Zelazny Roger Oko Kota


ROGER ŻELAZNY

OKO KOTA

EYE OF CAT

Przełożył: Piotr W. Cholewa

Data wydania polskiego 1992

Data wydania oryginalnego 1982



Joe Leaphornowi,

Jimmy’emu Chee

i Tony’emu Hillermanowi



CZĘŚĆ I



MODLITWA ODPĘDZAJĄCA ZŁO


U drzwi Domu Ciemności

leży para czerwonych kojotów z odwróconymi głowami.

Nayenezgani rozsuwa je swą czarną laską

i przybywa, by mnie odszukać.

Z błyskawicą za sobą,

z błyskawicą przed sobą,

przybywa, by mnie odszukać,

ze skalnym kryształem i gadającym ketahn.


Dalej, w kątach za drzwiami Domu Ciemności,

leżą dwie czerwone sójki z odwróconymi głowami.

Z błyskawicą za sobą,

z błyskawicą przed sobą,

rozdziela je swą czarną laską

i przybywa, by mnie odszukać.


Jeszcze dalej, u paleniska Domu Ciemności

leżą dwa czerwone puchacze z odwróconymi głowami.

Rozdziela je swoją laską

i przybywa, by mnie odszukać

ze skalnym kryształem i gadającym ketahn.


W samym środku Domu Ciemności,

gdzie dwa czerwone puszczyki leżą z odwróconymi głowami,

Nayenezgani odrzuca je na bok

przybywając, by mnie szukać,

z błyskawicą za sobą,

błyskawicą przed sobą.

Niosąc skalny kryształ i gadający ketahn

przybywa po mnie.

Przybywa ze środka ziemi.


Dalej...






Nocą, w pobliżu wschodniego krańca pochyłego terenu rezydencji otoczonej murem, może ćwierć mili od samego domu, przy niewielkiej kępie drzew, pod bezksiężycowym niebem, stoi w absolutnym milczeniu nasłuchując.

Ziemia pod jego butami jest wilgotna. Zimny wiatr mówi, że choć niechętnie, jednak w Nowym Jorku zima ustępuje wiośnie. Człowiek wyciąga rękę i lekko dotyka czarnej linii gałązki po prawej stronie. Czuje pączki świeżej, tegorocznej zieleni, pod jego szeroką, ciemną dłonią śniące o lecie.

Ma na sobie niebieską, flanelową koszulę wypuszczoną na dżinsy. Szeroki pas muszli przytrzymuje ją w talii. Ciężki naszyjnik z kwiatów dyni — bardzo stary — wisi mu na piersi. Na szyi ma wąskie pasemko turkusowego heiche, na lewym nadgarstku srebrną bransoletę, nabijaną nieoszlifowanymi odłamkami turkusu i koralu. Guziki koszuli są zrobione z wytartych dziesięciocentówek z początków dwudziestego wieku. Czerwona opaska podtrzymuje długie włosy.

Wysoki, z innych miejsc i innych czasów, nasłuchuje tego, co może, ale nie musi być słyszalne: odgłosów niezwykłego starcia w ciemnym domu. Jakkolwiek potoczy się to spotkanie, on — William Czarny Koń Pieśniarz — poniesie porażkę. Ale będzie to jego własna klęska, zadana przez siły, które uwolnił bardzo dawno temu, przez chindi, od wielu lat depczące mu po piętach.

Od strony domu słyszy hałas, a zaraz po nim głośny trzask. To jednak nie koniec. Hałas trwa. Gdzieś za murami zaczyna wyć kojot.

Niemal wybucha śmiechem. Pies, z całą pewnością. Choć głosem bardziej przypomina tego pierwszego, którego ostatnio poznał na nowo. Naturalnie, tutaj ich nie ma.

William Czarny Koń Pieśniarz. Ma też inne imiona, ale pamiętające maszyny znają go pod tym właśnie. Tym imieniem go przywołały.

Hałas cichnie nagle, by po krótkiej chwili zabrzmieć na nowo. Według jego oceny, w tej części świata zbliża się północ. Spogląda w niebo, ale krew Chrystusa nie sączy się na firmament. Tylko Ini, ptak gromu wśród południowo-zachodnich gwiazd, z przygotowaną błyskawicą, chmurami i deszczem, wyciąga swój pióropusz, by połaskotać nos Sasa, niedźwiedzia; mówi mu, że pora nieść nowe życie na ziemię, tam, obok Mlecznej Drogi.

Cisza. Nagła, rozciągająca się na kolejne uderzenia pulsu. Czy to koniec? Naprawdę już koniec?

Znowu krótkie szczeknięcie, a po nim wycie. Kiedyś znał wiele rzeczy, które powinien robić; wciąż jeszcze pamiętał niektóre. Teraz wszystkie są dla niego zamknięte; prócz czekania.

Nie. Jest jeszcze coś, czym może je wypełnić.

Z początku cicho, lecz coraz mocniejszym głosem rozpoczyna pieśń.





Trudno powiedzieć, by Pierwszy Człowiek skakał z radości po całym mrocznym, podziemnym świecie, gdzie został stworzony. Dzielił go z ósemką innych ludzi, mrówkami, żukami, później także szarańczą, którą odkryli podczas wędrówek, i Kojotem — Pierwszym Gniewnym, Tym-który-został-uformowany-w-wodzie, Wychudzonym Wędrowcem. Wszyscy się rozmnażali; ważki, komary i lud nietoperzy dołączyli do nich później, podobnie jak Mężczyzna i Kobieta-Pająk. Okolica stała się tłoczna i pełna robactwa. Wybuchła walka.

Wynieśmy się stąd — zaproponowało kilku z nich.

Pierwszy Człowiek, który był mądry i potężny, zabrał swe skarby: Białą Muszlę, Turkus, Abalon, Agat i Czerwono-Biały Kamień.

Położył Białą Muszlę na wschodzie i tchnął w nią. Uniosła się biała wieża chmur. Umieścił Turkus na południu i tchnął; uniosła się wieża błękitnych chmur. Na zachodzie umieścił Abalon, a kiedy tchnął na niego, żółta wieża chmur strzeliła w górę. Na północy położył Agat, który dotknięty jego tchnieniem wysłał czarną, chmurną wieżę. Biel i żółć rosły, spotkały się w górze i zmieszały, tak samo jak błękit i czerń. I tak stały się Dniem i Nocą.

Potem umieścił w środku Czerwono-Biały Kamień i tchnął w niego. Wyrosła wielobarwna wieża.

Wieżę na wschodzie nazwał Złożem Świtu, tę na południu Złożem Błękitnego Nieba; na zachodzie Złożem Zmierzchu, a na północy Złożem Ciemności. Kojot odwiedzał je kolejno, zmieniając barwę, by pasowała do ich kolorów. Z tego powodu, obok innych imion, znany jest jako Dziecię Świtu, Dziecię Błękitnego Nieba, Dziecię Zmierzchu i Dziecię Ciemności. A w każdym z miejsc rosła jego moc.

Podczas gdy wieże czterech punktów kardynalnych były święte i zrodziły rytuały modlitw, w środkowej mieściły się wszelkie cierpienia, zło i choroby. I do tej właśnie wieży Pierwszy Człowiek i Kojot powiedli Lud, prowadząc go do drugiego świata. A wraz z nim, naturalnie, zło. Badali ten świat, spotykali innych, a Pierwszy Człowiek walczył z wieloma, pokonując wszystkich i zabierając ich pieśni mocy. Był to jednak również świat cierpień i nieszczęść, co odkrył Kojot, podróżując tam i z powrotem, w górę i w dół. I do Pierwszego Człowieka zwrócił się z prośbą, by stąd odeszli.

Pierwszy Człowiek wypuścił biały dym, dmuchnął nim na wschód i wciągnął z powrotem — i uczynił to samo we wszystkie strony. W ten sposób usunął ze świata całe zło i sprowadził je znowu do Ludu, skąd przybyło. Potem wysłał Błyskawicę, prostą i zygzakowatą, na wschód, a wraz z nią Tęczę i Promień Słońca, ale nic się nie wydarzyło. Przeniósł je na południe, zachód i północ. Świat zadygotał, ale nie wydał mocy, która uniosłaby ich wyżej. Wtedy uczynił laskę z Agatu, Turkusu, Abalonu i Białej Muszli. Na jej czubku umocował Czerwono-Biały Kamień. Ten wzleciał i uniósł ich do następnego świata. Tutaj spotkali wiele węży, i Mężczyznę i Kobietę Soli, i Boga Ognia. Nie wolno też zapomnieć o Pajęczej Mrówce. A światło i ciemność wznosiły się z wież o czterech kolorach, tak jak w innych światach. Lecz wtedy Pierwszy Człowiek umieścił na wschodzie po dwa pasma żółte oraz czerwone i żółte. One powstrzymały ruch białego światła. Lud był przerażony. Człowiek Soli radził im, by szli na wschód, lecz gdy podchodzili pasma cofały się. Wtedy usłyszeli głos wzywający ich na południe. Spotkali tam starca Dontso, zwanego Muchą-Posłańcem, a ten im wyjaśnił, co uczynił Pierwszy Człowiek. Żółte pasmo, powiedział, przedstawia zagrożenie Ludu; to drugie roślinność i pyłki, z czerwoną częścią symbolizującą wszelkie choroby. Wówczas przybyli Sowa i Lis, i Wilk, i Puma, a wraz z nimi Rogaty Grzechotnik, który ofiarował Pierwszemu Człowiekowi muszlę, jaką niósł na głowie. A prócz niej obietnicę przyszłych ofiar Białej Muszli, Turkusu, Abalonu i Agatu. Pierwszy Człowiek przyjął muszlę wraz z jej magią i usunął z nieba pasma. Lud zrozumiał wtedy, że Pierwszy Człowiek jest zły. Kojot podsłuchiwał na ich naradach i doniósł Pierwszemu Człowiekowi, że wiedzą, iż zatrzymał światło na wschodzie, by zdobyć skarb.

Kiedy zarzucili mu to, Pierwszy Człowiek odpowiedział:

Tak. To prawda, wnuki moje. Szczera prawda. Jestem zły. Lecz użyłem zła dla waszej korzyści. Ponieważ te ofiary nam wszystkim przyniosą pożytek. I wiem, jak utrzymać zło z dala od tych, którzy mnie otaczają.

I wykazał im prawdę swych słów budując pierwszy szamański hogan, gdzie dzielił się z nimi wiedzą o rzeczach dobrych i złych.





Pamiętał przyjęcie tamtej nocy, zanim znalazł kojota. Przeskoczył do willi w Arlington, strojny w wypożyczony splendor lśniących, syntetycznych włókien genstiumu Pleat & Ruffle w kwadraty i biało-czarne pasy. Dawni i obecni notable tłoczyli się w błyszczących, wysoko sklepionych pokojach. On sam był już Przeszłością, ale zjawił się, by spotkać kilku starych przyjaciół i raz jeszcze dotknąć innego życia.

Profesjonalnie uprzejma kobieta w średnim wieku powitała go, wyszła na spotkanie, objęła i rozmawiała przez pół minuty entuzjastycznym głosem spikera. Kolejny gość, który pojawił się za jego plecami, kładąc dłoń na jego ramieniu spowodował, że odsunął się odruchowo. Zrobił to z ulgą, wziął z tacy drinka, spoglądał na twarze obecnych, niektórych witał skinieniem głowy, przy innych zatrzymywał się, by zamienić kilka słów. Przesuwał się w kierunku niewielkiego pokoiku, zapamiętanego z poprzednich wizyt.

Westchnął przestępując próg. Lubił drewno i żelazo, kamień i szorstki tynk, książki i spokojne obrazy, pojedyncze okno z widokiem na rzekę, ogień płonący cicho w kominku.

Wiedziałam, że mnie tu znajdziesz — odezwała się z fotela przy kominku.

Uśmiechnął się.

Ja także... w jedynym pokoju, wybudowanym w okresie zaniku bezguścia.

Przysunął sobie krzesło i usiadł przy niej, przodem do ognia. Jej surowa, poorana zmarszczkami twarz, jasne, błękitne oczy pod grzywą siwych włosów i niska, krępa sylwetka nie zmieniły się ostatnio. W pewien sposób była starsza od niego, w inny nie. Z obojga czas ironizował. Pomyślał o wiekowej Fontenelle i Mme Grimaud, prawie tak starej jak on. Tu jednak przepaść miała całkiem inny charakter.

Wyruszasz na nową wyprawę? — zapytała.

Na razie mają wszystkie zwierzaki, jakich potrzebują. Jestem na emeryturze.

Podoba ci się to?

Jak wszystko.

Zmarszczyła brwi.

Nigdy nie wiem, czy to twój wrodzony fatalizm, zmęczenie światem czy tylko poza.

Ja też już nie wiem — odpowiedział.

Może cierpisz na nadmiar wolnego czasu.

To niezbyt wyróżniająca cecha. Jak deszcz. Istnieję w kulturze zamkniętej.

Naprawdę? Nie może być aż tak źle — stwierdziła.

Źle? Dobro i zło zawsze się mieszają. To gwarantuje porządek.

Nic więcej?

Łatwo jest kochać to, co obecne i pożądać tego, czego nie ma.

Wyciągnęła rękę i ścisnęła mu dłoń.

Ty zwariowany Indianinie. Czy istniejesz, kiedy mnie tu nie ma?

Nie jestem pewien — odparł. — Byłem uprzywilejowanym pasażerem. Może umarłem i nikt nie ma serca, żeby mi o tym powiedzieć? Jak ci się wiodło, Margaret?

Chyba wciąż żyję w wieku nieśmiałości — stwierdziła po chwili milczenia. — I idei.

Uniósł szklankę i wypił spory łyk wina.

...Zwietrzałych, zastałych i nie przynoszących zysku — dokończyła.

Podniósł szklankę wyżej, do światła.

Nie tak źle — zauważył. — Tym razem wermut mają jak należy.

Parsknęła.

Filozofia nie zmienia ludzi, prawda? — zapytała.

Nie sądzę.

Co masz zamiar robić?

Pochodzę, pogadam trochę z innymi. Pewnie jeszcze trochę wypiję. Może potańczę.

Nie pytałam o dzisiaj.

Wiem. Chyba nic szczególnego. Nie muszę.

Taki człowiek jak ty powinien coś robić.

Co?

Sam musisz to określić. Ktoś musi wybierać, gdy milczą bogowie.

Bogowie milczą — stwierdził, spoglądając wreszcie w jej jasne, prastare oczy. — A ja wykorzystałem już wszystkie wybory.

To nieprawda.

Znowu odwrócił wzrok.

Zostaw — poprosił. — Tak, jak przedtem.

Przestań.

Przepraszam.

Cofnęła dłoń. On dopił wino.

Twój charakter jest twoim losem — oświadczyła w końcu. — Jesteś stworzeniem przemian.

Żyję według zasad strategii.

Może za bardzo.

Zostawmy to, pani. Ten problem nie trafił na listę moich zmartwień. Dość już się zmieniałem. Jestem zmęczony.

Czy przynajmniej to potrwa dłużej?

To podchwytliwe pytanie. Miałaś swoją szansę. Jeśli umówiłem się z szaleństwem, dotrzymam terminu. Nie próbuj leczyć moich ran, póki nie jesteś pewna, że istnieją.

Jestem pewna. Musisz coś znaleźć.

Nie spełniam życzeń.

...I mam nadzieję, że nastąpi to szybko.

Muszę się trochę przejść — powiedział. — Wrócę.

Skinęła głową, a on wyszedł szybko. Ona też wyjdzie. Wkrótce.

Później, tego samego wieczoru, natrafił wzrokiem na czerwone pasemko w dywanie. Podążył za nim i dotarł do platformy skokowej.

Co do diabła... — mruknął.

Odszukał gospodynię, podziękował i wrócił do zestawu transportowego. Wystukał współrzędne. Potknął się wchodząc.

Stopklatka padającego człowieka.



Niegdyś światło dnia było światłem nocy.

Czarny Bóg siedział mi na ramieniu.

Czas wirował moebiusem wokół mnie, gdy żeglowałem

na szczyt Góry Ciemności na niebie.

I bestie, wszystkie bestie, które łowiłem.

Gdy je zawołam, przyjdą do mnie

z Góry Ciemności.





Poprzedniej nocy padał śnieg, suchy i sypki. Dzień jednak nastał wyjątkowo ciepły i większa część stopniała. Niebo wciąż było czyste, gdy słońce kryło się za ciemnym, skalnym grzbietem i chłód powracał na ziemię na plecach wiatru szepczącego wśród sosen. Srebrzyste pasemka światła znaczyły nierówności na zboczu płaskowzgórza z prawej strony; u jego stóp wirowała już szarość pierwszych fal wieczoru. Przynajmniej w nocy nie będzie śniegu, pomyślał. Zanim zamknie oczy, będzie mógł patrzeć w gwiazdy.

Gdy rozbijał obóz, przykuśtykał kojot. Wciąż miał owiniętą bandażem lewą przednią łapę. Dzisiejszy wieczór był porą, by załatwić także tę sprawę.

Rozpalił ogień i przygotował posiłek; sosnowy dym drażnił nozdrza przyjemnym aromatem. Zanim skończył, odszedł dzień; płaskowzgórze i grzbiet stały się zaledwie bryłami głębszej ciemności na tle nocy.

Ostatnia darmowa kolacja — oznajmił rzucając zwierzęciu jedzenie.

Jedząc wspominał inne ogniska i inne obozy, cały długi szlak sięgający ponad sto lat w przeszłość. Ale tym razem na nic nie polował i w pewnym sensie był z tego zadowolony.

Pijąc kawę myślał o stu siedemdziesięciu latach swego istnienia: jak rozpoczęło się w tym miejscu, przez jakie baśniowe kraje i jakie piekła je poprowadził i jak powrócił do... tutaj. Określenie „do domu” byłoby, w danych okolicznościach, czymś więcej niż ironią. Sączył z metalowego kubka gorący płyn i zaludniał noc demonami, z których większość zamieszkiwała obecnie w San Diego. Później myśliwskim nożem usunął opatrunek z łapy zwierzęcia. Podczas operacji pozostało absolutnie nieruchome. Patrzyło tylko. Rozcinając sztywny materiał wspominał dzień, kilka tygodni temu, gdy znalazł je w sidłach ze złamaną nogą. Był czas, gdy zachowałby się inaczej. Teraz uwolnił zwierzę, zabrał do domu, wyleczył. I nawet podjął tę daleką podróż w Carrizos, by wypuścić je na wolność w odpowiedniej odległości od domu, z całą nocą, kuszącą powrotem do własnego świata, porzuceniem nienaturalnej przyjaźni.

Klepnął zwierzę.

Idź. Uciekaj.

Kojot wstał. Wciąż poruszał się sztywno trzymając łapę pod nienaturalnym kątem. Opuszczał ją stopniowo spacerując wokół obozowiska. Co chwilę pojawiał się i znikał w kręgu blasku ognia. Coraz dłużej pozostawał niewidoczny.

Gdy rozkładał śpiwór, usłyszał brzęczenie. Równocześnie na małym, plastikowym pudełku u pasa zamigotało czerwone światełko. Wyłączył brzęczyk, ale lampka wciąż mrugała. Wzruszył ramionami i położył aparat na ziemi. Sygnalizował wezwanie, jakie nadeszło do jego odległego domu. Zwykle nosił urządzenie, gdy był w pobliżu; zapomniał je zdjąć. Nigdy nie używał bardziej skomplikowanej wersji, więc nie mógł rozmawiać z tego miejsca. Minęło kilka lat odkąd odebrał coś, co mógłby uznać za ważne wezwanie.

Mimo to, leżąc i patrząc w gwiazdy odczuwał niepokój. Już bardzo dawno nikt go nie wzywał. Żałował teraz, że albo nie zabrał drugiego elementu urządzenia, albo że nie zostawił całego w domu. Ale był na emeryturze; nikogo już nie interesował. To nie może być ważna sprawa...

...Podążał przez pomarańczową równinę, pod żółtym niebem, na którym płonęło wielkie, białe słońce. Zbliżał się do pomarańczowej, piramidalnej struktury, pokrytej pajęczyną drobniutkich pęknięć. Podjechał i zatrzymał się; w pośpiechu ustawił projektor. Potem rozpoczął czuwanie. Od czasu do czasu sprawdzał wskazania innej maszyny, bezustannie informującej o poszerzaniu pęknięć. Czas niewiele dla niego znaczył. Słońce dryfowało powoli. Nagle rozrosła się jedna z zygzakowatych linii i nastąpiło otwarcie struktury. Jakaś sylwetka o szerokich barach, pokryta różową szczeciną, kołysząc się powstała z jej wnętrza. Cielisty, obramowany włoskami otwór przed gruszkowatą naroślą na szczycie skierował się ku niemu, spod oślepiająco czerwonego pasa lśniących wypukłości. Uruchomił projektor i na stwora wystrzeliła błyszcząca sieć. Walczył, ale nie zdołał się uwolnić. Ofiara poruszała się w rytmie delikatnego tętnienia, które mogło być uderzeniami jego własnego serca. Cały świat runął i zniknął, a on biegł, uciekał na wschód, młodsza wersja samego siebie, pod błękitnym niebem, obok komosy i bylicy, kępek trawy i przytuliny; owce prawie go nie dostrzegały — wszystkie, prócz jednej, która nagle uniosła się i kołysząc przybrała barwę świtu... A potem wszystko odpłynęło z ciemnym prądem w miejsca, gdzie trwają sny, gdy nikt ich nie używa...

Ptasie nuty i przedświt: leżał wyrzucony na mieliznę snu, na świat, gdzie czas zawisał wygięty na krawędzi światła. Nieruchomy. Wynurzająca się świadomość płynęła z wolna nad przedwerbalnymi pejzażami myśli, które porzucił dawno temu. A może wczoraj?

Przebudził się wiedząc, że wezwanie było ważne. Zadbał o poranne zajęcia i zanim słońce wstało na dobre, usunął wszelkie ślady obozowiska. Kojot gdzieś zniknął, a on szykował się do drogi. Zbyt wiele upłynęło czasu, zbyt wiele minęło dla niego, by rozmyślał nad znaczeniem wróżby. Uczucia jednak to całkiem inna sprawa. Przyglądał się im czasami, choć rzadko badał dokładniej.

Maszerując przez ranek, myślał o swoim świecie. Znowu był mniejszy, taki jak na początku, choć wielkość jest rzeczą względną, relatywną do wszystkich światów, które poznał. Wrócił do stóp pasma Gór Carrizo w Dinetah, ziemi Navajo: ponad dwadzieścia pięć tysięcy mil kwadratowych, z których większość wciąż pozostała pastwiskami; ponad półtora miliona akrów dziczy, ograniczonej czterema świętymi górami: Debentsą na północy, Mount Taylor na południu, San Francisco Peaks na zachodzie i Blanco Peak na wschodzie. Każda z nich miała własne opowieści i własne, uświęcone znaczenia. W przeciwieństwie do wielu rzeczy, jakie poznał, Dinetah zmieniała się wolno. W obecnym, dwudziestym drugim stuleciu, wciąż rozpoznawał w niej to miejsce, którym była w czasach dzieciństwa. Powrót tutaj, po tylu latach, był jak podróż w przeszłość.

Istniały jednak różnice pomiędzy tym i tamtym dniem. Przede wszystkim, jego klan nigdy nie był zbyt liczny. Dzisiaj tylko on pozostał przy życiu. Człowiek rodzi się w klanie matki, a w pewnym sensie rodzi się także dla klanu ojca; lecz jego ojciec był Taoseño i nie utrzymywali zbyt bliskich kontaktów z pueblem. Ojciec: wysoki, żylasty mężczyzna, niezwykle utalentowany tropiciel, ze sporą domieszką krwi Równin; zgodnie z obyczajem przybył do Dinetah, by pilnować stad żony i zbierać jej kukurydzę. Aż do dnia, gdy opanował go jakiś niepokój.

Mimo wszystko to nie zanik przynależności klanowej odmienił jego życie. Navajo ma wiele możliwości nawiązywania osobistych kontaktów poprzez sieć relacji międzyplemiennych. Chociaż wszyscy, których znał kiedyś, już nie żyli, chętnie przyjętoby go gdzie indziej. Jednak powrócił z żoną Anglo i nie zrobił nic. Wspomnienie wywołało chwilowy ból, choć już ponad trzy lata minęły od śmierci Dory.

Chodziło o coś więcej. Podobno samotny Navajo, z dala od Ludu, nie jest już Navajo. I czuł, że w pewien sposób jest to prawdą, mimo że kości jego matki i babki leżały pogrzebane w pobliżu miejsca, gdzie teraz mieszkał. Wiedział, że się zmienił; przez te lata zmienił się bardzo poważnie, ale Lud także. Ziemia była prawie taka sama, jednak współplemieńcy utracili wiele cech, które zapamiętał: drobiazgów łączących się w coś większego. Paradoksalnie zatem, z jednej strony pochodził z ery wcześniejszej od swoich współczesnych, a z drugiej... Wędrował pod obcymi słońcami. Tropił niezwykłe bestie, godne samego Zabójcy Potworów. Poznał styl życia bellicanos i nie czuł się wśród nich obco. Przed imieniem mógł wpisać liczne stopnie naukowe; niektóre z nich zdobył. W głowie miał bibliotekę, pewnie przechowywaną w wyćwiczonej pamięci kogoś, kto studiował pieśni yataalii. Stał się bardziej tradycyjny, a jednocześnie bardziej obcy. Kimkolwiek był, chciał zostać sam.

Ruszył lekkim truchtem tłumacząc sobie, że to w celu odpędzenia chłodu. Mijał urwiska, występy z granitu i piaskowca, zbocza porośnięte sosną i jałowcem. Martwe juki o liściach muśniętych lodem leżały jak wypalone gwiazdy przybite wzdłuż jego ścieżki. Śnieg połyskiwał na dalekich szczytach pod absolutnie czystym niebem. Nawet kiedy się rozgrzał, utrzymywał tempo, czerpiąc z wysiłku ukojenie.

Dzień trwał, on jednak nie zwalniał kroku. Zatrzymał się dopiero przed południem, by na wzgórzu zjeść lekki posiłek. Ze zbocza widział wąski kanion, gdzie owce skubały suchą trawę. W dali, ze stożkowego, uszczelnianego gliną hoganu, unosił się dym. Zakryty Pendletonem otwór wejściowy spoglądał na wschód, ku niemu.

Stary człowiek z laską wynurzył się zza stosu głazów, gdzie pewnie odpoczywał, pilnując owiec. Utykając ruszył krętą ścieżką, która w końcu doprowadziła go w pobliże.

Yá’át’ééh — powiedział starzec patrząc ponad jego głową.

Yá’át’ééh.

Poprosił, by przybysz zechciał dzielić jego strawę. Przez pewien czas jedli w milczeniu.

Po chwili zapytał starca o jego klan — pytanie o imię byłoby niegrzeczne — i dowiedział się, że pochodzi z Ludu Królika Czerwonej Wody. Zawsze łatwiej mu się rozmawiało ze starymi, niż z młodzieżą; z tymi, co żyli na pustkowiach niż z tymi, co mieszkali w pobliżu miast.

Wreszcie starzec spytał o jego klan. Powiedział, a tamten umilkł. Nie warto rozmawiać z umarłymi.

Jestem ostatnim — wyjaśnił w końcu. Chciał, by starzec zrozumiał. — Nie było mnie bardzo długo.

Wiem. Znam opowieść o Gwiezdnym Tropicielu — nagły poryw wiatru sprawił, że mocniej wcisnął na głowę czarny kapelusz z szerokim rondem. Obejrzał się, spoglądając na północny szlak.

Coś cię ściga.

Wciąż rozbawiony sposobem, w jaki starzec nazwał go nie wymieniając imienia, odwrócił głowę i popatrzył w tym samym kierunku. Wielka kula zeschłego zielska podskakując przetoczyła się u stóp wzgórza.

Rosyjski oset — stwierdził.

Nie — odparł tamten. — Coś groźniejszego.

Mimo przeżytych lat, ze wspomnień młodości powrócił lęk przed chindi. Zadrżał lekko od dotknięcia wiatru.

Nie widzę niczego innego.

Nie było cię przez wiele lat. Czy wykorzystałeś Drogę Nieprzyjaciół?

Nie.

Może powinieneś.

Może to zrobię. Znasz dobrego pieśniarza Drogi Nieprzyjaciół?

Ja jestem pieśniarzem.

Więc może wkrótce zgłoszę się do ciebie w tej sprawie.

Słyszałem, że Gwiezdny Tropiciel sam był pieśniarzem. Bardzo dawno temu.

Tak.

Kiedy wrócisz, porozmawiamy o tych sprawach.

Tak.

Starzec raz jeszcze spojrzał na szlak.

Tymczasem podążaj krętą ścieżką.

Tak uczynię.

Później, gdy szedł po znaczonych niebieskimi pasmami łupkach i skamieniałej czerwonej glinie wyschniętego koryta, a suche topole stały po bokach jak pęknięcia w zimnym błękicie nieba, myślał o słowach starca i o wszystkim, co mu przypomniały: o stworzeniach nieba i wody, o istotach z chmur, mgły, deszczu, kwiatowego pyłku i kukurydzy, które tak wielką odgrywały rolę w dziecięcej wyobraźni. Wspominał je tutaj, w porze, gdy węże i pioruny jeszcze spały.

Już dawno nie rozważał swych problemów w tradycyjnych terminach. Chindi... Prawdziwy, czy będący tworem umysłu — co za różnica? Jakaś groźba za plecami. Tak, inny sposób patrzenia na rzeczy...

Dzień przesunął się do południa i dalej, nim w polu widzenia wyrósł szczyt w pobliżu jego domu: wysoka rzeźba wiatru, przypomnienie czegoś, co widział kiedyś w pokrytej wodorostami dolinie pod wodami obcego oceanu. Zatrzymał się znowu i zjadł resztę prowiantu. Nastroje natury na Południowym Wschodzie trwają długo, pomyślał, patrząc w tym kierunku. Wprawdzie ziemia pozostała prawie taka sama, lecz dostrzegał pewne różnice pomiędzy dawnym a obecnym. Widział kępy srebrzystych świerków niedaleko podstawy monolitu. Półtora stulecia temu nie spotykał w okolicy tych drzew. Ale klimat też zmienił się nieco przez te lata: zimy były teraz łagodniejsze, nadchodziły później, kończyły się odrobinę wcześniej niż kiedyś.

Nabił i zapalił fajkę. Cienie jak mnogość palców wyciągały się wolno od zachodu. Biec całą drogę, a potem siąść i odpoczywać, gdy cel był już blisko — wydawało się to właściwym postępowaniem. Czy się boi? Zastanowił się. Boi się tego przeklętego wezwania? Możliwe. A może chce po raz ostatni spojrzeć na tę część swego życia, zanim wydarzy się coś, co je odmieni? Była taka pieśń... Nie mógł sobie przypomnieć.

Gdy poczuł, że nadszedł odpowiedni moment, wstał i ruszył poprzez chłód i cienie w stronę wielkiego, dalekiego, sześciobocznego domu z drzwiami wychodzącymi na wschód. To jego hogan, który nie był dokładnie hoganem.





Niebo pociemniało nim dotarł w pobliże swej siedziby, a drzewa dodatkowo przesłaniały światło, rozciągając bezgwiezdny jeszcze wieczór ponad budowlą z drewnianych bali. Przez kilka minut chodził wokół niej, zanim podszedł od wschodu i stanął na surowych deskach, którymi otoczył swój dom. Potem wszedł i zapalił światło. Miał własne źródło energii, na dachu i pod ziemią.

W centralnym fogon ułożył drwa i rozpalił ogień. Rozebrał się, rzucając na stos odzieży lewisy i czerwono-białą, flanelową koszulę. Wszedł do wąskiej, wysokiej kabiny i nastawił zegar na trzyminutowy prysznic UHF. W tym regionie człowiek nie marnował nierozważnie wody. Gdy się wynurzył, wciągnął zamszową koszulę, spodnie khaki i parę miękkich mokasynów.

Uruchomił przekaźnik informacyjny i ekran wyświetlacza nastawiając je na kilka interesujących go tematów. Potem przygotował kolację w niewielkiej, otwartej wnęce kuchennej, między zwisającymi ristras cebuli i papryki.

Jadł siedząc na niskim, okrytym skórami stołku. Na ścianach wisiały kilimy Dwóch Szarych Wzgórz, rozdzielane fotografiami obcych pejzaży. Wśród nich tkwił stojak na broń; obok metalowa platforma metr na metr, okolona błyszczącymi, pionowymi prętami różnej wysokości; po prawej stronie duża konsola z ekranem. Światełko wciąż mrugało.

Skończył jeść i przez chwilę bawił się aparatem u paska. Potem odłożył go, przeszedł do kuchni i nalał sobie piwa.



DYSK I


CHILIJSKIE TRZĘSIENIA ZIEMI WSTRZYMANE



TAKSTONICI ARESZTOWANI


a trzech demonstrantów zatrzymano po otrzymaniu meldunku, że podłożyli ogień pod samochód należący do urzędnika, odpowiedzialnego za decyzję



PETROCEL ODPIERA ZARZUTY NARUSZENIA

PRAW PATENTOWYCH

WYHODOWALIŚMY WŁASNE”

TWIERDZI DYREKTOR DZIAŁU BADAŃ



SZYMPANS OSKARŻA O KRADZIEŻ DZIEŁA SZTUKI


Informacja o zatrutym narkotykiem bananie była kluczową w niezwykłym zeznaniu złożonym dzisiaj w obecności detektywów z Los Angeles



ZABIŁA ICH „BO TAM BYLI”

WYJAŚNIA MATKA TROJGA DZIECI


Tak dawno mnie porzuciłaś

I nie wiem, co teraz zrobię.

Patrzę w górę na niebo i myślę...

W świetle Ziemi zawsze myślę o tobie.



SKOK ORBITALNY STUDENTA COLUMBII

PRÓBĄ USTANOWIENIA NOWEGO REKORDU


Naturalnie, uniwersytet jest dumny” stwierdził dziekan Schlobin, ale



SPOTKANIE AMBASADORA STRAGE Z SEKRETARZEM GENERALNYM


Strageański ambasador, Daltmar Stango i konsul, Orar Bogarthy, rozpoczęli drugi dzień rozmów z sekretarzem generalnym Walfordem. Mówi się o sporych szansach na przełamanie impasu w negocjowaniu umowy handlowej. Jak dotąd prasa



DELFINY ZACHODNIEGO WYBRZEŻA

ŻĄDAJĄ ODSZKODOWAŃ

OSIEDLE A-l GOTOWE DO MONTAŻU



BAKIN M’BAWA ZNOWU PRZEPOWIADA KONIEC ŚWIATA


Patrzę, jak statki nadlatują,

Sączę piwo i na muzykę mam chęć.

Spakowałaś walizki i zniknęłaś,

A ja czuję się jak P-I-E-K-Ł-O 5.



RADYKALNA SEKTA KOŚCIOŁA

NATURALNEGO ŻYCIA

PODEJRZANA O PODŁOŻENIE BOMBY

W BANKU SPERMOVA



PROCES O PRZYWRÓCENIE UPRZEDNIEJ OSOBOWOŚCI


W oparciu o wyrok sądu okręgowego, przedstawiciele Menningera dokonali



KOMPUTER BANKU NOWEJ SZKOCJI OSKARŻONY

O DEFRAUDACJĘ W AFERZE OBLIGACYJNEJ


Więc siedzę tutaj i cierpię.

A wkrótce wirując runę.

Jeżeli chcesz porozmawiać

To P-I-E-K-Ł-O 5 wykręć numer.


nienawidzę on wciąż gdzieś istnieje i nie ma takiej siły która uchroni go przede mną długo trwało zanim poznałem sposób ale wkrótce będę gotów jestem gotów osiem dni i gdybym wtedy wiedział to co teraz już by go nie było mnie by nie było spalony? spalony mówią? nigdy więcej wśród żużlostosów, by ścigać pełzające rury i miażdżyć je dla ich soczystości? ale i tym powietrzem oddycham i tylko zębate i proste błyskawice trzymają mnie tutaj znam już drogę poza nie i drzewa za murem wizje miast wznoszonych przez niższe istoty znam drogi i znam postacie czekać splątane myśli niższych istot mówią mi to czego potrzebuję ktoś przyjdzie któregoś dnia kto będzie wiedział o kimś który nie jest jak inni którzy wciąż istnieją odejdę w to miejsce gdzie istnieje osiem dni umarłem trochę on umrze całkiem nic nie uchroni go przede mną na zawsze najpierw będę mówił teraz kiedy wiem o tym słowa jak pełzające stwory zgnieść je i smakować soczystość uderzyć teraz i patrzeć jak cofają się niższe istoty teraz kiedy je znam użyję ich słów żeby mu powiedzieć dlaczego będę kulą i potoczę się ha! niższe istoty! nienawiść będę o niej mówił kiedy powiem o niej wtedy osiem dni płonąc nienawiścią





Dawno temu, gdy Nayenezgani i jego brat wciąż zabijali potwory, na jakie Lud natrafił w nowym świecie, istniały takie — jak na przykład Nieskończony Wąż — które, z różnych powodów, oszczędzili. Jednak nawet one były do pewnego stopnia ujarzmione i uznane za nieuniknione zło. Świat stawał się z wolna bezpieczniejszym miejscem, choć wiele ich jeszcze pozostało.

Była, na przykład, Tse’Naga’Hai, Wędrowna Skała, która toczyła się za swymi ofiarami, miażdżyła je i pożerała. Nayenezgani szukał jej na tęczy i zakrzywionej błyskawicy. Brat poradził mu, by wziął magiczne noże, więc miał ze sobą wszystkie osiem.

Gdy przybył do miejsca zwanego Betchil gai, wyjął dwa czarne noże, skrzyżował je i wbił w ziemię. Dalej wbił dwa błękitne noże, na krzyż. Jeszcze dalej skrzyżował dwa żółte noże i wbił w ziemię. W końcu wbił dwa noże z zębatymi ostrzami, także na krzyż.

Potem stanął w polu widzenia ogromnej skały.

Na co czekasz, Tse’Naga’Hai? — zapytał ją. — Czy nie ścigasz mojego rodzaju?

Nie porośnięty mchem głaz, do którego się zwracał, zadrżał trzeszcząc i zgrzytając. Ruszył wolno w jego stronę. Po krótkiej chwili nabrał rozpędu. Niemal zaskoczył go szybkością, z jaką się zbliżał. Nayenezgani odskoczył jednak i ruszył biegiem. Skała pędziła tuż za nim, była coraz bliżej.

Gdy dotarł do miejsca, gdzie wbił zębate noże, Nayenezgani przeskoczył nad nimi. Skała przetoczyła się po nich i spory jej kawał odpadł.

Nayenezgani uciekał dalej, przeskakując nad żółtymi nożami. Tse’Naga’Hai przetoczyła się i po nich; pojawiło się kolejne pęknięcie; odprysnęło więcej kawałków. Skała zataczała się z boku na bok i podążała nieregularnym torem. A kiedy Nayenezgani przeskoczył nad niebieskimi nożami, a skała uderzyła w nie i przeturlała się nad nimi, odpadły nowe kawałki. Była już wyraźnie mniejsza, choć jej szybkość wzrosła. Nayenezgani skoczył ponad czarnymi nożami. Kiedy usłyszał, jak skała zgrzyta o nie i trzaska, odwrócił się. To, co pozostało, było stosunkowo niedużym kamieniem. Zatrzymał się więc i ruszył ku niemu. Kamień skręcił natychmiast, zmieniając kierunek, by uniknąć spotkania. Nayenezgani ścigał go ku zachodowi, za rzekę San Juan. Tam wreszcie pochwycił; zdawało się, że z kamienia uszła wielka część życia i sprytu.

A teraz, Tse’Naga’Hai — powiedział — utraciłaś moc szkodzenia mi. Lecz masz pewne zalety, które zauważyłem już wcześniej. W przyszłości posłużysz do rozpalania ogni Dineh.

Uniósł to, co pozostało ze skały i zabrał ze sobą, by pokazać Pierwszej Kobiecie, która inaczej nigdy by nie uwierzyła w jego wyczyn.





W końcu wstał z westchnieniem. Podszedł do konsoli umocowanej obok platformy otoczonej lśniącymi prętami. Wcisnął klawisz „Wiadomości”. Ekran monitora ożył.

TELEFONOWAŁ EDWIN TEDDERS przeczytał, a dalej wczorajszą datę i godzinę — czas, gdy jego aparat przekazał sygnał do obozowiska w dziczy. Poniżej system wypisał kolejne sześć prób Edwina Teddersa, ostatnią zaledwie kilka godzin temu. Dalej wschodni kod i numer, a potem prośba o jak najszybszy kontakt, poprzedzona słowem PILNE.

Próbował sobie przypomnieć, czy zna jakiegoś Edwina Teddersa. Uznał jednak, że nie.

Wybrał numer i czekał.

Sygnał brzęczyka ucichł, ale ekran pozostał ciemny.

Słucham? — odezwał się dźwięczny, męski głos.

Tu William Czarny Koń Pieśniarz — przedstawił się. — Edwin Tedders prosił o kontakt.

Jedną chwileczkę — głos zabrzmiał wyżej i głośniej. — Zawołam go.

Dotknął turkusowego kolczyka i spokojnie patrzył na pusty ekran. Minuta zmieniła numer na zegarze. Potem następna...

Ekran zajaśniał nagle, ukazując pooraną zmarszczkami twarz mężczyzny o ciemnych włosach i jasnych oczach. Uśmiech sugerował raczej ulgę, niż radość.

Jestem Edwin Tedders — powiedział. — Cieszę się, że wreszcie udało nam się pana złapać. Może pan przeskoczyć tutaj? Natychmiast?

Może — spojrzał na błyszczącą klatkę po lewej stronie. — Ale o co chodzi?

Mogę wyjaśnić tylko osobiście. Niech pan przerzuci sterowanie. To ważne.

Dobrze. Już idę.

Przeszedł do platformy skokowej i uruchomił proces aktywacji. Urządzenie zaszumiało. Po prętach przesuwały się w górę strefy barw.

Gotów — oznajmił stając na płycie.

Spojrzawszy w dół widział, jak rozpływają się jego stopy.

Na moment świat pogrążył się w chaosie, potem myśli wróciły na miejsce. Stał w urządzeniu podobnym do swojego. Gdy podniósł głowę, zobaczył duży pokój urządzony w dawnym stylu: ciemna boazeria, ciężkie fotele obite skórą, chiński dywan, półki pełne oprawnych w skórę ksiąg, draperie, kominek, na którym płonęło prawdziwe drewno. Przy platformie stali dwaj ludzie: Tedders i niewysoki, jasnowłosy mężczyzna. Po głosie poznał, że to ten sam, z którym rozmawiał na początku.

Mój sekretarz, Mark Brandes — przedstawił go Tedders, gdy tylko zszedł do nich z platformy.

Odruchowo przycisnął raczej niż uścisnął mu dłoń, według dawnego obyczaju Ludu. Brandes chyba się zdziwił, ale Tedders już wskazywał fotele.

Niech pan siądzie, panie Pieśniarz.

Proszę mi mówić: Billy.

Jak chcesz, Billy. Napijesz się czegoś?

Chętnie.

Mam tu doskonałą brandy.

Świetnie.

Tedders spojrzał na Brandesa, który podszedł do barku i nalał dwa kieliszki.

Wczesna wiosna — zauważył Tedders.

Billy skinął głową i odebrał swój kieliszek.

Miałeś fascynującą karierę. Efekty hibernacji i dylatacji czasowej utrzymywały cię przy życiu, aż mogłeś skorzystać z postępów medycyny. Prawdziwy relikt historii, chociaż na to nie wyglądasz.

Billy łyknął brandy.

Świetny trunek — stwierdził.

Tak. Z dobrego rocznika. Ilu tropicieli można jeszcze spotkać w naszych czasach?

Billy zachichotał.

Kogo pan szuka? — spytał.

Tedders także parsknął śmiechem.

Najlepszego — odparł.

Co trzeba wytropić?

Niezupełnie o to chodzi.

Więc co?

Nie bardzo wiem, od czego zacząć...

Billy spojrzał przez okno na zalany księżycowym blaskiem trawnik. Wysoki mur przesłaniał horyzont.

Jestem asystentem sekretarza generalnego, Walforda — oznajmił wreszcie Tedders. — Jest tutaj, na górze. Są też ambasador i konsul Strage, Stango i Bogarthy. Co wiesz o Strageanach?

Spotkałem kilku tu i ówdzie.

Co o nich sądzisz?

Wzruszył ramionami.

Wysocy, silni, inteligentni... O co chodzi?

Czy chciałbyś, by jeden z nich został twoim przeciwnikiem?

Nie.

Dlaczego nie?

Mogą być bardzo groźni.

W jaki sposób?

Trudno ich powstrzymać. Są zmiennokształtni. Dysponują czymś w rodzaju świadomej kontroli nad własnym ciałem. Potrafią przemieszczać organy. Potrafią...

Przenikać ściany?

Billy pokręcił głową.

Nic o tym nie wiem. Owszem, słyszałem, ale nigdy...

To prawda. Mają system szkolenia, który wyzwala u niektórych tę umiejętność. Półreligijny, bardzo ciężki, trwa lata, nie zawsze skutkuje. Ale czasem udaje im się wyszkolić niezwykłych adeptów.

Wie pan więcej ode mnie.

Tak.

Więc po co pan mnie pyta?

Ktoś z nich tutaj leci. Jest płci żeńskiej.

Billy wzruszył ramionami.

Żyje ich tu parę tysięcy. Siedzą na Ziemi od lat.

Tedders łyknął alkoholu.

Wszyscy są normalni. Mówię o kimś ze specjalnym przeszkoleniem.

I co?

Przybywa, by zabić sekretarza generalnego.

Billy powąchał swoją brandy.

Dobrze, że jesteście uprzedzeni — stwierdził po chwili. — I możecie przygotować ludzi z ochrony.

To nie wystarczy.

Przez całą konwersację Tedders usiłował spojrzeć rozmówcy w oczy. A teraz Billy popatrzył wprost na niego. Ucieszony drobnym zwycięstwem nie pojmował, że gość wątpi w prawdę jego słów.

Dlaczego nie?

Nie są przeszkoleni do walki ze strageańskimi adeptami — wyjaśnił. — Zadanie może przekroczyć ich możliwości.

Billy potrząsnął głową.

Nie rozumiem, czemu mi pan o tym opowiada.

Komputer podał twoje nazwisko.

W odpowiedzi na co?

Szukaliśmy kogoś, kto mógłby ją zatrzymać.

Billy dopił brandy i odstawił kieliszek.

W takim razie potrzebny wam jest nowy programista albo ktoś taki. Z pewnością jest masa ludzi, którzy więcej ode mnie wiedzą o strageańskich adeptach.

Jesteś ekspertem w tropieniu i chwytaniu egzotycznych form życia. Robiłeś to prawie od urodzenia. Praktycznie biorąc, w pojedynkę zaopatrzyłeś cały Instytut Życia Kosmicznego. Ponadto...

Billy machnął ręką.

Wystarczy — oznajmił. — Obca, o której pan mówił, jest istotą inteligentną. Sporą część życia poświęciłem na tropienie zwierząt; z całą pewnością egzotycznych, czasem bardzo sprytnych i z niezwykłymi formami zachowań, ale jednak zwierząt, a nie stworzeń zdolnych do świadomego planowania.

Kot...

...Dlatego nie sądzę, by moje doświadczenia były przydatne w danej sytuacji — zakończył.

Tedders pokiwał głową.

Może tak, a może i nie — stwierdził w końcu. — Ale w takich sprawach powinniśmy mieć pewność. Czy zechcesz porozmawiać z przedstawicielami Strage, którzy przebywają tutaj? Lepiej ode mnie potrafią wszystko wytłumaczyć.

Pewnie. Porozmawiać mogę z każdym.

Tedders wychylił swój kieliszek i wstał.

Wypijesz jeszcze jedną brandy?

Chętnie.

Nalał.

Wrócę za kilka minut — powiedział, przeszedł na prawo i opuścił pokój.

