Montgomery Lucy Maud Panna młoda czeka

Lucy Maud Montgomery




Panna młoda czeka


Przełożyła Joanna Kazimierczyk



Ich mała Josie
1915


Skandal wybuchł, kiedy Paul Morgan, młody, ambitny prawnik poślubił Elinor Ashton, gwiazdę teatru „Zielony Kwadrat”. Koledzy szkolni i sąsiedzi z rodzinnego Spring Valley załamali ręce ze zgrozą, a rodzice żyjący na starej farmie Morganów pogrążyli się w rozpaczy. Tacy byli dumni ze swego niezwykle zdolnego syna i los ich za to ukarał. Ukochany jedynak poślubił aktorkę!

Cyrus i Deborah Morganowie, wychowani na surowych, staroświeckich zasadach, odczuli to jako prawdziwą tragedię. Nie pogodzili się z tym faktem i nic przyjęli do wiadomości małżeństwa syna, a sąsiedzi mawiali: — Cy Morgan nie podniósł już głowy, odkąd Paul ożenił się z tą komediantką. — Lecz to raczej nie upokorzenie, a smutek pochylił go ku ziemi i posrebrzył czarne dawniej włosy. Paul bowiem zapomniawszy o poświęceniu i latach wyrzeczeń rodziców, z rozgoryczeniem przeczytał list zabraniający mu tego związku. Odpowiedział gniewnymi, pełnymi oburzenia słowami, po czym zapadło milczenie. Rozdarci między rozpaczą i wstydem Morganowie, w krótkim czasie po ślubie syna gwałtownie się postarzeli.

Pod koniec tego roku Elinor zmarła, wydając na świat dziewczynkę, a trzy miesiące później Paul zginął w katastrofie kolejowej. Po pogrzebie Cyrus Morgan przywiózł do domu maleńką Joscelyn, córeczkę swego syna.

Sierotą chciała się zaopiekować siostra matki, Annice Ashton, lecz Cyrus zdecydowanie odmówił. Aktorka nie będzie wychowywać jego wnuczki, oświadczył z oburzeniem. Wystarczy, że była nią matka, po której dziecko może odziedziczyć złe skłonności. Ale w Spring Valley postarają się je zwalczyć!

Początkowo dziadkowie nie darzyli Joscelyn gorętszym uczuciem. Z jakąś urazą traktowali jej pochodzenie, obco brzmiące imię i niezwykłe podobieństwo do ciemnookiej i ciemnowłosej matki, której zresztą nigdy nie widzieli. Wszyscy Morganowie byli jasnowłosi. Gdyby Joscelyn miała niebieskie oczy i złociste loki Paula, dziadek i babka pokochaliby ją wcześniej.

Ale miłość przyszła i tak; musiała przyjść, prędzej czy później. Nikt nie zdołałby oprzeć się wdziękowi Joscelyn. Była niewątpliwie jednym z najbardziej ujmujących i słodkich maleństw, jakie kiedykolwiek stąpały po ziemi. Wielkie, ciemne oczy śmiały się wesoło, nim jeszcze zaczęła gaworzyć, a w policzkach tworzyły się zachwycające dołeczki. W niczym nie przypominała innych dzieci w Spring Valley. Każdy jej uśmiech był pieszczotą, a szczebiot przypominał śpiew. Dziadkowie w końcu zaczęli uwielbiać wnuczkę i ze względu na tę miłość stali się szczególnie surowi. Próbowali uchronić ją od dziedzictwa matki.

Joscelyn śmignęła niepostrzeżenie przez dzieciństwo stając się pełną uroku dziewczyną i nie zaszkodziła jej chłodna, przeniknięta zakazami atmosfera domu. Cyrus i Deborah bardzo dokładnie realizowali swe postanowienia. Nie wspominano imienia zmarłej matki i nie nazywano wnuczki inaczej niż Josie, bo brzmiało to „bardziej po chrześcijańsku” niż Joscelyn. Rozkwitającą, niezwykłą urodę ukrywano za pomocą najprostszych i najbrzydszych sukienek oraz najskromniejszych fryzur.

Nigdy, mimo częstych zaprosin, nie pozwalano dziewczynce odwiedzić ciotki Annice. Jednakże panna Ashton pisywała do niej od czasu do czasu i na każde Boże Narodzenie przysyłała prezenty. Ich przyjęcia dziadkowie nie mogli zabronić, choć spoglądali z dezaprobatą i surowo ściągniętymi ustami na wytworne drobiazgi: ręcznie malowane wachlarze, koronkowe kołnierzyki i ozdobioną falbankami bieliznę. Najchętniej wrzuciliby to wszystko do ognia jak przedmioty dotknięte zarazą.

Tak więc droga wyznaczona stworzonym do tańca nóżkom Joscelyn była kręta i wyboista. Rzadko pozwalano jej na towarzystwo rówieśników, nawet tych ze spokojnego Spring Valley. Nie miała prawa bywać na miejscowych koncertach, a tym bardziej uczestniczyć w nich. Zabraniano także czytania powieści. Cyrus spalił nawet stary tom dramatów Szekspira. Dostał go przed laty od Paula i sam czytał wielokrotnie, a teraz obawiał się, że ta lektura obudzi w dziewczynie złe dziedzictwo. Jej pasja do czytania była bezsporna i dziadkowie uważali za swój święty obowiązek pohamować, ile tylko można, to upodobanie.

Wszelkie ograniczenia i zakazy nie miały większego wpływu na rozwój bogatej natury Joscelyn. Żadne wysiłki dziadków nie zdołały zrobić z niej Morganówny z krwi i kości. Każdy krok był tańcem, każde słowo i gest pełne wdzięku i energii, napawając staruszków niespokojnym zdziwieniem. Niebezpieczne skłonności im bardziej tłumione, tym stawały e silniejsze. Choć łagodna, prawdomówna i skromna, Josie tak mało przypominała proste, miłe dziewczęta ze Spring Valley, jak róża polne stokrotki i ta odmienność niezmiernie ciążyła Morganom.

A mimo to kochali wnuczkę i byli z niej dumni. „Nasza Josie” — mówili, i znaczyła dla nich więcej, niż chcieli przyznać. Tak naprawdę to była ich radością. Babka narzekała czasem, że Josie nie przykłada się jak należy do szycia kap i szydełkowania dywaników. Dziadek natomiast pragnął, aby przypominała raczej nieco spokojniejszy i bardziej dlań zrozumiały typ młodej panny.

W siedemnastoletniej Joscelyn dostrzegła Deborah wyraźną zmianę. Dziewczyna przycichła, często zamyślała się lub pogrążała w marzeniach, siedząc z rękami na kolanach i utkwiwszy w przestrzeni wielkie, niewidzące oczy. Wymykała się na samotne wędrówki do bukowego lasu. Wychodziła przygnębiona, a wracała z rozpalonymi policzkami, promieniejąca dziwnym blaskiem. Pani Morean, przekonana, że dziecku potrzebny jest środek uspokajający, dawała jej siarkę z melasą.

Pewnego dnia wszystko się wyjaśniło. Cyrus i Deborah pojechali na drugą stronę doliny odwiedzić zamężną córkę. Nie zastali jej w domu i niespodzianie wrócili wcześniej. Joscelyn nie było w kuchni, ale babka Usłyszała odgłosy śmiechu i rozmowy w bawialni po przeciwnej stronie hallu.

— Jakich to gości przyjmuje Josie? — zdziwiła się, otwierając drzwi do hallu i nadsłuchując od progu. Gdy tak stała słuchając, twarz jej szarzała ze zmartwienia. Wreszcie bezszelestnie odwróciła się, wyszła z domu i pobiegła do stajni.

— Cyrusie, Josie robi w pokoju przedstawienie… Śmieje się, recytuje… wyraźnie słyszałam. Och, zawsze się bałam, że to się w niej kiedyś obudzi i miałam rację! Chodź i sam posłuchaj!

Dziadkowie ostrożnie, jakby nie chcieli spłoszyć złodzieja, szli przez hali aż do uchylonych drzwi bawialni. Towarzyszył im kpiący, triumfujący śmiech Joscelyn. Brzmiał jak bluźnierstwo i dziadkowie słysząc go, zadrżeli.

Joscelyn włożyła ofiarowaną przez ciotkę rok temu powłóczystą czarną spódnicę, której nie pozwalano jej nosić. Owinęła się jedwabnym szalem, pozostawiając odsłonięte ramiona. Włosy brązowe i lśniące, z miedzianym połyskiem, zaczesała do góry i związała taśmą z perłowych koralików. Policzki okrywał rumieniec, a cała postać od stóp do głów olśniewała takim pięknem, że Cyrus i Deborah, stojąc w milczącym przerażeniu, wzięli to za diabelskie sztuczki.

Nieobecna duchem Joscelyn nie spostrzegła dziadków. Zwracała twarz ku niewidocznym słuchaczom z namiętnym oskarżeniem. Mówiła, poruszała się, stawała i gestykulowała z talentem widocznym w każdym ruchu i tonie głosu.

— Josie, co ty wyprawiasz? — pierwszy odezwał się Cyrus, wchodząc do pokoju jak surowe i niewzruszone uosobienie sądu. Uniesione ramiona Joscelyn opadły i odwróciła się gwałtownie. Po twarzy przemknął strach i zgasł w niej wewnętrzny blask. Przed chwilą była wspaniałą i nieustraszoną kobietą, a teraz oto stała uczennica zbyt zmieszana i zawstydzona, by otworzyć usta.

— Co robisz, Josie? — ponownie zagadnął dziadek. — W takim ubraniu? I odkąd to rozmawiasz ze sobą?

Pobladła twarz dziewczyny spurpurowiała. Dumnie uniosła głowę. — Ćwiczyłam rolę cioci Annice w jej nowej sztuce — odparła. — Nie robiłam nic złego, dziadku.

— Złego? To odezwała się krew twej matki! Mimo tylu naszych zabiegów! Skąd wzięłaś tę sztukę?

— Ciocia mi ją przysłała — powiedziała Joscelyn, rzucając szybkie spojrzenie na leżącą na stole książkę. A gdy dziadek, jakby obawiał się zarazków, wziął ją ostrożnie do ręki, dodała: — Och, dziadku, daj mi ją, proszę! Nie zabieraj mi jej!

— Spalę ją — oznajmił stanowczo Cyrus Morgan.

— Dziadku, nie! — krzyknęła Joscelyn ze łzami. — Nie pal jej, proszę. Ja… ja… już nie będę ćwiczyć żadnej roli. Wybacz mi, jeśli sprawiłam ci przykrość. Zwróć mi, proszę, książkę.

— Nie — padła krótka odpowiedź. — Idź do swego pokoju i przebierz się. W moim domu nie ma miejsca na przedstawienia, zapamiętaj to sobie. — Rzucił książkę w ogień na kominku.

Pierwszy raz w życiu Joscelyn zapłonęła namiętnym oburzeniem. — Jesteś okrutny i niesprawiedliwy, dziadku. Nie zrobiłam nic złego… To nic złego, jeśli się rozwija wrodzony talent. To jedno, co mogę robić… i będę robić. Moja matka była aktorką, ale i uczciwą, dobrą kobietą. Taka sama jest ciocia Annice. Postaram się być do niej podobna.

— Och, Josie, Josie! — zawołała przestraszona babka. Dziadek zaś tylko powtórzył surowo: — Przebierz, się dziewczyno, i nie chcę słyszeć ani słowa na ten temat.

Joscelyn wyszła, pozostawiając atmosferę zakłopotania. Cyrus i Deborah nie byliby bardziej wstrząśnięci, gdyby włamała się do szuflady z pieniędzmi. Tego wieczoru, siedząc w kuchni przy kominku, rozmawiali z goryczą.

— Nie byliśmy wobec niej dość surowi, matko — powiedział gniewnie Cyrus. — Musimy naprawić błąd, jeśli nie chcemy, aby ściągnęła hańbę na rodzinę. Słyszałaś, jak się postawiła? Mówię ci, matko, jeszcze narobi nam kłopotów ta dziewczyna.

— Nie bądź dla niej zbyt okrutny, ojczulku, bo zatnie się w uporze — wyszlochała Deborah.

— Nie mam zamiaru być okrutny. Wszystko co robię, jest dla jej dobra, wiesz o tym doskonale. Josie jest mi tak samo droga jak tobie, matko, ale musimy stać się bardziej wymagający.

Tacy też byli. Od tego dnia Josie nie ufano i nie pozwalano przebywać walnej. Skończyły się samotne spacery Dziewczynę wzięto pod ściślejszy niż dotąd nadzór i aż wiła się pod bacznymi spojrzeniami. Joscelyn Morgan, dumna i pełna pasji, nie byłaby córką swoich rodziców, gdyby na dłuższą metę podporządkowała się takiemu traktowaniu. To co mogło zaakceptować dziecko, dla kobiety pełnej temperamentu i świadomej własnej wartości było nie do zniesienia. Joscelyn buntowała się, ale nie uznawała obłudy; to nie leżało w jej naturze. Napisała więc do ciotki Annice i kiedy otrzymała odpowiedź, poszła z nią prosto i odważnie do dziadków.

— Dziadku, oto list od cioci. Prosi, bym zamieszkała z nią i zaczęła przygotowywać się do zawodu aktorki. Napisałam, że pragnę się temu poświęcić. I zrobię to.

Cyrus i Deborah patrzyli na nią w milczącym strapieniu.

— Wiem, że gardzicie aktorkami — ciągnęła dziewczyna rumieniąc się coraz bardziej. — Przykro mi z tego powodu, ponieważ jest to jedyny zawód dla mnie. Ja muszę pojechać… muszę.

— Tak, musisz — odrzekł z wyrzutem Cyrus. — Masz to we krwi… W złej krwi…

— Moja krew nie jest zła — zawołała dumnie Joscelyn. — Miałam uczciwą i szlachetną matkę. Jesteś niesprawiedliwy, dziadku. Nie chcę jednak, abyś się na mnie gniewał. Kocham was oboje i zachowam wdzięczność za waszą dobroć. Pragnę tylko, żebyście zrozumieli, że…

— Rozumiemy — przerwał ostro Cyrus. — To wszystko, co mam ci do powiedzenia. Jedź do ciotki, do tej artystki, jeśli chcesz. Ani babka, ani ja nie będziemy ci przeszkadzać. Ale nie wrócisz tu nigdy. Nie chcemy mieć dłużej z tobą do czynienia. Możesz wybrać własną drogę i pójść nią.

Joscelyn opuściła Spring Valley. Przy pożegnaniu objęła Deborah i rozpłakała się. Cyrus nawet nie powiedział „do widzenia”. W dniu wyjazdu wnuczki wyszedł rano rzekomo w interesach i wrócił dopiero wieczorem.

Joscelyn dostała się na scenę. Wpływy ciotki i sława matki bardzo jej pomogły. Nie zakosztowała trudności, które są zwykle udziałem początkujących aktorek. Zresztą jej talent zwyciężyłby w każdych okolicznościach. Odziedziczyła cały dar aktorski matki, zaś po Morganach szczerość i siłę przeżywania, a także upór i silną wolę. Mając dwadzieścia jeden lat Joscelyn Morgan znana była na dwóch kontynentach.

Po wyjeździe wnuczki Cyrus Morgan wrócił do domu wieczorem i zapowiedział żonie, by nigdy w jego obecności nie wspominała Josie. Deborah usłuchała go. Uważała postępowanie męża za słuszne, aczkolwiek w głębi serca nie mogła się z nim pogodzić.

Pomimo to oboje bardzo tęsknili. Wydawało się, że wraz z odejściem tego młodego, tętniącego pasją życia, dom utracił duszę. Morganowie zaprosili najstarszą dziewczynkę swej zamężnej córki, Paulinę. Była to cicha i posłuszna panienka, pracowita i bardzo zwyczajna. Taką właśnie usiłowali bez skutku zrobić z Joscelyn. Zresztą zawsze stawiano jej starszą kuzynkę za wzór. A jednak ani Cyrus, ani Deborah nie przywiązali się do Pauliny i bez żalu zgodzili się na jej powrót do domu.

— Ona nie ma w sobie tej żywości co Josie — zarzucał wnuczce Cyrus. Deborah powiedziała głośno i krótko: — Polly to dobra dziewczyna, ojczulku, ale nie ma w niej iskry.

Joscelyn pisywała do babki od czasu do czasu, opowiadając otwarcie o swych planach i o tym co robi. Brak odpowiedzi sprawiał jej być może przykrość, lecz nie dawała tego odczuć. Deborah czytała listy w zadumie, a potem zostawiała je w widocznym miejscu dla Cyrusa. Początkowo nie zwracał na nie uwagi, później zaś czytał ukradkiem, gdy żony nie było w domu.

Odkąd Joscelyn zaczęła odnosić sukcesy, przysyłała na farmę gazety i magazyny zawierające jej fotografie i recenzje sztuk, w których grała. Deborah wycinała artykuły i przechowywała w szufladzie biurka razem z listami. Pewnego razu przeoczyła jedno zdjęcie, lecz Cyrus znalazł i starannie wyciął. Miesiąc później Morganowa znalazła je między stronicami Biblii.

Mimo to w dalszym ciągu nie wspominała imienia Joscelyn, a gdy o nią pytano, odpowiadała chłodno i krótko. W jakimś stopniu złagodnieli wobec wnuczki, ale wstyd pozostał. Nie mogli zapomnieć, że jest aktorką.

Sześć lat po wyjeździe Joscelyn ze Spring Valley Cyrus czytał przy stole gazetę i nagle zerwał się z gniewnym okrzykiem. Wepchnął pismo do pieca, zatrzaskując z hukiem drzwiczki. — Ten głupek nie wie, o czym gada — tylko tyle powiedział. Deborah, powodowana ciekawością, poszła wieczorem do sąsiada i wymyślając jakiś pretekst, pożyczyła tę samą gazetę. Uważnie przeczytała prawie wszystkie kolumny nie rozumiejąc, co też wywołało gniew męża, aż wreszcie w połowie działu „Notatki sceniczne” znalazła krytyczną ocenę gry Joscelyn Morgan. Recenzja była jadowicie złośliwa. W miarę czytania oczy Deborah rozpalały się niebezpiecznym blaskiem. — Zdaje mi się, że ktoś bardzo zazdrości Josie — mruknęła. — Nic dziwnego, że ojczulek się rozgniewał. Sądzę jednak, że ona sobie z tym poradzi. Jest przecież Morganówną.

Niedługo po tym Cyrus oznajmił, że chce wybrać się do miasta. Powinien pójść na koński jarmark i odwiedzić kuzyna Hirama. — Jak wiesz, matko, byliśmy dobrymi kompanami. Od ciągłego siedzenia w Spring Valley zaczynamy porastać mchem. Ruszmy się więc z miejsca i poszalejmy przez tydzień. Co ty na to?

Deborah zgodziła się, choć nie lubiła opuszczać domu na dłużej i nie przepadała za żoną kuzyna. Natomiast Cyrus cieszył się z wyprawy jak dziecko. Drugiego dnia pobytu w mieście Morganowa poszła na zakupy, a mąż wymknął się z domu i ukradkiem pośpieszył do teatru „Zielony Kwadrat”. Kupił bilet i przecisnął się na miejsce. Było to przedpołudniowe przedstawienie i Joscelyn występowała w nowej roli.

Cyrus czekał na podniesienie kurtyny z uczuciem, że wszyscy znajomi widzą go i osądzają. Gdyby Deborah się dowiedziała… Ale do tego nie wolno dopuścić! Pierwszy raz w życiu stary człowiek ukrył coś przed żoną. Musiał jednak zobaczyć znowu swoją małą Josie. Kurtyna poszła w górę i Cyrus przetarł oczy. Spodziewał się jakichś tajemnic i niegodziwości, a zobaczył starą kuchnię, bardzo podobną do własnej. Przy dużym piecu, w fartuchu z ręcznie tkanego płótna, z włosami splecionymi w warkocz, siedziała Joscelyn taka, jaką widział tysiąc razy. Widownia zareagowała oklaskami i tylko stary człowiek wyciągnął z kieszeni chustkę i otarł łzy radości i dumy. Ona się wcale nie zmieniła! Aktorstwo nie zepsuło małej Josie. Czyż nie była córką Paula? I wszystkie te oklaski są dla niej.,.

Nowa sztuka była prostym utworem. Zręcznie połączono w niej elementy wesołej komedii i wzruszającego patosu. Joscelyn szczerą grą przydawała temu wszystkiemu autentyczności i w ten sposób powstało prawdziwe dzieło sztuki. Cyrus Morgan słuchał i pęczniał z dumy. Chciał wejść na scenę i dać w zęby czarnemu charakterowi intrygującemu przeciwko niej, uścisnąć rękę zacnej kobiecie występującej w obronie Josie, a nawet spłacić hipotekę i uczynić ją szczęśliwą. W trzecim akcie, kiedy dziewczynę wyrzucono z domu, raz po raz ocierał łzy. Tak samo w akcie czwartym, gdy stała z ukochanym jako promienna panna młoda.

Cyrus Morgan opuszczał teatr czując, że obudził się z długiego snu. Tuż przy wyjściu natknął się na żonę z panią Hiramową. Zapłakana Deborah chwyciła go za rękę. — Och, ojczulku, jakie to wspaniałe! Czy nasza Josie nie była cudowna? Taka jestem z niej dumna. Musiałam ją zobaczyć. Nic nie mówiłam, bo bałam się twego gniewu. Widząc cię w rzędzie przed nami nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Płakałam prawie cały czas.

Widzowie spoglądali na parę starszych ludzi z rozbawioną i pobłażliwą ciekawością, oni jednak nie zwracali uwagi na otoczenie. Pani Hiramowa próbowała odciągnąć kuzynów gdzieś na stronę. Wreszcie Cyrus Morgan chrząknął kilka razy i oznajmił: — To było znakomite, matko, znakomite! Zaćmiła innych aktorów. Od razu czułem, że ten typ z „National Gazette” nie ma pojęcia, o czym pisze. Matko, natychmiast chodźmy do Josie. Mieszka z ciotką w hotelu Maberly, przeczytałem o tym w porannej gazecie. Muszę przyznać, że miała rację, a my nie. Została wspaniałą aktorką, bije wszystkie inne na głowę, i to też jej powiem!



Trafiła kosa na kamień
1903


Nie mają sensu próby odwodzenia stryja Abimelecha od raz podjętej decyzji. Z równym skutkiem można potrząsać skałami Gibraltaru — stwierdził posępnie Murray.

Murray łatwo się zniechęca, czym przypomina kochanego tatę. Ja natomiast jestem nieodrodną córką mamy. Stryj przy każdej okazji podkreśla, jaka to ze mnie Fosterówna. W przeciwieństwie do mnie nie lubi rodziny matki. Gdybym po śmierci ojca czekała z założonymi rękami, aż stryj w wolnej chwili postanowi, co z nami zrobić, nigdy byśmy nie wstąpili do college’u. Chciałam pójść na studia tylko dlatego, że nie zniosłabym rozłąki z bratem. Jesteśmy bliźniętami i odkąd pamiętam, byliśmy razem.

Stryj nie miał zwyczaju zmieniać decyzji. Jednakże lubił powtarzać, że zawsze jest ten pierwszy raz. Uznałam więc, iż czas wreszcie na pierwszy raz dla niego. Nie wiedziałam, jak przeprowadzić intrygę, ale musiałam osiągnąć cel — przecież nie darmo nazywają mnie „typową Fosterówna”.

Mogłam polegać tylko na sobie. Murray jest doskonały w nauce i krojeniu martwych zwierzaków, ale nie ma praktycznego zmysłu. Nawet gdyby nie uznał z góry, że ze stryjem nie wygramy, wolałabym na niego nie liczyć.

— Murray, idę na stryszek przemyśleć sprawę — oznajmiłam poważnie. — Nie pozwól, by mi przeszkadzano i nie mów stryjowi, gdzie jestem. Jeśli nie zejdę do podwieczorku, zrób sam herbatę. Nie opuszczę stryszku, dopóki nie wymyślę czegoś, co skłoni stryja do zmiany postanowienia.

— No to zostaniesz dożywotnim więźniem, kochana siostruniu — odparł sceptycznie Murray. — Inteligentna z ciebie dziewczyna, Prue, i masz silnej woli za dwoje, lecz nie pokonasz uporu stryja.

— Zobaczymy — zauważyłam. Weszłam na poddasze, na wszelki wypadek zamykając dokładnie drzwi na zasuwkę. Potem ułożyłam pod oknem kilka poduszek — człowiek powinien siedzieć wygodnie podczas rozmyślania — i zaczęłam rozważać sytuację ab ovo. Na dworze wiatr tarmosił gałęzie rozłożystego klonu, sięgające kalenicy naszego starego domu. Pewien odważny wróbel przysiadł na parapecie i popatrzył na mnie przenikliwie. W kącie podwórka Murray zajmował się chorą kaczką. Niedawno nastawił jej złamaną nóżkę i teraz pomagał w rekonwalescencji. Wszyscy poza stryjem Abimelechem wiedzieli, że Murray jest urodzonym lekarzem. Zmuszanie go do innej pracy było sprzeciwianiem się wyrokom opatrzności.

Dom stał na wzgórzu i z okna stryszku rozciągał się widok na całą farmę. Widziałam pola, łąkę, bukowy lasek i wszystkie najdroższe mi na ziemi miejsca. Znaliśmy tu każdy kamień, a teraz trzeba zrezygnować z tego co ukochane, bo Murray nie chce zostać farmerem. Ponadto farma należała do stryja, choć tato, Murray i ja zawsze tu mieszkaliśmy. Ojciec zapadł na zdrowiu jeszcze w college’u. Z tego między innymi powodu stryj sprzeciwiał się studiom Murraya, choć ten jest silny i barczysty. Zresztą każdy z rodziny Fosterów musi być taki.

Ale wracam do taty. Otóż lekarze orzekli, że odzyska zdrowie żyjąc na świeżym wiejskim powietrzu. Wtedy tato wydzierżawił jedną z farm stryja i mieszkał na niej do ostatnich swoich dni. Leczenie trwało długo, aż w końcu za późno było na studia. Pozostał więc, jak nam zawsze powtarzał, ni rakiem, ni rybą. Mama zmarła bardzo dawno, prawie jej nie pamiętamy. Żyliśmy szczęśliwie, chociaż stryj rządził nami, jak chciał. Tacie to odpowiadało — nie lubił podejmować decyzji.

A potem tata zmarł. Och, to był straszny okres! Po zastanowieniu zdaliśmy sobie z Murrayem sprawę z całkowitej zależności od stryja Abimelecha. Byliśmy ubodzy jak myszy kościelne, a może nawet biedniejsi. Myszy przynajmniej mają w kościele za darmo mieszkanie.

Murray pragnął pójść do college’u i na medycynę. Poprosił stryja o pożyczkę na rozpoczęcie studiów. Potem mógłby znaleźć jakąś pracę i opłacić dalszą naukę. Stryj jest bogaty, a Murray i ja stanowimy jego najbliższą rodzinę. Jednak nie chciał nawet słuchać o naszych planach.

— Nie mam zamiaru popierać takich bzdur — oświadczył. — I dobrze wiecie, że będzie tak, jak postanowię!

Muszę nadmienić, że stryj nie jest skąpy. Nic podobnego. Gotów nam pomagać pod warunkiem, że będziemy postępować zgodnie z jego życzeniami. A życzył sobie, byśmy z Murrayem zostali na farmie, gdy zaś skończymy dwadzieścia jeden lat, przekaże ją Murrayowi na własność.

— To dobra posiadłość, chłopcze — tłumaczył. — Twój ojciec ledwie sobie radził dlatego, że nie miał dość sił do pracy. Wszystko przez te studia! Ty jesteś zdrów i silny, a także wystarczająco ambitny, by mieć dobre wyniki.

Lecz Murray nie chciał zostać farmerem i w tym sęk. Powiedziałam to stryjowi bardzo stanowczo i powtarzałam wiele razy, ale on nie zmienił zdania. Siedział i słuchał z nieodgadnionym wyrazem ogorzałej i całkiem przystojnej twarzy. Słuchał i w końcu powiedział: — Jeśli ktoś powinien iść do college’u, to tylko ty. Zostałabyś doskonałym adwokatem. Gdybym oczywiście popierał zwyczaj kształcenia kobiet. Murray może wziąć farmę lub nie, jak zechce. Jeśli wybierze studia, nie otrzyma ode mnie pomocy. Jesteś bardzo naiwną, małą dziewczynką, Prue, skoro popierasz ten niemądry pomysł.

Strasznie mnie to stwierdzenie rozgniewało, zwłaszcza że już od roku upinam włosy do góry i stryj o tym doskonale wie. Zrezygnowałam też ze sporu, wiedząc że nic nie wskóram.

O sprawach tych nadal rozmyślałam na stryszku, ale nie potrafiłam znaleźć wyjścia z trudnej sytuacji. Zajadałam jabłka na pociechę, lecz niewiele to pomogło, a widok stryja kroczącego dostojnie ścieżką, pogłębił jeszcze mój zły humor.

Sięgnęłam po gazetę, w której przyniosłam jabłka i wpatrzyłam się w nią ponuro. I wtedy zobaczyłam coś, co sprawiło, że ujrzałam w myślach pokonanego stryja. Ta możliwość rozbawiła mnie do tego stopnia, że roześmiałam się wesoło, patrząc na mały łysy krążek na czubku głowy naszego opiekuna, który właśnie wydawał Murrayowi jakieś polecenia.

Potem zeszłam na dół i odszukałam brata. — Obmyśliłam pewien plan — zaczęłam. — Nie powiem ci jaki. Musisz go przyjąć bez zastrzeżeń. Mam zamiar rzucić stryja na kolana. Musisz tylko popierać mnie, bez względu na to co zrobię i dać mi wolną rękę.

— Zgadzam się, siostrzyczko — powiedział Murray.

— Przyrzeknij uroczyście, stosownie do wagi problemu — zażądałam.

— Przyrzekam uroczyście — oznajmił Murray i dla podkreślenia ważności słów wytrzeszczył oczy jak sowa.

— Doskonale. Siedź cicho jak mysz pod miotłą. Maść Allowaya jest bardzo dobrym środkiem, prawda? Wyleczyłeś nią zwichnięcie, gdy nie pomagały inne leki?

— Tak. Ale nie widzę żadnego związku…

— Nie musisz. Cóż, twoje zwichnięcie i moje bóle reumatyczne powinny załatwić sprawę.

— Słuchaj no, Prue. Czy te rozmyślania na stryszku i nasze kłopoty nie padły ci przypadkiem na głowę?

— Mój umysł jest w zupełnym porządku. A teraz sługo możesz odejść…

Murray uśmiechnął się wyrozumiale i wyszedł. Ja zaś napisałam list i zaniosłam go na pocztę. Przez tydzień nie miałam nic więcej do roboty.

Wśród wielu cech stryja Abimelecha dominowało poczucie dumy rodowej. Melvillowie są bardzo starą rodziną. Tradycja sięga czasów normańskiego podboju, gdy jakiś Roger de Melville, nasz przodek, przybył do Anglii z Wilhelmem Zdobywcą. Nie sądzę, by Melvillowie od tej pory wsławili się czymkolwiek. Żaden z nich nie zrobił też specjalnie nic złego. Zawsze byli ludźmi uczciwymi i godnymi szacunku; uważam, że można tym się szczycić.

Pewien znany heraldyk odszukał herb i narysował go stryjowi wraz z drzewem genealogicznym od Rogera de Melville. Oba rysunki wisiały oprawione w bibliotece. Sam zaś stryj starał się być godnym herbu i dzielnego przodka.

Pod koniec tygodnia otrzymałam odpowiedź na list. Była taka, jakiej pragnęłam. Znowu napisałam i wysłałam paczuszkę. Po trzech tygodniach nastał sądny dzień.

Owego dnia zobaczyłam stryja Abimelecha pędzącego ku domowi z gazetą w ręku. Odwróciłam się do Murraya, który ślęczał nad podręcznikiem anatomii. — Murray, za chwilę rozpęta się piekło. Pozwól sobie przypomnieć o przyrzeczeniu.

— Udawać, że nic nie wiem i milczeć? O to chodzi?

— Dopóki stryj nie zwróci się wprost do ciebie. Wtedy masz mnie poprzeć.

W tej chwili wpadł purpurowy z gniewu stryj. Rycerz Roger de Melville pewnie nigdy nie wyglądał groźniej. Zadrżałam, ale spojrzałam na stryja nieustraszenie.

— Prudence, co to znaczy? — zagrzmiał stryj, rzucając na stół gazetę. Murray zaczął przeglądać ją i po chwili gwizdnął przeciągle. Zamierzał coś powiedzieć, ale w porę ugryzł się w język, obrzucił mnie tylko ponurym wzrokiem. Murray też jest dumny z nazwiska, choć się do tego nie przyznaje i żartuje ze słabostki stryja.

Zerknęłam do gazety i roześmiałam się. Wyglądaliśmy bardzo zabawnie, Murray i ja w ogłoszeniu reklamowym. Zajmowało całą stronę. Na górze nasze twarze, a pod spodem nazwisko i adres wydrukowane dużą czcionką. Jeszcze niżej tekst listu, który napisałam do firmy Alloway. Była to kwiecista oracja o zaletach firmowej maści. Pisałam, że maść wyleczyła zwichniętą stopę Murraya, gdy zawiodły inne środki, oraz moje stawy, kiedy cierpiałam na gorączkę reumatyczną itd, itd.

Trochę przesadziłam, bo masaże robione przez ciotkę Sarę z Doliny pomogły tyle co i maść. Ale to nie miało znaczenia.

— Co to znaczy, Prudence? — powtórzył stryj Abimelech. Trząsł się z gniewu, a ja udawałam niewiniątko. Murray stał niczym posąg.

— Cóż, stryju — zauważyłam chłodno. — To po prostu jeden ze sposobów zdobycia pieniędzy. Za prawo umieszczenia w gazecie fotografii z reklamą zapłacono mi pięćdziesiąt dolarów. Wystarczą na książki i czesne dla nas w college’u w Kentville. Pani Tredgold jest tak miła, że zgodziła się wynająć mi pokój za pomoc w pensjonacie — trzepałam bez zająknięcia, by nie zdążył mi przerwać.

— To haniebne! — zagrzmiał. — Haniebne! Pomyśl tylko, sir Roger de Melville i reklama jakiejś maści! Murrayu Melville, gdzie byłeś, kiedy twoja siostra okrywała wstydem rodowe nazwisko?

Trochę się przestraszyłam. Co, jeśli Murray mnie zawiedzie? Ale znalazł się na wysokości zadania. — Dałem Prue wolną rękę, stryju. To uczciwy interes, a samo rodowe nazwisko nie utrzyma nas w college’u, stryj dobrze wie.

Stryj patrzył na nas ciężkim wzrokiem. — Skończmy z tą sprawą — powiedział. — Ogłoszenie nie może się ponownie ukazać. Nie pozwolę na to!

— Podpisałam kontrakt na sześć miesięcy — odparłam zdecydowanie. — Poza tym są jeszcze inne leki. Na przykład ten „ziołolek”, który tak mi pomógł jednej wiosny. Właśnie prowadzę rozmowy z wytwórnią i oni…

— Szalona dziewczyno! — zawołał stryj.

— Mam po prostu głowę do interesów. Nie chcesz pomóc Murrayowi, więc zrobię to sama. Tak jak potrafię.

Wreszcie stryj Abimelech poszedł, kipiąc gniewem. Murray trochę protestował, lecz przypomniałam mu o przyrzeczeniu i musiał się poddać.

Nazajutrz stryj wrócił zrezygnowany i pokorny. — Słuchaj no, Prue, — powiedział. — Tę sprawę trzeba zakończyć. Nie mogę pozwolić, by nazwisko Melvillów szargano w całym kraju przez reklamę jakiejś maści. Rozegrałaś swoją partię i wygrałaś. Jeśli zgodzisz się odwołać ten haniebny kontrakt, ureguluję wszystko z firmą i sfinansuję studia Murraya. Twoje również, jeśli tylko zechcesz! Coś trzeba z tobą zrobić, nie ma dwóch zdań. Zadowolona?

— Całkowicie — odparłam pospiesznie. — Jeśli obiecasz zapomnieć o wszystkim i przebaczyć mi, stryju, będę bardzo szczęśliwa.

Stryj wzruszył ramionami. — Tak samo wisi się za pensa jak i za funta — odrzekł. — Zgoda, Prue. Zapomnijmy o przeszłości i zacznijmy nowe życie. Ale nie próbuj podobnych wyczynów! Dobrze obmyśliłaś ten plan. Tu trzeba było charakteru Fostera! Pamiętaj jednak, że zgodnie z prawem jesteś Melville!

Skinęłam potulnie. — Będę o tym pamiętała — obiecałam.

Gdy wszystko zostało już załatwione i stryj wrócił do siebie, spojrzałam na brata i zapytałam: — No i co?

Murray mrugnął porozumiewawczo. — Dokonałaś rzeczy niemożliwej, ale jak zauważył stryj, nie próbuj tego ponownie.



Desperacki czyn Dorindy
1906


Dorinda wróciła do domu przed tygodniem i młodsze rodzeństwo zaczynało się do niej pomału przyzwyczajać. Kiedy dziewczynka wyjeżdża mając dziesięć lat i wraca jako piętnastolatka, to naturalną koleją rzeczy rodzina traktuje ją z początku jak obcą osobę. Zwłaszcza że z usposobienia jest prawdziwą Page, gdy pozostali to Carterowie do szpiku kości.

Przed pięciu laty ciotka Mary, ta ze strony Carterów, napisała do pani Page, zapraszając małą Dorindę na zimę. Pani Page, aczkolwiek biedna wdowa (mało kto wiedział jak bardzo!) obarczona sześciorgiem dzieci, długo wahała się, czy wyrazić zgodę. Podejrzewała — i nie bez podstaw — że zima może się przedłużyć. Ale Mary niedawno straciła córeczkę i pani Page aż drżała, myśląc o jej osamotnieniu. Aby pocieszyć kuzynkę, pozwoliła Dorindzie pojechać pod warunkiem, że wróci przed latem do domu. Jednakże wiosną ciotka Mary znowu przysłała list. Pisała, iż Dorinda jest zadowolona i czy Emily nie pozwoliłaby córce zostać dłużej. Pani Page popłakała sobie i zaczęła się zastanawiać. Jeśli teraz ustąpi, mała zostanie na czas nieokreślony. To było przykre. Z drugiej strony ledwie wiązała koniec z końcem. Dochody były zbyt małe, a potrzeby rosły. Dorindzie nie będzie u ciotki brakowało ptasiego mleka. Gdyby tylko mogła opanować rozżalone matczyne serce. Wreszcie zgodziła się, by dziewczynka pobyła dłużej i w rezultacie wizyta przeciągnęła się do pięciu lat.

Ale teraz Dorinda wróciła do małego domku, otoczonego drzewami jabłoni i winoroślą, na oddalonym od drogi wzgórzu. Ciotka Mary zmarła niespodziewanie, a jej syn wyjechał do Japonii. Dorindzie nie pozostało nic innego, jak wrócić na łono rodziny, zająć dawne miejsce w sercu matki i zdobyć przywiązanie sióstr i braci, którzy ją ledwie pamiętali.

Początkowo rodzeństwo czuło się onieśmielone taką zupełnie nieznaną, czarnooką i czarnowłosą siostrą. Ale to szybko minęło. Przy Dorindzie nikt nie mógł długo pozostawać onieśmielony; jej nie sposób było nie lubić. Miała w sobie tyle energii, pogody i życzliwości! — „Godna przedstawicielka Page’ów” — mówiono. Bracia i siostry zaś byli typowymi Carterami o jasnych włosach, błękitnych oczach i drobnych delikatnych rysach.

Po tygodniu domowej krzątaniny, podczas której nieustannie przerzucała z ramienia na ramię długi, lśniący warkocz, Dorinda stała się członkiem rodziny ze wszystkimi wynikającymi z tego konsekwencjami. Pewnego popołudnia omówiła z matką dokładnie największe troski i przykre obowiązki. Zajęta cerowaniem pani Page westchnęła i stwierdziła, że już nie wie, co począć. Dorinda nie wzdychała. Ona też nie miała pojęcia, lecz była pewna jednego: — Coś trzeba zrobić koniecznie! Szyła w milczeniu, mocno zaciskając czerwone wargi.

— Nie martw się, mamo — powiedziała po chwili z werwą. — Spróbujemy działać jak ów słynny Rzymianin, który albo znajdował drogę, albo ją budował. Lubię pokonywać trudności. Wiesz, że mam w sobie sporo walecznej krwi admirała Page’a. Najpierw ustalimy, jakie problemy musimy rozwiązać w pierwszej kolejności. Najważniejszy jest tu…

— Leicester — przerwała pani Page.

Dorinda zamrugała oczami. Robiła tak zawsze, gdy miała jakieś zastrzeżenia. — Rozumiem, to jedna z istotnych spraw, ale nie miałam zamiaru stawiać jej na początku listy. Skoro jednak… A więc kłopot z Leicesterem polega na tym, że jest on bardzo zdolnym chłopcem. Gdyby nie był moim bratem, powiedziałabym, że nadzwyczaj zdolnym. Zdobył tyle wiedzy, ile mogła dać szkoła w Willowdale i zakwalifikował się do Akademii Blue Hill. Chce wstąpić tam jesienią, by rozpocząć kurs przygotowawczy do college’u. Jednak nie możemy posłać Leicestera do Blue Hill.

— Niestety! — westchnęła pani Page. — Biedny chłopiec strasznie to przeżywa. Postanowił pójść do college’u i zostać lekarzem jak jego ojciec. Uważa, że zdołałby zarobić na siebie w czasie studiów, gdyby tylko miał coś na początek. Mnie nie stać na dalsze posyłanie go do szkoły. Od jesieni zacznie więc pracować w sklepie pana Churchilla w Willow Centre. Pan Churchill był tak dobry i zaproponował mu posadę. Leicester nienawidzi samej myśli o sklepie, wiem, że tak jest, choć mi nigdy tego nie powiedział.

— Oprócz studiów w college’u dla Leicestera chciałybyśmy…

— Lekcji muzyki dla Jean.

