Lerum May Grethe Córy Życia 05 Zesłanie(1)

May Grethe Lerum

ZESŁANIE

ROZDZIAŁ I

Lyster, czerwiec 1687

W czerwcowym upale położony nad fiordem du­ży kościół z białego kamienia pozostawał przyje­mnie chłodny.

Ludzie spuścili głowy, zwrócili twarze ku solidnej drewnianej podłodze, słowa płynące z ambony sie­kły pochylone karki niczym bat.

Proboszcz wygłaszał jedno ze swych najbardziej grzmiących kazań, a to znaczyło wcale niemało. Nig­dy chyba jednak głos żadnego pastora nie cuchnął tak intensywnie siarką, nigdy nie wypowiadano sło­wa Pańskiego z takim gniewem i potępieniem.

Nastały nowe czasy.

Za starego Mogensa... Z radością niemal witano na kazalnicy odzianego w czerń duszpasterza. Mogens był niezwykłym mówcą. Jego ciepły, żywy głos wznosił się i opadał niczym potężne tchnienie Boga, napełniając serca poczuciem bezpieczeństwa i spokojem. Nie miał litości, szczególnie dla złodziejstwa i braku miłości, na­kazywał ludziom ciężką pracę, wieczną służbę, szacu­nek dla siebie nawzajem i dla Boga. Nauczał też, że Pan w swojej łasce na pewno odpuści im drobne przewinie­nia, jeśli tylko okażą skruchę i nie będą więcej grzeszyć. A w każdym razie nie popełnią tego samego grzechu.

Lecz Czarny Mons już odszedł, taka była smutna rzeczywistość. Leżał teraz w swej wspaniałej trum­nie pod tą samą posadzką kościoła, po której oni stą­pali. Zdarzało się, że dzieci przenikał dreszcz na myśl o zwłokach spoczywających tuż pod ich stopa­mi; z wypiekami na twarzy wyobrażały sobie pra­dawną kryptę, migoczące płomienie oświetlające zszarzałe mury, ciężki zapach, który tam na dole za­wsze wydawał się duszący...

A dorośli w późne zimowe wieczory opowiadali so­bie o tajemniczych zjawach widywanych w okolicach kościoła, o nie mogącej zaznać spokoju postaci w księ­żej sutannie. A jeśli ktokolwiek zdołał powstać z grobu, to jedynie Mogens. Znał nie tylko słowo Boże, nigdy wszak nie taił, jakie skarby trzyma w swoich skrytkach. Wielu mieszkańców wioski na własne oczy widziało, jak wypędzał diabła z ciała pewnej dziewczyny, a nie­którzy całym sercem wierzyli w historię o niepokor­nym parobku, który chciał nastraszyć proboszcza i sam zapadł się pod ziemię. To Mogens sprawił, że zie­mia się rozstąpiła i pochłonęła nieusłuchanego chłopa­ka, w miękkiej glebie przy zachodnim narożniku ko­ścioła wciąż widniało zagłębienie.

No” i Maria.

Piękna, dobra pastorowa.

Mądra, ale trochę dziwna i przerażająca całą tą swoją mądrością. Umiała czytać. Potrafiła uzdrawiać chorych. W dużym, długim budynku nieopodal ko­ścioła założyła nawet lecznicę, prawdziwy szpital, równie wspaniały jak te prowadzone niegdyś przez mnichów w Bergen! Pomieszczenia, choć nie były tak wielkie, to jednak zawsze ciepłe, a drzwi nigdy nie zamykano przed naprawdę cierpiącymi.

Teraz budynek stał pusty.

Maria odeszła.

Mimo wszystko nie była żoną pastora. Stary Mo­gens oszukiwał ich, a być może i ją. To małżeństwo nigdy nie zostało formalnie zawarte, nigdy nie wpi­sane do ksiąg parafialnych. A świadkowie? Kto wie, jakimi środkami się posłużył, by ich zmylić? Teraz i tak już nie żyli i nie mogli nic dodać ani ująć, gdy pisarz na żądanie pana Revelina i Cecilii wykreślił Marię jako małżonkę pastora ze swych protokołów.

Maria była tylko nałożnicą. Dziwką, taką jak te, któ­re proboszcz Revelin opisywał w gniewnych słowach.

Niezwykle zaczęły go zajmować kwestie ciele­snych pragnień i grzesznego pożądania! Stał na am­bonie poczerwieniały na twarzy, jasne włosy barwy piasku sterczały na wszystkie strony, wymachiwał chudymi rękami, jak gdyby walczył z niewidzialnym rojem much.

- Strzeżcie się! - grzmiał. - Strzeżcie się, wy, Boże owieczki, wąż bowiem skrywa się między wami! Ko­bieta jest niczym pogański wizerunek bożka, piękna na zewnątrz, lecz pełna padlinożernej gadziny, nie­czystego robactwa i niebezpiecznych trucizn. Wiedzie was na pokuszenie swoim ciałem, ponętnymi piersia­mi, pozwala wam posmakować słodkiego wina grze­chu, chwyta was piekielnym lepkim uściskiem...

Wierni niemal jednocześnie przenieśli ciężar ciała na drugą nogę, gromada ludzka zafalowała, a potem znów znieruchomiała. Nieliczni tylko siedzieli na ławkach i w lożach wzdłuż ścian. Promienie słonecz­ne sączące się przez łukowato sklepione okna pada­ły na część zebranych i nawet w chłodnym kościele pot spływał z gołych głów. Wkrótce pastor mógł się przejrzeć w spoconych łysinach po męskiej stronie pod amboną.

Kazanie najwidoczniej miało się ku końcowi, wierni marzyli o chłodnym zsiadłym mleku i cia­steczkach, przygotowanych z pewnością na dzie­dzińcu plebanii. A może uda się posmakować świe­żo solonego i wędzonego mięsa?

Progi domostwa pana Revelina stały otworem dla wybranych mieszkańców wioski, gościł ich suto, wiedząc, że nie może być pewien ich dobrej woli.

Sprzeciwiali mu się już w czasie, gdy jeszcze za życia Mogensa puścił w ruch machinę oskarżeń prze­ciw Marii. Maria była ich aniołem, aniołem stróżem, nadzieją, kiedy wszystko inne zawiodło.

Poza tym Mogens jako przyjaciel mógł się bar­dziej przydać; gdy trzymali stronę proboszcza, wi­kary nie był w stanie im zaszkodzić. Nie powiodła się więc podjęta przez Revelina próba oskarżenia pięknej, znającej się na leczeniu kobiety o uprawia­nie czarów, nikt nie chciał świadczyć przeciw niej.

Po śmierci Mogensa jednak wieśniacy zrozumieli, że i pan Revelin ma potężnych przyjaciół. Teraz on został proboszczem i wraz z córką starego pastora u boku zdołał wygnać swego wroga z wioski. Nikt nie wiedział, dokąd wyruszyła Maria, lecz wielu słyszało o jej rodzinnym domu nad fiordem, o mrocznej, po­nurej zagrodzie, gdzie kat więził niegdyś jej matkę...

No cóż, skoro tak ma być, niech będzie. Życie ni­kogo nie rozpieszcza. Maria zaliczała się do gniew­nych, zbuntowanych, takich, co to chadzają własny­mi ścieżkami, i przyszło jej za to zapłacić. Oni zaś po raz kolejny zrozumieli, że opłaca się chylić gło­wę i ufać odwiecznym prawdom.

Miejsce kobiety jest przy dzieciach, na polu i w tylnej części kościoła. Pan Revelin, grzmiąc w ka­zaniu o niebezpiecznej kusicielce, jaką jest w istocie każda niewiasta, i o czeluści piekielnej, do której tra­fią, jeśli nie będą wystrzegać się grzesznych żądz, za­pewne miał rację.

Pogaduszki wokół stołów na dziedzińcu brzmiały ni­czym brzęczenie roju pszczół. Panie przywdziały naj­bardziej uroczyste stroje, co na ogół równało się czy­ściutkiej białej bluzce i spódnicy ze stanikiem z grana­towego bądź zielonego sukna, zasznurowanym lnianą wstążką lub, o wiele rzadziej, srebrnym łańcuszkiem. Na głowach tańczyły kolorowe chustki, a część dziew­cząt poprzestała na przepaskach. Wstążki, poruszane ła­godną morską bryzą, falowały w powietrzu, jakby da­jąc sygnał młodym chłopcom przy studni.

Żona proboszcza, blada pani Cecilia, przechadza­ła się między ludźmi, odrobinę zadzierając swój pro­sty, ostry nos. Na prawo i lewo rozdawała łaskawe skinienia głowy, ledwie dostrzegalnie ukłoniła się pi­sarzowi i lensmanowi, nieco wyraźniej bogatemu pułkownikowi z Flahammar.

Córka poprzedniego proboszcza została żoną no­wego pastora. Podczas długich lat spędzonych poza domem Cecilia poznała smak niepewności i upoko­rzenia. Sądzono, że jest w dobrych rękach u krew­nych w wielkim mieście, podczas gdy ona tułała się z kąta w kąt, samotna i uboga. Nie chciała więcej my­śleć o tamtych strasznych latach, o pogardzie, z jaką przyjęła ją daleka rodzina, o zalotnikach, dających do zrozumienia, jak marna jest jej pozycja.

Przysięgła sobie na pamięć swej matki, że kiedyś znów będzie opływać w dostatek. Los jednak ciężko ją doświadczał, musiała patrzeć, jak jej podeszły wie­kiem ojciec robi z siebie głupca, a później żeni się z tą Marią córką Liv.

Dla Cecilii pojawienie się Marii w jej rodzinnym domu stało się punktem zwrotnym w życiu. To wła­śnie wtedy zaczęło się źle dziać. Ojciec zupełnie przestał ją dostrzegać, bez przerwy tylko wychwalał swą wspaniałą uczennicę. Cecilia nie raz i nie dwa słyszała, jak matka cienkim głosem krzyczała na mę­ża, oskarżając go o nieczyste zamiary względem ubo­giej dziewczyny, którą przyjął pod swój dach.

Ojciec jednak z uporem stwierdzał tylko, że córka Liv będzie mogła zaspokoić swe pragnienie wiedzy, czerpiąc z jego studni. A żona powinna się wstydzić takich myśli! Czyż matka Marii nie ocaliła życia Ce­cilii? Zgoda na zamieszkanie Marii na plebanii i udo­stępnienie jej książek z bogatej biblioteki Mogensa to raczej skromna zapłata za taki uczynek.

Cecilia nie bardzo potrafiła sobie przypomnieć, kiedy zrodziła się w niej nienawiść. Gdy sięgnęła pa­mięcią wstecz, wracało wiele miłych wspomnień. Maria była z nimi, kiedy zmarła matka. Okazywała dobroć i troskliwość, jak gdyby już wtedy zamierza­ła coś przez to zyskać. Cecilia poczuła, że na myśl o Marii wciąż zaciskają się jej szczęki, i prędko od­pędziła od siebie jasne, pogodne obrazy. Życzliwość Marii wynikała ze złych pobudek, pani Cecilia za­wsze w tej kwestii zgadzała się z mężem. Wciąż pa­miętała paskudną kulę, która rosła jej w gardle za każdym razem, gdy przy obiadowym stole usiłowa­ła porozmawiać z ojcem, a on przerywał jej, mówiąc o tym, co tego dnia powiedziała czy też zrobiła jego mądra młodziutka uczennica. Cecilii zapadł w pa­mięć smutek, od którego nie potrafiła się uwolnić.

A kiedy życie obracało nią między ciężkimi młyń­skimi kołami głodu i upokorzenia, musiała znaleźć ko­goś, kogo mogłaby za to winić. Maria była najbliżej.

Maria skradła jej szczęście dzieciństwa, a później zajęła także miejsce jej matki. Potem rzuciła urok na całą wioskę i powrót pastorówny nie okazał się wca­le triumfem, jakiego się spodziewała.

A teraz jeszcze Maria, jakby chcąc zadać Cecilii ostateczny, śmiertelny cios, zarzuciła niewidzialne sieci na jej małżonka.

Cecilia wciąż pamiętała, jak w noc poślubną wy­krzykiwał to przeklęte imię, będące tak naprawdę rów­nież jej imieniem.

Zrozumiała też, z jasną jak kryształ świadomością niepewnej siebie kobiety, że nienawiść męża do Ma­rii przemieszana jest z namiętnością i ohydnym po­żądaniem.

Chyba tylko ona pojmowała, że jego przepojone goryczą kazania, których tak wiele wygłaszał, te do­tyczące grzechu i mocy kobiet, wszystkie bez różni­cy poświęcone są Marii.

Cecilię zapiekło w żołądku, nieprzyjemne uczucie pustki przypominało głód. Zdawała sobie sprawę, że mąż postanowił dalej ścigać Marię. Domyślała się opętania, jakie nim owładnęło, i miała świadomość, że minie ono dopiero w dniu, w którym Maria odej­dzie, umrze, zgnije.

Revelin dał się zwabić na wytyczoną przez żonę ścieżkę, skoncentrował się na tym jednym celu.

Potajemnie wynajął ludzi, by śledzili Marię, w ostatnim roku często przynosili mu nowiny o czarownicy. Cecilia wyciągała od męża wiadomości, orientowała się, że pozycja Marii jest teraz bardzo słaba. Wielu jej postępków nie zaakceptowałby ani sąd, ani Kościół. Żyła z katem w chałupie nad fior­dem, podobno wzywano ją na ting jako świadka w jakiejś sprawie o zabójstwo.

Cecilia dowiedziała się też, że Maria jest w ciąży.

Z tego właśnie powodu Revelin wstrzymał proces. Ciężarna, ze względu na nie narodzone dziecko, mo­gła uniknąć stosu.

Ale dziecko powinno się urodzić już w tych dniach, niedługo będą więc musieli czekać.

Wkrótce ją zabiorą, wtrącą do lochu i skażą na śmierć za uprawianie czarów.

A kiedy na tle błękitnego nieba buchnie płomień sto­su... Gdy w nosie zakręci swąd płonącego ciała Marii...

Wtedy Cecilia nareszcie poczuje się szczęśliwa. Małżonek powróci do jej łoża i będzie należeć tylko do niej.

Teraz jednak musi przechadzać się wśród prymi­tywnych wieśniaków i odgrywając rolę uprzejmej, po­kornej pastorowej, częstować ich kolejnym plackiem.

Napotkała wzrok męża, stojącego po przeciwnej stronie podwórza. Spoglądał martwo, bez wyrazu, patrzył jakby przez nią, jak gdyby zza jej pleców wy­łaniał się czyjś duch. I tak chyba właśnie było.

Pan Revelin, świeżo upieczony proboszcz Lyster, z rzadka sięgał po roznoszony poczęstunek: placki, chleb, mięso i słodkie jęczmienne ciastka.

Skupiał się raczej na pogawędkach z najbardziej znaczącymi mieszkańcami wioski. Kręcił się koło nich jak kot, to podlizując się i prawiąc komplemen­ty, to znów okazując władczość i surowość.

Ten sługa Pana niejedno miał oblicze.

Najlepiej czuł się wśród możnych, wśród ludzi bi­skupa, pisarzy i sędziów. Tęsknił za życiem poza wą­skim fiordem, lecz mimo wszystko zdawał sobie sprawę, że powinien się radować tą posadą. Czyż nie lepiej być wielkim wśród maluczkich niż małym między wielmożami?

Drażniło go, że jego potęga okazała się niewystar­czająca, by posłać Marię na stos. Podobne sprawy zda­rzały się wszak już wcześniej, córy Kościoła nie by­wały wcale mniej niebezpieczne od innych kobiet. No i przecież czarnoksięskie sztuki stawały się tym gro­źniejsze, im bliżej świętego stada Pana je uprawiano.

Tamtym razem jednak Mogens osobiście wypra­wił się do miasta, by przemówić w obronie żony. Czy podjął jeszcze inne kroki, tego Revelin nie wie­dział, lecz niezaprzeczalnie drzwi, niegdyś szeroko otwarte dla obecnego pastora, później przez wiele lat pozostawały przed nim zamknięte.

Mogens posiadł władzę, powtarzał w duchu Revelin i uśmiechał się dostojnie do wdowy po oficerze, choć miał ochotę zgrzytać zębami.

Kiedyś i ja mu dorównam. A ukochana przezeń nierządnica doświadczy tego na własnej skórze nie­długo, bardzo niedługo...

Jasny wieczór wyprawił ludzi, sytych wrażeń, plo­teczek i placków, do domu. Pastor udał się do swego pokoju na piętrze. Na wspaniałej plebanii wciąż da­wało się zauważyć ślady Marii, Revelin starannie je chronił i powstrzymywał żonę przed ich zacieraniem.

Gabinet, w którym Mogens i Maria jakże często przyjmowali parafian przy ogniu zawsze płonącym na kominku.

Sypialnia, gdzie Mogens wydał swe ostatnie tchnienie. Gdzie bez wątpienia obłapiali się, wiedze­ni grzesznymi zachciankami. Izba, której ściany wciąż pozostawały nasycone obezwładniającym po­żądaniem, przyciągała Revelina z nienaturalną wprost mocą. Za każdym razem, gdy popychał cięż­kie drzwi, jego ciało ogarniało drżenie, wahał się przed przekroczeniem progu, zawieszony na szyi ciężki krzyż kłuł i parzył przez gruby materiał księ­żego ubrania. Gdy tylko jednak przymykał oczy i wchodził do środka, czuł jej bliskość, wciągającą go niczym wir groźnej rzeki.

Napawał się myślą, że oto teraz jego ciało dotyka prześcieradeł otulających niegdyś ciało Marii. Lubił ów szczególny lekki zapach nieokreślonej słodyczy i kobiecości, zawisły w powietrzu pod belkowanym sufitem. Latem często stawał przy otworze okiennym, zapatrzony niewidzącym wzrokiem w ten sam widok, którym ona najpewniej radowała się wieczorami.

Wody fiordu, zabarwione na różowo od złocisto - czerwonego nieba.

Letni wiatr, ledwie wpadający do izby przez ma­łe okienko.

Brunatny gruby bal parapetu, naznaczony wyżło­bieniami, które pozostawiły pokolenia ludzi opiera­jących na nim ręce, gdy stali tak jak on, zapatrzeni.

Czarownica.

Musiała posiadać moc, której nawet on nie potra­fił się oprzeć.

Zadrwiła z niego, gdy zaproponował jej małżeń­stwo, odprawiła niczym natrętnego żebraka.

Jak mogła?

Uderzyła go, gdy pragnął szczerze wyznać swe uczucia dla niej. Nikt nigdy tak go nie ośmieszył. Revelin na samo wspomnienie zacisnął pięści. Jego chu­da twarz przypominała nieruchomą maskę, lecz za każdym razem, gdy oblicze i kształty Marii powra­cały do niego w myślach, w ciele zaczynały krążyć soki. Rzuciła na niego urok. Świadomość, że tak wła­śnie się stało, przynosiła mu ulgę, bo nie musiał się obwiniać o uleganie zwierzęcym żądzom. Bóg nie może karać swego sługi, skoro to najwyraźniej sam Szatan przysłał tu swą poplecznicę, by doprowadzi­ła go do szaleństwa.

Dlatego właśnie Revelin stale poddawał się żąda­niom ciała. W samotności sypialnego stryszku wy­czarowywał postać Marii, aż bliski był uwierzenia, że ona rzeczywiście pod nim leży.

Pocił się na stłamszonej pościeli, gniótł lekkie poduszki z kaczego puchu, uśmiechając się eksta­tycznie nad obrazem jej twarzy.

Wbijał swą męskość między rozgrzane, ściśnięte okrycia, bliski utraty przytomności rzucał się po łóż­ku w dzikiej, pełnej goryczy namiętności.

Pani Cecilia już w kilka tygodni po ślubie zaczęła sypiać w wydzielonej części saloniku. Miała tam swo­je królestwo, swój mały świat, pełen haftowanych poduszek i ślicznych makatek, najlepszy porcelano­wy serwis matki i srebrny dzbanek, z którego uwiel­biała nalewać sobie kawę. Pastora niepomiernie iryto­wała ta czynność, ów gorzki, drogi napój nie zaliczał się do darów Bożych, Revelin rozumiał jednak, że nie powinien nalegać, aby żona wyzbyła się także tego zwyczaju. Cecilia była rozhisteryzowaną, małostko­wą kobietą.

Zdawał sobie sprawę, że ona wie. Z początku ledwie starczało mu sił, by wytrzymywać jej drwiące spojrze­nie. Nie był w stanie wypełniać małżeńskich obowiąz­ków, a ona, jak się okazało, potrafiła mu za to doku­czyć. Nie tylko jej zimne, przypominające szkielet ciało zgasiło w nim wszelkie pożądanie, ani też jej brak zaangażowania w łóżkowe igraszki, sam przecież po­trafił sobie radzić, gdy miał po temu okazję...

Ale od czasu tamtego przeklętego wieczoru, kie­dy to w szczycie ekstazy ujrzał Marię... Od tego cza­su spoczęło na nim przekleństwo.

Męskość nie chciała go słuchać, w każdym razie na pewno nie wtedy, gdy była przy nim żona. Żadnej in­nej kobiecie także nie udawało się rozpalić w nim iskry. Usiłował przywoływać w myślach podniecające obrazy dziewki kuchennej i trzech prześlicznych pa­nien z sąsiedztwa, które zawsze pomagały na plebanii przy żniwach. Na próżno, w spodnich miał wciąż ta­ką samą martwotę, taką samą przeklętą jałowość.

Jedynie w gorzkim towarzystwie samotności, kiedy przebywał w swojej sypialni, soki znów zaczynały krą­żyć w jego wysuszonym ciele. Tutaj, gdzie wykrzyki­wała swą cielesną rozkosz, czarownica pozwalała i je­mu zaznać fizycznej radości. Tutaj, i tylko tutaj!

W momencie gdy opuszczał tę izbę, robił się stary i wyschnięty jak siedemdziesięciolatek. Był zdolny je­dynie życzyć żonie dobrego ranka. Tym samym więc jego najgorętsze marzenie nie mogło się spełnić.

Marzenie o dziedzicu.

Maria skradła mu nawet następstwo pokoleń i z tym nie mógł się pogodzić. Czy może istnieć bar­dziej zasadna przyczyna nienawiści do drugiego człowieka? Przekleństwa Revelina wznosiły się pod sufit, gdy co najmniej po raz setny w starym łożu pozwalał jak Onan, by jego nasienie się marnowało. A potem w uszach brzmiał mu dźwięczny śmiech czarownicy, Marii...

Nigdy nie był bliższy zaćmienia umysłu niż w ta­kich chwilach.

Leżał, nie zasypiając, rzucał się po szerokim po­słaniu, czuł krew pulsującą w żyłach i paraliżujące umysł zmęczenie. Sen jednak nie przychodził, obraz Marii nie znikał, mącąc spokój duszy. Walczył z ca­łych sił, pragnąc pozbyć się upiora, błagał Boga, by go uwolnił od opętania.

Lecz z chmur nie spłynął biały anioł, na letnim nie­bie nie zebrały się czarne obłoki i nie zesłały pioru­na, który by unieszkodliwił jego osobistego demona.

- Boże mój, daj mi siłę, bym wytrzymał duchowe męki, które przyszło mi znosić! Daj siłę, bym następ­nym razem się oparł, włóż mi w usta właściwe słowa, gdy dojdzie do ostatecznego rozliczenia! Ona nie mo­że dłużej żyć! Panie, sam chyba to widzisz? Już po raz drugi ta kobieta niszczy Twego świętego sługę, nie po­zwól jej na to! Okaż, żeś potężniejszy, okaż, że w Two­im imieniu mogę walczyć i zwyciężać wszystko!

Morska bryza poniosła rozpaczliwą modlitwę Revelina nad wodę, słowa utonęły w krzykliwej zaba­wie mew. Ale Cecilia musiała naciągnąć koc na gło­wę, by nie dopuścić do siebie owych strasznych słów, których fragmenty zawsze docierały do niej szczelinami w belkowaniu uśpionego domu.

I ona w takie noce nie spała, pozwalając, by ogień nienawiści trawił coraz większe połacie jej duszy.

ROZDZIAŁ II

Meisterplassen, 1 sierpnia, Peter Vindfallsdag*1

Maria córka Liv odłożyła robótkę, którą przez ca­ły wieczór trzymała na podołku. Ociężałym, powol­nym ruchem zmieniła pozycję obrzmiałego ciała. Bez względu na to, co robiła, brzuch i tak jej zawa­dzał. Skończyła trzydziesty piąty rok życia i wiedzia­ła, że tak późne ciąże często bywają trudniejsze od pierwszych. Tym razem nogi dokuczały jej i puchły bardziej niż nawet wtedy, gdy przed trzynastoma la­ty nosiła w łonie bliźnięta.

Poczuła, że dziecko porusza się pod sercem. Ma­leńka stópka wydeptywała ścieżki po wewnętrznej stronie brzucha, maleńka piąstka wypychała skórę, Maria mogła niemal ją uchwycić i zamknąć w nie­zwykłym uścisku dłoni.

Ruchliwy dzieciak.

Tym razem musi być syn.

Wiedziała jednak, że chłopcy w rodzinie rzadko do­żywają do lat męskich, dlatego była trochę rozdarta w swej nadziei na narodziny małego Randara. Jej mat­ka straciła zarówno brata, jak i syna, ona sama zaś zło­żyła do grobu maleńkiego Petera jeszcze w tym samym dniu, w którym się narodził. Na szczęście dane jej by­ło zatrzymać Sunnivę, lecz radość z córki zawsze prze­słaniał mroczny cień smutku. Kolejne urodziny Sunnivy były także rocznicami śmierci Petera. Zmarły synek zabrał jakby ze sobą połowę macierzyńskiej miłości, połowę pieszczot, połowę uśmiechów, do których ma­ją prawo dzieci... Sunniva musiała zadowolić się resztą. No, na pewno nie cierpiała. Rozpieszczana, kochana przez ojca tak mocno, że aż ludzie gadali o niezwy­kłym wprost zainteresowaniu proboszcza rodziną.

Drogi Mogens... Umarł, odszedł na zawsze. Ko­chał ją do ostatniego uderzenia serca. Maria wiedzia­ła, że zaprowadziła go wprost w objęcia śmierci. Podzielił się z nią, choć niedobrowolnie, ostatnią gorzką tajemnicą. Sięgnął po zioła i trucizny z jej szafki, opróżnił kielich, chcąc ofiarować jej wolność. Wolność, by mogła kochać Randara.

A potem odebrano jej dom, dumę i cześć. Wygna­no ze wsi jak ladacznicę, bo dano wiarę nowemu proboszczowi Revelinowi, który twierdził, że Mo­gens nigdy nie uprawomocnił swego pospiesznego małżeństwa z ubogą dziewczyną z Meisterplassen.

Teraz stało się jej to całkiem obojętne. Cóż jej po trzech zagrodach w Lyster? Cóż po przedstawieniu odgrywanym przez kłaniających się, uśmiechniętych ludzi? Czy warto było dalej walczyć o poważanie i możliwość życia w tamtej okolicy, skoro jej praw­dziwy dom zawsze czekał na nią właśnie tutaj?

Miała swego Randara i nie mijał nawet jeden dzień, by nie dziękowała za to dobrym mocom. Mia­ła swoją zagrodę, dom dzieciństwa, od pokoleń spo­wity czarną opończą tajemnicy i złośliwych plotek Zagroda Kata.

Położona po niewłaściwej stronie fiordu, na którą nie zapuszczał się nikt nie zmuszony szczególnymi okolicznościami.

Niewielkie gospodarstwo rozrastało się wolno, lecz nieprzerwanie, od czasu gdy po raz pierwszy przybyła tu matka Marii, Liv, wraz z nowo narodzo­nym dzieckiem. Przyjęła mieszkającego tu samotne­go mężczyznę z otwartym sercem, zbyt młoda i zbyt ciężko doświadczona przez los, by osądzać jego nie­chlubną sławę. Tutaj od nowa uczyła się ufać drugie­mu człowiekowi, tutaj nauczyła się kochać.

- A potem pokazałaś mi, ile warte jest ludzkie ży­cie - szepnęła Maria w stronę ognia. Dołożyła świe­żych polan, lubiła obserwować ruchliwe płomienie. W odpowiedzi ciało zlało się potem, nie mogło odna­leźć równowagi, to zdejmował je chłód, to znów ogar­niało gorąco. Ciąża miała się już ku końcowi, z każ­dym dniem Maria coraz mocniej czuła nacisk twardej główki dziecka na podbrzusze. Brzuch w ostatnim czasie opuścił się o szerokość kilku palców, a nocami dziecko zachowywało się spokojniej. Może się przy­gotowywało, odpoczywało i zbierało siły na krótką, lecz jakże dramatyczną podróż na świat?

Maria ziewnęła, chociaż dzień ledwie zaczął chy­lić się ku wieczorowi. Randar był w swoim warszta­cie, niedawno dostał wielkie zamówienie na rzeźbio­ne deski do jednego z zamożnych gospodarstw we wsi. Zawsze z wielką zręcznością wycinał kształty w drewnie, lecz upłynęło dużo czasu, zanim po utra­cie kilku odmrożonych palców znów uznał się za do­statecznie sprawnego, by rzeźbić dla innych.

Teraz drewno stało się podstawą utrzymania dla byłego kata, dłonie, unoszące niegdyś śmiercionośny topór, zaciskały się wokół dłuta i piły. Już po kilku miesiącach liczba zamówień na piękne misy, łyżki, krzesła i figurki wzrosła nieprawdopodobnie. Przy­szłość wydawała się jasna, chociaż po uszy tkwili w długach, mogących przyprawić o oszołomienie. Suma, jaką przyszło im zapłacić za Meisterplassen po procesie, o wiele przewyższała rzeczywistą war­tość zagrody, lecz Randar i Maria zaakceptowali ją bez zmrużenia oka. Zdawali sobie sprawę, że za nie­jedno muszą odpokutować, i cieszyli się, że prawo królewskie dało im tę szansę. Po raz pierwszy odkąd sięgała ludzka pamięć, na Meisterplassen miało uro­dzić się wolne dziecko.

Biedny malec nie będzie musiał iść w krwawe śla­dy swego ojca. Kontrakt został zerwany; i Kościół, i Korona wybaczyli dziedziczny grzech. Synowie ka­ta mogli odtąd sami wybierać swoją drogę. Być mo­że kiedyś także jego córki, pomyślała Maria z gorz­kim uśmiechem.

Zapadła głębiej w wypchany worek, ułożony na siedzeniu i oparciu krzesła. Fotel Jorila. Kochanego słabowitego brata, który oddał życie, ratując siostrę i matkę z rąk gwałcicieli i morderców.

Joril z krwawymi wylewami do stawów.

Joril, tak wiele razy bliski śmierci, bo z najmniej­szego zadrapania krew sączyła się przez wiele dni.

Uniknął jednak umierania na łożu boleści, zginął jak mężczyzna, w walce. Maria wiedziała, ile to dla niego znaczyło, myślała teraz o chorowitym bracie z dumą i miłością.

- Mario, Najświętsza Panienko, Ty, która znasz ból i rozterki kobiet... Pomóż mi przetrwać ten po­ród, daj memu dziecku silę i moc. I nie pozwól, by przyszedł na świat z tymi samymi dolegliwościami co Joril i Peter... A jeśli rzeczywiście nasz ród skaza­ny jest na chorobę przenoszoną z matki na syna, zdejmij z nas to przekleństwo...

Szeptała tylko, słowa modlitwy wypowiadała ra­czej w duchu niż na głos.

Usłyszała ciężkie kroki Gjertrud powracającej z obory. Krowa dawała dużo mleka, dość na masło, sery i serwatkę do picia. Prawdziwy cud, nawet naj­bogatsi wieśniacy w dolinie nie posiadali tak mlecz­nych krów. Owszem, mleka starczało na własne po­trzeby, pozostawało nawet trochę na sprzedaż, by opłacić twarde podatki, które ciążyły większości chłopów.

Kat nie miał takich obciążeń, lecz teraz wraz z wolnością obowiązek ten objął także Meisterplas­sen. Łącznie z wysoką grzywną zmuszał Marię do spędzania wielu pełnych troski godzin z tabliczką i rysikiem. Rachunki nie zawsze dodawały otuchy, ale dzięki nowemu zajęciu Randara jakoś sobie do tej pory radzili.

Tego wieczoru Gjertrud przyniosła konwie z mle­kiem aż do stołu. Rano chciała zebrać śmietanę i przelać do misek. Po dodaniu wyciągu z ziół, pod którego wpływem śmietana sztywniała, otrzymywa­ło się pyszny kwaskowaty krem.

- Tym razem dostaniesz porządną owsiankę dla położnic, obiecuję!

Maria roześmiała się, ale śmiech zaraz przeszedł w jęk. Gjertrud zbliżyła się, patrząc na nią podejrz­liwie.

- Jak się czujesz? Nie za dobrze? A może to...

- Nie, nie, dzisiejszej nocy nic się nie stanie. Prze­cież wiesz, rodziłam już wcześniej, nie jestem młódką.

- Prawda. Znasz się na tych sprawach tak samo dobrze jak ja. Przypuszczam, że przyjęłaś na świat mnóstwo dzieci!

- Rzeczywiście, trochę się ich nazbierało... Ale wszystkie dobrze pamiętam.

- Tak to jest. Dzieci nigdzie nie brakuje, w każdym kącie siedzą biedne i głodne. A jednak się ukazują na światło dzienne, zdarza się prawdziwy cud. Nic nie poradzę na to, że na samą myśl łezka się kręci w oku.

Maria odpowiedziała jej pełnym zrozumienia spojrzeniem. Cieszyła się, że Gjertrud jest tutaj, spo­kojna i ciepła, zawsze pełna optymizmu i woli życia. Nikt by nie uwierzył, że zaledwie przed kilkoma miesiącami tkwiła w lochu w zagrodzie lensmana, oczekując na śmierć. Szczęśliwie zwyciężyła spra­wiedliwość, wyrok odwołano i Gjertrud nie musiała życiem płacić za to, że broniąc się przed gospoda­rzem łajdakiem zrzuciła go z drabiny na ziemię, a on przy upadku skręcił kark.

Maria ujęła dłoń Gjertrud, spoważniała. Humor jej się zmieniał jak kierunek obrany przez ławicę ryb, w jednej chwili to wspinała się na strzeliste wierzchołki szczęścia, to znów spadała w głęboką przepaść lęku o przyszłość.

- Nie wiesz nawet, jak bardzo cię polubiłam, Gjer­trud. Jesteś... przyjaciółką. Człowiekiem, przy któ­rym mogę być w pełni sobą!

- To do mnie los się uśmiechnął, że ciebie, spotka­łam, Mario. Uratowałaś mi życie. Nie mam sposo­bu, by ci się odwdzięczyć. A w dodatku obdarzasz mnie zaufaniem... przyjaźnią... to o wiele więcej, niż dziecko chałupników takie jak ja mogłoby oczeki­wać od życia. Powinnaś mnie zobaczyć jakieś dwa, trzy lata wstecz! Zawszona, obdarta i wychudzona jak stary kundel! A teraz mieszkam tutaj w tej pięk­nej zagrodzie i mam jedzenia i ubrania tyle, że star­czyłoby na przetrwanie wielu zim!

- Sumiennie pracujesz na strawę. Odkąd do nas przybyłaś, zasiałyśmy w bród grochu, kapusty, arcydzięgla i rzepy. I jeszcze co dzień obrządzasz za mnie oborę, a ja siedzę jak malowana, jak do ozdoby!

- O, wcale nie, masz swoje zajęcia. Widzę prze­cież, że twoje zapasy w szopie stale się powiększają. Wszystkie te maści i mieszanki... I tak dużo wiesz! Dobrze by było znać bodaj połowę tajemnic, które ty poznałaś, wiedzieć tyle o roślinach i zwierzętach, o ludzkim ciele, ba, o duszy także!

- Ty sama jesteś mądrym człowiekiem, Gjertrud. Nigdy nie czuj się gorsza! Nie chcę tego widzieć, nie chcę słyszeć tego tonu poddańczego podziwu w two­im głosie! Obie jesteśmy kobietami, mogłybyśmy być siostrami. To, co wiem, niewiele się różni od te­go, co ty potrafisz. A jeśli uważasz, że to takie wspa­niałe, to mogę nauczyć cię czytać!

Gjertrud zaniemówiła, na jej twarzy odmalowała się burza uczuć, kąciki ust podnosiły się i opadały, czoło napinało się i marszczyło, widać było, że dziewczyna przeżywa prawdziwe rozterki.

- Zechciałabyś... mogłabyś... i myślisz, że sobie po­radzę...

- Oczywiście! To żadna czarnoksięska sztuka. Przecież czytać potrafi nawet głupkowaty parobek lensmana! No i uroczyście wszak przyrzekałam, że zatroszczę się o twoje duchowe i moralne wychowa­nie, pamiętasz chyba!

- Gdybyś naprawdę... To by było cudowne! Pomy­śleć tylko, móc napisać coś więcej niż tylko swoje imię, czytać księgi i świadectwa, sporządzać umowy, kiedy coś ma zostać sprzedane albo kupione! Ach, Mario, jak sądzisz, kiedy się tego nauczę?

- Jeszcze przed Bożym Narodzeniem - oświadczy­ła Maria z mocą, uśmiechając się na widok dziecin­nej radości przyjaciółki. - Ale teraz zajmij się mle­kiem, zanim mruczek wpadnie do środka i utopi się w tych wspaniałościach!

Gjertrud, udając zagniewanie, odegnała bezczelne­go czarnego kota od konwi z mlekiem. Zwierzę ze­skoczyło ze stołu i, jak to miało w zwyczaju, skryło się w ciemnym kącie. Stamtąd obserwowało przygo­towujące wieczerzę kobiety z nadzieją, że gdzieś po drodze między stołem a spiżarką spadnie na podło­gę kruszyna chleba albo kawałeczek mięsa. Na ogół tak właśnie się działo, Gjertrud bowiem wiedziała, jakie myśli kryją się w kociej głowie za spojrzeniem mądrych żółtych oczu.

Randar przyszedł, gdy tylko ostatni talerz znalazł się na swoim miejscu, zawsze wiedział, kiedy posiłek jest gotowy. Dzisiaj, jak w inne wieczory, czekała ich owsianka, ale na Meisterplassen mogli sobie pozwo­lić na dołożenie do burej masy odrobiny masła i ka­wałeczków mięsa. Popijali też mętny niebieskawy płyn, pozostający po odciśnięciu serów, miał gorzka­wy i kwaskowaty, ale znajomy i drogi sercu smak.

Obie kobiety, Maria i Gjertrud, nosiły u paska krót­kie nożyki. Przydawały się w pracy i przy stole do odkrawania plastrów mięsa z wielkiego solonego udźca, które jedzono zawinięte w placki z mąki jęczmiennej.

Każde miało też własną łyżkę, pieczołowicie wy­rzeźbioną przez Randara. Łyżka Marii była najła­dniejsza, zdobiły ją kwiatowe wzory i smocze łby.

Gjertrud nie żałowała sobie strawy, jak gdyby la­ta dokuczliwego głodu wciąż się nie skończyły. Przy­szła na świat do życia, w którym głód był najgor­szym wrogiem, i nie nauczyła się jeszcze ufać temu, co może przynieść kolejny dzień.

Randar zwykle nie całował żony ani nie obdarzał jej pieszczotą na oczach innych ludzi. Gdy tylko jed­nak Gjertrud wyszła po wodę, by napełnić kociołek nad ogniem, zaraz skorzystał z okazji i delikatnie po­gładził wydatny brzuch Marii.

- Witaj, maluszku, jak się dzisiaj miewasz? Tęsk­niłeś za tatą? Nie, na pewno dobrze ci tam w środ­ku, właściwie można ci pozazdrościć...

Maria uśmiechnęła się, słysząc pieszczotliwy głos męża, i odruchowo przeczesała palcami jego czarne włosy.

- Małe ziarenko już niedługo będzie chciało się wy­dostać do swego taty - odparła równie rozjaśnionym głosem i na moment przyłożyła stulone w ciup usta do warg Randara.

Wróciła Gjertrud i spostrzegłszy, że skończyli po­siłek, odmówiła dziękczynną modlitwę. Odpowie­dzieli jej „amen” i pozwolili, by posprzątała ze stołu. Miała być ich służącą, lecz tak naprawdę stała się członkiem rodziny. Mimo wszystko jednak najcięż­sze z kobiecych prac spadały teraz na nią, bo przecież ociężała, zmęczona Maria nie mogła im podołać.

Uporawszy się z robotą, Gjertrud przyszła do nich. Usiadła na twardym stołku przy ogniu, rozko­szując się sytością i spokojem, zapowiadającym nadejście kolejnej nocy. Pod jesień wieczory robiły się coraz dłuższe, zbliżała się pora odpoczynku, dość czasu na sen i długie, leniwe chwile przy ogniu.

Odkryli, że Gjertrud ładnie śpiewa, więc nuciła pięk­ne stare ballady o miłości, tęsknocie i namiętności.

Lubili tak siadywać we troje. Niekiedy głos Ma­rii torował drogę ich myślom, chętnie czytała z którejś z dwóch ksiąg, zabranych z Lyster. Trze­cią, swój dziennik i poradnik medyczny, zawsze trzymała w zamknięciu. Gotowa była strzec jej z na­rażeniem własnego życia i przed nikim nie chciała otwierać.

Wkrótce przebrzmiała ostatnia zwrotka piosenki Gjertrud, zapadła ciepła, przytulna cisza, w izbie cał­kiem opróżnionej z dźwięków spokojne mruczenie kota zabrzmiało niczym hałas.

Gjertrud zebrała spódnice, wstała ze stołka. Ziew­nęła, roztarła zdrętwiałą rękę.

- Chyba już się położę. Pokój Pański niech będzie z wami w nocy, śpijcie dobrze. A gdyby coś się działo...

- To cię obudzimy - dokończył Randar. - Bo ja­ko akuszerka nie mogę się z tobą mierzyć, przynaj­mniej jeszcze nie teraz. Ale może następnym razem...

- Pst, mówienie o duszach, które wciąż czekają na swoją kolej, może sprowadzić nieszczęście! Muszą ci wystarczyć te twoje dziwaczne rozmowy z tym tutaj!

Maria, żartobliwie karcąc męża, pozwoliła, by je­go dłoń na powrót odnalazła swe miejsce na kuli brzucha niczym tarcza ochronna.

Randar życzył Gjertrud dobranoc z takim zapa­łem, że nie mogła tego nie zauważyć.

Kiedy wyszła, przytulił się do żony i też zaczął mruczeć jak kot.

- Co powiesz na to, moja bosko piękna małżon­ko, abym jako twój mąż i głowa rodziny zaprowa­dził cię do łoża?

- Hm... - Maria popatrzyła nań z kpiącym uśmie­chem. - Pytanie, czy dość w tobie męskości, aby przeprawić ten wyładowany po brzegi szkuner przez takie ciasne drzwi!

Randar poderwał się i zanim Maria zdążyła się zo­rientować, dźwignął jej ciężkie ciało z krzesła. Roze­śmiała się cicho, trzepnęła go leciutko w rozbawieniu, szczęśliwa, że wciąż łączy ich miłość radosna jak u pa­ry młodziutkich kochanków. Randar sprawnie prze­niósł żonę przez izbę do maleńkiej komory, służącej im za sypialnię. Po ślubie w zeszłym roku sprawili sobie nowe łóżko, pięknie rzeźbione, ozdobione figurami, które, jak Maria rumieniąc się przyznawała, bardzo do niej przemawiają. Były tam postacie ludzi pochłonię­tych równie wesołymi zabawami jak ich własne, kobie­ty o obfitych kształtach i piękni mężczyźni zajęci swo­bodnymi igraszkami miłosnymi.