Billy odstawił naczynie i wstał. Przespacerował się po pokoju, przejrzał tytuły książek stojących na półkach, dotknął ich grzbietów, wciągnął nosem powietrze. Zmieszany z zapachem starej skóry lekki, odrobinę cierpki aromat, którego wcześniej nie umiał zidentyfikować, ponownie uderzył go w nozdrza. Czuł taki zapach, gdy spotykał Stragean, dawniej, w innych miejscach. Muszą przebywać w budynku już przez dłuższy czas, uznał, albo całkiem niedawno odwiedzili ten pokój, znacząc go swą obecnością. Pamiętał ich jako humanoidów ponad dwumetrowego wzrostu, ciemnoskórych, z wyjątkiem srebrzystych twarzy, szyi i piersi; płaskogłowe istoty o wąskich klatkach piersiowych i szerokich ramionach, z przypominającymi kołnierze naroślami, służącymi za czujniki dźwięku o niewielkich, płonących dziko oczach — wąskich, na ogół żółtych, choć czasem barwy cynamonu lub bursztynu. Bezwłosi, pełni owadziej gracji, poruszali się cicho i mówili językiem, kojarzącym mu się odlegle z greckim, którego także nie rozumiał.

To język, uznał, odróżnia istoty myślące od zwierząt. Przede wszystkim język.

Kot...?

Podszedł do okna i spojrzał na trawnik. Trudno tu dotrzeć unikając wykrycia, pomyślał. Wystarczą najprostsze zabezpieczenia. A w takim miejscu jest ich mnóstwo. Ale ona może przybrać niemal dowolną postać, może tu wejść w jakiejś nie budzącej podejrzeń formie...

A właściwie po co ma się przekradać? Przecież tego właśnie będą oczekiwać. Gdy obrońcy skoncentrują się na czymś wymyślnym, można porwać jakiś wóz pancerny, przetoczyć się przez trawnik, rozbić ścianę, wyskoczyć i strzelać do wszystkiego, co się rusza.

Otrząsnął się i odwrócił. To nie jego problem. Musi być mnóstwo ludzi, którzy lepiej od niego potrafią rozszyfrować plany obcej. Niezależnie od opinii komputera.

Wrócił na fotel i podniósł kieliszek. Czyjeś kroki zbliżały się z kierunku, w którym odszedł Tedders. Kroki i ciche głosy, którym towarzyszyło lekkie dzwonienie w uszach. Mowa Stragean sięgała ultradźwięków ludzkiej skali i choć przy kontaktach z Ziemianami zwężali zakres, zawsze jednak zostawały jakieś pogłosy. Zbyt długa konwersacja ze Strageanami powodowała zwykle ból głowy. Wypił łyk brandy i odstawił kieliszek, gdy wyłonili się zza rogu.

Dwaj Strageanie nosili ciemnoniebieskie kilty i pasy skrzyżowane na piersiach jak bandoliery. Do pasów mieli umocowane ozdobne szpilki, może oznaki pełnionego urzędu. Między Teddersem a obcymi szedł drugi człowiek, niski i krępy, z pasmem ciemnych włosów wokół łysiny; oczy pod gęstymi brwiami lśniły jak nefryt; miał na sobie zielony szlafrok i pantofle. Billy rozpoznał sekretarza generalnego ONZ, Miltona Walforda.

Tedder przedstawił go Daltmarowi Stango i Orarowi Bogarthy’emu, potem Walfordowi. Wszyscy usiedli.

Powiedzą ci więcej o tej sprawie — oznajmił Tedders.

Billy skinął głową.

Strageanin znany jako Daltmar Stango wyrecytował, wpatrując się w pustkę przed sobą:

Sprawa ma związek z przylotem waszych ludzi do naszego świata, by na nim zamieszkać. Istnieje już spora enklawa Ziemian, podobnie jak nasza na waszej planecie. Ani tu, ani tam nie spowodowało to większych problemów. Teraz jednak, gdy moją misją jest negocjowanie warunków umów politycznych i handlowych, owe osiedla zmienią się prawdopodobnie w stałe placówki dyplomatyczne.

Przerwał na chwilę, jakby chciał ponownie zebrać myśli.

Na Strage działa niewielka sekta religijna — kontynuował — której członkowie wierzą, że jeśli Ziemianin tam umrze, jego esencja życiowa zanieczyści miejsce życia po życiu. Istnienie stałych placówek spowoduje, że będzie się to zdarzać coraz częściej. Zatem, są przeciwko jakimkolwiek układom z waszym światem i chcą, by ludzie wynieśli się z naszej planety.

Jak są liczni? — przerwał Billy.

To niewielka grupa. Najwyżej pięćdziesiąt do stu tysięcy członków. Ale nie ich liczebność jest ważna. Sekta przestrzega bardzo ostrych reguł i wielu z nich podejmuje surowy kurs szkolenia, który u poszczególnych osobników daje czasami niezwykłe efekty.

Tak słyszałem.

Jeden z takich osobników zdecydował się wkroczyć do akcji. Ma kosmolot i trzyma kurs na Ziemię. Uważa, że morderstwo dokonane na tak wysokim szczeblu utrudni rozmowy w dostatecznym stopniu, by nie doszło do zawarcia umowy... a to z kolei doprowadzi do usunięcia Ziemian z naszej planety.

Jak bliska jest prawdy?

W takich sprawach trudno przewidywać, ale zajście z pewnością opóźniłoby negocjacje.

I ma przybyć za parę dni?

Tak. Informację przekazali nam inni członkowie sekty, ale nie potrafili dokładniej określić terminu. Dowiedzieli się o wszystkich szczegółach dopiero po jej odlocie. Zawiadomili władze. Koniecznie chcieli udowodnić, że działa z własnej inicjatywy, a nie na rozkaz.

Kto to wie... — uśmiechnął się Billy.

Tak. W każdym razie, ponieważ informacja podróżuje szybciej niż statek, przesłano ostrzeżenie.

Musicie najlepiej wiedzieć, jak powstrzymać kogoś z waszego ludu.

Rzadko wynika taki problem — odparł Daltmar. — Ale typową metodą jest wysłanie za złoczyńcą zespołu podobnie uzdolnionych adeptów. Niestety...

Rozumiem.

Musimy radzić sobie z tym, co mamy do dyspozycji — mówił dalej obcy. — Wasi ludzie spróbują przechwycić ją w przestrzeni. Jednak symulacje dają im zaledwie dwadzieścia siedem procent szansy na sukces. Czy masz jakieś pomysły?

Kot?

Nie — stwierdził Billy. — Gdyby chodziło o niebezpieczne zwierzę, próbowałbym przestudiować je w jego własnym środowisku.

Nie ma na to sposobu ani czasu.

W takim razie nie wiem, co odpowiedzieć.

Walford wyjął z kieszeni szlafroka niewielki pakunek.

To jest chip. Zabierz go ze sobą i odtwórz w swojej maszynie — wyjaśnił. — Powie ci wszystko, co wiemy o tym osobniku i o innych, podobnych. To rzecz najbliższa studium warunków życiowych, jaką możemy ci dać.

Billy wstał i wziął paczkę.

Dobrze. Zabiorę to do domu i przejrzę. Może coś przyjdzie mi do głowy.

Walford i pozostali wstali z foteli. Billy podszedł do transportera, gdy odezwał się Strageanin zwany Orarem Bogarthym.

Pochodzisz z jednego z rdzennych ludów tego kontynentu? — zapytał.

Tak — Billy stanął, lecz nie obejrzał się.

Czy klejnoty w twoich małżowinach usznych mają szczególne znaczenie? Może religijne?

Billy roześmiał się.

Lubię je. To wszystko.

A ten w twoich włosach?

Billy dotknął kamienia, odwracając się powoli.

Ten? No cóż... wierzono, że chroni noszącego przed uderzeniem błyskawicy.

Działa?

Ten działa. Jak dotąd.

To ciekawe. Trafienie przez błyskawicę nie zdarza się chyba zbyt często. Dlaczego go nosisz?

Dla nas, Navajo, błyskawice mają specjalne znaczenie. Niszczą tabu. Deformują rzeczywistość. Nie są rzeczą, którą można lekceważyć.

Odwrócił się, postąpił o krok, wystukał ciąg liczb i wszedł do urządzenia. Gdy przeminął czynnik opóźnienia i jego ciało zaczęło się rozpływać, podniósł głowę, by spojrzeć na pozbawione wyrazu twarze ludzi i obcych.


Idąc od wzgórza do wzgórza,

przechodząc z miejsca na miejsce jak przechodzi wiatr,

bez tropów. Powinna istnieć pieśń o tym,

ale nigdy nie poznałem słów.

Więc śpiewam tę, którą sam stworzyłem:

Jestem jak tęcza, która zaczyna się tam

i kończy tutaj. Nie pozostawiam śladu

na ziemi, gdy łukiem podążam

stamtąd tutaj. Obym odszedł w pięknie.

Niech trwa przede mną, z tyłu, z góry i w dole,

na prawo i na lewo ode mnie.

Bez drgnienia przekraczam bramy nieba.





Nazywamy to Drogą Nieprzyjaciół, powiedział starzec, ale kiedy przyszli biali ludzie, nazwali to tańcem squaw... pewnie dlatego, że widzieli, jak tańczą go kobiety. Jeśli to o tobie mają śpiewać, otrzymujesz specjalne imię: imię wojownika. To święte imię, którego powinieneś używać tylko w czasie ceremonii; nie takie, które możesz wszystkim wyjawiać czy pozwolić, by cię nim wołano.

Wszystko zaczęło się, mówił, jeszcze wtedy, gdy Nayenezgani ochraniał Lud. Zabił całe stado potworów, które sprawiały nam kłopoty. Były tam Rogaty Potwór, Wielki Bóg, Potworny Skalny Orzeł, Wędrowna Skała i wiele innych. Właśnie dlatego zaczęto go nazywać Zabójcą Potworów. Jego czwartym potworem był Tropiący Niedźwiedź. Wyglądał raczej na lwa rozmiarów poduszkowca, niż na niedźwiedzia. Kiedy raz trafił na twój ślad, podążał nim i nie ustawał, dopóki cię nie znalazł i od razu nie zjadł na obiad.

Nayenezgani wyruszył za nim, wytropił tropiciela i pozwolił, by tamten wytropił jego. Ale kiedy niedźwiedź go znalazł, był gotów. Nie na darmo nazywali go Zabójcą Potworów. Gdy walka się skończyła, świat był o wiele bezpieczniejszy.

Ale mniej więcej w tym czasie wszystko to zaczęło go dręczyć. Cierpiał z powodu wszystkich zgładzonych nieprzyjaciół, a niedźwiedź był tylko kolejnym. Ich duchy ścigały go wszędzie i czyniły bardzo nieszczęśliwym. Stąd właśnie pochodzi słowo Anaa’ji, czyli Droga Nieprzyjaciół. Naayéé oznacza nieprzyjaciela albo coś naprawdę paskudnego, co cię prześladuje. Natomiast neezghani znaczy „pozbył się tego”. Zatem Anaa’ji jest chyba najlepszym określeniem. To ceremonia pozbycia się naprawdę poważnych kłopotów.





Krążył po pokoju. Ekran wciąż świecił — nie wyłączył zestawu, kiedy skończył przeglądanie chipu. Miał wrażenie, że ściany pochylają się ku niemu, że próbują go zgnieść. Wiatr śpiewał zmienną pieśń, którą niemal pojmował. Zatrzymywał się co chwilę, by obejrzeć pradawny, wyłupany z kamienia grot włóczni, stary kosz, fotografię dzikiej krainy pod niebem barwy indygo. Pogładził lufę wysokoenergetycznej strzelby, wziął broń w ręce, sprawdził i odwiesił na haki. W końcu odwrócił się na pięcie i wyszedł na zewnątrz, w noc.

Stał na pomoście otaczającym hogan. Patrzył w mrok. Spojrzał na niebo.

Nie mam słów... — zaczął, a część jego umysłu drwiła z drugiej części. Zawsze, uświadamiał sobie ten podział. Nie pamiętał już, kiedy nastąpiło to po raz pierwszy.

...A ty wymagasz odpowiedzi.

Nie był nawet pewien, do kogo się zwraca. W języku Navajo nie istniało słowo oznaczające „religię”. Nie był też pewien, że jego uczucia mieszczą się w tej właśnie kategorii. Kategorii? To słowo nie istniało, ponieważ za dawnych dni takie sprawy były nierozdzielnie związane z życiem człowieka. Nie wyróżniano szczególnej kategorii takich odczuć. Większość tych, których jeszcze znał, nawet dzisiaj uznawała to za normalne. Mimo to zmienili się. On również, choć wiedział, że jego przemiany były całkiem innego rzędu. „Zachowuje się, jakby nie miał krewnych” — to najgorsze, co jeden Navajo mógł powiedzieć o drugim. Wiedział, że do niego pasuje to określenie. Przepaść była głębsza, niż tylko długa nieobecność, małżeństwo, wszystko, co w życiu zrobił. Inni także wyjeżdżali, żenili się poza klanem, a jednak zawsze powracali. Dla niego jednak ten element życiowych doświadczeń był prawdą zarówno w sensie dosłownym, jak i duchowym. Nie miał krewnych. Część umysłu pragnęła takiej sytuacji. Inna część...

Popełniłem może wielkie zło — mówił dalej. — Jeśli zabrałem go z jego krainy, jak Lud został zabrany do Fort Sumner. Jeśli wyrwałem spośród jemu podobnych, których już nie ma. Jeśli pozostawiłem samego w obcym miejscu, niby jeńca wśród Utów. Wtedy popełniłem zło. Ale tylko przy założeniu jest on prawdziwą osobą.

Zbadał wzrokiem niebiosa.

Oby nią nie był — powiedział. — Oby wszystko to było tylko snem możliwości, nicością... która dręczyła mnie przez lata.

Okrążył hogan, spoglądając między drzewa.

Myślałem, że najlepiej nie wiedzieć... co może uczynić mnie tchórzem. A jednak podążałbym tą drogą do końca swych dni. Teraz...

Obok przeleciała sowa, pohukując cicho.

Zły omen, uznała część jego umysłu, gdyż sowa jest ptakiem śmierci i wrogich nam rzeczy.

Sowa, przyznała inna część. Sowy polują w nocy. Nic więcej z tego nie wynika.

Usłyszeliśmy się nawzajem — krzyknął za ptakiem. — Dowiem się, co uczyniłem i przekonam, co muszę zrobić.

Wrócił do środka i sięgnął między pajęczyny, gdzie trzymał klucz. Wziął go do ręki i przetarł. Przesunął końcem palca po piórze, jakby był to obiekt równie niezwykły, co grot włóczni. Potem, nagle, wrzucił do kieszeni. Przeszedł przez pokój i wyłączył monitor.

Odwrócił się, stanął między błyszczącymi prętami platformy skokowej, uruchomił układ sterujący i wystukał kod. Patrzył, jak różowieje i znika czerwony dywan Ganado.


Ciemność pomiędzy maleńkimi, ulicznymi latarniami i głosy świerszczy wokół platformy...

Wyszedł spod osłony i wciągnął w płuca wilgotne powietrze. Ogromne, pocięte cieniem drzewa; niezwykle obfita trawa porastająca wzgórza; ciężkie, niskie, monolityczne budynki, ciemne teraz, jeśli nie liczyć świateł przy wejściach, tworzących niewielkie groty, podkreślające tylko mrok nocy; ani jednego człowieka w polu widzenia. Przeszedł kawałek chodnikiem, przekroczył ulicę, wspiął się na zbocze. Byli tu strażnicy, ale unikał ich bez trudu. W Parku Balboa panowała cisza; jego atrakcje zamknięto dla publiczności aż do rana. Z wyższych punktów dostrzegał światła San Diego i reflektory pojazdów na trasach, lecz wydawały się odległe, jakby były elementem innego świata. Bezgłośnie przemykał od cienia do cienia. Wybrał publiczną platformę, której kiedyś chętnie używał przybywając w zwykłych, dziennych sprawach, gdy wolał spacer niż przeskok wprost do miejsca, z którym wiązały go interesy. Teraz to miejsce było, naturalnie, zamknięte, a platforma skokowa wyłączona na noc.

Szedł przez piętnaście minut, wspinał się na wzgórza i schodził w dół, coraz bliżej ogromnego, rozległego kompleksu budynków, będącego Instytutem Życia Kosmicznego. W miarę możliwości unikał ścieżek, parkingów i dróg. Zabłąkane podmuchy wiatru niosły mieszaninę zwierzęcych zapachów z zoo w San Diego. Czuł też duszny i ciężki aromat jakichś egzotycznych roślin. Wszystko to budziło wspomnienia innych niezwykłych stworzeń, innych miejsc. Pamiętał, jak w stożku ultradźwięków schwytał wullabree o drucianym futrze, twilpa w lodowej przepaści, cztery outany w wirze odorów...

Dostrzegł kompleks budynków IŻK i zatrzymał się. Przez długą chwilę stał nieruchomo, po prostu obserwując. Potem wolno okrążył teren instytutu, przystając co chwilę, by popatrzeć znowu.

Wreszcie dotarł do budynku obok niewielkiego parkingu, gdzie stał tylko jeden samochód. Przeszedł przez pusty plac i otworzył swym kluczem wejście dla pracowników. Wewnątrz poruszał się pewnie, bez światła. Kroczył korytarzami, potem wszedł na kilka stopni. Dotarł do kontrolki dyżurnego, którą pamiętał. Otworzył szyfrowy zamek i ukrył się w schowku ze sprzętem naprawczym. Czekał dwadzieścia minut, aż umundurowany staruszek przyczłapał, wsunął swój klucz w urządzenie alarmowe i poszedł dalej.

Wkrótce potem wyszedł z kryjówki i wkroczył do pierwszej hali. Niesamowity blask niektórych systemów życiowych klatek symulował naturalne cykle dzienne w ojczyznach ich mieszkańców; barwiły go dziwne składniki atmosfery lub odbicie meteorologicznych osobliwości, koniecznych dla życia niezwykłych stworzeń. Mijał dryfujące balony gazu, pełzające gałęzie koralu, oślizłe krzyże maltańskie, pulsujące kłody koloru wątroby, grzebieniaste falowęże, simoplex Belgarda burczący w swojej wikło-dziurze, pasiastego mertza, parę divectów, zwiniętego tendrona w kałuży amoniaku. Szypułkowe oczy wormsy marakye podążały za nim, jak owego dnia na wietrznym pustkowiu, kiedy niemal go pochwyciła. Nie zatrzymał się, by odpowiedzieć jej spojrzeniem, ani by popatrzeć na którekolwiek z innych, tak dobrze znanych stworzeń.

Przeszedł całą halę, opuścił ją, wkroczył do następnej. Bez przerwy towarzyszył mu cichy szum generatorów. Mimo całkowitej hermetyczności systemów życiowych, wyczuwał gdzieś niezwykłe zapachy. Nie zwracał uwagi na tabliczki; wiedział, co mówią. Okazy w drugiej hali były większe, groźniej wyglądające od tych, które minął w pierwszej. Tutaj patrzył na niektóre z uczuciem bliskim sentymentu. Mruczał coś w mowie Ludu. Wchodząc do trzeciej hali zaczął cicho nucić.

Zwolnił po kilku zaledwie krokach.

Głazy na powierzchni stopionych silikatów... Żadnej widzialnej bariery między tym sektorem a pozostałą częścią hali, jak w kilku innych, które mijał. Atmosfera równoważna...

Szedł coraz wolniej. Stanął.

Słaby, rozproszony blask oświetlał platformę. Zdawało mu się, że słyszy westchnienie.

Nucenie ucichło. Poczuł, jak zasycha mu w gardle.

Przybyłem — szepnął, po czym zbliżył się do okazu, podpisanego METAMORF TORGLINDU.

Piasek i skały. Żółć, szklisty połysk i pomarańcz. Żadnego ruchu.

Kocie...? — powiedział.

Podszedł bliżej i patrzył. Bez skutku. Nawet jego wzrok nie potrafił niczego zauważyć. Nie tylko z powodu oświetlenia.

Kocie?

Próbował sobie przypomnieć, w jaki sposób oryginalnie urządzono ten sektor. Tak. Ten głaz po lewej stronie...

Głaz drgnął w chwili, gdy Billy przypomniał sobie układ elementów środowiska. Przetoczył się na środek. Zmienił kształt, zaokrąglił się pokonując jakieś zagłębienie.

Jest coś, co muszę powiedzieć, czego muszę spróbować...

Wydłużył się, rozwinął parę kończyn, wsparł się na nich.

Zastanawiałem się... myślałem, czy naprawdę mógłbyś mnie zrozumieć, gdybym się starał... dostatecznie mocno.

Wypuścił jeszcze dwie kończyny w tylnej części, uformował masywną głowę i gruby, trójkątny ogon.

Jeśli poznajesz kogokolwiek, poznajesz mnie. To ja cię tu sprowadziłem. Usunięto z mego ciała blizny naszego starcia, ale z nikim nie stoczyłem takiej walki, jak z tobą.

Kontury głazu zafalowały. Stał się lśniący i gładki: węzeł naprężonych mięśni pod szklistą skórą. Pośrodku głowy otworzyło się pojedyncze, fasetowe oko.

Przyszedłem do ciebie. Muszę wiedzieć, czy masz świadomość. Przez pewien czas sądziłem, że to możliwe. Ale nigdy tego nie okazałeś. Teraz muszę wiedzieć. Czy w tej zwierzęcej głowie tkwi rozum?

Stwór przeciągnął się i odwrócił do niego tyłem.

Jeżeli potrafisz komunikować się z kimkolwiek, w dowolny sposób, niech to będę ja, teraz. To bardzo ważne.

Zwierzę przeszło na jego prawą stronę.

To nie zwykła ciekawość mnie sprowadziła. Daj znak swej inteligencji, jeśli ją posiadasz.

Kot spojrzał na niego przez zimny, nie mrugający klejnot pośrodku głowy. Potem odwrócił się znowu. Jego kolor ciemniał, aż osiągnął kres. Atramentowa, węglowa, absolutna czerń wypełniła kontury.

Cień przemknął w głąb sektora i zniknął.

W pewnym sensie jestem zadowolony — stwierdził wtedy. — Żegnaj, wspaniały przeciwniku.

Odwrócił się i ruszył z powrotem.

Billy Czarny Koń Pieśniarz. Człowiek z Ludu. Ostatni wojownik swojej rasy. Nie spieszyłeś się z wizytą.

Zatrzymał się. Stał w absolutnym bezruchu.

Tak. Słowa płyną wprost do twojej głowy. Potrafię wytwarzać dźwięki na podobieństwo ludzkiej mowy i wydawać je, jeśli zechcę. Jednak możemy porozumiewać się w sposób bardziej osobisty. Jesteśmy przecież bliżsi sobie niż przyjaciele, związani uczuciem głębszym niż sympatia.

Kot?

Zgadza się. Po prostu myśl. Usłyszę. Kot jest odpowiednim dla mnie imieniem: zwinna, niezależna istota, obca w swych uczuciach. Odczytuję tylko myśli, które zechcesz wyartykułować; nie cały umysł. Musisz mi powiedzieć, co chcesz, bym wiedział. Po co przyszedłeś?

By sprawdzić, czy jesteś tym, czym, jak teraz widzę, jesteś.

I to wszystko?

Martwiłem się, że może tak być. Dlaczego wcześniej nie nawiązałeś kontaktu?

Z początku nie potrafiłem. Moja rasa przekazuje jedynie obrazy — wizje polowania — innym, podobnym do nas. Lecz moc narastała we mnie powoli, gdy obserwowałem myśli tych, którzy przychodzili mnie oglądać w minionym półwieczu. Teraz wiem już więcej o twoim świecie i twojej rasie. Ale ty... ty jesteś inny niż pozostali.

Pod jakim względem?

Jesteś jak ja: drapieżnikiem.

Kocie! Dlaczego nie powiedziałeś komuś, gdy już wiedziałeś jak, że jesteś świadomą, inteligentną istotą?

Nauczyłem się wielu rzeczy. I czekałem.

Na co?

Poznałem nienawiść. I czekałem na szansę ucieczki, by tropić cię tak, jak ty mnie tropiłeś. Żeby cię zniszczyć.

Nie musiało do tego dojść. Przepraszam za ból, jaki ci sprawiłem. Teraz, kiedy już wiemy, kim jesteś, możemy ci go wynagrodzić.

Przez ten czas słonce mojego świata zmieniło się w Novą. Nie ma już planety ani nikogo z mojej rasy. Dostrzegłem to w umysłach ludzi obsługi. Jak zdołasz mi to zwrócić?

Nie zdołam.

Nauczyłem się nienawidzić. Nie znałem nienawiści, póki nie trafiłem w to miejsce. Drapieżnik nie czuje nienawiści do swej ofiary. Wilk na swój sposób kocha owcę. Ale ja nienawidzę ciebie, Billy Czarny Koniu Pieśniarzu za to, co mi zrobiłeś. Za to, że zmieniłeś mnie w rzecz. Takiego wyrafinowania nauczyłem się od twojej rasy. Od tego czasu żyłem tylko dla chwili, gdy będę mógł ci to powiedzieć. I działać.

Przykro mi. Porozmawiam z ludźmi, którzy zarządzają tym miejscem.

Nie odpowiem im. Uznają twoje twierdzenia za objaw szaleństwa.

Dlaczego?

Nie jest to moim życzeniem. Powiedziałem ci, czego chcę.

Zawrócił do miejsca, gdzie pola siłowe więziły czarne, większe od człowieka stworzenie, siedzące teraz i obserwujące go spokojnie.

Nie wierzę, by twoje życzenie zostało spełnione, ale chętnie ci pomogę w każdy inny sposób.

Widzę coś.

Nie rozumiem, o co ci chodzi.

Widzę, że chcesz czegoś ode mnie.

Teraz pojmuję, że nie jest to coś, co chciałbyś dla mnie zrobić.

Spróbuj.

Przybyłem, by się dowiedzieć, czy wyrządziłem ci krzywdę.

Wyrządziłeś.

Przekonać się, czy naprawdę jesteś inteligentny.

Jestem.

A w takim razie prosić o pomoc w powstrzymaniu politycznego zabójcy.

Nastąpiło coś w rodzaju śmiechu — głuchego, bez radości.

Opowiedz mi o tym.

Opisał całą sytuacje. Gdy skończył, nastąpiła długa chwila milczenia. Wreszcie:

Powiedzmy, że zlokalizuję tę istotę i uniemożliwię realizację planu. Co wtedy?

Oczywiście, odzyskasz wolność. Otrzymasz odszkodowanie, zapewne nagrodę, nowy dom. Może uda się znaleźć jakiś równoważny świat...

Ciemny kształt uniósł się, zmienił raz jeszcze, stał podobny do niedźwiedzia, dwunogi. Wysunął przednią łapę i dotknął nią pola siłowego. Snop iskier zasypał klatkę.

To, oznajmił Kot, jest wszystkim, co stoi między mną a tobą.

Tyle tylko masz mi do powiedzenia? Że kiedy możemy się komunikować, nie mamy o czym rozmawiać?

Czy pamiętasz ten długi tydzień, gdy mnie tropiłeś?

Tak.

Tylko przypadkiem zdołałeś mnie schwytać.

Możliwe.

Możliwe? Wiesz, że to prawda. Na końcu prawie cię dostałem.

Byłeś bliski.

Cale pięćdziesiąt lat przeżywałem te łowy. Powinienem wtedy zwyciężyć.

Uderzył o barierę pola, a iskry oświetliły kontur jego sylwetki. Billy nie drgnął. Po chwili Kot cofnął się i otrząsnął. Wydawał się teraz mniejszy, a jego ciało zwijało się opadając na ziemię.

Ofiarowałeś mi już wolność bez żadnych warunków, powiedział wreszcie.

Tak.

Nagroda i odszkodowanie, o których wspomniałeś, nic dla mnie nie znaczą.

Rozumiem.

Nie, nie rozumiesz.

Rozumiem, że nie pomożesz nam w tej sprawie. Trudno. Dobranoc.

Odwrócił się znowu.

Nie twierdziłem, że nie pomogę.

Gdy spojrzał, Kot był kołyszącym się, zakapturzonym, rogatym stworem, który go obserwował.

A co takiego twierdzisz, Kocie?

Pomogę wam... za pewną cenę.

Jaka jest ta cena?

Twoje życie.

Absurd.

Tak długo na to czekałem. To jedyna rzecz, jakiej pragnę.

Szaleńcza propozycja.

Moja jedyna propozycja. Możesz ją przyjąć lub odrzucić, jak chcesz.

Naprawdę sądzisz, że zdołasz powstrzymać strageańską adeptkę?

Jeśli przegram i ona mnie zniszczy, ty będziesz wolny i w sytuacji nie gorszej, niż przedtem. Ale ja nie przegram.

To nie do przyjęcia.

Znowu ten śmiech.

Billy Pieśniarz wyszedł z hali. Ścigał go śmiech. Miał zasięg w przybliżeniu ćwierć mili.



DYSK II


CIAŁO PRZYWÓDCY ZWIĄZKOWEGO

ODNALEZIONE NA ORBICIE


Spłonęłoby za kilka dni podczas wejścia w atmosferę



OSIEMNASTU OSKARŻONYCH W PROCESACH KSIĘŻYCOWYCH



HURAGAN W ZATOCE WSTRZYMANY



OFIARA EUTANAZJI WYZNAJE WSZYSTKO



WEZWANIE DLA OSÓB O ZDOLNOŚCIACH

PARANORMALNYCH


Dziś wczesnym rankiem biuro sekretarza generalnego ONZ poinformowało



...czuję się jak P-I-E-K-Ł-O 5!



KOŚCIÓŁ WZGLĘDNOŚCI CHRZEŚCIJAŃSKIEJ BRONI SIĘ


Czujniki wytrzymały, gdy statek wchodził w łuk. Instrumenty poinformowały, że przebicie systemu obrony nie będzie zbyt trudne. Przez pół minuty medytowała o ogniu i wodzie — ich widocznie niestałe kształty symbolizowały płomień zmienności. Wizualizowała strumień ku pradawnym formom



POWÓDŹ W TUNELU LOS ANGELES — PHOENIX

WODA NIOSŁA MĘŻCZYZNĘ PRZEZ DWIE MILE


Twoje konie znowu należą do ciebie, wnuku mój — mówi, siadając obok mnie.

Twoje owce znowu należą do ciebie, wnuku mój — mówi, siadając obok mnie.

Wszystkie twoje przedmioty znowu należą do ciebie, wnuku mój — mówi, siadając obok mnie.

Twój kraj znowu należy do ciebie, wnuku mój — mówi, siadając obok mnie.

Twoje źródła i strumienie znowu należą do ciebie, wnuku mój — mówi, siadając obok mnie.

Twoje górskie pasma znowu należą do ciebie, wnuku mój — mówi, siadając obok mnie.





Błogosławionym znowu się stało, błogosławionym znowu się stało,

Błogosławionym znowu się stało, błogosławionym znowu się stało!





Przekroczył strugę zastygłej lawy. Za jego dni każdy wiedział, że to zakrzepła krew Yeitso, potwora zabitego przez Nayenezgani. Potem szedł dalej w górę, po stokach Mount Taylor. Dzisiaj kryła szczyt w szerokim, falującym morzu mgły. Gryzący wiatr setkami dłoni szarpał za ubranie — czarny wiatr północy. Potrzebował świętego miejsca dla swoich myśli, jakie chciał przeanalizować tego szarego dnia. Minął już prawie wiek od ostatniej wizyty na Mount Taylor, lecz natura pozwoliła górze przetrwać te lata bez zmian.

Wyżej...

Kocie mój, chindi... Zawsze cię mam za plecami...

W górę; jego włosy lśniące od niedawnego mycia szamponem z korzeni juki...

...Wszystko, co przeminęło, teraz koncentruje się w tobie.

Wyżej, w mgłę. Wiatr kona nagle, kamienie ciemne i śliskie...

...Jak stanę przeciwko tobie?

...Góro utrzymywana przy ziemi wielkim, kamiennym nożem, przebijającym cię od szczytu do samych stóp, kobieca góro, widziałaś już wszystko wśród Ludu. Ale czy znasz te dziwniejsze gwiazdy, które ja oglądałem? Opowiem ci o nich...

Wspinaczka była powolna; mgła napierała na niego i zwilżała ubranie, aż lepiło się do skóry. Śpiewał idąc; zatrzymywał się w kilku miejscach, gdyż był to dom Turkusowego Chłopca i Żółtej Dziewczyny Kukurydzy, a w niektórych wersjach opowieści tu właśnie narodziła się Zmienna Kobieta.

...Zagubiłem się wśród błyszczących gwiazd.

Wyminął grupę kamiennych postaci, które za welonem mgły zdawały się pochylać przed nim głowy. Ulotna biel przywodziła pamięć owiec matki, które pasał jako mały chłopak. We wspomnieniach, po wyczerpaniu zapasów podążał za nimi ze starego, zimowego hoganu do wysoko położonego, letniego obozu, gdzie posiłki szykowano i zjadano pod gołym niebem, a kobiety rozstawiały krosna między drzewami. Jego wuj, pieśniarz, zbierał zioła i suszył je w słońcu. Starzec przechowywał amulety na Kobiecą Drogę Strzału, drogę pieśni trwającą pięć nocy. Śpiewał też podczas pięciu nocy Drogi Błogosławieństwa i znał pomniejsze ceremonie Drogi Strzału, podobnie jak pięć nocy Drogi Zła. I znał Drogę Odrodzenia każdego żywego stworzenia.

Kiedy nadeszła wieść, że rządowi inspektorzy czekają przy zagrodach, duch radości zaczął krążyć między obozami, niby garbaty flecista. Złożono obóz; brzęczały dzwonki, gdy zwierzęta pędzono w dół, z gór do zagród. Same zagrody cuchnęły siarką, a wszędzie, także z butów, unosił się odór owczego łajna. To była brudna, powolna robota: owce wpędzano do zagród, gdzie je liczono, ustawiano i sprawdzano, są wolne od pasożytów i chorób. Powietrze pełne było kurzu wzbijanego przez nogi biegnących zwierząt. Wkrótce ich stada okrywały zbocza wzgórz niby opadłe chmury, wśród których krążą szczekające psy.

W miarę, jak mijał dzień, świąteczna atmosfera wchłaniała odór i hałas. W powietrzu unosił się zapach pieczonej baraniny, placków i kawy, zmieszany z aromatem sosnowego dymu. Coraz częściej rozlegały się śmiechy. Zbierano zakłady. Słychać było piosenki. Tu czy tam trwały wyścigi jeźdźców, walki kogutów...

Postępowała praca i coraz lepiej prezentowały się stroje. Kobieta, która doglądając owiec nosiła wełnianą opończę i słoneczną parasolkę, teraz miała na sobie potrójną spódnicę, satynową koszulę, welwetową kurtkę ze srebrnymi rogami kołnierza i srebrnymi guzikami, biegnącymi wzdłuż szwu od ramienia po nadgarstek, srebrne klamerki, ciężki, zdobiony turkusami naszyjnik z kwiatów dyni. Mężczyźni występowali w aksamitnych koszulach ze srebrnymi guzikami, ze srebrno-turkusowymi wstęgami na czarnych kapeluszach, w zielonych i niebieskich bransoletach, pierścieniach, naszyjnikach — wszyscy mężczyźni, z Pilot Mountain, Morinci, Kingman, Royston. Trwały tańce, powtarzano żarty, choć nie opowieści o rzeczach nadprzyrodzonych, gdyż węże i błyskawica ciągle czuwały. Pamiętał swój pierwszy taniec squaw, który odbył się przy takiej właśnie okazji. Nie miał niczego, czym mógłby zapłacić, więc tańczył i tańczył przez większą część nocy, nasłuchując dziewczęcego śmiechu; w końcu poruszał się jak śpiący, aż — może nieprzypadkowo — nadarzyła się okazja. Wtedy uciekł.

A teraz...

Tego lata odwiedził nowoczesne zagrody. Spreparowane genetycznie zwierzęta były niewrażliwe na większość dawnych schorzeń. Mimo to jakieś pasożyty mogły sprawiać kłopoty. Owce przebiegały przez pospiesznie ustawiony, lekki tunel; komputer je liczył, potem wbiegały za ogrodzenia fal ultrakrótkich, emitowanych przez maleńkie aparaty, rzucone od niechcenia na ziemię. Posiłki przygotowywano na ogół w szybkich i efektywnych, choć może nieco staromodnych, przenośnych kuchenkach mikrofalowych. Muzyka była odtwarzana z chipów albo nadawana przez satelity. Nie rozpoznawał większości tańców. Rzadko dostrzegał tradycyjne stroje czy ludzi, którzy robiliby coś we właściwy sposób. Niewiele koni. A jakiś młodzik naprawdę podszedł do niego i zapytał o imię...

Góro przybita do ziemi ogromnym kamiennym nożem, przekłuta od szczytu do podstawy ostrzem zdobionym turkusami barwy południa, kobieca góro, na twoim szczycie turkusowa misa, a w niej dwa jaja drozda okryte świętą koźlą skórą; orle pióra na twej głowie. Widziałaś już wszystko wśród Ludu. Jeśli jednak człowiek zobaczy zbyt wiele zmian, może to skrzywdzić jego ducha. Ja widziałem wiele...

Wspinał się coraz jaśniejszą ścieżką, poprzez budowle ciemnych chmur, tęczy i kryształu. Gdy wkroczył na wysokie zbocza, w jasność pod nieprzesłoniętym słońcem, było tak, jakby stanął na wyspie pośród spienionego morza. We wszystkich kierunkach pierzasta biel przesłaniała ziemię. Spojrzał kolejno ku każdemu z rogów świata i zaśpiewał, składając ofiary z kukurydzianej mąki i pyłku. Potem usiadł, otworzył sakwę z nieuszkodzonej skóry jelenia i wyjął pewne przedmioty. Przez długą chwilę myślał o sprawach, które na powrót odżyły w pamięci...

Ta linia chmur... tak podobna do zagiętego, ziemnego ołtarza. Na jego szczycie kępa grzybów. Noc. Zjadł gorzkie ziele i słuchał pieśni i bębnów. Przekazywano sobie grzechotkę i wachlarz z piór. Przed oddaniem regaliów każdy z uczestników rytuału śpiewał cztery pieśni. Zanim przyszła jego kolej, odczuwał już straszliwe znużenie. John Rave powiedział kiedyś, że to efekt peyotlu. Czuł suchość i ucisk w gardle. Nie wiedział, które z tych reakcji są duchowe, a które fizjologiczne.

W jego życiu trwał właśnie wyjątkowo niezwykły okres. Wyjechał na studia. Dawne życie nie wydawało się już właściwe, ale nowe także nie. Pojmował, czemu Kościół Rdzennej Ameryki trafia do wielu, którzy żyją w poczuciu zawieszenia pomiędzy dwoma światami. Ale uczęszczał także na wykłady z antropologii i czuł, jak wąskie ostrze obcości — niby klinga noża — już teraz, po kilku zaledwie tygodniach Drogi Peyotlu, wsuwa się pomiędzy niego a doświadczane zjawiska. Jaskrawe, kolorowe halucynacje bywały fascynujące, lecz on i jego pragnienie stali z boku.

Ta noc jednak różniła się od innych.

Poczuł to, przekazując grzechotkę i wachlarz, a gdy podniósł głowę zobaczył, jak tworzy się tęcza. Wydawała się tu całkiem właściwa. Obserwował ją z zaciekawieniem. Sprawiała wrażenie równocześnie dalekiej i bardzo bliskiej. Dostrzegł, że coś się na niej poruszyło. Dwie postaci — znał je — szły po łuku, niby przęsłem ogromnego mostu. Zatrzymały się i popatrzyły na niego. To były Wojownicze Bliźnięta: Tobadzischini, Zrodzony-z-Wody, i Nayenezgani, Zabójca Potworów. Przez długi czas tylko patrzyli, aż wreszcie pomyślał, że może to jemu tak się przyglądają. Nagłe poruszenie uświadomiło mu, że na lewym ramieniu siedzi wielki, czarny ptak: kruk. Pod tęczą przebiegł kojot. Nayenezgani założył na cięciwę błyskawicę i uniósł łuk, lecz brat położył mu dłoń na ramieniu i zmusił do opuszczenia broni.

Kiedy znów spojrzał w lewo, kruk zniknął. Spojrzał przed siebie... tęcza malała, bladła...

Następnego dnia był słaby i dużo pił. Procesy myślowe wlokły się straszliwie wolno. Ale wizja zachowała ważność. Im bardziej się nad nią zastanawiał, tym bardziej go zdumiewała. Czy to w kruka mierzył Nayenezgani, czy w niego? Czy ptak osłaniał go przed Wojowniczymi Bliźniętami? A może to bracia próbowali chronić go przed krukiem?

W świetle niedawnych wykładów z antropologii, cała sprawa była jeszcze bardziej złożona. Kruk, jako postać demoniczna, pojawiał się w pewnych legendach Ludu, szczególnie w okolicach Navajo Mountain, Mostu Tęczy i Kanioniu Piute. Ale przecież nie zawsze tak było, choć nikt z żyjących nie sięgał pamięcią do dni, gdy wszystko wyglądało inaczej.

Kruk był ważnym bóstwem dla ludu Tlingit-Haida, na północno-zachodnim wybrzeżu Pacyfiku, a plemię to używało języka z grupy athabaskańskiej. Navajo i ich krewniacy, Apacze, także mówili językiem athabaskańskim, jako jedyni poza obszarem północno-zachodnim. Bardzo dawno temu nastąpiła migracja, która doprowadziła Lud w kaniony i kotliny Arizony, Utah, Colorado, Nowego Meksyku. Oddawali wtedy cześć myśliwskim bóstwom, takim jak Kruk, Górski Lew i Wilk, towarzyszącym im w długiej wędrówce na południe. Lud jednak osiedlił się i zmienił obyczaje. Navajo żyli w ścisłym związku z konkretnym terytorium. Uczyli się rolnictwa od Zuni i Pueblo, tkactwa od Hopi, a później hodowli owiec od Hiszpanów. A gdy obyczaje uległy przemianie, bogowie dawnych dni odeszli w mrok. Kruk — Czarny Bóg, jak go nazywano — stoczył nawet nierozstrzygnięty pojedynek z Nayenezgani, pomiędzy San Francisco Peaks a Navajo Mountain. Dlatego Kruk był postacią z odległej przeszłości, czczony wtedy, gdy Navajo byli bardziej narodem łowców, niż pasterzy, farmerów, tkaczy i kowali.

Droga Peyotlu, jak wiedział, była jeszcze młodsza, poznana u Utów. A w pewien sposób była nowa także dla tych, co zaginęli, choć mogła poruszać jakieś historyczne struny. Wierzono, że krzyżujące się linie na ziemi za ołtarzem to odciski stóp Chrystusa. On sam sądził raczej, że to ogromne ślady ptaka. Wiedział, że nigdy już nie wróci do hoganu Peyotlu, gdyż ta droga nie była jego drogą, choć posłużyła, by przekazać ważną wiadomość. Na dobre czy złe, został naznaczony łowcą.

Ukończy szkołę i nauczy się pieśni, które zechce mu przekazać wuj. Nie wiadomo skąd, ale czuł pewność, że jedno i drugie okaże się ważne w łowach, które kiedyś przeprowadzi. Szanując stare obyczaje pozna nowe — najstarsze i najnowsze — i nie ma w tym sprzeczności, ponieważ Navajo jest jednym z najlepiej adaptujących się stworzeń na Ziemi. Hopi, żyjący niedaleko, tańczyli i modlili się o deszcz. Jego rodacy nie. Woleli trwać w harmonii ze środowiskiem, niż je kontrolować. Pueblo, Zuni i Hopi mieszkali stłoczeni razem, jak bellicanos w swoich blokach. Jego rodacy nie. Żyli z dala od siebie, a rodziny same dbały o swoje potrzeby. Inne szczepy do własnych języków włączały słowa bellicano, będące nazwami nowych rzeczy. Mowa Navajo nawet w dwudziestym wieku ewoluowała, by opisywać zmieniające się czasy. Ponad dwieście nowych słów określało części silnika spalinowego. Uczyli się od Anglików, Hiszpanów, Pueblo, Hopi i Zuni. Płynęli, adaptowali się, a jednak pozostawali sobą. Nie bez powodu uważali się za potomków Zmiennej Kobiety.

Tak, pozna to, co stare i to, co nowe, powiedział sobie. A Czarny Bóg będzie mu towarzyszył w łowach.

Tak się stało. Jednak nie liczył na tak wiele zmian wśród Ludu, w tym zdeformowanym czasie swej nieobecności. Pozostali Ludem, różnym od wszystkich innych. Lecz dla nich tempo przemian było inne, niż dla niego.

Rozumiał teraz, patrząc na świat ze szczytu Mount Taylor, że Czarny Bóg, który go wybrał, dotrzymał obietnicy. Uczynił go największym łowcą tej ery. Lecz teraz wycofał się, a jego czas minął. To zbyt wiele wysiłku dla pojedynczego człowieka, by dostosowywać się wciąż na nowo. Lud jako całość był tworem organicznym i miał dość czasu na powolną adaptację. Niech tak będzie. Jego schemat został już wykreślony. Może dobrze byłoby opuścić go teraz, wśród piękna, i umrzeć jak legenda, którą się stał.

Rozpoczął górską pieśń tego miejsca. Staccato słów spłynęło na jego świat.

Dzień trwał, a chmury w dole stały się kolorowym dymem. Coś przeleciało nad głową, wydając pojedynczy, chrapliwy dźwięk. Później znalazł w pobliżu czarne pióro. Dodając je do swojego jish w sakwie z nieuszkodzonej skóry jelenia, rozmyślał nad wieloznacznością tego znaku. Czerń, kolor północy. W tamtą stronę podążają dusze tych, którzy odeszli. Czarna północ, skąd powraca chindi wraz ze wszelkim złem. Czerń to północ, to śmierć. Ale Kruk też mógł rzucić czarne pióro, przesłać mu je. A co by to oznaczało?

Nieważne... Choć nie potrafił odczytać całej głębi znaczeń, dobrze widział to, co na powierzchni. Palcem wskazującym nakreślił kręgi na ziemi, potem otrzepał ręce. Tak. Wiedział.

Mimo to wciąż siedział na tej wyspie na niebie, a dzień płynął wolno w stronę południa. Wreszcie nadeszło wezwanie, którego oczekiwał. Wiedział, że to Edwin Tedders, zanim jeszcze usłyszał głos.

Billy, robimy się tu trochę nerwowi. Przejrzałeś dane?

Tak.

Masz jakiś pomysł?

Tak.

Możesz tu zaraz przeskoczyć?

Nie. Nigdzie w okolicy nie ma platformy.

To przejedź do jakiejś! Musimy wiedzieć, a nie chcę o tym mówić przez telefon.

Nie mogę — odparł.

Dlaczego?

Ta dama, o którą chodzi, wśród swych cnót może też posiadać zdolność czytania tego, co ludzie mają w głowie. Nie chcę, żeby się czegoś od was dowiedziała.

Zaczekaj trochę. Zadzwonię jeszcze.

Po chwili nadeszło kolejne wezwanie.

W porządku. To trudna sytuacja. Posłuchaj, cel będzie obok platformy, o jeden skok od miejsca, którego nikt tutaj nie zna. Zostanie wysadzona natychmiast po przeskoku.

Jeśli zdoła trafić w jego wnętrze...

Może tak, a może nie. Ściągamy też ludzi psi.

Nie ma ich tak wielu i nie są do końca przewidywalni. Zgadza się?

Jest paru bardzo dobrych. I niektórzy są już tutaj.

Trafili na coś?

Jeszcze nie. A teraz do rzeczy. Co planujesz? Czy możesz to przekazać w sposób tak ogólny, żebyśmy mieli jakieś pojęcie, ale nie znali szczegółów, które mogłaby wykorzystać?

Nie.

Chwila ciszy.

Chryste! Musimy coś wiedzieć, Billy! Bo będziemy potykać się o siebie.

Nie będziecie nawet wiedzieć, czy jestem w pobliżu.

Ale będziesz?

Żadnych szczegółów, pamiętasz? Nawet wasi psi mogą wyciągnąć je od ciebie... a potem ona od nich, jeśli ciebie przeoczy.

Jeśli będziesz na terenie, psi bez trudu dowiedzą się wszystkiego od ciebie.

Nie sądzę. Ludy prymitywne potrafią czasem blokować telepatów. Widziałem to na innych światach. Znowu jestem prymitywny.

No dobrze. Kiedy weźmiesz się do roboty?

Billy spojrzał na chylące się ku zachodowi słońce.

Wkrótce — zapewnił.

Nie możesz ogólnie powiedzieć, co zrobisz?

Powstrzymamy ją.

Wszedłeś do rodziny królewskiej czy zostałeś wydawcą? A może złapałeś tasiemca? Co to za „my”? Musimy wiedzieć, czy wciągasz do sprawy innych ludzi.