Dorinda znowu zamrugała. — Czy lekcje muzyki dla Jean to poważny problem? — zapytała.

— O tak! W każdym razie ja się o nie martwię. Jean tak kocha muzykę. Biedne dziecko, dotąd właściwie niczego dobrego nie zaznała, nawet do szkoły chodziła nie tyle, ile powinna. Często zatrzymywałam ją do pomocy w domu. Jest taka dobra i cierpliwa i tak pragnie uczyć

się muzyki!

— Cóż, będzie miała te lekcje, po załatwieniu Leicesterowi pierwszego roku w akademii. Trzeci kłopot to nowy…

— Tej jesieni należy pokryć dach — oświadczyła pani Page z niepokojem. — Naprawdę, Dorindo. Jest dziurawy jak sito. Ilekroć pada, woda zalewa mieszkanie. Lecz nie mam pojęcia, skąd wziąć pieniądze!

— Gonty na pokrycie dachu to trzy — wyliczała Dorinda, starannie notując wszystko w pamięci. — I po czwarte, mamo, tym razem ja coś powiem: Po czwarte piękną, nową suknię i ciepły płaszcz dla ciebie. Tak, tak, najdroższa mamo, musisz je mieć. Możemy poczekać rok na college Leicestera i lekcje muzyki Jean, stawiać miednice i wiadra pod dziury w dachu, ale nowa suknia i płaszcz są niezbędne i będziesz je miała, choćby nie wiem co.

— Pochodzę jeszcze w tym, co mam — oświadczyła stanowczo pani Page. — Jeśli tylko załatwię tamte sprawy. Gdyby stryj Eugene zechciał nam choć trochę pomóc, dopóki Leicester nie skończy studiów! Właściwie powinien to zrobić. Lecz naturalnie do tego nie dojdzie!

— Prosiłaś go kiedykolwiek o pomoc? — spytała Dorinda.

— Och, moje dziecko! Oczywiście, że nie — odparła pani Page przestraszonym tonem. Zupełnie jakby córka zapytała ją, czy ukradła sąsiadom łyżeczki.

— Dlaczego nie miałabyś tego zrobić?

— Och, Dorindo, stryj Eugene nas nie znosi. Nigdy by nie wysłuchał żadnej prośby o pomoc, nawet gdybym się do niej zniżyła.

— Mamo, co stanęło między nami a stryjem Eugene? Nikt mi o tym nie mówił. Kiedy byłam mała, nie rozumiałam, o co chodzi. Pamiętam tylko, że stryj nie odwiedzał nas i nie rozmawiał przy spotkaniach. Wszyscyśmy się go trochę bali. Przywykłam myśleć o nim jak o potworze, którym się straszy niegrzeczne dzieci. Dlaczego stał się naszym wrogiem? I jak doszło do tego, że przypadł mu cały majątek dziadka Page’a, a tatuś nie dostał nic?

— Cóż, dobrze wiesz, że dziadek ożenił się drugi raz. Eugene jest synem z pierwszej żony i miał dwadzieścia pięć lat, gdy urodził się twój ojciec. Zawsze był jakiś dziwny, nawet w młodości. Nie chciał, by dziadek żenił się ponownie, lecz bardzo przywiązał się do brata, którego matka zmarła w połogu. Przyjaźnili się do czasu wstąpienia taty do college’u. Wtedy nastąpiło zerwanie. Powód kłótni był błahy i tylko przez Eugene nie puszczono sprzeczki w niepamięć. Już nigdy nie wrócili do dawnej przyjaźni. Sądzę, że stryj zazdrościł twemu ojcu. Myślał, że ojciec bardziej kocha młodszego syna. A do tego był bardzo uparty i ekscentryczny. Twój ojciec poszedł do college’u, skończył studia i został lekarzem, a potem pobraliśmy się. Dziadek Page chciał, by syn poślubił kogoś innego i bardzo się rozgniewał z powodu naszego małżeństwa. Groził nawet wydziedziczeniem. Dowiedziałam się o tym dopiero po ślubie. Niestety, dziadek dotrzymał słowa. Posłał po adwokata i spisał nowy testament, zostawiając wszystko Eugene. Sądzę, że z czasem by się udobruchał, lecz zmarł nagle, zaraz po tych wydarzeniach. W ten sposób Eugene dostał cały majątek. Ot, i wszystko.

— I stryj od tej pory jest naszym wrogiem?

— Tak. Widzisz, moje dziecko, nie mogę go prosić o żadne przysługi.

— Tak, rozumiem — odparła Dorinda i w duchu dodała: — Co nie znaczy, że ja nie mogę…

Dorinda rozmyślała o rodzinnych problemach przez następne kilka dni. Przychodziło jej do głowy tylko jedno wyjście, lecz mimo pokrewieństwa z walecznym admirałem Page nie mogła się zdecydować. Jednego wieczoru zastała Leicestera z głową wciśniętą w książkę i… nie, to nie były łzy, bo chłopak wyśmiał pogardliwie taką insynuację.

— Nigdy bym z tego powodu nie zapłakał, Dorindo. Jestem przecież mężczyzną! Ale naprawdę przykro mi z powodu studiów. I nie znoszę nawet myśli o pracy w sklepie. Wiem jednak, że muszę, ze względu na mamę. Postaram się więc wytrwać w tej pracy i polubić ją. Tylko… tylko… — W tej chwili Leicester wstał, zagwizdał i odwrócił się plecami do Dorindy.

— Cóż, to ostatecznie załatwia sprawę — stwierdziła Dorinda głośno, szczotkując wieczorem włosy przed lustrem. — Popełnię go.

— Popełnisz co? — spytała z łóżka Jean.

— Desperacki czyn — odparła uroczyście Dorinda i na tym skończyła.

Nazajutrz pani Page pojechała z synem do miasta. Po południu Dorinda włożyła najlepszą suknię i kapelusz i wyszła z domu. Waleczna krew admirała Page’a różowiła jej policzki, gdy szła szybko przez wzgórze. Tylko serce biło jakoś niespokojnie.

— Pewnie gdzieś tam w głębi jestem mocno wystraszona — westchnęła. — Ale muszę to zrobić. Żaden strach mnie nie powstrzyma.

Oaklawn, gdzie mieszkał stryj Eugene, znajdowało się w odległości dwóch mil. Była to piękna, stara posiadłość, położona w uroczej okolicy. Dorinda nie straciła odwagi na widok otaczających ją wspaniałości. Nacisnęła dzwonek i weszła za służącą do eleganckiego saloniku.

Niebawem zjawił się stryj, wysoki i czarnooki, z gęstą srebrną czupryną. W jego twarzy dominowały krzaczaste brwi i wąskie, zaciśnięte wargi.

Dorinda wstała silnie zarumieniona, z pałającymi odwagą oczami. Stryj przyjrzał się dziewczynie uważnie. — Kim jesteś? — spytał szorstko.

— Jestem bratanicą stryja. Nazywam się Dorinda Page.

— A czegóż to moja bratanica chce ode mnie? — mężczyzna zaprosił ją gestem, by usiadła.

Dorinda nie skorzystała z zaproszenia. Łatwiej jest walczyć na stojąco. — Chcę, by stryj zrobił cztery rzeczy — mówiła spokojnie, jakby wyrażała zwykłą, codzienną prośbę. — Chcę, żeby stryj pożyczył pieniądze na opłacenie studiów Leicestera. On je zwróci, kiedy skończy college. No i na lekcje muzyki dla Jean. Też odda stryjowi dług, gdy zacznie dawać sama lekcje. Chcę także pożyczyć pieniądze na pokrycie dachu i kupienie mamie nowej sukni i płaszcza. To zwrócę sama, bo wkrótce mam zamiar zająć się krawiectwem.

— Czy coś jeszcze? — odezwał się stryj, gdy Dorinda zamilkła.

— Nie, sądzę, że to wszystko.

— A dlaczego nie prosisz o coś dla siebie?

— Nie potrzebuję niczego — prędko odparła dziewczyna. — Chociaż nie! Chcę twej przyjaźni, stryju Eugene.

— Bądź tak uprzejma i usiądź — powiedział stryj. Dorinda usiadła.

— Jesteś nieodrodną córką Page’ów — stwierdził stryj. — Od razu to zauważyłem. Poślę Leicestera do college’u i nie musi mi zwracać kosztów. Jean dostanie swoje lekcje muzyki, a także pianino do ćwiczeń. Dach zostanie naprawiony. Dam też pieniądze na suknię i płaszcz. Nie widzę przeszkód, byśmy stali się przyjaciółmi.

— Dziękuję — wykrztusiła Dorinda. Zastanawiała się, czy śni.

— Chętnie pomógłbym wam wcześniej — oznajmił stryj Eugene — gdyby twoja matka zwróciła się do mnie w tej sprawie. Postanowiłem, że zaczekam, aż sama poprosi. Połowa spadku powinna przypaść twemu ojcu i byłem gotów zwrócić ją, gdyby mnie poproszono. Tak pragnąłem upokorzyć jego dumę i dumę Carterów. Powiesz pewnie, że to źle świadczy o moim charakterze? Przyznaję, że nie jestem miły i nigdy taki nie byłem. Musisz się z tym pogodzić. Widzę, że chcesz wtrącić coś uprzejmego, lecz nie zadawaj sobie trudu. Chciałbym, abyśmy spotykali się często. Zapraszam również pozostałą rodzinę. Możesz zostać dziś na herbacie?

Dorinda została, wiedząc że podwieczorkiem w domu zajmie się z powodzeniem Jean. Z każdą chwilą byli sobie ze stryjem bliżsi. Kiedy wychodziła, odprowadził ją do drzwi ze słowami: — Dobranoc, bratanico. Jesteś prawdziwym Page’em. Powiedz matce, że w życiu traci się mnóstwo rzeczy, gdy się o nie nie poprosi. Tobie naturalnie ta informacja nie jest potrzebna!



Przeznaczenie
1899


Piąty bieg w kolejnej gonitwie właśnie się zakończył. Zwyciężyła klacz Lu–Lu. Tłum zebrany na trybunie i wzdłuż toru wznosił radosne okrzyki.

Wśród ogólnego hałasu rozległ się kobiecy głos: — Och, zgubiłam gdzieś program!

Stojący przed nią mężczyzna odwrócił się. — Mam zapasowy. Zechce go pani przyjąć?

Drobna rączka w modnej rękawiczce chwyciła kartonik, nim jeszcze dama spojrzała na ofiarodawcę. Po czym oboje przez chwilę patrzyli na siebie uporczywie. Twarz mężczyzny silnie zbladła, zarumienione policzki kobiety spurpurowiały.

— To ty? — wykrztusiła.

Skrzywił usta w lekceważąco–wyniosłym uśmiechu, który tak dobrze pamiętała i… nienawidziła.

— Widzę, że na mój widok nie szalejesz z radości — stwierdził spokojnie. — Powinienem się tego spodziewać. Bądź spokojna, nie przyszedłem, by sprawić ci przykrość. To spotkanie jest dla nas obojga taką samą niespodzianką. Gdybym wiedział, że tyle czasu stoję obok mej…

Przerwała stanowczym gestem i ściskając w dłoni kartonik z programem, ustawiła się do niego bokiem. Znowu się uśmiechnął. Tym razem z odrobiną pogardy i odwrócił wzrok.

Żaden ze stojących obok widzów nie zauważył zapewne owej krótkiej wymiany zdań. Wszyscy utkwili oczy w tor, oczekując finału kolejnego wyścigu. Konie, biorące udział w poprzedniej gonitwie, prowadzono okryte derkami. Tłum radośnie pozdrowił Lu–Lu. Ci, co postawili na Maskotkę, spoglądali posępnie po bokach.

Kobieta nie zwracała na to uwagi. Była niewysoka, bardzo ładna, jeszcze młoda i ubrana ze smakiem. Ukradkiem zerkała na mężczyznę. Wyglądał starzej niż wówczas, gdy go opuściła. W krótko obciętych włosach i małej, ostro zakończonej bródce połyskiwały srebrne nitki. Ale wydawało się, że czas nie tknął nieruchomej twarzy i surowych, szarych oczu. Zastanawiała się, czy spotkanie zrobiło na nim jakiekolwiek wrażenie.

Nie widzieli się pięć lat. Przymknęła oczy i przeszłość stanęła przed nią jak żywa. Kiedy się pobrali, miała osiemnaście lat. On był znacznie starszy — poważny, opanowany naukowiec. Przyjaciele nie pojmowali, dlaczego za niego wyszła. Sama czasem zadawała sobie takie pytanie, ale przecież kochała go lub przynajmniej tak sądziła.

Małżeństwo było pomyłką. Żona lubiła towarzystwo, zabawy; mąż zaś ciszę i samotność. Należała do istot impulsywnych, on spokojnie rozważał każdą decyzję. Często dochodziło do spięć. Po dwóch latach pełnego silnych wrażeń życia rozstali się bez emocji i — unikając skandalu. Chciała rozwodu, lecz na to mąż się nie zgodził. Odeszła więc zabrawszy posag i nareszcie mogła robić to, co chciała. Przez następne pięć lat skutecznie zacierała wspomnienia przeszłości. Nikt nie wiedział, czy jest szczęśliwa. Prowadziła wesołe aczkolwiek nienaganne życie, toteż środowisko okazywało jej dużą pobłażliwość.

Żałowała serdecznie, że wybrała się na te wyścigi. Spotkanie zirytowało ją. Ostrożnie otworzyła oczy. Zakurzony tor, rozpędzone konie, barwne suknie kobiet, bezchmurne niebo, oślepiające słońce i fioletowy horyzont — wszystko utworzyło jaskrawą plamę i przyprawiało o ból głowy. Na domiar złego ten człowiek stoi obok i jakby nigdy nic przygląda się w skupieniu gonitwie. Zdziwiła ją obecność męża na wyścigach. Takie rozrywki nie były w jego stylu. Najwyraźniej też przypadkowe spotkanie nie wywarło na nim szczególnego wrażenia. Widocznie już mu jest obojętna. Westchnęła cichutko i znowu przymknęła oczy.

Gdy gonitwa się skończyła, odwrócił się. — Czy mogę spytać, jak ci się żyło od… od naszego ostatniego spotkania? Wyglądasz znakomicie. A „Targowisko Próżności”? Wciąż ma dla ciebie ten sam urok?

Ogarnął ją irracjonalny gniew. Dlaczego utraciła beztroskę i opanowanie światowej kobiety. Znajdowała się na granicy histerii. Co zrobi, jeśli wybuchnie płaczem wobec tego tłumu i pod bacznym, krytycznym spojrzeniem męża. Na samą myśl o tym prawie go znienawidziła. Ale odezwała się spokojnie: — Dlaczego nie? Dalej mi się podoba i dobrze mi się powodzi. A tobie?

Nim odpowiedział, zaznaczył coś w programie. — Mnie? Och, mól książkowy i odludek prowadzi zawsze spokojne życie. Jak wiesz, nigdy nie szukałem rozrywek. Przyjechałem na aukcję rzadkich książek i życzliwy przyjaciel wyciągnął mnie na wyścigi. Nawet całkiem interesujące. Nie przypuszczałem. Żałuję, że mogę zostać tylko do końca tej gonitwy.

Obstawiłem Maskotkę, a ty?

— Lu–Lu — odpowiedź zabrzmiała jak wyzwanie. Czuła się jak w nierealnym świecie. Rozmawiali o drobiazgach niby dobrzy, spotykający się przypadkiem znajomi. — Należy do mojej przyjaciółki i zrozumiałe, że jestem zainteresowana.

— Obie mają równe szansę. Zadecyduje więc jeden bieg. Dziś jest dobry dzień na wyścigi. O, przepraszam — pochylił się i strzepnął z jej szarego płaszcza jakiś pyłek. Ona zaś lekko zadrżała.

— Zimno ci? Trochę tu wieje.

— Nie, wcale nie jest mi zimno. Co to za gonitwa? Ach, to ta trzyminutowa!

Z przejęciem studiowała program i stawki. Oddychała ciężko, a oczy miała pełne łez. Mocno przygryzła wargi i wbiła wzrok w tor, dopóki nie odzyskała panowania nad sobą.

Po chwili mężczyzna powiedział półgłosem: — To dziwne spotkanie, nie uważasz? Ma w sobie coś romantycznego. Ale, a propos, wciąż czytasz tyle powieści? ‘

Miała wrażenie, że słyszy w jego głosie drwinę. Pamiętała, z jakim lekceważeniem traktował jej lektury. Zirytowała się też zbyt poufałą nutą w głosie męża. Jakie ma do tego prawo? — Prawie tyle co dawniej — odparła niedbale.

— Byłem bardzo nietolerancyjny, prawda? — spytał po chwili milczenia. — Tak sądziłaś… i miałaś rację. Jesteś szczęśliwsza, odkąd mnie opuściłaś?

— Tak — odpowiedziała butnie, patrząc mu prosto w oczy.

— I nigdy nie żałowałaś? — pochylił się i lekko dotknął ramienia kobiety.

— Tego… tego nie powiedziałabym — wyszeptała zaskoczona własną odpowiedzią.

Rozległ się gwar okrzyków. Wyprowadzono konie do finałowego biegu. Odwróciła się, by na nie popatrzeć. Nastąpiło nie kończące się obliczanie punktów. Czuła się zmęczona. To, czy wygra Lu–Lu czy Maskotka, przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. A co miało znaczenie? Wszak towarzyskie Targowisko Próżności nie wypełniło pustki w sercu.

A przecież on ją kiedyś kochał. Początkowo byli bardzo szczęśliwi. Nagie poczuła jego dłoń na ramieniu. Oczy ich spotkały się

— Wróć do mnie — wyszeptał.

— Nnie… wiem — odparła bez tchu. Jak w transie.

— Oboje zawiniliśmy, ale ja bardziej. Zbyt wiele od ciebie wymagałem. Powinienem okazać więcej zrozumienia. Teraz jesteśmy starsi i mądrzejsi. Wróć do mnie… żono. — Ton głosu był chłodny, twarz nieruchoma, bez wyrazu.

Na jej wargach zawisło namiętne „nie”…

Ale szczupła dłoń, którą czuła na ramieniu, drżała od tłumionego uczucia. Więc jednak zależało mu na niej. Gwałtownie poderwała się, a umysł jej przeniknął szalony pomysł. — Patrz! — zawołała. — Już ruszyły. Ten bieg prawdopodobnie zadecyduje o końcowym wyniku. Jeśli wygra Lu–Lu, zostaję sama, jeśli zaś Maskotka — wracam do ciebie. Tak postanowiłam.

Pobladł silnie, ale skinął na znak zgody. Wiedział z gorzkiego doświadczenia, z jakim uporem trzymała się najbardziej absurdalnych zamysłów.

Pochyliła się, wstrzymując oddech. Tłum zamarł w milczeniu. Lu–Lu i Maskotka szły łeb w łeb prezentując wysoką klasę. W połowie drugiego okrążenia Lu–Lu wysunęła się o długość szyi i jej kibice szaleli. Tylko jedna kobieta ukryła twarz w dłoniach, nie mając odwagi podnieść wzroku. Jeden śmiertelnie blady mężczyzna z nieruchomym spojrzeniem zacisnął usta do krwi.

Maskotka zaczęła, cal po calu, wysuwać się na czoło. Na ostatniej prostej szły równo. Znowu rozległy się okrzyki, potem zapadła cisza, a po niej szalony wybuch, wołania, gwizdy, oklaski… Maskotka wygrała!

W pierwszym rzędzie podniosła się kobieta i zachwiała jak szarpnięty podmuchem liść. Drżącą ręką poprawiła czerwony kapelusz i woalkę. Na ustach miała uśmiech, a w oczach łzy. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Stojący obok mężczyzna pewnym, władczym ruchem ujął ją pod rękę. Razem opuścili trybunę.



Małżeństwo Emily
1903


Emily Fair zeszła przy furtce z wozu Hirama Jamesona, zabrała torbę i parasolkę, a potem podziękowała za podwiezienie. Głos miała Emily bardzo charakterystyczny. Niezwykle dźwięczny i melodyjny, ale przeważnie zimny. Czasem łagodniał, gdy zwracała się do szczególnie bliskich osób, jednak zawsze pobrzmiewała w nim pewna nuta zdecydowania i silnej woli. Nikt też nie słyszał, by głos Emily Fair kiedykolwiek zadrżał.

— Nie ma za co dziękować, pani Fair — odrzekł Hiram Jameson, patrząc z nabożnym podziwem.

Emily przyjęła jego spojrzenie z całkowitą obojętnością. Nie lubiła Hirama i wprost dusiła ją wściekłość, od chwili gdy spotkała go na dworcu. Że też musiała się natknąć akurat na niego!

Jameson wyczuł pogardę, lecz postanowił ją zlekceważyć. — Dumna jak paw — pomyślał, odjeżdżając. — Cóż, to jej niczego nie ujmuje. Nie lubię potulnych kobiet, zawsze okazują się przebiegłe. Jeżeli Ste—phen Fair nie wydobrzeje, będzie wolna, a wtedy… — Całkowicie pochłonęło go wspomnienie Emily stojącej przy furtce w ostrym świetle jesiennego zachodu, Emily z kasztanowymi włosami wijącymi się wokół bladej, podłużnej twarzy i z dumnym błyskiem w wielkich, szarych oczach.

Emily stała przy furtce jeszcze chwilę po odjeździe Jamesona. Gdy przygasł wspaniały blask zachodzącego słońca, odwróciła się i weszła do ogrodu, gdzie jeszcze kwitły późne astry i chryzantemy. Zerwała kilka najpiękniejszych, bo bardzo lubiła kwiaty. Dziś jednak czuła, jakby paliły jej ręce, toteż upuściła bukiet i gniewnie go rozdeptała.

Od rdzawych, nasiąkniętych wilgocią pól powiał silny wiatr. Ogołocone z liści klony wokół ogrodu zakołysały się i zajęczały. Było przenikliwie zimno. W powietrzu wisiał deszcz. Emily zadrżała i weszła do domu.

Amelia Phillips schylała się nad piecem. Odwróciła się i delikatnie odebrała z rąk Emily pakunki. Widoczna przy tym czułość stanowiła dziwny kontrast z jej posępnym obliczem. — Jesteś zmęczona? Dobrze, że już wróciłaś. Szłaś ze stacji pieszo?

— Nie. Podwiózł mnie Jameson. Ale wolałabym naprawdę przyjść pieszo. Zbiera się na burzę. Gdzie jest John?

— Poszedł po kolacji do wsi — odparła Amelia zapalając lampę. — Potrzebowaliśmy tylu rzeczy ze sklepu.

Płomień w lampie podskoczył i światło wydobyło ostre, wręcz surowe rysy i głęboko osadzone oczy. Twarz Amelii przypominała niezwykle realistyczny rysunek węglem.

— Wydarzyło się coś w Woodford podczas mojej nieobecności? — obojętnie zapytała EmiJy. Najwyraźniej nie oczekiwała interesującej odpowiedzi. Życie w Woodford płynęło spokojnie, bez szczególnych sensacji.

Amelia rzuciła siostrze szybkie spojrzenie. A więc nie słyszała! Spodziewała się, że Hiram wypaple nowinę po drodze. Tak byłoby lepiej. Zawsze obawiała się reakcji Emily. Wiedziała, że pod zewnętrzną powściągliwością kryje się namiętna natura, nie uznająca żadnych ograniczeń, gdy raz wyrwie się z purytańskich rygorów. Amelia, przy całej przenikliwości i znajomości charakteru Emily, dotąd nie zgłębiła stosunku siostry do męża. Od owego dnia przed pięcioma laty, gdy Emily wróciła do rodzinnego domu, nigdy nie wymówiła imienia Stephena Faira.

— Przypuszczam, że nie wiesz jeszcze o chorobie Stephena? — zapytała z namysłem Amelia.

W twarzy Emily nie drgnął żaden mięsień. Tylko głos, gdy się odezwała, był dziwnie zachrypnięty, jakby jakaś obca nuta zmąciła jego srebrzysty dźwięk.

— A co mu się stało?

— Tyfus — odparła krótko Amelia. Poczuła ulgę, widząc jak spokojnie Emily przyjęła wiadomość. Żywiła do Stephena Faira gwałtowną, niepohamowaną nienawiść, wierzyła, że źle traktował żonę, ale nie miała pewności, czy siostra w głębi serca nie kryje miłości do męża. To zaś w opinii Amelii świadczyłoby o niedopuszczalnej słabości.

Emily popatrzyła na lampę bez drgnienia powiek. — Trzeba przyciąć knot — zauważyła i zaraz dodała niepewnie: — Czy jest niebezpiecznie chory?

— Od trzech dni nie mieliśmy wiadomości. W poniedziałek lekarze nie wyrażali obaw, choć twierdzili, że to bardzo poważny przypadek.

Na moment piękna twarz Emily przybrała wyraz ni to ulgi, ni to rozczarowania. Kiedy odezwała się ponownie, w jej dźwięcznym głosie nie zabrzmiała ani jedna fałszywa nuta. — Chyba położę się Amelio. John wróci późno, a ja jestem taka zmęczona. Popatrz, zaczęło padać. Deszcz na pewno zniszczy nam kwiaty.

W ciemnym hallu Emily zatrzymała się na chwilę i uchyliwszy frontowych drzwi, wystawiła twarz na zacinające strugi deszczu. Wpiła wzrok w nieprzeniknioną czerń nocy. Wiał porywisty, jesienny wiatr i uderzając o ściany starego domostwa, zdawał się łkać i jęczeć.

Zegar w bawialni wybił ósmą. Emily wzdrygnęła się i zamknęła drzwi. Przypomniała sobie, że siedem lat temu o ósmej rano odbył się jej ślub. Oczami wyobraźni zobaczyła siebie schodzącą po schodach w białej sukni z bukietem astrów. Poczuła złośliwe zadowolenie, że wiatr i deszcz zniszczą doszczętnie astry w ogrodzie.

Potem odzyskała zwykłe opanowanie i odpędziła sentymentalne wspomnienia. Zaczęła wchodzić na górę do swego pokoju w północno—zachodniej części domu. Zgasiła światło i położyła się do łóżka, ale nie mogła zasnąć. Udawała przed sobą, że przeszkadza jej burza, bo nawet w głębi serca nie chciała wyznać, z jakim niepokojem oczekuje powrotu Johna. Za nic na świecie nie okaże słabości, bo Emily Fair podobnie jak Amelia Phillips gardziła słabością.

Co chwila poryw wiatru uderzał w dom z dzikim rykiem i smagał okno pokoju potokami deszczu. W przerwach między podmuchami słyszała miękki szum ulewy przeniknięty słabymi pomrukami dochodzącymi od strony stodoły, gdzie wicher szarpał gałęzie sosen. Nagle Emily przypomniała sobie niesamowitą historię przeczytaną przed laty o duszy, która podczas szalejącej nocą burzy opuściła ciało i zabłądziła w ciemnościach między niebem a ziemią. Wzdrygając się na to wspomnienie, naciągnęła kołdrę na głowę. — Najbardziej ze wszystkiego nie cierpię burzy — mruknęła. — Przejmuje mnie zgrozą.

Ku szczeremu zdziwieniu, bo zwykle nawet myśli umiała podporządkować nieugiętej woli, nie mogła przestać myśleć o Stephenie. Zaskakiwał sam fakt jego choroby. W pamięci żony pozostał człowiekiem, który nigdy w życiu nie zapadł na zdrowiu. Sięgnęła wstecz spojrzeniem. Dotychczasowe życie oglądała z chłodnym zainteresowaniem jak serię fotografii zupełnie obcej osoby. Scena za sceną, twarz za twarzą przemykały przed jej oczami na tle nocnej ciemności.

Matka Emily umarła, wydając ją na świat, ale Amelia, dwadzieścia lat starsza siostra, wypełniła puste miejsce z wyjątkową czułością. Emily nigdy nie odczuła braku matki. Również John Phillips, poważny i milczący brat, kochał i rozpieszczał dziecko. Mieszkańcy Woodford zwykli mówić, że John i Amelia strasznie psują siostrę.

Emily nie przypominała innych dziewcząt w Woodford i nie miała przyjaciółek wśród rówieśnic. Nieprzeciętna uroda zapewniała jej licznych wielbicieli, ale nie zwracała na nich uwagi. Przynajmniej tak długo, dopóki w starym domostwie Phillipsów nie pojawił się starszy od niej o piętnaście lat Stephen Fair.

Amelia i John nie polubili go. Między rodzinami miały kiedyś miejsce waśnie i urazy, których wprawdzie wyrzekło się młodsze pokolenie, lecz starsi nie zapomnieli.

Emily pokochała Stephena od pierwszego wejrzenia. Kapryśne i nieobliczalne serce dziewczyny zabiło dla mężczyzny na długo przed tym pamiętnym dniem, gdy zdał sobie sprawę, że na farmie Phillipsów dziecko rozkwitło w niezwykłej urody kobietę.

John i Amelia odrzucili na bok nieuzasadnioną niechęć do Stephena, gdy dowiedzieli się o uczuciach siostry. Po krótkim narzeczeństwie młodzi pobrali się i zamieszkali na odległej o dwie mile farmie Fairów.

Gospodarowała z nimi matka Stephena, Janet Fair. Nie cierpiała Emily i odradzała synowi to małżeństwo. Ale oprócz niechęci kobieta ta odznaczała się szczególnym talentem sprawiania ludziom przykrości i wykorzystywała go z prawdziwą satysfakcją. Za życia męża nieustannie wywoływała awantury między nim i synem, choć obu bardzo kochała. Teraz głównym źródłem przyjemności stały się intrygi między małżonkami.

Teściowa górowała nad Emily umiejętnością zachowania pozorów łagodności i pogody. Emily natomiast, raniona na dziesiątki sposobów tak wymyślnych, że trudno je było konkretnie wskazać, zadziwiała męża wybuchami gniewu, które jemu wydawały się pozbawione przyczyn i sensu. Próbował, jak mógł utrzymać zgodę, lecz bez powodzenia. Nie wiedział, ile cierpień doświadczyła Emily od okrutnej starej kobiety i zaczął uważać żonę za nieopanowaną, rozpieszczoną kapryśnicę. Przestał też traktować poważnie jej skargi i wymówki.

Do pewnego stopnia miał rację. Emily była rozpieszczona. Niezmienna pobłażliwość brata i siostry nie przygotowały dziewczyny do chwili, kiedy życie wystawi ją na ciężką próbę. Prawda, że pani Fair miała niemiły i trudny charakter. Gdyby jednak Emily cierpliwie znosiła drobne złośliwości i nie zniechęcała męża w jego szczerych choć nieporadnych próbach wprowadzenia harmonii, teściowa nie wyrządziłaby tyle złego. Lecz Emily zacięła się i nieporozumienia między małżonkami narastały.

Zerwanie nastąpiło dwa lata po ślubie. Zbuntowana Emily zagroziła mężowi, że nie zostanie dłużej w domu razem z teściową. — Musisz wybrać: ja albo ona — powiedziała, a w jej wspaniałym głosie wibrowały namiętne tony. — Jeśli nie ona, to ja odejdę!

Stephen Fair przejęty i zaskoczony wpadł w gniew. Przebrała się miara cierpliwości. — A więc idź! — odparł stanowczo. — Dla żadnej kobiety nie wypędzę matki z mego domu.

Twarz Emily pobladła jak wosk. — A więc tak zdecydowałeś — zauważyła spokojnie. — Zastanów się dobrze. Bowiem jeśli pójdę, już nigdy nie wrócę!

— To moje ostatnie słowo — odrzekł Stephen. — Opuść nasz dom, jeśli tak lekko traktujesz małżeńską przysięgę. Kiedy odzyskasz rozsądek, możesz wrócić znowu. Lecz ja nigdy cię o to nie poproszę!

Emily odwróciła się bez słowa. Tego samego wieczoru zjawiła się u Johna i Amelii. Przyjęli powrót siostry z radością, wierząc że jest kobietą skrzywdzoną. Teraz już mieli powód i nienawidzili Stephena ze wzmożoną siłą. Nie mogli też wybaczyć Emily uczucia do męża, nazywając to słabością.

Emily nie była słaba czy ustępliwa. W głębi serca czuła, że postąpiła źle, choć wszystkie jej zarzuty są słuszne.

Po dwóch latach pani Fair zmarła i domem zajęła się owdowiała bratowa Stephena. Jeśli on myślał o Emily, to nie okazywał tego, nie miał zwyczaju łamać danego słowa.

Od chwili separacji małżonkowie nie wymienili ani jednego słowa czy spojrzenia. Podczas przypadkowych spotkań twarz każdego pozostawała bez wyrazu. Emily głęboko ukryła miłość. Duma i poczucie krzywdy kazały jej wyrzucić przeszłość z pamięci.

A teraz Stephen zachorował. Ta zdumiewająca kobieta mogła być dumna z niezłomnego charakteru, bo fakt ten nie poruszył jej. Wmawiała sobie, że jest tak obojętna, jakby chodziło o całkiem obcego człowieka. Mimo to nadsłuchiwała, czekając na powrót Johna.

O dziesiątej usłyszała go w kuchni. Wysunęła się z łóżka i uchyliła drzwi, ale nie mogła rozróżnić słów. Wstała więc i bezszelestnie przeszła do hallu. Uklękła za balustradą tuż przed otwartymi drzwiami do kuchni i smuga światła padła na jej napiętą twarz. Wyglądała jak skazaniec.

Początkowo John i Amelia rozmawiali o rozmaitych drobiazgach. Lecz wreszcie Amelia nieoczekiwanie zapytała: — Jak się miewa Stephen Fair?

— Jest umierający — padła krótka odpowiedź. Emily usłyszała okrzyk zdziwienia siostry. Z całej siły zacisnęła dłonie na czworokątnych kolumienkach balustrady. Z kuchni dobiegał szorstki i obojętny głos Johna. — Pogorszyło mu się przedwczoraj i od tej pory jest coraz gorzej. Lekarze nie sądzą, by doczekał rana.

Amelia zaczęła coś prędko i cicho mówić, lecz Emily przestała słuchać. Podniosła się i po ciemku wróciła do pokoju z takim bólem w sercu, że aż zdziwiła się, dlaczego nie krzyczy.

Stephen, jej mąż, umierający! W okropnej udręce zajrzała w głąb duszy i odnalazła tam ukrytą głęboko miłość, która objawiła się teraz z całą mocą i… oskarżała. Siedząc zastygła w bólu pojęła, że ma przed sobą jeden tylko cel: pójdzie do Stephena i wybłaga przebaczenie, nim będzie za późno. Nie ma co prosić Johna, aby ją zawiózł do męża, na pewno odmówi. Phillipsowie znani byli z bezwzględności. Poza tym wywoła burzę protestów, a wolała uniknąć starcia z rodzeństwem. W obecnym nastroju doprowadziłoby ją do szaleństwa.

Zapaliła lampę i ubrała się po cichu. Amelia i John już spali. Włożyła grubą pelerynę, po czym ostrożnie zeszła na dół. Sztywnymi z przejęcia palcami przekręciła klucz, otworzyła drzwi i wysunęła się na dwór.

Gwałtowna burza zdawała się wyciągać ramiona, by nią zawładnąć. Przebiegła ogród i pole. Padała i podnosiła się, a wiatr strugami deszczu smagał ją po głowie. Cudem odnalazła ścieżkę, która wijąc się przez łąkę, prowadziła do utraconego domu.

Później często wspominała tę drogę jak nie kończący się i przerażający koszmar. Raz gdy upadła, sucha gałąź zraniła ją w czoło tak, że blizna pozostała do końca życia. Walcząc z ulewą i wichurą, potykając się w ciemnościach, modliła się rozpaczliwie: — O Boże, nie pozwól mu umrzeć, zanim do niego nie dojdę… nie pozwól… nie pozwól! — prosiła, a właściwie żądała. Gdy zaś zdała sobie z tego sprawę, krzyknęła przerażona, pewna że spotka ją okrutna kara za bluźnierstwo i zastanie męża martwego.

Kiedy Emily otworzyła kuchenne drzwi domu Fairów, Almira Sentner krzyknęła ze zgrozą na widok dziwacznego stworzenia w poszarpanym ubraniu, z kredowobiałą, zakrwawioną twarzą i szalonymi oczami. W następnej chwili rozpoznała przybyłą i zesztywniała. Od tylu lat nienawidziła Emily.

— Czego tu szukasz? — rzuciła szorstko.

— Gdzie jest mój mąż? — spytała Emily.

— Nie możesz go zobaczyć — odparła wyniośle pani Sentner. — Lekarze nie wpuszczają nikogo do jego pokoju, z wyjątkiem osób, do których przywykł. Obcy go drażnią.

Emily okazała się głucha na obraźliwe okrucieństwo tych słów. Zrozumiała tylko jedno: Jej mąż żyje. Odwróciła się do drzwi prowadzących do hallu. — Zejdź mi z drogi — powiedziała cichym głosem, ale było w nim coś takiego, co poskromiło złośliwość Almiry. Niechętnie odstąpiła na bok i Emily bez przeszkód pobiegła schodami do pokoju chorego.

Stało przy nim dwóch lekarzy i pielęgniarka z miasta. Emily odepchnęła ich i osunęła się na kolana przy łóżku. Jeden z doktorów zrobił gest, jakby chciał powstrzymać kobietę, lecz drugi zauważył: — Teraz to już nie ma znaczenia.

Stephen Fair odwrócił ogoloną głowę. Zamglone gorączką oczy spotkały się ze wzrokiem Emily. Cały dzień nikogo nie poznawał, ale rozpoznał żonę. — Emily! — wyszeptał.

Emily przyciągnęła głowę męża ku sobie i ucałowała go w usta. — Stephen, wróciłam do ciebie. Wybacz mi, wybacz mi! Powiedz, że mi wybaczasz!

— Wszystko jest w porządku, kochanie — odparł słabym głosem.

Wtuliła twarz w poduszkę i zaszlochała.

O szarym, jesiennym świcie stary doktor podszedł do łóżka i podniósł Emily z klęczek. Całą noc spędziła na kolanach. Teraz patrzyła błagalnie na lekarza. Ten spojrzał na śpiącego mężczyznę i powiedział łagodnie: — Będzie żył, pani Fair. Pani obecność uratowała mu życie.

— Dzięki Bogu! — zawołała Emily i pierwszy raz jej piękny głos przepełniło drżenie.



Rozstanie
1907


Pani Longworth minęła hotelową werandę, zeszła po schodach i skręciła na drogę wzdłuż brzegu morza. Niezwykła gracja uderzała w każdym ruchu idącej. Oczy jej błyszczały, a rumieńce barwiły blade zazwyczaj policzki. Dwaj mężczyźni siedzący w rogu werandy popatrzyli w ślad za nią z podziwem.

— Wyjątkowo piękna kobieta — zauważył jeden z nich.

— Podobno ostatniej zimy opowiadano coś o niej i o Cunninghamie? — spytał drugi.

— Tak. Często widywano ich razem. Choć nie musiało być w tym nic złego. Wiesz, to córka sędziego Carmody. Longworth przycisnął starego w sprawach finansowych i potem przykręcił śrubę. Mówiono, że ceną za ocalenie Carmody’ego stała się jego córka. Dziewczyna była wtedy bardzo młoda. Nigdy nie zapomnę jej twarzy w dniu ślubu. Muszę przyznać bezstronnie, że od tej pory dzielnie się trzyma. Jeśli cierpiała, to się z tym nie obnosiła. Nie sądzę, by Longworth źle traktował żonę. On jest po prostu ordynarnym prostakiem, to wszystko. Nikt mu nie będzie szczególnie współczuł, jeśli jego żona ucieknie z Cunninghamem.

Tymczasem Beatrice Longworth szła szybko nadbrzeżną drogą. W nasłonecznionym zagłębieniu między wydmami zobaczyła Stephena Gordona wygodnie rozciągniętego na ciepłej, pachnącej morzem trawie. Młodzieniec zerwał się na równe nogi, a jego wielkie brązowe oczy rozbłysły.

Pani Longworth uśmiechnęła się. Całe lato pozostawali w wielkiej przyjaźni. On był wyrośniętym chudym piętnasto– lub szesnastoletnim chłopcem. Nieco oryginalny, wstydliwy i marzycielski trzymał się z dala od innych gości hotelowych. Jednak z panią Longworth znalazł wspólny język już podczas pierwszego spotkania. Pod wieloma względami był, jak na swoje lata, bardzo dojrzały. Lecz jej szczególnie spodobała się w nim szczera, nie dająca się ukryć chłopięcość.

— Tak bardzo pani potrzebuję. Mam nowinę do przekazania. Proszę tu usiąść — mówił z przejęciem, wskazując szczupłą, opaloną dłonią leżący obok płaski głaz. Beatrice zawahała się. Właśnie teraz pragnęła samotności. Ale inteligentne oczy w nieładnej twarzy chłopca spoglądały tak błagalnie, że uległa i siadła.

Stephen wyciągnął się u jej stóp na trawie i oparłszy podbródek na dłoniach spoglądał na kobietę z zachwytem. — Pani jest taka piękna! Uwielbiam panią. Proszę zsunąć kapelusz jeszcze bardziej na lewą stronę. O, właśnie tak! Kiedyś namaluję pani portret. — Głos i maniery chłopca cechowała naturalna prostota.

— Wtedy, kiedy będziesz wielkim artystą? — zapytała Beatrice pobłażliwie.

Chłopiec przytaknął. — Tak. Mam zamiar zostać artystą. A teraz pora na nowinę. Jutro wyjeżdżam. Otrzymałem dziś telegram od ojca. — Wyciągnął z kieszeni kopertę i pomachał nią w powietrzu. — Mam dołączyć do niego niezwłocznie. Jest teraz w Rzymie. Proszę sobie wyobrazić, w Rzymie! Tam będę studiował malarstwo.

— Cieszę się i zarazem żałuję — powiedziała Beatrice, głaszcząc potargane brązowe włosy. — Strasznie będzie mi cię brakowało, Stephen.