- Tak było w Rzymie, starym królestwie na dru­gim krańcu ziemi. Tam ludzie się bawili, popijali słodkie wino i jedli winogrona prosto z drzewa. I ko­chali się... swobodnie i bez wstydu, jak dzieci natury. To by dopiero było coś dla wszystkich mrocznych mężów, wyznaczonych do pilnowania Pańskich owieczek po tej stronie wielkiego morza!

Randar zawsze lubił słuchać starych legend, wspo­mnień z podróży, anegdot wędrowców. Zgromadził w swej pamięci wiele wesołych historyjek i fanta­stycznych relacji z dalekich krain. Tyle opowieści wpadało katu w ucho tam, gdzie spotykali się ludzie. Zapamiętywał każde słowo, chował je w głowie. Nie potrzebował do tego papieru ani pióra, za to Maria zastanawiała się, czy nie powinna spisać wszystkich tych emocjonujących historii; być może ich czytanie sprawiłoby komuś przyjemność.

Teraz Randar milczał, ułożył ją na łóżku i stojąc, tylko się jej przyglądał. Maria się nie ruszała, wie­działa, że mąż zaraz pospieszy jej z pomocą przy rozdziewaniu się z butów i spódnicy.

Randar ukląkł przy łóżku, rozluźnił rzemyki przytrzymujące drewniaki na jej stopach i po kolei ściągał wełniane pończochy.

Maria sama rozpięła spódnicę i bluzkę, pomógł jej je zdjąć. Pozostała tylko w spodniej koszuli, w której sypiała, gdy chłód zimowych nocy dawał się we zna­ki. Ale pod grubymi wełnianymi derkami i baranica­mi, na których się kładli i którymi się okrywali, wciąż utrzymywało się przytulne ciepło, poza tym mąż był przy jej ciele niczym płomień, zawsze gorący i roz­palony, zawsze gotów, by rozgrzać ją pożądaniem.

Nawet teraz.

Nawet gdy czuła ciężar ciałka dziecka naciskający na kręgosłup, nawet gdy bolały mięśnie pod brzu­chem. Nawet, gdy obolałe piersi twardniały w oczeki­waniu na mający wkrótce popłynąć strumień mleka.

Randar potrafił ją kochać, wiedział, że Maria chęt­nie przyjmuje dowody jego miłości.

Legł na niej delikatnie, lekko, tak że nie odczuła na­cisku jego silnego, muskularnego ciała. Gorący oddech owionął stwardniałe sutki, również tym razem Marię zdumiało, jak przyciemniła i uwrażliwiła je ciąża.

Randar nie pospieszał jej, dawał czas na nabranie oddechu, na to, by zmęczone ciało dało się porwać gorączce zmysłów. We wnętrzu Marii falowało teraz morze, ciepła ciecz, w której unosiło się dziecko, uci­skająca wnętrzności i stanowiąca jednocześnie podu­szkę i osłonę przed jego twardym ciałem.

Ciekawe, o czym teraz myślisz, maleńki nieznajo­my? Na pewno czujesz, że krew w twoim świecie krąży szybciej, że moje serce bije mocno i rytmicz­nie, a brzuch napina się w silnym, czułym uścisku.

A może ty, który przez krótką chwilę mieszkasz we mnie, znasz także moje myśli?

Czy wiesz, że kocham tego mężczyznę, który jest twoim ojcem i który już rozmawia z tobą z budzą­cym niemal przerażenie wyczekiwaniem w głosie?

Maria westchnęła ciężko, lecz z jej zmęczonej twa­rzy biła radość. Wyszła Randarowi na spotkanie, mię­śnie były teraz bardziej sprężyste, ciało zyskało ener­gię, jakby czerpiąc ją od niego. Z niezmierną czułością pozwolił Marii balansować na krawędzi świadomości, aż sama dała przyzwolenie tkwiącym w niej morskim prądom, by uniosły ich oboje. Szum w uszach musiał być tym samym prastarym dźwiękiem, otaczającym ludzi w najważniejszych momentach życia.

Narodziny.

Śmierć.

Miłość.

Smak tej trójcy jest taki sam, przemknęło jej przez głowę, gdy siła ciążenia znów przycisnęła ją do łóżka.

Poczuła, że morze się ucisza, jak wtedy gdy wi­chry gnają dalej, pozostawiając wszystko w błogo­sławionym chaosie odrętwienia. Randar obejmował ją mocniej, jego ciało już nie ciążyło Marii, odwróco­nej w jego stronę, jedną ręką podtrzymującej dziec­ko w brzuchu.

- Kocham cię, Mario. Nigdy nie miała dość słuchania tych słów.

- Kocham cię...

Odpowiedź również zawsze brzmiała tak samo.

Napawali się owym szczególnym spokojem, rozko­szowali wzajemną bliskością. Randar nie wypuszczał żony z objęć, wolna ręka nieprzerwanie przesuwała się po jej ciele, gładziła obolałe członki, bawiła się jasnym, miękkim pasmem włosów. Podniósł jej palce do ust, delikatnie je ucałował i przyłożył do własnej szyi.

Dotknął jej piersi, znów stwardniały, a jednocze­śnie brzuch lekko się napiął. Maria ponownie poczu­ła słaby skurcz, wiedziała, że tym razem ciało ją ostrzega.

Ale wciąż jeszcze miała przed sobą dwie, trzy, a mo­że nawet więcej godzin odpoczynku.

Randar znalazł Marię przy wielkim stole. Wysunę­ła się ukradkiem z jego uśpionych objęć i zdołała pod­nieść ciężkie ciało z łóżka, nie budząc przy tym męża.

Siedziała teraz cicho przy zapalonej świecy. Przy lekkich ruchach głowy jej długie włosy falowały ni­czym wodospad. Twarz skrywała zasłona splotów o barwie zboża, lecz Randar domyślał się, że Maria zaciska usta w skupieniu.

Jak zawsze, kiedy pisała.

Przed nią leżała rozłożona księga oprawna w czer­woną skórę, w ręku Maria trzymała pióro z wypole­rowanym do połysku uchwytem. Zapełniała żółtawą kartkę niezwykłym, pięknym pismem. W niektórych miejscach wyglądało ono jak girlandy kwiatów, w in­nych, zdaniem Randara, przypominało tajemnicze rysunki naskalne. Na widok Marii siedzącej nad książkami zawsze czuł ukłucie w sercu, ale nigdy nic nie powiedział. Mimo to jednak ona coś odgadywa­ła, w każdym razie dawno już nie widział jej z pió­rem w dłoni, chociaż wiedział, że pisze regularnie. Ta księga była jej zaufanym przyjacielem, testamentem i dumą. Jakże pragnął móc ją z nią dzielić! Niestety, litery pozostawały dla niego jedynie dziwacznymi kształtami, niezwykłymi dźwiękami na papierze, nie potrafił dopatrzyć się sensu, który gdzieś tam musiał tkwić. Poza tym brakowało mu dostatecznej chęci do nauki, uważał, że tyle innych rzeczy wypełnia życie. Wiedział też, że jego własne umiejętności są wystar­czające, by ocalić honor mężczyzny. Maria z całą pewnością nie zamartwia się tym, że nie potrafi rzeź­bić w drewnie.

Uśmiechnął się w ciemności, stanął w drzwiach, by jeszcze przez moment radować się widokiem swej mądrej żony.

Ale uśmiech zamarł mu na twarzy, gdy Maria na­gle odłożyła pióro i ciężko oparła się o plecy krze­sła. Włosy opadły z twarzy, płomień pojedynczej świecy czynił grymas bólu jeszcze straszniejszym.

Czyżby działo się coś złego?

Odetchnęła głęboko, lekko przy tym pojękując.

Randar nie pojmował, dlaczego natychmiast do niej nie podbiegł. Rozumiał jednak, że przekroczyła próg świata, do którego mężczyźni nie mają dostępu.

Poród się rozpoczął.

Dlaczego nie obudziła Gjertrud?

Skurcze minęły, Maria powoli obróciła głowę, uśmiechając się do ciemności, jak gdyby wiedziała, że on tam stoi.

- Nie śpisz, Randarze? Podszedł do niej, dłonie lekko mu drżały.

- Nie. Obudziłem się, bo cię przy mnie nie było. Czy... czy już się zaczęło?

- Tak - odparła z uśmiechem i czułym gestem od­garnęła mu włosy z czoła. - Dziś w nocy ujrzysz swo­je dziecko!

Randar oddychał szybko, to takie nierzeczywiste. I jakże emocjonujące! Będzie ojcem! Maleńka istot­ka w jej wielkim brzuchu jest już gotowa na spotka­nie świata!

Ostatnimi czasy Randar miotał się między niedo­wierzaniem a dojmującą tęsknotą. Myśl o nie narodzo­nym dziecku budziła całkiem nowe reakcje. Bał się, przede wszystkim obawiał się o zdrowie żony, o to, że poród mu ją odbierze. Niejednemu przypadał w udziale podobny los. Co roku pastorowie wpisywa­li w swoje księgi dziesiątki nowych imion, imion ko­biet, które zmarły, nie będąc w stanie urodzić dziecka bądź też w następstwie trudnego porodu. Zostawali mężczyźni, jedni w łatwiejszej sytuacji, inni w tru­dniejszej. Wielu nie mogło pozbyć się poczucia winy.

Strach ukłuł go w serce, napotkał spojrzenie jej spo­kojnych niebieskich oczu i wiedział, że to zauważyła.

- Nie bój się, Randarze, wszystko pójdzie dobrze. Twoje dziecko jest zdrowe i pełne woli życia, jak je­go ojciec. A ja przecież rodziłam już bliźnięta i wiem, co mnie czeka. Drugi raz zawsze jest łatwiej­szy. I wszystko trwa znacznie krócej! Być może tym razem Gjertrud będzie musiała uwarzyć połogową owsiankę już na śniadanie!

Jakby w odpowiedzi bez słów na tę uspokajającą przemowę ciało Marii na nowo zacisnęło się mocno na dziecku. Mięśnie napinały się zarówno nad brzu­chem, jak i pod nim, Maria zdała sobie sprawę, że najwyższa pora zawołać Gjertrud, ale cały czas za­chowywała spokój. Randar poczuł, że rodzi się w nim całkiem nowy szacunek dla żony. Jego prze­cież ogarnęło wzburzenie; napięcie i lęk sprawiły, że pot zwilżył czarne włosy na karku, choć w ich ulu­bionej izbie panował chłód, wręcz zimno.

- Czy mam przyprowadzić... obudzić ją? Maria powstrzymała się od chichotu, zacisnęła wargi, nie mogąc w pełni zdusić uśmiechu. Ależ to zabawne patrzeć, jak ten wielki, silny mężczyzna trzęsie się ze zdenerwowania i obawy! On, najdroż­szy, dający poczucie bezpieczeństwa, będący dla niej oparciem! Przypominał teraz czterolatka, który po­kusił się na jakąś zanadto śmiałą sztuczkę.

Miała ochotę trochę się z nim podrażnić, bawiła ją jego niepewność w obliczu czegoś tak od zarania przypisanego kobietom jak urodzenie dziecka.

- Randarze, myślę, że się z tym wstrzymamy. Chciałabym, żebyś jeszcze trochę ze mną pobył. Oczekiwanie się dłuży, a Gjertrud potrzeba snu. Na razie i tak nic nie mogłaby zrobić.

- Pozwól mi w każdym razie odprowadzić cię do łóżka, abyś mogła nieco odpocząć. Może masz ocho­tę na kubek jakiegoś naparu? Jeśli mi wszystko wy­jaśnisz, na pewno potrafię...

- Nie, nie, żadnego picia. Jeśli napełnię brzuch herbatką, to zagrodzi ona drogę dziecku. Ale i tak nastaw kociołek wody, przyda się później. Wyjmij te delikatne lniane ściereczki, które włożyłam do skrzyni w sypialni, niech się pogotują w wodzie, że­by były całkiem czyste. Znajdź też mały nożyk, moż­na go także włożyć do garnka.

Randar stał jak żywy znak zapytania, ale prędko wziął się w garść i zrobił to, o co prosiła Maria. Wprost niewiarygodne, jak ona może być tak spo­kojna! Widział, że skurcze porodowe szarpią uko­chane ciało, teraz nie mogła już powstrzymać się od jęku. Te dźwięki rozrywały mu duszę, serce zmieni­ło się w krwawiącą grudę, a ból, jaki najwidoczniej odczuwała, przyprawiał o mdłości. Jakież to niespra­wiedliwe, że kobiety muszą tak cierpieć! Takie kru­che i słabe, większość posiada zaledwie połowę siły mężczyzny. Dużo rozsądniejsze byłoby, gdyby to mężczyznom przypadał ten ogromny wysiłek, jakim przecież był poród.

Wróciwszy, zaraz powiedział o tym Marii i poczuł się głupio, kiedy wybuchnęła głośnym śmiechem.

- Najdroższy, twoje słowa świadczą o zaufaniu, ja­kie we mnie pokładasz! No cóż, nie jestem mała ani krucha, a już na pewno nie teraz! I trochę bólu potra­fię znieść równie dobrze jak mężczyzna. Widziałam wielu cierpiących ludzi, i mężczyzn, i kobiety. I pod­czas gdy mężczyźni mdleją na widok noża do przeci­nania wrzodów, kobiety miesiącami znoszą najdokuczliwsze dolegliwości. Obawiam się, że gdyby w istocie było tak, jak mówisz, świat zaludnialiby jedynacy!

I Randar musiał się roześmiać, rzeczywiście w sło­wach Marii tkwiło sporo prawdy, ale twarz zaraz mu skamieniała, gdy kolejna fala bólu przetoczyła się przez ciało ukochanej.

Przysiadł na brzegu łóżka, Maria wpiła mu pa­znokcie w ramię. Instynktownie pogładził ją po brzuchu, poczuł nieprawdopodobnie silne mięśnie, napinające się pod miękką skórą. Ogromnie mu to zaimponowało, siła żony poprzez dłonie przeniknę­ła do jego ciała. Ucieszył się, kiedy znów się rozlu­źniła, moce tkwiące w delikatnym kobiecym ciele wręcz przerażały swym ogromem.

- Jesteś pewna, że nie trzeba przyprowadzić Gjer­trud?

Zastanowiła się przez chwilę, popatrzyła na niego badawczo.

- Randarze, boisz się?

- Taak. Ale też nie posiadam się z radości. Ogro­mnie się cieszę, że już niedługo zobaczę ją albo jego.

- Najmilszy... Nikt nigdy nie był mi równie bliski jak ty. Wszystko z tobą dzieliłam, największe szczę­ście i najmroczniejszy smutek. Jeśli zechcesz, będzie­my dzielić i to przeżycie. Zostań tutaj, przy mnie, i sam przyjmij swoje dziecko.

Randar zdumiony szeroko otworzył usta, ogarnęła go panika, a jednocześnie słowa Marii wprawiły go w niewypowiedzianą dumę, dały niezwykłą radość.

Pochylił się, przyłożył policzek do brzucha. Ze środka nie dobiegał żaden odgłos.

Tylko on, ona i dziecko.

Tak właśnie powinno być.

Między coraz częściej następującymi skurczami Ma­ria objaśniła mu wszystko, co powinien wiedzieć. Po­uczyła ze szczegółami, jak wygotować ściereczki i nóż. Ciarki przeszły mu po plecach, gdy usłyszał, w jaki sposób należy przewiązać, a następnie przeciąć pępo­winę. Bardzo zdziwiła go własna reakcja, przecież wbi­jał stal w ludzkie ciało więcej razy, niż potrafił zliczyć.

Teraz ogarnął go spokój, być może ona go nim za­raziła. Dzień wciąż kazał na siebie czekać, do brzasku pozostały dwie albo nawet trzy godziny. A dziecko najwidoczniej nie miało zamiaru zwlekać do chwili, aż ptaki przygotują mu powitalną piosenkę.

Randar zorientował się, że bóle zmieniły charak­ter. Maria poprosiła, aby ułożył w łóżku więcej po­duszek, chciała też mieć za plecami wypchany stary worek z krzesła Jorila. Siedziała teraz wyprostowana. Jak królowa na tronie, pomyślał Randar. Włosy mia­ła spocone u nasady, twarz czerwoną i błyszczącą. Kiedy skurcze osiągały szczyt, zamykała oczy i z wy­raźnym wysiłkiem starała się oddychać regularnie.

Randar podtrzymywał ją, ramiona zaciskały się odruchowo wokół naprężonego ciała kobiety, był rów­nie bliski osiągnięcia granicy wytrzymałości jak ona.

Pozwoliła mu ocierać sobie czoło i uśmiechała się leciutko, słysząc czułe, pieszczotliwe słowa. Wiedzia­ła, że nie przywykł, by stać jak obserwator, nie bę­dąc w stanie jej pomóc. Nastąpiły dwa czy trzy ko­lejne skurcze i Maria nachyliła się, zestawiła nogi na podłogę. Przytrzymywała się słupów łóżka, siedząc, ledwie dotykała jego krawędzi.

- Już teraz. Następnym razem... Jesteś gotów?

Nie miał czasu odpowiadać, klęczał na podłodze między jej nogami, w izbie było za mało światła, by mógł wszystko widzieć dokładnie. Dłonie trochę mu drżały, jęki Marii wypełniały mu głowę, gdy nagle koniuszkami palców wyczuł jakąś niezwykłą twar­dość. Z ust Marii wyrwał się krótki, ostry krzyk, dy­szała jak pies w upale. Strumień letniej cieczy spły­nął na ręce Randara.

Nareszcie, moment zdający się nie mieć końca.

Czarnowłosa, pomarszczona główka.

Mocno zaciśnięte usteczka, oczy prawie niewi­doczne wśród zmarszczek.

Kolejny wysiłek, wielkie dłonie Randara pod pleckami noworodka.

Maleńka piąstka wywijała w chłodnym powietrzu, dziecko kopiąc nóżkami jednym jedynym ruchem wyzwoliło się z ciała matki i bezpiecznie spoczęło na rękach ojca.

Randar wpatrywał się w drobniutkie ciałko, w oczach mu zaiskrzyło, uczucia, jakich doznawał, były tak intensywne, tak niepodobne do niczego in­nego, co dotychczas odczuwał i myślał.

Dziecko poruszyło główką, usteczka otworzyły się, klatka piersiowa uniosła w pierwszym bolesnym od­dechu. Powietrze uszło z płuc w przenikliwym krzy­ku. Randar usłyszał, że Maria śmieje się cicho, puści­ła już słupy łóżka i opadła z powrotem na poduszki.

Randar zachował dość przytomności umysłu, by zapamiętać jej instrukcje, i trzymając maleństwo na kolanach, owinął je w ogrzane pieluszki. Wkrótce urodziło się łożysko. Dopiero teraz odszukał nóż i trzęsącymi się rękami przeciął sinofioletową stru­nę łączącą matkę i dziecko.

W uniesieniu ciężko przełykał ślinę, poczuł na wargach smak soli. Maleństwo już nie krzyczało, a dokładnie w momencie, gdy nóż przecinał spręży­ste połączenie z łonem matki, otworzyło oczy i na­potkało spojrzenie ojca. Randar odniósł wrażenie, że dziecko pragnie coś do niego powiedzieć, różowe wargi sformułowały bezdźwięczne słowo, a oczy pa­trzyły tak wyzywająco, że prawie się wystraszył.

- I jak...? Syn czy córka?

Gwałtownie przywrócony do rzeczywistego świa­ta, oderwał wzrok od dziecka i podniósł mokrą twarz na Marię.

Wstał ostrożnie z zawiniątkiem w objęciach i wło­żył ruchliwą okruszynkę w wyciągające się po nią ra­miona matki. Patrzył na żonę zmieszany, jak gdyby jej pytanie było najgłupszą rzeczą, jaką kiedykol­wiek usłyszał.

- Randarze, czyżbyś nie sprawdził? Pocałowała go leciutko, poczuła uderzenie pulsu na jego szyi. Rozbawiło ją trochę jego osłupienie, czułość wezbrała jej w piersi, zupełnie zagłuszając przebłyski bólu w podbrzuszu. Ciało sprawiało wra­żenie ciężkiego i bezwładnego, brzuch był jak pusty worek. Dziecko leżało teraz na nim, przyglądało się rodzicom badawczo, z bezgraniczną mądrością, zdą­żyło już odnaleźć swój paluszek i silnymi wargami ssało go do białości.

Randar delikatnie odsunął na bok szare płótno.

- Dziewczynka - szepnął. - Taka maleńka... taka śliczna!

Maria dostrzegła lśniące ślady na jego twarzy, ciemne oczy błyszczały. Chyba nigdy żaden mężczy­zna nie cieszył się bardziej z narodzin córki. Spoglą­dał na nią, jakby była maleńką boginią zesłaną z nie­ba, a nie czerwonym, pomarszczonym ludzkim dzieckiem. Dziewczynka wymachiwała rączkami, nie podobało jej się zetknięcie chłodnego powietrza ze skórą, nawet bez krzyku zdecydowany protest dał się wyraźnie odczytać na buzi. Randar pospiesznie ją okrył.

- Weź ją teraz i idź do Gjertrud. Powiedz, że mo­że już przyjść i pomóc mi doprowadzić się do porządku. Ty zabierz malutką do izby, siądź z nią przy ogniu i zatroszcz się o to, żeby nie marzła.

- Mario... dziękuję. Ucałowała go z wdzięcznością, wargi miała suche po męczącej nocy. Zwilżył je własnymi, a potem z największą ostrożnością wziął dziecko i ze świecą w ręku poszedł do izdebki Gjertrud.

W drzwiach nie mógł się powstrzymać, by nie od­wrócić się do leżącej w łóżku żony.

- Byłaś... niezwykła. I ta maleńka... Wspaniale, że mogłem przy tym być... dziękuję.

Maria wiedziała, że nie potrzeba mu żadnej odpo­wiedzi, bo na jej twarzy wypisane jest, co czuje. Wszechogarniające poczucie szczęścia rozeszło się po obolałym ciele, czyste, niezmącone, nieskończe­nie piękne. Tym razem nie towarzyszyła mu żałoba, córeczka urodziła się zdrowa i silna. Prawdę powie­dziawszy Maria nigdy nie widziała ładniejszej dziew­czynki. I sprawiała wrażenie takiej mądrej, takiej spokojnej i zadomowionej na świecie!

Maria od razu dostrzegła na malutkiej buzi własne rysy. W słabym świetle nie potrafiła określić barwy oczu córeczki, przypuszczała jednak, że będą niebie­skie. Nosek, nieco spłaszczony przy porodzie, zapo­wiadał się na równie prosty i szlachetny jak jej wła­sny. Wysokie kości policzkowe na razie zasłaniały pucołowate policzki.

Usta, może odrobinę za szerokie, miały pięknie ukształtowany zarys.

Włosy natomiast były inne niż Marii. Zdumiewają­co długie i czarne, czarne jak błyszcząca kocia sierść.

- Córka Randara - szepnęła do siebie uszczęśli­wiona.

Gjertrud zastała ją pogrążoną we śnie.

- Dzięki Bogu nie w dzień uwolnienia świętego Piotra - westchnęła. - Ale on użył noża... Odcięto ci pępowinę jak synowi, maleńka. Oby Bóg nie pozwo­lił, by nóż obrócił się przeciw tobie i sprowadził na ciebie nieszczęście.

Uczyniła znak krzyża nad matką i dzieckiem.

Gdy posłańcy z Lyster zapukali do drzwi, Eyliff Stedje nie nosił swej kurtki lensmana. I bez tego jed­nak prezentował się elegancko w haftowanej kami­zelce i koszuli, której rękawy zdobiło tyle koronek, że każda kobieta na ich widok pozieleniałaby z za­zdrości. Był wysoki, potężny, wydatny brzuch świad­czył o dostatku. Twarz miał nieco czerwoną, a chód wciąż zdradzał chorobę niszczącą stawy i mięśnie.

Dwaj młodzi mężczyźni stanęli w progu ze sro­gimi minami. Oświadczyli, że przybywają z bardzo istotną sprawą, posłaniem od samego proboszcza z Lyster.

Gospodarz ze Stedje odniósł wrażenie, że szpony drapieżnika rozszarpują mu wnętrzności. Maria!

Gestem wskazał im drogę do gabinetu, zirytowa­ny polecił przystąpić do rzeczy, gdy wzdychali zau­roczeni pięknym wyposażeniem wnętrza. Ciemniej­szy z nich dwóch chrząknął i wyjął zwój papieru.

- Przybywamy z oskarżeniem. To proboszcz Revelin prosi niniejszym o zatrzymanie Marii córki Liv, noszącej, zdaje się, nazwisko Meisterplass. Pra­gnie postawić ją przed sądem, aby została ukarana i napiętnowana za występki przeciw Koronie i Ko­ściołowi. Proboszcz przysyła też listę świadków, jedenastopunktowy rejestr przestępstw popełnionych na terenie jego parafii, a także krótkie objaśnienie, jakich kościelnych reakcji należy się spodziewać w tej sprawie.

Gospodarz ze Stedje jęknął, na chwilę ukrył twarz w dłoniach.

- Na koniec dołącza jeszcze list od starego bisku­pa, z którego jasno i wyraźnie wynika, z jak niebez­pieczną kobietą macie do czynienia, lensmanie. Polecono nam prosić, abyście postępowali ostrożnie - zakończył mężczyzna.

Lensman nie mógł oprzeć się wrażeniu, że w ostat­nich słowach kryło się podwójne znaczenie. Wisiały w powietrzu jeszcze długo po tym, jak dwaj przyby­sze wyszli się posilić w oczekiwaniu na jego pokwi­towanie.

Maria!

Znów chcą postawić ją przed sądem!

Wszystko w nim protestowało, szpony dzikiego zwierzęcia szarpały go na strzępy. I kryło się za tym nie tylko współczucie, nie tylko miłość, która, jak wiedział, gdzieś się w nim czaiła.

Najtrudniejsza do zniesienia była dokuczliwa świa­domość utraty władzy. Rzecz jasna bolało go, że idylla na Meisterplassen legła w gruzach. Maria spodziewała się w tych dniach dziecka, prawdopodobnie przyszło już na świat. A kat nigdy dotąd nie nosił głowy tak wysoko, wprost biło od niego szczęście. Wspaniałe we­selisko było nie tylko demonstracją wzajemnej miłości młodej pary, lecz także wyraźnym dowodem władzy, jaką dzierżył we wsi Eyliff. Za jego sprawą wszyscy wiwatowali na cześć kata i jego ubożuchnej narzeczo­nej. Teraz wszędzie przyjmowano ich jak wielkich państwa, przyjaciół gospodarza ze Stedje. On sam zaś radował się wdzięcznością bijącą z oczu Marii, jej sio­strzanymi pocałunkami, lekkim zapachem ziół, gdy otaczała ramionami jego szyję, dziękowała mu i nazy­wała przyjacielem.

Ta walka jednak okazała się przegrana. Wiedział to już, zanim przeczytał połowę dokumentów. Zna­lazły się wśród nich zapisy zeznań pułkownikowych, pastorowej, samego pastora, szanowanego gospoda­rza z wioski, dwóch młodych kobiet, które pracowa­ły u boku Marii. Najgorszy mimo wszystko był list biskupa. Pełen niezrozumiałych słów i cytatów, lecz jego konkluzja była jednoznaczna i wyraźna:

Marię należy unieszkodliwić.

Nigdy jeszcze biskup nie miał do czynienia z do­bitniejszymi i liczniejszymi dowodami w sprawie o uprawianie czarów.

Zalecał zgładzenie Marii przez spalenie na stosie, pouczał też, jak uchronić dusze nieszczęsnych ludzi lensmana i sędziów podczas kontaktów z czarowni­cą. Nakazywał możliwie największą ostrożność i przysłał nawet cztery srebrne krzyżyki, specjalnie pobłogosławione dla ochrony przed czarami. Straż­nicy Marii powinni zawsze mieć je na sobie.

Gospodarz ze Stedje patrzył, jak cztery lśniące plamki na stole się rozpływają, jak gdyby łzy były zdolne rozpuścić nawet szlachetny metal. Oczy po­czerwieniały mu z wysiłku, wilgoć wydawała się ob­ca, niezwykła. Pociągnął nosem, może z żalu, a mo­że z gniewu. Wstał z krzesła gwałtownie, aż się wy­wróciło, i zmiótł papiery razem ze srebrnymi krzy­żykami do skórzanej torby.

Piastował urząd lensmana, musiał wypełnić swoje obowiązki. Nienawidził poczucia bezradności, lecz teraz pozostawało mu jedno: obowiązek i honor. Przeciwnicy okazali się tym razem zbyt potężni, wiedział, że nie zdoła uratować tej kobiety, nawet gdyby była jego córką. Lecz jeśli się pospieszy, być może uda mu się ocalić jej męża i dzieci.

Trzeba z nimi porozmawiać, uprzedzić o stra­sznych kłopotach, jakie teraz nadejdą. Wiedział, co ich czeka, zwykle oskarżenie o czary niosło ze sobą nieszczęście wielu innych osób. Rzadko skazywano samą tylko czarownicę, potworny wir wciągał na ogół przyjaciółki oskarżonej, siostry, a nawet dzieci, jeśli nie chciały wyrzec się bluźnierczyni.

Najważniejsze teraz to dostać się na Meisterplas­sen tak, aby nikt się nie zorientował.

Rano wyruszy tą samą drogą, zabierze do łodzi dwóch albo trzech swoich ludzi. Wypełnią obowią­zek, zabiorą Marię i przypilnują jej do czasu, aż pi­sarz zwoła sąd.

Ale nie może pozwolić, by serce waliło mu mocno na widok jej drogiej postaci. Z lodowatym spokojem musi patrzeć, jak żelazo zamyka się wokół jej rąk.

Nie wytrzyma tego, nie zniesie myśli o cierpieniu tej kobiety.

Ucieczka!

W myślach lensmana nastąpił gwałtowny zwrot.

Ucieczka! Czy to możliwe? Czy istniała szansa, by ocalić jej życie tak, by nie ucierpiała na tym jego cześć? Gdyby udało mu się powstrzymać posłańców przed rozmową z ludźmi, gdyby zdołał znaleźć ko­goś, kogo mógłby wysłać na Meisterplassen w nocy... Sam miałby czyste ręce, mógłby siedzieć przez całą noc i częstować tych dwóch łowczych winem i solo­nym mięsiwem. Nie będą go podejrzewać! Uwierzą w jego zaskoczenie, gdy przybędą na Meisterplassen i znajdą opustoszałą zagrodę!

Najważniejsze, że nie pozostanie bezradny! Bar­dziej niż żal doskwierało mu poczucie, że utracił władzę i wpływy.

Co sił w nogach pospieszył z powrotem przez ga­nek do gabinetu. Biodro zaprotestowało, zakłuło w nim, jakby przypalano je rozżarzonym żelazem.

Musi pamiętać, żeby wziąć od Marii przepis na le­ki przed jej wyjazdem.

Bez jej specyfików nie przeżyje zimy.

ROZDZIAŁ III

Krzyk i zawodzenie kobiety słychać było od Sogndalsfjaeren po Nordnes. Od przeraźliwego wycia włosy podnosiły się na głowach niewiastom i męż­czyznom, dźwięki wdzierały się pod czaszki, spra­wiając wrażenie, że rozlegają się gdzieś nieprzyje­mnie blisko.

Ludzie przerywali pracę, kamienieli, wrastali w miejsce.

Lament niósł się ponad wodą, odbijał od ścian gór i powracał odrzucany to w jedną, to w drugą stronę niczym odwieczne echo szaleństwa.

Niektórzy starzy ludzie czynili w powietrzu znak krzyża.

Matki mocno przygarniały dzieci do siebie, uci­szały ich jękliwe protesty.

Takie krzyki...

Czy to grasują wilkołaki?

Czy leśne potwory szarpią ciało jakiegoś nieszczę­śnika?

Krzyki urwały się nagle, ucięły, jakby uwięzły w gardle zaszlachtowanej świni. Cisza, jaka zapadła potem, budziła grozę, ludzi wiele kosztowało, by z powrotem wprawić w ruch ręce i stopy. Mamro­cząc prosili swego Boga o opiekę, a wieczorem, sie­dząc przy palenisku, lękliwie tulili się do siebie.

Ostrzeżenie.

Co innego, jak nie ostrzeżenie?

Złe czasy już przeżyli, i złe czasy na pewno po­wrócą.

Czyż wszyscy nie widzieli czarnej smugi na nie­bie w wieczór świętego Jana? Czy podczas poprze­dniej pełni morze nie podniosło się do poziomu, ja­kiego nigdy wcześniej nie osiągnęło?

Złe moce.

Groza.

Maluczkim na ochronę pozostawały jedynie ich modlitwy i rytuały.

A gdy dowiedzieli się, że Marię Meisterplass we­pchnięto do piwnicy lensmana zakutą w srebrne kaj­dany, strach i niepewność jeszcze się wzmogły, zmie­niając ich w porzucone przez pasterza stadko owiec.

Garnęli się ku sobie, aż wreszcie znaleźli drogę do starego kościoła, gdzie proboszcz groźnie wymachi­wał laską nad zbłąkanymi owieczkami.

Jak prawdziwy pasterz Pana zgromadził ich wo­kół siebie i nakazywał większy szacunek dla swoich słów. Rozprawiał o mocy czarownicy, grzmiał nad nimi, aż czuli się niczym pył pod stopą Boga.

Potem kazał im wstać, a jego głos był teraz mięk­ki i ciepły jak wełna jagnięcia. Rzucili się do jego rąk, uradowani, że wywołane wzburzeniem napięcie ustępuje z ciała.

Źle wybrali.

Gospodarz ze Stedje musi sam zaprowadzić swo­ją ulubienicę do lochu.

Proboszcz wstąpił na kazalnicę, opromieniony bla­skiem nowego autorytetu. Od początku miał rację.

Nie omieszkał im tego przypomnieć.

Wiedział, że poubierani w szarość, przygarbieni wieśniacy i chałupnicy dobrze się zastanowią, zanim w ogóle dopuszczą do siebie myśl, że cokolwiek da się zmienić.

Stali teraz przed nim, mężczyźni z gołymi głowa­mi i zgiętymi karkami, kobiety o czerwonych, popę­kanych od pracy rękach, w ciężkich drewniakach.

Nikt nie podnosił głowy ku światłu sączącemu się przez okienko za ołtarzem.

Widział, że oddychają ciężko, tu i ówdzie rozlega­ło się zduszone łkanie lub westchnienie żalu z kobie­cej strony.

Pastor cieszył się na uroczysty obiad, czekający go wieczorem. Zamierzał gościć pastora z Lyster we własnej osobie, a wieści o potędze pana Revelina dawno już wędrowały wzdłuż fiordu. Postara się po­gratulować swemu koledze tak mądrego wykorzy­stania własnej pozycji.

Kobietę równie dobrze już można uznać za martwą.

Może naprawdę była czarownicą, a może tylko zuchwałą dziwką. Z radością będzie patrzeć, jak da­je się łamać niczym sucha gałąź.

Złote anielskie włosy pięknie się będą prezento­wać na kiju u wrót kościoła!

Lensman Stedje nie przypuszczał, że Marię ogar­nie takie zamroczenie, taka niemoc. Podczas krótkiej przeprawy przez fiord nastawił się na łzy, gniew, głę­boki żal. Postanowił, że nie da się wzruszyć wido­kiem pięknej matki, odrywanej teraz od swego no­wo narodzonego dziecka i od mężczyzny, którego otwarcie darzyła tak wielką miłością.

Starsza córka Sunniva jakoś da sobie radę. Lensman usiłował ją odnaleźć zaraz pierwszej nocy po przybyciu posłańców, chciał bowiem, by to ona ostrzegła matkę i towarzyszyła jej w ucieczce.

Ale gdy gospodyni na życzenie lensmana poszła sprowadzić dziewczynę, ta nie leżała w swoim łóżku.

Córka Marii hulała.

Powiadano, że młody chłopak Gurvinów często kręci się po kątach zagrody Stedje.

Lensman pojął, że najwidoczniej tym razem nie­pisane mu zaniedbanie swoich obowiązków.

Zatem niechaj stanie się tak, jak chce tego los.

Proboszcz na pewno będzie umiał wykorzystać ten niespodziewany zwrot w walce o prestiż.

Gospodarz ze Stedje poczuł znajomy ból w sta­wach, świadom swej klęski mocno zacisnął zęby.

Dotarli do celu, Gjertrud, nieszczęsna dziewczy­na, która tak rozkwitła pod skrzydłami Marii, powi­tała ich serdecznie.

- A więc to sam lensman czyni nam ten honor i przybywa w odwiedziny? To doprawdy przyjemna niespodzianka! Maria odzyskała już siły, chociaż ma­leńka urodziła się zaledwie przed trzema dniami.

Lensman chrząknął. Czy ta kobieta nie widzi, że on przybywa w o wiele poważniejszej sprawie niż wizyta u położnicy? Nie pojmuje, że gdyby zamie­rzał gawędzić nad kołyską, nie zabierałby ze sobą dwóch silnych mężczyzn?

Gjertrud pomknęła do izby, ruchem dłoni zapra­szając go do środka, wesoło wołała coś do Marii.

Maria siedziała przy palenisku, na najpiękniej­szym krześle, które dłonie Randara wycięły z grube­go pnia drzewa.

Dziecko leżało przy piersi.

Czarnowłose, silne.

Kot znalazł sobie wygodne miejsce w zagłębieniu drugiego ramienia Marii, i on ułożył się jak niemow­lę. Lensman z okrutną jasnością pojął, jak świetnie do oskarżenia o czary pasuje ten obrazek.

Wyciszył wszystkie uczucia i wyjąwszy papiery, krótko przedstawił swoją sprawę.

Maria otworzyła usta, oczy Randara zwęziły się niemal w szparki, pociemniały.

Gjertrud uderzyła w krzyk.

Maria szepnęła:

- Pomyłka... Ach, na Boga, to musi być pomyłka! To nie może się powtórzyć! Nie może! Mój drogi, jesteś moim przyjacielem, powiedz, że to tylko nie­porozumienie!

Lensman odetchnął głęboko, nie chciał spojrzeć w niebieskie oczy.

- Raczej nie jest to pomyłka, Mario Meisterplass. Twoja sytuacja marnie się przedstawia, powinnaś pięknie się pożegnać z bliskimi. Oskarżenia przeciw­ko tobie są poważne, świadkowie silni. Ale sprawie­dliwość zawsze ma szansę, wiem, że jeszcze inni składają ręce do modlitwy za ciebie.

Przymknął oczy, nie chciał patrzeć na twarz sino - bladą i przezroczystą jak mleko, z którego zdjęto śmietanę.

Wreszcie Maria wzięła się w garść, włożyła dziecko w ramiona Randara i z godnością podeszła do przyja­ciela.

- Ty, który tyle razy służyłeś mi wsparciem, daj mi chociaż kilka dni! Daj mi parę godzin, abym mo­gła zatroszczyć się o moje dziecko, które mi odry­wacie od piersi! Daj mi czas, abym mogła się pożegnać, wywiązać ze wszystkich obowiązków gospo­dyni. Później pójdę z wami i z podniesioną głową stawię czoło temu oskarżeniu!

Lensman zmęczony pokręcił głową, wzrok wbił w ziemię.

- Musisz pójść z nami teraz, Mario. Ja... sądzę... że możesz zabrać dziecko ze sobą. Myśleliśmy... nie wiedzieliśmy, że jest takie maleńkie...

- Sunniva! Maria zadrżała na wspomnienie starszej córki, a jednocześnie w sercu zakłuło ją, bo to niemal do­rosłe dziecko tak rzadko zajmowało jej myśli.

- Powiedziałeś jej?

- Nie, uznałem, że najchętniej sama się z nią poże­gnasz, z pewnością nadarzy się okazja. Większość cza­su spędza wprawdzie w kuchni, lecz pod nadzorem chyba będzie mogła odwiedzić matkę w piwnicy.

- Dobrze - odparła Maria bezgłośnie. W gardle jej zaschło, miała wrażenie, że popękało jak spalona słońcem ziemia.

Zbliżyła się do lensmana, oczy błyszczały jej, wręcz iskrzyły. Z ciała unosiła się słodkawa, obca woń. Wido­ku sprężystych, pełnych piersi lensman nie mógł znieść.

Wciąż trzymając dziecko w ramionach, przytuli­ła policzek do jego ramienia.

- Ze względu na to maleństwo... pozwól mi pozo­stać tu do jutra...

Lensman, aby uczynić jeden nieduży krok w tył, musiał zebrać wszystkie swoje siły. Wbił wzrok w ścianę za plecami Marii.

- Pojmać oskarżoną! Teraz! Jego ludzie usłuchali, wyrwano dziecko z objęć Marii i podano ojcu. Dwie błyszczące, połączone łańcuchem obręcze zacisnęły się na rękach kobiety.

- Oddajcie jej dziecko - nakazał lensman. - A wy poszukajcie dla niej jakiegoś ubrania, jedzenia i kil­ku świec, jeśli macie. To się jej przyda w loszku, choć oczywiście zatroszczymy się o nią tak, jak nakazuje obowiązek.

Gjertrud z płaczem zaczęła kręcić się po chacie ni­by przerażony ptak.

Randar stał nieruchomo niczym figura wyrzeźbiona z drewna, tylko dłonie otwierały mu się i zamykały.

Lensman prawie już zapomniał, że dawny kat jest świadkiem tego, co się dzieje, i właśnie dlatego nie spodziewał się ataku z jego strony.

Jedenasty grudnia. Dzień narodzin diabła. Sunniva przygnębiona i cicha siedziała przy kuchennym stole w zagrodzie lensmana. Dzisiaj nareszcie wypu­szczą mamę z tej zimnej, ciemnej piwnicy. I tak nie najgorzej ją traktowano, lensman Stedje zadbał o strawę i posłanie, większość więźniów mogła tyl­ko zazdrościć Marii.

Sunnivie zezwolono na krótkie odwiedziny u mat­ki w każdą niedzielę. Przekazywała pozdrowienia od Randara, a raz przyniosła pasemko włosów Maryjki w medalionie z drewna. Gjertrud przysyłała ciastka i masło.

Serce Sunnivy umarło, nie potrafiła już dłużej pła­kać nad nieszczęściem, jakie spadło na nich wszystkich.

Przyjmowała pieszczoty matki, widziała, że rów­nież jej policzki są suche, lecz smutek w oczach Ma­rii wypalał głębokie rany w duszy córki; Sunniva wiedziała, że w oczach mamy zamieszkała śmierć.

Zrobiła to, o co prosiła mama, ukryła księgi i lekarstwa w jaskini w skale, położonej kilkaset kro­ków ponad zagrodą.

Wszystkie pachnące zioła mamy spalono. Kot gdzieś zniknął.

Nawet krowa zdawała się cierpieć, stała w swoim kącie osowiała, a pod okiem miała wilgotne smugi. Wiedziała, że coś się stało.

Sunniva prawie chciała, żeby to nareszcie się skoń­czyło. Wszyscy naokoło zresztą powtarzali, że mat­ka równie dobrze mogłaby już umrzeć i spocząć w grobie.

Zamierzali świadczyć przeciwko niej wysoko po­stawieni mężczyźni. Kobiety zapewne uzupełnią ich słowa fantastycznymi opowieściami o władzy cza­rownicy nad ludźmi.

Niektóre widziały przecież, jak ich mężowie ule­gają urokowi rzuconemu przez piękną istotę.

A jeden z parobków lensmana z szeroko otwarty­mi z emocji oczyma rozprawiał o tym, jak to Maria, kiedy po nią przyszli, karmiła piersią czarnego kota!

