Żabiński jan OD PŁETWY REKINA DO RĘKI LUDZKIEJ

JAN ŻABIŃSKI

OD PŁETWY REKINA DO RĘKI LUDZKIEJ

ZAMIAST WSTĘPU PARĘ SŁÓW

O PODOBIEŃSTWIE

Oczywiste jest dla każdego, że wygląd wszelkiej istoty żyjącej nie jest czymś stałym poczynając od urodzenia aż do późnej starości, a więc w różnych okresach czasu. Ale bardzo wielu zdaje sobie już sprawę, że podobnie jak każdy osobnik rodu ludzkiego, tygrysiego czy orlego, jak każda poszczególna żaba, karp, bielinek kapustnik, dąb, pszenica czy trawa inaczej wyglądają w momencie swego urodzenia, inaczej w okresie młodości, dojrzałości czy u schyłku swego życia, to i całe gatunki zwie­rzęce lub roślinne — tylko że w ciągu wiele, wiele więk­szych okresów czasu — ulegają zmianom i ulegać im będą. Słowem mówimy, że gatunki zmieniają się w czasie.

Naturalnie, że dojrzewanie, starzenie się, a później nawet śmierć poszczególnego osobnika, jest innym pro­cesem aniżeli przemiany ewolucyjne doprowadzające stopniowo do powstawania nowych ras, gatunków czy rodzajów. Porównanie to jednak zdało się nam bar­dzo poręczne, albowiem w obu przypadkach widać, że substancja żywa — czy to zawarta w jednym osobniku.

czy też powiązana ze sobą tylko nićmi pokrewieństwa: pradziad, dziad, ojciec, syn itd. — nigdy nie jest czymś trwałym i stałym, tylko ulega kolejnym przekształce­niom i zmianom w czasie.

Tym, którzy o tym wiedzą, którzy już się i tym pyli, , aż dziwnym się wydaje, że sześćdziesiąt -— siedemdzie­siąt lat temu większości ludzi wydawała sięita sprawa czymś tak zdumiewającym, tak mewiarogodnym, po prostu niemożliwym.

Gdybym na przykład zaczął wmawiać czytelnikowi, że (zależnie od jego wieku) za dziesięć, trzydzieści, pięć­dziesiąt lat wyglądać będzie tak samo jak dzisiaj, każdy Wzruszyłby tylko ramionami.

Ależ, proszę pana — powiedzieliby młodsi — sam pamiętam, że dziesięć lat temu wyglądałem inaczej. Inaczej wyglądam teraz, a za parę lat zaczną mi rosnąć Wąsy i broda. Jeśli zaś rozmówczynią moją byłaby dziewczynka, to powołałaby się na długie włosy... Starsi, też dobrze zdają sobie sprawę z wszelkich zmian, jakie zachodzą w nich z każdym rokiem. Jednym słowem nikogo nie dziwi, że wszyscy odmieniamy swój wygląd -w miarę upływu czasu.

Natomiast do niedawna z uporem twierdzono, że np. wróbel musiał być taki sam przed milionem lat, jaki j^st teraz, i że za milion lat wyglądać będzie tez tak samo. Podobnie i koń, i mrówka, i brzoza, i pelargonia...

Ponieważ móich czytelników, jak mam nadzieję,

0 zmienności gatunków przekonywać nie potrzebuję, od razu przystąpimy do omawiania zagadnienia, jak to

1 w jakim czasie następowała przemiana np. od ryby do ssaka.

Chodzić nam będzie zatem o przekształcenia, które prześledzić można wśród grup zwierzęcych należących do kręgowców. Nie znaczy to bynajmniej, aby pierwot­ne kręgowce miały spaść niby „manna z nieba“ na zie­mię i dopiero od nich zaczynała się ewolucja czyli stop­niowe przeobrażanie i doskonalenie organizmu. One również w pewnym okresie wytworzyły sid w drodze kolejnych przemian z bezkręgowców. W wielu książ­kach -Ł* jeśli to was interesuje — znajdziecie wiadomo­ści o stopniowej ewolucji, od jetinokomórkowców po­przez tkankowce bezkręgowe ąż do postaci kręgowych. Tu jednak zajmiemy się specjalnie zagadnieniem prze­mian dotyczących wyłącznie tej ostatniej grupy, tym bardziej że.jest ona pod tym względem najlepiej zbada­na. W rozważaniach pomocny nam będzie szereg gałęzi; nauk biologicznych, przede wszystkim paleozoologia* Paleozoołogowie bowiem znajdując w rozmaitych po­kładach geologicznych** (a więc z różnych okresów życia Ziemi) szczątki zwierzęce nauczyli się już dość popraw­nie rekonstruować je i wyrabiać sobie wcale dokładne pojęcie o tym, jak zwierzęta ówczesne wyglądały, ba, nawet jaik żyły i czym się żywiły.-

Nie myślcie jednak, iż tylko w ten sposób możemy zdobywać pewne wiadomości o ewolucji. Obszerne ¿ba­danie wielu gatunków Zwierząt, nawet tylko nam

współczesnych, też może bardzo wiele powiedzieć o kie­runku i postępach ewolucyjnych.

Przypuszczam, że ci, którzy uważnie śledzą bieg mo­jej myśli, będą tym twierdzeniem zaskoczeni.

Jakto, jeżeli badam jedynie gatunki obecnie ży­jące, to czyż mogę wywnioskować z tego cośkolwiek

o ich przeszłości? Przecież właśnie sama zasada zmien­ności powinna mówić, iż te, które żyją obecnie, są inne niż tamte sprzed kilkudziesięciu tysięcy lat. To wy­gląda trochę tak, jakby jakiś malarz prosił, aby mu po­zować, gdyż z moich rysów chce zrobić portret mego pradziadka, którego w ogóle nigdy nie widział...

No... w tym przykładzie jest trochę przesady, bo nie zwróciliście uwagi, że powiedziałem o zbadaniu bardzo wielu gatunków zwierząt współczesnych. Toż i z tym malarzem nie wyglądałoby tak niedorzecznie, gdyby sprawę postawiono w ten sposób: artysta bada starannie twarze wszystkich żyjących prawnuków starając się uchwycić podobne rysy w ich wyglądzie, słusznie są­dząc, iż one jako wspólne tym, co pochodzą od tego sa­mego przodka, prawdopodobnie jego właśnie cechowały przede wszystkim.

Ponadto jednak zechciejcie posłuchać rozwinięcia przykładu, od którego .rozpoczęliśmy ten rozdział, tj. porównania ewolucji gatunku ze zmianami w życiu jednego osobnika.

Wyobraźcie sobie tak na chwilę, że do pokoju przy­rodniczego, gdzie w licznych akwariach hodowano przez siedem tygodni parę tysięcy kijanek (wszystkie uro­dzone jednego i tego samego dnia) wprowadzono osobę, wprawdzie rozsądną i umiejącą myśleć i rozumować,

ale która nic a nic nie wie o żabie, nigdy jej nie wi­działa i nie słyszała o metamorfozie*, jakiej ten płaz ulega. Otóż osobę taką zostawiamy tam tylko przez jeden dzień. Bada ona starannie i z zaciekawieniem wszystkie hodowane kijanki, których nigdy dotąd nie widziała, otrzymawszy od nas na początku informację, że są\to przedstawiciele tego samego gatunku zwierzęcia.

I oto, czy zdziwilibyście się bardzo, gdyby już pod wieczór ta nic ^przedtem nie wiedząca o tych sprawach osoba opowiedziała nam wszystko najistotniejsze o roz­woju i metamorfozie kijanki w żabę? Myślę, że nie­jeden z czytelników z łatwością by objaśnił, jak się tego domyśliła. Dla uniknięcia nieporozumień zróbmy to jednak wspólnie.

Jasne jest przecież, że choć kijanki były ściśle w równym wieku, to w akwarium lepiej oświetlonym rozwijały się szybciej, w ciemniejszych nieco później. Ilość tlenu, pokarmu itd. również miała swój wpływ na szybkość wzrostu i rozwoju. Toteż nikt chyba ani nawet przez chwilę nie przypuszczał, że w dniu wprowadzenia owej osoby do naszej hodowli wszystkie kijanki wyglą­dały jednakowo. Znajdowały się tam takie, u których zanikał ogonek, a łapki były już świetnie wykształcone,

tak że przypominały niemal dorosłą żabę. Inne miały już łapki tylne, ale zaledwie zawiązki przednich. Jeszcze inne zapóźnione w rozwoju, mogły wcale jaszcze łapek nie posiadać.

Jeśli — co z góry zapowiedziałem — osoba, o której mówimy, miała zmysł obserwacyjny i była rozsądna, to wiedząc nawet, że kijanki są w jednym wieku i że w ciągu jednego jedynego dnia, kiedy je obserwowała, żadnej dostrzegalnej zmianie nie uległy, po przypatrze­niu się im wszystkim łatwo* potrafi sobie wyobrazić, że te mniejsze, łpeznóżkowe, po prostu jeszcze me osią­gnęły tego stadium rozwoju, do którego doszły kijanki znajdujące się w szczęśliwszych-warunkach bytowania. Toteż już wieczorem nasza wspólna znajoma swobodnie; wyrecytuje jednym tchem, że kijanki rodzą się bez; nóżek, że najpierw wyrastają im tylne, potem przednie kończyny, później stopniowo zanika ogon 4 i w ten; sposób przekształcają się w żabę.

Czy rozumiecie, co ma oznaczać ten przykład? Prze­nieśmy go chociażby na współcześnie żyjące ssaki. Choć ich przodkowie wytworzyli się z gadów mniej więcej w tym samym czasie, to jest około 200 milionów lat temu (oczywiście przy tak wielkich okresach dziesięć, czy dwadzieścia wieków naprzód czy wstecz nie gra tu żadnej roli) — to jednak później u jednych warunki, w których żyły, mogły pobudzić bardzo szybkie prze­kształcanie się pewnych narządów, u innych zaś te właśnie narządy zmieniły się niewiele lub nawet nie zmieniły prawie wcale.

Ot, weźmy przykład szerszy — wytwarzanie się z ryb poprzez płazy typowo lądowych kręgowców; porównaj­my jaszczurkę, ptaka, krowę, małpę i przypatrzmy się ich przednim kończynom.

Jaszczurka — gad — ma łapkę pięciopalczastą, pię- ciopalczastą ma również i małpa; ptak natomiast prze­kształcił już swą kończynę bardzo silnie, jak to naukowo mówimy „zredukował“ całkowicie dwa palce — gdyż na jego skrzydle jest ich wszystkiego trzy, i to. w do­datku dwa z tych, co pozostały, są bardzo skarlałe. Krowa zatraciła całkowicie jeden palec, po dwóch ma resztki w postaci raciczek pęcinowych, a funkcjonują dobrze tylko dwa.

Można by stąd przypuszczać; że jaszczurka czy małpa znajdują się na niższym stopniu ewolucyjnego rozwoju, potem idą ptaki, najdalej zaś posunęła się krowa... , Jeśli jednak zwrócimy uwagę na inny narząd, na przykład serce, to okazałoby się, że u jaszczurki jest ono jeszcze trójdzielny, gdy tymczasem ptaki, krowa i małpa

mają w nim już dwa przedsionki i dwie komory, a więc razem cztery części.

Gdybyśmy zaś zaczęli porównywać mózgi, bez­sprzecznie małpa pozostawiłaby daleko w tyle jaszczur­kę i ptaka, a również wykazałaby większą ewolucję tego organu, niż by to można widzieć u krowy.

Jakiż stąd wniosek? Ano bardzo prosty, nieco po­dobny jak z owymi kijankami. Wszystkie wspomniane gatunki żyją co prawda współcześnie, ale przemiany narządów — ich ewolucyjne przekształcenia -j^znaj­

dują się u każdego z nich na bardzo różnych etapach. Co więcej, wcale nie należy przypuszczać, żeby zwierzę,, które jeden z organów przekształciło najbardziej, stając się niejako rekordzistą wobec wszystkich innych gatun­ków, musiało być takim samym rekordzistą również, pod względem wszystkich innych narządów. Mieliście przed chwilą wyraźny przykład. Małpa, ba, nawet i człowiek mają kończyny, jak to się mówi, prymityw­ne, mało przekształcone, przypominające łapkę płaza czy gada. Pod tym względem zdystansowały ich ptaki i takie ssaki jak ko&, krowa, nietoperz...

Natomiast sprawa serca, sprawa mózgu, sprawa wy­robienia sobie zdolności utrzymywania stałej tempera­tury ciała, a w związku z tym i specjalnych okryw na skórze, jak na przykład włosy czy pierze, u nich właśnie- jest rozwinięta w znacznie, ale to' znacznie większym stopniu niż u gadów i płazów.

Nie patrzcie więc na ewolucję jako na coś w rodzaju wyścigu — kto prędzej się zmieni; nie jest to bowiem jakaś bezprzyczynowa fantazja natury czy. zabawa w maskaradę.

Zmienność jest niezwykle wartościowym uzdolnie­niem istot żywych i idzie zawsze w pewnym kierun­ku A w jakim? — Po prostu takim, aby zdobywać sobie jak największe możliwości lepszego życia, lep­szego dostosowania się do takich czy innych warunków środowiska, w jakich zwierzę się znalazło.

Kiedy będziemy rozpatrywali ewolucję poszczegól­nych organów, za każdym razem postaramy się rozwa­żyć, jaki pożytek ma dany gatunek z tych nowych urzą­dzeń i przekształceń, które się zjawiły w jego organiz-

mie. Przy tych rozważaniach jednak postępować należy bar­dzo ostrożnie, trzeba bowiem brać tu mnóstwo rzeczy pod uwagę i nie wyobrażać sobie, że jeżeli nawet stwierdzimy jakąś kolejność ewolucyjną z pożytkiem realizowaną dla danej grupy zwierząt, to już z całą pewnością zmiana ta będzie również użyteczna dla innej grupy żyjącej, choćby w nieco odmiennych warunkach. Zgodzicie się zapewne, że na przykład dla stepowego konia, którego praprzodek miał koń­czyny pięciopalczaste i stawiał je na ziemi całą stopą, prze­kształcenie takie, jakie widzi­my obecnie, mianowicie cho­dzenie na czubku jednego i to wyprostowanego palca, było bardzo pożyteczne: kończyna mu się wydłużyła, zwierzę stało się wyższe, dużo szybsze, gdyż jednym krokiem pokry­wało znacznie większą prze­strzeń niż poprzednio, dzięki

zaś wysokości łatwiej górowało nad trawami, a zatem mogło lepiej zwęszyć lub zobaczyć nieprzyjaciela.* Opuszka rogowa -— kopyto — też okazała się bardzo przydatna jako czynnik chroniący przed zbijaniem sobie delikatnych tkanek palca na twardym, kamienistym

podłożu. To wszystko niewątpliwie dawało przewagę w walce o byt i to pozwalało utrzymywać się przy życiu zwierzętom władnie tak przystosowanym.

Jak myślicie jednak, czy takie osiągnięcie ewolucyj­ne — jak widzimy, pożyteczne'dla koniowatych i prze­żuwaczy — bardzo by uszczęśliwiło żyjącą w koronie drzew małpę lub też bobra względnie wieloryba? Czy patykowate wydłużenie kończyn dawałoby jakieś plusy przy wiosłowaniu w wodzie, a tym bardziej przy przeskakiwaniu z gałęzi na gałąź?

Ewolucja odbywająca się pod wpływem warunków zewnętrznych, pod wpływem środowiska, w jakim zwierzę żyje, musi przebiegać dla każdej grupy roz­maicie. Co dziwniejsze — a co zresztą jest bardzo cha­rakterystyczne — kręgowce, nawet mało sobie pokrew­ne, w miarę dłuższego życia w podobnych warunkach zaczynają się do siebie nieco upodabniać. Weźcie na przykład foki i wieloryby lub nietoperze i ptaki, a na­wet kopalne gady latające.

/ Jedną z bardzo zasadniczych i ważnych cech w życiu zwierzęcym jest pozycja, jaką przybierają one normal­nie względem podłoża. Wiadomo powszechnie, iż już z najdawniejszych- czasów człowiek zawsze z pewną dumą podkreślał, że jedną z cech różniących go od zwie­rząt jest jego pionowa postawa.

Bezspornie, ta postawa jest. dla nas bardzo pożytecz­na; nie wspominając już o tym, jak bardzo trudno i nie­zgrabnie poruszamy się na czworakach, dodać można i to, że w takiej pozycji widnokrąg nasz byłby bardzo ograniczony, musielibyśmy z trudem zadzierać głowę, żeby 'widzieć cośkolwiek, gdyż inaczej patrzylibyśmy

tylko w ziemię na palce naszych rąk — nie, przepra­szam, wówczas na palce naszych ,,przednich nóg“..-.

Nie powinniśmy jednak szczycić się tak nadmiernie, iż jest to „wynalazek“ grupy systematycznej, którą uczeni zoologowie określają mianem homo czło­wiek (wiecie bowiem, iż w biologii wszelkie nazwy sy­stematyczne nadawane są w języku łacińskim). Nie będę już przypominał ptaków, które z nieco innych względów chodzą na dwóch nogach (przednie kończyny bowiem przystosowały do lotu), gdyż mógłby ktoś za­rzucić, że ich pozycja kręgosłupa nie jest tak pionowa jak nasza. Aczkolwiek w- odpowiedzi na to ja z kolei mógłbym wymienić pingwina, który stale, gdy jest na lądzie, przybiera pozycję nie mniej wyprostowaną niż żołnierz stojący na baczność. Co więcej nieraz kroczy z powagą w tej właśnie postawie;” a nawet pędzi prze­bierając swymi króciutkimi nogami, przy czym wygląda kubek w kubek jak stara przekupka w pogoni za psotnikami.

Widzimy natomiast, że i pewne ssaki zaczynają wy­kazywać skłonność .do przybierania pozycji pionowej . Sądzę, że sami podsuniecie mi od razu niedźwiedzia, może małpy człekokształtne, a może nawet przypomni­cie tak odległego systematycznie od nas ssaka jak kangur.

Ja ze swej, strony dorzucę tu jeszcze wielką grupę gryzoni, wśród których nierzadko widuje się też ten-

deńcję do tej postaiwy. Myślicie pewnie o zającu; ja wam dodam jeszcze i susła, którego rzadziej macie sposobność obserwować, a który przypomina małego człowieczka, gdy wyprostowawszy się jak struna i w dodatku uniósłszy się na swych krótkich nóżkach rozgląda się, wietrzy i słucha, czy nie grozi skąd niebez­pieczeństwo.

Przyznaję,; że u wszystkich tych zwierząt — z wyjąt­kiem kangura — ewolucyjne zmiany nie zaszły tak da­leko, aby mogły, one swobodnie poruszać się w pionowej pozycji. Niedźwiedź lub małpy człekokształtne potrafią zrobić na. dwóch nogach co najwyżej parę niezdarnych

Ir

I ‘

wiek“, mówiąc poto­cznie, iż jest on „naj­doskonalszym two­rem natury“.

Rzeczywiście w cią- ■'* gu tysięcy lat zmian

ewolucyjnych, a ** przede . wszystkim

-dzięki pracy, wy­kształciły/ mu się w, pewien specjal­ny sposób kończyny przednie, pozwalają­ce na wykonywanie coraz subtelniej-

szych czynności, wykształcił mu się również wspaniale mózg; toteż tymi cechami przewyższa on wielokrotnie wszelkie inne kręgowce.

Jeślibyśmy jednak zwrócili uwagę na jego przysto­sowania do przebywania w wodzie, co mu sdę przecież czasem zdarza, lub poruszania się w powietrzu, czy choćby do sprawnego- przeskakiwania wśród koron drzew, to okazałoby się, iż pod tym względem odpo­wiednie przekształcenia kończyn u wydry, wieloryba, nietoperza czy też małpy posunięte są dużo dalej.

Poprawne stanowisko' w tej sprawie byłoby takie, że

wśród żyjących współcześnie zwierząt niemal każdy gatunek ma pewne organy, które odbyły duże prze­miany ewolucyjne, podczas. gdy inne zostały niemal takie jak przed milionami lat.

Ta sytuacja w bardzo dużym stopniu skomplikowała zadania zoologów^systematyków. Zdajecie sobie sprawę niewątpliwie, iż wtedy jeszcze, kiedy wyobrażano sobfe, że żadna zmienność wśród gatunków zwierzęcych nie istnieje,** że wszystkie istoty żywe-zostały stworzone kiedyś w odległych czasach mniej więcej równocześnie -i żadna z nich do obecnej chwili nie zmieniała się zu- pełme-it- rola systematyka była bardzo ułatwiona.

Ot... mniej więcej jak bibliotekarza w obfitym co prawda księgozbiorze, do którego jednak więcej książek już nie przybywa. Może więc on spokojnie pomierzyć, pobadać każdą z nich, a później dokładnie opisać w ka­

talogu, jaką ilość ma niemieckich, jaką polskich, jaką rosyjskich czy jeszcze innych książek. De tam jest folia­łów in quarto, a ile zwykłych książek w formie ósemki czy szesnastki, ile dzieł poetyckich, ile pisanych prozą, ile naukowych czy beletrystycznych, i na tej podstawie posegregować je na odpowiednie grupy.

Wydawało się, że podobnie postępować będzie kata­logowanie zwierząt na kuli ziemskiej.

Jeszcze wszystkich gatunków zwierząt nie znamy — mówili sobie systematycy z czasów polinneuszow- skich* — ale wcześniej czy później pozna się je co do jednego, opisze dokładnie, najbardziej podobne połączy we wspólne rodzaje, te zaś z nich, które wykażą większą zbieżność cech, zaliczy się do tych samych rodzin; po­dobne rodziny zgrupuje się w te same rzędy, te z kolei w gromady, a niezbyt odbiegające od siebie gromady stworzą wspólny typ. I wtedy praca nasza będzie wreszcie zakończona.

Niestety dla ówczesnych, sztywno i niewzrusze­nie pojmujących świat żywy systematyków, stwierdze­nie zmienności wśród gatunków zwierzęcych, a oczywi­ście co za tym idzie, i wśród wyższych jednostek syste­matycznych, fatalnie rzecz skomplikowało. Każde takie czy inne ugrupowanie zwierząt kuli ziemskiej stawało się tylko na pewien okres słuszne, gdyż zawsze liczyć się z tym trzeba, że za setki czy tysiące lat u części osobników opisanego dzisiaj jednolitego gatunku — pod wpływem swoistych warunków nieco odrębnego środo­wiska, w jakim żyły, nastąpią w tych czy innych orga-

nach zmiany tak daleko sięgające, że koniecznością bę­dzie uznać, iż oto zjawił się jeszcze jakiś nowy gatunek, którego w dotychczasowym katalogu w ogóle nie było. Co więcej, jakże inaczej trzeba w świetle ewolucyjnym patrzeć na wyraz „podobieństwo“, dopiero co tylokrot­nie przez nas użyty przy objaśnianiu klasyfikacji zoolo­gicznej.

Podobieństwo istniejących gatunków?.., Dobrze, to jeszcze wykazać dość łatwo; jednak różni się ono

zasadniczo od innego typu podobieństwa, podobieństwa rodowego.

Podobieństwo zewnętrzne płetwy ryby i płetwy wieloryba rzuca się na pierwszy rzut oka każdemu; tymczasem z punktu widzenia ewolucyjnego są to utwory bardzo mało podobne, a w każdym razie płetwa wieloryba jest o wiele podobniejsza do ręki człowieka, nogi słonia czy krowy, aniżeli do płetwy ryby. Dokładne bowiemzbadanie tych ostatnio wymienionych utworów, mimo iż żadne nie przypomina 'kształtem pozostałych, wykazuje, że mają jednak wspólne pochodzenie od pier­wotnej pięciopalczastej kończyny gadziej.

A płetwa ryb jest utworem dużo wcześniejszym, z którego dopiero po szeregu przekształceń owo pier­wotne pięciopalczaste odnóże pcfwstałp. Toteż mimo że ryby są naszymi przodkami, nie należy się dopatrywać koniecznie ogólnego podobieństwa między nimi a inny­mi kręgowcami, będącymi na wyższym stopniu roz­woju. Natomiast podobieństwo' to zaznaczać się będzie wyraźnie w obrębie takich narządów, które u tych lub tamtych przedstawicieli wyższych kręgowców uległy nie tak wielkim zmianom.

Na to właśnie zwracać będziemy szczególną uwagę w rozdziałach następnych.

OD PŁETWY RYBIEJ DO LUDZKIEJ RĘKI

Przejdźmy zatem do pewnych zasadniczych podo­bieństw budowy u różnych gromad kręgowców. Weźmy na przykład rybę, jaszczurkę, żabę, weźmy żółwia, wróbla, konia czy lamparta; zwierzęta td niby z całą pewnością są do siebie niepodobne, a jednak przy­znacie chyba, iż w każdym z nich typ budowy jest ten sam. Głowa, tułów, grubsza lub cieńsza szyja łącząca te dwie części i wreszcie dłuższy luib krótszy, u niektórych prawie całkowicie zanikający ogon 3f||| widzimy to u każdego kręgowca.

No cóż, pewnić dziwicie się, iż nie wymieniłem jeszcze dwóch par kończyn, przecież ta cecha na dobrą sprawę też jest wszystkim zwierzętom kręgowym wspólna. Otóż, widzicie, specjalnie zatrzymałem się w tym miejscu. Nie wiem, czy się ze mną zgodzicie, ale mnie się tak naprawdę zdaje, że owe odrębności między kręgowcami „robią“ przede wszystkim właśnie koń­

czyny i dlatego chciałbym., żebyśmy sobie tę sprawę bliżej wyjaśnili.

Kończyny chyba najbardziej ,,zawiniły“ w odrębno­ściach wyglądu zwierzęcego. Ot, postawcie jamnika na długich nogach nie odróżnicie go wówczas od wyżła, mimo że gdybym zapytał, czy w ogóle te dwie rasy psów są podobne, to co najmniej wzruszylibyście ramionami. A koń? Postawcie konia na krótkich, grubych, słupka-. watych nogach — z. całą pewnością powiecie, że to tapir. Prawda, nie wszyscy znają tapira, więc popatrz­cie na załączoną rycinę, a jestem przekonany, że przy­znacie mi rację.

