego niewinności.

Irena zgodziła się ze mną, że Łukasz szukał Janiny Pytlak. To tłumaczyło ciągłe wyjazdy i niepokój, który go gnał z jednego krańca kraju

197w drugi, i rozpacz, która nawarstwiała się w jego oczach po każdej bezowocnej podróży. Aż te oczy oślepły.

Tak – potwierdziła Irena. – Ta Janina Pytlak mogłaby coś powiedzieć.

Pomysł odnalezienia Janiny był niedorzeczny. Natomiast zrodził się zuchwały i ryzykancki plan, który postanowiłem przeprowadzić szybko i za wszelką cenę.

Nawet za cenę kłamstwa.

65

Maria, nieco zakłopotana, zatrzymała się na progu pokoju i przestąpiwszy z nogi na nogę zapytała półgłosem:

Czy Irena mówiła o ojcu? Marii na tej odpowiedzi zależało.

O nim wiedzą także inni ludzie – odparłem – od nich zawsze można coś wyciągnąć.

Wiem – powiedziała. – Ale pytałam, czy Irena mówiła.

Prosiłem ją o to, sama nie chciała. Skinęła głową. Przeczuwała, że tak się stało.

Właśnie. Łukasz niewiele panu powiedział. Nie lubi, kiedy się o tym mówi. Jest niesprawiedliwy dla mojego męża.

Z Łukaszem rozmawiałem o czymś innym.

Nie będzie się leczył? – zapytała. – Nie namówił go pan?

Trudna sprawa – powiedziałem. – Ale może się uda. Maria podeszła bliżej, zauważyłem jej niezwyczajną bladość. Przysunąłem krzesło, poprosiłem, by usiadła. Jednak Maria stała

oparłszy dłoń o brzeg stołu. Głowę odchyliła do tyłu.

Niech pan w to nie wierzy – odezwała się – Łukasz nie będzie się leczyć. Nie trzeba się w tym babrać. Proszę!

Wykonałem nieokreślony gest dłonią.

Dlaczego pani tak mówi? Czy pani sobie wyobraża, że będzie lepiej dla niego, dla was, jeśli Łukasz zostanie ślepcem?

Ja go namawiałam. I moja Irenka… Ale on się nie zgodzi. Nie ma na niego sposobu.

Po chwili czujnego milczenia, które odgrodziło nas od siebie, wyjaśniła, z czym przychodzi.

Wolałabym, żeby pan nic o nas nie wiedział. Byłoby lepiej. W takie sprawy nie wolno się wdzierać. Jeżeli pan już wie, nie trzeba tego rozpowiadać. Ludzie łatwo zapominają o tym, co złe. Niech i tego nie pamiętają. Już przywykliśmy do naszego życia, nie trzeba tego mącić ani o tym mówić. Ja proszę.

Nie dlatego pytałem, żeby rozgłaszać – odpowiedziałem. – Pani się myli.

Łukasz się boi, że właśnie dlatego. Bo pan Piotr chce z władzami

198o nim mówić. Pan jest młody i gorący, i nie zna pan świata ani ludzi… On stąd wyjedzie, jeżeli ta sprawa zacznie się na nowo. On ledwo tamto przeżył, a teraz pogodził się z losem. Nie trzeba mącić cudzego życia.

Czy on panią przysłał?

Pochyliła głowę z zawstydzeniem. Zrozumiałem, że sama, z własnej woli, nie weszłaby do mojego pokoju.

On nie lubi nikogo o nic prosić – odezwała się. – On już jest taki.

A Janusz? Jaki był?

Na dźwięk wyklętego w tym domu imienia jej źrenice ogarnął płomień. Maria uniosła głowę, by coś powiedzieć i równie nagle zrezygnowała z tego. Po chwili rzuciła pytanie, jakby nie dosłyszała imienia:

Kto?

Ojciec Ireny – odparłem. – Janusz. Pani mąż i syn Łukasza. Zdecydowała się.

Jaki był mój mąż? Pan o to pytał? – Nie czekając na potwierdzenie powiedziała silnym głosem, prostując pochylone plecy: – Mój mąż był taki, niech pan zapamięta: jakby wtedy zdradził, nie czekałby na tych, co mu śmierć przynieśli. Mój mąż sam targnąłby się na swoje życie. Taki był mój mąż.

Czy nie było to równoznaczne z oskarżeniem Łukasza? Przecież Filip mówił o tych „szlachetnych męczennikach, którzy tak umiejętnie się maskują, że trudno się w nich rozeznać”. Zresztą Janusz na pewno był również taki, jakim chciała go widzieć la kobieta, jakim utrwaliła go w pamięci.

Podziwiałem u Marii, Łukasza, także u Ireny, siłę moralną widniejącą na ich twarzach, jakby były przejrzyste i prześwietlone od wewnątrz.

Maria unikała rozmów o Januszu; może bała się, że usłyszy argument potwierdzający jego winę i burzący wiarę w prawość męża? Tak więc byłem pewien, że na dnie jej świadomości, w głębi jej upartej miłości, tli się skryte zwątpienie, które odbiera jej odwagę podniesienia rękawicy rzuconej przez Czarną Nieckę.

Toteż chyłkiem wykradała się na cmentarz i przytrzymując kwiaty ukryte w fałdach sukni,- przechodziła przez wyłom w płocie, by żadne oczy tego nie dostrzegły. I klękała przy mogile męża: dla niej była ona grobem prześladowanego i przeklętego męczennika. Płacz, który ją ogarniał nad prochami Janusza, przynosił nie tylko ukojenie; żyło w nim pełne zwątpienia pytanie; czy naprawdę wydałeś ich na śmierć? Czy to możliwe, że zdradziłeś?

Taki był mój mąż – powtórzyła Maria.

Wierzę– powiedziałem. Jednak w to nie* wierzyłem. Zmalał cień na obliczu Marii.

Ale – zapytała – po co ludziom przypominać?

A jeżeli – odparłem – jeżeli uda mi się dowieść, że Łukasz jest bez winy?

Nie wiem, czy Łukasza to ucieszy. Teraz już chyba nie.

199Nagle, nie pojmując dlaczego, ogarnięty pragnieniem ulżenia tej kobiecie, zapytałem:.

A gdyby udało się jeszcze udowodnić…

Niech pan mówi… Niech pan mówi! – przynagliła szeptem.

Że Janusz jest niewinny – powiedziałem.

Wtedy Maria krzyknęła. To nie był głos radości, o nie! W jej mimowolnym okrzyku nie wyczułem żadnej nadziei. Tak więc nie myliłem się chyba, myśląc o tej iskierce nieufności tlącej się w Marii już od dawna, która teraz, przez moją nieostrożność, wystrzeliła wysokim płomykiem i znowu przygasła.

Dobrze, to ważny szczegół. Maria obawia się mojej interwencji. Może była przekonana od początku o zdradzie Janusza? Równie mocno, jak ci dwaj, którzy wymierzyli mu sprawiedliwość?

Tak, może, ale nic nie wie się na pewno, nawet o tych dwóch, co strzelali.

66

W niedzielę, o tej porze, kitdy Irena czytała Łukaszowi dzienniki lub książki, siedziałem w jego izbie przy łóżku, na którym spoczywał. Obok przysiadła Irena.

Tak to jest – mówił Łukasz ściągając nad wpadniętymi oczodołami obwisłe brwi. – Im więcej się zbroją, tym głośniej mówią o pokoju. Tak było, pamiętam, przed tamtą wojną w dziewięćset czternastym. I tak było w trzydziestym dziewiątym. Wszyscy mówili o pokoju… Teraz szykują nowe cmentarze i znowu mówią o pokoju. W tym rzecz, żeby fabryki bomb i armat unieruchomić, bo kiedy się składy amunicji przepełnią, to zaczynają same wybuchać. Jeszcze nigdy zbrojenie nie przyniosło pokoju.

Słuchając Łukasza przeglądałem drobne notatki na ostatniej stronie dziennika, umieszczone obok szpalt przeznaczonych na wiadomości sportowe.

Nagle poderwałem się z miejsca, ścisnąłem gazetę w dłoni.

Co się stało? – zapytała zaniepokojona Irena.

Co tam takiego? – powtórzył za nią Łukasz.

Czy miałem im powiedzieć? O nie, jeszcze nie. Nie wiadomo, czy w ogóle będę mógł powiedzieć. Zaczekajcie, teraz ja wchodzę do tej gry.

Nie, nic – skłamałem – nic się nie stało. Ale muszę już iść. Mam pilną pracę. Przepraszam.

Irena się nie odezwała. W ciemnoniebieskich, prawie granatowych oczach dostrzegłem niedowierzanie, zagrały w nich złe błyski. Cieszyłem się, że nie zwróciła uwagi na gazetę.

Z izby Łukasza wyszedłem powoli, ale sień przebiegłem jednym susem. W pokoju, nawet nie zamknąwszy za sobą drzwi, rozpostarłem gazetę na stole i szukałem tej krótkiej wzmianki. Ogarnął mnie lęk, że się

200pomyliłem, że to tylko halucynacja. A jednak nie myliłem się. Oto kilkanaście zdań, które mogły przynieść koniec mojej udręki, obojętne jaki, byle już wreszcie nastąpił. Czytałem:

– „… sąd powiatowy po ujawnieniu skandalicznych nadużyć, jakie popełniono w wyżej wymienionej instytucji… skazał głównego oskarżonego i jego wspólnika na pięć lat więzienia i konfiskatę mienia w całości. Wspołoskarżona sekretarka wyż. wym. spółdzielni tłumaczyła się, że nie doniosła właściwym władzom o nadużyciach w obawie, że kierownik i jego przedsiębiorczy zastępca «wykręcą się z tego –jak mówiła – a potem będą ją szykanowali». Sąd, wziąwszy pod uwagę.,, i inne okoliczności łagodzące, skazał Janinę Pytlok-Walicką na pół roku więzienia*1.

Janina Pytlok! Sekretarka Hauptsturmfiihrera SS Hoffmanna!

Walicka? Zapewne nazwisko męża. Irena wspominała, że Janina wyszła za mąż. Więc stało się coś najmniej prawdopodobnego, ó czym nawet nie marzyłem. Janina Pytlok! Co prawda przez „o” zamiast „a”, lecz z nazwiskami działy się w czasie wojny i po jej zakończeniu przeróżne dziwy. Albo to błąd korekty.

Usłyszałem odgłos kroków, za chwilę pukanie. Cisnąłem gazetę na łóżko, powiedziałem „proszę”. Drzwi były tylko półprzymknięte.

Weszła Irena.

Co się stało?

Nic ważnego. Czemu tak patrzysz? Możesz mi wierzyć.

Albo i nie – powiedziała. – Jednak wolałabym ci wierzyć.

Mam pilną sprawę, muszę zaraz wyjść z domu.

Nie zapominaj, coś mi przyrzekł. Na temat Łukasza.

Nie wycofuję się.

Więc wszystko w porządku – powiedziała nieszczerze. I po chwili: – Czy teraz wychodzisz?

Znowu gniewne błyski w granatowych oczach.

Tak. Tylko nie patrz z taką złością. Powiem ci o wszystkim, lecz daj mi jeszcze kilka dni.

A jednak! – zawołała. – Prawda, że to dotyczy Łukasza?

Wszystkich, także mnie. Dlatego muszę działać ostrożnie. Skinęła głową. Uśmiechnęła się uradowana swą przenikliwością

i wyszła z pokoju.

67

W godzinę później odwiedziłem Garbka w jego mieszkaniu i prosiłem, by dał mi urlop na kilka dni. Zapytał:

Jakieś rodzinne historie? Ja to znam.

Nie. Ale możesz mi ufać. To ważna sprawa.

Szkoda, że nie masz do mnie takiego zaufania, jakie ja mam do ciebie. Bo można by czasem coś wypić i trochę pogadać. Człowiek nie drewno i samą pracą nie wyżyje. Ma się jeszcze to serce.

201Garbek sięgnął po grzebyk. Myślałem, że w domu nie przygładza tak często włosów, lecz omyliłem się: on to robił nie dla świata, ale dla siebie. Mrużąc jeszcze bardziej swoje zawsze lekko przymknięte powieki, powiedział:

Niech będzie i tak. Tylko w domu daj mi spokój i pozwól w chałupie odetchnąć. Płacę punktualnie komorne i chyba mam prawo do spokoju. Napijesz się czego? Nikt nam nie może mieć za złe, jak trochę odetchniemy.

Chętnie – odparłem – ale nie dzisiaj. Nie gniewaj się, bardzo się śpieszę. Dziękuję za zwolnienie.

Nie ma za co. Ludzie to nie maszyny, trzeba ich widzieć.

Do widzenia. Dziękuję.

No to bywaj – powiedział Garbek. – I pomyślnie załatw te swoje tajemnicze historie, życzę ci z całego serca, tylko żebyś wrócił zdrów i cały. Człowiek to nasz największy skarb. A te dwa dni skreślę ci z urlopu, żeby nie podejrzewali mnie o kumoterstwo.

Nie schował grzebyka do kieszeni, lecz podniósł go w górę i poruszył nim kilkakrotnie uroczystym i pożegnalnym gestem, błogosławiąc z wyżyn swej obojętności moje przedsięwzięcie.

68

Jedzie ktoś od was do Miasta?

Kierownik garażu, niski garbusek, sprawdzając z nawyku, czy nie obserwuję jego garbu, uścisnął mi rękę z powagą tak charakterystyczną dla kalek. Powiedział:

Pingwin szykuje wóz. zaraz leci do Miasta.

Pingwin?

E, nie, tak go tylko nazywamy, każdy ma u nas jakieś przezwisko. Na mnie wołają Kacyk, bo krótko trzymam tych łobuzów. Gdyby nie to, wykradliby pół przydziału benzyny i co drugą oponę, a potem jeździliby – tu zachichotał – na dwóch kółkach.

Łudził się: nie nazywali go Kacykiem, ale Kurduplem i tylko z obawy przed szykanami nie ujawniali tego przezwiska.

Pingwin! – groźnie zawołał garbusek w głąb garażu. Zbliżył się ospowaty dryblas.

Co jest, Kacyk?

Podrzucisz pana kierownika do Miasta. Dryblas spojrzał na mnie.

Czemu nie. Można. Miejsce się znajdzie. Przywitałem się z nim i zapytałem:

■– Zdążymy na dwudziestą? Spojrzał na zegarek.

Zrobi się.

202Siedząc w budce ciężarówki Pingwin sięgnął po papierosy, przytrzymał nie otwartą paczkę w ręku, spojrzał na nią i wsunął do kieszeni.

Ma pan zapalić? Podałem mu papierosy i ogień,

Dzięki. Cygar pan nie pali?

Nie.

Tu ludzie lubią cygara. W moich stronach fajka jest w użyciu. Znaczy się na wybrzeżu bałtyckim.

Tu też palą fajki.

Palą. Wszystko palą. W Mieście lecę do warsztatów.

Remont? '

Przyczepę mieli zreperować. Ale już pół roku to robią. A pana podrzucić gdzie?

Na dworzec.

Dla mnie okrężny dojazd. Jedzie pan dalej?

Umówiłem się na dworcu.

Wiadoma rzecz. Na dworcu zbierają się laleczki dobre na styk. I tańsze niż te rury z „Arizony”.

No.

Ładna? I zna się na tych ruchach?

Taka sobie, ale udana.

Ja nie przebieram. Mam teraz jedną ondulowaną z biura, idzie wytrzymać. Nie będę się żenić. A pan żeniaty?

Nie.

Zaśmiał się, coś sprośnego było w tym śmiechu.

Wygodna rzecz. I co pan z nią będzie robić?

Kupimy sobie kajak, śpiwory i popłyniemy na bezludną wyspę.

Tu nie ma wyspy ani rzeki. Coś pan, z choinki się urwał?

Od dziecka marzyłem o takiej wyspie.

Coś pan, marzenia zostaw pan stukniętym. Dziewuchę trzeba starannie wydmuchać i po krzyku.

Podniósł wyżej szybę, bo wiatr wdzierał się do kabiny.

Zawszona mgła – odezwał się po chwili. – Muszę jechać wolniej. I ten cholerny czarny wiatr! Łatwo do rowu wjechać.

Może pan zapalić drugie reflektory.

Nawaliły.

Zwolnił do trzydziestu kilometrów.

Sięgnąłem ręką poprzez kierownicę i włączyłem światła.

O, cholera! – zaklął Pingwin. – Widocznie coś zaskoczyło i teraz palą. Tam coś się zwarło.

Zdarza się.

Jechaliśmy szybciej. Gdyby jechał sześćdziesiątką, miałbym jeszcze piętnaście minut na kupienie biletu i dojście do peronu. Ale on ciągnął czterdziestką.

Zwolnił. Trzymając jedną ręką kierownicę wyjął papierosy, zapalił.

203Upłynęło kilkanaście minut, w ciągu których wlókł się za małym gazikiem, choć łatwo mógł go wyprzedzić.

Mnie Pingwin przezywają. Śmiesznie, co?

Wiem. Niech się pan pospieszy. Zwolnił nacisk stopy na gaz. Zapytał:

Kurdupel panu powiedział?

Kacyk. Dlaczego pan zwalnia?

Kacyk! Robimy z nim, co chcemy. A jak pana przezywają?

Flaming – błyskawicznie wymyśliłem.

Co to takiego?

Podobny do pingwina, tylko że większy.

Pan chce przez to się wyrazić…

Nie chcę się wyrazić. Chcę, żeby się pan pospieszył.

Robi się – odparł i znowu zwolnił nacisk stopy na gaz.

Przecież pan zwalnia.

To trup – powiedział o wozie. – Chodzi jak chce.

Da mi pan poprowadzić?

A ma pan prawo jazdy?

Mam.

Także na naszą kategorię?

Na wszystkie kategorie. Może się przesiądziemy?

Nie wolno, mamy zakazane.

Rampa, do której dotarliśmy, lekko drgnęła. Pingwin szybko cofnął wóz. Patrzyliśmy, jak długie ramię powoli opada. Czekaliśmy, aż nadejdzie pociąg z rudą. Przejeżdżał długi zestaw wagonów. Nie zdążę na pośpieszny do W. Powiedziałem:

Mógł pan przejechać, nim rampa opadła.

Lepiej nie ryzykować. Codziennie pod wozami albo w wozach ginie tak średnio sześciu do ośmiu frajerów.

To sporo. Szkoda tych frajerów. Kiedy już ruszyliśmy, zapytał:

Czemu pana nazywają Flamink? – nie wymawiał „g”.

Bo Pingwina już panu przyczepili. Dlaczego właśnie Pingwin?

Bo jak sobie podpiję, a wypić trzeba, kiedy człowieka suszy, pochylam głowę i składam ręce jak skrzydła, wiesz pan, takie opuszczone do dołu.

To chyba ładnie wygląda.

Jak pan masz życzenie, to możemy pójść z pana dziewczyną do knajpy, napijemy się, a ja panu pokażę pingwina. Pasuje?

Ona nie lubi pingwinów.

Żałko, bo nie mam dzisiaj za co wypić.

Dzień przer,wy dobrze robi.

Jak komu. A pan lubi wypić?

Jak nie wypiję, to nie zasnę.

Jak mój stary. Zawsze pije do poduszki. No i co, nie wypijemy?

Dzisiaj nie.

204Zaklął ordynarnie.

Co się stało?

Chyba kicha nawala. Słyszy pan?

Zwolnił i przechylił ukośnie głowę, jakby nasłuchiwał syczenia pękniętej opony. Zgrywał się. Nic nie słyszałem.

Trzeba sprawdzić – powiedział. Zatrzymał wóz, wysiadł, kopał kolejno we wszystkie opony i przykładał do każdej ucho, a do wentyli manometr. Wsiadł do wozu.

Zdawało mi się. Mam wyczucie na wóz, ale dzisiaj nie gra.

Cholernie nie gra.

Już wiedziałem, że nie zdążymy. Pingwin, wygrał.

Co się pan tak śpieszy? – powiedziałem. – Mamy czas, niech pan jedzie dziesiątką. Czemu pan tak leci?

Bo co – był zaskoczony – już się nie śpieszy?

W ogóle się nie śpieszyłem.

To co pan poganiał?

Żartowałem.

A ta na dworcu? Nie czeka?

Kto?

Pan balona ze mnie robi.

I właśnie dlatego nazywają mnie Flaming.

Już się nie odezwał, żuł niedopałek papierosa. Kazałem zatrzymać wóz na rynku Miasta.

Szefie – Pingwin zapytał – a na ćwiartkę pan da?

Należę do ligi antyalkoholowej.

Co pan taki cięty?

Gdybyś nie robił kawałów, dałbym ci na pół litra.

No, szefie, czemu pan tak od razu nie mówił? Mogłem ciągnąć na osiemdziesiątce. Cholera i przeze mnie pan się z tą dziewczyną nie zobaczy?

Nie.

Dziobaty dryblas udawał zmartwionego.

I co będzie? -

Znajdę sobie inną. Dobranoc.

Sięgnąłem po teczkę, trzasnąłem drzwiczkami wozu i ruszyłem w kierunku ulicy, na której mieszkała Klaudia. Byłem zły na Pingwina. Straciłem nie tyle najlepsze, ile ostatnie tego dnia połączenie z W. Następny pociąg odjeżdżał o piątej rano. Chciałem zabrać Klaudię i pójść z nią coś zjeść i wypić. Zbliżając się do bramy, zauważyłem, że wychodzi z niej jakaś dziewczyna. Może Klaudia? Podbiegłem kilka kroków chcąc zawołać, żeby się zatrzymała, ale po niebieskim płaszczyku i berecie poznałem Teresę.

Poznałem ją po chodzie i jak trzymała ręce w kieszeniach płaszcza, i po łokciach wysuniętych do tyłu, lekko przyciśniętych do bioder. Zatrzymać ją? Czy po takim spotkaniu mógłbym się z nią rozstać?

Minąłem bramę Klaudii i ruszyłem za Teresą.

20569

Nie dotarłem do Janiny Pytlak.

Z Miasta wyjechałem o dziewiątej rano, do W. przybyłem późnym popołudniem. Zmęczony bezsenną nocą spędzoną u Klaudii, ulokowałem się w hotelu i natychmiast zasnąłem, nie zważając na dokuczliwy głód.

By zobaczyć się z Janiną, straciłem cały następny dzień, od wczesnego świtu do późnego zmierzchu. Przekonywałem, prosiłem, cytowałem klasyków rewolucji, wyrzucałem z siebie sto jeden racji.

Widziałem szczerze albo nieszczerze zatroskane twarze, rozkładane bezradnie ręce, nieufne spojrzenia, podsuwane mi paragrafy i przepisy, także uśmiechy i grymasy pełne zakłopotania, współczucia lub niedowierzania. I schody, i drzwi, i biura przepustek, i schody, i drzwi, i windy. Jeszcze kilka godzin takiej pukaniny i bieganiny, a zacząłbym pukać w stopnie schodów i biegać po drzwiach, z jednakim zresztą skutkiem.

Najtrudniej było wytłumaczyć i to mnie najwięcej niepokoiło, dlaczego interesuję się sprawą Łukasza, i co mnie z nim łączy. Gdy chciałem zrealizować wskazania ideologii uznanej w tym państwie za naczelną, jej niektórzy wyznawcy pytali, co mnie obchodzi Łukasz. I traktowali mnie jak knującego zło przestępcę.

W mojej gonitwie natknąłem się na kilku braci syjamskich Garbka. Aż dziw, że nie byli z sobą zrośnięci.

Czy jesteście z rodziny tej Pytlak?

Nie! Przecież wam wyjaśniłem…

A z rodziny Łukasza Pawlika?

Nie. Ale mówiłem…

Nie szkodzi to mówienie, nie szkodzi. Trudno.

Ależ tłumaczyłem pół godziny, że…

Wiem, że tłumaczyliście. Nie wpakujemy was w sprawę. Bo to wam zaszkodzi

Jak mam to rozumieć?

Przyjdźcie za tydzień.

