Karol May Niebezpieczne szlaki

Karol May




Niebezpieczne szlaki





Sąd na prerii


Bawiłem onegdaj wraz z Winnetou u Nawajów, którzy zaliczają się do wielkiego narodu Apaczów i uważają mego czerwonego brata za swego najwyższego wodza. Obozowali wówczas pośród wyżyn, w miejscu zwanym Agna Grande i zamierzali podążyć stąd do Kolorado, czekali jednak przybycia pewnej ilości białych myśliwych, z którymi ja miałem się u nich spotkać. Tymczasem straże przyprowadziły do obozu dwóch obcych Indian, których schwytano wśród bardzo podejrzanych okoliczności. Poddano ich badaniom, nie można było jednak z nich wydobyć ani jednego słowa. Twarzy nie mieli pomalowanych, a że nie nosili plemiennych oznak, więc nie można było określić, do jakiego szczepu należą. Wiedząc, że Utahowie w ostatnich czasach wrogim okiem patrzyli na Nawajów, rzekłem do Winnetou:

— Sądzę, że to wojownicy Utahów, gdyż plemię to posuwa się coraz bardziej na południe i wydaje się planować napad na Nawajów. Przypuszczam, iż wysłali tych dwóch drabów na przeszpiegi.

Sądziłem, że Winnetou przyzna mi rację. Lecz on, który zna wszystkie szczepy czerwonych lepiej ode mnie, odpowiedział:

— To Pa-Utes, mimo to brat mój ma słuszność, uważając ich za zwiadowców.

— Czyżby Pa-Utes zwąchali się z Utahami?

— Winnetou jest tego pewien, gdyż inaczej obaj Indianie nie odmawialiby odpowiedzi.

— W takim razie konieczna jest najwyższa ostrożność! W takim miejscu jak to, trzeba sądzić, że zwiadowcy oddalili się od swoich najwyżej o trzy dni drogi. Stąd można wnioskować iż wrogowie są blisko.

— Uff! Poszukamy ich.

— Kto?

— Ty i ja.

— Nikt więcej?

— Czworo dobrych oczu widzi lepiej niż sto złych, a przy tym im więcej nas będzie, tym łatwiej narazimy się na dekonspirację.

— Słusznie, ale może będziemy musieli wysłać gońca do obozu.

— A więc zabierzmy ze sobą jednego Nawaja, nikogo więcej. Howgh!

To ostatnie słowo powstrzymało mnie od dalszych propozycji. Wiedziałem bowiem, iż przyjaciel mój powziął ostateczną decyzję. Oddział Nawajów, który nas gościł, składał się, nie licząc kobiet, dzieci i starców, z trzystu dzielnych wojowników pod kierownictwem Nitsas Kera, bardzo zdolnego wodza. Starczyło więc sił do odparcia wroga, który, według naszych przypuszczeń, nie mógł się zjawić w zbyt licznym zastępie. Wszelako byliśmy na tyle przezorni, że wysłaliśmy gońca do najbliższego oddziału, aby zawiadomił o niebezpieczeństwie. W czasie krótkiej narady z Nitsas Kerem zapadła decyzja zgodna z życzeniem Winnetou. Apacz, ja i młody ale wypróbowany wojownik ruszyliśmy na zwiady. Nawajowie zaś, pozostali na miejscu, zaciągnęli podwójne straże, pieczołowicie strzegąc obu jeńców i oczekując powrotu naszego lub gońca. Było bardzo wcześnie, kiedy wyruszyliśmy, mieliśmy cały dzień jazdy przed sobą. Wiedzieliśmy jedynie, że Utahowie obozują na południu tego samego terytorium, Pa-Utes zaś siedzą u zbiegu Utah, Kolorado, Arizony i Nowego Meksyku. Była to wiadomość dosyć mętna, tym bardziej, iż należało sądzić, że skoro wrogowie zamierzali napaść na Nawajów, to opuścili swe stanowiska. Dokąd więc mieliśmy się zwrócić? Tego pytania nigdy nie zadałby westmanem, my natomiast mieliśmy drogowskaz, na którym mogliśmy polegać, mianowicie trop obu zwiadowców. Znaleźliśmy go, zaraz za obozem.

Działo się to w jednej z najbardziej urodzajnych miejscowości Arizony. Kraj ten posiada nader ubogie źródła. Nieliczne rzeki mają swe koryta w bardzo głębokich kanionach, główna rzeka Kolorado płynie między skałami, wznoszącymi się miejscami zupełnie pionowo na przeszło dwa tysiące metrów, stanowiącymi łyse płaskowzgórza, wystawione na spiekotę słoneczną i szalejące huragany. Potoki, niezbyt głęboko położone, są rzadkością tutaj. Oazy te, zarośnięte trawą lub zagajnikiem i gęsto zadrzewione, cieszą swym widokiem oko podróżnika. Tam gdzie się takie małe potoki schodzą, spotkać można nawet lasy i ciągną się zielone prerie. Taki błogosławiony zakątek stanowiła właśnie okolica którą obecnie jechaliśmy. Nietrudno więc było znaleźć ślad obu schwytanych zwiadowców.

Ponieważ schwytano tych ludzi natychmiast po ich przybyciu, ślady były jeszcze świeże. Mogliśmy więc jechać galopem, nie spuszczając oka z tropu. Zwiadowcy zdawali się jechać przez całą noc, w każdym razie nie znaleźliśmy nigdzie śladu obozu. Wkrótce jednak teren przybrał charakter skalisty musieliśmy zwolnić biegu, aby nie zboczyć ze śladu. Wszelako w mroku nocnym zwiadowcy nie mogli przestrzegać wymogów ostrożności, toteż, aczkolwiek na twardziej skale nie mogło być mowy o śladach kopyt, nie brakowało jednak innych wskazówek.

Dopiero wieczorem przybyliśmy do strumienia, nad którym poprzedniego dnia odpoczywali. Znaleźliśmy tu zakopane leki i garnki z farbą, które przekonały nas, iż zwiadowcy istotnie są Pa-Utesami, i że znajdują się na wojennej ścieżce. Spędziliśmy tu całą noc, a następnego dnia rano pojechaliśmy dalej.

Niestety niepodobna było już poznać śladów, nie było to jednak przeszkodą, gdyż wystarczyło trzymać się kierunku na Rio San Juan, aby znów na nie natrafić. Pomknęliśmy więc w kierunku północno-wschodnim, z początku przez sawannę, a potem przez równinę skalną, tak gładką i łysą, jak gdyby była z betonu.

Koło południa zauważyliśmy na dalekim horyzoncie ruchome punkty, które się do nas zbliżały. Ponieważ nie było nigdzie dookoła kryjówki, a nie wiedzieliśmy czy mamy przed sobą czerwonoskórych, czy białych, więc zeskoczywszy z koni, kazaliśmy im się położyć, po czym ułożyliśmy się przy nich na kamieniu. Dzięki temu przybywający nie mogli nas z daleka dojrzeć. Ruchome punkty powiększyły się i wkrótce ujrzeliśmy wyraźnie trzech jeźdźców. Winnetou przysłonił oczy ręką, wytężył wzrok i zawołał:

— Uff! Dick Hammerdull, Pitt Holbers i trzeci biały, którego nie znam!

Hammerdull i Holbers zaliczali się do owych myśliwych, których oczekiwaliśmy w obozie. Ja także poznałem ich i podniosłem się z ziemi. Ponieważ Winnetou i Nawaj poszli za moim przykładem, trzej jeźdźcy zobaczyli nas i z miejsca osadzili rumaki. My natomiast kazaliśmy koniom skoczyć na nogi, dosiedliśmy ich i pomknęliśmy naprzeciw. Hammerdull i Holbers poznali nas i pogalopowali na spotkanie z radosnymi okrzykami.

Trzeba wiedzieć, że ci dwaj westmani byli oryginałami całą gębą, jacy się pojawiają jedynie na Dzikim Zachodzie. Wszyscy znajomi przezywali ich odwróconymi tostami. Tost oznacza złożone razem dwa kawałki chleba z masłem. Dick i Pitt zwykli byli w walce opierać się plecami, aby łatwiej obronić się przed napastnikiem, byli więc złożeni, ale nie stronami posmarowanymi masłem, stąd też nazwa odwróconych tostów.

Hammerdull był małym i co się rzadko na Zachodzie zdarza, niezwykle tęgim mężczyzną. Twarz miał pokancerowaną i napiętnowaną licznymi szramami, zawsze gładko ogoloną. Chytrość jego dorównywała odwadze, co czyniło go pożądanym towarzyszem, aczkolwiek ja osobiście nieraz pragnąłem, aby działał bardziej rozważnie, niż śmiało. Posługiwał on się stale zwrotem „czy… czy nie, to na jedno wychodzi” i prawie zawsze budził nim uśmiech na twarzach swoich towarzyszy.

Pitt Holbers był, w przeciwieństwie do niego, nader długi i szczupły. Jego chude oblicze było… już miałem powiedzieć, iż było zawinięte w brodę, ale skłamałbym bardzo, gdyż cała broda składała się z niespełna setki włosów, które w rozsypce obrastały oba policzki, podbródek oraz górną wargę i zwisały stąd aż do samego pasa. Wyglądało to tak, jak gdyby mole wyżarły mu dziewięć dziesiątych zarostu. Pitt był bardzo skąpy w słowie, bardzo rezolutny, nader użyteczny jako towarzysz i odzywał się tylko wtedy, gdy go pytano.

Trzeciego jeźdźca nie znaliśmy. Był wyższy od Holbersa, a przy tym zastraszająco suchy. Zdawało się że słychać prawie, klekotanie jego kości. Od razu poczułam, iż nie będę mógł się z nim zaprzyjaźnić, twarz miał nerwową, spojrzenie zaś wyzywające. Był to z pewnością człowiek twardy i bezwzględny.

Dick Hammerdull zawołał na przywitanie:

— Winnetou, Old Shatterhand! Czy widzisz, Pitt Holbers, stary coonie, czy widzisz ich?

Coon jest skrótem od racoonszop. Było to w tym wypadku pieszczotliwe przezwisko.

Stary coon, mimo żywej radości, odpowiedział:

— Jeśli myślisz, Dicku, że ich widzę, to masz zupełną słuszność. Schwycili nasze ręce i potrząsali z całej siły. Hammerdull krzyczał:

— Nareszcie, nareszcie mamy was!

— Nareszcie? — zapytałem. — Nie mogliście się przecież spodziewać, że nas już tutaj spotkacie, bo umówiliśmy się w Grande, odległym o półtora dnia drogi. Czyżby tęsknota do nas była aż tak wielka?

— Naturalnie! Nieskończenie wielka!

— Gdzie są pozostali?

— W tym sęk! Dlatego właśnie tęskniliśmy do was i dlatego wypędzaliśmy ostatnie siły z naszych wierzchowców. Musimy czym prędzej mknąć do Agna Grande po przyzwoity oddział Nawajów.

— Dlaczego?

— Aby napaść na Pa-Utesów, którzy schwytali naszych towarzyszy. Naprzód zatem messurs, bo możemy się spóźnić z pomocą.

Chciał popędzić konia. Lecz zdążyłem go chwycić za cugle i rzekłem:

— Nie tak szybko, Dicku! Przede wszystkim musimy wiedzieć, co się zdarzyło. Zejdźcie z koni i opowiedzcie.

— Zejść z konia? Ani mi się śni! Mogę opowiedzieć podczas jazdy!

— Ale ja chcę wysłuchać w spokoju. Znacie moje usposobienie. Zbyteczny pośpiech może tylko zaszkodzić. Zanim się zacznie działać najpierw całą rzecz należy rozważyć.

— Ale nie ma czasu na rozważania!

— Mówię wam, że mamy dosyć czasu. Najpierw musicie opowiedzieć, kim jest wasz towarzysz!

Winnetou zsiadł z konia, ja również. Trzej przybysze musieli zatem iść za naszym przykładem.

— No, Pitt Holbers, stary coonie, musimy więc tracić nasz cenny czas — mruknął Hammerdull. — Co o tym sądzisz?

— Skoro Old Shatterhand i Winnetou tego pragną, musi to być słuszne — odpowiedział zapytany.

— Słuszne, czy nie, to na jedno wychodzi, trzeba śpieszyć z pomocą, ale cóż, nie możemy się sprzeciwiać!

Przysiedli się do nas. Nieznajomy podał mi rękę tak, jak byśmy się już dobrze znali, ja zaś uścisnąłem ją bardzo lekko, gdyż nie przywykłem ściskać ręki człowieka, do którego nie czuję sympatii. Skoro chudzielec wyciągnął rękę do Winnetou, ten udał, iż nie spostrzega tego gestu. Apacz zatem czuł w stosunku do tego człowieka tę samą antypatię co i ja.

— Chcecie wiedzieć, kim jest ten gentleman, — oświadczył Dick Hammerdull. — Nazywa się Flechter, od trzech dziesiątków lat hasa na Dzikim Zachodzie i przyłączył się do nas wraz z czterema kolegami, pragnącymi poznać Old Shatterhanda i Winnetou.

— Tak, messurs, to prawda, co powiedział mister Hammerdull, — wtrącił Flechter. — Włóczę się już prawie trzydzieści lat na Far West i podjąłem się zmusić tych przeklętych czerwonych, ażeby diabła poszukali na innym gruncie. Takie drańskie kanalie, jak oni, niech ich diabeł porwie, a ponieważ ufam, że panowie podzielacie moje zdanie, więc będą musieli spieprzać stąd hultaje.

Mowa ta krótko mówiąc mnie zdegustowała. Tyle przekleństw w takiej krótkiej oracji! Gdy skończył przyjrzał się nam, jak gdyby spodziewając się najwyższego uznania! Ja zaś odczułem te przekleństwa jak ciosy w głowę. Teraz już wiedziałem dobrze, kogo mam przed sobą, wiedziałem lepiej, niż mi to mógł powiedzieć Hammerdull.

Nieraz opowiadano o tym człowieku, którego każdy mógł poznać po jego brudnych wyrażeniach. Tak, to był westman, ale najniższego gatunku! Nie było czynu, do którego nie byłby zdolny. Stryczek już nieraz wisiał nad jego głową. Jego nienawiść do Indian przewyższała wszystko, co można sobie było wyobrazić, a kiedy się słuchało o niektórych jego czynach, to nieraz włosy formalnie stawały dęba.

Dodajmy do tego, iż delektował się przekleństwami, tak że w końcu nawet ludzie ordynarni oddalali się od niego. Jakieś niezwykłe szczęście musiało mu dopisywać, że dotychczas nie zetknął się że skutecznością prawa i uchodził zemście Indian, aczkolwiek każdy, kto go poznał, twierdzi, że ten nikczemnik zasługuje na okrutną śmierć.

Niezwykła kościstość i przekleństwa zyskały mu przezwisko Old Curling-Dry, jednak wiadomo było, że każdy, kto śmiał go tak nazwać przy nim ryzykował głową.

— No, czy aby nie jesteście niemi messurs? — zapytał, nie otrzymawszy odpowiedzi. — Zdaje się, że umiecie mówić!

Winnetou siedział z nieruchomą twarzą i opuszczonymi powiekami. Gdyby zechciał odpowiedzieć, uczyniłby to nożem, a nie wargami. Dlatego wolałem go uprzedzić.

— Powiedz mi pan, czy się nie mylę, uważając pana za Old Cursing-Dry!

Zerwał się na równe nogi, wyciągnął nóż i huknął:

— Jak… co… kim jestem… jak mnie pan nazwał?! Czy mam tym żelazem przebić pańskie przeklęte mięso? Uczynię to natychmiast, jeśli mnie pan nie poprosi o wybaczenie i…

— Milcz! — przerwałem mu, wyciągając rewolwer i mierząc w niego. — Przy najmniejszym ruchu nożem dostaniesz kulę w łeb! Old Shatterhand nie pozwala się tak prędko zarżnąć jak się ci wydaje. Zobacz, że i Winnetou trzyma swój rewolwer gotowy do strzału! Przybyliście dziś do ludzi, którzy zwykli nie robić długich ceregieli. Widzisz przecież, że mój palec spoczywa na cynglu. Odpowiadaj, czy jesteś Old Cursirg-Dry, czy nie?

Oczy Flechtera rozbłysły gniewem, ale widząc naszą przewagę, schował nóż, usiadł i rzekł z pozornym spokojem:

— Nazywam się Flechter. Jak mnie inni nazywają, to ani mnie ani was nie obchodzi!

— Obchodzi nas chyba, kto się do nas przyłącza! Dicku Hammerdull, czy wiedział pan, że ten człowiek jest Old Cursing-Dry!

— Nie — odpowiedział zakłopotany Dick.

— Jak dawno przebywacie razem?

— Może z tydzień. Jak myślisz, Pitt Holbers, stary coonie?

— Jeśli sądzisz, Dicku, że tak długo, to sądzisz słusznie. — odpowiedział Holbers.

— Czy słusznie, czy nie, to na jedno wychodzi, jest dokładnie tydzień, ani dłużej, ani krócej.

— A więc musiały zwrócić waszą uwagę jego przekleństwa? — dodałem.

— Jego przekleństwa? Hm, tak! Myślałem chwilami, że mógłby się inaczej wyrażać, ale nie wiedziałem, że jest to Old Cursing-Dry!

— Nie chcę teraz nic powiedzieć, ale gdybyście wiedzieli, kogo sprowadzacie… wiecie zresztą, co mam na myśli. W naszej obecności mówi się przyzwoicie. Nie znosimy przekleństw, a komu to nie przypada do gustu, ten może jak najprędzej się ulotnić, jeśli nie chce, abyśmy mu pomogli. Na teraz dosyć! Mamy coś ważniejszego do omówienia. Oczekiwaliśmy was oraz innych ludzi. Czy wpadli w ręce Pa-Utesów?

— Tak.

— Kiedy?

— Wczoraj wieczorem.

— Gdzie?

— Nad Rio San Juan.

— W jaki sposób?

— Nie wiem, w jaki sposób.

— Nie pojmuję! Wszak musisz wiedzieć, co się zdarzyło?

— Byłoby to słuszne, gdyby się zdarzyło w naszej obecności, mister Shatterhand.

— Więc was przy tym nie było?

— Nie. Oddaliliśmy się po mięso, a ponieważ nie od razu znaleźliśmy zwierzynę, więc uszliśmy dosyć daleko od obozu. Kiedy wróciliśmy, było już zupełnie ciemno i wpadlibyśmy na pewno w ręce Pa-Utes, gdyby nie mister Flechter, który wyjechał na nasze spotkanie, aby nas ostrzec.

— Dalej. Dosiadaliście wierzchowców?

— Tak, ponieważ wyruszyliśmy na antylopy.

— Flechter również dosiadał konia?

— Naturalnie! Skoro więc spotkaliśmy się z nim zsiedliśmy z rumaków i podkradliśmy się do obozu. Udało nam się tak zbliżyć, że zobaczyliśmy ośmiu towarzyszy, leżeli spętani wśród czerwonoskórych.

— Wszyscy żywi?

— Tak. Nie byli nawet ranni.

— Hm, to bardzo dziwne! Czy nie słyszeliście żadnych strzałów?

— Nie, byliśmy zbyt daleko od obozu.

— Czy nie było śladu walki?

— Dwaj martwi Indianie leżeli w pobliżu ogniska.

— To dziwne! Czy podsłuchiwaliście?

— Czy podsłuchiwaliśmy, czy nie, to na jedno wychodzi, nie przemówiono ani słowa. W ogóle zbytnio się narażaliśmy i musieliśmy dbać o własne bezpieczeństwo. Dlatego czym prędzej pośpieszyliśmy do naszych koni i pomknęliśmy.

— Dokąd?

— Oczywiście do was, gdyż nic innego nam nie pozostawało, jak odszukać was i przy pomocy Nawajów odbić jeńców. Dlatego proponuję natychmiast ruszyć do Agna Grande i…

— Cierpliwości! — przerwałem.— Jeszcze daleko do tego! Przed powzięciem decyzji musimy wszystko dokładnie poznać. Przede wszystkim chodzi o obu zabitych Indian? Kto ich zabił? Może pan wie, Flechter?

— Zostaw mnie pan w spokoju! — odparł. — Co mnie tam obchodzą czerwoni hultaje!

— Czy nie obchodzą pana także biali koledzy, których schwytano?

— Gdyby tam nie był mój syn i mój bratanek, mógłby ich diabeł zabrać!

— Słuchaj pan, wyrażaj się pan inaczej, bo cię przepędzimy i zobaczy pan, jak uwolnią się pana krewni! Jesteśmy gotowi im pomóc, ale musimy znać całą prawdę! A zatem nie wie pan, w jakich okolicznościach zostali zabici obaj Indianie?

— Nie.

— A więc opowiedz pan, jak nastąpił napad?

— Nie mogę tego zrobić, gdyż mnie tam nie było.

— A więc i pan wyszedł z obozu? Dokąd?

— Po mięso.

— To i pana do tego wyznaczono?

— Nie, ale czas mi się bardzo dłużył, więc pojechałem sobie. Kiedy wróciłem, po zapadnięciu zmierzchu, usłyszałem okrzyki wojenne czerwonych, dobiegające z obozu. Nic mi innego nie pozostało, jak jechać Hammerdullowi i Holbersowi na spotkanie. To wszystko, co wiem o tej przeklętej historii.

— Ilu było Pa-Utesów?

— Mogło ich być trzystu. Jeżeli będziemy mieli połowę tej ilości Nawajów, to podejmuję się wyrwać tym drańskim włóczęgom życie z ich świńskich cielsk, tak że…

— Zamilcz! — zgromił go Apacz, dotychczas milczący. — To ty zastrzeliłeś obu Pa-Utes!

— Nie, nie ja!

— Kłamstwo! Ty jesteś mordercą!

Oczy obu wbiły się w siebie. Brązowe rysy Apacza byty zimne i dumne, prawdziwie królewskie, podczas gdy twarz Flechtera spłonęła rumieńcem bezsilnej złości, nie mógł dłużej niż kilka sekund wytrzymać spojrzenia Winnetou. Musiał opuścić powieki, ale podniósł palce jak do przysięgi i zawołał:

— Pragnę oślepnąć lub ulec zmiażdżeniu, jeśli jestem mordercą! To wystarczy chyba, abyście mi dali spokój z pieprzonymi czerwonymi diabłami!

Zimny dreszcz mną wstrząsnął. Ja także uważałem go za mordercę. A teraz ta zuchwała przysięga! Nie mogłem wypowiedzieć słowa. Lecz Winnetou podniósł się i rzekł tonem proroka, który przenika spojrzeniem przyszłość:

— Ten biały od razu przy powitaniu przeklął całą czerwoną rasę, a więc wszystkich moich braci oraz mnie samego. Winnetou milczał, ponieważ wie, że dobry Manitou obraca przekleństwo złego człowieka w błogosławieństwo. Teraz jednak bluźnił on przeciwko samemu wielkiemu i sprawiedliwemu Manitou, sprowokował więc jego zemstę. Założył się z Wszechmogącym o światło swoich oczu i o całość swoich członków. Winnetou widzi, jak sprawiedliwość Boża spada nań i nie chce mieć w tym udziału. Wielki Manitou wie, podobnie jak ja i Old Shatterhand, że on jest morderca, i zapłaci mu tak, jak tego żądał. Howgh!

Skoro Apacz usiadł Flechter podskoczył i powtórzył; swoje bluźnierstwo w taki sposób, że już nie mogłem usiedzieć. Podszedłem doń, podniosłem pięść i huknąłem:

— Milcz, człowieku, bo zmiażdżę cię jak gada, którego śmierć jest dla innych błogosławieństwem! Ja także nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Od nas nie możesz spodziewać się pomocy!

Przestraszył się ale miał jeszcze tyle czelności, że powiedział szyderczo:

— Wyrzekaj się mnie pan w diabla imieniu. Ja pana pomocy nie potrzebuję, bo nie chodzi o mnie, ale o jeńców. Tylko dla nich spodziewaliśmy się pomocy od wielce znakomitych panów westmanów. Teraz dziękuję bardzo.

— Nie dziękuj, gdyż niczego od nas nie możesz żądać. Co się tyczy jeńców, uczynimy wszystko, co jest w naszej mocy. Jeśli ratunek jest możliwy, na pewno będą uratowani.

— Ale w takim razie musimy się śpieszyć! — wtrącił Dick Hammerdull. — Nie powinniśmy tracić ani chwili czasu, mister Shatterhand! Jak sądzisz, Pitt Holbers, stary wonie?

— Hm — odburknął z namysłem zapytany. — Jeśli dobrze rzecz rozważyć, nie możemy nic lepszego uczynić, jak zdać się na Winnetou i Old Shatterhanda. Są rozsądniejsi od ciebie stary Dicku, nie mówiąc już o mnie!

— Lepiej byś zrobił, gdybyś wcale nie mówił. Taki coon jak ty, nie powinien wcale mówić!

— Well! Ponieważ masz bezsprzeczną słuszność, więc proszę cię, abyś na przyszłość nie zadawał mi pytań, a wówczas stary coon będzie mógł zamknąć na zawsze dziób.

Oczywiście żartowali, gdyż nigdy w życiu jeszcze na serio się nie pokłócili. Sprzeniewierzyliby się swemu przezwisku tostów. Hammerdull musiał opisać nam dokładnie miejsce obozu. Na zakończenie dodał:

— Prawdopodobnie jednak nie zastaniemy już tam czerwonych, jestem przekonany, że nas ścigają. Dlatego nalegam, abyśmy szybko podążyli do Nawajów.

— Jesteś w błędzie Dicku. — odpowiedziałem — Nie ścigają was. Gdyby Pa-Utes wiedzieli, że trzej biali zbiegli, widzielibyśmy ich tu już dawno. Są bezwzględnie przeświadczeni, że wszyscy biali wpadli w niewolę.

— Ale nasze ślady! Wszak z nich musieli wnosić, że pojechaliśmy na polowanie!

— Jak mówiłeś napad nastąpił wczoraj wieczorem po zapadnięciu zmroku, a dziś rano ślady wasze były już tak nieznaczne, że niepodobna określić, czy powstały po napadzie, czy przed nim. Wasi zaś towarzysze będą się stanowczo wystrzegać zdradzenia was, gdyż od waszej ucieczki zależy ich ocalenie. Dodajmy do tego, że Indianie znajdują się na wojenne ścieżce, i że nie mogą wieźć ze sobą trupów.

Pogrzebią je na miejscu. Wprawdzie skrócą tradycyjny ceremoniał, mimo to przed jutrzejszym południem nie będą jeszcze gotowi. Poza tym nic ich nie nagli, czekają powrotu swoich zwiadowców nie wiedząc, że wpadli w ręce naszych Nawajów. Widzicie więc, że mamy dosyć czasu!

— Czy dosyć czasu, czy nie, to na jedno wychodzi. Zastosuję się jednak do pana decyzji ponieważ jest pan istotnie mądrzejszy od Pitta Holbersa, starego coona, który to sam przyznał.

— Nie mówiąc już oczywiście o tobie, drogi Dicku — odciął się Holbers.

— Zamilknij! Powiedziałeś, że nie chcesz więcej mówić. Co pan zamierza czynić, mister Shatterhand?

— Winnetou postanowi. Ja prowadziłem badania, resztę pozostawiam memu czerwonemu bratu.

Winnetou i ja znaliśmy się lepiej, niż jacykolwiek inni ludzie. W chwilach, kiedy należało powziąć decyzję, mogło się zdawać, że posiadamy jedną duszę, jedną myśl. Co jeden wypowiadał, to drugi już potwierdzał w myślach. Tak się też obecnie stało. Apacz bowiem badawczo spojrzał mi w twarz i skoro skinąłem, zwrócił się do Nawaja, który z nami przybył, a który przez cały czas rozmowy był milczącym świadkiem, kiedy bowiem mówią wodzowie, zwyczajny wojownik musi milczeć.

— Czy mój młody czerwony brat zna dokładnie Deklil-Naszla, Czerwony Kanion rzeki Juan?

Zapytany skinął w milczeniu, Apacz zaś ciągnął dalej:

— Z obu jego wylotów prowadzą wąskie ścieżki, które znają tylko wojownicy Nawajów. Nitsas-Ker, ich wódz, niech zaprowadzi swoich wojowników do kanionu, połowę z nich niech umieści u górnego wylotu, drugą zaś u bliższego, ale niezupełnie na dole, aby ich nie dostrzeżono, pragniemy bowiem zwabić tam Pa-Utesów. Dopiero, kiedy wrogowie wejdą, bliższy oddział może podejść aż do samej wody i pokazać się nieprzyjacielowi. Wówczas Pa-Utesi, zamknięci przez dwa oddziały, będą musieli się poddać, jeśli nie zechcą wszyscy polec, ponieważ znajdą się pomiędzy wysokimi, gładkimi ścianami kanionu, gdzie nie mogą się ukryć. Wojownicy Nawajów, osłonięci przed strzałami, będą im zagrażać zewsząd. Będą bowiem ukryci za skalnymi blokami. Czy mój brat zrozumiał?

Znowu odpowiedziało mu skinienie.

— Niech więc natychmiast siada na koń i szybko rusza do swoich!

W kilka chwil później młody Nawaj, nie wymówiwszy ani słowa, odjechał. Po czym i my dosiedliśmy rumaków i pomknęliśmy w kierunku San Juan, którego wybrzeża znaliśmy obaj bardzo dobrze. A gdybyśmy nawet nie znali, to Hammerdull i Holbers byliby wyśmienitymi przewodnikami. Na Flechtera nie zwracaliśmy najmniejszej uwagi, tak, jak gdyby go wcale nie było. On jednak po chwili namysłu, pojechał za nami.



* * *


Winnetou, podobnie jak i ja, był przeświadczony, iż Pa-Utesowie przebywają jeszcze w miejscu, gdzie napadli na białych. Jednakże przez ostrożność nie obraliśmy prostej drogi, którą ewentualnie podążać mieli do Nawajów, bo mogło się zdarzyć, iż wyruszyli w drogę wcześniej, niż sądziliśmy, lub też że wysłali nowych zwiadowców.

Pojechaliśmy więc na wschód. Drugiego dnia w południe, kiedy stanęliśmy na takiej samej wysokości, na jakiej znajdował się obóz, pojechaliśmy dalej, aby następnie skręcić na lewo i zbliżyć się do miejsca ich postoju z północy. Było rzeczą pewną, że czerwoni nie spodziewali się wroga z tej strony. Wszakże musieliśmy być przezorni, gdyż tak liczny oddział potrzebuje wiele mięsa, toteż zapewne sporo wojowników udawało się na polowanie.

Dotarliśmy do rzeki daleko w dole jej biegu i rozłożyliśmy się obozem w pobliżu małej polany, zewsząd okrążonej zagajnikiem.

Teraz należało się zająć Pa-Utesami i ich jeńcami. Było to przedsięwzięcie trudne i niebezpieczne. Ofiarowałem się do roli zwiadowcy,

Winnetou jednak chciał iść sam, wobec czego musiałem ustąpić.

Skoro się oddalił, poczęliśmy zacierać ślady kopyt końskich.

Zmuszony byłem udzielić upomnienia Old Cursing-Dry. Wprawdzie niechętnie z nim rozmawiałem, ale niechęć musiała ustąpić, skoro w grę wchodziły nasze głowy. Jechał wciąż za nami, a kiedy zeskoczyliśmy z koni, poszedł za naszym przykładem i położył się opodal w trawie. Od wczoraj nikt z nas nie odezwał się do niego ani słowem. Widać było, że jest na nas w najwyższym stopniu rozdrażniony. Może nawet knuł w duszy zemstę. Gdyby między jeńcami nie było jego syna i bratanka, mógłbym przypuścić, że zamierza nas wydać w ręce Indian. Kto mógł wiedzieć, jakie myśli i rachuby zaprzątały jego mózg! Dlatego uważałem za stosowne przełamać uporczywe milczenie. Musiałem się z nim rozmówić, podszedłem więc do niego i zapytałem:

— Jechał pan za nami od wczoraj Flechter, chociaż pana o to nie prosiliśmy. Zdaje się, że pan nadal zamierza dotrzymać nam towarzystwa. Czy tak?

— To nie pana sprawa!— brzmiała odpowiedź.

— Sądzę, że to nas bardzo obchodzi i upominam pana, abyś mówił do mnie innym tonem. Nie zwykłem wysłuchiwać grubiaństw bez odpowiedniej reakcji! Widział pan i słyszał, że nie chcemy o panu nic wiedzieć, jeśli mimo to jedziesz za nami i obozujesz wraz z nami, to moglibyśmy ostatecznie znieść to, o ile według naszego przekonania nie narazisz nas na szkodę.

— Na szkodę? — parsknął złośliwie. — Pshaw! Wam już nic nie może ani pomóc, ani zaszkodzić!

Ledwie zdążył to powiedzieć, zerwałem z najbliższego krzewu gałązkę grubości palca, zdarłem z niej liście i smagnąłem go kilkakrotnie przez twarz.

— Tak! Kto nie chce słuchać, ten poczuje. Nauczę cię uprzejmości! Wydał nieartykułowany okrzyk wściekłości, podskoczył i wyrwał rewolwer, aby we mnie wycelować, ale, nim zdążył skierować lufę, uderzyłem go po ramieniu tak, że broń upadła na ziemię i natychmiast walnąłem go pięścią w skroń. Runął jak kloc. Gruby Hammerdull stał już przy mnie i zawołał zachwycony:

— Hergh-day! Nareszcie, nareszcie widzę słynne uderzenie Shatterhanda! Thank you, sir Drab się doigrał. Czy go nie spętamy odrobinkę, aby po oprzytomnieniu nie palnął jakiegoś głupstwa?

— Dobrze! Kilka rzemieni dokoła nóg i rąk nie zawadzi.

— Podejdź tu, Pitt Holbers, stary coonie! Ozdobimy chude gnaty tego Old Cursing-Dry pół tuzinem skromnych kokardek. A może myślisz, że nie?

Pitt podszedł z uśmiechem na twarzy i odpowiedział jak zwykle:

— Jeżeli sądzisz, że tak przystoi, możemy to zrobić, stary Dicku!

— Czy zrobimy, czy nie zrobimy, to wychodzi na jedno, ale w każdym razie będzie to zrobione.

Nie tylko go spętali, ale również przywiązali do tęgiego krzewu, aby nie mógł ruszyć się z miejsca. Skoro skończyli, Dick otarł ręce i rzekł z zadowoleniem:

— Przy panu zupełnie inaczej się żyje, sir! Zajeżdżamy szkapy od miesięcy, a nie zdarzyło się nic godnego uwagi, ledwo zaś pana spotkaliśmy, a już tkwimy po szyję w przygodach.

— A przedwczorajszy napad? Czy to nie była przygoda? — zapytałem.

— Była dla innych, nas ominęła. W ciągu jednego tygodnia przeżywa się z wami więcej, niż z kimś innym w ciągu roku. Znana to rzecz. Teraz trzymamy mocno starego przeklętnika i możemy o czymś innym pomyśleć. Co pan powie o potrawie z ryb? Nasze mięso już prawie na wyczerpaniu.

— Czy macie wędki?

— Co za pytanie? Co też panu po głowie się błąka, sir! Jest Dick Hammerdull, a nie ma wędek? Spytaj pan raczej, czy w naszej miłej San Juan znajdziemy ryby. A może chcesz wyłowić i wysmażyć pijawki, Pitt Holbers, stary coonie?

— Hm! Jeśli myślisz, że są tak tłuste jak ty, to można. Milsze mi jednak ryby, żołądek mój nie zniósłby dzisiaj pijawek.

Tak długą mówkę rzadko kiedy wygłaszał Pitt Holbers: ta jednak wysławiała jego ulubioną potrawę! Mogłem ich na szczęście zapewnić, iż połów będzie pomyślny. Poszli więc nad brzeg i tam się schowali, aby nie spostrzegł ich jakiś przypadkowy Pa-Utes. Wyciągnąłem się w trawie i zamknąłem oczy, aczkolwiek nie byłem zmęczony. O śnie nie mogło być mowy, skoro oczekiwałem Apacza. Prawdziwy jednak westman, kiedy leży zwykł przymykać oczy, gdyż wówczas słuch ma znacznie bardziej wyczulony.

Upłynęła może godzina, kiedy wreszcie obaj wędkarze wrócili. Połów był tak obfity, że mógł starczyć na obiad i wieczerzę. Niestety, nie mogliśmy zapalać ogniska przed przybyciem Winnetou, ponieważ nie byliśmy pewni bezpieczeństwa. Nos Indiański wyczuwa z daleka zapach ogniska, a jeszcze dalej zapach pieczonego mięsa czy ryb. Czas mijał, nadeszło południe. Upłynęły jeszcze dwie godziny, obaj przyjaciele niepokoili się o Apacza. Aby ich uspokoić, musiałem im uprzytomnić, jak wielka odległość dzieli nas od obozu, Old Cursing-Dry już dawno ocknął się z omdlenia, ale oczy miał zamknięte i nie poruszał się . Nam było to tylko na rękę. Wreszcie zaszemrało coś w zagajniku. Ukazał się Winnetou. Twarz jego była równie nieruchoma jak poprzednio, ale znałem go zbyt dobrze, abym miał nie poznać, że przynosi dobre wieści. Skoro zobaczył ryby, objaśnił nam sytuację na swój sposób. Nie mówiąc mi słowa, poszukał trawy, zgarnął ją, wyciągnął punks i podpalił zielsko. Dick Hammerdull zrobił wesołą minę, trącił łokciem Pitta Holbersa i rzekł:

— Wszystko zdaje się być w porządku, możemy spokojnie smażyć nasze pijawki. Co o tym myślisz, Pitt Holbers, stary coonie?

— Jeśli myślisz, że cieszy mnie z góry przysmak, to masz słuszność, stary Dicku.

Podzielono ryby na dwie porcje, jedna była przeznaczona do natychmiastowego spożycia, druga pozostawała na wieczerzę. Potem każdy dostał swoją cześć, nawet Rechter.

Winnetou widział, że stary przeklętnik jest spętany, ale nie pytał o powód. Podobnie i ja nie pytałem go o wynik zwiadu, albowiem wiedziałem, że sam wszystko opowie, kiedy uzna za stosowne. Natomiast dwaj pozostali towarzysze nie mogli usiedzieć cierpliwie. Dick Hammerdull, ledwo przełknął ostatni kęs, wytarł usta zatłuszczonym do połysku rękawem i rzekł:

— Tak, teraz jesteśmy syci i możemy pomyśleć o Pa-Utesach. Mam nadzieję, że jeszcze nie wyruszyli?

Ponieważ Winnetou nie odpowiadał, Dick dodał:

— A może się mylę i wrogowie już opuścili obóz?

Łagodny uśmiech drgnął na męskiej twarzy Apacza, kiedy odpowiedział wymijająco:

— Rosa spada w swoim czasie, a słońce świeci w swoim. Dlaczego brat mój nie czeka, aż nadejdzie pora opowiadania?

— Po prostu dlatego, że jestem ciekaw, — odpowiedział grubas z komiczną szczerością.

— Squaw może być ciekawa, a nie mężczyzna, tym bardziej, kiedy jest takim wojownikiem jak Dick Hammerdull. Jednakże ciekawość mego brata zostanie zaspokojona. Pa-Utes jeszcze nie wyruszyli.

— Gdzie są?

— W obozie, na który uprzedniego dnia dokonali napadu. Winnetou zliczył ich dokładnie. Jest tam dwakroć po stu mężczyzn i sześćkroć po dziesięciu. Przywodzi im Pats-avat, wódz Pa-Utesów.

— A jeńcy?

— Leżą spętani, ale zdrowi i cali. Uwolnimy ich tej nocy.

— Uwolnimy? — spytał grubas z radosnym zdziwieniem. — Sądziłem, że lepiej będzie poczekać z tym, póki Pa-Utesi nie wpadną w ręce Nawajów, wówczas biali i tak będą wolni.

— Winnetou wierzy, że jego biały brat się myli. Kiedy zamkniemy Pa-Utesów w kanionie, nie uwolniwszy uprzednio jeńców, to wrogowie będą mogli nam stawiać warunki i grozić, że zabiją białych. Jeśli zaś ci będą już wolni, wrogowie będą zmuszeni przystać na wszystkie nasze warunki.

— Słusznie, zupełnie słusznie! Ja także wolę, abyśmy już dzisiaj uwolnili naszych przyjaciół, gdyż będzie to nie lada fortel. Ale w jaki sposób to zrobimy?

— Brat mój dowie się w stosownej chwili. Winnetou podsłuchał rozmowę Pa-Utesów. Dowiedział się, dlaczego jeszcze nie wyruszyli i w jakich okolicznościach napadli na białych. Między dwoma zabitymi jest syn wodza, uroczystość pogrzebowa potrwa zatem do jutra rano. Grób jego bowiem musi być bardzo wysoki. Jeszcze po północy będą musieli nad nim pracować. Wódz jest wściekły i być może, zabije jeńców, aby ich dusze obsługiwały jego syna w Wiecznych Ostępach.

— Well, to mi się nie podoba!

— Byłaby to tylko zemsta, której czerwonych nauczyli biali. Byłaby to tylko kara, tym bardziej sprawiedliwa, że podwójnie ugodziłaby w mordercę, którego syn i bratanek znajdują się pomiędzy jeńcami.

— A więc to jednak Old Cursing-Dry?

— Tak.

Flechter leżał na tyle blisko, aby słyszeć każde słowo. Oczy otworzył, gdy dawano jeść. Usłyszawszy teraz ostatnie słowa Apacza, zawołał:

— To nie ja: nie mam o tym najmniejszego pojęcia. Te pieprzone łotry są najniegodziwszymi draniami jacy istnieją na świecie. Przysięgam na diabła, że mówię prawdę!

Winnetou nie zwrócił na tę odpowiedź uwagi i kontynuował:

— Pa-Utesi nie zamierzali właściwie tam obozować. Nie odkryliby obecności białych, gdyby nie dokonano morderstwa. Syn wodza wraz z dwoma innymi wojownikami wyprzedzali oddział, gdy nagle z zasadzki padły szybko jeden po drugim dwa strzały i syn wodza zwalił się z konia martwy, a wraz z nim jeden z towarzyszy. Kule przebiły im głowy.

— Czy to dowód, że ja ich zabiłem? — ryknął wściekle Flechter.

Winnetou zwrócił się do Hammerdulla i Holbersa:

— Jeśli ten człowiek jeszcze raz ośmieli się podnieść głos, to niech moi bracia wsadzą mu knebel do ust i zwiążą go. Następnie rzucimy go do rzeki, aby powoli zatonął.

Po chwilowej przerwie wrócił do watka rozmowy:

— Drugi Pa-Utes który uszedł cało, skierował konia ku miejscu, skąd padły strzały. Wówczas ujrzał jeźdźca. Ponieważ niezupełnie się jeszcze ściemniło, mógł dokładnie obejrzeć tego człowieka i jego rumaka. Jeździec nosił na głowie słomkowy kapelusz, a pod nim chustkę, jaką często noszą kowboje. Niestety, wojownik nie mógł go doścignąć. Koń napastnika był ciemnej maści, na boku z prawej strony miał jasną plamę. Moi bracia wiedzą kto nosi taki kapelusz i taką chustkę i czyj rumak ma taką jasną plamę. Winnetou wie to dokładnie z rozmowy dwóch Pa-Utesów.

Oczywiście, wszystkie te oznaki dotyczyły Flechtera. Mimo to ważył się zaprzeczać i syknął ze złością:

— Kłamstwo, czysta blaga! Co taki czerwony bydlak powiada, nie ma żadnej wartości. Przysięgam na diabła, że jestem niewinny.

Apacz mówił dalej zimnym, dobitnym głosem:

— Czy bracia moi przypominają sobie słowa, jakimi ten człowiek przy spotkaniu z nami wyraził się o Indianach, chociaż wiedział, iż ja sam jestem czerwonym? Ile słów powiedział, tylu jest świadków i sędziów przeciwko niemu, on a nikt inny jest zabójcą, chociaż przysięgał, że nim nie jest!

Old Cursing-Dry szarpnął więzami i krzyknął:

— A ja ponawiam swoją przysięgę przy wszystkich diabłach. Niechaj oślepnę, niechaj kości mam zmiażdżone, jeśli jestem zabójcą! Jesteście tak głupi, że…

Nie mógł dokończyć, bo ja już klęczałem przy nim. Trzymając go prawą ręką mocno za gardło, lewą urwałem mu z poły kawał sukna i zgniotłem w pięści. Nacisnąłem mocno na krtań, a wówczas usta jego rozwarły się szeroko. Po chwili knebel tkwił mocno. Hammerdull postarał się o drugą szmatę, którą zawiązał Flechterowi usta, aby nie mógł językiem wypchnąć knebla. Teraz, zabezpieczeni przed jego elokwencją, wróciliśmy na swoje miejsca.

Długo siedzieliśmy w milczeniu, każdy znał myśli i uczucia swych towarzyszy. Co mieliśmy począć z tym człowiekiem? Zwrócić mu wolność, to znaczy wypuścić wściekłe, dzikie zwierzę. Wydać go Pa-Utesom? Tak, zasłużył na to, gdyż on był zabójcą i tylko śmierć mogła go unieszkodliwić.

Winnetou położył mi rękę na ramieniu i rzekł, jak gdyby czytając w moich myślach:

— Niech brat mój nie ma wątpliwości. Jeśli mu żal nawet tak złego człowieka, to wódz Apaczów sam będzie sędzią. Old Cursing-Dry zostanie wydany Pa-Utesom. Powiedziałem. Howgh!

— Czy uważasz mnie za słabego?

— Nie, ale za sentymentalnego.

— Masz rację, nawet ten człowiek budzi we mnie litość, choć nie jego ciało, lecz dusza.

— Nie troszcz się o niego. Czy masz władzę otwierania mu oczu? Jeden, jedyny tylko posiada ową moc, a mianowicie wielki, dobry Manitou. Nauczyłeś mnie zawierzać mu we wszelkich okolicznościach życia. Czy sam się temu sprzeniewierzyłeś? Ziemskie życie tego bluźniercy i zabójcy podpada pod nieubłagalne prawa prerii, ale dusza jego należy do Manitou. Odtąd nie będzie naszym towarzyszem, lecz jeńcem, którego mamy wydać Pa-Utesom. Dlatego nie powinien być świadkiem naszych rozmów — dodał już półgłosem. — Winnetou powie wam teraz, w jaki; sposób zdołamy uwolnić ośmiu jeńców. Dick Hammerdull i Pitt Holbers znają miejsce, gdzie obozują Pa-Utesowie. Rozciąga się tam mały półwysep, połączony z brzegiem wąskim przesmykiem. Na tym półwyspie umieszczono jeńców, ponieważ jest to najbardziej bezpieczne miejsce.

— Znam ten półwysep — skinął Hammerdull. — Chcieliśmy tam rozbić obóz, ale zrezygnowaliśmy z powodu obfitości komarów. Brzegi są zarośnięte krzewami.

— To nam jest na rękę. Jeńcy są spętani i o ucieczce drogą wodną nie można marzyć. Dlatego wystarczy jeden strażnik, stojący na przesmyku. I jeśli nawet byli tak ostrożni, że wystawili dwóch, czy trzech wojowników i to nie szkodzi. Możemy ich unieszkodliwić w ciągu minuty.

— Well. Jestem przeświadczony, że sam dam radę więcej niż trzem strażnikom, równie szybko przetniemy więzy jeńców, ale co później?

Na brzegu obozuje przeszło dwustu pięćdziesięciu Indian, pomiędzy którymi nie będziemy mogli się przekraść.

— Nie mam tego zamiaru, ponieważ umkniemy wodą.

— Hm! Czy nie łatwiej to powiedzieć, niż wykonać? Jestem wprawdzie pewny, że wszyscy jeńcy umieją pływać, jednak przez pewien czas nie będą mogli poruszać członkami, ponieważ długo leżeli w pętach.

Niepodobna też, aby wszyscy pływali równie szybko, dlatego oddalimy się od siebie, a później trzeba będzie czekać na wolniejszych.

— Mój biały brat nie zwrócił uwagi na moje słowa, powiedziałem, że umkniemy wodą a nie w wodzie. Nie popłyniemy, lecz zbudujemy tratwę. Jeśli ktoś będzie musiał płynąć, uczynimy to my, ja i Old Shatterhand.

— Ach, tratwa! Ale tratwa, która ma zmieścić osiem osób, musi być tak duża, że Indianie bezsprzecznie ją zobaczą, mimo że dziś nów i w nocy będzie bardzo ciemno. Jak sądzisz, Pitt Holbers, stary coonie!

— Jeśli myślisz, że dziś jest nów, to masz słuszność, stary Dicku, — brzmiała odpowiedź — jednak Winnetou wie dobrze, czego chce.

— Czy wie, czy nie wie, to na jedno wychodzi, ale nie zmienia postaci rzeczy. Ja także jestem najzupełniej przeświadczony, że musi mieć jakiś dobry pomysł. Co pan o tym sądzi, mister Shatterhand?

— Domyślam się zamiaru naszego czerwonego brata. Tratwa — odrzekłem — powinna ujść niepostrzeżona. A Pa-Utesowie, gdyby zostali na wybrzeżu, ujrzeliby ją niechybnie, dlatego przypuszczam, że Winnetou zamierza ich odciągnąć.

— Mój brat odgadł słusznie — skinął Apacz. — Trzeba wywabić Pa-Utesów.

— Ale w jaki sposób? — zapytał Dick HammerdulL

— Za pomocą ogniska.

— Dobrze! Ale gdzie je rozpalimy? Nie możemy podpalić lasu.

— Las jest święty dla wodza Apaczów. Nie powinien zginąć. Ale musimy podpalić coś, co jest święte dla Pa-Utesów, aby ich przerazić. Inaczej nie opuszczą obozu.

— Jestem naprawdę ciekaw, co Winnetou wybierze na spalenie?

— Nowy grobowiec.

— Świetnie! Ta myśl jest warta dziesięciu tysięcy dolarów! Jednak grobowiec nie zapali się, bo jest kamienny!

Nie trzeba wcale spalić samego grobowca, skoro zgromadzimy na nim trochę trawy i chrustu, a następnie podłożymy ogień, czerwoni przerażą się i pośpieszą na ratunek.

— Tak, lecz dopiero go wznoszą, a więc musimy czekać. A nawet później będzie to dosyć niebezpieczne, gdyż wrogowie zostawią tam strażników.

— Mój brat Dick Hammerdull niech sobie uświadomi zwyczaje czerwonych narodów! Skoro grobowiec będzie gotów, złoży się nieboszczyka i wszyscy się wycofają oprócz ojca. Trzeba go bowiem zostawić samego, aby mógł zaintonować pieśni, które tylko dusza zamordowanego powinna wysłuchać.

— Czy zabijemy go?

— Nie, Old Shatterhand i Winnetou nie zabijają nikogo chyba, że zmuszają ich do tego okoliczności. Dostanie uderzenie od Old Shatterhanda, aby milczał. Ponadto nic mu się złego nie stanie.

— Ale nie możemy jednocześnie znajdować się przy grobowcu i na tratwie! Czerwonoskórzy zgaszą ognisko, zanim będziemy gotowi, a wówczas nasz plan będzie pod znakiem zapytania.

— Dick Hammerdull niech się nie martwi. Wszystko będzie w porządku. Tak dokładnie obliczymy czas, aby powodzenie było pewne.

Teraz przystąpimy do pracy i sklecimy tratwę, musi być gotowa, nim zacznie zmierzchać.

— Czy jesteśmy pewni, że nikt nas nie będzie obserwował?

— Winnetou wie dobrze, że Pa-Utesowie nie przybędą tutaj.

— Przybędą, czy nie, to na jedno wychodzi. Ale zawsze to lepiej, jeśli się nie dowiedzą, że tu jesteśmy i z jakim nosimy się zamiarem.

Zawsze i we wszelkich okolicznościach jest lepiej, jeśli staje się to, co jest najlepsze. Jak myślisz, Pitt Holbers, stary coonie!

— Jeśli myślisz, że lepiej jest lepiej, drogi Dicku, to ani mi się śni mieć coś przeciwko temu. — odparł Pitt.

Zaczęliśmy ścinać cienkie konary, robota z powodu braku narzędzi szła powoli, ale cicho i sprawnie. Nie brakło również świeżych, giętkich witek do wiązania drewna. Zanim upłynęły dwie godziny, mieliśmy gotową tratwę. Sporządziliśmy dwa stery, na przedzie i z tyłu, a poza tym cztery wiosła, aby w razie potrzeby płynąć szybciej, niż prąd.

Następnie zabrano cztery wiązki suchego drewna oraz trawy i złożono na tratwie. Teraz trzeba się było zająć końmi, musieliśmy je gdzieś bezpiecznie ulokować. Znajdowaliśmy się, jak już rzekłem, nad obozem Pa-Utesów, wypadało więc płynąć na tratwie wciąż naprzód, po uwolnieniu jeńców, po czym skierować się do drugiego brzegu, aby wrogowie ścigając nas, musieli się przeprawić przez rzekę. Dlatego należało ukryć konie w odpowiednim miejscu, za obozem wrogów. Oczywiście, dotyczyło to także Old Cursing-Dry.

Przeprawiliśmy konie tratwą na drugi brzeg. Hetchera przytroczyliśmy do jego siodła. Pitt Holbers musiał zostać przy tratwie. Pojechaliśmy następnie wzdłuż rzeki, nie przy brzegu, lecz w takiej odległości, że mogliśmy być pewni, iż nikt nas nie zauważy.

Aby wykorzystać światło dzienne, jechaliśmy galopem. W pół godziny później od obozu dzieliło nas zaledwie pół mili. Prowadził stąd mały, ciasny, zadrzewiony wąwóz. Przywiązaliśmy konie do drzew, jak również jeńca, aby nie mógł się uwolnić. Nie tając wściekłości, kopał nas nogami, nim spętaliśmy go ponownie. Gdyby nie knebel, obrzuciłby nas na pewno cała serią przekleństw.

Byliśmy zmuszeni zostawić go samego bez nadzoru i udać się z powrotem pieszo. Tymczasem zapadła noc, mrok nam nie przeszkadzał, wkrótce wróciliśmy do Pitta Holbersa.

Stanęliśmy na tratwie i ruszyliśmy. Ja zająłem się tylnym sterem, Winnetou stał koło przedniego, szeptem rzucając mi komendy. Było tak ciemno, iż greenhorn nie ujrzałby nawet własnej ręki przed oczami, ja jednak mogłem rozróżnić każde drzewo na brzegu, a Winnetou na pewno widział lepiej ode mnie. Dick Hammerdull i Holbers siedzieli pośrodku tratwy i polegali na nas.

Pa-Utesowie obozowali po lewej stronie rzeki, dlatego trzymaliśmy się blisko prawego brzegu. Prąd był silny. Płynęliśmy więc szybko. Skoro Winnetou uznał, że zbliżyliśmy się dostatecznie do obozu, wylądowaliśmy na lewym brzegu w miejscu, gdzie można było ukryć tratwę między zwisającymi gałęziami.

Winnetou oddalił się na przeszpiegi. Wrócił po dwóch godzinach i zameldował, że sytuacja jest pomyślna. Grobowiec będzie skończony około północy i od tej chwili tylko wódz będzie się tam znajdował. Budowla wznosi się w oddaleniu niespełna trzystu kroków od obozu. Apacz dotarł prawie (do samego półwyspu, aby później pewnie i dokładnie kierować tratwą.

Leżeliśmy cicho wśród gęstych krzaków, aż do północy. Naraz Winnetou szepnął:

— Niech mój brat wyjmie lont z ładownicy.