A chodzi mi głównie o to, że te kończyny, które właśnie dlatego że najwięcej urozmaicają wygląd krę­gowców, są jednym z najlepszych przykładów ewolucji. Cała ich olbrzymia różnorodność: i wspomniana już płetwa wieloryba, i kopyto konia, skrzydło nietoperza czy grabkowata łapa kreta, dwupazurzaste kikuty mrówko jada czy łapki trytona albo skrzydła ptasie — wszystko to da się wyprowadzić z jednej wspólnej po­staci kończyny. No, dla lepszego zrozumienia powiedz­my z dwóch form wyjściowych, co do których zresztą (jak się wkrótce przekonacie) nie ma wątpliwości, iż jedna z nich jest jakby ftiatką dla drugiej, a więc wszystkie kończyny kręgowców powstały z tego samego „rodu“.

Poczynając od ryb aż do ssaków, uczeni wyróżniają dwa zasadnicze tyipy odnóży. Jeden przedstawiający pojedynczą dźwignię, drugi zaś stanowiący cały układ kilku połączonych tych najprostszych machin fizycz­nych.

Nie potrzebuję chyba wyjaśniać, iż kończyna jako pojedyncza dźwignia występuje przede wszystkim u ryb. Zwróćcie uwagę na.to, że jeżeli chodzi o środo­wisko wodne, to tam wiosło ozy łopatka najzupełniej do ruchu wystarczy. A czymże jest wiosło, jeżeli nie zwy­kłą dźwignią?

Za to na lądzie... Aha, już czuję, że macie ochotę się uprzeć i oznajmić mi, że i na lądzie na prostych, nie sta- wowatych kończynach poruszać by się można. Na przykład niejeden z czytelników zapewne spacerował kiedyś na szczudłach. No cóż. zgadzam się, iż można

używać tego sportu przy pewnej dozie zręczności, ale ciekaw jestem, jakby to posiłkowanie się szczudłami wyglądało, gdybyśmy na nich — naturalnie jako na własnych odnóżach B- musieli drapać się na drzewa prowadząc życie orangutanów-lub na przykład prze­bywać urwiste przełęcze górskie, gdzie często możność oplecenia ramieniem występu skalnego może być kwe­stią uratowania się przed runięciem w przepaść. No, jednym słowem — możliwość poruszania się na tych sztywnych 'kikutach to jeszcze nie owo doskonałe przy­sposobienie do wszelkich warunków, na jakie natrafić można żyjąc na powierzchni Ziemi.

Natomiast stawowata, kilkudźwigniowa kończyna umiała przystosować się zarówno do gruntu skalistego, jak i do maźliwych błot, do elastycznej murawy jak i gęstej pilśni gałęzi, wśród których pewne z kręgowców przebywają stale nié stykając się niemal nigdy z matką ziemią.

Tak, drodzy czytelnicy, nie ma co mówić, przejście od płetwowatej kończyny rybiej do kończyny stawowa- tej, Charakteryzującej olbrzymią większość kręgowców, jest znakiem wyruszenia przez nie na podbój suchego lądu. Zgodzicie się przecież, że na płetwach po twar­dym gruncie daleko by się zapewne , nie zaszło. Czy wiecie, że u niektórych gatunków ryb dennych, które próbują jak na szczudłach łazić na promieniach swych płetw, istnieją pewne przekształcenia w kierunku jakby stawowatego zagięcia na przedniej parze kończyn,

dzięki czemu ryba taka widziana od przodu czy z boku jest podobna do lwa morskiego — foki, której płetwo- wate odnóża, wtórnie uproszczone z normalnej, wielo- stawowej łapy ssaka zachowały jeszcze przynajmniej w jednym miejscu możność wyraźnego stawowego ■wygięcia.

Ale, widzicie, aczkolwiek jest niewątpliwym pew­nikiem, że wielostawowa kończyna kręgowca lądowego powstałą z płetwy rybiej, to jednak uczeni do tej pory v niezbyt dokładnie zdają sobie sprawę, w jaki sposób to przejście nastąpiło. Albowiem u ryb spotykamy postacie kończyn dość mało urozmaicohe. Płetwa — czy to u ryb •chrzęstnoszkieletowych, czy kostnoszkieletowych — to zawsze jedna lub dwie, czasem nawet trzy poziome

kosteczki lub chrząstki, leżące u nasady, i odbiegający od nich wachlarz kostnych lub chrząstkowych pręci­ków, noszących nazwę promieni. Szkielet taki obcią­gnięty jest cieniutką błonką — i... kończyna płetwowata gotowa.

Ale zapomniałem wam powiedzieć, że zarówno pier­siowa jak i brzuszna para płetw opierają się na pierście­niach kostnych czy chrząstkowych, które odpowiadają naszym pasom barkowemu i miednicowemu. A więc pewne podobieństwa między kończyną ryb a wyższych kręgowców dość wyraźnie się zaznaczają.

Jak tam dalej szło z przekształcaniem na pięciopal- czastą kończynę ssaka lądowego, nie będę opowiadał, gdyż tymczasem mamy na to zaledwie kilka hipotecz­nych teorii, z których żadna nie jest całkowicie zadowa­lająca. Wcześniej czy później jednak niewątpliwie wy­jaśni się. wreszciejvfak to się odbyło w istocie. Może odkryjemy kości jakiejś formy przejściowej, może przy badaniu rozwoju zarodkowego jakiejś ryby czy pła­za znajdzie się nieco materiału rzucającego światło na tę sprawę, gdyż wiecie pewno, że we wczesnych stadiach osobniczego rozwoju istot wyżej uorganizowańych —. po prostu u zarodków ^ nieraz o wiele jaskrawiej za­znaczają się podobieństwa- w organach aniżeli po ich ostatecznym wykształceniu w postaciach już dorosłych!. -Przekonalibyście się o tym dowodnie oglądając na przy­kład przednią kończynę kurczęcia i jaszczurki w ciągu pierwszych dni rozwoju w jaju (patrz ryc. na str. 109). W każdym razie — dziś już Wszyscy uczeni zgadzają się na to, że promienie płetwy rybiej tt> odpowiednik na­szych pięciu palców. „Naszych“ proszę tu rozumieć

nie jako wyłącznie ludzkich, ale wszystkich kręgowców lądowych, a więc ssaków, ptaków, gadów d płazów. Bo już choćby z poprzedniego rozdziału wiemy niefco o re­dukcji u różnych kręgowców.

W tym miejscu jednak mogłyby się podnieść sprze­ciwy. Kończyna pięciopalczasta u człowieka, u małpy, u jaszczurki, no, to jeszcze. Ale przepraszam, gdzież tu palców szukać w skrzydle ptaka, w nodze konia czy może w płetwie foki? Przecież dopiero co mówiliśmy o tej wielkiej różnorodności kształtów kończyn kręgowców.

Toteż na wszelki Wypadek właśnie od tych spraw zacząłem, aby z tym większym naciskiem podkreślić, że cała ta różnorodność łatwo się sprowadza do „wspólnego mianownika“...

Posłuchajcie, proszę. Nie licząc pasa barkowego i miednicowego — czy przednia, czy tylna kończyna stawowa składa się z następujących części-. Z pojedyn­czej kości ramieniowej bądź udowej — to jest owa pierwsza dźwignia. Druga — połączona z poprzednią stawem łokciowym albo kolanowym (w ręce jest to przedramię, a w nodze nosi nazwę goleni), zbudowana jest zawsze z dwóch kości. Potem następują dwa rzędy drobnych kostek, które trudno uznać za jakąś dźwignię, gdyż są króciutkie i raczej zwiększają tylko ruchomość stawu. Następnie idzie pięć kości dłoni lub stopy. Wreszcie kostki pięciu palców.

Wszystko to pięknie — powiecie — tak jest u ludzi, małp, powiedzmy *pśów, ale u wielu innych kręgowców wcale tak nie bywa.

A teraz to znów ja przepraszam; nigdy nie twierdzi­łem, że u innych kręgowców są stosunki identyczne, natomiast mówiłem... a jeżeli nie mówiłem, to powia­dam teraz, że każda odmiana tego zasadniczego sche­matu, który przedstawiłem powyżej, da się ująć jako przekształcenia i modyfikacje, zaniki czy zlania się poszczególnych kości w tym dopiero co1 wspomnianym ogólnym wzorcu. I nawet dziwne byłoby, gdyby się kończyna nie przekształcała. Toż zgodziliśmy się, że na ? powierzchni kuli ziemskiej różne bywają warunki. In­nego trzeba było narządu dla sprawnego poruszania się po twardych kamieniach, gdzie delikatna naga stopa przy każdym kroku narażona być może na skaleczenia czy odgniecenia, zupełnie inaczej dostosować się trzeba do błotnistych topielisk dżungli czy niebezpiecznie

wciągających w głąb mszarów leśnych.

W tych właśnie różnorodnych warunkach pięciopal- czasta kończyna zdała świetnie egzamin swej wysokiej plastyczności. Umiejętność przystosowywania się potra­fiła posunąć aż tak daleko, że w pewnych razach oderwała się od podłoża ziemskiego, umożliwiając s\femu właścicielowi korzystanie nie tylko z wody i lądu, ale z trzeciego żywiołu — mianowicie powietrza.

Zanim opowiem wam o owych przekształceniach, za każdym razem inaczej przebiegających u gadów, ptaków

i ssaków, najpierw jeszcze omówię tę „kabalistyczną“ liczbę wyjściowych pięciu palców, podczas gdy prze­cież promieni w płetwach ryby bywa znacznie więcej. Otóż, widzicie, tutaj anatomowie są rzeczywiście w kło­pocie. Z ryb powstały płazy — płazy, które dalekie były jaszcze od swobodnego poruszania się na lądzie. Łapka

płaza jednak ma już pięć palców, przynajmniej na tyl­nej nodze. Przyznajemy dla ścisłości, że u dziś żyjących na przedniej już jeden zanikł i jest ich zwykle tylko cztery.

Ale okazuje się, iż właśnie u płazów trafiają się w rozwoju zarodkowym dodatkowe palce, i to zarówno poza tak zwanym kciukiem jak i poza małym palcem, a zatem okazuje się, że istnieją u kręgowców możliwości posiadania większej ilości palców niż pięć. Że jednak nie przejawia się to u żadnej z wyższycft lądowych gro­mad zbyt powszechnie, nie ¡powinno nas specjalnie dzi­wić, bo — jak Wiecie — przy pokonywaniu trudności na powierzchni kuli ziemskiej sprzyjające jest raczej zmniejszanie ilości palców niż ich powiększanie.

Niech jednak gady czy ssaki wrócą do morza i bądź jak ichtiozaurus przed tysiącami lat, czy dzisiejszy wieloryb, z powrotem przekształcą swą kończynę w coś wyglądającego jak płetwa — to ujrzymy wyraźnie po­mnożenie ilości kostek nie tylko każdego pojedynczego palca ze zwykłych trzech na kilka, czy kilkanaście, ale prócz stałych pięciu wystąpi rząd kostek szóstego, ba, nawet siódmego palca. A więc nawet u ssaków możemy dopatrzyć się pozostałych jeszcze po rybich przodkach możliwości posiadania przy końcu odnóża większej ilości „promieni — palców“ niż sakramentalna piątka.

.Jako ogólną zasadę jednak podałem tendencję zani­kania, czyli redukcji ilości tych utworów.

Wspominaliśmy już o zwierzętach jedno- i dwu- kopytnych, a teraz przypatrzmy się temu zjawisku ria przykładzie kończyny latającej. Nie myślcie czasem, że

pierwszymi lotnikami były ptaki. Wcale nie, umiały to już czynić i niektóre gady swobodnie unoszące się w przestworzach na błoniastych skrzydłach niby nieto­perze. Przednie-ich odnóże, jednym słowem to lotne, miało cztery palce, z których trzy były Jkrótkiei wolne, czwarty zaś, odpowiadający naszemu małemu palcowi, wydłużał się, i to ni mniej ni więcej jak o drugie tyle co cała kończyna z ramieniem i przedramieniem.

, Chcąc zrozumieć, w jaki sposób latały owe gady, trze­ba by sobie wyobrazić, iż ubrani w szeroką kurtkę czy płaszcz zaczepiliśmy dolne rogi jego prawej i lewej poły za paznokcie małych palców rąk (przypuśćmy, że były tafn jakieś pętelki czy dziurki). Jeżeli teraz rozłożyć ręce na obie strony, to wzdłuż całej kończyny i boków ciała obie poły owej kurtki stanowić będą rodzaj skrzydeł, którymi nawet będziemy mogli sobie pomachać, natural­nie bez żadnej możliwości wzbicia się w powietrze. Wy­obraźmy sobie dalej, że nasz mały palec się wydłuża, a za nim i owa „błona lotna“ z kurtki; gdybyśmy po­nadto uzyskali inne przystosowania, na przykład zmniejszenie wagi szkieletu wskutek wystąpienia pu­stych w środku pneumatycznych kości, wtedy może nawet i lot mógłby być prawdziwy.

Chyba sami się zorientujecie, że takie urządzenie wcale nie przypomina sposobu rozmieszczenia błony lotnej u nietoperzy, tam bowiem jest ona rozpięta prze­de wszystkim pomiędzy drugim, trzecim, czwartym i piątym palcem, przy. czym wszystkie są porządnie wy- dłużone.x Tylko jeden jedyny pierwszy palec — nasz poczciwy kciuk -4-jest tam mały i zupełnie wolny.

A zatem błona nietoperza to raczej jakby coś w rodzaju rozrośniętej błonki pławnej na nodze gęsi czy łabędzia.

No, ale przejdźmy już nareszcie do ptaków, tam bo­wiem przekształcenia palców poszły najdalej. Przede wszystkim muszę powiedzieć, że ptaki powstały z gadów nie w tym stadium, gdy te miały w przednich kończy­nach pięć palców, ale kiedy ilość ich została już zredu­kowana do trzech. — Skąd wiem o tym? Zaraz się przy­znam. Znaleziono kilka szkieletów praptaka, który miał jeszcze normalne kości przednich łap trójpalczastyełi, jednak na ramieniu, przedramieniu, no. i oczywiście ogonie — już całe mnóstwo piór.

Jeśli chociażby ogryzając skrzydełko 'kury przypa-

trzycie się uważnie jego kościom, przekonacie się, iż łatwo wyróżnić tu można- kość ramieniową i dwie przedramienia, z których łokciowa jest już obsadzona piórami. Dalej idą trzy, cztery maleńkie kostki, odpo­wiadające napięstkowi, a następnię cztery kości dłoni, które, zresztą zlewają się w jeden kompleks z wyraź­nymi śladami zrośnięcia; na nim to i na odchodzących odeń dwóch palcach osadzone są lotki. I oto macie całe skrzydło.

Ale prawda, uważniejsi spośród was przypomną jeszcze o trzecim palcu. Przecież praptak miał ich trzy,

i przyznaję się, sam wspomniałem, że w skrzydle ptasim jest ich właśnie tyle. Otóż ten trzeci palec, ściślej mó­wiąc palec wskazujący, gdyż pierwszy i piąty zaniknęły zupełnie, obsunął się nam nieco, bo me jest już na końcu zrośniętych kości dłoni, lecz u ich nasady, mianowicie tam, gdzie stykają się one z przedramieniem. Łatwo go

zresztą znaleźć, gdyż siedzą na nim dwa, a czasem trzy piórka i tworzy on w ten sposób tak zwane „skrzydełko“ na skrzydle właściwym.

Kiedy zdarzy się komu oglądać ptaka w całości, łatwo na to skrzydełko natrafi.

. No, pięknie, jedno tylko w tym wszystkim mogłoby was prawdopodobnie dziwić. Jak człowiek, który prze­cież odbył najdalszą drogę w ewolucji, może mieć tak bardzo mało wyspecjalizowaną, pierwotną, pięciopal- cza-stą kończynę. I tu powiem, że mylicie ^ię bardzo.

Górna kończyna człowieka ma tylko pozory pierwotnej; gdyż choć rzeczywiście nie zredukowała sobie żadnego palca, to jednak nastąpiło w niej przekształcenie — po­zornie niewielkie — mianowicie przeciwstawienie kciu­ka pozostałym.

Jeżeli spojrzycie na łapkę jaszczurki, przednią łapę kangura, niedźwiedzia czy wiewiórki, to zauważycie, że wszystkie pięć palców jest ustawione bądź wachlarzy- kowato, bądź jak grabki czy pazurki do drapania grzą­dek.

Tylko u małpiatek, małp i u człowieka nastąpiło to niewielkie przekręcenie pierwszego palca, które spowo­dowało chwytność ręki doprowadzoną u nas do takiej doskonałości, iż jak mówiliśmy możemy nią wykonywać najsubtelniejsze praoe.

I to właśnie wykonywanie pracy zrobiło człowieka w dalszych etapach ewolucji takim, że dziś może się nazywać „panem stworzenia“, gdyż nie jest on już tylko •przedmiotem zmieniającym się pod wpływem warun­ków przyrody, ale sam moie te warunki do swych po­trzeb naginać, i przekształcać.

ŻUĆ, CZY OD RAZU ŁYKAĆ

Niemal dla każdego stało się już teraz rzeczą nie­wątpliwą, jasną i zrozumiałą, że bodźcem do przemian zachodzących wśród zwierząt czy roślin jest wpływ no­wych warunków zewnętrznych. Wskutek tych zmian z biegiem lat prawnukowi e talk bardzo odbiegają wy­glądem od swych przodków, iż w końcu staje się ko­nieczne uznanie ich za nowe, odrębne gatunki. Nawet najprostsza substancja żywa, a już tym bardziej składa­jące się z niej organizmy mają zdolność przystosowaw­czą i ona to w dużym stopniu zabezpieczyła ciągłość trwania życia na Ziemi, mimo że podczas tych kilkuset milionów lat warunki istnienia zmieniały się wielokrot­nie i dość znacznie,- za każdym razem poważnie mu zagrażając.

Nie popełnijcie jednak czasem takiego błędu, jak- to się zdarzyło jednemu z moich korespondentów, który biorąc pod uwagę te sprawy, przed chwilą przez nas omawiane, doszedł do wniosku, że organizmy żywe w ogóle nigdy nie zginą; gdyby nawet bowiem przyszły na nie jakieś ciężkie terminy, na przykład zmieniłaby

się na Ziemi temperatura czy wilgotność, gdyby nawet zgasło Słońce, czy co tam sobie chcecie wyobrazić, nie zagrozi to istotom żywym, albowiem zawsze i tak do tych nowych warunków się przystosują.

Obawiam się, iż wielu czytelników dziwi się w tej chwili, dlaczego tego rodzaju rozumowanie nazwałem błędnym, dopiero co sam informując o przystosowaw­czych zdolnościach substancji żywej. Otóż zaraz to wy­jaśnię.

Jest rzeczą dziwną, że nawet ci, którzy już umieją myśleć przyrodniczo — to znaczy nie mają skłonności do traktowania każdego nowego zjawiska jako nadprzy­rodzone czarodziejstwa i cudowności, ci którzy potrafią rozumować na podstawie praw fizycznych i chemicz­nych — jednakże z jednym jakoś źle dają sobie radę. A tym ,,czymś“ jest czas. Po prostu zapomina się, iż każde zjawisko, każda reakcja chemiczna, czynność fizyczna czy proces życiowy zachodzą w czasie, wy­magają określonego terminu na to, żeby mogły się od­być. A więc trzeba pewnego czasu, aby kilogram węgla połączył się z odpowiednią ilością tlenu; trzeba czasu, aby w danej temperaturze wyparował litr wody, a rów­nież po właściwym okresie czasu różnym zresztą w zależności od ciepłoty — skwaśnieje szklanka mleka i czy zazielenieje woda w akwarium stojącym na słońcu.

Podobnie rzecz się ma i z ową zdolnością przystoso­wawczą. Wszystko zależy od tego, w jakim tempie

i w jakich rozmiarach nadchodzą te spodziewane zmia­ny na ziemi.

Ot, cobyście powiedzieli o młodym samochwale, który

patrząc na wolno toczący się walec do ugniatania szosy stanąłby sobie na środku drogi i perorował:

Ho, ho, żaden wóz motorowy mnie nigdy nie przejedzie, bo gdyby na­wet nadjechał, tó zawsze zdążę uskoczyć!

A wiemy, że dziś, na lep- szych szosach samochody ; rozwijają szybkość około dwustu kilometrów na go­dzinę, źle więc mogłoby się

skończyć z naszym mło- £» dzieńcem, gdyby ufając

swym zdolnościom „odskakiwania“ upierał się wędro­wać środkiem autostrady...

Tak jest i z owym przystosowaniem się organizmów. Przekształcenie kończyny, budowy ciała, zmiany spo­sobu oddychania nie dokonywają się z dnia na dzień ani z pokolenia na pokolenie. I tu jest właśnie tak jak w owym przykładzie, który dopiero co podałem. Zdąży „uskoczyć“ — będzie żył, nie zdąży |8- to koniec z nim; zdąży się przystosować — to będzie istniał dalej, choć w nieco innej postaci, nie zdąży — czekać go będzie los tej olbrzymiej ilości gatunków zwierzęcych czy roślin­nych, o których istnieniu świadczą dziś już tylko ich resztki w różnych pokładach ziemskich znajdowane przez paleontologów.

Przechodząc do tematu a więc organów trawiennych, muszę stwierdzić, że zmiany i przystosowania zachodzą w nich przeważnie d^ść szybko. Przy czym chciałbym zwrócić uwagę, że istnieją dwa rodzaje przystosowań. Pierwsze to przystosowanie fizjologiczne, kiedy to jeszcze bez wyraźnych zmian w wyglądzie zaczynają się organizmy przyuczać do życia w jakimś nowym środowisku. Można wtedy mówić o przystosowaniu czynnościowym, czyli funkcjonalnym —■ od wyrazu „funkcjonować“. Dopiero drugi etap to przystosowanie polegające na zmianach anatomicznych.

Weźmy taki przykład. Człowiek jest typową istotą lądową i chyba nikomu z nas nie przyszłoby do głowy uznać, iż przystosowany jest do środowiska wodnego. A jednak! Jednak każdy z nas potraf? nauczyć się pły­wać i nurkować, a więc poruszać się w głębinach wod­nych, czyli pod względem funkcjonalnym w pewnym stopniu opanować to odrębne środowisko, mimo iż w związku z tym nie wyrosły nam jeszcze ani błony między palcami, ani nawet tak niewinne przystosowa­nia, jak zamykanie nozdrzy specjalnym mięśniem lub wyłupiaste oczy niby u Hipopotama czy żaby.

Otóż jeżeli chodzi o przewód pokarmowy, to zasadni­czy wygląd jego bodajże najmniej się zmienia, i to nie tylko wśród kręgowców, ale i w całym świecie zwierząt tkankowych. Jest to zawsze rura — w rzadkich przy­padkach z jednego końca zamknięta, która w' ciągu rozwoju ewolucyjnego', dla coraz lepszego sprostania swemu zadaniu, musiała jedynie dążyć do coraz więk­szego wydłużenia się oraz w postaci rozszerzeń, uchył­

ków czy kieszeni zwiększania swej powierzchni. Ponad­to doskonalą się' gruczoły produkujące soki trawienne w ten sposób, aby jak największa ilość pokarmów mogła być przez nie rozkładana.

Co do tego drugiego punktu nie wątpię, że się ze mną, zgodzicie, ale obawiam się pytania:

A po co ta długość jelita? Czy przy ośmiu skrę­tach kiszek gorzej się będzie trawić niż przy szesnastu?'

Przepraszam, ale zdaje mi się, że znów zapominacie

o czasie. Toż przy dw;a razy dłuższym jelicie, dwa razy dłużej przesuwać się przezeń będą substancje pokarmo­we, a więc również dwa razy dłużej działać na nie będą soki trawienne, a co za tym idzie, pokarm będzie lepiej wyzyskany. Ot tak, jak z całą pewnością lepiej zostanie zmielona kawa przepuszczona dwa razy przez młynek niż raz. Przy. większej powierzchni zaś wchłanianie będzie się oczywiście odbywać lepiej i dokładniej.

Bo tu w dodatku warto uwzględnić „wyścig przysto­sowań“ u różnych zwierząt. Zjadane „starają się“ osło- nić swe ciało mocnymi, niestrawnymi pancerzami czy muszlami, pokryć swą powierzchnię nieprzyjemnymi kolcami lub włoskami parzącymi. Zjadające „doskonalą, swe urządzenia“ w' przewodzie pokarmowym, aby jed­nak pokonać te wszelkie napotykane trudności w tra­wieniu zdobyczy.

A więc przystąpmy kolejno do rozpatrzenia tej spra­wy u różnych kręgowców.

Czy to u ryb, czy u płazów, gadów, ptaków, czy ssa­ków spotykamy zasadniczo te same urządzenia w prze­wodzie pokarmowym. U wszystkich widzimy otwór

ustny, jamę gębową, w której ciałka węchowe i smako­we pozwalają jeszcze sprawdzić, czy pobrany kęs na­daje się do połknięcia, czy do wyplucia. Następnie krótka rurka przełyku (wprawdzie trzeba przyznać, że u żyrafy, strusia a choćby łabędzia nie tak znów krótka, ale tak się już powiedziało ze względu na jej nikłe wy­miary u olbrzymiej większości innych kręgowców w stosunku do dalszych partia przewodu pokarmowego). No i już pożywienie jest w workowatym rozszerzeniu, zwanym żołądkiem. Tu zostaje poddane z reguły pierw­szej poważniejszej przeróbce chemicznej, a następnie zostaje przesunięte do krótszej lub dłuższęj rury jelit.

Rzeczywiście — krótszej lub dłuższej, bo u ryb na przykład kiszka robi zaledwie jeden lub półtora skrętu

w ciele i już przechodzi w odbyt, u człowieka przewód pokarmowy po kompletnym rozprostowaniu przewyższa ośmiokrotnie długość jego tułowia. U krowy natomiast czy u królika jest od ciała zwierzęcia dłuższy 20 do 30 razy.

A poza tym istota przemian polega na większym lub mniejszym rozbudowaniu gruczołów dostarczających rozmaitych soków trawiennych, jak ślinianki, wątroba ze swą żółcią lub trzustka, z sokiem trzustkowym.

Widzicie więc w dalszym ciągu, iż nie ma tu potrzeby tak wielkich przekształceń anatomicznych jak przy przemianie pięciopalczastej łapki jaszczurczej na skrzy­dło ptaka czy jednopalczastą nogę zebry. Natomiast całe istotne przystosowanie przewodu pokarmowego dotyczy wyrobienia zdolności produkowania takiej obfitości szczególnych związków chemicznych, które by we wła­ściwy sposób rozkładały substancje zdobytego pożywie­nia. Nie potrzebuję chyba przypominać, że składniki jego to węglowodany, białka i tłuszcze. A wiecie, że

o ile jedne z nich trawią się łatwo, jak na przykład cukier buraczany czy gronowy, a choćby białka mięśni czy krwi, o tyle dużo gorzej jest z białkiem rogu, włosów czy piór lub z węglowodanem — błonnikiem (celulozą).