— Byliśmy wspaniałymi kompanami, prawda? — zawołał przejęty chłopiec i nagle jego twarz zmieniła wyraz. Przysunął się do swej towarzyszki i pochylił głowę tak nisko, że wargami dotykał niemal brzegu sukni. — Cieszę się, że przyszła pani dzisiaj — zaczął stłumionym głosem. — Chciałem coś opowiedzieć i tutaj będzie to łatwiejsze. Nie mogłem wyjechać bez podziękowania. Och, boję się zaplątać, nigdy nie potrafiłem nic wyjaśnić. Ale pani była dla mnie… tyle pani dla mnie znaczyła. Uwierzyłem w rzeczy, w które przedtem wątpiłem. Dzięki pani wiem, że istnieje ktoś taki jak szlachetna kobieta, która może sprawić, że mężczyzna staje się lepszy tylko dlatego, iż przebywa obok niej. Zamilkł na chwilę, a potem ciągnął nieco ciszej.

— To przykre, kiedy człowiek nie potrafi powiedzieć nic dobrego o swojej matce. Ona nie była uczciwą kobietą. Kiedy miałem osiem lat, odeszła od nas z jakimś łajdakiem. To złamało ojcu serce. Nikt nie przypuszczał, że ja coś z tego rozumiem, byłem przecież taki mały. Ale rozumiałem. Słyszałem rozmowy i wiedziałem, że okryła siebie i nas hańbą. A ja ją tak kochałem! Potem podrosłem i miałem nieszczęście stykać się z nikczemnymi kobietami. Były to tylko służące, ale bałem się ich i nienawidziłem. Moja ciotka próbowała okazać mi serce na swój sposób. Kiedyś skłamała i gdy to wykryłem, już nie mogłem jej kochać. A ojciec… kochaliśmy się i stanowiliśmy parę dobrych przyjaciół, tylko że on również nikomu nie wierzył. To zrozumiałe… był bardzo rozgoryczony. Mówił, że wszystkie kobiety są takie same. Wyrosłem w tym przekonaniu. Nie zależało mi zbytnio na niczym, nic nie wydawało się warte zachodu. Wtedy przyjechałem tutaj i poznałem panią.

Znowu umilkł. Beatrice słuchała z poszarzałą twarzą. Na pewno ten widok by go zaskoczył, gdyby tylko podniósł wzrok. Na szczęście tego nie zrobił. Po chwili kontynuował. — Pani zmieniła moje życie. Dotychczas byłem takim sobie gamoniowatym chłopakiem. Pani jest matką mej duszy. Ona bowiem obudziła się dzięki pani. I za to kocham panią i szanuję. Zostanie pani na zawsze moim ideałem i natchnieniem. Jeśli dokonam w życiu czegoś ważnego, będzie to pani zasługą. Cokolwiek zrobię, to z myślą: ona to oceni. Och, znowu tracę wątek. Nie umiem powiedzieć, co czuję… Pani jest taka dobra, czysta, szlachetna! Od tej chwili zacznę szanować wszystkie kobiety!

— A gdybym — powiedziała Beatrice stłumionym głosem — gdybym okazała się inna niż ten idealny obraz? Gdybym zrobiła coś, co zniszczyłoby twoją wiarę we mnie, coś niegodnego…

— Ależ pani nie mogłaby! — przerwał, unosząc głowę i spoglądając na nią wielkimi oczami z jakimś niewolniczym oddaniem.

— Ale gdybym tak postąpiła — nastawała. — To co wtedy?

— Znienawidziłbym panią — rzucił z pasją. — Byłaby pani gorsza od morderczyni. Zabiłaby pani moją wiarę i wszystkie dobre zamiary. Nigdy więcej nie zaufałbym nikomu. Ale przecież — w jego głosie zabrzmiała czułość — pani mnie nigdy nie zawiedzie, czuję to, jestem tego pewien.

— Dziękuję ci — rzekła Beatrice prawie szeptem. — Dziękuję ci — powtórzyła po chwili. Po czym wstała i wyciągnęła rękę. — Powinnam już pójść. Do widzenia, mój chłopcze. Napisz do mnie z Rzymu. Zawsze z przyjemnością poczytam o tym, co robisz. I zawsze… zawsze będę się starała dorównać twemu ideałowi.

Chłopiec poderwał się i ucałował ze czcią rękę kobiety. — Wiem o tym — powiedział powoli. — Do widzenia.

Kiedy pani Longworth znalazła się w swoim pokoju, wyjęła z biurka list zaadresowany do Maurice’a Cunninghama. Podarła go na kawałki i położyła na tacy, a potem przyłożyła płonącą zapałkę. Na kawałku kartki można było przeczytać: „Odejdę z tobą, jeśli o to poprosisz”. Po chwili na tacy czerniał tylko popiół.

Pani Longworth westchnęła ciężko i ukryła twarz w dłoniach.



Na przekór sobie
1896


Spakowałem walizki i ze starszym wspólnikiem uzgodniłem miesięczny urlop. Ciocia Lucy napisała, że ponieważ jej mąż wyruszył w daleką podróż, prosi, bym w tym czasie przejął nadzór nad farmą i młynami. Naturalnie, jeśli mi się to uda, prowadziłem bowiem kancelarię adwokacką. Dodawała także, że „Gussie” chciała sama pilnować interesów; ciocia jednak woli, by takimi sprawami zajmował się mężczyzna.

Nie miałem dotąd przyjemności poznania przyszywanej kuzynki, Augusty Ashley. Z tego co ciocia o niej mówiła, wiedziałem, że należy do gatunku osób, których organicznie nie znoszę. Przypuszczałem, że ma ponad trzydzieści lat. Pewnie jest wysoka, zdecydowana, z ostrym wścibskim nosem i głęboką zmarszczką między brwiami. No i lubi się rządzić jak szara gęś. Znałem ten typ i spodziewałem się, że pobyt u drogiej cioteczki będzie pasmem nieustannych sporów z panną Ashley.

Zawiadomiłem ciocię Lucy o terminie przyjazdu, załatwiłem co trzeba i poszedłem z pożegnalną wizytą do Nellie. Miałem zamiar ożenić się z nią. Dotąd jednak nie rozpocząłem oficjalnych starań o jej rękę. Byliśmy kuzynami i wyrastaliśmy razem, znałem więc dziewczynę bardzo dobrze i nie spodziewałem się kosza. Bardzo lubiłem Nellie, toteż łatwo uwierzyłem, że jestem w niej zakochany. W dodatku bardziej niż inne znane mi panny przypominała mój ideał żony. Sprawiała miłe wrażenie, choć nie była oszołamiającą pięknością. Niewysoka, jasnowłosa i bardzo kobieca, dobrze się ubierała, śpiewała i grała na pianinie, a także z wdziękiem tańczyła. Nie grzeszyła nadmiarem inteligencji i nie miała specjalnych zainteresowań. Dlatego w wielu sprawach byłem dla niej nieomylnym autorytetem. Jaki mężczyzna nie lubi, by go stawiano na piedestale? Żaden rywal nie wchodził mi w paradę, a obie rodziny całkowicie akceptowały nasz związek. Mogłem uważać się za szczęściarza. Wiedziałem, że będzie mi brakowało Nellie. Ona zaś obiecywała strasznie tęsknić. Przy rozstaniu wyglądała tak słodko, że już chciałem prosić ją o rękę. Jednak los wtrącił swoje trzy grosze w postaci małego braciszka. Powiedziałem więc tylko „do widzenia” i wróciłem do domu. Porównywałem Nellie z moim wyobrażeniem panny Augusty. Naturalnie wypadło na korzyść tej pierwszej.

Wysiadłem z pociągu na malutkiej, sennej stacyjce. Natychmiast podbiegł do mnie czarnooki urwis i zakomunikował, że pani Ashley wysłała go z wózkiem po mój bagaż, a „panna Gussie” czeka z bryczką pod sklepem. Wskazał niewielki budynek, przed którym jakaś dziewczyna próbowała uspokoić wystraszonego konia.

Idąc w jej kierunku zauważyłem, że jest wysoka, trochę za wysoka jak na mój gust. Lubię spoglądać na kobiety z góry. Musiałem jednak przyznać, że figurę ma bezbłędną i porusza się z gracją. Wyciągnęła do mnie dłoń białą i dużą, ale chłodną i przyjemną w dotyku. Jednocześnie powitała całkiem obojętnym tonem: — Pan Carslake, jak sądzę? Mama nie mogła wyjechać, więc wysłała mnie. Proszę przez chwilę potrzymać konia. Muszę zabrać coś ze sklepu. — Z tymi słowy spokojnie podała mi lejce i zniknęła.

Uroda panny nie wywarła na mnie żadnego wrażenia, chociaż nie była brzydka ani nijaka. Zwróciłem uwagę na kształtne rysy: duży, prosty nos i czerwone, pełne usta. Na szerokie, białe czoło opadały zalotnie jeden czy dwa pukle włosów. Szczególną, posągową bladość twarzy podkreślały proste, ciemne brwi, oczy zaś miała szaroniebieskie, o źrenicach — co dostrzegłem później — przypominających niekiedy otchłań jeziora. Trzeba dodać długie firanki bardzo gęstych rzęs. W ogóle oczy stanowiły najbardziej uderzający składnik jej urody. Patrzyła jasno i otwarcie, głos miała melodyjny i szczery, choć pozbawiony słodyczy. Wyglądała na jakieś dwadzieścia dwa lata.

Wtedy raczej nie spodobała mi się. W duchu postanowiłem, że nigdy nie polubię panny Ashley. Nie przepadałem za chłodnymi i rzeczowymi kobietami, wtrącającymi się do interesów. Nellie nigdy nie będzie zaprzątać sobie ślicznej główki takimi sprawami.

Panna Ashley wyszła ze sklepu z naręczem paczek i ułożyła je w powoziku. Wsiadła, powiedziała mi jaką drogą jechać i milczała, dopóki nie znaleźliśmy się na ślicznej, wiejskiej drodze obsadzonej klonami i złotobrązowymi bukami. Czerwonawa mgiełka słonecznego, jesiennego dnia unosiła się nad polami. Pozwoliłem sobie na uwagę, że dzień jest wyjątkowo piękny, a panna Ashley przyznała mi rację. Potem promienny uśmiech rozjaśnił jej oczy i na twarzy pojawiły się nagle dołeczki.

— Nie mówmy o pogodzie, to oklepany temat — zauważyła.

— Przypuszczam, że zastanawia się pan, dlaczego właściwie mama ściągnęła go tutaj. Próbowałam jej to wyperswadować, ale bez skutku. Mama uważa, że interesami musi kierować mężczyzna, inaczej wszystko się rozleci. Sama mogłam zająć się majątkiem. Nie na darmo całe życie byłam „synem” swego ojca. Toteż bez potrzeby oderwała pana od zajęć.

Zaprotestowałem. Oświadczyłem, że i tak miałem wziąć urlop, a spraw w kancelarii nie było zbyt wiele. — Nie wątpię w pani zdolności — stwierdziłem. — Ale obowiązki zarządcy mogą okazać się zbyt uciążliwe.

— Nic podobnego — zaprzeczyła, tak pewna siebie, że aż jęknąłem w duchu. — Lubię to. Ojciec zawsze mówi, że jestem urodzonym administratorem. Pewnie uzna pan młyn Ashleyów za mało atrakcyjne miejsce. To coś w rodzaju zaczarowanego, sennego zamku. Proszę spojrzeć, już widać dom — dodała, gdy minęliśmy wysadzany klonami zakręt drogi i z wierzchołka jednego wzgórza mieliśmy widok na drugie. Dom był dużym, białym budynkiem z zielonymi okiennicami. Tonął w jesiennych barwach, bo w jego tle rósł gęsty, świerkowy las. Poniżej połyskiwała smuga ciemnoniebieskiego stawu, a za nim widniało długie pasmo złotobrązowej łąki, pnącej się po wyniosłości, w delikatnej mgle, aż do horyzontu.

— Jak pięknie — wykrzyknąłem z podziwem.

— Prawda? — odrzekła z dumą Gussie. — Kocham ten widok. — Jej źrenice rozszerzyły się i pociemniały, a ja wbrew woli przyznałem, że panna Ashley jest niezwykle atrakcyjną dziewczyną.

Gdy dojeżdżaliśmy, na schodkach werandy pojawiła się ciocia Lucy. Gussie wyskoczyła z bryczki, ledwie dotykając czubkami palców mojej ręki. — Mama czeka, aby rzucić się na pana i posłuchać rodzinnych nowinek — powiedziała. — Proszę się przywitać jak przystoi siostrzeńcowi.

— Najpierw odprowadzę konia — odparłem uprzejmie.

— Nie potrzeba — oświadczyła panna Ashley, stanowczym gestem wyjmując mi lejce z dłoni. — Potrafię sama wyprząc Charleya. Nikt go tak nie rozumie jak ja. Poza tym jestem do tego przyzwyczajona.

— Łatwo mogę w to uwierzyć — pomyślałem z niesmakiem, gdy prowadziła konia do studni, i odszedłem do cioci Lucy. Przez okna bawialni przyglądałem się ciekawie pannie Ashley, jak poiła i zręcznie wyprzęgała Charleya, a potem poprowadziła do stajni, głaszcząc czule po chrapach.

Nie spotkałem jej do podwieczorku. Dopiero wtedy weszła, mówiąc że herbata czeka i poprosiła nas do jadalni.

Nie dało się ukryć, że panna Gussie dzierży ster rządów jak należy. Jej silne, zręczne, białe ręce sprawiały wrażenie zdolnych do każdej pracy. Mówiła mało, zostawiając konwersację cioci Lucy i mnie. Tylko od czasu do czasu wtrącała właściwe słowo czy zdanie. Pod koniec posiłku jednakże zwróciła uwagę na mój niezręcznie wyrażony pogląd i rozniosła go na strzępy. Wynikł zatem ożywiony spór. Panna Gussie broniła swego zdania z taką zaciętością i rzeczową argumentacją, że uznałem się za zwyciężonego. Naturalnie, moja niechęć do niej wzrosła. To bardzo upokarzające zostać pokonanym przez dziewczynę ze wsi, co to większość swego życia spędziła na farmie! Niewątpliwie miała na każdy temat własne zdanie i chciała mieć prawo głosu. Teraz uwierzyłbym we wszystko, jeśli o nią chodziło.

Po herbacie panna Ashley zaproponowała zwiedzanie okolicy jako wprowadzenie mnie w przyszłe obowiązki. Oprócz farmy, pan Ashley posiadał duży młyn i tartak. Robił zresztą znakomite interesy. Z ich szczegółami młoda dama wydała się doskonale obeznana. Nie miałem wątpliwości co do jej kierowniczych talentów. W porównaniu z rozległą wiedzą Gussie, czułem się całkowitym ignorantem. Spacer nabrał rumieńców podczas trochę zbyt ożywionej wymiany zdań na temat zarządzania. Spacerowaliśmy dość długo. Kiedy cienie świerków zaczęły padać aż na staw i na niebie pokazał się biały sierp księżyca, zakończyliśmy ostrą dyskusję. Oczy Gussie zrobiły się całkiem czarne, a na policzkach pojawiły się ciemne rumieńce. Na twarzy zaś wyraz triumfu i pewność zwycięstwa.

— Muszę pójść i dopilnować schłodzenia mleka. Przypuszczam, że z zadowoleniem uwolni się pan ode mnie — zauważyła z niespodziewaną skromnością. — Za jakieś pół godziny proszę wyjść na werandę; dostanie pan szklankę świeżego mleka i kawałek drożdżowego placka. Upiekłam go według przepisu znanego naszej rodzinie od stu lat. Życzę sobie, by się pan nim udławił za dzisiejsze docinki. — Opuściła mnie dystyngowanie po tym przyjaznym pożegnaniu, a ja długo jeszcze stałem nad brzegiem jeziora. Powietrze pełne było łagodnych, wieczornych dźwięków. Gdy wróciłem do domu, ciocia Lucy siedziała z robótką na werandzie. Gussie przyniosła mleko i ciasto. Gawędziła pogodnie i zachowywała się tak życzliwie, iż byłem gotów odstąpić od swojego zdania na jej temat. Po powrocie do pokoju dostrzegłem wazon z pięknymi jesiennymi liśćmi. Domyśliłem się, że zawdzięczam je troskliwym rękom Gussie. Przez chwilę żałowałem szorstkiego zachowania i okazywanej dziewczynie niechęci — ale tylko przez chwilę. Gussie z macochą przeszły hali i miękki głos cioci Lucy dobiegł spoza uchylonych drzwi: — No i cóż sądzisz o kuzynie, moja droga?

Na co owa stanowcza młoda dama odparła bez namysłu: — Myślę, że to najbardziej zarozumiały młody człowiek, jakiego spotkałam od dłuższego czasu.

Miłe, prawda? Przypomniałem sobie potulny podziw Nellie wobec moich słów i decyzji. Wyjąłem z portfela jej fotografię, a wtedy po raz pierwszy zauważyłem, że miała banalne rysy twarzy. Taką nielojalną myśl odepchnąłem czym prędzej od siebie i poszedłem do łóżka.

Spodziewałem się snów o niemiłej Gussie, lecz tak się nie stało. Spałem jak zabity i obudziłem się dopiero o dziesiątej. Wyskoczyłem z łóżka, zły na siebie, pospiesznie się ubrałem i zbiegłem na dół. Przez okno zobaczyłem w ogrodzie Gussie wykopującą geranium.

Włożyła poplamiony brązowy fartuch, wielki kapelusz zakrywał jej twarz, a na rękach miała brudne rękawiczki. Kiedy odwróciła się na moje „dzień dobry”, zauważyłem poplamiony ziemią policzek. I wtedy do długiej listy niedoskonałości panny Ashley dodałem jeden punkt.

— Raczej dobre południe. Nie wie pan która godzina? Robotnicy trzy godziny temu czekali na zlecenia. Sama je wydałam. Pomyślałam, że nie warto przerywać panu snu.

Ogarnęła mnie złość. Ale się popisałem! Teraz pannica pewnie kpi sobie ze mnie! — Oczekiwałem, że zostanę na czas obudzony — odparłem sztywno. — Nie mam zwyczaju zasypiać. Zapewniam panią, że to się nie powtórzy.

Gussie jakby nie zauważyła mej postawy pełnej godności. Ściągnęła rękawiczki i pogodnie stwierdziła: — Na pewno jest pan głodny. Zaraz umyję ręce i przygotuję śniadanie. Jeśli chce pan być użyteczny, proszę pomóc mi przy geranium.

Co mi pozostało? Poszedłem do ogrodu jak zmyty. Jednak pracowaliśmy zgodnie. Pełna energii Gussie nie dała okazji do próżnowania ani do sporów. Czas upływał bardzo przyjemnie, dopóki nie pokłóciliśmy się z powodu jakiegoś ogrodniczego problemu. Obiad więc jedliśmy nadąsani i milczący. Po obiedzie Gussie zniknęła i długo jej nie widziałem. Początkowo cieszyło mnie to, ale później zacząłem się nudzić. Nawet sprzeczka byłaby lepsza. Odwiedziłem młyn, obejrzałem farmę, a potem od niechcenia spytałem ciocię Lucy, gdzie zniknęła panna Ashley. Ciocia wyjaśniła, że pojechała odwiedzić przyjaciółkę i wróci dopiero jutro.

To była dobra wiadomość, oczywiście. Co za ulga stracić z oczu dziewczynę pewną siebie i tak niezależną. Zamarzyłem, by przyjaciółka zatrzymała ją na cały tydzień. Mimo to doznałem przyjemnego rozczarowania, gdy nazajutrz po południu zobaczyłem Gussie przy furtce z dużą torbą i naręczem złotorózgi. Ruszyłem na pomoc, lecz zanim doszliśmy do połowy ścieżki, kłóciliśmy się zawzięcie. Jak zwykle Gussie nie chciała mi przyznać racji.

Po spacerze miała rumieńce na policzkach, a ciężki, klasyczny węzeł z włosów na karku rozluźnił się. Powiedziała, że musi upiec ciasteczka do herbaty. Jeśli nie mam nic lepszego do roboty, mogę zabawić ją rozmową. Poszedłem, mimo że zaproszenie nie było zbyt uprzejme. Zawsze to ciekawsze niż przebywać sam z sobą.

Pod koniec tygodnia zadomowiłem się w Ashley Mills, jakbym mieszkał tu całe życie. Spędzałem z Gussie sporo czasu: z konieczności lub braku innego towarzystwa. Jednak w moich oczach nadal nie zyskała lepszej opinii. Kiedy chciała, umiała być rozmowna i zabawna.

Czasami wydawała się piękna, ale wciąż nie aprobowałem jej, w każdym razie tak uważałem. Od czasu do czasu znajdowałem się w zupełnie niezrozumiałym dla mnie stanie ducha.

Pewnego wieczoru poszedłem z ciocią i Gussie do kościoła. Dotąd nie poznałem pastora z Ashley Mills, choć obie panie przyjaźniły się z nim. Wyobrażałem sobie siwego, dobrotliwego staruszka. Toteż zdziwił mnie widok młodego, wysokiego mężczyzny o wyglądzie intelektualisty i zdecydowanie atrakcyjnego.

Zdumiałem się jeszcze bardziej, kiedy po nabożeństwie zszedł po schodach razem z Gussie. Poczułem się zlekceważony, idąc obok cioci Lucy. To dziwne, bo raczej powinienem odczuć ulgę. Wielebny Carroll Martin miał prawo odprowadzić pannę Ashley, jeśli uznał to za stosowne. Niewątpliwie dziewczyna, która wie wszystko o prowadzeniu interesów, uprawie ziemi, młynarstwie, nie mówiąc już o gospodarstwie domowym i ogrodnictwie, potrafi również dyskutować o teologii. Zresztą to nie moja sprawa.

Tej nocy coś długo nie dawało mi zasnąć. W efekcie znowu zaspałem. Masz ci los! Źle z moją reputacją! Kiedy wyszedłem na dwór, czułem się źle i głupio.

Przy studni zauważyłem niezwykłe ożywienie. Urządzenie to było staroświeckie, z korbą i łańcuchem. Ciocia Lucy niespokojnie zaglądała do środka. W chwili gdy podszedłem, z głębi wynurzyła się Gussie z triumfalnym uśmiechem. Spódnicę miała mokrą i zabłoconą, włosy potargane, a w ręku trzymała ociekającego wodą czarnego kota.

— Coco musiał wpaść do studni wczoraj wieczorem — wyjaśniła. — Szukałam go od świtu, a gdy podeszłam tutaj, usłyszałam rozdzierające miauczenie. Woda była gładka. Potem dopiero dostrzegłam, że wcisnął się w małą wnękę między kręgami cembrowiny. Wzięłam więc drabinę i zeszłam po niego.

— Powinnaś mnie zawołać — oznajmiłem cierpko. — Mogłaś spowodować wypadek, schodząc bez zabezpieczenia.

— A Coco by się poślizgnął i utopił, zanim wstałbyś — odparowała Gussie. — Poza tym nie było potrzeby. Umiem to robić nie gorzej od ciebie.

— Bez wątpienia — odparłem bardziej szorstko, niż powinienem. — Ani mi w głowie spory czy potrafisz robić wszystko, co ci tylko przyjdzie na myśl. Jednakże wchodzenie do studni nie jest zwyczajem większości młodych panien!

— Bardzo możliwe — odpowiedziała lodowato. — Ale jak zauważyłeś, nie należę do „większości młodych panien”. Jestem sobą, Augusta Ashley i jeśli zechcę, to zejdę do studni każdego dnia. To wyłącznie moja sprawa! — Oddaliła się z podniesioną głową. Gussie Ashley była jedyną znaną mi panną, która w takich okolicznościach wyglądała dystyngowanie.

Zacząłem czyścić studnię, bardzo z siebie niezadowolony. Obraziłem Gussie i czułem, że nieprędko ją udobrucham. Dobrze przewidywałem. Przez tydzień trzymała mnie na dystans, choć zachowywałem się pokornie. W tym czasie wielebny Carroll bywał częstym gościem pod pretekstem zorganizowania szkółki niedzielnej dla ubogich. Prowadzili z Gussie długie rozmowy na ten podniecający temat. Potem Gussie pojechała do przyjaciółki z kolejną wizytą, a kiedy wróciła, pojawił się i wielebny.

Pewnego chłodnego i mglistego popołudnia powoli szedłem od strony młyna i przypadkiem spojrzawszy na dom, osłupiałem. Z dachu unosiły się płomienie. Najwidoczniej wyschnięte gonty zajęły się od jakiejś iskry. Dokoła nie było żywej duszy. Rzuciłem się do kuchni, gdzie Gussie obierała jabłka: — Dom się pali! — krzyknąłem. Gussie zbladła i upuściła nóż. — Nie budź mamy! — zawołała, chwytając wiadro z wodą.

Drabina ciągle jeszcze leżała przy studni. W jednej chwili przystawiłem ją do dachu, a Gussie jak wiewiórka wbiegła do góry i chlusnęła wodą. Ja tymczasem miałem gotowe dwa następne wiadra.

Na szczęście ogień nie ogarnął dużej powierzchni, choć jeszcze kilka minut a sprawa przyjęłaby groźny obrót. Ogień syczał i przygasał, gdy Gussie lała wodę. Po krótkim czasie pozostała już tylko czarna dziura w dachu.

Gussie zeszła z drabiny. Drżała od stóp do głów, ale uśmiechała się triumfalnie. Uścisnęliśmy sobie ręce z niespotykaną dotąd serdecznością.

Cały następny tydzień, nie bacząc na wielebnego Carrolla, byłem szczęśliwy, myśląc o Gussie i zażenowany, wspominając Nellie. Uważałem, że mam wobec niej zobowiązania. A poza tym, czyż nie była moim ideałem?

Któregoś dnia otrzymałem list od siostry. Był długi i pełen nowin. Najciekawsza okazała się ósma strona: „Jeśli nie wrócisz do domu i nie zadbasz o Nellie — pisała Kate — to wkrótce nie będziesz miał o kogo dbać. Pamiętasz Roda Allena, jej dawną sympatię? Otóż wrócił z zachodu przebogaty i jego zainteresowanie Nellie jest tematem rozmów w całym mieście. Myślę, że i ona go lubi. Jeśli jeszcze dłużej pozostaniesz w tym Ashley Mills, to nie obwiniaj nikogo za skutki”.

Spadł mi ogromny ciężar z serca, ale strona dziewiąta przygniotła je z powrotem. — „Nie wspominasz panny Ashley. Jaka ona jest: młoda, stara, ładna czy brzydka, mądra czy tępa i nudna? Niedawno spotkałam pewną panią, która ją zna i powiedziała mi, że panna Ashley jest czarująca. Mówiła też, że wkrótce wyjdzie za mąż za pastora. Czy to prawda?”

— Otóż to! Czy to prawda? Zupełnie prawdopodobne. List Kate przygnębił mnie. Tego dnia Gussie miała bardzo nudnego kompana. Po kilku bezowocnych próbach ożywienia konwersacji dała za wygraną. — Nie ma co z tobą rozmawiać — powiedziana niecierpliwie. — Zdaje mi się, że tęsknisz za domem. Ten list wyglądał podejrzanie. W każdym razie liczę na to, że do mego powrotu nastrój ci się poprawi.

— Znowu gdzieś wyjeżdżasz? — jęknąłem.

— Tak. Jadę na parę dni do Flossie. (Flossie była tą przyjaciółką od serca).

— Wygląda na to, że spędzasz z nią sporo czasu — zauważyłem rozgoryczony.

Gussie szeroko otworzyła oczy. — Naturalnie — oznajmiła. — Zawsze byłyśmy sobie bliskie. Teraz potrzebuje mnie bardziej niż kiedykolwiek. W przyszłym miesiącu wychodzi za mąż.

— Och, rozumiem… i ty…

— Ja, oczywiście, będę druhną. Mamy więc mnóstwo roboty. Flossie chciała czekać do Bożego Narodzenia, ale pan Martin się spieszy…

— Pan Martin — przerwałem — żeni się z twoją przyjaciółką?

— Naturalnie! Nic o tym nie wiedziałeś? Są wyjątkowo dobraną parą. O, właśnie nadchodzi. Mamy jechać razem, a ja nie jestem jeszcze gotowa. Porozmawiaj z nim chwilę. Bądź człowiekiem! Ja szybko się ubiorę.

Nigdy rozmowa nie sprawiła mi większej przyjemności. Carroll Martin okazał się szczególnie interesującym towarzyszem.

Nellie wyszła za Roda Allena w Boże Narodzenie. Była czarującą panną młodą i Rod świata poza nią nie widział.

Mój własny ślub odbył się dopiero wiosną. Gussie stwierdziła, że wcześniej nie zdąży przygotować wyprawy!



Prawie miłość
1909


Dawid Hartley wstąpił po sąsiedzku do Josephine Elliott. Było późne zimowe popołudnie. Na dworze, w czystym i rześkim powietrzu długie, błękitne cienie świerków padały na ośnieżoną ziemię.

Dzień był mroźny. Szyby w nie ogrzanych pokojach pokrywały srebrzyste wzory. Ale obszerna kuchnia, ciepła i przytulna, wydała się Dawidowi bardziej niż kiedykolwiek kusząca. Miał wrażenie, trochę krępujące, że się zasiedział i powinien wrócić do domu. Josephine zawzięcie robiła na drutach długą, szarą skarpetę. Oznaczało to, że powiedziała już wszystko, co było do powiedzenia. Dopóki bowiem Josephine miała o czym mówić, jej pulchne dłonie przebierały drutami powoli. Gdy rozmowa utykała, zaczynała gwałtownie przykładać się do pracy, jakby mąż i pół tuzina synów czekało na ukończenie kolejnej pary. Dawid zastanawiał się często, gdzie podziewają się te niezliczone szare skarpety. Robiła je niemal bez przerwy. Może oddaje misjonarzom albo sprzedaje swemu parobkowi. W każdym razie wyglądały na ciepłe i wygodne i Dawid westchnął, myśląc o godnym pożałowania stanie swych własnych skarpetek.

Kiedy tylko westchnął, Josephine zaniepokoiła się. Czuła, że zaraz wpadnie w to swoje „rozczulenie” i za wszelką cenę musi zmienić jego nastrój. Wbiła więc druty w puszysty kłębek wełny i oznajmiła, że czas na herbatę.

Dawid wstał z krzesła.

— Daj spokój, przecież nie wyjdziesz bez podwieczorku? — powiedziała gościnnie Josephine. — Przygotuję go w mig.

— Sądzę, że powinienem już pójść do domu — zauważył Dawid, walcząc z pokusą. — Zillah czeka z herbatą, no i trzeba oporządzić bydło.

— Uważam, że Zillah nie będzie zbyt długo czekać — odparła Josephine. Nie chciała, żeby to tak zabrzmiało, ale w jej głosie usłyszał pogardliwy ton. — Musisz zostać! Zamierzam dziś wypić herbatę w towarzystwie.

Dawid usiadł. Wprost promieniał z zadowolenia i Josephine, aby ukryć uśmiech, przyklękła obok pieca, układając kawałki drewna.

— Biedak — pomyślała. Po tych głodowych racjach, które podaje mu Zillah, cieszy się jak dziecko, wiedząc, że dostanie przyzwoity posiłek.

Ale Josephine błędnie odczytała zadowolenie Dawida, tak zresztą jak i on jej intencje. Zaprosiła go na podwieczorek z litości. On zaś myślał, że czuje się samotna i uznał to za dobry znak. Nie marzył o dobrym jedzeniu, choć obiad zjadł marny; tylko Zillah mogła taki przyrządzić. Siedział wygodnie na wyściełanym krześle, patrząc na krzątającą się po kuchni Josephine. Przepełniała go radość, bo mógł jeszcze godzinę z nią spędzić. Poczeka cierpliwie, aż zacznie mu nalewać herbatę, podsuwać ciasteczka, zupełnie jakby… zupełnie jakby…

Josephine patrzyła na gościa takim przenikliwym i poważnym wzrokiem, jakby czytała jego myśli. I Dawid zaczerwienił się zakłopotany w poczuciu winy. Ale Josephine nawet nie zauważyła tego rumieńca. Zastanawiała się tylko, czy podać konfitury truskawkowe, czy wiśniowe i wybrawszy te ostatnie odwróciła się, spoglądając na Dawida niewidzącym wzrokiem. Lecz on już puścił wodze fantazji.

Josephine zastawiła stół porcelaną ze ślubnego serwisu matki. Wyjęła go, bo akurat wypadała rocznica ślubu jej rodziców. Dawid jednak uznał to za uprzejmy gest pod swoim adresem. Wiedział, że Josephine ceni tę porcelanę ponad wszystkie swoje doczesne dobra. Zaczął gładzić wygolony podbródek z wyrazem twarzy człowieka, któremu właśnie złożono należny hołd.

Gospodyni uwijała się między spiżarnią, kuchnią a piwnicą. Za każdym obrotem stół wyglądał wytworniej. Nie darmo przecież Josephine, co mógł poświadczyć każdy w Meadowby, była mistrzynią w szlachetnej sztuce gotowania. Niegdyś, ambitne młode i stare gosposie próbowały z nią współzawodniczyć, ale szybko zdały sobie sprawę z bezskuteczności wysiłków i z pokorą zadowoliły się dalszymi lokatami.

Josephine z dumą artysty oceniła nakryty stół. Były tu różowe plastry ozora na zimno, zielone, chrupkie pikle, aromatyczny agrest przyprawiony korzeniami. Przepis na tę potrawę wymyśliła sama i przyniósł jej pierwszą nagrodę na dorocznej wystawie prowincji. Złociło się cytrynowe ciasto, biszkopty i soczyste, pulchne kawałki owocowego placka. Były też rubinowe konfitury z wiśni, galaretka z jabłek i nade wszystko filiżanki parującej herbaty o niepowtarzalnym smaku i aromacie.

Josephine królowała u szczytu stołu. Włosy miała czarne i lśniące, a policzki tak samo delikatnie zarumienione jak dwadzieścia lat temu. Wówczas młody Dawid Hartley zerkał na nią znad książki do nabożeństwa, a potem całą drogę do domu dreptał z tyłu, gdyż był zbyt nieśmiały, aby podejść i spytać, czy może ją odprowadzić.

Biorąc to wszystko pod uwagę, czy można się dziwić, że Dawid stracił głowę i zadał Josephine jeszcze raz dobrze znane pytanie? Po raz pierwszy zapytał ją przed osiemnastu laty, a ostatnio dwa lata temu. Postanowił spróbować szczęścia, bo Josephine traktowała go łaskawiej niż kiedykolwiek. Gdy zjedli, sprzątnęła ze stołu i zmyła naczynia. Wówczas Dawid uznał, że wybiła jego godzina. Wstał i usiadł obok niej na sofie.

Słońce zachodziło wspaniałymi barwami, oświetlając ośnieżone wzgórza i granatową Zatokę św. Wawrzyńca. Dawid uchwycił się zachodu jako pretekstu do rozpoczęcia rozmowy. — Czy to nie piękne, Josephine? — zaczął z podziwem. — Przypomina mi się wiersz z czytanki dla piątej klasy. Pamiętasz, jak go ćwiczyliśmy w piątkowe popołudnia? Zaczynał się tak:


Opada piękniej niźli zachodziło

Słońce nad zielonymi wzgórzami Morei”.


A potem wyrecytował wszystkie strofy, śpiewnie rozciągając samogłoski i pomagając sobie banalnymi gestami zapamiętanymi ze szkolnych lekcji. Josephine znała dalszy ciąg. Każde oświadczyny poprzedzał deklamowaniem poezji. Czekała zrezygnowana. Skoro tak ma być, to im prędzej, tym lepiej.

Więcej tego nie zniosę — mówiła sobie w duchu. — Dam mu stanowczą odprawę, by nigdy już nie próbował mnie nagabywać.

Kiedy Dawid skończył wiersz, położył dłoń na pulchnym ramieniu ukochanej. — Josephine — powiedział lekko ochrypłym głosem. — Jak myślisz, czy mogłabyś teraz?… czy mogłabyś się zdecydować i przyjąć mnie? Bardzo tego pragnę. Mogłabyś, Josephine?

Położyła ręce na kolanach i spojrzała adoratorowi prosto w oczy. — Dawidzie Hartley — oznajmiła zdecydowanie. — Nie proponuj mi więcej małżeństwa, skoro raz na zawsze ci odmówiłam!

— Wciąż mam nadzieję, że zmienisz zdanie — odparł pokornie.

— A więc posłuchaj mnie uważnie. Po pierwsze nigdy nie wyjdę za ciebie. Po drugie, żeby to było ostatni raz! Nie wolno ci prosić mnie o rękę pod żadnym warunkiem. Jeśli to zrobisz, udam że nie słyszę i nie odezwę się do ciebie do końca życia. Zostańmy przyjaciółmi. Lubię, gdy wpadasz na sąsiedzkie pogawędki, lecz jeśli mnie nie usłuchasz, skończy się nasza przyjaźń.

— Och, Josephine, jesteś zbyt okrutna! — zaprotestował. Czuł, że nieodwołalnie rozwiewa się jego ostatnia nadzieja.

— Mówię poważnie — odparła chłodno Josephine. — A teraz, Dawidzie, idź już do domu. Po silnych wrażeniach wolę być sama.

Zmartwiony Dawid przyjął tę decyzję z rezygnacją i ubrał się. Josephine życzliwie ostrzegła gościa przed oblodzonymi schodami ganku. Nawet zapaliła świecę i stojąc w kuchennych drzwiach, trzymała ją wysoko, póki nie zszedł bezpiecznie. Wracając polem do domu, unosił w myślach obraz pulchnej kobiety w szykownej, samodziałowej sukni i falbaniastym fartuchu w biało—niebieską kratkę. Wizja nie była zapewne zbyt romantyczna, ale dla Dawida najpiękniejsza na świecie.

Zostawszy sama, Josephine zamknęła drzwi i zadrżała. Zdmuchnęła świecę, bo z natury bardzo oszczędna uważała, że za wcześnie na sztuczne światło. Pomyślała przy tym, jak bardzo samotny i cichy jest dom, w którym mieszka. Ciszę mąciło tylko tykanie starego zegara i łagodne syczenie płonących szczap. Usiadła przy oknie. — Żeby tak wpadł ktoś z Sentnersów — zapragnęła. — Gdyby się Dawid głupio nie zachował, mógłby przesiedzieć tu cały wieczór. Kiedy chce, umie być miłym kompanem. Jest oczytany i inteligentny. Pewnie niezbyt mu wesoło w domu, skoro nie ma nikogo prócz Zillah.

Spojrzała w kierunku małego domku po drugiej stronie podwórka. Mieszkał w nim jej parobek, z pochodzenia Francuz, Leon Poirier z żoną i dzieckiem. Nad kominem wiła się fioletowa spirala dymu. Może powinna odwiedzić panią Leonową? Nie, wszak nigdy nie umiały znaleźć wspólnego języka.

Gdyby nie było tak zimno, poszłabym odwiedzić Idę — rozmyślała. — A najlepiej zrobię, jeśli zajmę się skarpetą. Widziałam, jak Jimmy’emu Sentnerowi wychodziły gołe palce. Jakże smutny i rozczarowany był Dawid. Sądzę jednak, że ten pomysł z małżeństwem wybiłam mu z głowy raz na zawsze i bardzo się cieszę.

To samo powiedziała nazajutrz pani Sentner. Skubały w kuchni pierze, a na stole leżał rząd martwych ptaków zabitych rankiem przez Leona. Josephine włożyła szeroki, wzorzysty fartuch, a głowę owinęła dokładnie chustką, by uchronić przed puchem piękne włosy.

— Czy wiesz, Ido — zaśmiała się serdecznie na samo wspomnienie. — Był tu wczoraj Dawid Hartley i znowu prosił mnie o rękę. Oto przykład wytrwałości! Nie mogę pochwalić się wieloma konkurentami, ale za to złożono mi sporą liczbę ofert małżeńskich.

Pani Sentner nie roześmiała się. Jej drobna, szczupła twarz ze śladami dawnej urody wyglądała tak, jakby nigdy nie gościł na niej uśmiech. — Dlaczego nie wyjdziesz za niego? — zapytała z wyrzutem.

— A dlaczego miałabym to zrobić? — odparowała Josephine. — Powiedz mi, proszę, Ido Sentner.

— Najwyższy czas, żebyś wyszła za mąż — oświadczyła stanowczo Ida. — Nie uznaję samotnie żyjących kobiet. I nie wiem, co mogłabyś zrobić lepszego, niż poślubić Dawida Hartleya.

Twarz Josephine wyrażała drwiące zaciekawienie. Od dawna próbowała zrozumieć swą siostrę i jej pociąg do swatania. Ida wyszła za mąż bardzo młodo. Od piętnastu lat harowała i cierpiała na różne dolegliwości, a Tom Sentner był leniwym i ospałym człowiekiem. Ludzie w Meadowby mówili, że kiedy jest „pod gazem” bije swą żonę, ale Josephine w to nie wierzyła. Nie przypuszczała, by Ida mogła się powstrzymać od wyznania siostrze tego rodzaju przeżyć. Pani Sentner bowiem nie zwykła cierpieć w milczeniu.

Gdyby nie pomoc Josephine, rodzina Toma miałaby znakomitą okazję do głodowej śmierci. Właściwie to Josephine ich utrzymywała, a jej szczodrość nie zawodziła ani upokorzała. Karmiła i ubierała siostrzeńców i siostrzenice. Wszystkie zaś szare skarpetki, których przeznaczenie zastanawiało Dawida, szły do Sentnerów.

Jeśli zaś chodzi o samą Josephine, to miała porządną farmę, wygodny dom, solidne konto w banku i była zadowoloną z życia, niezależną kobietą. To niebywałe, że w tej sytuacji Ida zamartwiała się staropanieństwem siostry, uważając, że mąż mógłby o nią zadbać. Josephine wzruszyła ramionami i zrezygnowała z rozwiązania tej zagadki. Spytała tylko ironicznie, odpowiadając jednocześnie na uwagę Idy: — I mieszkać razem z Zillah Hartley?

