Gemmell David Kaznodzieja 3 Kamien Krwi

David Gemmell


Kamień Krwi


(Bloodstone)


Przełożył Maciej Pinatra

Podziękowania


Dziękuję moim redaktorom, Johnowi Jarroldowi z wydawnictwa Random i Stelli Graham z Hastings, oraz korektorce Jean Maund i pierwszemu recenzentowi, Valowi Gemmellowi. Jestem również wdzięczny kolegom pisarzom, Alanowi Fisherowi i Peterowi Lingowi, za tak chętnie ofiarowaną mi pomoc. I wielu moim wiernym czytelnikom za listy nadsyłane przez lata z prośbą o napisanie dalszych opowieści o Jonie Shannowie. Dziękuję!



Prolog


Widziałem upadek światów i śmierć narodów. Z miejsca w chmurach obserwowałem gigantyczną falę przypływu zalewającą wybrzeża, wchłaniającą miasta i zatapiającą tłumy.

Dzień początkowo zapowiadał się spokojnie, ale ja wiedziałem, co nastąpi. Nadmorskie miasto tętniło życiem, ulicami ciągnęły sznury pojazdów, na chodnikach panował tłok, w podziemnych arteriach roiło się od ludzi.

Ostatni dzień był bolesny. Mieliśmy dobrych, pobożnych parafian, hojnych i życzliwych. Kochałem ich. Trudno jest patrzeć w dół na takie twarze, wiedząc, że zanim minie dzień, ci ludzie staną przed swym Stwórcą.

Toteż czułem wielki smutek, podchodząc do błękitno srebrzystego samolotu, który miał nas unieść wysoko ku przyszłości. Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy czekaliśmy na start. Zapiąłem pas i wyjąłem Biblię. Ale nie znalazłem pocieszenia.

Saul siedział obok mnie i wyglądał przez okno.

Piękny wieczór, Diakonie – powiedział.

Miał rację. Lecz nadciągał już wiatr przemian.

Gładko unieśliśmy się w powietrze. Pilot poinformował nas, że pogoda się pogarsza, ale przed burzą zdążymy dolecieć na Bahamy. Wiedziałem, że tak nie będzie.

Wznosiliśmy się coraz wyżej i wyżej. Saul pierwszy zauważył zapowiedź czegoś złego.

Jakie to dziwne – klepnął mnie w ramię. – Zdaje się, że słońce znowu wschodzi.

To ostatni dzień, Saulu – odrzekłem. Zerknąłem w dół i zobaczyłem, że odpiął pas. Kazałem mu go zapiąć z powrotem. Ledwo zdążył to zrobić, pierwszy potworny podmuch wiatru targnął maszyną. Naczynia, książki, tace, bagaże spadały na podłogę. Pasażerowie zaczęli krzyczeć z przerażenia.

Saul zamknął oczy i pogrążył się w cichej modlitwie, ale ja byłem spokojny. Odwróciłem się w prawo i wyjrzałem przez okno. W dole rosła ogromna fala. Pędziła w kierunku wybrzeża.

Pomyślałem o ludziach w mieście. Z pewnością sądzili, że są świadkami cudu – oto zachodzące słońce znów wschodzi. Pewnie uśmiechali się, może klaskali w dłonie. Ale niedługo spojrzą na horyzont. Najpierw uznają, że to tylko niskie chmury burzowe przysłoniły niebo. Lecz wkrótce dotrze do nich straszna prawda, że to morze unosi się na spotkanie z niebem i zaraz zwali się na nich spienioną ścianą śmierci.

Odwróciłem wzrok. Samolot drżał, wznosił się i opadał, daremnie próbując oprzeć się miotającym nim wichrom. Wszyscy pasażerowie byli pewni, że lada chwila pożegnają się z życiem. Wszyscy oprócz mnie. Ja wiedziałem.

Po raz ostatni spojrzałem przez okno. Miasto wydawało się teraz maleńkie, strzeliste wieżowce przypominały palce dziecka. W budynkach wciąż paliły się światła, po obwodnicach mknęły rzędy samochodów.

A potem wszystko zniknęło.

Saul otworzył oczy i wpadł w panikę.

Co się dzieje, Diakonie?!

To koniec świata, Saulu.

Zginiemy?

Nie. Jeszcze nie. Wkrótce dowiesz się, jakie plany ma wobec nas Pan.

Samolot pędził po niebie niczym słomka niesiona wichrem.

A później pojawiły się barwy. Żywa czerwień i purpura otuliły kadłub i przesłoniły okna. Jakby wchłonęła nas tęcza. Potem zniknęły, może po czterech sekundach. Tylko ja wiedziałem, że w ciągu tych czterech krótkich sekund minęło kilka stuleci.

Zaczęło się, Saulu – powiedziałem.



Rozdział pierwszy


Ból był zbyt silny, by go ignorować, a fala mdłości o mało nie zrzuciła go z konia. Ale Kaznodzieja mocno trzymał się w siodle. Skierował ogiera ku Przełęczy. Na pogodnym niebie świecił księżyc w pełni, a na horyzoncie wyraźnie rysowały się ostre, ośnieżone szczyty gór. Rękaw czarnego płaszcza jeźdźca wciąż się tlił, a podmuch wiatru podsycił płomień. Kaznodzieja poczuł nowy ból i zdusił ogień ręką czarną od sadzy.

Gdzie oni są? – zastanawiał się, patrząc na zbocza. Wyschło mu w ustach, więc ściągnął cugle i sięgnął po manierkę zwisającą z łęku siodła. Odkręcił mosiężny korek, ale gdy pociągnął łyk, nie poczuł smaku wody, lecz palący alkohol. Splunął i cisnął manierkę daleko od siebie.

Tchórze! Musieli się najpierw zamroczyć dla dodania sobie odwagi, żeby posunąć się do mordu. Ogarnął go taki gniew, że na chwilę zapomniał o bólu. W oddali, u podnóża gór, zobaczył grupę jeźdźców wyłaniających się z lasu. Zmrużył oczy. Pięciu. W czystym górskim powietrzu rozległy się dalekie śmiechy.

Jęknął i zachwiał się w siodle. Pulsowanie w skroni narastało. Dotknął rany z prawej strony głowy. Krew już zakrzepła, ale wyczuł bruzdę po pocisku. Skóra wokół szramy była gorąca i nabrzmiała.

Zaczął tracić przytomność i tylko wściekłość nie pozwoliła mu zemdleć.

Pokonał Przełęcz, potem skręcił w prawo i zjechał długim, zadrzewionym zboczem do drogi. Pochyłość była stroma, koń dwukrotnie pośliznął się na trawie, aż przysiadł na zadzie. Ale jeździec potrafił nad nim zapanować i ogier w końcu wydostał się na równy, ubity gościniec.

Kaznodzieja zatrzymał konia, owinął cugle wokół łęku i wyciągnął rewolwery. Miały długie lufy i bębny ozdobione srebrnymi zawijasami. Wzdrygnął się i zauważył, że drżą mu ręce. Ile czasu minęło od chwili, gdy po raz ostatni trzymał w dłoniach śmiercionośną broń? Piętnaście lat? Dwadzieścia? Przysięgałem, że już nigdy ich nie użyję, nie odbiorę nikomu życia, pomyślał.

Bo byłeś głupi!”

Miłujcie nieprzyjaciół waszych, dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą.

I patrzcie, jak giną wasi bliscy”.

Temu, kto cię uderzy w policzek, nadstaw i drugi.

I przyglądaj się, jak twoi bliscy płoną żywcem”.

Znów zobaczył szalejące płomienie, usłyszał przerażone krzyki konających... Nasha biegnie do palących się drzwi, ale wali się na nią dach. Dova klęczy przy zabitym mężu, Nolisie. Jej sierść płonie. Otwiera drzwi, lecz ginie od kul pijanych, rechoczących mężczyzn, którzy czekają na zewnątrz...

Jeźdźcy pojawili się w polu widzenia i zobaczyli samotną sylwetkę czekającego na nich mężczyzny. Chociaż z pewnością go rozpoznali, nie okazali strachu. Zdziwił się, lecz po chwili wszystko zrozumiał – nie zauważyli jego rewolwerów zasłoniętych wysokim łękiem siodła. Nie znali również jego sekretu. Przyspieszyli, a on czekał, aż się zbliżą. Drżenie rąk ustało i spłynął na niego wielki spokój.

No, no... – odezwał się jeden z jeźdźców, potężny mężczyzna w obszernym brezentowym płaszczu. – Złego diabli nie biorą, co? Popełniłeś błąd, jadąc za nami, Kaznodziejo. Byłoby dla ciebie lepiej, gdybyś od razu zginął tam, na miejscu. – Wyciągnął obosieczny nóż. – A teraz obedrę cię żywcem ze skóry!

Przez chwilę nic nie mówił, potem spojrzał mężczyźnie prosto w oczy. – Czy się wstydzą, że popełnili obrzydliwość? – zacytował. – Oni nie potrafią się wstydzić, nie umieją także się rumienić. – Uniósł prawy rewolwer płynnym, niespiesznym ruchem. Wielki jeździec zamarł na ułamek sekundy, potem szybko sięgnął do kabury. Za późno. Nie zdążył nawet usłyszeć huku wystrzału; pocisk dużego kalibru przebił czaszkę i zwalił go z siodła. Spłoszone konie stanęły dęba i zapanował chaos. Kaznodzieja okiełznał swojego ogiera i dwukrotnie nacisnął spust. Pierwsza kula utkwiła w gardle chudego brodacza, druga w plecach jeźdźca, który odwrócił konia i chciał umknąć z placu boju. Trzeci został trafiony w pierś. Krzyknął, spadł na ziemię i począł pełznąć ku zaroślom na poboczu drogi. Ostatni z jeźdźców zdołał zapanować nad koniem, wyciągnął długi rewolwer i strzelił. Pocisk bzyknął obok twarzy Kaznodziei i przebił kołnierz płaszcza. Kaznodzieja odwrócił się w siodle i wypalił dwa razy z lewego rewolweru. Twarz prześladowcy zamieniła się w bezkształtną miazgę. Bezpańskie konie pogalopowały w noc. Przyjrzał się trupom. Czterej ludzie nie żyli, piąty wciąż próbował doczołgać się do krzaków, zostawiając za sobą krwawą smugę. Mężczyzna na ogierze podjechał do pełznącego uciekiniera.

Dlatego padną wśród poległych, runą, gdy ich nawiedzę – mówi Pan – powiedział cicho.

Leżący przekręcił się na plecy.

Jezu Chryste, nie zabijaj mnie! Nie chciałem tego robić. Nie zabiłem nikogo z tamtych, przysięgam!

I będą osądzeni, każdy według uczynków swoich – odrzekł jeździec.

Lufa powędrowała w dół. Mężczyzna na ziemi zasłonił twarz rękami. Pocisk strzaskał mu palce i dotarł do mózgu.

Już po wszystkim – powiedział Kaznodzieja. Wsunął rewolwery do kabur na biodrach, zawrócił ogiera i odjechał do domu. Ale ból i zmęczenie dały znać o sobie – osunął się bezwładnie na koński kark.

Wierzchowiec stanął. Nie wiedział, dokąd iść. Człowiek skierował go na południe, ale koń nie znał tej drogi. Po chwili ruszył na wschód i opuścił dolinę.

Ogier szedł przeszło godzinę, potem zwietrzył zapach wilków. Z prawej pojawiły się cienie. Zarżał i stanął dęba. Ciężar zsunął się z jego grzbietu... i koń pogalopował przed siebie.


Jeremiasz przyklęknął przy śpiącym mężczyźnie i obejrzał ranę na skroni. Nie sądził, by kula strzaskała kość, ale nie miał też pewności. Krwawienie ustało, lecz przez policzek ciągnęła się szeroka pręga sięgająca od linii włosów niemal do szczęki. Przyjrzał się twarzy rannego. Była pociągła i kanciasta, z głęboko osadzonymi oczami. Cienkie, zaciśnięte wargi nie sprawiały jednak wrażenia okrutnych.

Wiedział, że z twarzy człowieka można wiele wyczytać. Są na niej zapisane jego przeżycia. Może każdy akt słabości lub nienawiści, odwagi czy dobroci pozostawia maleńki znak, cienką zmarszczkę to tu, to tam? Może w ten sposób Bóg pozwala rozpoznać świętemu nikczemnika kryjącego się za urodziwym obliczem? Ranny musiał być silnym człowiekiem. Jeremiasz nie znalazł w jego twarzy wielkiej dobroci, ale też niewiele zła. Delikatnie przemył ranę na głowie, potem odsunął koc. Oparzenia na ręku i ramieniu goiły się dobrze, choć pozostało kilka zropiałych miejsc.

Jeremiasz zwrócił uwagę na broń obcego. Powtarzalne rewolwery, wyrób Piekielników. Wyjął jeden z kabury, odwiódł kurek do połowy i wysunął bęben.

Wystrzelono dwa pociski. Usunął puste łuski i obejrzał dokładnie broń. Nie była nowa. W latach poprzedzających Drugą Wojnę z Szatanem, Piekielnicy produkowali samopowtarzalne rewolwery z trochę krótszymi lufami oraz pękate, kanciaste pistolety automatyczne i karabiny, o wiele bardziej precyzyjne od tego. Ale to nie uchroniło ich przed zagładą. Jeremiasz widział zniszczenie Babilonu. Diakon kazał zrównać go z ziemią, żeby nie pozostał kamień na kamieniu. Starzec wzdrygnął się na to wspomnienie.

Ranny jęknął i otworzył oczy. Jeremiasz poczuł zimny dreszcz strachu, kiedy w nie spojrzał. Miały mglistą, szarobłękitną barwę zimowego nieba i były tak przenikliwe, jakby potrafiły zajrzeć w głąb jego duszy.

Jak się pan czuje? – spytał, czując jak wali mu serce. Mężczyzna zamrugał i spróbował usiąść. – Leż spokojnie, przyjacielu. Zostałeś ciężko ranny.

Skąd się tu wziąłem? – padło ciche pytanie.

Moi ludzie znaleźli pana na równinach. Spadł pan z konia. Ale przedtem palił się pan i został postrzelony.

Mężczyzna wziął głęboki oddech i zamknął oczy.

Nic nie pamiętam.

To się zdarza – odrzekł Jeremiasz. – Uraz spowodowany bolesnymi ranami. Kim pan jest?

Nie pamię... – obcy zawahał się. – Shannow. Jestem Jon Shannow.

Niesławne nazwisko, mój przyjacielu. Niech pan teraz odpocznie. Wieczorem przyniosę panu coś do jedzenia.

Ranny otworzył oczy i chwycił Jeremiasza za ramię.

Kim jesteś, przyjacielu?

Nazywam się Jeremiasz. Wędrowiec.

Mężczyzna opadł na posłanie.

Idź i wołaj do uszu Jeruzalemu, Jeremiaszu – wyszeptał i zapadł w głęboki sen.

Jeremiasz wyszedł z wozu i zamknął za sobą drewniane drzwi. Isis rozpaliła ognisko i teraz zbierała zioła nad rzeką. Jej krótkie, jasne włosy połyskiwały w słońcu jak pasma złota. Podrapał się w siwą brodę i pożałował, że nie jest dwadzieścia lat młodszy. Dziesięć innych wozów stało półkolem nad brzegiem rzeki. Płonęły tam trzy dalsze ogniska. Meredith klęczał przy pierwszym, kroił marchew i wrzucał do garnka zawieszonego nad ogniem.

Jeremiasz przeszedł łąkę i przykucnął naprzeciw młodego uczonego.

Widzę, że odpowiada panu życie pod słońcem i gwiazdami, doktorze – zagadnął przyjaźnie. Meredith uśmiechnął się nieśmiało i odgarnął z czoła pukiel płowych włosów.

W istocie, meneer Jeremiaszu. Z każdym dniem czuję się silniejszy. Jestem pewien, że gdyby więcej mieszczuchów zobaczyło tę krainę, byłoby na świecie mniej barbarzyństwa.

Jeremiasz nie odpowiedział. Przeniósł wzrok na ognisko. Z doświadczenia wiedział, że barbarzyństwo podąża za człowiekiem jak cień. Gdzie stąpnie człowiek, tam wkrótce pojawia się zło. Ale Meredith miał łagodne usposobienie. Nic nie szkodzi, że młody człowiek pielęgnuje w sobie marzenia.

Jak się czuje ranny? – zapytał lekarz.

Wydaje mi się, że wraca do zdrowia, choć twierdzi, że nie pamięta, jak odniósł obrażenia. Mówi, że nazywa się Jon Shannow.

W oczach Mereditha błysnął gniew.

Przeklęte nazwisko! Jeremiasz wzruszył ramionami.

To tylko nazwisko.


Isis uklękła na brzegu rzeki i przyjrzała się długiej, smukłej rybie tuż pod powierzchnią wody. Piękna, pomyślała. Dosięgła jej swym umysłem i natychmiast wcieliła się w rybę. Poczuła wokół siebie chłodną toń i ogarnęła ją nieprzeparta chęć ruchu, odpłynięcia stąd, walki z prądem, ucieczki...

Otrząsnęła się i położyła na plecach. Wtedy zobaczyła nad sobą Jeremiasza. Uśmiechnęła się i usiadła.

Jak on się czuje? – zapytała, gdy starzec spoczął obok niej.

Dochodzi do siebie. Chciałbym, żebyś posiedziała przy nim. – Zauważyła, że stary człowiek stara się ukryć niepokój. Oparła się chęci wniknięcia w jego umysł i zaczekała, aż znów się odezwie. – To wojownik, może nawet bandyta, sam nie wiem. Mieliśmy obowiązek mu pomóc, ale powstaje pytanie, czy nie zagrozi nam, kiedy odzyska siły. Czy to zabójca? Może poszukują go Krzyżowcy? Będziemy mieć kłopoty, udzielając mu schronienia? Pomożesz mi?

Och, Jeremiaszu! – pozwiedzała cicho Isis. – Oczywiście, że ci pomogę! Czyżbyś w to wątpił?

Zaczerwienił się.

Wiem, że nie lubisz sprawdzać swego talentu na ludziach. Przepraszam, że musiałem o to poprosić.

Jesteś miły – odrzekła i wstała. Nagle zakręciło się jej w głowie i zachwiała się. Jeremiasz podtrzymał ją. Poczuła jego troskę. Zwolna wracały jej siły, ale w piersi i żołądku narastał ból. Starzec wziął ją na ręce i poszedł w stronę wozów.

Meredith wybiegł im naprzeciw. Jeremiasz posadził Isis w bujanym fotelu przy ognisku, a lekarz sprawdził puls.

Już wszystko dobrze – zapewniła. – Naprawdę.

Szczupła dłoń Mereditha spoczęła na jej czole. Musiała się mocno skoncentrować, by nie myśleć, jak intensywnym uczuciem ją darzy.

Już wszystko dobrze!

A ból? – spytał.

Przechodzi – skłamała. – Po prostu za szybko wstałam, nic takiego.

Meredith zwrócił się do Jeremiasza.

Poproszę o sól. – Gdy starzec wrócił, lekarz wysypał trochę na dłoń. – Zjedz to – rozkazał.

Zrobi mi się niedobrze – zaprotestowała, ale nie odezwał się, więc zlizała sól z jego dłoni. Jeremiasz podał jej kubek z wodą i przepłukała usta.

Powinnaś teraz odpocząć – polecił Meredith.

Niedługo – obiecała. Wstała niepewnie i podziękowała obu mężczyznom. Chcąc jak najszybciej znaleźć się poza zasięgiem ich troskliwych spojrzeń, wdrapała się do wozu Jeremiasza, gdzie spał ranny.

Isis przysunęła krzesło i usiadła obok. Jej choroba postępowała i czuła już bliskość śmierci.

Pozbyła się przykrych myśli, wyciągnęła rękę i położyła małą dłoń na palcach śpiącego. Zamknęła oczy i wniknęła umysłem w jego wspomnienia. Przebyła wstecz okres dojrzały, potem młodość i zatrzymała się w latach dziecięcych mężczyzny.

Dwaj chłopcy, bracia. Jeden nieśmiały i wrażliwy, drugi porywczy i szorstki. Kochający rodzice, farmerzy. Potem zjawiają się bandyci. Przelana krew, morderstwo. Chłopcy uciekają. Tragedia dotyka ich w różny sposób. Jeden zostaje bandytą, drugi...

Isis otrząsnęła się i wróciła do rzeczywistości. Patrząc na śpiącego, zapomniała o swojej chorobie. Przyglądam się legendzie, pomyślała. Jeszcze raz wejrzała w życie obcego.

Człowiek Jeruzalem, dręczony koszmarami przeszłości i myślami o przyszłości, przemierzający pustkowia w poszukiwaniu... miasta? Tak, ale nie tylko. Szuka odpowiedzi, sensu istnienia. Po drodze zatrzymuje się, by walczyć z bandytami, zaprowadza spokój w miastach, zabija grzesznych. Podąża samotnie, mile widziany tylko wtedy, gdy potrzebna jest jego broń, ponaglany do wyjazdu zaraz po wykonaniu zadania.

Isis wycofała się. Była przygnębiona nie tylko wspomnieniami pełnymi walki i śmierci, ale również cierpieniem tego człowieka. Nieśmiały, wrażliwy chłopiec wybrał drogę przemocy, stał się samotnikiem budzącym grozę. A każde zabójstwo pokrywało jego duszę nową warstwą lodu. Wniknęła w niego jeszcze raz. Isis i Shannow stali się jednością, stopili się ze sobą.

Atakujący mężczyźni wyłaniają się z mroku, biegną. Strzały. Jakiś odgłos za plecami. Isis/Shannow odwraca się i naciska spust rewolweru. Dziecko pada na ziemię z kulą w piersi. O Boże! o Boże! o Boże!

Isis przestała kurczowo trzymać się jego wspomnień, ale nie wycofała się całkiem. Pozwoliła, by czas płynął naprzód i unosił ją ze sobą. Zatrzymała się w chwili, gdy Człowiek Jeruzalem zajechał na farmę Donny Taybard. To zupełnie inna historia. Miłość.

Wozy jadą dalej. Isis/Shannow zawraca i zdąża w przeciwnym kierunku. Ma w sercu radość i nadzieję na lepsze jutro. Dość przemocy i śmierci. Marzenia o spokojnym życiu na farmie w towarzystwie ukochanej osoby. Potem nadciągają Piekielnicy.

Isis przerwała i wstała.

Biedny, dobry człowieku... – szepnęła i pogłaskała śpiącego po czole. – Wrócę tu jutro.

Na zewnątrz wozu czekał Meredith.

Czego się dowiedziałaś? – zapytał.

Nic nam nie grozi z jego strony – odrzekła.

Chłopak był szczupły i wysoki. Przycięte nad uszami włosy opadały mu czarną grzywą na kark. Przejeżdżając Przełęcz na grzbiecie starej klaczy, z przyjemnością chłonął widok górskich szczytów pnących się na horyzoncie ku niebu.

Nestor Garrity miał siedemnaście lat i cieszył się z tej przygody. Bóg jeden wiedział, że w mieście zwanym Doliną Pielgrzyma nieczęsto coś się działo. Zacisnął dłoń na kolbie rewolweru i puścił wodze fantazji. Nie był już urzędnikiem w tartaku, o nie! Był Krzyżowcem tropiącym legendarnego Latona Duke’a i jego bandę. Nieważne, że po tej stronie Ziem Zarazy wszyscy drżeli przed tym rewolwerowcem. Bo teraz ścigał go Nestor Garrity, szybki i zabójczy strzelec, pogromca wszelkich złoczyńców, bożyszcze kobiet, wzór dla mężczyzn.

Bożyszcze kobiet...

Nestor przestał fantazjować i zamyślił się. Jakie to uczucie być uwielbianym przez kobiety? Poszedł kiedyś na Letnie Tańce z córką Ezry Fearda, Mary. Wyciągnęła go na zewnątrz i zaczęła się wdzięczyć w świetle księżyca.

Powinienem był ją pocałować? – zastanawiał się. Powinienem był robić z nią te cholerne rzeczy? Zarumienił się na samo wspomnienie. Wieczór zamienił się w koszmar, kiedy odeszła z Samuelem Klaresem. Całowali się. Nestor widział ich nad strumieniem. Potem się pobrali i Mary właśnie miała rodzić.

Stara szkapa potknęła się na stromym zboczu. Nestor otrząsnął się ze wspomnień, ale zaraz znów się rozmarzył.

Już nie był nieustraszonym Krzyżowcem, lecz Jonem Shannowem, słynnym Człowiekiem Jeruzalem szukającym starożytnego miasta. Ten nie miał czasu, by myśleć o kobietach. Nestor zmrużył oczy, ściągnął kapelusz na czoło, postawił kołnierz płaszcza i wyprostował się w siodle.

Jon Shannow nie może się garbić. Wyobraził sobie dwóch bandytów wyjeżdżających zza głazów. Oczami duszy zobaczył strach na ich twarzach. Sięgnęli po broń. Ręka Nestora opadła na biodro. Rewolwer zawadził muszką o brzeg kabury i wypadł mu z dłoni. Nestor ostrożnie zatrzymał konia na piargu, zlazł na ziemię i podniósł broń.

Kobyłę najwyraźniej ucieszył brak ciężaru na grzbiecie. Ochoczo ruszyła przed siebie.

Hej, zaczekaj! – zawołał Nestor i rzucił się w pogoń. Ale bez skutku. Dopędził ją dopiero na dole, gdzie stanęła, by poskubać zeschłą trawę. Wdrapał się na siodło.

Pewnego dnia zostanę Krzyżowcem, pomyślał. Będę służył Diakonowi i Bogu.

Pojechał dalej.

Gdzie się podział Kaznodzieja? Już dawno powinien był go znaleźć. Ślady wyraźnie prowadziły do Przełęczy. Ale dokąd się udał? Przede wszystkim dlaczego w ogóle odjechał? Nestor lubił Kaznodzieję. Spokojny człowiek. Zawsze odnosił się do chłopca życzliwie i ze zrozumieniem. Zwłaszcza tego lata, gdy zginęli rodzice Nestora. Utonęli podczas nagłej powodzi dziesięć lat temu... Wzdrygnął się. W wieku siedmiu lat został sierotą. Przyszła do niego frey McAdam i przyprowadziła Kaznodzieję. Mężczyzna usiadł na brzegu łóżka i wziął chłopca za rękę.

Dlaczego oni umarli? – spytało zalęknione dziecko. – Dlaczego mnie zostawili?

Pewnie wybiła ich godzina, tylko o tym nie wiedzieli.

Ja też chcę umrzeć – zaszlochał siedmiolatek.

Kaznodzieja siedział przy nim długo i opowiadał o rodzicach, o ich życiu i dobroci. Rozpacz i poczucie osamotnienia na chwilę opuściły Nestora i zaraz zasnął.

Ostatniej nocy Kaznodzieja przedarł się przez szalejące płomienie i pod gradem kul uciekł z kościoła. Potem zniknął. Nestor zamierzał go odnaleźć i przekonać, że już zapanował spokój i może bezpiecznie wrócić do domu.

Potem zobaczył ciała. Nad straszliwymi ranami krążyły muchy. Nestor zmusił się, by zsiąść z konia i podejść bliżej. Pot spływał mu po twarzy, a na plecach czuł zimny, pustynny wiatr. Nie śmiał spojrzeć wprost na zwłoki, więc zajął się badaniem śladów.

Jeden koń zawrócił do Doliny Pielgrzyma, ale potem skręcił na pustkowie. Nestora mdliło, lecz zaryzykował i szybko zerknął na trupy. Nie znał żadnego z zabitych. Co ważniejsze, żaden nie był Kaznodzieją.

Wsiadł na klacz i podążył za samotnym jeźdźcem.


Kiedy Nestor wjechał do miasta, prowadząc za sobą czarnego ogiera, na głównej ulicy Doliny Pielgrzyma panował duży ruch. Zbliżało się południe i akurat skończyły się lekcje w dwóch szkołach. Dzieci wychodziły na powietrze, by zjeść lunch przygotowany przez matki. Sklepy i trzy restauracje były otwarte, a z nieba prażyło słońce.

Ale pół mili dalej na północ wciąż unosiła się smuga dymu. Beth McAdam stała na pogorzelisku, a grabarze zabierali zwęglone ciała Wilczaków. Nestor nie miał ochoty przynosić Beth złych wiadomości. W czasach jego dzieciństwa była dyrektorką szkoły podstawowej i nikomu nie uśmiechała się dalsza nauka u niej. Przypomniał sobie bójkę z Charliem Willsem. Odciągnięto ich od siebie i zaprowadzono przed oblicze pani McAdam. Wyszła zza biurka z bambusowym kijkiem długości trzech stóp i znacząco postukała nim w dłoń.

Na ile batów zasłużyłeś, Nestor? – zapytała.

To nie ja zacząłem – odrzekł.

Nie odpowiedziałeś na pytanie. Nestor zastanawiał się chwilę.

Na cztery.

Dlaczego akurat na cztery?

Bo za bójkę na podwórzu dostaje się cztery – powiedział. – Taka jest zasada.

A nie zamachnąłeś się przypadkiem na panią Carstairs, kiedy was rozdzielała?

Przez pomyłkę.

Takie pomyłki kosztują, chłopcze. Ty dostaniesz sześć razy, a Charlie cztery. Czy tak będzie sprawiedliwie?

Nigdy nie jest sprawiedliwie, jak się ma trzynaście lat – poskarżył się Nestor. Ale mężnie zniósł po trzy uderzenia w każdą dłoń. Nawet nie pisnął.

Wolno podjechał do zgliszczy małego kościoła. Ogier posłusznie stąpał za klaczą. Beth McAdam oparła ręce na szerokich biodrach i patrzyła w kierunku Muru. Jasne włosy związała z tyłu, ale jeden kosmyk wymknął się spod wstążki i trzepotał na wietrze przy policzku. Odwróciła się, słysząc stukot kopyt i spojrzała bez wyrazu na Nestora. Zsiadł z konia i zdjął kapelusz.

Znalazłem napastników – powiedział. – Wszyscy są martwi.

Spodziewałam się tego – odparła. – A gdzie Kaznodzieja?

Zniknął. Jego koń uciekł na wschód, ale go złapałem. Na siodle jest krew. Wróciłem tym samym tropem i zauważyłem ślady wilków i niedźwiedzi Ale on przepadł.

On żyje, Nestorze. Ja to wiem, czuję to tutaj... – uderzyła się w pierś zaciśniętą pięścią.

Jak udało mu się zabić pięciu uzbrojonych mężczyzn? I do tego morderców! Chodzi mi o to, że nigdy nie widziałem Kaznodziei z bronią.

Zignorowała pytanie.

Pięciu mężczyzn, powiadasz? Według tych, co widzieli masakrę, kościół otoczyło ponad dwudziestu. Ale podejrzewam, że większość z nich to... nasi miejscowi, dobrzy parafianie.

Nestor wolał nie wdawać się w dyskusję. Mimo wszystko zapraszanie Wilczaków do kościoła było bardzo gorszące. Nic dziwnego, że spokojnych ludzi w końcu ogarnął gniew. Chociaż... gdyby Krzyżowców nie wezwano do napadu na farmę Shema Jacksona, nie doszłoby do tragedii.

Mam jeszcze coś zrobić, pani Mc Adam? – zapytał. Pokręciła głową.

To zwykłe morderstwo, nic innego.

Zabicie Wilczaków to nie morderstwo – palnął bez namysłu. – Przecież nie są ludźmi, prawda? To zwierzęta.

W oczach Beth błysnęła wściekłość, ale tylko parsknęła i odwróciła się.

Dziękuję ci za pomoc, Nestorze. Ale chyba masz robotę i nie chcę odciągać cię od twoich obowiązków.

Odetchnął z ulgą i dosiadł klaczy.

Co mam zrobić z ogierem? – spytał.

Przekaż go Krzyżowcom. Nie jest nasz i nie chcę go. Nestor podjechał do murowanych koszar na południu miasta i uwiązał konie. Drzwi były otwarte. Kapitan Leon Evans siedział za prostym, drewnianym biurkiem.

Dzień dobry, sir – przywitał się Nestor.

Evans podniósł wzrok i uśmiechnął się szeroko. Był wysokim, barczystym mężczyzną o pogodnym usposobieniu.

Ciągle chcesz się zaciągnąć, chłopcze?

Tak, sir.

Czytasz Biblię?

Tak jest, sir. Codziennie.

Zapiszę cię na sprawdzian na pierwszy dzień przyszłego miesiąca. Jeśli zdasz, zostaniesz kadetem.

Zdam na pewno. Obiecuję, sir.

Dobry z ciebie chłopak, Nestorze. Widzę, że znalazłeś ogiera. A co z Kaznodzieją?

Zniknął, sir. Ale zabił pięciu napastników.

Evans przestał się uśmiechać.

Na Boga, czy to możliwe? – pokręcił głową. – Jak to mówią, nie sądź człowieka po wyglądzie. Rozpoznałeś któregoś z zabitych?

Żadnego, sir. Ale trzej dostali prosto w twarz. To tak, jakby zjechał ze wzgórza, posłał ich do piekła i pojechał dalej. Pięciu ludzi!

Sześciu – poprawił kapitan. – Dziś rano znalazłem w kościele jeszcze jedno ciało. Wygląda na to, że mimo szalejącego ognia Kaznodzieja przedarł się do tylnych drzwi. Tam ktoś na niego czekał. Kaznodzieja musiał go zaskoczyć, wywiązała się walka i odebrał tamtemu broń. Potem go zastrzelił i zabrał jego konia. Jack Shale twierdzi, że widział, jak Kaznodzieja wyjeżdżał z miasta. Podobno paliły mu się włosy i płaszcz.

Nestor wzdrygnął się.

Kto by pomyślał? We wszystkich kazaniach mówił o miłości bożej i przebaczeniu. A potem zastrzelił sześciu ludzi. Kto by przypuszczał?

Ja, chłopcze – odezwał się głos od drzwi. Nestor obejrzał się i zobaczył starego proroka wchodzącego z trudem do środka. Daniel Cade opierał się na dwóch laskach, a siwa broda sięgała mu do piersi. Dysząc ciężko, opadł na krzesło pod ścianą.

Kapitan Evans wstał, napełnił kubek wodą i podał starcowi. Prorok przyjął to z wdzięcznością.

Nestor cofnął się pod przeciwległą ścianę, ale nie odrywał oczu od żywej legendy. Daniel Cade przeistoczył się z bandyty w proroka. Walczył w Wielkiej Wojnie z Piekielnikami. Bóg przemówił do niego. Rodzice Nestora byli jednymi z wielu, którym banda Cade’a uratowała życie podczas najazdu wrogiej armii.

Kto podpalił kościół? – zapytał prorok. Wciąż miał mocny, pewny głos, dziwnie kontrastujący ze słabym, artretycznym ciałem.

Jacyś obcy spoza miasta – odrzekł kapitan.

Nie wszyscy byli obcy – zaprzeczył Cade. – W tłumie widziano miejscowych, między innymi Shema Jacksona. Ciekawe, bo czy to nie z jego powodu Krzyżowcy wyjechali z miasta zamiast bronić kościoła? Nie zostaliście wezwani do napadu na jego farmę?

A tak – przyznał Evans. – Bandyci ukradli mu część trzody i przyjechał tu do nas po pomoc.

A potem został w mieście, żeby przyjrzeć się rzezi? Dziwne.

Nie daruję podpalaczom kościoła ich czynu, czcigodny. Ale pragnę przypomnieć, że niejednokrotnie zwracano uwagę Kaznodziei, by nie zapraszał Wilczaków do miasta, bo są tu niepożądani. To nie stworzenia boskie, nie zostali ulepieni na wzór i podobieństwo Pana. Są dziełem Szatana. Ich miejsce nie jest ani w kościele, ani między przyzwoitymi ludźmi. Ale Kaznodzieja ignorował ostrzeżenia. Tragedia... hmm... była nieunikniona. Kiedyś musiała się zdarzyć. Mam tylko nadzieję, że Kaznodzieja żyje. To dobry człowiek i choć pobłądził...

Och, z pewnością żyje – przerwał Cade. – Podejmie pan jakieś działania przeciwko ludziom z miasta, którzy pomagali napastnikom?

Nie wierzę, by ktoś z tutejszych im pomagał. Po prostu przyglądali się.

Prorok skinął głową.

A nie dziwi pana, że to jacyś obcy spoza Doliny Pielgrzyma zdecydowali się przeciąć nasz wrzód?

Niezbadane są wyroki boskie, jak pan sam dobrze wie, czcigodny – odrzekł Evans. – Ale proszę mi powiedzieć, dlaczego nie był pan zaskoczony, że Kaznodzieja zabił sześciu uzbrojonych ludzi? Nosi pańskie nazwisko i podobno jest pańskim siostrzeńcem, czy tak? Mówią, że walczył pod pańskimi rozkazami w Wojnie z Piekielnikami. To prawda? Jeśli tak, musiał być wtedy bardzo młody.

Cade nie uśmiechnął się, ale Nestor dostrzegł w jego oczach wesołe błyski.

Jest starszy niż wygląda, kapitanie. Ale nigdy nie służył pod moimi rozkazami. I mimo tego samego nazwiska nie jesteśmy spokrewnieni. – Prorok stęknął i wstał. Evans przytrzymał go za ramię, a Nestor podbiegł, by podać laski.

Dam sobie radę! Po co tyle zamieszania?

Starzec z wielką godnością ruszył wolno ku drzwiom. Wdrapał się na siedzenie małego powozu, ujął lejce i odjechał.

Wielki człowiek – powiedział kapitan. – Legenda. Znał Człowieka Jeruzalem. Kiedyś jeździli razem.

Słyszałem, że to on był Człowiekiem Jeruzalem – odparł Nestor.

Evans pokręcił głową.

Też tak słyszałem, ale to nieprawda. Mój ojciec znał mężczyznę, który walczył u boku Cade’a. Był bandytą, mordercą. Ale potem ujrzał Światło, Pan wskazał mu drogę.


Diakon stał na szerokim balkonie, a poranna bryza rozwiewała jego białosrebrzystą brodę. Spoglądał z wysoka na mury obronne Jedności i zatłoczone ulice, a serce przepełniała mu miłość do tego miasta. Po błękitnym niebie sunął dwupłatowiec, kierując się na wschód ku osadom górniczym. Miał na pokładzie pocztę i zapewne wypłatę dla robotników w nowej walucie Barta. Drukowane od niedawna banknoty wypierały powoli duże, srebrne monety.

Miasto kwitło. Przestępczość radykalnie zmalała i kobiety mogły nawet nocą chodzić bezpiecznie po jasno oświetlonych ulicach.

Zrobiłem, co mogłem – szepnął stary człowiek.

Słucham, Diakonie? – odezwał się szczupły, zgarbiony mężczyzna o rzadkich siwych włosach.

Mówię sam do siebie, Geoffrey. To zły znak. – Odwrócił się i wszedł do gabinetu. – Na czym skończyliśmy?

Chudy sekretarz sięgnął po kartkę i spojrzał na tekst.

Mam tu petycję z prośbą o ułaskawienie Camerona Sikesa. To ten mężczyzna, który zastał żonę w łóżku z sąsiadem. Zastrzelił oboje. Ma być jutro powieszony.

Starzec pokręcił głową.

Współczuję mu, ale nie możemy robić wyjątków. Mordercy zasługują na śmierć, Geoffrey. Co jeszcze?

Apostoł Saul prosi o audiencję przed wyjazdem do Doliny Pielgrzyma.

Jestem wolny dziś po południu?

Geoffrey zajrzał do notesu w czarnej skórzanej oprawie.

Tak, między czwartą trzydzieści a piątą. Zapisać go?

Zapisz. Wciąż nie rozumiem, dlaczego prosił o tę misję. Może ma dosyć miasta? Albo może miasto ma dosyć jego? Coś jeszcze?

Mężczyźni przez pół godziny opracowywali szczegółowy rozkład dnia, w końcu Diakon zarządził przerwę i przeszedł do obszernej biblioteki za gabinetem. Przy drzwiach stali uzbrojeni strażnicy i Diakon ze smutkiem przypomniał sobie młodzieńca, który ukrył się tu przed dwoma laty. Strzał zagrzmiał wtedy jak piorun w murach ogromnego gmachu. Kula trafiła Diakona tuż powyżej prawego biodra i rzuciła na podłogę. Zamachowiec wrzeszczał i pędził przez wielką salę. Pociski odbijały się rykoszetem od kamiennej posadzki. Diakon przekręcił się na bok i wyszarpnął z kieszeni mały, dwustrzałowy pistolet. Kiedy młody człowiek zbliżył się, starzec nacisnął spust. Trafił zabójcę między oczy. Mężczyzna zamarł na chwilę i upuścił broń. Potem osunął się na kolana i upadł na twarz.

Diakon westchnął. Nieprzyjemne wspomnienie. Ojciec chłopaka został powieszony dzień wcześniej za zastrzelenie człowieka podczas karcianej kłótni.

Od tamtej pory biblioteki i innych budynków municypalnych strzegły uzbrojone patrole.

Diakon usiadł za długim dębowym stołem. Czekając na spotkanie, przyglądał się rzędom półek. Sześćdziesiąt osiem tysięcy tomów. Ostatnie pozostałości po gatunku ludzkim. Powieści, podręczniki, rozprawy filozoficzne, poradniki, pamiętniki i poezje. I do czego doszliśmy? – pomyślał. Świat leży w gruzach, uznany przez naukę za bękarta i nawiedzony przez magię. Ogarnęły go ponure myśli. Nikt nie ma racji przez cały czas. Można tylko podążać za głosem serca.

Strażnik wprowadził kobietę. Mimo zaawansowanego wieku, poruszała się sprężystym krokiem i trzymała się prosto, a jej twarz nosiła wyraźne ślady dawnej urody. Srebrzyste włosy mieniły się złotem i czerwienią w słonecznym świetle wpadającym przez łukowe, ozdobne okna z przyciemnianego szkła. Błękitne oczy spoglądały jasno i pogodnie.

Diakon wstał.

Witam, frey Masters. Niech Bóg błogosławi panią i pani rodzinę.

Podała mu rękę, uśmiechnęła się i usiadła naprzeciwko.

I ciebie, Diakonie. Wierzę, że wkrótce uczyni cię litościwym.

Miejmy nadzieję – odrzekł. – Jakie wieści?

Sny wciąż są te same, tylko wyraźniejsze. Betsy widziała człowieka o purpurowej skórze i czarnych żyłach. Miał czerwone oczy. Wokół leżały tysiące ciał, a on pławił się we krwi niewinnych dzieci. Samancie również śnił się demon z innego świata. Po przebudzeniu wpadła w histerię i twierdziła, że nawiedzi nas Szatan. Co to znaczy, Diakonie? Czy to symboliczne wizje?

Nie – powiedział ze smutkiem. – Bestia istnieje.

Kobieta westchnęła.

Ja też miewam ostatnio sny. Widziałam wielkiego wilka chodzącego na dwóch łapach. Miał wydrążone pazury. Zatopił je w ciele człowieka i wyciągnął krew. Bestia i Wilk łączą się ze sobą, prawda?

Skinął głową, ale nie odpowiedział.

Wiesz dużo więcej niż mi mówisz, Diakonie. Zignorował tę uwagę i zapytał:

Czy komuś jeszcze śniły się wilki?

Alicji – odrzekła pani Masters. – Widziała obóz Wilczaków skąpany w purpurowym blasku. Małe stworzenia wiły się i wrzeszczały, aż w końcu zamieniły się w bestie z mojego snu.

Muszę wiedzieć, kiedy i gdzie – powiedział Diakon i wyjął z kieszeni mały, złoty Kamień. Począł go obracać w palcach.

Powinieneś wykorzystać moc dla siebie, Diakonie – zauważyła kobieta surowym tonem. – Wiesz, że szwankuje ci serce.

I tak żyję za długo. Nie, zachowam moc, by użyć jej przeciw Bestii. To już ostatni z nich. Mój mały skarb. Niedługo świat będzie musiał zapomnieć o magii i znów zwrócić się ku nauce i wynalazkom. – Wyraz jego twarzy zmienił się. – O ile przetrwa.

Przetrwa, Diakonie. Bóg musi zwyciężyć Szatana.

Świat przetrwa, jeśli On tak zechce. My, ludzkość, raczej nie uczyniliśmy z tej ziemi kwitnącego ogrodu, nieprawdaż?

Uśmiechnęła się ze znużeniem i pokręciła głową.

Między nami wciąż żyją dobrzy ludzie, mimo że Diabeł wodzi ich na pokuszenie. Nie popadajmy w rozpacz, Diakonie. Kiedy zjawi się Bestia, znajdą się tacy, którzy będą z nią walczyć. Może nowy Człowiek Jeruzalem, albo Daniel Cade?

Przyjdzie pora, to ktoś się znajdzie – zachichotał bez radości. Pani Masters wstała.

Wracam do moich Wizjonerek. Co mam im przekazać?

Niech zachowują w pamięci krajobrazy i pory roku. Gdy nadejdzie chwila, stanę do walki i będę wtedy potrzebował pomocy. – Wstał i wyciągnął rękę. Kobieta uścisnęła ją krótko. – Nie opowiedziała mi pani o własnych snach, frey.

Moja moc wyczerpała się z upływem lat. Ale owszem, widziałam Bestię. Obawiam się, że nie starczy ci sił, by się jej przeciwstawić, Diakonie.

Wzruszył ramionami.

Stoczyłem w życiu wiele bitew i żyję.

Ale jesteś już stary. Oboje jesteśmy starzy. Siły nas opuszczają, Diakonie. Wszystko przemija, nawet legendy.

Westchnął.

Dokonała pani tutaj wspaniałego dzieła. Wszystkie te strzępy straconej cywilizacji... Chciałbym wierzyć, że po mojej śmierci ludzie będą tu przychodzić i uczyć się z tego, co pozostawili nam po sobie wielcy umarłego świata.

Proszę nie zmieniać tematu – upomniała go.

Chce pani, żebym oszczędził zabójcę żony i jej kochanka?

Oczywiście. A tymczasem ciągle rozmawiamy o czymś innym.

Dlaczego miałbym darować mu życie?

Bo ja o to proszę, Diakonie – odparła po prostu.

Rozumiem. Bez żadnych argumentów natury moralnej, bez powoływania się na przykłady z Biblii, bez apelowania do mojego lepszego ja?

Pokręciła głową, a on uśmiechnął się.

W takim razie będzie żył.

Jesteś dziwnym człowiekiem, Diakonie. I wciąż unikasz zasadniczego tematu. Kiedyś mógłbyś stawić czoła Bestii, dziś już nie.

Wyszczerzył zęby i mrugnął do niej.

Jeszcze zobaczymy.

Wcale mnie to nie zdziwi, potrafisz sprawiać niespodzianki.


Shannow śnił o morzu. Słyszał skrzypienie wręg przypominające ludzkie jęki, widział fale jak góry uderzające w kadłub statku. Obudził się i zobaczył nad głową lampę kołyszącą się na haku. Przez chwilę zdawało mu się, że sen i jawa to jedno. Potem uprzytomnił sobie, że leży w wozie jadącym przez prerię. Jak ma na imię ten człowiek? Jeremiasz? Starzec z siwą brodą i jednym długim, górnym zębem. Shannow odetchnął głęboko i pulsujący ból w skroniach trochę zelżał. Jęknął i usiadł. Lewą rękę i ramię miał obandażowane, a pod opatrunkiem czuł naciągniętą, oparzoną skórę.

Pożar? Nic nie pamiętał. Nie szkodzi, pomyślał. Z czasem pamięć wróci. Najważniejsze, że wiem, kim jestem.

Jonem Shannowem. Człowiekiem Jeruzalem.

A jednak... poczuł niepokój, jakby to nazwisko było... Co? Niewłaściwe? Nie. Na wezgłowiu łóżka wisiała jego broń. Sięgnął po jeden z rewolwerów. Dobrze go znał, a mimo to wydał mu się obcy, gdy zacisnął dłoń na kolbie. Wysunął bębenek. Brakowało dwóch nabojów.

Nagle zobaczył człowieka spadającego z konia. Z przestrzelonego gardła tryskała krew. Potem wspomnienie znikło.

Walka z bandytami? Tak. Właśnie tak musiało być. Na prawo od łóżka zauważył małe lusterko leżące na półeczce. Obejrzał ranę na skroni. Siniec szybko znikał, przybrał już żółtą barwę. Bruzda na głowie pokryła się strupem.

Włosy obcięto mu krótko przy skórze, ale oparzenia wciąż były widoczne.

Ogień.

Następny przebłysk pamięci. Płonące deski. Uderza w nie ramieniem. Wreszcie ustępują. Za nimi widzi mężczyznę z uniesionym rewolwerem. Pada strzał, pocisk trafia tamtego w głowę niczym cios zadany młotem. Wizja rozpłynęła się.

Był w kościele. Dlaczego? Czyżby słuchał kazania?

Wstał. Jego ubranie leżało starannie złożone na krześle pod małym okienkiem. Nadpalony płaszcz został wyprany i połatany. Wkładając odzież, rozejrzał się po wnętrzu wozu. Wąskie sosnowe łóżko, dwa krzesła z tego samego, wypolerowanego drewna i niewielki stół. Zielone ściany. Ramy okienne ozdobione wyrzeźbionymi motywami winorośli. Dziwny symbol wyryty na drzwiach – dwa zachodzące na siebie trójkąty tworzące gwiazdę. Nad łóżkiem półka na książki.

Zapinając pas z kaburami, przyjrzał się tytułom. Zauważył oczywiście Biblię, ale również kilka powieści. Na samym końcu stał tomik o pożółkłych kartkach. Wyciągnął go i podszedł do okna. W promieniach zachodzącego słońca odczytał wyblakłe, złote litery na okładce: Historia Ubiorów Zachodu, autorstwa Johna Peacocka. Ostrożnie przewracał strony. Grecy, Rzymianie, Bizantyjczycy, czasy Tudorów, Stuartów, Cromwella... Kobiety i mężczyźni w różnych strojach, kolejne daty... Był zafascynowany. Zanim pojawiły się samoloty, wielu ludzi wierzyło, że od śmierci Chrystusa minęło zaledwie trzysta lat. Ale pasażerowie wielkich podniebnych statków zadali kłam wcześniejszym teoriom, odesłali je do lamusa historii. Shannow podniósł wzrok i zastanowił się. „Skąd o tym wiem?” Odłożył książkę na miejsce, otworzył drzwi wozu i zszedł niepewnie po trzech stopniach.

Młoda kobieta o krótkich jasnych włosach ruszyła ku niemu z miską strawy.

Powinien pan leżeć – upomniała go. Rzeczywiście, czuł się słaby i oddychał z trudem. Przysiadł na schodkach i przyjął od niej gulasz.

Dziękuję pani. – Była nadzwyczaj piękna, miała zielononiebieskie oczy i lekko opaloną skórę.

Wraca panu pamięć, panie Shannow?

Nie – odrzekł i zaczął jeść.

Z czasem wróci – zapewniła go. Wóz pomalowany był z zewnątrz na zielono i czerwono. Ze swego miejsca Shannow zobaczył jeszcze dziesięć takich samych.

Dokąd jedziecie?– zapytał.

Dokąd chcemy – odparła dziewczyna. – Mam na imię Isis. – Wyciągnęła dłoń. Shannow poczuł pewny, mocny uścisk.

Dobra z pani kucharka, Isis. Świetny gulasz.

Ignorując komplement, usiadła obok.

Doktor Meredith podejrzewa, że ma pan pękniętą czaszkę. Nic pan nie pamięta? Zupełnie nic?

Nic, o czym chciałbym rozmawiać. Niech pani mi opowie o was.

Niewiele jest do opowiadania. – Isis wzruszyła ramionami. – Jesteśmy tym, co widać. Wędrowcami. Podążamy za słońcem i wiatrem. W lecie tańczymy, zimą marzniemy. Podoba nam się takie życie.

Ma swoisty urok – przyznał Shannow. – Ale istnieje jakiś cel waszej podróży?

Przez chwilę wpatrywała się w niego wielkimi oczami.

Życie to podróż do jednego tylko celu. A może widzi pan to inaczej, panie Shannow?

Nie warto spierać się z Isis – odezwał się Jeremiasz, stając obok. Shannow podniósł wzrok na starca.

Myślę, że to prawda – powiedział i wstał. Zakręciło mu się w głowie i musiał przytrzymać się wozu. Wziął głęboki oddech i wyszedł na otwartą przestrzeń. Jeremiasz dreptał obok i trzymał go za ramię.

Jest pan silnym człowiekiem, panie Shannow, ale został pan naprawdę ciężko ranny.

Wszystkie rany kiedyś się goją, Jeremiaszu. – Shannow popatrzył na góry. Bliższe zbocza porośnięte lasami, dalej bezkresne, nagie szczyty sięgające nieba. – Piękny kraj. – Słońce zwolna chyliło się ku zachodowi, kryjąc się za górskim łańcuchem, skąpanym w ostatnich, złocistych promieniach. Na prawo wznosiła się samotna skała z piaskowca, która zdawała się świecić własnym blaskiem.

To Święta Góra – wyjaśnił Jeremiasz. – Niektórzy twierdzą, że mieszkają tam stare bóstwa. Moim zdaniem, to tylko schronienie dla orłów, nic więcej.

Nie słyszałem tej nazwy – wyznał Shannow.

Pewnie cierpi pan z powodu zaniku pamięci?

Nie dziś – odparł Shannow. – Dziś odczuwam spokój. Moje wspomnienia, których teraz nie mam, pełne są bólu i śmierci. Wiem, że niedługo powrócą i wcale mnie to nie cieszy. Ale na razie widok zachodu słońca sprawia mi wielką przyjemność.

Doszli do brzegu rzeki.

Dziękuję za uratowanie mi życia, Jeremiaszu. Jesteś dobrym człowiekiem. Od jak dawna prowadzisz takie życie?

Od dwunastu lat. Byłem krawcem, ale tęskniłem za otwartą przestrzenią i niebem nad głową. Zaczęły się Wojny Zjednoczeniowe i życie w mieście stało się jeszcze bardziej groteskowe. Więc zbudowałem wóz i ruszyłem na pustkowia.

Po rzece pływały gęsi i kaczki. Shannow zauważył ślady lisa.

Jak długo mnie pielęgnujesz?

Dwanaście dni. Inni myśleli, że pan umrze. Ale ja w to nie wierzyłem, mówiłem im, że pan przeżyje; ma pan zbyt wiele blizn. Trzy razy w życiu został pan postrzelony: raz powyżej biodra, raz w pierś i raz w plecy. Dwukrotnie dostał pan nożem: raz w nogę i raz w ramię. Jak mówiłem, jest pan twardym człowiekiem, tacy łatwo nie umierają.

Shannow uśmiechnął się.

Pocieszyłeś mnie. Pamiętam ranę na biodrze.

Jechał przez ziemie ciągnące się blisko Muru i zobaczył bandę zbirów wlokących dwie kobiety. Zabił bandytów, ale jeden strzelił i kula trafiła Shannowa w biodro. Uderzyła w kość i wyszła tyłem. Pewnie by umarł, gdyby nie Człowiek-Bestia, Shir-ran, który znalazł go wśród śnieżnej zamieci.

Jest pan myślami daleko stąd, panie Shannow. Nad czym pan tak duma?

Myślałem o lwie, Jeremiaszu.

Zawrócili w kierunku ognisk i wozów. Shannow poczuł zmęczenie i poprosił Jeremiasza o koce; miał ochotę przenocować pod gwiazdami.

Nie chcę o tym słyszeć, człowieku! – zaprotestował starzec. – Zostanie pan w łóżku jeszcze dzień lub dwa, a potem zobaczymy.

Nie mam siły się spierać. – Shannow wdrapał się do wozu. Jeremiasz wszedł za nim.

Shannow nawet nie zdjął ubrania, od razu padł na wąskie łóżko. Stary człowiek zabrał kilka książek i zamierzał wyjść, gdy Shannow zawołał za nim:

Dlaczego nazwałeś moje nazwisko niesławnym?

Jeremiasz odwrócił się.

Nosi pan to samo nazwisko, co Człowiek Jeruzalem. Jeździł po tych ziemiach jakieś dwadzieścia lat temu. Chyba słyszał pan o nim?

Shannow zamknął oczy. Dwadzieścia lat?

Usłyszał trzaśniecie drzwi. Leżał chwilę bez ruchu i patrzył przez małe okienko na gwiazdy.

Jak się czujesz? Tylko nie kłam! – powiedział doktor Meredith. Isis uśmiechnęła się, ale milczała. Gdyby ten Meredith potrafił być tak stanowczy w życiu jak jest wobec pacjentów... Westchnęła i pogłaskała go po twarzy. Młody człowiek zarumienił się. – Ciągle czekam na odpowiedź – przypomniał łagodnie.

Piękna noc – zauważyła. – Czuję taki spokój...

To żadna odpowiedź – przerwał jej gwałtownie.

Musi ci wystarczyć – odrzekła. – Nie chcę rozprawiać o mojej... niemocy. Oboje wiemy, kiedy moja podróż dobiegnie końca. Nie możemy nic zrobić, żeby temu zapobiec.

Meredith westchnął i spuścił głowę. Kosmyk jasnych włosów opadł mu na czoło. Isis odgarnęła go.

Jesteś dobrym człowiekiem.

Raczej bezsilnym – poprawił ze smutkiem. – Znam nazwę twojej choroby i nazwy leków, które mogłyby ci pomóc. Hydrokortyzon i fluor ohy dr okorty zon. Znam nawet dawki. Nie wiem jedynie, jak sporządzić te steroidy i z czego.

Nieważne – zapewniła go. – Niebo jest piękne, a ja żyję. Porozmawiajmy o czymś innym. Chcę cię zapytać o naszego... gościa.

Meredith spochmurniał.

A o co chodzi? Jedno jest pewne: to nie farmer.

Wiem o tym. Ale dlaczego stracił pamięć?

Lekarz wzruszył ramionami.

Najprawdopodobniej z powodu urazu głowy, ale amnezja może mieć wiele przyczyn, Isis. Musiałbym znać więcej szczegółów, żeby ci odpowiedzieć: dowiedzieć się dokładnie, co doprowadziło do postrzału, w jakich okolicznościach został ranny.

Skinęła głową, zastanawiając się, czy powtórzyć mu wszystko, co wie. Ale tylko poprosiła:

Najpierw opowiedz mi o Człowieku Jeruzalem.

Roześmiał się głośno i gardłowo. Rysy mu stwardniały.

Dzięki Bogu, że nigdy go nie spotkałem! To brutalny barbarzyńca, który zyskał sobie o wiele większą sławę niż na to zasłużył. I to tylko dlatego, że rządzi nami inny bezlitosny barbarzyńca hołdujący przemocy. Jon Shannow był zabójcą. Pomińmy te idiotyczne pseudoreligijne historyjki, które o nim teraz wypisują. Był po prostu włóczęgą i ciągnęło go do przemocy niczym muchę do końskiego łajna. Niczego nie zbudował, nie napisał, nie stworzył. Żył jak pustynny wiatr.

Pokonał Piekielników – zaoponowała Isis. – Zniszczył potęgę Strażników.

No właśnie! – podchwycił Meredith. – Pokonał i zniszczył. I teraz jest uważany za kogoś w rodzaju zbawiciela, czarnego anioła zesłanego przez Boga. Czasami zastanawiam się, czy kiedykolwiek uwolnimy się od takich typów jak Shannow.

Więc uważasz go za uosobienie zła?

Meredith wstał, dorzucił do ognia i znów usiadł naprzeciw Isis.

Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Z tego, co o nim wiem, nie był zwyczajnym mordercą; nigdy nie zabijał dla zysku. Zwalczał i uśmiercał tych, których uważał za bezbożników, za grzeszników. Tylko czy miał prawo decydować, kto jest grzesznikiem, Isis? Czy miał prawo wymierzać własną sprawiedliwość? W każdym cywilizowanym społeczeństwie jego czyny uznano by za odrażające. Czcząc go, tworzymy niebezpieczny precedens, Isis. Otwieramy furtkę jego naśladowcom, dajemy im przyzwolenie na wymordowanie wszystkich, z którymi sienie zgadzają. Na przykład Diakonowi. Kiedy Piekielnicy powstali przeciwko nam, zniszczył nie tylko ich armię, ale również miasta. Dokonał tam straszliwego spustoszenia. A dlaczego? Bo on uznał, że są źli. Zginęły tysiące zwykłych Piekielników, farmerów, rzemieślników. To było ludobójstwo, zagłada całej rasy. Oto spuścizna po takich jak Jon Shannow. Ale powiedz mi, co to ma wspólnego z naszym „gościem”, jak go nazwałaś?

Sama nie wiem – skłamała. – Twierdzi, że jest Shannowem, więc zastanawiałam się, czy to nie skutek... jak to nazwałeś?

Amnezji?

Właśnie, amnezji. Powiedziałeś, że musiałbyś poznać okoliczności, w jakich został ranny... – Isis zawahała się, układając własną wersję wydarzeń. – Widział, jak mordują jego przyjaciół. Jak giną w straszny sposób. Jednych zastrzelono, innych spalono żywcem. Jego... dom... stanął w ogniu. Uciekł i chwycił za broń, którą odłożył wiele lat wcześniej. Kiedyś był wojownikiem, lecz potem uznał, że idzie złą drogą. Ale w rozpaczy wytropił morderców i zabił ich. Czy to ci pomoże?

Meredith wyprostował się i westchnął głęboko.

Biedny człowiek. Obawiam się, że źle go osądziłem. Zobaczyłem rewolwery i myślałem, że to bandyta lub najemnik. Tak, to mi pomoże, Isis. Umysł ludzki potrafi być bardzo wrażliwy. Wierzę w twoje zdolności i dlatego przyjmuję za prawdę wszystko, co mi opowiedziałaś. Wnioskuję więc, że nasz gość wyruszył na wojnę nie tylko z wrogiem, ale także z własnym poczuciem winy. Cierpiał straszne katusze i w końcu jego umysł zamknął się przed złymi wspomnieniami. To się nazywa amnezja obronna.

Czy powinnam mu to wyjaśnić, jak sądzisz?

W żadnym wypadku. Nie bez powodu to określenie zawiera słowo „obronna”. Gdybyś mu wszystko powiedziała, mógłby doznać zupełnej dezintegracji psychicznej. Niech pamięć wraca mu stopniowo, powoli, sama. A swoją drogą, fascynujący jest jego wybór nowej tożsamości. Dlaczego akurat Jon Shannow? Czym on się zajmował?

Był kaznodzieją – powiedziała Isis.

Więc może właśnie dlatego? – zastanowił się Meredith. – Spokojny, pobożny człowiek został zmuszony do przeistoczenia się w tego, do kogo czuł odrazę. Jakaż inna tożsamość pasowałaby do niego lepiej niż tego wilka w owczej skórze, Shannowa? Czuwaj nad nim, Isis. Potrzebuje opieki, jaką tylko ty możesz mu zapewnić.


Każdy się myli, tylko ty masz rację, mamo?! To chcesz powiedzieć?! – Twarz młodego człowieka płonęła gniewem. Wstał od kolacji i podszedł do okna. Pchnął je i spojrzał na szachownicę pól. Beth McAdam wzięła głęboki oddech, próbując się uspokoić.

Mam rację, Samuelu. I nie obchodzi mnie, co mówi każdy. To, co się dzieje, jest złe.

Samuel McAdam odwrócił się.

Złe? Źle jest służyć Bogu? Masz dziwne pojęcie o tym, co jest złe. Jak możesz spierać się ze słowami Pana?

Teraz Beth zapłonęła gniewem. Jej jasnoniebieskie oczy zwęziły się.

Morderstwo nazywasz służeniem Bogu?! Wilczacy nigdy nikogo nie skrzywdzili. Nie z ich winy są tacy, jacy są. Bóg jeden wie, dlaczego właśnie tak wyglądają, ale mają dusze, Samuelu. Są dobrzy i łagodni.

Są obrzydliwi! – krzyknął Samuel. – Biblia mówi: Nie przynoś obrzydliwości do twego domu, bo zostaniesz obłożony klątwą, tak jak ona.

W tym domu jest tylko jedna obrzydliwość, Samuelu. I to ja ją wydałam na świat. Wynoś się! Wracaj do swoich przyjaciół morderców. I powiedz im ode mnie, że jak wjadą na moją ziemię w pogoni za Wilczakami, powystrzelam jak psy!

Szczęka młodzieńca opadła.

Straciłaś rozum? Chcesz pozabijać naszych sąsiadów?

Beth pomaszerowała w drugi koniec pokoju i zdjęła ze ściany karabin Piekielników z długą lufą. Potem popatrzyła na syna. W tej chwili nie widziała przed sobą barczystego, wysokiego młodziana, lecz małego chłopca, który kiedyś bał się ciemności i płakał, gdy grzmiało. Westchnęła. Wyrósł na przystojnego, silnego mężczyznę. Ale tak jak w dzieciństwie, nadal łatwo ulegał wpływom i dawał sobą kierować.

Powtórz im dokładnie to, co powiedziałam, Samuelu. I uprzedź ich, że nie żartuję. Pierwszy, który podniesie rękę na moich przyjaciół, zginie.

Diabeł cię opętał – odparł chłopak i wyszedł. Po chwili usłyszała tętent kopyt. Gdy galop konia ucichł wśród nocy, z kuchni wychynęła mała postać. Beth odwróciła się i uśmiechnęła. Wyciągnęła rękę i pogłaskała japo ramieniu pokrytym sierścią.

Przykro mi, że to słyszałaś, Pakia – westchnęła. – Zawsze był miękki niczym glina w rękach garncarza. To moja wina, zbyt surowo go wychowywałam. Nigdy nie pozwalałam mu postawić na swoim i teraz gnie się jak trzcina na wietrze.

Młoda Wilczaczka przechyliła głowę na bok. Miała niemal ludzką twarz, ale porośniętą sierścią i wydłużoną, z dużymi, owalnymi oczami złocistej barwy, nakrapianymi czerwonymi plamkami.

Kiedy wróci Kaznodzieja? – zapytała, wysuwając długi język, przez co słowa brzmiały niewyraźnie. – Nie wiem, Pakia. Może nigdy. Bardzo starał się być dobrym chrześcijaninem, długo znosił szyderstwa i obelgi. – Beth podeszła do stołu i usiadła. Teraz Pakia położyła długie palce na jej ramieniu. Beth przykryła dłonią ciepłą, miękką rękę. – Wiesz, że go kochałam, kiedy jeszcze był prawdziwym mężczyzną. Ale, klnę się na Boga, nie sposób kochać świętego! – Pokręciła głową. – Gdziekolwiek jest, z pewnością cierpi. Dwadzieścia lat jego życia obróciło się w proch i popiół.

Te lata nie poszły na marne – odrzekła Pakia. – Wcale nie zamieniły się w proch i popiół. Dał nam poczucie dumy, ukazał prawdziwe oblicze miłości bożej. To niemało, Beth.

Być może – mruknęła Beth bez przekonania. – Musisz teraz powiedzieć swoim, żeby schronili się wysoko w górach. Obawiam się, że jeszcze przed końcem miesiąca zapanuje straszna przemoc. Mówi się o masowych polowaniach na was.

Bóg będzie nas strzegł – odparła Pakia.

Ufaj Bogu, ale ładuj broń – powiedziała cicho Beth.

Nie mamy broni – zaprotestowała Pakia.

To tylko takie powiedzenie. Oznacza po prostu, że... czasami Bóg chce, żebyśmy sami zadbali o siebie.

Dlaczego nas nienawidzą? Czyż Diakon nie powiedział, że wszyscy jesteśmy dziećmi bożymi? – Beth nie potrafiła odpowiedzieć na to proste pytanie. Położyła karabin na stole i przyjrzała się Pakii. Człekokształtna postać miała pięć stóp wzrostu, długie ręce o trzech stawach zakończone ciemnymi pazurami, była przygarbiona i porośnięta srebrzystoszarą sierścią.

Nie wiem dlaczego, Pakia. Nie wiem też, z jakiego powodu Diakon zmienił zdanie. Jednościowcy twierdzą teraz, że jesteście obrzydliwością. Myślę, że po prostu uważają was za „innych”. Ale wiem z doświadczenia, że ludziom niewiele potrzeba do nienawiści. Łatwo im to przychodzi. Lepiej już idź. I nie wracaj tu przez jakiś czas. Niedługo wybiorę się do was w góry z prowiantem... jak tylko trochę się uspokoi.

Szkoda, że nie ma Kaznodziei – westchnęła Pakia.

Amen. Ale wolałabym go takim, jakim był kiedyś.


Nestor przeliczył ostatnie banknoty i wsunął je do koperty. Zakleił ją i położył na stercie. Miał przed sobą dzisiejszą wypłatę dla stu czterdziestu sześciu robotników tartacznych i siedmiu woźniców. Banknoty Barta dotarły z Jedności dopiero późną nocą. Nestor zerknął na uzbrojonych strażników stojących w otwartych drzwiach.

Skończyłem – zawołał.

Zamknął rejestr pracowników, wstał i rozprostował kości. Pierwszy ze strażników, zgarbiony były drwal nazwiskiem Leamis, wszedł do szopy i oparł karabin o ścianę. Nestor wrzucił pieniądze do brezentowego worka i podał mu.

Ciężka noc za tobą, młodzieńcze – zauważył Leamis. Nestor przytaknął. Piekły go oczy i chciało mu się spać. – Pieniądze miały przyjechać wczoraj rano – powiedział znużonym głosem. – Myśleliśmy, że je zrabowano.

Przez Przełęcz daleka droga – odparł strażnik. – Może ktoś ścigał konwój.

Czy to możliwe?

Leamis wzruszył ramionami.

Kto wie? Podobno Latoń Duke wciąż grasuje w okolicy. Nikt nie czuje się bezpieczny. No, ale najważniejsze, że wypłata jest na miejscu.

Nestor podszedł do drzwi i wciągnął ciężki płaszcz. Na zewnątrz panowało przenikliwe zimno; górskie powietrze było ostre i wiał wiatr. Za szopą stały trzy wozy z łańcuchami do transportu dłużyc. Woźnice gawędzili między sobą, czekając na wypłatę. Nestor pożegnał się z Leamisem i poszedł na wybieg po służbowego konia. Zanim założył mu uzdę, ogrzał ją za pazuchą. Wkładanie zimnego wędzidła do ciepłego, końskiego pyska groziło tym, że zwierzę dostanie szału. Osiodłał wałacha i odjechał w dolinę. Po drodze minął kilka wozów wiozących drwali i robotników tartacznych do pracy.

Słońce świeciło jasno, kiedy skręcił z górskiego szlaku na trakt wiodący do Doliny Pielgrzyma. Daleko na północy widział brzydki, przysadzisty budynek fabryki konserw. Puszkowano tam mięso dla szybko rozwijających się miast. Na wschodzie, za górskimi szczytami, unosił się ku niebu czarny dym z hutniczego komina. Ciemna spirala przypominała cyklon przesłaniający błękit.

Minął złamany drogowskaz z wyblakłymi literami: D... LI... API...LGRZ...A LICZBA MIESZK. 827. Teraz mieszkało tu ponad trzy tysiące ludzi. Zapotrzebowanie na budulec wciąż rosło i wkrótce mogło ogołocić z lasów pobliskie zbocza.

Usłyszał warkot, więc ściągnął cugle i zadarł głowę. W górze przelatywał dwupłatowiec. Miał brezentowe poszycie, wielki silnik i trzy koła sterczące spod skrzydeł i ogona. Nestor nie cierpiał tych podniebnych, hałaśliwych maszyn. Wałach spłoszył się, więc chłopak szybko zeskoczył z siodła, by okiełznać zwierzę. Uspokajająco pogłaskał konia po łbie i delikatnie dmuchnął mu w nozdrza. Wałach cały się trząsł, ale samolot wkrótce się oddalił i warkot ucichł.

Nestor pojechał dalej.

Po wjeździe do miasta starał się nie patrzeć na zwęglone szczątki małego kościoła, ale przyciągały jego wzrok. Ciała już zabrano i teraz robotnicy usuwali ostatnie spalone deski. Oddał konia tartacznemu stajennemu w służbowej, podnajętej stajni i przeszedł piechotą pozostałe kilkaset jardów do swojego mieszkanka nad sklepem wielobranżowym Josiaha Broome’a.

Kwatera była mała, z kwadratowego pokoiku wchodziło się prosto do sypialni bez okien. Nestor zdjął ubranie i usiadł pod oknem w pierwszej izbie. Ze zmęczenia odechciało mu się spać. Sięgnął po książkę, którą obecnie studiował. Na miękkiej okładce taniego wydania widniał czerwony tytuł: Nowy Eliasz, pióra Erskine’a Wrighta. Wiedział, że egzamin na Krzyżowca będzie trudny, a miał tak mało czasu na czytanie. Przetarł oczy, wyciągnął się wygodniej i zagłębił w opisach podróży Wielkiego Świętego.

Zasnął w fotelu i obudził się trzy godziny później. Wstał, ziewnął i przetarł oczy. Z ulicy dobiegły krzyki, więc wyjrzał przez okno.

Zobaczył grupkę jeźdźców. Zatrzymali konie i ściągnęli z siodła zakrwawionego towarzysza z raną w piersi.

Nestor szybko się ubrał i zbiegł na dół. Do konnych podchodził właśnie kapitan Leon Evans. Krzyżowiec wyglądał niczym heros w szarej koszuli z karczkiem i w czarnym kapeluszu z szerokim rondem. Na biodrach nosił dwa rewolwery odwrócone kolbami do przodu.

Ta suka strzeliła do niego! – wrzasnął wściekle Shem Jackson. – Co zamierza pan z tym zrobić?!

Evans przyklęknął nad rannym.

Zabierzcie go do doktora Shiversa. I to szybko, bo wykrwawi się na śmierć. – Kilku mężczyzn chwyciło jęczącego człowieka. Weszli na drewniany chodnik i ponieśli go obok sklepu Broome’a. Jeźdźcy zaczęli opowiadać jeden przez drugiego, ale kapitan uniósł dłoń i uciszył ich. – Wystarczy jeden – powiedział, wskazując na Jacksona. Nestor nie lubił tego typa; na trzeźwo był opryskliwy, po pijanemu wybuchowy.

Jackson odchrząknął i splunął.

Zobaczyliśmy Wilczaków na granicy mojej ziemi – zaczął i otarł usta brudną ręką. – Wtedy ja i ci chłopcy pojechaliśmy za nimi. Byliśmy koło domu Mc Adam, jak wyszła i zaczęła strzelać. Trafiła Jacka, a potem konia Millera. Co pan z tym zrobi?

Wjechaliście na jej teren? – zapytał Evans.

A co to ma do rzeczy? – obruszył się Jackson. – Nie można strzelać do ludzi ot, tak sobie.

Porozmawiam z nią – obiecał kapitan. – Ale od dziś, chłopcy, trzymajcie się z daleka od jej ziemi. Zrozumiano?

Nam rozmowa nie wystarczy – odparł Jackson. – Trzeba z nią coś zrobić. Takie jest prawo.

Evans uśmiechnął się, ale na jego twarzy nie było wesołości.

Nie ucz mnie prawa, Shem. Znam je. Beth Mc Adam wyraźnie uprzedzała, żeby nie polować na jej ziemi na Wilczaków. Zagroziła, że będzie strzelać, jeśli uzbrojeni ludzie wkroczą na jej teren. Nie trzeba było się tam zapuszczać. Porozmawiam z nią, jak wam obiecałem.

Jasne, pogadaj z nią – syknął Jackson. – Ale coś ci powiem. Żadna baba nie będzie do mnie bezkarnie strzelać.

Kapitan zignorował go.

Rozjedźcie się do domów.

Mężczyźni wsiedli na konie, ale ruszyli w kierunku baru „Pod Masą Perłową”. Nestor wystąpił naprzód i Evans zobaczył go. Zmrużył oczy i przyjrzał mu się uważnie.

Mam nadzieję, że nie byłeś z nimi, chłopcze?

Nie, sir. Spałem u siebie. Usłyszałem zamieszanie i wyszedłem. Nie myślałem, że pani Mc Adam będzie do kogoś strzelać.

To twarda sztuka, Nestorze. Przybyła do Doliny Pielgrzyma jako jedna z pierwszych. Walczyła z Ludźmi-Jaszczurami. Od tamtej pory dwa razy napadano na jej farmę. Jakieś dziesięć lat temu w strzelaninie zginęło pięciu bandytów.

Nestor zachichotał.

W szkole też była twarda. Dobrze to pamiętam.

Ja także – przyznał się kapitan. – Jak idzie nauka?

Ile razy zaczynam czytać, zawsze zasypiam – poskarżył się Nestor.

Musisz się przełamać, Nestorze. Człowiek nie może podążać ścieżką wskazaną przez Pana, nie znając Słowa Bożego.

Wstyd mi, sir, ale w Biblii jest tyle o zabijaniu i zemście, że trudno mi się połapać, co jest dobre, a co złe.

Dlatego Bóg zsyła nam proroków, takich jak Daniel Cade czy Jon Shannow. Musisz studiować ich słowa. Wtedy zrozumiesz ukrytą w nich treść. I nie przejmuj się przemocą, Nestorze. Całe życie to pasmo przemocy. Gwałt zadają nam choroby, głód i ubóstwo. Nawet narodziny są gwałtem. Człowiek musi to rozumieć. Nic, co dobre, nie przychodzi łatwo.

Nestor nadal miał zamęt w głowie, ale nie chciał głupio wypaść przed swoim bohaterem.

Tak jest, sir – bąknął.

Evans uśmiechnął się i poklepał go po ramieniu.

Pod koniec miesiąca Diakon przyśle do nas jednego ze swych Apostołów. Przyjdź go posłuchać.

Przyjdę, sir. Co pan zrobi z panią Mc Adam?

Ciężko przeżywa pożar kościoła i ucieczkę Kaznodziei. Wstąpię do niej na rozmowę.

Samuel uważa, że Diabeł ją opętał – powiedział Nestor. – Mówił, że wyrzuciła go z domu i nazwała obrzydliwością.

To chłopak o słabym charakterze. Częsty przypadek wśród młodych ludzi, których wychowują surowi rodzice. Ale mam nadzieję, że się myli. Zresztą... czas pokaże.

Czy to prawda, że w okolicy kręci się Latoń Duke ze swoją bandą?

Jego ludzi wystrzelano do nogi koło Pernum, więc to wątpliwe – odrzekł Krzyżowiec. – Próbowali obrabować dyliżans z pieniędzmi jadący do kopalń.

On też zginął?

Evans usłyszał w głosie Nestora nutę zawodu i roześmiał się.

Nie bądź rozczarowany, chłopcze. To był bandyta.

Nestor zaczerwienił się.

Ależ nie jestem, sir – skłamał. – Tyle, że... no, wie pan... On był sławny. Taki... romantyczny.

Kapitan pokręcił głową.

Nigdy nie widziałem nic romantycznego w złodziejach. Nie miał siły albo ochoty pracować, więc okradał innych, zaradniejszych od siebie. Znajdź sobie lepszych bohaterów niż Latoń Duke, Nestorze.

Dobrze, sir – obiecał chłopak.



Rozdział drugi


Często słyszy się pytanie, jak można pogodzić prawa jednostki z interesem społecznym? Weźmy za przykład farmera, bracia. Kiedy sieje ziarno, wie, że wy dziobią je wrony. Jeśli zleci się zbyt wiele ptaków, nie będzie zbiorów. Więc farmer sięga po broń. Ale to nie znaczy, że nienawidzi wron, ani że wrony są złe.

z Mądrości Diakona Rozdział IV


Beth zamachnęła się siekierą. Zrobiła to niezbyt zgrabnie, ale na tyle mocno, by dziewięciofuntowe ostrze gładko przecięło drewniany kloc. Spod kory wypełzły stonogi. Odrzuciła je na bok, zebrała szczapy na opał i ułożyła w drewutni kolejną partię zimowych zapasów.

Pot spływał jej po twarzy. Wytarła się rękawem i oparła siekierę o ścianę szopy. Sięgnęła po długi karabin i poszła do studni. Obejrzała się na narzędzie stojące na okrąglaku i wyobraziła sobie Kaznodzieję. Westchnęła głęboko.

Kaznodzieja...

Mimo jego mrocznej przeszłości, nawet ona zaczęła go w końcu uważać za świętego zesłanego przez Boga do Doliny Pielgrzyma. Ale nic dziwnego, skoro tak się zmienił. Boże, jak bardzo się zmienił! Z krwiożerczego wilka przeistoczył się w łagodną owieczkę. Beth wstydziła się, ale ta zmiana wcale nie przypadła jej do gustu.

Bolały ją plecy, musiała odpocząć.

Nigdy nie przerywaj roboty w połowie – upomniała się głośno. Zanurzyła mosiężną chochlę w wiadrze, napiła się zimnej wody i wróciła do pracy. Słysząc odgłos końskich kopyt, zaklęła pod nosem. Cholera, zapomniała o karabinie – został przy studni! Cisnęła siekierę i pobiegła po broń, nawet nie spojrzawszy najeźdźca. Dopadła karabinu i wtedy rozległ się znajomy głos:

To nie będzie ci potrzebne, droga Beth.

Clem Steiner przerzucił nogę nad łękiem siodła i zeskoczył na ziemię. Beth uśmiechnęła się szeroko i ruszyła ku niemu z rozpostartymi ramiona.

Dobrze wyglądasz, Clem! – wykrzyknęła. Uściskali się, a potem delikatnie odsunęła go od siebie i popatrzyła na twarz o ostrych rysach.

Niebieskie oczy wciąż błyszczały dawnym blaskiem. Mimo siwizny na skroniach i wysuszonej wiatrem skóry, uśmiech mężczyzny nadawał mu chłopięcy wygląd. Na czarnym płaszczu jeźdźca osiadło niewiele kurzu, a nad lśniącym pasem z bronią mieniła się czerwienią brokatowa kamizelka.

Beth znów go uściskała.

Twój widok cieszy moje stare oczy – powiedziała, czując dziwny ucisk w gardle.

Stare? Na Boga, Beth! Ciągle jesteś najpiękniejszą kobietą jaką znam!

Znów te pochlebstwa – mruknęła, próbując ukryć zadowolenie z komplementu.

Któż śmiałby cię okłamywać, Beth. – Steiner przestał się uśmiechać. – Przyjechałem, jak tylko się dowiedziałem. Są jakieś wiadomości?

Przecząco pokręciła głową.

Odprowadź konia, Clem. Przygotuję ci coś do jedzenia. – Beth wzięła karabin i weszła do domu. Po raz pierwszy od wielu dni zauważyła, że dawno tu nie sprzątano; na drewnianej podłodze osiadł kurz. Rozzłościła się i na chwilę zapomniała o jedzeniu. Przyniosła z kuchni szmatę na kiju i wiadro wody. – Straszny tu bałagan – burknęła, kiedy Clem przestąpił próg. Uśmiechnął się do niej.

Widać, że dom jest zamieszkały – powiedział. Zdjął pas z bronią, przysunął krzesło do stołu i usiadł.

Beth zachichotała i odłożyła zmywak do podłogi.

Mężczyzna nie powinien zaskakiwać kobiety w ten sposób. Zwłaszcza po tylu latach. Czas był dla ciebie łaskawy, Clem. Trochę się zaokrągliłeś, ale dobrze ci z tym.

Nieźle mi się wiodło – odrzekł, unikając jej wzroku. Popatrzył na okno i na kamienną ścianę. Uśmiechnął się. – Solidny budynek, Beth. Zauważyłem otwory strzelnicze na górze i wzmocnione okiennice na dole. To istna forteca. Tylko bardzo stare domy mają teraz szczeliny strzelnicze. Pewnie ludzie uważają, że świat stał się bezpieczniejszy.

Tylko głupcy, Clem. – Opowiedziała mu o napadzie na kościół i krwawej zemście Kaznodziei. Steiner słuchał w milczeniu. Kiedy skończyła, poszedł do kuchni i nalał sobie kubek wody. Tu również zobaczył ciężkie drzwi zabezpieczone sztabą. Okno było wąskie, a okiennice wzmocnione pasami żelaza.

W Pernum było ciężko – powiedział. – Większość z nas myślała, że jak Wojna się skończy, wrócimy na farmy, do normalnego życia. Ale tak się nie stało. Chyba nawet głupio było na to liczyć, po tylu zabójstwach na północy. I po wojnie, która zmiotła z powierzchni ziemi Piekielników. Czy ktoś już rozmawiał z tobą o złożeniu Przysięgi przed Stróżem Wiary? – Beth zaprzeczyła ruchem głowy. Clem zasępił się. Przeszedł wolno przez pokój i stanął w otwartych drzwiach. – To niedobrze, Beth. Musisz przysiąc w obecności trzech świadków, że jesteś wierząca. Jeśli tego nie zrobisz... no cóż, w najlepszym wypadku stracisz tylko ziemię.

Domyślam się, że ty złożyłeś Przysięgę?

Wrócił do stołu i usiadł naprzeciw niej.

Nigdy tego ode mnie nie żądano. Ale myślę, że złożyłbym. To tylko słowa. Więc mówisz, że ślad po nim zaginął?

On żyje, Clem. Ja to wiem.

I znów nosi broń? Beth przytaknęła.

Zabił sześciu napastników, potem zniknął.

To byłby cholerny wstrząs dla Prawych, gdyby odkryli, kim jest. Wiesz, że w Pernum wystawili mu pomnik? Niezbyt przypomina oryginał, zwłaszcza z mosiężną aureolą nad głową.

Nie żartuj sobie z tego, Clem. Próbował to ignorować, ale myślę, że nie miał racji. Nie powiedział ani nie zrobił nawet jednej dziesiątej tego, co mu przypisują. A co do nazywania go nowym Janem Chrzcicielem... no cóż, dla mnie to bluźnierstwo. Byłeś tam, Clem, kiedy spadł Miecz Boga. Widziałeś podniebne maszyny. Znasz prawdę.

Mylisz się, Beth. Nic nie wiem. Jeśli Diakon twierdzi, że zesłał go sam Bóg, to kim ja jestem, żeby się z nim spierać? Wygląda na to, że tak było w istocie. Wygrał Wojnę Zjednoczeniową, czyż nie? A kiedy po śmierci Batika nastąpiła kolejna inwazja Piekielniko w, starł ich z powierzchni ziemi. Dziesiątki tysięcy zabitych. A Krzyżowcy niemal całkiem wytrzebili bandytów i Żerców. Jechałem tu sześć dni, Beth, i nie musiałem sięgać po broń. Mamy szkoły, szpitale i nikt nie głoduje. Nie jest źle.

Wielu zgodziłoby się z tobą, Clem.

Ale nie ty?

Nie mam nic przeciwko szkołom i tak dalej... – wstała od stołu i przyniosła chleb, ser i wędzoną szynkę – ale to gadanie o potrzebie zabijania pogan i niewierzących, i rzezie Wilczaków są złe, Clem. Zdecydowanie złe.

Co mogę zrobić?

Znajdź go, Clem. Sprowadź go do domu.

Nie żądasz zbyt wiele, Beth? To wielki kraj. Pustynie, góry... Można tam przepaść na zawsze.

Zrobisz to dla mnie?

A mogę najpierw zjeść?


Jeremiasz z przyjemnością przebywał w towarzystwie rannego, ale stan Shannowa wciąż go poważnie niepokoił. Zwierzył się ze swych obaw doktorowi Meredithowi:

Jest bardzo skryty, ale podejrzewam, że pamięta o wiele mniej niż mówi. Wydaje mi się, że ma ogromną lukę w pamięci.

Próbowałem sobie przypomnieć wszystko, co czytałem o amnezji obronnej – powiedział Meredith. – Doznał tak wielkiego urazu psychicznego, że jego świadomość w odruchu obronnym wyparła mnóstwo wspomnień. Dajmy mu czas.

Czasu nam nie brak, mój przyjacielu – uśmiechnął się Jeremiasz.

Meredith skinął głową, wyciągnął się w fotelu i spojrzał na ciemniejące niebo. Od strony gór wiał lekki wiatr i przynosił znad rzeki zapach krzewów bawełnianych i traw porastających zbocza.

O czym pan myśli? – spytał Jeremiasz.

Jak tu pięknie. Całe miejskie zło wydaje się tutaj tak odległe i mało znaczące.

Jeremiasz westchnął.

Zło nigdy nie jest mało znaczące, doktorze.

Przecież wiesz, o co mi chodzi, Jeremiaszu – żachnął się Meredith. Starzec przytaknął i przez chwilę obaj siedzieli w milczeniu.

Całodzienna podróż była przyjemna, wozy przejechały równinę i dotarły do podnóża gór. Wędrowcy rozbili obóz nad rzeką, w pobliżu małego wodospadu. Kobiety i dzieci ruszyły w las porastający zbocze, by nazbierać drewna na ogniska, a większość mężczyzn wypuściła się konno na polowanie. Shannow odpoczywał w wozie Jeremiasza.