Na czym ta zła strawność polega? Po prostu na tym, że kręgowce przeważnie nie posiadają odpowiednich fermentów* rozkładających podobne białka, dlatego to włosy czy pióra albo przechodzą nie strawione, albo

czasem latami zalegają w ich żołądku. Natomiast wśród bezkręgowców — mole oraz różne piórojady mogą pokrywać swoje całkowite zapotrzebowanie życiowe ta­kim właśnie białkiem, gdyż przy pomocy odpowiednich fermentów są w stanie rozłożyć je na substancje prost­sze — a więc strawić.

Drapieżne ssaki jednak, a już przede wszystkim pta­ki, jeśli nawet wraz ze zdobyczą połkną sporo włosów czy twardych piór, zazwyczaj wymiotują je potem, co u tych zwierząt zachodzi zwykle bez specjalnych trud­ności. Jeśli jednak zdobyło się na pożywienie antylopę czy sarnę, a.choćby mysz, wróbla, wronę czy wiewiórkę, to na wagę tego włosia czy pierza jest tak znikomo mało w stosunku do łatwiej strawnego białka z wątroby, mięśni, ba, chociażby nawet kości czy chrząstek, że strata ta z niewykorzystania owej substancji rogowej nie jest znów tak wielka. W dodatku zaś nadmienić muszę, że ostatnio w jelitach ptaków drapieżnych wy­kryto pewne ilości przez nie same wytwarzanego fer­mentu, którym, jak sądzono dotąd, „pochwalić się“ mogą tylko mole i piórojady. Z czego-wniosek, że drdbne włosy i piórka z ich karmy przynajmniej częściowo zostają przez soki trawienne tych ptaków rozkładane, a następnie wchłonięte i zużytkowane na budowę ciała.

O wiele cięższy jest los zwierząt odżywiających się pokarmem roślinnym, tam bowiem prócz białka czy rza­dziej tłuszczu występują w dużych ilościach węglowo­dany, a wśród nich dwa: skrobia i błonnik. Otóż o ile ową skrobię rozkładają dość łatwo fermenty przewodu pokarmowego wszystkich zwierząt, o tyle z błonnikiem jest wręcz fatalnie; nie ma, przynajmniej wśród krę­

gowców takich, które by się mogły poszczycić posiada­niem fermentów zdolnych do rozkładania go.

Rozumiem, że to aż dziwnie czytać, że papier, słoma, siano, drewno, płótno lniane czy korek dałyby się roz­łożyć na cukry i na dobrą sprawę mogłyiby nam dostar­czać tyleż pożytku co kartofle czy słodkie ciasto. Zwie­rzęta roślinożerne zjadają z konieczności błonnik w swym pożywieniu, gdyż stanowi on mniej więcej jedną czwartą lub jedną trzecią wszelkiej paszy roślin­nej. Składnik ten marnuje się jednak i przechodzi nie­naruszony przez przewód pokarmowy, ot tak, jak gdy­byśmy połknęli garść piasku czy tłuczonego szkła.

U kręgowców spotykamy więc przede wszystkim wy­siłki w kierunku opanowania i wyzyskania błonnika.

Reakcje fermentacyjne, jak i wszelkie inne reakcje, zachodzą tym lepiej, im substancja, na którą się działa, jest bardziej rozdrobniona — im większa jest powierz­chnia rozkładanego ciała, na którą mogą działać fer­menty. Oczywiście każdemu nasuną się w tej chwili na myśl — zęby.

A więc patrzcie, zęby — i to już wcale piękne i wy­raźne — występują u najniższych nawet kręgowców. U ryb chrzęstnoszkieletowych, przede wszystkim reki­nów, występuje ich kilkanaście rzędów. Kostnoszkiele- towe zaś mają je nie tylko na szczękach ale i na podnie­bieniu; mają je płazy, ma większość gadów. Tylko że funkcja ich jest jeszcze wciąż dość jednoznaczna i jedno­stronna — są przeważnie małe, równiutkie, zazwyczaj liczne, zwykle ostre i często haczykowato zagięte ku wnętrzu, ot, po prostu typowe urządzenie utrudniające wyśliźnięcie się z paszczy Taz pochwyconej zdobyczy.

O żadnym żuciu, ba, nawet o żad­nym rozkrawaniu ofiary przy pomocy zębów nawet mo­wy nie ma u niż­szych kręgowców.

, Co najwyżej u nie­których ryb rośli­nożernych w pew­nym stopniu grać mogą rolę tarki.

Przechodzimy do ptaków. Cała ta ol­brzymia grupa na ogół jest zbliżona

do gadów, różni się od nich między innymi tym, że zę­bów nie^ posiada wcale, a co dziwniejsze —- spotykamy wśród nich po raz pierwszy gatunki zwierząt wyłącznie roślinożerne, które oczywiście muszą mieć kłopoty z błonnikiem stanowiącym, jak mówiliśmy, tak pokaźny procent w składzie chemicznym ich pożywienia.

Na dobre więc do walki z tym niedostępnym źródłem pokarmowym przystąpiły dopiero ssaki. Przede wszyst­kim zęby ich uległy zróżnicowaniu; rolę przytrzymują­cych zdobycz zachowały tylko siekacze i kły, dalsze — przedtrzonowe i trzonowe u drapieżców przekształciły się w ostre noże do odkrawania kęsów — u roślinożer- ców zaś siekacze zazwyczaj służą do odcinania kawał­ków gałązek lub listków stanowiących pokarm, trzono-

we natomiast zamieniły się w żarna trące pożywienie na jak najdrobniejszą miazgę. Zresztą może wiecie, że tego samego, choć bez zębów, dokonują również ziarnożerne ptaki. Ale inaczej. Tam dolna część ich żołądka oddziela się od przedniej w postaci potężnego wora — potężnego wcale nie wskutek swej pojemności, lecz grubości ścia­nek mięśniowych. Wnętrze jest pokryte sztywnym oskórkiem*, ale co więcej, zawiera całe mnóstwo spe­

cjalnie połykowych twardych ziarenek piasku czy ka­myczków, które są znakomicie pomocne do przecierania nasion, niemal tak jak to się robi na kamieniach młyń­skich.

Ale mimo to, i tak przecie wiemy, że choć byśmy na jak najbardziej małe odrobiny rozpylili pokarm, a wraz z nim również ten fatalny błonnik, to jednak nie osią­gnie się tego, aby stał się on rozpuszczalny, aby jego wielka cząsteczka chemiczna rozpadła się na „cegieł­ki“ składowe — a mianowicie słodkie cukry, z łatwością przenikające przez ściankę jelit do krwi. Do takiej przemiany trzeba przeróbki nie mecha­nicznej, lecz chemicznej, przeróbki przy pomocy fermentów, których przecież wciąż jak nie ma, tak nie ma. Jednym słowem ostatecznego efektu z tych wszystkich ułatwień dla odbycia się reakcji chemicznych uzyskać się nie da, jeśli nie będzie tego czynnika, który owe reakcje przeprowadzić potrafi. .

Niewątpliwie substancja żywa komó­rek ciała zwierzęcego wyrobiła sobie w ciągu wielu setek lat umiejętność produkowania fermentów rozkładających najrozmaitsze związki pokarmowe. Od­bywa się to początkowo niedostrzegalnie, tak maleńkie ilości fermentów zaczyna­ją być wytwarzane. Następnie z ro­ku na rok, z pokolenia na pokolenie pro­dukcja wzrasta, aż w pewnym momen­cie jesteśmy w stanie naocznie stwier-

dzić obecność danego fermentu w przewodzie pokarmo­wym zwierzęcia. Toteż żaden przyrodnik nie może za­ręczyć, czy kiedyś w toku ewolucji organy zwierzęce nie „nauczą się“ we własnych tkankach fabrykować celula- zy czyli fermentu rozkładającego błonnik, ba, nawet czy już nie wytwarza go któreś w znikomych ilościach. Tym­czasem jednak możemy stwierdzić, że nie ma na ziemi kręgowca, u którego udałoby się wykryć tę umiejętność.

- Jak to, więc żaden kręgowiec nie potrafi, do obecnej chwili wykorzystywać błonnika?

Nie, tego nie mówię, powiedziałem tylko, że sam nie umie wytworzyć właśdwego po temu fermentu. Ale jeśli się czegoś samemu nie potrafi, to czasem udaje się do tego zaprząc kogoś, kto Właśnie w tej czynności celuje. Myślę, że długo jeszcze nie mielibyśmy ¡sposobności umoczyć warg w winie ani odświeżyć się w upalne dni lata szklaneczką zimnego, pienistego piwa, gdyby che­mik laboratoryjnie sam usiłował preparować te płyny, a nie „namówił“ drożdży, aby pod jego opieką wykonały zań tę czynność dzięki posiadanym w sobie fermentom.

Otóż mogę wam powiedzieć, że istnieją pewne ga­tunki bakterii (gdyż do jakichże reakcji organicznych bakterie nie bywają zdolne), które właśnie świetnie roz­kładają błonnik. Toteż patrzcie, w jakim kierunku idą przystosowania w organizmie kręgowców roślinożer­nych. Gdyby rzecz miała być rozstrzygana tak czysto rozumowo, można by naszkicować taki plan.

Ponieważ jakoś nie udaje się „samemu“ produkcja celulazy, trzeba w obrębie przewodu pokarmowego stworzyć pomieszczenia i komory, gdzie by mógł żyć

i rozmnażać się szczęśliwy posiadacz tego cennego fer­mentu. Niech on się najpierw rozprawi z błonnikiem, błonnikiem zresztą, który przy pomocy zębów i śliny zostanie mu przygotowany tak, aby był na chemiczne zadziałanie jak najbardziej podatny.

I oto patrzcie u pewnych ssaków, zwanych przeżu­wającymi, w toku naturalnej ewolucji, końcowa część przełyku tuż przed samym żołądkiem właściwym zaczy­na się rozrastać w wór o takiej pojemności jak żaden inny organ w ciele ssaka. Czy wyobrażacie sobie, iż u krowy może on pomieścić około stu litrów paszy? W komorze takiej jest ciemno, ciepło, wilgotno, błonnika wbród — wszystko co większość drobnoustrojów lubi, a więc w tak sprzyjającym środowisku bakterie roz-

kładające błonnik osiadają i rozmnażają się masami.

No, teraz jest wszystko jasne. Jak to pięcie i gładko się składa: bakterie otrzymują wygodne miesz­kanie od zwierzęcia, a w zamian „płacą mu czynsz“ rozkładając dlań błonnik. To naprawdę bardzo dowcip­ne i sprawiedliwe...

O, na pewno tak by było, gdyby... było, jak mó­wicie. W rzeczywistości zaś jest nieco inaczej. To nie są stosunki ludzkie, o żadnych zapłatach mowy być nie może, gdyż bakterie w ogóle nawet, ,,nie wiedzą“, że znajdują się w czyimś organizmie. Tu są dobre wa­runki, więc się tu rozmnażają, płacić nikomu „nie mają zamiaru“. Pochłaniają drobne cząsteczki błonnika*! we­wnątrz swego ciała rozkładają je na cukier, z którego zaraz, łącząc z innymi substancjami, budują własną plazmę.

No dobrze, ale cóż w takim razie ma z tego ssak? — zapytacie może.

Aleście też w gorącej wodzie kąpani! • Tymcza- I sem nie ma nic, ale słu- I chajcie dalej.

Bakteriami żywią się I nadzwyczaj chętnie małe, I jednokomórkowe zwierząt- I ka, zwane pierwotniaka- I mi. I one lubią ciepło i I wilgoć. W żwaczu (bo tak I nazywa się worek przed- I żołądkowy) są więc rów- I-, nież i dla nich bardzo do- H. godne -warunki. Nie błon- I ;nik je jednak interesuje,

m— -» lecz rozkładające błonnik

bakterie — i na nich owe pierwotniaki „tuczą się“ zna­komicie. A na to dopiero czyha gospodarz zwierzęcy. Całe porcje pierwotniaków wykarmionych na bakte­riach, które_znów wyżywiły się na nieużytecznym jak dotąd błonniku, dostają się do właściwego, bo własnymi sokami trawiącego żołądka ssaka. A ponieważ ciało pier­wotniaka to prawie czyste białko, na które już w żołąd­ku i dwunastnicy czekają fermenty pepsyna i trypsyna, aby je rozłożyć na części składowe zwane aminokwasa­mi, więc dawny błonnik (ale teraz jako białkowe ciało pierwotniaka) zostaje z łatwością rozłożony, a potem w jelicie wchłonięty na pożytek organizmu gospodarza.

Ależ to okrutne! — wyrwie się może niejedne­mu. — Biedne bakteryjki, biedne pierwotniaczki, po to się napracowały, żeby je spotkała tak rychła śmierć!

No, nie trzeba tego brać z ludzkiego punktu widze­nia. Pamiętajcie, że przy maleńkich rozmiarach i krót­kim życiu bakterii, a nawet pierwotniaków, pobyt ich w żwaczu odpowiada przeważnie całemu okresowi ist­nienia. Czyżbyście zapomnieli, że ten sam przeżu-

waez — owca czy też krowa, po to tylko przetrawia ten błonnik poprzez bakterie czy pierwotniaki, aby wypro­dukować wełnę, mleko lub mięso, którymi z kolei my, ludzie, zaspokajać będziemy nasze potrzeby życiowe.

A przy sposobności macie oto jeden z przykładów małego wycinka cyklicznych przemian substancji orga­nicznej w przyrodzie.

Otóż zamiast takich czułostkowych, a nieistotnych z punktu widzenia przyrodniczego biadoleń wolałbym, abyście postawili takie pytanie:

: To wszystko pięknie, ale jak dają sobie radę zwie­rzęta, żywiące się również w dużym stopniu pokarmem roślinnym, które jednak nie mają takich urządzeń jak przeżuwacze, a więc: koń, liczne gryzonie czy też ptaki ziarnojady?

I tu rzecz odbywa się tak, jak opisywałem dotąd, z tą tylko różnicą, że bakterie rozkładające błonnik umiej­scowione są u konia i gryzoni w ślepych kiszkach, które wyrastają u tych zwierząt do bardzo pokaźnych rozmia­rów. U ptaków zaś stwierdzono Obecność tych pożytecz­nych pomocników w całym przewodzie pokarmowym: od wola aż po jelito grube.

Jak więc widzicie, każde zwierzę w większym lub mniejszym stopniu przystosowuje się jakoś, aby tak czy inaczej dopomóc sobie w możliwie dobrym wyzyskaniu pobieranej paszy.

Skrzela, płuca — czyż to trzeba objaśniać? Każdy wie, że są to narządy oddechowe. Otóż będę bardzo zadowolony, jeżeli po pewnym namyśle zgodzicie się, że organy powszechnie noszące nazwę „narządów odde­chowych“ właściWie mało na ten tytuł zasługują, bo tak naprawdę wcale nie są oddechowymi. A co tego- ście się nie spodziewali? Więc posłuchajcie, czy nie mam racji.

Oddychanie jest to utlenianie pokarmów w celu uzyskania energii lub wytwarzania jakichś specjalnych związków chemicznych. Odbywa się ono we wszystkich komórkach całego ciała, a przede wszystkim w mięśnio­wych. Transporterem donoszącym tlen na miejsce, gdzie ma nastąpić to prawdziwe oddychanie, bywa krew. A to, co nazywamy organem oddechowym, jest ząledwie miejscem w ustroju, gdzie organizm stara się napędzić możliwie dużo tlenu, aby owa krew miała skąd czerpać go w potrzebnych ilościach.

No, odżegnywałem się nieraz od tych mechanicznych porównań, ale tu ich raz użyję, bo organy oddechowe

najbardziej przypominają mi zbiornik na środku podwó­rza fabrycznego, do którego stale dopompowywana jest woda. I jego rola właściwie już na tym się kończy. A to, że cebrzykami, rurami czy kanalikami woda będzie z niego roznoszona czy rozprowadzana — do jednych hal dla produkcji, do innych dla mycia podłóg czy do podlewania trawników, czy do gotowania herbaty — to już jest inna sprawa, sprawa jej wykorzystania.

Od zbiornika wymaga się tylko, by posiadał zapasy w dostatecznych ilościach, byleby) nie stał pusty, byleby pompy kierujące doń strumień wody działały sprawnie. Gdzie, w którym miejscu fabryki zbiornik ten będzie umieszczony, na jego funkcjonowanie właściwie nie wpływa; chodzi o to tylko, by ci, co będą zeń tak czy

inaczej tę wodę zabierać, aby dostarczać gdzie należy, mieli doń łatwy dostęp.

Powrócimy jeszcze do tej sprawy, tymczasem zaś przyjrzyjmy się położeniu tych narządów oddechowych w organizmie.

Jak się okazuje, u wszystkich kręgowców związane są one z przewodem pokarmowym. Zacznijmy "od ryb. Te mieszkanki środowiska wodnego korzystają w pierw­szym rzędzie z tlenu rozpuszczonego w wodzie. Bez­sprzecznie jest tam tego pierwiastka nie tyle, co w atmo­sferze nad powierzchnią morza czy jeziora, niemniej jednak umiejętność dopomagania sobie tlenem z gazo­wego powietrza wyrobiła się u ryb dopiero później.

Przewód pokarmowy, przez który do wnętrza ciała u kręgowców dostają się wszystkie substancje odżywcze ,dla przemiany materii, wziął na siebie rolę zaopatry­wania poza pokarmami również i w tlen. Jednakże za­stanówmy się, jakie w tym przypadku u ryb wyłaniały się niedogodności, które trzeba było usunąć.

Pokarm wyłapywany jest przez rybę w postaci takich lub innych kawałeczków, z których co najmniej 50°/o należy do substancji wsysanych po strawieniu w jelicie i wykorzystywanych w organizmie. Nieużyteczna zaś x/4 czy Vz część pobranych materiałów wyjdzie przez od­byt jako kał.

Natomiast z tlenem jest inaczej. Dla otrzymania ta­kiej odrobiny tlenu jak dajmy na to zawartość małego kieliszka, trzeba by przepuścić przez cały przewód po­karmowy około trzech litrów wody.

Cóż by to szkodziło? zapytacie może.

Ależ pomyślcie, ta woda uniemożliwiłaby właści­wą rolę przewodu pokarmowego, wypłukiwałaby po­brane pożywienie, rozcieńczała i wyprowadzała na ze­wnątrz soki trawienne... Trudno i darmo— nie da się w tym samym naczyniu przechowywać na przykład lodu i jednocześnie wrząoej wody... Stąd wniosek, że jeśli przewód pokarmowy ma jednak wziąć na siebie rolę stałego dostarczyciela tlenu, to sprawy te muszą być załatwiane zaraz na początku rury trawiennej, aby nie przeszkadzały w procesach przeróbki pokarmu odbywa­jących się w dolnych jej partiach.

Tak też jest w istocie. Ryba bez przerwy chwyta pyszczkiem pewne ilości wody, jednak nie kieruje jej dalej ku żołądkowi. Po prostu, zaczynając od ryb spo- dóustych aż do kostnoszkieletowych, po obydwu stro­nach gardzieli widzimy rzędem umieszczone otwory — w ilości pięć do sześciu, przez które pobrana woda od razu wycieka na zewnątrz.

No, dobrze, ale w ten sposób rzecz przedstawiona wyglądałaby na tę czynność, 'którą się wytyka darmo­zjadom: ,,ty umiesz tylko pluć i łapać“.— Tak, tylko że w danym przypadku „łapanie“ wody i „wypluwanie“ jej otworami skrzelowymi ma istotną rolę, gdyż po dro­dze z przepływającej wody organizm odbiera tlen.

Zainteresujmy się zatem na drodze rozważań teore­tycznych mechanizmem tego odbioru.

Prawdopodobnie wiecie, że tak jak magnes spomiędzy wszelkicłi śmieci i odpadków wydobywa i przyciąga do siebie wszystkie przedmioty żelazne tak i barwik krwi, zwany hemoglobiną, gdy tylko znajdzie się w pobliżu

jakiejkolwiek mieszaniny zawierającej tlen, wybierze i przyciągnie do siebie właśnie jego cząsteczki. A więc ponieważ wiadomo nam, iż krew ryibia posiada hemo­globinę, trzeba byłoby tylko jak najstaranniej, jak naj­mocniej ukrwić ścianki tych szczelin, przez które prze­pływa woda, aby już osiągnąć żądany efekt. Jeśli włoso­wate naczyńka krwionośne (tzw. kapilary) znajdować się będą tuż pod powierzchnią, którą omywa przepły­wająca woda wyłapywanie z niej tlenu me powinno na­stręczać specjalnych trudności.

Tylko teraz zechciejcie się zastanowić, kiedy szybciej da się przecedzić litr mleka: czy filtrując je na lejku przez czterocentymetrowy płatek, czy też przelewając przez metrową płaszczyznę prześcieradła? Rozumiecie dobrze, że im powierzchnia zetknięcia większa, tym proces ten przebiegnie szybciej ..Hemoglobina krwi ,.nie ma czasu“: uderzenia serca ryby pchają całą ciecż wciąż naprzód i naprzód przez naczynia włosowate, a więc tylko w ciągu tych paru chwil, kiedy przepływać będzie koło- szczelin skrzelowych, zaopatrzyć się mu­si w tlen dla organizmu. Trzeba więc powiększać powierzchnię — fałdować, rozgałęziać krawędzie szcze­lin skrzelowych. Przypatrzcie się skrzelom okonia czy szczupaka 3 zobaczycie szeregi cienkich, równiutkich czerwonych blaszek, istniejących tylko po to, ażeby zwiększyć płaszczyznę, w której rozgałęzione naczynia krwionośne stykałyby się z przepływającą wodą.

Czy orientujecie się, na czym tu polega cały „do­wcip“? Na każdym miejscu, które.; |est narażone na częste omywanie lub owiewanie substancją bogatą

w walny tlen, może powstać organ oddechowy, jeśli tylko od strony organizmu podejdą tam i rozgałęzią się cieniutkie naczyńka włosowate...

Czyż to możliwe? Czy są w ogóle u kręgowców jakieś inne organy oddechowe niż skrzela lub płuca?

Ano, zastanówcie się razem ze mną... a właściwie ponieważ samym wyłącznie rozumowaniem nic w przy­rodzie rozwiązać nie można, najpierw poobserwujcie, proszę, rybkę w akwarium. W akwarium urządzonym świadomie źle — bez roślin, z od dawna nie zmienianą wodą. Zobaczycie, że rybka coraz to wypływać będzie na powierzchnię i gwałtownie łykać powietrze z atmo­sfery.

Na pewno słyszeliście też o tym, że gdy jezioro czy staw skuje lód, to ryby całymi masami szczególnie pod koniec zimy, w lutym czy marcu —zbierają się przy przeręblach i chwytają gazy atmosferyczne.

.t”— No, to znowu nic nadzwyczajnego; wiadomo, że gdyby dajmy na to popsuły się wodociągi i z kranu nie można by wysączyć ani kropelki wody, zaczęlibyśmy z wiaderkami czy dżJbankami wędrować do rzeki. To postępowanie ryb zatem wcale nas szczególnie nie dziwi.

Przepraszam, nie opiniujcie zbyt pochopnie, bo teraz właśnie następuje moment do rozumowego rozważania zagadnienia.

Ryba.chwyta powietrze atmosferyczne pyszczkiem, tak jak wodę — normalną dla niej dostarczycielkę tlenu czy jednak wypuszcza je też przez szczeliny skrzelowe? Bo przecież tam są rozgałęzione naczynia

krwionośne, tam ma owe organy oddychania. Zdawało­by się, że inaczej nawet pomyśleć nie można. Ale w takim razie przez te szczeliny, przez które normalnie wycieka woda. powinno obecnie wychodzić powietrze; bo jeśliby nawet cały tlen został wessany w naczyniach włosowatych, to i tak 4^ połkniętego powietrza stano­wił azot oraz inne gazy, a więc przynajmniej one powin­ny w postaci pęcherzyków wymykać się ze szczelin lub spod pokrywy skrzelowej.

Tymczasem nie przeczytacie nigdzie o czymś po­dobnym, a tym bardziej nie zauważycie tego. Ryba, jak mówiliśmy, chwyta pyszczkiem powietrze, ale cały ten gaz gdzieś w niej „przepada“, a w każdym razie na pewno nie jest kierowany do skrzeli. Widzicie, jak to zastanowienie nasunęło nam przed oczy ciekawą za­gadkę: duszący się osobnik chwyta powietrze, ale wcale nie po to, aby jak to mówią oddychać, gdyż nie kieruje go do swoich organów oddechowych. Toż wyśmieli­byście takiego lekarza, który by stwierdziwszy u cho­rego objawy zadyszki powiedział: „Ten człowiek dusi się, trzeba go ratować, zanurzcie mu rękę w balonie z tlenem...“ Przecież nawet dziecko wie, że tą drogą wchłaniać gazu nie potrafimy, a jeśli nawet, to w tak niezwykle małym stopniu, że moglibyśmy w ten sposób pokryć zaledwie jedną setną naszego zapotrzebowania na tlen.

Cóż więc ryba robi z tym zdobytym powietrzem atmosferycznym?

Ależ powiedziałem już, połyka go.

Jak to? Połyka — to znaczy wprowadza do jelit, a przecież tlenu nie potrzeba trawić, pierwiastka nie

można rozłożyć na jakieś substancje jeszcze prostsze. Po co więc? Po co?...

Po prostu po to, żeby zaopatrzyć weń organizm. Do­piero co mówiłem, że w każdym miejscu, gdzie sieć naczyń włosowatych podchodzi pod samą powierzchnię, ,może powstać organ oddechowy. Przewód pokarmowy ma już dla wchłaniania cząstek pożywienia powierzch­nię zwiększoną fałdami lub kosmkami. Kapilarów krwionośnych też jest tam mnóstwo. A hemoglobina krwi — widzicie — wcale nie jest taka „pedantyczna“, aby „uważała“, iż tylko w skrzelach ma prawo pochła­niać tlen. Nie ma ona tych „poglądów“, które wyzna­wali dawni przyrodnicy, że tylko w organie oddecho­wym „wolno“ pobierać tlen, a w przewodzie pokarmo­wym wyłącznie pokarmy i tak dalej.

Ot, i na tym przykładzie okazuje się, że organizm to nie zlepek narządów, lecz jednolita całość.

