90 Donald Robyn Nie umkniesz przed miłością


Robyn Donald


Nie umkniesz przed miłością







Rozdział 1


Simone Atkinson oparła wysmukłą dłoń na jednym z filarów werandy saloonu „Silver Dollar”. Długie rzęsy ocieniały jej błyszczące, zielone oczy. Wystudiowanym ruchem odrzuciła z czoła kaskadę płomiennorudych włosów. W jej niewinnych z pozoru gestach czaiła się ukryta zmysłowość. Przez stłoczoną w pobliżu gromad­kę przemknął stłumiony pomruk uznania.

Doskonale, Simone. Włóż rękę do kieszeni, o, właśnie tak... Wyprostuj się – dobrze. A teraz jeszcze twój firmowy uśmiech...

Nowozelandzki akcent fotografa brzmiał trochę dziwnie tutaj, pośrodku Nevady, w malutkim miastecz­ku Virginia City. Natomiast język Simone nie raził nikogo. Dziewczyna od dziesięciu lat podróżowała po świecie i wszędzie czuła się jak u siebie w domu.

Z bezchmurnego nieba lał się bezlitosny żar połu­dnia. Mimo skwaru Simone promieniowała wdziękiem i dyskretną zalotnością, którym w codziennym życiu zawdzięczała opinię dziewczyny tak niezwykle pocią­gającej. Była skupiona. Nie zwracała uwagi ani na tłum, ani na kropelki potu nieprzyjemnie spływające po plecach. Cały świat przestał dla niej istnieć; ważne były tylko krótkie polecenia fotografa i własne, subtelne wyczucie prezentowanych strojów.

Dlaczego jest tak piekielnie gorąco? W jej rodzinnych stronach, na północnym wybrzeżu Nowej Zelandii, także zdarzały się podobne upały, ale tam zawsze łagodziły je gwałtowne wichry, wiejące to ze wzburzo­nego Morza Tasmana, to znów z bezkresnych prze­strzeni Pacyfiku. Fala tęsknoty za domem musnęła przelotnie pełną wyrazu twarz dziewczyny.

Ślicznie – zapiał fotograf – doskonale, cudownie! Wytrzymaj tak przez chwilę...

Simone wyprostowała się. Znużonym gestem prze­jechała dłonią po czole i wydęła policzki tłumiąc rozdrażnienie.

Zaraz umrę, jeśli nie dostanę czegoś do picia – jęknęła.

Natychmiast w ręku jednego z asystentów pojawiła się oszroniona butelka wody mineralnej. Z niemym westchnieniem ulgi Simone wypiła duszkiem ponad połowę. Następnie, przyciskając zimną butelkę do rozgrzanej skroni, ruszyła w kierunku czekającego na nią wynajętego samochodu.

Wewnątrz panował miły chłód, słychać było delikat­ne brzęczenie klimatyzacji. Skinąwszy głową kierowcy, który otworzył jej drzwi, Simone wyciągnęła się na tylnym siedzeniu, oddzielona zaciemnioną szybą od niepożądanych spojrzeń ciekawskich.

Próbowała się odprężyć, ale w pamięci wciąż miała natarczywy wzrok mężczyzny, który krył się podczas zdjęć w cieniu jednego z budynków, śledząc każdy jej ruch. W czasie swojej kariery spotkała wielu natrętów usiłujących się do niej zbliżyć. Nauczyła się ich znosić. Ale w tym spojrzeniu tkwiło coś szczególnego. Coś, co wprawiało ją w zakłopotanie i jednocześnie napełniało niepokojem. Jakaś dzika, pierwotna siła tego wzroku targnęła każdym nerwem Simone.

Coś jeszcze zwróciło jej uwagę. To nie był Amery­kanin, dostrzegła to od razu. Amerykanie, choć zróż­nicowani jak niewiele innych nacji, są zarazem dość łatwi do rozpoznania, zwłaszcza dla wyczulonej na te sprawy modelki. Nie, ten wysoki, bardzo ciemny męż­czyzna nie był ubrany jak Amerykanin. Przed oczyma miała wciąż jego ostrą, nieruchomą twarz i przeciągłe, przenikliwe spojrzenie.

Tkwiło w niej przekonanie, że już kiedyś musiała widzieć te zacięte, niepokojące rysy. Zdecydowane, nieco aroganckie usta i tajemnicze, hipnotyzujące oczy wydawały jej się dziwnie znajome. Była niemal pewna, że mężczyzna ten, podobnie jak ona, pochodzi z Nowej Zelandii.

Właściwie nie byłoby w tym nic dziwnego. Choć rodaków Simone jest zaledwie parę milionów, są oni zawziętymi podróżnikami. Bez trudu można ich spot­kać we wszystkich zakątkach świata.

Ponownie poczuła, jak pełen napięcia dreszcz i fala gorąca przeniknęły jej ciało. Simone otrząsnęła się; wrażliwa na głos natury nigdy nie traciła zdolności do logicznego myślenia. Ta rzadka umiejętność pozwoliła jej odnieść zawodowy sukces.

Gdy obsługa pakowała sprzęt, Simone próbowała dociec, dlaczego ten nieznajomy zrobił na niej takie wrażenie. Czy to z powodu wzrostu? Z pewnością przewyższał o głowę przeciętnego mężczyznę... Kiedy powoli znikał jej z oczu, kocia zwinność jego ruchów przywodziła na myśl najemnika, oswojonego z mrocz­nym światem walki, przemocy i śmierci.

Nie był przystojny. Widziała go tylko przez krótką chwilę, skoncentrowana bez reszty na swej pracy, ale pamiętała dokładnie każdy rys jego twarzy.

Zdecydowana, tajemnicza, z wystającymi kośćmi policzkowymi i brązową opalenizną, czyniła zeń niemal antyczne uosobienie siły i męstwa. Lekko układające się włosy miały ciemnobrązowy odcień, ściągnięte brwi czerniały ponad oczami zwężonymi od słonecznego blasku. Nie zdołała dostrzec ich koloru. Mężczyzna miał prostą, ostro zarysowaną linię nosa, szerokie usta bez cienia jakiejkolwiek serdeczności, jedynie śmieszny dołek w brodzie nadawał mu odrobinę łagodności.

A jednak tym, co zwróciło uwagę Simone, nie było jego spojrzenie, choć na początku tak właśnie myślała. Do głębi poruszyła ją promieniująca z tej postaci tajemnicza energia, stłumiona niczym płomień skryty pod kamienną opoką, jak gorący strumień lawy tętnią­cy pod bazaltową skałą. Siła ta onieśmielała, ale i pociągała zarazem. Mężczyzna o tak uderzającym wyglądzie musiał zapadać w pamięć.

Wspomnienie tej twarzy napełniało Simone jakąś dziwną obawą. Próbowała o nim nie myśleć; nie znała tego człowieka i była przekonana, że nie zobaczy go nigdy więcej.

Czy wracamy do hotelu, proszę pani?

Tak, dziękuję, Brett.

Uśmiechnęła się do kierowcy. Ten słynny, przeciągły uśmiech, na wpół zalotny, na wpół kpiący, otworzył jej kiedyś drogę do nowojorskiej agencji modelek, a potem na strony najlepszych żurnali. Simone na początku nie rozumiała, dlaczego jej agent tak się nim zachwycił – po prostu zawsze w ten sposób wyrażała swoją radość. Od tamtego czasu usłyszała już tyle komplementów i po­chwał, że przywykła uważać je za coś naturalnego.

Kiedy samochód przemierzał główną ulicę, Simone spoglądała przez przyciemnione szyby na stare sklepy, saloony i kłębiący się wszędzie różnobarwny tłum turystów. To małe miasteczko w Nevadzie przetrwało w niezmienionym kształcie od czasów ostatniej go­rączki złota w zeszłym stuleciu. Któregoś dnia, pomy­ślała walcząc ze zmęczeniem, wróci do Virginia City, żeby dokładnie zobaczyć te wszystkie cuda, na które brak jej teraz czasu.

Jeszcze jeden ciężki, pracowity dzień tutaj, następne dwa w San Francisco, a potem będzie już wolna. Przed sobą miała wrzesień w Nowej Zelandii – zwykłe najbardziej mokry, a często i najzimniejszy miesiąc w Northland.

Jesteś szalona – zawyrokował zgodnie chór jej współpracowników, kiedy powiedziała, że wraca razem z nimi do Nowej Zelandii. Chciała ten czas spędzić z matką. Poza tym lubiła to oporne rozkwitanie wiosny: dzikie wiatry i deszcze przeplatane dniami łagodnego słońca – zapowiedź budzącej się przyrody, pierwszych żonkili i kwitnienia wiśni.

W październiku czekały ją kolejne zdjęcia, plan zajęć na cały następny rok był wyjątkowo napięty. Dla siebie udało jej się wykroić jedynie trzy pojedyncze tygodnie, które zarezerwowała na spotkania z matką. Chciałaby z nią spędzać więcej czasu, westchnęła wpatrując się w szybę. Chociaż teraz, kiedy Elizabeth Atkinson nawet nie była w stanie jej rozpoznać, nie były to radosne spotkania.

Za rok, myślała, chłodnym okiem taksując swoje długie nogi, za rok znajdzie się już w domu na dobre. Będzie miała dość pieniędzy, aby nigdy więcej nie troszczyć się o przyszłość, i mnóstwo czasu na zreali­zowanie wszystkich marzeń.

W wieku dwudziestu pięciu lat Simone Atkinson nie miała powodów uskarżać się na los. Prowadziła życie dobrze zorganizowane, wystarczająco trudne, by mieć miłe chwile emocji, wystarczająco spokojne, by nie kłopotać się zanadto. Miała pogodną naturę. Nie należała do osób wiecznie rozpamiętujących porażki i krzywdy. Robiła, co mogła, żeby ominąć przeciwności losu, ale kiedy nie była w stanie nic zmienić, przyj­mowała je ze spokojem i odwagą.

Tak właśnie przyjęła wiadomość o śmiertelnej choro­bie matki. Miała jednak odtąd w sercu dotkliwą ranę. Pogodzona z nieubłaganym wyrokiem przeznaczenia, Simone starała się, żeby ostatnie lata życia chorej upłynęły tak spokojnie, jak tylko to było możliwe. A jeśli czasem, pośród nocy, bezradnie szlochała w po­duszkę, to nawet chłodne oko aparatu fotograficznego nie znajdowało następnego ranka śladów łez na jej twarzy.

Hotel był mały, ale czysty i schludny, położony malowniczo na wzgórzu, powyżej starej kopalni. Kiedy samochód zatrzymał się przed wejściem, kie­rowca wyskoczył z wozu i prężąc się, otworzył drzwi przed Simone. Ta, uśmiechając się w podziękowaniu, uniosła głowę i nagle wzrok jej napotkał oczy męż­czyzny, który poruszył ją tak bardzo podczas pracy na planie.

O, jest i Simone, na którą czekaliśmy – zaszczebiotała stojąca u wejścia kobieta.

Redaktorka magazynu mody, Julia Parr, nienagan­nie ubrana pomimo nieznośnego upału, wpatrywała się w twarz stojącego przy niej mężczyzny wzrokiem za­uroczonej owcy.

Oto jeszcze jeden Nowozelandczyk, Simone. Po­znajcie się – Julia wskazała na mężczyznę. – To Angus Grey, który przyjechał tutaj w interesach; a to Simone. Urodziła się na północ od Auckland, ale teraz jest raczej obywatelką świata. Czy pójdziesz z nami na drinka, Simone?

Po prostu Simone...? – zapytał Angus. Jakaś odpychająca nuta brzmiała w jego głosie.

Uścisnął jej wyciągniętą rękę. Chłód tego dotyku przenikał do szpiku kości. Simone ostentacyjnie przyj­rzała się surowym rysom jego twarzy, po czym utkwiła spojrzenie w oczach. Miały intensywnie niebieski kolor, bliski odcieniowi lapis lazuli.

Po prostu Simone – odpowiedziała niespiesznie. Nie sądziła, aby warto było przedstawiać się pełnym nazwiskiem. Nie miała ochoty na żadną bliższą zna­jomość.

Zrozumiał jej intencje. Zdusił w sobie odruch urażo­nej dumy.

W takim razie nazywaj mnie Angus – odrzekł spokojnie.

Szerokie usta wydął w pozbawionym wesołości uśmiechu. Simone odwzajemniła się tym samym.

Oczywiście – powiedziała z wyższością, jakby mu wyświadczała przysługę.

Widząc, że Simone zachowuje się niczym primadonna, Julia zachmurzyła się.

Chodź na drinka – powtórzyła, próbując roz­ładować wiszące w powietrzu napięcie.

Simone już otwierała usta, żeby powiedzieć „nie”, ale zawahała się. Co ja robię – pomyślała. Nie zamie­rzała rezygnować z drinka z powodu jednego gbura.

Zaraz do was przyjdę, przebiorę się tylko. Będę za pięć minut – odpowiedziała.

Odeszła w stronę pokoju, w którym zgromadzone były rekwizyty i stroje potrzebne do kilkudniowej sesji zdjęciowej. Czuła na sobie ciężar nieprzyjaznego spojrzenia błękitnych oczu.

Widziałaś go? – Paula Bishop wyjęła szpilki, które trzymała w ustach, i obrzuciła Simone badawczym spojrzeniem. – Niezły, co?

Zdaje się, że Julia tak uważa.

Paula zachichotała i pomogła jej wydostać się z dżin­sowej kurtki, satynowej bluzki, która po całym dniu zdjęć wyglądała wcale nie najgorzej, i podkreślających długość nóg dżinsów.

Na Julii niełatwo zrobić wrażenie. A ty, co o nim myślisz?

Simone wzruszyła ramionami. Przeczesała ręką nie­sforne płomiennorude włosy, odsłaniając na moment jasną jak kość słoniowa skórę szyi.

Wygląda na człowieka, który zawsze bierze to, co chce – odpowiedziała z niechęcią.

Czyżbyś nie miała na niego ochoty?

Nie znam go – rzuciła oschle Simone. – A wbrew temu, co o mnie mówią, nie mam zwyczaju chodzić do łóżka z obcymi facetami.

Włożyła szorty w kolorze khaki i zwiewną beżową bluzkę. Dookoła kostek zawiązała rzemyki zgrabnych, brązowych sandałów, zdecydowanie odrzucając myśl o nałożeniu spódnicy. Nagle, pomimo że nosiła ten strój wiele razy, wydało jej się, że za bardzo odsłania długie, lśniące złotą opalenizną nogi.

Nie dajesz zbyt wielu powodów do plotek – po­wiedziała Paula, wieszając ubrania. – Ale jeśli choć trochę znam się na mężczyznach, to sądzę, że Angus Grey uznał cię za smaczny kąsek. Wystarczyło po­patrzeć, jak Julia was przedstawiała. Nie zwracał na nią najmniejszej uwagi, a w ciebie wgapiał się jak w obraz. Zdaje się, że nie przywykł do kobiet, które go lekceważą.

Znasz go?

Nie, za to znam jego byłą żonę, nawet trochę do ciebie podobną. Ona również była modelką, ale nigdy nie zrobiła wielkiej kariery. Czegoś jej brakowało. Była jakaś... dzika, tak, to najlepsze słowo, żeby ją opisać. Wydaje mi się, że poślubiła go dla pieniędzy, ale w jakiś dziwny sposób uzależniła się od niego. Poza tym chyba się go bała. Ciągle niepokoiła się, co powie Angus i jak ją oceni. Myślę, że była trochę zwariowana. W końcu go rzuciła.

Lekki chłód przemknął po ciele Simone. Nie ob­chodził jej ani Angus Grey, ani jego przeszłość, ale nie umiała przestać o nim myśleć. Nawet jeśli żona wyszła za niego dla pieniędzy, Greya otaczała aura siły i takiej pewności siebie, że chyba żadna spotkana kobieta nie umiała mu się oprzeć. Musiał być namiętnym kochan­kiem.

Samiec pierwszej klasy – stwierdziła lekceważąco Simone zdejmując kolczyki i podając je Pauli. Nie interesowali jej samcy, którzy patrzyli na nią ze źle skrywanym pożądaniem.

Idziesz? – spytała Paulę, siląc się na obojętność.

Pewnie – przytaknęła dziewczyna. – Za żadne skarby nie straciłabym takiej okazji. To prawdziwe spotkanie tytanów.

Spojrzała na Simone idącą w kierunku drzwi i dodała przewrotnie:

Przynajmniej będziesz mogła nosić przy nim szpil­ki. Ma ze dwa metry wzrostu.

Przestań, Paula – Simone uśmiechnęła się mimo woli.

W gruncie rzeczy dziewczyna była jej ogromnie oddana, w odróżnieniu od inteligentnej, ale niezbyt sympatycznej Julii. Przekomarzając się, opuściły gar­derobę.

W pokoju Julii byli już wszyscy. Chris Simpson, dobrze zapowiadający się fotograf, a przy tym nie­strudzony kompan, jego asystent, dwójka stylistów i mistrz sztuki fryzjerskiej, Philippe, oraz Trish Stevens, ekspert od makijażu. Julia przysiadła roześmiana na krawędzi łóżka, wpatrując się w Greya, który zresztą skupiał na sobie uwagę całego towarzystwa. To dlatego, że jest taki wielki – pomyślała nieszczerze Simone, starając się nie wyróżnić go ani jednym spojrzeniem.

Poczuła jednak dziwny dreszcz. Niech go diabli! Co tkwiło w tym człowieku, że nie mogła nawet spokojnie przebywać z nim w jednym pokoju?

Chcesz się napić, Simone? – Chris machał w jej kierunku puszką piwa.

Nie, dziękuję – uśmiechnęła się. – Wolałabym wodę mineralną, a jeśli nie ma, to zwykłą wodę z lodem.

Zawsze się tak pilnujesz, Simone – mruknęła Sandy Heron, stylistka, rzucając przy tym spojrzenie w stronę krzesła, na którym usadowił się Angus Grey.

Sandy miała lekką nadwagę i z zazdrością patrzyła na wszystkich, którzy potrafili dbać o linię bez nad­miernych wyrzeczeń.

To mnie nic nie kosztuje – wzruszyła ramionami Simone. – Po prostu taka jestem i już. A mocne trunki tylko mnie ogłupiają.

Ty to masz szczęście – westchnęła Sandy, spog­lądając na jej zgrabną figurę.

Szczęście nie ma z tym nic wspólnego – włączył się Chris szykując szklankę z wodą mineralną. – Simone pilnie nad sobą pracuje, choć trzeba przyznać – spojrzał z lubością na wysmukłą sylwetkę dziewczyny – że natura jej nie skrzywdziła.

Simone uniosła brwi w niemym rozbawieniu i irytacji zarazem; nic jednak nie powiedziała. Chris chwiejąc się lekko, wzniósł w górę szklankę.

Za zdrowie najpiękniejszej kobiety, z którą kiedy­kolwiek pracowałem – oświadczył bełkotliwie – a także najłatwiejszej.

Najłatwiejszej?! – podchwycił asystent Chrisa, młody chłopak, który zwykł myśleć w dziesięć sekund po tym, jak coś powiedział. – Freudowskie przejęzycze­nie, Chris? – uśmiechnął się szeroko do Simone sado­wiącej się właśnie z gracją na sąsiednim łóżku.

Chris roześmiał się, nie miał nic przeciwko temu, żeby uchodzić za kochanka Simone. Ale dziewczyna tylko wzruszyła ramionami, odmawiając udziału w tej grze. Jednym haustem opróżniła do połowy szklankę. Smakując chłód wody poczuła, jak opuszcza ją wysu­szające, piekące pragnienie.

Po drugiej stronie pokoju dostrzegła zagadkowe spojrzenie Angusa Greya. Siedział skupiony. Jego spię­ta sylwetka przypominała szykującego się do łowów drapieżnika. Pił piwo i obserwował ją badawczo. Na moment krawędź puszki przysłoniła niebieskie oczy. Miał piękne, kształtne ręce o długich, opalonych pal­cach odcinających się wyraźnie od jasnego, zimno połyskującego aluminium. Pewny chwyt znamionował siłę i zdecydowanie.

Było coś dziwnego w sposobie, w jaki na nią patrzył. Coś milcząco nieprzyjaznego, co wytrącało ją z równo­wagi. Niejasne przeczucie ostrzegało ją przed tym człowiekiem.

Postawił puszkę na stole i teraz przyglądał się jej całkiem otwarcie. W niebieskich, niemal szafirowych, oczach drgały szydercze ogniki. Musiał wiedzieć, co czuła i wyraźnie go to bawiło. Simone wzdrygnęła się i uniosła głowę w niemym wyzwaniu. W tych skupio­nych źrenicach tkwiło coś zniewalającego. Poczuła, jak jej puls przyspiesza w gorączkowej gonitwie. Serce waliło jak młotem.

Kiedy nagły wybuch śmiechu rozległ się w pokoju, Simone trwożnie uciekła spojrzeniem. Zatrzepotała powiekami próbując ukryć zmieszanie. Chris, niestru­dzony gawędziarz, rozpoczynał kolejną opowieść, tym razem o tym, jak podczas zdjęć Simone została zaata­kowana przez złośliwego muła. To była zabawna historyjka, a za każdym razem, kiedy Chris ją opowia­dał, stawała się coraz śmieszniejsza. Simone czuła jeszcze niespokojne bicie tętna, ale powoli i jej zaczął udzielać się nastrój rozweselonego towarzystwa. Zaba­wa rozkręcała się na dobre.

Co cię przywiodło w te strony, Angus? – spytała nagle Julia.

Jestem tu w interesach – odparł krótko i zdecy­dowanie. Jego ton zdradzał, że nie ma ochoty na bardziej precyzyjne wyjaśnienia.

Simone raz po raz rzucała w jego stronę ukradkowe spojrzenia, próbując przyjrzeć się dokładniej jego su­rowo ciosanej twarzy. Nie był przystojny, ale nie można również powiedzieć, żeby był brzydki. Jego uroda zupełnie nie mieściła się w powszechnie przyjętych kanonach. Kombinacja aroganckiej męskości i nie­zwykłych oczu z długimi rzęsami, których pozazdrościć mogła niejedna kobieta, wydawała się fascynująca, ale i niepokojąca zarazem. Musiał być tego świadomy.

Oczy Simone spoczęły na jego ustach, zaciętych, lecz jednocześnie pełnych i zmysłowych. Nagle, ku włas­nemu przerażeniu, zorientowała się, że myśli o długim, namiętnym pocałunku... Otrząsnęła się i szybko sięg­nęła po następną szklankę wody, by skryć zalewający policzki rumieniec. Z uwagą wsłuchiwała się w jego słowa.

Zajmuję się wynajdywaniem różnych rzeczy – od­powiadał na dociekliwe pytania Sandy.

Jakich rzeczy? – dopytywała się Julia, mimo że Grey wyraźnie nie zamierzał wdawać się w rozmowę.

Och, najprzeróżniejszych. Teraz na przykład ja i mój szwagier interesujemy się energią słoneczną.

A więc jeszcze jeden wynalazca! – rzuciła Sandy.

A może i twoja żona zajmuje się wynalazkami?

Angus uniósł groźnie czarne brwi, ale jego głos był spokojny.

Nie jestem żonaty. Szwagier to mąż mojej siostry i bardziej niż wynalazki zajmuje go robienie pieniędzy.

Zaintrygowana Simone przyglądała mu się bacznie. Coś wydawało jej się nie w porządku. Głęboki, opa­nowany ton nie zdradzał zdenerwowania, ale zauwa­żyła, jak w jednej chwili Grey sprężył się cały i lekko wyprostował. Czy to uwaga o żonie tak podziałała na niego? Bo jeśli chodzi o robienie pieniędzy, to widać było od razu, że do biednych nie należał.

Rozumiem – potakiwała zachwycona Julia. – Pra­cujesz nad ulepszeniem elektrowni słonecznej, tak?

Coś w tym rodzaju.

Jego uśmiech był sztuczny, ale wyraźnie działał na Julię. Simone zastanawiała się, dlaczego ta kobieta nie widzi, że się ośmiesza.

Byłem tu już kilkakrotnie, żeby zobaczyć, jak w Ameryce wygląda sprawa nowych źródeł energii – dodał.

Kiedy wracasz do domu? – spytała Sandy.

Za parę dni; lecę jeszcze przedtem do San Francisco – odpowiedział ze zdawkowym uśmiechem.

Stamtąd wylatujesz? – spytała ponownie Julia, próbując nadać głosowi ton obojętności.

Tak.

Więc pewnie spotkamy się jeszcze, w San Francisco lub na pokładzie samolotu – rzuciła zalotne spojrzenie.

Być może – odpowiedział, starając się, by za­brzmiało to z rezerwą, a jednocześnie nie obrażając Julii zdecydowaną odmową.

Oczy Simone zwęziły się. Mocy Greya trudno się było oprzeć. Ciekawe, czy on zdaje sobie z tego sprawę? Przypuszczała, że tak, chociaż nie dostrzegła w nim tego samouwielbienia i zaślepienia, które widziała u in­nych mężczyzn, przekonanych o bezgranicznej sile swego wdzięku. Takich jak Jason..

Poczuła ukłucie w sercu. Siedziała sztywno, od­dychając z trudem, dopóki nie minął ból spowodowany wspomnieniem nieżyjącego męża.

Przed oczami stanęli jej inni mężczyźni, równie uwodzicielscy jak on. Caine Fleming, jej nowozelandzki przyjaciel, angielski prawnik poznany kilka lat temu, gaucho, którego spotkała podczas zdjęć w Argentynie, japoński biznesmen... Każdy z nich posiadał tę tajemniczą, kuszącą siłę, ale jak dotąd Simone nie pozwoliła sobie na romans. Także i teraz, z Greyem, nie zamie­rzała wplątywać się w żadną historię.

Oprócz uroku i męskiego magnetyzmu Angusa Greya dostrzegała niespokojną zmysłowość, kora łatwo mogła, jak podejrzewała, przerodzić się w zaborczy despotyzm. Od czasu małżeństwa z Jasonem Simone miała powody, żeby obawiać się mężczyzn, którzy pozornym spokojem maskowali wewnętrzne demony.

I choć Grey w niczym nie przypominał jej męża, wyczuwała w nim tę samą moc niszczenia i zagłady.

Zabawa trwała w najlepsze. Wszyscy tryskali humo­rem, tak jakby nie był to pierwszy, ale ostatni dzień zdjęć. To z powodu Greya, niechętnie przyznała Simo­ne. Angus ekscytował ich samą swoją obecnością.

Mimo wewnętrznych oporów Simone czuła naras­tające zainteresowanie tym człowiekiem. Ile miał lat? Chyba około trzydziestki, może trochę więcej. Był dojrzałym, panującym nad sobą mężczyzną.

Więc – powiedziała Julia kończąc dyskusję na temat kolacji – idziemy do tej baskijskiej restauracji?

Przytaknęli jej chórem.

Angus, czy wyjeżdżasz już dzisiaj? – spytała Julia, z niepokojem unosząc brwi.

Nie – przecząco potrząsnął głową.

Och, to cudownie! – ucieszyła się, nie próbując nawet ukryć swojego zachwytu. Rozejrzała się po pokoju. – To co, spotykamy się za pół godziny?

Czy wszyscy zdążą? – spytał złośliwie Grey od­szukując wzrokiem Simone.

Dziewczyna rzuciła mu swój najbardziej cukier­kowy uśmiech, trzepocząc rzęsami ze sztuczną zalot­nością.

Czy sądzisz, że zrobienie makijażu zajmie mi całą godzinę? – spytała z jadowitą słodyczą.

Niespeszony, uśmiechnął się, odsłaniając mocne, białe zęby. Uniósł jedną brew i rzucił:

A nie?

Nie – odparła przyłączając się do chóralnego wybuchu śmiechu.

Poza pracą Simone w ogóle się nie maluje – wyjaś­niła Julia. – Nie potrzebuje makijażu tak jak inne kobiety. Gdyby nie to, że jest taka urocza, wszyscy byśmy ją znienawidzili.

Mów za siebie – powiedział Chris, kładąc rękę na ramieniu Simone nieco – zaborczym gestem. – Nie ma chyba takiego mężczyzny, który mógłby cię nie­nawidzić.

Wciąż uśmiechając się, Simone umknęła spod jego ręki. Nikt nie zauważył, że i Chris, i Angus Grey wprawili ją w zażenowanie.

Pół godziny – powiedziała ziewając. – W porządku, zdążę się jeszcze zdrzemnąć.

Wszyscy roześmieli się znowu, z wyjątkiem Angusa, który spoglądał na nią pytająco.

Jesteś największym śpiochem, jakiego znam – po­wiedziała Julia spojrzawszy na śliczną, lekko kpiącą twarz Simone.

To prawda, uwielbiam spać. – Simone rozesłała po pokoju pożegnalny uśmiech. – Zobaczymy się wkrótce.

Wybrała sukienkę w kolorze kości słoniowej, bez rękawów, z lekko przedłużonym stanem i dekoltem z tyłu, eksponującym elegancką linię jej pleców. Lśniące włosy płomiennorudą falą spływały na ramiona. Stwier­dziła z zadowoleniem, że wygląda właśnie tak, jak chciała: chłodno, ale pogodnie, odrobinę nieprzystęp­nie. Angus Grey i Chris powinni umieć to odczytać.

Nie obawiała się zresztą niczego z ich strony. Wiedziała, jak sobie radzić z fotografami wykazują­cymi nadmierny pociąg do modelek. Z Chrisem da sobie radę bez trudu; a co do Angusa – tu także nic jej nie groziło. Chyba mu się nie spodobała. Stwierdziła to bez przykrości, bo również i on nie wzbudził jej sympatii.

Mimo to postanowiła podkreślić swą niedostępność. Wielu mężczyzn miało specyficzne wyobrażenie o mo­delkach. Sądzili, że wykorzystywanie ciała do sprzeda­wania ubrań wiedzie prostą drogą do używania go i w innych celach.

Zresztą Simone nie miała złudzeń: zdarzały się modelki bez skrupułów, prowadzące się lekko i roz­wiąźle, ale ona nie należała do nich. Kiedy w wieku lat dziewiętnastu poślubiła Jasona Sinclaira, była dziewicą. A po doświadczeniach tego związku nie miała już najmniejszej ochoty, by zaufać jakiemukolwiek męż­czyźnie.

Jak zwykle była gotowa jako pierwsza. Przez chwilę zawahała się w drzwiach hotelu, jakby uderzona roz­grzanym oddechem chylącego się do zmierzchu dnia, ale wrodzona ciekawość pchnęła ją naprzód. Hotel, zwrócony na wschód, leżał u podnóża wzniesienia górującego nad miasteczkiem. Za niewysokim ogrodze­niem widać było wzgórza otaczające dolinę i daleką, żyzną równinę. Żywa zieleń pól silnie kontrastowała z szarością majestatycznych szczytów z rzadka poroś­niętych zapyloną, rachityczną roślinnością.

Stała oczarowana, chłonąc bogactwo barw i kształ­tów, gdy nagle poczuła za sobą czyjąś obecność.

Spieczesz się.

Ten głos mógł należeć tylko do Angusa Greya.

Słońce już prawie zaszło – odpowiedziała nie odwracając głowy, ale jej utkwione w horyzont oczy przestały widzieć cokolwiek. – Poza tym nie opalam się łatwo.

Grey przysunął się bezszelestnie i stanął obok niej.

Czy ty też jedziesz do San Francisco? – spytał ostrym głosem.

Tak – odpowiedziała. – A potem razem z całą grupą do domu.

Mieszkasz w Auckland? – pytał dalej.

Nie, w Nowym Jorku, ale co roku spędzam miesiąc w kraju.

Pewnie będziesz jeździć na nartach?

Uderzył ją nieumyślny sarkazm tego pytania. Nie będzie jeździć na nartach. Spędzi ten miesiąc z matką, która nie chodzi, nie mówi, nie śmieje się; nie może się bawić, tańczyć, cieszyć życiem. Elizabeth Atkinson, ofiara choroby Alzheimera, żyła teraz we własnym zamkniętym świecie. Niezdolna do wyrwania się z nie­go, niby roślina, więdła powoli. Dziś dzięki sławie i majątkowi swej córki mogłaby mieć wszystko, czego kiedyś tak żarliwie pragnęła, ale teraz, stojąc u progu nicości, nie marzyła już o niczym.

Nie lubisz jeździć na nartach? – ciągnął dalej Grey, z trudem kryjąc ironię. – A może wolisz mniej męczące dyscypliny?

Wrogość, która narastała między mmi, była w rów­nej mierze zasługą Simone, co i Angusa. Simone już otwierała usta gotowa odpłacić podobną złośliwością, kiedy zdrowy rozsądek przeważył. W końcu musiała go znieść tylko przez ten jeden wieczór. Nie zobaczy go już nigdy więcej. Wzruszyła ramionami.

Bardzo lubię jeździć na nartach – powiedziała obojętnie. – A ty?

Przerwał im przyjazny głos Julii:

Ach, tu jesteście! Wszyscy już są gotowi do drogi. Simone nie starała się ukryć radości z przerwania rozmowy. Uśmiechając się z wdzięcznością do redak­torki, odwróciła się na pięcie i przyłączyła do reszty grupy zebranej na dziedzińcu.

Półtorej godziny później siedzieli w restauracji koń­cząc kolację.

O Boże, czy ci Baskowie naprawdę tyle jedzą? – dziwiła się Julia. – Simone, jak zdołałaś pochłonąć to wszystko?!

Mogłabym zjeść drugie tyle – odpowiedziała, spoglądając na pusty talerz po wspaniałej pieczeni z królika.

Nie mam pojęcia, jak ty to robisz, że nie tyjesz – zwierzyła się Julia.

Ma klasę, i to wszystko – wybełkotał Chris.

Był już po czwartej szklance wina i z każdą z nich stawał się coraz bardziej nieznośny. Pochylił się nad Simone i wpatrzony w jej biust, zarysowujący się pod delikatną bawełną, dodał znacząco:

Nie brakuje ci niczego.

Simone miała ochotę go uderzyć, zwłaszcza gdy kątem oka dostrzegła złośliwy uśmieszek Greya. Ale odpowiedziała spokojnie:

Dziękuję za uznanie, Chris, mimo że ująłeś to dość wulgarnie.

Ja też się mam czym pochwalić – ciągnął prowo­kująco. – Jeśli chcesz, jestem do twojej dyspozycji.

Przestań, Chris, nie chcesz chyba, bym sądziła, że jedynie tym się możesz chwalić – ucięła ostro.