Pojawiła się Isis z naręczem suchych gałęzi i rzuciła je u stóp starca.

Nie zaszkodziłoby wam, gdybyście trochę popracowali – parsknęła. Mężczyźni zobaczyli w jej oczach zmęczenie i wypieki na policzkach.

Starość ma swoje przywileje – odparł Jeremiasz, siląc się na uśmiech.

Na przykład lenistwo. – Odwróciła się do młodego lekarza. – A jaką ty masz wymówkę?

Meredith zaczerwienił się i szybko wstał.

Przepraszam... po prostu nie pomyślałem. Co mam zrobić?

Mógłbyś pomóc Clarze zbierać patyki. Mógłbyś oprawić króliki albo przyłączyć się do myśliwych. Dobry Boże, Meredith! Ależ z ciebie nieużytek!

Odwróciła się na pięcie i odeszła do lasu.

Za ciężko pracuje – zauważył Jeremiasz.

Jest bardzo bojowa – odrzekł smutno Meredith. – Ale ma rację. Zbyt wiele czasu marnuję na rozmyślania, na marzenia, jeśli wolisz.

Niektórzy ludzie są marzycielami – odparł Jeremiasz. – To nic złego. Niech pan idzie pomóc Clarze. Nie powinna dźwigać w ostatnim okresie ciąży.

Tak... tak, masz całkowitą rację – zgodził się lekarz.

Jeremiasz został sam. Ułożył krąg z kamieni i ostrożnie rozpalił ogień. Nie zauważył nadchodzącego Shannowa. Podniósł głowę dopiero wtedy, gdy usłyszał skrzypnięcie fotela Mereditha.

Wygląda pan lepiej – powiedział do mężczyzny. – Jak się pan czuje?

Zdrowieję – odpowiedział Shannow.

A jak z pamięcią?

Czy w pobliżu jest jakieś miasto?

Dlaczego pan pyta?

Kiedy tu jechaliśmy, widziałem w oddali dym.

Ja też – przyznał Jeremiasz. – Ale jeśli szczęście nam dopisze, jutro wieczorem będziemy daleko stąd.

Jeżeli dopisze nam szczęście? – zdziwił się Shannow.

Wędrowcy nigdzie nie są mile widziani w tych niespokojnych czasach.

Dlaczego?

To trudne pytanie, panie Shannow. Może ludzie przywiązani do kawałka swojej ziemi zazdroszczą nam wolności? Może uważają nas za zagrożenie dla ich spokojnej egzystencji? Krótko mówiąc, nie wiem. Równie dobrze mógłby pan zapytać, dlaczego ludzie lubią się zabijać, albo dlaczego tak łatwo jest im się nienawidzić, a tak trudno kochać.

Zapewne chodzi o ziemię – przyznał Shannow. – Kiedy człowiek zapuści gdzieś korzenie, rozgląda się wokół i dochodzi do wniosku, że wszystko, na co spojrzy, jest teraz jego – zwierzyna, lasy, góry. Ktoś obcy przejeżdża obok, zabija jelenia i zostaje uznany za złodzieja.

To też – zgodził się Jeremiasz. – Ale pan nie podziela tego punktu widzenia?

Nigdy nie zapuściłem korzeni – odparł Shannow.

Jest pan ciekawym człowiekiem. Mądrym, uprzejmym, a jednak wygląda pan na wojownika. Widzę to. Myślę, że jest pan... niebezpieczny, panie Shannow.

Shannow wolno skinął głową i wytrzymał spojrzenie Jeremiasza.

Nie masz powodu obawiać się mnie, starcze. Nie szukam okazji do walki. Nie kradnę i nie kłamię.

Brał pan udział w Wojnie, panie Shannow?

Nie sądzę.

Większość mężczyzn w pańskim wieku walczyła w Wojnie Zjednoczeniowej.

Opowiedz mi o tym.

Zanim stary człowiek zdążył otworzyć usta, rozległ się okrzyk nadbiegającej Isis:

Jeźdźcy! Są uzbrojeni! – Jeremiasz wstał i przeszedł między wozami. Isis poszła za nim. Wokół zebrała się grupka kobiet i dzieci. Meredith stanął z naręczem chrustu obok ciężarnej Clary i jej dwóch córeczek. Był wyraźnie zdenerwowany. Jeremiasz osłonił oczy przed blaskiem zachodzącego słońca i przyjrzał się konnym. Naliczył piętnastu ludzi z karabinami. Na czele jechał młody, szczupły mężczyzna z jasnymi włosami do ramion. Grupa zatrzymała się przy wozach. Długowłosy blondyn pochylił się do przodu i oparł o łęk siodła.

A ty kto? – zapytał z pogardą.

Nazywam się Jeremiasz, panie. A to moi ludzie. Mężczyzna powiódł wzrokiem po wozach, potem szepnął coś do jeźdźca z prawej.

Jesteście wyznawcami Biblii? – zapytał głośno, wpatrując się w Jeremiasza.

Oczywiście! – zapewnił starzec.

Macie papiery potwierdzające złożenie Przysięgi? – Głos Jasnowłosego brzmiał teraz jak cichy syk.

Nigdy nie kazano nam jej składać, panie. Jesteśmy Wędrowcami, rzadko zaglądamy do miast i nigdy nie zostajemy tam na tyle długo, by ktoś pytał nas o wiarę.

Więc teraz ja o to pytam – odparł blondyn. – I nie podoba mi się twój ton, włóczęgo. Jestem Aaron Crane, Stróż Wiary w osadzie Czystość. Wiesz, dlaczego powierzono mi ten urząd? – Jeremiasz przecząco pokręcił głową. – Bo mam Dar Rozpoznawania. Wyczuwam poganina na pięćdziesiąt kroków. A na ziemi Pana nie ma dla takich miejsca. Są skazą tego świata, rakiem tej planety i obrzydliwością w oczach Boga. Wyrecytuj mi Psalm Dwudziesty Drugi.

Jeremiasz wziął głęboki oddech.

Nie jestem uczony w Piśmie Świętym, panie. Ale mam w wozie Biblię, przyniosę ją.

Jesteś poganinem! – wrzasnął Crane. – Twój wóz zaraz spłonie! – Odwrócił się w siodle i dał znak jeźdźcom. – Weźcie żagwie z ich ognisk i spalcie wozy! – rozkazał. Zeskoczył z konia i ruszył przodem. Pozostali poszli za nim.

Jeremiasz zastąpił mu drogę.

Proszę cię, panie, nie róbcie tego.

Jeden z jeźdźców chwycił starca i odrzucił na bok. Jeremiasz ciężko upadł na ziemię. Ale szybko zerwał się na nogi, widząc, że Isis rzuca się na mężczyznę z pięściami. Jeździec łatwo ją obezwładnił i odepchnął.

Jeremiasz patrzył bezradnie, jak mężczyźni podchodzą do ognisk.


Krocząc w kierunku ogniska, Aaron Crane czuł radosne uniesienie. Uważał, że jest stworzony do dzieła oczyszczania świętej ziemi dla wyznawców Biblii. Ci włóczędzy to ludzkie śmiecie najgorszego gatunku. Zupełnie nie rozumieją, czego żąda Pan. Mężczyźni są leniwi i niezaradni, a kobiety nie lepsze od zwykłych dziwek. Spojrzał na jasnowłosą dziewczynę, która próbowała zaatakować Leacha. Zniszczone odzienie, piersi wypychają opiętą, wełnianą koszulą... Nawet gorzej niż dziwka, pomyślał z rosnącym gniewem. Wyobraził sobie płonący wóz i pogan błagających o litość. Ale dla takich nie będzie litości. Niech błagają o łaskę przed tronem Wszechmogącego. Tak, muszą umrzeć, postanowił. Oczywiście, poza dziećmi; w końcu nie jest barbarzyńcą.

Leach podał mu pierwszą żagiew.

Uczyńmy to ku chwale Pana! – zawołał Aaron Crane.

Amen! – odpowiedzieli chórem jego towarzysze. Crane ruszył do pierwszego, czerwonego wozu i... nagle zamarł. Przed nim pojawił się wysoki mężczyzna. Nie odzywał się, po prostu stał i wpatrywał się w Crane’a. Jasnowłosy Stróż Wiary natychmiast zauważył dwie rzeczy: że obcy patrzy mu prosto w oczy i że jest uzbrojony. Crane zerknął na dwa rewolwery tkwiące w kaburach na biodrach mężczyzny. Zdawał sobie sprawę, że jego ludzie czekają i zupełnie nie wiedział, co robić. Obcy nie wykonał żadnego nieprzyjaznego gestu, ale zagradzał drogę do wozu. Chcąc podłożyć ogień, Crane musiałby się przepchnąć obok niego.

Kim jesteś? – zapytał, żeby zyskać na czasie.

Rozwarły na mnie swą paszczę jak lew, co szarpie i ryczy – zacytował głębokim, cichym głosem obcy.

Crane był zaszokowany. Zdanie pochodziło z psalmu, który kazał wyrecytować staremu włóczędze, ale w tych słowach kryła się teraz groźba.

Odsuń się – zażądał. – Nie próbuj mi przeszkadzać w dziele bożym.

Masz dwie możliwości: żyć albo umrzeć – odparł spokojnie wysoki mężczyzna. W jego głosie nie było ani śladu gniewu.

Crane poczuł, jak strach ściska go za gardło. Ten człowiek go zabije, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Jeśli spróbuje podpalić wóz, tamten wyciągnie jeden ze swoich rewolwerów i strzeli. Zaschło mu w gardle. Z płonącej żagwi spadł rozżarzony popiół i sparzył go w rękę, ale Crane nie poruszył się... nie mógł się ruszyć! Za nim stało piętnastu uzbrojonych ludzi, lecz równie dobrze mogli być o sto mil stąd, bo wiedział, że ich obecność nic mu nie pomoże. Pot zalewał mu oczy.

Co się dzieje, Aaron? – zawołał Leach.

Crane upuścił żagiew i cofnął się. Trzęsły mu się ręce. Wysoki mężczyzna ruszył wolno w jego kierunku i Stróż Wiary wpadł w panikę.

Odwrócił się i podbiegł do konia. Wdrapał się na siodło, chwycił cugle i wbił pięty w boki wierzchowca. Galopował dobre pół mili, zanim stanął i zeskoczył na ziemię.

Osunął się na kolana i zwymiotował.


Shannowowi huczało w głowie, gdy podchodził do grupy mężczyzn. Stróż Wiary uciekł, ale jego ludzie pozostali. Byli zbici z tropu, nie wiedzieli, co mają robić.

Wasz przywódca odjechał – powiedział. – Czego tu jeszcze szukacie?

Mocno zbudowany jeździec, który wcześniej podał Crane’owi żagiew, nadął się. W jego oczach błysnął gniew. Ale Jeremiasz wszedł pomiędzy niego i Shannowa.

Pewnie jesteście spragnieni po długiej jeździe – powiedział do obcych. – Isis, przynieś im wody. Claro, weź kubki z mojego wozu. Cóż, moi przyjaciele, w tych niespokojnych czasach nieporozumienia to zwykła rzecz. Wszyscy jesteśmy wyznawcami Biblii. A czyż ona nie mówi, by miłować sąsiadów swoich i czynić dobro tym, którzy nas nienawidzą?

Isis poczerwieniała ze złości, ale przyniosła miedziany dzban z wodą. Clara rozdała mężczyznom kubki.

Krępy jeździec odpędził Isis i spojrzał hardo w oczy Shannowa.

Co powiedziałeś Stróżowi Wiary? – warknął.

Zapytaj jego – odparł Shannow.

Jasne, że zapytam. Możesz być pewien. – Odwrócił się do pijących kamratów i zawołał: – Jedziemy!

Kiedy odjechali, Shannow wrócił do ogniska i opadł na fotel Mereditha. Jeremiasz i lekarz podeszli do niego.

Dziękuję, mój przyjacielu – powiedział starzec. – Bałem się, że nas pozabijają.

Nie powinniśmy zostawać tu na noc – zauważył Shannow. – Oni wrócą.


Są wśród nas tacy... – mówił Apostoł Saul, a słońce odbijało się w jego długich, złocistych włosach – co wylewają łzy nad tysiącami poległych, którzy walczyli przeciwko nam w Wielkiej Wojnie. I powiadam wam, bracia, że i ja do takich należę. Bo te zbłąkane dusze oddały życie za siły Ciemności, wierząc, iż walczą za Światłość. Ale, jak rzecze Pan, wąska jest ścieżka Dobra i niewielu ją znajduje. Wielka Wojna skończyła się, bracia. Zwyciężyliśmy ku chwale Boga i Jego syna, Jezusa Chrystusa. To wy odnieśliście zwycięstwo, i ja, i tłumy wiernych, którzy twardo stanęli na drodze szatańskiemu dziełu naszych wrogów, pogan i Piekielników.

Słowa Apostoła wywołały burzliwą owację. Nestor Garrity poczuł żal, że nie walczył w Wielkich Wojnach jako żołnierz Chrystusa. Ale wtedy był jeszcze dzieckiem, uczęszczał do szkoły podstawowej i drżał przed groźną Beth McAdam. Wokół niego roiło się od mężczyzn i kobiet – wszyscy mieszkańcy Doliny Pielgrzyma ściągnęli na Długa Łąkę, by wysłuchać Apostoła. Niektórzy pamiętali jeszcze smukłą, srebrzystobiałą maszynę latającą, która dwadzieścia lat temu pojawiła się nad doliną, przywożąc ludziom Diakona i jego Apostołów.

Nestor żałował, że nie widział jej w powietrzu. Przed ośmioma laty ojciec zabrał go do Jedności i zaprowadził do wielkiej katedry w centrum miasta. W środku zobaczył tamtą maszynę – stała na cokole z lśniącej stali. Nestor wiedział, że będzie pamiętał tę chwilę do końca życia.

Wojna się skończyła, moi przyjaciele, lecz czeka nas następna bitwa – zabrzmiał głos Apostoła i Nestor otrząsnął się z zamyślenia. – Siły Szatana zostały odparte, ale wciąż zagrażają światu. Bowiem jest napisane, że Diabeł to Wielki Oszust, syn Gwiazdy Porannej. Nie dajcie się zwieść, bracia i siostry. Szatan nie ma odrażającego wyglądu ohydnej bestii. Jest urodziwy i czarujący, a jego słowa ociekają miodem. I wielu potrafi oszukać. Nocą szepce wam do ucha, że macie powody do niezadowolenia. Pod postacią mężczyzny lub kobiety przemawia przeciw słowu naszego Diakona i jego świętemu dziełu przywrócenia Panu tej umęczonej ziemi. Czyż nie jest napisane, że wszyscy będą osądzeni, każdy według uczynków swoich? Zatem pytam was, bracia: kto przyniósł prawdę temu światu pogrążonemu w mrokach barbarzyństwa? Powiedzcie mi!

Apostoł uniósł ramiona i spojrzał z podwyższenia na tłum.

Diakon! – zawołali ludzie.

A kto zstąpił z Niebios, przynosząc Słowo Boże?

Diakon!

Nestor dał się porwać hipnotycznemu uniesieniu. Przy każdym okrzyku wyciągał w górę prawą pięść. Głos tłumu przetaczał się jak grzmot nad doliną. Nestor nie mógł dostrzec Apostoła, bo zasłaniał go las uniesionych rąk, ale słyszał go dobrze.

A kogo zesłał Bóg przez otchłań Czasu?

Diakona!

Apostoł Saul poczekał, aż okrzyk zamilknie i rozpostarł ramiona, prosząc o spokój. – Osądzajcie go według jego uczynków, moi przyjaciele. Zbudował szpitale, szkoły i wielkie miasta. Jeszcze raz wykorzystał wiedzę naszych przodków dla dobra dzieci bożych. Mamy maszyny, które orzą ziemię, pływają po morzach i szybują w powietrzu. Mamy lekarstwa, wyszkolonych lekarzy i pielęgniarki. Ta udręczona ziemia znów rozkwita ku chwale Pana. A On jest z nami poprzez swego Sługę zasiadającego w Jedności. Lecz wszędzie czyha na nas grzech. Oto dlaczego kraj przemierzają Stróże Wiary odbierający Przysięgi. Są ogrodnikami w nowym Raju, wyszukują chwasty i rośliny, które nie kwitną. Żadna rodzina żyjąca po bożemu nie musi się obawiać Stróżów Wiary. Niech drżą przed nimi ci, co ulegają pokusom Szatana. Jak bandyci i wszyscy łamiący prawo drżą przed naszymi Krzyżowcami, naszymi wspaniałymi, młodymi żołnierzami, takimi jak wasz kapitan Leon Evans.

Nestor wiwatował na całe gardło, ale jego okrzyk utonął w powszechnym aplauzie.

Gdy wrzawa ucichła, Apostoł Saul jeszcze raz podniósł głos.

Moi przyjaciele, Dolina Pielgrzyma była pierwszą osadą, nad którą przelecieliśmy, gdy Bóg zesłał nas z nieba. Dlatego właśnie tutaj Stróż Wiary ma do spełnienia wyjątkową rolę. Diakon polecił mi, abym to ja ją pełnił i podejmę się jej z waszym błogosławieństwem. A teraz pomódlmy się...

Po modlitwach i odśpiewaniu ostatniej pieśni Nestor skierował się ku głównej ulicy miasta. Wolno przeciskał się przez tłum. Większość ludzi wracała do domów, ale wybrane osoby zaproszono do „Gospody Podróżnika”, gdzie miało się odbyć oficjalne powitanie nowego Stróża Wiary. Nestor należał do tego wąskiego grona szczęśliwców. Był bardzo dumny z wyróżnienia, choć powierzono mu jedynie obowiązki kelnera. Oto na jego oczach tworzyła się historia. Młody człowiek nie mógł wprost uwierzyć, że jeden z Dziewięciu Apostołów zamieszka wśród obywateli Doliny Pielgrzyma, choćby miał tu pozostać tylko miesiąc czy dwa. Wielki zaszczyt!

Gospoda” należała obecnie do Josiaha Broome’a. Właściciel czekał na Nestora na zapleczu lokalu. Broome zbliżał się do siedemdziesiątki i był drobnym, łysiejącym krótkowidzem. Mimo skłonności do pompatycznych przemówień, miał dobre serce i Nestor go lubił.

To ty, Garrity? – upewnił się Broome, podchodząc do młodzieńca.

Tak, proszę pana.

Porządny chłopak! W pokoju na górze znajdziesz świeżą białą koszulę i czarny krawat. Włóż je i pomóż Wallace’owi przygotować stoły.

Nestor wszedł po schodach na piętro, do pomieszczeń służbowych. Wallace Nash właśnie się przebierał.

Cześć, Nes. Ale dzień, co? – przywitał się rudowłosy chudzielec. Był dwa lata młodszy od Nestora i wyższy o cal – mierzył prawie sześć stóp i trzy cale. Przypominał kij od szczotki.

Wyglądasz tak, że silny wiatr mógłby cię przewrócić, Wallace. Rudzielec uśmiechnął się.

Prześcignąłbym go, zanim by zdążył.

Nestor zachichotał. Nie znał szybszego biegacza niż Nash. Przed rokiem, w Dniu Zmartwychwstania, Wallace trzykrotnie stawał do wyścigu z medalowym ogierem Rimfire’em należącym do Edrica Scaysego. Piętnastoletni wówczas chłopak wygrał dwa sprinty i przegrał tylko na długim dystansie. Nestor dobrze pamiętał tamto święto, bo po raz pierwszy się upił. Obiecał sobie wtedy, że nie zrobi tego nigdy więcej.

Co wolisz nosić, potrawy czy napoje? – zapytał Wallace.

Wszystko mi jedno – odrzekł Nestor. Ściągnął wypłowiałą czerwoną koszulę i wyjął z szuflady białą.

No to bierz napoje – zdecydował Nash. – Ręce mi się dziś trzęsą. Boże, kto by przypuszczał, że do naszego miasta zjedzie Apostoł.

Nestor włożył czystą koszulę i wetknął ją w czarne spodnie. Przez minutę zmagał się z krawatem, potem podszedł do lustra, żeby sprawdzić, czy zrobił ładny węzeł.

Myślisz, że on sprawi jakiś cud? – zagadnął Wallace.

Na przykład jaki?

Bo ja wiem? Może mógłby podnieść z grobu Kaznodzieję? – roześmiał się rudzielec.

To nic śmiesznego, Wallace. Kaznodzieja był dobrym człowiekiem.

Coś ty, Nes?! Kiedyś wygłosił kazanie przeciw Diakonowi. Dasz wiarę? Tu, w naszym kościele! Dziwię się, że Bóg z miejsca nie położył go trupem.

O ile dobrze słyszałem, powiedział tylko, że jego zdaniem Stróże Wiary nie są nam koniecznie potrzebni. Nic więcej.

Uważasz, że Apostoł Saul jest niepotrzebny? – zapytał Wallace. Nestor zamierzał odpowiedzieć byle co, ale dostrzegł fanatyczny blask w oczach Nasha.

Oczywiście, że tak nie uważam. To wielki człowiek – odrzekł ostrożnie. – A teraz lepiej bierzmy się do roboty.


Wieczór ciągnął się bez końca. Nestor stał pod ścianą z mosiężną tacą i bolały go plecy. Niewielu teraz piło, a Apostoł Saul siedział przy kominku z kapitanem Evansem i Danielem Cade’em. Sędziwy prorok zjawił się bardzo późno, kiedy większość gości dawno rozeszła się do domów. Apostoł przywitał go serdecznie, ale Nestorowi wydawało się, że Cade czuje się skrępowany.

To dla mnie wielki zaszczyt, że mogę pana wreszcie poznać, sir – odezwał się Saul. – Naturalnie czytałem o pańskich bohaterskich czynach podczas Pierwszej Wojny z Piekielnikami. W tamtych ciężkich czasach potrzebni byli ludzie ze stali. Podobnie zresztą jak teraz. Przykro mi, że ma pan takie trudności z poruszaniem się. Powinien pan przyjechać do Jedności. Nasz szpital co dzień dokonuje cudów, dzięki odkryciom naszego personelu medycznego.

Ma pan na myśli Kamienie Daniela? – zapytał Cade.

Widzę, że jest pan dobrze poinformowany, sir. Tak, ich fragmenty bardzo się przydały. Wciąż szukamy większych Kamieni.

Przyniosą tylko krew i śmierć – powiedział Cade. – Jak przedtem.

W rękach Pobożnych wszystko staje się czyste – odrzekł Saul.

Wcześniejsze podniecenie opuściło Nestora, był zmęczony i zaczynał się nudzić. Skoro świt miał jechać do tartaku, żeby przygotować zestawienie zamówień na drewno i wydać polecenia robotnikom. Ale musiał uważać na wuja Josepha – jedno ziewnięcie mogło go narazić na godzinne wysłuchiwanie pouczeń.

Jak rozumiem, znał pan Człowieka Jeruzalem? – dobiegł go głos Saula. Nestor natychmiast zamienił się w słuch.

Owszem – mruknął w odpowiedzi Cade. – I nigdy nie słyszałem z jego ust żadnej przepowiedni. Wątpię, żeby podobało mu się to, co o nim teraz wypisują.

Był świętym – odparł nie zrażony Apostoł. – Starannie zebrano wszystko, co mówił. Szukano źródeł po całym kraju, pytano ludzi, którzy go znali i słyszeli jego słowa. Uważam za moją osobistą tragedię, że go nigdy nie spotkałem.

Stary prorok z powagą skinął głową.

Ja miałem tę sposobność. Był zgorzkniałym samotnikiem o rozdartym sercu, szukał pewnego miasta, choć wiedział, że ono nie istnieje. A co do jego proroctw... jak mówiłem, nigdy żadnego nie słyszałem. Ale prawdą jest, że sprowadził do tego świata pana i Diakona. Stało się to wówczas, gdy zesłał przez Wrota Czasu grzmiący Miecz Boga. Wszyscy wiemy, że to prawda.

Niezbadane są wyroki boskie – stwierdził Saul z powściągliwym uśmiechem. – Świat, który opuściliśmy, był siedliskiem zepsucia rządzonym przez Szatana. Świat, do którego przybyliśmy, może stać się Rajem, jeśli tylko ludzie zwrócą się z powrotem ku Bogu. Z Jego pomocą zmierzamy do tego. Proszę mi powiedzieć, sir, czemu odrzuca pan każde zaproszenie do Jedności i nie chce zostać uhonorowany za dokonania w służbie Pana?

Nie zależy mi na zaszczytach – odrzekł Cade. – Po Wojnie z Piekielnikami większą część życia spędziłem w Rivervale. Miałem dobrą kobietę i wychowałem dwóch synów. Obaj polegli w waszych Wojnach. Lisę pochowałem ostatniej jesieni. Teraz czekam tu na śmierć. Po co mi honory? Co one warte?

Saul wzruszył ramionami.

Cenna uwaga w ustach wybitnego człowieka, panie Cade. Niech pan mi powie, czy mieszkańcy Doliny Pielgrzyma to bogobojna społeczność?

Żyją tu dobrzy ludzie, Saul. Jedni lepsi, inni gorsi. Moim zdaniem, nie można osądzać człowieka jedynie na podstawie słów jego trzech przyjaciół, że jest wierzący. Mamy tu nowych osadników na obrzeżach miasta. Ci farmerzy nie zdążyli jeszcze poznać miejscowych i znaleźć trzech świadków. Ale z tego powodu nie są poganami.

Mieliście również kościół, do którego zapraszano Wilczaków – wytknął mu Saul. – I kaznodzieję, który głosił im słowo boże. Co za nieprzyzwoitość, panie Cade. Dopiero obcy położyli temu kres. To nie stawia tutejszych wiernych w dobrym świetle.

A co pan ma przeciwko Wilczakom? – zapytał Cade.

Oczy Apostoła zwęziły się.

To nie są prawdziwe stworzenia boskie, panie Cade. W świecie, z którego przybyłem, zwierzęta zmieniano za pomocą inżynierii genetycznej, żeby przypominały ludzi. Robiono to z przyczyn medycznych; ludzie z chorym sercem czy płucami mieli dzięki temu możliwość zamiany organów na zdrowe. To było odrażające, panie Cade. Zwierzęta nie mają duszy, jeśli spojrzeć na to pod kątem życia wiecznego. Te mutanty są jak zarodki zarazy, przypominają nam o zagrożeniach i klęskach z przeszłości. Nie wolno nam powtarzać błędów, które doprowadziły do zniszczenia starego świata przez Boga. Nigdy. Stoimy u progu nowego Raju, panie Cade. Nic nie może powstrzymywać naszego marszu naprzód.

A ten Raj stworzymy wypędzając ludzi z ich domów, zabijając Wilczaków i wszystkich, którzy się z nami nie zgadzają?

Ani Diakon, ani żaden z jego Apostołów nie czerpie radości z zabijania, panie Cade. Ale zna pan Biblię. Pan Bóg nie toleruje zła wśród swej trzody.

Cade sięgnął po laski, oparł się na nich i z trudem wstał.

Więc znów ma być wojna, Saul? Z kim tym razem?

Ze wszystkimi bezbożnymi, których znajdziemy – odparł Apostoł.

Późno już, jestem zmęczony – oświadczył stary prorok. – Żegnam i życzę dobrej nocy.

Niech Bóg pana prowadzi – odrzekł Saul, podnosząc się z miejsca.

Cade nie odpowiedział. Bardzo wolno pokuśtykał do wyjścia. Nestor stłumił ziewnięcie i już miał poprosić, żeby zwolniono go do domu, gdy Saul zwrócił się do Evansa.

To niebezpieczny człowiek, kapitanie. Obawiam się, że będziemy musieli coś z nim zrobić.

Nestor ze zdumienia zamrugał oczami. W tym momencie kapitan Evans podniósł wzrok i zobaczył go. Uśmiechnął się.

Idź do domu, chłopcze. Widzę, że padasz ze zmęczenia.

Nestor podziękował, ukłonił się Apostołowi i wyszedł w noc.

Stary prorok stał obok swej bryczki i bezskutecznie próbował wspiąć się na stopień. Nestor podbiegł, ujął go za ramię i pomógł wsiąść. Cade z wielkim trudem wgramolił się na siedzenie.

Dziękuję, chłopcze – mruknął, czerwony z wysiłku.

Nie ma za co, sir.

Strzeż się tych, w których słowach dźwięczy mosiądz i stal, młodzieńcze – szepnął prorok. Ujął lejce i odjechał. Nestor patrzył, jak bryczka znika w ciemności.


Shannow czekał samotnie wśród skał. Spętany koń stał między drzewami, jakieś pięćdziesiąt kroków na północ od niego. Zerknął na wschód i zobaczył ostatni wóz zapuszczający się głębiej w góry. Niebo powoli jaśniało, nadchodził świt.

Shannow usadowił się wygodniej, oparł plecami o skałę i popatrzył na zachód. Może się mylił? Może jasnowłosy Stróż Wiary zrezygnował z zemsty? Miał taką nadzieję. Noc była chłodna. Odetchnął głęboko rześkim górskim powietrzem. Cieszył się, że jest sam i może spokojnie pomyśleć.

Minęło dwadzieścia lat od czasu, gdy jego nazwisko budziło postrach wśród bezbożnych. Dwadzieścia lat! Gdzie ja byłem? – zastanawiał się. Jak żyłem? Powoli przeglądał w pamięci strzępy wspomnień – strzelaniny, bitwy, miasta, osady...

Tak, pamiętam Allion, stwierdził. Dzień, w którym Daniel Cade wjechał ze swą bandą do miasta. Podczas wymiany ognia wielu ludzi Cade’a spadło z siodeł, a on sam dostał w kolano. Daniel Cade. Brat Daniel. Z jakiegoś nie znanego Shannowowi powodu Bóg wybrał Daniela do prowadzenia wojny z Piekielnikami.

Ale co było dalej? Przed jego oczami przesuwały się niewyraźne obrazy, by zaraz rozwiać się jak mgła na wietrze. Kobieta o jasnych włosach, wysoka i silna. I młody rewolwerowiec, szybki jak błyskawica... Cram? Glen?

Nie – powiedział głośno Shannow. – Clem. Clem Steiner.

Wszystko sobie przypomnę, pocieszył się. Tylko trzeba poczekać.

W mroku rozległ się odgłos wolno stąpających koni, skrzypienie skórzanych siodeł, uderzenia podków o twardą ziemię. Shannow wyciągnął rewolwery i cofnął się głębiej pomiędzy skały. Jeźdźcy zbliżali się. Zdjął kapelusz z szerokim rondem i zaryzykował szybkie zerknięcie na zachód. Teraz ich zobaczył, ale nie na tyle wyraźnie, żeby móc policzyć.

Nie chcę znów zabijać.”

Wycelował wysoko i nacisnął spust. Konie spłoszyły się; kilka stanęło dęba. Jeden jeździec spadł z siodła, pozostali zeskoczyli na ziemię. Huknęło kilka strzałów wymierzonych w jego kierunku, ale pociski uderzyły w skałę i zagwizdały w powietrzu.

Shannow opadł na brzuch i wyjrzał z kryjówki. Obcy podchodzili do niego. Ze wschodu dobiegła daleka strzelanina.

Wozy! Natychmiast zrozumiał, że są dwie grupy i rzeź już się rozpoczęła. Ogarnęła go wściekłość.

Poderwał się i wyszedł zza skał. Pojawił się pierwszy napastnik i... po chwili padł z przestrzeloną piersią. Drugi zachodził z prawej i rewolwer Shannowa znów zagrzmiał.

Szedł przed siebie, a obie lufy raz po raz błyskały ogniem. Zaskoczeni nagłym atakiem jeźdźcy rzucili się do ucieczki. Mężczyzna po prawej jęknął, gdy Człowiek Jeruzalem przechodził obok. Kula śmignęła tak blisko twarzy Shannowa, że poczuł podmuch i usłyszał bzyknięcie jakby wściekłej osy. Odwrócił się i nacisnął oba spusty. Strzelca z karabinem odrzuciło do tyłu i zwalił się na ziemię.

W pobliżu stały dwa konie. Shannow podszedł do pierwszego i wskoczył na siodło. Z krzaków wynurzył się mężczyzna. Dostał dwie kule. Shannow wbił pięty w boki wierzchowca i pomknął na wschód. Pędząc przez równinę, załadował broń. Narastał w nim gniew i nie potrafił go stłumić.

Zawsze to samo, pomyślał. Siły zła czyhają na słabych, by popchnąć ich do przemocy i zadawania śmierci, żądzy i siania zniszczenia. Kiedy to się skończy? Dobry Boże, kiedy to się skończy?

Blady księżyc w pełni srebrzył ziemię, a w oddali bił czerwony blask płonących wozów. Od czasu do czasu słychać było strzały, zatem Wędrowcy musieli jeszcze walczyć.

Kiedy Shannow podjechał bliżej, zobaczył pięciu mężczyzn ukrytych za głazami. Jeden miał długie białe włosy. Człowiek z karabinem podniósł się i wycelował w wozy. Shannow strzelił i... chybił. Ale pocisk odbił się rykoszetem od kamieni i mężczyzna schował się. Jasnowłosy Stróż Wiary spostrzegł Shannowa i zaczął uciekać. Shannow zignorował go i wziął na muszkę tych z karabinami.

Rzućcie broń – rozkazał. – I to już, albo zginiecie!

Trzej strzelcy posłuchali i podnieśli ręce do góry. Ale czwarty – krępy mężczyzna, z którym Shannow rozmawiał wcześniej – nie zamierzał się poddać. Nagłym ruchem uniósł karabin... i zginął z kulą w głowie.

Jeremiaszu! To ja, Shannow! – zawołał Człowiek Jeruzalem. – Słyszysz mnie?

Postrzelili go – padła odpowiedź. – Mamy trzech zabitych i dwóch ciężko rannych.

Shannow wskazał jeńcom, żeby podeszli do wozów i rozejrzał się. Ciężarna Clara nie żyła, odstrzelono jej pół głowy. Koło niej leżał tęgi mężczyzna nazwiskiem Chalmers. Obok wozu Jeremiasza spoczywały zwłoki dziewczynki w spłowiałej, niebieskiej sukience; Shannow rozpoznał jedną z córeczek Clary. Zsiadł z konia i podszedł do Mereditha klęczącego przy rannym Jeremiaszu. Starca trafiły dwie kule – jedna w pierś, druga w udo. W księżycowej poświacie jego twarz miała barwę popiołu.

Przeżyję – szepnął stary człowiek.

Tabor tworzył nierówny krąg. Kilka koni padło. Isis i dwaj mężczyźni gasili pożar w ostatnim wozie. Shannow zbliżył się do pojmanych ludzi stojących w środku obozowiska. W rękach trzymał rewolwery.

Miech sapie, aby ołów się roztopił w ogniu; lecz na próżno się roztapia i roztapia, gdyż złych nie daje się oddzielić.

Shannow uniósł broń i odciągnął kurki.

Nie! – krzyknął Jeremiasz. – Na Boga, zostaw ich! Dość już zabijania.

Shannow wziął głęboki oddech i wolno wypuścił powietrze.

Pomóżcie w gaszeniu pożaru – rozkazał trzem mężczyznom. Kiedy gorliwie zabrali się do pracy, odszedł bez słowa i wsiadł na konia.

Dokąd pan jedzie? – zawołał Meredith.

Shannow nie odpowiedział.


Aaron Crane na czele niedobitków swojego oddziału wjechał galopem do osady Czystość i osadził konia na miejscu przed długą, kamienną halą zgromadzeń. Zeskoczył z siodła i wbiegł do środka. Był brudny i potargany, ale nie dbał o to. Ludzie zebrali się tłumnie; Padlock Wheeler, stojący na podium, właśnie zbliżał się do połowy kazania. Zamilkł na widok przybysza i tylko mruknął pod nosem; wolał nie narażać się na gniew Stróża Wiary. Czarnobrody pastor zdobył się nawet na uśmiech.

Wyglądasz na zdenerwowanego, bracie – powiedział. Wierni odwrócili głowy. Kapitan Seth Wheeler i jego dwunastu miejscowych Krzyżowców również. Crane przystanął i przeczesał szczupłą dłonią długie białe włosy.

Siły Szatana zwróciły się przeciwko nam – wyrzucił z siebie. – Zginęli jeźdźcy Pana.

Zebranym zaparło dech. Po chwili kilka kobiet zaczęło wykrzykiwać pytania o los swych mężów, braci i synów.

Cisza! – zagrzmiał Padlock Wheeler. – Dajcie dojść do słowa Stróżowi Wiary.

Jak wszyscy wiecie... – zaczął Crane – ...natknęliśmy się na bandę pogan nazywających siebie Wędrowcami. Natychmiast rozpoznałem wśród nich wysłannika Szatana. Miał demoniczną siłę. Próbowaliśmy go pokonać, ale daremnie. Wielu naszych poległo. Kilku z nas zdołało zbiec tylko dzięki pomocy Pana. Musimy mieć więcej ludzi! Żądam, żeby Krzyżowcy wyruszyli w pogoń za tymi diabłami!

Padlock Wheeler zerknął z wysoka na swego brata Setha. Kapitan wstał. Był wysokim, szczupłym mężczyzną o pociągłej, surowej twarzy.

Niech kobiety wracają do domów – powiedział. – Naradzimy się, co robić.

Gdzie jest mój chłopiec? – krzyknęła jedna z kobiet, rzucając się w stronę Crane’a. – Gdzie jest Lemuel?

Obawiam się, że zginął – odrzekł Stróż Wiary. – Lecz umarł, służąc Panu.

Kobieta zamachnęła się, żeby spoliczkować Crane’a, ale dwie inne odciągnęły ją.

Dość tego! – ryknął Padlock Wheeler. – Jesteście w domu bożym!

Wierni natychmiast ucichli. Kobiety wolno opuściły salę, mężczyźni otoczyli Crane’a.

Seth Wheeler wystąpił naprzód.

Niech pan nam opowie o tym demonie – zażądał.

Ma ludzką postać, ale kieruje nim Szatan. To zabójca. Okrutny zabójca! – Crane wzdrygnął się. – Rzucił na mnie czar i pozbawił mnie wszystkich sił. Nie mogłem go pokonać.

Ilu ludzi zginęło? – zapytał kapitan.

Nie wiem. Podzieliliśmy się na dwie grupy. Zabójca zaczaił się na wschodzie i zastrzelił czterech: Lassitera, Pope’a, Cartera i Lowrisa. Potem pojechał na zachód i wybił resztę... oprócz mnie. Udało mi się wymknąć.

Uciekł pan?

A co miałem robić?

Seth Wheeler rozejrzał się po mężczyznach. Otaczało go około dwudziestu, nie licząc jego dwunastu Krzyżowców.

Ilu było tych Wędrowców?

Mieli jedenaście wozów – odrzekł Crane. – To pewnie ze trzydzieści osób. Trzeba ich zniszczyć. Całkiem zniszczyć!

Padlock Wheeler wciąż stał na podium. Wtem zobaczył, że tylne drzwi otwierają się. Do środka wszedł wysoki mężczyzna. Miał na sobie zakurzony czarny płaszcz z łatana lewym rękawie, a na biodrach dwa długie rewolwery.

Kto reprezentuje tutaj prawo? – zapytał obcy. Rozmowy na środku sali ucichły.

To on! – wrzasnął Crane. – To Szatan! – Jasnowłosy Stróż Wiary cofnął się i ukrył za rzędem ławek.

To dom boży – powiedział Padlock Wheeler. – Czego pan tu szuka?

Sprawiedliwości – odparł przybysz. – Ukrywacie wśród was mordercę, zabójcę kobiet i dzieci.

On twierdzi co innego – oświadczył Padlock. – Mówi, że jest pan opętany przez demona.

Obcy pokręcił głową.

Dwadzieścia mil stąd chowają właśnie kobietę imieniem Clara. Była brzemienna; odstrzelono jej pół głowy. Obok niej pochowają jej córeczkę. Człowiek nazwiskiem Crane podjechał wczoraj do wozów i zażądał wyrecytowania Psalmu Dwudziestego Drugiego. Dałem mu do zrozumienia, że znam jego treść. Bo w istocie znam. Ale to zły człowiek, opanowany żądzą mordu. Proszę mi zatem powiedzieć: jak zamierzacie go osądzić?

Padlock spojrzał w kierunku ukrytego Crane’a i poczuł satysfakcję. Zawsze uważał, że Stróż Wiary jest niebezpieczny. Teraz nadarzała się okazja, żeby się go pozbyć. Mógł poprosić Setha o wszczęcie śledztwa i nie miał wątpliwości, że okaże się, iż Crane złamał prawo. Ale kiedy zdecydował się podejść do brata, Crane nagle wyszarpnął zza pasa rewolwer i odciągnął kurek.

W mgnieniu oka zapanował chaos.

Łżesz! – wrzasnął Crane i odwrócił się z wycelowaną bronią. Nacisnął spust i pocisk odłupał kawałek framugi obok głowy obcego. Ludzie rozpierzchli się i schowali, gdzie kto mógł. Ale przybysz spokojnie wyciągnął rewolwer i strzelił. Głowa Crane’a rozprysła się na krwawą miazgę, kawałki mózgu obryzgały jego czarny płaszcz.

Stróż Wiary stał jeszcze przez moment, potem zwalił się na podłogę.

Jestem Człowiekiem Jeruzalem – powiedział obcy. – Ja nie kłamię.

Schował rewolwer do kabury i wyszedł.

Mężczyźni wstawali jeden po drugim i podchodzili do trupa. Padlock Wheeler zszedł niepewnie z podium; trzęsły mu się nogi. Jego brat patrzył na zwłoki i kręcił głową.

I co teraz? – zapytał Padlock.

Trzeba zawiadomić Jedność – powiedział Seth. – Będą musieli przysłać nowego Stróża Wiary.

Padlock ujął brata za ramię i odprowadził na bok.

Podał się za Jona Shannowa – szepnął.

Słyszałem. To bluźnierstwo! Jutro wezmę kilku ludzi i odszukamy Wędrowców. Pogadamy z nimi i dowiemy się, co naprawdę zaszło.

Crane był kanalią! Nie uronię jednej łzy nad jego grobem. Niech tamci jadą swoją drogą, daj im spokój.

Seth pokręcił głową.

Przedstawił się jako Człowiek Jeruzalem. Przywłaszczył sobie nazwisko świętego. Mamy świadków. Musi za to odpowiedzieć.

Nie chcę, żeby jeszcze ktoś zapłacił życiem za nikczemność Crane’a. Nawet bluźnierca Seth uśmiechnął się lekko.

Jestem Krzyżowcem, Pad. Czego ode mnie oczekujesz?

Rozwagi. Widziałeś, jak tamten strzela. Znalazł się pod ogniem, a jednak spokojnie wycelował i posłał Crane’a do piekła. A jeśli ta kanalia mówiła prawdę, w co nie wątpię, ten obcy powystrzelał jeszcze wielu innych uzbrojonych ludzi.

Nie mam wyboru, Pad. Postaram się wziąć go żywcem.



Rozdział trzeci


W głębi ogrodu mały chwast rozmawiał z rosnącymi obok kwiatami. – Dlaczego ogrodnik chce mnie zniszczyć? – zapytał. – Czyż nie mam prawa żyć? Czy moje liście nie są zielone jak wasze? Czy żądam zbyt wiele, prosząc, by pozwolił mi rosnąć ku słońcu? – Kwiaty zastanowiły się nad tym i postanowiły poprosić ogrodnika, żeby oszczędził chwast. Spełnił ich prośbę. Chwast rozrastał się z dnia na dzień. Stawał się coraz silniejszy i wyższy, jego liście zasłaniały inne rośliny, a korzenie sięgały coraz dalej. Kwiaty więdły jeden po drugim, aż w końcu została tylko róża. Spojrzała w górę na ogromny chwast i zapytała: – Dlaczego chcesz mnie zniszczyć? Czyż nie mam prawa żyć? Czy moje liście nie są zielone jak twoje? Czy żądam zbyt wiele, prosząc, byś pozwolił mi rosnąć ku słońcu?

Tak, żądasz zbyt wiele – odparł chwast.

z Mądrości Diakona Rozdział VII


Zanim Shannow wrócił do taboru, pochowano już Clarę i jej córeczkę. Jeremiasz leżał w swoim wozie z obandażowaną piersią. Twarz miał poszarzałą z bólu i zmartwienia. Shannow usiadł przy nim.

Zabił go pan? – zapytał starzec.

Tak. Nie zrobiłbym tego, ale strzelił pierwszy.

Na tym się nie skończy, panie Shannow. Choć nie winię pana; nie jest pan złym człowiekiem. Ale musi pan odejść.

Będę wam potrzebny. Oni tu wrócą.

Nie. Rozmawiałem z mężczyznami, których wziął pan do niewoli. Puściłem ich wolno. To Crane ich podjudzał. – Jeremiasz westchnął. – Zawsze znajdą się tacy jak on. Na szczęście, zawsze będą istnieć również tacy jak Meredith i pan. Równowaga zostanie zachowana, panie Shannow. Widać Bóg tak chce. Shannow skinął głową.

Nie wypleni się zła, jeśli ludzie nie będą mu się przeciwstawiać.

Zło zawsze będzie nam zagrażać. Chciwość, żądza, zazdrość... Wszyscy nosimy w sobie ziarna zła. Niektórzy są silniejsi od innych i potrafią mu się oprzeć, ale ludzie pokroju Crane’a pozwalają, by te ziarna wydały owoce. – Jeremiasz wyciągnął się na posłaniu i utkwił wzrok w wychudłej twarzy Shannowa. – Ty nie jesteś zły, mój chłopcze. Odejdź z Bogiem.

Przykro mi, starcze – powiedział Shannow. Wstał i wyszedł z wozu.

Na zewnątrz zobaczył Isis. Szła ku niemu z tobołkiem.

Zebrałam amunicję po zabitych i spakowałam trochę jedzenia. – Shannow podziękował i odwrócił się. – Niech pan zaczeka! – Wręczyła mu małą sakiewkę. – Tu jest dwanaście Bartów. Będą panu potrzebne pieniądze.

Jeremiasz usłyszał skrzypnięcie siodła, a potem oddalający się odgłos podkutych kopyt. Dokuczał mu silny ból, czuł się słabo i miał mdłości.

Isis przyniosła mu kleik ziołowy na żołądek.

Dobrze, że odjechał – powiedziała. – Chociaż go polubiłam. Przez chwilę milczeli, potem dołączył do nich Meredith.

Nadciągają jeźdźcy – uprzedził. – Wyglądają na Krzyżowców.

Niech pan ich przywita i poprosi dowódcę do mnie – polecił Jeremiasz. Po kilku minutach do wozu wszedł wysoki, przygarbiony mężczyzna o pociągłej, ponurej twarzy. – Witam w moim domu – powiedział Jeremiasz. Gość skinął głową, zdjął szary kapelusz z szerokim rondem i przysiadł na brzegu łóżka.

Jestem kapitan Seth Wheeler – przedstawił się. – O ile wiem, jest wśród was człowiek podający się za Jona Shannowa?

A nie zapyta pan, sir, skąd się tu wzięły świeże groby i dlaczego leżę z kulą w piersi?

Znam tę historię – mruknął Wheeler i odwrócił wzrok. – Ale nie mam z tym nic wspólnego, meneer. Nie zamierzam darować sprawcom, jednak po obu stronach zginęli ludzie, a człowiek, który był podżegaczem, nie żyje.

Więc dlaczego ściga pan Jona Shannowa?

Bo to bluźnierca i heretyk. Człowiek Jeruzalem, Panie świeć nad jego duszą, opuścił ten ziemski padół przed dwudziestoma laty. Bóg powołał go do Siebie w rydwanie ognistym, jak przedtem Eliasza.

Skoro Bóg mógł powołać go do siebie, a rzecz jasna posiada taką moc... – odrzekł ostrożnie Jeremiasz – to z pewnością mógł zesłać go z powrotem.

Nie będę się z panem o to spierał, meneer. Powiem tyle: gdyby Pan Bóg miał zamiar zesłać nam z powrotem Człowieka Jeruzalem, nie zesłałby go z osmalonymi włosami i w połatanym płaszczu. No, ale starczy tych rozważań. W jakim kierunku pojechał?

Nie mogę panu pomóc, sir. Byłem u siebie, kiedy odjeżdżał. Niech pan zapyta moich ludzi.

Wheeler wstał i podszedł do drzwi. Odwrócił się w progu.

Jak powiedziałem, nie daruję sprawcom tego, co tu zaszło. Ale chcę, żeby pan wiedział, że podzielam zdanie Crane’a na temat takich jak wy. Jesteście skazana ziemi bożej. Diakon mówi: Nie ma między nami miejsca dla zbieraczy odpadków, tylko dla tych, co wznoszą miasta na chwałę Pana. Opuśćcie tę okolicę do jutra wieczór.


Shannow jechał na północ, ku wzniesieniom. Gniady wałach był mocny, ale zmęczony po nocnym wysiłku i ciężko dyszał. Shannow zatrzymał się, zsiadł z konia i wprowadził go między drzewa. Rozglądał się za jaskinią lub innym schronieniem przed wiatrem. Przemarzł i był w kiepskim nastroju.

Utrata pamięci irytowała go, ale to jeszcze mógł znieść. Nie dawało mu spokoju coś innego. Tej nocy zabił ludzi, choć nie było to nic nowego dla Człowieka Jeruzalem. Nie szukałem okazji do walki, mówił sobie. To oni chcieli przelać krew i dostali, na co zasłużyli – przelali własną. Taka jest cena przemocy. Lecz ciężko przeżywał ostatnie zabójstwa.

Shannow potknął się, opuszczały go siły. Ale wspinał się dalej, choć wiedział, że z tak świeżymi ranami nie powinien się jeszcze forsować. Las gęstniał. Po lewej dostrzegł skalną szczelinę. Będzie musiała wystarczyć, pomyślał. Odetchnął głęboko i wszedł wyżej. Kiedy zbliżył się do rozpadliny, zobaczył blask ognia na skalnej ścianie.

Hej tam, przy ognisku! – zawołał. Podchodzenie do czyjegoś obozowiska bez uprzedzenia było na pustkowiu ryzykowne. Wszyscy obawiali się bandytów, toteż zaskoczeni podróżni mogli nagle zacząć strzelać do obcego.

Zapraszam! – padła odpowiedź, która odbiła się upiornym echem wśród skał. Shannow założył połę płaszcza za kolbę prawego rewolweru i prowadząc lewą ręką za sobą konia podszedł bliżej. Wąska rozpadlina rozszerzała się, tworząc jaskinię o gruszkowatym kształcie. Przy ognisku siedział starzec z siwą brodą do pasa i piekł kawał mięsa. W głębi groty stał spętany muł. Shannow podprowadził tam konia i okręcił mu cugle wokół łba tak, żeby sięgnęły ziemi. Potem przyłączył się do starca.

Witam – odezwał się obcy głębokim głosem i wyciągnął rękę. – Może mi pan mówić Jake.

Jon Shannow.

Zatem witam, panie Shannow. Patrzyłem na to mięso i myślałem sobie: to za dużo dla ciebie jednego, Jake. No i proszę, Bóg zesłał mi towarzysza do wieczerzy. Z daleka?

Shannow przecząco pokręcił głową. Ogarnęło go straszne znużenie. Oparł się plecami o ścianę i wyciągnął nogi. Jake napełnił kubek parującym wywarem i podał mu.

Napij się, chłopcze. Dobrze ci zrobi. Wsypałem tam chyba z tonę cukru.

Shannow pociągnął łyk napoju. Miał mocny, cierpko – słodki smak.

Dobre... Dzięki, Jake. Czy my się znamy?

Możliwe, synu. Świat jest mały. Bywałem to tu, to tam. Allion, Rivervale, Dolina Pielgrzyma, Ziemie Zarazy... Byłem już wszędzie. Wymień jakiekolwiek miejsce, a okaże się, że je widziałem.

Rivervale... Tak, chyba pamiętam... – Shannow zobaczył w wyobraźni piękną kobietę i chłopca. Wspomnienie zniknęło jak sen, ale pozostało imię. – Donna!

Dobrze się czujesz, chłopcze?

Znasz mnie, Jake?

Już cię spotkałem. Nosisz nazwisko budzące grozę. Jesteś pewien, że to twoje własne?

Jestem.

Młodo wyglądasz. Wybacz, że spytam, ale... ile masz lat? Trzydzieści pięć, sześć...?

Chyba się prześpię – powiedział Shannow i ułożył się blisko ognia. Miał straszne, niespokojne sny. Został ranny i opiekował się nim Człowiek-Lew, Shir-ran. Do jaskini wpadła bestia pokryta łuską, z nożem o zębatym ostrzu. Shannow wypalił z obu rewolwerów, stwór padł i zamienił się w dziecko z szeroko otwartymi, przerażonymi oczami. – O Boże, nie! Tylko nie to! – krzyknął Shannow. Ocknął się i zobaczył nad sobą Jake’a.

Obudź się, chłopcze. To tylko sen.

Shannow jęknął i usiadł. Ognisko dogasało. Starzec podał mu talerz z pokrojoną, zimną pieczenia.

Zjedz trochę. Poczujesz się lepiej.

Shannow wziął talerz i zaczął jeść. Jake zdjął dzbanek z gasnącego ognia i napełnił cynowy kubek. Potem dorzucił drewna do żaru. Zamigotały płomienie i Shannow wzdrygnął się.

Zaraz zrobi się cieplej – pocieszył go starzec i wstał. Poszedł w głąb groty, przyniósł koc i okrył Shannowa.

Brałeś udział w tej strzelaninie ostatniej nocy – zauważył. – Poczułem od ciebie proch. To była dobra walka?

A czy są dobre walki? – odparł Shannow.

Są. Wtedy, kiedy ginie zło.

Zło zazwyczaj nie umiera samotnie. Zabili młodą kobietę i jej córeczkę.

Smutne czasy – westchnął Jake.

Mięso było smaczne i Shannow poczuł, że nabiera sił. Odpiął pas z bronią, położył obok siebie i rozprostował zmęczone mięśnie. Jake miał rację; z kamiennych ścian zaczynało promieniować ciepło ogniska.

Co robisz na tym pustkowiu, Jake?

Ogólnie mówiąc, lubię samotność. To dobre miejsce do rozmów z Bogiem, nie sądzisz? Otwarta przestrzeń, spokój, a wiatr zanosi twoje słowa prosto do Niebios. Domyślam się, że byłeś z Wędrowcami?

Tak. Poczciwi ludzie.

Być może, synu. Ale nie sieją ani nie budują – odparł Jake.

Wróble też nie – zauważył Shannow.

Zgrabna aluzja do Biblii, panie Shannow. Podoba mi się ta dyskusja. Ale mylisz się. Wróble wyjadają ziarno i lecą dalej. Nie trawią wszystkich ziaren i część wydalają z odchodami w innym miejscu. Prawdopodobnie wszystkie lasy na ziemi wyrosły z ptasich odchodów.

Shannow uśmiechnął się.

Może Wędrowcy są jak ptaki. Może rozsiewają ziarna wiedzy.

W takim razie mogą być naprawdę niebezpieczni – powiedział Jake. Jego oczy zalśniły w blasku ognia. – Są różne rodzaje wiedzy, panie Shannow. Znałem kiedyś człowieka, który potrafił rozpoznać każdą trującą roślinę. Chciał nawet napisać o tym książkę. To niebezpieczna wiedza, zgodzi się pan?

Ludzie, którzy przeczytaliby tę książkę, dowiedzieliby się, jakie rośliny nie nadają się do jedzenia.

A ci, którzy chcieliby otruć swych wrogów, dowiedzieliby się, czego użyć.

Napisał tę książkę?

Nie. Zginął w czasie Wojny Zjednoczeniowej. Zostawił żonę i pięcioro dzieci. Walczył pan w Wojnie?

Nie. Przynajmniej tak mi się zdaje. Jake przyjrzał mu się uważnie.

Ma pan kłopoty z pamięcią?

Nie pamiętam tylko niektórych rzeczy.

Na przykład jakich?

Na przykład ostatnich dwudziestu lat.

Zauważyłem ranę na pańskiej głowie. To się czasem zdarza. I co pan zamierza?

Zaczekać. Bóg ukaże mi te lata, kiedy uzna, że nadeszła właściwa pora.

Mogę jakoś pomóc?

Opowiedz mi o Diakonie i o Wojnie.

Stary człowiek zachichotał.

Wysokie wymagania jak na jedną noc przy ognisku, chłopcze. – Oparł się wygodniej i wyciągnął nogi. – Jestem już za stary, żeby sypiać na gołej ziemi – stwierdził. – Więc od czego zaczniemy? Od Diakona, tak? – Pociągnął nosem i myślał przez chwilę. – Jeśli jesteś tym, za kogo się podajesz, panie Shannow, to w takim razie ty sprowadziłeś Diakona do tego świata. On i jego bracia byli na pokładzie samolotu, który oderwał się od ziemi w Dniu Armagedonu. Maszyna znalazła się w pułapce; pochwyciła ją ta sama siła, która więziła Miecz Boga. Uwolniłeś ich, gdy wysłałeś Miecz w przeszłość, żeby zniszczyć Atlantydę.*[* Patrz „Ostatni Strażnik” (przyp. Autora)]

Shannow zamknął oczy. Wspomnienie było mgliste, ale dojrzał Miecz unoszący się w powietrzu i otwierające się Wrota Czasu. I coś jeszcze... twarz pięknej, czarnej kobiety. Nie pamiętał imienia, ale usłyszał jej słowa: „To pocisk, Shannow. Straszna broń siejąca śmierć i zniszczenie”. Choć bardzo się starał, nie mógł wydobyć z pamięci nic więcej.

Mów dalej – powiedział do Jake’a.

Diakon i jego ludzie wylądowali w pobliżu Rivervale. To było jak Powtórne Przyjście. Nikt w tym świecie nie wiedział o pladze zgnilizny i zepsucia w starych miastach, o zabójcach chodzących po ulicach, o panującej wszędzie rozpuście i deprawacji. Powiedział, że stary świat stał się bezbożny, że pomnożył po stokroć grzechy Sodomy i Gomory. Diakona zaczęto wkrótce czcić jak Boga, jego potęga rosła. Głosił, że nowemu światu nie wolno powtarzać błędów tamtego, starego; że w Biblii znajdziemy nasiona przyszłego szczęścia ludzkości. Niektórzy nie zgadzali się z nim – twierdzili, że jego plany stoją w sprzeczności z ich wyobrażeniem o wolności osobistej. To doprowadziło do Wielkiej Wojny i do Drugiej Wojny z Piekielnikami. Ale Diakon wygrał obie. Teraz rządzi w Jedności i mówi się, że zamierza zbudować nowe Jeruzalem.

Jake zamilkł i dorzucił do ognia.

Niewiele więcej mogę ci powiedzieć, chłopcze – dodał po chwili.

A Człowiek Jeruzalem? – zapytał Shannow.

Jake wyszczerzył zęby.

Jeśli istotnie ty nim jesteś, to byłeś nowym Janem Chrzcicielem, może Eliaszem, a może jednym i drugim. Jako pierwszy znów głosiłeś światu nadejście Słowa Bożego. To znaczy, do chwili, gdy Pan zabrał cię w rydwanie ognistym do innego świata, który cię potrzebował. Nadal nic nie pamiętasz?

Nie przypominam sobie ognistego rydwanu – mruknął ponuro Shannow. – Wiem tylko, kim jestem. Ale wciąż jest dla mnie tajemnicą, jak się tu znalazłem i gdzie byłem przez ostatnie dwadzieścia lat. Podejrzewam, że żyłem pod innym nazwiskiem i zdaje mi się, że nie nosiłem broni. Może byłem farmerem... Nie wiem. Ale dowiem się, Jake. Powoli wracają strzępy wspomnień i pewnego dnia ułożą się w całość.

Mówiłeś komuś, kim jesteś? Shannow skinął głową.

Zabiłem człowieka w osadzie Czystość. Wtedy im powiedziałem.

Będą na ciebie polować. Jesteś teraz świętą osobą, legendą. Powiedzą, że przywłaszczyłeś sobie nazwisko Człowieka Jeruzalem. Osobiście uważam, że powinni zostawić cię w spokoju. Ale tak nie będzie. Prawdę mówiąc, jest w tym straszna ironia losu.

Jak to?

Diakon ma wokół siebie grupę zaufanych ludzi. Jeden z nich, Saul, stworzył zbrojną formację zwaną Jeźdźcy Jeruzalem. Przemierzają kraj jako sędziowie i stróże prawa. To elita. Dobrze władają bronią. Wybrano ich spośród najlepszych, a może raczej spośród najgorszych Krzyżowców. Są niebezpieczni, panie Shannow. Pewnie wyślą ich za tobą. – Jake zachichotał i pokręcił głową.

Wygląda na to, że bawi cię ta sytuacja – zauważył Shannow. – To dlatego, że mi nie wierzysz?

Wręcz przeciwnie. To mnie bawi właśnie dlatego, że ci wierzę.


Nestor Garrity wycelował starannie i nacisnął spust. Rewolwer kopnął i kamień ustawiony na głazie tylko zadrżał od podmuchu przelatującego obok pocisku. Wystrzał zabrzmiał głośnym echem w czystym górskim powietrzu i z drzewa na lewo od Nestora poderwał się jastrząb. Nestor rozejrzał się bojaźliwie. Nikogo nie zauważył, więc ponownie wziął kamień na cel. Tym razem pocisk poszedł za nisko w prawo i odłupał drobne kawałki głazu. Chłopak zaklął cicho i ze złością wystrzelił cztery ostatnie pociski.

Kamień ani drgnął. Nestor usiadł, złamał rewolwer i załadował komory bębenka sześcioma nabojami. Broń kosztowała go osiemnaście Barto w, niemal miesięczną pensję. Pan Bartholomew zapewniał go, że to doskonały, bardzo celny egzemplarz, wyprodukowany w starej fabryce po Piekielnikach niedaleko Babilonu.

Jest tak dobry jak broń z czasów Piekielników? – zapytał wtedy Nestor.

Stary sprzedawca wzruszył ramionami.

Ja myślę!

Nestor zastanawiał się, czy nie oddać rewolweru i nie zażądać zwrotu pieniędzy.

Wsunął broń do kabury, rozpakował kanapki kupione u pani Broome i wyjął Biblię. Wtem usłyszał tętent kopyt i zobaczył jeźdźca wynurzającego się zza szczytu wzgórza. Mężczyzna był wysoki i przystojny, z ciemnymi włosami przetykanymi siwizną. Miał na sobie czarny płaszcz i brokatową, czerwoną kamizelkę. W lśniącej kaburze na biodrze tkwił niklowany rewolwer.

Obcy podjechał bliżej i zsiadł z konia.

Nestor Garrity, jak się domyślam?

Tak, sir.

Jestem Clem Steiner. Pani McAdam zasugerowała, żebym z tobą pogadał.

O czym, sir?

O Kaznodziei. Poprosiła, żebym go odnalazł.

Obawiam się, że on nie żyje, panie Steiner. Już go szukałem. Widziałem ślady wilków i krew.

Steiner uśmiechnął się.

Nie znasz go tak dobrze jak ja, Nestorze. Tacy jak on nie umierają tak szybko. – Nestor zauważył, że Steiner przygląda się głazowi posiekanemu pociskami. – Ćwiczyłeś?

Tak, sir. Ale obawiam się, że nie jestem w tym dobry. Wybrałem najbezpieczniejsze miejsce w tych górach.

W mgnieniu oka niklowany rewolwer znalazł się w dłoni Steinera. Pierwszy strzał podrzucił kamień na kilka stóp w górę, drugi zamienił go w pył. Steiner schował broń.

Wybacz, Nestorze. Nie mogę się oduczyć takich popisów. Paskudne przyzwyczajenie. Wracając do Kaznodziei, widziałeś w okolicy jeszcze jakieś ślady?

Nestor, oszołomiony tym pokazem, musiał zebrać myśli.

Nie, sir. W każdym razie, nie odciski ludzkich stóp.

Żadnych śladów?

Nie... tak. Na wschodzie były koleiny. Głębokie i świeże. Chyba po wozach Wędrowców.

Dokąd prowadziły?

Na wschód.

Są tam jakieś miasta?

Jest tylko nowa osada o nazwie Czystość. Rządzi nią niejaki Padlock Wheeler. Był jednym z generałów Diakona. Ale... nie znam tego miejsca.

Steiner podszedł do głazu, wybrał mały kamień i ustawił na szczycie. Wrócił do Nestora i powiedział:

No, zobaczmy, co potrafisz.

Nestor wziął głęboki oddech. Żałował, że nie ma odwagi odmówić. Wyciągnął rewolwer, odwiódł kurek i spojrzał wzdłuż lufy na cel.

Zaczekaj – odezwał się Steiner. – Przechylasz głowę i celujesz lewym okiem.

Bo prawe mam słabsze – wyjaśnił Nestor.

Schowaj broń – polecił Steiner. Chłopak opuścił kurek i wsunął rewolwer do kabury. – A teraz wymierz palcem w moje siodło.

Co?

Po prostu wymierz w moje siodło. No już! – Nestor zaczerwienił się, ale uniósł prawą rękę i wymierzył. – Teraz wymierz w drzewo na prawo od ciebie... Dobrze.

Nigdy nie miałem problemów z celowaniem, panie Steiner. Tylko strzelanie mi nie wychodzi.

Steiner zachichotał.

Nie, Nestorze. To brak celności sprawia ci kłopoty. Wyciągnij rewolwer, odwiedź kurek i wymierz w kamień. Nie celuj, po prostu wymierz i strzel.

Nestor wiedział, co teraz będzie i z całego serca żałował, że nie został dziś w domu. Posłusznie wyciągnął rewolwer z długą lufą, wymierzył w kamień i niemal natychmiast nacisnął spust. Bardzo chciał mieć to już za sobą.

Kamień rozprysnął się.

O rany! – wykrzyknął Nestor. – Udało się! Jak cholera!

Owszem – przyznał Steiner. – Ten zły kamień już nie zagrozi niewinnym ludziom.

Podszedł do konia i Nestor zorientował się, że zamierza odjechać.

Niech pan zaczeka! – zawołał. – Zje pan ze mną lunch? Mam kanapki i pierniki. To niewiele, ale zapraszam.

Przy wspólnym posiłku Nestor zwierzył się, że chciałby zostać Krzyżowcem, a pewnego dnia może nawet Jeźdźcem Jeruzalem. Steiner słuchał uprzejmie, bez śladu lekceważenia. Nestor jeszcze nigdy nie mówił do nikogo tak długo. Wreszcie zająknął się i zaczął usprawiedliwiać:

Jezu! Przepraszam, panie Steiner. Pewnie zanudzam pana na śmierć. To dlatego, że nie mam się przed kim wygadać.

Lubię ambitnych ludzi, synu. Trzeba do czegoś dążyć, to nic złego. Człowiek zwykle osiąga cel, jeśli bardzo się stara i ma pecha.

Pecha? – zdziwił się Nestor.

Steiner przytaknął.

W większości wypadków marzenia są piękniejsze od rzeczywistości. Należy współczuć ludziom, którym udaje się je zrealizować, Nestorze.

A panu się udało?

Oczywiście. – Twarz Steinera nagle spochmurniała, więc Nestor zmienił temat.

Był pan kiedyś Krzyżowcem, panie Steiner? Nigdy nie widziałem lepszego strzelca niż pan.

Nie. Nie byłem Krzyżowcem.

A może... bandytą?

Steiner roześmiał się głośno.

Mogłem nim zostać, synu, ale tak się nie stało. Miałem szczęście. Choć zżerała mnie osobliwa ambicja, muszę przyznać. Chciałem mianowicie zabić Człowieka Jeruzalem.

Nestorowi opadła szczęka.

To straszne, co pan mówi!

Wiem. Ale dawno, dawno temu to było wielkie nazwisko, więc chciałem zdobyć sławę. Zacząłem pracować dla Edrica Scaysego i on przekonał mnie, żebym dał sobie spokój. Powiedziałem mu: „Nie ma sposobu, żeby on mnie pokonał, panie Scayse”. Wiesz, co mi odpowiedział? „On cię nie pokona, Clem. On cię po prostu zabije”. Miał rację. Wielu ludzi zginęło z ręki Shannowa. To był najbardziej niebezpieczny typ, jakiego znałem.

Znał go pan? Jezu, szczęściarz z pana, panie Steiner!

Szczęście istotnie odgrywa pewną rolę w moim życiu, Nestorze. No, pora ruszać w drogę.

Jedzie pan szukać Kaznodziei?

Znajdę go, synu – odrzekł Clem, wstając. Nestor już wiedział, czego chce; był tego tak pewny, jak niczego przedtem.

Zabierze mnie pan ze sobą, panie Steiner? To znaczy... nie miałby pan nic przeciwko temu, żebym z panem pojechał?

Masz tu pracę, chłopcze. Prowadzisz osiadłe życie. A ta wyprawa zajmie trochę czasu.

Nieważne. Od śmierci rodziców pracuję u wuja. Ale myślę, że więcej nauczyłbym się od pana niż od niego, panie Steiner. Poza tym mam dosyć odliczania pieniędzy i obcinania pensji za stracone godziny. Mam dosyć liczenia drewna i wypisywania zleceń. Pozwoli mi pan pojechać?

Wybieram się do miasta po zakupy, Nestorze. A tobie będzie potrzebny koc i ciepły płaszcz. Przydałby się też karabin.

Dobrze, sir – odrzekł uszczęśliwiony Nestor. – Karabin już mam. Resztę dostanę u pana Broome’a.

Ile masz lat, synu?

Siedemnaście, sir.

Clem Steiner uśmiechnął się. – Jeszcze pamiętam, jakim się jest w tym wieku. Chodźmy.


Josiah Broome wyciągnął bose nogi w stronę ognia płonącego w kominku, starając się nie zwracać uwagi na nieprzerwany potok słów płynący z kuchni. Nie było to łatwe: Elsę Broome nie należała do kobiet, które można ignorować. Broome ponuro wpatrywał się w płomienie. Kiedyś pomógł zbudować Dolinę Pielgrzyma, a potem odbudować miasto po inwazji Atlantów. Przeżył najazd pokrytych łuską Ludzi-Jaszczurów, znanych jako Nożownicy i zawsze starał się w swoim skromnym zakresie uczynić z Doliny Pielgrzyma miejsce nadające się do spokojnego życia dla osiadłych tu rodzin.

Nie cierpiał przemocy, pijaków i awanturników zamieszkujących niegdyś tę ziemię. I nie znosił takich jak Jon Shannow, dla których pojęcie sprawiedliwości ograniczało się do zabijania każdego, kto wejdzie im w drogę. Teraz, w tych światłych czasach, Jon Shannow jest uważany za świętego zesłanego przez Boga. Głos Elsę rozbrzmiewał dalej i Josiah dosłyszał śpiewny koniec zdania.

Wybacz, moja droga, nie zrozumiałem cię... – powiedział.

Wielkie cielsko Elsę Broome pojawiło się w drzwiach.

Pytałam, czy zgadzasz się z tym, że powinniśmy zaprosić Apostoła Saula na barbecue?

Tak, moja droga. Jeśli tak uważasz...

Właśnie mówiłam wdowie Scayse, któregoś dnia... – reszta słów umknęła uwagi Broome’a, gdyż Elsę znów zniknęła w kuchni.

Jon Shannow, święty.

Kaznodzieja śmiał się z tego. Broome pamiętał ich ostatni wieczór w zakrystii.


To nieważne, Josiah – powiedział Jon Cade. – Nie liczy się, kim byłem kiedyś. Ważne, żeby żyć po bożemu. Biblia mówi o miłości bliźniego i rozsądku. Nikt mnie nie przekona, że Wilczacy nie zasługują na tę miłość.

Nie spieram się z tobą, Kaznodziejo. Chyba darzę cię największym szacunkiem ze wszystkich. Odwróciłeś się od przemocy i wykazywałeś wielką odwagę przez ostatnie lata. Jesteś dla mnie natchnieniem. Ale mieszkańcom Doliny Pielgrzyma trafiają do przekonania nowe nauki Diakona. Boję się o ciebie i o kościół. Nie możesz wygłaszać kazań dla Wilczaków poza miastem? To uspokoiłoby ludzki gniew.

Zapewne – zgodził się Cade. – Ale gdybym tak robił, przyznałbym rację ignorantom i tym, co mają uprzedzenia, twierdząc, że moi parafianie nie zasługują na mszę w kościele. Nie wolno mi tak postępować. Dlaczego ludziom tak trudno dostrzec prawdę? To nie wina Wilczaków, że są jacy są. Nawet Diakon to przyznaje. Nie mają w sobie więcej zła niż jakakolwiek inna rasa.

Nie wiem, co uważa Diakon. Ale czytałem słowa Apostoła Saula. On twierdzi, że Wilczacy to nie stworzenia boskie, a zatem są dziełem Szatana. Według niego, czystość tej ziemi wymaga, by stąpali po niej ludzie czyści.

Cade skinął głową.

Nie zaprzeczam, Diakon powiedział w przeszłości wiele mądrych rzeczy. Szanuję go. Przybył tu ze świata, który oszalał – ze świata zdeprawowanego, zepsutego, chorego na ciele i umyśle – i chce uczynić z naszego świata lepsze miejsce. Ale nikt nie zna lepiej ode mnie niebezpieczeństw życia według żelaznych zasad.

Zaraz, zaraz, przyjacielu. A ty się ich nie trzymasz? Kościół to tylko budynek. Jeśli Boga obchodzą Wilczacy, o ile Bóg w ogóle istnieje, to tak samo będą go obchodzić w górach jak tutaj. Obawiam się aktów przemocy.

Więc trzeba będzie nastawić drugi policzek, Josiahu. Uległość tłumi gniew. Widziałeś ostatnio Beth?

Przyszła do sklepu z Bullem Kovacem i swoimi dwoma ujeżdżaczami koni. Dobrze wyglądała, Jon. Szkoda, że już nie jesteście razem. Pasowaliście do siebie.

Cade uśmiechnął się smutno.

Kochała Człowieka Jeruzalem, nie Kaznodzieję. Było jej ciężko. Zwłaszcza kiedy na farmę napadli bandyci, a ja nie kiwnąłem palcem, by ich powstrzymać. Powiedziała wtedy, że już nie jestem mężczyzną.

To musiało cię zaboleć.

Cade przytaknął.

Choć zaznałem już większego bólu, Josiahu. Dawno temu zabiłem dziecko. Zostałem zaatakowany przez uzbrojonych mężczyzn. Otoczyli mnie. Czterech położyłem trupem, gdy nagle usłyszałem, że ktoś jest za mną. Odwróciłem się i strzeliłem. To był mały chłopiec, po prostu bawił się. Jego duch wciąż mnie prześladuje. Kim mógłby być, gdyby żył? Lekarzem? Pastorem? Kochającym ojcem i mężem? Ale owszem, strata Beth była dla mnie dotkliwym ciosem.

Nie kusiło cię podczas napadu, żeby sięgnąć po rewolwery?

O tak, kilka razy. Czasem śni mi się, że nadal jeżdżę z bronią u pasa. Później budzę się zlany zimnym potem. – Cade wstał i podszedł do szafki w głębi zakrystii. Otworzył ją i wyjął pas z rewolwerami w kaburach. – Broń Władcy Gromów. – Broome też wstał i podszedł do Kaznodziei.

Wyglądają jak kiedyś.

Tak. Od czasu do czasu siadam tu nocą i czyszczę je. To mi przypomina moją przeszłość. Modlę się wtedy, żeby nigdy nie wróciła.


W ogóle mnie nie słuchasz – powiedziała Elsę Broome, wchodząc do salonu.

Co mówiłaś, kochanie?

Co się z tobą dzieje?! Pytałam, czy będziesz świadkiem Przysięgi tej McAdam?

Oczywiście. Beth to stara przyjaciółka.

Też coś! Z nią są tylko same kłopoty i byłoby lepiej dla nas wszystkich, gdyby wypędzono ją z Doliny.

Jakie znów kłopoty, moja droga?

Mózg ci rozmiękł?! – wsiadła na męża Elsę. – A nie strzelała do mężczyzn polujących na Wilczaków? Gada przeciw Diakonowi i nawet jej własny syn mówi, że Diabeł w nią wstąpił. Ta kobieta przynosi nam hańbę.

Jest dobrą chrześcijanką. Taką jak ty, Elsę.

Nie obrażaj mnie! – parsknęła Elsę Broome. Jej tłusty, podwójny podbródek zaczął drżeć. – Masz na głowie sklep i nie sądzę, żeby ludziom spodobało się, że ją poprzesz. Zobaczysz, że stracisz klientów i wykupi cię Ezra Feard. Nie widzę powodu, dla którego akurat ty masz poświadczyć jej Przysięgę. Niech znajdzie sobie kogoś innego, komu nie będzie przeszkadzało, że stanie się pośmiewiskiem.

Broome znów zapatrzył się w ogień.

I jeszcze jedna sprawa... – zaczęła od nowa Elsę.

Ale mąż jej nie słuchał. Myślał o pięciu martwych jeźdźcach znalezionych na drodze i o udręczonej duszy człowieka, który ich zabił.



Rozdział czwarty


Świat nie potrzebuje więcej charyzmatycznych jednostek. Nie potrzebuje również więcej intelektualistów ani więcej troskliwych ludzi. Światu pilnie potrzeba więcej świętych.

z Mądrości Diakona Rozdział II


Seth Wheeler naciągnął koc aż na uszy i położył głowę na siodle. Noc była zimna, a on od dwóch lat nie spał pod gołym niebem. Cienki ten koc albo się starzeję, pomyślał. Nie, to ten cholerny koc. Seth usiadł, owinął się szczelniej i przysunął bliżej ogniska. Paliło się słabo, nad żarem migotał ledwie jeden płomyk. Zostały jeszcze cztery szczapki i normalnie zużyłby je dopiero rano. Zerknął nerwowo na czterech śpiących towarzyszy i dorzucił do ognia. Natychmiast buchnął jasnym blaskiem i Seth wzdrygnął się, gdy poczuł falę ciepła. Boże, już prawie zapomniał, jak to przyjemnie, kiedy człowiek nie marznie.

Niebo było bezchmurne i trawę posrebrzył szron. Podmuch wiatru sypnął popiołem na buty Setha. Spojrzał na szczapki. Muszą się palić tak cholernie szybko?

Tu, wysoko w górach, brakowało suchego drewna i jego ludzie zebrali, co się dało. Seth miał dwa wyjścia: z powrotem opatulić się kocem i dalej marznąć, lub przynieść więcej drewna. Wstał, zaklął pod nosem, przeszedł nad śpiącym kompanem i ruszył w stronę linii drzew.

Przejechali już kawał drogi w poszukiwaniu zabójcy. Dość szybko znaleźli jego ślady i podążyli za nim aż w góry. Ale potem dwa razy zgubili trop i zmarnowali cztery następne dni. W końcu odkryli inne ślady i pojechali w złym kierunku – zaprowadziły ich do starca i muła. Stary, zdziwaczały dureń, pomyślał wtedy Seth. Wpatruje się w rozmówcę, jakby chciał go przejrzeć na wylot.

Ścigamy człowieka – powiedział do starca. – Jesteśmy Krzyżowcami z osady Czystość.

Wiem – odparł stary. – Nocowaliśmy z waszym zbiegiem w tamtej grocie.

W którą stronę pojechał?

Na północ. Zapuścił się na pustkowie.

Znajdziemy go – odrzekł Seth.

Mam nadzieję, że nie, synu. Wyglądacie mi na porządnych ludzi. Szkoda by było, gdybyście zginęli.

To twój przyjaciel, starcze? – zapytał Seth. Stary pokręcił głową.

Spotkaliśmy się przypadkiem ostatniej nocy. Ale polubiłem go, nie powiem. Lepiej bądź ostrożny, Krzyżowcu. Tacy jak tamten nie dają przeciwnikowi drugiej szansy. – Stary człowiek uśmiechnął się szeroko i odjechał.

Krzyżowcom kończyła się żywność i marzli coraz bardziej, gdy wreszcie odnaleźli właściwy trop. Jutro go dostaniemy, pomyślał Seth.

Nazbierał naręcze patyków, znalazł nawet grubą, ułamaną gałąź i powędrował z powrotem do ogniska. Nagle coś zimnego dotknęło jego karku i lodowaty głos powiedział:

Popełniasz błąd, który będzie cię kosztował życie.

Krzyżowiec z trudem przełknął ślinę. Nogi ugięły się pod nim, a zimna lufa wbijała się coraz mocniej w szyję. Ale Seth nie był tchórzem i po chwili opanował strach.

Jesteś bluźniercą i mordercą – odezwał się.

Zabierz swoich ludzi z powrotem do Czystości – odrzekł obcy głos. – Nie chcę nikogo zabić. Ale jeśli zobaczę was za sobą, gdy nastanie świt, już nigdy nie ujrzycie waszych rodzin. Gdybym chciał was wymordować, zakradłbym się do waszego obozu i już bylibyście martwi. A teraz ruszaj.

Lufa cofnęła się. Seth zamrugał powiekami, bo pot zalewał mu oczy. O dziwo, nie czuł już zimna. Zrobił jeden krok, potem drugi... Nagle upuścił drewno, odrzucił koc i odwrócił się błyskawicznie, wyciągając rewolwer.

Obcy zniknął.

Seth przez minutę stał bez ruchu. Znów poczuł zimno. Schował broń, pozbierał drewno i wrócił do ogniska. Dorzucił tyle szczapek, że wkrótce płomienie strzeliły za wysoko, by mógł usiąść blisko bez obawy, że się oparzy. Owinął się kocem i zaczął rozmyślać o Elizabeth i dwóch swoich synach, Joshu i Padzie.

Nagle jeden z jego ludzi zerwał się z krzykiem:

Do jasnej cholery, Seth, chcesz nas spalić?! – Koc mężczyzny zaczął się tlić. Przerażony człowiek zdusił pożar w zarodku.

Zamieszanie obudziło pozostałych.

Wracamy do domu – obwieścił Seth. – Nie mamy żywności, a przed nami pustkowie.

Dobrze się czujesz? – upewnił się porucznik Sam Drew.

Owszem. Ale ten człowiek to zdobycz nie dla nas. Wierzcie mi na słowo, chłopcy. Zawiadomimy Apostoła Saula; jest akurat w Dolinie Pielgrzyma. Wyśle za nim Jeźdźców Jeruzalem. Niech oni się tym zajmą.

To do ciebie niepodobne, Seth! Dlaczego zmieniłeś zdanie?

Śmieszna sprawa, Sam. Jeszcze niedawno było mi zimno i miałem tego dosyć. Teraz jest mi z tym dobrze, bo czując zimno, wiem, że wciąż żyję. I wolałbym, żeby tak zostało.


Dochodziła północ i główna ulica Doliny Pielgrzyma była prawie pusta, gdy pięciu jeźdźców zatrzymało się przed domem za koszarami Krzyżowców. Jeden z nich, wysoki i barczysty mężczyzna w długim płaszczu, zsiadł z konia i zwrócił się do pozostałych:

Zaprowadźcie konie do stajni, a potem prześpijcie się trochę.

Zdjął skórzany kapelusz z szerokim rondem, wspiął się po trzech stopniach na ganek i zapukał do frontowych drzwi. Otworzyła mu młoda, ciemnowłosa kobieta w długiej białej szacie. Dygnęła i powiedziała:

Niech będzie pochwalony, bracie. Czy zwiesz się Jacob Moon?

Zgadłaś. Gdzie Apostoł?

Proszę za mną, sir.

Poszła korytarzem i otworzyła drzwi po prawej stronie. Moon wyminął ją i wkroczył do gabinetu. Apostoł Saul siedział w klubowym skórzanym fotelu i czytał dużą Biblię o złoconych brzegach. Odłożył księgę, wstał i uśmiechnął się do kobiety.

Dziękuję, Ruth. Możesz odejść.

Ruth skłoniła się i zamknęła za sobą drzwi.

Niech będzie pochwalony, Jacobie – przywitał gościa Saul.

Daruj sobie te religijne bzdury – odparł Moon. – Wystarczy, że trzeba je wygadywać przy ludziach. Niech mnie szlag, jeśli będę się tak wyrażał w prywatnej rozmowie!

Saul zachichotał.

Coś taki nerwowy, Jacobie? To zła cecha u człowieka, który chce rządzić.

Nie zależy mi na tym – warknął Moon. – Chcę być tylko bogaty. Ten stary dureń nie żyje, jak kazałeś.

Saul przestał się uśmiechać, jego oczy błysnęły złowrogo.

Wybrałem cię, bo masz talent. Ale zapamiętaj sobie, jeśli staniesz się dla mnie niebezpieczny, wykończę cię, Jacobie. A nic nie jest bardziej niebezpieczne od zbyt długiego języka.

Wysoki mężczyzna nie przejął się groźbą. Rzucił kapelusz na podłogę, zdjął płaszcz i przewiesił go przez oparcie fotela. Odpiął pas z bronią, usiadł i wyciągnął nogi. – Masz tu coś do picia? Jestem spragniony po długiej jeździe.

Saul napełnił kielich czerwonym winem i podał gościowi. Moon wychylił trunek jednym haustem i wyciągnął rękę po dolewkę.

Opowiadaj! – rozkazał Apostoł.

Moon wzruszył ramionami. Było, jak mówiłeś. Pojechał sam do swojej chaty w górach. Śledziłem go przez dwadzieścia dni. Potem przyjechał człowiek z Jedności. Zobaczył się ze staruchem i odjechał. Następnego dnia rano strzeliłem staremu w tył głowy i po wszystkim. Zakopałem ciało u podnóża gór. Nikt go nie znajdzie.

Jesteś pewien, że to był on?

Chyba nie Archanioł Gabriel! – parsknął szyderczo Moon. – Jasne, że on. Możesz spać spokojnie, Diakon nie żyje. Pytanie tylko, kto ma być następny?

Saul wrócił na fotel.

Dzisiaj nikt. Ale będzie co robić, zapewniam cię. Na zachodzie jest ładny kawałek ziemi. Podobno można tam znaleźć srebro, może nawet złoto. Należy do niejakiego Ishmaela Kovaca. Jest również farma, gdzie znajdują się pokaźne złoża ropy. Należy do kobiety nazwiskiem Beth Mc Adam. Obojgu odmówimy prawa do złożenia Przysięgi, a potem legalnie zagarniemy ziemię.

Więc po co ściągałeś nas tutaj? Wygląda na to, że wszystko jest załatwione.

Saul pociągnął łyk wina.

Są pewne komplikacje, Jacobie.

A kiedy ich nie ma?

Kościół spłonął, ale Kaznodzieja przeżył. Wytropił i zabił pięciu z moich ludzi. Wczoraj rozmawiałem z pewnym miejscowym, który zna Kaznodzieję od dwudziestu lat...

Do rzeczy, Saul. Nie interesuje mnie opakowanie, tylko to, co jest w środku.

Myślę, że jednak cię zainteresuje. Kaznodzieja zjawił się tu dwadzieścia lat temu, tuż po Błogosławionym Przybyciu naszego świętego Diakona. Był młody, miał wtedy może dwadzieścia lat. Ale ten miejscowy opowiedział mi ciekawą historię. Podobno Kaznodzieja był w rzeczywistości dużo starszy, a odmłodził go Kamień Daniela z pewnej skalnej wieży.

Ten miejscowy to albo idiota, albo był pijany – skwitował Moon, sięgając po butelkę.

Ani jedno, ani drugie. Wiem, że Kamień Daniela był w tej wieży, bo razem z Diakonem udaliśmy się tam piętnaście lat temu. Widzieliśmy, co z niego zostało; stracił całą moc. Był wielki, Jacobie. Wystarczająco duży, by zatrzymać w czasie okręty i samoloty na całe stulecia. A człowiekiem, który zużył resztkę jego mocy, żeby odzyskać młodość był Jon Shannow.

Moon zesztywniał.

Chyba żartujesz?!

Bynajmniej, Jacobie. Człowiek Jeruzalem we własnej osobie. Nowy Eliasz.

I myślisz, że ten Kaznodzieja to Jon Shannow? A po diabła Człowiek Jeruzalem miałby tkwić w tej dziurze? Mógłby być niewyobrażalnie bogaty.

Nie znam przyczyn, ale wierzę, że to on. Pozabijał naszych przyjaciół i zniknął, ale przecież gdzieś musi być. – Saul wykonał ręką nieokreślony gest w kierunku okna.

Moon podniósł wzrok.

Jezu, człowieku! To jak wpuścić lisa do kurnika. On może obalić mit Diakona. Dowieść, że ten staruch był tylko nadętym gadułą i wierutnym kłamcą.