I gdy jej mąż rzucił się na lensmana, wbiła tylko weń głębokie spojrzenie i powstrzymała go bez jed­nego słowa!

Zmieniła go w kamień!

Tak, tak, parobek lensmana twierdził nawet, że widział błyskawice padające z jej oczu. Przemknęły przez izbę i ugodziły walczących mężczyzn, którzy od tego zdrętwieli i zastygli we wrogim uścisku.

Sunniva wiedziała, że to Gjertrud tak okropnie krzyczała. Ona sama słyszała o wszystkim, co wyda­rzyło się na Meisterplassen, najpierw od obcych lu­dzi ze wsi, później w krótkich, skąpych zdaniach od Randara.

Opowiadał o tamtym strasznym dniu z pozoru bez żadnych uczuć. Sunniva cieszyła się, że jest Gjer­trud, która teraz zajmie się nie tylko młodszą sio­strzyczką, ale i nim.

Gjertrud za to nie skąpiła szczegółów, opisując dramatyczny moment aresztowania.

Maria ani przez chwilę nie straciła przytomności umysłu.

Sama zapakowała swoją torbę, pamiętając nawet o ściereczkach, niezbędnych jej teraz po porodzie do utrzymania czystości.

Do koszyka włożyła trochę jedzenia, pojemniczek z jakąś nalewką, woreczek nasion. Objęła męża, je­go ramiona, kiedy nareszcie zamknęły się wokół niej, wydawały się takie ciężkie. Patrzył na nią mar­twym wzrokiem, nie przejmując się łzami, napływa­jącymi nie wiadomo skąd i otwarcie ściekającymi po szorstkich policzkach.

- Kocham cię. I maleńką. Pamiętaj, abyś jej o tym powiedział, jeśli ja sama nie będę mogła! Nie zabio­rę jej, chociaż przydałoby jej się jeszcze kilka dni przy piersi. Piwniczny loch to nie miejsce dla niej.

Maria odwróciła się do rozhisteryzowanej Gjer­trud. Dziewczyna umilkła, z trudem chwytała powie­trze, aż wreszcie rzuciła się przyjaciółce na szyję.

- Spokojnie, moja droga. Znosiłaś już gorsze rze­czy. Teraz musisz być silna ze względu na mnie. Pod­czas gdy mnie nie będzie, zastąpisz malutkiej matkę. Musisz się też zająć Sunnivą i Randarem. Potrafisz przygotować mieszankę mleczną dla niemowląt?

Gjertrud zrozpaczona pokiwała głową.

- To dobrze. Na początku nie za mocną, najlepiej tylko trochę mleka w wodzie. I dodaj kapkę miodu, niech posmakuje słodyczy. Radością będzie mi myśl, że jest jej mimo wszystko dobrze...

Głos Marii się załamał, ale też i nie było już wię­cej o czym mówić. Ludzie lensmana stali niespokoj­ni, wystraszeni. Unikali patrzenia jej w oczy, oba­wiali się bijącej z nich siły. Na Boga, po tej kobiecie nie widać nawet, żeby się bała! Musi mieć niebez­piecznie potężnego obrońcę!

Przeżegnali się, na wszelki wypadek sięgnęli do za­wieszonych na szyi srebrnych krzyżyków.

W łodzi leżało żelazo i cebula, uznane środki chroniące od złych mocy. Ale Maria siedziała na ła­weczce spokojnie jak baranek, wyglądała wręcz nie­winnie. Na twarzy malował jej się taki smutek, że nawet tych gruboskórnych młodzieniaszków ścisnę­ło w żołądku. Chwycili jednak mocniej wiosła i zmu­sili się do myślenia wyłącznie o rytmie wiosłowania.

- Jak do tego doszło? - spytała Maria bezbarwnym głosem.

- Dowiesz się wszystkiego, gdy znajdziemy się w moim gabinecie - odparł lensman krótko. Nerwo­we spojrzenie pobiegło w stronę parobków.

I rzeczywiście tam się dowiedziała.

Właściwie nie było żadną niespodzianką, że za wszystkim stoi pan Revelin.

O wiele straszniejsze okazało się czytanie sformu­łowanych z okrutną wyrazistością zeznań Cecilii. Rozpoczynały się stwierdzeniem, że pastorowa za­niemogła, prawdopodobnie za sprawą czarownicy, lecz mimo to jest w stanie opowiedzieć swą historię, przedstawić niesłychanie złe wspomnienia z dzieciń­stwa w domu wiedźmy. Już jako dziecko Cecilia była narażona na oddziaływanie jej zła! Nareszcie wyj­dzie na jaw wszystko, co przydarzyło się niewinnej Marii Cecilii Mogensdatter Skanke, gdy jej ojciec wziął sobie na nałożnicę kapłankę Szatana!

Maria zaniemówiła, gdy lensman monotonnie od­czytywał słowa mające pochodzić od Cecilii:

...widziałam, jak bierze zmarłego noworodka i wkła­da go do pudełka. Zamierzała użyć jego tłuszczu do któregoś ze swoich czarnoksięskich specyfików...

...moja macocha zmusiła go, by tańczył jak luna­tyk, a sama ubrała się w jego sutannę, wrzeszczała i przeklinała, odsłaniając najwstydliwsze miejsca swego ciała i pokazując je księżycowi...

...zrobiłam się nieruchoma jak kamień, a moje ser­ce biło tylko dzięki wierności i ufności w Najświęt­szego. Urokiem chciała mnie uśmiercić i niemal jej się to udało!

...widziałam na własne oczy, na ciele chłopaka wykwitły czerwone plamy akurat w miejscach, gdzie dotknęła go czarownica. Przez osiem dni prawie nie mógł chodzić, jej przekleństwo utkwiło w punkcie, w którym najbardziej boli...

Maria przeżyła wstrząs.

Czy Cecilia naprawdę wszystko to powiedziała? Czyżby wciąż było w niej tyle goryczy, tyle zła? Jak mogła posyłać na stos niewinnego człowieka tylko dlatego, że jej własne życie okazało się tak strasznie pozbawione treści?

Marii zabrakło już sił, by trzymać głowę podnie­sioną. Osłabiona po porodzie wciąż krwawiła, do lo­chu musiano ją zanieść.

Przez pierwsze trzy dni nie udało się nawiązać z nią kontaktu.

Lensman zaniemógł i położył się do łóżka. W ciemne noce dobiegały jego jęki i krzyki bólu, gdy tysiąc demonów wbijało rozżarzone włócznie w członki i stawy nieszczęsnego.

Przekleństwo rzucone przez czarownicę, szeptano.

A kiedy jeden z parobków lensmana, uczestniczą­cych w jej pojmaniu, również musiał położyć się do łóżka z ciałem pokrytym okropną wysypką, ani je­den człowiek we wsi nie mógł zaprzeczyć, że Maria obdarzona jest mroczną mocą.

Pisarza i sędziów czeka łatwe zadanie.

Jedenastego grudnia nastał piękny, jasny zimowy dzień. Świeżo spadły śnieg pokrył szare błocko i roz­sypał diamenty nawet na płaszczach najuboższych. Rozprawę wyznaczono na południową porę. Pisarz zdumiał się, że tym razem pomieszczenie wypełniło się zaledwie w połowie. Widocznie ludzie bali się urocznego oka czarownicy, a ich strach okazał się na tyle silny, że przezwyciężył ciekawość.

Tylko świadkowie siedzieli zbici w grupki. Spo­dziewali się, że ujrzą także kata, a być może również dorastającą córkę oskarżonej, Sunnivę. Oni jednak nie przyszli. Skorzystali z przysługującego im prawa odmowy świadczenia przeciwko żonie i matce, prze­konani, że wiadomość o wyroku i tak w czas do nich dotrze. Swoją czarną łodzią przypłynął natomiast ten zarośnięty włóczęga, już on będzie umiał po­wtórzyć na Meisterplassen każde słowo wypowie­dziane podczas rozprawy.

Wszyscy wiedzieli, że Ole - Miedziak jest przyjacie­lem Marii. Ciekawe, co się kryje za tą brodą i szpa­kowatą czupryną? Wielki ciemny kapelusz opadał mu tak głęboko na twarz, że nie dało się rozróżnić grubych rysów, lecz sama postać Olego, charaktery­styczne utykanie, a szczególnie ciężka czarna łódź czyniły go łatwym do rozpoznania dla każdego, kto mieszkał nad wielkim fiordem. W sam raz przyjaciel dla czarownicy!

Mroczny, tajemniczy, nieobliczalny.

Powiadano, że na jego sumieniu ciąży niejedno za­bójstwo, lecz ze wszystkich oskarżeń zdołał się wy­winąć. Podejmował się także przewozu zwłok, widać nie lękał się ani zarazy, ani burzy. Bóg jeden wie­dział, skąd się wziął i ile miał lat! Już od trzech po­koleń straszono dzieci opowieściami o człowieku że­glującym po fiordzie czarną łodzią, uważaną za zwiastun nieszczęścia.

Pisarz uderzył srebrnym młotkiem w stół na znak, że rozprawa może się zaczynać. Ośmiu poważanych mężczyzn zajęło miejsca pod ścianą, stół przed nimi nakryto pięknym lnianym obrusem, na skraju położo­no dwie księgi prawnicze. Tranowe lampy oświetlały izbę, barani łój w świecach topniał wokół knotów, pa­lących się dziwnym niebieskawym płomieniem. Przed pustym krzesłem, na którym zasiąść miał pisarz prze­wodniczący rozprawie, leżała rozłożona Biblia.

Z biskupstwa sprowadzono dodatkowego sędzie­go, biegłego. Specjalnością tego pastora, wykształco­nego w Kopenhadze i w wielkim świecie, były cza­rownice. Niepozorny raczej mężczyzna nosił czarny księży strój, a na szyi wielki, lśniący niczym brąz krzyż. Głowę okalał mu wianuszek włosów, część zaczesana była na łysą czaszkę.

Suche, chorobliwie żółte dłonie.

Prosty, szpiczasty nos, przypominający ptasi dziób. Jasne, bardzo jasne oczy, przezroczyste jak woda, lecz nie pozbawione błysku inteligencji i bystrości. Na spojrzenia wieśniaków odpowiadał ściągniętą twarzą, chłopi wyczuwali, że ten sługa Pana to jeden z tych, co bez trudu odgadną ich najgłębiej skrywane grzechy.

Zadrżeli, nie spodobał im się.

Nawet pisarza po przywitaniu z tym człowiekiem paskudnie zapiekły ręce. Lecz ten duchowny był za­ufanym proboszcza z Lyster, a ponadto zatrzymał się u ich własnego pastora, gdzie podejmowano go ze wszystkimi honorami.

Maximilian Joshua Bern.

Znawca czarownic, kapłan i sędzia.

Jego oblicze nie zdradzało żadnych uczuć. Dopiero gdy wprowadzono Marię, podniósł głowę, skierował wzrok na sufit i przyciszonym głosem wymamrotał modlitwę. Wyciągnął w stronę oskarżonej cienki palec i zarzucił ją gradem niezrozumiałych łacińskich słów.

Maria nie poświęciła mu zbytniej uwagi, ledwie omiotła wzrokiem zgromadzonych. Jej spojrzenie zatrzymało się na przygarbionej postaci na pierwszej ławce. Włosy o barwie piasku nad czarną sutanną. Obok chuda kobieta w czarnym czepcu.

Małżonkowie Revelin.

Maria twardo popatrzyła pastorowi w oczy, nie pozwalając, by odwrócił wzrok, i zobaczyła, że przez sekundę się zachwiał. Zaraz jednak wyprosto­wał się, ułożył usta tak, jak gdyby zamierzał splunąć. Jedynie ona to zauważyła. Cecilia natomiast nie pod­nosiła głowy. Marii tylko przez moment mignęła przed oczyma zamknięta, naznaczona głębokimi bruzdami twarz. Ale gdy wstała na wejście sędziego, Maria spostrzegła jej lekko zaokrąglony brzuch.

Cecilia była w ciąży.

Sędziowie siedzieli bez ruchu jak przyklejeni do oparć krzeseł, kiedy proboszcz Revelin wygłaszał swe oskarżenia w obliczu sądu. Krótkie oświadcze­nie Marii, zapewniającej o swej niewinności, rozpa­dło się w proch, jak rozsypuje się na okruszki kawa­łek chleba w kurniku.

Revelin lepiej niż kiedykolwiek zademonstrował swe wspaniałe umiejętności krasomówcze, jego głos to wznosił się, to opadał, porywając słuchaczy uwo­dzicielsko dramatyczną historią życia Marii i jej po­czynań w Lyster. Opowiadał o jej schadzkach ze Złym w księżycowe noce, o tym, jak na oczach lu­dzi dawała się unosić wodzie, mając za jedyne okry­cie swoje włosy.

Zgromadzonym dech zaparło w piersiach, gdy pa­stor ze szczegółami opisywał wyuzdane spotkania Marii z diabelskim kochankiem, podczas których świadczyła mu najbardziej zwierzęce cielesne usługi, za co on wynagrodził ją owymi szczególnymi talen­tami. Pastor mógł nawet przedstawić świadków, którzy widzieli, jak Maria się obnaża i oddaje ciem­nemu mężczyźnie z kopytami i wilczą twarzą.

Jakby i tego było mało, pan Revelin przedstawił namacalne dowody.

Księgi. Leksykony. Jeden z nich tak niebezpieczny, że Revelin dotykał go jedynie szczypcami do komin­ka. Maria rozpoznała sekretną Księgę Sztuk Sefraniusa, najdroższą własność Mogensa, o której istnieniu wiedziała, choć on się tego nie domyślał. Napisane wła­snoręcznie przez Marię recepty. I flaszeczki z trucizną.

Tak, to rzeczywiście trucizna.

Sądowi zademonstrowano to, podając psu kawa­łeczki mięsa zanurzone w miksturach Marii. Zwierzę przez kilka minut wiło się w konwulsjach, toczy­ło pianę z pyska. Maria odwróciła twarz ściągniętą bólem, kilku sędziów zadrżało z przerażenia na wi­dok cierpień psa.

Pan Revelin przedstawił jeszcze zaprzysiężone świadectwa dwóch kobiet z wioski, które widziały Ma­rię lecącą na miotle w dzień przesilenia zimowego.

Pisarz, mimo powagi sytuacji, walczył z uśmie­chem. Był trzeźwo myślącym człowiekiem, lecz w tym przypadku musiał przyznać, że zbyt wiele okoliczności świadczy przeciwko oskarżonej. Jeśli w ogóle istnieją czarownice, to postępki tej kobiety są najbliższe dowodów na ich istnienie.

Później nadeszła kolej biegłego. Potrzebował wiele czasu i słów na zaprezentowanie swego fachowego przygotowania, drobiazgowo relacjonował wcześniej­sze podobne sprawy, w których brał udział zarówno w kraju, jak i za granicą.

Zakończył swą przemowę jasno i wyraźnie. Zao­fiarował się, że jeśli sędziowie uznają to za koniecz­ne, zdobędzie dalsze decydujące dowody, doskonale bowiem zna odpowiednie sposoby i metody przesłu­chania, które z całą pewnością wymuszą ostateczne przyznanie się do winy...

Ośmiu sędziów, przykładnych gospodarzy i oby­wateli, z trudem przełknęło ślinę. Słyszeli o przesłu­chaniach czarownic i obrzydzenie ogarniało ich na myśl o tym, że ta piękna kobieta miałaby być kale­czona i dręczona w imię prawa. Na pewno była nie­bezpieczna, lecz jeśli zdawała sobie sprawę, co jest dla niej lepsze, powinna przyznać się do winy i za­akceptować względnie prędką śmierć.

Sąd zakończył trzeci dzień rozprawy powtórnym wezwaniem Marii. Gdy pisarz skierował wzrok na oskarżoną, w pomieszczeniu zapadła cisza.

- Mario Meisterplass, słyszałaś słowa tych ludzi przeciw swoim własnym. To dobrzy obywatele, dwaj z nich nawet to pasterze naszego Pana tu na ziemi. Czy wciąż masz śmiałość kłamać przed obli­czem sądu? Pragniesz dodać jeszcze jeden niewyba­czalny występek do rejestru swych grzechów, zarzu­cając kłamstwo tym, którzy stoją wyżej od ciebie?

Maria nie od razu odpowiedziała, szukała właści­wych słów. Przychodziło jej to teraz z trudem, całe ciało wydawało się należeć do kogoś innego. Odno­siła wrażenie, że obserwuje z góry wydarzenia, jak­by zmieniła się w muchę, siedzącą na ścianie i przy­patrującą się ludziom.

Sędzia ponownie ją wezwał, wyglądało na to, że Maria przebudziła się z nieświadomości.

- Panie pisarzu, nie mogę powiedzieć nic innego, jak tylko to, że nie przyznaję się do winy. Nie je­stem czarownicą. Zawsze starałam się wykorzystać wszystko, co wiem, dla dobra ludzi, służyć im po­mocą, uzdrawiać...

- Ale przyznajesz, że zaprzedałaś duszę diabłu, aby zdobyć taką potęgę i umiejętności?

- Diabeł... Nic o nim nie wiem. Znam tylko jed­nego Boga, dobrego i miłosiernego. Jeśli diabeł w ogóle istnieje, to, przypuszczam, ma on siedzibę w ludzkich sercach!

- Przyznajesz więc, że wpuściłaś Złego do swego serca? - W głosie pisarza dał się niemal słyszeć gniew.

Maria odparła tak samo cicho:

- Nie przyznaję się do żadnych konszachtów z jakąkolwiek duchową mocą, ani złą, ani dobrą. Wyko­rzystuję jedynie rośliny, które rosną na ziemi, i swoją własną wiedzę. Zdobyłam ją z wielkich ksiąg, z zapi­sków mądrych medyków. W dalekim świecie... tam wiedzą więcej o słabościach ciała. Tam potrafią zapa­nować nad chorobami, które co dnia zabijają i okale­czają nas, mieszkańców ciasnych fiordów... Tak bar­dzo pragnę się uczyć, ratować ludzi od tych mąk...

- To grzech! - przerwał jej Revelin. Siny z gniewu poderwał się ze swego miejsca i wymachiwał rękami. - Słuchajcie, co mówi czarownica! Pragnie zająć miejsce Boga, chce rządzić życiem i śmiercią! Panie pisarzu, tymi słowami sama wydała na siebie wyrok!

- Proszę siadać! Na tej sali tylko ja mam prawo dopuścić kogoś do głosu i kierować waszymi zezna­niami! A tobie, Mario Meisterplass, pragnę dać jed­ną radę. Usłyszeliśmy więcej, niżby wystarczyło do posłania cię na stos. Jeśli jednak teraz odmienisz swe słowa i szczerze wyznasz grzechy, być może ocalisz duszę. Jestem pewien, że pan Revelin będzie się za ciebie modlił, skoro tylko zdołasz się uwolnić z okowów Szatana i wyznasz swoje zło.

- Nie jestem zła! Być może często postępowałam niewłaściwie, lecz nigdy, przenigdy nie uczyniłam te­go, o co mnie oskarżacie! Przez wzgląd na mą nie­winną córkę, czy nie widzicie, jakie to okrutne sprzysiężenie?

Po raz pierwszy się załamała, stojący za nią paro­bek lensmana nie zdążył jej podtrzymać, gdy osuwa­ła się na podłogę.

Ku swemu zdumieniu sędziowie ujrzeli mokre smu­gi na policzkach oskarżonej. Wstrząśnięci wpatrywali się w Marię, leżącą na ubitej ziemi jak ranne zwierzę.

Czarownice wszak nie potrafią płakać!

Szacowny Maximilian o żółtych dłoniach prędko zapanował nad sytuacją i znów zarzucił Marię gra­dem niezrozumiałych słów. Grożąc palcem, zwrócił się do sądu:

- Nie dajcie się zwieść, moi panowie! To tylko jed­na ze sztuczek wiedźmy! Pokazuje, jaką mocą obda­rzył ją jej mroczny książę, skoro potrafi wywołać w was zwątpienie i współczucie za pomocą kilku za­ledwie fałszywych łez!

Nieliczni gapie zadrżeli, sami zapewne odczuli na własnej skórze czarnoksięską moc Marii, gdy przez moment coś ścisnęło ich w gardle. Było jednak za­pewne tak, jak mówił ów budzący grozę człowie­czek: to jedynie dowód jej potęgi.

- Sądzę, że wkrótce powinniśmy wyjaśnić tę spra­wę. Kobieta musi przyznać się do winy, inaczej uczy­nimy jej duszy wielką krzywdę. Jeśli przyzna się te­raz, zanim dotknie ją śmierć, istnieje dla niej pewna szansa. Wszechmogący Bóg ma także swoje ścieżki i choć nam może się to wydać dziwne, być może po­trafi udzielić łaski i wybaczenia takim jak ona. Lecz tę kobietę należy unicestwić, jej ciało spalić, a popiół zakopać. Diabeł bowiem obiecał jej podobnym, że nic złego ich nie spotka ze strony wody ani żelaza! Możemy wrzucić ją do morza ze związanymi ręka­mi i nogami, lecz ona i tak będzie unosić się na po­wierzchni! Na własne uszy słyszeliście słowa pastora o tym, jak ta kobieta sama szuka fal, zimnej czarnej otchłani, gdzie spieszy na schadzki ze swym bluźnierczym bożkiem z najgłębszych czeluści ziemi!

Pisarz poczuł się nieswojo. Sędzia Bern, niepozor­ny człowieczek, zyskał władzę nad całym zgromadzeniem. A sędziowie nie wiedzieli już, co myśleć, pojęli, że nie powinni mierzyć się z jego potęgą.

Zmęczony pisarz ponownie zabrał głos, zwracając się do oniemiałej Marii.

- Po raz ostatni mówię ci: daj nam usłyszeć wy­znanie twych win. Inaczej będę zmuszony przekazać sprawę w ręce obecnych tu przedstawicieli Kościo­ła. Ich metody... Cóż, wiem, że je znasz. Nawet po­tężna czarownica nie zdoła uniknąć cierpień, jakie cię czekają.

Maria podniosła głowę, patrzyła mu teraz prosto w oczy.

- Oby Bóg wybaczył wam niesprawiedliwość, ja­ką czynicie mnie i moim bliskim! Powiadam wam, nigdy nie miałam do czynienia z czarami ani z dia­belską mocą!

Zobaczyli, że przymyka oczy i dotyka łańcuszka zawieszonego na szyi dla ozdoby. Żaden z nich nie wiedział, że niegdyś należał on do kobiety oskarża­nej przed wielu laty o takie same przewinienia.

Spieszono się z wydaniem wyroku. Tuż za pro­giem czekało Boże Narodzenie i błogosławiony czas, kiedy to ludzie skupiali się na przygotowaniach do wielkiego święta. Spotykali się przy pracy i wspólnie cieszyli na długie, leniwe dni, podczas których brzu­chy częściej napełniały się do syta, a umysły odzy­skiwały spokój. Radowali się także na wesołe wie­czory, na beztroskie rozrywki, na jazdę z kościoła na wyścigi, wzbijającą po drodze kurzawy śniegu. I na tętniące życiem świąteczne przyjęcia, na któ­rych bawiono się tak śmiało, że nawet mężatki znów czuły się jak młode dziewczyny...

Teraz jednak ponury ciężar zawisł nad ludźmi, a mróz, jaki nastał, skuwał lodem także ich serca. Proces czarownicy budził przerażenie. Wiedziano, co w te zdające się nie mieć końca dni i noce dzieje się w piwnicach probostwa. Nikt nie widział demo­nów, unoszących się nad dachami chałup, gdy cza­rownica wzywała pomocy, wszyscy jednak odnosili wrażenie, że nad domostwem wielebnego zawisł mroczny cień. Drżący z zimna ludzie garnęli się do siebie nawzajem, u pastora usiłowali szukać pocie­chy. Szczerze pragnęli końca tego strasznego proce­su, tak aby powrócić mogła szara codzienność. Cie­kawość, która zwykle kazała im się gromadzić przed budynkiem sądu niczym spragnionym koniom u stu­dni, dawno już zgasła. Cała ta sprawa napełniała ich jedynie odrazą, tęsknili za spokojem.

Na trzeci dzień pisarz znów mógł zwołać sędziów i Marię po raz ostatni wezwano przed sąd.

Na jej twarzy nie było znać żadnych śladów za­danego gwałtu. Włosy natomiast, ten cudowny zło­cisty wodospad, brutalnie zniszczono. Poszarpano je nierówno, w żadnym miejscu nie pozostały dłuższe niż na palec. Wielkie oczy zdawały się teraz jeszcze większe, oblicze bardziej odkryte i wrażliwe na cio­sy. Najwidoczniej chodzenie sprawiało jej kłopoty; gdy osunęła się na twardą ławkę, twarz ściągnął gry­mas bólu. Zabrali jej też piękną suknię, siedziała przyodziana w workowatą koszulę, na ramiona za­rzuciła połataną derkę. Na policzkach miała ciemne plamy, prawdopodobnie od ziemi z klepiska piwni­cy. Usiłowała mimo wszystko odgarnąć i porządnie ułożyć strzępki włosów, lecz krótkie kosmyki nie da­wały się przygładzić. Maria wyglądała na oszołomioną, zhańbioną dziewczynę, lecz jej piersi po narodzi­nach trzeciego dziecka pozostały wezbrane i pełne.

Pisarz odczytał relację z przesłuchań. Za suchymi słowami kryła się rzeczywistość, której nikt nie chciał sobie w pełni uświadamiać.

...nie przeszła próby ognia i wody i wielokrotnie dała dowody na związki łączące ją ze złymi mocami, pozostając niewrażliwa na ból i nie okazując natu­ralnych reakcji ciała i duszy...

Owszem, myślała Maria z goryczą, rzeczywiście zdarzało się, że nie krzyczałam, kiedy przypalaliście mi skórę albo wbijaliście igły w stopy. Nie rozumie­cie, że mój kielich już się przepełnił? Nie wiecie, że gdy ból staje się zbyt dotkliwy, a cierpienie nieznoś­ne, nasza słabość spieszy nam z pomocą i pozwala odpocząć na miękkim posłaniu mgły?

Zdawała sobie sprawę, że wyciągnęli od niej decy­dujące słowa. Słyszała ich głosy, dobiegające z dale­ka, z brzegów ognistego morza, raz pociemniałe od gniewu, groźne, to znów szepczące zachęcająco:

- Wypowiedz tylko te słowa, moja droga, a unik­niesz cierpienia! Odpowiedz krótko „tak”, to skoń­czy się całe zło...

I wreszcie, wyciskając z płuc ostatnie resztki powie­trza, pozwoliła, aby opuchnięty język sformułował coś na kształt potwierdzenia. Dotrzymali obietnicy, już więcej jej nie dręczyli. Spała później co najmniej przez osiem godzin, aż ktoś wreszcie ją obudził, za­śmiewając się na widok jej zmieszania, gdy odkryła, że ma obcięte włosy.

Pan Revelin.

To on był jej katem, on ją torturował.

Teraz twarz mu poczerwieniała w opętaniu zwycięstwem. Cieszył się tym, co się stało, jak kot, który dla zabawy z lubością odrywa nogi myszy, zanim ją uśmierci.

Maria nie mogła patrzeć na jego rozciągnięte w uśmiechu usta, nie chciała dać mu kolejnych po­wodów do satysfakcji. Podniosła głowę, poczuła ból przeszywający ciało. Ich spojrzenia się spotkały, od­niosła krótkotrwałe zwycięstwo, kiedy jego roze­śmiana twarz na moment zastygła. Maria dostrzegła na znajomym obliczu przelotny strach, ten sam strach, który ujrzała wówczas, gdy uderzyła go na probostwie w Lyster.

Ach, jakże musiał jej nienawidzić!

Ogłoszono wyrok śmierci, tak jak się tego spodzie­wano. Mimo wszystko jednak Maria poczuła, że krew przestaje krążyć w jej żyłach, odpływa od głowy, wy­wołując mrowienie w palcach. Nogi zrobiły się ciężkie, nie mogła się ruszyć z miejsca. Zaskoczył ją wyraz cier­pienia w oczach pisarza, biedny człowiek, najwidocz­niej nie bardzo mu się to wszystko podoba.

Za to pan Revelin wystąpił w przód z podniesio­ną głową, uznając, że nadszedł czas na wygłoszenie któregoś z rozlicznych kazań na temat niebezpiecz­nej mocy kobiet i złego spojrzenia kusicielek. Na szczęście pisarz go powstrzymał, a pastorowa, blada pani Cecilia, odwróciła głowę, kiedy mąż, nie był w stanie minąć oskarżonej bez zdradzania swego podniecenia. Wiedziała, że jej małżonek pod ubra­niem nosi przytroczone do pasa obcięte włosy Marii. Cecilia płakała nad swą bezradnością, nad dzieckiem, które miała wydać na świat. Zło ją przerosło, wtrąci­ło do grobu, który sama wykopała swą zazdrością.

Białe palce złożyły się w desperackiej modlitwie do Boga, bez słów błagała, by pomógł jej żyć z tym straszliwym brzemieniem, nie czyniąc przy tym krzywdy dziecku. Ciężarna kobieta nie powinna ży­wić nienawiści, zazdrości czy gniewu. Pod wpływem złych uczuć dziecko może przyjść na świat z niejed­ną wadą. Wiadomo wszak, że od lekkomyślności matki dziecku mogą się pojawić paskudne znamio­na na piersiach i podbrzuszu, a zamiłowanie do plo­tek może spowodować, że maleństwo urodzi się z ustami, które nigdy się nie nauczą wypowiadać żadnego słowa. O jakież więc deformacje przyprawi niewinne dziecię jej okrucieństwo?

Za późno już jednak było na żal.

Wszystko się dokonało.

Maria wkrótce przestanie istnieć, spłonie, obróci się w nicość, a wraz z nią wszystkie koszmary.

Cecilia pozwoliła mężowi wyprowadzić się z lo­kalu sądu do sań. Wrócili do domu i chociaż był bia­ły dzień, Revelin powiódł ją na stryszek do sypialni i posiadł brutalnie, nie zważając na rosnący brzuch. Gdy usiłowała się opierać jego pożądaniu, wymie­rzył jej dwa policzki. Przerażona patrzyła, jak mo­czy złoty warkocz Marii.

A więc nic się nie skończyło, przeciwnie, opętanie jeszcze się wzmogło. Jej małżonek nie był już jej mę­żem. Przestał należeć do tego świata. Nienawiść i żą­dza, długie noce, kiedy pod powiekami tkwił mu obraz Marii, sprawiły, że pomieszało mu się w gło­wie. Cecilia to zrozumiała. Przez krótki czas usługi­wała w przyklasztornym przytułku, gdzie młode, ofiarne, nie mające się gdzie podziać kobiety pod­trzymywały płomień życia w szaleńcach. Gdy zdarzyło się, że mąż spojrzał wprost na nią, czuła ten sam strach, jaki budziły w niej oczy tamtych nie­szczęśliwców.

Leżała drżąca, śmiertelnie przerażona prawdą, któ­rą właśnie sobie uzmysłowiła. Otoczyła ramionami obolałe ciało, pragnąc ochronić maleńkie życie, które, choć niewinne, zostało narażone na taką udrękę.

Marii pozwolono pożegnać się z córkami i Ran­darem. Nawet teraz, cztery tygodnie po rozstaniu, żal boleśnie piekł w sercu. Gdy zapadł wyrok lokal­nego tingu, pisarz postarał się o natychmiastowe przewiezienie skazanej do Bergen. Skutą kajdanami Marię zaprowadzono do ogromnej, górującej nad okolicą twierdzy, która pochłonęła ją przez jedną ze swych licznych żelaznych bram. Maria nie zwracała uwagi na zimne korytarze ani na niosące się straszli­wym echem westchnienia zamkniętych tu nieszczę­śników, od których strażnikom ciarki przebiegały po plecach. Nikt się do niej nie odzywał, nawet sta­ra kobieta, która co drugi dzień przynosiła jej wodę i rozmoczony chleb.

Tu na dole dzień i noc zlewały się w jedno, pano­wała wieczna ciemność, rozjaśniana jedynie bla­skiem pojedynczej pochodni, zapalanej wyłącznie wtedy, gdy prowadzono jakiegoś więźnia na górę al­bo w dół. Tych, którzy opuszczali więzienie, nigdy więcej nie widziano. Niektórzy wracali do życia. In­ni, jak ona, mieli ujrzeć światło dopiero rankiem ostatniego dnia.

Mrok był tutaj przyjacielem, samotność pociechą. Maria coraz więcej czasu spędzała pogrążona we śnie, zdarzało się, że ledwie rejestrowała pobrzękiwanie pęków kluczy dozorców, gdy nachylali się i podsu­wali jej drewniane talerze z jedzeniem. Tkwiła przy­kuta do ściany niczym zwierzę, lecz nie dręczono jej już batem ani słowami drwiny. W okresach czuwa­nia starała się unikać najbardziej bolesnych myśli. Przestała się gnębić obrazami i wspomnieniami naj­bliższych, tęsknotę odgrodziła wysokim murem. Sta­rała się zajmować bardziej banalnymi troskami.

Na nic się nie zda bezbrzeżny smutek ani walenie pięściami w grube kamienne mury. Nikomu w ni­czym by nie pomogło, gdyby oszalała, powtarzając sobie, że jej maleńka córeczka nigdy nie pozna mat­ki. Randarowi i tak nie byłoby lżej, nawet jeśli ona wypłakałaby sobie oczy.

Przestała składać ręce w modlitwie o siebie i swo­ich bliskich. Zdarzało się nawet, że ogarniał ją wiel­ki spokój, taki jak wtedy gdy Liv, mama, ocierała łzy z dziecięcych policzków i delikatnie przesuwała pal­cami po włosach młodziutkiej dziewczyny. Maria czuła wówczas jakąś osobliwą siłę, niezwykłe tchnie­nie przypominające radość. Przymykała oczy i po­zwalała obolałemu ciału pławić się w ogarniającym je cieple. Przerażające cienie płonącego stosu ustępowa­ły niczym nie usprawiedliwionej nadziei. Wprawdzie odwołano się w jej sprawie do wyższej instancji, lecz przecież nie zdarzyło się, aby wyrok wydany na cza­rownicę został kiedykolwiek zmieniony.

Jej los dzierżył teraz w swoich rękach zastępca kró­lewskiego sędziego Blix, młody, lecz doskonale wy­kształcony prawnik, mający możność starannego do­boru ławników. Maria jednego dnia pokładała całą ufność w przyszłym procesie, ośmielała się wierzyć, że spisek przeciwko niej zostanie w porę odkryty i ujawniony. Niestety, nazajutrz znów zwyciężała w niej gorycz i świadomość, że wrogowie, z którymi przyszło jej się zmierzyć, są zbyt potężni, zbyt wiel­cy. Żałowała wtedy, że odebrano jej srebrny nożyk, wszystko dałoby się zakończyć już teraz. Wiedziała, że możliwe są dalsze odwołania, a nawet prośba do króla o ułaskawienie. Jednak fatalnego 1685 roku król Christian V podpisał swoim imieniem nowe, jeszcze surowsze prawa, obowiązujące mieszkańców pro­wincji Norwegii. Wprowadzano je już twardą ręką.

Nie można liczyć na żadną łaskę.

Nie nadarzyła się też nigdy szansa ucieczki. Od momentu kiedy zapadł wyrok, otaczali Marię cia­snym kręgiem milczący, wystraszeni mężczyźni z gotową do ataku bronią. A teraz ze wszystkich stron były tylko ciemność i kamień, gruby na metr, pokryty osypującym się wapnem, i zimny metal.

To nieprawda, że w piekle jest gorąco i tłoczno od ludzi, pomyślała Maria.

Piekło to miejsce zimne i ciche, wciąż takie samo, bez początku i końca.

ROZDZIAŁ IV

Randar, przyszedłszy do wioski w połowie lutego, by zwrócić dług, prawie nie poznał lensmana Eyliffa Stedje. Sam zapewne także się zmienił, żal i tęskno­ta ryją głębokie ślady na twarzach ludzi. Ale lensman nie wstawał z łóżka, piskliwy głos nie przypominał wcale głosu silnego mężczyzny, któremu wioska przypisywała tak wiele bohaterskich czynów.

Drogę wskazała Randarowi okrągłolica dziewczy­na, rozpoznał ją z opowiadań Sunnivy o życiu na służbie u gospodarza ze Stedje. Zanim gość wszedł do środka, dziewczyna zbliżyła się do stojącego w największej izbie łóżka i pomogła leżącemu w nim człowiekowi podnieść się do pozycji siedzącej.

Randar przywitał się, lensman ledwie skinął gło­wą, a już z powrotem opadł na poduszki, jak gdyby ten nieznaczny ruch pozbawił go resztki sił.

- Dzień dobry, lensmanie - cicho odezwał się Randar.

- Tak samo dobry dla ciebie, jak i dla mnie - od­burknął chory.

Jakiś czas siedzieli w milczeniu. Lensman zaka­szlał, przez chwilę całe jego ciało drżało w bolesnym skurczu.

Randar w lot zrozumiał, że czasu pozostało nie­wiele. Zastanawiał się, czy naprawdę tylko choroba jest powodem tak strasznej słabości lensmana.

- A więc... udało ci się zwrócić dług, Randarze Meisterplass? Nie tak łatwo ci to przyszło, jak sądzę, w dzisiejszych czasach.

- To prawda, nie było łatwo. I niekiedy zadaję so­bie pytanie, czemu służyć ma ten znój, skoro i tak...

- Nie ma Marii - ponuro dokończył lensman. - A ten przeklęty klecha obnosi się, jakby był Bożym proro­kiem, zwiastującym nadejście sądu ostatecznego! Wy­daje mu się, że jest właścicielem całej wioski!

Randar pojął, że przyczyną cierpienia lensmana na równi z chorobą jest utrata autorytetu. Najpraw­dopodobniej bardziej go to zapiekło niż obraz Ma­rii prowadzonej do łodzi, która na zawsze rozłączy­ła ją z mieszkańcami wioski nad fiordem.

- Byłeś jej przyjacielem, lensmanie - szepnął przez zaciśnięte zęby.

Lensman zerknął nań badawczo; w cichym głosie Randara wyczuł ton oskarżenia.

- Przyjacielem! Tak, służyłem jej pomocą, byłem tym, do kogo zawsze mogła przyjść, wyrównującym drogę, którą podążała! Lecz ona mnie przerosła, Randarze Meisterplass! Twoja kobieta wyznaczyła mój koniec, sprawiła, że za szeroko otwierałem gę­bę, zbyt śmiało sobie poczynałem! W ten sposób wszyscy przegraliśmy. Teraz możemy się zakładać, kto pierwszy stanie u bram piekieł. Możliwe, że ten wyścig wygram ja, nie Maria!

- Zamilcz, lensmanie! - przerwał mu Randar. - N i c nie zyskasz, zatruwając usta tak gorzkimi słowami. I nie waż się winić Marii o swe własne nieszczęście! Czyżbyś był równie głupi jak ci wystraszeni chłopi, którzy wierzą, że Maria potrafi odebrać krowom mleko, rzucając urok poprzez fiord?

Udręczona twarz lensmana złagodniała, podobała mu się bezpośrednia, szczera przemowa Randara.

- Tak, tego pewnie nie umiała, ale gotów jestem przysiąc, że zdołałaby pozbawić mężczyznę soków życia, nawet gdyby dzieliło ją od niego całe morze!

Randar postanowił przyjąć tę rubaszną uwagę za komplement, prędko jednak zmienił temat. Przybył do wsi z dwiema sprawami, dług rzeczywiście nale­żało zapłacić, lecz równie istotne było uzyskanie od­powiedzi w sprawie Marii.

- Nie słyszałem żadnych nowin od stycznia, lecz prawdopodobnie jej sprawę rozpatruje teraz sąd ape­lacyjny w Bergen - ciągnął gospodarz. - Przypu­szczam, że już wkrótce dotrą do nas jakieś wieści, to nie powinno potrwać dłużej niż do Wielkiej Nocy. Takie sprawy... Nawet król stara się rozstrzygnąć je jak najprędzej. Widzisz, strażnicy nie przepadają za pilnowaniem czarownic. Boją się.

- Lensmanie... Pytałem cię już wcześniej, ale... Czy naprawdę nic nie możemy zrobić?

Eyliff Stedje odetchnął ciężko, świst przerodził się w atak kaszlu. Twarz jeszcze bardziej mu pobladła, Z trudem chwytając powietrze otarł usta gałganem, zanim wreszcie odparł:

- Nic. Naprawdę. Gdy taki wyrok zostanie ogłoszo­ny, nikt się od niego nie wykręci. Wszystkie odwoła­nia mają wyłącznie formalny charakter, są po to, aby udowodnić ludziom, że nasze społeczeństwo sprawie­dliwie traktuje nawet najnędzniejszych, najnikczemniejszych przestępców. Oczywiście zdarza się, że król ułaskawia zabójców czy gwałcicieli, lecz kogoś oskarżonego o czary... Nie, kościelni dostojnicy nigdy nie zgodzą się na to, by ktokolwiek taki uszedł z życiem. Musisz... musisz o niej zapomnieć, przyjacielu. Randar gwałtownym ruchem poderwał się ze stoł­ka, jego słowa były niczym ciosy zadawane pięścią.

- Dla mnie ona nigdy nie umrze! A gdybym na­wet poważył się na wiarę, że jej już nie ma, wystar­czy, abym wziął Maryjkę na kolana i popatrzył w niebieskie oczy...

Eyliffa zdumiała siła tego człowieka. Ileż on po­trafi znieść?

Przymknął powieki, poczuł się bardzo zmęczony.

Randar spostrzegł to, wziął czapkę ze stołu. Lens­man nie odpowiedział na jego pożegnanie, leżał te­raz w łóżku jak starzec, ledwie dysząc. Gdy jednak Randar delikatnie pchnął drzwi, dobiegły go szep­tem wypowiedziane słowa:

- Wszystko to gra. Ciekawe, co ona zrobiła z tym księdzem, że tak mocno ją pokochał?

Randar od razu zrozumiał, że Stedje nie ma na myśli Mogensa.

Czy to możliwe? Pan Revelin... Maria...

Czyżby to nie odwzajemniona miłość tak opętała tego człowieka?

Umysł Randara usiłował ogarnąć ten nieoczeki­wany wymiar sprawy, serce gorączkowo szukało no­wej nadziei. Jeśli to rzeczywiście spisek, jeśli wszy­stko opierało się na żądzy zemsty Revelina...

Gdyby wiedział o tym wcześniej, już zadbałby o to, by pastorowi nie starczyło życia na uknucie tej stra­sznej intrygi. Jakże chętnie oddałby własną głowę za Marię i za to cudowne dziecko, które mu urodziła!

Teraz było za późno.

Randar już raz kiedyś poprzysiągł zemstę, o ten raz za dużo, by ponownie popełnić ten sam błąd.

Maria nauczyła go, że krwawa zemsta nigdy nie umniejsza bólu.

Zemsta jedynie zżera człowieka od środka, wysy­sa z ciała całą siłę. Lecz jakże chętnie stanąłby z tym pastorem twarzą w twarz, tylko oni dwaj...

Randar wiedział, że gdyby nie Maryjka, pan Revelin krótko radowałby się zwycięstwem. On sam był mężczyzną na tyle, że odpłaciłby pastorowi po dziesięciokroć za to, na co naraził Marię podczas tamtych dwóch nie kończących się nocy w piwni­cach plebanii.

Za każdym razem jednak, gdy rozpalona do bia­łości nienawiść spopielała mu serce, przed oczyma stawała mu twarz Marii. Wiedział, jakie słowa wy­powiada. A pulchna piąstka Maryjki zaciśnięta na okaleczonym palcu Randara także zobowiązywała.