— Wiesz doskonale, że odkąd Johnowi Hartleyowi z Creek zmarła żona, ciągle prosi Zillah, aby przeniosła się do niego i poprowadziła mu dom. Gdyby Dawid z tobą się ożenił, Zillah wyniosłaby się natychmiast. Nikt by jej nie zatrzymał nawet siłą! A Dawid ma taki piękny dom! Dziesięć razy ładniejszy od twojego, choć nie przeczę, twój jest bardzo| wygodny. I najlepszą w okolicy farmę, która w dodatku przylega do twojej! Pomyśl, jaką piękną posiadłość stworzyłyby po połączeniu. Teraz czujesz się znakomicie, ale co zrobisz, kiedy się zestarzejesz i nikt się o ciebie nie zatroszczy? Ta myśl spędza mi sen z powiek.

— Wystarczy ci własnych zmartwień spędzających sen z powiek, bez dodawania moich — odparła cierpko Josephine. — A o starości mam czas pomyśleć. Kiedy twój Jack urośnie i nabierze rozumu, może zamieszkać ze mną. Nie mam zamiaru wychodzić za Dawida Hartleya, tego bądź pewna, moja droga Ido. Żałuję, żeś nie słyszała, jak wczoraj raczył mnie poezją. Dla niego nie ma znaczenia, co recytuje. Zwykle jest to pierwszy lepszy wiersz, jaki przychodzi mu do głowy. Pamiętam, że pewnego razu była to pieśń kościelna, zaczynająca się od słów: „I rozległ się z mogiły posępny głos”. A dwa lata temu pieśń: „Do Maryi w niebiosach”. Nie słyszałam bardziej pretensjonalnego wykonania. Z wielkim trudem udało mi się nie wybuchnąć śmiechem. Za nic w świecie nie chciałabym bowiem zranić jego uczuć. Nie, zdecydowanie nie chcę męża, ale gdyby stało się inaczej, to nie byłby nim stary, poczciwy i sentymentalny Dawid.

Pani Ida walnęła oskubaną gęsią o ławę. Nie zmarnuje więcej ani słowa na przekonywanie głupiej i upartej siostry. Poczciwy, dobre sobie! Czy Josephine uważa to za wadę? Pani Sentner westchnęła. — Gdyby siostra musiała przez piętnaście lat znosić humory Toma, umiałaby ocenić wartość poczciwego mężczyzny.

Minął tydzień od wizyty Dawida, a ostry mróz trzymał nadal. W sobotę wieczorem, gdy pani Sentner przyszła po dzbanek śmietany, termometr na ganku Josephine wskazywał kilkanaście stopni poniżej zera. Zatoka stała się biała od lodu. Wokół trzeszczały zmarznięte gałęzie i skrzypiał śnieg pod nogami. Josephine rozpaliła ogień we wszystkich piecach, ale ciepła i przytulna była tylko kuchnia.

— Owiń dobrze głowę, Ido — powiedziała z troską w głosie, gdy siostra zbierała się do wyjścia. — Jesteś mocno przeziębiona.

— Zaczyna się prawdziwa epidemia — zauważyła pani Sentner. — Wszyscy są prawie chorzy. Dawid Hartley wpadł dzisiaj do nas i okropnie kasłał. Powiedziałam mu, że wcale o siebie nie dba. Mówił, że Zillah też jest zaziębiona. Wyobrażam sobie, jaka jest nieznośna w chorobie!

Tego wieczoru Josephine siedziała do późna dokładając do ognia. W końcu położyła się w małym pokoiku naprzeciw wielkiego pieca w hallu. Usnęła natychmiast i śniło się jej, że wiatr szarpie termometrem, który coraz głośniej uderza o ścianę domu. Hałas narastał, aż obudziła się. Wtedy usłyszała nagle stukanie do drzwi.

Wyskoczyła z łóżka i włożyła szlafrok. Nie miała wątpliwości, że coś stało się u Sentnerów. Mieli przyjemny zwyczaj chorowania w środku nocy. Otworzyła drzwi, spodziewając się Toma lub rozhisteryzowanej, przerażonej Idy. Tymczasem na progu stał zdyszany Dawid Hartley z gołą głową i bez płaszcza. Kasłał przy tym niemiłosiernie. Josephine nic nie mówiąc, chwyciła go za ramię i wciągnęła do środka.

— Na miłość boską, Dawidzie, co ty wyprawiasz?

— Zillah jest bardzo chora — wykrztusił. — Przyszedłem tutaj, bo mieszkasz najbliżej. Czy mogłabyś do nas przyjść, Josephine? Muszę pojechać po doktora, a boję się zostawić ją samą. Wiem, że nie jesteście w dobrych stosunkach, lecz może jednak przyjdziesz? Tak bardzo cierpi!

— Oczywiście! — odparła Josephine szorstko. — Nie jestem barbarzyńcą, by odmówić pomocy choremu człowiekowi, nawet gdyby to był mój największy wróg. Ubiorę się, a ty posiedź przy piecu w hallu. Jest w nim jeszcze ogień. I o czym, u licha, myślałeś wychodząc w taki mróz bez płaszcza?

— Tak byłem przerażony, że zapomniałem o ubraniu — odparł Dawid tonem usprawiedliwienia. — Rozpaliłem tylko ogień w kuchni i pobiegłem. Przykro słyszeć, jak Zillah jęczy.

— Potrzebujesz opieki tak samo jak Zillah — oświadczyła surowo Josephine.

Po kilku minutach stała gotowa do wyjścia. Zabrała też koszyk pełen domowych leków. — Więcej niż pewne, że nie ma tam niczego pod ręką — mruknęła. Uparła się, aby Dawid owinął się wełnianym kocem i włożył rękawiczki. Po czym zamknęła drzwi i ruszyli przez lśniące w księżycowej poświacie, zamarznięte pole. Było bardzo ślisko. Josephine trzymała Dawida pod rękę, by utrzymać się na nogach. Zachwycony tym mężczyzna zapomniał o wszystkich kłopotach.

Po chwili minęli ośnieżone topole na farmie Hartleya i Josephine pierwszy raz w życiu przekroczyła próg jego domu. Przed laty, gdy Hartleyowie mieszkali w starym dworze, w którym kręciło się pół tuzina córek, Josephine bywała tam częstym gościem. Wszystkie dziewczęta, z wyjątkiem Zillah, bardzo ją lubiły. Kiedy panny powychodziły za mąż i opuściły dom, Josephine przestała przychodzić. Nigdy nie widziała wnętrza nowego dworu, a z Zillah nie rozmawiały od lat.

Teraz Zillah zachorowała i była zbyt słaba, aby okazywać nieuprzejmość Josephine. Dawid nie zwlekając, zaczął się wybierać do Creek po lekarza i tym razem miał kto dopilnować, aby się ciepło ubrał. Potem Josephine przygotowała dla Zillah okłady z gorczycy i usiadła przy łóżku chorej.

Kiedy nazajutrz rano przyszła pani Sentner, zastała Josephine zajętą przygotowywaniem okładów z siemienia lnianego. Zaciśnięte usta świadczyły, że podjęła trudną decyzję. — Zillah ma ciężkie zapalenie płuc — poinformowała siostrę. — Jest doktor i Mary Bell z Creek, która zajmie się chorą. Ale potrzeba kobiety do innych prac. Postanowiłam zostać. Uważam to za swój obowiązek i nie wiem, kto jeszcze mógłby się go podjąć. Możesz posłać Mamie i Jacka do mojego domu; niech mieszkają, dopóki nie wrócę. Będę zresztą wpadać każdego dnia i doglądać gospodarstwa.

Po tygodniu życiu Zillah nie zagrażało niebezpieczeństwo. W sobotę po południu Josephine zajrzała do siebie, ciekawa jak Mamie i Jack sobie radzą. Zastała siostrę, która pospiesznie wyprawiła dzieci na pocztę, aby spokojnie wysłuchać nowin.

— To był okropny tydzień, Ido — oznajmiła uroczyście Josephine, siadając przy piecu i przysuwając stopy do drzwiczek.

— Przypuszczam, że trudno ci było wytrzymać z Zillah — zauważyła ze współczuciem pani Sentner.

— Och, nie o nią chodzi. Opieka należała do Mary. Mam na myśli dom. Nigdy w życiu nie przebywałam w tak zaniedbanym miejscu. Żal mi Dawida Hartleya bardziej niż kogokolwiek na świecie.

— Sądzę, że do tego przywykł — odparła pani Sentner.

— Nie uwierzę — jęknęła Josephine. — Dawid był dawniej taki pedantyczny. Kiedy przekroczyłam próg, najpierw obejrzałam sobie ich kuchnię. Nie myto jej chyba od postawienia domu. Kłębki kurzu można było z kątów wynosić na łopacie. Wymiotłam z grubsza następnego dnia i o mało się nie udusiłam. A spiżarnia!… Im mniej o tym powiem, tym lepiej. Na meblach można pisać, a tu gruntowne sprzątanie jest niemożliwe!… Z powodu choroby Zillah nie należy hałasować. Udało mi się zmyć największy brud i naturalnie wysprzątałam spiżarnię. No i posiłki… Dopilnowałam, żeby porządnie jedli. Powinnaś zobaczyć minę Dawida. Czuł się dziwnie we własnym domu. Wycerowałam mu skarpetki — nie miał ani jednej całej pary! I starałam się, zapewnić mu odrobinę wygody. Ze względu na Zillah niewiele mogłam zrobić, bo gdy tylko coś przesunęłam, zaraz posyłała Mary z pytaniem, co się dzieje. Wchodząc na górę, zdejmowałam buty i stąpałam na palcach. Zostanę tam jeszcze dwa tygodnie. Do tego czasu Zillah trochę się wzmocni. Trudno mi się oprzeć pokusie, żeby wyszorować cały dom od strychu do piwnicy, nie zważając na nią.

Pani Sentner mało mówiła, ale w myśli stwierdziła zadowolona:

— Już żal jej Dawida. Cóż, słyszałam, że litość jest bliska miłości. Zobaczymy, co z tego wyniknie.

Josephine udało się przeżyć te dwa tygodnie. Pewnego ranka przy śniadaniu powiedziała do Dawida: — Cóż, myślę, że Mary Bell poradzi sobie sama od jutra. Powinnam wrócić dziś do domu. ‘ Twarz Dawida zachmurzyła się. — Hm, wiem, nie powinniśmy dłużej cię zatrzymywać, Josephine. To niezwykle szlachetnie z twojej strony, że pomagałaś nam tak długo. Nie mam pojęcia, co byśmy zrobili bez ciebie.

— Nie ma za co dziękować — odrzekła Josephine krótko.

— Nie wybieraj się pieszo do domu. Śnieg po kolana. Zawiozę cię, kiedy będziesz gotowa. — Poszedł do swych zajęć w posępnym nastroju. Przez trzy tygodnie żył w cudownym świecie. Dbano o jego potrzeby, posiłki jadł smaczne i ładnie podane, wszystko dokoła lśniło czystością. No i przede wszystkim była Josephine, z pogodnym uśmiechem i pełna życzliwości. Niestety, teraz to się skończy.

Josephine siedziała przy stole jeszcze długo po odejściu Dawida. Robiła miny do cukiernicy i surowo kiwała głową w stronę dzbanka z herbatą. — Muszę to zrobić — oznajmiła w końcu filiżance. — Tak mi go żal, że nie mogę postąpić inaczej. — Podeszła do okna, spoglądając na swój dom przytulony do świerkowego lasku. — Jest przytulny i wygodny — westchnęła. — I zawsze ceniłam sobie niezależność. Ale nie ma o czym mówić. Nie da mi spokoju myśl o Dawidzie głodnym i mieszkającym w brudzie i bałaganie. Czuję w tym rękę opatrzności. Najgorsze jest to, że muszę sama mu o tym powiedzieć. On, biedaczek, nie odważy się po moich groźbach. Żałuję, że byłam tak zdecydowana. Lecz trudno! Tylko niech się nie spodziewa, że zacznę od recytowania wierszy! — Josephine odrzuciła głowę i wybuchnęła serdecznym śmiechem. Potem podeszła do pieca i poruszyła żar.

— Na obiad będzie kapusta i duszona wołowina — postanowiła. —Zrobię też ulubiony pudding Dawida. Właściwie to bardzo przyjemnie mieć dla kogo gotować. Zawsze uważałam, że nie ma sensu robić tego dla jednej osoby.

Cały dzień nuciła przy pracy, a Dawid chodził z twarzą skazańca. O zachodzie słońca zjawił się na kolację taki zasmucony, że Josephine musiała uciec do spiżarni, by się wyśmiać.

Pod względem towarzyskim posiłek nie należał do udanych. Josephine była zdenerwowana, a Dawid milczał ponuro. Mary Bell połknęła, co miała na talerzu i poszła na górę z jedzeniem dla Zillah. Wtedy Dawid odezwał się niepewnie: — Jeśli chcesz wracać do siebie, to zaprzęgnę Czerwonego Roba i zawiozę cię.

Josephine miętosiła frędzle obrusa. Żałowała bardzo dawnej stanowczości. Nie odpowiadając na propozycję Dawida, zaczęła szorstko: — Muszę ci powiedzieć, co myślę o Zillah. Jest w dużo lepszym stanie, ale przeszła ciężką chorobę i nie może tej zimy pracować. Jeśli chcesz wysłuchać mej rady, to powiem ci prosto z mostu, że jak tylko stanie na nogi, powinna wyjechać z długą wizytą. Clementine chce, by odwiedziła ją i pobyła trochę w mieście. To byłoby najlepsze rozwiązanie.

— Zillah może pojechać, gdzie chce, to oczywiste — oznajmił posępnie Dawid. — Poradzę sobie przez jakiś czas.

— Nie ma potrzeby, żebyś dawał sobie sam radę — odparła Josephine jeszcze bardziej szorstko. — Ja… ja tu przyjdę i poprowadzę to gospodarstwo, jeśli zechcesz.

Dawid patrzył na nią tępo, nie rozumiejąc. — A czy ludzie nie będą plotkować? — spytał z wahaniem. — Mnie to…

— Nie wiem o czym mieliby plotkować — przerwała mu Josephine — jeśli weźmiemy ślub.

Dawid poderwał się tak gwałtownie, że o mało nie przewrócił stołu.

— Josephine, naprawdę się zgadzasz? — wykrzyknął.

— Oczywiście — odrzekła, jak mogła najchłodniej. — Ale teraz ani słowa! Idź do swoich zajęć. Chciałabym przez chwilę pobyć sama.

Po raz pierwszy i ostatni Dawid jej nie usłuchał. Zamiast wyjść z domu, obszedł stół, chwycił stanowczo Josephine w ramiona i pocałował. A ona… nie miała nic przeciwko temu.



Niebieski pokój z widokiem na północ
1906


To — oświadczyła Sara, rzucając list ciotki Józefiny na kuchenny stół — to przechodzi wszelkie pojęcie! Wiele zniosłam. Zrezygnowałam z lekcji muzyki, kiedy proponowała mi to ciocia Nan. Zostałam w domu, by pomóc Willardowi spłacić dług hipoteczny — choć obawiam się, że nic z tego nie wyjdzie. Pogodziłam się z faktem, że nie poślemy Raya do Akademii w Valley, nawet gdybym chodziła w tym samym płaszczu i kapeluszu cztery zimy z rzędu. Nie narzekałam, gdy stryj Joel zamieszkał z nami, żeby „być blisko dzieci swego drogiego bratanka”. Uważałam za chrześcijański obowiązek przygarnięcie kuzynki Caroline, by uratować ją przed domem opieki. Ale moja cierpliwość, a co gorsza moje meble, wyczerpały się. Nie mogę akceptować przyjazdu ciotki Józefiny na zimę, ponieważ nie mam gdzie jej umieścić.

— Halo, Sally, co się stało? — spytał Ray, wchodząc do kuchni z książką w ręku. Raya trudno było spotkać bez książki; brał je nawet do łóżka. Taki zdolny chłopiec i nie mógł studiować w college’u! Sara uważała to za skandal wołający o pomstę do nieba.

— Wyglądasz, ukochana siostruniu, jakby cię gryzło sumienie — dodał żartobliwie.

— Zostaw moje sumienie w spokoju — odparła poważnie Sara. — Mam tu coś specjalnego dla ciebie. Oto list od ciotki Józefiny! Pisze, że czuje się bardzo samotna. Jej syn wyjechał do Południowej Ameryki i wróci dopiero na wiosnę. Ciocia chce przyjechać do nas.

— A dlaczego nie? — spytał pogodnie Ray, którego spokoju nic nie potrafiło zmącić. — Im nas więcej, tym weselej.

— Rayu Sheldon! A gdzie ją ulokujemy? Nie mamy ani jednego wolnego pokoju. Dobrze o tym wiesz!

— Nie mogłaby zamieszkać z kuzynką Caroline?

Pokój jest za mały dla dwóch osób. W dodatku przeładowany rupieciami kuzynki Caroline. Ciotka Józefina na pewno przywiezie dwa kufry. Pomyśl trochę, mądralo!

— A może niebieski pokój od północy?

— Masz pomysły! Niby tak, lecz na czym ją położymy spać? A inne potrzebne sprzęty? Ciocia spodziewa się gościnności, a każemy jej zamieszkać w pustym pokoju? Zapomniałeś, że tam nie ma ani jednego mebla i ponadto nie znajdziemy centa, by cokolwiek kupić, nawet najtańszą rzecz.

— No to się poddaję — stwierdził Ray. — Mógłbym spróbować rozwiązać kwadraturę koła, lecz sprawa umieszczenia ciotki Józefiny wyraźnie przerasta moje możliwości.

— Jest jedno wyjście, trzeba napisać do ciotki, uprzejmie i stanowczo, że nie możemy jej przyjąć wobec braku odpowiednich warunków. Ty napiszesz ten list, Ray. Tak uprzejmie, jak tylko potrafisz, ale przede wszystkim stanowczo.

— Ależ Sally, moja droga — zaprotestował Ray, nie mając najmniejszej ochoty na pisanie takiego listu. — Czy nie podejmujesz zbyt pochopnie decyzji? A gdzie zasady uprzejmości? Biedna ciocia czuje się zapewne bardzo samotna i zrozumiałe, że chce odwiedzić krewnych.

— Nie jesteśmy jej krewnymi — zawołała Sara. — Nawet najdalszymi. Ona jest tylko przyrodnią siostrą przyrodniego brata mamy. Ładnie to brzmi, prawda? A w dodatku to nudna i wścibska kobieta. Będą się kłócić z Caroline, bo wszyscy się kłócą z kuzynką Caroline…

— Z wyjątkiem Sary — przerwał Ray, ale Sara nie zwróciła uwagi na komplement.

— I nie będziemy mieli przez całą zimę ani minuty spokoju. A zresztą, nawet gdybyśmy na upartego ją przyjęli, to gdzie? Po prostu, nie możemy nikogo zaprosić!

— Mama była bardzo przywiązana do ciotki Józefiny — zauważył z namysłem Ray. Sara otworzyła usta, gotowa coś wtrącić, ale zamknęła je bez słowa, a chłopiec ciągnął dalej: — Ciotka Józefina też lubiła mamę. Cieszyła się, że jest zawsze mile widziana w Mapie Hollow. To przykre, że ty nie zważając na tradycje, namawiasz mnie do napisania, że w Mapie już nie ma dla niej miejsca.

— Zostawię decyzję Willardowi — powiedziała szybko Sara. — Jeśli on powie, że ciotka ma przyjechać, niech przyjeżdża, jeśli nawet Dorothy i ja będziemy zmuszone koczować w stodole.

— Idę pogrzebać na strychu — oznajmił, pozornie bez związku z rozmową, Ray.

— A ja przygotuję podwieczorek — dodała Sara. — Dorothy zaraz wróci ze szkoły i słyszę, jak stryj Joel się porusza. Willard nie wróci przed zmrokiem, więc nie ma co na niego czekać.

O zmierzchu Sara postanowiła wyjść na spotkanie Willarda. Często robiła to, zwłaszcza gdy był poza domem cały dzień. Uważała, że nie ma na świecie drugiego człowieka tak dobrego i kochanego jak starszy brat.

Zapadał szary listopadowy wieczór; klony w kotlinie stały nagie, a krzaki głogu wzdłuż ścieżki pokrywał szron. Po południu spadło trochę śniegu i białe płaty leżały tu i ówdzie na brązowej ziemi. Świat wyglądał ponuro i bezbarwnie. Sara westchnęła. Za długo myślała o ciemnej iStronie życia. — Wszystko jest nie tak — szepnęła ze smutkiem. — Willard musi pracować jak niewolnik i mimo największych wysiłków z trudem spłaca hipotekę. I Ray powinien iść do college’u. Nie wiem jak sobie z tym poradzimy. Prawdę mówiąc, przygotuje się dopiero na przyszłą jesień, ale i wtedy nie będziemy bogatsi. Żeby kupić ubrania i książki, zapłacić stancję i czesne, trzeba co najmniej sto pięćdziesiąt dolarów. Gdyby pobył w Akademii choć rok, potem zarabiałby na dalsze studia korepetycjami. Lecz marzyć o stu pięćdziesięciu dolarach możemy z takim samym skutkiem jak o podróży na księżyc.

Sara znowu westchnęła. Miała osiemnaście lat, a czuła się bardzo staro. Willard miał dziewiętnaście i właściwie nigdy nie był młody. Stracił ojca w wieku dwunastu lat i od tej pory sam gospodarował na farmie. Właściwie razem z Sarą, bo okazała się świetnym organizatorem. Matka zmarła dwa lata temu i naturalnie domowe obowiązki spadły na barki Sary. Czasami, w chwilach takich jak teraz, sytuacja niezmiernie jej ciążyła, ale rozmowa z Willardem zawsze dodawała sił. Willard także miewał chwile depresji, lecz dzięki opatrzności, w innych terminach. Gdy jedno przeżywało swój „dołek”, drugie podnosiło je na duchu.

— Wszystko dziś w porządku, Saro? — spytał pogodnie Willard.

— Przyszedł list od ciotki Józefiny — odparła Sara, chcąc mieć najgorsze z głowy. — Zamierza przyjechać na zimę do Mapie Hollow. Najpierw pomyślałam, że po prostu odwiedziemy ją od tego zamiaru. Później postanowiłam zostawić decyzję tobie.

— Cóż, w domu już teraz jest ciasno — powiedział wolno Willard. — Lecz sądzę, że jeśli ciocia pragnie przyjechać, to powinniśmy ją przyjąć. Zawsze lubiłem ciocię Józefinę, mama zresztą też.

— Nie wiem, gdzie moglibyśmy ją ulokować. Nie mamy wolnego pokoju gościnnego.

— Ray i ja możemy spać na stryszku nad kuchnią. Ty i Dorothy zajmiecie nasz pokój i oddacie cioci swój.

— Stryszek nie nadaje się do spania — zauważyła Sara niechętnie. — Tam jest straszliwie zimno, są też myszy i szczury — brr! Po kilku nocach poogryzają was do kości. Ale skoro mamy przyjąć ciotkę Józefinę, to nie ma innej rady. Powiem Rayowi, żeby do niej jutro napisał. Jedynie on zrobi to odpowiednio serdecznie.

Willard siedział przy kolacji, gdy przyszedł Ray, od stóp do głów omotany pajęczyną. Oznajmił radośnie: — Rozwiązałem problem cioci Józefiny. Umeblujemy niebieski pokój!

— Czym? — spytała z niedowierzaniem Sara.

— Pogrzebałem trochę na strychu i w schowku nad wozownią znalazłem interesujący skład mebli. Są bardzo stare i zakurzone, dowodem mój wygląd. Wymagają mycia, polerowania i paru gwoździ, ale nadają się do użytku.

— Zupełnie zapomnieliśmy o tych starociach — przyznała Sara. — Nie używano ich za mej pamięci i chyba jeszcze długo przedtem. Stoją na strychu od dawna, zanim mama tu zamieszkała. Myślałam, że są połamane i bezużyteczne.

— Wcale nie, w każdym razie nie wszystkie. Wystarczy do umeblowania pokoju. W stylu raczej staroświeckim, lecz nie mamy wyboru. Na strychu jest łóżko i narożna oszklona szafka, dwa solidne fotele i bardzo zabawna komoda z wysuwanym blatem. Pełno tam pożółkłych listów i śmieci. Pod stertą starych dywanów znalazłem też umywalkę, wieszak na ręczniki i przezabawny stoliczek na trzech nogach w kształcie lwich łap. Jedna odpadła, lecz chyba potrafię ją przymocować. Są dwa jeszcze starsze krzesła i dziwaczny owalny stolik z lustrzanym blatem.

— Już wiem — zawołała Sara w przypływie natchnienia. — Urządzimy niebieski pokój w staroświeckim stylu. Nie wstawimy tam żadnego nowego sprzętu. Na podłogę dam stary dywan mamy, zszywany z gał—ganków i cztery malutkie dywaniki, które dostałam od babci Sheldon, i mosiężny stary świecznik, i tę irlandzką kapę na łóżko. Och, jestem pewna, że świetnie się zabawimy!

Tak też było. Przez tydzień Sheldonowie tłukli młotkami, kleili, myli i naradzali się. Niebieski pokój wyklejono błękitną tapetą w staromodny wzór. Na podłodze położono dywaniki. W jednym rogu ustawiono starannie wyczyszczone łóżko, stanowiące, jak się okazało, piękny mebel. Na umywalce Sara umieściła starą fajansową miednicę i dzbanek, należące niegdyś do babci. Ray naprawił stolik, który wyglądał jak nowy. Sara postawiła na nim mosiężną tacę, dwa świeczniki i nożyczki do przycinania knotów. Toaletka z ruchomym lustrem w ozdobnej ramie stanęła przy oknie, a naprzeciw niej stara komoda. Wniesiono także szafę i stary stojący zegar z hallu, a nad kominkiem zawisły dwa fajansowe talerze z kobaltowym wzorem. Jeszcze wyżej zaś makatka wyszyta przez babcię Sheldon, kiedy była jeszcze małą dziewczynką.

— A wiecie — zauważyła Sara, gdy stanęli na środku pokoju oglądając rezultat swej pracy — sądziłam, że pośmiejemy się z tego wszystkiego, ale nie mam na to ochoty. Każdy mebel pasuje do reszty i wyglądają razem szacownie i na miejscu. Są także autentyczne. Przypuszczam też, że stolik i komoda to solidny mahoń. Popatrzcie na łóżko, jest naprawdę piękne z tymi rzeźbami. Chyba ciocia Józefina nie będzie miała zastrzeżeń?

Ciocia Józefina nie miała. Z filozoficznym spokojem przyjęła do wiadomości, że w pokoju gościnnym mieszka kuzynka Caroline i jedynie północny pokój został wolny.

— Och, nie martwcie się — oznajmiła, wyraźnie zdecydowana cieszyć się tym, co jest. — Stare meble są teraz w cenie, choć ja za nimi nie przepadam. Lubię rzeczy lżejsze i weselsze. Ale bogaci ludzie uganiają się za antykami. Znam kobietę w Bostonie, która cały dom umeblowała starociami. Gdy tylko usłyszy o jakimś starym sprzęcie, natychmiast usiłuje go kupić. To hobby drogo ją kosztuje. Na widok twego pokoju, Saro, wpadłaby w zachwyt.

— Chcesz powiedzieć, ciociu, że są ludzie, co kupują stare meble? — zapytała z niedowierzaniem Sara.

— Tak. I płacą za nie więcej niż za nowe. Ale cóż, świat roi się od różnych pomyleńców.

Sara z trudem przyzwyczajała się do myśli, że stare meble mają jakąś wartość, żyła bowiem z dala od wielkiego świata z jego dziwactwami. Nie zapomniała jednak słów ciotki Józefiny.

Zima minęła. Ciotka Józefina czuła się szczęśliwa w gościnie. Co o tym myśleli Sheldonowie, niech zostanie tajemnicą. W marcu wrócił jej syn i ciotka pojechała do domu. Przedtem Sara poprosiła ją o adres kobiety, której hobby stanowiły stare sprzęty. Tego samego popołudnia napisała i wysłała list. Przez tydzień wyglądała bardzo tajemniczo, lecz ani Willard, ani Ray nie odgadli, jaki uknuła spisek. W końcu tygodnia przyjechała pani Stanton.

Później pani Stanton wielokrotnie mówiła, że sam widok niebieskiego pokoju wprawił ją w osłupienie i zachwyt. Takie odkrycie! Łóżko z rzeźbionymi oparciami, stolik na lwich łapach, stara ceramika! Można mówić o prawdziwym szczęściu!

Kiedy Willard i Ray wrócili na podwieczorek, Sara siedziała na schodach, licząc cudem zdobyte bogactwo.

— Sally, gdzie znalazłaś zaginiony skarb? — spytał Ray.

— Była dzisiaj pani Stanton z Bostonu — odparła Sara szczęśliwa do upojenia. — Zbiera stare meble. Sprzedałam jej wszystko, co wstawiliśmy do niebieskiego pokoju, oprócz dywanika mamy i makatki babci Sheldon. Nie mogłam się z nimi rozstać. — Sara podniosła dramatycznym gestem ręce pełne banknotów. — Oto dwieście pięćdziesiąt dolarów. Otworzą ci, Rayu, jesienią drzwi Akademii.

— To nie w porządku — zaoponował z wypiekami na twarzy Ray. — Ty i Will…

— Will i ja uważamy, że musisz je przyjąć — odparła Sara. — Chcemy, abyś studiował w college’u. Gdy dostałam te pieniądze, kamień spadł mi z serca. Poza tym do ciebie jako znalazcy należała większość mebli i ty pierwszy oddałeś głos za przyjęciem cioci Józefiny.

— Oczywiście, Rayu, przyjmiesz je — poparł siostrę Willard. — Sprawisz nam największą przyjemność. I pomyśleć, że to wszystko dzięki ciotce Józefinie!



Dlaczego pan Cropper zmienił zdanie
1903


A więc, panno Maxwell, jak dziś pani poszło? — spytał uprzejmie pan Baxter, gdy nowa nauczycielka podeszła do stołu. Była to szczupła, niezbyt ładna dziewczyna, ale za to pełna zapału. Pan Baxter był zadowolony, lubił jej „styl”, jak to określał.

W okręgu Maitland rozpoczął się letni semestr. Esther Maxwell była tu obca, lecz zdolna i świadoma swoich możliwości. Uśmiechnęła się promiennie do pana Baxtera. — Zupełnie dobrze jak na początek. Dzieci wydają się bystre, chętne i dość łatwe do opanowania.

Pan Baxter potwierdził. — W tej szkole nie ma złych dzieci, no może z wyjątkiem Cropperów. Ale i oni potrafią zachować się właściwie, jeśli tylko zechcą. Domyślam się, że dzisiaj ich nie było?

— Nie.

— Cóż, panno Maxwell, muszę panią uprzedzić; z tymi chłopcami może mieć pani trochę kłopotów. Lecz stare porzekadło mówi: „ostrzeżony — uzbrojony”. Pan Cropper sprzeciwiał się zatrudnieniu pani w szkole. Oczywiście nie z jakichś osobistych powodów. Jest po prostu przeciwny nauczycielkom i za nic na świecie nie zmieni zdania. Twierdzi, że nauczycielki nie potrafią utrzymać dyscypliny. Wyrażał swoją niechęć dość otwarcie i jego chłopcy o tym wiedzą. Wiedzą też, że poprze ich, bez względu na to co zrobią. Cropper jest sprytny i przebiegły, trudno go przygwoździć.

— Czy ci chłopcy są duzi? — spytała Esther zaniepokojona.

— Tak. Trzynaście i czternaście lat i do tego nad wiek wyrośnięci. Kłopot w tym, że ich pani nie wychłosta. Mężczyzna mógłby, ale pani się wywiną. Będzie z nimi moc problemów. A może zechcą sprawować się jak należy?

W skrytości ducha pan Baxter nie miał nadziei, lecz Esther bardzo na to liczyła. Nie mogła uwierzyć, by pan Cropper mógł przenosić osobiste uprzedzenia na szkolny grunt. Przekonała się o tym, gdy nazajutrz spotkał ją w drodze do domu i zaproponował podwiezienie, j Był to duży, przystojny mężczyzna o ujmujących manierach. Z wielkim zainteresowaniem wypytywał ją o pracę w szkole, wyrażał nadzieję, że da sobie radę i przyznał, że jest ojcem dwóch młodych hultajów, których niebawem przyśle na lekcje. Esther poczuła ulgę. — Pan Baxter pewnie trochę przesadził — pomyślała.

— Śliwa pani Charley ugina się w tym roku od owoców — zauważył i pan Baxter wieczorem przy herbacie. — Przechodziłem dzisiaj tamtędy, wracając z lasu. Będą na niej pudy śliwek.

— Nie sądzę, aby biedna pani Charley dostała z tego o jedną więcej niż zwykle — odparła z oburzeniem pani Baxter. — To po prostu skandal! Bardzo bym chciała, choć raz przyłapać tych Cropperów na gorącym uczynku.

— Ależ, Mary, nie ma żadnych dowodów przeciwko nim — zaoponował jej małżonek. — Nie powinnaś takich oskarżeń opowiadać publicznie.

— Dobrze wiem, że to oni — odparowała pani Baxter — i ty wiesz o tym także, Adoniramie. I pani Charley wie, jakkolwiek nie może niczego udowodnić, a szkoda! Nie mówię, że to Isaac Cropper osobiście kradnie śliwki. Lecz on wie, kto to robi i wszystkie trafiają do słoików Mehitable Cropper — nie ma wątpliwości!

— Widzi pani, panno Maxwell, to śmieszna trochę historia — zaczął pan Baxter. — Mąż pani Charleyowej Cropper był bratem Isaaca. Obaj żyli ze sobą nie najlepiej i kiedy Charley zmarł, doszło do okropnej awantury o spadek. Isaac zachowywał się złośliwie i skandalicznie przez cały czas. Opinia publiczna do tej pory nie może mu wybaczyć… Ale pani Charley nie w ciemię bita i udało mu się zagarnąć mniej niż oczekiwał. O jeden kawałek ziemi toczono szczególny spór. Leżał między obu farmami i przyznano go wdowie. Tuż przy linii podziału rośnie wielka śliwa. Jest to chyba najpiękniejsza śliwa w Maitland, ale pani Charley dotąd nie zebrała z niej ani jednego owocu.

— A co się z nimi dzieje? — spytała zaciekawiona Esther.

— Znikają — odparł pan Baxter, znacząco kiwając głową. — W porze dojrzewania pani Charley odkrywa pewnego ranka ogołocone drzewo. Dotąd nie zdobyła najmniejszego dowodu, co do sprawcy. Gdyby tak było, potrafiłaby zalać mu sadła za skórę. Lecz, nikt w Maitland nie ma cienia wątpliwości, że Isaac Cropper wie, gdzie znikają śliwki.

— Nie sądzę, by pan Cropper mógł kraść — zaprotestowała Esther.

— Cóż, on nie uważa tego za kradzież. Traktuje ziemię, a tym samym i drzewo, jak swoje. Poza tym z całego serca nienawidzi pani Charley. Dałbym wiele, żeby zobaczyć starego grzesznika na miejscu przestępstwa, ale na to jest za sprytny.

— Baxterowie zbyt surowo oceniają pana Croppera — powiedziała sobie Esther po kolacji. — Na pewno są do niego uprzedzeni. Lecz miesiąc później zmieniła zdanie. W tym czasie obaj Cropperowie zaczęli chodzić do szkoły.

Początkowo Esther była skłonna ich polubić. Urodziwi i układni, a do tego inteligentni. Przez kilka dni wszystko szło dobrze i Esther odetchnęła z ulgą.

Niebawem jednak w szkole dał o sobie znać duch niesubordynacji i Esther okazała się bezsilna. Cropperowie nigdy otwarcie nie wystąpili przeciw niej, ale robili dokładnie to, na co mieli ochotę. Inni uczniowie brali z nich przykład i w rezultacie po miesiącu biedna Esther całkowicie straciła kontrolę nad swoim małym królestwem. Słyszano skargi niektórych podatników i nawet pan Baxter zaczynał mieć wątpliwości.

Esther zdawała sobie sprawę, że jeśli nie zdoła odzyskać autorytetu, będzie zmuszona złożyć rezygnację. Do szału doprowadzał ją ten nieuchwytny system oporu, jaki zorganizowali młodzi Cropperowie.

Pewnego dnia postanowiła iść do samego pana Croppera i odwołać się do jego poczucia sprawiedliwości. To był szczególnie trudny dzień. Pod jej nieobecność ustawiono piramidę z ławek, pozamieniano książki i zeszyty i dokonano innych jeszcze psot. Każdy z uczniów zaprzeczał i nie potrafił podać sprawców. Cropperowie niewinnie patrzyli prosto w oczy i traktowali ją z obłudną galanterią. Wiedziała, że są winni i wyobrażała sobie, jakie to przesadne opisy zajścia rozniosą się po okolicy. Myśląc o tym, miała ochotę usiąść i zapłakać. Lecz zacisnęła tylko usta, pomogła dzieciom przywrócić porządek i po lekcjach wybrała się do domu Isaaca Croppera.

Właśnie wrócił od żniw i wyglądał wytwornie nawet w roboczym ubraniu. Po serdecznym powitaniu zaczął prowadzić swobodną rozmowę o pogodzie. Esther nie dała się odwieść od właściwego tematu, chociaż czuła, że stopniowo opuszcza ją odwaga.

— Przyszłam w sprawie Alberta i Roberta, panie Cropper —. oznajmiła. — Chłopcy nie zachowują się odpowiednio.

— Czyżby? — głos pana Croppera wyrażał wielkie zaskoczenie. — To dziwne. Nigdy nie słyszałem, by chłopcy sprawiali kłopot nauczycielom. Co zrobili tym razem?

— Nie słuchają moich poleceń — odparła Esther słabym głosem.

— Proszę wybaczyć, panno Maxwell, ale czy nauczyciel nie powinien wymusić posłuszeństwa? Moi synowie są pełni temperamentu i trzeba im silnej i pewnej ręki. Zawsze popierałem zatrudnianie mężczyzn na tym stanowisku. Wtedy panowałby w szkole porządek. Nie mam nic prywatnie przeciwko pani. Byłbym rad, gdyby się pani powiodło, lecz słyszałem ostatnio skargi na brak dyscypliny w klasie.

— Nie miałam kłopotów, dopóki nie pojawili się pana synowie — odparowała Esther, tracąc panowanie nad sobą. — I gdyby pan okazał chęć współpracy ze mną, poradziłabym sobie z nimi.

— No cóż, łaskawa pani — odparł pan Cropper. — Posyłając chłopców do szkoły liczyłem na to, że nauczycielka potrafi wykonać tę pracę, do której się zobowiązała.

— Więc odmawia pan pomocy? — spytała Esther drżącym głosem.

— Droga, młoda damo, cóż mogę zrobić? Chłopcy doskonale orientują się, na co mogą sobie pozwolić. Nie wątpię, że uda się pani znaleźć pracę w innej szkole, gdzie będzie łatwiej. Ale tutaj potrzebujemy twardej ręki. Już pani odchodzi? Pani Cropper zaraz przyniesie coś orzeźwiającego do picia. Przyda się po spacerze.

— Nie, bardzo dziękuję — odrzekła biedna Esther. Czuła, że musi natychmiast odejść, by zachować resztki godności. Przytłaczały ją te niebieskie, zimne jak stal oczy. Wróciła do domu, zamknęła się w pokoju i wybuchnęła płaczem. — Nie pozostało mi nic innego, tylko złożyć rezygnację — myślała zrozpaczona.

W następną sobotę Esther wybrała się na spacer z aparatem fotograficznym. Był piękny, jesienny dzień. Lasy i pola kąpały się w słońcu i delikatnej mgiełce. Esther szła na przełaj łąkami do pani Charleyowej Cropper z wizytą. Zastała dom zamknięty i najwidoczniej pusty. Obeszła go dokoła i ruszyła dalej przed siebie. Za kępą klonów i gąszczem młodych drzewek znajdowało się pole, a na nim uginając się pod ciężarem owoców stała słynna śliwa. Esther patrzyła przez chwilę na drzewo, a potem jej twarz rozjaśnił przekorny uśmiech i uniosła w górę swego kodaka.

W poniedziałek wieczorem ponownie udała się do pana Croppera. Po wstępnych uwagach, które go rozbawiły, nadmieniła, że sobota była pięknym dniem.

— Miałam doskonałe światło do fotografowania. Na szczęście udało mi się zrobić dobre zdjęcie. Przyniosłam panu na dowód. Sądzę, że pana zaciekawi. — Położyła na stole zdjęcie, na którym widać było wyraźnie drzewo. Bob i Alf Cropperowie siedzieli na gałęziach i zrywali śliwki, a na ziemi stał ich ojciec z koszykiem w ręku.

Pan Cropper patrzył w milczeniu. Oczy mu pociemniały i odezwał się wyzywającym tonem: — Te śliwki prawnie należą do mnie!

— Bardzo możliwe — odparła chłodno Esther. — Lecz nie wszyscy tak myślą. Na przykład pani Charley. Chętnie by zobaczyła ten „dowód”.

— Proszę jej nie pokazywać — zawołał gorączkowo pan Cropper.

— Przecież mówię, że śliwki są moje! Zmęczyły mnie te ciągłe wojny i pozwolę jej zbierać owoce. To w końcu taki drobiazg! A jeśli chodzi o tę sprawę, o której mówiliśmy …Wie pani, panno Maxwell, przemyślałem wszystko jeszcze raz i przyznaję, że zachowałem się nierozsądnie. Porozmawiam z Alfredem i Robertem.

— Doskonale — odparła spokojnie Esther. — Sprawa śliwek mnie nie interesuje. Nie zamierzam wtrącać się w rodzinne waśnie. Zwłaszcza że pozwoli pan cieszyć się pani Charley jej własnymi śliwkami. Co do spraw szkolnych, to mam nadzieję, że sytuacja zmieni się na lepsze.

— Czy zostawi mi pani zdjęcie? — spytał niepewnie pan Cropper.

— Och, oczywiście — uśmiechnęła się Esther. — Mam przecież negatyw!

Od tego dnia młodzi Cropperowie zachowywali się wzorowo. Inne niespokojne duchy pozbawione przywódców szybko ucichły. Skargi ustały i pod koniec semestru odnowiono z Esther kontrakt.