Nie sądzę – odrzekł Saul. – Człowiek Jeruzalem sam jest dużą częścią tego mitu. Ludzie widzą aureolę nad jego głową. Nie, nie na tym polega problem. Z jednej strony, nie możemy dopuścić do skompromitowania Diakona, bo to ja jestem jego spadkobiercą. I chcę, żeby stało za mną zjednoczone królestwo, tak jak stało za nim. Ale z drugiej, Beth Mc Adam była kiedyś kobietą Shannowa. Całkiem możliwe, że dawna miłość nie wygasła. Jeśli zostanie pozbawiona ziemi, albo zabita, Shannow może zacząć mnie ścigać, a to mi nie odpowiada.

A co z tym człowiekiem, który zna prawdę?

To już inna sprawa. W tej chwili jest mi potrzebny, ale za dziesięć dni obiecał poświadczyć Przysięgę Beth Mc Adam. W noc poprzedzającą Przyjęcie Przysięgi zabijesz go.

Ma ładną żonę?

Saul wybuchnął śmiechem.

Ładną? Trudno tak nazwać Elsę Broome. Wygląda jak przerośnięta maciora wciśnięta w przyciasne ubranie.

Gruba, tak? Lubię grube – stwierdził Moon.


Doktor Meredith uznał obcego starca za wyjątkowo irytującego osobnika. Jeremiasz wręcz przeciwnie – wydawał się ubawiony. Ale w końcu wszyscy wiedzieli, że lubi długie dysputy. Nawet Isis słuchała jak urzeczona.

Jak można być przeciwnym rozwojowi myśli ludzkiej, nauki? – oburzał się młody lekarz.

Można, można – odparł Jake. – Wieki temu w starożytnej Grecji pewien człowiek wysunął teorię, że każda materia bez względu na wielkość, a więc od planety po kamyk, składa się z maleńkich cząstek. Najmniejsze z tych cząsteczek nazwał atomami, co po grecku oznacza „niepodzielne”. Ale człowiek nie byłby człowiekiem, gdyby nie spróbował podzielić tego, co niepodzielne. I proszę, gdzie jesteśmy! Człowiek stał się niebezpiecznym, drapieżnym zwierzęciem. Krwiożerczą bestią. Każdy jego krok naprzód prowadzi w końcu do zniszczeń, zarówno fizycznych, jak moralnych.

A medycyna? – nie ustępował Meredith. – Świat miał przed Końcem wspaniałe osiągnięcia w zwalczaniu chorób.

Owszem, miał – przyznał Jake. – I zwrócił się ku inżynierii genetycznej, żeby można było przeszczepiać ludziom zwierzęce narządy. Stąd Wilczacy i inne nieszczęsne mutanty chodzące po tej ziemi. Stąd straszliwa broń chemiczna, bakterie i zarazki, które zatruły Atlantyk i teraz rozciąga się w tym miejscu rozległy, skażony ląd.

Jake wstał, podszedł do beczki z wodą i napełnił cynowy kubek.

Wszystko obrazuje jeden przykład. Chrystus nauczał ludzi, żeby się kochali i czynili dobro tym, którzy ich nienawidzą. Mówił, że wszyscy jesteśmy braćmi i powinniśmy kochać bliźnich jak siebie samych. Przez kilka stuleci spierano się, co to znaczy. Potem ludzie zaczęli ze sobą walczyć i zabijać się, żeby dowieść jedni drugim, że ich wariant miłości bliźniego jest lepszy od innych.

Jeremiasz roześmiał się głośno.

Oj, Jake! Potrafisz mówić. Masz wiele wspólnego z Diakonem.

No pewnie! On w swojej wieży z kości słoniowej i ja na moim mule. Ale obaj wiemy, jak jest urządzony ten świat.

Diakon jest złym człowiekiem – wtrącił Meredith. – To proste i jasne.

Jake pokręcił głową.

Nic na tym nędznym świecie nie jest proste i jasne, chłopcze. Oprócz śmierci. To jedyna pewna rzecz; masz ją zagwarantowaną. Wszyscy wiemy, że kiedyś umrzemy. Reszta to bezmiar złożoności. Nie zgadzam się z tobą co do Diakona. Jest po prostu człowiekiem, który lubi rysować wszystko wyraźną kreską. Byłem w Jedności, kiedy piastował urząd Najwyższego Sędziego. Moim zdaniem, wprowadził kilka mądrych rzeczy.

O tak! – parsknął Meredith. – Na przykład publiczne egzekucje! Wlecze się człowieka ulicami, żeby go stracić na oczach bliskich.

Trochę przekręcasz fakty – odparł Jake. – Chodzi o przestępców, a karze się ich na miejscu zbrodni. Według mnie, to nie takie złe. Ludzie widzą, że sprawiedliwość działa.

To nie sprawiedliwość! – oburzył się Meredith. – To barbarzyństwo!

Bo żyjemy w barbarzyńskich czasach, doktorze. Ale wszystko można sprowadzić do wymiernych wartości. Jaką wartość ma ludzkie życie? Diakon mówił, że w jego świecie zabójca mógł wyjść na wolność już po kilku latach, czasem nawet szybciej. Nawet masowych morderców zwalniano w końcu z więzień. Zatem wartość ludzkiego życia określano, powiedzmy, na dwa lata. Życie było strasznie tanie w tamtych czasach. A pod rządami Diakona zabójca przynajmniej wie, że spotka go taki sam los jak jego ofiarę, czyli zapłaci dokładnie tę samą cenę.

A jeśli zdarzy się pomyłka sądowa? – zapytał lekarz. – Jeśli skazany zostanie niewinny człowiek?

No i co z tego? – odparł Jake. – Oczywiście to smutne, ale pomyłki się zdarzają, czyż nie? Co nie znaczy, że system jest zły. Kiedyś pewien lekarz powiedział mojemu znajomemu, że musi dużo ćwiczyć, bo tyje. Człowiek zaczął się odchudzać i umarł. Co powinniśmy zrobić? Na wszelki wypadek zachęcać każdego do tycia, bo a nuż trafi się inny tłuścioch o słabym sercu?

To oburzający punkt widzenia!

Jake uśmiechnął się. Wtrącił się Jeremiasz.

A co z przebaczeniem, Jake? Czy nie tego uczył Chrystus?

No cóż... Można komuś przebaczyć, a mimo to powiesić go.

Tego już za wiele! – syknął wściekle Meredith. Zerwał się z miejsca i zniknął w głębi wozu.

Wszystko widzisz tak prosto, Jake? – zapytała Isis. – Tylko białe i czarne? Naprawdę?

Stary człowiek popatrzył na nią i przestał się uśmiechać.

Nic nie jest proste, Isis, bez względu na to, jak bardzo byśmy się starali. Szkoda, że tak nie jest. Doktor Meredith nie myli się. Życie to największy dar, a każdy z nas ma nieograniczone możliwości, by stać się dobrym... albo złym. Czasem jednym i drugim. – Nocny wiatr przybrał na sile i dmuchnął w płomienie ogniska. Jake wzdrygnął się i szczelniej owinął starą baranicą. – Myślę, że można to ująć w ten sposób: społeczeństwo musi przestrzegać surowych zasad, by chronić słabych, a jednocześnie pobudzać silnych. Zgadzasz się?

Oczywiście – powiedziała Isis.

Ba, ale tu zaczynają się komplikacje. W przyrodzie słaby ginie, silny potrafi przetrwać. Toteż jeśli będziemy chronić słabych, rozkwitną i rozplenia się w społeczeństwie jak chwasty. Będą żądać coraz lepszej opieki, aż w końcu ich liczba przewyższy liczbę silnych. W demokracji zaczną ustanawiać prawa korzystne dla jeszcze słabszych. Społeczeństwo stanie się chore i zginie z własnej winy, bo samo zasiało ziarna zniszczenia.

Kogo określasz mianem słabych, Jake? – zapytał Jeremiasz. – Chorych, kalekich?

Jake roześmiał się.

Jak powiedziałem, tu zaczynają się komplikacje. Są ludzie o słabym ciele, ale silni duchem i umysłem. Są inni, o zewnętrznej sile lwa, ale wewnątrz słabi i tchórzliwi. Ostatecznie społeczeństwo osądzi wszystkich według tego, czy potrafią zapewnić mu pomyślny rozwój.

Ach! – odrzekł Jeremiasz. – W ten sposób dotykamy problemu starych, którzy pracowali dla dobra społeczeństwa, ale już nie są w stanie tego robić. Brak im sił i zgodnie z twoją filozofią przestają być użyteczni. Znajdujesz argumenty przeciwko samemu sobie, starcze. Dla ciebie nie byłoby miejsca w silnym społeczeństwie.

Dlaczego? – zdziwił się Jake. – Jeśli dostawałem zapłatę za swoją pracę i odkładałem pieniądze, mam teraz środki na kupowanie żywności i odzieży, więc społeczeństwo zarobi na moich wydatkach. Płacąc krawcowi za uszycie płaszcza, nadal pomagam społeczeństwu, jestem potrzebny.

A gdybyś nie zgromadził oszczędności? – zapytała Isis.

Wtedy, według mojej własnej definicji, byłbym głupcem, a zatem kimś bezużytecznym.

Malujesz ponury obraz rzeczywistości, Jake – stwierdził Jeremiasz.

Bo świat to ponure miejsce. Ale wierzcie mi, przyjaciele, jest o wiele mniej ponury niż ten, który zostawił za sobą Diakon. Jak już mówiłem, otacza nas bezmiar złożoności. Jednak gdzieś pod boskim niebem można jeszcze odnaleźć prostotę bytu. Wy, Wędrowcy, rozumiecie to. Polujecie na sarny i jelenie, żeby się najeść. Zaglądacie do miast, żeby zarobić trochę Barto w na życie, które sami wybraliście. Jeśli nie upolujecie zwierzyny, będziecie głodować. Proste. A jeżeli ktoś z was nie zechce polować, lub będzie niezdolny do polowania czy pracy, przepędzicie go.

To nieprawda! – krzyknęła Isis. – Pomożemy mu!

Tylko jak długo będziecie to robić? – spytał Jake. – I co, jeśli znajdzie się takich trzech, pięciu czy dwudziestu pięciu, a niejeden? Przetrwacie tylko wtedy, gdy będziecie pracować wszyscy razem. W społeczeństwie nie jest inaczej, dziecko.

Czy ty jednak czegoś nie pomijasz w tych swoich uogólnieniach, Jake? – nie ustępowała Isis. – Zgadzam się, że człowiek to niebezpieczne, drapieżne zwierzę. Ale jest również zdolny do okazywania miłości, współczucia, bezinteresownej pomocy. Społeczeństwo musi przecież doceniać takie wartości.

Jesteś mądrą kobietą, Isis – przyznał Jake. – Ale wyliczając te zalety, zapominasz o ludzkich wadach, jak na przykład skłonność do czynienia zła. Niektórzy z nas sapo prostu z gruntu źli. Nie rozumieją współczucia czy bezinteresowności. Zabiliby cię za cenę miski zupy, albo tylko dlatego, że tak by się im podobało. Wracając do podstawowych spraw, społeczeństwo będzie prosperować tak długo, jak długo wszyscy zechcą pracować dla jego dobra. Słowo „słabi” przesłania istotę problemu, może lepsze byłoby określenie „pasożyty”. Ale w końcu... nie mam na wszystko gotowych odpowiedzi. Nawet Diakon ich nie ma.

Powiedz mi coś, Jake – poprosiła Isis. – Nawet jeśli zgodzę się ze wszystkim, co dotąd od ciebie usłyszałam, jak odnieść to do rzezi Piekielników? Armia Diakona wymordowała mężczyzn, kobiety i dzieci. Zginęły ich tysiące. Wszyscy byli słabi, Jake? Czy niemowlęta też były złe?

Jake pokręcił głową. Uśmiech zniknął z jego twarzy.

Nie, dziewczyno. Nie były złe. Moim zdaniem, Diakon popełnił błąd. Ale muszę dodać w jego obronie, że w ten sposób zakończył straszną Wojnę. Jego ludźmi zawładnęły wtedy wielkie emocje. Babilon szturmowały dwie armie... – Jake zamilkł i zapatrzył się w płomienie.

Byłeś tam? – wyszeptał Jeremiasz.

Tak. Nie wkroczyłem do miasta, gdy zburzono mury, ale słyszałem, co się działo. Te krzyki! Diakon też słyszał. Wybiegł z namiotu i przedarł się przez ruiny i trupy obrońców. Rzezi nie było końca. Gdy nadszedł świt, Diakon włóczył się ulicami z oczami czerwonymi od płaczu. Każdy żołnierz Armii Boga czuł wstyd. Ale wojna skończyła się. Piekielnicy już nigdy nie mogli na nas najechać.

Jeremiasz położył rękę na ramieniu Jake’a.

Z pewnością i ty nosisz blizny po tamtym dniu. Jake przytaknął.

Takie, które nigdy się nie zagoją – powiedział smutno.


Shannow zjechał ze wzgórza i zapuścił się w dolinę. Ciągnęły się tu pola uprawne osłonięte przed wiatrem rzędami drzew. Na prawo, w odległości pół mili zobaczył drewniany, piętrowy dom farmerski kryty łupkiem. Za nim stała stodoła, a dalej był wybieg dla koni. Miejsce wyglądało spokojnie. Shannow odwrócił się w siodle i obejrzał za siebie. Na tle nieba rysowały się górskie szczyty. Nie zauważył śladu pogoni.

Zmęczony koń wlókł się noga za nogą.

Już niedaleko, stary – pocieszył go jeździec.

Shannow wjechał na wybieg i zsiadł z konia. Drzwi domu otworzyły się i na podwórze wyszła stara, szczupła kobieta. Była wysoka, stalowoszare włosy miała związane w ciasny kok. Trzymała karabin z długą lufą. Podeszła do jeźdźca energicznym krokiem i położyła palec na spuście, gotowa do szybkiego przeładowania broni prawą ręką.

Jeśli jesteś bandytą – odezwała się – to ostrzegam: nie masz tu czego szukać. Trafiam komara w jądra z pięćdziesięciu kroków.

Shannow uśmiechnął się.

Może nie wyglądam ma świętoszka, ale nie jestem ani awanturnikiem, ani bandytą, łaskawa pani. Byłbym wdzięczny za trochę wody i chciałbym, żeby mój koń mógł tu odpocząć chociaż jeden dzień. Narąbię drewna albo zajmę się każdą inną robotą, jaką mi pani zleci.

Miała bystre oczy, twarz poprzecinaną drobnymi zmarszczkami i cerę jak wyprawiona skóra. Głośno pociągnęła nosem i nie odwzajemniła uśmiechu.

Jeszcze nikogo nie odprawiłam przynajmniej bez zjedzenia posiłku – powiedziała. – Rozsiodłaj konia i przyjdź do domu. Ale te rewolwery możesz powiesić na zewnątrz, na haku przy drzwiach. W środku nie będą ci potrzebne.

Odwróciła się i pomaszerowała z powrotem. Shannow rozsiodłał konia i zaprowadził na wybieg.

Za frontowymi drzwiami ciągnął się długi, prostokątny pokój. Stały tu eleganckie, rzeźbione krzesła, ozdobny stół i duża skórzana sofa. Nawet sosnowe szafki na ścianach zdobiły wymyślne wzory. Shannow powiesił rewolwery na zewnątrz i podszedł do fotela obok wygasłego kominka. Bolały go plecy i szyja, więc z przyjemnością rozsiadł się wygodnie.

Widzę, że umiesz się rozgościć – stwierdziła kobieta, wychodząc z kuchni. Postawiła przed nim mały stolik z tacą. Na porcelanowych talerzach leżał chleb i ser.

Piękny dom, łaskawa pani.

A tak. Zeb potrafił robić różne rzeczy z drewna. I nie mów do mnie „łaskawa pani”. Nazywam się Wheeler. Zerah Wheeler.

Wschodzące światło – zauważył Shannow.

Co proszę?

Kobieta, która mnie wychowywała, miała na imię Zerah. W jednym ze starych języków to imię oznacza „wschodzące światło”. Chyba w hebrajskim.

Zerah usiadła naprzeciwko.

Podoba mi się. Jedziesz do Domango?

To daleko stąd? – zapytał Shannow.

Około trzech dni drogi na zachód. Przy dobrej pogodzie, a o tej porze roku zwykle jest ładnie.

Wybiorę się tam – odrzekł Shannow i ugryzł kęs chleba, ale ze zmęczenia właściwie nie chciało mu się jeść.

Zerah podała mu kubek zimnej wody.

Od dawna w podróży?

Całe życie. – Shannow wyciągnął się w fotelu i zamknął oczy.

Tylko mi tu nie zasypiaj! – warknęła. – Jesteś cały w kurzu. Marsz do stodoły! I umyj się przy beczce z wodą. Jeżeli zdążysz się obudzić na czas, dostaniesz jajka na bekonie. Jak nie, będziesz jadł czerstwy chleb. Rano możesz naprawić płot, o ile zamierzasz zapracować najedzenie.

Shannow wstał.

Dziękuję pani, Zerah Wheeler. Niech Bóg ma w opiece pani dom.

Nazywasz się jakoś, młody człowieku? – zapytała, kiedy podszedł do drzwi i zaczął zakładać pas z bronią.

Jon – odrzekł i wyszedł.

W stodole było ciepło i szybko zasnął na sianie. Miał różne sny, ale chaotycznie przelatywały mu przez głowę. Widział się w małym kościele i na statku stojącym na górze. Przed oczami migały mu twarze, w pamięci wirowały imiona.

Obudził się o świcie i umył w zimnej wodzie. Znalazł skrzynkę z narzędziami i naprawił płot, a potem dach w drewutni. Zauważył tam piłę i siekierę, więc zaczął ciąć i rąbać drewno na opał. Pracował od godziny, gdy Zerah zawołała go na śniadanie.

Lubię mężczyzn, którzy znają się na robocie – powiedziała, kiedy usiadł do stołu. – Wychowałam trzech synów i żaden się nie lenił. Skąd ta rana na głowie?

Postrzał – wyjaśnił, nakładając na talerz jajka na bekonie.

Kto do ciebie strzelał?

Nie wiem, nic nie pamiętam.

Mam nadzieję, że mu odpłaciłeś tym samym. Nie wyglądasz na takiego, co wybacza wrogom nie dając im solidnej nauczki.

Gdzie są pani synowie? – zapytał Shannow.

Jeden zginął w czasie Wojny Zjednoczeniowej. A Seth i Padlock mieszkają w osadzie Czystość. Seth jest teraz Krzyżowcem. Pasuje mu to, lubi porządek. Przejeżdżałeś tamtędy?

Tak.

Wiesz, to dziwne. Jestem pewna, że już cię gdzieś widziałam. Tylko nie pamiętam, gdzie.

Jak pani sobie przypomni, chętnie się dowiem – odrzekł Shannow. Po śniadaniu pomógł kobiecie sprzątnąć ze stołu i wrócił do drewutni. Praca była męcząca, ale ruch na świeżym powietrzu dobrze mu zrobił. Kiedy minęło południe, Zerah przyniosła mu kubek gorącego, słodkiego wywaru.

Zastanawiałam się, ale w końcu doszłam do wniosku, że to nie byłeś ty. Gdy dorastałam, w Allionie pojawił się pewien człowiek. Zabijał bandytów i nazywał się Shannow. Trochę go przypominasz. Nie jesteś taki wysoki ani szeroki w ramionach, ale masz podobną twarz. Nie zamierzasz zgolić tej brody?

Zamierzam, ale nie mam brzytwy.

Jak skończysz pracę, przyjdź do domu. Została mi brzytwa po Zębie. Możesz z niej skorzystać.



Rozdział piąty


Był raz wilk, który zabijał owce, kozy i gęsi. Kiedyś przyszedł do niego święty i powiedział: – Jesteś okrutną bestią i żyjesz z dala od Boga, mój synu. – Wilk pomyślał chwilę i uznał, że święty ma rację. Zapytał, jak ma postępować, by znaleźć się bliżej Pana. Święty kazał mu się zmienić i modlić. Wilk tak zrobił i wkrótce zasłynął ze swej łagodności i pobożności. Pewnego letniego dnia przechadzał się nad rzeką i zaczęła z niego szydzić gęś. Wilk skoczył i zmiażdżył ją jednym kłapnięciem straszliwych szczęk. Stojąca obok owca zapytała: – Dlaczego ją zabiłeś?

Gęsiom nie wolno drwić ze świętego wilka – odpowiedział.

z Mądrości Diakona Rozdział XI


Shannow spojrzał na swoje odbicie w owalnym lustrze i starł z brody resztkę mydła. Wyglądał młodziej bez przyprószonego siwizną zarostu, ale widok gładko ogolonej twarzy nie wywołał żadnych nowych wspomnień. Poczuł się zawiedziony. Umył brzytwę i schował do drewnianej, rzeźbionej skrzyneczki.

Był zmęczony. Miał za sobą długą i ciężką podróż przez góry, których nie znał. Wprawdzie nikt go nie ścigał, ale musiał szukać drogi wśród szczytów. Kilkakrotnie błądził. Jedne szlaki prowadziły do zamkniętych kanionów, inne pięły się na zdradliwe, skalne półki, gdzie tylko górskie kozice mogły się poruszać bezpiecznie. Mieszkańcy miast nie mieli pojęcia o rozmiarach bezkresnej, dzikiej krainy nie kończących się łańcuchów górskich. Shannow napotkał szczątki wozu wyładowanego meblami i sprzętami domowymi. Leżały na dnie przepaści. Obok bielały ludzkie kości. Pechowi podróżni również szukali drogi przez szczyty, ale znaleźli tylko śmierć. Teraz spoczywali w samotnym anonimowym grobie pod gołym niebem.

Kiedy wrócił do pokoju, Zerah Wheeler przyjrzała mu się uważnie.

Nie jesteś zbyt przystojny, ale też twoja gęba nikogo nie wystraszy. Siadaj do stołu, podam ci lunch. Dostaniesz szynkę na zimno i świeżą cebulę.

Czekając na posiłek, Shannow rozejrzał się po pokoju. Każdy mebel był starannie wyrzeźbiony i dom sprawiał miłe wrażenie. W rogu stał trójkątny kredens z szybkami oprawionymi w ołów. W środku zauważył pięknie malowane, porcelanowe filiżanki i spodeczki. Wstał i podszedł bliżej. Zerah wniosła jedzenie.

Zeb znalazł je na statku na pustyni – powiedziała. – Prawda, że śliczne?

Wspaniałe.

Lubił ładne rzeczy.

Kiedy zmarł?

Przeszło dziesięć lat temu. Patrzyliśmy na zachodzące słońce siedząc na kanapie; latem wystawialiśmy ją na ganek. Objął mnie i położył głowę na moim ramieniu. Powiedział: „Piękny wieczór” i zaraz potem umarł. – Zerah odchrząknęła. – Lepiej bierz się za tę szynkę, Jon. Nie chcę się rozczulać. Opowiedz mi o sobie.

Nie ma co opowiadać. Zostałem ranny i znaleźli mnie Wędrowcy. Pamiętam, jak się nazywam, ale niewiele więcej. Potrafię jeździć konno, umiem strzelać i znam Biblię. A poza tym... – wzruszył ramionami i ukroił plaster szynki.

Może masz gdzieś żonę i dzieci. Myślałeś o tym?

Nie sądzę, frey. – Nagle przypomniał sobie jasnowłosą kobietę, chłopca i dziewczynkę. Samuel? Mary? Tak, zgadza się. Ale to nie jego dzieci. Na pewno nie.

A co wiesz o tej ranie? – zapytała Zerah.

Pamiętam pożar. Byłem w pułapce... wydostałem się. – Shannow potrząsnął głową. – Strzały... Potem pojechałem w góry. Chyba znalazłem ludzi, którzy podłożyli ogień.

Czy się wstydzą, że popełnili obrzydliwość?

Zabiłeś ich?

Tak mi się zdaje. – Skończył jedzenie i wstał.

Siedź – rozkazała Zerah. – Mam w piecu ciasto. Od dawna nie piekłam ciasta, więc na pewno się nie udało, ale zobaczymy.

Tak wiele krótkich wspomnień zagrzebanych głęboko na dnie pamięci... Jak rozsypany naszyjnik pereł, których nie można pozbierać... Zerah przyniosła ciasto nadziewane konfiturą. Było miękkie i wilgotne.

Shannow zaśmiał się.

Nie miała pani racji. Ciasto jest pyszne.

Uśmiechnęła się, potem spoważniała.

Gdybyś miał ochotę zostać tu trochę, to bardzo proszę. Bóg jeden wie, ile mam roboty. Przydałbyś się.

To bardzo uprzejme z pani strony, ale muszę się dowiedzieć, kim jestem. Wątpię, czy coś sobie przypomnę, siedząc tutaj. Chociaż... mógłbym zostać kilka dni, jeśli można.

Strumień nawadniający zagon warzywny zamulił się. Trzeba go odkopać. – Wstała i pozbierała ze stołu.

Z przyjemnością – odrzekł.


Gdy wschodzące słońce wyłoniło się zza gór, Apostoł Saul wstał z szerokiego łoża. Jedna z sióstr poruszyła się, druga spała jak zabita. Narzucił szatę, sięgnął po złoty Kamień leżący na nocnym stoliku i szybko wyszedł z pokoju.

Wrócił do siebie i stanął przed wysokim, owalnym lustrem. Przyjrzał się uważnie swojej przystojnej twarzy okolonej złocistymi, falującymi włosami sięgającymi barczystych ramion. Bardzo się różnił od tamtego łysiejącego, wątłego i przygarbionego Saula Wilkinsa, który wylądował razem z Diakonem dwadzieścia lat wcześniej. Tak bardzo, że prawie o nim zapomniał. Popatrzył z niesmakiem na ledwo widoczne oznaki starzenia się – drobniutkie zmarszczki wokół oczu, na policzkach i szyi. Potem spojrzał na Kamień wielkości monety.

Na czarnym tle pozostały już tylko cztery cienkie, złote linie. Jeszcze wczoraj było pięć.

Siostry nie były tego warte, pomyślał. Pod wpływem Kamienia Daniela spełniały jego wszystkie zachcianki. Gdyby pamiętały, co kazał im robić, spaliłyby się ze wstydu. Nakłonienie ich do rozpusty, a potem odebranie im wspomnień lubieżnych igraszek kosztowało go utratę jednej piątej mocy Kamienia. Teraz, w blasku dnia uznał to za marnotrawstwo.

Niech cię szlag trafi, Diakonie! – syknął. Narastał w nim gniew. Ten stary dureń wiedział, gdzie leżą Kamienie Daniela. Dwadzieścia z nich ukrył nawet w swoim pałacu w Jedności. Ale czyje wykorzystał dla siebie? Nie. Trzeba być idiotą, żeby nie chcieć odzyskać młodości i zdrowia. To niesprawiedliwe. Dokąd by zaszedł, gdyby nie ja? – pomyślał Saul. Kto sformował Jeźdźców Jeruzalem i poprowadził ostatnią szarżę na Wzgórze Fairfax? Ja! Kto opracował prawa i przepisy? Ja! Kto stworzył wielką legendę Diakona i zrealizował jego marzenia? Ja! Wszystko ja. A co on mi dał? Jeden maleńki Kamień.

Zobaczył przez okno wypalone miejsce po małym kościele i gniew ustąpił.

Sprowadź Kaznodzieję z Doliny Pielgrzyma – polecił mu Diakon.

Po co?

To wyjątkowy człowiek, Saulu. Wilczacy go szanują.

Przecież to tylko zwierzęta. Mutanty!

Mają ludzkie geny. I nie są groźni. Modlę się za nich długo i żarliwie, i za każdym razem widzę Słupy Ognia. Uważam, że Wilczacy mogliby żyć na ziemiach leżących za nimi. Wierzę, że tak chciałby Bóg.

I polecisz Kaznodziei, żeby ich tam wyprowadził?

Tak. Zostaliśmy już tylko my dwaj, Saulu. Ty i ja. A ten młody człowiek ma talent przywódcy.

Co to ma znaczyć, Diakonie? To ja jestem twoim następcą, wiesz o tym.

Diakon pokręcił głową.

Kocham cię jak syna, Saulu. Ale nie nadajesz się do przewodzenia ludziom. Kierujesz się swoimi zachciankami, spełniasz własne życzenia. Spójrz na siebie! Gdzie się podział tamten Saul Wilkins? Gdzie jest tamten skromny człowieczek, który kochał Boga? Zużyłeś Kamień dla siebie.

A dlaczego nie? Dzięki Kamieniom możemy być nieśmiertelni, Diakonie. Dlaczego nie mielibyśmy żyć wiecznie, rządzić wiecznie?

Żaden z nas nie jest Bogiem, Saulu. A ja jestem zmęczony. Sprowadź Kaznodzieję.

Saul spojrzał na poczerniałą ziemię i zwęglone resztki desek. Czy Diakon wiedział, że anonimowy głosiciel Słowa Bożego to Człowiek Jeruzalem? Bardzo wątpliwe. Jedyny człowiek w tym nowym świecie, który mógłby obalić mit Diakona, pomyślał Saul.

Mit będzie rósł, a ty nie żyjesz, stary sukinsynu!

Saul żałował, że nie widział zabójstwa – chwili, gdy kula dosięgła celu. Ciekaw jestem, jaka była twoja ostatnia myśl, Diakonie? – zastanawiał się. Modliłeś się? Jeśli tak, to musiałeś osobiście zakończyć modlitwę. Ciekawe, kiedy Kościół zorientuje się, że błogosławiony Diakon już nie wróci? Za dziesięć dni? Za dwadzieścia?

Potem przyślą po mnie, bo jestem ostatnim z tych, którzy przybyli spoza Wrót Czasu.

Trzej pierwsi Apostołowie zmarli na długo przed Wojnami Zjednoczeniowymi. Zabiło ich promieniowanie i trujące opary chemiczne unoszące się w atmosferze nowego świata. Potem Diakon znalazł Kamienie. Dał po jednym każdemu z pozostałych ośmiu, by uodpornili się na skażenie. Po jednym! Saul poczuł, że znów wzbiera w nim gniew, ale stłumił go. Zużył swój Kamień dość szybko. Chciał być nie tylko silny i odporny, ale również przystojny. A dlaczego nie? Przeżył czterdzieści trzy lata w wątłym ciele i z brzydką twarzą. Czy nie zasługiwał na nowe życie? Czyż nie był jednym z Wybranych?

Później wybuchła Wojna. On i Alan dowodzili dwoma oddziałami Jeźdźców Jeruzalem. Wzgórze Fairfax okazało się punktem zwrotnym. Ale Alan zginął posiekany przez kule, gdy zbliżał się do szczytu. Saul pierwszy znalazł się przy konającym.

Pomóż mi! – szepnął Alan. Dwa pociski roztrzaskały mu kręgosłup i zerwały z niego pas. Swój Kamień miał w skórzanej sakiewce. Saul wyjął go i obejrzał. Był prawie cały złoty, przecinały go tylko cieniutkie, czarne żyłki. Przy ratowaniu Alana wyczerpałaby się zapewne cała moc; właściwie odniósł zbyt poważne rany, żeby przeżyć. Saul zabrał Kamień i odszedł. Gdy wrócił po godzinie, Alan już nie żył.

Miesiąc później Saul spotkał Jacoba Moona, starego zrzędę i byłego bandytę. Moon był mordercą i Saul natychmiast zrozumiał, jak cenna może się okazać ta znajomość. Przywrócił zabójcy młodość i pozyskał sprzymierzeńca, który mógł mu pomóc w zdobyciu władzy.

Moon wykończył wszystkich, jednego po drugim, i Saul posiadł ich Kamienie mocy. Z większości prawie wyparowała magia. Potem pozostał tylko Diakon...

Saul ubrał się i zszedł na parter. Moon siedział przy śniadaniu, kończył właśnie jajka na bekonie.

Musiałeś przyjemnie spędzić noc, bracie Saulu – zauważył z chytrym uśmieszkiem. – Strasznie hałasowaliście!

Masz wieści o Kaznodziei, Jacobie?

Moon wzruszył ramionami.

Cierpliwości. Moi ludzie przeszukują pustkowia. A Witchell pojechał do Domango. Znajdziemy go.

Jest niebezpieczny.

Nawet nie wie, że na niego polujemy. Dlatego będzie nieostrożny.

Saul nalał sobie kubek świeżego mleka. Kiedy podniósł go do ust, na podwórzu rozległ się stukot kopyt. Podszedł do okna i zobaczył wysokiego, barczystego mężczyznę w długim czarnym płaszczu. Przybysz zsiadł z konia i wszedł na ganek. Saul otworzył drzwi.

Niech będzie pochwalony, bracie – powiedział.

Mężczyzna skinął głową.

Na wieki wieków, bracie – odrzekł. – Niech Bóg błogosławi ciebie i twój dom. Jestem Padlock Wheeler z osady Czystość. Czy Apostoł Saul?

Wejdź, bracie. – Saul odsunął się i wpuścił gościa. Pamiętał, że Wheeler należał do ulubionych generałów Diakona. Ten surowy dowódca dawał swoim ludziom ostrą szkołę. Ale słuchali go, bo wymagał od siebie tyle, ile od nich. Po Wojnie Wheeler wrócił na swoją ziemię i został pastorem. Teraz się postarzał i jego twarz okalała równo przycięta, siwa broda. Gość zdjął płaski kapelusz i wszedł do jadalni.

Zmienił się pan od czasu, gdy widziałem pana ostatnim razem, sir – zauważył Padlock Wheeler. – Był pan chudszy i miał rzadsze włosy. Nawet rysy twarzy ma pan teraz jakby... bardziej regularne.

Saula zirytowała ta uwaga. Nie znosił, kiedy mu przypominano, jak kiedyś wyglądał. A mógł wrócić do dawnej postaci, gdyby wyczerpała się moc Kamieni.

Co pana sprowadza z tak daleka? – zapytał, próbując zapanować nad sobą.

Zastrzelono naszego Stróża Wiary – wyjaśnił Wheeler. – Był skończoną kanalią i jak najbardziej zasłużył sobie na taki koniec. Ale zabił go bluźnierca i heretyk. Proszę wybaczyć, że powiem wprost, sir: zabójca przedstawił się jako Człowiek Jeruzalem.

Moon wstał.

Zatrzymaliście go?

Wheeler obrzucił go taksującym spojrzeniem i nie odpowiedział.

To Jacob Moon, Jeździec Jeruzalem – wytłumaczył Saul. Wheleer skinął głową, ale nie odezwał się. Jeszcze przez moment wpatrywał się w Moona. Wreszcie powiedział:

Nie, nie zatrzymaliśmy tego człowieka. Pojechali za nim nasi Krzyżowcy, ale zgubili go w górach. Wygląda na to, że zapuścił się w dzikie okolice Domango.

Saul pokręcił głową z zatroskaną miną.

Przywiozłeś mi straszne wieści, bracie Wheeler. Ale jestem pewien, że brat Moon będzie wiedział, co robić.

Jasne. Już wiem – odparł Jacob Moon.


Dwunastoletni Oswald Hankin nie wiedział jeszcze wielu rzeczy, ale jednego był pewien: Boga nie ma.

Jestem głodna, Oz – odezwała się jego młodsza siostra, Esther. – Kiedy pójdziemy do domu?

Oz otoczył ramieniem sześcioletnią dziewczynkę.

Cicho. Muszę pomyśleć.

Co jej miał powiedzieć? Widziała śmierć ojca, pociski trafiające go w głowę i pierś, tryskającą krew. Chłopiec zamknął oczy, żeby wymazać z pamięci ten straszny obraz, ale na próżno.

On i Esther bawili się w wysokiej trawie, gdy przed domem pojawiło się siedmiu jeźdźców. Nic nie zapowiadało tragedii. Słońce świeciło jasno na bezchmurnym niebie, a jeszcze tego samego ranka ojciec czytał im starą książkę oprawioną w skórę i ze złotymi brzegami kartek. Opowieść o rycerzu Lancelocie i królowej Ginę wrze.

Z jakiegoś powodu Oz uznał, że lepiej zostać w trawie, choć Esther chciała podbiec do obcych. Ojciec wyszedł z domu, żeby ich przywitać. Miał na sobie białą koszulę, a jego długie jasne włosy lśniły w słońcu.

Już ci mówiliśmy – zaczął przywódca jeźdźców, łysy mężczyzna z czarną, spiczastą bródką – że nie chcemy w Domango pogan.

Jakim prawem nazywasz mnie poganinem? – zapytał ojciec. – Nie uznaję twojej władzy i nie możesz mnie sądzić. Przebyłem daleką drogę, żeby tu osiąść. Tam, skąd pochodzę, wszyscy dobrze wiedzą, że jestem gorącym zwolennikiem kościoła. Dlaczego się mnie czepiacie?

Ostrzegaliśmy cię, żebyś się stąd wyniósł – odparł jeździec. – Sam sobie będziesz winien, poganinie.

Jazda z mojej ziemi!

To były ostatnie słowa ojca. Obcy wyciągnął rewolwer i strzelił mu w pierś. Nie uzbrojony mężczyzna zatoczył się do tyłu i nagle wszyscy otworzyli do niego ogień.

Znajdźcie dzieciaki! – krzyknął ten z bródką.

Esther doznała takiego szoku, że nawet nie mogła płakać. Oswald musiał ją pociągnąć za sobą. Przez jakiś czas czołgali się w trawie, aż dobrnęli do linii sosen i wdrapali się górską ścieżką do starej, zimnej groty. Przytulili się do siebie, żeby było im cieplej.

Co teraz zrobimy? – zastanawiał się Oz. Dokąd pójdziemy?

Jestem głodna, Oz – przypomniała Esther i rozpłakała się. Przytulił ją i pocałował w głowę. – Gdzie tata?

Nie żyje, Esther. Zabili go.

Kiedy po nas przyjdzie?

Nie żyje – powtórzył zmęczonym głosem. – Chodź, pójdziemy dalej. Będzie ci cieplej i przestaniesz myśleć o głodzie.

Wziął ją za rękę. Podeszli do wylotu jaskini i Oz wyjrzał ostrożnie na zewnątrz. Nikogo nie zauważył, nie usłyszał też koni. Tylko wiatr szumiał wśród drzew.

Wyszli i ruszyli na wschód, byle dalej od domu.

Ich matka zmarła jeszcze w Jedności, zaledwie rok po urodzeniu Esther. Oz słabo ją pamiętał. Przypominał sobie tylko, że miała rude włosy i szeroki, wesoły uśmiech. Jedynym wyraźnym wspomnieniem był ich wspólny piknik nad jeziorem. Wpadł wtedy do wody i zachłysnął się. Matka rzuciła się na ratunek i wyciągnęła go na brzeg. Zmoczyła sobie włosy, a jej zielone oczy patrzyły na niego z miłością i troską.

Kiedy umarła, długo płakał. Zapytał ojca, dlaczego Bóg ją zabił.

Bóg jej nie zabił, synku. Zabił ją rak.

Bóg powinien czynić cuda – odrzekł siedmioletni Oswald.

I czyni je, Oz. Ale to Jego cuda. On wybiera. Każdy umiera. Ja też kiedyś umrę. Nie można winić Boga za śmierć. Raczej powinniśmy mu dziękować za dar życia.

Oz podziwiał ojca, więc uwierzył mu.

Ale dziś poznał prawdę. Boga nie ma. A ojciec nie żyje. Zamordowali go.

Esther potknęła się o wystający korzeń, ale przytrzymał ją. Znów się rozpłakała i nie chciała iść dalej. Usiedli na pniu zwalonego drzewa. Oz nie znał tej ścieżki, nie wiedział, gdzie ich zaprowadzi. Ale i tak nie mieli dokąd pójść. Gdyby zawrócili, mogli ich znaleźć zabójcy.

Po chwili Esther się uspokoiła i pomaszerowali przed siebie. Doszli do krawędzi stromego zbocza opadającego ku dolinie. Oz zobaczył w dole dom i stodołę.

A jeśli mieszka tam ten z bródką? Albo któryś z pozostałych?

Naprawdę jestem bardzo głodna, Oz – powiedziała Esther. Oswald westchnął.

Chodźmy – zdecydował.


Zerah Wheeler siedziała w fotelu przy kominku i myślała o swoich synach. Nie o ich dorosłym życiu, lecz o chłopięcych latach. Oz i Esther Hankin spali w szerokim łożu, które przeszło czterdzieści lat temu zrobił Zeb. Ich ból po stracie ojca chwilowo ukoił sen. Zerah westchnęła na wspomnienie Zachariasza. W jej pamięci na zawsze pozostał roześmianym, psotnym urwisem. Żadne kary nie mogły go oduczyć ciągłego płatania figli. Seth i Padlock byli tacy poważni. Jak ja, pomyślała. Patrzyli na świat cynicznie i podejrzliwie, czujnie i nieufnie.

Ale nie Zak. Zachwycał się słońcem i śniegiem, rozglądał się szeroko otwartymi oczami i chłonął otaczające go piękno. Zerah pociągnęła nosem i odchrząknęła.

Wierzysz tym malcom? – zapytała swego tajemniczego gościa.

Z powagą skinął głową.

Dzieci często kłamią, ale nie tym razem – odrzekł. – Opowiedziały to, co widziały.

Masz rację – zgodziła się. – Były świadkami morderstwa. Musisz pojechać do Domango i zawiadomić Krzyżowców. To się stało na ich terenie. Dzieci tu zostaną.

Jon milczał przez chwilę.

Jest pani dobrą kobietą, frey Wheeler. Ale jeśli tamci przyjadą tutaj, kiedy mnie nie będzie?

W szarych oczach Zerah zamigotały gniewne błyski.

Wszyscy mnie znają, synu. Już byli tacy, co myśleli, że mają przewagę. Teraz leżą za domem, gdzie ich zakopałam. Nie bój się, poradzę sobie. – Wytłumaczyła mu, jak dojechać do Domango.

Zatem w drogę – powiedział, wstając z miejsca. – Dziękuję za posiłek, frey.

Nie musisz być taki sztywny, Jon. Przestań mnie nazywać frey i mów mi po imieniu.

Uśmiechnął się i z jego spojrzenia jakby zniknął chłód.

Jak sobie życzysz... Zerah. Dobranoc.

Wstała, podeszła do drzwi i patrzyła, jak zdejmuje z haka pas z bronią, a potem idzie na wybieg. I nie po raz pierwszy zastanowiła się, kim on naprawdę jest. Wróciła do pokoju i zgasiła jedną z lamp. Kończyła się nafta i wkrótce trzeba się będzie wybrać po zapasy do Domango. Minęły czasy, kiedy na farmie pracowało trzech najemnych robotników, a na południowych pastwiskach pasło się bydło. Teraz Zerah Wheeler utrzymywała się z hodowli warzyw, kilku świń i drobiu.

Dwa razy do roku odwiedzał ją Padlock. Przyjeżdżał wozem wyładowanym skrzynkami, puszkami brzoskwiń z Jedności, workami mąki, soli i cukru, i – co najważniejsze – książkami. Większość stanowiły studia nad Biblią drukowane w oficynie wydawniczej Diakona, ale czasem trafiały się też prawdziwe klejnoty ze starego świata. Jedną z tych książek czytała ze dwadzieścia razy, chłonąc od nowa każde zdanie. To była pierwsza część trylogii. Kupując ją, Pad nie wiedział o tym. Myślał, że to po prostu pojedynczy, antyczny tom, który może spodobać się matce. I spodobał się. Początkowo irytował ją brak dalszych książek z tej serii, ale przez ostatnie siedem lat wciąż wymyślała różne własne zakończenia. Sprawiało jej to ogromną przyjemność w długie, samotne wieczory.

Usłyszała ciche łkanie dochodzące z sypialni. Weszła tam szybko i usiadła na brzegu łóżka. Esther płakała przez sen. Zerah pogłaskała japo kasztanowatych włosach.

Już, już... Cicho, malutka. Wszystko będzie dobrze – pocieszała. Dziewczynka mruknęła i zaczęła ssać palec. Zerah nie lubiła tego zwyczaju u dzieci, ale pomyślała, że teraz nie pora na połajanki.

Zawsze chciałam mieć córeczkę – szepnęła, głaszcząc Esther po główce. Potem zobaczyła, że Oswald się obudził. Patrzył na nią wytrzeszczonymi ze strachu oczami. – Chodź, dam ci szklankę mleka – powiedziała Zerah. – Sama też zawsze piję mleko przed snem. Tylko uważaj, żebyś nie obudził siostry.

Oswald poszedł za nią. Był dobrze zbudowany, miał poważne spojrzenie i przypominał jej Setha. Mleko stało w kamiennym dzbanie. Nalała dwie szklanki i jedną podała chłopcu. Przycupnął przy dogasającym kominku.

Nie możesz spać? – zapytała.

Skinął głową.

Śnił mi się tata. Chodził dookoła domu i wołał nas. Cały był we krwi i nie miał twarzy.

Przeżyliście oboje straszną rzecz, Oz. Ale już jesteście bezpieczni.

Oni tu po nas przyjdą. Nie powstrzyma ich pani.

Zerah zachichotała sztywno.

Ja i Betty poradzimy sobie, Oz. Możesz być pewien. – Podeszła do kominka i zdjęła ze ściany karabin z długą lufą. – To wystrzeliwuje cztery pociski, a każdy grubszy od twojego kciuka. I zdradzę ci pewien sekret: przez blisko siedemnaście lat ani razu nie chybiłam.

Ich jest więcej niż czterech – odparł Oz.

Dobrze, że o tym wspomniałeś. – Odłożyła karabin i podeszła do pięknie rzeźbionego kredensu. Wyjęła z szuflady mały niklowany rewolwer i pudełko amunicji. – Ta broń należała do mojego syna, Żaka. Jest niewielka, ale ma dużą siłę ognia. Wyprodukowali ją Piekielnicy trzydzieści lat temu. – Odciągnęła kurek do połowy, wysunęła bębenek i załadowała pięcioma nabojami. Potem opuściła kurek i iglica trafiła w pustą komorę. – Daję ci go, Oz. Ale to nie zabawka. To prawdziwy rewolwer. Można tym zabić człowieka. Jeśli nie będziesz uważał, możesz postrzelić siebie albo siostrę. Jesteś na tyle dorosły, żeby o tym pamiętać?

Tak, frey Wheeler. Będę pamiętał.

Mam nadzieję. A teraz, między nami, Oz... Musimy się zaopiekować małą Esther. I dopilnować, żeby sprawiedliwości stało się zadość. Mój człowiek, Jon, jest w drodze do Domango. Zamelduje o wszystkim... – Zerah zawahała się, widząc strach w oczach chłopca. – Zamelduje o wszystkim Krzyżowcom.

Na twarzy Oza pojawił się wyraz przerażenia.

Człowiek, który pierwszy strzelił do taty, to Krzyżowiec! – wykrzyknął.

Pod Zerah ugięły się nogi, ale starała się zachować spokój.

Coś wymyślimy, nie obawiaj się. Lepiej już wracaj do łóżka. Rano chcę cię widzieć rześkim i wypoczętym. Połóż rewolwer obok siebie.

Kiedy chłopiec odszedł, wróciła do kredensu. Wyjęła z trzeciej szuflady pas z kaburą i rewolwer z krótką lufą. Przez jakiś czas czyściła broń, potem ją naładowała.


Mimo grożących niebezpieczeństw, Shannow znajdował przyjemność w nocnej jeździe. Powietrze było czyste i rześkie, a świat wokół spał. Drzewa migotały w świetle księżyca, skały błyszczały srebrzyście. Jechał wolno, pozwalając, by koń sam ostrożnie wybierał drogę.

Utrata pamięci przestała go irytować. Wspomnienia wrócą albo nie. Martwiło go tylko to, jakie skutki może wywołać ich brak. Jeśli na drodze staną mu wrogowie z ostatnich dwudziestu lat, nie będzie potrafił rozpoznać ich w porę.

Następna kwestia to jego wiek. Według Jeremiasza, Człowiek Jeruzalem jeździł po Ziemiach Zarazy dwadzieścia lat temu i miał wtedy około czterdziestki – zatem teraz musiałby mieć około sześćdziesiątki. Ale Shannow ledwo zaczął siwieć, na jego twarzy nie było jednej zmarszczki.

Po trzech godzinach zatrzymał się w zagłębieniu terenu. Nie zawracał sobie głowy szukaniem wody ani rozpalaniem ogniska – po prostu usiadł pod drzewem i przykrył się kocem. Rana na skroni już nie bolała, drażnił go tylko strup.

Siedząc w blasku księżyca, przebiegał w myślach swoje życie, układał małe kawałki w jedną całość. „Jestem Jon Shannow”.

Z mroku niepamięci wypłynęła twarz – pociągłe, kanciaste oblicze o głęboko zadumanym spojrzeniu. A z nią imię i nazwisko: Varey Shannow. Ta twarz była jak klucz otwierający zamek. Znów zobaczył zabójcę bandytów, który wziął młodego człowieka pod swoje skrzydła. „Zabrałem mu nazwisko, kiedy zginął”. I wtedy przypomniał sobie własne: Cade. Jon Cade. Podziałało na niego jak woda na wyschnięty język.

Świat oszalał, księża mówili tylko o Armagedonie. Ale jeśli Armagedon był prawdą, to gdzieś istniało nowe Jeruzalem. A nowy Jon Shannow musiał je odnaleźć. Droga była długa i niebezpieczna. Varey Shannow uczył go, żeby nigdy nie ustępować złu. Staw mu czoła, gdziekolwiek je napotkasz, Jon. Bo jeśli ludzie nie będą z nim walczyć, ono zatryumfuje.

Shannow zamknął oczy, przypominając sobie rozmowy przy obozowych ogniskach: „Jesteś silny i szybki, Jon. Masz pewną rękę i celne oko. Pod ogniem nie tracisz głowy. Wykorzystaj to, Jon. Na tej ziemi roi się od bandytów. Oszukują, kradną i mordują dla zysku. Trzeba ich pokonać, bo są złem”. Shannow uśmiechnął się na to wspomnienie. „Mówi się, że nie sposób zatrzymać tego, kto idzie naprzód wiedząc, że ma rację. To nieprawda, Jon. Pocisk zatrzyma każdego. Ale nie w tym rzecz. Nie chodzi o łatwe zwycięstwo. Jeśli człowiek walczy tylko wtedy, gdy wierzy, że wygra, zło zawsze go pokona. Bandyci liczą na to, że jeżeli są uzbrojeni po zęby i zaatakują swoje ofiary, ludzie uznają, że są bez szans i nie będą się bronić. Wierz mi, Jon, właśnie wtedy należy wyciągnąć broń i odpowiedzieć ogniem”.

Tuż przed fatalnym dniem obaj mężczyźni wjechali do miasteczka. Varey Shannow odwrócił się do swego młodszego towarzysza:

Kiedy odejdę, ludzie będą opowiadać o mnie różne rzeczy. Będą mogli powiedzieć, że byłem zbyt porywczy. Będą mogli powiedzieć, że nie byłem zbyt bystry. Z pewnością powiedzą, że nie miałem miłej gęby. Ale nikt nigdy nie będzie mógł mi zarzucić, że kiedykolwiek znieważyłem kobietę, że kogoś oszukałem lub okradłem albo że wycofałem się w obliczu zła. Niezłe epitafium, nie sądzisz, Jon?”

Varey Shannow zginął w kwiecie wieku, trafiony w plecy kulami złoczyńców, którzy bali się, że jest na ich tropie.

Jon Shannow otworzył oczy i spojrzał w gwiazdy. – Byłeś dobrym człowiekiem, Varey – powiedział.

Mówią, że gadanie do siebie to oznaka szaleństwa – odezwał się nagle głos Jake’a. – I mam nadzieję, że nie wypalisz do mnie z tej armaty. – Shannow opuścił kurek i schował broń do kabury. Jednym płynnym, szybkim ruchem zdążył wyciągnąć i odbezpieczyć rewolwer, gdy tylko usłyszał pierwszą sylabę. Mimo to był zaskoczony, że starcowi udało się go podejść tak cicho.

Skradając się do kogoś w ten sposób można stracić życie – zauważył.

To prawda, chłopcze. Ale uważam, że nie jesteś z tych, co strzelają na ślepo. – Jake przycupnął naprzeciw Shannowa. – Obozujesz bez ognia. Spodziewasz się kłopotów?

Kłopoty zwykle zdarzają się wtedy, gdy się ich najmniej spodziewamy.

Nieprawda, chłopcze. – Broda starca srebrzyła się w świetle księżyca. Jake otulił się baranicą i gwizdnął cicho. Natychmiast pojawił się jego muł. Stary człowiek szybko zdjął mu z grzbietu siodło i zrolowany koc, po czym klepnął zwierzę w zad. Muł odszedł i stanął obok konia Shannowa. – Grzeczna dziewczynka – pochwalił czule Jake.

Jak mnie znalazłeś?

Nie ja, tylko ona – Jake wskazał mulicę. – Musiała zwietrzyć zapach twojego ogiera. Jedziesz do Domango?

Shannow bez słowa skinął głową.

Od kilku dni duży tam ruch – ciągnął stary. – Zewsząd ściągają jeźdźcy. Wyglądają na twardzieli. Słyszałeś kiedy o Jacobie Moonie?

Nie.

Jeździec Jeruzalem. Podobno zabił czternastu ludzi. Zgadnij, o kogo rozpytuje.

Kim ty właściwie jesteś, Jake? – zapytał nagle Shannow.

Po prostu starym człowiekiem, synu. Nikim więcej. Jak widzę, Moon cię nie interesuje?

W tej chwili ty mnie bardziej interesujesz. Skąd jesteś?

Jake zachichotał.

Stąd i stamtąd. Bardziej stamtąd. Kilka razy przebyłem góry. Myślisz, że na ciebie poluję?

Shannow wzruszył ramionami.

Może tak, a może nie. Ale czegoś szukasz, Jake.

Niczego, co mogłoby cię zaniepokoić, synu. – Stary strzepnął koc, owinął się nim i ułożył na ziemi. – Pamiętasz tych Wędrowców, którym pomogłeś? Oni też jadą do Domango. Pewnie się spotkacie.

Wszystko wiesz, stary – mruknął Shannow, zamykając oczy.


Shannow obudził się o brzasku i zobaczył, że Jake zniknął. Usiadł i ziewnął. Nie znał nikogo, kto potrafiłby się poruszać tak cicho jak ten starzec. Osiodłał konia i wyjechał na rozległą równinę. Po lewej pojawiły się jakieś ruiny – przewrócone i roztrzaskane filary. Podkowy zastukały głośno na szerokiej, brukowanej drodze. Miasto musiało być ogromne i ciągnęło się daleko na zachód.

Widział takich wiele podczas swoich podróży. Zimne, kamienne grobowce minionej chwały Atlantydy.

Wtem przypomniał sobie mężczyznę o złocistej brodzie i oczach koloru pogodnego nieba.

Pendarric. Król.

Potem zobaczył wyraźnie Miecz Boga przebijający zasłonę czasu. Zatrzymał konia i spojrzał innym okiem na ruiny.

Zniszczyłem cię – powiedział.

Pendarric, władca Atlantydy, otworzył przejścia czasu i Shannow zamknął je, wysyłając przez Wrota pocisk. Świat zawalił się, przez kontynent przetoczyły się ogromne fale. Z głębin pamięci doleciały słowa Amazigi Archer:

Już nie jesteś Człowiekiem Jeruzalem, Shannow. Jesteś Człowiekiem Armagedonu!”

Shannow odwrócił się plecami do antycznego miasta i odjechał na południowy zachód. Wkrótce potem odnalazł dom Hankina. Ciała już nie było, ale na zakurzonym podwórzu widniały świeże ślady krwi. Kiedy podjechał bliżej, z domu wyszedł jasnowłosy, brodaty mężczyzna z karabinem.

Czego tu szukasz? – zapytał.

Niczego, przyjacielu. Jadę do Domango i pomyślałem, że napoję tu konia. Chyba nie będziesz miał nic przeciwko temu? – Shannow nie mógł dostrzec drugiego mężczyzny, ale zauważył, że zza firanki w oknie wysunęła się lufa.

Dobra, ale pospiesz się. Nie lubimy tu włóczęgów.

Ach tak? Kiedy zatrzymałem się tu ostatnim razem, w tym domu mieszkał mężczyzna z dwójką dzieci. Wyprowadził się?

Oczy brodacza zwęziły się.

Tak, wyprowadził się.

Teraz ty tu mieszkasz?

Nie. Mam tylko pilnować tego obejścia. Nalej sobie wody i zjeżdżaj stąd.

Shannow zsiadł z konia i poprowadził go do koryta przy studni. Poluzował popręg siodła i wrócił do mężczyzny.

Przyjemne miejsce – powiedział. – Można tu założyć rodzinę i nigdy nie mieć dosyć widoku gór.

Jasnowłosy brodacz odchrząknął i splunął.

Miejsce jak każde inne.

A dokąd on się wyprowadził? No... ten mój znajomy z dwójką dzieci? – spytał Shannow.

Ja nic nie wiem – odrzekł człowiek z karabinem. Wyglądał teraz niezbyt pewnie.

Shannow spojrzał na piach splamiony krwią.

Zaszlachtowaliśmy wieprza – wyjaśnił pospiesznie brodacz. Z domu wyszedł drugi mężczyzna. Był potężnie zbudowany, miał szerokie bary i byczy kark.

Ben! Kto to jest, u diabła? – zapytał, kładąc dłoń na rękojeści rewolweru wystającego z kabury.

Jedzie do Domango. Chciał tylko napoić konia.

Już napoiłeś – powiedział do Shannowa zwalisty mężczyzna. – Ruszaj w drogę.

Shannow stał przez chwilę bez ruchu, tłumiąc w sobie gniew. W domu nie zauważył nikogo więcej i podejrzewał, że obejścia pilnują tylko ci dwaj. Przez całe życie spotykał takich jak oni – okrutnych, bezwzględnych morderców nie znających litości i współczucia.

Czy któryś z was brał udział w tym zabójstwie? – zapytał cicho.

Człowiek zwany Benem wytrzeszczył oczy.

Co?! – Barczysty cofnął się i wyszarpnął rewolwer. Shannow był szybszy; jego kula trafiła tamtego w głowę.

Zwalisty znieruchomiał na moment z wyrazem szoku na twarzy, potem runął na zakrwawioną ziemię. Człowiek Jeruzalem odwrócił się błyskawicznie i czarny wylot lufy znalazł się przed nosem mężczyzny z karabinem.

Jezu Chryste! – wykrztusił brodacz. Wypuścił broń i podniósł ręce.

Brałeś udział w zabójstwie meneer Hankina? Odpowiadaj! – rozkazał Shannow.

Nie... Ja nie strzelałem... To tamci. Przysięgam na Boga!

Kto nimi dowodził?

Jack Dillon. Ale Hankin nie miał papierów potwierdzających, że złożył Przysięgę i nikt nie mógł za niego poświadczyć. To było zgodne z prawem. Dostał ostrzeżenie, że ma się stąd wynieść. Sam był sobie winien. Gdyby wyjechał, nic by się nie stało. Nie rozumiesz, człowieku?

I teraz ten Dillon zagarnie jego ziemię?

Nie. Ma ją przejąć Jacob Moon. Proszę cię... Chyba mnie nie zabijesz? – Mężczyzna padł na kolana i zaczął szlochać.

Czy meneer Hankin płakał i błagał? – zapytał Shannow. Wiedział, że powinien zastrzelić tego człowieka. Co więcej, wiedział, że dawny Jon Shannow nie wahałby się ani sekundy. Schował rewolwer i podszedł do konia.

Ty sukinsynu! – wrzasnął brodacz.

Shannow odwrócił się. Mężczyzna mierzył do niego z karabinu.

Ty skurwielu! – krzyczał. – Myślisz, że jesteś taki twardziel? Że możesz tu przyjechać i robić, co ci się podoba? Zobaczymy, jaki będziesz twardy z kulą w bebechach!

Shannow zrobił szybki krok w prawo, wyciągając płynnym ruchem rewolwer. Karabin wypalił i kula przedziurawiła lewą połę jego płaszcza. Nacisnął spust. Brodacz poleciał do tyłu, wyrzucając do góry broń. Upadł na ziemię, zacharczał, wierzgnął nogami i znieruchomiał.

Jesteś głupcem, Shannow – powiedział Człowiek Jeruzalem.

Na wschodzie ciągnęła się rozległa, pusta równina porośnięta pożółkłą od słońca trawą. Tu i ówdzie pozostały wyschnięte koryta rzek i strumieni. Po godzinie jazdy zobaczył przełamany, zardzewiały kadłub statku – ponure świadectwo tego, że sięgająca po horyzont pustynia była kiedyś dnem oceanu.

Shannow dotarł do krańca pustkowia i po następnej godzinie rozpoczął długą wspinaczkę na wyżynę. Wśród zielonych drzew i traw biegła szeroka, gładka droga skręcająca w dół do odległego miasta Domango.

Słońce stało wysoko i Clem rozkoszował się wolnością w siodle. Meg była łagodną kobietą i wspaniałą żoną, ale na ranczo w Pernum czuł się jak w więzieniu. Wstydził się tej myśli, bo niczego mu nie brakowało do szczęścia: wiódł bezpieczne, dostatnie życie u boku ukochanej osoby. Więc za czym jeszcze tęsknił? Kiedy pięć lat temu szarańcza spustoszyła jego pola, powinien był pracować bez wytchnienia od świtu do nocy. Kupcy w mieście lubili go i z pewnością udzieliliby mu długoterminowych kredytów. Mógł uratować gospodarstwo. Ale wolał wszystko rzucić i ruszyć w drogę.

Pierwszy rabunek poszedł gładko: dwaj mężczyźni wieźli dużą sumę Bartów do Pernum. Clem zaczaił się na górskim szlaku i postrzelił jednego w ramię. Drugi od razu się poddał. Łupem Cierna padło dwanaście tysięcy.

Pieniądze natychmiast się rozeszły: połowę wysłał bankierowi w Pernum, żeby spłacić dług hipoteczny za ziemię, resztę dostała Meg.

Od tamtej chwili nic już nie szło mu łatwo.

Jaki on był? – zapytał Nestor, wyrywając Cierna z zamyślenia. Do osady Czystość mieli niecałą godzinę drogi. Clem widział już dymy z kominów fabrycznych unoszące się ku błękitnemu niebu.

O co chodzi, chłopcze? Co mówiłeś?

Człowiek Jeruzalem. Jaki on był?

Clem zastanowił się.

Zawzięty, Nestorze. Bardzo groźny. Nieprzewidywalny i cholernie niebezpieczny. Dolina Pielgrzyma była wtedy nową, niewielką osadą. Diakon jeszcze nie przybył i nie istniała jednolita władza. Osadnicy po prostu zajmowali wolne kawałki ziemi i zakładali farmy. Za nimi podążali kupcy i wkrótce powstały miasta. Zatrzymaliśmy się w Dolinie Pielgrzyma niedaleko Wielkiego Muru. To dopiero był widok...

Wiem – przerwał Nestor. – Widziałem. A co z Jonem Shannowem?

Clem roześmiał się.

Na Boga, chłopcze, w twoim wieku też byłem taki niecierpliwy. Ten mur zbudowano dwanaście tysięcy lat temu, a za nim wyrastało miasto, gdzie ludzie zamieniali się w lwy. Pod niebem unosił się lśniący jasno Miecz Boga. Niebywała rzecz, Nestorze. W każdym razie, potem uwolniono z piekła demony, które przerodziły się w Ludzi-Jaszczury.

Jednego takiego też widziałem – pochwalił się Nestor. – Na wystawie w Jedności. I kilka szkieletów.

To widziałem, tamto też widziałem... – zaczął go przedrzeźniać Clem. Niecierpliwość chłopaka zirytowała go. – Ale tego na pewno nie wiesz: król tych demonów wysłał trzech ludzi, żeby zabili Shannowa. Byli wielkimi wojownikami, nie znali strachu i bardzo szybko strzelali. Shannow załatwił jednego, ale dwaj inni porwali frey McAdam i zabrali tam, gdzie w powietrzu wisiał Miecz.

Po co porwali dyrektorkę szkoły?

Rany boskie, synu! Słuchasz czynie?!

Przepraszam.

Porwali Beth, bo była bliską osobą dla Shannowa. W ten sposób chcieli go do siebie zwabić. Myśleli, że im się uda, ale szybko tego pożałowali. Zostałem ranny, a mimo to dalej ich ścigałem. Kiedy zjawiłem się na miejscu, wyglądało na to, że Shannow się poddał. Nagle wybuchła strzelanina. Jednego położyłem trupem, ale najlepszy z nich zbliżał się do Shannowa. Człowiek Jeruzalem po prostu stał, jakby nic go nie obchodziło – spokojny i potężny. Potem wszystko się skończyło. Mówię ci, chłopcze, nie chciałbym się z nim zmierzyć.

Był taki szybki?

Och, nie w tym rzecz, jestem szybszy od niego. Chodzi o pewność siebie. Dziwny człowiek; stał, jakby trzymały go na miejscu stalowe łańcuchy. – Clem spojrzał na Nestora. – Wiesz dlaczego nienawidzi bandytów i morderców? – Chłopak przecząco pokręcił głową. – Bo w głębi duszy jest jednym z nich. Taki się urodził. Widzisz, większość ludzi waha się, kiedy ma kogoś zabić. Uważam, że to dobrze. Życie jest zbyt cenne, żeby odbierać je komuś ot, tak. Chodzi mi o to, że nawet bandyta może się zmienić. Popatrz na Daniela Cade’a. Nie było bardziej okrutnego sukinsyna od niego, ale zobaczył Światło, chłopcze. I pokonał Piekielników. Jak powiedziałem, życie jest zbyt cenne, ale nie dla Shannowa. Wejdź mu w drogę, a zginiesz. Proste. Dlatego bandyci się go boją. Postępuje z nimi tak, jak oni z innymi.

Mówi pan o nim, jakby on żył. Ale przecież nie żyje, prawda? Poszedł do Nieba wiele lat temu.

Clem zawahał się, nie będąc pewny, czy powinien zdradzić sekret skrywany od dwudziestu lat.

Według mnie, on żyje – odpowiedział. – Nie widziałem jego śmierci ani ognistego rydwanu. Ale przyglądałem się, jak zaprowadzał porządek w mieście bezprawia. Czegoś takiego jeszcze nie widziałeś.

Szkoda – westchnął Nestor. – Chciałbym go spotkać. Chociaż raz.

Clem roześmiał się.

Gdyby wszystkie życzenia się spełniały, na świecie żyliby sami szczęśliwi ludzie. Jak długo znałeś Kaznodzieję?

Całe życie. Spokojny człowiek. Mieszkał z frey McAdam, ale go wyrzuciła. Przeprowadził się do małego mieszkanka za kościołem. Wygłaszał ciekawe kazania, wszyscy lubili ich słuchać. Ale potem zaczął wpuszczać do kościoła Wilczaków i ludzie przestali przychodzić. Gdyby był silnym człowiekiem, wykopałby tych Wilczaków i tyle. I kościół stałby dalej.

A co siła ma do tego?

Całe miasto mówiło mu, że czas z tym skończyć. Ale chyba był za miękki, żeby wypędzić Wilczaków. Nie miał odwagi. Niektórzy po prostu nie lubią się narażać.

Pewnie masz rację – przyznał Clem. – Lubiłeś go?

Nestor wzruszył ramionami.

Ani tak, ani nie. Żal mi go było. Shem Jackson uderzył go kiedyś i Kaznodzieja upadł w błoto. Wstał i poszedł dalej. Wstydziłem się za niego, że nie oddał. Wciąż nie mogę uwierzyć, że zastrzelił tamtych, co podpalili kościół. Musiał ich zaskoczyć.

Zaskakujący człowiek – zgodził się Clem.



Rozdział szósty


Zło zawsze wypływa na wierzch jak piana. Bowiem zły człowiek chce panować nad innymi. Wszystkie państwa w ciągu dziejów były świadkami zdobywania władzy przez złych ludzi. Czy więc możemy mieć pewność, że zło nigdy nie zatryumfuje na tej nowej ziemi? Nie możemy. Możemy jedynie dążyć do świętości i indywidualnie wypełniać Wolę Boga. I modlić się, żeby znaleźli się mężczyźni i kobiety, którzy stawią czoła złu, gdy podniesie głowę.

z Mądrości Diakona Rozdział XXII


Isis stała przed szerokim biurkiem, za którym siedział Krzyżowiec, i starała się pohamować gniew. Mężczyzna miał małe, bystre oczka, a jego twarz zdradzała okrucieństwo i arogancję.

Nie macie powodu więzić naszego lekarza – powiedziała.

Poczekamy na Stróża Wiary i zobaczymy, co on powie – odrzekł. – Nie lubimy tu włóczęgów. Nie potrzebujemy w Domango złodziei i obiboków.

Nie jesteśmy złodziejami, sir. Przyjechaliśmy do miasta w poszukiwaniu pracy. Jestem szwaczką, nasz przywódca Jeremiasz to z zawodu krawiec, a doktor Meredith to lekarz.

Teraz to więzień.

O co go oskarżacie?

O żebranie. A teraz niech się pani stąd zabiera, bo mam tu jeszcze jedną przytulną celę. – Obrzucił ją łakomym spojrzeniem i wyszczerzył zęby. – Może się tam pani spodobać.

Wątpię – odezwał się lodowato czyjś głęboki głos. Isis odwróciła się. W progu stał Shannow. Wszedł do środka, minął ją bez słowa i stanął przed biurkiem. – Przyjechałem, żeby zgłosić morderstwo.

Krzyżowiec wyciągnął się na krześle i założył ręce za głowę.

Morderstwo, mówi pan? Gdzie i kiedy?

Trzy godziny drogi stąd na północny wschód. Zamordowany nazywał się Hankin. Został zastrzelony przez grupę jeźdźców.

Isis zauważyła, że wyraz twarzy Krzyżowca zmienił się. Mężczyzna usiadł prosto.

Skąd pan wie, że to było morderstwo? – zapytał. – Widział pan to?

Jego dzieci widziały – odrzekł Shannow.

A gdzie one teraz są?

W bezpiecznym miejscu.

Widział pan ciało?

Nie. Ale wierzę dzieciom.

Mężczyzna zamilkł i zaczął nerwowo bębnić palcami w blat biurka.

W porządku – powiedział w końcu. – Musimy zaczekać na kapitana. Wróci po południu. Może pan pójdzie coś zjeść i przyjdzie tu później?

Dobrze – zgodził się Shannow. Odwrócił się i wyszedł. Isis wybiegła za nim i zeskoczyła z drewnianego chodnika.

Niech pan zaczeka! – zawołała. – Uwięzili tu doktora Mereditha!

Byłoby dla pani lepiej, gdyby trzymała się pani z daleka ode mnie – powiedział Shannow. – Przyciągam zło.

Isis nie zdążyła odpowiedzieć, bo Shannow przeciął szeroką ulicę, kierując się do jadłodajni po drugiej stronie.

Zna pani tego człowieka? – zapytał Krzyżowiec, podchodząc do niej.

Nie. Po prostu przejeżdżał obok naszych wozów kilka dni temu, to wszystko.

Niech go pani unika. On chyba szuka kłopotów.

Postaram się – obiecała Isis.


Shannow wszedł do małej gospody i usiadł plecami do ściany. W lokalu było trzech innych gości: chudy, łysawy człowieczek, który skończył jeść i teraz czytał książkę; młody, barczysty górnik z lewą ręką na temblaku; ciemnooki, czarny mężczyzna z kubkiem gorącego bakera. Shannowa nie zainteresowali dwaj pierwsi; skupił uwagę na ostatnim. Czarny młodzieniec miał na sobie białą koszulę i ciemnoszary wełniany płaszcz. Spod jego lewej pachy wystawała emaliowana kolba rewolweru tkwiącego w kaburze.

Do stolika Shannowa podeszła wysoka, czarna kobieta.

Mamy smaczne steki, świeże jajka i chleb z porannego wypieku – poinformowała. – Reszta jest na tablicy.

Shannow spojrzał na nazwy potraw i napojów wypisane kredą na czarnym tle.

Wezmę chleb z serem i ciepłe mleko.

Dodać miodu do mleka? – zapytała.

Bardzo proszę.

Kobieta odeszła i Shannow wrócił myślami do wizyty w biurze Krzyżowców. Mężczyzna za biurkiem nie zareagował normalnie na wzmiankę o morderstwie. Nie wyglądał na zaskoczonego, natomiast od razu zainteresował się, gdzie są dzieci i czy Shannow widział zwłoki. Kiedy kelnerka przyniosła kubek osłodzonego mleka, Shannow podziękował, potem zniżył głos:

Mieszka tu niejaki Jack Dillon. Po czym można go poznać?

Lepiej nie próbować – odrzekła i odeszła. Shannow zauważył, że gdy mijała stolik czarnego mężczyzny, przechyliła głowę i coś do niego szepnęła. Tamten wstał i podszedł do Shannowa. Odsunął krzesło i usiadł na wprost Człowieka Jeruzalem.

Dillon to wielkie, łyse chłopisko z gęstą brodą. Przyda ci się to? – zagadnął.

Gdzie go mogę znaleźć?

Jeśli go szukasz, przyjacielu, to on cię znajdzie – odparł obcy. – Chcesz dla niego pracować?

Dlaczego tak myślisz?

Znam takich jak ty – powiedział czarny mężczyzna. – Groźny twardziel, co?

Shannow uśmiechnął się lekko.

Skoro tak sądzisz, to nie boisz się, że zaczepianie mnie jest ryzykowne?

Obcy zachichotał.

Całe życie jest ryzykowne, przyjacielu. Ale uważam, że w tej sytuacji ryzyko jest minimalne. Przecież widzisz, że mam broń i siedzę naprzeciwko ciebie. – Czarne oczy mężczyzny zabłysły. Jego lekceważący stosunek do Shannowa był aż nadto widoczny. – Co na to powiesz?

Człowiek nierozumny gardzi swoim bliźnim, lecz mąż roztropny milczy.

Uważaj, chłopcze – ostrzegł Shannow. – Pochopne osądy często bywają fatalne w skutkach.

Masz mnie za głupiego? – Ręka czarnego mężczyzny zawisła nad kolbą rewolweru pod pachą.

Stwierdzam fakt – odparł Shannow. – A jeśli uważnie posłuchasz, usłyszysz odgłos odwodzonego kurka. – Spod stołu dobiegł podwójny trzask odbezpieczanej broni. – Wyglądasz na takiego, co szuka mocnych wrażeń, młody człowieku – ciągnął Shannow. – A może ktoś cię nasłał, żebyś mnie zabił?

Nikt mnie nie nasłał. Po prostu gardzę takimi jak ty – odrzekł obcy.

Młodzi zbyt szybko oceniają ludzi, chłopcze. Znałeś farmera nazwiskiem Hankin?

Znam go. Tacy jak ty wypędzili go z jego ziemi. Nie mógł znaleźć trzech świadków do złożenia Przysięgi.

Został zamordowany – powiedział Shannow. – Zastrzelili go i polowali na jego dzieci jak na zwierzęta. Czekam na spotkanie z kapitanem Krzyżowców. Wniosę oskarżenie przeciwko Jackowi Dillonowi.

Czarny mężczyzna pochylił się nad stołem i oparł łokcie na blacie.

Ty chyba naprawdę nic nie wiesz o Dillonie, mam rację?

Wiem tyle, że on i jego kompani zastrzelili z zimną krwią nie uzbrojonego człowieka. I dopilnuję, żeby stanął przed sądem.

Obcy westchnął.

Widzę, że chyba myliłem się co do ciebie, przyjacielu. Ale nie mnie jednemu zdarzają się takie pomyłki. Myślę, że powinieneś stąd zaraz odjechać; jak najszybciej i jak najdalej.

Dlaczego?

Młody człowiek przysunął się bliżej.

Bo Jack Dillon to twój kapitan Krzyżowców. Mianował go miesiąc temu sam Apostoł Saul.

Co to za cholerne miejsce? Nie ma tu uczciwych ludzi? – zapytał Shannow.

Czarny młodzieniec roześmiał się.

Gdzie ty żyjesz, przyjacielu? Kto oskarży pomazańca bożego, jakim jest Krzyżowiec? Jest ich tu czterdziestu, plus Jeźdźcy Jacoba Moona. Nikt nie wystąpi przeciwko nim.

Shannow zamilkł i obcy z ulgą usłyszał odgłos opuszczanego kurka rewolweru.

Nazywam się Archer. Gareth Archer – przedstawił się i wyciągnął rękę.

Zostaw mnie samego, chłopcze. Muszę pomyśleć.

Archer odszedł, a kelnerka przyniosła drugi kubek słodzonego mleka. Tym razem uśmiechnęła się. Shannow wyjrzał przez okno na główną ulicę. Za budynkami na zachodzie zobaczył kopalnie na zboczach odległych wzgórz, a dalej dymiące kominy hut i fabryk. Było ciemno i brudno przez ten dym i sadzę.

Z głębin pamięci wypłynęła ku niemu twarz szczupłego, łysiejącego mężczyzny w średnim wieku; twarz o ostrych rysach i łagodnych brązowych oczach.

To postęp, Kaznodziejo – mówił. – Wszystko się zmieniło od chwili, gdy wylądowały samoloty i dowiedzieliśmy się, kim kiedyś byliśmy. Samoloty przywiozły inżynierów, chirurgów i wielu specjalistów z różnych dziedzin. Większość z nich nie przeżyła nawet roku, ale zdążyli przekazać nam dużą część swojej wiedzy. Znów budujemy. Wkrótce będziemy mieć porządne szpitale, szkoły i fabryki produkujące maszyny, które ułatwią nam uprawę ziemi i żniwa. Powstaną miasta i połączą je drogi. To będzie raj”.

Raj wśród kłębów dymu i cuchnącej sadzy? Wokół fabryki konserw już usychają wszystkie drzewa, a w Małej Rzece nie ma ryb” – odpowiedział mu.

Shannow pociągnął łyk mleka, starając się dopasować nazwisko do twarzy. Brown? Bream? Wreszcie sobie przypomniał: Broome! Josiah Broome. W tej samej chwili pojawiła się inna twarz – mocne, kobiece rysy i jasne włosy.

Beth.

Wspomnienie ukłuło go boleśnie jak nóż wbity w serce.

Jezu Chryste! Kiedyś byłeś mężczyzną. Teraz pozwalasz takiej szumowinie jak Shem Jackson uderzyć się w twarz przy ludziach. Powalić się w błoto! Na Boga, co się z tobą stało, Jon?”

Ten cios przyniósł większą ujmę jemu niż mnie. Skończyłem z zabijaniem, Beth. Skończyłem z przemocą. Czy nie rozumiesz, że człowiek musi żyć inaczej, być lepszym?”

Rozumiem jedno: nie chcę cię tu więcej widzieć. Po prostu mam cię dosyć!”

Stuk kopyt wyrwał Shannowa z zamyślenia. Przed biurem Krzyżowców zatrzymali się czterej jeźdźcy. Shannow wstał, rzucił na stół pół srebrnika i wyszedł.

Gareth Archer przyłączył się do niego.

Nie bądź głupi, człowieku! Dillon to zabijaka, a jego kompani to też nie aniołki.

Gdy w dniu niedoli jesteś gnuśny twoja siła zawodzi – odparł Shannow i zszedł po trzech stopniach z drewnianego chodnika.

Jacku Dillonie! – zawołał, stojąc w pyle ulicy. Jeźdźcy zsiedli z koni. Najwyższy z nich, potężnie zbudowany mężczyzna z ciemną brodą, odwrócił się.

Kto mnie szuka? – zapytał. Przechodnie zatrzymali się, przypatrując obu mężczyznom.

Jestem Jon Shannow i nazywam cię bandytą i mordercą. – Gapie głośno wstrzymali oddech. Brodacz poczerwieniał. Zamrugał oczami i oblizał wargi. Po chwili opanował się. – Co? To jakieś bzdury!

Shannow ruszył wolno ku niemu. Do tłumu doleciały jego słowa:

Zastrzeliłeś farmera Hankina, zabiłeś go z zimną krwią. Potem polowałeś na jego dzieci. Jak odpowiesz na to oskarżenie, łajdaku?

W ogóle ci nie odpowiem! – Dillon sięgnął do kabury i ludzie rozpierzchli się. Pierwszy strzał był niecelny; pocisk gwizdnął koło policzka Shannowa. Dwa rewolwery plunęły ogniem i brodacz poleciał do tyłu z dziurami w brzuchu i piersi. Zataczając się, wypalił w ziemię. Drugi mężczyzna strzelił do Shannowa, ale nie trafił. Shannow uniósł prawy rewolwer, wycelował i nacisnął spust. Tamten przeleciał przez barierkę i znieruchomiał. Dwaj pozostali Krzyżowcy stali jak posągi. Zakrwawiony Dillon osunął się na kolana.

Shannow podszedł do niego.

Kto kopie dół, wpada weń, a kamień wraca na tego, kto go toczy.

Kim... ty... jesteś? – Dillon przewrócił się na bok, ale wciąż wpatrywał się w swego zabójcę.

Jestem karą. – Shannow odkopał na bok rewolwer konającego i popatrzył na tłum gapiów. – Pozwoliliście, by rozpleniło się tu zło. Okryliście się hańbą. – Kątem oka dostrzegł, że Gareth Archer prowadzi jego konia. Shannow wspiął się na siodło, nie odrywając wzroku od dwóch stojących Krzyżowców.

Jedź przez godzinę na południowy wschód – szepnął Archer. – Potem skręć na zachód przy rozwidleniu strumienia.

Ona tam jest? Archer był zaszokowany.

Wiedziałeś?!

Zobaczyłem ją w tobie – odrzekł Shannow. Zawrócił konia i wolno wyjechał z miasta.

Amaziga Archer czekała na niego przy strumieniu. Czarna kobieta niewiele się zmieniła od ich ostatniego spotkania. Upływ czasu nie odbił się na niej, podobnie jak na Shannowie, choć minęły dziesięciolecia. Wciąż miała kruczoczarne włosy, gładką cerę i ciemne, błyszczące oczy o kształcie migdałów. Była w szarej koszuli z karczkiem i skórzanej spódnicy do konnej jazdy. Siedziała na siwym wałachu mierzącym około szesnastu dłoni wzrostu.

Jedź za mną – rozkazała i poprowadziła konia kamienistym korytem strumienia. Kopyta wierzchowców przez pół godziny rozchlapywały płytką wodę, wreszcie Amaziga skręciła w prawo i wyjechała na stromy brzeg. Shannow wspiął się za nią, choć jego ogier ślizgał się na błotnistej pochyłości.

Będą wiedzieli, gdzie zniknęliśmy – zauważył. – Sprytny tropiciel nie nabierze się na tę sztuczkę. Strumień nie jest rwący i ślady podków zostaną na dnie przez kilka dni.

Wiem o tym, Shannow – odparła. – Okaż mi trochę szacunku. Zanim przyjechałeś, przez godzinę jeździłam po wodzie tam i z powrotem. Siedem razy wyjeżdżałam na brzeg. Zresztą, żaden człowiek z wyjątkiem jednego nie dotrze tam, dokąd zmierzamy.

Bez dalszych wyjaśnień ruszyła w kierunku wysokiego kamiennego muru. Grunt był twardy i Shannow zerknął w dół; jechali teraz po antycznej drodze z granitowych bloków.

Ta droga prowadziła kiedyś do Pisaecuris, głównego miasta Akadów. To potomkowie Atlantów, którzy żyli tu przed tysiącami lat.

Na wprost wyrastały ruiny budynków, a za nimi krąg z wielkich kamieni. Amaziga Archer wjechała między zburzone budowle i zsiadła z konia w środku kręgu. Shannow zrobił to samo.

Co dalej? – zapytał.

Zaraz będziemy w domu – powiedziała i wyciągnęła z głębokiej kieszeni spódnicy mały, złoty Kamień. Powietrze wypełnił fioletowy blask. Spłoszony ogier stanął dęba, ale Shannow uspokoił go szybko. Światło zgasło. Za kamiennym kręgiem pojawił się piętrowy dom z czerwonej cegły i drewnianych belek, ze skośnym dachem krytym czarnym łupkiem. Przed domem stał dziwny, jaskrawy pojazd na czterech grubych czarnych kołach. Miał wymyślny kształt i okna dookoła.

Oto i dom – odezwała się chłodno, przerywając mu oglądanie obiektu. – Żałuję, ale nie mogę powiedzieć, że jesteś tu mile widziany. Z tyłu znajdziesz wybieg. Zaprowadź tam konie i rozsiodłaj je, a ja przygotuję coś do jedzenia. – Rzuciła mu wodze siwka i weszła do domu. Shannow zrobił, co kazała; potem wrócił do frontowych drzwi i lekko zastukał.

Na litość boską – usłyszał. – Nie musisz być tutaj taki dobrze wychowany.

Wszedł do dziwnie urządzonego pokoju. Na podłodze leżał puszysty szary dywan, a na nim stały cztery miękkie fotele i czarna skórzana kanapa. Z sufitu zwisała szklana lampa. Nie była większa od pucharu do wina, ale świeciła tak jasno, że patrząc na nią musiał zmrużyć oczy. W kamiennym kominku płonął ogień, ale czerwony żar nie dawał ciepła. Na biurku pod przeciwległą ścianą zobaczył osobliwe urządzenie – szarą skrzynkę z czarną przednią ścianką zwróconą do stojącego przed biurkiem krzesła. Z tyłu wystawały druty biegnące do pudełka na ścianie.

Co to za miejsce? – zapytał.

Moje studio – wyjaśniła Amaziga. – Powinieneś czuć się zaszczycony, Shannow. Jesteś dopiero trzecim człowiekiem, który je ogląda. Pierwszym był mój drugi mąż, a drugim mój syn, Gareth.

Wyszła pani powtórnie za mąż. To dobrze.

A co ty możesz o tym wiedzieć? – parsknęła. – Mój pierwszy mąż zginął przez ciebie. Był miłością mojego życia, Shannow. Wątpię, żebyś to zrozumiał. Przez ciebie i twoją obłąkańczą wiarę straciłam dom i pierwszego syna. Nie sądziłam, że możesz mnie jeszcze bardziej skrzywdzić. A jednak znów się zjawiłeś. Oto ty we własnej osobie – ni mniej, ni więcej, tylko nowy Eliasz. A te twoje wypaczone wartości przechowały się jak relikwie w prawach twojego nowego dziwacznego świata.

Czy po to tu jestem, łaskawa pani – zapytał cicho – żeby mogła mnie pani obwiniać za wszystkie grzechy ludzkości? Pani męża zabił zły człowiek. Ale pani bliscy zginęli, bo poszli za Sarento, a to on był sprawcą Wojny z Piekielnikami. To on, nie ja, zamienił Kamienie Daniela w krew i zniszczył Strażników. Ale przecież pani to wszystko wie. Czy tylko dlatego prosiła pani syna, żeby mnie odnalazł i sprowadził tutaj, że chce mnie pani obarczyć winą za każdą burzę i suszę, za każdą plagę i zarazę?

Amaziga zamknęła piękne oczy i westchnęła głęboko.

Siadaj, Shannow. Zrobię kawę i pogadamy. – Podeszła do szafki w głębi pokoju i wyjęła kolorową, błyszczącą paczkę. Shannow przyglądał się, jak wsypuje małe ciemne kamyki do szklanego słoika. Przesunęła włącznik i słoik zawarczał; po chwili jego zawartość zamieniła się w drobny proszek. Amaziga przesypała go do papierowego pojemnika umieszczonego na wierzchu drugiego, większego słoika. Zauważyła, że Shannow obserwuje te czynności i po raz pierwszy uśmiechnęła się.

To bardzo popularny napój w tym świecie – wyjaśniła. – Mogę ci go podać z mlekiem i cukrem. Ale to chwilę potrwa.

Gdzie jesteśmy?

W Arizonie.

Ta krótka odpowiedź niczego mu nie wyjaśniła. Amaziga przeszła przez pokój i usiadła naprzeciwko.

Przepraszam za przykre słowa. Wiem, że nie w pełni ponosisz winę za wszystko. Ale gdybyś nie wkroczył w moje życie, mój pierwszy mąż i Lukę żyliby nadal. I nie mogę zapomnieć, że na moich oczach zniszczyłeś świat; może nawet dwa światy. Miliardy ludzi. Ale Beth miała rację: nie chciałeś zdetonować Miecza Boga, nawet dokładnie nie wiedziałeś, co to jest. – Woda zaczęła bulgotać i Amaziga wstała. Podeszła do słoika z wrzątkiem. – Nie jestem religijna, Shannow. Jeśli Bóg istnieje, to jest kapryśny i uparty; nie potrzebuję go. A ciebie nie lubię z tylu powodów, że lepiej nie mówić.

Bulgotanie nagle ustało i Amaziga nalała czarną ciecz do dwóch ozdobnych kubków. Jeden podała Shannowowi. Powąchał płyn podejrzliwie. Kiedy pociągnął łyk, poczuł cierpko-gorzki smak podobny do bakera.

Przyniosę cukier – zaproponowała Amaziga.