Jest zima •— lód nie pozwala rozpuszczać się tlenowi w wodzie, posiadane przez nią zasoby tego gazu już się w dużym stopniu wyczerpały, toteż skrzela mimo sta­łego prądu przepływającej przez nie cieczy mogą wyło­wić zaledwie znikome ilości tego tak ważnego pier­wiastka. Ale oto nieoczekiwanie w jelicie zjawia się por­cja powietrza. Trudno... — nie jestem biurokratką — „powiada“ krew —* gdzie tylko jest produkt potrzebny całemu organizmowi, tam będę się weń zaopatrywać. — No, i jak widzicie, wtedy jelito staje się miejscem od­bioru tlenu... Ściśle mówiąc, u tych ryb, które najczę­ściej korzystają z tego rodzaju oddychania, a więc u ryb szlamowych, szczególnie tylna część jelita zostaje mocno

unaczyniona i ona to

jest teraz organem

oddechowym. Tam

I też wydziela się dwu-

tlenek węgla, który

ryba wyrzuca niby

gazowy kał przez od-

byt. Piskorz, na któ-

rym przeprowadzono

doświadczenie, pra- wie przez pięć mie­sięcy wytrzymał w wodzie całkowicie pozbawionej po­wietrza, gdzie oddychanie skrzelowe było właściwie tak jakby wyłączone, a oddychał sobie systemem dorosłej żaby czy choćby wieloryba, mianowicie od czasu do czasu łapiąc powietrze znad powierzchni akwarium.

I wszystko szło normalnie, z tą różnicą, że krew jego za­opatrywała się w tlen nie w skrzelach, a w jelicie.

U takich ryb zresztą jelito jest silnie wydłużone, czasem 25-krotnie dłuższe od ciała, gdy tymczasem u zwykłych ryb nie przekracza ono nawet półtora raza ich rozmiaru — a wszystko w tym celu, aby tylko zwiększyć powierzchnię, na której mogłyby się rozwi­nąć kapilary tlenobiorcze.

O ile ryby zamieszkujące szlam denny oddychają w ten sposób, o tyle u większości innych organem pomocniczym przy oddychaniu jest worek powstający ‘ jako kieszeniowate wklęśnięcie przy początku przewodu pokarmowego. Wór ten rozrasta się bardzo i staje się w końcu tak samodzielny,- że u niektórych gatunków następuje całkowity zanik przewodu łączącego go

z jelitem. Domyślacie się pewnie,-ze myślę o pęcherzu pławnym u ryb. Ma on szereg różnych zadań: utrzymuje równowagę ryby, ułatwia przesuwanie się w górę i w dół, a zwłaszcza bierze udział w czynnościach odde­chowych. U ryb z otwartym pęcherzem, tj. mającym połączenie z przełykiem lub żołądkiem, całe powietrze połykane z powierzchni zostaje właśnie tam przekazy­wane — tam też niby w płucach krew zasila się w tlen i wydziela dwutlenek węgla, który ryba wyrzuca przez pysk. A więc po prostu podwójny system oddechowy w razie potrzeby skrzela, w razie potrzeby — pęcherz pławny,* czyli coś w rodzaju płuc.

Wyobraźcie sobie, że na przykład pstrągi, mimo iż żyją w bogatej w tlen wodzie strumieniowej, jeśli je odciąć siateczką czy szybką szklaną od komunikacji z powietrzem atmosferycznym, idą wkrótce na dno i duszą się z braku tlenu, no —- po prostu topią się. Ryby się topią? Czy komu przyiszłoby kiedy coś podob­nego do głowy?

U ryb tak zwanych dwudysznych pęcherz pławny powiększył się,' stał się nawet parzysty i one już swo­bodnie uprawiają podwójny sposób oddychania.

Jest w wodzie tlen — korzystamy ze skrzeli, nie ma tlenu, ba, jeszcze gorzej, wodą wyschła, a pozostał szlam, którym można tylko zamulić skrzela będzie­my oddychać powietrzem atmosferycznym przez pę­cherz pławny. W obydwu przypadkach damy sobie radę.“

Nie sądzę, aby w tym, co powiedziałem dotychczas, było coś niezrozumiałego, oczekuję jednak od tych, co uważnie czytali, jednego pytania:

Wszystko to pięknie, jeżeli pęcherz jest otwarty i ma połączenie z przełykiem czy też żołądkiem, ale wspomniano dopiero co, że są ryby z zamkniętym pę­cherzem, który jak piłka nie ma żadnego otworu na zewnątrz. Skądże tam dostaje się tlen lub jakikolwiek inny gaz?

O, to jest rzeczywiście dość skomplikowana sprawa. Taki pęcherz jest właściwie rezerwuarem różnych ga­zów, w których przeważa tlen. Oto krew chwyta go ile może w jelicie, skreelach czy też przez skórę, donosi potrzebującym i zużytkowującym go tkankom, ale nad­miar tego gazu wydziela do pęcherza, a dopiero kiedy

potrzeba, to znaczy gdy od otoczenia z jakichś względów nie można go już z zewnątrz pobierać, czerpie go spo­kojnie z zapasów, które zamagazynowała, kiedy o tlen było łatwo.

Oto opowiedziałem, ile przeróżnych sposobów oddy­chania posiadają takie ryby.

A jak się rzecz ma u wyższych kręgowców lądo­wych? O, bardzo prosto! Parzysty pęcherz pławny ryb dwudysznych jest przecież właściwie płucami i teraz już ten organ doskonali się stopniowo u coraz lepiej wy­specjalizowanych w życiu naziemnym gromad, aby jak to mówiliśmy poprzednio — przez tworzenie fałd, zaka­marków i zagłębień zwiększać jak najbardziej po­wierzchnię ścianek, w których mogą rozgałęziać się ka- pilary. Ba, wreszcie u ssaków dochodzi do tego, że całe płuco jest jak gdyby kiścią gron — tyle tylko, że mu­sielibyście sobie wyobrazić, iż owoce jego są puste we­wnątrz, mikroskopijnie maleńkie, a przede wszystkim ilość ich wynosi... no, bo ja wiem, w każdym razie liczy się je na miliony.

Nie potrzebuję chyba dodawać, że główna łodyżka i gałązki prowadzące do tych ,,gronek“ są również puste wewnątrz, bo przecież przez nie tlen przedostaje się z jamy ustno-nosowej do płuc. Tą główna łodyżka to przecież tchawica, będąca poszerzeniem i rozbudo­waniem właśnie tego przewodu, który u ryb łączył pęcherz pławny z przełykiem.

A więc uzyskaliście chyba odpowiedź na nasze tytu­łowe pytanie?

JEDEN CZY DWA KRWIOBIEGI

Zakończyliśmy rozdział poprzedni informacją, że po­wietrze atmosferyczne wypełniające jamę ustno-nosową przedostaje się u ssaków do płuc... Przedostaje — łatwo to powiedzieć. Ale proszę wyjaśnić, jak? Powietrze nie posiada własnej energii i na pewno nie jest „obowiązane do żadnych uprzejmości“ względem zwierzęcia, aby wę­drować tam, gdzie organizm go potrzebuje.

Ryba czynnie połykała tlen, aby odświeżyć jego za­pasy w pęcherzu pławnym. JJ ssaków przystosowania poszły w tym kierunku, aby automatycznie i regular­nie co kilkanaście sekund wprowadzać do płuc świeże porcje tlenu. A dzieje się to w ten sposób, że klatka piersiowa, którą prawie całkowicie ten organ wypełnia, może się rozszerzać albo zwężać niby poruszany miech, a wtedy już automatycznie wskutek ciśnienia atmosfe­rycznego powietrze bądź wdziera się przez jamę ustną do płuc, bądź bywa z niej wyciskane kurczącymi się mięśniami klatki piersiowej i przepony.

Takie urządzenia są u ssaków. U niższych, jak gady czy płazy, klatka piersiowa nie tworzy jeszcze zam-

"f-.[[ kniętego miecha. Wtedy rolę pompującą bierze H . na siebie podgardle.... Zresztą jeśli już mówię- o, płazach, to trzeba przyznać, że krew ich czerpie mniej więcej ty­leż tlenu w płucach co> i przez miękką; śluzo­watą skórę, gdzie rozga­łęzia się, mnóstwo na­czyń krwionośnych,. zbierających się osta­tecznie w dwie potężne żyły skórne, w których i zatem płynie do-serca j krew wcale pokaźnie | utleniona, mimo że nie odchodzą one z płuc.

Rozumiecie jednak, że I największe zapotrzebo- I wanie na tlen powinny wykazywać ptaki.'

A dlaczego?

Przede wszystkim ze względu na swoją ruchliwość. . jgS- A co ma ruchliwość do ilości tlenu?

Jak to, czyżby i to trzeba było tłumaczyć? Więc proszę.

Ruchliwość może wykazywać tylko ten organizm, któ­ry rozporządza zasobami energii. Energią zaś może roz­porządzać tylko wtedy, jeżeli sięgnie do jej zapasów

ukrytych w węglu i wodorze, które z kolei, jak wiecie, są składnikami węglowodanów, białek i tłuszczów, a więc krótko mówiąc pokarmów. Wydobywanie tej energii ' oczywiście dokonywać można przez połączenie tych substancji z tlenem. No cóż, toż i motor samochodowy nie ruszyłby z miejsca, choćbyśmy go nawet pogrążyli w benzynie, gdyby nie było przy tym dostępu tlenu.

A więc ptaki, wydatkujące na lot duże zasoby energii, muszą dużo jeść, ale i mocno oddychać. I tu jest cała trudność. Ten znakomity sposób stałego przewietrzania płuc ruchami klatki piersiowej nie zdążył się jeszcze u nich wykształcić. A właściwie jakże mogę mówić, że „nie zdążył“; przecież ptaki nie są przodkami ssaków, i jedne, i drugie to mniej więcej „równolatki“, nie bio­rąc pod uwagę drobnych różnic wobec tych milionów wieków, które dzielą chwilę obecną od powstania na świecie obydwu tych grup kręgowców.

W danym przypadku należałoby powiedzieć, iż udo­skonalenie sposobów oddychania poszło u jednych innymi drogami niż u drugich i może wcale ten ssaczy sposób nie byłby dogodny dla powietrznych lotników. Przypomnijcie sobie bowiem, że ich klatka piersiowa musi być potężnym fundamentem dla mięśni porusza­jących organami lotu, musi być sztywną i twardą pod­stawą do wykonywania mocnego zamachu skrzydłami. A jak połączyć stałość, nieruchomość i solidność pod­stawy z odbywającymi się bez przerwy ruchami odde­chowymi?

Nie, tu działały inne warunki środowiska, toteż i przystosowania musiały się dopasować do odmiennych wymagań. Ptaki nie mogły sobie pozwolić na rytmiczne

i regularne pompowanie powietrza, ale za to w każdziutkim wolnym miejscu między trzewia­mi, ba, nawet do wnę­trza kości, płuca dały swoje wyrostki w posta­ci ciemutkościennyćh pęcherzy. Ptak jest po prostu cały wydęty po­wietrzem, a gdyby się kiedy komu udało, tak jak to mnie się zdarzyło, zanurzyć rękę w pierze żywego pelikana i dot­knąć jego skóry, to na­wet pod nią wyczulibyście przesuwające się powietrze —* jak w słabo napompowanej dętce rowerowej.

No, ale to wszystko, jak już wie­my, i tak nie rozwiązuje ostatecznie spraw oddechowych, gdyż drugim ważnym etapem jest kwestia regu­larnego dostarczania tlenu do mięśni i innych tkanek, tam bowiem dopie­ro realizowane będą istotne chemicz­ne procesy oddychania.

Ciekaw jestem, czy mieszkańcy miasta mieliby dużo pociechy z tego, iż zbiorniki przelewałyby się w zakła­dach wodociągowych wodą, a brak rur czy złe funkcjo­nowanie pomp uniemożliwiły przesyłanie jej aż do kur­ków w mieszkaniach. Zobaczymy zatem, jak ta sprawa zostaje załatwiona w organizmie.

System wodociągowy... nie, przepraszam, system krwionośny w ustroju kręgowca Urządzony jest na tych isamych zasadach co i wspomniane wodociągi. Właściwie nie... i ten przykład niezupełnie dobrze odpowiada. Do wodociągów bowiem wciąż przychodzi nowa woda, -a stara jest z rur wylewana i zużywana do celów go­spodarczych. Wolę więc porównać układ naczyń krwio­nośnych *do sieci kolei żelaznych, poktóreg krążą wciąż te same wagony załadowywane coraz to odnawianym ładunkiem, dowożonym to w tę, to w inną okolicę kraju, •ewentualnie... organizmu.

Z tamtego przykładu można by tylko wziąć tę analo­gię, że każdych parę centymetrów krwi nie trzeba cią­gnąć specjalnym parowozem, lecz jedna mocna pompa może je stale wprawiać w ruch. Pompą tą w 'postaci •samoczynnej grubościennej niby „gruszki gumowej “ jest serce.

Rozmyślając teoretycznie nad takim urządzeniem -można by1 wyobrazić sobie, iż jedna taka kurczliwa ko- , mora, wlotem i wylotem połączona z całym układem rur krwionośnych, powinna wystarczyć, byleby tylko przy tych otworach znajdowały się odpowiednie za­stawki, nie dopuszczające do cofania się strumienia cieczy; Komora się kurczy, otwiera się zastawka prowa­dząca do głównej arterii, zwanej aortą, i cała porcja krwi

zostaje wypchnięta do naczyń. Skurcz się skończył, zaczyna się rozkurczanie, ale zaciśnięta zastawka od strony aorty nie pozwoli wracać dopiero co wypchniętej krwi. Za to w tym czasie otwiera się tylny otwór i z żył zostaje wessana znajdująca się tam krew. I tak raz po raz, raz po raz — przez całe życie zwierzęcia.

U ryb tak właśnie wyglądają te stosunki, z tą jednak różnicą, że omawiana wyżej komora jest przewężona w środku, dzięki czemu istnieją jakby dwie, leżące jedna za drugą: pierwszą z nich zwiemy przedsionkiem, drugą zaś komorą właściwą, przy czym — co w tym wszystkim jest najważniejsze — kurczą się one i roz­kurczają nie razem, lecz kolejno, na przemian. Zaciska­jący się przedsionek wstrzykuje krew do rozkurczonej właśnie komory, a kiedy i ona z kolei zaczyna się kur­czyć i wyrzuca otrzymaną porcję dalej, przedsionek się rozkurcza przyjmując z żył krew, która obiegła już cały organizm.

W ten sposób przedstawiliśmy zdaje się bardzo wy­raźnie mechanizm krążenia. Ale nie to w tej chwili jest najistotniejsze, bo przecież przede wszystkim mieliśmy się zająć zagadnieniem, jak tę cyrkulację zużytkować przy jednym z etapów oddychania, to jest przy rozno­szeniu tlenu.

No, z tym nie ma kłopotu. Mówiliśmy przecież, że w którymkolwiek miejscu naczynie krwionośne tuż pod powierzchnią rozbije się na mnóstwo kapilarów, tam może już następować utlenianie. Co tu więcej gadać!

A mnie się zdaje, że jednak jeszcze trochę „pogadać“ by 0 tym warto.

Wiadomo, że wychodząca z komory sercowej aorta będzie się rozgałęziać. Załóżmy, że rozbiła się na dwie runy, te znów na cztery, owe cztery znów się rozwidliły tworząc osiem, te z kolei szesnaście i tak dalej — dając w końcu sieć naczyń włosowatych po całym ciele. A następnie w ten sam sposób zbiegać się będą te na­czynia, aby w końcu jako jedna czy dwie żyły wpaść wreszcie do przedsionka.

Ale teraz pomyślcie sobie, w którym miejscu na drodze tego krwiobiegu powinno być umieszczone miejsce utleniające?

-T- Wszystko jedno...

O wcale nie. Bo zwróćcie uwagę, że cała krew, która płynęła aortą, już po pierwszym rozgałęzieniu płynie dwoma strumieniami, potem ośmioma, szesnastoma... i tak dalej. Gdyby więc organ oddechowy znalazł się dajmy na to na ósmym rozgałęzieniu, to w takim razie tylko ósma część krwi wzbogacałaby się w tlen, a sie­

dem ósmych płynęłoby równie ubogie jak przedtem. Bardzo nieekonomicznie byłyby wyzyskane czerwone ciałka krwi, czyli transportery tlenu, bo tylko jedna

- drobna ich część z tego, co krąży po organizmie, zosta­łaby utleniona. Stąd wniosek, że organ oddechowy, jed­nym słowem — utlenianie krwi powinno się znajdować tuż w pobliżu serca, zanim aorta się jeszcze nie rozpro­szyła na szereg naczyń.

U niższych ryb tak jest w istocie. Aorta po wyjściu z serca dzieli się na pięć par naczyń, z których każde

rozgałęzia się bardzo obficie we wspomnianych już listeczkach łuków skrzelowych i zaraz potem wszyst­kie te naczyńka zbierają się znów w jedno, a więc jak gdyby w dalszy ciąg tej samej aorty, i wtedy dopiero zaczynają się jej prawdziwe rozgałęzienia po całym ciele. Ale najważniejsze w tym wszystkim jest to, że od skrzeli biegnie już tylko krew bogata w tlen, następnie traci te swoje zasoby w kapilarach ciała i ku sercu płynie znów pozbawiona tego gazu. Zwróćcie uwagę, iż właśnie odcinek od serca do skrzeli jest tym, na którym występuje krew w największym stopniu ód tleniona.

Obawiam się, czy was to nie zaskakuje, — Serce, ciężko pracujące, wciąż kurczące się serce właściwie zupełnie nie jest zaopatrywane w tlen, bo przepływa­jąca przez nie krew została już w kapilarach organizmu? od dawna całkowicie tego gazu pozbawiona.

Ale nie niepokójcie się proszę, serce przepycha przez swój przedsionek i komorę wielkie porcje krwi, ale z jej zasobów tlenowych wcale nie korzysta. Serce jest odży­wiane przez krew, która przepływa w naczyńkach rozgałęziających się w jego mięśniowych ściankach, a te odgałęzienia odchodzą od aorty tuż za skrzelami i do­noszą krew bardzo dobrze utlenioną.

Wygląda to tak, jakby ubolewano nad robotnikiem na stacji pomp wodociągowych patrząc na mulistą, za­nieczyszczoną wodę:

r Jak to musi być nieprzyjemnie pić herbatę z ta­kiej „zupy“!

Ależ ja tej „zupy“ wcale nie piję, ja ją tylko kie­ruję na stację filtrów, tam zostaje ona oczyszczona i roz­prowadzona dalej. Aniby mi do głowy nie przyszło czer­pać wodę z głównego kanału, bo korzystam z powracają­cej rurami wodociągowymi, już pięknie przefiltrowanej.

Zresztą u ryb i u płazów, które piócz skrzeli i płiic mogą mieć — jak wiecie — i inne miejsca utleniania, rzadko gdzie w ciele jest krew całkowicie odtleniOna... Niemniej jednak proste to urządzenie, jeśliby można tak powiedzieć, szeregowe — najpierw serce, potem skrzela, potem kapilary całego ciała, gdzie się krew odtlenia, a później znów żyły i serce — komplikuje się z chwilą, gdy „ryby zaczęły wychodzić na ląd“ i zamiast

skrzelami coraz więcej oddychać przekształcającym swą rolę pęcherzem pławnym, czyli jak już wiecie, płucami.

Też trudność — wzruszy ramionami czytelnik — a więc wyrzucić ^krzela jako już bezużyteczne, aortę sercową połączyć z płucami, niech się w nich rozgałęzia i utlenia krew a zaraz za płucami' niech się znów wszystko zbierze w jeden pień — i jazda z bogatą w tlen krwią na całe ciało!

Gdybyście tak rozumowali, popełnilibyście zasadni­czy błąd, polegający na niepojmowaniu „techniki“ przemian ewolucyjnych w organizmie. Nie należy wy­obrażać sobie, że przemiana taka wygląda w ten sposób, iż mając na przykład obszerny, ale parterowy domek rozbieram go w pewnej chwili na poszczególne ele­menty, cegły itd. i później buduję z tego materiału wysoki czteropiętrowy komin fabryczny, bo Okazało się, iż właśnie taki narząd będzie dla mnie obecnie użytecz­niejszy.

Nie! Tak dokonywać przeróbki może technik, murarz, ale przemiany ewolucyjne w żywym organizmie nie mogą być podobnym systemem prowadzone.

A więc nigdy nie będę miał na tym miejscu potrzebnego mi wysokiego komina? Bo jakże go inaczej zbudować?

Jeżelibyśmy wyobrazili sobie, że ma się to odbywać systemem ewolucji organizmu, to wyglądałoby tak. Domek prawdopodobnie posiadał swój maleńki komin, wyprowadzający dym spod kuchni; otóż bądź rozbie­rając jakiś niepotrzebny schowek, bądź dokupując nieco cegieł S stopniowo nadmurowujemy ten nasz komin, no, dajmy na to, ż początku o metr, a potem (w dalszych pokoleniach) coraz wyżej i wyżej.

Ależ taka cienizna przy znacznej wysokości obaliłaby się za lada podmuchem wiatru!

I to racja. Toteż nie myślcie, że komin ten nie byłby przy tym stale bardzo silnie pogrubiany.

Ach, jak to niepraktycznie! Co za sens i brak oszczędności! Olbrzymie, grube ściany, a ciągle wąziutki przelot.

Wcale nie, bo w miarę pogrubiania ścian wybiera­łoby się cegły od środka po­szerzając wnętrze kanału. I tak zobaczylibyście, że bez przerwania funkcjonowania samego domku powoli, powoli zmieniłby się jego kształt na wysoki komin. Podkreślam to: „bez przer­wania funkcjonowania“, bo wy, nastawieni na budowę i przebudowę martwymi ce­głami, mówiliście spokojnie właściwie tak:

Domek przez dwa miesiące w czasie rozbiórki i budowy przestanie istnieć, za to potem będzie już wy­glądał tak jakeśmy chcieli.

Ale jak owo „przestanie istnieć“ należałoby przetłu­maczyć w przypadku ewolucji organizmów? Czyż ryby przekształcające się w płazy mają powiedzieć: „prze­praszamy, teraz przez paręset lat nas nie będzie, rozpadniemy się na komórki, a one po pewnym czasie ułożą się w prześliczne salamandry, trytony i żaby“ —?

Sądzę, że nawet tym, którzy mają bogatą fantazję,, takie załatwienie sprawy wydałoby się zgoła nierealne.

Dlatego też wracając do naszego'przykładu, z chwilą gdy organ oddechowy (nie skrzela, a płuca) znalazł się w innym miejscu, nie daje się tak „szachu machu“ przerobić całego dawnego układu krwionośnego. Rzecz odbywała się powoli, jedne łuki skrzelowe zanikały, inne poszerzały się tworząc część aorty. Dwa z nich tylko pobiegły do płuc i stały się teraz głównymi dopro- wadzaczami krwi do miejsca jej utleniania.

Ale ponieważ obecne płuca to był przecież dawny pęcherz pławny, od którego naczynia jako jeszcze wcale nie od organu oddechowego wracały spokojnie do serca — wytworzyła się teraz dziwna sytuacja: komora

wypycha krew do aorty, a ta niemal natychmiast ©d- dziela od siebie dwa boczne naczynia idące do płuc. Większość cieczy jednak płynie nadal głównym pniem rozgałęziającym się po całym ciele. I tak jak poprzednio była jedna droga -3 teraz powstały dwie, gdyż ta krew płynąca głównym pniem aorty wraca pó obiegnięciu ciała do serca, ale strumień, który skierował się na płuca, utleniwszy się od razu zmierza z powrotem do serca. O ile więc komora wypycha płyn tylko przez je­den otwór, o tyle przedsionek przyjmuje teraz dwa

różne, rodzaje krwi: jedną, która przybywa z ciała, a więc w dalszym ciągu beztlenową, drugą, która przy­chodzi naczyniami płucnymi, a więc silnie utlenioną.

Przedsionek w związku z tym odpowiednio „się urzą­dza“: tworzy się w nim przegroda dzieląc go na dwa wory. W ten sposób powstaje wtedy serce trójoddzia- łowe, które widzimy u płazów, przy czym z prawego

przedsionka wpada do komory krew odtleniona z ciała, z lewego krew utleniona z płuc.

Ale cóż, za to w komorze następuje ich złączenie, tak że do aorty i na całe ciało płynie tam zawsze krew nie mocno utleniona, lecz zmieszana. Te stosunki nie są zbyt dogodne, toteż nic dziwnego, że to samo, co zrobił u płazów tylko przedsionek, u gadów zaczyna robić

i komora: tworzy się w niej przegroda, której , różne stopnie rozbudowy możemy zaobserwować u rozmaitych ich rzędów. Jaszczurki mają dopiero jej zaczątek, a u takich krokodyli jest już gotowa, tyle że pozostały do „zarobienia“ jeszcze niewielkie otwory. Ale u pta-

112

ków i ssaków mamy już ten proces dawno zakończony i w ten sposób — jak dobrze wiecie — powstały zupeł­nie odrębne dwa krwiobiegi, a w sercu widzimy jak gdyby dwie pompy w jednym organie: prawa — pracu­jąca tylko dla krwi nieutlenionej, przetłaczając ją z ciała do płuc, i lewa — pompująca tylko utlenioną krew z płuc do ciała.

Jak widzicie, wszelkie mieszanie się krwi zostało już zupełnie wyeliminowane. Aparat wydaje się tak dosko-

nale dopasowany, że gdybyśmy nie mieli na oczach wszystkich stopni jego ewolucyjnej przebudowy, niko­mu by do głowy nawet nie przyszło, że jest to niby wy­soki komin, stopniowo przerobiony z obszernego, ale parterowego domku, przy czym — co jeszcze raz pod­kreślam — ani na chwilę nie zostało przerwane jego użytkowanie.

To samo zresztą stosuje się do każdego zmieniają­cego się ewolucyjnie narządu.

NIEUŻYTKI TRZEBA USUWAĆ

. Na czym jak na czym, ale na organach wydalniczych u strunowców najłatwiej chyba prześledzić zjawiska ewolucyjne. Albowiem nie tylko u każdej z grup tego typu można znaleźć poszczególne etapy przemian, ale w dodatku jeśli przesunęlibyśmy się jeszcze niżej, bo aż do pierścienic, to Okazuje się, iż stadia wyjściowe przeobrażeń nerek są właśnie takie same, jakie widzimy u tego niewysoko jeszcze zaawansowanego w prze­kształceniach ewolucyjnych typu bezkręgowców.

Uprzytomnij my sobie, jak te organy tam wyglądają. W każdym segmencie dżdżownicy występuje po parze urzęsionych lejków, niby rury wylotowe armat ster­czące do jamy ciała zwierzęcia. Od lejka zaś prowadzi elastyczny ^ jak rurka gumowa kilkakrotnie skręcony kanalik, który uchodzi na zewnątrz.