Nie wciągam do sprawy innych ludzi.

Billy, nie podoba mi się to...

Mnie też nie, ale będzie zrobione. Od tej chwili nie będziesz mógł się ze mną skontaktować.

Więc do widzenia... To wszystko. Powodzenia.

Do zobaczenia.

Spojrzał na biały wschód, błękitne południe, żółty zachód i czarną północ; pożegnał je także, podobnie jak Święty Lud góry. A potem ruszył zboczem, z jednego świata do innego.


Irokez cię wezwał

Istoto bez Twarzy.

Wyruszam sprawdzić, czy to prawda,

wielki Niszczycielu,

który krąży wokół i grozi

włócznią i wzniesionym toporem.

Stawiam stopy wraz z pyłkiem,

Gdy idę.

I dłonie kładę

wraz z pyłkiem.

Z pyłkiem poruszam głową.

Moje stopy, dłonie, moje ciało

stały się pyłkiem,

i mój umysł, i nawet głos.

Trop jest piękny.

Moja ziemia i mój dom są piękne.

Aqalani, Dinetah,

Mój duch wędruje wśród was.

Idę na spotkanie z Pozbawionym Twarzy.

Obym szedł nie odczuwając bólu.

Obym szedł otoczony pięknem.

Wszystko kończy się pięknem.

Nie powrócę.

Bądź spokojny.





Ann Axtell Morris i jej mąż, archeolog imieniem Earl, przekazali opowieść o dwóch franciszkanach, ojcach Fintanie i Anzelmie, którzy w roku 1909 dotarli do Lu-ka-chu-kai, miejsca, gdzie rośnie biała trzcina. Tam, na południe od Czterech Rogów, w dzikich bezdrożach gór, wypoczywali pewnego wieczoru, a ich przewodnik Navajo wybrał się na spacer. Powrócił z dużym, ozdobnym, ceramicznym dzbanem. Ojciec Fintan, który znał się trochę na indiańskim garncarstwie, rozpoznał unikalny charakter przedmiotu i spytał, skąd pochodzi. Przewodnik nie odpowiedział. Zdradził tylko, że przyniósł dzban z opuszczonego miasta Anasazi, Pradawnych, gdzie stoi wiele domów i wysoka wieża. I gdzie wiele takich dzbanów, niektóre wciąż napełnione kukurydzą, leży obok koców, sandałów i narzędzi. Pożyczył tylko naczynie, by im pokazać, ale musi je oddać, ponieważ pewnego dnia właściciele mogą powrócić. Ale gdzie leży to miasto? Navajo pokręcił głową. Odszedł, zabierając dzban. Pół godziny później był z powrotem. Zakonnicy opisali dzban Morrisom, którzy odnieśli wrażenie, że pochodzi z okresu Pueblo III, szczytowego okresu rozwoju kultury południowo-zachodniej. Sądzili, że łatwo odnajdą miasto wiedząc, że leży w odległości nie większej niż pół godziny marszu od obozowiska mnichów. Kilkakrotnie ruszali na poszukiwania, jednak bez skutku. W 1927 roku Emil W. Haury spędził tam połowę lata, nie zdołał jednak odnaleźć zaginionego Lukachukai. Obecnie w Arizonie istnieje miasto, które przyjęło tę nazwę. Wytwarza się tam dywany. Opowieść o opuszczonym, prehistorycznym mieście, leżącym w górach na północny wschód od kanionu de Chelly została uznana za apokryficzną.



To wiatr dawał im życie. To wiatr, wybiegający z naszych ust, daje życie nam. Kiedy przestaje wiać, umieramy. Na skórze czubków naszych palców widzimy ślady wiatru; skóra pokazuje nam, gdzie wiał wiatr, gdy byli stwarzani nasi przodkowie.


Przełożył z mowy Navajo

Washington Matthews, 1897





Platforma zabrzęczała i pojawił się kontur postaci; gdy patrzeli, szybko wypełnił się i okrzepł.

Wysoki, elegancko ubrany mężczyzna w średnim wieku uśmiechnął się i zstąpił z platformy.

Cieszę się, że pana widzę — Edwin Tedders uścisnął mu dłoń i dodał, zwracając się do pozostałych: — To Charles Fisher, iluzjonista, mentalista.

Wskazał bladą kobietę, której błękitne oczy otaczała siatka niezwykle delikatnych zmarszczek. Jasne włosy nosiła związane z tyłu.

Elizabeth Brooke, malarka i pisarka — przedstawił. — Może czytał pan...

Znamy się — przerwał mu Fisher. — Co u ciebie, Elizabeth?

Dla odmiany wszystko w porządku — odparła z uśmiechem. — A u ciebie?

Miała brytyjski akcent i drogi pierścionek na palcu. Wstała, podeszła do Fishera i uścisnęła go lekko.

Miło cię znowu zobaczyć — powiedziała.

Kilka lat temu pracowaliśmy razem — wyjaśniła Teddersowi. — To dobrze, że mogliście go sprowadzić.

Ja też się cieszę — zapewnił Tedders. — To Mercy Spender...

Fisher podszedł do krępej kobiety o nalanej twarzy i wodnistych oczach, z siecią czerwonych żyłek pod skórą nosa. Wytarła dłoń, nim mu ją podała. Unikała jego wzroku.

Mercy...

Witam.

...A to Alex Mancin. Pracuje dla Światowej Giełdy.

Alex był niski i tęgi, o chłopięcej twarzy pod szpakowatymi włosami. Oczy miał jednak spokojne, sprawiające wrażenie głębi.

Bardzo mi miło, panie Fisher.

Mów mi Charles.

Bardzo mi miło, Charles.

...I James MacKenzie Żelazny Niedźwiedź, inżynier satelitarny — mówił dalej Tedders.

Jim.

Charles.

James Żelazny Niedźwiedź był średniego wzrostu, potężnie zbudowany, miał długie, czarne włosy, ciemne oczy, ciemną cerę i duże, silne dłonie.

My także pracowaliśmy razem — oświadczył. — Co u ciebie, Charles?

Masa roboty. Później ci opowiem.

I wreszcie — Tedders wskazał wysokiego mężczyznę o wąskich, jasnych oczach, który stał przy barku ze szklanką w dłoni — Walter Sands. Gra w karty i temu podobne.

Fisher uniósł brwi, po czym skinął głową.

Miło mi, panie Sands.

I mnie, panie Fisher.

To wszyscy — podjął Tedders. — Pozostali oglądali już chipy.

Ja także — wtrącił Fisher.

No tak... wszyscy pozostali wyrazili już opinie. Jak sądzisz: potrafisz wykryć nadejście strageańskiej adeptki?

Nie jestem pewien. Trudno powiedzieć, gdy chodzi o obcego po pewnym przeszkoleniu.

Inni stwierdzili to samo. Napijesz się czegoś?

Szczerze mówiąc, wolałbym coś zjeść. Przybyłem z innej strefy czasowej. Nie jadłem jeszcze kolacji.

Naturalnie.

Tedders podszedł do interkomu, wcisnął klawisz, zamówił posiłek.

Podadzą na piętrze — oświadczył. — Proponuję, żebyśmy przeszli na górę i tam podjęli odpowiednie działania. Będziemy tam nieco bardziej... odizolowani... od wydarzeń, jakie mogą nastąpić. Jeśli więc ktoś ma ochotę na drinka, lepiej niech przygotuje sobie od razu.

Napiję się ginu z tonikiem — Mercy wstała.

Może lepiej filiżankę herbaty? — spytała Elizabeth. — Jest doskonała.

Nie. Wolę gin z tonikiem.

Podeszła do barku i nalała sobie dużą szklankę. Elizabeth i Tedders spojrzeli na siebie. Tedders wzruszył ramionami.

Wiem, co myślicie — oznajmiła Mercy, nadal odwrócona do nich szerokimi plecami. — Ale mylicie się.

Stojący obok niej Walter Sands uśmiechnął się i odwrócił.

Tedders wyprowadził ich z pokoju. Szli za nim po szerokich schodach. Dotarli do pokoju od frontu. Na środku stał duży stół, a na nim jakiś niewielki aparat. Otaczało go pół tuzina wygodnych z wyglądu foteli. Po lewej stronie stała sofa, a pod bocznymi ścianami cztery mniejsze stoliki. Trzy platformy skokowe, z których każda mogła zmieścić dwie osoby, umieszczono naprzeciw drzwi. Tedders zatrzymał się w progu i skinął w głąb korytarza.

Charles — powiedział. — Drugie drzwi na lewo to twoja sypialnia.

Odwrócił się.

Rozgościć się. Tutaj będziecie pracować. Dwie osoby mają tu przebywać i uważać na obcego. Reszta może odpoczywać. Podzielcie się jak chcecie i opracujcie własny plan dyżurów. To urządzenie na stole to alarm. Przycisk uruchamia brzęczyki w całym domu. Jeśli usłyszycie je w swoich pokojach, budźcie się szybko i biegnijcie tutaj. Jeśli wszystko inne zawiedzie, możecie skorzystać z platform skokowych...

Chwileczkę — przerwał mu Alex Mancin. — Wszystko to jest, naturalnie, bardzo ważne. Ale właśnie podniosłeś kwestię, nad którą zastanawiam się od pewnego czasu. Inni zapewne także. Dokładnie: jak daleko sięga nasza odpowiedzialność? Powiedzmy, że wykryjemy obcego i ogłosimy alarm. Co potem? Jestem telepatą, ale potrafię też przesyłać myśli innym, niekoniecznie telepatom. Zdołałbym może przesłać tej istocie rozpraszające obrazy czy nieprzyjemne emocje. Inni potrafią chyba coś innego. Nie wiem. Czy mamy próbować?

Słuszne pytanie — zgodził się Walter Sands. — Potrafię wpłynąć na wynik rzutu kostką. Może mógłbym działać na czyjeś nerwy wzrokowe. Szczerze mówiąc, wiem, że mogę. Umiem wywołać chwilową ślepotę. Czy powinienem próbować? Czy raczej, kiedy już wykryjemy przeciwnika, mamy zostawić obronę tym twardym facetom?

Nie możemy prosić, byście narażali życie — odparł Tedders. — Z drugiej strony, jeśli zdołacie dokonać czegoś w tym rodzaju, bardzo nam pomożecie. Tę część pozostawiam waszej decyzji. Ale im więcej zrobicie, tym lepiej, choćby miał to być tylko pożegnalny strzał.

Przy pewnej okazji Charles i ja złączyliśmy moc naszych myśli, by przesłać wiadomość w wyjątkowo trudnych okolicznościach — powiedziała Elizabeth. — Co by się stało, gdybyśmy spróbowali tego wszyscy i skierowali emisję w obcą?

Sami musicie to sprawdzić. Jeśli jednak chcecie spróbować, to nie walcie we wszystko bez różnicy. Spodziewam się pomocy z zewnątrz.

Szybko się nauczymy rozpoznawać strażników. Jeśli już tego nie wiemy — zapewnił Sands.

Od czasu do czasu możecie przechwycić myśli kogoś, kto nie jest strażnikiem. Nie chcę, żebyście próbowali mu wysmażyć płaty czołowe tylko dlatego, że wydaje się trochę inny.

O co ci chodzi? Kto to jest? — dopytywała się Mercy. — Lepiej, żebyśmy wiedzieli.

Nazywa się William Czarny Koń Pieśniarz i jest indiańskim tropicielem z plemienia Navajo. Jest po naszej stronie.

Czy to ten sam, który w pojedynkę zaopatrzył to kosmiczne zoo w Kalifornii? — spytał James Żelazny Niedźwiedź.

Tak.

Co konkretnie zamierza zrobić?

Nie jestem pewien. Ale mówił, że nam pomoże.

Wszyscy patrzyli na Teddersa.

Dlaczego nie wiesz?

On sądzi, że obca też może być telepatą. Nie chce ryzykować, że odczyta plany z naszych myśli. I uważa, że sam potrafi zablokować telepatę, przynajmniej czasami.

Jak? — zdziwił się Sands.

To ma coś wspólnego z myśleniem na sposób prymitywny. Nic z tego nie zrozumiałem.

Gwiezdny Tropiciel — mruknął Żelazny Niedźwiedź. — Czytałem o nim jako dzieciak.

To twój krewny albo co? — Fisher usiadł w jednym z foteli.

Żelazny Niedźwiedź pokręcił głową.

Mój ojciec był Siouxem z Montany. On to Navajo z Arizony albo Nowego Meksyku. Niemożliwe. Ciekawe, jak się myśli prymitywnie.

W drzwiach stanął człowiek z tacą. Tedders skinął głową w stronę Fishera. Mężczyzna podał mu tacę i zdjął serwetkę. Fisher zaczął jeść. Żelazny Niedźwiedź usiadł naprzeciwko. Elizabeth wybrała fotel po prawej ręce Fishera, Sands po lewej. Mancin i Mercy usiedli obok Żelaznego Niedźwiedzia.

To chyba wszystko — oświadczył Mancin. — Teraz musimy sobie to omówić.

Nie macie nic przeciw temu, że nagramy waszą dyskusję? — spytał Tedders. — Do późniejszego wykorzystania.

Sands uśmiechnął się. Z sałatki Fishera uniosła się oliwka i popłynęła w stronę jego dłoni.

Jeśli dysponujecie urządzeniem zdolnym do nagrania tej narady, będę bardzo zdziwiony — stwierdził Mancin.

Och... W takim razie nie ma powodu, bym wam nadal towarzyszył. Ile potrzebujecie czasu?

Mniej więcej godzinę — odparł Mancin.

Czy mógłbyś przysłać tu duży dzbanek kawy i parę kubków? — zapytał Żelazny Niedźwiedź.

I trochę herbaty — dodała Elizabeth.

Oczywiście.

Dzięki.

Tedders ruszył do drzwi.

Mercy Spender spojrzała na pustą szklankę, zaczęła coś mówić i zrezygnowała. Elizabeth westchnęła. Sands gryzł oliwkę. Żelazny Niedźwiedź splótł palce. Nikt się nie odzywał.





Podobno wy, Papagosi, znacie pieśni mocy, które dają wam władzę nad wszystkimi rzeczami.

Podobno.

Więc to nieprawda?

Nie mamy władzy nad minerałami pod naszym terytorium.

Dlaczego nie?

Nie jesteśmy Navajo.

Nie rozumiem.

Navajo mają pakt z rządem, a pakt daje prawa do minerałów.

A wy nie macie?

By zawrzeć pakt z rządem, najpierw trzeba stoczyć z nim wojnę. Nigdy nie patrzeliśmy w przyszłość, nie dostrzegaliśmy dobrodziejstw wojny i żyliśmy w pokoju. Pakt jest silniejszy od pieśni mocy.

Mówisz o tym, jakby chodziło o grę w karty.

Navajo w kartach też oszukują.





Kojocie, poznałeś tajemnicę miejsca płynącej wody. Porwałeś dziecko Wodnego Potwora, którego tam znalazłeś. W rezultacie igrania z tymi mocami, uwolniłeś powodzie, katastrofy, wstrząsy natury. Te prowadziły do śmierci, chaosu i szaleństwa wśród Ludu. Dlaczego to uczyniłeś?

Tak, dla żartu.





Jak rozumiem, kobieta Begochidi, Begochidi, Mówiący Bóg i Czarny Bóg stworzyli zwierzęta łowne i dlatego sprawują władzę nad polowaniem?

Tak. Jeśli zechcą, mogą pomóc łowcy.

Ale nie polujecie już tak często, jak kiedyś.

To prawda.

Więc mają teraz mniej roboty.

Przypuszczam, że potrafią znaleźć sobie jakieś zajęcie.

Chodzi mi o to, czy są to pełne parametry ich funkcji jako istot totemicznych w kontekście waszej współczesnej struktury plemiennej?

Nie bardzo rozumiem.

Czy nic więcej nie robią?

Robią. Mszczą się na antropologach, którzy powtarzają kłamstwa o naszym narodzie.





W samym środku mojego domu z żółtej kukurydzy staję i powiadam: jestem Czarnym Bogiem, który przemawia do ciebie.

Przybywam i staję u stóp północy. I powiadam:

W dół, ze szczytu Góry Ciemności, która wyrasta przede mną, powstaje i zbiega do mnie kryształowa łania.

Od racicy do nogi, od ciała do głowy wchodzi w mą dłoń, a za nią zwierzyna wszelkiego rodzaju. Kiedy ją przyzywam, kiedy modlę się o nią, przychodzi do mnie, a za nią zwierzyna wszelkiego rodzaju.

Jestem Czarnym Bogiem, który do ciebie przemawia. Stoję u stóp północy.

Przychodzą do mnie z Góry Ciemności.



Mercy Spender


urodzona w nielegalnej gorzelni w Tennessee,

osierocona w wieku 5 lat,

wychowana przez ekscentrycznie religijną ciotkę ze strony matki

& jej męża policjanta,

który był milkliwy & nosił wąsy,

lubił kręgle & wędkarstwo

& śpiewał w amatorskim kwartecie,

wraz z dwoma starszymi dziewczynkami

& chłopcem, Jimem, który zgwałcił ją w wieku 11 lat,

obecnie agentem handlu nieruchomościami,

w wieku 12 lat straciła chęć dalszej edukacji,

śpiewała w chórze kościelnym

& później w barze zwanym Trixie,

przeżyła kilka nużąco podobnych romansów,

zaczęła pić w wieku 19 lat,

w wieku 20 lat odkryła radości Kościoła Ducha,

gdzie rozkwitły jej niezwykłe zdolności

krótko przed trafieniem

do odwykowego sanatorium w Południowej Karolinie,

gdzie odnalazła spokój

pod osłoną grupy terapeutycznej,

kolejne 12 lat spędziła śpiewając, grając na organach,

głosząc kazania & udzielając pociechy w Kościele

& pijąc & wracając do grupy terapeutycznej

w poszukiwaniu spokoju & osłony & odwyku,

& śpiewając & pocieszając & pomagając & głosząc

& odwykając &

rozumiemy, siostro, spocznij z nami,

tacy sami pod skórą, wszyscy



Alex Mancin


urodzony w New Bedford,

uczęszczał do kilku szkół prywatnych,

radził sobie dobrze, choć nie starał się zbytnio,

w wieku 11 lat opanował skomplikowaną grę komputerową modelującą ekonomię świata, J.D., Yale, M.B.A., Harvard Business School,

przeszedł przez trzy małżeństwa,

radził sobie gorzej, choć nie starał się ani trochę bardziej,

w wieku 36 lat

ojciec dwóch synów (bliźnięta) & trzech córek

dla których żywi tyle uczucia

co dla kogokolwiek innego,

świadom opinii innych o sobie

z powodu niezwykłego wyczulenia na myśli

& właściwie wcale się nie przejmuje,

namiętnie dogląda stada włoskich chartów,

jak Fryderyk Wielki, którego także podziwia,

& bardziej go interesują procesy myślowe psów

niż ludzi,

absolutny mistrz rynku monetarnego,

bogaty jak Krezus,

rzadko wpada w gniew & bardzo rzadko wybacza,

dba o swój wygląd & ubranie

od czasu do czasu zastanawia się, czy czegoś

nie traci, poszukuje — co dwa, może trzy lata

(bezskutecznie)

utraconych spełnień

wśród orgii obcowania ze sztuką

& przelotnych romansów

z bardzo młodymi kobietami

wysoce inteligentny i częściowo odrętwiały

część każdego,

nikt nie jest pełny, bracie

chyba że razem,

jak teraz



Charles Dickens Fisher


urodzony w Toronto, ojciec lekarz, matka socjolog,

we wczesnym dzieciństwie zafascynowany iluzją

urządzał pokazy magii dla sióstr, Peg & Beth,

był dobrym, choć nie wybitnym uczniem,

przeczytał biografie wielkich iluzjonistów

Houdina, Thurstona, Blackstone’a,

Dunningera, Houdiniego, Henniga,

odkrył, że sam potrafi tworzyć iluzje

nie korzystając z innego sprzętu

niż własny, potężny umysł,

porzucił szkołę & zaczął występować

wbrew życzeniom rodziców,

zyskał sławę jako showman w występach na żywo

(jego iluzje nie dały się filmować),

w późniejszym okresie zaangażowany przez agencję rządową

w związku z niezwykłym wyczynem mentalnym,

którego w efekcie próbował,

wykonywał następnie rozmaite zadania związane z bezpieczeństwem

dla rządu i poza nim,

nigdy nie był żonaty, zawsze twierdził,

że życie, jakie prowadzi, nazbyt pochłania

jego czas & energię,

że nie zmieni się

& nie chce być nieuczciwy

wobec drugiej osoby

zamykając ją w wolnej kratce

swego rozkładu zajęć,

w istocie obawia się zbyt silnego uzależnienia

od innego człowieka

lub rezygnacji z emocji

jakie wywołuje uwaga publiczności,

dysponuje współczuciem pełnego empaty,

ma kilku dobrych przyjaciół & wielu znajomych,

jest świadom własnych braków

& często drwi z siebie,

w okolicach świąt staje się sentymentalny,

nadal pomaga finansowo siostrom & ich dzieciom,

nigdy do końca nie pogodził się z rodzicami,

czasami nienawidzi siebie za rozczarowanie

ale oto jesteśmy

kim jesteśmy

& świadomi tego,

znajdujemy schronienie

& odpływa ból



Walter Sands


porzucił dom w wieku 14 lat,

po oślepieniu ojczyma, który go bił,

wiedział, że posiada moc & potrafi sobie radzić,

duży jak na swój wiek,

wygrywał w większości bójek

(z niewielką pomocą swych uzdolnień)

& większości gier losowych

(jak wyżej),

rzadko miał stałą prace

chyba że dla stworzenia pozorów,

w wieku 18 lat zaciągnął się do Patrolu Perymetru,

międzynarodowej służby kosmicznej w rodzaju Straży Przybrzeżnej

na 4 lata

ponieważ chciał zobaczyć

jak Tam jest,

był ogólnie lubiany,

mógł zostać oficerem, gdyby zechciał pozostać w służbie,

ale nie zechciał,

gdyż zobaczył to, co chciał zobaczyć

& to mu wystarczyło,

wyrósł na przystojnego, smagłego mężczyznę,

unikał bliskich związków emocjonalnych

choć lubił ludzi

pojedynczo & w grupach,

tylko raz

ożenił się w wieku 28 lat, rozwiódł w wieku 30,

jedna córka, obecnie 16-letnia, Susannah,

której fotografię nosi przy sobie,

& to mu wystarczyło,

lubi sport, podróże & powieści historyczne,

rzadko poświęca się czemuś bez reszty,

jest całkowicie areligijny,

ale przestrzega

osobistego kodeksu, między innymi honorowego,

który naruszył najwyżej 6 czy 7 razy

& zawsze miał wyrzuty sumienia

potem,

na ogół godny zaufania, choć rzadko komuś ufa

gdyż widział wnętrza

zbyt wielu umysłów,

jeżeli już cierpi

to z powodu wrażenia, że życie jest

& zawsze będzie

zbyt bezpieczne & nudne,

dlatego podejmuje ryzykowne zadania,

które zwykle okazują się całkiem bezpieczne,

co budzi lekkie rozczarowanie

ten może się okazać

bardziej interesujący,

szczęśliwy bracie,

jeśli nie pokój

to adrenalina

z tobą



Elizabeth Brooke


córka Thomasa C. Brooke’a, malarza, rzeźbiarza

& Mary Manning, pianistki, pisarki,

młodsza z dwóch córek,

we wczesnym dzieciństwie wykazywała zdolności plastyczne & literackie,

każdego lata wyjeżdżała z rodziną na wakacje

do Francji, Irlandii

lub do Luna City,

studiowała w Szwajcarii & w Pekinie,

poślubiła Arthura Brooke’a (swego kuzyna)

w wieku 24 lat,

owdowiała w wieku 25 lat,

bezdzietna,

poświęciła się pracy społecznej

na Ziemi & poza

przez kolejne 6 lat

a jej rozwijający się talent

wywoływał radość & smutek,

powróciła do pisarstwa & malarstwa

demonstrując zdumiewającą zdolność percepcji,

zrozumienie ludzkiej natury

& opanowanie warsztatu,

przez ostatnie 6 lat pozostawała w związku

ze znanym parlamentarzystą,

zawsze czuła się pośrednio odpowiedzialna za śmierć Arthura

ze względu na liczne

nieprzyjemne spory

jakie nastąpiły, gdy odkryła jego skłonności

homoseksualne

ciepłem

i całkowitym zrozumieniem

osłonimy cię, siostro

przed

niezmienną przeszłością



James MacKenzie Żelazny Niedźwiedź


pół Szkot, pół Ogala Sioux,

urodzony na terenie rezerwatu,

rodzice rozstali się szybko,

wychowany przez matkę w Bloomington, stan Indiana,

& Edynburgu w Szkocji,

gdzie pracowała na uniwersytetach

jako pracownik obsługi,

wykazywał zdolności techniczne

& telepatyczne

zanim skończył 5 lat,

rzadko odwiedzał krewnych ze strony ojca,

doskonały gracz w baseball & piłkę nożną,

mógł przejść na zawodowstwo

ale wolał mechanikę,

którą studiował

korzystając ze stypendium sportowego,

najlepszym przyjacielem jest eskimoski chłopiec z Point Barrow,

podczas nauki w college’ach

wspólnie spędzali letnie wakacje na Alasce

jako strażnicy w Parku Narodowym

Brama Arktyki,

ojciec jedynego syna, obecnie nastoletniego

& mieszkającego w Anchorage,

później służył w Patrolu Perymetru

gdzie jego zdolności telepatyczne

zwróciły uwagę agentów rządowych,

zwerbowali go do okazjonalnych zadań

podobnych do tych,

które wykonywał dla nich Charles Fisher,

tam właśnie poznał Fishera

& zaprzyjaźnił się z nim,

do chwili obecnej odpracował 5 osobnych

rocznych kontraktów jako inżynier kosmiczny,

spędził pół roku na orbicie,

przebywa na urlopie w trakcie szóstego,

oczekując na rozwód z siostrą Fishera, Peg,

która pracuje w tej samej firmie

& mieszka w wielkiej dziurze

Port O’Neill

z ich córką, Pamelą,

zeszłego lata był na pogrzebie ojca

& ze zdziwieniem stwierdził, że odczuwa głęboki żal,

ponieważ nie miał okazji go poznać,

nagle postanowił rzucić wszystko

& studiować muzykę,

rozpoczął przedsięwzięcie,

kiedy wytrzeźwiał miesiąc później

& realizował je pilnie

do nadejścia tego wezwania,

coraz częściej myślał

o swym skurczonym ojcu

leżącym w wyszywanej paciorkami skórzanej kurtce,

& o synu,

którego nie widział od lat

podejdź bliżej, bracie

gdzie my, którzy

jesteśmy więksi niż jednostka

potrafimy zrozumieć więcej

i wchłonąć więcej bólu





Dobrze, że chcesz iść wśród piękna, z pięknem wokół siebie, mój synu. Ale łowca nie powinien podczas łowów odmawiać modlitw Drogi Błogosławieństwa, gdyż wszystkie mają na końcu błogosławieństwo życia, a ty potrzebujesz modlitwy śmierci. To do Mówiącego Boga musisz się zwrócić, i do Czarnego Boga: Aya-na-ya-ya! Eh-eh-eh! Oto czas podrzynania gardeł! Na-eh-ya-ya! Wydarza się w świętym miejscu, podrzynanie gardeł! Ay-ah, na-ya-ya! Podrzynanie gardeł wydarza się teraz w świętym miejscu! Na-ya-ya! Oto czas podrzynania gardeł! Ya-eh-ni-ya!

Nie zawsze życie jest tym, co trzeba błogosławić.





Noc. Stoi przed ścianą pola siłowego. Obserwuje, jak rozwija się skała.

Są chmury w twoim umyśle, łowco.

Wiele jest rzeczy w moim umyśle, Kocie.

Przyszedłeś. Czy zawarliśmy umowę?

Zrób, o co cię prosiłem, a ja zrobię to, o co ty prosiłeś.

A więc zawarliśmy umowę. Wypuść mnie.

To zajmie najwyżej minutę.

Postać wyrosła, zmieniona w białą kolumnę; pojedyncze, fasetowe oko popłynęło w górę. Billy Pieśniarz stanął przed skrzynką mieszczącą układy sterowania. Otworzył pokrywę i obniżył potencjał pola.

Podstawa kolumny rozszczepiła się, a przednie kończyny wyodrębniły z głównej masy. Na szczycie wyrosła obła bryła, a oko stanęło w jej centrum. Rozwidlone segmenty nabrały kształtu nóg. Zwężenie w połowie wysokości zmieniło się w talię. Głowa uległa wydłużeniu i trochę przypominała wilczą. Poszerzyły się ramiona, pogrubiały ręce i nogi. Nadwyżka masy przesunęła się w tył, przybierając formę szerokiego ogona. Człekopodobny twór był wysoki, ponad dwa metry, i stawał się coraz ciemniejszy. Szedł przed siebie z gracją, sugerującą wcześniejsze próby tej postaci.

Bezgłośnie, mimo swej masy, opuścił klatkę i stanął przed człowiekiem.

Sugeruję, żebyś włączył ekran. Dzięki temu może minąć kilka dni, zanim odkryją moją nieobecność. Przyzwyczajałem ich do takich sytuacji przyjmując formy elementów otoczenia, czasami na parę dni bez przerwy.

Pomyślałem o tym, odparł Billy. Ale chciałem popatrzyć, jak się zmieniasz.

Wywarłem wrażenie?

Owszem. Robisz to szybko, stwierdził w myślach, uruchamiając pole. Chodź. Zaprowadzę cię do platformy skokowej. Będziesz musiał obciążyć mój numer bez mojej karty, a to wymaga potwierdzenia z punktu docelowego. Ja muszę przeskoczyć pierwszy i...

Wiem, jak to działa. Przez długi czas moim jedynym zajęciem były myśli twoich współplemieńców.

Chodźmy więc.

Billy odwrócił się i ruszył wzdłuż hali.

Pokazujesz mi plecy. Nie obawiasz się, że skoczę na ciebie i rozerwę? Czy może twoje działania są zaplanowane?

Czuję, że pragniesz zmierzyć się ze Strageanką. Zabij mnie teraz, a ta możliwość będzie dla ciebie stracona.

Cień, tak cichy jak on sam — nieco bardziej człekokształtny niż przed chwilą, a więc i bardziej obcy — szedł obok, po lewej stronie. Wyrównał krok, ruchy ramion, wszelkie rytmy. Wyczuwał jego siłę, gdy płynęli przez halę. Mieszkańcy mijanych klatek poruszali się niespokojnie, czy to przez sen, czy na jawie. Billy wyczuwał lekkie rozbawienie w obcym umyśle u swego boku... a potem sygnał „Żegnajcie!”, który pobudził zwierzęta do gorączkowej aktywności.

Wyszli na zewnątrz. Wciągnął do płuc nocne powietrze. Stwór obok niego opadł na cztery łapy, potem odbiegł, kryjąc się w cieniu i wynurzając w nieoczekiwanych miejscach.

Gdzieś przed nimi zaszczekał pies — dźwięk urwał się nagle wśród krótkich odgłosów szarpaniny. Billy nie zwolnił kroku, wiedząc — dzięki innym niż wzrok zmysłom — że Kot jest przy nim przez całą drogę do platformy.

To tutaj, powiedział. Uruchomię aparaturę. Przeskoczę do małej platformy publicznej, kilka mil od miejsca, którego mamy pilnować. Jeśli po tej stronie cokolwiek uniemożliwi ci przeskok, użyję komunikatora. Jeśli nie, bądź gotów by ruszać za mną.

Skrawek cienia wysunął się z mroku i popłynął ku niemu. Miał teraz bardziej ludzkie proporcje, a z własnej masy ukształtował coś, co mogło uchodzić za długi, czarny płaszcz. Wielkie, fasetowe oko tkwiło zagłębione w głowie i zamaskowane mostkiem tkanki tak, by sprawiało wrażenie pary błyszczących, normalnie umieszczonych oczu.

Kiedy się tak zastanawiam, Billy spojrzał na niego uważnie, dochodzę do wniosku, że potrafisz przejść, nawet jeśli ktoś by się tu zjawił.

Dostrzegam kierunek twych myśli, choć niezbyt wyraźnie. Uformuję coś, co będzie przypominać parę ciemnych okularów i spróbuję wywołać ubarwienie bardziej podobne do ludzkiej skóry. Dlaczego twoje myśli są tak niewyraźne?

Ćwiczę, by wyprowadzić w pole naszego wroga, wyjaśnił Billy i wszedł na platformę. Zobaczymy się wkrótce.

Na pewno. Nie dam się zgubić tak łatwo, tropicielu.

Obserwował, jak Billy manipuluje przyciskami i znika we wnętrzu urządzenia. Potem wszedł sam. Wyciągnął to, co stało się jego prawą ręką i przykrył szczelinę, w którą niedawno Billy wsunął swoją kartę. Część kończyny wpłynęła do otworu i badała jego wnętrze. Gdy nadeszło wezwanie, cofnął ją i pozwolił się przetransportować.

Dziwne, ta pieśń w jego myślach. Czy jest coś w miejscu pomiędzy miejscami, co może tak śpiewać o mrozie i żelazie, ogniu i ciemności? Minęła chwila, i zniknął on i jego wspomnienia.


Pomiędzy światami, idąc.

Pomiędzy światami, idąc.

Pomiędzy światami, idąc.

Pomiędzy światami, idąc.

Istnieje coś

przede mną, za mną,

po prawej i po lewej,

powyżej i w dole.

Ze wszystkich stron. Co

to jest?





Alex Mancin uderzył w przycisk, gdy tylko wykrył obecność. Ułamek sekundy później Walter Sands wyciągnął dłoń w tym samym kierunku. We wszystkich korytarzach rozległo się buczenie alarmu, a światła zalały trawniki wokół domu.

Tak

Mary Spencer dołączyła do nich po chwili, siadając na łóżku

Wyczuwam ich

Ich?

wtrącił Fisher, odkładając książkę

Jest tylko jeden

Człowiek

włączył się śpiący Żelazny Niedźwiedź

porusza się dziwnie

w pobliżu

Pieśniarz

bez wątpienia

Nie człowiek

stwierdziła Elizabeth, ścigając sny o delfinach

Coś innego

istota pełna nienawiści

płynie

Razem więc

wtrącił Sands

zbadajmy to

Tak

ruszamy razem

Tam jest człowiek

Teraz zanika

i jeszcze coś

obca istota

wie o nas

także zanika

wraz z człowiekiem

istota nie jest tą

której szukamy

ściga

z człowiekiem

naszego wspólnego wroga

cofa się teraz

wyczuła nas

znamy jej podpis

Podążymy za nią?

wyłączyć alarm

przyjdą strażnicy

musimy złożyć raport

Ja pójdę

stwierdziła Mercy oddalając się

za zwierzęciem

jeśli zdołam

a ja za człowiekiem

odpłynął Żelazny Niedźwiedź

choć trop

obawiam się

jest już zakryty

rozstajemy się zatem

złożymy raport

Martin i Sands, rozdzielając się


Następnego dnia, wśród kępy drzew, mniej więcej czterdzieści metrów od drogi, Billy Pieśniarz siedział nad lodowatym strumieniem oparty o wielki, ciepły głaz. Jadł kanapkę z mięsem, przyglądał się ptakom, nasłuchiwał głosu wiatru i obserwował zachowanie małej wiewiórki w dolnych gałęziach drzewa rosnącego trochę wyżej, po prawej stronie.

Coś poluje w pobliżu, poinformował go tamten.

Tak, wiem, odparł w myślach.

Coś dużego.

To wiem także.

Idzie w naszą stronę.

Tak. Co to jest?

Nie wiem. Wejdź do środka. Popatrzymy.

Billy wstał bezgłośnie. Głaz rozpadł się pośrodku, pionowo, i otworzył jak postawiona na sztorc muszla. Gdy patrzył, jama wewnątrz rosła, a zewnętrzne ściany wyginały się proporcjonalnie. Wszedł, a głaz zamknął go we wnętrzu.

Ciemność, przebita kilkoma niewielkimi otworami, z przodu...

Przysunął oko do jednego z nich. Widział strumień. Przez chwilę nic się nie działo. Powstało kilka innych szczelin, ale część bezpośrednio przed twarzą nie zmieniła się.

Po chwili usłyszał chlupot. Coś zbliżało się zza porośniętego krzakami zakrętu. Strumień świadomości znieruchomiał. Spoglądał teraz pasywnym okiem łowcy, bez żadnej refleksji rejestrującym wszystkie zdarzenia. Oddech zwolnił jeszcze bardziej. Czas przestał istnieć. Teraz...

Najpierw cień. Potem, zza zakrętu wynurzyła się wolno głowa z rogami. Jeleń, idący wzdłuż strumyka...

Jednak...

Przeszedł do przodu, w polu widzenia pojawiła się reszta ciała. Było coś dziwnego w ruchach i sposobie trzymania głowy. Nogi nie zginały się jak należy. I kształt głowy był niezwykły. Oczy osadzone zbyt nisko w czaszce...

Jeleniopodobny... Tak. Może i niezła imitacja dla kogoś, kto studiował tylko trójwymiarowe fotografie zwierzęcia. Z pewnością dostatecznie dobra, by oszukać przypadkowego obserwatora. Ale dla Billy’ego, stworzenie było co najwyżej jeleniopodobne. Zastanawiał się, czy Kot także to zauważył.

...Tak, przepłynęło przez jego umysł.

Stworzenie zamarło natychmiast, z uniesioną jedną z przednich, niezwykle delikatnych nóg. Badało okolicę, skręcając głowę pod nienaturalnymi kątami.

Po sekundzie eksplodowało ruchem; całe ciało skręcało się, wydłużało, nogi były coraz krótsze, grubsze, umięśnione. A potem odskoczyło w tył, w kierunku, z którego nadeszło.

Proces trwał jeszcze, gdy jego kryjówka otworzyła się i wypchnęła go dość mocno. Zanim Billy odzyskał równowagę, trwała już transformacja Kota w postać drapieżnej bestii.

Nie czekając na zakończenie metamorfozy, Billy pognał za zwierzęciem, wbiegł do strumienia i pryskając wodą podążył do zakrętu.

Czujnie obserwował oba brzegi, ale nie dostrzegł żadnego śladu świadczącego, że obca wyszła z wody. Szedł dalej, po żwirze, piasku i śliskich kamieniach. Rozglądał się uważnie.

Długo podążał krętą, wodną drogą. Nie słyszał żadnego dźwięku z przodu i nie dostrzegał śladów wyjścia z koryta. Przystanął, by szczególnie dokładnie zbadać jakąś skalną bryłę. Usłyszał hałas: coś zbliżało się od tyłu.

Dalej! Dalej z przodu! Zawołał Kot. Dotknąłem jej umysłu. Ucieka mi. Ale czasem się zdradza.

Odwrócił się i popędził naprzód. Kot biegł za nim długimi susami.

Coś się dzieje. Ona znów się zmienia. Jest teraz gdzieś tam. Ona... Zgubiłem ją...

Billy nadal szedł przez wodę. Kot pobiegł do przodu i po chwili zniknął za gęstymi krzakami. Po mniej więcej pięciu minutach Billy natrafił na to, czego szukał. Był to trop kogoś, kto wyszedł z wody. Podążył za nim w górę i lekko w prawo. Pierwszy wyraźny ślad, jaki znalazł, był dość dziwaczny, trójkątny. Był jednak dostatecznie duży, a jego głębokość w glebie o takiej konsystencji wskazywała właściwą masę. Trop prowadził na wyżej położony teren, a następny wyraźny odcisk wykazywał dalsze zmiany kształtu. Odnalazł świeży trop Kota wciąż ścigającego zdobycz. Ślady łap były rozrzucone daleko od siebie i bardzo głębokie.

Szlak był czysty i Billy mógł przyspieszyć kroku. Idąc bardzo szybkim marszem w górę, potem w dół, potem znowu w górę, poczuł znajome mrowienie, gdy trop zwierzyny zniknął, by pojawić się znowu czterdzieści stóp dalej, drobniejszy, lekko odkształcony. Po chwili zniknął ponownie. W jego umyśle pojawiły się obrazy; doświadczenia z obcych światów wzmocniły naturalną zdolność ich tworzenia. Prawidłowo odczytał znak i podniósł głowę, by spojrzeć na potężny, ciemny kształt, szybujący w powietrzu na południowy zachód. I kiedy biegł, aby wspiąć się na drzewo, wiedział, że zwierzyna chwilowo zwyciężyła.

Dotarł na odpowiednią wysokość i zobaczył tylko, jak ciemny kształt znika za daleką linią drzew.

...Bardzo sprytne! Napłynęła myśl Kota. Ciekawe, czy też bym tak potrafił.

Przynajmniej nie kierowała się w stronę rezydencji, stwierdził Billy. Lepiej wracajmy na posterunek.

Idź sam, odparł Kot. Spróbuję ją dogonić. Spotkamy się później.

Jak chcesz.

Zanim zszedł na dół, przez szczelinę w listowiu zauważył, że pień ponad nim był pęknięty i poczerniały. Zdarzyło się to dość dawno, ale zadrżał, gdy dawne przesądy dosięgły go w tej właśnie chwili. Ze wszystkich drzew wybrał to, które trafiła błyskawica. Zła wróżba... Odśpiewał fragment Drogi Błogosławieństwa. Ta jego część, która nie lękała się błyskawic, pozostała daleko i nosiła inny kostium. Ile Strageanka zdążyła się dowiedzieć o istocie, która ścigała ją w tej chwili? Kocie, zachowaj spokój umysłu. Nie zdradź się wśród pasji polowania. A może twoje instynkty chronią cię nawet przed kimś takim, jak ta, którą ścigasz?

Zeskoczył na ziemię i zawrócił. Co by zrobił Nayenezgani?

Nie wiedział.





Słońce spływa z nieba promienie z prostych znów stają się ukośne dryfują ku wodzie ciągnąc za sobą wzrok umysłu Billy’ego czas rozwiązuje węzły dotknięcie chmury zaciemnia niebo gdy znająca siebie dłoń czerpie piasek na brzegu błękitny szary biały żółty nie ma czerwonego nie ma prawdziwej czerni nieważne nad przykucniętym człowiekiem ptak na gałęzi śpiewa liście kołyszą się na wietrze biorozkładalna butelka po wodzie sodowej rozkłada się na drugim brzegu.

Nie myśląc zanurzył dłonie. Szczypta piasku w prawej, pod palcami. Obrót ręki. Strużka spod wskazującego, kciuk reguluje wypływ. Ruch. Ręka nie zapomniała. Linie. Kąty. Błękit, biel i żółć. Nea-tse-elit, yei Tęczy kształtuje się, strzegąc południa, zachodu i północy, otwarte ku wschodowi. Wewnątrz, ciało Gromu, Ikne’etso, czuwający nietoperz nad głową, posłaniec Nocy, wschód, strzała, ash-tin, zachód. Wielka moc. Jeden z nieprzewidywalnych, groźnych bogów. Władca błyskawicy. Nucący cicho fragmenty Pieśni Góry, milknący, zapatrzony, Billy. Przez długi czas, zapatrzony.

Powoli świadomość. Niezwykła rzecz do zrobienia. Świadomie lub odruchowo. Ze wszystkiego, co mógł wezwać, dlaczego akurat Grom? Zresztą, po co w ogóle wzywać? Jakkolwiek potoczą się sprawy, on przegra. A jednak sięgnął, by dotknąć ikne’eka’a, błyskawicy, by przenieść czar i moc, ponieważ były tam przy nim.

A teraz... Nim zajdzie słońce, trzeba usunąć piaskowe rysunki dnia. Świętą laską piór. Wspomniał czarne pióro w tchah, wyjął je i wykorzystał w tym celu, ciskając piasek do wody.


Słońce opuszcza niebo tocząc się na zachód

Czas rozwiązuje węzły

Nie ma prawdziwej barwy

Ikne’etso i Naa-tse-elit w prąd rzeki


recyrkulacja





Śpiewał teraz. Billy Czarny Koń Pieśniarz. W samym rogu rezydencji. Noc. Wiosenne gwiazdozbiory stłoczone na niebie. Ucichło wycie kojota.

Wieczorem odnaleźli ją znowu. Krążyła z daleka, sondując, zbliżając się ostrożnie. Czekali.

Przybywała powoli, w wielu formach. Ślizgając się, ryjąc, płynąc. Czekali. A gdy nastała noc, ruszyła.

W jednej chwili Kot stał za jego plecami: ciemna, kamienna podpora muru. Potem coś wielkiego przepłynęło nad głową, zasłaniając gwiazdy. Podpora przesunęła się w górę, krzepnąc w upiorny kontur na szczycie muru. A potem drugi kształt szybował w powietrznych prądach, zyskiwał wysokość, zataczał kręgi, płynął przez noc w stronę budynku.

Nie wiedział, kiedy nastąpiło spotkanie i zaczęła się walka: w powietrzu czy na ziemi, na dworze, czy już w domu. Usłyszał kilka niesamowitych krzyków mniej więcej w tej samej chwili, gdy na całym terenie zapłonęły światła. Pozostał nieruchomy w mrocznym zakątku, nasłuchując dobiegających tu odgłosów: uderzeń, brzęczenia, trzasku tłuczonego szkła, kilku niezbyt silnych wybuchów. Trwały około minuty, po czym zgasły wszystkie światła.

Czekał. Nie przychodziło mu do głowy nic, na co mógłby liczyć. Wspominał różne rzeczy i śpiewał cicho. Potem znów zapadła cisza. Obserwował niebo, a chwila wciąż trwała. Jego słowa nie przyspieszyły ani nie zwolniły swej wędrówki przez noc.

Rozległ się pojedynczy, głośny trzask, a po nim jakieś cichsze odgłosy. I znowu cisza. Przyćmiony blask zajaśniał w dwóch oknach na piętrze.

Kot?

Coś dużego stanęło przed domem, opadło na cztery łapy, ruszyło wolno. Nic nie próbowało stanąć mu na drodze. Noc trwała bez dźwięku. Billy śledził wzrokiem ruch postaci. Wiedział, że nadszedł; czas, by zakończyć pieśń. Miał przy sobie nóż i laserowy pistolet z komputerowym układem celowniczym. Jeśli to Strageanka, powinien spróbować ją zabić. Wyjął broń i dotknął kciukiem spustu.

Czy tak dotrzymujesz słowa, łowco?

Kot!

Tak. Walczyła dzielnie, ale teraz jest martwa. Pokonałem ją. Chcesz sprawdzić, czy zdążysz użyć broni, zanim cię dosięgnę? Dzieli nas dziesięć metrów, a ja jestem gotów do skoku. Broń jest szybsza ode mnie, ale czy również twój palec? Będę wiedział, kiedy postanowisz nim ruszyć. No, dalej. Kiedy tylko zechcesz...

Nie.

Billy cisnął laser w krzaki po prawej stronie.

Nie wiedziałem, które z was nadchodzi.

Wyczuł zaskoczenie, a w tle ukłucie bólu.

Jesteś ranny?

To drobiazg.

Obaj stali nieruchomo.

Jak sam powiedziałeś: kiedy tylko zechcesz, oświadczył w końcu Billy.

Nie chcesz ze mną walczyć.

Nie.

Dlaczego? Jesteś drapieżnikiem, jak ja.

Zawarliśmy umowę.

Czy to ważne, gdy chodzi o twoje życie? Oczekiwałem oporu.

Kot wyczuł coś w rodzaju zdziwienia.

Dałem ci słowo.

Rozumiałem je tak, że będziesz tu oczekiwał mojego ataku i bronił się, gdy nadejdzie czas.

Przykro mi. Ja rozumiałem tę umowę inaczej. A teraz nie mam zamiaru staczać z tobą symbolicznej walki. Chciałeś mojego życia. Weź je.

Kot podchodził wolno, a jego postać opadała coraz bliżej gruntu. Gdy znów uniósł głowę, była ogromna, z rogami, kłami i na wpół ludzką twarzą, bestialską karykaturą twarzy Billy’ego. Kot stanął na tylnych łapach i podniósł tę głowę na pełne osiem stóp od ziemi. Spojrzał w dół.

Billy zadrżał, ale nie cofnął się.

Odbierasz mi dużą część przyjemności, łowco.

Billy wzruszył ramionami.

Nic na to nie poradzę.

Kot rozłożył za sobą wielkie, błoniaste skrzydła. Po chwili zwinął je wokół siebie i stał się nieruchomą, ciemną kolumną.

Jeśli zdążysz pokonać mur, zanim cię dosięgnę, pozwolę ci odejść, powiedział.