Osłodzony napój smakował prawie znośnie.

Proszę mi powiedzieć, czego pani ode mnie chce? – zapytał Shannow, odstawiając kubek.

A jesteś pewien, że czegoś chcę?

Skinął głową.

Nie szukam okazji do kolejnej kłótni, ale wiem, że pani mną pogardza. Dała mi to pani odczuć wiele razy. Więc skoro tu jestem, to znaczy, że pani mnie potrzebuje. Pytanie tylko, do czego?

Może po prostu chciałam uratować ci życie?

Pokręcił głową.

Nie, łaskawa pani. Gardzi pani mną i tym wszystkim, w co pani zdaniem wierzę. Więc dlaczego miałaby pani mnie ratować?

Więc dobrze! – parsknęła. – Jest pewna sprawa.

Proszę powiedzieć, o co chodzi, a w miarę możliwości podejmę się tego.

Potarła rękami twarz i odwróciła głowę.

Zawsze tak łatwo składasz obietnice – powiedziała cicho.

I zawsze ich dotrzymuję, droga pani. Ja nie kłamię.

Wiem o tym! – podniosła głos. – Jesteś Człowiekiem Jeruzalem! O Chryste...

Niech pani mi powie, o co chodzi – powtórzył z naciskiem.

Powiem ci, czego od ciebie chcę, Shannow. Pomyślisz, że jestem szalona, ale musisz mnie wysłuchać. Obiecujesz? – Skinął głową. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, potem spojrzała mu prosto w oczy. – Więc dobrze. Chcę, żebyś przywrócił Sama do życia.

Patrzył na nią bez słowa.

To nie taki zwariowany pomysł jak się wydaje – ciągnęła Amaziga. – Możesz mi wierzyć, Shannow. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość istnieją jednocześnie i możemy je odwiedzać. Już o tym wiesz, bo legiony Pendarrica przekroczyły Wrota Czasu, żeby najechać nasze ziemie. Przebyli dwanaście tysięcy lat. Można to zrobić.

Ależ Sam nie żyje, kobieto!

Potrafisz rozumować tylko w tak prosty sposób? – natarła na niego. – A gdybyś cofnął się w przeszłość i zapobiegł jego śmierci?

Ale się nie cofnąłem. Nie rozumiem zasad rządzących podróżami w czasie, ale wiem, że Sam Archer zginął, bo to się stało. Gdybym cofnął się w przeszłość i zmienił to, ten fakt już by się zdarzył i teraz nie byłoby tej rozmowy.

Nagle klasnęła w dłonie i roześmiała się.

Brawo, Shannow! Nareszcie trochę wyobraźni. Dobrze. Teraz zastanów się nad tym: gdybym cofnęła się w przeszłość i zastrzeliła twojego ojca, zanim poznał twoją matkę, a potem wróciła tutaj, czy byłabym teraz sama? Czy ty byś nie istniał?

Tak należałoby sądzić – odrzekł.

Otóż nie! – wykrzyknęła tryumfalnie. – Ty byś istniał. I to jest wielkie odkrycie.

A niby jak miałbym istnieć, nie mając ojca?

Jest nieskończenie wiele wszechświatów istniejących razem z naszym, może nawet w tej samej przestrzeni kosmicznej. Niezliczona ilość. Są tysiące, może miliony Jonów Shannowów. Jeśli przekroczymy któreś z antycznych Wrót, znajdziemy się w równoległym wszechświecie. Jedne są identyczne jak nasz, inne trochę się różnią. A skoro jest ich nieskończona ilość, to znaczy, że cokolwiek człowiek sobie wyobrazi, musi gdzieś istnieć. Więc gdzieś tam Sam Archer nie zginął w Castlemine. Rozumiesz, o co mi chodzi?

Słyszę słowa, proszę pani. Czyje rozumiem, to zupełnie inna sprawa.

Pomyśl o tym jak o ziarnkach piasku na pustyni. Nie ma dwóch identycznych. Szansa znalezienia jednakowych jest jak... powiedzmy jeden do stu milionów. Ale w końcu liczba ziaren piasku jest ograniczona. Może to być trzydzieści trylionów. Załóżmy jednak, że byłaby ich nieskończona ilość. Wtedy jeden do stu milionów to już co innego. W nieskończonej ilości ziaren byłaby nieskończona ilość bliźniaczych. Życie w wielokrotności wszechświatów to fakt. Wiem o tym, widziałam to.

Shannow dopił kawę.

Chce pani powiedzieć, że gdzieś w jakimś świecie jest Sam Archer, który czeka, żeby go zabrać do Castlemine?

Dokładnie.

Więc dlaczego nie wraca pani w przeszłość, żeby go znaleźć? Koniecznie potrzebny jest wysłannik?

Amaziga podeszła do słoika i ponownie napełniła kubki. Tym razem Shannow sączył wywar z uznaniem. Wróciła i wyciągnęła się w skórzanym fotelu. – Byłam tam, znalazłam Sama i zabrałam go do domu – westchnęła. – Mieszkaliśmy tu razem prawie rok.

Umarł?

Pokręciła głową.

Nie. Popełniłam błąd. Wszystko mu powiedziałam i pewnego ranka odszedł. Wyruszył na poszukiwanie własnego życia, jak to określił. Tylko nie wiedział, że już byłam w ciąży; nosiłam w łonie Garetha. Może zmieniłby zdanie, gdyby wiedział. Trudno powiedzieć. Ale tym razem wszystko będzie inaczej. Z twoją pomocą, Shannow.

Pani syn musi mieć około dwudziestu lat. Dlaczego czekała pani tak długo, żeby znów spróbować?

Ma osiemnaście – odrzekła z westchnieniem. – Ponowne odszukanie Sama zajęło mi dwa lata i nawet mi się udało. Ostatnie dziesięć lat poświęciłam na badania, studiowałam jasnowidztwo i mistycyzm. Dotarło do mnie, że jasnowidze nie widzą przyszłości, bo ona jeszcze nie istnieje. Oni po prostu zaglądają do innych, identycznych światów. Dlatego niektóre ich wizje są tak niedorzeczne. Widzą przyszłość, która istnieje w innym świecie i przewidują, że to samo zdarzy się tutaj. Ale różne wypadki mogą zmienić przepowiadaną przyszłość. W końcu znalazłam człowieka, który posiadał niewiarygodną moc. Mieszkał w Sedonie, jednym z najpiękniejszych miejsc na ziemi, jakie kiedykolwiek widziałam. Z ogromnej pustyni wyrastają tam czerwone skały. Przez jakiś czas mieszkałam z nim. Wykorzystałam moje Kamienie Sipstrassi, żeby powielić jego moc i wprowadzić ją do tej maszyny... – wstała i podeszła do biurka pod ścianą, gdzie stała szara skrzynka z czarną przednią ścianką. – Przypomina zwykły komputer, ale jest wyjątkowa. – Amaziga wcisnęła guzik i ekran ożył. Pojawiła się na nim twarz przystojnego mężczyzny o rudoblond włosach i niebieskich oczach.

Witaj w domu, Amazigo – odezwał się obraz cichym, miłym i bardzo ludzkim głosem. – Widzę, że znalazłaś mężczyznę, którego szukałaś.

Tak, Lucasie. To Jon Shannow. Shannow wstał i podszedł do urządzenia.

Uwięziła pani człowieka w tej skrzynce? – zapytał ze zgrozą.

Nie, nie człowieka. On umarł. Prowadziłam badania daleko stąd, a on dostał ataku serca. Lucas to twór zawierający w sobie wszystkie wspomnienia po tamtym mężczyźnie. Ale nie tylko. Ma własną świadomość. Jest czymś w rodzaju teleskopu czasu i działa wykorzystując moc Sipstrassi i magię antycznych Wrót. Dzięki niemu możemy zaglądać do innych światów. Pokaż mu, Lucasie.

Co pan chce zobaczyć, panie Shannow? – zapytał Lucas. Shannow chciał powiedzieć, że Jeruzalem, ale nie mógł. Zawahał się.

Proszę samemu wybrać – odrzekł maszynie.

Twarz zniknęła i na ekranie pojawiło się miasto na wzgórzu ze wspaniałą świątynią w samym środku. Niebo miało głęboką błękitną barwę, a słońce świeciło niezwykle jasno. Przed świątynią stał mężczyzna z uniesionymi ramionami. Miał na sobie złocistą zbroję i lśniący hełm. Słuchał go zbity tłum. Shannow nie rozumiał słów dochodzących z maszyny, ale mężczyzna przed świątynią przemawiał niskim, melodyjnym głosem. Wtem rozległ się głos Lucasa:

Ten człowiek to Salomon. Właśnie święci wielką świątynię w Jeruzalem. – Scena rozpłynęła się i natychmiast jej miejsce zajęła inna. Tym razem miasto było zburzone, a na gruzach stał zadumany mężczyzna z czarną brodą. – To król Asyryjczyków. Zniszczył miasto, a Salomon poległ w wielkiej bitwie. Jak pan widzi, nie ma już świątyni. W tym świecie przegrał. Chce pan zobaczyć więcej?

Nie – odparł Shannow. – Proszę mi pokazać tego Sama Archera, którego mam znaleźć.

Na ekranie ukazało się górskie zbocze i namioty. Kilka osób zbierało drewno. Wśród nich był wysoki, barczysty mężczyzna, którego Shannow tak dobrze pamiętał: Sam Archer, archeolog i Strażnik. Stał na krawędzi urwiska i spoglądał w dolinę. Na ramieniu miał karabin. W dole zgromadziła się armia.

Następnego dnia – wyjaśnił Lucas – armia wdarła się na górę i zabiła wszystkich.

Co to za wojna?

Wojna z Piekielnikami. Zwyciężyli i teraz rozprawiają się z resztkami pobitej armii.

Na ekran powróciła przystojna, niebieskooka twarz.

Czyja istnieję w tym świecie? – zapytał Shannow.

Istniał pan. Był pan farmerem. Zabili pana w czasie pierwszej inwazji. Sam Archer nie znał pana.

Kto rządzi Piekielnikami? Sarento? Welby?

Ani jeden, ani drugi. Rządzi nimi Kamień Krwi.

Ale chyba ktoś ma nad nim władzę?

Nie, Shannow – odpowiedziała Amaziga. – W tym świecie Kamień Krwi żyje. Sarento wchłonął go w siebie i tym samym stworzył demona posiadającego straszliwe moce. Dotychczas zginęły tysiące ludzi, żeby go nakarmić.

Można go zabić?

Nie – odrzekł Lucas. – Jest kuloodporny i potrafi wytworzyć wokół siebie pole ochronne o wielkiej sile. Mógłby go zniszczyć Miecz Boga, ale w tamtym świecie nie ma takiego pocisku.

Kamień Krwi to nie twój problem – wtrąciła się Amaziga. – Chcę tylko, żebyś uratował Sama i sprowadził go do domu. Zrobisz to?

Mam pewien kłopot – odparł Shannow.

Tak, wiem. Z pamięcią. Mogę ci pomóc, ale dopiero po twoim powrocie.

Dlaczego?

Zawahała się, zanim odpowiedziała.

Powiem ci prawdę i proszę, żebyś się z nią pogodził. Jeśli teraz przywrócę ci pamięć, nie będziesz już tym samym człowiekiem. A ten nowy, choć dla mnie bardziej do przyjęcia, będzie miał mniejsze szanse powodzenia. Uwierzysz mi na słowo?

Shannow milczał, patrząc jej prosto w oczy. W końcu powiedział:

Jest pani potrzebny Shannow zabójca.

Tak – przyznała szeptem. Skinął głową.

To przyniesie ujmę nam obojgu.

Wiem – powiedziała, spuszczając wzrok.

Kiedy Nestor i Clem wjechali do osady Czystość, na głównej ulicy roiło się od ludzi. Górnicy dostali tygodniową wypłatę i spieszyli do barów i domów gry, zaś miejscowi szli do jadłodajni i restauracji. Sklepy wciąż były otwarte, choć dawno zapadł zmierzch i trzej latarnicy wędrowali wzdłuż ulicy z drabinami i kagankami do zapalania lamp. W ślad za nimi rozbłyskiwały dwa rzędy wielkich naftowych latarni. W ich żółtym świetle błoto zalegające jezdnię przybierało złocistą barwę.

Nestor jeszcze nigdy nie był w Czystości, choć słyszał, że dzięki kopalniom srebra osada kwitnie. Powietrze cuchnęło dymem i siarką i zewsząd dochodziła głośna muzyka, a mieszające się ze sobą melodie drażniły uszy.

Napijmy się – zawołał Clem. – Zaschło mi w gardle, jakbym połknął połowę piasku z pustyni. – Nestor skinął głową i po chwili zatrzymali się przy dużej gospodzie z ozdobnymi witrażowymi oknami. Przed lokalem było już ze dwadzieścia koni i Nestor z trudem znalazł miejsce dla dwóch wierzchowców. Clem dał nura pod barierką i wszedł do środka. W sali stały stoły do gry, a za długim kontuarem uwijało się pięciu barmanów. Grała orkiestra dęta i akompaniował jej pianista. Nestor spojrzał w górę. Po galerii przechadzały się wyzywająco ubrane kobiety w towarzystwie górników i miejscowych. Chłopak zmarszczył brwi. Był oburzony i zdziwił się, że w jakiejkolwiek parafii Diakon toleruje takie niemoralne zachowanie.

Clem przepchnął się do baru i zamówił dwa piwa. Nestor nie przepadał za piwem, ale nie zaprotestował, gdy zobaczył przed sobą pełną szklankę.

W lokalu panował straszny gwar, więc w krępującym milczeniu wysączył napój. Zastanawiał się, dlaczego ludziom sprawia przyjemność przebywanie w takich miejscach. Podszedł do stołu gry. Mężczyźni kładli na środku banknoty Barta. Pokręcił głową. Po to pracują przez cały tydzień, żeby potem stracić wszystko w jeden wieczór? Niepojęte.

Odwrócił się i zderzył z krzepkim mężczyzną niosącym pół kwarty piwa. Napój chlapnął tamtemu na koszulę, szklanka wypadła mu z ręki i roztrzaskała się na wysypanej trocinami podłodze.

Jak łazisz, gnoju! – wrzasnął mężczyzna.

Przepraszam. Kupię panu drugie... – Pięść trafiła Nestora prosto w twarz. Poleciał na karciany stolik, przewrócił go i banknoty rozsypały się po podłodze. Nestor przeturlał się, otrząsnął i spróbował wstać, ale zakręciło mu się w głowie i opadł na kolana. Stopa w wysokim bucie kopnęła go w bok. Przetoczył się, żeby uniknąć następnego ciosu i uderzył w nogę od stolika. Mężczyzna schylił się i chwycił go za poły marynarki.

Wystarczy – dobiegł Nestora głos Cierna Steinera. Osiłek odwrócił się.

Wystarczy wtedy, jak ja powiem – warknął.

Puść go, albo cię zastrzelę – ostrzegł Clem.

Muzyka ucichła, kiedy Nestor dostał w twarz, ale teraz zapanowała całkowita, nieznośna cisza. Napastnik puścił go powoli, a potem odepchnął na bok. Stanął przodem do Steinera i jego ręka zawisła nad kaburą na biodrze.

Ty mnie zastrzelisz, zasrańcu? A wiesz, kim jestem?

Opasłym wieprzem, powolniejszym od kulawego żółwia – odparł Clem ze swobodnym uśmiechem. – Więc zanim spróbujesz wyciągnąć ten rewolwer, może lepiej zawołam ci na pomoc twoich kumpli, o ile są tutaj.

Mężczyzna zaklął i chwycił za kolbę, ale w tym samym momencie zobaczył przed nosem czarny wylot lufy niklowanego rewolweru Steinera. Clem postąpił krok naprzód i lufa oparła się o czoło przeciwnika.

Jakim cudem ktoś tak powolny jak ty jeszcze żyje? – zapytał i nagle kopnął tamtego kolanem w krocze. Mężczyzna jęknął i zgiął się wpół. Wtedy rewolwer Cierna opadł z całą siłą na jego kark. Osiłek runął twarzą na podłogę.

Przyjemne miejsce – stwierdził Steiner, chowając broń. – Skończyłeś zwiedzanie tego przybytku, Nestorze?

Chłopak ponuro skinął głową.

Więc chodźmy coś zjeść – zaproponował Clem i klepnął go w ramię.

Nestor zatoczył się; wciąż był oszołomiony po ciosie. Steiner przytrzymał go.

Na Boga, chłopcze, same kłopoty z tobą.

Podszedł do nich starszy mężczyzna.

Posłuchaj dobrej rady, synu, i wyjedź stąd. Sachs ci nie daruje. Będzie cię szukał.

Gdzie najlepiej dają jeść w tym miłym miasteczku? – zapytał Clem.

W „Małej Marii”, dwie przecznice stąd na południe. Po prawej stronie.

Jak tamten się ocknie, niech pan mu powie, że tam jestem. I niech weźmie ze sobą łopatę. Pochowam go tam, gdzie padnie.

Clem wyprowadził Nestora z lokalu i pomógł mu wgramolić się na siodło.

Trzymaj się mocno, chłopcze. Ból niedługo przejdzie.

Dobrze, sir – wymamrotał Nestor. Steiner wsiadł na konia i ruszył na północ. Chłopak pojechał za nim. – Nie jedziemy w złą stronę, sir?

Clem zachichotał. Kilka przecznic dalej zatrzymali się przed małą jadłodajnią. Wymalowany szyld głosił, że to Restauracja „Jedność”.

Może być – zdecydował. – Jak się czujesz, chłopcze?

Jakby mnie koń stratował.

Przeżyjesz. Chodźmy coś zjeść.

W lokalu było zaledwie pięć stolików i tylko jeden zajęty. Siedział przy nim wysoki mężczyzna w szarej koszuli Krzyżowca. Clem powiesił kapelusz na haku przy drzwiach i usiadł. Po chwili zjawiła się kelnerka o włosach koloru miodu.

Są steki, kurczaki i jest szynka. Niech pan wybiera.

Teraz wiem, dlaczego ta restauracja cieszy się taką popularnością – odrzekł Clem. – Mam nadzieję, że jedzenie jest tu cieplejsze niż powitanie.

Przekona się pan, jak pan zamówi. – Wyraz twarzy kobiety nie zmienił się. – Są steki, kurczaki i szynka.

Wezmę stek i jajka. Dla niego też. Średnio wysmażone.

Eee... Ja wolę mocno wysmażony – odezwał się Nestor.

Jest młody, ale nauczy się – powiedział Clem. – Dwa średnio wysmażone.

Jest miejscowe wino, jest piwo i baker. Niech pan wybiera.

A dobre to wino? – Kelnerka uniosła brwi. – Nieważne... Niech będzie piwo.

Kiedy odeszła, Nestor pochylił się nad stolikiem.

Co to za miasto? – zapytał Cierna. – Widział pan, co wyprawiali w tamtej gospodzie? Hazard i te... i te... – chłopak zająknął się i urwał.

Steiner zachichotał.

Kobiety? Oj, Nestorze... Wiele się jeszcze musisz nauczyć, chłopcze.

Ale to wbrew prawom Diakona.

Pewnych rzeczy nie można urzędowo zakazać. – Clem spoważniał. – Większość mężczyzn potrzebuje od czasu do czasu towarzystwa kobiet. W osadzie górniczej, gdzie liczba mężczyzn przekracza pewnie dwudziestokrotnie liczbę kobiet, nie ma co robić. A nuda prowadzi w końcu do groźnych wybryków. Dobra dziwka potrafi utrzymać spokój.

Twój przyjaciel to mądry człowiek – zagadnął Krzyżowiec, wstając od stolika i podchodząc do nich. – Witam w Czystości, chłopcy. Jestem Seth Wheeler, tutejszy kapitan Krzyżowców.

To pierwsze uprzejme słowa, jakie tu usłyszeliśmy – odrzekł Clem i wyciągnął rękę.

Wheeler uścisnął mu dłoń i przysiadł się.

Przejazdem? – zapytał.

Tak – odrzekł Clem, zanim Nestor zdążył otworzyć usta.

Kapitan skinął głową.

Nie sądź nas zbyt surowo, młody człowieku – zwrócił się do Nestora. – Twój przyjaciel ma rację. Kiedy uruchomili kopalnie srebra, zjechało do nas cztery tysiące górników i wszelkiego rodzaju męty. Twardziele. Z początku próbowaliśmy zakazać hazardu i tak dalej. Ale to nic nie dało. Oszuści naciągali robotników. Zdarzały się zabójstwa na tym tle. Więc otworzyliśmy domy gry i dbamy, żeby były prowadzone uczciwie. Nie jest to idealne rozwiązanie, ale staramy się utrzymać spokój, a to niełatwe.

Ale co z prawem? – spytał Nestor.

Wheeler uśmiechnął się ze znużeniem.

Mógłbym ustanowić prawo, że człowiekowi wolno oddychać tylko w niedzielę. Myślisz, że by go przestrzegano? Ludzie tylko wtedy szanują prawo, kiedy się z nim zgadzają, albo gdy ktoś taki jak ja wymusza to na nich. Mogę trzymać górników i zabijaków z dala od tutejszych, porządnych ludzi. Mogę to robić, dlaczego nie? Ale Jedność potrzebuje srebra, a to najbogatsze złoża. Więc otrzymaliśmy od Apostoła Saula specjalne zezwolenie na... wprowadzenie tutaj pewnych odstępstw od ogólnych zasad. – Widać było, że Wheelerowi nie odpowiada ta sytuacja. Zrobił na Ciernie wrażenie przyzwoitego człowieka. – Więc dokąd jedziecie? – zapytał kapitan.

Szukamy kogoś – zdradził mu Nestor.

Kogoś konkretnego?

Tak, sir. Kaznodziei z Doliny Pielgrzyma.

Jona Cade’a? Słyszałem, że został zabity, kiedy podpalono jego kościół.

Znał go pan? – zainteresował się Clem.

Nigdy go nie spotkałem, ale podobno lubił Wilczaków. Nawet wpuszczał ich do kościoła. Nic dziwnego, że podłożono tam ogień. Więc uważacie, że on żyje?

Tak, sir. Tak sądzimy. Zabił kilku napastników, ale został ciężko ranny.

No cóż... Tutaj go nie ma, synu. Zapewniam cię. Mimo wszystko podaj mi rysopis, to puszczę go w obieg.

Jakieś sześć stóp wzrostu, ciemne włosy, trochę siwiejące na skroniach. Nosi czarny płaszcz, czarne spodnie i buty, białą koszulę. Pociągła twarz, głęboko osadzone oczy. Prawie się nie uśmiecha. Ma około trzydziestu pięciu lat, może trochę więcej.

A ta rana... – zaczął cicho Wheeler. – Jest tu? – klepnął się w prawą stronę głowy. – Na skroni?

Tak, sir. Tak mi się zdaje. Ktoś widział, jak wyjeżdżał z miasta z zakrwawioną głową.

Skąd pan wie, skoro go pan nie widział? – wtrącił się Clem.

Och, widziałem mężczyznę odpowiadającego temu rysopisowi. Co jeszcze możecie mi o nim powiedzieć?

To spokojny człowiek – ciągnął Nestor. – Nie lubi przemocy.

Co ty powiesz? Jak na człowieka, który nie lubi przemocy, zbyt chętnie jej używa. Zastrzelił naszego Stróża Wiary. Tu, w miejscowym kościele. Muszę przyznać, że ten zabity nazwiskiem Crane był wyjątkową kanalią, co jednak nie zmienia postaci rzeczy. Wasz znajomy brał wcześniej udział w strzelaninie, kiedy Crane i jego ludzie zaatakowali grupę Wędrowców. Zginęło kilku mężczyzn i jedna kobieta. Podejrzewam, że skutkiem tej rany twojemu Kaznodziei pomieszało się w głowie, synu. Nie uwierzysz, jak się przedstawił.

Jak? – zapytał Nestor.

Jako Człowiek Jeruzalem.

Chłopak rozdziawił usta i szybko zerknął na Cierna. Ale twarz Steinera pozostała bez wyrazu. Wheeler wyciągnął się na krześle.

Nie wydajesz się zaskoczony, przyjacielu.

Clem wzruszył ramionami.

Rany głowy bywają bardzo niebezpieczne. Domyślam się, że go nie złapaliście?

Nie. Będę szczery: miałem nadzieję, że go nie złapiemy. To bardzo chory człowiek. I został sprowokowany. Choć dobrze włada bronią. To zaskakująca umiejętność u Kaznodziei, który nie lubi przemocy.

Zaskakujący człowiek – przyznał Clem.


Jacob Moon miał dużo ważniejsze sprawy na głowie niż śmiertelnie ranny człowiek, pełznący mozolnie przez podwórze, by dosięgnąć leżącego na ziemi rewolweru. Rozważał swoje perspektywy. Apostoł Saul potraktował go przyzwoicie – przywrócił mu młodość, zapewnił bogactwo i kobiety. Ale jego dni minęły.

Saulowi wydawało się, że zajmie miejsce Diakona, ale Moon wiedział, że tak się nie stanie. Mimo swego tupetu i gotowości do zabijania dla zdobycia władzy, Saul był słaby. Inni zdawali się tego nie zauważać. Oślepiała ich wielkość Diakona i dlatego nie dostrzegali wad człowieka stojącego u jego boku. Spójrzmy prawdzie w oczy, pomyślał Moon. Saul jest nikim.

Ranny mężczyzna jęknął. Już prawie dosięgną! rewolweru. Moon zaczekał, aż zaciśnie palce na kolbie, a potem dwukrotnie strzelił mu w plecy. Druga kula strzaskała podstawę kręgosłupa i ranny stracił władzę w nogach. Ofiara próbowała przekręcić się na bok i wycelować w swego prześladowcę. Na próżno. Bezwładne nogi ciążyły mężczyźnie jak dwie kłody.

Moon zaszedł leżącego z prawej.

Jestem tutaj, Kovac – powiedział. – Spróbuj w tę stronę.

Buli Kovac miał potężne ramiona i w końcu zdołał się unieść i odwrócić, by spojrzeć na wysokiego zabójcę. Drżącą ręką odciągnął kurek i wtedy Moon nacisnął spust. Pocisk trafił Kovaca między oczy.

Na Boga – odezwał się jeden z dwóch Jeźdźców Jeruzalem towarzyszących Moonowi. – Twardy chłop.

Twardy by tak nie skończył – odparł Moon. – Wracajcie do Doliny Pielgrzyma i zameldujcie o napadzie na farmę Kovaca. Możecie powiedzieć, że ścigam zabójców. Jeśli będę potrzebny, znajdziecie mnie w Domango. Jed! – zawołał, gdy jego ludzie zawrócili konie.

Tak, panie Jacobie?

Nie mam czasu zająć się sklepikarzem. Ty to załatw.

Kiedy?

Za dwa dni. W noc poprzedzającą Przyjęcie Przysięgi.

Dwaj mężczyźni odjechali. Moon przestąpił ciało i wszedł do domu. Kłody, z których zbudowano ściany, były porządnie obrobione i starannie spasowane, a klepisko podłogi dobrze ubite i wymiecione. Buli Kovac ozdobił chatę różnymi motywami, nadając wnętrzu przytulniejszy charakter. Nie wisiał tu ani jeden obraz, a wszystkie meble wykonano ręcznie. Moon przysunął krzesło i usiadł. Na starej, żelaznej kuchni stał dzbanek bakera. Jeszcze nie zdążył ostygnąć. Moon nalał sobie kubek parującego napoju i powrócił myślami do problemu Saula.

Apostoł miał rację: ziemia to klucz do bogactwa. Ale po co się nią dzielić?

Większość zagarniętych farm figurowała już jako własność Moona. Po śmierci Saula byłbym podwójnie bogaty, pomyślał.

Z mroku wynurzył się mały, czarnobiały kot i otarł się o nogę Moona. Potem wskoczył mu na kolana i zaczął mruczeć. Moon pogłaskał go. Kot wyprężył się wdzięcznie i zamruczał głośniej.

Pozostawało pytanie, kiedy zabić Saula.

Głaszcząc kota, Moon odprężył się i przypomniał sobie słowa ze Starego Testamentu. Mówiły coś o tym, że na wszystko przychodzi pora: jest czas zasiewu i czas żniw, czas życia i czas śmierci. To prawda.

Na Saula jeszcze nie przyszła pora.

Najpierw Człowiek Jeruzalem. Potem ta kobieta, Beth McAdam.

Dopił bakera i wstał, a kot spadł na cztery łapy. Kiedy Moon wychodził z domu, kot pobiegł za nim. Stanął na progu i zamiauczał.

Moon odwrócił się płynnym ruchem i strzelił. Naładował rewolwer, wsiadł na konia i pojechał do Domango.



Rozdział siódmy


Ludzie mówią, że nie żyjemy już w epoce cudów. To nieprawda. My tylko zatraciliśmy zdolność ich dostrzegania.

z Mądrości Diakona Przedmowa


Josiah Broome odłożył Biblię. Nie był głęboko wierzący, choć doceniał wartość tych ustępów Nowego Testamentu, które mówią o miłości i przebaczeniu. Zawsze dziwiło go, dlaczego ludziom tak łatwo jest się nienawidzić, a tak trudno kochać. Ale podejrzewał, że nienawiść jest po prostu dużo mniej skomplikowana od miłości.

W domu panowała nienaturalna cisza, co bardzo mu odpowiadało. Elsę poszła na wieczorne spotkanie kółka biblijnego, odbywające się w każdy piątek u frey Bailey na peryferiach miasta, tuż za halą zgromadzeń. W takie wieczory dom Broome’a stawał się dla niego oazą spokoju. Położył Biblię na półce z książkami, wszedł do kuchni i napełnił czajnik. Kubek bakera z miodem był jedynym luksusem, na jaki pozwalał sobie w piątkowe wieczory. Wychodził na ganek, sączył napój i patrzył w gwiazdy.

Jutro poświadczy Przysięgę Beth McAdam i Elsę będzie mu suszyła głowę przez cały wieczór. Ale dziś nacieszy się ciszą. Czajnik zaczął bulgotać. Ściągnął z kołka ścierkę, owinął nią ucho naczynia i zdjął je z ognia. Nalał wrzątek do kubka, wsypał porcję sproszkowanego bakera i dodał trzy czubate łyżeczki miodu. Kiedy mieszał napój, usłyszał pukanie do frontowych drzwi. Niezadowolony, że ktoś zakłóca jego spokój, przeszedł przez salon z kubkiem w ręku.

Proszę! – zawołał, bo nigdy nie zamykał drzwi.

Do środka z trudem wszedł Daniel Cade, wspierając się na dwóch laskach. Był czerwony z wysiłku. Josiah Broome podbiegł, żeby mu pomóc. Wziął proroka pod ramię, poprowadził do głębokiego fotela i posadził. Starzec z ulgą opadł na miękkie siedzenie i położył laski na podłodze. Odchylił głowę do tyłu i kilka razy głęboko odetchnął.

Broome postawił kubek bakera na stoliku z prawej strony gościa.

Proszę to wypić, sir. To pana wzmocni. – Szybko wrócił do kuchni i przygotował sobie drugi napój. Wszedł do pokoju i usiadł przy kominku. Cade trochę ochłonął. Oddychał spokojniej, ale wyglądał na wyczerpanego. Miał podkrążone oczy, a rumieńce na policzkach zastąpiła niezdrowa bladość.

Wykańczam się, synu – wysapał.

Co pana do mnie sprowadza, sir? – zapytał Broome. – Nie, żeby był pan tu niemile widziany! – dodał szybko.

Cade uśmiechnął się. Uniósł kubek drżącą ręką i pociągnął łyk naparu.

Na Boga, ależ to słodkie!

Mogę zrobić panu drugi – zaproponował Broome.

Prorok pokręcił głową.

Nie warto, synu. Przyszedłem porozmawiać, nie żeby się napić. Zauważyłeś, ilu mamy przyjezdnych?

Broome przytaknął. Przez ostatni tydzień do Doliny Pielgrzyma zjechało ponad dwudziestu rosłych, dobrze uzbrojonych ludzi.

To Jeźdźcy Jeruzalem w służbie Diakona – odrzekł.

Cade chrząknął.

Raczej w służbie Saula. Nie podoba mi się to, Broome. Znam takich jak oni. Rany boskie, sam byłem taki! To bandyci, możesz mi wierzyć. Nie wiem, jaką grę prowadzi Saul, ale nie podoba mi się to.

O ile wiem, Jacob Moon wezwał ich po zabójstwie biednego Bulla Kovaca.

Oczy Cade’a zwęziły się.

Tak – wyszeptał. – Człowieka, z którym ty i Beth mieliście stanąć do Przysięgi. Teraz do jego domu wprowadzili się dwaj Jeźdźcy Jeruzalem. Coś tu nie jest w porządku, ale nikt tego nie widzi.

Co pan ma na myśli?

Wszystko zaczęło się od spalenia kościoła. Gdzie byli wtedy Krzyżowcy? I skąd napastnicy wiedzieli, że nikt im nie przeszkodzi? Budynek otoczyło co najmniej dwudziestu zamaskowanych zabójców, ale miasto opuściło tylko pięciu. Nie licząc zabitego za kościołem, pozostaje czternastu. Tak się dziwnie składa, że właśnie tylu Krzyżowców pojechało do rzekomego napadu na farmę Shema Jacksona.

Chyba nie sugeruje pan, że...?

Sugeruję, że w Dolinie Pielgrzyma coś zaczyna śmierdzieć.

Proszę wybaczyć, że powiem wprost, ale chyba pan przesadza. Rozmawiałem z Apostołem Saulem i zapewnił mnie, że Jacob Moon i jego Jeźdźcy wkrótce schwytają morderców biednego Bulla. Ci ludzie zostali starannie wybrani ze względu na ich umiejętności i poświęcenie, których z pewnością nie brak Krzyżowcom. Znam Leona Evansa od dziecka. Nie dopuszczam nawet myśli, że może być zamieszany w jakieś ciemne sprawki.

To masz więcej wiary niż ja – odrzekł Cade zmęczonym głosem. – Coś się dzieje i to mi się nie podoba. I nie podoba mi się ten cały Saul. Nie wiem, co Diakon w nim widzi, poza tym, że to jedyny z żyjących jeszcze Apostołów.

Jestem pewien, że to porządny człowiek. Rozmawiałem z nim wiele razy. Sprawia wrażenie życzliwego i troskliwego – odparł Broome, ale poczuł się trochę nieswojo. – Zna na pamięć każdą stronę Pisma Świętego, spędza całe dnie na modlitwie i porozumiewaniu się z Bogiem.

Cade zachichotał.

Daj spokój, Broome. Nie zamydlisz mi oczu, jestem na to za stary. Nie jesteś chrześcijaninem, choć dużo bliżej ci do tego niż wielu innym. Ale to na marginesie. Jon mówił mi, że jako jeden z niewielu znałeś jego przeszłość. Ufał ci, więc ja też ci zaufam. Jutro wybieram się do Jedności. Zamierzam zobaczyć się z Diakonem i zapytać go, co się, u diabła, dzieje?

A po co przyszedł pan do mnie?

Podejrzewam, że Saul domyśla się, co mnie gnębi i spróbuje mi przeszkodzić w podróży do stolicy. Gdybym tam nie dotarł, Broome, powtórz Jonowi, co ode mnie usłyszałeś. Rozumiesz?

Ale przecież... on nie żyje! Zaginął na pustyni.

On nie umarł. Nie słuchasz pogłosek? Mężczyzna podający się za Człowieka Jeruzalem zastrzelił Stróża Wiary w Czystości. On żyje, Broome. Na Boga, on nie umarł! On wrócił!

Od drzwi dobiegł odgłos kroków i Broome odwrócił się. Zobaczył wysokiego, barczystego mężczyznę z rewolwerem w dłoni.

Czego pan chce? – zapytał, wstając.

Mam cię zastrzelić – odrzekł uprzejmie obcy. – Ale nikt mi słowem nie wspomniał o tym starym pierdzielu. No, trudno... Rozkaz to rozkaz. – Mężczyzna uśmiechnął się i nacisnął spust. Siła wystrzału rzuciła Broome’a na ścianę. Poczuł ból w piersi i ciężko osunął się na podłogę, przewracając stolik obok swojego fotela. Kubek spadł mu na plecy i gorący baker przesiąknął przez koszulę. Mimo ciężkiego postrzału, Broome nie stracił przytomności i spojrzał w twarz zabójcy.

Dlaczego? – zapytał wyraźnym głosem. Obcy wzruszył ramionami.

Ja nie zadaję pytań.

Ani ja – odezwał się Daniel Cade. Broome spojrzał na proroka i zamrugał. Głos starca brzmiał inaczej niż zwykle, był zimniejszy niż grób. Zabójca odwrócił się, ale za późno. Dwa pociski z broni Cade’a trafiły go w pierś. Obcy poleciał na framugę drzwi. Próbował unieść rewolwer, ale wypalił w podłogę. Osunął się bezwładnie i wypuścił broń.

Powinieneś... być... człowiekiem... Boga... -wykrztusił, plując krwią.

Amen – odparł Cade i wycelował. Huknął trzeci strzał i pocisk utkwił w czaszce zabójcy. – Obyś zgnił w piekle – powiedział prorok. Broome podniósł się z trudem i uklęknął. Koszulę miał mokrą od krwi, a jego lewa ręka zwisała bezwładnie.

Pospiesz się, Jed! – doleciało z zewnątrz. – Co tam robisz, do cholery?

Jeśli możesz chodzić, Broome... – szepnął Cade – ...to wyjdź tylnymi drzwiami. Weź moją bryczkę i jedź do Beth Mc Adam.

A pan?

Idź już, synu. Szkoda czasu na gadanie. – Cade złamał rewolwer i załadował bęben. Broome wstał, zachwiał się, a potem zniknął w kuchni. Szyba w oknie pokoju rozprysła się i ktoś rozsunął zasłony. Cade strzelił celnie i intruz upadł. Przez drzwi wskoczył następny. Broome zobaczył, że broń tamtego błysnęła dwukrotnie i obie kule trafiły proroka. Cade odpowiedział ogniem. Napastnika odrzuciło do tyłu i na ścianę prysnęła krew.

Broome wytoczył się w noc i wgramolił do bryczki Cade’a. Chwycił lejce zdrową ręką, kopnął hamulec i zaciął konia. Zwierzę ruszyło z kopyta i pojazd nabrał szybkości.

Z tyłu huknął strzał, potem drugi. Pocisk trafił w drewnianą ramę bryczki i Broome schylił się. Zapanowała cisza. Konny pojazd pędził dalej przed siebie.

Chciałbym wiedzieć, co się właściwie dzieje – powiedział Nestor Garrity, kiedy on i Clem Steiner zostali sami. Clem spuścił wzrok i dokończył stek. – Kim on jest? Tak naprawdę.

Steiner odsunął talerz i otarł usta serwetką.

Tym, za kogo się podaje.

Człowiekiem Jeruzalem?! To niemożliwe! Znam go! To Kaznodzieja, na litość Boską!

Czasy się zmieniają, Nestorze. Ludzie też. Pokonał Nożowników i miał dość. Zastanów się nad tym, chłopcze. Był smutnym, zgorzkniałym człowiekiem, który szukał nieistniejącego miasta. Potem wysłał Miecz Boga przez otchłań czasu i zniszczył świat. Może dwa światy. Kochał Beth. Chciał żyć inaczej. Ostatnia szczypta mocy Kamienia Daniela przywróciła mu młodość. Zaczął od nowa. O ile wiem, tylko dwaj ludzie go rozpoznali, kiedy wrócił zza Muru: Josiah Broome i Edric Scayse. Scayse zabrał ten sekret do grobu. A Broome? To spokojny człowiek i marzyciel. Spodobało mu się nowe wcielenie Shannowa. I to wszystko, Nestorze.

A książki? A rydwan do Nieba? To tylko kłamstwa?

Przeważnie – odparł Clem z krzywym uśmiechem. – Ale w końcu takie są legendy, synu. Mylnie je zapamiętujemy. Zazwyczaj nie robimy tego umyślnie. Weźmy za przykład mnie. Kiedy byłem chłopcem, miałem nauczyciela, który mówił mi, że wyrosnę na złoczyńcę. Wyrzucił mnie ze szkoły i powiedział mojej rodzinie, że nie ma we mnie nic dobrego. Teraz mam trzysta tysięcy akrów ziemi i jestem bogatym, potężnym człowiekiem. Spotkałem tamtego nauczyciela rok temu, przeprowadził się do Pernum. Wiesz, co powiedział? „Clem, zawsze wiedziałem, że masz zadatki na wielkiego człowieka”. Nie kłamał. Rozumiesz, o co mi chodzi?

Młody człowiek pokręcił przecząco głową.

Nic a nic. To wszystko jest zbudowane na kłamstwach. Diakon i cała reszta. To wszystko kłamstwa! To całe gówno w Biblii, te nauki. To kłamstwa!

Hola, hola, chłopcze! Zagalopowałeś się! – ostrzegł Clem. – Nie wrzucaj wszystkiego do jednego worka. Potrzebni są nam bohaterowie, a Shannow był... jest... porządnym człowiekiem. Bez względu na to, co o nim piszą, zawsze robił to, co uważał za słuszne. Nigdy nie pozwalał zwyciężyć złu, nie przechodził obok niego obojętnie. Ma niepodważalne zasługi. Pokonał Piekielników i zniszczył Strażników, którzy stali za wybuchem Wojny. Zrozum, Nestorze, że to porządny człowiek. Nie jego wina, że inni, o większym zmyśle politycznym, wykorzystują jego nazwisko.

Chcę wracać do domu – powiedział Nestor. – Mam tego dosyć.

Jasne, synu. Rozumiem cię.

Clem zapłacił rachunek i wstał. Nestor również się podniósł. Ramiona mu opadły, patrzył gdzieś w przestrzeń. Steiner współczuł chłopakowi. Żelazne młoty rzeczywistości rozbiły jego wyobrażenia w pył.

Chodźmy – odezwał się. Wyszli na ulicę. Nagle huknął strzał i ze słupa tuż obok głowy Steinera posypały się drzazgi. Schylił się, wyciągnął rewolwer i pobiegł przed siebie. Strzelec pokazał się i Clem wypalił do niego. Pocisk trafił tamtego w ramię i szarpnął do tyłu. Mężczyzna wypuścił karabin. Nestor stał jak skamieniały. Po chwili zobaczył awanturnika z gospody.

Sachs wymierzył rewolwer w plecy Cierna. Nestor bez namysły wyszarpnął swój i strzelił. Kula utkwiła w piersi Sachsa. Cała złość Nestora znalazła nagle ujście. Ruszył w kierunku rannego i znów nacisnął spust. Potem jeszcze raz. Każdy strzał był celny. Sachs poleciał na drewnianą ścianę budynku.

Ty skurwielu! – wrzasnął Nestor. Pociągał za spust raz za razem, nawet kiedy już opróżnił bębenek, a niedoszły zabójca leżał martwy u jego stóp. Clem podszedł do chłopca i delikatnie wyjął mu broń z ręki. Nestor łkał spazmatycznie, wstrząsały nim gwałtowne konwulsje.

To wszystko kłamstwa! – krzyknął przez łzy.

Wiem – powiedział Clem.

Wtem pojawił się Seth Wheeler. W obu dłoniach ściskał rewolwer z długą lufą.

Co tu się stało, na Boga? – zapytał Steinera.

Wcześniej mieliśmy z nim małą sprzeczkę – Clem wskazał na trupa. – Kiedy przed chwilą wyszliśmy z restauracji, otworzyli do nas ogień. Gdzieś tu jest jeszcze jeden, z przestrzelonym ramieniem. Pewnie powie panu więcej.

No tak – przyznał Wheeler. – To jasne jak słońce, że Sachs nic już nie powie. Lepiej chodźcie ze mną do biura, chłopcy. Muszę spisać raport dla władz miejskich.

Cholerny idiota – powiedział cierpko Clem. – Zginął z powodu rozlanego piwa.

O ile wiem, zabił kilku ludzi z bardziej błahych powodów – mruknął Wheeler. – Ale nigdy nie było dowodu.

W jakiś czas później Seth Wheeler skończył mozolną pisaninę, odłożył pióro i spojrzał na Nestora. Chłopak był blady i patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem.

Wszystko w porządku, chłopcze? – zaniepokoił się Krzyżowiec. Nestor skinął głową, ale nie odpowiedział. Wheeler przyjrzał mu się uważniej. – Jak się domyślam, pierwszy raz zastrzeliłeś człowieka? – Nestor utkwił wzrok w podłodze. Krzyżowiec zwrócił się do Cierna: – Powinniście stąd wyjechać. Sachs nie był lubiany, ale miał kumpli od kieliszka. To twardziele. Może przyjść im ochota... no, wie pan.

Clem przytaknął.

I tak mieliśmy wyjechać rano. Równie dobrze możemy zaraz.

Wheeler skinął głową.

Jak rozumiem, udacie się do Domango? To tam po raz ostatni widziano waszego przyjaciela.

Chyba tak – zgodził się Clem.

W takim razie chciałbym prosić o przysługę. Zajrzyjcie po drodze do mojej matki i sprawdźcie, jak się miewa. Ma farmę tuż za górami. Jadąc szlakiem do Domango, nie sposób nie trafić. To stare gospodarstwo w dolinie na wschód od drogi. Dobrze was nakarmi i przenocuje.

Coś przekazać?

Wheeler wzruszył ramionami i uśmiechnął się po chłopięcemu.

Tylko to, że u Setha i Pada wszystko w porządku. Odwiedzimy ją pod koniec lata.

Wheeler wziął pusty rewolwer Nestora, otworzył boczną szufladę biurka i wyjął pudełko amunicji. Szybko naładował broń i wręczył chłopcu.

Pusty nikomu by się nie przydał – powiedział. Potem podsunął pudełko Clemowi. – To też możecie zatrzymać – dodał.

Wolałbym, żeby żadna broń nie musiała być naładowana – odrzekł Clem i uścisnął mu dłoń.

Oby – westchnął Krzyżowiec.


Shannow leżał nago w sypialni gościnnej i patrzył przez okno na gwiazdy. Rozmawiali z Amazigą do późna, potem zaprowadziła go do tego dziwnego pokoju. Łóżko miało metalową ramę i gruby materac, a zamiast koców pojedyncze, wypełnione czymś przykrycie. Obok stał stolik, a na nim świeciła jasno lampa bez nafty. Można ją było zapalić i zgasić czymś podobnym do guzika od płaszcza, umocowanym do podstawy. Na małym pudełku obok widniały początkowo podświetlone cyfry: 03.14. Kiedy Shannow zerknął na nie znowu, zobaczył: 03.21. Przyglądał się im i wkrótce zauważył, że zmieniają się w regularnych odstępach czasu. A więc to czasomierz!

Wstał i otworzył okno. Nocne powietrze było rześkie, ale ciepłe. Tak naprawdę na zewnątrz panowała wyższa temperatura niż w pokoju. Ze ściany nad łóżkiem dobiegł szum. Zobaczył metalową kratkę i podszedł bliżej. Dmuchało z niej zimne powietrze.

Shannow przeszedł do drugiego pokoju, który pokazała mu Amaziga. Wszedł do wysokiej szklanej klatki i przekręcił małe metalowe kółko, jak go uczyła. Z miseczki nad głową trysnęła zimna woda. Wziął kawałek mydła i zaczął zmywać z siebie kurz po podróży. Woda stawała się coraz cieplejsza, wreszcie zrobiła się tak gorąca, że wyskoczył z klatki. Przyklęknął i obejrzał metalowe kółko. Były na nim wymalowane dwie strzałki: czerwona i niebieska. Te same kolory widniały na kurkach przy zlewie. Shannow przycisnął każdy z nich: ciepła woda, zimna woda.

Wrócił do prysznica i przekręcił kółko zgodnie z kierunkiem wskazanym niebieską strzałką. Woda stopniowo ostygła. Zadowolony, wszedł znów do szklanej kabiny i spłukał z siebie mydło.

Wytarł się ręcznikiem i odświeżony poszedł z powrotem do łóżka. Szum nad głową irytował go – jakby rozbił obóz w pobliżu ula. Stanął na łóżku i zajrzał do kratki, szukając sposobu, jak ją zamknąć. Znalazł dźwigienkę i już miał ją przesunąć, gdy w otworze usłyszał daleki głos Lucasa:

...zbyt niebezpieczne, Amazigo. Już raz o mało nie zniszczyło świata. Po co podejmować tak straszliwe ryzyko?

Shannow nie dosłyszał odpowiedzi, ale Lucas dodał szybko:

Jak wiesz, nie ma nic pewnego. Ale prawdopodobieństwo jest bardzo wysokie. Pozwól, że pokażę ci dane.

Shannow zszedł z łóżka, uchylił drzwi i wymknął się na korytarz wyłożony miękkim dywanem. Teraz głosy były wyraźniejsze. Usłyszał Amazigę:

...prawdopodobieństwo jest wysokie. Musi takie być. Ale moje działania go nie zwiększą. Sarento stał się Kamieniem Krwi i posiadł taką moc, że przy swojej nadzwyczajnej inteligencji prawie na pewno odkryje Wrota. Czy nie jest tak?

Nie w tym rzecz – odrzekł spokojny głos człowieka-maszyny. – Podejmując akcję zwiększysz prawdopodobieństwo.

O ułamek procenta – odparła Amaziga.

A co z Shannowem? Narazisz go na wielkie ryzyko. Może zginąć, wykonując dla ciebie tę misję.

Niewielka strata dla cywilizacji na tej planecie – dobiegł ironiczny głos Amazigi. – To zabójca, uznaje tylko przemoc. Tymczasem Sam to wartościowa jednostka i uratowanie go może znaczyć bardzo wiele. Był... jest naukowcem i humanistą. Oboje moglibyśmy zapewne ocalić ten świat przed zagładą. Rozumiesz? Przynajmniej na ziemi w jej obecnej postaci moglibyśmy zapobiec Apokalipsie. Już samo to jest warte narażenia życia Shannowa na ryzyko.

Człowiek Jeruzalem cofnął się do swojego pokoju i wrócił do łóżka.

Brutalne słowa, które usłyszał, były prawdą. Z głębi pamięci przywołał zdania wypowiedziane niegdyś przez Josiaha Broome’a: „Wzdragam się na myśl o ludziach zapatrzonych w takich jak Jon Shannow. Co tacy dają światu? Nic”.

Jego rewolwery wisiały na oparciu krzesła. Broń Gromowładnego.

Czy kiedykolwiek przyniosły pokój? – zastanawiał się. Co dobrego uczyniłeś w życiu?

Nie potrafił znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Zapadł w niespokojny sen.


Leż i śpij – usłyszał Josiah Broome, ale nie mógł usnąć. Czuł straszny ból w ramieniu i palcach lewej dłoni. Ogarniały go fale mdłości, a spod przymkniętych powiek spływały łzy. Otworzył oczy i zobaczył starego człowieka z długą siwą brodą.

Zostałem postrzelony – powiedział. – Strzelali do mnie! – Kiedy mówił te słowa, zdał sobie sprawę, że brzmią głupio. Przecież ten mężczyzna widzi, że go postrzelono, to oczywiste. – Przepraszam – zaszlochał Broome, choć nie bardzo wiedział, za co właściwie przeprasza. Nowy atak bólu sprawił, że jęknął.

Pocisk ześliznął się po jednym z żeber i poszedł w górę – wyjaśnił cicho starzec. – Potem strzaskał obojczyk i utkwił głęboko pod łopatką. Paskudna rana, ale nie śmiertelna. – Broome poczuł na czole ciepłą dłoń. – Śpij, jak ci mówiłem. Rano pogadamy.

Broome wziął głęboki oddech.

Dlaczego to zrobili? – zapytał. – Nie mam wrogów.

Jeśli tak – odparł sucho starzec – to przynajmniej jeden z twoich przyjaciół niezbyt cię lubi.

Josiah Broome nie zrozumiał dowcipu. Zapadł w niespokojny sen pełen koszmarów. Uciekał przez płonącą pustynię przed jeźdźcami o ognistych oczach. Strzelali do niego i każdy pocisk trafiał w jego wątłe ciało. Ale nie mógł umrzeć i wciąż czuł straszliwy ból. Obudził się i poczuł nowy atak bólu w ramieniu. Krzyknął i natychmiast zjawił się przy nim starzec.

Lepiej usiądź, synu. Pomogę ci... – Stary mężczyzna był silniejszy niż na to wyglądał. Podciągnął Brooma do pozycji siedzącej i oparł plecami o ścianę groty. Płonęło tu małe ognisko, a w czarnym żelaznym kociołku gotowało się mięso.

Jak się tu znalazłem? – zapytał Broome.

Wypadłeś z bryczki, synu. Miałeś szczęście; koło minęło cię o włos.

Kim jesteś?

Możesz mi mówić Jake.

Broome przyjrzał się mężczyźnie. Było w nim coś znajomego, ale nie potrafił tego określić.

Jestem Josiah Broome. Czyja cię znam, Jake?

Znasz. – Jake zamieszał mięsną zupę długą drewnianą łyżką. – Dogotowuje się.

Broome uśmiechnął się słabo.

Przypominasz mi jednego z proroków. Mojżesza. Miałem kiedyś książkę z ilustracją przedstawiającą Mojżesza rozdzielającego Morze Czerwone. Wyglądasz jak on.

No cóż... Nie jestem Mojżeszem. – Jake strząsnął z ramion okrycie i Broome zobaczył kolby dwóch rewolwerów tkwiących w kaburach na biodrach starca. Jake zerknął na niego. – Rozpoznałeś któregoś z tamtych ludzi?

Tak mi się zdaje, ale... wolałbym się mylić.

Jeźdźcy Jeruzalem? Broome był zaskoczony.

Skąd wiesz?

Pojechali za tobą i znaleźli bryczkę. Potem ruszyli dalej w poszukiwaniu śladów. Podsłuchałem ich rozmowę. Byli wściekli.

Nie widzieli cię?

Nikt mnie nie widzi, chyba że sam tego chcę – odparł Jake. – Mam dar ukrywania się. I pewnie ucieszysz się, jeśli zdradzę, że w pewnym stopniu również uzdrawiania. Dokąd jechałeś?

Jak to?

Ostatniej nocy, tamtą bryczką.

Aaa... Należy do Daniela Cade’a. On... o mój Boże!

Co się stało? Broome westchnął ciężko.

Zabili go, a on mnie uratował. Zastrzelił zabójcę. Ale zjawili się następni. Wpadli do domu i zabili go.

Jake skinął głową.

Daniel pewnie załatwił co najmniej dwóch. To twarda sztuka. – Zachichotał. – Nikt nie chce rozstawać się z życiem, synu. Ale gdyby nawet stary Daniel miał wybór, nie wycofałby się z walki z bezbożnikami.

Znałeś go?

Dawno temu. Lepiej było nie wchodzić mu w drogę.

Był bandytą i zabójcą – powiedział ponuro Broome. – Bezwartościowym łajdakiem. Ale zobaczył Światło.

Jake roześmiał się serdecznie.

O tak, zobaczył, meneer Broome! Istny cud na drodze do Damaszku.

Szydzisz z niego? – zapytał Broome, kiedy starzec podał mu drewnianą miskę pełną zupy.

Nie szydzę, synu. Ani nie osądzam. Już nie. To dobre dla młodych. Jedz zupę. Odzyskasz trochę utraconych płynów ustrojowych.

Muszę zawiadomić Elsę – powiedział Broome. – Będzie się o mnie martwić.

Z pewnością – przyznał Jake. – Bo z rozmowy Jeźdźców, którą podsłuchałem, wynikało, że to ty zabiłeś proroka.

Co?!

Tak mówili, synu. Znaleziono go martwego w waszym domu. Kiedy na miejsce przybyli Jeźdźcy Jeruzalem, żeby sprawdzić, kto strzelał i do kogo, zabiłeś dwóch z nich. Jesteś niebezpiecznym mordercą, tak to wygląda.

Przecież nikt w to nie uwierzy. Przez całe życie sprzeciwiałem się przemocy.

Byłbyś zdumiony, w co ludzie potrafią uwierzyć. Kończ zupę.

Wracam do domu – oznajmił nagle Broome. – Pójdę do Apostoła Saula. Wie, kim jestem; ma Dar Rozpoznawania, wysłucha mnie.

Jake pokręcił głową.

Nie uczysz się zbyt szybko, prawda Broome?


Stary człowiek zwany Jake’em siedział wśród nocnej ciszy u wylotu jaskini. Ranny pojękiwał przez sen. Jake był zmęczony, ale nie mógł sobie teraz pozwolić na odpoczynek. Wciąż gdzieś czaili się zabójcy, a udręczonemu światu zagrażało jeszcze gorsze zło. Poczuł wielki smutek. Przetarł oczy, wstał i rozprostował kości. Stojący nieopodal muł uniósł łeb i spojrzał na niego. Przelatująca sowa zatoczyła krąg w poszukiwaniu żeru. Jake głęboko wciągnął górskie powietrze, usiadł z powrotem i wyciągnął długie nogi.

Cofnął się myślami daleko w przeszłość, ale jego oczy pozostały czujne; bacznie obserwowały linię drzew. Nie podejrzewał, żeby zabójcy podeszli tak blisko; spodziewał się, że raczej rozbili obóz gdzieś dalej i dopiero rano ruszana poszukiwania. Wyciągnął jeden rewolwer i w zamyśleniu zakręcił bębenkiem. Kiedy ostatnio z niego strzelałem? – zastanowił się. Trzydzieści osiem lat temu? Czterdzieści?

Wsunął broń do kabury i zanurzył rękę w przepastnej kieszeni starej baranicy. Wyjął mały, złocisty Kamień. Gdyby wykorzystał jego moc, odzyskałby młodość. Zgiął kolano i poczuł artretyczny ból. Użyj Kamienia, ty stary durniu, pomyślał.

Ale nie zrobił tego. Nadchodził czas, kiedy moc mogła się przydać do osiągnięcia dużo ważniejszego celu niż uzdrowienie starych stawów.

Czy mogłem powstrzymać zło? – zastanowił się. Zapewne, gdybym tylko wiedział jak.

Ale nie wiedziałem i... nadal nie wiem. Teraz mogę tylko czekać, aż nadejdzie, i pokonać je.

O ile jeszcze zdążysz!”

Minęły tygodnie od ostatniego, paraliżującego ataku bólu w klatce piersiowej, tępego ćmienia w prawym ramieniu i mrowienia w palcach. Powinien był wtedy użyć Kamienia, ale nie wykorzystał go. W obliczu tego, co nadciągało, nawet czysty i doskonały fragment Sipstrassi mógł nie wystarczyć.

Noc była chłodna. Josiah Broome spał teraz spokojniej. Jake wszedł cicho do głębi groty i dorzucił do ognia. Na twarzy rannego perlił się pot, zastygł na niej wyraz bólu i szoku.

Jesteś dobrym człowiekiem, Broome, pomyślał Jake. Nienawidzisz przemocy i wierzysz, że w końcu zwycięży ludzka szlachetność. Świat potrzebuje więcej takich. Wracając na stanowisko u wylotu jaskini, Jake poczuł narastający smutek. Spojrzał w rozgwieżdżone niebo i uśmiechnął się ponuro.

Co w nas widzisz, Panie? – zapytał. – Niczego nie tworzymy, wszystko niszczymy. Zabijamy i torturujemy. Na każdego takiego jak Broome przypadają setki Jacobów Moonów, dziesiątki Saulów. Pokręcił głową. – Biedny Saul – szepnął. – Potraktuj go łagodnie, Panie, kiedy stanie przed Twoim obliczem, bo kiedyś był porządnym i pobożnym człowiekiem.

Na pewno?

Jake przypomniał sobie łysiejącego, zgarbionego, drobnego człowieczka, który zajmował się finansami kościoła, organizował uroczystości, spotkania i przyjęcia dobroczynne, zbierał fundusze. Miał cierń w boku i musiał z tym żyć: natura nie obdarzyła go imponującą posturą i urodą. Ale teraz! Powinienem był to przewidzieć, kiedy użył Kamienia, by stać się postawnym i przystojnym mężczyzną, pomyślał Jake. Powinienem był wtedy zareagować. Ale nic nie zrobiłem. W gruncie rzeczy, nawet się ucieszyłem, że Saul Wilkins wreszcie zyskał powierzchowność, która uczyniła go szczęśliwym.

Ale radość trwała krótko. Saul zaczął korzystać z uciech cielesnych, na co tak długo nie pozwalała mu wiara i brzydota.

Nie potrafię go nienawidzić, Panie – powiedział Jake. – Nie ma we mnie złości. To mnie należy winić, bo dałem mu do rąk moc. Starałem się uczynić świat miejscem świętym i przegrałem. – Jake przestał mówić do siebie i począł nasłuchiwać. Lekki nocny wietrzyk szemrał w liściach pobliskich drzew. Zamknął oczy i pociągnął nosem. Poczuł zapach traw i... czegoś jeszcze.

Pokaż się, Pakia – powiedział. – Wiem, że tam jesteś.

Skąd mnie znasz? – dobiegło z krzaków.

Jestem stary i dużo wiem. Wyjdź i usiądź obok mnie.

Mała Wilczaczka wynurzyła się z zarośli. Niepewnie poczłapała kilka kroków i przycupnęła dziesięć stóp od starca. Jej sierść lśniła srebrzyście w świetle księżyca. Utkwiła ciemne oczy w zniszczonej twarzy i siwej brodzie Jake’a.

W lesie są ludzie z bronią – powiedziała. – Znaleźli ślady twojego muła. Przyjdą tu o brzasku.

Wiem – odrzekł cicho. – Dobrze, że mnie odszukałaś.

Beth prosiła, żebym odnalazła meneer Broome’a. Czuję krew.

On jest w środku. Śpi. Zawiozę go do Beth. Idź i powiedz jej to.

Znam twój zapach – stwierdziła Pakia. – Ale nie znam ciebie.

Ale wiesz, że możesz mi zaufać, mała. Czyż nie tak? Wilczaczka przytaknęła.

Czytam w twoim sercu. Nie jesteś łagodny, ale nie kłamiesz. Jake uśmiechnął się.

Niestety masz rację. Nie jestem łagodnym człowiekiem. Chciałbym, żebyś po odwiedzeniu Beth poszła do swoich. Powiedz im, żeby stąd szybko uciekali. Nadciąga zło, które przetoczy się przez tę ziemię jak pożoga. Wilczacy muszą być daleko.

Nasz Święty już nam to mówił – odrzekła Pakia. – Zza Muru nadchodzi Bestia. Krwiopijca, Pożeracz Życia. Ale nie możemy opuścić Beth. To nasza przyjaciółka.

Czasami musimy opuścić naszych przyjaciół – westchnął smutno Jake. – Bestia ma wiele strasznych mocy, Pakia. Najgorszą z nich jest moc przemieniania dobra w zło. Powiedz waszemu Świętemu, że Bestia potrafi pogrążyć serca w ciemności i sprawić, że przyjaciele i bracia rzucą się sobie do gardeł. Ona to zrobi, Pakia, a zjawi się niedługo.

Czyje słowa mam przekazać? – zapytała Pakia.

Powiedz mu, że to słowa Diakona.


Clem Steiner martwił się o chłopaka. Nestor prawie się nie odzywał od chwili wyjazdu z Czystości i sprawiał wrażenie, jakby nie obchodziło go, że mogą być ścigani. Clem dwukrotnie zbaczał ze szlaku i bacznie obserwował okolicę w świetle księżyca, ale nic nie wskazywało na to, żeby ktoś wyruszył za nimi w pogoń. Nestor jechał ze spuszczoną głową, zatopiony w myślach, i Clem nie przerywał ciszy, dopóki nie rozbili obozu w małej kotlince i nie rozpalili ogniska. Nestor usiadł pod grubą sosną z kolanami pod brodą.

To nie była twoja wina, chłopcze – odezwał się Clem, mylnie odgadując powód udręki młodzieńca. – On nas szukał. – Nestor skinął głową, ale nie powiedział ani słowa. Clem westchnął. – Przemów wreszcie, synu. Niczego nie wymyślisz.

Chłopak podniósł wzrok.

Czy pan kiedykolwiek w coś wierzył, meneer Steiner?

Wierzę w nieuchronność śmierci.

No, jasne... – Nestor odwrócił głowę. Clem zaklął w duchu.

Powiedz mi, o co chodzi, chłopcze. Nie jestem dobry w zgadywaniu.

O czym tu gadać? To wszystko jedno wielkie gówno. – Nestor roześmiał się. – A ja w to wszystko wierzyłem, wie pan? Jezu, ale byłem głupi! Diakon został zesłany przez Boga, Człowiek Jeruzalem to biblijny prorok, a my jesteśmy narodem wybranym! Żyłem w kłamstwie. Dobre, co? – Nestor chwycił koc i rozpostarł na ziemi.

Clem milczał przez chwilę, zbierając myśli.

Jeśli spodziewasz się usłyszeć coś mądrego, Nestorze, to obozujesz w towarzystwie niewłaściwego człowieka. Już nawet zapomniałem, co to znaczy być młodym. Kiedy byłem w twoim wieku, chciałem być tylko najsławniejszym rewolwerowcem na świecie. Gówno mnie obchodził Bóg czy historia. Nigdy się nad niczym długo nie zastanawiałem, może z wyjątkiem tego, jak strzelać jeszcze szybciej. Więc nie udzielę ci mądrej rady. Ale to nie znaczy, że nie wiem, iż jesteś w błędzie. Nie zmienisz świata, synu. Zawsze na swojej drodze napotkasz zakręty. Jedyne, co możesz zrobić, to żyć w taki sposób, jaki uważasz za słuszny.

A co z prawdą? – zapytał gniewnie Nestor.

Z prawdą? A co to jest prawda, do diabła? Rodzimy się, żyjemy i umieramy. Reszta to tylko cienie opinii.

Chłopak pokręcił głową.

Pan nic nie rozumie, mam rację? Domyślam się, że tacy jak pan nigdy nie zrozumieją.

Clem poczuł się dotknięty, ale ugryzł się w język.

A może mi uprzejmie wyjaśnisz, co to znaczy „tacy jak ja?” – zapytał tylko.

Jasne, że wyjaśnię. Zawsze myślał pan tylko o sobie. Najszybszy strzelec. Najsławniejszy rewolwerowiec, który zabił Człowieka Jeruzalem. Bogaty właściciel ziemski. Więc co mogło pana obchodzić, że Diakon to oszustwo i że okłamuje się setki młodych ludzi jak ja? To dla pana bez znaczenia, prawda? Robił pan po prostu to co inni. Okłamywał mnie pan. Nie powiedział mi pan, że Kaznodzieja to Shannow, dopóki pan nie musiał.

Nie pokładaj wiary w książętach, Nestorze – odparł Clem, dobrze wiedząc, że chłopak ma rację.

A co to niby znaczy?

Clem westchnął.

U Edrica Scaysego pracował kiedyś pewien starzec. Wciąż czytał stare książki, niektóre tylko we fragmentach. On mi to powiedział. I to prawda, ale ciągle to robimy. Jakiś przywódca wspina się na szczyt i gotowi jesteśmy przysiąc, że to największe objawienie od czasu Jezusa kroczącego po wodzie. A to nie tak. On jest tylko człowiekiem i popełnia błędy, ale my nie możemy mu ich wybaczyć. Nie znam Diakona, ale z tego, co wiem, uczynił wiele dobrego. I może naprawdę wierzył, że Shannow to Jan Chrzciciel. Wydaje mi się, że wielu rzekomych świętych błądzi. Nie jest im łatwo. Patrzysz w niebo i pytasz: „Panie, mam iść w lewo, czy w prawo?” Potem widzisz ptaka lecącego w lewo i uznajesz, że to znak. Diakon i jego ludzie tkwili w otchłani czasu przez trzysta lat. Uwolnił ich Człowiek Jeruzalem. Może zesłał go Bóg, nie wiem. Ale w końcu... moja niewiedza jest tak rozległa, Nestorze, że wystarczyłoby jej na przykrycie tych gór. A co do mnie, masz rację. Nie zaprzeczę, nie mogę zaprzeczyć. Mówię ci jednak, że prawda, cokolwiek to jest, nie istnieje gdzieś poza człowiekiem. Ona istnieje w jego sercu. Jon Shannow nigdy nie kłamał. Nigdy nie twierdził, że jest kimś innym niż był. Całe życie walczył w obronie Światła. Nigdy nie cofał się w obliczu zła. Nieważne, co inni uważali za słuszne. I nikt nie był w stanie skruszyć jego wiary. Bo on nie dzielił się nią z innymi, ona tkwiła w nim, była jego własną wiarą. Rozumiesz? A co do prawdy... no cóż... kiedyś go o to zapytałem. Powiedziałem: „Załóżmy, że wszystko, w co wierzysz jest jak pył na wietrze. Przypuśćmy, że to nieprawda. Co wtedy”? Wzruszył ramionami i uśmiechnął się. Wiesz, co mi odpowiedział? „To nieważne, bo powinno być prawdą”.

I ja powinienem to zrozumieć, tak?! – zdenerwował się Nestor. – Całe życie uczono mnie, że mam wierzyć w coś, co ludzie sobie po prostu wymyślili! Więcej nie dam się nabrać. Nikt mi już nic nie wmówi. Ani Diakon, ani pan. Jutro wracam do domu. A pan może sobie iść do diabła!

Nestor położył się i odwrócił plecami do ognia. Clem poczuł się nagle stary i zmęczony. Trzeba dać sobie spokój, jutro pogadają.

Tacy jak pan nigdy nie zrozumieją”.

Bez wątpienia ostry chłopak. Clem przez lata otaczał się bandą doskonałych rabusiów. Dokonywali zuchwałych, wręcz błyskotliwych napadów. Ekscytujące czasy! Ale wszyscy zginęli lub zostali kalekami. W większości byli to dobrzy kompani. Clem pamiętał pierwszy rabunek: młody konwojent nie chciał oddać pieniędzy na wypłaty. Nie miał szans, ale nie rzucił karabinu, tylko strzelił. Kula drasnęła ramię Cierna i zabiła jego towarzysza, stojącego za nim. Potem konwojent zginął. Jeden z pocisków, które go dosięgły wystrzelił Clem. Duch zabitego mężczyzny wciąż go prześladował. Tamten wykonywał tylko swój obowiązek, uczciwie zarabiał na życie.

Tacy jak pan nigdy nie zrozumieją”.

Clem westchnął. Chcesz coś wiedzieć o takich jak ja, chłopcze? To słabi ludzie, którymi rządzą pragnienia, a oni nie znajdują w sobie sił, by je urzeczywistnić.

Kiedy wpadli w zasadzkę i dostali się pod zmasowany ogień, Clem dźgnął konia ostrogami i skoczył z krawędzi urwiska do rwącego potoku płynącego sto stóp poniżej. Przeżył, a jego ludzie zginęli. Nie miał dokąd uciec, więc powrócił do Doliny Pielgrzyma, gdzie wszyscy pamiętali go jako młodego eleganta, Cierna Steinera, ale nikt nie znał go jako groźnego przestępcy występującego pod nazwiskiem Latoń Duke. Jakim prawem wygłaszasz kazania temu chłopcu? – zastanowił się. Jak możesz go pouczać, żeby robił w życiu to, co będzie uważał za słuszne? A kiedy ty to robiłeś, Clem?

I co ci dały zrabowane pieniądze? Piękną czerwoną kamizelkę i niklowany rewolwer? Setki dziwek bez twarzy w dziesiątkach miast bez nazwy? O tak, Clem, wspaniały z ciebie nauczyciel!

Zebrał garść chrustu i przysunął się do ognia. Nagle ziemia zadrżała i w powietrze strzeliły iskry. Spętane konie zarżały i zakręciły się w panice. Ze zbocza nad nimi stoczył się głaz i poleciał w dolinę. Nestor zerwał się, ukląkł i chciał wstać, ale grunt zakołysał mu się pod nogami i stracił równowagę. Kotlinkę zalało jasne światło. Clem spojrzał w górę. Na niebie widniały dwa księżyce – jeden w pełni, drugi jak sierp. Nestor też je zobaczył.

Zbocze pobliskiego wzgórza rozstąpiło się i poszarpana czeluść wchłonęła drzewa. Potem księżyc w pełni zniknął i zapanowała złowroga cisza.

Co to było? – zapytał Nestor.

Clem usiadł, zapominając o ognisku. Myślał tylko o jednym: kiedy po raz ostatni widział coś takiego i drżała pod nim ziemia, na świecie zapanował terror Ludzi-Jaszczurów.

Nestor chwycił go za ramię.

Co to było? – powtórzył.

Ktoś właśnie otworzył drzwi – odrzekł cicho Clem.



Rozdział ósmy


Dwaj mędrcy i jeden głupiec szli przez dżunglę, gdy zastąpił im drogę wygłodniały lew. Pierwszy mędrzec ocenił długość bestii na osiem stóp, licząc od czubka nosa do końca ogona. Drugi mędrzec zauważył, że zwierzę oszczędza lewą przednią łapę, więc zapewne kuleje i przez to bywa głodne, więc z konieczności staje się ludożercą. Kiedy drapieżnik skoczył na nich, głupiec po prostu go zastrzelił. Ale nie potrafił wymyślić nic mądrzejszego.

z Mądrości Diakona Rozdział XIV


Shannow obudził się wcześnie i poszukał swojego ubrania. Zniknęło, ale zamiast niego znalazł czarne spodnie z grubej tkaniny w ukośne prążki i kremową koszulę. Obok stały jego własne buty. Ubrał się szybko, przypasał broń i poszedł do głównego pokoju. Nie zastał tam Amazigi, ale maszyna była włączona i na ekranie widniało spokojne, przystojne oblicze rudowłosego Lucasa.

Dzień dobry – powiedziała twarz. – Amaziga pojechała do miasta po zakupy. Wróci za godzinę. Jeśli ma pan ochotę na kawę i pieczywo, proszę się częstować. – Shannow zerknął podejrzliwie na ekspres do kawy i zdecydował, że lepiej zaczeka.

Chce pan posłuchać muzyki? – zapytał Lucas. – Mam pod ręką ponad cztery tysiące utworów.

Nie, dziękuję. – Shannow usiadł w wygodnym fotelu. – Zimno tu – zauważył.

Przestawię klimatyzację – zaproponował Lucas. Rozległ się cichy szum i po chwili pokój zaczął się nagrzewać. – Nie przeszkadza panu mój widok? – spytał Lucas. – Mogę wyłączyć wizję i zostanie tylko ciemny ekran, jeśli pan woli. Dla mnie to bez różnicy. Amaziga stworzyła mój obraz, żeby poprawić sobie samopoczucie, ale zdaję sobie sprawę, że człowieka z innego czasu to może niepokoić.

Owszem – przyznał Shannow. – To niepokojące. Jesteś duchem?

Ciekawe pytanie. Człowiek, z którego pochodzi moja pamięć i wzorce myślowe, nie żyje. Zawieram w sobie ich duplikaty. Jestem zatem kopią jego najskrytszego wnętrza i można mnie zobaczyć, choć nie dotknąć. Myślę, że w pełni zasługuję na miano ducha. Ale ponieważ on i ja koegzystujemy, jestem czymś więcej niż jego mózgowym bliźniakiem.

Shannow uśmiechnął się.

Jeśli chcesz, żebym cię zrozumiał, Lucasie, mów trochę wolniej. Powiedz mi, jesteś zadowolony?

Zadowolenie to termin, który mogę opisać, co niekoniecznie znaczy, że go rozumiem. Nie mam poczucia niezadowolenia. Pamięć Lucasa-człowieka zawiera wiele przykładów jego niezadowolenia, ale gdy je przywołuję, nie działają na mnie. Sądzę, że Amaziga jest lepiej przygotowana do wyjaśnienia tego. To ona mnie stworzyła. Wydaje mi się, że ograniczyła zawartość tkwiącego we mnie wkładu emocjonalnego, żeby wyeliminować zbędne uczucia. Miłość, nienawiść, popęd wywoływany działaniem testosteronu, strach, zazdrość, duma, gniew – to wszystko jest maszynie niepotrzebne. Rozumie pan?

Chyba tak – odrzekł Shannow. – Opowiedz mi o Kamieniu Krwi i o świecie, do którego mamy wejść.

A co pan chce wiedzieć?

Zacznij od początku. Zazwyczaj lepiej rozumiem całą historię, kiedy znam jej całość.

Od początku? Proszę bardzo. W pańskim świecie pokonał pan przywódcę Strażników, Sarento, wiele lat temu. Zniszczył go pan w katakumbach pod górami, gdzie tkwił zatopiony statek. W świecie, do którego zamierza pana zabrać Amaziga, nie było Jona Shannowa. Rządził Sarento, ale został dotknięty kalectwem i zapadł na nieuleczalną chorobę. Po zepsuciu głazu Sipstrassi przez stworzenie olbrzymiego Kamienia Krwi, nie mógł już liczyć na jego uzdrawiającą moc. Wszędzie szukał czystego Kamienia, który mógłby wyleczyć go z raka. Czas działał przeciwko niemu i w rozpaczy zwrócił się ku Kamieniowi Krwi; Kamień nie mógł go wyleczyć, ale mógł nadać mu inną postać. Wchłonął więc w siebie jego moc; stopił się z Kamieniem, jeśli pan woli. Energia przepłynęła do jego żył, zmieniając go. Jego skóra stała się czerwona i poprzecinana czarnymi żyłami. Jego moc rosła. Rak skurczył się i zniknął. Ale nie było już powrotu, przemiana okazała się nieodwracalna. Nie mógł już przyjmować napojów i jedzenia. Mogło go odżywić tylko to, co zawiera krew: siły witalne żywych stworzeń. Łaknął tego. Pożądał tego. Widząc, co się z nim stało, Strażnicy zwrócili się przeciwko niemu, ale zniszczył ich, bo był teraz żywym Kamieniem Krwi o ogromnej potędze. Kiedy zabrakło Strażników, bo ich wymordował lub uciekli, musiał zaspokoić głód inaczej i wyruszył na ziemie Piekielników. Zna pan ich wierzenia, panie Shannow. Czczą Diabła. A jakiego lepszego Diabła mogliby znaleźć? Wkroczył do Babilonu i odebrał tron Abaddonowi. I nasycił się. I to jak! Zna pan historię starożytną, panie Shannow?

Nie.

Ale zna pan Biblię?

Oczywiście.

Zatem pamięta pan opowieści o Molochu, bóstwie, które żywiło się ofiarami wrzucanymi do ognia. Mieszkańcy tych miast, gdzie czczono Molocha, zanosili swoje pierworodne dzieci na skraj wielkiego płonącego dołu i ciskali żywcem w szalejące płomienie. Tyle o Molochu. To samo czynią Piekielnicy dla Sarento, choć nie za pomocą ognia. Zabijają dzieci i najpierw Sarento pławi się w ich krwi. Każdy poddany nosi mały Kamień Krwi – Ziarno Szatana: zepsute Kamienie Sipstrassi, dawno pozbawione czystej mocy. Sycą się krwią i dlatego posiadają moc innego rodzaju. Nie leczą już ran ani nie wytwarzają jedzenia. Zamiast tego dają swoim nosicielom wielką szybkość i siłę, i rozbudzają w nich najniższe ludzkie instynkty. Jeśli posiadacz Kamienia Krwi wpada w złość, staje się wściekłym psychopatą. Niewinne pragnienie zamienia się w dziką żądzę. Te Kamienie to obrzydliwe twory, ale dzięki nim Sarento ma władzę nad ludźmi, rozbudza ich pragnienia i żądze, ogranicza ich zdolność okazywania miłości i współczucia. Rządzi społeczeństwem zbudowanym na nienawiści i egoizmie.

Czyń wedle woli twojej, oto całe prawo. Ale jego głód krwi rośnie z dnia na dzień. Stąd Wojna i jego legiony pustoszące ziemię. A przed nimi idą Pożeracze.

Zmutował Wilczaków; powiększył ich i zamienił w wielkie, okrutne bestie poruszające się bardzo szybko i mordujące bez litości. Już nie potrzebuje pławić się we krwi, panie Shannow. Za każdym razem, kiedy Pożeracz się pożywia, zasila Kamień Krwi tkwiący w swojej czaszce. Moc płynie wprost do Sarento, do głównego Kamienia Krwi. W momencie, kiedy pan pojawia się w tej historii, Samuel Archer jest jednym z niewielu żyjących buntowników. Ale on i jego ludzie są w pułapce – zostali otoczeni w górach. Wkrótce dopadną ich Pożeracze.

Shannow wstał i rozprostował kości.

W nocy rozmawialiście z Amazigą o prawdopodobieństwie. Ale czego? Mógłbyś mi to wyjaśnić? Tylko tak, żebym zrozumiał.

Spróbuję, choć nie będzie to łatwe. To problem matematyczny. Istnieją przejścia umożliwiające przekroczenie granic uważanych za progi czasu. Ale w rzeczywistości nie przekraczamy granic czasu. Są miliony różnych światów. Nieskończenie wiele. W świecie Kamienia Krwi nikt jeszcze nie wie o Wrotach. Toteż otwierając jedne z nich, zwiększamy matematyczne prawdopodobieństwo zaalarmowania Kamienia Krwi. Nadąża pan?

Jak na razie.

Zatem, ratując Sama Archera, ryzykujemy, że Kamień Krwi odkryje inne światy. A to grozi wprost nieobliczalną katastrofą. Wie pan coś o ptakach zwanych kolibrami, panie Shannow?

Są małe – odrzekł Człowiek Jeruzalem.

Zgadza się – przyznała maszyna. – Są małe i mają zdumiewająco szybką przemianę materii. Najmniejsze ważą mniej niż jedną dziesiątą uncji. Mają najwyższy stosunek wydzielanej energii do masy ciała ze wszystkich stworzeń ciepłokrwistych. Żeby żyć, muszą codziennie spożyć ilość nektaru kwiatowego równą połowie własnej wagi. Sześćdziesiąt posiłków dziennie tylko po to, by przetrwać, panie Shannow. Ciągła potrzeba zapewnienia sobie wystarczającej ilości pożywienia czyni je bardzo agresywnymi – zaciekle bronią swoich terytoriów. Kamień Krwi jest identyczny. Musi się ciągle żywić. Żyje po to, żeby się żywić. W każdej sekundzie swego istnienia cierpi straszliwy głód. Jest nienasycony, panie Shannow. Niezaspokojony i nie do powstrzymania. Pożre każdy świat, który odkryje.

Uważasz, że próba uratowania Sama to niepotrzebne ryzyko, prawda? – zauważył Shannow.

Tak. I pan też tak uważa. Amaziga wskazuje na fakt, że Sarento to człowiek o nieprzeciętnej inteligencji, która jeszcze zyskała dzięki zepsutej mocy Sipstrassi. Twierdzi, być może nie bez racji, że Sarento odkryje Wrota niezależnie od tego, czy podejmiemy działania. Dlatego jest zdecydowana kontynuować swoją misję. Ale obawiam się, że kierują nią emocje, a nie rozsądek. Dlaczego pan jej pomaga?

Jeśli odmówię, zrobi to beze mnie. Może to z mojej strony arogancja, ale uważam, że ze mną ma większe szanse. Kiedy wyruszamy?

Jak tylko Amaziga wróci. Ma pan naładowane rewolwery?

Tak.

To dobrze. Obawiam się, że będą potrzebne.

Z zewnątrz dobiegł ryk, niczym głos głodnego lwa. Shannow zerwał się z fotela i wycelował prawy rewolwer w drzwi.

To tylko Amaziga – uspokoił go Lucas, ale Człowiek Jeruzalem już wyszedł na ganek. Jasnoczerwony, czterokołowy pojazd zajechał przed dom i zatrzymał się z hałasem w tumanach kurzu. Hałas ucichł i po chwili zamilkł.

Amaziga pchnęła boczne drzwiczki i wysiadła.

Pomóż mi zabrać te pudła, Shannow! – zawołała. Okrążyła pojazd i otworzyła tylne drzwi. Uchyliły się do góry i Amaziga zagłębiła się we wnętrzu. Shannow schował broń i podszedł do niej. Poczuł nieprzyjemny, gryzący i trujący zapach bijący od pojazdu. Zatkał nos.

Amaziga przyciągnęła do siebie wielkie pudło i Shannow schylił się, żeby jej pomóc.

Uważaj, jest ciężkie – uprzedziła go. Wziął pakę i ruszył z powrotem do domu, zadowolony, że zostawił za sobą cuchnące wyziewy pojazdu. Postawił pudło na stole i zaczekał na czarną kobietę.

Usłyszał głos Lucasa:

Może pana zainteresuje, panie Shannow, że ma pan refleks o pięć przecinek siedem procenta lepszy od przeciętnej.

Co?

Szybkość, z jaką wyciągnął pan rewolwer, wskazuje, że jest pan szybszy niż przeciętny człowiek – wyjaśnił Lucas.

Weszła Amaziga i postawiła na stole drugie pudło.

Zostało jeszcze jedno, Shannow – powiedziała. Przyniósł je niechętnie. Było lżejsze od tamtych, ale na stole zabrakło miejsca. Postawił je na podłodze.

Wyspałeś się? – spytała. Skinął głową. Miała na sobie miękką, granatową koszulę z długimi rękawami i bez kołnierzyka. Z przodu widniał portret skaczącego, czarnego mężczyzny.

To Sam? – zapytał.

Wybuchnęła głośnym, wesołym śmiechem.

Nie, to koszykarz. Sportowiec żyjący w tym świecie. – Znów się roześmiała. – Później ci to wyjaśnię. Teraz trzeba rozpakować zakupy. – Zerknęła na tarczę na przegubie ręki i zwróciła się do Lucasa: – Sześć i pół godziny, tak?

W przybliżeniu – odpowiedziała maszyna.

Amaziga wyjęła z kieszeni składany nóż i wyciągnęła ostrze. Szybko przeciągnęła nim po krawędziach pudła, potem odłożyła nóż na stół. Rozchyliła dwuskrzydłową pokrywę i wydobyła czarną, pękatą broń, przypominającą kształtem literę T. Potem dołożyła do niej dwa automatyczne pistolety i dwanaście magazynków amunicji. Odrzuciła puste pudło i otworzyła następne. Tym razem pojawił się krótki karabin z pistoletową rękojeścią i dwiema lufami.

To dla ciebie, Shannow – powiedziała. – Myślę, że ci się spodoba. – Shannow wątpił, ale nie odezwał się. Patrzył, jak Amaziga kładzie obok broni pudełka z nabojami.

Zostawił ją przy stole i wyszedł za próg frontowych drzwi. Słońce prażyło mocno. Nad przednią częścią pojazdu drgało gorące powietrze. Zobaczył, że coś rusza się w ogromnym kaktusie z lewej strony. Zmrużył oczy i dostrzegł dziurę w łodydze. Wyfrunęła z niej malutka, płowożółta sowa. Zatoczyła w górze ciasny krąg i z powrotem skryła się w głębi kaktusa. Shannow ocenił długość ptaka na jakieś sześć cali, a rozpiętość skrzydeł na mniej więcej czternaście. Jeszcze nigdy nie widział tak małej sowy.

Amaziga stanęła przy nim. Wręczyła mu brzydki karabin z pistoletową rękojeścią.

To strzelba – wyjaśniła. – Ma w magazynku sześć naboi. Przeładowuje się ją suwadłem pod lufą. Wypróbuj ją na kaktusie.

Tam jest gniazdo – zaprotestował Shannow.

Nie widzę...

W dziurze mieszka mała sowa. Chodźmy gdzie indziej. – Shannow ruszył przed siebie. Pustynne słońce było coraz wyżej, temperatura rosła. Na prawo zauważył coś przypominającego małe jeziorko, ale obawiał się, że to tylko miraż. Pokazał to Amazidze.

Tam nic nie ma – odparła. – W ciągu ostatniego stulecia zginęły tu dziesiątki osadników. Prowadzili swoje zmęczone woły w dolinę w poszukiwaniu wody. To surowy kraj.

To jedna z najbardziej zielonych pustyń, jakie widziałem – zauważył Shannow.

Większość rosnących tu roślin może wytrzymać bez deszczu nawet pięć lat. Może tamto saguaro? Chyba nie ma w nim gniazda?

Shannow zignorował sarkazm i strzelił z biodra. Mały kaktus rozleciał się na kawałki. Huk wystrzału brzmiał w powietrzu przez kilka sekund.

To groteskowe – stwierdził Człowiek Jeruzalem. – Przecież tym można odstrzelić ramię.

Dlatego myślałam, że ci się spodoba.

Nigdy mnie nie rozumiałaś, kobieto, i nigdy nie zrozumiesz. Shannow nie powiedział tego ze złością, ale Amaziga zareagowała, jakby ją uderzył.