Po co?

Zobaczymy. Może się uda. Kto wie.

A jeżeli się nie uda?

Wybaczcie – uśmiechnął się – to nie jest taka pryncypialna sprawa, to nie pierwsza linia naszego frontu. Z tym można zaczekać. Ja chcę być w porządku.

Wszyscy chcieli być w porządku. Ale co to za porządek? Opanowałem się, by nie uderzyć pięścią w stół.

Można wam coś innego zarzucić.

Przestał się uśmiechać. Wypiął pierś, na której widniały baretki orderów. Za co dostał ich aż tyle?

Co? – zapytał.

Dałem za wygraną. Znałem tych facetów.

206– Cześć – powiedziałem.

Cześć – odpowiedział.

Znużony, z piekącymi w nowych butach stopami, z obrzmiałymi od zmęczenia nogami, głodny i zawiedziony, jeszcze raz ugodzony ludzką obojętnością, wróciłem przed nocą do hotelu. .

W pierwszym dniu nic nie wskórałem. Innych, którzy mogli mi ułatwić widzenie z Janiną, nie zastałem w Komitecie. Co począć, jeżeli jutro także ich nie będzie? Albo sekretarka powie opryskliwie, że ich nie ma, że są na odprawie, na konferencji, na zebraniu albo w terenie. Dlaczego oni w owych zapomnianych już latach byli w terenie, a nie w Polsce?

Nie tędy wiodła droga do Janiny Pytlak.

Nazajutrz znalazłem się w pierwszym samolocie odlatującym do Stolicy. Niecierpliwość skracała drogę, lot przyśpieszyły myśli o Teresie, Klaudii, Łukaszu. Samolot podskoczył kilkakrotnie na asfaltowej nawierzchni lotniska i potoczył się w kierunku hangarów. W poczekalni straciłem jeszcze czterdzieści minut w oczekiwaniu na autobus, który miał mnie zawieźć do centrum Stolicy.

Jak dostać się szybciej do miasta? – zapytałem umundurowanego wąsacza, stojącego przy drzwiach obrotowych lotniska.

Jak pan chce – odparł. – Tu nie Kanada i każdego nie będziemy wozić osobno. Przyleci autobus LOT-u, to zabierze. Chyba że ma pan zielone, wtedy taksówka się pojawi.

Wybrałem samolot, bo zależy mi na czasie.

I po co panu ten czas?

Teraz już wiem, że nic z tego.

A co pan myślisz, że jestem tu za dyrektora, czy jak?

Macie przecież jakieś zebrania. Trzeba powiedzieć, że pasażerowie nie mogą tak długo czekać na autobus.

Wskazującym palcem stuknął w czoło pod daszkiem czapki. – Panie, ja nie z tych frajerów, za to nie leci premia.

Pewnie, śmierć frajerom.

70

W dwie godziny później siedziałem w pokrytym dywanami gabinecie, przed człowiekiem, który mógł mi pomóc i zapewne zechce to uczynić. To był człowiek, który miał władzę i wiedział, czym ona jest, znał jej potęgę i znikomość. Dzisiaj żadna gazeta go nie wspomina. A był potęgą. Przed nim leżała teczka, na niej naklejka z moim nazwiskiem. Wysłuchał mnie uważnie, powiedziałbym, że nawet z troską i przejęciem. Intencje mojej interwencji nie wzbudzały w nim podejrzeń, były dla niego oczywiste. Poprosił o kilka dodatkowych szczegółów. Kilka? Podałem kilkanaście, by spotęgować jego zainteresowanie. Słuchał cierpliwie. Wydawało się, że ma mnóstwo czasu i że ze wszystkich

207ważnych spraw moja jest najważniejsza. Podziwiałem wielką klasę tego słuchania.

Znałem Łukasza Pawlika, może was to zdziwi – powiedział. – Na kilka lat przed wojną spotykałem się ?. nim w Niecce, on kapitalnie przemawiał, rozumiał nas doskonale. Później kontakt się zerwał. Mnie aresztowano. Siedziałem do trzydziestego dziewiątego. Potem wyjazd na Wschód. Ale to nie ma istotnego znaczenia. Po tylu latach wy pierwsi przypominacie mi Pawlika. Chadzał własnymi drogami, to nie zawsze było dla nas wygodne. Ale gdy zaszła pilna potrzeba, zawsze był z nami. Kiedy nam ufał, nigdy się nie cofnął.

Tak – podjął po chwili – skrzywdzili go. To zwykła kolej rzeczy, krzywdy były i będą. Mnie, nie wiem, czy o tym wiecie, także skrzywdzono, byłem w śledztwie przez rok… Wróćmy jednak do przedmiotu.

Włączył stojący na biurku mikrofon i rzucił w okrywającą go siatkę kilka zdań w sprawie mego widzenia z Janiną Pytlak. Zaczęliśmy mówić p innych problemach Niecki, gdy nagle zabrzęczał jeden z czterech telefonów stojących obok biurka na inkrustowanym stoliku.

Nim sięgnął po słuchawkę, zwrócił się do mnie:

Pisma żadnego nie dam, nie trzeba. Ja także nie mogę ryzykować – uśmiechnął się. – Pójdziecie do naczelnika więzienia, on będzie uprzedzony. Pewne sprawy najwygodniej załatwiać przez telefon, bez zbytecznej dokumentacji.

Podniósł słuchawkę, powiedział coś jeszcze na temat mego wyjazdu do więzienia i odłożył ją. W następnej chwili pochylił się nad mikrofonem zamawiając rozmowę z naczelnikiem więzienia.

Naczelnikowi – zwrócił się do mnie – podacie tyko wasz dowód, to wystarczy, on już będzie wiedział, o co idzie. A bilet powrotny jest? Nie? – Spojrzał na zegarek. – Trzeba zamówić, bo możecie nie dostać miejsca.

Znowu kilka słów do magicznego mikrofonu. Żeby w Niecce mieć taki mikrofon, przez który można wszystko załatwić! Wsparł dłoń o moje ramię.

Tam, w Niecce, mają do was duże pretensje. Bez uzgodnienia kombinujecie coś w Dziurze. Dlaczego nie jesteście w partii?

Nie rozumiem.

Trzeba krytyczniej spojrzeć na siebie.

Mogę. Ale o co idzie?

Powiedziano nam i to jest w waszych papierach, że rozrabiacie, wtrącacie się w nie swoje sprawy. Po co wam to?

Chyba idzie im o Łukasza.

Nie wiem, o co idzie. Fakt pozostaje faktem. Mówią, że zaniedbujecie się w pracy, że lekceważycie obowiązki, że macie cyniczny stosunek do tragicznych wypadków, jakie, ku naszemu ubolewaniu, jeszcze się zdarzają w kopalniach. Obarczacie pisaniem sprawozdań i meldunków z takich wydarzeń innych współpracowników, nawet swojego bezpośredniego przełożonego, Garbka.

208– Ależ…

Trzeba krytyczniej na siebie spojrzeć. Może przesadzają, jednak jakaś prawda w tym tkwi. Nawet w każdym anonimie jest nieco prawdy, musi tak być.

Dlaczego musi? – zapytałem. Znałem system poufnego opiniowania i dobrze wiedziałem, że wcale nie musi tak być, jak donoszą. Raczej jest wręcz odwrotnie.

Zaskoczyło go to pytanie.

Jak to rozumiecie?

Czy nie może być tak, że ktoś, komu można coś zarzucić, w obawie, że ja sam zamelduję o tym, przypisał mi swoje własne przywary? I że tak mnie kompromitując zabezpieczył się przed ewentualnym oskarżeniem? To dość powszechne praktyki.

Może. Ale mamy zaufanie do Garbka. Przydatny człowiek.

Czy powiedział wam także, że przychodzę do pracy o dwie godziny przed nim, że jeżdżę do kopalń nawet w niedziele, że wracam do domu o kilka godzin później niż wszyscy inni? Czy powiedział wam, że odkąd tam pracuję, on nigdy nie jedzie na miejsca katastrof? Nie, nie chcę o tym mówić! To nie ma sensu.

Jeśli uważacie, że taka opinia jest krzywdząca i jednostronna, musicie się do nas odwołać, wówczas zbadamy…

Dziękuję. Wszystko jest w porządku. Mnie nie zależy na opinii. Interesuje mnie tylko, co sam o sobie myślę.

Nie macie racji. Trzeba interweniować. Bić się o swoje.

O swoje biję się przy pracy. Niektórzy ze Zjednoczenia mają mnie już powyżej uszu. Proszę mi wierzyć, niech moja teczka pęcznieje od donosów. Wy powinniście pilnować, żeby tak źle się z ludźmi nie działo, nie ja. Takie jest moje przekonanie.

Mylne, nieprawidłowe. Bez waszej pomocy nie poradzimy sobie ze złem.

Zostawmy to, nie gniewajcie się, mnie to naprawdę nie obchodzi. Za pięć albo dziesięć lat zrozumiecie, o czym mówię.

Czy to prawda, że po pracy jeździcie służbowym wozem do Miasta, do jakiejś dziewczyny o złej reputacji?

Jeżeli tak jest w moich aktach, to chyba prawda. Już wiem, że akta ważniejsze są od prawdy.

Nie róbcie tego więcej, dajecie zły przykład. My tutaj dobrze o was myślimy, wbrew donosom. Centrala zawsze wie więcej.

A te wszystkie inne sprawy, w całej Polsce i w ogóle… Skrzywił lekko usta; nie wiem, czy z tej przyczyny, że wzbudziłem

w nim niechęć, czy też dlatego, że pewne sprawy zasłużyły sobie również w jego pojęciu na taki właśnie grymas.

Co w ogóle, co w ogóle – powiedział. – Wy nic nie rozumiecie. Bądźcie spokojni, my w Stolicy nie śpimy. Liczymy się z pewnymi zmianami, nawet poważnymi, bo nie możemy stać w miejscu.

Tutaj? Zmiany? Jakie?

209– W taktyce ogólnej. No cóż, nie ukrywamy, stąd widzimy tylko kontury. Wy jesteście bliżej wszystkiego i na was liczymy, że pomożecie pewne kluczowe sprawy słusznie i prawidłowo rozwiązać. Każda chwila ma inne wymagania, trzeba je w porę przewidzieć i rozszyfrować. Musimy się kontaktować częściej. Bez waszej pomocy niewiele zdziałamy. Dobrze, że zajęliście się Łukaszem. Bardzo dobrze. Takie poszczególne sprawy mają niekiedy doniosłe znaczenie dla całej naszej ideologii, atmosfery ogólnej… Napiszcie mi. jak to załatwiliście. A gdybyście kiedyś potrzebowali pomocy, proszę, przyjeżdżajcie, znajdziemy czas. W każdej słusznej sprawie pomożemy. A tym – lekceważącym ruchem dłoni wskazał teczkę– nie przejmujcie się.

Dziękuję – powiedziałem.

Powodzenia. I więcej samokrytycyzmu. Poprawcie się.

Postaram się. Poprawiam się z dnia na dzień, ale co z tego wyniknie?

Odprowadził mnie do drzwi gabinetu.

Bądźcie dobrej myśli – powiedział.

Na lotnisko pojechałem taksówką. Przybyłem w ostatniej chwili; właśnie dyżurny wywołał moje nazwisko, a gdy się zgłosiłem, wręczył mi bilet.

Start. Oderwałem się od ziemi, ale nie odczuwałem tego, byłem z nią skuty łańcuchami, wiązała mnie z nią moja praca, Teresa, Łukasz i wszystkie upokorzenia, jakie musiałem znosić.

Dla Garbka sprawa Łukasza niewarta była funta kłaków, a dla człowieka, z którym rozmawiałem w Stolicy, jest tak istotna, że w pewnej chwili zaproponował:

Sam się tym zajmę. Dobrze?

Nie miałem zamiaru zrzucać mojego zobowiązania na kogoś innego, zresztą pewne zamierzenia ukryłem przed nim, szło bowiem nie tylko o poświadczenie Janiny dokumentujące niewinność Łukasza.

Odpowiedziałem więc, że wolę wypróbować własne siły. Zresztą, jeżeli wszyscy zapomnieli o takim człowieku jak Łukasz, nawet wy – dodałem – czemu się nie dziwię, ale i nie znajduję racji, żeby to przemilczać, pozwólcie mi działać.

Żebyście tylko czegoś nie zepsuli – upomniał mnie – bo i to możliwe. Sprawy osobiste są cieniutkie. Pajęczyna. O tym nie dowiecie się z naszych broszur dla agitatorów. Ale my o nich wiemy.

71

W czasie lotu spoglądałem wciąż na zegarek, co irytowało niezmiernie mojego sąsiada. Cóż, on nic nie wiedział. A ja myślałem o tym, co zdarzyło się w Mieście przed moją podróżą do Stolicy.

Dziewczyna wychodząca z bramy to była Teresa. Zatrzymać ją? Czy

210po tym spotkaniu mógłbym się jeszcze raz z nią rozstać? Na ponowne pożegnanie nie miałem siły.

Minąłem bramę Klaudii i ruszyłem za Teresą. Szła szybko. Podążałem

0 kitka metrów za nią i nawet nie myślałem, że może się odwrócić. Widocznie odwiedziła Klaudię albo nie zastała jej w domu. Dokąd tak się spieszy?

Sto postanowień, że ją zatrzymam. I sto sprzecznych racji. Wzruszenie dławiące krtań i słabnące mięśnie nóg.

Skręciła w moją uliczkę. Stanęła po przeciwległej stronie ulicy i spojrzała w ciemne okna pokoju, który był kiedyś naszym domem, wyspą przez nas odkrytą i nie znaną nikomu.

Jeżeli wejdzie, jeżeli tam wejdzie, pójdę za nią. Nic nie powiem o naszym rozstaniu ani o jej zdradzie, nie ma o czym mówić, temat był wyczerpany. Ale ujrzeć tę twarz, dotknąć włosów i skóry, całować stopy

1 delikatne zagłębienia w zgięciu kolan…

Wejdź, wejdź na górę, Tereso, na co czekasz? Wejdź! O czym ona myśli, stojąc tak z głową przechyloną do tyłu?

Może dowiedziała się od gadatliwej dozorczyni, że byłem na górze któregoś wieczoru. I od tej chwili Teresa dzisiaj i każdego dnia przychodzi sprawdzać, czy w pokoju jest światło.

Okna były ciemne. Teresa odwróciła się, jej piękna twaFZ mignęła mi przelotnie jak smuga blasku. Co powiedzieć, kiedy ją zatrzymam? Nic, ty głupcze, nic! Tylko wziąć ją za rękę i iść z nią w milczeniu i dokądkolwiek. Ale dokąd?

Jest tylko ten czarny i groźny wiatr i mgła, w której zgubiliśmy się oboje. No więc odwróć się, Tereso, ty podejdź, bo mnie zabrakło odwagi i nie mam pewności, jak mnie przyjmiesz i co powiesz.

Szła kołysząc lekko biodrami, stopy stawiała z gracją baletnicy. Nienawidziłem siebie, że brak mi odwagi, by do niej podejść i także za to, że ją jeszcze kocham, wbrew wszystkim postanowieniom i zaklęciom. Zatrzymać ją! I natychmiast wejść do pokoju, który na nas czeka. Spędzić z nią noc, ale pod jednym warunkiem: żejużjej nie kocham. Kiedy taksie stanie? Pojąłem nagle, że moja miłość stanowi największą przeszkodę i uniemożliwia mój powrót do Teresy. Dopiero teraz o tym pomyślałem. To nie było takie głupie.

Zbliżała się już do swego domu, a ja wciąż w tej mrocznej mgle zatracony nie wiedziałem, jak postąpić. Nie, powtarzałem w myślach, jak długo będziesz ją kochać, sprawa przegrana, niczego nie rozwikłasz. Już i tak nikogo innego nie umiesz kochać, więc, jeśli masz wybierać dla siebie kobietę niekochaną, wybierz Teresę i z nią zostań. Ale dopiero wówczas, gdy ta trująca miłość stanie się wspomnieniem i przytłumionym, prawie zapomnianym bólem.

Wchodziła na schody. Zagryzłem wargi, by nie zawołać: „Wróć, zostań, nie odchodź!”, jak ona kiedyś krzyknęła. Ale milczałem. Patrzyłem w bólu i zachwycie, jak znika w głębi bramy i przechodzi oświetlo-

211nym korytarzem, zbliża się do schodów. Teraz krzyknij, teraz! Bo zniknie na zawsze!

I widziałem jeszcze, że straciwszy nagle całą swą lekkość, ociężale wstępuje na schody, stopień po stopniu, i obserwowałem, jak w serpentynie klatki schodowej niknie jej głowa i szyja, ramiona i plecy. Chciałem jeszcze wołać, zatrzymać, jednak znikły biodra i strop pochłaniał jej uda.

I widziałem jej nogi, smukłe nogi opięte w nylonowe pończochy, i przekrzywiony czarny szew na łydce wykwitającej z podbicia. Uniosło się delikatne wgłębienie pod kolanem i przez ułamek sekundy zostały tylko drobne wiązania kostki prawej nogi, napiętek pantofla, lekko starty obcas… i Teresa znikła. Wniebowstąpiła.

A ja, jak śnięta ryba, pływałem w mojej mgle zatruty i zaszczuty tchnieniem czarnego i groźnego wiatru, który obezwładniał i paraliżował nie tylko mnie.

72

Podałem dyżurnemu w biurze więzienia dowód osobisty. Wprowadzono mnie natychmiast do naczelnika.

Przyjął mnie nad podziw uprzejmie. Jeszcze wczoraj kazał sekretarce powiedzieć, że go nie ma, bo wyjechał: w teren.

Naczelnik, drobny, o sympatycznej twarzy, zakomunikował tonem poufnym i z odcieniem szacunku:

Wszystko wiem. Miałem telefon ze Stolicy. Janina Pytlak jest w celi zbiorowej. A w rozmównicy nie mógłby pan swobodnie pogadać. Zarządziłem, żeby wprowadzono ją tutaj.

Czy mogę rozmawiać bez świadków? – zapytałem. – Obawiam się, że byłaby skrępowana w pańskiej obecności.

Naturalnie! Ja i tak mam furę spraw do załatwienia. Czy pan wie, że ona pracowała w służbie pomocniczej gestapo? Tak? Myślałem, że sami wpadliśmy na to. Ale pan nas chyba uprzedził. Gratuluję, to nie każdemu się zdarza. – I dorzucił: śmiejąc się tyko zmrużonymi oczyma, wokół których ukośnie skupiły się drobne zmarszczki: – Proszę nie mieć żalu, że wczoraj pana nie przyjąłem. To nie był dzień przyjęć. Zresztą załatwienie tej sprawy nie leżało w mojej kompetencji. W takich wypadkach nie ja decyduję, ale. ktoś inny.

Zapewniłem go, że nie mam żalu. Raczej jestem wdzięczny, że ułatwi mi swobodną rozmowę z uwięzioną.

Pół godziny? – zapytał. – Wystarczy?

Przypuszczam.

Do skromnie urządzonego gabinetu wprowadzono po chwili Janinę Pytlak. Była jeszcze młoda, dobrze zbudowana, o szerokich biodrach i dużych piersiach wypukłe rysujących się pod grubą tkaniną sukni więziennej.

212Strażnik zasalutował i powiedział do Janiny:

Zachowuj się tu i mów, co towarzysz każe. Ten także nazywał mnie towarzyszem. Dlaczego?

Naczelnik uśmiechnął się do mnie zmarszczkami wokół oczu i zostawił nas samych.

Kobiety, które źle się prowadzą, mają swoje przeżycia wyryte na twarzy. Nie pomogą kosmetyczne sztuczki. Rozwiązłość promieniuje z ich rysów, z ust, z wyrazu oczu, także z ruchów ciała i gestów. I jakkolwiek nikt o tym im nie powie, bo nie zwykliśmy takich rzeczy mówić kobietom, to jednak ich twarz świadczy o tym aż nazbyt wyraźnie. Janina Pytlak miała taką twarz.

No i tak wpadłam, nagła cholera, widzi pan, jak śliwka w gówno. Tym porównaniem zakończyła opowiedziane w skrócie dzieje swego

aresztowania i wypadki, jakie ten fakt poprzedziły.

Szlag mnie trafia – uzupełniła. – Bo człowiek, choćby chciał najlepiej, nigdy nie kapnie się, kiedy robi dobrze, a kiedy źle, taka granda trafia się mnie już drugi raz. Wtedy trzymałam język za zębami i było dobrze, a teraz także siedziałam cicho, i było źle.

Poprawiła węzeł chustki okrywającej jej włosy.

Mogli mnie nawet puścić na wolność – ciągnęła w rozżaleniu – czemu nie? Sam adwokat mnie to powiedział, ale zastępca kierownika to zwykła świnia, on mnie wkopał. Żyłam z nim dwa lata, tylko niech pan nie myśli, że zdradzałam męża, ja nie z tych, ja uciekłam od męża, będzie już chyba z pięć lat, jak uciekłam, ale jakoś tam kocham go jeszcze. On umiał mi dogodzić. I moje prawo, żebym żyła na wiarę, z kim mnie się podoba, nikt człowiekowi tego nie zabroni, nawet bezpieka. A ta świnia powiedziała na sądzie i przysięgała, że ja wiedziałam o tych jego kantach, niby wiedziałam, ale o tym się nie mówi władzy. Wredny jest ten świat, nigdzie człowiek nie znajdzie oparcia i nie wie, komu ufać. Jestem wierząca, pisałam nawet do biskupa o mojej niewinności, ale nie odpisali.

Widząc mój odruch protestu, na którym poprzestałem, bo przecież nie mogłem tłumaczyć spraw, których i tak by nie zrozumiała, Janina ostrzegła mnie:

Tylko niech pan nie zasuwa o uczciwości i że tak czy siak nie wolno kantować. Przyszłam do dobrej pracy i powiedziałam sobie, że zacznę nowe życie, ale ten zastępca zaczął się do mnie dowalać na grandę, co miałam z nim robić? Narażać się? No to dałam mu popalić. Niech pan sam powie, no, niech pan powie! Pan nie dałby?

Spojrzała na mnie i czekała na odpowiedź, jakby zasięgała opinii o sprawach, których sama nie rozstrzygnęła.

Nie wiedziałem, doprawdy nie wiedziałem, co miała uczynić z tym zastępcą! Nie wiem, co tacy ludzie, którzy wyobrażają sobie, że można od zwykłego przypadku zaczynać nowe życie, powinni w takich sytuacjach robić.

213Janina, nie otrzymawszy odpowiedzi na to bądź co bądź retoryczne pytanie, powiedziała:

Sam pan widzi, pan na moim miejscu zrobiłby to samo.

No – nieśmiało zaoponowałem – może nie to samo…

Niech pan się nie zgrywa na świętoszka, mnie na taki bajer już nikt nie weźmie. I po co ja o tym mówię? Człowiek, który nie zaznał biedy, i tak tego nie rozumie, w głowie mu się nie zmieści, a ja gadam jak ta głupia, chociaż świata przez to nie zmienię. I nawet, gdyby mi pozwolili, nie ruszałabym tego świata, żebym tak jutra nie dożyła. Bo co to za świat, na którym własnej dupy nie można ocalić?

Ucieszyło mnie zapewnienie Janiny Pytlak. Odczułem ulgę, że nie przypadła jej w udziale taka rola – przemieniania świata – że odmówiłaby, jeśliby ją o to poproszono. Gdyby inni niepowołani byli równie powściągliwi! Janina nie chciała zmieniać świata. To dobrze. Świat Janiny Pytlak! Nie umiałem sobie tego wyobrazić. Powiedziałem:

Ma pani rację. Nie warto, to nie pani sprawa. Nie wyczuła drwiny.

Widzi pan – przytaknęła. – Wiem, na czym siedzę.

I za co pani siedzi – mruknąłem.

Z taką kobietą przyszło mi rozmawiać o Łukaszu. Zbladła i przeraziła się, kiedy przypomniałem jej, że pracowała w powiatowej komendzie gestapo w Mieście.