Wrócił do domu.

Ale nawet morskie fale zgadzały się z jego gnie­wem, prowadząc go coraz dalej w stronę, gdzie dwie odnogi fiordu zlewały się ze sobą, a zielona woda z lodowca mieszała się ze słonością morza.

Do Lyster.

Na probostwo, gdzie jeden jedyny raz widział Marię chodzącą z podniesioną głową wśród swoich. Pamiętał scenę przy studni, pamiętał Sunnivę jako małą dziew­czynkę, Mogensa, który z czułością całował żonę, nie wiedząc, że kochanek ukrywa się na skraju lasu.

I Revelina...

Jego także Randar zauważył, nijakiego człowiecz­ka o włosach barwy piasku. Kto by przypuszczał, że owa niepozorna postać będzie miała dość siły, by zniszczyć rodzinę, dopiec całej wiosce?

Do działania musiała go popychać jakaś moc, nie mieszcząca się w przykazaniach surowego Boga.

Słowa lensmana utwierdziły Randara w pewności. Revelin postradał rozum. Najprawdopodobniej Ma­ria go kiedyś odrzuciła, a Randar znał ją na tyle do­brze, by wiedzieć, że słowa odmowy z jej ust trudno przełknąć. Revelin był zapewne nieszczęśliwym czło­wiekiem, żonaty z tą anemiczną Cecilią, szarą i przy­więdłą jak róża po zimie. Biedna kobieta, jeśli zna ścieżki, którymi kroczy jej małżonek! Być może zre­sztą tak właśnie jest, zważywszy na zapał, z jakim po­magała mu w tej krucjacie. Czy bladej pastorowej wydawało się, że chorobliwa miłość męża zniknie wraz z popiołem ze stosu Marii? To znaczy, że nie ma pojęcia o ludziach, pomyślał Randar z goryczą.

Mgła kładła się na zboczach, skrywając niemal Meisterplassen wśród szarobiałych kłębków. Przy­gnębiona Gjertrud powitała Randara z takimi samy­mi czerwonymi oczyma jak zawsze. Dziewczyna go­towa była niemal umrzeć z żalu nad losem Marii, Randar poczuł, jak narasta w nim gniew. Na Boga, dlaczego raczej nie próbuje obdarzyć dziecka Marii uśmiechem? Patrzył, jak małe piąstki wymachują po­nad krawędzią kołyski, z uporem usiłują pochwycić drewnianego ptaszka, który wisiał kiedyś także nad kołyską Sunnivy.

Randar uśmiechnął się, lecz radość z posiadania dziecka, którą odczuwał, nie była niezmącona. Mi­mo to jeden jedyny człowiek zdolny był sprawić, by poczuł, że żyje. A człowiekiem tym była Marja. Maryjka w kołysce. Córka swej matki.

Nie potrafił nic poradzić na to, że w pewnym sen­sie odpycha w ten sposób Sunnivę. Randar jednak widział tylko Maryjkę, błękitne oczęta, mały prosty no­sek, rączki z pięknie już ukształtowanymi malutkimi paznokietkami, mocny uścisk dłoni. Włosy dziewu­szki były czarne i prędko rosły. W głębi duszy żywił nadzieję, że przypuszczenia Gjertrud okażą się praw­dziwe i, jak to często bywa, z czasem czarne włoski zjaśnieją. Randar z całego serca pragnął, aby Maryjka stała się idealną kopią swej matki, a złocista grzy­wa była do tego niezbędnie konieczna.

Ale puch na główce dziewczynki wcale nie chciał się wycierać, maleństwo miało już dość włosów, by przewiązać je wstążką, i Gjertrud często ozdabiała je jasnoniebieską kokardą, należącą jeszcze do Marii.

- Spójrz, jaka podobna do swego ojca - orzekła Gjertrud, składając przy tym ręce i uśmiechając się niemądrze przez łzy.

Randar sam nie wiedział, dlaczego wyszedł, moc­no trzaskając drzwiami.

Maria Cecilia Revelin klęczała przed Pańskim ołtarzem w wielkim kamiennym kościele. Była noc, zimna lutowa noc, i właśnie o tej godzinie jeden dzień zmienił się w następny.

Nie zapaliła żadnej świecy, po omacku przeszła po chropowatej drewnianej podłodze od wejścia dla pastora pod ołtarz.

Przekradła się pod piękną ambonę, gdzie tak czę­sto stawał jej małżonek i gromił parafian. A po prze­ciwnej stronie wisiała loża, którą zbudował jeden z wielkich gospodarzy we wsi na swą własną i na Bo­żą chwałę. Lożę umieszczono o kilka palców wyżej niż kazalnicę; Cecilia pomyślała pogardliwie, że nie jest to wcale przypadkowe.

Oparła się ciężko o wykładaną skórą balustradę przy ołtarzu, spuchnięte palce mocno przylgnęły do miejsca wybłyszczonego od dotyku setek dłoni. Czu­ła drobne fale, przelewające się w brzuchu, nie był wcale taki duży, lecz trudny do noszenia niczym źle umocowana podkowa.

W ciągu kilku ostatnich dni złe samopoczucie Ce­cilii zmieniło się w ból tak wielki, że musiała leżeć w łóżku.

C i a ł o r o b i ł o się coraz cięższe, stale puchnące człon­ki wprawiały ją w przerażenie. Co wieczór przyciska­ła palec do kostek i ze zgrozą stwierdzała, że zagłę­bienie w miękkim ciele wcale nie znika.

W ustach zawsze miała sucho, a nieustanny ćmią­cy ból głowy zmuszał ją do leżenia przez większość czasu bez ruchu. Poproszono o radę babkę z jednej z zagród w Havellen, kobieta z powagą na twarzy opowiedziała o złym losie, jaki spotkał inne kobiety z objawami podobnymi jak u Cecilii. Być może po­mogą trochę gorące okłady i specjalne cuchnące mazidło do smarowania rąk i nóg.

Chora powinna też jeść najlepiej jak tylko się da, pożywne potrawy, takie jak zupy na mięsnym wy­warze, jęczmienną polewkę, ciastka jajeczne i tłuste zsiadłe mleko ze śmietaną.

Ale przeciw temu pan Revelin gwałtownie zapro­testował, teraz, kiedy okres wielkich świąt już minął, Cecilia jako pastorowa ma obowiązek przykładnie dochować reguł postu i skromności. Cecilia usiłowa­ła mu tłumaczyć swój lęk o dziecko, on jednak nie chciał jej słuchać i nie pozwolił mówić.

Z bólem w duszy Cecilia musiała przyznać, że zwycięstwo odniesione nad Marią wcale nie przyczyniło spokoju na plebanii. Może będzie lepiej, kiedy czarownica wreszcie umrze... lecz to zapewne jeszcze potrwa, sądowy młyn mełł powoli. Cecilia miała świadomość, że w tej sprawie będą się odwoływać aż do samego króla, a prośby o ułaskawienie nie odrzu­cano zwykle tego samego roku, w którym ją otrzy­mano. Natomiast należało się spodziewać, że proces w sądzie apelacyjnym zakończy się jeszcze wiosną. Marię czekała długa droga, lecz tak czy owak, wio­dła ku jednemu: na stos. Lub też, jeśli dopisze jej szczęście, na szafot.

Cecilia zebrała siły, puściła balustradę i zoriento­wała się, że wzrok bardziej już przywykł do panują­cej w kościele ciemności, rozjaśnianej tylko słabym blaskiem księżyca. Grube mury, ołtarz w złoconych ramach. Srebrne świeczniki i okucia na kościelnej Bi­blii połyskiwały błękitnie.

Z cieni pod kazalnicą dobiegł lekki szelest.

Myszy.

Cecilia z wysiłkiem złożyła spuchnięte, sztywne pal­ce i z przymkniętymi oczyma usiłowała wczuć się w at­mosferę świętości, panującą zawsze w tym wnętrzu.

- Dobry Boże... Ty, Wszechmocny... dopomóż mi i uchroń przed cierpieniem, przed męką...

Urwała, myślenie sprawiało jej ból. Strach bole­śnie uwiązł w gardle, grożąc zdławieniem następne­go oddechu.

- Święty Boże, udziel mi łaski i chroń swą dłonią niewinne życie, które noszę w łonie. Wróć mi poczu­cie bezpieczeństwa, obdarz spokojem, wskaż, jak mam zadowolić mego małżonka a Twego sługę...

Nie mogła prosić Boga, aby oczyścił umysł Revelina. Coraz częściej jednak się domyślała, że w duszy męża zamieszkała zła, obca moc. A może to ona złagodniała w czasie ciąży, stała się bardziej otwarta na cierpienia innych?

Nie wiedziała.

Czuła się zagubiona, jakby obca na ziemi. Myśli nie potrafiły się na niczym skupić, drżące ciało prze­stało już do niej należeć.

Cecilia się bała.

Po raz pierwszy uświadomiła sobie istnienie życia, które w sobie nosiła, i myśl o dziecku dała jej nowe zrozumienie.

Odeszły gdzieś gorycz, nienawiść, zazdrość i gniew, najwyraźniej wyparte przez kiełkujące życie. Strach i lęk jednak, które zawsze jej towarzyszyły, wzrasta­ły wraz z płodem. A dawna siła, ta, która pomogła jej przetrwać upokorzenia, głód i dni znojnej pracy? Zniknęła gdzieś bez śladu, wyczerpana do końca.

Cecilia widziała też, jak zaciętość i niedostępność męża rośnie w miarę, jak następuje jej własny upadek.

- Dopomóż mi - błagała, nie zdając sobie sprawy, że jej głos niesie się po ciemnym, pogrążonym w ci­szy kościele. Modlitwa przeszła w niegłośny szloch, a później w pełne żalu zawodzenie.

Nie minęło dużo czasu, gdy dziewczyny służące na plebanii zorientowały się, że pastorowa zniknęła z łóż­ka. Sprowadziły ją z powrotem, a w spojrzeniach, ja­kie wymieniały, widniał niepokój. Nie podobało im się monotonne mamrotanie Cecilii, jej pozbawione sensu słowa. Widać żona proboszcza traci rozum.

A może to sprawka czarownicy?

Położyły Cecilię do łóżka, któraś z nich zawsze przy niej czuwała.

Pastorowa prędko usnęła, oddychała teraz z większą łatwością, równiej. Obmyły jej napuchniętą twarz wil­gotnymi ściereczkami, a najmłodsza z dziewek zdra­dziła, że słyszała, jakoby ciężarne zapadające na tę cho­robę należało układać z nogami podniesionymi nieco wyżej. Dzięki temu dziecko w łonie matki może poru­szać się swobodniej i dogodniej czerpać pożywienie.

I rzeczywiście, gdy Cecilia obudziła się rano w rozjaśniony słońcem zimowy dzień, czuła się znacznie lepiej. Dziecko powitało ją energicznym fi­kołkiem, uśmiechnęła się. Tak dobrze spała! Najwi­doczniej jej modlitwy zostały wysłuchane. Ogarnął ją nowy spokój, gorąca pewność.

Tej nocy zawarła przymierze z Bogiem.

Dziecko, poruszające się w jej łonie, będzie żyło, miała co do tego pewność pomimo oznak choroby niszczącej ciało. Najpierw jednak ona sama musi się oczyścić, odświeżyć w kąpieli prawdy. I aby uzyskać wybaczenie, sama musi wybaczyć.

Maria, jej siostra.

Maria, kobieta jak ona.

Maria jeszcze niedawno także nosiła dziecko pod sercem. Po raz pierwszy w życiu Cecilia uświadomiła sobie istnienie niesłychanie mocnej więzi, łączącej ko­biety w każdym wieku, ze wszystkich stron świata.

Bez trudu przychodziło jej teraz odczuwanie smutku i współczucia dla Marii. Nienawiść prawie całkiem ustąpiła. W dodatku Cecilia doskonale ro­zumiała, że na nic się teraz nie zda płacz nad dziec­kiem Marii, któremu odebrano matkę.

Mam władzę, pomyślała z dumą.

Nareszcie mam moc, by zostawić ślad w świecie ludzi. Mój drogi mąż się przekona, że nie tylko on potrafi wprawić w ruch machinę losu!

Cecilia uśmiechnęła się niemal od ucha do ucha, na spuchniętej twarzy pojawił się rzadki wyraz zdecydo­wania. W myślach już zaczęła układać słowa, które z pewnością postawią na głowie całe probostwo w Lyster, wioskę, a może nawet zagrodę pisarza.

Sprawa przeciwko Marii to od początku do końca intryga uknuta przez jej męża. Ona sama była niczym mur i fosa, otaczająca jego skomplikowaną budowlę. Żaden z sędziów nie mógł zlekceważyć przedstawio­nych przez nią świadectw przeciwko Marii. Teraz żo­nę proboszcza obwołają kłamczynią.

Będą mieć wielkie kłopoty!

Cecilia mimo to już cieszyła się na walkę, która na pewno rozgorzeje. Radowała się na myśl o wyra­zie twarzy męża, kiedy poinformują go o jej zdra­dzie. Już się go nie bała, przestała być jego niewol­nicą na całe życie. Nosiła w łonie jego dziecko i ufa­ła, że dopóki tak będzie, Revelin nie wyrządzi jej żadnej krzywdy. Cóż za triumf! Jakiż rewanż za upo­korzenia, których od niego doznała!

- Nie mogę przegrać - przekonywała samą siebie. - Nawet jeśli moje życie zmieni się później w piekło, nie będzie gorsze od życia, które teraz zostawiam za sobą. Nareszcie ujrzę, jak spadają maski, nareszcie to ja będę wszystkim kierowała. Boże, dopomóż mi, bo chyba po raz pierwszy ośmielam się spojrzeć światu prosto w oczy!

Cecilia ochłodziła opuchnięte ciało wodą. Kiedy wróciły służące, siedziała w łóżku uśmiechnięta i czesała cienkie włosy. Wyglądała bardziej świeżo, jasne oczy były szeroko otwarte i patrzyły rozu­mnie, nie powlekało ich bielmo szaleństwa.

Dziewczyny z ulgą przekonały się, że ich mroczne przypuszczenia się nie potwierdziły, i pomknęły do­nieść pastorowi, że pani od dawna nie czuła się lepiej.

- Mówi, że chce wstać i wrócić do obowiązków, spoczywających na jej barkach - nerwowo relacjo­nowała pastorowi służąca.

Revelin przygryzł fajkę, którą sobie sprawił, poki­wał głową.

- Miejcie tylko na nią oko, aby nie zaszkodziła te­mu życiu, które z Bożą pomocą w niej zasiałem!

Dziewczyna nerwowo skinęła głową, miętosząc w palcach skraj fartucha, i ucieszona odeszła, gdy od­dalił ją gestem, jakby odpędzał irytującą muchę.

Cecilię umyto i ubrano, wsparta o poduszki zasia­dła na mieszczańskiej sofie swej matki w saloniku. Zażądała papieru i pióra, widać miała jakąś zaległą korespondencję. Pewnie zatęskniła za rodziną, podobno wielkim państwem, mieszkającym bliżej ujścia fiordu. Ale przecież, gdy Cecilia powróciła z pobytu u krewniaków matki, wyglądała bardziej na służącą niż na córkę proboszcza.

No cóż, pewnie nie zaszkodzi, jak pastorowa na­pisze list, uznały dziewczyny i pobiegły szukać Knuta z Hanseplassen, którego często wykorzystywano w roli posłańca. Cecilia każdej wręczyła talara z prośbą, aby nikomu o tym nie mówiły, a posłaniec dostał sakiewkę tak ciężką, że doszedł do wniosku, iż nigdy nie wzywano go w równie ważnej sprawie.

Cecilia nagryzmoliła cztery bite strony i zapieczę­towała list czerwonym płynnym woskiem. Owinię­ty w płótno i przewiązany lnianym sznurkiem wkrótce wyruszył w drogę do lensmana w Sogndal.

ROZDZIAŁ V

Bergen, około Dnia Świętego Krzyża*2 1688

Królewski sędzia zawodowy Blix i ośmiu podle­głych mu sędziów nigdy nie słyszeli o podobnej spra­wie. To, co, jak się spodziewali, będzie rutynową apelacją, zwykłym posypaniem piaskiem pieczęci odciśniętej na wyroku wydanym przez wiejski ting, zmieniło się w bulwersujący precedensowy proces. Proboszcz, który wniósł oskarżenie, ciskał się i grzmiał, jak szaleniec biegał od urzędnika do urzę­dnika, przeklinając niewierną żonę wariatkę. Sędzia królewski jednak go powstrzymał, list pastorowej okazał się najjaśniej sformułowanym pismem, jakie zdaniem Blixa wyszło spod ręki kobiety. Pastorowa nie mogła też być do końca opętana, skoro pomimo ciąży i choroby umiała tak precyzyjnie się wyrażać. Sędzia poprosił nawet znanego medyka, by ten zba­dał kobietę, i oświadczenie uczonego nie pozosta­wiało wątpliwości.

Maria Cecilia Revelin była przy zdrowych zmy­słach, chociaż dręczyły ją wyrzuty sumienia, szcze­gólnie teraz, gdy mogła w połogu spotkać śmierć. Nie jest niczym niezwykłym, stwierdził medyk, że brzemienne odczuwają potrzebę odpokutowania za swoje grzechy i dostąpienia odpuszczenia win, za­nim z łaski Bożej nastąpi rozwiązanie. Zdaniem le­karza ich wyznania należy traktować z całą powagą, zwykle bowiem są szczere i najzupełniej zgodne z prawdą. W takich chwilach kobiety nie chcą nara­żać ani swojego życia, ani dziecka, składając fałszy­we świadectwo bądź też grzesząc na inny sposób.

Nawet biskup uznał, że brzmi to rozsądnie, lecz mężowie Kościoła nie uznali odwołania zeznań Ce­cilii za dowód niewinności Marii. Na to sprawa by­ła zbyt skomplikowana, zbyt wielu też świadków w niej uczestniczyło.

Mimo wszystko jednak zapanowała pewna zgod­ność co do tego, że historia opowiedziana przez pasto­rową świadczy o uknuciu intrygi przeciwko Marii Meisterplass. I choć najbardziej wstrząsające opowieści uznano za nieprawdziwe, w postępowaniu oskarżonej dało się znaleźć wiele zaniedbań i nieprzyzwoitości.

Nie mogła więc liczyć na to, że uniknie kary, na­wet teraz gdy pastorowa uznała za słuszne przyzna­nie się do kłamstwa.

Dyskusja koncentrowała się raczej na tym, czy nieszczęsną czeka kara śmierci, czy też nie.

Marii nikt nie powiadomił o sensacyjnym zwrocie w jej sprawie. Więźniowie w wielkiej twierdzy nie odróż­niali dnia od nocy, chociaż na świat zawitała wiosna, przynosząc ze sobą łagodniejsze powietrze i ptasi śpiew.

Maria w wilgotnym lochu nabawiła się paskudnego kaszlu, z niepokojem zauważyła, że jej ciałem to wstrząsają dreszcze, to znów oblewa je duszne gorąco.

- Boże, nie pozwól, abym tu się rozchorowała! Nie mogę... nie mogę umrzeć w tej ciemności, nawet przez chwilę nie widząc przedtem słońca!

Uczepiła się nadziei, że w miejsce ciężkiego ka­miennego sklepienia zawiśnie kiedyś nad nią błękit­ne niebo, a letni dzień rozjaśni najczarniejsze myśli.

I tym razem także Bóg jej nie opuścił, tak przy­najmniej wydawało się Marii, kiedy pewnego ranka strażnik przyszedł do niej z poleceniem doprowa­dzenia się do porządku. Miała przekroczyć progi pięknej sali królewskiego sędziego.

On chce mnie spotkać, myślała rozgorączkowana. Coś musiało się wydarzyć, i to coś szczególnego! Nie leżało bowiem w zwyczaju, by wysocy sędziowie tra­cili czas na wysłuchiwanie wersji oskarżonego, gdy i tak wszelkie dotyczące sprawy dokumenty pięknie ułożono im na czystych, błyszczących biurkach.

Nadzieja zatrzepotała jej w piersi jak ptak, go­rączkowo zaczęła wyskubywać wszy z włosów, które odrosły jej już do ramion. Udało jej się zwią­zać je w dość żałosny węzeł na karku.

Gdyby tak mieć bodaj odrobinę pachnącego brzo­zowego mydła mamy!

Po tygodniach spędzonych w lochu Maria czuła się brudna i brzydka, kroplami wody, których nie potrzebowała do przeżycia, trudno się było umyć. I wszy... Wciąż nie bardzo potrafiła zapanować nad mdłościami, kiedy czuła, jak drobne, dokuczliwe in­sekty pełzają po karku i u nasady włosów.

Przyniesiono jej jedną z jej własnych sukien, wy­miętą i dawno nie wietrzoną, wygładziła ją jednak jak umiała zwilżoną dłonią. Ze smutkiem wciągnęła ją przez głowę, zasznurowała stanik i zrozumiała, jak bardzo wychudła.

Mogła zapomnieć o nadziei, że wywrze na sędzim wrażenie kobiecymi przymiotami. Nigdy nie czuła się tak szara i brzydka. Nie mogła przejrzeć się w lu­strze, nie zdawała więc sobie sprawy, że jej twarz jest jeszcze bardziej interesująca niż zwykle. Bladość skóry mocniej podkreślała blask oczu. I chociaż cia­ło miała szczupłe jak u młodziutkiego chłopca, to na­wet marna więzienna strawa nie potrafiła odebrać krągłości biodrom, a jędrne piersi wciąż wypychały ciasno zasznurowany stanik.

Wreszcie skończyła przygotowania. Cudownie będzie znów ujrzeć światło! A może, może... Nie, nie wolno jej teraz wspominać Randara! Nie wolno wy­obrażać sobie buzi córeczki!

Z bólem, jaki niosła tęsknota, nie dawało się żyć. Już w kilka dni po pierwszej rozprawie zrozumiała, że musi odsunąć od siebie wszelkie tego rodzaju my­śli, inaczej doprowadzą ją do śmierci pewniej niż stos dla czarownic.

Można umrzeć z żalu.

Maria już wcześniej się o tym przekonała.

Wiedziała, że jej jedyną szansą jest akceptowanie upływających godzin i dni takimi, jakimi były, każ­dą bolesną minutę rozłąki z bliskimi należy trakto­wać jak wyzwanie.

- Jestem silna - powtarzała sobie. - Wciąż jestem młoda, mam w sobie dość woli życia. Będę walczyć, chwytać się każdego najmarniejszego źdźbła nadziei i trzymać się go tak, jak przytrzymuje się oporną osnowę na krosnach.

Strażników, którzy po nią przyszli, w zdumienie wprawiła zmiana, jaka w niej zaszła.

Czarownica wprost jaśniała!

I jakaż ona piękna, nawet w tej starej, wypłowia­łej sukni i z dziwacznie krótkimi włosami!

Przeżegnali się i ujęli ją za ramiona, w kamien­nych korytarzach ich kroki niosły się echem.

Maria przeżyła rozczarowanie.

Nie mieli zamiaru wyprowadzać jej na światło dzienne.

Gdy korytarze wreszcie się skończyły, a co naj­mniej sto stopni pozostało już za nimi, popchnięto ją przez wysokie drzwi wprost do jakiejś nagiej sali. Wo­kół stołu siedziała grupa mężczyzn, jeden z nich no­sił na szyi wielki krzyż. Maria rozpoznała biskupią szatę. Dwa proste stołki, na złoconym stoliku Biblia. Najstarszy z mężczyzn, trzymając w pogotowiu pióro, z ponurą miną studiował jakieś dokumenty.

Strażnicy ustawili się przy drzwiach.

Maria została sama na środku sali, odnosiła wra­żenie, że od stołka, który, jak zrozumiała, przygoto­wano dla niej, dzieli ją kilka dni marszu. Co to wszy­stko ma znaczyć?

Mężczyzna z piórem chrząknął, echo rozbrzmiało wśród ścian. Dopiero teraz zauważyła wielkie okna, przez które dochodziły odgłosy wiosny, otwarto bo­wiem okiennice. Maria zobaczyła niebo, zakręciło się jej w głowie, zalała ją fala gorąca, ogarnęła słabość.

Podejdź teraz, tylko się nie potknij! Dostojnie, staraj się utrzymać brodę na odpowiedniej wysoko­ści! Nogi, zegnijcie się z szacunkiem dla tych wiel­kich panów! Dla dobra córeczki uśmiechaj się do nich z pokorą!

Odezwał się staruszek z piórem. Pojęła, że przy­szła na swą własną rozprawę apelacyjną. Zaistniały nowe okoliczności, jak powiedział, wyglądało przy tym, że żałuje, iż nie można jej skazać surowiej niż na śmierć. Ale wzrok biskupa spoczywał na niej z ła­godną ciekawością.

Czyżby jednak była jakaś nadzieja?

Serce mocno tłukło się jej w piersi, sądziła, że je­go walenie zbudzi dwóch siedzących przy brzegu stołu. Mieli zamknięte oczy, lecz zapewne nie spali. Przez głowę przemknęła jej myśl, iż boją się urocznego oka czarownicy.

Trwało odczytywanie dokumentów, Maria skupi­ła się więc na próbach zrozumienia nieznanych wy­rażeń i zawiłych prawniczych sformułowań. Wyglą­dało na to, że jest sobie sama adwokatem. Nie było tu nikogo, kto by przemówił w jej sprawie, nie leża­ło to w zwyczaju przy oskarżeniach o uprawianie czarów. Któż bowiem zgodziłby się zostać obrońcą samego Szatana?

I znów Maria odniosła wrażenie, że nie uczestniczy w jednym z najbardziej dramatycznych momentów swego życia. Patrzyła jakby z góry na kruchą kobiecą postać na sali, widziała błyszczące łysiny i przetykane pasmami siwizny brody, suche wargi, które, porusza­jąc się, przypieczętowywały czyjś los. Dwaj panowie rozmawiali teraz po cichu, rozprawiali widać nad którymś z dokumentów. Potem głos ponownie zabrał pisarz; zwracał się wprost do biskupa.

- Nie możemy pominąć szczerego wyznania sza­nowanej chrześcijanki, jasne jest jednak, że przeczą­ce mu słowa jej małżonka, proboszcza, mają również ciężką wagę. Mimo to... udało mi się zdobyć pewne dodatkowe informacje o tym człowieku, o tym Revelinie. Muszę oznajmić, że panowie w mieście nie w samych tylko pięknych słowach opisują jego i je­go rodzinę... To ludzie żądni władzy. Doprawdy jest się czemu przyglądać. W swej poprzedniej parafii Revelin miał nieprzyjemności. Musiał zapłacić Ko­ronie grzywnę za okazaną chciwość. Sądzę, że po­winniśmy większą ufność pokładać w wyznaniach jego żony, które mówią o knuciu intryg, kłamstwach i zwodzeniu. Kobieta pragnęła oczyścić swą duszę przed porodem, a sądzę, że jako córka wielebnego Mogensa Skanke dobrze wie, jak bardzo Bóg gnie­wa się na kłamców...

- Nie zapominajmy też, że oskarżona była wcze­śniej żoną wielebnego Mogensa... Bądź też jego ko­chanką - wtrącił biskup.

Darzył niegdyś sympatią starego pastora z Lyster, znalazł się również wśród tych, którzy przed laty ocalili Marię od postawienia w stan oskarżenia.

- Biskup okazuje zainteresowanie tą sprawą i pragnie przesłuchać oskarżoną w celu rozstrzygnięcia kwestii ostatecznych dowodów na czarostwo. Sąd wstrzymuje się więc z decyzją i czeka na wskazówki biskupa. W świetle nowych informacji wyrok śmierci może zo­stać odmieniony, chyba że sam biskup znajdzie powo­dy, by oczyścić duszę tej kobiety ogniem stosu...

Królewskiemu sędziemu nie bardzo było w smak przekazywanie procesu w ręce Kościoła, musiał jed­nak przyznać, że w tej sprawie nie da się prowadzić debaty o winie oskarżonej bez wglądu i opinii du­chownych. Tym razem chodziło wszak o coś innego niż nierząd, kradzież czy gwałt.

Maria skłoniła się przed sędziami i wzrokiem odszukała twarz biskupa. Przez moment spotkała jego piwne oczy i poczuła, że w duszy budzi się nadzie­ja. Duchowny sprawiał wrażenie życzliwego. Jej ży­cie spoczęło teraz w jego rękach.

Z wielkim trudem udało jej się powstrzymać łzy. Gdy prowadzono ją do niewielkiego pomieszczenia obok, zdała sobie sprawę, że następne minuty zade­cydują o jej losie.

Mężczyzna w długiej do ziemi czarnej sukni zło­żył ręce i skłonił głowę w krótkiej modlitwie. Bóg na pewno obdarzy go jasnością umysłu również i w tej sprawie. Biskup, sędziwy już człowiek, przeżył życie w rosnącej władzy i bogactwie. Był zwierzchnikiem setek sług Kościoła, lecz rzadko zapominał, że i on podlega wysokiemu zwierzchnikowi, samemu Panu. Nie miał doświadczenia z kobietami i teraz już na­wet tego nie żałował. Życie w służbie Boga dawało mu dostatecznie dużo miłości i przywiązania, a ko­biety, z którymi się stykał, zawsze budziły w nim lęk. Ich życie i myśli pozostawały dlań równie obce, jak myśli tamtego dziwnego pastora, którego spotkał kiedyś w podróży do Niemiec.

Ale ta Maria...

Odkąd Mogens zwrócił się do niego ze swymi kło­potami, biskup poświęcił wiele czasu na zrozumie­nie, co takiego szczególnego tkwi w tej kobiecie, co wzywa starego człowieka, w tym samym wieku co on, do podjęcia walki o jej ocalenie. Mogens ją ko­chał, nietrudno to było pojąć, dlatego też biskup przeżył prawdziwy wstrząs, gdy powiadomiono go, że Mogens Skanke nigdy nie uświęcił swego związ­ku przed Bogiem i ludźmi.

To bardzo niepodobne do Mogensa.

A teraz, kiedy nowy proboszcz poślubił córkę Mogensa, a jego ukochaną Marię wygnał ze wsi... Cierń podejrzenia nie przestawał kłuć serca biskupa. Coś w tej sprawie było nie tak. Ktoś kłamał. Cza­rownica Maria stała się prawdopodobnie ofiarą. Sprawa jednak zaszła już za daleko, zbyt wielu ludzi się w nią wplątało, ryzykując własne dobre imię, by­le tylko posłać wiedźmę na stos.

Przywitał ją krótko, formalnie. Poprosił, by usia­dła na twardym niewygodnym krześle, podczas gdy on sam spoczywał na miękkim wyściełanym siedze­niu. Od czego powinien zacząć? Zdjął z szyi ciężki krzyż. Jeśli Maria odrzuci ten symbol, będzie to pew­ny dowód. Położył krzyż na kolanach kobiety. - Weź w dłonie ten znak Chrystusa i powiedz mi, kim jesteś.

Maria pogładziła palcami piękny klejnot, z podzi­wem patrzyła na promienne rubiny, którymi był wy­sadzany. Przypominały krople krwi Chrystusa w miejscach, gdzie ręce i nogi przybito do krzyża.

Podniosła krzyż do ust, delikatnie go ucałowała i popatrzyła biskupowi w oczy.

- Jestem Maria Livsdatter Bergaheim, córka Liv Bergaheim. Byłam żoną wielebnego Mogensa Skanke Urodziłam mu dwoje dzieci, Sunniva, jego cór­ka żyje. Teraz jestem żoną Randara Meisterplass i matką jego małej córeczki. Znam się na sztuce le­czenia, lecz nigdy nie wykorzystywałam środków, których bym się wstydziła.

Biskup pokiwał głową, zadowolony zarówno z pełnego szacunku potraktowania krzyża, jak i wy­ważonych słów.

- Posłuchaj, Mario Meisterplass. Jeśli rzeczywiście nigdy nie sprzeciwiłaś się Bożym nakazom i nie zwróciłaś ku złym mocom, dlaczego bliźni przedsta­wiają takie świadectwa?

Maria westchnęła, zwlekając z odpowiedzią. Jak wyjaśnić wszystko biskupowi, nie wprawiając go przy tym w irytację i nie godząc w jego lojalność wo­bec podwładnych?

- Łaskawy biskupie, trudno jest pojąć ludzkie in­tencje i czyny, ale sama wiem, jak łatwo jest dać się porwać, jak prędko obracają się języki, gdy myśli stoją w miejscu. Znam też słabość ludzkiej natury, która sprawia, że pragniemy nieszczęścia drugiego człowieka, nie dostrzegając przy tym, iż grzeszymy. Sądzę... że jest miłosierdzie i dla tego grzechu.

Zaimponowała mu. Jej język równie dobrze mógł­by tkwić w ustach mężczyzny!

- To interesujące. Ale jakie masz podstawy, ty, ubo­ga niewiasta, by tłumaczyć święte słowa?

Celowo starał się, aby w jego głosie zabrzmiała su­rowość.

Maria przestraszyła się, zaraz jednak się opamię­tała. Może biskup chce tylko wystawić ją na próbę?

- Byłam uczennicą Mogensa Skanke, a później je­go żoną. Nauczył mnie wszystkiego, co wiem, a trudno o lepszego mistrza.

Biskup długo siedział, nic nie mówiąc. Maria po­stanowiła wykorzystać szansę.

- Łaskawy biskupie, sługo Boży, pasterzu ludzi... Czy wolno mi z całą pokorą prosić o coś, co od daw­na leży mi na sercu?

Biskup skinął głową, lecz zmrużył oczy. Dopraw­dy, śmiała jest ta niewiasta oskarżona o czary!

- Tak bardzo chciałabym wiedzieć... czy moje młodsze dziecko żyje i dobrze się miewa. Pragnę tak­że przekazać jej list, pozdrowienie, jeśli wolą Boga jest, aby wzrastała, nie znając matki.

Biskup zawahał się, lecz nie mógł odmówić speł­nienia tej pokornej prośby.

- Napisz swój list, Mario Meisterplass. Zadbam, abyś otrzymała wieści o swoim dziecku bez wzglę­du na to, co się z tobą stanie.

Wstał, rozmowa najwidoczniej dobiegła końca. Maria jednak zdumiona spostrzegła, że biskup poda­je jej rękę.

- Wzbudziłaś moją ciekawość. Nigdy nie zetkną­łem się z kobietą, która by przemawiała we własnej sprawie z taką mądrością serca i myśli. Jeśli otrzy­małaś swe umiejętności od Złego, interesowałoby mnie, czego też ten, którego imienia nie należy wy­powiadać, cię nauczył. Muszę jednak przyznać, że twe zachowanie i usposobienie zasiały we mnie ziar­no wątpliwości. Praktykowałaś sztukę leczenia, wzięłaś w swoje ręce władzę nad życiem i śmiercią, a to samo w sobie jest poważnym wykroczeniem. By jednak podjąć ostateczną decyzję, muszę poznać bli­żej twoje postępowanie. Dlatego dziś wieczorem masz się przebrać i spotkać ze mną w tym pokoju, wspólnie zjemy posiłek, a w tym czasie opowiesz mi o swojej działalności. Ale nie ciesz się zbyt wcześnie i nie myśl sobie, że możesz mnie zauroczyć kobie­cymi wdziękami! Mężczyźnie staremu jak ja zaim­ponować może jedynie twoja mądrość. I pamiętaj, będę bezlitosny, jeśli pokusisz się o jakieś sztuczki!

Maria szeroko otworzyła oczy, to było znacznie więcej, niż mogła oczekiwać. Biskup sprawiał wrażenie mądrego i szczerego zarazem, rzadkie połączenie cech wśród ludzi w czarnych szatach.

- Proszę więc Boga o łaskę i pomoc, tak abym mo­gła z całym szacunkiem dla biskupa przedstawić swoje racje otwarcie i uczciwie - szepnęła z pokorą.

Na podziękowania było jeszcze za wcześnie.

Nikt nigdy się nie dowiedział, na jaki temat toczy­ła się trwająca cztery godziny rozmowa biskupa z ubogą kobietą. Maria jednak zachowała w sercu każde jego słowo; zdawała sobie sprawę, że obdarzył ją mądrością, której powinna strzec niczym najcen­niejszego skarbu. Nigdy jeszcze nie otrzymała tylu odpowiedzi, nigdy nie zetknęła się z człowiekiem Kościoła o takiej wiedzy i zrozumieniu zarówno dla życia ludzi, jak i woli Pana.

Miała świadomość, że i on także skorzystał na tej rozmowie prowadzonej przy skromnym posiłku. Za­dawał jej pytania o leki, które sama sporządzała, o jej matkę, o małżeństwo z Mogensem i leczenie ludzi podczas zarazy, która wybuchła, kiedy Maria była je­szcze niedoświadczoną dziewczyną. A gdy wspomnia­ła szpitalik, biskup niezmiernie się tym zainteresował. Okazało się, że sam podczas studiów teologicznych równie często obracał się na wydziale medycznym, co wśród uczonych w Piśmie.

- Urodziłaś się za wcześnie - mruknął. - Czasy je­szcze nie dojrzały, ludzie wciąż mają za wąskie hory­zonty. Żaden biskup nie może dzisiaj ogłosić, że cho­roba jest czymś innym niż karą Bożą, a już na pewno nie oficjalnie, lecz musisz wiedzieć, że ja patrzę na to inaczej. Uważam, że choroba jest złem, a wszyscy, którzy służą bliźnim, łagodząc ich cierpienia, czynią to w duchu Chrystusa. On przecież sam uzdrawiał cierpiących, a nawet wskrzeszał ich z martwych!

Maria dziękowała biskupowi za zrozumienie i aż się zaczerwieniła i spociła, opowiadając o swoich te­oriach i metodach. Biskup chłonął każde jej słowo, dopytywał się o rzeczy, których nie pojmował.

Kiedy na zewnątrz zapadł mrok, a posiłek dawno już spożyto, duchowny znów złożył ręce i dzięko­wał Najwyższemu za ten dzień, za strawę i za cze­kający go odpoczynek.

Maria modliła się wraz z nim.

I podczas gdy ona wciąż się zastanawiała, jak sfor­mułować pytanie, biskup sam udzielił jej odpowiedzi:

- Nie wierzę, abyś była winna temu, o co cię oskarżają, Mario Meisterplass. Być może zdołam ocalić cię od stosu. Mimo to nie możesz się spodzie­wać, że czeka cię jasna przyszłość, nawet jeśli bę­dziesz mogła żyć jeszcze przez kilka lat. Jednak wy­raźnie czuję, że jeśli tylko Bóg ofiaruje ci nowe dni, wybierzesz życie, mimo że te dni będą trudne i znoj­ne, w obozie pracy albo też w lochu. Czy jesteś go­towa na takie życie?

- Tak, panie, bo nigdy nie będę gotowa na nic in­nego jak życie. Dopóki bije moje serce, nie utracę nadziei. Bez nadziei żyć nie mogę. A moje dwie cór­ki będą wiedzieć, że gdzieś w świecie mają matkę; nawet jeśli ludzie ją z nimi rozdzielili, to zawsze bę­dzie żyła w ich sercach!

- Tak właśnie myślałem. Bóg z tobą, Mario, bez względu na to, gdzie ramię sprawiedliwości zdecydu­je się cię umieścić...

Ujął ją za rękę, by uścisnąć ją na pożegnanie. Ma­rię ogarnęło przeczucie, że jeszcze kiedyś się spotkają.

Z protokołów sądowych po posiedzeniu sądu dru­giej instancji w dniu 12 maja 1688:

...Marię Meisterplass, Sogndalsfjorden, uznano za niewinną uprawiania czarów i ułaskawiono od kary śmierci, ponieważ dowody w tej sprawie zostały podważone po rozmowie z biskupem, patrz opinia biskupa.

Marię Meisterpłass uznano winną cudzołóstwa, żyła bowiem w małżeństwie bez błogosławieństwa Bożego, a następnie w grzesznym związku z byłym katem Randarem Meisterplass. Okolicznością łago­dzącą wymiar kary jest fakt, że oboje wyznali swój grzech wobec Kościoła, prosząc jednocześnie o bło­gosławieństwo i wymierzenie pokuty. Zasądza się za to surową grzywnę w wysokości wyznaczonej przez ting wiejski.

Oskarżoną uznaje się również winną bezprawne­go dokonywania eksperymentów medycznych, gro­żących śmiercią bądź kalectwem, a także wytwarza­nia oraz sprzedawania środków medycznych, na co wyłączność ma jedynie cech apteczny.

Wreszcie uznana zostaje winną buntownictwa, ja­ko że swym postępowaniem wichrzyła spokojne, ży­jące zgodnie z prawem społeczeństwo.

Na wniosek przewodniczącego oskarżona zostaje ułaskawiona od kary śmierci i zgodnie z paragrafa­mi 6 - 13 oraz 13 skazana na dożywotnie roboty na łowiskach.

ROZDZIAŁ VI

Wybrzeże Helgelandu, sierpień 1688

Niewielka szkuta zbliżała się wreszcie do ponure­go celu podróży. Od blisko czterech tygodni z mo­zołem posuwała się na północ z Bergen wzdłuż wy­brzeża, gdzie, zważywszy na porę roku, panowała wyjątkowo niesprzyjająca pogoda, ciągły deszcz i wi­chry. A przecież było lato, tak w każdym razie mó­wił kalendarz, lecz tego roku przełom lipca i sierp­nia przypominał raczej o zimowej szarości.

Kutrem miotały uderzenia nawałnicy, marynarze na pokładzie walczyli z ciężkimi, ociekającymi wo­dą żaglami i wysoką falą. Zaledwie przez trzy dni że­glugi dane im było oglądać słońce, lecz i wówczas chłodny wiatr wiał od nieodpowiedniej strony. Podróż, trudna i wyczerpująca nawet przy dobrej pogodzie, zmieniła się w nieprzerwane pasmo cier­pienia dla trzech kobiet, w kajdanach przyprowa­dzonych z bergeńskiej twierdzy. Na statku co praw­da je rozkuto, bo związane łańcuchami ręce na nic nie mogły się przydać, załoga jednak i tak odnosiła się do nich nieufnie. Już sama obecność kobiet na morzu mogła sprowadzić nieszczęście. I czyż trzeba na to lepszego dowodu niż ów paskudny, lodowaty przeciwny wiatr u schyłku lata?

Mężczyźni spluwali w fale, zerkając spode łba na drżące z zimna postacie w spódnicach.

Jedna z nich potknęła się niefortunnie przy wsia­daniu, zaraz więc zabrali jej buty i spalili je, by choć trochę odwrócić zło, jakie zwiastował ten omen. Dziewczyna nie miała innego obuwia i już teraz mo­kre stopy zsiniały jej z zimna.

Maria radziła sobie lepiej. W jej worku znalazł się nawet kawał świńskiej skóry, z której przy pomocy trzeciej kobiety zrobiła, co prawda nieudolnie zszy­te, lecz mimo to stanowiące ochronę, buty dla pe­chowej towarzyszki.

Pech prześladował Katję, siedemnastoletnie wro­nie pisklę. Za cudzołóstwo z rodzonym bratem ska­zano ją, podobnie jak Marię, na dożywotni pobyt w obozie pracy gdzieś na rozległym wybrzeżu.

Trzecią więźniarką była Sylvia, potężna, silna ko­bieta, której życie w ciągu jednego krótkiego lata zo­stało postawione na głowie za sprawą ciemnych inte­resów męża. Uznano ją współwinną wielu kradzieży i skazano na cztery lata robót na dzikiej wysepce, w której stronę teraz żeglowali.