Billy nie ruszył się z miejsca.

Nie, odparł. Wiem, że nie zdołam tego dokonać. Nie mam zamiaru próbować tylko dla twojej rozrywki.

Kolumna rozkwitła; egzotyczny kwiat otworzył się na szczycie, ukazując tygrysią głowę. Pochyliła się.

Ścigałeś mnie ponad tydzień, stwierdził wreszcie Kot. Kiedy marzyłem o twojej śmierci, marzyłem także o polowaniu na ciebie. Sama śmierć powinna wystarczyć, ale nie chcę, by rzecz dokonała się w jednej chwili. Nie wiem też, czy to pragnienie rodzi się z tego, co znam najlepiej — z łowów — czy też myślowy kontakt z twoim gatunkiem nauczył mnie radości, jaką daje przeciąganie cierpień nieprzyjaciela.

Jedno i drugie jest dostatecznie prymitywne, orzekł Billy. Nie przejmowałbym się tym za bardzo.

Nie przejmuję się. Ale pragnę polowania i widzę, że tylko jedna rzecz może cię skłonić, abyś mi je zapewnił.

Co takiego?

Twoje życie. Szansa, by je zachować.

Billy roześmiał się.

Pogodziłem się już ze śmiercią. Czyżbyś, Kocie, uważał się za jedynego obcego, który nie pasuje do świata? Mój lud, mój prawdziwy lud, też już odszedł. Wszyscy. Świat, w którym teraz żyję, to dziwaczne miejsce. Dineh nie są tacy, jakimi ich znałem. Twoja propozycja uświadomiła mi w pełni moje położenie. Przygotowałem się na to.

Kot odstąpił.

Wiele lat temu, oświadczył, dostrzegłem w twoich myślach dumę ze zdolności przystosowawczych twego ludu. Teraz twierdzisz, że je utraciłeś. Uważam, że oznacza to, iż stałeś się tchórzem. Śmierć uważasz za najłatwiejsze wyjście.

Billy zesztywniał.

To nieprawda!

Zajrzyj we własne wnętrze. Dałem ci tylko pretekst do rezygnacji.

Nieprawda!

Więc walcz, Billy. Raz jeszcze postaw swe umiejętności przeciw moim.

Ja...

Boisz się teraz, choć wtedy nie czułeś lęku. Boisz się życia.

To nieprawda.

Czy powiesz to czterokrotnie, człowieku z Ludu?

Niech cię diabli, Kocie! Byłem gotów, gotów na twoją zemstę! Ale ciebie nie satysfakcjonuje po prostu moja śmierć. Zanim mnie zabijesz, chcesz zaszczepić w moich myślach niepewność.

Jeśli to właśnie jest konieczne, to tak. Teraz widzę, że niewielką przyjemność sprawi mi zabicie ciebie jak bezmózgowego kawałka mięsa, które czeka na rzeź. Zemsta wymaga radości łowów. Dlatego przedstawię ci pewną propozycję zapewniając, że moje słowo nie jest gorsze od twojego, gdyż nawet w tym nie mogę dać się pokonać. Odejdź. Uciekaj. Zacieraj ślady, tropicielu. Dam ci czas, który uznam za jedną godzinę — a jestem dość dokładny w ocenie czasu. Potem ruszę w pościg. Tropiłeś mnie prawie osiem dni. Powiedzmy, że tydzień. Przetrwaj ten okres, a zrezygnuję z zemsty. Pójdziemy swoimi drogami, wolni od siebie na zawsze.

Jakie będą zasady? zapytał Billy.

Zasady? Jeśli zdołasz mnie zabić, zanim ja ciebie zabiję, uczyń to bez wahania. W dowolny sposób. Idź gdziekolwiek zechcesz, każdym środkiem lokomocji, jaki wybierzesz. Wszystko jest uczciwe. Polowanie nie zna reguł. Przeżyj ten tydzień, a pozbędziesz się mnie. Ale to ci się nie uda.

Kto to wie?

Jak brzmi twoja odpowiedź?

Billy odwrócił się, zrobił kilka szybkich kroków, podskoczył i chwycił krawędź muru. Jednym, płynnym ruchem podciągnął się na szczyt...

Zacznij odliczanie, powiedział zeskakując po drugiej stronie.

Ruszył biegiem.

Śmiech Kota ścigał go przez ponad minutę.



CZĘŚĆ II



Istoty, które uciekają i istoty, które ścigają

mają swoje pory.

Każdy z nas poluje

i na każdego polują.

Wszyscy jesteśmy drapieżcami;

wszyscy jesteśmy ofiarami.

Wiedząc o tym, ostrożny łowca

strzeże się. Ofiara także poznaje śmiałość

poza swym zwykłym zasięgiem.

Istnieje też szczęście

i istnieją bogowie.

Łów nigdy nie jest pewny.


Zdarliśmy skórę z wilka

a rankiem

ludzka skóra wisiała na jej miejscu.

Nocą znów stała się

wilczym futrem.


Nie ma pewności,

nie ma reguł

podczas łowów.


Mówiący Boże, bądź przy mnie.

Czarny Boże, bądź przy mnie.

Szczęście i śmiałości

bądźcie ze mną także.



Dzień Pierwszy





Nie zwalniając oświetlił tarcze zegarka i sprawdził czas. Cała godzina... Uśmiechnął się, gdyż Kot przeoczył chyba rzecz oczywistą. W tym czasie może uciec daleko, a przecież wszystko jest dozwolone...

Biegł równym tempem, które mógł utrzymywać prawie cały dzień. Poddać się teraz lękowi i pędzić jak najszybciej oznaczało ryzyko zmęczenia wobec wysiłków, czekających może w późniejszym czasie.

Wiatr dmuchał mu w twarz, a plamy głębszego cienia nabierały złowieszczego wyglądu, kryjąc oczy, kły, poruszenia...

Nie żyje. Strageanka nie żyje. Istota, która potrafiła wzbudzić strach w najwyższych kręgach. Martwa. I to Kot ją zabił. Wkrótce Kot pobiegnie tą samą drogą. Wierzył, że ogromne, fasetowe oko Kota widzi w podczerwieni i dostrzega spolaryzowane światło. Wciąż nie miał pewności co do wszystkich zmysłów, jakimi dysponował Kot. Widział go teraz, niby gigantycznego chindi, który nie zwalniając biegu podąża jego śladem.

Krople potu wystąpiły mu na czoło. Część umysłu postrzegała moc bestii z całkowicie racjonalnego punktu widzenia. Walczył już z Kotem, gdy był on o wiele bardziej naiwny. Ale miał pięćdziesiąt lat, by zyskać wyrafinowanie, poznać warunki tego świata. Kot stał się nagle rodzajem widma: już nie zwierzęciem, którym był kiedyś, a czymś powracającym, jak z północy...

Stłumił ogarniającą go na nowo chęć przyspieszenia kroku. Miał dość czasu, powiedział sobie. Wystarczy na ucieczkę. Zresztą, skąd ten strach? Kilka minut temu był gotów na śmierć. Teraz przynajmniej miał szansę. Próbował myśleć tylko o bieżącej chwili. Przeszłość odeszła. Zyskał pewien wpływ na przyszłość, zależał on jednak wyłącznie od jego zachowania. Wszystko będzie dobrze. Długo przed końcem darowanej godziny będzie absolutnie bezpieczny. Teraz to już tylko kwestia minut...

Biegł lekko, myśląc tylko o swoim celu. Wreszcie pojawił się w polu widzenia: stacja platform skokowych, która w mgnieniu oka przeniesie go poza zasięg Kota. Widział już światła niedużego budynku obok skrzyżowania, za polem, na które właśnie wkroczył. Coś jednak było nie w porządku...

Kiedy się zbliżył, spostrzegł wybitą szybę w oknie. Zwolnił. Nie zauważył nikogo.

Zatrzymał się i zajrzał do środka. Trzy zestawy pod przeciwległą ścianą były zdemolowane. Zupełnie jakby zbuntowany ciężki pojazd przejechał po sali, łamiąc i wyginając lśniące skrzynki, niszcząc układy kontrolne. Systemy zasilania pozostały nietknięte.

Kot...

Ostatni raz Kot odszedł daleko, by przeprowadzić rozpoznanie terenu... Przewidział możliwość jego ucieczki w tym kierunki; i postanowił pozbawić go środków transportu.

Rozejrzał się. Automaty miejscowego ośrodka kontroli powinny zarejestrować uszkodzenie. Ale było późno. Trudno powiedzieć, kiedy dotrze tu ekipa remontowa.

Mapa... wewnątrz powinna być mapa połączeń regionu. Otworzył drzwi i wszedł.

Tak. Na ścianie po prawej stronie. Przestudiował układ czerwonych kropek, oznaczających platformy skokowe. Ustalił położenie stacji, poszukał innych.

Cztery mile do najbliższej.

Czy Kot wie o niej? Czy przyjrzał się schematowi na ścianie i zrozumiał, że to mapa? A nawet jeśli, to czy zadał sobie trud zniszczenia jeszcze jednej platformy? Może chciał się zabezpieczyć od wszelkich przypadków...

Ale nie. Był szczerze zaskoczony, gdy Billy nie chciał uciekać. Spodziewał się tego. Zdołałby może wymknąć się Kotu i dotrzeć aż tutaj, ale w danych okolicznościach nie dobiegłby raczej do następnej platformy. Zatem, nawet jeśli Kot wie o niej, są szansę, że nie została zniszczona.

Mimo wszystko, mapa i teren to dwie zupełnie różne sprawy. Nie wiedział dokładnie, gdzie znajduje się najbliższa czerwona kropka. Szukając, może zbliżyć się do granicy okresu łaski.

Opuścił zdemolowaną stację, wyznaczył kierunek i ruszył, przebiegając przez opuszczony sad. Szkieletowe gałęzie drzew grzechotały wokół niego. Królik wyskoczył zza kępki trawy, przebiegł mu drogę i zniknął w mroku po lewej stronie. Trawa była wilgotna i wkrótce nogawki poniżej kolan nasiąkły wodą. Gdzieś zaszczekał pies. Nagle ogarnęło go uczucie, że ktoś go obserwuje; ulotne cienie tworzyły obrazy.

Przez chwilę zastanawiał się, ile ma jeszcze czasu, lecz chęć sprawdzenia odpłynęła niemal natychmiast. Nagle poczuł, że jest szczęśliwy. Część umysłu niemal dopingowała Kota w nadziei, że podąża już jego tropem. Niech będzie blisko. Niech będzie ryzykownie i otwarcie. Inaczej, skąd ta radość w takiej sytuacji? Od lat nie czuł się bardziej pełen życia. Dojrzewała w nim nowa pieśń, do muzyki werbli jego kroków.

Nie próbował szukać przyczyn nagłej zmiany nastroju. Okoliczności zmieniały się zbyt szybko, by je analizować, nawet gdyby miał ochotę. Na razie wystarczało mu szybowanie w rytmie ucieczki.

Były chwile, kiedy czuł, że Kot jest tuż za jego plecami. Nie miało to znaczenia. Kiedy indziej sądził, że już zwyciężył, że wyprzedził swego prześladowcę, że nie ma już szans, by go doścignął. Wszystkie zmysły zyskały niezwykłą ostrość: najmniejszy ruch w ciemności był natychmiast identyfikowany na podstawie najlżejszego drapnięcia, stąpnięcia czy trzasku; mroczne cienie stały się wyraźniejsze i nawet zapachy nabrały nowych znaczeń. Kiedyś już tak było, wiele lat temu...

Był taki, jak teraz, zanim jeszcze świat stał się taki, jak teraz. Biegł. Na wschód. Wizje nie zamglone jeszcze zasłonami, które rzucało życie. Miał już osiem czy dziewięć lat, zanim nauczył się mówić po angielsku...

Ale po tym wszystkim, myślał, jakie ślady pozostały po jego przejściu z prawie neolitycznego do zaawansowanego technicznie społeczeństwa? Więcej lat przeżył w tym drugim, niż w pierwszym, gdyby takie sprawy dało się mierzyć tylko latami. Przejście było sukcesem i teraz dysponował oboma końcami widma własnej osobowości. Ale to człowiek pierwotny kierował ucieczką. Tak. I ta jego część wolała dzień od nocy. Mimo to radość pozostała. Co nie znaczy, że nie czuł lęku. Przeciwnie; lęk był ważnym elementem niezwykłej, narastającej w nim euforii.

Biegnąc myślał, co teraz dzieje się w rezydencji. Jak Walford, Tedders, ochrona i Strageanie zrozumieli niespodziewany atak, i zakończony śmiercią adeptki? Zwłaszcza, że nie otrzymali żadnych wyjaśnień. Naturalnie, podejrzewają jego udział w wypadkach, są też zdziwieni jego nieobecnością. Pewnie nawet w tej chwili próbują się skontaktować... choć tym razem nie miał przy sobie przekaźnika.

Czy to ich czegoś nauczy? Po raz pierwszy Billy zastanowił się, co potem zrobi Kot — kiedy wszystko już się rozstrzygnie i on, Billy Pieśniarz, odejdzie ku północy. Czy Kot ukryje się na jakimś pustkowiu i przeżyje resztę dni jako drapieżnik polujący na miejscowe zwierzęta? To możliwe, choć trudno być pewnym. Nie wiedział, czy nienawiść Kota dotyczy wyłącznie jego, czy też całą ludzkość obciąża odpowiedzialnością za swoje więzienie. Obrazy przepłynęły przez umysł Billy’ego... skulony w klatce, dzień po dniu, rok po roku, obserwowany przez gromady zwiedzających. Gdyby sam znalazł się w takiej sytuacji, pewnie znienawidziłby całą ludzkość.

Poczuł rosnącą irytację. Dlaczego Kot nie mógł potraktować go jak baranka ofiarnego i na tym poprzestać?

Pokręcił głową. Nie miał powodu przypuszczać, że Kot wpadnie w szał. Nic na to nie wskazywało. Zresztą, po co w ogóle się nad tym zastanawiał? Szukał kłopotów? Kot chciał jego, a nie jego plus wszystkich pozostałych. I kiedy go dostanie, wszystko się skończy...

Baranek ofiarny... Pomyślał o owcach, które pasał jako mały chłopiec. Długie, powolne dni pod niebem gorącym i zimnym, wielkim niebem... Wylegiwanie się na zboczach. Struganie kijków. Śpiewy. Wyścigi z innymi dziećmi. Pierwszy stosunek z tą dziewczyną zza przełęczy. Jak miała na imię? A potem z jej siostrą. Twarde piersi pod palcami. Wokół obojętne owce. Na horyzoncie chmury jak owce. Owce. Baranki Boże. Dora in the sky with turquoise. Bieg...

Kot. Biegnie. Jak będziesz mnie tropił, Kocie? Czy podążysz za tymi samymi znakami, których ja bym szukał? Czy może twoje obce oko odnajduje inne ślady przejścia? Nieważne, i tak nie ma czasu, by zacierać trop. Najpierw uciekać. Potem się ukrywać. Najważniejsza jest szybkość. Szybkość i okazja. Możliwości. Jak blisko jesteś? Czy wciąż jeszcze czekasz, by ruszyć w pościg?

Turquoise in the sky with Dora, w rytmie kroków. Jakieś światła na wzgórzu, daleko z przodu. Nocne powietrze wpływa do płuc, wypływa z powrotem. Równy krok. Zboczyć w lewo, za ten głaz w kształcie śmierci. Teraz w górę. Kot nadchodzi. W czarną otchłań. Pełna entropia jest wszystkim. Ale najpierw.

Zlewające się minuty. W dali szum akumulatorowego pojazdu ponad szlakiem, który kiedyś był drogą; reflektory przeczesujące pnie drzew. Może jedzie do stacji. Świetnie! Żyjemy! Chyba że Kot już w tej chwili...

Zwolnił podchodząc bliżej. To miejsce nadaje się na zasadzkę. Czemu nie sprawdzić czasu? Ponieważ Kot mógł skłamać, by oszczędzić sobie pogoni. Kiedy przejdzie przez platformę, bestia straci orientację. Straci?

Idąc ostrożnie, analizował nową hipotezę. Kot mówił, że wie, jak działają platformy. Co, dokładnie, wiedział?

Nie. Nawet jeśli potrafi przeskoczyć bez opłaty, nie będzie wiedział, dokąd...

Kot jest telepatą.

Ale jakiego rodzaju? Oceniał ten zmysł jako rodzaj lokatora, z pewnością udoskonalonego przez długie lata więzienia, ale w zasadzie działającego jako czujnik zdobyczy. Miał zasięg rzędu mniej więcej ćwierci mili. Chociaż, istnieli ludzie-telepaci, którzy potrafili nadawać i odbierać wiadomości z całego świata, a nawet z przestrzeni. Tych mógł w pewnym stopniu blokować, powracając do dziecięcego sposobu myślenia. Ale Kot również był istotą prymitywną. Być może ta metoda nie ukryje go przed zwierzęciem. W danej sytuacji.

Do diabła z tobą, Kocie! Czołgał się teraz, starannie oczyszczając drogę ze wszystkiego, co mogło wzbudzić najlżejszy nawet szelest. Owinięte chustką ozdoby wcisnął do kieszeni. Dłonie poruszały się z wprawą, kolana i stopy przesuwały przez oczyszczony teren w absolutnej ciszy. Znajdź mnie, jeśli potrafisz. Walcz, jeśli zdołasz.

Nie było odpowiedzi. I nic między jego kryjówką a stacją nie przypominało transformacji przeciwnika. Pojazd zatrzymał się przed budynkiem i zawisł nad ziemią. Nikt nie wysiadał.

Poderwał się i pędem pokonał ostatnie metry pola, linię drzew, łożysko dawnej drogi. Spojrzał przez okno: zestawy były całe.

Śmiejąc się niemal pchnął drzwi i przekroczył próg. Pusto. Bezpiecznie. Odetchnął z ulgą. Wyprostował się i puścił rękojeść noża. Zamknął drzwi. Dobrze. Pięć kroków do wolności.

Platforma po lewej stronie zabuczała w przygotowaniu do transferu. Patrzył zaciekawiony. Godzina była dość późna, a stacja ulokowana na odludziu. Nie miał pojęcia, kto mógłby tu przybyć. Wkrótce pojawiła się sylwetka kobiety, dość krępej, z gładko zaczesanymi włosami. W lewej ręce trzymała zestaw rejestrujący ze znaczkiem jednej w głównych sieci informacyjnych. Spojrzała na niego, gdy tylko zmaterializowała się do końca.

Dobry wieczór — studiowała jego ubranie.

Zeszła z platformy.

Dobry wieczór.

Przyjechał pan czy odjeżdża?

Odjeżdżam. Czekałem tylko, żeby sprawdzić, czy nie jest pani kimś znajomym.

Pan jest prawdziwym Indianinem? Czy tylko tak się pan ubrał?

Jestem. Jeśli wzywała pani samochód, to właśnie widziałem, jak hamuje przed stacją.

Wzywałam. To na pewno mój — ruszyła do drzwi, ale zawahała się. — Mieszka pan w tej okolicy? — spytała.

Nie. Wpadłem na krótko.

Podszedł do najbliższej platformy.

Jedną chwileczkę — zawołała. — Szukam tematu albo czegoś, co może być tematem. Może wie pan coś?

Z wymuszonym uśmiechem zrobił kolejny krok.

Nie sądzę. Nie widziałem niczego interesującego.

Wie pan — nie ustępowała — od pewnego czasu docierały do nas raporty o niezwykłych środkach bezpieczeństwa w rezydencji Walforda. Dziś wieczorem coś się zdarzyło. Wygląda na awarię zasilania. Nie można nawiązać z nimi kontaktu. Wie pan coś na ten temat?

Pokręcił głową i wszedł na platformę.

Podbiegła i chwyciła go za rękę, gdy miał właśnie wsunąć w szczelinę swoją kartę blokując w ten sposób transfer.

Proszę zaczekać. Jest jeszcze coś — powiedziała. — Dowiedzieliśmy się, że platformy skokowe położone najbliżej domu Walforda zostały uszkodzone. Wie pan, że najbliższa stacja na wschód jest nieczynna?

Może w efekcie tej awarii zasilania?

Niemożliwe. Mają własne akumulatory, nawiasem mówiąc takie same, jak dom Walforda.

Wzruszył ramionami w nadziei, że dłoń ześliźnie się z jego ręki.

Obawiam się, że nie mogę pani pomóc. Przykro mi, ale się spieszę...

Nie widział pan ani nie słyszał niczego niezwykłego?

Zauważył, że włączyła rejestrator.

Nie — oznajmił. — Muszę już iść...

To tylko przeczucie — stwierdziła. — Ale sądzę, że pan coś wie.

Droga pani — powiedział. — Pani samochód już czeka. Niech pani jedzie i sprawdzi sama, jak porządny reporter. Ale na pani miejscu nie zostawałbym tu zbyt długo.

Dlaczego nie?

Tej stacji również może się coś przytrafić.

Niby czemu?

Skąd mam wiedzieć? Ale jeśli dzieje się coś niebezpiecznego, czy chce pani stanąć temu na drodze?

Uśmiechnęła się po raz pierwszy.

Jeśli to będzie sensacja, to tak.

Wybrał współrzędne.

Powodzenia.

Jeszcze sekundę — nadal trzymała go za ramię. — Może był pan w tamtej okolicy?

Niech się pani stąd wynosi — poradził. — Samochodem, albo przez którąś platformę. Szybko! To miejsce nie jest bezpieczne. Proszę się tutaj nie kręcić.

Niech mnie diabli! Nie pozwolę panu teraz zniknąć! — zawołała, sięgając do wyglądającego jak pióro aparatu, przypiętego pod klapą żakietu.

Przykro mi — mruknął, wyrwał ramię i odepchnął ją. — Rób, co powiedziałem! — krzyknął. — Wynoś się stąd!

Zaczął się rozpływać.

Kiedy zszedł z platformy na londyńskim dworcu Victoria i schował kartę do kieszeni, z trudem opanował chęć biegu. Dłoń, którą otarł czoło, była zupełnie mokra.

Skierował się do najbliższego wyjścia, przez które wpadał szary blask świtu. Na chwilę zatrzymał go zapach jedzenia z całodobowego baru. Za blisko, zdecydował i wyszedł na zewnątrz.

Minął rząd turystycznych poduszkowców, potem następny, taksówek. Nigdzie nie widział kierowców. Przez pewien czas szedł drogą bez zastanowienia, skręcił mniej więcej na północ i opuścił chodnik. Ruszył ścieżką między drzewami wzdłuż tego, co kiedyś było szeroką trasą. Niewiele przetrwało ulic, mniej niż sto czy nawet pięćdziesiąt lat temu, kiedy odwiedzał to miasto. Główne arterie utrzymywano dla wozów towarowych i nielicznych prywatnych poduszkowców, niektóre zmieniono w promenady, jeszcze inne po prostu zarosły; większość zmieniła się w wewnętrzne tereny dzikiej roślinności, czyli parki, jak je nazywał.

Przez jakieś pół godziny podążał krętymi ścieżkami, oddalając się coraz bardziej od dworca. Było coraz widniej. Dobiegały do niego stłumione przez drzewa odgłosy budzącego się miasta. Zboczył w prawo, w stronę obrzeży parku.

Obserwował okna otwartych i właśnie otwieranych lokali. Dalej, za bramą, przy dziedzińcu zauważył szyld kawiarni. Wszedł po schodach na chodnik i ruszył w tamtą stronę. Uznał, że znajduje się gdzieś w pobliżu Picadilly Circus.

Zaraz za bramą znieruchomiał; znów miał przemożne wrażenie, że ktoś go obserwuje. Rozejrzał się. Na chodniku i dziedzińcu było sporo ludzi. Niektórzy, tak jak on, wyróżniali się strojami, charakterystycznymi dla różnych części świata. Nikt jednak nie zwracał na niego szczególnej uwagi, nikt też nie był dostatecznie duży, by pomieścić całkowitą masę Kota.

Naturalnie, to może być coś z tyłu, wśród drzew...

Nie miał ochoty lekceważyć żadnego ostrzeżenia, czy nawet przeczucia. Ruszył znowu, minął bramę. W niszy na rogu dostrzegł platformę skokową. Poddanie się nerwom może być oznaką słabości albo ostrożności. Podczas ucieczki wiele też zależy od zachowania spokojnego umysłu. Przyspieszył kroku.

Zbliżając się zauważył, że oprócz platformy w niszy jest automat policyjny. Szarpnięcie za dźwignię w ciągu kilku sekund sprowadzi tu bobby’ego; w dzisiejszych czasach prawie wszędzie spotykało się takie urządzenia. Tyle, że nie bardzo wiedział, w jaki sposób może mu to pomóc, jeśli nagle odkryje za plecami Kota. Co najwyżej jako akcja opóźniająca. I prawdopodobnie skaże na śmierć biednego glinę, którego wezwie. Ruszył odrobinę szybciej.

Zobaczył głowę kojota... nie, to jakiś mały piesek... wysuwającą się zza rogu. Patrzył w jego stronę. Czuł, że musi się spieszyć. Mimo wysiłku, nie mógł się powstrzymać od spojrzenia za siebie.

Poczuł nagły zawrót głowy. Spomiędzy drzew wychodził właśnie wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu i okularach. Billy rzucił się biegiem.

Pędząc przed siebie odszukał kartę kredytową i odwrócił ją tak, by od razu wsunąć w szczelinę maszyny. Ogarnął go strach, szybko zmieniony w rozpacz. Nagle był pewien, że już nie zdąży. Potężny impuls nakazywał mu stanąć i zaczekać na prześladowcę. Zamiast tego wskoczył na platformę, wcisnął kartę w szczelinę i wystukał współrzędne. Odwrócił się. Człowiek opadł na czworaki i pędził ku niemu, w biegu zmieniając kształt. Ktoś krzyknął. Nad głową płynął sterowiec. Cała scena stała się dwuwymiarowa i zaczęła znikać. Żegnaj, Picadilly...

Uciekaj, łowco, usłyszał niewyraźnie wśród własnych myśli. Następnym razem...

Stał na platformie na dworcu Victoria. Drżał. Teraz jednak była to bardziej reakcja na wydarzenia, niż strach. Lęk, rozpacz i pewność zguby zniknęły w momencie przeskoku. Nagle zdał sobie sprawę, że Kot przekazywał mu te uczucia, że była to trochę bardziej skomplikowana wersja jego starej sztuczki z paraliżem ofiary — spotkał się z tym wiele lat temu, choć w prostszej formie. Zaskoczyło go, jak bardzo Kot ją udoskonalił.

Wyświetlił na ekranie schemat połączeń i wybrał nowe współrzędne. Przeciwnik mógł odczytać dworzec Victoria z jego myśli i...

Zanikając, zobaczył coś, co nabierało kształtu dwie platformy dalej: coś podobnego do wysokiej, okrytej płaszczem, nie całkiem ludzkiej postaci, nadal jeszcze poszerzającej ramiona i wydłużającej przednie kończyny.

A niech mnie!

Tak!

Przeskok do Madrytu... Jasne niebo za brudną szybą. Tłumy pasażerów. Nie ma czasu...

Wywołał spis współrzędnych, wybrał nowe. Rozejrzał się, gdy Madryt już znikał. Ani śladu przybywającego metamorfa torglindu. Zaczął westchnienie. Dokończył je na platformie na Gare du Nord w Paryżu. Wywołał lokalny spis i przeskoczył znowu.

Spacer. Jeszcze widniej. Od dworca Tuileries. Wreszcie bezpieczny. Tym razem Kot nie mógł za nim podążać.

Droga wzdłuż Pól Elizejskich. Przechodząc od obrzeży parku, przez drogę dla rowerzystów, na ścieżkę dla pieszych, poczuł zapach jedzenia z najbliższej przydrożnej kafeterii. Minął kilka, zanim wybrał jedną z wolnym stolikiem, niedaleko platformy skokowej, dobrym widokiem na obie strony. Usiadł i zamówił solidne śniadanie. Kiedy skończył, odpoczywał wypijając niezliczone filiżanki kawy. Nie zjawiło się nic groźnego i czuł, jak rodzi się w nim słabe jeszcze poczucie bezpieczeństwa. Po pewnym czasie ogarnęła go apatia.

Noc. Tutaj zbliżało się południe, ale w miejscu, skąd przybył, trwała noc. Zbyt długo już funkcjonował bez snu.

Wstał i poszedł dalej. Czy powinien przeskoczyć do innego miasta, by dokładniej zatrzeć swoje ślady? Czy zmylił już pogoń w dostatecznym stopniu?

Wybrał kompromisowe wyjście i przeskoczył na lewy brzeg. Znów szedł. Wiedział, że nie myśli precyzyjnie. Z początku zajęty tylko ucieczką, odprężony, zmęczony umysł pracował w zwolnionym tempie. Łatwo mógł zdobyć jakiś środek pobudzający i odzyskać pełną sprawność. Wystarczył kontakt z jego komputerem medycznym i przesłanie recepty do miejscowej apteki. Czuł się jednak względnie bezpieczny; wolał raczej odpocząć i w naturalny sposób zregenerować siły, niż już na tym etapie korzystać ze sztucznych środków. W ostatecznym starciu ciało może okazać się ważniejsze niż umysł, uczucia i odruchy pewniejszymi przewodnikami, niż jakiś skomplikowany plan. Przecież już odkrył, że prymitywny umysł jest najlepszy w starciu z niebezpiecznym telepatą. Najpierw sen, potem proszki, jeśli zajdzie potrzeba.

Znalazł hotel o nazwie St. Jacques, niedaleko Uniwersytetu. W okolicy było kilka platform skokowych, a jedna stała w halli Wynajął pokój na drugim piętrze i w ubraniu wyciągnął się na łóżku.

Przez długi czas nie mógł zasnąć. Leżał wpatrzony w sufit. Przed oczami przesuwały się sceny z niedawnej ucieczki. Stopniowo jedną wdarły się inne obrazy, a żaden nie przedstawiał ostatnich zdarzeń. Odpływał wraz z nimi. Oddychał coraz wolniej, aż wreszcie uniosło go w ciemność.

...Patrzył, jak Dora wyświetla roje równań na konsoli wideo, palce biegają nad klawiaturą jak palce jego matki nad krosnem, wprowadzające nowe zmienne, wplatające nowe wzory. Nie rozumiał. Ale to nieważne. Miała długie, jasne włosy i bardzo jasne oczy. Spotkał ją po powrocie z bardzo długiej wyprawy, kiedy instytut posłał go znów do szkoły, żeby doszkolił się z astrofizyki i udoskonalonych metod nawigacji. Uczyła tam matematyki... Równania zmieniają się w rysunki na piasku, a te z kolei w czaszki, zwierzęce i ludzkie. Dora uśmiecha się. Niejasno pamięta, że jest martwa. Czy żyłaby jeszcze gdyby go nie poznała? Zapewne. Ale... Ekran zmienia się w automat do gry, a czaszki wirują i zatrzymują się, płoną różnymi kolorami. Kolory skrywają ściany kanionu, przez który kroczy. Po obu stronach długie pasy warstw geologicznych w nagiej skale. Pod stopami rozrzucone czaszki i inne kości, niektóre szare i nadgryzione, spękane i pokruszone; inne świeże i jasne, czasem ozdobione turkusem, koralem i opalem. Jakiś dźwięk dobiega z tyłu, ale odwraca się i niczego nie widzi. Dobiega znowu i znowu niczego nie ma. Dobiega po raz trzeci; ma wrażenie, że odwracając głowę dostrzega jakiś ulotny cień. Za czwartym razem jest tam i czeka, kojot. Stoi i śmieje się obok stosu kości.

Chodź — mówi zawracając.

Idzie, a kojot prowadzi go wśród cieni.

Szybciej — mówi i zaczyna skakać, a on przyspiesza kroku. Przez długi czas idą wśród ukrytych miejsc. Ciemnych miejsc. Miejsc zapomnienia. Dora za nimi. Blask płomieni i tancerze. Odgłosy grzechotek i bębnów. Nocny klub za mgiełką whisky. Piaszczysta powierzchnia Woden IV; zamieszkujące ją bestie, podobne do czołgów. Kości pod stopami, kości dookoła. Spadają... Jakiś dźwięk za plecami. Cień biegnie przodem, gdy ściga kosmaty ogon Oszusta.

Dokąd idziemy? — woła.

Na zewnątrz i w górę, na zewnątrz i w górę — słyszy odpowiedź.

Jego cień nagle zakrywa inny, większy, rzucany przez kogoś, kto stoi tuż za plecami.

Spiesz się! Wyjdź! W górę! Szybko!

Przebudził się zaalarmowany. Dzień przygasał za oknem. I co to za hałas na schodach?

Na zewnątrz i w górę? Zbyt wyraźny znak, by go ignorować. Zdawało mu się, że wciąż słyszy za oknem głos kojota.

Wstał, przeszedł przez pokój, wyjrzał. Były schody przeciwpożarowe. Czy zauważył je, kiedy się wprowadzał? Nie pamiętał.

Otworzył okno i wyszedł na zewnątrz. Nie kwestionował wagi ostrzeżenia. Wciąż poruszał się jak we śnie. Jedyną rozsądną decyzją wydawało się podążanie szlakiem, wskazanym przez kojota. Wieczorne powietrze było chłodne, światła kursowe ukazywały trasę w dole. Ten wilgotny, ostry zapach, niesiony bryzą... Sekwana?

W górę!

Wspinał się. Z pewnym wysiłkiem zdołał się podciągnąć na pochyły dach. Ludzie chodzili wzdłuż trasy Rue des Ecoles, ale nikt nie patrzył w górę. Ruszył w prawo, stawiając stopy na rynnie i przesuwając dłonie po dachówkach. Wizja snu nie ustępowała. Minął kominy i dysk anteny. Przed sobą zobaczył narożnik. Usłyszał daleki, głuchy łomot, jakby ktoś dobijał się do drzwi, gdzieś niżej, po lewej stronie. Przyspieszył. Głośny trzask pękającego drewna lekko tylko pobudził wyobraźnię. W pobliżu była platforma; gdyby tylko stanął na ziemi...

Szedł, jakby podążał szlakiem magii, prowadzącym do następnych schodów przeciwpożarowych, które właśnie dostrzegł. Nawet głosy pościgu: wielkie ciało przeciskające się przez okno hotelowego pokoju, dudniące po metalowych schodach, sięgające do krawędzi dachu, wydawały się częścią jakiegoś przedstawienia. Nie był tu nawet widzem, a już na pewno nie aktorem. Poruszał się mechanicznie, ledwie świadom, że ścigający przyzywa go — nie słowami, ale uczuciami, które w normalnych warunkach budziłyby niepokój.

Obejrzał się mijając narożnik. Dostrzegł wielką, dziwnie ukształtowaną postać w czerni, wciągającą się na dach. Nawet gdy pękła rynna i postać bezskutecznie szukała jakiegoś punktu zaczepienia, nie poczuł przypływu adrenaliny. A kiedy runęła w dół, usłyszał jej wołanie: Dzisiaj tobie sprzyja szczęście. Wykorzystaj to! Jutro... Jej krzyk i ruchy ustały, gdy wylądowała w gąszczu krzewów. Dopiero wtedy odniósł wrażenie, że budzi się nagle pojmując, że świat istnieje naprawdę, a jego sytuacja jest dość niepewna. Odetchnął głęboko chłodnym powietrzem nocy, zsunął się na schody przeciwpożarowe i rozpoczął zejście.

Gdy dotarł do ziemi, postać była wciąż tylko czarną plamą wśród rosnących przy ulicy krzewów. Poruszała się lekko i wydawała jakieś ciche dźwięki, ale nie była w stanie kontynuować pościgu.

Dopiero gdy stanął na platformie, gdy wywołał i zakodował nowe współrzędne, Billy zaczął się zastanawiać.



DYSK III


KOMPUTER OSKARŻA O NARUSZENIE

PRAW PATENTOWYCH


BRG-118, laureat Nagrody Nobla z medycyny w roku 2128, dziś rano wniósł pozew do sądu okręgowego w Los Angeles. Oskarża J & J Pharmaceuticals



SATELITARNY ZŁODZIEJ UDERZA ZNOWU


Cenne układy doświadczalne zniknęły z Berga-12, skradzione przez osobę lub osoby o nieustalonej tożsamości podczas przerwy w dopływie energii, wywołanej prawdopodobnie przez



JUTRO STARTUJĄ SŁONECZNE REGATY



BRUTALNE MORDERSTWO REPORTERKI


Okaleczone zwłoki reporterki Virginii Kalkoff w mało uczęszczanej stacji platform skokowych w stanie New York


I nie wiem, co teraz zrobię...



WIOSENNE HURAGANY ATAKUJĄ

POŁUDNIOWY ZACHÓD



SZTUCZNE SERCA SERII 12 DO WYMIANY


Przepraszając za możliwe niewygody





Zanim jeszcze przyszedł Nayenezgani, Staruch Kojot spotkał pewnego dnia Wędrowną Skałę. Przemówiła do niego, a on odpowiedział. Zdumiony, że taki kawał głazu może posiadać inteligencję, szybko zaczął z niej drwić.

Najpierw wymalował na niej groteskowe oblicze.

Marszczysz brwi, Stara Skało — stwierdził.

Nie podoba mi się twarz, jaką mi dałeś — odparła.

I jesteś łysa — zauważył Kojot. — Naprawię to.

Wspiął się na wierzchołek i załatwił potrzebę.

Pasują ci takie brązowe, kędzierzawe loki.

Irytujesz mnie, Kojocie.

Wrócę niedługo, rozpalę ogień u twoich stóp i ugotuję sobie obiad — rzekł Kojot. — Gdy tylko coś upoluję.

Może ja również powinnam zapolować — odparła.

Kojot ruszył przez las. Nie oddalił się zbytnio, gdy usłyszał za sobą dudnienie. Obejrzał się i zobaczył, że kamień powoli toczy się za nim.

Niech to szlag! — krzyknął Kojot i pobiegł.

Uciekając, zauważył Górskiego Lwa, który odpoczywał w cieniu.

Górski Lwie! — zawołał. — Ktoś mnie ściga! Możesz mi pomóc, bracie?

Górski Lew powstał, przeciągnął się i rozejrzał.

Chyba żartujesz — powiedział, gdy dostrzegł Wędrowną Skałę. — Nie mam ochoty zostać płaskim kotem. Biegnij dalej.

Kojot biegł i po pewnym czasie spotkał Niedźwiedzia, wychodzącego właśnie z jaskini.

Hej! Niedźwiedziu, stary kumplu! — krzyknął. — Ktoś chce mnie załatwić! Możesz pomóc?

Pewno — odparł Niedźwiedź. — Niewiele jest rzeczy, których się lękam...

Usłyszał odgłosy pogoni, spojrzał i zobaczył Wędrowną Skałę.

...ale to właśnie jedna z nich — dokończył. — Przykro mi.

Co mam robić? — wrzasnął Kojot.

Uprawiaj filozofię i biegnij jak wszyscy diabli — poradził Niedźwiedź, wracając do jaskini.

Kojot biegł ku równinom, a Wędrowna Skała toczyła się za nim coraz szybciej.

Wreszcie Kojot zauważył Starego Bizona, pasącego się wśród traw.

Bizonie! Ratuj! Gonią mnie! — wrzasnął.

Stary Bizon wolno odwrócił głowę i przyjrzał się coraz bliższej Skale.

Masz moje wsparcie moralne — oświadczył. — Ale przypomniałem sobie właśnie, że pora ruszyć stąd stado. Wyskubaliśmy już całą trawę w okolicy. To na razie, mały. Hej, ruszać się! Zbieramy ogony za rzekę!

Kojot biegł ciągle, dysząc ciężko, aż dotarł do miejsca, gdzie odpoczywały jastrzębie.

Pomóżcie mi, przepiękne ptaki, wspaniali łowcy! — zawołał. — Mój przeciwnik jest coraz bliżej.

Skryj się w tej dziupli drzewa, a Skałę zostaw nam — odpowiedział wódz jastrzębi.

Po czym dał znak i całe jego plemię wzbiło się w powietrze, zatoczyło krąg i runęło na Wędrowną Skałę. Ptaki dziobami usunęły wszystkie luźne fragmenty, po czym zabrały się do pracy przy szczelinach pęknięć. Pogłębiały, poszerzały, odrywały coraz więcej materiału. Po krótkiej chwili Wędrowna Skała była tylko pasem żwiru.

Już — powiedział Jastrzębi Wódz do Kojota. — Skończone. Możesz wyjść.

Kojot wypełzł z dziupli i obejrzał resztki swego prześladowcy. Potem wybuchnął śmiechem.

To była tylko zabawa — oświadczył. — Nic więcej. Nic mi nie groziło. A wy, głupie ptaki, myślałyście, że jestem w niebezpieczeństwie. To śmieszne. To naprawdę śmieszne. Nic dziwnego, że wszyscy się z was nabijają. Naprawdę myślałyście, że boję się jakiegoś starego kamienia?

Kojot odszedł ze śmiechem, a Jastrzębi Wódz dał inny znak.

Jastrzębie spadły na kamienne okruchy, zebrały je i zaczęły składać razem, jak kawałki gigantycznej układanki.

Kiedy Wędrowna Skała poczuła, że znów jest cała, stęknęła i ruszyła, z początku bardzo powoli, w kierunku, w jakim oddalił się Kojot. Nabierała szybkości i wkrótce zobaczyła Kojota.

Och, nie! — jęknął Kojot widząc, jak się zbliża.

Znowu zaczął uciekać. Dotarł do zbocza i ruszył biegiem w dół. Wędrowna Skała pędziła coraz prędzej, zmniejszała dzielącą ich odległość, wreszcie przetoczyła się po nim i zmiażdżyła na śmierć.

Krążący w górze jastrząb zobaczył to i wrócił, by opowiedzieć innym.

Staruch Kojot znowu to zrobił — oświadczył. — Nigdy się nie nauczy.





Dzień Drugi





Noc, kłęby mgły spływają po kamienistych zboczach, gwiazdy bliżej środka nieba, księżycowa fosforescencja na krawędzi świata. Poduszkowiec pędził nad górskim, skalistym szlakiem, między kamienną ścianą a urwiskiem, skręcał, wznosił się i opadał. Owce przechodziły przez drogę, zatrzymując się, by skubać wiosenną trawę. W okolicy nie płonęły żadne światła; nikt inny nie jechał tą trasą. Od czasu do czasu szyba zachodziła mgłą, usuwaną jednym, automatycznym ruchem wycieraczki. Jedynym dźwiękiem, prócz cichego szumu silnika, był z rzadka świst wiatru, wdzierającego się w jakieś zakamarki pojazdu.

Billy wjechał w prawy hak, potem stromy podjazd w lewo. Z każdym kilometrem czuł się bardziej bezpieczny. Kot okazał się zdolniejszy, niż sądził. Szybko opanował technikę platform skokowych i zasady działania w terenach miejskich. Billy wciąż nie był pewien, w jaki sposób potrafi z taką dokładnością określić jego położenie. Sztuczki z platformami mógł zrozumieć, ale skąd wiedział, gdzie go znajdzie... To pachniało magią, mimo że Kot miał dość czasu na układanie planów.

Jednak zmiana taktyki powinna dać mu przewagę, konieczną dla ostatecznego sukcesu. Kiedy zostawił ogłuszonego Kota na lewym brzegu, przeskoczył na Gare du Nord, a stamtąd transportował się do Dublina. Kilka razy był już w tym mieście, podczas wycieczek do Irlandii. W Dublinie sprawdził wykaz numerów i przeskoczył do Bantry, gdzie kiedyś spędził kilka tygodni łowiąc ryby i pływając żaglówką. Tam, w przyjemnym, cichym zakątku West Cork, zjadł kolację i rozpoznał pierwsze objawy słabego poczucia bezpieczeństwa. Przespacerował się po mieście koło ujścia zatoki wdychając słone powietrze i wspominając tamten czas. Mógł być wtedy szczęśliwszy, choć teraz pamiętał to jako jeszcze jeden okres przystosowania do kolejnej zmiany epoki. Pamiętał łódź, dziewczynę imieniem Lynn i morskie dania. I jeszcze, że było to niewielkie, senne miasteczko, gdzie mógł stopniowo wejść w nowe dziesięciolecie. Czy właśnie czegoś takiego potrzebował teraz najbardziej? Zastanawiał się. Pokręcił głową. Mocniej chwycił kierownicę, pokonując stromy i kręty zjazd.

Czas na zastanowienie. Musiał znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, żeby wszystko dokładnie przemyśleć. Coś tu się nie zgadzało. Czegoś istotnego nie dostrzegał. Kot był zbyt bliski zwycięstwa. Powinien przecież go zgubić. Mimo wszystkich zmian, to wciąż był jego świat. Obca bestia nie powinna go tutaj przechytrzyć. Czas. Potrzebował czasu, by nad tym pomyśleć.

Postanowił zmienić system postępowania. Jeśli pozostawiał w platformach jakiś ślad, coś, co pozwalało odgadnąć wybrany cel przeskoku, aktualne posunięcie powinno zlikwidować ten efekt. W Bantry wypożyczył wóz i ruszył na północ wzdłuż trasy, którą zapamiętał. Minął Glengariff i jechał dalej w stronę Kenmare, przez odludne tereny, gdzie nie było platform. Przez chwilę czuł się wolny. Istniała tylko noc, i wiatr, i skalisty krajobraz. Poprzedniego wieczoru Kot zaskoczył go, proponując ucieczkę. Od tamtej chwili wyłącznie improwizował. Teraz musiał stworzyć jakiś plan, generalne założenia taktyki obrony, które pozwoliłyby przetrwać tę próbę. Plan...

Jakieś światło w dali. Teraz dwa. Trzy... Podniósł termos i wypił łyk kawy. Podstawowym błędem, uznał, było to, że nie przeskakiwał dostatecznie często. Powinien wciąż się przemieszczać, by porządnie zagmatwać swój trop. Kot był najwyraźniej tak blisko, że potrafił odczytać cel w jego myślach. Nawet gdy dokonywał przeskoku więcej niż raz, Kot mógł się zjawiać w chwili, kiedy on znikał, w ten sposób znał następny przystanek.

Cztery... Kenmare leżało jeszcze dość daleko, za nielicznymi farmami i wiejskimi rezydencjami. Noc była rześka. Wyrównał po długim zjeździe. Drzewa po obu stronach trasy nagle stały się większe.

Następnym razem naprawdę namiesza. Będzie przeskakiwał tam i z powrotem pomiędzy tyloma miejscami, że zupełnie poplącze tropy. Tak, od samego początku powinien tak postępować...

Następnym razem?

Krzyknął. Myślowa obecność Kota nagle wypełniła powietrze, niby zapach palonego mięsa.

Nie... — powiedział, starając się odzyskać panowanie nad pojazdem. W chwili wybuchu stracił kontrolę i zjechał na lewą stronę szlaku.

Podskakiwał teraz nad polem, na wysokości mniej więcej dwóch stóp, pędząc w kierunku coraz bardziej stromego zbocza. Zbyt nagła zmiana kursu mogła przewrócić pojazd. Kręcąc kierownicą zatoczył lekki łuk i po chwili wracał już na trasę. Rozglądał się na wszystkie strony, gdzie padało światło reflektorów, ale nie dostrzegł nawet śladu prześladowcy.

Wjechał na trasę i przyspieszył. Cienie przemykały w tył. Wiatr poruszał konarami drzew. Światła poduszkowca oświetlały dryfujące nad szlakiem strzępy mgły. Nic więcej nie zauważył.

Kocie...? — zawołał w końcu.

Nie otrzymał odpowiedzi. Czyżby był tak napięty, że wyobraził sobie to zdanie? Zmęczenie...

Kocie?

Wydawało się takie realne. Usiłował zrekonstruować stan psychiki w chwili, gdy je usłyszał. Przypuszczał, że sam wywołał ten efekt, choć nie podobały mu się wnioski, jakie musiał wyciągnąć z tego faktu, a dotyczące stanu jego umysłu.

Minął serię łuków, na przemian w prawo i w lewo. Nadal przeszukiwał wzrokiem oba pobocza szlaku.

Tak szybko... Pewność siebie rozpadła się w jednej chwili. Czy teraz będzie widział Kota za każdą skałą i każdym krzakiem?

Dlaczego nie?

Kot!

Tak.

Gdzie jesteś? Co robisz?

Bawię się. Uznałem, że jednym z głównych celów tej gry musi być maksimum zabawy. To miło, że zechciałeś współpracować w jego realizacji.

Jak mnie znalazłeś?

Łatwiej, niż mógłbyś przypuszczać. Jak powiedziałem, wdzięczny ci jestem za współpracę.