Niech się pani nie boi •– uspokajałem ją – to nie może pani zaszkodzić. – I niepotrzebnie dodałem: – Naczelnik więzienia także wie. Nie za to panią skazali.

Spojrzała podejrzliwie.

A pan nie chlapnął?

Słowo honoru! – zaprzeczyłem.

Mlasnęła językiem o podniebienie, wyrażając tym dźwiękiem swój podziw dla władz śledczych.

Te cholery z bezpieki wszystko wiedzą, biją czy nie biją, bo mnie nikt nie bił, a wszystko wiedzą o człowieku. Nagła cholera! Temu mojemu zastępcy też powiedzieli, że miał za okupacji piętnaście riksz w Stolicy, wie pan? Takie niby rowery na trzech kółkach z fotelami przed kierownicą. On mówił, że miał trzy, z bratem i szwagrem, ale bujał, ja go znam, a oni o tych rikszach już dawno wiedzieli, tylko że to w aktach trzymali, na wszelki wypadek. Jezu, oni wszystko wiedzą! Co tam, wytrzymam w pudle pół roku, a potem zacznę nowe życie.

Pomyślałem, że należy do tych, którzy nowe życie zaczynają w każdy poniedziałek.

A o tych bandytach z SIPO – mówiła dalej po chwili zamyślenia – nie chce mnie się gadać, jak pan po to się fatygował, to pan się szpetnie naciął. Po nocach śni się człowiekowi, co oni tam z ludźmi wyrabiali. Jezu, odchorowałam to wszystko… To oni, cholera, wykierowali mnie na dziwkę! No a co, może nie jestem dziwka? Pan się przeraził, że

214kobieta może tak o sobie mówić? Niech pan nie udaje, pan to lubi zagrywać. Za co siedzę w pierdlu, za świętość?

Jeszcze raz poprawiła chustkę opadającą na czoło.

Dziwkę ze mnie zrobili – powtórzyła smętnie, z goryczą. – Niech pan nie myśli, że mój mąż, ten biedaczyna Walicki, nie był dobrym człowiekiem. Listonosz. Listy i gazety nosił i na lewo trochę dorobił, boby nie wyżył z pensji. Jak złoto, do rany przyłóż, ale mnie spokojne rodzinne życie już nie ciągnęło. Mamusiu, tatusiu, nudusiu, cholera nadała takie mendzenie. Już nie miałam spokoju, urwałam się z tego gniazdka z pierzynami i świętymi obrazkami, a on się mnie bał i może dlatego nie szukał, jak już od niego uciekłam, ale jeszcze wcześniej wkręciłam go do archiwum miejskiego. Umiał trochę po niemiecku i tam był przydatny.

Czekałem, żeby się wygadała; ta kobieta umiała mówić i to jak! Drętwiałem słuchając pewnych wyrażeń.

A o tamte historie z gestapo niech mnie nie czepiają, ja sobie serca ani rąk nie spaskudziłam, nawet zgłosiłam po wojnie gdzie należy, że pracowałam u tych skurwysynów. Przetrzymali mnie miesiąc, sprawdzili, a potem puścili, a jak wtedy puścili, to się liczy do dzisiaj, tylko bez cudów, mam urzędowy papier, że puścili, a jak przyjdzie co do czego, to są tacy, co poświadczą, że pomagałam ludziom z podziemia, panu chyba mówili? A tu pluskwy hitlerowskie mnie gryzą, cholera, siedzą w tych murach i nie ma siły na to robactwo, z sufitu na głowę spadają…

Tak, słyszałem. A jednak wtedy pomogła pani tym, którzy chcieli zmienić ten parszywy świat.

Może bym nie pomogła, gdybym wiedziała, że będzie taki. Wymyślili jakieś bomby atomowe, żeby każdego niewinnego zniszczyć.

Janina nie rozumiała, że żadne reformy ani rewolucje nie są proszkiem zabijającym insekty. Dla niej sprawa była łatwa: zmieniły się warunki, więc ludzie automatycznie powinni się zmienić. I ona również powinna być inna. Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Świat Janiny Pytlak zmieniał kształty i rozwiewał się jak dym w zależności od jej nastroju.

Ze ten świat będzie jaki? – zapytałem.

Zapaskudzony dobrymi chęciami od piwnicy po strych –odparła natychmiast. – Taki, że mnie w mamrze zamknęli. I za co? Że ktoś z ich paczki kradł i na mnie potem zwalił? Wszyscy mają dobre chęci, ale co z tego wychodzi? Organizują Kongres Pokoju, a później wymyślają tysiąc nowych bomb, lepszych niż te sprzed Kongresu.

Ciężko westchnęła.

Żebym chociaż wiedziała za co! Z porządnego biura nic się nie wynosi, nie rozpowiada się na ulicy co i jak, bo wyniesiesz, a potem ci powiedzą, że to była tajemnica państwowa, i nie obszczekuje się swojego szefa, a mnie za to posadzili, ale co ja z tego miałam? Tych parę pończoch, co mnie kupił ten, pożal się Boże, zastępca, albo ceratową torebkę, co popękała na mrozie w dwa tygodnie? Albo kupił tenisówki.

215Chciałam pantofle na słoninie, a ten sknera mówił, że teraz taka moda młodzieżowa, na tenisówki czeskie, szlag by trafił tego dusigrosza, przynajmniej dobrze, że mu wlepili za moją krzywdę pięć ląt, jest jakaś sprawiedliwość w tej biednej Polsce, zawsze to mówiłam. Podchwyciłem to uznanie dla sprawiedliwości ziemskiej.

Widzi pani, jednak jest sprawiedliwość.

Panie – krzyknęła wtedy piskliwie – trochę jest, aleja go kocham, co ja zrobię bez niego, jak wyjdę z tego parszywego mamra?! Kocham tego łajdaka i co ja na to poradzę, i co ja bez niego zrobię, jak wyjdę z kryminału, oj biedna ja, biedna, oj ja nieszczęśliwa…

Starałem się ją uspokoić.

Gdy tylko uciszyła w sobie żal do świata i ten nagły wybuch miłości do „dusigrosza”, musiałem pilnie baczyć, by nie powróciła w rozmowie do swojego wykoślawionego życia, wypaczonego może nawet nie z jej woli i winy, ale przy jej biernym współudziale. Jak wiele kobiet żyła raczej nieświadomie, skoncentrowana na swych naskórkowych doznaniach, swojej płci i zaspokojeniu doraźnych potrzeb: mieszkanie, opał, jedzenie, ubranie…

Zapytałem ją o ludzi, których Hoffmann przesłuchiwał. -

Panie – odpowiedziała – ci akowcy i komuniści, a nawet kilku księży, byli jak z żelaza! Zbierało się na płacz, jak ich bili i męczyli. A oni nie płakali. Co za ludzie! Ja to mogę o nich opowiadać i opowiadać, jeden był taki, co go z partii wyrzucili jeszcze przed aresztowaniem, ale on się nie zemścił, jakiś żal miał do nich i ambicję, i język sobie odgryzł, miał pełno krwi w ustach, bo się bał, że zacznie sypać, jak go znowu będą bili. Co tam byli za ludzie, ale gdzie oni są teraz, odechciało im się walki czy jak? Już nie chcą demokracji?

Co pani może o nich wiedzieć?

Coś pan, przecież widziałam ich na własne oczy!

To jeszcze jedna ze spraw niepojętych dla Janiny Pytlak. Ale tego także nie miałem zamiaru tłumaczyć. Zresztą, czy kierując się tylko litością i współczuciem w czasie przesłuchiwań, mogła posiąść jakąś wiedzę o ludziach, którzy milczeli i ginęli patrząc, jak ona poleruje paznokcie?

Zapytałem ją, czy przypomina sobie Łukasza Pawlika i jego syna, może pamięta, bo wypadek był dość niezwyczajny w praktyce gestapo, kiedy to aresztowano starego ojca z synem i w dwa miesiące później zwolniono ich z więzienia.

Czy przypomina sobie? Będzie o tym całe życie pamiętać!

Więc proszę opowiedzieć, ale dokładnie, bez dodatków i westchnień. Sprawa jest poważna, po to tu przyjechałem. Musi pani mówić prawdę.

Opo.wiedziała, co zapamiętała z kilkunastu przesłuchań Łukasza i Janusza, przy których asystowała pisząc protokoły.

Nie uroniłem ani słowa, ani odcienia intonacji głosu, bo i w tym można się było czegoś doszukać. Największy w swej opowieści margines poświęciła porucznikowi Kluge, zastępcy Hoffmanna. Hans Kluge także

216się do niej „dowalał”, taki już był od dziecka, tłumaczyła, że leciał na podmacywanie kobiet, ale co ona miała zrobić, powiedzieć mu, że nie chce? Narazić się gestapo?

Słuchałem cierpliwie, chociaż najeżona marginesami opowieść ciągnęła się przeszło godzinę. Naczelnik dwukrotnie zaglądał do gabinetu, ale na mój znak cicho wychodził mrugając porozumiewawczo oczyma. Gdy zaglądnął po raz trzeci, poprosiłem go, żeby został z nami.

Janino – powiedziałem, gdy już skończyła mówić – niech pani siada tutaj przy biurku i napisze, co pani wie o Łukaszu. Krótko i tak jak pani sama uważa, to co najważniejsze, ale tylko o Łukaszu, nic więcej. I tylko prawdę.

No, siadaj i napisz – powiedział naczelnik.

Bez sprzeciwu usiadła przy biurku, sięgnęła po pióro i zaczęła starannie pisać na poliniowanym arkuszu.

Na uboczu wyjaśniłem obszerniej naczelnikowi, do czego jest mi potrzebne pisemne oświadczenie Janiny Pytlak.

Gotowe – powiedziała po kwadransie. – Masz pan. Poprosiłem ją o podpis i oznaczenie daty. Po czym zwróciłem się do

naczelnika, by zechciał złożyć swoje nazwisko pod zdaniem, jakie mu podyktowałem, że akt ten własnoręcznie sporządziła Janina Pytlak w takim a takim więzieniu, tego a tego dnia i że on, naczelnik więzienia, był przy tym obecny.

Podpisał u dołu kartki, przyłożył pieczęć.

Wówczas poprosiłem go, by jeszcze na chwilę…

Na długą chwilę? – zapytał.

Na krótką, dziesięć minut, nie więcej – odparłem. Wyszedł.

Pospiesznie zbliżyłem się do Janiny siedzącej za szerokim biurkiem, za którym czuła się dobrze. Ale cofnęła się wraz z krzesłem. Przeraziła ją szybkość, z jaką podszedłem do niej, może myślała, że ją uderzę.

Proszę pani – powiedziałem pochylając się ku niej – musimy pomóc nieszczęśliwemu człowiekowi. Niech pani zaczeka! Zaraz wyjaśnię, o co mi idzie. Podziwiała pani tych z Niecki, jacy oni byli twardzi tam, w tym przeklętym SIPO. To pani powiedziała, że byli z żelaza. Jest okazja, żeby jednemu z takich ludzi pomóc, uratować mu życie.

Ochłonęła, już się nie bała.

Chce pan mnie w coś wrobić? Żeby mnie znowu wlepili pół roku albo i więcej? Nie ma głupich, niech pan szuka frajerów na wolności. Frajerzy są i pomagają nieszczęśliwym, pan się jeszcze natnie na tym, chyba że panu za to płacą?

Niech się pani nie obawia – odpowiedziałem. – Jeżeli pani zgodzi się na moją prośbę, zrobię coś dla pani.

Znalazł się dobrodziej – odpaliła. – A co pan dla mnie może zrobić, ale tak bez grandy, żebym kota w worku nie Kupiła?

Kiedy opuści pani więzienie, znajdę pani pracę.

Jaką? – zapytała.

217– Z uczciwymi ludźmi, którzy pani pomogą. Może z tego coś wyjdzie. Rozumie pani? Nowe życie. Pani lubi po każdej klęsce zaczynać nowe życie. Będzie to praca w naszych warsztatach.

I co, całe życie w warsztatach, jak za cara?

Jak za cara? Dlaczego?

Bo śmego. I co w tych warsztatach?

Będzie tam pani jeden rok. Może krócej. Potem zobaczymy. Pisze pani dość poprawnie, zna pani niemiecki i stenografię…

Ale tylko niemiecką!

Wykorzystamy. Współpracujemy z niemieckimi firmami.

Moment osłupiałego zamyślenia, jakby wyłączyła się z rozmowy. Spojrzała na mnie, jeszcze nie przekonana do mojej propozycji, ale zapewne ufając, że jej nie oszukam.

Ile będę zarabiać? Bo za grosze niech robią frajerzy.

Czy pani ma dzieci?

Miałam jedno z tym listonoszem Walickim, on by sam nic nie wykombinował i do usranej śmierci by chodził i chodził z tymi głupimi listami, no i ten mój jeden robaczek zaziębił się i umarł, a jakby nie umarł, tobym została przy mężu, jaki on był, to był, ale to dobry człowiek, złote serce, ja go do dzisiaj kocham, on umiał do mnie podejść, owszem, szanował i prosił się do łóżka, nigdy nie był nachalny…

Więc jak, zgadza się pani?

A co mam zrobić? Dobra, niech będzie, teraz niech pan powie swoje, na tym cholernym świecie nic za darmo, nóżki na stół, szefie, teraz niech pan gada, mam swój honor.

Usiadłem obok niej i wyłożyłem Janinie moją niezwykłą propozycję. Była zaskoczona, ale się nie cofnęła.

Istotnie, Janina Pytlak miała swój honor.

73

Stałem pod bramą i obserwowałem, jak Teresa znika w.jej czeluści. I później biegłem do Klaudii, jak biegnie się we śnie, ścigany przez furie miłości i nienawiści. Zatrzymałem się w przedsionku i ciężko chwytałem oddech.

Wszystko stracone, pogrzebane, bo jeśli ciągle ją kocham, nie ma do niej powrotu. Zanim przestaniesz kochać, ona znajdzie kogoś innego, bo jak długo może trwać jej czekanie, co sobie wyobrażasz? Że dziewczyna zestarzeje się w tej miłości i wypatrywaniu ciebie? Kim jesteś, co jesteś wart? Ty, poszukiwaczu aniołów? Otello z prowincjonalnej Dziury!

Czy wychodziła stąd Teresa? – zapytałem, kiedy Klaudia otworzyła drzwi. Była w szlafroku i głowę miała owiązaną ręcznikiem, prawdopodobnie myła włosy.

Tak, a co? Chcesz się z nią zobaczyć?

Oszalałaś?

2)8– A ty… Przychodzisz o tej porze, dzwonisz, jakby wybuchł pożar, nie zapowiedziałeś swoich odwiedzin i w dodatku nawet nie powiesz dobry wieczór. Z jakiej racji, kochasz mnie czy co?

Przepraszam – powiedziałem. – Dobry wieczór, Klaudio.

Nie udawaj skruszonego, to ci nie wychodzi. Odwykłeś od kulturalnych ludzi i zgrywasz się na Martina Edena. Siadaj, połóż moje łachy na łóżku, przed chwilą z pralni przynieśli. Może wybrałeś się do Miasta na dziewczynki? Może masz ochotę na Klaudię? Powiedz, nie krępuj się. Ja daję zawsze za darmo.

Przestań się wygłupiać, dobrze? Co ciebie napadło?

Ty mnie napadłeś!

Widziałem Teresę, ale nie miałem odwagi, żeby podejść.

Kto będzie w Mieście odważny, jak ty przestaniesz? Ty jeden miałeś tutaj monopol na odwagę. I dlatego nie dawali ci orderów.

Zdejmij ten turban z ręcznika i wyjdźmy stąd.

Dokąd?

Do nieba nas nie wpuszczą. Może do „Arizony”?

Dzisiaj powszedni dzień, może być pusto i przyjemnie. Lubię, kiedy w lokalach jest pusto.

Miałem jechać do W., ale spóźniłem się na pociąg.

I dlatego do mnie przyszedłeś?

Dlatego.

To ładnie.

A co miałem zrobić?

Mogłeś pójść do kina albo do łaźni.

Wolałem do ciebie. A łaźnia od roku w remoncie albo w remanencie.

Jesteś bardzo miły, że wolałeś do mnie.

Wiem.

Powiem ci prawdę. Cieszę się, że przyjechałeś. Zaczęło, się jakieś święto z kołem szczęścia i fantami, ale trzeba było zwinąć budę, bo lunął deszcz.

Na dworze nie pada ani twój sufit nie przecieka.

Przynajmniej tyle. Powiem ci, że jesteś głupi. Boże, ja mam znajomych! Płakać się chce. Jesteś okropnie głupi.

Wystarczy, jeżeli jedno z nas będzie mądre. Pójdziemy się czegoś napić?

Masz szczęście, że wyschły mi włosy. Także mam pragnienie.

W ogóle mam cholerne szczęście. Nie wiem, co z tym szczęściem zrobić. Masz coraz więcej książek. Trzysta, pięćset?

Odwróć się. Muszę się przebrać.

Przeczytałaś to wszystko?

Biorę jeszcze z wypożyczalni. Twój list, Piotrze, był naiwny.

Tak przypuszczałem.

Nie podglądaj, odwróć się. A ty nie zbierasz książek? Znaczki, fajki, pocztówki, biustonosze? Co robisz z forsą?

219– Bujałaś mnie zawsze, że jestem inteligentny, że mam bardziej samodzielne sądy niż ty i tak dalej…

Bo wtedy ciebie kochałam. Miłość oślepia, podaj mi pasek, wisi na krześle za tobą, zakochani wszystko widzą inaczej.

Podałem pasek. Była w ciemnej sukience z tafty, bez rękawów i ra-miączek, trzymającej się jakimś cudem tuż nad piersiami.

Ślicznie wyglądasz – powiedziałem.

Ja tylko tak udaję.

A może nie pójdziemy do „Arizony”?

Teraz to mówisz, kiedy się przebrałam? Boże, jak ty nie znasz kobiet! Chcesz, żebym się rozpłakała?

Już wolę „Arizonę” i ciebie w tej sukni… Czemu mnie wtedy porzuciłaś?

Wiesz, kiedy byłam w lokalu? Pół roku temu.

Ale czemu mnie porzuciłaś?

Idź do łazienki, umyj ręce.

Nie odpowiesz?

Krawat musisz inaczej wiązać. Pokażę ci, jak się robi włoski węzeł. Jesteś ogolony? Dobrze, można wytrzymać. I tak mnie nie podrapiesz, bo nie pozwolę się pocałować. Kiedy wyjeżdżasz?

A gdzie twoja gospodyni? Słyszałem, że jej krasnoludka sparaliżowało. Delirium. Filip mi opowiadał, znasz go? Wódka dobiła krasnala. Jednych konserwuje, a innych zabija. I jak tu wierzyć w boską sprawiedliwość?

Moja gospodyni zawiozła go na wieś do krewnych. Co trzy dni jeździ go pielęgnować. Właśnie dzisiaj wyjechała. A kiedy ty wyjeżdżasz?

Jutro o piątej. Drugi pociąg mam o dziewiątej.

O ile cię znam, pojedziesz pierwszym pociągiem.

Mam mało czasu.

Dla mnie.

Dla Łukasza, Klaudio. Muszę to zrobić. Może rozwikłam tę niesamowitą historię. Mam już tego powyżej uszu.

Odłóżmy dzisiaj wszystkie cudze i niesamowite historie. Chcesz, żebyśmy wstąpili po Teresę?

Rzuciłem z wściekłością: – I poszli z nią do „Arizony”, gdzie ona kiedyś…

Zostaw! Chciałam być tylko lojalna wobec Teresy, nic więcej. W miłości perswazje ani żadne rady nic nie znaczą, chyba tyle już wiesz, i nie mam zamiaru ich udzielać. Jesteś stary byk i sam wiesz, co robisz, a jak nie wiesz, to… Rusz się, idziemy!

Zgasiła światło.

Zaczynało się jak wtedy: spękane lustro, podpity portier, papierosy kupione w szatni, napis, że w płaszczach wstęp na salę wzbroniony, długie przerwy orkiestry i smutek spotęgowany alkoholem.

Przy kilku stolikach siedzieli ludzie, było cicho. Na parkiecie przeginała się w rzekomej sambie jedna tylko para: dziewczyna miała chyba

220piętnaście lat, chłopak o kilka więcej. Nosił ciemną brodę okalającą twarz. Jak Fidel Castro.

Kelner zbliżył się do stolika i nieproszony postawił pół litra ratafii. Powiedziałem mu, żeby wymienił ją na wyborową. Klaudia także nie piła kolorowych wódek. Zamówiliśmy jeszcze wodę sodową i sardynki. Mój apetyt znikł po spotkaniu z Teresą. Klaudia również nie mogła jeść, kłamiąc, że kolację zjadła w domu.

Zaproponowała po trzecim kieliszku, że pojedzie ze mną do Dziury i tam zostanie. Bo nie wie, co począć ze sobą.

Co ty na to? – zapytała. – Co mi radzisz?

Żebyś wypiła jeszcze jeden i wtedy ci przejdzie.

Więc nie chcesz?

Tam wieje cholerny, zabójczy, czarny wiatr. Uciekłabyś stamtąd, bo ten wiatr…

74

Nie nastąpiło trzęsienie ziemi i nie runął na nasze głowy bielony sufit izby. Łukasz milczał patrząc zgasłymi oczyma w głąb wspomnień. Cisza przytłaczała nas niewidzialnym ciężarem i kładła się na naszych ramionach i usztywnionych karkach, przywarła do ust i uszu.

Od decyzji Łukasza zależało wszystko, co jeszcze miało nastąpić i tylko on mógł nadać znaczenie temu, co zdziałałem dotychczas. Powiedziałem, nie zważając na protest, co wiem o jego pobycie w komendzie gestapo i skąd o tym wiem.

Czekałem w napięciu, co powie.

Za oknem padał deszcz; gdy czarny wiatr zmienił kierunek, ulewa biła ukośnymi strugami. Ktoś zbliżał się ostrożnie do drzwi. Ale stare podłogi mają to do siebie, że im uważniej się po nich stąpa, tym głośniej skrzypią. Ten szmer ustał tuż pod drzwiami wraz z odgłosem kroków. Czekałem, lecz nikt nie zapukał.

I trwała przytłaczająca cisza, w której słyszałem bicie swego serca, deszcz i wiatr, i ciężki oddech Łukasza, i czyjeś bezszelestne, niecierpliwe wyczekiwanie po drugiej stronie drzwi.

Irena – powiedział Łukasz. – Irena! – zawołał.

Nie ma jej tutaj – odparłem. – Pójść po nią?

Powiedz, żeby nie stała pod drzwiami. Powiedz, że powtórzysz jej to samo. Nie lubię, jak ktoś mnie pilnuje.

Nie ruszyłem się z miejsca. Podłoga w sieni ponownie zaskrzypiała. Irena, bo chyba ona zatrzymała się pod drzwiami, odeszła. Łukasz powiedział:

Więc mówisz, że ją znalazłeś? Tę Janinę Pytlak? I mówisz, że ona to wszystko sama napisała? A ja właśnie tę Pytlak szukałem przez dwa lala. I nie znalazłem. Pokaż ten papier, to zeznanie…

Podałem mu szeleszczący, złożony w czworo arkusz. Wziął go

22!ostrożnie do ręki, rozłożył, miękko przygładził dłonią. I pochylił nad kartką głowę, jakby chciał przebić siłą swego pragnienia ciemność, która przez tyle lat odgradzała go od wszystkiego co widzialne. Zapytał:

I co tu jest napisane? Jak powiedziałeś?

Przeczytam.

Sięgnąłem po kartkę, lecz on jej nie wypuścił z dłoni.

Tak czytaj – rzekł. I podsunął mi ten papier.

Musisz odwrócić – powiedziałem – bo napisane jest na drugiej stronie. Trzeba odwrócić, Łukaszu…

A z tej strony nic nie ma?

Nie.