Żadna z nich wcześniej nigdy nie zapuszczała się tak daleko od domu, ale Sylvia z opowiadań znała cel ich podróży. Słyszała o obozach rybackich, mó­wiła, że zdejmował ją dreszcz, gdy wyobrażała sobie, jakie życie czeka nieszczęśnice, które tam zsyłano.

Trzy kobiety prędko zrozumiały, że powinny trzymać się razem. Przygotowały zaciszne miejsce pod pokładem, osłonięte rozwieszonymi sukienka­mi. Ze swego wypchanego worka Maria wyciągnęła wełniane derki i przeróżne przydatne teraz drobia­zgi. Młodziutka Katja miała tylko to ubranie, w którym jechała, zabrała z sobą natomiast księgę z psal­mami, srebrną igłę i solidny zapas żywności w drew­nianej skrzynce.

Sylvia wzięła więcej ubrań, a ponadto kilka szy­lingów, mozolnie zaszytych w fałdy grubej sukni.

- Te pieniądze pomogą mi przetrwać, słyszałam, że i zarządcy, i strażnicy lepiej się troszczą o te, które mogą się czymś okupić. Ale i tak pewnie woleliby, gdybyśmy proponowały co innego... Obozy rybackie przyciągają niejednego napalonego marynarza czy rybaka... Wyciągają łapy nie tylko po ryby!

- Myślisz, że coś może nam zagrażać?

Maria nie do końca wierzyła słowom Sylvii, podej­rzewała, że towarzyszka chce wywrzeć wrażenie, iż wie więcej, niż było w rzeczywistości. Ta jednak chętnie opowiadała.

- Ha! Tego możesz być pewna! - wykrzyknęła te­raz. - Żadna kobieta nie wróci z takiego miejsca dzie­wicą! Ale, zresztą, dziewic nikt raczej tam nie wysyła.

Maria zamyślona pokiwała głową, w istocie zga­dzało się z to ze skąpymi informacjami, uzyskanymi od pisarza. Obozy rybackie to, mówiąc krótko, nie­wielkie kolonie karne dla kobiet, najczęściej skaza­nych za nieposłuszeństwo wobec Kościoła i prawa, zwykle za rozwiązłość, nierząd albo cudzołóstwo. Wysyłano tam także niektóre ułaskawione od śmier­ci, jak Marię. Do nędznych obozów trafiało wiele dzieciobójczyń i kobiet winnych uśmiercenia płodu oraz zwykłych dziwek. Mało która stamtąd wracała.

Marię pocieszał list biskupa. Przekazano go jej już następnego dnia po zapadnięciu wyroku, który wró­cił jej życie. Została skazana na zesłanie na wysepkę Skjaervaer, gdzieś na wybrzeżu Helgelandu, w pobliżu większej wyspy Vegi. Żyło tam obecnie i pracowa­ło mniej więcej czterdzieści kobiet w bardzo różnym wieku, a także pięciu mężczyzn z królewskiej armii - strażników, nadzorców i sędziów jednocześnie.

Obozy rybackie już od blisko sześciu lat pełniły funkcję kolonii karnej, lecz namiestnik królewski nie był z nich zadowolony. Przynosiły zdecydowa­nie za mały zysk. Działo się tak głównie dlatego, że - jak zrozumiał biskup - kobiety za szybko umiera­ły. Ledwie zdążyły nauczyć się pracy i zrozumieć re­guły rządzące tamtejszą społecznością, a już ginęły od chorób czy ran i musiały je zastępować świeżo przybyłe, niedoświadczone.

Należało podjąć jakieś kroki, aby to zmienić.

Biskup dostrzegł w tym nowe życiowe zadanie dla Marii.

Zostanie w obozie rybackim znachorką i gospo­dynią zarządcy.

Spodziewam się, że wykorzystasz swoje umiejęt­ności dla dobra wszystkich mieszkanek wyspy, że Twoje medykamenty i wiedza posłużą ich zdrowiu i sile do pracy na chwałę naszego miłościwego Króla i Boga Pana naszego - pisał biskup.

Zachęcał też, aby zabrała wszelkie środki, jakie tyl­ko uda się jej zdobyć. Maria wysłała więc list do Ey­liffa Stedje, błagając go o pomoc, potrzebowała wszak tak wielu rzeczy z kryjówek na Meisterplassen. A gdy­by mógł przekazać jej bodaj najkrótszą wiadomość od Randara, choćby pozdrowienie... Musi wiedzieć, mu­si ten jeden jedyny raz zburzyć mur, jakim ogrodziła swą tęsknotę, nawet gdyby miało ją to zabić.

Noc, gdy dostała list wraz z rzeczami, okazała się najcięższą z ciężkich.

Myślała już, że nie przeżyje tej ciemności, kiedy siedziała, ściskając w dłoni kosmyk czarnych, mięk­kich włosów córeczki. Delikatnych jak puch, gład­kich niczym len i leciutko pachnących czymś bli­skim. Jej dzieckiem.

Ochrzcił ją Marja.

Mimo wszystko więc jestem przy tobie, a przynaj­mniej jakaś cząstka mnie, pomyślała.

List lensmana był krótki i zwięzły, lecz między wierszami wyczytała tęsknotę i ból, o jaki musiało Randara przyprawić uzewnętrznianie uczuć przed innym mężczyzną.

Lensman przekazał je sumiennie, Maria po pro­stych słowach poznała, że za drżącym pismem go­spodarza ze Stedje kryją się słowa samego Randara.

... żyjemy dobrze, ale bardzo tęsknimy za Tobą i w każdej godzinie bolejemy nad Twym losem, na­wet gdy dziękujemy za to, że oszczędzono Ci życie. Maryjka jest pięknym dzieckiem, tak silnego i zdro­wego maleństwa świat chyba jeszcze nie widział. Gjertrud już ma dość zajęcia, żeby ją upilnować, dzieciak okazuje upór, przed którym niekiedy po prostu muszę ustąpić. Już chodzi i wtyka paluszki do maselniczki i do garnków. Ale dobrze jej strzeże­my, nie musisz się lękać o swoje córki.

Łzy napłynęły Marii do oczu, nie mogła dalej czy­tać. Czy możliwe, że nigdy już ich nie zobaczy?

Biskup przygotowywał ją na taki obrót rzeczy. Nikt nie zdoła uciec przez otwarte morze, nikt bez królewskiego ułaskawienia nie opuści więzienia na wyspie. A ona już raz je uzyskała... Karę śmierci odmieniono; Maria wiedziała, że biskupa kosztowa­ło to tak wiele wysiłku, iż sam był wręcz zaskoczony, kiedy wszystko poszło po jego myśli. Dalej jed­nak nikt nie odważyłby się posunąć. Prośba do króla o złagodzenie kary mogłaby zostać odczytana jako zuchwałość i chęć ubliżenia władcy.

Maria, wsunąwszy ciasno złożony list pod koszu­lę, spędziła tę noc wciśnięta w kąt lochu. Nie star­czyło jej sił, by przejrzeć zawartość przyniesionego przez strażników wielkiego worka.

Przesyłka z Meisterplassen, lekarstwa, najważniej­sze książki, jakieś nasiona, może trochę jedzenia. Nie zdołała się przemóc, żeby tu, w wilgotnym mrocznym podziemiu, wziąć do ręki drogie sercu rzeczy z domu.

Już sama ich bliskość wystarczyła, by głos Randa­ra uniósł się z szorstkiego arkusza papieru, drażnią­cego skórę między piersiami.

Wstydziła się swoich myśli, tej nocy jednak prze­konała się, że być może płomienie stosu przyczyni­łyby mniejszego bólu jej, lecz nie najbliższym, któ­rzy pozostali w domu. Owszem, pewnie nigdy już jej nie zobaczą, ale może zdoła kiedyś posłać im jakiś znak życia. List, pozdrowienie przez marynarza, mo­że nawet kosmyk włosów dla maleńkiej, która nigdy nie pozna własnej matki. Maria już wcześniej napisa­ła do córeczki, starając się przekazać jej w wiernym przesłaniu liter całą swą miłość. Zaklinała też lensma­na, błagała go, aby nauczył Maryjkę czytać.

Być może pewnego dnia córka zrozumie.

Kiedyś, gdy sama stanie się dorosłą kobietą.

Przyciskając się plecami do zimnej ściany z kamie­nia, modliła się:

- Boże, oszczędź jej tych wszystkich prób, przez które ja musiałam przejść.

Milczący chłód w więziennym lochu okazał się mimo wszystko bardziej miłosierny niż przenikliwy lodowaty wicher, zrywający chusty z ramion kobiet, przyprawiający wargi i palce o siną sztywność.

Co za lato!

Co za podróż!

Wyznaczono im zadania: przyrządzały posiłki, szo­rowały łódź, zeskrobywały gromadzące się miesiąca­mi resztki jedzenia z drewnianych talerzy i naczyń do picia. Załoga składała się z nieokrzesanych młodych mężczyzn, którzy strach i niepewność wynikające z obecności kobiet na pokładzie pokrywali większą niż zwykle zadziornością i wulgarnością. Raz prze­wiesili młodziutką Katję przez burtę, gotowi wypu­ścić ją wprost w szalejące bure fale. Dziewczyna krzy­czała jak jaskółcze pisklę w opuszczonym gnieździe, wielkie oczy zalewały łzy i słona woda. Marynarze na­ciągnęli jej spódnicę na głowę, żeby stłumić krzyki, i śmieli się do rozpuku z jej przerażenia, które na kil­ka minut przerosło ich własny strach.

W końcu wciągnęli ją z powrotem na statek, bru­talnie rzucili na pokład i rechocząc patrzyli, jak Katja czołga się w poszukiwaniu towarzyszek.

Maria zareagowała gradem wyrzutów i gróźb, któ­re ucięły śmiech jak nożem. Nie podziałały jednak na dłuższą metę, hałaśliwa buńczuczność zmieniła się w nie mniej przykre kose spojrzenia i szepty. Wreszcie szyper postanowił zamknąć kobiety pod pokładem do końca podróży. Dostały wiadro, do którego miały za­łatwiać swoje potrzeby, i po dwa twarde suchary, które razem z dzbanem wody i kanką skwaśniałego pi­wa powinny im starczyć na ponad tydzień. Szyper zdawał sobie sprawę, że przemyciły jakieś pożywienie w swoich bagażach, skorzystał więc z okazji, by zao­szczędzić kilka szylingów z pieniędzy, które otrzymał jako wynagrodzenie za transport więźniarek.

Kobiety tkwiły w ciemności tak długo, że przesta­ły już odróżniać dni od nocy, i kiedy nagle dotarły do nich krzyki z pokładu, nie bardzo mogły pojąć, że oto podróż nareszcie dobiega końca.

Ale tak, okrzyki radości mężczyzn stawały się co­raz wyraźniejsze. Statkiem rzucało co prawda równie mocno jak przedtem, lecz dochodzące z góry urywki rozmów nie pozostawiały żadnych wątpliwości.

Kuter zbliżał się do portu.

Skjaervaer.

Nieprzyjazna wyspa, świadczyła o tym już nazwa*3.

Każde jednak miejsce na świeżym powietrzu musia­ło wydawać się rajem w porównaniu z cuchnącą, cia­sną komórką, w której tkwiły stłoczone. Maria poważ­nie się obawiała, że nie przeżyją tu kolejnej doby. Po dniach bez dostatecznej ilości powietrza płuca bolały, ciało drętwiało od niemożności zmiany pozycji, w gło­wie mąciło się od smrodu, a kaszel dokuczał Marii je­szcze bardziej niż zwykle. W ciemnościach nie dało się zagrzać wody i przyrządzić kojącego naparu. Co za pech, skoro wszelkie niezbędne zioła i nalewki miała pod ręką starannie zapakowane w swoim worku.

Teraz jednak te męki wkrótce się zakończą.

Maria próbowała się podnieść, chciała zastukać w po­krywę luku, żeby przypomnieć załodze, iż siedzą tu uwięzione. Jedna noga, najwidoczniej zdrętwiała, ugięła się pod nią, gdy usiłowała stanąć. Wreszcie jednak zdo­łała zebrać dość sił, by zadudnić w zniszczone drewno. Odpowiedział jej poirytowany głos:

- Dobrze, dobrze, nie zapomnieliśmy o was, świ­nie. Cierpliwości, najpierw zabierzemy na pokład za­rządcę. Musicie się tam bawić jeszcze kilka godzin, przy takiej pogodzie dopłyniemy do Skjaervaer do­piero pod wieczór.

- Jeszcze kilka godzin... Wytrzymamy, skoro prze­żyłyśmy tak długo...

- Do diabła! - zaklęła Sylvia. - Jak nie zdechnie­my tu, to i tak prędko wyciągniemy kopyta na tym szkierze.

Marię ogarnęło nieprzyjemne przeczucie, że towa­rzyszka może mieć rację.

Katja znów wybuchnęła płaczem.

Wypuszczono je wreszcie na światło, dokuczliwe kołysanie ustało już jakiś czas wcześniej. Łódź wpły­nęła widocznie na spokojniejsze wody albo też wiatr nieco ucichł. Sierpniowe niebo, wciąż ciężkie i sza­re, wisiało nisko, pasma mgły goniły się wśród skał o najniezwyklejszych kształtach. Niektóre, przebiw­szy powierzchnię morza, wznosiły się w górę ostre niczym włócznie rzucone boskimi rękoma. Inne by­ły niższe, bardziej zaokrąglone, wyszlifowane na gładko przez niepogody. Jakby je ktoś celowo tak porozrzucał w dniu stworzenia, pomyślała Maria, której zaimponowały dzikość i niezwykłe piękno te­go surowego krajobrazu.

Dalej rozciągała się wielka wyspa Vega.

Do Skjaervaer pozostała im godzina żeglugi. Mieli ją teraz przed sobą, na północnym zachodzie.

Na tej długiej i wąskiej wyspie niewiele rosło drzew i krzewów. Trudno ją było nazwać górzystą, tylko na jednym krańcu wznosiły się wypolerowane pagórki. Wyspa mogła liczyć około sześciuset stóp długości i pięć razy mniej szerokości. Dopiero po okrążeniu południowego cypla ujrzeli przystań. Wo­kół niej, najdalej jak się dało od brzegu, rozłożyły się nieliczne szare zabudowania. Ale w najwyższym miejscu wyspy nie postawiono żadnego budynku, Maria przypuszczała, że zimowe sztormy właśnie tam szaleją z największą siłą.

Wąska ścieżka prowadząca w górę od przystani.

Dziwaczne kruche konstrukcje na półwyspach i wysepkach w malutkiej zatoczce. I stary pomost, wyraźnie naprawiany i łatany przez nie całkiem wprawne w ciesielce ręce.

Dopiero z odległości kilkuset łokci od lądu do­strzegli więźniarki.

Szara, żywa masa na tle mokrej zielonej trawy po­rastającej płaszczyznę. Kobiety poruszały się nachylo­ne nad wielkimi koszami albo kopały glebę ciężkimi narzędziami. Od czasu do czasu któraś się prostowa­ła i zarzucała sobie wyładowany kosz na plecy. Zgięte wpół szły na koniec pola do rozpadającej się szopy, z której buchał dym.

Zaskoczona Maria spostrzegła, że powracają tak samo obciążone.

Co one, na miłość boską, robią?

- Suszą ziemię, kobity - uświadomił ją szyper. Poradził sobie wreszcie z żaglami, statek wolno płynął w stronę portu. U boku szypra stał, żując coś, mężczyzna w starym mundurze.

- Tak, tak - przyświadczył i mrużąc oczy, dalej wpatrywał się w ląd.

Maria omal nie zapytała, dlaczego nie wykopią raczej rowów odwadniających, skoro ziemia w tej jałowej okolicy gnije od wilgoci, po srogiej minie obcego poznała jednak, że lepiej trzymać gębę na kłódkę. Jeśli to zarządca, z którym miała współpra­cować, to potrzebna jej będzie jego dobra wola już od pierwszego spotkania. Wyglądał teraz na zagnie­wanego, obwisła twarz przypominała Marii dziw­nego psa, którego widziała kiedyś na targu w Kaupanger.

Od razu też się zorientowała, że człowiek ten jest częstszym bywalcem karczmy niż łaźni, bił od nie­go smród starej ryby, przemieszany z kwaśnym odo­rem piwa.

Maria zadrżała, uświadamiając sobie, że Sylvia mogła mieć rację. W tym miejscu mężczyźni nie­podzielnie panowali nad losem kobiet. Wszystko w niej protestowało na myśl o bardziej intymnej znajomości z tym odrażającym osobnikiem. Czy uda się go jakoś odstraszyć?

No cóż, problemy należy rozwiązywać po kolei. Nic nie przyjdzie z zamartwiania się sprawami, nad którymi nie można zapanować. I przecież zachowa­ła jakieś recepty starej Anny, kurujące z miłosnej go­rączki...

Maria nie mogła powstrzymać się od uśmiechu na wspomnienie starej czarownicy, palce odruchowo sięgnęły do szyi, na której zawsze wisiał łańcuszek wiedźmy. A teraz został w domu, pamiątka dla młodszej córki.

- Spójrz, Mario, na kamieniach leżą ryby! - zawo­łała nagle Katja.

- Ryby dla samego diabła - mruknął gniewnie za­rządca. - Nie ma suszenia w tym roku, odkąd nasta­ły psie dni*4, leje piekielny deszcz. A te leniwe bab­ska i tak ledwie zdołają znieść pod dach to, co choć trochę udało się podsuszyć! No, no, będziecie mu­siały zapracować na strawę, moje panie!

Obrzucił młodą kobietę taksującym spojrzeniem. Katja zadrżała, najchętniej schowałaby się przed ciężkimi niczym cios słowami mężczyzny i jego wielkimi czerwonymi dłońmi.

Maria ujęła towarzyszkę pod ramię, stanęła mię­dzy nią i zarządcą i zmusiła się do uśmiechu.

- Panie... No tak, nie znam nazwiska. O ile jednak dobrze rozumiem, to jest pan tutaj zarządcą, dlatego należałoby chyba nas sobie przedstawić. Kapitanie...?

Szyper rozdziawił gębę, nie słyszał nigdy tak dwornej mowy z ust zawszonych kobiet. Zarządca splunął na pokład ze śmiechem.

- Ach, tak? Chcesz, aby cię przedstawiano? A kto o tobie nie słyszał? Maria Meisterplass, ledwie zdoła­ła się wykręcić od oskarżenia o czary. Ale temu dia­błu nie umkniesz, moja droga. Zarządca Simonussen!

Kapitan zarechotał, poklepał człowieka w mundu­rze po plecach.

- I co? Nie przywitasz się z panią?

Mężczyźni, szczerząc zęby, wymienili porozumie­wawcze spojrzenia. Zarządca wyciągnął w końcu olbrzymią rękę z palcami o wielkich, brudnych pa­znokciach.

- A tam, do czarta, miałbym wyjątkowo nie po­dać ręki? Prawdziwa wiedźma to nie byle kto! Miej­my nadzieję, że nie tylko to potrafisz, że plecy masz zdrowe, choć latasz na miotle! I nie tylko plecy...

Maria zacisnęła usta, uświadomiła sobie, jak bar­dzo ją razi ów poufały ton.

- Myślę, że o szczegółach porozmawiamy później, zarządco Simonussen. Przywiozłam list od biskupa... o zadaniu, jakie mi tu wyznaczono.

- O twoim zadaniu? Sądzę, że będzie takie samo jak innych. Wstawać wcześnie, kłaść się późno i nie zawsze do snu. Ale wyglądasz na zdrową, może tro­chę blado, lecz nie brakuje ci odwagi. To mi się podoba. Będziemy umieli się zabawić na tym pust­kowiu, moja kochana!

Maria doszła do wniosku, że teraz lepiej milczeć. Mężczyzna okaże większą ustępliwość, kiedy zrozu­mie, że ona jest szczególnym więźniem. Biskup roz­toczył wszak nad nią opiekę, zarządca musi o tym wiedzieć.

Przestał się jej w końcu przyglądać, bo szkuta przybijała właśnie do zgniłego nabrzeża. Przyjmowa­li ją dwaj mężczyźni w szarych wełnianych koszulach i spodniach, które od kolan były tylko łachmanami. Kapitan zajął się wydawaniem głośnych komend, za­łoga niemal fruwała po masztach, szarpiąc liny, żeby zwinąć żagle i rzucić cumy.

Wreszcie na pokład wepchnięto deskę, służącą za trap.

Dopiero teraz Maria dostrzegła, że słońce przedzie­ra się przez szarą zasłonę chmur. Czy fakt, że akurat w momencie, kiedy dotknęła stopą szkieru, na którym spędzić miała resztę życia, woda zalśniła w padających na nią promieniach słońca, wróżył szczęście? Nie, szczęście to za wiele, Maria nie mogła nawet o tym marzyć. Wiedziała, że szczęście zostało daleko za nią, tam gdzie morze wdziera się w górskie szczeliny i tworzy fiord, zdolny nakłonić nawet lo­dowce do topnienia. Tutaj woda była bardziej słona niż w jakimkolwiek innym miejscu, gdzie Maria jej smakowała, a morze rozciągało się ogromne wokół maleńkiej wyspy, odtąd stanowiącej jej dom.

O, nie, nie może być mowy o szczęściu. Ale przy­najmniej o odrobinie radości od czasu do czasu? O zadowoleniu, płynącym ze świadomości, że jej wiedza do czegoś się przydaje?

Dzięki Bogu za Katję i Sylvię. Nigdy chyba tak wy­soko nie ceniłam znajomości z drugim człowiekiem!

Maria sama ciągnęła swój ciężki worek drogą pną­cą się ku szopom pod skałami. Przypominały ptasie gniazda na kamiennych półkach, wszystkie jednako­wo niskie i zszarzałe od szalejącego deszczu i wichru. Niektóre pokrywały dachy z torfu, inne zbudowano pod występami skały i miały za sklepienie twardy ka­mień. Dwie chałupy stały oddzielnie w miejscu, gdzie skała ustąpiła odrobinie ziemi. Maria zdołała się zo­rientować, że niczego tu nie uprawiano, ani zboża, ani grochu, a co dopiero mówić o arcydzięglu.

Czyżby wyspa była do tego stopnia jałowa, że mo­gła tu rosnąć jedynie trawa? Co z ogrodem z zioła­mi, który już planowała założyć?

Czas pokaże. Ziemia wyglądała przecież na czar­ną i płodną. Zarządca zauważył, że Maria przygląda się nędznemu poletku.

- Trudno coś z tego wyciągnąć, ale też i nie jeste­śmy wieśniakami! Lepiej spożytkować siły na ryby, pozyskiwanie soli i zbieranie torfu. To przynajmniej przynosi trochę talarów do skrzyni!

- Ale kobiety... z czego one żyją? Szyper znów rozciągnął usta w poufałym uśmie­chu, który już szczerze znienawidziła.

- Z morza, moja miła! - Rozpostarł ręce; szara po­wierzchnia wody zdawała się nie mieć kresu. - Ryby na obiad, ryby na wieczerzę, ryby tak długo, jak gę­ba jest w stanie się otwierać! Ryby dają pracę, praca daje ryby!

Maria zrozumiała, dlaczego siła robocza na tej wy­spie może być wykorzystywana tak krótko.

ROZDZIAŁ VII

Upłynęło kilka dni, zanim trzy nowe kobiety po­znały system rządzący ową niezwykłą, jednorodną społecznością.

Maria już pierwszego wieczoru zorientowała się, że wśród około czterdziestu kobiet panują szczegól­ne prawa.

Pięciu mężczyzn, wyznaczonych do pilnowania więźniarek i nadzorowania pracy, na ogól służyło wcześniej w wojsku. Jeden z nich najwyraźniej uczestniczył w walkach, utykał, tym samym jego imię najłatwiej zapadało w pamięć. Johan Kulas.

Wśród kobiet wyróżniała się Jensina, silna, żyla­sta, o bezbarwnych włosach i wąskich ustach. Inne odnosiły się do niej z wielkim szacunkiem, Maria za­stanawiała się, w jaki sposób owa kobieta mogła zdo­być taką pozycję. Po wyglądzie Maria oceniała ją na obdarzoną umysłowością poniżej średniej.

Jensina miała jednak w głębi ciasnego baraku łóżko tylko dla siebie i korzystała z przywileju mycia się ja­ko pierwsza, kiedy przynoszono wiadro z deszczów­ką. Komenderowała kobietami, wprawiała zmęczone ciała w ruch, rozdzielając kopniaki i szturchańce.

Mężczyźni sypiali w oddzielnej chałupie, oddalonej o rzut kamieniem, solidniej zbudowanej, bez szczelin w ścianach i w dachu, którymi hulały przeciągi.

Marii, Katji i Sylvii wskazano niską pryczę po­środku dłuższej ściany. Prycze, zbudowane z desek umocowanych do podłogi i ściany, służyły za stół, krzesło i miejsce do spania. Kobiety leżały na nich jak na zatłoczonej półce o dwie szerokości dłoni nad wilgotnym, cuchnącym klepiskiem.

Każda z nich miała własny tobołek z ubraniem i rzeczami osobistymi, który nocą służył jako opar­cie i poduszka.

Nowo przybyłym przydzielono po grubym weł­nianym kocu, zniszczonym i cuchnącym rybami. Ma­ria zauważyła, że jakość derek jest bardzo różna. Na łóżku Jensiny leżał ciepły, gęsto tkany puszysty koc, podczas gdy Katji dostała się sama dziura na dziurze.

Szczupłą buzię dziewczyny znów zmoczyły łzy. Kryła się z tym jak mogła, zasłaniając twarz dłońmi i włosami opadającymi z czoła.

Maria poczuła, że ogarnia ją bezradność, lecz po­mimo to próbowała się uśmiechać do zaciekawionych kobiet w baraku. Niektóre wydawały się wrogie, ze­rkały spod oka na zniszczone koronki przy rękawach sukni Marii i marszczyły czoło na widok jej wielkie­go bagażu.

- My... powinnyśmy się chyba przedstawić. Jestem Maria Meisterplass. A to jest... - Uświadomiła sobie, że nie zna nazwisk towarzyszek podróży.

- Sylvia - uzupełniła Sylvia, wyzywająco biorąc się pod boki.

- I Katja - dodała Maria, gestem wskazując na sku­loną postać.

Jensina podeszła bliżej, przyglądając się badawczo nowo przybyłym. Niemal widać było, jak pytania ci­sną się jej na usta, walcząc o pierwszeństwo.

- Ach, tak. No cóż, witajcie. Widzę, że jesteście dosyć żwawe, w każdym razie wy dwie. Za tę trze­cią nie dałabym marnego śledzia!

Maria wytrzymała wrogie spojrzenie.

- Katja jest moją przyjaciółką. I wierzę mocno, że wszystkim nam tutaj uda się współpracować. Jeśli chcemy wieść jako tako znośne życie, musimy trzy­mać się razem i pomagać sobie nawzajem. Mimo wszystko przecież jedziemy na tym samym wózku!

- O, nie, kochana, wcale nie na tym samym! Przy­najmniej trzy z nas mają nadzieję się stąd wydostać. Jesteśmy tu od blisko pięciu lat i latem przyszłego roku nasza kara się kończy. To dopiero będzie, jak się w domu przekonają, że nie wszystkie zdychają na tych przeklętych wyspach!

To odezwała się rumiana kobieta w zdecydowanie za dużym ubraniu. Jensina lekko pokiwała głową.

- Naprawdę jest tak źle? Opowiedzcie nam tro­chę o tym, jak wyglądają powszednie dni, prosimy...

Z pryczy rozległ się chichot jak w panieńskiej izdebce, Jensina odepchnęła na bok kobietę w zbyt obszernej sukni.

- Ha, ha! Słyszałyście? Ta piękna dama chce się dowiedzieć czegoś o powszednich dniach! Dobrze, powiem ci, moja pani, tu nie ma innych dni jak po­wszednie! Praca, znój, kilka łyżek rybnej polewki, od czasu do czasu owsianka na wodzie. I znów robota. Jest weselej tylko wtedy, kiedy zarządca otwiera swoją narożną szafkę dla obcych, co to zaglądają tu­taj w nadziei na dupę i na kielicha! A najczęściej w odwrotnej kolejności.

Maria zadrżała, płacz Katji przeszedł w szloch. Nawet Sylvia odrobinę pobladła.

Jensina z zadowoleniem zmrużyła oczy, spodoba­ła jej się reakcja nowo przybyłych.

- Tak, tak, w sobotnie wieczory potrafi się tu za­ludnić, w każdym razie wiosną, kiedy rybacy wraca­ją z Lofotów do domu. To dobry czas, nawet nam, babom, może trafić się gorzałka i chleb. Jak masz tro­chę oleju w głowie, odłożysz dość, żeby przeżyć ca­łą zimę. Ale jak będziesz się uważała za zbyt dobrą na to i pozwolisz swojej kopalni złota wyschnąć, to nie myśl sobie, że wyżebrzesz od nas choćby okru­szek, kiedy w brzuchu będzie ci kruczeć z głodu!

Niektóre kobiety spuściły głowy, inne wyzywają­co szczerzyły zęby do nowych. Maria zorientowała się nagle, że te ze spuszczonymi głowami są najgo­rzej ubrane i najchudsze. Domyśliła się, że więźniar­ki, które się sprzedają, odgradza od tych, które tego nie robią, nieprzebyty mur.

- Rozumiem - rzekła powoli. Spokojnie rozłożyła derkę na pryczy, a potem otwo­rzyła worek i wyjęła własny koc, żeby się nim okryć.

- Jestem zmęczona po podróży. Najwyższy czas udać się na spoczynek, moje panie. Dobranoc.

Wśród ścian zagrzmiały salwy śmiechu. Maria przeczuwała, że czeka ją długa droga, jeśli w ogóle kiedykolwiek uda jej się zmienić tę straszną sytua­cję. Ale już jutro pójdzie do tego wstrętnego Simonussena z listem biskupa!

Maria wyciągnęła swoją najlepszą sukienkę, a wło­sy przewiązała kolorową chustką, którą jej matka dostała kiedyś od Olego Seiderstada. Zanim inni mieszkańcy obozu się obudzili, zapukała do grubych drzwi chaty zarządcy.

Życzył sobie, by przyszła na tyle wcześnie, aby zdążyli porozmawiać, nie tracąc przy tym nic z dnia pracy.

Niemal zaskoczona usłyszała dobiegające ze środ­ka wołanie bynajmniej nie zaspanego głosu. Po­pchnęła więc drzwi, mrużąc oczy w mrocznej izbie. Zarządca siedział przy palenisku, podgrzewał kocio­łek z jakimś aromatycznym napojem.

- Tak sobie właśnie myślałem, że dama przyjdzie punktualnie. I jeśli nie odmówi, to zapraszam na kropelkę kawy. Przekonasz się, że będzie tak jak w eleganckich salonach, w których jaśnie pani za­pewne bywała!

Marii ani trochę nie rozśmieszyły jego drwiny, po­czuła szarpiące wnętrzności szpony gniewu. Do­prawdy, trudno znieść tego człowieka. Rozumiała jednak, kto ma tu pełnię władzy.

- Dzień dobry, panie Simonussen, pokój Boży te­mu domowi - przywitała go oficjalnie, z satysfakcją zauważając, że jej głos brzmi chłodno i opanowanie.

Nie odpowiedział, wyjął dwie wyszczerbione gli­niane filiżanki i napełnił je ciemnym płynem. Do jednej dolał także nieco brunatnożółtej wódki; śmierdziała tak, że Maria nie mogła opanować gry­masu obrzydzenia.

Zarządca wręczył jej drugą filiżankę i zapropono­wał miejsce pod jedynym oknem chaty. Widok, jaki się stąd rozciągał, zaskakiwał pięknem. Morze było spokojne i lśniące; Maria ledwie mogła pojąć, iż jest to ten sam żywioł tak niebezpiecznie kołyszący ku­trem z boku na bok. Teraz, gdy słońce wstawało po krótkim odpoczynku, powierzchnia wody wygląda­ła jak posypana złotem.

- Nie jesteś taka jak inne! Słowa zarządcy ją zdumiały.

- Dlaczego?

- Jesteś od nich lepsza, od razu to widać. Przywy­kłaś do innego życia, po twojej mowie można wziąć cię za mieszczankę albo może pastorową.

- Jest w tym trochę racji - przyznała Maria i po­smakowała gorzkiego napoju. Zmusiła się do prze­łknięcia płynu, wymagało to nie lada opanowania. Kawa jednak przyjemnie rozgrzewała żołądek, wy­piła więc jeszcze łyk. - Poślubiłam kiedyś pastora. Ale teraz jestem żoną kata - stwierdziła po prostu.

- A potem zostałaś czarownicą? Starała się nie patrzeć na niego wprost, lecz nagle wychwyciła nutkę strachu w głosie, zauważyła dłoń nerwowo obracającą filiżankę. Może opłaca się za­siać w nim niepewność? Popatrzyła mu w oczy, sta­rając się uczynić własny wzrok tak niezgłębionym i tajemniczym jak to tylko możliwe.

- Tak, zarządco. Potem zostałam czarownicą... Roześmiał się hałaśliwie, widać chciał skryć lęk za głośną, udawaną wesołością.

- Pokaż mi więc jakąś sztuczkę, Wiedźmo Mario, a będziesz tej nocy spała na bardziej miękkim posłaniu!

Maria uśmiechnęła się leciutko.

- I tej nocy miękko spałam, czarownica nie potrze­buje niczyjej pomocy, by umościć sobie łoże z puchu!

Pochylił się do niej, poczuł lekką, nieznaną woń.

- Jesteś piękną czarownicą, moja droga. I mądrze postępujesz, nie nadużywając swoich umiejętności. Masz zostać tu przez całe życie, pamiętaj! Podobnie jak stary Simonussen. Możemy sobie nawzajem uprzyjemnić ten czas...

Szorstkim, twardym kciukiem zaczął pocierać jej dłoń. Maria prędko przyciągnęła rękę do siebie.

- To list do ciebie - powiedziała i wyjęła z kiesze­ni spódnicy zwinięty papier.

Zauważyła, że zarządca ma kłopoty z odczytaniem tekstu, zdawała sobie jednak sprawę, że mogłaby nie­potrzebnie wywołać jego gniew, gdyby zapropono­wała, że mu pomoże.

Wreszcie odłożył list, z ust posypały mu się prze­kleństwa.

- Na cóż nam, u diabła, jakieś zmiany? Do kroćset, kim mu się wydaje, że jest? Ten cały biskup, któ­rego stopa nigdy nie postała dalej na północ niż w Bergen? Nie ma pojęcia, o czym gada... leczenie chorych, tutaj? Zbudować lepsze domy? Uprawiać rośliny do jedzenia? Skąd niby wziąć na to pienią­dze? Chyba nie z mojej kiesy, tego, do stu tysięcy piorunów, nie może mieć na myśli!

- Sądzę, że da się to załatwić bez obciążania cię zbyt­nimi wydatkami - ostrożnie zaczęła Maria. - Gdybyś tylko pozwolił kobietom na pracę, przynoszącą im ja­kieś dochody...

- Przecież tak właśnie robię! Przez całe lato, do czarta, leżą na plecach i zarabiają pieniądze szybciej, niż ja zdążę nalać gorzałki!

- Nie wszystkie - oświadczyła Maria. - I jestem pewna, że większość z nich wolałaby kopać torf, niż... tak się sprzedawać.

- Tak myślisz? O, nie, moja dobra pastorowo, w tej gromadzie nie zajdziesz daleko z kazaniami o moralności i podobnymi bzdurami. Przekonasz się, sporo się możesz od nich nauczyć, moja śliczna...

Spodziewała się tego i stanowczo odparowała atak. Simonussen znów zaklął, a Maria poczuła, jak walczą w niej na zmianę triumf i strach.

Zarządca mógł stać się niebezpiecznym wrogiem, był jednak także potężnym sprzymierzeńcem.

- Taka jesteś delikatna? Nie rozumiesz, co dla cie­bie dobre, kobieto? Jeśli chcesz przeżyć, musisz się nauczyć korzystać z tego, co masz - szepnął.

Maria poczuła jego wzrok wbity w sznurowanie sukni.

- Nie jestem dziwką - odparła równie cicho. - Ale znam pewne sztuki... sporo potrafię... Może mi to przynieść znacznie więcej niż prostackie barłożenie na słomie! Musisz też wiedzieć, że list biskupa nie jest tylko kawałkiem papieru! Wciąż mogę liczyć na potężnych przyjaciół! - skłamała gładko.

Zarządca wyszczerzył zęby w niepewnym uśmiechu.

- Do diaska, spotkają cię tu kłopoty! Poczekaj tyl­ko, aż Jensina się dowie o twoich fanaberiach! Tego trolla nie da się utrzymać z dala pięknymi słówkami i zadartym nosem w chmurach!

- Muszę dowiedzieć się jak najwięcej. O obozie, o pracy, o ludziach, którzy tutaj żyją. Potrzebuję in­formacji o ziemi, o tym, co może urosnąć tu, tak da­leko na północy. Musisz mi też pozwolić na rozmo­wę z kobietami, niech zrozumieją, że nastały nowe czasy. Należy poprawić warunki, by dało się tu za­chować życie i zdrowie.

- Dlaczego? Większość i tak nigdy się stąd nie wy­dostanie.

- Nie? Ale... - Przez moment obawiała się, że pyta­nie jest zanadto niebezpieczne, doszła jednak do wnio­sku, że zarządca i tak musi wiedzieć o tym, co snuje się po głowach więźniarkom. - Czy żadna nie próbuje stąd uciekać? Tyle opowiadają o mężczyznach, któ­rzy się tu zjawiają, o rybakach. Nigdy się nie zdarzy­ło, żeby któraś odpłynęła ze szkieru statkiem? Simonussen pokręcił głową.

- Statki nie podpływają do samej wyspy, rybacy do­bijają do brzegu lekkimi łódkami, niektórzy dostają się tu nawet wpław. A jeśli przybywają z ładunkiem, dwóch naszych zawsze ich pilnuje. Owszem, zdarza­ło się, że jakaś kobieta próbowała przekraść się na po­kład, ale powiem ci, większość szyprów starannie ba­czy, żeby żadnej spódniczce się to nie udało. Baba na pokładzie przynosi nieszczęście, a już gorszych zwia­stunów złego losu niż te tutaj nikt chyba nie widział!

Z powrotem usiadł na krześle, opróżnił filiżankę.

- Rzeczywiście, zdarza się, że się na to porywają, ale kiedy potem leżą na skałach odarte ze skóry, za­wsze mija pewien czas, zanim znów którejś przyj­dzie do głowy podobny pomysł!

- Chłoszczesz je? Maria była wstrząśnięta. Zarządcy najwyraźniej podobała się jej reakcja.

- A jakby inaczej! I jak na razie tylko jedna to zniosła. Nie widziałaś pleców Jensiny? Inne leżą na Trupiej Wyspie, tam ledwo bo ledwo, ale starcza zie­mi, żeby okryć nędzne szczątki.

Maria odwróciła głowę; z każdą chwilą coraz ja­śniej uświadamiała sobie okrutną rzeczywistość.

Cóż za pozbawione nadziei miejsce!

Do tej pory nie pojmowała, jakie piekło czeka ko­biety, zsyłane na pobyt w obozach pracy. A powia­dano, że dalej na północ jest jeszcze gorzej!

Pozostawała tylko jedna szansa: chciwość zarządcy.

- Opłaciłoby ci się, gdyby kobiety były silniejsze, zdrowsze. Będą więcej pracować, jeśli pozwolisz mi się zatroszczyć o chore i naprawić szopy przed zi­mą. Potrzeba nam więcej wody do mycia i lepszego jedzenia.

- A pieniądze?

- Zdobędziemy. Czy nie handlujesz wódką?

- Owszem. Mocna gorzałka, mówię ci! Ale nie dla szczeniaków. Szarpie trzewia, smakuje końskimi szczynami, ale rozgrzewa stare ciało i człowiek czu­je, że żyje.

- Tak myślałam. Rzeczywiście nie pachnie jak... jak koniak. Mam sposoby, żeby zwiększyć sprzedaż: zioła i dobre przepisy. Wiem, jak z najbardziej gorz­kiej wódki przyrządzić smaczne lekarstwo. Pewnie kupią więcej, i to za lepszą cenę, kiedy zrozumieją, że gorzałka pomoże wykurować to i owo...

- Naprawdę? No, może i tak. Może coś w tym jest. Pokażesz mi więc, co potrafisz uwarzyć. Ale nie myśl sobie, że dam ci wódkę na zmarnowanie, mu­sisz sama przyjść tutaj ze swoimi mieszankami.

Domówili się, a Maria, jeszcze zanim się pożegna­ła, wyciągnęła od niego zezwolenie na przerwę w pracy. Obietnica ziołowej gorzałki okazała się naj­lepszą przynętą, jakiej mogła użyć.

Wkrótce potem kobiety zgromadziły się na sto­sunkowo szerokim i płaskim terenie, położonym za­ledwie kilka metrów ponad przybrzeżnymi głazami. Zielona trawa była pachnącym i miękkim posłaniem dla znużonych ciał. Zrównaną ziemię nazywano Ta­necznym Parkietem.

Maria opowiadała o swoich planach.

Niektóre kobiety wstrętnie się do niej wykrzywia­ły, czyniąc przy tym wulgarne gesty.

Inne słuchały jej słów, lecz najwyraźniej nie dawa­ły się im porwać.

Kilka siedziało tylko, bezmyślnie patrząc przed siebie, widać było, że nie należą już do tego świata.

Strażnicy pozwolili sobie na chwilę odpoczynku, dwaj zabrali się do naprawiania sieci na brzegu.

Za pozbawionymi zasłon oknami w chacie ledwie majaczył cień zarządcy. Jasny głos Marii docierał doń przez przesycone solą powietrze.

Teraz zagłuszył go gruby głos Jensiny. Chyba już rzuciły się na siebie z pazurami!

Z równiny dobiegło wściekłe wycie. Dwa ciała przetoczyły się po ziemi, kobiety gryzły się i drapa­ły jak dzikie kotki. Maria mocno złapała Jensinę za szyję, czuła się pewna przewagi. Jensina jednak za­raz zatopiła zęby w delikatnej skórze po wewnętrz­nej stronie ramienia Marii. Ból ukąszenia sparaliżo­wał zręczny chwyt. Jensina uwolniła się i rzuciła na przeciwniczkę, aż torf pryskał spod bosych stóp.

Maria zrozumiała, że nie ma szans w walce z tą żylastą olbrzymką. Ale jej ciało wciąż zachowało sprężystość i młodzieńczą zwinność, chociaż wkrót­ce miała skończyć trzydzieści siedem łat.

Celowała w brodę Jensiny, tak jak robili to męż­czyźni, których obserwowała w bójkach podczas hucznych wesel czy suto zakrapianych świątecznych uczt. Niestety, Jensina potrafiła odparować cios.

Wkrótce zakleszczyły się w beznadziejnej plątani­nie rąk i nóg, dyszały ciężko jak wyrzucony z mor­skich głębin na brzeg czteroręki potwór. Kobiety do­okoła krzykiem zachęcały je do walki, strażnicy gło­śno się śmiali.

Wydawało się, że bójka będzie trwała całą wieczność, lecz wreszcie strażnicy, wyśmiawszy się, roz­dzielili walczące. Marii włosy na głowie sterczały na wszystkie strony, z ramienia ciekła krew, a na po­liczku miała trzy długie zadrapania. Jensina wyszła ze starcia bez uszczerbku, ostentacyjnie wygładziła spódnicę i splunęła za Marią.

- Niech twoja chciwość będzie przeklęta, Jensino! Przecież nie chcę ci niczego odbierać! Pragnę jedy­nie, żeby nam wszystkim żyło się tutaj lepiej!