Rozumiem cię wystarczająco dobrze! – wrzasnęła. – Ale nie będę dyskutować o tym, co myślę, z kimś takim jak ty! – Odwróciła się, wymierzyła swoją dziwną broń w saguaro i nacisnęła spust. Odgłosy strzałów zlały się w jeden przeciągły grzmot. Shannowa zasypał grad błyszczących, mosiężnych łusek. Kaktus przechylił się na bok. Połowę grubej łodygi podziurawiły pociski. Roślina upadła na pustynny piasek.

Shannow skierował się z powrotem do domu. Usłyszał za plecami, jak Amaziga zmienia magazynek i rozległ się następny, przeciągły grzmot. Wszedł do pokoju i rzucił strzelbę na stół.

Do czego ona strzelała? – zapytała maszyna.

Do wysokiego kaktusa.

Saguaro – stwierdził mechaniczny głos. – Ile miał odgałęzień?

Dwa.

Potrzeba około osiemdziesięciu lat, żeby saguaro wyrosło jedno odgałęzienie. A mniej niż sekundy, żeby je zniszczyć.

Żal ci go? – spytał Shannow.

Po prostu stwierdzam fakt – odpowiedziała maszyna. – Ptak, którego pan widział, nazywa się sową-psotnicą. Występuje tu dość często. Na pustyni żyje wiele ciekawych ptaków. Lucas-człowiek spędzał wiele godzin na studiowaniu ich zwyczajów. Jego ulubionym ptakiem był dzięcioł złocisty. To pewnie on zrobił dziuplę, którą teraz zamieszkuje sówka.

Shannow nie odezwał się. Patrzył na strzelbę. Czuł odrazę do tej broni.

Przyda się panu – powiedział Lucas.

Potrafisz czytać w myślach?

Oczywiście. Amaziga stworzyła mnie właśnie z powodu moich zdolności jasnowidzenia. Pożeracze to potężne bestie. Można je zabić tylko strzałem prosto w serce i to z broni dużego kalibru. Mają grube czaszki i pańskie rewolwery nic im nie zrobią. Co to jest? Trzydziestkiósemki?

Tak.

Amaziga kupiła dwie czterdziestkiczwórki. Samopowtarzalne smith and wessony. Są w pudełku na podłodze. – Shannow przyklęknął i zajrzał do środka. Oksydowane rewolwery miały długie lufy i białe kolby. Wyjął je i zważył w dłoniach. – Każdy waży niecałe dwa i pół funta – poinformował Lucas. – Lufy mają siedem cali długości. Na stole są dwa pudełka amunicji.

Shannow naładował broń i wyszedł na słońce. Amaziga właśnie wracała. Na płocie, jakieś trzydzieści stóp od niego, wisiał mały worek. Podeszła tam, wyjęła cztery puste puszki i rozstawiła je na parkanie mniej więcej co dwie stopy. Odsunęła się i krzyknęła do Shannowa, żeby strzelał.

Uniósł prawe ramię, rewolwer huknął i puszka zniknęła. Strzelił z lewej ręki, ale chybił.

Proszę je przysunąć bliżej siebie – zawołał do Amazigi. Kiedy to zrobiła, znów wystrzelił. Lewa puszka spadła z płotu. – Jeszcze kilka – poprosił. Przeładował broń i zaczekał, aż Amaziga ustawi sześć nowych puszek.

Teraz strzelał raz za razem, z obu rąk. Wszystkie cele zostały strącone z płotu.

I co o nich myślisz? – zapytała Amaziga, podchodząc do niego.

Doskonała broń. Jeden bije minimalnie w lewo, ale podobają mi się.

Sprzedawca zapewnił mnie, że zatrzymają szarżującego nosorożca... to takie wielkie zwierzę – dodała, widząc wyraz zdziwienia na twarzy Shannowa.

Spróbował wsunąć rewolwery do swoich kabur, ale nie zmieściły się.

Nie przejmuj się – powiedziała Amaziga. – Kupiłam ci inne u Rawhide’a. – Zachichotała, ale Shannow nie zrozumiał, dlaczego.

W domu rozwinęła brązowy papier i wręczyła mu czarny, ręcznie robiony pas z kaburami. Skóra była gruba i dobrej jakości, a sprzączka z błyszczącego mosiądzu. Wokół pasa tkwiły naboje.

Piękny – przyznał Shannow i zapiął pas na biodrach. – Bardzo piękny. Dziękuję pani.

Skinęła głową.

Pasuje do ciebie, Shannow. Teraz muszę cię znów zostawić. Wrócimy o zmierzchu. Lucas zrobi ci odprawę.

Wrócimy? – zdziwił się Shannow.

Ja i Gareth. Jadę po niego. Weźmie udział w akcji.

Odwróciła się i wyszła z domu bez dalszych wyjaśnień. Shannow patrzył, jak wchodzi do kamiennego kręgu. Tym razem nie rozbłysło światło; po prostu zniknęła.

Shannow spojrzał na twarz na ekranie.

Jaką odprawę miała na myśli?

Pokażę panu drogę, którą musicie przebyć, a pan będzie musiał zapamiętać szczegóły. Niech pan siada i uważa, panie Shannow.

Ekran zamigotał i po chwili ukazał się łańcuch górski porośnięty gęstym sosnowym lasem.


Jacob Moon patrzył na wolno znikające mu z oczu kolorowe wozy. W ostatnim jechała wysoka, szczupła blondynka. Odchrząknął i splunął. Kiedy indziej od razu upomniałby się o nagrodę za uwolnienie jasnowłosego, młodego mężczyzny. Jak on się nazywa? Meredith? A nagrodą byłaby ona – Isis. Moon na ogół wolał grube kobiety, ale w tej dziewczynie coś go podniecało. I nawet wiedział, co: niewinność i delikatność. Zastanawiał się, czy to nie gruźliczka, bo miała nienaturalnie bladą cerę i z trudem wdrapała się do wozu. Odwrócił się i zajął ważniejszymi sprawami.

Ciało Dillona leżało w zakładzie pogrzebowym, a Człowiek Jeruzalem wciąż był na wolności. Zapuścił się w góry. Ruszyli za nim tropiciele, ale zgubili ślad na pustyni. Shannow i jego towarzyszka wjechali konno do kamiennego kręgu...i zniknęli. Jacob Moon wzdrygnął się.

Czy ten człowiek to anioł? Czy ta cała żałosna Biblia to nie bajki, lecz prawda? Nie, to niemożliwe. Gdyby Bóg istniał, dawno by mnie ukarał. Przecież zabiłem dość ludzi, na rany Chrystusa! Tak szybko zabrał Jenny, a ona przecież nikogo nie skrzywdziła.

To wszystko kwestia przypadku, pomyślał. Ślepy traf.

Silni zostają, słabi giną.

Gówno prawda! Wszyscy kiedyś umrzemy.

W mieście panowała dziś nienaturalna cisza. Wczorajsza strzelanina zaskoczyła ludzi. To prawda, Dillon budził lęk, ale przede wszystkim był pełen życia. Kawał chłopa. Hałaśliwy, energiczny, pewny siebie. A jednak w ciągu kilku uderzeń serca zakończył żywot. Zabił go obcy, który po prostu wyszedł na środek ulicy i głośno wyliczył jego grzechy.

Jacob Moon przybył do Domango trzy godziny po zabójstwie, kiedy pościg już wrócił. Potem przyjechał człowiek z farmy Hankina. Zameldował o dwóch następnych zabitych. Człowiek Jeruzalem? Prawdopodobnie, pomyślał Moon.

Ale prędzej czy później weźmie Shannowa na muszkę. Problem przestanie istnieć.

Moon uśmiechnął się, przypominając sobie kobietę. Na ulicy widniała jeszcze krew Dillona, kiedy weszła do biura Krzyżowców i podeszła prosto do niego.

Jak się domyślam, jest pan Jeźdźcem Jeruzalem, sir. – Moon potwierdził i przyjrzał się jej szczupłej sylwetce. – Nazywam się Isis. Przychodzę do pana po sprawiedliwość, sir. Nasz lekarz, doktor Meredith, został niesłusznie uwięziony. Czy może go pan zwolnić?

Moon wyciągnął się na krześle i zerknął na potężnego Krzyżowca stojącego obok stojaka z bronią. Mężczyzna odchrząknął.

To włóczędzy – wyjaśnił. – Przyjechali tu żebrać.

To nieprawda – odpowiedziała Isis. – Doktor Meredith tylko ustawił znak wskazujący, że jest lekarzem i zachęcał ludzi, by go odwiedzali.

Mamy tu własnego lekarza – warknął Krzyżowiec.

Wypuść go – rozkazał Moon. Krzyżowiec stał przez chwilę bez ruchu, ale potem zdjął z haka pęk kluczy i poszedł na tyły budynku.

Dziękuję panu, sir – powiedziała Isis. – Jest pan dobrym człowiekiem.

Moon uśmiechnął się bez słowa i podniósł wzrok na Krzyżowca, który właśnie przyprowadził Mereditha – wysokiego młodego mężczyznę o jasnych włosach i twarzy wyrażającej słabość. Zastanawiał się, czy lekarz jest kochankiem dziewczyny. Wyobraził sobie ich razem.

Oni znają zabójcę Dillona – oznajmił Krzyżowiec. – To potwierdzony fakt.

Moon popatrzył na kobietę.

Został ranny – odrzekła. – Kiedy go znaleźliśmy, był bliski śmierci, więc zaopiekowaliśmy się nim. Potem nas zaatakowano, a on pokonał napastników. – Moon skinął głową, ale nie odezwał się. – Później zastrzelił Stróża Wiary z Czystości i odjechał. Nie wiem, dokąd.

Powiedział, jak się nazywa? – spytał w końcu Moon.

Tak. Podał nazwisko Jon Shannow. Nasz przywódca Jeremiasz uważa, że rana głowy spowodowała u niego poważny uraz. Shannow stracił pamięć. Nie może sobie przypomnieć, kto go postrzelił ani dlaczego. Jeremiasz sądzi, że znalazł schronienie w tożsamości Człowieka Jeruzalem.

Jasnowłosy mężczyzna postąpił krok naprzód i otoczył Isis ramieniem. Ten gest nie spodobał się Moonowi, ale nic nie powiedział.

Umysł ludzki jest bardzo skomplikowany – wtrącił się Meredith. – Prawdopodobnie ten człowiek zapamiętał z dzieciństwa wiele opowieści o Shannowie. Teraz, kiedy doznał zaniku pamięci, jego umysł próbuje poskładać ich fragmenty w jedną całość. Dlatego wydaje mu się, że jest Człowiekiem Jeruzalem.

Więc nie pamięta, skąd pochodzi? – zapytał cicho Moon.

Nie – odrzekła Isis. – Sprawił na mnie wrażenie bardzo samotnego. Potraktujecie go wyrozumiale, jeśli go znajdziecie?

Może pani na nas liczyć – obiecał Jacob Moon.


Shannow śledził ekran, zapamiętywał szczegóły i słuchał opowieści Lucasa o ziemiach Kamienia Krwi. Nie znał tych terenów, ale widok pojawiającej się od czasu do czasu odległej góry coś mu przypominał.

Musi pan pamiętać, panie Shannow, że tamten świat oszalał. Zagorzali zwolennicy Kamienia Krwi otrzymują wielkie dary, ale ogromna większość posłuży tylko zaspokojeniu jego głodu i w przyszłości czeka ich śmierć. Nie mamy dużo czasu na dotarcie do Sama Archera. Dżip dowiezie nas do rejonu działania w ciągu jednego dnia. Potem zostaną nam może następne dwadzieścia cztery godziny na uratowanie go.

Dżip? – zdziwił się Shannow.

Ten pojazd na zewnątrz. W trudnym terenie może podróżować z szybkością około sześćdziesięciu mil na godzinę. Nie dogoni go żaden Pożeracz ani jeździec.

Shannow milczał przez chwilę. Potem powiedział:

Widzisz wiele miejsc i wielu ludzi.

Tak, mam rozległe możliwości – zgodził się Lucas.

Więc pokaż mi Jona Shannowa.

Amaziga nie życzy sobie, żeby poznał pan własną przeszłość, panie Shannow.

Proszę ciebie, nie ją.

Co pan chce zobaczyć?

Wiem, kim byłem dwadzieścia lat temu, kiedy pokonałem Ludzi-Jaszczury i wysłałem Miecz Boga, żeby zniszczyć Atlantydę.

Ale co się działo potem? Jak spędziłem ostatnie lata? I dlaczego wciąż jestem młody?

Chwileczkę – powiedział Lucas. – Muszę znaleźć te pliki. – Shannow nagle poczuł zdenerwowanie, jakiego dawno nie pamiętał. Był tym zaskoczony. Serce mu waliło, a żołądek podchodził do gardła. Ogarnął go nieokreślony strach i zdał sobie sprawę, że nie chce wiedzieć. Oddychał szybko, wyschło mu w ustach i miał zawroty głowy. Zapragnął powstrzymać maszynę. „Nie bądź tchórzem” – szepnął. Zacisnął dłonie na poręczach fotela i zesztywniał. Na ekranie zobaczył siebie stojącego na szczycie skalnej wieży. Na niebie błyszczał Miecz Boga. Człowiek na skale osunął się na ziemię, a jego prawie siwa broda pociemniała.

W tym momencie odzyskał pan młodość – usłyszał głos Lucasa. – Ostatnie okruchy mocy Sipstrassi przesączyły się przez skalną wieżę i zregenerowały starzejącą się tkankę. – Obraz zmienił się. Pojawiła się Dolina Pielgrzyma i Shannow zobaczył, jak kaznodzieja Jon Cade wygłasza pierwsze kazanie. Mówił o nadziei i pokoju. W pierwszym rzędzie siedziała Beth McAdam. Oczy miała utkwione w mówiącym; były pełne miłości.

Człowieka Jeruzalem ogarnął smutek – uczucie osamotnienia i żalu po stracie ukochanej osoby. Wspomnienie miłości do Beth wypłynęło z jego podświadomości, rozdzierając mu serce. Zmusił się, żeby nie odrywać wzroku od ekranu. Patrzył na mijające lata i zobaczył Shema Jacksona wymierzającego mu cios w twarz. Poczuł wstyd, że miał wtedy siłę, by odwrócić się i odejść. Jeszcze raz usłyszał za plecami szyderczy śmiech tamtego mężczyzny.

Ostatnią sceną był pożar kościoła i rzeź Wilczaków.

Wystarczy – odezwał się cicho. – Nie chcę widzieć więcej.

Pamięta pan to? – zapytała maszyna.

Pamiętam.

Jest pan człowiekiem uznającym tylko skrajności, człowiekiem o wielkiej sile wewnętrznej, panie Shannow. Nie potrafi pan znaleźć drogi pośredniej i nigdy nie nauczy się pan kompromisów. Został pan kaznodzieją i wygłaszał kazania nawołujące do miłości i zrozumienia, słowem do łagodności. Nie mógłby pan tego robić, gdyby uznawał pan przemoc, więc odłożył pan rewolwery. Postępował pan z żelazną konsekwencją, podobnie jak w czasach, gdy zabijał pan bandytów.

Ale to było oszustwo – odparł Shannow. – Żyłem w kłamstwie.

Wątpię. Poświęcił pan wszystko dla tego, w co pan wierzył, nawet ukochaną kobietę. Niewielu ludzi zdobyłoby się na to. Jednak nawet żelazo można rozerwać. Kiedy napastnicy podpalili kościół, żelazo puściło. Wytropił pan i zabił sprawców. Ludzki umysł to bardzo wrażliwy instrument, panie Shannow. Właściwie zdradził pan wszystko, czego był pan zwolennikiem przez ostatnie dwadzieścia lat. Więc pański umysł, w odruchu obronnym, odrzucił wspomnienia z tych dwudziestu lat i ukrył je przed panem w głębokiej skrzyni niepamięci. Teraz, gdy ta skrzynia została otwarta, powstaje pytanie, kim pan naprawdę jest? Łagodnym kaznodzieją Jonem Cade’em czy nieustraszonym zabójcą Jonem Shannowem? Shannow zignorował pytanie i wstał.

Dziękuję, Lucasie. Bardzo mi pomogłeś.

Cała przyjemność po mojej stronie, panie Shannow.

Na zewnątrz powoli zapadał zmierzch. Pustynny upał zelżał. Shannow wyszedł z domu, usiadł na płocie wokół wybiegu i patrzył na cztery konie skubiące trawę. Stały parami, łeb przy zadzie i oganiały się wzajemnie od much.

Wyciągnął jeden z długolufowych rewolwerów.

Teraz, gdy ta skrzynia została otwarta, powstaje pytanie, kim pan naprawdę jest? Łagodnym kaznodzieją Jonem Cade’em, czy nieustraszonym zabójcą Jonem Shannowem?”


Gdy Nestor Garrity i Clem Steiner jechali w kierunku Czystości, a Jon Shannow stał samotnie na głównej ulicy Domango, Apostoł Saul popędzał swojego zmęczonego konia ku ruinom miasta.

Saul aż kipiał z wściekłości. Wczoraj dotarła do niego wieść, że Diakon żyje, a Moon pomyłkowo zastrzelił jego sekretarza, Geoffreya. W Radzie Jedności panowało zamieszanie. Diakon zniknął.

Zniknął! Mój Boże, pomyślał Saul. A jeśli on wie, że to ja?

Komar uciął Apostoła w nogę, więc trzasnął go z takim rozmachem, że głośne plaśnięcie spłoszyło konia. Saul zaklął. Upał był nie do wytrzymania i spodnie przemiękły mu od szczypiącego końskiego potu. Od wielu godzin siedział w siodle i bolały go plecy, a antyczne miasto wcale się nie przybliżało. Znów zaklął.

Diakon żyje! Josiah Broome żyje! Jon Shannow żyje! Wszystko na nic. Długie lata starannego planowania poszły na marne.

Zawsze wisiała nade mną jakaś klątwa, pomyślał, przypominając sobie dzieciństwo w Chicago. Koledzy szkolni drwili z jego niskiego wzrostu i szczurzej twarzy, dziewczyny naśmiewały się z niego i nie chciały się umawiać z „takim kurduplem”. A w pracy zawsze inni odnosili sukcesy, nigdy on. O wiele mniej zdolni od niego pięli się po szczeblach kariery. Przy awansach stale pomijano Saula Wilkinsa. Małego Saula.

A przecież nie stał z boku. Lgnął do tych na górze, śmiał się z ich dowcipów, wspierał ich wysiłki i ciężko pracował, żeby nie być gorszym od nich. Ale nigdy nikt go nie doceniał.

I teraz to samo zdarza się wysokiemu, przystojnemu, złotowłosemu Apostołowi Saulowi. Diakon też go nie doceniał, więc po raz pierwszy w życiu zaplanował wielką rozgrywkę. I oto przegrywa.

Bo zawsze przegrywał.

Nie, nie zawsze, pomyślał. Przeżył wspaniałe czasy, kiedy przystąpił do Kościoła i odnalazł Boga. Stracił pracę na północy i przeniósł się na Florydę. Pewnego czwartkowego popołudnia pod koniec lutego jechał drogą I-4 West i zatrzymał się na kawę w barze szybkiej obsługi. Na parkingu stała przyczepa mieszkalna i kilku młodych ludzi rozdawało ulotki. Jakaś dziewczyna wręczyła jedną Saulowi. Było to zaproszenie na piknik biblijny w pobliżu Kissimmee w najbliższą niedzielę. Dziewczyna uśmiechała się do niego promiennie i nazywała go „bratem”.

Saul wybrał się na piknik. Zgromadziło się tam około trzystu osób. Spodobało mu się kazanie grubego kaznodziei. Poruszyło w nim czułą strunę, bo kładło nacisk na skromność i pokorę. Zauważył, że miłość Boga jest dla otaczających go ludzi czymś ważnym.

Nie miał przyjaciół, oszczędności topniały, więc zaczął pomagać w małym kościele. To były najszczęśliwsze dni w jego życiu; zwłaszcza gdy zjawił się Diakon i zatrudnił go na pełny etat jako kościelnego skarbnika. Miał nim zostać Jason – wysoki, przystojny mężczyzna; bardzo o to zabiegał. Saul obawiał się więc, że i tym razem zostanie pominięty. Ale nie. Diakon po prostu wezwał go do siebie i zaproponował to stanowisko. Zawiedziony i wściekły Jason opuścił kościół na zawsze.

Dobre dni. Wspaniałe dni, uświadomił sobie Saul.

Potem był ten fatalny lot i koniec świata, który znał. Ale w nowym świecie czekały go inne radości: dary Sipstrassi, piękne ciało, niezliczone kobiety.

Miałem wszystko, pomyślał. Ale moc Sipstrassi wyczerpywała się, Diakonowi przybywało lat, i wkrótce to miało się skończyć. Bez Sipstrassi znów będę małym Saulem Wilkinsem, łysym i zgarbionym, patrzącym na świat załzawionymi oczami. Kto będzie traktował mnie poważnie? Co ze sobą pocznę?

Odpowiedź była prosta: musisz się wzbogacić w tym nowym świecie. Sięgnij po władzę jak twardzi, bezlitośni ludzie w starym świecie. Zagarnij ziemię i jej zasoby: ropę, srebro, złoto. I przez cały czas szukaj Sipstrassi.

Diakon znalazł swój skarb wkrótce po przybyciu tutaj. Wypuścił się konno na pustkowia i wrócił z workiem Kamieni.

O Boże, musiało ich być ze trzydzieści! – przypomniał sobie Saul. Zapytał wtedy Diakona, gdzie je znalazł.

Podczas moich podróży – odrzekł z uśmiechem Diakon.

Rok temu w Jedności zjawił się człowiek, który twierdził, że zna Diakona. Wprowadzono go do gabinetu Saula. Stary poszukiwacz skarbów powiedział, że spotkał Diakona w czasie wędrówki przez kraj za Murem.

Gdzie? – zapytał Saul.

W pobliżu Doliny Pielgrzyma, wie pan... Tam, gdzie Bóg kazał wylądować waszej latającej maszynie.

Gdzieś tam Diakon odkrył Kamienie Mocy.

Musi ich być więcej! Proszę cię, Boże, spraw, żeby było więcej!

Z wystarczającą ilością Sipstrassi mógłby jeszcze zdobyć władzę. Chociaż pięć Kamieni! Trzy! Dobry Boże, pomóż mi je znaleźć!

Był już na tyle blisko, że widział dwie wysokie kamienne kolumny południowej bramy Atlantydy. Jedna wznosiła się wyżej niż druga, sięgała prawie sześćdziesięciu stóp. Kiedyś łączyła je poprzeczna belka, ale spadła na bruk i roztrzaskała się na kawałki.

Kiedy Saul przyglądał się ruinom wspaniałego niegdyś miasta, ciągnącego się całe mile, zapomniał na kilka chwil o celu swej podróży. Większość marmurowych posągów spadła z cokołów i rozbiła się, ale niektóre wciąż stały. Wpatrywały się kamiennymi oczami w intruza, który patrzył na ich milczący smutek. Wiele budynków zachowało się w całości, mimo tysięcy lat na dnie oceanu. Saul jechał przed siebie brukowaną ulicą; stukot podków odbijał się upiornym echem.

Diakon mówił mu o antycznym królu Atlantydy, Pendarricu. To on doprowadził do zagłady swego narodu. Ziemia przewróciła się i imperium zalała gigantyczna fala przypływu.

Saul skierował zmęczonego konia na wzgórze, gdzie wznosił się pałac najeżony wieżycami. Wierzchowiec ledwo dyszał, jego boki pokryły się białym spienionym potem. Saul zsiadł z biednego zwierzęcia na szczycie wzgórza, spętał je i zostawił w palącym słońcu.

Koń nisko zwiesił łeb. Saul zignorował jego męki i wkroczył do pałacu. Podłogę pokrywała gruba warstwa wyschniętego na proch mułu. Blisko okien, gdzie wiatr zdołał zdmuchnąć z posadzki kurz, wyłaniały się skomplikowane wzory czerwononiebieskich mozaik. Nie było tu mebli; ani śladu drewna. Zapewne dawno temu zamieniły się w proch. Ale wokół stały posągi wojowników w napierśnikach i hełmach. Przypominały Saulowi ryciny greckich żołnierzy spod Troi.

Przeszedł szereg komnat, zanim dotarł do rozległej, okrągłej sali. Na środku wznosił się krąg ułożony z pięknie rzeźbionych, prostokątnych kamieni ustawionych pionowo. Stopy Saula wzbijały obłoki kurzu; wyschło mu w ustach i zaczął kaszleć.

Rozejrzał się uważnie, ale nie znalazł niczego poza złotą rękojeścią ceremonialnego sztyletu. Podniósł ją i schował do kieszeni. Wrócił do konia i napił się wody z manierki. Ze wzgórza rozciągał się wspaniały widok, dający pojęcie o prawdziwym ogromie antycznego miasta. Jak okiem sięgnąć, dookoła rozpościerało się morze ruin.

Ogarnęło go zwątpienie. Nawet jeśli Kamienie są tutaj, to jak je znaleźć?

Wtem wpadł na pomysł, który wydał mu się genialny w swej prostocie. Nie przyszło mu tylko do głowy, że doszedł po prostu do tego samego wniosku, co tysiące myślących ludzi przed nim. Oblizał wargi, z trudem opanowując rosnące podniecenie.

Moc Sipstrassi może wszystko! Czy zatem nie powinna również działać jak magnes i przyciągać do siebie innych Kamieni? Albo przynajmniej wskazać mu do nich drogi?

Sięgnął do kieszeni i wyjął swój Kamień. Zostały na nim już tylko trzy złote żyłki. Czy to wystarczy? I gdzie wypróbować swoją teorię?

Kamienie były zbyt potężne, żeby mogło je posiadać wielu mieszkańców miasta. Z pewnością mieli je tylko bogaci, a do takich musiał należeć właściciel pałacu.

Okrągła sala znajdowała się w centralnym punkcie budowli. Stamtąd trzeba zacząć, pomyślał Saul. Przebiegł z powrotem puste komnaty. Gdy znalazł się na miejscu, wszedł do kamiennego kręgu. Ale co dalej? Jak to zrobić? Myśl, człowieku!

Ściskając Kamień w dłoni, wyobraził sobie pełny, złoty Kamień, i zapragnął przyciągnąć go do siebie. Nic. Kamień w jego ręce nawet się nie rozgrzał, jak to zwykle bywało, gdy czerpał z niego moc. Saul Wilkins nie mógł wiedzieć, że w ruinach antycznego miasta nie pozostały już żadne Sipstrassi. Mocniej zacisnął dłoń. Mały, ostry fragment Kamienia wbił mu się w skórę. Saul zaklął i rozwarł palce. Na Kamieniu zebrała się kropelka krwi. Złociste żyłki zmieniły kolor; w przyćmionym świetle stały się ciemnoczerwone.

Ale teraz Kamień zrobił się ciepły. Saul spróbował jeszcze raz. Uniósł zaciśniętą pięść, chcąc zmusić Kamień, by odnalazł inne. I nowy Kamień Krwi usłuchał. Wysłał swą moc poza krąg.

Powietrze wokół Saula rozbłysło fioletowym światłem. Udało się! – pomyślał uradowany. Blask oślepił go, a kiedy odzyskał ostrość widzenia, zobaczył dziwną scenę. Może trzydzieści jardów od niego, na wielkim złotym tronie siedział potężny mężczyzna. Wpatrywał się w Saula. Miał czerwoną skórę ozdobioną czarnymi liniami. Saul zerknął przez ramię. Za nim nic się nie zmieniło: kamienny krąg i zakurzona podłoga. Ale przed sobą miał tego dziwacznego człowieka.

Kim jesteś? – zapytał głębokim basem wytatuowany mężczyzna.

Nazywam się Saul Wilkins.

Saul... Wilkins – powtórzył tamten jak echo. – Pozwól, że zajrzę do twego umysłu, Saulu Wilkinsie. – Do głowy Saula przeniknęła fala ciepła. Ogarnęła całe ciało, a kiedy zniknęła, poczuł się samotny i zagubiony. – Nie potrzebuję cię, Saulu Wilkinsie – powiedział wytatuowany mężczyzna. – Potrzebny jest mi Jacob Moon.

Przed Saulem wyrósł jakiś kształt i zasłonił mu widok. Zdążył tylko dostrzec lśniącą szarą sierść, czerwone oczy i pożółkłe kły w otwartej paszczy. Nie miał nawet czasu krzyknąć. Pazury rozdarły mu pierś, a przed oczami rozwarły się straszliwe zębate szczęki.

Rozdział dziewiąty


Głupiec i mędrzec zgubili się na pustyni. Jeden nie znał życia na pustyni, toteż wkrótce zaczęło mu dokuczać pragnienie i nie wiedział, co robić. Drugi wyrósł na pustyni. Wiedział, że często można znaleźć wodę, jeśli będzie się kopać w najniższym punkcie po zewnętrznej stronie zakrętu w korycie wyschniętego strumienia. Znalazł wodę i obaj mogli się napić.

Ten, który znalazł wodę, zapytał towarzysza:

Kto z nas jest teraz mądrzejszy?

Ja – odrzekł drugi mężczyzna. – Ponieważ zabrałem cię na pustynię, a ty zgodziłeś się podróżować z głupcem.

z Mądrości Diakona Rozdział VI


Amaziga spotkała się z synem na skrzyżowaniu dróg przed Domango. Uśmiechnęła się, gdy ruszył w jej kierunku, machając ręką. Przystojny chłopak, szczuplejszy od ojca, ale obdarzony naturalnym wdziękiem i pewnością siebie. Amaziga była z niego dumna.

Shannow jest bezpieczny? – zapytał Gareth, wyciągając się w siodle, by pocałować matkę w policzek.

Tak. I gotowy.

Szkoda, że nie widziałaś, jak wyszedł na środek ulicy i zawołał Dillona, mamo. Niesamowite!

To zabójca – warknęła Amaziga. – Barbarzyńca. – Nie spodobało się jej, że syn tak podziwia Shannowa.

Gareth wzruszył ramionami.

To Dillon był barbarzyńcą. A teraz nie żyje. Nie oczekuj, że będę go opłakiwał.

Nie oczekuję. Ale nie spodziewałam się, że mój syn będzie czcił człowieka pokroju Shannowa jak bohatera. Jesteś dziwnym chłopcem, Gareth. Wychowałeś się w nowoczesnym świecie, więc dlaczego chcesz żyć właśnie tu?

Bo to podniecające.

Pokręciła głową, westchnęła ciężko i zawróciła konia.

Nie mamy dużo czasu. Lepiej jedźmy – powiedziała rozdrażniona.

Szybko dotarli do kamiennego kręgu. Amaziga wyciągnęła swój Kamień i otoczyło ich fioletowe światło.

Pojawił się dom. Dwójka jeźdźców zaprowadziła konie na wybieg. Shannow siedział na płocie. Spojrzał na nich i skinął głową na powitanie. Amaziga zeskoczyła z siodła i otworzyła bramę.

Rozsiodłaj konie – rozkazała Garethowi. – Załaduję rzeczy do dżipa.

Żadnego dżipa – odezwał się Shannow i zszedł z płotu.

Co?!

Pojedziemy konno.

Ten pojazd może się poruszać trzy razy szybciej niż konie. W świecie Kamienia Krwi nic go nie dogoni.

Mimo wszystko nie weźmiemy go – odparł Człowiek Jeruzalem.

Amaziga się wściekła.

Co ty sobie wyobrażasz, do cholery?! Że kim jesteś?! Ja tu dowodzę i będziesz robił, co mówię!

Shannow pokręcił głową.

Nie – odrzekł spokojnie. – Nie pani tu dowodzi. Jeśli mam pani towarzyszyć, proszę osiodłać świeże konie. Albo proszę mnie łaskawie przenieść z powrotem do mojego świata.

Amaziga chciała na niego wrzasnąć, ale ugryzła się w język. Nie była głupia. Ton Shannowa nie wróżył niczego dobrego, więc zmieniła taktykę.

Posłuchaj, Shannow. Wiem, że nie masz pojęcia, jak działa taki pojazd, ale zaufaj mi. Będziemy dużo bezpieczniejsi w dżipie niż na koniach. Nasza misja jest zbyt ważna, żeby niepotrzebnie ryzykować.

Shannow podszedł bliżej i spojrzał głęboko w jej brązowe oczy.

Całe to przedsięwzięcie jest niepotrzebnym ryzykiem – powiedział chłodno. – Gdybym nie dał słowa, zostawiłbym panią samą bez chwili wahania. Zrozum jedno, kobieto: ja będę dowodził, a pani z synem będziecie mnie słuchać. I od tej chwili nie pozwalam kwestionować moich poleceń. Wybierzcie sobie konie.

Zanim Amaziga zdążyła odpowiedzieć, wtrącił się Gareth.

Czy mogę pojechać na swoim, panie Shannow? – zapytał. – To wytrzymały koń i nie jest jeszcze zmęczony.

Shannow spojrzał na wierzchowca i skinął głową.

Jeśli chcesz. – Odwrócił się i poszedł w stronę pustyni. Amaziga natarła na syna.

Jak możesz trzymać jego stronę?

Kto sam potrafi szczekać, nie potrzebuje psa – odparł Gareth i zeskoczył z siodła. – Mówisz, że to zabójca i barbarzyńca. Z tego, co wiem o Człowieku Jeruzalem, to zwycięzca. Potrafi przetrwać. Owszem, jest twardy i bezlitosny, ale tam, dokąd jedziemy, przyda nam się właśnie taki człowiek. Nie chcę cię urazić, mamo. Jesteś doskonałym naukowcem i wspaniałym kompanem, ale na tę wyprawę wolę wyruszyć pod dowództwem twardziela. Rozumiesz, o co mi chodzi?

Amaziga z trudem opanowała gniew. Zmusiła się nawet do uśmiechu.

On nie ma racji, upierając się przy koniach.

W każdym razie ja jadę konno – oświadczył Gareth. Amaziga poszła do domu i weszła do swojego pokoju. Z szafki przy ścianie wyjęła szelki, do których były umocowane dwa małe, srebrzystoczarne pudełka. Włożyła szelki na ramiona i przypięła do czarnego, skórzanego pasa na biodrach. Pudełka zawisły na wysokości jej talii. Do lewego podłączyła dwa przewody i przeciągnęła je do prawego. Potem przyczepiła je za plecami do pasa, obok biodrowej kabury z dziewięciostrzałową berettą i czterema zapasowymi magazynkami. Wróciła do dużego pokoju i wyciągnęła z szuflady pod komputerem dwa inne przewody. Później połączyła komputer z małym pudełkiem przy pasie.

Jesteś wściekła – zauważył Lucas.

Baterie powinny wystarczyć na pięć dni – powiedziała, ignorując go. – Chyba dłużej nie będą potrzebne. Jesteś gotów do przekazu?

Tak. Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że nie mogę przenieść wszystkich moich plików do twojego kieszonkowego urządzenia. Moja pomoc będzie ograniczona.

Lubię twoje towarzystwo – odrzekła z szerokim uśmiechem. – Gotowy?

Oczywiście. Ale nie podłączyłaś mikrofonu.

Przebywanie z tobą to jak życie ze starą, nudną ciotką – skrzywiła się Amaziga i zawiesiła na szyi słuchawki. Transfer danych trwał około dwóch minut. Włożyła słuchawki na głowę i odchyliła zakrzywiony wysięgnik mikrofonu. – Słyszysz mnie? – zapytała.

Szkoda, że nic nie widzę – dobiegł jakby z oddali głos Lucasa.

Amaziga ustawiła głośność.

Nie wszystko na raz, słoneczko – odparła. W czarny kabłąk słuchawek wbudowana była miniaturowa kamera, połączona przewodami z bateriami umieszczonymi w szelkach. Amaziga włączyła zasilanie.

Teraz lepiej – powiedział Lucas. – Porusz głową w lewo i w prawo. – Amaziga wykonała polecenie. – Doskonale. Możesz mi zdradzić, dlaczego jesteś wściekła?

Po co mam ci mówić to, co już wiesz?

Gareth miał rację – odrzekł Lucas. – Shannow potrafi przetrwać. To urodzony jasnowidz. Ma dar przewidywania niebezpieczeństwa, zanim się zmaterializuje.

Znam jego zdolności, Lucasie. Dlatego biorę go ze sobą.

Spójrz w dół – polecił Lucas.

Co...? Po co?

Chcę zobaczyć twoje stopy.

Amaziga zachichotała i spuściła głowę.

No tak... – westchnął Lucas. – Tak myślałem. Sportowe obuwie. Radzę ci włożyć wysokie buty.

Już jestem objuczona sprzętem i przewodami. Sportowe buty są wygodniejsze. Masz jeszcze jakieś życzenia?

Byłbym wdzięczny, gdybyś zajrzała do dziupli w saguaro, gdzie mieszka sowa-psotnica. Kamera na dachu tam nie sięga i nie mogę prowadzić badań.

Po powrocie – obiecała Amaziga. – Na razie skoncentruj się na kraju Kamienia Krwi. Oczywiście, jeśli nie wymagam zbyt wiele. Przemyśl jeszcze raz trasę, a także czas i miejsce rozpoczęcia akcji. Bez dżipa nasza podróż potrwa cholernie długo.

Nigdy nie lubiłem dżipów – odparł Lucas.


Josiah Broome obudził się i zobaczył, że stary człowiek czyści dwa długolufowe rewolwery. Poczuł ból w piersi i jęknął. Jake podniósł wzrok.

Wbrew temu, jak się czujesz, będziesz żył, Josiah.

Więc to nie był sen? – szepnął Broome.

Niestety nie. Jeźdźcy Jeruzalem próbowali cię zabić i zastrzelili Daniela Cade’a. Teraz jesteś poszukiwany. Mają rozkaz zastrzelić cię na miejscu.

Broome z trudem podciągnął się do pozycji siedzącej. Zakręciło mu się w głowie.

Nie przemęczaj się, Josiah – upomniał go Jake. – Straciłeś dużo krwi. Rób wszystko wolno i ostrożnie. Masz... – Starzec odłożył rewolwer i zdjął z ognia parujący dzbanek. Napełnił cynowy kubek i podał Broome’owi. Ranny wziął go lewą ręką.

Jake wrócił na swoje miejsce i sięgnął po broń. Wysunął bęben i załadował.

Co ja mam robić? – zapytał Broome. – Kto mi uwierzy?

To nieważne, synu. Naprawdę – zapewnił go starzec.

Jak możesz tak mówić? – zdumiał się Broome.

Jake wsunął rewolwery do głębokich kabur pod pachami, wziął do ręki karabin z krótką lufą i zaczął go ładować, wciskając nabój za nabojem w boczną szczelinę ładowniczą. Kiedy skończył, odciągnął kabłąk spustu, wprowadził nabój do komory i położył broń obok siebie.

Niedługo ludzie w ogóle zapomną o strzelaniu – odezwał się cicho. – Będą zbyt zajęci utrzymaniem się przy życiu. A to nie będzie łatwe w obliczu tego, co nadchodzi. Przeżyłeś inwazję Nożowników. Ale to była armia złożona z żołnierzy. Mieli rozkazy. Byli zdyscyplinowani. Teraz będzie inaczej. Zapanuje niewyobrażalny terror. Dlatego tu jestem, Josiah. Żeby z tym walczyć.

Josiah Broome nic z tego nie zrozumiał. Myślał tylko o wczorajszych strasznych przeżyciach: o zamordowaniu Daniela Cade’a i nocnej ucieczce z krwawiącą raną. Zastanawiał się, czy ten starzec jest przy zdrowych zmysłach. Wydawało się, że mówi z sensem. Tępy ból w piersi nie ustawał, a zimny poranny wiatr przyprawiał go o dreszcze. Na opasujących go bandażach zakrzepła krew. Przy każdym ruchu prawej ręki dostawał mdłości.

Kim jesteś? – zapytał starego człowieka.

Diakonem – odparł Jake. Wylał resztki z dzbanka i schował go do przepastnych juków.

Broome na chwilę zapomniał o bólu. Wpatrywał się w starca z nieukrywanym zaskoczeniem.

To niemożliwe – powiedział tylko, patrząc na wytarte spodnie Jake’a, znoszone buty i wystrzępioną baranicę. Potem przyjrzał się siwej brodzie i włosom.

Jake uśmiechnął się.

Nie sugeruj się moim wyglądem, synu. Jestem tym, kim mówię. A teraz musimy cię zawieźć do Beth McAdam. Chcę z nią porozmawiać. – Jake zarzucił juki na ramię, wziął karabin i pomógł Broome’owi wstać. Otulił rannego kocem i wyprowadził z groty w kierunku spętanego muła. – Ty pojedziesz, a ja będę go prowadził – powiedział. Broome z wielkim trudem wgramolił się na siodło.

Wśród drzew rozległo się złowrogie wycie i Jake zesztywniał. Potem następne, bardziej na wschód... i jeszcze jedno.

Broome też to usłyszał, ale w porównaniu z bólem w piersi i pulsowaniem w skroniach wydało mu się nieważne. W oddali huknęły dwa strzały, a po nich zabrzmiał okrzyk przerażenia. Szarpnął się w siodle.

Co to było?

Jake nie odpowiedział. Rozwiązał przednie nogi muła, wziął wodze do lewej ręki i ruszył długim zboczem ku odległej, zalesionej dolinie.


Zmęczony Diakon szedł przed siebie, prowadząc muła i oglądając się od czasu do czasu na rannego. Broome był półprzytomny, więc człowiek zwany Jake’em przywiązał mu nadgarstki do łęku siodła. Słońce świeciło jasno i marszu nie utrudniał nawet najlżejszy wiatr. Diakon był z tego zadowolony. Juki i karabin dużo ważyły, a on padał ze zmęczenia. Schodzenie w dolinę trwało długo i często przystawał, rozglądając się uważnie i nasłuchując.

W górach już czaiła się śmierć. Wiedział, że Pożeracze to szybkie i zabójcze bestie. Miałby mało czasu na użycie karabinu. Co jakiś czas zerkał na muła. Sprytne zwierzę miało dobry węch i wyczułoby bliską obecność bestii dużo wcześniej niż on. Na razie szło spokojnie ze zwieszonym łbem i podniesionymi uszami, podążając posłusznie za swoim przewodnikiem.

Diakon spodziewał się, że jeśli szczęście im dopisze, dotrą na farmę Beth McAdam przed zachodem słońca. Ale co dalej?

Jak ma pokonać Boga Krwi?

Nie wiedział. Ale ostry ból w piersi mówił mu jedno: jego stare, zmęczone ciało jest u kresu sił. Po raz pierwszy od wielu lat poczuł pokusę wykorzystania Kamienia dla siebie, zregenerowania zwiotczałych mięśni, uzdrowienia osłabionego serca.

Jak dobrze byłoby odzyskać młodość, znów mieć energię, cel w życiu, wiarę we własne siły! I szybkość, pomyślał. Bardzo by się teraz przydała.

Muł szarpnął nagle Diakona i stanął. Starzec odwrócił się. Zwierzę podniosło łeb i wytrzeszczyło oczy z przerażenia. Jake zrzucił juki z ramion, uniósł karabin i ustawił się obok muła.

W porządku, mała – powiedział łagodnie. – Nie bój się.

Zerwał się wschodni wiatr. Zwierzę wyczuło zapach ludzi-wilków. Diakon zostawił juki na ziemi, wgramolił się na grzbiet muła tuż za Broome’em i kopnął zwierzę piętami. Muł nie potrzebował większej zachęty; popędził w dół na złamanie karku. Broome przechylił się w lewo, ale Diakon chwycił go w porę.

Muł gnał przed siebie. Z boku wyłoniła się szara bestia. Jake uniósł karabin jak pistolet i strzelił. Stwór dostał w ramię i zatoczył się. Muł wypadł na płaski grunt i pędził dalej przez dolinę.


Wrota przekroczyli o północy. Powietrze było chłodne, w górze migotały gwiazdy, ale po chwili zamieniły się w poranne, jesienne słońce. Kamienny krąg, do którego wjechali, prawie całkowicie zarosły gęste krzaki. Cała trójka musiała zsiąść z koni i przedzierać się na otwartą przestrzeń około pięćdziesiąt jardów na lewo od nich.

Amaziga odezwała się cicho do mikrofonu. Shannow nie słyszał słów, ale zauważył, że wyregulowała czasomierz na przegubie ręki. Zobaczyła, że się jej przygląda i powiedziała:

Lucas mówi, że jest ósma czterdzieści pięć rano. Mamy dwa dni na dotarcie do gór Mardikh, gdzie broni się Sam i jego grupa. To czterdzieści dwie mile stąd, ale teren jest przeważnie płaski.

Shannow skinął głową i wsiadł na konia. Gareth podjechał do niego.

Jestem wdzięczny, panie Shannow – podziękował. – Nie co dzień człowiek ma okazję sprowadzić ojca z powrotem do świata żywych.

O ile dobrze zrozumiałem, to nie jest twój ojciec – odrzekł Shannow. – Ten człowiek ma tylko taką samą twarz i nazwisko.

I identyczną strukturę genetyczną. Dlaczego pan z nami jedzie?

Shannow zignorował pytanie i ruszył na północ, zostawiając matkę i syna z tyłu. Jechali cały dzień, zatrzymując się tylko raz na zimny posiłek. Otaczała ich rozległa równina, a widoczne na horyzoncie góry wciąż wydawały się bardzo odległe. Dwa razy mijali opuszczone domostwa, a pod wieczór Shannow dostrzegł w oddali małe wymarłe miasteczko ulokowane na wschodnim zboczu wąskiej doliny. Nie zauważył tam żadnego ruchu, żadnych śladów życia, żadnych zapalonych latarni.

Kiedy zaczęło się ściemniać, skręcił ze szlaku do małego, sosnowego zagajnika, żeby poszukać miejsca na obozowisko. Teren wznosił się gwałtownie i przed nimi wyrosło strome urwisko biegnące z południa na północ. Wśród bazaltowych skał szumiał niewielki wodospad. W ostatnich promieniach zachodzącego słońca lśniła tęcza, unosząca się nad spienioną wodą płynącą ku równinie.

Shannow zsiadł z konia i rozluźnił popręg u siodła.

Moglibyśmy przejechać jeszcze co najmniej pięć mil – powiedziała Amaziga, ale zignorował jej uwagę. Rozejrzał się czujnie i jakieś sześćdziesiąt jardów za wodospadem dostrzegł w zaroślach czerwony błysk. Zostawił konia, przeprawił się przez wąski strumień i wyszedł na stromy brzeg po drugiej stronie. Gareth poszedł za nim.

Jezu Chryste! – szepnął chłopak, gdy zobaczył wrak czerwonego dżipa.

Nie wzywaj Jego imienia na daremno – upomniał go Shannow. – Nie lubię profanów.

Samochód leżał na spłaszczonym dachu, a karoseria była pognieciona. Jedne drzwi zostały wyrwane i Shannow zauważył na lakierze i blasze ślady ostrych pazurów. Spojrzał w górę. Połamane krzaki na stromym zboczu wskazywały, że dżip spadł z urwiska i kilka razy przekoziołkował. Schylił się i zajrzał do środka. Gareth przyklęknął obok.

We wnętrzu tkwiło zmiażdżone, poskręcane ciało. Można było rozpoznać jedynie nienaturalnie wygięte, okaleczone ramię. Należało do czarnoskórego człowieka. Nasiąknięty krwią rękaw koszuli był oliwkowy, w cienkie szare paski. Gareth spojrzał na swoją koszulę; miał na sobie identyczną.

To ja – powiedział ze zgrozą. – To ja!

Shannow obszedł wrak. Z drugiej strony samochodu zauważył ślady wielkich łap odciśnięte na miękkiej ziemi. W kierunku zarośli ciągnęła się smuga zakrzepłej krwi. Wyciągnął i odbezpieczył rewolwer, i poszedł tym tropem. Dwadzieścia jardów dalej znalazł resztki przerażającej uczty. Na lewo leżało zgniecione małe pudełko z wyrwanymi kablami. Zabezpieczył i schował broń, podniósł zakrwawione pudełko i wrócił do Garetha. Młody człowiek wciąż klęczał i wpatrywał się w zwłoki.

Chodźmy – powiedział Człowiek Jeruzalem.

Musimy go pochować.

Nie.

Nie mogę go tak zostawić!

Słysząc rozpacz w głosie Garetha, Shannow podszedł bliżej i położył mu dłoń na ramieniu.

Dookoła dżipa są ślady podków i łap Pożeraczy. Jeśli jeźdźcy wrócą tutaj i zobaczą mogiły, zorientują się, że ktoś tu był. Rozumiesz? Musimy zostawić wszystko jak jest.

Gareth przytaknął. Nagle zamrugał oczami.

Mogiły? Jest tylko jedno ciało.

Shannow pokręcił głową i pokazał mu zakrwawione pudełko.

Nie rozumiem... – szepnął chłopak.

Twoja matka zrozumie – odparł Shannow, widząc nadchodzącą Amazigę. Patrzył, jak z obojętną miną ogląda dżipa. Potem zobaczyła pudełko, identyczne jak przy jej pasie. Ich oczy spotkały się.

Gdzie jest jej ciało? – zapytała.

Niewiele z niego zostało. Pożeracze zasługują na swoją nazwę. Ale można ją rozpoznać po resztkach twarzy.

Czy nie powinniśmy się stąd wynosić? Tu jest niebezpiecznie.

W tym kraju nigdzie nie jest bezpiecznie, łaskawa pani. To dobre miejsce na nocleg.

Domyślam się, że twojego sobowtóra tu nie ma, Shannow?

Nie.

Skinęła głową.

Zatem podjęła się tego przedsięwzięcia bez ciebie. Rzecz jasna popełniła błąd, który przypłaciła życiem.

Amaziga zawróciła do koni. Gareth podszedł do Shannowa.

Wreszcie przyznała, że miał pan rację, żeby nie brać dżipa – powiedział, siląc się na uśmiech. – Jest pan mądrym człowiekiem, panie Shannow.

Człowiek Jeruzalem pokręcił głową.

Mądry był tamten Jon Shannow, który z nimi nie wyruszył.


Gareth objął pierwszą wartę. Nocny wiatr był zimny, więc szczelnie otulił się ciepłym kocem. Siedział na grubym konarze, który zapewne odłamała ostatnia burza. Widok ciała w dżipie poruszył go do żywego; jeszcze nigdy nie przeżył takiego wstrząsu. Znał martwego mężczyznę lepiej niż kogokolwiek. Rozumiał jego nadzieje, marzenia i obawy. Nie mógł przestać myśleć o tym, co przeżywał jego sobowtór, gdy samochód spadał z urwiska. Rozpacz? Przerażenie? Złość? Czy po upadku jeszcze żył? Czy Pożeracze dostali się do środka dżipa i rzucili na bezbronną ofiarę?

Młody czarny mężczyzna wzdrygnął się i rzucił okiem na śpiącego spokojnie Shannowa. Ta wyprawa wydawała się Garethowi Archerowi przygodą, jeszcze jednym ekscytującym, młodzieńczym przeżyciem. Niebezpieczeństwo pociągało go. Ale zobaczyć własne zwłoki! Dotychczas śmierć spotykała innych, nie jego. Zerknął nerwowo w kierunku rozbitego samochodu.

Zauważył, że drżą mu ręce. Pewnie z zimna. Spojrzał na zegarek. Jeszcze dwie godziny, a potem obudzi matkę. Obojętnie przyjęła tragedię, która zdarzyła się ich sobowtórom i Gareth przez moment zazdrościł jej zimnej krwi. Amaziga rozpostarła koc, po czym wręczyła synowi pudełka i słuchawki.

Kamera Lucasa pracuje w podczerwieni – powiedziała. – Nie używaj jej zbyt długo, bo musimy oszczędzać baterie. Włączaj ją co pół godziny na dwie minuty. To wystarczy. – Teraz spała spokojnie jak Shannow.

Gareth wcisnął przycisk na pudełku.

Jesteś zmartwiony – szepnął Lucas. Jego słowa brzmiały w słuchawkach słabo i z metalicznym pogłosem. Gareth ustawił mikrofon.

Co widzisz? – zapytał, przesuwając wolno głowę, żeby miniaturowa kamera mogła ogarnąć całą dolinę.

Odwróć głowę bardziej w prawo... jeszcze o cal... – polecił Lucas – Dobrze.

O co chodzi? – Gareth poczuł, jak wali mu serce. Wyciągnął z kabury pod pachą automatyczny desert eagle.

Pięknie nakrapiana sowa – odpowiedział Lucas. – Właśnie upolowała małą jaszczurkę. – Gareth zaklął. – Na równinie nie ma nic, co mogłoby cię zaniepokoić – zapewniła go maszyna. – Odpręż się.

Łatwo ci mówić, Lucasie. Ty nie widziałeś własnego trupa.

Prawdę mówiąc, widziałem. Byłem świadkiem ataku serca prawdziwego Lucasa i jego śmierci. Ale to na marginesie. Serce bije ci z szybkością stu trzydziestu trzech uderzeń na minutę. Jesteś bliski paniki, chłopcze. Odetchnij kilka razy wolno i głęboko.

To sto trzydzieści trzy razy szybciej od serca tego biednego sukinsyna w dżipie – parsknął Gareth. – I wcale nie panikuję. Nigdy mi się to nie zdarzyło i nie zdarzy.

Czyjaś dłoń dotknęła jego ramienia. Zerwał się na nogi.

Sto sześćdziesiąt pięć uderzeń – dobiegł szept Lucasa. Gareth odwrócił się i zobaczył matkę.

Powiedziałam, żebyś korzystał z urządzenia, a nie kłócił się z nim – upomniała go i wyciągnęła rękę. – Daj mi Lucasa i idź spać.

Zostały mi jeszcze dwie godziny.

Nie jestem zmęczona. Rób, co mówię – rozkazała. Gareth uśmiechnął się nieśmiało i ostrożnie wręczył jej pudełka i słuchawki. Amaziga odłożyła uzi i przypięła aparaturę do szelek. Gareth wśliznął się pod koc. Desert eagle wbił mu się w żebra, więc wyciągnął pistolet z kabury i położył obok siebie.

Amaziga wyłączyła urządzenie i stanęła na skraju lasu. Z uwagą popatrzyła na krajobraz skąpany w świetle księżyca. Nie dostrzegła żadnego ruchu. Tylko wiatr kołysał drzewami nad jej głową. Zaczekała, aż Gareth zaśnie i przeszła na drugi brzeg strumienia. Minęła wrak dżipa i dotarła do miejsca krwawej uczty. Ciało – a raczej to, co z niego zostało – było rozerwane na trzy części. Głowa i szyja leżały obok głazu. Na szczęście, nie twarzą do niej. Amaziga włączyła aparat.

Czego szukamy? – zapytał Lucas.

Mam przy sobie Kamień Sipstrassi, ale jego moc prawie się wyczerpała. Ona powinna mieć identyczny. Przeszukaj teren.

Wolno obracała głową.

Widzisz coś?

Nie. Nic ciekawego. Przesuń się w lewo... nie... wolniej. Gdzie był Kamień? W kieszeni spodni, czy koszuli?

Spodni.

Z nóg niewiele zostało. Może któraś z bestii pożarła Kamień.

Nie filozofuj, tylko szukaj! – prychnęła Amaziga.

W porządku... Przesuń się w prawo... Amazigo! – Ton głosu Lucasa zmroził jej krew w żyłach.

Tak?

Mam nadzieję, że twoja broń jest gotowa do strzału. Jakieś piętnaście metrów na prawo od ciebie czai się bestia. Ma około ośmiu stóp wzrostu... – Amaziga odbezpieczyła uzi i odwróciła się gwałtownie. Z zarośli wypadł wielki, szary kształt. Nacisnęła spust. Nocną ciszę rozdarł głośny terkot długiej serii. Pociski podziurawiły pierś stwora. Z ran trysnęła krew, ale bestia nie zatrzymała się. Amaziga nie zdejmowała palca ze spustu, dopóki nie opróżniła długiego magazynka. Ranny Pożeracz poleciał do tyłu.

Amazigo! – wrzasnął Lucas. – Są jeszcze dwa!

Amaziga cisnęła puste uzi i wyszarpnęła z kabury berettę. W tym momencie bestie skoczyły naprzód.

Nie zdążę... – pomyślała z rozpaczą.

Padnij, kobieto! – zagrzmiał z tyłu bas Shannowa. Amaziga rzuciła się w prawo. Potężny rewolwer huknął i pierwszy stwór zawył przeraźliwie. Połowa jego łba zamieniła się w krwawą miazgę. Druga bestia minęła Amazigę i popędziła wprost na wysokiego mężczyznę stojącego na skraju drzew. Shannow znów strzelił i bestia zwolniła. Trzeci pocisk rozerwał jej czaszkę. Amazigę opryskała krew i mózg.

Shannow ruszył naprzód z uniesionym rewolwerem. Amaziga odwróciła głowę.

Jest ich więcej? – szepnęła do Lucasa. Nie odpowiedział. Wtedy zobaczyła, że z prawego pudełka wysunął się jeden przewód. Zaklęła cicho i wetknęła go na miejsce.

Nic ci się nie stało? – zapytał Lucas.

Nie. Co widzisz? – Amaziga wolno obróciła głowę dookoła.

Jeźdźców. Są ze cztery kilometry na północ od was, ale oddalają się. Bestii nie widzę. Ale urwisko jest wysokie i mogą się kryć na górze. Czy mogę zaproponować, żebyś naładowała broń?

Amaziga wyłączyła się i chwiejnie wstała. Shannow podał jej uzi. W tym momencie nadbiegł Gareth z pistoletem w dłoni.

Dzięki, Shannow – powiedziała Amaziga. – Zjawiłeś się bardzo szybko.

Byłem tu cały czas – odrzekł. – Poszedłem za panią przez strumień.

Po co?

Wzruszył ramionami.

Czułem niepokój. A teraz, jeśli pani pozwoli, zostawię panią na warcie.

Sukinsyny! – odezwał się Gareth, patrząc na trzy martwe stwory. – Ale wielkie!

I nieżywe – dodał Shannow na odchodnym.

Gareth zbliżył się do matki. Właśnie wciskała nowy magazynek w kolbę uzi.

Jezu... – szepnął. – On ma stalowe nerwy... – Nagle urwał i Amaziga zobaczyła, że patrzy na oświetloną blaskiem księżyca głowę drugiej Amazigi. – O mój Boże! Jezu Chryste!

Wzięła go za ramię i odprowadziła na bok.

Ja żyję, Gareth. Ty też. Otrząśnij się, słyszysz?!

Skinął głową.

Słyszę. Ale... Chryste!

Żadnych „ale”, synu! Oni są martwi, my nie. Jechali ratować Sama. Nie udało im się; nam się uda. Rozumiesz?

Wziął głęboki oddech.

Nie zawiodę cię, mamo. Możesz na mnie liczyć.

Wiem. A teraz idź spać. Ja obejmę wartę.


Samuel Archer nie był religijny. Dawno doszedł do wniosku, że jeśli Bóg istnieje, to jest samowolny albo nieudolny. Może jedno i drugie. A jednak Sam stał teraz na szczycie wzgórza i modlił się. Nie za siebie, choć bardzo chciał przeżyć, ale za innych, którzy poszli za nim na wojnę z Kamieniem Krwi i dotąd jeszcze nie zginęli. Za plecami miał ostatnich buntowników – dwadzieścia dwie osoby, licząc kobiety. W dole, przed nimi, czekała na równinie elitarna jednostka Piekielników. Dwustu dobrze wyszkolonych żołnierzy, których umiejętności potęgowały Ziarna Szatana tkwiące w ich czołach. Sami zabójcy! Sam rozejrzał się. Buntownicy wybrali doskonałe miejsce do stoczenia ostatniej walki. Byli wysoko nad równiną, a linia drzew i gęste zarośla tworzyły naturalną barykadę. Piekielnicy będą musieli zdobywać strome zbocze pod gradem pocisków. Gdyby nam wystarczyło amunicji, moglibyśmy ich nawet odeprzeć, pomyślał Sam. Zerknął na dwa pasy z nabojami na swojej szerokiej piersi. Większość wsuwek była pusta. Policzył pełne. Potem wyciągnął z kieszeni szarej, znoszonej koszuli pasek suszonej wołowiny. Ostatnia racja żywnościowa.

Sam wiedział, że nie mają odwrotu. Dwieście jardów za nimi ciągnęła się krawędź głębokiego wąwozu wychodzącego na skraj pustyni Mardikh. Nawet gdyby zdołali zejść na dół, umarliby z pragnienia. Nie mieli koni, a najbliższa rzeka była daleko stąd.

Westchnął i przetarł zmęczone oczy. Od czterech lat walczył z Kamieniem Krwi, zbierał buntowników, staczał bitwy z Piekielnikami i Pożeraczami. Wszystko na nic. Zużył już niewielki zapas własnych Sipstrassi, a bez nich nie było co marzyć o powstrzymaniu zabójców. Mrówka wpełzła mu na rękę; przyjrzał się jej, zanim ją strząsnął.

Oto czym jesteśmy, pomyślał. Mrówkami chcącymi powstrzymać lawinę.

Rozpacz to potężna siła, ale Sam opierał się jej przez te cztery lata. Na początku to nie było trudne. Niedobitki Strażników zwarły szeregi przeciw Sarento i wygrały trzy bitwy z Piekielnikami. Ale żadna nie okazała się rozstrzygająca. Potem Kamień Krwi zmutował Wilczaków i rasa ludzka stanęła w obliczu nowego straszliwego zagrożenia. Całe społeczności uciekały w góry przed bestiami. Niezbyt liczna armia Strażników została pozbawiona dostaw żywności, gdy farmerzy poczęli porzucać gospodarstwa ze strachu przed Pożeraczami. Z amunicją też było krucho, a wielu żołnierzy opuściło szeregi buntowników i wróciło do domów, łudząc się, że obronią swoje rodziny.

Teraz zostały dwadzieścia dwie osoby. Jutro nie pozostanie nikt.

Do Sama podeszła piękna wysoka dziewczyna o oliwkowej cerze. Miała na sobie czerwoną, spłowiała koszulę, a pod pachami dwie kabury z pistoletami. Kruczoczarne włosy związała z tyłu głowy w ciasny kok. Uśmiechnął się do niej.

Zdaje się, że doszliśmy do kresu długiej, wyboistej drogi, Shammy. Przykro mi, że cię w to wciągnąłem.

Shamshad Singh wzruszyła ramionami.

Tu, czy w domu... Co za różnica? Walczysz albo umierasz.

Albo jedno i drugie – westchnął Sam. Dziewczyna usiadła na kamieniu i położyła na zgrabnych udach strzelbę z krótką lufą.

Opowiedz mi o starych, szczęśliwych czasach – poprosiła nagle.

A konkretnie? – zapytał. – Żyję już trzysta pięćdziesiąt sześć lat. Jest w czym wybierać.

Opowiedz mi o Amazidze.

Spojrzał na nią czule. Wiedział, że jest w nim zakochana. Nie ukrywała tego przez dwa lata pobytu wśród buntowników. Ale Sam nie odwzajemniał jej uczucia. W swoim długim życiu znał tylko jedną kobietę, która znalazła klucz do jego serca. Zginęła w pierwszych miesiącach wojny z Piekielnikami.

Jesteś nadzwyczajną kobietą, Shammy. Powinienem był cię lepiej traktować.

Bzdura – uśmiechnęła się szeroko. – Opowiedz o Amazidze.

Po co?

Bo to ci zawsze poprawia humor. A teraz jest ci to potrzebne.

Pokręcił głową.

Zawsze uważałem za wyjątkowo smutne to, że w życiu przychodzi taka chwila, kiedy człowiek nie ma już drugiej szansy. Kiedy Napoleon cofał się spod Waterloo, wiedział, że już nigdy nie poprowadzi wielkiej armii do zwycięstwa. Skończyło się. Zawsze myślałem, że taka chwila musi być ciężka. Teraz wiem to na pewno. Walczyliśmy przeciwko wielkiemu złu i nie zdołaliśmy go pokonać. A jutro zginiemy. To nie jest najlepszy moment na opowieści o szczęściu, Shammy.

Mylisz się – odparła. – W tym momencie wciąż widzę niebo, czuję na sobie górski wiatr i wdycham zapach sosen. Żyję! I rozkoszuję się tym. A jutro będzie następny dzień, Sam. Będziemy walczyć. Kto wie, może nawet zwyciężymy? Może Bóg otworzy niebo i porazi naszych wrogów piorunami?

Archer zachichotał.

Z pewnością by chybił i trafił w nas.

Nie drwij z tego, Sam – upomniała go. – Nie nam osądzać Jego wyroki.

Zdumiewa mnie, że po tym wszystkim, co widziałaś, jeszcze w Niego wierzysz.

A mnie zdumiewa, że ty nie wierzysz – odpowiedziała. Słońce powoli znikało za horyzontem, nadając górom czerwonozłocistą barwę.

W dolinie Piekielnicy rozpalali ogniska i w wieczornej ciszy niosły się ich ochrypłe śpiewy.

Jered zbadał wąwóz – odezwała się Shamshad. – Urwisko ciągnie się na długości około czterech mil. Uważa, że niektórym z nas udałoby się zejść.

W dole jest pustynia. Nie przeżylibyśmy tam – odrzekł Archer.

Zgadzam się z tobą, ale to zawsze jakieś wyjście.

Przynajmniej nie ma Pożeraczy – Sam popatrzył na obozowisko Piekielników.

Tak, to dziwne – przyznała. – Wszystkie bestie odeszły wczoraj wieczorem. Ciekawe, dokąd?

Nieważne. Liczy się to, że tu ich nie ma. Ile naboi ci zostało?

Około trzydziestu. I dwadzieścia do pistoletu.

Chyba wystarczy – stwierdził Sam.

Chyba będzie musiało – odpowiedziała.


Amaziga patrzyła, jak Gareth odczepia od siodła zwój liny. Skalna ściana była stroma i miała około sześciuset stóp wysokości, ale przecinały ją trzy półki. Pierwsza ciągnęła się mniej więcej osiemdziesiąt stóp nad nimi. Krawędź występu błyszczała srebrzyście w świetle księżyca.

Co o tym myślisz? – zapytała Amaziga.

Gareth uśmiechnął się.

Żaden problem, mamo. Jest na czym stanąć i czego się chwycić. Jedyna trudność to ten nawis nad ostatnią półką, ale poradzę sobie. Nie martw się, wspinałem się już na ściany dziesięć razy gorsze od tej. – Odwrócił się do Shannowa. – Wejdę na pierwszą półkę i rzucę panu linę. Będziemy wchodzić etapami. Nie ma pan lęku wysokości, panie Shannow?

Nie – odparł Człowiek Jeruzalem.

Gareth opasał się liną i podszedł do ściany. Wspinaczka szła mu łatwo dopóki nie dotarł pod pierwszą półkę. Skałę wypłukała tu woda. Zastanawiał się, czy nie ominąć wyrwy z prawej strony, kiedy dostrzegł wąską, pionową szczelinę może sześć stóp na lewo od siebie. Przysunął się bliżej, wsunął prawą dłoń w górną część pęknięcia i zacisnął pięść, by zaklinować rękę. Napiął mięśnie ramienia i podciągnął się o kilka stóp. Znalazł punkt zaczepienia dla lewej dłoni i wszedł jeszcze wyżej. Uwolnił prawą rękę, dosięgną! krawędzi półki i wdrapał się na nią. Obrócił się i usiadł, a potem pomachał do małych postaci na dole.

Lubił wspinaczkę, dawała mu dużo radości. Pierwsze doświadczenia zdobywał w Europie, w walijskich górach Triffyn. Wszystkiego nauczyła go Lisa. Pokazywała mu chwyty, asekuracje, sposoby podciągania się. Podziwiał jej umiejętność wchodzenia na ściany pozornie gładkie jak lustro. Dobrze ją wspominał i czasami zastanawiał się, dlaczego porzucił tę dziewczynę dla Eve.

Lisa szukała męża, Eve przyjemności”. Ta myśl wydała mu się absurdalna. Naprawdę jesteś taki powierzchowny? – zapytał sam siebie. Lisa byłaby wspaniałą żoną; silną, lojalną, pomocną. Ale kochała go obsesyjną i, co gorsza, zaborczą miłością. Gareth wiedział, co to znaczy, bo widział to u matki. Nie chcę takiej miłości, pomyślał. Nigdy w życiu!

Otrząsnął się z zamyślenia, wstał i poszedł wzdłuż krawędzi półki. Nie znalazł żadnego skalnego występu, wokół którego mógłby umocować linę do asekuracji wspinaczki Shannowa. Ale była mała, pionowa szczelina. Odczepił od pasa niewielki, błyszczący przedmiot ze stali, przypominający szczypce. Wepchnął go do rozpadliny i wyciągnął sworzeń. Kleszcze rozwarły się i zaklinowały w szparze. Przełożył jeden koniec liny przez ucho szczypiec i opuścił na dno wąwozu. Gdy tylko Shannow zaczął wchodzić na górę, Gareth owinął linę wokół lewego ramienia i naprężył ją.

Ale Shannow wydostał się na półkę bez przygód.

Jak się panu podobało? – szepnął Gareth.

Shannow wzruszył ramionami.

Nie podobają mi się te chmury – odrzekł cicho. Gareth owinął się liną w pasie. Shannow miał rację; niebo pociemniało, a oni dopiero zaczęli wspinaczkę.

Gareth jeszcze raz opuścił linę, żeby pomóc matce. Dyszała ciężko, kiedy wreszcie dołączyła do nich.

W ciągu następnej godziny cała trójka dotarła do ostatniej półki. Od szczytu urwiska dzieliło ich już tylko czterdzieści stóp, ale zrobiło się zupełnie ciemno i zaczęło mżyć. Skalna ściana była mokra i śliska. Gareth obawiał się, co będzie dalej. Z dołu nie widział dobrze nawisu i teraz okazało się, że ostatni etap wspinaczki będzie trudniejszy niż sądził. Nie byłby łatwy nawet w dobrych warunkach, a cóż dopiero po ciemku i w deszczu.

Gareth po raz trzeci posuwał się wzdłuż półki, szukając najlepszej drogi na górę. Żadna trasa nie wyglądała zachęcająco. Deszcz osłabł. Spojrzał w dół na spętane konie. Z tej wysokości przypominały mrówki. Dojść aż tutaj po to, żeby się wycofać? To niemożliwe! Amaziga nigdy by mu tego nie wybaczyła. Od dawna wiedział, że matka go nie kocha. Pogodził się z tym, że zamiast tego jest z niego dumna. Nikogo nie potrafiłaby kochać tak, jak męża. Ta miłość pochłaniała ją całkowicie, zżerała ją. Gareth dotkliwie to odczuwał jako dziecko. Kiedy dorósł, zrozumiał, że kobieta, która wydała go na świat, ma skomplikowaną naturę i nieprzeciętnie błyskotliwy umysł. Jeśli nie mógł liczyć na jej miłość, musiało mu wystarczyć, że jest jej dumą. Wspiął się na ścianę i poszukał ręką pierwszego punktu zaczepienia. Trafił zaledwie na niewielkie załamanie, ale zdołał się go uchwycić. Potem znalazł oparcie dla stopy i podciągnął się wyżej. Wspinaczkę utrudniały mu obolałe palce i śliskość skały. Zanim wszedł piętnaście stóp wyżej, miał sucho w ustach. Nagle obsunęła mu się noga. Kurczowo zacisnął dłoń na małym występie skalnym i zawisł nad blisko dwustumetrową przepaścią. Wpadł w panikę. Wisiał na jednej ręce i nie był w stanie uchwycić się niczego drugą. Co gorsza, znalazł się już pod nawisem i gdyby teraz spadł, minąłby najwyższą półkę. Od następnej dzieliło go ponad osiemdziesiąt stóp... roztrzaskałby się na miazgę. Serce waliło mu tak mocno, że czuł pulsowanie w skroniach. Przekręcił się trochę i spojrzał do góry. Mniej więcej osiemnaście cali ponad małym występem, którego się trzymał, wystawał ze ściany następny. Wziął głęboki oddech i przygotował się do uchwycenia go.

Jeśli chybisz, to po tobie! Chryste! Nawet o tym nie myśl! Ale nie mógł opanować strachu. Przypomniał sobie drugiego Garetha, zmiażdżonego w rozbitym dżipie.

Wiedział, że nie ma odwagi zdobyć się na ostatni wysiłek.

O Boże, umrę tutaj! – pomyślał.

Nagle coś mocno podparło jego stopę. Gareth spojrzał w dół i zobaczył Shannowa, który też wspiął się pod nawis. Teraz obaj znaleźli się nad przepaścią. Przestraszył się, że spadając pociągnie Człowieka Jeruzalem za sobą.

Usłyszał spokojny, chłodny głos Shannowa:

Nie utrzymam cię tak przez całą noc, chłopcze. Proponuję, żebyś się ruszył.

Gareth podciągnął się, wyrzucił nogę w bok i oparł stopę na wystającym kawałku skały. Wyżej miał się już czego chwycić i szybko wdrapał się na szczyt urwiska.

Przez chwilę leżał na plecach z zamkniętymi oczami, czując na twarzy krople deszczu. Potem usiadł, owinął linę wokół ramienia i szarpnął dwa razy, dając Shannowowi sygnał do rozpoczęcia wspinaczki. Lina naprężyła się. Gareth odchylił się do tyłu, żeby utrzymać ciężar.

Wtedy coś zimnego dotknęło jego skroni...

Lufa pistoletu.

Zobaczył dłoń trzymającą nóż i ostrze przecięło linę.


Shem Jackson siedział w pokoju od frontu z nogami na stole. Jego brat, Micah, leniwie tasował sfatygowaną talię kart.

Chcesz zagrać, Shem?

O co? – zapytał starszy z braci. Sięgnął po kubek z alkoholem i pociągnął długi łyk. – Przegrałeś już wszystko, co miałeś.

Mógłbyś mi trochę pożyczyć – powiedział z wyrzutem Micah.

Shem z rozmachem postawił kubek na stole.

O co ci chodzi, u diabła? Gra się w karty, jak się ma forsę. Proste, nie? Nie trafia to do twojego zakutego łba?

Ale co innego mamy do roboty? – odrzekł potulnie Micah.

A czyja to wina? – warknął Shem i przeczesał brudną ręką tłuste włosy. – Nie była ładna, ale nie musiałeś jej bić.

Sama się prosiła! – krzyknął Micah. – Wyzywała mnie!

No i uciekła. Założę się, że już nie wróci. Wiesz, jaki jest z tobą problem, Micah? Nigdy nie doceniasz tego, co masz. – Shem wstał i przeciągnął się. Czuł w kościach nadchodzący deszcz; zaczęły go boleć plecy. Podszedł do okna i wyjrzał na oświetlone księżycem podwórze. Za stodołą coś się poruszyło. Przysunął się bliżej i przetarł zakurzoną szybę. Ale tylko rozmazał brud i zaklął.

Co jest? – zapytał Micah. Shem wzruszył ramionami.

Zdawało mi się, że coś zobaczyłem za stodołą. Nic takiego... – Zmrużył oczy i wtedy dostrzegł błysk srebrzysto szarej sierści. – To Wilczacy – stwierdził. – Cholerni Wilczacy! – Przeszedł przez pokój, zdjął ze ściany długi karabin i z uśmiechem skinął na brata. – Będę miał lepszą zabawę niż gra w karty z takim pechowcem jak ty – powiedział, wprowadzając nabój do komory. – Rusz się, człowieku! Bierz broń i chodźmy zapolować.

Od razu odzyskał dobry humor. A to małe skurwiele, pomyślał. Tym razem mi nie uciekną. Beth Mc Adam już was nie obroni! Szarpnął frontowe drzwi i wyszedł.

Chodźcie tu, żebraki! Pokażcie się! – zawołał. Noc była pogodna, księżyc świecił jasno. Noc myśliwego! Shem zaczął się skradać z uniesioną bronią. Usłyszał za sobą kroki brata. Micah potknął się na ganku. Co za niezdarny sukinsyn!

Shem skręcił w prawo, w stronę zagonu warzyw i zagrody dla zwierząt.

Pokażcie się! – krzyknął. – Stary wujek Shem ma dla was mały prezent!

Za jego plecami Micah wydał nieartykułowany dźwięk i coś upadło na ziemię. Pewnie ta oferma upuściła karabin, pomyślał Shem i odwrócił się.

Ale to nie był karabin. Głowa młodszego brata dwukrotnie odbiła się od twardej ziemi, odcięta od szyi ostrymi pazurami. Tułów przewrócił się, ale Shem już na to nie patrzył. Wpatrywał się jak sparaliżowany w wielką postać, która nagle wyrosła przed nim. Miała srebrzystą sierść, złociste ślepia i jasnoczerwony kamień na czole.

Shem Jackson uniósł karabin i nacisnął spust. Pocisk trafił bestię w pierś i z sierści poleciał kurz. Ale stwór nie padł. Zawył i rzucił się do przodu. W powietrzu zalśniły pazury, Shem poczuł uderzenie w ramię i zatoczył się do tyłu. Broń wypadła mu z rąk. Zamrugał i dostrzegł, że krwawi. Nie zdążył poczuć bólu, kiedy stracił ramię i odcięta ręka upadła mu na but.

Pożeracz zamachnął się jeszcze raz...

Twarz Shema Jacksona zniknęła.

Z cienia wynurzyły się inne bestie. Część z nich zaczęła się pożywiać zwłokami.

Ale większość podążyła dalej, ku uśpionej Dolinie Pielgrzyma.




Rozdział dziesiąty


Wiara w to, że rozum może powstrzymać zło, jest czystym szaleństwem. Zło jest jak prawo grawitacji, więc czy można z nim dyskutować?

z Mądrości Diakona Rozdział XXVII


Jacob Moon nie miał daru słyszenia głosów. Prorocze wizje, mistyczne sny i objawienia zdarzały się innym. Miał tylko jeden prawdziwy dar, o ile tak to można nazwać: potrafił zabijać bez żadnych emocji. Więc kiedy usłyszał głos, był kompletnie zaskoczony. Siedział właśnie przy ognisku pod osłoną Wielkiego Muru, mniej więcej dwadzieścia mil od Doliny Pielgrzyma. Nie mając żadnych wiadomości od Apostoła Saula, wyjechał z Domango i przebył długą drogę przez góry. Gwałtowna powódź zmusiła go do zboczenia z kursu i opóźniła jego podróż, ale teraz był już tylko o trzy godziny jazdy od miasta. Jego koń padał ze zmęczenia i Moon rozbił obóz pod Murem.

Głos dotarł do niego tuż przed północą, kiedy zapadał w sen. Z początku słyszał tylko szept, jakby lekki podmuch wiatru. Ale potem głos nasilił się: „Jacobie Moon! Jacobie Moon!” Moon zerwał się i na siedząco wyciągnął rewolwer.

Kto to?

Za tobą – usłyszał, więc odwrócił się. Jeden z wielkich, prostokątnych bloków zniknął i Moon zobaczył mężczyznę o czerwonej skórze poprzecinanej czarnymi liniami. Obcy siedział na hebanowym tronie. Moon odciągnął kurek. – To ci się nie przyda – powiedział mężczyzna. Zjawa zbliżyła się i jej twarz wypełniła cały otwór w murze – miała rubinowe oczy o przekrwionych białkach. – Jesteś mi potrzebny, Moon – odezwała się.

Ale ty mi nie jesteś potrzebny – odparł Moon i nacisnął spust. Pocisk przeszedł na wylot przez czerwoną twarz, nie pozostawiając na niej żadnego śladu. Obcy uśmiechnął się.

Oszczędzaj amunicję, Moon, i lepiej wysłuchaj mojej propozycji. Oferuję ci niewyobrażalne bogactwa i nieśmiertelność. Mogę spełnić twoje najskrytsze pragnienia.

Moon schował broń.

Ja chyba śnię, prawda? To musi być tylko jakiś cholerny sen!

To nie sen, Moon – odpowiedział czerwony mężczyzna. – Nie chciałbyś żyć wiecznie?

Mów, słucham.

Mój świat umiera. Potrzebny mi nowy. Człowiek znany ci pod imieniem Saul otworzył mi Wrota i teraz widzę twój świat. Podoba mi się. Ale przydałby mi się tu namiestnik, który poprowadzi moją armię. Z tego, co zdążyłem wyczytać z umysłu umierającego Saula, ty byś się nadawał. Co ty na to?

Powiedz mi coś o wiecznym życiu – zażądał Moon, ignorując pytanie.

Może się zacząć od zaraz, Moon. Pragniesz tego?

A pewnie. – Moon nagle odchylił się do tyłu, czując na czole piekący ból. Krzyknął i chwycił się za głowę. Ból zniknął tak szybko jak się pojawił. Pod palcami wyczuł mały kamień na środku czoła.

Dopóki będziesz mi służył, Moon, pozostaniesz nieśmiertelny. Czujesz w sobie nową siłę, moc, życie?

Jacob Moon czuł coś więcej: przypływ dawno hamowanego gniewu i zawziętość. Zmęczenie podróżą minęło.

Czuję to – przyznał. – Czego ode mnie żądasz?

Jedź do zrujnowanego miasta na północ od Doliny Pielgrzyma. Tam cię powitam.

Pytałem, czego ode mnie żądasz – powtórzył Moon.

Krwi – odparła zjawa. – Morza krwi. Przemocy i śmierci, nienawiści i wojny.

Jesteś Szatanem?

Jestem lepszy od Szatana, Moon. Ja zwyciężam.


Gareth nie mógł wiedzieć, że tuż za nim wspina się matka, a Shannow został na półce. Kiedy lina nagle puściła, Amaziga odpadła od ściany. W takiej sytuacji większość ludzi wpadłaby w panikę i z krzykiem runęła w przepaść na pewną śmierć. Ale nie ona.

Żyła tylko dla jednego celu – żeby znaleźć Sama.

W chwili, gdy lina została przecięta, ześliznęła się w dół, ale wyciągnęła rękę, starając się rozpaczliwie uchwycić mokrej skały. Zacisnęła kurczowo palce na pierwszym napotkanym występie, jednak nie zdołała się utrzymać i zjechała niżej. Orała palcami usuwającą się spod niej ścianę, połamała paznokcie, ale w końcu zahaczyła dłonią o mały występ i zatrzymała się. Wisiała teraz w dolnej partii skalnego nawisu, machając w powietrzu nogami nad krzywizną zbocza. Czuła, że szybko traci siły i długo się nie utrzyma.

Shannow! – wrzasnęła. – Pomóż mi!

Chwycił ją za pas w momencie, kiedy już rozluźniła chwyt i zaczęła spadać, i wciągnął na półkę. Usiadła ciężko, przylgnęła twarzą do ściany i zamknęła oczy. Niemal z radością powitała ból w zranionej ręce; oznaczał, że żyje.

Shannow przyciągnął linę i obejrzał koniec.

Ktoś ją przeciął – powiedział. Ogarnął ją strach.

Gareth! – szepnęła.

Może wzięli go żywcem – odrzekł cicho Shannow. – Pytanie, co teraz zrobimy? Na górze są wrogowie, a konie mamy na dole.

Jeśli wyjrzą poza krawędź urwiska, nie zobaczą nas – odpowiedziała. – Pomyślą, że spadliśmy. Uważam, że powinniśmy się wspiąć do końca.

Shannow uśmiechnął się.

Nie wiem, czy dam radę. Ale wiem, że pani na pewno sobie nie poradzi ze zranioną ręką.

Nie możemy zostawić Garetha. – Zerknęła na zegarek. – A za godzinę tamci zabiją Sama. Nie mamy czasu schodzić na dół i szukać innej drogi.

Shannow przeszedł się wzdłuż półki. Nie znalazł drogi na górę. Amaziga przyłączyła się do niego i oboje oglądali ścianę. Mijały długie minuty. Nagle z góry dobiegły odgłosy dalekiej strzelaniny.

Masz rację – powiedziała w końcu Amaziga zrezygnowanym głosem. – Nic nie możemy zrobić.

Zaraz... – odrzekł z namysłem Shannow. Wyciągnął rewolwer i przywiązał koniec liny do kabłąka spustowego. Cofnął się na krawędź półki, przyciągnął do siebie luźny zwój liny i zaczął okręcać nad głową przywiązany rewolwer. Amaziga zrozumiała i spojrzała w górę. Dwadzieścia pięć stóp wyżej, w najwęższym miejscu skalnego nawisu, sterczał kamienny szpic. Shannow zebrał więcej liny i coraz szybciej kręcił obciążonym końcem. Wreszcie wypuścił go w powietrze. Rewolwer poszybował do góry, zagrzechotał o skalną ścianę i opadł niżej, przerzucając linę nad wystającym szpicem. Shannow ściągnął go na dół, uwolnił od liny i wetknął do kabury.

Myślisz, że to utrzyma nasz ciężar? – spytała Amaziga. Shannow trzykrotnie szarpnął podwójną liną.

Miejmy nadzieję. I zaczął się wspinać.


Gareth był wściekły. Dziewczyna o oliwkowej cerze przecięła linę, a potem kazała mu wstać z rękami na głowie.

Niech pani posłucha... – zaczął. – Jestem tu po to, żeby...

Zamknij się! – parsknęła i odbezpieczyła pistolet. – Ruszaj i pamiętaj, że idę za tobą. A zabicie człowieka to dla mnie nic nowego. – Nie odebrała mu broni, co świadczyło o jej pewności siebie... albo o głupocie. Gareth przypuszczał, że raczej o tym pierwszym. Doszli do małej polany. Za głazami i zwalonymi drzewami klęczało około dwudziestu kobiet i mężczyzn z karabinami w rękach. Jeden z nich wstał i odwrócił się. Był wysoki i czarnoskóry.

Znalazłam tego typa – dziewczyna z pogardliwą miną wskazała Garetha – jak wspinał się na urwisko za naszymi plecami. Byli z nim inni, ale przecięłam linę.

Tak zrobiła – przyznał Gareth. – I prawdopodobnie zabiła jedynych przyjaciół, jakich masz w tym świecie, Sam.

Czarny mężczyzna wytrzeszczył oczy.

My się znamy, chłopcze?

Poniekąd – odrzekł Gareth. Niebo zaczynało jaśnieć; wstawał świt. Deszcz ustał. – Przyjrzyj mi się dobrze, Sam. Kogo ci przypominam?

Kim jesteś? – zniecierpliwił się Sam Archer. – Mów jaśniej. Gareth wyczytał z jego zaskoczonej miny, że przynajmniej częściowo domyśla się prawdy.

Moja matka ma na imię Amaziga – powiedział.

Kłamiesz! – krzyknął Sam. – Znałem Amazigę przez całe życie. Nie miała więcej synów.

Moja matka utknęła na ścianie wąwozu za nami, Sam. Przebyła kawał drogi, żeby cię odnaleźć. Idź tam i zapytaj ją.

Nagle na prawo od Garetha huknęły strzały. Kilkoro buntowników upadło z krzykiem i na polanę wdarli się Piekielnicy. Wszyscy byli wysocy, mieli na sobie czarne skórzane tuniki i ozdobione rogami hełmy. Strzelali w biegu gdzie popadnie. Sam odwrócił się i wyciągnął pistolet. Gareth uniósł uzi i nacisnął spust. Nad polaną zadudniła długa seria i pierwsza linia Piekielników zwaliła się na ziemię jak ścięta. Gareth pobiegł naprzód. Pistolet maszynowy podskakiwał w jego dłoniach. Buntownicy otrząsnęli się z zaskoczenia i otworzyli ogień. Gareth wyrzucił pusty magazynek i wcisnął na jego miejsce następny. Pierwsze natarcie Piekielników załamało się. Musieli się cofnąć i strzelali zza osłony drzew. Jeden pocisk zarył w ziemię u stóp Garetha, inny świsnął obok jego twarzy. Schylił się i szybko dobiegł do dużego głazu. Kiedy przykucnął w ukryciu, zobaczył z lewej martwą młodą kobietę. Z rany wlotowej na skroni sączyła się krew. Kolejny pocisk odbił się od głazu nad głową Garetha. Zaryzykował i wychylił się ostrożnie. W koronie pobliskiego drzewa dostrzegł strzelca z karabinem. Wycelował i nacisnął spust uzi. Krótka seria dosięgła przeciwnika; snajper rozkrzyżował ramiona i spadł na ziemię.

Na drugim krańcu polany leżał Sam, ukryty za zwalonym drzewem. Przeklinał własną głupotę – nie pomyślał, że Piekielnicy zaatakują o świcie, podkradając się do obozu pod osłoną porannej mgły. Pojawienie się młodego człowieka z wielostrzałową bronią uratowało buntowników. Zerknął w kierunku Garetha; z profilu bardziej przypominał Amazigę. Te same wystające kości policzkowe, wysokie gładkie czoło... Gareth zauważył, że Sam go obserwuje i uśmiechnął się do niego. Teraz już nie było wątpliwości. Sam nie miał pojęcia, jak to możliwe, a jednak!