Jest to chyba jeden z organów, którego funkcjono­wanie najłatwiej można pojąć. Produkty przemiany materii — jednym słowem materiały odpadkowe, które zawsze przecież w trakcie życia każdej komórki w większej lub mniejszej ilości tworzyć się muszą —

zostają wydalone wprost do jamy ciała, a z niej przez owe lejki i odcho- BL dzące od nich kanaliki wyprowadzane są na ze­wnątrz, aby nie zanie­czyszczały lub nawet nie zatruwały organizmu. Gdyby technika bu- | downictwa mieszkamo- f wego była bardziej po- f wszechnie znana, to aż L prosiłoby się tu porów-

nanie z wentylatorami,

I jakie instalowane bywa-

* ją w fabrykach, salach koncertowych lub teatralnych. W ścianie wykuwa się dziurę, w której zostaje obsadzony wentylator elektrycz­ny — niby otwór naszego urzęsionego lejka. Ciągnie on kurz i zepsute powietrze, które kanałem w murze, zwa­nym przewodem wentylacyjnym, biegnie jeszcze kilka metrów, a ostateczny wylot tego całego urządzenia może znajdować się gdzieś pod samym dachem lub wręcz na dachu. Prawdopodobnie rzęski lejka niby śmigła wiatra­ka wentylacyjnego sprzyjają wychwytywaniu z cieczy wypełniającej jamę ciała pierścienicy wszystkich tych cząsteczek, które powinny być wydalone.

Sami jednak możecie zauważyć, ki takie urządzenie nie jest jeszcze zbyt doskonałe. Bo cóż, jama ciała — ta obszerna przestrzeń znajdująca się w zwierzątku, gdzie leżą tak zwane wnętrzności, staje się wtedy niby pu-

-w

blicznym śmietnikiem. Każda komórka wyrzuca do niej,

oo ma tylko niepotrzebnego, a więc nawet substancje szkodliwe. Wszystko to, przynajmniej czasowo, prze­bywa w jamie ciała, zanim trafi do któregoś z lejków, który chociaż część z tego usunie. Ol, przypomina to dawne niechlujne kamienice wielkomiejskie, kiedy gospodynie albo służące nie zadając sobie wiele trudu wyrzucały wprost przez okno na podwórko śmiecie, pomyje i wszelkie nieczystości, a co pewien czas. co jeden, dwa dni przyjeżdżali specjalni śraieeiarze. zgarniali przynajmniej część i wywozili gdzieś dalej.

Ale nasze strunowce juz pod wieloma wzglę­dami wydoskonaliły te pierwotne urządzenia Zobaczmy więc, na czym owe ulepszenia polegają.

Najniższe ooSród strunowców, a wifc bezczaszkowce.awsród nich lancetniki, barda© wyraźnie wykazują jeszcze odcinkową bu* dową ciała 11 nich te właśnie lejki funkcjo- , nu ją ciągłe podobnie do tego, jak opisywałem

Ale już u najpierwotniejszych kręgowców, mianowi­cie u śluzie spotykamy się z pierwszym udoskonaleniem, zresztą wywołanym przez zwiększenie ciała zwierzęcia.

A cóż ma jedno do drugiego?

Zaraz to wytłumaczę. U większych zwierząt grubieje przecież bardzo miąższ ich ściany cielesnej i można by powiedzieć, że już nie każda komórka ma „okno“ na to „podwórko“ jamy ciała, aby tam wyrzucać swoje odpadki. Ale przecież nie ma takiej komórki, która nie musiałaby się ich pozbywać... Od czegóż jednak jest do­cierający niemal do każdego miejsca organizmu wspar niały narząd komunikacyjny — omawiany układ krwio­nośny? Tam teraz wyrzucać można odpadki, a on wy­niesie je „na podwórko“, czyli do jamy ciała, skąd za­bierane będą przez wspomniane lejki-czyściciele. Lejki te i tu są ułożone parami jedna za drugą, ale już mniej Mcznie niż u dżdżownicy czy lancetnika, bo i jama ciała

jest stosunkowo znacznie mniej pojemna, aniżeli było to u pierścienic.

Jeślibym tak dla próby zaproponował, żebyście się zastanowili, jakie waszym zdaniem należałoby przede wszystkim zaprojektować dalsze ulepszenia w tym sy­stemie, to jestem przekonany, że każdemu najbardziej nie podobałoby się owo „wyrzucanie śmieci“ na „wspól­ne podwórko“, ęzyli do jamy ciała, i później dopiero zbieranie ich przez czyścicieli, tj. owe lejki, zwane nefridiami. Wszystko jedno bowiem, czy owego nie­chlujstwa dopuszczał się przez swoje „okienko“ każdy „mieszkaniec“ organizmu, to znaczy każda komórka, czy też to samo robi teraz krew.

I oto, wyobraźcie«sobie, ewolucja idzie właśnie w tym kierunku, aby odpadkami nie zanieczyszczać jamy ciała.

--T-. Ale jak to zrobić?

Ano, bardzo prosto. Niech krew bezpośrednio, ot, jak­byśmy powiedzieli „z ręki do ręki“ podaje te odpadki czyścicielom, czyli nefridiom. U niektórych niższych kręgowców mianowicie obserwować można takie zja­wiska, iż drobniutkie naczynka krwionośne — kapilary, z których odsączają się wydaliny, nie rozchodzą się po całej powierzchni jamy ciała, czyli nie w dowolnym miejscu usuwają owe produkty, lecz tuż nad każdym lejkiem „wentylatorem“ tworzy się w ściance jamy ciała silnie unaczyniony wzgórek niby brodawka lub krostka ^ i z niego tylko następuje usuwanie produk­tów odpadkowych, które niesie krew. A ponieważ tuz pod nim otwiera się „paszcza“ lejka, wszystko od razu wpada do niej, a „podwórko“, czyli jama ciała zanie­czyszczane bywa minimalnie.

Ale jak ulepszać to ulepszać! A czy nie dałoby się tak urządzić, żeby nawet ta odrobina „śmieci“ nie dostawała się do jamy ciała?

Ależ naturalnie! Otóż u ryb chrzęstnoszkieletowych od kanalika wyprowadzającego, tuż za lejkiem, zaczyna uwypuklać się coraz bardziej rosnący pęcherzyk, niby balonik. Pęcherzyk o niezwykle cieniutkich ściankach. Zbliża się on ku brodawce, tak że w końcu zaczyna ona coraz bardziej uciskać i wtłaczać do środka ściankę naszego pęcherzyka. Wyobraźcie sobie, że w dziurawą piłkę lub jeszcze lepiej w bardzo słabo wydęty gazem balonik gumowy zaczynacie wgniataę pięść. Ścianka w tym miejscu wklęśnie i nasz balonik przekształci się z wydętej kuleczki w niby dwuwarstwowy kielich, w którego środku tkwić będzie Skulona dłoń.

Ale proszę przypomnieć sobie, że „pięść“ to w danym przypadku owa brodawka z kłębuszka naczyń krwionoś­nych, przez który odfiltrowują się substancje wydalane. Ponieważ ten kłębuszek tkwi teraz w owym kielichowa- tym pęcherzyku nefridialnym, więc to, co się odfiltro- wuje z naczyń krwionośnych, nie wydostaje się już wcale do jamy ciała, lecz przesiąka przez pierwszą — tę wklęśniętą — warstewkę pęcherzyka. Substancje wy­dalane dostają się więc do jego wnętrza i potem już spokojnie kanalikiem wyprowadzane są na zewnątrz ciała.

No i jeszcze jedno ulepszenie, ulepszenie zresztą zro­zumiałe. U takiej dżdżownicy, o budowie wyraźnie .pier­ścieniowej, nie było wielkiej trudności z wyprowadze­niem kanalikowego przedłużenia lejka jamy ciała na

zewnątrz, Teraz zaś, kiedy w strukturze kręgowca, choćby na przykład ryby, dawna prosta budowa od-' cinkowa bardzo się

skomplikowała i za­tarła, można więc tu właśnie przewidywać

I istotne trudności.

I Trzeba by prowadzić " każdy kanalik od lej­ka, czasem przez grube warstwy mięśni. Tutaj więc następuje owo ulepszenie, którego praktyczne znacze­nie łatwo zrozumieć. Kanaliki od lejków z każdej strony ciała uchodzą nie od razu na zewnątrz, ale do zbiorczego kanału biegnącego od przodu ku tyłowi, który w jakimś tam miejscu ma wylot zewnętrzny bądź zupełnie samo-

^%t^gjá^Í^LÍkÍ^JL!l2L^L¿A^

dzielny, bądź — co na jedno wychodzi — w jelicie tuż przy odbycie.

Zresztą takie udoskonalenie w postaci wspólnego ka­nalika widuje się już nawet u niektórych pierścienic.

Jeśli zrozumieliście to, co przed chwilą powiedziałem, a przekonany jestem, że nie sprawi to nikomu trudno­ści — na pewno niejeden z czytelników ma ochotę zrobić uwagę, że obecnie, szczególnie po tym ulepszeniu z wklęśniętym pęcherzykiem i siedzącym w środku kłę-

buszkiem naczyń krwionośnych, lejek wraz ze swoim szerokim, ziejącym otworem do jamy ciała przestał mieć jakiekolwiek znaczenie, bo przecież w niej nie ma teraz żadnych produktów odpadkowych. Wszystkie z kłębusz- ka naczyń krwionośnych przesiąkają bezpośrednio do wnętrza pęcherzyka. Zbyteczny funkcjonalnie lejek staje się tym, co nazywamy w ewolucji organem szcząt­kowym i podziela los wszystkich takich narządów, to jest powoli zarasta i zanika. U większości wyższych kręgowców nie widzimy go zupełnie, ale ślady wykazu­jące, na jakiej drodze odbywało się to ewolucyjne do­skonalenie organów wydałniczych, możemy zaobserwo­wać i to nawet dwukrotnie.

Bądź rozpatrując najniższe kręgowce, a więc kręgo uste i pewne ryby, u których lejki zachowują się jeszcze przez całe ich życie, bądź też u większości kręgowców w ich okresie zarodkowym. Istnieje bowiem tak zwane prawo biogenetyczne Baeckla, polegające na tym, iż bardzo często niektóre etapy, po jakich postępowała ewolucyjne przekształcenie się organu, występują

i trwają przez pewien okres podczas rozwoju zarodko­wego niby dokumentalne świadectwa, jak to wyglądało u przodków (ryciny ze str. 106, 109). Stąd to u embrio­nów kręgowców możemy widywać owe lejki, których u postaci dorosłej nie będzie już ani śladu.

Para takich lejków zresztą — co prawda jedna* ale za to potężnie rozrośnięta — zachowuje się i u dorosłych ssaków w zupełnie innym organie, mianowicie w żeń­skich narządach rozrodczych. Rozrosła stą ona bowiem

i służy jako jajowody, gdyż jak się okazuje, cały aparat

wyprowadzający komórki rozrodcze powstał właśnie z przekształcenia części dawnych nefridiów. Z tego wi­dać, jak to przy przeobrażeniach ewolucyjnych mogą się zupełnie zmieniać nawet funkcje organów.

No, ale o tym wspominam tylko mimochodem, gdyż narządy rozrodcze do tematu niniejszego rozdziału nie należą.

Natomiast jeszcze parę słów zakończenia należy się losom organów wydalniczych, czyli nerek.

Jak wiecie, u pierścienic przebiegały one wzdłuż ca­łego zwierzątka. Trudno zresztą sobie wyobrazić, żeby mogło być inaczej, skoro trzeba było oczyszczać jamę ciała w każdym pierścieniu. Teraz jednak, kiedy pośred­nictwo objęła krew, która w dowolnym miejscu jest w stanie stworzyć — chciałoby się rzec — „zbkład oczyszczania organizmu1*, nerka może przybrać kształt utworu krótkiego, zwartego; byleby tylko posiadała do­stateczną ilość kłębuszków od filtrowy jąeych produkty wydalania, kolejne zaś szeregowe ułożenie tych orga­nów też staje się rzeczą nie absolutnie konieczną,

Ale, jak juz wykazano, na drodze ewolucyjnej wszel­kie ulepszenia odbywają się tylko stopniowo A więc u ryb nerki są to jeszcze organy pokaźnie wydłużone, leżące wzdłuż ciała po wewnętrznej stronie kręgosłupa.

U płazów i gadów następuj* wyraźne ich skrócenie, u ssaków zaś są to już zwarte, krótkie, f&soiowatej for­my utwory, co nk wpływ# w JiktmknlwKt stopniu na mniej sprawne Ich działanie csyśrtcselskie.

Opowiedziałem już tyle o prwiiiiitiinniM li w roz­woju ewolucyjnym organów wydslniczych. podknlłt jąc ciągle, fci usuwają one z organizmu sbęda» łub

szkodliwe produkty przemiany materii (nazywaliśmy je nawet obrazowo „śmieciami“), należałoby więc już chyba „postawić kropkę nad i“ i wyraźnie powiedzieć, czym są owe wydaliny.

Nikomu z czytelników nie jest chyba obcy chemiczny skład organizmu. Każdy od razu powie, że podstawowy składnik komórek—- protoplazma jest przede wszystkim mieszaniną przeróżnych białek w wodzie, a w pewnym stopniu w dodatku i tłuszczów oraz węglowodanów. Wy­miana zaś między tymi związkami pewnych grup pier­wiastków (przy czym tworzą się coraz to nowe: białka lub inne związki) iest właśnie istotą owej przemiany materii, na której polega życie. Jak zatem rozumieć owe produkty odpadkowe?

Otóż proszę sobie wyobrazić, iż każda komórka to niby pokój z olbrzymią ilością przeróżnych klocków, ukła­dających się ciągle w liczne i najrozmaitszego kształ­tu figury, które będą nam symbolizowały cząsteczki róż­nych dajmy na to — białek. I oto od jednej figury odry­wa się parę klocków i uzupełnia deseń figury drugiej, trzecia nagle rozpada się na poszczególne klocki, część z nich przyłącza się do pierwszej, a reszta tworzy jesz­cze jakiś inny układ. Zawsze jednak zdarzyć się może, że ten czy inny klocek w czasie tego ciągłego ich prze­kładania i przemieszczania rozłupie się na parę drzazg, jeszcze od innego utrąci się rożek lub nastąpi jakaś po­dobna katastrofa. Wtedy takie 'kawałki nie będą paso­wały do innych klocków, nie będą się nadawały do uło­żenia żadnej innej, ładnej czy dobrze trzymającej się struktury. Jak to mówimy w biologii, do dalszej prze­miany materii nie mogą już być użyte. Co więcej, takich

klocków nie damy już dzieciom do zabawy, bo drzazga łatwo wbija się w palec, toteż te zbędne, połamane kloc­ki niepotrzebnie tylko zajmują miejsce w pokoju.

Tak jest i w danym przypadku. Produkty, których nie można użyć więcej w przemianie materii, bywają zbędne albo czasem nawet szkodliwe.

No, ale jakże wyglądają one chemicznie?

Przypomnijcie sobie, że białka składają się głównie z azotu, węgla, wodoru i tlenu, a tłuszcze i węglowodany z tych samych pierwiastków z wyjątkiem azotu. Otóż

dopóki białka w owych przemianach rozpadają się na aminokwasy, węglowodany — na cukry prostsze, tłu­szcze — na kwasy tłuszczowe i glicerynę, to z tych związków w czasie przemiany, materii protoplazma cią­gle jeszcze potrafi zrobić nowe białka, nowe węglowo­dany złożone czy nowe tłuszcze, niby nowe figury z nie- zepsutych klocków. Niech jednak te związki, które porównałem z najprostszymi klockami, rozpadną się jeszcze dalej na poszczególne ,,drzazgi ', to już z nich organizm nic pożytecznego zbudować nie potrafi. Z chropowatych drzazg już się nowego klocka nie od­tworzy... A takie właśnie chemiczne „drzazgi“ wystąpią

wtedy, kiedy na przykład od węglowodanu oderwie się nieco węgla i tlenu jako dwutlenek węgla lub odpadną wodory '/ i również z tlenem wytworzą | wodę, zaś azot wraz z wodorem odszczepi się od aminokwasu J jako amoniak. To są już ,,drzaz- $ gi“, gdyż z amoniaku i dwutlen- ku węgla żadna plazma zwie- 1 rzęca ani białek, ani tłuszczów, 1 ani węglowodanów zbudować I nie umie. Jedynie woda nie jest I właściwie odpadkiem, gdyż 1 może być jeszcze wielokrotnie I w ustroju zużytkowana.

Toteż właściwymi, ostatecz- I nymi wydalinami jest właśnie I dwutlenek węgla i amoniak.

Pierwszy przynajmniej nie jest tak szkodliwy; zabiera go krew i odnosi do płuc, które jak wiecie, usuwają go przy każdym wydechu. Na dobrą sprawę więc płuca mają podwójną funkcję: nie tylko zaopatrywania w tlen, ale również wydalniczą. Natomiast nerki, to jest te organy wydalnicze, którym poświęciliśmy cały ten roz­dział, mają za zadanie usuwanie głównie odpadków azotowych, a więc amoniaku lub jego związków. Tylko że amoniak, jak już wspomniałem, jest dla organizmu wręcz trujący. Nawet krótkotrwałe przebywanie jego we krwi mogłoby źle odbić się na ustroju, dlatego też ten odpadek jest jeszcze uprzednio w organizmie unie­

szkodliwiany przez zamienianie go w specjalne związki, jak na przykład mocznik albo kwas moczowy. I dopiero rozpuszczone w wodzie stanowią one główny składnik płynu, który z owych kłębków krwionośnych przesącza się do wspomnianych na początku rozdziału kanalików i po pewnych przeróbkach jako gotowy mocz jest wy­dalany na zewnątrz.

Zwierzęta przerabiające amoniak na mocznik, sub­stancję dobrze rozpuszczalną, mają mocz płynny. Tak jest na przykład u ssaków. Kwas moczowy natomiast rozpuszcza się bardzo źle, toteż występuje w moczu jako biała masa. Dlatego wydaliny gadów, a przede wszyst­kim ptaków wyglądają nie jak ciecz, lecz jako' biała pa­sta. Nie znający się na tym ludzie sądzą, że to jest kał, w rzeczywistości zaś jest to wydalina moczowa, nie- płynna dlatego, że u tych dwóch gromad kręgowców składa się prawie wyłącznie ze źle rozpuszczalnego kwa­su moczowego.

Sporo narządów omówiliśmy już do tej pory. Każdy z nich z całą pewnością przyczynia się dodatnio do życia organizmu jako całości, większość z nich jednak miała jakby swoje określone specjalności, które jeśli można tak powiedzieć, wykonywa w miejscu swego położenia. Sprawdźmy to na przykładach.

! Mięśnie: ich zadaniem, zresztą dość jednostajnym, jest kurczenie się — czynność zresztą bardzo mało uroz­maicona i tylko dzięki temu, że ich pasemka, ba, czasem nawet poszczególne włókna przyczepiają się w różnych miejscach, możliwe są — przez jednoczesne współ­działanie — tak różnorodne ruchy organizmu. Najlepiej zrozumie to ten, kto wyobrazi sobie w tej chwili teatr marionetek. Poszczególna laleczka, gdyby wisiała tylko na jednym sznureczku, za pociągnięciem mogłaby co najwyżej podskakiwać w górę lub opadać w dół. Ale jeśli do jej dłoni, do stóp, do łokci, kolan i boków przy­czepione są dodatkowe, niewidoczne dla nas nitki, to w rezultacie patrząc na marionetkową scenkę nie mo­żemy wyjść z podziwu, jak to zręczny manipulator je-

A il

jego rurowaty kształt |4- nie jak poprzednio w formie bochenka chleba, lecz długiego, grubego pręta. Róż­nica, którą jeszcze można by dostrzec, jest ta, że tu­taj owa jaśniejsza warstwa jest na wierzchu, a szara stanowi jakby wewnętrzny trzon owego pręta. Oba te zwoje nerwowe są połączone tak, że jeślibyśmy chcieli żartobliwie całość przyrównać do jakiegoś zwierzątka, można by uważać że ów mózg zx czaszki stanowi jego tułów, a rdzeń kręgowy jest pokaźnym, długim ogonem.

To, co opisywałem dotąd, nosi nazwę układu central­nego albo głównych zwojów nerwowych. Gdybyśmy się jednak przypatrzyli nieco lepiej temu naszemu „zwie­rzątku“, okazałoby się, że od spodu mózgu, a w rdzeniu jeszcze i z boków, odchodzą — niby liczne nóżki 3 oien-

kie, białe, bardzo silnie rozgałęziające się powrozy. Sie­dząc ich przebieg w całym ciele przekonalibyśmy się, że to one, a właściwie ich poszczególne włókna (gdyż właściwie owe „powrozy“ są jakby kablami zawierają­cymi setki, a nawet tysiące odrębnych przewodników) kończą się każdy w innym miejscu organizmu. Nic więc dziwnego, że w ten sposób — niby drutami telefonicz­nymi — wszystkie części ustroju połączone są z owymi dwoma głównymi zwojami: rdzeniem lub mózgiem.

Po jednych przewodnikach biegną podrażnienia, jak mówimy bodźce, dośrodkowe.

Na przykład w którymś tam miejscu ciała komórki zaczynają odczuwać brak tlenu. Krew wprawdzie go wciąż donosi jak zwykle, ale mięśnie okoliczne znajdują się właśnie w wzmożonym ruchu i potrzebują zwiększo­nych ilości węglowodanów oraz odpowiednio więcej ga­zu do ich spalania. I oto po włóknach nerwowych bie­gnie już zawiadomienie o tym stanie rzeczy do zwojów centralnych. A teraz dzieje się rzecz najdziwniejsza. Bo ni stąd ni zowąd, nawet bez naszej woli i świadomości zaczynamy prędzej oddychać, a więc szybciej zaczynają się kurczyć mięśnie klatki piersiowej. Co więcej, i serce zaczyna bić w przyspieszanym rytmie. Każdy zrozumie, iż dzięki temu we krwi zwiększą się zasoby tlenu, a jed­nocześnie nastąpi sprawniejsze transportowanie jej do miejsca sygnalizującego swoje zapotrzebowanie. Nadto, gdybyście mogli zajrzeć do wnętrza tego łaknącego tle­nu organu, zobaczylibyście, iż stał się on znacznie czer- wieńszy. Okazałoby się, że wszystkie jego naczynia krwionośne nagle się poszerzyły, aby przyjąć większe ilości donoszącej ten drogocenny gaz krwi.

: Zastanówmy się H przez chwilę nad tym, co powiedziałem.

Bo to się tak łatwo mówi: ,,zwoje nerwo-* . we regulują...“, „zwo­je nerwowe poleciły...“

Warto jednak uprzy­tomnić sobie, jak się to j naprawdę dokonuje.

Bodziec, czyli sygnał, I pobiegł ku zwojom wy­łącznie z jedną wieścią: „tam a tam potrzeba tlenu“. Wieść ta przybyła do określonego miejsca w zwojach — i oto takie proste wezwanie wywołuje reakcję i odzew w różnych organach: w sercu, i w przeponie, i w róż­nych mięśniach międzyżebrowych, i w naczyniach krwionośnych mięśni łydki, jeśli założymy, że one to właśnie domagały się tlenu wobec zmęczenia długotrwa­łym spacerem. Oczywiście w organizmie włączają się tu nieraz przeróżne inne czynniki, gdyż stanowi on całość, w której wszelkie szczegóły działania zazębiają się o sie­bie. Jednakże nadrzędne stanowisko ma układ nerwowy i dlatego upraszczając w pewnym stopniu zagadnienie zajmiemy się wyłącznie jego rolą. Ale, wracając do na­szego przykładu, przecież żaden z tych organów regulu­jących zakłócone stosunki w mięśniu łydkowym nie jest połączony bezpośrednio 'z tym miejscem mózgu, które odebrało bodziec. Ośrodki nerwowe zawiadujące sercem leżą gdzie indziej w układzie centralnym niż te, które

zawiadują mięśniami klatki piersiowej, zaś rządzące rozszerzeniem się naczyń jeszcze gdzie indziej...

Skąd „dowiedziały się“ one o tych potrzebach mięśnia łydkowego i dlaczego zawiadomienie nie poszło na przy­kład do gruczołów ślinowych albo mięśni grzbietu?

Ale natomiast niech po nerwach od ciałek smakowych dojdzie do ośrodków nerwowych wiadomość, że na ję­zyku znajduje się kropla kwasu, w tej chwili zaalarmo­wane zostaną właśnie ślinianki i do jamy ustnej zaczną sączyć się ich wydzieliny. A gdy dojrzymy grudę śniegu spadającą z dachu tuż przed naszym nosem, to natych­miast mięśnie grzbietu tak mocno szarpną w tył, że można stracić równowagę i nawet przewrócić się na wznak.

Jakże się to dzieje? Gdybyście kiedykolwiek mogli zbadać dokładnie tablicę rozdzielczą na stacji telefonicz­nej albo radiowej, z pewnością z przodu widać byłoby tylko jakieś nieliczne gniazdka czy zaciski na gładkiej tafli. Natomiast po stronie odwrotnej zobaczylibyście setki i tysiące drutów biegnących początkowo razem, później całymi wiązkami oddzielających się i rozpada- jących aż na pojedyncze drobne przewodniki, łączące poszczególne części aparatu. Przy dokładnym poznawa­niu budowy mózgu i rdzenia okazuje się, ze owa jasna ich część to nic innego jak tylko masy przewodów — połączeń między komórkami nerwowymi, te ostatnie zas znajdują się tylko w substancji szarej. A więc widać, iż w samym zwoju też istnieją wewnętrzne połączenia między jego poszczególnymi partiami.

Obawiam się jednak, iż to wyjaśnienie niezupełnie was zadowoli. Z całą pewnością muszą budzić podziw

owe miliony subtelnych, izolowanych od siebie prze­wodników oraz te miliony aparatów odbiorczych lub nadawczych, gdyż tak można by nazwać w przenośni każdą komórkę nerwową. Lecz przecież istotą rzeczy w danym przypadku jest to, w jaki sposób ta pierwsza „centralka“, która odebrała podrażnienie, „wie*4, kogo zawiadamiać dalej, po których przewodnikach wysyłać informacje, aby dotarły do tych właśnie ośrodków ner­wowych, które zawiadują organami mogącymi złu prze* eiwdziałać. Skąd taka pieczołowitość i dbanie, aby zaw­sze wszystko się działo dla ogólnego dobra organizmu?