Nasza robota miała się rozpocząć. Żaden westman nie zapomina zaopatrzyć się w kłębek cienkiego sznurka lontowego. Odciąłem spory kawał tego sznura i włożyłem do kieszeni, aby go mieć pod ręką. Następnie opuściliśmy tratwę, dźwigając cztery wiązki trawy i chrustu. prowadził Winnetou. Poszliśmy na lewo do lasu. Apacz szukał miejsc rzadziej porośniętych, łatwiej dostępnych. Przed nami ujrzeliśmy niebawem ognisko obozowe, a na lewo światło małego płomienia przy grobowcu. Nieco później rozpoznaliśmy przy nim Pats-avata, wodza Pa-Utesów, siedzącego samotnie nad ciałem syna. Wkrótce usłyszeliśmy jego pieśń. Ułożyliśmy wiązki. Dick i Pitt musieli pozostać, ja i Winnetou podkradliśmy się prawie aż do pleców wodza, Winnetou wystąpił naprzód. Pats-avat spojrzał. Zobaczywszy Apacza, podskoczył i zawołał przerażony:

— Uff! Winnetou, wódz Apaczów!

Tamten podniósł rękę, wskazał na mnie i rzekł:

— Tak, to ja. A tu oto stoi mój biały brat i przyjaciel, Old Shatterhand.

Pa-Utes odwrócił się szybko, wytrzeszczył na mnie oczy. Otworzył usta, aby zawołać na pomoc, gdy uderzony moją pięścią, runął, tracąc przytomność. Teraz Hammerdull i Holbers szybko przynieśli chrust.

Zasypaliśmy nim grobowiec, założyliśmy lont i zapaliwszy go i oddaliliśmy się z taką szybkością, że nie minęła minuta, kiedy znowu staliśmy na tratwie. Odwiązaliśmy ją i ruszyliśmy blisko brzegu, wiosłując bardzo powoli.

Rozjaśniło się przed nami, zobaczyliśmy ognisko, a w jego świetle półwysep. Tymczasem na lewo w lesie, powstała łuna, która zwróciła uwagę Pa-Utesów. Słyszeliśmy ich okrzyki i ujrzeliśmy, że wielu pobiegło do grobowca.

— Zaczyna się! — rzekł Winnetou. — Trzymajcie strzelby w pogotowiu, a także noże, aby szybko przeciąć więzy jeńców.

Naraz z lasu doleciał głośny, przeraźliwy okrzyk:

— Neaw-akwe, neaw-akwe! Wódz nie żyje, wódz nie żyje!

Wszyscy zerwali się z miejsc i pomknęli do lasu. Widzieliśmy wyraźnie, że również dwaj czerwoni z półwyspu przyłączyli się do biegnących.

— Szybko wiosłujcie do półwyspu! — poleciłem. — Holbers zostanie na tratwie, aby ją utrzymać!

Tratwa pomknęła z szybkością łodzi. Ledwie uderzyła o brzeg, gdy Winnetou, Hammerdull i ja skoczyliśmy na ląd. Zobaczyliśmy trzeciego wartownika, który nie opuścił posterunku. Spoglądając w kierunku lasu, do nas był odwrócony tyłem. Usłyszawszy szmer, odwrócił się…

Zobaczył nas, krzyknął i wycelował w Winnetou. Skoczyłem doń i uchwyciłem za strzelbę. Nie mogłem zapobiec wystrzałowi, który na całe szczęście chybił. Wyrwać mu broń z ręki, odwrócić ją i uderzyć go kolbą w głowę — to było dziełem jednej chwili. Następnie ruszyłem ku jeńcom. Po minucie wszyscy byli wolni i siedzieli na tratwie.

Skoczyliśmy za nimi, złapaliśmy za wiozła i skierowaliśmy tratwę ku przeciwnemu brzegowi.

Stało się to o wiele szybciej i wypadło pomyślniej, niż przewidywaliśmy. Tymczasem jednak wystrzał i krzyki nie przebrzmiały bez echa, czerwoni biegli z powrotem do obozu. Zobaczyli, co się święci, gdyż padło na nas właśnie światło ogniska i podnieśli straszliwy wrzask.

Lecz po chwili zapanował nad wrzaskiem silny głos Winnetou:

— Pats-avat, wódz Pa-Utes, nie jest martwy, ocknie się wkrótce, albowiem Old Shatterhand oszołomił go tylko. Uwolniliśmy białych jeńców i nawet tysiące Pa-Utesów nie zdołają ich odzyskać. Howgh!

Wrzask wzmógł się. Padły strzały, nie trafiły nas jednak, gdyż płynęliśmy w ciemnościach. Długo jeszcze słyszeliśmy głosy wrogów, którzy biegali po brzegu, nie mogąc nic złego nam zrobić. Uwolnieni i ocaleni biali dowiedzieli się ze słów Apacza, komu zawdzięczają życie. Chcieli wyrazić swoją wdzięczność, jednak Winnetou nakazał im milczenie:

— Cicho, nie jesteśmy jeszcze pewni. Kto wie, czy wszyscy macie się z czego cieszyć. Upłynie krótki czas, a odbędzie się sąd, który może mieć poważne następstwa. Powiedziałem. Howgh!



* * *


Winnetou stał przy przednim sterze, skierował teraz tratwę ku prawemu brzegowi, ponieważ znajdowaliśmy się w pobliżu miejsca, gdzie umieściliśmy konie i Flechtera. Ośmiu uwolnionych sądziło, że mają wysiąść, lecz Winnetou rzekł!

— Zostańcie na miejscu! Popłyniemy dalej!

— Czemu więc przybijacie tutaj, skoro nie wylądujemy? — zapytał jeden z uwolnionych.

— Ponieważ zostawiliśmy tu konie.

— Otóż to! A my nie mamy wierzchowców! Do pioruna! Czy nie mieliście czasu, czy też ochoty uwolnić i naszych koni? Jesteśmy bezbronni. Jakże poradzimy sobie na Dzikim Zachodzie, nie posiadając ani strzelb, ani noży! Do licha, powinniście o tym pomyśleć!

Nastąpiła krótka pauza, po czym Apacz zapytał;

— Czy ten młody, biały człowiek, który teraz mówił, nie nazywa się Rechter?

Znałem dobrze ton, jakim wypowiedział to pytanie. Używał go w stosunku do ludzi, dla których odczuwał pogardę, a nie chciał im okazać swego gniewu.

— Tak — odpowiedział zapytany.

— A więc jest synem starego, zwanego Old Cursing-Dry?

— Do tysiąca diabłów! Kto pozwala sobie na tę obelgę?

— Winnetou pozwala sobie i chciałby zobaczyć człowieka, który by się ważył mu tego zabronić!

— Ja się odważę! To przezwisko jest obelgą, której nie mogę ścierpieć! A w ogóle gdzie jest mój ojciec? Nie było go przy nas kiedy nastąpił napad, a więc jest wolny. Nie chcę przypuszczać, messurs, że nas stąd wyprowadzacie, mego ojca wystawiając na sztych. W takim razie pieprzę was i przysięgam wam, że…

— Stój! — przerwał mu Winnetou. — Żadnej przysięgi i żadnego przekleństwa więcej! Nie zniesiemy tego! Stary Flechter jest bezpieczny i jutro się z wami zobaczy. Moglibyśmy pomyśleć o odbiciu waszych rumaków i broni tylko w tym wypadku, gdybyśmy nie mieli ani śladu mózgu w głowie. Winnetou powie, wam co nastąpi. Pa-Utesowie będą nas ścigać. Zwabimy ich do pułapki, a wówczas będą musieli wydać wam wszystko, co zabrali. Wojownicy bowiem Nawajów czatują już na nich. Kto nie ma konia, ten będzie musiał pozostawać na tratwie, dopóki nie dotrzemy do celu. Rzeka zakreśla stąd wielki łuk, prowadzący do miejsca, zwanego przez czerwonych Sitsu-to, Żółta Woda. Czy mój brat Shatterhand dobrze pamięta to miejsce?

— Tak — odpowiedziałem. — Jeśli zaraz wyruszymy stąd, przybędziemy na miejsce skoro świt.

— Słusznie. My tratwą, przybędziemy później. Mój brat Shatterhand rozporządza czterema rumakami. Niechaj wraz z Hammerdullem, Pittem Holbersem i jednym z ich czterech towarzyszy pojedzie konno do Sitsu-to, aby tam nas oczekiwać. Co nastąpi dalej, to się okaże.

Uwolniliśmy ośmiu jeńców czterech towarzyszy Hammerdulla i Holbersa i starego Flechtera. Hammerdull wybrał sobie towarzysza, skoczyliśmy na ląd, a tratwa natychmiast odbiła. Była to niemała odwaga ze strony Winnetou, iż pojechał w towarzystwie czterech takich ludzi, jak młody Flechter. Z jego sposobu wyrażania się można było wnosić, że niedaleko padło jabłko od jabłoni.

Wraz z towarzyszami znaleźliśmy się wkrótce w wąwozie, gdzie zostawiliśmy konie. Zastaliśmy wszystko w porządku. Old Cusing-Dry, jak znać było, usiłował rozerwać więzy, ale daremnie. Wsadziliśmy go na koń i przytroczyliśmy do siodła. Towarzysz Hammerdulla był zdziwiony, że w ten sposób obchodzimy się z Flechterem. Wyjaśniono mu to w krótkich słowach. Następnie dosiedliśmy wierzchowców. Oddalając się od rzeki mknęliśmy po równinie, aby prostą linią przeciąć łuk Rio San Juan. Nie było tu osłony listowia nad nami i przy blasku gwiazd nie mogliśmy zmylić drogi.

Jechałem na czele, prowadząc za uzdę rumaka Flechtera i nie zwracałem uwagi na rozmowę trzech towarzyszy. Tematem jej były zdarzenia, które się rozegrały.

Skoro noc zaczęła szarzeć, zobaczyliśmy w oddali zieloną krechę, okalającą wybrzeże, niebawem dotarliśmy do rzeki. Tu zsiedliśmy, oczekując przybycia tratwy. Oczywiście, przywiązaliśmy Flechtera. W drodze miał cały czas założony knebel z litości teraz go wyjąłem.

Ledwo jednak to uczyniłem, obrzucił nas straszliwym potokiem przekleństw. Zagroziłem, że zaknebluję go znowu, a na dodatek każę wysmagać. To poskutkowało.

Mieliśmy jeszcze sporo ryb, których poprzedniego dnia nie usmażyliśmy. Teraz mogliśmy śmiało rozpalić ognisko i z zaniechanej kolacji przyrządzić śniadanie. Flechter dostał swoją część. Podczas posiłku Hammerdull chciał zadać pytanie, które mu dotychczas ciążyło na sercu. Mrugnięciem nakazałem mu milczenie, gdyż nie chciałem, aby Flechter słyszał o naszych zamiarach. Po posiłku zakneblowałem z powrotem starego przeklętnika i umieściłem wraz z koniem w przyzwoitym oddaleniu. Wówczas grubas nie mógł się już powstrzymać i wypalił:

— Dlaczego Flechter nie może tu zostać, mister Shatterhand? Dlaczego kazał go pan umieścić w zagajniku?

— Syn jego, kiedy wyląduje, nie powinien go zobaczyć, gdyż targnąłby się na nas, natomiast, jeśli o niczym się nie dowie, będzie się spokojnie zachowywał.

— Well, rozumiem. Ale mam jeszcze sto pytań, które…

— Które pan najlepiej zachowaj dla siebie! — przerwałem mu. — Bierz pan za wędkę i zobacz, czy są tu ryby. Winnetou i jego towarzysze przybędą wygłodzeni. Tymczasem chcę wam tylko to powiedzieć, że Pa-Utesowie, oczywiście, będą nas ścigać lądem i wodą. Ponieważ w ciemnościach nie mogą zobaczyć naszych śladów, muszą czekać świtu, wykorzystali jednak noc, by sklecić tratwy. Poza tym pogrzebali także obu zabitych, aby rano nic nie stało na przeszkodzie w pościgu.. Możecie zatem łatwo obliczyć, o ile ich ubiegliśmy.

— Nie dogonią nas!

— Nie, ale jeśli mamy Pa-Utesów zwabić do kanionu, będziemy ich musieli dopuścić blisko siebie.

— Czy Nawajowie nie będą na stanowiskach?

— Teraz ich jeszcze nie ma, my staniemy w kanionie dopiero wieczorem, a do lego czasu nadciągnie Natsas-Ker ze swymi wojownikami. To wszystko co chwilowo musimy wiedzieć.

— Ale wszak nie mówił pan o tym z Winnetou! Być może on ma inny plan?

— Nie. Zna mnie, a ja jego. A teraz postarajcie się o ryby.

Szczęście dziś również sprzyjało Hammerdulowi i Holbersowi. Krótki ich połów był znakomity. Przestali łowić dopiero, kiedy ujrzeliśmy z daleka tratwę. Ryby zaczęły się smażyć na ognisku, aby głodni nie musieli długo czekać. Winnetou stał na przedzie i wpatrywał się w naszą stronę. Stwierdziwszy nieobecność Flechtera, skinął z zadowoleniem i skierował tratwę ku brzegowi. Zapach smażonych ryb, tak podziałał na ośmiu przybyłych mężczyzn, iż po chwili pałaszowali je siedząc wokoło ogniska.

Teraz za dnia mogłem się przyjrzeć twarzom nowych towarzyszy. Czterej, należący do kompanii Old Cursing-Dry, nie mieli twarzy budzących zaufania, słownik ich również przedstawiał wiele do życzenia. Winnetou odprowadził mnie na stronę, aby omówić rzeczy najważniejsze. Gdy kończyliśmy młody Flechter zawołał do nas:

— Co to za tajemnice? Czy aby nie macie brudnego sumienia, że nie możemy słyszeć waszej rozmowy?

Dick Hammerdull odezwał się:

— Zdaje się, że pan nie wie, z kim rozmawia, Flechter! Old Shatterhand i Winnetou nie są przyzwyczajeni do takiego tonu!

— Tak? A więc mam się może rozpływać w komplementach i podziękowaniach za to, że nie pozwalają mi otworzyć ust?

— Czy ust, czy nie ust, to na jedno wychodzi, ale ryzykuje pan mordobicie.

— Chciałbym widzieć, kto się odważy! To, że nas uwolniliście, to rzecz podrzędna, gdyż nakazywał to wam pieprzony obowiązek. Nie winniśmy wam wdzięczności. Chcę poza tym bezwarunkowo wiedzieć, gdzie jest mój stary bydlak!

Dick odpowiedział:

— Skoro pan takim wyrażeniem określa swego ojca, powiem panu, ze mknie przed nami w drodze do Nawajów. Nieprawdaż, Pitt Holbers, coonie?

— Tak, drogi Dicku, jeżeli jest przed nami, to nie może być za nami.

— Well, jeśli tak, to jestem chwilowo zadowolony — oświadczył Flechter. — Mam nadzieję, że przygłupi Utesowie zwabią się w pułapkę, ale w takim razie będą…

Nastąpił potok wulgarnych słów, których niepodobna powtórzyć. Opowiedział teraz kilka swoich przygód, świadczących, iż obaj Flechterowie uważali każdego Indianina za stworzenie, które powinno podlegać likwidacji. Iluż czerwonych mogli mieć na sumieniu!

Zabawiliśmy całą godzinę nad Sitsu-to, ponieważ chcieliśmy, aby nasi prześladowcy podeszli do nas jak najbliżej. Następnie Winnetou z ośmioma towarzyszami pojechali naprzód. My postaraliśmy się, aby Pa-Utesowie z dala ujrzeli naszą tratwę i stwierdzili, że tu odpoczywaliśmy. Po czym opuściliśmy to miejsce, oczywiście, nie zapomniawszy zabrać ze sobą Old Cursing-Dry. W drodze uwolniliśmy go z knebla. Nie śmiał nas wprawdzie przeklinać, ale miotał wyrażenia, jakich nigdy w życiu nie słyszałem. Powtarzał zwłaszcza przysięgi, że to nie on zamordował obu Indian.

Droga to prowadziła nas do rzeki, to znów się oddalała od niej. Dopiero późno po południu mogliśmy jechać wzdłuż brzegów bez przerwy. Za nami ciągnęła się daleka, prosta równina, z lewej strony potok, a przed nami wznosiły się wyżyny, tworzące pionowe ściany, między którymi znikała Rio San Juan. To był ów kanion, w który chcieliśmy zwabić Pa-Utesów.

A by zwabić ich tutaj, umówiłem się z wodzem Apaczów, iż zatrzymamy się tak długo, dopóki wrogowie nas nie zobaczą. Zeskoczyliśmy zatem z koni i czekaliśmy. Nie minął kwadrans, gdy z przeciwnej strony ujrzeliśmy zbliżającego się jeźdźca. Był to młodszy wódz Nawajów. Zameldował, że jego wojownicy są u celu, i że ustawili się zgodnie z rozkazem Winnetou. Skorzystałem z jego przybycia, aby oddać mu starego Rechtera. Otrzymawszy dalsze instrukcje, zawrócił do swoich, by Nitsas-Kerowi zdać sprawę ze spotkania.

Wkrótce potem przypłynęła nasza tratwa. Dałem umówiony sygnał, Winnetou przybił do brzegu. Rzeka ciągnęła się linią prostą, więc Winnetou już z daleka mógł zauważyć swoich prześladowców, podobnie jak i my swoich. Dick Hammerdull wyraził wątpliwość, czy Pa-Utesowie w ogóle ruszyli w pościg, Pitt Holbers wskazał w dal i rzekł:

— Obejrzyj się, stary Dicku, a zobaczysz że mister Shatterhand, jak zawsze, ma rację.

Istotnie, przybywali! Spory oddział jeźdźców może nawet dwustu. Nie ruszyliśmy się z miejsca kiedy nas zobaczyli, zatrzymali się. W tej chwili spojrzeliśmy na rzekę, z dala płynęło cztery czy pięć tratw. Winnetou spostrzegł je i odbił od brzegu, aby się im pokazać. Rzeczywiście, zobaczyli go i zwiększyli szybkość, a jednocześnie jazda za nami puściła się w galop. Wszystko zdawało się zapowiedzieć powodzenie planu.

Pojechaliśmy więc, równolegle do tratwy Winnetou. Obejrzawszy się wkrótce, spostrzegliśmy, że jeźdźcy dotarli do miejsca, na którym się poprzednio zatrzymaliśmy, i że stamtąd zobaczyli tratwę Winnetou i własne tratwy. Wysoko wzniesione ręce wskazywały, że wrogowie wydawali okrzyki triumfu. Po chwili pojęli przerwany pościg. Rzeka płynęła węższym korytem, w skutek czego szybkość prądu była znacznie większa, Winnetou mógł zatem swą tratwą dotrzymywać nam kroku. Skaty wznosiły się coraz wyżej i wyżej a niebawem tak się do siebie zbliżyły, że między nimi a wodą był pas szeroki na niespełna pięć metrów, zresztą coraz węższy. Było to wejście do kanionu. Szybkie spojrzenie powiedziało mi, że część Nawajów zajęła już swoje stanowiska. Jechaliśmy dalej między nadzwyczaj wysokimi ścianami skalnymi, blisko rzeki, poprzez szczeliny i głazy, w coraz głębszym półmroku. Lecz naraz się rozjaśniło, to skaty rozstąpiły się raptownie na boki.

Przed nami ciągnął się chaos głazów, zza których pojawiły się postacie Nawajów. Zatrzymaliśmy się, aby zsiąść z koni i poprowadzić je przez wąskie przejście między blokami. Wódz Nawajów pozdrowił nas. Stwierdziłem z zadowoleniem nieobecność starego Flechtera. Nawajowie trzymali go na uboczu. Wkrótce potem nadpłynął Winnetou i przyłączył się do nas ze swoimi towarzyszami. Odbyło się to szybciej, niż przewidywałem i oto już w korytarzu, który kanion zdawał się tworzyć, ujrzeliśmy tratwy i jazdę Pa-Utesów. Weszli w pułapkę.

Wymierzyłem z dalekonośnej niedźwiedziówki i trafiłem dwa konie. Wystrzały odbity się od ścian kanionu jak salwy armatnie. Nawajowie wyskoczyli z kryjówek. Roiło się od nich na wszystkich skałach, zalegali krawędzie z bronią w pogotowiu. Ujrzawszy ich, jeźdźcy Pa-Utesów osadzili rumaki i krzyczeli do swoich towarzyszy z tratw, aby bezzwłocznie przybijali do brzegu, co się też stało, mimo znacznych trudności terenowych. Teraz padły salwy, które nikogo z nas nie trafiły. Wrogowie, przekonawszy się, że nie przebiją się zawrócili. Kiedy zniknęli, wyminęły nas opuszczone w pośpiechu puste tratwy. Czekaliśmy niedługo, gdy Utesowie zawrócili, nie ważąc się podejść na odległość strzału. Odparci przez naszą awangardę, przekonali się, że są w pułapce. Podczas kiedy my mieliśmy dosyć miejsca, aby się szeroko i wygodnie ustawić w szyku bojowym, oni byli stłoczeni w gardzieli skalnej, wskutek czego tylko stojący na przedzie mogli posługiwać się bronią. Byliśmy przeświadczeni, iż niedługo nastąpi rozstrzygnięcie.

Istotnie niebawem jeden z nich zbliżył się, do nas na znak pokojowych zamiarów machając białą płachtą. Pozwoliliśmy mu podejść. Oznajmił, iż wódz jego pragnie się rozmówić z naszym dowódcą. Pozwoliliśmy wodzowi Pats-avat przyjść do nas, zapewniając mu całkowite bezpieczeństwo i nietykalność.

Pertraktacje, posuwały się naprzód niezmiernie powoli, iście po indiańsku, w międzyczasie zapadł zmrok i trzeba było zapalić ognisko. Wódz Nawajów zażądał pokoju i pięćdziesięciu strzelb, naczelnik Pa-Utesów godził się na pokój, ale nie chciał dawać strzelb, ponieważ zastrzelono jego syna i jednego wojownika. Wówczas wtrącił się Winnetou, w następstwie czego Pats-avat dał broń i dostał mordercę syna. Ugoda została przypieczętowana obustronnym wypaleniem kalumetu, po czym Pa-Utes wrócił do swoich, aby im oznajmić nowinę. Tylko Winnetou zawdzięczał, iż będąc osaczonym, tak łatwo się wywinął.

Posłano gońca do naszego oddziału, zamykającego wejścia do wąwozu w następstwie czego wszyscy Nawajowie wycofali się z kanionu na wysoki brzeg. Pa-Utesowie przybyli za nimi. Rozbito obóz. Rzecz interesująca, natychmiast po zawarciu pokoju wygasł wszelki ślad nieufności.

Obie grupy obozowały w sąsiedztwie. Pats-avat miał ciężkie zadanie, nie wiedział których wojowników skazać na utratę strzelb. Toteż dopiero około północy wydał okup, teraz przybył do nas po mordercę syna. Oczywiście zwrócił też wszystko, co zabrał ośmiu jeńcom. Pa-Utesowie przynieśli te rzeczy, a także przyprowadzili konie wraz ze strzelbami. Okazało się że niczego nie brak. Wraz z dowódcą przybył ów Pa-Utes, który był świadkiem zamordowania obu Indian i widział uciekającego zabójcę. Miał stwierdzić tożsamość podejrzanego.

Naturalnie, zanim wydano Old Cursing-Dry, trzeba mu było dowieść zabójstwa. Wyznaczono więc sąd składający się z obu wodzów, z Winnetou, Dicka Hammerdulla i ze mnie.

Flechter był tak izolowany, iż syn jeszcze go nie widział. Teraz, ujrzawszy ojca, w więzach zbliżył się do nas i z niepohamowaną wściekłością zażądał uwolnienia starego. Nastąpiła scena, którą wolę pominąć milczeniem, skończyła się spętaniem Flechtera juniora i wystawieniem przy nim strażnika.

Dokoła nas utworzył się obszerny okrąg słuchaczy. Zanim nastąpiło przesłuchanie; zdjęto, starym zwyczajem prerii, oskarżonemu więzy. O uwolnieniu nie mogło być mowy. Świadek z miejsca poznał w nim uciekającego zabójcę. Skoro mu pokazano konia Flechtera, oświadczył z całą stanowczością, że to ten sam, na którym siedział skrytobójca. Dowód był przeprowadzony. Kiedy udzielono głosu Flechterowi, klął tylko i powtarzał znaną już przysięgę, że chce oślepnąć i ulec zmiażdżeniu, jeśli jest mordercą. Musieliśmy go wysłuchać, chociaż uszy nam puchły. Dodajmy do tego jego wygląd! Twarz przypominała raczej maskę wściekłej bestii, niż oblicze człowieka!

Pats-avat, ojciec zamordowanego, siedział na wprost mnie. Broń jego leżała przy nim. Nóż, tomahawk i stary dwururkowy pistolet sterczały mu za pasem, przy którym także wisiała ładownica. Zapewne, aby czymś się zająć i zamaskować podniecenie, wyciągnął pistolet i zaczął ładować, nie zważałem na to, ponieważ cała moja uwaga była skierowana na Old Cursing-Dry, który wyrzucał z siebie bluźnierstwa.

Z kolei Winnetou powtórzył punkty oskarżenia, do obrony nic się nie znalazło. Musieliśmy wydać wyrok. Skoro jednomyślnie zapadło orzeczenie: „ winien”, Apacz podniósł się i rzekł:

— Tak więc sprawiedliwy sąd prerii uznał, że Old Cursing-Dry zamordował obu wojowników Pa-Utesów, a ponieważ przyrzekliśmy wydać mordercę, przeto wydajemy go wodzowi Pa-Utesów, który może z nim zrobić, co mu się podoba. Howgh!

Z kolei podniósł się Pats-avat. Trzymając w lewej ręce pistolet, wyciągnął prawą w kierunku Flechtera i zawołał:

— Ten biały drapieżnik należy teraz do mnie. Natychmiast zostanie przywiązany do pala i dozna takich mąk, że przez trzy dni i trzy noce będzie wył, a nie zdechnie, gdyż nie tylko popełnił dowiedzione mu podwójne morderstwo, a ponadto jest znanym mordercą i dręczycielem wielu innych czerwonych. Howgh!

Flechter stał przez chwilę jak skamieniały. Ale wnet ryknął do wodza:

— Ja zdechnąć? Przy palu męczeńskim? Pragnę oślepnąć, jeśli to ja byłem! Czerwony psie! Jeśli dla mnie nie ma ratunku, ty również giń! Uważaj!

Wyrwał pistolet z ręki Pats-avata, wycelował w niego i strzelił. W oka mgnieniu przyłożył go do własnej skroni i opuścił kurek. Wystrzały rozległy się jeden po drugim. Przy pierwszym wódz uskoczył na bok, a przy drugim wyciągnął rękę po pistolet. Wszyscy zerwaliśmy się z miejsc. Sądziliśmy, że obaj runą martwi na ziemię. Jednak wódz stał nieporuszony.

— Nie trafił mnie, — rzekł — ponieważ odtrąciłem jego rękę i ponieważ broń była nabita dopiero prochem, a nie kulą. Lecz spójrzcie na tego białego psa! Co mu się stało?

Pistolet wypadł mu z ręki. Stał nieruchomo, przyciskając obie dłonie do oczu. Po chwili odjął ręce i podniósł głowę, jak gdyby pragnąc zobaczyć gwiaździste niebo i wydał straszliwy, do szpiku kości przenikający krzyk.

— Uff, uff, uff! — zawołał Winnetou. — Mówił, że chce oślepnąć, jeżeli jest winien i wypalił sobie oczy prochem! Sąd prerii skazał go, ale Wielki Manitou osądził sprawiedliwiej. Stało się tak, jak sam żądał od Wielkiego Ducha. Winnetou, wódz Apaczów, widział i przeżył wiele, czego inni nie mogli widzieć. Atoli ten sąd przejmuje go zgrozą. Howgh!

Otrząsnął się i odwrócił. Było, jak powiedział, Flechter chciał sobie strzelić w skroń, ale że Pats-avat złapał go za rękę, więc wystrzał trafił w oczy. Podobnie jak Winnetou, mnie również ogarnęła groza. Odszedłem aby nie słyszeć krzyków dotkniętego karą. Kiedy po dłuższym czasie wróciłem, bluźnierca znajdował się u Pa-Utesów, których wódz zaniechał obecnie myśli przywiązania go do pala męczarni.

Jakkolwiek złaknieni byliśmy wypoczynku, nie mogłem zmrużyć oka i przewracałem się z boku na bok. W uchu brzmiały mi wciąż słowa Apacza:

Ale Wielki Manitou osądził go sprawiedliwie”! Kiedy się wreszcie zdrzemnąłem, zdawało mi że słyszę dwa wystrzały z pistoletu.

Ale czy naprawdę we śnie? A może czuwałem? Okazało, że naprawdę padły strzały, usłyszałem bieganinę i okrzyki. Zerwałem się na równe nogi. Cały obóz był obudzony. Dowiedziałem się że Old Cursing-Dry zbiegł.

Jak to było możliwe? On oślepły i jednocześnie spętany? Trudno mi było uwierzyć. A może nie oślepł, albo tylko częściowo? Przybiegli Dick Hammerdull i Pitt Holbers krzycząc z daleka:

— Czy wie pan, że stary Flechter umknął, sir?

— Słyszałem, ale nie chce mi się wierzyć.

— Czy pan wierzy, czy nie, to na jedno wychodzi, ale tak jest w rzeczy samej, mister Shatterhand!

— Czy był spętany?

— Yes.

— A więc Pa-Utesowie nie strzegli go dosyć pilnie?

— To prawda. Ale był ślepy i spętany, można wiec było sądzić, ze nie umknie.

— Ale jak mógł uciec? Musiał mu ktoś pomóc!

— Naturalnie, syn mu pomógł, gdyż także znikł, a jeden z wartowników widział dwóch białych na jednym koniu.

— Nie mieli czasu zdobyć drugiego rumaka. A czy syn me był związany?

— Czy związany czy nie, to nie zmienia postaci rzeczy, ważne, że uwolniono go z więzów, ponieważ bardzo o to błagał i przyrzekł zachowywać się poprawnie. Nie widziano zresztą powodu do podejrzeń, stary bowiem był już wydany Pa-Utesom i tkwił mocno w ich rękach, jak amen w pacierzu.

— Co za nieostrożność! W jakim kierunku zbiegli?

— Chcieli się przekraść koło wartownika, stojącego na południu. Okrzyknął ich, skoro nie odpowiedzieli, wystrzelił dwukrotnie. Miał przy sobie karabin gdyż był to jeden z naszych.

— Chodźmy! Chcę iść do miejsca, gdzie wartownik spostrzegł zbiegów. Być może, mimo ciemności, odkryjemy jakiś ślad.

Poszliśmy. Wielu udało się za nami. Wkrótce usłyszeliśmy przed sobą donośny głos Winnetou, który zabronił się zbliżać, aby uchronić ślady uciekinierów przed zadeptaniem. Kiedy podszedłem doń, rzekł:

— Mój brat słyszał, co się zdarzyło. Musimy…

Urwał i wsłuchał się noc. Usłyszeliśmy tętent konia, który się do nas powoli zbliżał. Poszliśmy naprzeciw z wycelowanymi rewolwerami. Wszakże ta ostrożność była zbyteczna, koń biegł bez jeźdźca. Był to wierzchowiec młodego Flechtera. Kiedy sprowadziliśmy go do zapalonego ponownie ogniska obozowego, zauważyliśmy na nim świeżą krew, mimo że nie był ranny. Jeden z jeźdźców został chyba trafiony kulą wartownika. Koń pozbył się obu i wrócił do biwaku. Teraz nie uległo wątpliwości, że znajdziemy uciekinierów. Mogliśmy spokojnie czekać dnia.

Kiedy zaczęło świtać, udaliśmy się na poszukiwanie. Z miejsca, gdzie stał wartownik, ślad ciągnął się najwyżej jakieś tysiąc kroków. Tam leżał młodszy Flechter martwy i zimny. Kula trafiła go w serce poprzez plecy, mógł się zatem najwyżej przez kilka sekund utrzymać na koniu, który następnie pomknął dalej pod starym Flechterem. Wskutek ślepoty, stary prowadził konia fałszywie, mianowicie ku skale, która opadała na trzydzieści metrów w głąb. Koń nie chciał dalej jechać i strącił jeźdźca. Wyjrzawszy przez krawędź, zobaczyliśmy go na dole. Żył jeszcze. Widzieliśmy, jak się poruszał i słyszeliśmy słabe jęki.

Nie jestem skłony do zawrotów głowy, a jednak doznałem ich na samą myśl, że i druga część bluźnierstwa nie omieszkała go dosięgnąć: „Chcę oślepnąć i ulec zmiażdżeniu” rzekł, a teraz leżał zmiażdżony!

Sprowadziliśmy pomoc i zeszliśmy na dół po łagodniejszym zboczu. Wreszcie znaleźliśmy się obok Flechtera. Jęczał przymykając napuchnięte powieki. Ukląkłem przy nim i zapytałem:

— Mister Flechter, czy słyszy mnie pan? Czy rozumie?

Powoli podniósł powieki. Cętkowane prochem gałki oczu spojrzały na mnie martwo. Nie dostałem jednak odpowiedzi.

Ponowiłem pytanie, z tym samym skutkiem. Zaczęliśmy go badać.

Głowa nie była uszkodzona, ale ręce i nogi miał zdruzgotane.

— Zmiażdżony, jak pragnął! — szepnął Apacz.

Na pewno doznał wewnętrznych obrażeń. Kiedy spróbowaliśmy go podnieść, wydał krzyk, przypominający przeciągły ryk. Straszliwy ból wrócił mu przytomność. Gdy go bowiem znowu zapytałem, czy mnie słyszy i rozumie, przestał ryczeć i odpowiedział:

— Kto tu?

— Old Shatterhand i Winnetou.

— Gdzie jest mój syn?

— Nie żyje.

— Zastrzelony?

— Tak.

— Za…strze…lo…ny! To…ja…jestem winien!

— Tak, to pan winien jest wszystkiemu, własnemu straszliwemu końcowi i także tragicznej śmierci syna!

Stęknął głęboko i zamknął oczy. Leżał tak przez chwilę nieruchomo, w najgłębszym milczeniu. Zapytałem go znowu:

— Czy jest pan przytomny? Czy słyszysz mnie?

— Tak… — szepnął.

— Już niewiele pozostało panu żyda, proszę pomyśleć o śmierci!

O swoich grzechach i o Sądzie Ostatecznym! Pomyśl także o Bożym miłosierdziu, które nie ma granic!

— Bo...że mi…ło…sier…dzie!

— Wyznaj wreszcie prawdę! Czy zastrzeliłeś obu Pa-Utesów?

— Tak.

— Czy żałujesz tego grzechu i wszystkich grzechów poprzednio popełnionych?

— Ża…łu…ję! Módl… się… za… mnie… Oj…cze… Nasz…

— Posłuchaj, co powiem! Jeśli twoja skrucha jest prawdziwa, to możesz skonać w przeświadczeniu, iż Najmiłosierniejszy będzie dla ciebie litościwym Sędzią. Przejdź z tą nadzieją do wiecznego życia! A teraz módlmy się!

Spróbował złożyć dłonie bezwładnie zwisających rąk, ale daremnie.

Pomogłem mu i głośno zmówiłem „Ojcze Nasz”, a następnie i inne modlitwy, których potrzebę w tej chwili żywo odczuwałem. Na twarzy nieszczęsnego ukazał się lekki, niemal radosny uśmiech. Powolny, znużony ruch głową, jak przy zasypianiu i wszystko się skończyło. Old Cursing-Dry nie żył. Oby żadne jego przekleństwo nie poszło za nim do lepszego życia!

Winnetou podniósł się i rzekł:

— Teraz spełniło się życzenie mego brata Szarlicha, dusza tego człowieka odeszła do Wielkiego Dobrego Manitou. Jego ciało zaś spoczywać będzie w ziemi obok ciała syna, póki w jasny, promienny dzień nie połączy się ponownie z duszą. Powiedziałem. Howgh!



Blizzard


Wraz z Winnetou, brałem udział z tamtej strony gór, w jesiennym polowaniu na bawoły, a następnie przeprawiłem się z nim przez góry i mimo późnej pory roku, pojechaliśmy na ukos przez cały Wyoming aż do fortu Niobrara w Nebrasce, gdzie zastała nas zima. Ponieważ często zjawiali się tu Siuksowie, którzy uważali nas za swoich wrogów, nie kwapiliśmy się oczywiście z wymienianiem naszych imion i byliśmy zadowoleni, że nikt nie wiedział o naszej obecności. Ponieważ ubiory myśliwskie mieliśmy nader zniszczone, a droga nasza prowadziła na cywilizowany Wschód, więc kupiliśmy w forcie przyzwoite ubrania z ciepłych zimowych materiałów oraz grube pledy. W tym stroju nie wyglądałem na westmana, a że nazwałem się Beyer, Winnetou zaś ode mnie się nie oddalał, przeto nazywano go Indianinem mister Beyera.

Fort Niobrara był całkowicie zasypany śniegiem, cały ten obszerny kraj został odcięty od reszty świata. Byliśmy skazani na samotność przez grudzień i styczeń. Jedyne nasze towarzystwo stanowiło kilku oficerów załogi, którzy nie wydawali mi się zbyt sympatyczni, a resztą żołnierzy zajmowaliśmy się tylko na tyle, na ile konieczność tego wymagała. A co się tyczy innych obecnych w forcie, to tylko z dwoma poprzestawaliśmy od czasu do czasu. Byli to bracia Burning z Moberiy nad Missouri, którzy w Blackhills znaleźli złoto i wracali teraz do domu z plonem swojej pracy. Obaj byli żonaci, tęsknili do swoich i ciężko odczuwali przymusową, długą izolację w tej zapadłej norze.

Poza tym było tu wielu mężczyzn, przede wszystkim podejrzanych indywiduów. Bracia Burning nie zadawali się z nimi. Miały tu miejsce najrozmaitsze awantury. Wiele strzelano, wiele grano, zakładano się, a najczęściej zalewano robaka. Panowała atmosfera tak dla mnie niemiła, że o ile mogłem, nie przestępowałem progu saloonu. Najbrutalniej zachowywali się dwaj hultaje, nazywający się Grinder i Slack. Byli zawodowymi szulerami, notorycznymi pijakami i bezwzględnymi awanturnikami, pozbawionymi zresztą prawdziwej odwagi. Żadna biesiada nie minęła bez spowodowanej przez nich awantury. Szczególnie zaś upodobali sobie rodzaj pojedynków, zwanych amerykańskimi. Zawsze umieli się tak urządzić, że unikali następstw. Hałasowali i darli się, w rzeczy samej jednak byli tchórzami. Najwstrętniejsze zaś dla mnie były dwa wyrażenia, których każdy z nich używał przynajmniej setkę razy dziennie, jako przysięgę, jako potwierdzenie, w ogóle przy każdej okazji. Stałym słówkiem Grindera było „niech od razu oślepnę”, podczas gdy jego kompan powtarzał bez sensu „niech mi Bóg wydrze rozum”.

Jedyny raz tylko wpadłem w konflikt z obu tymi typkami. Dowiedzieli się, że jestem Niemcem i kiedy pewnego razu milczącym gestem odtrąciłem ich zaproszenie do gry, rzucili mi w twarz: — Damned Dutchman, Przeklęty Szwab! Za to każdego z nich obdarzyłem tak siarczystymi policzkami, że obaj zlecieli z krzeseł. Widzowie sądzili oczywiście, że powstanie straszliwa awantura, ale mylili się bardzo, gdyż fanfaroni nie śmieli się targnąć na „mister Beyera, lub jego Indianina”.

Trzeba również wspomnieć o dwóch czerwonoskórych, których śnieżyca zapędziła do fortu. Twierdzili, że należą do plemienia bardzo wątpliwej autentyczności, mianowicie Caddo, prawdopodobnie jednak byli to wojownicy relegowani z innego plemienia. Obaj nader ubodzy, ledwo mieli jaki taki przyodziewek, broni nie posiadali, gdyż w drodze zostali obrabowani przez Siuksów. Dążyli do Karfas i wycinali łuki i strzały, aby nie umrzeć z głodu. Obdarowaliśmy ich w miarę możności, atoli nie mogliśmy wystarać się o wierzchowce i o broń dla nich, gdyż tak niezbędnych artykułów nie było tutaj na sprzedaż.

Na początku lutego mróz nagle zelżał. Nastąpiła odwilż i spadły deszcze. Śnieg szybko stajał, mogliśmy więc puścić się w dalszą drogę. Przede wszystkim wyruszyli obaj Indianie, oczywiście pieszo. Daliśmy im na drogę przyzwoity zapas żywności, który mógł starczyć do fortu Hillock, gdzie mogli się zatrzymać. Fort ten był wówczas założony dla próby, ale już następnego roku trzeba go było zwinąć. W dwa dni później odjechali bracia Burning, a następnego dnia Grinder i Slack. Stałem właśnie z Winnetou przed bramą. Kiedy nas minęli, Slack zawołał:

— Nie wchodźcie nam w drogę! Kiedy was zobaczę znowu, to niech mi Bóg wydrze rozum, jeśli nie zgaszę was jak świeczkę.

A Grinder dodał z groźbą:

— Tak, zapamiętajcie to sobie, szubrawcy! Kiedy pozwolicie się zdybać, to niech oślepnę, jeśli nie zginiecie od ciosów, którymi was obdarzymy!

Patrzyliśmy prosto przed siebie, jak gdyby słowa te nie nas dotyczyły. Tacy ludzie nie mogli nas obrazić.

Jako doświadczeni westmani, czekaliśmy jeszcze jeden dzień, aby mieć pewność, czy pogoda się ustali, następnie wyruszyliśmy. Łatwo zrozumieć, że jazda przez rozmiękły odwilżą kraj nie należy do najwygodniejszych, ale nasze ogiery po wielu tygodniach wypoczynku przezwyciężały wszelkie przeszkody. Na miękkim gruncie odczytywaliśmy zupełnie wyraźne ślady tych, którzy przed nami opuścili fort Niobrara. Wszyscy, a więc dwaj Indianie, Burningowie, Grinder i Slack zdawali się bez wyjątku dążyć do fortu Hillock. Opowiadano mi, że w ostatnich czasach Grinder i Slack nie mieli szczęścia w grze i przepuścili ostatni grosz. Wobec tego trzeba się było strzec tych ludzi z podwójną przezornością. A wiedzieli prawdopodobnie, że Burningowie wiozą ze sobą złoty piasek i nuggety. Sądziłem, że są zbyt tchórzliwi, aby się ważyć na otwartą walkę, ale wiedziałem również, że są dość występni, łby dla złota pokusić się o zdradziecki napad. Skoro podzieliłem się tymi myślami z Winnetou, nic nie odpowiedział, natomiast ścisnął rumaka kolanami, co było dla mnie równie wymowne, jak gdyby odrzekł: — „Masz słuszność, trzeba się śpieszyć i dogonić tych łotrów”!

Mogę pominąć milczeniem szczegóły naszej wielodniowej podróży. Ślady zbiegały się podczas całej drogi. Jechaliśmy za nimi przez Loux-Fork, gdzie lód miejscami był tak gruby i twardy, że wytrzymywał ciężar jeźdźców. Stąd do fortu Hillock był niecały dzień jazdy. Ale ponieważ przybyliśmy po południu, więc nie mogliśmy stanąć u celu przed następnym przedpołudniem.

Czytało się głęboko wydeptany trop, jak otwarta księgę. Mogliśmy, a zwłaszcza wyćwiczony w tym Winnetou, określić datę z dokładnością godziny. Dwaj Indiance wyruszyli o dwa dni wcześniej od Burningów, ale szli pieszo i dlatego prawie się już zrównali, a w każdym razie musieli się zrównać dziś wieczorem, albo najpóźniej jutro rano.

Grinder i Slack wyjechali o dzień później od Burningów, ale jak łatwo było poznać z ich śladów, tak popędzali swoje wierzchowce, że podążali tuż za obu braćmi. To wzmogło mój niepokój. Z jakiego powodu pędzili tak szybko? Czy chcą napaść na Burningów, czy też wcześniej chcą przybyć do fortu Hillock? Jedno i drugie było możliwe. Odpowiedź miały przynieść najbliższe godziny. Jeśli ślady pokażą że Grinder i Slack wyprzedzili Burningów, to obawy moje okażą się płonne. Cwałowaliśmy w galopie przez równinę, wciąż nie spuszczając oczu ze śladów. Minęła godzina, potem druga, aż Winnetou spiął konia ostrogami i rzekł pewnym głosem:

— Obaj mężowie, którzy nazywają się Burningami, są zgubieni. Dziś w nocy ich zamordują.

Skinąłem głową, ponieważ podzielałem jego zdanie. Dodał:

— Odległość między obu śladami wynosi godzinę. Przez osiem mil wcale się nie zmniejszała, a zatem Grinder i Slack nie chcą wyprzedzić Burningów, ale dosięgnąć ich w nocy i zamordować.

— Panie Boże! — krzyknąłem. — Nie możemy pospieszyć z pomocą!

— Howgh! — potwierdził. — Nie będziemy mogli tak prędko ich dogonić, gdyż za dwie godziny zapadnie mrok, a wówczas nie zobaczymy śladów. Mimo to pędźmy co koń wyskoczy i błagajmy Wielkiego Manitou, aby ochronił obu braci!

W końcu jednak w zapadających ciemnościach musieliśmy się zatrzymać na noc nad małym dopływem Loux-Fork.

Gdyby ziemię okrywał śnieg, rozjaśniłby nam drogę, pozwolił odróżnić ślady i dzięki temu zapobiec zbrodni, ale śniegu nie było. Mimo niecierpliwości, która nie pozwoliła nam zmrużyć oka, musieliśmy czekać, aż nastanie późny zimowy świt. Skoro tylko na wschodzie zaczęło szarzeć, dosiedliśmy koni i pojechaliśmy dalej. Istniała jeszcze nadzieja, mianowicie ta, że Burningowie nie zapalili ogniska obozowego, i że ich Grinder ze Slackiem nie znaleźli. Jednak nadzieja ta coraz bardziej słabła, gdyż stwierdziliśmy, że ślady jeszcze zbliżyły się do siebie. Grinder i Slack już poprzedniego dnia, kiedy się poczęło ściemniać, zaczęli przynaglać konie. Każdy moment mógł nam przynieść oczywisty dowód, że dwaj ludzie padli ofiarą zbrodni.

Pędziliśmy do krzewiny, za którą skręcały ślady. Za zakrętem rumaki, bynajmniej przez nas nie osadzone, zatrzymały się same. Burningowie leżeli w kałuży krwi nad popiołem zgaszonego ogniska. Zeskoczyliśmy z koni, aby zbadać ciała. Nie żyli już poprzedniej nocy. Ku zdumieniu, ujrzeliśmy, że nie byli zastrzeleni, tylko przebici. Aby zadźgać człowieka, trzeba mieć więcej odwagi, niż go zastrzelić z odległości. Czyżby więc mordercy nie byli tak tchórzliwi, jak mi się wydawali? A może jakiś określony powód kazał im użyć noża zamiast kul? Wiedzieliśmy, co należy uczynić. Musieliśmy zostawić zwłoki i pomknąć za zbójami, którzy zabrali swoim ofiarom złoto, strzelby i konie, pozostawiając resztę dobytku. Cwałowaliśmy dalej ich śladem, który ku naszemu zdziwieniu, prowadził ku fortowi Hillock. Czy popełnione przestępstwo nie było dostatecznym powodem do unikania tej miejscowości?

Po godzinie wyczytaliśmy ze śladów, że jeźdźcy się zatrzymali. Były tu nie tylko ślady kopyt, ale także i nóg ludzkich. Lecz dalej szesnastokopytowy ślad rozszczepiał się na dwa ośmiokopytowe.

Cóż to znaczyło? Zatrzymaliśmy się. Winnetou zawołał:

— Ujf! Tu szli czerwoni Caddo i dostali od morderców zrabowane konie!

Z jaką przenikliwością Winnetou odgadł prawdę! Mordercy dogonili pieszych Indian i podarowali im konie, aby na nich zrzucić podejrzenie. Teraz zrozumiałem, dlaczego zakłuli Burningów, a nie zastrzelili. Caddo nie posiadali strzelb, lecz noże, łuki i strzały. A zatem już poprzedniego dnia byli przeznaczeni na kozły ofiarne. Jak lekkomyślnie Indianie weszli w pułapkę i jak zuchwali byli mordercy, poznaliśmy z tego, że Grinder i Slack nie pojechali wprost do fortu, lecz zboczyli, aby zapewne ukryć zrabowane rzeczy i przybyć do fortu później od Indian oraz aby oskarżyć tych ostatnich o zbrodnie, przez nich samych dokonaną. Puściliśmy się naprzód. Winnetou odrzucił swoje wspaniałe, długie włosy i wycedził przez zęby:

— Tu mój brat znowu widzi, kto jest lepszy, biały czy czerwony. Mimo to szczęście dopisuje białym. My natomiast jesteśmy skazani na zagładę! Uff, uff, uff!

Co miałem i co mogłem mu odpowiedzieć? Nic! Zresztą, nie mieliśmy czasu rozwodzić się nad tą kwestią, gdyż ujrzeliśmy przed sobą na horyzoncie oddział jeźdźców, który pędził na nasze spotkanie. Ponieważ mknęli z taką samą prawie szybkością, co my, więc spotkanie nastąpiło dość szybko. Była to część załogi fortu Hillock pod dowództwem porucznika. Kawalerzyści otaczali obu Indian, spętanych i przytroczonych do siodeł. Oficer kazał się zatrzymać, po czym zwrócił się do nas:

— Skąd przybywacie?

— Z fortu Niobrara — odpowiedziałem.

— Tym oto śladem?

— Tak.

— Czy nie widzieliście czegoś podejrzanego?

— Owszem, sir, trupy dwóch ludzi, których zabito i obrabowano.

— Well, zgadza się! Jak daleko stąd?

— Trzy kwadranse. Widzę dwóch spętanych Indian. Dlaczego ich spętano?

— Ponieważ zabili owych ludzi, których widzieliście. Sprowadzimy ich na miejsce zbrodni, aby pogrzebać ofiary i powiesić morderców nad mogiłą. Wiecie chyba, że sprawiedliwość jest tutaj na Zachodzie, bardzo skrupulatna.

— Wiem bardzo dobrze, sir. Ale czy jest pan pewien, że ci Indianie są istotnie winni?

— Naturalnie! Złapaliśmy ich z końmi i strzelbami zabitych!

— Skąd jednak mister wie, że te konie i strzelby należały do zabitych?

— Człowieku, kto panu daje prawo tak mnie badać? Jesteś pan obcy tutaj, nie wyglądasz bynajmniej na człowieka Zachodu, ja natomiast jestem oficerem i nie muszę panu zdawać rachunku ze swoich decyzji!

Odwrócił się ode mnie, aby wydać komendę dalszej jazdy, lecz uprzedziłem go:

— Stój, sir! Jeszcze jedną chwileczkę! Czy znajdują się w forcie dwie osoby, które oskarżyły obu Indian?

— Tak, a teraz trzymaj pan język za zębami, człowieku! Nie mam czasu wysłuchiwać twoich natrętnych pytań!

— Natrętnych? — przerwałem. — Obowiązek skłania mnie do stawiania tych pytań, gdyż Indianie są niewinni, zabójcami natomiast są ich oskarżyciele.

— Skąd panu to przyszło do głowy?

— Znaliśmy już wczoraj planowane morderstwo, niestety, nie mogliśmy zapobiec zbrodni. Zaprowadź nas pan do komendanta fortu! Dowiedziemy, że mamy rację.

— Nie tak prędko, jak się panu wydaje! Mam rozkaz pogrzebania obu zamordowanych i powieszenia morderców.

— Nic bym przeciwko temu nie miał, gdyby ci czerwoni naprawdę byli mordercami. Pozwól mi pan powiedzieć wszystko, co wiemy! Musisz mnie wysłuchać.

Kiedy skończyłem, oglądał nas przez chwilę ze zdumieniem, wreszcie rzekł:

— Hm! Sprawiacie wrażenie gentlemanów najzupełniej zielonych, jeśli idzie o Dziki Zachód, a jednak słowa wasze świadczą o darze spostrzegawczości, którego muszę wam powinszować. Czyżby Grinder i Slack naprawdę nas okłamali? Co prawda na zbyt uczciwych to oni nie wyglądają. Część jednak rozkazu, odnoszącą się do pogrzebania zabitych, muszę bezwzględnie wykonać, zaniecham drugiej na panów odpowiedzialność. Biada wam, jednak, jeśli skłamaliście! Nie pozwolę na żarty!

Wybrał sześciu ludzi, którzy z łopatami mieli jechać do miejsca zbrodni, następnie wziął mnie i Winnetou oraz obu spętanych Indian do środka, po czym pomknęliśmy ku fortowi. Mimo ważności mego wyznania, nie pytał nas wcale o nazwiska. Caddo nie mogli z nami rozmawiać.

Upłynęło trochę czasu, gdy zaczął padać śnieg, z początku rzadki, potem coraz gęściejszy. Nie tajał, bo i temperatura nagle opadła o kilka stopni. Winnetou dziwnym spojrzeniem oglądał niebo i horyzont. Skoro dotarliśmy do fortu, ziemia była pokryta wielocalową warstwą śniegu. To było fatalne, gdyż śnieg przykrył ślady, które mogły dowieść prawdy naszych słów.

Fort Hillock z nazwy tylko był fortem. Na ogrodzonym czworokącie wznosiły się strażnice. Długie drewniane budowle nadawały osadzie wygląd raczej składu towarowego, niż fortecy. Brudno białe resztki śniegu świadczyły, że plac był niedawno otoczony wysokim śnieżnym wałem, który roztopiła odwilż. Nie obawiano się widocznie napadu Indian, gdyż brama była otwarta na oścież.

Jak można było sądzić z zajęć, przy których zastaliśmy żołnierzy, wspomniane długie budowle były stajniami i spichlerzami. Przywołani naszym tętentem, ukazali się dwaj oficerowie, porucznik oraz kapitan, który zmarszczył czoło, kiedy nas ujrzał. Dowódca naszego oddziału zsiadł z konia i podszedł do niego, aby złożyć meldunek. My także zeskoczyliśmy z siodeł.

Kapitan słuchał meldunku swego oficera niezbyt uważnie, a gdy zbliżyliśmy się doń, zobaczyliśmy, że poświęca naszym koniom większą uwagę, niż nam. Zmierzył je spojrzeniem znawcy i rzekł:

— Thunderklapp, jakie wspaniałe stworzenia! Odkupuję je od was! Ile będą kosztować?

Dopiero teraz uważał za stosowne zaszczycić nas spojrzeniem.

Winnetou nie wywarł nań najmniejszego wrażenia, ale kiedy spojrzał na mnie, odczytałem na jego twarzy wyraz oszołomienia.

— All devils! — zawołał. — Kogo ja widzę? Czy to prawda? Kim jesteś, sir?

— Nazywam się Beyer — odpowiedziałem.

Ale on potrząsnął głową, podszedł do mnie, ujął mnie za szyję, odwrócił mą twarz na prawo, aby ujrzeć lewą stronę szyi, po czym rzekł triumfująco:

— Wiedziałem! Ta blizna zyskana w słynnej walce! Widziałem pana u matki Thick w Jefferson City i wiem teraz, że te dwa ogiery nie są na sprzedaż, gdyż w całych Stanach Zjednoczonych nie znajdziesz równych im zwierząt. Niech inni uważają was za greenhornów, mnie ta odzież nie oszuka, messurs! Jesteście…

— Proszę, — przerwałem szybko — tylko bez nazwisk, kapitanie!

— A to czemu?

— Z powodu Siuksów, przez których teren musimy przejechać.

Jeśli pan nas naprawdę poznał, to wie pan chyba, że Siuksowie nie powinni nic wiedzieć o naszej obecności na ich terenie.