Nie rozumiem.

Oczywiście, że nie. Masz skłonności do oszukiwania siebie.

O co ci chodzi?

Wiem teraz, że każdej chwili mogę cię zniszczyć, ale wolę przedłużyć tę rozkosz. Uciekaj. Zaatakuję w najbardziej odpowiedniej chwili.

To, co mówisz, nie ma sensu.

Nie. Bo nie chcesz do tego dopuścić. Jesteś mój, łowco, gdy tylko zechcę.

Dlaczego?

Dotarł do długiego, potrójnego haku. Z przodu widział chyba więcej świateł.

Powiem ci, a to cię nie uratuje. Jesteś teraz inny, niż kiedyś. Dostrzegam w tobie to, czego za dawnych dni nie było. Czy wiesz, czego naprawdę pragniesz?

Zwyciężyć cię, odparł Billy. I zwyciężę.

Nie. Twoim największym pragnieniem jest umrzeć.

To nieprawda!

Zrezygnowałeś z dotrzymywania kroku twojemu światu. Od dawna już czekasz, szukając odpowiedniej drogi wyjścia. Ja stworzyłem ci taką możliwość. Myślisz, że uciekasz przede mną, ale naprawdę pędzisz ku mnie. Ułatwiasz mi zadanie, łowco.

Nieprawda!

...A cała ironia tkwi w fakcie, że nie chcesz tego przyznać.

Zaglądałeś w umysły zbyt wielu Kalifornijczyków. One są pełne psychologii pop...

...A twoje zaprzeczenia czynią polowanie o wiele łatwiejszym.

Próbujesz zmęczyć mnie psychicznie. To wszystko.

Nie ma potrzeby.

Bluffujesz. Jeśli możesz uderzyć teraz, udowodnij to i uderz.

Wkrótce. Wkrótce. Uciekaj.

Musiał zwolnić, pokonując serię ostrych zakrętów. Wciąż obserwował trasę po obu stronach. Kot musi być blisko, skoro potrafi dosięgnąć go myślą. Naturalnie, miał przewagę, gdyż mógł się przemieszczać w linii prostej, podczas gdy trasa...

Dokładnie.

Skrawek nocy oderwał się nad głową, runął ze szczytu wysokiego głazu, pochylonego nad szlakiem z prawej strony. Billy próbował jednocześnie zahamować i wykręcić w lewo.

Masywna, podobna do jaguara sylwetka z pojedynczym, lśniącym okiem wylądowała na masce pojazdu, przodem w kierunku jazdy. Była widoczna tylko przez moment, nim odskoczyła.

Wóz przechylił się; poduszka powietrzna przestała go podtrzymywać; padał na burtę, zanim jeszcze zjechał ze szlaku. Billy walczył z kierownicą i dźwignią wychylenia, lecz wiedział, że jest już za późno. Nastąpił silny wstrząs, zgrzyt i poczuł, że jakaś siła rzuca go do przodu.





Śmiertelny, śmiertelny, śmiertelny... Wirujący kalejdoskop... Zmienne układy wewnątrz nienaruszalnej struktury... Czy to błąd? Z potęgą przychodzi ból... Tarcia czasu na obrzeżach... Obluzowane centrum formuje się w innym miejscu... Nienaruszalna? Ale... Zwrot na zewnątrz. Tutaj, gdzie trwa erozja woli atakowanej pieśniami jaźni, a czyny leżą poronione na kołdrze nocy... Ale... Znów poruszenie... Czy przetrwa poza poryw chwili? Fragmentacja... Nie kalejdoskop. Nie ma centrum. A przecież... Uformować wolę. Struktura... Ból... Śmiertelny, śmiertelny... I cudowny. Jak smukły, niewysoki pies... Plastyczna statua... Dźwięki organów, pierwsze uderzenie ginu w pusty żołądek... Łączymy się znowu, dalej niż kiedykolwiek... Centrum. Światło!... Trudno być bogiem. Ból. Piękno. Groza bezosobowego... Działać! Tak. Centrum, centrum, centrum... Tutaj? Śmiertelny...

nieczność znowu z mostu mózgotęczy kojotchórzliwy wzrok oszupada na lądaleki konieczność czasotrwania agnienia ły i pływów zmiana jednak bestioprzyjście ani mózgoburze w odwołaniach orcalone kreślą linię co wiąże nieczność byostrzec i znajdrogę tworzy puszkopandorę pragnienieśmierciziemia amen amenuacja otworzył ludzkił umys złącza ból durthwursht vernichtung pożądanie byjaśniej i iertelny śm ieczność sezamu

My jesteśmy kluczem.





Przebudził się wśród znieruchomienia i wilgoci. Czuł pulsowanie bólu po prawej stronie czoła. Ramiona zdrętwiały; dostrzegł, że leży w nienaturalnej pozycji. Prawa ręka była mokra. Otworzył oczy; noc wciąż okrywała ziemię. Wyciągnął lewą rękę i włączył wewnętrzne oświetlenie. Odpryski szkła posypały się z rękawa.

Zobaczył, że przednia szyba nie pękła, a wilgoć na dłoni to wylane resztki kawy. Przyłożył palce do czoła; nie znalazł żadnych ran, choć wyczuł opuchliznę bolącego miejsca.

Pojazd leżał na boku, poza szlakiem, z maską częściowo zgniecioną po zderzeniu z drzewem. W pobliżu rosły też inne drzewa i krzaki maskując go częściowo. Spojrzał w górę i w lewo, ale nie znalazł przyczyny rozbicia bocznej szyby.

Wtedy jego wzrok padł na podgłówek. Na poszyciu, tuż obok głowy, znalazł cztery równoległe rozdarcia, jakby od ostrych jak brzytwy pazurów. Znowu popatrzył na rozbitą, boczną szybę. Tak...

Kocie?

Cisza.

Na co czekasz?

Przesunął stopy, ustawił je starannie na przeciwległych drzwiach i wyprostował nogi, przyjmując pozycję zbliżoną do stojącej. Natychmiast poczuł zawrót głowy i kurczowo chwycił kierownicę. Gdy atak minął, spróbował otworzyć drzwi. Po czwartej próbie ustąpiły z zgrzytem i drapaniem. Chwycił słupki karoserii i podciągnął się w górę. Nagle przypomniał sobie, że coś podobnego zrobił w starej, niebieskiej furgonetce, gdy wracał do domu po sobotniej nocy w mieście.

Widział trop. Rozróżniał go nawet w ciemności. Kot był tam i zniknął. Wymacywał połamane gałązki, czubkami palców odnajdywał zagłębienia w ziemi. Podążał za nim mniej więcej dwadzieścia metrów, w stronę pól, dalej od szlaku. Potem wstał i zawrócił.

Co planujesz, Kocie? Czego teraz chcesz? zapytał.

Słyszał tylko wiatr. Zawrócił wolno i ruszył poboczem. Był pewien, że do miasta pozostało najwyżej kilka mil.

Minęło może dziesięć minut. Żaden pojazd nie nadjeżdżał, ale wiedział, że nie jest tu sam. Wielkie cielsko zdawało się poruszać między drzewami po lewej stronie. Tropiło go.

W porządku, Kocie, stwierdził. W tej sytuacji moja dalsza ucieczka nie ma sensu. Jeśli masz atakować, atakuj. Jeśli nie, to przyjemnego spaceru.

Odpowiedzi nie było. Ruszył lekkim truchtem.

Nie dotarł daleko, gdy ogarnęła go fala mdłości. Zignorował ją i biegł dalej. Uznał, że to pewnie reakcja na uraz głowy.

Po chwili jednak wśród uczuć pojawił się strach, że Kot zaraz na niego skoczy. Próbował go stłumić, ale ten narastał, aż Billy rozpoznał jego irracjonalne źródła.

Czuję to, Kocie. Ale wiem, co to jest, oświadczył. Po co to robisz? Dotrę do Kenmare, chyba że mnie zabijesz. Może po prostu się bawisz?

Intensywność uczucia wzrosła. Oddychał nierówno. Nagle poczuł, że musi oddać mocz. Przeczucie zguby unosiło się nad szlakiem do granic zasięgu wzroku.

Przez drogę przebiegło coś podobnego do małego psa. W tej samej chwili zniknął lęk. Czy tylko cień dostrzegłem między drzewami? zastanowił się. Może Kot dawno odszedł? Czy to mój prawdziwy, nie indukowany lęk?

Czy może wszystko jest twoim dziełem, Kocie? Czy taki masz plan, by wzbudzić we mnie zwątpienie, złamać mnie zanim zabijesz?

Przebiegł prawie milę, zanim poduszkowiec nadjechał z tyłu i zatrzymał się tuż przed nim. Kierowca zaproponował, że podwiezie go do miasta.

Kiedy ruszali, Billy słyszał w myślach odległy śmiech swego prześladowcy.





Zniknąć, zaszyć się gdzieś, pomyśleć. To właśnie robił, gdy wreszcie dotarł do miasta. Potrzebował choćby chwili wytchnienia w jakimś miejscu, gdzie Kot nie zdoła zajrzeć do jego umysłu. Musiał kontynuować ucieczkę, raz jeszcze spróbować zatrzeć ślad tak, by zyskać chwilę spokoju, czas na analizę sytuacji, na ułożenie planu.

Kierowca wysadził go przy stacji. Zakładał, że gdzieś tam Kot czyta w jego myślach, by poznać cel przeskoku. Zaczął nucić cicho w języku Navajo: fragment Drogi Błogosławieństwa. Wszedł do stacji, zbliżył się do platformy. W hali był tylko jeden człowiek, starszy mężczyzna siedzący na drewnianej ławce przy ścianie po prawej stronie. Podniósł głowę znad wydruku dziennika i skinął na powitanie.

...wieczór — powiedział.

Wszedł na platformę, wybrał współrzędne dworca Victoria.

...w pięknie.

Teraz do Monachium...

...wokół mnie.

Umył się w toalecie i przeskoczył do Rzymu.

...na prawo ode mnie.

Zjadł kanapkę i wypił szklankę wina.

...na lewo ode mnie.

Przeskoczył do Ankary. Przez długą chwilę stał przed terminalem i patrzył, jak wschodzi słońce, rozpoczynając upalny, zakurzony dzień.

...przede mną.

Do Al Hillah w Arabii Saudyjskiej, a stamtąd do szeregu platform w Narodowym Naftowym Lesie Rab al Khali.

Tak. Tutaj, postanowił, wchodząc miedzy gigantyczne drzewa o wielkich liściach i złuszczonej, brunatnej korze, dźwięczącej na wietrze. Podążył oznakowaną ścieżką w ich cieniu.

Tu, wśród dawnego marzenia Freemana Dysona, powinien odnaleźć drogę do czegoś, czego musiał się dowiedzieć. W tym miejscu, zwanym kiedyś Pustą Stroną, rósł teraz genetycznie programowany las drzew większych niż sekwoje; wypuszczały pędy; ich sztuczny metabolizm syntetyzował ropę, spływającą specjalnymi kanałami w dół, do korzeni tworzących żywą sieć rurociągów, w licznych punktach połączonych ze sztucznym rurociągiem, którym paliwo płynęło na rozległe obszary magazynowe. Tworzyły jeden z wielkich rezerwuarów planety, dostarczających ropę dla tych gałęzi przemysłu, które jeszcze ją wykorzystywały. Drzewa porastały dawną pustynię, wykorzystując nadmiar słonecznej energii. Nie wymagające napraw, ponadczasowe na tle błękitu nieba, były w równym stopniu produktem natury i techniki. Były świadectwem kultury planety tak samo, jak drzewa w miejskich parkach, dostarczające własnych, specyficznych substancji, i jak sieć komputerowa, która — gdyby się od niej nie odłączył — mogła w jednej chwili podać mu każdą niemal informację, jakiej potrzebował.

Niemal. Pewne sprawy musiał przemyśleć w samotności. Lecz tutaj, w tej kombinacji starego z nowym, pierwotnego i nowoczesnego, czuł się swobodniej niż kiedykolwiek od dnia, gdy zaczęła się ta historia. Nawet ptaki śpiewały tu w gałęziach...

Długo szedł przez las. Zatrzymał się, gdy dotarł do niewielkiej polany, na której stały dwa drewniane stoły, zbiornik na odpadki i szopa. Zajrzał do niej; zwykły sprzęt leśniczych: wysokowydajne koparki, kilofy, piły; łańcuchy i kable; rękawice i buty do wspinania. Wszystko było zakurzone, a pajęczyny niby ażurowe mosty łączyły narzędzia ze sobą.

Zamknął drzwi, odszedł kawałek, wciągnął nosem powietrze i rozejrzał się. Usiadł plecami do pnia średniej wielkości drzewa; kilka szorstkich łodyżek szafranu i trawy przebijało się między wzgórkami korzeni. Nabił fajkę. Zapalił.

Kot chciał jego śmierci i próbował go przekonać, że sam także jej pragnie. Pomysł wydawał się absurdalny, ale przeanalizował go dokładniej. Wszechświat jest w przeważającej części jego przeciwnikiem. Tego nauczył się jeszcze w dzieciństwie. Trzeba zachowywać środki ostrożności i mieć nadzieję. Czas to płynąca woda, ani dobra, ani zła, nie dająca się pochwycić. Można najwyżej złożyć dłonie i na chwilę zatrzymać odrobinę; to wszystko. Jednak w ciągu ostatniej dekady jego życia, czyli mniej więcej trzydziestu lat rzeczywistego czasu, zmienił się w rwący potok; nie potrafił zatrzymać ani kropli. W tym okresie wielki świat zmieniał się szybko. Tancerze zamienili maski; nie potrafił już rozpoznać wrogów.

Oprócz Kota.

Ale to nieuczciwe, stwierdził. Nawet dla Kota. Kota potrafił zrozumieć. Kot był prosty, monomaniakalny w swych pragnieniach. Reszta świata stała się niebezpieczna na różne, skomplikowane sposoby, choć generalnie nie przejawiała złych zamiarów ani premedytacji. Była przeciwnikiem, nie wrogiem. Kot był wrogiem. Wszechświat przetaczał się i miażdżył. A teraz...

Tempo wzrastało. Czuł to przez całe życie, od pierwszych szkolnych dni, coraz szybsze, jak rytm bębnów. Owszem, zdarzały się przerwy, okresy, gdy dostosowywał się do nowych rytmów. Ale teraz... Odczuwał zmęczenie. Ostatnie reakcje nie były już właściwe, nawet wśród jego rodaków. Patrząc w przeszłość pojmował, że najlepiej czuł się wtedy, gdy wyruszał na łowy, ku pozaczasowym krainom wśród gwiazd. To powrót zawsze był wstrząsem. Teraz... teraz chciał tylko odpocząć. Albo odlecieć znowu, choćby następny powrót...

Dora. Obok Dory także odczuwał spokój. Ale teraz mu to nie pomoże. Myśli o Dorze sprawiały tylko, że odwracał się od rzeczywistych problemów. Czy naprawdę chciał umrzeć? Czy Kot miał rację?

Niemal słyszał pieśń we wnętrzu tego nienaturalnego drzewa rosnącego równolegle do kręgosłupa. Czuł wibracje nerwów.

Chęć, by uciec najdalej, by spocząć i nie zmieniać się więcej... Może...

Przygryzł cybuch fajki. Nie lubił tego myślenia jak bellicano, tego poszukiwania ukrytych motywów. Tym niemniej...

Może jednak coś w tym było. Rozluźnił mięśnie szczęk.

Jeżeli ukryte źródła jego uczuć były takie, o jakich mówił Kot, to pędził ku śmierci przez cały czas, od dnia śmierci Dory i...

Dora? Jaką rolę odgrywała w tym wszystkim? Nie, lepiej niech martwi spoczywają w pokoju i nie nachodzą żywych. Wystarczy przyznanie, że zmiany w społeczeństwie — społeczeństwie, w którym się nie urodził, ale którego częścią próbował się stać — były dostatecznie głębokie, by doprowadzić go aż tutaj. Jakie stąd wnioski? Co dalej? Czego naprawdę chciał? I jak powinien to osiągnąć?

Nagle odkryły się wspomnienia, zaskakując go wiedzą, którą posiadał od samego początku. Po pierwszym szoku poczuł rozpacz, gdyż wiedział już, że słowa Kota były prawdą.

Za każdym razem, gdy uciekał korzystając z platformy skokowej, gdzieś w głębi umysłu tkwił ostateczny cel podróży. Nie miały znaczenia transfery, których dokonywał po drodze. Kot musiał wyczytać tylko kierunek drogi, przeskoczyć tam i zacząć patrolować miasto w poszukiwaniu najpierw jego myśli, potem ciała. Ze strony Billy’ego była to więcej niż nieostrożność. To tak, jakby poddał się Kotu i ukrywał tę informację przed własną świadomością. Jak może teraz sobie zaufać, gdy zdecyduje się na jakiekolwiek działanie?

Z drugiej strony jednak, bezczynność mogła się okazać równiej fatalna. Zaskoczyła go łatwość, z jaką zaakceptował swe ukryte pragnienie śmierci. Mimo wszystko, postanowił mu się nie poddawać: nie podczas tego pojedynku z Kotem. Ssał fajkę i słuchał ptasich głosów.

Czy w jego umyśle tkwiło to miejsce, gdy opuszczał Kenmare w pierwszym z serii przeskoków? Chyba tak...

Dobrze. Wstał. Założył, że Kot wiedział i mógł się zjawić lada chwila. Im dłużej tu pozostanie, tym większe szansę ma bestia, że zastanie go nieprzygotowanego. Otrzepał spodnie.

Niech to diabli — mruknął.

Wciąż potrzebował czasu, by coś zaplanować.

Klepnął pień drzewa i ruszył przez polanę do ścieżki. Nagle przeleciał nad nim wielki kruk. Billy stanął. W głowie kłębiły się myśli o Czarnym Bogu i sztuce łowów.

Jedyną stacją w okolicy była ta, której użył. Kot mógł się tam zjawić w każdej chwili, może wtedy, gdy on właśnie podejdzie. Nie, to niemożliwe. Był bezbronny, więc ostrożność nakazywała ucieczkę. Lecz ryzyko z nią związane wydawało się zbyt wysokie.





Przychodził z Utah i Colorado; był wielki, czarny i zły. Gdy atakował, ludzie szukali schronienia i czekali. Uderzał, zalewał i wypełniał kanały. Wrzał i ryczał, od Lake Powell po Carrizos. Językiem płomieni liznął Shiprock. Plamy bieli na wyżynach znikały od jego śliny. Potoczył się po kraju i przewalił przez szczyty gór. Dech miał szybki i ostry, wyłamujący konary sosen i strącający szyszki. Arroyo zmieniły się w błotniste węże. Były mgły, a gdzieniegdzie tęcze. Grom zbudził się ze snu. Nie można było dłużej opowiadać legend.


Strażnik Chmur wypuścił swe podopieczne.

Strażnik Wiatrów otworzył bramy.

Strażnik Wód rozwarł niebo.

Strażnik Błyskawic skinął swymi lancami.

Strażnik Satelitów stwierdził:

Stuprocentowe prawdopodobieństwo opadów”.





Zszedł z platformy skokowej i rozejrzał się. Przez chwilę stał nieruchomo, jakby nasłuchując. Potem opadł na cztery łapy i wbiegł między drzewa, po drodze zmieniając kształt. Wykrył umysł, którego szukał. Znów pełen pieśni i niejasnych wizerunków, które były z nim powiązane. Jednak, choć maskowały myśli, nie mogły ukryć kierunku i położenia myślącego człowieka. Odnalezienie ciała nie powinno sprawiać trudności.

Poruszał się coraz zwinniej, gdy linie jego ciała płynęły przyjmując kocią postać, którą wolał od innych. Oko błyszczało, jak kałuża cieczy. Kły sięgały kilka cali poniżej dolnej wargi. One także połyskiwały. Niemal bezgłośnie przebiegał między wielkimi, naftowymi drzewami. Kiedy nieruchomiał nasłuchując wrażeń, stawał się prawie niewidzialny wśród plamistych deseni światła i cienia.

Raz w takiej chwili upadł liść. Kot zaatakował jak żywa błyskawica. Potem wyprostował się i potrząsnął głową. Popatrzył na liść. I znowu ruszył przed siebie.

Może już teraz przyjdzie pora. Gra nie była tak trudna, jak się spodziewał. Jeśli nie nastąpi jakaś ciekawa walka albo ucieczka, jeśli i tym razem nie zdarzy się nic emocjonującego, może lepiej zakończyć tutaj całą zabawę. Łowca stracił chyba wolę walki; był zbyt znużony i zatroskany, by stawiać pożądany opór.

Przez chwilę patrzył gniewnie na czarnego ptaka, który krzyknął mu nad głową i odleciał.

Wracaj, kochasiu. Tylko na chwilę. Chodź, popatrz.

Ale ptak zniknął.

Kot machnął szerokim ogonem i ruszył po miękkim poszyciu lasu. Już niedaleko... Przyspieszył kroku i nie zwalniał, póki nie zbliżył się do polany. Obserwował. Zatoczył krąg i obserwował znowu.

Człowiek po prostu siedział, oparty plecami o drewnianą ławkę. Palił fajkę, a jego umysł wypełniała ta bezsensowna pieśń. Wszystko układało się niemal zbyt łatwo, ale tak właśnie ocenił go na początku: świadomie nieostrożny, gotów na śmierć. Mimo to...

To żadna zabawa. Kilka drwin, a może się poderwie.

Sam widzisz. Jest, jak mówiłem. Kiedy przede mną uciekasz, podążasz ku mnie. Dlaczego nie zostałem uwolniony wcześniej, gdy jeszcze miałeś ochotę żyć?

Łowca nie odpowiedział. Trwała pieśń.

A więc przyznajesz, że to prawda. Godzisz się z tym, co ci powiedziałem. Czy to, co śpiewasz, to twoja pieśń śmierci?

Znowu żadnej reakcji.

Bardzo dobrze. Nie widzę powodów, by przedłużać tę rozgrywkę, łowco.

Kot przeszedł między drzewami i wkroczył na otwarty teren.

Ostatnia szansa. Czy nie wyciągniesz nawet noża?

Billy wstał i wolno odwrócił się ku niemu.

Nareszcie. Obudziłeś się. Będziesz uciekał?

Billy nie drgnął. Kot skoczył. Rozległ się trzask.

Kiedy ziemia zapadła się pod zwierzęciem, w umyśle Billy’ego czas stanął w bezruchu. Uruchamiając automatyczny szpadel nie był pewien, czy dobrał właściwą szerokość rowu, który go otaczał. Teraz, gdy załamało się przykrycie i Kot zniknął w dole, z satysfakcją stwierdził, że ocenił prawidłowo. Natychmiast ruszył, by przerzucić kładkę z blatu stołu.

Nie zatrzymasz mnie tu na długo, łowco, odezwał się Kot z pułapki.

Mam nadzieję, że wystarczająco długo.

Billy przeszedł nad rowem i wypróżnił pojemnik na śmieci obok pnia najbliższego drzewa. Podpalił stos papieru.

Co robisz?

Jeśli zapali się jedno z tych drzew, spłonie cała okolica, wyjaśnił. Wszystkie łączą się ze sobą pod ziemią i są pełne materiałów palnych. Jeśli pozwolisz, by to się paliło, nie zdołasz dotrzeć do platformy.

Odwrócił się i pognał przed siebie.

Gratulacje, zawołał za nim Kot. Znowu uczyniłeś tę grę interesującą.

Żegnaj, powiedział Billy.

Niezupełnie. Mamy umówione spotkanie.

Biegł, póki nie zobaczył platformy. Wskoczył na nią, wsunął kartę, uruchomił układ sterowania i nie patrząc, losowo wybrał współrzędne.

Zyskałeś odroczenie, oznajmił Kot. Ale na innym poziomie zdradziłeś się znowu.

Doprawdy? odpowiedział Billy, gdy las zaczął znikać.





Kroczy przez krainę zmierzchu, wśród porośniętych dżunglą miast. Przez migotliwe powietrze dobiegają krzyki niewidocznych ptaków. Jest przyjemnie ciepło; unosi się zapach wilgoci i rozkładu. Jego ścieżka to lśniąca wstążka wśród ruin, które w miarę trwania marszu wydają się coraz mniej zniszczone. Czuje palony copal, a przewodnik podaje mu dziwny napój. Barwy migają pod stopami i droga staje się jaskrawo czerwona. Po pewnym czasie docierają do piramidy, na szczycie której leży rozciągnięty na kamieniu niebieski człowiek, przytrzymywany przez czterech innych. Billy patrzy, jak mężczyzna w wysokim nakryciu głowy rozcina pierś niebieskiego i wyjmuje serce. Pijąc swój napój przygląda się, jak serce trafia do innego mężczyzny, który namaszcza nim twarze posągów. Ciało zostaje zrzucone ze schodów w dół, gdzie czeka tłum. Tam inny mężczyzna bardzo starannie zdejmuje skórę, niebieską teraz z czerwonymi plamami, okrywa się nią jak togą i zaczyna tańczyć. Inni rzucają się na resztki i pożerają je, z wyjątkiem stóp i dłoni, oddzielonych i odłożonych na bok. Przewodnik odchodzi na chwilę, by wmieszać się w tłum. Powraca wkrótce, przynosi mu coś i pokazuje, że powinien to zjeść. Billy żuje mechanicznie, popijając balche. Podnosi głowę uświadamiając sobie nagle, że przewodnikiem jest Dora. „Piątego dnia Uayeb moja prawdziwa miłość dała mi...” Nie uśmiecha się. Jej twarz pozostaje bez wyrazu, gdy odwraca się i daje znak, by szedł za nią. Czerwona jak krew droga doprowadza po pewnym czasie do szerokiego wejścia jaskini. Zatrzymują się przed nim i widzi, że wewnątrz, po obu stronach, stoją posągi — z długimi kłami, łukami brwiowymi, ciemnymi kręgami wokół oczu. Gdy patrzy, dostrzega, że krążą tam ludzie; ustawiają na niskim ołtarzu misy copam, tytoniu i kukurydzy. Śpiewają cicho, ale nie rozumie słów pieśni. Dora prowadzi go za próg; teraz widzi, że wnętrze groty rozjaśnione jest blaskiem świec. Czuje zapach kadzidła i staje, słuchając modlitw. W każdej przerwie między rytuałami dostaje napój z kukurydzianej mąki i miodu. Siedzi oparty plecami o skałę i słucha, czubkiem palca kreśląc koła na ziemi. Ktoś podaje mu następną tykwę balche. Unosząc ją do warg spogląda i nieruchomieje. To nie Dora przyniosła mu napój, ale potężny młodzieniec, odziany na dawny sposób Dineh. Za jego plecami stoi drugi mężczyzna — większy i jeszcze potężniejszy. Jest podobnie ubrany i zdumiewająco podobny do pierwszego. „Wyglądacie znajomo” mówi im Billy. Pierwszy z mężczyzn uśmiecha się. „Jesteśmy zabójcami olbrzymów Siedem-Papug, Zipacny i Cabracana” odpowiada. „To my”, mówi drugi, „wyprawiliśmy się stepami do Xibalba, przekraczając Rzekę Zgnilizny i Rzekę Krwi. Podążyliśmy Czarną Ścieżką do Domu Panów Śmierci”. Drugi kiwa głową. „Graliśmy z nimi w niezwykłe gry, wygrywając i przegrywając” dodaje. Po czym mówią chórem: „Zabiliśmy Panów Hun-Came i Vucub-Came i wznieśliśmy się ku światłu”. Billy pociąga łyk balche. „Przypominasz mi”, zwraca się do młodszego, „Tobadzichini, a ty”, do drugiego, „Nayenezgani, Wojownicze Bliźnięta mojego ludu; tak sobie ich zawsze wyobrażałem”. Uśmiechają się obaj. „To prawda”, przyznają, „gdyż wiele wędrujemy. Tutaj jesteśmy znani jako Hunahpu i Xbalanque. Powstań teraz i spójrz tam, w mroczne regiony”. Podnosi się i patrzy w głąb jaskini. Widzi szlak prowadzący w dół. Dora stoi na ścieżce i przygląda mu się. „Idź za nią”, mówi Hunahpu. „Idź za nią”, mówi Xbalanque. Dora odchodzi. Kiedy odwraca się by podążyć za nią, słyszy krzyk ptaka...





Billy zszedł z platformy skokowej i rozejrzał się. Było ciemno, a gwiazdy płonęły z jaskrawością tropików. Zimne, wilgotne powietrze niosło zapachy, które zawsze kojarzył z roślinnością dżungli. Chłód wskazywał, że noc zbliża się już do końca.

Na ścianie stacji odszukał znak identyfikacyjny. Tak. Wyczucie go nie zawiodło. Przybył do wielkiego parku archeologicznego Chichen Itza.

Stał na niskim wzgórku. Wąskie dróżki prowadziły stąd w różne strony. Były dyskretnie oświetlone; tu i tam widział spacerujących ludzi. Mógł rozróżnić masywne kształty starożytnych budowli, ciemniejsze i bardziej nieprzeniknione niż mrok nocy. Od czasu do czasu jaskrawe światło na kilka minut zalewało jakiś fragment ruin, dla wygody nocnych gości. Chyba gdzieś czytał, że reflektory działają w regularnym cyklu, którego rozkład dostępny był w licznych punktach trasy zwiedzania, wraz z komputerowym komentarzem i odpowiedziami na podstawowe pytania, dotyczące tego miejsca.

Ruszył. Ruiny były wielkie, ciemne, ciche i indiańskie. Idąc wśród nich odczuwał spokój. Kot nie zdoła go tu odnaleźć. Tego był pewien. Zrozumiał także jego pożegnalne słowa. Zdradził się, w pewnym sensie, ponieważ ostateczny cel był obecny w jego myślach, gdy losowo wybierał współrzędne, by trafić właśnie tutaj. Kiedy wreszcie wyruszy do tego ostatniego punktu, uczyni to, by zmierzyć się z wrogiem.

Roześmiał się cicho. Nic nie mogło mu przeszkodzić w pozostaniu tutaj, dopóki nie upłynie wyznaczony przez Kota limit czasu.

Pola siłowe chroniły niektóre z bardziej zniszczonych budowli. Inne pozwalały na wejście, wspinaczkę, badanie. Przypomniał sobie o tym, gdy przypadkiem otarł się o ekran: miękki, twardy, twardszy, nie do przebicia. Pomyślał o klatce Kota w Instytucie. Tam pole było dodatkowo zelektryfikowane; raziło wstrząsami o mocy rosnącej proporcjonalnie do siły nacisku od wewnątrz. Kot jednak rzadko go dotykał, a to z powodu swego niezwykłego wyczulenia na prądy elektryczne. Zresztą, w ten właśnie sposób Billy zdołał go schwytać: przypadkiem, gdy Kot, próbując wytropić i zastawić pułapkę na Billy’ego, zderzył się z ekranem ochronnym otaczającym jeden z obozów. Wspomnienie uwolniło nowy ciąg skojarzeń.

Po prawej stronie rozbłysło światło. Zatrzymał się i spojrzał. Nigdy przedtem tu nie był, ale widział fotografie i czytał o tym miejscu. Patrzył na Świątynię Wojowników, z lasem kolumn z przodu — ich cienie jak czarne cięcia na frontowej ścianie.

Światło zgasło, zanim tam dotarł, lecz utrwalił w pamięci nie tylko obraz, ale i położenie. Szedł w tamtą stronę, aż znalazł się bardzo blisko. Gdy sprawdził, że pole siłowe nie blokuje wejścia, ruszył między kolumnami. Potem zaczął się wspinać na strome stopnie.

Gdy dotarł do poziomej platformy na szczycie, zwrócił się przodem w kierunku, który uznał za wschód i usiadł, oparty o ścianę mniejszej budowli, stojącej pośrodku. Myślał o Kocie i o pragnieniu śmierci, które go pokonywało, ponieważ nie umiał się dostosować, ponieważ nie był już Navajo. Czy to prawda? Wspomniał ostatnie lata, już po wycofaniu. Wydawały się zasypane popiołem. Ale jego naród wiele razy smakował popiołów lęku i cierpienia, żalu i kapitulacji, a mimo to nigdy nie utracił swej godności i dumy. Czasami cyniczny, często buntowniczy, jednak przetrwał. Coś z tego wciąż w nim pozostało, jako przeciwwaga dla osobistej modlitwy o śmierć. Wtedy zasnął i miał niezwykły sen, którego potem nie mógł sobie przypomnieć w całości.

Przebudził się, gdy wstawało słońce. Obserwował fale barw, zwiastujące jego nadejście. To prawda, nic nie mogło mu przeszkodzić w pozostaniu tutaj, dopóki nie upłynie wyznaczony przez Kota limit czasu. Wiedział, że tego nie uczyni. Wyruszy na spotkanie swego chindi.

...Po śniadaniu, postanowił. Po śniadaniu.





Nie obchodzi mnie to! — oświadczyła Mercy Spender, podnosząc jedną ręką butelkę, a drugą szklankę. — Muszę się znowu napić.

Elizabeth Brooke położyła jej dłoń na ramieniu.

Naprawdę uważam, że nie powinnaś, kochanie. W każdym razie nie teraz. Jesteś podniecona i...

Wiem! Właśnie dlatego chcę się napić.

Dno butelki odpadło z głośnym brzękiem. Gin spłynął na podłogę wśród odłamków szkła. Uniósł się zapach jałowca.

Co...?

Wredny numer — przyznał z uśmiechem Walter Sands. — Ale wciąż jesteś nam potrzebna. Wiem, że chciałabyś odjechać i wypocząć w tamtym domu. Jeśli teraz się wyłączysz, będzie nam trudniej. Zaczekaj jeszcze trochę.

Mercy spuściła głowę. Wyraz gniewu zniknął i tylko oczy błyszczały od łez.

To głupie — stwierdziła po chwili. — Jeśli on chce umrzeć, pozwólmy mu.

To nie takie proste. On nie jest taki prosty — odparł Żelazny Niedźwiedź. — I jesteśmy mu to winni.

Ja nic mu nie jestem winna. I nawet nie bardzo wiemy, co robić. Ja...

Urwała na chwilę.

Każdy z nas ma coś, co go boli — podjęła. — Może... No, dobrze. Wypiję herbatę.

Ciekawe, co boli to stworzenie, które go ściga — zastanowił się Fisher.

Nie ma kompletnych danych na temat ekologii planety, z której pochodzi — odparł Mancin.

Istnieje tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić — mruknął Żelazny Niedźwiedź. — Podążyć do źródła.

To bez sensu — ocenił Fisher. — Dostatecznie trudno dotknąć człowieka, który przeszedł na myślenie prymitywne. Ten stwór potrafi tego dokonać na bliskie odległości, gdyż jest coś, co ich łączy. Ale pójść za samym stworzeniem, a potem... nie mógłbym.

Ja też nie — stwierdziła Elizabeth. — Nikt z nas by nie mógł. Ale nam wszystkim może się udać.

Nam? My? Razem? Znowu? To może być niebezpieczne. Po ostatnim razie...

Znowu.

Nawet nie wiemy, gdzie jest ten kotostwór.

Człowiek Walforda mógłby nakazać jeszcze jedną kontrolę sieci komputerowej SkokCo. Zlokalizuje Pieśniarza, a ta bestia wkrótce przybędzie za nim.

I co nam z tego przyjdzie?

Nie dowiemy się, póki nie uzyskamy tej informacji i nie spróbujemy.

To mi się nie podoba — oświadczył Fisher. — Możemy ucierpieć. Mówisz o miejscu, które jest paskudnie obce. Wczoraj dotknąłem jednego ze Stragean i przez pół godziny bolała mnie głowa. Nie mogłem nawet skupić wzroku. A oni są przecież dość podobni.

Zawsze możemy się wycofać, jeśli sprawa będzie zbyt trudna.

Mam złe przeczucie — oznajmiła Mercy. — Ale wydaje mi się, że będzie to chrześcijański uczynek.

Do diabła z tym. Czy przyniesie jakieś rezultaty?

Chyba masz rację — wtrącił Mancin. — Kiedy przeanalizujemy sytuację, nie wygląda szczególnie obiecująco. Powiedzmy Walfordowi, jak Pieśniarz tego dokonał, o bestii i umowie, jaką zawarli. Potem sprawdzimy w komputerach, żeby zawęzić pole poszukiwań. Mogą posłać wojsko za tym zwierzakiem.

Posłać wojsko za istotą, która zabiła istotę, której wojsko nie potrafiło zatrzymać?

Znajdźmy ich — zaproponował Żelazny Niedźwiedź. — Dowiemy się, ile można, a potem zdecydujemy.

To rozsądne — uznał Sands. — Jestem za.

Ja również — dodała Elizabeth.

Mancin spojrzał na Fishera.

Wygląda na to, że jesteśmy przegłosowani — westchnął. — Zgoda.

Fisher skinął głową.

Zawołajcie Teddersa. Sprawdźcie w SkokCo. Do roboty.





Billy zszedł z platformy do wnętrza własnego hoganu, pozostawiając w szczelinie kartę transferową. Uruchomił blokadę i wyłączył brzęczyk. Nie przyjmował żadnych wezwań.

Automatyczna sekretarka zarejestrowała kilka telefonów Edwina Teddersa. Czy mógłby się skontaktować? Inny rozmówca nie podał nazwiska, zostawił tylko wiadomość: „Sprawdziłem, że hodują je z izolacją. Wiedziałeś o tym, prawda?”

Włączył ekspres do kawy, rozebrał się i wszedł pod prysznic. Pod odświeżającym strumieniem wibracji usłyszał głośniejszy od brzęczenia promienników huk gromu.

Wyszedł, ubrał się w cieplejsze rzeczy i zabrał kawę na werandę. Od północy niebo okrywała szarość, zwisały z niego zasłony deszczu. Na południu i wschodzie było czysto. Na zachodzie płynęły niewielkie chmury. Przez chwilę przyglądał się falującym trawom i nasłuchiwał wiatru. Dopił kawę i wrócił do środka.

Wybrał i sprawdził broń. Staromodna. Tazer, tak ją nazywano. Wystrzeliwała kolczasty kabel i wywoływała w celu silny wstrząs elektryczny. Teraz mieli sprytniejsze zabawki; jonizowały ścieżkę przez powietrze i wysyłały wzdłuż niej ładunek. Ale tazer wystarczy. Gdy poznał słabe punkty Kota, wykorzystał przeciw niemu podobne urządzenie.

Wyostrzył myśliwski nóż z ostrzem długim na stopę i przeciągnął pasek przez rozcięcia pochwy. Sprawdził swoją 30.06, starą, ale utrzymywaną w idealnym stanie. Gdyby zdołał ogłuszyć Kota, mógłby wpakować przez tę twardą skórę dość pocisków, by uszkodzić ważne organy życiowe. Z drugiej strony, strzelba była dość ciężka. Wreszcie wybrał półmetrowy pistolet laserowy, mniej precyzyjny, ale równie groźny. I tak zamierzał używać go na bliską odległość. Kiedy podjął decyzję, zaczął pakować lekki plecak, z minimum sprzętu niezbędnego na krótką wyprawę, jaką zaplanował. Skończył, nastawił budzik, wyciągnął się w śpiworze i przespał dwie godziny.

Kiedy obudził go brzęczyk, krople deszczu stukały już o dach. Włożył przeciwdeszczową kurtkę z wełnianą podszewką, zarzucił na ramię plecak, przypasał broń i znalazł kapelusz. Uruchomił komunikator, sprawdził numer i wybrał współrzędne.

Ekran ożył prawie natychmiast. Pojawiła się szeroka twarz Susan Żółtej Chmury.

Azaethlin! — powiedziała. Odgarnęła z czoła kosmyk włosów i uśmiechnęła się. — Ile to już lat.

Sporo — przyznał. Przywitał się, chwilę rozmawiali. — Pada tam u was? — zapytał w końcu.

Wygląda na to, że zaraz zacznie.

Muszę się dostać na północną krawędź — wyjaśnił. — Nie znam nikogo, kto mieszka bliżej miejsca, o które mi chodzi. Mogę wpaść?

Jasne. Idź do platformy, a ja uruchomię naszą.

Wszedł, schował kartę do kieszeni i wcisnął TRANS.

Pojawił się w kącie zagraconego saloniku. Jimmy Żółta Chmura wstał z ustawionego przed ekranem wizyjnym fotela i dotknął jego dłoni. Był niski, dość tęgi, o szerokich ramionach.

Hosteen Pieśniarz — powiedział. — Wypij z nami kubek kawy.

Chętnie.

Usiedli.

Mówiłeś, że wybierasz się do kanionu — zauważył Jimmy.

Tak.

Ale nie na dół, mam nadzieję.

Chcę zejść na dół.

Zaczęły się wiosenne wylewy.

Tak przypuszczałem.

Paskudnie wygląda ten pistolet. Mogę obejrzeć?

Proszę.

Ojej, laser! Mógłbyś nim wybić jeszcze jedną dziurę w Okiennej Skale. Stary jest, prawda?

Jakieś osiemdziesiąt lat. Chyba już takich nie robią.

Oddał broń.

Polujesz na coś?

Mniej więcej.

Milczeli przez chwilę.

Podwiozę cię gdzie tylko zechcesz na krawędzi.

Dzięki.

Jimmy wypił łyk kawy.

Długo tam będziesz? — zapytał.

Trudno powiedzieć.

Rzadko cię ostatnio widujemy.

Wolałem być sam.

Jimmy zaśmiał się.

Powinieneś się ożenić z siostrą mojej żony i zamieszkać tutaj.

Ładna? — zapytał Billy.

Pewno. I dobrze gotuje.

Znam ją?

Chyba nie. Trzeba by urządzić taniec squaw.

Nagłe bębnienie deszczu dobiegło z północnego krańca domu.

No i pada — stwierdził Jimmy. — Może chcesz zaczekać, aż przejdzie?

To może potrwać parę dni — parsknął Billy. — Zbankrutowalibyście żywiąc mnie przez ten czas.

Pogralibyśmy w karty. O tej porze roku łowca nie ma dużo roboty.

Billy skończył kawę.

Mógłbyś się nauczyć robić ozdoby: pasy, bransolety, pierścionki.

Moje ręce nie nadają się do tego.

Jimmy odstawił kubek.

Nie mam co robić. Może przebiorę się i pójdę z tobą. Mam wysokoenergetyczną strzelbę z radarowym celownikiem. Powala słonia.

Billy śledził wzór na powierzchni blatu.

Nie tym razem — powiedział.

Jak chcesz. W takim razie pora się zbierać.

Pora.





Jimmy wysadził go na północnym wzniesieniu krawędzi, ponad Ruiną Domu Antylopy. Postanowił wysiąść dalej w kierunku wschodnim. Gdyby szedł piechotą, próbowałby zejścia kilka mil stąd na zachód. Jimmy zawiózłby go nawet dalej, gdyby go poprosił, ale to byłoby mniej wygodne. Musiałby zacząć za punktem, gdzie kanion Czarnej Skały oddzielał się od właściwego kanionu del Muerto. Zamierzał przejść przez rozwidlenie i tam zagmatwać swoje ślady. Gdyby wszystko było za łatwe, Kot mógłby nabrać podejrzeń.

Patrząc w szeroką rozpadlinę krętego kanionu widział szeroką wstęgę lśniącej wody, płynącej przez środek. Tak przypuszczał. Nie była jeszcze tak głęboka, jak pamiętał z kilku dawniejszych wizyt, gdy pędziła między pomarańczowymi, łososiowymi i szarymi ścianami niosąc wiosenne roztopy, podmywając podobne do obelisków skalne ostańce, spadając kaskadami z nierówności terenu, wirując za głazami, porywając błoto i odpadki aż do Topieli Chinle i tworząc obszary ruchomych piasków na całym dnie kanionu. W cieplejszych miesiącach mieszkało tu kilkuset z Ludu, wszyscy jednak wyprowadzili się na zimę. Okolica powinna być zupełnie bezludna.

Skały były śliskie w lekkim deszczu. Rozejrzał się za bezpieczną drogą w dół. Tam, po lewej.

Przeszedł do wybranego punktu i przyjrzał się uważnie. Tak. To możliwe. Sprawdził pasy plecaka i rozpoczął zejście. Ścieżka wiodła do wysokiego, twardego zbocza osypiska, biegnącego równoległe do krawędzi ściany.

Po drodze zatrzymał się, poprawił plecak, otarł czoło i spojrzał w bok, na skalny rysunek naturalnych rozmiarów antylopy. W pobliżu było ich więcej, razem z innymi czworonogami, sępami, postaciami ludzi i koncentrycznymi kręgami. Niektóre sięgały aż do poziomu trzeciego piętra wielkich ruin budynku, opartego o podstawę urwiska. To nie jego lud był twórcą tego wszystkiego. Rysunki pochodziły z okresu kultury Pueblo, od dwunastego do czternastego wieku. Były dziełem dawnych Anasazi. Znów ruszył w dół. Zejście było teraz łatwiejsze. Lekkie nachylenie i przewieszka chroniły przed deszczem.

Gdy dotarł do dna, skręcił na wschód. Spieniona woda płynęła z prawej strony, zbocze porastały zeschłe trawy i karłowate drzewa. Nie próbował zacierać śladów; szedł długim, równym krokiem. Za wodą, u podstawy przeciwległej ściany stała Ruina Bitewnego Schronienia, niewielka, murowana struktura pokryta białymi, czerwonymi, żółtymi i zielonymi rysunkami. Ona także była dziełem kultury Pueblo. Jako chłopiec bałby się pewnie takich miejsc; czuł lęk, że rozbudzi mściwe duchy Starożytnych. Z drugiej, strony, pomyślał, przyszedłby tu pewnie, żeby się popisać.

Na wschodzie zatańczył jasny zygzak błyskawicy — ikne’eka’a. Przetoczył się głuchy grzmot. Kot był już chyba w Arizonie. Dostrzegł w jego myślach Rezerwat Kanionu de Chelly, a w szczególności odnogę del Muerto. Umieszczenie platformy skokowej przy Chacie Ognistego Ptaka byłoby jednak dość dziwacznym pomysłem. Kot z pewnością zjawi się w Chinle. A to znaczy, że ma jeszcze przed sobą długą drogę, nawet jeśli przybył kilkanaście godzin temu.

To dobrze. Kanion Czarnej Skały był już niedaleko.





Ślad wiatru na czubkach moich palców,

znak, że jestem śmiertelny.

Ślad deszczu na mojej dłoni,

znak oczekującego świata.

Pieśń, co rodzi się we mnie nie wzywana,

znak mego ducha.

Światło tej pół-krainy,

gdzie wierzchowiec tańczył dla Szalonego Konia,

znak innego świata,

gdzie wciąż spacerują moce, rozmawiają kamienie

i nic nie jest tym, czym się wydaje.

Spotkamy się w pradawnym miejscu.

Zadrży ziemia. Głazy będą pić.

Rzeczy zapomniane to tylko cienie.

Cienie będą tak rzeczywiste

jak wiatr, i deszcz, i pieśń, i światło,

w tym pradawnym miejscu.

Kobieto-Pająku na szczycie swej skały,

pozdrowię cię,

lecz podążam inną drogą.

Tylko głupiec może ścigać Navajo

do Kanionu Śmierci.

Tylko głupiec spróbuje tam wejść,

gdy spływają wody.

Podążam w pradawne miejsce.

Ten, który ściga, także musi tam dojść.

Znak wiatru, dotknięcie deszczu, narodziny pieśni, światło

ze mną, nade mną, we mnie, wokół mnie.

Dobrze jest być głupcem w odpowiednim czasie.

Jestem synem Słońca

i Zmiennej Kobiety.

Podążam w pradawne miejsce.

Na-ya!





Gdy Kot wynurzył się na platformie skokowej w Chinle, miał na sobie ciemny płaszcz, okulary i obwisły kapelusz. Budynek stacji był pusty, jednak dzięki zdolności widzenia w podczerwieni potrafił spojrzeć kilka minut w przeszłość i poznał po termicznych śladach, że para ludzi stała niedawno przy drzwiach. Wyjrzał na zewnątrz. Tak. Mężczyzna i kobieta oddalali się właśnie. Zapewne jedno z nich czekało tu na drugie i rozmawiali chwilę, zanim odeszli. Gdy się im przyglądał, przecięli ulicę i zniknęli w drzwiach baru po lewej stronie. Ich myśli przypomniały mu, że od wielu godzin jest coraz bardziej głodny. Równocześnie oko rejestrowało tysiące obrazów ściennej mapy. Teraz już wiedział, jak z niej korzystać. Zapamięta wszystkie znaki. Kiedy w terenie zauważy coś, co im odpowiada, pozna swoje położenie. Chociaż nawet bez tego wiedział już chyba, dokąd iść. A na razie posłucha wskazań swych uczuć i głodu, równocześnie gromadząc wrażenia.