Z lewej odezwała się salwa. Około trzydziestu Piekielników wyskoczyło z ukrycia i przypuściło szturm. Kilku ludzi Sama padło. Uzi znów zaterkotało głośno, ale seria nie powstrzymała atakujących. Sam uniósł pistolet i zaczął strzelać do nacierającej grupy. Wokół niego gwizdały kule, w końcu jedna drasnęła go w głowę i zwaliła z nóg. Przetoczył się i zobaczył Shammy; biegła prosto na wrogów z pistoletami w obu dłoniach. Nagle dostała postrzał w udo i upadła. Uzbrojony w strzelbę Jered rzucił się jej na pomoc, strzelając z biodra. Kiedy znalazł się przy dziewczynie, pocisk rozerwał mu twarz.

Sam podniósł się i na klęczkach wystrzelał resztkę amunicji. Uzi Garetha zaterkotało jeszcze raz, a potem na polanie zaległa cisza. Shammy podpełzła do Sama. Miała zakrwawione spodnie.

Założę ci opaskę uciskową – zaproponował.

Nie warto – odpowiedziała. Sam rozejrzał się. Wokół walały się trupy około czterdziestu Piekielników. Zatem zostało ich jeszcze co najmniej stu pięćdziesięciu. Ale spośród buntowników nie przeżył nikt oprócz niego i Shammy. Oraz obcego młodzieńca.

Gareth podczołgał się do nich.

Na urwisku zostawiłem linę. Mamy jeszcze szansę.

Nie zdążymy – odparła Shammy, kończąc ładowanie broni, i w tym momencie ruszyło następne natarcie Piekielników. Gareth uniósł się i opróżnił ostatni magazynek. Skosił przynajmniej dziesięciu, ale reszta parła naprzód.

Wtedy za jego plecami zagrzmiała długa seria i zobaczył nadbiegającą Amazigę. Nie zdejmowała palca ze spustu swojego uzi. Za nią biegł Shannow; lufy jego rewolwerów raz po raz błyskały ogniem. Piekielnicy padali jeden za drugim, wreszcie uciekli z powrotem w zarośla.

Wynośmy się stąd! – krzyknął Gareth. Obaj z Samem podnieśli ranną Shamshad i pobiegli chwiejnie przez polanę. Huknęły strzały, ale zdążyli dopaść drzew. Gareth szybko przywiązał linę do smukłego pnia.

Schodź pierwszy – powiedział do Sama. – Pod tobą jest półka i znajdziesz tam drugą linę. Na dnie wąwozu stoją konie.

Sam zdawał się nie słuchać. Wpatrywał się w Amazigę.

Później pogadacie, dobra? – zaproponował Gareth, chwytając Sama za ramię. – Jak zejdziesz na półkę, szarpnij liną dwa razy. Wtedy pójdzie następny.

Sam chwycił linę i zaczął się opuszczać z urwiska. Gareth podszedł do matki.

Masz jeszcze magazynki do uzi? – zapytał.

Tylko jeden – odparła i wręczyła mu ostatni.

W polu widzenia pojawił się Piekielnik z wycelowanym karabinem. Shannow strzelił dwa razy i położył go trupem. Gareth obejrzał się na linę.

Szybciej, człowieku! – szepnął.

Jakby słysząc jego słowa, Sam dotarł właśnie do skalnej półki i dwukrotnie pociągnął za linę. – Teraz ty, mamo – polecił Gareth. – Daj uzi Shannowowi. – Amaziga rzuciła broń Człowiekowi Jeruzalem, chwyciła linę i po chwili zniknęła im z oczu.

W powietrzu zafurczały pociski. Shannow nacisnął spust uzi i strzały umilkły.

Lina poruszyła się dwa razy.

Teraz pan, Shannow!

Zejdę ostatni – odparł. – Schodź. – Gareth oddał swoje uzi Shammy i podszedł do krawędzi urwiska.

Na razie panowała cisza. Kiedy Gareth dwa razy szarpnął liną, Shannow powiedział do dziewczyny:

Lepiej szybko do nich dołącz.

Uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami.

Straciłam za dużo krwi, przyjacielu. Nie mam siły. Ty idź. Powstrzymam ich przez chwilę.

Zniosę cię – zaproponował.

Nie. Mam przeciętą tętnicę udową, wykrwawię się na śmierć. Zostało mi pewnie tylko kilka minut życia. Ratuj siebie... i Sama. Zabierz go stąd.

Z ukrycia wyłonili się dwaj Piekielnicy. Pocisk odbił się od drzewa nad głową Shannowa. Odwrócił się, wystrzelał do końca magazynek uzi i odrzucił je na bok. Shammy leżała na ziemi z nową raną w piersi. Shannow podczołgał się do niej.

Przynajmniej zapomniałam o bólu w udzie – szepnęła.

Jesteś dzielną kobietą. Nie zasłużyłaś na śmierć.

Lepiej już idź. Ale przedtem posadź mnie. Mogę jeszcze trochę postrzelać.

Shannow podciągnął ją do pozycji siedzącej, oparł plecami o drzewo i włożył do rąk uzi. Potem wycofał się i zniknął za krawędzią urwiska.

Kiedy stanął na półce, usłyszał w górze krótką wymianę ognia.

A później już tylko ciszę...


Sam siedział na zboczu wzgórza nad opuszczonymi zabudowaniami małej osady. Wciąż kręciło mu się w głowie od natłoku wydarzeń minionego dnia. Shammy zginęła. Wszyscy zginęli: Jered, Marcia, Caleb... a Amaziga żyje. Miał uczucie nierealności i odrętwienia, blokującego wszelkie emocje.

Dostali się na dno wąwozu. Piekielnicy strzelali do nich z góry. Pociski wzbijały wokół obłoczki pyłu, ale nie dosięgły ich. On i Amaziga dosiedli razem pierwszego konia, czarny młodzieniec i ponury wojownik pojechali za nimi. Po wielu godzinach zatrzymali się przy tych porzuconych domostwach, których mieszkańcy dawno zostali wymordowani przez oddziały Kamienia Krwi. Kilka pustych domów pokrywał teraz kurz – kolejne ludzkie osiedle znikało na zawsze z powierzchni ziemi.

Amaziga wprowadziła go do jednego z budynków, kazała mu usiąść i przyklęknęła obok. Potem wszystko opowiedziała. Ale jej słowa nie docierały do niego. Wyciągnął rękę i dotknął jej twarzy. Przytuliła się do niego i całowała jego palce, jak dawniej. Z oczu popłynęły mu łzy. Wstał i wyszedł. W drzwiach potrącił młodego człowieka i pobiegł na wzgórze. Zatrzymał się dopiero wysoko na zboczu.

Shammy nie żyje. Lojalna, niezawodna Shammy. Niczego nie żądała, chciała tylko walczyć u jego boku.

Ale dlaczego nie czuje żalu? Amaziga, którą kochał ponad życie, wróciła. Nie jego Amaziga, jak sama powiedziała, lecz inna kobieta z innego świata. To bez sensu, ale i... bez różnicy. Podczas jazdy czuł przed sobą jej ciało, wdychał zapach jej włosów.

Samuel Archer starał się uporządkować myśli. Badał teorię wielokrotności wszechświatów jeszcze w Ośrodku Strażników i doszedł do wniosku, że według niej rzeczywiście może istnieć inny Samuel Archer. Potem Sarento przeistoczył się w Krwawą Bestię i w zamęcie okrutnych wojen praca Sama poszła w zapomnienie.

Amaziga zginęła pod gradem kul. Jej pięknej twarzy nawet nie można było rozpoznać.

Amaziga żyje!

O Boże!

Za wiele tego wszystkiego. Sam spojrzał w niebo. Ani jednego ptaka. Jak okiem sięgnąć, ani jednego żywego stworzenia również na ziemi. Kamień Krwi wyssał z tego świata całe życie. Słońce świeciło jasno, na błękitnym niebie zastygły obłoki. Sam wyciągnął się na trawie. W głowie miał chaos. Zobaczył nadchodzącą Amazigę. Przyglądał się jej zmysłowym ruchom. Wspinając się na zbocze, lekko stawiała kroki i kołysała biodrami, nieświadoma tego, że wzbudza pożądanie. Boże, nigdy nie widział piękniejszej kobiety!

Przecież ja jej nie znam!”

Musimy porozmawiać, Sam – powiedziała cicho i usiadła obok.

Lepiej powspominajmy – odparł ostrzejszym tonem niż zamierzał. – Pamiętasz lato nad jeziorem w Lost Hawk?

Smutno pokręciła głową.

Nie spędziliśmy razem żadnego lata, choć nie wątpię, że mamy jakieś wspólne wspomnienia. Ale nie o to chodzi, Sam. Przebyłam wszechświat, żeby cię odnaleźć i uratować przed śmiercią. Nie mogłam ocalić mojego Sama, podobnie jak ty nie byłeś w stanie ochronić Amazigi, którą znałeś. Ale oboje jesteśmy ich identycznymi kopiami. Masz w sobie wszystko, co kochałam w tamtym Samie. Dlatego nie waham się powiedzieć, że cię kocham, Sam. Kocham cię i potrzebuję.

Kim jest ten chłopak? – zapytał Archer, choć znał odpowiedź i chciał tylko usłyszeć potwierdzenie.

Twoim synem. Albo raczej synem, którego byłbyś spłodził. W każdym razie, którymś z nich.

To wspaniały mężczyzna. Odważny i pewny siebie. Z takiego syna mógłbym być dumny.

Więc bądź dumny, Sam! – powiedziała z naciskiem. – Chodź z nami. Razem możemy spróbować uratować świat przed zagładą. To nie będzie nasz świat, ale przynajmniej taki sam jak tamten, który już prawie umarł. Możemy go ocalić, Sam. Możemy spełnić marzenie Strażników.

A co z Kamieniem Krwi?

Rozłożyła ręce.

A co ma być, Sam? Zabija świat i wkrótce zabraknie mu pożywienia. Jest już skończony.

Sam pokręcił głową.

Sarento nie jest głupcem. Co powstrzyma go przed znalezieniem innych światów? Nie, przysiągłem sobie, że go zniszczę i muszę to zrobić.

Amaziga milczała przez chwilę.

To śmieszne, Sam. Oboje o tym wiemy. Jego moc stawia go poza naszym zasięgiem. Masz jakiś plan? A może to zwykła donkiszoteria i nie chcesz przyjąć do wiadomości, że przegrasz?

Moja Amaziga nie zadałaby mi takiego pytania – odrzekł.

Owszem, zadałaby i dobrze o tym wiesz. Jesteś romantykiem i idealistą. A ona taka nie była. A może nie mam racji?

Westchnął i odwrócił głowę. Popatrzył na puste domy w dole i dwóch czekających tam mężczyzn.

Kim jest ten zimny zabójca? – zapytał, żeby zmienić temat.

Nazywa się Shannow. W jego własnym świecie zwą go Człowiekiem Jeruzalem. On też miał nierealne marzenie, ale w końcu zrozumiał, że to szaleństwo.

Nie wygląda na marzyciela. Ani na człowieka, który stracił nadzieję. – Sam spojrzał na Amazigę i uśmiechnął się. – Masz rację. Moja Ziga zadałaby mi takie samo pytanie. Ciekaw jestem, jak zareagujesz na to, co teraz powiem. A może potrafisz to przewidzieć?

Oczywiście, że potrafię. Powiesz, że ucieczka byłaby twoją klęską, bo odwróciłbyś się plecami do wszystkiego, w co wierzysz. Albo coś w tym rodzaju. Powiesz, że będziesz kontynuował walkę z Kamieniem Krwi, nawet jeśli cię zostawimy. Zgadza się?

Nie mogę zaprzeczyć.

I mylisz się, Sam. Och, podziwiam twoją odwagę, ale jesteś w błędzie. Przed przybyciem tutaj przestudiowaliśmy wszystko na temat Kamienia Krwi. Sarento nie można zniszczyć żadną bronią, którą dysponujemy. Jest na nią całkowicie odporny. Nie możemy go zastrzelić, zagłodzić ani spalić. Moglibyśmy go zamrozić pod tonami lodu i to też nie odniosłoby skutku. Więc powiedz mi, Sam, jak chcesz walczyć z tym potworem?

Sam odwrócił wzrok.

Musi być jakiś sposób. Bóg jeden wie, jaki, ale musi być.

Jeśli nawet jest, kochanie, to tu go nie znajdziemy. Może w świecie sprzed Końca natkniemy się na coś takiego. Wtedy wrócimy tutaj.

Archer namyślał się przez chwilę, potem skinął głową.

Masz rację, jak zwykle zresztą. Jak dostaniemy się do twojego świata?

Amaziga roześmiała się.

Nie bądź taki przygnębiony. Tyle możemy razem zrobić dla dobra ludzkości. Żyjesz, Sam! I jesteśmy razem!

A Kamień Krwi tryumfuje – szepnął.

Do czasu – zapewniła go.


Shannow spojrzał w górę na obejmującą się parę. Gareth stanął obok.

Udało się, panie Shannow. Zakochani znowu razem.

Shannow skinął głową, ale nie odezwał się. Odwrócił wzrok ku dalekim górom i północnym krańcom pustyni.

Myśli pan, że będą nas ścigać? – spytał Gareth.

Możesz być tego pewien – odparł Shannow. – Zgodnie z przewidywaniami Lucasa, znalezienie drogi na dół, dobrej dla koni, zajmie im większą część dnia. Mimo to nie uśmiecha mi się bezczynne siedzenie tutaj i czekanie. Czworo ludzi i trzy zmęczone konie... Nie uciekniemy im, to pewne. – Odwrócił się i odszedł w kierunku cembrowanej studni na tyłach pierwszego domu. Opuścił wiadro i zaczerpnął wody. Była zimna i czysta; pił ją łapczywie. Śmierć dziewczyny o oliwkowej cerze poruszyła go do głębi: taka młoda, miała przed sobą całe życie. A teraz niczego już nie przeżyje; zginęła z rąk morderców służących odrażającemu potworowi.

Nie po raz pierwszy zastanawiał się, jak ludzie mogą zniżyć się do takiego barbarzyństwa. Przypomniały mu się słowa Vareya Shannowa: „Człowiek jest zdolny do miłości, współczucia, szlachetności i wspaniałomyślności, Jon. Ale nigdy nie zapominaj, że ma też nieograniczone możliwości czynienia zła. To smutna prawda, chłopcze, ale jeśli usiądziesz i zaczniesz wymyślać najbardziej wyrafinowane tortury, jakim można by poddać istotę ludzką, nie znajdziesz takiej, której już by nie zastosowano. Jeżeli postępowi ludzkości towarzyszy jakiś dźwięk, to jest nim krzyk”.

Gareth przyprowadził konie do studni i napełnił drugie wiadro.

Wygląda pan na zadumanego, panie Shannow – zauważył. – O czym pan tak rozmyśla?

Shannow nie odpowiedział. Odwrócił głowę i zobaczył nadchodzącą parę. Amaziga i Sam trzymali się za ręce.

Możemy ruszać – powiedziała Amaziga.

Konie muszą odpocząć przez noc – odparł Shannow. – Są wykończone. Przeczekamy do świtu w jednym z tych domów, a potem pojedziemy dalej. Obejmę pierwszą wartę.

Ku jego zaskoczeniu, nie zaprotestowała. Wręczyła mu słuchawki i srebrzyste pudełka z Lucasem, i pokazała, jak się włącza urządzenie. Potem przypomniała, żeby nie korzystał z niego zbyt często, bo trzeba oszczędzać baterie.

Sam i Amaziga zajęli pierwszy dom. Gareth został jeszcze chwilę z Shannowem i uśmiechnął się.

Chyba położę się w następnym. Zmienię pana za cztery godziny.

Shannow zdjął kapelusz i włożył słuchawki. Przewiesił pudełka przez ramię i wcisnął włącznik pierwszego. Po kilku sekundach odezwał się Lucas.

Wszystko w porządku?

Tak – odpowiedział Shannow.

Nie słyszę, panie Shannow. Niech pan mówi do mikrofonu. Jest przy słuchawkach. Kiedy go pan ustawi, sam się włączy.

Shannow odgiął cienki pręt wysięgnika.

Tak, wszystko w porządku. Amaziga odnalazła Sama.

Słyszę smutek w pana głosie. Coś się stało?

Zginęło wielu ludzi, Lucasie.

A tak... teraz ją widzę. Młoda i piękna. Nie chciał jej pan zostawić. Och, panie Shannow, świat jest taki okrutny. – Lucas zamilkł na chwilę. – Co to za opuszczone miejsce? Ani ptaków, ani zwierząt; zupełna pustka. Może pan obrócić głowę, panie Shannow? W kabłąku słuchawek jest kamera. Zbadam teren. – Shannow spełnił prośbę. – Nic – ciągnął Lucas. – Nawet robaka. Wymarła okolica. Zaraz... Chyba coś mam...

Co? Jeźdźcy?

Pssst... Proszę zaczekać... – Shannow przesunął wzrokiem po odległych górach, ale w zapadającym mroku niczego nie dostrzegł. Wreszcie Lucas znów się odezwał: – Niech pan powie Amazidze, że wrócimy przez kamienny krąg w Babilonie. Tamtędy będzie bliżej.

Mamy wjechać do miasta Piekielników? – zdumiał się Shannow.

Zaoszczędzimy pół dnia.

Ależ to wrogi naród – zaprotestował Shannow.

Proszę mi zaufać – odrzekł Lucas. – Jutro pojedziemy na północny wschód. A teraz niech się pan wyłączy, panie Shannow. Widziałem już wszystko, co chciałem zobaczyć.

Shannow wcisnął przycisk i zdjął słuchawki.


Elsę Broome nie mogła zasnąć. Przewracała się z boku na bok, a każdy ruch jej wielkiego ciała wywoływał głośne skrzypienie sprężyn rozklekotanego łóżka. Była wściekła. Mąż dostał pomieszania zmysłów i zastrzelił proroka. W jednej chwili zniweczył jej marzenia o wysokiej pozycji społecznej i ludzkim szacunku. Zawsze był słabego charakteru i zupełnie bezużyteczny, pomyślała. Nie powinnam była za niego wychodzić. I nie wy szłaby, gdyby nie odtrącił jej Edric Scayse. Ci mężczyźni! Scayse był łakomym kąskiem – bogaty, przystojny, szanowany. I młodo umarł. Wcześnie zostałaby nieutuloną w żalu wdową, ale odziedziczyłaby fortunę i żyła teraz w luksusie. Może nawet mieszkałaby w Jedności. Wdowa Scayse. To by ładnie brzmiało. Jednak Scayse pozostawał obojętny na jej zaloty i musiała zadowolić się „drugim od góry” kandydatem. Drugim od góry? Omal nie parsknęła śmiechem. Josiah Broome to żałosna kupa gnoju. Tylko dzięki szczęściu i takiej żonie został kimś w Dolinie Pielgrzyma.

Teraz wszystko diabli wzięli. Dziś na głównej ulicy, na oczach ludzi, kilka kobiet przeszło ostentacyjnie na drugą stronę, żeby się z nianie spotkać. Znajomi odwracali wzrok, kiedy ich mijała. Tylko nie Ezra Feard – główny konkurent Josiaha w interesach. On uśmiechał się szeroko i otwarcie cieszył z klęski Broome’ów. A ta chuda wiedźma, jego żona, razem z nim.

A będzie jeszcze gorzej, pomyślała. Jeźdźcy Jeruzalem z pewnością złapią jej męża, przywloką do miasta i wtrącą do więzienia Krzyżowców. Będzie pewnie płakał i błagał o litość. Potem odbędzie się publiczny proces i powieszą go. Co za wstyd!

Elsę zacisnęła powieki i zaczęła się gorąco modlić:

Och, Boże! Ty jeden wiesz, co przeżywam przez tego nikczemnego człowieka. Mówią, że postrzelili go, kiedy uciekał. Spraw, żeby umarł gdzieś w górach. Niech jego ciało sczeźnie, żeby go nigdy nie odnaleziono.

Może za kilka lat ludzie zapomną o tym szaleńcu i będzie mogła wyjść powtórnie za mąż.

Nagle Elsę usłyszała na dole hałas i gwałtownie otworzyła oczy. Ktoś kręcił się po domu.

Dobry Boże, oby to nie był Josiah! Wszystko, tylko nie to! – szepnęła.

W szufladzie nocnego stolika leżał niewielki rewolwer. Elsę usiadła. Jeśli zakradnie się na dół i zastrzeli go, stanie się bohaterką, odzyska ludzki szacunek. Wyjęła broń; wydawała się strasznie mała w jej wielkiej dłoni. Wysunęła bęben i sprawdziła, czy rewolwer jest naładowany. Potem wstała, podeszła do drzwi i wyszła na schody. Pasek jej białej, flanelowej koszuli nocnej zahaczył o klamkę. Odczepiła go i postawiła stopę na pierwszym stopniu. Zaskrzypiał głośno.

Josiah? To ty, kochanie? – zawołała, schodząc w ciemność. Na lewo coś się poruszyło. Odbezpieczyła broń i zeszła ze schodów. Zza chmur wypłynął księżyc. Przez okno i otwarte drzwi wpadła srebrzysta poświata. Przed Elsę wyrósł nagle wielki kształt...

Zdążyła tylko rozpaczliwie krzyknąć.

Kapitan Krzyżowców, Leon Evans, robił właśnie nocny obchód. Rozdzierający wrzask zmroził mu krew w żyłach. Z mroku wynurzyła się jakaś postać. Odwrócił się, błyskawicznie wyciągając broń.

To tylko ja, sir – odezwał się Samuel Mc Adam. – Słyszał pan tamto?

Jasne. To gdzieś na West Street.

Mam iść z panem?

Leon uśmiechnął się i klepnął chłopaka w ramię.

Jeszcze nie jesteś Krzyżowcem, Sam. Poczekaj, aż zaczną ci płacić. – Schował rewolwer i ruszył wzdłuż ulicy. Z cienia wybiegła za nim srebrzysto szara sylwetka, ale Leon minął już zaułek i nie zauważył jej. Samuel zamrugał. To nie do wiary! Żaden Wilczak nie może być taki wielki!

Kapitanie! – krzyknął i wyciągnął rewolwer. Pierwszy strzał chybił, ale zaalarmował Evansa. Krzyżowiec płynnym ruchem strzelił z obrotu. Samuel zobaczył, jak zakrwawiony łeb odskakuje do tyłu i bestia zatacza się. Nacisnął spust. Trafił ją powyżej biodra. Z sierści poleciał kurz i z rany trysnęła krew. Leon Evans postąpił krok naprzód i wpakował dwie kule w pierś Pożeracza. Stwór zawył przeraźliwie i przysiadł na zadzie.

Na końcu ulicy pojawili się ludzie. Z kilku domów na prawo od Samuela dobiegły krzyki. W jednym z górnych okien rozprysła się szyba i wypadł przez nią mężczyzna. Poleciał głową w dół, przebił drewniany daszek ciągnący się nad chodnikiem i zastygł na ziemi. Leon podbiegł do ciała. Samuel dołączył do niego. Poznał Ezrę Fearda – miał rozdartą klatkę piersiową.

Mieszkańcy wybiegali z domów i na głównej ulicy rósł tłum. Z okna Ezry Fearda wyjrzała wielka bestia i skoczyła na ludzi. Samuel zobaczył krzyczącą kobietę wleczoną po ziemi. Ktoś rzucił się na pomoc, ale padł pod ciosami pazurów. Wszystkich ogarnęła panika; zaczęli uciekać. Nad ludzkim wrzaskiem górowało wycie bestii, których stale przybywało.

Do budynku Krzyżowców! – zawołał Leon Evans, starając się przekrzyczeć wrzawę. Samuel zaczął się przepychać w jego kierunku z rewolwerem w dłoni. Kapitan stał niewzruszenie z wyciągniętymi rękami i raz po raz strzelał do szalejących bestii. Wreszcie iglica trafiła w pustą komorę. Evans złamał rewolwer i zaczął go pospiesznie ładować. Wtedy skoczył na niego potwór. Samuel był kilka jardów za nim. Strzelił i chybił. Pazury rozorały twarz Krzyżowca. Upadł na plecy i upuścił broń. Kiedy bestia rzuciła się na niego, wyszarpnął nóż myśliwski i dźgnął. Ale ostrze nawet nie przebiło grubej skóry. Pazury znów uderzyły, rozdzierając ciało kapitana. Przerażony Samuel odwrócił się i uciekł.

W murowanej siedzibie Krzyżowców zrobiło się tłoczno. Część ludzi dalej biegła przed siebie główną ulicą. Kiedy z wąskiej przecznicy wypadł spłoszony koń, Samuel chwycił go za grzywę i chciał wskoczyć na grzbiet. Nie udało mu się i galopujący rumak ciągnął go za sobą dobre trzydzieści jardów. W końcu chłopak upadł w piach.

Pozbierał się i rozejrzał. Pędził na niego ogromny Wilczak. Samuel sięgnął do kabury... Była pusta.

Gdzieś w górze, na prawo od niego huknęła strzelba. Trafiona w pierś bestia zatoczyła się. Samuel zobaczył w oknie młodego Wallace’a Nasha.

Właź tu, Sam! – zawołał Wallace. – I lepiej się pospiesz! – Samuel wbiegł szybko po trzech schodkach i wpadł do budynku. Ranna bestia nie dała za wygraną. Ruszyła w pościg, natarła na frontowe drzwi i wyłamała je. Samuel pędem wspiął się na schody, przeskakując po dwa stopnie. Za plecami czuł oddech potwora. Nagle na podeście pojawił się Nash.

Padnij! – krzyknął.

Samuel rzucił się na schody, lufa strzelby błysnęła ogniem i z tyłu rozległ się łoskot spadającego ciała. Podniósł siei dołączył do rudowłosego chłopaka. Nie znał Wallace’a zbyt dobrze; pamiętał, że to sprinter, który pokonał Rimfire’a, wyścigowego konia Edrica Scaysego.

Dzięki, Wallace – powiedział, kiedy rudzielec ładował dwururkę.

Trzeba się stąd wydostać – odrzekł Nash. – Ta stara dubeltówka jest dobra na kaczki. Gdzie masz rewolwer? – zapytał, patrząc na pustą kaburę.

Samuel zawstydził się.

Zgubiłem na ulicy. Spanikowałem – wyznał. Wallace skinął głową i wyciągnął zza pasa stary, powtarzalny pistolet Piekielników.

Na zewnątrz rozległy się nowe krzyki. Popędzili na górę, do frontowego pokoju i wyjrzeli przez okno. Do budynku Krzyżowców dobijała się młoda kobieta z dzieckiem na rękach, ale ludzie w środku bali się jej otworzyć.

Z tyłu szybko zbliżała się bestia. Sadziła wielkimi susami...

Tutaj! – wrzasnął Samuel. Kobieta odwróciła się i zaczęła uciekać. Bestia próbowała przeciąć jej drogę. Samuel z zapartym tchem śledził ten wyścig o życie, choć wynik zdawał się z góry przesądzony.

Ale kobieta nie rezygnowała.

Wallace wycelował i nacisnął oba spusty. Trafił bestię w ramię i siła podwójnego wystrzału obróciła nią. Odzyskała jednak równowagę i nie zaprzestała pogoni. Samuel pchnął okno i wyszedł na parapet. Ku ogromnemu rozczarowaniu swojej matki, Beth, nigdy nie odznaczał się wielką odwagą ani sprawnością. Był przekonany, że zawiodła się na nim pod każdym względem. Wziął głęboki oddech i skoczył. Wylądował niezdarnie i skręcił kostkę. Kobieta była już prawie na schodkach, ale bestia tuż za nią. Poderwał się, skoczył w lewo i strzelił. Pocisk trafił bestię w rozdziawiony pysk. Drugi przebił jej gardziel. Trysnęła krew, ale rany nie powstrzymały stwora.

W tym momencie Samuel McAdam zrozumiał, że wybiła godzina jego śmierci, i spłynął na niego wielki spokój.

Kobieta minęła go; nawet nie rzuciła na niego okiem. Dziecko darło się wniebogłosy. Pojawiły się następne bestie. Pierwsza skoczyła na Samuela. Nacisnął spust i trafił ją w serce. Wilczak osunął się, ale zdążył wziąć zamach. Błysnęły pazury...

Wracaj, Sam! – wrzasnął Wallace. Bestia padła martwa. Samuel poczuł, że coś ciepłego i lepkiego zmoczyło mu koszulę. Spojrzał w dół. Z jego przeciętej szyi buchała krew.

Opadł na kolana. Wiedział, że uchodzi z niego życie. Przewrócił się na bok i spoczął twarzą na ubitej ziemi ulicy. Nie czuł bólu. Umieram, pomyślał beznamiętnie. Stało się. Ogarnęło go wielkie znużenie i przypomniał sobie starą, dziecinną modlitwę. Otworzył usta, ale już nie zdążył jej odmówić.


Takiego dnia doktor Julian Meredith obawiał się od dawna. Isis leżała w wozie półprzytomna. Miała słabe, nierówne tętno, sine powieki i zapadnięte policzki. Od kilku tygodni wiedział, że ta chwila musi nadejść. Siły opuszczały ją i mówienie sprawiało jej trudność.

Na koźle siedział Jeremiasz, a Meredith nie odstępował chorej. Zastanawiał się, kiedy nastąpi koniec. Pochylił się i pocałował jej zimne czoło. Oczy wypełniły mu się łzami i jedna kapnęła na blady policzek Isis. Kiedy wóz zaskrzypiał i stanął, Meredith wyprostował się. Otworzył tylne drzwi i wyszedł. Jeremiasz owinął lejce wokół dźwigni hamulca i zszedł z kozła.

Żadnej poprawy? – zapytał, podchodząc do młodego lekarza. Meredith pokręcił głową.

Myślę, że to się stanie dziś w nocy.

O Boże! – szepnął stary człowiek. – Taka kochana dziewczyna... Nie ma sprawiedliwości na tym świecie, doktorze.

W każdym razie nie w takich wypadkach jak jej – przyznał lekarz.

Jeremiasz rozpalił ognisko i wyciągnął z wozu dwa krzesła.

Wciąż nie rozumiem, co ją zabija – powiedział. – Gdyby to był rak albo wada serca, to co innego. Ale to?


To rzadka przypadłość – wyjaśnił Meredith. – W starym świecie nazywano ją chorobą Addisona. Nasz organizm posiada system obronny, który izoluje i niszczy zarazki. U Isis ten system funkcjonuje nieprawidłowo. Zwrócił się przeciwko samemu sobie i zaczął niszczyć między innymi nadnercza.

Innymi słowy, ona sama się zabija? – upewnił się Jeremiasz.

Można tak powiedzieć. W starym świecie wynaleziono substytuty kortyzonu i dzięki temu ludzie z chorobą Addisona mogli żyć. W dzisiejszych czasach nie wiemy, jak je wytwarzano.

Jeremiasz westchnął i rozejrzał się po rozległej, pustej prerii. Kiedy Isis poczuła się gorzej, zostawili inne wozy w pobliżu Domango, a sami wyruszyli do Doliny Pielgrzyma w nadziei, że pomoże im cud. Apostoł Saul był ostatnim żyjącym uczniem Diakona i wieść głosiła, że przed laty dokonywał cudów w Jedności. Gdy tylko dowiedzieli się, że jest teraz w Dolinie Pielgrzyma, natychmiast ruszyli w drogę.

Od Doliny dzieliły ich już tylko dwa dni jazdy. Ale te dwa dni mogły równie dobrze być dwoma stuleciami. Isis umierała na ich oczach.

Zamyślony Jeremiasz dorzucił do ognia, a Meredith wrócił do wozu. Isis leżała tak spokojnie, jakby przestała oddychać. Przysunął do jej twarzy małe lusterko i na szkle pojawiła się para. Ujął ją za rękę i zaczął mówić słowa, które od dawna chciał wypowiedzieć.

Kocham cię, Isis. Niemal od pierwszego dnia, kiedy cię ujrzałem. Szłaś główną ulicą miasta i miałaś w koszyku kwiaty na sprzedaż. Oferowałaś je przechodniom. Świeciło słońce i twoje włosy lśniły jak złota czapeczka. Kupiłem trzy bukieciki. Chyba żonkile... – Urwał i ścisnął jej dłoń, ale nie zareagowała. Westchnął ciężko. – A teraz chcesz mnie zostawić i wyruszyć tam, dokąd nie mogę za tobą pójść. – Głos mu się załamał i rozpłakał się. – Jest mi tak ciężko... Strasznie ciężko.

Kiedy Meredith wyszedł z wozu, Jeremiasz mieszał drewnianą łyżką gotujący się gulasz.

Zdawało mi się, że widziałem Wilczaka – powiedział starzec. – Za drzewami. – Meredith spojrzał w tamtą stronę i zmrużył oczy. Ale nie zobaczył nic oprócz traw, falujących na wietrze jak ocean.

Z oddali dobiegło złowrogie wycie.

Masz broń? – zapytał lekarz.

Nie. Pożyczyłem Malcolmowi. Powiedział, że mi odda przy następnym spotkaniu.

Meredith usiadł i wyciągnął dłonie w stronę ognia. Nie czuł zbyt wiele ciepła, bo po równinie hulał zimny, porywisty wiatr. Normalnie obozowaliby w jakimś osłoniętym miejscu – za skałami lub choćby za zwalonym drzewem. Ale woły były zmęczone, a tu rosła bujna trawa.

Nie sądzę, żebyśmy potrzebowali broni – odezwał się. – Nigdy nie słyszałem, żeby Wilczacy atakowali ludzi.

Co pan zrobi, doktorze, kiedy...? – Jeremiasz nie dokończył, ugryzł się w język.

Kiedy ona umrze? – Meredith potarł twarz. Czuł się zmęczony i przygnębiony. – Opuszczę Wędrowców, Jeremiaszu. Znajdę małe miasteczko, gdzie będzie potrzebny lekarz i osiądę tam. Przyłączyłem się do was tylko dlatego, żeby być z Isis. A ty?

Och, ja nie zrezygnuję z podróży. Lubię oglądać nowe miejsca, różną scenerię. Lubię się kąpać w dzikich strumieniach i patrzeć na zachód słońca nad nieznanymi górami.

Z wysokiej trawy wynurzyła się niepostrzeżenie srebrzysto szara postać i stanęła dwadzieścia jardów od wozu. Meredith pierwszy zauważył Wilczaka i klepnął Jeremiasza w ramię. Stary człowiek podniósł głowę.

Chodź do nas, mały przyjacielu – zaproponował. Wilczak zawahał się, potem w kilku susach znalazł się przy ognisku i przycupnął na zadzie.

Jestem Pakia – przedstawił się, przechylając łeb na bok i oblizując wargi długim językiem.

Witaj, Pakia – odrzekł Jeremiasz. – Chcesz coś zjeść? Gulasz prawie gotowy.

Nie chcieć jeść, ale bardzo się bać.

Jeremiasz zachichotał.

Nas nie musisz się obawiać. Jestem Jeremiasz, a to mój przyjaciel, doktor Meredith. Nie polujemy na was.

Nie was się bać – odparł Wilczak. – Dokąd jedziecie?

Do Doliny Pielgrzyma – odpowiedział starzec. Wilczak gwałtownie pokręcił łbem.

Nie jedźcie tam. Dużo zła. Dużo śmierci. Wszyscy martwi.

Zaraza? – zapytał Meredith. – Pakia przechyliła łeb i przyjrzała mu się pytająco. – Wielka choroba?

Nie choroba. Przyjść krwawe bestie, zabić wszystkich. Czuję je teraz – dodała, unosząc długi pysk i węsząc w powietrzu. – Są daleko, ale przyjdą tu. Macie broń?

Nie – odrzekł Meredith.

Więc zginiecie – powiedziała Pakia. – I moja Beth zginie.

Kto to jest Beth? – zapytał Jeremiasz.

Dobra przyjaciółka. Ma farmę na południe stąd. Jedźcie do niej, da wam broń. Może wtedy wy żyć i ona żyć.

Pakia wstała i oddaliła się w kilku susach.

Dziwne stworzenie – stwierdził Meredith. – To samiec czy samica?

Samica – odpowiedział Jeremiasz. – Była zdenerwowana. Przemierzam te ziemie od lat i jeszcze nie słyszałem o krwawych bestiach. Może myślała o lwach albo niedźwiedziach. Nie powinienem był pożyczać broni Malcolmowi.

Co teraz zrobimy?

Stary człowiek wzruszył ramionami.

Zjemy gulasz i pojedziemy na tę farmę. Znowu rozległo się wycie i Jeremiasz wzdrygnął się.

Lepiej zostawmy ten gulasz – powiedział.


Beth Mc Adam drzemała, kiedy Tobe Harris lekko zastukał we framugę drzwi. Ocknęła się natychmiast i przetarła oczy.

Za nami długi dzień, Tobe.

Robotnik zdjął czapkę i uśmiechnął się.

Zostały jeszcze woły. Wlazły w krzaki na wzgórzu. Będę miał kupę roboty, żeby je stamtąd wygonić.

Beth przeciągnęła się i wstała. Tobe Harris przyjechał dwa tygodnie temu na zajeżdżonym koniu, który był w lepszym stanie od niego. Ten niski, żylasty i zgarbiony mężczyzna pracował w Czystości jako górnik, ujeżdżacz koni na ranczo w pobliżu Jedności, a przedtem pływał cztery lata na statku. Pewnego dnia postanowił wyruszyć na pustkowia w poszukiwaniu szczęścia. Kiedy dowlókł się na farmę Beth McAdam, był wygłodzony i bez pieniędzy. Beth od razu go polubiła. Miał rozbrajający uśmiech, który ujmował mu lat, i niebieskie, wesołe oczy, które dodawały pogody jego pomarszczonej, ogorzałej twarzy.

Tobe przeganiał ręką czarne, przerzedzone włosy.

Widziałem wóz. Jedzie do nas. Pewnie Wędrowcy. Założę się, że poproszą o jedzenie.

Ilu ich jest?

Tylko jeden wóz. Cały kolorowy. Zaprzężony w woły. Na koźle dwaj ludzie.

Miejmy nadzieję, że przynajmniej jeden z nich potrafi lutować garnki. Mam kilka do naprawy i noże do naostrzenia. Powiedz im, że są mile widziani i mogą rozbić obóz na południowej łące, nad strumieniem.

Tobe skinął głową i wycofał się. Beth westchnęła głęboko. Kiedy nadchodziła zima, potrzebowała dobrego robotnika. Bydło wciąż rozłaziło się po wzgórzach, wchodziło w krzaki i do lasu. Żeby je zagonić z powrotem do domu, trzeba było czterech ludzi. Ale Tobe wystarczał za trzech robotników, którzy pracowali u niej przedtem. Kiedyś mogła liczyć na pomoc Samuela, ale ostatnio większość czasu spędzał w osadzie – uczył się na Krzyżowca. Beth znów westchnęła. Od pewnego czasu nie powiedzieli sobie dobrego słowa.

Zbyt surowo go wychowywałam – powiedziała na głos.

Tobe zjawił się z powrotem.

Pani wybaczy, frey Mc Adam, ale zbliża się jeździec. Mówiąc ściślej, nawet dwóch, bo jadą razem na jednym mule. Jeden wygląda mi na chorego albo pijanego.

Beth skinęła głową, podeszła do kominka i zdjęła ze ściany stary karabin. Wprowadziła nabój do komory i wyszła za próg. Powoli zapadał zmierzch. Jeźdźcy zbliżali się od strony gór i nawet z daleka widziała spocone boki muła. Zobaczyła też siwą brodę jednego z mężczyzn. Drugi wydawał się znajomy, choć miał zwieszoną głowę i opierał się bezwładnie na karku muła. Ten z brodą siedział za nim i trzymał go mocno. Kiedy muł wpadł na podwórze i stanął, starzec zsunął się z jego grzbietu, żeby podtrzymać towarzysza. Wtedy Beth rozpoznała Josiaha Broome’a. Odłożyła karabin i wybiegła na pomoc.

Został postrzelony – wyjaśnił siwobrody starzec.

Tobe! – zawołała Beth. Robotnik podbiegł i oboje unieśli rannego. Broome był półprzytomny, blady i spocony. – Zanieście go do mojego pokoju – poleciła, zostawiając mężczyznom wniesienie rannego do domu.

Niech pani lepiej weźmie broń, frey McAdam – doradził siwobrody. – W pobliżu są zabójcy.

Ułożyli Broome’a w jej szerokim łożu i przykryli grubym kocem. Siwobrody wyszedł na zewnątrz.

Jacy zabójcy? – zapytała.

Najstraszniejsze potwory, jakie pani kiedykolwiek widziała. Ogromni Wilczacy. Zapewne teraz wdzierają się do Doliny Pielgrzyma. Mam nadzieję, że tamtejsi Krzyżowcy są odważni i dobrze wyszkoleni.

Wilczacy nigdy nikogo nie atakują – zauważyła podejrzliwie Beth.

Zgadzam się z panią, ale to nie są zwyczajni Wilczacy. Czy ten karabin jest naładowany?

Gdyby nie był, to po co bym go trzymała? – parsknęła. Stary człowiek był wysoki i władczy. Zachowywał się z dziwną arogancją, co irytowało Beth. Jeśli rzeczywiście w pobliżu kręcą się takie bestie jak mówi, to na pewno nigdy ich nie widziała, a mieszkała niedaleko Doliny Pielgrzyma od dwudziestu lat. – W jaki sposób Josiah został ranny? – zapytała, żeby zmienić temat.

Postrzelili go we własnym domu. Przy okazji zabili Daniela Cade’a.

Proroka? Mój Boże! Ale dlaczego?

Z tego samego powodu zginął Buli Kovac. Broome zamierzał poświadczyć pani Przysięgę.

To bez sensu – powiedziała. – Co to miało za znaczenie?

Miało, frey Mc Adam. To bogata ziemia. Saul chce ją zagarnąć przy pomocy Jacoba Moona i jego ludzi. Powinienem był to przewidzieć. Ale miałem na głowie ważniejsze problemy. Rozprawię się z Saulem, jeśli przeżyjemy.

Pan się rozprawi z Saulem? Jak mam to rozumieć?

Siwobrody spojrzał jej prosto w oczy.

Ja go stworzyłem, Beth, i odpowiadam za niego. Jestem Diakonem.

To jakiś obłęd – oburzyła się Beth. – Wystarczą mi ogromni Wilczacy, którzy podobno mordują. Pan jest niespełna rozumu.

Pani wybaczy, frey McAdam – wtrącił się Tobe – ale to naprawdę Diakon. Widziałem go w zeszłym roku w Katedrze w Jedności. To na pewno on.

Diakon uśmiechnął się do niego.

Pamiętam cię. Pracowałeś przy koniach i przywiozłeś młodego jeźdźca ze złamanym kręgosłupem. Przypominam sobie, że został uzdrowiony.

Tak, panie. Potem utonął w czasie powodzi.

Beth ogarnął gniew.

Jeśli naprawdę jest pan Diakonem, to niechętnie widzę pana w moim domu – oświadczyła lodowato. – Przez pana spalono kościół porządnego człowieka i wymordowano jego parafian. Błąka się teraz nie wiadomo gdzie i cierpi. Na Boga, powinien się pan wstydzić!

I wstydzę się, łaskawa pani – odrzekł cicho starzec. – Wydałem rozkaz, żeby wypędzić Wilczaków ze skupisk ludzkich. Uczyniłem to z powodu, który wkrótce stanie się dla wszystkich aż nadto oczywisty. Nadciąga wróg o niewyobrażalnej mocy; przemienił Wilczaków w bestie o ogromnej sile. Ale owszem, jest mi wstyd. Nieważne, że uważałem za słuszne to, co zrobiłem. Przyznaję, że jestem odpowiedzialny za wszelkie zło wyrządzone w moim imieniu. A co do tego, że widzi mnie tu pani niechętnie... – Rozłożył ręce. – Nic na to nie poradzę. Mogę panią tylko prosić, żeby jakoś pani zniosła moje towarzystwo. Tylko ja mogę pokonać zło, które nadciąga.

Dlaczego mam panu wierzyć? – obruszyła się Beth. – Wszystko, co pana dotyczy, opiera się na kłamstwach. Człowiek Jeruzalem nigdy nie przepowiedział pańskiego przybycia. Mam panu powiedzieć, skąd to wiem?

Ja pani powiem – zaproponował łagodnie. – Jon Shannow po wysłaniu Miecza Boga i zniszczeniu Atlantydy wrócił tu, by żyć pod nazwiskiem Jon Cade, Kaznodzieja. Mieszkał z panią wiele lat, ale wyrzuciła go pani, bo miała pani dość jego czystości. Proszę zrozumieć: nic nie opiera się na kłamstwach. Shannow ściągnął mnie z nieba, ale to nie wszystko. On jest przyczyną mego istnienia! Z jego powodu tu jestem, akurat teraz, żeby walczyć z tym wrogiem. Niekoniecznie musisz mi wierzyć, Beth, ale koniecznie musisz wyzbyć się niewiary.

Wysłałam przyjaciela, żeby go poszukał – odparła chłodno. – Jak Jon wróci, jemu pan to wyjaśni.

W dolinie rozległo się złowrogie wycie, potem następne.

Na północy widziałem wóz – powiedział Diakon. – Proponuję, żeby przygarnęła pani pasażerów. Inaczej mogą nie przeżyć nocy.

Rozdział jedenasty


Kiedy farmer obsiewa pole, wie, że obok zboża wyrosną również chwasty. Będą rosły szybciej niż zboże, głębiej zapuszczą korzenie i wyssają z ziemi soki. Toteż, jeśli jest mądry, często obchodzi pole i wyrywa chwasty. Ludzkie serce jest jak pole uprawne. Czai się w nim zło i mądry człowiek stara się je w porę dostrzec i wyplenić. Strzeżcie się tych, którzy zapewniają, że mają czyste serca, bo zło wyrasta w nich niepostrzeżenie.

z Mądrości Diakona Rozdział XIV


Opuszczone miasto było rozległe. Okiennice trzaskały na wietrze, zawiasy otwartych drzwi skrzypiały. Oprócz tych dźwięków jedynie stuk kopyt mącił poranną ciszę. Shannow jechał na przedzie, za nim Sam i Amaziga na wspólnym koniu, a na końcu Gareth.

Wielka południowa brama Babilonu stała otworem, ale nikt jej nie pilnował, żadne straże nie patrolowały wysokich murów obronnych. Cisza zdawała się upiorna, niemal złowroga.

Szerokie ulice miały brukowaną gładką nawierzchnię, wiele domów z białego kamienia zdobiły kolorowe mozaiki. Wzdłuż głównych arterii ciągnęły się rzędy posągów bohaterskich rycerzy w zbrojach Atlantów. Choć Babilon był stosunkowo młodym miastem, wiele figur, ozdób i większość budulca zrabowano z Atlantydy. Jeźdźcy dotarli do rynku. Na straganach walały się zepsute owoce – brązowe, nadgniłe jabłka i pomarańcze pokryte szarozielonym nalotem. Wolno minęli gospodę. Przed frontowymi drzwiami stały długie nakryte stoły, a na nich talerze ze spleśniałym serem i chlebem.

Nie przebiegał tu żaden kot, nie włóczył się pies, nad rozkładającym się jedzeniem nie brzęczały muchy. Po czystym niebie nie szybował ani jeden ptak.

Gareth podjechał do Sama i Amazigi.

Nie rozumiem tego...

Zrozumiesz – zapewniła matka.

Jechali dalej. Stuk podkutych kopyt odbijał się głośnym echem w zaułkach i wąskich uliczkach. Shannow wysunął z kabur rewolwery i bacznie śledził puste domy. Na wprost wyrastało pięciopiętrowe koloseum. Otaczały je olbrzymie rzeźby rogatych demonów pokrytych łuską. Shannow ściągnął cugle.

Dokąd teraz? – zapytał Amazigi.

Lucas mówi, że za areną koloseum ciągnie się szeroki tunel prowadzący do pałacu. Po drugiej stronie znajdziemy pozostałości kamiennego kręgu.

Shannow popatrzył na ogromną budowlę.

Musiało się tu mieścić wiele tysięcy ludzi.

Dokładnie czterdzieści dwa – poinformowała Amaziga. – Jedźmy.

Centralną aleją dojechali prosto do otwartych spiżowych wrót głównej bramy. Shannow wprowadził konia do tunelu o łukowym sklepieniu. Z lewej i prawej strony zauważył wejścia na schody, ale cała czwórka minęła je i zjechała w dół na piaszczystą arenę.

Wszędzie walały się wyschnięte ludzkie ciała. Koń Shannowa zaczął stawiać opór, ale zmusił go do marszu. Wałach ruszył, depcząc zwłoki. Podkowa nacisnęła nogę trupa tuż pod kolanem i rozległ się trzask pękającej kości.

Shannow rozejrzał się. Ogromna widownia była pełna – wszystkie miejsca, od pierwszego do ostatniego, wszystkie rzędy, od góry do dołu, zajmowały trupy.

Mój Boże! – szepnął Gareth.

Nie – odparł Shannow. – To ich bóg, nie twój.

Dlaczego ich zabił? Wszystkich swoich wiernych?

Przestali mu być potrzebni – wyjaśniła beznamiętnym tonem Amaziga. – Znalazł wejście do krainy obfitości. To, co tu widzisz, było jego ostatnią wieczerzą.

Słodki Jezu!

Bardzo wolno jechali przez makabryczną arenę śmierci. Gareth wpatrywał się w tunel widoczny na jej drugim krańcu. Wzdragał się, ilekroć podkowy miażdżyły wyschnięte kości. Wreszcie dotarli do celu i odwrócił się w siodle, by po raz ostatni spojrzeć na milczącą publiczność.

Czterdzieści dwa tysiące trupów – wyssanych do sucha ludzkich ciał. Wstrząsnął nim dreszcz grozy i szybko dołączył do trójki zapuszczającej się w głąb długiego tunelu.


Pałacowe ogrody zarastały gęste chwasty i rozłożyste paprocie. Tylko trzy stare kamienie stały wciąż na swoim miejscu. Jeden pękł i przechylił się na prawo. Shannow zsiadł z konia i przedarł się przez zieloną gęstwinę.

Czy krąg nadal... działa? – zapytał, gdy podeszła do niego Amaziga.

Same kamienie nie są ważne – odpowiedziała. – Starożytni ustawiali je tylko po to, żeby oznaczyć miejsca o wielkiej, naturalnej mocy. – Odgięła mikrofon i włączyła komputer. Shannow odszedł, by przyjrzeć się murom otaczającym ogród i balkonom wychodzącym na dawno wymarłe różane klomby. Czuł się tu niepewnie, za bardzo odsłonięty. Jeden snajper usadowiony na górze mógłby zastrzelić ich wszystkich.

Samuel Archer przyłączył się do niego.

Jeszcze nie miałem okazji panu podziękować, panie Shannow. Jestem wdzięczny, że wykazał pan tyle odwagi.

Shannow uśmiechnął się do wysokiego czarnego mężczyzny.

Kiedyś znałem innego Sama Archera. Nie udało mi się go uratować i zawsze tego żałowałem. – Odwrócił się i spojrzał na Garetha. Chłopak siedział z ponurą miną, zatopiony w myślach. – Powinien pan z nim porozmawiać – podsunął Człowiek Jeruzalem. Samuel Archer skinął głową.

Gareth podniósł głowę, kiedy Sam usiadł obok niego na marmurowej ławce.

Niedługo będziemy w domu – odezwał się chłopak. – Spodoba ci się w Arizonie. Tam nie ma Kamienia Krwi.

Zawsze jest ciężko, gdy patrzy się na owoce zła – odrzekł cicho Sam.

Gareth przytaknął.

Czterdzieści dwa tysiące ludzi! Co za sukinsyn!

Znasz historię? – zapytał Samuel.

Bitwa pod Hastings, rok tysiąc sześćdziesiąty szósty; druga wojna światowa, rok tysiąc dziewięćset trzydziesty dziewiąty; wojna wyzwoleńcza, rok dwa tysiące szesnasty – wyrecytował Gareth. – Tak, znam historię.

Nie chodzi mi o daty, synu. Właśnie widziałeś mnóstwo ofiar. Jednak Dżyngis-Chan zabił dziesięć razy więcej ludzi, a Stalin wymordował sto razy więcej. Historia ludzkości pełna jest Kamieni Krwi. Martwi, których widziałeś, z własnej woli czcili Sarento. Składali mu w ofierze swoje dzieci i dzieci innych ras. W końcu sami padli jego ofiarą. Można opłakiwać ich głupotę, ale przywódca, który doprowadził swój naród do zguby, to nic nowego.

To pocieszające – mruknął Gareth.

Podeszła do nich Amaziga.

Lucas mówi, że musimy zaczekać na powrót cztery godziny, do następnego okna w czasie. Już prawie po wszystkim, Sam.

Samuel Archer przyjrzał się jej uważnie i dostrzegł udrękę na pięknej twarzy.

Jest jeszcze coś, prawda? – zapytał. Potwierdziła i rozejrzała się za Shannowem, ale Człowiek Jeruzalem zniknął.

Kamień Krwi dostał się do świata Shannowa – powiedziała. Gareth zaklął.

To my otworzyliśmy mu Wrota? – spytał z goryczą.

Lucas twierdzi, że nie. Ale fakt pozostaje faktem; może zniszczyć następny świat.

Kiedyś opowiadałaś mi o Sarento co innego. – W głosie Garetha była złość. – Mówiłaś, że chciał przywrócić stary świat: szkoły, szpitale, opiekę, miłość i pokój. Jak ten potwór mógł cię tak nabrać?

On chciał tego – wtrącił się Sam. – Był zakochany w przeszłości. Uwielbiał wszystkie aspekty życia w dwudziestym i dwudziestym pierwszym wieku. Zależało mu, by to przywrócić. Ale trzydzieści lat temu wybuchła zaraza. Strażnicy wyszli do ludzi z lekarstwami i szczepionkami. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się zwalczyć epidemię. Myliliśmy się. Wielu z nas zmarło. Jednak Sarento nie rezygnował, dopóki sam ciężko nie zachorował. Omal nie umarł, próbując pomóc innym. To Kamień Krwi go zepsuł. Już nie jest tym człowiekiem, którego znaliśmy.

Nie wierzę – parsknął Gareth. – Od początku musiało w nim tkwić zło. Tylko wy tego nie dostrzegliście.

Oczywiście, że tkwiło w nim zło – zgodziła się Amaziga. – Ale ono jest w każdym z nas. Wyraża się w naszej arogancji, w przekonaniu, że wszystko wiemy lepiej. Tyle, że Kamień Krwi rozwijał to w sobie i jednocześnie tłumił wszelkie dobre odruchy. Nie masz pojęcia, jaki wpływ wywierają takie Kamienie. Nawet maleńkie Ziarno Szatana popycha nosiciela ku przemocy, z pełną siłą wyzwala w człowieku bestię. A Sarento wchłonął w siebie moc całego głazu. Gareth wstał i potrząsnął głową.

Wiedział, że Kamień Krwi jest złem, jeszcze zanim to zrobił. Nie chcę słuchać żadnych usprawiedliwień. Obchodzi mnie tylko jedno: jak możemy go zabić!

Nie możemy – odrzekł Sam. – Przynajmniej dopóki ma moc. Wierzyłem, że możemy go osłabić, pozbawiając krwi, i zaatakować, kiedy straci siły. Ale jak to zrobić? Ktokolwiek zbliży się do niego, zostanie pożarty. Rozumiesz? On jest całkowicie odporny na zranienie. Mógłby umrzeć na tej planecie, gdzie już nie ma życia. Ale teraz ma otwartą drogę do wszechświata i będzie rósł w siłę.

Musi być jakiś sposób – upierał się Gareth.

Jeśli jest, znajdziemy go – zapewniła Amaziga. – Obiecuję ci.


Jon Shannow wędrował przez puste sale pałacu w Babilonie. Mijał kolumny z ludzkich kości i oglądał mozaiki ze scenami tortur, gwałtów i mordów. Jego kroki odbijały się głośnym echem wśród murów. W końcu wyszedł na balkon z widokiem na ogród. Dopiero teraz mógł obejrzeć jego oryginalną konfigurację: wijące się ścieżki tworzyły kształty Bestii. Siły przyrody zatarły już większość z nich, a odrażające posągi i sześć małych stawów zarosły rośliny. Woda zastygła nieruchomo, fontanny były nieczynne.

Shannow czuł brzemię ludzkiej głupoty, kiedy patrzył na jej dowody, rozciągające się u jego stóp jak antyczna mapa. Zastanawiał się, dlaczego ludzi tak szybko i głęboko inspiruje zło, a nie dobro?

Było mu ciężko na sercu. Spójrz na siebie, Jonie Shannow, zanim postawisz takie pytanie. Czy sam nie odłożyłeś broni i nie ślubowałeś, że pozostaniesz pacyfistą i człowiekiem religijnym? Czy to nie ty stanąłeś za kazalnicą i zwróciłeś myśli ku Królestwu Niebieskiemu?

I co się stało, kiedy źli ludzie przynieśli ze sobą śmierć i pożogę?

Wystrzelałem ich – powiedział głośno.

Zawsze tak było. Od chwili, gdy razem z Danielem zobaczyli okrutne morderstwo popełnione na rodzicach, przepełniał go gniew. Pragnął stanąć ze złem twarzą w twarz, lufa w lufę. Człowiek Jeruzalem przewędrował wiele osad, miast i wsi. Gdziekolwiek się pojawił, pozostawiał za sobą trupy.

Czy świat stał się przez to lepszy, Shannow? Czy twoje działania zapewniły mu pokój i dobrobyt? To nie były przyjemne pytania, ale nie unikał ich, tak jak nigdy nie unikał niebezpieczeństw. Podchodził do nich uczciwie.

Nie, odpowiedział sobie. To, co robiłem, niczego nie zmieniło.

Dwukrotnie próbował zerwać z przeszłością Człowieka Jeruzalem: najpierw u boku wdowy Donny Taybard, potem z Beth Mc Adam. Myśląc, że zginął, Donna wyszła za innego. Beth miała dosyć świętego Jona Cade’a.

Nie można na tobie polegać, Shannow, upomniał sam siebie. Rok temu, ledwo Daniel Cade sprowadził się do Doliny Pielgrzyma, odwiedził Kaznodzieję w małej zakrystii.

Witaj, bracie Jonie – powiedział. – Dobrze wyglądasz jak na swój wiek.

Nie znają mnie tutaj, Danielu. Wszystko się zmieniło.

Daniel pokręcił głową.

Ludzie się nie zmieniają, bracie. Potrafią się tylko dobrze maskować. Weźmy mnie. W głębi duszy pozostałem zbójcą. Ale cóż... w ludzkich oczach muszę uchodzić za świętego, a i zdrowie już nie to.

Ja się zmieniłem – nie ustępował Kaznodzieja. – Odrzuciłem przemoc i już nigdy nikogo nie zabiję.

Czyżby, Jonie? Więc odpowiedz mi: gdzie twoja broń? Wyrzuciłeś ją? Rdzewieje gdzieś na śmietnisku? A może sprzedałeś? – Cade zmrużył oczy z chytrym uśmiechem. – Czy jest tutaj? Schowana, starannie wyczyszczona i naoliwiona?

Jest tutaj – przyznał Kaznodzieja. – Trzymam ją tylko po to, żeby pamiętać, kim byłem kiedyś.

Zobaczymy – odrzekł Cade. – Mam nadzieję, że tak jest w istocie, Jonie. Służy ci obecny tryb życia.

Teraz, stojąc w promieniach słońca, które wyszło zza chmur nad Babilonem, Jon Shannow czuł ciężar rewolwerów na biodrach.

Miałeś rację, Danielu – powiedział cicho. – Ludzie się nie zmieniają.

Spojrzał w dół na Amazigę, Garetha i Sama siedzących razem. Pierwszy Samuel Archer był spokojnym człowiekiem; interesowały go tylko badania ruin Atlantydy. Został pobity na śmierć w grotach Castlemine. W tym świecie czarny mężczyzna był wojownikiem. Ale w żadnym nie zwyciężył.

Amaziga twierdziła, że istnieje nieskończenie wiele wszechświatów. Może w którymś z nich nadal żyje archeolog Samuel Archer powoli i z godnością starzeje się w otoczeniu rodziny. Może w tym świecie, lub jakimś innym, Jon Shannow nie widział śmierci swoich rodziców. Może jest farmerem lub nauczycielem, bawi się z synami, cieszy się słońcem, ma kochającą żonę.

Shannow usłyszał coś za plecami i rzucił się w lewo. Pocisk odbił się od balkonu i z gwizdem przeciął powietrze. Leżąc na ziemi, Shannow przekręcił się na bok, wyciągnął prawy rewolwer i strzelił. Piekielnik zachwiał się i zawisnął na balustradzie balkonu. Shannow wyszarpnął lewy rewolwer, zerwał się i pobiegł z powrotem przez pustą salę.

Za filarami klęczeli dwaj Piekielnicy. Pierwszego zaskoczyło nagłe pojawienie się wroga i strzelił za wcześnie. Kula przeszła obok twarzy Shannowa. Lewy rewolwer huknął i przeciwnik poleciał do tyłu. Drugi Piekielnik poderwał się z nożem w dłoni. Prawy rewolwer opadł w dół. Lufa zmiażdżyła kość policzkową żołnierza – zwalił się ciężko na posadzkę.

W ogrodzie rozległy się strzały. Shannow dalej biegł przez salę, gdy na galerii pojawił się snajper. Shannow wypalił do niego, ale chybił; kula odłupała kawałek drewnianej poręczy. Schylił się, wypadł na korytarz i skręcił w lewo. Zbiegł po schodach i skręcił w prawo, w inny korytarz. Zatrzymał się, nasłuchując odgłosów pogoni.

Na schodach zadudniły kroki i zobaczył dwóch ludzi. Wyszedł z cienia i nacisnął oba spusty. Kiedy tamci padli martwi, popędził do ogrodu. Po drodze przystanął pod osłoną arkady i naładował broń. Wokół panowała dziwna cisza.

Z rewolwerami w rękach wyskoczył na słońce i szybko przyjrzał się balkonom.

Nikogo nie zauważył.

Zaczął się ostrożnie skradać w stronę kamiennego kręgu. Był już blisko, gdy usłyszał głosy.

Pan nas opuścił – zabrzmiał czyjś donośny bas. – To wasza wina. Mieliśmy rozkaz was zabić i zawiedliśmy. Teraz was mamy i wróci po nas.

On nie wróci – odpowiedziała Amaziga. – Nie rozumiecie, co się stało? To nie bóg, tylko człowiek. Zepsuty, zrujnowany człowiek, który żywi się cudzym życiem. Nie widzieliście koloseum? On wszystkich zabił!

Zamilcz, kobieto! Co ty wiesz? Pan wrócił do swego domu w Piekielnych Dolinach i zabrał tam nasz naród, by wynagrodzić go za wierną służbę. Tak nam obiecał i uczynił to. Tylko ja i moi towarzysze zostaliśmy tutaj, bo go zawiedliśmy. Gdy wasze ciała spłyną krwią na Wysokim Ołtarzu, wróci po nas i poznamy radość wiecznego życia po śmierci.

Rozumiem, że jeszcze chcecie w to wierzyć – wtrącił się Sam. – Ale widzę, że Ziarna Szatana na waszych czołach poczerniały, straciły moc. Znów jesteście wolnymi, myślącymi ludźmi i w głębi duszy na pewno zastanawiacie się nad sensem tego, w co wierzycie. Czy nie mam racji?

Shannow usłyszał głośne klaśnięcie.

Ty czarny skurwielu! Tak, masz rację! Przez was zostaliśmy wystawieni na próbę. Ale nikt nas nie sprowadzi ze słusznej drogi.

Shannow przemknął w prawo, rozchylił zarośla i wyszedł na ścieżkę piętnaście jardów za plecami Piekielników. Było ich pięciu. Wszyscy celowali do trójki jego towarzyszy. Przywódca grupy ciągle mówił.

Jeszcze dziś wieczorem będziemy w piekle. Dostaniemy służących i kobiety, dobre jedzenie i picie. Wasze dusze nas tam zabiorą.

Po co czekać do wieczora? – zapytał Shannow. Piekielnik odwrócił się i Człowiek Jeruzalem nacisnął spusty rewolwerów. Przywódca grupy poleciał do tyłu, gdy jego twarz zamieniła się w krwawą miazgę. Drugiego Piekielnika odrzuciło na bok, kiedy pocisk rozerwał mu ramię. Shannow zrobił krok w prawo i rewolwery znów zagrzmiały. Tylko jeden przeciwnik odpowiedział ogniem, ale pojedynczy strzał był niecelny. Kula poszła za bardzo w lewo, trafiła w posąg demona i odłupała mu jeden róg.

Echo wystrzałów ucichło. Shannow schował broń i podszedł do swoich towarzyszy. Amaziga klęczała przy synu. Jego oliwkowozielona koszula nasiąkała krwią.

Jezus zapłakał, Shannow! – szepnął Gareth. – Rzeczywiście jesteś chodzącą śmiercią. – Krew pociekła mu z ust. Zakrztusił się i zakaszlał. Amaziga wyjęła Kamień Sipstrassi, ale głowa chłopaka opadła bezwładnie.

Nie! – krzyknęła. – Boże, proszę cię!

On odszedł – powiedział Shannow. Amaziga przesunęła dłonią po twarzy syna, potem odwróciła się gwałtownie do Człowieka Jeruzalem.

Gdzie byłeś, kiedy cię potrzebowaliśmy? – zapytała gniewnie.

Blisko – odrzekł znużonym głosem. – Ale widać nie dość blisko.

Niech cię Bóg przeklnie, Shannow! – wrzasnęła wściekle i uderzyła go w twarz.

Wystarczy! – zagrzmiał Sam. Złapał Amazigę i odciągnął na bok. – To nie jego wina. A gdyby nie on, wszyscy bylibyśmy martwi. – Spojrzał na Shannowa. – Myśli pan, że jest ich tu więcej?

Człowiek Jeruzalem wzruszył ramionami.

Możliwe. W środku zostało dwóch, których nie zabiłem.

Sam ujął Amazigę za ręce.

Posłuchaj, Ziga. Musimy stąd zniknąć. Czy coś się stanie, jeśli wcześniej otworzymy Wrota?

Nie. Po prostu zużyjemy więcej mocy Sipstrassi. A niewiele mi zostało.

Wystarczy, żeby przenieść nas z powrotem?

Skinęła głową. Nagle huknął strzał. Sam schylił się i pociągnął Amazigę za sobą. Shannow odpowiedział ogniem i jego pociski podziurawiły balustradę balkonu.

Chodźmy – powiedział spokojnie. Amaziga przykucnęła obok syna i po raz ostatni dotknęła jego twarzy. Potem poderwała się i pobiegła do kamiennego kręgu. Sam poszedł w jej ślady. Shannow ubezpieczał odwrót, nie spuszczając wzroku z balkonów. Wtem dostrzegł wychylającego się strzelca. Wypalił do niego i Piekielnik schował się.

W środku kręgu Amaziga przyklęknęła za jednym z kamieni i włączyła komputer. Znów odezwały się strzały i pociski posiekały ziemię wokół nich.

Okrążają nas – ostrzegł Shannow.

Rozbłysło fioletowe światło...

Shannow schował rewolwery i zszedł ze wzgórza w kierunku domu Amazigi w Arizonie.


Shannow od godziny siedział na płocie wybiegu dla koni, nie zważając na palące słońce. Pustynia działała na niego uspokajająco, wielkie saguaro tkwiły w bezruchu jak rzeźby. Rozmyślał o uratowaniu Samuela Archera. Tyle śmierci! Dziewczyna imieniem Shammy, bezimienni bohaterowi, którymi dowodził Sam, i jeszcze Gareth. Shannow zdążył polubić czarnego chłopaka. Miał w sobie tyle młodzieńczego zapału i odwagi, pragnął żyć pełną piersią. Nie powstrzymał go nawet widok martwego sobowtóra. A potem zginął z ręki Piekielnika, który widział zagładę swojej rasy i nie zrozumiał, co to oznacza.

Gniew Amazigi był niesprawiedliwy, ale Shannow nie miał do niej żalu. Ilekroć się spotykali, traciła kogoś ukochanego.

Podszedł do niego Sam.

Niech pan wejdzie do domu, przyjacielu. Musi pan odpocząć. Shannow pokręcił głową.

Muszę wracać, nie odpoczywać.

Pogadajmy – zaproponował Sam, unikając jego spojrzenia. Człowiek Jeruzalem zeskoczył z płotu i poszedł za czarnym mężczyzną. W domu panował przyjemny chłód, a na ekranie komputera widniała twarz Lucasa. Amazigi nie było w pokoju. – Proszę usiąść, panie Shannow. Amaziga niedługo do nas dołączy.

Shannow odpiął pas z bronią i położył na podłodze. Czuł się potwornie zmęczony i zobojętniały.

Może chce się pan umyć? – zapytał Sam. – To pana odświeży.

Shannow przytaknął i poszedł korytarzem do swojego pokoju.

Zdjął ubranie, wszedł pod prysznic i uniósł głowę. Przez kilka minut trzymał twarz pod strumieniami wody, potem przysiadł na łóżku. Próbował pozbierać myśli, ale natychmiast zasnął.

Kiedy Sam go obudził, było ciemno. Zza chmur przeświecał księżyc. Shannow usiadł.

Nie miałem pojęcia, że byłem taki zmęczony.

Sam usiadł obok.

Rozmawiałem z Zigą. Śmierć Garetha bardzo ją dotknęła, ale wie, że to nie pana wina. To cudowna kobieta, wie pan, tylko strasznie uparta. Zawsze musi mieć rację. Na pewno zdążył się pan już o tym przekonać, w końcu znacie się od dawna. Ale nie ma złego charakteru.

Po co pan mi to mówi? Sam wzruszył ramionami.

Po prostu chciałem, żeby pan wiedział.

Jest jeszcze coś, prawda, Sam?

Lepiej niech ona to panu powie. Przyniosłem czyste ubranie. Amaziga czeka w salonie. – Archer wstał i wyszedł.

Shannow czuł się świeży i wypoczęty. Podszedł do fotela, gdzie Sam położył czyste rzeczy. Znalazł niebieską flanelową koszulę, spodnie z grubego płótna i czarne skarpetki. Koszula była za obszerna, za to miała za krótkie rękawy, ale spodnie leżały dobrze. Wciągnął długie buty i poszedł do dużego pokoju. Amaziga siedziała przy komputerze i rozmawiała z Lucasem. Sam gdzieś zniknął.

Poszedł na spacer – wyjaśniła, wstając. Wolno podeszła do Shannowa. W oczach miała łzy. – Bardzo przepraszam... – zaczęła. Odruchowo rozwarł ramiona i utonęła w jego objęciach. – Poświęciłam Garetha dla Sama. To moja wina – dokończyła.

Shannow nie wiedział, co powiedzieć.

To był dzielny chłopak – mruknął. Przytaknęła i odsunęła się, ocierając rękawem łzy.

Tak, był odważny. Taki, jaki chciałam, żeby był. Jesteś głodny?

Trochę.

Zrobię coś do jedzenia.

Jeśli nie sprawi to pani różnicy, wolałbym już wrócić do domu.

Najpierw coś zjesz. Zostawiam cię na chwilę z Lucasem. Kiedy wyszła z pokoju, Shannow usiadł przed maszyną.

Co się dzieje? – zapytał. – Sam na spacerze, Amaziga odgrywa dobrą gospodynię. Coś tu nie tak.

Weszliście w okno czasu za wcześnie – odparł Lucas. – To wyczerpało moc jej Kamienia.

Ale chyba ma inne?

W tej chwili nie.

Więc jak wyśle mnie z powrotem?

Nie może, panie Shannow. Potrafię włamać się... wejść do banków pamięci innych komputerów. Zrobiłem to, i w ciągu kilku dni nadejdą papiery. Dostanie pan w tym świecie nową tożsamość. Wprowadzę pana również w szczegóły zwyczajów i praw obowiązujących w Stanach Zjednoczonych. Jest tego sporo.

Nie mogę tu zostać.

Tu nie jest tak źle, panie Shannow. Dzięki moim... hmm... kontaktom zgromadziłem dla Amazigi niezłą fortunę. Będzie pan miał dostęp do tych funduszy. A co pana czeka w tamtym świecie? Nie ma pan rodziny ani zbyt wielu przyjaciół. W Ameryce będzie pan szczęśliwy.

Szczęśliwy? – Shannow zmrużył oczy. – Straciłem wszystko, co kochałem, a ty mi mówisz o szczęściu? Niech cię szlag trafi, Lucas!

Obawiam się, że powinien – odrzekła maszyna. – Chyba wszyscy na to zasługujemy za to, co robimy.

A to co znowu? – zapytał ostro Shannow. – Czego mi jeszcze nie powiedziałeś?

W tym momencie Amaziga wniosła dwie filiżanki kawy.

Jedzenie jest jeszcze w piecyku – oznajmiła. – Ale to nie potrwa długo. Porozmawialiście sobie?

Owszem. Teraz my porozmawiamy.

O czym?

Bez żadnych sztuczek, łaskawa pani. Chcę usłyszeć prawdę.

Nie wiem, o co ci chodzi. Moc się wyczerpała i dopóki nie znajdę nowych Sipstrassi, jesteśmy uwięzieni w tym świecie. To wszystko.

Powiedz mu – odezwał się od drzwi Sam. – Jesteś mu to winna.

Nic mu nie jestem winna! – wściekła się Amaziga. – Rozumiesz?!

Nie. Nie rozumiem. Ale wiem, jak się czujesz, Ziga. Powiedz mu.

Amaziga wolno usiadła w fotelu i utkwiła wzrok w podłodze.

Kamień Krwi znalazł Wrota do twojego świata, Shannow. Jest tam. To nie nasza wina. Naprawdę. Ktoś inny otworzył przejście, Lucas może zaświadczyć.

To prawda – przyznała maszyna. – Amaziga przeniosła do mnie pliki ze swojego podręcznego komputerka. Wiem, co zdarzyło się w Babilonie. Sarento przekroczył Wrota, kiedy obozowaliśmy na wzgórzach, w opuszczonej osadzie. Wiem tylko tyle, że Kamień Krwi jest teraz w czasach Diakona. W pańskich czasach.

Shannow osunął się niżej na krześle.

A ja nie mogę tam wrócić, do Beth?

Jeszcze nie – odrzekł Lucas.

Człowiek Jeruzalem spojrzał na Amazigę.

Więc co mam tymczasem robić, łaskawa pani, w tym świecie maszyn? Jak będę tu żył?

Amaziga westchnęła.

Pomyśleliśmy o tym, Shannow. Lucas załatwił ci papiery na nowe nazwisko. Zostaniesz tu, a my nauczymy cię, jak żyć w tym świecie. Zobaczysz mnóstwo wspaniałych rzeczy. Jest tu Jeruzalem. Bo Koniec tego świata nastąpi dopiero za dwadzieścia jeden lat.

Za dwadzieścia lat, cztery miesiące i jedenaście dni – uściślił Lucas.

Jeszcze mamy czas, żeby spróbować temu zapobiec – powiedziała Amaziga. – Ja i Sam poszukamy Sipstrassi. Ty będziesz robił to samo, co w Dolinie Pielgrzyma: zostaniesz kaznodzieją. Na Florydzie jest mały kościół. Mam tam przyjaciół, którzy przyjmą cię z otwartymi rękami.

Shannow szeroko otworzył oczy.

Na Florydzie? Czy nie stamtąd pochodzi Diakon? Amaziga przytaknęła.

A moje nowe nazwisko? – zapytał ostro.

John Deacon*[*Deacon (ang.) – diakon (przyp. tłum.).] – odrzekła ledwo słyszalnym szeptem.

Wielki Boże! – wykrzyknął Shannow, zrywając się z krzesła.

Nie wiedzieliśmy, Shannow... – zaczęła tłumaczyć. – To nic nie znaczy, nie będzie tak samo. Sam i ja znajdziemy Sipstrassi i będziesz mógł wrócić.

A jeśli nie znajdziecie?

Milczała przez chwilę, potem spojrzała mu prosto w oczy.

Wtedy będziesz musiał zabrać swoich uczniów i znaleźć się na pokładzie tamtego samolotu w dniu Końca.


Diakon stał przed domem i patrzył, jak Beth Mc Adam i Tobe Harris prowadzą konie z wybiegu do stajni. Wciąż jesteś piękna, Beth, pomyślał. I nie znasz mnie. Zabolało go to. Ale w końcu, skąd miałaby go znać? Zaledwie kilka tygodni wcześniej widziała stosunkowo młodego mężczyznę wygłaszającego kazania. Teraz w jej domu zjawił się długowłosy starzec z gęstą siwą brodą zasłaniającą pół twarzy. Ale to rozumowanie nie przyniosło mu ulgi w cierpieniu.

Shannow poczuł się nagle strasznie samotny i słaby.

Pozostawał w stałym kontakcie z Amazigą i Samem – informowali go na bieżąco, jak postępują poszukiwania Kamieni. Czasem zdawało im się, że są już blisko, a potem przeżywali wielkie rozczarowanie. Zatelefonowali do Shannowa jedenaście dni przed Końcem.

Załatwił pan bilety? – zapytał Sam.

Tak. A wy nie polecicie?

Ziga znalazła dowód na istnienie Kręgu w Brazylii. Ruiny wokół tego miejsca nie przypominają architektonicznie typowych budowli Azteków. Wybieramy się tam na poszukiwania.

Niech was Bóg prowadzi, Samuelu.

Bóg z panem, Diakonie.

Shannow przypomniał sobie dzień, gdy samolot wynurzył się z otchłani czasu i przeleciał z hukiem nad zburzoną wieżą Pendarrica. Spojrzał wtedy w dół, próbując rozróżnić maleńkie ludzkie sylwetki. Miał nadzieję zobaczyć siebie, Beth i Cierna Steinera. Ale lecieli zbyt wysoko i wylądowali w pobliżu Doliny Pielgrzyma.

W pierwszych latach strasznie go kusiło, żeby odszukać Beth. Ale wciąż towarzyszył mu cień Kamienia Krwi; otaczał się jasnowidzami i prorokami, chcąc przeniknąć zasłonę czasu.

Podczas pobytu w Kissimmee Shannow przyzwyczaił się do przewodzenia ludziom, ale ustanawianie praw i zasad postępowania dla świata miało swoją cenę. Każda decyzja powodowała rozdźwięki i różnice zdań. Nic nie szło łatwo. Wprowadzenie zakazu noszenia broni w Jedności wywołało niezadowolenie i gwałtowne protesty. Każda społeczność ustalała własne prawa i zjednoczenie ludzi okazało się długotrwałym i krwawym procesem. Wojny Zjednoczeniowe rozpoczęły się wówczas, gdy trzy zachodnie okręgi odmówiły płacenia nowych podatków. Co gorsza, zabito tam poborców podatkowych. Diakon wysłał na miejsce Krzyżowców, by aresztowali winnych. Szeregi rebeliantów rosły i wojna rozprzestrzeniała się. Z każdym miesiącem przybywało ofiar. Po dwóch latach okrutnych walk bunty zaczęły wygasać. Ale wtedy najechali Piekielnicy. Shannow z głębokim żalem wspominał swoje ówczesne działania. On i Padlock Wheeler wygrali trzy rozstrzygające bitwy, a potem wkroczyli na ziemie Piekielników. Palili osady i mordowali ludność cywilną. Babilon został zrównany z ziemią. Kapitulacji nie przyjęto i wybito wrogów do nogi. Nie tylko mężczyzn, pomyślał ponuro Shannow.

Diakon zwyciężył, ale stał się ludobójcą.

Liczba zabitych w obu wojnach przekroczyła osiemdziesiąt tysięcy. Shannow westchnął ciężko. Jak nazwała go kiedyś Amaziga? „Człowiekiem Armagedonu?”

Po zakończeniu wojen prawa Diakona stawały się coraz surowsze. Rządy Shannowa zaczęły opierać się na strachu, nie na miłości. Wszyscy go opuszczali; stopniowo umierali ci, z którymi przybył z otchłani czasu. Czuł się samotny. Tylko on wiedział, jak straszne zło zagraża światu. Ciążyło mu to brzemię. Był tak pochłonięty wizją nadciągającego kataklizmu, że nie dostrzegł w porę zdrady Saula. Wszystko byłoby inaczej, gdyby żył Alan.

Alan był jego najlepszym uczniem – spokojnym, wytrwałym, o niezachwianej wierze. Zginął na Wzgórzu Fairfax w czasie jednej z najkrwawszych bitew Wojny Zjednoczeniowej. W chwili śmierci towarzyszył mu Saul. Nigdy nie znaleziono Kamienia Alana. Inni umierali jeden po drugim: trzej zapadli na chorobę popromienną, która pozostała po Końcu starego świata, ale reszta poległa w bitwach i potyczkach.

Tylko Saul przeżył. Przez tyle lat Diakon zastanawiał się, gdzie uderzy Kamień Krwi, a nie wiedział, że odpowiedzią jest Saul.

Komu innemu byłyby tu potrzebne Sipstrassi? Kto inny mógłby otworzyć Wrota?

Byłeś głupcem, Shannow – powiedział głośno.

Coś poruszyło się za płotem. Diakon uniósł karabin do ramienia i... zobaczył zająca. Uważnie przyjrzał się dolinie i odległym wzgórzom. Księżyc świecił jasno, ale niczego nie było widać.

Prędzej czy później przyjdą tu, pomyślał. Podszedł do niego Tobe Harris.

Wszystkie zwierzęta zamknięte, Diakonie – zameldował. – Zostawiłem tylko mojego konia, jak pan rozkazał. Co dalej?

Pojedziesz do Czystości – polecił Shannow. – Zobaczysz się z Padlockiem Wheelerem i przekażesz mu, że Diakon go potrzebuje. Niech zbierze wszystkich mężczyzn zdolnych do noszenia broni: górników, farmerów i oczywiście Krzyżowców. Powiesz mu, żeby nie wjeżdżał do miasta, tylko spotkał się z nami tutaj.

Tak jest, sir.

Ruszaj, Tobe.

Beth McAdam zbliżyła się w chwili, gdy padł ten rozkaz. Trzymała karabin w pogotowiu.

Jeszcze nic się nie dzieje – wtrąciła. – Skąd ta pewność, że tamci nadchodzą?

Widziałem ich, proszę pani. Na szczęście nie tutaj. Ale widziałem.

Diakon stał pochylony i opierał się na płocie. Teraz wyprostował się i zachwiał. Na jego twarzy odmalowało się znużenie. Omal nie upadł i Beth musiała go podtrzymać.

Jest pan wykończony. Niech pan idzie do domu i odpocznie. Ja zostanę na warcie.

Nie czas na odpoczynek.

Rozległ się tętent kopyt i Tobe zniknął w ciemności. Diakon odetchnął głęboko, wdrapał się na płot i usiadł z karabinem na kolanach.

Ktoś się zbliża – Beth wyciągnęła rękę. Popatrzył w tamtą stronę i wytężył wzrok, ale nie mógł nic dostrzec.

Ma srebrzystoszarą sierść?

Nie, to młody mężczyzna i kobieta z dzieckiem na ręku.

Diakon i Beth czekali, aż tamci podejdą bliżej. W końcu Beth rozpoznała parę.

To Wallace Nash i córka Ezry Fearda! Co oni tu, u diabła, robią o tej porze?

Diakon nie odpowiedział. Zamiast tego zapytał:

Czy nikt ich nie goni?

Nie... Tak! Chryste! Jakiś potwór! Szybciej, Wallace! – krzyknęła.

Shannow czuł się bezradny, ale zobaczył, że Beth unosi długi karabin. Wycelowała i nacisnęła spust.

Trafiła pani? – spytał. Beth znów wycelowała i strzeliła drugi raz.

Sukinsyn! – szepnęła. – Dostał dwa razy i nic!

Diakon zeskoczył z płotu, zatoczył się i pobiegł w kierunku uciekającej pary. Starał się dostrzec w mroku ścigającego potwora. Serce mu waliło, czuł ciężar w piersi i ból w lewym ramieniu, ale biegł dalej. Młody człowiek puścił rękę kobiety i odwrócił się, by stawić czoło prześladowcy. Shannow zobaczył bestię w tym samym momencie, co Wallace Nash. Miała powyżej siedmiu stóp wzrostu i dwie krwawiące rany w piersi. Nash wypalił ze strzelby i stwora odrzuciło do tyłu. Nagle z ciemności wynurzył się drugi. Shannow trzy razy nacisnął spust. Pociski zwaliły bestię z nóg.

Szybciej! – zawołała Beth. – Jest ich więcej!

Shannow czuł się, jakby miał nogi z ołowiu. Tracił siły. Wallace chwycił go za ramię.

Jeszcze trochę, staruszku! Damy radę! Dobiegli do płotu i karabin Beth zagrzmiał.

Do domu! – rozkazała. – Wycofujemy się do domu!

Coś uderzyło Shannowa w bok. Poleciał na płot, deski pękły i upadł ciężko na ziemię. Upuścił karabin, ale instynktownie przekręcił się i wyciągnął rewolwer. Poczuł na twarzy gorący, cuchnący oddech bestii. Z całej siły wepchnął jej lufę do pyska i nacisnął spust. Łeb stwora odskoczył do tyłu, kiedy pocisk z hukiem przewiercił czaszkę. Beth wyciągnęła go spod konającego stworzenia.

Zaległa cisza.

Diakon podniósł karabin i wszyscy wycofali się do domu.

Kobieta z dzieckiem osunęła się na fotel. Shannow zatrzasnął drzwi i zablokował je solidną antabą.

Sprawdź okna na górze – polecił rudemu młodzieńcowi. – Upewnij się, czy okiennice są dobrze zamknięte.

Tak, proszę pana. Shannow rozejrzał się.

Gdzie są ludzie z wozu?

Och, mój Boże! – wykrzyknęła Beth. – Zapomniałam o nich!

Wóz Jeremiasza był mniej więcej dwieście jardów od zabudowań farmy, gdy rozległy się strzały. Starzec schylił się odruchowo, myśląc początkowo, że ktoś celuje do nich. Meredith uniósł się na koźle.

Chyba polują na króliki – powiedział. – Widzę blondynkę z karabinem i starego mężczyznę... a niech to! Znów ten przeklęty Jake!

Ja go lubię – odrzekł Jeremiasz. – Miły kompan.

Meredith nie odpowiedział. Cztery woły były już zmęczone, szły wolno z nisko spuszczonymi łbami. Ziemia pod kołami rozmiękła po nocnym deszczu i poruszali się w żółwim tempie. Isis jeszcze żyła, ale wiedział, że to nie potrwa długo. Bał się chwili, która miała wkrótce nadejść.

Zobaczył, jak Jake zeskakuje z płotu i biegnie, ale widok zasłonił mu dom z kamienia. Znów huknęły strzały. Kiedy wóz wtaczał się na podwórze, jedno koło ugrzęzło w błotnistej dziurze. Jeremiasz zaklął.

Chyba dojechaliśmy – powiedział.

Pojawiła się kobieta z dzieckiem. Przebiegła pod płotem i popędziła do domu. Za nią wyłonił się rudowłosy młodzieniec podtrzymujący Jake’a. Meredith nigdy nie mógł zapomnieć tego, co zobaczył w następnej chwili. Wielka bestia dogoniła Jake’a, zamachnęła się i jednym ciosem zwaliła go z nóg. Starzec wpadł na płot, który złamał się pod jego ciężarem. Leżąc na ziemi, Jake wyciągnął rewolwer, ale bestia skoczyła na niego. Meredith usłyszał w mroku przytłumiony strzał i z łba stwora wytrysnął purpurowy grzyb krwi. Kobieta wyciągnęła Jake’a spod martwej bestii i oboje zniknęli w środku domu. Ktoś zatrzasnął drzwi.

Nagle pojawiło się kilka innych potworów.

Dopiero w tym momencie Meredith zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, ale patrzył na nie, jakby siedział w teatrze.

Do środka! – syknął Jeremiasz. Obrócił się na siedzeniu i otworzył właz do wnętrza wozu. Obaj zniknęli w kabinie i zamknęli klapę na mały mosiężny haczyk.

To ich nie zatrzyma – szepnął Meredith.

Cicho! – upomniał go Jeremiasz.

Powietrze rozdarły przeraźliwe ryki wołów, nieziemskie wycie i warczenie. Wóz zakołysał się gwałtownie. Meredith wyjrzał ostrożnie przez wąską szparę w klapie i zaraz tego pożałował. Biedne zwierzęta pociągowe utonęły w kłębiącej się masie zakrwawionej srebrzystoszarej sierści.

Wóz kołysał się przez kilka minut. Obaj mężczyźni siedzieli cicho i słuchali odgłosów krwawej uczty. Meredith zaczął się trząść.

Wzdragał się przy każdym trzasku kości. Jeremiasz położył mu dłoń na ramieniu.

Spokojnie – szepnął.