— Jakim cudem przeciągnęłaś starego Croppera na swoją stronę? — zainteresował się pan Baxter wieczorem przy kolacji. — Mówił na zebraniu, że jesteś najlepszą nauczycielką, jaką dotąd mieliśmy i proponował, by ci podwyższyć pensję. Nie spodziewałem się, że doczekam chwili, kiedy Isaac zmieni swoje zdanie.

Esther uśmiechnęła się. Dobrze wiedziała, że zmiana opinii pana Croppera dokonała się pod pewną presją, ale zachowała tę informację dla siebie.



Panna młoda czeka
1932


Była niedziela i Susan nie poszła do college’u. Toteż nic nie odrywało jej myśli od smutnej rzeczywistości. Dziś właśnie przypadała trzydziesta rocznica urodzin i tego faktu nie dało się zmienić!

Ciotce Adzie najwidoczniej wyleciało to z głowy, choć przy śniadaniu nie omieszkała wypomnieć Susan kilku siwych włosów. To było w stylu ciotki! Kiedy Susan pierwszy raz zobaczyła srebrne nitki w pięknych ciemnych splotach, wmówiła sobie, że to rzecz bez znaczenia. Nic się nie liczyło, odkąd przed laty otrzymała telegram z krótką i straszliwą wieścią o śmierci Vernona Darby pod Vimy Ridge. Włosy mogły sobie osiwieć, stać się szare i bez blasku, jak życie które wiodła. Dlaczego więc czuła przykrość z powodu urodzin?

Nawet Ellery o nich zapomniał. Pierwszy raz nie przysłał róż. A może chciał być taktowny. Sądził, że kobiecie nie należy przypominać nawet bukietem róż o skończonych trzydziestu latach. Nie ma zamiaru zaprzątać sobie tym głowy. Nikogo przecież nie obchodzi, czy nauczycielka języków obcych w college’u Clement ma trzydzieści albo pięćdziesiąt lat, dopóki dobrze pracuje.

Próbowała wmówić sobie, że zawsze szczyciła się zdrowym rozsądkiem, lecz ta perswazja nie pozwalała zapomnieć o osiągniętym wieku. Takie maleńkie ukłucie doskwierało gdzieś w głębi serca. Trzydzieści lat to dużo więcej niż dwadzieścia dziewięć i brzmi zbyt dostojnie. I trzeba jakoś przeżyć tę resztę życia. Do tego w roli skromnej nauczycielki języków, uczącej dziewczęta, którym języki — współczesne czy dawne — potrzebne są wyłącznie do rozmów o chłopcach. Susan rzadko myślała tak o swych uczennicach, ale widać trzydziestka zmienia człowieka na gorsze.

Rocznica urodzin, jak nadciągający kataklizm, dręczyła ją od ładnych paru tygodni. Zastanawiała się, czy nie byłoby rozsądniej przyjąć oświadczyny Ellery’ego. Ellery zgodnie z ustalonym zwyczajem oświadczał się co roku w dniu jej urodzin. Ona zaś usiłowała go przekonać, że zawsze pozostanie wierna pamięci Vernona Darby. A teraz… Cóż, będzie dalej wierna, na swój sposób, jak ktoś kiedyś powiedział. Trudno się dziwić, że oboje próbują jak najlepiej przejść wspólnie przez życie. Byli dobrymi przyjaciółmi jeszcze w szkole średniej. Sądziła, że nie zdoła obdarzyć go miłością. Tę pochowano gdzieś we Francji, ale przecież szacunek, przyjaźń i zrozumienie wiele znaczą. Jeśli to mu wystarczy, to wyjdzie za niego. Uważała, że Ellery powinien docenić namiastkę uczucia i być wdzięczny. A ona będzie zadowolona, jeśli go uszczęśliwi. Oczywiście, sama już nikogo nie pokocha.

Ellery Boyden zjawił się późnym wieczorem i nie przyniósł kwiatów. Susan zauważyła, jak nadchodził z podskakującym wesoło Banjo; widocznie wizyta stanowiła tylko zakończenie wieczornego spaceru. Westchnęła, prosząc w myśli Vernona o przebaczenie i ruszyła na spotkanie przeznaczenia i Ellery’ego.

Godzinę później Susan czuła, że zawiodła się w swoich oczekiwaniach. Ellery nie wykazywał najmniejszego zainteresowania oświadczynami. Siedział wygodnie w ulubionym fotelu i opowiadał zabawne historyjki. Banjo, wesoły mały psiak, leżał u stóp Susan z pyszczkiem na jej bucie. Bardzo lubiła Banjo, ale czas płynął i coraz mocniej pragnęła, aby sobie poszedł gdzie indziej.

Nagle Ellery umilkł. Susan trochę się ożywiła. Może w końcu podjął decyzję?

Pierwsze sygnały już znała. Ellery chrząknął, wyprostował się i założył nogę na nogę. Jak dotąd wszystko było na najlepszej drodze. Lecz dlaczego się denerwował? Susan nigdy nie widziała go tak zaniepokojonego przed ceremonią oświadczyn. Czyżby i on czuł, że sprawy zbyt długo szły swoim trybem i nadeszła pora nieodwołalnych postanowień?

— Właściwie to chciałem prosić cię o przysługę — zaczął wreszcie Ellery niepewnym głosem. — Wielką… przysługę.

To było coś nowego i Susan nadstawiła uszu, ale wciąż siedziała nieporuszona. — Zrobię dla ciebie wszystko, co w mojej mocy — odparła uprzejmie.

— Och, naturalnie. Właściwie jesteś do tego stworzona. Masz taki dobry gust.

Czyżby zamierzał ją prosić, by wybrała mu krawat? Wstęp nie zapowiadał oświadczyn. Susan drgnęła i Banjo zaskomlał przez sen.

— Ja… ja kupiłem dom — oznajmił Ellery z trudem. Coś wprawiało go w okropne zakłopotanie. — I chciałbym… to jest… mam prośbę… żebyś… jeśli możesz… pomogła mi go urządzić.

A więc jednak oświadczyny! Susan uśmiechnęła się ukradkiem. Tym razem przynętą jest dom. Zabawne. Ellery, kochane biedactwo, kupujący dom! Jakby mogła zaślubić go ze względu na dom! I pewnie uważa, że jest niezwykle sprytny. A tu podstęp niepotrzebny, bo zdecydowała się wyjść za niego z innych, wznioślejszych powodów.

— Wiesz, Ellery — powiedziała powoli — nie znam się na urządzaniu domów. Mogę wszystko popsuć. Połączę na przykład styl wiktoriański z modernistycznym i stworzę ci niezły koszmarek. Możesz to sobie wyobrazić? — Susan nie miała zamiaru poddać się zbyt łatwo… I na pewno nie za cenę domu. Ellery musi zrozumieć, że nie da się nabrać na takie chwyty. — Poza tym mój gust może nie odpowiadać… pani tego domu.

— Och, z pewnością będzie. — Ellery ożywił się bardziej niż zwykle. — Wiem, że Juanitę zachwyci wszystko, co wybierzesz.

Juanitę! Susan wyciągnęła nogę i Banjo się obudził. Spojrzał na nią z wyrzutem, a potem wstał i usiadł obok pana.

— Kto to jest Juanita? — zapytała Susan nie swoim głosem.

— Moja przyszła żona — rzucił nonszalancko — Juanita Vaughan. Poznałem ją, gdy w ostatnie Boże Narodzenie pojechałem do domu. Ona… Ona jest aniołem.

— Przypuszczam — Susan miała dość czasu, żeby dojść do siebie po… cóż, to był piorun z jasnego nieba. Każdego zaskoczyłaby podobna wiadomość. Roześmiała się słabo. Nieczęsto się śmiała, ale za to bardzo ładnie. Teraz zabrzmiało to jakoś głucho, lecz w tym stanie ducha Ellery nie zauważył zmiany. — To prawdziwy urodzinowy prezent, mój drogi.

— Och… rzeczywiście! Dziś są twoje urodziny — zauważył zmieszany Ellery. — Zapomniałem… kupowałem dom… bardzo przepraszam.

— Nie ma za co — odrzekła łaskawie Susan. — Trudno w takich okolicznościach pamiętać o urodzinach, W moim wieku takie zapomnienie jest mile widziane. Jeśli zaś idzie o nowinę, to… sprawiła mi przyjemność. Jako stara przyjaciółka życzę ci wiele szczęścia. Mogłeś jednak — uważam — powiedzieć mi o tym wcześniej.

— Właściwie nie było o czym mówić… aż do niedawna… Podjęliśmy decyzję dopiero kilka dni temu. Jesteś pierwszą osobą, która o tym słyszy. Wiedziałem, że będziesz zadowolona z tego, iż nie trwam bez końca w swym… uporze. Pozostaniemy na zawsze dobrymi kompanami, prawda?

— Naturalnie. Nie wyobrażam sobie, aby mogło być inaczej — odparła Susan z godnością.

— A Juanita…? Zaprzyjaźnisz się z nią, zgoda? Jest taka młoda. Zupełne dziecko.

— Na pewno staniemy się sobie bardzo bliskie.

— Spodziewałem się tego po tobie — powiedział z triumfem Ellery. — Jesteś kochanym, starym druhem, na którym można polegać. Jeśli chodzi o dom… Pomożesz mi, dobrze?

— Zobaczę, co się da zrobić i jeśli uznasz, że Juanita zaakceptuje mój gust… Czyj dom kupiłeś?

— Ten na wzgórzu, należący do Dana Weavera… Wiesz… Koci Grzbiet.

Tak, Susan wiedziała. Oboje z Ellerym przechodzili koło niego podczas jednej z pieszych wędrówek i wprost ją zachwycił. Zawsze lubiła ładne domy. Dotąd mieszkała w wielkim, okropnym choć dostatnim domu ciotki Ady, stojącym na gołym placu i nienawidziła go. Ale dom Dana Weavera… Koci Grzbiet — Dan nazwał go tak z powodu stromego urwiska na tyłach posesji. Pociągał ją od pierwszego wejrzenia i tak byłoby przyjemnie… A teraz musi urządzać go dla Juanity.

— Przystąpiłem natychmiast do kupna, gdy tylko Juanita obiecała wyjść za mnie — ciągnął Ellery. — Ja… ten dom wprost jest dla niej stworzony. Och, Susan, jaka to piękna dziewczyna!

— Jestem pewna, że nie wybrałbyś innej — odparła Susan z jeszcze większą łaskawością. Ani jej, ani pewnie Ellery’emu nie przyszło do głowy, że właśnie obdarzyła się znakomitym komplementem. — Jak ona wygląda? To znaczy, jaki przedstawia typ? To ważne, skoro mam dla niej urządzać dom, A nie lepiej poczekać do ślubu, by sama zajęła się tym? Nie dopuściłabym, żeby ktokolwiek wyręczył mnie w takiej przyjemnej czynności.

— No tak, ale widzisz, Juanita jest… inna — zauważył Ellery z rozmarzeniem. — Jest jedynaczką… zawsze wszystko robiono za nią… pochodzi z tych Vaughanów z Edgetown, wiesz o kim mówię. Nie ma w sobie zaradności. — Tu Susan drgnęła. — I nie chcę nużyć młodej główki przyziemnymi sprawami. Wymarzyłem sobie, że gdy przyjedzie, dom będzie gotowy.

— Zapewne przeniesiesz ją przez próg — wtrąciła Susan z odrobiną sarkazmu w głosie.

— Tak, właśnie tak — zgodził się z prostotą Ellery. — Nie sprawi mi to trudności… ona jest taka dziewczęca. A jak wygląda? No cóż, z takim imieniem powinna być śniada i czarnowłosa, lecz w rzeczywistości jest jasna jak blask księżyca. Ma lśniące blond włosy i łagodne zielone oczy… Nigdy nie widziałem równie pięknych oczu, dopóki nie poznałem Juanity. To taka nieśmiała, eteryczna istota o twarzy Madonny.

— I mam umeblować dom, by wnętrze do niej pasowało? — zapytała Susan z udawaną troską. — A kiedy… hm, kiedy odbędzie się ślub?

— Mam nadzieję, że pod koniec sierpnia. To pozwoli nam spędzić miesiąc w Muskoka.

— A teraz mamy połowę maja. Trzy miesiące. Dobrze, zrobię, co się da.

— Dziękuję ci. — Ellery wstał z wyraźną ulgą. — Zdjęłaś mi wielki ciężar z serca. Chodźmy, Banjo.

Susan po kilku spędzonych w samotności minutach wbiegła po schodach, śpiewając. Ciotka Ada wyjrzała ze swego pokoju. — Co się stało, moje dziecko?

— Stało się? Ależ nic się nie stało. Po prostu śpiewam.

— Przecież śpiewasz tylko wtedy, gdy coś cię trapi.

— Nic mnie nie trapi. Absolutnie nic. Jestem uradowana i podekscytowana. Mam przed sobą pracowite, pełne radości lato. Obiecałam Ellery’emu Boydenowi urządzić dom dla jego przyszłej żony… pochodzącej z Vaughanów z Edgetown. Znasz ich chyba? Kto by nie śpiewał, mając coś takiego w perspektywie?

— Ba — rzekła pocieszająco ciotka Ada — w morzu pływa niejedna ryba…

Susan zatrzasnęła drzwi. Nie ma sensu sprzeczać się z ciotką. Ona nie wierzy, że serce Susan zostało pogrzebane na polu bitwy we Francji. Podeszła do lustra i popatrzyła uważnie. Nie, w niczym nie przypomina Juanity. Jest wysoka i ciemnowłosa… na razie. I raczej trudno byłoby ją przenieść przez próg. Ale czy jej wyniosła postawa nie zaczyna tracić na atrakcyjności?

— Ellery ma trzydzieści pięć lat i żeni się z dzieciakiem — mruknęła pogardliwie. — Najwidoczniej profesor ekonomii i socjologii w college’u Clement stracił rozsądek. Cóż, śmiej się, Susan. To odpowiedni moment do sprawdzenia twego sławetnego poczucia humoru. Czekasz w trzydziestą rocznicę urodzin na oświadczyny, a tu rzekomy konkurent przychodzi i proponuje umeblowanie domu dla jego jasnowłosej, eterycznej panny młodej. Wiesz, Susan, to doskonały temat satyrycznego komiksu.


* * *


— Podobało mi się wiele domów — powiedział Ellery. — Lecz gdy zobaczyłem ten, natychmiast zapragnąłem go mieć. Pamiętasz wieczór przed rokiem, gdy zbieraliśmy pierwiosnki, wracając do domu na skróty? Wtedy jednocześnie spojrzeliśmy w tamtą stronę.

— Zawsze chciałam… kochałam biało—zielone domy — dodała Susan marząco.

Dom zwany Kocim Grzbietem okazał się jeszcze bardziej uroczy, niż pamiętała z ubiegłego roku. A domy mające własny czar zawsze wprawiały Susan w podniecenie, bo zdarzały się tak rzadko. Co za widok! U stóp wzgórza rozciągało się miasto, po lewej stronie tereny college’u… piękna wieża z biblioteką między włoskimi topolami. Z prawej strony falujące wzgórza.

— Niektóre doliny są wyjątkowe — usłyszała głos Ellery’ego. — Sam ich widok sprawia przyjemność. Ta należy do szczególnie uroczych. Ale jedno drzewo trzeba ściąć. Jak sądzisz?

— Piękny klon… och, nie rób tego — zawołała Susan, która kochała drzewa.

— Psuje widok — tłumaczył się Ellery.

— Skądże. Zobacz, ile piękna i romantycznego nastroju dodaje temu zakątkowi. Jestem pewna, że Juanita je pokocha.

Tak naprawdę, to Susan wcale nie była tego pewna. Dręczyło ją przeczucie, że ta zielonooka istota nigdy nie pokocha żadnego drzewa.

Ale Ellery takich wątpliwości nie miał. — Tak i ja sądzę. Zostawmy je więc. Będzie to doskonałe miejsce na śniadania w letnie poranki. Jeśli dopisze pogoda. — Spójrz, Susan, tam, na to wzgórze. To mój przyjaciel. Czyż nie wygląda jak dostojny starzec? W tym nasłonecznionym zakątku zrobimy ogród kwiatowy. Muszą tu rosnąć orliki i nasturcje, białe irysy, naparstnice i oczywiście różnobarwne dzwonki. Ogrody w Edgetown toną w nich po prostu.

— Czy jasnowłosa pani twego serca zechce hodować takie staroświeckie kwiaty? — spytała z przekąsem Susan.

— Ona lubi wszystko co piękne — odrzekł bezmyślnie Ellery.

Susan nie cierpiała bezmyślności. Weszła więc do środka, aby obejrzeć wnętrze domu. Chciała znaleźć wiele braków, aby bez żalu czy wzruszenia przekazać dom przyszłej pani Boyden. Niestety, nie mogła wypatrzyć ani jednego. Słoneczna jadalnia o wykuszowych oknach ocienionych dzikim winem — była jadalnią jej marzeń. Na półpiętrze nisko umieszczone okno z miękko wysłanym parapetem zapraszało do wygodnego oglądania krajobrazu.

— Sądzisz, że spodoba się jej okolica? — zapytał Ellery. — Cieszę się, że ze wszystkich okien są takie ładne widoki. Pragnę, by moją żonę otaczało wyłącznie piękno.

Susan pomyślała, że zakochani ludzie stają się sentymentalni. Postanowiła jednak okazać wyrozumiałość. Przez następne tygodnie całkowicie pochłonęła ją praca. Odsunęła od siebie wszelkie myśli o Juanicie i postanowiła urządzić Koci Grzbiet według własnego gustu. — Nie ma sensu kierować się innymi względami. Prócz zachwytów Ellery’ego nic nie wiem o dziewczynie. Musi zaufać całkowicie mojemu dobremu smakowi.

Ellery okazywał wielką ufność. Powiedział Susan, żeby nie przejmowała się kosztami i nie wtrącał się. Towarzyszył jej cierpliwie w poszukiwaniu sprzętów pasujących do wnętrz Kociego Grzbietu i czasem dochodziło do sprzeczki, ale zawsze Ellery w końcu się poddawał. Susan potrafiła cudem wynaleźć odpowiednie drobiazgi. Kiedyś niemal rozpłakała się z radości, gdy w obskurnym żydowskim sklepiku znalazła staroświecką, mosiężną kołatkę do drzwi. Stary perski dywan Ellery’ego został położony w bawialni, choć on chciał kupić coś nowego i jaśniejszego. Do hallu przeznaczyła wiekowy zegar stojący i dębową kanapkę. Dobrała do tego kilka odpowiednich rycin i kuty, żelazny kandelabr. Nastawała również, by umieścić w domu stylowy stół z giętymi nogami, który Ellery odziedziczył po babce, a także mahoniową komodę należącą do stryja — kapitana marynarki. Ellery zamierzał oba meble upchnąć w pokoju gościnnym, lecz zaprotestowała, wołając: — To przecież najpiękniejsze meble jakie masz!

Spędzili niezwykłe popołudnie, przeglądając zawartość szuflad komody. Ellery był zaskoczony. Korale — białe i czerwone, różnorodne muszle, pióra egzotycznych ptaków, nasiona i orzechy z wysp Pacyfiku, figurki bożków z kości słoniowej, niezwykłej piękności hafty.

— Co za cudowne zajęcie. Nie wiadomo na co człowiek może się natknąć — wołała entuzjastycznie Susan. — Czy to nie wspaniałe? Patrz, prawdziwa perła!

— Każę ją oprawić dla Juanity — oznajmił Ellery.

Oglądając cuda zamknięte w szufladzie, zupełnie zapomniała o Juanicie. Teraz wstała trochę pobladła i zirytowana. Czuła zmęczenie. Całe popołudnie robiła zakupy w domu towarowym, ponieważ dom panny Vaughan z Edgetown nie może być umeblowany samymi tylko antykami. Kilka bezsennych nocy rozmyślała o zasłonach do okien, ale też efekt godny był poniesionych kosztów. Susan zauważyła, że nawet bez takich problemów spędza zbyt wiele nocy bezsennie… Lato było upalne, a poszukiwanie mebli jest wyczerpującym zajęciem. Nic więc dziwnego, że często nerwy odmawiały jej posłuszeństwa i miewała napady złego humoru. Irytował ją błysk w oczach Ellery’ego, gdy mówił o Juanicie. I ta mała złocista poduszeczka na parapet w oknie półpiętra. Ellery kupił ją osobiście. Powiedział, że wyobraził sobie złocistą główkę narzeczonej na takim właśnie tle. Susan poduszkę znienawidziła. Uważała, że zachowanie przyjaciela jest po prostu śmieszne. — Powinieneś kupić Juanicie zieloną poduszkę. Ta pasuje do ciemnych włosów.

— Jest bardzo odpowiednia dla niej — upierał się Ellery. — Na złotym tle będzie wyglądała jak Madonna w aureoli.

Tak więc poduszka lśniła na ciemnym parapecie, a Susan świerzbiły ręce, by ją cisnąć z urwiska. — Aureola! Też mi gadanie!

Do innych rzeczy nie miała zastrzeżeń. Pod koniec lipca wnętrza były gotowe w najdrobniejszych szczegółach. Żeby taką doskonałość marnować na dzieciaka, dla którego dom stanowił jedynie miejsce do jedzenia i spania! I jeszcze do tańców, bo z wynurzeń Ellery’ego wnioskowała, że Juanita lubi się bawić. W ogóle za dużo mówił o Juanicie. Trochę powściągliwości byłoby w lepszym guście. Susan jednak słuchała cierpliwie, udając zrozumienie i sympatię. Miała przy tym poczucie głębokiej satysfakcji z dobrze wykonanej pracy. Nawet Juanicie trudno będzie to popsuć.

— Koci Grzbiet czeka na przyjęcie panny młodej — powiedziała Ellery’emu pewnego lipcowego wieczoru. Leżała nieruchomo w fotelu, zbyt zmęczona by zadbać o swoją twarz. Wyglądam blado i staro — pomyślała z gniewem.

— Jakże ci mam dziękować? — zapytał pokornie Ellery.

— Nie trudź się — odparła obojętnie. — Za co tu dziękować? Miałam sporo uciechy dzięki tobie. Naprawdę z przyjemnością urządzałam ten dom. Kiedy bierzecie ślub?

— To jeszcze nie zostało ustalone. Spodziewam się… że niebawem. Mam… mam nadzieję, że nastąpi to wkrótce. Susan, widzę, że jesteś znużona.

— Skonana, jak to zauważyła ciocia Ada. Ona to potrafi człowieka pocieszyć! Zrozumiałe, iż w moim wieku szybciej odczuwa się zmęczenie. Banjo, dlaczego uśmiechasz się tak szelmowsko? Ellery, czy Juanita polubi Banjo? I pozwoli mu przynosić kości do domu?

— Niestety, Juanita nie przepada za psami. Trochę się ich boi i chyba kupię jej kota.

— A jak to przyjmie Banjo?

— Musi się przyzwyczaić.

— Ludzie mówią, że do wszystkiego można się przyzwyczaić — westchnęła Susan. — Ale ja w to nie wierzę. Biedny psiak! Nie sądzisz! Ellery, że nawet pies powinien mieć jakieś prawa?

— „Oho, znowu zaczyna śpiewać” — pomyślała ciotka Ada, kiedy i Susan weszła do swego pokoju. — „Nigdy tyle nie śpiewała co tego lata. Mam nadzieję, że wkrótce odzyska pogodny nastrój.


* * *


Pewnego pięknego popołudnia Ellery zadzwonił o piątej i spytał Susan, czy spotka się z nim w Kocim Grzbiecie około ósmej. Ma jej coś ważnego do powiedzenia. Spodziewała się rozmowy o ślubie i wcale nie była tym zainteresowana. Kiedy człowiek jest strasznie zmęczony, niewiele go obchodzi. Niczego nie pragnie, nic go nie cieszy. Jednakże po namyśle postanowiła pójść godzinę wcześniej i mieć przynajmniej trochę czasu dla siebie. Chciała pożegnać się z domem.

Koci Grzbiet nigdy nie wyglądał piękniej, a Susan nigdy nie czuła takiej z nim więzi. Kochała ten dom równie mocno, jak nienawidziła Juanity. Torturą była myśl, że inna kobieta zamieszka w nim, będzie przestawiała meble, siadywała przy kominku, dotykała przedmiotów… Zacisnęła dłonie. Najchętniej wszystko by potłukła. W pierwszej kolejności ten śliczny błękitny dzbanuszek w złote różyczki. Juanita nie powinna go mieć… Na samą myśl o tym robiło jej się słabo. Rozbiję dzbanek… Podbiegła do kominka i zdjęła naczyńko z gzymsu. Potem zobaczyła w lustrze swoją twarz i… odstawiła je na miejsce. Wielkie nieba! Jaką to chudą, wysuszoną i złą kobietą stanie się w przyszłości! Samotną i oschłą! Nienawidziła pięknej Juanity, która nigdy nie męczyła zielonych oczu ślęczeniem nad studenckimi wypracowaniami. W tej chwili mogłaby podać jej truciznę…

— Chodź na dwór zobaczyć zachód słońca — powiedział od progu Ellery.

— Widziałam setki zachodów. Co jest szczególnego w tym właśnie? — spytała sucho. Chciała zostać w środku. Tutaj w zapadającym mroku nie musiała dzielnie się uśmiechać. Czuła, że jeśli choć tylko raz się uśmiechnie, coś okropnego stanie się z jej twarzą.

— W każdym zachodzie słońca jest coś szczególnego — rzekł Ellery. Ale wszedł i usiadł na kanapie. Jakiś czas milczeli. Susan nie mogła wydobyć z siebie głosu. Przeraziła się i zaczęła dygotać. Kipiała wprost z wściekłości i rozpaczy. Nienawidziła Juanity coraz bardziej. Tej Juanity, która zabrała jej dom i jej mężczyznę! Tak, jej mężczyznę! Vernon Darby stał się nagle wyblakłym wspomnieniem.

— Pomyśl, Susan — odezwał się wreszcie Ellery — za dwa miesiące przybędzie pani mego serca, moja mała królowa. Wydaje mi się to… — tu zniżył głos ze wzruszenia — zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Czy to nie sen?

Być może, gdyby Ellery nie użył idiotycznego zwrotu „moja mała królowa”, Susan nie straciłaby panowania nad sobą. Lecz to była ostatnia kropla goryczy. Poderwała się z miejsca i rzuciła z pasją: — Ty beznadziejny głupcze! Bo jesteś głupcem poślubiając młodziutką dziewczynę. Pustego, pięknego trzpiota bez jednej własnej myśli w głowie. Czy śnisz? O, tak! I obudzisz się, kiedy będzie za późno… i nikt się nad tobą nie ulituje… staniesz się pośmiewiskiem! — W tym momencie wybuchnęła histerycznym śmiechem, a Ellery wstał.

— Nareszcie! — powiedział z głęboką satysfakcją. Gdybyś jeszcze przez minutę zachowała tę sztuczną pozę obojętnej życzliwości, stłukłbym cię na kwaśne jabłko. Nawet nie wiesz, jak bliski byłem zbrodni tego lata. Co do Juanity, to całkowicie się z tobą zgadzam — za młoda dla mnie. Wiedziałem to od samego początku. Jednak nie nazwałbym jej bezmyślną i pustą. To zdumiewająco inteligentne pięcioletnie dziecko i naprawdę jest urocza. Wiesz, Susan, na pewno ją pokochasz, gdy pojedziemy na Boże Narodzenie do Edgetown.

Susan spoważniała i patrzyła tępo na Ellery’ego. On zaś odpowiedział nieco zakłopotanym uśmiechem. — Och, tak nie lubię wyjaśnień! Jednakże z ulgą powiem prawdę po tylu kłamstwach. Ale przecież mówiłem, że Juanita jest dzieckiem? I to jest święta prawda! Musiałem coś zrobić, pokazać ci, że… że…

— Że romantyczne wspomnienie brałam za uczucie — dokończyła Susan wolno. Powinna się rozgniewać, lecz była jedynie wstydliwie uradowana.

— Nie tylko, lecz że ci na mnie zależy, jeśli zechcesz to sobie uświadomić. Zbyt długo walczyłem z duchem. Byłem zdesperowany. Uznałem, że to moja ostatnia szansa. I co powiesz, Susan? Koci Grzbiet jest gotów na przyjęcie swej pani, a tylko ty możesz nią zostać.

— Powinnam być wściekła i… zerwać przyjaźń — odparła — ale nie mogę tego zrobić. Po prostu nie mogę! Lepiej popłaczę sobie trochę na twym ramieniu.



Wielka przygoda Abla
1917


Proszę wyjść na dwór, panie nauczycielu! Nie potrafię myśleć ani mówić otoczony ścianami, nigdy nie potrafiłem. Chodźmy do ogrodu! — takie słowa usłyszałem z ust Abla Armstronga przy pierwszym spotkaniu. Był członkiem rady szkolnej i wybrałem się do niego w piękny majowy wieczór, by omówić pewną sprawę. Objąłem w letnim semestrze stanowisko kierownika szkoły w Stillwater.

Wybudowano ją w okolicy raczej odludnej, z czego byłem zadowolony. Ostatnio życie nie układało mi się najlepiej. Duszę miałem obolałą i zbuntowaną z powodu różnych przeżyć, nie mających jednak z tą opowieścią nic wspólnego. Stillwater dało mi czas i warunki do zaleczenia ran i przemyślenia pewnych rzeczy. Kiedy z perspektywy czasu spoglądam wstecz, wiem, ile w tym zasługi Abla i jego pięknego ogrodu.

Abel Armstrong (zawsze mówiono o nim „Stary Abel”, choć ledwie dobiegał sześćdziesiątki) mieszkał w uroczym, szarym domu nad brzegiem zatoki. Jeszcze przed spotkaniem wiele o nim słyszałem. Nazywano go „dziwakiem”, ale mieszkańcy Stillwater bardzo lubili Abla. Gospodarował z siostrą Tamzine, której, jak mnie poinformowała gadatliwa gospodyni, od lat szwankował umysł. Po lepszych i gorszych okresach nastąpiła wyraźna poprawa i kobieta stała się tylko nader cicha i „dziwna”. W młodości Abel przez rok studiował w college’u, lecz zrezygnował z nauki, gdy Tamzine „zwariowała” i potrzebowała opieki. Abel wrócił do domu i osiadł na gospodarstwie z widocznym zadowoleniem; w każdym razie nikomu się nie skarżył.

— On zawsze traktował wszystko pogodnie — powiedziała pani Campbell. — Nigdy nie martwił się z powodu niepowodzeń czy rozczarowań, jak to czyni większość ludzi. Wydaje mi się, że dopóki Abel Armstrong może spacerować po swoim ogrodzie, recytować wiersze i przemawiać do żółtego kocura jak do człowieka, to nie obchodzi go, co się wokół dzieje. Nigdy nie był zaradny ani pazerny. Jego ojciec nigdzie nie zagrzał miejsca, ale dzieci wdały się w rodzinę matki — marzycielskie, trochę nie dostosowane do naszej rzeczywistości. Tacy ludzie nie osiągają wiele na tym świecie.

O tak, zacna pani Campbell, na tym mają niewiele. Są jednak inne światy, gdzie do uczynków przykłada się inną miarę i Abel żył właśnie w takiej krainie, z dala od spojrzeń skrzętnych farmerów i rybaków. Od pierwszej chwili spędzonej w ubarwionym blaskami zachodu ogrodzie czułem, że znalazłem przyjaciela. Osobowość i życiowa filozofia Abla wzbogaciły mą egzystencję i nadały jej poczucie harmonii. Opowieścią tą, pełną wdzięczności, składam hołd jednej z najwspanialszych znanych mi istot.

Był mężczyzną wysokim, o kanciastej i niezgrabnej sylwetce. W pospolitej twarzy zwracały uwagę duże, pełne wyrazu aksamitno—orzechowe oczy, niezwykle czyste i bystre jak na człowieka w jego wieku. Miał też niewielką, spiczasto przyciętą bródkę bez jednej srebrnej nitki, choć głowę okrywała mu siwizna. Wyglądał na człowieka, co to zaznał licznych cierpień, te zaś pozostawiły niezatarte ślady. Przyglądając mu się, wątpiłem w słuszność wypowiedzi pani Campbell, że „bez żalu” rozstał się ze studiami. Musiał zrezygnować z wielu rzeczy, ale odczuł to dotkliwie. Pokonał jednak ból i doznał łaski ukojenia. Miał zdumiewająco melodyjny, dźwięczny głos, a opalona dłoń, którą do mnie wyciągnął, była długa i kształtna.

Wyszliśmy do ogrodu w pachnące i wilgotne powietrze wiosennego wieczoru. Z lewej strony rozciągał się sosnowy las i niemal dotykał domu. Z prawej zaś rósł rząd włoskich topoli, teraz poczerwieniałych w zachodzącym słońcu.

— Zawsze lubiłem włoskie topole — wyznał Abel. — To księżniczki wśród drzew. Bardzo modne były w czasach mego dzieciństwa. Każdy, kto chciał uchodzić za wytwornego, sadził je na skraju trawnika, podjazdu czy ostatecznie po obu stronach drzwi frontowych. Teraz wyszły z mody. Ludzie utyskują, że usychają im czubki i drzewa brzydko wyglądają. Nie zdarza się to wówczas, jeśli ryzykując skręceniem karku, obcina się je tak, jak ja to robię. Jakoś do tej pory udało mi się zachować całą głowę, a moje topole rosną zdrowo bez suchej wiechy, jak ptasie gniazdo, na wierzchołku. Matka lubiła ich dostojeństwo i tę szczególną wyniosłość. Nie spoufalają się z byle kim. Widzi pan — sosny są do zabawy, topole do towarzystwa.

Przekroczyliśmy furtkę do innej części ogrodu. Tu wąska ścieżka wiodła do olbrzymiej jabłoni, przypominającej wielki stożek różowego kwiecia. Drzewo otaczała omszała ławeczka. Lecz ulubione miejsce Abla, o czym mi później powiedział, stanowiła altanka z prętów oplecionych młodymi pędami szmaragdowozielonego chmielu. Tam właśnie mnie przyprowadził i z dumą pokazał wspaniały widok na rozległą zatokę i przystań. Blask wczesnego zachodu — różowy i płomienny — już znikał z nieba; woda mieniła się jak srebrzyste zwierciadło, a ledwo widoczne żaglówki przesuwały się wolno wzdłuż brzegu. W katolickiej kaplicy z drugiej strony zatoki biły dzwony. Łagodny dźwięk płynął przez zmierzch i jednoczył się z szeptem morza. Światło latarni u wejścia do kanału drżało i rzucało błyski na opałowe niebo. W dali szarzała wstęga dymu z komina przepływającego parowca.

— Czyż widok nie jest godny zachwytu? — zapytał Abel z dumą pełną czułości. — I w dodatku bezpłatny. Morze i niebo są niczyje i przez to bezcenne. Usiądźmy w altance, panie nauczycielu. Wkrótce wzejdzie księżyc. Nigdy nie znudzi mnie widok księżycowej poświaty na powierzchni morza. Za każdym razem mam niezwykłe przeżycie. Ale widzę, że chce pan mówić o interesach, proszę zaczekać. Nie powinno się rozmawiać, oczekując wschodu księżyca. Choć osobiście w ogóle nie lubię rozmów o interesach.

— Niestety, czasem nie można tego uniknąć.

— Tak, uważam to za zło konieczne, panie nauczycielu — zgodził się ze mną. — Lecz wiem, co pana tu sprowadza i możemy ów problem załatwić w pięć minut. Zgodzę się na wszystko, czego chce pan i dwaj pozostali członkowie rady. Bóg jeden wie, dlaczego mnie do niej włączono. Chyba z przyczyny mojej malowniczości. Przypuszczam, że chcieli mieć jednego prawdziwie przystojnego mężczyznę. — Jego szczery, pełen wesołości śmiech był bardzo zaraźliwy. Ja też się roześmiałem i usiadłem w altance.

— A teraz, jeśli pan sobie nie życzy, nie musimy rozmawiać. Zabawimy tu trochę, a jeśli przyjdzie nam do głowy coś mądrego, to powiemy. Lecz nie przejmujmy się, jeśli nie przyjdzie. Gdy z przyjemnością siedzimy w milczeniu przez pół godziny z jakąś osobą, to są szansę na zawarcie przyjaźni. W przeciwnym wypadku nawet nie warto próbować.

Owego wieczoru w chmielowej altance Abel i ja z powodzeniem przeszliśmy sprawdzian milczenia. Jakoś wyjątkowo odpowiadała mi ta chwila zadumy, choć ostatnio nie miałem większej ochoty na rozmyślania. Uroczysty spokój, od dawna obcy mej zmęczonej duszy, rozlewał się wokół. Tchnął nim Abel i cały ogród. Rozglądając się, rozważałem, na czym polega urok tego miejsca?

— Ładnie i daleko od zgiełku, prawda? — zagadnął Abel nieoczekiwanie, jakby czytając w moich myślach. — Żadnego handlu ani zysków. Nic stąd nie sprzedałem. Tamzine ma warzywną działkę, ale czego nie zjemy sami, oddajemy. Geordie Marr w dole koło przystani ma duży ogród i sprzedaje naręcza kwiatów, kosze owoców i jarzyn do hotelu. Uważa mnie za głupca, bo nie postępuję podobnie. Cóż, on ma z ogrodu pieniądze, a ja szczęście i przyjemność. W tym cała różnica. Przypuśćmy, że zarobiłbym dużo pieniędzy i co z tego? Zabierałbym je w ten sposób bardziej potrzebującym. Geordie Marr jest najnieszczęśliwszym stworzeniem pod słońcem. Zawsze, biedaczysko, tkwi w jakichś kłopotach. Oczywiście, większość sam spowodował, ale to nie czyni ich lżejszymi. Siedział pan kiedyś, nauczycielu, w chmielowej altance? — zacząłem się przyzwyczajać do nieoczekiwanych zwrotów w rozmowie i odparłem, że nigdy.

— Cóż za wspaniałe miejsce do marzeń — zauważył pogodnie Abel. — Młodzieniec taki jak pan musi często marzyć.

Wtrąciłem gwałtownie i gorzko, że od dawna przestałem bujać w obłokach.

— Tak się panu wydaje — powiedział w zadumie Abel. — Za jakiś czas wróci pan do marzeń i dzięki Bogu za to! Nie pytam, co pana chwilowo zniechęciło, ale niedługo zmieni pan zdanie. Zwłaszcza jeśli będzie pan częstym gościem w moim ogrodzie. Przepełniają go wszelkiego rodzaju marzenia. Można wybierać do woli. Ja od lat tęsknię do przygód. Mam sześćdziesiąt jeden lat i nigdy nie dokonałem śmielszego czynu niż wyprawa na dorsze przy ładnej pogodzie. Wciąż jednak mam nadzieję, że przeżyję coś niezwykłego. Gdy nawiedzają mnie takie pragnienia, staję się krwiożerczą bestią.

Wybuchnąłem śmiechem. Prawdopodobnie śmiech rozlegał się w tym zakątku niezwykle rzadko. Tamzine, pieląca opodal, podniosła raptownie głowę i podreptała do domu. Nie obdarzyła nas słowem ni spojrzeniem. W pełni zasługiwała na opinię osoby niezwykle nieśmiałej. Była bardzo tęga, o twarzy okrągłej i bez wyrazu, ale bardzo pięknych, rudawych włosach. Miała na sobie jaskrawą suknię z materiału w białe i czerwone prążki. Szedł przy niej ogromny, rudawy kocur, który nagle pomknął do altanki i wskoczył Ablowi na kolana. Podziwiałem piękne zwierzę o błyszczących zielonych ślepiach i białych łapach.

— Kapitan Kidd — pan Woodley — Abel przedstawił nas poważnie, jakby kot był ludzką istotą. Nie przejawiliśmy szczególnego entuzjazmu.

— Nie przepada pan za kotami — zauważył Abel, gładząc aksamitny grzbiet. — Nie mam tego panu za złe, bo i ja ich nie lubiłem, dopóki nie znalazłem Kapitana. Ocaliłem mu życie, a to jest trochę tak, jakby się dało życie. Na świecie jest wielu bezmyślnych ludzi. Niektórzy z letników mieszkających w domkach nad zatoką są bezmyślni aż do okrucieństwa. Trzymają koty przez lato, karmią je, pieszczą, stroją we wstążki, a gdy nadejdzie jesień — wyjeżdżają, pozostawiając zwierzaki na łasce losu. Krew się we mnie burzy!

Pewnego dnia ostatniej zimy znalazłem na brzegu martwą, starą kotkę, a przy jej boku trzy malutkie kocięta. Zdechła, starając się ogrzać je własnym ciałem. Leżała, obejmując dzieci łapkami. Panie nauczycielu, popłakałem się na ten widok, a potem zacząłem kląć. Zabrałem kocięta, nakarmiłem i odchuchałem, a później umieściłem w dobrych domach. Znałem panią, która zostawiła tę kotkę. Kiedy wróci latem, powiem jej, co o tym myślę. Zostanie to uznane za wtrącanie się w nie swoje sprawy, lecz wszyscy wiedzą, że lubię się wtrącać, gdy mam ważny powód.

— Czy Kapitan Kidd jest jednym z porzuconych? — spytałem.

— Tak. Zauważyłem go pewnego mroźnego dnia zaplątanego w gąszczu krzewów. Zaczepił się przez tę idiotyczną wstążkę i prawie dogorywał z głodu. Panie Boże, trzeba było widzieć jego oczy! Choć taki mały, jakoś dawał sobie radę, dopóki nie zawiesił się na tej wstążce. Kiedy go uwolniłem, polizał mi rękę malutkim czerwonym języczkiem. Przed dziewięcioma laty nie był jeszcze takim pewnym siebie piratem, ale potulnym barankiem. Jak na kota dość długo żyje. Dobry też z niego kompan.

— Przypuszczałem, że będzie pan miał raczej psa — powiedziałem.

Abel pokręcił głową. — Miałem kiedyś. Bardzo się do niego przywiązałem i gdy zdechł, nie mogłem znieść myśli, że inny pies zająłby miejsce mego ulubieńca. Był przyjacielem, rozumie pan? Kapitan zaś jest tylko towarzyszem. Lubię go. Szczególnie za tę szczyptę diabelstwa tkwiącą we wszystkich kotach. Psy kocha się bardziej niż koty, ale z drugiej strony nie mogę powiedzieć, że są tak samo interesujące.