— Well, jak sobie życzycie, sir! Zamierzałem porządnie wyłajać porucznika, że dał się przez was namówić do powrotu, teraz jednak uważam że postąpił słusznie. Wejdźcie panowie do strażnicy! Zaopiekujemy się dobrze waszymi wierzchowcami. Panowie zaś dostaniecie tęgiego grogu i powiecie mi, co macie przeciwko Grynderowi i Slackowi.

— Gdzież są ci szubrawcy, kapitanie? Nie widzę ich. Chyba nie odjechali?

— O nie! Konie ich stoją tam w stajni. Oni sami poszli upolować jakąś zwierzynę na obiad.

— I aby wrócić do kryjówki, gdzie schowali zrabowane złoto. Jaka szkoda, że spadł śnieg! Nie można pójść ich tropem. Ten śnieg również pozbawia nas niezbędnych dowodów zbrodni.

— To mi jest obojętne, sir! Wiem przecież, że potraficie wydobyć dowody spod najgłębszego śniegu.

Strażnica, do której nas zaprowadził, służyła za mieszkanie kapitanowi oraz obu jego porucznikom. Podczas gdy młodszy oficer zajął się przyrządzaniem grogu, kapitan wskazał nam, dwa prymitywnie sklecone krzesła i rzekł:

— Siadajcie messurs i powiedzcie mi szczerze, mam przed sobą Old Shatterhanda i Winnetou?

Pokazując mu naszą broń, którą oczywiście mieliśmy przy sobie, odpowiedziałem!

— Oto słynna srebrna strzelba wodza Apaczów, a oto mój sztucer i moja niedźwiedziówka. Teraz, mam nadzieję, wiecie dokładnie, kim jesteśmy.

— Stanowczo! To wielki dla nas honor widzieć panów u nas. Serdecznie was pozdrawiamy i gotowi jesteśmy każde wasze słowo o zbrodni przyjąć za zaprzysiężone zeznanie.

— Dziękuje, sir! Ale taki czyn musi być osądzony według praw prerii, które żądają pewnych, nieodpartych dowodów. Wyrok nie może zapaść tylko w oparciu o to, że pan nam ufa i wierzy.

Winnetou, który nigdy nie używał alkoholu, odmówił skosztowania grogu, ja natomiast pijąc gorący trunek obszernie zrelacjonowałem, co wiemy i co myślimy o Grinderze i Slacku. Nie skończyłem jeszcze, gdy drzwi się otworzyły i na progu stanęli obaj bandyci. — All devils! — krzyknął Grinder. — Niech oślepnę, jeśli to nie ten Beyer ze swoim Indianinem!

— To on — odpowiedział kapitan, skinąwszy na porucznika, który się natychmiast oddalił. — Prawdopodobnie niemiło wam ujrzeć tutaj obu tych gentlemanów?

— Niemiło? Niech mnie diabeł porwie, jeśli cokolwiek, co dotyczy tych ludzi, jest mi miłe, lub niemiłe! Nie obchodzą mnie wcale. Są mi obojętni. Są jak powietrze!

— Wątpię! Gdybyście wiedzieli, co ich sprowadziło do fortu Hillock, opuściłaby was obojętność.

— Pshaw! Co ich mogło sprowadzić! My obaj nie mamy z nimi nic, absolutnie nic wspólnego! Przyszliśmy tylko dowiedzieć się, czy wasi ludzie wrócili. Mam nadzieję, że obaj czerwoni szubrawcy dyndają już na postronkach?

— Nie, nie dyndają. Mister Beyer sprowadził ich z powrotem.

— Jak? Co? Beyer? Co ten Beyer i jego Indianin mogą mieć z tą sprawą wspólnego?

— Bardzo wiele! Znają prawdziwych morderców. Ścigali ich do samego fortu.

— Prawdziwych morderców? Przecież to właśnie obaj Indianie Caddo!

— Nie. Mister Beyer twierdzi, że prawdziwi mordercy nazywają się Slack i Grinder.

— Slack i Grin… all devils, my? — krzyknął Grinder przerażony.

— Tak, wy!

— Jeśli on tak twierdzi, to niech z miejsca oślepnę jeśli nie stracił rozumu! Slack, gadaj, co o tym myślisz?

Zagadnięty pogroził mi ściśniętą pięścią i zawołał:

— Niech go licho porwie! Czego ten drab od nas chce? Słowo tego Dutchmana nie ma żadnej wagi. Bóg niech mi rozum wydrze, jeżeli mu nie zatkam go tak, by milczał przez całe życie! Chodź, Grinder! Za wiele łaski dla takiego draba!

— Zostaniecie tutaj! — powiedział stanowczo kapitan.

Chcieli wyjść wbrew zakazowi, ale gdy otworzyli drzwi, zobaczyli przed sobą porucznika. Wkroczył z pół tuzinem kołnierzy, którzy natychmiast otoczyli zabójców.

— Co to ma znaczyć? Co to takiego? — krzyczał Grinder, usiłując się wyrwać.

— To ma znaczyć, że aresztuję was za popełnienie morderstwa, — odpowiedział kapitan.

Teraz nastąpiła scena, której niepodobna opisać. Nie znaczy to, aby obaj aresztowani stawiali opór, byli zbyt tchórzliwi. Jedyną ich obroną były słowa. Ale jakie słowa i wyrażenia?! Przekleństwa, zaklęcia, przysięgi, klątwy takiego rodzaju, że włosy stanęły mi dęba. Nigdy jeszcze w życiu nie słyszałem takich bluźnierstw. Odetchnąłem głęboko i z ulgą, kiedy wreszcie wyprowadzono ich, aby umieścić pod kluczem. Nawet Winnetou, którego nic nie mogło wyprowadzić z równowagi, ujął mnie za ramię tak mocno, że mnie aż zabolało i rzekł:

— Szarlich, czy czerwony człowiek bluźniłby tak przeciwko swemu Manitou? Kto może twierdzić, że biali są lepsi, niż dzieci prerii? Jeśli tu jest Dziki Zachód, to zdziczał tylko pod wpływem białych przybłędów, których niegdyś czciliśmy jak bogów! Howgh!

Po pewnym czasie wrócili kawalerzyści, którzy pogrzebali obu podstępnie zamordowanych. Przywieźli wszystko, co znaleźli w ich kieszeniach. W notatkach widniały dokładne adresy ich krewnych. Niebawem rozpoczął się obiad. Winnetou i ja zostaliśmy zaproszeni do stołu oficerskiego.

Następnie zwołano sąd wojenny, składający się z oficerów i trzech podoficerów. Winnetou i ja byliśmy świadkami, byli nimi również obaj Caddo. Kiedy wszyscy się zgromadzili, sprowadzono Grindera i Slacka, spętanych i strzeżonych przez czterech żołnierzy.

Obaj oskarżeni nie mieli przygnębionego wyglądu. Występowali butnie, oświadczyli nawet, iż nie mogą uznać kompetencji obecnego sądu. Wiedzieli dobrze, że świeży śnieg pozbawił nas istotnych dowodów. Mogliśmy tylko znaleźć zrabowane złoto i powiedzieć im gołosłownie, że oni je ukryli. A że podarowali Caddo konie i broń, to nie miało żadnego znaczenia, ponieważ mogli sami je dostać, nie popełniając morderstwa. Przede wszystkim, świadectwo obu tych czerwonych, według praw prerii praktycznie się nie liczyło.

Nie mogę stwierdzić, aby kapitan, jako przewodniczący sądu, prowadził dochodzenie sprytnie. Jednak jeśli mam być szczery, to muszę wyznać, że i ja nie potrafiłbym wymóc na oskarżonych przyznania się do winy. Główną podstawą do oskarżenia w tych warunkach była okoliczność, że jechali tak, aby zamordowanych dogonić dopiero po zapadnięciu zmroku. Wprawdzie i te ślady były niewidoczne, ale mogliśmy na to przysiąc. Dowodziło to jedynie, że dogonili Burningów, ale nie, że ich zamordowali.

Wskutek tego całe przesłuchanie sprowadziło się tylko do oskarżeń ze strony kapitana i do zaprzeczeń oskarżonych. Czelność ich nie miała granic, a przekleństwa były tak nieprawdopodobne, że, nie mogąc dłużej tego wytrzymać, poprosiłem przewodniczącego, aby odłożył posiedzenie.

— Odłożyć? — zapytał ze śmiechem Grinder. — Stanowczo protestuję! Żądamy albo natychmiastowego skazania nas na podstawie nieodpartych dowodów, albo bezzwłocznego wypuszczenia na wolność. Niech z miejsca oślepnę, jeśli pozwolimy na coś innego!

— Tak — dorzucił Slack. — Albo nas powieście, albo wypuśćcie! Nie ma innego wyjścia. Oszczerstwa tego Beyera i jego Indianina są tak śmieszne, że po prostu lituję się nad ich głupotą. Nie można nam nic zarzucić. Aby Jednak oczyścić się zupełnie, damy im szansę zwycięstwa. Wsadźcie nas czterech dziś wieczorem do ciemnego pokoju i dajcie każdemu dobry ostry nóż do ręki. Jeśli się zgodzą na to rycerskie rozstrzygnięcie, to niech mi Bóg wydrze rozum, jeśli nie dowiedziemy naszej niewinności w taki sposób, że rano zostaną po nich tylko cuchnące ścierwa. Czy zgadzasz się Grinder?

— Z najwyższa przyjemnością! — odpowiedział zapytany. — Amerykański pojedynek w ciemności to nasza specjalność. Niejeden już zginął od naszych noży. Sprawi mi to wielką radość, jeśli ci tak zwani gentlemani zgodzą się na twoją propozycję. Niestety, jestem przeświadczony, że zabraknie im odwagi. Kłamać mogą w żywe oczy, ale walczyć? Pshaw!

Spojrzałem badawczo na Winnetou. Odpowiedział potakująco drgnieniem rzęs.

— To są tylko próżne przechwałki! — rzekłem. — Jeśli my się zgodzimy na tę propozycję, oni się wycofają.

— Wycofamy? — roześmiał się na całe gardło Grinder. — Dwaj tak znakomici, siejący postrach pojedynkowicze, jak my! Ten wykręt jest tak śmieszny, tak głupi, że nie znajduję słów odpowiedzi!

Nie przestawali dalej szydzić, aż zaproponowałem przewodniczącemu, aby uznał ten podwójny pojedynek za Sąd Boży. To ostatnie wyrażenie rozśmieszyło oskarżonych. Byli przeświadczeni, że tylko na pozór zgodziliśmy się na pojedynek, ale że wieczorem na pewno postaramy się ulotnić. Kapitan zaś, który znał nas, wyraził zgodę.

Postanowiono, że nas czterech zamkną w chacie na dwanaście godzin, od ósmej wieczór do ósmej rano, abyśmy walką rozstrzygnęli sprawę.

Zaraz potem wyprowadzono aresztantów. Nie omieszkali szydzić z nas. Oczywiście znów umieszczono ich pod kluczem. Pewność morderców płynęła z tego, że przy rewizji nie znaleziono przy nich ani śladu zrabowanego złota, i że uważali nas za żałosnych nowicjuszy, którym się nawet nie śni doczekać wieczora w forcie Hillock.

Skoro odeszli, kapitan milczał, nie śmiał udzielać nam rad. Dla niego wynik pojedynku nie ulegał wątpliwości. Cała załoga była zachwycona, że będzie miało miejsce tak interesujące zdarzenie. Obejrzeliśmy chatę, w której miano nas zamknąć. Stała pod drzewem i była sklecona z surowych mocnych belek. Zamykał ją ciężki, długi rygiel drewniany. Chwilowo nie było w izbie nic, prócz słomy w kącie.

Rozmawialiśmy prawie do ósmej z oficerami, nie napomykając wcale o pojedynku. Strażnicy donosili wielokrotnie, że Grinder i Slack stale pytają, czy jeszcze jesteśmy w forcie. Punktualnie sprowadzono ich do chaty i wręczono im noże. Następnie oddaliśmy kapitanowi całą naszą broń, prócz noży. Wzięliśmy nasze ciepłe pledy i kazaliśmy się zaprowadzić na miejsce walki. W towarzystwie kapitana i porucznika weszliśmy do chaty. Żołnierz oświetlił wnętrze pochodnią. Grinder i Slack stali pod tylną ścianą, trzymając noże w ręku.

— Nadchodzą! — szydził — Grinder. Idą na spotkanie śmierci! Po co czekać do jutra? Można będzie za kwadrans otworzyć drzwi, bo szybko wyprawimy łotrów do piekła!

Drżący głos zadawał kłam tym buńczucznym słowom. Zawiodła nadzieja, że umkniemy i oto opanował ich strach. Podczas gdy my rozkładaliśmy nasze pledy w kącie, jak gdyby szykując się do spania, kapitan odezwał się do fanfaronów:

— Bardzo możliwe, ale prawdopodobnie z przeciwnym skutkiem. Właściwie nie wiecie nawet, kim są Mister Beyer i jego Indianin.

— Kim mają być! — odparł Slack. — Ludzie, którym jeszcze nie zaschło za uszami. Bóg niech mi dzisiaj, wydrze rozum, jeśli po upływie godziny szubrawcy będą mieli kroplę krwi w żyłach!

— Przestań pan bluźnić! Jeśli wasze słowa mają być spełnione, to jeden z was opuści to miejsce ślepy, a drugi obłąkany. Dowiedzcie się w końcu, kogo macie przed sobą! Ci gentlemani to Old Shatterhand i jego czerwony przyjaciel Winnetou i nie wątpimy, że wyjdą stad nienaruszeni.

— Old Shatter… Win… — rozległo się po chwili ciszy. Ze strachu nie mogli wypowiedzieć pełnych nazwisk. Upłynęła chwila, zanim Grinder dodał:

— Niech z miejsca oślepnę, jeśli to nie jest bezczelne i przeklęte kłamstwo!

Podszedłem doń, uchwyciłem go prawą ręką za pas podniosłem i rzuciłem o ścianę, tak, że aż belki jęknęły po czym bez słowa wróciłem na miejsce. Komendant zaś odezwał się do Grindera, który podniósł się, jęcząc i klnąc.

— To był dowód, że mówiłem prawdę. Taką siłę w ręku ma tylko Old Shatterhand. Czy wierzycie, ze to on?

— Niech was diabeł porwie! — syknął Slack.

— To oszustwo , to zasadzka! Dlaczego nam wcześniej nie powiedziano, co to za ludzie? Zabiją nas powoli, na pewno zakłują w ciemnościach! To jeszcze gorsze, niż gdyby zapadł wyrok. Chcemy stąd wyjechać! Przesłuchajcie nas jeszcze raz!

— Czy chcecie się przyznać do rabunku?

— Nie i jeszcze raz nie! Jesteśmy niewinni!

Teraz Winnetou gestem nakazał milczenie i rzekł spokojnie:

— Tu oto stoi Winnetou, wódz Apaczów, a tu stoi jego brat i przyjaciel Old Shatterhand, któremu nigdy jeszcze nie oparł się żaden wróg. Nie powiedziałem dotąd ani słowa, ale teraz rzeknę, co się ma stać. Zaryglują nas teraz i następnie obstawią chatę, aby mordercy ze strachu nie przebili się przez ściany. A potem, mimo mroku, noże nasze przebiją morderców, ponieważ oczy nasze przywykły do ciemności. Jesteśmy jak węże, których się nie słyszy, kiedy pełzają. Dzisiaj już padło dosyć zbytecznych słów, teraz nastąpią czyny. Usłyszy się śmiertelne okrzyki morderców, którzy padną pod naszymi nożami. Możemy zaczynać!

Słowa Winnetou, a zwłaszcza ton po prostu zmiażdżyły łotrów. Drżącym głosem zaczęli prosić, grozić, klnąc, ale daremnie. Gdy zaś żołnierz z pochodnią wyszedł, ścisnęli pięści i zaczęli powtarzać swoje zwykłe przekleństwa ze ślepotą i obłędem. Dopiero kiedy zaryglowano drzwi, umilkli i starali się nie wywoływać szmeru, abyśmy nie widzieli, gdzie się znajdują.

Co się nas tyczy, to nie chcieliśmy ich zakłuć, lecz strachem doprowadzić do wyznania prawdy. Byliśmy przeświadczeni, że nie ośmielą się nas zaatakować. Mimo to odsunęliśmy kołdry i położyliśmy się z wyciągniętymi nogami, tak, że każdy, kto by się zbliżył, musiałby ich dotknąć. Czekaliśmy gotowi do obrony, trzymając mocno noże.

Nie mieliśmy, oczywiście, żadnego sposobu odmierzenia czasu. Jednakże instynktownie odliczyłem godzinę, a nie usłyszeliśmy żadnego szmeru. Naraz zrobiło się tak zimno, że zmroziło nas do szpiku kości, a wkrótce potem głuchy poszum rozległ się nad dachem. W kilka minut później usłyszeliśmy przez ścianę krzyk:

— Czy widzicie błędne ognie we wszystkich narożnikach? Zbliża się blizzard, blizzard! Ratujcie się w strażnicach, szybko, szybko!

Blizzard straszliwa zamieć śnieżna na zachodzie Missisipi, nadciągająca z pomocy. Wyprzedza ją nagły i nader gwałtowny spadek temperatury. Blizzard mija szybko jest jednak nie mniej niebezpieczny, niż straszliwe wjugi Azji. Towarzyszą mu rozmaite zjawiska elektryczne i nawet zimą błyskawice nie są rzadkością. Biada temu, kogo blizzard spotkał poza domem, albo w niezbyt solidnym budynku! Blizzard wszystko porywa i pokrywa każdą najwyższą rzecz warstwą śniegowego całunu.

Nawoływania umilkły, wartownicy pochowali się w strażnicach. Nastąpiło pierwsze uderzenie wichru, który usiłował wszystko porwać i zdruzgotać. Zawyło, zasyczało, zastękało i ryknęło nad nami, niczym niewidoczne olbrzymie fale, które wszystko zmiatają bez litości! Huknął piorun, rozświetliły się błyskawice. Wnętrze chaty wypełniło się gęstym śniegiem, który orkan zapędził przez wszystkie szpary. Drżeliśmy z zimna, dzwoniliśmy zębami, chociaż zawinięci byliśmy w pledy. Podłoga trzęsła się, a belki trzeszczały. Trwało to przeszło półgodziny, po czym nastąpiły krótkie przerwy, podczas których słyszeliśmy jęki i rzężenie Grindera i Slacka, może jęki trwogi? Nie mogliśmy jeszcze wiedzieć. Niebawem orkan znowu wzmógł się, szykował do ostatniego uderzenia. Podłoga trzęsła się gwałtownie. Chata trzeszczała i przechylała się w prawo i w lewo. Po chwili zapadła się tylna część dachu. Blizzard, jak gdyby zaspokojony spustoszeniami, ustał. Spokój nastąpił równie prędko i znienacka, jak wybuchła burza. Niebezpieczeństwo minęło.

Czy istotnie minęło? Dla Winnetou i dla mnie, owszem, ale czy także dla innych? Spod ruin zapadniętej chaty wydobyła się jakaś postać, która uciekła ze straszliwym rykiem. To był Slack. Z drugiego zaś kąta rozlegały się nieartykułowane dźwięki, jak gdyby ktoś chciał krzyczeć, ale nie mógł. Odwinęliśmy się z pledów. Grinder leżał między potrzaskanymi deskami pod belką, która przygniotła mu piersi. Podniosłem ją, a Winnetou wyciągnął rannego, który leżał w omdleniu. Zanieśliśmy go do mieszkań oficerów. Przed drzwiami spotkaliśmy kapitana, który wyszedł zbadać wyrządzone szkody. Zawrócił z nami do pokoju. Skoro położyliśmy Grindera u ogniska i obejrzeli go, nie mogliśmy powstrzymać się od okrzyku. Deska nabita gwoźdźmi zwaliła się na twarz, rozbiła mu kość nosową i wykłuła oczy.

— Ślepy, ociemniały, ślepy! — krzyczał kapitan, składając ręce. — Bluźnił, że pragnie oślepnąć! To wyrok boży!

Nic nie odrzekłem, byłem głęboko wstrząśnięty. Winnetou również milczał. Opatrzyliśmy rannego i położyliśmy go na pościeli jednego z oficerów. Następnie poszliśmy zbadać skutki orkanu. Zawaliła się jedynie nasza chata. Udaliśmy się na poszukiwanie zbiegłego Slacka. Ślad prowadził do ogrodzenia, a następnie wiódł do pobliskiego lasu. Śnieg był głęboki po kolana. Świecił tak jasno, że mogliśmy iść bez pochodni. Dotarłszy na skraj lasu, usłyszeliśmy pośród drzewami jakiś dziwnie zawodzący głos. Weszliśmy w głąb lasu i zastaliśmy Slacka, który spod drzewa usunął śnieg. Leżąc na ziemi, jedną ręką grzebał i nucił przy tym jak dziecko:

— Piasek, nuggety… piasek, nuggety… osiem pełnych toreb… osiem pełnych toreb!

Z trudem zdołano go odciągnąć. Pod mchem znaleźliśmy osiem ciężkich skórzanych worków. Zgadzało się to z notatkami Burningów. Było to złoto które przyprawiło ich o zgubę.

Slacka zaciągnięto z powrotem do fortu. Włosy miał zalepione krwią. Skoro zbadaliśmy głowę, okazało się, że jego również ugodziła deska. Czy to go pozbawiło rozumu, czy może oszalał ze strachu, niepodobna rozstrzygnąć. A zatem Grinder ślepy, a Slack obłąkany! Tak, jak tego żądali.

Po burzy wypogodziło się bardzo szybko. Wspaniała pogoda pozwoliła nam kontynuować podróż. Grinder i Slack, jako chorzy, zostali w forcie. Dalszy ich los zależał od tamtejszych oficerów, którzy odprowadzili nas dosyć daleko. Obaj Caddo dostali w podarunku konie Grindera i Slacka, mogli nam zatem towarzyszyć. Doprowadziliśmy ich do rzeki Platte, dalej poszli w swoją drogę.



* * *


W cztery lata później wysiadłem w Baton Rouge nad Missisipi, ponieważ chciałem tu czekać na parowiec do Natchez. Na bulwarze siedzieli dwaj żebracy, nieszczęśni, chudzi, w łachmanach. Twarze ich wydawały mi się znajome. Jeden miał puste oczodoły, a zamiast nosa głęboką i szeroką bliznę. Drugi wyciągał kapelusz, strojąc błagalne miny. Skoro rzuciłem srebrną monetę, wyjął ją szybko z kapelusza i wymamrotał:

— Piasek, nuggety…osiem pełnych toreb…osiem pełnych toreb!

Wiedziałem, kogo mam przed sobą. Mordercy nie znaleźli zasłużonej kary w forcie Hillock. Ale ich obecne położenie było gorsze od śmierci.

W tym samym roku przybyłem przypadkowo do Moberly nad Missouri. Zapytałem o rodzinę braci Burning. Usłyszałem historię zamordowania obu braci, oczywiście z najprzeróżniejszymi dodatkami, tyczącymi się bohaterskich czynów Winnetou i Old Shatterhanda.

Nie powiedziałem, kim jestem. Wystarczyła mi wiadomość, że kapitan dostarczył rodzinie osiem pełnych torebek złota wraz z obszernym pisemnym sprawozdaniem.



W przymierzu z lampartem


Kontynent afrykański, rozpościerający się olbrzymim lądem na południe od Europy, jakby jej przedłużenie, oblany dwoma potężnymi oceanami, jest do dziś zagadkowym sfinksem dla naszego świata. Wielkie obszary tej części świata, w której rzeki są stosunkowo bardzo nieliczne, wysychają pod palącymi promieniami podzwrotnikowego słońca i zda się, że zawisło nad nimi przekleństwo bezpłodności i śmierci. Te ogromne przestrzenie, rozległe na setki tysięcy mil, zaledwie w porze deszczowej pokrywa skąpa roślinność. W owej porze tysiące potoków spada z szumem i hukiem po złomach skalnych i wyrwach na to chyba jedynie, by po wartkim i rozpędzonym potężnie biegu zniknąć w morzu piasków i żwiru.

A obok tych przedziwnych, na poły martwych, jak powierzchnia wygasłego globu, pustynnych przestrzeni stwarza niepojęta przyroda najpotężniejsze swoje dzieła: świat zwierzęcy i roślinny, zakrojony na miarę gigantyczną, najbujniejszy na całej kuli ziemskiej.

Podczas bowiem, gdy w jednym miejscu żar pustyni nie pozwala zakiełkować najmniejszej trawce, tuż prawie obok dziewicze lasy palmowe pną swoje bujne wierzchołki ku niebu, a wśród nich uwijają się tysiące małp, napełniając puszczę żywym ruchem i wrzaskami. W bezbrzeżnym morzu piasku, zda się, nie istnieje nawet najdrobniejsza muszka, najmizerniejszy robaczek, a jednak o uszy wędrowca obija się tu potężny ryk króla zwierząt; wśród oaz i zarośli sięgają prawie wierzchołków drzew swoimi głowami wspaniałe żyrafy, opodal widać wyżłobione od stóp słoni i nosorożców szerokie ścieżki, a tuż niedaleko w wysychających bagnach wywracają się olbrzymie hipopotamy… „Czarny ląd” nieprzystępny jest dla cywilizacji starego świata głównie z powodu mało albo wcale nierozwiniętych wybrzeży. Wskutek tego też Afryka znana jest w ogóle mniej, niż Ameryka lub Australia, o których przez wieki całe, ludzkość pojęcia nawet nie miała, podczas gdy pomocne wybrzeża Afryki znane były już starożytnym. Brakowało im jednak równo środków, jak i odwagi, by zapuścić się w głąb tego tajemniczego kontynentu, gdzie tyle niebezpieczeństw czyha na przybysza niemal na każdym kroku. Wiadomości o tym, jakoby starożytni opłynęli Afrykę, są bądź czczym wymysłem, bądź legendą. Taką też legendą jest na przykład wzmianka w „Księdze Królów”, jakoby za czasów indyjskiego władcy Jozafata przedsiębrano podróże morskie od zatoki Arabskiej do przylądka południowego i dalej do Hiszpanii. Nie potwierdzoną jest również wzmianka Herodota, że Kartagińczycy, wysłani przez króla egipskiego Necho w roku 610 przed Chrystusem, tą samą drogą okrążyli czarny kontynent, a podania o następnych podróżach Kartagińczyka Hanno w roku 500 przed Chrystusem pozostają w sferze mitów.

Zdaje się, że do końca piętnastego stulecia nikt z pomocy nie okrążył przylądka południowej Afryki i dopiero wyprawa, którą zorganizował król portugalski Jan pod dowództwem Bartłomieja Diaza jest faktem historycznym. Ten podróżnik istotnie opłynął przylądek w 1487 roku, ale nie zapuścił się dalej z powodu buntu załogi. Ponieważ w owych okolicach panowały w tym czasie wielkie burze, Diaz nazwał przylądek południowej Afryki — krainą burz, jednak król Jan zmienił tę nazwę na Przylądek Dobrej Nadziei, w przekonaniu, że tędy prowadzi droga do bogatych Indii.

Następca jego, Immanuel, wysłał flotyllę, złożoną z czterech okrętów pod dowództwem Vasco da Gamy w celu dalszych badań. Ten dzielny podróżnik spełnił chlubnie swoje zadanie, wykreślając ostatecznie drogę do Indii.

Portugalczycy jednak nie troszczyli się o sam ląd południowej Afryki, nie widząc w nim żadnych korzyści dla swej ojczyzny. Dopiero w roku 1600 zajął ten kraj Holenderczyk, kapitan van Kisboek i postanowił skolonizować go swoimi ziomkami.

Wychodźcy holenderscy, zwani Boerami, wyparli z kraju, aż po siedziby Kafrów autochtonów i zajęli go dla siebie, zakładając tu liczne osady i fermy.

Wzbudziło to zawiść w Anglikach, którzy zapragnęli zawładnąć ziemią Boerów dla swoich celów i ostatecznie w pokoju paryskim 1714 roku uzyskali ten kraj dla siebie.

Od tego czasu zaczyna się bardzo silny napływ do Kaplandu Anglików, którzy skierowali wszelkie swe poczynania ku temu, by osiedleńców holenderskich wyprzeć z zajętych siedzib, wskutek czego wywiązał się zawzięty zatarg między kolonistami jednej i drugiej narodowości, mający niemały wpływ na walkę z plemionami tubylczymi.

A plemion tych w żaden sposób nie należało lekceważyć. Wchodziła tu bowiem w grę walka dwóch ras na śmierć lub życie. Tak samo, jak w Ameryce, gdzie białe plemię postanowiło wytępić doszczętnie czerwoną rasę i opanować jej siedziby i jej ziemię całkowicie. I jak czerwonoskóre plemiona bronią się do dziś jeszcze w rozpaczliwych wysiłkach przed ostateczną zagładą, tak i mieszkańcy pustyni Kalahari nie dali za wygraną i wciąż bronią swoich praw, swego bytu, swego istnienia. Zagłada jakiegoś ludu, bez względu na jego stopień kultury i rasę, nie może nigdy nastąpić nagle. Lud ten bowiem, szczwany, rozdrażniany, doprowadzany do ostateczności, zmaga się zazwyczaj i przez dłuższy czas stawia opór najpotężniejszym atakom, a ulega dopiero w ostateczności, a i wówczas jeszcze stara się pociągnąć za sobą w przepaść tych, którzy na niego nastają.

W Afryce południowej walka ta była dla tubylców o tyle ułatwiona, że wśród białych napastników nie było zgody i trwały wśród nich nieskończone zatargi.

Pewnego razu, bawiąc w holenderskiej prowincji Zelandii i goszcząc w domu niejakich van Helmersów, którzy mimo niezamożności, podejmowali mnie bardzo gościnnie i serdecznie, dowiedziałem się, że jeden z krewnych głowy domu wyemigrował do Kaplandu. Wychodźca ten i jego syn przez długi czas pisywali do swej rodziny, lecz od chwili, gdy Burowie zostali wyparci przez Anglików za góry Smocze, do dzisiejszego Transwalu, korespondencja ustała. Mimo to, rodzina wspominała bardzo życzliwie tych krewnych i kiedy przyznałem, że w najbliższym czasie zamierzam przedsięwziąć podróż na południową półkulę, proszono mnie na wszystko, abym się dowiedział coś o tych, rzekomo zaginionych krewnych i nawet powierzono mi list na wypadek, gdybym odniósł sukces.

Przybywszy do Kaplandu, zwiedziłem co ważniejsze miejscowości tego kraju i następnie wybrałem się do Transwaalu, chociaż stosunki tam panujące nie zachęcały do tego.

Sławny wódz Kafrów, Czaka, uchodzący słusznie za afrykańskiego Attylę, podbił liczne plemiona oraz szczepy czarnych współziomków i zorganizował je tak znakomicie, że przez długi czas uchodziły one za niezwyciężone nawet w stosunku do napływowej, białej ludności. Niebawem jednak rodzony brat tego wodza, Sikukuni, pozazdrościł Czace sławy i potęgi. Napadł na niego i zamordował, a przywłaszczywszy sobie władzę, chciał ją utrwalić szeregiem zwycięstw nad znienawidzonymi Burami, którzy i bez tego cierpieli prawdziwy krzyż Pański ze strony rządu angielskiego i osadników w Albionu. W walkach tych dokazali Boerowie istnych cudów waleczności i w końcu uspokoili wojowniczego Sikukuniego. Gdy Republika Burska przedsięwzięła budowę kolei żelaznej do Delagoa, która mogła uniezależnić Burów ekonomicznie, rząd angielski postanowił zniweczyć ten plan. Podburzył Sikukuniego do powstania, dostarczywszy mu broni i pieniędzy. A gdy już walka wybuchła, Anglia wystąpiła zbrojnie, rzekomo w imię zasad chrześcijańskich i pod tym płaszczykiem dokonała zaboru Transwalu.

Z tych to czasów pochodzi owo zdarzenie, które opowiedzieć tu zamierzam.

W Transwalu podróżuje się zazwyczaj wozami, zaprzężonymi w woły. Co do mnie jednak, przyzwyczajony do jazdy konnej, wybierając się w drogę, postarałem się o znakomitego wierzchowca angielskiej rasy. Podróż konno jest przede wszystkim o wiele szybsza i daje więcej swobody.

Obok mnie jechał Kwimbo, Basuto wynajęty za przewodnika. Przedtem służył on dłuższy czas na farmach, gdzie nauczył się trochę holenderskiego i nie był do białych wrogo usposobiony.

Była to wielce osobliwa figura. Ubranie jego składało się jedynie ze skórzanego fartucha na biodrach, a czarną lśniącą skórę smarował od stóp do głów jakimś tłuszczem. Chroniło go to, co prawda przed owadami, ale tak przykra woń zalatywała od niego, że starałem się obcować z nim nie bliżej niż na dwadzieścia kroków. Ciekawą też osobliwość przedstawiała jego fryzura, smarowana starannie gumą akacjową, dzięki czemu włosy zbiły mu się w dwie gęste warstwy, podobne do trzewików, ułożonych na głowie podeszwami do siebie, a końcami rozchylonych ku przodowi. Wśród tych zbitych włosów przechowywał Kwimbo cenne swoje drobiazgi. Wskutek przyozdabiania od dzieciństwa uszu ciężarkami, miał je tak wielkie, że można je było porównać co do wielkości z uszyma Nowofundlandczyka. Obecnie, aby im nadać praktyczną wartość, zwijał je zawsze co rano w trąbki, w których chował dwie tabakierki. Oprócz tego w obydwa skrzydła nosowe miał wprawione grube mosiężne kółka, na szyi nosił rzemień, na którym wisiały dwa dzwonki, jakie zawiązuje się w górskich okolicach krowom. Najprawdopodobniej skradł je, służąc kiedyś na farmie.

Na koniu siedział zupełnie tak, jak małpa na katarynce, którą obnoszą po podwórzach rozmaici spekulanci. Chcąc mówić do mnie, otwierał potężne usta z czerwonymi dziąsłami i dwoma rzędami silnych zębów. Wyglądał wówczas, jak jakiś bardzo osobliwy okaz zoologiczny, ale z jakiej rodziny i klasy, trudno było określić nawet zawodowemu przyrodnikowi.

Uzbrojony był w potężną maczugę zrobioną z czarnego drzewa, w zakrzywiony nóż i oszczep do rzucania. Czy umiał posługiwać się tą okropną bronią, nie zdołałem się jeszcze przekonać.

Ponieważ trudno mi było wystarać się dla niego o takiego konia, jakiego sam miałem, więc kupiłem mu brabantczyka. Z tej rasy konie, w wojnach napoleońskich używane były do zaprzęgów armatnich. Konisko to poruszało się ociężale jak słoń, a tak nierówno, że biedny Kwimbo czasem tylko mógł się posługiwać uzdą i wolał dla bezpieczeństwa wpleść obie ręce w bujną grzywę konia.

Przez jakiś czas pozwoliłem mu jechać obok siebie po lewej ręce. Syn czarnego kontynentu starał się wywdzięczyć za to informacjami na temat polityki krajowej.

— Widziała mynheer Sikukuni, wielkiego króla Kafrów?

— Nie, nie miałem przyjemności. A ty?

— Kwimbo nie widziała Sikukuni… Kwimbo jest dobra Holenderczyk, dobra Basuto, a kiepska Zulu. Ale Kwimbo słyszała o Sikukuni. Kwimbo nie chce widzieć Sikukuni.

— Tak go się boisz?

Kwimbo otworzył usta tak szeroko, że można mu było zajrzeć niemal do żołądka, wytrzeszczył białka oczu, jakby mnie zamierzał połknąć i odezwał się z nietajoną urazą:

— Co mynheer powiedziała? Kwimbo się boi Sikukuni? Mynheer nie zna Kwimba. Kwimbo jest dzielny, Kwimbo jest silny, Kwimbo zjadłaby Sikukuni. Ale Sikukuni ma wiele Zulu, a Zulu mają wiele irua i dużo, dużo strzelb. Anglia daje Zulu strzelby i proch, żeby Zulu zabili Holandię, ale Kwimbo nie ma strzelby ani prochu i nie może zabić Zulu.

— My właśnie zdążamy do gór Kwatlamba i najprawdopodobniej wkrótce znajdziemy się w krainie Zulusów. Gdybyś więc chciał zastrzelić paru nieprzyjaciół…

— E, e, mynheer ma strzelbę i proch, mynheer zastrzeli Sikukuni i Zulu. Kwimbo woli żyć i kochać mynheer, bo mynheer daje Kwimbo tytoń, a Kwimbo za to kocha mynheer całą duszą i sercem.

Zapewnienie to było wypowiedziane z takim zapałem i gestykulacją, że dzielny syn Afryki stracił równowagę i zleciałby z konia na ziemię, gdyby nie znalazł jeszcze czasu na uchwycenie się oburącz jego grzywy.

— Czy Sikukuni jest naprawdę tak straszny?

— O, ho, ho! Sikukuni pozabijała białych mężczyzn, białe kobiety, białe dzieci. Sikukuni morduje nawet Basutów. Sikukuni pije krew i tańczy, gdy zabija białych. Sikukuni pobiła Boerów na głowę…! Jest Sikukuni dobry?

Kafr mówił prawdę. Słyszałem o rzezi nad Blesbock, gdzie Sikukuni uśmiercił bez pardonu przeszło sześciuset Burów i Hotentotów. Okrutnik ten nie wahał się w przypływie wściekłości wycinać tłumy jeńców, a nawet własnych poddanych. Znany jest fakt, że chciał uśmiercić swego krewnego Somi jedynie za to, że był pokojowo usposobiony względem białego plemienia. Podstępem udało się biedakowi ujść okrutnej śmierci. Niestety, po ucieczce dowiedział się wkrótce, że żona jego wraz z jedynym dzieckiem, padły ofiarą okrucieństwa Sikukuni na pustyni Kalahari. Sikukuni pławił się formalnie we krwi i krwawej zemsty domagały się ustawiczne jego okrucieństwa. Wprawdzie, dzięki żelaznej ręce, utrzymywał w karbach swoje zastępy, które mu były posłuszne, ale wiedziano dobrze, że miały one już dość tej ręki, i że potajemnie upatrzyły sobie innego dowódcę, mianowicie owego Somiego, tylko nie wiedziały, gdzie się znajduje.

— O, Sikukuni nie jest dobry i dlatego nie długo utrzyma się na czele Zulów. Ale, och, mynheer, — przerwał nagle — Kwimbo widzi człowieka tam, na górze. Ktoś tam jedzie na koniu, jak Kwimbo i mynheer.

Mówiąc to, wskazywał ręką przed siebie, gdzie istotnie w niedalekiej odległości spostrzegłem jakiegoś jeźdźca, zdarzającego w tym samy, co i my, kierunku, ale z innej strony.

— Bur, czy Anglik? — pytałem. — Naprzód, Kwimbo! Musimy go dogonić!

I przy tych słowach dałem swemu rumakowi ostrogę, aż podskoczył pełnym kłusem. Brabantczyk, widząc to, puścił się również szybszym krokiem, ale tłusty grzbiet tak mu się kołysał w jedną i drugą stronę, że biedny Kafr ledwie się na nim zdołał utrzymać, krzycząc w niebogłosy:

— Oj, oj, mynheer! Koń biegnie za szybko. Kwimbo zgubi Kwimba i konia. Gdzie mynheer znajdzie Kwimba, jeżeli Kwimba już nie będzie na świecie…

Oczywiście nie zważałem na te argumenty wygodnego Kafra i pędziłem dalej. On zaś krzyczał coraz głośniej. Uwagę moją zwrócił ów obcy, który spostrzegłszy nas, stanął i czekał.

Obcy jeździec siedział na koniu rasy angielskiej i zadziwiał olbrzymim wzrostem przy młodym stosunkowo wieku. Z szerokiej dobrodusznej twarzy wyglądała jednak duma, niemal zarozumialstwo. Patrzył na nas podejrzliwie i badawczo, ale nie można go było posądzić o złe zamiary względem nas.

— Skąd? — spytał krótko, ale nie groźnie.

— Od Wilhelma Larssena.

— Uhm, znam. Bardzo godny człowiek. A dokąd, mynheer?

— Tak sobie… w góry…

— Po co?

Zbyt daleko zapuścił się w swoich pytaniach, dalej niż pozwalała na to zwykła uprzejmość. Ale z miny nie wyglądał niesympatycznie, odpowiedziałem mu więc bez wahania:

— Chciałem poznać kraj, jako turysta… cóż więcej, mynheer? Popatrzył na mnie, pomyślał chwilę i powtórzył:

— Ehe, kraj poznać… rozumiem… Ale szkoda zachodu! Tam trzeba, ot co! — tu uderzył ręką w kolbę strzelby.

Był to oczywiście Bur i nie miałem zamiaru ukrywać przed nim sympatii, jaką żywiłem dla jego współziomków.

— Tak, tak — rzekłem. — To wcale nie ładne stosunki. Judzenie jednych przeciw drugim, dla wyciągnięcia następnie korzyści dla siebie uważam wprost za zbrodnię.

Obcy spojrzał na mnie z nietajoną sympatią: — Więc pan nie jest Anglikiem… tak pan i gadaj! Możesz być dla nas Chińczykiem, Eskimosem, Tatarem… wszystko jedno, byle tylko nie Anglikiem. Witam pana!

I podał mi rękę, a następnie, spojrzawszy na Kafra, uśmiechnął się i zapytał:

— Służący?

— Służący, przewodnik i tłumacz w jednej osobie, a ponadto towarzysz, jakiego ze świecą szukać.

— O, to nie będzie zbyt łaskaw dla mnie, jeżeli od tej chwili ja narzucę się panu za przewodnika. Pan zmierza ku Bezuidenhout, nieprawdaż?

— Istotnie.

— I ja tam jadę również. Jeżeli tedy panu to na rękę, to służę. Nazywam się Kees Uys.

Spojrzałem na niego mile zdziwiony, gdyż znajomość ta była dla mnie wręcz zaszczytem. Młody ów człowiek był synem słynnego dowódcy Boerów, który wespół z Potpieterem i Pretoriusem odniósł świetne zwycięstwo nad Kaframi pod Pieter-Maritzburg.

— Niewymownie się cieszę z poznania tak znakomitego wodza — odrzekłem, wymieniając swoje nazwisko, które dla niego, zupełnie zresztą naturalnie, było obojętne.

— Słyszał pan coś o mnie w Kapsztadzie?

— Owszem i nie tylko tu, ale nawet w Europie.

— O, czyżby aż w Europie zajmowano się nami? — odparł, połechtany nieco w swej dumie.

— Rozumie się.

— A dla kogo tam w Europie żywią sympatię? dla nas, czy też dla Anglików?

— Nie jestem politykiem, mynheer, ale otwarcie wyznać muszę, że wszystkie narody Europy są po waszej stronie. Ja osobiście mam wielu przyjaciół wśród Anglików, z którymi poznałem się w podróżach, ale to bynajmniej nie wpływa na moje uczucia względem was, tak niesłusznie i bezwzględnie traktowanych przez zachłannych synów Albionu. I chociaż nie mam tutaj żadnego osobistego interesu, gotów byłbym, mimo to, chwycić przeciw nim broń w każdej chwili, jak długo znajduję się w cennym pańskim towarzystwie.

— Dziękuję — uścisnął mi rękę ponownie. — Wprawdzie nie spodziewam się, by zaszła taka okoliczność, iż osobiście potrzebowałbym pańskiej pomocy, ale już sama gotowość pańska i jego bezstronny, sprawiedliwy sąd są dla mnie miłe.

Jechał obok mnie, milcząc długą chwilę, po czym odezwał się znowu.

— A co pan myśli o hegemonii Anglików na morzu? Jest ona ściśle związana z ich dążeniami kolonialnymi, jak to sobie już dawno na podstawie historii uprzytomniłem. Bo niech pan tylko sięgnie do tej historii, a od razu stanie panu przed oczyma Fenicja, potem Grecja, Kartagina, Rzym, Hiszpania, Portugalia i dalej wzdłuż wybrzeży Francja, Holandia, wreszcie Anglia! Jak ta hegemonia przechodziła z rąk do rąk kolejno, nie uważa pan?

— Słuszne są pańskie uwagi i uznaję ich trafność, z nieznacznymi tylko zastrzeżeniami.

— Albo na przykład nasza sprawa z Anglią. Holandia zdobyła znaczną część wód, a przynajmniej więcej, niż jakikolwiek inny naród, Anglia zaś odebrała jej to. W Europie, w Indiach, w południowej Afryce, wszędzie, gdzie było coś do zagrabienia, Anglia zagrabiła, oczywiście w takich chwilach, gdy nie było to dla niej niebezpieczne. Na przykład my osiedliliśmy się w tym dzikim kraju, wnosząc tu kulturę i pracując nad jego podniesieniem i oto, gdy już doszliśmy do jakiegoś względnego dobrobytu, przychodzi Anglia i chce zabrać tę ziemię jak swoją. Oczywiście będziemy jej bronili i ginęli, jak bohaterowie, a czyny nasze bynajmniej nie będą opiewane w pieśniach i opowieściach, bo do ojczyzny daleko. Synowie nasi jednak i wnuki przekażą nasze idee swoim następcom i może w końcu znajdziemy sprawiedliwość, jeżeli ona w ogóle na świecie istnieje lub istnieć będzie kiedykolwiek… Choć istotnie i my nie jesteśmy bez winy.

— Każde stworzenie na świecie — ciągnął dalej Uys — ma prawo do bytu, do istnienia. Każde zwierzę, każda roślina, każdy człowiek, każdy wreszcie lud i naród powinien żyć i rozwijać się w warunkach wskazanych mu przez Stwórcę L zakreślonych przez przyrodę i w takim tylko razie może doskonalić się, postępując naprzód w kulturze i cywilizacji. Gdy wszakże inny naród chce skorzystać z odwiecznej jego ziemi i dla widoków materialnych, choć ani siał, ani orał, stara się go wyprzeć z jego siedzib, wówczas niewesołe nastają warunki istnienia. Lud, wygnany ze swej ziemi, musi szukać oparcia pod innym niebem i rozpoczynać życie na nowo. Ale na nowy grunt przesadzona roślina z powodu nieodpowiedniego klimatu marnieje, korzenie jej usychają, liście więdną i następuje niejednokrotnie śmierć. Stąd wniosek, że i my możemy zniknąć z Kaplandu, a zniknąć już choćby tylko dlatego, że zawiniliśmy, że porwaliśmy się na odwieczną tubylczą ludność, jak rabusie, że popełniliśmy na niej gwałt. Anglia zaś… Ta wobec krajowców nie zawiniła nic. Ona tylko tępi nas, co mamy krew bliźnich na swoich rękach i w zasadzie nie popełnia zbrodni, chcąc nam, rabusiom, wydrzeć tę ziemię…

— Co też pan mówi! — przerwałem mu, zdziwiony takimi poglądami, wygłaszanymi przez Bura. — Stanowczo nie wierzę, aby można było zdmuchnąć z powierzchni ziemi jakiś naród tak sobie, bez żadnych zgoła ku temu praw. Weźmy na przykład dwa jakiekolwiek ciała chemiczne i połączmy je. Czy one zginą? Czy w naturze w ogóle może coś zginąć? Tu tylko inną postać przybiera materia, nie ginąc bynajmniej… Takie moim zdaniem prawo panuje nie tylko w świecie nieorganicznym ale i wśród ludzi. Proszę wziąć pod uwagę Amerykę. Z rozmaitych elementów powstał ten zlepek nowy, a tak dzielny, że prześcignął nawet macierzystą swą rasę, rasę europejską.

— Tak, ale ten nowy element, na ziemie Ameryki przeniesiony, nie zawiera w sobie również pierwiastków zasadniczych: nie zasymilował Indian, lecz ich wytępił, jak ongiś Krzyżacy wytępili lud pruski… A to wielka różnica. Na przykład dzisiejsze gwałty pruskie względem narodów ujarzmionych!… No, ale pomyśli pan sobie o mnie, że jestem krańcowym idealistą, że oddaję się marzeniom i hołduję utopiom… nieprawdaż, mynheer?

Jego zewnętrzny wygląd bynajmniej nie budził domysłu, że jest utopistą. Przeciwnie, ta herkulesowa postać zdawała się być stworzoną raczej do czynów praktycznych, realnych, do wysiłków bohaterskich na zasadzie „prawa silniejszego”. I nawet ubranie jego świadczyć mogło o tym. Na głowie miał kapelusz filcowy z szerokimi kresami, praktyczny, ale wcale nie estetyczny; piersi i ramiona osłaniał mu kubrak z grubej wełnianej materii, a na potężnych nogach miał mocno przetarte skórzane spodnie i wysokie buty z cholewami. Uzbrojenie również biło w oczy prostotą i prymitywnością. Składało się ono z krótkiej szpady i karabinu ciężkiego kalibru. Ilu jednak Kafrów i… Anglików wyprawiły na tamten świat kule z tej starej broni — któż mógł odgadnąć?! Burowie słyną na cały świat, jako niezrównani strzelcy, a wielu z nich po wojnie popisywało się tą swoją umiejętnością w Europie w rozmaitych teatrzykach, strzelając do jabłka, umieszczonego na głowie żywego człowieka.

— Bynajmniej nie uważam pana za fantastę — odrzekłem — i upatruję w panu raczej bohaterskiego rycerza czynu i zwolennika realizmu.

— Tak? Czy podobna? A jednak jeśli nim nie jestem, to być nim muszę wkrótce, choćby na przykład z tego powodu, że zaprzeczam stanowczo temu, że mieliśmy swą historię.

— Jeżeli pan może uzasadnić to twierdzenie, to i wówczas jeszcze nie koniecznie zaliczałby się pan do utopistów.

— Owszem, mogę to uzasadnić, oczywiście nie wobec jakiegoś uczonego profesora, bo panowie ci wyznają bardzo ciekawe dogmaty. Oni budują z materiału swych myśli gmachy sięgające obłoków, ale w gmachach tych jest zazwyczaj pustka. O budowę mieszkań dla pokoju i szczęścia ludzkości nie idzie im wcale. Tysiące książek napisali, ale w żadnej z nich nie ma ani cienia historii.

— Panie?!

— Tak, tak, mynheer. Pozwól pan na pewne porównanie. Nauki przyrodnicze rozpadają się na trzy główne działy, o zjawiskach przyrody, jej sile i jej prawach. Nauka przyrody ma za zadanie wykazać, w jaki sposób pewne siły i wedle jakich niezmiennych praw wywołują takie czy owakie zjawiska. Również i historia powinna na podstawie sił i praw wykazywać konieczność pewnych zjawisk historycznych. Czy jednak znane jest panu dzieło z zakresu historii, które polegałoby na tych motywach? Czy czytał pan bodaj traktat o nieuniknionym zdarzeniu, które wynikło ściśle na podstawie wspomnianej siły i prawa?

— Ma pan poniekąd rację.

— Bo i czym nasi uczeni historycy są zajęci? Ograniczają się oni jedynie do sortowania materiałów w taki sam sposób, jak to czyni Kafr ze szklanymi paciorkami, nie wchodząc w przyczyny powstania tych przedmiotów. Czy to ma być historia? Ach, przepraszam! Owszem, jest to historia, matka nowoczesnej polityki! A politycy umieją przede wszystkim kłócić się i bić o owoce na drzewie, którego nie zasadzili i nie pielęgnowali. Ale zapewniam pana, że takie błędne założenie musi kiedyś pociągnąć na dno przepaści wszystkich, którzy opierają na nim swą potęgę i swoje prawo. A na miejsce tego założenia wejdzie inne, przez Boga nakreślone, któremu na imię — pokój. Wówczas zaś ludzkość przetopi miecze na pługi, na narzędzia rzemieślnicze, na machiny fabryczne, albowiem rządzić będzie światem nie siła, nie przemoc, lecz sprawiedliwość i miłość wzajemna. Do tego oczywiście bardzo jeszcze daleko, ale…

Urwał nagle i zasępił się, jakby sercem jego targnęła bezsilna rozpacz na myśl, że nie doczeka owej pięknej epoki w życiu ludzkości. Uszanowałem to milczenie, nie mówiąc nic dłuższy czas, dopóki on pierwszy nie odezwał się, ale już innym tonem.

— To, o czym mówiliśmy, dotyczyło przyszłości, mynheer. Ale czas pomyśleć o chwili bieżącej. Chce pan tedy przedostać się na tamte strony gór. A czy ma pan adres osób, do których zamierza się zwrócić?

— Podróżuję zwykle „na chybił trafił” jak ptak przelotny i skłaniam głowę tam, gdzie ochronę ku temu znajdę. W tym jednak wypadku mam istotnie adres do pewnej osoby.

— A więc poszukuje pan kogoś?…

— Żeby to było wyłącznie moim celem, nie powiem. Ale przypadkowo bawiąc niedawno u pewnej rodziny w Zelandii, dowiedziałem się, że rodzina ta ma krewnych w Transwaalu, o których przez dłuższy czas nie mieli żadnej wiadomości. Otóż proszono mnie, bym się dowiedział czegoś o nich, gdy będę tutaj.

— Jak się nazywają?

— Van Helmers.

— Hm! Miałem pod swoimi rozkazami tysiące Burów… Zaraz… zaraz… Tak, przypominam sobie… byli tacy, którzy nosili to nazwisko. Czy nie mógłby mi pan udzielić jakiś bliższych wyjaśnień?

— Wiem tylko, że cofnęli się pod naporem Anglików poza góry Smocze do Transwaalu.

— A pochodzą z Zelandii? Czym był pierwszy wychodźca?

— Był żeglarzem.

— I nazywał się Lucas van Helmers?

— Tak, istotnie — rzekłem uradowany. — Czy pan zna tych ludzi?…

— Słyszałem… tak… tak… Ale ów Lucas już dawno nie żyje… Zaraz… niech pomyślę…

Z oblicza jego poznałem, że coś przede mną chciał ukryć i że wie więcej, niż chciał mi powiedzieć. Ciekawy byłem, z jakiej przyczyny miałby coś taić przede mną o tych ludziach?

Nagle zatrzymał konia, a za jego przykładem poszedłem i ja.

Grunt w tym miejscu był kamienisty, żwirowaty, a równolegle ciągnęło się wzgórze skalne, spoza którego doleciały do naszych uszu wyraźne odgłosy kopyt końskich.

— Ktoś zbliża się na koniu — zauważył Uys, zdejmując karabin z ramienia.

Ja również chwyciłem za broń, lecz zbyteczna okazała się ta ostrożność, bo na zakręcie spostrzegliśmy na koniu… postać kobiecą, nic więc groźnego. Kobieta miała na sobie okrycie z czerwonej materii, spadające wolno z jednego ramienia, z drugiego zaś zwisała skóra lamparcia. Na głowie, czarnej jak smoła, miała czapkę z pstrych piór. Ramiona i nogi były bez okrycia. Rozumie się, z barwy można się było domyślić, że była to córa Kafrów, młoda jeszcze dziewczyna.

Spostrzegłszy nas, sięgnęła pod skórę lamparcią po nóż. Wnet jednak znikł z jej oblicza niepokój, gdyż poznała znajomego w osobie mego towarzysza:

— Kees Uys? Do nas?

— Tak, kochana Mietie. Czy matka w domu?

— W domu.

— A Jan?

— Nie ma go, poszedł na lamparty.

— A dokąd ty się wybrałaś?

— Do Zelensta, bo jego matka zachorowała.

— Ależ, dziecko, jak można!… Nie zajedziesz tam przed nocą, a droga wielce niebezpieczna.

— Nie boję się wcale, — odrzekła z uśmiechem — pan wie o tym doskonale. A zresztą z matką Zelensta jest tak źle, że konieczna pomoc sąsiada…

— Czy ów sąsiad jest lekarzem? — zapytałem.

— Bynajmniej, zna się trochę na ziołach i jest zwykłym farmerem boerskim.

— Wobec tego niech dziewczyna wraca, a może ja poradzę coś chorej.

— Pan jest oficerem? — zwróciła się do mnie uradowana dziewczyna.