Fotograf uśmiechnął się głupio i odwrócił głowę. Simone rozejrzała się, unikając spojrzenia Angusa Greya. Niemal wszystkie stoliki były już zajęte. Naj­wyraźniej baskijska kuchnia miała tu licznych amatorów. I chociaż kilka osób uśmiechało się do niej, nie dostrzegła, żeby ktoś zwracał na nich szczególną uwagę.

Angus Grey siedział naprzeciwko. Irytował ją samą swoją obecnością. Czuła się ociężała i zmęczona.

W oczach pojawiło się znużenie. Dawno minęła już pora, o której zwykle chodziła spać. Marzyła tylko o tym, żeby wyciągnąć się wreszcie w chłodnej pościeli i ciesząc się ostatnimi chwilami świadomości czekać, aż nadejdzie sen.

Ale pozostali bawili się doskonale, musiała więc tu siedzieć wraz z nimi. Zdążyła jeszcze pozbyć się Chrisa, który uparcie namawiał ją na drinka przy barze, kiedy w końcu pieszo wybrali się w drogę do hotelu. Mimo że słońce dawno już zaszło, na dworze wciąż było gorąco. Julia i Angus szli nieco w tyle za główną gru­pą. Simone słyszała perlisty śmiech Julii oraz tubalne tony głosu mężczyzny, zbyt odległe, by dało się rozróż­nić poszczególne słowa. Bez względu na to, co mówi, Julia i tak jest nim zachwycona, stwierdziła zjadliwie Simone.

Kiedy wrócili do hotelu, poszła prosto do swojego pokoju. Nie było tu już tak duszno. Do diabła z tym człowiekiem, pomyślała; nie miał ani powodu, ani prawa, żeby patrzeć na nią w ten sposób...

Właśnie myła twarz i szykowała się do snu, kiedy rozległo się pukanie do drzwi.

Pani Atkinson? – W drzwiach stała właścicielka hotelu; za nią, w głębi korytarza, całe towarzystwo dyskutowało jeszcze zawzięcie.

Słucham? – spytała zdziwiona Simone.

Przed chwilą był telefon z Nowego Jorku. Proszo­no, by jak najszybciej skontaktowała się pani ze swoim agentem.

Jeśli tu, w Nevadzie, była dziesiąta wieczór, to Theo Peacock w Nowym Jorku powinien już od dawna spać.

To jakaś pilna wiadomość – powiedziała właś­cicielka, zauważywszy jej ukradkowe spojrzenie na zegarek.

Dziękuję bardzo – westchnęła Simone. Z niepo­kojem wykręciła numer. Niemal natychmiast w słu­chawce odezwał się łagodny głos agenta.

Niestety, kochanie, mam dla ciebie smutną wia­domość. Czy jesteś sama?

Czy... Czy chodzi o mamę?

Tak. Dzwoniła jej pielęgniarka... – Theo zawiesił na moment głos. – Umarła dwie godziny temu... Tak bardzo ci współczuję.

Simone, utkwiwszy w ścianie nieruchome spojrzenie, nerwowo przebierała palcami.

Co się stało? – spytała z trudem przełykając ślinę. – Jeszcze kilka dni temu, kiedy rozmawiałam z pielęg­niarką, wszystko było w porządku.

Zachorowała na zapalenie płuc. Wszystko stało się tak nagle, że nawet się nie męczyła.

Rozumiem – jej głos brzmiał bezradnie. – Dziękuję, że zadzwoniłeś, Theo.

Tak mi przykro. Chociaż, prawdę mówiąc, naresz­cie uwolniła się od tego koszmaru... Weź się w garść, Simone.

Wiem o tym, dziękuję – potakiwała bezbarwnie.

Co zamierzasz teraz robić? – spytał Theo. – Jeśli chcesz, mogę przyjechać do ciebie.

Nie, nie trzeba. Spróbuję wrócić do domu tak szybko, jak tylko to będzie możliwe.

Pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć. Uważaj na siebie...

Simone odłożyła słuchawkę i przez moment w mil­czeniu wpatrywała się w ścianę. Już od dłuższego czasu zdawała sobie sprawę, że życie jej matki nieubłaganie zbliża się ku końcowi, toteż wiadomość ta nie powinna być dla niej zbyt wielkim szokiem. Ale przecież liczyła, że będą mogły spędzić ten miesiąc razem.

Łzy napłynęły jej nagle do oczu, opanowała się jednak. Miała zbyt wiele do zrobienia, aby pozwolić sobie teraz na płacz.

Chwiejnym krokiem ruszyła w kierunku pokoju Julii.

Kto tam?

To ja, Simone; mam ważną sprawę, Julio.

Po krótkiej chwili redaktorka otworzyła drzwi. Nie była sama. Angus Grey nalewał właśnie whisky do dwóch szklanek.

Angus miał ochotę na pożegnalnego drinka – za­częła tłumaczyć się Julia.

Simone nie okazała żadnego zainteresowania.

Czy mogłabym porozmawiać z tobą na osobności? – spytała ocierając oczy.

Na twarzy Julii odbiło się niezdecydowanie, ale wyszła na korytarz, starannie zamykając za sobą drzwi.

O co chodzi? – spytała nieco szorstko.

Właśnie dowiedziałam się, że zmarła moja mama – powiedziała Simone, walcząc z ogarniającą ją rozpa­czą. – Chciałabym jak najszybciej wyjechać do domu...

O Boże! Co za nieszczęście, Simone! Tak mi przykro – przerwała Julia pełnym współczucia głosem.

Zastanawiałam się – ciągnęła Simone – czy nie znajdziesz kogoś, kto mógłby mnie zastąpić.

Myślę, że tak – Julia pokiwała głową – choć nie będzie to takie łatwe. Cały program ułożony jest z myślą o tobie.

Julia zmarszczyła brwi, próbując zebrać myśli. Simo­ne stała w biernym oczekiwaniu.

A czy nie mogłabyś zostać na jutro, chociaż na ten jeden dzień, żeby dokończyć wszystkie ujęcia tutaj?

W San Francisco spróbuję znaleźć kogoś, kto by cię zastąpił. Zrobisz to dla nas?

W zasadzie... – zaczęła Simone.

A co z pogrzebem? – przerwała jej Julia. W oczach Simone błysnęły łzy.

Kiedy ostatnio byłam w domu, przygotowałam wszystko. Tak na wszelki wypadek...

Tak mi przykro – bezradnie powtarzała Julia. – Wiem, jak bardzo byłyście zżyte. Taka strata... Ale powiedz, zostaniesz?

Simone chciała krzyknąć, że nie – musi przecież jechać do domu jak najszybciej – ale nie zrobiła tego. Była zbyt odpowiedzialną modelką, wiedziała, że nie może zawieść tych wszystkich, którzy na nią liczą. Chris, choć czasem nieznośny, należał do najlepszych fachowców i zasługiwał na swoją szansę. Wydawnictwo włożyło mnóstwo pieniędzy w te zdjęcia. Była im wszystkim winna ten jutrzejszy dzień.

Dobrze – zgodziła się nie bez przymusu. Kiedy wróciła do pokoju, zadzwoniła do szpitala po dokładniejsze informacje o śmierci matki. Miała uczucie pustki i osamotnienia. Z oddali dochodził niewyraźny głos pielęgniarki. To była szybka śmierć, niespodziewana, ale spokojna. Simone nie mogłaby jej zapobiec, nawet gdyby była tam i czuwała przy łóżku chorej.

Odłożyła słuchawkę drżącą ręką. Miała ochotę wsiąść do najbliższego samolotu odlatującego do No­wej Zelandii. Chciało jej się płakać. Ale nie mogła się rozklejać; zamiast tego przygotowała pigułki nasenne, te najnowsze, które nie zostawiają na twarzy śladów wyczerpania i rozpaczy. Po krótkiej nocy musiała być gotowa do zdjęć.

Pozostało jeszcze przełożenie terminu odlotu do kraju. Po raz kolejny sięgnęła po słuchawkę. Po trzech kwadransach udało jej się zarezerwować mały, czar­terowy samolot, którym poleci do San Francisco, by zdążyć na lot do Nowej Zelandii.

Następnego ranka obudziła się wcześnie. Jej twarz nie zdradzała śladów nocnych wydarzeń. Nie mogła zapomnieć o śmierci matki, ale starała się pracować jak należy. Julia była dziś w łagodniejszym nastroju, choć jak zwykle obrzuciła ją chłodnym, fachowym spojrzeniem.

Czuję się zakłopotana – wyrzuciła z siebie redak­torka. – Ale te zdjęcia są naprawdę bardzo ważne. Gdyby nie to, nie zatrzymywałabym cię.

Wszystko w porządku.

Nie, nie jest w porządku, czuję to. Jesteś kochana, że zgodziłaś się zostać. Dziś będzie pracowity dzień. Chris chciałby zacząć od zdjęć w nieczynnej kopalni, z tymi cudownymi suchymi wzgórzami w tle. Taki plener doskonale pasuje do naszej pustynnej kolekcji, która właśnie staje się przebojem sezonu. Potem wy­bierzemy się na przejażdżkę starą kolejką, to powinno być zabawne... – Urwała nagle, czując, jak bardzo nie na miejscu są jej słowa.

Simone wykrzywiła twarz w zawodowym uśmiechu.




Rozdział 2


To był fatalny ranek. Gorący wiatr smagał twarz Simone, drażnił nerwy. Nie mogła się skupić, wciąż trawił ją smutek i gnębiły gorzkie myśli. Czy naprawdę zrobiła dla matki wszystko?

Kiedy kończyli zdjęcia w pobliżu starej kopalni, na wyschniętej i zakurzonej ścieżce pojawił się Angus Grey. Szedł pewnie, jakby był nieodłączną częścią tego krajob­razu, pomyślała Simone z niejakim zdziwieniem. Kro­czył z wysoko uniesioną głową, pełen siły, odwagi i zuchwałości człowieka, który zwykł polegać tylko na sobie. Tak musieli wyglądać pierwsi zdobywcy tych ziem, poszukiwacze złota, traperzy, romantyczni awan­turnicy.

Znów odniosła wrażenie, że już go gdzieś widziała. Ale gdyby tak było, z pewnością wspomniałby o tym. A poza tym, przyznała szczerze, należy do ludzi, których nie zapomina się łatwo.

O, Angus, jak dobrze, że przyszedłeś! – wykrzyk­nęła Julia nie usiłując ukryć swojej radości. Czyżby spędzili razem noc?

Chris odwrócił uwagę Simone od rozmawiającej ze sobą pary.

W porządku, skarbie. A może przeszłabyś jeszcze kawałek tym starym szlakiem, do tamtego miejsca?

Jak chcesz – odpowiedziała Simone. – Ale ta droga wydaje mi się trochę niebezpieczna. Jest tu nawet znak ostrzegawczy.

Przesadzasz, wygląda dość solidnie.

Chris oddał aparat fotograficzny asystentowi i zlus­trował dawno nieużywany trakt. Droga prowadziła wzdłuż silnie nachylonego stoku ku ciemnemu wejściu do kopalni. Zapewne służyła do transportu urobku. Kiedyś jeździły tędy wypełnione rudą wagoniki. Ale większa jej część dawno już uległa zniszczeniu. Pozo­stała tylko stara pordzewiała szyna i wąska, porozcina­na osuwiskami półka skalna, zawieszona nad kilku­metrową rozpadliną.

Nic ci się nie stanie – zawyrokował Chris. Simone wzruszyła ramionami.

W porządku, ale jeśli złamię nogę, będziesz mnie miał na sumieniu – rzuciła wstępując ostrożnie na szlak.

Przełknęła ślinę. Zadanie nie należało do łatwych. Ścieżka była wąska i kamienista. Każdy nieostrożny krok groził niebezpiecznym upadkiem w dół usłanego ostrymi głazami, stromego stoku. Nie myśl o tej przepa­ści – nakazała sobie twardo Simone. Fotograficy by­wają czasem sadystami. Z uśmiechem przylepionym na twarzy stąpała ostrożnie wzdłuż toru, dopóki nie doszła do miejsca, które wskazał Chris.

Wspaniałe! – krzyknął fotograf. – Spróbuj złapać wiatr w spódnicę, doskonale, słonko. Postaraj się tak jeszcze przez chwilę!

Wystawiona niczym żagiel na porywy wiatru Simone zobaczyła nagle, jak Julia podnosi czule dłoń do policzka Angusa. Zachwiała się. Balansując rozpacz­liwie, usłyszała ostrzegawczy okrzyk jednego z asy­stentów.

Straciła równowagę, urwany jęk przeciął powietrze. Simone uderzyła o rozgrzaną słońcem wygiętą szynę i potoczyła się w dół. Leżała przez chwilę dysząc ciężko. Wokół niej wirowały rozpalone wzgórza.

Wszystko w porządku – powiedział Angus Grey chwytając ją w ramiona. – Trzymam cię.

Wciągnęła głęboko powietrze, próbując odzyskać panowanie nad swoim ciałem. Wkrótce zawrót głowy minął, zaczynała łapać oddech. Gorący metal oparzył ją przez cienką bawełnę, słońce piekło obnażone ramio­na. Mimo to Simone poczuła się zadziwiająco bezpiecz­nie w stalowym uścisku Angusa.

Czy możesz już wstać? – spytał po krótkiej chwili. Jego ręce, choć nawykłe do fizycznej pracy, były jednocześnie wyjątkowo delikatne. Przy pomocy Greya Simone dźwignęła się na nogi. Otoczyła ją rozkrzyczana gromadka współpracowników.

Nic ci się nie stało? – spytała oschle Julia.

Nie. Co z moją twarzą? – zaniepokoiła się Si­mone.

Śliczna, jak zwykle, nawet się nie zabrudziła – odpowiedział Grey, z rozbawieniem przymrużywszy oczy. Nie chciała mu się tłumaczyć. Trish Stevens ponad godzinę pracował nad jej makijażem i nie ma czasu, żeby go teraz poprawiać. Była zła na siebie za mimowol­ny dreszcz emocji, który przebiegł jej ciało.

Dziękuję – powiedziała zimno, ruszając z miejsca tak, że musiał ją przepuścić. Na jego śniadej twarzy pojawił się uśmiech.

Cała przyjemność po mojej stronie – odpowiedział, nadając słowom dwuznaczny ton.

Julia rzuciła złe spojrzenie w ich kierunku.

Patrz, co zrobiłaś z sukienką! – skarciła ostro dziewczynę. – Doprawdy, Simone, powinnaś być bar­dziej ostrożna. To najlepsze stroje z naszej kolekcji, są zbyt drogie, żeby tarzać się w nich w pyle.

Przepraszam – powiedziała potulnie Simone, ma­sując stłuczone podczas upadku ramię.

Cóż, przynajmniej nie musimy się martwić o twoje siniaki – dorzuciła Julia. – Zdjęcia w kostiumach kąpielowych mamy już za sobą. W porządku! – zawo­łała. – Wracamy do pracy. Zostało jeszcze mnóstwo do zrobienia.

Angus stał nieporuszony, podczas gdy inni zaczęli się powoli rozchodzić.

Czy nic ci nie jest? – spytał szybko.

Nic – uśmiechnęła się blado Simone.

Oczywiście, że nic jej nie jest – powiedziała cierpko Julia, choć widać było, że zawstydziła się nieco swojego wybuchu zazdrości. – Chodź, Simone, zaczynamy zdję­cia w pociągu.

Pociąg był cudowny. Wydawał wspaniały gwizd i wyglądał, jakby wyjechał z najprawdziwszego wester­nu. Brakowało tylko rewolwerowców. Zafundowali sobie trzy wycieczki i byli nimi oczarowani. Z niechęcią zatrzymali się, żeby Chris mógł zrobić zdjęcia Simone, jak ubrana w wytworną suknię balową wychodzi z mroku tunelu w jasny krąg słonecznego światła.

Po południu pracowali jeszcze w jednym z okazałych domów u podnóża gór, gdzie Simone pozowała wśród starych, wiktoriańskich mebli. Przez cały ten czas Angus Grey nie spuszczał z niej oka. I choć jego spojrzenie wprawiało ją w zakłopotanie, nie dostrzegła w nim tego szaleństwa, którym poraził ją Jason i które w swej naiwności uznała za oznakę geniuszu. Słono zapłaciła za tę pomyłkę.

O zmroku skończyli pracę i po ciężkim dniu powlekli się do hotelu. Simone była równie wyczerpana jak wszyscy. Przewidująco spakowała się już poprzedniej nocy, żeby jak najszybciej móc wyruszyć w drogę. Kiedy wracała do pokoju, zatrzymał ją Chris.

Wszystko w porządku? – zapytał.

Nagle Simone zapragnęła zrzucić tę maskę opanowa­nia, którą przywdziała na czas zdjęć. Chciało jej się płakać.

Tak – odpowiedziała przełykając łzy.

Zrobiłaś dziś kawał porządnej roboty – rzekł z uznaniem Chris. – Bardzo mi przykro z powodu twojej matki.

Simone zagryzła wargi.

Wiem, jak to jest – ciągnął spokojnie. – Cest la vie i nic nie można na to poradzić.

Wdzięczna za jego bezinteresowną sympatię, Simone poczuła, jak bardzo go lubi. Wsparła się na ramieniu Chrisa, szukając ciepła, którego teraz tak potrzebowała.

Masz rację – powiedziała smutno.

Czy spotkamy się w Auckland? – spytał niepewnie Chris. Zdołała przywołać na wargi wątły uśmiech. – Wątpię – odparła. – Chyba że będziemy musieli robić jakieś poprawki. Chcę wyjechać na cały miesiąc i odpocząć po tym wszystkim.

Jestem pewien, że zdjęcia wyjdą dobrze – szepnął poufale. – I przyniosą mi nowe kontrakty. Dziękuję, Simone. Uszy do góry!

Ucałował ją serdecznie i ruszył w kierunku swojego pokoju.

Tknięta jakimś przeczuciem Simone odwróciła gło­wę. Angus Grey stał w miejscu, w którym rozmawiali zeszłego wieczora, wpatrzeni w bezkresną przestrzeń.

Teraz jednak spoglądał prosto na nią. Posłała mu zdawkowy uśmiech. Niech sobie myśli, co chce. Wcho­dząc do hotelu, odważnie pomachała mu ręką.

Tydzień później Simone siedziała w swoim pokoju w Auckland. Było już po wszystkim. Pochowała matkę na małym, zacisznym cmentarzu. Została teraz zupełnie sama, nie licząc ciotki, z którą jej matka pokłóciła się, zanim jeszcze Simone przyszła na świat. Nie rozmawiały ze sobą nigdy. Ojciec Simone, przystojny i wesoły mechanik samochodowy, nie żył już od wielu lat.

Przed oczami dziewczyny stanęło całe jej życie. Dzieciństwo w szczęśliwej, choć niezbyt bogatej rodzi­nie. Dzień, w którym znalazła w miejscowej gazecie ogłoszenie o konkursie na modelkę. Była wtedy takim dzieckiem. Pamięta swoje zaskoczenie, gdy dowiedziała się po zajęciu pierwszego miejsca, że ma skontaktować się z nowojorskim agentem, poszukującym młodych talentów w regionie południowego Pacyfiku. Po tym spotkaniu Theo zaproponował jej współpracę. Pamięta swój pierwszy kontrakt, wylot do Nowego Jorku. Wkrótce potem umarł jej ojciec.

Matka towarzyszyła Simone we wszystkich podró­żach, przejęta i pochłonięta nową rolą córki. Tak minęły trzy, pełne pracy i radości, lata.

Wtedy przyszła choroba matki. Elizabeth Atkinson, przykuta do krzesła, nie chciała pogodzić się z losem, ale choroba posuwała się nieubłaganie. W końcu Si­mone musiała odwieźć ją do Nowej Zelandii i umieścić pod troskliwą opieką w szpitalu. Dziewczyna z bólem podjęła tę decyzję. Nie mogła towarzyszyć matce, jej praca była zbyt nerwowa i absorbująca. Wkrótce potem los ponownie srogo ją doświadczył.

Miała osiemnaście lat, kiedy poznała Jasona Sin­claira. Zapewniał, że ją kocha, że będzie się o nią troszczył. Uwierzyła mu. Jason był młodym malarzem, pochodził z jednej z najstarszych amerykańskich rodzin. Miał talent, chciał nadać nowy kierunek współczesnej sztuce. Przystojny, olśniewający blondyn zapałał do niej gwałtowną miłością. Zaślepiona, nie potrafiła mu się oprzeć, niczym ćma płomieniowi świecy.

Jakaż była wtedy niedoświadczona! Zauroczona młodzieńcem tak szczodrze obdarowanym przez los, zakochała się w nim bez pamięci. Prawie tak bardzo, jak ona kochała jego, Jason był zafascynowany jej ciałem. Darzył je niemal nabożnym kultem, czcił w swo­ich obrazach. Była jego muzą i natchnieniem.

Simone, młoda i niewinna, wierzyła, że jego obsesja oznacza miłość. Dopiero po ślubie zrozumiała, jak bardzo się myliła.

Wspomnienia raniły ją boleśnie. Chciała płakać, ale zabrakło jej łez. Czuła się stara, zmęczona i nieszczęś­liwa. W końcu rzuciła się na łóżko i zapadła w sen. Kiedy się obudziła, zadzwoniła do agenta w Nowym Jorku.

Cześć, jak się czujesz? – powitał ją Theo.

Jestem zmęczona – wyznała Simone.

Potrzebujesz wakacji – powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Pracowałaś tak ciężko przez cały rok. Masz miesiąc urlopu, Simone, wyjedź gdzieś nad morze, odpręż się. Ale uważaj na słońce. Jasna cera jest w tym roku w modzie. Nie zarobimy ani grosza, jeśli nie będziesz świeża i tryskająca zdrowiem. Odpocznij, masz przecież wolne aż do końca paź­dziernika.

Kiedy odłożyła słuchawkę, przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze chłodnym, krytycznym okiem profe­sjonalistki. Theo nie mylił się: jej urok przybladł, kuszący, zmysłowy uśmiech, który był znakiem firmowym, zgasł. Wyglądała, jakby przybyło jej lat.

Fakt, że miała powody do smutku, nie był żadnym usprawiedliwieniem. Jej zawodowe plany na najbliższy rok były napięte, musiała więc sprostać wszystkim wymaganiom. Zastanawiała się, gdzie spędzić ten miesiąc. Nie chciała sztucznej wesołości kurortu na jakiejś tropikalnej wyspie ani gwarnego towarzystwa na narciarskich wczasach. Potrzebowała odpoczynku i spokoju. Tym, czego pragnęła najbardziej, była samotność; długa pusta plaża usłana muszelkami, ogród budzący się do życia wraz z nadchodzącą wiosną.

Sięgnęła po telefon i w chwilę później wiedziała już, gdzie zamierza się zatrzymać.

Zanim wyruszyła, zadzwoniła jeszcze do redakcji, w której pracowała Julia.

Jak miło, że dzwonisz! Co u ciebie słychać? – powitał ją przyjazny głos.

Nie najgorzej. Wyjeżdżam na jakiś czas z miasta, więc gdybyś chciała się ze mną skontaktować, zanotuj mój nowy adres i telefon...

W porządku, ale gdzie to jest, u diabła?

W zatoce Wainui Cove, na północ od Kerikeri. Wynajęłam tam domek do końca września.

Cóż, każdy ma swoje upodobania. Nad morzem jest zwykle piekielnie zimno o tej porze roku, ale baw się dobrze, skoro to lubisz. Jestem pewna, że nie będziemy cię niepokoić, bo zdjęcia wyszły doskonale. Chris już je wywołał i jest zachwycony.

Cieszę się – powiedziała Simone, odkładając słu­chawkę.

Następnego ranka Simone poleciała do Kerikeri. Wypożyczyła samochód i po krótkim spojrzeniu na mapę ruszyła na północ przez zielony, sielski krajobraz. Po drodze witały ją kwitnące drzewa i krzewy. Na pastwiskach jagnięta wygrzewały się w słońcu. Jak na razie wrzesień nie zasługuje na swą złą opinię – pomyś­lała. Było dość chłodno, ale bezwietrznie, po lazurowym niebie majestatycznie sunęły białe obłoki.

Kilka mil na północ od Kerikeri zatrzymała się w przydrożnym supermarkecie, gdzie zrobiła niezbędne zakupy. Potem jeszcze raz rzuciła okiem na mapę i ruszyła dalej, żegnana ciepłym uśmiechem krzątającej się za ladą dziewczyny.

Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy opuściła główną drogę. Jechała teraz między wzgórzami pocię­tymi w szachownicę uprawnych poletek. Po obu stro­nach drogi kwitły na różowo drzewa dzikiej brzoskwini. Objechała wysoki grzbiet i w końcu dotarła do długiego łuku piaszczystej plaży, na której skraju przycupnęła niewielka osada. Na południu rozciągały się porosłe niskimi krzewami zbocza, na północy łańcuch niewiel­kich wysepek osłaniał wejście do zatoki przed wzburzo­nymi wodami oceanu.

Z westchnieniem popatrzyła na stojące tu domy. Niektóre z nich były stale zamieszkane, ale większość, pozamykana na zimę, służyła wyraźnie jako wille letniskowe. Zadbane budynki i ogródki przypominały swym wyglądem przedmieścia Auckland. Po drugiej stronie wzgórza, na dalekim końcu osady, zaczynała się prywatna, żwirowa droga. Simone wysiadła i ot­worzyła prowadzącą do niej bramę. Za osadą wzgórza ocienione zielenią gęsto rozrośniętych krzewów stawały się bardziej strome. W dali dojrzała spokojne wody niewielkiej, ustronnej zatoki. Wzdłuż jej brzegu ciągnęły się strzeliste kolumny drzew pohutukawa.

Oprócz kilku farm skrytych u podnóży wzgórz nie dostrzegła tu żadnych innych zabudowań. Oddychała głęboko, rozkoszując się ostrym, słonym powietrzem. Tak, to był niezły pomysł. Tutaj będzie mogła odpocząć i ukoić nerwy.

Droga przez pastwisko była dobrze utrzymana, ale na wilgotnej ziemi dostrzegła ślady innego pojazdu. Z pewnością jakiś farmer – pomyślała. Po objechaniu następnego wzgórza zatrzymała się wprost nad wodą zatoczki. Na porośniętym świeżą trawą naturalnym tarasie, powyżej piaszczystego łuku złotej plaży, stał niewielki domek. Prosty i bezpretensjonalny – właśnie taki, jakiego oczekiwała.

Kiedy podjechała bliżej, zorientowała się, że są tu dwa domki, rozdzielone tylko miejscem do parkowania i niewysokim, kamiennym murkiem. Z niemiłym zdu­mieniem stwierdziła, że drugi jest zamieszkany.

Simone z niechęcią wpatrywała się w zaparkowa­nego landrovera. Ogarnął ją gniew na pracownika w biurze turystycznym, który nie uprzedził jej, że będzie miała towarzystwo. Poczuła też nieoczekiwaną złość na ludzi, z którymi miała dzielić ten rajski zakątek. Nigdy nie pragnęła samotności bardziej niż teraz. Mimo to nie straciła nadziei. Każdy, kto przyjeżdżał tu o tej porze roku, musiał tak jak i ona szukać spokoju, więc przy odrobinie szczęścia mogą się nawet nie spotkać.

Stwierdziła z ulgą, że w pobliżu nie ma żywej duszy. Nie dostrzegła nikogo w sąsiednim domku, takim samym jak jej: z dużym pokojem dziennym, dwiema sypialniami rozdzielonymi małą łazienką, kuchnią i spi­żarką.

Pomimo słońca pokoje były chłodne i pachniały lekko wilgocią, rozpaliła więc ogień w kominku, zado­wolona, że drewutnia pełna jest równo przyciętych polan i smolnych szczap. Kiedy drwa zajęły się na dobre, poszła do samochodu po swoją walizkę. Długie lata podróżowania nauczyły ją, że bez względu na to, jak piękna jest okolica, przed rozpoczęciem zwiedzania zawsze lepiej się rozpakować.

Wkrótce znalazła się ponownie na zewnątrz. Za domkiem rosło urocze grejpfrutowe drzewko. Gałęzie uginały się pod ciężarem złotych kul owoców. Simone spróbowała jednego i stwierdziła, że jest już dojrzały, mimo że sezon na grejpfruty miał zacząć się dopiero pod koniec miesiąca. W pobliżu rosło jeszcze kilka drzewek cytrynowych. Różowe pąki i białe kwiaty jaśminu zdobiły druciane ogrodzenie; za siatką, na rozległym pastwisku, pasły się konie.

Po drugiej stronie wystrzelał w górę pień rozłożystej magnolii, bezlistnej jeszcze, pokrytej tylko dużymi, mięsistymi kielichami kwiatów. Simone przyglądała się z zachwytem wyrazistym kolorom i kształtom drzewa, które odcinało się ostro na tle błękitnego nieba. Poniżej rosły dzikie frezje. Nazbierała całe naręcze, z radością wdychając ich intensywny zapach; potem do bukietu dodała jeszcze gałązkę wonnego jaśminu i kilka żółtych żonkili. Wstawione do wazonu kwiaty od razu ożywiły pokój i przydały mu ciepła. Simone poczuła, że polubi to miejsce. W czasie słonecznego, spokojnego popołudnia nikt nie pojawił się w sąsiednim domku, a kiedy wieczorem zaciągała zasłony, nie paliło się tam żadne światło.

Może Jacksonowie, właściciele domków, parkują tu swój samochód – pomyślała z nadzieją. Co prawda, mieszkają po drugiej stronie wzgórza, zbyt daleko, by był to wygodny parking.

Simone usnęła bez trudu i ku swemu zaskoczeniu spała głęboko, nie budząc się w środku nocy, po raz pierwszy od dnia śmierci matki. W promienny, słonecz­ny poranek leżała w łóżku, wsłuchana w krzyki mew i odgłos fal rozbijających się na piasku. Dawno już nie czuła się tak odprężona.

Postanowiła rozejrzeć się po plaży. Poprzedniego dnia była zbyt zmęczona, aby to zrobić, ale teraz, gdy wstąpiły w nią nowe siły, czuła się rześka jak po kąpieli w rwącym, górskim potoku. Włożyła dżinsy i luźną koszulę, wsunęła stopy w sandały i zarzuciła kurtkę w kolorze dojrzałej brzoskwini. Szyję owinęła rdzawym, wełnianym szalem, bo choć słońce świeciło jasno, ostra bryza marszczyła wody zatoki. A po upalnym lecie, spędzonym w Ameryce, nie przywykła jeszcze do chło­dów nowozelandzkiej wiosny.

Cofające się fale obmywały bursztynowy piasek. Simone wędrowała wzdłuż plaży oglądając muszelki. Jedną z nich, o czystych barwach i regularnych kształ­tach, postanowiła zachować.

Kiedy doszła do skał zamykających zatoczkę, za­częła piąć się w górę wąskimi, wydeptanymi przez owce ścieżkami, które niczym pajęcza sieć oplątywały zbocza. W końcu dotarła na szczyt. Trawa była zbyt wilgotna, by na niej usiąść, oparła się więc o stary, obrośnięty porostami słupek, kontemplując roztaczający się przed nią widok. Drzewa na południowym wzgórzu rysowały się wyraźnie w promieniach wychodzącego zza chmur słońca, ale dolina wciąż pogrążona była w cieniu.

Sinoniebieska barwa morza przechodziła w odcień bladego błękitu. Ciepłe światło zalewało wygiętą linię brzegu.

Zastygła w bezruchu Simone poczuła nagle za sobą czyjąś obecność. Odwróciła się przekonana, że zobaczy owcę lub krowę, ale oto trawiastą ścieżką zmierzał ku niej jakiś człowiek. Długie, silne nogi bez trudu niosły go pod górę. Lekki grymas niechęci przemknął po twarzy dziewczyny. Z rosnącym przerażeniem wpat­rywała się w coraz lepiej widoczną sylwetkę. Nie, to niemożliwe – pomyślała. Przed nią stał Angus Grey we własnej osobie.

Poczuła suchość w ustach. Jej zaskoczenie było tak silne, że nie mogła wykrztusić nawet słowa. Boże! Jakiż on wielki! Rozszerzonymi zielonymi oczami wpatrywa­ła się w ostrą, nieprzeniknioną twarz Greya. Nie umiała z niej nic wyczytać, nie potrafiła nawet odgadnąć, czy wiedział, że ją tu zastanie.

Cóż za nieoczekiwane spotkanie – powiedział nieco ironicznie. Zauważył jej zaskoczenie.

Simone nie należała do osób, którymi łatwo wstrząs­nąć, ale Greyowi w pełni się to udało. Z takim trudem usuwała go z pamięci, że jego nagłe pojawienie się tutaj oszołomiło ją zupełnie.

Rzeczywiście – wykrztusiła wreszcie. Zorientowała się, że jej zdziwiony wzrok wprawia go w rozbawienie. Odwróciła głowę próbując sku­pić się na małej rybackiej łodzi kołyszącej się na falach.

Co za dziwny zbieg okoliczności – stwierdziła cierpko, z trudem chwytając powietrze. – Od dawna tu jesteś?

Przyjechałem wczoraj z Auckland.

Ja też – kiwnęła głową, szczelniej otulając się szalem. W jej głosie brzmiał jawny gniew. – Gdzie się zatrzymałeś?

W jednym z tych domków w Wainui Cove – odpowiedział z dwuznacznym uśmieszkiem.

W Simone zawrzało, najwyraźniej się z niej nabijał.

Nie za wiele tych zbiegów okoliczności? – spytała wściekła.

Przełknęła ślinę, nieco zmieszana swym wybuchem. Dlaczego zachowuje się tak idiotycznie? Los płata ludziom najdziwniejsze figle, czemu ona miałaby być wyjątkiem?

Angus roześmiał się. Musiała przyznać z niechętnym uznaniem, że wygląda doskonale, choć w jego uśmiechu brakowało ciepła.

Czyżbyś też się tam zatrzymała? – spytał. – Dla­czego tu przyjechałaś? To chyba nie jest miejsce dla ciebie. Nie znajdziesz tu błyskających fleszy, oddanych wielbicieli, podziwiających cię tłumów...

Właśnie dlatego tu jestem – zdołała opanować wzbierający gniew.

W jego głosie nie wyczuła zaczepki. Oceniał po prostu to, co zobaczył. Ale ona nie zamierzała wy­prowadzać go z błędu. Nie dbała o to, co Angus Grey będzie o niej myślał.

Więc nawet gwiazdy potrzebują czasami odpo­czynku?

Otwarcie przyjrzała się jego muskularnej postaci.