Roześmiałem się, wstając z ociąganiem.

— Już pan odchodzi? Przecież jeszcze nie mówiliśmy o interesach. Domyślam się, w jakiej pan przyszedł sprawie. Tylko ci dwaj pomyleni członkowie rady mogli wpaść na pomysł czyszczenia wiosną pieca!

— Oni pytają, czy zgadza się pan na postawienie nowego pieca.

— Niech im pan powie, żeby stawiali, jaki tylko chcą i niech mi dadzą święty spokój — odparł Abel. — A pan, nauczycielu, będzie mile widziany w tym ogrodzie o każdej porze. Jeśli poczuje pan zmęczenie, samotność lub gniew czy nadmiar ambicji, niech pan przyjdzie i posiedzi tu sobie. Jaki człowiek mógłby trwać w gniewie, gdyby przez dziesięć minut patrzył na bratek? Jeśli zechce pan gawędzić, będę mówił, a gdy nadejdzie czas zadumy, zostawię pana w spokoju. Mam wielkie doświadczenie w tej dziedzinie.

— Postaram się często tu przychodzić — powiedziałem. — Może nawet za często.

— Proszę tak nie myśleć. Pan jest młody, ja — stary, ale nasze dusze są prawie w tym samym wieku i będziemy mieli sobie dużo do powiedzenia. Czy idzie pan stąd wprost do domu?

— Tak.

— W takim razie proszę wstąpić na chwilę do Mary Bascom i dać jej ode mnie bukiet białego bzu. Przepada za nim, a ja chcę, by go dostała jeszcze przed śmiercią.

— Jest bardzo poważnie chora?

— Suchoty. To u nich rodzinne. Może umrzeć w ciągu miesiąca jak jej brat, albo pożyje dwadzieścia lat jak ojciec. Krótko czy długo; dopóki kwitnie bez, posyłam jej co dzień wiązankę. Piękny dziś mamy wieczór. Zazdroszczę panu spaceru brzegiem morza przy świetle księżyca.

— Proszę pójść ze mną — zaproponowałem.

— Nie — Abel spojrzał w stronę domu. — Tamzine nie lubi samotności wieczorem. Dlatego chodzę po ogrodzie. Księżyc jest moim przyjacielem. Kocham go, odkąd sięgam pamięcią. Jako ośmiolatek zasnąłem raz o zmierzchu w sadzie i nikt tego nie zauważył. Obudziłem się, sam w nocy, śmiertelnie przerażony. Dobry Boże, co za dziwne cienie i dźwięki widziałem i słyszałem! Nie śmiałem się poruszyć! Siedziałem więc dygocząc, biedaczysko! I nagle zobaczyłem, że księżyc spogląda na mnie przez gałęzie jak stary przyjaciel. Natychmiast poczułem się lepiej, i Wstałem i pomaszerowałem do domu dzielny jak lew. Dobranoc, panie j nauczycielu. Proszę powiedzieć Mary, że będzie dostawała bez jeszcze j przez tydzień.

Od tego wieczoru byliśmy z Ablem serdecznymi druhami. Spacerowaliśmy rozmawiając lub milcząc i razem łowiliśmy ryby. Mieszkańcy Stillwater dziwili się, że przedkładam jego towarzystwo nad towarzystwo młodzieży. Zaniepokojona pani Campbell wyraziła pogląd, że straszny ze mnie oryginał i że „szukali się w korcu maku”.

Pokochałem stary ogród nad brzegiem zatoki, a nawet i starego Abla, uczuciem prawdziwie głębokim. Gdy zamykała się za mną furtka ogrodu, zostawiałem dręczące wspomnienia i żale. W ciszy i spokoju moja dusza uwalniała się z przepełniającej ją goryczy i stawała się znowu zdrowa — tak jak przepowiedział Abel. On sam nigdy mnie nie pouczał, ale emanował pogodną odwagą, wytrwałością i akceptacją życiowych trudności. Był najbardziej zrównoważonym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Nigdy nie pomniejszał zła ani też nie przesadzał, gdy chodzi o dobro. Jego zdaniem ból nie powinien nadmiernie przygnębiać, a przyjemności nie powinny sprowadzać w lenistwo i niedbalstwo. Pomógł mi zrozumieć, jak tchórzliwie wykręcałem się od pewnych decyzji. Zdałem też sobie sprawę, że moje osobiste zmartwienia nie są najważniejszymi rzeczami na świecie. Abel nauczył mnie znowu śmiać się, a kiedy człowiek śmieje się szczerze i radośnie, nie jest z nim tak źle.

Stary ogród był zawsze pogodny. Nawet gdy wiał wschodni wiatr i szare fale biły o brzeg, jakieś promyki słońca zdawały się tu docierać. Może dlatego, że rosło tak wiele żółtych kwiatów, które lubiła Tamzine. A i Kapitan Kidd często paradował w przepychu złocistej sierści. Dziwiłem się, skąd w ogrodzie tyle rozśpiewanego ptactwa? Okazało się, że Kapitan Kidd nigdy nie polował. Pewnie rozumiał, jak źle by to przyjął jego pan.

Zewsząd dochodziło ćwierkanie lub śpiew, a wiatr w gałęziach sosen zawsze dźwięczał niby radosne powitanie. My zaś spacerowaliśmy po ścieżkach zatopieni w dyskusji o prawdach uniwersalnych.

— Lubię rozważać różne problemy, choć nigdy nie potrafię ich rozwiązać — oznajmił Abel. — Mój ojciec twierdził, że nie ma sensu mówienie o rzeczach, których się nie rozumie. Ale, dobry Boże, gdybyśmy tak postępowali, niewiele zostałoby tematów do rozmów! Pewnie bogowie słuchając nas, często pokładają się ze śmiechu, lecz jakie to ma znaczenie? Dopóki pamiętamy, że jesteśmy tylko ludźmi, wszystko jest w porządku. Przecież nie wyrządzamy nikomu najmniejszej krzywdy. Dlatego też i dzisiaj utniemy sobie pogawędkę o pochodzeniu zła…

W miarę upływu czasu mijało onieśmielenie Tamzine i kiedy się zjawiałem, witała mnie szerokim uśmiechem. Prawie cały czas spędzała na pieleniu ogrodu, który kochała równie mocno jak Abel. Przepadała za jaskrawymi kolorami i zawsze miała na sobie fartuchy w barwne i oryginalne wzory. Uwielbiała Abla, a każde jego słowo było dla niej święte.

— Dzięki Bogu, Tamzine już dobrze się czuje — powiedział któregoś wieczoru Abel. Akurat obserwowaliśmy zachód słońca. Dzień zaczął się posępnie, spowity w szare chmury, lecz dobiegał końca w przepychu purpury i złota. — Jeszcze niedawno było inaczej. Chyba słyszał pan, nauczycielu? Teraz Tamzine nieźle sobie radzi. Tak więc, gdy pewnego dnia wyjdę naprzeciw swej wielkiej przygody, nie zostawię siostry bezradnej.

— Jest od pana starsza dziesięć lat. Prawdopodobnie ona uda się tam pierwsza — zauważyłem.

Abel potrząsnął głową i pogładził wypielęgnowaną bródkę. Podejrzewałem, że broda jest jedynym śladem młodzieńczej próżności mego przyjaciela. Natomiast szpakowatej czuprynie wyraźnie brakowało kontaktu z grzebieniem.

— Nie, Tamzine mnie przeżyje. Ma serce Armstrongów, a ja — Marwoodów. Moja matka była z domu Marwood. Nie dożywamy późnej starości, ale za to odchodzimy szybko i lekko. I bardzo dobrze. Nie brak mi odwagi, lecz perspektywa oczekiwania na śmierć napełnia mnie przerażeniem. Już nic więcej nie powiem na ten temat, ale gdy pewnego dnia usłyszy pan o śmierci starego Abla, proszę się nie smucić. Będzie pan pamiętał, że chciałem odejść w ten właśnie sposób. Nie, żebym czuł zmęczenie życiem — jest ono całkiem przyjemne: mam swój ogród, Kapitana Kidda i zatokę. Lecz czasem bywa odrobinę monotonne, a śmierć stanowi pewną odmianę. Naprawdę jestem jej ciekaw, panie nauczycielu.

— Nienawidzę myśli o śmierci — napomknąłem.

— Och, bo pan jest młody. Śmierć staje się bardziej przychylna, J gdy nadchodzi starość. Choć nikt tak naprawdę nie chce umierać. Tennyson miał rację, gdy to mówił. W Channel Head mieszka stara pani Warner. Całe życie miała biedaczka mnóstwo kłopotów i straciła prawie wszystkich bliskich. Często powiada, że będzie zadowolona, gdy nadejdzie jej czas, bo ma dosyć egzystencji w strumieniach łez. Ale gdy tylko nadchodzi jakaś choroba to, Boże drogi! Co za larum! Doktorzy z miasta, pielęgniarka i tyle leków, że starczyłoby do uśmiercenia stada psów! Życie może być padołem łez, lecz niektórym ludziom szlochanie sprawia przyjemność, zapewniam pana.

Lato przeszło przez ogród strojąc się w kwiaty: róże i lilie, malwy i wyjątkowo piękne tego roku złotorózgi. W odległej części ogrodu rósł wielki krzew wyglądający jak olbrzymia wiązka słonecznych promieni. Tamzine cieszyła się nim jak dziecko, ale Abel wolał kwiaty o głębszych barwach. Mógł godzinami wpatrywać się w jedwabiste kielichy malw o barwie czerwonego wina. Na podobnej medytacji zastałem go kiedyś w chmielowej altance.

— Ten kolor zawsze działa na mnie kojąco — wyjaśnił. — Żółty jest zbyt ekscytujący, czyni umysł niespokojnym i każe mi pragnąć żeglowania „poza granice horyzontu”, jak mawiał poeta. Patrzyłem dzisiaj na przepych złotorózgi, dopóki nie zacząłem myśleć, że całe moje życie jest jedną wielką klęską. Znalazłem ślicznego motyla i wyprawiłem mu pogrzeb, tam, wśród paproci. Przypuszczam, że nie przyniosłem światu więcej pożytku niż ten mały motyl. Och, nauczycielu, pogrążyłem się w smutku. Widzi pan, kiedy człowiek jest sam, to przebywa z Bogiem albo z diabłem. I to diabeł kręcił się koło mnie, gdy spoglądałem na złotorózgę, a Bóg przemówił, kiedy przeniosłem wzrok na malwy, i wydało mi się, że ktoś posiadający taki ogród może uważać, że powiodło mu się w życiu.

— Chciałbym po latach powiedzieć to samo o sobie — wyznałem szczerze.

— Pragnę, aby pan osiągnął inny rodzaj powodzenia — potrząsnął głową Abel. — Powinien pan robić te rzeczy, które ja robiłbym, gdybym miał szansę. Teraz pana kolej. Trzeba zacisnąć zęby i przeć naprzód.

— Jestem pewien, że dzięki panu, panie Armstrong, potrafię zacisnąć zęby i iść w odpowiednim kierunku. Zmierzałem wprost ku klęsce, nim przyjechałem tu wiosną, ale nauczyłem się cenić inne wartości.

— Dałem panu coś w rodzaju kompasu, prawda? — uśmiechnął się Abel. Wiedziałem, że mogę panu pomóc, lecz mój ogród zrobił więcej ode mnie, niech mi pan wierzy. A teraz proszę tu podejść. Posiedzimy sobie i porozmyślamy.

Siedzieliśmy dość długo, milcząc, a wtem Abel nieoczekiwanie powiedział: — Pan, nauczycielu, nie dostrzega ludzi, których ja widzę w moim ogrodzie. Tych wszystkich, co przebywali tu dawno temu. Niegdyś było to bardzo ożywione miejsce. Stanowiliśmy liczną rodzinę i dzieciaki weseliły się, a śmiech rozlegał się w różnych miejscach naraz. Teraz pozostali tylko stary Abel i jeszcze starsza Tamzine. — Dumał przez chwilę, oglądając obrazy przepływające w pamięci, niewidoczne dla mnie osoby spacerujące po wąskich ścieżkach. Potem ciągnął dalej: — Spośród pojawiających się postaci, dwie są bardziej wyraziste od innych. Jedna to moja siostra, Alice. Umarła trzydzieści lat temu. Była bardzo piękna. Trudno uwierzyć, patrząc na mnie i Tamzine, prawda? Ale tak było. Zawsze nazywaliśmy ją Królową Alice, z powodu dostojeństwa i urody. Miała piwne oczy i złotorude włosy. Ojciec ją uwielbiał. Tej nocy, gdy przyszła na świat, przypuszczano, że matka nie wyżyje. Ojciec spacerował całą noc przed domem. O wschodzie słońca, kiedy oznajmiłem mu o szczęśliwym rozwiązaniu, ukląkł pod starą jabłonią i dziękował Bogu.

Alice zawsze była pełna radości. Rzadko zwyczajnie chodziła — po prostu biegała lub tańczyła. Żyła tylko dwadzieścia lat, ale dziewiętnaście bardzo szczęśliwie. Miała wszystko, co czyni życie wartościowym: miłość, śmiech, a w końcu także smutek.

Kochała Jamesa Milburna. Minęło trzydzieści jeden lat od chwili, gdy wypłynął jego statek i Alice machała ręką na pożegnanie z tego miejsca. Nigdy więcej nie powrócił. Nigdy też nie słyszano o żaglowcu.

Kiedy Alice straciła nadzieję na jego powrót, umarła z powodu złamanego serca. Ludzie mówią, że nie ma takiej choroby, ale jej nic innego nie dokuczało. Dzień za dniem wystawała przy furtce, wpatrując się w wody zatoki, a gdy wreszcie zgasła ostatnia iskra nadziei, uszło z niej życie. Pamiętam ten dzień: spoglądała aż do zachodu słońca, a potem odwróciła się od furtki. Cała rozpacz oczekiwania zniknęła z jej oczu i pojawił się jakiś straszliwy spokój — spokój umarłych. „Ablu, on już nigdy nie wróci” — wyszeptała wtedy do mnie.

Po tygodniu już jej nie było. Inni ją opłakiwali, ale nie ja. Widzi pan, Alice poznała całą głębię życia i nic więcej nie miała na resztę długich lat. Bardziej rozpaczałem wcześniej, miotając się w udręce i nie mogąc jej pomóc. Często, w długie letnie popołudnia, zdaje mi się, że sryszę śmiech Alice, choć od dawna nie ma jej wśród żywych.

Znowu opanowary go wspomnienia. Nie chciałem ich przerywać i dopiero po jakimś czasie dowiedziałem się o innej, drogiej mu osobie. Wrócił do tego tematu niespodzianie, kiedy siedzieliśmy w altance podziwiając migotliwy blask morza.

— Panie nauczycielu, ile osób siedzi tu w tej chwili?

— Dwie istoty materialne, a ile duchów, tego nie wiem — odparłem, starając się dostosować do jego nastroju.

— Jest tu jeszcze jedna z tych, o których panu wspomniałem. O tej jest mi trudniej mówić.

— Jeśli to bolesne, proszę tego nie robić — rzekłem.

— Ale ja chcę opowiedzieć. Czy wie pan, dlaczego mówiłem o Alice i mam zamiar wyjawić tajemnicę Mercedes? Dlatego, iż pragnę, aby ktoś o nich pamiętał i czasem wspomniał, gdy mnie zabraknie. Nie mogę znieść myśli, że ich imiona zostaną zapomniane.

Mój starszy brat, Alec, był marynarzem i podczas ostatniej podróży do Indii Zachodnich ożenił się i przywiózł do domu żonę, Hiszpankę. Ojcu i matce małżeństwo brata nie przypadło do gustu. Ciemnowłosa i śniada Mercedes była cudzoziemką i katoliczką. Dzieliło ją od nas wszystko, ale gdy ją ujrzałem, przestałem obwiniać Aleca. Nie z powodu urody żony. Nie miała wiele wdzięku, za to jakiś urok — silny i nieodparty. Kobiety nie potrafiły go zrozumieć i zastanawiały się, co Alec w „obcej” zobaczył. Ja nigdy się nie dziwiłem. Ja… ja… ją też pokochałem i to od pierwszego wejrzenia. Nikt się o tym nie dowiedział. Mercedes też nie miała pojęcia. A we mnie uczucie przetrwało całe życie. Nigdy nie pragnąłem innej kobiety. Kochać ją, to było jakby picie jakiegoś rzadkiego wina o cudownym aromacie. Po nim traciło się chęć na zwykłe napoje.

Myślę, że spędziła tutaj szczęśliwy rok. Nasze gospodarne kobiety z Stillwater robiły na jej temat kąśliwe uwagi i twierdziły, że „do niczego się nie nadaje”. Nie potrafiła robić tego co one. Ale potrafiła kochać! Uwielbiała Aleca. A ja go znienawidziłem! Och, moje serce przepełniały czarne myśli. Po latach składam dzięki losowi, że byli tacy szczęśliwi. Tę altankę zrobił dla Mercedes Alec, to znaczy on zrobił kratę, a ona posadziła chmiel.

Latem spędzała w niej większość czasu. Dlatego ja tak lubię tu przebywać. Oczy miała nieobecne i rozmarzone, dopóki nie pojawiał się Alec. Jakąż to było dla mnie torturą! Lecz teraz lubię wspominać jej miękki cudzoziemski głos i małe, białe dłonie… Umarła po roku… Pochowaliśmy ją razem z dzieckiem na cmentarzu przy katolickiej kaplicy, po drugiej stronie zatoki. Stamtąd co wieczór dochodzi bicie dzwonów. Lubiła słuchać ich dźwięku… Alec żył drugie lata, ale nie ożenił się powtórnie. Teraz i jego już nie ma i nikt poza mną nie pamięta Mercedes.

Abel zatonął w marzeniach. Nie chciałem ich zakłócać. Sądziłem, że nie zauważył mego odejścia, lecz gdy otwierałem furtkę, pomachał mi ręką.

Trzy dni później znowu poszedłem do starego ogrodu. Na żaglu w oddali błyskało czerwone światełko. Wokół pogrążonej w mroku przystani zachodzące słońce zbudowało wspaniałe miasto. Były tu pałace, purpurowe i złote wieże. W powietrzu czuło się muzykę wiatru i fal. Hen, daleko brzmiała melodia dzwonów z kaplicy, obok której spała wiecznym snem Mercedes. Ogród przepełniały różnorodne barwy i zapachy. Topole wokół domu wznosiły się poważne i smukłe. Abel siedział w chmielowej altance. Obok niego spał Kapitan Kidd. Myślałem, że Abel także zasnął, bo głowę oparł o kratę i zamknął oczy.

Kiedy jednak podszedłem bliżej, stwierdziłem, że nie śpi. Na ustach zastygł mu dziwny, wyrozumiały uśmiech, jakby dotarł do sedna prawdy i pobłażliwie oceniał ludzkie zmartwienia i opinie o życiu.

Stary Abel wyprawił się po swą Wielką Przygodę.



Czarny bez Fillmore’a
1909


Tego się właśnie spodziewałem — stwierdził Timothy Robinson. Ton jego wypowiedzi wywołał rumieniec na twarzy Ellisa Duncana. Chłopak otworzył usta, chcąc odpowiedzieć gniewnie, ale szybko je zamknął i zacisnął wargi. Zupełnie w ten sam sposób co Timothy Robinson.

— Kiedy usłyszałem, że twój leniwy i bezwartościowy ojciec nie żyje, oczekiwałem, że zechcecie ode mnie pomocy — ciągnął szorstko Timothy. — Ale nie sądź, że ją otrzymacie. Nie mam wobec was żadnych zobowiązań, chociaż twój ojciec był moim przyrodnim bratem. Żadnych zobowiązań! Nie jestem również zwolennikiem filantropii — mówiąc to, Timothy uśmiechnął się krzywo. Rzeczywiście daleki był od dobroczynnych gestów. W opinii sąsiadów miał węża w kieszeni, niektórzy nazywali go skąpiradłem. Należy to uznać za przesadę, choć niewątpliwie Timothy łatwo grosza z ręki nie wypuszczał. Zdarzało się, że bywał hojny, gdy uznał cel za odpowiedni.

— Nie proszę o jałmużnę, stryju Timothy — zaprzeczył z godnością Ellis. Pominął milczeniem obraźliwą uwagę o ojcu, choć go bardzo dotknęła, gdyż niestety była prawdziwa. — Pragnę utrzymać matkę z uczciwej i ciężkiej pracy. Nie proszę o specjalne względy z racji pokrewieństwa. Słyszałem, że szukasz robotnika, więc przyszedłem tak samo, jak poszedłbym do każdego innego gospodarza.

— Owszem, szukam robotnika — odrzekł stryj Timothy sucho. — Ale mężczyzny, nie zaś czternastoletniego chłopca, który nie zapracuje na to, co zje. Potrzeba mi kogoś odpowiedzialnego.

Ellis zaczerwienił się i znowu się pohamował. — Chcę pracować, stryju i gdybyś tylko spróbował, przekonasz się, że potrafię. Oczywiście za niższą zapłatę niż dorosły mężczyzna.

— Nie zatrudnię cię za żadną zapłatę — przerwał stanowczo Timothy Robinson. — Jasno się chyba wyraziłem? Jesteś synem niewłaściwego człowieka. Twój ojciec był niekompetentny, leniwy i co najgorsze niegodny zaufania. Raz próbowałem mu pomóc, a rezultat? Straty i niewdzięczność! Nie chcę nikogo podobnego w moim domu. Nie wierzę w ciebie, więc zabieraj się stąd od razu. Nie mam czasu do tracenia na spory z tobą.

Ellis odszedł z płonącymi uszami. W drodze rozmyślał z goryczą. Stryj mówił prawdę o jego ojcu i chłopak zdawał sobie sprawę, jak trudno mu będzie uzyskać pracę. Nikt nie zechce zawracać sobie głowy synem „starego Sama Duncana”, choć nie wszyscy będą tak bezpośredni jak stryj Timothy.

Sam Duncan i Timothy Robinson byli przyrodnimi braćmi. Sam, starszy z nich, był synem pani Robinson z pierwszego małżeństwa. Obaj chłopcy bardzo się różnili. Sam był leniwy i gnuśny. Zasługiwał w pełni na surową ocenę znajomych. Nie chciało mu się pracować i nikt nie mógł na nim polegać. Natura jednak nie poskąpiła mu urody i w młodości potrafił zjednywać sobie ludzi. Początkowo więc lubiano go bardziej niż szorstkiego, zamkniętego w sobie i pracowitego Timothy’ego. Matka wcześnie ich odumarła, ale pan Robinson przywiązał się do Sama i chłopiec miał zapewnione dom i opiekę. Gdy skończył dwadzieścia dwa lata a Timothy osiemnaście, pan Robinson zmarł nagle nie zostawiwszy testamentu. Wszystko co posiadał, przeszło tym sposobem na Timothy’ego. Sam natychmiast opuścił dom. Mówił, że nie zniesie, by Timothy nim rządził.

Wynajął mały domek we wsi. Ożenił się z dziewczyną „o wiele dla niego za dobrą” —jak mówiono — i zaczął wynajmować się do różnych prac. Szedł przez życie wałkoniąc się, wykręcając od odpowiedzialności i zaciągając długi. Raz Timothy, pewnie powodowany litością dla żony i dziecka Sama, wynajął go na rok do pracy i płacił mu więcej niż innym robotnikom. Sam przez miesiąc udawał, że coś robi, potem się obraził i rzucił pracę w samym środku sianokosów. Po tym Timothy Robinson machnął na niego ręką.

Gdy Ellis miał lat czternaście, Sam Duncan zmarł po długiej chorobie. Przez ten czas rodzina egzystowała dzięki życzliwości litościwych sąsiadów. Ellis nie mógł szukać zajęcia, gdyż spoczywał na nim obowiązek opieki nad chorym ojcem. Pani Duncan, osoba słaba i wątła, wyczerpana trudnym życiem nie miała dość siły, aby samej pielęgnować męża.

Kiedy Sama pochowano, Ellis głęboko odetchnął i zaczął zastanawiać się nad przyszłością. Zdecydował, że musi zapracować na utrzymanie matki i swoje i powinien zacząć starania natychmiast. Jak na swój wiek, był wysoki i silny, otrzymał też przyzwoite wykształcenie. Matka uparcie kazała mu uczęszczać do szkoły, kiedy chciał pójść do pracy. Zawsze był bardzo skromny i cichy. Nikt w Dalrymple właściwie go nie znał. Wszyscy natomiast dobrze znali jego ojca. Nikt więc nie chciał zatrudnić Ellisa, chyba że zgodziłby się do pracy na warunkach dużo gorszych niż inni. Ellis nie zwrócił się do stryja, dopóki nie wyczerpał innych możliwości. Teraz jednak i tu mu się nie powiodło. Czerwiec dobiegał końca i każdy, komu potrzebny był pomocnik, już go sobie znalazł. Gdziekolwiek spojrzeć, perspektywy nie wydawały się ciekawe.

— Gdyby mi się tylko trafiła okazja! — myślał ze smutkiem. — Przecież nie jestem leniwy ani ślamazarny. Gdyby tylko dano mi szansę! — Zamyślony usiadł na ogrodzeniu pastwiska Fillmore’ów. To pastwisko cieszyło się w Dalrymple złą sławą. Niegdyś urodzajna i tłusta ziemia została zniszczona przez bujny i uparty rozrost krzewów czarnego bzu. Thomas Fillmore początkowo próbował walczyć z tą klęską w „nocy przy księżycu”. Ale roślina nic sobie nie robiła ani z wyrywania, ani z księżyca i rozrastała się gęsto dalej. W ostatnich dwóch latach stary Thomas zrezygnował z bitwy o pole i krzewy bez żadnych przeszkód panoszyły się w najlepsze.

Thomas Fillmore, przygarbiony staruszek o chytrych oczach i pomarszczonej twarzy, wynurzył się z krzaków na wprost chłopca. — Jak się masz, Ellis. Widziałeś gdzie moje łaciate cielęta? Szukam ich wszędzie od godziny.

— Nie, nie widziałem żadnych cieląt, ale na tym pastwisku słoń by się ukrył przed ludzkim wzrokiem — odparł Ellis z uśmiechem.

Stary Thomas z żalem pokiwał głową. — Siła złego na jednego — powiedział. — Czyś widział kiedy bardziej zapuszczone miejsce? Trudno uwierzyć, że dwadzieścia lat temu nie było w Dalrymple lepszego kawałka ziemi. Jaka tu rosła trawa!

— Ziemia musi być dobra jak dawniej — zauważył Ellis. — Czy nie można by tego bzu wykopać?

— To ciężka praca. Trzeba mieć siłę, cierpliwość i czas, żeby się za to wziąć. Ja nie mam pierwszego, bom stary, a mój parobek nie ma ostatniego. I nikt się za to nie weźmie za pieniądze, na które mnie stać.

— A ile by pan mi dał, panie Fillmore, gdybym oczyścił pole? — spytał Ellis.

Stary Thomas popatrzył na niego zdziwiony. Kiedy zrozumiał, że chłopiec mówi poważnie, chytre oczka mu błysnęły. — Musisz bardzo potrzebować pracy? — zauważył.

— Bardzo — padła lakoniczna odpowiedź.

— Niech pomyślę. — Stary Thomas zaczął dokładnie kalkulować. Nigdy, jeśli tylko mógł, nie płacił za nic ani centa więcej niż należało, a targował się do upadłego. — Dam ci szesnaście dolarów za wykarczowanie pola — oświadczył w końcu.

Ellis przyjrzał się pastwisku. Wiedział co nieco o usuwaniu krzewów czarnego bzu, a także to, że szesnaście dolarów będzie mizerną zapłatą za jego wysiłek. Większość krzewów była wyższa od niego i miała głęboko zapuszczone w ziemię korzenie, grubsze od jego ręki. — Ta robota warta jest więcej, panie Fillmore.

— Nie dla mnie — krótko odparł stary Thomas. — Mam dużo ziemi i jestem stary, a do tego bezdzietny. Po cóż mam wydawać pieniądze, jeśli przyjdzie po mnie ktoś obcy? Jak chcesz to zrobić za szesnaście dolarów — rób; jak nie — to nie.

Ellis wzruszył ramionami. Stracił nadzieję na coś stałego, a szesnaście dolarów było lepsze niż nic. Powiedział więc: — Niech będzie. Zgadzam się.

— Dobra, chłopcze, ale pamiętaj, masz to zrobić dokładnie. Korzenie muszą być wykopane z ziemi. I spodziewam się, że doprowadzisz robotę do końca, a nie rzucisz w połowie dla lepszego zarobku.

— Nie odejdę stąd, dopóki nie skończę z pańskim bzem — oświadczył Ellis.

Młody Duncan zabrał się do pracy od świtu. Najpierw pościnał krzaki i ułożył je w sterty do spalenia. To mu zajęło dwa dni i było stosunkowo łatwe. Trzeciego dnia wziął się za korzenie. Pod koniec przedpołudnia zrozumiał, co naprawdę oznacza karczowanie pastwiska, ale zacisnął zęby i pracował dalej. Po południu Timothy Robinson, którego farma sąsiadowała z gruntami Fillmore’a, przechodził tamtędy i osłupiał na widok Ellisa. Chłopiec nie zauważył stryja i pracował z widocznym zacięciem.

— Tych mięśni nie odziedziczył po Samie — rzekł do siebie Timothy. — Sam zemdlałby na samą myśl o karczowaniu krzewów. Może się pomyliłem co do chłopaka? Cóż, poczekamy i zobaczymy, jak długo wytrwa.

Ellis wytrwał. Próbował wytrwać również krzewy czarnego bzu, ale chłopiec okazał się lepszy. Była to jednak ciężka harówka i Ellis nigdy jej nie zapomniał. Tydzień za tygodniem tyrał w upale, kopiąc, przycinając i wyciągając z ziemi korzenie. Praca nie miała końca, a efekty były zniechęcająco mierne. Spodziewał się, że wystarczy mu na to miesiąc, lecz szybko zorientował się, że i dwóch będzie za mało. Timothy Robinson często przystawał obok i przyglądał się rosnącej stercie korzeni i powoli powiększającej się powierzchni oczyszczonej ziemi. Nigdy jednak nie odzywał się i nie mówił o tym z nikim.

Pewnego wieczoru, gdy pole było w połowie wykarczowane, Ellis wrócił do domu zmęczony bardziej niż zwykle. Bolały go wszystkie kości i rozgoryczony zastanawiał się, czy starczy mu życia na dokończenie tej pracy. W domu czekał na niego Jacob Green z Westdale i od razu przystąpił do rzeczy: — Mój pomocnik złamał nogę i muszę natychmiast znaleźć kogoś na jego miejsce. Powiedziano mi o tobie i postanowiłem spróbować. Płacę dwanaście dolarów miesięcznie z jedzeniem i mieszkaniem. Co ty na to?

Twarz Ellisa zarumieniła się z radości. Dwanaście dolarów na miesiąc i stała praca! Lecz zaraz przypomniał sobie, co obiecał panu Fillmore. Kilka sekund walczył z pokusą. — Bardzo żałuję, panie Green — odezwał się ze smutkiem. — Chętnie przyjąłbym tę pracę, ale nie mogę. Obiecałem panu Fillmore oczyścić pastwisko, a to potrwa jeszcze miesiąc.

— Nie przypuszczałem, że ktoś odrzuci dobrą ofertę dla starego Toma — mruknął Jacob.

— Tu chodzi o mnie — odparł z uporem Ellis. — Obiecałem i muszę dotrzymać słowa.

Jacob odjechał niezadowolony. Po drodze spotkał Timothy’ego i opowiedział mu o swoich kłopotach.

Nie da się ukryć, że w ciągu następnego miesiąca Ellis nie raz żałował odrzuconej propozycji Jacoba Greena. W końcu jednak zadanie zostało wykonane i pastwisko Fillmore’ów zmieniło swój wygląd.

— Kiedy to dobrze wyschnie, przyjdę i podłożę ogień — obiecał Ellis panu Fillmore. — Należy mi się ta satysfakcja.

— Dobrze wykonałeś robotę — przyznał stary Thomas. — Oto szesnaście dolarów. Każdego centa uczciwie zarobiłeś, muszę to przyznać. Jak będziesz potrzebował rekomendacji, przyjdź do mnie.

W drodze do domu Ellis mijał farmę Robinsonów i spotkał na ścieżce stryja. — Cóż, Ellis — odezwał się do bratanka pierwszy raz od pamiętnego wieczoru — skończyłeś już tę pracę?

— Tak, stryju.

— I dostałeś szesnaście dolarów, gdy robota była warta cztery razy tyle? Stary Tom cię oszukał, a ty byłeś głupi, odrzucając propozycję Greena!

— Obiecałem panu Fillmore!

— Hm! A co będziesz teraz robił?

— Nie wiem. W przyszłym tygodniu zaczną się żniwa. Może dostanę jakąś pracę choć na krótko.

— Ellis — odezwał się po chwili stryj. — Zwalniam swego pomocnika. Jest do niczego. Chciałbyś zająć jego miejsce? Daję piętnaście dolarów miesięcznie i utrzymanie.

Ellis wbił wzrok w Timothy’ego Robinsona. — Przecież nie chciałeś zatrudnić syna bezwartościowego ojca — powiedział bardzo wolno.

— Zmieniłem zdanie. Widziałem, jak harowałeś na pastwisku. Trudno o lepszy sprawdzian. Kiedy Jacob Green napomknął mi, dlaczego mu odmówiłeś, zrozumiałem, że można na tobie polegać. Zajmę się tobą, nie mam przecież innych krewnych. Aha, jeszcze jedno! Zmęczyły mnie ciągłe zmiany gospodyń. Może twoja matka zajmie się domem? Służąca jest dobra, ale chodzi o kogoś, kto utrzyma wszystko w ręku. Twoja matka ma pewnie głowę na karku, po kimś musiałeś odziedziczyć swoje zalety. To jasne, że nie po ojcu!

— Stryju Timothy — zaczął Ellis z szacunkiem lecz stanowczo. — Z wdzięcznością przyjmuję twoją propozycję. Sądzę, że mama będzie również zadowolona, ale muszę cię o coś prosić. To co powiedziałeś o moim ojcu, jest prawdą, ale on już nie żyje. Zamieszkam z tobą pod warunkiem, że nic złego o nim już od ciebie nie usłyszę.

Timothy Robinson uśmiechnął się zwykłym, krzywym uśmiechem, w którym jednak był ślad zrozumienia i sympatii. — Zgoda — rzekł. — Nigdy więcej nie wspomnę o wadach twego ojca. Przenieś się do mnie i jeśli dalej będziesz taki zaradny i odpowiedzialny to… to niedługo zapomnę, że nie jesteś moim własnym synem.



Narzeczona doktora
1908


Wyglądam na starą kobietą, co nie znaczy, że taką się czuję. Serca się nie starzeją, a przynajmniej nie powinny. Moje pozostało młode, dzięki Bogu! Mocno zabiło, kiedy dziś po południu zobaczyłam doktora Johna i Marcellę Barry przejeżdżających drogą. Ucieszyłam się ich szczęściem nie mniej, niż gdyby doktor był moim rodzonym synem. Mając osiemdziesiąt pięć lat można już tylko siedzieć przy oknie i robić na drutach. Tak przynajmniej ludzie uważają. Oczy jednak zostały stworzone do patrzenia i robię z nich właściwy użytek. Zawsze cieszę się, gdy widzę rzeczy dobre i piękne i żaden człowiek nie powinien innych szukać. To Pan Bóg na początku zaplanował i stworzył samo dobro i piękno, wbrew intrygom… niektórych. A jeśli przeznaczył kiedyś dwoje ludzi dla siebie, to byli nimi doktor John i Marcella Barry. Zawsze powtarzałam to wszystkim, którzy wytykali im różnicę wieku. „Mógłby być jej ojcem” — rozczulała się pani Riddell. Odpowiedziałam jej tylko spojrzeniem, ale jakim! Przypuszczam, że moja twarz wyrażała dokładnie to, co czułam. Ta kobieta ma sześćdziesiąt lat i nie rozumie, czym jest prawdziwa miłość!

Nikt w Bridgeport nie oczekiwał powrotu Marcelli. Nikt, z wyjątkiem doktora i mnie. Nawet jej ciotka Sara nie wierzyła. Ludzie żartowali sobie, kiedy twierdziłam, że jednak przyjedzie. Mnie ten śmiech i kpiny nie przeszkadzały. Nie na próżno mieszkałam osiem lat obok Marcelli. Nie zwątpiłam, podobnie jak nie zwątpił doktor John.

Marcella zamieszkała w Bridgeport, kiedy miała osiem lat. Tuż przedtem zmarł jej ojciec, Chester Barry. Opiekę nad córką powierzył swemu bratu Richardowi. Matka Marcelli, siostra Sary Bryant, mej sąsiadki, nie żyła od czterech lat. Panna Sara tak bardzo prosiła o pozostawienie dziewczynki u niej, że Barry’owie zgodzili się wreszcie. Miała zostać z ciotką do szesnastego roku życia, a potem wrócić do nich, aby zdobyć odpowiednie wykształcenie i zająć właściwe miejsce w świecie. Wiadomo bowiem, że świat panny Sary Bryant bardzo się różni od świata Chestera Barry. Nie zamierzam wydawać na ten temat opinii. Wszystko zależy od punktu widzenia.

Tak czy siak, Marcella zamieszkała z nami w Bridgeport. Świadomie mówię „z nami”, bo każda niemal zagroda w wiosce była jej domem. Należy wyjaśnić, że przy nieistotnych różnicach zdań, tak naprawdę to jesteśmy jedną wielką rodziną. Poza tym Marcella usidlała serca od pierwszego spotkania. Jedno przeciągłe spojrzenie wielkich, szaroniebieskich oczu spod czarnych rzęs zapadało w serce na zawsze. Była ładnym i dobrym dzieckiem, a poza tym szczerym, lojalnym i odważnym stworzeniem. Nawet jako ośmiolatka nie powiedziałaby ani zrobiła czegoś niegodziwego.

Przyjaźniłyśmy się od samego początku. Kochała mnie i kochała ciotkę Sarę, ale najgłębszym uczuciem obdarzyła doktora Johna Havena, mieszkającego po sąsiedzku z panną Sarą.

Doktor John pochodził z Bridgeport i kiedy skończył studia, wrócił do domu i gospodarował z owdowiałą matką. Wśród miejscowych dziewcząt zapanowało poruszenie. Kawalerowie do wzięcia stanowili w naszej wiosce rzadkie zjawisko. Zaczęto zarzucać sieci, czego nie mogę przemilczeć, choć nie lubię plotek. Ale żadna z panien jakoś nie omotała doktora. Pani Riddell twierdziła, że jest on typowym starym kawalerem. Myślę, że opierała swoje przekonanie na tym, że doktor zawsze był cichy i pochłonięty książkami. Zupełnie nie interesował się życiem towarzyskim i nigdy nie flirtował. Znałam serce doktora Johna lepiej, niż Martha Riddell mogła sobie wyobrazić. Wiedziałam, że nie ma w sobie nic ze starego kawalera. Czekał po prostu na właściwą kobietę — to wszystko. Nie potrafił, tak jak inni mężczyźni, zadowolić się byle czym.

Gdy Marcella przybyła do Bridgeport, miał trzydzieści lat i był wysokim, barczystym mężczyzną z gęstą, kędzierzawą czupryną i spokojnymi orzechowymi oczami. Chodził lekko pochylony, z rękoma założonymi do tyłu i miał głęboki, melodyjny głos. Jak muzyka. Był odważny, dobry i życzliwy, ale zachowywał się powściągliwie. Ludzie w Bridgeport poważali go, lecz tylko nieliczni mogli poszczycić się jego przyjaźnią. Z dumą wyznaję, że zaliczałam się do nich. Dla starej kobiety to dobry powód do przechwałek!

Doktor John zawsze lubił dzieci i nawzajem. Rzecz naturalna, że on i mała Marcella zostali przyjaciółmi. Uczestniczył w jej wychowaniu, gdyż panna Sara radziła się go we wszystkim. Marcella nie sprawiała kłopotów, ale miała silną wolę i kiedy się przy czymś uparła, tylko doktor mógł na nią wpłynąć. Zawsze respektowała jego decyzje.

Marcella należała do dziewcząt, co szybko dojrzewają. W wieku piętnastu lat była kobietą — kochającą, piękną i pełną życia.

I doktor ją kochał, jako kobietę, nie dziecko. Wiedziałam o tym wcześniej niż on sam, ale chyba nie przed Marcella. Jej młode, śmiało patrzące oczy łatwo i szybko czytały w ludzkich sercach. Obserwowałam rodzącą się miłość podobną do pięknego, rzadkiego kwiatu. Panna Sara też to spostrzegła i nie wiedziała czy cieszyć się, czy smucić, bo sądziła, że doktor jest dla Marcelli za stary. No i należało brać pod uwagę rodzinę Barrych. Oni zaś potrafili spędzić biednej pannie Sarze sen z powiek!

Nadszedł wreszcie czas, gdy doktor się ocknął. Zajrzał w głąb własnego serca — i jak mi wyznał znacznie później — doznał olśnienia. Był jednak człowiekiem odważnym i rozsądnym. Nie dbał o to, co powiedzą ludzie. Sprawa dotyczyła wyłącznie jego i Marcelli. Następnie zapytał się w duchu, czy ma prawo do wzajemności Marcelli i uznał, że nie ma takiego prawa. Nie chciał wykorzystać jej młodości i braku doświadczenia. Pomyślał też, że wkrótce dziewczyna przeniesie się do rodziny ojca i nie powinna odchodzić uwikłana w jakieś zobowiązania.

Tyle powiedział sam doktor. Nie dawałam żadnych rad. W końcu przeżyłam na świecie ponad siedemdziesiąt lat. Jego decyzja była męska, słuszna i szlachetna, ale spóźniona, bo Marcella już go kochała.

Doktor i Marcella sporo mi powiedzieli, lecz istniały pewne sprawy dla nich święte i do dziś nie wiem, jak doktor odkrył uczucie Marcelli.