Długo o tych sprawach rozprawiano jako o czymś cu­downym i niewytłumaczalnym. Dziś już jednak nie tyl­ko przyrodnik, ale i żaden trafnie rozumujący i myślący człowiek nie zadowoli się podobnie nieokreślonymi i nieistotnymi wyjaśnieniami. Dzięki uczonemu rosyj­skiemu Pawłowowi posiadamy już i całą pewnością nie ostateczne może, ale przynajmniej ogólne wytłumacze­nie tych zjawisk.

Posłuchajcie następującego przykład u -

Jeśli jadąc do miasta po nieznanym, dzikim., bezlud­nym trakcie dotrzemy nagle do rozstajów, to każdy kie­runek jest dla nas mniej więcej jednakowej wartości i wybierzemy któryś na chybił trafił, później dopiero przekonując się, czy zaprowadził nas we właściwe mttj KW, czy nie

Jeśli jednak trakt ten jest z dawna bardao uczęszcza- my, wytworzy się na nim twarda wyżłobiona koleina, która przy rozstajnych drogach pozwoli nam wybrać wlaśriwą trasę, fdyi najgłębiej uaaemi jtj praadtu-

zenie, będzie dawać największe prawdopodobieństwo, które z odgałęzień prowadzi do punktu najludniejszego, jakim jest miasto.

Podobnie i tutaj. Bodziec przybyły do określonego miejsca mózgu od pragnących tlenu mięśni łydek po­czątkowo, przed wielu wiekami, u jakiegoś z naszych praojców był zapewne przekazywany na chybił trafił do przeróżnych, nie zawsze właściwych ośrodków ner­wowych. Ale po szeregu pokoleń, właśnie na pożąda­nych, pożytecznych połączeniach zaczęły się wytwarzać owe niby „głębsze koleiny“, dzięki którym coraz szyb­ciej i sprawniej bodziec biegł ku tym ośrodkom, których działanie było najprzydatniejsze przy wypełnianiu za­potrzebowania.

Nic więc innego, jak powtarzanie przez szereg poko­leń tych czynności spowodowało to, iż dziś bodźce prze­kazywane są już nieomylnie tam, gdzie należy.

Tak więc jeśli mięsień łydkowy wielokrotnie alarmo­wał o zwiększenie ilości tlenu, a prawie nigdy o przy­spieszenie wy dzielania śliny czy skurczów mięśni grzbie­tu, wytworzyły się jak gdyby bardziej stałe połączenia do tych grup komórek nerwowych, które zawiadują sposobami dostarczania tego gazu. Podobnie jak z-kolei pomiędzy ośrodkami nerwowymi otrzymującymi zawia­domienia od języka powstały połączenia ku tym, które rządzą gruczołami ślinowymi.

Z powyższego można wyciągnąć wniosek, że w tym pozornie na pierwszy rzut oka jednolitym mózgu jest w rzeczywistości niby wielka mozaika najrozmaitszych, na oko nie odróżniających się części, z których każda zawiaduje działaniem innych narządów lub nawet tylko ich odcinków. Tak jest w istocie. Uczeni wyrysowują Obecnie jakby wielkie mapy mózgu nanosząc na nie w różnych miejscach położenie ośrodków kierujących odpowiednimi organami. Jeżeli jednak początkowo mówiliśmy o mózgu jako o dość jednolitej bryle, to przy dokładniejszym zbadaniu okazuje się, że można już anatomicznie wyróżnić w nini kilka części. U człowieka będą to przede wszystkim: olbrzymie półkule mózgowe, mniejszy, z tyłu leżący móżdżek, za nim wreszcie część łącząca z rdzeniem, czyli tak zwany rdzeń przedłużony. Te trzy działy są dobrze widoczne od razu. Po usunięciu zaś półkul znajdziemy zakryte przez nie całkowicie jeszcze dwie części międzymóżdże i śródmóżdże.

Ten stan rzeczy ułatwia uczonym jeszcze dokładniejsze wyszukiwa­nie ośrodków.

Sądzę, że zainteresuje was, jak robi się podobne doświadczenia. Oto u zwierząt laboratoryjnych, którym wycięto dany kawałek móz­gu, bądź też u ludzi rannych lub potłuczonych, u których stwierdzo­no określone uszkodzenie tego or­ganu, bada się sposób zachowania, czyli obserwuje, które narządy cia­ła ulegają wtedy porażeniom lub zakłóceniom w swym funkcjono­waniu. Ale wnioski z takich do­świadczeń trzeba wyprowadzać ostrożnie, nie przenosić automa­tycznie tego, co się zauważy u zwie­rząt, bezpośrednio na stosunki ludzkie. Albowiem mózg od pier­wotnych kręgowców aż do czło­wieka odbył wręcz olbrzymią ewo­lucję. Jeśli spojrzycie na półkule mózgowe, dajmy na to ryby, to

okaże się, że wyno­szą one mniej wię­cej 0,1% całości tego zwoju, pod­czas gdy u człowie­ka ta część jest kil­kakrotnie większa aniżeli wszystkie pozostałe,.

Doświadczenia w dodatku dają bar­dzo rozmaite rezul­taty, w zależności od gatunku badanej istoty. Okazało się na przykład, że jeś­li przeciąć połącze­nie pomiędzy móz­giem a rdzeniem

powiedzmy u żaby, to potrafi ona mimo to pływać, a więc w skoordynowany sposob poruszać mięśniami. Jeśli tak spreparowanemu płazowi przyparzyć skórę na brzuchu watką nasyconą mocnym kwasem, to stara się on zrzucić ten t^mponik prawą lub lewą łapką.

Natomiast pies po analogicznej operacji staje się po prostu bezradnym inwalidą. Skoordynowanych ruchów wykonywać nie może. Jeśli na przykład unieść^ go za przednie łapy i ukłuć w jedną z tylnych, zaczyna prze­bierać nimi chaotycznie, jaikby miał gdzieś biec. Jeśli zaś psu wyciąć całkowicie dajmy na to móżdżek, to zwie­rzę porusza się wprawdzie, ale rzuca się w oczy trudność w utrzymaniu równowagi, w rytmicznym poruszaniu łapami. Zachowuje się zupełnie tak, jak człowiek mocno pijany. Tu jednak chcę zwrócić uwagę na jedną bardzo istotną sprawę. Oto po pewnym czasie zarówno prężność mięśni, jak i skoordynowanie ruchów tak zoperowane- mu psu wracają.

O, to coś nieoczekiwanego, czyżby móżdżek odra­stał?

Nie, części mózgu u wyższych zwierząt nie regene­rują*, ale za to czynności móżdżku w służbie dobra ca­łości organizmu przejmują najważniejsze u ssaków, partie układu centralnego, mianowicie półkule mózgo­we. Jeśli tylko bowiem takiego psa, który pomimo wycięcia móżdżku odbudował sobie możność sprawnego poruszania się, pozbawić półkul mózgowych lub choćby ich kory, opisywana nieporadność ruchów wraca.

Rozumiecie chyba, że doświadczenia takie rzadko się udają, gdyż podobne operacje są bardzo niebezpieczne dla życia organizmu.

W każdym razie jeśli chodzi o człowieka, to jak mó­wiłem, dominującą rolę w mózgu zarówno co do ważno­ści, jak i rozmiaru grają przede wszystkim jego półkule, ściślej mówiąc ich szara substancja, czyli powierzchnio­wa warstwa zwana korową. O ile podrażnienia1 docho- chodzące do ośrodków innych części mózgu lub rdzenia wywołują reakcje odruchowe zupełnie nieświadome,

0 tyle w korze mózgowej półkul tworzą się stany naszej świadomości, po czym jak wiemy choćby z własnych przeżyć, mogą w wielu przypadkach zostać opanowane

1 zahamowane niektóre zwykłe odruchy jak to świadczy np. opowieść o Mucjuszu Scaevoli*. Ponadto właśnie w korze mózgowej powstają owe skojarzenia, będące przyczyną zbadanych przez Pawłowa mniej więcej skomplikowanych odruchów warunkowych, które są podstawą wszelkiego uczenia się i ludzi, i zwierząt.

Większość niewątpliwie zna już te sprawy. Tych, którzy chcieliby się z nimi dokładniej zapoznać, odesłać muszę do licznych książek traktujących obszerniej

o tym przedmiocie. Rozumiem jednak, że jeśli już się coś samemu poruszyło, nieładnie jest ze strony autora nagle ,,umywać ręce“ i pozostawiać czytelnika samopas.

To po prostu tak, jakby się zaproponowało komuś wspólną wycieczkę w znanej sobie okolicy, a po przej­ściu kilku czy kilkunastu kilometrów powiedziało, żeby nasz towarzysz szedł sobie już dalej sam dowiadując się

o drogę, bo my tu mamy znajomych, do których wstąpi- pimy na obiad.

Wobec czego, mimo że i beze mnie dalibyście niewąt­pliwie sobie radę, choć króciutko omówię te sprawy.

Wiecie już, że jeśli jakiś organ zostaje podrażniony, bodziec szybko przenoszony jest po włóknach nerwo­wych do odpowiedniego ośrodka w układzie centralnym. Ten komunikuje się z innym, zawiadującym narządami, których interwencja byłaby w danej sytuacji pożąda­na — i potrzebna czynność zostaje wykonana od razu, niejako automatycznie, jeszcze przed udziałem naszej świadomości.

Nie podaję przykładów, gdyż na pewno każdy zaraz powiąże to sobie dokładnie z tym, co o parę stronic wcześniej mówiliśmy o zaopatrywaniu mięśni łydko­wych w tlen.

To są odruchy wrodzone i dziedziczcie, nazwane przez Pawłowa —r bezwarunkowymi.

Ale nam chodzi przede wszystkim o warunkowe. To nie jest isprawa trudniejsza, ale za to rzeczywiście o wie­le ciekawsza i — jak się za chwilę przekonacie —> o nie­zwykle doniosłym znaczeniu dla życia zwierząt, a prze­de wszystkim człowieka.

Odruch warunkowy powstaje wtedy, gdy na układ centralny działają jednocześnie dwa różne bodźce, ale w dodatku nie raz, lecz wielokrotnie zawsze towarzysząc sobie nawzajem.

Wiadomo powszechnie, że rogówka oka i krawędzie powiek są, jak to się mówi, bardzo wrażliwe. Każde do­tknięcie wywołuje zmrużenie, a co więcej, wzmożoną produkcję gruczołu łzowego, który swą wydzieliną za­czyna silniej zwilżać gałkę oczną. Ma to duże znaczenie przy usuwaniu wszelkich, nawet drobnych zanieczy­szczeń na tym organie. Jest to oczywiście odruch bez- B$|y warunkowy.

Ale oto wyobraźcie sobie następującą sytuację.

Komuś po operacji ocznej przez dłuższy czas w szpita-' lu robiono codziennie opatrunki. Wszystko dobrze się skończyło. Po miesiącu wyleczony i zdrów powrócił do |t - domu.

Cóż jednak się okazało? Wystarczyło, aby żona wło­żyła biały fartuch — człowiekowi temu zaczynały się lać łzy. Po prostu płakał jak bóbr...

Nie śmiejcie się z tego ani nie dziwcie. Zresztą za­pewne sami dacie szyibko^ wyjaśnienie:

Oczywiście w szpitalu operowali wspomnianego pa- . cjenta i zakładali opatrunki zawsze biało ubrani leka­rze, wobec czego biały kitel skojarzył mu się z drażnie­niem oka S- a później -już sam widok takiego odzienia wywoływał łzawienie.

Otóż tu szczególnie ważny jest wyraz „kojarzenie się“. Trwałe skojarzenie dwóch bodźców to właśnie za­sada odruchu warunkowego, tylko że wyraz ten będzie zaledwie pustym dźwiękiem, jeśli nie wyjaśnimy sobie, co za procesy nerwowo-fizjologiczne przy tym zjawisku zachodzą.

f, , To właśnie zbadał i wytłumaczył Pawłów.

W danym przypadku ciałka dotykowe spojówki oka zawiadomiły właściwy ośrodek w układzie centralnym

o podrażnieniu. Po odpowiednich drogach nerwowych nastąpiło pobudzenie gruczołu łzowego, ale za każdym razem siatkówka gałki ocznej informowała jednocześnie drugi ośrodek w korze, iż widzi w tejże chwili barwę białą.

I oto w mózgu między tym ośrodkiem wzrokowym a ośrodkiem podrażnienia spojówek zaczęło wyrabiać się połączenie nerwowe, zaczęła po prostu tworzyć się ta jak gdyby ,,utarta koleina“, o której dopiero co mówi­liśmy.

Wytworzenie się koleiny, czyli łatwej drogi dla pod­niety, tłumaczy nam istotę zjawiska psychicznego zwa­nego kojarzeniem. Bo oto teraz okazuje się, iż podrażnie­nie ośrodka wzrokowego białością przenosi się po owym utartym torze na ośrodek odbierający podniety od spo­jówek. Ten, z chwilą gdy tylko został pobudzony, już po zwykłych dla siebie drogach przekazuje bodziec do ośrodka zawiadującego gruczołem łzowym, który ż kolei alarmuje i pobudza do wydzielania sam narząd.

W efekcie, chociaż nikomu nie śniło się dotykać oka,, już zwykłe zobaczenie człowieka biało ubranego wywo­łuje łzy.

No dobrzej to jasne. Ale jakiż pożytek z tego ma organizm? To raczej niewygoda dla tego biednego osob­nika.

Ach, tutaj — oczywiście. Rozpatrzcie jednak inne przypadki.

Wyobraźcie sobie młode zwierzę w lesie, które kilka­krotnie słuchało spokojnie trzasku suchych gałązek na

ziemi Za każdym jednak razem natychmiast po takim bodźcu następował atak drapieżnika, którego tylko szczęśliwym trafem udało się uniknąć.

I oto następuje skojarzenie: trzask gałązek — odruch natychmiastowej ucieczki. Odtąd rzadziej już młodziak • znajduje się o włos od zębów czy pazurów wroga.

Widać z tego, jaki pożytek z podobnych skojarzeń i wyrabiania właściwych odruchów warunkowych czer­pać może każdy osobnik zwierzęcy.

Odruchy warunkowe jednak, jak już wspomniałem, przez wiele, wiele lat w każdym pokoleniu wyrabiane, mogą być w końcu przekazywane dziedzicznie i stają się wówczas nawykami od urodzenia charakteryzują­cymi takie, a nie inne postępowanie zwierząt. W ten to sposób nie jako ,,celowe cudowności“, lecz jako z pokolenia na pokolenie nagromadzoną ,,mądrość gatunku“ w postaci utrwalonych pożytecznych odru­chów warunkowych można wytłumaczyć te wszystkie zjawiska instynktu zwierzęcego, dla których uczeni dawniej nie znajdowali racjonalnego wyjaśnienia. Tu należą takie interesujące zjawiska jak wrodzona umie­jętność plecenia skomplikowanych sieci przez pająki, budowa regularnych sześciobocznych komórek przez pszczoły i wiele, wiele innych.

Myślę, że zgodzicie się, iż miliony zwierząt omawia­nym skojarzeniom zawdzięczają życie. Odruchy wa­runkowe to po prostu psychiczne przystosowanie się do środowiska, to uczenie się, jak unikać jego niebezpie­czeństw, a równocześnie, jak wykorzystywać jego 3ary. Bo na przykład poznawanie, oo jest jadalne, a co nie-

jadalne, takie polega na powiązaniach jednocześnie występujących doświadczeń życiowych.

Jeśli się nad tym choć trochę zastanowicie, sami doj­dziecie do wniosku, iż każda nauka, czy to zwierzęcia czy człowieka, polega na właściwych skojarzeniach, a więc na wyrabianiu sobie odpowiednich połączeń mię­dzy ośrodkami w korze mózgowej dla szybkiego prze­biegu odruchu warunkowego.

Przypuszczam, że gdybym postawił czytelnikom takie naiwniutkie zresztą pytanie, czy dla człowieka równało­by się śmierci, gdyby go tak w jednej sekundzie (jak to zdarza się w bajkach) przenieść na Księżyc — wszyscy odpowiedzieliby twierdząco. Ostrożniejsi dodaliby za­strzeżenie, iż wprawdzie nie znamy zbyt dokładnie wszystkich warunków, jakie panują na powierzchni te- •! go ziemskiego satelity, to jednak zarówno olbrzymie przeskoki od zimna do upału, jak' i brak atmosfery pozwalają bez wątpienia twierdzić, że okres żyda czło­wieka przeniesionego w te okoliczności wynosiłby co najwyżej kilkadziesiąt sekund.

No, a jeślibyśmy nie przenosili go gdzieś aż poza na­szą planetę, lecz wybrali jakiś punkt na lądzie stałym kuli ziemskiej?

Wtedy trafna odpowiedź brzmiałaby, że to by zależało też od warunków — gdzieś na Antarktydzie czy w sa­mym środku pustyni Gobi mogłaby go czekać śmierć,

.No, to jeszcze jedno pytanie. A gdybyśmy go tak na­gle przenieśli, tu w Obrębie Polski, daj my-na to z Lu­blina do Warszawy albo Poznania? ■

Na to nawet nie warto odpowiadać. Wtedy nic by mu już nie groziło. Może urządziłby się mniej wy­godnie, a może nawet lepiej, ale o żadnym niebezpie­czeństwie nie byłoby mowy.

Zaraz, zaraz, tak szybko odparowaliście moje pytanie, że nie zdążyłem naWet powiedzieć, o jakim człowieku myślałem w tym ostatnim przypadku. Otóż przyjmijcie pod uwagę, że była to osoba licząca zaledwie dwa mie­siące życia.

PIK No, to i wtedy nic by się nie stało, bo ktoś by się tym maleństwem zaopiekował, a jeśliby nawet nie uczy­nił tego znalazca dziecka, podjęłaby pielęgnację odpo- •wiednia instytucja społeczna.

Tak, ale w warunkach naszych rozważań nie chodzi

o pomoc z zewnątrz, tę musimy teoretycznie wyłączyć, I zapytuję bowiem o możność samodzielnego dania sobie rady przez organizm.

E, przy takich zastrzeżeniach nawet zastanawiać się nie ma nad czym. Dwumiesięcznego dziecka nie po­trzeba nawet nigdzie przenosić, bp jeśli się je na miej-, scu pozbawi pielęgnacji matki czy jakiegoś innego ludz­kiego opiekuna, też nie będzie mogło wyżyć.

Ten szereg stopniowanych pytań pozwoliłem sobie

postawić na początku rozdziału, by zwrócić uwagę czy- t^jjika na to, że nawet warunki, w których normalnie i zupełnie dobrze żyją dorośli przedstawiciele jakiegoś gatunku istot żywych, mogą nie być wystarczające, kie­dy osobniki te nie będą w stadium dojrzałości. No i z ca­łą'pewnością im więcej będzie brakowało do owego peł­nego rozwoju ich organizmu, tym większe trudności na­stręczać będzie możność przeżycia.

<4df cn(|4) (aopl( t Mi ÂMâom\ imMUd kmi tiw lyM^t tf 1|A ay^nniCn 9fowfb|A ifuifdil * ng

nui/ru

«vftio h(min mQfpvts Byao»(w po mi po j#f

ivÛMd tid» iwjCi pru 4ui >rs iBuwinw2

mórki jajowej, która na to, aby się móc rozwijać i dać nowego osobnika, musi się uprzednio połączyć z fhną komórką, zwaną plemnikiem. Proces ten nosi nazwę zapładniania. Z początku zatem tylko jedna — ta ^za­płodniona komórka musi wziąć na siebie trud wszyst­kich zabiegów życiowych: odżywiania, oddychania,

Wzrostu, no i podziałów, aby wreszcie po krótszym lub dłuższym okresie czasu wytworzyć zdołała na przykład ważącą pół tony głębinową ośmiornicę czy rekina dłu­gości 10 metrów, czy wielkiego strusia, czy też olbrzy­miego kilku dziesięciotonowego wieloryba, a również i żlabę, i motyla, i karpia, królika, krokodyla, lwa czy jakie sobie chcecie zwierzę.

No tak — powiecie — ale u ssaków takie jajo r^/wija się w ciele matki, gdzie nie grozi mu żadne nie­bezpieczeństwo, gdzie przez cały okres rozwoju zarodek odżywiany jest jej krwią, nie napotyka więc specjał- »

Jnych trudności. Ptaki, chociażby wspomniany struś, też pilnują i wygrzewają złożone jajka, a potem przez dłuższy czas i karmią, i opiekują się młodymi, aż osiągną one możliwości dawania sobie jako tako rady w oto­czeniu.

Przepraszam, ale chyba na ptakach i ssakach nie koń­czy się już świat zwierząt?

Oczywiście nie, ale są- przecież i rybyr na przy­kład ciernik, którego samczyk pilnuje jaj i młodych w pierwszych dniach po ich wykluciu.

O, jeśli o to chodzi, drogi czytelniku-, to i ja jeszcze poddam ci przykłady. Oto w rodzinie ryb zwanych Ci-

Ichlidae matka' w razie niebezpieczeństwa pozwala się kryć młodym w swej paszczy. Samice uprzykrzonych nieraz w domu owadów zwanych prusakami noszą pa-

kieciki jaj aż do I wylęgnięcia, nie po- I zostawiając ich sa- .mym sobie. Podob- I nych faktów u róż- I nych grup zwierząt I znaleźlibyśmy na- I wet kilkaset. Ale te 1 parę setek to kro- I pla w morzu wobec. | olbrzymiej liczby I gatunków, gdzie ro­dzice po złożeniu przez matkę jaj' absolutnie się nimi nie interesują, 1 gdzie jednym słowem —- zdane są na łaskę losu.

Ponieważ w ni- ■ niejszej książeczce zajmujemy się wy­łącznie kręgowcami, rozpatrzmy tylko w obrębie tej grupy, jafc przedstawia się sprawa jaj u prze­różnych jej przed­stawicieli..

Jak wiadomo, ta interesująca nas gru­li pa zwierzęca opano­wała dwa odrębne środowiska na kuli ziemskiej. Jedne z

168

nich są mieszkańcami wód, inne — lądów, przy czym, żeby się już wyrazić ścisłe, do tych mieszkańców wód zaliczymy i takie kręgowce jak żaba czy tryton, które chociaż jako postacie dorosłe opuszczają zbiorniki wodne, składają jednak jaja'i przebywają cały okres młodociany właśnie w tym* płynnym środowisku.

Jak się już pewnie zorientowaliście z dopiero co po­wiedzianego, tę wodną grupę reprezentować będą ryby i płazy, lądową zaś — gady i ptaki. To, iż pomijam w tej chwili ssaki, nie zdziwi chyba nikogo, gdyż choć każdy wie, że są one zasadniczo lądowej jednak sami już wspomnieliście, iż u nich warunki rozwoju zapłodnio­nego jajka są zupełnie swoiste i odrębne, a co za tym idzie potraktować je musimy jako grupę trzecią, która osiągnęła najwyższy stopień przystosowań w dziedzi­nie ochrony jaj i zarodków przed niebezpieczeństwami świata zewnętrznego przechowując je przez początkowy okres rozwoju w ciele matki.

169

Zastanówmy się więc przez chwilę, jakie to niebez­pieczeństwa — nie licząc już zwierzęcych wrogów, z których każdy gotów jest się uraczyć taką czy inną „jajecznicą“ — mogłyby grozić jajku czy zarodków, w jego pierwszych stadiach rozwoju, kiedy to jeszcze składa się z kilku, kilkunastu, a nawet kilku setek czy paru tysięcy niezróżnicowanych i mniej więcej jedna­kowych komórek.

Oto pierwsza trudność, w dodatku bardzo oczywista Jak zarodek ma powiększać swoją masę, kiedy jeszcze- nie posiada ust do pobierania pożywienia ani przewodu pokarmowego do jego trawienia? A zatem sprawa „je­dzeniowa“.

Drugą jednak nie mniej ważną kwestią jest zagadnie­nie wody. Zarodek składający się nawet z paru setek komórek jeszcze nie posiada skóry, która by go chroniła przed wysychaniem. Kitka, minut na upale czy wie­trze — i już pozostałby z niego suchy wiórek. Spróbuj­cie położyć na słońcu mały kawałeczek (tak wielkości łebka od szpilki) mięsa czy wątróbki, a przekonacie się, że wytchnie w kilka minut.

Wymieniliśmy więc dwa największe niebezpieczeń­stwa grożące zarodkom w najwcześniejszych stadiach ich życia.

Uważny czytelnik już się na pewno zorientował, że u zwierząt rozwijających się w wodzie to drugie niebez­pieczeństwo chyba nie jest aktualne... I oczywiście ma rację. Tym bardziej więc słuszne będzie, jeżeli tą spra­wę rozpatrzymy osobno dla każdego z tych obydwu śro­dowisk.

Zaczynamy zatem od ryb i płazów.

Uzupełniając to, co czytelnik już sam zauważył, dodać bv można, że środowisko płynne nie tylko usuwa groźbę wyschnięcia, ale że woda, słodka czy morska, stwarza zarodkom i pod względem pokarmowym o wiele bar­dziej sprzyjające warunki niż ląd- Bo proszę uprzytom­nić sobie tylko, jakie mnóstwo znajduje się tam prze­różnych mikroorganizmów: glonów5 *, drobniutkich pier­wotniaków, którymi nawet maleńki zarodek, jeszeae nie bardzo sposobny do wyszukiwania i chwytania pokar­mu, już może się pożywić, gdyż woda sama mu je napę­dzi do otworu gębowego i jelita.

No, ale jak już mówiliśmy, trzeba najpierw te organy posiadać Ani w stadium ledwie zapłodnionego jajka, ani też w stadium kilkudziesięciu komórek zarodek nawet „napędzanym * jedzeniem odżywiać się nie może. Chociaż nie od rzeczy będzie nadmienić, że substancje rozpuszczane w wodzie prawdopodobnie przenikają do jego ciała, a więc nieco materiałów pokarmowych małe zarodki otrzymują z otoczenia płynnego, nawet zanim wykształcą tobie po temu odpowiednie narządy.

Niemniej jednak bardzo jest wątpliwe» nioby odży­wianie tą drap było obfite | pozwalało mi szybki wzrost A tymczasem MOMéode sic sami — esy leży w interesie organizmu, oby OM najgorszy, najbar­dziej bezbronny okres Jogo życia trwał długo? Toé im szybciej zdoła przebkc w ciaste ten mnmoiH riobnid

i niedoskonałego przystosowania do warunków ze­wnętrznych, tym w każdym razie będzie dlań lepiej.