Nic nie ma… Dla mnie na obu stronach nic nie ma. – Odwrócił powoli kartkę. – Czytaj – rzucił szorstko.

Przeczytałem.

Było tam napisane, że Łukasz Pawlik, mimo bicia i innych wymienionych w tym piśmie tortur, nie załamał się. Milczał od pierwszego przesłuchania do ostatniego. Bili go, a on milczał. Bili przy nim jego syna> a on milczał. Męczyli przy nim innych, a on milczał. Przez wiele nocy budzili go co piętnaście minut. On milczał. Później już nie rozumiał, o co pytają. Powtarzał: „Nic nie wiem, bijecie człowieka, który nic nie wie”. Powtarzał to jak obłąkany; on, który lak dużo wiedział, wmówił w siebie samego, że nic nie wie. Dla wielu właśnie na tym polegała sztuka milczenia. Wreszcie, po którymś tam przesłuchaniu, kazali odnieść go do celi. Bo Łukasz już nie mógł chodzić o własnych siłach.

Po kilku tygodniach zasklepiły się rany. Polecono wtedy Janinie Pytlak wypisać zwolnienie dla Łukasza i jego syna. „Kiedy mi kazali, wypisałam zwolnienie, a to, co tu opisałam, stwierdzam pod przysięgą”. Nadto Janina Pytlak zobowiązała się w tym dokumencie, że jako naoczny świadek potwierdzi swoje oświadczenie przed każdą władzą.

I to wszystko? – rzeki Łukasz.

Jeszcze jest podpis naczelnika. I pieczęć urzędowa.

Przybił pieczęć? Z orłem?

Tak, z orłem. Takim powojennym orłem bez korony.

Na tym koniec?

A co jeszcze chciałeś?

Nic. Czy ta Pytlak opowiedziała ci wszystko?

Wszystko, co pamięta. A pamięta wiele. Łukasz na oślep szukał mojej dłoni i ścisnął ją.

No to już nie mów. Ja pamiętam jeszcze więcej. Ona tylko patrzyła, jak biją, a mnie bili. To różnica. Bił ciebie ktoś?

Tak. I co postanowiłeś, Łukaszu? Szybko cofnął dłoń i powiedział:

Ja od siedmiu lat postanowiłem. I nic nowego nie będzie. Odwrócił ode mnie oślepłe oczy. Skierował je w stronę okna ociekającego strugami deszczu.

222– Jakeś ty myślał, młodziku? – odezwał się po chwili. – Że co mam postanowić? Czegoś ty się spodziewał, kiedy szukałeś tej Pytlak i wyciągałeś od niej papier o mojej niewinności?

Potrząsnął w powietrzu rozpostartym arkuszem.

Wiedziałem, że sam szukałeś Janiny – odparłem – domyśliłem się tego, kiedy opowiadano mi o twoich wyprawach. Wyjechałeś już następnego dnia po zebraniu, kiedy Garbek zarzucił ci, Łukaszu, że nie masz żadnego dowodu na bohaterstwo. Chwycił ciebie za klapę surduta i pytał: „Skąd my o tym możemy wiedzieć, czyś ty nie sypał? Jak nam to udowodnisz?”

I po co to powtarzasz? – przerwał gniewnie Łukasz. – Pamiętam te słowa, słyszę je w dzień i w nocy, słyszałem je przez wszystkie minione lata. Garbek do mnie tak powiedział… Do mnie – powtórzył głośno. – Do mnie! – prawie krzyknął. Było to dla niego wciąż niepojęte.

Po chwili powiedział już opanowanym głosem;

Gdybyś lepiej znał moje życie, wiedziałbyś, co to znaczy. Stoisz przy głębokiej wodzie i widzisz, że ktoś tonie. Inni stoją także, ale ty jeden skaczesz. Nie patrzysz na wielką fatę ani na wir, myślisz tylko o jednym: żeby uratować tonącego człowieka.

No i pomyśl – ciągnął dalej Łukasz – mogło się trafić i tak, żeś go już nie mógł wydobyć z topieli. Wszystko zrobiłeś i nie dałeś rady, sam ledwo ocalałeś, było za późno. A wtedy ci, co patrzyli, jak walczysz ze śmiercią o życie człowieka, oskarżają ciebie. Mówią, że po to skoczyłeś do wody, żeby tamtego pchnąć na jeszcze większą głębię. Ty płaczesz po nocach, żeś tonącemu nie mógł uratować życia. A oni tobie w biały dzień powiadają, że płaczesz, bo się teraz boisz. I wyciągają rękę po papier. Chcą, żebyś dał na piśmie i z pieczątką z orłem, że było inaczej, że skakałeś, żeby ratować. Skąd im to weźmiesz, kiedy wszystko, cała tajemnica, jest tylko w twoim sercu? Jak myślisz?

Milczałem.

Mego serca także nie zobaczyli. Moja to wina czy ich? Nie wszystkie oczy potrafią zobaczyć, co tkwi w człowieku… Powiedzieli, żebym dał dowód. I jest dowód, na papierze, a jakże. Można go w sekundę spalić, do klozetu wrzucić. Ale lego, co było w sercu i w moim życiu, nie zaliczyli.

Weź to, weź – dalej mówi! Łukasz – schowaj na pamiątkę. Może kiedyś przeżyjesz coś takiego. To się każdemu uczciwemu trafi. I nie będziesz miał dowodu na papierze. Wtedy zrozumiesz, jaka w tym straszność… Idź już, idź.

Wiedziałem, że nie przyszło mu łatwo mówić o tym. Przywykł, podobnie jak Maria, do milczenia, do tej męki, co w nim żyła. Przez wiele lat przed nikim się nie użalił.

Pochylił głowę. Czekał, aż usłyszy oddalające się kroki. Ale dobiegało go tylko uporczywe smaganie deszczu, który stukał po dachu, oleistymi

223strugami spływał po szybach i rozpryskiwał się na parapecie okna. Deszcz gnany przez czarny wiatr, czarny deszcz.

Myślałem, Łukaszu – powiedziałem cicho – że ciebie to ucieszy, sam szukałeś tej kobiety przez dwa lata.

Mnie to nie było potrzebne – odparł z nutą zniecierpliwienia. – Dla mnie ten papier nic nie znaczy, rozumiesz? To tylko papier.

A przecież go szukałeś.

Ze wstydem. I nie dla siebie, człowieku! Ja w życiu nie papierów szukałem, ale ludzi.

Jednak komuś był potrzebny taki dowód.

O to właśnie idzie! Że komuś, nie mnie.

Więc proszę, weź, schowaj kartkę. Zrób z nią, co chciałeś dawniej zrobić.

To było dawniej.

Ale ty wciąż jesteś dzisiaj, a nie dawniej!

Jestem. Ślepy i niepotrzebny.

Nie mogłem tak zostawić Łukasza, nie wierzyłem mu. Powiedziałem:

Więc jak będzie? Wiem, że to bolało. Gdybym cię nie rozumiał, nie szukałbym Janiny Pytlak i nie zamęczałbym wszystkich twoją sprawą! I ciebie zostawiłbym w spokoju, i zająłbym się moimi troskami, i własnym życiem. Myślisz, że mnie nic nie dręczy, że moje życie jest radosne? Chociażby Polska, ona mnie także boli. Przeżyłem sporo rozczarowań. Jeśli nie rozumiałbym twego cierpienia i żalu, jeżelibym nie wiedział, kim byłeś i kim jeszcze możesz być, to gwizdałbym na to wszystko i zajął się sobą.

Łukasz, który zazwyczaj zastanawiał się nad tym, co usłyszał i dopiero po chwili namysłu odpowiadał, tym razem natychmiast odparł:

Ja ci wierzę. W sercu się słyszy, że nie kłamiesz.

No więc?

Co chcesz wiedzieć? Dlaczego dobierasz się do mnie?

Udawał chyba, że nie rozumie, o co mi idzie. Był dla mnie symbolem pewnych krzywd i okaleczeń psychiki dokonanych po wojnie. A ja z tymi krzywdami nie mogłem się pogodzić. Może dzięki Conradowi albo Żeromskiemu?

Myślisz, że ciebie jednego to spotkało? Czy sądzisz, że ludzie kiedyś będą wolni od krzywd i cierpień, i że dla władz znajdą dokument podpisany przez Janinę Pytlak albo kogoś innego, że są niewinni? Człowiek zawsze pozostanie nieodgadniony i skazany na to, co powie o nim byle łajdak. Jeśli taka opinia o nas trafi również na głupca albo cynicznego łajdaka, jesteśmy zgubieni, Łukaszu. W żadnych słownikach, leksykonach ani encyklopediach nikt nie znajdzie naszych nazwisk. Bo te słowniki i encyklopedie redagują ludzie nieodpowiedzialni, zakłamani i sprzedajni, drżący o swój los i swoje zarobki. Wiesz, może kiedyś człowiek będzie u nas syty, ubrany, dostanie mieszkanie, jednak nie będzie szczęśliwy. Widziałeś kiedyś ludzi szczęśliwych, Łukaszu?

Przed wojną – odpowiedział – kiedy walczyłem nie o własne

224sprawy, raczej przeciw nim, lecz o spokój i radość innych, wierzyłem, że takie ogólne szczęście nadejdzie. Ale nagle zapytali mnie o papier, żeby udowodnić, że o to walczyłem…

Że ktoś – odpowiedziałem – człowiek małej wiary, a takich jest dzisiaj najwięcej, zapytał ciebie o papier, co z tego? Czy to powód, żebyś od nas odszedł, żebyś się z całym światem poróżnił? Nie mówię, że twój gniew był naiwny. To było męskie, bolesne, trudne, do tego trzeba wielkiej odwagi. Twojej odwagi i twojej przeszłości. Opowiadałem ci, co mówił o tobie ten towarzysz w Stolicy. On pamięta i chyba wierzy w ciebie albo udaje, bo powinno się pamiętać. Mówiłem o tobie z innymi, oni także nie zapomnieli, kim byłeś. I nie mogą zrozumieć, że teraz jesteś…

Niczym! – gwałtownie zawołał Łukasz. – Niczym! – Rozwartą dłonią uderzył z wysoka w Stolik stojący przy łóżku, aż pękła położona na nim szklana tafla.

Jestem ojcem tchórza i łajdaka – powiedział – który zdradził. Ja go wychowałem i na mnie spada ciężar tej winy, nie tylko na niego. Niewiele mnie wiąże z partią, jednak chciałem moją winę kiedyś zmazać, wychować młodych ludzi, takich, którzy nigdy nie zdradzą. Ale chyba Garbek miał rację, że nie można darować takiej winy. Nie da się tego przekreślić, co zrobił mój… Nie, to nie mój syn. Lecz ja go wychowałem!

Postanowiłem rzucić ostatnią kartę.

Łukaszu – odezwałem się spokojnie – rozumiem. Dowiedziałem się od Janiny o wiele więcej i nadszedł czas, aby o wszystkim powiedzieć.

Czułem się jak szuler wydobywający z rękawa fałszywą kartę.

Wiem więcej niż ty! – uniósł się raptownie. – Chcesz opowiadać, że go bili? Mnie i tysiące innych także bili. I co z tego, że bili? Co to ma wspólnego z honorem?

Chciałem go przekrzyczeć:

Mylisz się! Ja wcale… Nie pozwolił mi mówić.

Mylisz się ty! Nie rozumiesz! Nie wiesz! Umiesz ładnie gadać. Życie człowieka nie jest takie, jakeś to sobie w broszurach wyczytał. Nie bądź w tych sprawach za mądry. Nie jestem Balzakiem i nie umiem pisać ani mówić o tym, co się stało, i co się dzieje tutaj, pod bluzą – odruchowo wskazał dłonią serce. – Poczytaj sobie w „Cichym Donie” albo w „Annie Kareninie”, jakie walki toczą się w sercu człowieka. I na to nie ma lekarstw ani przepisów. Ale ty wolisz wszystko wygładzić, jak robią w gazetach.

Nie miał racji. Nigdy niczego nie „wygładzałem”, a jeśli teraz tak uczyniłem, to tylko w trosce o niego.

Opowiadałeś mi kiedyś – rzucił podnieconym głosem – o dziewczynie z Miasta. Zostawiłeś ją, bo cię oszukała. I teraz męczysz się bez tej kobiety. Nie wiem, czyś dobrze zrobił. Ty myślisz, że dobrze, tak mówisz. Ale za mało przeżyłeś, żeby coś twierdzić na pewno. Za młody jeszcze jesteś, wszyscy, w miłości są głupi. Może taka miała być twoja miłość? Może innej nie znajdziesz? Może ta dziewczyna cierpi więcej niż ty? Może z nią byłoby ci w życiu najlepiej? Cierpienie chyba ją nauczyło, co to prawdziwa miłość. Ale czy w ogóle jest jakaś miłość prawdziwa? Może wszystkie są tylko urojeniem… A mnie cierpienie nauczyło samotności. Czego ciebie nauczy?

Bezwiednie chciałem wzruszyć ramionami, lecz w ułamku sekundy pojąłem, że on tego nie zauważy.

Nie lubię kompromisów w miłości. Dotychczas zrozumiałem tylko, że w polityce są niezbędne, inna sprawa. Jeżeli przestaję w coś wierzyć, muszę się z tym rozstać. Tego się trzymam. Na razie. Może później, jak tylu innych, będę udawać, że w coś wierzę.

No to rozstań się z myślą, że mnie namówisz.

Ale to była taka myśl, z którą nie mogłem się rozstać. – A co z oświadczeniem Janiny? – zapytałem.

W ramki opraw.

I posłać w tej ramce do Garbka?

I do diabła posłać.

Nie unoś się, Łukaszu. Mam jeszcze coś ważnego… – zacząłem, lecz czułem, że to kłamstwo mnie zadławi.

Powiedziałem, że już nie ma dla mnie ważnych spraw. Nie trać czasu. Ucz się, czytaj, gadaj z ludźmi. Polska potrzebuje mądrych i rozważnych, a nie narwanych. Ale czy potrzebuje jeszcze uczciwych? To najbardziej mnie niepokoi. Co zrobi bez uczciwych?

Mówił nieprzyjaźnie, wręcz wrogo. Wstał i ruszył w stronę drzwi. Poszukał na oślep klamki i nacisnął ją silnie, aż wygięła się żelazna plakietka.

Idź już, idź – mówił pośpiesznie, nerwowo. – Nie marnuj życia na szlachetność. Teraz trzeba szybko żyć. Nie czas na głupstwa. Myśl tylko o sobie, jak inni.

W drzwiach ukazała się zaniepokojona hałasem Maria.

Niech pan go nie drażni – powiedziała cicho.

Ulewa szumiała za oknami jak górski potok, pędzona czarnym wiatrem tej przeklętej i zaklętej Dziury. Czy była to klątwa rzucona przez nie znanych mi bogów za spalenie na stosie pięknej Renaty, o której opowiadała mi stara kobieta w czarnym szalu, w pociągu zdążającym do Dziury?

75

Tamtego wieczoru w „Arizonie”, kiedy piliśmy wódkę, Klaudia zaproponowała, że pojedzie ze mną do Dziury. W Mieście i w ogóle na tym pomylonym świecie nie ma co począć ze sobą. – Co ty na to?

226Powiedziałem jej, żeby wypiła jeszcze jeden kieliszek, wtedy horyzont się rozjaśni i wszystko przejdzie.

Więc nie chcesz?

Chciałem. Miałem już dosyć męczarni i wolałem być z dziewczyną, której się nie kocha. Cokolwiek zrobi złego, to tylko będzie przykrością, żalem, może zaboli, jednak nigdy nie zrodzi rozpaczy. Drugi raz nie udźwignąłbym tego. Powiedziałem:

Będziesz mi przypominać Teresę. Tego się boję.

Dlaczego? Przecież Teresa mnie nie przypominała.

W aurze otaczającej Klaudię żyła atmosfera Miasta i wszystko, co tu zostawiłem przenosząc się – chyba uciekając? – do Dziury. Klaudia była z innego świata, pozornie umarłego, do którego nie chciałem wracać. Buntowałem się przeciwko książkom, gazetom, teatrom i temu przewrażliwieniu, jakie sztuka wzbudza w człowieku, nawet w takim jak ja. Klaudia więcej czytała. Klaudia była mądrzejsza. Klaudia ubierała się skromnie, ale modnie, kupowała kolorowe tygodniki, chodziła na wystawy malarskie, nosiła sztywną nylonową halkę i rozmawiała o literaturze i polityce. A przecież literaturę się czyta, a politykę się „robi”, i nic tu nie ma do gadania, chyba że chce się mleć problemy już przemielone od wielu stuleci.

Klaudię otaczał również świat Teresy i klimat tego, co z nami się działo, aż do końca, do tego koszmarnego końca, który trwał i trwał i nie miał kresu.

No więc? – nalegała. – Chcesz, żebym była z tobą w Dziurze? Wszystko rzucę i pojadę. Skok w przepaść, z zawiązanymi oczyma.

Daj ochłonąć, zaskoczyłaś mnie.

Jeżeli nie chcesz wrócić do Teresy…

A gdybym zdecydował się na powrót do Teresy?

Wtedy mnie uprzedzisz. Na pewno się nie pogniewam.

Nie myślisz, że powstałaby tak wygodna dia mnie sytuacja, że aż obrzydliwa?

No więc wróć do niej, powinieneś to zrobić, nie żartuję.

Nie wrócę do Teresy.

Więc zabierz mnie z sobą. Będę twoją sekretarką.

Byłem zmęczony. Drażniło mnie jej naleganie, bo wiedziałem, że nie jestem wart takiej ofiary. To były dla mnie niedostępne wyżyny wspaniałomyślności i wyrzeczenia. A może w ogóle byłem dla innych bardziej okrutny niż Garbek?

Dobrze – powiedziałem – może da się coś zrobić.

Kiedy?

Zobaczymy. Chyba szybko.

Nie mówisz prawdy. Jeżeli ci zależy, powiedz już dzisiaj „tak” albo „nie”. Powiedz!

Na razie jadę w sprawie Łukasza do W.

Iz Łukaszem będziesz spać, i Łukasz zrobi ci śniadanie, i Łukasz

227zaceruje skarpetki, i wypierze koszulę, i pocałuje na dzień dobry. Dobrze, zostań z.Łukaszem. Mam cię w nosie.

Klaudio, sprawa Łukasza to konsekwencja mojego stosunku do ludzi, do tej nowej Polski… To coś więcej niż kaprys i miłość do dziewczyny.

Przecież nie należysz do partii!

Ale należę do Polski. To wystarczy. Nikt mi nie wmówi, że walka w oddziałach ruchu oporu i obozy, i więzienia nie miały sensu. Miały sens! Dlatego chcę ocalić Łukasza. Bo to sprawa polska i partyjna, i bezpartyjna. Po prostu ludzka. Sprawa jego nadziei.

A twój nieco pesymistyczny pogląd na pewne sprawy, twoja obcość i odrębność? Twoja wrażliwość? – zapytała.

To wcale nie świadczy o zdradzie moich poglądów. Co ma wspólnego idea nazbyt pospiesznego uprzemysłowienia tej części Europy z moim smutkiem po stracie Teresy, z moją niechęcią do Garbka, do blagi, do pochodów, do dętych orkiestr i kilometrowych przemówień?

Wróćmy do tamtej sprawy: chcesz, żebym była z tobą?

Chcę. ale to byłoby nieuczciwe.

Wobec Teresy?

Wobec ciebie! Klaudio,.zależy mi na tobie, proszę, bądź cierpliwa. Nie chcę ciebie obejmować i marzyć, by po otwarciu oczu okazało się, że nie ciebie tulę, ale Teresę. Proszę, zaczekaj jeszcze. I nie myśl, że trzymam ciebie w rezerwie.

Chcesz mnie pocieszyć?

Och, nie! Pocieszenia są jak nagrody ministra dla tych, którym z jakichś tam przyczyn nie wypada dać Nagród Państwowych.

Piotr, słuchaj. Może źle rozumiesz. Nie idzie o to, żebyś ze mną spał. Nie zależy mi także na ślubie. Nie chcę być żoną twoją ani niczyją.

Obawiam się czegoś innego.

Że się we mnie zakochasz?

Jeszcze kocham Teresę. Od niej nie można się uwolnić.

Zjedz te sardynki, ja już nie mogę. Wypij.–Wzniosła wysoko kieliszek. – Za powodzenie sprawy Łukasza!

Wypiliśmy. Klaudia po chwili zapytała:

Dlaczego nie podszedłeś do niej na ulicy?

Bo nienawidzę siebie za to, co z nią zrobiłem.

To nielogiczne.

Jak większość naszych postępków. I jak całe nasze życie.

No więc?

Nie nalegaj. Już powiedziałem, że brzydziłbym się sobą, gdybym skorzystał z twojej propozycji. Co dam w zamian?

Tylko tyle, że będę komuś potrzebna. To jest dużo.

Chcesz zatańczyć?

Nie, jeszcze nie skończyliśmy rozmowy.

228– Ale musimy pokazać twoją piękną sukienkę. Takiej okazji nie wolno przeoczyć.

Nareszcie mówisz rozsądnie. Chodź, zatańczymy.

Kiedy wróciliśmy z parkietu, Klaudia zapytała:

Piotr, a ten toast za powodzenie naszej sprawy?

Nie podniosłem kieliszka. Klaudia odstawiła swój i spojrzała mi w oczy.

Ciebie to razi, bo Teresa nie umiałaby tak, prawdy?

To nie świadczy przeciw tobie.

Powiedziałeś mi na początku naszej rozmowy, że Teresa nigdy nie zgodziłaby się na coś podobnego, co ja ci proponuję, pamiętasz? Żeby tobie było z nią wygodnie, a ona, żeby się nie liczyła w tym związku i odeszła, kiedy tego zażądasz. Tak?

Nie mów za mnie, bo źle trafisz, Klaudio.

Orkiestra grała sambę. Chłopaczek z brodą mędrca okręcał młodziutką partnerkę wokół siebie i wsparty na czubkach stóp przeginał się giętko i ryzykownie w tył i do przodu, rytmicznie rozchylając zgięte kolana.

Chciałam ci powiedzieć – Klaudia podniosła głos – że nie mam zamiaru być taka jak Teresa. Jeżeli ona jest dobra, ja chcę być zła. Jeżeli ona jest moralna, ja muszę być niemoralna, a jeżeli ona jest święta dla ciebie, ja mogę być dla ciebie dziwką.

Klaudio… – zacząłem, lecz nie miałem nic do powiedzenia. „Wtedy ona krzyknęła:

Od dziecka żyłam jak trusia, posłuszna i grzeczna, nawet z tobą nie wolno mi się było spotykać!… Potem wiesz, co się stało, uciekłam z tego wagonu i uratowali mnie żołnierze, później proboszcz mi wytłumaczył, że gdyby mnie nie zgwałcono, okazałoby się, że Bóg już nie zajmuje się ludźmi nie doświadczając ich tak ciężko. To był cudowny człowiek ten ksiądz, nigdy go nie zapomnę. Słuchając jego wyjaśnień było mi lżej znosić moje doświadczenia i łatwiej pogodzić się z tym, co było i co jeszcze mnie czeka. Może właśnie,po to jest potrzebna religia, żeby upokorzonym było lżej? Ale to tylko cudowne złudzenie. Szkoda, że nie wierzysz w Boga, wtedy byś przebaczył Teresie, zresztą jeszcze w coś wierzysz, to na jedno wychodzi. Ale zbyt surowa jest dla innych ta twoja wiara.

I dla mnie nazbyt surowa: Jednak bez jakiejś wiary człowiek by się zeszmacił.

To ciebie usprawiedliwia. Ale mówiłam ci, że już nie chcę słuchać ludzi ani postępować jak oni, ani robić, co im się podoba. Mam dosyć ludzi, zbyt wielkiego spustoszenia dokonali we mnie. Trochę ten ksiądz naprawił i trochę ty, bo ciągle wierzysz, że świat można znowu osadzić w zawiasach, z których wypadł. Niech skrzypi, ale niech siedzi w zawiasach, jednak ta cała reszta i ty…

Łzy spłynęły po jej policzkach.