Pewnego dnia, dokładnie na miesiąc przed szesnastymi urodzinami Marcelli, przyszli oboje do panny Sary (siedziałyśmy właśnie na werandzie) i powiedzieli, że obiecali sobie wierność. Twarze ich tchnęły miłością. Widziałam doktora — wysokiego, poważnego, ze srebrnymi nitkami we włosach i uśmiechem szczęśliwego człowieka. Widziałam rozpromienioną Marcellę — taką młodą, z długim, czarnym warkoczem i oczami jeszcze wilgotnymi od łez. Ja, stara kobieta, patrzyłam i dziękowałam Bogu za ich szczęście.

Panna Sara śmiała się, płakała, całowała oboje i ze strachem myślała, co powie klan Barrych. Jej złe przeczucia sprawdziły się. Kiedy doktor napisał do Richarda Barry’ego, opiekuna Marcelli, prosząc o zgodę na zaręczyny, ten szybko narobił kłopotów. Zjechał do Bridgeport i całkowicie zgnębił pannę Sarę. Wyśmiał sam pomysł zaręczyn takiego dziecka z mało znanym wiejskim lekarzem. A co gorsze, zabrał Marcellę!

Oczywiście, musiała pojechać. Był jej prawnym opiekunem i nie słuchał żadnych próśb. Lecz nie znał charakteru Marcelli. Sądził, że nowe życie w wielkim świecie zatrze w jej pamięci dziecinne zadurzenie. Po pierwszym wybuchu łez i błagań Marcella przyjęła decyzję stryja ze stoickim spokojem, przynajmniej tak to wyglądało. Zachowywała się dostojnie jak młoda królowa. Wieczorem, przed wyjazdem, przyszła do mnie pożegnać się. Nie uroniła ani jednej łzy, ale oczy świadczyły o bólu i goryczy.

— To pożegnanie na pięć lat, panno Tranquil — oznajmiła. — Gdy skończę dwadzieścia jeden lat, wrócę tu. To jedyna obietnica, jaką mogę złożyć. Oni nie pozwolą mi pisać ani do Johna, ani do cioci Sary, ja zaś nie zrobię niczego potajemnie. Nie zapomnę jednak i wrócę!

Richard Barry nie pozwolił jej zobaczyć się z doktorem Johnem na osobności. Musiała pożegnać go pod lodowatym i pogardliwym wzrokiem światowego człowieka. Wymienili więc tylko uścisk dłoni i długie spojrzenie, czulsze od pocałunku i wymowniejsze od słów.

— Wrócę, gdy będę pełnoletnia — powiedziała Marcella, a ja dostrzegłam uśmiech Richarda Barry’ego.

Marcella wyjechała… W Bridgeport nie istnieje coś takiego jak sekret, więc wszyscy wiedzieli o romansie jej i doktora i o złożonej obietnicy. Ubolewano nad Johnem, ponieważ wierzono, że utracił swą ukochaną bezpowrotnie.

— Jasne jak słońce, że ona tu nigdy nie wróci — oświadczyła pani Riddell. — To jeszcze dziecko i wkrótce o nim zapomni. Wyjedzie do jakiejś szkoły za granicą, a wakacje ma spędzać z rodziną stryja. A oni, jak wiadomo, obracają się w najwyższych sferach! Żal mi doktora! Mężczyzna w jego wieku niełatwo zmienia uczucia, a on szalał za Marcella. Spotkała go kara za miłość do dzieciaka!

Są chwile, gdy Martha Riddell szczególnie działa mi na nerwy. Jest poczciwą kobietą, ale potrafi zaleźć za skórę.

Nawet panna Sara zirytowała mnie. Ją jednak usprawiedliwiam. Kochała to dziecko jak swoje własne i zabierając je, złamano jej serce. Lecz nawet w takiej sytuacji powinna, moim zdaniem, wierzyć w Marcellę.

— Och! Nie, nie! — łkała panna Sara. — Ona tu nigdy nie wróci. Tak, wiem, że obiecała, ale oni ją zmienią, odciągną ode mnie. Gdy zakosztuje światowego życia, nie zechce wrócić! W jej wieku pięć lat to cala wieczność. Nie, panno Tranquil, niech mnie pani nie pociesza, bo nie pragnę pociechy!

Kiedy ktoś postanowi być nieszczęśliwy, to należy mu pozwolić tonąć w „otchłani rozpaczy”. Bałam się natomiast spotkania z doktorem Johnem. Sądziłam, że będzie załamany i straci wiarę w Marcellę. Lecz natychmiast spostrzegłam, jak bardzo się myliłam. Wprawdzie jego oczy straciły dawny blask, lecz pojawiła się w nich spokojna cierpliwość.

— Ona do mnie wróci, panno Tranquil — powiedział. — Słyszałem, co mówią ludzie, ale to mnie nie obchodzi. Nie znają Marcelli. Dała słowo i dotrzyma go, zrobi to chętnie i z radością. Gdy będzie wolna, odwróci się od świata blichtru i wróci do mnie. Jedno co mogę zrobić, to czekać.

Tak więc doktor John czekał i wierzył. Po pewnym czasie zainteresowanie sprawą opadło i ludzie zapomnieli o Marcelli. Nie mieliśmy o niej wiadomości poza wzmiankami w kronice towarzyskiej miejskiej gazety. Posłano ją na trzy lata do szkoły, a potem wyjechała za granicę. Została nawet przedstawiona u dworu w Londynie.

Gdy doktor przeczytał ostatnią wiadomość, był u mnie w domu. Przykrył oczy dłonią i siedział dłuższą chwilę w milczeniu. Zastanawiałam się, czy i jego nie opanują wątpliwości. W gazecie pisano o jej towarzyskim triumfie i urodzie, a także snuto przypuszczenia na temat małżeństwa z utytułowaną osobą. Czy możliwe, żeby pozostała mu wierna?

Doktor musiał odgadnąć moje myśli, bo uśmiechnął się. — Ona wróci — rzekł krótko i zauważyłam, że zwątpienie zniknęło z jego oczu. Patrzyłam, jak odchodził — wysoki, łagodny, pełen dobroci — i modliłam się, aby nie spotkał go zawód. To złamałoby mu serce.

Pięć lat oczekiwania to długi okres, ale minęły wreszcie. Pewnego dnia uprzytomniłam sobie, że nadeszły dwudzieste pierwsze urodziny Marcelli. Nawet panna Sara nie pamiętała o nich. Dla niej Marcella wciąż była małym dzieckiem, które kochała i straciła. Wieczorem odwiedził mnie doktor. Miał różę w butonierce i stąpał lekkim krokiem jak młody chłopiec. — Od dzisiaj jest wolna — stwierdził. — Wkrótce znowu będzie z nami, panno Tranquil.

— Sądzi pan, że będzie taka sama jak dawniej? Doktor się roześmiał. — Jakże mogłaby się zmienić? — spytał. — Niektóre kobiety mogłyby, większość by się zmieniła na pewno, ale nie Marcella. Nie wiem, kiedy wróci; nie wiem nawet, gdzie przebywa, lecz gdy tylko będzie mogła — zjawi się.

Więcej o tym nie mówiliśmy, ale blask w oczach doktora stawał się z każdym dniem głębszy i czulszy. Wiedziałam, że myśli nieustannie o Marcelli. Zachowywał się dużo spokojniej ode mnie. Ja drżałam, gdy pukał listonosz, podskakiwałam, gdy trzaskała furtka i oblewałam się zimnym potem, widząc biegnącego ulicą posłańca z telegramem.

Dwa tygodnie później odwiedziłam pannę Sarę. Wyszła dokądś, więc usiadłam w małej bawialni i czekałam. Niebawem nadszedł doktor i siedzieliśmy oboje w półmroku, rzadko przerywając milczenie. Wieczór był niezwykle piękny. Róże w ogrodzie panny Sary pachniały wilgotne od rosy. Niebo między drzewami było różowe i srebrzysto–niebieskie, a nad wiązami rosnącymi na moim podwórku błyszczała gwiazda wieczorna. Usłyszeliśmy, że ktoś otworzył drzwi i idzie przez hali. Spodziewałam się zobaczyć pannę Sarę, odwróciłam się i… ujrzałam Marcellę! Stała w progu wysoka i piękna, a promień zachodzącego słońca padał na jej czarne włosy. Widziała tylko doktora Johna. W jej ogromnych oczach tlił się wyraz, jaki mają wracający do domu wygnańcy.

— Marcello! — zawołał doktor.

Zamknęłam drzwi, zostawiając ich samych.

Wesele odbędzie się w przyszłym miesiącu. Panna Sara nie może pozbierać się z radości. To co się działo we wsi, wyczerpało resztki mojej cierpliwości. Przez ostatnie dziesięć dni byłam niegrzeczna i ofuknęłam więcej osób niż przez całe swoje życie.

Wszystko to jednak zupełnie nie irytuje doktora Johna i Marcelli. Są zbyt szczęśliwi, by zwracać uwagę na plotki czy ludzką ciekawość. Rodzina Barrych nie przyjedzie na ślub. Nie przebaczyli Marcelli i odmówili zgody na jej szaleństwo, jak to nazwali. Szaleństwo! Gdy widzę tych dwoje razem, zdaję sobie sprawę, ile dla siebie znaczą. Wtedy też zaczynam rozumieć, czym właściwie jest prawdziwa mądrość!



Z powodu Juliusza Cezara
1906


W poniedziałek wieczorem zawiadomiła mnie Melissa, że od wtorku powinnyśmy rozpocząć obchód z listą składek na obicia kościelnych ławek. Ja uważałam, że lepiej zacząć w czwartek. Nie miałam nic przeciwko wtorkowi, ale Melissa lubi podejmować decyzje bez zasięgania opinii innych. Ja zaś sądzę, że nie należy zbytnio jej ustępować. Melissa jest moją kuzynką i zawsze byłyśmy przyjaciółkami, co nie znaczy, że pozwolę sobie wchodzić na głowę. Ostatecznie ustaliłyśmy termin na środę.

Ilekroć słyszę o zbieraniu pieniędzy na kolejne potrzeby kościoła, ogarnia mnie niepokój. Wiem bowiem doskonale, że to ja i Melissa będziemy musiały się tym zajmować. Ludzie mówią, że nam się udaje zawsze zebrać więcej niż innym. Pewnie myślą, że skoro Melissa jest pozbawioną obowiązków starą panną, a ja pozbawioną obowiązków wdową, to mamy za dużo wolnego czasu. Od lat kwestowałyśmy na fundusz budowlany, pomocy społecznej, kolacje świąteczne i tak dalej, ale teraz z tym kończę i Melissa również.

Zaczęłyśmy żwawo w środę o poranku, gdyż nasze Jersey Cove jest sporą osadą i potrzebny nam będzie cały dzień, aby obejść wszystkie gospodarstwa. Musiałyśmy do wszystkich chodzić pieszo, bo żadna z nas nie posiada konia, a poza tym z koniem byłoby więcej kłopotu. Dzień był piękny i zapowiadał się upalnie, ale nastroje miałyśmy ponure. Cóż, nie można oczekiwać zbyt wiele, biorąc pod uwagę, jak niemiłą wyprawę miałyśmy przed sobą.


* * *


Czekałam na Melissę przy furtce. Nadeszła i zmierzyła mnie wzrokiem pełnym dezaprobaty. Widać było, że uważa za głupotę wkładanie jednej z lepszych sukienek i eleganckiego kapelusza — tego z różowymi kwiatami — na wędrówkę w kurzu i upale. Ja jednak byłam innego zdania. Moje doświadczenie w kwestowaniu wskazuje, że im staranniej człowiek jest ubrany i lepiej wygląda, tym więcej zbierze pieniędzy. W każdym razie wtedy, gdy prosi o nie mężczyzn, a tak właśnie miało być. Gdyby płaciły kobiety, ubrałabym się w najstarsze i najbrzydsze rzeczy. Melissa wyglądała na strasznie zaniedbaną. Z wyjątkiem włosów, które jak zawsze ułożyła starannie. Nigdy nie mogłam pojąć, jak Melissa potrafi tak pięknie się uczesać.

Do południa nic szczególnego się nie wydarzyło. Parę osób narzekało i nie chciało wpisać na listę ani centa, ale tak ogólnie poszło nam nieźle. Gdybyśmy zbierały na misję, sprawa wyglądałaby gorzej. Lecz chodziło o własną wygodę, czyli wyściełane kościelne ławki i ludzie okazywali się hojni. Do domu Daniela Wilsona dotarłyśmy około południa i tam poczęstowano nas obiadem. Nie zjadłyśmy wiele, choć byłyśmy porządnie głodne. Cóż, kuchnia Mary Wilson ma w Jersey Cove ustaloną reputację. Nic dziwnego, że Daniel choruje na żołądek. Cierpiący czy nie podpisał się na dużą sumę „na te wasze poduszki” i zauważył, że wyglądamy bardzo młodo. Daniel nie szczędzi kobietom komplementów i powiadają, że Mary jest bardzo zazdrosna.

Kiedy opuściłyśmy dom Wilsonów, Melissa powiedziała tonem skazańca: — Chyba pójdziemy teraz do Isaaca Appleby, aby mieć go z głowy.

Zgodziłam się z nią. Cały dzień bałam się tej wizyty. To żadna przyjemność pójść do domu mężczyzny, którego propozycję małżeństwa niedawno się odrzuciło i prosić go o pieniądze, a obie byłyśmy w takiej sytuacji.

Isaac był zamożnym, starym kawalerem. Nie zdradzał chęci do ożenku, dopóki ostatniej zimy nie zmarła siostra, prowadząca mu dom. Gdy tylko uporał się z wiosennym siewem, zaczął rozglądać się za kandydatką na żonę. Najpierw przyszedł do mnie, ja zaś odparłam „nie” — stanowczo i głośno. Lubiłam Isaaca, ale żyłam sobie spokojnie i wygodnie. Stare drzewo nie da się przesadzić. Poza tym zaloty Isaaca wydały mi się zbyt interesowne. A ja nie umiem żyć bez odrobiny romantyzmu. Isaac okazał wyraźne rozczarowanie. Lecz dał mi do zrozumienia, że nie ma zamiaru się załamywać i ktoś trochę gorszy ode mnie też go zadowoli. Kimś takim okazała się Melissa, której oświadczył się po upływie—jak nakazywała przyzwoitość — dwóch tygodni. Melissa również mu odmówiła. Przyznam, że mnie to zdziwiło, bo miała chęć na małżeństwo. Ale Isaaca Appłeby zawsze traktowała z góry ze względu na jakąś starą rodzinną waśń. Poza tym jej dawny wielbiciel, obecnie wdowiec, zaczął się nią znowu interesować. Podejrzewałam, że Melissa wiąże z nim pewne nadzieje. Nie mówiąc już o tym, że nie chciała być „tą drugą” po mnie.

Jakie tam były przyczyny, odrzuciła biednego Isaaca i to wyczerpało jego matrymonialne szansę, jeśli chodzi o Jersey Cove, gdzie nie było już kandydatki na żonę. To znaczy w odpowiednim dla niego wieku. Jestem jedyną wdową, a inne stare panny, oprócz Melissy, są beznadziejnie staropanieńskie i do niczego.

Wszystko to stało się trzy miesiące temu i od tej pory Isaac sam prowadził gospodarstwo. Nikt nie miał pojęcia, jak sobie radzi, bo dom Applebych stoi w odległości pół mili od reszty osady. Strasznie odludne pustkowie, o czym sobie przypomniałam, rozważając oświadczyny Isaaca.

— Jarvis Aldrich mówił, że Isaac sprawił sobie ostatnio ładnego psa — oznajmiła Melissa, gdy dotarłyśmy do domu Isaaca. — Jarvis mówił, że to jakaś rasa z importu. Mam nadzieję, że nie jest groźny.

Panicznie boję się psów, szłam więc przez wielkie podwórze z duszą na ramieniu. Byłyśmy w połowie drogi, gdy Melissa zawołała: — Annę, tam jest pies!

Tam rzeczywiście był pies i to buldog, a kłopot w tym, że nie chciał stać w miejscu, tylko biegł prosto w naszą stronę. Był to najbrzydszy pies, jakiego kiedykolwiek widziałam i na tyle wielki, żeby przegryźć człowieka na pół. Straciłyśmy głowy. Zaczęłyśmy krzyczeć, upuściłyśmy parasolki i pobiegłyśmy do jedynego bliskiego schronienia, do drabiny opartej o stary dom Applebych. Mam czterdzieści pięć lat i pulchną sylwetkę, toteż wdrapywanie się po drabinie nie jest moją ulubioną rozrywką. Na tę jednak wskoczyłam z szybkością i zręcznością szesnastolatki. Melissa poszła moim śladem i znalazłyśmy się na dachu — na szczęście płaskim — zdyszane i spocone, ale bezpieczne. Chyba, że ten szatański pies potrafi włazić po drabinie.

Ostrożnie zbliżyłam się do krawędzi i spojrzałam w dół. Potwór siedział u stóp drabiny i nigdzie mu się nie spieszyło. Błysk w ślepiach zdawał się mówić: „Mam was, nieprzejednane kwestorki, w swojej mocy. To mi sprawia ogromną radość”. Uświadomiłam Melissę co do naszej sytuacji i spytałam: — Co teraz zrobimy?

— Zrobimy? — warknęła Melissa. — Jasne, że zostaniemy na dachu do chwili, gdy Issac Appleby zabierze to bydlę. A co innego możemy zrobić?

— A jeśli nie ma go w domu?

— To poczekamy, aż wróci. Och, co za obrzydliwa sprawa! To jest skutek wykładania poduszkami kościelnych ławek!

— Mogło być gorzej — powiedziałam pocieszająco. — A gdyby dach był pochyły?

— Wołaj Isaaca! — rzuciła krótko Melissa.

Nie miałam ochoty, ale zaczęłam wołać. Gdy nie przybywał, Melissa raczyła przyłączyć się i utworzyłyśmy niezły duet. Ale mimo naszych wrzasków Isaac się nie pokazał, natomiast psisko siedziało na ziemi i śmiało się bezczelnie.

— To na nic — stwierdziła zniechęcona Melissa. — Isaac Appleby albo umarł, albo nie ma go w domu.

Minęło pół godziny, które wydało nam się wiekiem. Słońce przypiekało, a my rozpływałyśmy się z gorąca. Męczyło nas pragnienie i od upału rozbolały głowy. Czułam też, jak moja muślinowa suknia w kwiaty płowieje w oczach. Jeśli zaś chodzi o róże na kapeluszu… O tym wolałabym nawet nie myśleć.

I wtedy zobaczyłyśmy coś cudownego: Isaac Appleby szedł podwórkiem z motyką na ramieniu. Prawdopodobnie pracował na tyłach domu. Nigdy nie przypuszczałam, że jego widok sprawi mi taką przyjemność. — Isaac, hej, Isaac! — zawołałam radośnie, wychylając się, na ile starczyło mi odwagi.

Isaac popatrzył zdumiony, jak wijemy się nad krawędzią dachu. Potem zobaczył psa i pojął, o co chodzi. Spostrzegłam też, że się uśmiechnął pod nosem.

— Isaac, bądź tak dobry i odprowadź gdzieś tego psa, żebyśmy mogły zejść — powiedziałam prosząco.

Isaac zastanawiał się chwilę, a potem zbliżył się i zanim zdałyśmy sobie sprawę, co ma zamiar zrobić, położył drabinę na ziemi.

— Isaacu Appleby, co to ma znaczyć? — spytała gniewnie Melissa.

Isaac skrzyżował ramiona i spojrzał w górę. Trudno byłoby powiedzieć, czyje oblicze wyrażało większe zdecydowanie — jego czy psa. Muszę jednak przyznać, że Isaac miał przewagę w posturze. — To znaczy, że zostaniecie obie na dachu tak długo, aż jedna z was zdecyduje się wyjść za mnie — oznajmił uroczyście.

Zamurowało mnie. — Isaacu, nie mówisz tego poważnie! — zawołałam z niedowierzaniem. — Nie możesz być taki złośliwy.

— Mówię poważnie. Potrzebna jest mi żona i dostanę ją. Zostaniecie tam obie, a Juliusz Cezar będzie was pilnował. Uzgodnijcie między sobą i dajcie mi znać, gdy podejmiecie decyzję. Po tych słowach Isaac podążył raźno do swego nowego domu.

— Ten człowiek nie mówi na serio! — zawołała Melissa. — To tylko głupi kawał.

— Jest śmiertelnie poważny — odparłam posępnie. — Żaden Appleby nie umie żartować. Będzie nas tu trzymał, dopóki któraś nie zgodzi się wyjść za niego.

— To na pewno nie będę ja — oświadczyła Melissa z zimną wściekłością. — Nie wyjdę za niego, nawet gdybym miała siedzieć na tym dachu przez resztę życia. Ty go możesz wziąć. Ciebie chce naprawdę i tobie pierwszej się oświadczył.

Miałam rację! Ależ to drażniło Melissę! Starannie przemyślałam sytuację. W rzeczy samej nie mogłyśmy zejść z dachu, a nawet gdybyśmy mogły, to na dole był Juliusz Cezar. Dom znajdował się na odludziu i może przez tydzień nikt się tu nie pojawi. Oczywiście, gdy nie wrócimy do siebie, sąsiedzi zaczną nas szukać, ale stanie się to nie wcześniej niż za dwa — trzy dni.

Melissa odwróciła się do mnie plecami i siedziała, opierając łokcie na kolanach, ze wzrokiem wbitym posępnie w morze. Czułam, że nie zdołam jej przekonać, aby wyszła za Isaaca. Jeśli chodzi o mnie, to nie miałam do niego żadnych zastrzeżeń. Choć pozbawiony romantycznych skłonności, był przecież zacnym i do tego bardzo zamożnym człowiekiem. Tylko rozgniewał mnie rodzaj zalotów. — Lepiej będzie, Melisso, jeśli się zgodzisz — zachęcałam. — Ja już miałam jednego męża i to mi wystarczy.

— Dla mnie i jeden to zbyt wiele, dziękuję bardzo — odparła z sarkazmem.

— Isaac jest dobrym człowiekiem, ma ładny dom, a ty wcale nie jesteś pewna, czy ten znajomy z Kingsbridge ma poważne zamiary.

— Już raczej wolałabym — powiedziała Melissa z tym swoim okropnym spokojem — skoczyć z dachu i skręcić kark, albo zostać rozszarpana na kawałki przez tego potwora!

Po tym oświadczeniu nie było co mówić. Siedziałyśmy w grobowym milczeniu, a czas dłużył się niemiłosiernie. Byłam zgrzana, głodna, spragniona i zła. Poza tym czułam śmieszność sytuacji, co było gorsze niż wszystko inne. Widziałyśmy Isaaca siedzącego wygodnie i czytającego gazetę. Myślę, że gdyby ten widok tak mnie nie rozdrażnił, wywiesiłabym białą flagę wcześniej. Ale skoro tak się stało, to postanowiłyśmy trwać w uporze jak wszyscy. Cała czwórka — Isaac, Melissa, Juliusz Cezar i ja — byliśmy bardzo upartymi stworzeniami.

O czwartej Isaac wstał i poszedł do domu. Po kilku minutach pojawił się znowu, z koszykiem w jednej i kłębkiem sznurka w drugiej ręce. — Nie zamierzam was morzyć głodem, moje panie — oznajmił uprzejmie.

— Rzucę wam kłębek, a wy podciągniecie na sznurku koszyk. Chwyciłam kłębek, bo Melissa nawet nie odwróciła głowy. Też wolałabym okazywać wzgardę, ale byłam straszliwie spragniona. Schowałam dumę do kieszeni i wciągnęłam koszyk na dach. Poza tym pomyślałam sobie, że posiłek pozwoli nam trwać, dopóki nie nadarzy się jakaś okazja do ucieczki.

Isaac wrócił do domu, a ja rozpakowałam koszyk. Była w nim butelka mleka, trochę chleba z masłem i ciasto. Melissa nie tknęła jedzenia, lecz była tak spragniona, że musiała wypić łyk mleka.

Próbowała podnieść woalkę i o coś ją zahaczyła. Szarpnęła mocniej i razem z woalką i kapeluszem spadły starannie ułożone pukle znad czoła! Nigdy pewnie nie widzieliście czegoś podobnego. Od dawna podejrzewałam, że przód fryzury Melissy jest fałszywy, lecz nie miałam dowodu.

Melissa z purpurową twarzą przypięła włosy, włożyła kapelusz, napiła się mleka, a wykonała te czynności bez jednego słowa. Współczułam jej.

Zrobiło mi się również żal Isaaca, gdy spróbowałam chleba. Był kwaśny i pod każdym względem po prostu beznadziejny. Ugryzłam kawałek i rzuciłam Juliuszowi Cezarowi. Nie okazał się przesadnie wybredny i zjadł. Miałam nadzieję, że się struje, bo najgorsze może spotkać nawet psa po zjedzeniu czegoś podobnego. Pomyślałam sobie, że mężczyzna prowadzący taką kuchnię naprawdę potrzebuje żony i można mu wybaczyć barbarzyńskie metody zdobywania towarzyszki życia. Do tego czułam się okropnie po wielogodzinnym prażeniu na dachu.

Ale tak naprawdę na moją decyzję wpłynęła burza. Kiedy zobaczyłam szybko nadciągające z północnego zachodu czarne chmury, poddałam się natychmiast. Zniosłam wiele i gotowa byłam znieść więcej, ale za mój najlepszy kapelusz zapłaciłam dziesięć dolarów i nie zamierzałam zniszczyć go w czasie burzy. — Jeśli pozwolisz nam zejść i obiecasz pozbyć się tego psa, zanim tu zamieszkam, to wyjdę za ciebie — powiedziałam. — Ale i tak później sprawię, że tego pożałujesz.

— Zaryzykuję, Annę — rzekł. — I, naturalnie, sprzedam psa. Mając ciebie, nie będę go potrzebował. — Isaac powiedział to jako komplement, choć widząc pysk tego straszydła, trudno było go zaakceptować.

Kazał odejść Juliuszowi Cezarowi i przystawił drabinę, a potem, gdy schodziłyśmy, odwrócił się skromnie plecami. Musiałyśmy wejść do domu i przeczekać ulewę. Nie zapomniałam powodu naszej wizyty i zaraz za progiem wyciągnęłam listę składek.

— Ile już zebrałyście? — spytał Isaac.

— Siedemdziesiąt dolarów, a musimy mieć sto pięćdziesiąt — odparłam.

— Możesz wpisać mnie na pozostałe osiemdziesiąt — powiedział spokojnie Isaac.

Trzeba przyznać, że Appleby’owie nigdy nie byli skąpi.

Gdy się przejaśniło, Isaac zaproponował, że odwiezie nas do domu, ale odmówiłam. Chciałam załatwić pewną sprawę z Melissa, zanim zacznie opowiadać sąsiadkom o naszej przygodzie. Po drodze do domu odezwałam się: — Mam nadzieję, Melisso, że nie piśniesz o tym nikomu. Nie mam nic przeciwko poślubieniu Isaaca, ale nie chciałabym, aby ludzie wiedzieli, jak do tego doszło.

— Och, nie napomknę jednym słowem — odparła Melissa, śmiejąc się wymuszenie.

— Ponieważ — dodałam, by zakończyć sprawę i spojrzałam wymownie na jej fryzurę — ja też mam coś do powiedzenia.

Melissa na pewno będzie trzymać język za zębami!



Moja Lady Jane
1915


Statek zacumował w Broughton pół godziny po odejściu mojego pociągu. Spóźnienie spowodowało drobne uszkodzenie w maszynowni. Dla mnie oznaczało to konieczność zanocowania w mieście. Wstyd mi teraz za to wszystko, co wtedy pomyślałem i powiedziałem. Gdy wyobrażam sobie, że los mógł pójść mi na rękę i podstawić specjalny pociąg, albo dokonać innego cudu i opuściłbym miasto tego wieczoru, czuję nieprzyjemne dreszcze. Wdzięczny za szczęśliwy zbieg okoliczności przysiągłem nigdy nie narzekać, jeśli ucieknie mi pociąg i stracę wygodne połączenie.

Wtedy jednak byłem wyjątkowo rozgoryczony. Bardzo zależało mi na załatwieniu ważnych interesów, a czas uciekał…

W Broughton czułem się obco. Miasteczko wyglądało groteskowo i niesympatycznie. Do hotelu dotarłem w paskudnym humorze. Kiedy opadło ze mnie zdenerwowanie, postanowiłem dla zabicia czasu odszukać Clarka Olivera. Nie przepadałem zbytnio za Clarkiem Oliverem, choć to mój kuzyn. Kawał drania z niego i do tego znacznie głupszego, niż wypadało członkowi naszej rodziny. Na domiar złego zajmował się polityką, a ja polityków nie cierpię. Jeśli chciałem go zobaczyć, to dlatego by sprawdzić, czy nadal jest do mnie tak bardzo podobny. Nie widziałem go trzy lata i pragnąłem, aby czas dokonał jakichś zmian. Minął już rok od chwili, gdy zostałem zmieszany z błotem przez nie znanego mi, mocno podekscytowanego osobnika. Chciał się właśnie policzyć „z tym łajdakiem Oliverem” — oczywiście chodziło o poglądy polityczne.

Powlokłem się do biura Clarka i powiedziano mi, że już wyszedł. Podążyłem więc za nim do mieszkania. Na widok kuzyna doznałem niemiłego uczucia utraty czy też zakłócenia tożsamości. Clark był zdumiewająco do mnie podobny. Do tego stopnia, że miałem wrażenie, jakbym widział się w lustrze. Przy czym mój sobowtór zachowywał się zupełnie inaczej niż ja.

Clark udał radość na mój widok. Wtedy jeszcze nie przyszedł mu do głowy „wspaniały pomysł”, a nie lubiliśmy się od zawsze.

— Jak się masz, EUiott — powiedział, potrząsając mą ręką. Gest wyuczony w czasie kampanii wyborczych miał oznaczać coś w rodzaju serdeczności. — Cieszę się, że cię widzę, staruszku. Rany, ciągle jesteś do mnie tak samo podobny. Skąd się tu wziąłeś?

Wyjaśniłem mu, co się stało i przez chwilę w spokoju i nawet życzliwie opowiadaliśmy sobie rodzinne ploteczki. Nie jestem ich amatorem, ale są nieco lepsze od polityki, a Clark może rozmawiać tylko na te dwa tematy. Opisałem mu wesele Mary Alice, nowego adoratora Florence i bliźnięta Toma i Kate. Clark próbował okazywać zainteresowanie, ale widziałem, że tak naprawdę zajmuje go zupełnie inna sprawa. Po chwili popatrzył na zegarek, zmarszczył czoło i powiedział: — Mam pewien problem. Mark Kennedy z żoną wydają dziś proszoną kolację. Oczywiście nie znasz ich, ale to ważni ludzie w Broughton. Kennedy kieruje tu polityką a pani K. życiem towarzyskim. To moje pierwsze zaproszenie do ich domu i koniecznie muszę je przyjąć. Bezwarunkowo! Pani K. nigdy by mi nie wybaczyła, gdybym zawiódł w ostatniej chwili. Moja osoba nic dla niej nie znaczy, ale zakłóciłbym porządek przy stole. Pani K. traktowałaby mnie jak powietrze, a na nieszczęście mąż jest pantoflarzem. Naprawdę nie mogę jej obrazić. No i będzie pewna dziewczyna. Spotkałem ją raz i chciałbym odnowić znajomość. Jest piękna, co do tego nie ma dwóch zdań, choć bardzo wyniosła. Sądzę, że wywarłem na niej wrażenie. Było to w ubiegłym tygodniu na wieczorku tanecznym u Har—veyów. Zaćmiła inne kobiety urodą i nie spuszczała ze mnie wzroku. Dałem pani Kennedy wyraźnie do zrozumienia, że chcę siedzieć obok młodej damy. Jeśli tam nie pójdę, to stracę wszystko.

— No dobrze, co cię powstrzymuje od pójścia? — spytałem z lekkim wyzwaniem. Zawsze drażnił mnie sposób, w jaki Clark mówił o dziewczętach i chwalił się zwycięskimi podbojami.

— Jedna rzecz. Dziś po południu przyjechał Herbert Bronson i wyjedzie o wpół do jedenastej. Zawiadomił mnie, bym wpadł wieczorem do jego hotelu. Mamy do omówienia pewien interes. Jeśli się z nim nie zobaczę, to sprawa wymknie mi się z rąk, a z kieszeni ładnych parę tysięcy.

— Cóż, rzeczywiście jesteś między młotem i kowadłem — zgodziłem się z filozoficznym spokojem. Tego wieczoru interesy nie odciągały mnie od obowiązków towarzyskich, mogłem więc współczuć Clarkowi. Jakie to miłe ubolewać nad kimś, kogo się nie lubi.

— Na to wygląda. Nie mogę podjąć decyzji, co powinienem zrobić. A niech to licho! Muszę zobaczyć się z Bronsonem, nie ulega wątpliwości. W ogóle powinno się mieć sobowtóra i wysyłać go w razie potrzeby na proszone kolacje. Na Jowisza! Elliott! — Clarkowi przyszedł do głowy „wspaniały pomysł”. Podskoczył na krześle z wrażenia. — Elliott, pójdziesz zamiast mnie do Kennedych? Oni niczego nie zauważą. Zrób to, bądź człowiekiem!

— Bzdury — odparłem.

— Żadne bzdury. Nasze podobieństwo zostało przewidziane na taką właśnie okazję. Pożyczę ci wieczorowy strój, na pewno będzie pasował. I tak nie masz co dzisiaj robić, a ja ofiaruję ci znakomitą kolację i miłą partnerkę. Wiesz, jesteś mi coś winien za sprawę Mulhenen!

Sprawa Mulhenen przyspieszyła podjęcie decyzji. Dopóki o niej nie wspomniał, nie miałem zamiaru udawać kuzyna. Lecz kiedyś mi pomógł, o czym „delikatnie” napomknął i miałem wobec niego zobowiązania. Nie ma nic gorszego, niż zawdzięczać coś człowiekowi, którym się gardzi. Skoro więc nadarza się okazja, spłacę wreszcie dług wdzięczności.

— Jednakże — zauważyłem z powątpiewaniem — nie znam Kennedych i żadnych towarzyskich wydarzeń w Broughton. Nie odważę się odezwać i wyjdę na głupca. Jeśli nawet nie popełnię większej gafy, to i tak gospodarze będą zdegustowani. Przyniesie to twej karierze więcej szkody niż nieobecność.

— Ależ nic podobnego! Odzywaj się tylko z konieczności i wygłaszaj ogólniki, a wszystko pójdzie gładko. Zajmij się dziewczyną. Jest tu obca i nie pozna się na twojej ignorancji w miejscowych sprawach. Nikt cię nie będzie podejrzewać. Nikt nie wie o naszym podobieństwie! No, a teraz ubieraj się! Nie masz za dużo czasu. Pani K. nie lubi spóźnialskich.

Wyglądało na to, że pani Kennedy nie lubi wielu rzeczy. Pomyślałem, jak mało mam szans zdobycia jej względów, zwłaszcza gdy muszę dorównać osobowości Olivera. W trakcie tych rozważań ubierałem się tak szybko, jak potrafiłem. Przygoda zaczynała mnie bawić. Zawsze lubiłem niezwykłe sytuacje. W każdym razie było to lepsze od samotnego wieczoru w hotelu. Poza tym nikomu nie wyrządzało krzywdy. Zapłacę Clarkowi za przysługę, a pani Kennedy zaoszczędzę kłopotu z powodu pustego miejsca przy stole.

Kiedy włożyłem wieczorowe ubranie kuzyna, wyglądałem zupełnie jak on. Poczułem irracjonalną niechęć do garnituru za to, że tak dobrze na mnie leży.

— Przejdziesz próbę — zdecydował Clark. — Pamiętaj tylko, że jestem konserwatystą i nie wyskakuj z liberalnymi poglądami. Aha, pani Kennedy zbiera kufle od piwa i ma bogatą kolekcję. Miłośnicy plotek szepczą, że panna Harvey interesuje się filantropią…

— Panna kto? — przerwałem gwałtownie.

— Harvey. Nie znam imienia. To ta dziewczyna, o której ci wspomniałem. Bądź dla niej miły, bo upatrzyłem ją na twoją przyszłą kuzynkę. Nie popsuj mi opinii!

Zadrżałem na dźwięk nazwiska Harvey. Kiedyś, w innej rzeczywistości, znałem Jane Harvey. Lecz panna wspomniana przez Clarka nie mogła być moją Jane. Przed miesiącem czytałem w gazecie, że przebywa na wybrzeżu Pacyfiku. Poza tym Jane, którą znałem, nie zajmowała się dobroczynnością. Niemożliwe, aby w ciągu dwóch lat dokonała się w niej taka zmiana! Dwa lata! A mnie wydawały się długie jak wieki!

Udałem się do Kennedych w przyjemnie podniosłym nastroju i w dorożce. Przybyłem w ostatniej chwili. Dom okazał się duży i wszystko w nim było pokaźne — z wyjątkiem gospodarza. Mark Kennedy, niewysoki, szczupły i łysy, wcale nie wyglądał na politycznego bossa. No cóż, w tym świecie rzeczy nie są tym, na co wyglądają.

Pani Kennedy przywitała mnie wylewnie i oznajmiła z naciskiem, że spełniła moją prośbę. To znaczyło, że poprowadzę do stołu pannę Harvey. Oczywiście, nie przedstawią nas, bo jako Oliver znałem swą damę. Zastanawiałem się, w jaki sposób ją rozpoznam i nagle zakręciło mi się w głowie. W rogu pokoju ujrzałem Jane.

Nie miałem czasu pozbierać myśli. Goście już wychodzili do jadalni. Wziąłem się w garść, złożyłem ukłon i po chwili prowadziłem Jane do stołu.

Jane tutaj! Idzie obok mnie sądząc, że jestem Clarkiem Oliverem. Jest piękniejsza niż dawniej, ta moja wysoka, brązowowłosa, wyniosła Jane. Zainteresowanie filantropią włożyłem między bajki. Takie sprawy w życiu kobiety oznaczają pojawienie się zmarszczek albo zawód miłosny. Jane natomiast nie groziło ani jedno, ani drugie.

Kiedyś byłem zaręczony z Jane. Zakochałem się w niej obłędnie i sądziłem, że z wzajemnością. Dotąd nie wyleczyłem się z mego szaleństwa, przeszło ono za to w stan chroniczny. Wciąż podsycałem w sobie nadzieję, że któregoś dnia spotkam ją i pogodzimy się. Zabroniła mi szukać się i nawet pisać, a miała pewne rzadką u kobiet cechę — mówiła dokładnie to, co myślała.

A teraz jadłem kolację u boku Jane jako Oliver Clark! Co robić? Wyznać prawdę i prosić o wybaczenie? Ktoś mógłby usłyszeć naszą rozmowę. Poza tym fakt, że stroję się w cudze piórka, nie posłuży za przepustkę do serca Jane. Na pewno potępiłaby taki postępek. Jednym słowem sytuacja była skomplikowana!

Jane spokojnie jadła zupę. Była jedyną znaną mi kobietą, która przy tej czynności wyglądała jak królowa. Złapała mnie na ukradkowym studiowaniu jej profilu… i zarumieniła się! Porwała mnie złość. Ten rumieniec był wszak przeznaczony dla Olivera! I on uważa, że Jane straciła dla niego głowę! Jane… i Clark!

— Jest pan zdumiewająco podobny do osoby, którą kiedyś znałam — zaczęła rozmową Jane. W pierwszej chwili wzięłam pana za niego.

Osoby, którą kiedyś znała! Och, Jane, to zbyt bolesny cios!

— Chodzi pewnie o mego kuzyna, Elliotta Camerona? — odparłem tak obojętnie, jak potrafiłem. — Jesteśmy bardzo do siebie podobni. Znała pani Camerona, panno Harvey?

— Słabo — odrzekła Jane.

— To porządny człowiek — mówiąc to, zarumieniłem się.

— A–ach! — westchnęła Jane.

— Mój ulubiony kuzyn — ciągnąłem odważnie. — Jest wyjątkowo zdolny, ale ostatnio bardzo posmutniał. Słyszałem, że dwa lata temu miał zawód miłosny i dotąd nie może się pozbierać.

— Naprawdę? — Jane powiedziała to chłodno, krusząc w palcach kawałek chleba.

Nie zwiodła mnie obojętna twarz. Pamiętałem bowiem, jak dawniej krytykowała ludzi, którzy nie mogąc opanować nerwów, robią takie rzeczy z chlebem. — Obawiam się, że biedny Elliott ma kompletnie zrujnowane życie — stwierdziłem wzdychając. — Wielka szkoda!

— Zwierzał się panu z tej miłosnej historii? — spytała z odcieniem pogardy w głosie.

— Cóż, w pewnym sensie. Powiedział trochę i domyśliłem się reszty. Nie znam nazwiska tej kobiety. Wiem tylko, że jest bardzo piękna i bez serca. Potraktowała go wyjątkowo okrutnie!

— On to panu mówił?

— Ależ nie! Złego słowa nie dał na nią powiedzieć. Ale człowiek ma prawo wyciągać wnioski, prawda?

— Co było powodem zerwania? — Jane uśmiechnęła się w tym momencie do jakiejś damy. Wyglądało na to, że prowadzimy normalną towarzyską konwersację. Lecz w dalszym ciągu kruszyła chleb.

— Jak sądzę zwykła sprzeczka. Elliott nie wdawał się w szczegóły. Podobno ta dama zaczęła z kimś flirtować.

— Ludzie przez flirt rozumieją różne rzeczy — zauważyła Jane. — Czasem traktują tak przyjazną życzliwość. Może pański kuzyn należy do mężczyzn chorobliwie zazdrosnych z powodu najmniejszego drobiazgu? Niektórzy chcą korzystać z władzy, zanim ją w ogóle posiądą. Dla kobiety z charakterem jest to nie do przyjęcia.

— Oczywiście, że Elliott był zazdrosny — przyznałem. — Powinna pani wiedzieć, zazdrość jest miarą męskiej miłości! Jeśli przekroczył granice swych praw, jestem pewien, że gorzko tego żałuje.