Czy ty czujesz się dumny ze swojego wyglądu? – odcięła się. – Czy pochlebia ci, że większość mężczyzn oddałaby wszystko za twój wzrost i budowę?

Ciemne brwi Greya wygięły się pytająco.

Nie – odpowiedział. W jego głosie nie było śladu zmieszania.

Ja też nie jestem dumna z mojego wyglądu – pokiwała głową znacząco – ani z tego, że dobrze wychodzę na zdjęciach. Więc proszę, nie kpij ze mnie. To zasługa genów. Cieszę się z tego, bo to cenny dar i dzięki niemu mogę zarabiać na życie. Ale nie zrobiłam.

I nie, żeby się do tego przyczynić, tak jak i ty nie miałeś wpływu na swój wzrost i budowę. Nie ma się czym szczycić. – Rozumiem – powiedział pojednawczo. Miała wrażenie, że trochę go zaskoczyła.

Jak długo tu zostaniesz? – spytał, kiedy Simone nie odzywała się przez dłuższą chwilę.

Do końca miesiąca.

To tak jak ja.

Nie musisz się obawiać, że będę ci przeszkadzać – powiedziała Simone wprost. – Szukam tu ciszy i spokoju.

To dobrze – roześmiał się. – Nie znajdziesz tu nic innego, jesteśmy kawał drogi od najbliższej dyskoteki.

Gniewnie obróciła głowę, żeby spojrzeć w jego ostro zarysowaną twarz. Angus uśmiechnął się, ale był to spokojny, pozbawiony złośliwości uśmiech. Jego oczy miały odcień indy go. Dostrzegła w nich pewien błysk.

Simone wiedziała, co to znaczy. Zauroczenie. Po­żądanie. W pewnym sensie fundament ludzkiej egzys­tencji. Bezradnie wzruszyła ramionami. Odwróciła głowę, by ukryć twarz przed jego badawczym spoj­rzeniem. Wpatrywała się w promienie słońca załamu­jące się w wodach zatoki, ale jasny poranek bezpo­wrotnie stracił dla niej swoje piękno. Podświadomie czuła narastające w niej napięcie.

Angus milczał. Simone pośpiesznie postanowiła poruszyć jakiś mniej niebezpieczny temat.

Jak tam twoje słoneczne kolektory? – spytała wsuwając do kieszeni zziębnięte nagle dłonie.

Nie pracuję nad kolektorami – odparł energicznie.

Może lepiej chodźmy, zdaje się, że jest ci zimno.

Szła za nim w dół wzgórza, starając się nie wpatrywać w jego pięknie zbudowaną sylwetkę. Dokuczał jej przenikliwy chłód, jakby przebywała zbyt długo na wietrze, to znów zalewała ją nagle fala gorąca. Co się ze mną dzieje? – zastanawiała się, próbując przezwy­ciężyć ogarniającą panikę.

Myślałam, że starasz się udoskonalić kolektory – powiedziała.

Nie, największą wadą energii słonecznej jest trud­ność w jej magazynowaniu – wyjaśnił. – Staram się znaleźć jakąś nową metodę przechowywania tej energii. Tradycyjne akumulatory i baterie słoneczne są niepo­ręczne i mało wydajne.

Zainteresowało ją to. Simone nie ukończyła żadnych studiów; zbyt wcześnie zaczęła pracować. Ale bolała nad tym i starała się lekturami uzupełniać luki w wy­kształceniu. Jednakże wiedziała bardzo mało na temat energetyki. Niektóre z jej pytań musiały razić swoją ignorancją.

Wbrew jej obawom Grey, mimo swych zdolności i ogromnej wiedzy, nie był zirytowany. Z zadziwiającą cierpliwością dokładnie wyjaśniał każdy szczegół, tak więc, gdy znaleźli się na plaży, Simone miała już pewne wyobrażenie o tym, czym się zajmuje.

Jego otwartość zaskoczyła ją. Większość mężczyzn, których spotykała, nie dostrzegała w niej nic innego oprócz pociągającej, trochę cygańskiej urody i zmy­słowości. Kobiety natomiast patrzyły na nią wzrokiem pełnym zawiści i zazdrości. Nikt nigdy nie starał się odkryć pod atrakcyjną powierzchownością wrażliwego człowieka, którym w rzeczywistości była. Dlatego tak bardzo ujęło ją, że została potraktowana przez Angusa jak rozsądna i myśląca istota.

Czy masz ochotę na filiżankę kawy lub herbaty? – spytała z lekkim wahaniem, kiedy doszli do domków.

Promienie słońca zmieniały dalekie fale w płynne złoto. Lekka bryza przygnała przed próg długie, oliwkowozielone liście lnu.

Chętnie – przyjął zaproszenie. – I obiecuję nie zanudzać cię już tymi opowieściami o mojej pracy.

Nie są nudne – zapewniła otwierając drzwi.

Naprawdę mnie to zainteresowało.

Powitał ich słodki zapach, rozkwitających w ciepłym świetle dnia, pąków frezji i żonkili.

Usiądź, zaraz nastawię czajnik – powiedziała Simone, wyplątując się z długiego, wełnianego szala.

Czego się napijesz?

Herbaty – odpowiedział zwyczajnie.

Kiedy Simone poszła do kuchni, zaczął przeglądać stertę książek, które przywiozła ze sobą. Na jego twarzy pojawił się uśmiech.

Zaplanowałaś sobie sporo czytania na te wakacje – stwierdził z rozbawieniem, które tak często słyszała w jego głosie. – Dwie grube biografie, powieść sensacyj­na, kilka romansów i – uniósł brwi w lekkim zdziwieniu – bardzo dobry akademicki podręcznik o historii Nowej Zelandii... To będzie wymagało trochę skupienia.

Nie wiem zbyt wiele na ten temat – wzruszyła ramionami – a przecież to mój kraj.

Pamiętam, że Julia przedstawiła cię jako obywatelkę świata. – W jego słowach zabrzmiała ironia. Przed oczami Simone stanęła chwila, gdy dowie­dziawszy się o śmierci matki, poszła do pokoju Julii. Angus był tam, nalewał drinki i czuł się nad wyraz swobodnie. Czy spędzili tę noc razem? Poczuła ukłucie w sercu.

To ładnie brzmi, ale tak naprawdę nic nie znaczy. A co tam słychać u Julii? – spytała.

Myślę, że ma się dobrze. Jest zachwycona ostatnimi zdjęciami.

Musiał spotykać się z Julią w Auckland, już po powrocie – pomyślała Simone. Ale nie umiała wyczytać nic z jego tonu. Angus Grey nie należał do ludzi, których można łatwo rozszyfrować.

Tak – powiedziała Simone bez związku, nie mogąc dociec, dlaczego tak bardzo fascynuje ją mężczyzna, który stał tu przed nią i przyglądał się jej z nieprzenik­nioną miną.

Znała siłę fizycznego przyciągania; to, co czuła do swojego męża było właśnie odpowiedzią młodej kobiety na podniecającą męskość. Jakże opłakane okazały się skutki tego zauroczenia.

Ale tak jak Grey nie fascynował jej żaden inny mężczyzna. Przypadek zetknął ich ze sobą, przypadek sprawił, że spotkali się ponownie... A jednak będą musieli się rozstać – pomyślała z żalem, podając mu cukier. Wiedziała, że każde z nich czego innego ocze­kiwałoby po tym związku.

Z pewnością Grey, tak jak wielu innych mężczyzn, nie miałby nic przeciwko przelotnemu flirtowi, krót­kiemu i niezobowiązującemu. Dlatego właśnie musiało spotkać go rozczarowanie. Simone, już raz zraniona dotkliwie przez Jasona, nie zamierzała ryzykować po­dobnego bólu.

Ale on rozmawiał z nią tak, jakby była zwykłym człowiekiem, a nie pięknością, na której skupiały się męskie fantazje i kobieca zawiść. Nieśmiały płomyk nadziei zaczynał tlić się w jej sercu. Uśmiechnęła się do Greya.

Opowiedz mi jeszcze o energii słonecznej – po­prosiła zachęcająco.

Minęła godzina, a ona wciąż słuchała z zaciekawie­niem. Wywody Angusa były pełne życia i dowcipu, z humorem opisywał swoje sukcesy i porażki.

Nie pozwól mi już gadać – upomniał ją łagodnie, chociaż musiał widzieć, że rozmowa sprawia dziew­czynie przyjemność.

Chyba jesteś geniuszem – powiedziała Simone z przejęciem.

Geniuszem był Einstein – roześmiał się. – Ja nie zajmuję się teorią.

Ktoś musi przecież zamieniać teorię w coś użytecz­nego, to też się liczy – nie dawała za wygraną Simone.

Oto co znaczy praktyczne podejście do życia – odrzekł pogodnie, widząc jej poważną twarz. – Teoria jest jak symfonia albo wiersz. Nie musi być pożyteczna. Po prostu jest.

Jego obecność i słowa poruszyły ją do głębi. Przez moment pomyślała nawet, żeby zaprosić go na obiad. Ale bała się, że mógłby niewłaściwie zrozumieć jej intencje.

Angus, jakby czytając w myślach, podniósł się zdecydowanym ruchem.

Lepiej już pójdę – powiedział. – Pewnie się jeszcze spotkamy.

Tak, oczywiście – potwierdziła lekko załamującym się głosem, jakby zabrakło jej tchu.

Kiedy wyszedł, rozejrzała się po małym, nagle pu­stym pokoju wzrokiem pełnym zaskoczenia.

Co się ze mną dzieje? – zapytała głośno sama siebie.

Podczas długiego, słonecznego popołudnia euforia Simone przygasła. W trakcie wieczornej kąpieli doszła do wniosku, że tkwiąca w Greyu siła wywarłaby równie piorunujące wrażenie na każdej innej kobiecie. To, że nie starał się zaciągnąć jej do łóżka, tylko dodawało mu uroku. Od czasu swego koszmarnego małżeństwa Simone nie pozwoliła nikomu zbliżyć się do siebie. Nie było to trudne; mężczyźni, którzy pragnęli ją zdobyć, nigdy nie wiedzieli, co począć z inteligentną, myślącą istotą o zachwycającym ciele. Wszystko, czego chcieli, to podporządkować ją własnemu pożądaniu. Byli prze­konani, że kobieta pełna fizycznego piękna nie może być obdarzona wrażliwością i intelektem. Dlatego też w głębi serca dziewczyna z utęsknieniem czekała na kogoś, kto dostrzegłby w niej coś więcej niż tylko żywą lalkę do sprzedawania ubrań.

Simone podświadomie obawiała się, że może okazać się zupełnie bezbronna wobec mężczyzny takiego jak Angus Grey. Mężczyzny, który nie ukrywał, że mu się podoba, ale umiał również dotrzeć do głębi jej duszy i traktować jak równorzędnego partnera.

Bała się żaru zmysłów, jaki rozpalał w niej Angus, bo choć był najbardziej ekscytującym mężczyzną, ja­kiego zdarzyło jej się spotkać, z pewnością nie wyglądał na amatora ustabilizowanego, rodzinnego życia. Simo­ne zaś nie miała zamiaru angażować się w żaden przelotny romans.

Kiedy namydlała swe smukłe ciało, nagle przyszło jej na myśl, że jest w tym człowieku jakaś uderzająca niedostępność i samotność. Ale może to tylko złudzenie.




Rozdział 3


Na litość boską – westchnęła Simone, wycierając się energicznie szerokim, miękkim ręcznikiem – ten człowiek staje się moją obsesją.

Wypiła jeszcze herbatę i kładąc się do łóżka sięgnęła po jedną z książek, ale nie mogła się skupić. Jej myśli wracały uparcie do porannego spotkania. Zasypiając, zdecydowała stanowczo nie zaprzątać sobie więcej głowy Angusem Greyem.

W nocy obudził ją odgłos przetaczającej się nad zatoką wiosennej burzy. Wtulona w ciepłą pościel z przyjemnością śledziła spektakl światła i dźwięku, wyczarowany przez rozcinające smolistą czerń nieba błyskawice. Burza wkrótce przeszła i Simone zasnęła, ukołysana cichą melodią deszczu bębniącego o szyby.

Kiedy się obudziła, wciąż jeszcze padało. Dołożyła więc drewna do kominka i usiadła przy nim z książką na kolanach. Dopiero po południu niebo przetarło się trochę, choć nabrzmiałe chmury nadal wisiały nad górami. Postanowiła zaczerpnąć świeżego powietrza. Zarzuciła na siebie nieprzemakalną kurtkę, włożyła kalosze, na szyi zawiesiła lornetkę i wybiegła w kierunku plaży. W oddali zauważyła Angusa idącego w stronę najbliższego wzgórza. Serce zabiło jej żywiej, ale po­stanowiła nie zbaczać ze swej drogi.

Niestrudzony rytm odpływów i przypływów naniósł na plażę nowe muszelki i wypolerowane wodą kamyki. Z pochyloną głową Simone szła powoli, wypatrując co ciekawszych okazów. Znalazła się w pobliżu miejsca, gdzie do zatoki uchodził bystry strumień. Spieniona po ulewnym deszczu, mętna woda porwała ze sobą liście, splątane kępy traw i gałęzie. Nagle, na jednej z takich ślizgających się po powierzchni fal wysepek, Simone dostrzegła podejrzany ruch. Przymrużyła oczy, skupia­jąc wzrok na mknącej ku morzu naturalnej tratwie. Sięgnęła po lornetkę zawieszoną na szyi. Teraz już mogła przyjrzeć się dokładniej. W zmierzwionych kę­pach trawy i gałęzi płynął mały kociak, wczepiony pazurami w niepewną konstrukcję, nieuchronnie zmie­rzającą ku niespokojnej morskiej toni. Jeszcze chwila, a porwie go prąd odpływu.

Simone nie namyślała się długo. Odłożyła lornetkę, błyskawicznie zrzuciła kalosze i kurtkę, i boso pognała po zimnym piasku. Wysepka z niecodziennym pasaże­rem kołysała się już na morskich falach.

Woda była nieprzyjaźnie chłodna, ale Simone zacis­nęła zęby i zanurzając się po kolana, ruszyła śmiało w kierunku rozbitka. Robiło się coraz głębiej, dziewczy­na z trudem przedzierała się przez fale. Podwodny wir podciął jej nogi, ale zdołała utrzymać równowagę. Tymczasem tratwa znoszona prądem dryfowała coraz dalej od brzegu.

Kiedy Simone zdołała wreszcie chwycić jedną z wy­stających z kępy gałęzi, woda sięgała jej do piersi. Fale biły ją po ramionach i po twarzy. Czuła się tak przemarznięta, że nawet przestała już drżeć, była zdręt­wiała i obolała. Kociak w kawowo-białe plamy fukał na nią groźnie. Mokre futerko oblepiało jego drobniut­kie ciałko. W oczach malowało się przerażenie.

Ostrożnymi ruchami zaczęła przyciągać do siebie tratwę. Ale kot najwyraźniej nie rozumiał, że oto nadeszła pomoc. Wygiął się cały, zasyczał i kiedy Simone udało się w końcu sięgnąć do niego, zaatako­wał wyciągniętą rękę ostrymi jak szpilki pazurami.

Simone instynktownie cofnęła skaleczoną dłoń i po­czuła, jak umyka jej grunt spod nóg. Na moment cała znalazła się pod wodą, wynurzyła się krztusząc i pry­chając. Z przerażeniem poczuła, że traci panowanie nad swym zziębniętym do szpiku kości ciałem. Za­czynała ogarniać ją panika. Nie wiedziała, co robić; kurczowo trzymała się wysepki z przerażonym zwie­rzątkiem.

W tej chwili usłyszała zdenerwowany głos Angusa. Wykrzykiwał coś, czego nie mogła zrozumieć.

Ponownie zalała ją fala. Wynurzyła się z trudem, zaczynało brakować jej sił. Teraz nie było już chwili do stracenia. Lecz Simone, o dziwo, przestała się bać, czując, że Angus zaraz ją stąd wyciągnie.

Był już przy niej, rozgarniając fale silnymi ruchami rąk. Objął wpół dziewczynę i pewnie zaczął kierować się ku brzegowi. Simone, z dłonią zaciśniętą wciąż na wystającej z wysepki gałęzi, przestała myśleć o czym­kolwiek. Przenikało ją dojmujące zimno. Gdy dobrnęli do plaży, Angus postawił ją na nogi.

Co ty wyprawiasz? – spytał zdenerwowany. Simone drżała z zimna tak, że z trudem mogła wydobyć z siebie poszczególne słowa.

To kotek, popatrz. Biedne maleństwo. Gdyby nie my, na pewno by utonął.

Angus zmiął w ustach przekleństwo, uniósł wyry­wające się opętańczo zwierzątko i wziął pod rękę Simone.

Czy możesz chodzić? – spytał już trochę spokojniej.

Simone stąpała niepewnie, zataczając się, ale z pomo­cą Angusa udało jej się dojść do domku. Całym jej ciałem wstrząsały niepohamowane dreszcze.

Angus otworzył drzwi, upuścił na podłogę zmierz­wiony koci kłębek i unosząc w ramionach Simone ruszył bez wysiłku w stronę łazienki. Odkręcił kran.

Musisz natychmiast wziąć gorącą kąpiel – stwier­dził pospiesznie. – Czy dasz radę zdjąć ubranie?

Simone spróbowała, ale mokre dżinsy mocno przy­lgnęły do ciała. Brakowało jej siły, nie umiała zapano­wać nad zgrabiałymi palcami. Do oczu napłynęły łzy.

Spokojnie, odpręż się – powiedział Angus, obser­wując jej bezowocne wysiłki. – Ja ściągnę z ciebie te szmatki.

Zanim zdążyła zaprotestować, uwolnił ją ze swetra, rozpiął guziki koszuli, wyciągając z rękawów bezwładne ramiona. Potem zaczął zdejmować z niej spodnie, delikatnie odlepiając mokry materiał, który przywarł do bioder. Simone trzęsła się cała. Paraliżujący chłód przenikał ją do głębi. Nie była nawet w stanie opono­wać, kiedy zwinnymi rękami prześlizgiwał się po jej ciele. Na skórze czuła przypadkowe muśnięcia jego wilgotnej czupryny. Dżinsy były stare i znoszone, Angusowi zabrało więc dłuższą chwilę ściągnięcie spod­ni do wysokości jej kolan. Simone z każdą sekundą czuła się bardziej przemarznięta. Stała przed nim w sa­mej tylko bieliźnie.

Dziękuję – zaszczekała zębami. – Dalej już sobie poradzę.

Angus ściągnął jej dżinsy do kostek.

Wyskakuj – powiedział rozkazującym tonem. Drżąc wpatrywała się w szerokie ramiona klęczącego u jej stóp mężczyzny. Zdołała zrzucić spodnie.

W porządku, nic mi nie jest.

Angus wstał i spojrzał dziewczynie w oczy. Jego twarz pozostawała nieporuszona. Nie było w niej nic, co zdradzałoby jakieś uczucia.

Czy mogę cię już zostawić? – spytał. Zdenerwowana Simone zrobiła krok do tyłu. Miała świadomość, że przemoczona bielizna nie skrywa jej wcale przed spojrzeniem Angusa.

Tak – odpowiedziała.

W porządku, wskakuj do wanny. Tylko nie siedź tam zbyt długo, bo może zrobić ci się słabo. Nie sądzę, żebyś dostała hipotermii, ale musisz się dobrze rozgrzać. Nie zanurzaj się gwałtownie. Ja tymczasem przygotuję herbatę.

Odprężyła się, lecz nagle przypomniała sobie o ko­ciaku.

A co z kotkiem? – spytała niemal błagalnie.

Zajmę się nim – odrzekł zaciskając zęby. Kiedy Angus wyszedł, Simone spróbowała zdjąć z siebie resztę ubrania, ale jej palce były wciąż zgrabiałe i nieposłuszne. W końcu, po nieudanej próbie ściągnięcia stanika i majtek weszła w nich do cudownie nagrzanej wanny. Ogarnęło ją błogie uczucie powraca­jącego ciepła. Kiedy tylko ustały dreszcze, a bicie serca wróciło do normalnego rytmu, Simone wyszła z wody. Ciągle miała na sobie bieliznę, lecz zdołała się rozebrać, zanim wytarła się do sucha. Otuliła się szczelnie zielonym szlafrokiem i otworzyła drzwi do łazienki. Wtedy usłyszała, że Angus toczy z kimś zaciętą walkę. Po­rzuciwszy całą swą nieśmiałość, Simone pośpieszyła do niego.

Wciąż fukająca kotka była już bezpiecznie zawinięta w ręcznik. Angus wycierał ją delikatnie. Simone przy­stanęła wpatrując się w jego podrapane dłonie.

Twoje ręce! – wykrzyknęła.

Waleczne to zwierzątko – Angus posłał jej ironicz­ne spojrzenie – ale nic mi się nie stało.

Nie sądzę, wyglądasz, jakby zaatakowała cię jakaś spragniona krwi bestia.

Zagoi się – powiedział z uśmiechem. – Włożyłem do pudełka butelkę z gorącą wodą i kilka ręczników. Wsadzimy ją tu i damy trochę ciepłego mleka. Może przy odrobinie szczęścia wybaczy nam, że nie pozwolili­śmy jej zginąć.

Czy to na pewno kotka? – spytała Simone.

Owszem, sprawdziłem.

Przyglądała się, jak umieszczał kotkę w wysokim pudełku. Robił to pewnie, ale delikatnie. I chociaż zwierzątko nadal traktowało go nieufnie, nie broniło się już tak rozpaczliwie jak przedtem.

Jaka szkoda – powiedziała Simone. – Chciałam nazwać go Sindbad.

Dlaczego nie? – zachichotał Grey.

W zasadzie masz rację, niech nazywa się Sindbad – roześmiała się. – Jak myślisz, czy jest już na tyle duża, żeby mogła obyć się bez matki?

Myślę, że tak – stwierdził. – Wygląda na jakieś sześć tygodni.

Trzeba opatrzyć ci ręce – zdecydowała, zmieniając temat. – Chodź do łazienki, widziałam tam apteczkę.

Angus przed chwilą wziął prysznic i przebrał się. Miał teraz na sobie dobrze skrojone spodnie i szaro-niebieską koszulę, której barwa podkreślała czysty błękit jego oczu. Kiedy podwinął rękaw, ukazując podrapaną rękę, Simone aż syknęła. Odkręciła tubkę. Zwinnymi, długimi palcami łagodnie wcierała maść w gładką, ciepłą skórę jego przedramienia. Dotykanie tej ręki sprawiało jej niezwykłą przyjemność.

Teraz wszystko powinno być już w porządku.

Nie przylepisz żadnego plastra?

Nie – roześmiała się. – Takie rany lepiej się goją, gdy mają dostęp powietrza. A najlepiej po prostu pocałować.

Sama zdziwiła się tym, co powiedziała. Angus, zaskoczony, uniósł brwi.

Myślałem, że tylko mama posiada ten przywilej. – Jego oczy zwęziły się. – Ten mały diabeł zadrapał i ciebie, o tu.

Wskazał miejsce delikatnym dotknięciem; Simone poczuła, jak przeszywa ją zapomniany przez lata dreszcz.

Chodź, herbata już jest gotowa – powiedział spokojnym głosem.

Simone bez słowa odwróciła się i ruszyła w stronę pokoju.

Usiądź wygodnie – rzucił Angus, nalewając her­batę. – Albo lepiej połóż się, musisz odpocząć.

Wzruszyła ramionami, ale ponieważ ogarniało ją zmęczenie, posłusznie skuliła się na kanapie, otulając nogi szlafrokiem. Angus postawił filiżankę na małym stoliku i usiadł naprzeciwko niej.

Dziękuję, że przyszedłeś mi z pomocą – powiedziała Simone, z jakiegoś powodu obawiając się ciszy. – Za­czynałam się już trochę bać.

Myślę, że nie ma sensu ci tłumaczyć, że ryzykowa­nie życia dla zwierzęcia, choćby najmniejszego, jest głupotą – odrzekł szorstko Angus.

Nie jestem głupia – zapewniła, marszcząc się trochę, kiedy napotkała jego wzrok. – Naprawdę nie myślałam, że to się tak skończy; byłam przecież przy samym brzegu.

Morze jest dziś bardzo niespokojne. Powinnaś przynajmniej sprawdzić, czy ktoś mógłby ci pomóc. Obiecaj, że nie zrobisz tego nigdy więcej.

Kiwnęła głową. Nie mogła nie przyznać mu racji.

Czy zjadłbyś ze mną obiad? – spytała nieśmiało. – Nie mogę się zrewanżować niczym innym za to, że nas uratowałeś.

Umiesz gotować? – roześmiał się, widząc za­kłopotaną minę Simone. – Ale w tym stanie i tak nie masz szansy się wykazać. Leż spokojnie, musi minąć trochę czasu, zanim przyjdziesz do siebie. Jeśli obiecasz, że nie będziesz się wtrącać, jestem gotów zaraz coś przyrządzić.

Naprawdę? – Patrzyła na niego zdziwiona.

Samotny mężczyzna musi umieć gotować – wyjaś­nił. – W przeciwnym wypadku już dawno umarłbym z głodu. Nasza mama wychowywała nas według teorii równości płci. Dlatego moja siostra zna się na silnikach, a ja jestem nie najgorszym kucharzem.

Szczęściarz z ciebie. – Simone poczuła przypływ smutku. – Masz matkę i siostrę... Ja byłam jedynaczką.

Słyszałem o śmierci twojej matki, bardzo mi przykro – powiedział łagodnie.

Za oknami zaczął padać deszcz, zamykając ich w bezpiecznym kokonie światła i ciepła. Simone z tru­dem oparła się fali gorzkich wspomnień. Wypiła do końca herbatę. Grey przyglądał się jej badawczo. Leżała we wdzięcznej pozie, z rozrzuconymi bezładnie rudo-czerwonymi włosami, okalającymi jej kształtną twarz. Siłę tego spojrzenia Simone odczuwała w każdym zakamarku swego ciała.

Rozmawiali teraz o najnowszych filmach, książkach, muzyce. Przez cały czas Simone z uporem próbowała sobie wmówić, że Angus Grey nie interesuje jej ani trochę. Ale w końcu musiała przyznać, że to nieprawda. I choć jakiś instynkt ostrzegał ją przed tym człowiekiem, czuła, że nie może zapanować nad własnymi emocjami. Ich rozmowę przerwał hałas dobiegający z kuchni.

Wydaje mi się – powiedziała miękko – że to Sindbad znalazła wyjście ze swego pudełka.

Ostrożnie, z szeroko otwartymi oczami, kotka zmie­rzała w ich kierunku. Suche, zaokrąglone po wypiciu solidnej porcji mleka ciałko zupełnie nie przypominało przerażonego stworzonka, które wyciągnęli z wody. Kotka z uwagą przyglądała się Angusowi.

Jakaż ona jest rozkoszna! – zachwyciła się Simone. – Popatrz, ma cztery białe skarpetki i biały kołnierzyk!

Nie wiem czy słowo „rozkoszna” opisuje ją najlepiej – zauważył sucho Angus. – To wojownik, prawdziwa Amazonka.

Simone wybuchnęła śmiechem. Sindbad momental­nie zniknęła za drzwiami, ale po chwili ukazała się ponownie.

Nie patrz na nią – poradził Angus. – Niech się poszwenda po pokoju. Nasypałem trochę piasku do drugiego pudełka. Koty są czystymi zwierzętami, nie powinnaś więc mieć z nią kłopotu. Jeśli pomieszka z tobą parę dni i zrozumie, że ją karmisz, z pewnością nie będzie chciała uciec. Ale raczej nie uda ci się oswoić jej całkowicie – koty zawsze lubią chadzać własnymi ścieżkami.

Tymczasem zaciekawiona kotka badała kąty poko­ju, choć kiedy Angus wstał, żeby dołożyć drew do kominka, w mgnieniu oka zniknęła pod łóżkiem.

Pójdę zrobić ten obiad – powiedział odchodząc od ognia i otrzepując ręce.

Simone kiwnęła głową. Jej rozgrzane i dziwnie ociężałe ciało pulsowało tajemniczym rytmem. Za ok­nem deszcz lał wciąż rzęsistymi strugami. Czuła się bezpieczna pod troskliwą opieką Angusa.

Kiedy wyszedł, pokój wydał jej się nagle chłodniejszy i bardziej przestronny. Angus zajmuje dużo przestrzeni – pomyślała. Psychicznej przestrzeni, i nie jest łatwo się do niego zbliżyć.

Ponownie przed jej oczami pojawiła się wypielęg­nowana twarz Julii. Ciekawe, jak daleko zaszli, ona i Grey? Z tłumioną irytacją Simone zamknęła oczy. To nie jej sprawa. W końcu, jeśli rzeczywiście są kochan­kami, to szczęść im Boże, choć Julia musi być od niego starsza przynajmniej o cztery lata.

Simone drzemała, kiedy Angus wrócił. Uniosła ciężkie powieki, ocknęła się i posłała mu senny, pełen słodyczy uśmiech. Spróbowała się podnieść.

Nie wstawaj – polecił stanowczym głosem.

Leżała, obserwując, jak krząta się przy posiłku. Dom wypełniała smakowita woń. Befsztyk, stwierdziła, słu­chając burczenia w żołądku. Naprawdę nie żartował, kiedy mówił, że umie gotować. Jakie były jego matka i siostra? Czy również tak niedostępne i intrygujące jak on?

Naszła ją przerażająca, ale i pociągająca zarazem myśl. Jakim kochankiem byłby Grey? Czy nadal umiał­by tak doskonale panować nad emocjami, czy też uwolniłby je spod kontroli? Simone drgnęła na wspo­mnienie mokrych włosów, łaskoczących jej wrażliwą skórę, kiedy ją rozbierał, jego rąk, silnych i pewnych.

Nie była w stanie zapanować nad ogarniającym ją pożądaniem. To była prawdziwa namiętność, tęsknota kobiety za mężczyzną. Nie mogła się oprzeć. Jej biologiczny zegar wskazywał czas, w którym kobieta powinna mieć dzieci. A Angus Grey był najbardziej pociągającym człowiekiem, jakiego dotąd spotkała.

Z niechęcią musiała przyznać, że coraz bardziej intryguje ją ten tajemniczy mężczyzna, który mimo demonstrowanego chłodu poświęcił jej tyle troskliwej uwagi. Simone wpatrywała się w kominek, ale kątem oka wciąż widziała jego silną, barczystą sylwetkę.

Co za męka – myślała nie odrywając oczu od płomieni, które wydawały się blade i spokojne w porów­naniu z trawiącym ją ogniem. – Gdybym nie była pewna, że pożądanie bez miłości jest niczym, zrobiła­bym wszystko, aby kochać się z nim jeszcze tej nocy.

Przywiozłem ze sobą trochę wina – powiedział przypatrując się jej uważnie – ale to chyba kiepski pomysł. Nie powinnaś pić alkoholu, dopóki nie wrócisz do zdrowia.

Nie widzę jednak powodu, dla którego ty sam nie miałbyś się napić – odrzekła łamiącym się głosem, dotykając językiem rozpalonych warg.

Nie mam zwyczaju pić w pojedynkę. Podszedł do niej i stanął naprzeciwko, rzucając badawcze spojrzenie spod prostych brwi.

Jak się czujesz? – zapytał uśmiechając się.

Jestem trochę zmęczona, gorąco mi. – Starała się nie pokazać po sobie uczuć, które nią targały. – Pewnie to z powodu kominka.

Serce biło jej jak u schwytanego ptaka. Pozwolił, aby usiadła do obiadu przy małym stoliku, ale gdy tylko przełknęła ostatni kęs, powiedział:

Połóż się z powrotem, a ja pozmywam naczynia.

Nie – zaprotestowała. – Zostaw, zrobię to jutro rano.

Idź z powrotem na kanapę – powtórzył stanowczo. Otworzyła ponownie usta, ale spostrzegła jego wzrok, chłodny i zdecydowany. Widać było, że nie zawaha się użyć siły, a tego wolała uniknąć.

Strasznie jesteś ważny – mruknęła. – Założę się, że byłeś okropnym starszym bratem.

Owszem – uśmiechnął się.

A twoja siostra rozmawia jeszcze z tobą?

Rozmawia – odpowiedział spokojnie, ale jego uśmiech raptownie zgasł.

Układając się wygodnie Simone próbowała dociec, co spowodowało tę zmianę nastroju. Czyżby on i jego siostra poróżnili się? Nie chciała być niedelikatna, zwłaszcza że Angus nie należał do osób skorych do przebaczania innym.

Pożegnał się, kiedy tylko pozmywał i wytarł do sucha naczynia. Dołożył jeszcze do ognia i obiecał, że zajrzy do niej następnego ranka. Z westchnieniem ulgi Simone zamknęła za nim drzwi. Angus był bez wątpienia fascynującym człowiekiem, ale wyczerpywało ją stałe napięcie zmysłów, które w niej wyzwalał.

Kiedy tylko została sama, zajrzała natychmiast do stojącego w korytarzu pudełka, przygotowanego przez Angusa. Spała w nim kotka, która ocknęła się i zjeżyła, gdy Simone zapaliła światło. Zwierzątko wiedziało, do czego służy pojemnik z piaskiem, było więc praw­dopodobnie wychowywane w domu.

Śpij dobrze – powiedziała łagodnie Simone i weszła do sypialni. Czesząc się przed lustrem ujrzała dobrze znaną sobie twarz. Pełne usta, skośne zielone oczy i wystające kości policzkowe nadawały jej ten egzotycz­ny, namiętny i oszałamiający wyraz... Zresztą Simone, jak przystało na profesjonalistkę, umiała też wyglądać inaczej, na niewinną czy zadumaną, ale żywiołowa zmysłowość zawsze była w niej obecna.

To jej maska. Twarz, którą znał świat. Tak jak maską był kamienny spokój i chłód wypisany na obliczu Angusa. Co sprawiło, że jest właśnie taki?

Z tą myślą Simone zasnęła i spała mocno, aż obudził ją jakiś obcy dźwięk. Przez chwilę leżała bez ruchu nie wiedząc, gdzie się znajduje. Ach tak, w chatce w Wainui Cove, zreflektowała się szybko. Zaczęła nasłuchiwać. Deszcz już ustał i jedyny dźwięk, jaki do niej docierał, to cichy odgłos fal rozbijających się na plaży. Więc coś innego musiało ją obudzić.

Odwróciła się i rozejrzała po pokoju w słabym świetle wstającego dnia. Po drugiej stronie dużego, podwójnego łóżka leżała Sindbad, zwinięta w mały puszysty kłębek.