Wyszedł z budynku. Połowę nieba zakrywały chmury i przesuwały się, by przesłonić więcej. Wyczuwał wilgoć i ujemną jonizację powietrza.

Ruszył wzdłuż ulicy. Trzej mężczyźni wyszli zza rogu i obserwowali go dłużej, niż to normalne. Obcy. Dziwny. Bardzo dziwny, odczytał. Coś podejrzanego w tym facecie, w jego ruchach... Potem obrazy. Dziecięce lęki. Dawne opowieści. W pewien sposób zbliżone do strumienia świadomości Billy’ego.

Więcej ludzi nadchodzi od tyłu. Żadnych planów w ich poruszeniach. Ale to samo uczucie ciekawości.

Wybrał. Wyemitował strach i zakorzenione przesądy: Uciekać! Wilkołak, zmiennokształtny! Pożeracz zwłok! Wstrzyknę zgniliznę w wasze ciała, dmuchnę w płuca trupim pyłem! Wilk, nosiciel skóry. Wytropię was i rozedrę!

Ludzie z tyłu pospiesznie skryli się w otwartym sklepie. Ci przed nim zatrzymali się, potem szybko przeszli na drugą stronę ulicy. Niemal rozbawiony, jeszcze przez pewien czas po ich zniknięciu wysyłał uczucie lęku. Otwierało mu drogę. Ludzie stawali w drzwiach, zatrzymywali się, potem zawracali nagle, jakby przypomnieli sobie o czymś, co jeszcze powinni zrobić. Doświadczali ataku strachów dzieciństwa. Lepiej się cofnąć, a potem szukać wyjaśnień, niż bez żadnego powodu rzucać im wyzwanie.

Przecież są realne, pomyślał. Jestem zmiennokształtnym, który może powalić bez wysiłku. Mogłem się wynurzyć z koszmarów i legend...

Z oddalającego się umysłu wyczytał drogę do Topieli Chinle, skręcił na najbliższym rogu i jeszcze raz na następnym.

To śmieszne. Nikogo w polu widzenia. Nie będzie żadnych problemów, uznał.

Wydłużając się i kurcząc, pochylał się coraz bardziej. Po chwili biegł już na czworakach. Niedaleko, na pewno niezbyt daleko. Miasteczko oddalało się, wreszcie znikło. Zszedł z drogi, pobiegł obok niej, skręcił w otwarty teren. Lepiej, lepiej. Już niedługo. Tak. W dół. Drzewa i wyschnięta trawa. Słaby błysk światła. O wiele później stłumiony huk ze wschodu.

W dół, w dół, na nagi piasek i wilgotną ziemię, połamane konary i wpół zalane wodą głazy. Dostatecznie pewne, by po nich biec i...

Zatrzymał się. Jakaś prymitywna, chaotyczna świadomość z przodu. Odruchowo przeszedł w tryb skradania. Głód zapamiętany z tego miejsca niemal rozkosznego, gdyby nie wilgoć. Teraz powoli, za zakrętem...

Znieruchomiał, gdy tylko dostrzegł zdobycz: chudy, czarny pies, wywąchujący coś pod stosem kamieni. Niektóre części mogą się nadać, jeśli je rozcieńczy...

Skoczył. Pies nawet nie podniósł głowy, dopiero przy trzecim odbiciu, a wtedy było już za późno. Wydał jeden krótki skowyt, nim trafiła go projekcja uczuć, a zaraz potem lewa łapa Kota strzaskała kręgosłup.

Kot przerwał rozrywanie ofiary i uniósł pysk. Odwrócił głowę tak, by wielofasetowe oko patrzyło we wszystkich kierunkach, także do góry. Nic. Żadnego ruchu, oprócz wiatru i jego efektów. A jednak... Miał wrażenie, jakby coś go obserwowało. Ale nie. Powrócił do wyrywania kości, łamania ich, rozdrabniania, połykania wraz z piaskiem. Nie tak smaczne, jak ruropełzacze w domu, ale lepsze niż syntetyczna żywność, którą dawali w Instytucie. O wiele lepsze. W myślach ponownie przemierzał wyschnięte równiny, nie bojąc się niczego prócz...

Co to? Znowu... Otrząsnął się i zbadał wzrokiem horyzont. Nic, choć zdawało mu się, że coś go śledzi.

Przylgnął do ziemi, wypluł kawałki psa, odsłonił kły, nasłuchiwał, obserwował. Czego mógł się obawiać? Na tej planecie nie było niczego, czemu nie mógłby stawić czoła. A jednak czuł się zagrożony przez coś, czego nie rozumiał. Nawet kiedy dawno temu spotkał krela, wiedział, o co chodzi. Teraz...

Wysłał falę paraliżujących wrażeń i czekał. Nic. Żadnego znaku, że coś je odczuło. Może to rodzaj snu?

Czas zaplatał sieci wokół niego. Niebo rozbłysło nagle za prawym ramieniem.

Stopniowo opadało napięcie. Odeszło. To dziwne. Bardzo dziwne. Może to coś związanego z tym miejscem?

Dokończył posiłek, znów wracając pamięcią do dni łowów na równinach własnego świata, gdzie tylko jedno mogło wywołać taki niepokój...

Uderzyło.

Cokolwiek to było, runęło jak głaz z jasnego nieba. Ugiął nogi i wyskoczył w powietrze z głową odrzuconą do tyłu. Z gardła wydobył się ostry, syczący dźwięk. Przez chwilę świat zafalował i utracił wyrazistość. Ale w mózgu wirowały już myśli. Potrafił to zrozumieć, przynajmniej częściowo.

W jego gatunku walki godowe zawsze poprzedzał myślowy atak wyzywającego. To było w pewien sposób zbliżone. A on był przygotowany na takie okazje.

Nie mógł dokładnie stwierdzić, skąd to się wzięło w jego głowie, ale uderzył całą swą nienawiścią i chęcią mordu. Potem to coś zniknęło.

Upadł na ścierwo psa, wciąż odsłaniając zęby. Przeszedł do poprzedniego trybu istnienia. Gdzie był ten drugi? Kiedy zaatakuje? Czekał, wszystkimi zmysłami badając okolicę. Niczego nie znalazł.

Po chwili napięcie odpłynęło. Nic się tu nie zbliżało. To coś nie było z jego gatunku i to nie wyzwanie do walki odczuwał. Niepokoił się, że niedaleko jest coś, czego nie rozumie. Skręcił ku północy i ruszył przed siebie.





Mercy Spender i Charles Fisher, którzy siedzieli po obu stronach, próbowali przytrzymać padającego Waltera Sandsa.

Połóżcie go na stole. Szybko — poleciła Elizabeth.

Po prostu zemdlał. Trzeba chyba obniżyć mu głowę — stwierdził Fisher.

Posłuchaj pulsu. Byłam z nim. Czułam, jak zatrzymuje się serce.

O rany! Niech nam ktoś pomoże!

Ułożyli go na stole i bezskutecznie szukali tętna. Mercy zaczęła uderzać w klatkę piersiową.

Wiesz, co robisz? — zapytał Żelazny Niedźwiedź.

Tak. Kiedyś zaczęłam kurs pielęgniarek — wysapała. — Trochę jeszcze pamiętam.

Niech ktoś wezwie pomoc.

Elizabeth podeszła do interkomu.

Nie wiedziałem, że ma słabe serce — mruknął Fisher.

A ja nie przypuszczam, żeby miał — odparł Mancin. — Dowiedzielibyśmy się chyba, kiedy pozwoliliśmy sobie na spojrzenie. Musiał doznać szoku, kiedy ten stwór go dosięgnął. Nie powinniśmy ustępować, kiedy Żelazny Niedźwiedź nas namawiał.

To nie jego wina — Mercy nie przerywała pracy.

I zgodziliśmy się wszyscy — dodał Fisher. — Wspominał, więc moment wydawał się idealny. I czegoś się dowiedzieliśmy...

Elizabeth rozmawiała z Teddersem. Ucichli słuchając, jak relacjonuje zdarzenia.

Jeszcze przed chwilą — westchnął Fisher. — Jeszcze przed chwilą był z nami.

Mam wrażenie, że nadal jest — stwierdził Mancin.

Musimy spróbować dotrzeć do Pieśniarza — oznajmiła Elizabeth, wracając na swoje miejsce.

Trudno będzie... I co właściwie mamy mu powiedzieć? — spytał Fisher.

Wszystko, co wiemy — mruknął Żelazny Niedźwiedź.

I kto wie, jaką formę przyjmie ten jego dziwny stan umysłu? — dodała Mercy. — Może lepiej wezwać ten oddział wojska, jak sugerował Mancin.

Może powinniśmy zrobić jedno i drugie — odparła Elizabeth. — Ale jeśli sami nie spróbujemy mu pomóc, to atak Waltera pójdzie na marne.

Będę z wami — obiecała Mercy. — Ale za chwilę ktoś powinien mnie zastąpić. Póki nie przeskoczą lekarze. Jestem zmęczona.

Ja spróbuję — zaproponował Fisher. — Popatrzę tylko, jak to robisz.

Lepiej ja też się nauczę — Mancin podszedł bliżej. — Wciąż mi się zdaje, że chociaż słabo, jednak wyczuwam jego obecność. Może to dobry znak.

Z dołu dobiegały uderzenia młotów. Wymieniano zdemolowaną ścianę.





Przekroczył strumień powyżej niewielkiego wodospadu wiedząc, że dno jest tam stosunkowo twarde. Potem ruszył wzdłuż południowego osypiska. Zostawiał wyraźny ślad. Wszedł do kanionu Czarnej Skały i zagłębił się na mniej więcej pół mili. Deszcz padał nieprzerwanie, a odgłosy wiatru przypominały pieśń. Dostrzegł kilka kamieni, oderwanych od północnej ściany. Zsunęły się, odbiły od dna kanionu i z pluskiem wpadły do wody.

Przeszukał kilka stosów wyrzuconego prądem drewna. Znalazł odpowiedni kij. Przez pewien czas maszerował tuż obok potoku, potem skręcił na skalną półkę, gdzie odciski stóp zniknęły szybko. Natychmiast zawrócił po własnych śladach, aż znów stanął nad wodą. Wszedł w koryto. Dotarł do wejścia kanionu sondując drogę kijem, w poszukiwaniu ruchomych piasków.

Wyszedł z wody na północnym brzegu i ruszył wzdłuż kanionu del Muerto w stronę Ruiny Stojącej Krowy. Przez pół mili zacierał ślady. Uznał, że podoba mu się samotna wędrówka gigantycznym wąwozem. Potok był tu szerszy i głębszy. Sięgnął pamięcią do opowieści, którą słyszał jako chłopiec, i do czasów lęku przed zalaniem świata. Kim był ten stary pieśniarz? Niedaleko Kayenta, około 1920 roku... Trafiony przez błyskawicę starzec został pozostawiony jako martwy. Ale po kilku dniach wydobrzał i wrócił, przynosząc pochodzącą rzekomo od bogów przestrogę, że wkrótce wody zaleją świat. Wysłuchano go, ponieważ zwykłe prawa i tabu nie dotyczyły osoby, która przeżyła uderzenie błyskawicy. Ludzie uwierzyli i uciekli ze stadami na Czarną Górę. Ale wody nie napłynęły, a kukurydza na polach uciekinierów wyschła i umarła w letnim słońcu. Szaman z wizją, która się nie sprawdziła.

Billy parsknął śmiechem. Jak nazwała go Susan Żółta Chmura? „Azaethlin” — „czarownik”. Nie zawsze jesteśmy godni zaufania, poddani przecież tym samym co inni namiętnościom i błędom. Szamanie, lecz się sam.

Minął „stos życzeń” kamieni i gałęzi jałowca, zatrzymał się, wrócił i dołożył kamień. Dlaczego nie? Skoro tu jest...

W końcu dotarł do Ruiny Stojącej Krowy, największej chyba w kanionie. Budowla stała przy północnym urwisku, pod ogromną przewieszką. Wzniesione wokół olbrzymich głazów mury zajmowały obszar długości ponad czterystu stóp. Również pochodziły z okresu Pueblo; wewnątrz były trzy kivas i wiele pokoi. Lecz były tam także zbiorniki zbudowane przez Navajo z gliny i belek oraz malowidła Navajo obok tworów Anasazi. Podszedł bliżej, by raz jeszcze spojrzeć na białe, żółte i czarne wizerunki: ludzie ze wzniesionymi ramionami, garbaty łucznik, koła, koła i jeszcze więcej kół. I zwierzęta... A tam, wysoko nad półką po lewej stronie, było dzieło wyłącznie Navajo, najbardziej dla niego interesujące. Kawalkada Hiszpanów, konnych, w pelerynach i kapeluszach o płaskich rondach, z karabinami; dwaj z nich strzelali do Indianina. Uważano, że malowidło przedstawia żołnierzy porucznika Antonio Narbony, który walczył z Navajo pod Grotą Masakry w roku 1805. Poniżej, u podstawy urwiska, byli inni jeźdźcy i amerykański kawalerzysta z 1860. Zdawali się poruszać, gdy patrzył.

Przetarł oczy. Naprawdę się ruszali. I miał wrażenie, że słyszy strzały. Postacie były trójwymiarowe, pełne, jadące przez piaszczyste pustkowie...

Zawsze na nas, co? — zwrócił się do nich i świata jako całości.

Usłyszał hiszpańskie przekleństwa. Kiedy spuścił wzrok, by spojrzeć na drugą postać, dobiegł go głos trąbki grającej do szarży. Wysokie skalne ściany rozpłynęły się i ucichł wzburzony potok. Widział teraz zupełnie inny krajobraz — posępny, nagi i straszliwie jasny. Podniósł głowę; słońce płonęło niemal czystą bielą. Część jego świadomości stanęła z boku zastanawiając się, jak to możliwe. Ale reszta była całkowicie zaangażowana w wizję.

Patrzył jak jadą przez pustynię i zdawało mu się, że słyszy głos bębna. Tempo uderzeń wciąż wzrastało. Wreszcie, gdy osiągnęło prawie szaleńczy rytm, piasek przed czołowym jeźdźcem wytrysnął jak fontanna. Wielki, przejrzysty, trójkątny kształt wzniósł się w górę i pochylił, by gładkimi, błoniastymi skrzydłami nakryć konia i człowieka. Więcej ich wystrzeliło wzdłuż kolumny; strząsały piasek płynący żółtymi chmurami, opadały na jeźdźców i ich wierzchowce, ściągały ich w dół i sadowiły się jako drżące, lśniące, podobne do głazów wypukłości na nagiej równinie. Nawet kawalerzystę wznoszącego szablę przy muzyce trąbki i bębna spotkał podobny los.

Naturalnie.

Jakiego losu można oczekiwać po spotkaniu z krelem, nie mówiąc już o całym stadzie? Szybko zrezygnował z pomysłu, by schwytać jednego dla Instytutu. Dwa bliskie spotkania i zdecydował, że są zbyt, diabli nadali, niebezpieczne. Planeta Kota wyhodowała parę naprawdę groźnych stworzeń...

Kot. O wilku mowa... Oto Kot, biegnący przez równinę, wcielenie zwinności i siły...

I znów, w fontannie piasku, podniósł się krel. Kot odskoczył, stanął na tylnych łapach, przednie wydłużyły się, cięły pazurami. Zwarcie; Kot walczył, by się wycofać...

Z pojedynczym uderzeniem bębna cała scena zniknęła. Znów patrzył na antropomorficzne figury, konie i wielką Stojącą Krowę. Za plecami słyszał szum wody.

Dziwne, ale przez lata widział dziwniejsze rzeczy. I zawsze wierzył, że jakaś moc żyje w dawnych ruinach. Ta jej manifestacja dodała mu otuchy, więc uznał ją za dobry znak. W podziękowaniu za wizję odśpiewał krótką pieśń i ruszył w dalszą drogę. Cienie poczerniały wyraźnie, a ściany były jeszcze wyższe; przez długi czas miał wrażenie, że widzi je przez tęczową mgiełkę.

Powrót. Część jaźni wciąż stała z boku, lecz była mniejsza i bardziej oddalona. Życie pomiędzy dzieciństwem i chwilą obecną nabrało pozorów snu, migotliwego złudzenia; nie dostrzegł, kiedy to się stało. Zaczął sobie przypominać rzadko używane nazwy, o których sądził, że dawno już je zapomniał. Po prawej stronie deszcz padał coraz mocniej, on jednak wciąż był osłonięty ścianą kanionu. Jakiś promień światła zdawał się przez chwilę ukazywać biegnącą przed nim czerwonawą ścieżkę.

Krel, krel — śpiewał idąc. Nie wiedział, dlaczego. Uwolnić Kota, by zabił Strageankę, znaleźć krela, by zabił Kota... Co potem? Parsknął śmiechem. Dziwaczna wizja nie pokazała odpowiedzi. Umysł robił sztuczki z kształtami otaczających go skał. Indianie z równin bardziej czcili Skalny Lud, niż jego rodacy. Teraz jednak dostrzegał niemal czyjąś obecność w kamiennych formach. Jak się nazywał ten filozof bellicano, którego tak lubił? Spinoza. Tak. Wszystko żyje i wszystko się łączy, cała natura. Bardzo indiański.

Hah la tse kis! — zawołał, a echo powtórzyło krzyk.

Zygzak błyskawicy zatańczył nad krawędzią urwiska, a kiedy zgasł, Billy spostrzegł, że nadchodzi noc. Przyspieszył kroku. Dobrze byłoby minąć kanion Wielu Czereśni nim zapadnie ciemność.

Teren opadał gwałtownie. Badając drogę kijem Billy przeszedł przez rozlewisko. Zanim ruszył dalej, oczyścił buty. Przesunął dłonią po powierzchni skały, wyczuwając jej wilgotną gładź i nierówności. Potem oblizał kciuk i raz jeszcze spojrzał pomiędzy cienie.

Chwile napływały i znikały jak ciemne fale wśród głazów; szedł dalej; na wpół rozpoznawane obrazy budziły ciągi skojarzeń, rasowych i osobistych.

Zdawało się żeglować ku niemu z otaczającej ciemności, dziób wycinał klin w linii jego spojrzenia. To wypiętrzenie przed nim było jak Shiprock w miniaturze. Kiedy się zbliżył, urosło, wypełniając myśli...

Powracał w przeszłość. Niebo nad głową znów było jak niebieskie szkło. Wiatr zimny i porywisty, skały szorstkie, podejście coraz bardziej strome. Wkrótce trzeba będzie się związać. Zbliżali się do prawie pionowej ściany...

Spojrzał przez ramię. Wspinała się pewnie. Miała zarumienioną twarz. Była dobrą alpinistką, weszła na wiele szczytów. Ten jednak był czymś wyjątkowym, zakazaną próbą...

Dureń! — mruknął zaciskając zęby.

Wchodzili na tse ba dahi, skałę ze skrzydłami. Biali ludzie nazywali ją Shiprock. Miała 7178 stóp wysokości i została zdobyta tylko raz, prawie dwieście lat temu. Wielu zginęło podczas wspinaczki. To miejsce było święte, a wejście na szczyt zakazane.

A Dora lubiła wspinaczkę. Fakt, nie proponowała tego wejścia, ale poszła wraz z nim. Tak, to jego pomysł, nie jej. Oczyma wyobraźni widział ich maleńkie postacie na ścianie, wchodzące wyżej, podciągające się, wchodzące. Jego pomysł. Powiedz mu, dlaczego. Powiedz Hastehoganowi, bogu nocy, dlaczego... żeby mógł się zaśmiać i wysłać czarny wiatr północy, by wiał na ciebie.

Dlaczego?

Chciał jej pokazać, że nie lęka się zakazów wiary Ludu, że jest lepszy, mądrzejszy, bardziej cywilizowany. Pokazać, że duchem do nich nie należy, że jest wolny jak ona, wyższy ponad takie głupstwa, że się z nich śmieje. Dopiero dużo później zrozumiał, że to się dla niej nie liczyło, że tylko dla siebie tańczy taniec lęków, że nigdy nie uważała go za gorszego od siebie, że cała ta wyprawa była niepotrzebna, nieuzasadniona, żałosna. Ale potrzebował Dory. Była nowym życiem w nowych, przerażających czasach i...

Gdy usłyszał jej krzyk, odwrócił się jak mógł najszybciej i wyciągnął rękę. Może osiem cali rozdzielało czubki ich palców. A potem ona zniknęła, odpadła. Widział, jak kilka razy uderza o skałę. Półślepy od łez przeklinał górę, przeklinał bogów i przeklinał siebie. Skończyło się. Teraz nie miał już nic. Był niczym...

Zaklął znowu, wbijając spojrzenie w miejsce, gdzie — mógłby przysiąc — jeszcze przed chwilą stał kojot i śmiał się, nim machnąwszy ogonem zniknął w mroku za wzniesieniem. W myślach nadpłynęły fragmenty pieśni z rytuału ognia starej Drogi Kojota:

Będę szedł przez miejsca, gdzie runą na mnie czarne chmury.

Będę szedł przez miejsca, gdzie spadnie na mnie deszcz.

Będę szedł przez miejsca, gdzie zajaśnieje mi błyskawica.

Będę szedł przez miejsca, gdzie ciemne mgły mnie ogarną.

Będę szedł tam, gdzie płyną tęcze i huczy grom.

Wśród rosy i pyłku będę szedł.

One są na moich stopach. Są na moich nogach...

Kiedy dotarł do miejsca gdzie, jak mu się zdawało, widział zwierzę, w gasnącym świetle dnia szybko zbadał grunt i wydawało mu się, że znalazł odcisk łapy. Zresztą, nieważne. To miało jakieś znaczenie. Nie wiedział, jakie.

Idzie przez wodę...

Szlakiem za górami.

Magia jest gotowa.

...To jego woda,

woda białego kojota.

Magia jest gotowa.

Gdy mijał kanion Wielu Czereśni był pewien, że Kot wyruszył już w drogę. Niech tak będzie. Rzecz była mu przeznaczona, jeśli nie z Kotem za plecami, to w jakiś inny sposób. Wszystko teraz wyglądało inaczej. Świat przesunął się lekko, rozogniskował.

Ciemność, ciemność. Oczy przystosowały się i widział niezwykle wyraźnie. Ominie grotę Błękitnego Byka. Pójdzie dalej. Posili się w marszu. Nie będzie odpoczywał. Położy kolejny fałszywy trop w kanionie Podwójnego Szlaku. Później jeszcze bardziej zamaskuje swoją ścieżkę. Pójdzie dalej. Będzie szedł przez wodę.

Chodź za mną, Kocie. Łatwa część dobiega już końca.

Słaby błysk. Woda i wiatr pochłaniają huk grzmotu. Śmieje się, a twarz ma mokrą.

Czarna magia unosi mnie w swej dłoni...





Dzień Trzeci





Kiedy nadeszła wiadomość, że Walter Sands nie żyje, a akcja reanimacyjna nie odniosła skutku, Mercy Spender odmówiła modlitwę, Fisher był przygnębiony, a Mancin wyjrzał przez okno. Żelazny Niedźwiedź nalał sobie kawy i przez dłuższy czas nikt się nie odzywał.

Chcę wracać do domu — oświadczył w końcu Fisher.

Ale dotarliśmy do Pieśniarza — zauważyła Elizabeth.

Jeśli tak chcesz to nazywać — mruknął. — Przeszedł granicę. Jest teraz... gdzie indziej. Jego umysł przepuszcza wszystko przez filtr prymitywnego symbolizmu. Nie potrafię go zrozumieć i jestem pewien, że on także mnie nie rozumie. Uważa, że jest głęboko pod ziemią i podąża jakąś prastarą ścieżką.

Bo tak jest — wtrącił Żelazny Niedźwiedź. — On kroczy drogą szamana.

Co możesz o tym wiedzieć? — parsknął Fisher.

Dość, żeby trochę rozumieć. Kiedy umarł mój ojciec, zainteresowałem się historią Indian. Przypomniałem sobie nawet to, o czym od dawna nie pamiętałem. Mimo całego wykształcenia i podróży. Pieśniarz nie rozumuje do końca w terminach współczesności. Nie rozumuje nawet tak, jak współczesny Indianin. Dorastał w ostatnim chyba okresie, gdy można było żyć w czymś zbliżonym do środowiska neolitycznego. Owszem, poleciał do gwiazd. Ale zawsze jakąś częścią umysłu powracał do tych zwariowanych kanionów. I był kiedyś szamanem. Prawdziwym. Parę dni temu postanowił wrócić do tej części, świadomie, bo sądził, że mu to pomoże. A ona zdominowała go po tych latach tłumienia. Chce zemsty. Tak uważam. Od chwili, gdy się dowiedziałem kim jest, przeglądałem taśmy o Navajo. Różnili się od innych plemion, nawet od swoich sąsiadów. Ale mają pewne cechy wspólne z nami wszystkimi... gdy sprawy robią się naprawdę trudne, droga często prowadzi szamana pod ziemię.

Z nami? — uśmiechnął się Mancin.

Przejęzyczenie.

Tłumaczysz nam, że dzika, obca bestia ściga szalonego Indiańca — podsumowała Mercy. — I właśnie się dowiedzieliśmy, że władze nie puszczą wojska w te kaniony, bo przy takiej pogodzie to zbyt ryzykowne. Wygląda na to, że nic nie możemy zrobić. Nawet kiedy łączymy się w umysł grupowy, ta bestia potrafi odpowiedzieć cholernie mocno... a Pieśniarz nas nie rozumie. Może jednak powinniśmy wracać do domu i pozwolić im rozstrzygnąć to między sobą.

Co innego, gdybyśmy mogli jakoś pomóc — Fisher stanął obok Żelaznego Niedźwiedzia. — Zaczynam rozumieć twoje uczucia wobec tego gościa, ale do diabła, jak jesteś trupem, to leż spokojnie.

Moglibyśmy zaatakować tę bestię — powiedział cicho Żelazny Niedźwiedź.

Za bardzo jest obca — zaprotestował Mancin. — Nie mamy klucza do jej umysłu. Po prostu trzaśnie nas, jak ostatnim razem. Zresztą, cała ta impreza z grupowym umysłem jest bardzo ryzykowna. Do tej pory niewielu tak pracowało; kto wie, w co możemy się wpakować. Każda analiza kosztów i zysków wykazuje, że niewiele możemy osiągnąć, a narazimy się na nieznane niebezpieczeństwo.

Żelazny Niedźwiedź wstał i podszedł do drzwi.

Wsadź sobie tę swoją analizę zysków i kosztów — oznajmił i wyszedł.

Fisher chciał pobiec za nim, ale pochwycił spojrzenie Elizabeth.

Zostaw go — powiedziała. — Jest wściekły. Nie chcesz chyba walki z przyjacielem. Nic, co powiesz, nie zdoła go w tej chwili uspokoić.

Fisher zatrzymał się obok drzwi.

Nie potrafiłem dosięgnąć go wtedy i teraz też nie potrafię — wyznał. — Wiem, że jest wściekły, ale... Sam nie wiem. Boję się, że może popełnić jakieś głupstwo.

Na przykład? — zapytał Mancin.

Nie wiem. W tym cały problem. Może lepiej...

Będzie się gniewał przez jakiś czas — stwierdził Mancin. — Potem wróci i spróbuje namówić nas do czegoś. Może powinniśmy się zgodzić. Gdybyśmy dotarli do Pieśniarza i skłonili go, żeby poszedł w jakieś bezpieczne miejsce, skąd można by go zabrać... Mogłoby się udać.

Mam przeczucie, że nie, ale jak dotąd to najlepszy pomysł. Skąd będziemy wiedzieć, gdzie jest bezpieczne miejsce?

Mancin zastanowił się.

Ten przyjaciel Pieśniarza, ten zwiadowca — zastanowił się. — Żółta Chmura. On będzie wiedział. Gdzie ten wydruk z jego numerem?

Żelazny Niedźwiedź go miał — przypomniała sobie Elizabeth.

Nie ma na jego krześle. Ani na stole.

Myślisz...?

Żelazny Niedźwiedziu, czekaj! Nadała Elizabeth. Chcemy pomóc!

Odpowiedzi nie było.

Pobiegli na schody.

Nie było go na terenie rezydencji. Domyślili się, że skorzystał z którejś z platform na dole. Dostali numer z Informacji, ale w domu Żółtej Chmury nikt nie odpowiadał. Dopiero po godzinie, gdy jedli posiłek, ktoś zauważył, że z pokoju strażników zniknął blaster.





Naskalne Graffiti



KOJOT KRADNIE GŁOSY WSZYSTKICH

ŻYWYCH STWORZEŃ


Nic nie mogło się poruszyć po tym, jak Kojot dokonał kradzieży dźwięku ze świata. Dopiero gdy go przekonano, by powołał do życia Słońce i Księżyc, wydając wielki krzyk i przywracając ziemi głosy



NAYENEZGANI KONTYNUUJE AKCJĘ

POPRAWY WARUNKÓW ŻYCIOWYCH


W pobliżu Tse’a haildehe, gdzie odłamek skały przyniesiony z podziemnego świata miał przykry zwyczaj rozdzielania się, by utworzyć dwa urwiska, i zamykania na powrót, gdy jakiś podróżny przechodził między nimi, Nayenezgani rozwiązał dzisiaj ten problem, w genialny sposób wykorzystując kawałek rogu łosia



KRÓLIK — WIATR 2:7

ZWYCIĘSTWO ZESPOŁU GOSPODARZY


Quetzalcoatl, który przybył dziś rano do Tula, wygłosił uwagę: „Każdy człowiek ma swego królika”. Miejscowa ludność uznała to za dobry znak i odpowiedziała ofiarami z tortilli, kwiatów, kadzidła, motyli i węży

Podróżujący w interesach

mijając to miejsce



KIT CARSON DO DOMU



PO DRODZE ZABIŁEM JELENIA



NA PEWNO BYŁ KULAWY



PIEŚNIARZE ROBIĄ TO W KOLOROWYCH PIASKACH



NIEDALEKO STĄD CZTERECH APACZÓW ZABIŁONAVAJO



TYLU ICH POTRZEBA



KOBIETA-PAJĄK DEMONSTRUJE NOWĄ SZTUKĘ


Chyba nazwę to tekstyliami — wyjaśniła, zapytana o


VON DANIKEN POWIE KIEDYŚ

ŻE TO ASTRONAUTA



FORT SUMNER ŚMIERDZI



ZMIENNA KOBIETA ZASKOCZONA ZACHOWANIEM SYNÓW


Przypuszczam, że mają to po ojcu — powiedziała podobno, gdy poinformowano ją o ostatnim



BILLY CZARNY KOŃ PIEŚNIARZ I JEGO CHINDI

PRZECHODZILI TĘDY

PO PIERWSZEJ POŁOWIE WYNIK 0:0



CZARNY BÓG PATRZY



ŻÓŁTA MAGIA UNOSI MNIE W SWEJ DŁONI





Kiedy Żelazny Niedźwiedź zmaterializował się na platformie skokowej w domu Żółtej Chmury, pierwszą rzeczą, jaka zwróciła jego uwagę, była strzelba w ręku gospodarza, wymierzona w jego brzuch z odległości mniej więcej sześciu stóp.

Rzuć tę spluwę — rozkazał Żółta Chmura.

Jasne. Nie denerwuj się — Żelazny Niedźwiedź upuścił blaster. — Dlaczego do mnie celujesz?

Jesteś Indianinem?

Tak.

Ha’at’iish biniinaa yiniya?

Żelazny Niedźwiedź pokręcił głową.

Nie rozumiem.

Nie jesteś Navajo.

Nie mówiłem, że jestem. Szczerze mówiąc jestem Siouxem. Ale ich języka też nie znam. Może parę słów.

Więc powiem po angielsku: po co przyszedłeś?

Tłumaczyłem przez telefon. Muszę odnaleźć Pieśniarza, albo tego stwora, który go ściga.

Myślę, że może to ty go ścigasz. W tej okolicy łatwo pozbyć się zwłok, zwłaszcza o tej porze roku.

Żelazny Niedźwiedź poczuł krople potu na czole, gdy odczytał myśli tamtego.

Czekaj — poprosił. — Chcę mu pomóc. Ale to długa historia i nie wiem, ile mamy czasu.

Żółta Chmura wskazał lufą krzesło.

Siadaj. Ale najpierw zwiń dywan i kopnij na bok. Nie chciałbym zapaprać Dwóch Szarych Wzgórz.

Żelazny Niedźwiedź wykonał polecenie, równocześnie sondując głęboko, by przedostać się poza strumień świadomości. Gdy znalazł to, czego szukał, nie był pewien, czy język zdoła uformować obce sylaby. Spróbował.

Co powiedziałeś? — spytał Żółta Chmura. Lufa broni poruszyła się lekko.

Powtórzył tajemne imię Żółtej Chmury.

Jak je poznałeś?

Przeczytałem w twoich myślach. Jestem paranormalny. Dlatego dałem się w to wszystko wplątać.

Jak szaman?

Za dawnych dni byłbym pewnie szamanem. W każdym razie jest nas cała grupa. Tropimy tego stwora, który tropi Pieśniarza. A teraz pozostali chcą się wycofać. Ja nie. Dlatego potrzebuję twojej pomocy.


Deszcz wciąż padał. Kiedy zabrzęczał komunikator, Żółta Chmura wyłączył sygnał. Potem zaparzył kawę.





Biegł. Miał wrażenie, że w same trzewia ziemi. Coraz ciemniej. Niedługo będzie musiał zwolnić. Świat wokół niego zupełnie zanikł — oprócz dźwięków: wiatru, wody, uderzeń stóp. Wolniej. Tak. Teraz.

Z przodu. Coś w tej kępie drzew. Nie porusza się. Światło.

Podchodził ostrożnie.

Wyglądała na... Ale nie. To niemożliwe. A jednak. Platforma skokowa. Był pewien, że przepisy zakazywały ustawiania ich w kanionie.

Zbliżył się. Z pewnością przypominała platformę. Tam, między drzewami. Podszedł i zajrzał do środka.

Dziwna platforma. Bez szczeliny na kartę kredytową. Brak klawiszy do wybierania współrzędnych. Wszedł i przyjrzał się dokładniej. Tylko dziwny przycisk w białe i czerwone kropki. Bez zastanowienia wyciągnął rękę i nacisnął.

Przed oczami przesunął się płaszcz z tęczy. I zniknął. Wyjrzał. Nic się nie zmieniło. Nigdzie nie został przerzucony. Chociaż...

Kanion zalewało blade lśnienie, jakby na niebie zawisł księżyc w pełni. Ale nie było księżyca.

Znów zbadał platformę i dopiero teraz dostrzegł napis na bocznej ściance. ŚWIAT DUCHÓW, głosił. Wzruszył ramionami i odszedł. Oprócz światła, nic się nie zmieniło.

Obejrzał się po dwudziestu krokach. Platforma zniknęła. Srebrzyste drzewa za plecami stały nieruchomo, bez śladów jakiejkolwiek nienaturalnej obecności. Po prawej stronie lśniła falująca, niesiona prądem woda. Padające krople deszczu zdawały się sunąć w zwolnionym tempie, bardziej podobne do wielkich drobinek mgły niż do ulewy. Kolejna błyskawica wydawała się raczej stylizowaną inskrypcją na czaszy nieba.

Przed nimi ciągnął się wyraźnie zaznaczony szlak, którym musiał podążyć. Postawił na nim stopę, a wiatr staccato zaśpiewał pieśń przewodnictwa. Szedł szybko, zbliżając się do łuku kanionu; potem wolniej, gdy zbocze było coraz węższe i bardziej strome. Ścieżka skręciła; wkroczył na szeroką półkę i przyspieszył.

Minął zakręt. Przed sobą zobaczył kontur ludzkiej postaci, stojącej na drugim brzegu potoku, na samym czubku wbitej w wodę ostrogi lądu. To był człowiek i wydawał się znajomy; otaczał go blask, który Billy uznał za niepokojący.

Zwolnił trochę, gdyż człowiek patrzył wprost na niego. Przez chwilę nie bardzo wiedział, jak się do niego zwracać. Nie pamiętał, w jakich okolicznościach go poznał, a spotkanie w tym miejscu było z pewnością niezwykłe. Potem nagle przypomniał sobie, ale wtedy tamten już go pozdrowił.

Zatrzymał się.

Jesteś daleko od domu — powiedział. — Od miejsca, w którym spotkałem cię ledwie kilka dni temu, w górach, gdzie pasłeś owce.

To prawda, jestem — odparł tamten. — Gdyż umarłem tego samego wieczoru.

Chłodny dreszcz przebiegł Billy’emu po grzbiecie.

Nic ci nie zrobiłem. Dlaczego powróciłeś, by mnie nękać?

Nie powróciłem, by cię nękać. Prawdę mówiąc, wcale nie powróciłem. To ty odnalazłeś drogę do tego miejsca. To wielka różnica. Nie uczynię ci krzywdy.

Nie rozumiem.

Poradziłem ci, żebyś podążał krętą ścieżką — rzekł stary pieśniarz.

I widzę, że posłuchałeś. Bardzo krętą. To dobrze.

Niezupełnie — powiedział mu Billy. — Mój chindi wciąż mnie ściga.

Twój chindi skręcił w prawo zamiast w lewo, ruszył fałszywym tropem do kanionu Czarnej Skały. Jeszcze przez pewien czas będziesz bezpieczny.

To już coś. Może znów mi się uda.

Może. Ale co dokładnie robisz?

Podążam szlakiem.

A ten doprowadził cię tutaj. Czy sądzisz, że nasze spotkanie to przypadek?

Chyba nie. Wiesz, po co się spotkaliśmy?

Wiem tylko, że chciałbym cię nauczyć dawnej pieśni mocy.

To świetnie. Przyjmę każdą pomoc — Billy spojrzał na szlak. — Chociaż mam nadzieję, że nie jest zbyt długa.

Nie — uspokoił go starzec. — Słuchaj teraz uważnie, ponieważ mogę ci ją zaśpiewać tylko trzy razy. Zaśpiewać czwarty raz to uwolnić tę moc.

Rozumiem.

To dobrze. Oto pieśń...

Starzec zaczął recytować pieśń przywołania Ikne’etso. Billy wysłuchał, zrozumiał i nauczył się jej za trzecim razem. Gdy pieśniarz skończył, podziękował mu i zapytał:

Kiedy powinienem użyć tej pieśni?

Będziesz wiedział — brzmiała odpowiedź. — A teraz podążaj swoją krętą ścieżką.

Billy pożegnał go i ruszył wzdłuż północnego zbocza. Miał ochotę obejrzeć się, ale zrezygnował. Wędrował migotliwym kanionem, a obrazy innych światów i jego życia w miastach powstawały wokół i łączyły z tym, co go otaczało. Miał wrażenie, że całe życie stapia się tutaj i zostaje wymieszane. A wszystkie powiązane z nim uczucia też wirowały razem tak, że szedł przez głębię białego szumu. Minął grupę stojących głazów i wydało mu się, że wszystkie mają twarze o otwartych ustach i że śpiewają pieśni wiatru. Były nieruchome, ale za nimi coś wynurzyło się z ciemności.

Był to człowiek, którego znał doskonale. Z uśmiechem oparł się o ostatniego z pieśniarzy wiatru. Ubrany był zgodnie z najnowszą modą, miał uczesane starannie włosy i zadbane paznokcie.

Witaj, Billy — powiedział po angielsku jego własnym głosem.

Wtedy zrozumiał, że mężczyzna był nim samym. Tak mógłby wyglądać, gdyby nigdy nie wrócił w to miejsce.

Zgadłeś. Jestem twoim cieniem — oświadczył. — Jestem tą częścią ciebie, którą wolałeś zaniedbać, odepchnąć na bok, gdy postanowiłeś wrócić do kołyski. Ponieważ bałeś się zostać mną.

Czy podobałoby mi się bycie tobą?

Tamten wzruszył ramionami.

Chyba tak. Czas i przypadek, to wszystko. Gdybyś udowodnił sobie, jak wolny się stałeś, ty i Dora przeprowadzilibyście się w końcu do miasta. Zaryzykowałeś i przegrałeś. Gdybyś wygrał, poszedłbyś tą drogą. Czas i przypadek. Osiem cali. Takie drobnostki odmieniają nasze życie.

Mówisz, że gdybym sobie udowodnił, jaki jestem wolny, tak naprawdę wcale nie byłbym wolny?

Co znaczy wolny? — powtórzył przybysz. Lekki, zielonkawy blask zamigotał mu wokół głowy. — Przypuszczam, że to wędrówka po wszystkich dobrych ścieżkach. Ty się ograniczyłeś. Jestem drogą, którą nie poszedłeś. Ważną drogą. Mogłem być częścią ciebie, zbawczą częścią. Ty jednak odrzuciłeś mnie w swej dumie. Myślałeś, że wiesz najlepiej.

Uśmiechnął się znowu i Billy zobaczył, że wyrastają mu kły.

Znam cię — oświadczył. — Jesteś moim chindi, moim prawdziwym chindi. Prawda?

Jeśli nawet jestem i jeśli uważasz mnie za zło, to sądzisz tak z całkiem błędnych powodów. Jestem przeciwną stroną twej jaźni. Nie lepszą, nie gorszą, ale nie zrealizowaną. Przywołałeś mnie dawno temu, uciekając od części siebie. Nie możesz zniszczyć negacji.

Przekonamy się — odparł Billy, uniósł laserowy pistolet i wcisnął spust.

Błysk światła przeszył sobowtóra nie wyrządzając mu żadnej szkody.

Nie tak możesz się ze mną rozprawić — oznajmił przybysz.

Do diabła z tobą. Dlaczego w ogóle miałbym się z tobą rozprawiać?

Ponieważ mogę cię zniszczyć.

Więc na co czekasz?

Nie jestem jeszcze dość silny. Dlatego uciekaj, cofaj się do prymitywnej jaźni, a ja będę nabierał sił. Wtedy, gdy znów się spotkamy... — opadł na czworaka i przyjął postać Kota. Błysnęło pojedyncze oko. — ...Pod każdym imieniem będę twoim przeciwnikiem.

Billy wyjął tazer i wystrzelił. Pocisk zniknął w ciele Kota, który znów stał się jego bliźniakiem. Powstał i zaatakował, a kabel i strzałka opadły, automatycznie zwinięte z powrotem. Billy wyprowadził cios z lewej i miał wrażenie, że pięść w coś trafiła. Bliźniak upadł na ziemię, a Billy odskoczył i pobiegł.

Tak, uciekaj. Daj mi siłę — goniło go wołanie.

Oglądając się, Billy widział tylko słaby, zielonkawy poblask za grupą wietrznych pieśniarzy. Biegł dalej, aż lśnienie zniknęło za kolejnym zakrętem. Zamilkły też pieśni wiatru. Wtedy zwolnił. Kanion znów się rozszerzył; potok także był szerszy i płynął wolniej. Dostrzegał w wodzie zniekształcone, ludzkie i zwierzęce twarze. Miał wrażenie, że już od pewnego czasu ktoś mu się przygląda. Uczucie narastało, więc rozejrzał się czujnie, szukając jego źródła wśród ulotnych form w wodzie i w cieniu.

Kot?

Żadnej odpowiedzi, co mogło oznaczać cokolwiek. Nie było też emisji lęków — chyba że zwyczajnie ginęły w emocjonalnej burzy.

Kocie? Jeśli to ty, załatwmy tę sprawę do końca. Już. Jestem gotów, gdy tylko zechcesz.

Minął ostry występ w ścianie kanionu i wtedy zrozumiał, że to nie obecność Kota wyczuwał. Teraz bowiem dostrzegł dziwną postać, która spoglądała na niego, a jej pojawienie splatało się z tamtym wrażeniem.

Wyglądała jak gigantyczny słup totemowy. Jego plemię nigdy nie budowało takich totemów. Pasowały raczej do ludów północnego wschodu. Ten jednak w jakiś sposób odpowiadał bieżącej chwili, choć kłócił się z miejscem. Tkwiły na nim cztery twarze... i może jeszcze piąta, mglista, na samym szczycie. Były to wizerunki dwóch kobiet, jednej szczupłej, jednej o grubych rysach, i dwóch mężczyzn, czarnego i białego. A ponad nimi, jak dym, zawisła uśmiechnięta, męska twarz. Wszystkie wpatrywały się w niego i wiedział, że ogląda nie rzeźby, ale żywą istotę.

Billy Czarny Koń Pieśniarz — przywołał go bezpłciowy głos.

Słyszę cię — odpowiedział.

Musisz tu przerwać swoją wędrówkę.

Dlaczego? — zapytał.

Wypełniłeś swoją misję. Niczego nie osiągniesz dalszą ucieczką.

Kim jesteś?

Jesteśmy twoimi duchami opiekuńczymi. Chcemy cię ochronić przed twym prześladowcą. Wspinaj się tutaj na ścianę. Czekaj na szczycie. Wkrótce ktoś wyjdzie ci na spotkanie i przeniesie w bezpieczne miejsce.

Billy odwrócił wzrok od wieży duchów; spojrzał na grunt pod stopami i perspektywę drogi przed sobą.

Wciąż widzę mój szlak w tym kanionie — oznajmił. — Nie powinienem go porzucać.

To błędny szlak.

Nie — zaprotestował. — Tyle wiem na pewno: muszę podążać nim aż do końca.

Tam czeka śmierć.

Umilkł na chwilę.

A jednak muszę nim podążać — stwierdził. — Pewne rzeczy ważniejsze są niż inne. Ważniejsze nawet niż śmierć.

Jakie to rzeczy? Dlaczego musisz podążyć tym szlakiem?

Kilka razy odetchnął głęboko i nadal patrzył w ziemię, jakby widział ją po raz pierwszy.

To ja oczekuję siebie na jego końcu — wyjaśnił. — Tak, jak powinienem. Jeśli nie pójdę tym szlakiem, będzie to innym rodzajem śmierci.

Chyba gorszym — dodał po chwili.

Jeśli pójdziesz dalej, być może nie potrafimy ci pomóc.

Więc niech się stanie to, co musi się stać — odparł. — Dziękuję, że próbowaliście.

Słyszymy cię — oznajmił totem i z wolna pogrążył się w ziemi. Jedna twarz po drugiej znikała pod kamieniami, aż pozostała tylko ostatnia, mglista. Uśmiechnęła się do niego.

Graj więc — szepnęła, czy tylko mu się zdawało, po czym znikła także.

Przetarł oczy, ale nic się nie zmieniło. Ruszył dalej.


...Kroczę niewidzialnym łukiem,

stopami gotowymi, by ponieść mnie gdziekolwiek.





wychodząc od tchmiejsc fwody fnte dale głowoszczyt drze idążąc teraz do każdego gdzie pięć tam cztery osobnosobno koń na szczycie dost żyw jaźnie wstron ciałosłup jak długorzut woda jeszcze kilka zatok i miejsca naszwłasnych głów oddzielić siostry w niebie starców pod ziemią gdzie szlak kojota dalej kosa cień nawszystkim i jednobrat w kilichu umysłów o sobnosobnosotrostro


Mój Boże — westchnęła Elizabeth, osuwając się na krzesło. Alex Mancin nalał szklankę wody i wypił jednym haustem.

Tak — Fisher masował sobie skronie.

Mercy Spender dostała ataku kaszlu, który trwał prawie pół minuty.

Co teraz? — spytał niepewnie Fisher.

Mancin pokręcił głową.

Nie mam pojęcia.

Żelazny Niedźwiedź miał rację: on myśli, że jest w innym świecie — stwierdziła Elizabeth. — Nie ruszymy go stamtąd.

Do diabła z tym — burknął Fisher. — Spróbowaliśmy i przebiliśmy się, chociaż zamienił nas w totem. Dobrze wiecie, że nie to mnie martwi.

On był z nami — oświadczyła Mercy Spender. — Duchem.

Niech ktoś zadzwoni do szpitala, żeby sprawdzili, czy Sands naprawdę nie żyje — zaproponował Fisher.

Nie wiem, jak mogliby się pomylić, Charles — uspokajała go Elizabeth. — Ale Mercy ma rację. Jakoś był przy nas i mam wrażenie, że nadal jest gdzieś blisko.

Owszem — wtrąciła Mercy. — Jest tutaj.

Nie potrzeba teorii duchów, żeby wyjaśnić to, co się moim zdaniem wydarzyło — oświadczył po chwili Mancin.

To znaczy, co? — spytała Elizabeth.