229– Chodźmy stąd – powiedziałem.

Zapłaciłeś?

Tak.

Tu masz moją część.

Zostaw, Klaudio. Te pieniądze z dnia na dzień coraz mniej znaczą.

Weź, weź, bo nie będziesz miał co posłać mamusi. Kiedyś opowiadałeś, że gdzieś masz matkę. Gdzie? Biedny Piotrze, nawet nie umiesz płakać, ale umiesz przepić forsę odłożoną dla matki…

76

Następne dni nic nowego nie przyniosły. Codziennie podchodziłem kilkakrotnie do drzwi pokoju Łukasza i daremnie pukałem. Łukasz nie odzywał się. Raz tylko zamruczał niechętnie, że jest zmęczony, że nie teraz. Sam mnie zawoła.

Jednak nie zawołał, nie chciał. Jak długo miałem czekać?

Maria snuła się po mieszkaniu i podwórzu, i wymykała się w niedziele na grób męża.

Irena kilkakrotnie zatrzymywała się przede mną. Pokazałem jej oświadczenie Janiny. Przypuszczałem, że to wystarczy, jednak dziewczyna spodziewała się czegoś więcej. Na co czekała? Na moje kłamstwo? W jej granatowych oczach zapalały się seledynowe ogniki, a wilgotne wargi… Wtedy odczytałem z nich jedno zdanie, jeden wyrzut: – „Pamiętaj, że obiecałeś prawdę!”

Pamiętałem.

77

Byłem u Garbka. Nie sięgnął po grzebyk. Przeczytał pismo Janiny, które położyłem przed nim na biurku zaraz po wejściu do jego gabinetu.

Ach, więc to tak! – powiedział. – I jest pieczęć. Z orłem.

Tak jest napisane. A nie jak ty powiedziałeś. Zaniepokoił się, zmrużył oczy.

A co Łukasz?

Mówił, że za późno, żeby to naprawić. A co ty? Wstał, znowu zapomniał o grzebyku. Powiedział:

Pójdę do niego. Teraz przypieczętowano już w papierach, więc jestem kryty. Jak papier jest, to wszystko w porządku.

78

Garbek przyszedł do Łukasza przed wieczorem. Jednak Łukasz go nie przyjął, nawet nie odpowiedział na pukanie.

Garbek rozłożył przede mną ręce. I tym gestem niejako przystał na

230opór Łukasza, powiedział nim wszystko, co mógł w tej sprawie. Chrząknął, przygładził włosy. Dla niego problem był zamknięty, przesądzony na zawsze i odłożony do archiwum pamięci albo niepamięci. Ile takich spraw odłożono aż do dzisiaj, z tamtych, niestety zapomnianych, spraw i lat?

Patrzyłem przez siatkę firanki, jak Garbek się oddala. Oddalał się nie tylko od Łukasza, ale od wszystkiego, czym żyła wówczas Polska. Więc od tej nadziei, którą żyliśmy od dnia zdobycia Berlina przez radziecką i polską armię.

79

Pierwsza rzecz: mówić z Łukaszem i tym razem wyznać mu wszystko, później tobie – tak tłumaczyłem Irenie moje milczenie. Niech-będzie cierpliwa i zaczeka dzień, może dwa… Wciąż nie chciałem rzucić ostatniej karty, tej fałszywej. Irena czekała. Minął trzeci dzień, minął piąty i zaczynał się siódmy. Znowu zapukałem do drzwi Łukasza.

Łukaszu, otwórz!

Nie mamy o* czym gadać – zadudnił ochrypły bas.

Chcę ci powiedzieć o czymś, czego nie wiesz. Otwórz!

Znowu chcesz być mądrzejszy?

Muszę powiedzieć.

Wynoś się! – krzyknął. – Już i tak powiedziałeś za dużo.

Ale przemilczałem najważniejsze. Nie powiedziałem ci… Łukasz szedł w stronę drzwi, słyszałem jego kroki.

A ja nie chcę słuchać! Mnie na nic to wszystko, schowaj dla siebie! Nie pukaj, nie hałasuj. Nie nachodź mnie więcej. Daj ty mi wreszcie spokój. Ja u ciebie mieszkam czy ty u mnie? Swoje w ?yciu zrobiłem, teraz ty walcz o resztę. Słyszysz, co mówię? Nie? Powiedziałem, żebyś nie sterczał pod drzwiami! Bo jak wyjdę, to inaczej z tobą pogadam. Na gwoździu w ubikacji powieś swoje dowody.

Z kuchni wyszła Maria, chciała mnie powstrzymać. Wtedy krzyknąłem:

Twój syn nie był taki! Rozumiesz?!

Co?! – wrzasnął Łukasz. – Coś ty powiedział?! Krzyknąłem z rozpaczą, bo wiedziałem, na co się porywam:

Janusz nie był zdrajcą!

80

Scena w pokoju Klaudii, po powrocie z „Arizony”: – Piotr, już nie mówmy o Łukaszu, o proboszczu ani o polityce i o literaturze. Słyszysz? – Słyszę.

231– Jestem potwornie głodna. A ty?

Ja nie. W ogóle mało jem. Na Pawiaku i w obozach z głodu skurczył mi się żołądek. I to trwa aż do dzisiaj.

Ja także nie mam apetytu.

Dlaczego?

Kiedy wyjedziesz, będę jadła. Jedziesz o piątej?

Powinienem.

Już jest druga. Jedź tym następnym o dziewiątej.

Dobrze. I tak jutro nie zdążyłbym wszystkiego załatwić.

Może lepiej, żebyś w sprawie Łukasza pojechał do Stolicy, a nie do W.?

Nie. Jedyne informacje mogę wydobyć od kobiety, która siedzi tam w więzieniu. Ale znowu mówimy o Łukaszu. Tego nie chciałaś.

Idź się umyć. Będziesz spać tutaj, a ja pójdę do gospodyni.

Nie chcesz spać ze mną?

Nie. Musisz być jutro wypoczęty.

Wypocznę, kiedy wyjadę. Przy tobie nie chcę odpoczywać.

Także mam coś do powiedzenia. Idź, w łazience powiesiłam czysty ręcznik.

Kiedy wróciłem z łazienki, Klaudii w pokoju nie było.

Nie czułem zmęczenia. Odświeżył mnie zimny prysznic. W teczce miałem piżamę. Przebrałem się i położyłem na prześcieradle napiętym jak skóra bębna. Tu leżałem po zdradzie Teresy…

Klaudia nie wracała. Słyszałem plusk wody w łazience, później trzask zamykanych drzwi. I wszystko ucichło.

Klaudio! – zawołałem. Po chwili zjawiła się.

Czemu wołasz?

Myślałem, że przyjdziesz.

Powiedziałam „dobranoc”, jak wychodziłeś do łazienki.

Nie słyszałem. Chciałem ci powiedzieć, że wszystko, co było dobre po utracie Teresy, zawdzięczam tobie. Połóż się tutaj.

Tylko na chwilę.

Otuliła mnie kołdrą i położyła się obok, odkryta.

Będzie ci zimno – powiedziałem.

Jest mi ciepło. Nawet gorąco.

I dlatego nie chcesz? – zapytałem.

Nic nie rozumiesz. Zgaś światło.

Przełącznik małej lampki był nad moją głową. Wyłączyłem go.

Nie przytulisz się do mnie?

Chciałam ci coś powiedzieć.

A później?

Później pójdę spać do drugiego pokoju.

Chcę być z tobą.

Bo spotkałeś Teresę i chcesz ze mną spróbować, czy będziesz mógł o niej zapomnieć?

232– To nie tak, Klaudio. Chcę być z tobą, nic więcej.

Dzisiaj chcesz być. A jutro? Z kim?

Nie wiem, co będzie jutro… Chciałaś coś więcej powiedzieć, prawda?

Tak. Kiedyś rozstałam się z tobą. Zawsze mnie pytałeś, dlaczego odeszłam. Nie, wcale mi się nie znudziłeś, to nieprawda. Ale kiedy należałam do ciebie…

Było ci źle?

Bałam się, że tobie jest źle.,, kiedy mnie…

Klaudio, byłem wtedy szczęśliwy.

Ale mnie było źle. Nie tylko z tobą. Ci żołnierze coś mi wtedy złego zrobili. Tak jest często ze zgwałconymi dziewczętami, jeśli nie są dojrzałe do tych spraw… Mnie zawsze boli.

Miara się dopełnia. Jeszcze to musiałem usłyszeć. Więc kiedy przeżywałem moje wniebowstąpienia, Klaudia cierpiała! Odczułem tak przejmujący smutek, tak gorzki i cierpki – że nie wiedziałem, co począć, co powiedzieć, jak zareagować…

Klaudio…

Wiem. Ale nie chciałam ukrywać przed tobą…

Mogłaś wcześniej powiedzieć.

Nie mogłam. Bałam się, że ciebie stracę. Mężczyźni potrzebują tego.

Więc czemu wtedy odeszłaś?

Żebyś ty tego nie zrobił wcześniej. Ale nawet nie dlatego. Byłeś pierwszy od czasu tych strasznych wydarzeń, przed tym skokiem z pociągu, który mnie wiózł do domu publicznego. Pomyślałam, że nie zasłużyłam sobie na tyle cierpienia, żeby tam zawsze bolało i żebym nigdy nie zaznała tego, co przeżywają inne kobiety. Po wszystkich eksperymentach ze mną Bóg naprawdę mógł z tego zrezygnować, żebym była kaleką przez całe życie. Bo za co, powiedz mi, za co?

Przecież to nie Bóg zrobił, ale ludzie.

Ale kto mnie wybrał? Właśnie mnie? Czy to dzieje się bez żadnego sensu? I bez wiedzy i woli Boga?

Szpicel z Miasta wskazał im twój dom i powiedział, że twoja matka jest nauczycielką. W ich świecie szpicle mieli cholernie dużo do powiedzenia. Wiele spraw dzieje się bez żadnego sensu i bez wiedzy i woli Boga, jeżeli w Niego wierzysz.

Nie, to nie jest takie proste. A ponieważ wierzyłam, że tyle nie może spaść na mnie jedną, pomyślałam, proszę, ale nie śmiej się ze mnie, że to tylko z tobą boli, bo przecież tak mogło być, prawda?

Nowa przerażająca myśl: Nigdy nie pozwalała zapalić światła i nie zgadzała się na pieszczoty w ciągu dnia. Czy dlatego, żebym nie widział twarzy wykrzywionej bólem? A ja nic o tym nie wiedziałem!

Mówiła dalej:

Bałam się, że tak źle jest mi tylko z tobą. I postanowiłam sprawdzić, jak jest z innymi, przekonać się, czy aż .tyle łaski spłynęło na

233mnie z nieba, żebym nie zaznała tego, co przeżywają miliony dziewcząt. Ale nie chciałam ciebie zdradzać ani oszukiwać…

I dlatego powiedziałaś, że masz mnie dość?

Dlatego… Wolna już od ciebie, od wierności i od konieczności okłamywania, spośród znajomych wybrałam, w pewnych odstępach czasu, dwóch możliwie najmilszych, no i z każdym z nich bolało jeszcze więcej niż z tobą. Z trzecim, którego wzięłam z wściekłości po dwóch doświadczeniach, z rozpaczy, że jednak to zostanie na całe życie, z trzecim, któremu oddałam się z zaciśniętymi zębami i z wbitymi w dłoń paznokciami, z nim zaszłam w ciążę. Tak, jeszcze to doszło, by niebo do końca wypróbowało na mnie miarę ludzkiego cierpienia. Muszę odszukać proboszcza i opowiedzieć mu o tym. Bóg wciąż mną się zajmował.

A co on? – spytałem cicho.

On o tej ciąży nie wiedział. Nie powiedziałam mu. Nie mogłam urodzić, bo nie chciałam mieć dziecka z niekochanym mężczyzną. Wies2, co się robi, kiedy dziewczyna chce się tego pozbyć. Leżałam na stole ginekologa z rozkraczonymi nogami, wspartymi o metalowe podpórki i myślałam o tym, że nikt na mnie nie czeka, że jestem sama, że zostanę sama. I to było najstraszniejsze, gorsze niż ta skrobanka.

Pytałaś lekarza, dlaczego boli?

Tak. Oni, ci żandarmi, coś rozdarli, przebili ściankę. Nadżerki i jakieś tam… Byłam wtedy małą dziewczynką. Pamiętasz moje warkocze?

Poraził mnie ten sam ból, przeżyty pod oknem jej domu, kiedy widziałem, jak jeden z żołnierzy okręcił warkocz Klaudii wokół dłoni i przygniatał ją swoim ciałem, a drugi czekał… Pamiętałem jej warkocz i moje omdlenie.

Teraz wiesz wszystko o mnie i… Piotr, ty płaczesz? Ach, głuptasku, no, odezwij się, bo będę żałować, że ci powiedziałam. No, Piotr? Słuchaj, z tobą najmniej bolało, naprawdę, jesteś wrażliwy, delikatny i zapomina się o bólu. Słyszysz? Jeżeli chcesz, to możesz, naprawdę. Tym razem Bóg na pewno pozwoli, żeby nie bolało…

Otuliłem ją kołdrą i przygarnąłem do siebie. Była znowu tylko małą dziewczynką i znowu miała warkocze, i rumiane policzki, i nie było wojny ani tego, co już wiedziałem o ludziach, i stworzonym przez nich świecie.

Co oni z nami robią – szepnęła Klaudia – co oni z nas robią…

81

Nadszedł nieunikniony dzień. Odwlekałem ten moment, ale nie było już innego sposobu, by wskrzesić Łukasza.

Kiedy zawołałem już w progu, że Janusz nie był zdrajcą, Łukasz zaciągnął mnie do swego pokoju. W rozmowie, która trwała kilka

234godzin, powtarzał wciąż te same pytania i kazał mi na nie odpowiadać, sprawdzając, czy się nie plączę. Maria stała przy oknie i łkała wtuliwszy twarz w niebieską zasłonę. Czułem wstręt do siebie, ale już się nie mogłem wycofać. Kości były rzucone.

Gdy Łukasz pozwolił mi odejść, wstąpiłem do mego pokoju, zapakowałem najpotrzebniejsze rzeczy i wyszedłem z domu, by pożegnać Garbka, z którym już wcześniej rozmawiałem o wyjeździe. Musiałem stąd uciec, zniknąć z Dziury choćby na miesiąc, odpocząć od Łukasza i Marii,, i Ireny, i Garbka, i Teresy…

82

Kiedy Garbek usłyszał o moim wyjeździe, zaczął się czesać. Narzekał, że nie wolno zostawiać go samego, bo wciąż dzieje się coś nowego i on temu nie podoła. Ale od dwóch lat nie brałem urlopu, on o tym wie, i że zachowałem ciągłość pracy, więc mu nic nie zarzucą, nawet w województwie ani w Centrali.

Ale ty masz już u mnie jakieś skreślone dni – zauważył.

Wystarczy, mimo twojego skreślenia, na dwa urlopy. Czesał się. Schował grzebyk. Wreszcie zapytał:

A jak z tym, co obiecałeś? Z Łukaszem?

Załatwione – powiedziałem – odzyskasz Łukasza. I skończ już z wyrzutami sumienia. Tylko proszę, nie pytaj, jak załatwiłem i nie wtrącaj się do tego.

Znotyu wyjął grzebyk z kieszonki, jednak się nie czesał.

Nie lubię takich, różnych tajności – cicho powiedział. – Ale… jeżeli naprawdę załatwiłeś sprawę Łukasza, to kamień spadł mi z serca. Nie chciałem go skrzywdzić, ty to rozumiesz. Moja klasowa czujność nie pozwalała mi ryzykować. Czy wiesz, ilu obcych nam ludzi wdarło się w nasze szeregi i kompromitowało partię na nasz rachunek? Musiałem być ostrożny. Zależało mi na jego wnuczce, ożeniłbym się z nią, powiem ci prawdę, ale za taką cenę nie mogłem zdradzić naszej sprawy i przyjąć Łukasza. Wolałem zrezygnować z Ireny, niż zdradzić nasze ideały.

Był wzruszony. Nie wiedział, jak mi dziękować ani co zrobić z grzebykiem, który wyginał w palcach obu rąk jak kartę z plastiku.

Jedź na ten urlop, wypocznij. I potem z nowymi siłami… Czekają nas wielkie zadania… I troska o ludzi, to najważniejsze. No, jedź, wypoczywaj, żeby nabrać sił do nowej pięciolatki… Przekroczymy plan… Zbudujemy mieszkania dla wszystkich, szkoły i przedszkola, nawet… No, wszystko zbudujemy. Jak nie sami, to czynem społecznym. A nasi ludzie są ofiarni, to nie frazes. Pomogą nam. Ty także pomożesz.

23583

Opuszczając pokój natknąłem się na Marię. Chciała mnie zatrzymać, zapytać o coś, lecz nie miała odwagi, zresztą najważniejsze już usłyszała. Rozejrzałem się, czy jest gdzieś Irena, ale nie było jej w domu albo się ukryła. Tym lepiej.

Dzień dzielący mnie od wyjazdu postanowiłem spędzić w hotelu. I wyjechać, nareszcie stąd wyjechać!

Irenie zostawiłem list. Napisałem, że opuszczam ich na miesiąc. Dowie się od Łukasza i Marii, jak było z jej ojcem, Januszem. Dodałem, że po powrocie, jeżeli zażąda, opowiem wszystko dokładnie i szczerze, tak obiecałem. Bądź co bądź sprawa jest załatwiona pomyślnie. To dobrze, że Janusz okazał się niewinny. Jeżeli nie wierzą, mogą sprawdzić u Janiny Pytlak. Prosiłem także, by przeczytała kartkę pozostawioną Marii, w której Janina wyjaśniła, co w tej sprawie było dotychczas niewiadome.

Dodałem, żeby dobrze schowała adres człowieka, z którym kiedyś rozmawiałem w Stolicy, Gdyby Łukasz czegoś potrzebował albo coś postanowi], niech ona, Irena, napisze do Stolicy i powoła się na mnie. Co prawda Łukasz nie chciał żyć inaczej, mówił, że go to nie cieszy, że przyszło za późno. Chyba teraz zmieni zdanie.

Znając Łukasza – pisałem – dobrze wiemy, że długo się zastanawia i potrzeba mu czasu na podjęcie jakiegokolwiek, a tym bardziej tak doniosłego postanowienia. Miejmy jednak nadzieję…” – i tak dalej.

Podziękowałem jej również za pomoc. „Dzięki tobie, moja droga Ireno…” – zacząłem ten fragment. I tyle jej przekazałem, mniej więcej tyle. List oparłem o karafkę z wodą stojącą w moim pokoju na stole.

Gdy po miesiącu wróciłem, zobaczyłem list w tym samym miejscu: zaklejony, nie przeczytany, lekko pożółkły, wsparty o karafkę z wodą.

84

Wszystko przebiegało pomyślnie, mogłem więc wreszcie wyjechać do Stolicy,

Stolica. Tutaj, dzięki wszechmocnemu towarzyszowi, mogłem kiedyś rozpocząć skuteczną batalię o Łukasza.

Odwiedziłem pułkownika Emila, który dowodził kiedyś naszym batalionem w ruchu oporu. Zdziadział, ale udawał dziarsko, że świetnie się trzyma, i tylko żalił się, że już go „wycofano z obiegu”, przedwcześnie przenosząc „w stan spoczynku”. – Taki jest teraz kurs – powiedział – ale i to im przejdzie, jak grypa. Wkrótce postawią nam pomnik.

Nic na to nie mogłem poradzić ani on nie usiłował mnie pocieszyć w moich utrapieniach. Wypiliśmy pół litra. Jego żona odstąpiła mi swoje łóżko, a sama poszła spać do kuchni. Rano usmażyła nam omlet

236z dziesięciu jaj, który doprawiliśmy „klinem” z nowej butelki, i pułkownik, szczęśliwy, że wreszcie ktoś go odwiedził, zapakował mi na drogę upieczonego kurczaka, którego przyjąłem, gdyż od biednych łatwo przyjmować.

Trzymaj się, chłopcze – powiedział, gdy odchodziłem. – Czołem! I nie przynieś mi wstydu. A władzę popieraj tylko wtedy, kiedy jest sprawiedliwa i uczciwa. Nawet, jak nie da ci orderu.

Staram się jak mogę, pułkowniku, ale wróg z flanki atakuje, podstępnie.

Ściągnij, chłopcze, posiłki i zabezpiecz flanki.

Łączność nawala. A bez łączności przegrywa się wszystkie bitwy, w armii i w kontrwywiadzie. Wiadoma rzecz,

To bierz ich za frak! Opierdol maruderów i trzymaj wszystko w garści. A wrogów musisz mieć na muszce. Bo to nie tylko twoi wrogowie, lecz całej Polski. Tej, która ceni nasze tradycje.

Tak jest, pułkowniku, opierdolę i będę trzymać w garści i na muszce.

A żonie mojej nie miej za złe, że tak skromnie ugościła, ale to cywil potężny i pospolity, trzeba jej wybaczyć. Dowóz żywności źle u niej współdziała… I głowa zawsze do góry, pięty razem, brzuch wciągnąć, wypiąć pierś. O tak, moja szkoła! Teraz możesz wracać na front.

Teraz odjeżdżam na tyły. Miesiąc urlopu za wierną służbę.

A order dali?

Nie dali. Nie mam odpowiednich chodów. A bez tego ani rusz.

Jeszcze dostaniesz, my to… tego… jakoś załatwimy.

Dziękuję, pułkowniku, wyżyjemy i bez orderu. Ale mój transport odchodzi, muszę gnać w pełnym obciążeniu.

Głowa do góry, chłopcze! Wtedy będziesz wyglądać jak ja. Popatrz!

Spojrzał na swoje odbicie w lustrze zawieszonym w przedpokoju, wypiął wpadniętą pierś, podciągnął przydługie spodnie zsunięte z wypukłego brzucha i prostował zgięte kolana.

I już przygaszony, i smutny dodał na pożegnanie:

A nie zapomnij, chłopcze, o starym pierniku, jak tu kiedy wpadniesz… Kantyna bezpłatna, kwatera, wikt i opierunek na miejscu. Byłeś dobrym żołnierzem, bądź nim i teraz. I o starym dowódcy nie zapomnij. Wiesz chyba, mój syn zginął pod Lenino, kiedyśmy w lasach kieleckich biwakowali. Gdy na ciebie patrzę, myślę, że on byłby dzisiaj taki jak ty. Powodzenia!

85

Kupiłem kilka książek, przybory wędkarskie na pstrągi i wyjechałem do ustronnie położonej leśniczówki w Z., gdzie w czasie wojny leżałem ranny do potyczce z kompania ŚS.

ny po potyczce z kompanią ŚS.

237Mogłem jechać do matki, ale obawiałem się jej przenikliwości. Nie wybaczy mi, że rozstałem się z Teresą. Gdybym do niej sam przyjechał, zaczęłaby się dopytywać, dlaczego nie z „córeczką” – tak nazywała Teresę – i wtedy musiałbym wyznać prawdę.

Źle skończysz, synu – powiedziałaby i płakałaby po kątach. Nie miałem odwagi jechać do matki bez Teresy.

Kiedy przyjechałem do leśniczówki w Z.” miałem gorączkę. Psychiczna odporność zmalała, a przejścia ostatnich miesięcy przeniknęły chorobą w głąb organizmu.

Poczciwi mieszkańcy leśniczówki pielęgnowali mnie i doglądali jak w czasie wojny, kiedy tu leżałem ukryty na stryszku stajni. Smarowali mnie wilczym sadłem, poili ziołami i herbatą z suszonych malin, słodzoną miodem.

Dopiero w ostatnim tygodniu, jeszcze osłabiony, mogłem łowić ryby, ale szło mi to nieszczególnie. List do Teresy spaliłem nad płomieniem lampy naftowej. Do Klaudii nie pisałem. Nie umiałem jej pocieszyć.