Słońce, przebijające się przez zasłony, obudziło ją na dobre. Kotka, wciąż leżąca na łóżku, myła się energicznie, a potem zaczęła się bawić puklem włosów Simone. Tłumiąc śmiech, dziewczyna zdała sobie spra­wę, że z trudem przyjdzie jej pozbyć się tego rozkosz­nego małego stworzenia, kiedy będzie musiała wrócić do pracy. Postanowiła oddać ją w dobre ręce.

Pukanie do drzwi zerwało ją na nogi. Spanie do wpół do ósmej na wakacjach nie wydawało się niczym zdrożnym, ale Angus należał widocznie do rannych ptaszków.

Chwileczkę! – zawołała, ubierając się w po­śpiechu.

Boso, z burzą włosów w nieładzie, pobiegła do drzwi. Stał oparty o balustradę, wpatrzony w morze. Kiedy otworzyła, wyprostował się lekko i odwrócił twarz. Przywitał go promienny uśmiech dziewczyny.

Dzień dobry – powiedział, unosząc brwi. – Widzę, że nie muszę pytać, jak się czujesz.

Nie – zaśmiała się. – Czuję się świetnie. Czyż to nie cudowny dzień? Wszystko jest takie świeże i błysz­czące.

Jego wzrok zatrzymał się na podłodze.

Zaprzyjaźniłaś się z tym małym żeglarzem – za­uważył pogodnie.

Simone roześmiała się widząc, jak Sindbad bawi się paskiem szlafroka.

Przyszła do mnie w nocy, pewnie czuła się bardzo samotna.

Z pewnością – odrzekł Angus i coś zmieniło się w jego uśmiechu. W głosie kryła się drwina. Intensywny błękit jego spojrzenia niemal sparzył Simone.

Jadę dzisiaj do Kerikeri – powiedział obojętnym tonem. – Czy masz ochotę pojechać ze mną?

Simone nie potrzebowała niczego, zdziwiła się więc, słysząc swoją odpowiedź:

Dziękuję, bardzo chętnie.

Dwie godziny później siedziała w dużym luksuso­wym landroverze, oglądając w zachwycie roztaczający się przed nią widok. Angus był najwyraźniej nawykły do jazdy po żwirowych drogach, bo prowadził z dużą wprawą. Odprężona Simone z ufnością zdała się na jego doświadczenie i refleks. Światło słońca wpadające przez okno wprawiło ją w dobry nastrój i rozładowało tkwiące w niej napięcie. O mały włos nie zaczęła mruczeć – zreflektowała się w ostatniej chwili, tłumiąc wybuch śmiechu.

Co za pogodna, zadowolona mina – zauważył czytając w jej myślach. – Prawie kocia.

Ogarnia mnie jakieś cudowne rozleniwienie – wy­znała. – Podobne do tego, które musiała czuć Sindbad dzisiaj rano. Mam zamiar kupić dla niej prawdziwą skrzynkę i umówić się z weterynarzem. Chciałabym, żeby ją zbadał i zaszczepił.

Lepiej kup mocne rękawiczki – poradził sucho.

Nie oswoiła się jeszcze, a byłoby szkoda przysparzać nowych zadrapań tym ślicznym rączkom.

A jak twoje?

Dobrze – odpowiedział. – Prawie wszystko w po­rządku.

Jego ręka przypadkowo dotknęła jej piersi. Simone poczuła, jak przeszywa ją słodki dreszcz.

Przepraszam – powiedział chłodno i położył dłoń z powrotem na kierownicy.

Simone milczała. Rozpaczliwie starała się ukryć przed nim, co czuje. Coś podobnego nie zdarzyło jej się dotąd. Bała się tego uczucia. Nie chciała ponownie wstępować na tę bolesną ścieżkę. Małżeństwo z Jasonem okaleczyło ją na zawsze. Musiała więc udawać, że Grey jest jednym z wielu interesujących mężczyzn, jakich spotkała, a nie tym, który doprowadza jej krew do wrzenia.

Zmarszczyłaś brwi – zauważył spokojnie. – Czy coś się stało?

Nic. Chciałam coś kupić – wymyśliła naprędce – ale nie pamiętam co. O, popatrz, czyż to nie śliczne?!

Droga prowadziła w dół niewielkim wąwozem. Tuż obok strumienia rosło kilka wysokich drzew pokrytych jaskrawożółtym kwieciem.

Tak – powiedział zatrzymując samochód. – Spró­bujmy podejść bliżej.

Simone wyskoczyła z samochodu i poszła za Greyem po stromym zboczu. Plusk wody, płynącej po kamie­niach, zagłuszał wszystkie inne dźwięki. Strumień rozlewał się tu serią płytkich basenów wyrzeźbionych w ciemnej skale. Otaczał ich gąszcz świeżej zieleni, miękkie poduszki mchów, porosty. Miodny zapach podrażnił nozdrza Simone. Przystanęła wdychając woń delikatnych żółtawych kwiatków na jednym z rozroś­niętych krzewów.

Gdyby był tutaj ten twój fotograf, na pewno zrobiłby ci zdjęcia i nazwał je „Duch matecznika” – powiedział Angus cedząc słowa.

Simone zdrętwiała. Nerwowym ruchem odwróciła głowę, żeby ukryć zmieszanie.

Kiedyś Jason namalował pewien obraz, któremu nadał tytuł „Duch pożądania”. Przedstawił na nim nagą Simone, leżącą na łożu z mchów. Nienawidziła tego obrazu i zgodziła się pozować, pod warunkiem że nigdy nie zostanie sprzedany... Tak bardzo wtedy wierzyła, że swą wyszukaną, wyzywającą pozą pomoże mężowi przełamać ten strach, który go powstrzymywał przed spełnieniem ich związku.




Rozdział 4


Niestety, nawet najbardziej perwersyjny obraz nie był w stanie uleczyć Jasona. Choć wielbił jej ciało z nabożnym fanatyzmem, to przez całe miesiące od ich ślubu odmawiał spełnienia swej małżeńskiej powinno­ści. Oddawał żonie hołd wyłącznie przy pomocy farb i pędzli, obawiając się, jak mówił, że gdy tylko Simone straci swój magiczny urok będący mieszaniną dziewiczej niewinności i wyzywającej pokusy, nie będzie mógł malować jej już nigdy więcej. Nie zbliżył się więc do niej, choć musiał wiedzieć, jak bardzo jej młode ciało pragnęło miłości. Oczekiwanie tylko dodaje słodyczy, zapewniał ją. Ale nie miał racji.

Ach, jakże Simone nienawidziła tych płócien, pędzli, pozowania. Jeszcze dziś, na samą myśl o tym, cierpnie jej skóra. W końcu, już po śmierci Jasona, kazała spalić wszystkie te obrazy.

Jak ładnie dziś wyglądasz! – pogodny głos Angusa oderwał ją od gorzkich wspomnień.

Dziękuję – odpowiedziała, nieco zmieszana nie­spodziewanym komplementem.

Naprawdę – uśmiechnął się, przyglądając jej się uważnie.

Dziwna nieśmiałość ogarnęła Simone, kiedy pod­niosła wzrok. Angus stał w cieniu drzewa, wysoki, barczysty, nieporuszony... Tak jakby na coś czekał. Ale kiedy przeszli kilka kroków i ponownie znaleźli się w blasku słońca, wrażenie prysło. Angus wyglądał tak jak zawsze, męsko i nieprzystępnie. Co za głupie urojenia mnie prześladują – pomyślała gniewnie Simo­ne.

Trwał weekend, więc Kerikeri zapełniło się tłumem turystów. Przez ulice przelewały się prawdziwe ludzkie potoki. Simone, przyzwyczajona do ciekawskich spoj­rzeń, nie przejmowała się, że zwracają na siebie uwagę, ale Angusa najwyraźniej to drażniło.

Czuję się, jakbym stał na wystawie – powiedział zirytowany.

Doprawdy? – roześmiała się. – Dlatego że każda mijająca nas kobieta wpatruje się w ciebie jak w obraz?

To pewnie przez mój wzrost – żachnął się.

Czyżby? – parsknęła śmiechem Simone. – Zarę­czam ci, że nie tylko wzrost im się w tobie podoba.

Coś zadrgało w jego oczach, kiedy nagle objął spojrzeniem prześliczną twarz i usta dziewczyny.

A czy tobie podoba się mój wzrost, Simone? – spytał cicho.

Oczywiście – zamrugała zalotnie rzęsami. – Pasu­jemy do siebie, prawda? Niewielu jest wokół mężczyzn tak wysokich, jak ty.

Ani kobiet, przy których nie czuję się niezgrabnym olbrzymem – roześmiał się.

Niezgrabnym? – uniosła w zdziwieniu brwi, przy­glądając mu się bacznie. – Trudno mi sobie wyobrazić, żebyś kiedykolwiek czuł się niezgrabny.

Zrobili zakupy, umówili się z weterynarzem i wkrót­ce potem ruszyli do domu. Jechali drogą malowniczo wijącą się pośród łagodnych wzgórz.

Lubisz pikniki? – spytał Angus.

Uwielbiam.

Znam w pobliżu urocze miejsce, w którym mog­libyśmy się zatrzymać.

Skręcił w boczną, żwirową drogę i samochód zaczął piąć się pod górę. Przejeżdżali przez sady z drzewami cytryn i owoców kiwi, charakterystycznymi dla krajob­razu Kerikeri.

Spójrz przez tylną szybę – powiedział, gdy znaleźli się jeszcze wyżej.

Pod nimi, niczym kwietny dywan, rozciągały się pola, ogrody i łąki. Od strony północnej majaczyła stożkowata sylwetka wulkanu Purerna, z drugiej strony widać było przylądek Brett i wyspę Piercy zamykającą od południa wejście do zatoki. – Och, jak tu pięknie! – Simone wyrwało się pełne zachwytu westchnienie.

Za oknem umykały kolorowe obrazy: głębokie cienie chmur na horyzoncie, błękit wód, ciepłe barwy niewy­sokich wzgórz. Przypomniały jej się renesansowe pej­zaże włoskich mistrzów – odległe, nostalgiczne i lekko zamglone.

Angus zatrzymał samochód u stóp niewielkiego garbu, który chronił ich przed podmuchami wiatru. W niemym podziwie oglądali roztaczający się przed nimi widok, ciesząc się delikatną nitką przyjaźni, która tak nagle zaczęła się między nimi nawiązywać. Na twarzy Angusa pojawił się tajemniczy uśmiech, wpra­wiający Simone w lekkie zakłopotanie. – Zobaczmy, co tu mamy – powiedział, wyjmując jedzenie z koszyka. – Jeśli chcesz, możemy jeść w samo­chodzie, bo tu jest trochę mokro. – Nie, skądże – odparła, siadając na świeżej trawie.

Nie musisz jeść tego wszystkiego – zapewnił, widząc jej stropioną minę.

Roześmiała się i potrząsnęła głową.

Jedzenie jest przepyszne. Po prostu myślałam o czymś innym.

Zapewne niezbyt przyjemnym? – dopytywał się.

Nie – wzruszyła ramionami. Jej ton wskazywał, że nie zamierza się tłumaczyć.

Skowronek wzbił się w niebo, jakby uniesiony melodią swej lirycznej pieśni. Na twarzy dziewczyny pojawił się promienny uśmiech, kiedy wzrokiem od­nalazła w górze maleńki punkcik radosnego śpiewaka. Angus, odczekawszy chwilę, aż minie ten wybuch zachwytu, podał Simone papierową serwetkę.

Czy mam na twarzy jakieś okruszki? – spytała wesoło, zapominając o swej zwykłej ostrożności.

Spojrzał na nią pogodnie.

Owszem – powiedział. – O, tutaj.

Miała okruszek tuż przy wargach. Grey strzepnął go delikatnym dotknięciem kciuka, a potem pochylił się i pocałował ją leciutko chłodnym muśnięciem ust.

Zabrakło jej nagle tchu. Zanim z wrażenia opuściła powieki, zdążyła jeszcze zobaczyć olśniewający błękit jego oczu. Wtedy pocałował ją ponownie.

Wszechwładne i pewne siebie usta Greya sprawiły, że świat zaczął umykać jej spod nóg. Oszołomiona, instynktownie objęła go, czując przez lekki materiał koszuli ciepło jego ciała.

Całujesz się jak dziecko – powiedział z rozbawie­niem.

Simone zesztywniała lekko. Właśnie Jason całował ją w ten sposób. Pamiętała jeszcze te pocałunki, które rozpalały w niej krew i zapierały dech w piersiach, choć kiedy poprzestawał wyłącznie na nich, pozostawiały ją gniewną i rozczarowaną.

Otwórz szerzej usta – ton Angusa nie znosił sprzeciwu. – Przecież nie zrobię ci krzywdy.

Wspomnienie Jasona odsunęło się w przeszłość i nie mogło już jej zaszkodzić. Simone pozwoliła Angusowi rozchylić usta. Była wciąż spięta, kiedy delikatnie dotykał jej warg prześlizgując się językiem po ostrych krawędziach zębów. Nagle objął ją i przytulił mocno.

Rozgorzał w niej ogień, którego nie potrafiła opa­nować. Angus musiał wyczuć uległość dziewczyny, bo jego usta stały się bardziej natarczywe. Widziała, jak narasta w nim pożądanie.

Czegoś podobnego nie przeżyła nigdy dotąd. Za­mknięta w czułym uścisku ramion Greya przywarła do niego całym ciałem, wiedząc już, że nie musi się niczego obawiać. Wypełniało ją jakieś niezwykłe zaufanie do tego człowieka, który jeszcze niedawno budził w niej taki niepokój.

Nie poddawała się biernie jego pieszczotom. Sama i odwzajemniała pocałunki, błądząc rozedrganymi dłoń­mi po napiętych mięśniach jego pleców. Czując na sobie ciężar Angusa na próżno walczyła z udzielającym się i jej podnieceniem. Zapragnęła spełnienia i instynktow­nie wygięła się ofiarowując mu całą siebie. Angus podniósł głowę. Simone otworzyła zamglone oczy. Na jego twarzy wypisane było pożądanie. – O Boże! – westchnął, z trudem łapiąc oddech. Przymknąwszy powieki Simone musnęła go ustami; poczuła pulsującą w nim krew. Nagle Angus jęknął i skulił się jak rażony gromem. – Simone – wychrypiał i pocałował ją w delikatne wgłębienie u nasady szyi.

Głodne usta Angusa doprowadzały ją do szaleństwa. Upojona, wydawała z siebie urywane westchnienia i słała mu spojrzenia pełne niewypowiedzianej prośby. Lecz Grey podniósł się nagle i powiedział cicho:

Lepiej chodźmy do domu.

Simone znieruchomiała. Wróciło dobrze znane uczu­cie odtrącenia, znacznie boleśniejsze, niż tamto sprzed sześciu lat. Pobladła z wrażenia spojrzała na Angusa. Pod maską obojętności zniknął nagle spragniony ko­chanek. Cofnęła się, przejęta chłodem, świadoma, że jej usta wciąż jeszcze płoną. Powoli odzyskiwała pano­wanie nad swymi zmysłami, gasząc w sobie resztki podniecenia. Ogarnął ją nagły wstyd, że tak ochoczo przyjęła jego pocałunki.

Tak – zgodziła się zimno.

Bez słowa spakowali się, unikając nawet przypad­kowych dotknięć dłoni. Po chwili opuścili zieloną polankę.

Słońce wciąż świeciło równie jasno jak przedtem, ale świat w jednej chwili stał się smutny i szary. Ból niespełnienia, który odczuwała Simone, zmieszany był z upokorzeniem. Jak mogła zbliżyć się do człowieka, którego znała tak krótko?! Zerknęła na jego profil, wyraźnie zarysowany na tle zielonego krajobrazu – su­rowy i jakby arogancki. Grey odwrócił się i dostrzegł jej badawcze spojrzenie.

Nie bądź taka przerażona – powiedział łagodnie.

Jestem przerażona – odrzekła, z trudem dobywając głos. – Nie mam w zwyczaju...

Jego zaciśnięte usta rozchyliły się w ledwie do­strzegalnym uśmiechu:

Ja też nie.

Czy to znaczyło, że nie spędził tamtej nocy z Julią? Możliwe. Następnego dnia redaktorka nie wyglądała na szczególnie usatysfakcjonowaną. Była taka jak zwy­kle, a nawet trochę bardziej szorstka.

Simone wzruszyła ramionami. Po nocy z Angusem nic nie byłoby już takie, jak przedtem. Jakaś pierwotna siła obudziła się w niej, kiedy ją pocałował. I niezależnie od tego, że wzbraniała się przed tym uczuciem, było już za późno, żeby je powstrzymać. Jedyne, co mogła teraz zrobić, to nie dopuścić nigdy więcej do podobnej sytuacji.

Siedziała wciśnięta w fotel samochodu, ze wzrokiem wbitym w umykającą przestrzeń. Nie ma znaczenia, czy się kochał z Julią lub z jakąś inną kobietą. Simone postanowiła oszczędzić sobie romansu z Greyem. Wszystkie jej poprzednie obawy okazały się uzasadnio­ne, widziała to teraz jasno. Angus był zbyt niebezpiecz­ny i zbyt atrakcyjny, by umiała mu się oprzeć, gdyby następnym razem okazał się bardziej zdecydowany. Na wspomnienie jego pocałunków znowu przeszedł ją dreszcz. Nigdy więcej, postanowiła twardo.

Reszta drogi do domu upłynęła w głuchej ciszy. Kiedy dotarli do zatoki, Simone podziękowała mu uprzejmie za przejażdżkę i lunch. Szybko chwyciła kupiony dla kociaka koszyk, lecz zatrzymało ją spoj­rzenie Greya.

Do zobaczenia – rzucił i jakby na podkreślenie tego, co się stało, pochylił głowę i pocałował ją delikat­nie w policzek.

Simone bez słowa odprowadziła go wzrokiem do drzwi jego domku. Kroczył lekko i pewnie, nieodparcie męski i silny.

Kiedy znalazła się u siebie, zawrzał w niej gniew. Nie miał prawa wyglądać tak obojętnie! Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w morze niewidzącymi oczami. Postanowiła bezstronnie ocenić to, co się stało.

Czego chciała i na co liczyła jako kobieta? Czy w pełni świadomie zrezygnowała już z szansy znalezie­nia mężczyzny, którego mogłaby pokochać? Czy do­świadczenia z Jasonem aż tak bardzo mają zaciążyć na jej życiu? Nie, Simone wciąż jeszcze wierzyła, że pewnego dnia spotka kogoś, kto pozwoli jej zapomnieć o tamtym ponurym okresie. Może więc powinna po­starać się bliżej poznać Greya?

W porównaniu z Jasonem Angus miał silną, władczą osobowość, która napawała Simone lekką obawą. Były jeszcze inne różnice. Jason nigdy nie dostrzegał w niej wrażliwego, inteligentnego człowieka, był zakochany wyłącznie w jej ciele. Wierzył, że jedynie bezustanne malowanie Simone w coraz to nowych ujęciach i pozach wyzwala w nim moc twórczą.

Simone nie wiedziała, co robić, kiedy Jason zażądał, żeby porzuciła zawód modelki. Dotąd cierpliwie znosiła jego kaprysy i targające nim sprzeczności. Ale w końcu straciła wszelką nadzieję na uratowanie ich związku. Bo choć Jason przysięgał, że kocha ją i potrzebuje bardziej niż czegokolwiek w życiu, nigdy nie zdobył się na szczerą rozmowę. Nigdy też nie starał się zrozumieć jej potrzeb. Traktował ją z wyższością i arogancją, jakby nie była w stanie dać mu niczego poza ciałem. Wreszcie, przywiedziona do ostateczności, postanowiła go po­rzucić.

Więc jesteś taka jak wszystkie – wycedził jadowicie, gdy powiadomiła go o swej decyzji. – Nie możesz bez tego żyć, prawda?

Nawet teraz, po wielu latach, wspomnienie tamtej sceny napełniało ją wstydem i poniżało. Jason nawymyślał jej w sposób tak wulgarny, o jaki Simone nigdy by go nie podejrzewała. A potem zaciągnął ją do łóżka.

Ale tu czekała go kompromitacja. W ataku szału zdemolował mieszkanie, przeklinał i złorzeczył obwi­niając Simone o swą impotencję. Wykrzykiwał, że poszuka kobiety z ulicy, która będzie miała więcej do zaoferowania niż ona. Simone uciekła z domu i wkrótce po tym incydencie wyjechała do Nowej Zelandii.

Upokorzona i pełna urazy zażądała separacji. Ten właśnie dokument tkwił w dłoni Jasona, kiedy znalezio­no go z przestrzeloną skronią. Leżał z palcami kur­czowo zaciśniętymi na kolbie pistoletu i nieruchomym wzrokiem utkwionym w ostatni portret Simone. Obraz, na którym naga odchodziła w dal.

Wybuchł ogromny skandal, a jego bohaterowie znaleźli się na okładkach najgorszych brukowców. Historie wypisywane o Simone były tak obraźliwe, że musiała wytoczyć procesy kilku redakcjom. Dopiero kiedy sąd przyznał jej wysokie odszkodowanie, złośliwe artykuły i plotki ustały.

Simone wstrząsnęła się na wspomnienie tamtego koszmaru. Stawanie przed sądem, zeznania, w których zataiła prawdę o swoim nieudanym małżeństwie... Całe szczęście, że za dobrą monetę przyjęto jej wersję wyda­rzeń, w której twierdziła, że to decyzja o kontynuowa­niu przez nią pracy modelki przywiodła Jasona do samobójstwa.

W końcu wygrała proces, ale ceną, jaką zapłaciła za ten horror, był głęboki uraz do mężczyzn. Jego skutki odczuwała do dziś.

Angus zaś, myślała obserwując mewy nurkujące w zatoce, nie był człowiekiem, przy którym można byłoby leczyć lęki. Był zbyt doświadczony jak na jej mizerną praktykę. A jednak na wspomnienie niedaw­nych pocałunków Simone przycisnęła dłoń do piersi, czując, jak gwałtownie zabiło jej serce. Była pewna, że Angus również musiał przeżywać podobne pra­gnienie.

Co miała teraz robić? Wrócić do swego samotnego życia czy pozostać tutaj, żeby w starciu z Greyem sprawdzić, ile warta jest jej nieustępliwość? Ambicja podpowiadała jej, by nie uciekać jak tchórz. Czuła, że w głębi ducha podjęła już decyzję.

Po południu wyniosła leżak na werandę przed do­mek. Wyciągnęła się na nim z książką, rozleniwiona wiosennym ciepłem. U jej stóp Sindbad bawiła się zeschłymi liśćmi. Kotka, najwidoczniej wychowana wśród ludzi, stawała się coraz bardziej ufna, zwłaszcza kiedy widziała w pobliżu Simone miskę z mlekiem. Przyglądając się zabawom zwierzątka dziewczyna za­padła w drzemkę. Obudził ją Angus. Sindbad, skulona pod leżakiem, fukała na niego groźnie.

O Boże! – ziewnęła Simone, odurzona słońcem i snem. – Co ona wyprawia?

Właśnie próbowała dostać się na plażę, ale złapa­łem ją. Myślę, że powinnaś zamykać ją w domu, kiedy masz ochotę na drzemkę.

Rumieńce pojawiły się na twarzy dziewczyny.

Nawet nie zauważyłam, kiedy zasnęłam – powie­działa, sennie mrugając ciężkimi powiekami.

A może wybrałabyś się ze mną na spacer po plaży? – spytał z zagadkowym uśmiechem.

Rzuciła mu długie, uważne spojrzenie spod rzęs. Najsensowniej byłoby posłać go do diabła i powiedzieć, że nie zamierza się z nim więcej spotykać.

Owszem – odparła podejmując wyzwanie.

Kilka minut później, kiedy Sindbad zamknięta w do­mu walczyła z solidną porcją wątróbki, Simone wyszła do czekającego na nią Angusa.

Powinnaś wziąć kurtkę – powiedział na jej widok. – Na północy zaczynają gromadzić się chmury. Może zrobić się wietrznie.

Kiedy tylko narzuciła na siebie ciepłe okrycie, ruszyli w stronę plaży. Simone, ciągle pod wrażeniem tego niepokojącego człowieka, starała się zrozumieć własne reakcje i uczucia. To, co się z nią działo, było czymś więcej niż tylko fizycznym zauroczeniem.

Spacer okazał się bardzo przyjemny. Wspinając się po stromym, trawiastym zboczu, zaczęli rozmawiać o książce, którą czytała Simone, niepostrzeżenie prze­chodząc na coraz to nowe tematy.

Ożywiona dyskusją dziewczyna nie zapomniała, że towarzyszy jej człowiek, który sprawia, że ziemia usuwa jej się spod nóg. Nie mogła o tym nie pamiętać. A ponieważ jednocześnie ogarniał ją podziw dla jego wiedzy i inteligencji, stawała się coraz bardziej bez­bronna.

Nie była już tak zła na siebie za swoje zachowanie podczas wycieczki. Dostrzegła nagle, jak Grey wygłod­niałymi oczyma wpatruje się w jej usta. Tak bardzo cię pragnę, zdawał się mówić, choć nie padło między nimi żadne słowo. I ja cię pragnę, odpowiadało jej ciało.

Policzki Simone pokrył rumieniec, ale kamienny spokój Angusa przyniósł jej ulgę. Jego ostrożność i powściągliwość odróżniały go od innych mężczyzn, których niecierpliwe propozycje były często tak poni­żające. Nauczyła się je ignorować. Jedynie Jasonowi udało się nakłonić ją do małżeństwa już po trzech tygodniach; zauroczona i oślepiona blaskiem pierw­szego uczucia przystała na jego prośby. Spotkał ją okrutny zawód. Nie popełni tego błędu po raz drugi. Musi dokładnie poznać Greya, zanim zdecyduje się otworzyć mu drzwi do swego serca. Może, pomyślała z nieśmiałą nadzieją, może okaże się, że ten człowiek umie w niej dostrzec partnera we wszystkich ludzkich wymiarach? Może i ona zdoła pokochać Angusa? Ale było za wcześnie, by o tym myśleć.

Zdaje się, że lubisz samotność – powiedział Angus spokojnym głosem.

Tak – odpowiedziała. – Ty chyba też.

Owszem – odrzekł lekko wzruszając ramionami.

Moja siostra nazywa mnie samotnikiem. Ale ty? To dziwne jak na kogoś, kto tak często pojawia się w kronikach towarzyskich, nieprawdaż?

To część mojej pracy – odrzekła z niechęcią.

Muszę tak robić, jeśli chcę się utrzymać na rynku. Poza tym tutaj też mam coś do zrobienia i dlatego potrzebuję spokoju.

Spojrzał na nią zdumiony. Najwyraźniej zachodził w głowę, jakież to zajęcie mogło przygnać Simone do Wainui Cove. Nie mógł wiedzieć, że pracowała właśnie nad książką, której trzy pierwsze rozdziały zostały już życzliwie przyjęte przez wydawcę. Była to zabawna historia rozgrywająca się w świecie mody i teraz pozo­stało tylko ostatecznie ją zredagować. Ale Simone była nazbyt nieśmiała, żeby powiedzieć o tym komukolwiek. Co będzie, jeżeli wydawca ostatecznie odrzuci rękopis?

Czy jesteś tu na wakacjach? – spytała.

Można to i tak nazwać. Lubię morze, ono pomaga mi myśleć. Kiedyś kupię sobie tutaj dom.

Też bym tak chciała. – powiedziała, zastanawiając się, gdzie osiądzie, kiedy wróci do kraju za rok.

Uwielbiam budzić się w nocy i słuchać łoskotu fal.

Wspinali się porośniętym gęstymi krzewami stokiem nad wodami zatoki. Pod szczytem przystanęli na chwilę, podziwiając barwę morza i błyskające srebrem wysepki rozrzucone po zielononiebieskiej toni. Wzgórze porosłe bujną łąką służyło za pastwisko dla owiec. Pod nim ciągnęła się głęboko wcięta dolina ze stromymi, po­krytymi gęstą roślinnością zboczami. W dole leżały ogrody i poletka, puste jeszcze o tej porze roku. Ale wkrótce, gdy tylko słońce rozgrzeje ziemię, pojawią się tu uprawy kukurydzy i słodkich ziemniaków kumara. Wzdłuż stromego grzbietu, który zamykał dolinę, wiła się droga, ginąca dalej pośród zielonych pastwisk, wysoko, ponad wodami zatoki.

To jeden z najcudowniejszych widoków świata! – westchnęła Simone oparta o pień sosny, rozkoszując się przepychem krajobrazu.

Tak – przyznał Angus, choć patrzył teraz wyłącznie na nią.

Simone, oczarowana pięknem okolicy, dostrzegła kątem oka jakiś ruch. Odwróciła głowę, próbując znaleźć źródło światła, które mignęło jej między drze­wami. Ściągnęła brwi.

Na co patrzysz?

Nie wiem. Widziałam jakiś błysk, o, znowu... Popatrz – tam!

Angus chwycił ją za rękę i przyciągnął do siebie. Zdziwiona spojrzała mu w oczy.

Widzę – powiedział. – To odblask słońca w szkłach lornetki. – Schylił głowę i pocałował ją. – Nie odwracaj się – polecił.

Czy to znaczy, że ktoś nas obserwuje?

Tak – pocałował ją znowu, burząc w niej krew, a potem odezwał się chłodno: – Odwróć się i wskaż ręką północ, jakbyś pokazywała mi coś na farmie.

Posłusznie tak zrobiła, niemile dotknięta faktem, że są obserwowani.

Jak myślisz, kto to może być? – spytała.

Być może ktoś niezbyt grzeczny po prostu spraw­dza lornetkę. Chociaż nie prowadzi tam żadna droga, okolica jest ustronna, a właśnie zaczyna się sezon siania konopi indyjskich. Na wszelki wypadek lepiej udać, że nic nie widzimy. Kiedy następnym razem pojedziemy do Kerikeri, zawiadomię miejscową policję.

Ojej! – szepnęła, przejęta nagłym chłodem.

W porządku, chodźmy stąd – rzucił. – Nie oglądaj się w tamtą stronę i zachowuj naturalnie.

Trudno wyglądać naturalnie w takiej chwili – od­parła nie mogąc pozbyć się lodowatego dreszczu, przebiegającego po plecach.

Angus zaś wydawał się zupełnie nieporuszony. Naj­wyraźniej odpowiadała mu ta niecodzienna sytuacja, w jakiej się znaleźli. Z uśmiechem wziął ją za rękę. Nie powinna mu na to pozwalać, ciepły dotyk jego palców wytrącał ją z równowagi.

Sprawiasz wrażenie dość zadowolonego – powie­działa nieco oskarżycielskim tonem. – Czyżby bawił cię fakt, że ktoś nas śledzi?

Kiedyś miałem okazję poznać metody wykrywania szpiegostwa przemysłowego i przeszedłem specjalne przeszkolenie. To była podniecająca przygoda. Myślę, że w każdym człowieku drzemie pierwotny instynkt walki.

Pierwotny instynkt walki? – wzdrygnęła się. – To brzmi okrutnie.

Większość mężczyzn potrafi być okrutna – dodał z pozbawionym wesołości uśmiechem. – Zresztą kobie­ty również.

Chyba masz rację – westchnęła. – Ale to rzadkie przypadki.

Oczywiście – powiedział rozbawiony. – Przecież nie biję się codziennie z każdym, kto mnie zdenerwuje. Zazwyczaj umiem powstrzymać gwałtowne emocje.

Aż za dobrze – pomyślała Simone.

Czy nie uważasz, że powinniśmy od razu zawia­domić policję? – zapytała.

Nie. Jeśli naprawdę uprawiają tu konopie indyj­skie, będą jeszcze przez kilka miesięcy.

Nie mogę ścierpieć myśli, że ktoś się na mnie gapi.

Przecież w ten sposób zarabiasz na życie! – roze­śmiał się.

To zupełnie co innego – rzuciła cierpko. – Dlaczego tak bardzo nie lubisz modelek? I nie mów, że to nieprawda. Kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz w Virginia City, czułam, że masz ochotę mnie rozszarpać.

Wydaje mi się, że trochę przesadzasz – uśmiechnął się, ale głęboki, twardy ton w jego głosie zmiękł, jakby trafiła w czułe miejsce. Musiała go zaskoczyć.

Moja żona była modelką, zanim się rozstaliśmy – rzucił niechętnie.

I wtedy Simone zdała sobie sprawę, w jak niezręcznej sytuacji się znalazła. Nigdy przedtem nie była zazdros­na, nigdy nie doświadczyła choćby śladu tego uczucia, dlatego ze zdumieniem stwierdziła, że myśl o tamtej kobiecie napawa ją dziką, bolesną niechęcią.

To chyba nie było przyjazne rozstanie – powie­działa Simone, gdy nagła złość opadła i mogła wydobyć z siebie głos.

Nie. – teraz wydaje ci się, że wszystkie modelki ulepione są z tej samej gliny?

Nie – odparł. Uniósł jej rękę i ucałował lekko, muskać delikatnie wargami ciepłe wnętrze dłoni, aż zadrżała. – Mam nadzieję, że nie – ciągnął dalej. – Ale tego dnia, kiedy zobaczyłem cię w Virginia City, przypominałaś mi ją trochę. Byłem taki zaskoczony. Odsunęła dłoń od jego warg.

Czy naprawdę tak bardzo jestem do niej podobna? – spytała z niedowierzaniem.

W pewien sposób – wzruszył ramionami.

Na jego twarzy ponownie zobaczyła maskę obojęt­ności.

Masz takie jak ona rude włosy, podobne oczy, ten sam odcień skóry. Też jesteś wysoka, nawet nieco wyższa od niej. Zachowałem się wtedy idiotycznie, ale byłem po prostu zaszokowany.

Simone zareagowała na przepraszający ton w jego głosie czymś w rodzaju bólu.

Nie lubię budzić emocji przeznaczonych dla kogoś innego. To sprawia, że czuję się zbiorem fizycznych cech i niczym więcej – powiedziała bezradnie. Jej ręka wciąż tkwiła w jego dłoni.

Przecież właśnie na tym polega twój zawód! – zdziwił się Grey.

Nie masz zielonego pojęcia, na czym polega zawód modelki! – wybuchnęła, cofając gwałtownie rękę.

Dobrze, już dobrze – przerwał pojednawczo.

Zapominasz, że obserwowałem twoją pracę i muszę przyznać, że nie każdy mógłby to robić. Ale przecież wiesz sama, że gdyby nie uroda, nigdy nie znalazłabyś się w tej roli.