Wyobraźmy sobie, że jacyś złoczyńcy uśpiwszy dwóch ludzi porzucili ich wśród niebezpieczeństw podzwrotni­kowej puszczy, przy czym jednemu zastosowali taką ilość narkotyku, żeby obudził się po czterech godzinach, drugiemu zaś zastrzyknęli dawkę na sen czterodniowy. Każdy chyba zgodzi się bez wahania, iż właśnie ten ostatni znajduje się w stokroć większym niebezpieczeń­stwie aniżeli pierwszy.

Dlatego też jajko oddzielające się od rodzicielki, która później* nie będzie już troszczyła się o nie, zawczasu, kiedy jeszcze znajduje się w jej organizmie, otrzymuje pewne zabezpieczenia. Ot, czytuje się często w powie­ściach i opowiadaniach — a zresztą nieraz zdarzały się takie sceny w życiu ludzkimże biedna matka, wy­chowawszy przy sobie syna do lat kilkunastu, później wyprawia go z domu mówiąc: ,,Idź, synku, w świat, pró­buj własnym staraniem i pracą utrzymać się-przy życiu. Ale na pierwsze dni, zanim dobrniesz do ludzi, przy których znajdziesz pracę, masz tu bochenek chleba 1 go­mółkę sera“.

Ten „bochenek chleba“ i to ,,trochę sera“ dostaje każde jajo od organizmu macierzystego w postaci mniej­szej lub większej ilości żółtka. Nie myślcie bowiem, że żółtko znajduje się tylko w jajku kurzym lub w ogóle > ptaków. Żółtkowe zapasy odżywcze znaleźlibyście w każdym innym jajku, na przykład płaza lub ryby, tylko może nie tak rzucające się w oczy, gdyż jest ich tam znacznie mniej.

172

Czyż znajdzie się ktoś, kto by nie znał skrzeku ża­biego, kto by po dokładnym obejrzeniu takiego Czar­nego, małego jajeczka nie zauważył, że tylko jego górna połowa jest czarna, dolna zaś »jasna. A gdybyście mogli podobne obserwacje wspomóc mikroskopem i od­powiednimi odczynnikami, przekonalibyście się na­ocznie, że ta dolna część to żółtko — zupełnie podobne do żółtka jaj ptasich."

W danym przypadku jednak tych zapasów pokarmo­wych w stosunku do części plazmatycznej jest niewiele, ot, zaledwie dwa — trzy razy więcej. Dlatego jaja tego typu noszą nazwę skąpożółtkowych. Zresztą w istocie żaden gatunek kręgowców wodnych (z pewnymi wyjąt­kami spośród ryb) nie wysila się na danie potomstwu większych porcji prowiantu na drogę życia.

Ale bo też dopiero co powiedziałem, że i rozwój za­rodkowy trwa u nich dość krótko. Byle larwka, z ledwie wykształconymi zaczątkami organów, poruszająca się w wodzie tylko skrętami ciała, gdyż kończyn jeszcze nie posiada, już jest w stanie od biedy znaleźć w tym ży­wiole możliwości wykarmienia się, że tak powiem, ,,na własną rękę“. Inna sprawa, iż wiele z'nich ginie... Ale też większość wodnych kręgowców, skąpo wyposażając swe jaja w zapasy, ma możność za to produkować ich ol­brzymią ilość. Na przykład taka żaba składa około dwóch tysięcy sztuk ikry, a karp potrafi znieść jeszcze więcej — po prostu dziesiątki tysięcy. Dla istnienia ga­tunku więc nie jest znów tak groźne, jeśli nawet połowa z tego, a choćby i więcej we wczesnych stadiach rozwo­jowych przepadnie.

Zupełnie inaczej przedstawia się sprawa u potomków tych ryb i płazów, które niegdyś oczywiście nie świa­domie i dobrowolnie, ale pod wpływem jakichś nowych przemian, które zaszły w dotychczasowym ich środo­wisku, opuściły gościnne tonie wodne i ,,pod jęły ciężki trud przystosowania się“ do o wiele mniej sprzyjają­cych warunków lądowych. Jak już wiecie, nie f#łko w zasoby odżywcze trzeba wtedy .zaopatrywać jajka. Składając je na lądzie konieczne jest zabezpieczenie w zapasy wody, a co więcej, takie uszczelnienie po­wierzchni,. aby ta woda nie wyparowywała stawiając wątły zarodek przed grozą wyschnięcia. Toteż zwie­rzęta, które „zdecydowały się“ żyć na lądzie, nie tylko musiały „sfabrykować“ sobie stawowate kończyny, nie tylko wytworzyć skórę, która przeciwstawiałaby się

wysychaniu, nie tylko podjąć to, na co przeważnie każdy przede wszystkim zwraca uwagę i uznaje niesłusznie za jedyne przystosowanie wystarczające do opanowania środowiska lądowego, mianowicie zmianę sposobu od­dychania ze skrzelowego na płucny/ To jeszcze mało, ponadto musiały one wyrobić w swoim organizmie umiejętność zupełnie innego zaopatrywania jaj na samodzielną drogę życia.

Dlatego to, czy weźmiecie jajo gada, czy ptaka, czy ssaków jajorodnych, zobaczycie zawsze wielkie różnice w porównaniu z jajami kręgowców wodnych. Bywają one większe czy mniejsze: inne rozmiary ma jajko wró­bla, inne strusia, inne naszej jaszczurki zwinki, jeszcze inne krokodyla, ale bo też i składające je zwierzęta po­kaźnie różnią się wielkością, jednak i jedne, i drugie,

i trzecie są kolosami w zestawieniu z jajami ryb czy płazów. Przyczyna | jest—jasna. Zawierają bowiem olbrzy- f: mdo (kilkaset bądź nawet tysiące razy) I większe ilości żółtka od właściwej | komórki zarodkowej, zwą się też

z tego powodu wielożółtkowe. Bo zgo-

dzimy się przecież, że w danym przy-

I padku nie można dopuścić do wyklucia

zarodka zaledwie z zawiązkami orga-

nów. To, co wyjdzie z jaja, czy mały wąż, czy jaszczurka, czy pisklę ■— musi mieć nie jakieś tam zaczątki narządów,

ale skórę zdolną do dokładnej ochrony przed wysycha­niem, ale przewód pokarmowy który by już dobrze spełniał funkcje trawienne, ale i zmysły pozwalające na wyszukiwanie zdobyczy, i organy do jej pochwycenia.

U większości, z wyjątkiem ptaków gniazdowników*, takie maleństwo zaraz po wyjściu z jaja musi rozpo­rządzać wszelkimi środkami do walki, o zachowanie swego bytu; trzeba więc jajo z góry zaopatrzyć w mate­riały do wytworzenia tego wszystkiego.

A dalej — sprawa wody na ten okres. Na otaczające powietrze pod tym względęm liczyć nie można, ono raczej „wydrze“ każdą kroplę wilgoci, ale jej, nie do-' starczy. Toteż i właściwy zarodek, i kula żółtkowa oto­czone są grjibym, galaretowatym, zasobnym w zapasy wody pokładem tak zwanego białka jaja.

, A wreszcie najbardziej na zewnątrz znaj duj e się war­stwa utrudniająca parowanie, przeszkadzająca wysy- ćhaniu... I nie myślcie, że mówię tu o skorupie wapien­nej, gdyż ta przeważnie jest bardzo porowata i chroni raczej przed uszkodzeniami mechanicznymi -V- u gadów zresztą zazwyczaj jej nie bywa. Dużo ważniejsza pod.

tym względem jest cienka wprawdzie; ale rzeczywiście dla wody mało przepuszczalna tak zwana błona perga­minowa.

W, ten sposób zaopatrzone jaja można dopiero pozo­stawić na lądzie z pewnymi szansami, nalo, że zdołają się z nich wykluć młode. Rozumiecie chyba jednak, iż tak bogato wyposażonych jaj żaden organizm nie zdoła wytworzyć tysięcy, dlatego w przyrodzie każda samica gadów czy ptaków składa ich kilka, kilkanaście, a naj­wyżej kilka dziesiątków.

Jedynie człowiek swoimi staraniami i metodami ho­dowlanymi zdołał doprowadzić do tego, że niektóre rasy kur produkują ich dwie do trzech setek rocznie.

A wreszcie ostatnia grupa kręgowców — ssaki. Tu, jak mówiliśmy, spotykamy się z czymś zupełnie no­wym; matka nie powierza swych jaj środowisku, lecz

przez cały czas rozwoju zarodka stwarza mu otoczenie we wnętrzu własnego ciała, gdzie i pokarmu, i wody jest w bród, gdzie nie grozi wyschnięcie, nie grożą wro­gowie ani zgniecenie przez urazy mechaniczne. Odpada więc potrzeba zapasów, broniących przed wysychaniem btonek czy twardych skorupek. Jaja ssaków są w związ­ku z tym znów maleńkimi kuleczkami przeważnie naj­wyżej pótmilimetrowej średnicy, żółtka zaś mają za­ledwie tyle, że można stwierdzić dowodnie, iż jest to typ takiego samego rodzaju komórek rozrodczych jak i innych kręgowców, tylko że wtórnie przystosowanych Ido nowego środowiska i odmiennych warunków roz­woju.

- ł.

CZY TO SIĘ OPŁACA

Jak dziś pamiętam, że kiedy zapytałem jako ośmio- czy dziewięcioletni chłopiec, dlaczego żaba czy ryba są takie zimne, i odpowiedziano mi, iż mają one zawsze zaledwie temperaturę otoczenia, albowiem tytko ssaki

i ptaki utrzymują w swym organizmie ciepłotę około trzydziestu siedmiu stopni — nie obeszło mnie to spe­cjalnie. Jeśli tak jest, to niech sobie będzie...

Dopiero w trzy — cztery lata później zacząłem się interesować, skąd się jednak bierze ta temperatura w ptakach i ssakach, gdyż życiowe doświadczenie na­uczyło mnie, że taka rzecz jak ciepło nie przychodzi sama z siebie. Były to czasy pierwszej wojny światowej, opał zdobywało się nie łatwo, namarzłem się sam wtedy dość i na własnej skórze poznałem, że paec będzie grzał tylko wtedy, gdy w nim się pali węgiel, koks, drzewo czy też gaz. Przez pewien czas myślałem, iż spod tej ogólnej zasady wyłamują się przynajmniej piecyki elek­tryczne, ale prędko mogłem stwierdzić, iż i one ciepła nie dadzą, jeśli przez ich instalację nie będzie przepły­wać prąd elektryczny.

Wkrótce w szkole na lekcjach fizyki otrzymałem wyjaśnienie teoretyczne, ii CtąŚO jest jednym z rod»» jów energii, która — zresztą jak i każda rnna jej for­ma — nie może powstać i nimfi, lecz mai być zawsze rłfutirnmi my to w postać! energii chemicznej ukrytej w materiale opałowym, czy jako właśnie ów prąd elek­tryczny —* i one dopiero w odpowiednio urządzonych piecach i piecykach pruśourtiicają cię aa tak pnmlMW ciepło.

Jak dotąd, wszystko poszło glad&u Niemniej jednak me wyjaśnione pozostało dla mm# zagadnienie, «Md to ciepło w nas tif bierze Bo czy w zimir termometr wskazuje zero, czy w łada pita p*ętn*inr a na wat plus dwadzieścia $xopm„ my, ludzie I inne ssaki ingiliamti i etągW mamy swdfa trzydzieści sadan ety titydiieśri

osiem stopni, ba, niektóre wśród ptaków nawet niemał do czterdziestu.

Ciało ludzi i tych grup kręgowców można zatem uważać za stale wytwarzający ciepło piecyk, podtrzy­mujący wewnątrz organizmu temperaturę w zimie

o kilkadziesiąt, w lecie zaś przynajmniej o kilka bądź kilkanaście stopni| wyższą, niż panuje dokoła nas. Z pewnością nie jest to byle co, a jeśli, jak się potem dowiedziałem, wziąć pod uwagę podbiegunowego pieśca

lub białą kuropatwę polarną, żyjące w temperaturze często minus trzydzieści sześć stopni, to one-nadrabiają W swoim ciele już nie parę dziesiątków, ale siedemdzie­siąt, a nawet .osiemdziesiąt stopni w stosunku do oto­czenia.

Pewnie, podśmiewacie się z moich dziecięcych kłopo­tów i dziwicie, jak dwunastoletni chłopak mógł nie wiedzieć, że w organizmie energia uzyskiwana jest

przez spalanie, czyli utlenianie pokarmów. Toteż i ja' dość szybko tę wiadomość otrzymałem i z łatwością sobie przyswoiłem... Ale wtedy wyłoniła się dopiero najistot­niejsza kwestia, którą — obawiam się — nie każdy roz­strzygnąłby tak łatwo. Nie chwalę się zresztą, że i ja.' wówczas ją rozwiązałem. A mianowicie, dlaczego to ptaki i ssaki są tak upośledzone życiowo, podczas gdy żaby, węże, krokodyle mają nad nimi tak wielką prze­wagę.

Może nie rozumiecie, o co mi chodzi? Ale to przecież jasne!

W czasie owej pierwszej wojny światowej było tru­dno nie tylko o węgiel, ale głodowało się też często, nic więc dziwnego, iż w takich warunkach mogły nasuwać się podobne myśli. Czemu zatem ssak czy ptak musi starać się o tak wielkie ilości pokarmu, żeby utrzymy­wać na nic nieprzydatną dużą temperaturę swego ciała? Śmiało twierdziłem wówczas, iż rzeczywiście na nie nie­przydatną; gdyż płazy, gady, ryby i zresztą wszystkie bezkfęgowce żyją sobie bez niej znakomicie. A jakże kolosalne oszczędności mają na jedzeniu mogąc obywać się bezeń tygodniami, ba, nawet miesiącami!...

Proszę, czy ktokolwiek podejmie się tak od razu wykazać jakiś błąd w tym rozumowaniu?

Przyznaję w każdym razie, że ja przez wiele lat jeszfczfe nie mogłem sobie z tym zagadnieniem dać rady. ! Bo — jak się za chwilę przekonacie —* sprzeczności będą się piętrzyć coraz większe.

Już w moich czasach szkolnych wszyscy bardziej postępowi nauczyciele przyrody uczyli o ewolucjoni- zmie, o zmienności gatunków, idącej zawsze w kierunku

coraz lepszego przystosowania się do warunków otocze­nia. Toteż w szkole stale mówiono, że ryby to najniższe kręgowce, że one przystosowując się do opanowywania środowiska lądowego dały początek płazom, że dalszy­mi, coraz wyższymi etapami tego procesu było wytwo­rzenie się gadów, a z tyich ostatnich -^ptaków i ssaków.

No, po prostu, jeśliby dać tak z grubsza przykład-, wyobrażałem to sobie, jak gdyby coraz to nowe modele samolotów czy traktorów, które im później wypuszczane przez fabrykę, tym są bardziej udoskonalone, szybsze, silniejsze, oszczędniejsze w paliwie, wygodniejsze w kierowaniu, jednym słowem -—¡Lepsze.

I znów sądzę, że nikt mi za takie ujmowanie tej kwestii wyraźnych zarzutów nie zrobi. Ale jakaż wy­łania się sprzeczność, jeśli zestawić obydwie te sprawy! Ssaki i ptaki wyrobiły w sobie stałocieplność, a wię<r

powinno to być jakby udoskonaleniem w nowym mo­delu zwierzęcia lądowego w stosunku do tego, jaki przedstawiały wcześniejsze od nich gady. A tymczasem ja ani rusz tego ulepszenia dopatrzyć się nie mogłem. Bo któż wmówi we mnie, że ulepszył mi motocykl w ten sposób, iż obecnie jeżdżąc nim. spalać będę pięć litrów benzyny, kiedy przedtem na dzienną jazdę wystarczał litr?

Niewątpliwie — powtarzałem sobie coś w tym jest, ale co, tego ani rusz rozwiązać nie mogłem. Bo w dodatku, żeby to tylko chodziło o samą sprawę więk­szej ilości opału... no, rozumiecie, w danym przypadku pokarmu. Ale ileż te zwierzęta stałocieplne musiały przy

tym wyrobić w sobie jeszcze dodatkowych przystosowań dla regulacji tej stałej temperatury organizmu.

Taki wąż czy jaszczurka siedziały dajmy na to wczes­nym rankiem pod kamieniem, gdzie było chłodno, tak jakieś plus dziesięć do dwunastu stopni. Wszystkie tkanki ich ciała miały również taką samą temperatur

i nic im to nie przeszkadzało. W południe wypełzły sobie na oświetlone majowym słońcem miejsca, gdzie jest co najmniej trzydzieści stopni, niczym martwy przedrnj - nagrzewały się z minuty na minutę — i oto wkrótce mają już ciepłotę o osiemnaście czy dwadzieścia stopni wyższą niż przedtem, i w dalszym ciągu nic im to nie przeszkadza.

A ptak i ssak w podobnych warunkach musi natych­miast regulować temperaturę... Siedząc pod kamie­niem — no, powiedzmy, w grocie skalnej, spalać będzie więcej pokarmów, na słońcu mniej. Posiadają one w tym celu, oczywiście w mózgu —- głównym regula­torze procesów organizmu, specjalny ośrodek, bardzo skrupulatnie zawiadujący stalą i na równym poziomie utrzymywaną ciepłotą ciała.

Gady posiadały rogowe pancerze z twardych łusek dość dobrze chroniące przed wrogiem. Ptaki i ssaki natomiast musiały okrywę ciała przekształcać na pu­szyste pióra czy futerka, stanowiące dzięki zawartemu w nich powietrzu tak zwaną warstwę izolacyjną, me dopuszczającą do nadmiernych strat wewnętrznego ciepła.

A w dodatku to wszystko, co powiedziałem, dotyczyło tylko tych, najczęstszych zresztą przypadków, kiedy

otoczenie jest chłodniejsze niż owa ustalona tempera­tura dała, więc o te kilkanaście czy kilkadziesiąt stopni trzeba je podgrzewać i — co kłopotliwsze — ciągle przeciwdziałać ucieczce wytworzonego ciepła do otoczenia.

Zdarzają się jednak na ziemi, aczkolwiek rzadkie, •w pewnych tylko okresach dnia temperatury: plus czterdzieści lub nti rdzieści pięć, ba, na lak cwanym biegunie ciepła nawet plus pięćdziesiąt sześć stopni Celsjusza. A cóż w takich przypadkach? Wówczas natu­ralnie organizm przestaje podgrzewać się od środka, ale

i ta przecież nie wystarcza. Jeśli w ciele musi być dajmy na to trzydzieści siedem stopni, a dokoła jest czterdzieści, trzeba puścić w ruch aparaturę ochładza­nia, a którą tez w swym organizmie trzeba się byle „postarać”, a zwierzętom zm i ennoc ieplft >m oszczędzone są te wszystkie kłopoty Tą aparaturą chłodzącą są przede wszystkim gruczoły wydzielające na powierzchnię skóry płyny, w pierwszym rzędzie pot, który silnie parując, jak wiadomo, pochłania wiol* kie ilości ciepła, a przez to oziębia organizm

Choć się o tym przeważnie wie t fizyk; , jednak dla pamośd. aa 4ę rostimiemy, opowiem wam następujące ¿darzeni«* Kiedy byłem na Półwyspie Bałkańskim, pewna wieśniaczka dała mi ras w nasię «traasliwaga upału kubek zimnego jak lód mleka Przypusanalaaa, ze ma w chacie lodówkę alsktrynną Tymcsaaem wy- «Mae sobie, dowcipna kobieta, choć się wfdjr fizyki nie uczyła, trzymała swój udój właśnk aa śdci w g|i* maoy m porowatym garnku, tyle tytka Aa owmiętym

szmatą silnie nasiąkniętą wodą. Woda parując zabierała takie ilości ciepła od mleka, że stało się ono przyjemnie chłodne.

Tę właśnie rolę obniżania temperatury ciała spełnia u wielu ssaków pot, a u psów na przykład, które gruczołów .potowych mają znikomo mało -®po prostu ślina, I dlatego w czasie upału widujemy je zazwyczaj z otwartym pyskiem i wywieszonym językiem.

Bfeł Wszystko to może być bardzo ciekawe — powie- cie -gmimo to jednak ani na krok nie posuwa naprzód naszego głównego zagadnienia, mianowicie czy ptaki

192

i ssaki na ustaleniu temperatury wewnątrz ciała zyska­ły, czy też nie.

Jeśli spodziewacie się, że teraz .— kiedy już jestem stary i spory kawał życia strawiłem na rozważaniach przyrodniczych — odpowiem na to pytanie wskazując na jakiś wielki zysk, jakąś wielką przewagę, którą zdobyły zwierzęta po wytworzeniu w sobie „stało- cieplności“, to się bardzo mylicie. Przeciwnie, wszyst­kie moje kłopoty ówczesne przedstawiłem tylko po to, aby teraz w drugiej części rozdziału przekonać was, iż w ogóle takie stawianie pytania i podobne podcho­dzenie do zagadnień przyrodniczych jest z gruntu fał­szywe.

Człowiek bowiem nie powinien rozważać zjawisk otaczającego świata niezależnymi fragmentami, gdyż ta metoda prowadzi tylko do wielu i wielkich błędów. Co więcej, drugą zasadą, która zresztą wynika z po­przedniej, jest to, aby nie wyobrażać sobie, iż jakieś zjawisko może być bezwzględnie albo korzystne, albo niekorzystne. Ja wiem, że w tej chwili to brzmi nieco niezrozumiale, ale sądzę, iż łatwo pojmiecie moją myśl na przykładach, które zaraz podam.

Ot, dajmy na to, szczur był głodny i w tym momen­cie zdobył skądś kawałek kiełbasy... Prawdopodobnie wszyscy uznacie, że to dla niego bardzo dobre i szczę­śliwe zdarzenie. Tak, tylko że mięso to zawierało try- chiny, wobec czego gryzoń ciężko zachorował i zdechł. A więc sąd* nasz o jego korzyściach był niewątpliwie przedwczesny.

Nie ma chyba człowieka w Polsce, który by nie po­dziwiał wspanialej rozbudowy Warszawy, trasy W-Z,

MDM-u, pięknie odbudowanego traktu Starego Miasta... Posłuchajcie wobec tego ciekawej rozmowy, której byłem świadkiem w pociągu. Przedział" wypełniali uczestnicy wycieczki z prowincji powracający właśnie ze zwiedzania stolicy.

Z podziwem przypominano sobie ten lub inny frag­ment, wielkość domów nowoczesnej zabudowy, szero­kość ulic, gładkość asfaltów itd., itd. Aż wreszcie ktoś odezwał się w te słowa:

Nie rozumiem po prostu, jak ci ludzie budowali miasta dawniej, w takim średniowieczu na przykład. Czyta Się o tym lub ogląda resztki dzielnic z tych czasów o wąziutkich ulicach, ścieśnionych domkach zasłaniają­cych sobie nawzajem światło... Nie żądam oczywiście żelazobetonów i stosowania zdobyczy konstrukcyj­nych, których wówczas nie znano, ale miejsca przecież mieli dosyć. Do zrobienia szerszej ulicy lub postawienia rzadziej tych samych domów nie potrzeba było żadnych specjalnych nowoczesnych wiadomości technicznych. Ot, po prostu niechlujstwo, zacofanie, brak kultury.:.

Wszyscy zamilkli, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Gdy nagle odezwał się jadący w tymże przedziale kie­rownik wycieczki:

O nie! Tak mówić nie można.

Spojrzano nań ze zdziwieniem, a on ciągnął dalej: iby- Tak mówić nie można dlatego, iż przy podobnej ocenie należy uwzględniać cały zespół ówczesnych wa­runków. Średniowieczne miasta nie były przecież 'budo­wane, ciasno z powodu czyjegoś widzimisię, lecz powsta­wały jako wynik ówczesnych potrzeb. Gdyby nasza, piękna, wspaniale i postępowo budowana Warszawa

wyglądała taik jak dziś już dajmy na to w XIII wieku, prawdopodobnie byłaby bezludna, a gdzieś koło niej stanęłoby zamieszkane miasto inne, Obudowane właśnie w ten sposób, jak to przed chwilą zostało poddane go­rącej krytyce.

Zaciekawienie rosło.

Ciasna zabudowa była wynikiem względów bez­pieczeństwa. Miasto rriusiało być otoczone murami obronnymi, i to nie tylko w obawie najazdu jakichś odleglejszych wrogów, dajmy na to Tatarów. Niejeden w sąsiedztwie żyjący feudalny magnat też bez żadnych skrupułów podjąłby wyprawę, aby zapełnić swą kabzę kosztem bogatych mieszczan...

Mówicie o gładkich brukach. Ślicznie jedzie się po nich dzisiejszym samochodem, konie-jednak jedyna lokomocja ówczesna — ślizgałyby się na nich i łamały nogi... %

Wielkie przestrzenie... Ależ weźcie pod uwagę, że wówczas nie było tramwajów i autobusów. Ludzie po mieście poruszali się przeważnie na piechotę. Wszystkie sprawy trzeba było załatwiać w pobliżu; — odległości hamowałyby ry^m życia...

••• Wysokie domy byłyby niezwykle uciążliwe bez wind, których przecież wówczas nie znano.

j— Tak to, widzicie, oceniając jakieś zjawiska zawsze trzeba je brać w zespole ich warunków historycznych oraz środowiskowych.

Ma rację! — pomyślałem. Postęp obejmować musi całe życie, a nie poszczególne jego fragmenty. Jakże często' do fałszywych wniosków prowadzi zapominanie

o tej zasadzie. Toż naiwnością jest charakteryzować zja­wiska bez uwzględniania wszelkich warunków zarówno czasu, jak i miejsca, w jakich zachodzą... a tylko tak teoretycznie oceniając je J(same w sobie“.

Dlatego też te wszystkie moje .młodzieńcze rozważa­nia o plusach czy minusach stałocieplności miały ten błąd myślowy, że starałem się bezwzględnie odpowie­dzieć na pytanie, czy to jest lepiej, czy gorzej. Tym-

czasem (a tego, widzicie, nauczyłem się dopiero znacznie później) zorientować się w tak skomplikowanej sprawie można tylko wtedy, jeżeli się rozważy różne okoliczi ności, różne warunki — i w każdym z nich rozpatrzy, jaką przewagę daje posiadanie danego urządzenia lub jakie pociąga ono za sobą niedogodności.

Dla trafnego zaopiniowania naszej kwestii trzeba wiedzieć, że wszystkie procesy chemiczne zachodzące w tkankach zarówno ^zmiennocieplnych, jak < i stało­cieplnych zwierząt, ba, nawet roślin, najszybciej i naj­sprawniej odbywają się w temperaturze plus trzydzieści siedem do plus czterdziestu stopni.