— Czy rzeczywiście… ciągle ją kocha? — spytała Jane. Niby jadła z zapałem, a talerz był wciąż prawie pełny. Ja nawet nie udawałem. Dziobałem tylko jedzenie widelcem.

— Kochają z całego serca. Dla Elliotta nie istnieją inne kobiety.

— Dlaczego więc nie powie jej o tym? — Jane mówiła to takim tonem, jakby cała sprawa ją znudziła.

— Zabroniła mu pokazywać się na oczy. Twierdziła, że go nienawidzi.

— To jakaś niemądrze uparta pannica — skomentowała moje słowa Jane.

— Chciałbym usłyszeć, jak ktoś mówi to Elliottowi — zauważyłem. — On uważa ją za doskonałość. Bardzo mi go żal. Ma złamane serce.

— A wie pan — powiedziała Jane powoli, jakby z wysiłkiem — zdaje mi się, że znam tę dziewczynę.

— Naprawdę? — zdziwiłem się obłudnie.

— To jedna z mych przyjaciółek. Ona… ona nigdy nie podała mi jego nazwiska. Ale teraz mam prawie pewność, że to pański kuzyn. Moja przyjaciółka uważa się za winną rozstania.

— Ona tak myśli? — serce mało mi nie rozsadziło piersi.

— Tak, sądzi, że postąpiła pochopnie i nierozważnie. Wcale nie miała zamiaru flirtować… i nigdy nie zależało jej na innym. Tylko czuła się poniżona zazdrością. A w dodatku nie pomyślała, że on potraktuje to poważnie i obrazi się.

— Przypuszcza pani, że mój kuzyn ma jakieś szansę? — Biorąc pod uwagę wysokość stawki, zadałem pytanie zupełnie spokojnie.

— Na pewno — odparła Jane beznamiętnie. — Nigdy nie spojrzała na innego mężczyznę. Cały wolny czas poświęca dobroczynności. Nie sprawia wrażenia szczęśliwej.

A więc wieści o zainteresowaniu filantropią były prawdziwe. Och, Jane! — Więc mój kuzyn powinien, pani zdaniem, odważnie zwrócić się do niej? Czy go wysłucha i przebaczy?

— Chyba tak — odparła.

— Pozwoli pani powtórzyć to Elliottowi?

Jane z namysłem wybrała oliwkę i jadła z irytującą dokładnością. — Naturalnie, jeśli uważa pan, że on chciałby to usłyszeć — odparła po dłuższym milczeniu.

— Powiem mu o tym, gdy tylko wrócę do domu. — Nareszcie miałem satysfakcję. Jane zaskoczona odwróciła się i spojrzała mi prosto w oczy. — Tak — powiedziałem, z wysiłkiem odrywając wzrok. — Przybył dziś statkiem i spóźnił się na pociąg. Musiał zostać u mnie na noc. Niewątpliwie jutro popędzi na złamanie karku do swej bogini. Ciekawe czy wie, gdzie ona jest?

— Jeśli nie wie — oświadczyła Jane tonem osoby kończącej raz na zawsze nudny temat — to chętnie powiem. Proszę mu przekazać, że mieszkam u państwa Moore, a wyjeżdżam pojutrze. A, prawda, czy widział pan już kolekcję pani Kennedy? Jest rzeczywiście interesująca…

Clark nie mógł albo nie chciał być na naszym ślubie. Jane nigdy go już nie widziała. Nie może pojąć, dlaczego żywię do kuzyna tyle niechęci, gdy on się o mnie tak dobrze wyrażał. Jej zdaniem, to czarujący człowiek i najbardziej interesujący rozmówca, z jakim kiedykolwiek siedziała przy stole.



Ostatni rozdział
1912


Często siadała w kącie zachodniej werandy, robiąc na drutach coś białego, różowego albo błękitnego, ale zawsze puszystego. Pewnie były to chusty, szale i jakieś kapturki. Gdy kończyła jedno, oddawała którejś z dziewcząt i zaczynała następne. Każda dziewczyna w Harbour Light nosiła tego lata jakąś niezwykłą rzecz, która wyszła spod białych, szczupłych i niestrudzonych rąk panny Sylwii.

Była stara tą piękną, pogodną starością, mającą tyleż wdzięku co młodość. Musiała żyć szczęśliwie, skoro tak urocza i pełna niezwykłego czaru doczekała sześćdziesiątki. Niektórzy dziwili się, że znajomi mówią do niej „panno Sylwio”. Taka kobieta przecież powinna mieć silnych, dorosłych synów i wnuczęta z dołeczkami na policzkach.

Pierwsze dni po przybyciu do hotelu siedziała w rogu werandy sama. Potem zawsze otaczał ją krąg młodzieży. Ludzie w średnim wieku i starsi też chętnie by się tam znaleźli. Lecz panna Sylwia, niezmiennie uprzejma dla wszystkich, zdecydowanie wyróżniała młodych. Siadała więc wśród chłopców i dziewcząt, młodych mężczyzn i panien jak królowa. Nosiła suknie trochę staroświeckie, ale do niej pasowały doskonale.

Bez przerwy robiła na drutach i rozmawiała, ale najważniejsze, że jak nikt inny potrafiła słuchać. Oblegaliśmy ją godzinami i opowiadaliśmy o różnych sprawach.

Na początku znajomości każdy zwracał się do niej „panno Stanleymain”, lecz ona wytrzymywała to zaledwie dwadzieścia cztery godziny. Potem prosiła, by mówić do niej „panno Sylwio” i taką właśnie przetrwała w mej pamięci na zawsze.

Panna Sylwia lubiła nas wszystkich, ale ja zostałem jej ulubieńcem. Powiedziała o tym szczerze i wyraziła życzenie, aby nam nie przeszkadzano w rozmowie, gdy inni zauważą, że heliotropowy szal zsunie się jej nagle z ramion.

Byłem dumny z jej względów jak zakochany wielbiciel, choć nie znałem przez dłuższy czas przyczyn tego wyróżnienia.

Panna Sylwia wysłuchiwała bez końca naszych zwierzeń. Sama jednak niczego nie wyznała. Podejrzewaliśmy, że kiedyś tam w jej życiu musiał zaistnieć jakiś romans, a jednak wszelkie próby zgłębienia szczegółów kończyły się niepowodzeniem. Panna Sylwia unikała dociekliwych pytań tak zręcznie, iż nie mieliśmy wątpliwości, że ma coś do ukrycia. Pewnego wieczoru, gdy znałem ją już od miesiąca, jeśli chodzi o czas kalendarzowy, i od lat — mierząc go wzajemnym zrozumieniem, opowiedziała mi swoją historię, ale tylko pewien fragment… Zabrakło ostatniego rozdziału.

Siedzieliśmy na werandzie oświetlonej promieniami zachodzącego słońca. Większość hotelowych gości pływała żaglówkami, kilkoro błąkało się w pobliżu, zerkając smętnie w naszą stronę. Lecz z układu heliotropowego szala wiedzieli, że nie mogą się przyłączyć.

Czytałem pannie Sylwii jedno z moich opowiadań. Na swoje usprawiedliwienie powiem, że to ona mnie do tego skłoniła. Nie chadzam bowiem z rękopisami pod pachą i nie narzucam ich lektury bezbronnym kobietom. Panna Sylwia odkryła, że pisuję do czasopism i — na dodatek — że tego ranka zamknąłem się w pokoju, pracując nad nowelą. Nie było wyjścia… obiecałem jej przeczytać nowelkę.

Było to raczej smutne opowiadanie. Bohater kochał dziewczynę z wzajemnością. Jeśli jednak wolno mu było kochać bez przeszkód, to takowe istniały, gdy szło o poślubienie. Ostatecznie musiał wyjechać. Ale czy nie mógł przy pożegnaniu powiedzieć jej o swoim uczuciu? Czy nie powinien przynajmniej zaznać pociechy odkrywając, że ona go też kocha? Toczył wewnętrzną walkę, wygrał ją i wyjechał bez słowa, wierząc, że zachował się jak mężczyzna.

Kiedy zacząłem czytać, panna Sylwia robiła na drutach, tym razem coś seledynowego. Po chwili robótka zsunęła się jej na kolana, a ona zacisnęła ręce. Był to najsubtelniejszy komplement, jaki kiedykolwiek otrzymałem. Przewróciłem ostatnią kartkę rękopisu i podniosłem wzrok; łagodne, brązowe oczy panny Sylwii pełne były łez. Wyciągnęła zaciśnięte dłonie i zawołała z uniesieniem: — Och! Nie! Nie! Nie pozwól mu odejść bez wyjaśnienia! Nie pozwól mu na to!

— Widzi pani, panno Sylwio — zacząłem niebywale przejęty wrażeniem, jakie wywarli moi bohaterowie — to by zrujnowało nowelę. Straciłaby wtedy swoją wymowę. Jej główny wątek to panowanie bohatera nad uczuciem. On jest przekonany, że postępuje szlachetnie.

— Nie, to nie tak. Gdyby ją kochał, powinien o tym powiedzieć. Pomyśl o wstydzie i upokorzeniu, jakie przeżyła! Kochała go, a on odszedł bez słowa i nigdy nie dowiedziała się o jego miłości. Musisz to zmienić, musisz! Nie mogę myśleć o jej cierpieniu, po tym co ja…

— I tu panna Sylwia zaszlochała. Aby ją uspokoić, obiecałem zmienić fabułę noweli, choć wiedziałem, że straci cały dramatyzm.

— Jakże się cieszę — oznajmiła panna Sylwia i oczy jej rozbłysły. — Wiem, że to sprawi ulgę tej dziewczynie. Aby cię przekonać, opowiem swoją własną historię, Tylko proszę, nikomu jej nie powtarzaj.

— Przykro mi, że uważa pani za konieczne przypominać mi o tym — zauważyłem z wyrzutem.

— Och, nie chciałam cię urazić — zapewniła mnie pospiesznie. — Wiem, że mogę ci zaufać. To zresztą banalna historyjka. Postaraj się z niej nie śmiać. Jedyny romans jaki przeżyłam… Przed czterdziestu laty, gdy byłam dwudziestoletnią dziewczyną, obdarzyłam kogoś wielkim uczuciem. Poznałam go w takim jak tea hotelu. Przebywałam w nim z moją ciotką, a on był z matką, osobą dość chorowitą. Widywaliśmy się bardzo często. On był… och, zupełnie niepodobny do mężczyzn, których znałam. Ty mi go trochę przypominasz. Zauważyłam to podobieństwo już przy pierwszym spotkaniu. Nie wiem dokładnie, na czym ono polega, ale sądzę, że na wyrazie twarzy i sposobie trzymania głowy. On nie był całkiem zdrów — często kasłał… A pewnego dnia nagle wyjechał. Myślałam, że jestem mu bliska, lecz nigdy tego nie powiedział i tak po prostu wyjechał! Och, jakże się wstydziłam! Po jakimś czasie dowiedziałam się, że dla ratowania zdrowia udał się do Kalifornii i zmarł tam następnej wiosny. Serce mi pękało. Nigdy już nie pokochałam nikogo — nie mogłam. Ale dużo łatwiej byłoby mi znieść ten ból, gdybym wiedziała, że odwzajemniał moją miłość. To byłaby ogromna różnica. A tak cierń tkwi we mnie tyle lat!

— On musiał panią kochać — powiedziałem z przekonaniem. — Nie mogło być inaczej, panno Sylwio.

Potrząsnęła głową ze smutnym uśmiechem. — Nie mam takiej pewności. Czasem sądzę, że tak, ale zaraz powraca zwątpienie. Tak pragnę uwierzyć i mieć świadomość, że nie roztrwoniłam uczuć na człowieka, który ich nie pragnął. A nigdy się nie dowiem, nigdy… Mogę tylko mieć nadzieję. Och, ty tego nie rozumiesz. Mężczyzna nie potrafi pojąć bólu, jakiego doznałam. Ale teraz wiesz, dlaczego chcę, byś zmienił treść noweli.

Panna Sylwia schowała robótkę i oddaliła się. Ja zaś z oburzeniem i niechęcią myślałem o zmarłym mężczyźnie, którego kochała i nazywałem go w duchu draniem.

Nazajutrz panna Sylwia była znowu łagodna, uśmiechnięta i nie robiła żadnych aluzji do wczorajszej opowieści. Po dwóch tygodniach wyjechała do domu, a ja także wróciłem do swoich zajęć. W ciągu zimy napisałem do niej kilka listów i otrzymałem odpowiedzi. Kiedyś wysłałem trzeciorzędny magazyn z opublikowaną nowelą (tylko trzeciorzędny magazyn mógł przyjąć ją w nowej wersji), odpisała, jak cieszy się, że biedna dziewczyna dowiedziała się o uczuciach ukochanego.

Na początku kwietnia otrzymałem list od mieszkającej na wsi ciotki. Pisała, że zamierza sprzedać dom i przenieść się do miasta. Prosiła, abym przyjechał do Sweetwater na kilka tygodni i pomógł jej w przeprowadzce.

Sweetwater powitało mnie słoneczną wilgocią i delikatnym chłodem, tak znamiennym dla kanadyjskiej wiosny. O, te nasze wiosny są długie, przewrotne i niezdecydowane, ale za to ile w nich czaru!

W ciągu tygodnia załatwiłem najważniejsze sprawy. Ciotka Mary zaproponowała mi przejrzenie pokoju wuja Alana.

— Nikt tam niczego nie ruszał od jego śmierci — powiedziała. — Przede wszystkim zaś starego kufra pełnego listów i różnych papierów. Przysłano go tutaj z Kalifornii po śmierci Alana. Nie przypuszczam, by między tymi papierzyskami było coś ważnego. Lecz nie chcę wszystkiego wieźć do miasta. Zdecyduj więc sam, czy jest w nim coś godnego zachowania. Resztę spalimy.

Nie byłem zachwycony poleceniem. Wuj AJan Blair, najstarszy brat mej matki, zmarł przed moim narodzeniem. Słyszałem o jego niezwykłych zdolnościach. Podobno spodziewano się wiele po nim. Ale jakoś nie miałem ochoty grzebać w zakurzonych papierach, leżących w zapomnieniu przez czterdzieści lat.

O zmierzchu udałem się do pokoju wuja. W ciągu dnia padał ciepły wiosenny deszcz, a później się przejaśniło i nagie konary klonów za oknem lśniły od gęstych, połyskliwych kropli. Pokój był północny i zawsze panował w nim półmrok. Widziałem przez szyby gęsto rosnące sosny i dalekie morze, które tak kochał wuj Alan. Rozpalone zachodem niebo upstrzyły drobne, bladoróżowe, złociste i zielonkawe chmurki. To natychmiast mi przypomniało pannę Sylwię i jej puszyste robótki. Z tym obrazem w głowie zapaliłem lampę i wziąłem się do rozpakowania kufra. Większość papierów stanowiły listy od rodziny i kolegów ze studiów. Było też kilka prac pisemnych z college’u i mnóstwo rozmaitych drobiazgów jeszcze z lat chłopięcych. Przeglądałem to wszystko w pośpiechu, dopóki na dnie kuferka nie natknąłem się na małą książeczkę oprawioną w ciemnozieloną skórę. Książeczka okazała się dziennikiem, który zacząłem czytać z leniwym zainteresowaniem.

Wuj prowadził dziennik od wiosny, po ukończeniu college’u. Wówczas już ciężka choroba poważnie nadwątliła jego organizm. Notatki wychodziły więc spod pióra człowieka skazanego. Odczuwał ten wyrok, niby mróz skuwający wszelkie nadzieje i obietnice. Znajdował ukojenie w przelewaniu na papier myśli i uczuć. W pamiętniku nie było jednak nic chorobliwego i niegodnego mężczyzny. Czytając go, polubiłem wuja Alana i żałowałem, że nie był moim przyjacielem.

Tego lata doktor zalecił jego matce pobyt nad morzem. Alan pojechał razem z nią. I tu w dzienniczku istniała luka. Nie wyrwano żadnej kartki, lecz najwidoczniej część z nich się obluzowała i wypadła. Znalazłem je później na dnie kuferka, tymczasem jednak przeszedłem do następnej strony i tam zapis brzmiał następująco:


Ta dziewczyna jest najsłodszą istotą, jaką Pan Bóg stworzył. Nigdy nie znałem kobiety, która byłaby równocześnie tak śliczna i pełna słodyczy. Jej uroda oślepia, a dusza promieniuje czystością. Zakochałem się bez pamięci i dziękuję za to losowi. Cieszę się, że poznałem takie uczucie, choć ceną będzie niewypowiedziana gorycz. Wiem teraz, że mężczyzna, który znał i kochał Sylwię Stanleymain, nie żył na próżno. Nie mogę oczekiwać wzajemności, nie mam do tego prawa. Gdybym miał szansę wyzdrowieć, zdobyłbym ją. Wierzę w to. Lecz w obecnej sytuacji takie postępowanie można uznać za tchórzostwo. Nie potrafię sobie odmówić radości patrzenia na nią. Pozostanie w mym sercu we dnie i w nocy, owładnie mymi snami. O, Sylwio, kocham cię, moja słodka!”


Tydzień później pojawił się taki zapis:


17 lipca. Boję się. Dzisiaj spotkałem wzrok Sylwii. Dojrzałem w nim coś, co najpierw poruszyło głęboko moje serce i napełniło je burzliwą radością, a potem przypomniałem sobie… Muszę oszczędzić jej tego cierpienia, za wszelką cenę. Nie mogę sobie pozwolić na zatopienie się w tej niebezpiecznej słodyczy, jaką jest myśl, że serce jej wyrywa się do mnie. To, co byłoby szczytem radości dla innego mężczyzny, dla mnie jest tylko nowym źródłem udręki”.


A potem:


18 lipca. Dziś rano pojechałem do miasta. Zdecydowałem się poznać najgorszą prawdę. Nasz domowy lekarz uspokajał mnie niejasnymi nadziejami. Poszedłem do znanego specjalisty i poprosiłem o rzeczową informację. Dowiedziałem się, że mam przed sobą osiem miesięcy życia, nie więcej! Nie spodziewałem się, że tak prędko… Nie czas jednak na użalanie się nad sobą. Muszę pomyśleć o Sylwii. Wyjadę stąd natychmiast, zanim to uczucie rozwinie się w jej sercu jak kwiat, a potem zatruje najlepsze lata.

19 lipca. Już po wszystkim. Pożegnałem się z Sylwią w obecności wielu osób, bo nie miałem odwagi zostać z nią sam. Wydawała się dotknięta i zaskoczona. Lecz wkrótce zapomni o mnie. Nawet jeśli nie pomyliłem się, czytając w jej oczach. Dla mnie w tym okrutnym rozstaniu utonęła gorycz rychłej śmierci. Jedno co mi zostaje, to do końca odgrywać prawdziwego mężczyznę”.


Z kolejnych notatek w dzienniku dowiedziałem się, że Alan Blair wrócił do Sweetwater i nieco później zalecono mu wyjazd do Kalifornii.

Zapisy stamtąd były nieliczne i skąpe. W każdym wspominał o Sylwii. Wreszcie po długim milczeniu napisał:


Myślę, że mój koniec jest bliski. Nie żałuję, bo zbyt cierpiałem ostatnimi czasy. Wczorajszej nocy poczułem się lepiej. Usnąłem i śniło mi się, że widzę Sylwię. Zastanawiam się, czy nie prosić, aby po mej śmierci wysłano jej ten dziennik, lecz chyba nie byłoby to mądre. Dlatego też zniszczę go, kiedy poczuję, że mój czas dobiega końca. W tej wspaniałej krainie lato już w całej pełni, choć w domu dopiero zaczyna się wiosna… Gdybym mógł zobaczyć ją jeszcze raz! I Sylwię…”


W miejscu, gdzie pióro wypadło mu z ręki, zaznaczał się duży kleks. Widocznie koniec był bliższy, niż wuj Alan przypuszczał. W każdym razie innych zapisów nie było i zielona książeczka nie została zniszczona. Bardzo się cieszyłem, że ocalała i mogę ofiarować pannie Sylwii ostatni rozdział jej opowieści.

Jak tylko skończyłem sprawy w Sweetwater, pojechałem do odległego o trzysta mil miasta, w którym mieszkała panna Sylwia. Zastałem ją w bibliotece dokładnie taką, jaką pamiętałem z werandy hotelu Harbour Light.

— Mój drogi chłopcze! — zawołała.

— Wie pani, dlaczego przyjechałem?

— Kobieca próżność podpowiada mi, że chciałeś mnie zobaczyć — odparła z uśmiechem.

— Chciałem panią zobaczyć, ale przede wszystkim pragnę zwrócić pani brakujący rozdział pewnej historii.

— Ja… ja nie rozumiem — powiedziała panna Sylwia trochę zaskoczona.

— Miałem stryja. Nazywał się Alan Blair. Umarł czterdzieści lat temu w Kalifornii. Niedawno przeglądałem jego papiery i wśród nich znalazłem dziennik. Uważam, że pani ma do niego największe prawo. — Położyłem paczuszkę na jej kolanach. Siedziała, milcząc bardzo zdziwiona.

— A teraz odchodzę — dodałem. — Pewnie po przeczytaniu dziennika zechce pani być sama. Przyjdę więc dopiero jutro.

Nazajutrz panna Sylwia przywitała mnie w drzwiach. Jej oczy promieniały. — Uczyniłeś mnie szczęśliwą! — powiedziała drżącym głosem. — Niewyobrażalnie szczęśliwą! Nareszcie przestałam cierpieć, gdy wiem, że mnie kochał.

Położyła mi głowę na ramieniu tak, jak dziewczyna tuląca się do ukochanego, a ja pochyliłem się i pocałowałem ją w imieniu stryja Alana.



Obietnica Lucy Ellen
1904


Cecily Foster szła powoli prowadzącą ze wsi drogą wśród sosen. Zwykle chodziła długimi, zdecydowanymi krokami, ale dzisiaj poddała się łagodnemu nastrojowi jesiennego popołudnia. Nie próbowała niczego analizować. Była po prostu zadowolona ze swego dotychczasowego życia. Reszta zapowiadała się spokojnie, przyjemnie, bez nagłych wstrząsów. Ciche, miłe dni miały być wypełnione zwyczajnymi czynnościami. Taka przyszłość podobała się Cecile.

Gdy doszła do swojej ścieżki, zatrzymała się i oparła ręce na krawędzi bielonej furtki. Napawała się ciepłem promieniującym z zarosłej trawą kotliny, otoczonej młodymi świerkami. Przed nią rozciągały się melancholijne, pofałdowane pola, które opadały ku piaszczystemu brzegowi omywanemu pienistymi falami. Ich plusk dźwięczał w ciszy wieczoru jak delikatna melodia.

Na niewielkim wzniesieniu stał dom należący do niej i do Lucy Ellen. Był stary, poszarzały od wiatru i deszczu. Niskie okapy facjatki i ganki obrosło dzikie wino. Po październikowych przymrozkach nabrało brązowo–czerwonej barwy. Z trzech stron osłaniały dom wysokie stare świerki. Zewnętrzne gałęzie nosiły ślady nieustającej szarpaniny z atlantyckimi wiatrami, wewnętrzne zaś były zielone i pierzaste. Od frontu zgrabny płotek otaczał kwiatowe rabatki. Cecily widziała fioletowe i szkarłatne astry, tworzące barwne plamy pod oknami salonu i bawialni. Rabaty Lucy Ellen były większe i weselsze niż jej własne. Lucy Ellen zawsze miała dobrą rękę do kwiatów. Na schodku frontowej werandy spal stary Bokser, a na parapecie w oknie salonu rozciągnął się biały kot Lucy. Wokół nie było śladu życia. Zadowolona Cecily westchnęła głęboko.

— Po herbacie wykopię dalie — powiedziała głośno. — Już dawno powinnam to zrobić. Ależ błękitne i łagodne jest dzisiaj morze! Już dawno nie mieliśmy pięknego dnia. Nie było mnie dłużej, niż się spodziewałam. Ciekawe czy Lucy czuła się osamotniona?

Odwróciła wzrok od zamglonego oceanu i spojrzała w stronę domu. Zdziwił ją widok mężczyzny idącego raźnym krokiem. Przyjrzała mu się zaskoczona. Musiał być nietutejszy, bo z pewnością żaden mężczyzna w Oriental nie chodził w taki sposób. — Jakiś komiwojażer niepokoił Lucy Ellen — mruknęła zirytowana.

Nieznajomy szedł sprężyście, tak odmiennie niż mieszkańcy Oriental. Spotkali się pod bursztynowolistnym klonem w samym sercu kotliny. Mijając Cecily, mężczyzna uchylił kapelusza i ukłonił się z przymilnym uśmiechem.

Miał około czterdziestu pięciu lat, był ubrany dobrze, choć nieco krzykliwie. Z jego postaci biło zadowolenie i pewność siebie. Spod marynarki wyglądał ciężki, złoty łańcuch od zegarka, a na palcu połyskiwał duży sygnet. Wysokie, mocno wyłysiałe czoło otaczał wianuszek rudo–blond loczków. Twarz miał ogorzałą i sympatyczną, oczy duże, niebieskie i małe wąsiki.

Cecily nie poznała go, choć było w nim coś znajomego. Pospiesznie podążyła do domu. W bawialni zastała Lucy Ellen wyglądającą przez szparę między firankami. Odwróciła się na odgłos kroków i dało się zauważyć, że rozpiera ją skrywane podniecenie.

— Kto to był? — spytała Ceciły.

Ku jej zdziwieniu Lucy spłonęła rumieńcem, który zaróżowił jej delikatną drobną twarz i cudownie odmłodził. — Nie poznałaś go? To Cromwell Biron — odparła ze sztuczną swobodą. Lucy Ellen, zwykle rzeczowa, od czasu do czasu wpadała w afektację.

— Cromwell Biron — powtórzyła lodowato Cecily. Automatycznie zdjęła kapelusz, strzepnęła kurz z kokardy i schowała go starannie do białego pudła. Czuła się jak po silnym ciosie i nie miała odwagi pytać o nic więcej. Rumieniec na twarz Lucy przestraszył ją. To zdawało się zapowiadać oszałamiające zmiany. — Ale przecież obiecała! Obiecała! — mruknęła Cecily z pasją.

Kiedy się przebierała, Lucy Ellen w niewielkiej kuchni przygotowała podwieczorek. Od czasu do czasu podśpiewywała, ale milkła zaraz w poczuciu winy. Cecily słyszała ją i mocno zacisnęła wargi. — Gdyby mnie mężczyzna porzucił dwadzieścia lat temu, nie okazywałabym takiego bezgranicznego zadowolenia z jego powrotu. Zwłaszcza że zrobił się łysy i tłusty — dodała, wykrzywiając usta w niechętnym uśmiechu. Cecily, mimo zewnętrznej powagi i surowych poglądów na życie, posiadała duże poczucie humoru.

Podwieczorek tego dnia nie należał do szczególnie udanych. Zwykle przy herbacie gawędziły z ożywieniem. Dziś Cecily miała dużo do powiedzenie, ale uparcie milczała. Lucy Ellen nie zadawała pytań, a źle ukrywane emocje nadawały jej nienaturalny wygląd.

W sercu Cecily rozgorzały zazdrość i niepokój. Uśmiechnęła się z pewnym okrucieństwem, spokojnie zajadając grzankę z masłem. — A więc to był Cromwell Biron — zauważyła z wystudiowaną niedbałością. Wydał mi się znajomy. Kiedy wrócił do domu?

— Przyjechał do Oriental wczoraj — odpowiedziała z zakłopotaniem Lucy Ellen. — Zamierza tu pozostać dwa miesiące. Prowadziliśmy bardzo ciekawą rozmowę dziś po południu. On… on, jak zawsze, jest taki dowcipny. Żałowałam, że nie ma cię w domu.

Skłamała i Cecily o tym wiedziała…

— Nie ma czego. Nigdy nie przepadałam za jego towarzystwem. Okazał wiele tupetu, zjawiając się tu nieproszony. I to po tym, jak cię zdradził!

Lucy spurpurowiała i milczała opuściwszy wzrok.

— Strasznie się zmienił — ciągnęła uparcie Cecily. — Wyłysiał i utył! Trudno sobie wyobrazić dawnego, smukłego Cromwella. Ale nadal ma tępawy wyraz twarzy. Możesz mi podać jagodową galaretkę, Lucy Ellen?

— Nie zauważyłam, żeby bardzo utył — mruknęła z urazą Ellen, gdy Cecily wstała od stołu. — A jeśli nawet, to jest mi to obojętne.

Dwadzieścia lat temu Cromwell Biron porzucił Lucy Ellen Foster. Była wówczas najładniejszą dziewczyną w Oriental, ale nowa nauczycielka w Crossway okazała się bardziej interesująca. Miała w sobie coś pikantnego, czego brakowało Lucy. Cromwell uciekł z nauczycielką i pobrali się, a Lucy Ellen została i długo leczyła zranione i obolałe serce. Przyrzekła sobie, że będzie wierna jedynej miłości swego życia. To brzmiało tak romantycznie i stanowiło pewne pocieszenie.

Wychowywała się u stryja. Kiedy on i żona umarli, Lucy wraz z kuzynką, Cecily Foster, były same na świecie. Cecily kochała Lucy jak siostrę. Wierzyła przy tym, że Lucy w końcu wyjdzie za mąż i serce w niej zamierało na myśl o życiu w samotności bez kogoś, o kogo mogłaby się troszczyć.

Ale to Lucy zaproponowała złożenie wspólnej obietnicy. Cecily uchwyciła się tego jak tonący brzytwy. Obie kobiety, zbliżające się do wieku średniego, uroczyście przyrzekły sobie, że nigdy nie wyjdą za mąż i zawsze będą razem mieszkały. Od tego czasu Cecily żyła spokojnie. Przekonana, że dane słowo jest rzeczą świętą.

Nazajutrz wieczorem, na religijnym zgromadzeniu, starzy przyjaciele i sąsiedzi zgotowali Cromwellowi owacyjne powitanie. W młodości cieszył się ogólną sympatią. Teraz otaczał go dodatkowo urok egzotyki i przypuszczalnego bogactwa.

Był niezwykle ożywiony i wylewny. Poszedł na chór i uczestniczył w śpiewie. Lucy Ellen siedziała obok niego i oboje korzystali z tego samego śpiewnika. Delikatne policzki barwiły ciemne rumieńce, a do żakietu przypięła bukiecik liliowych chryzantem. Wyglądała niemal dziewczęco i Cromwell wpatrywał się w nią z nie ukrywanym podziwem, podczas gdy Cecily zerkała znad książki z wyraźną niechęcią. Zrozumiała, że Cromwell wrócił do domu, by ubiegać się o względy dawnej narzeczonej.

— Ale jej nie dostanie! — szepnęła Cecily w modlitewnik. Słowa te sprawiły jej ulgę. Dodała więc: — Ona przyrzekła.

Na stopniach kościoła Cromwell szarmancko podał ramię Lucy Ellen. Ona ujęła je nieśmiało i razem podążyli w dół, drogą skąpaną w jesiennej księżycowej poświacie. Po raz pierwszy od dziesięciu lat Cecily wracała z wieczornego nabożeństwa sama. Szybko weszła po schodach na górę i rzuciła się na łóżko. Nie zdjęła nawet sukni i kapelusza.

Lucy Ellen nie śmiała zaprosić Cromwella do domu. Zbyt była zależna od Cecily, by zrobić coś takiego. Lecz stała z nim przy furtce, dopóki zegar w hallu nie wybił jedenastej. Wtedy Cromwell odszedł, wesoło pogwizdując, z chryzantemami w butonierce. Lucy zaś przepłakała resztę nocy.

Cecily nie płakała. Leżała gniewnie, nie mogąc zasnąć. — Widzę, że Cromwell Biron znowu się zaleca — powiedziała bez ogródek, gdy usiadły do śniadania.

Lucy Ellen nerwowo drgnęła i poczerwieniała. — Och, nie mów głupstw! — zaprotestowała.

— To nie są głupstwa — odparła chłodno Cecily. — To prawda. Nie ma większych głupców niż starzy głupcy, a Cromwell Biron nigdy nie grzeszył rozsądkiem. I jaka zarozumiałość!

Ręce Lucy Ellen mocno drżały, gdy odstawiała filiżankę. — Nie taki stary — odezwała się słabym głosem. — Wszyscy poza tobą lubią go i jest zamożny. Gdzie tu zarozumiałość?

— Może i nie, jeśli tak na to patrzysz. Bardzo łatwo wybaczasz, Lucy Ellen. Zapomniałaś już, jak cię kiedyś potraktował?

— Nie–e–e. Nie zapomniałam — odpowiedziała Lucy połykając łzy.

— W każdym razie — stwierdziła zimno Cecily — nie powinnaś robić mu nadziei. Wiesz, że nie możesz za niego wyjść, nawet gdyby cię o to prosił. Przyrzekłaś!

Krew odpłynęła z twarzy Lucy Ellen. Pod bezlitosnym spojrzeniem Cecily, skurczyła się i zwiędła. — Wiem — odparła z rezygnacją. — Nie zapomniałam. Opowiadasz głupstwa, Cecily. Chętnie widuję Cromwella i on mnie lubi. Jestem po prostu jedną z nielicznych osób pozostałych tu z jego paczki. Czuje się w Oriental nieco samotny. — Lucy Ellen dumnie uniosła niedużą, płową głowę. Ratowała, jak mogła swą godność.

W ciągu następnego miesiąca Cromwell Biron kontynuował z uporem zaloty, wcale nie speszony wrogością Cecily. Październik minął i nastał listopad, a z nim chłodne, deszczowe dni. Dla Cecily cały świat zdawał się cierpieć razem z nią. Mimo to ciągle żartowała, choć śmiech był coraz bardziej gorzki.

Pewnego wieczoru wróciła z wizyty później niż zamierzała. Cromwell Biron minął ją na ścieżce pod nagimi już teraz konarami klonów, czarno zarysowanymi na tle srebrzystego nieba.

Kiedy weszła do domu, Lucy Ellen stanęła w progu salonu. Była bardzo blada, ale płonęły jej oczy i dłonie przycisnęła do piersi. — Chciałabym, Cecily, żebyś wstąpiła tu na chwilę — powiedziała gorączkowo. Cecily, milcząc, wkroczyła dostojnie do pokoju. — Posłuchaj, Cecily — zaczęła drżącym głosem Lucy. — Był tu dzisiaj Cromwell. Zaproponował mi małżeństwo. Kazałam mu przyjść jutro wieczorem po odpowiedź. — Zamilkła i spojrzała błagalnie na kuzynkę.

Ta milczała. Stała przy stole wyniosła i nieugięta. Sztywna, napięta twarz zaskoczyła Lucy jak nagły cios. Wyciągnęła szczupłe dłonie i zawołała z zaskakującą namiętnością: — Cecily, chcę go poślubić! Ja… ja… go kocham. Zawsze go kochałam. Nie myślałam o tym, gdy składałam przyrzeczenie. Och, Cecily, zwolnisz mnie z tej obietnicy, prawda?

— Nie — odparła głucho Cecily. I nic więcej nie dodała.

Ręce Lucy opadły bezwładnie i wszelkie życie zamarło na jej twarzy. — Nie zwolnisz mnie? — zapytała z rozpaczą.

Cecily wyszła z saloniku. W progu odwróciła się: — Kiedy sześć lat temu John Edwards proponował mi małżeństwo, ze względu na ciebie odmówiłam mu. Dla mnie przysięga jest przysięgą i koniec! Ale ty zawsze byłaś sentymentalna!

Lucy Ellen nic nie powiedziała. Stała porażona na dywaniku przed kominkiem, jak zwiędły kwiat zaskoczony przymrozkiem.

Następnego wieczoru Cromwell Biron wyszedł z domu Fosterów już nie taki ożywiony i dziarski jak poprzednio. Lucy Ellen udała się do pokoju Cecily. Przez chwilę stała w wąskich drzwiach, a słabe światło lampy rzucało posępny blask na jej zmęczone rysy. — Odmówiłam mu — oznajmiła bezbarwnym tonem. — Dotrzymałam obietnicy, Cecily.

Zapanowało milczenie. Cecily nic odpowiedniego nie przychodziło do głowy. I nagle Lucy wybuchnęła z goryczą: — Chciałabym umrzeć! A potem szybko się odwróciła i pobiegła do swego pokoju. Cecily stłumiła jęk bólu. — Oto nagroda za miłość, którą darzyła Lucy Ellen. — W każdym razie mamy to za sobą — westchnęła, spoglądając w zadumie na skąpane w księżycowym świetle gałęzie świerków. — Kiedy Cromwell wyjedzie, Lucy zapomni o nim. Nie zamierzam się zadręczać. Obiecała, a w dodatku to był jej pomysł!

Przez następne dwa tygodnie tragedia odsłaniała w starym domu swe posępne oblicze. A jednak Cecily, choć na swój sposób trapiła się, nie mogła bez rozbawienia obserwować romantycznego smutku Lucy Ellen.

Lucy zaś wykonywała poranne obowiązki niczym automat i cierpliwie znosiła popołudnia. Cecily czułaby ulgę, gdyby kuzynka zrobiła awanturę, walczyła; ale po wieczornym wybuchu Lucy nie wypowiedziała słowa skargi.

Któregoś dnia Cecily poszła odwiedzić znajomych. Był tam również Cromwell Biron, który rycersko nastawał, by odprowadzić ją do domu. Z zachowania mężczyzny wysnuła wniosek, że Lucy Ellen nie podała mu przyczyny odmowy. I w tej chwili uczuła podziw dla kuzynki.

Gdy doszli do domu, Cromwell nagle przystanął w smudze światła padającego z okna bawialni. Zobaczyli Lucy siedzącą samotnie przed kominkiem, z rękami opartymi na stole i złożoną na nich głową. Na ten widok Cecily sapnęła z irytacją.

— Lepiej wejdź do środka — zaproponowała. — Lucy Ellen wygląda na smutną.

Cromwell wymamrotał nieśmiało: — Obawiam się, że moje towarzystwo nie sprawi jej przyjemności. Jakoś ostatnio nie przepada za mną…

— Och, czyżby? — odrzekła z goryczą Cecily. — Jeśli cokolwiek wiem na ten temat, to lubi cię bardziej ode mnie. W tej sprawie ja zawiniłam. Zresztą Lucy ci wszystko wyjaśni. Powiedz, że kazałam jej to zrobić. No, wejdźmy wreszcie!

Chwyciła wahającego się Cromwella za ramię i niemal siłą wciągnęła na ganek, a potem przez próg. Otworzyła drzwi bawialni, wepchnęła Cromwella do środka i weszła za nim. Lucy Ellen podniosła się zaskoczona. Zza łysawej czaszki Cromwella wynurzyła się tragiczna i pełna determinacji twarz Cecily.

— Oto twój ukochany, Lucy Ellen — powiedziała. — Zwracam ci słowo. — Zatrzasnęła drzwi, widząc rozjaśnione oczy Ellen i poszła wypłakać się do swego pokoju. — Teraz mogę sobie tylko życzyć śmierci — mruknęła. A za chwilę roześmiała się histerycznie.

— Co za głuptas z tego Cromwella! Jak śmiesznie wyglądał, śmiertelnie wystraszony i zażenowany. Biedna mała Lucy Ellen! Cóż, mam nadzieję, że będzie dla niej dobry!



Nota edytorska


Opowiadania zamieszczone w tym zbiorze byty po raz pierwszy publikowane w czasopismach i gazetach kanadyjskich, dziś trudno dostępnych. Poniżej podajemy tytuły oryginalne, daty i miejsca pierwodruków — według kolejności przyjętej w tym tomie.


Their Girl Josie. „American Home”, 1906.

A Patent Medicine Testimonial. „Star Monthly”, 1903 April, 7–8.

Dorinda’s Desperate Deed. „Days of Youth”, 9 December 1906, 2–3, 7.

Kismet. „Canadian Magazine”, 13 July 1899.

Emily’s Husband. „Canadian Magazine”, 22 November 1903.

The Parting of the Ways. „Canadian Magazine”, February 1907.

In Spite of Myself. „Chicago Inter Ocean”, 5 July 1896, 37–38.

Akin to love. ..Canadian Magazine”. 34 December 1909.

The Blue North Room. „East and West”, 21 April 1906, 121–122.

Why Mr Cropper Changed His Mind. „Household Guest” [1903].

The Bride Is Waiting. „Canadian Magazine”, April 1932.

Abel and His Great Adventure. „Canadian Magazine”, February 1917.

The Fillmore Elderbenies. „East and West”, 18 September 1909, 299, 302.

The Doctor’s Sweetheart. „Canadian Magazine”, June 1908.

By Grace of Julius Caesar. „Canadian Magazine”, September 1908.

My Lady Jane. „Maclean’s Magazine”, February 1915.

The Finished Story. „Canadian Magazine”, December 1912.

The Promise of Lucy Ellen. „The Delineator”, February 1904.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Montgomery Lucy Maud Panna młoda czeka
Montgomery Lucy Maud Panna Mloda Czeka
Montgomery Lucy Maud Panna młoda czeka
Lucy Maud Montgomery Panna młoda czeka
Montgomery Lucy Maud Blekitny Zamek
Montgomery Lucy Maud Dziewcze Z Sadu
Montgomery Lucy Maud Czarodziejski Swiat Marigold
Montgomery Lucy Maud Z Zycia Avonlea
Montgomery Lucy Maud Jana ze Wzgórza Latarni
LU IV VI Montgomery Lucy Maud Ania 10 Pożegnanie z Avonlea
Montgomery Lucy Maud Emilka 02 Emilka dojrzewa
Montgomery Lucy Maud Pat ze srebrnego gaju 02 Pani na srebrnym gaju
Montgomery Lucy Maud Emilka 03 Dorosłe życie Emilki
Montgomery Lucy Maud Dzban Ciotki Becky
Montgomery Lucy Maud Błękitny zamek 2
Montgomery Lucy Maud Historynka 02 Złocista droga
Montgomery Lucy Maud Historynka 01 Historynka
Montgomery Lucy Maud Ślady na piasku
Montgomery Lucy Maud Okruchy światła

więcej podobnych podstron