- Idź do diabła ze swoimi słodko pierdzącymi po­mysłami! Nie jesteś jedną z nas, chcesz tylko naro­bić bałaganu! Weź sobie tę starą szopę i tam siedź razem ze swymi durnowatymi przyjaciółkami. Zoba­czymy, kto lepiej przetrwa zimę!

Tak też się stało. Marii, Sylvii i Katji pozwolono naprawić rozpadającą się szopę, najwyraźniej wyko­rzystywaną jako mieszkanie dla kobiet przed wybu­dowaniem drugiego baraku. Przyłączyło się do nich jeszcze dziewięć więźniarek, które widać nie miały zbyt dobrych doświadczeń z Jensina w roli królowej na kupie gnoju.

Simonussena walka kobiet najwidoczniej przypra­wiła o wesołość. Takiej zabawy nie widziano chyba od czasu, kiedy to zeszłego roku na świętego Micha­ła pastorowa i żona kościelnego z głównej wyspy wzięły się za łby pod kościołem.

Ale niedługo jego uśmiech przygasł i musiał przy­znać, że ta nowo przybyła ma piekielną zdolność przekonywania ludzi i angażowania ich w ciężką pracę. Jedne kobiety znosiły z brzegu drewno wyrzu­cone przez morze, inne zrywały gałązki smaganych wichrem krzaków, rosnących nieco dalej w głębi wy­spy. Było tam też kilka połaci porośniętych trawą, które jednak mogłyby wyżywić nie więcej niż pięć albo sześć owiec.

Po wielu wieczorach i nocach harówki stara szo­pa została naprawiona i rozradowane kobiety prze­niosły tam swoje rzeczy.

Jensina stała w drzwiach baraku, który w jednej chwili zrobił się bardzo przestronny, i wygrażała im zaciśniętymi pięściami.

Maria odkryła, że każda z kobiet ma coś w rodzaju własnej spiżarni w jamie wykopanej w ziemi pod so­lidną kamienną płytą. Po usunięciu ziemi i piasku wię­źniarki zrobiły niewielkie pomieszczenia, okrywane torfem. Za zgodą strażników gromadziły tam swoje skarby: miarkę ziarna, trochę przetworzonej ryby, kil­ka zeschniętych kawałków słoniny, czasami kromkę chleba. Wiosną wkładały tu znalezione ptasie jaja, sta­rannie otulone wymieszanym z piaskiem torfem. Jaja najlepiej trzymały się w ziarnie, odpowiednio przecho­wywane mogły zachować świeżość nawet przez kilka miesięcy. Ale kto na tym szkierze miałby dość ziarna do tego celu? A już z pewnością nie na wiosnę!

Ceny na suszone ryby wciąż spadały, ledwie uda­wało się wymienić je na tyle samo ziarna.

Kiedyś na wyspie były dwie krowy, które wię­źniarki obrządzały i doiły. Gdy jednak zwierzęta po wyjątkowo chudej wiośnie w końcu zdechły, nie ist­niała żadna możliwość sprowadzenia nowych. Za­rządca najwidoczniej także doszedł do wniosku, że obejdzie się bez śmietanki do swojej drogocennej ka­wy. Kawę zdobył w drodze wymiany, gdy pewnego razu załoga jakiegoś angielskiego statku zmuszona była szukać schronienia na szkierze. Dobitnie dano marynarzom do zrozumienia, jakiego przestępstwa się dopuścili i jaka kara czeka ich za pomoc którejś z więźniarek w ucieczce.

- Pamiętam ten wspaniały statek - opowiadała Millicent, jedna z przebywających na wyspie skazanych za kradzież. - Miał złote litery i żagle tak białe, można by przypuścić, że uszyto je z lnianego płótna! A załoga... wielcy panowie, jeden w drugiego! Błyszczące guziki i jedwabne wstążki na mundurach, i to na co dzień! Ale gadali niezrozumiale, biedacy, można ich było wziąć za wariatów. Ale tacy są pewnie wszyscy Anglicy, no bo mieszkają przecie tak daleko od Bergen.

Millicent od pierwszej chwili stała się wierną po­mocnicą Marii. Nie odstępowała na krok nowo przy­byłej jasnowłosej, a usta jej się przy tym nie zamyka­ły. Marii niemal kręciło się w głowie od tej paplaniny, ale Millicent od czasu do czasu wtrącała jakąś ważną informację i Maria usiłowała wychwycić wszystko, co mogło mieć znaczenie dla dalszego życia na wyspie.

Dowiedziała się o sezonach połowowych, o tym, jak życiem w obozie rządzą ryby i pory roku.

Zimą kutry i łodzie wyruszały na Lofoty na po­łów dorszy. Jeśli połowy się udały, rybacy wracali do domu z rybami i beczkami pełnymi wątroby i ikry. Był to szczyt sezonu na wyspie, kobiety rozpalały ogniska na brzegu i gotowały tran, jego specyficzny zapach potrafił na całe tygodnie utkwić na skórze i włosach, ale, jak opowiadała Millicent, żadna się te­go nie wstydziła. Tran przynosił spore zyski, dawał też światło przez kilka marnych godzin zimą. Jako lampy służyły żelazne spodki, napełnione ciekłym tłuszczem, w którym pływał knot.

- No i mamy też lato, zbieranie ptasich jaj i polo­wanie na ptaki. Jaja ciężko dostać, ptaki budują gniazda w trudno dostępnych miejscach, w dodatku na tej wyspie jest niewiele gniazd. Gdybyśmy mogły się wyprawić na jedną z prawdziwych ptasich wysp... Znam kogoś, kto na samym puchu edredonów zaro­bił talarów dość aż na trzy krowy!

Maria dopytywała się bez końca - o owce należą­ce do wyspy, o ziemię, o inne źródła dochodu.

- Większość robi najlepsze interesy, kiedy wraca­ją z jesiennych połowów... Mężczyźni lubią zajrzeć do Simonussena i przy kieliszku opowiedzieć mu nowiny. Fundują sobie przy tym damskie towarzy­stwo. Tutaj łatwo je kupić.

- Wystarczy, że zamachają kolorową wstążką al­bo pokażą garść zboża... Nie mogę tego pojąć. Po­myśleć tylko, że ryzykują chodzenie przez pół roku z wielkim brzuchem za taką upokarzającą cenę! - za­drżała Maria.

- Dziewczyny pewnie też potrzebują trochę zaba­wy - mruknęła Sylvia.

- Ale, Millicent - zamyśliła się Maria. - Jeżeli jest tak, jak mówisz, to dlaczego na wyspie nie ma dzieci?

Millicent zmieszała się, nie chciała odpowiadać. Maria jednak nie ustępowała.

- Mamy tu jedno dziecko... dziewczynkę. Ale jest w jaskini dla chorych razem z matką i jeszcze jedną kobietą. Zachorowały na płuca, wątpliwe, czy doży­ją następnej pełni księżyca. Johan Kulas raz w tygo­dniu zanosi im jedzenie, nam nie wolno się do nich zbliżać. To zaraza, niebezpieczna zaraza...

- Co takiego? Dziecko w jaskini razem z dwiema chorymi kobietami? Przecież to straszne! Zaraz tam pójdę, może to nie takie poważne, jak wam się wydaje.

- Och, nie, nie idź! Wiemy, że ta okropna choroba przenosi się z człowieka na człowieka. Jak tam wejdziesz, już możesz uznać się za martwą!

Millicent przestała odwracać ryby, przerażona wpatrywała się w Marię.

- Po to właśnie Bóg mnie tu przysłał. Tak mi się przynajmniej wydaje.

I Maria znów skierowała się do chaty zarządcy.

A Millicent się ucieszyła, że przynajmniej na ra­zie nie musi wyjawiać, jak to możliwe, że przy tak częstych wizytach mężczyzn na wyspie jest tak ma­ło dzieci.

ROZDZIAŁ VIII

Maria znalazła kobietę, Rakel, i dziecko w jaskini na najbardziej na północ wysuniętym cyplu. Drugiej wię­źniarki nigdzie nie było widać. Rakel powiedziała, że jej towarzyszka, Turid, matka małej, często przesiadu­je na kamieniu przy brzegu, zapatrzona w morze.

- Nie powinnaś tu przychodzić, nie wiesz, że mo­żesz roznieść zarazę?

- Myślę, że tak się nie stanie. Jestem uważna i my­ję się starannie, taką radę przekazał mi ktoś, kto znał tajemnice chorób. Pozwól, że dam ci jeden z moich ziołowych napojów, zjedz też to, co przyniosłam. Musisz nabrać sił.

Dziecko stało w głębi groty, malutki palec tkwił w buzi i jaśniał czystością w porównaniu z resztą brudnego ciałka. Jako ubranie służył maluchowi tyl­ko przewiązany w pasie kawałek żaglowego płótna, nie skrywający, że to dziewczynka. Mała była wy­chudzona, miała zapadnięte oczy, lecz oddychała swobodnie, bez świstów, i nie okazywała żadnych oznak groźnej choroby płuc, na którą najwyraźniej cierpiała matka i jej przyjaciółka.

Kobieta o imieniu Rakel z wdzięcznością zaczęła siorbać gorzką herbatkę, zaparzoną przez Marię na prędko rozpalonym ognisku. Był to napar z rumian­ku, rosiczki okrągłolistnej, goryczki i kory brzozowej. Maria dodała jeszcze szczyptę drogocennego sproszkowanego tymianku z pieprzem.

- To przynosi ulgę - szepnęła kobieta, lecz gwał­towny atak kaszlu zaprzeczył temu twierdzeniu. Ma­ria wystraszyła się nie na żarty na widok krwi, pły­nącej z ust Rakel.

Suchoty.

Prawdopodobnie ostatnie stadium.

Wątpliwe, aby to osłabione ciało jeszcze długo mogło się opierać. Maria w duchu odmówiła krótką modlitwę, błagając, aby matka dziecka okazała się choć trochę silniejsza.

Gdy druga kobieta nagle stanęła w wejściu do gro­ty, wydała się Marii zarazem silna i dumna. Chuda, podobnie jak umierająca przyjaciółka, lecz trzymała się zadziwiająco prosto. Dziecko podbiegło do niej bez słowa, o mało się przy tym nie przewróciło, nie mogło mieć więcej niż jakieś dwa, może trzy lata.

Kobieta wyciągnęła rękę.

- Widziałam was na dole. Biłaś się z Jensiną. Do­brze! Jensina to prawdziwy potwór, dręczy bez umiaru swoje współtowarzyszki, żeby przypodobać się zarządcy.

- Zrozumiałam to. Mam na imię Maria.

- Turid. Z Ullensvang. Maria poznała charakterystyczny dialekt z okolic Hardanger.

- Mówią, że jestem szalona, odesłali mnie tutaj po tym, jak się przeziębiłam przy wiosennym warzeniu tranu. Mówili, że zapadłam na zarazę, i kazali zabrać dziecko. Wszystko jedno, radzimy sobie tutaj tak samo jak tam. I nikt nami nie pomiata! A kiedy Adrian wróci...

Wzrok jej się zmącił, jak gdyby oczy przesłoniło bielmo. Wyglądała rzeczywiście na osobę niespełna rozumu.

Maria spytała ostrożnie:

- Kim jest Adrian?

- Adrian Muld. Służy teraz swojemu królowi, ale wróci i zabierze mnie. Będę pierwszą, która stąd ucieknie, i to nie z byle kim, tylko z samym sterni­kiem Adrianem Muldem! Popłyniemy daleko, dale­ko wszyscy troje, i osiedlimy się jak wielcy państwo gdzieś w Anglii... Obiecał...

Maria zaczęła jeszcze lepiej rozumieć, dlaczego lu­dzie uważają Turid za szaloną. Takie marzenia... ta­kie nierealne nadzieje... Adrian to pewnie tylko kawał łajdaka, żołnierz, który wykorzystał tę nieszczęsną kobietę. Na pewno zapomniał o niej już w momen­cie, gdy jego łajba odbijała od brzegu. Któż bowiem szuka sobie ukochanej w kolonii karnej, takiej jak ta? I dlaczego przystojny syn oficera miałby poświęcać swe dziedzictwo i życie skazanej wyrokiem sądu nędzarce? Nie mógł nawet mieć pewności, że to jego dziecko, myślała Maria z goryczą, nie mając przy tym zamiaru potępiać bezbronnej kobiety.

- Opowiedz mi o Adrianie - poprosiła łagodnie i podała również Turid drewniany kubek z gorącym naparem. Podczas gdy matka mówiła, dziecko wisia­ło u piersi, z której nic już nie dawało się wyciągnąć. Mała dostała kawałek suszonej ryby do ssania i wre­szcie tym się zadowoliła.

W błękitnym zmierzchu Turid opowiadała o mi­łości swego życia. Znała Adriana tylko przez dwie doby, a mimo to wrył się w jej pamięć z niezwykłą mocą. Maria zrozumiała, że kobiecie grozi obłęd.

Ale Bogiem a prawdą, cóż złego jest w szukaniu nadziei nawet tam, gdzie jej już nie ma? Czyż nie tym właśnie sama się mamiła, gdy nocą tuliła do po­liczka kosmyk włosów niemowlęcia i marzyła o dniu, kiedy znów zobaczy córeczkę?

Dziecko Turid usnęło przy wyschniętej piersi, a z kąta, gdzie znajdowało się legowisko chorej na suchoty, ataki kaszlu dobiegały coraz rzadziej.

- Wrócę tu - obiecała Maria, zbierając się do odej­ścia. - Pamiętaj, żeby jej dawać ten napar, będzie miała spokojniejsze noce - poprosiła, kiwając głową w stronę śpiącej Rakel.

I mniej bolesną śmierć, dodała w myśli.

Nadciągnęła jesień, jak zwykle gwałtownie, wraz z północnym wiatrem.

Morze się podniosło, zalało najbardziej płaskie wyspy i wybrzeże. Ludzie na Skjaervaer przygotowy­wali się do zimy.

Zarządca sprawdzał zapasy marnego ziarna, rzepy i solonej ryby. Beczka za beczką, pełne ryb, najczę­ściej takich, za które nie dało się uzyskać dobrej ce­ny w wioskach na lądzie.

Suszone filety leżały w szopie skórą do góry, w nie­dużych stosach w kształcie piramidy. Gdyby deszcz al­bo śnieg przeniknął przez torfowy dach, woda spłynę­łaby z tak ułożonych ryb, nie powodując ich gnicia.

W jednym kojcu Maria znalazła kilka wiązek arcydzięgla i natychmiast umieściła je w zalewie. Mieli tak­że trochę baraniny, ale trzech nędznych, należących do wyspy owiec wciąż jeszcze nie zaszlachtowano.

Zapasy jedzenia nie były imponujące, zwłaszcza że miały starczyć na całą zimę dla blisko pięćdziesię­ciu brzuchów.

Jak zawsze, tak i tego roku trzeba wierzyć, że zi­mowe połowy umożliwią przeżycie.

Zwykle przynosiły nie tylko ryby.

Zarządca Simonussen zorientował się, że nowy podział obozu na dwie części rzeczywiście się opłaca. Kobiety na wyścigi starały się o lepsze zajęcia, wygry­wały te bardziej chętne do pracy. Z robotami przy po­zostałościach z letnich połowów prędko się uporali. Niewielka ilość soli, jaką udało się pozyskać z morza, była już wypłukana i gotowa do wysłania do Bergen przy okazji pierwszych wiosennych rejsów.

Niektóre kobiety potrafiły prząść na ręcznym koło­wrotku, pomiędzy nie rozdzielono tę marną wełnę, ja­ką dawały owce. Rzadko starczało jej na więcej niż cztery, pięć par rybackich rękawic z dwoma palcami, po jednym z każdej strony. Po natarciu tłuszczem moż­na je było sprzedać za niezłą sumkę. Maria bardzo ża­łowała, że za późno jest na siew ziół i uprawę arcydzięgla. Następnej wiosny... jeśli w ogóle nadejdzie.

Zarządca poganiał je do gromadzenia opału, składo­wanego w drewutni przy jego chacie. Zbierały wszel­kie drewno i śmieci wyrzucone przez morze na brzeg, suszyły nawet wodorosty, które mogły ogrzać zmarz­nięte zimą ciała. Przez całe lato zwożono torf z oko­licznych wysp, lecz pracę kobiet zawsze opóźniali strażnicy, którzy musieli im towarzyszyć. Niewiele dawało się załadować na łódź, skoro na każde trzy ko­biety, na krótki czas opuszczające brzegi Skjaervasr, musiało przypadać co najmniej dwóch mężczyzn.

Maria i Millicent spędzały wieczory na splataniu mat ze słomy i trawy. Wykorzystywano je jako ma­terace do spania, a zawieszone na lodowatych ścia­nach szopy dawały także pewną ochronę przed zimnem. Otwarte palenisko na środku podłogi stanowi­ło jedyne źródło ciepła, na jakie mogły liczyć. Maria trzęsła się już przez cały październik i z lękiem ocze­kiwała nadejścia prawdziwej zimy.

Żadna z więźniarek nie miała porządnych butów. Maria widziała, jak z worków zawieszonych u stro­pu wyciągają drewniane podeszwy. Łatały je resztka­mi żagli, kawałkami skóry lub też po prostu korą ra­chitycznych drzew, a potem owijały strzępkami ubrań, nasyconymi tłuszczem, w próżnej nadziei, że takie obuwie nie przepuści wilgoci. Ukłuły ją wyrzu­ty sumienia, bo sama przywiozła w swoim worku aż dwie pary butów.

Postanowiła jednak się wstrzymać i poczekać, mo­że przydadzą się w jakiejś wyjątkowo trudnej sytuacji.

Cieszyła się, że inne więźniarki nie znają zawartości jej worka. Nigdy nie otwierała go przy żadnej z nich.

Chociaż wyspę zamieszkiwały osoby, które w ta­ki czy inny sposób sprzeniewierzyły się prawu, to jednak wszyscy bez wyjątku szanowali obowiązują­ce tu zasady. Najważniejszą było trzymanie się z da­leka od cudzych rzeczy.

Marii ze szczegółami opowiedziano, co czeka tę, którą złapią z ręką w czyimś zapasie zboża czy też w cudzej torbie. Zarządca nie miał nic do powiedze­nia, kiedy więźniarki same zaganiały złodziejkę wprost do morza i pilnowały, żeby nie zdołała wy­dostać się na brzeg.

Jakie to dziwne, stwierdziła Maria. Każdego dnia od poranka do wieczora ludzie żyją tutaj nad mo­rzem, żyją z morza. Ale wszyscy odczuwają strach przed falami, lęk przed wodą!

Zupełnie tak samo jak w domu, nad zielonym fiordem... Widząc, jak pływam, myśleli, że oszalałam...

Ale teraz, w listopadzie, kiedy morze uderzało z wściekłością o brzegi, płosząc nawet ptaki, woda nie zachęcała do kąpieli.

Mieszkańcy Skjaervaer widzieli, jak mniejsze i większe łodzie płyną szlakiem, lecz żadna z nich nie brała kursu na ich wyspę.

Kobiety w rybackich obozach pracy rozrzuco­nych wzdłuż wybrzeża czekał cichy czas izolacji.

Spadł pierwszy śnieg, mokry i prawie słony.

Maria błagała Simonussena o zgodę na przeniesie­nie dwóch kobiet i dziecka pod jakiś dach, lecz on pozostawał niewzruszony w swej odmowie.

- Nie dość ludzi już straciliśmy? Czy nie przyje­chałaś tutaj, żeby pomóc, tak aby praca szła lepiej bez zbyt wielu przerw? Przecież to suchoty! Wszy­scy wiedzą, że jest tylko jedno wyjście.

- Przez całe swoje życie pracowałam wśród chorych dotkniętych zarazą - oświadczyła Maria z pewną prze­sadą i chcąc zademonstrować, jaka jest zdrowa i silna, dźwignęła nad paleniskiem ciężki kociołek z wodą.

- Owszem, ty, to możliwe. Pod taką opieką... Marii przyszedł do głowy pewien pomysł. W swoim worku znalazła kilka szczypt tytoniu. Wyjęła je teraz razem z mieszanką mielonego kminku, anyżku i wycią­gu z pieprzu. Do smaku dodała arnikę górską i owoce jarzębiny, a także zbierany wiosną brzozowy sok.

- Myślę że nadszedł czas, żeby się zabrać za two­ją gorzałkę, panie zarządco, jeśli chcemy ją przygo­tować na wiosnę. A jak pozwolisz mi przenieść je z jaskini, dostaniesz także ten kapciuch tytoniu!

Uśmiechnęła się uroczo, ale spostrzegła, że zarządca nie jest na tyle głupi, by nie przejrzeć jej gry.

- Dziękuję za propozycję, Mario, ale nie będę ry­zykował życia dla jednego dymka. Jeśli natomiast przyjdziesz do mnie, ofiarując to, co masz najcen­niejszego...

Maria z początku sądziła, że zarządca myśli o pier­ścieniu, który wciąż nosiła na palcu, zaraz jednak spostrzegła, gdzie padł jego wzrok, i ciarki przeszły jej po plecach. Simonussen postanowił zawładnąć jej ciałem, wziąć je nawet siłą, gdyby okazało się to ko­nieczne. Ale on na razie wolał czekać...

Maria cieszyła się, kiedy odszedł. Wróciła do szo­py, gdzie ogień na palenisku zdołał ogrzać powietrze zaledwie o dwa, może trzy stopnie. Na zewnątrz był mróz. Ale morze chyba nigdy nie zamarzało.

Kobiety płukały ryby na brzegu. Resztki klipfisza źle się przechowały, nie wyschły dobrze i pokryła je obrzy­dliwa pleśń. Więźniarki zeskrobywały teraz cuchnącą warstwę i płukały ryby, stały w wodzie ponad kostki, moczyły spódnice i trzęsły się na lodowatym wietrze.

Maria nie mogła pojąć, że człowiek jest w stanie wy­trzymać takie zimno. Ona sama nie musiała tak praco­wać, bo dobrowolnie podjęła się doglądania chorych i przyrządzania posiłków dla wszystkich. Ponadto dziewczęta z jej baraku mogły liczyć na dodatkową opiekę, wieczorami zawsze miała dla nich gorącą cien­ką herbatkę. Ale zapasy gwałtownie się kurczyły, cho­ciaż wiele ziół, które z sobą przywiozła, nadawało się do przyrządzania wzmacniających naparów.

Raz zwróciła się do niej kobieta, której paskudnie dokuczał wrzód, umiejscowiony wysoko po wewnę­trznej stronie uda. Gdy Maria delikatnie obmacywa­ła gulę wielkości kurzego jaja, kobieta jęczała z bólu.

Maria nie zwracała na to uwagi, mówiła dalej, stara­jąc się, by jej głos brzmiał spokojnie i wesoło.

- Spróbujemy najpierw okładu. Masz jakieś ka­wałki płótna, których mogłabym użyć?

Więźniarka dała jej brudne gałgany, prawdopo­dobnie resztki zniszczonego ubrania.

Maria przygotowała papkę z pięciornika gęsiego, perzu, żankielu zwyczajnego i kory oczaru. Przynio­sła trochę dziwnego mchu rosnącego na wyspie i na­sączyła go rzadką masą. Tak przygotowany okład przyłożyła do wrzodu i umocowała do nogi kobiety i paska jej spódnicy.

- Właściwie powinnaś leżeć, ale to raczej będzie trudne - uśmiechnęła się Maria cierpko.

- No tak, wolałabym, żeby zarządca nie chciał sprawdzać, co mi dolega - odparła kobieta. Ulgę przy­niosła jej sama świadomość, że otrzymała pomoc. W ostatnim czasie nie mogła już prawie chodzić ani nawet siedzieć. Wrzód cały czas się powiększał, doku­czając we dnie i w nocy.

Okład nie okazał się skuteczny.

Następnego ranka Maria zobaczyła, jak kobieta, z twarzą ściągniętą bólem i zmęczeniem, kulejąc schodzi na brzeg.

- Dłużej tak być nie może - powiedziała do siebie i wyjęła nożyk, którym tak często się posługiwała w podobnych przypadkach. Większość ludzi bała się takiej ingerencji, słusznie zresztą, w rany bowiem często wnikał brud, potrafiły całymi tygodniami paprać się i krwawić; czasami ta metoda leczenia po­wodowała większe męczarnie niż sama choroba.

W tym przypadku jednak, zdaniem Marii, wszy­stko powinno pójść dobrze.

I podczas gdy kobieta z całych sił wczepiła się w ławę, Maria nacięła wrzód i wycisnęła pół filiżan­ki żółtoczerwonej cieczy.

A kiedy z rany popłynęła już tylko świeża krew, zaszyła ją kawałeczkiem jedwabnych nici.

Kobieta odczuła taką ulgę, że uśmiechała się po­mimo bolesnych ukłuć dość grubej igły.

Maria zakończyła zabieg, polewając ranę gotowa­ną wodą z wyciągiem z przywrotnika, kokornaku powojnikowego i jałowca.

Musi zdobyć więcej ziół!

Nie minęło wiele czasu, a pacjentka zerwała się z ławy.

- Jeszcze trochę boli, ale już jest o wiele lepiej! Dziękuję! Jesteś prawdziwą...

Urwała, rozumiejąc, że Maria mogłaby źle przyjąć określenie „czarodziejka”. Więźniarki słyszały już co nieco o procesie, o nieprawdopodobnym zwrocie, ja­ki w nim nastąpił.

I sama przecież doświadczyła, że Maria potrafi więcej niż inni!

Po tym zdarzeniu niemal każdego dnia któraś z więźniarek zwracała się do jasnowłosej z prośbą o pomoc w dolegliwościach. Maria wstrząśnięta do­wiadywała się, jakie cierpienia muszą znosić te cięż­ko pracujące nieszczęśnice.

Jedna z nich miała niegojące się rany na łydkach. Maria gorzko żałowała, że nie ma już arniki górskiej, dziurawca ani skrzypu. Jedynym środkiem, jaki mo­gła zdobyć, był pęk na wpół przegniłych pokrzyw, rosnących za chatą zarządcy. Tam zwykle opróżniał nocnik, dlatego też rozkrzewiły się w tym miejscu wyjątkowo bujnie.

- Przydałby się podbiał, babka zwyczajna albo lan­cetowata, ale niestety nic mi już nie zostało. Powiedz mi, czy próbowałaś okładać te rany soloną słoniną?

- Ha, soloną słoniną! Gdybym ją miała, na pew­no nie przykładałabym jej do nóg!

- Może więc solona ryba podziała tak samo - do­szła do wniosku Maria. Widziała przecież, jak pa­skudne rany zaczynają się goić pod wpływem sło­nych okładów.

- Auuu! Piecze jak czort... ale gdybym wydobrzała, to warto pocierpieć - jęknęła chora, obciągając spódnicę.

Inna więźniarka zgłosiła się z gorszymi dolegliwo­ściami. Dużo czasu upłynęło, zanim wyjąkała wre­szcie, z jaką sprawą przychodzi. Maria musiała zmo­bilizować całą swoją cierpliwość, gdy kobieta przez długi czas wzdychała tylko i użalała się nad ciężkim babskim losem i brutalnością mężczyzn. Maria do­myśliła się, że musi chodzić o miejsce najbardziej in­tymne z możliwych.

Zaryzykowała.

- Może nie jesteś w stanie utrzymać moczu? Tamta popatrzyła na nią zaskoczona. Kolejny do­wód na to, że jestem czarownicą, pomyślała Maria.

- Widzisz to po mnie?

- Nie. Ale rozmawiałam już z niejedną. Nauczy­łam się rozumieć to, o czym niełatwo się mówi.

- Możesz mi pomóc?

- Nie wiem. To zależy. Czasami, jak piecze, mo­że pomóc mącznica lekarska i brzoza brodawkowa - ta. Do naparu powinno się też dołożyć liści konwa­lii. Ale ona tu nie rośnie...

- Nie piecze mnie - wyznała, odwracając twarz.

- Aha. Czy rodziłaś dzieci? Drgnęła przestraszona, prędko rozejrzała się do­koła. Maria dostrzegła łzę w kąciku jej oka.

- ... Nie... tak...

Maria czekała. Delikatnie położyła rękę na ramie­niu cierpiącej.

- Byłam w ciąży... - szepnęła. - Ale Jensina... je tak­że zabiła...

I kobieta, zanosząc się szlochem, opowiedziała hi­storię mrożącą krew w żyłach Marii.

- Oczywiście zdarza się, że któraś zachodzi w cią­żę. Ale to nie jest miejsce odpowiednie dla noworod­ków. Jensina twierdzi że... że dziecko i tak by umar­ło. Nasze zmęczone ciała nie zdołają wydać ich na świat. I to zimno... ledwie same je znosimy. A i od pracy żadna się nie wykręci. Jensina mówi... że po­winnyśmy się cieszyć z jej osiągnięć.

- Osiągnięć?

- Siedzi tu za zabicie płodu, nie wiedziałaś?

- Nie. Sądziłam, że za takie przestępstwo czeka pewna śmierć.

- Ale nie Jensinę. Ona była żoną właściciela przy­stani, miała pieniądze, srebro. Na pewno się wykupi­ła. I przekupiła świadków, tylko jedna zeznawała prze­ciwko niej i opowiadała o jej podłości. I skazano ją na śmierć za to, że chciała pozbawić życia swoje dziecko.

Maria z trudem przełknęła ślinę.

Ach, te nieszczęsne kobiety!

Bezlitosne społeczeństwo!

Sami księża wszak grzmieli o grzechu i hańbie, którą okrywa się niezamężna matka. Okrutnie odsą­dzane od czci i wiary kobiety, wiedzione rozpaczą, stawały się współwinnymi kolejnego grzechu: poświęcały własne, nie narodzone jeszcze dziecko.

- Mój Boże, jak może dalej prowadzić swą czartowską działalność?

- Jej wolno. Tutaj leży to także w interesie władz... W każdym razie nikt nic nie mówi. A przecież sam za­rządca musi zdawać sobie sprawę, że tak częste odwie­dziny mężczyzn powinny przynieść więcej dzieci.

- Musimy zebrać kobiety, powstrzymać tę straszną praktykę. Możliwe, że ja mam lepsze środki... Ale naj­pierw twój kłopot. Czy pozwolisz mi się zbadać?

Chora kiwnęła głową, otarła łzy. Wyraźną ulgę sprawił jej fakt, że mogła wreszcie opowiedzieć o swej udręce i w dodatku spotkała się ze zrozumieniem.

Maria z największą delikatnością zbadała nieszczę­sną. Było tak, jak się spodziewała. Uszkodzenia wyglą­dały naprawdę strasznie, rany zagoiły się i pozrastały całkiem przypadkowo, tworząc nierówne blizny.

Jakim właściwie narzędziem posługiwała się ta rzeźniczka? zastanawiała się Maria, przeklinając wszyst­kich zbrodniarzy kaleczących ludzkie ciała i dusze.

Kobieta najprawdopodobniej będzie musiała mę­czyć się do końca życia. Co gorsza, wyglądało na to, że raczej nie urodzi już dzieci.

Być może nawet zajdzie w ciążę, lecz zniszczone organy nie będą w stanie donosić płodu.

Maria jak najoględniej starała się przekazać złe wieści pacjentce, ale z oczu płynęły jej łzy.

Kobieta jednak nie pokazała po sobie żadnych re­akcji.

- To chyba odpowiednia kara dla tej, która zabi­ła swoje dziecko.

Maria nabrała powietrza w płuca.

- Ty nie zabiłaś. To Jensinę należy obarczyć winą, jeśli już w ogóle chce się szukać winnych. A raczej cały świat, świat mężczyzn, który z ubogich kobiet czyni coś pośredniego między rozpłodową krową a niewolnikiem!

Swoją tyradą zaimponowała pacjentce, w której oczach po raz pierwszy zapaliły się ogniki buntu.

- To prawda, Mario. Ale uważaj na swój język! Niebezpiecznie jest tak mówić, zwłaszcza przy tych, którzy mają przewagę. W dodatku w Biblii napisa­no chyba, że...

- Jeśli nikt nie będzie głośno o tym mówił, wszystko pozostanie tak jak teraz - cicho przerwała jej Maria.

Kobieta wyszła od niej z podniesioną głową, cho­ciaż na swe dolegliwości nie dostała nawet maści na pociechę.

Dopiero później Maria uświadomiła sobie, że nie zna nawet imienia tej siostry, której ciała i duszy do­tykała tak intymnie.

ROZDZIAŁ IX

Nadszedł najgorszy okres pierwszej zimy Marii w obozie. Tuż przed Bożym Narodzeniem zmarły trzy kobiety z baraku Jensiny. Nikt, poza zarządcą, nie rachował już dni, zlewały się w jedną długą noc, trudno było mówić o jakimkolwiek dziennym świe­tle. Ludzie poruszali się coraz wolniej, ręce i nogi drętwiały, zimno na wyścigi z głodem szarpało wnę­trzności. Trzy owce zarżnięto i prawie już zjedzono. Kobiety, chcąc zaspokoić ssanie w żołądku, żuły ka­wałki solonej ryby, pobudzając tym samym trudne do zaspokojenia pragnienie. Studnię na wyspie przy­kryto i pilnie strzeżono, jakby tryskało w niej samo źródło życia. Dawała wodę do picia, lecz obawiano się czerpać z niej za dużo.

Tego dnia w pełni zimy budząca współczucie gro­mada wyprostowała plecy i zapatrzyła się w morze. Szlakiem płynęły akurat trzy większe kutry. Wkrót­ce miały się rozpocząć połowy na Lofotach. Męż­czyźni z całego wybrzeża brali kurs na owe rajskie łowiska, gdzie tłuste, żwawe dorsze łapały się w sie­ci i na liny z haczykami. Niektórzy powracali do do­mów z wielkim ładunkiem wątroby, tranu, ikry i to­warów na handel, inni spoczęli na wieki w zimnym grobie fal, pozostawiając po sobie jedynie żal i biedę.

Tu toczyła się gra o życie i śmierć, dla mieszkańców Północy nastała najważniejsza pora roku. Jak rolnik musiał zawierzyć słońcu i deszczowi, tak ry­bak pozostawał całkowicie zależny od humorów morza. Bogactwo i nędza przepychały się jak dorsze na łowiskach, niekiedy zdawało się, że to ślepy los decyduje o tym, co komu przypadnie.

Kobiety szykowały się na przyjęcie powracają­cych łodzi. Wielkie kamienne kręgi nad brzegiem na­leżało wypełnić drewnem. Nad ogniem zawieszano olbrzymie kotły, na wyspę przywożono nowe becz­ki na błyszczący tran. Czekało płukanie i czyszcze­nie ikry, która przed transportem do Bergen miała jeszcze być solona bądź też wędzona. Kobiety mu­siały też przygotować swoje nędzne drobne produk­ty, które zbierał zarządca i w ich imieniu sprzeda­wał, pobierając odpowiednio wysoką prowizję.

- Przeklęty Irgens - syczała Jensina, oskarżając go, kiedy jej nie słyszał, o kradzież i oszustwo.

Ale wciąż pozostawało jeszcze kilka miesięcy, za­nim ujrzą cumujące statki i spuszczane z nich płasko­denne łodzie, kierujące się do brzegu wyspy kobiet.

W baraku Marii, zwanym teraz Domem Marii, więźniarki swobodnie rozmawiały o dorocznych odwiedzinach rybaków i rozmaitych włóczęgów. Obóz kobiecy był stałym celem podróży tych, któ­rzy po zakończeniu połowów na Lofotach mogli wrócić jedynie do wyziębionej pustej chałupy albo na twardą drewnianą ławę w izbie parobków. Syno­wie biedaków topili swoje krzywdy w kieliszku mar­nej gorzałki wśród uścisków opłaconych ramion. Części mężczyzn powodziło się lepiej, lecz i oni nie widzieli nic upokarzającego w konieczności płacenia za smak kobiety. Maria po zimie spędzonej na wyspie zrozumiała wreszcie więźniarki, które się sprze­dawały.

To, co otrzymywały od mężczyzn, mogło okazać się decydujące w kwestii przeżycia, zwłaszcza gdy pod koniec zimy kończyły się zapasy zarządcy. A czasami wśród ryb trafiał na język smak pociechy, odrobina masła albo grudka cukru. I kto by przypu­ścił, że znajdzie się dziewczyna, która w znoju szarej codzienności zapragnie pachnącego różą mydełka czy kolorowej lnianej wstążki do włosów? A przecież w każdym niemal worku pod sufitem znajdowały się takie właśnie skarby.

Marię ogromnie to dziwiło, zwłaszcza że prawie żadna z kobiet nie mogła liczyć na powrót do domu, do ukochanego z lat młodości. Te, którym udawało się wydostać z wyspy, i tak nigdy nie zdołały uciec przed wstydem. Wiele z nich wyruszało do niezna­nych miejsc, lecz przeważnie padały ofiarą głodu. Al­bo znów wracały do obozu ukarane za włóczęgostwo.

Ale te, które umierają, przynajmniej odchodzą wolne, pocieszała się Maria.

Wiele się nauczyła w ciągu ostatnich miesięcy, lecz przede wszystkim uświadomiła sobie, jakim da­rem jest wolność. Mogła znieść głód, nędzę, kary i cierpienie, to zdarzało się wszędzie, los nikogo nie oszczędzał. Lecz wolność, swoboda, możliwość pój­ścia tam, dokąd się pragnie, rozmowy z tym, z kim się chce, chwila samotności! Tego brakowało jej naj­bardziej.

O Randarze i dzieciach rzadko ośmielała się myśleć. Ból byłby w stanie ją zabić, a i tak czaił się co dnia pod powierzchnią serca niby złośliwy wodnik. Prze­stała już sobie wyobrażać, jak wygląda maleńka, nie myślała o tym, że nie dane jej będzie widzieć, jak Sunniva z dziewczynki zmienia się w kobietę. A Randar...

Na szczęście, kiedy kładła się wieczorem, ciało miała tak zmęczone, że prawie nigdy nie dręczyło jej gorzkimi ukłuciami tęsknoty. Randar nie należał już do tego świata. On dla niej umarł, musiała go ode­pchnąć, musiała powstrzymać smutek, zanim zdusi w niej wolę życia, której nie zdołał dotąd złamać głód ani fizyczny ból.

Liczył się tylko dzień dzisiejszy.

Jedna godzina, jedna krótka sekunda.

Musi traktować życie jak długą drogę; idąc po niej, z każdym krokiem zbliża się do wolności. Może gdzieś tam czeka ją śmierć, lecz maleńkie światełko nadziei nie przestawało płonąć: przecież mimo wszy­stko cuda się zdarzają! A w oczekiwaniu, aż jej oso­bisty cud nastąpi, mogła w obozie rybackim wieść ży­cie nie tak znów całkowicie pozbawione sensu.

Była tu potrzebna.

Wiedziała, że już zdołała uczynić szarą codzienność łatwiejszą do zniesienia dla współtowarzyszek niedoli.

Sama także coraz częściej się uśmiechała. Wśród czarnej okropności bytowania kobiety wykształciły w sobie szczególne poczucie humoru, które przema­wiało do Marii. Nie było rzeczy, z której nie umiały­by zażartować, nawet głód szarpiący trzewia rozpły­wał się w śmiechu, kiedy Sylvia nad kotłem polewki na rybich ościach, posypanej lekko brunatną mączką z wodorostów, naśladowała kucharkę ze dworu:

- Czy zechce pani teraz spróbować sosu śmieta­nowego? Może dodać jeszcze jedno żółtko? I odro­binę cukru?

Śmiały się, co prawda nie bez goryczy, z min Sylvii, a ona głośno klepała się po brzuchu, na próżno starając się wyglądać na pańską kucharkę o obfitych kształtach.

Maria wsypała do garnka kilka szczypt tymianku z pieprzem, o słodka rozrzutności! Jedząc zupę opo­wiadały sobie o świątecznych smakołykach i wielkich ucztach, w których wszystkie kiedyś uczestniczyły.

Niekiedy śmiech hulał wśród dziurawych ścian, innym razem znów przygnębienie przyciskało je do ziemi tak, że w niektóre ranki wolałyby w ogóle już nie wstawać i tylko czekać na śmierć z zimna.

Maria tak często jak tylko się dało chodziła do ja­skini. Nie mogła się nadziwić, że chora Rakel wciąż trzyma się życia.

Owszem, jej napary potrafiły działać skutecznie i kojąco, Maria jednak umiała myśleć trzeźwo i wie­działa, że nie tylko za ich sprawą poważna choroba napotykała tak potężny opór. W Rakel musiała tkwić niezwykła wprost wola życia. A może to Turid dodawała jej otuchy?

A przecież można by przypuścić, że dość ma swo­ich kłopotów. Każdego dnia, rozdarta między dwoma światami, musiała jeszcze opiekować się córeczką.

Marii udało się przemycić trzem mieszkankom ja­skini trochę dodatkowej żywności, one walczyły przecież z przeciągami i mrozem, od których kobie­ty w barakach były lepiej chronione.

Niekiedy Turid sprawiała wrażenie, że przebywa gdzieś przerażająco daleko. W inne dni mogły roz­mawiać o najbardziej codziennych sprawach i o ma­rzeniach.

Malutka nabrała zaufania do Marii, często, gdy ta przynosiła jedzenie i opal, siadała jej na kolanach.

A kiedy dostała parę grubych filcowych skarpet i wsunęła w nie stopy, serdeczny uśmiech rozjaśnił wynędzniałą buzię.

- Dziękuję - powiedziała i było to pierwsze sło­wo, jakie Maria usłyszała od tego dziecka.

Turid przyglądała się im, na jej ustach pojawił się uśmiech.

- Kristino, zabierzemy Marię, kiedy tatuś po nas przyjedzie? Poprosimy go, żeby uratował także Marię?

Dziewczynka poważnie skinęła głową.

- Może tak się stanie - szepnęła Turid z tajemniczą miną, a Maria odwróciła się, by nie patrzeć na jej twarz.

- Powinnam już iść - powiedziała łagodnie. - Po­łóżcie się i starajcie grzać się nawzajem jak tylko się da. I, Turid... nie myśl o mnie.

Turid nie przestawała się uśmiechać.

- Zaraz pójdę spać, ale najpierw muszę jeszcze iść na głazy. Niebo wciąż jest jasne. Pomyśleć tylko, że on przypłynie dziś wieczorem, a mnie nie będzie, że­by go powitać!

Maria westchnęła cicho, zrozumiała, że na nic się nie zdadzą jakiekolwiek próby przemówienia jej do rozsądku.

Ciężkim krokiem wracała do domu.

Kiedy Rakel umrze... Straszne, że takie myśli przy­chodzą jej do głowy. Bez względu jednak na wszyst­ko, kiedy Rakel umrze, Turid wraz z dzieckiem trze­ba zabrać do obozu, to pewne. Każdy by zwariował, gdyby mieszkał w skalnej grocie, mając przy sobie tylko dziecko i śmiertelnie chorą kobietę!

Stało się tak, jak przewidziała Maria. Kilka dni później zastała Turid obmywającą martwe ciało Rakel. Ułożyła ją na noszach ze zniszczonego koca i kilku wygładzonych żerdzi. Maria zorientowała się, że Turid ukradła kije z suszarni, lecz powstrzymała się od komentarza.

Zarządca nakazał zatopić zwłoki w morzu, nie mogli wszak przewieźć zarażonego ciała ani na Tru­pią Wyspę, ani do wsi. Trzej mężczyźni wyprawili się więc wczesnym rankiem i drżąc ze strachu po­zbyli się ciężaru w miejscu, gdzie, jak wiedzieli, nikt nie będzie łowić ryb.

Turid była milcząca i daleka.

Maria powiedziała jej, że ma dołączyć do innych, ona wszak nie jest chora! Dziecko także, zrozumie­ją to, kiedy same się przekonają, że oddycha normal­nie, bez kaszlu.