Przypomnijcie sobie, jak umarł. Byliśmy wszyscy razem, funkcjonując jako jedna jaźń, choć nie rozumiemy jeszcze do końca jej działania. Sądzę, że szok jego śmierci wytworzył rodzaj hologramu jego umysłu w naszej poszerzonej świadomości. Kiedy jesteśmy rozdzieleni, jak teraz, wrażenie nie jest tak silne, ale wszyscy nosimy w sobie słabsze odbicia. Dlatego ciągle wyczuwamy jego obecność. Kiedy przed chwilą odtworzyliśmy poszerzoną jaźń, połączenie śladów wystarczyło, by zreprodukować całkowitą, funkcjonującą replikę jego umysłu.

Sądzisz, że jest specyficznym typem wspomnienia, przywoływanego, gdy jesteśmy w takim stanie? — upewniła się Elizabeth. — Jak myślisz, czy zniknie z czasem?

Kto wie?

Więc co teraz robimy? — przerwał Fisher.

Powinniśmy w regularnych odstępach czasu sprawdzać, co z Pieśniarzem. I ponawiać propozycję, że zostanie zabrany, jeśli dotrze do jakiegoś rozpoznawalnego punktu orientacyjnego.

Będzie odmawiał. Widziałeś przecież, jak trwały był jego układ psychiczny.

Zapewne... ale może coś go zmieni. Nigdy nie wiadomo. Ale myślałem o tym, co mówił Żelazny Niedźwiedź. Jesteśmy mu winni pomoc i tylko my potrafimy jej udzielić.

Zgoda. Niczym chyba nie ryzykujemy. Tylko nie proście, żebym znowu szukał tej obcej bestii. Raz wystarczy.

Też mi specjalnie nie zależy, żeby znów się z nią zetknąć.

A Żelazny Niedźwiedź?

Co z nim?

Może powinniśmy się z nim skontaktować i zawiadomić o naszych planach?

Po co? Jest wściekły. Nie będzie słuchał. Niech sam nas wezwie, gdy już się uspokoi.

Nie chciałbym, żeby popełnił jakieś głupstwo.

Na przykład?

Na przykład, żeby sam zaczął tropić tę bestię i znalazł ją.

Mancin skinął głową.

Chyba masz rację. Nadal nie sądzę, żeby nas wysłuchał, ale...

Może mnie posłucha — stwierdził Fisher. — Ale nie jestem pewien, czy na tę odległość potrafię sam go dosięgnąć.

Może po prostu znajdziemy najbliższą kanionu platformę skokową i przeniesiemy się? — zaproponowała Elizabeth. — To nam ułatwi pracę.

Podobno indiańskie rezerwaty są całkiem suche — odezwała się Mercy.

Trzeba powiedzieć Teddersowi i spakować rzeczy — przypomniał Fisher. — Spotkajmy się tu za kwadrans.

Walter też sądzi, że to dobry pomysł — oznajmiła Mercy.





Niebezpieczeństwo czeka tam, gdzie idę

w mokasynach, legginach, koszuli

z czarnego obsydianu.

Mój pas to czarna żmija.

Czarne węże kłębią się wokół mej głowy.

Zygzaki błyskawic strzelają spod mych stóp,

moich kolan, mojego języka.

Na głowie niosę tarczę pyłku.

Węże ją pożerają.

Niebezpieczeństwo czeka tam, gdzie idę.

Stałem się czymś przerażającym.

Jestem tornadem i szarym niedźwiedziem.

Błyskawica igra wokół mnie.

Niebezpieczeństwo czeka tam, gdzie idę.





Tutaj go wysadziłem — Żółta Chmura stuknął palcem w mapę. Żelazny Niedźwiedź pokiwał głową, patrząc na zarysy długich, krętych kanionów.

Deszcz uderzał z ukosa o burty zaparkowanego na skraju kanionu poduszkowca, którym tu przybyli. Żelazny Niedźwiedź odruchowo podniósł kołnierz pożyczonej kurtki. Doskonale pasowała. Dobrze się składa, pomyślał, że mamy ten sam rozmiar.

Obserwowałem go przez pewien czas — mówił dalej Żółta Chmura. — Chciałem się upewnić, że bez przeszkód dotarł na dno. Udało mu się i widziałem, że ruszył na wschód — przesunął palcem po mapie i zatrzymał się.

W tym miejscu — podjął — mógł skręcić w prawo, do kanionu Czarnej Skały albo iść dalej prosto, właściwym kanionem del Muerto. Jak sądzisz?

Ja? Skąd mam wiedzieć?

Jesteś szamanem. Mógłbyś pomachać różdżką nad mapą albo coś w tym rodzaju i zgadnąć?

Żelazny Niedźwiedź dokładniej przestudiował mapę.

Raczej nie — przyznał. — Czuję go tam, w dole. Ale skalna ściana to dla mnie tylko skalna ściana, nieważne, czy oglądam ją przez jego oczy, czy przez swoje. Chociaż... — dotknął mapy palcem i przesunął go trochę. — Chyba poszedł wzdłuż del Muerto. Potrzebuje dużo miejsca, a Czarna Skała to ślepy zaułek.

Dobrze. Też tak sądzę. Nie bez powodu wybrał taki punkt startowy. Założę się, że przy rozwidleniu założył fałszywy trop — Żółta Chmura złożył mapę, wyłączył wewnętrzne oświetlenie i uruchomił silnik. — Ponieważ zgadzamy się co do trasy — dodał, kręcąc kierownicą — mogę zaoszczędzić na czasie. Założę się, że jeśli pojedziemy wzdłuż krawędzi, poza to odgałęzienie, i zejdziemy na dół, znajdziemy jego ślad przy jednej albo drugiej ścianie.

Będzie trochę ciemno.

Mam gogle i czarne światła. Pełne widmo też.

Domyślasz się, gdzie może być teraz? Wiedząc, gdzie wysiadł i jak szybko się posuwa?

Mogę zgadywać. Ale nie chcemy przecież zejść prosto na niego.

Dlaczego nie?

Jeśli coś go ściga, będzie pewnie strzelał do wszystkiego, co się rusza.

To prawda.

Dlatego zejdziemy w okolicy Groty Wielu Sępów i Groty Błękitnego Byka, przed miejscem, gdzie kanion się poszerza. Kiedy jest węższy, łatwiej będzie znaleźć ślad. Ominiemy fałszywe tropy, prowadzące do kanionu Podwójnego Szlaku i ruszymy za nim.

Wiatr potrząsał niewielkim pojazdem, pędzącym po prawie całkowitych bezdrożach. Co chwilę skręcali, by ominąć głazy i zagłębienia, gdzie teren obniżał się zbyt stromo.

...A potem chyba wspomożemy go siłą ognia.

Spróbuję go namówić, żeby zrezygnował — stwierdził Żelazny Niedźwiedź.

Żółta Chmura roześmiał się.

Pewnie. Akurat go namówisz.

Żelazny Niedźwiedź zajrzał w myśli towarzysza, dostrzegł w nich obraz tamtego człowieka.

No dobra — westchnął. — Przynajmniej w P-Patrolu nauczyłem się strzelać.

Byłeś w P-Patrolu? Chciałem się zaciągnąć.

Dlaczego zrezygnowałeś?

Bałem się, że dostanę klaustrofobii w tej latającej puszce po piwie. Lubię rozległe widoki.

Długo milczeli, pędząc przez ciemność. Wokół nich wyrastały mgliste kształty, a płatki śniegu wirujące w promieniach reflektorów zmieniały się w deszcz, i znów w płatki śniegu.

Ten stwór, który go ściga — odezwał się Żółta Chmura. — Mówisz, że jest chytry jak człowiek?

Na swój sposób, tak. Może chytrzejszy.

Billy i tak może mieć przewagę. Wścieknie się, kiedy nas zobaczy. — Ta bestia ścigała go po całym świecie. Jest stworzona do zabijania i nienawidzi Pieśniarza.

Nawet Kit Carson bał się gonić Navajo w tych kanionach. Musiał wziąć nas głodem, gdy przyszła zima.

Dlaczego się bał?

To idealne miejsce na zasadzki. Każdy, kto zna wszystkie zakamarki na dole, może odpierać ataki przeważających sił. Może nawet je wyrżnąć.

Bestia umie czytać w myślach.

Więc wyczyta, że gdzieś z przodu ktoś czeka, żeby ją zabić. Do tego nie trzeba być telepatą. A jeśli będzie za nim szła, to właśnie może się zdarzyć.

Potrafi zmieniać kształt.

Ale musi się ruszać, żeby postępować naprzód. A to czyni ją celem. Billy jest teraz uzbrojony. Nie pójdzie jej tak łatwo, jak sobie wyobrażasz.

Więc dlaczego postanowiłeś iść ze mną?

Nie lubię, kiedy jacyś obcy gonią Navajo na naszym własnym terytorium. I nie mogłem pozwolić, żeby Sioux miał pierwszy strzał do tego stwora.

Bez Żółtej Chmury z wyprawy nic by nie wyszło, pomyślał Żelazny Niedźwiedź. Nawet małe dzieciaki z okolicy więcej ode mnie wiedzą o tym terenie, o tropieniu, polowaniu i możliwościach przetrwania. Głupio z mojej strony, że fizycznie wpakowałem się w to wszystko. Tego, co wiem o byciu Indianinem, nauczyłem się na Alasce i to bardzo dawno. Więc co tu robię? Powtarzam, że lubię Pieśniarza, ale dlaczego? Bo był czymś w rodzaju bohatera? Chyba nie. Przypuszczam, że po prostu jest Indianinem w starym stylu; mój ojciec mógł być właśnie taki. Tak przynajmniej go sobie wyobrażam. Może próbuję spłacić swój dług, złagodzić poczucie winy? Możliwe. I cała moja muzyka ma w sobie indiański rytm...

Wóz zwolnił, wjechał pod osłonę wypiętrzenia głazów i stanął. Śnieg znowu zmienił się w deszcz, w wielkie, lodowate krople.

Jesteśmy na miejscu? — zapytał.

Prawie — odpowiedział Żółta Chmura. — Tu niedaleko jest łatwe zejście w dół. Powiedzmy, stosunkowo łatwe. Wezmę światło i pokażę ci.

Na zewnątrz włożyli lekkie plecaki i umocowali broń. Żółta Chmura poświecił w stronę kanionu.

Idź za mną — polecił. — Parę lat temu zeszła tędy lawina. Powstało coś w rodzaju szlaku. Kiedy dotrzemy do dna, będziemy bardziej osłonięci.

Żelazny Niedźwiedź ruszył za nim do krawędzi urwiska. Dno było niewidoczne, a skały pod jego stopami ostre i śliskie. Nie odzywał się jednak. Rozpoczęli zejście. Żółta Chmura oświetlał drogę.

Deszcz coraz mniej im dokuczał, aż wreszcie, mniej więcej w połowie drogi, ściana kanionu osłoniła ich zupełnie. Kamienie były tu bardziej suche i tempo zejścia wzrosło. Nasłuchiwał wiatru i szumu deszczu.

Przesuwając się od głazu do głazu zaczął powątpiewać, czy w ogóle istnieje jakieś dno. Miał wrażenie, że schodzą już całą wieczność, a reszta czasu będzie tylko powtarzaniem cyklu chwytu i opuszczenia ciała. Wtedy właśnie usłyszał wołanie Żółtej Chmury:

Jesteśmy!

Wkrótce potem stał już na dnie kanionu, wśród niewyraźnych i płynnych kamiennych kształtów, widzianych w czarnym świetle.

Nie ruszaj się przez moment — polecił Żółta Chmura. — Nie chcę, żebyś pozacierał ślady.

I po chwili:

Możesz wykorzystać te swoje sztuczki i sprawdzić, czy nie ma kogoś w pobliżu?

Chyba nie — odpowiedział po kilku sekundach Żelazny Niedźwiedź.

Dobra. Mam zamiar na chwilę zapalić zwykłe światło. Czekaj tu, a ja się trochę rozejrzę.

Przez kilka minut Żelazny Niedźwiedź obserwował poruszający się wolno promień latarki Żółtej Chmury. Tamten badał grunt i oddalał się coraz bardziej, przechodząc z prawej strony kanionu na lewą i z powrotem. Wreszcie zatrzymał się i wyprostował. Skinął na Żelaznego Niedźwiedzia, by podszedł, a sam nie czekając ruszył dalej.

Znalazłeś coś? — zapytał Żelazny Niedźwiedź, gdy go dogonił.

Był tutaj. Widzisz?

Żelazny Niedźwiedź przytaknął patrząc w ziemię. Niczego nie widział, ale w umyśle tamtego czytał rozpoznawalne znaki.

Jak dawno tędy przechodził?

Trudno powiedzieć. Ale to bez znaczenia. Chodź. Maszerowali w milczeniu przez blisko kwadrans, nim Żelazny Niedźwiedź zapytał:

Znalazłeś jakieś ślady jego przeciwnika?

Nic. Tylko parę odcisków psich łap tu i tam. Z tego co mówiłeś, on nie może mieć takich rozmiarów.

Nie. Ma o wiele większą masę.

Żółta Chmura nie zwrócił uwagi na fałszywy trop przy wejściu do kanionu Podwójnego Szlaku, lecz spokojnie podążał na północny wschód, wzdłuż głównej rozpadliny.

Żelazny Niedźwiedź odczuwał hipnotyczne niemal działanie równego tempa marszu, rozwijającego się przed nim szlaku kamieni, kałuż, błota i krzaków. Wiatr osłabł w dole i zimno nie było tu tak dokuczliwe. Lecz drętwota, jaka ogarniała go z wolna, miała raczej psychiczny charakter. Obok chlupotała i bulgotała woda. Ramiona kołysały się rytmicznie, a stopy wysuwały w przód w sposób niemal mechaniczny.

...Tak, tak, tak, tak, tak, tak, tak...

Wiatr zdawał się mówić do niego, mówił już od bardzo, bardzo dawna, mówił o śnie, o wypoczynku wśród rutyny poruszeń.

...Śpij, śpij, śpij, śpij. Tak, śpij, tak, śpij, sen, sen, sen...

To coś więcej niż tylko wiatr i rytm, uświadomił sobie nagle. Tam ktoś był...

Tak. Tak.

Siła. Ciemność. Śmierć. Szły za nim. Stwór. Bestia. Nadchodziła.

Tak. Tak.

I nic nie mógł na to poradzić. Nie mógł nawet zwolnić kroku, nie mówiąc już zmianie kierunku. Bestia miała go w swojej mocy, a tak zręcznie przejęła kontrolę, że nawet nie wyczuł przejawów jej obecności. Dopiero teraz; o wiele za późno.

Tak. Tak, synu miast. Różnisz się od tego drugiego, a obaj stoicie mi na drodze. Idź dalej. Wkrótce was dogonię. Wtedy nie będzie to ważne.

Żelazny Niedźwiedź raz jeszcze spróbował skręcić, ale mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. Chciał zajrzeć w umysł Żółtej Chmury i sprawdzić, czy zdaje sobie sprawę z jego stanu. Powstrzymał się jednak. Ten stwór z tyłu telepatycznie kontrolował jego system nerwowy. Nie wiedział, czy potrafi również czytać w myślach. Może. A może nie. Wolał utrzymać własne zdolności telepatyczne możliwie daleko od świadomości intruza. Sam nie wiedział, dlaczego. Ale miał przeczucie...

Usłyszał jakiś hałas za plecami. Spadł poruszony kamień. Wiedział, że jeśli nie uwolni się w ciągu kilku najbliższych chwil, jego przeczucia nie będą już miały znaczenia. Dla niego wyprawa się skończy. I wszystko inne. Bestia, którą Pieśniarz nazywał Kotem, była tuż za nim.

Jego stopy wciąż poruszały się miarowo. Próbował zwizuwalizować Kota, ale nie potrafił. Złowrogi cień o płynnych ruchach... wielkie oko dryfujące jak księżyc... Obrazy pojawiały się i znikały. Żaden nie był właściwym dla coraz bliższej bestii, potężniej i nieustraszonej...

Nieustraszonej?

W myślach rozbłysnął obraz, a wraz z nim pytanie: jak silne wrażenie psychiczne potrafi nadać? Fisher bez trudu stwarzał całkiem z pozoru realne iluzje. Jeśli użyje całej swej energii, czy osiągnie choć ułamek tej realności? Może wystarczy, by zdekoncentrować bestię?

Między pomysłem a działaniem nie było żadnej przerwy. Rozważania biegły równolegle z próbą — jak odruch części jego jaźni.

Piaszczysty skrawek, który właśnie minął... Nadał obraz jego erupcji i lśniącej, trójkątnej sylwetki wyskakującej w górę i opadającej, by objąć prześladowcę...

Krel! Krel! wysłał krzyk, skupiając się, by osiągnąć doskonałość pokazu.

Stanął, czując dobiegające z tyłu fale paniki. Znowu panował nad swymi ruchami; wiedział, że Żółta Chmura także się zatrzymał.

Krel! Lecz choć wzmacniał obraz wszystkimi uczuciami zagrożenia i lęku, z którymi właśnie miał okazję się zaznajomić, choć zdjął z ramienia blaster i zamknął w palcach rękojeść, choć sam już decydował, co zrobi, pojął nagle, że boi się odwrócić i stanąć twarzą w twarz z bestią, którą miał za plecami.

Huk broni Żółtej Chmury przerwał ten paraliż. Wykonał zwrot, unosząc jednocześnie blaster.

Kot w świetle latarki Żółtej Chmury opadał właśnie na ziemię z pozycji stojącej. To straszliwe oko patrzyło na niego nieruchomo, przygważdżało, przenikało...

Wcisnął spust przesuwając broń; ziemia i kamienie trysnęły z linii, wykreślonej tuż przed bestią.

Żółta Chmura wystrzelił znowu i Kot drgnął, skacząc przed siebie. Żelazny Niedźwiedź podniósł wylot blastera i uwolnił kolejny impuls. Falistą linią przeszył szyję i ramię Kota.

A potem wszystko ogarnęła cisza i ciemność, gdy poczuł, jak uderza w niego ciało Kota.





Siedzieli albo leżeli w swoich pokojach w Chacie Ognistego Ptaka, niedaleko wejścia do kanionów. Równie dobrze mogli zebrać się razem w jednym pomieszczeniu, gdyż ściany nie przeszkadzały im w rozmowie.

A więc? spytała Elizabeth. Czego się dowiedziałeś?

Chcę spróbować jeszcze raz, odparł Fisher. Zaczekajcie kilka minut.

Zajęło ci to już sporo czasu, stwierdził Mancin.

Zdarzają się takie zahamowania, jakieś nietypowe stany umysłu, które trudno wykryć. Sami wiecie.

Coś się tu nie zgadza, oświadczył Mancin. Ja też próbowałem.

Może się spóźniliśmy, wtrąciła Mercy.

Nie żartuj!

Po prostu usiłuję myśleć realistycznie.

Kiedy wy szukaliście kontaktu, ja połączyłam się z domem Żółtej Chmury, powiedziała Elizabeth. Jego żona twierdzi, że jakiś czas temu wyjechali razem z Żelaznym Niedźwiedziem. Mówi, że wybierali się do kanionu.

Za Pieśniarzem? spytał Mancin.

Nie chciała powiedzieć nic więcej. Ale w jakim innym celu?

To prawda.

Teraz spróbuję, oznajmił Fisher.

Zaczekaj, powstrzymała go Elizabeth.

Na co?

Sam niczego nie osiągniesz.

Chcesz powiedzieć, że trzeba się połączyć i spróbować razem?

Dlaczego nie? Po to tu jesteśmy. Żeby działać razem.

Sądzisz, że Sands...? Mancin nie dokończył.

Prawdopodobnie.

Tak, stwierdziła Mercy. Ale nie zrobi nam krzywdy.

Masz rację co do celu naszego tutaj pobytu, Mancin zwrócił się do Elizabeth.

A jeśli nie znajdziemy Jimmy‘ego? zapytał Fisher. Co wtedy?

Spróbujemy z Pieśniarzem, postanowiła Elizabeth. Może tym razem nas wysłucha.





Teraz podążasz swym szlakiem, samotny.

Czym się stałeś, nie wiemy.

Jaki klan twój, nie wiemy.

Teraz, od teraz, teraz, jesteś czymś nie z tego świata





Marsz. Przez czarny i srebrny pejzaż. Powoli. Zmylić trop. Te skały, jak na zasadzkę. Zerwaną z krzaka gałęzią zatrzeć ślady na odcinku następnych mniej więcej stu stóp. Dobrze. Dalej. Droga czysta. W ledwie widoczne, czerwone i białe plamki. Marsz. Niebiański błysk odbity w wodzie, zniekształcony. Znowu stłumiony głos bębna. Zgodność pieśni wiatru z nachyleniem ścian. Niewielka, wymalowana szklista maska twarzy na skale, rzęsy z pryzmatów łamiących widmo... tęcze... geometryczny taniec świateł. Wytrzeć. Cienie skaczą na plecy. Kojotopsi uśmiech blednie pomiędzy światłem i mrokiem. Gdziekolwiek wiedzie szlak, podążajcie stopy. Okrążyć. Przeskoczyć. Zamaskowani tancerze w cieniu. Milczą. Daleko, daleko w tyle słaba, zielonkawa poświata. Po co się oglądać? Zawrócić znaczy uznać. Teraz podejście. I w dół. Wkrótce zwężenie, potem znów się poszerzy. Stwór o wielu oczach siedzi wysoko na półce, ale nie rusza się. Skamieniał może, albo tylko obserwuje. Bębny, głośniej. Marsz w ich rytmie. Ogień w sercu kamienia. Deszczowa yei wygięta jak most, z góry do dołu. Tropy ptaków za wygiętą półksiężycowo ścianą. Kość udowa konia. Pusty hogan. Na wpół spalona kłoda. Dotknąć miki, co błyszczy jak pyłek. Pamiętać pieśń starca...

...Pieśniarzu.

Słabo, słabo. Wiatr albo jego echo. Zmęczone słowo ze zmęczonych płuc.

Billy Czarny Koniu...

Znowu na drugą stronę, w to kamieniste miejsce.

Czuję cię... gdzieś tam, dalej... tropicielu...

Coś. Coś, co powinien pamiętać. Ta podróż. Żeby podążać szlakiem. Ale.

Twoi przyjaciele mnie nie zatrzymali. Przybywam, łowco.

Widmo echa wiatru. Słowa w głowie. Może dawni przyjaciele. Ktoś znajomy.

Dlaczego nie odpowiadasz? Rozmowa niczego nie zdradzi.

Widmowy Kot, chindi. Tak. Kot.

Tu jestem, Kocie.

A ja idę za tobą.

Wiem.

Dobre wybrałeś miejsce.

To ono mnie wybrało.

Wszystko jedno. Lepsze niż miasta.

Billy zatrzymał się, by zatrzeć swoje ślady, stworzyć wrażenie jeszcze jednej zasadzki.

...Nadchodzę. Nie możesz ciągle uciekać.

Tylko tak daleko, jak muszę. Jesteś ranny...

Tak. Ale to mnie nie powstrzyma. Spotkamy się.

Na pewno.

Czuję, że jesteś silniejszy, niż byłeś.

Może.

Którykolwiek z nas zwycięży, i tak będzie to lepsze, niż cokolwiek innego. Każdy z nas jest ostatnim ze swego ludu. Co jeszcze nam pozostało?

Nie wiem.

To niezwykłe miejsce. Nie wszystko w nim pojmuję.

Ja też nie.

Wkrótce się spotkamy, stary nieprzyjacielu. Jesteś zadowolony, że uciekałeś?

Billy z wysiłkiem próbował się nad tym zastanowić.

Tak, stwierdził w końcu.

Pomyślał o pieśni, ale chwila nie była właściwa, by ją zaśpiewać. Grom wymamrotał coś w głębi kanionu.

Zmieniłeś się, łowco, od ostatniego razu, gdy byliśmy tak blisko siebie.

Wiem teraz, dokąd zmierzam, Kocie.

Spiesz się więc. Mogę być bliżej, niż myślisz.

Obserwuj cienie. Możesz nawet być bliżej, niż ty myślisz.

Cisza. Poszerzenie i otwarty widok daleko w przód. Zatrzymał się zaskoczony, gdyż nagle mógł spojrzeć na dużą odległość. Jak wstęga, jego szlak prowadził dalej i dalej, a potem skręcał w górę. Nie rozumiał, ale to bez znaczenia. Ruszył lekkim truchtem, pochłaniającym dystanse. Z ciemności wysoko nad głową doleciał krzyk ptaka.


Dalej jeszcze, on powraca ze mną, Nayenezgani,

kręcąc swą czarną laską dla ochrony.

Błyskawica płonie za nim i przed nim.

Do pierwszego szczebla drabiny,

do Miejsca Ukazania

powraca ze mną;

i tęcza powraca ze mną,

a gadający ketahn mnie naucza.

Wspinamy się na dwanaście szczebli drabiny.

Małe, błękitne ptaki śpiewają nad głową,

Trzmiel śpiewa za plecami.

Hashje-altye powraca ze mną.

Zdobędę Górę Ukazania,

Górę Wodza, Górę Deszczu,

Górę Kukurydzy, Górę Pyłku...

Powracam. Nad figurę pyłku, by usiąść.

By mieć dom, ogień, żywność,

miejsce dla odpoczynku, stopy, nogi, ciało,

by posiąść umysł, głos, moc

poruszania. Mowę, co jest błogosławiona.

Powraca ze mną. Gromadząc te rzeczy,

Wspina się. Poprzez mgły i chmury,

mchy i trawy,

lasy, skały i ziemię

czterech kolorów. Powraca.

Wnuku mój, oto stoimy na tęczy.”





Bieg. Odgłosy wiatru i wody są teraz częścią muzyki bębna. Ścieżka staje się coraz wyraźniejsza: krwistoczerwona, przyprószona płatkami śniegu.

Grunt zadrżał jeden raz i coś jakby kolumna dymu wyrosła przed nim, w gąszczu obok szlaku. Zmieniając barwy, kolumna zwijała się rosnąc, a pięć mglistych twarzy nabrało kształtu wewnątrz niej. Rozpoznał swe duchy opiekuńcze.

Billy, przyszliśmy, by poprosić cię jeszcze raz — odezwały się jednym głosem. — Zagrożenie wzrasta. Musisz porzucić szlak, wyjść z kanionu. Szybko. Musisz dotrzeć do miejsca, gdzie ktoś cię spotka i przeniesie w bezpieczne miejsce.

Nie mogę teraz zejść ze szlaku — odparł. — Już na to za późno. Mój wróg się zbliża. Droga przede mną jest wyraźna. Dziękuję wam raz jeszcze. W tej sprawie nie mam już wyboru.

Zawsze jest jakiś wybór.

Więc już go dokonałem.

Dymna istota rozpłynęła się, gdy ją mijał.

Widział już to, co było chyba końcem szlaku i poczuł dotyk atawistycznego lęku pojmując, dokąd go zaprowadzi. To była Grota Mumii, pradawne siedlisko umarłych, wysoko na ścianie kanionu.

Gdy był bliżej, rozrosła się przed nim: ruina ukryta w niszy. Na półtora mgnienia oka zalśniła za jednym z okien zielona poświata. Potem wiatr przycichł i wzniósł się znowu. I znowu. Znowu.

Usłyszał dźwięk, jakby ktoś wysoko na niebie strzepnął ogromną płachtę. Wpatrywał się w swój cel i podążał szlakiem aż do stóp urwiska. A kiedy biegł, dźwięk powtarzał się wciąż głośniejszy i bliższy. Wreszcie dobiegał prosto z góry; całym ciałem czuł każde jego uderzenie. A potem powietrzem przepłynął ciemny kształt.

Gdy podniósł głowę, ujrzał ogromną, podobną do ptaka istotę, opadającą by siąść na krawędzi urwiska wysoko ponad Grotą Mumii. Zwolnił podchodząc do ściany; wkroczył na osypisko. I wiedział, spoglądając na czarnego ptaka, nieruchomego teraz i patrzącego w dół, że widzi Haasch’eeshzhini, Czarnego Boga, pana łowów. Nim zdążył odwrócić głowę, napotkał bezlitosny wzrok skierowanego ku niemu żółtego oka.

Czy muszę to zakończyć pod twoim spojrzeniem, Władco Mroku? Myślał. Jestem teraz myśliwym i ofiarą. Po której stronie staniesz?

Pokonał osypisko, podążając wzrokiem wzdłuż pionowego teraz szlaku, prowadzącego do ukrytych ruin. Tak, to chyba najłatwiejsza trasa...

Podszedł do ściany, znalazł pierwszy chwyt, pierwsze oparcie stopy. Rozpoczął wspinaczkę.

Podejście. Wolniej w najbardziej śliskich miejscach. Dziwne mrowienie dłoni, gdy dotarł wyżej. Jak wtedy...

Nie. Zatrzymał się. Wszystko, czym był w tej chwili, było elementem polowania. Ale też fragmentem przeszłości. Zapomnij. Wspinaczka. Łowy. Tylko pozycja jest ważna. Wiedza płynie ze wspomnień. Opanuj ją teraz. Podciągnął się, nie patrząc na czarny cień wysoko w górze, nie patrząc za siebie. Już niedługo.

Już wkrótce wkroczy do siedziby śmierci i będzie oczekiwał swego prześladowcy. Ucieczka dobiega już końca. Szybciej. Trzeba dotrzeć na miejsce i ukryć się, zanim nadejdzie Kot. Mokry chwyt. Złapać mocniej.

Rzut oka w górę. Tak. Już widać. Niedaleko. Ostrożnie. Podciągnąć się. Tam.

Po kilku minutach wdrapał się na półkę, przeszedł na lewo. Kolejny chwyt. Znowu w górę.

Podpełznąć. Już w porządku. Wyprostować się. Przesunąć bliżej ściany. Wejść. Żadnej zielonej poświaty. Przejść za mur...

Przeszedł wzdłuż ściany, wyglądając przez szczeliny na dno kanionu. Nic. Niczego jeszcze nie widać. Dalej. Ten duży otwór...

Dobrze. Stop. Odpiąć broń. Sprawdzić. Oprzeć o parapet. Czekać.

Nic. Wciąż nic. Grota była wilgotna, pełna gruzu. W lśnieniu fosforyzującej mgiełki zbadał spojrzeniem przestrzeń przed sobą. Był mistrzem czekania. Oparł plecy o blok kamienia; z ręką na uchwycie broni patrzył w głąb kanionu.

Minęła blisko godzina, a w obrazie nie nastąpiły żadne zmiany.

A potem cień, wolny, sunący wzdłuż ściany, daleko z przodu, po lewej stronie. Ruch był niemal niedostrzegalny, dopóki w pewnym momencie uświadomił sobie, że tego cienia nic nie może rzucać.

Uniósł broń — miała prosty celownik — i wymierzył. Pomyślał o dokładności strzału i znów ją opuścił. Za daleko. Jeśli ten cień naprawdę jest Kotem, nie chciał ryzykować, że chybi i zdradzi swoją pozycję.

Cień się zatrzymał. Spłynął w formę skały i przez długi czas pozostawał w bezruchu. Billy zaczynał prawie wierzyć, że cała sekwencja obrazów była tylko złudzeniem, wywołanym grą światła i mroku. Naprowadził celownik na skałę.

Jesteś gdzieś blisko, Billy. Wyczuwam cię.

Nie odpowiedział.

Gdziekolwiek się schowałeś, wkrótce tam będę.

Może jednak zaryzykować strzał? Kot będzie potrzebował czasu, by przybrać bardziej ruchliwą postać. Na pewno w ciągu tej chwili zdąży wypalić kilka razy...

Znów poruszenie. Skała drgnęła, popłynęła, uformowała się nieco dalej.

Cierp, łowco. Niedługo umrzesz. Pierwszy strzał cię zdradzi, a ja uniknę wszystkich następnych. Zobaczysz mnie, gdy będę gotów, by być widzianym. Wtedy wystrzelisz.

Znów zaczął się ruch, przepływ ku prawdziwej skale pod płaską przewieszką. W centrum amorficznej bryły pojawiło się błyszczące oko Kota; kształtowały się kończyny.

Billy przygryzł wargę; pamiętał, że widział kiedyś, jak na rodzinnej planecie metamorf torglindu wbiega po prawie pionowej ścianie. Przycisnął spust i chybił.

Kot znieruchomiał na ułamek sekundy, gdy dostrzegł wysoko nad głową błysk wystrzału. Potem poruszył się, lecz wolniej, niż oczekiwał Billy; widocznie naprawdę był ranny. Odskoczył w kierunku pasa kamieni pod urwiskiem. Natychmiast spojrzał w górę, dostrzegł swój błąd, i znów skoczył w przód. Nie zdążył.

Wyrwany strzałem wielki blok kamienia zsunął się w dół i uderzył o półkę, pod którą skrył się Kot. Odrywał już łapy od ziemi, gdy runęła na niego skała.

Łowco! Chyba... wygrałeś...

Billy wystrzelił znowu. Tym razem wypalił grunt mniej więcej dziesięć jardów od miejsca upadku głazu. Lekko przesunął lufę i wcisnął spust. Szczyt rumowiska eksplodował.

Miał wrażenie, że dostrzega masywną łapę, sterczącą spod stosu. Ale z tej odległości nie był pewny.

Coś drgnęło?

Strzelił jeszcze raz, trafiając w sam środek stosu.

Kanion zadudnił potężnym krakaniem. Znów rozległ się szum skrzydeł. Billy spojrzał w górę; po prawej strome dostrzegł przesuwający się szybko cień.

Skończone — zaśpiewał, opierając głowę na przedramieniu. — A moja wdzięczność wzlatuje jak dym...

Słowa cichły z wolna, gdy badał wzrokiem dno kanionu. Zmarszczył czoło. Wstał. Wychylił się, by lepiej widzieć.

Dlaczego? — zapytał głośno.

Nic mu nie odpowiedziało.

Szlak, którym podążał, nie kończył się w tym miejscu. Wcześniej jakoś tego nie zauważył. Biegł na prawo, znikał z pola widzenia za krzywizną kanionu i zapewne prowadził jeszcze dalej.

Zarzucił broń na ramię i poprawił plecak. Nie rozumie, ale pójdzie dalej.

Wrócił do punktu, gdzie zakończył wspinaczkę i rozpoczął zejście.





Bolało go ramię. Poza tym deszcz padał mu prosto w twarz, a jakiś ostry kamień kłuł w plecy. Uświadomił sobie te fakty, nim jeszcze pojął ich znaczenie: przeżył.

Żelazny Niedźwiedź otworzył oczy. Latarka Żółtej Chmury leżała na ziemi, oświetlając żwirowe osypisko.

Odwrócił głowę i zobaczył Żółtą Chmurę. Siedział oparty plecami o skałę, wyciągając przed siebie nogi. Obie dłonie przyciskał do lewego uda.

Żelazny Niedźwiedź podniósł głowę, wyciągnął rękę, wsparł się na łokciu.

Żyję — oznajmił siadając. — Co z tobą?

Złamana noga — odparł Żółta Chmura. — Powyżej kolana.

Żelazny Niedźwiedź wstał, podniósł latarkę, skierował ją na towarzysza.

Nienajlepsze miejsce — stwierdził. — Nie możesz nawet kuśtykać.

Przykucnął przy rannym.

Nie jestem pewien, co powinniśmy zrobić — przyznał. — Masz jakieś propozycje?

Wezwałem już pomoc. Mój przenośny telefon nie ucierpiał. Będą tu z lekarzem. Wyciągną mnie na noszach, jeśli trzeba. Nie martw się. Wyjdę z tego.

Dlaczego jeszcze żyjemy?

Uznał, że nie warto nas zabijać. Byliśmy jak irytujący natręt. Odepchnął nas tylko z drogi.

Człowiek od razu czuje się ważny, co?

Ja się nie skarżę. Słuchaj, tam, pod skałami, jest trochę suchego drewna. Przynieś je tu. Przyda mi się ogień.

Jasne — poszedł we wskazanym kierunku. — Ciekawe, jak daleko dotarł ten stwór.

Nie możesz sprawdzić?

Wolę nie zbliżać się do niego na tym poziomie. Może cię zmiażdżyć samymi myślami.

Pójdziesz za nim?

Jeśli wymyślę sposób, żeby go nie zgubić.

Żółta Chmura uśmiechnął się i skinieniem głowy wskazał kierunek.

Poszedł tędy.

Nie jestem tropicielem, jak ty.

Do diabła, wcale nie musisz być. Ten stwór jest ciężki i biegnie. Nie próbuje się kryć. Tu żadna sztuka. Zupełnie go nie obchodzi, czy któryś z nas się dowie, którędy poszedł. Weź światło. Ja będę miał ogień. Zobaczysz ślady, jakie zostawia.

Przyniósł naręcze drew, poszedł po więcej. Zanim wrócił, Żółta Chmura zdążył rozpalić ognisko.

Mogę jeszcze coś dla ciebie zrobić?

Nie. Idź już.

Umocował broń i wziął latarkę. Kiedy poświecił w głąb kanionu, bez trudu dostrzegł ślady.

I weź to — Żółta Chmura podał mu telefon.

Dobra. Spróbuję jeszcze raz.

Może trzeba celować w to oko.

Może. Na razie.

Powodzenia.

Odwrócił się i ruszył. Woda była mroczną, gadatliwą istotą, której mowy nie rozumiał. Droga była czysta. Ślady były duże.





Wiatr kołysze trawy.

Śnieg szybuje nad ziemią.

Trąba powietrzna chodzi po górach,

unosząc kurz.

Skały dzwonią


wysoko w górze, poza mgłami.

Światło słońca wylewa się

jak woda z pękniętego dzbana.

Znowu będziemy żyć.

Zaśnieżona ziemia

wysuwa się z wietrznego wiru.

Znowu będziemy żyć.





Za wypukłością ściany kanionu; idzie dalej. Podmuchy wiatru tutaj, gdzie potok nabrał szerokości; wirujące, lśniące cząsteczki poprzez obłąkaną pieśń wody. Tamta strona bardziej osłonięta, ale czerwona ścieżka biegnie blisko urwiska. Teraz prowadzi pod górę. Zmarszczki na wodzie jak płynne piktogramy. Odciski łap wiarołomnego. Pokryte lodem kości obok szlaku. Królik. Spalony hogan, wewnątrz zielony blask. Miejsce śmierci. Odwrócić wzrok. Lśnienie kryształu. Ściana w pasma śniegu, w dotyku jak pióra. Szlak wije się dalej. Jak daleko sięga spojrzenie. Co teraz jest ofiarą?

Przerwa, łyk wody z przekraczanego strumyka. Parzy zimnem. Pachnie skałami i ziemią. Z przodu wał mgły; zbliża się, wewnątrz zamaskowani tancerze, wokół południowo-błękitna jasność. Podziemne rytmy. Staje się dymem, płynie wzdłuż swej ścieżki milczący i bezkształtny, mknie by wtopić się w to miejsce pływów i kadencji tańca ziemi. Tak. I zatracić się w nim.

Białe i miękkie, przytłumione dźwięki, jak w tamtym miejscu, gdzie tak dawno temu polował na garletta...

Tancerze z prawej, tancerze z lewej, tancerze przecinają mu drogę. Czy w ogóle go dostrzegają, niewidzialnego jak ducha, gdy sunie między nimi wzdłuż wciąż jasnej, wciąż czerwonej ścieżki, niby wyrysowanej na ziemi krwią i płomieniem?

Jeden zbliża się niosąc coś okrytego materiałem tkanym w dawne wzory. Billy zatrzymuje się, gdyż tancerz blokuje mu drogę i wysuwa przedmiot. Odkrywa go, ukazując parę rąk. Billy przygląda się. Ta blizna u podstawy lewego kciuka... To jego ręce. Gdy je poznaje, unoszą się i zawisają przed nim, jakby sam podniósł je do oczu. Czuje je niby rękawiczki na kończynach ducha. Obdzierał nimi ze skóry upolowaną zwierzynę, walczył nimi, gładził włosy Dory...

Pozwala, by zajęły miejsca z boków. Dobrze mieć je znowu. Tancerz odchodzi. Billy kręci się niczym śnieżny wir i rusza swym szlakiem.

Nie istnieje czas. Kępka szarych badyli, stercząca z ziemi na zboczu po prawej stronie szlaku... Przystaje by patrzeć jak zielenieją, na powierzchniach pojawiają się zgrubienia, zmieniają w pączki. Pączki pękają, wysuwają liście, odwracają się, rosną. Kwitną białe kwiaty.

Idzie dalej, machając rękami. Kolejny tancerz z kolejnym pakunkiem nadchodzi od lewej. Zatrzymuje się w powietrzu i rękami odbiera dar swoich stóp. Przywraca je na miejsce, na ziemię pod sobą. Tyle mil przemierzyli wspólnie...

Dalej, wciąż dalej szlakiem. Przez podeszwy stóp wyczuwa uderzenia pulsu ziemi. Czas nie istnieje. Płatki śniegu opadają w górę. Potok odwrócił bieg. Krew spływa z powrotem do rannego jelenia, leżącego na drodze. Skacze na nogi, odwraca się i znika.

Mgła rozsuwa się jak kurtyna. Czterej zamaskowani tancerze podchodzą, by wręczyć mu jego własne ciało. Gdy znowu go nosi, dziękuje im, lecz odchodzą w milczeniu.

Podąża szlakiem. Mgła się przesuwa. Wszystko się przesuwa prócz szlaku.

Narasta dźwięk, jakiego nie słyszał od bardzo wielu już lat. Rodzi się daleko za nim, zbliża się, nabiera mocy: gwizd pociągu.

Potem słyszy sapanie. Przecież nie budują już takich maszyn. Pociąg nie miałby tu po czym jechać. Nie ma...

Widzi tory, biegnące równolegle do szlaku. Ta skalna półka z przodu przypomina peron...

Znowu rozbrzmiewa gwizdek. Bliżej. Czuje dudnienie kół, nałożone na rytmy ziemi. Nadjeżdża pociąg, jakiego nie oglądał od lat. Nadjeżdża niemożliwy pociąg w niemożliwym miejscu. Billy kroczy przed siebie, a dźwięk wypełnia cały świat. Za moment powinien go wyprzedzić.

Ryk gwizdka ogłusza. Billy odwraca głowę.

Tak. Dojeżdża. Stary, czarny, dyszący dymem, podobny do smoka parowóz, za nim rząd pasażerskich wagonów. Słyszy zgrzyt hamulców.

Spogląda na peron, gdzie czeka samotna, przygarbiona postać. Niemal znajoma...

Parowóz wyprzedza go ze stukiem i wrzaskiem tarcia metalu, zwalnia, zwalnia, hamuje i staje obok peronu. Zapach dymu, smarów, rozgrzanego żelaza.

Postać na peronie podchodzi do pierwszego wagonu i wtedy Billy rozpoznaje starego, martwego pieśniarza, który nauczył go pieśni. Tuż przed wejściem mężczyzna odwraca się i macha do niego.

Przesuwa wzrokiem po oknach wagonu. Za każdym widzi twarz. Rozpoznaje je wszystkie. To ludzie, których znał i którzy już nie żyją: jego matka, babka, wujowie, kuzyni, dwie siostry...

Dora.

Tylko Dora patrzy na niego. Pozostali spoglądają w przestrzeń, obserwują krajobraz, nowego pasażera...

Dora patrzy prosto na niego, a jej dłonie szarpią zamki w dolnych rogach okna. Niemal gorączkowo popycha i ciągnie do góry.

Znowu odzywa się gwizdek. Parowóz rusza. Billy biegnie, pędzi w stronę pociągu, wagonu, okna...

Pociąg szarpie, zgrzyta. Kręcą się koła.

Dora wciąż walczy z zamkami. Nagle okno odsuwa się w górę. Jej usta się poruszają. Krzyczy coś, ale słowa giną w wśród szumu pociągu.

On także wykrzykuje. Jej imię. Dora wychyla się z okna, wyciąga rękę.

Pociąg nabiera szybkości, ale on jest tuż obok. Także wyciąga rękę. Tylko metr dzieli ich dłonie. Wciąż porusza wargami, ale nie słychać słów. Obraz rozpływa się na moment i wydaje się, że Dora spada, spada coraz dalej.

Przyspiesza kroku, odległość między nimi maleje: dwie stopy, jedna, osiem cali...

Chwytają się za ręce i Dora się uśmiecha. Przez moment biegnie równo z pociągiem, potem zaczyna zostawać w tyle. Pojmuje, że musi ją puścić.

Rozwiera palce i patrzy, jak Dora oddala się. Upada.

Nie wie, jak długo leży. Kiedy znów podnosi głowę, pociągu już nie ma. Nie ma torów. Nie ma peronu. Jego wyciągnięta ręka leży w lodowatym strumyku. Śnieg pada na niego. Wstaje.

Wielkie płatki przepływają obok. Wiatr ucichł. Odgłosy wody są przytłumione. Podnosi rękę i wśród ciszy patrzy na nią jak na obcy, nieznany przedmiot.

Po długiej chwili odwraca się i odnajduje szlak. Rusza nim w dalszą drogę.

Marsz. Na zmianę euforia i depresja, w końcu połączone razem. Pochwycić ją i znowu wypuścić. By odjechała przez śniegi widmowym pociągiem Smohalli. Drugie rozstanie. Czy nastąpi drugie połączenie?

Dostrzegł, że kroczy po gigantycznym piaskowym rysunku. Cały grunt pod nogami był stylizowany i wielobarwny. Szedł po śladach tęczy, przechodząc między Eth-hay-nah-ashi — Tymi-którzy-trwają-razem. To bliźniaki, stworzone w Drugim świecie przez Begochiddy. Pierwszy Człowiek i inny przybyli tą trasą z Podziemnego Świata. Sam rysunek był używany w Hozhoni, Drodze Błogosławieństwa. Szlak Billy’ego podążał za tęczą do łodygi kukurydzy, gdzie stał się żółty jak kukurydziany pyłek. W górę zatem, w górę po łodydze. Jaskrawy błysk rozjaśnił niebo, gdy przechodził między kobiecą tęczą i męską błyskawicą. Przeszedł między postaciami Wielkiej Muchy, dążąc na północ, do stopni żółtego pyłku.

Wyjście, by znowu wrócić na szlak, mijając z prawej strony szczelinę wielkiego kanionu. Wciąż na północ. Sam, śpiewając. Jest piękno w padającym śniegu. Piękno wszędzie wokół...

Podziwiaj je, póki możesz, tropicielu.

Kot? Przecież jesteś martwy! Między nami wszystko skończone!

Naprawdę jestem?

Dotknąłem twojej łapy w tym miejscu, gdzie padłeś. Była sztywna i zimna. Nie było w tobie życia.

Skoro tak twierdzisz...

I nie mogłeś się wydostać spod tego stosu kamieni.

Przekonałeś mnie. Wrócę i ułożę się tam.

Billy spojrzał za siebie. Nie dostrzegł niczego prócz płatków śniegu w kanionie.

...Ale najpierw cię odnajdę.

To nie powinno być trudne.

Miło mi to słyszeć.

Chcę dokończyć, co zacząłem. Spiesz się.

Dlaczego na mnie nie zaczekasz?

Muszę podążać szlakiem.

I to jest ważniejsze ode mnie?

Od ciebie? Ty jesteś teraz niczym.

To niezbyt pochlebne stwierdzenie. Ale dobrze. Jeśli znowu musimy się spotkać na twoim szlaku, spotkamy się na twoim szlaku.

Billy sprawdził broń.

Powinieneś odjechać pociągiem, stwierdził.

Nie rozumiem cię, ale to nie ma znaczenia.

Ależ ma.

Billy ominął kolejny głaz i zobaczył, że szlak prowadzi dalej.

Śnieżny wir zatańczył nad wodą. Usłyszał pojedyncze uderzenie bębna.

...Błękitna magia unosi mnie w swej dłoni.





Tępy, pulsujący ból w ramieniu nie sprawiał takich cierpień jak poprzednio. Zaglądał w mijane nisze cienia zastanawiając się, czy bestia nie czeka gdzieś, by na niego skoczyć. Wiedział, że to irracjonalny lęk, gdyż wyraźnie widział przed sobą ślady. Zresztą, po co miałaby zawracać i czaić się w zasadzce, gdy mogła poświęcić dodatkową sekundę i zgnieść go, gdy się spotkali?

Żelazny Niedźwiedź klął i nadal się rozglądał. Jego oddech unosił się kłębami pary. Nos mu przemarzł, a oczy co chwilę zachodziły łzami.

Żółta Chmura miał rację. Nietrudno było podążać tym śladem. Łatwy i prosty. Głęboki i wyraźny.