Przez dużą boczną szybę kabiny zajrzał księżyc. Meredith i Jeremiasz przycupnęli pod oknem w lewej ściance. Słyszeli tylko własne oddechy. Lekarz zerknął w górę. Światło księżyca padało prosto na bladą twarz Isis. Leżała bez ruchu, zjedna ręką zwisającą z łóżka.

Nagle w oknie nad nią pojawiła się groteskowa maska. Szyba pokryła się parą oddechu, ale Meredith dostrzegł długie kły, owalne ślepia i czerwony kamień na czole bestii. Potwór przycisnął pysk do okna i zaczął głośno węszyć, jakby wyczuł mięso.

Druga bestia naparła na ściankę i wóz znów się zakołysał.

Meredith miał sucho w ustach i nie mógł opanować drżenia rąk.

Wtem szyba pękła i do środka posypało się szkło. Szponiasta łapa chwyciła okienną ramę i wielka bestia wgramoliła się wolno do otworu. W połowie drogi zawisła tuż nad Isis. Opuściła pysk i obwąchała twarz nieprzytomnej kobiety. Wydała niski pomruk, potem zeskoczyła z powrotem na ziemię.

Huknął strzał i obaj mężczyźni podskoczyli. Bestie na zewnątrz zawyły, po czym rozległy się ich kroki; oddalały się.

Co teraz? – szepnął Meredith.

Cicho, chłopcze. Zaczekajmy.

One wrócą. Rozerwą nas na strzępy.

Jeremiasz uklęknął i wyjrzał przez właz. Potem ostrożnie wrócił do przerażonego lekarza.

Nażarły się wołami, doktorze. Pewnie dlatego dały spokój Isis. – Starzec zaryzykował i zerknął przez prawe okno. Meredith też się podniósł. Podwórze było puste.

Musimy spróbować dostać się do domu – powiedział Jeremiasz.

Nie! – Meredith nawet nie dopuszczał do siebie myśli o wyjściu na otwartą przestrzeń.

Posłuchaj, synu. Wiem, że się boisz. Ja też. Ale sam powiedziałeś, że tutaj zginiemy. Dom wygląda solidnie, a w środku są uzbrojeni ludzie. Musimy zaryzykować.

Meredith popatrzył na kobietę w śpiączce.

Nie możemy jej zostawić!

Na pewno nie weźmiemy jej na plecy, Meredith. Ona już odchodzi z tego świata. Chodźmy, chłopcze. Szkoda czasu.

Jeremiasz podszedł cicho do tylnych drzwi i odblokował klamkę. Zawiasy zaskrzypiały jak zwykle. Ostrożnie zeskoczył na ziemię, a Meredith za nim.

Tylko żadnego hałasu – ostrzegł starzec. – Przejdziemy podwórze i w Bogu nadzieja, że ludzie w domu zauważą nas. – Lekarz skinął głową.

Jeremiasz wziął głęboki oddech i ruszył. Od budynku dzieliło ich trzydzieści jardów otwartej przestrzeni. Wszędzie panowała cisza i w polu widzenia nie było żadnej bestii. Meredith posuwał się tuż za nim. Nagle rzucił się pędem przed siebie. Jeremiasz też zerwał się do biegu.

Otwórzcie drzwi! – wrzasnął lekarz.

Zza stodoły wynurzyła się bestia. Zawyła i skoczyła w ich stronę. Poruszała się bardzo szybko. Meredith zdążył dobiec do ganku, ale potknął się i upadł na schodki. Jeremiasz natychmiast znalazł się przy nim. Chwycił go za ramię i podniósł.

Potwór był tuż, tuż, ale starzec nawet się nie obejrzał.

Drzwi otworzyły się.

Na progu ukazał się Jake z rewolwerami w dłoniach. Meredith wpadł na niego i odepchnął na bok. Jeremiasz pospieszył za lekarzem. Nagle poczuł straszliwe uderzenie w plecy i przeszywający ból.

Jake odzyskał równowagę i nacisnął oba spusty. Trafiona bestia spadła ze schodków. Wciągnął Jeremiasza do środka, a kobieta zatrzasnęła drzwi. Meredith odwrócił się i zobaczył, że Jeremiasz leży na podłodze, a z wielkiej rany na plecach płynie krew.

Po jakiego diabła tak wrzeszczałeś, chłopie?! – wściekł się Jake, chwytając lekarza za koszulę.

Przepraszam! Przepraszam! – Meredith wyrwał mu się i ukląkł przy rannym. Dotknął rozpłatanych pleców starca.

Jeremiasz westchnął i przekręcił się na bok. Uniósł się i złapał lekarza za zakrwawioną rękę.

Nie wiń się... synu... Jesteś... dobrym... człowiekiem. Po chwili już nie żył.

Ty żałosny skurwysynu! – powiedział z odrazą Jake.

Rozdział dwunasty


Każde żywe stworzenie odczuwa strach. To dar zapobiegający brawurze i zuchwałości w obliczu niebezpieczeństwa. Ma nam służyć, ale jak każdy sługa potrafi zawieść swego pana. Płonie w naszym wnętrzu niczym mały ogień rozgrzewający nas w czasie chłodu konfliktu. Kiedy jednak pozwolimy mu rozpalić się na dobre, zamienia się w piekło zamknięte w murach, którego sile nie oprą się ściany żadnej twierdzy.

z Mądrości Diakona Rozdział XXI


Esther zasnęła i Oz mężnie próbował utrzymać ją w siodle. Zerah Wheeler obejrzała się i uśmiechnęła do chłopca.

Niedługo odpoczniemy – obiecała i skierowała konia na zachód. Wjeżdżali na wzgórza. Wokół było mnóstwo grot dobrze ukrytych wśród drzew. Tylko wytrawny tropiciel mógłby ich tu odnaleźć. Karabin ciążył jej w dłoniach, a kabura rewolweru ocierała skórę na nodze. Dawno się tu nie wspinałam, pomyślała Zerah. Starzeję się i zaczynam być bezużyteczna.

Minęli pierwszą jaskinię. Jej ciasna czeluść wychodziła na południe i wiatr nawiewał do wnętrza pył. Zerah wjechała na wąską skalną półkę i dotarła do drugiej groty, rozszerzającej się w środku jak gruszka. Stara klacz opierała się i nie chciała wejść w ciemność, ale Zerah łagodnymi słowami nakłoniła ją do posłuszeństwa. Wnętrze jaskini przypominało wielkością duży pokój w jej domu. Przez wylot naturalnego komina widać było gwiazdy. Zerah zsiadła z konia, oparła karabin o ścianę i wróciła po dzieci. Wzięła Esther na ręce. Dziewczynka mruknęła przez sen i objęła ją za szyję.

Ty zsiądziesz sam, chłopcze. Tylko nie zapomnij zabrać koca.

Oz odpiął paski przytrzymujące zrolowany koc, przełożył nogę nad siodłem i zeskoczył na ziemię.

Myśli pani, że nie znajdą nas tutaj?

Jeśli nas znajdą, to szybko tego pożałują – odparła Zerah. – Masz swój rewolwer?

Tak, frey. – Oz klepnął kieszeń czarnej popelinowej kurtki.

Zerah poczochrała mu włosy.

Dobry z ciebie chłopak, Oz. Twój ojciec byłby dumny z takiego syna. Zaczekaj tu z Esther, a ja nazbieram drewna na opał. – Chłopiec rozłożył koc i kobieta położyła dziewczynkę. Sześciolatka przekręciła się na bok i włożyła palec do buzi. Nie obudziła się.

Może pójdę z panią?

Nie, synku. Zostań z siostrą.

Zerah podała mu karabin.

Trochę za długi dla ciebie, Oz, ale nie zaszkodzi, jak się do niego przyzwyczaisz.

Wyszła z groty i z powrotem powędrowała wzdłuż skalnej półki. Z wysokości ponad tysiąca stóp popatrzyła na rozległą dolinę. Nie zauważyła śladu pogoni. Ale mogą być wśród drzew, pomyślała. Na wschodzie ciągnęły się gęste lasy.

Przeciągnęła się, żeby rozprostować stare kości. Plecy bolały ją jak wszyscy diabli. Wzięła głęboki oddech i zagłębiła się w las. Noc zapadała szybko i robiło się coraz chłodniej. Zerah nazbierała naręcze suchych gałęzi i wróciła do jaskini. Obróciła jeszcze pięć razy, zanim miała dość męczącego zajęcia. Wyjęła z kieszeni baranicy krzesiwo i ostrożnie rozpaliła ogień.

Nie znajdą nas tutaj, prawda? – zapytał znów Oz.

Nie wiem – odpowiedziała. Otoczyła go szczupłym ramieniem i przytuliła.

Jeden z zabójców ojca Oza podjechał do jej domu, żeby napoić konia przy studni. Zobaczył rodzeństwo bawiące się przy płocie. Zerah nie wiedziała, kim jest i wyszła go przywitać.

Ładne dzieciaki – pochwalił mężczyzna. – Pani wnuki?

Rzecz jasna – odparła. – Daleko pan jedzie?

Dość daleko. No, cóż... Dziękuję za wodę, frey. – Obcy wspiął się na siodło.

Esther odwróciła się i poznała go. Zerwała się z krzykiem:

On zastrzelił mojego tatę!

Mężczyzna zeskoczył na ziemię, ale w tym momencie Zerah wyszarpnęła rewolwer i nacisnęła spust. Kula trafiła zabójcę w udo. Spłoszony koń stanął dęba, po czym wyrwał z kopyta. Ranny chwycił się łęku siodła i wierzchowiec wlókł go za sobą dobre trzydzieści jardów. Zerah strzeliła jeszcze dwa razy, ale chybiła. W końcu mężczyzna wciągnął się na siodło i umknął.

Wiedziała, że wróci z kompanami. Pospiesznie spakowała trochę jedzenia i najpotrzebniejszych rzeczy i ruszyła z dziećmi w góry, w kierunku Czystości. Pościg odciął jej jednak drogę do osady. Zabójcy rozbili obóz na szlaku, tuż za ostatnim wzniesieniem. Na szczęście Zerah zobaczyła ich, zanim zjechała ze szczytu. Zostawiła konia pod opieką Oza, podpełzła do krawędzi zbocza i oceniła sytuację.

Teraz byli daleko w górach i Zerah miała nadzieję, że zgubili pogoń.

Wstała i wyszła z groty, żeby sprawdzić, czy na zewnątrz nie widać blasku płomieni. Zbyt duże ognisko można dostrzec z odległości wielu mil. Ale jaskinia znajdowała się wysoko nad równiną, a niewielka smuga dymu niknęła wśród gęstych drzew porastających urwisko. Z pewnością nikt nie zauważy małego ognia.

Zadowolona wróciła do środka. Oz zwinął się w kłębek i zasnął obok siostry.

Ta przygoda cię odmładza, kobieto – powiedziała do siebie Zerah, przykrywając dzieci. Nagle poczuła przypływ dumy. Uratowała to rodzeństwo przez zabójcami. – Nie jesteś jeszcze taka bezużyteczna – szepnęła.

Jutro dotrą do miasta i będą bezpieczni, a Krzyżowcy wyruszą na poszukiwania morderców.

Dawno nie odwiedzała Doliny Pielgrzyma i była ciekawa, co się tam zmieniło.

W oddali zawył wilk. Zerah ułożyła się obok dzieci i zasnęła.


Sarento przechadzał się po zalesionym wzgórzu nad ruinami Atlantydy, ciesząc się z pięknej pogody i słuchając porannego śpiewu ptaków. Wiatr przyjemnie chłodził jego złocistoczerwoną skórę i po raz pierwszy od lat nie czuł głodu. Na wspomnienie zgromadzenia w koloseum przeszył go przyjemny dreszcz. To radosne oczekiwanie, a potem zaspokojenie i przypływ energii... Sytość i wewnętrzne ciepło...

Poniżej rozbiła obóz jego elitarna jednostka Piekielników, którą wysłał przodem. Liczyła pięciuset żołnierzy. Dzięki nim i takim jak Jacob Moon pożywi się w tym nowym świecie.

Rozpaczliwie potrzebował znaleźć Wrota – i udało się. W starym świecie nie mógł już wytrzymać z głodu, cierpiał straszliwe męki. Ale tutaj znów może cieszyć się błękitnym niebem. Jego złociste oczy spoczęły na ruinach miasta. To nie jest odpowiednie miejsce dla boga, pomyślał, patrząc na niszczejący pałac z dwiema zwalonymi kolumnami i roztrzaskanym gzymsem u wejścia.

Wstać! – rozkazał. Odległe kamienie stęknęły i podniosły się same. Kawałki i okruchy wzbiły się w powietrze i wróciły na poprzednie miejsca, zniszczone fragmenty odzyskały pierwotne kształty. Budowla znów zaczynała wyglądać jak za czasów swojej świetności. Na ścianach pojawiły się świeże barwy różnokolorowych mozaik – jaskrawa czerwień, złotawa żółć i głęboki błękit. W promieniach słońca zalśniły złociste dachówki.

W pałacowych ogrodach zazieleniły się drzewa i zakwitły róże. Spękane, dziurawe chodniki alejek naprawiły się same, przewrócone posągi stanęły na cokołach i odzyskały muskularne kończyny. Znów stały się podobne do żywych wojowników, którzy przed wiekami zainspirowali rzeźbiarzy.

Złociste motywy liści ozdobiły okna pałacu, a z wyschniętych fontann wytrysnęły wysokie strumienie wody.

Sarento patrzył na miasto i uśmiechał się... Nagle uśmiech zniknął z jego twarzy.

Głód powrócił. Jeszcze niezbyt dokuczliwy, ale już dał znać o sobie. Zerknął na swoją nagą pierś. Cienkie czarne żyłki na ciele powiększyły się, a czerwonozłocista skóra poczęła blaknąć. Uniósł ramiona i sięgnął umysłem w przestrzeń.

Las ożył. Zleciały się ptaki, lisy obudziły się i wylazły z nor, wiewiórki zbiegły z drzew. Z jaskini wytoczył się z rykiem ogromny niedźwiedź. Wszelkie żywe stworzenia gromadziły się wokół Sarento. Skrzydła i futra otaczały go tak gęsto, że niemal zniknął wśród nich.

Wtem wrzawa ucichła. Martwe ptaki opadły na ziemię, niedźwiedź osunął się i skurczył jak wyschnięty, starożytny pergamin.

Sarento wyszedł z kręgu śmierci, depcząc trupy, trzaskające pod jego stopami jak suche gałązki.

Głód prawie minął.

Ale jeszcze nie był całkiem syty.

Jego Pożeracze grasowali po kraju i czuł stały dopływ odżywczych substancji. Wprawdzie nie satysfakcjonowało go to w pełni, jednak na razie wystarczało. Poszukał na odległość następnych Wilczaków, żeby przywołać ich do siebie i przemienić w bestie. Ale nie było ich w zasięgu jego mocy. Dziwne, pomyślał. Przecież te stworzenia żyją w tym świecie. Wiedział o tym, bo wydobył ich wizerunek z pamięci konającego Saula Wilkinsa. Potem znalazł jeszcze potwierdzenie w sadystycznym umyśle Jacoba Moona. Poczuł lekki niepokój. Bez nowych Pożeraczy będzie miał w tym świecie dużo trudniejsze zadanie. Potem znów pomyślał o Wrotach. Jeśli znalazł jedne, znajdzie również inne.

Wyobraził sobie tętniące życiem miasta starego świata: Los Angeles, Nowy Jork, Londyn, Paryż...

W takich miejscach już nigdy nie zaznałby głodu.


Beth nakryła kocem zwłoki starca i położyła dłonie na ramionach łkającego Mereditha.

Chodźmy – powiedziała łagodnie.

To moja wina – odrzekł. – Nie wiem, dlaczego krzyknąłem. Chyba... wpadłem w panikę.

Jak cholera! – przyznał Diakon.

Niech pan da spokój! – ofuknęła go Beth. – Nie wszyscy są tacy jak pan, i dzięki Bogu. Tak, wpadł w panikę. Był przerażony. Ale nawet jego przyjaciel powiedział mu, żeby nie czuł się winny. – Poklepała Mereditha po ramieniu i podeszła bliżej do Diakona. – Zna pan tylko śmierć i krew. Morderstwa i ból. Więc niech pan się lepiej nie odzywa, Diakonie!

Z góry dobiegł trzask pękającego drewna i huk wystrzału.

Wszystko w porządku, Wallace? – zawołała Beth.

Młody człowiek ukazał się na szczycie schodów.

Jedna bestia chciała wleźć przez okno, ale już po niej. Przez łąkę idą następne, frey Mc Adam. Może z pięćdziesiąt.

Okiennice ich nie powstrzymają – powiedział Diakon. Wyciągnął rewolwer, ale nagle skrzywił się i upadł pod ścianę. Beth rzuciła się na pomoc. Miał twarz poszarzałą z bólu i wycieńczenia. Pomogła mu wstać i zaprowadziła na fotel. Kiedy usiadł, Beth zauważyła na swojej ręce krew.

Jest pan ranny.

Byłem nieraz.

Obejrzę to. – Odwrócił się bokiem. Jego baranica była rozdarta na plecach, pod nią widniało krwawiące rozcięcie. Przypomniała sobie, jak upadł na płot. – Może pan mieć złamane żebro, albo nawet dwa.

Przeżyję to. Muszę.

Meredith podszedł bliżej.

Proszę mi to pokazać. Jestem lekarzem. – Oboje podnieśli Diakona, zdjęli mu baranicę i koszulę. Meredith delikatnie zbadał palcami ranę. Stary człowiek nawet nie jęknął. – Co najmniej dwa żebra – oświadczył lekarz.

Za ich plecami rozległ się płacz dziecka.

Jest głodne – powiedziała Beth, ale młoda matka rozwalona niedbale w fotelu nie poruszyła się. Beth podeszła do niej. Kobieta tępo patrzyła w przestrzeń. Beth rozpięła jej przepoconą bluzkę i przysunęła dziecko do nabrzmiałej piersi. Gdy zaczęło ssać, dziewczyna jęknęła i rozpłakała się. – No, no... – odezwała się pocieszająco Beth. – Wszystko będzie dobrze. Proszę na nią spojrzeć. Była naprawdę głodna.

To chłopiec – szepnęła kobieta.

Oczywiście, że tak. Ale jestem głupia! – roześmiała się Beth. – Przystojny i silny chłopak.

Mój Josh był silny, to dlatego – wyjaśniła młoda matka. – Te potwory oderwały mu całą głowę! – Do oczu napłynęły jej łzy i zaczęła się trząść.

Niech pani myśli teraz o dziecku – powiedziała szybko Beth. – Tylko ono się liczy. Rozumie pani? – Dziewczyna skinęła głową, ale znów popadła w otępienie. Beth westchnęła i wróciła do Mereditha opatrującego Diakona. Młody lekarz pociął obrus na bandaże. Kiedy skończył, stary człowiek wyciągnął do niego rękę.

Przepraszam cię, synu. Mam nadzieję, że wybaczysz mi ostre słowa.

Meredith ze znużeniem pokiwał głową.

Łatwiej mi wybaczyć panu niż sobie. Nigdy tak się nie bałem i wstydzę się tego.

To już przeszłość, chłopcze. Znalazłeś się na krawędzi i spojrzałeś w otchłań. Teraz będziesz albo silniejszy, albo słabszy. Wybór należy do ciebie. Człowiek musi się nauczyć w życiu, jak być silnym w obliczu katastrofy.

Podchodzą do stajni! – krzyknął z góry Wallace.

Nie drzyj się tak! – zawołała Beth.

Na podwórzu rozległy się trzaski łamanych desek, a potem przeraźliwe rżenie koni. Młoda matka w fotelu przy kominku zaczęła płakać.

Beth zapaliła jeszcze dwie lampy i powiesiła na hakach wbitych w ścianę.

Zapowiada się długa noc – zauważyła. Przez kilka minut słychać było rozpaczliwe wrzaski uwięzionych w stajni zwierząt, potem zapadła cisza. Beth wysłała Mereditha do pokoju z tyłu domu, żeby sprawdził stan rannego Josiaha Broome’a. Młoda matka zasnęła. Beth wzięła na ręce dziecko i usiadła w starym bujanym fotelu.

Z góry zszedł Wallace Nash i stanął przed nią.

O co chodzi, chłopcze? – zapytała. Rudy młodzieniec był wyraźnie zdenerwowany.

Bardzo mi przykro, frey Mc Adam... Nie wiem, co się mówi w takich wypadkach, więc lepiej powiem wprost. Samuel nie żyje. Zginął, żeby uratować życie tej kobiecie z dzieckiem. Wyskoczył przez okno, kiedy jedna z tych bestii ją goniła. W ogóle sienie bał, wie pani... Zabił to bydlę, ale ono też go dopadło. Strasznie mi przykro...

Beth mocniej przytuliła dziecko.

Wracaj na górę, Wallace. I bądź czujny.

Na pewno będę – przyrzekł chłopak. – Może pani na mnie liczyć.

Beth zamknęła oczy. Czuła woń nafty płonącej w lampach, aromat suchego, cedrowego drewna w kominku i mleczny zapach niemowlęcia w ramionach.

Na dworze zawyła bestia.


Shannow sięgnął do kieszeni i zacisnął artretyczne palce na złotym Kamieniu. Nie chcę żyć wiecznie, pomyślał. Nie chcę znów być młody. Ból w piersi nasilał się, a złamane żebra potęgowały jego cierpienie. Nie masz wyboru, powiedział sobie. Mocniej ścisnął Kamień i zapragnął, żeby ból serca zniknął. Poczuł nową siłę i energię wstępującą w stare ciało. Moc Kamienia sprawiła, że żebra się zrosły.

Otworzył dłoń i spojrzał na mały, złocisty kamyk. Pojawiła się na nim tylko jedna cieniutka, czarna żyłka. Wstał i podszedł do okna. Nie czuł już bólu również w ramionach i kolanach. Poruszał się sprężystym krokiem. Wyjrzał przez szparę w okiennicy. Pożeracze dobierały się do wozu Jeremiasza – właziły do środka przez wszystkie otwory. W stajni było cicho, ale na podwórzu leżały nażarte bestie. Inne przycupnęły pod płotem.

Cofnął się i przyjrzał okiennicom. Nie miały więcej niż cal grubości. Takie drewno nie mogło wytrzymać miażdżącego uderzenia potężnej, szponiastej łapy Pożeracza. Wyjął z kieszeni pudełko z amunicją i wysypał naboje na stół. Zostały mu dwadzieścia trzy sztuki, plus dwanaście w bębnach obu rewolwerów.

Wrócił Meredith.

Ranny śpi – powiedział. – Cera ma normalny kolor, puls równy.

Jest większym twardzielem niż myślał – zauważył Shannow.

Skąd się wzięły te potwory? – zapytał lekarz. – Nigdy o takich nie słyszałem.

To Wilczacy – wyjaśnił Shannow. – Tyle, że zmieniła ich... magia. Tak to można określić. – Zaczął to tłumaczyć, ale nagle zdał sobie sprawę, że młody człowiek wpatruje się w niego z niedowierzaniem. – Wiem, że trudno to zrozumieć – przyznał. – Po prostu uwierz mi na słowo, synu. Istnieje stworzenie...

Beth nazwała pana Diakonem – przerwał mu Meredith, i Shannow uświadomił sobie, że lekarz wcale nie słuchał jego wyjaśnień.

Tak – potwierdził znużonym głosem. – Bo jestem Diakonem.

Zawsze cię nienawidziłem – syknął lekarz. – Jesteś przyczyną wszelkiego zła.

Shannow ze smutkiem pokiwał głową.

Nie będę zaprzeczał, synu. Rzeź na ziemiach Piekielników była niewybaczalnym czynem.

Więc dlaczego to zrobiłeś?

Bo jest mordercą i barbarzyńcą, doktorze – wtrąciła spokojnie Beth. – Niektórzy ludzie tacy są. Doszedł do władzy dzięki oszustwu i utrzymywał się przy niej za pomocą strachu. Wszyscy jego przeciwnicy zostali wymordowani. Tylko to go obchodziło.

Meredith przyjrzał się Diakonowi.

Tak było?

Shannow nie odpowiedział. Wstał i poszedł do pokoju, w którym leżał Josiah Broome. Przystanął obok śpiącego. „Tak było”? Ranny poruszył się i otworzył oczy.

Witaj, Jake – odezwał się zaspanym głosem. Shannow przysiadł na brzegu łóżka.

Jak się czujesz?

Lepiej.

To dobrze. Odpoczywaj. – Broome zamknął oczy. Shannow zamyślił się. Przypomniał sobie dwie armie wkraczające na ziemie Piekielników, swoją wściekłość na tych zdrajców i strach przed Kamieniem Krwi. Wielu jego żołnierzy straciło rodziny i przyjaciół, i płonęła w nich nienawiść do wroga, który wymordował ich bliskich. Niestety, ja też nienawidziłem Piekielników, pomyślał z żalem.

Tego fatalnego ranka pod Babilonem, gdy przywódcy Piekielników błagali o przyjęcie ich kapitulacji, przyszli do niego oficerowie z Padlockiem Wheelerem na czele.

Jakie rozkazy, Diakonie?

Mógł wtedy powiedzieć wiele rzeczy o naturze zła albo o mądrości wybaczania. Ale kiedy patrzył na nich, myślał tylko o nadchodzącym terrorze i o tym, że w jego poprzednim świecie Kamień Krwi posłużył się Piekielnikami, by siać śmierć i zniszczenie. I w ciągu jednego uderzenia serca podjął decyzję, która prześladowała go do dziś.

A więc, Diakonie?

Zabijcie wszystkich.


Zerah obudziła się przed świtem i jęknęła. Miała obolałe ramiona, a ostry kamyk uwierał ją w biodro. Stęknęła, usiadła z wysiłkiem i zaklęła szpetnie.

Bardzo nieładnie – odezwała się mała Esther.

Mój reumatyzm też zachowuje się nieładnie – mruknęła Zerah. – Od dawna nie śpisz, dziecko?

Od kiedy usłyszałam wycie – odpowiedziała dziewczynka. Przetarła oczy i też usiadła. – Dookoła jest dużo wilków.

Zerah nic nie słyszała. Wstała, przeciągnęła się i podeszła do konia po manierkę z wodą wiszącą na łęku siodła. Napiła się, potem wróciła do dzieci i wygasłego ogniska.

Wilki nas nie zaatakują – zapewniła. – Poszukaj w popiele jakiejś iskierki i rozpal ogień, to ugotuję coś na śniadanie.

Ziewnęła i wyszła na zewnątrz. Powietrze było chłodne i rześkie. Wdychała zapach porannej rosy i lasu. Niebo na wschodzie jaśniało. Ptaki zaczynały śpiewać. Weszła między drzewa. Mimo reumatycznych bólów czuła się dobrze. Cieszyła się, że żyje.

To dzięki tym dzieciakom, pomyślała. W ich obecności wszystko wydaje się nowe i świeże. Dopóki nie pojawił się tamten obcy, Zerah nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo brakuje jej towarzystwa. Szkoda, że Jon nie wrócił. Spokojny, zacny człowiek. Ale prawdziwą przyjemność sprawiało jej przebywanie z dziećmi. Nie szkodzi, że czasami się kłócą. Przypominała sobie własnych synów i własną młodość, kiedy niebo zdawało się bardziej błękitne, a przyszłość była jeszcze kuszącą, złocistą tajemnicą.

Zeb był przystojnym i mądrym mężczyzną, łagodnym i kochającym. Wszyscy go lubili, bo on wszystkich lubił.

Nikt nie widział w innych ludziach tyle dobra, co on – powiedziała głośno.

Kiedy umarł, do domu przyjechał Padlock. Objął ją i zapewnił:

Nie ma na tym świecie osoby, którą ojciec musiałby za cokolwiek przepraszać, mamo.

Trafne epitafium dla porządnego człowieka.

Na pogrzeb przyszło mnóstwo ludzi i była im wdzięczna. Ale potem przestali ją odwiedzać. Nigdy za mną nie przepadali, pomyślała. Stara Zerah o ciętym języku i szorstkim sposobie bycia.

Spojrzała w niebo.

Czasem się zastanawiam, co ty we mnie widziałeś, Zeb.

Wracając do groty, zobaczyła ślad łapy odciśnięty w miękkiej ziemi. Przyklękła, obejrzała go i zmierzyła wielkość dłonią. Olbrzymi, pomyślała. Ale to nie niedźwiedź, choć rozmiar się zgadza. Lew też nie. Zaschło jej w ustach. Kształt wskazywał na ogromnego wilka. Nigdy nie widziała czegoś podobnego. Wstała i pobiegła do jaskini.

Co będzie na śniadanie? – zapytał Oz. – Esther już rozpaliła ognisko.

Chyba zaczekamy i zjemy w mieście – odparła Zerah. – Ruszajmy w drogę.

Jestem głodna – zaprotestowała Esther. – Po prostu umieram z głodu!

Zerah zaśmiała się. Dobry Boże, kobieto! Po co ta panika? – pomyślała. Ognisko rozpalone, a ty masz rewolwer.

Dobrze – zgodziła się. – Najpierw zjemy, potem pojedziemy. Podeszła do konia stojącego w głębi groty. Położył uszy po sobie i drżał.

To tylko ja, mała – odezwała się do klaczy. – Uspokój się.

Nagle Esther krzyknęła. Zerah odwróciła się.

U wejścia do jaskini stało monstrum. Bestia miała srebrzystoszarą sierść, osiem stóp wzrostu, szerokie ramiona i długie łapy zakończone pazurami. Opuściła wielki łeb i wpatrywała się w dzieci brązowymi ślepiami. Klacz stanęła dęba i zarżała. Potwór przeniósł wzrok na nią.

Zerah Wheeler wyciągnęła stary rewolwer, zastanawiając się, czy pocisk z tej broni powali gigantycznego Wilczaka.

Spokojnie, dzieci – odezwała się pewnym głosem i odciągnęła kurek. Potem wolno ruszyła naprzód. – Nie wiem, czy mnie zrozumiesz – powiedziała do bestii – ale uprzedzam, że mam tu sześć naboi. I zawsze trafiam w cel. Więc idź stąd. Tak będzie lepiej dla nas wszystkich.

Potwór zawył. Jego ryk zadudnił w grocie jak grzmot. Zerah zerknęła na ognisko. Obok leżała gruba gałąź pełna suchych liści. Nie przestając celować do Wilczaka, Zerah schyliła siei podniosła ją lewą ręką. Włożyła gałąź do ognia i z liści natychmiast buchnęły płomienie. Trzymając w garści tę pochodnię, podeszła do bestii.

Jazda stąd, skurwysynu! – wycedziła przez zęby.

Stwór cofnął się i... skoczył na nią. Zerah nie ustąpiła ani na krok. Wbiła mu płonącą gałąź w pysk i strzeliła w gardło. Wielki Wilczak runął na ziemię i przetoczył się. Kiedy próbował wstać, wpakowała w niego drugą kulę.

Jezus zapłakał! – szepnęła.

Przed jaskinią pojawiło się więcej bestii.

Wdrapujcie się do komina, dzieci! – krzyknęła. – I to już!

Nie wypuszczając gałęzi z ręki, wycofała się w głąb groty. Jedna z bestii zaatakowała ją, ale spokojnie wypaliła jej w pierś. Druga chciała zajść ją z prawej. Wtedy za plecami Zerah huknął strzał i łeb potwora rozbryznął się w fontannie krwi. Rzuciła okiem za siebie. Oz stał z uniesionym karabinem.

Poczuła przypływ dumy, ale nie dała tego po sobie poznać.

Właźcie do tego cholernego komina! – wrzasnęła rozkazująco.

Teraz bestie podchodziły ostrożniej. Zerah wiedziała, że nie powstrzyma wszystkich – zostały jej trzy naboje. Nie zdąży również uciec przez komin.

Wspinacie się? – zawołała przez ramię.

Tak, frey – dobiegł z komina przytłumiony głos Oza.

Dobry chłopak.

Nagle przerażona klacz zerwała się do biegu. Minęła Zerah, przedarła się przez bestie i wypadła z groty. Korzystając z zamieszania, Zerah popędziła do komina. Wcisnęła rewolwer do kabury, chwyciła się wąskiej skalnej krawędzi i podciągnęła do góry, pomagając sobie nogami. Wdrapała się wyżej i zobaczyła Oza. Przytrzymywał Esther. Komin był wąski, ale dzieci szybko wydostały się na szerszą półkę poniżej szczytu urwiska.

Zerah poczuła ból w nodze i krzyknęła. Coś ciągnęło ją z powrotem. Oz oparł lufę karabinu o skalny występ i strzelił w dół. Zerah wyszarpnęła rewolwer i też wypaliła do trzymającego ją Wilczaka. Bestia osunęła się, rozdzierając pazurami jej but. Oz chwycił Zerah i pomógł jej wejść w czeluść komina. Miała zakrwawioną kostkę, a sześciocalowy pazur utkwił w łydce. Wyrwała go. – Dzielne dzieciaki – pochwaliła. – Na Boga, jestem z was dumna!

Wyciągnęła z kieszeni scyzoryk.

Gdybyś był tak dobry, Oz, i dał mi swoją koszulę, to zrobiłabym z niej bandaże i zatamowała krew.

Proszę, frey. – Chłopiec rozebrał się. Tnąc materiał na paski, poleciła mu, żeby policzył naboje karabinowe. Nie zajęło mu to dużo czasu; zostały dwa.

Mam jeszcze rewolwer, który mi pani dała – powiedział.

Pokręciła głową.

To za mały kaliber na te bestie. Ale może huk je wystraszy, kto wie? – Chłopiec przytaknął i uśmiechnął się. Zerah opatrzyła ranę na nodze i wyjęła z kieszeni kawałek suszonej wołowiny. – To niewiele, ale takie śniadanie musi nam wystarczyć.

Nie jestem głodna – odezwała się Esther. – Czy my umrzemy?

Posłuchaj, dziecko – odrzekła Zerah. – Na razie żyjemy i musimy się postarać, żeby tak zostało. Wychodzimy stąd.

Czy to mądre, frey? – zapytał Oz. – Tutaj nas nie dopadną.

To prawda, chłopcze. Ale nie wytrzymamy tu do końca życia, żywiąc się jednym paskiem wołowiny. Do Doliny Pielgrzyma nie może być więcej niż sześć, siedem mil. Tam będziemy bezpieczni. Wyjdę pierwsza, a wy za mną.

Zerah wstała z trudem i zaczęła się wspinać ku niebu, widocznemu w wylocie komina jakieś dwadzieścia stóp powyżej.


Shannow wszedł po schodach na piętro. Rudowłosy chłopak klęczał pod oknem i obserwował podwórze.

Co teraz robią? – zapytał młodzieńca.

Wallace odłożył strzelbę i wstał.

Po prostu siedzą. Nie rozumiem tego, meneer. Rozrywają wszystko na strzępy, a za chwilę wylegują się jak psy na słońcu.

Nażarły się – wyjaśnił Shannow. – Pytanie tylko, na jak długo im to wystarczy? Kiedy zgłodnieją, zaatakują nas. Bądź czujny.

To mocny dom, meneer. Ale drzwi i okna nie wytrzymają, mogę się założyć. W mieście rozdzierały drewno jak papier. A jak wysoko skaczą! Jezu! Jeden wybił się chyba na piętnaście stóp w górę.

Potrafią skakać – przyznał Shannow. – Ale nie są nieśmiertelne. Wallace wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

Na pewno nie.

Kiedy Shannow odwrócił się, żeby odejść, chłopak złapał go za ramię. – Uratował mi pan życie. Nawet nie wiedziałem, że ta bestia była tak blisko. Nie zapomnę panu tego.

Shannow uśmiechnął się.

Już mi się odwdzięczyłeś. Podtrzymywałeś mnie, prawie niosłeś. Byłem wykończony. Porządny z ciebie chłopak, Wallace. Jestem dumny, że cię poznałem. – Uścisnęli sobie ręce. Potem Shannow wyszedł i sprawdził dwa inne pokoje na piętrze. Oba służyły za sypialnie. W jednym wisiały pożółkłe ze starości, koronkowe firanki. Na ścianach pozostały dziecięce rysunki – ludzie z patyków obok domów z pudełek, i spirale dymów z kominów. W rogu, przy zamkniętym oknie, siedział pluszowy pies z obwisłymi uszami. Shannow pamiętał, że mała Mary zabierała go wszędzie ze sobą. Drugi pokój należał do Samuela. Na półkach stały rzędy książek, a wśród nich specjalne wydanie Nowego Eliasza w złoconej oprawie. Shannow westchnął. Jeszcze jeden dowód próżności Saula. Kiedy wydano tę książkę, Shannow przeczytał pierwszy rozdział, mówiący o powołaniu młodego Człowieka Jeruzalem przez Boga, a potem wezwał Saula.

Co to za... bzdury? – zapytał.

Żadne bzdury, Diakonie. To wszystko fakty. Większość z nich sprawdziliśmy u źródeł. Dotarliśmy do ludzi, którzy znali Człowieka Jeruzalem, słyszeli jego słowa. Myślałem, że będziesz zadowolony, Diakonie. On przepowiedział twoje przybycie.

Nic podobnego, Saulu. A połowa ludzi wymienionych w pierwszym rozdziale nigdy nawet nie zbliżyła się do Shannowa na mniej niż sto mil. Zaś kilku innych poniosła wyobraźnia.

Ale... skąd to wiesz, Diakonie?

Po prostu wiem. Skąd, to już nie twoja sprawa. Jaki jest nakład?

Saul uśmiechnął się.

Czterdzieści tysięcy, Diakonie. Wszystkie książki rozeszły się tak szybko, że planujemy drugie wydanie.

Nie ma mowy! Nie chcę o tym słyszeć.

Shannow zdjął egzemplarz z półki i otworzył na pierwszej stronie. Czarnobiała rycina przedstawiała przystojnego mężczyznę na czarnym ogierze stającym dęba. Jeździec miał na głowie płaski kapelusz, a w dłoniach srebrzyste rewolwery. Wokół walały się trupy Piekielników.

Przynajmniej nie napisali, że zabiłem dziesięć tysięcy ludzi oślą szczęką – szepnął Shannow i wsunął książkę na miejsce.

Ostrożnie rozchylił okiennice i wyjrzał. W dole zobaczył wóz Jeremiasza z rozprutym dachem. W środku spało kilku Wilczaków, inni wyciągnęli się obok zrujnowanej stajni.

Co teraz zrobisz, Shannow? – zadał sobie pytanie.

Jak zamierzasz powstrzymać Bestię?

Ogarnął go strach, ale przemógł się.

Co pan tu robi? – usłyszał za plecami głos Beth. – To pokój mojego syna.

Shannow przysiadł na łóżku i przypomniał sobie, jak czytał chłopcu bajki na dobranoc.

Nie musisz mnie nienawidzić, Beth – powiedział cicho.

Nie czuję do pana nienawiści, Diakonie. Gardzę panem. A to różnica.

Wstał powoli.

Powinnaś się zdecydować, kobieto. Gardzisz mną, bo nie ustępowałem i zabijałem moich wrogów. Gardziłaś twoim kochankiem, Jonem Cadem, bo nie zabijał swoich wrogów. Czego ty właściwie oczekujesz od mężczyzn?

Nie muszę o tym z panem dyskutować – odparła chłodno.

Czyżby? Więc dlaczego przyszłaś tu za mną?

Nie wiem. Żałuję, że to zrobiłam. – Ale nie wyszła. Podeszła bliżej i usiadła w starym, wiklinowym fotelu przy oknie. – Skąd pan wie o mnie i o Jonie? Miał pan tu szpiegów?

Nie... żadnych szpiegów. Wiem, bo tu byłem, Beth. Byłem tutaj.

Nigdy pana nie zauważyłam.

I nadal mnie nie zauważasz – powiedział ze smutkiem i wyszedł z pokoju. Sosnowe schody zaskrzypiały pod jego ciężarem i Meredith odwrócił się.

Straszna cisza – odezwał się młody lekarz.

Niedługo to potrwa, doktorze. Niech pan zapyta frey Mc Adam, czy nie znajdzie dla pana jakiejś broni.

Nie jestem dobry w posługiwaniu się bronią, Diakonie. I nigdy nie chciałem być.

Wszystko jest w porządku, dopóki ktoś inny może strzelać za pana, doktorze. Choć wcale nie musi pan być w tym dobry. Cele będą wystarczająco blisko, żeby pozbawić pana twarzy. Niech pan się postara o broń i to szybko.

Meredith poczerwieniał.

Co czyni z człowieka kogoś takiego jak pan, Diakonie?

Cierpienie, synu. Ból, smutek i rozpacz. – Shannow wskazał zwłoki Jeremiasza przykryte kocem. – Dziś miałeś okazję zakosztować tego. Do jutra nauczysz się więcej. Nie dbam o to, jak mnie osądzasz, chłopcze. Nie jesteś w stanie osądzić mnie bardziej surowo niż ja sam. Ale proponuję, żebyśmy na razie wspólnie spróbowali przetrwać.

Meredith skinął głową.

Chyba ma pan rację. Zaczął mi pan opowiadać o Wrotach. Kto je stworzył i po co?

Shannow podszedł do fotela i popatrzył na śpiącą kobietę. Beth znalazła małe, pięknie rzeźbione łóżeczko dziecinne i ułożyła niemowlę obok matki.

Nikt tego nie wie – odpowiedział cicho. – Dawno temu spotkałem człowieka, który twierdził, że powstały w Atlantydzie dwanaście tysięcy lat przed Drugim Końcem. Ale mogą być starsze. W starym świecie krążyło mnóstwo historii na ten temat. Mówiono o starych, prostych drogach, smoczych szlakach, tajemniczych liniach. Faktów jest niewiele, za to aż roi się od teoretycznych spekulacji.

Jak się je otwiera?

Shannow oddalił się na palcach od matki i dziecka i stanął przy drzwiach.

Nie umiem na to odpowiedzieć. Znałem kobietę, która potrafiła to robić, ale została po tamtej stronie w dniu Końca. Pewnie zginęła razem z resztą świata. Kiedyś zabrała mnie do swojego domu w krainie zwanej Arizoną. Piękne miejsce. Ale jak to zrobiła?... – Wzruszył ramionami. – Miała kawałek Sipstrassi, Kamienia Daniela. Rozbłysło fioletowe światło i przeszliśmy.

A, tak – podchwycił Meredith. – Kamienie. Słyszałem o nich, ale nigdy żadnego nie widziałem. Szpital w Jedności używał ich do leczenia raka i innych chorób. Zdumiewające.

Owszem – przyznał Shannow. – Mogą zwrócić starcowi młodość, choremu zdrowie albo stworzyć żywność z cząsteczek unoszących się w powietrzu. Podejrzewam, że Mojżesz rozdzielił z ich pomocą Morze Czerwone, ale nie mógłbym tego dowieść.

Zatem Bóg nie przyłożył do tego ręki? – zapytał z uśmiechem lekarz.

Tego nie powiedziałem, młody człowieku. Jeśli Bóg stworzył Sipstrassi, to dokonał cudu. Jeśli dał jeden Kamień Mojżeszowi, to można uznać, że Jego moc rozdzieliła fale. Ale nie czas teraz na biblijne dysputy. Kamienie zamieniają wyobraźnię w rzeczywistość, tylko tyle wiem.

Dobrze byłoby mieć teraz jeden czy dwa – westchnął Meredith. – Wystarczyłoby wyrazić życzenie i wszystkie wilki wokół padłyby martwe.

Sipstrassi nie zabijają – odparł Shannow.

Lekarz roześmiał się.

Oto pański problem, Diakonie. Brak panu wyobraźni, która według pańskich słów jest potrzebna do użycia Sipstrassi.

To znaczy...?

Meredith wstał.

Weźmy to krzesło. Jest z drewna. Chyba moc Sipstrassi zdołałaby je zamienić w łuk i strzały? Wtedy mógłby pan strzelić i zabić kogoś. Więc ten ktoś zginąłby za sprawą Sipstrassi. A Wrota, o których pan mówił... no cóż, może nie ma w tym żadnej techniki. Może kobieta, którą pan znał, wcale nie potrafiła ich otwierać, tylko po prostu miała wyobraźnię.

Shannow zastanowił się.

Myśli pan, że jedynie wyraziła życzenie, żeby znaleźć się w domu?

Całkiem możliwe. Choć teraz to czysto akademickie rozważania.

Ma pan rację, doktorze – przyznał Shannow w zamyśleniu. – Dziękuję panu.

Cała przyjemność po mojej stronie, Diakonie. – Meredith uśmiechnął się i podszedł do okna. Wyjrzał przez szparę w okiennicy i nagle krzyknął: – O mój Boże! O mój Boże!


Isis odzyskiwała świadomość. W jej snach przewijały się wspomnienia z dzieciństwa. Widziała farmę w pobliżu Jedności i psa imieniem Misha, bezskutecznie uganiającego się po łące za królikami. Szczekał zajadle z podniecenia. Był tak rozentuzjazmowany, że gdy Isis delikatnie stopiła się z nim, poczuła pod powiekami łzy szczęścia. Żadna ludzka istota oprócz niej nigdy nie byłaby w stanie pojąć w pełni jego radości. Wygląd Mishy wyraźnie wskazywał, że jest mieszańcem. Miał duży tułów, wilczy łeb i brązowe oczy, ale za to długie, obwisłe uszy i szeroką pierś. Zdaniem ojca Isis, trudno byłoby znaleźć gorszego psa podwórzowego. Zamiast odstraszać obcych, biegł do każdego, merdając ogonem, i łasił się, żeby go pogłaskać.

Isis uwielbiała Mishę.

Zginął, kiedy była już prawie dorosła. Spacerowała nad potokiem, gdy nagle z zarośli wypadł niedźwiedź. Isis nie uciekała – stała i próbowała przeniknąć swą mocą do umysłu bestii, żeby ostudzić jej wściekłość. Nie udało się, bo niedźwiedź był oszalały z bólu. Kiedy rzucił się na nią, zdążyła jeszcze zobaczyć rakowatą narośl na jego brzuchu.

Misha z furią zaatakował wielkie zwierzę i zatopił potężne szczęki w jego gardle. Niedźwiedź oniemiał, ale szybko odzyskał orientację. Odwrócił się i trzepnął psa pazurami.

Potem huknęły trzy strzały. Bestia zatoczyła się i próbowała umknąć do lasu. Czwarty strzał położył ją trupem. Nadbiegł ojciec Isis, rzucił karabin i chwycił córkę w ramiona.

Mój Boże, tak się bałem, że zginiesz! – wykrzyknął, tuląc ją do siebie.

Wtedy rozległ się żałosny skowyt. Isis wyrwała się ojcu i podbiegła do zdychającego psa. Uklękła i głaskała go, mając nadzieję, że złagodzi jego ból. Misha lekko zamerdał ogonem i zakończył żywot.

Rozpłakała się, ale ojciec podniósł ją.

Zrobił, co do niego należało, dziecko. I zrobił to dobrze – powiedział łagodnie.

Wiem – przytaknęła. – On też to wiedział. Zdechł szczęśliwy.

Teraz, kiedy otworzyła oczy w wozie, nadal czuła smutek. Zamrugała powiekami i zobaczyła gwiazdy. Brakowało połowy dachu – drewno zostało rozdarte. Poczuła obok siebie coś ciepłego. Wyciągnęła rękę i dotknęła miękkiej sierści.

Oj, Misha... – odezwała się – musisz zejść z łóżka. Tata będzie się gniewał.

Odpowiedział jej groźny pomruk, ale już go nie usłyszała. Znów zapadła w sen. Straszna choroba pozbawiła ją wszystkich sił. Nagle poczuła na piersi ciężar i obudziła się. Miała przed sobą wielki pysk z długim, wywieszonym językiem i ostrymi kłami. Wciąż dotykała ręką ciepłego ciała pokrytego sierścią.

Nie mogę cię pogłaskać – szepnęła. – Jestem taka zmęczona...

Westchnęła i spróbowała przekręcić się na bok. Przynajmniej ból minął, pomyślała. Może śmierć wcale nie będzie taka zła. Chciała usiąść, ale nie miała siły. Znów otworzyła oczy. Boczna ścianka wozu też została częściowo zniszczona. Coś się stało! Jakieś nieszczęście!

Muszę wstać – powiedziała. Otoczyła ramieniem kark Mishy i podciągnęła się do góry. Zawarczał, ale udało się jej. Nagle zakręciło się jej w głowie i oparła na nim czoło.

Rozległ się drugi pomruk i spod łóżka wygramoliło się ogromne stworzenie. Isis przyjrzała mu się i ziewnęła. Ciągle miała zawroty głowy, mąciły się jej myśli. Misha jest taki ciepły... Przeniknęła do jego umysłu. Poczuła czającą się tam wściekłość. Coś hamowało tę furię, ale... co? Wspomnienia o kotlinie nad jeziorem... Mali Wilczacy tłoczą się wokół jego stóp... Żona...?

Nie jesteś moim Mishą – odezwała się Isis. – Czujesz ból.

Delikatnie pogłaskała sierść stworzenia.

Druga bestia rzuciła się na nią, ale pierwsza zdzieliła ją na odlew potężną łapą. Atakujący stwór poleciał pod ścianę.

Przestańcie! Przestańcie! – poprosiła Isis znużonym głosem i zawisła na szyi stworzenia. – Nie bijcie się... Chce mi się pić. Pomóż mi wstać. – Podniosła się chwiejnie, przepchnęła obok Pożeracza i przeszła niepewnie do tyłu wozu. Omal nie spadła ze schodków, wychodząc na podwórze skąpane w świetle księżyca.

Zabrakło jej sił. Ani śladu Jeremiasza, Mereditha, i innych. Wokół żadnych wozów, żadnych ognisk... Zachwiała się i przytrzymała tylnego koła.

Podwórze pełne było psów. Wielkich psów.

Zobaczyła dom z zamkniętymi okiennicami. Przez szpary sączyło się światło. Pewnie wszyscy są tam, pomyślała. Ale nie dojdę...

Muszę! Nie chcę umrzeć tutaj, zupełnie sama. Wzięła głęboki oddech, puściła koło i ostrożnie ruszyła przed siebie. Zrobiła jeden krok, drugi...

Potem upadła.


Meredith oderwał się od okna. Shannow podszedł bliżej i wyjrzał przez szparę. Na podwórzu leżała młoda kobieta o blond włosach, w wypłowiałej, niebieskiej sukience. Zanim zdążył coś powiedzieć, usłyszał skrzypnięcie otwieranych drzwi.

Nie! – syknął.

Ale Meredith był już za progiem.

Shannow zaklął cicho i poszedł za nim, wyciągając rewolwery. Wokół roiło się od bestii. Większość leżała spokojnie z pełnymi brzuchami, ale kilka włóczyło się przy stajni, albo ogryzało zakrwawione kości koni, krów i wołów. Shannow odbezpieczył broń i stanął w drzwiach, obserwując lekarza skradającego się wolno do leżącej dziewczyny. Przez chwilę zdawało się, że bestie go ignorują.

Nagle zza wozu wynurzył się Pożeracz i zobaczył młodego mężczyznę. Zamruczał groźnie i skoczył naprzód. Kilka innych podniosło łby. Jeden wstał i zawył przeciągle. Meredith zawahał się na moment, ale nie zrezygnował. Dotarł do Isis i uklęknął przy niej. Ujął jej nadgarstek – puls był słaby i nierówny. Schylił się i podniósł ją do pozycji siedzącej. Potem opasał dziewczynę ramieniem, drugie wsunął pod jej nogi i wstał. Głowa Isis opadła mu na pierś.

Pożeracz zawisł nad nim z rozdziawionym pyskiem. Obnażone kły ociekały śliną. Meredith cofnął się – bestia za nim. Isis jęknęła.

Shannow uniósł rewolwer, ale do lekarza podchodziły już następne potwory. Meredith odwrócił się do nich plecami i ruszył z powrotem do domu. Shannow poczuł, że zaschło mu w ustach i że ma spocone dłonie. Lekarz potknął się, ale nie upadł – szedł dalej. Kiedy wspiął się na ganek, Shannow usunął się z przejścia. Gdy tylko Meredith znalazł się w środku, szybko zatrzasnął i zablokował drzwi.

Na zewnątrz rozległo się ogłuszające wycie. Roztrzaskane okiennice wpadły do pokoju. W otworze ukazała się bestia. Shannow nacisnął spust i trafił ją w łeb. Druga wspięła się po grzbiecie pierwszej i znów strzelił. Dwa pociski ugodziły ją w pierś. Runęła do przodu i na podłogę trysnęła krew.

Młoda matka zerwała się z fotela.

Nie dopuszczajcie ich do mnie! Nie dajcie im się zbliżyć! – wrzasnęła.

Pazury zaczęły rąbać drzwi. Pod ich ciosami z drewna poleciały drzazgi. Wallace Nash zbiegł do połowy schodów i uniósł strzelbę. Drzwi puściły w jednym miejscu i w dziurze ukazała się łapa. Wallace wypalił z obu luf. Zakrwawioną, szponiastą łapę odrzuciło do tyłu. Shannow strzelił przez drzwi.

Kiedy echo wystrzałów ucichło, wyjrzał przez okno. Bestie cofnęły się.

Czegoś takiego jeszcze nie widziałem – odezwał się Wallace Nash. – A to skurczybyk! – Odwrócił się do lekarza. – Człowieku, trzeba mieć stalowe nerwy!

Ale Meredith nie słuchał. Klęczał obok Isis i płakał.

Shannow zatrzasnął okiennice. Gruba deska zabezpieczająca pękła na pół, więc zablokował ją wbijając nóż w parapet okna. Wiedział, że to nie powstrzyma Pożeracza, ale dawało przynajmniej złudzenie bezpieczeństwa.

Ledwo mógł uwierzyć w to, co zobaczył. Meredith, który wcześniej wpadł w panikę i doprowadził do śmierci Jeremiasza, teraz zdobył się na tak bohaterski wyczyn! Z góry zeszła Beth. Dziecko płakało, więc wzięła je na ręce. Młoda matka odepchnęła puste łóżeczko i pobiegła na piętro. Beth podeszła do Mereditha. Na ciele młodej blondynki nie zauważyła żadnych ran.

Co jej się stało, doktorze?

Ma bardzo rzadką chorobę, która niszczy jej system odpornościowy. Nawet w starym świecie cierpiało na nią niewiele osób. – Podniósł wzrok na Beth i zobaczył, że nie rozumie. Westchnął. – Nasz organizm jest wyposażony... w mechanizm obronny. Kiedy atakuje nas choroba, wytwarza przeciwciała, żeby ją zwalczyć. Dziecko zazwyczaj tylko raz przechodzi odrę, bo organizm rozpoznaje czynnik chorobotwórczy i potrafi się obronić przed następnym atakiem tej samej choroby. Rozumie pani? W przypadku Isis, ten mechanizm obronny zwrócił się przeciwko narządom w jej własnym ciele i powoli je wyniszcza. Nazwano to chorobą Addisona.

I nic nie da się zrobić? – zapytał Wallace.

Nie. W starym świecie używano leków zwanych steroidami, ale nie wiemy, jak je wytwarzano.

Skąd ona się tu wzięła? Jak udało jej się przejść między tyloma bestiami?

Przyjechała z nami – odpowiedział Meredith. – Była w wozie. Myśleliśmy, że już umiera i... Bardzo się tego wstydzę... Po prostu zostawiliśmy ją tam.

Jezu! – szepnął Wallace. – Ale dlaczego one jej nie zabiły? Oblazły cały wóz.

Meredith wzruszył ramionami.

Nie wiem.

Pan nie, ale ona wie – wtrącił się cicho Diakon. Przyklęknął i położył dłoń na czole dziewczyny. – Wróć do nas, Isis – poprosił. Lekarz ze zdumieniem patrzył, jak jej blada twarz nabiera rumieńców. Ujął ją za nadgarstek. Wyczuwał coraz mocniejszy i bardziej równomierny puls.

Isis otworzyła oczy i uśmiechnęła się.

Witaj, Jake.

Jak się czujesz?

Cudownie wypoczęta. – Usiadła i rozejrzała się. – Co to za miejsce?

Farma w pobliżu Doliny Pielgrzyma – wyjaśnił Shannow.

A gdzie Jeremiasz?

Shannow pomógł Isis wstać.

Pamiętasz te stworzenia w wozie? – zapytał, zamiast jej odpowiedzieć.

Tak. Duże, prawda? To twoje zwierzęta, Jake?

Nie. Są dzikie. Zabiły Jeremiasza i wielu innych. Chciałbym wiedzieć, dlaczego nie zabiły ciebie?

Jeremiasz nie żyje? – Isis zobaczyła ciało przykryte kocem. – Och nie, Jake! – Zbliżyła się do zwłok, odkryła je i popatrzyła na nieruchomą twarz starca.

Meredith podszedł do Shannowa.

Czy ona została... uzdrowiona?

Shannow skinął głową.

Jest całkowicie wyleczona. Ale muszę się od niej dowiedzieć wszystkiego o tych bestiach.

Dajcie jej odpocząć, na litość boską! – zaprotestowała Beth. – Mało jeszcze przeszła?

Nie możemy czekać – odparł Shannow. – Kiedy te stwory przypuszczą zmasowany atak, zginiemy. Jeśli Isis wie, jak nad nimi panować albo uczynić je nieszkodliwymi, musi mi powiedzieć. Słyszysz, dziecko? – zwrócił się do łkającej dziewczyny. Przytaknęła i z powrotem zakryła twarz Jeremiasza. Wstała i stanęła naprzeciw Diakona.

Nie wiem, dlaczego nie zrobiły mi krzywdy. Nie mogę ci pomóc, Jake.

Uważam, że możesz, kochanie – odezwał się Meredith. – Zwierzęta nigdy cię nie atakowały, prawda? Kiedyś mówiłaś mi, że to dlatego, że je lubisz. Ale chyba nie tylko dlatego, mam rację? Potrafisz... porozumiewać się z nimi. Pamiętasz, jak powiedziałaś Jeremiaszowi, że jego woły cierpiana chorobę płuc?

Ja... nie umiem z nimi rozmawiać ani nic takiego – zaprzeczyła. – Ja tylko... wnikam w ich umysły.

A co wyczytałaś w umysłach tych bestii? – zapytał Diakon, wskazując okno.

Zostało mi tylko mgliste wspomnienie. Ich myśli przypominają kłębowisko wściekłych os, które cały czas je żądlą.

Nadchodzą! – krzyknął nagle Wallace.

Oz Hankin był bardziej zmęczony niż przestraszony, gdy wdrapali się na szczyt wzgórza i rozpoczęli długą wędrówkę w dół, do Doliny Pielgrzyma. Szli przez większą część dnia, ale nie zauważyli ani śladu wilczych stworzeń. Prawie cały czas wiatr wiał im w plecy i teraz wyglądało na to, że umknęli bestiom. Frey Wheeler niosła Esther, co bardzo nie podobało się Ozowi. Małe dziewczynki zawsze mają lepiej. Tak samo było w domu. Jeśli ojciec zastał w ich pokoju bałagan albo nie dokończyli jakiejś pracy, tylko Oz dostawał po uszach.

A teraz Esther podróżowała wygodnie na rękach. Fakt, że jest o dziesięć funtów cięższy i o trzy cale wyższy od siostry, nie miał w oczach dwunastolatka żadnego znaczenia. Życie jest niesprawiedliwe i tyle!

W dodatku chciało mu się jeść. W marszu przypominał sobie smak szarlotki z cukrem-pudrem i ciasteczek z miodem, które upiekł ojciec, kiedy znaleźli w lesie ul.

Frey Wheeler zatrzymała się i postawiła Esther na ziemi.

Muszę trochę odpocząć, dziecko – powiedziała. Byli blisko skraju lasu i Oz zauważył, że Zerah przygląda się uważnie drzewom. Zdumiał się, gdy pociągnęła nosem i splunęła. Dobrze wychowanym kobietom nie wypada pluć. Esther natychmiast zrobiła to samo i Zerah wybuchnęła śmiechem.

Nie naśladuj mnie, Esther. Ludzie tolerują pewne rzeczy u starych, ale nie wybaczają takiego zachowania młodym.

Dlaczego? – zapytała dziewczynka.

Tak już jest, moje dziecko. – Zerah odwróciła się do Oza. – Masz dobry wzrok, chłopcze. Widzisz coś podejrzanego wśród tamtych drzew?

Nie, frey.

W takim razie zaryzykujemy. – Zerah wzięła karabin i cała trójka przeszła ostrożnie ostatni skrawek otwartej przestrzeni. Na prawo teren ostro opadał i zobaczyli wąski trakt wiodący na zachód przez góry. – Szlak drwali – wyjaśniła Zerah. Zeszli drogą ze zbocza. Na dole zatrzymali się i Oz zauważył, że twarz starej kobiety poczerwieniała i nabrzmiała. Zerah oddychała ciężko i była spocona, a jej oczy jakby straciły dawny blask. Zaniepokoił się.

Źle, się pani czuje, frey Wheeler?

Uśmiechnęła się z wyraźnym wysiłkiem.

Jestem tylko zmęczona, chłopcze. Odpocznę minutkę i przejdzie mi.

Oz przysiadł na kamieniu, a Esther pobiegła w zarośla przy drodze.

Nagle usłyszeli tętent kopyt. Oz chciał zawołać siostrę, ale nie zdążył. Zza zakrętu wyłonili się jeźdźcy. W pierwszej chwili pomyślał, że jeśli to ludzie z Doliny Pielgrzyma, to dobrze się składa – zabiorą ich ze sobą do miasta i podróż będzie bezpieczniejsza. Serce mu zamarło, kiedy w mężczyźnie jadącym na czele rozpoznał jednego z zabójców ojca. Jeźdźcy zobaczyli ich i przyspieszyli. Oz naliczył siedmiu, ale tylko ten jeden był znajomy. Zatrzymali konie przed Zerah.

No, no... Kogo my tu mamy? – zagadnął przywódca grupy, szczupły mężczyzna o ciemnych, głęboko osadzonych oczach i z długimi bokobrodami. W rękach trzymał pękaty czarny pistolet wymierzony w Zerah. Oz poszukał wzrokiem jej karabinu; stał oparty o skałę. Nie zdążyłaby go chwycić i strzelić. A gdyby nawet, zostały tylko dwa naboje.

Nie róbcie krzywdy dzieciom – poprosiła Zerah znużonym głosem.

Gdzie dziewczynka? – zapytał jeździec.

Oz wsunął dłoń do kieszeni i zacisnął palce na kolbie małego rewolweru. Tylko przywódca grupy miał w rękach broń; inni siedzieli w siodłach i przyglądali się.

Jedźcie swoją drogą – powiedziała Zerah. – Zabijanie dzieci to nie zajęcie dla dorosłych mężczyzn.

Nie pouczaj mnie, ty stara jędzo! Mamy rozkaz pozbyć się ich i tak zrobimy. Jak mi zaraz powiesz, gdzie jest ta mała, umrzesz szybko i bezboleśnie. Jeden strzał w głowę. Inaczej rozwalę ci kolana, i będziesz tu leżeć i wrzeszczeć przez godzinę albo dwie.

Zawsze byłeś nędznym gadem, Bell – rozległ się nagle czyjś głos. – Klnę się na Boga, że mógłbyś wpełznąć pod progiem bez zginania kolan.

Oz odwrócił głowę w prawo, gdzie niepostrzeżenie pojawili się dwaj nowi jeźdźcy. Mężczyzna, który wypowiedział te słowa, był barczysty i ciemnowłosy, choć ze śladami siwizny na skroniach. Miał na sobie czarny, zakurzony płaszcz i czerwoną brokatową kamizelkę. Towarzyszył mu młody chłopak.

Wielkie nieba! – zdumiał się Bell. – Zaniosło cię daleko od domu, Latoń! Obiło mi się o uszy, że wy tłukli całą twoją bandę, a ty uciekłeś z podkulonym ogonem. Zawsze wiedziałem, że jesteś tchórzem. A teraz ruszaj stąd. Mamy tu sprawę do załatwienia.

Straszenie kobiet? – zadrwił jeździec w płaszczu. – Ale rzeczywiście tylko do tego się nadajesz, Bell.

Bell roześmiał się.

Zawsze lubiłeś gadać, Latoń. – Oz zobaczył, że zabójca wymierzył nagle broń w jeźdźca. Latoń zakołysał się w siodle i w jego dłoni w oka mgnieniu pojawił się niklowany rewolwer. Bell strzelił, ale chybił. Latoń nacisnął spust i zabójca zwalił się z konia. Oz wykorzystał okazję; wyszarpnął z kieszeni mały rewolwer i wypalił do najbliżej stojącego prześladowcy. Z kurtki mężczyzny poleciał kurz; trafiony, osunął się na łęk siodła. Konie stanęły dęba i wokół huknęły strzały. Oz próbował wycelować jeszcze raz, ale Zerah skoczyła na niego, pociągnęła na ziemię i nakryła własnym ciałem.

Usłyszał tętent kopyt i zobaczył, że trzej prześladowcy uciekli. Na drodze leżały cztery ciała i jeden koń. Trzy pozostałe konie odbiegły kawałek i stały teraz może pięćdziesiąt jardów dalej.

Wszystko w porządku, frey – powiedział. – Już ich nie ma. Mężczyzna w brokatowej kamizelce przyklęknął obok.

Nie zranili pani? – zapytał, podnosząc Zerah.

Mnie nie, ale moją dumę tak – odpowiedziała, wstając z pomocą Latona. – Nie mam pojęcia, jak to się stało, że tak mnie zaskoczyli.

Latoń uśmiechnął się szeroko. Z lewej strony dobiegł jęk; Bell gramolił się z ziemi. Uklęknął, trzymając się za brzuch. Po palcach ciekła mu krew. Oz patrzył, jak ich wybawiciel podchodzi do rannego.

Cholera! Trudno cię zabić, Bell – powiedział. Jego rewolwer błysnął ogniem i Bell upadł w piach.

Zasłużył na śmierć – skwitowała to Zerah, wspierając się na ramieniu Oza. Kiedy odzyskała równowagę, chłopiec podniósł z ziemi mały rewolwer.

Powinienem był to zrobić dawno temu – odrzekł Latoń. Odwrócił się do swojego towarzysza. – Złap tamte konie, Nestorze! – zawołał. – Dalej pojedziemy w piątkę.

Z krzaków wyjrzała Esther. Zerah przywołała ją do siebie. Dziewczynka podbiegła do kobiety i objęła ją za nogi. Zerah schyliła się i pocałowała ją w główkę.

Kiedy młody towarzysz Latona pojechał przyprowadzić bezpańskie konie, starszy mężczyzna zwrócił się do Oza:

Dobrze się spisałeś, synu. Lubię odważnych chłopaków.

Czy Latoń Duke to pan? – zapytał Oz. Mężczyzna z uśmiechem wyciągnął rękę.

Nazywam się Clem. Clem Steiner.

Ale tamten mówił do pana...

Pomylił mnie z kimś innym. Nigdy przedtem go nie spotkałem – odrzekł Clem, mrugając porozumiewawczo.

Uścisnęli sobie dłonie. Zerah sięgnęła po swój karabin.

Nie obchodzi mnie, kim pan jest. Powitałabym z otwartymi rękami samego Diabła, gdyby zjawił się tu, żeby wysłać te szumowiny do piekła.

Twoja babcia to twarda sztuka – zauważył Clem.

Żeby pan wiedział! – przyznał Oz. – Jeszcze jej pan nie poznał.


Atak trwał krótko – tylko cztery bestie przypuściły szturm na dom. Wallace położył jedną strzałem z obu luf, jeszcze na podwórzu. Shannow zastrzelił dwie następne, gdy odrywały okiennice. Ostatnia wskoczyła na daszek ganku, żeby wleźć przez górne okno. Beth popędziła na piętro i oddała do niej trzy strzały. Trafiony stwór spadł na ziemię i mimo ran w piersi próbował wstać, ale Wallace go dobił.

Na parterze unosił się niebieskawy dym i śmierdziało kordytem. Meredith podszedł do Diakona.

Ma pan Kamień, prawda? – powiedział, gdy stary człowiek ładował rewolwery.

Tak. Jeden mały kawałek.

Ale chyba jego moc wystarczyłaby do zablokowania wszystkich okien i drzwi?

Owszem – przyznał Diakon. – Tylko nie wiem, na jak długo. Poza tym ten Kamień będzie mi potrzebny, kiedy pojawi się prawdziwe zło, doktorze.

Meredith wytrzeszczył oczy.

Prawdziwe zło? Więc te bestie jeszcze nie są prawdziwym złem? – Shannow opowiedział mu cicho o Kamieniu Krwi i o zniszczeniu przez niego własnego świata. O koloseum, o czterdziestu dwóch tysiącach trupów, o wytrzebieniu zwierząt, ptaków i owadów.

O Boże... Naprawdę pan to widział? – zapytał lekarz.

Widziałem, doktorze. A może pan mi wierzyć, że wolałbym nie widzieć.

Więc co może go powstrzymać?

Diakon uśmiechnął się ze znużeniem.

Zadaję sobie to pytanie od dwudziestu lat i jeszcze nie znalazłem na nie odpowiedzi.

Podeszła do nich Isis. Pocałowała starego człowieka w policzek i Diakon uśmiechnął się do niej.

Pocałunek pięknej dziewczyny to najcudowniejszy balsam.

Chyba działa, Jake – odrzekła – bo jestem pewna, że twoja broda jest ciemniejsza niż przy naszym pierwszym spotkaniu.

To prawda – zgodził się Meredith. – A jak rana?

Wyleczyłem ją – odpowiedział Shannow.

Myślę, że zrobił pan coś więcej – powiedział lekarz. – Isis ma rację; pańska twarz jest mniej pomarszczona, jakby młodsza. Ubywa panu lat. – Meredith westchnął. – Mój Boże, jakich cudów moglibyśmy dokonać, mając więcej tych Kamieni!

Diakon pokręcił głową.

Strażnicy je mieli, ale uległy zepsuciu. Jak wszystko, czego dotknie człowiek. Sipstrassi ma swoją ciemną stronę, doktorze. Kiedy nakarmi się go krwią, skutki są przerażające. Wystarczy przyjrzeć się tym bestiom na zewnątrz. W ich czołach tkwią Kamienie Krwi. Kiedyś byli spokojnymi, nieśmiałymi Wilczakami. A teraz? Co do samego Kamienia Krwi, to kiedyś był człowiekiem, który miał misję ponownego uczynienia z ziemi Rajskiego Ogrodu. Teraz jest niszczycielem. Nie, lepiej radzić sobie bez tych Kamieni i ich mocy.

Beth zawołała Mereditha, żeby pomógł jej przygotować posiłek. Kiedy odszedł, Isis usiadła obok Shannowa.

Jesteś smutny, Jake.

Za dużo widzisz – odrzekł z uśmiechem.

Więcej niż myślisz – powiedziała cicho. – Wiem, kim jesteś.

Lepiej nic nie mów, dziecko.

Czułam się tak, jakbym płynęła po ciemnym morzu. Potem zjawiłeś się ty. Połączyliśmy się, kiedy mnie uzdrawiałeś. Byliśmy jednością i jesteśmy nią teraz. – Ujęła jego dłoń i mocno ścisnęła. Poczuł nagły przypływ ciepła, opuścił go smutek i uczucie osamotnienia. Usłyszał w swoim umyśle jej głos: – Znam wszystkie twoje myśli i troski. Twoje wspomnienia są teraz moimi. Dlatego mogę powiedzieć, że nie jesteś złym człowiekiem, Jake.

Jestem odpowiedzialny za śmierć tysięcy ludzi, Isis. Zostaniemy osądzeni według owoców naszych uczynków. Na mój rozkaz zginęły kobiety, dzieci... Cała rasa. – Do jego umysłu napłynęły tragiczne wspomnienia, ale Isis zapanowała nad nimi, rozwiała je.

Tego już nie zmienisz... Diakonie. Lecz zły człowiek nie czułby się winny, nie miałby wyrzutów sumienia. Ale zostawmy to na chwilę. Podzielam twoje obawy co do Kamienia Krwi. Nie wiesz, co masz robić, jednak w twoich wspomnieniach jest ktoś, kto mógłby ci pomóc. Człowiek o wielkiej wyobraźni i proroczych zdolnościach.

Kto? – Wycofała się z jego umysłu tak nagle, jak do niego przeniknęła. Shannow boleśnie odczuł tę gwałtowną rozłąkę i powrót do samotnej celi własnego istnienia.

Lucas – powiedziała głośno. Spojrzał na jej piękną twarz i westchnął.

On zginął wraz z Końcem Świata setki lat temu.

W ogóle nie myślisz – zganiła go. – A czym są Wrota, jeśli nie przejściami do innych czasów? Amaziga zabrała cię w przeszłość, do Arizony. Nie możesz przebyć jeszcze raz tej drogi? Musisz dotrzeć do Lucasa.

Nie mam konia. A nawet gdybym miał, do Domango są trzy dni drogi. Nie ma na to czasu.

A po co jechać aż do Domango? Czy Amaziga nie mówiła ci, że kamienne kręgi są tam, gdzie energia ziemska jest najsilniejsza? Muszą być jeszcze inne miejsca, w których nie ułożono kamieni, a mimo to jest tam energia.

Ale jak takie znaleźć?

Oj, Diakonie... Brak ci cechy potrzebnej do korzystania z Kamieni. Nie masz wyobraźni.

Meredith już mi to wypomniał – odparł Shannow z rozdrażnieniem.

Daj mi Kamień – rozkazała. Wyjął go z kieszeni i włożył jej do ręki. – Chodź ze mną. – Poprowadziła Shannowa na górę, do dawnego pokoju Mary. Otworzyła okiennice. – Wyjrzyj i powiedz mi, co widzisz.

Wzgórza, zbocze doliny, lasy. Nocne niebo. A co mam widzieć?

Przyłożyła Kamień do jego czoła i powiedziała:

Chcę, żebyś zobaczył ziemię i jej moc. Gdzie może być kamienny krąg? Pomyśl, Diakonie. Ludzie, którzy ustawiali kamienne kręgi musieli umieć rozpoznawać ośrodki mocy. Skorzystaj z Sipstrassi. Patrz!

Przypłynęła wizja i ciemnoszary, nocny krajobraz nabrał kolorów. Rozbłysnął czerwienią, zielenią i żółcią. Barwy wirowały, mieszały się, zmieniały. Były w ciągłym ruchu, żyły.

Jaki kolor ma moc? – usłyszał jakby z oddali pytanie Isis.

Moc jest wszędzie – odpowiedział. – Uzdrawia, naprawia, tworzy.

Zamknij oczy i wyobraź sobie kamienny krąg w Domango. – Zrobił, co mu kazała. Znów zobaczył zbocze wzgórza, dom Amazigi w Arizonie i odległe góry, San Francisco Peaks.

Widzę – powiedział.

A teraz spójrz na to oczami Sipstrassi. Zobacz kolory. Pustynia była niebieskozielona, a góry różowoszare. Rzekom mocy ubyło i płynęły leniwie. Shannow popatrzył na stary, kamienny krąg. Zbocze wzgórza miało jasnozłocistą barwę, migotało i pulsowało. Otworzył oczy i odwrócił się do Isis.

Moc jest żółtozłota.

Czy widzisz stąd taki punkt, Jake? – zapytała, wskazując przestrzeń za oknem.



Rozdział trzynasty


Kiedy wreszcie zapanuje spokój? To pytanie wyrywa się dziś z wielu ust. Słyszę je. Rozumiem je. Niełatwo udzielić na nie odpowiedzi, a jeszcze trudniej ją usłyszeć. Spokój nie zapanuje wtedy, gdy zostaną zgładzeni wszyscy złoczyńcy. Nie pojawi się wraz z końcem obecnej Wojny. Nie nadejdzie też z nastaniem wiosny. Spokój to dar śmierci i znajdziemy go dopiero w zaciszu grobowca.

Z ostatniego listu Diakona do Kościoła Jedności


Isis wolno szła przez podwórze i z przyjemnością oddychała świeżym, porannym powietrzem. Wokół spało kilka wilczych stworzeń, ale wyczuwała również obecność innych pośród ruin stajni. Czuła ich cierpienie. Kiedy weszła na linie mocy łączące je z Kamieniem Krwi, poczuła mrowienie w nogach.

Skoncentrowała się i zmrużyła oczy. Teraz dostrzegła te linie – przypominały cienkie czerwone druty; pulsowały między panem a sługami, przechodziły przez dom i ginęły wśród wzgórz. Z jej ciała promieniowała moc Sipstrassi. Wpatrywała się intensywnie w czerwone linie, dopóki nie zaczęły się rwać, kurczyć i znikać. W końcu nie pozostał po nich żaden ślad.

Posuwała się dalej, aż doszła do pierwszej śpiącej bestii. Schyliła się i dotknęła jej czoła, potem ujęła dwoma palcami okruch Kamienia Krwi tkwiący w czaszce. Zło zgromadzone w okruchu przepłynęło na Isis i na krótki moment wstrząsnęła nią nienawiść. Nie znała tego uczucia i przestraszyła się. Kamień Krwi sczerniał i wypadł z czoła wilka.

Nie potrafię nienawidzić – powiedziała głośno. – Nie będę nikogo nienawidzieć. – Nieznane uczucie minęło i wiedziała, że teraz jest silniejsza. – Chodźcie do mnie! – zawołała. – No, chodźcie!

Bestie wstały, pomrukując. Inne wysypały się ze stajni. Czuła teraz nadpływającą falę ich nienawiści. Wchłonęła ją w siebie i pozbawiła energii.

Jeden ze stworów skoczył naprzód, ale gdy wyrósł przed nią, szybko dotknęła jego piersi. Natychmiast wniknęła w niego. Wspomnienia Wilczaka były ukryte głęboko na dnie pamięci, lecz odnalazła je i przeniosła stamtąd do górnych warstw umysłu. Bestia z wrzaskiem odskoczyła do tyłu.

Isis czuła przypływ mocy. Zawładnęła zmutowanymi zwierzętami, otuliła je jakby uzdrawiającą mgłą. Potem przesłała swą moc daleko, poza wzgórza i góry. Jedna po drugiej wielkie bestie padały na ziemię i zmniejszały się, wracały do normalnych rozmiarów. Martwe Kamienie wypadały z ich czaszek.

W końcu moc opuściła ją, odpłynęła wraz z pierwszymi promieniami słońca wstającego na wschodzie, za górami. Zmęczona Isis usiadła. Przyczłapał do niej mały Wilczak i ujął ją za rękę.

Diakon wyszedł na podwórze. Schował rewolwery i podszedł do Isis. Wilczacy rozbiegli się i uciekli w stronę dalekich wzgórz.

Poczułam go, Diakonie – szepnęła. – Poczułam Kamień Krwi. Pomógł jej wstać.

Gdzie on jest? – zapytał.

Odbudowuje zrujnowane miasto oddalone o dzień drogi od Doliny Pielgrzyma. Są z nim wojownicy, mężczyźni w czarnych szatach i rogatych hełmach. I Jeździec Jeruzalem, Jacob Moon.

Zło zawsze przyciąga zło – powiedział Diakon.

Te wilcze stworzenia były z nim połączone, żywiły go. Teraz przestały dostarczać mu pokarm – wyjaśniła Isis.

Więc będzie głodował. Pokręciła głową.

Przybędą rogaci jeźdźcy, Diakonie. Wojna dopiero się zaczyna.


Jon Shannow stał na szczycie wzgórza z Kamieniem Sipstrassi w dłoni. Nie było tu kamiennego kręgu i nic nie wskazywało, że kiedykolwiek był. Wiedział jednak, że znajduje się w punkcie mocy, mistycznie połączonym z innymi takimi miejscami w czasie. Nie wiedział tylko, jak zaprząc tę moc do pracy, jak znaleźć się u celu podróży.

Czy wystarczy wyobraźnia, czy też potrzebne są dokładne współrzędne?

Jeszcze w Babilonie dowiedział się, że istnieją pewne okna w czasie, które pozwalają przekraczać Wrota przy minimalnym zużyciu energii Sipstrassi. Ale jak sprawdzić, czy takie okno jest akurat otwarte?

Zacisnął palce wokół Kamienia i wyobraził sobie dom w Arizonie, wybieg dla koni, czerwonego dżipa i słońce nad pustynią. Kamień rozgrzał się.

Przenieś mnie do świata sprzed Końca – powiedział.

Wokół rozbłysło fioletowe światło i po chwili zgasło.

Pojawił się dom. Czerwonego dżipa nie było na podjeździe. Zamiast wybiegu dla koni zobaczył dwa asfaltowe korty tenisowe, a za domem basen. Shannow wyszedł z kręgu i poszedł zboczem w dół, w stronę budynku.

Frontowe drzwi były zamknięte. Cofnął się i kopnął je z całej siły. Poleciały drzazgi, ale zamek nie puścił. Kopnął jeszcze dwa razy i drzwi stanęły otworem.

Szybko przeszedł przez salon. Panował tu straszny zaduch – gorące powietrze stało w bezruchu. Z przyzwyczajenia podszedł do ściany i włączył klimatyzację. Uśmiechnął się. Minęło tyle czasu, a jednak kiedy tylko wrócił, natychmiast przypomniał sobie o wygodach tego starego świata, skazanego na zagładę.

Wetknął do gniazdek wszystkie przewody komputera, włączył prąd i ekran ożył. Pojawiła się twarz Lucasa.

Dzień dobry, panie Shannow.

Jesteś mi potrzebny, przyjacielu – powiedział Diakon.

Czy Amaziga jest z panem?

Nie. Nie widziałem jej od przeszło dwudziestu lat. – Shannow przysunął obrotowe krzesło i usiadł przed monitorem.

Wyjechała jakiś czas temu do Brazylii. Mam nieuporządkowane daty. Chyba musiała być burza elektryczna. Którego dziś mamy?

Nie wiem. Posłuchaj mnie, Lucasie. Kamień Krwi jest w moim świecie. Potrzebuję twojej pomocy, żeby go zniszczyć.

W pańskim świecie nic nie zdoła go zniszczyć, panie Shannow. I dopóki istnieje, będzie się pożywiał. Jeśli zabraknie mu krwi, zapadnie w sen – w hibernację, jeśli pan woli – i zaczeka. Ale żadna broń nie wyrządzi mu szkody.

Mógłby go zniszczyć Miecz Boga – zauważył Shannow.

A tak, ale Miecz Boga był pociskiem z głowicami nuklearnymi, panie Shannow. Chciałby pan, żeby spadł na pański kraj? Wybuch zmiótłby z powierzchni ziemi niezliczone tysiące ludzi, a skażenie utrzymywałoby się przez całe stulecia.

Oczywiście, że bym nie chciał. Mówię tylko, że jednak istnieje broń zdolna go zniszczyć.

Jak mam panu pomóc? Mogę panu udostępnić wszystkie moje pliki, ale niewiele z nich dotyczy bezpośrednio pańskiego świata. Z wyjątkiem kilku dostarczonych przez Amazigę.

Chcę wiedzieć wszystko o Sarento. Dosłownie wszystko.

Pytanie tylko, o którym Sarento. Mało wiem o człowieku, który stał się Kamieniem Krwi.

Więc opowiedz mi o Sarento, którego znasz. O jego marzeniach, ambicjach, słabościach.

Proszę bardzo, panie Shannow. Zaraz odszukam te informacje. Lodówka ciągle działa, znajdzie pan tam coś zimnego do picia. Kiedy pan wróci, przejrzymy pliki.

Shannow poszedł do kuchni, przyniósł karton soku pomarańczowego i szklankę. Siedząc naprzeciw maszyny, słuchał opowieści Lucasa o życiu Sarento. Nie przeżył on Końca, jak czasami lubił twierdzić, lecz urodził się dopiero sto dwanaście lat później. Ten matematyczny geniusz był członkiem pierwszego zespołu, który odkrył fragmenty Sipstrassi. Posłużyły one z pożytkiem ludziom znanym jako Strażnicy. Słuchając Lucasa, Shannow przypominał sobie zmagania na pokładzie odrestaurowanego „Titanika” i katastrofę w grocie oryginalnego Kamienia Krwi. Sarento stracił tam życie, a Shannow ledwo się uratował.*[* Patrz „Wilk w cieniu” (przyp. autora)] Teraz dowiedział się niewiele więcej. Sarento miał obsesję na punkcie przywrócenia na świecie stanu rzeczy i stylu życia z dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku. Postawił to sobie za cel.

Czy to panu coś da, panie Shannow?

Shannow westchnął.

Być może. Opowiedz mi teraz o Wrotach i punktach mocy, na których zostały zbudowane.

Zaskakuje mnie pan, panie Shannow. Wrót używali Atlanci do czasów Pendarrica i pierwszego Końca Świata. Czy oni je zbudowali, to już inna sprawa. Nie znamy większości starożytnych narodów. Możliwe, że było wiele Końców Świata i wraz z nimi ginęły wielkie cywilizacje. Co do ośrodków mocy, to jest ich dużo. Trzy znajdują się niedaleko stąd, a jeden z nich jest z pewnością tak silny jak te, gdzie starożytni ustawiali kamienie. Na ziemi roi się od nich. W Europie w takich miejscach stoją zazwyczaj kościoły. Tu, w Stanach Zjednoczonych, niektóre przykrywają hałdy, na innych są wiekowe ruiny. Lud zwany Anasazi wznosił miasta wokół ośrodków energii.

Masz w swoich zbiorach mapy? – zapytał Shannow.

Oczywiście. Co chce pan zobaczyć?

Pustynie w Arizonie, Nowym Meksyku i Nevadzie.

Mam panu tam pokazać jakieś konkretne miejsca?

Pokaż mi wszystkie ośrodki energii, jak je nazywasz. Shannow oglądał mapy przeszło godzinę, a Lucas wskazywał mu wybrane miejsca.

Chcę znać więcej szczegółów na temat tego... – poprosił Shannow. – I zrób zbliżenie. – Lucas zrobił.

Już rozumiem, o co panu chodzi, panie Shannow. Sięgnę po więcej danych. Mogą się przydać przy tego rodzaju poszukiwaniach. Nie będzie pan miał nic przeciwko temu, żebym włączył telewizor? Szlag mnie trafia, że nie znam dzisiejszej daty i dokładnej godziny.

Proszę bardzo – zgodził się Shannow.

Ekran na ścianie ożył. Akurat rozpoczynał się magazyn informacyjny. W prawym górnym rogu pojawiła się żółta data i godzina.

Panie Shannow!

O co chodzi?

Wybrał pan dziwną porę na przejście przez Wrota. Od Końca dzieli nas tylko dwanaście minut.


Shannow natychmiast zrozumiał, jak to się stało. Ostatnią myślą, jaka przyszła mu do głowy, gdy rozbłysło fioletowe światło, było to, żeby znaleźć się w Arizonie przed Końcem. I przypomniał sobie tamten straszny poranek, gdy samolot uniósł się w powietrze – w istocie właśnie teraz szybował nad tamtym odległym wybrzeżem.

Muszę mieć cię przy sobie, Lucasie – powiedział. – Gdzie ten mały komputerek Amazigi?

Zabrała go ze sobą, panie Shannow. Ale w sypialni z tyłu domu jest drugi. Znajdzie go pan w małej szafce pod telewizorem i wideo. – Shannow szybko poszedł do tamtego pokoju. Aparat był nawet mniejszy od tego, który Amaziga używała w świecie Kamienia Krwi; Shannow omal go nie przeoczył, myśląc, że to walkman.

Zostało osiem minut, panie Shannow – rozległ się spokojny głos Lucasa, gdy Człowiek Jeruzalem wszedł z powrotem do salonu.

Jak mam przyczepić te druty? – zapytał.

Lucas wyjaśnił mu. Potem powiedział:

Teraz niech pan włoży końcówkę niebieskiego przewodu do otworu z tyłu maszyny, tuż nad wtyczką zasilania... Dobrze, przekazuję dane. Mamy pięć minut i czterdzieści sekund.

Ile potrwa to przekazywanie?

Trzy minuty.

Shannow podszedł do drzwi i wyjrzał na pustynię. Z błękitnego nieba lał się skwar. W górze szybował wielki odrzutowiec. Kierował się na zachód, do Los Angeles, i powoli zniżał lot. Ale na długo przed jego lądowaniem płytę wielkiego lotniska miały przykryć biliony ton spienionej wody ryczącego oceanu.

Ziemia zadrżała i Shannow musiał przytrzymać się framugi drzwi.

Prawie gotowe, panie Shannow – oznajmił Lucas. – Udało mi się zaoszczędzić czterdzieści dwie sekundy. Niech pan mnie odłączy i włoży słuchawki.

Shannow wyciągnął wtyczkę i przypiął małe urządzenie do pasa z bronią. Nie miało żadnego włącznika i od razu usłyszał w słuchawkach dziwnie spokojny głos Lucasa:

Lepiej niech się pan pospieszy, panie Shannow. Człowiek Jeruzalem wybiegł za próg, zeskoczył z ganku i popędził do starego, kamiennego kręgu.

Jedna minuta i dwanaście sekund – poinformował Lucas.