Cóż więc zyskały stałocieplne?

Zyskały to, że ich tkanki działają zawsze. w najlep­szej, najdogodniejszej ciepłocie.

A co,Straciły?

, Straciły z kolęi to, iż jeśli 'temperatura w ich ciele spadnie lub przekroczy granice górne, tkanki, a ściślej mówiąc cały organizm ginie. Aby się przed śmiercią obronić, muszą więc nas^e stałocieplne zdobywać ol­brzymio większe zapasy „opału“ aniżeli zmienno-: cieplne.

To jednak jeszcze nie wszystko, snujmy nasze roz­ważania dalej.,.

Z tego, co powiedziałem, wynika,, iż niedźwiedź czy pie§ będzie jednakowo sprawny: szybki, zręczny, dobrze „wietrzący“ czy słyszący zarówno w temperaturze otoczenia plus dwadzieścia stopni, jak i minus dziesięć czy ewentualnie zera.

Sami wiecie, że nie można tego powiedzieć o zmien- nocieplnycho gadach czy płazach. Im niższa tempe-

198

ratura, tym wszystkie procesy w ich tkankach biegną ospałej, więc zmysły działają gorzej, ruchy są mniej szybkie, trawienie mniej Opraw­ne...

Jak myślicie, która z dwóch istot w waran / kach dzikiej puszczy miałaby większe szanse utrzymania się przy życiu: czy taka, która przez całe" życie posiada niewielkie siły, powiedzmy, siły psa, ale ciągle czynne i ustawicznie gotowe do obrony, czy też istota, która w dzień a więc przez pół doby miałaby siłę słonia, a przez drugie pół a. więc w nocy kiedy jest chłodniej cała moc by ją opuszczała, tak że byle mysz czy wiewiórka mogłyby z nią robić, co im się żywnie podoba?

Coś podobnego mamy

i w danym przypadku. Dlatego to gady i płazy nie sięgają na północ, gdyż w niskich tempe­raturach są pod każdym względem życiowo bar­dzo- nieporadne.

Inna sprawa ze stało­cieplnymi. Mogą one żyć wszędzie na ziemi, bowiem

sprawność swych tkanek uniezależniły zupełnie od zmiennych temperatur otoczenia. Co prawda kosztowało je to mnóstwo przystosowań we własnym organizmie. A co ważniejsze, jeśli tam gdzie zawędrują, nie znajdą możliwości zdobycia „paliwa“, czyli — jak rozumie­cie — pokarmu, wtedy trudno, muszą przeważnie roz­stać się z życiem.

Albowiem każde zjawisko ma co najmniej dwie, a zazwyczaj wiele stron, z których pewne są dodatnie, a inne mogą być ujemne — i te ostatnie organizm w dal­szym ciągu odpowiednimi przystosowaniami musi opanowywać.

Przykładów na to w różnych dziedzinach życia sami znajdziecie mnóstwo.

ZADANIA SKÓRY

Czy nie zastanawiało was czasem, dlaczego to jeśli się myśli o całym organizmie, często w przenośni wymienia się tylko skórę?

Czemu, gdy ktoś zarobi sobie na naganę lub karę, pytamy: „czy go świerzbi skóra“? Czemu po uniknięciu niebezpieczeństwa twierdzimy, że „unieśliśmy skórę, cało“, a nie na przykład neriri lub wątrobę?

Dlaczego mówimy o wilku, że jest w skórze baraniej, a nie z trzustką baranią lub baranim szkieletem? Przecież to wszystko też są narządy i każdy z nich jest dla organizmu bardzo ważny.

Niewątpliwie każdy organ jest ważny i każdy w ca­łości. ustroju ma swoje znaczenie i często narządy bar­dzo niewielkie, jak na przykład tarczyca czy nadnercza, z chwilą gdy zostały zniszczone, zazwyczaj powodują nawet śmierć całości.

Tylko że skóra posiada swoisty charakter. Wszystkie inne organy mają swoją szczególną specjalizację, jakieś więcej określone zadania. Trzy zaś spomiędzy nich: układ nerwowy, układ 'krwionośny i właśnie skóra wy­raźnie się spośród innych wyodrębniają. Są one jaskra­

wym dowodem, że organizm to nie zlepek narządów działających, jakby można powiedzieć, „na własną rękę“, lecz że stanowi jedność i całość, gdyż właśnie układ nerwowy, a w pewnym stopniu i krwionośny, regulują, porządkują, usystematyzowują czynności wszystkich innych organów nie pozwalając żadnemu z nich ani na niedobory, ani na przeholowanie produkcji powyżej granic niezbędnych i pożądanych dla całości organizmu.

A cóż zatem skóra? Jakież są jej funkcje? Bo to, co się pospolicie mówi, że okrywa ciało, nie określa właści­wie żadnej czynności. Co najwyżej objaśnia jej położe­nie w ustroju zwierzęcym.

To położenie jednak jest tu właśnie sprawą najważ­niejszą.

j Wszystkie inne organy, poza skórą, znajdują się we­wnątrz ciała, a więc w środowisku swoistym, jąkie organizm może w dużym stopniu sam wytwarzać i re­gulować. Skóra natomiast posiada jakby dwie strony: wewnętrzną, stykającą się z przyjaznym, dodatnim środowiskiem własnego ciała, gdzie wspomniany, już układ nerwowy i krwionośny „dbają“, aby panowała równomierna ciepłota, właściwe zaopatrzenie w. tlen i pożywienie; strona zewnętrzna zaś, zwrócona jest do środowiska, które wcale nie bywa tak specjalnie „przy­chylnie usposobione“ dla jej własnych potrzeb a rów­nież i całego znajdującego się w jej obrębie organizmu.

Przychylnie usposobione?^.. — Może to i niewła­ściwe wyrażenie.

Jeśli mielibyśmy już mówić o środowisku niby o ja­kiejś osobie, to raczej należałoby powiedzieć, że nic je

nie obchodzi, po prostu ani ziębi, ani grzeje, czy skóra lub organizm znajdujący się pod nią jest zadowolony, czy nie, z tego, oo się dzieje dokoła, czy pasuje mu tem­peratura, wilgotność, ilość tlenu, światło...

Te sprawy zmieniają się i przekształcają w środowi­sku na podstawie odrębnych praw chemicznych i fizycz­nych i nie mają na to specjalnego wpływu potrzeby nie tylko tej skóry i tego organizmu, o który w tej chwili chodzi, ale i wszystkich razem skór i istot zamieszkują­cych to środowisko. •

Cóż więc czynić? Istnieje żartobliwe przysłowie: „Ponieważ góra nie chciała pójść do-.Mahometa, Ma­homet przyszedł do góry“. Tak jest i tutaj.

Ponieważ środowisko „nie chce się liczyć“ z orga­nizmami, orgąnizmy tym bardziej liczyć się muszą z warunkami otaczającego je środowiska.

I prawdopodobnie nie istniałoby wcale życie na ziemią gdyby nie naprawdę zadziwiająca właściwość substancji N żywej, z której przecież składają się organizmy, polega­jąca na ^umiejętności coraz lepszego przystosowywania się do warunków zewnętrznych. A pamiętajcie w do­datku, że tego przystosowania nie można było dokonać kiedyś tam jednorazowo, raz na zawsze, gdyż warunki otoczenia dalej w ciągu lat i wieków mogą się zmieniać.

Ciągle więc przed organizmami stoją zadania* aby liczyć się, a więc w miarę możności dopasowywać, a co za tym idzie przeciwstawiać szkodliwym dla siebie kaprysom środowiska.

Od kilku chwil oddaliliśmy się pozornie od głównego naszego tematu— skóry. Powracamy jednak do niej, jak

to się mówi, pełną parą, gdyż właśnie jej zadaniem są, w związku z zewnętrznym położeniem, wszelkie kon­takty i w ogóle załatwianie spraw ustroju ze środo­wiskiem.

Można by powiedzieć, iż organizm to jakby cywilizo­wany, dobrze rządzony kraj, gdzie wszystko aż do jego granic jest uregulowane odpowiednimi prawami lub okólnikami i życie idzie tam jak w zegarku.

Ale za to za owymi granicami Obowiązują już inne prawa lub inne zarządzenia. Z jednej 'strony może się czaić wróg, u innego, sąsiada w jego źle gospodarowa- nym państwie mogą szaleć zarazy luib wylewać nieujęte w tamy rzeki i grdzić wtargnięciem wód na nasze ziemie.

O tym wszystkim zawiadamiać powinna centralne władze^ właśnie straż pograniczna. Ona musi ponadto w pierwszym rzucie przeciwdziałać niebezpieczeństwu, jakie mogłoby pochodzić z zewnątrz, zanim z głębi or­ganizmu... nie, w danym przypadku — kraju (chociaż słowo „organizm“ pasuje tu również bardzo dobrze) nie przybędą posiłki. Straż graniczna zresztą już z góry zostaje przez kraj zaopatrzona w najrozmaitsze urzą­dzenia Obronne.

Taką właśnie strażą graniczną jest skóra. Prześledź­my zatem, jakie są jej konkretne, bezpośrednie zadania, jfer- 'Odbiór wrażeń -ze świata zewnętrznego: dotyk, ból, ciepło, zimno...

Ależ niewątpliwie tak. W tym celu po całej skórze rozchodzą się jak najdrobniejsze rozgałęzienia nerwowe, czasem kończąc się wolno, czasem zaś oplatając specjał-

ne ciałka zmysłowe, szczególnie uzdolnione w odbie­raniu jakiegoś typu wrażeń.

Druga jej funkcja, którą niewątpliwie każdy by mi podpowiedział — to sprawa ochrony przed urazami.

Wrogów żadnej istocie żywej nie brak. Wszędzie grożą kły, ostre dzioby albo pazury. Ale gdyby nawet ich nie było, to przecież coraz to można się natknąć na ostry kamień, spiczasty kolec, czy odgniatać delikatną tkankę stąpając po zaschniętej glebie...

Konieczność obrony przed tym wszystkim też spada na skórę. U kręgowców wytwarza ona dwa rodzaje zabezpieczeń.

Najpierw jednak muszę parę słów powiedzieć o jej; strukturze. Składa się bowiem u tych zwierząt z dwóch zupełnie odrębnych warstw., Głębsza — to skóra' wła­ściwa* zbudowana z tkanki łącznej, w której jak pewno wiecie, komórki są małe i rzadko rozrzucone, a za to między nimi przebiegają całe pasma wytrzymałych i mocnych włókien tworząc z całości zwartą i mocną tkaninę. Znacie zresztą jej moc i wytrzymałość, jest to bowiem warstwa, która po przeróbce w garbami daje nam rzemień na pasy transmisyjne, na podeszwy, na cholewki do butów, rękawice lub rękawiczki.

Ponieważ zaś jeszcze lepiej chroniącym rodzajem tkanki łącznej jest kość, omawiana tkanka włóknista ^kóry stosunkowo dość łatwo w niektórych miejscach wydziela kryształy fosforanu wapnia tworząc płyty lub płytki kostne...

Tak właśnie rzecz się ma u większości ryb, gdzie- każda łuska jest niczym innym, jak tylko cienką tarczką

kostną, które razem dają wcale niezły pancerz ochronny.

Jeszcze dalej pod tym względem poszły żółwie: czę­ściowo rozpłaszczone kości szkieletu, częściowo zaś płyty z kostniejącej skóry złożyły się na znaną nam skorupę, która ze względu na swój kształt jesrt nie zbroją, lecz raczej domkiem, gdzie zwierzę chowa się w razie nie­bezpieczeństwa.

. Drugą warstwę stanowi tak zwany naskórek, leżący na zewnątrz skóry właściwej, co zdawałoby się nieprak­tyczne, gdyż składa się on z komórek drobnych i deli-

katnych, ustawionych przy sobie, nie wytwarzających żadnych odpornych włókien. I naskórek jednak na swój sposób przyczynia się do ochrony przed mecha­nicznymi urazami — przede wszystkim samego siebie, a pośrednio i całego organizmu. Zbudowany jest. bo­wiem z wielu pokładów komórek mnożących się przez całe życie zwierzęcia.czy człowieka. A ponieważ czyni to od dołu, to jest od tej strony, która przylega bezpo­średnio do „rźemiennej“ skóry właściwej, najstarsze, czyli najbardziej zewnętrzne komórki po najdłuższym życiu, trwającym kilka lub kilkanaście miesięcy, ob­umierają, ale nie odpadają od razu, tak że powierzchnia ciała człowieka czy innego ssaka pokryta jest zawsze

warstewką martwego, zrogowaciałego naskórka. Nie grubieje ona z miesiąca na miesiąc tylko dlatego, że choć narasta ustawicznie od spodu, to na wierzchu ściera się i złuszcza kawałeczkami w postaci znanego pospo­licie łupieżu. Czasem ta zrogowaciała warstwa schodzi w postaci całych woalów naskórkowych, Jak to łatwo zaobserwować na przykład u żaby. Na tym też polega linienie węży,.które powszechnie nosi nazwę „zmienia­nia skóry“ — mimo że, jak widzicie, nie jest to termin słuszny, gdyż proces nie dotyczy wcale skóry właściwej ani nawet naskórka, lecz jedynie powierzchniowej, zrogowaciałej jego części.

Okazuje ślę zatem, że z roli ochronnej skóra wywią­zuje się jako tako. Zobaczymy jednak, jakie są dalej jej zadania.

Wiecie dobrze, iż wszystkie czynności organizmu związane z przemianą materii przede wszystkim odby­wać się muszą w obecności wody, powiedzmy otwar­cie —- w środowisku wodnym. Żywy organizm kręgow­ca zawiera też od 60 do 80% wody, czasami nawet i więcej. .

Ale i to wiecie przecież, gdyż mówiliśmy już o tym, że kawałeczek mięsa, wątroby czy innej tkanki zwie­rzęcej na słońcu zsycha się niezwykle szybko.

Czy nie nasuwa wam to na myśl, że otoczenie nasze, a więc atmosfera (gdyż mówię rzecz jasna teraz o zwie­rzętach lądowych), skwapliwie „pije“ wodę ze wszel­kich możliwych źródeł. Wypijałaby więc ją i z ciała zwierzęcego, gdyby nie przeciwstawianie się temu.., oczywiście pS- sikory.

Gruba warstwa rogowa naskórka przede wszystkim działa na tym odciniku, ma bowiem na celu chronienie organizmu przed wyparowywaniem. Niewydoskonalone jeszcze w życiu lądowym płazy nie mogą zapuszczać się w miejsca nawet o słabej wilgotności, gdyż własna Skóra nie chroni ich dostatecznie przed wysychaniem. Nieraz też zdarza się zobaczyć żabę czy trytona, które za daleko zawędrowały od zbiornika wodnego — mar­twe i zasuszone na mumie.

Za to niektóre gady, dzidki swym .rogowym łuskom, całe życie potrafią przepędzać na niemal pozbawionych wilgoci pustyniach.

Oczywiście ta kwestia nie dotyczy zwierząt wodnych. Mają one jednak zamiast tego inne kłopoty ze swoim płynnym środowiskiem, jeżeli koncentracja soli w oto­czeniu jest nie taka jak wewnątrz ich własnego ciała. I tu dużo pomóc lub zaszkodzić mogą właściwości Skóry.

Bo posłuchajcie tylko...

Protoplazma wszystkich komórek zwierzęcych a rów­nież i płyn;śródtkahkowy, w którym się one znajdują, posiadają pewną stałą koncentrację soli, zazwyczaj nieco niższą aniżeli jeden procent. W wodzie słodkiej nato­miast koncentracja ta mierzy się setnymi częściami pro­centu. Wiecie być może o tym, że w przypadku dwóch różnych koncentracji w cieczy następuje dążenie do

ich zrównoważenia. Toteż gdy wsypiecie szczyptę soli do szklanki z wodą, to po pewnym czasie, nawet bez mieszania oczywiście, roztwór wyrówna się całkowicie. Jeśli jednak ten bardziej skoncentrowany płyn znaj­duje się w jakimś woreczku błoniastym, woda otacza^ jąca szturmuje doń przesiąkając przez jego ścianki, aby wnętrze tak czy inaczej rozcieńczyć.

A teraz zwróćcie uwagę na to, co powiedziałem ostat­nio. Toż to jakby model zwierzęcia wodnego, np. żaby czy kijanki. Przecież cała zawartość ich ciała ma właś­nie ową wyższą koncentrację soli, a owym błoniastym woreczkiem, oddzielającym od otaczającej wody o ma­łym stężeniu jest skóra. Ona więc wciąż musi się prze­ciwstawiać naporowi otaczającej cieczy, która stara się dostać do środka.

Łatwo zaś wyobrazić sobie następstwa, gdyby do wnętrza zwierzęcia wtargnęła ilość wody potrzebna do stukrotnego rozcieńczenia znajdujących się w nim soli — rozdęłoby się ono jak balon i pękło za chwilę.

Jasne jest więc, iż rola skóry jest bardzo istotna u zwierząt wodnych przy regulacji koncentracji soli w ich organizmach.

Nie będziemy się jednak nad tym dłużej zatrzymy­wali, gdyż mamy przed sobą inną ważną sprawę, z kolei u zwierząt lądowych, a więc tam, gdzie omówiona do­piero co kwestia w grę nie wchodzi. Dotyczy to dwu najwyżej zorganizowanych grup kręgowców, mianowi­cie ssaków i ptaków, które jak właśnie w poprzednim rozdziale mówiliśmy, „zafundowały sobie kosztowną instalację“ stałocieplności dla uniezależnienia swych tkanek od temperatury środowiska.

Jedynie skóra nie korzysta z tych ulepszeń. Przypieka ją słońce, szczypie ją mroźny wiatr, podczas gdy we­wnątrz ciała wszystkie komórki mają zawsze równiutką temperaturę, wahającą się w granicach zazwyczaj jcd- nego stopnia, około 37, 38 czy 39, zależnie od gatunki zwierzęcia.

Mówiliśmy już poprzednio, że oczywiście skóra ¿>ama nie bierze udziału w ogrzewaniu organizmów Proces) spalania przede wszystkim węglowodanów i tłuszczo potrzebne dla podtrzymania właściwej temperatury odbywają się wewnątrz us troju ale nie jest obce, że każdy przedmiot w otoczeniu chłodniej szym od siebie oddaje swoje ciepło — stygnie aż do cał­kowitego wyrównania temperatury.

Tymczasem, jak wiemy, ptaki i ssaki przez całe swoje życie są przynajmniej o kilka stopni cieplejszymi „przedmiotami'‘ aniżeli stykające się z nimi powietrze i inne substancje z otoczenia. Ą zatem ciągle musiałyby tracić z takim trudem wytwarzane ciepło.

1 stąd nowy obowiązek spadający na skórę *■ wszel­kimi środkami przeciwstawianie się ucieczce tej cennej energii do otoczenia.

Wiemy, że spośród różnych, substancji jedne chłoną ciepło i oddają dalej bardzo łatwo,, inne zaś nie, te ostatnie nazywamy dobrymi izolatorami cieplnym*- Ł)o takich między innymi należy powietrze.

Obawiam się te rdzo, ze część czytelników zaopi­niuje: — No to szczęśliwie się składa! Ponieważ żyjemy w otoczeniu powietrza, będzie nas ono izolować od strat cieplnych.

1 niewątpliwie mieliby rację, gdyby to powietrze nie było tak niezwykłe ruchliwe. Zaledwie tylko ogrzeli­byśmy dookoła siebie jego warstewkę i ta zaczęłaby spełniać funkcję izolacyjną nie dopuszczając do dalszej utraty ciepła — juz byle wiaterek, byle ruch wykonany przez nas samych zdmuchnie ją natychmiast. I „cala zabawa ' zaczynać by się musiała od nowa.

Zadaniem skóry jest więc stworzyć takie warunki, aby przytrzymać na ciele tę warstewkę powietrza, która się właśnie nagrzała.

Czy chodząc po gęstym iesie odczuwa się podmuchy powietrza?

O, nie Słyszymy często, jak huragan łomoeze w ko­ronach drzew i zgina ich wierzchołki, a m dole przy zie­mi jest cicho i przytulnie Skóra zatem musi się postarać o ..gęsty las“ na swej powierzchni Gęsty las składający się at smukłych pni, przeplecionych u dołu zwartym podszyciem Te same komórki naskórka wytwarzające rogowa- ciejącą warstwę powierzchniową — u ssaków zaczęły produkować specjalne utwory rnfows w postaci pręri» ków I cienkich nitek (domyiiacie się przeciei, iż mowa

o włosach), u ptaków raś — o ymucut hardziej dnffiptt» kowanych kształtach, mianowicie piór puchowych 1 jedne, I drugie mają ~if "‘g^rrn liitinh itwnn—ii na powierzchni dała gęstej pdM, prsepejo

ntj powkrtmm. którego by w*dn*k byle pamiam t tej gjptwy nie zdoia! wydmuchać I olo modo ah tajisakf .jnaata^ futr». tub M piinywłu puchowe).

tli

Rozumiecie chyba dobrze, iż błędem byłoby, gdybyś­my mówili, iż dają one ciepło lub że nas ogrzewają. Nic podobnego, nie dopuszczają jedynie do strat naszego własnego ciepła. Na dobrą sprawę, gdybyśmy futrem czy pierzyną okryli w letni dzień bryłę lodu, to nie tylko nie stopniałaby ona prędzej niż pozostawiona na powie­trzu, ale przeciwnie, utrzymywałaby dłużej „zimno“, gdyż ta warstewka izolująca nie dopuściłaby do wyrów­nania temperatury z cieplejszą atmosferą otoczenia.

Pomyślcie jednak, ile kłopotów ma skóra z tą wszędo- bylskością ssaków na ziemi. Już nauczyła się produko­wać gęste futro, już stworzyła potrzebną ilozację ochronną — a oto niektórym z nich zachciało się znów zmienić środowisko i z życia lądowego przenieść się z powrotem do wody, ot, jak to zrobiły na przykład wie­loryby.

I oto znowu wszystko na nic... W oceanie, w rzece czy stawie spomiędzy włosów futra wygna powietrze woda, która wcale nie jest tak dobrym izolatorem. Wspaniałe urządzenie na lądzie w tych warunkach mija się z celem. Dlatego to na początku rozdziału mówiłem, że organizm musi się wciąż na nowo przystosowywać przy zmianach w otoczeniu. W tym przypadku żadna ochrona na po­wierzchni naskórka nie spełniłaby zadań izolacyjnych, toteż wieloryby całkowicie zatraciły futro. Rolę izolacji przed stratami ciepła wzięła na siebie skóra wła­ściwa, która jak wiemy, od spodu, a więc tam gdzie styka się z resztą organizmu, potrafi wśród swoich włó- kienek ©dkładać kropelki tłuszczu. W rezultacie wielo­ryb paraduje nie jak Eskimos okutany we włochate

kożuchy, lecz jak sportowiec w pozornie lekkiej, skórza­nej kurtce, ale za to na grubej „watolinie“ z sadła.

Podobny proces na przykład zachodzi i u łysawych na ogół świń, które potrafią wytworzyć pod skórą kilkuna­stocentymetrowej grubości warstwę tłuszczową — sło­ninę.

Słonina“ — wielorybów przekraczać może pół metra grubości. A ponieważ tłuszcz jest także dobrym izolato­rem cieplnym — oto macie jeszcze jeden dowód, jak różnymi sposobami, w zależności od warunków, osiąga się jednak to, co jest dla organizmu niezbędne.

W dziesięciu kolejnych rozdziałach opowiedziałem wam o zmianach ewolucyjnych w szeregu narządów kręgowców. Ba, ponadto widzieliśmy, iż przystosowa­nia nie dotyczą wyłącznie strony anatomicznej — prze­miany wyglądu tego czy innego organu, ale wkraczają również w dziedzinę ich czynności — dziedzinę fizjo­logii.

Taka stało- lub zmiennocieplność na przykład nie jest podbudowana zjawieniem się jakiegoś określonego or­ganu lub wyraźną modyfikacją któregoś-z już istnieją­cych, niemniej jednak przekonaliście się już chyba, jak wybitnie zaważyła na możliwościach życiowych posia­daczy tego „urządzenia“. Toż jasnym jest, że w bardzo wielu przypadkach niemożność przekształceń a nawet żbyt wolne tempo przystosowywania się do zmieniają­cych się warunków otoczenia może kosztować życie se­tek tysięcy osobników; czasem może być też przyczyną

całkowitego wygaśnięcia poszczególnych gatunków na powierzchni Ziemi.

Przystosowania obserwujemy również w zwyczajach, nawykach i zachowaniu się zwierząt. Jest to po prostu jedna ze stałych istotnych własności substancji żywej. Dlatego to macie przed sobą koniec tego dziełka*, ale wcale nie zagadnienia.

Żegnając się z czytelnikami pragnę zapewnić, iż

o sposobach przystosowań można napisać setki takich właśnie książeczek, nigdy nie powtarzając tego samego przykładu; a i wtedy nie wyczerpałoby się ich wszyst­kich, gdyż przystosowania do nowych choćby nieco tylko odmienionych warunków odbywają się ciągle.

Dlatego też moim Następcom czas i życie dostarczać będą w tej dziedzinie coraz to nowych tematów.

216


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jan od Krzyza List do S Marioli od Wilfrid Stinissena oczyszczenie wiary, pragnienie Boga, nadzieja
Brzechwa Jan Od baśni do baśni
Brzechwa Jan Od baśni do baśni
Hrycaj Pawel Z , Lacki Jan K Od zwyrodnienia do zapalenia
Żabiński Jan Podobny do ojca czy do dziadka Genetyka dla opornych
Od welfare state do welfare
Od czasu średniowiecznego do czasu nowożytnego, Filologia Polska, WOK
Atrakcyjność interpersonalna od pierwszego wrażenia do zwi±zków uczuciowych
Od kultury wizualnej do teologi Nieznany
Od pamięci wody do biologii numerycznej
Sztompka Socjologia - ROZDZIAŁ 7 Od działań masowych do ruchów społecznych, Socjologia, Socjologia.
Wyznaczanie przerwy energetycznej E g w półprzewodnikach metodą transmisji, studia, semestr II, SEME
OD CESARSTWA BIZANTYJSKIEGO DO CESARSTWA OTTONÓW
polprz + diody do reki
Od naśladownictwa rzeczywistości do?formacji tradycja i nowoczesność w literaturze XX wieku
test nbsp od nbsp0 nbsp do nbsp7
Zmiany dokonywane w polskiej edukacji wczesnoszkolnej od 1 IX 2009 do chwili obecnej
zoonozy od M zoonozy referat do druku

więcej podobnych podstron