— Jestem lekarzem i mam nawet przy sobie apteczkę podróżną.

— Znakomicie — wtrącił Uys. — Wobec tego wracaj Mietie i nie troszcz się już o matkę Jana. Ja wręcz sobie przypomnieć nie mogę, czy stanęła kiedyś w tych okolicach stopa lekarza. Pośpieszmy się trochę, mynheer, a przekonasz się, że i dziewczyna nie daje zleniwieć swemu pony.

Puściliśmy się szybkim kłusem. Spostrzegłem zaraz, że Mietie umiała jeździć, jak prawdziwa amazonka. Zająłem się też nią nie na żarty. Przede wszystkim, skąd między Kaframi mogło się znaleźć imię chrześcijańskie i skąd taka serdeczna przyjaźń ze słynnym wodzem Burów? Zewnętrzne warunki kazały się domyślać, że dziewczyna pochodziła z jakiegoś dzielnego szczepu, może z Amatomba lub Lagoanerów. Kim może być owa chora matka? Dziewczyna nie wyglądała na wychowaną wśród Kafrów.

Myśli te i spostrzeżenia zostały nagle przerwane przeraźliwym krzykiem za nami. Obejrzałem się. W niedalekiej odległości biegł brabantczyk, ale sam, bez jeźdźca. Ten ostatni zaś leżał opodal na ziemi i wystawiwszy do góry ramiona i nogi, krzyczał na całe gardło:

— Mynheer, zaczekajcie! Aj, oj, uj! Kwimba nie ma już konia, a koń nie ma Kwimbo! Oj, aj! Koń pobiegła, a Kwimbo nie ma już czym biegać! Kwimbo nie ma nóg! Kwimbo nie ma rąk! Kwimbo już zginął! I już go nie ma!

Parsknąłem śmiechem, a zawtórował mi towarzysz. Dziewczyna jednak pogalopowała ku nieszczęśliwemu i pochyliła się, pytając:

— Ty się nazywasz Kwimbo? Czy ci się stało coś złego?

— Tak, Kwimbo nazywa się Kwimbo, ale Kwimbo nie wyrządziła nic złego Kwimbo, tylko koń…

— Co cię boli?

— Wszystko. Kwimbo jest cały umarły, Kwimbo nie żyje.

Zsiadłem z konia, by się przekonać, czy istotnie Kafr nie złamał ręki lub nogi. Mimo dokładnych oględzin, nie zauważyłem obrażeń. Kwimbo jednak nie myślał wstawać i zapewniał, jęcząc jak potępieniec, że jest nieżywy. Wreszcie zsiadł z konia a Uys, dobywszy noża, rzekł:

— Rzeczywiście Kwimbo jest nieżywy i jeżeli w to nie wierzycie, to was przekonam, gdy mu wytnę kawał mięsa z łydki.

Jeszcze Uys się nie pochylił, by wykonać swoją żartobliwą groźbę, gdy Kwimbo zerwał się na równe nogi i o parę kroków wywinął w bok wspaniałe salto mortale.

— Kwimbo nie trzeba rżnąć — krzyczał. — Kwimbo jest nieżywy, ale Kwimbo pojedzie na koniu.

— Siadaj więc prędko i nie błaznuj, bo nie mamy czasu zabawiać się z tobą.

— A czy mynheer pojadą znowu tak prędko?

— Oczywiście.

— To niech mynheer przywiąże Kwimbo do konia, bo Kwimbo będzie drugi raz umarły.

— Owszem, udawaj umarłego, — rzekł Uys — a ja wówczas naprawdę wyrżnę ci kawałek łydki. Sądzę jednak, że nie zajdzie tego potrzeba, bo najdalej za pół godziny będziemy już na miejscu. Tylko pan — zwrócił się do mnie — bądź łaskaw pokazać, że potrafisz więcej, niż sąsiad Zelmst…



* * *


Po niespełna półgodzinnej jeździe zatrzymaliśmy się u wejścia do uroczej doliny, która między dwoma wzgórzami ciągnęła się na szerokość około półtorej mili. Samym środkiem doliny wił się w licznych zakrętach wśród bujnej roślinności strumień. Na stokach górskich po jednej i drugiej stronie pasły się liczne stada bydła, koni, owiec i kóz, dalej na wzgórzu widniały zabudowania farmy, otoczonej wysokimi drzewami wśród uprawnych pól.

— Jesteśmy na miejscu — rzekł Uys. — Jak się panu podoba ten zakątek?

— Istotnie czegoś podobnie uroczego nie zdarzyło mi się widzieć w tych stronach. Czyja to posiadłość?

— Właścicielem jest Afrykaner, neef Jan, dwudziestoletni młodzieniec. Dzielny to chłopiec i drugiego takiego niełatwo pan znajdzie w tej części świata. Szkoda, że nie ma go w domu, byłby go pan poznał osobiście.

Uys nazwał młodego człowieka neef Jan, nie wymieniając nazwiska rodowego. Holenderski zwyczaj nazywania w ten sposób nawet nie krewnych dotarł aż tutaj, do Afryki. Znajomi tytułują młodych neef, a młodzi starszych baas. Przy tym wychodźcy holenderscy nazywają tu osiadłych swoich ziomków Afrykaner, co oznacza dzielnego człowieka, który umie się obchodzić z bronią i staje nieustraszony przed wrogiem, zwłaszcza, jeżeli tym wrogiem jest Anglik. Stąd też wielką wagę przywiązują do tego określenia, przynoszącego honor i cześć osobie, której dotyczy.

Ów Afrykaner, neef Jan dał widocznie już nieraz dowody swej dzielności, skoro słynny dowódca Boerów wyraża się o nim tak chlubnie.

— A jakież jest jego nazwisko rodowe? — zapytałem.

— Ciekawy jesteś, mynheer. Chciałem wymienić to nazwisko dopiero wówczas, gdy będę mógł przedstawić panu osobiście owego młodzieńca. Ale widocznie zależy panu na tej wiadomości, więc powiem, nazywa się Jan van Helmers.

— Helmers? — przerwałem uradowany. — Czyżby należał do rodziny, której poszukuję?

— Jeśli się nie mylę, jest wnukiem owego wychodźcy, o którym mi pan wspominałeś, a który zginął w bitwie pod Pieter-Maritzburg. Dzielny to był żołnierz, ale i wnuk nie ustępuje mu w niczym. Jego karabin nie chybił jeszcze nigdy ani w dzień, ani w nocy i dlatego to właśnie nazywają go boer van het roer, czyli mistrz — strzelec. A pięści ma silne, jak niedźwiedź!

— A ta dziewczyna? — zapytałem, gdy wyprzedziła nas znacznie.

— To jego adoptowana siostra i narzeczona.

— Ach, tak!

— Jego ojciec znalazł ją w Kalahari, na północ od Griqua. Dziecko leżało obok zwłok zamordowanej młodej Kafryjki. Zabrał więc sierotkę, ochrzcił i wychowywał w domu, syn nazywa ją swoją siostrzyczką i wreszcie postanowił ją poślubić.

— A cóż na to rodzice?

— Zgodzili się. Bo dziewczyna jest wspaniała. Jan nie znalazłby z pewnością takiej pomiędzy osiedleńcami. Wy zresztą tam, w Europie, żywicie pewne uprzedzenia do innych ras, a my inaczej się na tę sprawę zapatrujemy.

— Czy nie dowiedziano się nic bliższego o jej rodzicach?

— Nie. Zresztą po co? Wystarczy, że sama daje o sobie najlepsze świadectwo. Jan bawi często poza domem, a ona prowadzi całe gospodarstwo. Zobaczy pan jak nas przyjmie, gdy przybędziemy do jej domu. Dlatego nas wyprzedziła.

Niebawem wjechaliśmy przez otwartą bramę na obszerny dziedziniec farmy. Przyjęło nas tu głośne ujadanie psów, ale Uys szybko je uspokoił. Nie dał się jednak uspokoić rwący się ku nam z budy a przymocowany do niej łańcuchem tęgi lampart, który żarł ziemię i szarpał się na wszystkie strony. Ponadto jeszcze jeden mieszkaniec farmy wyszedł na nasze spotkanie. Z początku, słysząc tylko jego głos, nie mogłem sobie przypomnieć, co to może być za istota. Dopiero pojawienie się zza węgła domu olbrzymiego strusia wyjaśniło zagadkę. Ptak był rozjątrzony; wyciągnął szyję i bijąc skrzydłami, pędził prosto na nas, a właściwie (wiedział, kogo wybrać) na Kwimbę. Ten jednak spostrzegł co się święci i wciągnął obie gołe nogi na grzbiet konia, krzycząc przy tym przeraźliwie:

— Mynheer, mynheer! Na pomoc, na ratunek! Struś chce zjeść Kwimba. Struś niech połknie konia, ale Kwimbo niech żyje! Kwimbo nie była jeszcze nigdy w takie niebezpieczeństwo!

Struś, podrażniony jeszcze bardziej wrzaskiem Kafra, starał się koniecznie dosięgnąć dziobem jego nogi, a nie mogąc tego dokonać, zaatakował brabanta. Połechtane konisko poczęło wierzgać nogami, a Kwimbo katulał się po jego grzbiecie, jak gruszka i omal nie zleciał pod potężne nogi nieprzyjaciela.

— Mynheer! Ratujcie Kwimbo!! Mynheer, zastrzelić strusia! Ale mynheer nie trafi Kwimbo, tylko tego potwora!

Uys starał się odpędzić ptaka, ale na próżno. Psy zaczęły ujadać na nowo, a lampart omal się nie urwał z łańcucha. Sytuacja stawała się naprawdę niebezpieczną, gdy nagle z okna domu ozwał się kobiecy głos i wszystkie zwierzęta zamilkły.

— Rob, do mnie! — wołała Mietie.

I struś dał spokój swej ofierze, biegnąc co żywo do okna.

Odetchnęliśmy z ulgą, bo kto wie, czy nie wypadłoby i nam zmierzyć się z natarczywym biegusem.

Kilku Hotentotów zabrało nasze konie i odprowadziło do stajen, po czym Uys i ja udaliśmy się do budynku mieszkalnego. Przyjęła nas tu Mietie i przedstawiła starszej kobiecie, siedzącej w głębokim fotelu i poowijanej w koce, jak mumia. Chora powitała nas z nadzwyczajną serdecznością.

— Jeffiouw Soofie, ten mynheer przybywa z Holandii — zauważył Uys.

— I to z Zelandii — dodałem.

— Z Zelandii? Nie znam tego kraju, ale ojciec mego męża tam się urodził. Pisywał też często do rodzinnego miasta, ale niestety, nie odpowiadano mu wcale. Zna pan miejscowość Storkenbeck w Zelandii?

— Bawiłem tam przez tydzień w gościnie u rodziny van Helmersów.

— U Helmersów? — zapytała żywo. — Toż to nasi krewni! Nie wspominali panu o Lucasie Helmersię.?

— Nawet bardzo często. Prosili mnie, bym was poszukał i oddał listy. Oni również pisali do państwa, ale bez skutku. Stosunki pocztowe w czasie inwazji angielskiej są tu wręcz skandaliczne!

— List ze Storkenbeck? Proszę mi go dać, mynheer. Mietie przeczyta, a wy tymczasem coś przekąście. Niestety, nie znajdziecie na stole dziczyzny, bo Jan od trzech dni jest poza domem. Poszedł polować na lamparty!

Na ten ostatni wyraz położyła szczególny nacisk, jakby chcąc nadać mu inne znaczenie. Spojrzała przy tym na Uysa znacząco, z czego domyśliłem się, że tu wcale nie idzie o owe zwierzęta z rodziny kotów, które spotkać można bardzo często w koloniach, a które wyrządzają krwawe spustoszenia wśród trzody, i dlatego tępione są bez litości.

— Chciałem się z nim wybrać, — odrzekł Uys — ale wskutek nieprzewidzianej przeszkody spóźniłem się. Sądzę jednak, że go jeszcze dogonię, gdy wyruszę natychmiast. Zresztą ten gość — wskazał na mnie — nie jest przyjacielem Anglików i możemy przy nim mówić swobodni, jeffrouw. Czy Jan pojechał sam?

— Tak.

— Do Klaarfontain?

— Tak przynajmniej mówił.

— Nie wspominał, kto tam ma przybyć?

— Van Raal, Zingen, Veelmar i van Hourst, a może jeszcze ktoś.

— Więc dowódcy byliby w komplecie. A co słychać z Freedem up Zoom?

— Była wiadomość, że również przybędzie. Kazano mi to koniecznie panu zakomunikować.

— Istotnie? — zapytał żywo. — Jeżeli tak, to niezawodnie przyprowadzi on człowieka, który będzie mu potrzebny do unieszkodliwienia Sikukuniego… A i ja muszę wytężyć wszystkie siły, by się z nim spotkać. Jak długo mają na mnie czekać?

— Cztery dni, począwszy od dzisiaj.

— Wystarczy. Musi pan wiedzieć, — zwrócił się do mnie — że zamierzamy urządzić rozstrzygającą wyprawę na Kafrów. Wprawdzie zawarliśmy z nimi rozejm, ale chciwy krwi Sikukuni nie dotrzymuje układów i napada na naszych osiedleńców, a Anglicy wspierają go w tym moralnie i materialnie, nie dbając o to, że posiłkują niebezpiecznego zwierza, który prędzej czy później na nich samych rzucić się gotów. Czy nie byłby pan skłonny wziąć udziału w tej wyprawie? Spotka pan tam samych doborowych afrykanerów, a może nawet jednego z wodzów kafryjskich, który wkrótce zasłynie jak Sikukuni, a który prowadzi na Burów tłumy Zulusów, jak mnie właśnie o tym powiadomiono.

To zaproszenie do wzięcia udziału w wyprawie podobało mi się, ale niestety nie mogłem z niego skorzystać ze względu na chorą.

— Kiedy pan wyrusza? — spytałem.

— Skoro się tylko posilę.

— W takim razie nie mogę, niestety, przyłączyć się do pana, przyrzekliśmy bowiem tej pani pomoc i słowa należy dotrzymać, mynheer.

Uys przyznał mi rację i zasiadł do posiłku. A jadł dzielny dowódca tyle, że podobne obżarstwo ja przypłaciłbym życiem.

Tymczasem Mietie otworzyła list i odczytała go bardzo płynnie, mimo, że pisany był niewyraźnie i z błędami. Zaciekawiła mnie ta dziewczyna, a matka zaraz to zauważyła.

— Mietie czyta lepiej, niż Jan — rzekła — mimo, że jest on starszy od niej o całe cztery lata i piastuje godność adiutanta Uysa. Dziewczyna nauczyła się czytać od nieboszczyka męża, który uchodził nie tylko za dzielnego Bura, ale i za najbardziej uczonego wśród wszystkich osiedleńców. Niestety, uśmiercili go Kafrowie. To też zarówno ja jak i Jan, nie spoczniemy, dopóki Sikukuni nie poniesie zasłużonej kary.

Uys posilił się wreszcie i przewiesiwszy karabin przez plecy, rzekł: — A no, jeffrouw, jadę, ale za gościnę nie dziękuję, gdyż wiadomo, że wrócę tu z Janem. A z panem — dodał, zwracając się ku mnie — nie żegnam się, bo go tu niezawodnie zastanę.

— Przypuszczam, że mynheer nie zechce nas pozostawić bez opieki — odrzekła. — Niech Bóg was prowadzi Uys. A pamiętajcie, że wrócić wam wolno jedynie z wieścią o ostatecznej zwycięskiej rozprawie z Sikukunim…

Wyprowadziłem Bura z chaty na podwórze razem z Mietie, która tam została, a ja wróciłem do chorej.

Po zbadaniu jej przekonałem się, że był to zwykły katar, nic niebezpiecznego. Na szczęście, miałem pod ręką odpowiednie środki apteczne, które przyrządziłem nakazując chorej położyć się do łóżka. Chciałem, by Metie jej w tym pomogła, ale nigdzie nie mogłem jej znaleźć i dopiero jeden z Hotentotów objaśnił mnie, że panienka jest… w szkole.

— Co? W szkole? — powtórzyłem zdziwiony.

— Tak — odrzekł dumnie. — Małe dzieci i wielkie khwekhwena uczą się wiele… czytać… pisać… rachować… modlić się… Ho, ho! Mietie jest dobra i mądra…

Udałem się we wskazanym kierunku i wnet usłyszałem głośną rozmowę. Na polance, otoczonej ze wszystkich stron drzewami i zaroślami, siedziała wśród dziatwy Mietie. Dziatwa podzielona była na dwa oddziały. Jeden, jak to już z odrębnego typu można było poznać, składał się z potomstwa Hotentotów, drugi z Kafrów.

— Złożyć ręce! — rozkazywała dziewczyna.

I w tej chwili czarne rączyny złożyły się kornie do modlitwy.

— Uważać! Zaczynamy — dodała, i na dany znak rozległa się modlitwa.

Dzieciaki odmówiły „Ojcze nasz” do końca, po czym dziewczyna zwróciła się do malutkich Kafrów:

— A teraz wy!

— Pięknie — chwaliła nauczycielka, gdy ucichły ostatnie wyrazy pacierza. — A teraz wszyscy razem, tak jak tam się modlimy u jeffrouw Soofie.

I mali Hotentoci wespół z Kaframi odmówili chórem „Ojcze nasz” po holendersku.

Przykro mi było przerywać dziewczynie w tak pięknym zajęciu, lecz ze względu na chorą musiałem to uczynić. Była strapiona moim pojawieniem się, jednak udała się ze mną do domu.

Gdy weszliśmy w obręb zabudowań, zauważyłem na płocie dwie suszące się na płocie skóry lamparcie.

— Czyżby te zwierzęta były tu tak pospolite? — spytałem.

— Tak, — potwierdziła — w lesie bardzo często można się z nimi spotkać i niebezpiecznym byłoby strzelać do lamparta, gdy się nie jest pewnym, iż się tym strzałem zabije go. Pierwszy lampart, którego trafiłam, raniąc śmiertelnie, ale nie zabiłam, byłby mnie rozszarpał na strzępy, gdybym się nie broniła nożem. Bestia postrzelona rzuciła się na mnie, jak wściekła.

— A więc Mietie umie także obchodzić się z bronią? — spytałem zdziwiony.

— Owszem. Jan mnie nauczył. W tym kraju, gdzie niebezpieczeństwo czyha na każdym kroku, dobre jest zaznajomienie się z bronią palną.

— Czy daleko stąd do lasu?

— Niezbyt. Trzeba przejść przez dolinę, a potem skierować się w góry na prawo, stąd już go widać.

Lasy w tym kraju są rzadką osobliwością, więc ciekawy byłem ich charakteru. A, że miałem dość czasu, postanowiłem wybrać się do owego lasu i to natychmiast. Przywołałem tedy służącego, który stał właśnie opodal uwiązanego na łańcuchu lamparta i przypatrywał mu się z podziwem.

— Czy konie nie są głodne? — zapytałem go.

— Jadły i piły, mynheer. Kwimbo była także pilą i jadla. Dużo dobrego jadla.

— Weź więc swoją broń, pójdziemy do lasu.

Wstąpiłem do izby, ażeby zabrać swój karabin, a gdy oznajmiłem kobietom o planowanej wycieczce, ostrzegły mnie przed jadowitymi wężami, dla bezpieczeństwa radziły wziąć za przewodnika jednego z Hotentotów. Wymówiłem się jednak od tego i wyszedłem na dziedziniec, gdzie oczekiwał mnie Kwimbo, obwieszony swą bronią, jakby się wybierał na wojnę.

— Mynheer wziął strzelbę? Mynheer będzie strzelał? A do kogo będzie mynheer strzelał?

— Do słoni — odrzekłem, udając powagę

Kafr odskoczył dwa kroki w bok i spojrzawszy na mnie z przerażeniem,, krzyknął:

— Do słoni? O, mynheer będzie zabity i Kwimbo też. Słoń jest gruby… słoń ma paszczę tak wielką…

I rozkrzyżował ręce, ażeby mi pokazać, jak wielką paszczę ma słoń.

— Boisz się więc słonia? W takim razie poszukamy lwa. Słowa te odebrały mu resztę panowania nad sobą.

— Mynheer chce znaleźć lew? Och, lew jest o wiele większy, niż słoń, lew zjada ludzi, lew zje Anglików, zje Holendrów, zje Hotentotów, zje Kafrów i zje Kwimba. I co Kwimbo pocznie, gdy zje go lew? Kwimbo chce pojąć za żonę dziewczynę, Kwimbo nie powinien być zjedzony…

To było dla mnie nowością. Nie mogłem żadną miarą wyobrazić sobie Kafra w roli małżonka, wobec czego spytałem:

— Co? Chcesz się żenić?

— Kwimbo ożeni się.

Wypowiedział to z taką stanowczością i powagą, że zaciekawiło mnie, jak wygląda jego wybrana.

— Cóż to za dziewczyna, z którą chcesz się połączyć?

— Kwimbo weźmie sobie piękna Mietie — odrzekł z dumą.

Na te słowa omal nie parsknąłem śmiechem, ale się wstrzymałem, pytając dalej:

— A dlaczego właśnie Mietie?

— Bo Mietie jest dobra. Kiedy Kwimbo zleciała z konia, mynheer Ays chciała rżnąć Kwimbo, ale Mietie nie kazała, i dlatego Mietie wyjdzie za Kwimbo.

— Mówiłeś z nią o tym?

— Nie. Kwimbo nie gadała jeszcze o tym z Mietie.

— A jesteś pewny, że ona cię zechce?

— O, czemu by nie! Kwimbo jest piękny, Kwimbo jest dzielny, Kwimbo jest mądry i w sam raz dla pięknej Mietie.

Nie chciałem odbierać biedakowi złudzeń i poprzestawszy na tym, wyprzedziłem go.

Dolina, którą szliśmy, zwężała się coraz bardziej, aż wreszcie doszedłem do miejsca, skąd wytryskało obfite źródło, dające początek strumykowi obficie zasilającemu okoliczną roślinność. Stąd wedle otrzymanych wskazówek wspiąwszy się na wzgórze, zostałem mile zaskoczony wspaniałym widokiem na okolicę, pokrytą rozległymi lasami.

Zdawało mi się, że widzę na grubym piasku coś jakby ludzkie ślady, ale bardzo niewyraźne. Zastanowiło mnie to, lecz gdy weszliśmy na grunt skalisty i ślady owe zniknęły, przestałem o nich myśleć i wszedłem w las.

Mimo dużej odległości równika i suchego względnie gruntu, roślinność miała tu charakter podzwrotnikowy. Jest to bowiem cechą całego kraju przylądkowego, że gdzie tylko roślina zapuści korzenie, zdobywa sobie potrzebną wilgoć, a dzięki łagodnemu klimatowi, rozwija się przecudnie. Cała flora Kaplandu oszacowana jest na dwanaście tysięcy gatunków i to właśnie daje najlepszą miarę, jak dogodne warunki posiada tu wegetacja.

Zaledwie uszliśmy kilkadziesiąt kroków w głąb lasu, a napotkaliśmy na rodzinę pawianów, co zmusiło Kwimba do ogromnej ostrożności. W jednej ręce trzymał oszczep, w drugiej maczugę i postępował za mną z taką miną, jak gdyby miał spotkać lwa lub słonia. Niestety lwy i słonie zostały wyparte przez osadników na pomoc w głąb lasu. To samo stało się z nosorożcami i hipopotamami. W lesie tym najliczniejszą grupę świata zwierzęcego stanowiły ptaki. Nie obawiały się nas wcale, widocznie nie płoszono ich zbytnio, noga ludzka rzadko tutaj błądziła, a jeśli już to nie w zamiarze tępienia skrzydlatych stworzeń.

Zagłębiając się w las, zachowałem wszelkie środki ostrożności. Karabin miałem przygotowany do strzału i zwracałem baczną uwagę na każdy szmer w pobliżu. Szliśmy tak z godzinę, gdy nagle usłyszałem w niedalekiej odległości… strzał.

— Słyszała mynheer? — szepnął Kwimbo, wystraszony śmiertelnie.

Przystanąłem, nasłuchując chwilę. Niebawem dał się słyszeć ponowny wystrzał.

— Znów strzelają. Tu są dwaj abantu, dwaj mężczyźni… Zastrzelili jednego.

Byłem innego niż Kwimbo, zdania. Strzały pochodziły z jednej i tej samej strzelby, co można było poznać po odgłosie.

Miałem zamiar posunąć się powoli naprzód i podpatrzyć z ukrycia tajemniczego strzelca, ale się wstrzymałem, usłyszawszy wyraźne wołanie:

— Help, help! Oh woe to me!

Słowa te upewniły mnie, że wołał biały, któremu zdarzyło się jakieś nieszczęście. Przyspieszyłem kroku, podążając przez gęstwinę paproci i wnet oczom moim przedstawił się nie tyle straszny, ile komiczny widok. Oto jakiś człowiek chwycił się rękoma gałęzi, zwisających z pochyłego drzewa, i przebierał nogami jak pajac, opędzając się przed dzikiem, który widocznie raniony, rzucił się na swego prześladowcę. Podniosłem strzelbę do ramienia, by wypalić, ale Kwimbo mi przeszkodził, chwytając za ramię gwałtownym ruchem.

— Nie strzelać, mynheer! Zostawić to dla Kwimbo! Kwimbo lubi szperkę, Kwimbo zabije świnię!

I w kilku susach zaskoczywszy z tyłu rozjuszonego dzika, począł go okładać co sił starczyło swoją dzidą, a następnie wpakował mu ją pod łopatkę i chwyciwszy maczugę, zadał nią dzikowi kilka potężnych uderzeń między oczy. Zwierzę padło na ziemię, jak długie, bohater zaś, widząc to, podniósł w górę maczugę jak sztandar i krzyknął na znak triumfu:

— Patrz, mynheer, świnia już leży! Świnia nie zjadła Kwimbo, ale Kwimbo zje świnię!

To rzekłszy, wyjął dzidę z ciała zwierzęcia i dobywszy noża, zabrał się natychmiast do zdzierania skóry.

Uwolniony z niebezpieczeństwa człowiek zeskoczył z gałęzi na ziemię i przetarłszy oczy, rzekł:

— Hail, sir! Pomoc wasza przyszła w samą porę! Zwierzę było tak rozjątrzone, że niepodobna było z nim walczyć prawdziwemu gentlemanowi!

Z tych słów domyśliłem się, że to Anglik. Chudy był jak tyka. Na rudej głowie miał czapkę, sporządzoną ze skóry nosorożca, ubranie zaś składało się z krótkiej kurtki i spodni, na których wysoko zapięte były filcowe kamasze. W ręku długimi palcami trzymał za lufę dubeltówkę, a u boku miał potężny pałasz z kosztowną rękojeścią, za pasem zaś sterczały dwa noże i dwa pistolety.

— Sir Hilbert Grey — przedstawił się z dumą, jakby był co najmniej księciem Walii.

— Co pana sprowadziło w te dzikie okolice? — zapytałem, wymieniwszy również swoje nazwisko.

— Interesy, których oczywiście nie mogę wyjawiać nieznajomemu, — zwłaszcza Holendrowi.

— Ja bynajmniej nim nie jestem, sir. Do Kaplandu wolny wstęp każdemu. Pomijając to, daruje sir, że go zapytam, co wspólnego miał ten dzik z pańskimi interesami?

— Och, to nie dzik! To smok, to potwór!… Wyszedłem do lasu na przechadzkę, dla przyjemności, a tu potwór ten zastępuje mi nagle drogę i…

— …Chce pana pożreć — przerwałem mu żartobliwie.

— Pshaw! Ta bestia nie stała spokojnie, gdy do niej wycelowałem, jakby naumyślnie poczęła się rzucać. A przecież ja, do licha, umiem obchodzić się ze strzelbą…

— Mniejsza o to, sir. Czy nie mógłbym zapytać, w czyim towarzystwie spożywałeś pan posiłek?

— Co panu do tego? Niech pan raczej każe temu człowiekowi, żeby poszedł precz od dzika, bo to moja zdobycz, a potem obaj możecie sobie iść, dokąd wam się spodoba…

— Tak pan myśli, sir Hilbert Grey? A mnie się zdaje, że zdobycz należy właśnie do mego służącego, który nie tylko, że zwierzę zabił, ale i uratował panu życie.

— O, nie! Dzik należy do mnie i potrafię…

— Nic pan nie potrafi! — przerwałem mu surowo. — Gdy dwaj cywilizowani ludzie spotykają się gdziekolwiek na świecie, choćby nawet w kraju ludożerców, to jednak zachowują pewne formy towarzyskie i uprzejmość.

— Przecie przedstawiłem się, sir.

— To jeszcze nie wszystko! Zamiast podziękować za ocalenie życia, pan wydaje nam rozkazy, dyktując, byśmy sobie poszli, dokąd nam się spodoba. Otóż dobrze, pójdę, ale droga moja wiedzie właśnie tam, dokąd pańska. Mianowicie pójdę tam, gdzie spożywał pan swój posiłek. W tych niespokojnych czasach muszę się przekonać kto jest w pobliżu. Czy więc zaprowadzi mnie pan do swych towarzyszy, czy też odmawia mi pan tego?

— Nie zaprowadzę, — odrzekł, patrząc na mnie podejrzliwie. — Nic nikomu do tego, w czyim towarzystwie przebywam w tej okolicy. Obecność Anglika w tych stronach, gdzie z rzadka tylko mieszkali sami osiedleńcy boerscy, dawała wiele do myślenia. Na szpiega był ten człowiek za głupi. Gdyby jednak nim był istotnie, to co właściwie miałby do roboty w tym ustronnym, dzikim lesie? Wprawdzie Uys wspominał coś, że po tamtej stronie łańcucha górskiego gromadzą się Zulusowie, ale jaki związek z tym ma obecność Anglika właśnie tutaj?

— A jeżeli ja wiem, w czyim towarzystwie pan tu przebywa? — zapytałem.

— Co pan może wiedzieć?

— A to, że pan przybyłeś tu w towarzystwie Kafrów.

— Co też pan mówi? — wykręcał się niezgrabnie, z czego od razu poznałem, że kłamie. — Pan się myli. Co ja bym robił z dzikusami? Czy widziałeś pan ich?

Kwimbo kończył właśnie swoją robotę i od czasu do czasu spoglądał ku nam głupkowato, gdyż nie rozumiał z naszej rozmowy ani słowa. Teraz rzekłem do niego:

— Zostaw to. Musimy towarzyszyć temu panu.

— Co? Kwimbo ma zostawić świnię? Mynheer, Kwimbo jest głodny, a świnia już prawie gotowa do upieczenia. Kwimbo zaniesie świnię do Mietie. Niech wie, jaki Kwimbo bohater!

— No, no! To ci nie ucieknie i będziesz mógł potem…

W tej chwili, gdy rozmawiałem z Kafrem, Anglik dał susa w krzaki i znikł w gąszczach leśnych. Rozumie się, musiał mieć ważne powody do ucieczki, prawdopodobnie nie chciał, aby ktoś obcy odkrył jego towarzyszy i dlatego tak bez pożegnania, rozstał się ze mną.

Postanowiłem jednak nie dać za wygraną, a że Kwimbo nie mógł mi być przydatny, kazałem mu wrócić na farmę, sam zaś puściłem się w pogoń za zbiegiem.

Sir Hilbert Grey miał widocznie mało doświadczenia w podobnych wypadkach, bo nie potrafił ukryć za sobą śladów. Z początku zbaczał to w lewo, to w prawo dla zmylenia pościgu, a może nie zdawał sobie dokładnie sprawy z kierunku, w którym powinien uciekać lub też bardziej obawiał się dzikich zwierząt, aniżeli pościgu. Uciekać jednak nie umiał i od razu trafiłem na jego ślad, a po upływie godziny dostałem się za tropem na krawędź niewielkiej dolinki, otoczonej ze wszech stron skałami i zaroślami. Pośrodku tej dolinki szumiało obfite źródło, nad którym siedział sir Grey z czterema Kaframi. Z uzbrojenia wywnioskowałem, że należeli do Zulusów.

Co oni mają tu do roboty w towarzystwie tego Anglika? — pomyślałem zaciekawiony do żywego.

Na ziemi leżały trzy tarcze, oprócz tych, które mieli przy sobie obecni Kafrowie, czyli musiało ich być siedmiu. Jedna z tarcz była obficie upiększona strusimi piórami — znak, że należała do dowódcy. W pobliżu pasło się osiem koni.

Anglik prowadził w tej chwili ożywioną rozmowę z dzikimi. Nie miałem jednak zamiaru podsłuchiwać ich, gdyż wyłoniła się o wiele ważniejsza sprawa. Okoliczność, że brakowało do kompanii trzech Kafrów, a reszta omawiała coś pod przewodnictwem podejrzanego Anglika, zbudziła we mnie myśl, że farma Helmersów, stojąca wśród pustkowia, strzeżona zaledwie przez jedną dziewczynę i kilku niedołężnych Hotentotów, mogła się znaleźć w niebezpieczeństwie. A wśród nieobecnych znajdować się musiał naczelnik plemienia, jak to wywnioskowałem z jego tarczy.

Wziąwszy to wszystko pod uwagę, postanowiłem szybko wrócić na farmę. Poważne obawy o nią zakrzątnęły moją myśl, bo podczas mojej nieobecności mogły się tam stać najgorsze rzeczy. Należało wracać szybko, więc po krótkim namyśle postanowiłem… zdobyć sobie jednego z tych koni, które stały opodal.

Chociaż tego rodzaju postępek mógł mnie zupełnie słusznie zepchnąć do rzędu koniokradów, a zaszczyt to nieszczególny, ale wobec obawy o bezpieczeństwo mieszkańców farmy przemogłem wszelkie skrupuły.

Kradzież nie przedstawiała się zbyt trudno; mogłem wziąć konia bez przeszkody i odjechać. Ale — rzecz prosta — ci ludzie nie puściliby tego płazem i urządziliby za mną pościg, co mogło powiększyć niebezpieczeństwo farmy, zamiast je od niej odwrócić. Jednak konia trzeba było dostać, ale tak, żeby właściciele spostrzegli to, o ile możności, jak najpóźniej. Wykorzystałem więc nierówność dolinki, przedostałem się chyłkiem na drugą jej stronę, w jedno z bocznych wgłębień, skąd już niepostrzeżenie mogłem się zbliżyć do koni. Aby jednak ich nie spłoszyć, spory kawałek przeszedłem na czworakach i tuż przy nich podniosłem się z ziemi i w oka mgnieniu znalazłem się na siodle.

Wprawdzie koń w pierwszej chwili począł wierzgać, usiłując wysadzić mnie z siodła, ale zdoławszy wczas ująć wodze, owładnąłem nim natychmiast i powoli, by nie budzić czujności obozujących, ruszyłem przez krzaki w gąszcz, skąd przedostałem się przez pasmo wzgórz i pogalopowałem w stronę farmy. Wkrótce dopędziłem Kwimba, który sporządził sobie z gałęzi coś w rodzaju sanek, a ułożywszy na nich dzika, ciągnął ku domowi. Z czoła spływał mu pot. Kafr zobaczywszy mnie, bardzo się zdziwił i zarazem uradował.

— Mynheer ma koń? Och, jak to dobrze! Teraz koń, a nie Kwimbo, będzie ciągnął świnię!

I wyprzągł się natychmiast w tej nadziei, że istotnie pozwolę mu wprowadzić w czyn jego pomysł.

— Kto będzie jadł mięso? Koń, czy Kwimbo? — zapytałem.

— No, jakże! — odparł. — Oczywiście, że Kwimbo.

— A więc ten, kto ma jeść, niech ciągnie. Ja ci konia nie dam, gdyż jest mi potrzebny. Tam, w lesie, są uzbrojeni Zulusowie i zapewne kilku z nich napadło na farmę. Muszę więc popędzić co sił, aby nieść pomoc napadniętym. A i ty uważaj na siebie, aby cię nie pochwycono.

— Zulu u Mietie? Aj, Kwimbo skoczy na jednej nodze i świnia i ja będziemy za chwilę przy Mietie. Kwimbo pozabija wszystkich Zulu!

To mówiąc, zaprzągł się na nowo i biegł tak szybko, że się mięso dzika na „saniach” chybotało to w jedną, to w drugą stronę. Ja zaś, co koń wyskoczy, pędziłem naprzód.

Niebawem znalazłem się niedaleko farmy. Aby się dostać do zabudowań niepostrzeżenie, postanowiłem zajechać od tyłu. Nie chcąc jednak objeżdżać ogrodu, przesadziłem niewysoki płot i… runąłem z konia na ziemię jak długi.

Przyczyną wypadku było to, że nie miałem nóg w strzemionach, które były dla mnie za długie, a przykrócić ich nie było czasu. Podczas skoku przez płot jedno ze strzemion zahaczyło o wystający dyl, rzemień się urwał i nastąpiła… nie bardzo dla mnie honorowa katastrofa. Na szczęście, nie stało się nic złego ani mnie, ani koniowi. Szybko pobiegłem w kierunku domu. Po drodze natknąłem się na jednego z Hotentotów, drżącego z przerażenia.

— Czy jest w domu ktoś obcy? — zapytałem go.

— Och, mynheer! — ledwie zdołał wymówić — Zulu są w domu… Trzy Zulu… i wielki głowacz też!

Nie pytając więcej, pobiegłem do sieni, skąd doleciały mych uszu przeraźliwe krzyki. Odchyliwszy nieco drzwi do izby, spostrzegłem trzech Kafrów, z których jeden szamotał się na środku izby z Mietie. We drzwiach sypialni stała, oparta bezwładnie o futrynę, gospodyni.

— Tu mieszka Jan van Helmers — mówił łamaną mową holenderską głowacz. — On strzela do Zulów… On musi zginąć i kobieta musi zginąć też!

— Nie! On nie zginie, lecz wróci, by nas pomścić — odrzekła dziewczyna z mocą.

— Zginie i on i ta stara… Ty nie… Ząb żmiji masz na szyi i dlatego nie zginiesz, ale pójdziesz z Sikukunim, który musi ukarać Sami. Od kogo masz ten ząb?

— Od matki.

— Gdzie ona?

— Zginęła w Kalahari.

— Ach, Sikukuni już wie wszystko. Żona Sami miała ten ząb. Żona Sami uciekła z dzieckiem w Kalahari. Żona umarła, a dziecko wziął Bur i zabrał też ząb żmii… Ty jesteś dzieckiem Sami… Ty musisz iść z Sikukunim do Zulusów. Boer zaś zginie i jego baba!

Dał znak towarzyszącym mu Zulusom, którzy dobyli noży i postąpili do jeffrouw Soofie. Mietie widząc to, poczęła krzyczeć i wyrywać się z rąk głowacza, ale jej nie puścił.

Nie było co zwlekać. Podniosłem do ramienia dubeltówkę i wypaliłem do tych, co się rzucili na starszą kobietę, a następnie obróciwszy dubeltówkę kolbą do góry, przedarłem się przez dym i zamierzyłem się na głowacza, który stał struchlały i patrzył na mnie jak tur. Jednak dziewczyny z rąk swych nie puścił. Sekunda wystarczyła, bym go obejrzał od stóp do głów. Głowę jego zdobiły nausznice ze skóry lamparta i obfite pióra strusie. Z puchu tego ptaka miał sporządzony fartuch, a z ramion zwisał mu rodzaj płaszcza z krowich ogonów.

Byłem pewny, że uderzenie mojej kolby zwali z nóg olbrzyma, nie wziąłem jednak w rachubę niskiej powały, o którą w rozmachu zawadziłem, a to wystarczyło, by przeciwnik palnął mnie maczugą tak, że się przewróciłem na ziemię. I byłbym pewnie na długo stracił przytomność, gdyby nie szalony wysiłek woli, która w chwili otrzymania ciosu spotęgowała odruchową prężność mych muskułów. Zerwałem się z ziemi, by rzucić się na Sikukuniego, ale tak jego jak i Mietie, już w izbie nie było. Dwaj Kafrowie leżeli bez życia na ziemi, a obok nich omdlała Soofie. Wobec porwania Mietie nie mogłem zajmować się nią i mimo dotkliwego bólu w głowie, chwyciwszy dubeltówkę wybiegłem z domu. Hotentoci darli się na podwórcu w niebogłosy z trwogi i przerażenia.

— Mietie nie ma! Kafr porwał ją… i uciekł!…

— Którędy?

— Tam, o! Na koniu!

I wskazano mi jeźdźca, który podążał ku bramie. Pobiegłem na przełaj uciekającemu i z przerażeniem stwierdziłem, że Sikukuni umykał właśnie na koniu, którego przed chwilą puściłem. W kilku skokach wybiegłem za nim i mierząc wzrokiem odległość, wyjąłem naboje.

— Konia! Dawajcie konia! — rozkazałem. Wśród Hotentotów zawrzało, jak w ulu. Jeden przez drugiego pobiegli ku stajniom z krzykiem i hałasem.

Nigdy w życiu nie byłem taki zły, drżał we mnie każdy nerw. A jednak tu właśnie trzeba było całkowitego spokoju, gdyż od strzału, który miał paść z mej broni, zależało powodzenie sprawy. I dziwna rzecz, choć zawsze byłem pewny celności swej dubeltówki, obecnie nie bardzo wierzyłem w dobry skutek.

Oparłszy lufę o płot, wymierzyłem, aczkolwiek miałem wrażenie, jakby mi iskry jakieś latały przed oczami. Straszne! Zbieg miał się za chwilę wydostać poza obręb celności strzału i gdybym teraz chybił choćby o kilka centymetrów, Mietie mogłaby paść ofiarą. Wycelowałem więc nie do głowacza, lecz do konia. Wstrzymawszy kilka sekund, by uzyskać pewny punkt dla strzału, skorzystałem z chwili, gdy Mietie chwyciła instynktownie za uzdę, a koń skręcił głowę w bok. Pocisnąłem języczek, rozległ się strzał i… odetchnąłem. Koń powalił się na ziemię.

— Konia! — krzyknąłem raz jeszcze do Hotentotów, a jeden z nich począł klaskać w dłonie, wołając:

— Mynheer zastrzelił Kafra! Tam, tam, patrzajcie!

W tej chwili nadbiegli inni, pędząc przed sobą nieosiodłane konie. Włożyłem nowy nabój do wystrzelonej lufy, a chwyciwszy za wodze brabanta Kwimby, wskoczyłem.

— Idźcie do jeffrouw, bo zemdlała! — krzyknąłem do Hotentotów i pogalopowałem za zbiegiem.

Naprzeciw zmierzał właśnie ze swymi „saniami” Kwimbo, który usłyszał odgłos mego wystrzału, przyśpieszył kroku. Niewątpliwie połapał się w całej sytuacji. Zrozumiał też w lot moje znaki, gdyż zostawił swoją zdobycz i puścił się ku Sikukuniemu. Ten zaś, spostrzegłszy z jednej strony mnie, a z drugiej Kwimba, podniósł maczugę z zamiarem zabicia Mietie. W tej chwili jednak Kwimbo z całym rozmachem rzucił oszczep w zbrodniarza, raniąc go ciężko w ramię. Trafiony zawył dzikim głosem i puściwszy dziewczynę, począł uciekać. Byłbym niechybnie dogonił łotra, gdybym miał innego konia, ale brabantczyk, widząc, że go kieruję na niewygodny, kamienisty grunt znarowił się i nim go uspokoiłem, zbieg był już po drugiej stronie pasma wzgórz!

— Do jejfrouw! — krzyknąłem do Mietie. — Leży omdlała w izbie!

— A Sikukuni? — zapytała dziewczyna, która nawet w takich opałach nie straciła przytomności.

— Proszę zostawić to mnie! Kwimbo, siadaj!

— Gdzie? Na jednego konia dwóch? Kwimbo musi ciągnąć świnię.

— Siadaj! — krzyknąłem raz jeszcze. — Musimy unieszkodliwić Zulusów, aby się nie odważyli po raz drugi napaść na farmę.

— Kwimbo ma zabijać Zulu? Dobrze. Kwimbo jest dzielny… Kwimbo bohater…

Wdrapał się na grzbiet i popędziliśmy w górę. Niebawem spostrzegłem Sikukuniego daleko w dole, jak się przedzierał przez najniebezpieczniejsze wyrwy. Przebiegły głowacz wybrał iście karkołomną drogę umyślnie, aby mi uniemożliwić ściganie go. My natomiast mogliśmy wcześniej dostać się do obozujących w głębi lasu. Podpędzi — wszy tedy konia, znaleźliśmy się wkrótce w lesie. Tu kazałem memu Kafrowi zsiąść i uwiązać brabanta w zaroślach, dalej udaliśmy się pieszo. W pobliżu obozujących, zatrzymaliśmy się i rzekłem do Kafra:

— Ja przedostanę się na drugą stronę, a gdy usłyszysz mój strzał, zabijesz jednego Zulusa i przeszkodzisz Anglikowi, gdyby chciał uciec, bo on jest mi bardzo potrzebny.

— Dobrze, mynheer. Zabiję wszystkich Zulu, a Anglika złapię tak o! — tu chwycił oburącz najbliższy pień drzewa, by mi pokazać, jak to uczyni. — A jak złapię, to już nie puszczę — dokończył.

Zostawiwszy go na miejscu, począłem się skradać wśród krzaków na drugą stronę, by znaleźć dogodne miejsce, skąd możnaby strzelać. Zauważyłem jednak wkrótce, że Kwimbo, widocznie z wielkiej gorliwości, zamiast zostać na miejscu, począł się skradać ku obozującym i wreszcie wpadł pomiędzy nich, jak nosorożec. Oj głupi Kwimbo, głupi!

Zulusowie, zdziwieni nagłym pojawieniem się nieznajomego, pootwierali gęby. Ale Anglik, przypomniawszy sobie twarz Kwimba, objaśnił ich w kilku słowach, co to za gość i Kafrowie rzucili się ku przybyszowi. On jednak napluł w garść, ujął krzepko maczugę i jednej chwili zapałał lwią odwagą.

— Co?! Jak?! — krzyknął. — Zulu chcą zabić dzielnego Kwimbo? A od czego Kwimbo ma maczugę?…

I z rozmachem spuścił maczugę na głowę biegnącego ku niemu Kafra, który padł z roztrzaskaną czaszką.

Prawie jednocześnie wystrzeliłem raz z obu luf, kładąc trupem dwu innych Zulusów. Z czwartym Kwimbo mógł sobie sam już dać radę, więc nie zwlekając, skoczyłem w pogoń za Anglikiem, który wolał uciec, niż posłużyć się kolbą i dwoma pistoletami. Nie zdążyłem dognać go i dzielny sir, dopadłszy konia, popędził w pełnym galopie, a za nim podążyły luzem inne spłoszone konie.

Nie pozostało mi nic innego, jak wrócić do Kwimba, który ograbił już poległych ze wszystkiego, co tylko mieli przy sobie.

— No, i patrz, mynheer! Czy Kwimbo nie jest bohater? Mynheer zastrzeliła dwa Zulu, a Kwimbo zabiła też dwa Zulu. Kwimbo jest tak dzielny, jak mynheer.

— Ale Kwimbo jest bardzo głupi — rzekłem. — Wpadł tu, jak kamień z procy i Anglik uciekł!

— Eh, mynheer! To nic nie szkodzi. Anglik powróci — pocieszał mnie poczciwiec.

Sikukuni, posłyszał zapewne strzały, musiał zrozumieć co się stało i prawdopodobnie podążył za uciekającym Anglikiem gdzieś w bezpieczne miejsce. Mogli nawet spotkać się ze sobą, a że konie pobiegły również, więc głowacz Kafrów dopadł zapewne któregoś z nich i nie mogłem nawet marzyć, iż go dopędzę. Nie pozostawało więc nic innego, jak wrócić na farmę.

Co do poległych, postanowiłem wysłać nazajutrz Hotentotów, by pogrzebali zwłoki, a rzeczy ich ukryliśmy w krzakach, by nie dźwigać. Kazałem tylko Kwimbowi wziąć tarczę Sikukuniego, którą miałem ochotę zabrać ze sobą do Europy, jako pamiątkę.

Wróciwszy następnie do konia, wsiedliśmy nań i odjechaliśmy w stronę farmy aż do porzuconego dzika. Tu kazałem Kwimbowi zaprząc do „sań” brabanta i przytransportować mięsiwo do domu.

— Jak to pięknie, mynheer! Koń pociągnie świnię i Kwimbo będzie miała wielką ucztę na pamiątkę zwycięstwa. Sam się Kwimbo naje i Hotentoci dostaną trochę.

Na farmie zastałem Hotentotów przy ściąganiu skóry z konia, którego zabiłem pod Sikukunim.

Wszedłem do izby. Starsza kobieta siedziała w fotelu, gdyż w obawie ponownego napadu Zulusów nie kładła się już do łóżka. Uspokoiłem ją i dowiedziałem się, że służba przyniosła torby Anglika, znalezione przy siodle zabitego konia. Postanowiłem zbadać ich zawartość w nadziei, że może znajdą się tam jakieś wskazówki co do tego ciekawego jegomościa i jego interesów z Zulusami.

Mietie tymczasem uporała się z uprzątnięciem zwłok zabitych Zulusów i zajęła się kuchnią.



* * *


Rozstawiwszy wartę dokoła farmy, udałem się do wskazanego mi pokoju gościnnego, za oknem spostrzegłem niedaleko ogrodu wielkie ognisko, naokoło którego rozsiedli się Hotentoci, piekąc nad płomieniem spore porcje dzika. Pomiędzy nimi uwijał się dzielny Kwimbo, bohater dnia. Dziwny naprawdę człowiek! Tak niedawno jeszcze widziałem go w najwyższej trwodze wrzeszczącego wobec strusia, a teraz okazało się, że posiadał dość odwagi, a nawet pewne wojownicze zdolności!

Udając się do gościnnego pokoju, nie zapomniałem zabrać ze sobą torby Anglika. Znajdowały się w niej drobiazgi toaletowe, najzupełniej zresztą zbyteczne w tej dzikiej krainie Kafrów, portfel z listami i wątpliwej wartości lornetka.

W portfelu znalazłem rozmaite notatki oraz prywatne listy, adresowane do sir Hilberta Greya w Kingsfield, z pocztowym stemplem Kapsztadu. Przejrzałem je wszystkie i okazało się, że szkoda było zachodu. Jeden tylko list zwrócił moją uwagę ze względu na styl bardzo niewyraźny i zagadkowy. Mimo, że inne korespondencje pisane były tą samą ręką, były zupełnie zrozumiałe, a w tym liście była mowa o nausznicy czy też o czapce i lornetce, a że nie pasowało to dziwnie do ogólnej treści, więc mnie to zaintrygowało. Na pewno tu nie szło jedynie o czapkę Anglika i o jego lornetkę, którą właśnie miałem w ręku… Co więc to miało znaczyć? Mozoliłem się nad listem dość długo i nareszcie udało mi się odkryć tajemnicę. Oto list ten pisany był w taki sposób, że należało czytać najpierw wiersze parzyste, a potem nieparzyste wyrazy. Udało mi się odcyfrować tą drogą całą treść, która była interesująca. Wynikało z niej mianowicie, że sir Hilbert Grey z Kingsfield był zastępcą dyrektora pewnej fabryki broni, która na zamówienie angielskiego gubernatora miała dostarczyć Zulusom karabiny, kule i proch. List zredagowano umyślnie w ten sposób, aby w razie dostania się w niepowołane ręce, nie mógł być jasno odczytany, a oprócz tego sporządzono komentarze, z których jeden znajdował się w czapce, drugi zaś w lornetce.

Oczywiście, idąc za tą wskazówką, odśrubowałem lornetkę i ku miłemu memu zdziwieniu, znalazłem tam rzeczony papier. Adresowano go do porucznika Mac Klintoka, który w dniu oznaczonym miał na czele zbrojnego oddziału Kafrów przejść pasmo górskie Kers i oczekiwać transportu, by przeprawić go dalej w bezpieczne miejsce do Zulusów. Potem następowała uwaga, że Zulusowie zaraz po otrzymaniu broni mają obsadzić wzgórza Klei, ażeby nie dopuścić Boerów mieszkających po tamtej stronie, z pomocą dla zagrożonych ziomków.

Z listu tego wynikało przede wszystkim, że powstanie Kafrów przeciw Boerom było dziełem Anglików, którzy nie tylko zaopatrywali czarnych w broń, ale nawet dawali im pewną liczbę oficerów, jako instruktorów w kampanii.

Jaki jednak związek zachodził między całą tą sprawą a pojawieniem się w okolicy Sikukuniego, o tym nie miałem pojęcia. Widocznie zapędziły go tu jakieś ważne sprawy, skoro nie wahał się przybyć w te strony w tak szczupłym gronie wojowników. Zagadkę tę mógł wyjaśnić jedynie Uys. Niestety, nie było go w domu. Postanowiłem jak najprędzej go odszukać i poinformować o transporcie broni.

Kiedy rozmyślałem o tym, weszła do mego pokoju Mietie z zaproszeniem na wieczerzę. Zasiedliśmy do stołu tylko we dwoje, gdyż Soofie nie opuszczała łóżka.

Rozumie się, rozmowa przeszła na temat dzisiejszego zdążenia. Chciałem dowiedzieć się bliższych szczegółów o tym napadzie.

— Do ostatniej chwili nie przypuszczałam, — rzekła dziewczyna — aby nam groziło jakieś niebezpieczeństwo, gdyż pojawił się tylko jeden Zulus.

— Oczywiście Sikukuni wysłał go naprzód na zwiady. Co mówił ten przybysz?

— Zapytał, czy nie byłoby dla niego jakiejś roboty na farmie i czy nie może się widzieć z van Roerem. Ponieważ mamy dosyć robotników, a Jana nie ma w domu, więc odprawiłam go z niczym.

— I poszedł spokojnie.

— Nie. Wypytywał mnie jeszcze, skąd mam łańcuszek, który noszę na szyi.

— I pani mu powiedziała?

— Rozumie się. Popatrzył na mnie uważnie, niemal jak zabójca i oddalił się. Po kilku minutach wrócił jednak z Sikukunim i z tym drugim.

— Czy znałyście przedtem głowacza?

— Nie. Ja przynajmniej nigdy go nie widziałam.

— Jaki podał powód swoich odwiedzin?

— Pytał o Jana, dokąd się udał i kiedy wróci.

— I pani mu to powiedziała?

— Co miałam uczynić, skoro zagroził mi śmiercią?… Ale niech pan nie myśli, że zdradziłam Jana… O, nie! Raczej byłabym się zdecydowała na śmierć, niż na to. Jan udał się na zebranie dowódców dla omówienia z nimi sprawy napadu na Zulusów i zapytania Sami, czy zechce być królem swego szczepu.

— Ach, Sami! To dla mnie bardzo ważna wiadomość. Przypuszczam, że nikt nie wie o miejscu jego pobytu.

— No, tak! Nikt, oprócz Jana i Uysa. Sami ukrywa się w pobliżu Makua, na północ stąd.

— I wtedy dopiero, gdy się pani wzbraniała udzielić mu żądanych wiadomości, zaczął wypytywać o ów łańcuszek?

— Tak.

— A wierzy pani w to, co on mówił?

— Czy ja wiem. Tylko kobiety ze sławnych rodów i żony głowaczy mogą nosić podobne odznaki. Tak mi mówił Jan. Wprawdzie jeffrouw była dla mnie bardzo dobra jako matka, ale zawsze chciałam bardzo poznać swego ojca.

— Sądząc z tego, co mówił Sikukuni, ojcem pani jest Sami i jeżeli Burom plan ich powiedzie się, to pani zostanie królową…

— Ech, chociażby nawet i tak było, to co?

— Ślicznie, moje dziecko! Pan Bóg kieruje losami każdego człowieka. Ale, wracając do sprawy, teraz dopiero zaczynam pojmować, w jakim celu przybył tu Sikukuni.

— Jestem ciekawa.