Jest mnóstwo dziewczyn ładniejszych i bardziej fotogenicznych ode mnie – obruszyła się. – Wiele z nich próbuje kariery modelki, ale mało która dochodzi na sam szczyt. Do tego potrzeba ciężkiej pracy, poczucia odpowiedzialności i zdrowego rozsądku. I wcale nie trzeba być pięknym, wystarczy tylko mieć styl i umieć go pokazać.

A szczęście? – zapytał zwyczajnie, jego twarz pozostawała nieprzenikniona.

I szczęście – zgodziła się. – Szczęście wszystkim jest w życiu potrzebne.

Uśmiechnęła się widząc wyraz niedowierzania na jego twarzy.

Czyż nie jest szczęściem, że urodziłeś się zdrowy i silny, w kraju takim jak ten, gdzie panuje dostatek i wolność, gdzie możesz zająć się wszystkim, na co ci przyjdzie ochota?

Zgadzam się, jeśli to właśnie nazywać szczęściem – przyznał jej rację. – Ale poza tym myślę, że od nas samych zależy, jak ułoży się życie. Nie wierzę w prze­znaczenie. Drażnią mnie ludzie, którzy nie potrafią nic osiągnąć, przekonani, że prześladuje ich pech. Gdyby mieli odrobinę rozumu, musieliby przyznać, że to ich własne lenistwo, niedojrzałość czy bojaźliwość sprawia, że marnują swoją szansę.

Może masz rację, ale taką filozofią trudno wytłumaczyć los tych nieszczęśników, którzy giną w katastrofie samolotowej. – Simone nie dawała za wygraną.

Nie to mam na myśli, wiesz o tym dobrze – obru­szył się.

Żartowałam – powiedziała przechylając zalotnie głowę. Rozświetlone promieniami słońca włosy błys­nęły jakby żywym ogniem. – W zasadzie się z tobą zgadzam, choć uważam, że w mojej karierze szczęśliwy traf odegrał dużą rolę. Mówienie, że w życiu osiągamy wyłącznie to, czego jesteśmy warci, wyrasta z jakiegoś okrutnego, nieludzkiego przekonania.

Nieludzkiego? – zdziwił się Angus. – Dlaczego? Czyżby dlatego, że pozbawia nas wygodnego pretekstu, którym możemy tłumaczyć własną nieporadność i małość?

Wielu ludzi spotkał zły lub dobry los, niezależnie od tego czy sobie nań zasłużyli, czy nie – upierała się Simone, myśląc o swojej matce. – A co powiesz o tym, co nam się przytrafiło? Żyliśmy sobie spokojnie, nie wiedząc o sobie nawzajem, aż tu nagle spotykamy się dwukrotnie w ciągu jednego miesiąca – zupełnie przy­padkiem, w miejscach oddalonych od siebie o tysiące mil. Czy na to też znajdziesz racjonalne wytłumaczenie?

Widocznie tak się miało stać – uśmiechnął się cynicznie, napotykając jej wyczekujące spojrzenie.

Choć i na to miałem jakiś wpływ. Kiedy byłem w Reno, dowiedziałem się, że w Virginia City jacyś Nowozelandczycy robią zdjęcia do magazynu mody. Postanowiłem sprawdzić, czy nie ma tam nikogo zna­jomego. Ot i cała historia.

Według mnie życie nie jest tak proste, jak myślisz – posłała mu wesoły błysk zielonych oczu. – Chyba każde z nas pozostanie przy swoich poglądach.

Simone – zmienił nagle temat – kariera modelki nie trwa wiecznie. Czy wiesz już, co będziesz robić potem?

Z pewnością znajdę jakieś zajęcie – odparła wymijająco. Nie chciała mówić o książce.

Tutaj czy za granicą? – spytał.

Wszyscy Nowozelandczycy wracają w końcu do rodzinnego gniazda – roześmiała się.

Wskazała ręką na błyszczącą, opalizującą toń mor­skiej dali, złotą plażę i łańcuch wysepek okalających zatokę.

To miejsce – powiedziała łagodnie – warte jest wszystkich miast świata.

Na wakacje, owszem – mruknął Angus. Obruszyła się, ale nie powiedziała nic. Czy mogłaby mieszkać na pustkowiu, nawet tak pięknym jak to? Musiała przyznać, że nie wie. Wychowała się w mieście, kochała teatr, sztukę, ruch, uliczny gwar. Choć z drugiej strony żadne arcydzieło nie przemawiało do niej tak silnie jak piękno natury. I mimo że lubiła towarzystwo przyjaciół, gdzieś w głębi duszy skrywała cichą tęsknotę za wiejskim, spokojnym życiem.

Może dlatego tak dobrze rozumiała Angusa, bo wyczuwała w nim to samo upodobanie. Pod innymi względami również byli do siebie podobni, pomyślała patrząc na jego zwinną, męską sylwetkę. Ogarnęło ją wzruszenie. Upojona pięknem krajobrazu, czystym powietrzem i tym mężczyzną, cieszyła się bezpiecznym szczęściem, którego przedtem doświadczała tak rzadko.


Rozdział 5


Szli w milczeniu, ramię w ramię, połączeni jakąś niewidzialną nicią wspólnoty. Byli już w swojej zatoce. Zatrzymali się przed drzwiami domku.

Jeżeli usłyszysz albo zobaczysz coś podejrzanego – powiedział Angus akcentując każde słowo – zawia­dom mnie jak najprędzej, dobrze? Możesz do mnie dzwonić bez względu na porę.

Simone aż zadrżała na myśl, że grozi im jakieś niebezpieczeństwo. Cała radość i zachwyt wypełniające ją przed chwilą, prysły.

Czy myślisz, że... – zaczęła pytająco.

Nie – przerwał jej wpół słowa. – Jestem pewien, że nie masz o co się martwić. Nawet jeśli ten człowiek rzeczywiście ma coś na sumieniu, dla własnego dobra będzie dbał, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Ale proszę cię, jeśli zauważysz coś podejrzanego, daj mi natychmiast znać.

W porządku – zgodziła się Simone. Twarz Angusa rozpromieniła się uśmiechem.

Grzeczna dziewczynka – powiedział. Nagle schylił głowę i przycisnął wargi do jej ust. – Może nadal powinniśmy robić wrażenie dobrych przyjaciół? – za­mruczał.

Simone podświadomie czuła, że nie miałaby nic przeciwko temu; całe jej ciało rwało się do niego. Ale postanowiła nie poddawać się zmysłom. Zrobiła krok w tył i zmierzyła go chłodnym spojrzeniem.

Nie mamy tu przed kim udawać, nikt nas nie widzi, skarbie – wycedziła i zniknęła za drzwiami. Dobiegł ją śmiech.

Stała bez ruchu przez dłuższą chwilę przyciskając dłonie do rozpalonych policzków. Przed nią, w promie­niach słońca drgających na kanapie, leżała zwinięta w kłębek Sindbad. Właśnie obudziła się, przeciągnęła i zaczęła ostrymi pazurkami drapać wełnianą narzutę.

Zostaw to! – Simone podniosła głos i sięgnęła po zwierzątko. Sindbad nie spłoszyła się. Z ciekawością zbliżyła się do wyciągniętej dłoni i polizała ją zwinnym, szorstkim językiem.

Simone wzięła kotkę na kolana. Jakże miło było głaskać błyszczące, gęste futerko, pieścić i delikatnie drapać za uszami. Sindbad, podwinąwszy pod siebie białe łapki, zmrużyła oczy i ponownie zapadła w sen. Simone siedziała nieporuszona, co chwilę rzucając spojrzenia w stronę domku Angusa.

Co się ze mną dzieje – westchnęła.– Jestem kompletnie zagubiona – szeptała do kotki. – Zupełnie nie wiem, co on do mnie czuje. Chyba mu się podobam. Stara się tego nie okazywać, ale przecież widać. Tylko czy to na pewno ja mu się podobam, czy tylko wspomnienie jego żony? To byłoby okropne.

Sindbad otworzyła oczy, ziewnęła przeciągle i znowu zapadła w sen.

Żebym to ja wiedziała – ciągnęła miękkim głosem Simone. – Wszystko we mnie burzy się na jego widok, ale to chyba nie może być miłość? Znamy się przecież tak krótko. Tym razem nie chciałabym się pomylić. Mamy trzy tygodnie, żeby się poznać nawzajem. Przez ten czas muszę sprawdzić, czy gotów jest wyłącznie na przelotną miłostkę, czy może żywi do mnie jakieś głębsze uczucie...

Gładziła ręką zwinięty miękki kłębek, czując pod palcami pulsujące ciepło.

Dałabym wszystko, żeby się nie zawieść – wes­tchnęła z mimowolnym zdziwieniem. Do tej pory nie zdawała sobie sprawy, jak wielkie pokłada w nim nadzieje. – Ach! Gdyby choć nie był taki nieprzenik­niony!

Angus, podobnie jak i ona, należał do ludzi zazdroś­nie strzegących tajników własnej duszy. Niełatwo bę­dzie do niej dotrzeć.

Simone miała powody, by być właśnie taką, ale skąd u Greya wzięła się podobna nieufność? Czy z powodu nieudanego małżeństwa? Starała się przypomnieć sobie ton, jakim mówił o swej byłej żonie. Zdaje się, że nie rozstali się w przyjaźni i Angus nie ma zbyt przyjemnych wspomnień z tamtych czasów. Ale dlaczego ona go rzuciła?

Słońce przesunęło się na zachodnią część nieba, a Simone nadal siedziała z kotką na kolanach, głaszcząc ją i przemawiając czule. Jej myśli wciąż krążyły wokół Angusa Greya. Dlaczego jego małżeństwo się rozpadło? Czyżby nienawidził żony tak bardzo, że z trudem powstrzymywał niechęć do każdej podobnej do niej kobiety? Jeśli tak, ich wspólna przyszłość nie miała żadnych szans.

A jeżeli Angus nie czuje do niej nic poza cielesnym pożądaniem? Cóż, wtedy także musiałaby porzucić swoje nadzieje. Nie mogłaby zgodzić się na przelotny romans, nawet z takim mężczyzną jak Grey. Już raczej wolała pozbyć się złudzeń teraz, niż nauczyć się go kochać, a potem przeżywać udrękę rozstania.

Simone miała jednak wrażenie, że Angus lubi prze­bywać w jej towarzystwie. Umiała z nim rozmawiać, dyskutować, kilka razy zaskoczyła go swymi poglą­dami. Musiał dostrzec w niej inteligencję. Czy właśnie to odróżniało ją od żony, słodkiej idiotki, zapatrzonej jedynie w swoje odbicie?

Jeśli tak właśnie było, Simone bez trudu mogła zrozumieć rezerwę Angusa. Był zbyt dumnym mężczyz­ną, by nie mieć żalu do samego siebie za to, że zakochał się w pustej kobiecie.

Tym bardziej nie powinna teraz stchórzyć i zmarno­wać szansy. Postanowiła przekonać Greya, że uroda nie jest jej jedynym atutem.

Z uśmiechem, w którym pół na pół mieszały się determinacja i zaskoczenie własną stanowczością, po­łożyła kotkę na kanapie i poszła przygotować kolację.

W nocy Sindbad znowu wśliznęła się do niej do łóżka i przespała tam aż do rana. Wyciągnęły ją dopiero pierwsze promienie słońca. Kotka zaczęła dokazywać, bawić się strzępami gazety, podskakiwać i tarzać po podłodze. Simone z radością przyglądałaby się tym igraszkom cały dzień, ale poczucie obowiązku kazało zabrać się do pracy nad książką. Sindbad nie dawała jej się skupić, choć chyba jeszcze bardziej przeszkadzała natrętna świadomość, że Angus jest w swoim domku tuż obok.

Dopiero po południu przerwała pisanie, aby przy­gotować lekki posiłek. Następnie wyszła na taras z le­żakiem i parasolem. Sindbad natychmiast znalazła tu zeschnięte, szeleszczące liście, którymi zaczęła się bawić.

Simone, pochylona nad książką, ze zdumieniem zauwa­żyła, że jej główny bohater zaczyna przypominać Angusa. Będzie musiała to zmienić, postanowiła, spo­glądając na lazurową toń zatoki. Zza okalających ją skał wypłynęła właśnie niewielka łódka. Kiedy przyjrzała się uważniej, w półnagim wioślarzu, miarowo rozgarniającym fale, rozpoznała Angusa. Z niemym podziwem Simone wpatrywała się w jego muskularny tors, naprężone mięśnie drgające pod brązową skórą. Kiedy dotarł już na przybrzeżną płyciznę, wyskoczył i zaczął wyciągać łódkę na plażę. Simone ruszyła na jego spotkanie. Stanęła tuż przed nim, przyglądając się, jak zgrabnymi ruchami mocuje łódź. Nie mogła od niego oderwać oczu. Wrażenie to potęgował fakt, że Angus traktował piękno swego ciała z niewymuszoną naturalnością. Słyszała przyspieszone bicie serca.

Cześć – Angus odłożył wiosła. – Chcesz rybę na kolację?

Jej spojrzenie padło na dwie dorodne sztuki leżące na dnie łódki.

Chętnie – odparła z uśmiechem.

Przyniosę ci, jak tylko je oskrobię i wypatroszę.

Sama to mogę zrobić. Mój ojciec łowił ryby i nauczył mnie je przyrządzać. A może przyjdziesz dziś wieczorem? – Roześmiała się, widząc zaskoczenie w jego oczach. – Przygotuję kolację dla nas dwojga...

Wyczuła jego rezerwę, zanim jeszcze dotarła do niej uprzejma odpowiedź:

To bardzo miło z twojej strony, ale dzisiaj nie mogę. Simone spuściła głowę, nie chciała dać po sobie poznać, jak bardzo ją dotknął. Dlaczego tak postąpił? Czy zrobiła coś niewłaściwego? Czyżby uznał, że jest zbyt natrętna?

Odmowa Angusa napełniła ją żalem i spowodowała niewesołe myśli. Powinna uwolnić się od Greya, jego humorów i kaprysów. Choć nie było to takie łatwe, zwłaszcza że najprostszą drogę – ucieczkę z Wainui Cove – dawno już porzuciła.

Ryba była wyśmienita, ale spędzony samotnie wie­czór nie należał do najprzyjemniejszych. Simone zmu­siła się, by zjeść swoją porcję, dzieląc się każdym kęsem z Sindbad. Angus nie wyjechał nigdzie, jego wóz stał zaparkowany przed domkiem.

Nie zamierzała ponawiać swego zaproszenia. Będzie pisać, leżeć na słońcu, odpoczywać i nie zawracać sobie głowy głupstwami. Jeżeli Greyowi przyjdzie ochota na kontynuowanie znajomości, będzie musiał uczynić pierwszy krok. Ona tego nie zrobi. Zresztą jutro i tak się z nim nie zobaczy: ranek postanowiła poświęcić książce, a po południu była umówiona z weterynarzem w Kerikeri.

Wieczorem nie mogła zasnąć, nawiedzały ją bolesne wspomnienia i senne koszmary.

Dzień obudził się zasnuty mgłą, padał niezbyt silny, ale uporczywy deszcz. Simone nie odrywała się od swojej powieści. Po południu zjadła obiad i około trzeciej zapakowała Sindbad do koszyka. Wychodząc zatrzymała się przed telefonem. Sama nie wiedząc, czy tego chce, czy nie, sięgnęła w końcu po słuchawkę. Natychmiast rozległ się w niej głos Angusa, oschły i daleki.

Potrzebujesz czegoś z Kerikeri? – spytała uprzej­mie, choć chłodno. – Zabieram właśnie Sindbad do weterynarza...

Nie, dziękuję – odparł po chwili milczenia.

W takim razie do zobaczenia.

Odwiesiła słuchawkę, zła na siebie i na Angusa. Nie mógł bardziej dobitnie dać jej do zrozumienia, że żałuje tamtych pocałunków. Naprawdę nie musiał być taki oschły, żeby pozbawić ją złudzeń. Cóż, pomyślała, nie będzie się więcej wtrącać w życie Angusa.

W mieście weterynarz zaszczepił kotkę i zbadał ją dokładnie. Okazało się, że jest sprawna i zdrowa, jedynie trochę wychudzona. Simone, zapakowawszy Sindbad do koszyka, kupiła dla niej bogaty w witaminy pokarm. We wzbierającym deszczu ruszyła do super­marketu, gdzie uzupełniła zapasy żywności. Wybrała jeszcze kilka pism w księgarni, zatankowała do pełna i udała się w drogę powrotną do Wainui Cove.

Jazda po żwirowej szosie, zawieszonej na stromym zboczu, wymagała dużej ostrożności. Było ślisko, a w niektórych miejscach wręcz niebezpiecznie. Simone jechała powoli i bardzo uważnie, kiedy nagle zza zakrętu wyłonił się rozpędzony samochód, który naj­widoczniej wpadł w poślizg. Kierowca kompletnie stracił panowanie nad pojazdem. Wymachiwał w panice rękami, nie trzymając nawet kierownicy. Jego wy­krzywiona przerażeniem twarz była ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła Simone, zanim poczuła gwałtowne uderzenie. W chwilę potem zaległa cisza.

Simone oddychała z trudem. Samochody zderzyły się, jej wóz przekoziołkował i leżał przewrócony uwię­ziwszy ją niczym w potrzasku. Pasy bezpieczeństwa, na których teraz wisiała, uratowały jej życie.

Zaczęła ruszać kończynami, żeby się upewnić, czy nic jej nie jest. Zdołała dosięgnąć stacyjki i zgasić pracujący wciąż silnik. Za sobą usłyszała miauczenie Sindbad, której najwyraźniej także nic się nie stało.

Z zewnątrz dochodziły ją męskie głosy, podniesione i zdenerwowane, zbyt oddalone, by mogła cokolwiek zrozumieć. Simone krzyknęła, ale jedynym dźwiękiem, jaki dobiegł w odpowiedzi, był warkot uruchamianego auta. Wóz, który ją uderzył, pośpiesznie odjechał do głównej drogi.

Simone z przerażenia aż wstrzymała oddech. Jak mogli zostawić ją w takiej sytuacji! Pierwszy szok już minął i na jej twarzy pojawił się grymas bólu. Naj­widoczniej nie obyło się bez drobnych urazów.

Strugi deszczu wlewały się przez strzaskaną szybę. Simone wytężyła wzrok wpatrując się w gęstniejący wokół mrok. To, co zobaczyła, przejęło ją panicznym lękiem. Jej wóz wyleciał z trasy i zatrzymał się nad krawędzią stromego urwiska. Część samochodu do­słownie wisiała nad przepaścią. Każdy nieostrożny ruch mógł teraz spowodować katastrofę. Simone bała się, że wystarczy nawet silniejszy podmuch wiatru, a runie kilkadziesiąt metrów w dół.

Dziewczyna przygryzła wargi aż do krwi. Nie śmiała się poruszyć. Przez głowę przetaczał jej się nawał gorączkowych myśli. Nigdy jeszcze nie czuła się tak osamotniona i pełna strachu. Co będzie, jeśli ktoś zza zakrętu wyjedzie prosto na nią? Próbowała myśleć spokojnie. Przy takiej pogodzie każdy powinien pro­wadzić na tyle ostrożnie, żeby zdążyć się zatrzymać.

Ale dlaczego tamci ludzie odjechali, zostawiając ją na pastwę losu? Przypomniała sobie podejrzane błyski lornetki sprzed kilku dni. Może to ma jakiś związek? Z trudem stłumiła wzbierający w niej bezsilny szloch.

Wkrótce na pewno ktoś będzie tędy przejeżdżać. I tak ma szczęście, westchnęła, przysłuchując się prychaniu kotki. Mało brakowało, a wylądowałaby na samym dnie głębokiej przepaści. Nieco uspokojona, zaczęła uważnie rozglądać się dokoła w poszukiwaniu wyjścia z tej beznadziejnej sytuacji. Ale szybko zrozumiała, że każdy gwałtowniejszy ruch w przechylonym wozie może skończyć się tragicznie. Jedyne co pozostało, to cierpliwie czekać, aż ktoś wyratuje ją z opresji.

Przemoczona i wystawiona na porywy wiatru Simo­ne zdążyła przemarznąć do szpiku kości, zanim usłyszała daleki odgłos silnika. Cała zamarła w ocze­kiwaniu. Było jej straszliwie niewygodnie, wisiała przecież przypięta do fotela pasami bezpieczeństwa. Szorstki materiał wpijał jej się w ramię i biodro. Kiedy warkot nadjeżdżającego pojazdu nasilił się, odetchnęła z ulgą.

Samochód wspinał się powoli po stromym stoku, ostre smugi reflektorów rozcinały ścianę deszczu i mrok wieczoru. Nagle wóz zatrzymał się z piskiem, trzasnęły drzwiczki. Na żwirowej drodze rozległy się pośpieszne kroki.

Simone rozpoznała Angusa i poczuła, jak wraca jej spokój.

Simone! – wykrzyknął. – O Boże, Simone!

Angus... – wydobyła z siebie słaby głos. Przełknęła ślinę i zawołała już nieco pewniej: – Nic mi się nie stało. Jak dobrze, że mnie znalazłeś!

Nie ruszaj się, zaraz cię stąd wyciągnę – zapewnił uspokajającym tonem. – Musisz tylko poczekać, aż przywiążę was linką.

Zabrał się do pracy, opowiadając głośno, co robi, aby nie stracić z nią kontaktu.

Czy na pewno nic ci nie jest?

Nie – odparła powstrzymując płacz. – Tylko że bardzo tu niewygodnie.

Spróbuj, czy możesz ruszać wszystkimi palcami – polecił, a w jego głosie brzmiało z trudem skrywane zdenerwowanie.

Już to robiłam. Kości mam całe, oddycham normalnie; zostanie najwyżej parę guzów i sińców.

To dobrze – powiedział. – Posłuchaj, muszę pojechać do wsi po pomoc, sam nie dam rady cię stąd wydostać... – przerwał, słysząc warkot zbliżającego się pojazdu. Samochód zatrzymał się. Simone usłyszała trzask otwieranych drzwi i głos jakiegoś mężczyzny.

Simone! – zawołał Angus, kierując się w jej stronę.

Postaraj się jeszcze trochę wytrzymać. Ten człowiek sprowadzi pomoc.

Od tej chwili aż do końca przygody Simone pozo­stawała pod troskliwą opieką Angusa. Wkrótce też uwolniono ją z pułapki. Przybyły na miejsce wypadku lekarz orzekł, że poza szokiem i drobnymi stłuczeniami nic jej się nie stało.

Możemy zawieźć cię do szpitala – zaproponował doktor.

Będzie jej lepiej w domu – oznajmił zdecydowanie Angus, okrywając ją pledem. Położył ręce na szczupłych ramionach Simone. – A może nie chcesz? – zapytał.

Potrząsnęła przecząco głową i wsparła się lekko na masywnej piersi Greya. Jej ciałem wstrząsały niepoha­mowane dreszcze.

Doktor rzucił Angusowi jakby trochę zazdrosne spojrzenie i powiedział do Simone:

W porządku. Nie ma powodów do niepokoju. Uważaj tylko, żeby się nie przeziębić, i najlepiej idź prosto do łóżka.

Wskakuj do landrovera – rzucił Angus podążając za lekarzem.

Simone przyglądała się jeszcze przez moment śladom na jezdni, niemal na krawędzi urwiska. Nie mogła opanować drżenia. Sindbad, która przeżyła kraksę bez najmniejszego szwanku, popiskiwała cicho w samocho­dzie Angusa. Simone odwróciła się, jej wzrok napotkał sylwetkę Greya, stojącego w świetle reflektorów. Widok ten dodał jej otuchy i sprawił, że żywiej zabiło serce.

Powinnaś pójść do samochodu – powiedział zbli­żając się.

Już idę – pociągnęła nosem. – Chciałam tylko zerknąć w tę przepaść.

Od razu zrozumiał, co miała na myśli. Objął ją i przycisnął do piersi. Simone ogarnęło nieprzeparte pragnienie, aby się wtulić w to bezpieczne ciepło, poddać się mu, nie myśleć o niczym. Z trudem po­wstrzymała się i nieśmiało podniosła wzrok. W pół­mroku nie było widać jego twarzy, lecz gdy wóz lekarza rzucił na nich snop światła, Simone ujrzała blady uśmiech błądzący po surowym obliczu Angusa.

Chodź, zawiozę cię do domu. – Okrył ją ciepłą wełnianą kurtką, w której pozostał jeszcze zapach jego ciała.

Podszedł do nich policjant.

Chciałem zadać pani kilka pytań – zaczął uprzej­mie.

Ona prawie leci z nóg – równie uprzejmie, ale i zdecydowanie Angus wszedł mu w słowo. – Czy możemy odłożyć to do jutra?

Oczywiście – policjant uśmiechnął się. – Zadzwonię jeszcze do pani.

Dziękuję – odparła Simone z westchnieniem ulgi. Angus uniósł ją i usadowił na przednim siedzeniu wozu. Powiedział jeszcze coś do policjanta, po czym zajął miejsce przy kierownicy.

Kiedy dojechali do Wainui Cove, wniósł Simone do domku i posadził na kanapie.

Siedź tutaj – powiedział łagodnie. – Zaraz rozpalę ogień. Weźmiesz prysznic i pójdziesz spać. Pościelę sobie łóżko w drugiej sypialni i zostanę tu na noc. Tak na wszelki wypadek, by mieć pewność, że wszystko jest w porządku.

Strasznie głupio się czuję – zaczęła Simone. – Zdaje się, że spędzasz większość czasu na ratowaniu mnie z różnych opresji. Wierz mi, zazwyczaj nie pakuję się w takie sytuacje.

Szaa... – Angus przycisnął palec do jej ust gestem nakazującym milczenie. – Nie gadaj już tyle, tylko rób, o co cię proszę. – Zmrużył oczy w zniewalającym uśmiechu.

Lekki dreszcz przebiegł po ciele Simone. To z wy­czerpania – pomyślała. Zdusiła w sobie chęć, by poca­łować położony na jej ustach palec.

Dobrze, już idę – odparła z miną obrażonej dziewczynki.

Zaraz ci zrobię kolację – Angus jakby nie do­strzegł jej spojrzenia. – Tylko nie siedź za długo w łazience.

Simone bez słowa ruszyła pod prysznic. Rozkoszne strugi gorącej wody obmywały jej znużone ciało. Pasy bezpieczeństwa pozostawiły na biodrze i ramieniu bo­lesne siniaki. Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby ich nie zapięła. Zakręciła wodę i zaczęła się starannie wycierać.

Gdzie też podziałam odżywkę? – zastanawiała się głośno, rozczesując mokre włosy.

Czy czegoś chciałaś? – zapytał zza drzwi Angus.

Niczego! – zawołała, pośpiesznie owijając się ręcznikiem.

Angus stał jeszcze chwilę pod drzwiami, a potem odszedł mrucząc coś pod nosem.

Wycierając się powoli Simone poczuła gwałtowny przypływ gorąca. Wysuszyła włosy, wyszczotkowała je i związała w koński ogon. Była blada, ale nic oprócz siniaków na ramieniu i biodrze nie zdradzało, że kilka ostatnich godzin spędziła unieruchomiona w samocho­dzie uczepionym krawędzi urwiska.

Simone, kończ już...

Usłuchała kategorycznego tonu Greya i dziwnie nieśmiało uchyliła drzwi. Angus uśmiechnął się do wysuwającej się z łazienki postaci. Posadził ją w fotelu i wręczył parujący kubek.

Nie zdążyłam ci nawet podziękować... – zaczęła Simone, z trudem dobierając słowa.

Nie żartuj.

Nagle Simone przypomniała sobie, że Angus jechał dokądś, kiedy natknął się na nią. Cały ten wypadek na pewno pokrzyżował mu plany.

Wybierałeś się gdzieś dziś wieczorem? – spytała.

Może powinieneś zadzwonić?

Nigdzie nie jechałem – oświadczył. – Szukałem ciebie. Było już późno i zacząłem się niepokoić – wyjaś­nił, widząc jej zdumione spojrzenie. – Myślałem, że zepsuł ci się samochód.

Gorąca słodycz rozlała się w jej sercu. Jeszcze wczoraj była przekonana, że dostała prztyczka w nos, ale teraz jego niepokój i troska ponownie napełniły ją nadzieją. To było jak manna z nieba.

To miło z twojej strony – powiedziała. – Myślałam, że umrę ze strachu.

Każdy na twoim miejscu czułby się tak samo – odrzekł. – Mnie też zmroziło, kiedy zobaczyłem, jak wisisz nad tą krawędzią.

Nie dałeś tego po sobie poznać. – Simone za­stanawiała się, czy Angus mówi prawdę.

Ty też nie.

Na niewiele by się to zdało, prawda?

Prawda – przyznał spokojnie. – Zachowywałaś się bardzo dzielnie.

Nie byłam zdana wyłącznie na siebie – przypo­mniała, a jej policzki pokrył rumieniec.

Kończ herbatę. Jak tylko zjesz zupę, zrobię ci omlet. Myślę, że po kolacji powinnaś pójść prosto do łóżka. Położyłem ci tam elektryczny koc.

Simone zgodziła się bez oporu. Wyczerpanie spra­wiło, że niemal natychmiast zapadła w niespokojny, nerwowy sen. Dręczyły ją koszmary, przed oczami miała wciąż rozpędzony wóz i krawędź stromego zbo­cza. W środku nocy obudziła się słysząc własny krzyk.

Angus siedział przy niej.

Śpij – szeptał, tuląc jej wstrząsane łkaniem ciało. – Wszystko w porządku, to tylko zły sen.

Przycisnęła twarz do jego piersi. Oplotły ją silne ramiona dając schronienie, przywracając spokój. Jej tętno powoli wracało do normalnego rytmu. Angus, ubrany tylko w slipy, promieniował ciepłem.

Przepraszam – wyszeptała zdławionym głosem.

Za co? Nie myśl o tym. Śpij spokojnie.

Ułożył ją z powrotem. Simone nie śmiała prosić, żeby został tu razem z nią.

Dziękuję – odpowiedziała cicho.

Angus wciąż siedział na krawędzi łóżka, gdy nagle, w przypływie determinacji, wśliznął się pod koc i po­łożył przy niej.

Posuń się – poprosił, a kiedy Simone odwróciła się do niego plecami, przytulił się. – A teraz śpij spokojnie – wyszeptał.

Ku swemu zdumieniu Simone tak właśnie uczyniła. Usnęła i spała głęboko do rana. Kiedy się obudziła, była w pokoju sama, ale głos Angusa brzmiał gdzieś w pobliżu. Prawie natychmiast wszedł do sypialni w towarzystwie Sindbad, najwyraźniej nieporuszonej wczorajszą przygodą.

Jak się czujesz? – spytał, wcale niezmieszany faktem, że spędził noc w jej łóżku.

Dobrze – odpowiedziała mając świadomość, że włosy ma rozrzucone w nieładzie, a na twarzy na pewno widać ślady wypadku i nocnych koszmarów.

Angus zbliżył się do niej bezszelestnym krokiem. Szeroko rozwartymi oczami Simone patrzyła, jak bierze ją pod brodę i delikatnie unosi głowę. Na jego twarzy ujrzała troskę i niepokój, uczucia, które zazwyczaj skrzętnie skrywał.

Taak – powiedział przeciągle, wydymając przy tym lekko wargi. – Zdaje się, że wróciłaś do siebie.

Pod rozchyloną koszulą dostrzegł siniaki na ramie­niu Simone. Oczy mu pociemniały. Ostrożnie dotknął opuchniętego miejsca.

Wygląda brzydko, ale niedługo zniknie bez śladu – uśmiechnął się. – Czy chcesz zjeść śniadanie w łóżku?

Nie, dziękuję. Zaraz wstaję, będę gotowa za kilka minut.

Historia z wypadkiem sprawiła, że w Angusie zaszła niezwykła przemiana. Zaczął spędzać z Simone coraz więcej czasu. Godzinami rozmawiali, śmiali się i prze­komarzali, nawet kiedy już całkiem wróciła do zdrowia.

Przez chmurę nieufności, którą Simone otoczyła się od czasów nieudanego małżeństwa, zaczął przeświecać nieśmiały promyczek nadziei. Zauważyła, że Angus stawał się przy niej odprężony, śmiał się często, znikała gdzieś jego nieprzystępność i rezerwa.

Simone była wprost zauroczona jego łagodnością, męską siłą, powściąganą zmysłowością. Mogłaby bez końca wpatrywać się w szlachetne rysy jego twarzy, słuchać ciepłego głosu, podziwiać spod przymrużonych powiek całą grację smukłej postaci. Nawet nie za­stanawiała się, czy to miłość. Po raz pierwszy w życiu cieszyła się każdym leniwie przepływającym dniem wiosny, spędzonym w towarzystwie Angusa.

Jeszcze nigdy świat nie wydawał jej się taki cudowny. Chodzili razem na ryby, pływali łódką, Angus odkrywał przed nią prześliczne małe zatoczki z plażami wysła­nymi bursztynowym piaskiem. Niemal codziennie brali ze sobą koszyk zjedzeniem i w jakimś uroczym zakątku urządzali piknik. Simone uwielbiała patrzyć, jak Grey mocnymi białymi zębami gryzł kanapki i śmiał się z jej apetytu, zaostrzonego rześkim powietrzem i marszem. Sindbad często towarzyszyła im w tych wędrówkach.

Simone, choć zaniedbała pracę nad powieścią, nie miała do siebie żalu. Każdy błękitnozłoty dzień zachęcał do spacerów wzdłuż zatoki, a Angus, który przestał tak skrupulatnie wyliczać jej swoje ciepłe uśmiechy, towarzyszył jej coraz częściej.

Zostali dobrymi przyjaciółmi. Czasem powściąg­liwość Greya drażniła Simone, ale szybko zaakcep­towała to jako składnik jego charakteru. Ceniła tę przyjaźń czując, że niewielu osobom udało sieją zdobyć.

Nie pocałowali się ani razu, unikali nawet przypad­kowych dotknięć, spotkań dłoni. Choć sama chętnie zgodziłaby się na następny krok, Simone zrozumiała, że Angus pragnie, by ich zażyłość rozwijała się powoli i harmonijnie.

Czasem tylko nachodziły ją obawy, że kiedyś przyj­dzie jej słono zapłacić za szczere oddanie, wiarę i na­dzieję, z jakimi przyjmowała każde słowo i gest Angusa.

Tymczasem jednak delektowała się ciepłymi dniami wypełnionymi mozolnym odkrywaniem jego myśli, zwyczajów, poglądów.