Nic więcej nie wydarzyło się w-tym miesiącu.

W ostatnim dniu urlopu wróciłem do Dziury.

86

W południe zjawiłem się na ulicy Siedmiu Braci Bosych. Wyliniały Dżok poznał mnie, podskoczył i przyjaźnie ujadał opadłszy na przednie łapy.

Okno Łukasza było przysłonięte niebieską zasłoną, jak dawniej. To mnie zaniepokoiło. Chyba Łukasz śpi po powrocie z nocnego obchodu, zwykle odpoczywał o tej porze. Więc jednak pozostał nocnym stróżem, na nic moje zabiegi! Jeszcze jedna sprawa wpisana w spory rejestr klęsk.

Irena? Targnął mną niepokój. Ale w tych godzinach pracowała, nie było powodu do trwogi. Maria? Usłyszałem jej krzątaninę w kuchni. No, przynajmniej ona.

Odwróciłem się w progu i spojrzałem na znajomy pejzaż Czarnej Niecki: kominy, wieże wyciągowe, glinianki, kopce i pasma hałd, i dymy strzelające pod niebo ciężkimi kłębami; filtrów pochłaniających jadowite wyziewy jeszcze ciągle nie było, mimo licznych obietnic, że będą lada dzień. Ale był wiatr. Ten czarny i groźny wiatr, uparcie dręczący mieszkańców Dziury.

Stojąc na kamiennym progu, oparty o framugę drzwi, poczułem, jak bardzo jestem zmęczony. I pomyślałem jeszcze, że jestem samotny. Rozczuliłem się nad sobą. Odczułem to opuszczenie tak mocno, jak jeszcze nigdy.

Straciłem dziewczynę, której nie umiałem przebaczyć, ale i nie potrafiłem o niej zapomnieć. Przebaczyć! Wciąż jakieś kompromisy i ustępstwa, ciągle kapitulować! 1 z czego jeszcze zrezygnować, jaką nową ofiarę

238złożyć? Z czym mam się jeszcze rozstać? Już i tak niewiele pozostało. Na moment ogarnęła mnie panika.

Wyjąłem spod wycieraczki klucz. Otworzyłem drzwi mojego pokoju: Był posprzątany, odświeżony, chłodny, pełen ostrego zapachu wiśniowej pasty, którą powleczono deski posadzki. Na stole list. Oparty o karafkę, jak zostawiłem go przed miesiącem. Pożółkły od słońca, nie rozcięty. Spojrzałem na skreślone u dołu koperty słowa: „Nie czytałam. Chyba wiesz dlaczego. Irena”.

Nie wiedziałem dlaczego, nie chciałem wiedzieć. Przybity znużeniem i zniechęceniem dla sprawy, do której już nie zamierzałem powracać, cisnąłem list w najdalszy kąt pokoju. Zzułem buty i w ubraniu ległem na łóżku. Prawie natychmiast zasnąłem.

Obudziła mnie czyjaś obecność, wyczułem ją przez sen.

W pokoju panował półmrok. Zatarły się kontury sprzętów i widok za oknem. Chciałem wstać. Przypomniałem sobie, że powinienem jeszcze dzisiaj napisać do Klaudii, ale poczułem, że czyjaś dłoń ściska silnie moje ramię i zmusza mnie, bym leżał.

Nie wstawaj. To ja.

Głoś Ireny. Siedziała przy mnie.

Wygrzebywałem się z mrocznego snu i nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Kto jej pozwolił wejść? A kto tobie pozwolił wtrącać się w ich sprawy?

Wiatr za oknami wzbierał w wichurę, huczał, uderzał w dom i uchodząc w pole ucichał.

Nie czytałam twojego listu – mówiła Irena. – Kiedy mnie o coś pytałeś, odpowiadałam ci wprost i nie dawałam żadnego listu, chociaż są sprawy, o których łatwiej napisać.

Milczałem. Miała rację, że łatwiej pisać listy, niż mówić.

Nie wiesz, nie możesz wiedzieć, co wtedy przeżywałam, kiedy zmusiłeś mnie do mówienia. Tyle samo mogli ci powiedzieć inni ludzie, pewnie, ale nie ja, mnie było najtrudniej. Jednak zrobiłam to dla ciebie. A ty?

Przypomniałem sobie jej pamiętnik: „Nie mogę dłużej żyć ztą myślą…” I pomyślałem nagle o spalonej na stosie Renacie.

Ireno – zacząłem – właśnie w liście…

Tylko nie mów o liście! To było tchórzostwo, chociaż nie wiem, co tam pisałeś. Powiedzieli mi ludzie, że dopiero następnego dnia wyjechałeś. To było drugie tchórzostwo. I kłamstwo, na które także nie zasłużyłam. Gdzie mieszkałeś przez noc i dzień, dlaczego nie tutaj?

W hotelu.

Dlaczego?

Byłem tym wszystkim zmęczony.

I sądzisz, że to było ważniejsze od tego, coś mi obiecał? Uciekłeś, bo bałeś się swojego kłamstwa!

Wiedziałem, że ma prawo tak mówić.

239Zamilkła. Było cicho, tylko za oknami dmuchał wiatr. Wzmagał się, trzasnął okiennicą, zachybotał na szybach postrzępionych cieniem chmury.

Szczupła dłoń Ireny znalazła moją rękę i zamknęła ją w mocnym uścisku. Usłyszałem jej szept:

Teraz powiesz mi prawdę.

Przecież już wiesz – odparłem po chwili wahania, chwili tak nieuchwytnej, że Irena nie mogła tego zauważyć.

A jednak powiedziała:

Nie kłam.

Znowu cisza w pokoju i wiatr za oknami.

Czekaj – odezwałem się – wstanę i zapalę światło. Porozmawiamy.

Nie zgodziła się.

Na co mam czekać? Może chcesz mnie zobaczyć? Twarz, moje oczy? – zapytała drwiąco. – W moim życiu nic się nie zmieniło, jestem taka jak dawniej i taka byłam, nim napisałeś ten list.

Ach! Ten list! Już nie mówmy o nim.

Mam go teraz przeczytać, przy tobie? Kiedy spałeś, zaglądałam do pokoju, czekałam, aż się obudzisz. I zauważyłam, że listu już nie ma. Coś z nim zrobił?

Rzuciłem w kąt.

Chcesz, żebym przeczytała?

Nie wiedziałem, jak postąpić. Gardziłbym sobą, gdybym nie dotrzymał słowa, lecz nie mogłe'm powiedzieć prawdy: była bardziej okrutna niż domysły Ireny i już nie pozostawiała miejsca na błogosławione wątpliwości!

Nie czytaj-tego.

Skończyć już z tym, nareszcie skończyć! Dobrze, dowie się prawdy, nie będę jej oszczędzać. Dosyć poświęceń, chciałem mieć spokój. Między nami nie mieściło się kłamstwo. To nie rozmowa ze ślepym Łukaszem. Irena nie była ślepa. W tym momencie żałowałem, że Irena nie jest ślepa.

Proszę, pytaj – powiedziałem – jeżeli się tego nie boisz.

W ciszy, która nas ogarnęła, rozległ się burzliwy poświst czarnego wiatru: załomotał o dach domu i przemknął po szybach, jakby ktoś wodą chlusnął w szkło. I wdarł się do psiej budy, bo usłyszeliśmy niecierpliwe warknięcie wilczura.

Jeżeli ojciec nie sypał… Powiedz mi szczerze, bo już gubię się w domysłach, od tego można zwariować! Powiedz mi: czy dziadek zdradził?

Jak powiedziałaś?

Więc Łukasz zdradził, tak? Zeskoczyłem na podłogę.

Nie zapalaj światła! – zawołała.

Cofnąłem dłoń wyciągniętą w stronę wyłącznika i usiadłem obok

240Ireny. W ciemności błysnęły jej oczy i szkliwo zębów. Mówiła z trudem:

Przecież to takie proste. Jeżeli nie ojciec, to znaczy, że Łukasz. A wszystko, co jest w tym drugim oświadczeniu, które .przywiozłeś z więzienia – głos jej zadrżał, jakby się czegoś przestraszyła – to jedno wielkie kłamstwo. Chciałeś oszukać dziadka, dobrze, i uszczęśliwić matkę, dobrze, i mnie chciałeś pocieszyć. Ale siebie wyłączyłeś z tej komedii, bo myślałeś, że tylko tobie należy się prawda, i że ty jeden możesz ją dźwignąć. Tak?

Objąłem ją ramieniem.

Już o nic nie pytaj – powiedziałem. Wmówiłem w siebie, że mija moje rozdrażnienie i że jestem już tkliwy i pełen współczucia. – Posłuchaj, Ireno, opowiem, jak było.

Nie będę powtarzać tego, co wiesz. Słyszałaś, jak w gestapo wyglądały przesłuchania. Janina niewiele do tego dorzuciła. A teraz o twoim ojcu…

Kiedy był już u kresu sił i słaniał się z bólu, przyprowadzano go coraz częściej do Hoffmanna obiecując, że natychmiast go wypuszczą, jego i Łukasza, jeżeli wyda choćby jeden adres.

Janusz, półprzytomny z wyczerpania, podał adres spalonego już miejsca zebrań, gdzie nikogo nie można było znaleźć, zabity deskami lokal zrujnowanego sklepu. Tym sposobem zyskał godzinę spokoju, nie wiedząc, że obrał niewłaściwą taktykę.

Pojechali tam, a jego wzięli ze sobą. Jak można było przewidzieć, szybko wrócili i zapłacili mu za to. Nie odesłali Janusza do celi, trzymali go u siebie całą noc. Bili i pytali, bili i pytali. Leżał już na ziemi, stamtąd im odpowiadał szeptem, krzykiem, półgłosem, jękiem. Nawet nie kazali go podrzymywać, leżącego także można bić. Zastosowali takie środki, że na samą myśl o nich chciałoby się wyć… Przynajmniej za ten ból mogłabyś kochać swojego ojca.

Zostaw to mnie – szepnęła. – Skąd wiesz, że ja…

Tej właśnie nocy, gdy ból go oszołomił do utraty świadomości, twój ojciec to im wyjawił, na co tak długo czekali. Podał dwa adresy. Po godzinie przywieziono pięciu ludzi… Janina Pytlak wie, co zrobiono z Januszem, i wcale się nie dziwi, że spełnił ich żądania. W tym przesłuchaniu i w następnych Łukasz już nie brał udziału. Był w celi.

Hoffmann miał wątpliwości co do Łukasza i nie orientował się wcale, jak znaczny był jego udział w akcjach ruchu oporu. Ponieważ chciał się dowiedzieć, cucono podniecającymi środkami Janusza i pytano także o to. I znowu zaczynało się bicie i kopanie.

Janusz miał krwotok wewnętrzny i kaszlał tak przeraźliwie, że trudno było pojąć, co mówi. W obłąkańczym bełkocie przysięgał, że Łukasz nic nie wie i nie jest związany z konspiracją.

Bili, a Janusz powtarzał, że obiecali zwolnić Łukasza, jeżeli dostaną adresy. Przecież dał adresy, czego chcą jeszcze? Klęczał i błagał, żeby

241go już zabili. Mdlał. Bili go znowu i znowu cucili, i pytali o udział Łukasza. Wyrywali mu paznokcie i butelką odbijali nerki. Ale. nie usłyszeli ani słowa przeciw Łukaszowi. Uwierzyli, że Łukasz jest niewinny. Po kilku dniach przyprowadzili twego ojca do Hoffmanna. Tej nocy urządzono konfrontację. Twój ojciec zobaczył wydanych w ręce gestapo ludzi, on ich wskazał. I patrząc na nich, zapewne nie mógł w to uwierzyć. Stali oparci o ścianę jak bele bawełny. Było ich pięciu.

– „Czy to oni? – zapytał Hoffmann. – O tych opowiadałeś?” Odparł, że ich nie zna. Pierwszy raz widzi tych ludzi.

Pokazali mu wtedy płócienną teczkę, już ją mieli. Wysypali ołowiane czcionki, garść naboi i pistolet.

– „Twoja teczka?”

– „Nie! Nie!”

– „A teraz twoja? – Hans Kluge uderzył go w twarz. – Tę teczkę niosłeś do Miasta, tak? – Uderzył go jeszcze raz. .– Któremu z tych pięciu dałeś teczkę? – I znowu cios. – Temu pierwszemu? – Jeszcze jedno uderzenie. – Gadaj! – i znowu w twarz. – Będziesz mówić?” – cios pięścią w środek twarzy.

Jęczał, że ich nie zna. Jęczał, bo już był tak zmasakrowany, że nie umiał mówić. Usta miał pełne krwi.

Przestali go bić, wlali mu do gardła trochę wódki. Kluge zapytał, dlaczego Janusz udaje, że nie zna tych pięciu. Przecież on dał adresy. Usiłował tłumaczyć, że skłamał, wcale ich nie zna, podał byle jakie adresy, ci zaś, co stoją pod ścianą, są niewinni, on ich nie zna.

Przysięgam, że niewinni, przysięgam, oni niewinni” – szeptał gorączkowo.

Powiedziano mu wtedy, że u tego pierwszego od lewej znaleziono w czasie rewizji płócienną teczkę.

Tak, ale to nie moja teczka, miałem inną, zjedzeniem”.

I komu ją dałeś? – kopnięcie w krocze. – Nie pamiętasz? – drugi kopniak. – Przypomnij sobie! – i obcas w brzuch, kiedy już leżał na ziemi. – Masz krótką pamięć!” – i but przygniata grdykę.

Wtedy odezwał się Hoffmann:

Kluge, jesteś niesprawiedliwy, przecież on już powiedział, komu dał teczkę. Bądźmy surowi, ale sprawiedliwi. Świat do sprawiedliwych należy”.

Janusz powtarzał: „Przysięgam, to nie oni, przysięgam”.

Podnieśli go z podłogi i posadzili na krześle, na wprost tych pięciu. Spojrzał w ich twarze zastygłe w skrzepach krwi, w zacięte i pobladłe wargi, z których wszystka krew odpłynęła. Ale to trwało krótko, musiał odwrócić wzrok. Co dostrzegł w ich oczach, było zapewne bardziej przerażające niż grożąca mu śmierć.

Śmierć mogła przynieść jedno: nie będzie bity. Ich oczy zaś przynosiły przekleństwo, które pozostanie po nim, jak długo będzie istnieć ludzka pamięć i pogarda silnych mężczyzn. Skatowane twarze pięciu milczących

242ludzi lekko drgnęły, gdy Janusz w nie spojrzał: to mogło być tylko obrzydzenie.

Hoffmann lekceważącym gestem wskazał Janusza i wyniośle rzucił patrząc na zdradzonych konspiratorów: – „Przegracie z nami, jeżeli macie więcej takich jak ten. On ani wam, ani nam nie potrafi dobrze służyć”.

Jeszcze raz wskazał na Janusza, zbliżył się do niego i rzucił: – „To śmieć”.

Tego słowa Janusz już nie słyszał. Wyciągnięty w jego stronę palec Hoffmanna ugodził go w pierś jak ostrze noża. Upadł na ziemię, musieli go wynieść. Tym pięciu, jeżeli to ciebie interesuje, wyłupano oczy i rozstrzelano ich na podwórzu więziennym.

Irena skuliła się jak okaleczone pisklę. Wstrząsnął nią histeryczny spazm.

Już nie, nie mów, przestań! – błagała.

Zamilkłem. Byłem świadomie bezlitosny, nie tylko dlatego, że żądała ode mnie dotrzymania złożonej kiedyś obietnicy, ale także dlatego, że chciałem przywrócić jej ojca. Wiedząc o torturach, jakie mu zadano, powinna go kochać chociażby siłą współczucia i trwogi. Napięcie nerwowe ukryłem pod spokojnym tokiem tej relacji, było ono tak silne, że drżały mi mięśnie szczęk i pot spływał po skroniach. Mocniej przygarnąłem Irenę.

Upłynęła długa chwila, nim usłyszałem jej głos.

Teraz opowiedz wszystko, wszystko, do końca – prosiła. – Powiedz jeszcze o moim ojcu, to był mój ojciec, mój, opowiedz o nim.

Niewiele pozostało – podjąłem. – Hoffmann, wiedząc, jak twój ojciec przeżywa zdradę i domyślając się, jak postąpi z nim Łukasz, kiedy dowie się o słabości swego syna, kazał ich zwolnić z więzienia. Została już tylko ta jedna jedyna i ostatnia możliwość spotęgowania ich cierpień, ten ponury żart. Już nic bardziej nikczemnego nie można było wymyślić, jak zwolnienie Janusza. Wiedział także, że zwalniając Łukasza, wywoła wokół niego atmosferę podejrzeń i nieufności.

Myślałam, że ta druga kartka… – szepnęła Irena.

Na drugiej kartce Janiny było tylko kłamstwo. Namówiłem ją, by napisała, że twój ojciec nikogo nie wydał, że Hoffmann dlatego zwolnił Łukasza i twojego ojca, ponieważ chciał odwrócić podejrzenia od własnego agenta, który wsypał nie tylko Janusza, ale i tamtych pięciu. Janina Pytlak była na tyle uczynna i sprytna, że w tym miejscu swojego oświadczenia podała nazwisko szpicla, który śledził Janusza, gdy ten wracał z Miasta bez teczki. To jakiś były granatowy policjant na żołdzie SIPO. Ponieważ już nie żyje, więc Janina bez skrupułów obarczyła go jeszcze tym grzechem i chyba nie ubliżyła jego pamięci… Ten szczegół zadecydował, że Łukasz zaufał mojej nowej wersji, znał tego szpicla.

Irena powstrzymywała szloch.

Chciałaś jeszcze wiedzieć, skąd znam szczegóły sceny wykonania

243wyroltu na Januszu. O tym opowiedział mi taki trochę wykolejony nauczyciel geografii, który prowadzi knajpę w Mieście, Filip. Jeden z jego znajomych pracował w grupie likwidacyjnej ruchu oporu i asystował przy wykonaniu tego wyroku. Prosiłem kiedyś Filipa, by go dokładnie wypytał, no i wyjeżdżając do W., by zobaczyć się z panią Pytlak, wstąpiłem przed odejściem pociągu do jego knajpy. Wtedy dowiedziałem się, jak było. Miejscowy sztab podziemia otrzymał za pośrednictwem Janiny sprawozdanie z przesłuchania Janusza, Janina z nimi współpracowała.

Irena powiedziała:

Czytałam sto razy i nauczyłam się już na pamięć tego, co Janina napisała o moim ojcu. Ale na tej kartce nie było pieczątki naczelnika więzienia i to mnie zaniepokoiło… Piotrze, powiedz, zrobiłeś to dla dziadka, prawda?

Dla niego. Dla niego i dla Marii, ale nie zapomnij, że tylko dla nich, dla nikogo więcej. Już teraz wiesz, że nawet nie dla ciebie. Sama tego chciałaś.

Wiem, nie mam żalu… Ale mój ojciec…

Twój ojciec ocalił Łukasza przed torturami i przed śmiercią, i chciał ciebie jeszcze raz zobaczyć, bo tak powiedział Karolowi, znajomemu Filipa. Jednak nie mogę się z tym pogodzić, że wszystko można jakoś usprawiedliwić, że są zawsze okoliczności łagodzące.

Ale ja, Piotrze, ja? Co mam zrobić?

Myślę, że nie powtórzysz naszej rozmowy Łukaszowi ani Marii. Nikomu.

O nie! – zaprzeczyła. – Maria jest taka szczęśliwa!

Jeszcze nie wiedziałem, jak szczęście Marii wygląda, lecz poczułem ulgę. Więc jednak na coś się przydałem. Nim zdążyłem zapytać, czy Łukasz jest również szczęśliwy, Irena powiedziała:

Cieszysz się, prawda? Chyba tak. Ale ja nie umiem radować się kłamstwem. Jestem córką zdrajcy. Ty o tym wiesz najlepiej i nic mi nie poradzisz. To mnie za truje na zawsze. Już nigdy nie będę szczęśliwa i nigdy nie zapomnę.

Ireno, przestań, tylko nie płacz, tak nie można…

Można, można – zawołała płaczliwie – bo nie da się inaczej! Powiedz mi, ty powiedz, czy chciałbyś… czybyś się odważył…

Na co?

Żeby z taką dziewczyną jak ja… z córką… rozumiesz…

Cicho płakała, połykając łzy jak dziecko niesłusznie ukarane. Wsparła łokcie o kolana i twarz wtuliła w dłonie.

Piotrze, dlaczego właśnie mnie to spotkało?

I tak szlochała zgięta wpół, i zdana ulegle na wszystko, co z nią życie zechce jeszcze uczynić. Nie pocieszałem jej. Każde dostępne mi słowo było daremne.

Długo trwał jej wstrząsający płacz.

A ty, Piotrze – zapytała – czy chcesz wrócić do tej dziewczyny

244z Miasta? Kiedyś sam mówiłeś mi o niej, a Łukasz powiedział, że ona ciebie skrzywdziła, ale ty ją jeszcze kochasz. Czy to prawda? Chcesz do niej wrócić?

Nie wiem, Ireno. I nawet nie wiem, czy jestem teraz szczery. I chcę, i nie chcę, i nie mam pojęcia, jak to się skończy. Może kiedyś wrócę.

Wyczułem w jej głosie gorycz i potępienie.

No pewnie, takie dziewczyny mają szczęście, t a k i e się kocha… Dobrze, lepiej nic o niej nie mów, i tak wszystko jedno, nie umiałbyś zapomnieć, czyją jestem córką. Musiałbyś sam przeżyć coś podobnego, żeby się męczyć jak ja.

Dodała jeszcze po chwili milczenia:

Ciągle się słyszy, że tyle spraw nawet obcym ludziom załatwiasz, chociaż ich nie znasz, a ja jestem tak blisko ciebie, mogę wyciągnąć rękę i dotknąć cię, i właśnie mnie nie możesz pomóc, bo mnie nie rozumiesz, bo nie wiesz, że nigdy nie zapomnę o wyłupionych oczach tych pięciu ludzi, których postawili przed moim ojcem, oparli o ścianę jak bele bawełny, sam tak powiedziałeś. I będziesz pamiętać, że przez ojca Ireny Pawlik wyłupali oczy żywym ludziom.

Przypomniałem sobie, że oczy, wydarte palcami Hansa Kluge, kapitan Hoffmann rzucił swojemu psu. Tak powiedziała Janina. Irenie nie mogłem tego powtórzyć.

O czym ty wciąż myślisz, dlaczego nic nie mówisz? Powiedz coś – nalegała Irena, jakby lękała się tylko ciszy. – Powiedz, choćby tylko skłam, że to nie ma znaczenia. Czemu nie kłamiesz?

Przykucnąłem przy niej w ciemności zalegającej pokój i odchyliłem dłonie obejmujące załzawioną twarz.

Ireno, jutro porozmawiamy, jesteś zmęczona. Idź do swojego pokoju, proszę, odpocznij, musisz się przespać. A jutro…

Poruszyła się niecierpliwie i odrzuciła moje ręce. Klęcząc przed nią, niepotrzebny jej, wydałem się sobie śmieszny i nieporadny, i głupi. Już egzaltacja wzięła górę, drżała w głosie Ireny nuta histerii:

Jutro, co zmieni się jutro? Myślisz, że jutro ktoś inny będzie moim ojcem, że jutro zapomnę? Jutro będzie takie jak wczoraj i takie… jak… pojutrze i jak zawsze… Jutro!

Wypowiadała te słowa poprzez wzbierający w niej szloch, coraz głośniejszy, wstrząsający i niepohamowany, którego pierwszy wybuch zabrzmiał jak dojmujący krzyk. Opadła na łóżko, wtuliła w poduszkę twarz i płakała głową, ramionami, całym ciałem – coraz głośniej i głośniej.

Było tak ciemno, że nie widziałem nawet konturów jej sylwetki. Słyszałem tylko vto bezwstydnie obnażone łkanie, nie liczące się z moją obecnością. Ten płacz niepowstrzymany zerwał wszystkie pęta, jakie ludziom, nawet tym płaczącym na dnie rozpaczy, narzuca wstydliwość i bezwiedny odruch opanowania.