— Niezawodnie dowiedział się, że Boerowie zamierzają dopomóc Samiemu w zdobyciu władzy, a może nawet wie coś o zebraniu naczelników i na farmę przybył jedynie po to, by się przekonać, czy wiadomość o zebraniu jest prawdziwa. Powiedział, że Jan musi zginąć i zginie, stąd wniosek, że ten satrapa wie, gdzie go należy szukać.

— Panie, pan mnie przeraża!

— Nie, ja tylko wysnuwam wnioski, pomny na to, że lepiej jest zawczasu poznać niebezpieczeństwo, które nam może grozić. Kto z obecnych tutaj wiedział o zjeździe?

— Tylko Jan, matka i ja.

— Więcej nikt?

— Nikt.

— W takim razie ktoś z Kafrów lub Hotentotów z wszelką pewnością podsłuchał waszą rozmowę i Sikukuni wie wszystko. Najwyraźniej wśród służby znajduje się jakiś zdrajca i szpieg. Proszę dobrze rozważyć, na kogo można zwrócić podejrzenie.

— Nasi ludzie — odrzekła po chwili — są wypróbowani. Jeden tylko Czemba, podający się za Makolola, wydaje się trochę niewyraźnym. Przyjęty został do służby niedawno, ale że jest bardzo pilny, pracowity i posłuszny, więc nie podejrzewaliśmy go o nieżyczliwość i nawet teraz nie mogę posądzić go, aby był zdolny do czegoś podobnego.

— Kafr i pilny… Czy już samo to nie zastanawia. Rozmówię się z nim, bo kto wie, czy on właśnie za pomocą tych przymiotów, jakie pani wyliczyła, nie starał się pozyskać zaufania chlebodawców. Czy jednak wie pani, że muszę was pożegnać i to już jutro wczesnym rankiem?

— Tak prędko, mynheer?

— Niestety. Nie dlatego jednak chcę was opuścić, że grozi wam niebezpieczeństwo i mógłbym się sam na nie narazić, ale właśnie wyruszę w tym celu, by niebezpieczeństwo to od was oddalić. Przede wszystkim muszę odszukać Jana i Burów, aby powiadomić ich o wszystkim. Anglicy przysyłają Zulusom broń i proch. Wiem, że w drodze jest właśnie jeden z transportów i trzeba go przejąć. Przypuszczam też, że Sikukuni nie przeszedł gór bez licznej rzeszy wojowników, a zdaje mi się, że wie gdzie odbywa się zjazd waszych dowódców, i kto wie, czy nie zamierza napaść na uczestników tego zjazdu. Moim zdaniem, ludzie, którzy z nim byli, tworzą przednie straże band.

— Jeżeli to prawda, mynheer, to Janowi grozi niebezpieczeństwo, wobec czego pomoc pańską przyjmujemy z najgłębszą wdzięcznością. Trzeba go koniecznie ostrzec!

— Tak, zamierzam to uczynić. Zresztą im większe niebezpieczeństwo grozi jemu, tym mniejsze jest ono dla was. Bo skoro Sikukuni zmierza w tamte strony, to równocześnie nie może być tutaj. Nie macie więc powodu do obaw.

— A gdyby zamierzał napaść na nas, zanim wyruszy na miejsce zjazdu?

— Nie zdaje mi się, aby żywił takie zamiary. Z tego, co zaszło, wie, że nie jesteście bez opieki i musiałby ściągać tu większą liczbę wojowników, a to zabrałoby mu zbyt wiele czasu. Zresztą wie doskonale, że zjazd już nastąpił, więc musi spieszyć, by się nie spóźnić. Na farmę zaś prawdopodobnie planuje wrócić później, już jako zwycięzca, bez zbytniej obawy. Dla pewności wszakże musicie tu przedsięwziąć wszelkie środki ostrożności i zabezpieczyć się przeciw jakimkolwiek napadom. Na służbę zbytnio liczyć nie możecie, nieprawdaż?

— Istotnie. Hotentoci to tchórze, a Kafrów mamy zbyt mało.

— Trzeba więc wezwać na pomoc kilku sąsiadów. Czy daleko mieszkają?

— Do Zelmsta można zajechać na dobrym koniu za godzinę, a w dwa inne sąsiedztwa również. Pchnę natychmiast posłańców i pouczę ich, że…

— Co? Ależ nie! Nie wolno dawać żadnych ustnych poleceń z tej prostej przyczyny, że pomiędzy służbą znajduje się zdrajca! Czyż nie lepiej napisać parę wierszy do każdego?

— Słuszna uwaga. Przypuszczam, że Zelmst przybędzie natychmiast, Hoblyn przyśle dwóch synów, a Mijer Jeremiasza, zapewne weźmie z sobą trochę swoich Kafrów.

— A zatem wszystko składa się dobrze i pozostaje mi tylko dowiedzieć się, którędy dostać się mogę na miejsce zebrania. Muszę bowiem wyruszyć natychmiast, skoro tylko przybędą sąsiedzi.

— Jak ja to panu, nie znającemu tych stron mogę wyjaśnić?

— Mam mapę.

— Doskonale. Proszę pokazać.

Dobyłem spośród swoich przyborów mapę i rozłożyłem ją na stole. Dziewczyna potrafiła szybko zorientować się w niej.

— Są tu cztery łańcuchy górskie. Między tym oto trzecim a czwartym znajduje się dosyć obszerna dolina, przedzielona łysym płasko — wzgórzem. Stąd zobaczy pan w oddaleniu wielkie rozłożyste drzewo. Dojechawszy do niego, skręci pan w dolinę zachodnią i w oddaleniu około dwustu kroków natrafi pan na wąwóz o bardzo stromych i skalistych zboczach. Zresztą nie będzie pan zbyt błądził, bo na wspomnianym drzewie ulokowano warty, które pana z dala spostrzegą i doniosą o tym zebranym. — Wiem już, że nie zbłądzę. Proszę teraz napisać listy, a ja obejdę farmę i rozstawię warty na noc.

Poszedłem do swego pokoju, by zabrać nóż i rewolwer. Byłem bardzo zdziwiony, nie znalazłszy w pokoju tarczy Sikukuniego, którą przed wieczerzą sam na ścianie powiesiłem. Zabrawszy broń, podążyłem w kierunku ogniska, gdzie czarni siedzieli właśnie przy uczcie.

Kwimbo, spostrzegłszy mnie, wybiegł naprzeciw z potężną połacią mięsa w garści, mówiąc z niekłamaną radością:

— Mynheer idzie! Mynheer będzie jadł szperkę!

I przy tych słowach rozerwał swoją porcję na dwie połowy, by się podzielić ze mną iście po… bratersku.

— Jedz sam! Ale czy nie wiesz, gdzie się podziała tarcza Sikukuniego?

— Tarcza? Sikukuni?

— No, tak. Nie ma jej w moim pokoju.

— Nie ma tarczy? Och, Kwimbo nie brała. Kwimbo była w pokój, i tarcza wisieć na ścianie!

— Kiedy to było?

— Teraz, o! Kwimbo chciała powiedzieć mynheer, że szperka już jest, ale mynheer nie była w pokój… A tarcza wisiał na ścianie…

To było dość szczególne. Wynikało bowiem jasno, że ktoś tarczę ukradł. Ale na co ta rzecz mogła się komuś przydać? Wszak Hotentoci nie urządzają muzeum z trofeami!

Zamierzałem już odejść od ogniska, by obejść farmę dokoła dla zbadania sytuacji i ustanowienia miejsc na posterunki, gdy przyszedł mi na myśl Czemba.

— Znasz ty Czembę, Kwimbo?

— O, Kwimbo go zna. Czemba mówi, że jest Makololo, ale Czemba nie jest Makololo, bo Makololo smaruje skórę gliną, a Czemba tego nie robi.

To oświadczenie Kwimba utwierdziło mnie w podejrzeniach.

— Gdzież jest ten Czemba?

— Czemba nie ma tu; Czemba poszła do stajni.

— Po co? Nie wiesz?

— Kwimbo nie wie; Kwimbo nie była w stajni.

Tego dnia właśnie zwiedzałem stajnię i zauważyłem, że prócz głównej bramki, znajdowała się tam druga furtka na ogrody. Podejrzenie moje co do Czemby, podającego się za Makolola, jeszcze się wzmogło. Co on mógł mieć o tej porze do roboty w stajni? Czyż nie przyjemniej było siedzieć koło ognia i zajadać pieczeń razem z innymi? Niedługo myśląc, podążyłem ku stajni, ale nie ku głównemu wejściu, lecz od strony ogrodu. Ledwie uszedłem parę kroków i skręciłem za węgieł, gdy uszu moich doleciał jakiś tupot, jakby od domu oddalały się dwie osoby. Nasłuchiwałem chwilę i wnet dało się słyszeć przytłumione parskanie konia. Podążyłem ostrożnie, ale przyspieszonym krokiem w kierunku dochodzących głosów i spostrzegłem ciemne sylwetki, a przybliżywszy się jeszcze kilkanaście kroków, stwierdziłem, że był to jakiś człowiek, prowadzący konia. W tej właśnie chwili otwierał barierkę w płocie, za którym ciągnęło się pole. Człowiek miał na sobie jedynie fartuch, jaki noszą Kafrowie, a z wysokiej fryzury poznałem, że należy do tego plemienia. Niezawodnie był to Czemba. Postanowiłem go przytrzymać.

Zaszedłszy Kafra od tyłu, chwyciłem go jedną ręką za gardło, a drugą uderzyłem potężnie w skroń. Przewrócił się na ziemię, jak kloc, ja zaś ująłem konia za uzdę i przekonałem się, że miał na nozdrzach szmatę dla przytłumienia parskania, kopyta również były poobwijane szmatami. Zerwawszy jedną z nich, związałem nią Kafrowi ręce, po czym zarzuciłem go sobie na plecy i poniosłem w stronę ogniska, konia prowadząc za uzdę.

Na mój znak podbiegł do mnie Kwimbo, a w świetle ogniska zobaczywszy jeńca, krzyknął:

— Och, mynheer złapała koń i Kafra! Co to za Kafr? Och, oj, aj! To Czemba! Gdzie mynheer znalazła Czemba? Co Czemba robiła z koń mynheer?

Istotnie był to mój koń, na którym Kafr zamierzał umknąć. Jaki jednak mógł być cel tej ucieczki, połączonej z kradzieżą konia?

Czemba, ułożony na wilgotnej ziemi, przyszedł niebawem do siebie, otworzył oczy, ale je szybko zamknął.

Oddałem konia jednemu z Kafrów, by go zaprowadził do stajni i kazałem Kwimbo, aby przywiódł złapanego ptaszka do mego pokoju. — Jak? — wzbraniał się Kwimbo. — Czemba jest umarły. A może mynheer chce, żeby Czemba nie była umarły?

Skinąłem głową potakująco, wobec czego służący chwycił z ogniska palącą się głownię i zbliżył ją do sztucznej fryzury leżącego na ziemi Czemby. Oczywiście natłuszczone kędziory poczęły w ognisku trzeszczeć, co podziałało na draba tak, że zerwał się na równe nogi i począł krzyczeć, jakby mu nie włosy, ale skórę przypalano.

— Mynheer! Patrz! Oj! Fałszywy Makololo żyje! — śmiał się Kwimbo, rozdziawiając gębę od ucha do ucha.

— Dobrze, ale dosyć tego. Odłóż szczapę — rozkazałem mu, a do Czemby rzekłem, — Zapytam cię o pewne rzeczy, a ty masz mi odpowiadać. Jeżeli jednak choć jednym słowem skłamiesz, każę ci włosy opalić do samej skóry!

Słysząc to Kwimbo wziął głownię znowu do rąk.

— Pięknie! Dobra, mynheer! — począł wykrzykiwać. — Aj, Kwimbo spali włosy do skóry, bo włosy mają dużo tłuszczu, a tłuszcz pali się… ojoj!

— Jak się nazywasz? — zacząłem badanie.

— Czemba.

— Być może. Ale nie jesteś Makololo, do jakiego więc należysz szczepu? Kafr milczał.

— No?

— Czemba jest Makololo!

— Kwimba, ognia!

Groźba podziałała znakomicie. Nigdy bym nie uwierzył, aby Kafr tak wielką wagę przywiązywał do swej fryzury.

— Czemba chce mówić — jęczał. — Czemba jest… jest… jest…

— Zulusem — pomogłem mu.

— Tak, Zulu… — potwierdził, patrząc ze strachem na płonącą szczapę.

— Jesteś wojownikiem Sikukuniego?

— Czemba mówi tak… Mynheer wie wszystko.

— O, tak, wiem wszystko. Przysłał cię tu Sikukuni?

— Sikukuni przysłał mnie do Burów.

— Po co?

— Ażeby Czemba słyszał i widział, co Burowie mówią i robią.

— A więc jesteś szpiegiem, najętym przez Sikukuniego?

— Tak. Ale… Sikukuni jest zły… Sikukuni zabija i karze… Sikukuni groził… Sikukuni nie jest tak dobry, jak Sami. Czemba powie wszystko…

— No, dobrze. Jeżeli wyznasz wszystko otwarcie, to nic się włosom twoim nie stanie.

— Niech Kwimbo odłoży ogień…

Kwimbo na moje skinienie odłożył głownię do ogniska, a Czemba zaczął opowiadać:

— Sikukuni wie, że mynheer Uys jest wodzem Burów, i że bywa często u mynheer Jana. Sikukuni wysyła Czembę do mynheer Jana i potem wysyła innego, aby się dowiedział, co Czemba widział i słyszał. Czemba słyszał, że Burowie pojadą w góry widzieć się z Sarnim i powiedział to Sikukuniemu. Sikukuni przybywa z Zulusami i chce pozabijać Burów, ale naprzód chce wiedzieć, co się dzieje tutaj i czy Burowie już pojechali. Sikukuni chce zabić jeffrouw i uprowadzić Mietie, a potem pójdzie w góry za Burami.

— Gdzie on jest teraz?

— W drodze i czeka na Czembę.

— Gdzie?

— W wielkim lesie koło gór Raaf. Ma z sobą dużo Zulu…

— Rozmawiałeś z nim dzisiaj?

— Czemba mówił z Sikukunim, zanim jeszcze Sikukuni przybył tutaj i nim wskoczył na koń, biorąc Mietie.

— Co to za Anglik, który się przy nim znajduje?

— Czemba nie zna Anglik.

— To ty zabrałeś tarczę z mego pokoju?

— Czemba chciał zanieść tarczę do Sikukuni. Zulu są tchórze i zginą, jeśli Sikukuni będzie bez tarczy. Sikukuni daje dużo pieniędzy Czemba, aby Czemba przyniósł tarczę.

— Gdzie ją dałeś?

— Czemba wyniósł tarczę na pole i leży tam koło płotu.

Kazałem natychmiast Kwimbowi odszukać ją. Kafr pobiegł i niebawem wrócił, niosąc znalezioną we wskazanym miejscu tarczę. Równocześnie z nim nadbiegła Mietie, która dowiedziawszy się o wypadku z Czemba, zaciekawiona była szczegółami. Wysłała też natychmiast przez posłańców listy do sąsiadów, pomimo, że obecnie, po schwytaniu i zeznaniach Czemby, można było być spokojnym o bezpieczeństwo farmy.

Co do szpiega, to sądzenie go należało nie do mnie, lecz do Burów, aby jednak uniemożliwić mu ucieczkę zamknąłem go w bezpiecznym miejscu, by tam siedział aż do powrotu Jana.

Ustawiwszy dla wszelkiej pewności straże dokoła farmy, udałem się na spoczynek.

O świcie, przybył sąsiad Zelmst i zaledwie się zapoznaliśmy ze sobą przy śniadaniu, gdy na dziedzińcu ukazali się obaj synowie Hoblynt’a i baas Jeremiasz z kilkoma Kaframi.

Zaniepokojeni pojawieniem się Sikukuniego po tej stronie gór, uznali konieczność zabezpieczenia farmy od napadu i przyrzekli rozciągnąć opiekę nad domem Jana i jego rodziną.

Mogłem więc wybrać się w tę niebezpieczną drogę gdzie wałęsali się Zulusi. Nie po raz pierwszy zdarzało mi się mieć do czynienia z dzikimi, więc nie miałem najmniejszej obawy.

Pożegnany serdecznie przez mieszkańców farmy, puściłem się w drogę w towarzystwie Kwimba, który znowu siedział rozkraczony szeroko na grzbiecie brabanta, a poza sobą umieścił kilka sporych połaci szynki z dzika.

Wypoczęte konie biegły żwawo i spodziewałem się przybyć na miejsce o świcie następnego dnia, pomimo twierdzenia Mietie i innych, że na przebycie tej drogi potrzeba dwóch dni. Droga wiodła przeważnie przez pustynne wydmy, piaski, żwirowiska i pozbawione wszelkiej roślinności przestrzenie. Dopiero wieczorem zamajaczył we mgle, daleko na horyzoncie wąziutki, ciemny pasek jak się domyśliłem las, o którym wspominała Mietie i w którym Sikukukini miał oczekiwać na Czembę. Według jej objaśnień, miał to być pierwszy las w kierunku na północ, a że kierowałem się kompasem, więc o zabłądzeniu nie było obawy. Postanowiłem nie jechać na razie dalej i przeczekać tu aż do zmroku, bo jeżeli istotnie w tym majaczącym przede mną lesie Sikukukini oczekiwał na szpiega Czembę, to niewątpliwie ustawił w pobliżu swego stanowiska posterunek.

Pozsiadaliśmy więc z koni i przywiązawszy je do wbitych w ziemię palików, pokładliśmy się na gorącym jeszcze od słońca piasku, by nieco wypocząć.

Kwimbo wydobył swój nóż i począł go ostrzyć na kamieniu, a czynił to z takim przejęciem, jakby co najmniej narzędziem tym zamierzał wyrżnąć połowę Zulusów.

— Patrz, mynheer! Kwimbo ostrzy nóż na Sikukuni — zagadnął mnie po chwili.

— Dlaczegóż właśnie na niego?

— Sikukuni chciała porwać Mietie, a Mietie będzie żona Kwimbo. Kwimbo zakłuje Sikukuni… i nie tylko Sikukuni, ale i dużo Zulu, jak tylko przyjdzie do lasu.

Rzekłszy to, ze wzrastającą zaciętością nóż ostrzył dalej, a we wzroku jego naprawdę zauważyłem grozę. Dokończywszy roboty, wydobył kawał mięsa i począł się nim napychać z wilczym apetytem.

Słońce tymczasem kryło się powoli za horyzontem, wysyłając na okolicę ostatnie swe złote promienie, aż zapadło w morzu piasku i zapanował zupełny mrok.

Czas było ruszyć w dalszą drogę. Wsiedliśmy więc na konie i zatoczonym łukiem podążyliśmy w stronę lasu.

Przybywszy na miejsce, kazałem Kwimbowi zostać przy koniach tak długo, dopóki nie upatrzę odpowiedniego miejsca na nocleg, a znalazłszy je, sprowadziłem tam służącego. Po nakarmieniu koni posililiśmy się i legliśmy na ziemię.

Noc przeszła spokojnie. Ptactwo leśne obudziło nas już o pierwszym brzasku, z czego byłem bardzo zadowolony, bo mogłem teraz swobodnie zająć się odszukaniem śladów Zulusów. Kwimbo miał zostać koło koni i zapowiedziałem muz całym naciskiem, że nie wolno mu oddalić się do mego powrotu. Udałem się wzdłuż lasu, by szukać nieprzyjaciół. Niestety, mimo półgodzinnych poszukiwań nie zauważyłem nic szczególnego. Widocznie Zulusi przedostali się do lasu poniżej naszego stanowiska. Postanowiwszy więc zbadać grunt z tamtej strony, podążyłem ku miejscu, gdzie zostały nasze konie. Ku wielkiemu memu zdziwieniu Kwimba przy nich nie zastałem.

Ze względów na bezpieczeństwo wołać nie należało, nie mogłem też posądzać go o lekkomyślne oddalenie się bez powodu. Po krótkim namyśle podążyłem więc brzegiem lasu za jego szerokimi śladami, prowadzącymi właśnie w stronę, której jeszcze nie zbadałem. Wnet jednak trop skręcił w głąb lasu, łącząc się z wydeptaną ścieżką, którą przeszło kilkadziesiąt koni. Ślady te doprowadziły mnie do niedużej polany, powstałej wskutek wyłamania drzew przez huragan, na której spostrzegłem spoczywający oddział Zulusów, uzbrojonych od stóp do głów. Naliczyłem ich dwudziestu czterech. Konie stały pouwiązywane wokoło do krzaków i pni.

Nasłuchiwałem leżąc pod krzakiem, gdy nagle zauważyłem tuż przy sobie pojedynczy ślad stóp ludzkich. Były to ślady Kwimba. Posunąwszy się kilka kroków dalej, spostrzegłem drugi trop, prowadzący od polany. W pobliżu najmniejszy szmer nie zdradzał nic podejrzanego, podniosłem się więc na nogi i poszedłem szybciej naprzód. Niebawem ślady rozdzieliły się znowu: jedne były bose, drugie zaś stanowiły odciski olbrzymich butów. Czyżby w pobliżu znajdował się ów podejrzany Anglik? Jego najmniej mogłem się obawiać, więc podążyłem za śladami. Zaledwie jednak przeszedłem kilkanaście kroków, gdy w pobliżu grubego pnia spostrzegłem sterczące zza niego, dwie brunatne nogi.

Były to łydki… Kwimba. Któżby ich nie poznał?… Okrągłe, tęgie, wysmarowane tłuszczem… Nie chcąc go nastraszyć nagłym pojawieniem się, spowodowałem umyślnie lekki szmer. Kwimbo zerwał się żywo z ziemi i wytrzeszczył na mnie oczy.

— Ach, aj, oj, mynheer!… Kto to szedla? — szepnął, wskazując ślady butów.

— Anglik.

— Mynheer wie? A skąd mynheer wie, że to Anglik?

— Ślady mówią… Dlaczego pozostawiłeś same konie?

— O, o, oj!… Mynheer nie będzie zly, nie gniewa się. Kwimbo słyszała, biegnie koń. Kwimbo widzi, koń pędzi, a Zulu łapie koń. Kwimbo biegnie za tym koń i Zulu na miejsce, gdzie siedzi Sikukuni i dużo Zulu i Anglik. Ten Anglik wstaje, idzie w las, Kwimbo za nim też i mynheer teraz też.

Ta relacja Kwimba wystarczyła mi. Poszedłem dalej, skradając się jak tygrys i w niewielkiej odległości spostrzegłem… Anglika. Leżał na ziemi do góry brzuchem i patrzył na gałęzie. Widocznie oddalił się umyślnie od Kafrów w tym celu, by choć przez chwilę nie wąchać smrodu z ich natłuszczonych fryzur i skór.

Co było robić? Rzucić się na niego?… To spowodowałoby niejaki hałas i nieprzyjaciel dowiedziałby się o mojej obecności. Z drugiej strony, gdyby się udało pochwycić go, zmusiłoby to Zulusów do poszukiwań i opóźniło ich wyruszenie, a ja tymczasem mógłbym odnaleźć Boerów i sprowadzić ich tutaj. Co zaś do transportu broni, to zniknięcie Anglika nie mogło w niczym zaszkodzić.

Rozważywszy te okoliczności, postanowiłem schwytać ptaszka znienacka.

Zbliżywszy się tedy ostrożnie, dobyłem noża i podnosząc go nad Anglikiem, rzekłem:

— Good morning, sir Grey! Zapewne niedobrze się pan wyspał, skoro jeszcze teraz, w tak piękny poranek, odpoczywasz…

Zagadnięty zdębiał. Spojrzał na mnie trwożnie i omal mu białka oczu nie wylazły na wierzch, a usta rozwarł ukazując sztuczne, złote zęby.

— Może sir byłby łaskaw wstać? Czyż zapomniałeś w tym kraju o pewnych zasadach grzeczności, na przykład o tym jak gentlemani powinni ze sobą rozmawiać?

— Ach, to pan? — westchnął, podnosząc się wreszcie zwolna.

— Tak jest, to ja, jeśli się oczywiście nie mylę. Czy sir nie mógłby łaskawie ściągnąć na chwilę lakierków ze swych nóg?

— Po co? — zapytał, mocno zdumiony moją propozycją.

— Bo ja sobie tego życzę, sir. Nic mam teraz czasu na objaśnianie mych zamiarów, ale dowiesz się pan później o wszystkim. Proszę więc!…

— Ależ nie pojmuję…

— Spójrz, sir, na ten nóż, a od razu pojmiesz… Co pan woli: poczuć go między swoimi żebrami, czy zdjąć buty? No?

Tu skinąłem na Kwimba, który przypatrywał się tej scenie w pobliżu.

— Mynheer chce, żebym przebiła Anglika, jak wczoraj świnię?

Pytanie to wystarczyło sir Greyowi, gdyż raczył się wreszcie zdecydować.

— Ja doprawdy nie pojmuję, — rzekł, zdejmując buty — jak można żądać czegoś podobnego… W lesie tyle jest pniaków, może nawet żmija… Zresztą nie jestem przyzwyczajony chodzić boso, nie odbywałem też… No, ale skoro panu tak bardzo na tym zależy, nie wzbraniam się…

— I mądrze pan robisz. Uszedłeś nam raz, ale drugi raz już mu się to nie uda. Zresztą proszę mówić ciszej i iść za nami.

Zależało mi na zdjęciu butów Anglikowi jedynie dlatego, że jego wielkie chodaki pozostawiały zbyt widoczne ślady. Wstawszy z ziemi, wziął buty pod pachę i poszedł za mną. Kwimbo podążył za nami. Gdy przybyliśmy do naszych koni, postanowiłem obejść się z jeńcem trochę surowiej.

— Wczoraj nie był pan dla mnie zbyt uprzejmy i nie pozwolił sobie towarzyszyć. Ale, jak pan widzi, na nic się mu ten upór nie zdał, a skutki jego musisz ponieść teraz… Wtargnąłeś do tego kraju, pomagałeś Sikukuniemu w napadzie na farmę Helmersów i za to trzeba będzie zapłacić głową. Chyba, że zachowaniem się swoim skłonisz mnie pan do wstawienia się za nim u moich przyjaciół. Co pan ma za interesy z głowaczem Kafrów?

— Good! Toż to bardzo proste, sir. — odrzekł potulnie. — Miałem do spełnienia pewne zadanie po tamtej stronie gór i natknąłem się po drodze na niego.

— Jakież to było zadanie?

— Handlowe… zapewniam pana.

— Nie mam powodu nie wierzyć panu. Ale i interesy handlowe są bardzo rozmaitej natury. Do kogo pan byłeś wysłany?

— Do… do… pewnego Holendra…

— No, no! Nie kłam pan, bo może być z nim źle! — zagroziłem.

— Mówię całkowitą prawdę.

— Taak? Mówisz prawdę?… A ja sądziłem, że porucznik armii angielskiej Mac Klintok, nie jest wcale Holendrem. No?

Milczał.

— Proszę odpowiadać!

— Jaki Mac Klintok? Skąd pan wiesz o Klintoku?

— Dowiedzieć się o nim nie było zadaniem trudnym i dziwię się, że tak ważną ekspedycję powierzono panu, który nie posiada do tego żadnych zdolności… Ale mniejsza o to. Pytam raz jeszcze, w jaki sposób spotkałeś się pan z Sikukunim?

— Spotkałem go przypadkowo. Mówię prawdę!

— A zatem posłannictwo pańskie względem niego było przyjazne, natomiast wrogie dla Burów. Czy nie zechciałbyś pan udzielić mi bliższych wyjaśnień?

— Nie mogę, sir, bo straciłbym posadę.

— Hm! Jeżeli tak, to nie nalegam, a tylko radziłbym panu, abyś więcej baczności poświęcił swojej… czapce i nie zgubił jej tak, jak lornetki i portfela z listami… Bo może znaleźć się człowiek, który potrafi odcyfrować tajemnicze pismo w pańskich papierach.

— Co pan chce przez to powiedzieć? — zapytał z pewnym niepokojem.

— A to, że jeżeli, sir, stawisz mi choćby najmniejszy opór, zastrzelę pana, albo lepiej służący mój nadzieje pana na dzidę, jak kiełbasę na widelec… Powiedziałem! A teraz siadaj pan na tego brabanta. Pozwalam też obuć się, ale prędko!

— Well, sir! Jesteś zbyt pewny, że pojadę z wami — odrzekł, ale spełnił mój rozkaz i wdrapał się na konia, po czym obejrzał się i rzekł zakłopotany — Ale ja zostawiłem koc i broń u Kafrów…

— To panu zbyteczne. Ciepło jest, a gdyby znowu napadł na pana jakiś dzik, to nie masz pan czego się obawiać; siedzisz dosyć wysoko. Zresztą postaram się, abyś jutro mógł otrzymać swoje rzeczy. A teraz proszę pozwolić, że zabezpieczę trochę pańskie nogi.

To mówiąc, wydobyłem z kieszeni rzemień i związałem Anglikowi nogi pod brzuchem konia, były tak długie, że zeszły się ze sobą doskonale.

— No, teraz pan z pewnością nie spadniesz, nawet gdyby natarło na pana kilka dzików. Kwimbo, wsiadaj!

Kafr zrobił bardzo głupią minę.

— Co ma robić Kwimbo? Kwimbo ma siadać na Anglika?

— Nie na niego, ale za nim i trzymaj go, żeby nie uciekł.

— Och, mynheer! Jak to będzie pięknie! Kwimbo teraz nie spadnie z konia… Jak to dobrze!

Przy tych słowach Kafr, wdrapawszy się na grzbiet konia, chwycił Anglika w objęcia.

— A teraz jedź prosto na zachód. Ja was dogonię.

Ruszyli, a ja pozostałem, aby pozacierać ślady, po czym podążyłem w tym samym kierunku po łupkowatym gruncie, na którym nawet najlepszy znawca nie mógłby się dopatrzyć tropów. A że znajdowaliśmy się poza krawędzią wysuniętego w pustynię lasu, byłem pewny, że nas obozujący Zulusi nie zobaczą.

Wkrótce ich dogoniłem. Brabant był silny i mógł spokojnie unieść dwu ludzi, a na dodatek Grey był bardzo dobrym jeźdźcem.

Po drodze nie dawał mi spokoju, bez przerwy pytał, co z nim zamierzam uczynić. Nie mogłem zadowolić jego ciekawości, gdyż sądzenie go nie ode mnie zależało.

Po dwu godzinach drogi spostrzegliśmy na horyzoncie cztery ciemne wierzchołki górskie, które zwiększały się z każdą minutą i wkrótce zdołałem już rozróżnić opisaną mi przez Mietie dolinę, a wśród niej wysokie odosobnione drzewo.

Zatrzymałem się na jednym z pagórków i popatrzyłem przez lornetkę w kierunku drzewa. Znajdował się na nim istotnie jakiś człowiek. Zdjąłem kapelusz i dałem odpowiednie znaki. Odpowiedział mi w ten sam sposób, po czym zlazł z drzewa i pobiegł w dół. Niebawem dostrzegłem osiem postaci, które wyszły z zagłębienia i zatrzymały się, oczekując na nas. Wreszcie kilku podeszło, a wśród nich Kees Uys. Był bardzo zdziwiony moim przybyciem.

— To pan? Czy możliwe!… Co pana tu sprowadza? W jaki sposób dostałeś się tutaj tak prędko. Przypuszczam, że nic złego tam się nie stało?

— No… na szczęście nic.

— A kogo pan tu przywiozłeś?

— Jeńca, którego chcę wam oddać. Chodźmy, opowiem o tym wobec wszystkich.

Uys przedstawił mnie towarzyszom, którzy powitali mnie uprzejmie. Anglika wzięliśmy w środek i udaliśmy się w dół, pozostawiając Kwimba na miejscu, by pilnował naszych koni.

W zacisznej kotlince siedzieli, rozprawiając o czymś, czterej mężczyźni. Byli tak przejęci swą rozmową, że nie zwrócili uwagi na przybycie obcych. Wśród nich wyróżniał się potężnie zbudowany Kafr. Był to brat Sikukuniego, Sami. Towarzyszył mu, również okazałej postaci murzyn Zingen; trzeci to van Hoorst, a czwarty… Jan van Helmers. Ten przewyższał wszystkich wzrostem i odpowiednio do tego potężniejszą budową ciała. Na plecach miał zarzuconą skórę lamparcią, co dawało mu jeszcze powagi i uroku. Z oczu natomiast poznać było można, że to człowiek łagodny, uprzejmy i szlachetny. — Neef Jan, — ozwał się Uys — ten mynheer przybywa od jeffrouw Soofie i od Mietie.

— Bardzo mi miło — odparł uprzejmie.

— Spotkałem go i zaprowadziłem do twego domu. Zasługuje w zupełności na twoją przyjaźń.

— Oczywiście że przyjmuję go z otwartymi ramionami. Domyślam się, że jest Europejczykiem — odrzekł młodzieniec, ściskając mi ręce.

— Tak. Przybył w te strony w celach naukowych i turystycznych, i domyślam się, że skoro dotarł aż tutaj, musi mieć jakieś ważne zlecenie od twoich.

— Czyżby stało się coś złego w moim domu? Proszę siadać, mynheer, pokrzepić się i mówić, bo jestem bardzo zaniepokojony.

Chwycił butelkę z krajowym winem (o ustalonej renomie), nalał mi szklankę, którą wypróżniłem duszkiem, a za moim przykładem poszli i inni. Sir Grey usiadł tuż obok. Nie obawiałem się jego ucieczki, gdyż w tych warunkach i tak by się mu nie udała.

Dobyłem z portfelu list i podając go Uysowi, rzekłem:

— Proszę czytać.

— Hm! — mruknął, obejrzawszy papier — Całkiem zwykły list.

— Proszę podać dalej!

List wędrował z rąk do rąk, a że nikt nie domyślił się niczego, musiałem objaśnić Uysa, w jakim porządku należy go czytać, aby zrozumieć treść pisma.

— A, to co innego! — rzekł wreszcie Uys, czytawszy pismo we wskazanym porządku. — To niesłychanie ważne!

— Proszę pokazać! — domagali się wszyscy.

— Nie, szkoda czasu. Przeczytam wam na głos. Słuchali z wielkim zainteresowaniem.

— Jak pan wpadł na pomysł odczytania tego listu? — zapytał Uys.

— Mozoliłem się dość, no i jakoś w końcu trafiłem.

— A gdzie pan to znalazłeś?

— O tym później. Teraz proszę przeczytać coś jeszcze.

Odkręciłem rurkę lornetki Anglika, wyjąłem z niej papier i oddałem Uysowi. Gdy znowu zaczęto wypytywać mnie o szczegóły, zwróciłem się do jeńca:

— Sir Grey, proszę zdjąć czapkę i dać ją tym panom.

Anglik posłuchał bez najmniejszego oporu, a Uys rozpruł podaną czapkę.

— To zupełnie wierny odpis listu — rzekł. — Ślicznie! Niech mi pan powie, w jaki sposób pochwyciłeś tak ważną osobę do niewoli?

— Spotkałem tego Anglika u Sikukuniego.

— Co? U Sikukuniego? — odezwali się wszyscy, także Sami, który dotychczas siedział spokojnie.

— Mnie się zdaje, że pan się myli — ozwał się ten ostatni. — Sikukuni znajduje się po tamtej stronie gór.

— A ja zapewniam, że Sikukuni znajduje się w pobliżu — rzekłem stanowczo.

Na te słowa Burowie zerwali się na równe nogi.

— Chyba pan żartuje… Gdzie?

— Jeśli nie wierzycie, to mogę was przekonać. Sikukuni był tak uprzejmy, że nawet odwiedził osobiście farmę pana van Helmersa… Zamierzał zamordować tam jeffrouw, a Mietie zabrać do niewoli. Przeszkodziłem mu w tym, a następnie udałem się za nim do lasu, jest niespełna o trzy godziny stąd, jazdy koniem.

— No, jeżeli moim chociażby włos z głowy spadł, — odezwał się Jan, kładąc mi rękę na ramieniu, — to Sikukuni drogo mi za to zapłaci. Ale proszę opowiadać dalej!

— Tak, tak, bo szkoda czasu — nalegali drudzy.

Opisałem im w krótkich słowach cały przebieg wypadków. Gdy skończyłem, obecni chwycili za broń.

— Musimy natychmiast go dostać! — krzyknął Jan, a Zingen dodał:

— Tak jest; jeżeli go schwytamy, to powstanie nie dojdzie do skutku.

— Dawać konie! — zawołał van Hoorst.

— Powoli, panowie — wtrąciłem. — Zanim coś postanowicie, posłuchajcie mnie.

— Dobrze, — odrzekł Kees Uys — jestem pewny, że rada pańska warta jest uwagi.

— Zebraliście się tutaj panowie w celu omówienia bardzo ważnych spraw. Czy obrady wasze już ukończone?

— Jeszcze nie.

— Czy moglibyście je wkrótce ukończyć?

— Sądzę, że tak, bo pozostały już tylko drobne sprawy.

— A zatem czy nie lepiej je skończyć?

— Ba, ale tymczasem Sikukuni może umknąć…

— Nie bójcie się. On ma zamiar napaść na was tutaj, a więc prędzej czy później musi się z wami zetknąć. Możliwe jest jednak, że z powodu zniknięcia Anglika poweźmie pewne podejrzenie. Byłbym przeto zdania, aby nie czekać na niego tutaj, lecz poszukać go w lesie, o którym wspominałem. Chociaż i na to dość jeszcze jest czasu.

— A kiedy pan radzi to uczynić? — zapytał Jan niecierpliwie.

— Jeżeli Zulusi mają zamiar napaść na was, to z pewnością nie uczynią tego przed nocą. My zaś, chcąc dostać się do nich, możemy wyruszyć o północy. W jednym więc jest czas na dokończenie obrad. A zebrać się ponownie będzie trudno, bo musicie udać się wkrótce w innym kierunku, aby przejąć transport broni.

— Słusznie — zauważył Zingen. — Gdyby tylko była pewność, że jutro rano zastaniemy jeszcze Sikukuniego w owym lesie.

— I że nie zechce napaść na nas właśnie o tym czasie — dodał Jan.

— Jak to?

— To zupełnie proste. Jeżeli na przykład wyruszy w tym samym czasie co my, to łatwo się może z nami minąć i wówczas wszystko przepadło.

— A więc lepiej będzie, jeśli wyruszymy natychmiast i…

— I Zulusi nas zauważą — przerwałem. — Ale wybaczcie mi panowie, że używam tu wyrazu „nas”. Wasze sprawy uważam niejako za swoje, bo wplątawszy się w nie, nie mogę was opuścić, dopóki się nie upewnię, że się one pomyślnie dla was rozwikłają.

Na te słowa przystąpił do mnie van Hoorst i podawszy mi rękę, rzekł:

— Z mowy pańskiej wynika, że nie jesteś z nas zadowolony. A przecież postępowaniem swoim dowiodłeś wielkiej dla nas życzliwości i winniśmy ci za to wdzięczność. Ponieważ nie rozporządzamy zbyt dużą liczbą ludzi i broni, więc pomoc pańska ma dla nas ogromne znaczenie. Proszę się zatem nie zniechęcać. Co do kwestii napadu, to ja pierwszy zgadzam się na pański wniosek.

— Dobrze, mynheer. Może jednak i van Helmers ma słuszność, więc aby uniknąć ewentualnego rozminięcia się z nieprzyjacielem, radzę wyruszyć dalej w godzinę po zapadnięciu zmroku. Sądzę wszakże, że Zulusi pozostaną jeszcze cały dzień w lesie, aby odnaleźć zaginionego Anglika, a Sikukuni będzie jeszcze zapewne czekał na Czembę.

Plan mój przyjęto mimo, że Jan wolał już w tej chwili wyruszyć przeciw wrogowi. W gniewnym milczeniu, jak Achilles spod Troi, oddalił się na stronę, nie chcąc widocznie brać udziału w dalszych obradach.

Zebrani rozpatrzyli przede wszystkim sprawę jeńca. Wina jego nie była aż tak duża, by go powiesić, gdyż nie działał z własnej woli, lecz z rozkazu innych ludzi. Postanowiono więc zatrzymać go jedynie do chwili odebrania transportu, a następnie puścić wolno.

Po załatwieniu spraw spożyliśmy wieczerzę, potem pokładliśmy się na krótki odpoczynek, w godzinę po zachodzie słońca należało wyruszyć w drogę.

Zdrzemnąłem się chwilę, a wstawszy przed innymi, wyszedłem z ciekawości na górę pod drzewo, gdzie stał Kwimbo i z niesłychanie dumną miną trzymał w ręku olbrzymi karabin.

— Co ty tu robisz? — zapytałem.

— Ach, aj, oj! Czy mynheer nie widzi, że ja jestem warta!

— Ty? Przecież teraz kolej na van Hoorsta.

— Tak, ale mynheer Hoorst i mynheer Raal bardzo znużeni i chcą spać, więc mówią do Kwimbo, — niech Kwimbo stoi na straży. — I Kwimbo stoi.

Nie wytknąłem tego obu śpiochom, bo po pierwsze Kwimbo był bardzo pilny i obowiązkowy, a po wtóre, nic nadzwyczajnego grozić nam jeszcze nie mogło.

— Nie zauważyłeś nic?

— No, nic, tylko ten wielki, wysoki mynheer wzięła koń i pojechała precz.

— Co? Ktoś odjechał i ty nawet nie wiesz kto to był? — zapytałem zaniepokojony.

— Skąd? Taki długi mynheer… miała na plecy skórę lamparta.

— Dawno to było?

— Jak Kwimbo wzięła karabin i robiła wartę.

A więc Jan wymknął się przed dwoma godzinami.

Pobudziłem towarzyszy, którzy zaniepokoili się mocno, gdyż kąpany w gorącej wodzie Bur mógł popsuć nam wszystkie plany, a ponadto narazić siebie na poważne niebezpieczeństwo.

Po krótkiej naradzie postanowiliśmy natychmiast podążyć w jego ślady i zapobiec złemu, jeśli nie było za późno.

Anglika wsadzono na brabanta, a Kwimbo umieścił się za nim, jak poprzednio. Wszyscy byli w parę minut gotowi i ruszyliśmy wzdłuż doliny, przez którą przebiegał jasny, szemrzący strumień górski, który zapewne dał nazwę dolinie „Klaarfontein”. Wydostawszy się z niej na równinę, popędziliśmy galopem na południe.

Słońce zataczało już horyzont. Konie Burów, wypoczęte, biegły żwawo, a i mój wierzchowiec, pomimo uciążliwej drogi trzymał się doskonale. Natomiast brabant upadł ze znużenia, konisko nie było widać nawykłe do takich forsownych podróży, a ponadto dźwigało przecież na sobie dwóch jeźdźców.

Z nastaniem zmroku zwolniliśmy biegu. Kwimbo jednak wciąż pozostawał za nami daleko w tyle i teraz począł krzyczeć:

— Menheer, chodź do Kwimba, aj, oj, ej, prędko!

Zatrzymałem się, dopóki mnie nie dopędzili.

— Co ci się stało?

— Oh, mynheer, ratuj! Koń nie chce galopować i Anglik nie chce już siedzieć na koń.

— Ah, tak, sir Grey? Sądzisz pan, że teraz uda się mu uciec? Zbyteczne zabiegi. Proszę dać ręce.

— Po co?

— Dla pewności trzeba je związać.

— Ależ to oburzające! Jak pan śmie postępować tak ze mną?

— Nie zastanawiam się nad tym i nie mam czasu na dyskusję, ale widać jakoś mogę. Jeżeli pan nie usłuchasz dobrowolnie, to w tej chwili kula w łeb.

Groźba poskutkowała. Anglik pozwolił na związanie rąk, a ja, pocwałowałem za towarzyszami.

Doskonale pamiętając miejsce, gdzie obozowali Zulusi, określiłem je dokładnie na zebraniu Burów, wobec czego Jan mógł z łatwością tam trafić. Zulusi zaś po całodziennym poszukiwaniu Anglika, musieli wrócić na noc do obozowiska. Tak rozumując skierowałem nasz oddział na to miejsce.

Mniej więcej w tym miejscu, gdzie spędziłem ostatnią noc, zatrzymaliśmy się, uwiązaliśmy konie, poleciłem towarzyszom, aby szli za mną. Zaledwie jednak ruszyliśmy, od strony obozu Zulów dobiegł nas odgłos dwu strzałów.

— Naprzód, panowie! Jan w niebezpieczeństwie! — krzyknąłem. Ostrożność była już zbędna, więc puściliśmy się na przełaj przez krzaki. Z powodu ciemności przeprawa była dosyć trudna. Niebawem w blasku wielkiego ogniska spostrzegliśmy niezwykłą scenę. Wśród wielkiej gromady Zulusów stał olbrzymi Jan i wywijał na lewo i prawo kolbą swego karabinu, broniąc przystępu do siebie. I biada temu, kto się dostał pod cios jego ręki! Jednak wobec całej bandy napastników musiałby w końcu dać za wygraną, gdybyśmy mu nie przyszli z pomocą.

Wypaliłem z karabinu na znak do ataku i w mgnieniu oka znaleźliśmy się koło ogniska.

W jednej chwili napastnicy umknęli do lasu, a na pobojowisku pozostał jedynie Jan, liczni zabici oraz ranni.

Nie wiem, jak się to stało, ale wiedziony instynktem, pobiegłem do lasu za uciekającymi. Wsiadali właśnie na konie, a jeden z nich krzyczał:

— Indhlu het wen — co znaczyło w języku Zulusów mniej więcej tyle, co „dom van Roera”.

Widocznie Sikukuni kierował swój oddział wprost do farmy Jana, aby pomścić swą porażkę.

W chwili, gdy miałem wrócić do obozowiska, usłyszałem głos Kwimba:

— Cicho, Anglik! Ani słowa do Kwimba! Kwimbo nie chce pieniędzy, ani żaden darunek. Kwimbo ma dobrego mynheer… Mynheer każe trzymać Anglika i Kwimbo trzyma i nie puści.

— Well! W takim razie dostaniesz jeszcze nowiutką dubeltówkę, z której można trafić na odległość jednej mili.

— E, e, e! Cicho i już! Anglik nie ma dobra karabin, bo nie trafiła do świni.

— All right! Przetnij rzemienie, a dostaniesz całą furę szmalcu do smarowania włosów i skóry…

— Milczeć! — krzyknął Kafr zły nie na żarty. — Skąd Anglik weźmie tłuszcz? Anglik sam chudy, jak patyk.

W tej chwili Kwimbo, zauważył mnie, ale nie poznał i kierując się w moją stronę na swoim brabancie zawołał:

— Teta ilizwil — Kto jedzie?

— To ja, mój Kwimbo!

— Oj, aj, ej! Mynheer! Jak to dobrze! Mynheer jest, a koń już chce paść.

— Zatrzymaj się — rozkazałem, i zwróciłem kroki ku obozowisku, gdzie zgromadzeni Burowie czynili słuszne wyrzuty.

— Towarzysze — rzekłem, — Zulusi popędzili na koniach do farmy Jana. Zobaczcie, czy nie pozostał tu jakiś koń dla mego służącego i dla Anglika. Ja tymczasem oddalę się na parę minut. Zaczekajcie tu na mnie!

Pobiegłem, gdzie były nasze konie, a dosiadłszy swego rumaka, pocwałowałem co sił na równinę. Po dziesięciu minutach zatrzymałem się, zsiadłem i przyłożyłem ucho do ziemi. Przypuszczenia nie zawiodły mnie. Ucho wyczuło z ziemi głuchy tętent kopyt końskich w oddali. Nieprzyjaciel pędził w kierunku farmy.

Chociaż było ich zaledwie kilkunastu, jednak opiekujący się farmą sąsiedzi w razie napadu mogliby nie móc się obronić. Należało spieszyć im z pomocą.

Wróciłem niezwłocznie do towarzyszy. Obstąpili Anglika, który błagał o wypuszczenie na wolność, ale daremnie. To byłby wielki błąd, gdyż niezawodnie ostrzegłby nieprzyjaciela o naszych zamiarach przechwycenia transportu broni.

Ponieważ trzy konie Zulusów wpadły nam w ręce, więc jednego z nich przeznaczyłem dla sir Greya, aby mógł jechać wygodniej i wraz z Kwimbą nadążyć za nami.

Zaledwie oświadczyłem, że Zulusi pojechali w kierunku farmy, Jan skoczył na siodło i zawołał:

— Mynheers, za mną! Ani chwili zwłoki!

— O, nie! — zaoponowałem. — Musimy odpocząć. Konie są bardzo zmęczone. Trzeba im dać jeść i napoić je, gdyż inaczej nie podołają zadaniu, jakie je czeka.

— Może i racja. Niech konie odpoczną, ale nie dłużej niż pół godziny.

I poprowadził swego wierzchowca do pobliskiego potoku, a ja rzekłem do Kwimba:

— Napój i ty nasze konie.

— Dobrze, mynheer. Koń musi żreć i pić, ale Kwimbo ma nie dwa koń, ale trzy koń.

Wziął za uzdę mego wierzchowca oraz brabanta i trzeciego, którego zdobył nie wiem gdzie. Z braku czasu nie pytałem o to i obejrzałem dwa pozostałe. Należały do sławnej rasy mozambickiej, bardzo wytrwałej i poszukiwanej. Głowacze Kafrów używają pod wierzch jedynie tego gatunku koni. Obydwa konie miały na sobie w workach spory zapas mielonej kukurydzy, który mógł wystarczyć na długi czas, co świadczy najlepiej o ich wytrzymałości.

Kwimbo napoił swoje konie i wrócił do mnie po dwa pozostałe, a miał tak tajemniczą minę, jakby w sekrecie zamierzał wymienić swego brabanta na jednego z nich i radował się w myśli, że pojedzie na koniu, używanym do jazdy jedynie przez głowaczów.

— Uważaj na worki, — rzekłem — aby nie pospadały.

— O, mynheer, już ja wiem, co tam jest… Bur nie dostaną nic, a tylko mój koń i mynheer koń i Kwimbo koń.

Pozostawiwszy zwierzęta pod jego czułą opieką, wróciłem do Burów. Nie było wiele czasu, więc uradziliśmy, że ja i Jan, mając najlepsze konie, pojedziemy przodem, a inni podążą za nami. Słysząc to, Kwimbo zmartwił się i mruknął:

— Kwimbo pojedzie też z mynheer.

— O nie. Kwimbo będzie pilnował Anglika — rzekłem, polecając go opiece Burów i wyruszyłem z Janem bez dalszej zwłoki w kierunku farmy.

Młody Boer, jadąc obok mnie, milczał myśląc zapewne o swoich i o grożącym im niebezpieczeństwie.

Po upływie pół godziny usłyszeliśmy za sobą tętent kopyt końskich, wobec czego zatrzymaliśmy się. Wkrótce okazało się, że to Kwimbo, który pędził za nami w pełnym galopie.

— Och, mynheer! Kwimbo myślała, że mynheer się zgubi i Kwimbo nie złapie mynheer.

— Czego ty ode mnie chcesz? — zapytałem, choć spodziewałem się, że Kafr za mną popędzi.

— Kwimbo nie chce zostać u Burów. Kwimbo chce jechać z ukochanym mynheer. Kwimbo ma dobrego koń i kukurydzę też.

— A gdzie podziałeś brabanta?

— Brabant ma szeroki grzbiet, a Kwimbo wąskie nogi. Brabant została u Bur, niech Bur teraz bolą nogi.

— Trudno! Kiedy już jesteś, to zostań z nami — odrzekłem, wstrzymując się od śmiechu.

W głosie Kwimba przebijała radość. Przywiązał się chłopak do mnie całą duszą.

Ruszyliśmy dalej z kopyta, a Kwimbo godnie dotrzymywał nam kroku.

Rano natrafiliśmy na trop Zulusów. Pędzili na złamanie karku, obawiając się widocznie pościgu. Do lasu w pobliżu farmy przybyliśmy o zmierzchu. Nasze biedne konie były aż mokre od potu, a nogi im drżały z nadmiernego wysiłku. Pod górę prowadziliśmy konie za uzdy, droga była kamienista i uciążliwa, a mój wierzchowiec potykał się co chwila, zupełnie wyczerpany. I nic dziwnego, w ciągu jednej doby przebyliśmy drogę, obliczoną na dwa dni i to drogę kamienistą, w okolicy, pozbawionej wody.

Wydostawszy się na górę, mieliśmy przed sobą do przebycia już tylko dolinę, na której znajdowała się farma.

Nagle od strony farmy doleciały nas odgłosy wystrzałów.

— Kwimbo, trzymaj konie — rzekłem do Kafra, — a my pobiegniemy pieszo.

Zeskoczyłem z siodła, Jan również i pobiegliśmy w dół. Po chwili znowu rozległy się strzały, co pocieszało nas, że sąsiedzi, pozostający na farmie, nie zostali zaskoczeni, lecz bronią się.

Sytuacja nie przedstawiała się źle. Zulusowie zajęli dziedziniec i ogród, oblężeni zaś strzelali do nich z okien domu.

— Wpadniemy na nich zza muru domu — szepnął Jan, pociągając mnie za sobą.

Ledwie uszliśmy parę kroków, gdy Jan palnął kogoś kolbą w łeb, jakieś ciężkie ciało powaliło się na ziemię.

— Jeden już gotowy! — rzekł.

W tej chwili natarła na mnie ciemna postać. Wypaliłem.

— Już dwóch!

— Hej! Kto strzela? — usłyszałem głos z okna domu.

— Ja, Jan baas Jeremiaszu, — odrzekł mój towarzysz. — Ale gdzie są napastnicy?

— Na dziedzińcu jest ze trzech, a reszta ukryła się w ogrodzie.

— A i tu jeszcze jeden — rzekł Jan i wystrzelił, a na ziemię padł znów jakiś człowiek. — Teraz tych gości nieproszonych wypłoszę z ogrodu w inny sposób — dodał i podbiegł do budy, gdzie uwiązany był lampart.

Wyciągnął zwierzę i odpiął łańcuch.

— Co pan robi? — krzyknąłem.

— Puszczam lamparta — odrzekł, a zwracając się w stronę okna krzyknął — Czy jest ktoś z naszych na dworze?

— Nie ma nikogo. A dlaczego pytasz?

— Puszczam Tifla.

— Znakomicie.

— Mynheer — zwrócił się teraz do mnie, — proszę się trzymać koło mnie. Zwierzę jest dobrze wytresowane i zna domowników, więc gdy pan będzie przy mnie, nie ma obawy, aby się na pana rzucił.

Zastosowałem się do wskazówek Jana, on zaś krzyknął, puszczając drapieżnika:

— Tifel, zabij!

W parę sekund rozległ się na farmie krzyk śmiertelnej trwogi.

— Puszczę jeszcze jednego naszego obrońcę — rzekł Jan. — Chodźmy.

W pobliżu znajdował się odosobniony budynek w rodzaju kurnika.

— Rob, zabij! — krzyknął Jan, wypuszczając strusia.

— Czy lampart nie rzuci się na strusia? — zapytałem, gdy biegus pomknął do ogrodu.

— Nie. Nieraz już jadły z jednego koryta. Ale może rozejrzyjmy się za końmi Zulusów. Warto je zabrać, aby odciąć napastnikom odwrót.

Przeskoczyliśmy przez parkan z myślą, że tam Zulusi pozostawili swoje konie. W ogrodzie tymczasem powstał straszny zgiełk i rozległo się ludzkie wycie.

— Może lepiej zajść z przeciwnej strony — zauważyłem. — Konie muszą być w pobliżu bramy wjazdowej. Albo niech pan idzie tędy, a ja…

— O, nie! Proszę zostać ze mną, ze względu na lamparta.

W tej chwili w pobliżu nas zadudniła ziemia. To Zulusi uciekali przed lampartem. Wystrzeliłem, Jan również. Nastała cisza, jednak wkrótce dał się słyszeć odgłos kopyt końskich. Jacyś dwaj ludzie uciekali w pole.