Ale sielanka nie mogła trwać wiecznie. Pewnego wieczora Angus oznajmił:

Wyjeżdżam jutro do Auckland. Chyba dasz tu sobie radę beze mnie?

To było jak grom z jasnego nieba.

Myślę, że tak – odpowiedziała z ciężkim sercem. Starała się nie okazać żalu.

To dobrze – rzekł, próbując uchwycić jej spojrzenie. – Nie będzie mnie cztery lub pięć dni.

Wyjechał następnego ranka, zanim jeszcze wstała. Tego dnia poczuła, jak bardzo przywiązała się do niego. Dotkliwa pustka wypełniała ją po brzegi.

Zaczęła spędzać dni samotnie, dzieląc czas między pracę nad książką, długie piesze wędrówki i igraszki z Sindbad.

Któregoś wieczora, gdy właśnie kładła się spać, niespodziewanie zadzwonił telefon.




Rozdział 6


To była Julia.

Przepraszam, że zakłócam ci wypoczynek – zaczęła słodkim głosem. – Ale powiedz, czy nie dałabyś się namówić na krótki powrót do Auckland? De Roque wypuszcza na rynek nową kolekcję perfum i jutro urządza promocyjne przyjęcie. Byłoby cudownie, gdy­byś zechciała wpaść.

Znowu praca?

Cóż – chrząknęła Julia. – Myślę, że nie będziesz się nudziła, a poza tym warto się pokazać w towarzy­stwie.

Simone znała te przyjęcia, bezbarwne i kon­wencjonalne. Nie znosiła ich. Nie chciała też opuszczać swojego uroczego zakątka.

Nawet nie mam się w co ubrać – rzuciła pierwszą lepszą wymówkę.

Nie troszcz się o to. Znalazłam dla ciebie wspaniały strój. Jestem pewna, że zachwycisz wszystkich.

Tak, ale... – zaczęła Simone, szukając jakiegoś powodu, dla którego musiałaby zostać w Wainui Cove.

Nie martw się o nic – przerwała Julia. – Zdaj się na mnie. Odbiorę cię z lotniska i oczywiście pokryję wszystkie koszty.

Kiedy jest to przyjęcie? – z westchnieniem rezyg­nacji spytała Simone.

Jutro wieczorem.

W porządku, przylecę z Kerikeri popołudniowym samolotem.

No dobrze, pojedzie. Angus i tak jeszcze nie wróci. Będzie musiała zamknąć Sindbad w domku, ale kotka powinna sobie poradzić.

Doskonale! – wykrzyknęła radośnie redaktorka. Julia rzeczywiście zatroszczyła się o najdrobniejsze szczegóły i wszystko szło dobrze, dopóki Simone nie ujrzała sukienki, w której miała wystąpić wieczorem. Strój był naprawdę niezwykły, romantyczno-fantazyjny, w delikatnym cielistym kolorze. Muślinową tkaninę obszywała srebrna i złota lamówka. Szeroki, satynowy pas podkreślał wąską kibić dziewczyny. Ten cudowny kostium miał jednak istotną wadę. Jedynym elementem osłaniającym, a raczej odsłaniającym biust były drob­niutkie różyczki.

Nie – powiedziała Simone bez ogródek. – Nie zamierzam paradować półnaga. Nie włożę tego za żadne skarby, chyba że jest jeszcze stanik.

Stanik wszystko by zepsuł – skrzywiła się Julia. – To się nosi w ten sposób, na Boga!

Przepraszam, Julio, ale nie mogę – Simone spoj­rzała na nią z wyrzutem. – Powinnaś przygotować coś mniej ekstrawaganckiego.

Co cię ugryzło? – zdziwiła się Julia. – Przecież nieraz nosiłaś podobne rzeczy do zdjęć.

Do zdjęć to zupełnie inna sprawa – powiedziała twardo Simone.

Co za różnica! – prychnęła Julia. – Więcej ludzi ogląda cię na okładkach, niż zobaczy na dzisiejszym przyjęciu.

Większość kupujących te pisma to kobiety, a to pewna różnica. Przykro mi, Julio, ale zrozum, że czułabym się w tym okropnie.

Słuchaj, zbiłaś majątek pokazując swe ciało przez ostatnie dziesięć lat – powiedziała zirytowana Ju­lia. – Skąd ten przypływ wstydliwości? Tyle razy fotografowano cię w negliżu i włos ci z głowy nie spadł.

Nie cierpię, kiedy faceci gapią się na mnie i ślinią na mój widok. Sama przyznaj – wybuchnęła Simone wskazując palcem złotą różyczkę, która z ledwością skrywała brodawkę. – Cały ten strój do tego właśnie służy.

Na litość boską, Simone, nie przesadzaj, nie widzę w tym nic zdrożnego! Suknia jest romantyczna i nastrojowa. Nadchodzi moda na skąpe stroje. Gdybyś pracowała w tym roku w Paryżu, musiałabyś nosić setki takich zwiewnych szmatek i nikt nawet nie mrugnąłby okiem. Jesteś przewrażliwiona.

Nie pokażę się w tym – wzburzona Simone zaczęła się rozbierać. – To sukienka, którą można nosić dla kochanka, w intymny wieczór we dwoje, a nie w miej­scu, gdzie byle chłystek będzie się starał zajrzeć ci w dekolt.

Jej zdecydowanie zirytowało Julię.

Przykro mi, ale naprawdę nie mam stanika do tego stroju.

Simone także nie przywiozła ze sobą niczego, co mogłoby uczynić kostium nieco skromniejszym.

Trudno – ciągnęła Julia. – Przyjechałaś zbyt późno, by dało się jeszcze coś kupić. To już tak musi zostać. Daruj sobie te fanaberie. Ta suknia tylko podkreśla twoje wdzięki. Na zdjęciach w bikini miałaś na sobie jeszcze mniej.

Nie mam zwyczaju robić z siebie widowiska – powtórzyła cierpko Simone. – Zdjęcia do pisma, a nawet pokaz mody, to co innego, niż wystawiać się na każde męskie spojrzenie. Wiesz o tym dobrze.

Julia, z trudem powstrzymując rozdrażnienie, wzięła głęboki oddech i ciągnęła swoje:

Zobacz, jak niezwykle subtelny jest ten kolor, prawie jak twoja skóra...

Simone zaczęła zdawać sobie sprawę, że nie ma wyjścia. Może albo dać się ubrać w tę przezroczystą materię, albo w ogóle nie iść na przyjęcie. Jakiś wewnętrzny głos szeptał jej, by uciekać stąd ile sił w nogach, ale go zlekceważyła.

Perły ukryją wszystko, co wymaga ukrycia – cier­pliwie przekonywała Julia czując, że opór Simone słabnie. – Trzymaj przed sobą kieliszek z szampanem, jeśli jesteś taka nieśmiała. Idź do garderoby, a ja tymczasem poszukam jeszcze czegoś, czym mogłabyś się zasłonić.

Simone była już umalowana i uczesana, kiedy Julia wróciła rozkładając ręce.

Niestety, nie udało mi się dobrać niczego od­powiedniego. Tę sukienkę zaprojektowano bez żadnych dodatków. Nie denerwuj się, Simone, te róże są na­prawdę tam, gdzie trzeba. Wyglądasz ślicznie.

Simone miała ponurą minę, choć wiedziała, że Julia ma sporo racji. Różyczki były umieszczone umiejętnie. Suknia obiecywała wiele, ale skrywała jeszcze więcej. Była kusząca, ale jednocześnie wyszukana i niebanalna. Trzeba po prostu uważać, żeby nie poruszać się w niej zbyt gwałtownie.

Przyjęcie było jak setki podobnych przyjęć, miłe w płytki i powierzchowny sposób. Zanurzając usta w kieliszku szampana Simone krążyła po sali, od­nawiając znajomości z ludźmi, których dawno nie widziała, choć nie zmartwiłaby się nie oglądając ich już nigdy więcej. Ale pracownicy firmy De Roque spisali się nieźle i wieczór miał ten swoisty szyk, który zado­walał nawet najbardziej wyrafinowane gusty.

Suknia Simone nie wzbudziła sensacji, z ulgą do­strzegła na sali kilka pań w równie kuszących strojach. To poprawiło jej samopoczucie. Sznur pereł na szyi również dodawał odwagi, a jednak czuła się niezręcznie. Była wściekła na Julię, że wpakowała ją w taką sytuację. Z rozdrażnieniem chwytała natrętne spojrzenia męż­czyzn.

W pewnej chwili dostrzegła znajomą twarz. Wreszcie będzie mogła zamienić parę słów z kimś, kogo darzyła przyjaźnią. Znała Caine’a Fleminga od lat i nie musiała się przed nim krygować. Podeszła do niego od tyłu.

Cześć – szepnęła mu prosto w ucho.

Obrócił się, uśmiech zwęził figlarnie jego jasne oczy. Był jak zawsze nieprzyzwoicie przystojny.

Simone! – zawołał unosząc szarmancko jej dłoń do ust. – Witaj, zwiewna nimfo. Kogóż to chcesz usidlić tym strojem?

Nikogo – odparła. – Wierz mi, to nie był mój pomysł. Boję się nawet głębiej odetchnąć.

Fleming posłał dziewczynie promienny uśmiech, jeden z tych, które dawniej przyprawiały ją o szybsze bicie serca. Poznali się w San Francisco, gdzie Caine zarządzał dobrze prosperującą firmą komputerową. Z miejsca zapałali do siebie sympatią. Spotykali się dość często, ale ich przyjaźń nigdy nie przekształciła się w romans. Wkrótce Simone zorientowała się, że Caine wciąż kocha żonę, z którą rozstał się przed ośmiu laty.

Pogodziwszy się, Flemingowie wiedli teraz szczęśliwe życie mieszkając na zmianę w Ameryce i Nowej Zelan­dii. Simone była częstym gościem w ich prześlicznym domu w San Francisco. Zaprzyjaźniła się z żoną Caine’a, inteligentną, opanowaną i elegancką kobietą.

Co tam słychać u Petry? – zapytała Simone zmieniając temat.

Ma się dobrze – odpowiedział Caine.

Czy przyszła tu z tobą?

Nie – uśmiechnął się. – Zresztą ja też zaraz stąd znikam. A może wpadłabyś do nas jutro rano? Petra na pewno by się ucieszyła.

Przykro mi, ale muszę doglądać mojego maleństwa – odparła, i widząc pytające spojrzenie Fleminga opo­wiedziała mu o Sindbad.

W kwestii macierzyństwa i ja mam ci coś do powiedzenia – szepnął ciepło, a jego twarz rozpogo­dziła się, jak zawsze, gdy myślał o żonie. – Petra jest w ciąży – wyjaśnił. – Właśnie dlatego nie ma jej tu ze mną.

Szczęśliwa kobieta – mruknęła Simone. – Powiedz jej, że cieszę się i strasznie jej zazdroszczę. Zajrzę do was na pewno, jak tylko wrócę z mojego zacisza.

Petrze na pewno będzie miło. Jest teraz trochę słaba, więc unika męczących przyjęć. Uroczo wyglą­dasz, choć ten strój nie jest raczej w twoim stylu – zmienił nagle temat Caine.

Wiem – przyznała Simone – i bardzo mnie to męczy.

Opowiedziała mu całą historię.

Hm... – zmarszczył brwi, kiedy skończyła. – Ale dlaczego w końcu zgodziłaś się w to ubrać? Mogłaś przecież odmówić.

Cóż, zapłacili za mój przyjazd, a poza tym jestem chyba im to dłużna. Robiłam dla nich zdjęcia, poświęcili mi cały ostatni numer.

Przesadzasz z tym poczuciem obowiązku – za­chmurzył się. – Napytasz sobie kiedyś biedy.

Gawędzili jeszcze przez chwilę, dopóki Caine nie zaczął się żegnać.

Muszę już iść. Uważaj na siebie, Simone. Wy­glądasz tak kusząco, że z pewnością nie zabraknie ci adoratorów.

Nie zależy mi na nich – uśmiechnęła się Simone.

No, może z wyjątkiem jednego – dorzuciła pół­głosem.

O! – ożywił się Caine. – Któż to taki, czy go znam?

Nie, nikt – odpowiedziała pośpiesznie, umykając wzrokiem, żeby ukryć zmieszanie. – On nie jest... to znaczy... nie ma nikogo takiego. Na razie.

Przyszła kryska na Matyska – roześmiał się Caine.

Przyprowadź go do nas koniecznie.

Nie wiem – przerwała Simone potrząsając głową – a raczej on jeszcze nie wie...

Biedny chłopak. – Caine nawet nie próbował ukryć swego rozbawienia, denerwując tym Simone.

Założę się, że nie ma pojęcia, co go czeka. Bardzo chciałbym go poznać, Petra pewnie też. Musimy się przekonać, czy jest ciebie wart.

Kiedy tylko coś się wyjaśni, natychmiast dam wam znać – obiecała zmieszana. – Chociaż to jeszcze nic pewnego...

Uśmiechnęła się nieswojo; widać było, że nie chce rozmawiać na ten temat. Caine pochylił się i ucałował ją w policzek.

Trzymaj się – szepnął na pożegnanie. – Czekamy na twoją wizytę po powrocie z wakacji. Mam nadzieję, że przy Petrze staniesz się mniej tajemnicza.

Simone roześmiała się, na jej policzkach pojawiły się rumieńce. Nagle zamarła, kątem oka dostrzegłszy zna­jomą barczystą sylwetkę.

Co się stało? – zapytał Fleming przyglądając się jej badawczo.

Potrząsnęła głową nie dowierzając własnym oczom. Nie było mowy o pomyłce. Oddalony zaledwie o parę kroków Angus także ją dostrzegł, odwrócił się i za­trzymał na niej nieprzeniknione oczy. Po chwili omiótł spojrzeniem jej na wpół obnażoną postać.

Przejęta nagłym wstydem, Simone w pierwszym odruchu chciała zakryć piersi rękami, ale zdołała się pohamować – to byłoby jeszcze gorsze. Beznamiętne, świdrujące oczy Greya przenikały ją na wylot. Kiedy zbliżył się do niej, uniosła wysoko głowę i wykrzesała z siebie wątły uśmiech. Przedstawiła Angusa Caine’owi. Twarz Greya, z pozoru spokojna, lecz zdradzająca wzburzenie, nie wróżyła nic dobrego. Caine pożegnał się szybko i zostawił ich samych.

Co za niespodzianka, nie sądziłam, że cię tutaj spotkam – zaczęła pośpiesznie próbując ukryć zmie­szanie.

Angus przypatrywał jej się przez chwilę. Zatrzymał wzrok na mieniących się różyczkach i cienkiej, przej­rzystej materii, która nie osłaniała jej prawie wcale.

Julia mnie tu zaprosiła – wycedził. – Powiedziała, że będę się nieźle bawił.

Simone ściągnęła brwi, ignorując obraźliwy ton w jego głosie.

Zdaje się, że nie czujesz się tu najlepiej? – spytała wyzywająco.

Niespecjalnie – przyznał obrzucając salę niechęt­nym spojrzeniem. – To nie jest miejsce dla mnie. Za to ty, jak widzę, jesteś w swoim żywiole.

Wzruszyła ramionami, ogarnęło ją zakłopotanie.

Takie spotkania stanowią część mojej pracy – za­częła się tłumaczyć. – Wszystkie te przyjęcia to głównie poza i maskarada. Ale jeśli nie wymagać od nich zbyt wiele, mogą być nawet zabawne.

Milcząca wrogość Greya zbijała ją z tropu. Mimo to przyjrzała mu się teraz dokładniej. W eleganckim, wieczorowym stroju prezentował się zaskakująco dobrze.

Nie powiem, żebyś nie pasował do tego towarzy­stwa – rzuciła kpiąco i ściszywszy głos dodała z uśmie­chem: – Wyglądasz wspaniale, wysoki, spalony słońcem niczym jakiś pirat z bajki.

Przejechała palcami po klapie jego marynarki.

Za to ty – zaczął Angus bez cienia uśmiechu – jak zapewne wiesz, robisz wrażenie osoby niezwykle kosz­townej i doświadczonej w swoim fachu.

Simone poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy. Nie była przygotowana na tak jawną obrazę. Cofnęła się, wpatrzona w zimną, zaciętą, niby odlaną z metalu twarz Angusa. Odwróciła głowę.

Nie mogę uwierzyć, że usłyszałam te słowa – wy­krztusiła drżącym głosem.

Z pewnością dawano ci to do zrozumienia przez cały wieczór – ciągnął bezlitośnie Grey. – Prezentujesz się pociągająco i dość przystępnie, nieprawdaż? Jeżeli wątpisz, spójrz w lustro. Wyglądasz, jakbyś szukała mężczyzny na dzisiejszy wieczór. Jesteś na tyle inteligentna, że wiesz, co robisz. Pozostaje mi tylko życzyć ci szczęścia.

Znieruchomiała Simone z trudem chwytała po­wietrze.

Jesteś obrzydliwy – powiedziała lodowato.

Do oczu napłynęły jej łzy. Na domiar złego jakiś natrętny facet zaczął krążyć wokół nich wpijając wzrok w falujące piersi Simone. Czuła się zbrukana i nieszczęś­liwa. Nie zasłużyła na takie traktowanie.

Pełne napięcia milczenie przerwał głos Julii.

O, tu jesteście! – zawołała. – Simone, kochanie, uważaj na tę sukienkę, kosztowała majątek. Tak się cieszę, że zgodziłaś się nie zakładać nic pod spód. Wyglądasz doskonale. Przyznaj, Angus, czyż nie jest olśniewająca?

Simone poczuła przenikający ją dreszcz. Głos Julii brzmiał jadowicie, dolewał tylko oliwy do ognia. W twarzy Greya dostrzegła coś, co na moment ścięło krew w jej żyłach.

Powiedz, Angus, jak ci się podoba? – ciągnęła uporczywie Julia.

Jest wspaniała – wycedził. – Wygląda jak spełnienie miłosnych fantazji każdego mężczyzny.

W Simone zrodziło się nagle podejrzenie, że cały ten wieczór został ukartowany przez Julię. Z powodów, które nietrudno było odgadnąć, specjalnie przygoto­wała dla niej tę sukienkę, oczekując właśnie takiej reakcji ze strony Angusa.

Dość tego! – cierpko powiedziała Simone, próbując stłumić palące ją upokorzenie. – Zdaje się, Julio, że udało ci się osiągnąć to, co chciałaś.

Simone przeniosła wzrok na Angusa. Sprawiał wra­żenie znudzonego, jak gdyby nie obchodziła go już ta cała historia. Przeszył ją ból.

Czuła się podle, zarówno z powodu tej sukienki, jak i wyniosłej obojętności Greya. Nie miał prawa osądzać jej w ten sposób, nie miał prawa patrzeć na nią tak, jakby była dziwką.

Simone przymknęła oczy, wzięła głęboki oddech i wyprostowała się. Nie, nie będzie mu się tłumaczyć, nie będzie się przed nim płaszczyć i prosić o przebacze­nie, jest na to zbyt dumna.

Sytuacja stawała się nie do zniesienia. Wybawienie przyszło w samą porę.

Czy mogę cię prosić do tańca, Simone? – Caine Fleming skłonił się przed nią lekko.

Z największą przyjemnością – odpowiedziała przyj­mując zaproszenie. Odwróciła się pozostawiając Julię i Greya mierzącego ją nieprzeniknionym spojrzeniem. Wmieszali się w wirujący na parkiecie tłum.

Masz jakieś kłopoty? – zapytał Caine po kilku krokach.

Oblała się rumieńcem. Był zbyt spostrzegawczy, by dało się przed nim coś ukryć.

Nie, to nic poważnego – przyznała się. – Ale dzięki za ratunek.

Nie wątpię, że sama dałabyś sobie radę – powie­dział. – Dziwię się tylko, że on pozwala ci się tak ubierać.

Nie miał nic do powiedzenia w tej sprawie – wy­paliła Simone, rzucając mu wściekłe spojrzenie.

A wydaje się, że chciałby mieć – jego dłoń delikatnie przesuwała się po wysmukłym karku dziewczyny. – No więc, opowiedz mi, co się stało.

Caine był dobrym kompanem, ale nie chciała mu się teraz zwierzać. Potrząsnęła głową.

Lepiej skończmy ten taniec – powiedziała. – Jeszcze ktoś doniesie Petrze, że mnie tu uwodzisz – zażartowała odsuwając jego dłoń.

Petra wie dobrze, że nie ma się czego obawiać – jego głos stał się dziwnie poważny.

Wiem o tym – Simone ugryzła się w język.

Chciałam tylko...

Chciałam tylko, żeby Angus Grey nie oglądał mnie w ramionach innego, prawda? – dokończył za nią Caine.

Nie obchodzi mnie, z kim ogląda mnie Angus – powiedziała nie zważając na przeszywający ją ból.

Jest nadętym gburem, który...

Myślę, że jednak obchodzi – przerwał jej w pół zdania Caine. – Nie dziw się jego gniewowi. Żaden mężczyzna, dla którego coś znaczysz, nie byłby zado­wolony z twojego stroju. To suknia na intymny wieczór kochanków, wieczór, który może mieć tylko jeden finał. Ty zaś paradujesz tak przed połową Auckland.

Uwagi Caine’a były tak zgodne z jej własną opinią, że nie mogła im nic przeciwstawić.

Wiem o tym – westchnęła ciężko – ale mimo to nie miał prawa potraktować mnie jak jakiejś cizi spod latarni.

Mężczyźni w szponach miłości – zauważył sucho Caine – często nie potrafią myśleć zbyt logicznie. Cała ich tolerancja znika w mgnieniu oka. Ja sam oszalałbym z wściekłości, gdyby Petra pokazała się w czymś takim.

Petra jest na tyle rozsądna, że nigdy nie znalazłaby się w takiej sytuacji. A jeśli chodzi o Greya, to na pewno nie jest „w szponach miłości”, jak to ująłeś.

Ponury sarkazm w głosie Simone krył przyśpieszone bicie serca. Popatrzyła na barczystą sylwetkę Angusa, który pochylał głowę rozmawiając z Julią.

Nie trać ducha, dziewczyno! – Caine dostrzegł delikatne drżenie jej ust. – Chodźmy stąd – powiedział.

Widzę, że nie bawisz się najlepiej, a ja też już idę do domu. Gdzie się zatrzymałaś?

Tutaj, tyle że o parę pięter wyżej – wyjaśniła.

Oparła się na jego ramieniu i razem opuścili przy­jęcie. Odprowadził ją do windy. Poczuła się wyczerpa­na, bolały ją wszystkie kości.

Dziękuję – powiedziała, żegnając się z nim w drzwiach. – Pozdrów Petrę i powiedz jej, że ma cudownego męża.

Wie o tym doskonale – roześmiał się Caine. – Trzymaj się, moja droga. Jutro świat na pewno wyda ci się mniej skomplikowany.

Do widzenia – uśmiechnęła się z wdzięcznością, patrząc jak jego twarz znika za zamykającymi się drzwiami windy.

Kiedy jednak została sama, wrócił ból i niespokojna gonitwa myśli. Jak Angus śmiał zachować się w ten sposób? Nienawidziła go, nienawidziła Julii, która to wszystko zaaranżowała, nienawidziła samej siebie za to, że dała się tak głupio wciągnąć w tę upokarzającą sytuację. Czuła się zbrukana, jak gdyby wszystkie obleśne spojrzenia zostawiły brudne ślady na jej skórze.

Rozebrała się, ze wstrętem odrzucając suknię, która stała się przyczyną całego skandalu. Usunęła z twarzy maskę makijażu. Jeszcze tylko rok, mówiła sama do siebie, wprawnym ruchem wycierając policzki. Jeszcze tylko rok i nikt więcej nie będzie zmuszać jej do takich rzeczy.

Weszła w strumień gorącej wody. Obraźliwe słowa Angusa wciąż dźwięczały jej w uszach. Wściekła na swoją krótkowzroczność, z impetem szorowała ciało, jakby pragnąc zmazać zeń gorycz wieczoru. W końcu, kiedy gładka biel skóry zaróżowiła się i rozgrzała, Simone zakręciła kran i sięgnęła po ręcznik. Wysuszyła włosy i zaczęła je starannie rozczesywać. Monotonne ruchy szczotką koiły napięte nerwy.

Stała w milczeniu w ciemnym pokoju, wpatrując się w migotliwe światła miasta, które rozpełzło się po wzgórzach.

Czemu postąpiła tak głupio? Wciąż nie mogła sobie tego wybaczyć. Trzeba było po prostu nie zgodzić się na tę sukienkę. Ale Angus zachował się naprawdę niegodziwie. Spędzone wspólnie tygodnie pokazały mu przecież, że nie jest kobietą pozbawioną zasad. Jak śmiał posądzić ją o coś takiego?

Ogarnęła ją rezygnacja. Zaczęła wątpić, czy jej nadzieje związane z Angusem mają jakiś sens. Może powinna zabrać Sindbad i wyjechać gdzie indziej na resztę wakacji?

Ale Simone nie przywykła poddawać się łatwo, a kiedy pomyślała, że miałaby opuścić Angusa, coś w sercu zakłuło ją jak cierń. Grey przyciągał męskim magnetyzmem; pragnęła go każdym włóknem swego ciała. Ale poza fizycznym głodem czuła, że łączy ich jakaś psychiczna wspólnota.

Może i był arogancki i brutalny. Miał jednak w sobie coś intrygującego. Coś silnego i subtelnego jednocześ­nie. Nigdy jej nie nudził, pozwalał lepiej ogarnąć własne myśli, w jego obecności czuła się tak pewnie.

A jednak skoro pomyliła się co do Jasona, to może myli się i teraz? Spojrzała na swe palce, długie, wypielęg­nowane palce człowieka, który nie zaznał fizycznej pracy. Przypomniała sobie silne, spracowane dłonie Angusa i myślami wróciła znów do niego.

Zachował się tego wieczoru jak ostatni łajdak. Czy to zazdrość przemówiła przez niego w tym ataku wściekłości?

Właściwie prawie go nie znała, stwierdziła zaciągając zasłony. Angus pełen był tajemnic i zagadek trudnych do rozszyfrowania. Opanowany i zamknięty w sobie nie lubił otwierać duszy.

Podobała mu się, lubił z nią rozmawiać, Simone była tego pewna. Jego śmiech rozbrzmiewał coraz częściej podczas ich wspólnych, długich spacerów w Wainui Cove. W jego spojrzeniach wyczuwała serdeczne ciepło. Widziała, że tymi chwilami Angus cieszył się nie mniej niż ona.

Tak, Grey ją lubił. Aż do dzisiejszego wieczora...

Czyżby go kochała? Czy właśnie dlatego tak bardzo zabolały ją niesprawiedliwe posądzenia? Nie umiała odpowiedzieć na to pytanie. Położyła się do łóżka i z oczami utkwionymi w sufit próbowała pojąć, co się w niej dzieje.

Czym jest miłość? Czy to ten pożar szalejący w jej wnętrzu, połączony z tkliwym ciepłem, które zalewało ją czasem, kiedy spojrzała na Angusa? To, co czuła niegdyś do Jasona było czymś zupełnie innym: pożą­daniem połączonym z dziecinną dumą, że taki znany, wspaniały artysta poświęcał jej swój czas...

Nie, znajomość z Angusem to nie to samo. Może więc da się jeszcze wszystko naprawić, jeśli Simone opowie mu historię tego nieszczęsnego wieczoru. Wtedy będzie mógł ją osądzić sprawiedliwie. A jeśli nie zmieni zdania, trudno, Simone przyjmie to z pokorą. Jeszcze raz zawiedzie się w swoich rachubach.

Nagle zdała sobie sprawę, jak wiele by ją kosztowało rozstanie. Ale przejścia z Jasonem pozbawiły ją złudzeń. Już lepiej uciąć to teraz, niż trwać tak i cierpieć łudząc się naiwną nadzieją.

Z tą myślą zasnęła i obudziła się rano o jasnej, czystej godzinie świtu. Spakowała się szybko i ruszyła na lotnisko, by zdążyć na samolot do Kerikeri.

Sindbad ucieszyła się z powrotu Simone i z radością wskoczyła jej na kolana, gdy ta zasiadła do pracy nad książką. Pogoda popsuła się, zaczęło padać, a po południu rozszalał się porywisty wiatr smagający wodę w zatoce. Mimo to Sindbad kręciła się niespokojnie, najwyraźniej pragnąc wyjść z domu.

Dobrze – mruknęła Simone otwierając drzwi. – Ale pamiętaj, że w dzień taki jak ten omal nie straciłaś życia.

Kilka godzin później Simone odłożyła pisanie. Wyj­rzała przez okno, żeby sprawdzić, czy Angus już wrócił. Jednak sąsiedni domek ogarniały ciemności, nie do­strzegła też nigdzie śladów landrovera. Jej poranne zdecydowanie gdzieś znikło. Zastanawiając się, czy Angus spędził noc z Julią, wpatrywała się w zapadający zmrok.

Nie, nie będzie roztrząsała tych spraw – postanowiła i ruszyła przygotować kolację. Miska Sindbad była pusta, więc Simone nalała do niej mleka i zaczęła przywoływać kotkę. Ale tym razem zwierzątko, za­zwyczaj przybiegające na pierwsze wezwanie, nie poja­wiło się. Dziewczyna przeszukała sypialnię i cały dom, ale wszelki ślad po kotce zaginął. Pokrzykując, wyszła na deszcz. Bez rezultatu.

Szybko zapadł wieczór. Około północy Simone zrezygnowała z bezustannych poszukiwań i poszła wreszcie do łóżka, zostawiając uchylone drzwi wej­ściowe. Nie mogła usnąć. Jej myśli krążyły to wokół kotki, to znów wokół Julii i Angusa. W godzinę później, leżąc nieruchomo i nasłuchując hulającego wiatru i de­szczu, rozpoznała warkot landrovera.

Gwałtowny dreszcz przeniknął jej ciało, kiedy rozległ się tubalny głos Angusa.

Simone! – zawołał, stając u progu sypialni.

O co chodzi?! – wyskoczyła z łóżka.

Czy nic ci nie jest? – wyrzucił, chwytając ją w ramiona.

Oczywiście, że nic mi nie jest! – odpowiedziała ze zdumieniem.

Zobaczyłem otwarte drzwi – zaczął się tłumaczyć.

Pomyślałem o tym człowieku z lornetką, wy­padku...

Nic mi się nie stało – wyjaśniła. – Po prostu Sindbad gdzieś się zawieruszyła, zostawiłam więc uchylone drzwi, żeby mogła wrócić do domu.

Dłonie Angusa, jeszcze przed chwilą trwożnie zacis­kające się na jej ramionach, opadły, twarz stężała. Simone wciąż czuła przyspieszone bicie jego serca.

Nie bój się o nią – Angus cofnął się niezręcznie.

Z pewnością znalazła sobie jakieś schronienie i jutro pojawi się znowu. Zamknij drzwi.

Simone w milczeniu posłuchała jego rady, a potem ruszyła z powrotem do łóżka. Wściekły powiew wiatru załomotał o szyby, aż wzdrygnęła się, myśląc z niepo­kojem o bezbronnej, zagubionej kotce.

Ponowne stukanie do drzwi postawiło ją na nogi. To Angus przyniósł zwiniętą w kłębek, ziewającą Sindbad. Kotka była niezadowolona, ale sucha.

Bogu dzięki! – ucieszyła się Simone. – Gdzie ją znalazłeś?

Sindbad zeskoczyła na podłogę i popędziła do ustawionej przy lodówce miski z mlekiem.

Schowała się w stosie gałęzi koło drewutni – wyjaś­nił Angus, mierząc Simone badawczym spojrzeniem.

Speszona zrobiła krok w tył. Jego lodowaty uśmiech budził w niej niepokój.

Dobrze się bawiłaś zeszłej nocy? – spytał ironicznie.

Owszem, dobrze – odparła nieswojo.

Dobrze? Nic więcej? – wygiął brwi w jawnej zaczepce.

Po krzyżu Simone przeszło mrowie.

Niezbyt gustuję w przyjęciach takich jak to – wy­prostowała się próbując ukryć zmieszanie. Nie chciała przyznać, że scena, którą urządził, zatruła jej cały wieczór.

Nie gustujesz w przyjęciach? – powtórzył za nią zjadliwie. – A co było potem?

A co miało być? Może zechcesz wyrażać się jaśniej? – Simone zirytowała się na dobre.

Z przyjemnością. Widziałem, jak opuściłaś salę ze swoim kochankiem. Julia nie omieszkała zwrócić mi na to uwagi.

Ach tak! – nie posiadała się z oburzenia. – Tak się składa, że Caine Fleming jest żonaty!

Wiem o tym, ale jeśli jemu to nie przeszkadza, tym bardziej nie powinno przeszkadzać tobie.

Simone poczuła, że coś w niej pęka. Wszystkie jej marzenia i nadzieje związane z Greyem w jednej chwili rozsypały się w proch.

Coś podobnego! – wybuchnęła. – Caine i ja jesteśmy przyjaciółmi, a nie kochankami. Przyjaźnię się również z jego żoną i zapewniam cię, że nie mogłabym się na to zdobyć, gdybym równocześnie sypiała z jej mężem. A teraz wynoś się stąd razem z tymi twoimi brudnymi myślami. Nie chcę cię więcej znać!




Rozdział 7


Simone nie zasnęła już tej nocy. Pogoda do końca popsuła jej nastrój. Ranek obudził się ponury, wietrzny i deszczowy. Jeszcze nigdy nie czuła się tak skrzywdzona i sponiewierana. Cóż, nareszcie się przekonała, jak nisko cenił ją Angus...

Chciałabym mieć tyle energii co ty – westchnęła Simone patrząc na bawiącą się Sindbad.

Pełna wigoru kotka figlowała, rzucając się z zapa­miętaniem na każdy ruchomy przedmiot.

Simone wzięła prysznic, ubrała się i zmusiła do przełknięcia śniadania. Jej myśli krążyły wokół decyzji, którą podjęła w ciągu bezsennej nocy. Do diabła, nie może przecież pozwolić, by Angus bezkarnie ją obrażał.

Wyszła z ponurą miną, pozostawiając Sindbad w po­koju. Z uniesioną wysoko głową skierowała się w stronę sąsiedniego domku.

Przez okno dostrzegła Angusa pochłoniętego prze­glądaniem sterty notatek. Leżał na podłodze, oparty na ugiętym łokciu; przed nim piętrzył się wysoki stos papierów. Ubrany był w obcisłe spodnie z jasnego dżinsu. Nie miał na sobie nic więcej. Węzły mięśni grały pod opaloną, lśniącą skórą. Sprężony niczym dziki zwierz, promieniował siłą odziedziczoną w genach po wojowniczych przodkach.