Dla Ireny nic już nie istniało w tym domu i poza nim, prócz jej bez-

245miernego bólu i tej świadomości, że jest córką człowieka, który zdradziwszy innych i siebie samego, musiał patrzeć, jak Hans Kluge wyłupuje oczy wskazanym przez niego ludziom.

Nie mogłem słuchać jej płaczu.

Znowu uczestniczyłem w karze spadającej na niewinnego. Czym ta młoda i czysta dziewczyna zasłużyła na ból? Do diabła, czy ona wydłubywała skazańcom oczy? Czy ona zdradziła? Ale właśnie ona terazcierpi, jej płacz brzmi jak skowyt torturowanego. A ten, który wydzierał dziesięć śluzowatych gałek z siatki mięśni i nerwów, opływa w dostatki, jeździ własną limuzyną, mieszka w apartamentach. Współpracownik Gehlena w Oberursel!

Sprawiedliwość! Dajcie mi spokój z waszym porządkiem logicznym losów ludzkich, z wiarą w sens życia i w rozum powszechny, i z tym naiwnym przekonaniem, że w tej mierze można cokolwiek zdziałać! Gdzie, na jakiej planecie? Gdzie Ziemia, na której nie cierpi się za cudze winy? I gdzie, jak to wówczas proponowały pisarzom nasze władze, „świadome konstruowanie losów ludzkich” w literaturze? Jak „skonstruować pozytywnie” los Ireny, Klaudii, Łukasza, Teresy, Garbka, Janiny Pytlak i mój własny?

Wyszedłem z pokoju i usiadłem przed domem na kamiennej ławie. Wiał czarny wiatr. Może ten wiatr przynosi tyle grozyj bólu? Ale w tym tkwiłaby jakaś irracjonalna magia. Pomyślałem o Teresie, a później o Renacie, którą eksperci Świętej Inkwizycji spalili na stosie w Katownicach.

87

Żarówka tkwiąca w drucianym koszyku, zawieszona nad progiem, rzucała krąg lunatycznego światła na schody i brzeg ławki. I oto szmer kroków Marii, szelest jej filcowych pantofli podszytych surową skórą. Zanim jeszcze wyłoniła się z ciemności, usłyszałem jej głos, którego nie ujawniona dotychczas barwa zaskoczyła mnie serdecznością, jakiej u niej nie znałem.

Dobry wieczór.

Dobry, pani Mario – odpowiedziałem wstając. – Co nowego? Proszę się nie gniewać, że nie przywitałem się zaraz po przyjeździe. Wypadało, ale byłem zmęczony. Przepraszam.

Ja wiem, wiem, nie szkodzi – odparła pogodnie. – Nie będziemy się zabawiać w takie ceremonie, pan to już tak jakby z naszej rodziny. Niechże pan siada, także spocznę. Reumatyzm mnie osłabia, jak wszystkie stare kobiety z naszej Niecki,

Cofnąłem się w cień i ustąpiłem Marii miejsce w świetle.

Nie była zgarbiona jak dawniej, trzymała się prościej i głowę nosiła wysoko. Maria uśmiechnięta, Maria gadatliwa, Maria uprzejma! To przeszło moje oczekiwania.

246– Chciałam panu podziękować za wszystko, o co pan dla nas się wystarał… I za to – ciszej dodała – co pan zrobił dla mojego męża.

Chciała pocałować mnie w rękę, lecz szybko ją cofnąłem. Byłem rozdrażniony własnymi myślami i płaczem Ireny, toteż nie odwzajemniałem Marii jej serdeczności. „Za to, co pan zrobił dla mojego męża!” Chciałem jej powiedzieć, bo wręcz kipiało we mnie, że już zrobiono wszystko, co należało dla Janusza zrobić. Zajęli się tym ci dwaj, co podeszli do niego, gdy wracał z więzienia.

Ale powiedziałem:

Co tam, pani Mario, sprawa jest załatwiona. Janusz nie zdradził, bo gestapo by go nie wypuściło.

Wiem, ja wiem – podjęła, jakby obawiała się, że mnie nudzi. – Pan Piotr zrobił to dla Łukasza i dla mnie. I dla Ireny, żebyśmy się nie męczyli. Dla mojego Janusza już nic nie można zrobić, to szczera prawda, jemu tej krzywdy nikt nie naprawi. Chyba tyle zadowolenia, że już się nie kryję przed ludźmi, kiedy idę z nim porozmawiać w niedzielę. Na grób.

Porozmawiać? Bez jego odpowiedzi? Umarli milczą. I dobrze, że milczą.

Nie usłyszała moich słów. Myślała o własnych sprawach.

Sąsiadkom pokazałam dokument, co pan przywiózł i już się nie boję ludzkich oczu. A ludzie są tacy, że lubią gadać, co im ślina na język przyniesie, byle co, wszystko im jedno czy w tym prawda, czy nieprawda. Niewyparzone gęby, taką już mają naturę. Może nie tylko w Dziurze, ale wszędzie. Pan Piotr młody, ale sam musi wiedzieć.

Wiedziałem. Pomyślałem o teczce na dygnitarskim biurku w Stolicy.

Tak, trochę wiem, pani Mario. Ale wciąż za mało.

Mnie wystarczyła wiara, że mąż był inny niż ludzie gadali, i nawet Łukasz tak mówił, Chryste, własny ojciec na syna!

Jeszcze nie znał prawdy.

Teraz już panu powiem, że czasem sama źle o mężu myślałam w chwili słabości, niech mi niebo przebaczy taki grzech… Irenka też mówi, że zawiniła wobec ojca. Żeby pan wiedział, jak teraz wszystkim ulżyło.

Nie mogłem dłużej słuchać. Obawiałem się, że tego wieczoru, tutaj, w tej minucie, ale już nigdy później, powiem Marii prawdę, tak nagle, jak kiedyś powiedziałem kłamstwo o Januszu. Machinalnie wykonałem niecierpliwy ruch dłonią, jakbym opędzał się od komarów. Ale przyłapawszy się na tym geście i nie wiedząc, jak go uzasadnić, zawieszoną w powietrzu dłonią wskazałem okno izby Łukasza.

Łukasz zmienił się czy wciąż chodzi pilnować nocy i czarnego wiatru? Nie, przecież Dżok jest w budzie. Pani Mario, co z Łukaszem?

Pan nie wie? Irka nie powiedziała? Co za dziewczyna!

Nie powiedziała, zapomniałem zapytać.

Chryste, jego już nie ma od trzech tygodni!

247– Wyjechał? Dokąd?

Muszę panu Piotrowi opowiedzieć wszystko od początku. Nie wypadało powiedzieć, żeby darowała sobie początek!

Łukasz po pana wyjeździe prosił Irenkę, żeby pojechała do tej Janiny Pytlak, niech się pan nie gniewa, ale to człowiek akuratny, nieufny, taki niewierny Tomasz, i wszystko chce sprawdzić. Taki był całe życie.

Wiem. Irka pojechała?

Właśnie opowiadam, że kazał jej jechać i sprawdzić u tej Pytlak, czy to aby prawda rzetelna, co pan mówił o moim mężu, i co ona sama czarno na białym wypisała.

Cierpła mi skóra i palce stężały w skurczu dłoni.

I co, pojechała? – nie wierzyłem, że pojechała i że rozmawiała z Janiną Fytlak.

Powiem w sekrecie, że ani nam to w głowie było, szkoda pieniędzy na podróż i hotel, no i Irka panu wierzy tak samo jak ja. Uradziłyśmy obie, że ona pojedzie na dwa dni do dalszej rodziny, co po mężu pozostała. Tam opowie im, jaka jest prawda i wróci niby z tego więzienia, od tej sekretarki gestapowców. Jak wróciła, Łukaszowi zeznała, że wszystko święta prawda, co ta kobieta napisała przy panu. Ale jakby Łukasz wiedział, że Irenka tam nie była, toby się strasznie rozeźlił, aż strach pomyśleć. Pan mu nie powie?

Już się w to nie wtrącam.

Pan może się gniewa? Kiedyś sama prosiłam, żeby się nie wtrącać, tak Łukasz kazał. Ale dobrze się stało, że pan nie posłuchał. Dzisiaj, bywa, młody wie więcej niź doświadczony życiem człowiek. Takie czasy nastały. Już nie ojcowie rządzą rodzinami, ale dzieci.

I co dalej?

Pan Piotr zostawił Irence jakiś ważny adres do Stolicy i kazał tam napisać, sam podpowiadał, co ma być w liście. Łukasz kilka dni chodził niespokojny, mruczał i nie mógł sobie miejsca znaleźć. A potem przyszedł ze Stolicy biiet na samolot na dwie osoby i nakaz, żeby Łukasz stawił się tam w jakimś wielkim szpitalu… Chryste – spojrzała na mnie z podziwem – pan to ma znajomości! Z ministrami i ważnymi ludźmi z Centrali. Chryste!

To nie przez znajomości, pani Mario. Łukaszowi już dawno należała się opieka i pomoc. Partia zaczyna rozumieć, że trzeba dbać o każdego człowieka. Jeżeli nie zrozumie, to przegra z nami, chociaż będzie mieć władzę.

Potrząsnęła głową.

Ja wiem swoje, mnie pan Piotr nie powie. U nas tak jest, że bez poparcia marny człowiek nie dojdzie swego, szkoda zachodu. Ale niech panu będzie, że to od władzy należało się Łukaszowi. Chociaż człowiekowi prócz cierpienia niewiele się należy. Panu także nie dają orderów…

I co później?

248– Potem Irka poszła ze mną na pocztę i telefonowała do tego, co to chciał ją kiedyś pojąć, i który łaskawie Łukaszowi dał pracę.

Do Garbka?

Właśnie. Do pana Garbka. I Irka powiedziała przez słuchawkę, żeby zwolnił dziadka z pracy, bo on jedzie do Stolicy leczyć oczy. No i niech pan Piotr sobie wypbrazi, że na drugi dzień sam pan kierownik Garbek zajechał po Łukasza samochodem! Był w czarnym niedzielnym ubraniu, miał nowy popielaty kapelusz i krawat jedwabny w groszki. A spodnie takie sute u dołu, że mu cały but zakrywały. A stopę on ma sporą, żółte buciki wtedy nosił. Elegant się z niego zrobił, jak z przedwojennych filmów.

I dokąd pojechali?

Zawieźli Łukasza razem z Irką na lotnisko, bo bilety były na samolot, ja bym tam za żadne skarby samolotem nie poleciała, człowiek jest stworzony, żeby po ziemi chodził na dwóch nogach, i konia Bóg dodał człowiekowi do pomocy. Ale co zrobić, jeżeli bilety były na samolot dla Irki i dla niego, a nie na kolej. Może im to się taniej kalkulowało, kto wie, albo na samolot sami mieli darmowe, bo władza ma różne ulgi, prawda?

Polecieli do Stolicy?

Tak. I tam Irka zaprowadziła Łukasza do tego specjalistycznego szpitala i wróciła pod wieczór zwykłą koleją. Uczynny człowiek ten pan Garbek, przyzwoity. Głupia była moja Irenka, że go nie chciała. Dziewczyna ma przewrócone w głowie, odrzuciła dobrego człowieka, a żeby pan Piotr wiedział, jak on za nią oczami wywracał, nawet jak przyjechał po Łukasza! Namawiałam ją kiedyś, żeby się za niego wydała, bo gdzie znajdzie lepszego, a ona, jak ta uparta koza, nie i nie. Pan Garbek jest niepijący, spokojny i nie słyszało się, żeby kobietom jaką krzywdę zrobił. Niech pan Piotr sam powie, czy dobrze chciałam.

Chyba dobrze, ale nie można dziewczyny zmuszać. Pani wie, to skomplikowane sprawy. Trudno przewidzieć ciąg dalszy. Ładna dziewczyna może przebierać i wreszcie kogoś sobie znajdzie. Lepiej, żeby zaczekała, zamiast popłakiwać po ślubie.

Pewnie, pan Piotr wie, jak to jest, chociaż sam tego nie zaznał. Ja jej nie zmuszałam* bo uparta z niej dziewucha. Taka była od dziecka. Mój mąż także był uparty, chociaż namawiałam go, żeby nie bratał się z komunistami. Oni nie wierzą w życie po śmierci, więc po co noszą kwiaty na grób?

Dżok wylazł z budy. Ob wąchał pantofle Marii i moje buty. Zaspokoiwszy swą ciekawość ziewnął i wrócił pod skośny dach obity spękaną papą.

Dobrze się panu Piotrowi u nas mieszka, prawda? Odświeżyliśmy trochę pokój. Jak pana nie było, dałam nowe firanki, miałam w kufrze, sprzed wojny. Widział pan? Dzisiaj takich nie robią. U nas cicho i spokojnie, gdyby nie ten czarny wiatr. Teraz nawet kury trzymam i na wylęg wzięłam. Jak Łukasz przejrzy, zabierzemy się do ogródka, posadzę

249trochę jarzyn, ziemniaki, pietruszkę, sałatę, pomidory, zawsze coś będzie do garnka. Domek stary, ale człowiek przywykł… Ale pan jakiś markotny po tych wczasach? Mówią tam co o nowej wojnie? Nic pan nie mówi, a ja.plotę i plotę jak najęta.

Chociaż okno mojego pokoju było zamknięte, docierał do nas tłumiony poduszką szloch Ireny.

Słyszy pani? – zapytałem.

Słyszała, trudno było nie słyszeć. Jednak przypuszczając, że chcę przed nią ukryć obecność Ireny w moim pokoju, nic nie powiedziała. Dopiero po chwili rzuciła:

Ona tam płacze. Ale pan Piotr krzywdy jej nie wyrządzi, ja wiem. Czemu płacze, co się stało? Matce może pan powiedzieć.

Tego jeszcze brakowało, żebym Marii opowiadał o fałszerstwie daniny! I o oczach, które zjadł pies Hoffmanna! Mario, czemu o to pytasz? Chciałbym, żebyś była szczęśliwa, chociaż tyle, ile nią teraz jesteś, może człowiekowi więcej nie trzeba. I dlatego nie powiem ci. czemu Irena płacze. Ona ani ja nie zniszczymy twojej radości. Wystarczy, że Irena cierpi. Jeszcze to kłamstwo wezmę na siebie, jednak jedno kłamstwo rodzi lawinę stu innych; są to reguły, których nie sposób zmienić.

Nie doczekała się odpowiedzi i nie nalegała więcej.

Ona od dziecka była drażliwa i skryta. Kiedy płacze, człowiek nigdy nie wie dlaczego. Ale powiem panu Piotrowi, że jak ją czasem, kiedy dzieckiem była, uderzyłam, to nigdy nie płakała… Dzieci są głupie, nie wiedzą, że życie mocniej bije niż rodzice. A Irenka taka była odmienna, jakby coś przeczuwała.

Chłodno się robi – powiedziałem.

A tak – przytaknęła – i wieczór już wcześniej zapada. Ścierpły mi nogi. Wstałem więc i oparłem się o framugę. Krąg światła

obejmujący nas coraz ostrzej odcinał się od gęstniejących ciemności. Wiatr ucichł. Jak pomóc Irenie, jak jej wytłumaczyć, że każdego czło -wieka można mierzyć tylko jego własnym życiem? Że miara Janusza była jego miarą, a ona, Irena, znajdzie swoją własną. Dopiero czas, podobnie jak wszystkich nas, sklasyfikuje. Upiory, ciągle upiory! Łukasza nie dlatego odrzucono, że był zdrajcą, ale z tej przyczyny, że Garbek stworzył upiora. I nie on jeden stwarzał upiory, które należało obalić w następnych latach.

Chryste – zawołała nagle Maria – zapomniałam powiedzieć, że kilka dni temu Łukasz widokówkę przysłał! Że też mi z głowy uleciało! Łukasz sam pisał, wie pan, że on już trochę widzi. Przez tyle lat modliłam się o to i świece nosiłam. I łaskawy Bóg wysłuchał. Pisał, że za dwa, trzy tygodnie wróci do nas i prosił, żeby pana Piotra pięknie pozdrowić. Zaraz przyniosę, niech pan sam przeczyta.

250Skierowała się ku sieni, ale ją powstrzymałem. To nie łaskawy Bóg wysłuchał, lecz ktoś wszechmocny ze Stolicy.

Nie trzeba, pani Mario. Niech się pani nie trudzi. Jutro zobaczymy. W tym świetle trudno czytać.

Maria posmutniała. Ale czy wciąż można być dobrym dla innych i uważnym, czy zawsze trzeba się przed nimi ukrywać?

Myślałam – mówiła nieco zgaszona – że pan Piotr się ucieszy. Bo to pana zasługa i nie wiemy, jak się wywdzięczyć, wszystko u nas się odmieniło… Upiekłam na jutro – dodała – orzechowy tort dla pana. Aż wstyd powiedzieć, bo co dla pana taki tort…

Wzruszenie, na które nie byłem przygotowany! Tort orzechowy upiekła i mówi, że to dla mnie nic nie znaczy! Moja matka, kiedy przyjeżdżałem do niej z Teresą… Jakie to wszystko smutne i radosne. Może tylko rozczulające?

Ująłem dłoń Marii i mimo jej sprzeciwu dotknąłem ustami spękanej i ciemnej skóry, na której chorobliwe światło zwisającej nad nami żarówki utworzyło głębokie cienie. Wyczułem pod wargami wypukłą żyłę przebiegającą przez środek dłoni.

Ręka tej jednej matki i mojej matki, i ręce wszystkich zatroskanych matek całego świata… Płakały, kiedy szliśmy do walki, ale nie powiedziały „nie idź”, choć zostawialiśmy je bez opieki: posyłały nam swój chleb do obozów i stawały z węzełkami pod bramami więzień. Chciały nas wychować na „wielkich ludzi”, na bohaterów… Że nie jesteśmy wielkimi ludźmi ani bohaterami? W tym nie ma winy matek, o których myślę: niektóre ziarna czy nawet ziarenka, które nam dały, nie na każdym gruncie zakiełkują. Powiedziałem:

Proszę nic dla mnie nie robić, nie zasłużyłem, pani Mario. Plama blasku kołysała się pod naszymi stopami, to wiatr znowu chy-

botał blaszanym kloszem lampy. I byliśmy jak na pokładzie statku, który płynął nie wiadomo dokąd. Przestrzeń wokół nas pogrążała się w ciemnościach i tylko w oddali kominy wystrzeliwały w noc złote i różowe kłęby dymu i płomieni, a światła hut płonęły jak ogromne pochodnie podpalające nocne niebo. W powietrzu unosił się zapach mgły, wilgotnego węgla, siarki i przydymionego papieru. To przynosił ku nam czarny wiatr, chybotał moją kładką rzuconą w ciemność świata.

Słyszy pan? – odezwała się Maria. – Ona wciąż płacze. Czemu ona tak płacze?

Tak jest lepiej, pani Mario – powiedziałem – przez tyle lat żyła z myślą, że jej ojciec… pani zresztą też. Teraz to się wyładowało, człowiek musi się kiedyś wypłakać.

Jak ty kłamiesz i nawet nie mrugniesz powieką, nawet nie zadrży ci głos, a Maria cieszy się, żeś tak rozumnie powiedział!

Chyba tak jest, jak pan Piotr mówi. Może do niej zajrzeć?

Proszę się nie martwić, płacz przyniesie jej ulgę. I niech pani tam nie idzie. Ja także wyszedłem, żeby była sama.

251– Ona tam jeszcze zaśnie u pana. Aż mi wstyd za córkę.

Nie będę jej budzić, położę się w pokoju Łukasza. Skinęła głową.

Pan taki dla niej dobry. I dla nas wszystkich…

Pani mnie zawstydza. Wcale nie jestem dobry. Może tylko uparty.

Co też pan Piotr… Niech pan będzie dla niej dobry – nieśmiało ciągnęła Maria – z nią trzeba ostrożnie, Irenka jest drażliwa i delikatna. I ma swoje kaprysy. Pan Piotr sam widzi, że po tym, co pan dla nas zrobił, wszyscy się radujemy, a ona jedna chodzi markotna… Cóż, młoda jeszcze i nie ceni sobie, że ma co zjeść i w co się ubrać… I nie rozumie, dziewczynisko, bo i skąd, co to znaczyło żyć z ciężarem w sercu, że jest się żoną albo córką człowieka słabego na bicie…

Mario, chciałem krzyknąć, już nie mów! Ona wie więcej niż ty, niż ja, niż Łukasz. Nie znasz swojej córki. Nie mów! Maria mówiła dalej:

Być córką człowieka, co posłał na śmierć pięciu naszych przyjaciół, to straszna hańba, ale co ona o tym może wiedzieć? I nie rozumie, co znaczy, kiedy taki głaz już się stoczy z serca… Co z panem? Czemu pan Piotr nic nie powie?

Mario, ten pan Piotr przyprowadziłby tutaj twoją córkę i ona, która według ciebie nic nie wie, opowiedziałaby ci, jak Kluge wyłupywał oczy tym pięciu milczącym, zdradzonym przez twojego męża. Chcesz posłuchać? Już wibrowałem cały i czułem, jak opanowuje mnie ten sam nastrój, z jakim opuściłem pokój i płaczącą dziewczynę.

Tak, ona o tym nic nie wie – powtórzyła Maria. – Ale czemu pan nic nie mówi?

Nic nie miałem do powiedzenia. Wszystko powiedziałem Irenie. A Maria mówiła dalej:

Pan chyba także tego nie wie, prawda?

W ogóle mało wiem, pani Mario. Co można wiedzieć o innyth? Nic złego nie popełniłem, a jednak w Stolicy także źle o mnie mówią. I jeszcze trochę zaczekamy, nim mówienie stanie się prawdą. Przecież za taką walkę o prawdę, o ludziach i o Polsce, zginęło tych pięciu, i pani mąż, i za to Łukasz cierpiał. Świat się zmienia, nie stoi w miejscu. U nas także może być sprawiedliwiej…

Ale czy będzie? – zapytała Maria.

89

Irena boso przemknęła' przez sień, wbiegła na palcach do mego pokoju i wsunęła się pod koc.

Matka już śpi – powiedziała.

Skuliła się przy mnie i dyszała jak po długim biegu. Słyszałem, jak głośno bije jej serce.

Boję się.

252– Czego się boisz? Mnie?

Siebie.

Gdzieś to wyczytała? U Balzaca?

Nie śmiej się ze mnie. Po chwili powiedziałem:

Może poszłabyś spać?

Już mnie wyrzucasz? Chcesz zasnąć?

Mogę nie spać.

Jeżeli jesteś zmęczony, to zaśnij, a ja potem cicho wyjdę.

Nie, możesz jeszcze zostać. t

Już mi wszystko powiedziałeś?

Tak. Ale ty jeszcze coś ukrywasz.

Nieprawda.

Wspomniałaś kiedyś o Garbku, że czegoś tam nigdy mu nie wybaczysz. Co to było?

Och, tego nie mogę ci powiedzieć. Chciał mnie pocałować i dotknął mojej piersi.

Ładna przyjaźń, że to ukrywałaś.

Wolałabym, żeby to była miłość, a nie przyjaźń. W przyjaźni trzeba

0 wszystkim mówić, a w miłości można trochę bujać, żeby się sobie podoba ć\

Co za pomysły?

Głupie, prawda?

Nie wiem. Chyba nie.

Czy dziewczyna leżąca przy mnie więcej wiedziała o miłości niż ja? Czułem, że kapituluję przed wymaganiami życia, konwencji, obłudy, kompromisu. Łukasz powiedział mi kiedyś: „Może taka miała być twoja miłość, może już innej nie znajdziesz? Może z Teresą byłoby ci w życiu najlepiej? Cierpienie uczy człowieka i ją chyba nauczyło, jaka ma być miłość. Czego nauczyło ciebie?”