- Ja muszę tu zostać - odparła kobieta; oczy mia­ła wciąż zapatrzone w niespokojne morze. Na hory­zoncie zanosiły się krzykiem jakieś ptaki, widać i one walczyły o pożywienie.

- Co ty mówisz?

- Muszę zostać - powtórzyła Turid niemal z iry­tacją w głosie.

Marię także ogarnął gniew.

- Ale ja przekupiłam Simonussena, prosiłam i bła­gałam... a ty wolisz żyć tutaj w samotności i jeszcze gorszej nędzy niż ta, z którą my tam walczymy?

- Zostanę tutaj - powtórzyła Turid z oślim upo­rem. Ale jej głos porwał wiatr, kiedy dodała: - On może mnie tam nie znaleźć, tyle tam innych kobiet...

Maria się poddała.

Czuła jednak, że źle robi, opuszczając maleńką Kristinę i zostawiając ją samą z najwyraźniej chorą na umyśle matką.

Mała Kristina przyszła do nich pewnej nocy, le­dwie któraś usłyszała pukanie do drzwi. Otworzyła jej zaspana Katja, nie bardzo wiedząc, czy w zimo­wych ciemnościach porusza się zwierzę, czy człowiek.

Księżyc stał wysoko na niebie, jego blask kładł się na morzu niczym kolumna, spowijając buzię dziec­ka niebieskawą poświatą.

- Ma - a - ria! - zapłakała dziewczynka. Była przemoczona i zziębnięta, usta jej drżały, a jasne włosy w strąkach opadały na ramiona. Katja wciągnęła ją do środka, zbudziła Marię.

- Dziecko jest tutaj, coś musiało się stać! Maria, niepewna, czy mała w ogóle umie mówić, wzięła ją na kolana i owinęła mokre ciałko własnym ogrzanym kocem.

- Mama pojechała... do taty... do Adriana... na mo­rze. Z - z - z - zimno!

Drżący tłumoczek poruszył w duszy Marii stru­ny, których dźwięk postanowiła raz na zawsze w so­bie zagłuszyć.

Wiedziała jednak, że nic na to nie poradzi.

Znów została matką.

Następnego dnia znaleźli Turid unoszącą się na wo­dzie przy brzegu. Zamarzła, jedną rękę poszarpała o skały, ale nie czuła już bólu, wszelka tęsknota minę­ła, a jej oczy spoglądały teraz normalniej niż za życia.

Odnalazła spokój. I Bóg jeden wie, czy w tym in­nym świecie nie odnalazła też swej miłości, zastana­wiała się Maria, gdy przewozili zwłoki.

Małej Kristinie powiedziała w każdym razie, że mama wybrała się do ciepłego, spokojnego miejsca, gdzie nikt nie bywa głodny i nie cierpi. Tam będzie czekać na swą córeczkę, ale najpierw musi ona przeżyć dni, które Bóg zapisał jej w swej księdze. Kristinie podobały się te historie, Maria stale musiała wy­myślać nowe szczegóły o życiu w odległej krainie.

- Czy tam są anioły? Mama opowiadała o anio­łach. Mają takie włosy jak tatuś, złociste, ze śliczny­mi lokami. Mają też białe skrzydła, ale tatuś ich nie ma. On ma kurtkę ze srebrnymi guzikami i umie śpiewać piosenki w języku, którego my nie znamy....

Maria pozwalała dziecku fantazjować, Kristina na pewno także potrzebowała czegoś pięknego, co mogło­by odwrócić jej myśli od brutalnej rzeczywistości życia.

- Tak, myślę, że są tam aniołowie. I jedzenie, mnó­stwo jedzenia. Mama na pewno siedzi teraz i zajada maślane placuszki, i żałuje, że nie może ci posłać ani kawałeczka...

- Co to są maślane placuszki? - spytało dziecko, szeroko otwierając oczy.

Maria musiała opanować ściskanie w gardle. Ileż wspaniałości ominęło tę dziewczynkę! Kristina mia­ła raczej pięć, sześć lat niż dwa albo trzy, to jej kru­che, niedożywione ciałko sprawiło, że Maria źle obli­czyła wiek małej.

- Maślane placuszki to coś bardzo pysznego i miękkiego do jedzenia - odparła Maria. - Któregoś dnia dowiesz się, jak smakują, obiecuję!

- Kiedy tatuś wróci - szepnęło dziecko i przerazi­ło Marię, spoglądając jakby w głąb siebie, podobnie jak niekiedy czyniła to jego matka.

- Nie myśl o tym za dużo - prędko powiedziała Maria i pospiesznie zaczęła mówić o czym innym.

Kristina w ciągu dnia nie odstępowała jej nawet na chwilę, a nocą spała razem z nią. Chudziutkie ciał­ko nabierało sił. Choć jedzenie u kobiet było równie ubogie jak to, którym karmiła ją matka, być może więź, jaka wytworzyła się między mieszkankami ba­raku, śmiech i ciepło, pomogły dziecku. Włosy ma­łej zaczęły bardziej błyszczeć i urosły już na tyle, że dały się splatać w cienkie warkoczyki, zwisające na plecach. W oczach zapłonęło więcej życia, rzadko za­stawały ją siedzącą i wpatrującą się w nicość. Dziel­nie spisywała się w pracy, nosiła drewno do paleni­ska i czyściła ryby jak doświadczona podkuchenna. Jeśli miała trochę wolnego czasu, chodziła na brzeg w poszukiwaniu przyniesionych przez morze rze­czy, które jeszcze mogły się przydać.

Zdarzało się, że jakiś statek tonął, czy to w pobli­żu wyspy, czy gdzieś dalej na morzu. Pozostałości wraku fale wyrzucały na ląd, czasami też trafiały się resztki ładunku. Kiedyś kobiety znalazły dziwne twarde owoce, a raz przypłynęły całe skrzynie.

Wtedy jednak wybuchła wielka awantura. Zaraz zjawił się zarządca i zabrał wszystko.

- Głupie baby! - prychnęła Sylvia. - Gdybyśmy się nie kłóciły i podzieliły po równo, nic by nie wpadło w szpony tego chytrego łajdaka.

- Są wśród nas takie, które korzystają na tym, że on się dowie - z nieoczekiwaną śmiałością zauważy­ła Katja.

I kłótnia rozpoczęła się na nowo.

Ale dziewczynka wyciągnęła wnioski z tego zdarze­nia i od tej pory wykradała się na brzeg, kiedy nikt inny nie miał czasu na poszukiwania. Na razie nie mogła się poszczycić wielkimi osiągnięciami, lecz w grocie na krańcu wyspy leżały bardzo interesujące rzeczy, o których wiedziała tylko ona. Były tam trzy nieduże błyszczące pojemniczki z ciasno zatkniętymi korkami. Powąchała ciecz znajdującą się w jednym, ale skrzywiwszy nosek, prędko zamknęła słoiczek. Miała też kilka wystrzępionych mokrych książek, wielki męski but, kawałek rzeźbionej stołowej nogi, parę szmatek przyczepionych do spróchniałej deski.

Najpiękniejszy ze wszystkiego jednak był okrą­gły, lśniący kamień księżycowy.

Kristina nigdy nie słyszała o takim cudownym ka­mieniu! Można było przez niego patrzeć, a kiedy podnosiła go do światła, w zielonej gładkiej po­wierzchni ukazywały się iskry. Z kuli wystawało kil­ka ostrych haków, o jeden nawet skaleczyła palec, zanim się zorientowała, jak bardzo są kłujące.

Niebezpieczny skarb!

Tajemniczy skarb.

Będzie co pokazać tatusiowi!

Ale za każdym razem, gdy siedząc na przybrzeżnym głazie zatapiała się w myślach, przychodziła któraś z ko­biet i przywoływała ją do rzeczywistości. Jakby nie wol­no jej było snuć tych przyjemnych marzeń! Niedobre kobiety, w każdym razie od czasu do czasu niedobre.

Wszystkie, oprócz Marii.

Maria miała błękitne, bardzo błękitne oczy - ta­kie, w których można się przejrzeć! I lubiła się ba­wić. Umiała rzucać kamienie na patyk położony na piasku albo rysować na ziemi kwadraty i skakać mię­dzy nimi, nie następując na linie. Dziecko ledwie mogło uwierzyć, że dorosły człowiek może wymy­ślić coś tak cudownie nieprzydatnego.

- Mam w domu dwie córeczki - wyznała Maria któregoś wieczoru, a ponieważ Kristina dostrzegła łzy, kręcące się w oczach przyjaciółki, nie śmiała nig­dy więcej o tym wspominać.

Zarządca Simonussen przeżywał ostatnio przy­jemne dni. Praca posuwała się tak jak powinna, czte­rej strażnicy zgłaszali się z nielicznymi problemami, a czasem nie było ich w ogóle. Kobiety zajmowały się swoimi sprawami, silniejsze i zdrowsze niż kie­dykolwiek. Widać Maria musiała użyć czegoś więcej niż tylko ziołowych maści!

Simonussen niechętnie przyznawał, że ta kobieta mu zaimponowała, i jego zainteresowanie Marią sta­le wzrastało.

Akurat teraz w podkasanej spódnicy biegła na wy­ścigi z dziewczynką. Skakały po śliskich kamieniach i zmrożonej ziemi, wołały coś do siebie, zajęte we­sołymi zawodami.

Nawet Jensina miała kłopoty z utrzymaniem po­wagi. Zakładała właśnie nowe obręcze na stare becz­ki na tran, na wyspie oczywiście nie było żadnego bednarza i jej mieszkańcy musieli sobie radzić jak potrafili. Kobiety stawały się cieślami, bednarzami, garbarzami i kucharzami warzącymi olej.

Białe łydki Marii błyskały spod spódnicy, wyglą­dały na zmarznięte, chociaż marcowy dzień był jed­nym z cieplejszych. Zima dobiegała już końca. Wkrótce łodzie powrócą do domu, a wyspa przebu­dzi się do życia i długich pracowitych dni. Cieszyły się na to wszystkie więźniarki, które liczyły na odro­binę hojności ze strony mężczyzn.

Na pewno nie należy do nich Maria, tego Simonussen był pewien. Widać nie jest z tego rodzaju, zimna jak zdechła ryba, raz po raz odrzucała jego zaloty.

Oczywiście mógł bez trudu powalić ją na ziemię, zedrzeć z niej suknie i posiąść na miejscu. To jednak nie wydawało mu się słuszne. Maria była niczym rzadki okaz, jak francuski koniak, który nie powi­nien trafić w gardło zapijaczonego rybaka.

Nią trzeba się rozkoszować.

A to znaczy, że musi przyjść do niego dobrowol­nie. Nawet jeśli nie z ochotą, to przynajmniej w ja­snym, określonym celu. Pragnął ujrzeć, jak sama rozsznurowuje poły stanika, odsłaniając jego oczom roztańczone piersi... Naprawdę nie ma nic, czym mógłby ją skusić albo jej zagrozić?

Podziękowała za wódkę i masło. Nie chciała się przenieść do ciepłej chaty. Odmawiała przyjęcia kawał­ka pięknego materiału i tylko wydymała usta na widok kawy, którą z początku próbował jej zaimponować.

Simonussen wiedział, że jest przywiązana do ci­chej, nieśmiałej Katji, lecz nie sądził, aby przy po­mocy tej dziewczyny zdołał wymusić na Marii ule­głość. Katja nie miała nic, co mógłby jej odebrać, a rzeczy Marii nie śmiał tknąć, powszechnie wiado­mo przecież, że czarownice potrafią straszliwie uka­rać tego, kto ruszy ich niebezpieczne zbiory.

Nie, najwyraźniej nic nie zdoła zwabić Marii do jego łóżka.

Simonussen usiadł przy oknie, odchylił jedną okiennicę. Przez rozpiętą suszoną błonę z pęcherza halibuta widział mgliste postacie pracujące na brze­gu. Jedną z nich była Maria, sam nie bardzo umiał wyjaśnić, w jaki sposób z taką łatwością odróżnia ją w gromadzie szaro i brunatno ubranych kobiet. Mo­że dlatego, że zawsze kręcił się przy niej ten mały kłębek, jak odnóżka mocnej rośliny.

Kristina, takie imię, zdaje się, nosi dziewczynka.

Pozostaje mieć tylko nadzieję, że nie sprawi tyle kłopotu co jej matka. Przyszła na świat jedynie przez jej upór, przez owo niepojęte marzenie o bogatym panu, który kiedyś po nią przyjedzie. A przecież Kristina najprawdopodobniej była rezultatem przesyco­nego odorem piwa i potu żałosnego spotkania z ja­kimś zabłąkanym synem rybaka.

Jensina niewiele mówiła, sam jednak na tyle rozu­miał tajemniczy świat kobiet, by pojmować, że to za jej sprawą tak rzadko na wyspie rodzą się dzieci.

Samotne dziecko.

Simonussen stwierdził to z chłodną obojętnością, w jego świecie nie było miejsca na dziecięce łzy.

Przypuszczał jednak, że ze wszystkich kobiet Ma­ria ma do nich największą słabość.

To nasunęło mu pewien pomysł.

ROZDZIAŁ X

Dni przed powrotem łodzi do domu zawsze były pełne napięcia, i dla żon rybaków, i dla handlarzy. Również na Skjaervaer, gdy zaczęły wiać łagodniejsze wiatry i wiadomo już było, że tegoroczne połowy na Lofotach dobiegają końca, ludzi ogarnął nerwowy nastrój.

Czy wszyscy wrócą do domu w dobrym zdrowiu? Czy połowy okażą się pomyślne i na jakiś czas zapew­nią dochód? Jakie nowiny przywiozą rybacy z północ­nych krain, czego dowiedzieli się w rozmowach z mie­szkańcami nadmorskich wiosek i z zagranicy?

Kobiety z obozów rybackich wzdłuż wybrzeża czekały już w każdym razie w gotowości. Stanowiły tanią siłę roboczą i wiele statków kierowało się ku ich przystaniom, by oprawiły te ryby, które rybacy zamierzali zabrać do domu. Większość złowionych dorszy sprzedawano jeszcze na północy, lecz część najlepszych ryb ładowano na pokłady kutrów i mniejszych łodzi. Rybacy przeważnie zabierali też beczki z wątrobą i ikrą. Nikt nie umiał ugotować tak dobrego tranu jak kobiety na Skjaervaer! A już na pewno tak tanio... I, korzystając z okazji, że nie trze­ba samemu pracować, można odpocząć u zarządcy albo w innym miejscu, z kobietą.

Maria usiłowała porozmawiać z Jensiną o jej budzącej odrazę praktyce. Czy nie słuszniej, aby kobie­ty raczej wystrzegały się ciąży? Jensina prychnęła ze złością.

- A co ty o tym wiesz? Żadna nie potrafi zapobiec temu, by mężczyźni zasiewali w nas swoje ziarno, kiedy już do tego dojdzie. Za to jedna z nas umie przynajmniej pomóc kobiecie i uwolnić ją od wsty­du, który ciągnąłby się za nią przez całe życie.

- Być może ja potrafię temu zaradzić, Jensino. Chyba żadna nie dopuszcza do siebie z lekkim ser­cem ciebie i twoich przerażających narzędzi?

- Trochę narzekają i beczą, ale i tak przychodzą na klęczkach - zarechotała Jensina.

Maria szczerze liczyła na to, że na jej twarzy wy­raźnie widać pogardę, którą odczuwała.

- Musisz zaprzestać tej zbrodniczej praktyki, Jensino. Inaczej może być z tobą źle. Wciąż mam pew­ne kontakty...

Jensina przerwała jej drwiącym śmiechem.

- Kontakty? Ha! Dobra jesteś, przychodzisz i gro­zisz, że potrafisz zmienić świat! Ale ja wiem, coś ty za jedna, i nie jest wcale pewne, że wielcy panowie chętniej wysłuchają dziwki i ladacznicy niż nieszczę­snej kobiety, która przyczyniła się jedynie do po­większenia grona aniołków!

Mało brakowało, a Maria rzuciłaby się na bezczel­ną rozmówczynię z pięściami, w porę jednak zapa­nowała nad sobą i odwróciła się na pięcie.

- Przekonasz się kiedyś, że to, czym się zajmujesz, nie leży w interesie kobiet. Pewnego dnia zostaniesz sama.

Jensina roześmiała się jeszcze głośniej, ale jej śmiech rozpłynął się w wyraźnej niepewności.

Zarządca, nastawiając uszu, obserwował kłótnię więźniarek ze swego miejsca przy oknie. Do diabła, wygląda na to, że Maria ma haka nawet na Jensinę! Niezwykła kobieta. Jest tu zaledwie od kilku miesię­cy, a już wiele więźniarek prawie nie pamiętało, jak było przed jej przybyciem.

Coraz częściej kobiety przychodziły do niego pro­sić o zgodę na przeniesienie się do Domu Marii. Jej barak całkiem się zapełnił, nie dało się znaleźć ani jednego miejsca do spania.

U Jensiny natomiast zrobiło się przestronniej, zo­stało osiem kobiet, no i dwie nowo przybyłe.

Simonussen uznał tę zimę za udaną. Zmarły trzy ko­biety, to wcale niedużo. No i dwie chore, ale je spisał w swoich księgach na straty już zeszłego roku. Biorąc jed­nak pod uwagę, że w ciągu roku przybyło pięć nowych więźniarek, rachunek wypadał więcej niż pomyślnie.

Simonussen żądał zapłaty za swoją pracę na pod­stawie liczby więźniarek, nad którymi sprawował dozór. Im więcej zresztą rąk mógł zatrudnić do pra­cy, tym większe przynosiły zyski dla obozu. Kobie­ty dostawały swoją symboliczną zapłatę, nędzne gro­sze, a talary trafiały do kiesy Simonussena.

Jeszcze tylko parę lat na tej przeklętej posadzie, a uzbiera dość, żeby kupić własną zagrodę.

Będzie położona tak daleko od morza, że zapach soli nigdy nie zakręci mu w nosie!

Pokaże tym wywyższającym się draniom w domu, którzy zniszczyli jego karierę i zmusili do przyjęcia pracy na tej zapomnianej przez Boga wyspie!

Na pewno jest dość oficerów z plamą na honorze, którzy go tu zastąpią.

Ach, gdyby tak mógł zabrać ze sobą Marię!

Nie jest słabeuszem ani wrażliwym gołowąsem. Nie boi się wziąć czarownicy! Kobiety w końcu za­wsze pozwalają sobą rządzić, byle tylko znaleźć od­powiedni sposób. Trzeba nauczyć je szacunku, po­kazać, gdzie ich miejsce.

A co do tego, gdzie jest miejsce Marii, nie miał żadnych wątpliwości.

Tutaj, na jego zapadniętym materacu.

Zdawał sobie jednak sprawę, że nie zabierze jej na swoje przyszłe gospodarstwo. To się nie uda; nawet tak oddany swej służbie człowiek jak on nie uzyska zgody króla na ułaskawienie skazanej na dożywocie więźniarki. Zesłano ją na tę wyspę, żeby pozbyć się problemu. I ułaskawienie nie wchodzi w grę, tyle Simonussen wiedział na pewno, chyba że po jakichś dwudziestu, może trzydziestu latach. Ale wtedy za­pewne ani jego, ani Marii nie będzie już na po­wierzchni ziemi. W dodatku kobiety tak prędko ro­bią się pomarszczone i stare, mało pociągające.

Musi zadowolić się chwilami uciechy tu, na wy­spie, wykorzystać czas do dnia, gdy do brzegu przy­bije statek z jego następcą.

Lepiej ściągnąć ją do domu, zanim przypłyną ry­bacy, żeby przypadkiem nie przyszło jej do głowy ofiarować swego miodu innym.

Usiadł wygodniej, przesunął palcami po uszku metalowego kubka. Było wygięte jak kobiece biodro, lecz w dotyku znacznie twardsze i chłodniejsze.

Potraktuję ją dobrze, powtarzał sobie w myśli. A jeśli ona zrozumie, co dla niej najlepsze, czekają ją tu, na wyspie, jasne, przyjemne dni.

Posłał jednego ze strażników z wiadomością dla Marii.

Maria, przemierzając niewielką odległość dzielącą równinę od chaty, nie mogła opędzić się od złych prze­czuć. Czego on znów może chcieć? Dawno już dała mu wyciągi z ziół potrzebne do przyrządzenia aroma­tycznej wódki, pozwolił jej nawet spróbować drogo­cennego napitku. Nie o to więc musiało chodzić.

Lękała się sposobu, w jaki patrzył na nią zarząd­ca za każdym razem, gdy znalazła się w pobliżu. Ostatnio zaś miała wrażenie, że lodowate szpony za­ciskają się jej na sercu, i instynktownie mocniej przy­garniała do siebie Kristinę. Za spojrzeniem jego przymrużonych oczu kryło się zło. Nigdy nie wspo­mniała o tym dziecku, ale Kristina sama zaczęła cho­wać buzię w fałdach ciężkiego fartucha Marii, gdy tylko widziała, że zarządca się zbliża.

Pod drzwiami chaty Maria wzięła się w garść, wcią­gnęła w płuca słodkie wiosenne powietrze i zapukała.

Nagle poczuła czyjeś ręce opadające na ramiona od tyłu, drgnęła i gwałtownie się odwróciła. Simonussen zaniósł się głośnym rechotem, rozbawiony wła­snym dowcipem, i usiłował klepnąć ją w pośladek.

- Nigdy więcej mnie tak nie tykaj, zarządco!

- Nie myślałem, że tak łatwo cię przestraszyć, Mario - Czarownico!

- Bo też i niełatwo - odparła śmiało.

- Doprawdy? Cóż, to brzmi obiecująco. Widzisz, mam z tobą do omówienia pewną sprawę. Wejdź!

Drzwi zostawił otwarte, co Marii bardzo odpo­wiadało. Nie lubiła zamkniętych drzwi, to pewnie resztki poczucia wolności czepiały się wpadającego przez nie światła.

- Usiądź, Mario, napijemy się po kieliszku. Nale­ży ci się pochwała za twoje wywary, takiej gorzałki nie robi nikt w tych stronach! Myślę, że nawet na sto­ły mieszczan nie trafiają równie szlachetne krople.

Tego Maria nie była wcale taka pewna, najlepsze zioła nie mogły zabić nieprzyjemnego smaku pędzo­nego w pośpiechu samogonu. Musiała jednak przy­znać, że płyn, którego nalał jej Simonussen, miał cał­kiem niezły smak i dobroczynne działanie, rozgrzewał w żołądku i sprawiał, że serce uderzało spokojniej.

Wypili w milczeniu. Zarządca nalał sobie jeszcze kieliszek, Maria podziękowała.

- Co poczniemy z Kristiną? - rzucił nagle i mlasnął wargami. - Nie jest już niemowlęciem, zauważyłem, że potrafi wykonać połowę pracy dorosłej kobiety. Jest bystra i chętna do roboty. Zwinna, może się przydać.

Czekał na reakcję Marii i dostrzegł na jej zwykle opanowanej twarzy przelotny strach. Zachęcony tym, ciągnął:

- Faktem jest, że pewien gospodarz już o nią py­tał. Szuka kogoś do pomocy dla żony, szczególnie że sam dużo wyjeżdża, handluje. Podróżuje z towarem od zagrody do zagrody. Nie jest bogaty, to raczej prosty dom, ale dostatecznie duży, by wyżywić je­szcze jedną gębę w zamian za pracę w gospodarstwie. Zaproponował mi trzy talary za Kristinę.

- Ona nie jest twoją niewolnicą! Nie możesz jej sprzedać za cenę krowy!

Zarządca pogładził się po brodzie.

- Owszem, moja droga, mogę. I niejeden stwier­dzi, że postąpiłem źle, odbierając jej szansę wydosta­nia się z tego miejsca. To nieszczęsne dziecko nie zo­stało przecież skazane przez sąd na pobyt na tej wy­spie - zakończył z chytrym uśmieszkiem.

- Może i tak, ale tutaj są jej najbliżsi. Kristiną nie zna innego świata. To bez serca odsyłać ją do ob­cych. Dzieciak ma nie więcej niż cztery, pięć lat...

- Raczej sześć! I jeśli dobrze pamiętam...

- Sześć lat to nie jest odpowiedni wiek, żeby iść na służbę! Niech najpierw dorośnie, żeby sama mo­gła przyjąć taką propozycję!

W głosie zarządcy pojawiła się nagła surowość, ta nieoczekiwana zmiana wprawiła Marię w zmieszanie.

- Ona zjada więcej, niż jest w stanie na to zapra­cować - odparł twardo. - Potrzebuje ubrania, jedze­nia, ciepła, kocy. Kto za to zapłaci?

- Ja - odparła Maria z dumą, a on wiedział już, że wygrał.

Maria rzadko płakała, ale ta noc stała się jedną z najdłuższych i najtrudniejszych. Nie mogła znieść bliskości innych kobiet w baraku, szukała samotno­ści w najbardziej oddalonych miejscach wyspy, aż wreszcie trafiła do jaskini, w której Kristina mie­szkała przez blisko dwa lata.

- Boże - szlochała. - Dlaczego muszę przejść jeszcze i przez to? Nie widzę już żadnego sensu w tym, co ro­bię, jestem zmuszona wybrać pomiędzy dwoma grze­chami, zdecydować się na którąś ze strasznych dróg.

Jedno wyjście wydawało się gorsze od drugiego. Oddanie się temu odrażającemu człowiekowi jawiło jej się czynem tak okropnym, że nie potrafiła nawet znaleźć słów, by go opisać. Mdłości ogarniały ją na samą myśl. Nie chodziło wyłącznie o to, że zbrukał - by jej ciało, krzywda sięgnęłaby znacznie głębiej.

Ten wstrętny, cuchnący mężczyzna zbezcześciłby ją swymi woniami i sokami, zacierając tym samym wspomnienie tego jedynego, ukochanego.

Pamięć o miłości Randara wciąż tkwiła w każdym kawałeczku jej ciała, rzadko o tym myślała, teraz jed­nak świadomość łączącego ich związku ogarnęła ją niczym burza protestu.

Nie wolno mu jej tego odbierać! Nie wolno mu pohańbić, zbrukać cudownych pieszczot Randara zwierzęcą żądzą!

Nigdy, przenigdy nie pozwoli, aby to się stało. To jak zabójstwo.

Ale Kristina, Kristina...

To śliczne dziecko, kochana dziewczynka. Maria nie mogła znieść myśli, że już teraz miałaby zostać wysłana w nieprzyjazny świat, wydana na pastwę wędrownego handlarza i jego z całą pewnością ską­pej żony. Skoro ktoś potrzebuje pomocy, może chy­ba poszukać dorosłej osoby? Są wszak kobiety i męż­czyźni gotowi sprzedać pracę własnych rąk za mniej niż trzy talary rocznie!

Trzy talary.

Trzydzieści srebrników.

To to samo.

Nie, nie może mu na to pozwolić! Nie może do­puścić, aby z powodu jej wrażliwości sprzedano dziewczynkę. A nawet gdyby tak się stało, zarządca z pewnością uknuje nowy podstęp, bo kieruje nim jakieś chorobliwe pożądanie. Czepia się jej jak ogier klaczy na pastwisku.

Bez względu na wszystko ona przegra.

Nieszczęścia i żal nigdy widać jej nie opuszczą. Ile człowiek może właściwie znieść? zastanawiała się, le­dwie się powstrzymując od wygrażania granatowe­mu wiosennemu niebu.

Znów świecił księżyc. Wkrótce nadejdzie czas, kiedy noce będą zaledwie niewyraźnymi cieniami dnia.

Bardzo to potrzebne po tak długim życiu w ciem­ności.

Noc z wolna ustępowała już rankowi, a Maria nie wymyśliła żadnego rozwiązania.

Kiedy wsunęła się na swoją pryczę tuż przed tym, jak ptaki zaczęły hałasować, Kristina mruknęła coś przez sen i zarzuciła chudą rączkę na jej szyję.

Nie wolno oddać dziecka. Przeklęty łotr, jak mo­że w taki sposób wykorzystywać macierzyński in­stynkt kobiety!

Gwałt.

Nawet jeśli doprowadzi do tego, że sama się przed nim rozbierze, nie będzie to nic innego jak gwałt.

Maria zapomniała o łzach i bólu, poczuła, jak ro­dzi się w niej dawny, znajomy bunt. Tak było znacz­nie lepiej.

Dawny bunt.

Dawna zagniewana, śmiała Maria.

Pożałuje, ten rozpalony knur!

Zobaczy...

Cóż, nie jest wcale pewne, że da się tak łatwo oszukać jak ów podły pomocnik kowala z Fjora, którego kiedyś postraszyła odebraniem męskości. Przeklęła go, aż odskoczył przerażony. Z oczu sypa­ły się jej iskry, uwierzył więc w jej śmieszne zaklę­cia, w utraconą na zawsze moc.

Maria na to wspomnienie nie mogła powstrzymać się od uśmiechu.

Mama przeżyła wtedy prawdziwy wstrząs.

Ale chora żona pomocnika kowala, otoczona gro­madką małych dzieci, spoglądała na nią z wdzięcz­nością.

Zarządcę czeka trudne zadanie! Maria nie podda się tak łatwo!

Jaśniej patrząc w przyszłość, zwinęła się na pry­czy i mocno przytuliła do siebie Kristinę.

Malutka spała z podkulonymi nogami i rączkami przyciśniętymi do boków, skurczona jak płód. Bied­ne dziecko, pomyślała Maria i pogładziła jej złociste loki, które tak pięknie błyszczały po myciu.

Jutro już, być może, przybędą na wyspę pierwsi rybacy. Lepiej usnąć, nadchodzą długie dni.

Pierwszy zboczył ze szlaku, biorąc przy dobrej po­godzie kurs na Skjaervaer, kuter Jonassena. Szyper miał wiele spraw do załatwienia na Vedze, wielka wy­spa była głównym ośrodkiem wszelkiego handlu i transportu. W ładowni wiózł nie tylko wątrobę dor­sza i ikrę, lecz także gigantycznego długoszpara, którego ledwie zdołali pochwycić na jednym z łowisk. Długość potwora dwakroć przekraczała szerokość ło­dzi. Już sama wątroba wystarczyła do zapełnienia ośmiu beczek, Jonassen radował się więc myślą o ta­larach, które będzie mógł podzielić między siebie i dwóch wynajętych ludzi. Ważne teraz, by właściwie spreparować tran i olej, aby dało się go sprzedać sto­sownie do wartości!

A to kobiety ze Skjaervaer na ogół potrafiły.

Umiały też co innego.

Strażnicy wcześnie zauważyli ciężko wyładowaną łódź zbliżającą się do przystani.

Zwołano wszystkie więźniarki i nakazano im trzy­mać się z dala od brzegu do chwili rozładowania ku­tra. Żadna nie może mieć szansy, żeby przekraść się na pokład, na przykład w pustej beczce!

Wreszcie załogę poprowadzono do chaty, gdzie Simonussen wyciągnął swoje butelki.

Rozpoczęły się negocjacje na temat siły roboczej, gorzałki i zakwaterowania.

Maria stała wraz ze współtowarzyszkami, czeka­ła, aż przywołają ją na brzeg i wyznaczą pracę.

Część kobiet już nosiła kadzie z solonymi rybami. Należało je starannie wypłukać w morskiej wodzie o temperaturze kilku zaledwie stopni. Później ryby czyszczono i rozkładano do suszenia na skałach. Naj­mniejsze wiązano po dwie i rozwieszano do suszenia.

Jensina miała pełne ręce roboty z wykrawaniem wąskich pasków z mięsa halibuta.

Tak, bo kuter przywiózł także dwa piękne halibuty. Kawałki starannie odciętych płetw, po nasoleniu i wy­suszeniu, były bardzo smaczne. Łby zwykle gotowano, otrzymywano z nich znakomity wywar na zupę.

Najlepsze tłuste kawałki wzdłuż boków krojono w długie, cienkie paski. Po wysuszeniu uważano je za prawdziwy delikates, osiągały rzeczywiście wyso­ką cenę, gdyż cieszyły się wielką popularnością u mieszczek i zamożniejszych mieszkańców Bergen.

Załoga łodzi zakończyła rozładunek, jeden czło­wiek musiał zostać na pokładzie i zakotwiczyć łódź nieco dalej w głębi morza. Dwaj inni z przyjemno­ścią kosztowali nowej gorzałki Simonussena. Za­rządca wyczarował na stole chleb i masło, a rybacy dołożyli od siebie niewielkiego ptaka, alkę.

- Mario! Przyjdź tutaj!

Maria zdrętwiała, zrozumiała, że w słowach Simonussena kryje się coś więcej niż zwyczajne polecenie. Jeśli usłucha, umowa zostanie przypieczętowana.

Kristina podniosła głowę, popatrzyła na nią pytająco.

- Idź pomóc Katji - próbowała uspokoić dziecko Maria.

Dwornie ukłoniła się dwóm rybakom, wyszczerzy­li zęby w uśmiechu i jeden szturchnął drugiego w bok.

- Wspaniała kobieta, Simonussen! Tak, tak, stara Jensina już dawno dojrzała do wymiany!

Oczy zarządcy rozjaśniły się dumą, lecz wciąż je­szcze nie był jej pewien.

- Ugotuj nam jedzenie, kobieto, a na razie wystaw kilka placków!

Opuściła ich i skierowała się do skrzyni z zapasa­mi w głębi chaty. Bez cienia uśmiechu wyniosła drewniany półmisek z plackami na płaski kamień, przy którym rozsiedli się, zabrawszy naczynia do pi­cia, mężczyźni. Rozkoszowali się widokiem pracują­cych kobiet, patrzyli, jak sztywne z zimna, lecz wciąż zręczne palce zajmują się rybami.

Charakterystyczny zapach rozgrzanego tranu już zaczął się unosić nad brzegiem.

Maria po stokroć by wolała stać w wodzie bez czucia w nogach i zdzierać skórę z rąk.

Energicznie oskubała alkę, na pewno smaczną, miała dużo mięsa. Źle jednak patrzono na zabijanie ptaków o tej porze, w okresie lęgów.

Wreszcie w garnku nad ogniem zaczęło perkotać, a zapach świeżego mięsa zbudził ukłuciem głodu uśpiony żołądek. Byle tylko aromat mięsiwa nie do­leciał do zmęczonych kobiet stojących w słonej wo­dzie w oparach tranu. Bardziej zasłużyły na pożyw­ną strawę niż ci trzej brzuchacze!

Maria dodała do sosu młodych listków babki i drob­no posiekaną cebulę do smaku, wlała też odrobinę wi­na. Zapragnęła wsypać jeszcze ziaren gorczycy... Mieliby wtedy inne zajęcia niż uganianie się za babami!

Mały diabełek zaczął jej szeptać do ucha i od my­śli prędko przeszła do czynów. Ale jak przynieść brunatne ziarenka?

Pomógł jej sam Simonussen:

- Idź się przebrać, Mario. Musisz ładnie wyglądać, bo dzisiaj w chacie Simonussena będzie uczta! Do­wiedziałem się, że przed zapadnięciem nocy może­my się spodziewać kolejnych gości. Znajdziesz chy­ba lepszą suknię?

Obrzucił krytycznym spojrzeniem jej grube ubra­nie z samodziału i poplamiony fartuch, jasne włosy przewiązane brązową chustką i drewniane podeszwy umocowane sznurkiem do stóp.

Maria wolałaby raczej wysmarować się smołą i wy­tarzać w pierzu, niż stroić się dla niego. Akurat teraz jednak pasowało to do jej planów, dlatego uśmiech­nęła się lekko i odsunęła wrzący kociołek z ognia.

- Pospiesz się, jesteśmy głodni. A jeśli będziesz mi­ła, może i tobie się coś dostanie!

Ziarna gorczycy na pewno podziałałyby same, lecz dla wszelkiej pewności dołożyła jeszcze odrobinę so­ku z tarniny i korzenia paprotki. Kiedy brzuchy mężczyzn już to przetrawią, czeka ich ciężka noc.

Maria, pochylając się nad garnkiem, z którego uno­sił się smakowity zapach chrzanu, nie mogła po­wstrzymać się od cichego śmiechu. Czuła się młoda i pełna wigoru, nie mogła wręcz ustać w miejscu z nie­cierpliwości. Miała na sobie tę samą niebieską sukien­kę, którą nosiła podczas procesu, a włosy rozczesała pożyczonym od Millicent grzebieniem z fiszbin wie­loryba. Włosy nie były całkiem czyste, ale mimo to błyszczały i falami opadały na ramiona, kręcąc się na­wet bardziej, niż zanim tak haniebnie je obcięto.

Zabrała jeszcze specjalną miksturę dla siebie, mie­szankę sporządzoną według własnego pomysłu przed kilku laty, lecz przechowywaną w szczelnie zamknię­tym pojemniczku z wódką i przez to ciągle skutecz­ną. Były tam sproszkowane czarne jagody, kora dę­bu szypułkowego, rzepik pospolity i biały, słodkawy proszek, który Mogens dostał kiedyś z apteki w Christianii. Lekarstwo potrafiło zatrzymać najgorszą bie­gunkę i uspokoić najbardziej wzburzony żołądek.

Teraz mogli zasiadać do stołu!

ROZDZIAŁ XI

W tym samym czasie, gdy zima jeszcze nie cał­kiem opuściła wietrzne wyspy na wybrzeżu Helgelandu, w głębi zielonego fiordu zachodziło niezwy­kle gorące słońce.

Tamtejsi ludzie także zasiadali do stołów, w swoich domach lub w gościnie u innych. Rzadko spotykanej, obfitej w mięso alki tutaj nie znano, lecz radowano się za to na pierwsze tej wiosny zielone soczyste kiełki, urozmaicenie suchego zimowego jadłospisu.

Na stole na plebanii niczego nie brakowało. Okrą­głe, pulchne kromki chleba ociekały masłem i kup­nym cukrem. Wniesiono także wielkie półmiski zim­nego mięsiwa. Uwarzono też całą beczkę piwa, było jeszcze świeże i nie całkiem klarowne, lecz mocne i uderzające do głowy jak przystoi na stypie.

Wokół stołu zebrało się czternaścioro ludzi, przewa­żali mężczyźni w czarnych surdutach, lecz znalazły się też dwie kobiety, obie onieśmielone i z lekka pobladłe. Jeden z mężczyzn nosił olśniewająco nowy mundur, nie miał też ochoty ściągać z głowy osobliwego kape­lusza, podkreślającego jego status tamburmajora.

Był wśród nich i sam pastor, w białej peruce i kryzie.

Pan Revelin stracił żonę.

Cecilia nigdy nie podniosła się po połogu. Syn, li­czący już blisko osiem miesięcy, jeszcze żył, lecz bladością i słabowitością bardzo przypominał matkę.

Pewna kobieta z Hoyheimsvik utrzymywała go przy życiu dzięki swym pełnym piersiom, proboszcz wynagradzał ją za to w granicach rozsądku.

Z jego wypowiadanych z niejakim żalem słów wy­nikało, że Cecilia po porodzie nie chciała widzieć dziecka.

Pastor siedział teraz wyprostowany i dostojny w swej żałobie. Ani jedna łza nie zostawiła śladu na jego twarzy, ale też i nikt się tego nie spodziewał.

Zaprosił ich do swego stołu, aby w tej chwili śmierci podziękować Bogu.

Oto nadszedł czas dziękczynienia i wychwalania Pana, oznajmił i odłamał kawałek przaśnego chleba na znak, że goście mogą przystąpić do częstowania się tym, na co tylko im przyjdzie ochota.

Przednówek nie uczynił w spiżarniach na probo­stwie widocznych spustoszeń. Podczas gdy biedacy zdzierali korę z brzóz i olszy, pastorowi nie brakło ani pszennej mąki, ani śmietany. Głód nie był obcy nawet najzamożniejszym mieszkańcom wioski, nie­urodzaj kolejnych lat potrafił wymieść do czysta ko­mory i spichrze.

Ale pastor i tak musiał dostać swoje.

Dług należało spłacić, nawet gdyby biedakowi przyszło poświęcić na to ostatnią baryłkę ziarna.

Kościół miał udziały w wielu zagrodach i pastor rzadko się troszczył o swój codzienny chleb.

Lecz przed śmiercią nie mógł się uchronić ani nę­dzarz, ani bogacz.

A teraz skończyło się życie Cecilii. Od dzisiaj spo­czywała w prostej trumnie pod krzyżem z brązu w górnej części przykościelnego cmentarza. Obok zostawiono miejsce dla samego pastora i jego ewen­tualnych przyszłych małżonek.

Rodzina matki pastorowej nie dała znaku życia, chociaż Revelin posłał wiadomość zaraz, gdy tylko Cecilia wydała ostatnie tchnienie. Cieszył się z tego. Prawie nie znał krewniaków żony i bał się, że mogą wiedzieć o nim więcej, niż wyszłoby mu to na dobre.

Doprawdy, Cecilii prawie udało się zniszczyć mu życie!

Jej świadectwo obróciło wniwecz wszelkie jego działania, a Maria wymknęła się śmierci. Najgorsze jednak, że on sam wyszedł na durnia! Prawdę powie­dziawszy, sprawy przybrały do tego stopnia zły obrót, że ledwie zdołał się wykręcić od postawienia w stan oskarżenia!

O włos od hańby, utraty dóbr, posady i sutanny!

Jak daleko właściwie może sięgać głupota kobiet?

Cecilia nie pojmowała chyba, co uczyniła.

- Musiałam! - krzyczała, kiedy dotarła do niego prawda o liście. - Musiałam, dla wiecznego zbawie­nia mojej duszy. Nie rozumiesz?

Szlochała histerycznie, chodząc w koło i podtrzy­mując brzuch jakby w obawie, że dziecko wypadnie na podłogę.

Nie tknął jej nawet palcem, za bardzo się bał. Mogło się wszak zdarzyć, że wyrządziłby krzywdę dziecku!

A on pragnął potomka. Była to być może jego je­dyna szansa na dziedzica, na syna, który przejmie po nim tradycję.

Nie zdziwiłoby go jednak, gdyby to chorowite babsko zdołało mu urodzić jedynie córkę!

Zamknął ją w sypialni do czasu, aż poród wreszcie się rozpoczął.

Pięć dni minęło, zanim w końcu zdołała wy­pchnąć z siebie dziecko. Każdego ranka prosił o ra­port z sypialni i co dnia baba z Haug tak samo dur­nie kręciła głową.

- Niedobrze, proboszczu. Źle to wygląda. Ona chyba nie da rady. Lepiej, żeby pan przyszedł i odmówił kilka modlitw, dopóki jeszcze w obojgu tli się życie!

Ale on nie chciał, nie mógł znieść w i d o k u bezrozumnej twarzy żony. Wydał tylko krótkie polecenie, by in­formowano go, kiedy wreszcie coś zacznie się dziać.

Szóstego dnia kobieta z Haug zeszła na dół, trzy­mając na rękach czerwone, mokre dziecko owinięte w najdelikatniejsze płótno.

- Wasz syn, proboszczu. Gratuluję. Czekała na pytanie o Cecilię, lecz on popatrzył tylko na dziecko i odwrócił się z powrotem do swo­ich ksiąg.

- Dobrze. Znajdź dla niego mamkę, wspominałaś, że znasz jakąś młodą kobietę?

- Tak, Martha - Lovisa Hoyvik chętnie...

- A więc oddaj go tam. Chrzest odbędzie się za pięć dni. Dziękuję i do widzenia.

Kobieta ukłoniła się sztywno, lecz w drzwiach nie wytrzymała:

- Panie Revelin... wasza żona... jest bardzo słaba. Podniósł głowę, zirytowany, że znów mu się prze­szkadza.