— Umykają! — krzyknął Jan. — Dwóch, a może nawet trzech, bo zapewne przy koniach pozostał jeden. No, ale reszta powędrowała do piekła. Już ja wiem, co mój Tifel potrafi!

— Wiem, że jednego ze zbiegów trafiła moja kula — rzekłem. Jan chciał coś odpowiedzieć, gdy w pobliżu mnie zatrzeszczały sztachety. Myśląc, że to jeszcze jeden z Zulusów, podniosłem kolbę, gotową do ciosu. Nie był to jednak Zulu, lecz lampart. Rozwścieczony drapieżnik rzucił się na mnie nagle i obalił na ziemię. — Tifel! — krzyknął Jan.

Ale rozjuszone zwierzę zasmakowało już we krwi i nie słuchało wezwania. Zatopił swe ostre pazury w moim ramieniu i zamierzał chwycić mnie zębami za krtań. Na szczęście nie straciłem przytomności umysłu. Leżąc pod lampartem, chwyciłem go rękami za łeb i przycisnąłem z całej siły do siebie, a nogami objąłem zwierzę, obezwładniając w ten sposób tylne jego łapy. Rozumie się, że taka pozycja nie trwałaby długo i silny a rozwścieczony napastnik zmógłby mnie w końcu gdyby nie Jan, który chwycił koniec łańcucha obroży lamparta i szarpnął nim tak, że zwierzę furknęło w powietrzu, uderzając parę kroków dalej o sztachety.

Czytałem nieraz o śmiałkach, którzy z gołymi rękoma rzucali się na lwa i wychodzili z tych zapasów zwycięsko, jednak nie dowierzałem tym opisom. Obecnie, gdy sam doświadczyłem podobnego wypadku, uwierzyłem w ich prawdziwość.

— No, już nie ma strachu — rzekł. — Uwiązałem go i niech się wysapie do rana. W dzień można go opanować wzrokiem. Czy skaleczył pana?

— Mam ranę na ramieniu od pazurów.

— Trzeba natychmiast ją opatrzyć. Nie przewidziałem takiego wypadku.

Na wezwanie Jana otwarto drzwi w domu.

— Co słychać z nieprzyjacielem? — zapytał baas Jeremiasz.

— Dwóch uciekło; reszta zapewne poległa. Musimy przeszukać ogród.

Już mieliśmy wyjść do sieni, gdy za bramą dał się słyszeć tętent kopyt i przeraźliwy krzyk:

— Oj, aj, ej, mynheer! Na pomoc! Zly duch chce zjeść Kwimba i koń. Gwałtu! Ratujcie!

Jan pobiegł ku bramie właśnie w chwili, gdy na dziedziniec przygalopował na koniu Kwimbo. Za nim biegły luzem dwa konie, a na końcu… struś.

— Och, mynheer! Zastrzelić tego czart. Czart chce zjeść Kwimbo! Kwimbo chce żyć — błagał przerażony Kafr, wskazując za siebie.

Baas Jeremiasz stał we drzwiach z latarnią w ręku i smuga światła padała daleko na dziedziniec, można więc było stwierdzić, jaki to czart zaczepił Kwimbę. Widocznie struś przedostał się przez wyłom na zewnątrz farmy i natknął się na nadjeżdżającego Kwimba. W ciemności nie mógł Kafr oczywiście zobaczyć, co to za wróg i wziął go za „diabła”. Teraz, gdy spostrzegł, co to za diabeł, a nie chcąc tracić w oczach naszych opinii bohatera, zeskoczył szybko z konia, chwycił dzidę i zagrodził sobą drogę strusiowi. Przeliczył się jednak, bo rozdrażniony ptak rzucił się z impetem na przeciwnika, powalił go na ziemię i począł bić skrzydłami.

— Ratunku! Mynheer! Kwimbo już nie żyje! Mynheer! Zabij ten drab, zakłuj, zastrzel, zarżnij! Gwałtu!

— Rob! Rob! — zawołał Jan, chwytając ogromnego ptaka za krótkie jego skrzydła.

Struś poznał, z kim ma do czynienia i po chwili dał się spokojnie zaprowadzić do swego „kurnika”. Kwimbo porwał się z ziemi i począł naprawiać rozwichrzoną fryzurę. Zauważył, że mam skrwawione ramię i omal oniemiał z przerażenia. Po chwili skoczył ku mnie, wołając:

— Mynheer! Krew! Rana!… Aj, aj, oj, ej! Mój dobry mynheer boli. Kwimbo zawiąże ranę…

Tymczasem zbiegli się na dziedziniec domownicy, a dowiedziawszy się z lamentów Kwimba, że jestem raniony, wciągnęli mnie, a raczej wnieśli na górę do izby. Tu opatrzono mi troskliwie ranę, która była wprawdzie bardzo bolesna, ale nie niebezpieczna. Podczas tej czynności poczęto zasypywać mnie ze wszystkich stron pytaniami, na które odpowiadałem w miarę możliwości. Potem zaopatrzyliśmy się w latarnie i dobrze uzbrojeni, zeszliśmy na dół na poszukiwanie poległych i rannych.

Na dziedzińcu znaleźliśmy trzy trupy, w ogrodzie zaś leżało aż pięciu Zulusów, pokaleczonych przez zwierzęta nie do poznania. Z tyłu domu znaleźliśmy dwa ciała zastrzelonych napastników. Dalsze poszukiwania wykazały, że kilku uciekło, a między nimi i Sikukuni…

Jan był wściekły z tego powodu.

Poprzedniego dnia Burowie pogrzebali zabitych przez nas w lesie Zulusów i poznosili rzeczy, które tam pozostawiliśmy. Teraz czekała ich taka sama robota na farmie. Postanowiliśmy jednak wstrzymać się z pogrzebem aż do przybycia pozostałych w tyle Boerów.

Po pogrzebie trzeba było odbyć sąd nad Czembą i naradzić się co do pościgu za Sikukunim oraz w sprawie przejęcia transportu broni.



* * *


Na drugi dzień obudziłem się wczesnym rankiem, a gdy wyszedłem na dziedziniec, spotkałem Mietie, która od wczesnego rana przygotowywała się na przyjęcie gości.

Nie chcąc jej przeszkadzać, skierowałem się prosto w pole.

U sztachet leżał lampart, spoglądając chciwie na leżące w pobliżu trupy poległych.

Dalej odkryłem miejsce, w którym podczas walki stały konie napastników. Stąd ślady wiodły na wschód. Szczegół ten bardzo mi się przydał.

Wróciłem na farmę, zbudziłem Kwimba i kazałem mu osiodłać mego konia. Mimo dotkliwej rany, wsiadłem i pojechałem za tropem. Jakieś cztery mile od farmy, zatrzymałem się na wzgórzu.

Wschodzące słońce oświecało wierzchołki gór, podczas gdy doliny pokryte były jeszcze mgłą, wskutek czego ukształtowanie terenu przedstawiało się bardzo wyraźnie i zauważyć można było, że przez pasmo górskie w głąb kraju prowadzą jedynie dwie przełęcze. Ku jednej z nich prowadziły tropy, skąd wynikało, że właśnie tamtędy Sikukuni zamierza przedostać się za góry.

Byłem przekonany, że pościg za nim nic nie da, bo choć konie jego były bardzo utrudzone, ale miał ich dosyć i mógł zmieniać w drodze w miarę potrzeby, wyprzedzając nas w takich warunkach przynajmniej o dzień.

Zawróciłem i jadąc oddałem się rozmyślaniom. Byłem już niedaleko farmy, gdy spostrzegłem w pewnej odległości zastęp jeźdźców, zdążających do tego samego co i ja celu. Oni również zauważyli mnie i czekali. Było ich około trzydziestu, jeden w drugiego tęgie, rośli Borowie, uzbrojeni od stóp do głów.

Pozdrowiłem przybyszy, na co odpowiedziano mi równie uprzejmie.

— Skąd Bóg prowadzi? — zapytał dowódca.

— Z przejażdżki wracam.

— To pan zapewne mieszka w pobliżu?

— Bawię u Jana van Helmersa.

— Bardzo nam miło, bo i my do niego jedziemy. — rzekł uradowany i podał mi rękę. — Czy pan tutejszy?

— Nie, przybyłem z Europy, ale proszę uważać mnie za waszego szczerego przyjaciela.

— Rozumie się, mynheer. Czy Jan jest w domu?

— Owszem i ma nawet wielu gości.

— O! Kogo?

— Jest sąsiad Zelmst, dwaj młodzi Hoblynowie, baas Jeremiasz, a przybędą jeszcze Zingen, Veelmar, van Raal, van Hoorst i inni.

— Ba! Toż to nasi najsławniejsi obywatele. Czy panu, jako obcemu, objaśniono cel tak licznego zjazdu?

— Owszem, mynheer.

— A więc pan istotnie jest naszym zaufanym przyjacielem. Śmiem więc zapytać, czy spotkali się nasi z Samim w Klaarfontein?

— Tak, mynheer, ja nawet rozmawiałem z nim osobiście.

— Jak to? Nie bałeś się pan zapuszczać w tamte strony? — zapytał mnie zdumiony.

— Nie, ale proszę, — rzekłem — panowie będą łaskawi za mną.

I ruszyłem naprzód, a reszta podążyła za mną. Naturalnie w takich warunkach obejrzeli mnie od stóp do głów i po chwili dowódca zbliżył się do mnie, pytając:

— Pan jest ranny?

— Tak.

— Z postrzału?

— Nie. Lampart Jana rzucił się na mnie.

— Ach! Należało uważać! Zwierz jest prawie oswojony i dobrze odżywiany, ale zawsze to kocia natura… Nie można mu zbytnio ufać. Domownikom nie robi nic złego, obcy muszą być ostrożni. Czy wiadomo panu, w jaki sposób neef Jan posiadł tego drapieżnika?

— Nie pytałem.

— Było to przed pięcioma laty. Jan miał wówczas siedemnaście lat. Otóż pewnego dnia wybrał się w las po drzewo i nagle zaskoczyła go burza z ulewnym deszczem. Rozejrzał się, szukając schronienia i znalazł jakąś szczelinę skalną. Zaledwie się w niej ukrył, posłyszał w głębi groty jakiś szmer. Polazł dalej, by sprawdzić, co to mogło być i natknął się na młodego, ale silnego już lamparta, który cofał się z wolna, by w odpowiednim momencie skoczyć na młodzieńca. Na dodatek, zjawiła się też lamparcica. Jak się to stało, dokładnie nie wiem, dość, że Jan gołymi rękami potrafił się obronić i pochwycić żywcem młodego, a starą chwycił za gardło i udusił. Z tej to właśnie lamparcicy nosi do dziś na sobie skórę, młodego zaś zabrał do domu i oswoił.

— Podobno ma to być dobry stróż całej farmy.

— O, tak. Już dwa razy miał Jan znakomitą z niego pomoc. Tylko muszę mu doradzić, aby nie puszczał bestii w nocy z łańcucha, bo może kiedyś doprowadzić do nieszczęścia.

— Właśnie stało się ono wczoraj wieczorem.

— Wieczorem? Czyżby jakiś napad?

— Tak i to mogący mieć bardzo poważne następstwa.

— Kto, mynheer? Pan mnie ogromnie zaciekawia…

— Sikukuni.

— E…! Wolne żarty!

— Nie, mynheer! Nie żartuję.

— Sikukuni przecież znajduje się ze swymi bandami po tamtej stronie gór.

— A jednak był tutaj, jeśli pana interesują jego ślady, to mogę je pokazać. Właśnie badałem te ślady chcąc się upewnić, w jakim kierunku Sikukuni odjechał. Reszty dowie się pan na farmie, jesteśmy na miejscu.

Burowie wyszli nam naprzeciw.

— Hehej! Kum Huyler! — krzyknął Jeremiasz. — A to niespodzianka! Co was tu sprowadza?

— Cóżby, jeśli nie Zulusi! Bierzcie broń i jazda z nami! Otrzymaliśmy z tamtej strony wiadomość, że Kafrowie ciągną w góry.

— To bardzo ładnie, ale proszę darować Zulusom życie przynajmniej do powrotu Jana i jego towarzyszy. Wtedy odbędziemy naradę. A, że każdy z nas ma konia i broń, więc możecie być pewni, że nie braknie nas tam, gdzie trzeba stanąć w obronie naszej wspólnej sprawy. Zapraszam was tymczasem w imieniu Jana w jego skromne progi.

Przybysze oddali konie Hotentotom i weszli do izby. Chciałem i ja udać się za nimi, ale powstrzymał mnie Kwimbo, który w tej chwili wbiegł zziajany z ogrodu na dziedziniec.

— Mynheer, Bur są! Sami też!

— Widziałeś?

— Kwimbo widziała Bur i Sami i nawet gruby koń.

Wyszedłem i istotnie spostrzegłem zjeżdżających szybko ze wzgórza Burów, którzy na mój widok poczęli wykrzykiwać wesoło wywijać kapeluszami w powietrzu. Obecność moja tutaj mówiła, że na farmie nic złego się nie stało.

W chwilę później na względnie cichej farmie powstał ogromny ruch. Takiej liczby ludzi jednocześnie zebranych nie widziano tu jeszcze nigdy. Ponieważ izby na pomieszczenie gości okazały się zbyt szczupłe, wyniesiono stoły do ogrodu i całe towarzystwo zasiadło przy nich, rozprawiając o ostatnich zajściach.

Niektórzy, nie znający minionych faktów ciekawi byli szczegółów napadu na farmę i trzeba było opowiedzieć je dokładnie.

Burowie przyprowadzili ze sobą oczywiście i Anglika, którego wsadzono niezwłocznie do komórki, gdzie siedział już Czemba. Sprawę tych dwóch ptaszków miano rozsądzić później.

Wśród ucztujących brakło Sarniego. Zjawił się później, trzymając pod pachą wiązkę jakiś roślin, wśród których zauważyłem polygalee i erythrina corallodendron.

— To dla ciebie. — rzekł, przystępując do mnie. — Jesteś człowiekiem bardzo dobrym i szlachetnym, więc Sami wyszukał na twoją ranę ziele, aby zapobiec gorączce. Pokaż mi zranione miejsce. Sami je opatrzy.

Wiedziałem z doświadczenia, że dzikie ludy znają zioła, o których doniosłości leczniczej my nawet pojęcia nie mamy. Zgodziłem się chętnie na życzliwą propozycję. Poszliśmy do mego pokoju i tu Sami, obejrzawszy moją ranę, zapuścił w nią nieco soku z przyniesionych roślin, równocześnie zauważył:

— Rana niebezpieczna… Pazury dzikiej bestii to nie nóż i nie kula, rana taka goi się o wiele trudniej. Muszę ją silnie natrzeć, by nie było gorączki, będzie trochę bolało. Przez dni kilka musi się pan co dzień poddać memu opatrunkowi, to wszystko będzie dobrze.

Z twarzy jego przebijała niekłamana ku mnie życzliwość. Podziękowałem za przysługę i wyszliśmy na podwórze, gdzie natknęliśmy się na Mietie, która stała, przypatrując się gościom.

— Czarga! — krzyknął Sami, wyciągając ku niej szeroko ramiona — Czarga! Nie poznajesz mnie?

Wśród gwarzących gości zapanowała cisza. Wszyscy zwrócili swe spojrzenia na ojca i zaginioną córkę. Dziewczyna, oniemiała zaskoczona pytaniem, które było dla niej zupełnie niezrozumiałe. Patrzyła zdziwionymi oczami na przybyłego. Widząc to, Sami opuścił ręce, zwiesił głowę i rzekł ze smutkiem w głosie:

— Przepraszam… pomyłka… przecież Czarga nie żyje… A gdyby żyła, nie byłaby tak młoda i piękna. Dlaczego jednak wyglądasz, jak ona i skąd masz jej łańcuszek?

— Pan jesteś Sami? — odrzekła dziewczyna.

— Tak, jestem Sami.

— Mogę więc panu powiedzieć, że ten łańcuszek, który mam na szyi, był własnością mojej matki.

— Gdzie ona jest? Jak się nazywa?

— Nie wiem. Mynheer van Helmers znalazł mnie obok jej zwłok na pustyni Kalahari. Źródło tuż obok było już wyschnięte, prawdopodobnie więc matka moja umarła z pragnienia i głodu.

— Jakie źródło? — pytał zdumiony Sami.

— Zdaje się, że Ulwimi.

— Ulwimi?… Jak dawno to było?… Mów, mów prędko, bo serce mi pęknie…

— Przed szesnastoma laty.

— Przed iloma? Ishumi i tantatu? Tak. W tym to czasie Sami musiał uciekać od Sikukuniego i zaprowadził Czargę z dzieckiem do studni Ulwimi. A gdy potem tam przybył, zastał już tylko grób, nic więcej. Czarga była żoną Sami, a ty jesteś… jego córką!

I rzekłszy to, pochwycił dziewczynę w objęcia, całował ją bez opamiętania i wołał radośnie:

— O moje dobre, kochane, jedyne dziecko! Odnalazłem cię wreszcie! I ty, córko, odnalazłaś ojca! Jakże jestem szczęśliwy! Czy będziesz kochała swego ojca, najdroższa moja?

— Będę — odrzekła szeptem, a łzy spłynęły jej po twarzy.

— Jak cię tu nazywają?… Powiedz, abym mógł i ja wołać cię po imieniu.

— Mietie.

— Mietie? Co znaczy to imię? Tylko cudzoziemcy mogą je nosić, a ty powinnaś się była nazywać tak, jak matka.

I Sami zwrócił się do Jana, który stał tuż obok, przypatrując się tej scenie.

— Twój to ojciec znał Czargę, córka więc moja powinna być dla ciebie jakby siostrą.

— Chciałbym, aby była czymś więcej… bo żoną — odrzekł Jan nieśmiało.

Nieśmiałość Jana miała swe źródło w tym, że Sami, jako przyszły władca swego plemienia, czyli król, mógł nie zgodzić się na małżeństwo… swej córy.

— Tak? — zapytał Sami żywo. — Jan kocha dziewczynę, która nie ma rodziców?

— Tak.

— A więc ją sobie weź. Ale Czarga nie jest już tylko biedną dziewczyną, lecz córką króla, który ma bardzo wiele…

Nie dokończył zdania, sięgnął po skórzany płaszcz, wydobył stamtąd jakiś malutki przedmiot i podał go Janowi.

— Niech Jan powie, co to jest.

Młody człowiek aż krzyknął ze zdziwienia.

— Diament! Czarny diament! Ależ on wart jest co najmniej pięć tysięcy guldenów! Baas Uys, jesteś znawcą, proszę ocenić, czy się nie pomyliłem.

— Ten diament wart jest wiele więcej — zawyrokował Uys po obejrzeniu rzadkiego kamienia.

— To czarny kamień — zauważył z dumą Sami — klejnot niezwykły… A Sami ma jeszcze dużo, dużo podobnych i małych, i większych do tego. Sami znalazł miejsce w górach, gdzie można było brać pełnymi garściami. I Sami brał, chowając w bezpiecznym miejscu. Teraz Sami da Janowi ile Jan zechce, bo Jan kocha dziewczynę sierotę.

Scena ta wywarła wielkie wrażenie na obecnych. Długi czas rozmawiano o tym, ale już nie w obecności trojga szczęśliwych, którzy poszli do izby, do cierpiącej Soofie, aby podzielić się z nią tą wielką i nieoczekiwaną radością.

Zebrani Burowie nie mieli wiele czasu do stracenia. Trzeba było naradzić się nad sprawą transportu broni, wysłanej przez Anglików dla Sikukuniego, który należało bezwarunkowo przejąć. Tylko jak? Gdyż na pewno będzie on zabezpieczony silnym oddziałem angielskiego wojska.

Przebycie drogi z farmy do gór Attersberge wymagało całego dnia, a że konie nasze były prawie zupełnie wyczerpane, Boerowie postanowili postarać się o inne z sąsiednich farm i w tym celu wysłali w różne strony odpowiednią liczbę ludzi. Tymczasem Jan wraz ze swymi ludźmi zajął się usuwaniem śladów wczorajszej walki, po czym zwołał sąd nad Czembą.

Kafr miał minę bardzo pokorną, przeczuwając, że nic dobrego go nie czeka. Był jednak na tyle mądry, że zeznawał zupełnie szczerze, powtarzając prawie to samo, co przedtem powiedział mnie. O dalszych planach Sikukuniego nie potrafił nic powiedzieć.

Wina jego nie ulegała żadnej wątpliwości i większość Boerów była za tym, by szpiega skazać na śmierć. Jan stanowczo się temu sprzeciwił, a ja przyłączyłem się do niego. Wszak Czemba działał w dobrej wierze, z polecenia swego króla, któremu nie mógł okazać nieposłuszeństwa, gdyż groziłaby mu śmierć. Poza tym Kafr przyznał sam, że Sikukuni jest złym człowiekiem, a Sami dobrym. Wreszcie na prośbę Mietie wstawił się za podsądnym Sami. Burowie ostatecznie zmiękli. Winowajcę postanowiono zatrzymać w więzieniu aż do ukończenia wyprawy.

Nastąpiły przygotowania. Gdyby rzecz się udała to cały oddział postanowił nie wracać na farmę, lecz odstawić cały transport wprost do wojsk burskich, gromadzących się po przeciwnej stronie gór.

Farma była doskonale zaopatrzona w żywność, której wystarczyło dla całego naszego oddziału. Wyruszając w drogę, wyglądaliśmy jak wielka, naukowa ekspedycja w głąb czarnego kontynentu.

Należało przypuszczać, że Sikukuni nie odważy się raz jeszcze napaść na farmę Helmersów, gdyż dwa razy odparty poniósł liczne straty, nie miałby już ani ochoty, ani czasu na ponowne próby. Jednak dla wszelkiej pewności zostawiliśmy na farmie kilku ludzi potrzebnych do jej strzeżenia.

Sami, który był zmuszony do rozstania się z dopiero co odnalezioną córką, był bardzo smutny, a i w obliczu Jana widoczne było przygnębienie z powodu tej rozłąki. Zostawiliśmy ich więc na farmie i dopiero późną nocą dopędzili nas.

Pod wieczór stanęliśmy u celu.

Grzbiet Attersberge wydłuża się potężnym łańcuchem z gór Nadbrzeżnych daleko ku wschodowi i przechodzi zwolna w wyżynę. Część wschodnia gór pokryta jest nieprzebytymi lasami, zachodnia zaś jest naga, kamienista i spada stromo, licząc od szczytu do podstawy kilka tysięcy stóp. W kierunku południowym i pomocnym wciskają się w ten olbrzymi wał górski liczne przepastne wąwozy i doliny, zarzucone po największej części głazami o gigantycznych wręcz rozmiarach. W miejscach, pokrytych lasem, olbrzymie drzewa i bujna pnąca roślinność połączona z powalonymi starymi pniami, tworzy iście dziewiczą puszczę.

Rozumie się, że w takiej puszczy nie brak miejsc gdzie doskonale mogłaby się ukryć nawet wielka karawana i zadanie nasze byłoby bardzo trudne, gdybyśmy musieli szukać w tych borach oddziału z transportem broni. W liście zaś do porucznika Mac Klintoka nie było wzmianki o miejscu spotkania. Ale gdyby Anglicy jeszcze nie nadciągnęli, to możnaby ich spostrzec z obranego trafnie stanowiska na zboczu góry od zachodu.

Wieczór zapadał szybko, więc szybko trzeba było wyznaczyć miejsce na obóz, gdyż później przy nowiu księżyca zadanie byłoby utrudnione.

— Co robić? — rzekł zatroskany van Hoorst.

— Najlepiej rozłożyć się w pierwszej lepszej kotlinie, skąd nie można byłoby nas widzieć i musimy się obejść bez ognia.

— Uważam, że w kotlinie trudno byłoby się ukryć, — zauważył Uys.

— Anglicy spostrzegliby nas, mimo wszelkich ostrożności.

— A pan co na to? — zwrócił się do mnie Veelmar.

— Ja? — odrzekłem. — Dni są upalne ale w nocy dokucza zimno, wobec czego trudno obejść się bez ognia. Sądzę więc, że najlepiej byłoby znaleźć w głębi boru odpowiednie miejsce; trzeba tylko dobrze poszukać. Na przykład, czy nie dałoby się znaleźć czegoś w tym jarze? Konie możemy zostawić pod nadzorem w dolinie, gdzie będą miały dość trawy, a sami skryjemy się w głąb skał i rozłożymy ognisko.

— Dobra rada — odrzekł ktoś i pojechaliśmy we wskazanym przeze mnie kierunku.

Niebawem natrafiliśmy na obszerną dolinkę, gdzie pod opieką kilku ludzi zostawiliśmy konie. Reszta podążyła w głąb boru spory kawał, a znalazłszy odpowiednie na obóz miejsce przeszukaliśmy go, rozłożyliśmy ogień, a po spożyciu wieczerzy pokładliśmy się do snu. Spałem może z godzinę, gdy nagle ktoś ujął mnie za ramię. Zerwałem się na nogi. Przede mną stał Sami. — Proszę za mną — szepnął.

Zdziwiony tą propozycją, nie pytałem o nic i poszedłem za czarnym wodzem. O kilkanaście kroków dalej oczekiwał na nas Jan, z którym poszliśmy w głąb boru. Sami torował drogę, a my postępowaliśmy tuż za nim.

— Co to będzie? — zapytałem Jana.

— Nie mam pojęcia, mynheer — odrzekł — Sami zbudził mnie nie mówiąc, o co chodzi.

Szliśmy w milczeniu, nie rozumiejąc powodów tej tajemniczej wycieczki, a Sami nie dawał żadnych objaśnień. Gdy weszliśmy na halę, przewodnik nasz usiadłszy na kamieniu rzekł:

— Słuchaj, Janie i ty, cudzoziemcze! Jan jest synem Sami, a cudzoziemiec bardzo szlachetnym i dzielnym jego przyjacielem, że zaś obaj umiecie być przezorni, wyjawię przed wami pewną tajemnicę. Sami w czasie ucieczki przed Sikukunim w góry znalazł miejsce, gdzie było dużo czarnych diamentów. Zabrał je i ukrył, a teraz w obecności waszej wyjmie je.

Pomyślałem, że człowiek ten chciał nam zrobić niespodziankę i dlatego nie zdradził dotychczas, że w tych okolicach ukrył skarby. Jeżeli teraz obok Jana zabrał ze sobą mnie, dowodziło to, że mi ufał.

— Sami zabrał tylko trochę diamentów — odezwał się po chwili, — a w górach jest jeszcze dużo, dużo. Sami wszakże to miejsce Janowi, aby sobie wykopywał diamenty sam, bez wiedzy innych Burów.

Po tym wyjaśnieniu poszliśmy za nim dalej. Po jakimś czasie zatrzymał się obok wielkiego głazu i rzekł:

— Jan jest silny. Niech Jan odwali ten złom skalny.

Młody człowiek zaparł się jak tur i dźwignął blok, stawiając go kantem, a Sami sięgnął ręką pod kamień i wydobył skórzany woreczek.

— Pomacajcie, — rzekł — bo jest ciemno i nic nie zobaczycie. Jest ich dwa razy po dziesięć i osiem. Dość, co? Zaprowadzę was jeszcze do owej szczeliny, gdzie już sami będziecie kopali.

Miał zawiązać woreczek, gdy nagle zwrócił się do mnie:

— Cudzoziemiec obronił Czargę. Sami lubi cudzoziemca i daruje mu ten oto diament…

Cofnąłem się, nie chcąc przyjąć podarunku, gdyż choćby był nawet najmniejszym z kamyków, to i tak stanowił bogactwo o wiele większe niż przysługa, jaką oddałem jego córce. Wprawdzie Kafr wiedział, że kamienie te są bardzo drogie, ale o ich pieniężnej wartości nie miał pojęcia.

— Cudzoziemiec nie chce wziąć? Dlaczego? W takim razie Sami rzuci kamień precz. Sami nie weźmie już tego, co raz komuś oddał.

Wobec takiego postawienia kwestii nie mogłem się już uchylać i przyjąłem cenny dar Kafra. Nie przyjął podziękowania, poprowadził nas dalej. Długi czas wspinaliśmy się w górę, a dostawszy się na jej grzbiet, poczęliśmy schodzić zboczem po przeciwnej stronie. Przewodnik nasz widocznie znał doskonale drogę, skoro omijał wszystkie trudności.

Nagle poczułem w powietrzu woń przypalonego mięsa. Zatrzymałem się.

— Stać! — rzekłem. — Poniżej znajduje się z wszelką pewnością ognisko…

— Istotnie czuć dym w powietrzu — przyznał Sami. Ostrożnie, jak tylko można, ruszyliśmy w dół i niebawem przed oczami naszymi w głębi skalnego żlebu zamajaczyły płomienne języki ogniska. Sami przystanął.

— O, tam właśnie są diamenty. Zabiorą mi je ci ludzie! Kto to może być?

— Wnet się przekonamy — odrzekłem. — Chodźmy bliżej, ale bardzo ostrożnie.

Żleb był bardzo wąski i niezbyt głęboki. Ciągnął się kilkaset kroków w głąb góry, gdzie zamykał go stromy brzeg skalny.

Pokładliśmy się na ziemi, by się lepiej przyjrzeć obozującym. Przy ognisku siedziało szesnastu Zulusów i trzej biali. Jeden z białych ubrany był zupełnie tak jak sir Hilbert Grey, dwaj inni wyglądali na angielskich oficerów. Dzieliła nas od«nich odległość około dwudziestu kroków, więc mogliśmy słyszeć ich rozmowę.

— Sir Hilbert Grey jest niedołęgą — mówił jeden. — Miał być tu już przed trzema dniami i gdzieś go diabli ponieśli. Dostawcy nieszczególnego wybrali pełnomocnika…

— O, za pozwoleniem — odrzekł cywil. — Myśmy przewidzieli, że posłaniec może wpaść w ręce Burów i dlatego wysłano nas dwóch. Moja droga była wprawdzie krótsza, ale wcale nie niebezpieczna. Grey zaś nie był może dokładnie o wszystkim pouczony i dlatego prawdopodobnie błąka się po okolicy.

Byłem poruszony treścią tych słów. A więc dostawcy wysłali dwóch ludzi, z których tylko jeden wpadł w nasze ręce, wobec czego porucznik Klintok został powiadomiony o wysyłce i znajdował się właśnie tutaj z szesnastoma Zulusami, żeby odebrać transport, o który nam tak chodziło…

— No, na szczęście! — szepnął Sami. — Ludzie ci nie wiedzą nic o diamentach, przy których siedzą.

Obecność tych ludzi tutaj była bardzo niebezpieczna dla naszego przedsięwzięcia, a udać się ono mogło jedynie wtedy, gdybyśmy ich unieszkodliwili.

— A więc transport nadejdzie przez Kerspass? — ozwał się posłaniec.

— Tak — odrzekł porucznik Klintok. — Oczekuje nas tam większy oddział Kafrów wobec możliwości obsadzenia przełęczy przez Burów.

— A Kleipass?

— Obsadzono ją również, ale nie tak silnie, jak tamtą przełęcz. Jest ona węższa, ma mniej zakrętów i można ją łatwo obronić; zresztą nie jest tak ważna i obsadzono ją tylko w tym celu, by nie dopuścić oddziałów boerskich na drugą stronę.

— Obawiam się jednak, — wtrącił drugi Anglik — że może być z nami źle. Wprawdzie mamy dwanaście tysięcy Zulusów przeciw najwyżej trzem tysiącom Burów, ale liczby nie mają tu znaczenia. Burów nie doceniają, a to żołnierz w żołnierza, niemal sami bohaterowie. Jeden z nich da radę nawet dziesięciu dzikim.

— Pshaw!

— Ależ tak! Na przykład van het Roer podczas ostatniej bitwy potrafił, ukrywszy się za skałą, położyć trupem paruset Zulusów. Iluż przeciwników można liczyć na niego jednego?

— Ilu chcesz, byle tylko mnie pod rękę się nie nawinął, bo wtedy miałby się z pyszna. Zresztą sądzę, że nie przyjdzie nawet do starcia z Burami. Plan nasz jest wręcz znakomity i niechybnie wygramy sprawę, być może bez jednego wystrzału.

— Masz na myśli zasadzkę w Groote?

— Oczywiście. Zbadałem teren aż do najdrobniejszych szczegółów. I wiesz co? Wątpię, aby się znalazło na świecie drugie miejsce, tak nadające się do planowanej przez nas pułapki. Jest to olbrzymia kotlina, otoczona ze wszystkich stron stromymi ścianami skał, bez żadnego wyjścia. A jednak ja w górze znalazłem szczelinę, przez którą można wydostać się na górski grzbiet i stamtąd już bez trudności zejść w sąsiednią dolinę. Otóż obmyśliłem tak, Zulusi znajdują się w okolicy Kerpass, a wąwóz Groote w pobliżu Kleipass. Skoro tylko Boerowie natrą na nas, zaczniemy uciekać umyślnie w kierunku Kerspass, podczas gdy główna nasza armia ukryje się w Zwarten-Rivier, część tylko uda się w głąb Groote. Nieprzyjaciel, oczywiście, pociągnie tam za nią, myśląc, że to cała nasza siła. Tymczasem jeden z naszych oddziałów obsadzi wyjście z głównej strony, a drugi zamknie odwrót w dole i nieprzyjaciel, znalazłszy się w pułapce, prędzej czy później będzie się musiał poddać.

— Plan ten jest zbyt zawiły, a nawet awanturniczy. Może się w trakcie jego wykonania zdarzyć coś nieprzewidzianego. Wystarczy, gdy Burowie odgadną nasz plan i zamkną nas w Zwarten-Rivier. Wówczas nie byłoby dla nas ratunku…

— Skądby się dowiedzieli o tym planie, skoro trzymamy go w ścisłej tajemnicy? Oprócz nas i Sikukuniego, żywa dusza o tym nie wie.

— A co będzie, jeśli Burowie nie wejdą do Groote?

— Bardzo wątpię, o nas nie wiedzą nic, a Zulusów zlekceważą, jako nieprzyjaciela, nie znającego się na wojennej sztuce.

— Ale wiadomo im, że Kafrom sprzykrzyły się już rządy Sikukuniego. Opowiadają nawet, że Burowie chcą osadzić na tronie brata Sikukuniego, Sarniego i kto wie, czy nowy kandydat nie uzyska przychylności szczepu, bo jest dobry i łagodny.

— Bajka, wymyślona przez Burów, aby wywołać wśród wrogów niezgodę i brak posłuszeństwa. Ale to na nic się nie przyda. Sami przepadł, jak kamień, rzucony do wody. Sikukuni musiał go niezawodnie sprzątnąć z tego świata…

Umilkli, a po chwili zaczęli rozmowę o rzeczach obojętnych. Jednak wiadomości, jakie się nam udało usłyszeć, wystarczyły. Podniosłem się i szepnąłem do swoich:

— Wracajmy do obozu.

— Czy pan wszystko dobrze zrozumiał? — zapytał Jan.

— Wszystko — odszepnąłem i dałem znak, by Sami prowadził nas z powrotem.

Wobec tego odkrycia nie mogliśmy tracić ani chwili czasu, więc czym prędzej wróciliśmy do obozu i natychmiast obudziliśmy towarzyszy, którzy, nie pytając wiele, chwycili za broń i gęsiego udaliśmy się w stronę obozujących nieprzyjaciół. Sami prowadził.

Przybywszy w pobliże, Burowie rozstawili się po obu stronach wąwozu, ja zaś z Janem podążyliśmy ku wejściu do dolinki. Pasty się tam trzy konie, niezawodnie będące własnością Anglików, gdyż Kafrowie wszyscy byli pieszo.

Mogliśmy wprawdzie całym naszym oddziałem napaść na obozujących, bo przeciwnicy pokładli się najspokojniej do snu, nie wystawiwszy nawet warty, ale rozlew krwi był zbyteczny. Poszliśmy więc prosto w kierunku ogniska najzupełniej otwarcie, rozmawiając nawet ze sobą, wskutek czego zbudził się jeden z Zulusów i narobił hałasu. W okamgnieniu poderwali się na nogi inni, chwytając za broń. Anglicy mieli swoje legowisko opodal Kafrów. Przystąpiłem wprost do nich:

— Good evening, panie poruczniku Klintok. Czy mogę panu przeszkodzić na chwilę w wypoczynku?

Anglik był zaskoczony, nie wiedząc, czy ma przed sobą wroga, czy też przyjaciela.

— Pan mnie zna? Kim pan jest? Skąd pan przychodzi i po co?

— Za wiele pytań, sir. Odpowiem panu krótko: chciałem tylko przekazać panu ukłony od niejakiego Hilberta Greya…

— Co? Greya? Gdzie on jest? — przerwał mi żywo.

— Dostał się do niewoli u Boerów.

— Do niewoli? I pan się z nim widziałeś? Należy więc pan do Holendrów?

— Holendrem nie jestem, ale też nie kryję się z tym, że stoję po ich stronie. Miałem nawet przyjemność osobiście zabrać sir Greya do niewoli.

Na te słowa oficer ustawił się ze swoimi towarzyszami tak, aby nam zagrodzić odwrót.

— Jeżeli tak, to zabieram was do niewoli.

— Owszem, nie mamy nic przeciwko temu, bo przy tej sposobności będziemy się mogli przekonać w jaki sposób dotrzymacie zobowiązań kontraktowych co do dostarczenia broni Zulusom.

— No, no! Na pogawędkę z wami ja nie mam wcale ochoty… Odłożyć broń!

— Jeżeli panom sprawi to przyjemność, uczynimy nawet i to, żądając tylko w zamian, byście nas panowie zaprowadzili do Groote-Kloof — rzekłem, kładąc karabin na ziemi, a Jan i Sami uczynili to samo. — Jestem ciekawy, jak wygląda pułapka na… Burów.

— Co? Podsłuchiwaliście nas?! — krzyknął oficer groźnie, przystępując bliżej mnie.

— O, nie ma w tym chyba nic dziwnego. Musieliśmy się dowiedzieć, co to są za ludzie, którym chcieliśmy złożyć wizytę. Bo mogła zajść pomyłka i nie znaleźlibyśmy właściwego adresata!

— Jakiego adresata?

Dobyłem z portfela papiery i podałem mu je.

— Te trzy listy, które znalazłem u Greya, adresowane są przecież do pana.

— Czytał je pan?

— Oczywiście. Styl nieszczególny, a wynalazca szyfru niewiele zarobi, gdyby się starał o patent…

— Milcz pan! Dość! Odłóżcie noże i pistolety!

— Uczynimy to chętnie. Ale może pozwoli pan, że mu przedstawię swoich towarzyszy. Ten oto młody mynheer, który pana o połowę przerasta, to… van het Roer.

— Jan van Helmers? — zapytał, a w głosie zadrżała mu trwoga.

— Tak, panie poruczniku. A ten drugi, wbrew pańskiemu mniemaniu, jakoby zaginął… mam przyjemność przedstawić go żywym i zdrowym, to Sami!

— Sami?

— Tak… i jeżeli pan pozwoli to powiem, jego królewska mość Sami.

Porucznik nie mógł zrozumieć, dlaczego przybyliśmy do jego obozu tylko we trzech, ani zrozumieć naszej pewności siebie. Z początku więc wahał się, co ma uczynić. Teraz jednak jakby się namyślił, bo zmienił ton i zwróciwszy się do Kafrów, krzyknął:

— Powiązać ich!

— O, nie, sir Mac Klintok! Nie tak ostro! Widocznie jest pan bardzo niedoświadczony, skoro przypuszczasz, że my, zjawiając się w takich warunkach w pańskim obozie, nie jesteśmy zabezpieczeni.

To rzekłszy, już miałem go chwycić za kołnierz, gdy uprzedził mnie Jan, złapawszy jedną ręką jednego, a drugą drugiego tak skutecznie, że obaj w momencie leżeli na ziemi. Z trzecim uporał się równie zwinnie Sami. Wśród Kafrów zapanował straszny popłoch, Burowie bowiem w stosownej chwili ze zbocza wąwozu dali salwę, po której Zulusowie rozpierzchli się, jak zające.

W kilka minut później ja z towarzyszami siedzieliśmy przy ognisku w miejscu Anglików, którzy leżeli w pobliżu, powiązani jak barany.

O świcie, pogrzebawszy kilku poległych, sprowadziliśmy do tego nowego obozu konie, gdyż uradzono pozostać tu do nadejścia transportu i rozstawiliśmy straże, by nam natychmiast dały znać o pojawieniu się oddziału, transportującego broń i amunicję.

Sami obawiał się, aby przy dłuższym postoju w tej kotlinie nie odkryto przypadkiem jego kopalni diamentów. Burowie jednak tak byli zajęci sprawami wojennymi, że ani im się śniły badania geologiczne okolicy.

Zauważyłem natomiast, że mój Kwimbo był jakiś smutny. Już podczas marszu z farmy stracił na minie, co mnie nieco zainteresowało. Przywołałem go do siebie i zapytałem o powód smutku.

— Kwimbo jest smutny i będzie smutny do śmierci. Kwimbo nigdy się już nie zaśmieje.

— Dlaczego? Co się stało?

— Kwimbo jest bardzo nieszczęśliwy i zły na Jana.

— Za co? Przecie to bardzo dobry człowiek.

— Dobry, to prawda. Ale zabiera mi Mietie, a Kwimbo nie ma dziewczyny. Kwimbo słyszała wszystko… Mietie jest córką Sami i Jan weźmie Mietie, a ja… ja…

Wbił palce we włosy i począł jęczeć, jak konający.

— No, no, uspokój się. Nie ma co rozpaczać… Czy Mietie stanowczo cię odrzuciła?

— Ależ nie. Kwimbo nie jest syn króla i Kwimbo nie chce córki króla… Ale Kwimbo znajdzie sobie dziewczynę, która będzie taka ładna, jak dwie córki króla.

Nie mogłem dłużej wdawać się w rozmowę z tym zrozpaczonym chłopcem, bo uwagę moją zwrócił nagle jakiś ciemny, poruszający się w oddali punkt. Wyszedłem na pagórek, spojrzałem przez lornetę i stwierdziłem, że jest to szereg jeźdźców i wozów, podążających przez równinę w naszym kierunku. Zawiadomieni Burowie wybiegli również na wzgórze i wyrywali sobie szkła z rąk. Nie było najmniejszej wątpliwości, że to oczekiwana przez nas ekspedycja.

Po krótkiej naradzie postanowiliśmy pozostać w ukryciu aż do chwili, gdy karawana rozłoży się na spoczynek. Trwało to długo, bo strudzone podróżą woły ciągnęły ciężkie wozy powoli i z wielkim trudem, a na dodatek równina była kamienista i trudna do przebycia. Dopiero około południa karawana zatrzymała się u stóp góry. Ustawiono wozy taborem w ten sposób, że stanowiły koło, w środku którego umieścili się ludzie.

— No, nadszedł czas! — rzekł Jan. — Wystarczy, jeśli zaatakujemy ich znienacka i…

— I wylecimy w powietrze, — przerwałem mu — bo może bardzo łatwo nastąpić wybuch prochu, spowodowany strzelaniną. Tu jedynie użyć można broni siecznej, na palną bezwarunkowo zgodzić się nie mogę.

— Co mamy robić? — zapytał ktoś.

Przystąpił do mnie Kwimbo i poskrobawszy się w głowę, rzekł:

— Mynheer nie wiedzą, co robić, ale Kwimbo wie.

— Co?

— Kwimbo pójdzie do tych ludzi i powie, że jest Zulu i przyprowadzi wszystkich tutaj.

— To niemożliwe…

— Kwimbo zaraz pokaże, czy to nie możliwe — przerwał mi gorączkowo i puścił się z miejsca, biegnąc w stronę taboru.

Nie pomogły nawoływania, których zresztą pewnie już nie słyszał.

Stało się to tak szybko, że nie wiedzieliśmy, co począć, gdyby postępek Kwimba popsuł nasze plany. Należało spodziewać się najgorszego, a do tego powstało ogólne zaniepokojenie. Jeden radził to, drugi owo, a tymczasem Kwimbo biegł w stronę taboru. Nareszcie dotarł do obozujących, a po kilku minutach zauważyliśmy przez szkła, że wozy w jednym miejscu odsunięto i przez tę lukę wyszła gromada ludzi, którzy podążali w naszą stronę, mając za przewodnika Kwimba.

Po chwili spostrzegliśmy, że gromada zmieniła kierunek. Kwimbo poprowadził nieprzyjaciół wzdłuż łańcucha górskiego i wkrótce cały pochód znikł wśród zarośli.

— Jednak ten pański Kwimbo ma o wiele więcej rozumu, niż można było przypuszczać, — zauważył van Hoorst — a dowódca tych ludzi jest widocznie głupszy od Kafra. Mądry oficer nie uwierzyłby tak na słowo pierwszemu lepszemu, a w najgorszym razie nie udałby się za nieznajomym człowiekiem z całym swym oddziałem. Musimy szybko załatwić się z nimi… Konie niech zostaną tutaj. Rozmieścimy się tak, aby wziąć nieprzyjaciela w dwa ognie. Pan, — zwrócił się do mnie — jako ranny, pozostanie na straży przy jeńcach.

Zaoponowałem przeciw temu, ale nic nie pomogło, musiałem zostać, a reszta pomknęła w las.

Jeńcy, patrząc na to wszystko, zrozumieli co się tu dzieje, wiedzieli jaka jest moja rola w całej tej akcji. Żaden jednak nie chciał i nie śmiał wdawać się ze mną w rozmowę.

Po upływie kwadransa usłyszałem silną salwę. A więc atak się rozpoczął. Aczkolwiek byłem pewny zwycięstwa po stronie Burów, ogarnął mnie jakiś niepokój o Kwimba. Ludzie, którymi dowodził oficer angielski, to Hotentoci, należący do pułku strzelców konnych. Ich można się było nie obawiać. Ale Kwimbo mógł swój ryzykowny krok łatwo przypłacić życiem, bo gdyby nieprzyjaciel, spostrzegł jego zdradę, w ostatniej chwili zemściłby się na fałszywym przewodniku.

Troska ta nie trwała jednak długo, bo pierwszym, który do mnie wrócił, był właśnie Kwimbo. Przybiegł zziajany, jak chart i począł jeszcze z daleka wołać:

— Och, mynheer! Kwimbo się bala o mynheer. Ale Uys powiedziała, gdzie mynheer jest i Kwimbo zaraz lecieć tu!

— Jak tam poszło?

— Och, bardzo dobrze. Hotentoty wszystkie precz… na tamten świat. Jak Bur strzelić, Kwimbo zaraz uciekła w bok, bo nieprzyjaciel mogła zakłuć Kwimbo. No, a teraz mów, mynheer, czy Kwimbo głupi, czy mądry?

— Ależ naturalnie, jesteś bardzo odważny i w najbliższym mieście kupię ci taki wielki pierścień na nos, jak rondo mego kapelusza.

— Oh, mynheer! Kwimbo się cieszy. Jak Kwimbo mieć takie kółko, to wtedy pokocha Kwimbo taka ładna dziewczyna, jak trzy córki króla i cztery Mietie razem wzięte.

Podczas tej rozmowy dostrzegłem, że oddział Burów zawrócił w kierunku taboru. Zajęcie transportu nie było trudne, bo poganiacze wołów poddali się bez oporu.

Wkrótce kilku Burów przyszło po mnie. Zabrali jeńców oraz konie i podążyliśmy do taboru.

Transport broni i amunicji umieszczony był na piętnastu wozach, a każdy ciągnęły cztery pary wołów. Były tam znaczne zapasy karabinów, naboi, prochu i ołowiu.

Po krótkim wypoczynku postanowiliśmy wyruszyć natychmiast aby połączyć się z armią Burów, jednak nie przez Kerspass, lecz przez Kleipass, chcąc uniknąć spotkania z bandami Sikukuniego. W celu poinformowania o tym co zaszło armii boerskiej wybrano trzech posłańców: Uysa, Jana i mnie. Pierwszy z nich miał objąć naczelne dowództwo, drugi był w roli adiutanta, ja zaś przyłączyłem się do nich dlatego, by nie być zmuszonym do marudnego i nudnego marszu z wołami. Oczywiście zabrałem ze sobą Kwimba, który za swoją dzielność otrzymał karabin, więc napuszył się teraz, jak średniowieczny ciura, którego niespodziewanie wniesiono do stanu rycerskiego.

Przełęcz, przez którą musieliśmy się przeprawić, należała do najbardziej karkołomnych, jakie kiedykolwiek miałem do przebycia. Liczne wyrwy, zakręty i uskoki utrudniały drogę w wysokim stopniu.

Jakkolwiek nie było nigdzie żywej istoty, zachowaliśmy wielką ostrożność, zwłaszcza na zakrętach.

— Czy dalibyśmy radę posterunkowi wojskowemu, gdybyśmy się nań natknęli? — zapytałem.

— To zależy od okoliczności — odrzekł Uys. — Tu rolę odgrywa nie liczba, lecz stanowisko, które zajmie nieprzyjaciel.

— Nieprzyjaciel już jest — szepnął Jan, wstrzymując swego konia. — Tam, powyżej za skałą. Zostańcie tutaj, a ja pójdę na zwiady.

To mówiąc zsiadł z konia i podążył na wskazane miejsce. Widocznie jednak nie znalazł tam nikogo, bo dał znak ręką, byśmy się zbliżyli.

Zaciekawiło nas to wielce. Przybywszy na miejsce, znaleźliśmy leżącą na skale skórę, coś w rodzaju płaszcza, jaki zawieszają sobie na ramionach dzicy. Widocznie stał tu ktoś przed chwilą na posterunku i z powodu gorąca odłożył skórę na ziemię. Ale gdzie się podział?

Po dokładnym rozejrzeniu się zauważyliśmy poniżej wąską, biegnącą między dwoma stromymi skałami ścieżkę. Podążywszy nią, zatrzymaliśmy się wkrótce, bo oto w miejscu, gdzie skały tworzyły coś w rodzaju rondla, spostrzegliśmy leżących w cieniu dwunastu Zulusów.

Ponieważ perć ta była jedyną, przez którą można było pojedynczo przejść na drugą stronę, Zulusi odkomenderowali tak mały oddział do strzeżenia przejścia uważając, że to najzupełniej wystarczy. I rzeczywiście mogłoby wystarczyć, gdyby dwaj ludzie stali na posterunku a nie woleli leżeć w cieniu, do góry brzuchami.

— Pan zostanie tutaj — rzekł Jan, — aby żaden z tych drabów nie uciekł, a my trzej rzucimy się na oddział.

Mimo dotkliwej rany na ramieniu, mogłem się należycie obchodzić z karabinem, więc schowałem się za skałą i czekałem na dalsze wypadki. Tymczasem towarzysze wpadli już na karki Zulusom i wystrzelali ich co do nogi, a po paru minutach byliśmy panami sytuacji.

Pogrzebawszy poległych, ruszyliśmy w drogę zwiększą swobodą w nadziei, że więcej Zulusów już nie napotkamy. Po godzinie Kwimbo skinął na mnie: — Mynheer! Oh, ah, oj, aj, joj! Tam — wskazał, — cala kupa Zulusów!

Istotnie w niewielkiej od nas odległości ukazał się spory oddział jeźdźców, który ujrzawszy nas, zatrzymał się, a oficerowie skierowali na nas lornetki, po czym dał się słyszeć radosny okrzyk:

— Baas Uys! Baas Uys! Jak to dobrze! — wołali, jadąc ku nam. — Nie mogliśmy się was doczekać! No, ale chwała Bogu, jesteście!

— Neef Welten! Czego wy u licha szukacie w tych górach?

— Wysłano mnie bym obsadził przełęcz i ułatwił wam swobodną przeprawę dla połączenia się z nami. Ale widzę… mało was. Gdzie reszta? Zulusów nie spotkaliście?

— Owszem, ale już ich nie ma. A co do naszych towarzyszy, to pojawią się tu wkrótce i nie z pustymi rękami. Przejęliśmy bowiem od Anglików olbrzymi transport broni i amunicji.

— Znakomicie! Przyda się to nam, bo prawdę mówiąc, niewiele mamy prochu i karabinów.

— A jak armia?

— Pełna zapału. Tylko naczelnego dowódcy brak, śpieszcie się więc. Tam, poniżej, ujęliśmy patrol Zulusów i dowiedzieliśmy się, że ma być ich dwanaście tysięcy. Rozmieścili się w pobliżu Kerspass.

— Wiem. Oczekują tam na transport, ale się go nie doczekają. Gdzie stoi nasza armia?

— Pół dnia drogi od nieprzyjaciela.

— A tu nie ma Zulusów?

— Tylko paruset, ale wyminęliśmy ich. Znajdują się po lewej stronie wylotu przełęczy, ukryci w skałach.

— Dobrze. Obsadźcie wzgórze, a ja ściągnę nieprzyjaciela, poniżej. Resztę zleceń dam wam później.

Rozstaliśmy się, ciągnąc w dół i wieczorem przybyliśmy do owego wylotu, gdzie mieli być ukryci Zulusi. Przeszukaliśmy okolicę, ale ich nie było.

Na głównej pozycji armii stanęliśmy rano, jadąc oczywiście przez całą noc.

Teraz dopiero miałem sposobność przekonać się, jaką czcią otaczali Burowie moich towarzyszy jak serdecznie i z jakimi honorami witano ich wśród siebie.

Uys objął naczelne dowództwo, wysyłając natychmiast oddział Burów przeciw Zulusom, którzy obsadzili Kleipass. Następnie wezwał starszyznę na naradę, w której jednak ja udziału nie brałem, choć pewien jej punkt dotyczył mojej osoby. Oto dowódca mianował mnie komendantem oddziału, złożonego z dwustu partyzantów pieszych i polecił, abym wyruszył natychmiast do Groote Kloof dla zajęcia jej przed przybyciem Zulusów.

Ucieszyło mnie to ogromnie, bo z jednej strony był to dowód wielkiego zaufania, a z drugiej zyskałem możność służenia sympatycznej i słusznej sprawie Burów.

Uys wtajemniczył mnie wobec tego w cały plan akcji. Broń i amunicję zaraz po jej dostarczeniu na miejsce postanowiono rozdzielić między Burów, a następnie obsadzić Zwarten Rivier i rzucić się na nieprzyjaciela. Poradziłem, aby puścić między Zulusów pogłoskę, że Sami jest wśród Burów, i że każdy który przejdzie dobrowolnie na jego stronę, otrzyma nagrodę. Uys uznał ten pomysł za dobry i natychmiast rozpoczął jego realizację.

Na czele dwustu ludzi wyruszyłem we wskazanym kierunku. Kwimbo nie posiadał się z radości, że spotkał mnie taki zaszczyt. Nazwał mnie pułkownikiem, a siebie uważał za mego adiutanta.

Przybywszy do Groote Kloof, stwierdziłem, że nie była jeszcze zajęta, i że porucznik Klintok opisał ją doskonale. Odkryłem też bez trudu perć w górnej jej części i wdrapałem się z kilku podkomendnymi aż na sam grzbiet, skąd rozciągał się wspaniały widok na dolinę Zwarten Rivier, oddaloną stąd zaledwie o jakieś dwie godziny drogi. Oczywiście posterunkowi swemu zabezpieczyłem łączność z armią główną za pośrednictwem ustawionych odpowiednio widet. Wieści jednak długo nie nadchodziły i dopiero po upływie tygodnia powiadomiono mnie, że transport doszedł szczęśliwie i że starcia należy oczekiwać lada chwila.

W dwa dni później patrole doniosły mi, że Zulusi się zbliżają. Zatarłszy za sobą ślady, ukryłem się z całym oddziałem wśród skał w górnej części kotliny, skąd można było strzelać na wszystkie strony i nie być widzianym.