Czego mnie nauczyło… Że trzeba się poddać? Że wszystko, co istnieje na tej ziemi, musi się zdeformować i skazić dla własnego ocalenia? Religie, idee, miłości, przyjaźnie i cała nieogarniona reszta? Nie, nie mogę się poddać, jeszcze nie.

Pojadę jutro do Teresy i powiem jej… Więc jednak się poddasz? Wiedziałem, czego nauczyła mnie rozpacz. Potem krok dalej i znowu dalej,

1 zaczną pękać ogniwa. I tak pracować, jak wielu innych, tylko dla dobrej opinii i orderów? I kłamać, i milczeć, i udawać kogoś innego, i mówić tylko to, co jest w gazetach, żeby się podobać różnym Garbkom? I nie awanturować się o filtry odpylające powietrze, bez których trują się ludzie czarnym wiatrem? Nie, nie pozwolę się wciągnąć w takie kompromisy, nigdy! Nie pozwolisz? Znajdą się tacy, co na łańcuchach cię przyprowadzą. I poddasz się, jak ci najsłabsi i najsprytniejsi.

Głośno biło przy mnie. strwożone i niespokojne serce dziewczyny, które będzie .musiało przyjąć jeszcze niejedną porcję bólu. Może nas ominąć przydział radości, ale nie cierpienia, ono o nas pamięta.

253– Piotrze, wciąż myślisz o Teresie. Wolałbyś z nią być?

Myślisz, że wolałbym z nią?

Tak myślę.

Ireno, muszę do niej wrócić.

Nic się nie musi. Wrócisz do niej, bo chcesz.

Tak. Nie musi się wracać do nikogo ani do niczego, co się porzuciło. A jednak niekiedy się wraca, beż przymusu.

A czy ona jeszcze cię zechce?

Może nie zechce. Dlaczego miałaby chcieć? Jutro pojadę do Miasta i idąc do Teresy wstąpię do Klaudii. Może dowiem się od niej, że Teresa wychodzi za mąż. Może tak brzmiałaby nasza rozmowa:

Za kogo, Klaudio?

Za tego znajomego z „Arizony”, u którego spędziła noc* kiedy wracałeś ze Stolicy, pamiętasz, i potem przyszedłeś do mnie i zasnąłeś.

Ach, za tego z „Arizony”?

A co sobie wyobrażasz? Jak długo miała czekać?

Jeszcze trochę mogła zaczekać.

Z choinki się urwałeś? Myślisz, że można się tak długo męczyć i oczekiwać, aż ty łaskawie wrócisz, królewiczu z bajki?

Nie krzycz, Klaudio. Myślałem jednak, że Teresa mnie jeszcze kocha.

Mój drogi, już ci mówiłam kiedyś, że uczucie jest jak ślusarz: albo jest, albo go nie ma. Idiotyczna złota myśl, ale się sprawdza. Piotrze, ty nigdy nie zrozumiesz kobiet.

To nie Klaudia, ale Irena mówiła:

Myślisz, że ona cię zechce?

Nie wiem. Oduczyli mnie myślenia.

Ciągle nic się nie wie… A gdyby nie chciała? Ja ci tego nie życzę, Piotrzej ale gdyby tak się stało, czy wróciłbyś tutaj?

Tu czy do ciebie?

Przytuliła usta do mego ramienia i powiedziała wstydliwie:

Do mnie.

Nie miałabyś ze mnie pociechy. Jestem ponury, nie lubię chodzić na zebrania ani na zabawy sylwestrowe, narażam się różnym ważnym ludziom i nie umiem z nikim uczciwie pogadać, jeżeli nie wypiję przynajmniej ćwiartki wódki.

I jaki jeszcze jesteś?

Łatwowierny, naiwny i nazbyt wrażliwy. Pozwalam, by mnie karano za błędy innych. Zle o mnie się mówi w Stolicy, w Mieście i gdzie indziej.

Po co zmyślasz?

Tak sobie.

Przecież ci z Centrali pozwolili ci na spotkanie z Janiną Pytlak.

Tak, pozwolili. Oni mnie bardzo lubią. Życie by za mnie oddali. I zależy im, żebym wstąpił do partii.

254– No widzisz, nie jest tak źle. Zostaniesz jeszcze kiedyś dyrektorem Zjednoczenia, może ministrem, ja w ciebie wierzę.

Ale ja nie chcę zostać dyrektorem ani ministrem! Zabij mnie, trudno. Wolę ten czarny wiatr dmuchający w Dziurze.

Udajesz. Kto by nie chciał…

Są tacy.

A czym chcesz zostać?

Sobą. To cholernie dużo. I kiedy popatrzę w lustro, nie chcę się sobą brzydzić. Ale u nas trzeba być k i m Ś, a nie sobą.

Rozumiem, Piotrze. Nie myśl, że jestem taka głupia. Przytul mnie… Czemu nie chcesz się przytulić?

Gdybym cię kochał albo ty mnie, wtedy byłoby inaczej.

Jak chcesz.

' – Miałaś mi jeszcze opowiedzieć o Garbku.

To wcale nie jest takie straszne, ale wstydzę się.

Opowiedz.

I nie będziesz się ze mnie śmiał?

Nie.

Byliśmy kiedyś na takiej potańcówce prywatnej. U nas chłopcy mówią na takie wieczorki jasełka. I na tych jasełkach był także Garbek, tańczyliśmy, ktoś przyniósł patefon i piliśmy trochę wódki, ja piłam wino. Potem już zostały tylko dwie pary. Ten, co dał swój pokój na jasełka, był ze swoją narzeczoną, a ja byłam z Garbkiem. Tamci daleko mieszkali i musieli jechać… No i tak.

Co tak?

Bo muszę ci jeszcze coś opowiedzieć. Jeszcze nigdy nie byłam z mężczyzną i ciekawiło mnie, jak to jest. Wszyscy dokoła i matka, i w szkole, ostrzegali mnie przed chłopcami, grozili piekłem, nieślubnym dzieckiem, chorobami, hańbą i w ogóle. To wszystko drażniło tylko wyobraźnię. A ci, co ostrzegali, był na przykład taki jeden nauczyciel, sami dużo dziewic popsuli, a z tych, co już były przez innych zepsute, także chętnie korzystali. Ale u nas w szkole prawie każda dziewczyna kogoś miała i śmiały się ze mnie, mówiły, że dziewictwa trzeba się wstydzić, że dzisiaj to przeżytek i nikt na to nie leci. Ja im nie wierzyłam, ale byłam aż gorąca od myślenia, jak to jest, kiedy tuli się do mężczyzny i kiedy on to robi… Wstydzę się mówić… I chciałam się tej cnoty pozbyć, wszystko jedno z kim, bo po co mi ona… Słuchasz? Nie nudzisz się?

Opowiadaj.

Więc jak tamci już pojechali, to ten jeden ze swoją narzeczoną poszedł do drugiego pokoju. Domyślałam się, co oni tam robią, nawet było słychać, i był podniecający nastrój, a w głowie szumiało od wina. Garbek usiadł koło mnie i chciał mnie pocałować, ale nie dałam się, wtedy przycisnął mnie do siebie. Wyrywałam się i zsunęliśmy się na podłogę… Pomyślałam sobie, że już wszystko jedno i niech to już się stanie,

255tylko żeby on mnie nie całował, pozbędę się tego i będę-jak inne, niech mi dadzą spokój z dziewictwem…

Nie mów, jeżeli się wstydzisz – powiedziałem.

Nie wstydzę się ciebie, sama tego nie rozumiem. Ale wolę ci powiedzieć. Garbek był wtedy jakiś dziki, gorący i jego ręce biegały po mnie jak żywe zwierzątka, jakby same dla siebie żyły, daleko od jego ciała… Kiedy poczułam, że zadarł mi spódniczkę i że już się przyciska do mnie, i zaraz może się to stać, zaczęłam krzyczeć i płakać, i uciekłam do łazienki, i siedziałam tam całą noc, aż do rana, zamknęłam się na klucz i płakałam. Garbek stał pod drzwiami i prosił, a później ten kolega ze swoją narzeczoną także. Nikomu nie otworzyłam drzwi i nawet się nie odzywałam. A rano, jak oni jeszcze spali, pobiegłam prędziutko do domu… Dobrze zrobiłam, prawda?

Ślicznie.

I ciągle nie wiem, kiedy to się stanie.

Byle nie stało się w takich okolicznościach jak wtedy. To powinno być piękne przeżycie, to pierwsze.

Teraz też tak myślę. Ale z tobą…

Co ze mną?

Objęła mnie za szyję i mocniej przywarła ciałem.

Byłoby inaczej, prawda? – szepnęła.

Gdybym ciebie kochał i gdybyś ty mnie kochała. Wtedy byłoby inaczej.

Będę bez ciebie bardzo nieszczęśliwa. Życie jest strasznie smutne.

Dlaczego tak. myślisz?

Bo ciągle trzeba z czegoś~rezygnować.

Są także przeżycia radosne, możesz mi wierzyć.

Jest ich tak mało!

Trzeba się umieć cieszyć i nie rezygnować z nich, kiedy się zdarzą.

Ale pomyśl: radość matki i dziadka oparta jest na twoim kłamstwie. A więc kłamstwo także może uszczęśliwić.

To dla nich nie ma znaczenia i tylko mnie dotyczy.

I mnie.

Ty nie skłamałaś.

Lecz mam udział w twoim kłamstwie, to jednakowo obciąża. Bo nie powiem im prawdy.

Po chwili Irena zapytała:

Piotrze, śpisz?

Nie.

Myślisz o Teresie, prawda? I jest ci smutno. W milczeniu pieściłem jej włosy.

Nie, Ireno. Nawet w największym smutku może być i chyba zawsze jest coś promiennego, jakaś drobina dawnej albo przyszłej radości… Kiedy niedawno chorowałem w tej leśniczówce w Z., myślałem często, że gdybym kiedyś zdołał opowiedzieć czy opisać, co przeżyłem tutaj

256i w Mieście, powstałaby smutna opowieść, ale prześwietlałoby ją coś bardzo ludzkiego i pełnego nadziei, jak światełko, które prześwieca w ciemnym lesie, słońce przez chmury… Albo jak nenufary na bagnie.

Zaśmiała się. Leżąc przy mnie była tak bardzo odmienna od tej Ireny odzianej w sukienki! Znikła jej wyniosłość, niezależność i duma. Przemieniła się w skuloną, zziębniętą i bezbronną dziewczynkę. Czy tylko w takiej sytuacji można poznać, kim jest kobieta? Ale która z nich jest prawdziwsza, ta rozebrana czy ta dbająca o fałdy sukienki i poprawiająca włosy albo przekrzywiony szew na pończosze? Chyba obie są prawdziwe, nikt tego nie rozstrzygnie.

Myślałem o Teresie. Muszę do niej wrócić.

Może pójdziesz spać? Jesteś już bardzo senna – powiedziałem.

Nie chcę spać… Piotrze, pozwolisz czasem przychodzić do ciebie? Jak dzisiaj? Jeszcze nigdy w życiu nie leżałam obok mężczyzny. Czasami żal mi Garbką, mogłabym już być jego żoną. To musi być śmieszne uczucie być czyjąś żoną, to znaczy nie śmieszne, ale dziwne… Teresa byłaby zazdrosna, gdybym tutaj przychodziła. Jakbyś mnie kochał, także bym ci nie pozwoliła… Nie gładź mnie już po głowie, bo chce mi się płakać. I pocałuj mnie teraz na dobranoc. Mnie w domu nikt nie całuje na dobranoc.

Musnąłem ustami jej wargi i oczy. Niecierpliwie drgnęła i wciągnęła głowę w ramiona.

Teraz idź spać, dobrze?

Udawała, że śpi. Może obawiała się, że każę jej odejść. Przez moment zdawało mi się, że ukradkiem pochlipuje. Ale i to ucichło wraz z jej przyspieszonym oddechem i wkrótce, leżąc bez ruchu, zasnęła.

Myślałem, jak znaczna jest różnica w moim stosunku do niej, do Klaudii i do Teresy: różnica rozpaczy, tęsknoty i miłości. Czułość wobec Klaudii i stłumione pożądanie Ireny, a także współczucie dla niej, nie dawały mi prawa do tych dziewcząt. Ale czy cokolwiek zdobywa się zgodnie z prawem? Czy prawa, które ustanowiłem dla siebie, obowiązują kogoś poza mną?

90

Byłem sam, chociaż czułem bicie serca przytulonej do mnie dziewczyny. Zaskoczyła mnie identyczność tego opuszczenia z samotnością pozostawioną w Mieście, przeżytą tego wieczoru, kiedy do oczekującej mnie Teresy, oślepiająco nagiej, zawołałem rzucając na tapczan jej bieliznę i suknię:

Na co czekasz? Weź swoje rzeczy i natychmiast się ubierz!

I znowu przewrotny czas przetasował dnie jak karty, stał się miazgą, plazmą ciągliwą i amorficzną, ciekłą i bijącą wprawdzie ciągle ze swego źródła., ale płynącą zarazem w odwrotnym, wstecznym biegu, w obie strony trwania; i wciągał mnie w przepaść przeszłości, i znowu wyrzucał pamięć na powierzchnię, niczym okruch korka.

257Wyjaśniłem wtedy Teresie, że jeśli chodzi o nas, już nic nie możemy sobie ofiarować. Trudno o tym mówić, chyba się domyśla, jak trudno – wolałbym uderzyć pięściami ó mur i szkło, pokaleczyć dłonie i tak oszukać ten nie umiejscowiony ból, który rozprzestrzenia się także wokół mnie.

Nagle odepchnęła się jednym skrętem ciała ocTmoich pleców i znalazła się w rogu tapczanu, pod ścianą, skulona i pochylona do przodu, jakby przygotowana do ucieczki albo do obrony. Widziałem tylko jej niesamowite oczy, wydawało się, że jedynie w nich istnieje.

Nie! – zawołała. – Nie! Nie! – krzyknęła i przeraziła mnie namiętnością i pogardą wypełniającą jej głos. – Nie! Nic nie mów, nie tłumacz, wszystko rozumiem, już wiem, teraz już wiem!

Chwyciła w pięści pukle włosów, zakołysała się kilkakrotnie, jak modlący się Żydzi. Odsłonięta i naga pochyliła do przodu ciężar klęczącego ciała i wsparła te dłonie wplątane we włosy na pomiętym kocu. Tak trwała w bezruchu.

Ułożyłem ją na tapczanie, otuliłem kocem. Delikatnym ciałem wstrząsnęły dreszcze i szloch. Poddała się tej opiece. Kiedy wyczułem, że jest spokojniejsza, powiedziałem:

Jeszcze ciągle nie wiesz, kim byłaś dla mnie. Z Klaudią mogła się zdarzyć taka pożegnalna noc, podobna wszystkim poprzednim, chociaż ona płakała tej nocy. Ale nie z tobą, nie z tobą, Tereso! Czy naprawdę nie rozumiesz?

Ta przepaść i ten mur przed nią, mur, który dzieli nas wszystkich i nawet najbliższych sobie skazuje na samotność! Nie rozumiała, że żąda niemożliwości, i że z jakąś inną kobietą może się to zdarzyć nawet dzisiaj. Ale nie z nią, jednak nie z nią! Jak wytłumaczyć? Chyba tak, żeby ją obrazić, a przecież nie chciałem obrażać Teresy.

Chodź – powiedziała. – Tak nie może być, żebyś mnie nie chciał, nie może tak być…

Pieszczotliwym gestem dotknęła swoich piersi.

Wstałem. Sięgnąłem po jej suknię. Cisnąłem ją na tapczan.

Wydało mi się, że mówię łagodnie, ale chyba zabrzmiało to brutalnie, po prostu dobór słów był brutalny i nic nie znaczył ton, jakim to powiedziałem:

Na co czekasz? Weź swoje rzeczy i natychmiast się ubierz. I wyjdź stąd.

A więc dopiąłem swego. Czułem, że w tym momencie nienawidzi mnie, o to tylko szło. Może teraz zrozumie.

Wtedy zawstydziła się swojej nagości. Przestraszyła się, że widzę jej obnażone ramiona i piersi, i biodra, i uda.

Otuliła się kocem aż po szyję, jakby wychodziła z wanny otoczonej przez mężczyzn.

Odwróć się – powiedziała. – Odwróć się, nie patrz na mnie! – powtórzyła z gniewem i złością.

25891

Wydobyła się z pamięci fraza wiersza, który dostałem od Klaudii: „Czym jest nasza niewinność, czym jest nasza wina? Wszyscy są nadzy, nikt nie jest bezpieczny”. I w rozpamiętywaniu własnego życia, pomyślałem, że wszyscy, którzy mnie otaczali, byli jednak nadzy, kiedy demaskowały ich czyny.

Ale nic. Wiedziałem więcej o sobie niż o ludziach spotkanych w ostatnich latach, ponieważ znałem także moje marzenia i nie sprawdzone postanowienia, nie wyrażone opinie, moje myśli. Czy zastanawiając się nad Marią, Łukaszem i Januszem, Teresą, Klaudią i Ireną, nad Garbkiem, Filipem i Janiną Pytlak, i nad wszystkimi innymi, czy nie popełniałem błędu w ich ocenie, czy moje widzenie nie było zdeformowane? . To nieprawda, jak twierdzi Sartre, że człowiek jest tym, co robi, i że ostatecznie definiują go czyny. Działanie ludzi mniej ich określa i mniej o nich mówi niż ich marzenia, niż to, co chcieliby uczynić, czego nie mogą lub nie chcą ujawnić przed innymi. Znałem ich tylko z własnej obserwacji, z tego, co sam widziałem i o czym mi mówili, o czym chcieli powiedzieć. Wszelkie domysły były tylko niepewną spekulacją.

A więc?

Czy Teresa zdradziła mnie tylko wtedy, kiedy ją na tym schwytałem? Czy Klaudia naprawdę nie znudziła się mną, kiedy odchodziła? Może Maria nienawidziła Łukasza porównując go z Januszem? Tak często mówiła o nim w nieokreślony sposób: „on”… Czy trena nigdy nie leżała obok mężczyzny, chociaż zapewniała, że nie? Czy Łukasz nie umówił się z synem, że właśnie Janusz ma zdradzić, i tym samym ocalić ojca, bo podpatrzony przez szpicla, był nieodwołalnie skazany na tortury i śmierć? A ja? Czy nie zająłem się Łukaszem tyleż dla ocalenia mojej wiary w sprawiedliwość, ile po to, by podświadomym podstępem doprowadzić do dzisiejszej nocy z Ireną? Do nocy, w której mógłbym ją posiąść?

To nieprawda. W tak zawiłych kłamstwach ani oni, ani ja nie umielibyśmy żyć. Kłamstwa przemijają i dekonspirują się na wszystkich kontynentach,.we wszystkich państwach, także w sercach ludzi. I nie ma takiej siły, która się temu przeciwstawi. Reszta jest nie milczeniem, lecz złudzeniem.

Byłem znowu sam, twarzą w twarz z milczeniem nocy i moją rozterką.

Czułem nieomylnie, a może omylnie, jak chwieją się kładki łączące mnie z innymi ludźmi, jak chyboczą nad przepaścią moje kruche pomosty, które przerzucałem w ciemność świata i w ciemność tej nocy.

Za oknem wył jadowity, czarny wiatr. Ale i on wkrótce umilknie.

1952-1955 Katowice 1984 WarszawaPOSŁOWIE

W nierozsądnie i nazbyt pochopnie zapomnianych latach pięćdziesiątych, kiedy pisałem tę powieść (1952-1953), pamiętałem, o czym mówił Jaspers; oto sens jego wypowiedzi, przeze mnie stieszczony:

Kto pozostaje bierny wobec zła, ten obciąża się moralną przewiną, jeżeli przez swoją obojętność nie wyzyskał okazji do działania, by ocalić tych, którzy byli zagrożeni. Ślepota wobec nieszczęścia innych, ów brak wyobraźni, obojętność wewnętrzna, słabość lub lęk przed niebezpieczeństwem – to wszystko stanowi moralną przewinę”.

Zgodna była taka teza z ideologią stanowiącą teoretyczną podstawę ustroju naszej powojennej Ojczyzny. Także dlatego, już w 1953 roku, pisałem powieść „Kładka w ciemność świata”. Bo nie umiałem być obojętny wobec zła. Niestety, z przyczyn ode mnie niezależnych i wówczas – nie tylko dla mnie – niepojętych, powieść nie mogła się ukazać, mimo świetnych lub nader przychylnych tzw. recenzji wewnętrznych (np. Jerzy Andrzejewski, Andrzej Kijowski, Jan Pierzchała, Jan Wyka, Hieronim Michalski) i mimo umów zawieranych kolejno z kilkoma wydawnictwami.

W ciągu dziesięciu lat zmieniałem chytrze tytuły kolejnych wersji powieści, lecz i to na nic. Dopiero prawie ćwierć wieku temu, już pod piątym z kolei tytułem, zdołano opublikować spore fragmenty, niszcząc do możliwego w owym czasie minimum czy też maksimum sens, atmosferę, nastrój i zasadnicze przesłanie powieści.

Rozgoryczony tymi perypetiami i nawet złośliwościami pewnych ludzi o mentalności Garbka, dzisiaj już wyrzuconych z partii, nie usiłowałem nawet – mimo kolejnych etapów bardziej sprzyjających twórczości – wydać oryginału „Kładki w ciemność świata”. Wróciłem do niej dopiero po trzydziestu kilku latach od chwili jej napisania i złożyłem w 1984 roku ten nieszczęsny i nieco poprawiony maszynopis w wydawnictwie „Iskry”, gdzie go przyjęto dzięki życzliwości dyrekcji i zrozumieniu moich intencji.

Dzisiaj, po upływie tylu lat, mam do tej książki inny stosunek niż wtedy, kiedy ją pisałem. Drażnią mnie pewne naiwności moich ówczesnych młodzieńczych pasji – pozostawiam je jednak w tym wydaniu, po-

260nieważ pewne problemy są mi wciąż bliskie i drogie. To wszystko, co mam na swoje usprawiedliwienie. Wybaczcie więc autorowi błędy jego młodości. Bo wiem już nazbyt dobrze, o czym myślał Ernest Hemingway pisząc w, „Śmierci po południu” (cytuję w przekładzie B. Zielińskiego): „Teraz wiem, iż rzeczy się zmieniają i nie przejmuję się tym. Dla mnie zmieniło się wszystko. Niech więc wszystko się zmienia… Widzieliśmy, jak wszystko to przemijało, i znowu będziemy świadkami, jak przemija. Najważniejsze jest trwać, wykonywać swoją robotę i widzieć, słyszeć, uczyć się i rozumieć, i pisać wtedy, kiedy jest coś, co się wie, a nie przedtem i nie nazbyt długo potem”.

A. W.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Andrzej Wydrzyński Plama ciemności
Donimirski Andrzej Niezwykłe kobiety w dziejach świata od starożytności do końca XIX wieku, w histo
Kolana szpotawe do korekty
Akira Yooshimura, DOKORE~1, Do korektora
5.Powstanie świata, Do szkoły
plan1, BIZNESPLAN (do korekty, edycji dokończenia), I
Niby echo spoza świata (do św Cecylii)
Faktury do korekty zaznania podatkowego 2014 (zasiedzenie popdatek od wzbogacenia)
Kolana szpotawe do korekty2
Skvorecky Josef Przypadki inżyniera ludzkich dusz (do korekty)
rozmiary pliki TABELE ROZMIARSW ODZIEŻY do korekty
Biblijne stworzenie Świata - do fragmentu Księgi Rodzaju kl. I gimnazjum, GIMNAZJUM
Analiza FOR 17 2012 Norweski welfare state do korekty
plan1 ~$ZNESPLAN (do korekty,?ycji dokończenia)
Jądro ciemności- opracowanie, Do Matury, J. Polski, Opracowania lektur i wierszy
tekst do korekty, Rozrywka, FILOLOGIA POLSKA, FILOLOGIA POLSKA, DRUGI ROK
Kolana szpotawe do korekty

więcej podobnych podstron