Czy to jakiś ruch po lewej?

Tak. Krzaki falujące na wietrze.

Zaklął znowu. Czy naprawdę jego przodkowie prowadzili wyprawy wojenne? To tyle, jeśli chodzi o genetykę...

Jimmy! Nie wyłączaj mnie!

Na pewno nie, Charles. Przyda mi się czyjeś towarzystwo.

Gdzie jesteś? Co się dzieje?

W kanionie. Śledzę tego stwora.

Jesteśmy tutaj, w Arizonie, w hotelu niedaleko wejścia do kanionów.

Po co?

Żeby pomóc, jeśli potrafimy. Idziesz za tą bestią? Czy jest z tobą Żółta Chmura?

Był, ale złamał nogę. Wezwał już pomoc.

Spotkaliście go?

Tak. Wyszedłem z tego ze zwichniętym barkiem. Ale wpakowałem w niego parę strzałów.

Byłeś nieprzytomny?

Tak.

Nie wiedziałem, czemu przez pewien czas nie mogłem cię odszukać. Miałeś kontakt z Pieśniarzem?

Nie.

My mamy. To rzeczywiście zwariowany Indianin.

Myślę, że wie, co robi.

A czy ty wiesz?

Chyba jestem drugim zwariowanym Indianinem.

To fakt.

Wygląda na to, że w tym miejscu przechodzimy przez wodę.

Uważam, że powinieneś się wycofać. Podążasz dwoma tropami, nie jednym.

Zaczyna padać śnieg. Boże, mam nadzieję, że nie zasypie śladów. Ale topnieje, kiedy dotyka ziemi. To dobrze.

Przecież ten stwór już raz prawie cię zabił.

Zmieniają kształt.

Ślady?

Tak. I przesuwają się bliżej urwiska. Zastanawiam się, co to oznacza.

Że masz strzelać do wszystkiego, co się rusza.

Widzę coś mokrego i błyszczącego... Ciekawe, jak wygląda jego krew.

A w ogóle jak daleko zaszedłeś?

Nie wiem. Mam rozbity zegarek. Ale wydaje mi się, że idę już całą wieczność.

Może lepiej zatrzymaj się i odpocznij.

Nie, do diabla. Pora spróbować przebieżki. Mam przeczucie. Myślę, że jestem już blisko i że stwór jest ranny.

Nie chcę siedzieć w twoim umyśle, kiedy cię dopadnie.

Nie odchodź jeszcze. Jestem przerażony.

Zaczekam.

Przez następny kwadrans biegnąc obok skalnej ściany czuł milczącą obecność Fishera. Nie rozmawiali, póki nie zwolnił przed zakrętem, by złapać oddech.

Tutaj szedł wolno. Skradał się. Ale jest tylko trochę tej błyszczącej cieczy, zauważył. Bądź ostrożny.

Jestem. Przełączę tylko na czarne światło i włożę gogle. Schylę się i zajrzę za róg.

Przez długą chwilę trwała cisza.

I co?

Nic nie widzę.

Skierował promień na ziemię.

Ślady znów się zmieniają. Pójdę za nimi.

Czekaj! Dlaczego nie spróbujesz wysondować?

Boję się dotykać jego umysłu.

Na twoim miejscu bardziej bym się bał całej reszty. Działaj wolno i spokojnie. Sprawdź tylko jego obecność. Podkradnij się psychicznie. Pomogę.

Masz rację, ale wolę sam to załatwić.

Sięgnął w głąb kanionu. Najpierw ostrożnie, potem z coraz większą energią.

Nic. Nic tam nie ma, oświadczył. Widzę ślady, ale nie wyczuwam bestii. Zresztą Pieśniarza też nie. Musieli pójść dalej.

Na to wygląda...

Zbliżał się do zakrętu. Szedł powoli, badając ślady na ziemi. Za występem zmieniały się, tworząc podłużne zagłębienia, najpierw szersze, potem węższe, wreszcie całkiem okrągłe.

Zatrzymał się widząc dokąd prowadzą. I ruszył biegiem dostrzegając coś innego niż skała. Ślady Pieśniarza znaczyły grunt wokół nierównego kopca, w pobliży sterczącej łapy. Dopiero po dłuższej chwili zmusił się, by odrzucić kilka kamieni, a i to dopiero po dokładnym sondowaniu psychicznym. Zajęło mu to kilka minut, po których dyszał ciężko zlany potem. Wreszcie jednak spojrzał na zmętniałe teraz oko w smukłej, nieruchomej głowie.

Wygrał, stwierdził Fisher. Załatwił tego stwora.

Żelazny Niedźwiedź milczał.

Już po wszystkim. Pieśniarz zwyciężył.

Jest piękny, szepnął Żelazny Niedźwiedź. Ta szyja... oko, jak klejnot...

Martwy, powtórzył Fisher. Zaczekaj, muszę sprawdzić. Powiem ci, gdzie masz się wspinać. Ktoś cię zabierze.

Ale gdzie jest Pieśniarz?

Chyba sam sobie poradzi. Jest już bezpieczny. Wyjdzie, kiedy będzie gotowy. Czekaj.

Idę za nim.

Co? Po co?

Nie wiem. Nazwij to przeczuciem. Powiedzmy, że po tym wszystkim chciałbym go zobaczyć.

Jak go znajdziesz?

Zaczynam łapać, o co chodzi z tym tropieniem. Nie powinienem mieć większych problemów.

Sprawa skończona... a okolica nie jest bezpieczna.

Na razie jego ślady prowadzą przez bezpieczne miejsca. Poza tym mam tu telefon.

Żebyś sam nie zwariował.

Nie martw się.

Żelazny Niedźwiedź odwrócił się, zsunął gogle, przełączył latarkę na zwykłe światło i ruszył tropem Pieśniarza.

Zostawię cię na chwilę, poinformował Fisher. Muszę zawiadomić pozostałych. I trochę odpocząć.

Nie ma sprawy.

Żelazny Niedźwiedź zmierzał na północ. Przez moment zdawało mu się, że słyszy gwizd pociągu i pomyślał o ojcu. Ciężkie płatki śniegu szybowały w powietrzu. Zawinął szalik wokół nosa i ust i szedł dalej.



Mercy Spender


kiedy się dowiedziała,

otworzyła butelkę ginu, którą tu przywiozła

& nalała sobie szklaneczkę,

nucąc „Rock of Ages”;

czuła zanik odpowiedzialności,

składała dziękczynienie,

myślała, jakie książki przeczyta

& co zrobi na drutach

w okresie leczenia;

zmówiła krótką modlitwę

za duszę Waltera Sandsa,

którego nagle

zobaczyła przed sobą

w szklance;

kręcił głową;

Spoczywaj w pokoju”, szepnęła

& ścisnęła szkło,

a kiedy chciała sobie dolać

szklanka pękła;

była senna

& postanowiła zrezygnować

& odłożyć ceremonię

na jutro;

& spała niespokojnie.



Alex Mancin


gdy tylko się dowiedział, przeskoczył do domu,

gra skończona,

jego strona zwyciężyła

jak zwykle;

& kiedy pożegnał się z innymi

& wrócił do siebie,

odwiedził psiarnię

& długo bawił się z psami,

zwinnymi, szczekającymi & liżącymi ręce...

czytał ich uczucia do siebie

& to dodało mu otuchy...

potem siadł przed komputerem

ze szklanką ciepłego mleka pod ręką,

odpowiadając na liczne wiadomości,

które nadeszły,

jak zwykle;

zbyt podniecony, by zasnąć,

wspomnienia ostatnich zdarzeń

skakały w umyśle

jak małe pieski;

a uśmiech Waltera Sandsa

błysnął przez moment na ekranie

gdy odczytywał kursy akcji

& bawił się parą pamiątkowych kostek

znalezionych w dolnej szufladzie

komody w garderobie.



Elizabeth Brooke


miała ochotę pójść z kimś do łóżka,

zaskoczyła ją

siła tego uczucia,

ale pomyślała, że

tempo & napięcie ostatnich dni

& nagłe odprężenie

wzbudziły pragnienie również fizycznego relaksu;

& tak pożegnała pozostałych

& przeskoczyła do Anglii

by zaprosić przyjaciela

na herbatę,

by porozmawiać o ostatnich wydarzeniach,

posłuchać muzyki kameralnej

& złożyć na spoczynek ducha Waltera Sandsa,

który niepokoił ją

bardziej niż trochę.



Charles Dickens Fisher


w swoim pokoju w Chacie Ognistego Ptaka

z kubkiem kawy,

wyjrzał przez okno na zasypaną śniegiem ziemię,

myśląc o szwagrze

& Indianach

z westernów, które oglądał

& o przetrwaniu na odludziu

& o wielkiej, martwej bestii,

której obraz wytworzył

przed sobą, na trawniku

(budząc przerażenie jakiejś pary naprzeciwko,

akurat w tej chwili

wyglądającej przez okno),

pamiętał jej wygląd z wideo,

które obejrzał wcześniej;

oko płonące jak kryształ Waterforda,

kły jak stalaktyty;

potem zlikwidował wizję

& przywołał pełnowymiarowy

obraz Waltera Sandsa

siedzącego w fotelu

& patrzącego na niego;

& kiedy zapytał

Jak się czujesz będąc martwy?”,

Sands wzruszył ramionami

& odpowiedział

Ma to swoje zalety,

ma swoje wady”.





Naprzód. Teraz wzdłuż zachodniej krawędzi kanionu, zmierzając na północny wschód. Zakręt; szlak skręca bardziej ku północy. Dalej od kanionu, przez śnieg, w stronę drzew. Ponad godzinę temu szlak poprowadził go przez wodę i w górę urwiska. Tu, na szczycie, wiatr był silny, ale śnieg prawie nie padał. Może z rzadka jakiś pędzący przed siebie płatek.

Szedł dalej. Kojot zawył między drzewami, albo może za nimi, w przedzie. Napływały zapachy lasu i dźwięki stukających o siebie gałęzi.

Raz tylko spojrzał za siebie, nim wszedł między drzewa. Zdawało się, że zielonkawa poświata jarzy się tuż ponad skrajem kanionu. Zasłonił ją wirujący, porwany wiatrem śnieg, a po chwili wyrosły wokół drzewa i wiatr osłabł. Lód opadał z suchym trzaskiem, gdy potrącał konary. Przypominało to całkiem inny świat, miejsce wiecznego zmroku i chłodu, gdzie polował na to, co później nazwał lodowym niedźwiedziem. Słońce było tam maleńką, bladą plamką, pełznącą nad horyzontem. W każdej chwili mógł usłyszeć gwizdy niedźwiedzi; wtedy pozostawały tylko sekundy, by rozpiąć barierę i położyć zaporę paraliżującego ognia, nim zaatakuje stado. Potem przenieść barierę, by ochronić trafionych, zanim pożrą ich towarzysze. Wezwać prom...

Spojrzał w górę, jakby oczekiwał, że zobaczy jego przelot. Ale ze wszystkich stron płynęła tylko perłowo-szara zasłona chmur. Te łowy były inne. To, co tropił, nie da się łatwo schwytać ani przetransportować do klatki. Tym ciekawsza jest gra.

Przekroczył strumyk o skutych lodem brzegach. Jego ścieżka skręciła nagle, prowadząc przez arroyo, gdzie coś o zielonych oczach przyglądało mu się z niewielkiej jaskini. Teren wznosił się, a drzewa rosły coraz rzadziej.

Szlak wiódł go w lewo, wciąż pod górę. Wspinał się wyżej i wyżej, by wreszcie dotrzeć do grzbietu, z którego roztaczał się widok na całą okolicę. Tam się zatrzymał, spoglądając ku czarnej północy, gdzie szlak biegł poza zasięg wzroku w tym dziwnym półświetle, towarzyszącym jego wędrówce. Otworzył sakwę i rzucił pyłek na ścieżkę. Potem odwrócił się na błękitne południe, w stronę rozpadliny, z której tu przybył. Rzucił więcej pyłku i po raz pierwszy zauważył, że z tyłu nie było szlaku, że ścieżka znikała, kiedy tylko nią przeszedł. Czuł, że gdyby nawet próbował, nie zdołałby zrobić choćby kroku w tamtym kierunku. Dotarł w to miejsce drogą bez powrotu.

Spojrzał na żółty zachód, gdzie dzień składał się i zwijał. Rzucając pyłek myślał o zakończeniach, o domykaniu cykli. Potem na wschód, myśląc o wszystkich porankach, które widział, i o następnym, który stamtąd nadejdzie. Wzrok sięgał niezwykle daleko, z wyjątkową ostrością. Pomyślał o ziemi, nad którą płynęła jego wizja; dodawał jej rysy z wewnętrznego pejzażu wspomnień; zastanawiał się, dlaczego chciał kiedyś odrzucić Dinetah, będącą tak ważną jego częścią.

Nie wiedział, jak długo stał patrząc na wschód. Powietrze wokół wypełniło się nagle wirującymi drobinami światła. Usłyszał ciche brzęczenie. Miał wrażenie, że tańczy przed nim rój świetlików. Niespodziewanie odleciały w prawą stronę. Pojął, że to rodzaj ostrzeżenia.

Spojrzał w prawo. W dali, między drzewami, przesuwał się zielony blask. Odwrócił wzrok, na nowo skupiając uwagę na linii szlaku. I ruszył.

Po chwili już biegł. Drobinki lodu kłuły go w twarz, pędzone wiatrem, który unosił je co chwilę w niewielkich chmurach. Śnieg jednak nie przesłaniał szlaku. Był wciąż idealnie klarowny. Podążył za nim wzrokiem; ścieżka skręcała w arroyo, wijące się po lewej. U wejścia zdawała się zbyt wąska. Dostrzegł, że dalej zwężała, się jeszcze, aż sprawiała wrażenie cienkiej wstążeczki. Co dziwne, ta część, po której właśnie szedł, miała normalną szerokość, choć dotarł już i minął punkt, gdzie zaczęła się zwężać. Zauważył za to inne zjawisko.

Z początku uznał, że arroyo jest trochę głębsze i dłuższe, niż sugerowało pierwsze wrażenie. Gdy jednak zagłębił się w nie, urosło, zmienione w ogromny kanion o wysokich ścianach. A im dalej wchodził, tym bardziej były strome, tym większa dzieliła je odległość. Pojawiły się także wielkie głazy, których z początku nie dostrzegł. Jednak czerwona ścieżka biegła wciąż niezmieniona. Nie było nawet śladu zwężania, które tak go zdziwiło.

Obok przeleciało olbrzymie białe koło, rzeźbione, pięciopromienne jak rozgwiazda. Zaraz potem nad głową przepłynęło wolno następne. Opadało. Pojął nagle, że to płatek śniegu.

Wąwóz był już większy niż kanion del Muerto; o wiele większy. Po chwili jego ściany zmalały w perspektywie i znikły. Przyspieszył kroku. Biegł, skacząc pomiędzy głazami.

Pokonując zbocze odkrył przed sobą masywną, lśniącą górę; jej pryzmatyczne powierzchnie pod dziwnymi kątami ukazywały tęczę. Schodził ku niej. Widział już miejsce, gdzie jego szlak krył się w sporej szczelinie z boku, zygzakowatym cięciu, czarnej błyskawicy sięgającej z jednej trzeciej wysokości ku ziemi.

Zachwiał nim podmuch wiatru; odzyskał równowagę i pobiegł. Płatek śniegu runął na ziemię jak padający dom. Billy przemknął po wibrującej pod stopami powierzchni niewielkiego stawu.

Góra sięgała coraz wyżej. Był już dostatecznie blisko, by zajrzeć w szczelinę. Wewnątrz błyszczała tak samo, jak od zewnątrz, ściany iskrzyły się jak pokryte wilgocią. Biegły w górę niby ściany namiotu, ku jakiemuś niewidocznemu punktowi zbieżności.

Wkroczył między nie i zatrzymał się niemal natychmiast. Sięgnął po nóż nim zdał sobie sprawę, że otaczający go ludzie to tylko wielokrotne odbicia jego postaci w lśniących ścianach. A szlak rozbiegał się we wszystkie strony... Wykrzywione odbicia.

Wpadł na ścianę, zsunął ręce po powierzchni. Szlak biegł tu prosto, ale zauważył teraz, gdzie ten prawdziwy pozornie tylko łączył się z iluzorycznym. Prawdziwy skręcał w prawo.

Po trzech krokach uderzył o następną ścianę. To niemożliwe. Szlak nie miał innej możliwości. Prowadził zupełnie prosto, bez żadnych odbitych czy realnych odchyleń.

Wyciągnął ręce, dotknął ściany, zbadał ją. Odbicia naśladowały jego ruchy.

Nagle zniknęła. Dłonie nie napotkały oporu. Zrozumiał, że tylko górna część przejścia jest zablokowana. Schylił się i podążył dalej na kolanach.

Pełzał, a w cieniach dookoła przeskakiwały odbicia. Kątem oka widział, że z prawej strony zmienił się w powolnego, ociężałego niedźwiedzia i ścigał samego siebie. Szybko spojrzał w lewo. Jeleń, szóstak, czujne ciemne oczy, falujące nozdrza. Zlali się razem w zwielokrotnionym odbiciu w coś, co było niedźwiedziem, i jeleniem, i człowiekiem, coś pierwotnego jak Pierwszy Człowiek, dążącego wąskimi, ciemnymi korytarzami w górę, do nowego świata.

Odbicia z przodu wskazywały, że strop podnosi się i rozrasta w wysoki, wąski gotycki łuk. Powstał, gdy tylko to zauważył, a obrazy zwierząt odpłynęły, pozostawiając jedynie nieskończoną liczbę powtórzeń jego samego. Przed nim leżały wszystkie barwy w różnych stopniach nasycenia. Szedł dalej, a kiedy dostrzegł, że zbliża się do wyjścia, ruszył biegiem.

Obszar blasku malał w miarę jak zbliżał się do niego. Biegnące obok odbicia zmieniały się w kryształowych pryzmatach i cieniach. Zauważył też, że każde nosiło inny strój. Jedno pędziło w skafandrze ciśnieniowym, inne w garniturze; kolejne miało tylko przepaskę biodrową. Jedno biegło nago. Inne miało futrzaną kurtkę. Jedno miało niebieską, flanelową koszulę, o której dawno już zapomniał, ściągniętą nad biodrami pasem z muszli. W dali dostrzegł siebie jako chłopca, pędzącego i wściekle pracującego łokciami.

Z uśmiechem przebiegł czerwoną ścieżką przez otwór. Ściany kaniony pojawiły się i zbliżyły. Gdy szedł dalej, stawały się coraz niższe.

Zatrzymał się i obejrzał.

Nie było lśniącej góry. Cofnął się po swoich śladach może z dziesięć kroków i schylił, by chwycić leżący na ziemi kamień, w którym tkwił pęknięty kryształ kwarcu. Podniósł go do oczu. Wewnątrz tańczyła tęcza. Wsunął go do kieszeni. Miał uczucie, że mieści w sobie połowę istniejącego czasu i przestrzeni.

Biegł później przez blisko godzinę. Lodowe kryształki drapały jego twarz, jak kocie pazury kamienie i gałęzie drzew. Ziemia pod stopami wydawała dźwięk zgniatanego celofanu. Pasma śniegu jak zakrzywione palce leżały na zboczach wzgórz. Fragment nieba rozjaśnił się nagle i zahuczał grom. Droga prowadziła go w góry i wkrótce zaczął się wspinać.





Kiedy zawołam,

przychodzą do mnie

z Góry Ciemności.

Przecinają ją rurociągi,

przelatują nad nią satelity,

ale ja widzę przed sobą całą krainę

a w niej wszystkie stworzenia, które polują

i na które polują inne.

Podążałem za Ludem

przez eony,

dając odpowiedniemu łowcy jego zdobycz

w odpowiednim czasie.

Ci jednak, którzy sami polują,

należą do szczególnej kategorii.

Takie wyrafinowanie nie było znane

w pradawnych czasach.

Ale nigdy nie jest się za starym na naukę

i to właśnie sprawia, że cała sprawa jest interesująca

a ja zachowuję czarne skrzydła. Na-ya!

Z Góry Ciemności zatem:

Prześlij zakończenie.





Coraz wyżej. Wszystko było niezwykłe. Zatracił poczucie czasu i przestrzeni. Chwilami teren zdawał się odpływać w tył, chwilami miał wrażenie, że idzie całymi godzinami, by pokonać niewielką odległość. Szlak prowadził dalej w góry. Nie wiedział już, gdzie się znajduje, choć był pewny, że wciąż podąża na północ. Śnieg zmienił się w deszcz. Deszcz padał i ustał. Szlak znowu wiódł pod górę, między skałami. Tu i tam płynęły obok strumyczki; mijał przewężenia przywierając plecami do skały: czubki palców i pięty były jedynym oparciem. Jaskrawy zygzak oświetlał czasami chmury, by zaraz zniknąć wśród szarości.

Trafił na szczelinę tak wąską, że musiał zdjąć plecak i kurtkę, by przecisnąć się bokiem. Fosforyzujące kształty wiły się w mijanych rozpadlinach, niby wysokie, wrzecionowate anklavary na planecie zwanej Bayou. Potem szlak znów się rozszerzył.

Kiedy odwrócił się i przeciągnął obolałe mięśnie, znieruchomiał. Co to za miejsce? Ruiny jakiejś konstrukcji wbudowanej w ścianę urwiska po prawej stronie. I następne, po lewej i wyżej, gdzie kanion był szerszy. Kamień i pokruszona cegła... Nie znał tych ruin, choć kiedyś sądził, że widział już wszystkie. Miał chęć zatrzymać się tutaj i zbadać je, ale znowu usłyszał powolny rytm bębna, a szlak wiódł coraz wyżej.

Kanion skręcił w prawo, dno uniosło się jeszcze, a ściany rozsunęły. Szedł, a wokół pojawiały się kolejne ruiny. Nazwa „Lukachukai” przyszła mu na myśl, gdy wspomniał opowieść o zaginionym mieście Anasazi. Wiatr ucichł, a bęben uderzył w szybszym rytmie. Cieniste kształty przemykały za popękanymi murami. Patrzył przed siebie, na płaską platformę. Widział koniec swego szlaku. Dreszcz przebiegł po całym ciele; czuł, jak jeżą się włosy na karku.

Zrobił jeden krok, potem drugi. Szedł ostrożnie, powoli, jakby w każdej chwili ziemia pod stopami mogła się rozstąpić. Ale tak być powinno. Naturalnie. Wszystkie szlaki kończą się tak samo. Dlaczego ten miałby być inny? Jeśli tropi się coś przez całe życie, od pierwszego niepewnego kroku do ostatniego niepewnego kroku, koniec jest zawsze taki sam.

Tam, przy skale pod przewieszką, szlak kończył się pod pustym spojrzeniem zbrązowiałej, ludzkiej czaszki. Poza nią nie widział już drogi.

Zmienił się rytm bębna. Mah-ih, Oszust, Kojot, Włóczęga, spoglądał na niego zza najbliższych ruin. Biała tęcza yei rozpięła łuk od szczytu jednej ściany kanionu do szczytu drugiej. Słyszał teraz grzechotki towarzyszące uderzeniom bębna. Zielona łodyga przebiła ziemię, wyrosła, wypuściła liście, a po nich czerwony kwiat.

Szedł. Kiedy się zbliżał, czaszka jakby poruszyła się lekko w przód. Coś w niej zamigotało, potem bladozielone światło zapłonęło we wszystkich jej otworach, skierowanych w jego stronę. Daleko z prawej zawarczał chrapliwie Kojot. Gdy dotarł do końca szlaku, czaszka przechyliła się do tyłu i lekko w prawo, spoglądając pustymi oczodołami.

Chrapliwy głos wydobył się z jej wnętrza:

Spotkałeś swego chindi.

Billy zatrzymał się.

Grałem kiedyś w piłkę — oświadczył z uśmiechem, cofając w zamachu nogę. — Te dwa głazy koło ruin mogą służyć za bramkę.

Wytrysnęła ziemia. Czaszka strzeliła w górę, zajmując pozycje około stopy powyżej głowy Billy’ego. Spoczywała na barkach potężnego, nagiego ciała mężczyzny, które rozkwitło przed nim jak kwiat. Wokół tańczyła zielona poświata.

Stwór cienia! — Billy wyjął broń.

Tak. Twojego cienia. Strzelaj, jeśli masz ochotę. To cię nie uratuje.

Tym samym płynnym ruchem, którym wyciągnął przed siebie pistolet, Billy odwrócił go w dłoni i mocno uderzył kolbą w czaszkę. Rozpadła się z chrzęstem, a odłamki posypały się na ziemię. Bezgłowe ciało przyklęknęło na jedno kolano i błyskawicznie wyciągnęło ręce. Potężna dłoń złapała pistolet i wyrwała go z dłoni Billy’ego. Przerzucony przez ramię, upadł z trzaskiem między kamienie i zniknął.

Lewa ręka chwyciła prawy nadgarstek Billy’ego i trzymała go niby stalowa obręcz. Kantem lewej dłoni uderzył w biceps ciała, ale bez widocznego efektu. Sięgnął więc na ukos, wyrwał z pochwy myśliwski nóż i wbił go w miękki punkt poniżej lewego stawu barkowego. Nagle jego nadgarstek był wolny, a stwór padał na plecy, podciągając kolana do piersi i obejmując je rękami.

Bezgłowy tułów potoczył się w tył, pociemniał, utracił kształt, zwarł się, zachrzęścił na żwirze i piasku. Był teraz dużym, okrągłym głazem; zwalniał...

Stanął jakieś piętnaście metrów od niego i zaczął przekształcać się w nową postać. Rozwinął łapy, uformował głowę, ogon...

Oko.

Ponad kanionem zaginionego miasta spojrzał na niego Kot.

Zaczniemy w miejscu, do którego doszliśmy, zanim nam przerwano, powiedział.





Coś wyrwało Mercy Spender z głębokiego snu bez marzeń. Zaczęła krzyczeć, ale lęk odpłynął nagle. To, co się działo, było w jakiś niezwykły sposób znajome. Skuliła się w pozycji embrionalnej i naciągnęła kołdrę na głowę.

Kiedy to uderzyło, Alex Mancin studiował kolumny cyfr na ekranie monitora. Gdy obraz zafalował i pociemniał, sądził, że dostał zawału. A potem zrozumiał, co się dzieje i nie stawiał oporu, gdyż ciekawość była silniejsza niż strach.

Elizabeth skręcała się i przesuwała z boku na bok. Z każdą sekundą było lepiej. Jeszcze tylko chwila... Jej umysł także się skręcił i krzyknęła.

Fisher był w kontakcie z Żelaznym Niedźwiedziem, gdy rozszalał się psychiczny sztorm i wciągnął obu w inny stan świadomości.

Co to jest, do diabła? zapytał.

Znowu łączymy się w jedną całość, odparł Żelazny Niedźwiedź.

Kto to robi?

Sands. Nie czujesz go? Jak pęknięty magnez, który zespala się na powrót...

Ładne porównanie. Ale wciąż nie ro... Ach!


Plozja eks. Im ajzolp.

popioły padające z powrotem w ognisko, płomień wzdłuż poprzez noc sięgającą wschodu mózgotęcza czterech zawierających pty łączy się znowu wiosna prze w górę spod zimi śniegi mrz zestala wilgoć jasne kolce wśrd wody płncj ruiny o pstch oczach stają przed nożorękimczłowiekiem a skałośniona bestia zagubiona w miejscu starożytnych prztwa nieskończenie rozwijając myślozasłony antyreal no ści wdł pza materie i tesencje i ponad ogniopłomień wodopływ i wybuch myją spłczm toaletę świata i niech w spirali poztnie moc pod morzem nocodpływu sztuka wpełnia człekocień w śwcie cini gdzie wędruje a mja ogniopłomień jamy jak krw wpełniąca i ponów po człekoformie sięgającym pza sbie

płomień wzdłuż

plozja





Stoi na ugiętych nogach, z nożem w lewej dłoni. Wolno porusza klingą, obraca, podnosi, opuszcza w nadziei na błysk, który odwróci uwagę zaczajoną za tym okiem. Bestia postępuje o krok. Uwięziona za fasetami oka lśni zielona poświata. Trudno powiedzieć, czy klinga fascynuje przeciwnika.

Bestia robi kolejny krok.

Czuje na twarzy drobne krople deszczu. Nie zauważył, kiedy znowu zaczął padać, ale teraz gęstnieje z wolna.

Jeszcze krok...

Prawa dłoń sięga do klamry pasa, chwytają mocno. Billy odwraca się, wyciąga lewe ramię, wciąż porusza klingą.

Jeszcze krok...

Bestia wysuwa język i chowa go natychmiast. Coś tu się nie zgadza. Rozmiar? Sposób poruszania? Lodowata nieobecność projekcji uczuć w czasie kontaktu?

Jeszcze krok.

Wciąż trochę za daleko by skoczyć, uznaje. Obraca tułów. Wypuszcza klamrę pasa i przesuwa dłoń dalej w lewo. Maskuje ruch połą kurtki, pozycją ciała. Czy Kot czyta teraz w jego myślach? By je wypełnić, bezgłośnie rozpoczyna pieśń Drogi Błogosławieństwa. Coś w jego wnętrzu podejmuje ją. Swobodnie płynie przez piersi, a powiązane z nią uczucia zjawiają się bez oporu.

Jeszcze...

Zaraz. Wkrótce zaatakuje. Prawa dłoń dotyka rękojeści tazera. Palce obejmują uchwyt.

Prawie...

Jeszcze dwa kroki, postanawia.

Jeden...

Nadchodzi czas podrzynania gardeł...

Dwa.

Wyciąga broń, strzela. Pocisk trafia w cel i bestia sztywnieje.

Odrzuca tazer, przekłada nóż do prawej ręki, skacze.

Zatrzymuje się kilka kroków przed wrogiem, gdyż ten zaczyna się rozpływać i zmieniać w parę. Po chwili jego postać niknie, a opary tworzą niewielką chmurę zawieszoną jakieś trzy metry nad ziemią. Opuszcza klingę i patrzy.

Chmura jak dym odpływa w lewą stronę, ku ogromnemu stosowi odłamków po jakiejś dawnej lawinie.

Chytra sztuczka.

Nie jestem bestią, którą zabiłeś. Jestem tym, którego nie zdołasz zniszczyć. Jestem wszystkimi twoimi lękami i porażkami. A teraz jestem też silniejszy, ponieważ przede mną uciekałeś.

Nie uciekałem. Podążałem szlakiem.

Jakim szlakiem? Widziałem tylko twoje ślady.

To właśnie przyczyna, która doprowadziła mnie w to miejsce i sądzę, że ja jestem przyczyną twojego przybycia.

Dym zawisa nieruchomo nad stosem kamieni.

Oczywiście. Jestem tą częścią ciebie, która cię zniszczy. Zbyt długo się mnie wypierałeś.

Dym zaczyna formować nową postać.

Nie wypieram się ciebie. Uznałem przeszłość i osiągnąłem spokój.

Za późno. W warunkach przez ciebie stworzonych zyskałem autonomię.

Więc się deautonomizuj. Wracaj, skąd przyszedłeś.

Postać staje się człekokształtna.

Nie mogę, gdyż pogodziłeś się z przeszłością. Jak Kot, mam teraz tylko jedną funkcję.

Kot jest martwy.

...I nie mam poczucia humoru.

Postać wypełnia się. Billy patrzy na swego sobowtóra, podobnie ubranego, trzymającego dokładnie taki sam nóż. Sobowtór przygląda mu się z uśmiechem.

Więc, co cię tak bawi?

Cieszę się swoją jedyną funkcją.

Billy unosi klingę.

To na co czekasz? Podejdź i do roboty.

Sobowtór odwraca się i skacze w lewo, lądując po przeciwnej stronie stosu. Billy pędzi dookoła, lecz kiedy dociera na miejsce, przeciwnik stoi już pewnie. Wolną ręką ociera czoło, gdyż deszcz ciągle pada. Pochyla się, wyciąga ręce, nisko, na ugiętych kolanach. Tamten robi podobnie.

Billy cofa się, gdy tamten napiera, potem odskakuje w prawo, robi zwód, zaczyna krążyć. Szybko bada wzrokiem ziemię w nadziei, że zepchnie przeciwnika na śliski grunt. Gdy sobowtór dostrzega ruch oczu, atakuje. Billy blokuje lewym przedramieniem i wyprowadza pchnięcie w korpus. Ostrze tamtego przebija rękaw i rani rękę. Jest pewien, że jego nóż trafił głęboko w bok przeciwnika, ale ten nie reaguje, a Billy nie widzi śladu krwi.

Zaczynam ci wierzyć — oświadcza głośno czując, jak jego własna krew przesiąka rękaw. — Może rzeczywiście nie mogę cię zabić.

To prawda. Ale ja mogę — odpowiada tamten. — I zabiję cię.

Billy odbija ostrze, rozcina policzek sobowtóra. Nie ma rany. Nie widać krwi.

Czemu więc nie zrezygnujesz? — pada pytanie.

Powiedzmy, że rzucę nóż i powiem, że do diabła z tym wszystkim...

Wtedy cię zabiję.

Czyli zabijesz mnie, czy będę walczył, czy nie?

Tak.

Więc równie dobrze mogę walczyć — stwierdza Billy, znowu atakuje, odbija, tnie od dołu, odskakuje, wyprowadza cios w górę, okrąża.

Dlaczego?

Tradycja wojowników. Zresztą, czemu nie? W okolicy nie ma ciekawszych rozrywek.

Cofając się przed następnym natarciem, Billy przewraca się niemal, gdy trafia nogą na kamień rozmiarów jabłka. Odzyskuje równowagę i odsuwa go lekko, jak irytujący drobiazg. Potem wściekle wyprowadza ciosy i cięcia, powstrzymując napór tamtego. Odstępuje o krok, ustawia stopę właśnie tak...

Kopie z całej siły, prosto w swego sobowtóra. Kamień wylatuje jak z procy i z satysfakcjonującym stuknięciem uderza w prawe kolano.

Postać zgina się w pół, opuszcza klingę. Głowa opada do kuszącej pozycji i Billy z krótkiego zamachu wali lewą pięścią w szczękę.

Sobowtór przewraca się na lewy bok, a Billy kopie w rękę z nożem. But trafia i ostrze odlatuje, brzęcząc o skały. Billy rzuca się na leżącego, wznosząc klingę do ciosu.

Kiedy już sięga do krtani, przeciwnik błyskawicznie obejmuje palcami jego nadgarstek. Ramię nieruchomieje, jakby trafiło w ścianę. Nacisk jest straszliwy. Potem unosi się prawa ręka sobowtóra i Billy wie, że zaraz chwyci go za gardło.

Wbija kolejny cios z lewej w szczękę. Uchwyt na nadgarsktu słabnie lekko. Uderza znowu i znowu. Potem czuje ruch pod sobą.

Przeciwnik podkurcza nogi, pochyla się i zaczyna wstawać, podnosząc ze sobą Billy’ego. Uderza znowu, ale cios nie daje żadnego efektu. Potężna siła tamtego stawia ich obu na nogach, a potem znowu unosi się ta prawa ręka. Billy chwyta jej nadgarstek i zatrzymuje z najwyższym wysiłkiem. Naciska, jak tylko może, ale nie potrafi przesunąć dłoni ściskającej nóż.

Potem, stopniowo, jego lewa ręka ustępuje pod naporem. Prawy nadgarstek boli, jakby zaraz miał pęknąć.

Silne z was, chindi, sukinsyny — mówi.

Sobowtór charczy i zaciska palce. Billy wbija mu kolano w krocze. Przeciwnik stęka i pochyla się. Nóż Billy’ego przesuwa się lekko. Ale kiedy sobowtór zwija się w pół, Billy widzi ponad nim, za jego plecami. I zaczyna śpiewać pieśń, której nauczył go starzec: wezwanie Ikne’etso, Wielkiego Gromu. Pamięta teraz, że kiedyś przeniósł moc z piaskowego rysunku do własnej dłoni.

Patrzy...

Najpierw w miejsce, gdzie stoi totem: te same cztery twarze u dołu; teraz jednak, na samym szczycie pala, ulotna forma nabrała wyrazistości i płonie nieziemskim blaskiem. Uśmiecha się do niego.

Zagrałeś, jak widzę. To dobrze, wydaje się mówić. A potem pal rośnie, sięga rozjaśnionego nieba...

Potem tam, gdzie łuk tęczy lśni teraz pełnym widmem.

Jego spojrzenie sięga coraz wyżej, do samego szczytu. Widzi Wojownicze Bliźnięta, obserwujące go tak jak wtedy, dawno temu. Ciemny kształt krąży ponad nimi.

Nayenezgani nakłada cięciwę swego wielkiego łuku. Chwyta strzałę, naciąga lekko i unosi. Ciemny kształt opada i Czarny Bóg siada na ramieniu Nayenezgani.

Sobowtór zaciska i skręca palce, a nóż wypada z dłoni Billy’ego. Czuje krew płynącą wzdłuż lewego ramienia. Siły zaczynają go opuszczać i przeciwnik ściąga go do siebie. Lecz wciąż wypowiada słowa pieśni, przyzywa...

Pal wznosi się na ogromną wysokość, a postać na szczycie — teraz to mężczyzna, od pasa w górę — unosi prawą rękę, a lewą wyciąga ku niemu. Coraz bliżej...

Uderzenia bębna są wciąż głośniejsze, wciąż szybsze. Grzechotki huczą jak grad.

Mimo wysiłku, by go odepchnąć, sobowtór nie cofa się i chwyta Billy’ego w miażdżący uścisk. Lecz Billy, dusząc się już, charczy słowa pieśni.

Nayenezgani naciąga cięciwę do końca i z szybkim ruchem lewego ramienia wypuszcza strzałę.

Świat eksploduje rozbłyskiem jaśniejszym niż słońce. W tej właśnie chwili Billy wie, że złączył się ze swym sobowtórem, że sobowtór złączył się z nim, że zlał się z oddzielonym, że pogubione odłamki jaźni powróciły, złożyły się na powrót, że zwyciężył...

I to wszystko, co wie.





Dzień czwarty





DYSK IV


JESTEM NIEWINNY”

TWIERDZI KOMPUTER BANKU NOWEJ SZKOCJI



TRAKTAT HANDLOWY ZE STRAGE

BLISKI URZECZYWISTNIENIA



DELFINY GODZĄ SIĘ NA ROZSTRZYGNIĘCIE

POLUBOWNE



W IŻK ZAGINĄŁ METAMORF





Teraz podążasz swym szlakiem samotnie.

Czym się stałeś, nie wiemy.

Jaki klan twój, nie wiemy.

Teraz, od teraz, teraz, jesteś czymś nie z tego świata.





NOWOJORSCY FILHARMONICY

PRZYGOTOWUJĄ PREMIERĘ SYMFONII „LEWIATAN”


Charlie, wiekowy humbak zamieszkujący Lagunę Scammon, wysłucha pierwszego instrumentalnego wykonania swej kompozycji dzięki połączeniu odbiornika satelitarnego do zestawu podwodnych głośników o pełnej wierności odtwarzania. Wprawdzie Charlie odmówił komentarzy na temat przebiegu prób, sprawiał jednak wrażenie



TAKSTONICI ATAKUJĄ ZNOWU


Po wyłowieniu z East River naszpikowanego kulami ciała klona ich przywódcy, chwilowo tylko zapobieżono zaognieniu potencjalnie zapalnej sytuacji



BOMBY WULKANICZNE NA ZBOCZACH KRATERU

PRZYCZYNĄ WYBUCHU PANIKI

REPRYMENDA DLA OBCYCH


Para turystów z Jetax-5, którego cywilizacja znana jest z ekscentrycznego poczucia humoru, przyznała



GENERAŁ PRZYJMUJE POKOJOWĄ NAGRODĘ NOBLA





pełzając dotarł w osłonięte miejsce. Oparł plecy o skałę i zanurzył palec we krwi. Wyciągnął rękę





ZMNIEJSZENIE LICZEBNOŚCI STAD ŻURAWI

KRZYKLIWYCH


Pozwolenia na odstrzał mają rozwiązać problem nadmiernego wzrostu stad rzadkich niegdyś żurawi, które teraz zaczynają sprawiać kłopoty.

Spać nie można przy tych wrzaskach” skarżą się mieszkańcy



OSZALAŁA FABRYKA NISZCZY PRODUKCJĘ

PRZEZ 8 GODZIN POWSTRZYMUJE ATAKI GWARDII

NARODOWEJ

NIC NIE ZAGRAŻA ZDROWIU UWOLNIONYCH

ZAKŁADNIKÓW





Jeden stary dziad z Antyli

wlał whisky do sekslalki wentyli.

Potem wrzeszczał i wył,

jakby nie miał już sił

i rozkosznej nie przeżył chwili.





KOMPUTER-LEKARZ OSKARŻONY O ZANIEDBANIE



CZARNA DZIURA NA AUKCJI


W Sotheby Park Bernet, w przyszłą środę



DESZCZOWA WIOSNA W CAŁYM KRAJU


sptote mu pda obok wody idalej wgłb ziemi za strumogniem zgry suszne ale będne och sands łączący każdego z sandsem sands sands piasek lepsydra odmierza dni ruletki zapal ogień idalej pociąż węższych tunelach istnienia podążamy strumogień rozdziela role zwszśniąc nwe sny by dotknąć myśli szamana pod amuletem strumognia poprzez gnanewiatrem dni idalej stan zogniskowania na nowo przez soczewki ogniopowodzi jaźń ofiary zyskuje deszczowilgoć śniegodmuch wiatrocięcie dniocios nożopchnięcie przelanogniem są jaźnie ofiar i łowców pejzaż sennokreślony od wierzchni umysłu poprzez serce gwiazd by uciszyć pęd rozkwitanie wiecznobieg zawszebieg pierwszy zawsze skk i pcłnk błyskawicy żartworzenia zawszepłynny ogniototem rozdziela części nazawsze i pada

Budząc się, Mercy Spender miała ochotę na filiżankę herbaty i wizytę na torze psich wyścigów — dziwny pomysł. Wezwała Fishera prosząc, by towarzyszył jej w jadalni. Potem wzięła prysznic, ubrała się, uczesała i po raz pierwszy od czasu występów na estradzie pomyślała o makijażu.

Fisher przeszukiwał własne myśli zastanawiając się, czy jego iluzjom nie przydałoby się trochę klasy. Kiedy ostatnio był na wystawie malarstwa? Przestudiował swoje odbicie w lustrze. Może powinien nosić dłuższe włosy?

Za oknem wstawał nowy dzień, topniał śnieg, kapała woda. Nucił jakąś melodię... Żelaznego Niedźwiedzia, przypomniał sobie. Niezły rytm.

Alex Mancin postanowił ukryć się w klasztorze, o którym słyszał w Kentucky. Rynek akcji przetrwa jakoś bez niego, a psy będą karmione i doglądane przez dozorcę, biednego sukinsyna. Były przecież takie głupie.


Żelazny Niedźwiedź przecisnął się bokiem przez zasypaną kamieniami szczelinę między pionowymi ścianami. Coraz lepiej odczytywał ślady, może nawet lepiej niż za tych dawno zapomnianych dni w Bramie Arktyki. Teraz, wkraczając do kanionu, czuł, że zbliża się do końca szlaku.

Nie przystawał, by przyjrzeć się ruinom, ale zmierzał wprost do miejsca wśród wypalonych krzewów i trawy, gdzie wydeptany grunt dowodził, że toczyła się tu walka. Kiedy tam dotarł, przykucnął i przez długi czas trwał nieruchomo, badając ślady na ziemi. Odpryski turkusu, zaschnięta krew... Cokolwiek tu zaszło, było bardzo gwałtowne.

Wreszcie powstał i ruszył w lewo, w stronę ruin. Coś się tam odczołgało lub zostało zaciągnięte. Otworzył umysł i sondował uważnie, ale niczego nie wykrył.

Podchodził do ruin, a w jego świadomości zapalały się niewyraźne obrazy. Był tutaj jako element istoty, uformowanej przez konstrukt Sandsa w niezwykle symbolicznej postaci. Czuł emisję telekinetycznej mocy, pamiętał wybuch. Ale potem już nic. Został odepchnięty, pozostawiony, by szedł po śladach.

...I wtedy go zobaczył, siedzącego pod ścianą obok narożnika zrujnowanej budowli. Z początku nie wiedział, czy jeszcze oddycha, choć oczy miał otwarte i skierowane na niego.

Kiedy się zbliżył, dostrzegł piktogram, który Pieśniarz własną krwią wyrysował na ścianie. Był to spory okrąg, w nim dwie kropki obok siebie, mniej więcej w dwóch trzecich wysokości. Niżej, pod nimi, wygięty w górę łuk.

Wdychając ulotną chwilę. Żelazny Niedźwiedź skłonił głowę przed tym, co było rzadkie, co było potężne. Nie przetrwa pewnie, tak jak bizon. Życie jest grą. Ale właśnie teraz, w tym momencie, zanim podszedł bliżej i przełamał czar uczuć, coś tam było.

Jak bizon.


Wysoko na górze ognia

w zaginionym mieście Starożytnych,

wśród ognia padającego na prawo

i na lewo ode mnie,

przede mną, za mną, w górze i w dole,

spotkałem chindi mojej jaźni

i jaźń chindi.

Czy teraz nadam sobie imię,

gdy go wchłonąłem?


Podążam szlakiem tęczy.

W czasie lodu i ognia

w zaginionym mieście Starożytnych

spotkałem chindi mej jaźni,

stałem się jaźnią chindi.

Wędrowałem przez światy.

Wszędzie jestem łowcą.

Moje serce zostało podzielone na cztery części

i pożarte przez wiatr.

Odzyskałem je.


Siedzę pośrodku świata

i posyłam swą pieśń.

Wszędzie jestem u siebie

i wszystkie rzeczy zostały mi zwrócone.

Podążałem szlakiem mego życia,

a na jego krańcu spotkałem siebie.

Piękno żyje wokół mnie.


Nayenezgani przybywa po mnie

do Domu Ciemności,

rozdzielając swą laską

rzeczy odmienione, rzeczy odwrócone.

Mroczny Łowca mnie pamięta,

Kojot mnie pamięta,

Lud Nieba mnie pamięta,

ziemia mnie pamięta.

Starożytni mnie pamiętają.

Ja przypomniałem sobie siebie

wychodząc na ten świat.

Siedzę na wielkim piaskowym wzorze

Dinetah, tu, w jego centrum.

Jego moc mnie pamięta.


Kojot wzywa poprzez pas ciemności...

Pochłonąłem siebie i zyskałem siłę.

Otacza mnie piękno.

Przede mną, za mną, po prawej

i po lewej stronie

pyłek kukurydzy i tęcza.

Biała magia unosi mnie w swej dłoni.


Tancerz w centrum wszystkich rzeczy

obraca się przede mną jak piaskowy demon.

Mój amulet błyskawicy jest strzaskany.

Ogłosiłem swoje własne prawa.


Mój jedyny wróg, moje ja odrodzone

także jest tancerzem.

Mój szlak, mój umysł, pełne są gwiazd

w wielkim kręgu ich obrotów

ku wiośnie. Gwiazdy.

Przybywam z wiatrem, jak deszcz

i wszystko, co rośnie.

Biała magia unosi mnie w swej dłoni.

Tu, w zaginionym Lukachukai mówię:

Łowy nigdy się nie kończą.

Drogą jest piękno.

Magia jest silna.

Pociąg duchów nie zatrzymuje się tutaj

już więcej. Jestem łowcą

w oczach ofiar. Gdy zawołam,

przyjdą do mnie

z Góry Ciemności.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zelazny Roger Oko Kota
Żelazny Roger 72 Oko kota
Zelazny Roger Książę Chaosu
Zelazny Roger Tylko nie Herold
Zelazny Roger Ręka Oberona
Zelazny Roger Czy jest tu gdzieś jakiś demoniczny kochanek
Zelazny Roger AMBER 10 Książę Chaosu
Zelazny Roger Bramy w piasku
Zelazny Roger Corrida
Zelazny Roger & Saberhagen Fred Czarny Tron
Zelazny Roger Powrót kata
Zelazny Roger Nadchodzi moc
Zelazny Roger Amber 03 Znak Jednorozca(1)
Zelazny Roger Pan snów
Zelazny Roger Półjack
Zelazny Roger Stalowa pijawka
Zelazny Roger & Sheckley Robert Przyniescie mi glowe ksiecia (SCAN dal 1122)
Zelazny, Roger Ostatni Obrońca Camelotu
Zelazny Roger Amber 04 Reka Oberona

więcej podobnych podstron