Simone, czując dziwną suchość w gardle, szybko przełknęła ślinę. Z trudem oderwała wzrok od okna. Mimo to wciąż przed oczami miała jego postać. Ode­tchnąwszy głęboko, zapukała.

Angus otworzył drzwi w zarzuconej w pośpiechu koszuli, nie zapiętej jeszcze do końca. Spojrzał na nią pytającym wzrokiem.

Nigdy nie spałam z Caine’em Flemingiem – wy­paliła mu prosto w twarz.

Angus uniósł brwi w lekkim zdziwieniu.

Wejdź, proszę – powiedział.

Wewnątrz było ciepło, bardzo ciepło. Nic dziwnego, że pracował bez koszuli.

I co ty na to? – zapytała Simone stojąc pośrodku pokoju.

W porządku – powiedział sucho.

Tylko tyle? – spytała zbita z tropu Simone. – „W porządku” i to wszystko?! Najpierw rzucasz na mnie najohydniejsze posądzenia, a potem nie stać cię nawet na słowo: przepraszam?!

Tamtego wieczora i ty nie byłaś bez winy. Czy mam ci wyjaśnić, dlaczego?

Nie! – czuła, że nie wytrzyma dłużej.

Biedna Simone! – uśmiechnął się ironicznie Grey. – Więc przyszłaś tutaj po przeprosiny. A zatem dobrze. Przepraszam za moje zachowanie. Złóż to na karb nadmiernie wybujałej wyobraźni. Ona to właśnie, w po­łączeniu z plotkami o tobie i Flemingu, doprowadziła mnie do wybuchu zazdrości i wysnucia tej niewybaczal­nej konkluzji.

Myśl, że był o nią zazdrosny, wlała w Simone coś na kształt otuchy. A jednak nie mogła się oprzeć wrażeniu, że Angus kpi sobie z niej.

Dobrze – rzekła i odwróciła się na pięcie.

Angus zatrzymał ją, kładąc rękę na ramieniu.

Nie odchodź – poprosił. – Wypijmy po filiżance kawy na zgodę.

Nie jesteś zajęty?

Nie, i tak pracuję już zbyt długo – odpowiedział rzucając niechętne spojrzenie na stertę papierów na podłodze. – Potrzebuję czasu, żeby to wszystko prze­myśleć.

Nie powinna była tego robić, ale kiedy posłał jej ten swój półuśmiech, zmysłowy i zachęcający jednocześnie, nie mogła odmówić. W jednej chwili zniknął gdzieś gniew, który nie pozwolił jej zmrużyć oka tej nocy. Czuła się nawet nieco zawstydzona.

Wobec tego chętnie – przystała na propozycję.

Kawa była doskonała; Simone, siedząc wypros­towana na krześle, piła ją małymi łykami. Angus zdążył już pozbierać rozrzucone po pokoju notatki i zapiąć koszulę. Ale Simone wciąż miała w pamięci muskularne, pełne kociej zwinności ciało. Naturalny, niewymuszony urok Angusa i bijąca od niego siła przyciągały ją niczym magnes. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że w jego ramionach każda kobieta musi czuć się szczęśliwa.

Wyglądasz na zamyśloną – powiedział, przyglą­dając się jej z uwagą.

To deszcz nastraja mnie melancholijnie – wes­tchnęła Simone.

Może powinnaś wybrać na wakacje jakiś tropikal­ny region? Tutaj wiosna zawsze jest dżdżysta.

O tej porze nawet w tropikach leje – wzruszyła ramionami Simone. – No, chyba żebym pojechała na Saharę, gdzie zdaje się od dwudziestu lat nie spadła ani kropla... Zresztą nie mam nic przeciwko temu smęt­nemu nastrojowi.

Angus uśmiechnął się. Pili kawę w przyjaznej i od­prężającej ciszy, choć oboje wyczuwali ten dziwny rodzaj napięcia, jakie towarzyszyło im zawsze, ilekroć przebywali blisko siebie.

Simone na próżno zastanawiała się, dlaczego tak pociągał ją ten mężczyzna, który – choć gotów brać wszystko, co mu ofiarowała – nie zamierzał dawać nic w zamian. W ciągu ostatniej nocy zdała sobie sprawę, że pragnęła od niego czegoś więcej niż tylko fizycznego zbliżenia. Choć i to na pewno byłoby cudowne. Jej oczy ślizgały się po posągowej linii ramion Angusa, pięknie zbudowanym torsie, wąskiej talii i silnych biodrach. W jego uścisku zapomniałaby o całym świecie...

Ale Angus nie miał pojęcia, co się z nią dzieje. W jego stosunku do niej nie było krztyny sentymentu. Jedyne, co skłonny byłby jej ofiarować, to czysta zmysłowa przyjemność. Nic ponadto. Simone nie mogła się tym zadowolić. Pragnęła znacznie więcej niż fizycznej roz­koszy. Chciała go całego. Ciała i duszy. Kochała go.

Cóż za dziwne spojrzenie – powiedział Angus zabierając pusty kubek z jej splecionych palców.

Simone milczała, jej zielone oczy zaszły mgłą. Wstrząśnięta dokonanym odkryciem nie mogła wy­krztusić z siebie ani słowa. Jakieś gorączkowe myśli kołatały jej się w głowie.

Simone! – powiedział, wpatrując się w nią.

Przyciągnął ją do siebie, objął ramieniem i przy­trzymując lekko za brodę zatopił w dziewczynie prze­nikliwe spojrzenie. Czyżby jej twarz zdradzała gorejący w niej płomień? – pomyślała Simone z niepokojem. W oczach Greya zapaliły się niespokojne iskierki, które do końca stłumiły jej opór.

Czarownico! – wyszeptał Angus podnieconym głosem. – Ty nieziemska istoto o szmaragdowych oczach i kuszącym spojrzeniu! Pragnę cię od lat, pragnąłem cię, zanim jeszcze cię poznałem... A teraz stoisz tu przede mną gotowa, rozpalona jak ja!

Było już za późno. Simone, widząc zbliżające się usta Greya i błysk triumfu w jego oczach, przymknęła powieki w oczekiwaniu namiętnego pocałunku. Ale jego wargi były ciepłe i delikatne, słodkie jak miód... Czy czuł do niej coś więcej niż tylko pociąg fizyczny?

To była jej ostatnia logiczna myśl. Z mocą czarno­księżnika Angus wyzwalał w niej kobietę, przed którą nieszczęsny mąż i własne obawy zamknęły drogę do zaspokojenia najbardziej oczywistych potrzeb. Jego usta były jak wino, kuszące, odurzające, niebezpieczne. Ciepło i zapach męskiego ciała zawładnęły nią cał­kowicie. Angus z westchnieniem uniósł głowę. Simone całowała teraz wygiętą linię jego podbródka, brzegi szerokich ust, puls na szyi.

Och, słodka – wyszeptał zdławionym głosem.

Znów przywarł do jej twarzy, błądząc po niej łapczywymi wargami. Było w tym coś więcej niż subtelne kuszenie poprzedniego pocałunku. Simone czuła, jak niepohamowanie wzbiera w niej pożądanie. Drżącymi palcami rozpięła koszulę Greya, by móc pieścić silne ramiona i unoszącą się gorączkowo pierś. Dotyk muskularnego ciała, kontrast między jej jasnymi dłońmi i jego opaloną, rozgrzaną skórą, pachnącą obietnicą rozkoszy, działał na nią jak narkotyk. Ko­niuszkiem języka zaczęła chłonąć ten niezwykły, słonawy smak mężczyzny.

Angus wyszeptał coś, czego nie zdołała zrozumieć, po czym uniósł ją zręcznie i ukrył twarz między jej piersiami. Palce Simone gładziły gęsty, puszysty jedwab jego włosów, skórę karku i nasadę szyi. Widziała, że nie udaje mu się okiełznać targających nim uczuć.

Angus przywarł do niej całym ciałem.

Simone – wyszeptał prosto w jej usta – jesteśmy dla siebie stworzeni, jak serce i dusza, głód i nasycenie, dym i ogień, namiętność i spełnienie...

Słowa te rozniecały w niej dziki płomień. Kiedy Angus całował jej smukłą szyję, opanowało ją jakieś niecierpliwe drżenie, zamierające gdzieś w głębi gardła.

Dłonie Simone zacisnęły się na koszuli Angusa. Nigdy jeszcze nie pragnęła go tak rozpaczliwie.

Och, proszę cię, Angus, tak, proszę... – wyjęczała, gdy rozpinał jej bluzkę.

Jego ręce łagodnie przesuwały się po obnażonych piersiach dziewczyny, pieszcząc delikatną, białą skórę. Simone, wciąż niepewna Greya, sama rozdygotana, pragnęła, żeby i on dał się porwać bez reszty namięt­ności.

Angus tymczasem pochłaniał ją oczami, których blask rozjaśniał jego ogorzałą twarz.

Wreszcie podnosząc dziewczynę lekko w ramionach ułożył delikatnie na łóżku. Jednym ruchem zrzucił z siebie koszulę i ponownie przywarł do ciała Simone. Aż jęknęła pod dotykiem palących warg. Włókna mięśni miała napięte do granic wytrzymałości; wypeł­niało ją szczególne uczucie cierpienia i uniesienia zara­zem. Powoli, jakby dotykając zakazanego owocu, palce Simone błądziły wzdłuż sprężonych mięśni i po roz­palonej skórze Greya. Oto spełniały się marzenia jej samotnych nocy.

Lekki uśmiech zadrgał na wargach Simone. Czuła zapach i smak podnieconego mężczyzny. Jakiś dziki, radosny podszept kazał jej uszczypnąć Angusa. Ten, choć zdziwiony, nie pozostał dłużny. Jego usta stężały, pocałunki stały się bardziej natarczywe i gwałtowne.

Simone całym swym spragnionym ciałem odpowiadała na jego pieszczoty.

Angus musiał być doświadczonym kochankiem, wiedział jak i gdzie ją dotykać. Ale w tej chwili Simone nie chciała o tym myśleć. Teraz liczyła się tylko wzbierająca w niej namiętność.

Kiedy rozpinał pasek jej spodni i rozsuwał zamek, nie byłaby w stanie mu przeszkodzić, nawet gdyby tego chciała. Zwinnymi ruchami ciała pomagała mu wy­zwolić się z błękitnego dżinsu. Nic już nie broniło mu dostępu do niej. W uśmiechu Greya jaśniał triumf i satysfakcja. W tej właśnie chwili rozległ się w Simone jakiś wewnętrzny głos oporu, ale stłumiła go, obezwład­niona dzikim pragnieniem.

Jesteś nieskończenie piękna – powiedział czule Angus, przebierając palcami po jej piersiach i brzuchu. Drżała pod tym ciepłym dotykiem. – Jak słodki sen, czysta kobiecość, ognista, gorąca, nienasycona... Bądź moja, Simone – wyszeptał.

Instynkt sprawił, że wiedziała, co robić. Przylgnęła do niego całym ciałem, ogarnęła go sobą, aż poczuła nagle gwałtowny napór. Moment bólu, a potem już tylko rozkosz, narastająca do chwili, gdy świat eks­plodował w ognistych strzępach, żegnany spazmem zachwytu.

Dopiero po dłuższym czasie Simone ocknęła się, wciąż obejmując ramiona Greya, szarpane niespokoj­nym, urywanym oddechem. Rozkoszne uczucie satys­fakcji wypełniało ją bez reszty. Warto było na to czekać – pomyślała z uśmiechem.

Z rozmarzenia przywołał ją do rzeczywistości głos Angusa zdradzający rozdrażnienie.

Jakim cudem byłaś do tej pory dziewicą?

Usunięty w niepamięć Jason powrócił nagle, jak ponury sen.

On... ja... nie kochaliśmy się nigdy – wydusiła z trudem.

Wiem o tym. Teraz. Ale dlaczego?

Nie mogła mu tego wytłumaczyć. Nie chciała wyjaś­niać całego dramatu swego małżeństwa.

Nie jest to chyba szczególnie istotne – rzekła łagodnie, aby go nie urazić.

Mocnymi palcami obrócił jej twarz i zatopił w Simo­ne zimne spojrzenie. Przejęta nagłym chłodem przy­mknęła powieki.

Myślałem, że biorę do łóżka doświadczoną kobietę. – W głosie Angusa brzmiała uraza i pretensja.

Wiedziałam, co robię – powiedziała ostro, ob­lewając się rumieńcem. – Nie sądź, że dałam się uwieść. Pragnęłam ciebie nie mniej niż ty mnie.

Czy to właśnie dlatego się zabił? – obsesyjnie nalegał Angus, nie zważając na jej słowa. – Bo nie chciałaś z nim sypiać?

Co takiego?! – zesztywniała Simone.

To, co słyszałaś – ciągnął Angus nienaturalnie spokojnym głosem. – W końcu zbrzydło mu oczekiwa­nie... Wiem, że cię pragnął. Widziałem jeden z jego obrazów, aż tchnął pożądaniem i udręką.

Co?! – krew odpłynęła jej z twarzy.

Ten, na którym leżysz na zielonym pluszu – wyjaś­nił powoli. – To był akt, uśmiechałaś się zagadkowo. Wierz mi, Simone, mężczyzna, który cię namalował, oddałby duszę, żeby cię mieć.

Simone nie wierzyła własnym uszom.

Ten obraz spalono – powiedziała doprowadzona do rozpaczy. – Wszystkie zostały spalone.

Ten akurat nie.

Poleciłam je spalić. – Ze wstydu i poniżenia pociemniało jej w oczach. – Czemu tego nie zrobili?! Gdzie jest ten obraz?

Dlaczego pytasz? – we wzroku Angusa błysnęło coś nieprzyjemnego.

Chcę po prostu wiedzieć! – z trudem opanowała się Simone.

Chyba nie przeszkadza ci świadomość, że ktoś posiada twój akt. Strój na przyjęciu świadczył, jak niefrasobliwie traktujesz własne ciało.

Puść mnie! – powiedziała Simone przez zaciśnięte zęby, niezdolna leżeć przy nim dłużej.

Szarpnęła się, ale przytrzymał ją bez wysiłku. Jakiś wilczy wyraz pojawił się na jego twarzy.

A w ogóle – podsumował zamyślony – nie należysz do osób nazbyt wrażliwych. Pamiętam, z jakim zapałem oddawałaś się pracy w dzień po śmierci matki. Julia pokazywała mi te fotografie. Wyszły doskonale. Pięk­na, wesoła, zmysłowa kobieta. Ani cienia smutku czy rozpaczy.

Było jasne, że sam nie wierzy w to, co mówi. Najwyraźniej chciał ją dotknąć. Simone poczuła nagle, że drętwieje z zimna. Rozkoszne, rozleniwiające ciepło opuściło ją w jednej chwili.

To mój zawód – powiedziała sucho. – Moja praca polega na tym, aby tak właśnie wyglądać.

Julia była gotowa znaleźć inną modelkę, ale ty nalegałaś na dokończenie zdjęć...

Owładnięta gorzkim uczuciem zdrady Simone wpat­rywała się w Greya nienawistnym spojrzeniem.

Puść mnie już! – zażądała. – Nie muszę tego słuchać.

Zawahał się chwilę, jakby w oczekiwaniu na wyjaś­nienia, ale w końcu ją uwolnił. Simone szybko zarzuciła na siebie ubranie, odwracając się tak, by nie mógł dostrzec jej twarzy. Pragnęła teraz tylko opuścić ten pokój. To, co miało być najcudowniejszym przeżyciem, stało się koszmarem równie okropnym, jak jej historia z Jasonem.

Podejrzewam, że nawet się nie zabezpieczyłaś – powiedział brutalnie Angus.

To moja sprawa – odparła lodowato. Jej pobladła twarz wyglądała jak wyrzeźbiona w kości słoniowej.

Nie masz się czego obawiać, Angus. Spisałeś się doskonale. Żadna dziewica nie mogłaby marzyć o bar­dziej umiejętnej defloracji.

Wyszła wyprostowana, kierując się wprost do swego domku. Dopiero pod prysznicem pozwoliła sobie na łzy. Łkała cicho, ze ściśniętym sercem. Okrutne słowa Greya bolały jak paląca rana.

Kiedy zmyła z siebie zapach jego ciała, ubrała się naciągając duży, długi sweter. Pomimo rozpalonego kominka dokuczał jej przenikliwy chłód. Czując po­nowny przypływ rozpaczy, Simone schwyciła dokazują­cą na podłodze kotkę i wtuliła twarz w miękkie, puszyste futerko.

Niech sobie nie myśli, że to koniec gry – wyszeptała przez łzy. – Kocham go, to chyba coś znaczy.

Zdrowy rozsądek nakazywał zostawić Angusowi trochę czasu na ochłonięcie. Simone, choć niedoświad­czona w takich sprawach, podświadomie czuła, że złość Greya wymierzona była w gruncie rzeczy w niego samego. Nie mógł sobie darować, że tak się pomylił co do jej przeszłości. Zdemoralizowana powodzeniem wdówka, za którą ją miał, okazała się dziewicą. Nic dziwnego, że poczuł się jak ktoś, kto uwiódł niewinne dziewczę.

Simone wstała i zaczęła krążyć po pokoju.

Jest po prostu zszokowany – mówiła do kotki. – Nikt nie lubi wychodzić na durnia. Kiedy się uspokoi, opowiem mu wszystko o moim małżeństwie z Jasonem. A także o kłamstwach Julii, choć wiem, dlaczego tak robiła. Domyśliła się, że Angus jest cudownym kochan­kiem i chciała go zatrzymać dla siebie. Tak czy inaczej, wieczorem pójdę i uspokoję Angusa. To ja go wy­brałam. Nie jest przecież typem człowieka, który mógł­by zniewolić kobietę. Pragnę go tak samo jak on mnie.

Nagły dźwięk uruchamianego silnika wyrwał ją z zamyślenia. Mignąwszy jej w oknie, landrover skie­rował się w stronę miasta. Simone ogarnęły złowrogie przeczucia, choć starała się im nie poddawać.

Na pewno wróci – powtarzała uparcie – będę na niego czekać.

Ale Angus nie pojawił się więcej. Zostawił tylko list, w którym przepraszając za to, co się stało, tłumaczył, że pomylił się co do niej. Brał ją za doświadczoną kobietę i nie liczył na nic poza chwilą rozkoszy. Jeżeli miałaby do niego jakąś sprawę, może skontaktować się z nim przez Julię.

Simone musiała przyznać, że trudno było o bardziej jednoznaczne zakończenie tej znajomości. Pozostało jej pogodzić się z faktem, na który nie miała żadnego wpływu. W końcu pomyślała, że może dobrze się stało. Angus był zbyt zimny, zbyt zamknięty w sobie, by dać jej to, czego oczekiwała od mężczyzny. A jednak świadomość, że oto po raz kolejny naiwnie zaufała niewłaściwemu człowiekowi, tkwiła w niej niczym bo­lesna zadra.

Pozostałe dni urlopu spędziła w swoim domku, zmagając się bohatersko z ogarniającą ją rozpaczą i samotnością.

Praca nad powieścią uspokajała i przynosiła zapom­nienie. Simone potrafiła godzinami nie odrywać się od maszyny do pisania, komponując rozdziały, dokonując poprawek, wygładzając tekst. Ucieczka w świat własnej książki uratowała ją od całkowitego załamania.

Przyszedł ostatni dzień wakacji. Simone była już gotowa do drogi, kiedy okazało się, że Sindbad znów się gdzieś zapodziała. Przeszukała cały dom i najbliższą okolicę, ale bez skutku. W końcu zrezygnowana za­dzwoniła do pani Jackson. Nie mogła czekać dłużej, jeżeli miała zdążyć na samolot za ocean. Uspokojona zapewnieniem gospodyni, że ta zaopiekuje się kotką, Simone wyruszyła do Auckland.

Już w Nowym Jorku, w szary, deszczowy, listopa­dowy dzień, przyszedł list od pani Jackson. Pisała, że Angus, który przyjechał w kilka dni po wyjeździe Simone, odnalazł kotkę i ostatecznie zabrał Sindbad ze sobą.

A więc wrócił! Przez moment błysk radości rozjaśnił twarz Simone, ale zgasł równie szybko, jak się pojawił. Angus znał przecież datę jej wyjazdu i przyjechał do Wainui Cove, bo wiedział, że już jej nie zastanie.

Simone otarła wierzchem dłoni niepotrzebną łzę.


Rozdział 8


Po trzynastomiesięcznej przerwie Auckland wyglą­dało zachwycająco jak zawsze. Simone z radością przypatrywała się przez okno samolotu rozpościerają­cemu się pod nią miastu, położonemu między tysiącem wysp, zatoczek i wygasłych wulkanów. Gdzieś tam w dole byli Sindbad i Grey.

W ciągu ostatniego roku Simone otrzymała od niego kilka listów; niewiele, zaledwie parę krótkich zdań dołączonych do zdjęć kotki, teraz całkiem już wyroś­niętej. Za każdym razem, kiedy otwierała zaadresowaną jego ręką kopertę, serce Simone zaczynało bić żywiej. Choć w listach tych nigdy nie pojawiło się nic osobi­stego, to jednak stanowiły dowód, że Angus nie chce całkowicie zerwać z nią kontaktu. Fakt ten dodawał jej otuchy i podtrzymywał cichą nadzieję.

Nie powiadomiła nikogo o swoim powrocie, nikt więc nie czekał na nią na lotnisku. Był pogodny wiosenny dzień. Supermodelka światowej sławy prze­stała istnieć. Simone Atkinson zaczynała nowe życie. A pierwszą rzeczą, którą postanowiła zrobić, było złożenie wizyty... kotce.

Angus mieszkał w pobliżu Warkworth, około czter­dziestu minut szosą na północ od Auckland. Simone obawiała się tego spotkania, ale musiała się przemóc.

Wynajęła pokój w hotelu i zostawiła tam swoje rzeczy. Wypożyczyła samochód i ruszyła w drogę. Ostrożnie, bo przecież ponad rok nie jeździła lewą stroną, przedzierała się przez zatłoczone ulice Auck­land, aż dotarła do szosy wylotowej na północ. Dzień był przepiękny, jasne słońce ostro odbijało się w morzu. Podobnie jak rok temu, w podmiejskich ogródkach wciąż jeszcze kwitły żonkile, a wiśniowe sady obsypane były kwieciem.

Po trzech kwadransach Simone znalazła się wśród malowniczych wzgórz. W dolinie, niczym żywe srebro, toczyła swe wody rzeka Mahurangi. Na jej brzegach skupiły się farmy i ogrody. Rześkie powietrze wpadają­ce przez uchyloną szybę było ciepłe i przesycone morską wonią.

W końcu Simone stanęła przed olbrzymim drzewem puriri rosnącym u wejścia do domu Angusa. Z całej siły starała się pokonać wzbierający w niej lęk. Plano­wała przecież to spotkanie od dawna, od czasu, gdy zdała sobie sprawę, że kocha go i nie może o nim zapomnieć.

Dom stał samotnie nad malutką zatoczką, czerwony dach tonął w pędach pnącej się roślinności. Gdy Simone zgasiła silnik, panująca tu cisza aż dzwoniła w uszach. Przez moment chciała zapalić go znowu i odjechać stąd czym prędzej, ale powstrzymała się. Wysiadła z samo­chodu wycierając o spodnie spocone dłonie.

Dom był dość stary i trochę zaniedbany. W zaroś­niętym ogrodzie pieniło się zielsko. Niemal z fizycznym bólem Simone otworzyła furtkę. Po kilku krokach ujrzała Sindbad. Kotka leżała na werandzie, przypa­trując się jej zza zmrużonych powiek. Poranne słońce lśniło w gęstym futerku.

Witaj, Sindbad – powiedziała miękko Simone.

Pamiętasz mnie jeszcze?

Kotka zamruczała, pozwoliła się nawet pogłaskać, ale najwyraźniej jej nie rozpoznała.

Co ty tu robisz, u diabła?

Dłoń Simone znieruchomiała na rozgrzanej słoń­cem sierści. Powoli przeniosła wzrok pod zacieniony dach werandy. Staroświeckie balkonowe drzwi otwar­te były na oścież, tkwiła w nich barczysta postać Angusa.

Przyjechałam zobaczyć mojego kota – pogłaskała Sindbad i zaczęła się wspinać po drewnianych schod­kach.

Angus nie zmienił się przez ten rok. Wyglądał tak jak zawsze. Arogancki, silny, nieporuszony. W jego głosie nie było zaskoczenia, nie było śladu jakiegokol­wiek uczucia.

Czy tylko po to?

To zależy od ciebie. – Simone drgnęła i podeszła bliżej.

Przenikliwym spojrzeniem błękitnych oczu zmierzył ją od stóp do głowy. Simone ubrała się starannie na tę okazję, miała na sobie plisowane spodnie i kaszmirowy sweter, przewiązany szerokim pasem.

Kolejne wakacje? – zapytał Grey nieprzyjaźnie.

Na długo tym razem?

To nie wakacje – odparła spokojnie, ignorując zaczepkę. – Skończyłam z karierą modelki.

Doprawdy? – Angus rzucił złe spojrzenie. – Jeśli zrobiłaś to dla mnie, niepotrzebnie się poświęcasz. Nie chcę cię tutaj.

Nie zrobiłam tego dla ciebie – odpowiedziała, nie zwracając uwagi na jego lodowaty ton. – Podjęłam tę decyzję, zanim jeszcze cię poznałam. Powiedziałabym ci o tym, gdybyś nie uciekł wtedy tak znienacka.

Więc uważasz, że to była ucieczka – wygiął usta w zimnym, pozbawionym wesołości uśmiechu. – Może i masz rację. Chciałem zakończyć tę żałosną znajomość. Dlaczego tu przyjechałaś? Nie potrzebuję cię, nie ko­cham, nawet cię nie lubię – nie rozumiesz tego? Nie czuję do ciebie nic poza zwykłym pożądaniem. Lepiej wynoś się stąd, zanim zrobię coś, czego będziesz żałować.

Simone pobladła. Czyżby aż tak bardzo się pomyliła? Nie, to nie mogła być prawda, nie mógł jej tak po prostu wyrzucić. Czy tak miało się skończyć to spotka­nie, wytęsknione, wyczekiwane przez długie miesiące nieznośnej samotności? Czy tak miały się rozwiać wszystkie jej marzenia? Nie chciała do tego dopuścić. Musiała go zdobyć za wszelką cenę.

Nie sądzę, żebyś był w stanie zrobić coś, czego bym żałowała – rzuciła prowokująco i przybrała zalotny wyraz twarzy. Stała, wpatrując się wyzywająco w po­ciemniałe nagle oczy Angusa. Widać było, jak zmaga się ze swoimi uczuciami.

Czyżby? – zapytał wreszcie.

Powoli skłonił głowę i dosięgnął wargami jej ust. Simone nie odtrąciła go. Pocałował ją najpierw delikat­nie, opornie, jakby walczył sam ze sobą, ale po chwili przycisnął dziewczynę do siebie i gorączkowo wpił się w jej usta. Mocnymi dłońmi błądził po jej ciele. Simone poddała się jego pieszczotom. Żar i namiętność, które owładnęły Angusem, udzielały się i jej. Przylgnęła do niego i zaczęła oddawać pocałunki.

O Boże, Simone! – wyrzucił z siebie Angus i nagle szarpnął się do tyłu, chwycił ją za ręce i spojrzał w oczy.

Dlaczego mnie prześladujesz, dziewczyno! Nie ko­cham cię! Nie kochałem i nie będę! Rozniecasz we mnie tylko najdziksze żądze. Nic więcej! Czy tego właśnie chciałaś?

Jego słowa wbijały się w nią jak zatrute pociski, ale zdobyła się na spokojną odpowiedź.

Jeżeli to wszystko, co możesz mi dać, zadowolę się i tym.

Wiedziała już, że nie pójdzie jej łatwo. Angus narzucił sobie przekonanie, że miłość jest oznaką słabo­ści, zamachem na niezależność, rodzajem ułomności. Musiała go przekonać, że to nieprawda. Wystarczy tylko z nim zostać.

Angus wpatrywał się w nią uparcie, jak gdyby chciał dotrzeć do najodleglejszych zakamarków jej duszy.

Czy wiesz, co mówisz? – zapytał w końcu. – Czy godzisz się być tu ze mną wyłącznie po to, by zaspokajać moje fizyczne potrzeby? Naprawdę jesteś skłonna tak zrobić, mimo że nie oferuję ci małżeństwa, miłości, niczego? Jesteś pewna?

Tak, jestem pewna. – Simone drżała, ale starała się, by jej głos brzmiał chłodno i rzeczowo. – Dajesz mi swoje ciało, to też coś znaczy.

Przyjrzał jej się w zamyśleniu i po chwili uśmiechnął, odsłaniając mocne białe zęby.

Cóż, w takim razie zapraszam do środka – cofnął się o krok i gestem skierował ją do pokoju.

Simone wzdrygnęła się, bo choć złość Angusa przy­gasła, nadal wyczuwała w nim wzburzenie. Ale ruszyła, była gotowa na wszystko. Podjęła decyzję i nie zamie­rzała od niej odstąpić. Grey był jedynym mężczyzną, którego zdolna była kochać i nie miała ochoty poddać się bez walki.

Kiedy przestąpiła próg, myślała, że Angus zaciągnie ją do łóżka, ale on znów był spokojny i opanowany. Usadowił ją w wygodnym fotelu, zaparzył kawę i usiadł naprzeciwko.

Więc naprawdę rzuciłaś pracę modelki? – zapytał przyglądając się jej badawczo.

Tak, naprawdę – potwierdziła. – To męczący i absorbujący zawód, a światek mody tworzą płytcy i powierzchowni ludzie. A że uskładałam już sporą sumkę i nie muszę się troszczyć o przyszłość, po­stanowiłam z tym skończyć.

I co zamierzasz teraz robić, żyć z procentów? – zapytał Angus z ledwie uchwytną nutą lekce­ważenia.

Nie! – roześmiała się Simone. – Chyba bym zwariowała. Chciałabym wstąpić na uniwersytet, ot tak, z ciekawości. A poza tym będę pisać.

Smakowity zapach kawy wypełnił pokój, przypomi­nając Simone, że nie jadła nic od rana. Rzuciła tęskne spojrzenie w kierunku kuchni.

Czy mógłbyś zrobić mi coś do jedzenia?

Po raz pierwszy szczery błysk humoru zagościł w oczach Angusa.

No tak, powinienem był o tym pomyśleć. Ruszył do kuchni i przygotował coś naprędce.

Czy udało ci się już coś napisać? – zapytał przynosząc talerz z kanapkami.

Owszem – odpowiedziała. – Wydrukowali mi dwie powieści. Rozeszły się dość dobrze. Recenzje też miałam wcale niezłe.

Angus uniósł w zdziwieniu brwi. Tym razem za­skoczyła go naprawdę.

Muszę je przeczytać – mruknął, nalewając kawę.

A ty? – Simone wyciągnęła się w fotelu. – Co robiłeś przez ten rok?

Pracowałem nad moją energetyką – odparł – i wy­daje mi się, że sporo się nauczyłem.

To dobrze – ucieszyła się szczerze.

Powiedz mi, dlaczego wróciłaś? – zapytał nagle Angus zmienionym głosem.

Simone zadrżała.

Ponieważ oprócz seksu – zaczęła, starannie dobie­rając słowa – odpowiadało mi twoje towarzystwo. Z nikim innym nie było mi tak dobrze.

Nawet jeśli wszystko było kłamstwem? – wybuch­nął. – Jeżeli robiłem to tylko po to, by cię uwieść?

Nawet wtedy – westchnęła z ciężkim sercem. Angus wyraźnie usiłował ją zniechęcić i upokorzyć. – Ale – ciągnęła dalej – nie wierzę ci teraz. Tobie było wtedy równie dobrze jak mnie. Nie umiesz kłamać.

Naprawdę chciałem cię uwieść. Znalazłem twój adres przypadkiem, na biurku Julii w redakcji. Po­stanowiłem cię odnaleźć i sprawdzić, co powiedziałabyś na mały flirt. Nawet nie spodziewałem się oporu z twojej strony.

Nie masz dobrego mniemania o modelkach.

Julia szepnęła mi parę słów o tobie. Pamiętam też uwagi, które robił na twój temat fotograf, tego wieczo­ru, kiedy się poznaliśmy. Nie wydałaś się nimi specjalnie dotknięta, nie protestowałaś nawet...

Jeśli idzie o Julię, chyba wiesz, dlaczego to robiła. Chciała cię mieć dla siebie. Wręcz wychodziła ze skóry, żeby cię zdobyć. A co do Chrisa, nie miałam z nim nigdy żadnego romansu.

Wiem o tym, ale wtedy zachowywał się jak twój kochanek, a ty nie wyprowadziłaś mnie z błędu. No więc myślałem, że będziesz dość łatwa i dlatego przy­jechałem za tobą do Wainui Cove. – Angus zadumał się przez chwilę. – Czy nie boli cię, jak tak po prostu przyznaję, że chciałem się z tobą przespać?

Domyślałam się tego – zaczęła Simone pociągając łyk kawy. – Ale chyba trochę zmieniłeś swoje plany, skoro zajęło ci to aż dwa tygodnie?

Sam nie wiem. Było w tobie coś, co mnie po­wstrzymywało. Nie umiem tego wytłumaczyć. A kiedy w końcu to się stało i okazało się, że jesteś dziewicą, poczułem do siebie jakieś obrzydzenie. Nie o to mi przecież chodziło.

Dlaczego wyjechałeś? Z poczucia winy?

Tak. To był najważniejszy powód. Pragnąłem twojego ciała, a nie twej niewinności. Poza tym nie wiedziałem, czego chcesz. Nie mogłem ci dać miłości.

Angus zamyślił się, na jego czole pojawiła się głęboka bruzda.

Ty głuptasie! Nie sądź, że uwiodłeś niewinną dziewczynkę. Nie żałuję ani minuty z tamtego dnia.

Więc naprawdę nie masz do mnie żalu? Chcesz tego? Seksu i nic więcej?

Coś w Simone załkało, jej wrażliwa dusza buntowała się. To nie miało być tak. Nie chciała sprowadzać ich związku do czysto fizycznej zależności. Ale zabrnęła już za daleko, nie mogła się teraz wycofać.