Ziemia zatrzęsła się. Shannow omal nie upadł. Złapał jednak równowagę i wbiegł na wzgórze. Wpadł do kręgu.

Zabierz nas z powrotem – powiedział.

Jakie współrzędne? – spytał Lucas.

Współrzędne?! O co ci chodzi?

O cel podróży. O czas i miejsce. Musimy wiedzieć, gdzie mamy się znaleźć i kiedy.

Na farmie Beth Mc Adam... ale nie wiem dokładnie, kiedy.

Zerwał się wicher, po niebie pędziły ciemne chmury.

Dwadzieścia osiem sekund – ostrzegł Lucas. – Niech pan mocno trzyma Kamień, panie Shannow.

Rozbłysło fioletowe światło. Huragan wył coraz głośniej.

Dokąd się przeniesiemy? – zawołał Shannow.

Niech pan mi zaufa – odrzekł łagodnie Lucas.


Clem Steiner cofnął się i zbiegł pochylony ze szczytu wzgórza. Reszta czekała na dole. Zerah z dziećmi stała przy koniach. Nestor siedział w siodle.

Co pan zobaczył? – zapytała stara kobieta. Clem uśmiechnął się do Oza.

Pilnujcie koni, dzieciaki.

Ja chcę zobaczyć! – zawołała piskliwie Esther. Steiner położył palec na ustach.

Pssst. Lepiej się ucisz, malutka. W pobliżu są źli ludzie.

Przepraszam – szepnęła i zasłoniła buzię ręką.

Nestor zsiadł z konia. Razem z Clemem i Zerah wdrapał się na zbocze. Tuż przed szczytem położył się na brzuchu i zdjął kapelusz. Pozostała dwójka podczołgała się obok. Na równinie, nie więcej niż dwieście jardów poniżej, Nestor zobaczył tuzin jeźdźców w rogatych hełmach i czarnych napierśnikach. W rękach trzymali karabiny. Jechali wolno obok grupy pieszych – mężczyzn, kobiet i dzieci. Nestor ocenił na oko, że jest tam około siedemdziesięciu osób.

Co się dzieje? – zapytał cicho. – Kim są ci jeźdźcy?

To Piekielnicy.

Nie ma już Piekielników! – parsknął chłopak. – Wszyscy zostali wybici.

Więc widocznie to tylko sen! – zirytował się Clem.

W porządku, to bez wątpienia Piekielnicy – uspokoiła go Zerah. – Ja i Zeb byliśmy z Danielem Cade’em na Pierwszej Wojnie przeciwko nim. A ci piesi to z pewnością ich jeńcy.

Nestor przyjrzał się jeźdźcom i przekonał się, że Zerah ma rację. Piekielnicy – jeśli to rzeczywiście byli oni – trzymali karabiny wycelowane w grupę ludzi.

Idą do Doliny Pielgrzyma – powiedział, myśląc o sile spokoju kapitana Leona Evansa i jego Krzyżowców. Już oni będą wiedzieli, co zrobić.

Clem jakby odgadł jego myśli.

Muszą już widzieć w oddali budynki, ale nie wygląda na to, żeby robiło to na nich jakieś wrażenie – szepnął.

Co pan chce przez to powiedzieć? Zerah odpowiedziała za Cierna:

Że miasto jest już zdobyte albo wszyscy uciekli.

Nestor miał najlepszy wzrok, więc pierwszy zobaczył jeźdźca galopującego od strony osady. Kiedy tamten zbliżył się, chłopak zmrużył oczy, ale nie mógł go rozpoznać.

Clem Steiner zaklął cicho:

Niech mnie kule biją, jeśli to nie Jacob Moon!

Nestor słyszał o budzącym postrach Jeźdźcu Jeruzalem.

Musimy mu pomóc! Sam nie poradzi sobie z nimi. – Zaczął wstawać, ale Clem pociągnął go w dół.

Leż i obserwuj, chłopcze. Nie wydaje mi się, żeby Moon zamierzał z nimi walczyć.

Nestor spojrzał na niego wściekle.

Domyślam się, dlaczego nie chce się pan z nim spotkać. Jacob Moon szybko rozprawiłby się z bandytą i złodziejem nazwiskiem Latoń Duke.

Jeździec podjechał do Piekielników i uniósł rękę w powitalnym geście. Od grupy jeńców oderwała się kobieta w niebieskiej sukience. Podbiegła do Moona i chwyciła go za nogę. Jeździec Jeruzalem kopnął ją i upadła. Młody mężczyzna rzucił się z krzykiem na Moona. Huknął strzał. Mężczyzna złapał się za ramię, wrzasnął z bólu i runął na ziemię.

Wielki Boże! – wykrztusił Nestor. – Moon jest z nimi!

Powiedziałabym, że trafnie oceniłeś sytuację – mruknęła Zerah. – Nie rozumiem tylko, dlaczego Piekielnicy wzięli jeńców. Kiedyś tego nie robili. Zabijali wszystkich na miejscu. To bez sensu. Na pewno nie ma ich zbyt wielu, więc po co marnować czas i ludzi na pilnowanie więźniów? Rozumie pan coś z tego, meneer Steiner?

Nie. Ale jeśli Moon jest w to zamieszany, musi chodzić o zysk. Ten człowiek to złodziej i morderca. I chyba najszybszy rewolwerowiec, jakiego znam.

Taki szybki jak pan? – zadrwił Nestor.

Steiner zignorował sarkazm.

Powiedziałbym, że szybszy. Miejmy nadzieję, że nie będzie potrzeby tego sprawdzać.

Boi się pan, co?

Na litość boską, dorośnij wreszcie, chłopcze! – parsknął Clem. – Zachowujesz się, jakbyś to ty pierwszy odkrył, że na świecie nie ma samych szlachetnych rycerzy i cnotliwych panienek. Owszem, byłem... jestem... Latonem Duke’em. I wcale nie uważam tego za powód do dumy. Kiedy powinienem być silny, byłem słaby, a kiedy powinienem być słaby, byłem o wiele za silny. Ale nie jestem ci nic winien, synu, więc nie wyładowuj na mnie swojego rozgoryczenia. Dotychczas to tolerowałem, bo jesteś sympatycznym chłopakiem, a odkrycie kłamstw o Diakonie było dla ciebie bolesnym ciosem. Ale teraz daruj sobie te uwagi, synu, bo jesteśmy w poważnych tarapatach i będziemy mieć szczęście, jeśli ujdziemy stąd z życiem.

Tak, uważaj na to, co mówisz, młodzieńcze – przytaknęła Zerah. – Mam pod opieką dwoje dzieci, a złych ludzi jest tu dla nas o wiele za dużo. Nie ma sensu walczyć między sobą. – Odwróciła się do Cierna z uśmiechem. – Dokąd teraz, Panie Zbójco?

Niedaleko stąd mieszka moja znajoma... o ile jeszcze żyje. Pojedziemy do niej. A ty, Nestorze? Zostajesz z nami, czy ruszasz własną drogą?

Nestor chciał ostro odpowiedzieć, ale ugryzł się w język. Westchnął głęboko i powiedział;

Na razie pojadę z wami.


Amaziga Archer była spokojna, mimo wichru szalejącego wokół azteckiej świątyni. Porywiste podmuchy odrywały kamienie od ścian wiekowej budowli i ciskały je w powietrze jak kawałki papieru. Wyrywane z korzeniami drzewa uderzały o mury. Ona i Sam kulili się wśród ogłuszającego huku w podziemnej izbie. Huragan wzmagał się z każdą chwilą. Jego szybkość dochodziła do sześciuset mil na godzinę – pamiętała to ze studiów nad Końcem Świata. Gdy ziemia przewróciła się na osi, zachodzące słońce wzeszło na zachodzie, nadciągnęły potężne wiatry i powstała tak wysoka fala przypływu, jakiej jeszcze nikt nigdy nie widział...i nie przeżył.

Co za dziwne z nas stworzenia, pomyślała, kryjąc się przed gigantycznym sztormem. Po co się chowamy, skoro fala i tak nas zaleje? Czy nie lepiej byłoby zostać na zewnątrz, żeby ten szatański wiatr uniósł nas wprost do Niebios? Znała odpowiedź. To instynkt samozachowawczy każe ludziom trzymać się kurczowo życia do ostatniej sekundy.

Wicher ustał tak nagle jak się pojawił.

Amaziga wygramoliła się z kryjówki. Sam za nią. Pobiegli na wzgórze. Przełazili przez zwalone drzewa i pięli się coraz wyżej i wyżej po stopniach piramidy, patrząc na zachód, skąd lada chwila miała się wynurzyć gigantyczna ściana śmierci i pochłonąć ich na zawsze. Jak to było w przepowiedni proroka Izajasza? I morza podniosą się z głębin, i nie zostanie kamień na kamieniu.

Mądry stary człowiek, pomyślała Amaziga, pokonując ostatnie stopnie dzielące ją od szczytu.

Patrz! – krzyknął Sam.

Odwróciła się na zachód. Widok przekraczał wszelkie ludzkie wyobrażenia. Przez moment poczuła się uprzywilejowana, że może to oglądać. Nadciągająca czarna fala przesłaniała niebo. Miała z tysiąc stóp wysokości. Więcej. Po chwili zdała sobie sprawę, że dużo więcej. Przecież ten odległy zakątek dżungli leży dwa tysiące stóp powyżej poziomu morza.

O Boże! – szepnął Sam. – Wielki Boże!

Przywarli do siebie, patrząc na pędzącą na nich ścianę wody.

Kocham cię, Sam. Zawsze cię kochałam i zawsze będę cię kochać.

Spojrzał na nią i uśmiechnął się. Potem pocałował ją lekko w usta.

Wokół nich rozbłysło fioletowe światło, potworny huk wypełnił im uszy...

Kiedy światło zgasło, zorientowali się, że stoją na małej wysepce. Miała nie więcej niż sześćdziesiąt jardów średnicy. Wokół, jak okiem sięgnąć, rozciągał się ocean. Może dziesięć stóp od nich stał Jon Shannow. Tyle że dużo starszy niż w chwili ich ostatniego pożegnania – z długą, siwą brodą. Miał przy sobie miniaturowy komputer.

Amaziga uśmiechnęła się do niego.

Nie wiem, jak to zrobiłeś, ale jestem ci wdzięczna.

To nie ja, łaskawa pani. – Odpiął komputer od pasa, zdjął słuchawki i podał jej. Włożyła je i usłyszała miły dźwięk głosu Lucasa.

Elektroniczna kawaleria, kochanie – powiedział.

Co zrobiłeś?

Przeniosłem nas w czasie o sześć dni naprzód. Fala już przeszła, morze opada.

Jak mnie znalazłeś?

Och, Amazigo, ja cię nigdy nie opuszczam. Niepotrzebne mi żadne współrzędne. Mężczyzna imieniem Lucas kochał cię do chwili śmierci. Może i później, tego nie wiem. Więc ja też cię kocham. Czy to takie dziwne?

Nie – odpowiedziała cicho. – Dokąd teraz?

W normalnych warunkach moglibyśmy się udać, dokądkolwiek byś chciała. Ale to pan Shannow ma Kamień i walczy z Kamieniem Krwi. Potrzebne mi współrzędne, żeby zabrać go do domu. Zwłaszcza data.

Amaziga zawołała Shannowa, żeby usiadł przy niej. Przez chwilę wypytywała go o wypadki, które doprowadziły do jego przejścia przez Wrota, ale nic jej to nie dało. Przyłączył się do nich Sam. Pytał o położenie gwiazd, cykle księżyca i pory roku. W końcu Amaziga dała sobie spokój.

Musimy wymyślić coś innego – rzekła.

Shannow wyciągnął się na plecach. Był zmęczony i zrezygnowany.

Jako starzec wyglądasz mniej groźnie – stwierdziła Amaziga. – Jesteś bardziej ludzki.

Uśmiechnął się.

Wiem. Już... spotkałem samego siebie. Niezbyt mile to wspominam. Nieprzyjemnie jest widzieć siebie młodym, wiedzieć, dokąd ten człowiek zmierza, i nie móc nic powiedzieć. Dziwne uczucie. Z kolei, jako młody mężczyzna ze świeżą raną głowy i zanikiem pamięci, poznałem starca bliskiego śmierci. Powiedział, żebym mówił mu Jake. Nie rozpoznałem w nim siebie. A potem, jako Jake, spotkałem go znowu. Nie miał już pomarszczonej twarzy, a jego ciało odzyskało siłę i sprawność, o której ja dawno zapomniałem. Wyglądał przy mnie jak chłopiec.

Amaziga przysunęła się bliżej.

Spotkałeś go w górach? Zanim udał się do Domango? Shannow przytaknął.

Dzień wcześniej.

A jak długo po tym spotkaniu przeszedłeś przez Wrota?

Osiem... może dziewięć dni później.. A dlaczego?

Bo ja spotkałam się z tobą na obrzeżach Domango. Lucas musi znać datę. Gdybyśmy przenieśli się w czasie o... powiedzmy, dziesięć dni naprzód, powinniśmy dostarczyć cię do tego samego przedziału czasowego. Co o tym myślisz, Lucasie?

Tak, mogę to zrobić – odrzekł Lucas. – Pytanie tylko, gdzie. Nie mam danych na temat tego punktu mocy, z którego korzystał Shannow. Będziemy musieli przejść gdziekolwiek. Znasz tamte tereny. Co proponujesz?

Silny ośrodek mocy znajduje się w pobliżu Doliny Pielgrzyma. Korzystałam z niego dwa razy.

Więc to będzie cel naszej podróży. Ale nie gwarantuję, że znajdziemy się tam tego samego dnia i o tej samej godzinie. Wolę być bardzo ostrożny w prognozach: margines błędu może wynieść nawet tydzień po jego przejściu.


Minęły cztery dni. Wallace Nash i Beth naprawili okiennice jak najlepiej umieli, a Isis i Meredith wykroili z zabitych zwierząt domowych tyle mięsa, ile zostało po rzezi. Trzeciego dnia na podwórzu zjawił się muł Diakona. Na jego widok Beth klasnęła w ręce.

Ty cwaniaku! – powiedziała z uśmiechem i podeszła, żeby pogłaskać go po nosie. – Uciekłeś! – Przy użyciu lin ze stajni odciągnęli daleko trupy Wilczaków i wołów. Beth wykopała warzywa z grządki za stodołą i zrobiła w kuchni zapas. Zaniosła również do domu kilka wiader wody ze studni. Czwartego dnia Meredith pomógł jej przenieść ciało Jeremiasza za zburzoną stajnię. Wallace i lekarz wykopali głęboką mogiłę. Isis stała obok Beth, gdy na zwłoki owinięte kocem poleciały pierwsze grudki ziemi.

Był dobrym człowiekiem – odezwała się Isis, ściskając dłoń Beth.

Nawet dobrzy ludzie umierają. Wszyscy jesteśmy śmiertelni – odparła Beth. – Miejmy nadzieję, że to koniec tych okropności.

Niestety nie – odpowiedziała Isis. – Wkrótce przybędą tu jeźdźcy w rogatych hełmach i czarnych pancerzach. Kamienia Krwi nie można powstrzymać, Beth. Czułam go. Czułam jego moc, jego żądzę krwi i straszliwą determinację. A Diakon odszedł. Chyba przyjdzie nam zginąć...

Beth bez słowa uniosła karabin.

Meredith stanął nad świeżym grobem i odłożył łopatę. Jego szczupła twarz ociekała potem. Malował się na niej głęboki smutek.

Wybacz mi, Jeremiaszu – szepnął. – Byłeś dla mnie dobry, a ja cię zabiłem.

Nie roztrząsaj tego, człowieku – zirytowała się Beth. – Popełniłeś błąd, ale wszystkim się to zdarza. Trzeba nauczyć się z tym żyć. – Odwróciła się do rudowłosego chłopaka. – O ile pamiętam, Wallace, masz ładny głos. Może coś zaśpiewasz? „Wieczna Skała” byłaby chyba na miejscu.

Jeźdźcy – powiedział Wallace. Beth odwróciła się, odbezpieczając karabin.

Clem Steiner wjechał na podwórze i zsiadł z konia. Nestor Garrity został w siodle z rękami opartymi na łęku. Chłopak wygląda, jakby się postarzał, pomyślała Beth. Wymizerowana twarz, zmęczone oczy... Za nimi zatrzymały się dwa następne konie. Na jednym siedziała chuda stara kobieta o pomarszczonej cerze i niebieskich oczach, na drugim – dwójka dzieci.

Nie znalazłem go, Beth – oznajmił Clem. – Ale żyje. Skinęła głową i podeszła do starej kobiety, która właśnie zsiadała z konia. Przedstawiła się i powiedziała:

Witam w moim domu.

Kobieta uśmiechnęła się ze znużeniem.

Cieszę się, że tu jesteśmy, dziecko. Nazywam się Zerah Wheeler. Mamy za sobą kawał drogi. Widzę, że kogoś chowacie. Nie przeszkadzajcie sobie w żegnaniu zmarłego.

W domu jest jedzenie i picie – odpowiedziała Beth. Obie zdjęły dzieci z końskiego grzbietu. Zerah zaprowadziła je do środka. – W porządku, Wallace – westchnęła Beth. – Teraz posłuchajmy pieśni.

Głos chłopca był mocny i zadziwiająco głęboki. Clem, Beth i Nestor przyłączyli się do niego i słowa starego hymnu niosły się daleko nad wzgórzami. Isis zapłakała, wspominając, ile dobroci zaznała od Jeremiasza.

Kiedy skończyli śpiewać, Beth odeszła od mogiły, trzymając Cierna pod rękę. Zdał jej relację z podróży i wspomniał, że Nestor został zmuszony do zabicia człowieka. Słuchała w ponurym milczeniu.

Biedny Nestor – mruknęła. – Zawsze miał romantyczne usposobienie. Ale to silny chłopak, Clem. Poradzi sobie z tym. Szkoda, że nie ma z nami Jona. Spodziewamy się dalszych kłopotów.

Wiem – odrzekł i powiedział jej o jeźdźcach w rogatych hełmach, prowadzących jeńców do miasta. Ona opowiedziała mu o Diakonie, Kamieniu Krwi i o zmutowanych przez niego Wilczakach.

Może powinniśmy się stąd wynieść – podsunął Clem. – Jak najszybciej i jak najdalej.

Jestem innego zdania, Clem. Po pierwsze, jest nas teraz dziesięcioro, a mamy tylko cztery konie. Po drugie, w domu leży ciężko ranny. Pamiętasz Josiaha Broome’a?

Jasne. Spokojny człowiek. Nienawidził przemocy.

I taki pozostał. Postrzelili go Jeźdźcy Jeruzalem.

Clem skinął głową.

Nigdy nie ufałem tej bandzie, zwłaszcza z Jacobem Moonem na czele. To typ zepsuty do szpiku kości. Widziałem go z Piekielnikami. – Clem uśmiechnął się do Beth. – Więc zostajemy?

To mój dom, Clem. Sam mówiłeś, że jest zbudowany jak forteca. Jak dotąd, nikomu nie udało się mnie stąd wykurzyć.

Clem nagle zaklął.

Wygląda na to, że tym razem to nie przelewki, Beth.

Spojrzała tam, gdzie on. Na północy, na zboczu wzgórza stali rzędem jeźdźcy. Siedzieli na koniach i przyglądali się farmie.

Lepiej wejdźmy do środka – powiedziała.

Ruszyli wolno w kierunku domu. Od jeźdźców dzieliło ich około dwustu jardów. Beth naliczyła pięćdziesięciu. Wszyscy mieli rogate hełmy i karabiny.

Kiedy weszli, Beth wysłała Wallace’a i Nestora na górę, żeby obserwowali teren z sypialni. Zerah wzięła swój karabin i usadowiła się przy oknie na dole. Meredith usiadł na podłodze przy kominku, obok Isis i młodej matki z dzieckiem. Clem popatrzył na jasnowłosego lekarza.

Potrzebna panu broń, meneer? Meredith pokręcił głową.

Nie umiem zabijać.

W pokoju zjawił się Josiah Broome. Przez bandaże na jego chudej piersi przesączała się krew.

Co się dzieje? – zapytał. Oczy błyszczały mu od gorączki i miał spoconą twarz. Zobaczył Cierna i uśmiechnął się. – No, no... To przecież młody Steiner. Miło cię widzieć, mój chłopcze. – Nagle chwycił się framugi drzwi. – Cholera... – szepnął. – Jestem słabszy niż myślałem.

Clem podtrzymał go, zaprowadził z powrotem do sypialni i położył do łóżka.

Lepiej niech pan tu zostanie, meneer. Nie jest pan w stanie walczyć.

A z kim mamy walczyć, Clem?

Ze złymi ludźmi, panie Josiah. Ale proszę się nie martwić. Nie wyszedłem z wprawy w strzelaniu.

Całe szczęście – westchnął Broome i zamknął oczy.

Clem wrócił do pozostałych. Jeźdźcy ruszyli. Zjechali ze wzgórza i wolno zbliżali się do domu. Beth wyszła na zewnątrz. Chwycił ją za ramię.

Co ty, u diabła...?

Posłuchajmy, co mają do powiedzenia – przerwała mu.

Po co? Myślisz, że przyjechali tu na bakera i kruche ciasteczka?

Beth zignorowała go. Stanęła na ganku z karabinem w rękach. Clem zdjął marynarkę, stanął obok niej i położył dłoń na kolbie rewolweru.


Beth spokojnie przyglądała się Piekielnikom. Mieli ponure, zawzięte miny i groźne spojrzenia. Fanatycy, pomyślała. Nieprzejednani i bezlitośni. Ich piersi chroniły czarne pancerze ozdobione srebrnymi wzorami, a głowy – czarne rogate hełmy zapięte pod szyją. W rękach trzymali karabiny z krótkimi lufami, a w kaburach na biodrach tkwiły pistolety. Ale najbardziej zaniepokoiło jato, że każdy miał na czole Kamień Krwi. Jak tamte wilki, pomyślała. Piekielnicy wjechali na podwórze i ustawili się w wachlarz. Na czoło wysunął się jeździec o pociągłej twarzy i lodowatym spojrzeniu szarych oczu. Zatrzymał konia przed Beth. W odróżnieniu od reszty, końce rogów przy jego hełmie były złote.

Jestem porucznik Shorak z Drugiego Korpusu – przedstawił się. – Ta ziemia należy teraz do Władcy Piekieł. – Beth nie odezwała się. Shorak obrzucił spojrzeniem dom i zauważył strzelców w szczelinach górnych okien. Po chwili znów przeniósł wzrok na Beth. – Mam was zabrać do naszego Pana, Sarento, żebyście osobiście złożyli mu hołd i przekonali się o jego wielkości. Niepotrzebny wam będzie żaden dobytek ani broń, choć możecie zabrać żywność na drogę.

Beth popatrzyła na niego, potem na jego milczących towarzyszy w siodłach.

Nigdy nie słyszałam o waszym Panu... Sarento, czy jak mu tam.

Shorak pochylił się do przodu. W złocistych rogach hełmu odbiło się słońce.

Twoja strata, kobieto, bo to Żywy Bóg, Pan Wszystkiego. Ci, którzy mu wiernie służą zyskują nieśmiertelność i przeżywają niewyobrażalną radość.

To mój dom – odparła Beth. – Walczyłam o niego i zabijałam tych, co chcieli mi go zabrać. Wychowałam tu moje dzieci i mam nadzieję tu umrzeć. Jeśli wasz Pan, Sarento, chce, żebym złożyła mu hołd, niech sam się do mnie pofatyguje. Upiekę mu ciasto. A teraz, jeżeli nie macie mi nic więcej do powiedzenia, proponuję, żebyście odjechali. Mam robotę.

Shorak nie wydawał się tym zrażony. Milczał przez chwilę, potem zaczął:

Nie rozumiesz mnie, kobieto. Powiem jaśniej. Zabierajcie żywność i ruszamy do naszego Pana. Jeżeli odmówicie, zabijemy was wszystkich. Umrzecie w męczarniach. Porozmawiaj z tamtymi w domu. Z pewnością nie każdy z nich chce zginąć. Daję wam czas do południa. Wrócimy tutaj.

Shorak zawrócił konia, skinął najeźdźców i Piekielnicy wyjechali z podwórza.

Całkiem uprzejmy – stwierdził Clem.

Beth zignorowała dowcip i wkroczyła do środka. Natychmiast odezwała się młoda matka, Ruth:

Chcę pójść z nimi, frey Mc Adam. Mam dość strachu i walki.

To jedyne wyjście – przytaknął jej Meredith. – Nie pokonamy ich.

Wallace i Nestor zeszli na dół i włączyli się do rozmowy. Beth nalała sobie wody do kubka i piła w milczeniu.

Ile mamy amunicji? – zapytał Wallace.

Beth uśmiechnęła się.

Setkę naboi karabinowych i dwadzieścia do mojego rewolweru.

Ja mam trzydzieści – powiedział Clem.

Nie wolno nam z nimi walczyć – przekonywała Ruth. – Nie wolno nam! Muszę myśleć o dziecku. Czy to takie straszne złożyć komuś hołd? To tylko słowa!

Skoro już o tym mowa... – wtrąciła się Zerah Wheeler – to mamy tylko ich słowo, że nie chcą niczego więcej. Kiedy wyjdziemy stąd bez broni, będą mogli z nami zrobić, co im się spodoba.

Dlaczego mieliby nas skrzywdzić? – zdziwił się Meredith. – To bez sensu.

Są Piekielnikami – przypomniała mu Isis. – To ich władca wysłał przeciwko nam wilki.

Nie obchodzi mnie to! – krzyknęła Ruth. – Ja po prostu chcę żyć!

Nikt nie chce umierać! – warknęła Beth. – Wallace, wracaj na górę i obserwuj ich. Nie życzę sobie, żeby się tu podkradli.

Tak jest, frey. – Chłopak oddalił się na swój posterunek.

Głos zabrał Nestor.

Kiedy ich zauważyliśmy na drodze do miasta, prowadzili grupę więźniów. Nikogo nie zabijali. Może ich przywódca mówi prawdę i chodzi tylko o hołd.

Beth spojrzała na Cierna.

Niewiele się odzywasz.

Wzruszył ramionami.

Bo niewiele mam do powiedzenia. Nie wiem, co to za Piekielnicy. Ale jeśli są tacy jak ich żołnierze z Pierwszej Wojny, to mordercy i barbarzyńcy. Zgwałcą kobiety i będą je torturować, a mężczyzn okaleczą. Nie złożę broni przed takimi jak oni.

Pan oszalał! – wrzasnęła Ruth. – Skazuje nas pan na śmierć!

Zamknij się! – huknęła na nią Beth. – Dosyć tego! Nie czas teraz na histerię. Jakie jest pani zdanie, Zerah?

Zerah przytuliła Esther i poczochrała głowę Oza.

Mam mniej do stracenia niż wy. Jestem stara i bezużyteczna. Ale staram się uratować te dzieci i łatwo się nie poddaję. Wygląda mi pani na doświadczoną kobietę, frey McAdam. Co pani o tym sądzi?

Nie lubię, jak ktoś mi grozi – odparła Beth. – Nie podobają mi się ci ludzie. Nie wiem, do czego jesteśmy im potrzebni żywi, ale nie obchodzi mnie to.

Powiem pani, do czego – odezwała się cicho Isis. – Kiedy wyszłam do tamtych wilczych bestii, poczułam moc Kamienia Krwi. Jest głodny, a żywi się ludzkim życiem. Jeżeli z nimi pójdziemy, umrzemy.

Co to znaczy, że żywi się ludzkim życiem? – zadrwiła Ruth. – To jakaś bzdura!

Isis pokręciła głową.

Nie. Był połączony z wilkami. Za każdym razem, gdy kogoś zabiły, część życia ofiary przenikała do niego poprzez Kamienie w ich czołach. To potwór istniejący tylko dzięki śmierci i krwi. Staniemy się po prostu jego pożywieniem. Diakon to wiedział.

I gdzie teraz jest? – syknęła Ruth. – Zniknął kilka dni temu i zostawił nas. Uciekł! O, nie! Ja nie zamierzam tu umrzeć. Nic mnie nie obchodzi wasze gadanie.

Głosujmy – zaproponował Clem. – Zbliża się południe. Beth zawołała Wallace’a. Stanął na szczycie schodów ze strzelbą w dłoniach.

Radzisz, żebyśmy głosowali, więc wypowiedz się pierwszy – zwróciła się do Cierna.

Jestem za walką – odrzekł.

Wallace?

Na pewno nie pójdę z tamtymi – powiedział rudowłosy chłopak.

Nestor? Zawahał się.

Głosuję za walką.

Isis?

Nie zamierzam iść z nimi.

Doktorze?

Meredith wzruszył ramionami.

Przyłączę się do większości.

Zerah?

Stara kobieta pocałowała Esther w policzek.

Walka.

Sprawa jasna – oświadczyła Beth. Ruth patrzyła na nich w osłupieniu.

Powariowaliście?!

Wracają! – zawiadomił Wallace.

Beth podeszła do kredensu i wyjęła trzy pudełka amunicji.

Bierzcie. A wy, dzieci, kładźcie się na podłogę. – Esther i Oz schowali się pod stołem. Zerah sięgnęła po karabin, a Beth nacisnęła klamkę frontowych drzwi.

Chyba do nich nie wyjdziesz? – zaniepokoił się Clem.

Beth szarpnęła drzwi, stanęła na progu i oparła się o framugę z karabinem gotowym do strzału.

Piekielnicy wjechali na podwórze i ustawili się w takim samym szyku jak wcześniej.

Nagle z domu wypadła Ruth, potrącając Beth. Pobiegła ku jeźdźcom.

Ja złożę hołd! – zawołała. – Zabierzcie mnie ze sobą! Shorak zignorował ją. Patrzył na Beth.

Jaka jest twoja decyzja, kobieto?

Zostajemy tutaj – odpowiedziała.

Wszyscy albo nikt – oświadczył. Płynnym ruchem wyciągnął pistolet i strzelił Ruth w głowę. Młoda matka zwaliła się na ziemię. Beth uniosła karabin i nacisnęła spust. Pocisk z gwizdem minął Shoraka i trafił w stojącego za nim Piekielnika. Jeździec spadł z konia. Clem złapał Beth za ramię i wciągnął do środka. Huknęły strzały. Z framugi posypały się drzazgi, a kilka kul ze świstem wpadło do pokoju. Nestor kopniakiem zatrzasnął drzwi i Clem natychmiast je zaryglował.

Zerah strzeliła trzy razy przez okno na parterze, potem dostała w ramię i upadła na podłogę. Piekielnik podbiegł do okna, ale Clem wypalił mu w twarz. Drzwi zadrżały pod naporem szturmujących wrogów.

Beth podniosła się. Kilku Piekielników strzelało do środka przez okno. Krwawiąca Zerah przeturlała się pod ścianę i ukryła pod parapetem. Beth trafiła jednego napastnika w pierś. Poleciał bezwładnie do przodu. Inny wyrwał framugę i wdarł się do pokoju. Nestor wpakował w niego dwie kule. Piekielnik runął na twarz, wierzgnął nogami i znieruchomiał.

Clem przebiegł przez pokój, chwycił sosnowy stół i przewrócił na bok. Pociski wbijały się na zewnątrz w ściany domu i rykoszetowały wewnątrz. Z drzwi leciały drzazgi. Beth strzeliła przez nie trzy razy. Usłyszała wrzask i odgłos ciała upadającego na ganek.

Nestor wbiegł na górę, przeskakując po dwa stopnie. Kule podziurawiły ścianę wokół niego, ale szczęśliwie dotarł do Wallace’a. Meredith leżał na podłodze, zasłaniając Isis własnym ciałem. Dwójka dzieci kucała za przewróconym stołem. Z głębi domu dobiegł rozdzierający płacz niemowlęcia.

Są z tyłu! – krzyknął z góry Wallace.

Beth spojrzała na Cierna i wskazała pokój Josiaha Broome’a.

Tylne okno!

Clem dał nura na ziemię i zaczął się czołgać. Kiedy dotarł do drzwi pokoju, okiennice z trzaskiem wpadły do środka. Poderwał się i wypalił pierwszemu atakującemu w gardło. Piekielnika odrzuciło do tyłu, prosto na kamratów. Nieprzytomny Broome leżał dokładnie na linii ognia. Clem skoczył na łóżko i ściągnął go na podłogę. Pociski rozszarpały pościel i w powietrzu zawirowało pierze. Jeden drasnął Cierna w szyję. Odwrócił się, nacisnął spust i trafił Piekielnika w podbródek.

Kryjąc się za łóżkiem, naładował broń. Kolejny pocisk przebił materac i utkwił mu w udzie. Ześliznął się po kości i rozerwał ciało. Clem uniósł się szybko i wpakował trzy kule w mężczyzn stłoczonych w oknie. Piekielnicy zniknęli. Spojrzał na swoją nogę i zaklął; rana obficie krwawiła.

Atak na okno nie ustał. Clem zlikwidował następnego szturmującego, gdy wdzierał się do środka. Zabity zawisnął na parapecie i wypuścił z ręki rewolwer. Clem podpełzł na brzuchu i zabrał broń.

Potem zapadła cisza.


Josiah Broome obudził się i pomyślał, że majaczy w gorączce. Leżał na podłodze, a jakieś cztery stopy od niego siedział młody Clem Steiner. Miał zakrwawioną nogę, a w rękach dwa rewolwery.

Co się dzieje, Clem? – wyszeptał.

Piekielnicy – usłyszał w odpowiedzi.

Ciągle śnię, pomyślał Broome. Piekielników dawno nie ma. Wszyscy zostali wybici przez Diakona w największej masakrze, jaką widział nowy świat. Nagle usłyszał huk wystrzału. Pocisk odłupał kawałek okiennej framugi i utkwił w oprawionym w ramkę hafcie na przeciwległej ścianie. Broome zachichotał. Co za cholerny sen! Haft przekrzywił się i rozdarł na środku, ale ciągle mógł odczytać słowa: „Dzieła człowieka przeminą, ale miłość Pana przetrwa na zawsze”.

Spróbował wstać.

Na dół! – rozkazał Steiner.

To tylko sen, Clem – odrzekł Josiah, podnosząc się na kolana i prostując. Steiner podczołgał się i pociągnął go z powrotem. Pociski znów podziurawiły ścianę. Haft spadł i sosnowa ramka roztrzaskała się.

To nie sen, rozumie pan? Nie sen!

Josiah poczuł ból w piersi. Zabrakło mu oddechu.

Ale... to nie mogą być Piekielnicy!

Być może – zgodził się Clem. – Ale niech mi pan zaufa. Jeśli nawet to nie są prawdziwi Piekielnicy, to do złudzenia ich przypominają. – Jęknął, usiadł i odbezpieczył broń. – Czuje się pan na siłach założyć mi opaskę uciskową na tę ranę? Nie chciałbym się wykrwawić na śmierć i stracić taką zabawę.

W oknie pojawił się cień. Rewolwery Steinera huknęły i Broome zobaczył padającego mężczyznę.

Dlaczego oni to robią? – zapytał.

Nie zdążyłem ich zapytać – odparł Clem. – Proszę rozedrzeć prześcieradło i zrobić bandaże. – Josiah zerknął na zranione udo Steinera; krew płynęła nieprzerwanie, przesiąkając przez czarne spodnie. Jego własne ubranie wisiało na oparciu krzesła. Broome podpełzł tam, wyciągnął ze spodni pasek i wrócił do Cierna. Potem odłamał kawałek roztrzaskanej ramki haftu. Tymczasem Steiner mocno zacisnął pasek na udzie. Spróbował go dociągnąć, wsuwając pod spód drewienko i obracając nim, ale pękło. Krwawienie zmniejszyło się, lecz nie ustało.

Lepiej niech pan weźmie jeden z tych rewolwerów, Josiah – doradził. – Mogę zemdleć.

Broome pokręcił głową.

Nie potrafiłbym nikogo zabić. Nawet w obronie własnej. Nie uznaję przemocy.

Jak to miło spotkać w dzisiejszych czasach człowieka z zasadami – westchnął Clem. Nad nimi huknęły strzały i z zewnątrz dobiegł krzyk.

Steiner podczołgał się do drzwi i zajrzał do salonu. Beth przycupnęła za przewróconym stołem z karabinem w rękach. Zerah leżała pod oknem z rewolwerem w garści. Meredith, Isis i dzieci przywarli do podłogi przy zachodniej ścianie.

Wszyscy cali? – zawołał Clem.

Skurwiele przestrzelili mi ramię – poskarżyła się Zerah. – Boli jak jasna cholera!

Meredith zostawił Isis z dziećmi i podpełzł do starej kobiety. Szybko obejrzał ranę.

Ma pani złamany obojczyk... Pocisk przeszedł na wylot. Krwawienie jest spore, ale żaden ważny organ nie został uszkodzony. Przyniosę bandaże.

Co tam widać na górze? – zawołała Beth.

Z piętra doleciał głos Nestora:

Przyczaili się za stodołą i za studnią. Załatwiliśmy czternastu. Niektórzy odczołgali się w bezpieczne miejsce, ale dziewięciu leży i nie rusza się. Clem chyba położył jeszcze dwóch, ale stąd ich nie widać.

Czuwajcie dalej – odkrzyknęła. – Dajcie znać, jak się ruszą.

Tak jest, frey.

Niemowlę zaczęło głośno płakać. Beth zwróciła się do Isis:

W kuchni zostało trochę mleka. Przynieś je, dziewczyno, tylko bądź ostrożna.

Pochylona Isis przebiegła przez pokój. Drzwi z tyłu domu były solidnie zabarykadowane, a okiennice szczelnie zamknięte. Dzbanek z mlekiem stał na górnej półce. Isis wspięła się na palce, zdjęła go i wróciła do dziecka. Usiadła przy łóżeczku.

Jak mam je nakarmić? – zapytała.

Beth zaklęła. Wysunęła się zza stołu i dobrnęła do kredensu. Odłożyła karabin i wyjęła z drugiej szuflady parę eleganckich skórzanych rękawiczek. Były to jedyne rękawiczki, jakie kiedykolwiek miała. Dostała je od pierwszego męża, Seana, tuż przed ślubem. Ani razu ich nie włożyłam, pomyślała. Sięgnęła wyżej, po pudełko z przyborami do szycia. Znalazła igłę i zrobiła trzy dziurki w najdłuższym palcu lewej rękawiczki. Podniosła karabin i dotarła do łóżeczka. Malutki chłopczyk ciągle płakał. Beth kazała Isis unieść go i mocno trzymać. Do połowy napełniła rękawiczkę mlekiem. Kiedy zaczęło wyciekać przez dziurki w palcu, dała ten prowizoryczny smoczek dziecku. Z początku miało trudności ze ssaniem i zakrztusiło się, ale Isis podtrzymała mu główkę wyżej i zaczęło pić.

Zachodzą nas od tyłu! – krzyknął z góry Nestor. – Nie mam dobrej pozycji do strzału!

Clem z powrotem przekradł się przez tylną sypialnię i ukrył z prawej strony okna. Na ubitej ziemi podwórza pojawiły się cienie rogatych hełmów. Nie miał pojęcia, ilu Piekielników się zbliża, a jedynym sposobem powstrzymania ich było odsłonięcie się i otwarcie ognia. Zaschło mu w ustach.

Teraz, Clem – przynaglił sam siebie – albo zabraknie ci odwagi, żeby to w ogóle zrobić.

Obrócił się szybko, stanął w oknie i jego rewolwery błysnęły ogniem. Dwaj przeciwnicy zwalili się na ziemię. Trzeci zdążył strzelić i trafił Cierna w pierś, ale Steiner spokojnie wpakował mu kulę w czaszkę. Potem osunął się na podłogę obok łóżka.

Josiah Broome podczołgał się do niego.

Mocno oberwałeś? – zapytał.

Miewałem lepsze dni – odparł Clem, próbując naładować broń. Zdobyczny rewolwer Piekielnika miał większy kaliber niż jego własny, ale teraz był pusty. Odrzucił go na bok ze złością. – Niech to szlag! – zaklął. – Te sukinsyny naprawdę zaczynają działać mi na nerwy! – Załadował swoją broń, odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy. Bał się spojrzeć na ranę w piersi. Broome wydostał się z sypialni, żeby zawołać Mereditha. Po chwili jasnowłosy lekarz znalazł się przy rannym strzelcu.

Dokonywał oględzin w milczeniu i Clem otworzył oczy.

Ma pan dla mnie dobrą wiadomość, doktorze?

Niestety nie – westchnął Meredith.

A to niespodzianka... – Clem poczuł, że słabnie, kręciło mu się w głowie. Ale za wszelką cenę starał sienie poddawać. Wiedział, że obrońców jest zbyt mało; nie mógł teraz umrzeć. Zakaszlał gwałtownie. Na jasną koszulę lekarza prysnęła krew. Clem opadł na plecy. Zobaczył zachodzące słońce i niebo koloru miedzi. Zebrał siły, wstał i zatoczył się. Musiał się złapać ramy okiennej.

Co ty wyprawiasz?! – wykrzyknął Broome i podtrzymał go. Meredith ujął Josiaha za rękę i odciągnął na bok.

On umiera – szepnął. – To ostatnie minuty jego życia.

Clem ciężko usiadł na roztrzaskanym parapecie i przełożył nogi na zewnątrz. Na dworze powietrze było świeże, nie cuchnęło prochem. Piękny wieczór, pomyślał. Taki pogodny... Zeskoczył na podwórze i omal nie upadł. Krew podeszła mu do gardła, zaczęła go dusić. Przełknął z trudem, powlókł się w kierunku trupów i zabrał im pistolety. Potem wrzucił broń do sypialni. Jeden z Piekielników miał bandolier z nabojami. Clem zerwał go z niemałym trudem i podał Josiahowi.

Wracaj! – ponaglił go Broome.

Podoba... mi się... tutaj... – wykrztusił szeptem Clem i zakaszlał.

Dotarł chwiejnie do końca domu. Wyjrzał zza rogu i zobaczył dwóch Piekielników przyczajonych za korytem przy studni. Kiedy wyszedł z ukrycia, spostrzegli go i unieśli karabiny. Clem był szybszy – zastrzelił obu. Ale zza płotu wybiegu dla koni wyłonił się trzeci. Pocisk trafił Cierna w ramię i obrócił nim. Odpowiedział ogniem, lecz chybił.

Opadł na kolana i wygrzebał z kieszeni ostatnie naboje. Huknął strzał i następna kula utkwiła w jego ciele. Upadł policzkiem na twardą ziemię. Nie czuł bólu. W polu widzenia ukazali się trzej Piekielnicy. Biegli do niego. Słyszał odgłos ich kroków.

Ostatkiem sił przekręcił się na bok. W rewolwerze miał jeszcze dwa naboje. Dwukrotnie nacisnął spust. Jeden pocisk trafił pierwszego Piekielnika w brzuch i zwalił go z nóg. Drugi przeszył gardło następnego.

Nagle zagrzmiał karabin i Clem zobaczył, jak czaszka trzeciego napastnika rozpryskuje się na krwawą miazgę. Bezwładny tułów osunął się na podwórze.

Clem leżał na plecach i patrzył w niebo. Przez moment wydawało mu się oślepiająco jasne, potem pociemniało. Wreszcie zobaczył długi, czarny tunel z maleńkim światełkiem na końcu.

Po chwili światełko zgasło.


Nestor i Wallace patrzyli, jak umiera.

To był twardy gość – odezwał się Wallace.

Latoń Duke – szepnął Nestor.

Nie mów?! Coś takiego! – Wallace uniósł strzelbę do ramienia i wziął na muszkę Piekielnika skradającego się wzdłuż płotu wybiegu. Strzelił, ale chybił. Z drewna poleciały drzazgi i przeciwnik zdążył się ukryć. – Cholera! Nie trafiłem. Latoń Duke, powiadasz? Dobrze strzelał, słowo daję!

Był dobry – przyznał smutno Nestor. Potem spojrzał na kolegę. – Boisz się, Wal?

Aha.

Nie wyglądasz, jakbyś się bał.

Wallace wzruszył ramionami.

U mnie w rodzinie wszyscy tacy byli... no wiesz, nikt nigdy nie pokazywał po sobie, co czuje. Kiedyś złamałem rękę i wrzeszczałem. Mój stary nastawił kość i dał mi po łbie za to, że się darłem. – Chłopak pociągnął nosem i zachichotał. – Kochałem mojego staruszka, równy był gość! – Znów uniósł strzelbę i wypalił. – Dostał!

W gasnącym blasku dnia Nestor zobaczył Piekielnika leżącego bez ruchu.

Myślisz, że zaatakują, jak się ściemni?

Mogę się założyć – odparł Wallace. – Miejmy nadzieję, że noc będzie księżycowa.

Nestor dostrzegł w oddali jakiś ruch.

Tylko nie to! – wyszeptał. Wallace też to zauważył: ze wzgórza zjeżdżały dziesiątki Piekielników.

Prowadził ich Jacob Moon.

Kiedy podjechali bliżej, Wallace wycelował w Jeźdźca Jeruzalem i strzelił, ale pocisk trafił w ramię Piekielnika na lewo od Moona. Żołnierze zeskoczyli z koni i pobiegli za stodołę. Wallace splunął i nie odezwał się.

Nestor wycofał się i krzyknął do Beth, co się dzieje.

Widzieliśmy ich – zawołała z dołu. – Clem wrzucił przez okno kilka pistoletów. Lepiej zejdź tu, synu, i wybierz sobie jakiś. – Nestor szybko zbiegł po schodach. Isis i Meredith trzymali już broń, ale Josiah Broome siedział biernie na podłodze z rękami na kolanach.

Aż taki tchórz z pana? – zapytał Nestor. – Nie ma pan nawet odwagi walczyć o własne życie?

Dosyć! – zgromiła go Beth. – Czasem większej odwagi wymaga trzymanie się własnych zasad. Wracaj na górę do Wallace’a.

Tak jest, frey – odrzekł potulnie Nestor.

Beth uklękła przy Broomie i położyła mu dłoń na ramieniu.

Jak się czujesz?

Smutno mi, Beth – odpowiedział, klepiąc japo ręce. – Niczego sienie uczymy, nie sądzisz? Nie potrafimy się zmienić. Wciąż się zabijamy i zadajemy sobie ból.

Nie wszyscy. Niektórzy z nas walczą tylko, żeby przeżyć. Jak się zacznie, połóż się na podłodze.

Wstydzę się przyznać, ale żałuję, że teraz go tu nie ma – powiedział Josiah. Beth skinęła głową, przypominając sobie dawnego Jona Shannowa. Kiedyś miał w sobie siłę, która zdawała się czynić z niego człowieka niepokonanego.

Ja też, Josiah – westchnęła. Potem zawołała dzieci i kazała im trzymać się blisko Broome’a. Esther usiadła obok starego mężczyzny i przytuliła głowę do jego ramienia. Josiah objął ją.

Oz wyciągnął mały rewolwer.

Ja będę walczył – oświadczył. Beth skinęła głową.

Ale zaczekaj, aż wejdą do środka.

Nadchodzą! – wrzasnął z góry Nestor.

Beth podbiegła do okna. Ranna Zerah stanęła pod ścianą z bronią gotową do strzału. Beth zaryzykowała i wyjrzała na podwórze. Piekielnicy nadbiegali zwartą falangą.

Garstka obrońców nie miała żadnych szans.

Atakujący nacierali taką masą, że nawet nie potrzeba było celować – Beth i Zerah uniosły pistolety i nacisnęły spusty. W pokoju zafurczały pierwsze pociski i odbiły się rykoszetem od ścian.

Na piętrze Nestor bezustannie przeładowywał karabin i strzelał raz za razem.

Piekielnicy prawie dobiegli do domu, gdy Wallace wykrzyknął:

A to skurczybyki!

W dół wzgórza pędzili nowi jeźdźcy. Ale w niczym nie przypominali Piekielników. Mieli na sobie szare koszule Krzyżowców.

Nie zwalniając, otworzyli ogień. Ich pociski podziurawiły plecy ludzi atakujących dom. Piekielnicy wstrzymali natarcie i odwrócili się, by stawić czoła wrogowi. Kilka koni Krzyżowców padło, ale kawaleria parła naprzód.

A to skurczybyki! – wykrzyknął po raz drugi Wallace, gdy jeźdźcy w szarych koszulach wdarli się na podwórze.

Piekielnicy rozproszyli się, ale padali jeden po drugim.

Wallace i Nestor strzelali, dopóki nie skończyła im się amunicja. Potem zbiegli na dół.

Beth dobrnęła do fotela i usiadła. Pistolet wydał się jej nagle strasznie ciężki. Upuściła go. W oknie ukazała się twarz Tobe’ego Harrisa.

Miło cię widzieć, Tobe – powitała go Beth. – Słowo daję, że jesteś najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek zdarzyło mi się oglądać.


Nestor podniósł pistolet Beth i wybiegł z domu. Na całym podwórzu walały się ciała. Krzyżowcy z Czystości wyjechali na pola i ścigali uciekających Piekielników, dobijając ich bez litości. Nestor nie mógł w to uwierzyć – przeżył! A śmierć była już tak blisko. Zdawała się nieuchronna. Popatrzył na czerwone słońce znikające za górami i do oczu napłynęły mu łzy. Czuł zapach dymu wystrzałów i słodką woń wilgotnej trawy.

O Boże! – szepnął.

Jeźdźcy w końcu zawrócili i wjechali z powrotem na podwórze. Prowadził ich wysoki, barczysty mężczyzna w czarnym płaszczu. Zdjął płaski kapelusz, wyjął chusteczkę i wytarł twarz.

Na Boga, dzielnie tu walczyliście, chłopcze! – pochwalił. – Jestem Padlock Wheeler. Diakon posłał po mnie.

Nazywam się Nestor Garrity, sir.

Wyglądasz na wykończonego, synu. – Wheeler zsiadł z konia i przywiązał go do poręczy ganku. Krzyżowcy kluczyli między trupami. Od czasu do czasu padał pojedynczy strzał, gdy znaleźli rannego Piekielnika. Nestor odwrócił wzrok; nie mógł patrzeć na tę egzekucję. Padlock Wheeler poklepał go po ramieniu.

Muszę wiedzieć, co tu się stało, synu. Tobe Harris opowiedział nam o gigantycznych Wilczakach, ale to już nasza druga potyczka z Piekielnikami. Skąd oni się wzięli?

Z domu wyszła Isis. Wheeler skłonił się szarmancko i dziewczyna uśmiechnęła się ze znużeniem.

Przybyli zza Wrót Czasu, meneer – wyjaśniła. – Diakon mi to powiedział. Ich przywódca zniewala dusze i wysysa z ludzi życie.

Wheeler skinął głową.

Zajmiemy się nim, młoda damo. Ale gdzie Diakon?

Przekroczył jedne z Wrót. Udał się po pomoc.

Nestor miał zamęt w głowie. Uważał Diakona za kłamcę i oszusta. Wszystko to kłamstwa. Wszędzie tylko kłamstwa, przemoc i śmierć. Dostał dreszczy i zrobiło mu się niedobrze.

Jeden z Krzyżowców zawołał Wheelera i wskazał na wschód. Zbliżali się stamtąd trzej jeźdźcy. Nestor oparł się o poręcz ganku i przyglądał się im. Na czele jechał stary człowiek z siwą brodą, za nim czarna kobieta z obandażowaną głową, a obok niej czarny mężczyzna w zakrwawionej białej koszuli.

To Diakon! – ucieszył się Padlock Wheeler. Rozpostarł ramiona i wyszedł jeźdźcom naprzeciw.

Nagle jedno z leżących ciał poderwało się z ziemi. Rzekomy trup miał w ręce broń. Opasał ramieniem szyję Wheelera i wbił mu lufę pistoletu w podbródek. Nikt się nie ruszył. Nestor rozpoznał Jeźdźca Jeruzalem.

Trzymać się z daleka, skurwiele! – krzyknął Jacob Moon. W zupełnej ciszy słychać było tylko odgłos kopyt nadjeżdżającego wolno konia Diakona. Nestor powiódł wzrokiem od jeźdźca do Moona i jego więźnia, i z powrotem. Diakon miał na sobie długi czarny płaszcz i białą koszulę. Jego siwa broda srebrzyła się w świetle księżyca, a głęboko osadzone oczy wpatrywały się w Moona. Zatrzymał konia i powoli zsiadł. Czarna para zamarła w siodłach.

Puść go – rozkazał Diakon pewnym i spokojnym głosem.

Dajcie mi konia i szansę ucieczki na bezpieczną odległość! – zażądał Moon.

Nie – odmówił krótko Diakon. – Ale mogę ci dać szansę przeżycia. Zostaw Padlocka i zmierz się ze mną. Jeśli zwyciężysz, nikt cię nie będzie zatrzymywał.

Gówno prawda! – krzyknął wściekle Moon. – Ja go puszczę, a ty mnie załatwisz!

Jestem Diakonem i nigdy nie kłamię.

Moon zaczął się cofać pod ścianę, ciągnąc ze sobą Padlocka.

Nie jesteś żadnym Diakonem! – wrzasnął. – Zastrzeliłem go w jego letnim domku!

Zabiłeś starego człowieka, który wiernie mi służył. Teraz przetrzymujesz Padlocka Wheelera, jednego z moich generałów z czasów Wojen Zjednoczeniowych. On mnie dobrze zna, podobnie jak kilku z tych jeźdźców. Więc jak? Masz odwagę zmierzyć się ze mną?

Odwagę? – parsknął Moon. – Myślisz, że potrzeba odwagi, żeby położyć trupem takiego starego capa?

Nestor zamrugał oczami. Ten starzec chyba nie wie, z kim zadziera. Musi być szalony.

To Jacob Moon! – zawołał. – Niech pan da spokój!

Zapadła noc i na niebo wypłynął jasny księżyc. Diakon zdawał się nie słyszeć słów chłopca.

No więc? – powtórzył, zdejmując płaszcz. Nestor zauważył dwa rewolwery.

I odjadę wolno? – upewnił się Moon. – Mam na to twoje słowo? Przysięgniesz mi to?

Oświadczam wszem i wobec – odezwał się głośno Diakon – że jeśli zginę, ten człowiek ma stąd odjechać nietknięty.

Moon odepchnął Padlocka Wheelera i stał przez moment bez ruchu z bronią w ręce. Potem roześmiał się i wystąpił na plac boju. Mężczyźni za jego plecami rozstąpili się na boki, żeby zejść z linii strzału.

Nie wiem, dlaczego zależy ci, żeby umrzeć, staruchu, ale spełnię twoje życzenie. Powinieneś był posłuchać chłopaka. Jestem Jacob Moon, Jeździec Jeruzalem, i jeszcze nikt mnie nie pokonał. – Wetknął pistolet do kabury.

A ja jestem Jon Shannow – odparł Diakon. – Człowiek Jeruzalem. – Płynnym ruchem wyciągnął rewolwer. Nie wykonał żadnego nerwowego gestu, zrobił to z absolutnym spokojem. Słowa, które padły zmroziły na moment Moona, ale błyskawicznie sięgnął po broń. Był bardzo szybki, zdecydowanie szybszy od starego mężczyzny, choć jego reakcję opóźniła nieco wypowiedź Diakona. Pocisk trafił go w brzuch. Zachwiał się i cofnął o krok. Nacisnął spust, ale trzy następne strzały zwaliły go z nóg.

Świat zawirował mu w oczach, gdy dźwignął się na kolana. Chciał strzelić, ale nie miał już w dłoni pistoletu. Zamrugał, żeby strząsnąć pot z powiek i popatrzył na zabójczego starca, który teraz szedł w jego kierunku.

Zapłatą za grzechy jest śmierć, Moon – zdążył jeszcze usłyszeć.

Padlock Wheeler podbiegł do Diakona. Stary człowiek osunął się w jego objęcia. Nestor dostrzegł plamę krwi na koszuli starca. Dwaj mężczyźni pośpieszyli Wheelerowi z pomocą i wnieśli Diakona do domu. Nestor poszedł za nimi.

Pierwszą osobą, którą zobaczył, była Beth. Pobladła, szeroko otworzyła oczy i zasłoniła usta dłonią. Diakona ułożono na podłodze.

O Chryste! – szepnęła. – O Chryste! – Uklękła przy rannym i pogłaskała go po siwych włosach. – Jak to możliwe, że to ty, Jon? Jesteś taki stary.

Mężczyzna oparł głowę na kolanach Padlocka Wheelera i uśmiechnął się słabo.

To długa historia – odrzekł cicho.

Do pokoju weszła czarna kobieta i również uklękła przy Shannowie.

Użyj Kamienia – rozkazała.

Nie wystarczy mocy.

Oczywiście, że wystarczy!

Nie dla mnie i... Kamienia Krwi. Proszę się o mnie nie martwić, łaskawa pani. Pożyję jeszcze na tyle długo, że zdążę zrobić to, co muszę. Gdzie jest Meredith?

Tutaj, proszę pana – odpowiedział młody lekarz.

Zabierz mnie do tylnego pokoju. Obejrzyj tę ranę. Opatrz ją. Zrób cokolwiek.

Wheeler i Meredith przenieśli Shannowa do sypialni. Beth wstała i spojrzała na czarną kobietę.

Długo sienie widziałyśmy, Amazigo.

Trzysta lat z kawałkiem – przyznała Amaziga. – To mój mąż, Sam. – Czarny mężczyzna uśmiechnął się i wyciągnął lewą rękę; prawą miał na temblaku.

Beth uścisnęła mu dłoń.

Widzę, że pan również walczył.

Amaziga przytaknęła.

Przeszliśmy przez Wrota na północ stąd. Niedługo potem zaskoczyli nas czterej Piekielnicy. Sam dostał postrzał w ramię. Mnie kula drasnęła tutaj... – dotknęła obandażowanego czoła. – Ale Shannow ich załatwił. W zabijaniu to on jest dobry.

Beth poczerwieniała.

Jest dobry jeszcze w wielu rzeczach, tylko ty nigdy nie byłaś w stanie tego zrozumieć!

Odwróciła się na pięcie i poszła do sypialni. Shannow leżał na łóżku, a Meredith badał ranę. Josiah Broome przysiadł obok i trzymał Shannowa za rękę. Wheeler stał w nogach łóżka. Beth podeszła do młodego lekarza. Pocisk rozerwał ciało tuż nad kością biodrową i odsłonił ją, powodując obfite krwawienie. Shannow miał zamknięte oczy i poszarzałą twarz.

Muszę to zeszyć – odezwał się Meredith. – Poproszę o igłę i nici.

Na zewnątrz Nestor przedstawił się Amazidze Archer i jej mężowi. Pomyślał, że ta kobieta jest zadziwiająco piękna, mimo siwych pasemek we włosach.

Czy to naprawdę Człowiek Jeruzalem? – zapytał Nestor.

Naprawdę – potwierdziła Amaziga i weszła do kuchni. Sam uśmiechnął się do chłopca. – Żywa legenda, Nestorze.

Nie mogę uwierzyć, że pokonał Jacoba Moona. To po prostu nie do wiary! Taki stary człowiek...

Moon był pewnie jeszcze bardziej zdziwiony. A teraz wybacz mi, synu, ale jestem wykończony i muszę trochę odpocząć. Jest tu gdzieś łóżko?

Tak, proszę pana. Na górze. Zaprowadzę...

Nie trzeba, chłopcze. Wprawdzie jestem ranny, ale mam nadzieję, że jeszcze dam radę sam wejść po schodach.

Kiedy Sam odszedł, Nestor zauważył Wallace’a siedzącego przy oknie z Zerah Wheeler. Rudzielec gawędził z dziećmi. Esther chichotała, a Oz wpatrywał się w Wallace’a z nieukrywanym podziwem.

Nestor wyszedł z domu.

Krzyżowcy sprzątali trupy – odciągali je z podwórza na pole za budynkami. Pod osłoną stodoły rozpalono kilka ognisk. Wokół nich siedziały grupki mężczyzn. Rozmawiali ze sobą półgłosem.

Isis przysiadła na płocie wybiegu i patrzyła na wzgórza spowite księżycową poświatą.

Piękna noc – powiedziała z uśmiechem, kiedy Nestor podszedł do niej.

Nestor zadarł głowę i popatrzył na gwiazdy.

Tak – przyznał. – Dobrze jest żyć.


Beth siedziała przy łóżku Shannowa. Padlock Wheeler stał obok.

Na Boga, Diakonie, nigdy nie myślałem, że usłyszę z twoich ust kłamstwo – powiedział były generał. – Ale sztuczka się udała. Twoje słowa wstrząsnęły nim.

Shannow uśmiechnął się słabo.

To nie było kłamstwo, Pad. – Wolno i z wielkim wysiłkiem opowiedział o swoich przygodach, począwszy od ataku na kościół, poprzez pobyt u Wędrowców i walkę z Aaronem Crane’em, a na spotkaniu z Amazigą w pobliżu Domango kończąc.

Więc to naprawdę byłeś ty, wtedy w moim kościele! – zrozumiał Wheeler. – Wielkie nieba, Diakonie, nigdy nie przestaniesz mnie zadziwiać!

Jest jeszcze coś, Pad – odrzekł Shannow. Zamknął oczy i opowiedział o Kamieniu Krwi, i o zrujnowanym świecie, z którego przybył.

Jak pokonać taką bestię? – zapytał Padlock Wheeler.

Mam plan – odparł Shannow. – Nic wielkiego, zapewniam cię, ale z boską pomocą może się udać.

Do sypialni weszła Zerah Wheeler z ręką na temblaku.

Zostaw rannego w spokoju i przywitaj się wreszcie ze swoją matką – powiedziała.

Padlock odwrócił się i rozdziawił usta.

Jezu Chryste! Mama! Nie wiedziałem, że tu jesteś! Zostałaś ranna! – Podskoczył do matki i objął ją.

Uważaj, niezdaro! Przez ciebie znów zacznę krwawić! – Zerah odepchnęła go. – Wyjdź stąd i daj człowiekowi odpocząć. Ty też, Beth.

Zaraz do was dołączę – odrzekła cicho Beth. Zerah wyprowadziła syna z pokoju. Josiah Broome wstał i poklepał Shannowa po ramieniu. – Dobrze cię znów widzieć, przyjacielu. – Uśmiechnął się i zostawił Beth sam na sam z rannym. Westchnęła i wzięła go za rękę.

Dlaczego mi nie powiedziałeś, kim jesteś?

A dlaczego mnie nie rozpoznałaś?

Wzruszyła ramionami.

Powinnam była. Powinnam była zrobić tyle rzeczy, Jon. A teraz wszystko przepadło. Widzisz, ja nie mogłam tego pojąć. Zmieniłeś się wtedy z człowieka czynu w kaznodzieję. Bardzo się zmieniłeś. Czy ta zmiana musiała być aż tak drastyczna, tak radykalna? Uśmiechnął się ze znużeniem.

Nie umiem ci odpowiedzieć, Beth. Mogę tylko stwierdzić, że nigdy nie uznawałem kompromisów. Wyznaję zasadę: wszystko albo nic. Ale mimo moich wysiłków przegrałem na całej linii. Nie odnalazłem Jeruzalem, a jako kaznodzieja nie potrafiłem pozostać pacyfistą. – Shannow westchnął ciężko. – Kiedy płonął kościół, czułem palący gniew, straszliwą wściekłość. Zawładnęła mną. A potem, jako Diakon... Myślałem, że będzie inaczej. Że uczynię z tego świata ziemię Boga, zaprowadzę porządek... Też się nie udało.

Tylko historia osądza, co jest sukcesem, a co porażką, Shannow – odezwała się Amaziga, wchodząc do pokoju.

Beth podniosła wzrok. Miała ochotę wyprosić czarną kobietę, ale Shannow ścisnął jej dłoń i pokręcił głową. Amaziga usiadła po drugiej stronie łóżka.

Lucas mówi, że masz jakiś plan, ale nie chce mi go zdradzić.

Porozmawiam z nim. – Amaziga podała mu słuchawki i kieszonkowy komputer. Shannow skrzywił się, próbując podnieść rękę. Amaziga pochyliła się nad nim, założyła mu słuchawki i ustawiła mikrofon. – Zostawcie mnie samego – poprosił.

Beth wstała pierwsza. Amaziga podniosła się z wyraźnym ociąganiem. W końcu obie wyszły.

Na zewnątrz Padlock i jego brat Seth siedzieli z Zerah, Wallace’emi dziećmi.

Beth wyszła na dwór. Na ganku siedział Samuel Archer i patrzył w gwiazdy. Amaziga przysiadła się do niego. Beth zeszła na podwórze. Z przyjemnością oddychała świeżym, nocnym powietrzem. Isis i Nestor szli w jej kierunku. Uśmiechnęli się, gdy ją mijali.

Meredith stał oparty o płot wybiegu i przyglądał się wzgórzom.

Całkiem sam, doktorze? – zagadnęła Beth, podchodząc do niego.

Uśmiechnął się jak chłopiec.

Mam o czym myśleć, frey McAdam. Tyle się wydarzyło w ciągu ostatnich kilku dni. Kochałem tego starca; Jeremiasz był dla mnie dobry. Boli mnie to, że spowodowałem jego śmierć. Zrobiłbym wszystko, żeby przywrócić mu życie.

Pewnych rzeczy nie jesteśmy w stanie zmienić – odrzekła cicho. – Bez względu na to, jak bardzo byśmy chcieli. A życie płynie dalej. To różni mocnych ludzi od słabych: mocni żyją dalej.

Myśli pani, że to się kiedyś zmieni? – zapytał nagle.

Co ma się zmienić?

Świat. Ludzie. Sądzi pani, że kiedyś nie będzie wojen i niepotrzebnego zabijania?

Nie – odparła po prostu. – Nie sądzę.

Ja też nie. Ale warto do tego dążyć, prawda?

Na pewno.


Sarento skręcał się z głodu. Czuł tak dokuczliwe palenie w trzewiach, jakby ogień trawił jego wnętrzności. Nie mógł już dłużej czekać. Szybko wyszedł z odbudowanego pałacu na rozległy dziedziniec. W cieniu arkad siedzieli czterej Piekielnicy. Na jego widok wstali i skłonili się z szacunkiem. Bez namysłu wyssał z nich życie. Martwi żołnierze osunęli się na ziemię.

Ale nie zaspokoił głodu.

Omal nie wpadł w panikę. Po południu czuł przez krótki czas dopływ świeżej krwi od ludzi, których wysłał na farmę. Potem nic.

Szedł przed siebie, aż znalazł się w zniszczonej alei. Usłyszał śpiewy mężczyzn siedzących przy obozowych ogniskach nad stawem w dawnym ogrodzie. Pilnowali grupy więźniów.

Głód nasilił się.

Skradał się cicho, a mężczyźni padali jeden po drugim. Widząc, co się dzieje, więźniowie rzucili się z krzykiem do ucieczki. Nikt mu nie umknął. Ale Sarento nasycił się tylko na chwilę. Doszedł do skraju obozu, gdzie stały przywiązane konie i dosiadł wysokiego ogiera. Wokół było około trzydziestu wierzchowców. Na wpół drzemały. Wszystkie padły martwe.

Z wyjątkiem ogiera...

Sarento odetchnął głęboko i sięgnął umysłem w przestrzeń.

Pożywienie. Potrzebuję pożywienia, pomyślał. Głód powracał i Sarento z trudem przemógł się, by nie wyssać życia z konia, na którym jechał. Zamknął oczy. Jego myśli powędrowały ponad ziemią spowitą blaskiem księżyca, szukając żywych istot.

Znalazły je. Sarento kopnął piętami konia i pogalopował w kierunku Doliny Pielgrzyma.


Shannow siedział przy szerokim stole podziurawionym kulami. Miał obandażowany bok, a przez opatrunek przesączała się krew.

Obok stał Padlock Wheeler. Wokół stołu zasiedli również: Amaziga, Sam Archer, Seth Wheeler i Beth McAdam. Czarna kobieta opowiadała zebranym o Kamieniu Krwi i jego straszliwej mocy.

Więc co zrobimy? – zapytał Seth, kiedy skończyła. – Wygląda na to, że jest niepokonany.

Sam pokręcił głową.

Niezupełnie. Jego piętą achillesową jest głód; rośnie w postępie geometrycznym. Bez dopływu krwi – albo życia, jeśli wolicie – osłabnie i będzie dosłownie głodował.

Czyli musimy po prostu zejść mu z drogi? O to chodzi? – spytał Padlock.

Nie całkiem – wyznała Amaziga. – Nikt z nas nie wie, jak on długo potrafi przetrwać. Może przejść od aktywnego życia do stanu uśpienia i uaktywnić się ponownie, gdy w pobliżu pojawią się nowe życiodajne siły. Liczymy jednak na to, że w okresie niedokrwienia jego ciało jest mniej odporne na pociski. Każdy celny strzał osłabi go, gdyż spowoduje utratę energii podczas obrony. Wtedy może nam się udać go zniszczyć.

Seth Wheeler zerknął na piękną czarną kobietę.

Nie mówi pani tego z wielkim przekonaniem – zauważył.

Bo go nie mam.

Wspomniałeś o jakimś planie – odezwała się Beth, patrząc na Shannowa. Jego twarz poszarzała z bólu i zmęczenia. Skinął głową. Kiedy się odezwał, z jego ust wydobył się ledwo słyszalny szept.

Nie wiem, czy starczy mi sił, żeby go zrealizować... Byłoby lepiej, gdyby... teoria Amazigi się sprawdziła. Ale cokolwiek się stanie, musimy powstrzymać Kamień Krwi zanim dotrze do Jedności czy innych większych skupisk ludzkich. Widziałem, do czego jest zdolny. – Wstrząsnęła nimi opowieść o amfiteatrze w innym świecie i tysiącach wysuszonych do cna trupów. – Jego moc działa na odległość powyżej stu jardów. Nie znam dokładnego zasięgu. Wiem tylko, że kiedy go znajdziemy, musimy użyć karabinu, a strzelec musi się znajdować w bezpiecznej odległości od niego.

Do pokoju wbiegł Nestor.

Zbliża się jeździec – zawiadomił. – Jeszcze nie widzieliście tak dziwacznego człowieka.

W jakim sensie dziwacznego? – spytał Shannow.

Wygląda, jakby był pomalowany na czerwono w czarne linie.

To on! – krzyknęła Amaziga, zrywając się na równe nogi.

Padlock Wheeler chwycił karabin i wypadł z domu, wołając do Krzyżowców, żeby ustawili się przy płocie wybiegu dla koni. Jeździec był na razie w odległości około dwustu jardów. Wheeler miał sucho w ustach. Wprowadził nabój do komory, uniósł karabin do ramienia i strzelił. Chybił. Jeździec puścił się galopem ku farmie.

Zatrzymać tego sukinsyna! – wrzasnął Wheeler. Zza płotu natychmiast huknęła salwa. Koń padł i jeździec zwalił się na trawę. Ale zaraz wstał i jakby nigdy nic, ruszył pewnym krokiem przed siebie. Trzy pociski trafiły go w pierś. Trochę zwolnił. Celny strzał w czoło odrzucił mu głowę do tyłu. Dostał postrzał w prawe kolano. Potknął się i upadł, ale podniósł się i szedł dalej.

Sześćdziesiąt karabinów grzmiało bez przerwy. Kule trafiały w Sarento, ześlizgiwały się po jego skórze, rozpłaszczały przy zderzeniu z kośćmi i lądowały w trawie. A on wciąż wolno szedł przed siebie, brnąc przez grad pocisków. Był coraz bliżej strzelców, stojących rzędem wzdłuż płotu.

Zostało mu sto pięćdziesiąt jardów, sto czterdzieści...


Nawet straszliwy, niepohamowany głód nie mógł przyćmić bólu, który Sarento zaczął w końcu odczuwać. Z początku w ogóle nie zważał na pociski – nie robiły na nim wrażenia. Najpierw przypominały muśnięcia owadów, potem uderzenia gradu, wreszcie wbijające się w ciało palce. Teraz wydawał jęk przy każdym trafieniu. Na jego skórze roiło się już od zadrapań i sińców. Kiedy dostał w oko, upadł z krzykiem do tyłu. Spod powieki popłynęła krew. Wstał, zasłonił oczy ręką i chwiejnie ruszył naprzód. Słodka perspektywa nasycenia się ciągle pchała go przed siebie.

Był już tak blisko i docierał do niego tak silny zapach pożywienia, że zaczął się ślinić.

Nie powstrzymają go.

Sarento! – usłyszał nagle wśród huku wystrzałów. Odwrócił głowę. Z lewej strony zobaczył starca podtrzymywanego przez czarną kobietę. Para szła wolno w jego kierunku, oddalając się od linii ognia. Zaskoczony Sarento przystanął. Rozpoznał Amazigę Archer. Ale przecież ona zginęła dawno temu! Zamrugał powiekami; uszkodzone oko utrudniało mu obserwację.

Przerwać ogień! – zagrzmiał głos starego człowieka i strzelanina ucichła. Sarento stał wyprostowany i wpatrywał się w niego twardym wzrokiem, starając się przeniknąć swoją mocą jego myśli. Ale nie zdołał z nich nic wyczytać.

Sarento! – zawołał znów starzec.

Mów – rozkazał Kamień Krwi. Zauważył, że mężczyzna jest ranny. Głód stał się tak silny, że z najwyższym trudem zapanował nad żądzą wyssania życia z nadchodzącej pary. Powstrzymywała go jedynie ciekawość. – Czego chcesz?

Stary człowiek wsparł się na kobiecie. Amaziga przyjęła na siebie ciężar jego ciała, ani na moment nie spuszczając z oka Kamienia Krwi. Sarento wyczuł jej nienawiść i roześmiał się.

Mógłbym zapewnić ci nieśmiertelność, Amazigo – powiedział cicho. – Przyłącz się do mnie.

Jesteś ludobójcą, Sarento! – wycedziła. – Brzydzę się tobą!

Ludobójcą? – zdumiał się. – Nikogo nie zabiłem! Oni wszyscy żyją. Tutaj... – poklepał się w pierś. – Jest tu każdy z nich. Znam ich myśli, ich marzenia, ich ambicje. Dzięki mnie zyskali nieśmiertelność. Cały czas rozmawiamy ze sobą. Są szczęśliwi, zapewniam cię. Mają we mnie swojego boga, Amazigo. Znaleźli się w raju.

Łżesz!

Bogowie nie kłamią – odparł. – Pokażę ci... – Zamknął oczy i przemówił cudzym głosem.

O mój Boże! – wyszeptała Amaziga.

Uciekaj, mamo! – usłyszała wołanie swojego syna. – Uciekaj od niego!

Gareth! – krzyknęła.

To Diabeł! – zawołał znajomy głos. – Nie wierz... – Sarento otworzył oczy i znów odezwał się własnym, głębokim głosem: – Jeszcze nie docenia swojego szczęścia. Ale myślę, że cię przekonałem. Nikt nie umarł. Oni wszyscy po prostu zmienili miejsce pobytu. A teraz do rzeczy, bo jestem głodny. Czego chcecie?

Stary człowiek wyprostował się.

Przyszedłem tu, żeby spełnić... twoje największe marzenie – powiedział drżącym, słabym głosem.

Moim największym marzeniem jest zaspokojenie głodu – odrzekł Sarento. – A ta rozmowa tylko to opóźnia.

Potrafię otworzyć ci Wrota do innych światów – oświadczył starzec.

Jeśli to prawda – odpowiedział Sarento – to wystarczy, żebym wchłonął cię w siebie i też posiądę tę umiejętność.

O nie! – głos starego człowieka przybrał na sile. – Wprawdzie znasz komputery, Sarento, ale takiego jeszcze nie widziałeś. – Poklepał pudełko przy pasie. – To przenośne urządzenie ma własną świadomość. Z jego pomocą czuwam nad Wrotami. Jeśli zginę, ulegnie samozniszczeniu; taką ma instrukcję. Chcesz zaspokoić głód? Rozejrzyj się. Ile istnień ludzkich tu znajdziesz? – Sarento popatrzył na farmę. Zobaczył pięćdziesięciu, może sześćdziesięciu strzelców. – Niewiele, prawda? – ciągnął starzec. – A ja mogę cię zabrać tam, gdzie są miliony.

Dlaczego chcesz to zrobić?

Żeby ocalić moich przyjaciół.

Poświęcisz dla mnie cały świat, żeby ratować tę garstkę?

Zabiorę cię, dokąd zechcesz.

I mam ci uwierzyć?

Jestem Jon Shannow i nigdy nie kłamię.

Nie możesz, Shannow! – krzyknęła Amaziga, chwytając komputerek. Shannow zdzielił ją na odlew w twarz i upadła. Ten ruch kosztował go wiele wysiłku; zachwiał się i dotknął rany. Przez bandaże pociekła krew. Siedząc na ziemi, Amaziga podniosła na niego wzrok. – Jak mogłeś, Shannow? Co z ciebie za człowiek?

Sarento wniknął w głąb jej umysłu. Poczuła to i wzdrygnęła się.

Mówisz prawdę – przyznał, zwracając się do starca. – Więc zabierzesz mnie, dokądkolwiek zechcę?

Tak.

Powiedzmy, w dwudziesty wiek na ziemi?

Dobrze, ale do którego miejsca?

Do Stanów Zjednoczonych. Najchętniej do Los Angeles.

Nie obiecuję, że znajdziesz się w samym mieście – uprzedził stary człowiek. – Punkty mocy są zazwyczaj rozlokowane na mniej zaludnionych obszarach.

Nieważne, Jonie Shannow. Ty, oczywiście, wybierzesz się tam ze mną.

Jak sobie życzysz. Musimy wejść na szczyt tego wzgórza – Shannow wyciągnął rękę. Sarento spojrzał w tamtym kierunku, potem popatrzył na ludzi przy płocie. – Zabij choćby jednego z nich – ostrzegł Shannow – a nigdy nie zobaczysz dwudziestego wieku.

Jak długo potrwa ta podróż? Jestem głodny!

Wystarczy, że wejdziemy na wzgórze. – Stary mężczyzna odwrócił się i wolno ruszył w górę zbocza. Sarento zrównał się z nim i uniósł go. Zaczął biec, pokonując bez wysiłku pochyłość. Starzec był lekki. Sarento czuł, jak uchodzi z niego życie.

Tylko nie umieraj, starcze – powiedział. Wbiegł na szczyt i postawił Shannowa na ziemi. – Czas dotrzymać obietnicy! – przynaglił.

Shannow przysunął mikrofon do ust.

Teraz! – szepnął.

Rozbłysło fioletowe światło i obaj zniknęli...

Amaziga wstała. Za jej plecami strzelcy wiwatowali i ściskali się, ale ona czuła tylko wstyd. Odwróciła się od wzgórza i poszła w stronę farmy. Jak mógł to zrobić? Jak mógł?

Beth wyszła jej naprzeciw.

Udało mu się! – powiedziała.

O ile można to tak określić.

Żyjemy, Amazigo.

Ale za jaką cenę! Po co ja mu pomogłam?... Skazał świat na zagładę!

Kiedy pojawił się Kamień Krwi, Shannow zawołał ją.

Muszę podejść do niego – powiedział. – Będzie mi potrzebna pani pomoc”.

Wątpię, żebym cię udźwignęła, Shannow. Poproś Sama”.

Nie. To musi być pani”.

Teraz Sam wyszedł z domu i przyłączył się do nich. Położył dłoń na ramieniu Amazigi i pocałował ją w czoło.

Co ja najlepszego zrobiłam, Sam? – zapytała.

To, co musiałaś – uspokoił ją. Wzięli się za ręce i poszli daleko w pole. Beth stała przez chwilę sama i patrzyła na wzgórze. Podeszła do niej Zerah Wheeler z dziećmi.

Nigdy czegoś takiego nie widziałam – odezwała się. – Po prostu zniknęli!

Po prostu – powtórzyła jak echo Beth, czując przykrą pustkę. Przypomniała sobie dzień sprzed ponad dwudziestu lat, kiedy po raz pierwszy zobaczyła Shannowa – samotnego, twardego mężczyznę, który szukał pewnego miasta, choć wiedział, że nie istnieje. Wtedy kochałam cię tak, jak później już nie potrafiłam, pomyślała.

Czy złego człowieka już nie ma? – zapytała Esther.

Nie ma – odpowiedziała Zerah.

A wróci?

Nie sądzę, dziecko.

Co teraz będzie ze mną i Ozem?

Zerah zachichotała.

Zostaniecie z pewną starą babą. Straszna kara, prawda? Będziecie musieli pracować, zmywać i sprzątać. Pewnie nie wytrzymacie i szybko ode mnie uciekniecie.

Ja nigdy od ciebie nie ucieknę, Zerah – obiecała z powagą Esther.

Ja też nie – zawtórował jej Oz. Wyjął z kieszeni mały rewolwer i oddał starej kobiecie. – Niech pani go dla mnie przechowa, frey. Nie chcę nikogo postrzelić.

Zerah z uśmiechem wzięła broń.

Chodźmy na śniadanie – zaproponowała.

Beth została sama. Jej syn zginął. Clem zginął. Shannow odszedł. I po co to wszystko? – pomyślała. Spojrzała w lewo. Padlock Wheeler rozmawiał z grupą mężczyzn. Między nimi był Nestor Garrity. Obok stała Isis z Meredithem. Lekarz uniósł dłoń dziewczyny do ust.

Młodzieńcza miłość...

Boże, po co było to wszystko?

Podszedł do niej Tobe Harris.

Przepraszam, że zawracam głowę, frey, ale niemowlę strasznie hałasuje. Chyba nie poszła mu ta resztka mleka. Poza tym rozsiewa w domu nieprzyjemny zapach, jeśli wie pani, co mam na myśli.

Nigdy nie przewijałeś dziecka, Tobe?

Nie. Chce pani, żebym spróbował? Dostrzegła zaraźliwą wesołość w jego oczach.

Może powinnam cię nauczyć.

Bardzo proszę, Beth. – Po raz pierwszy zwrócił się do niej po imieniu i sprawiło jej to przyjemność. Odwróciła się w stronę domu. Amaziga i Sam schodzili ze zbocza. Czarna kobieta podeszła do niej.

Myliłam się co do Shannowa – powiedziała cicho. – Zanim poprosił, żebym pomogła mu wyjść z domu, dał Samowi to... – wyjęła z kieszeni skrawek papieru i wręczyła Beth. Było na nim nagryzmolone jedno słowo: TRINITY.

Co to znaczy? – zapytała Beth.

Amaziga powiedziała jej.



Trinity


Nowy Meksyk, 16 lipca, godzina 5.20


Burza oddalała się za góry; błyskawice przecinały teraz niebo nad odległymi szczytami. Deszcz ustał, ale pustynia była jeszcze mokra i chłodna. Shannow upadł, kiedy fioletowe światło zgasło. Sarento chwycił go i przyciągnął do siebie.

Jeśli to jakaś sztuczka... – zaczął groźnie. Nagle urwał. Poczuł zapach życia. Woń była tak intensywna, że całkowicie nim zawładnęła. Miliony istnień ludzkich. Dziesiątki milionów. Sarento puścił Shannowa i zaczął obracać się dookoła. Od aromatu życia kręciło mu się w głowie; upajając się nim, niemal zapomniał o głodzie. – Gdzie jesteśmy? – zapytał starego człowieka.

Shannow usiadł pod skałą i rozejrzał się po pustyni rozświetlanej blaskiem błyskawic. Niebo na wschodzie jaśniało.

W Nowym Meksyku – odpowiedział.

Sarento wspiął się na niewysoki pagórek i popatrzył w dal. Na lewo zauważył metalową kratownicową wieżę. Przypominała instalację wiertniczą. Pod nią stał otwarty namiot; rozchylone poły trzepotały na wietrze.

Dwudziesty wiek! Jego marzenie się spełniło. Tu będzie mógł się żywić w nieskończoność. Roześmiał się i obejrzał na Shannowa. Stary człowiek przykuśtykał na szczyt wzniesienia i spojrzał na wieżę.

Jesteśmy jeszcze daleko od najbliższego skupiska ludzkiego – powiedział Sarento. – Ale mam mnóstwo czasu, żeby je znaleźć. Jakie to uczucie, skazać na zagładę całą planetę, Shannow?

Dziś stałem się śmiercią – odrzekł Shannow. Odwrócił się i wolno zszedł w dół. Sarento wyczuwał rozpacz starca, ale to tylko potęgowało jego radość. Na czystym niebie wstawał pogodny świt.

Przyjrzał się wieży. Miała około stu stóp wysokości. Pod nią coś leżało, ale z tej odległości Sarento nie mógł tego rozpoznać.

Co mnie to obchodzi, pomyślał. Największe skupisko ludzkie znajdowało się na północy. Pójdę tam, postanowił. Nagle przypomniał sobie ostatnie słowa Shannowa; coś mu mówiły.

Dziś stałem się śmiercią”.

Był to cytat ze starej księgi. Usiłował znaleźć w pamięci jej tytuł... a tak... Bhagawadgita. Dziś stałem się śmiercią, niszczycielem światów. Jakież trafne określenie.

Było coś jeszcze, ale nie pomyślał o tym. Usiadł, żeby zaczekać, aż nadejdzie dzień i nacieszyć się nową wolnością. Na szczycie kratownicowej wieży stała srebrzysta skrzynia wielkości szopy. Wschodzące słońce odbiło się w niej jak w lustrze i oświetliło całą konstrukcję. Teraz Sarento rozpoznał, co leży pod wieżą.

Materace. Dziesiątki materaców. Uśmiechnął się i pokręcił głową. Ktoś ułożył z nich warstwę o grubości dwudziestu stóp. Idiotyzm!

Ciągle prześladował go cytat.

Dziś stałem się śmiercią”.

Nagle zrozumiał. A gdy wszystko stało się jasne, wpadł w panikę. Już wiedział dokładnie, gdzie się znajduje i... kiedy.

Na poligonie bombowym Alamogordo w Nowym Meksyku, sto osiemdziesiąt mil na południe od Los Alamos. Przypominał sobie teraz każdy fakt. Materace ułożyła obsługa poligonu, gdy za pomocą lin wciągano bombę atomową na swoje miejsce. Obawiano się upuszczenia jej i spowodowania przedwczesnej eksplozji.

Sarento rozejrzał się za starym człowiekiem, ale tamten zniknął bez śladu.

Zerwał się i zaczął biec. W jego pamięci pojawiały się wciąż nowe fakty:

Bomba plutonowa eksplodowała z siłą dwudziestu tysięcy ton trotylu... Detonacja bomby atomowej wyzwala ogromne ilości ciepła; temperatura wewnątrz samej bomby sięga kilku milionów stopni. Tworzy się olbrzymia ognista kula...

Przerażony Sarento pędził przed siebie jak oszalały.

Prądy konwekcyjne powstające w momencie eksplozji powodują wsysanie do ognistej kuli pyłu i wszelkiej innej materii; formuje się charakterystyczna chmura w kształcie grzyba. Na skutek wybuchu powstaje również fala uderzeniowa rozprzestrzeniająca się w strefie kilku mil, która niszczy na swej drodze budynki. Następuje emisja wielkich ilości neutronów i promieni gamma; okolica ulega śmiertelnemu skażeniu.

Nie mogę zginąć! Nie chcę umierać!

Znajdował się sto siedemdziesiąt siedem jardów od wieży. Był dzień szesnasty lipca tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku, godzina piąta trzydzieści. Sekundę później wieża wyparowała. W promieniu setek jardów wokół punktu zero, który Oppenheimer ochrzcił mianem TRINITY, pustynny piasek stopił się w szkło. Kula rozżarzonego powietrza powstała w chwili eksplozji szybko osiągnęła wysokość trzydziestu pięciu tysięcy stóp.

Kilka mil dalej Jacob Robert Oppenheimer patrzył na wielki grzyb. Mężczyźni wokół wiwatowali.

Dziś stałem się śmiercią – powiedział.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
5 Kamien Krwi (m76)
Gemmell, David [Drenai Saga 03] Waylander [rtf](1)
Gemmell David Saga Drenajów 7 W poszukiwaniu utraconej chwały
Gemmel David Ostatni strażnik
Gemmell, David Stones of Power 2 Sword of Power
Gemmell David Opowieści Sipstrassi 04 Ostatni Strażnik
Gemmell, David Waylander 1 Waylander
Gemmell, David Tenaka Khan 2 Quest for Lost Heroes
Gemmell, David Waylander 1 Waylander
Gemmell David Saga Drenajów 03 Waylander 2
Gemmell David Saga Drenajow(7) Krol Poza Brama
Gemmell David Opowieści Sipstrassi 5 Ostatni miecz mocy
Gemmell, David Drenai Saga 04 Quest For Lost Heroes
Gemmell David Ostatni miecz mocy
Gemmell David Opowieści Sipstrassi 2 Ostatni strażnik
David Morrell Rachunek Krwi
David Morrell Rachunek Krwi 2
01 Gemmell David Saga Drenajów Waylander
Gemmell David Echa Wielkiej Piesni

więcej podobnych podstron