Niebawem miałem możność przekonać się, jak doskonałe było to miejsce do realizacji wyznaczonych działań. Gdy bowiem silny oddział Zulusów wszedł w kotlinę, kierując się prosto na nas, powitany został dwoma salwami i to wystarczyło, by rzucił się w popłochu do ucieczki. Zaledwie jednak wydostał się spod naszego ognia i ukazał u głównego wejścia, spotkało go to samo ze strony Burów, którzy już zajęli wejście.

Zulusowie liczyli nie więcej niż dwa pułki po półtora tysiąca ludzi, a dowodzili nimi oficerowie angielscy. Ci, świadomi tego, że w razie poddania się groziła im śmierć za szpiegostwo, woleli bronić się do upadłego. I bronili się, jak bohaterowie, choć ze smutnym rezultatem, bo w ciągu godziny obydwa pułki poległy do ostatniego żołnierza. Od tego czasu Groote Kloof nazwana została „Cmentarzem Zulusów”.

Tu wypada zaznaczyć, że naczelny dowódca Boerów, wysyłając tylko część armii w kierunku Groote Kloof, wprowadził nieprzyjaciela w błąd, gdyż jednocześnie z armią główną obszedł dolinę Zwarten Rivier i napadł z dwu stron na główne siły Zulusów. Tam odbyła się ostateczna, rozstrzygająca i bardzo zacięta bitwa, bo na czele Zulusów stał sam Sikukuni. I tu również odwrót nieprzyjaciela był niemożliwy, pozostawało mu poddać się, albo dać się wybić co do nogi.

Po bitwie w Groote Kloof pospieszyłem ze swym oddziałem na główne pole bitwy, łącząc się z Janem, który również ściągnął tu swój pułk. Wzięci w ten sposób w dwa ognie Zulusowie słali się trupem, jak słoma, po ziemi. A gdy Sikukuni na odparcie nas odkomenderował jeden ze swoich pułków, wypadł przeciw niemu na koniu, jak spod ziemi, Sami i sam jeden stanął w obliczu nieprzyjaciela. Było to szaleństwem z jego strony, a jednak dzięki temu szaleństwu sprawę wygrał. Bo oto zaledwie się ukazał przed pułkownikiem i gromko krzyknął do Zulusów, kim jest, wnet cały pułk zwrócił się przeciw Sikukuniemu, a za pułkiem tym podążył nasz oddział. Sikukuni, widząc to, nie stracił zimnej krwi. Zawrócił do pozostałych swych pułków i wezwał je do ataku na dzidy i maczugi. Jan wskoczył na siodło i pomknął, jak strzała, prosto na wodza Zulów. Dzicy, nie mając broni palnej, poczęli rzucać oszczepami. On zaś biegł naprzód, pomimo, że oszczepy gwizdały mu koło uszu. Widząc, w jak srogim jest niebezpieczeństwie, nie wytrzymałem na miejscu i pomimo wyznaczonego mi przez Uysa stanowiska, puściłem się za Janem, by przynajmniej na wypadek śmierci uratować jego zwłoki. Zbyteczna jednak była moja troska. Dzielny Bur starł się osobiście z Sikukunim, a chwyciwszy go w pół, zabrał na konia i pomknął w pełnym galopie w stronę wydającego rozkazy Uysowi.

Gdy wiadomość o wzięciu do niewoli Sikukuniego rozeszła się wśród wojsk zuluskich, powstała ogromna trwoga i niebawem pułk za pułkiem poczęły składać broń u stóp zwycięzców. Przed zapadnięciem zmroku wszystko było skończone. Zwycięscy Burowie opuszczali pole bitwy, zasłane tysiącami trupów zuluskich.

Wkrótce potem, gdy wieczór zapadł, w obozie Burów rozłożono ogniska, a dookoła jednego z nich zasiadła starszyzna Burów. Bohaterem dnia był Jan. Młodzieniec ten poważył się na iście szalony czyn i sprostał mu znakomicie, aczkolwiek wyniósł trzy poważne rany od lanc. Teraz przy ognisku Sami troskliwie mu je opatrzył, po czym przystąpiono do posiłku.

Można sobie wyobrazić, jak gwarno i wesoło było na farmie Jana, gdy znaczna część zwycięskich Burów wraz z nowym królem Zulusów, Samim, zajechała doń, wracając z Zwarten Rivier.

Co do mnie, wypocząłem u tych życzliwych i serdecznych ludzi dłuższy czas, bo nie chciano mnie puścić, wcześniej niż po weselu Mietie z Janem. A było ono bardzo huczne. Wszak było to wesele królewskiej córki.

Jeden tylko Kwimbo nie bawił się i nie tańczył, bo jednocześnie z tą uroczystością tracił ostatnią nadzieję poślubienia pięknej Mietie. Smutno mu było także, gdyż wkrótce miał się rozstać ze mną. Na pamiątkę ofiarował mi, co miał najdroższego… tabakierkę.

— Och, mynheer! Kwimbo umrze z żalu i wstanie, i znowu umrze, i znowu umrze, i znowu wstanie, bo Kwimbo jest nieszczęśliwy… Chyba że mynheer napisze kiedyś list z dalekiego kraju, to Kwimbo się pocieszy i może znajdzie jaka dziewczyna, to wtedy już nie umrze. Diament, który mi podarował Sami, sprzedałem później, a za uzyskane pieniądze udałem się w dalsze podróże po świecie.

Po kilku latach spotkałem się przypadkowo z Janem van Helmersem w Neapolu. Odbywał wówczas podróż z żoną i dziećmi po Europie, aby im pokazać dzieła kultury europejskiej. A mógł sobie na to pozwolić, będąc właścicielem kopalni diamentów i jednym z najbogatszych ludzi w południowej Afryce. Nie zapomniał też o swoich krewnych w Storkenbeek, którym wydzielił znaczną sumę ze swego majątku.



* * *


Jak wiadomo, Burowie odnieśli jeszcze wiele zwycięstw nad dzikimi, podżeganymi wciąż przez Anglików, a uratowane w ten sposób państwo nazwano Republiką Południowej Afryki. Wiadomo jednak, że Burowie nie utrzymali się i po długoletnich krwawych zatargach z Anglią ulegli wreszcie przemocy.



Łowcy niewolnic


Jechaliśmy z Serdaszt prawym brzegiem małej rzeczki Zab, aby dostać się do Arbil, miejscowości słynnej od czasów Aleksandra Macedońskiego. Nazywano ją wtedy Arbelą. Mówię jechaliśmy, gdyż było nas dwóch: ja oraz mały, odważny Hadżi Halef Omar, który poprzednio był moim sługą, teraz zaś, otrzymawszy godność naczelnego szejka plemienia Haddedihnów awansował w hierarchii społecznej. Towarzyszył mi, gdyż był do mnie bardzo przywiązany, zresztą ja do niego również. Chcieliśmy wypocząć w Arbil, czy Arbeli przez parę dni, a następnie przeprawić się przez Tygrys, by odwiedzić pastwiska Dzezireh, rodzinnego szczepu Halefa.

Spędziliśmy tylko dwa dni w Serdaszt, bowiem zastaliśmy tam wielkie wzburzenie. Przyczyna była następująca — na wiosnę znikły bez śladu trzy młode dziewczęta. Dowiedziano się, że w innych miejscowościach stało się to samo, a ponieważ ginęły wszędzie najładniejsze dziewczyny, zrozumiano, że przyczyną uprowadzenia była ich uroda.

Zniknięcia zatem nie były przypadkowe, lecz starannie zaplanowane. Chodziły słuchy, że Kys-Kaptsziji — łowca niewolnic grasuje po kraju, aby do haremów stambulskich paszów chwytać młode arabskie piękności.

Starano się odnaleźć ślad jego, lub nieszczęśliwych ofiar, lecz wszystko nadaremnie. Nie był to zwykły niedozwolony handel niewolnicami, lecz rabunek kobiet. Zbrodnia karana śmiercią. Rabuś musiał być wytrawnym łotrem. Musiał mieć wielu pomocników, skrytych i jawnych, gdyż jeden człowiek nie mógłby dać sobie rady z większą liczbą uprowadzonych dziewcząt. Wszak musiał wysyłać je morzem, co nie należało do rzeczy łatwych i mogło się, w razie niepowodzenia skończyć dla niego bardzo tragicznie. Te zbrodnicze interesy przynosiły znaczny dochód. Od czasu zakazu handlu niewolnicami cena ich nadzwyczajnie wzrosła, a zapotrzebowanie przewyższało podaż. Pomimo drakońskich zakazów, nadal poszukiwano żywego towaru. Czynili to nawet sami urzędnicy, którzy sprowadzali sobie niewolnice tajemniczymi drogami. Było więc rzeczą jasną, że patrzyli przez palce na sprawki handlarzy i nie myśleli prześladować, a cóż dopiero ścigać, tych łotrów.

Jak wspomniałem, na dwa dni przed naszym przybyciem do Serdaszt zniknęły trzy młode dziewczyny. Przepadły jak kamień w wodę, a poszukiwania nie dały żadnego rezultatu. A chociaż my nie mieliśmy o niczym pojęcia, schwytano nas natychmiast po przybyciu i zawleczono do więzienia. Gdybym nie posiadał swych niezawodnych legitymacji, na pewno nie tak prędko moglibyśmy ze stóp otrząsnąć proch ulic tego miasteczka.

Halef, oburzony do głębi serca podejrzeniami, rzuconymi na nas, nie mógł ani na chwilę zapomnieć aresztu, ciągle do tego powracał i teraz zaczął na nowo:

— Jesteś tak cichy, sidi! Pewnie myślisz o tym, co spotkało nas w Serdaszt, a gniew twój jest tak wielki, że nie znajduje ujścia w słowach. Lecz ja muszę mówić, bo mi dusza pęknie od nadmiaru żółci, a ciało rozleci się ze wściekłości! My mamy być łowcami niewolnic! Czy moja Hanneh, najsłodsza i najwonniejsza z kobiet, nie jest najpiękniejszą z pachnących kwiatów Wschodu? Czyż mógłbym znaleźć ładniejszą? Po co miałbym kraść kobietę, która jest mi zbyteczna, żonę, z którą nie będę wiedział co począć? Ja, słynny Hadżi Halef Omar, najwyższy szejk wszystkich szczepów Haddedihnów, obwiesiem i rabusiem! 1 ty, którego dusza nie jest jeszcze zaślubiona, a serce nie zna, co to małżeństwo, a rozum ślubował dożywotni celibat. Ty też przebywałeś ze mną w więzieniu! Maszallah! Toż to ósmy cud świata, że dotychczas nie zrównaliśmy tego marnego Serdaszt z ziemią, aby moja satysfakcja tańczyła na jego ruinach! Ileż to lwów pustyni zakłuliśmy? Ile czarnych panter? Walczyliśmy z mrowiem nieprzyjaciół i zawsze wychodziliśmy zwycięsko! Posiedliśmy wszelką mądrość i wszystkie nauki świata. Mieszka w nas wiedza najsłynniejszych filozofów; co najtężsi bohaterowie tarzali się u naszych stóp skomląc o zmiłowanie, a najwyżsi dygnitarze i władcy korzyli się przed nami, błagając o życzliwość! Zaledwie jednak dotarliśmy do tego miasteczka nędzy, ciemnoty i ogłupienia, do rezydencji móżdżków cielęcych, filozofów, nie sięgających końca swego nosa, wpakowano nas do więzienia! Broniłbym się do ostatniej kropli krwi, lecz ty uważałeś za stosowne zachować spokój! Ścisnąłem więc zęby i pohamowałem lawinę swego gniewu. Niechaj Allach wykreśli tę psią rezydencję z powierzchni świata i spali mieszkańcom brody wraz z wąsami, aby każdy, widząc Serdaszczyka, zawołał:

— Di eb’alehk! — Hańba ci! Czy nie mam racji, sidi?

Godność osobistą Halef miał niezwykle czułą, niezależnie od tego, uważał mnie za najwybitniejszego człowieka naszej planety, z czego bynajmniej nie wynikało, że on Hadżi Halef ustępuje mi pod względem wszechdoskonałości, stąd jego oburzenie na sprawców przykrości, które odnieśliśmy. Nie chciałem mu zaprzeczać, wiedząc, że naraziłbym się na nieskończenie długi łańcuch napomnień i strofowań, dlatego rzekłem:

— Tak, słuszna racja, mój drogi Hadżi, ale czyś zapomniał o tym, że główną podstawą twojej religii jest wiara w kismet? Przecież według was, wszystko, co przytrafia się człowiekowi, zawczasu jest zapisane w księdze żywota. Nie mogliśmy więc ujść aresztowaniu, skoro było nam to przeznaczone! Widzisz więc, że postąpiliśmy, jak na wiernych synów proroka przystało. Nie powinienem więc teraz zmieniać mego postępowania, ale iść dalej w tym duchu, to jest, zostawić w spokoju rzeczy, których już odmienić nie można.

— Słowa twe, o sidi, to prawda wcielona. Niech mi język przyschnie do podniebienia, jeśli wspomnę raz jeszcze o tym Serdaszt! Koń mój jest spragniony, a słońce piecze bezlitośnie. Czy nie zechciałbyś zatrzymać się na krótki odpoczynek, dopóki nie miną skwarne godziny południa?

— Zgoda! Spróbujemy tymczasem złowić parę ryb na wieczerzę, gdyż nie sądzę, aby gazela przemknęła po tej okolicy.

Znaleźliśmy odpowiednie, zacienione miejsce na brzegu rzeczułki i zsiedliśmy z koni.

Halef uciął długą witkę, umocował na jej końcu sunnarę i z zapałem oddał się ulubionemu zajęciu. Tym razem szczęście mu dopisało, gdyż po upływie kilkunastu minut połów był aż nader obfity.

Zajęci zawijaniem ryb w wilgotne liście, by uchronić je od zepsucia w tropikalnym upale, usłyszeliśmy od strony strumienia tętent kopyt. Po chwili wynurzył się jeździec, trzymając za uzdę drugiego jucznego konia. Widocznie nie oczekiwał spotkania z ludźmi na tym pustkowiu, gdyż na nasz widok stanął, jak wryty. Z jego twarzy wyzierał strach. Natychmiast wszak opanował się, podniósł prawą rękę na wysokość piersi i pozdrowił nas.

— Sabahiniz hajrola! — Dzień dobry, moi panowie! Allach niech wam ześle pokój i pokrzepienie członków!

Odpowiedzieliśmy na jego pozdrowienie po turecku, gdyż posługiwał się tym językiem. Badał nas ostrym, świdrującym spojrzeniem i ciągnął dalej:

— Serce moje napełniło się radością na wasz widok. Jak się nazywa miejsce początku waszej podróży?

— Serdaszt, — odparłem.

— A dokąd zmierzacie?

— Do Arbil.

— Długa to i uciążliwa droga! Dobrze czynicie, wypoczywając. Co do mnie, udaję się do miejsca, z którego przybywacie. Konie moje są bardzo znużone. Czy pozwolicie mi odpocząć przy was?

— Każdy uczciwy człowiek będzie mile widziany!

— Mam nadzieję, że nie uważacie mnie za nieuczciwego!

Zsiadł z konia i przyłączył się do nas. Na pierwsze pytanie udzieliłem mu umyślnie takiej odpowiedzi, bo nie przypadł mi do gustu. Był długi i chudy, a jednak krzepki, nawet barczysty. Pomimo to garbił się i pochylał naprzód. Sprawiał wrażenie, jakby strzygł uszami. Na głowie miał fez, zsunięty na ciemię, tak, że widać było jego wąskie i niskie czoło. U bladych warg, zwisała cienka, kosmykowata broda, na twarzy królował nos, garbaty jak dziób jastrzębi, ocieniający dwa małe chytre oczka, prawie niewidoczne pod przymkniętymi powiekami. Silnie rozwinięte szczęki i podniesiony podbródek zdradzały egoizm oraz brak wszelkich skrupułów. Górna połowa twarzy mówiła o wielkiej przebiegłości, pieczołowicie ukrywanej. Człowiek ten wydawał się być wybitnym przedstawicielem Ormian.

Żyd oszuka dziesięciu chrześcijan, Grek pięćdziesięciu Żydów, Jankes stu Greków, Ormianin wywiedzie w pole tysiąc Jankesów. Jest to ogólnik, lecz przekonałem się, że choć mocno przesadzony, zawiera dużo prawdy. Wszędzie na Wschodzie, gdzie tylko planują jakąś zdradę lub intrygę, nie obejdzie się bez garbatego nosa Ormianina. Kiedy nawet Grek bez krzty sumienia zawaha się wykonać jakiś łotrowski plan, na pewno znajdzie się Ormianin, który wyręczy go bez żadnych skrupułów, gotów na wszystko za judaszowe srebrniki. Lewantyńczycy przewodzą światowym mętom, prym między nimi trzymają Ormianie.

Nie znaczy to bynajmniej, że sąd mój o Ormianach dotyczy wszystkich bez wyjątku. Spotkałem Ormian uczciwych i godnych zaufania.

Lecz kto zna stosunki wschodnie, ten wie, że pomiędzy dziesiątkiem gotowych na wszystko najemników, znajdzie się zawsze sześciu, lub siedmiu Ormian. Najsmutniejsza to okoliczność, że są oni chrześcijanami. Niejednokrotnie już zdarzyło mi się, że Mahometanie dlatego tylko wyrażali swą pogardę dla mnie, jako dla chrześcijanina, że uprzednio źle wyszli na stosunkach z Ormianami.

W ogóle nie czuję ufności do typu ormiańskiego, a ponieważ przybysz posiadał wszystkie cechy tego rodu w najwyższym stopniu, nie chciałem wdawać się z nim w rozmowę o nas i naszych planach. Halef jednak, gadatliwy i żywy jak iskra, nie mógł usiedzieć spokojnie. Widząc, że obcy ciągle się nam przygląda, co zaczynało go już złościć, zawołał:

— Gapisz się na nas, jak ptak na robaki, które ma zamiar pożreć. Ten oto mój sidi jest słynnym emirem Kara Ben Nemzi effendi, który może uczynić, co zechce. Nie boi się lwa na pustyni, tysiąca zbrojnych wojowników, ani w ogóle niczego na świecie! Jest najsilniejszym między silnymi, najmądrzejszym pomiędzy mądrymi i nigdy nie napotka przeciwnika, który mógłby go pokonać! Co do mnie, to jestem najwyższym szejkiem znakomitych Haddedihnów. Imię moje brzmi: Hadżi Halef Omar Ben Hadżi Abul Abbas Ibn Hadżi Dawuhd el Gossarah. Jeśli chcesz posłuchać o moich czynach, udaj się do ognisk obozowych i namiotów wszystkich Arabów, Kurdów i Tuaregów. Tam dowiesz się, kogo masz przed sobą!

Mieszkaniec Wschodu wyraża się kwieciście i z przesadą. Halef czynił to ze szczególnym upodobaniem, zwłaszcza kiedy mowa była o mnie i o nim samym. Przybysz uśmiechnął się ironicznie i odparł:

— Allach! Allach! Jaki to wielki zaszczyt, że spotkała mnie rozkosz obcowania z tak słynnymi mężami! Jestem zachwycony, iż pozwalacie mi spocząć w cieniu swojej chwały!

— Otwórz więc usteczka i powiedz nam, kim jesteś i skąd twa droga prowadzi! Poznałeś nasze imiona, a grzeczność wymaga, byś nie zwlekał dłużej i wyjawił nam swoje!

— Przybywam z Diarbekr, a jestem zwykłym kupcem — bazir ganem. Zwę się Dawud Soliman.

— Muzułmanin?

— Nie, chrześcijanin ormiański. Wyznam ci jednak szczerze, że wasza religia, bardziej mi się od naszej podoba!

— Tfu! — zawołałem. — Tylko łajdak może tak schlebiać! Precz stąd! Jestem również chrześcijaninem! Nie chcę cię więcej widzieć!

— Nieba! Chrześcijanin?! — wyjąkał przestraszony. — Wybacz mi, effendi! My, biedni kupcy, bywamy tak często źle traktowani z powodu naszej religii, że zmuszeni jesteśmy zapierać się wiary!

— Ty nie tylko zaparłeś się chrześcijaństwa, ale wzniosłeś nad nie islam! Tego nie powinien czynić chrześcijanin, nawet w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa. Gardzę tobą!

— Przestaniesz mną pogardzać, ujrzawszy co mam dla ciebie, a co ci mogę sprzedać. Zaczekaj chwilę!

Wstał, podszedł do jucznego konia i powrócił ze skrzynką. Otworzył ją, usiadł z powrotem na miejscu. Zawierała mnóstwo maleńkich flaszeczek, wyjął jedną i rzekł, zwróciwszy się do mnie:

— Obejrzyj tę flaszeczkę i zgadnij, co zawiera! Będziesz gotów ofiarować mi za nią dużo, dużo pieniędzy!

Właściwie nie chciałem z nim zamienić ani jednego słowa i byłem przekonany, że cała ta historia z butelkami jest zwykłym szalbierstwem, jednakże wykrycie jego machinacji mogło mi się tylko przydać. Dlatego wziąłem flaszeczkę do ręki. Zawierała tłustą ciecz, a na nalepce widniały słowa:

JAGH KUDS

Święty olej. Korek był zalakowany, a na laku napis odciśnięty w alfabecie Neskhi, czyli arabskim. Litery były tak misterne, że z trudnością udało mi się je odcyfrować. Brzmiały: Musa Wardan.

Spojrzenie moje pobiegło ku jego dłoniom. Na prawej miał sygnet, którego kształt i wielkość w zupełności odpowiadały wyciśniętej na flaszeczce pieczęci. Czy wyryte litery zgadzały się z odciskiem, dojrzeć nie mogłem.

— No, i jak? — zapytał.

— Olej.

— Ale jaki?

— Zupełnie zwykły!

— Mylisz się! To święty olej namaszczalny, od patriarchy w Eczmiadzin, u podnóża góry Ararat, własnoręcznie przygotowany i opieczętowany!

— Doprawdy?! Przez niego samego?

— Tak, nawet z jego własną pieczęcią i podpisem.

— I ty to sprzedajesz?

— Tak, jestem jego ulubieńcem i wysłańcem. Jedynym, któremu wolno sprzedawać te relikwie.

— Czy mogę nabyć flaszeczkę?

— Tak!

— Ile mi za nią policzysz?

— Każdy zmarły, namaszczony tym olejem, idzie prosto do nieba, dlatego jest tak bardzo drogi. Buteleczka kosztuje dwieście piastrów. Tobie odstąpię za sto pięćdziesiąt!

Wynosiło to mniej więcej sto złotych za odrobinę zwykłego oleju, niewartego nawet złamanego szeląga. Oddałem mu flaszkę:

— Weź! Nie chcę tego!

— Dlaczego? Czy za drogi dla ciebie? Ile możesz mi dać?

— Nic, zupełnie nic!

— Nic? Boże! Za olej, otwierający wrota niebieskie!

— Czy posiada doprawdy taką moc?

— Naturalnie!

— Oszustwo!

— Ośmielasz się twierdzić?!

— Tak! Byłem czterokrotnie w Eczmiadzin i mieszkałem we wsi Wagharszabad. Wiem jak nazywa się Katolikos. Mnie nie oszukasz!

— Przecie to jego imię widnieje na pieczęci!

— Zdaje się myślisz, że nie potrafię czytać, albo też nie będę mógł odcyfrować napisu! Imię na flaszeczce brzmi Musa Wardan i jest twoim własnym!

— Oszalałeś? Moje imię?

— Tak, pokaż!

Chwyciłem go za rękę, przyciągnąłem bliżej, rzuciłem wzrokiem na sygnet i dodałem:

— Czy ten pierścień jest twoją własnością?

— Tak!

— Wszak tu wyryte jest to samo imię! Jesteś szalbierzem i łajdakiem, nie chcę cię widzieć! Precz!

— Effendi, nie posuwaj się za daleko! — zawołał groźnie, sięgając za pas. — Nadymaliście się jak indyki, z czego miało wynikać, że jesteście słynnymi na cały świat bohaterami, ale mnie nie zaimponujecie!

— Pah! Zostaw nóż w spokoju, bo inaczej rozwalę ci twój jastrzębi dziób, tak, że wezmą go za boghatsza — zwykły, pszeniczny placek. Nazwałeś się Dawudem Soliman, a w rzeczywistości jesteś Musa Wardan. Czy historia z olejkiem, to nie zwykłe oszustwo? Sam Katolikos miałby wyryć pieczęć na tym woniejącym oleju? Czy to nie bezczelne kłamstwo? Kościół twój pozwala tylko na namaszczanie ciał duchownym, nie zaś świeckim ludziom, a ty sprzedajesz ten tak zwany jagh kuds, pierwszym lepszym, których napotykasz! Czy to nie łajdactwo, lub nawet coś gorszego? Z tego co powiedziałem, mogłeś zauważyć, że znane mi są prawa i nauki twego kościoła, chociaż nic mnie nie obchodzą!

— Co takiego? Nic cię nie obchodzą?! Nie jesteś więc schizmatykiem, jak ja?

— Nie!

— Idź do diabła! Ty psie, ty kacerzu! Będę zmuszony przez ciebie trzykrotnie się obmyć. Obecność twoja zanieczyściła mnie! Bodajbyś…

Wstał, lecz w tej chwili uraczyłem go tak potężnym policzkiem, że usiadł, a właściwie upadł z powrotem. Skoczył i wyciągnął nóż, ale w tym momencie Halef podsunął mu pod nos pistolet z odwiedzionym kurkiem i zagroził:

— Precz z tym mizernym kozikiem, chłopczyno! Łajdaku! Jedno poruszenie, a wpakuję ci dwie kulki z takim zapałem, że zatrzymają się dopiero w twej podłej duszyczce. Jeśli sądzisz, że natrafiłeś na kpów, którzy będą się namaszczać twoim tłuszczem wisielców, to nosisz barani łeb na karku! Myj się choćby trzykrotnie, trzydziestokrotnie, czy też stokrotnie, brudu swojego i tak nie zmyjesz! Tyle go w sobie nosisz, że wylewa się przez wszystkie otwory!

Ormianin schował nóż. Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz nie zdążył. Znowu usłyszeliśmy tętent, lecz tym razem z przeciwnej strony, to jest od strony miasta. Ujrzałem ośmiu jeźdźców w perskich strojach. Zdumieni, że napotkali nas tutaj, osadzili konie. Przywodził im wysoki, dobrze zbudowany, brodaty człowiek, liczący około czterdziestu do pięćdziesięciu lat. Spojrzał na nas niechętnym, ponurym wzrokiem i spytał bez wcześniejszego pozdrowienia.

— Kim jesteście i co tutaj robicie?

Ton jego brzmiał tak arogancko, że aż mną rzuciło, tym bardziej więc mego małego choleryka, który nie zwlekając odparł:

— Kim jesteś, że ważysz się żądać od nas wyjaśnień? Kim jest twój ojciec i ojciec twego ojca? Czy nie nauczono cię mówić z szacunkiem do ludzi, przywykłych do należnej im czci i grzeczności?!

Obcy zawołał, rozweselony:

— Spójrzcie na tego człeka! Stroi miny, jakby był co najmniej olbrzymem, a sięga mi zaledwie do łokcia. Czy nie zatkamy tej próżniaczej gęby?

Jak już niejednokrotnie wspomniałem, nie odznaczał się Halef ani cierpliwością, ani pobłażaniem, a gwałtowny temperament wyprowadzał go wprost z równowagi, gdy ktoś wytykał mu niski wzrost.

Toteż w mgnieniu oka wyjął swój nóż i krzyknął do Persa:

— Zamknąć mi próżniaczą gębę? Złaź ze swego kozła, którego używasz zamiast konia i spróbuj! Jeśli twój animusz nie wlazł w pięty, to wyciągnij sztylet i walcz ze mną! Wtedy przekonasz się, kto kogo zmusi do milczenia!

— Już zsiadam! Wyglądacie mi podejrzanie i prawdopodobnie należycie do szajki tych łotrów, których szukamy! Jeśli nie wykażecie się dokumentami, nie dam za wasz żywot złamanego szeląga!

Zeskoczył z konia, ludzie jego uczynili to samo i za chwilę otoczono nas ciasnym kołem. Dowódca położył mi rękę na ramieniu, spróbował potrząsnąć mną i rozkazał dumnie:

— Powiedz mi natychmiast, jak się nazywacie. Muszę wiedzieć, kim jesteście i co was tu sprowadza!

Zachowałem się spokojnie, zostawiając ramię w jego uścisku, który nie był bynajmniej przyjacielski i odparłem:

— Zdajesz się być Persem! Mieszkańcy twego kraju słyną z grzeczności. Czy chcesz dowieść mi swoim postępowaniem, że sława ta jest fałszywa?

Nie tyle moje słowa, ile zachowanie i stanowcze spojrzenie rzucone mu w twarz, sprawiły, że zdjął rękę z mego ramienia i powiedział już spokojnym tonem.

— Poszukuję ludzi, których mam schwytać. Posuwam się ich tropem, a ponieważ i was na nim znalazłem musicie mi powiedzieć, kim jesteście!

— Muszę? Ja muszę? Mylisz się! Nie ma człowieka, który może mnie do czegoś zmusić!

— Teraz więc poznajesz takiego!

— Może ty nim zamierzasz być?

— Tak!

— Spróbuj więc!

Nie sięgnąłem do broni, nawet się nie poruszyłem. Spoglądałem na niego z niezmąconym spokojem i tak nieustępliwie, że mimo woli cofnął się o dwa kroki i raczej zdziwiony, niż rozgniewany, zawołał:

— Zachowujesz się, jak gdyby nikt na świecie nie mógł ci nic zrobić!

— Rzeczywiście nie znam człowieka, którego bym się obawiał! Usłyszawszy z ust twoich słowa grubiańskie, odpowiadałem uprzejmie i życzę sobie, abyś również zachował formy obowiązującej grzeczności. Jest to pożądane nie tyle dla mnie, co dla ciebie! Byłem tu wcześniej, ty przyszedłeś później. Jeśli ktokolwiek ma prawo pytać drugiego o imię, to raczej ja ciebie! Zresztą przekroczyłeś granicę Persji, jesteśmy na terytorium Turcji. Kto ci pozwolił pytać o nazwisko mnie, posiadającego firman, teskereh i bujeruldu padyszacha!

— Jestem mirza Muzaffar, policyjny urzędnik z Yaltemiru. Mina, którą przybrał, świadczyła, że spodziewał się zaimponować mi swą godnością, ale odparłem z obojętnością:

— Nawet jako vezir adalet państwa perskiego nie wywarłbyś na mnie wrażenia! Sam szach perski ma tutaj w Turcji, mniej do powiedzenia, niż ja, stojący w cieniu sułtana. Powiedziałeś nam jednak, jak się nazywasz, dlatego usłyszysz w zamian nasze imiona. Człowiek, z którym uprzednio mówiłeś, to hadżi Halef Omar, odważny i niezwyciężony szejk Haddedihnów. Allach dał mu małą postać, aby bardziej uwidocznić zalety jego ducha i niezależność odwagi od jego wzrostu. Co do mnie, to nazywam się Kara Ben Nemzi effendi i…

— Kara Ben Nemzi, effendi? — przerwał mi prędko. — Czy byłeś teraz w Serdaszt?

— Tak!

— Mówiono mi o tobie! Czy dowodziłeś w czasie walki, w której miano zniszczyć Haddedihnów, a tylko dzięki tobie w Dolinie Stopni zginęli ich wrogowie?

— Tak!

— Przebacz mi więc, emirze, jeśli cię obraziłem! Uczynisz to chętniej, gdy się dowiesz, dlaczego gniew napełnia moje zbolałe serce. Dzięki niech będą Allachowi, że cię spotkałem. Jesteś odpowiednim człowiekiem, twoja niezawodna rada przyniesie mi pomoc! Muszę ci wyznać, że Kys-Kaptsziji, łowca niewolnic był u nas i porwał moją najukochańszą córkę, światło i radość moich oczu. Jeden ze sług usłyszał od niego parę wyrazów, z których wywnioskowałem, że od nas uda się przez Serdaszt w górę rzeki i dlatego w pościgu za nim jechaliśmy w tym kierunku. W Serdaszt usłyszałem, że porwał tam również trzy dziewczyny, i że popełniono omyłkę, podejrzewając o to ciebie, emirze. Czy pozwolisz, byśmy spoczęli przy tobie, aby omówić straszny cios, który mnie dotknął?

— Proszę!

— Powiedz mi jednak, kim jest tamten człowiek, oparty o siodło konia, imienia jego nie wymieniłeś!

— Nie należy do nas. Przybył, aby tutaj wypocząć. Ponieważ nas okłamał i podał fałszywe nazwisko, kazałem mu iść precz. Jest to Ormianin, kupiec udający się do Serdaszt, rzekomo przybył z Diarbekr.

— Ormianin, więc giaur, chrześcijański pies! Niech go Allach potępi! Natychmiast ma się zabrać precz, jeśli nie chce zakosztować naszych batów! Ci chrześcijanie trącą zapachem padliny, a kiedy wierny wyznawca proroka znajdzie się w ich pobliżu, zanieczyszcza się i musi poddać oblucji, nawet jeśli nie został przez takiego psa dotknięty!

Ormianin stał przy swoim koniu i przyglądał się Persom dziwnie przenikliwym wzrokiem. Teraz usiadł na łęku, wziął jucznego konia za cugle i rzekł ironicznie:

— Jeśli doprawdy sądzicie, że chrześcijanie was zanieczyszczają, oddalę się stąd natychmiast. Pomimo to musisz się obmyć i oczyścić, o mirzo Muzaffar, gdyż ten oto Kara Ben Nemzi jest również giaurem, a ty nie tylko stałeś w jego pobliżu, lecz nawet uścisnąłeś mu dłoń! Niechaj Allach zezwoli ci pojmać Kys-Kaptsziji, jeśli… on nie schwyta wcześniej ciebie!

Te ostatnie słowa, po których handlarz pośpiesznie odjechał, brzmiały jak groźba. Ale Pers nie zwrócił na to uwagi, poruszył się zdziwiony i spytał mnie:

— Czy to nie kalumnia z jego strony, emirze? Co prawda Haddedihnowie nie są szyitami jak my, ale bądź co bądź wyznają Mahometa. Ten więc, któremu zawdzięczają ratunek i zwycięstwo, nie może być chrześcijańskim psem!

— Tak, psem nie może być, ale jest chrześcijaninem! — odpowiedziałem z uśmiechem.

Cofnął się o kilka kroków i zawołał:

— To prawda? Żartujesz chyba?

— Najszczersza prawda. Jestem chrześcijaninem!

— Afghan! O boleści! Dotknąłem cię, jestem więc bardziej zanieczyszczony, niż gdybym wpadł do hufra el harah — kupy nawozu! Dlaczego na to pozwoliłeś? Czemu nie ostrzegłeś mnie?

— A czy ja cię prosiłem, byś mnie dotykał? Czy doprawdy sądzisz, że przeze mnie możesz się zanieczyścić? Czy nie widzisz, jaka obelga kryje się w twoich słowach, w twoim pytaniu? A jeśli ktoś kogoś, to jedynie ty mnie mogłeś zanieczyścić!

— Allach! Jaka bezczelność! My wam…

Tu przerwał Halef, przyłożywszy mu do piersi obydwa pistolety:

— Nie wy nam, lecz my wam! Zrozumiano?! Może przypuszczasz, że się natknąłeś na takich mizeraków, jak Ormianin, który wziął nogi za pas? Mój sidi to nie tchórzliwy, podstępny Ormianin, lecz waleczny Almani, który nigdy jeszcze nie pokazał wrogom pleców! Jeśli słyszałeś o nim, to wiesz chyba, że posiada czarodziejskie strzelby, przed którymi zmykają setki wrogów; strzela dziesięć tysięcy razy bez nabijania! Jeśli zechce, to za sekundę będzie się tarzało w trawie osiem waszych trupów! Jest nas tylko dwóch, ale aż zbyt wielu, aby was obezwładnić! Jeśli któryś z was ośmieli się sięgnąć po broń, zagrzmią nasze strzały. Jeśli odezwie się słowem, które nie znajdzie naszego uznania, to w jednej chwili otworzymy mu wrota do esz Sziret — mostu, prowadzącego nad śmiertelną przepaścią!

Podczas jego przemowy wziąłem oba rewolwery i odwiodłem kurki. O niedźwiedziówce i sztucerze opowiadano sobie tutaj, na perskiej granicy, niestworzone rzeczy. Halef miał rację. Ponieważ Persowie słyszeli o mnie musiano im opowiedzieć również o karabinach. Okazało się natychmiast, że tak było, bo zaledwie Halef skończył orację, mirza Muzaffar cofnął się i rzekł:

— Nie możesz nam grozić! Nie obawiamy się, lecz nie chcemy mieć z wami nic wspólnego. Na konie i precz stąd! Będziemy na tyle łaskawi, że nie przeszkodzimy wam odjechać!

— Łaskawi? — zaśmiał się Halef. — Czy sądzisz, że po to Allach dał ci tak wielką gębę, żebyś mógł mleć ozorem, co ci ślina na język przyniesie? My jedynie możemy mówić o łasce! Byliśmy na tym miejscu wcześniej, niż wy i zostaniemy tak długo, jak się nam będzie podobało! Ale wy, precz stąd! Macie minutę czasu! Jeśli pozostaniecie o sekundę dłużej, pogadają z wami nasze kule. Może wtedy zdołasz pojąć, że mój sidi jest znakomitym bohaterem, wy zaś jesteście psami, jeśli wszystkie szczenięta na kuli ziemskiej nie zaprotestują przeciwko takiemu uwłaczaniu godności ich rodziców!

Kilkoma śmiałymi krokami rozbił koło okrążające nas, a ja naśladowałem jego znakomity pomysł Persowie widzieli skierowane na siebie lufy i byli przekonani, że natychmiast zasypiemy ich gradem kul. Wódz nie śmiał stawiać oporu. Podszedł do konia i skinął na swych ludzi:

— Jedźmy! Miejsca na spoczynek nie zbraknie nam gdzie indziej! Wsiedli na konie i odjechali, miotając półgłosem przekleństwa i żegnając nas jadowitym spojrzeniem. Gdy tylko zniknęli za zaroślami, powrócił mirza Muzaffar i zatrzymawszy się w odległości, w której nasze kule nie mogły go dosięgnąć zawołał:

— Tym razem udało się wam pierwszym dostać broń do ręki! Musieliśmy ulec. Rezultat naszego następnego spotkania będzie jednak inny. Niechaj Allach was potępi! Śmierć parszywym chrześcijańskim psom!

Ze strachu przed kulami popędził konia i odjechał daleko.

— Sidi, czy mam doścignąć i zastrzelić tego draba, czy też posiekać go na perski proszek?

— Ani jedno, ani drugie!

— Przecież znowu nas zwymyślał!

— Zostaw go w spokoju. Przekleństwa zwykle padają na głowę tego, który nimi miota. Chrześcijanin nie uznaje zemsty, karę pozostawia Bogu!

Posłać kulę za Persem? Byłby to mord! On zapewne nie miałby tak humanitarnych poglądów. Bywają szyici, którzy daleko bardziej nienawidzą chrześcijan i chrześcijaństwa, niż sunnici.

Aby przekonać się, czy jeźdźcy perscy nie zamierzają nas napaść, uszliśmy szmat drogi od strumienia. Tam mogliśmy dojrzeć, jak pośpiesznie jechali w poprzednim kierunku, nie żywiąc chwilowo wrogich zamiarów. Halef się odezwał:

— Sidi, mam myśl, a że nic nie ujdzie twym oczom, więc wiesz zapewne, o co mi chodzi.

— O co?

— Czy spostrzegłeś wzrok, jakim Ormianin patrzył na Persów?

— Zauważyłem i spostrzegłem jego groźbę przy odjeździe.

— Cóż ty na to?

— Bardzo podejrzana osobistość!

— Hm, może ma jakieś stosunki z Kys-Kaptsziji?

— Możliwe, nawet bardzo prawdopodobne, inaczej nie groziłby Persom tymi słowami!

— Może nawet sam jest łowcą niewolnic?

— Jeśli nie jest nim sam, to w każdym razie jest jego szpiegiem!

— Szpiegiem, jak to?

— To kłamca i oszust! Człowiek bez sumienia i religii! Taki odważy się na wszystko. Kys-Kaptsziji potrzebuje ludzi, których mógłby posyłać na przeszpiegi. Któż lepiej wywiąże się z tego zadania i doniesie, gdzie jest najwięcej ładnych dziewcząt, niż taki handlarz?

— Ale Ormianin udawał się do Serdaszt! Tam nie mają rabusie już nic do roboty, ogołocili przecież tę dziurę ze wszystkich dziewcząt, które nie były ani ślepe, ani kulawe! A zresztą, to zbyt niebezpieczne dla nich powracać do miasta, w którym wywołali takie zamieszanie!

— Czy wiesz na pewno, że udał się do Serdaszt? Jesteś może jego powiernikiem, przed którym nie ma tajemnic? Czy nie mógł nas okłamać?

— Wszak oddalił się w tym kierunku!

— Aby zamydlić nam oczy! Jeśli jest tak, jak przypuszczam, to pojechał na wschód, by po pewnym czasie zatoczyć łuk.

— Po co?

— Został wysłany przez łowcę, aby się dowiedzieć, czy go nikt nie ściga. Teraz spotkał Persów i pośpieszył ostrzec towarzyszy.

— Musimy więc natychmiast wyruszyć!

— Dokąd?

— Za Persami.

— Po co?

— Ostrzec ich!

— Kochany Halefie, jak chętnie grasz rolę zbawcy!

— Nauczyłem się tego od ciebie, sidi!

— Czy zasłużyli na to, byśmy się dla nich trudzili?

— Nie, gdyż obrazili nas i obsypali niezasłużonymi obelgami, nie mówiąc już o docinkach co do mego wzrostu! Ale wrogom należy przebaczyć i odpłacić dobrem za złe!

— Tak myślą i czynią chrześcijanie, lecz ty nim nie jesteś!

— Ach, zamilcz lepiej, dobry mój sidi! Wiesz przecież jakie myśli i uczucia obrały sobie siedlisko w mym sercu. W czasie, gdy byłem twym sługą na Saharze, kiedy to zadawałem sobie trud, aby cię nawrócić na islam, wierzyłem święcie, że żaden chrześcijanin nie dostanie się nigdy do nieba. Ja zaś tak bardzo, tak niewymownie cię kochałem, że nie mogłem zgodzić się na rozłąkę z tobą na tamtym świecie! Pomyśl tylko, ja w niebie, a ty w Gehennie! Dlatego mówiłem tyle o Mahomecie i naszych świętych księgach. Na słowa moje uśmiechałeś się łagodnie, nigdy nie przeczyłeś, nie spierałeś się o wyższość twojej religii nad moją. Stopniowo jednak dowiodłeś mi swym postępowaniem, że chrześcijaństwo stoi wyżej od islamu. Spełnisz więc na pewno moją prośbę, aby pośpieszyć za Persami. Nieprawdaż, sidi?

— Chętnie, tym bardziej, że nasza droga wzdłuż rzeki zaprowadzi nas i tak w ich kierunku. Chociaż jestem przekonany, że nie posłuchają przestrogi. Być może, wyśmieją nas!

— A niech tam! W każdym razie spełnimy swój obowiązek i będziemy mogli z czystym sumieniem udać się w dalszą drogę. Czy już ruszymy?

— Tak, natychmiast!

Ruszyliśmy śladem Persów, wzdłuż brzegu rzeki na północ. Ponieważ puściliśmy konie galopem, a ośmiu szyitów odjechało stosunkowo niedawno, więc niedługo ujrzeliśmy ich przed sobą. Dojechaliśmy dosyć blisko, gdyż nie oglądali się za siebie, dopóki nie usłyszeli oddechu naszych koni. Wtedy zatrzymali się i skierowali na nas, na rozkaz przywódcy, lufy swoich strzelb.

— Stójcie, bo strzelam! — zawołał mirza Muzaffar. — Wiecie już chyba, że nie pozwalamy, aby zbliżył się do nas taki parszywy pies, jakim ty jesteś, a tym razem przewaga po naszej stronie! Jeżeli któryś z was sięgnie po broń, dostanie kulę w łeb!

Miał rację! Byliśmy zdani na łaskę i niełaskę, co prawda dlatego tylko, że mieliśmy w stosunku do nich dobre zamiary, widocznie powzięte nie na miejscu. Mimo to nie zareagowałem na jego obelgę, a odparłem spokojnie:

— Właśnie dlatego, że jestem chrześcijaninem i dobrem za złe odpłacam, przybyłem was ostrzec.

— Przed kim?

— Przed Ormianinem, który spoczywał razem z nami.

— Dlaczego?!

— Podejrzewamy go. Prawdopodobnie jest szpiegiem Kys-Kaptsziji!

— Kłamstwo!

— Nie kłamię, być może tylko ulegam pomyłce. Pomyśl o jego ostatnich słowach, groził ci przecież!

— To mi obojętne!

— Kto grozi, ten wie, że groźbę jest w stanie spełnić, a ponieważ jeden człowiek wam nie podoła, przypuszczam, że ma pomocników!

— Gardzę nimi!

— Czy i samym Kys-Kaptsziji?

— Tak, śmieję się z niego! Dościgniemy go i poślemy ze wszystkimi ludźmi, których przy nim zastaniemy, do Gehenny! Wy zaś precz stąd, bo kula w łeb!

— Nie bądź tak dufnym w swe siły, o mirzo! Kys-Kaptsziji jest w każdym bądź razie człowiekiem, który was przerasta pod każdym względem i jeśli Ormianin ostrzegł go przed wami, nie natrafisz na nieprzygotowanego, lecz…

— Milcz psie! — przerwał. — Jak śmiesz giaurze prawić mi morały! Czy oczy twe oślepły ze strachu? Nie widzisz, że lufa mej strzelby jest obrócona w twoją pierś? Precz stąd, bo strzelam!

— Dobrze, stanie się, jak chcesz! Co się tyczy „psa” i „giaura”, to pomówimy jeszcze o tym prawdopodobnie!

Popędziwszy wierzchowce ostrogami i przezornie objechawszy Persów łukiem, zwróciliśmy się w kierunku rzeki.

— Miałeś rację sidi! — rzekł Halef. — Nie posłuchali nas, a nawet zelżyli! Spełniliśmy jednak swój obowiązek i możemy spokojnie czekać na wypadki, które wywoła ich głupota.

Minęło pół godziny. Nagle spostrzegłem trop, prowadzący do rzeki z prawej strony. Zatrzymaliśmy konie, aby mu się przyjrzeć.

— Zupełnie świeży! — skonstatował Halef. — Kto to być może?

— Ormianin — odpowiedziałem.

— Maszallah! Czy doprawdy sądzisz, że to on, sidi?

— Tak, widzę wyraźnie.

— Znasz się na darb i ethar lepiej ode mnie, sądzę więc, że się nie mylisz.

— Omyłka jest wykluczona! Czy widzisz odciski kopyt dwóch koni, które biegły bardzo blisko siebie? Kiedy dwaj jeźdźcy jadą razem, jeden z nich na pewno oddali się choć na chwilę od drugiego, tymczasem te konie biegły ciągle obok siebie w jednakowej odległości. Tropy idą równolegle; zostawił je więc jeździec, prowadzący ze sobą jucznego konia. A że koń drugi był juczny, poznaję po głębszych śladach, jakie pozostały po odciskach kopyt konia obładowanego, a zatem cięższego. Jednym słowem, był to Ormianin.

— Postąpił, jak powiedziałeś. Pojechał na północ, aby zawrócić i zatoczywszy łuk, udać się do rzeki.

— Co o tym myślisz, Halefie?

— Że rzeczywiście jest szpiegiem Kys-Kaptsziji.

— Tak! I co jeszcze?

— Co? Nie wiem!

— Że Kys-Kaptsziji znajduje się niedaleko rzeki lub też przy niej samej.

— Musimy być ostrożni! Czy nie tak?

— Bezwzględnie!

— Myślę, że te draby, jeśli nas spotkają, nie będą chciały spokojnie przepuścić, chociaż nie jesteśmy dziewczętami.

— Naturalnie, grozi nam takie samo niebezpieczeństwo, co Persom. Ormianin łaknie zemsty i wie, że udamy się w dół rzeki.

— Cóż więc poczniemy?

— Teraz jeszcze nic!

— Hm! Czy nie lepiej byłoby zboczyć z drogi?

— Nie, ustępować takim indywiduom? Nigdy!

— Słusznie! Czy najwyższy szejk słynnych Haddedihnów ma skierować na bok swego konia z powodu kilku handlarzy żywym towarem? Nie! Ale musimy być bardzo ostrożni. Gdybyśmy tylko wiedzieli, gdzie obozują te łotry!

— To nam chwilowo nie potrzebne.

— Jak to?!

— Chodzi tylko o to, aby uniknąć ewentualnego napadu.

— Ale właśnie dlatego, trzeba wiedzieć, gdzie się ukryli!

— Tak, musimy poznać miejsce ich ukrycia, lecz nie miejsce obozu.

— Czy to nie na jedno wychodzi?

— Nie!

— Nie rozumiem ciebie!

— Nie napadną ani na nas, ani na Persów w pobliżu miejsca, gdzie ukryli zrabowane dziewczęta. Nie dopuszczą nas tak blisko do swego obozu!

— Sądzisz, że wyruszą naprzeciw?

— Tak!

— Możemy więc lada chwila natknąć się na tych łajdaków?

— Tak. Tutaj rozgałęziły się krzaki nadmiernie, rosną od brzegu rzeki aż hen w step i zasłaniają nam widok, ale czy widzisz tam daleko wyłaniający się zielony zakręt? Osiągnąwszy go, ogarniemy wzrokiem horyzont ze wszystkich stroń. Będziemy obserwować okolicę przez lunetę, więc nas nie zaskoczą!

— Słusznie! Mam jeszcze jedno pytanie, sidi! Czy pozwalasz, abym je zadał?

— Naturalnie!

— O Persów nie powinniśmy się troszczyć. Przyjęli nasze rady obelgami, lecz myśl o pojmanych dziewczętach nie daje mi spokoju.

— Mnie również!

— Pomyśl tylko, gdyby mi uprowadzono Hanneh, moją żonę, najwonniejszy i najmilszy kwiat Wschodu, perłę Arabii, jakże wielki byłby mój ból! Przeszukałbym świat cały, od końca do końca, byle ją uwolnić!

— Aha, roli zbawcy ci się znowu zachciewa?

— Tak!

— Hm! Nie trzeba nigdy wsuwać nosa w obce sprawy, kochany Halefie!

— Nie chcesz się wiec zlitować nad tymi słodkimi, nieszczęśliwymi stworzeniami?

— Nie!

— Ale dlaczego?!

— Po pierwsze, że mnie nie obchodzą i są tylko córkami szyitów, a po wtóre sprawa mogłaby przyjąć niebezpieczny dla nas obrót. Wiesz chyba, że ten Kys-Kaptsziji nie jest jagniątkiem, lecz łotrem nie przebierającym w środkach, a ma ze sobą ludzi, którzy się niczego nie zlękną!

Halef zatrzymał nagle konia i spytał, wybuchnąwszy gniewem:

— Ty tak mówisz, a wszak mianujesz się chrześcijaninem?! O, sidi! Od kiedy to hadżi Kara Ben Nemzi obawia się czegokolwiek? Czy serce twoje opuściło swe zwykłe miejsce, by spocząć w głębiach twych bantaluhn, że cofasz się…

Spostrzegłszy mój uśmiech, urwał w środku kazania. Uderzył ręką w czoło i zawołał nagle, rozweselony:

— Allah ‘l Allah! Jakim głupcem jestem! Czy nie znam mego sidi? Udaje, że zakłada ręce, a w rzeczywistości aż się pali pomóc uwięzionym dziewczętom! Córki szyitów! To chyba dla ciebie bez znaczenia. Czy chrześcijanin pyta o religię człowieka, któremu chce pomóc? Nie obchodzą cię zupełnie? Bajki! Twoje serce bije dla wszystkich, którzy potrzebują pomocy! Niebezpieczne? Jak gdyby istniało niebezpieczeństwo, do którego nie dorośliśmy! Kys-Kaptsziji jest człowiekiem przebiegłym? Nie takich, jak on, waliłem harapem po pysku! Jego ludzie, których nie wystraszy sam diabeł? A czy my go się lękamy, nawet jego diabelskiej teściowej? Czy liczymy nieprzyjaciół przed walką, zamiast ich trupy po zwycięstwie? Myślę, że szczypta przebiegłości i podstępu więcej warta od tysiąca uzbrojonych wojowników, dźwigających w czaszce sieczkę, zamiast mózgu! O, sidi, dobrze udawałeś! Nieprawda, żal ci wszak tych dziewcząt porwanych nieszczęśliwym rodzicom?

— Tak jest, Halefie!

— I jesteś gotów im pomóc?

— Jeśli to możliwe.

— Musi być możliwe! Do najtrudniejszych wszak zadań można znaleźć klucz! Nie chcę, by o nas mówiono, że pozostawiliśmy kogokolwiek swemu losowi, nie ruszywszy nawet małym palcem, by mu pomóc!

— Ale człowiek, który się niepotrzebnie pakuje w niebezpieczeństwo, łatwo szyję traci, kochany Halefie!

— Nie mów więcej, sidi, nie mogę tego słuchać! Czy nie trzeba pomóc biednym dziewczętom, jęczącym w obozie tego opryszka? Nie, i jeszcze raz nie! A czy kiedykolwiek straciliśmy życie w jakimś niebezpieczeństwie? Też nie! Chciałbym kiedyś zobaczyć niebezpieczeństwo, któremu ujść byśmy nie mogli! Niechby tylko spróbowało ono coś podobnego uczynić, a ukręciłbym mu szyję! Przebiegaliśmy przez ogień, nie parząc się; w wodzie pływaliśmy, jak kaczki; czarne pantery ubijaliśmy, jak muchy; jako jeńcy, potrafiliśmy zawsze zmylić czujność dozorców i wziąć nogi zapas; jesteśmy nieustraszeni… Patrz! — przerwał — nadchodzą jeźdźcy! Kim być mogą?

— Ludźmi Kys-Kaptsziji! — odparłem.

— Sądzisz?

— Tak, nie omyliłem się. Nie czekają na nas w swym obozie, lecz wyruszyli naprzeciw.

— Co uczynimy? Czy zjedziemy na bok?

— Nie. Już raz ci mówiłem, że nie uczynię tego. Zresztą, gdybyśmy nawet zmienili kierunek, zamkną nam drogę!

— Pojedziemy więc spokojnie dalej?

— Zejdziemy z koni, weźmiemy do rąk strzelby i położymy się za wierzchowcami, które nas osłonią. Co potem będzie, zobaczę. Tylko bez strachu, Halefie!

— Strach? Czy chcesz mnie obrazić, sidi? Chciałbym nawet, żeby nie przybyli w przyjaznych zamiarach, owszem, niech nam pokażą kły, abyśmy mogli powybijać je wszystkie.

Choć mały Hadżi posługiwał się, jak zwykle, kwiecistym stylem Wschodu, jednak byłem pewny, że nie odczuwa strachu.

Dzieliło nas może tysiąc kroków od owego rogu, gdyśmy ujrzeli jeźdźców, omijających krzaki. Naliczyłem dwudziestu pięciu ludzi. Ośmiu czy dziesięciu nosiło zwykłe ubrania, pozostali mieli olbrzymiej szerokości turbany o dwułokciowej średnicy; prawdopodobnie byli to Kurdowie. Gdy nas spostrzegli, zatrzymali się na chwilę, po czym ruszyli dalej, lecz znacznie wolniej, niż poprzednio. Czekaliśmy, używając wierzchowców jako osłony. Nie była to zbyt przyjemna sytuacja i skłamałbym, gdybym nie przyznał, że byliśmy niezwykle podnieceni. Niedługo poznałem ich twarze.