Nie powiedziała więc nic, wstała tylko i zbliżyła się do niego. Objęła wiotkimi palcami twarz Angusa, a na ustach złożyła długi, trochę smutny pocałunek. Niech się dzieje, co chce – pomyślała.

Nie zorientowała się nawet, kiedy Angus uniósł ją delikatnie i lekko złożył na szerokim łożu w sypialni. Jego zwinne dłonie sprawnie wyłuskały ją z ubrania.

Przywarł do niej z jakąś rozpaczliwą namiętnością. Dotyk silnych rąk na gładkich piersiach, przyspieszone oddechy, zapomnienie. Jej ciało otwierało się przed nim, łapczywie poddawało gorączkowemu naporowi. Jak bardzo go pragnęła! W końcu wygięła się ekstatycznie, wszystko w niej eksplodowało, przenosząc ją na chwilę w bezkresną otchłań międzygwiezdnego bytu. Zapadła w nicość.

Kiedy się ocknęła, leżała sama wśród rozrzuconej pościeli. Wokół panowała cisza, jedynie mruczenie Sindbad mieszało się z szumem fal i czystym głosem rozśpiewanych ptaków. Simone wstała, przeciągnęła się i owinęła prześcieradłem. Znalazła malutką łazienkę, napuściła wody do wanny. Z rozkoszą weszła do ciepłej kąpieli. Odprężyła się.

Cóż, Sindbad – zwróciła się do kotki, która wśliznęła się za nią do łazienki. – Jak na razie mnie nie wygonił, dobre i to. Muszę z nim zostać. Usidlić go, przekonać, że jestem mu potrzebna jak powietrze, jak chleb. Może to nie będzie łatwe, bo Angus ma trudny charakter. Ale uda mi się. Na pewno.

Okryta prześcieradłem poszła do sypialni. Ubrała się i uczesała, a potem posłała łóżko.

W całym domu panowała dziwna cisza. Kiedy Simone wyszła na werandę, zrozumiała dlaczego. W od­dali, na półwyspie wcinającym się w ocean, zobaczyła nieruchomą sylwetkę Angusa.

Wygląda tak samotnie – powiedziała do kotki. – Jest taki dumny, pewny siebie, nawet trochę okru­tny... Ale nie wydaje się szczęśliwy.

Zabrała się do przyrządzania lunchu. Kiedy Angus wrócił, nakrywała właśnie do stołu. Uśmiechnęła się do niego, gdy stanął na progu kuchni.

Zaraz wszystko będzie gotowe – oświadczyła pogodnie.

Co ty tu robisz? – zapytał, a w jego oczach błysnęła niechęć. – Nie potrzebuję tutaj gosposi!

Czyżbyś odniósł wrażenie, że zamierzam ci usłu­giwać? – Simone uniosła brwi w zaskoczeniu. – Nie mam najmniejszego zamiaru!

W takim razie co to ma znaczyć? – wskazał ręką na kuchnię i nakryty stół.

Po prostu jestem głodna – roześmiała się. Angus uśmiechnął się niechętnie.

A czy kiedykolwiek nie byłaś?

Ale kiedy po jedzeniu Simone zabrała się do zmywa­nia, powstrzymał ją.

Zostaw to, proszę – powiedział ze złością.– Na­prawdę nie chcę, byś tu cokolwiek robiła. Nie po­trzebuję kobiet do niczego oprócz jednej rzeczy. Chcę, żebyś miała pełną tego świadomość.

W porządku – odparła, nie zważając na przenikają­cy ją ból.

Powiedz mi szczerze, Simone – spytał próbując przeniknąć ją wzrokiem. – Dlaczego przyjechałaś?

Mówiłam ci już, było mi z tobą dobrze – zaczęła z wahaniem. – Nie przeszkadzają mi twoje zwyczaje. Lubię cię takim, jakim jesteś.

Czy to znaczy – zapytał tknięty nagłym prze­czuciem – że chcesz tu ze mną zostać?

Jeżeli nie masz nic przeciwko temu – odparła ociągając się nieco.

Nawet, jeśli nie proponuję ci nic prócz łóżka? – zdziwił się.

Nawet wtedy.

I obiecujesz, że będziesz mi powolna? – naciskał twardo Angus.

Z największą przyjemnością. – Simone czuła, że nie może już powiedzieć: nie.

A jeśli będę miał cię dosyć, rozejdziemy się bez łez, scen i tragicznych gestów?

Tak, oczywiście. Zamierzam też pokryć moją część wydatków na dom.

Angus roześmiał się i przypatrzył jej uważnie.

Dobrze – powiedział, wyciągając rękę – w takim razie umowa stoi.

Umowa stoi – powtórzyła potrząsając jego dłonią. A więc zwyciężyła, przemknęło jej przez myśl. I choć na razie wygrała bitwę, a nie całą wojnę, czuła, że jest w stanie pokonać wszystkie przeszkody. Jak dobrze, że zgodził się, by zamieszkali razem. Sprowadzi się do niego jak najszybciej, nawet jutro, ale dziś musi jeszcze wrócić do Auckland.

Do hotelu dotarła wieczorem. Natychmiast sięgnęła po papier i zaczęła sporządzać listę.

Przede wszystkim musi kupić samochód. Angus jasno dał jej do zrozumienia, czego może po nim oczekiwać – właściwie niczego poza miłosnym kunsz­tem – a przecież powinna mieć trochę swobody. Nie zamierzała uzależniać się od niego. Bez względu na to, jaka była dawna żona Angusa i co ją skłoniło do tego ślubu, Simone nie zrezygnuje ze swej wol­ności.

Po bezsennej, wypełnionej snuciem planów nocy, kupiła samochód i spakowała cały swój dobytek. Nie było tego wiele, zaledwie dwie walizki. Nie za dużo, jak na dziesięć lat pracy – pomyślała z ironią. Ale nie chciała ciągnąć ze sobą nic, co łączyłoby ją ze światem, który porzuciła. Załadowała jeszcze do samochodu nowy komputer, drukarkę i wszystko, co mogłoby być jej potrzebne do pisania książek.

Jadąc ostrożnie, dotarła na miejsce, kiedy słońce chyliło się już za górami. Angus wyszedł do niej w towarzystwie Sindbad. Zatrzymał wzrok na pudłach piętrzących się w samochodzie.

Musiałam zrobić trochę zakupów – wyjaśniła.

Właśnie widzę.

Czy nie podobało mu się, że Simone ma własne pieniądze? Cóż, będzie musiał pogodzić się z tym faktem.

Myślałem, że przyjedziesz wcześniej – powiedział dość łagodnie.

Poczuła przypływ ciepła. Więc czekał na nią.

Miałam dużo spraw do załatwienia – uśmiechnęła się. – Czy mógłbyś mi pomóc przenieść te rzeczy do domu?

Zrobię to, a ty idź się umyć i przebrać, jesteś zmęczona.

Uśmiechnęła się i w nagłym impulsie wspięła się na palce i pocałowała go.

Już lecę – powiedziała miękko.

Pośpiesz się – jego ramiona oplotły ją na moment. – Zaraz zrobi się ciemno.

Nie powiedział nic więcej, ale w jego głosie zabrzmiała nuta rozgrzewającej obietnicy.

Kiedy weszła do domu, zajrzała do kuchni, skuszona smakowitym zapachem. Stół zasłany był obrusem, stało na nim tylko jedno nakrycie. Poczuła ukłucie żalu. A więc Angus zwątpił, że do niego przyjedzie. Nie ufał jej. Wcześniej czy później przekona się, pomyślała, zamykając za sobą drzwi łazienki, że zawsze może na nią liczyć. Kochała go tak bardzo, że gotowa była narzucać mu się tak długo, aż Angus zrozumie, że i on ją kocha, że czuje do niej coś więcej niż tylko po­żądanie.

Kiedy wyszła z łazienki, Angus zdążył już przenieść jej walizki, a komputer z drukarką umieścił w małym, nieużywanym pokoju tuż obok.

Zajmiemy się tym później – powiedziała, wpatrując się w niego. – Czy może kolacja jest już gotowa?

Głodna jak zwykle?

Widzę, że zaczynasz mnie poznawać – roze­śmiała się.

Zasiedli do stołu. Kolacja przygotowana przez Angusa była doskonała. Simone jadła z apetytem.

To twój dom – zapytała, sięgając po dokładkę – czy tylko go wynajmujesz?

Mój – odpowiedział. – Kupiłem go z myślą o całkowitej przebudowie, ale jak na razie nic jeszcze w nim nie zmieniłem. Jeśli chcesz sobie urządzić spokoj­ny kącik do pracy, będziesz musiała kupić nowe biurko i krzesło. Jest tu dość miejsca.

Po kolacji dyskutowali o planach związanych z prze­budową domu; Angus pomógł jej też podłączyć kom­puter. Potem poszli do łóżka i kochali się żarliwie i namiętnie.

Rano Simone obudziła się sama; wokół rozkwitał piękny, słoneczny poranek. Odprężona, wyszła na werandę i ujrzała Angusa wracającego ze spaceru nad morzem. Uśmiechnął się do niej zaborczo, promieniując dumą posiadacza. Ale w jego oczach nie było tej czułości i łagodności, którą okazywał jedynie, kiedy się kochali.

Cierpliwości, pomyślała Simone, wystarczy tylko poczekać. W końcu Angus zrozumie, jak bardzo jest mu potrzebna. Z czasem ją pokocha. Nikt nie umknie miłości.

Po śniadaniu Angus zniknął w pokoju, gdzie praco­wał nad swymi wynalazkami, a Simone zabrała się do książki.

Ku własnemu zdumieniu odkryła, że pisze jej się tu dobrze; czas spędzany nad powieścią upływał niepo­strzeżenie. Jedli razem obiad, trochę rozmawiali, po czym każde z nich wracało do swoich zajęć. Po kolacji, wieczorem, zatapiali się w długich dyskusjach i mozolnym odkrywaniu siebie nawzajem. A potem szli do łóżka.

Angus odsłaniał przed nią tajemnice ciała, a ona chętnie korzystała z tych lekcji. Kochali się namiętnie i gwałtownie, a w Simone wciąż tkwiła jakaś smutna, uparta wiara, że to cudowne uczucie bliskości, ciepła, zespolenia będzie jej kiedyś dane przeżywać nie tylko nocami.

Tak zaczęły płynąć im dni i tygodnie. Żyli pod jednym dachem nie wchodząc sobie zanadto w drogę, ale i nie unikając się. Z biegiem czasu w Simone zaczęła kiełkować nadzieja, że wspólne rozmowy, miłosne szaleństwa, codzienne obcowanie z Angusem oplączą go w końcu siecią potrzeb, przyzwyczajeń i przywią­zania.

Któregoś dnia, tuż przed południem, usłyszała war­kot samochodu na żwirowej drodze prowadzącej do ich domu. Zdziwiła się, bo jak dotąd nikt ich nie odwiedzał. Po krótkiej chwili dobiegło ją pukanie. Zagryzając wargi w nagłym poczuciu niepewności, Simone zeszła, by otworzyć drzwi.

Na zewnątrz stała kobieta niemal równa jej wzrostem, o włosach zadziwiająco przypominają­cych jej własne. Z odwróconą głową wpatrywała się w morze.

Słucham? – powiedziała Simone stanąwszy na progu domu.

Kobieta westchnęła i spojrzała na nią. Jej zielone oczy przybrały wyraz zdumienia.

Nazywam się Susan Blake – zaczęła nieskładnie.

Czy mogłabym zobaczyć się z Angusem?

Zazdrość, tak gwałtowna, że niemal rozrywająca serce, poraziła Simone. Poczuła, jak cała blednie.

Pójdę po niego. – Z trudem panowała nad drżeniem głosu.

Angus podniósł głowę, z niezadowoleniem marsz­cząc brwi, kiedy weszła do jego pokoju.

Co się stało? – zapytał krótko.

Przyjechała twoja była żona – odpowiedziała głosem wypranym z wszelkich emocji – i chce z tobą rozmawiać.

Palce Angusa zacisnęły się gwałtownie na ołówku, który trzymał w dłoni. Jego oczy pociemniały i wezbrały gniewem.

Ona? Naprawdę? – Jakby nie dowierzał. – Możesz powiedzieć, że nie mam ochoty jej oglądać.

Sam jej to powiedz – odrzekła Simone potrząsając głową.

Zrozumiała nagle, jak śmieszna i płonna była jej nadzieja. Angus, wciąż przywiązany do tej kobiety, tkwił uwięziony w pułapce wspomnień. Simone nie była w stanie z nimi walczyć. Wszystkie jej wysiłki okazały się daremne.

Angus uniósł się znad biurka, z twarzą zmienioną i rozgorączkowaną, rzucając w kierunku Simone zmie­szane spojrzenie.

Nie mam zamiaru do niej schodzić – powiedział zaciskając zęby.

W takim razie ona będzie musiała przyjść do ciebie.

Głos dobiegający ze schodów był chłodny i opanowa­ny. – Witaj, Angus!

Angus stał, wpatrując się w smukłą postać idącą po schodach. Jego twarz wydawała się nieporuszona, ale widać było, jaką wewnętrzną walkę musiał stoczyć, żeby zachować spokój.

Susan – wymówił jej imię łamiącym się głosem. Simone odwróciła się, chcąc zostawić ich samych, ale on chwycił ją za rękę.

Zostań – powiedział, zaciskając boleśnie palce na jej nadgarstku. – Nie mam przed tobą nic do ukrycia.

Susan utkwiła wzrok w twarzy Greya. Cisza, która zapadła, miała w sobie coś przerażającego.

Czego pani sobie życzy? – spytała Simone, prze­rywając milczenie. – Jeśli to coś osobistego, zostawię was samych.

Proszę zostać – pośpiesznie odpowiedziała Susan, zerkając na rękę Simone uwięzioną w dłoni Angusa. – Przyjechałam tylko, żeby powiedzieć Angusowi, że wychodzę za mąż.

Zbytek troski – stwierdził głucho Grey. – Kiedy odchodziłaś, nie zatroszczyłaś się, by mnie o tym poinformować.

Susan drgnęła gwałtownie, jej wzrok niepewnie przebiegł po ich twarzach. Zwilżyła wargi.

Nie chcę, byśmy pozostawali wrogami przez resztę życia. Pragnę cię przeprosić za to wszystko.

Palce Angusa nerwowo zaciskały się na uwięzionej ręce Simone.

Przeprosić? Za co? – zapytał.

Za to, że wyszłam za ciebie, mimo że cię nie kochałam. Za to, że opuściłam cię w taki sposób. To było podłe z mojej strony, zawsze tego żałowałam.

Tak... – Angus zamyślił się – zasłużyłem sobie, bo ja również ciebie nie kochałem, kiedyśmy się pobierali.

Wiem o tym. Dobrze, że w końcu to zrozumiałeś. Nie oczekuję twojego błogosławieństwa ani niczego takiego. Ale zaczynam nowe życie i chciałabym rozliczyć się z całym brudem mojej przeszłości. – Jej oczy spoczęły na zamkniętej twarzy Angusa, a potem prze­niosły się na wstrząśniętą Simone. – Cieszę się, że sobie kogoś znalazłeś – ciągnęła. – Może ona będzie umiała dać ci to, czego nie mogłam dać ja.

Była to najbardziej gorzka ironia, jaką Simone mogła usłyszeć. W tej chwili zdała sobie sprawę, że wszystko, co zrobiła, wszystkie ustępstwa, na które się zdobyła w imię tej miłości, były daremnym poświęce­niem. Nie osiągnęła nic. On jej nie kochał i nigdy nie będzie. Zrozumiała to w chwili, kiedy ujrzała Angusa w obecności kobiety, która odrzuciła jego miłość.

Odprowadzę cię – zaproponował Angus, wpatrując się w byłą żonę nieodgadnionym spojrzeniem.

Nie trzeba, dam sobie radę. – Susan potrząsnęła głową i dodała na pożegnanie: – Mam nadzieję, że będziecie szczęśliwi.

Odwróciła się i stukając obcasami po schodach, ruszyła w kierunku wyjścia, wyprostowana, jak gdyby powstrzymując się przed szybszym krokiem.

Uścisk Angusa zelżał, puścił rękę Simone. Stał wciąż znieruchomiały. Jego postać jakby się nagle skurczyła. Znikła gdzieś energia i męska siła. Czyżby wyznanie Susan, że powtórnie wychodzi za mąż, tak nim wstrząs­nęło?

Simone przyglądała mu się badawczo, ale nie podą­żyła za nim, kiedy wyszedł z domu. Osunęła się ciężko na najbliższe krzesło, wsłuchana w oddalający się głos silnika samochodu Susan. Zastanawiała się, czy Angus usłyszał, kiedy jej marzenia rozpadły się z hukiem.

Postawiła wszystko na przegraną kartę. Angus wciąż kochał kobietę, która go zdradziła. I co teraz, pomyś­lała, z trudem opierając się ogarniającemu ją zwąt­pieniu, co ona ma teraz zrobić?

Wstała z trudem, czując ból w całym ciele, i wyszła na werandę. Niewidzącymi oczyma wpatrywała się w odbijające słoneczne światło fale przypływu. W domu panowała cisza, kiedy Simone toczyła najcięższą we­wnętrzną walkę swojego życia, rozdzierana między trudnym do zniesienia zawodem a niezłomną odwagą, która zaprowadziła ją na ścieżkę rozczarowania.

Była niemal pewna, że Angus w końcu nauczy się ją kochać; mieli ze sobą tak wiele wspólnego, nie tylko gdy szło o wiecznie nienasycony głód wspólnych nocy. Ale to wszystko na darmo. Pożądał jej wyłącznie dlatego, że była podobna do Susan.

W pierwszym odruchu Simone chciała stąd odejść. Zostawić Angusa z jego wspomnieniami i niepohamo­wanym pożądaniem. Ale nie zrobiła tego, była na to zbyt twarda. Wpatrzona w słoneczne promienie tań­czące po falach, stwierdziła, że ma jeszcze cień szansy.

Susan brała ślub, kładąc kres wszelkim oczekiwa­niom i nadziejom, które żywił Angus. To oznaczało, że będzie musiał spojrzeć prawdzie w oczy. Może teraz dotrze do niego świadomość, że nadeszła pora, by zacząć nowe życie, z Simone u swego boku.

Ale czy umiałaby żyć z nim szczęśliwie wiedząc, że Angus kocha inną kobietę? Czy była na tyle odważna, by dawać mu miłość, otrzymując w zamian jedynie namiętność?

O tak! Mogłaby to robić. Po jakimś czasie jej twarz zastąpi twarz Susan. Ale czy w końcu i ona nie zostanie zastąpiona przez jakąś inną wysoką, rudowłosą pięk­ność? Czy Angus nie jest po prostu przywiązany do tych fizycznych cech, tak jak było kiedyś z Jasonem?

Poczuła falę gwałtownego chłodu. Nie, pomyślała, dla Jasona jej ciało stanowiło chorobliwą obsesję.

Angus zachwycał się nim naprawdę, w zmysłowy, żywiołowy sposób.

A ponadto, pomimo uwag, jakie czynił, kiedy zgodził się, by z nim zamieszkała, ich związek nie ograniczył się wyłącznie da łóżka. Ostatnie tygodnie utwierdziły ją w przekonaniu, że dobrze im ze sobą i na innych płaszczyznach. Ich umysły pracowały podobnie, posia­dali zbliżone poglądy w wielu kwestiach, łączyło ich identyczne poczucie humoru...

Angus bezszelestnie przeszedł przez drzwi balkono­we prowadzące na werandę, ale Simone wyczuła jego obecność. Odwróciła głowę, by spojrzeć na niego. Jego twarz nic nie zdradzała, jak zwykle pozbawiona uczuć.

Muszę wyjechać – oznajmił krótko.

Kiwnęła głową na znak, że zrozumiała. Nie chciała mówić, bojąc się drżenia własnego głosu.

Przykro mi – dodał po chwili milczenia.

Próbowała przeniknąć przez pancerz jego enigma­tycznych, błękitnych spojrzeń, ale nie zdołała z nich nic wyczytać.

Dobrze – powiedziała.

Wyjechał landroverem zabierając trochę ubrań. Jed­nego Simone mogła być pewna: Angus oczekuje, że ona tu zostanie, choćby po to, by karmić Sindbad.

W ciągu następnych samotnych dni, targana we­wnętrznymi sprzecznościami, Simone nie mogła podjąć decyzji. Tylko pisanie przynosiło jej ulgę. Czy powinna odejść? Czy trwanie przy Angusie miało jakiś sens, skoro przez sześć lat nie zdołał zapomnieć o tamtej kobiecie? Czy będzie mógł odciąć się od starej miłości i nauczyć się kochać na nowo? Czy też był na zawsze przywiązany do Susan, bez względu na krzywdę, jaką mu wyrządziła?

Simone siedziała właśnie na werandzie, wystawiając twarz ku pierwszym promieniom porannego słońca, kiedy Angus wrócił i podszedł do niej cicho po zielonej trawie.

Przyglądała mu się w napięciu, długie palce zatopiła w futerku Sindbad, niezdolna wydobyć z siebie słowa. Na zmęczonej twarzy Angusa wypisane było coś, czego nie dostrzegła w nim nigdy przedtem. Spokój?

Wyglądasz jak boginka poranka – powiedział przestępując próg. – Blada i piękna, ze słońcem igrającym we włosach.

Simone nie odpowiedziała nic; nadzieja i obawa ścisnęły ją za gardło.

Czy wybaczysz mi kiedykolwiek? – zapytał cicho, wpatrując się w nią oczami o barwie letniego świtu.

Co mam ci wybaczyć?

To, że traktowałem cię jak kochankę, a nie jak miłość mojego życia – przemówił poważnie.

Wpatrywała się w niego, nie wiedząc, czy ma uwie­rzyć słowom, które usłyszała. Angus usiadł przy niej i ujął jej dłoń. Gładząc ją delikatnie ciągnął dalej:

Byłem pewien, że nigdy nie wyzwolę się od Susan. Kiedy mnie porzuciła, kochałem ją i nienawidziłem na przemian. Szarpały mną sprzeczne uczucia, raz gotów byłem jej wszystko wybaczyć, by zaraz potem przemyślać, jak jej odpłacić za moje upokorzenie. Nie mogłem przestać o niej myśleć. A potem spotkałem ciebie, zewnętrznie bardzo ją przypominałaś, dlatego przyku­łaś moją uwagę. Ale naprawdę byłaś zupełnie inna, miałaś urok, któremu nie mogłem się oprzeć, ale któremu nie chciałem się poddawać. Byłem wtedy przekonany, że nie można zaufać żadnej kobiecie. Bałem się, że ty też mnie opuścisz, nie chciałem się narażać na powtórne piekło rozstania.

Znam to uczucie – westchnęła Simone. – Tak bardzo ją kochałeś...

To nie była miłość – zamyślił się Angus. – Pożą­dałem jej, byłem w stosunku do niej bardzo zaborczy. Susan wyszła za mnie, bo znalazła się w dużych tarapatach i potrzebowała oparcia i spokoju. Miała romans z żonatym mężczyzną, a kiedy on zdecydował się wrócić do żony, zostawił Susan bez grosza. Była wyczerpana psychicznie, straciła pracę. Wtedy poznała mnie. W tej emocjonalnej zawierusze byłem dla niej kawałkiem twardego gruntu pod stopami.

Czuła, że możesz dać jej poczucie bezpieczeństwa – wtrąciła Simone. – Kobiety zawsze tego potrzebują.

Być może – ciągnął Grey. – Zapewniała, że mnie kocha. Nie byłem tak zaślepiony, by uwierzyć. Mimo to miałem nadzieję, że z czasem zdobędziemy się na miłość. Ale tak się nie stało. Susan nie umiała, a ja, prawdę mówiąc, też często byłem okropny. W końcu odeszła, uciekła bez słowa. Boże, jaki byłem wtedy wściekły, przepełniała mnie zazdrość, upokorzenie, gniew... Zachowywałem się jak zwierzę.

Nie bądź dla siebie zbyt surowy – Simone starała się ocenić go obiektywnie. – Kochałeś ją, to naturalne, że było ci trudno pogodzić się z myślą, że odeszła.

Nie wiem, czy masz rację. Przepełniała mnie przede wszystkim urażona duma – sprostował surowo. – Przez sześć lat myślałem, jak tu odegrać się na niej. To nie była miłość. Miłość nie jest tak zawistna i samolubna. Gdybym ją kochał, życzyłbym jej szczęścia; przecież wiedziałem, że nie jest jej ze mną dobrze. To moja zaborczość przemawiała przeze mnie.

Skąd o tym wiesz? – zapytała Simone.

Widzisz – dotknął jej policzka – kiedy Susan przyjechała tutaj parę dni temu, myślałem, że znów obudzą się we mnie te demony. Ale tak się nie stało. Nie czułem nic poza obojętnością. Wtedy zrozumiałem, że ona dla mnie już nie istnieje, nie liczy się, jest zamkniętą książką.

Simone słuchała bez ruchu.

Zrozumiałem też, jak bardzo ciebie skrzywdziłem. Jak głupio postępowałem, nie chcąc sam przed sobą przyznać, że tak wiele dla mnie znaczysz. Zawładnęłaś moim sercem, rozgrzałaś je, rozpaliłaś w nim ogień... Musiałem wyjechać, żeby w samotności przemyśleć to wszystko.

I co masz zamiar teraz zrobić? – zapytała Simone nieswoim głosem.

Chcę prosić cię o rękę, powinienem był zrobić to już rok temu w Northland. A jeśli odpowiesz: nie, do czego masz pełne prawo, nie przestanę się starać, aż dowiodę ci mojej miłości. Naprawdę nie myślę już o Susan, ona jest jedynie bladym cieniem. Gdybym ciebie spotkał jako pierwszą, nawet bym na nią nie spojrzał. Simone, powiedz, czy wyjdziesz za mnie?

Co się stanie, jeśli odpowiem: tak?

Angus uśmiechnął się, a jego oczy zajaśniały blas­kiem, który nie gościł tam nigdy dotąd. Surowe rysy twarzy złagodniały. Simone uniosła głowę i w tych płonących źrenicach ujrzała światełko miłości. Cała jej dusza rozśpiewała się ze wszechogarniającego szczęścia.

Będę cię kochał za to, że jesteś najwspanialszą, odważną, radosną istotą. Pobierzemy się, będziemy żyli długo i szczęśliwie, wychowując dzieci i wydając książki...

A wynalazki? – zapytała z uśmiechem, tonąc w jego silnych ramionach.

Znajdziemy czas i na wynalazki – roześmiał się. Trzymał ją mocno, w jego oczach widziała radość i satysfakcję – głęboką, ciepłą, płynącą z głębi serca; resztki wątpliwości, jeśli takie pozostały jeszcze w Simo­ne, rozwiały się ostatecznie.

Simone, brak mi słów, żeby powiedzieć jak bardzo cię kocham. Powinienem był zrozumieć to już tamtego wieczoru w Virginia City, kiedy byliśmy na kolacji i gdzie jadłaś, bawiłaś się z innymi i wysyłałaś w moją stronę podejrzliwe spojrzenia...

Obawiałam się ciebie – wyznała szczerze Simone. – Wiedziałam, że nie spotkałam dotąd człowieka takie­go jak ty. Bałam się, że będziesz podobny do innych mężczyzn, niecierpliwych i zaborczych.

Opowiedz mi o swoim mężu – poprosił nagłe. Czasem Angus rozumiał ją lepiej niż ona sama siebie.

Westchnęła głęboko, ale jej oczy napotkały jego wzrok, czysty i uczciwy.

Jason – zaczęła z trudem – Jason był impotentem. Zrozumienie i szok pojawiły się na twarzy Angusa.

Nieszczęśnik.

Tak. Zdawałam sobie sprawę, że na swój sposób kocha mnie, ale nigdy nie zwrócił się z prośbą o pomoc. Był przybity, upokorzony, więc wmówił sobie, że może malować, dopóki mnie nie tknie. W pewien sposób był dokładnym przeciwieństwem tych chciwych, nachal­nych facetów, którzy w kobiecie widzą tylko obiekt swoich pożądań, a nie ludzką osobę.

Czy myślałaś, że jestem właśnie taki?

Miałam nadzieję, że nie. Zresztą wtedy wydawałeś się znacznie bardziej zainteresowany Julią.

Tamtej nocy, w Virginia City, wypiłem u niej jeden kieliszek, a potem wyszedłem – Angus ucałował ją delikatnie. – Kiedy wróciła do Auckland, odszukała mnie, parę razy zjedliśmy wspólnie obiad, ale nic ponadto. Musiała się zorientować, że interesowałem się tobą, bo umiejętnie raczyła mnie różnymi plotkami na twój temat. Dzięki niej dowiedziałem się, że jesteś w Wainui Cove, bo znalazłem twój adres na jej biurku, kiedy wpadłem po nią do redakcji. Julia chciała więcej, niż mogłem jej dać, więc spławiłem ją delikatnie.

I pojechałeś do Wainui Cove, żeby mnie uwieść.

Wmawiałem sobie, że właśnie o to mi chodzi – na twarzy Angusa pojawił się grymas. – Ale to nie było tak. Oczekiwałem miłej, chętnej, zmysłowej osóbki. A ty byłaś inna: bystra, inteligentna, odważna, nie bałaś się wejść do wody, żeby ratować Sindbad. Po tamtym wypadku, kiedy pomyślałem sobie, że mógłbym cię stracić, byłem niemal chory. Wtedy zdałem sobie spra­wę, że chcę czegoś więcej niż jednej nocy czy krótkiego romansu. Po wypadku, kiedy spałem przy tobie, myśl, żeby skorzystać z tej okazji, nawet nie przyszła mi do głowy. Postanowiłem poczekać, poznać cię lepiej.

Simone słuchała z zapartym tchem.

A potem – ciągnął Grey – poszedłem na to przeklęte przyjęcie i zobaczyłem, jak flirtujesz z Flemingiem. Słyszałem różne plotki o nim i tobie, a poza tym widziałem was razem na przyjęciu w konsulacie w San Francisco, rok wcześniej. Wyglądaliście na zażyłą parę. Więc kiedy znowu ujrzałem was razem, poczułem się oszukany. Myślałem, że bawisz się mną.

To tam widziałam cię po raz pierwszy, w San Francisco! – wykrzyknęła Simone. – Od samego po­czątku, w Virginia City, miałam wrażenie, że już gdzieś cię przedtem spotkałam. Caine i ja jesteśmy przyjaciółmi.

Simone wpatrywała mu się w oczy chcąc wytłumaczyć wszystko, by uniknąć jakichkolwiek nieporozumień.

Bardzo go lubię, ale nic ponad to nigdy nas nie łączyło. Tamtego wieczoru na przyjęciu De Roque’a byłam wściekła, że dałam się ubrać w tę cholerną sukienkę. Więc starałam się trzymać blisko Fleminga, bo przy nim czułam się nieco pewniej.

Wtedy o tym nie wiedziałem – powiedział ponuro, kiwając głową. – Myślałem, że ty tak zawsze, że zadrwiłaś ze mnie. Poczułem, że wyszedłem na głupca. Ogarnęła mnie wściekłość, nad którą nie mogłem zapanować. Wróciłem do Wainui Cove z myślą, że muszę cię mieć. Mówiłem sobie, że skoro innych tak chętnie obdarzasz swymi względami, dlaczego ja nie mógłbym z nich skorzystać. A potem okazało się, że byłaś dziewicą. Wszystkie wątpliwości wróciły.

Pomyślałeś sobie, że nie chciałam sypiać z moim mężem.

To byłoby w stylu Susan – powiedział cicho. – Ona często postępowała tak ze mną. Kusiła, uwodziła, ale w końcu nie pozwalała się zbliżyć. To było okropne, robiła ze mnie zwierzę. Dlatego wyjechałem z Wainui Cove. Nie chciałem, byś traktowała mnie tak samo.

A teraz? – zapytała Simone. – Nie boisz się tego?

Zrozumiałem, że to ja sam byłem temu winny, nie Susan, nie ty. Kocham cię, Simone. Chcę poświęcić ci resztę życia – wciągnął głęboko powietrze, tuląc ją delikatnie, jakby była czymś niezwykle cennym.

Uśmiechnął się przechylając jej twarz, tak że mogła zajrzeć mu w oczy, jasne niczym kryształy szafiru, rozpromienione uczuciem, które się w nich odbijało.

Simone, jesteś wspaniała, piękna, mądra, samo­dzielna...

Simone pomyślała, że chyba już nigdy nie będzie w stanie wydobyć z siebie głosu. Pocałowała go delikat­nie, uśmiechając się tajemniczo przez napływające do oczu łzy wzruszenia.

Nie zapominaj, że dwa razy musiałeś ratować mi życie: kiedy wyłowiłam Sindbad, a potem po wypadku – wymruczała.

Sama dałabyś sobie radę – powiedział całując jej rzęsy. – Tak jak dałaś radę tu się wprowadzić. O Boże, myślę, że potrafiłabyś dostać się na księżyc, gdybyś tylko chciała. Przyszłaś tu i ofiarowałaś mi wszystko, jak czarodziejka Kirke, a ja zakochiwałem się w tobie coraz bardziej. Nawet zanim pojawiła się Susan, za­cząłem zdawać sobie sprawę, że jesteś kobietą, na którą zawsze czekałem.

Simone zamruczała coś niewyraźnie i wtuliła się w niego. Miała wrażenie, że serce wyrwie jej się zaraz z piersi, tak było lekkie i radosne.

Simone! – westchnął. – Jak dobrze, że cię mam!

Simone kiwnęła głową; stali tak czule objęci. Sind­bad, skulona na werandzie, przypatrywała się im z aprobatą mądrym, kocim spojrzeniem przymrużo­nych oczu.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Doron Lizzie Dlaczego Nie Przyjechałaś Przed Wojną
nie igra sie z miloscia
Nie uciekaj przed Izebel, wykłady-kazania, Kazania Dawida Wilkersona
Nie igro się z miłościom, Nie igra się z miłością
miłość przyjaźń, Miłość nie wszystko wybaczy, Miłość nie wszystko wybaczy / 18 styczeń 2008
Nie uciekaj przed Izebel
nie igra się z miłością
18 Nie dla mnie miłość
Becnel Rexanne Swatka Lęk przed miłością
To nie przyjaźń tylko miłość
2 Człowiek nie może życ?z miłości
Sandemo Margit Opowieści tom Nie dla mnie miłość
Nie igro się z miłościom, FILOLOGIA POLSKA - UMCS-, II ROK, Romantyzm-polska, Lektury streszczenia
Becnel, Rexanne Lęk przed miłością


więcej podobnych podstron