— Maszallah! — zawołał Halef. — To Kurdowie i Ormianie! Nasz znajomy również jest z nimi! Jedzie przy boku starego, siwobrodego Kurda, który zdaje się jest ich przywódcą.

— Maszallah! — zawołałem również. — Czy poznajesz siwobrodego?

— Nie, jeszcze nie!

— To Melef, zdradziecki szeik Kurdów Szirwani, który chciał nas kiedyś zamordować!

— Naprawdę, to on! Godzina kary nadchodzi! Za pierwszym wrogim odruchem, kula moja poszuka sobie kwatery w jego mózgu!

— Właśnie dlatego, że z nimi przybył, przypuszczam, iż nie dojdzie do przelewu krwi. Zna przewagę mego sztucera nad ich starymi flintami i na pewno nie zapomniał jeszcze dalekonośnej niedźwiedziówki. Wie również, że mogę strzelać, nie nabijając. Co prawda, sztucer zawiera tylko dwadzieścia pięć naboi, lecz on jest przekonany, że mogę strzelać bez końca. Zobaczymy, czy to się nam nie przyda!

Wystąpiłem zza konia, potrząsnąłem obydwiema strzelbami i zawołałem groźnie:

— Stać, ani kroku dalej, bo strzelam!

Stało się, jak przewidziałem. Stary szejk Kurdów poznał mnie, podniósł ostrzegawczo rękę i zwracając się do swych ludzi, krzyknął:

— Katera peghamber Na proroka! Stać, stać! To on! Kto by to pomyślał! Jego strzelby niosą tak daleko, że kule idą poprzez góry i doliny. Nie potrzebuje nabijać broni i zanim go dosięgniemy, powystrzela nas wszystkich. Zatrzymać się, stać!

— Hamdulillah! — uśmiechnął się Halef. — Dzięki Bogu! Przestrach siedzi mu jeszcze w gnatach od tamtego czasu. Uda nam się ujść niebezpieczeństwu!

Wycelowałem sztucer do jeźdźców i zawołałem ponownie: — Kto się ruszy choć na krok, dostanie kulę w łeb! Dusza moja łaknie pokoju, dwaj mogą tu przyjść bez broni, chcę z nimi pomówić. Nic im się nie stanie. Będą mogli cało i swobodnie powrócić!

Draby naradzały się przez pewien czas, po czym szejk i Ormianin zsiedli z koni, odłożyli broń, tak, byśmy to widzieli i zwolna podeszli. Zatrzymali się w odległości paru kroków, nie pozdrowiwszy nas jednak.

— Dlaczego zawracasz nas ze środka drogi? — spytał szejk, obrzuciwszy mnie ponurym spojrzeniem.

— Możecie sobie spokojnie jechać dalej, — odpowiedziałem. — Jednakże groziłeś kulą w łeb temu, kto waży się choć poruszyć!

— Tylko dla naszego bezpieczeństwa! Jeśli udacie się w dalszą drogę, okrążając nas tak dużym łukiem, by postacie wasze widoczne z daleka były o połowę mniejsze od obecnych, to i my spokojnie pojedziemy dalej, zachowując kule w lufach.

— Skąd prowadzi wasza droga?

— Z Persji.

— Dokąd zamierzacie?

— W dół Tygrysu.

— Czy dążą za wami wasi przyjaciele, lub towarzysze?

— Nie!

— Jesteście więc sami?

— Tak!

— Chodieh, wiem, że twoje usta nigdy nie skalały się kłamstwem; znam cię dobrze! Czy i teraz mówisz prawdę?

— Tak!

Odwrócił się i mówił o czymś długo i bardzo cicho z towarzyszem. Nie mogliśmy zrozumieć ani słowa, dlatego zważałem pilnie na ich miny i gesty, by wywnioskować treść rozmowy. Ormianin chciałby na pewno się zemścić. Obrzucał nas przez cały czas spojrzeniami pełnymi nienawiści i zdawał się nie dawać wiary tłumaczeniom starego. Oczy ich zwracały się bardzo często na moje strzelby; wszak to był główny powód obaw szejka. Wreszcie udało mu się zapewne przekonać Ormianina, gdyż oświadczył:

— Chodieh, chodzi ci o bezpieczeństwo, ale właśnie ten wzgląd zabrania, byś jechał dalej.

— Dlaczego?!

— Za nami obozuje cały szczep Kurdów Szirwani, a wiesz, że moi wojownicy są twoimi śmiertelnymi wrogami!

— Nie obawiam się ich. Przekonałem cię o tym!

— To prawda. Jeśli jednak pojedziesz dalej, popłynie krew! Czy nie mógłbyś podróżować drugą stroną rzeki?

— Nie!

— Dlaczego?

— Chcę udać się do Arabii.

— Czy koniecznie?

— Oczywiście!

Pomyślał parę chwil i ciągnął dalej:

— Więc zrobię ci pewną propozycję, by uniknąć walki. Jeśli się zgodzisz, wszystko pójdzie swoją drogą!

— Mów. Słucham cię!

— Przeprawicie się tutaj, w bród przez rzekę i ujedziecie z tamtej strony półtora kuladża, potem możecie znowu wrócić na ten brzeg i jechać dalej do Arabii. Ale przeprawiwszy się przez rzekę, nie wolno wam powracać tutaj natychmiast, a dopiero po przebyciu półtora mili.

— Hm, nie obawiamy się was i właściwie po co mamy sobie moczyć nogi?… Aby cię jednak przekonać, że pragniemy pokoju, jestem gotów zgodzić się na twoją propozycję!

— A więc przeprawisz się z tego miejsca na przeciwległy brzeg?

— Tak!

— A dopiero potem powrócisz na ten brzeg?

— Tak!

— Wiem, że dotrzymujesz słowa, jak świętej przysięgi! Czy dajesz mi słowo?

— Daję!

— Skończyliśmy więc. Teraz powrócimy do naszych ludzi! Odwrócił się, odszedł bez pożegnania, a Ormianin prychnął na mnie, jak dziki kot.

— Teraz znowu mi uszedłeś, lecz nazwałeś mnie kłamcą i oszustem, i jeśli kiedykolwiek cię zobaczę, zapłacisz za to życiem!

Z tymi słowy odszedł.

— Sidi, czy mam jego twarzyczkę przeciąć batem i pozostawić pamiątkę na jastrzębim nosie? — zapytał Halef.

— Nie! Teraz musimy szybko, zanim nadejdą, przeprawić się przez rzekę. Jeśli przybędą, a zastaną nas jeszcze w wodzie, będą mogli nas wystrzelać jak kaczki! Naprzód!

Koryto było w tym miejscu dosyć szerokie, lecz płytkie. Wpędziliśmy do wody wierzchowce. Orzeźwiająca kąpiel przyniosła im ulgę po skwarze południa i dość szybko byliśmy na drugim brzegu. Podczas przeprawy siedziałem na siodle nieco odwrócony, trzymając sztucer gotowy do strzału, aby zabezpieczyć się przed ewentualnym napadem. Lecz nic podobnego nie nastąpiło i gdy dotarliśmy do brzegu, zobaczyłem dopiero jeźdźców, przybywających z tamtej strony. Zatrzymali się i krzyczeli gniewnie, potrząsając bronią. Potem pojechali dalej, nie przeczuwając, że ich policzyłem. Przebyliśmy zarośla i straciliśmy ich z oczu. Teraz Halef zatrzymał konia i rzekł potrząsnąwszy głową:

— Sidi, nie pojmuję, jak mogłeś, taki mąż jak ty, zgodzić się na podobne żądania! Teraz wszystko przepadło, wszystko!

— Co przepadło?

— Cała moja radość, że udamy się na pomoc uwięzionym!

— Dlaczego?

— Jeszcze pytasz? Zdaje się, że Allach przyciemnił promienie twego rozumu!

— Nie mojego, lecz twojego, Halefie!

— O, mój jest w zupełnym porządku, jak zwykle!

— Nie mogę jakoś tego spostrzec. Czy doprawdy sądzisz, że dam się podejść temu staremu szejkowi Szirwanich?

— Jestem zmuszony w to uwierzyć!

— Doprawdy?!

— Musieliśmy przeprawić się przez rzekę. Dzięki temu uniknęliśmy walki! Ale teraz mamy jechać półtora kuladża dalej, to znaczy, że z tamtej strony rozbito obóz z brankami, które chcemy wszak wyswobodzić! Obóz jednak miniemy i nie wolno nam doń powracać!

— Słusznie!

— Po przejechaniu półtorej mili, wolno nam znowu zawrócić na tamten brzeg, lecz będziemy bardzo oddaleni od obozu! A ponieważ wracać nam nie wolno, żadną miarą nie oswobodzimy tych biedaczek z niewoli! O Allach! Biada!

— Tak, biada! I ty, który znasz mnie tak dobrze, nie ufasz mi? Czyż ja nie chcę uwolnić dziewcząt?

— Po przybyciu na tamten brzeg?

— Tak!

— Ależ nie będzie nam wolno powrócić?!

— Tak, przyrzekliśmy to.

— Czy masz zamiar złamać słowo?

— Zawsze dotrzymuję danego słowa!

— Nie rozumiem więc.

— Niestety! Dość, Halefie, że powrócimy na tamten brzeg!

— Ale musimy przecież udać się półtora mili w dół rzeki?

— Kto to mówił?

— Szejk! A ty zgodziłeś się na to!

— Nie wpadło mi to nawet do głowy! Nie zgodziłbym się nigdy na takie żądanie, gdyż wówczas musiałbym zrezygnować z zamiaru oswobodzenia pojmanych.

— Sidi, czy mogę ci coś powiedzieć?

— No?

— Coś, w co nie uwierzysz?

— Co takiego?

— Rozum utkwił mi na miejscu i ani rusz nie chce dalej pracować!

— Co prawda, wyglądasz w tej chwili jakby ci mózg okoniem w głowie stanął! Otworzyłeś usta tak szeroko, że mógłbym przez nie przejechać z wierzchowcem!

— Nic dziwnego, skoro ty zaprzeczasz temu, co słyszałem na własne uszy!

— A więc nie przysłuchiwałeś się uważnie! Nie było mowy o tym, że drogę musimy odbyć w dół rzeki. Dokładna treść rozmowy i przyrzeczenia była następująca: „przeprawić się przez rzekę we wskazanym miejscu, a potem pojechać półtora kuladża dalej”. Jeśli teraz jeszcze mnie nie rozumiesz, to mózg ci wyparował na słońcu! Pomyśl trochę, Halefie!

Ciągle jeszcze nie rozumiał, o co mi chodzi, i powtarzał zwolna, rozciągając słowa:

— Tutaj… przeprawić… się… przez… rzekę, a… potem półtora… kuladża… dalej…!

Raptem na twarzy jego zajaśniał uśmiech odkrywcy:

— Sidi, mam już, mam! O, jak mogłem w ciebie zwątpić! Wywiodłeś w pole starucha! Nie postąpimy, jak chciał, a jednak spełnisz dane przyrzeczenie! Pojedziemy przez rzekę, a potem półtora mili dalej. Co prawda, szejk miał na myśli jazdę w dół rzeki, ale my pogodzimy to jakoś z naszym sumieniem…

— Pogodzimy? — przerwałem. — Nie ma mowy o niczym podobnym! Sumienie nakazuje mi wypełnić dokładnie brzmienie umowy: w bród przebyć rzekę i ruszyć dalej. A dalej, to nie znaczy jechać w dół rzeki, tylko przedłużyć kierunek naszej przeprawy! Ujedziemy więc półtora mili na południe, prostopadle do rzeki, wypełniając dosłownie nasze przyrzeczenie. Z miejsca, do którego wówczas dotrzemy, powinniśmy przeprawić się z powrotem na tamten brzeg. Punkt ten będzie leżał w odległości półtora kuladża od rzeki, bo przecież taką przestrzeń przebędziemy. Chcąc najkrótszą drogą dostać się do Zabu, aby wypełnić resztę przyrzeczenia, zawrócimy konie i znajdziemy się na tym samym miejscu, gdzie teraz jesteśmy! No, czy twój Kara Ben Nemzi jest takim głupcem, jak sądziłeś?

— O, sidi, był tu co prawda jeden kiep, prawdziwy stary wielbłąd, ale, niestety, to ja we własnej osobie! Mojego effendi uważać za człowieka, pozbawionego rozsądku? Sidi, podnieś rękę i daj mi taki keff, żebym wyleciał z siodła! Będę ci za to dozgonnie wdzięczny!

— Głupstwo, kochany Halefie! Co się tyczy starego szejka, wymyślił naprawdę zdradziecki czyn. Porachowałem jego ludzi, gdy przechodzili z tamtej strony. Brakowało jednego. Ten powrócił do obozu z wiadomością, że jedziemy lewym brzegiem Zabu. Kurdowie urządzą więc zasadzkę, by nas skrytobójczo zamordować!

— Łotr! Ale, dlaczego nie zamieniłeś ani jednego słowa z Ormianinem?

— Chrześcijański łotr stoi o tyle niżej od mahometańskiego łajdaka, że tylko wtedy zaszczycę go słowem, jeśli będę do tego zmuszony. Teraz już wiem, co umożliwiało mu wykonywanie swych zbrodni. Jest przywódcą bandy Ormian i sprzymierzył się z osławionymi Kurdami Szirwani. Zagroził mi śmiercią w następnym spotkaniu. Nie przypuszczał jednak, jaki będzie ono miało charakter. Ale chodź już, musimy dotrzymać słowa!



* * *


Pojechaliśmy na południe, około półtora kilometra i powracaliśmy tą samą drogą. Okolica, górzysta, obfitowała w wodę. Dlatego latem często nawiedzali ją Kurdowie, którzy zimą trzymają się równin. Stąd też niezbyt bezpiecznie podróżować latem wzdłuż rzeki, bo Kurd, gościnny i ofiarny w stosunku do przyjaciół, obcych uważa za pożądaną zdobycz. Tak było od dawna i tak jest obecnie. Musieliśmy pilnie baczyć wokoło. Niegdyś wyświadczyłem usługi pewnym plemionom kurdyjskim, podczas ich zatargu z innymi szczepami. Jedni byli więc moimi przyjaciółmi, drudzy zaciętymi wrogami. Jeśli nieszczęście chciałoby oddać nas w ich ręce, bylibyśmy bezpowrotnie zgubieni! Do nich należał również szczep Szirwani, któremu niedawno szczęśliwie uszliśmy.

Słońce skryło się za górami. Droga powrotna miała się ku końcowi, niedaleko powinien szumieć Zab. Przejeżdżaliśmy właśnie wąską doliną, której ściany wznosiły się stromo ku niebu, gdy ujrzałem jakiegoś pasterza. Siedział między odłamami skał, pilnując stada mizernych kóz. Człowiek ten musiał być bardzo ubogi, workowata odzież, podziurawiona jak sito, ledwo go przykrywała, na spiętrzonych kudłach widniała jedna z tych kurdyjskich czapek, podobnych do wielonogiej poczwary z powodu mnóstwa przyczepionych rzemieni.

— Aaleikun eselahm u rahmet, chodeh — pokój i miłosierdzie niechaj będą z wami! — zawołał do nas, wyciągając chudą rękę po jałmużnę. — Obdarzcie mnie drobnym datkiem! Katem chodeh — na miłość boską!

Podjechałem do niego; sięgnąłem ręką do kieszeni i dałem mu kilka piastrów.

— Chodeh da-uleta teh mehzin bikeh, ssoyuhle teh rahst bine — niech Bóg pomnoży twoje bogactwa i wspiera twe zmysły! — podziękował kornie.

— Czy jesteś Kurdem? — spytałem.

— Tak, chodeh.

— Z jakiego szczepu?

— Nie należę do żadnego, jestem stary i odtrącony!

Zrobiło mi się żal biedaka.

— Z czego żyjesz? — pytałem dalej.

— Żywię się korzonkami i mlekiem, które dają mi te trzy małe kozy. Żona moja leży chora.

— Gdzie?

— Tam, wewnątrz! — wskazał za siebie. W skale ujrzałem otwór.

— Boże, co za mieszkanie! Czy mogę ją zobaczyć? Być może, będę mógł jej pomóc.

— Wejdź do środka, panie, i niech Allach cię błogosławi!

Zsiadłem z konia, dałem Halefowi do trzymania strzelbę i podszedłem do otworu. Był wysokości człowieka, lecz bardzo wąski. Po przejściu kilku łokci, spostrzegłem szereg mniejszych otworów z prawej i lewej strony. Gdzie w tych egipskich ciemnościach może być ta kobieta? Zawołałem i tuż obok usłyszałem odpowiedź. Jeszcze kilka kroków i ujrzałem światło. Pochodziło z maleńkiej lampki. W tej samej chwili potężne uderzenie w czaszkę obaliło mnie na ziemię, grzmotnąłem głową o kamień.

— Meded, meded, ya sidi! — Na pomoc, na pomoc, o sidi! — usłyszałem jeszcze wołanie Halefa, po czym straciłem przytomność.

Nie wiem jak długo leżałem. Gdy wróciłem do siebie, czułem, że mnie niosą. Byłem związany, ręce miałem skrępowane z tyłu, a kolana zgięte i podniesione. Nic nie widziałem, gdyż związano mi oczy. Po chwili wydało mi się, że przestali mnie nieść i rozpocząłem przejażdżkę. Jak zdążyłem wywnioskować z charakterystycznego kołysania się, to w koszu, na grzbiecie wielbłąda.

W głowie huczało mi jak w kontrabasie. Znowu pojmany! Ale przez kogo? Żebrak był przynętą. Spróbowałem, natężywszy wszystkie siły, rozerwać więzy, lecz poczułem, że niestety nie dam rady, leżałem więc spokojnie. Kołysanie się i chwianie trwało nadal. Słyszałem kroki wielu ludzi i zwierząt. Mówili po kurdyjsku, nie usłyszałem jednak niczego, co dotyczyło mnie i mogło wyjaśnić moje położenie. Wreszcie zatrzymano się. Poznałem z tak dobrze znanych mi dźwięków i szmerów, że rozbijają obóz. Po chwili poczułem, jak podnoszą mnie czyjeś ramiona i po kilkudziesięciu krokach składają na ziemi. Podczas tej krótkiej przeprawy czułem na twarzy lekki powiew wiatru, teraz ustał. Czyżbym leżał w namiocie?

Po chwili nadeszło kilku ludzi, którzy zdawali się dźwigać jakiś ciężar. Może przynosili mego małego przyjaciela? Oddalili się i znowu zapanowała cisza.

— Halef? — spytałem szeptem.

— Sidi, czy to ty? — usłyszałem odpowiedź.

— Tak. Jesteśmy sami?

— Allach to raczy wiedzieć, ja nie! Oczy mam zawiązane.

— Ja również! Jak się to stało?

— Niespodzianie! Żebrak skoczył nagle na mnie i złapał za szyję swoimi olbrzymimi mackami. Jednocześnie nadbiegło mnóstwo drabów. Wołałem pomocy. Przytłoczono mnie i skrępowano, potem owinęli mi szmatą oczy. Więcej nic nie wiem!

— Co to mogli być za Kurdowie?

— Jeżeli ty tego nie wiesz, to ja tym bardziej!

— Zamilknijmy więc, będę nasłuchiwał. Może coś wyłowię, co mi rozjaśni sytuację.

Słuchaliśmy przez dłuższy czas, lecz dochodziły nas tylko krzyki i nawoływania Kurdów, zwykłe w obozowym rozgardiaszu. Wreszcie, po upływie godziny, usłyszałem głos, który pobudził całą moją uwagę. Zabrzmiał niedaleko od nas. Słowa nie były kurdyjskie, lecz arabskie:

— Może i ty weźmiesz flaszeczkę? Nie wiesz przecież, że mam do sprzedania świętą krew proroka, która popłynęła z rany, odniesionej przez Mahometa w bitwie pod Bedr. Dotychczas przechowywano ją tylko w świętej Kaabie, teraz jednak otrzymałem tę relikwię do sprzedaży wiernym. Na każdej flaszeczce możesz zobaczyć pieczęć szejka Kaaby!

Był to głos Ormianina, widocznie znajdował się tu jako handlarz. Mnie, chrześcijaninowi, proponował kupno jagh kuds — świętego oleju, mahometańskiemu Kurdowi chciał wcisnąć fałszywą damm el mukaddas — świętą krew proroka! Właściwe jego zadanie tutaj polegało oczywiście na szpiegowaniu. Halef poznał go również po głosie, gdyż szepnął do mnie:

— Sidi, to przecież Ormianin. Co ty na to? Czy i tutaj szuka młodych dziewcząt?

— Być może!

— A jeśli ci Kurdowie są jego sprzymierzeńcami?

— Nie myślę.

— Zresztą wszystko jedno, jego obecność pogarsza nasze położenie!

— Ja zaś sądzę przeciwnie!

— Doprawdy? Dlaczego?

— Jeśli przybył tutaj w nieuczciwych zamiarach, możemy pozyskać wdzięczność Kurdów, ostrzegając ich przed nim.

— Słusznie, sidi, bardzo słusznie! A nawet i w najgorszym razie nie przyszłoby mi na myśl rozpaczać! Znajdowaliśmy się już w gorszych tarapatach, a zawsze wychodziliśmy cało. Allach ześle nam swą pomoc, nie dopuści przecież, aby moja Hanneh, najlepsza z kobiet i Kara ben Halef, syn mojego serca, nie ujrzeli mnie już nigdy!

Ze szmerów i dźwięków, rozlegających się wokoło, wywnioskowałem, że obóz nie był zbyt rozległy. Dolatywało nas skwierczenie ognia i czuliśmy zapach pieczonego mięsa. O nas nikt się nie troszczył. Przez dłuższy czas jeszcze dochodził nas głos Ormianina, proponującego kupno flaszek. Prawdopodobnie interes szedł dobrze. Wreszcie zamilkł. Może oddalił się na drugi koniec obozu?

Po pewnym czasie weszło do namiotu parę osób, które stanęły przy nas, milcząc.

— Czy jest tam ktoś? — spytałem.

— Tak! — brzmiała odpowiedź.

— Kto?

— Nezanum, który was pojmał.

— Dlaczego to uczyniłeś?

— Nie pytaj, psie! Wiesz sam dobrze dlaczego. Musicie umrzeć. Ale jeśli Szeface choć włos z głowy spadł, to nawet w piekle nie zakosztujecie takich męczarni, jak u nas!

— Szefaka? — spytałem zdziwiony. — Czy mówisz o kobiecie tego imienia?

— Naturalnie! O kobiecie, którą porwaliście, szakale!

— Znam wiele szczepów Kurdów, lecz tylko jeden, do którego należy kobieta imieniem Szefaka. Czy jesteście może Kurdami Zibari?

— Tak! — odpowiedział, z trudnością tłumiąc gniew.

— A mąż jej, czy nazywa się Hamza Mertal?

— Naturalnie, że się tak nazywa! Niby nie wiesz o tym? Jeśli ośmielisz się nadal zadawać pytania tego rodzaju, łeb ci rozwalę!

— Zamilcz! Obelgi schowaj dla siebie! — krzyknąłem nie zważając na nasze położenie. — Nie wiesz, do kogo mówisz! Jeżeli odpowiesz spokojnie na kilka moich pytań, być może, zdołasz jeszcze uratować Szefakę! A więc mów, czy ojcem Hamzy jest stary, odważny Szeri Szir, najwyższy szejk Zibarich?

— Tak!

— Słuchaj zatem, co ci powiem i uczyń jak każę! Czy jest u was handlarz, który sprzedaje ed damm el mukaddasl

— Tak.

— Szefaka została porwana?

— Tak!

— On jest rabusiem, nie my! Przybył dzisiaj, by zobaczyć wasze dziewczęta i uprowadzić najładniejsze.

— Psie, czy doprawdy sądzisz, że…

— Milcz! — przerwałem. — Nie opowiadaj mu tego, o czym teraz mówimy. Czy wie, że pojmaliście nas?

— Nie!

— Czy słyszałeś cokolwiek o hadżi Halefie Omarze?

— To mary, lecz bardzo odważny wojownik, szejk Haddedihnów.

— A czy znasz człowieka, imieniem Kara Ben Nemzi?

— To jego przyjaciel, słynny emir z kraju Nemcze.

— Czy ci ludzie są przyjaciółmi, czy też wrogami Kurdów Zibari?

— Przyjaciółmi! Kara Ben Nemzi był u nich kilka razy i zawsze wspomagał ich w walce. Szeri Szir i Hamza Mertal wypili z nimi nawet braterstwo krwi, a Szefaka modliła się codziennie za zdrowie emira, gdyż jej przodkowie pochodzili z jego ojczyzny.

— Czy widziałeś go kiedyś?

— Nie.

— A czy jest tu ktoś, kto ich widział?

— Należymy do innego odłamu Zibarich i nie widzieliśmy ani jego, ani Halefa. Ale przed kwadransem przysłał Szeri Szir gońca do mnie. Siedzi on w obozie przy ogniu i zna zapewne Kara Ben Nemziego i Halefa.

— Czy słyszałeś o broni tych mężów?

— Tak! Kara Ben Nemzi ma małe pistolety, o jednej tylko lufie, które jednak strzelają po sześć razy, prócz tego ciężką rusznicę, której jedna kula wystarcza, aby ubić lwa, panterę, tygrysa lub niedźwiedzia. Ma wreszcie czarodziejską flintę, z której może strzelać bez ustanku. Dlatego nawet stu wojowników nie może zmierzyć się z nim jednym.

— Zabraliście nam broń. Kto ją ma teraz?

— Ja!

— Czy dokładnie się jej przyjrzałeś?

— Jeszcze nie! Byłem zajęty rozbijaniem obozu.

— Wyjdź więc i przypatrz się jej. Radzę ci, aby nikt nie widział twojej miny podczas tej czynności. Zostaliśmy przez was zaskoczeni, gdybym miał choć chwilę czasu, by użyć mojej broni, na pewno nie wzięlibyście nas tak łatwo do niewoli! A więc idź, lecz nie daj mi zbyt długo czekać na siebie!

Usłyszeliśmy oddalające się kroki. Nie minęło pięć minut, gdy Kurd spiesznie wbiegł do namiotu, wykrzykując gorączkowo:

— Chodeh, widziałem strzelby i obawiam się… Czyżby Allach sprawił…

— Że wzięliście do niewoli swoich najlepszych przyjaciół! Nie będę wymagał od ciebie zadośćuczynienia. Zawezwij gońca, jeśli nas zna, powie ci kim jesteśmy. Wszystko to musi dziać się w największej tajemnicy!

Odszedł powtórnie. Po upływie kilku chwil usłyszeliśmy kroki dwóch ludzi. Chwila milczenia i… wnet przestraszony głos zawołał:

— Czy to możliwe?! To przecież nasz hemszer, mivan i malko-e-gund, Kara Ben Nemzi, efendi, któremu tak wiele zawdzięczamy. A obok leży jego przyjaciel, hadżi Halef Omar! Jak mogłeś ich pojmać, o Nezanumie! Jak ośmieliłeś się targnąć na tak słynnych bohaterów, przyjaciół naszego szczepu?! Gdyby Szeri Szir, szejk nasz, który jeszcze dzisiaj przybędzie, dowiedział się o tym, ściągnąłbyś na siebie jego gniew i niełaskę! Natychmiast ich uwolnijcie!

Rozwiązano nam rzemienie i oswobodzono oczy. Przed nami stał stary Kurd, Nezanum, trzęsący się ze strachu i jego młody współplemieniec, którego natychmiast poznałem. Podałem mu rękę i powiedziałem:

— Dziękuję ci, Hasinie! Gdyby nie ty, bylibyśmy jeszcze, Bóg wie jak długo skrępowani. Później pomówimy o tym, teraz jest ważniejsza sprawa. Czy ten obcy handlarz zamierza u was długo pozostać?

— Nie, musi odejść przed północą!

— Czy są w obozie kobiety i dziewczęta?

— Tak! — odparł Nezanum.

— Chce więc przed północą odejść, by napaść na was po północy. To Kys-Kaptsziji, a szejk Melef przybył ze swoimi Kurdami Szirwani, by mu pomóc!

— Allach, Allach! Co słyszę!

— Nie tak głośno! Czy handlarz jest sam?

— Ma ze sobą pomocnika.

— Jak kazał się nazywać ten zbrodniarz?

— Assad Benabi z Mekki.

— Wyjdźcie teraz i uprzedźcie swoich ludzi o naszym pobycie, tak, by tamten tego nie zauważył. Kilku silnych ludzi miejcie w pogotowiu. Na moje skinienie mają skrępować handlarza wraz z towarzyszem. Nie powinien nam ujść, gdyż wówczas nie zobaczylibyście już nigdy ani jego, ani Szefaki, synowej waszego szejka.

Oddalili się. Przyniesiono płonące pochodnie przy świetle których ujrzałem, że znajdujemy się w płóciennym namiocie. Ogromna radość napełniła serce Halefa, ja zaś zachowałem równowagę.

— Masz oto nowy przykład Halefie, — rzekłem — że dobre czyny wydają plony!

Nezanum przyniósł nam broń i zakomunikował, że wszyscy jego ludzie zostali powiadomieni, kim są jeńcy. Wyszliśmy z namiotu. Płonęło mnóstwo ognisk, przy których siedzieli Kurdowie, mężczyźni i kobiety, ukradkiem rzucając spojrzenia w naszym kierunku. Obaj Ormianie siedzieli przy drugim ognisku i byli odwróceni plecami. Podeszliśmy zwolna tak, aby nie słyszeli naszych kroków. Przed Ormianinem stała skrzynka z małymi flaszeczkami. Kurdowie, siedzący przy nich, spostrzegli nas, jednak milczeli i nie zdradzali się najdrobniejszym nawet drgnieniem twarzy. Przerwałem ciszę donośnym głosem.

— Słyszę, że jest tu do sprzedania ed damm ei makaddas — święta krew proroka. Czy mogę kupić flaszeczkę?

Mówiąc to, usiadłem wraz z Halefem przy Ormianach. Handlarz wlepił we mnie przerażone oczy i patrzył, jak na zjawę. Ze strachu skamieniał. Sięgnąłem do skrzynki, wyjąłem flakonik i obejrzałem.

— Jak się nazywasz? — spytałem.

— Assad Benabi z Mekki — odpowiedział, jąkając się.

— A dzisiaj po południu powiedziałeś mi, że nazywasz się Dawud Soliman i jesteś Ormianinem. Widać obfity masz zapas imion!

Całą siłą woli skupił się, spojrzał mi w twarz z arogancką czelnością i odparł:

— Kim jesteś, że ważysz się mówić w taki sposób do urzędnika świętej Kaaby? Nie znam cię i nigdy jeszcze nie widziałem!

— Tym lepiej ja znam ciebie! Jesteś Kys-Kaptsziji, którego szukamy.

— Allah akbar! I to muszę wysłuchać?!

— Nie tylko wysłuchać, ale i odczuć! Patrz, te flaszeczki ze świętą krwią, rzekomo zapieczętował szejk Kaaby? Dlaczegóż więc widnieje na nich znowu imię Musa Wardan, to samo imię, które jest wyryte na twoim sygnecie?

Otworzyłem, bez żadnej próby oporu z jego strony, flakonik nożem, nabrałem trochę zawartości na drzazgę, obejrzałem, powąchałem i ciągnąłem dalej:

— Ta damm el mukaddas ma pochodzić z bitwy po Bedr? Odbyła się ona w drugim roku Hedżry, a ta krew ma tylko trzy, najwyżej cztery dni i pochodzi najprawdopodobniej z żył owcy, albo kozy. Co powiedziałby szejk, gdyby doszło do jego wiadomości, że istnieje jeszcze krew proroka i że handluje nią ormiański giaur?

— Nie jestem Ormianinem, tylko…

— Milcz, łotrze! — zagrzmiałem. — Święta krew to takie samo bezczelne oszustwo, jak dzisiejszego popołudnia święty olej. Może jeszcze poczniesz sprzedawać ma el mukaddas?

— Ma el mukaddas? — spytał, zmieszany.

— Tak, ma el mukaddas — świętą wodę! Czy nie wiesz, że prorok Nahum, którego czczą również Mahometanie, wzniósł święty przybytek nad rzeką Zab? Leży on w pobliżu nas, a woda rzeki, u podnóża ruin, uważana jest za świętą i zwana ma elmukaddas. Tam znalazłbyś dość towaru dla swego pobożnego handlu. Ja jednak, gdybym był w twojej skórze, wolałbym utopić się samemu w ma el mukaddas, niż siedzieć teraz w tym obozie!

— Możemy ułatwić mu to! — zabrzmiał groźny głos Nezanuma. — Oszukał nas, sprzedając fałszywą ed damm el mukaddas, już za samą tę zbrodnię zasługuje na śmierć. Jeśli się jeszcze okaże, że jest Kys-Kaptsziji, utopimy go!

Ormianin podniósł się, blady jak mur.

— Jeśli mnie tu podejrzewają i hańbią, muszę się oddalić! — wyjąkał, zduszonym głosem.

Lecz stał już przy nim Halef. Przysunął mu pistolet do nosa i zagroził:

— Czy sądzisz, że się wykręcisz sianem?! Jeden krok, a zastrzelę cię, jak psa! Groziłeś, że spotkanie z tobą przyniesie śmierć memu sidi, a wydałeś wyrok na siebie! Wiązać go!

Nie uciekłem się nawet do umówionego skinienia. Zaledwie Halef wypowiedział te słowa, rzuciło się dziesięciu, dwudziestu, trzydziestu Kurdów kupą na Ormianina i jego pomocnika, obalili ich na ziemię, powiązali, przy czym nie obeszło się bez szturchańców.

Zaledwie upłynęła minuta od tego wypadku, a usłyszeliśmy czyjeś głosy i tętent wielu koni. Przybywał szejk wraz ze swymi wojownikami, liczba ich nie przekraczała setki. Zsiadłszy z siodła, spostrzegł mnie natychmiast, stałem bowiem tuż przy ogniu. Wydał okrzyk zdziwienia, dopadł mnie i obejmując, zawołał radośnie:

— Ty tutaj, emirze! Możemy się więc spodziewać, że odnajdziesz ślady zaginionej! Odkąd porwano ją dwa dni temu, szukamy na próżno. Lecz ty jesteś ulubieńcem Allacha. On odkryje przed tobą jej tropy!

Syn jego, Hamza Mertal, wyciągnął do mnie obydwie dłonie:

— Chciałbym radość swą z powodu twojego przybycia — rzekł — wyrazić okrzykiem, ale smutek i obawa o panią mego serca, uciska mi duszę. Uczyniłeś już dla nas tyle… lecz jeśli znajdziesz Szefakę, to…

— Porzuć biadania i rozpacz! — prosiłem — Jesteśmy na tropie! Być może, dzisiaj jeszcze będziesz ją trzymał w objęciach. Tam oto leży skrępowany Kys-Kaptsziji. Musi nam powiedzieć, gdzie ją ukrył!

Słowa te wywołały nieopisane wrażenie. Opowiedziałem, gdzie spotkałem Ormianina i co się później zdarzyło. Wreszcie nadmieniłem, czemu go podejrzewam. Szeri Szir, stary szejk zgodził się z moim zdaniem. Żałował niezmiernie pomyłki jaką popełniono w stosunku do nas i wielokrotnie przyrzekał, że wynagrodzi nam doznane przykrości. Przy okazji dowiedziałem się, dlaczego uważano mnie i Halefa za sprawców porwania. Dwóch ludzi, jeden wysoki, drugi niski, pierwszy ubrany jak ja, drugi prawie jak Halef, przybyło do Zibarich i zostali gościnnie przyjęci. Nazajutrz zniknęli, a Szefaka wraz z nimi. Szeri Szir i Hamza Mertal natychmiast z wojownikami ruszyli na poszukiwania. Jednocześnie wysłano gońców do pozostałych oddziałów. Jeden z nich znalazł się w pobliżu drogi, którą jechałem dzisiaj z Halefem. Jakiś Kurd spostrzegł nas i wziął za poszukiwanych. Powiadomił o tym Nezanuma, ten wysłał za nami zwiadowcę, który doniósł, że się nie zatrzymaliśmy, tylko powracamy tą samą drogą. Nezanum zastawił więc w pobliżu groty pułapkę. Boczne rozgałęzienia były obszerniejsze od głównego karceru, dlatego ukryli się w nich Kurdowie, by przepuścić mnie przodem a następnie dopaść i powalić. Co do mnie, to dałem się schwytać prędzej, niż przypuszczano. Rzekomy pasterz miał zresztą w odwodzie dosyć przyczyn, aby nas zaciągnąć do groty. Halefa miano również tam zwabić, ale i tak dano sobie z nim radę.

Teraz wzięto się naturalnie za obydwu Ormian. Pomimo wysiłków, nic z nich nie można było wydusić. Nie przyznali się do niczego, a handlarz pozostał przy swoim twierdzeniu, że jest Assadam Benabi z Mekki i nigdy nas nie widział. Ale na nic mu się to nie zdało, łatwo udowodniono mu kłamstwo. Miał ze sobą jucznego konia, zawieszone na nim pakunki poddano rewizji. Natrafiłem na flaszeczki z olejem, rzekomo świętym, o którym dopiero co wspomniałem podczas rozmowy z handlarzem w obecności wszystkich Kurdów. Świadczyło to, że musiał nas już raz spotkać. Łotr jednak wszystkiemu zaprzeczał, oburzając mnie tym w najwyższym stopniu, a Halef wyskakiwał wprost ze skóry.

— Człowieku, drabie, łotrze i łajdaku! — ryczał mały hadżi. — Nie składasz się, jak wszyscy inni, z krwi i kości, tylko z mieszaniny kłamstwa, podstępu i fałszu. Ale ja zadam twojej duszyczce tak skuteczny munat tik, że cały kłam z ciebie wycieknie. Popatrz! Lekarstwo trzymam w ręce.

Wyciągnął zza pasa bat i zapytał szejka:

— Prawdopodobnie nic przeciwko temu nie masz, o Szeri Szir, abym tym ulubieńcom szatana wygładził fałdy na skórze! Czy pozwalasz na to?

Obwieś nie zwrócił się z pytaniem do mnie, gdyż wiedział, że takiego pozwolenia nie udzielę. Szejk zaś zgodził się natychmiast:

— Tak! Każemy ich ćwiczyć, dopóki nie wyjawią prawdy! Ale nie pozwolę, abyś ty się trudził, mój drogi Halefie. Mam tu dosyć ludzi, zaprawionych do bata. Dostaną łajdacy cięgi! Weźmiemy się do ich stóp, które są czulsze, niż plecy, więc rezultat nastąpi prędzej. Niech przygotują bastonadę.

Był to jedyny sposób wydostania od Ormian niezbędnych wiadomości. Przewidywałem, że poczną głośno krzyczeć, wołaniem swoim mogli sprowadzić szpiegów, których zapewne wysłali za nimi Kurdowie Szirwani, aby przekonać się o ich bezpieczeństwie. Skłoniłem więc szejka, żeby kazał przeszukać okolicę obozu, a potem wystawił warty. Wykonano obydwa moje zarządzenia z największą pieczołowitością, sam zresztą pomogłem w poszukiwaniach, nie znalazłem jednak żywej duszy.

Teraz spytaliśmy powtórnie delikwentów, czy przyznają się do winy, uprzedzając, że zwracamy się do nich po raz ostatni. Kiedy ponownie zaprzeczyli, rozpoczęło się to, co Turek nazywa bir degenek urmak, to jest bastonada. Naturalnie, kazałem ich położyć w takiej od siebie odległości, aby jeden nie słyszał zeznań drugiego; w przeciwnym razie mogliby nas, pomimo bólu, okłamać. Prawdziwe będą zeznania, skoro się dadzą uzgodnić.

Jednakże zdawali się być nieczuli na uderzenia, gdyż przez długi czas nie wydali nawet jęku, chociaż, już po pierwszym kiju, popękały im podeszwy. Nie sądziłem nigdy, aby człowiek zdolny był do takiej wytrwałości! Handlarzowi nie wydarło się nawet westchnienie. Co się tyczy drugiego, nie umiał tak panować nad sobą, w każdym razie jęczeć począł dopiero po dwudziestym razie. Po pewnym czasie jęki zamieniły się w prawdziwy ryk. Wreszcie, nie mogąc dłużej wytrzymać bólu, poprosił, aby wstrzymano egzekucję. Szejk rzekł do mnie:

— Emirze, pomów z nim. Wiesz lepiej ode mnie, o co pytać! Uprzedziłem draba, aby mówił prawdę, w przeciwnym razie bastonadę rozpoczniemy na nowo.

— Gdzie rozbiliście obóz?

— W odległości kwadransa drogi, na drugim brzegu.

— Z ilu ludzi składa się oddział?

— Jest nas trzynastu Ormian i trzydziestu Kurdów Szirwani.

— Ile kobiet i dziewcząt macie ze sobą?

— Pięcioro.

— Kim są?

— Córka mirzy Muzaffara, trzy dziewczęta z Serdaszt i Szefaka, żona Hamzy Mertala.

— Czy to wy dokonywaliście poprzednich napadów?

— Tak.

— Czy napadliście dzisiaj ośmiu Persów?

— Tak.

— Zostali zabici?

— Siedmiu. Mirzę Muzaffara zostawiliśmy przy życiu, aby dostać okup.

— Po co wam okup?

— Przypadnie Kurdom Szirwani. Po otrzymaniu okupu mirzę jednak i tak zabiją.

— Jesteście niegodziwi łajdacy! Dziw, że ziemia was nosi!

Odpowiedzi nie padały tak jasno, gdy przerywano kije, milkły. Dopiero świeża porcja uderzeń otwierała usta torturowanego. Dowiedziałem się jeszcze, że stary zdradziecki szejk Melef wysłał rzeczywiście jednego ze swych ludzi do obozu, aby uprzedzić, że znajduję się wraz z Halefem na lewym brzegu rzeki; miano nas zaskoczyć i pojmać. Ponieważ jednak nie znaleziono nas tam, wysłali dwóch zwiadowców, którzy co prawda nas nie wytropili, lecz za to wykryli obóz Zibarich. Udali się więc na przeszpiegi, aby wywąchać, czy nie ma gyzel meta. Ofiary upatrzone miano porwać po północy.

Handlarz nie słyszał ani słowa z tego, co wyduszono z jego towarzysza. Sam milczał, jak grób. Przeklinał i jęczał, wreszcie począł krzyczeć przy każdym uderzeniu:

— Bijcie, bijcie, kaci! Niech was Bóg osądzi! Nie wyciągniecie ze mnie ani słowa!

Było to okropne, kazałem zaprzestać. Sądziłem, że pomocnik jego mówi prawdę i poradziłem szejkowi Szeri Szir, aby udać się do obozu rabusiów. Jeśli delikwent oszukał nas, można było zawsze wyciągnąć z niego prawdę kijami. Mieliśmy się spotkać z czterdziestu jeden przeciwnikami, wystarczał więc oddział z sześćdziesięciu ludzi. Konie pozostawiliśmy. Nie zapomniałem o rzemieniach i sznurach.

Szliśmy gęsiego wzdłuż rzeki, z przodu ja z Halefem, gdyż z całą pewnością umiałem się lepiej skradać od Zibarich. Po upływie kwadransa podwoiliśmy czujność i wkrótce ujrzeliśmy wartownika, siedzącego na brzegu. Parę szybkich kroków i byliśmy przy nim. Schwyciłem go za szyję, a Halef z kilkoma Kurdami związali mu ręce, nogi, do ust wsunęli knebel. Nie można było udać się do obozu ławą, gdyż szybko by nas spostrzeżono. Ustaliliśmy z szejkiem hasło, którym miało być dwukrotne kumkanie żaby i oddaliłem się nieco. Draby musiały się czuć bezpiecznie, bo nie spotkałem po drodze nikogo.

Szirwani leżeli, większość z nich chrapała głośno. Branki były przywiązane do drzew. Pilnowało ich jedenastu Ormian, również śpiących. Konie pasły się spokojnie w pobliskiej trawie. Persa nie mogłem nigdzie dostrzec. Nie miałem czasu długo szukać, więc poczołgałem się do brzegu, aby dać umówiony znak. Wtem usłyszałem w wodzie dziwny plusk i bulgotanie. Przyjrzawszy się uważnie, spostrzegłem na powierzchni coś okrągłego, coś co przypominało ludzką głowę.

— Mów półgłosem, abym tylko ja słyszał, chcę cię uratować! — szepnąłem. — Czy jesteś mirzą Muzaffar, merd adalet z Yaltemiru?

— Tak! Czy ty nie należysz do rabusiów?

— Nie!

— Ya rab, o Boże, czyżby zbliżała się pomoc?! Wszystkich moich ludzi pomordowano, a moja córka jęczy w niewoli!

— Czy związano cię w wodzie?

— Tak! Skrępowano mi ręce na plecach, nogi przytroczono do dużego kamienia i zepchnięto wraz ze mną do wody, tak głęboko, że sięga mi prawie do ust. Kimkolwiek jesteś, o panie, zlituj się nade mną i ratuj!

— Jestem tym chrześcijańskim psem, parszywym, którego dzisiaj tyle razy obrzucałeś błotem! Chętnie bym przeciął twe więzy, lecz musiałbym przy tym cię dotknąć, a dotknięcie giaura podobno zanieczyszcza!

— To ty! Emirze, przebacz mi, okaż swą łaskę! Rozwiąż mnie, a nigdy już w życiu nie będę szydził z żadnego chrześcijanina, lecz codziennie modlił się za wszystkich twoich współwyznawców!

— Uczyń tak, uzyskasz wtedy łaskę i błogosławieństwo Allacha! Nie zapominaj nigdy, że jest On ojcem wszystkich ludzi!

Wyjąłem nóż i zanurzyłem się do wody. Dopiero po kilkakrotnym nurkowaniu zdołałem przeciąć rzemienie, potem oswobodziłem mu ramiona i wyciągnąłem na brzeg.

— Usiądź tutaj i zachowuj się spokojnie, bez względu na to, co się stanie!

Począłem dwukrotnie naśladować kumkanie żaby i po chwili ujrzałem skradających się Zibarich. Gdy stanęli już wszyscy przy mnie, wydałem rozkazy. Zaczęliśmy się skradać. Piętnastu ludzi okrążyło Ormian, a czterdziestu pięciu Kurdów. Szli tak bezszelestnie, że nikt się nie obudził. Każdy upatrzył sobie ofiarę i napadł na nią, rozpoczął się ogłuszający hałas i bezsilne ryki wściekłości. Po chwili krótkiego zmagania zostaliśmy panami obozu, wrogowie leżeli powiązani na ziemi. Jedynie kilku z nich odniosło rany.

Nie troszczyłem się o uwolnienie dziewcząt, uprzedził mnie stary szejk ze swym synem, który radośnie rozciął więzy Szeface, aby ją utulić w ramionach.

Podczas ogólnej uciechy, pociągnąłem za sobą małego hadżi.

— Chodź, Halefie! Weźmiemy konie Szirwanich i pojedziemy z powrotem do obozu zawiadomić pozostałych, że napad się udał.

— Odjechać, sidi? — zapytał ze zdziwieniem. — Czyś nie pomyślał o tym, że teraz nastąpi najważniejsze? Będą nam dziękować!

— Dlatego właśnie chcę odjechać! Sami musimy podziękować Bogu, że udało się nam ujść szczęśliwie wszystkim niebezpieczeństwom. Chodź więc!

Wsiedliśmy na konie Kurdów i chcieliśmy ruszyć.

— Stój, emirze! Dokąd! — zawołał głośno szejk, gdy to zauważył.

— Do naszego obozu!

— Zostań jeszcze, zostań! Szefaka chce cię widzieć!

— Później się ze mną zobaczy!

Ruszyliśmy i przebywszy rzekę, udaliśmy się do obozu, gdzie wkrótce zapanowała radość z powodu odnalezienia ulubionej żony młodego wodza. Wszystko, co należało do zwyciężonych, nie wyłączając koni, dostało się teraz, jako prawna zdobycz Zibarim. Hadżi Halef podszedł do Ormianina i drwił:

— Zwyciężyliśmy, żaden z twojej bandy nie uszedł! Co się stało z twoją wielką gębą i jeszcze większą zemstą?! Czyja śmierć nastąpi po naszym spotkaniu, sidiego, czy też twoja? Pojedziesz ze wstydem do piekła, my zaś powiększyliśmy stokrotnie naszą sławę. Będą o nas śpiewać pieśni w Turcji, Arabii i Persji. Ty jesteś zdychającym kretem, a ja najwyższym szejkiem Haddedihnów i zwę się Hadżi Halef Omar Ben Hadżi Abul Abbas Ibn Hadżi Dawuhd el Gossarah!

Nastał poranek. Zwinięto obóz i przeniesiono go na przeciwległy brzeg, miejsce wczorajszego zwycięstwa. Teraz nie udało mi się ujść podziękowaniom uratowanych. Co się tyczy małego Halefa, nie zachowywał się zbyt skromnie. Stanął przy moim boku, aby zebrać plon podziękowań i pochwał, na co spokojnie zezwoliłem, przysłuchując się, jak sam najgłośniej wysławiał swoją odwagę.

Mirza Muzaffar czuł się wobec mnie zakłopotany i zmieszany. Ja jednak traktowałem go tak serdecznie, jakby mnie nigdy nie obrażał. Był w siódmym niebie, odzyskawszy córkę, „gwiazdę swego życia”. Skoro poprosiłem go, by zechciał zabrać w powrotnej drodze również trzy dziewczęta z Serdaszt, zgodził się chętnie i odparł:

— Ciebie, emirze, pojmano tam i złym okiem na ciebie patrzono; teraz ja rozgłoszę twą chwałę i opowiem wszystkim, że trzy córki z Serdaszt tobie tylko zawdzięczają wolność!

Podał mi rękę, nie myśląc nawet o tym, czy dotknięcie to zanieczyści go, czy nie.

Starego, fałszywego szejka Szirwanich potraktowałem z pogardą, lecz wstawiłem się za nim i jego ludźmi. Zasłużyli na ciężką karę, jednakże udało mi się, ze względu na ewentualne następstwa, to jest zemstę krwi, przekonać Szeri Szira, by puścił ich wolno. Naturalnie wszystko, co posiadali, musieli zostawić jako łup. Udali się więc w drogę powrotną pieszo. Najpierw jednak musieli być świadkami kary, która miała spotkać Ormian.

Tych oczekiwał cięższy los, niż ich kurdyjskich wspólników, gdyż oni to byli organizatorami porwania. Szeri Szir zwrócił się do mnie w tej sprawie:

— Co uczyniłbyś z nimi, emirze?

— Zgodnie z kanun Urn elhukuk, — kodeksem prawnym, musiałbyś właściwie wydać ich w ręce mutesszarifa z Szehrsor.

— Tego na pewno sam nie uczyniłbyś! Co mnie może obchodzić jakiś kodeks?! Jeśli zastosuję się do przepisów, to żadnego z tych psów nie dosięgnie najmniejsza kara. Pomijam już trudność transportu i uciążliwość drogi. Jesteśmy wolnymi Kurdami i sądzimy takich ludzi według naszych własnych praw! Proszę cię bardzo, tym razem nie wstawiaj się za nimi, pomimo serdecznego przywiązania do ciebie, nie mógłbym posłuchać!

— Jesteśmy wszyscy grzeszni i dlatego powinniśmy postępować łagodnie z innymi, tutaj jednak mamy do czynienia nie z błędami przyrodzonymi, lecz z recydywistą, zbrodniarzem godnym śmierci. Porywał kobiety na sprzedaż, a wczoraj ludzie jego zamordowali siedmiu Persów! Czyń z nimi, co ci się podoba!

— Wyjąłeś mi te słowa spod serca, dziękuję ci!

— Mam do ciebie jednak prośbę! Nie męcz ich niepotrzebnie i spróbuj dowiedzieć się, dokąd sprzedali uprzednio porwane dziewczęta. Gdybyśmy mogli donieść o tym ich krewnym, byliby może w stanie odzyskać je.

— Uczynię, jak mówisz! Teraz zgromadzę starszych na sąd. Czy chcesz wziąć w nim udział?

— Nie! Lecz przywołajcie mnie, zanim wypełnicie wyrok! Chcę pomówić z nimi raz jeszcze przed śmiercią. Są chrześcijanami; być może, uda mi się obudzić w nich sumienie!

Oddaliłem się ku rzece. Nie chciałem być członkiem sądu, na którym Mahometanie występują przeciwko chrześcijanom. Przypuszczałem, że potrwa to z godzinę, lecz powróciłem już po trzydziestu minutach. Zanim jednak doszedłem do obozu, usłyszałem odgłos strzałów. Począłem biec z najwyższą szybkością. Gdy przybyłem, zastałem już stygnące trupy dwunastu Ormian!

— Kazałeś ich zastrzelić?! — zawołałem do szejka. — Wszak chciałem z nimi pomówić!

— Powiedziałem im o tym! Wtedy poczęli przeklinać ciebie, mnie, twoją religię, świat i Boga! Opanował mnie gniew i kazałem ich powystrzelać. Allach zmiłuje się nad ich duszami!

— Widzę tylko dwanaście trupów. Gdzie przywódca, Kys-Kaptsziji?

— Chodź, pokażę ci go!

Podprowadził mnie do brzegu, na którym stali jego ludzie, zapatrzeni w wodę. Ujrzałem pośrodku rzeki małą tratwę z trawy; leżał na niej związany handlarz.

— Co to ma znaczyć?!

— Jest to wyrok, który sam wydałeś! Myśmy go tylko wykonali. Sprzedawał fałszywy jagh kuds, oszukiwał nas rzekomym damm el mukaddas, pokryje mu za to głowę święta woda proroka Nahuma! Ma el mukaddas weźmie go w swoje lodowate objęcia! Szkoda dla niego kuli! Siedzi na tratwie z trawy, która nie unosi się na powierzchni wody, ale zanurza stopniowo, aż zatonie w rzece. Sam powiedziałeś, że to będzie dla niego najlepsza kara!

Dreszcz mnie przebiegł, musiałem jednak spełnić swój obowiązek i zawołałem do nieszczęśliwego:

— Umrzesz od kuli, nie zaś utopisz się jak szczenię, jeśli…

Przerwał mi klątwą, która nie nadaje się do powtórzenia. Odwróciłem twarz, aby nie być świadkiem tak marnego końca.

Szejk wiedział już, dokąd sprzedano poprzednio porwane dziewczęta. Mieliśmy wszyscy trzej: ja, Pers i szejk, zawiadomić krewnych o miejscu ich pobytu.

Kurdowie Szirwani opuścili obóz przed południem. Potem pożegnał się z nami Pers wraz z towarzyszkami. Ściskał mi ręce i nazywał swoim przyjacielem. Tymczasem tratwa z handlarzem zniknęła pod wodą. Pogrzebaliśmy trupy Ormian i również udaliśmy się do jilaku Zibarich. Stary szejk długo nas prosił i wreszcie zgodziliśmy się zabawić u nich przez tydzień.

Od tej pory nie słyszano już o Kys-Kapsziji.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Karol May Niebezpieczne Szlaki
Karol May Niebezpieczne szlaki
May Karol Niebezpieczne szlaki
May Karol Niebezpieczne szlaki(1)
May Karol Niebezpieczne szlaki
May Karol Niebezpieczne Szlaki
Niebezpieczne szlaki
Karol May Cykl A pokój na Ziemi (2) Państwo Środka
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (11) Traper Sępi Dziób
Karol May Zamek Rodriganda
Karol May Ghazuah
Karol May Nurwan Pasza
Karol May Kapitan Kajman
Karol May Wyspa skarbów
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (12) Jego Królewska Mość
Karol May Syn łowcy niedźwiedzi
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (16) Walka o Meksyk
Karol May Cykl El Gambusino (2) W Kordylierach
Karol May Old Firehand

więcej podobnych podstron