- Ach, tak? Ufam, że zatroszczysz się o jak naj­lepszą opiekę. Zamknij drzwi za sobą.

Kobieta z Haug opuściła gabinet pastora, drżąc z lodowatego zimna wprost bijącego od tego chude­go człowieczka.

Biedna Cecilia!

Nic dziwnego, że oszalała, z takim mężem! Ale pewnego dnia Pan ukarze swego sługę za brak miło­ści bliźniego i za jego kamienne serce.

Byle tylko nie zaraził tym nieszczęsnego dziecka!

Kobieta mocniej przytuliła chłopczyka do siebie, a potem owinęła go cieplej i ze służącą Solveig wy­słała do Vik.

Cecilia męczyła się przez blisko osiem miesięcy, zanim śmierć uwolniła ją od cierpień. Pielęgnowały ją milczące dziewki służebne, prawie się do niej nie odzywały ze strachu, że proboszcz je usłyszy. Sta­nowczo polecił, by żony nie denerwować mówie­niem do niej czy beztroską rozmową. W pokoju cho­rej powinna panować dostojna cisza.

Ale dziewczyny cierpiały wespół z wyniszczoną kobietą w szerokim łożu. Wyczuwały nienawiść pa­stora unoszącą się niczym gęsty swąd w powietrzu, a męki pastorowej popędzały je do pracy i zmusza­ły do jak najszybszego jej opuszczenia.

Poród ją zniszczył.

Krwawiła jeszcze przez prawie osiem tygodni, a gdy w końcu krwawienia ustały, zaczęły jej doku­czać silne bóle w piersiach i brzuchu.

Gdy pojawiła się gorączka, były pewne, że pasto­rowa już niedługo wyzionie ducha, ale dni zmienia­ły się w kolejne tygodnie, a rozpalone ciało Cecilii nie przestawało walczyć. Wstrząsały nim dreszcze, bredziła, wołała synka.

Chude ręce wyciągały się do dziewek ścielących łóż­ko i ocierających jej czoło wilgotnymi ściereczkami, lecz one usuwały się od niej jak cienie w krainie fantazji.

Pewnego wieczoru ni stąd, ni zowąd przyszedł do niej małżonek. Stanął przy łóżku, w swojej sutannie wydawał jej się olbrzymim czarnym ptakiem.

- Czego chcesz? - spytała bez tchu, usiłując po­wstrzymać wirującą przed oczami izbę.

- Przychodzę do mej żony z modlitwą i ostatnim namaszczeniem - odparł złowrogo.

- Zostaw mnie - wyszeptała wyschniętymi warga­mi i ostatnią resztką sił odwróciła od niego twarz.

- Pragnę również porozmawiać o naszym synu. Ty go urodziłaś, lecz nie zobaczysz, jak dorasta. On będzie moim synem, tylko moim!

- Boże, miej łaskę dla chłopca i chroń go ode zła wszelkiego - błagała cicho.

- Ja go nauczę, wskażę właściwą drogę...

- Panie, wyciągnij dłoń nad tym dzieckiem i nie pozwól, aby ludzkie zło zatruło mu serce...

- ... opowiem mu także o jego matce. Ale dopiero gdy dorośnie i będzie umiał pojąć twoją chorobę, Cecilio.

Pastorowa nie przestawała się modlić, w każdym razie jej wąskie usta wciąż się poruszały.

Revelin radował się swoją potęgą. Mógł udusić żo­nę gołymi rękami, nikt i tak by się nie dowiedział. Ale składał wszystko w ręce Boga, prawdę mówiąc, wydawało się, że Pan wymyślił znacznie większe mę­ki dla grzesznej Cecilii.

- A więc, czy jesteś gotowa na śmierć, droga żono?

- Odejdź ode mnie - szepnęła i zamknęła oczy. Potem nie mógł już sprowokować najmniejszego nawet drgnienia na jej niezwykle gładkiej twarzy.

Ale wyszedł z pokoju chorej z przyjemnym prze­świadczeniem, że Cecilia zapłaciła za swoją zdradę.

Sprawiedliwości stało się zadość.

W tej chwili poczuł, że jeden z aniołów Pana zstą­pił do niego i imię syna objawiło się w jego umyśle ognistymi literami. Justitian.

Sprawiedliwy.

Dostojne i dumne imię, odpowiednie dla mego sy­na, pomyślał zadowolony.

Justitian Revelin. Świat usłyszy o tobie, a kiedy zostaniesz biskupem lub zajdziesz jeszcze wyżej, świat dowie się także o twym mądrym ojcu! Za kil­ka lat... kiedy dorośniesz... użyję całej swej wiedzy i wychowam cię na duchownego, na którego widok magistrowie z Kopenhagi będą rozdziawiać gęby!

Chłopczyk dawno już opuścił dom, lecz nie w smak mu była obca pierś. Popiskiwał cichutko i nie odwra­cał głowy do sutki, z której ciekło samo życie pod po­stacią żółtawego gęstego mleka.

Justitian od momentu, gdy rozdzielono go z ciepłym łonem matki, bez słów protestował przeciwko życiu. Cichy płacz przypominał ludziom, którzy go słyszeli, o podobnym letnim wieczorze sprzed wielu lat.

Bliźnięta Marii.

Jedno mocne i zdrowe, panienka o naprawdę sil­nej woli. Drugie drobniutkie i słabe, łatwa zdobycz dla śmierci.

Ten syn pastora miał być może jednak większe szanse, w każdym razie wciąż dało się słyszeć jego cichutkie miauczenie, świadczące o tym, że jeszcze żyje. Wkrótce mamka mogła oznajmić, że chłopczyk zaczął ssać.

Chrzciny wyprawiono bardzo huczne.

Nikogo jednak nie wpuszczono z gratulacjami dla matki.

Gdy proboszcz po raz pierwszy wziął synka na ręce, wyglądało to wręcz idyllicznie. Niejedna z leci­wych matron otarła ukradkiem łezkę, która zakręci­ła się w oku na widok czułych dłoni dumnego pasto­ra tulących dziecko. Chłopczyk umilkł, kiedy woda padła na pokrytą puchem główkę, a gdy włożono go w ramiona pani asesorowej, utkwił jakby wzrok w złocistym parasolu nad amboną.

Tak, tak, dobry materiał na księdza, poszeptywali do siebie ludzie.

I pana Revelina ogarnęła całkiem nowa, czysta, ni­czym nie zmącona radość, jakiej nie pamiętał od pięknego jesiennego dnia, kiedy to przedstawiono go ślicznej uczennicy proboszcza.

Maria.

Czy miała wdzierać się we wszystkie najważniej­sze momenty jego życia i zatruwać je gorzkim sma­kiem klęski?

To wina Cecilii.

Leżała teraz w wybijanej aksamitem trumnie i o nic już się nie musiała troszczyć. A jego czeka życie z okropnymi następstwami jej nieopanowanej potrze­by skruchy. Maria wciąż żyła, pan Revelin wyczuwał to każdym nerwem w ciele. Była gdzieś daleko, dale­ko, w prymitywnym obozie dla ladacznic. Ale nawet stamtąd słała bez przerwy truciznę w jego serce.

Niczym przybyły z morskich głębin potwór o ty­siącu macek pochwyciła jego duszę i omroczniła ją swymi czarami. Udało jej się zaślepić nawet biskupa!

Przy jej zdolnościach Revelin nie mógł mieć pew­ności, że ich drogi skrzyżowały się już po raz ostat­ni. Przerażało go to bardziej niż myśl, iż jego oszu­stwa mogą zostać ujawnione.

Zemsta wiedźmy...

Mogła być okrutna.

Wciąż widział jej drwiący uśmiech i czuł ból po tamtej fatalnej próbie przywołania jej do porządku.

Proboszcz wcześnie odszedł od stołu, piosenki po­chwalne i tradycyjne wspominki o zmarłej pozosta­wił zaproszonym gościom. Przy winie i piwie będą umieli sami się zabawić tego wieczoru.

Położył się w samotności, pierwszy raz od dawna w starym szerokim łożu z baldachimem, pod stro­pem z brunatnych belek. Tutaj mógł znaleźć jedyne źródło namiętności.

Zaklęte łóżko, łóżko Marii. Jedyne miejsce, w któ­rym mógł uciec od rzuconego przez nią uroku.

ROZDZIAŁ XII

Biesiada w chacie zarządcy przebiegała niezwykle wesoło. Maria siedziała wśród czterech mężczyzn ni­czym królowa, nastrój podnosił się w miarę opróż­niania kubków. Rybaków nie trzeba też było nama­wiać do jedzenia, wielkie, soczyste kawałki ptasiego mięsa trafiały do ich ust z taką energią, że tłuszcz spływał im po brodzie. Maria także jadła, lecz nikt nie zwracał uwagi, że najchętniej skubie kawałki chleba z masłem. Mięso pozostawiała mężczyznom, ale tak przecież być powinno. O prawach mężczyzn należało wszak pamiętać także przy stole.

Simonussen wkrótce przyniósł kolejny antałek z gorzałką. Wiedział już, że sporo zarobi, rybacy ba­wili się doskonale, chwalili jedzenie i napitek.

Maria nie mogła się nadziwić, jak mogą w taki spo­sób tracić zarobki z całych tygodni ciężkiej pracy na ku­trze, lecz oni, wciąż ze śmiechem, dawali znaki Simonussenowi, by im dolewał. Za każdym napełnieniem kieliszków moneta albo ryba zmieniała właściciela.

Grubymi paluchami sięgali do talerzy, zlizywali z nich sos i zbierali ostatnie okruszyny z półmiska z chlebem.

Potem Simonussen zarządził tańce.

- Śpiewajcie, chłopcy, sprawdzę, czy te stare gna­ty bardzo już skrzypią - powiedział i z obleśnym uśmiechem pociągnął Marię do siebie, aż wywrócił się stołek, na którym siedziała.

Stanęła w jego ramionach sztywno, jakby kij po­łknęła, lecz gdy rybacy rozpoczęli rytmiczną biesiad­ną pieśń, musiała się przesuwać razem z Simonussenem, inaczej by się przewróciła.

Goście zaśmiewali się do łez, zarządca mocno przygarnął Marię do siebie, a jej zakręciło się w gło­wie. To wcale nie było przyjemne.

Kolejne zwrotki wyśpiewywanej pijackim basem piosenki stawały się coraz bardziej wulgarne. Trzy pa­ry oczu wpiły się teraz w Marię, pożerały ciało pod nie­bieską suknią. A Simonussen z dumą obracał ją w ko­ło, spódnica wydęła się niczym żagiel i podwinęła do góry, odsłaniając nogi powyżej wełnianych skarpet.

Ciężko dysząc, puścił ją wreszcie i osunął się na ławę.

- Starczy, babo, czas na kielicha!

I znów śmiech poniósł się pod niskie sklepienie chaty, w której zaczynało się robić gorąco i duszno. Maria posprzątała ze stołu i ośmieliła się poszukać na czterech rozbawionych twarzach oznak działania gorczycy. Potem zabrała talerze i garnki, żeby opłu­kać je na brzegu.

Na szczęście żaden nie zwrócił uwagi na jej odejście, wiedziała jednak, że Simonussen oczekuje jej powrotu.

Na dworze wciąż gościły resztki dziennego świa­tła, a to znaczyło, że kobiety w barakach prawdopo­dobnie jeszcze nie śpią. Marii udało się ukradkiem wynieść spory kawałek chleba z masłem i w tajemni­cy zaniosła go Kristinie. Dziecko z zapałem zbadało żółtą masę palcami, zanim zaczęło wkładać do ust wielkie kęsy. Zimą i wiosną głód na wyspie był stałym bywalcem i dopiero gdy trafiał się taki smako­łyk, człowiek zdawał sobie sprawę, jak straszne od­czuwa ssanie w żołądku.

Maria pogłaskała Kristinę po włosach, szepnęła dobranoc.

- Wrócę do ciebie za jakiś czas, muszę tylko naj­pierw coś załatwić.

Mała leniwie pokiwała głową, nagle znużona teraz, gdy żołądek urwał swą nie milknącą piosnkę skargi.

Maria przysiadła na chwilę na wzgórzu poniżej baraków i stamtąd zerkała na chatę. Mężczyźni we­wnątrz zapalili świecę, lecz jej blask ledwie się prze­bijał przez błonę halibuta rozpiętą w oknie. Czy nic się wreszcie nie zacznie dziać?

Ale tak, w chacie zapanował ruch, ze środka do­biegło parskanie i przekleństwa. Któryś z mężczyzn zatoczył się w drzwiach i trzymając się za brzuch po­pędził ku osłoniętej od wiatru części wyspy. Maria uśmiechnęła się zadowolona.

Zaraz za tamtym wybiegł drugi, ale ten skierował się już tylko za chatę.

Po kolei wszyscy czterej szukali najbardziej ustron­nego miejsca na wyspie, choć i tam nie dany był im spo­kój, bo ustęp koło zatoki składał się tylko z drewnianej żerdzi, na której siadało się, machając nogami. O porzą­dek dbały tu stale bijące o brzeg fale przypływu.

Maria, słysząc dochodzące zza chaty jęki i wes­tchnienia, zachichotała zadowolona.

Tej nocy nie w głowie im będą kobiety!

- Do stu tysięcy czartów, przeklęta babo! Czego, u wszystkich diabłów, dodałaś do tego żarcia?

Simonussen był zły jak rozdrażniony szerszeń.

Maria miała wielką ochotę się uśmiechnąć, lecz za­chowała powagę. Zarządca mógł się rozgniewać nie na żarty, powinna raczej udawać niewiniątko.

- Co mówisz, zarządco? Jedzenie nie było dobre? Wszyscy przecież je chwaliliście.

- Dobre? Smak, owszem, miało wyśmienity, ale po­goniło nas, całą noc sraliśmy jak kury na pola Rybacy odpływali dziś rano chorzy i bladzi, za skarby świata już tu nie wrócą! Stwierdzili, że to gorzałka! A jeśli ta­ka wieść się rozejdzie, diabli wezmą cały nasz interes!

- Niedobrze - z namysłem odparła Maria. - Ale to nie mogła być wódka. Piłeś ją przecież wcześniej, bez kłopotów.

- Wobec tego to twoje gotowanie, pożałujesz!

- Ależ, Simonussen, przecież i mnie częstowali­ście! I nic mi nie jest, jak widać!

Udręczony zarządca zamrugał gwałtownie, uznał słuszność jej argumentu. Widział wszak, jak jadła.

- Hmmm... Kto wie, jakie tajemnicze środki masz, żeby się uzdrowić...

Maria spostrzegła jego wahanie.

- Najpewniej piwo się zepsuło. Ja nawet ust w nim nie umoczyłam, za to wy chlaliście jak smoki.

Rzucił ostatnie przekleństwo i odszedł. Na wzgó­rzu jeszcze odwrócił się i zawołał:

- Nie myśl sobie, że zapomniałem o naszej umo­wie. Czekaj tylko, aż miną najgorętsze dni!

Maria musiała tylko pokiwać głową, czując wzrok Jensiny wbijający się jej w plecy jak igły.

W dniach, które potem nadeszły, mężczyźni i ko­biety z obozu mieli więcej niż dość zajęcia. Do brze­gów wyspy przybijała łódź za łodzią, pod czujnym spojrzeniem strażników przenoszono na ląd ładunek. Kobiety zajmowały się oporządzeniem ryb i wątroby, a mężczyźni zbierali się przy antałkach Simonussena.

Tego roku ryby były duże i tłuste.

Przywożono je z Lofotów w wielkich kadziach, przeważnie oskrobane i przesypane solą, aby lepiej zniosły transport. Suszono je na skałach, gdy wio­senne słońce zaczynało naprawdę mocno grzać.

Od płukania ryb w morskiej wodzie, kiedy stało się w niej do pół łydki, przenikał człowieka lodowa­ty ziąb. Kobiety zmieniały się przy najgorszych pra­cach, nikt nie mógł wytrzymać takiej mordęgi dłu­żej niż dwie, trzy godziny.

Dźwigały i ciągnęły, ustawiały i kroiły.

A jeśli któraś uznawała, że zasłużyła na odpoczy­nek, strażnicy zaraz słali jej złowrogie spojrzenia. Nie musieli nawet używać rzemiennych batów, które no­sili przytroczone do pasa, bo już sam ich widok zmu­szał kobiety do zmobilizowania ostatnich resztek sił.

Przecież to właśnie praca napełniała kieszenie.

I były wszak więźniarkami, musiały w pocie czo­ła odpokutować za występki.

Wiedziały też, że jeśli będą pracować szybko i po­rządnie, rybacy wrócą za rok i za dwa. A oni stano­wili jedyną szansę bodaj niewielkiego rozjaśnienia ponurej, szarej rzeczywistości.

Dlatego kobiety od wschodu słońca do późnej no­cy poddawały się znojowi, nieustannie perkotała na ogniu bogata w tran wątroba.

Wreszcie najlepszy, przejrzysty tran przelewano do nowych beczek. Mniej klarowny trafiał do sta­rych beczek, a najbardziej mętny zbierano do wia­der i misek. Cuchnąca, brunatnozielona substancja także nadawała się do wykorzystania, smarowano nią koła wozów, aby gładziej się toczyły, albo rozle­wano na polach jako nawóz.

Gdy tylko nastąpiła przerwa w najgorszym natło­ku prac, grupka składająca się z trzech kobiet i dwóch strażników wyprawiła się łodzią na sąsie­dnie wyspy w poszukiwaniu ptasich jaj. W otocze­niu Vegi wiele było dobrych miejsc lęgowych, lecz niektóre góry pozostawały prywatną własnością, tam wstęp był zakazany. Zwykle jednak i tak uda­wało się zebrać dość jaj, które przynosiły ładny do­datkowy zarobek, oczywiście zarządcy.

Mewy w tym roku wcześnie zaczęły składać jaja, zdarzały się gniazda, w których leżało ich pięć albo nawet sześć. Zbierający zawsze dwa zostawiali. Na najwyższych skałach znajdowali jaja kormoranów, a w dole przy brzegu, dobrze ukryte wśród roślin­ności, gniazda kaczek.

Kobiety starały się zapamiętać położenie gniazd, szczególnie edredonów. Miały tu wrócić w końcu la­ta po lekki puch, który chronił nieopierzone pisklę­ta przed chłodem. Puch był poszukiwany także jako ochrona dla ludzi przed zimnem i śniegiem, szyto z niego najlepsze materace i kołdry; za taką kołdrę można było uzyskać cenę nawet trzech krów.

Najniebezpieczniejszą pracę wykonywały oczywi­ście kobiety, mężczyźni pilnowali łodzi i odbierali stopniowo wypełniane koszyki z jajami. Więźniarki wspinały się po stromych skałach, szukały oparcia dla stóp nawet na najbardziej gładkich ścianach. Spódnice związywały między nogami, żeby przypad­kiem o nic się nie zaczepiły. Mężczyźni ze śmiechem pokazywali sobie gołe nogi kobiet, ale wesołość prędko im minęła, bo nie miała w sobie nic z cieka­wości, jaką budzi nowość.

Kobiety zbierające jaja zatrzymywały jedno z każ­dego tuzina, jaki udało im się znaleźć. Niektóre sprze­dawały je zarządcy, inne po prostu zjadały. Jaja mogły się także przydać w handlu wymiennym z rybakami, w każdym razie gdy miało się ich dość dużo.

W czasie powrotnej podróży na wyspę i dozor­ców, i kobiety ogarnął wesoły nastrój. Więźniarki potrafiły nawet śpiewać wespół z pilnującymi ich strażnikami, którzy na co dzień zachowywali odpo­wiedni dystans. Przez kilka krótkich chwil mogli so­bie wmawiać, że są jedynie grupką znajomych, którzy wybrali się na wycieczkę po ptasie jaja, a nie więźniarkami i nadzorcami. Mężczyźni wiosłowali, wiosła w drodze do domu same odnajdywały drogę, łódź sunęła gładko, mijając niewielkie szkiery i ko­łyszące się na falach ptaki.

Widok z łodzi ciągnął się daleki, chociaż drażnią­ce wyobraźnię góry na horyzoncie stanowiły barierę dla oczu. Jeden ze strażników opowiadał emocjonu­jące legendy i historie o tym, jak powstała ta, zdawa­łoby się, przypadkiem stworzona okolica. Mówił o jeźdźcu i siedmiu siostrach, o olbrzymach i wiedź­mach, którzy toczyli walki w tej części kraju.

A przed nimi rozciągała się wielka wyspa Vega, odległa zaledwie o dwie godziny wiosłowania. Leża­ły na niej bogate, płodne równiny porośnięte wszel­kimi dobrami ziemi. Wielkie gospodarstwa i równe drogi. Ylvingen, Gulsvag, Valla. I Igeroy, Vika i Kjul.

Piękny kościół, dużo drzew i słodkiej wody.

Dwie spółki rybackie miały tam swoją stałą przystań.

- Wydaje mi się nawet, że chciałabym tam mieszkać - rzekła jedna z kobiet z namysłem. Przybyła na Skjaervaer przed trzema laty. - Wprost trudno uwierzyć, że są tam zwykli ludzie, bogaci i syci, i od nas, nieszczę­snych, dzieli ich tylko krótka podróż łodzią...

Strażnicy zesztywnieli, właśnie takie myśli nie powin­ny nawet zakiełkować w głowach więźniarek z Skjaervaer. Nie mogą mieć żadnego kontaktu ze zwykłymi ludźmi!

Aby wyrwać je z podobnych marzeń, posadzili kobiety do wioseł, a sami usadowili się na rufie i za­jęli liczeniem zdobyczy.

Powracająca z wyprawy po ptasie jaja łódź poja­wiła się na horyzoncie akurat wtedy, gdy Maria mie­szała w kotle z wrzącym tranem. Przywykła już do jego zapachu i prawie przestała zwracać na niego uwagę. Tkwił we włosach i ubraniu, kręcił w nosie o każdej porze doby. Mała Kristina biegała od ogni­ska do ogniska i podkładała opał pod kotły. Jedno­cześnie gotowano ich aż pięć, a na pomoście stało już wiele beczek, gotowych do załadunku.

Jensina i siedem mieszkających razem z nią kobiet doglądały trzech ognisk, dwoma pozostałymi zajmo­wały się dwie silne więźniarki z baraku Marii. Sto­jąc na niedużych stołkach od czasu do czasu miesza­ły w kotłach drewnianymi warząchwiami. Po osty­gnięciu górną warstwę tranu zlewano do beczek.

Pogoda utrzymywała się ładna, od wielu dni nie było deszczu ani wiatru. Bardziej doświadczone więźniarki opowiadały, że nie zawsze można liczyć na tyle szczęścia, a gotowanie tranu w ulewnym de­szczu to naprawdę wątpliwa przyjemność!

Pogaduszki przy ogniskach przerwał nagle prze­raźliwy krzyk.

Jensina!

Maria drgnęła, z tego głosu przebijał śmiertelny strach i piekielny ból. Spostrzegła, że kobiety groma­dzą się przy jednym z ognisk, nawołują się i wrzeszczą.

Maria podbiegła, odepchnęła je na bok, któraś w odpowiedzi wbiła jej w brzuch ostry łokieć.

Jensina leżała na ziemi, zalana wrzącym tranem. Rękami zasłaniała twarz i wiła się z bólu. Najpraw­dopodobniej olej prysnął na nią i w niezwykle szyb­kim tempie wgryzł się w ciało.

- Zanieście ją do morza, na miłość boską! - Maria, zapominając, że znajduje się wśród wrogów, przeję­ła dowodzenie.

Żadna z kobiet nawet nie drgnęła, żeby pospieszyć za jej radą.

Przybiegła jednak Sylvia i wspólnymi siłami zataszczyły krzyczącą i szamoczącą się Jensinę do wody, odległej od ognisk zaledwie o kilka metrów. Maria siłą odsunęła ręce rannej od twarzy i zaciskając jej nos palcami, zanurzyła jej głowę pod wodę.

Na moment zapadła straszna cisza.

Maria zaraz jednak uniosła Jensinę tak, aby ta mo­gła złapać oddech.

- Poszukaj wodorostów i obłóż jej nimi twarz - krótko poleciła Maria Katji, która też się zjawiła.

Pęki mokrych wodorostów uśmierzyły nieco ból, Jensina przestała krzyczeć.

Maria bała się sprawdzać, jak wielkie szkody wy­rządził na ciele kobiety wrzący tran. Jakaś część za­pewne wsiąkła w ubranie, wyraźnie jednak było wi­dać, że Jensina ma poparzoną twarz, dłonie, szyję i część brzucha.

- Przynieście jakieś nosze, musimy zabrać ją do domu.

Kobiety Jensiny oprzytomniały wreszcie i rozbie­gły się na wszystkie strony w poszukiwaniu czegoś, co nadałoby się do przeniesienia poszkodowanej. Wróciły z kocami i deskami, a jedna, jak się okaza­ło, miała dość rozumu, by odczepić z rzemiennych zawiasów drzwi do baraku.

Na nich właśnie ułożyły Jensinę.

- Zabierzcie ją do naszego domu - poleciła Maria, a żadna nie zaprotestowała.

Kobiety nie kryły przerażenia, dobrze wiedziały, czym mogą grozić takie poparzenia. Już wcześniej się zdarzało, że któraś z więźniarek nie zachowała nale­żytej ostrożności podczas gotowania tranu. Olej ni­szczył skórę jak kwas, wypalał w ciele głębokie rany. Te, które przebywały na wyspie najdłużej, pamiętały, jak kiedyś jedna z kobiet wpadła do wrzącej masy... Zmarła w trudnych do wyobrażenia męczarniach.

Gdy Jensina znalazła się pod dachem, Maria ka­zała kobietom odejść. Zostały tylko Katja i Millicent.

- Postarajcie się ją rozebrać. Musimy sprawdzić, jaki jest jej stan. Jeśli będzie konieczne, przetnijcie ubranie. Katja, postaw na ogniu kociołek. Potrzeba nam gorącej wody.

Maria zabrała się do przygotowywania opatrun­ków. Nagle coś jej się przypomniało.

- Chyba widziałam łódź powracającą z tymi, które popłynęły zbierać jaja. Pobiegnij do nich, Millicent, po­wiedz, że musimy mieć jajka! Co najmniej sześć, osiem sztuk, a najlepiej cały tuzin. To kwestia życia i śmierci!

Millicent usłuchała, ale kręciła głową nad pomy­słem Marii. Co może pomóc posiłek nawet z tylu jaj osobie tak ciężko rannej?

Maria przejrzała zapasy swoich środków zaradczych, bardzo już zubożone. Wciąż jednak miała tro­chę suszonych liści dziurawca, namoczyła je w wodzie, nasiąkły, zmieniając się w miękkie, brunatne grudki. Pokroiła je i ułożyła na kawałku czystego płótna, które zwilżyła zimnym wywarem z jałowca, przecho­wywanym w zapieczętowanym woskiem dzbanku. Millicent przyniosła trzy jajka.

- Więcej nie dostałam, nie mogli pojąć, po co mi...

- Nigdy nie słyszeli o okładaniu oparzeń błoną z jajka? To najlepszy sposób, w każdym razie tutaj, gdzie nie ma dostępu do apteki. Rozbij jajka, oddziel żółtka, a skorupki daj mnie.

Maria przytrzymała głowę Jensiny i wmusiła w nią wódkę wymieszaną z nalewką ze sporyszu, czarnego bzu i odrobiną lulka czarnego. Nie wiado­mo, czy to wódka podziałała, czy też zioła, w każ­dym razie Jensina rozluźniła się nieco na swym twar­dym łożu i jęczała już trochę ciszej.

Maria wiedziała, że kobieta wciąż cierpi straszne bóle, ubranie przylgnęło do poparzonej skóry, której całe płaty odchodziły z ciała przy próbach usunięcia skrawków tkaniny. Jensina znów zaczęła się wić.

Nie krzyczała już jednak, czym ogromnie zaimpo­nowała Marii, która sama przy tych zabiegach tak mocno przygryzła wargę, że czuła teraz w ustach smak krwi. A młodziutka Katja wyglądała na bliską utraty przytomności na widok wielkich białych płatów skó­ry, które oddzieliły się od ręki Jensiny i ułożyły wo­kół jej nadgarstka niczym pomięta rękawiczka.

Na całym prawym ramieniu Jensiny widać było odsłonięte czerwone ciało, a na piersi miała wielkie ogniste plamy. Najgorzej jednak przedstawiała się twarz, jedna jej strona już puchła. Maria do najgłębszych ran przyłożyła błonę z jajek; miała ona zapo­biec przedostaniu się nieczystości, wywołujących za­palenie. Pozostałe oparzenia nasmarowała białkiem i owinęła płóciennymi bandażami nasączonymi so­kiem z dziurawca i wywaru z jałowca.

Podniosła głowę, zadowolona ze swego dzieła. Jensina sprawiała wrażenie, że lepiej się czuje. Maria wycią­gnęła rękę, pogłaskała poparzoną po zdrowym policz­ku, poczuła pod palcami szorstką, pomarszczoną skórę.

Kobieta, z którą walczyła, pierwsza z sióstr, na którą podniosła rękę. Leżała teraz przed nią, cierpią­ca, i nadzieję mogła pokładać jedynie w swoim wro­gu. Maria uświadomiła sobie, jak mocno wszystkie mieszkanki wyspy są ze sobą związane.

Po cóż tracić siły na wrogość?

O ileż lepsza byłaby ich sytuacja, gdyby trzymały się razem! Może to, co się stało, wywrze jakiś wpływ na Jensinę? Może nawet skończy się wykorzystywanie kobiet?

Oby tylko Jensina przeżyła!

W przeciwnym razie siedem więźniarek z baraku Jensiny wciąż będzie okazywać reszcie niechęć z czy­stej lojalności wobec zmarłej przywódczyni. Jensina musi przeżyć. Jest zdrowa i silna, na pewno niejeden cios już zniosła.

Teraz potrzebowała odpoczynku i spokoju. Na szczęście wrzący tłuszcz uszkodził jedynie przód cia­ła, mogła więc stosunkowo wygodnie leżeć na plecach. Maria przeniosła własne koce na ławę, na której spo­czywała teraz Jensina, a kilka innych więźniarek od­dało swe cienkie materace, by umościć jak najwygo­dniejsze posłanie dla cierpiącej.

Każdą z nich mogło wszak spotkać to samo!

Życie pełne jest ryzyka i niebezpieczeństw.

ROZDZIAŁ XIII

Zarządca oczywiście natychmiast został powiado­miony o wypadku, ale nie widział powodu, by się włą­czać w sprawę. Kobiety same najlepiej się sobą zajmo­wały, a teraz jeszcze miały przecież Marię właśnie do takich przypadków. Oparzenia nie były niczym nie­zwykłym, szczególnie gdy więźniarki pracowały na wpół przytomne z wycieńczenia.

Później jednak tego samego dnia przyszedł do ba­raku, gdzie Maria wciąż czuwała nad ranną. Chwilę postał w drzwiach, najwidoczniej nie słyszała, że nadchodził. Dzieciak bawił się na podłodze u jej stóp. Na palenisku płonął ogień, bulgotała woda w kociołku. Maria siedziała na ławie, na której umie­szczono Jensinę. Jak strasznie wyglądała ta kobieta! Maria delikatnie obmyła nieuszkodzone części jej ciała, a teraz od czasu do czasu wlewała do opuch­niętych ust chorej kilka kropel z jakiejś butelki. Gdy zdała sobie sprawę z obecności stojącego w drzwiach mężczyzny, prędko zakryła obwisłe piersi Jensiny.

Zarządca zachichotał, będąc świadkiem takiego gestu, zupełnie, jego zdaniem, nie na miejscu.

- Już nie raz widziałem to stare ciało, Mario! Mną się nie przejmuj!

- Przejmuję się Jensiną - odparła zimno. - Lepiej będzie, jak zostawisz nas teraz w spokoju.

- Nie zapomniałaś chyba o naszej umowie, Ma­rio? - spytał.

Maria przygarnęła Kristinę do siebie, spojrzała w jego wyzywająco patrzące oczy. Twarz miał czer­woną, widać dzisiaj też nie zostawił w spokoju be­czułki z wódką. Kristina schowała się w najdalszym kącie pryczy Marii.

- Straszysz dziecko. Idź już, nie widzisz, że jestem zajęta?

- Zajęta, zajęta. Mam prawie wrażenie, że próbu­jesz mnie oszukać. Wyślizgujesz się z moich rąk jak węgorz! - W oczach błysnęły mu złośliwe iskry. - Może powinienem raczej pogadać z Jonassenem o podwiezieniu Kristiny... Ale i tak nie masz żadnej gwarancji, że nie przyjdę tutaj i nie zabiorę cię pod swoją pierzynę...

- Gdybyś chciał mnie zgwałcić, uczyniłbyś to już daw­no temu. To, że nie próbujesz siłą zaciągnąć kobiety do łóżka, uważam za twoją jedyną sympatyczną cechę!

- O, mam ich więcej. Przekonasz się, jak przyj­dziesz do mojej chaty. Naprawdę pięknie cię potrak­tuję. I nie będziesz musiała już się tak mordować!

- Wolę uczciwą ciężką pracę niż wygodne życie jako twoja dziwka!

- No, no, nie przesadzaj. Nikt nie będzie nas wi­nił, jesteśmy tu skazani na to, żeby radzić sobie naj­lepiej jak umiemy. Wiesz, że na tym szkierze nie ma księdza. I nikt nic nie powie, jeśli zechcesz szukać u mnie... ochrony. Lepsze to chyba niż rozkładanie nóg przed każdym rybakiem, który może zapropo­nować jakiś grosz albo ładną wstążkę do włosów?

Maria przełknęła ślinę, to, co mówił zarządca, by­ło prawdą. Ale nigdy, przenigdy nie zgodzi się dobrowolnie, aby jakikolwiek inny mężczyzna dotykał tych miejsc, należących na zawsze do... Randara.

- Musisz mnie zostawić w spokoju na kilka dni, inaczej Jensina życiem zapłaci za twoją niecierpli­wość. Wymaga pielęgnacji i opieki, jeśli kiedykol­wiek jeszcze ma dla ciebie zarabiać pieniądze!

Simonussen popatrzył na uśpioną twarz poparzo­nej. Zaskoczona Maria zauważyła w jego oczach błysk smutku.

- Jensina. Tak, tak, piękna nigdy nie byłaś, ale gorą­ca z ciebie i uparta baba! Przeżyliśmy razem niejedną miłą chwilę... Opiekuj się nią dobrze, zbyt dużo nas łączyło, żebym mógł pozwolić jej po prostu umrzeć!

Maria kiwnęła głową i popatrzyła na niego z uzna­niem. Zarządca nie jest widać aż tak nieludzki. A za sprawą Jensiny to, co nieuniknione, odsunęło się na jakiś czas.

Nad morzem skrzeczały mewy.

Z każdą łodzią kierującą się w stronę Skjaervaer przybywało pracy.

Teraz kobiety i w nocy miały dość zajęcia.

Maria z całą delikatnością starała się przemówić do rozumu tym, które, gdy nastał sezon, przyjmowały męskie wizyty. Nie chciała zanadto moralizować, wiedziała, jaka konieczność zmusza je do sprzedawa­nia swoich ciał. Niektóre zresztą zostały tu zesłane właśnie za rozwiązłość. Na osamotnionych wyspach gromadziły się osądzone za cudzołóstwo rozmaitego rodzaju, Maria wątpiła, aby wysocy sędziowie mieli wyobrażenie, na jaki los je skazują.

Czy istniało jakieś miejsce bardziej skłaniające ko­bietę do takiego upokorzenia?

Nędza była tu większa niż w najnędzniejszej wio­sce w głębi kraju. Żyły tu same przeciw wiatrowi, groźnemu morzu, przeciw sobie nawzajem.

Czy sędziowie o pełnych brzuchach słusznie czyni­li, osądzając je tak surowo? Oni, którzy nigdy nie sta­nęli przed wyborem między hańbą a śmiercią głodową?

Marii żal było tych kobiet, wiedziała jednak, że one gardzą jej współczuciem. Zamiast tego zapropo­nowała im pomoc, aby tak łatwo nie zachodziły w ciążę. Już samo mówienie o tych sprawach było niebezpieczne, surowo zabronione i niemożliwe do zaakceptowania. I Kościół, i prawo przestrzegały przed taką grzeszną działalnością.

Nie wolno ingerować w boskie plany i nie dopu­szczać do narodzin Jego duszyczek! Groziła za to okrutna kara.

Ale kobiety z Skjaervaer z wdzięcznością przyjmo­wały nieduże gąbki i nasączały je płynem przygotowa­nym przez Marię z rozmaitych gorzkich i kwaśnych ziół z dodatkiem octu. Drżały na myśl o umieszcze­niu miękkich gąbek we wnętrzu ciała, ale nie śmiały nie słuchać Marii. Znały wiele rad na niechcianą ciążę, z gorzkiego doświadczenia wiedziały jednak, że rzad­ko okazują się skuteczne.

A wtedy alternatywą było pozwolić Jensinie, by zrobiła swoje. Maria przysięgła sobie, że nie dopuści do tego, dopóki będzie chodzić po wyspie.

- Nawet jeśli mimo wszystko zajdziecie w ciążę, znajdziemy jakąś radę. Koniec tych zabójstw, okrut­nego kaleczenia ciała i duszy!

Jej wybuch wystraszył kobiety, lecz zarazem spra­wił im wyraźną ulgę.

Rozeszły się potem, żeby obmyć twarze i dłonie, zanim wieczór zmieni się w chłodną, lecz pełną na­miętności wiosenną noc.

Maria wyraźnie słyszała wrzawę dochodzącą z brzegu. Śpiewano i wznoszono toasty, był wszak sobotni wieczór, a na dodatek Wielkanoc. Tu na wy­spie dni świąteczne wtapiały się w codzienność, lecz tę sobotę obchodzono hucznie z głośnym śmiechem i wielką ilością piwa. Rybacy i wędrowni handlarze nie ociągali się z fundowaniem, wiedzieli, że taki wy­datek się opłaci.

Maria z ciężkim sercem patrzyła, jak Sylvia cią­gnie do zabawy młodą Katję. Po prawdzie Katja nie była już dzieckiem, latem skończy osiemnaście lat. Maria nie mogła przejąć władzy nad jej życiem, nie mogła jej zabronić tej namiastki miłości, jaką teraz miała szansę poznać. Ponadto Katja posiadała oso­bliwą zdolność zachowywania dystansu wobec wszystkiego, co się działo, na jej ustach pojawiał się wtedy lekki, wręcz chytry uśmieszek. Może ona się za coś mści, pomyślała Maria zdumiona. Tak, kiedy dziewczyna stała z podniesioną głową, z oczu biła jej pogarda i zdawała się wręcz triumfować.

Ktoś tam na dole grał na organkach, Maria słysza­ła już kiedyś ten pełen skargi instrument na statku płynącym z Bergen na Vegę. Melodia wznosiła się i opadała, dźwięki raz były czyste, przejrzyste, to znów mętne jak woda w wąskiej zatoce.

Rechot mężczyzn świadczył o tym, że zabawa sta­je się coraz śmielsza i bardziej wulgarna. Maria zer­kała z kąta, Jensina na ławie nie spała, ale nic nie mó­wiła, Kristina usnęła. W baraku dawno nie było tak ciepło, ostatnio w promieniach słońca dało się już wyczuć nadchodzące lato.

Maria z żalem patrzyła, jak Katja spieszy z silnym młodzieńcem za skały, za którymi, jak wiedziała, roz­pościera się nieduży skrawek porośniętej trawą ziemi. Inni wykrzykiwali za nimi nieprzyzwoite słowa, da­jące jasno do zrozumienia, co się tam będzie działo.

- Pospiesz się, nie tylko ty masz ochotę dzisiaj pobaraszkować w trawie!

- Nie ma obaw, ten młody kozioł ulży sobie, jak tyl­ko ona podciągnie spódnicę! Już na sam widok, ha, ha!

Maria wyobraziła sobie, jak Katja się rumieni, ale chłopak pogroził palcem swoim starszym ruba­sznym towarzyszom i zniknął za skałami.

Z sąsiedniego baraku dochodziło monotonne mamrotanie. To Mathiasowa Hilda odmawiała swo­je modlitwy za grzeszne dzieci.

- Zamknij drzwi, Mario, zimno mi!

To odezwała się Jensina, głos miała ochrypły. Ma­ria nalała jej kubek wody. Zaledwie w trzy dni po wypadku Jensina wyglądała znacznie lepiej, ale po­zbawione skóry oparzenia wciąż straszyły czerwie­nią, sączył się z nich jakiś płyn.

- Boli cię? - spytała Maria. Jensina wymuszenie uśmiechnęła się półgębkiem.

- Pytasz, jakbyś nie wiedziała! Jestem przecież na wpół ugotowana jak stary gnat! Piecze, to jasne. Ale należą ci się podziękowania za ten czarodziejski wy­war, który we mnie wlałaś, tak cudownie łagodził i pomógł przespać najgorsze.

- To nie był wcale czarodziejski wywar. Po pro­stu właściwe rośliny wysuszone w odpowiedni spo­sób i odmierzone w idealnych dawkach - Maria nie próbowała nawet udawać skromnej, ale okrasiła pewność siebie żartobliwym uśmiechem.

- Dużo potrafisz, Mario - stwierdziła zamyślona Jensina, kiedy woda zwilżyła jej nieco gardło.

- Rzeczywiście dużo umiem. Za dużo. Gdyby nie to, nie siedziałabym tutaj.

- Wiedza jest przekleństwem kobiet - oświadczy­ła Jensina z niezwykłą jak na nią mądrością.

- Kobiety są przeklęte na tak wiele sposobów. Jensina w odpowiedzi tylko westchnęła. Zaczęła się między nimi rodzić jakaś nowa więź, od wypadku zamieniły ledwie kilka słów.

- Dziękuję - powiedziała Jensina po prostu i pod­niosła zdrową rękę.

Maria ujęła ją, poczuła, że jest normalnie ciepła. Uścisk dłoni trwał kilka sekund dłużej niż koniecz­ne, spotkały się także spojrzenia kobiet.

Przyjemnie było patrzeć w piwne oczy Jensiny bez potrzeby mierzenia się z bijącą z nich goryczą i nienawiścią. Gdy próbowała się uśmiechnąć, wyda­wała się nawet ładniejsza niż kiedykolwiek. Znie­kształcony policzek i zamknięte oko nie miały żad­nego znaczenia.

- Myślę, że wspólnie możemy wiele zdziałać, Ma­rio. Prawdę powiedziawszy, wydaje mi się, że na wy­spie nastaną nowe czasy.

Maria zgodnie pokiwała głową, lecz serce w pier­si miała ciężkie. Nawet razem z Jensina pozostawa­ła bezradna wobec gróźb zarządcy.

Postanowiła ulżyć sercu i zwierzyć się dawnemu wrogowi. Uczyniła to delikatnie, ze świadomością, że Jensina była kiedyś kobietą Simonussena.

Ale na pomarszczonej twarzy nie pojawił się na­wet cień zazdrości. Jensina słuchała z miną przywo­dzącą na myśl smutek.

- Ty także - westchnęła. - Wielki to dla mnie za­wód. Ty... zawsze taka dumna. Wszystkie chciałyśmy być takie... A jednak to dowodzi, że kiedy samo ży­cie zaczyna chwytać nas za gardła, nie ma sensu, aby­śmy się opierały.

- Nie mogę pozwolić, aby odesłał dziewczynkę. Bóg jeden wie, jaki los ją tam czeka!

- Szlachetna Maria! - Jensina wypluła te słowa, lecz w jej oczach zalśnił podziw.

- Obiecałam Turid, że będę jej przyjaciółką. Wiem, że na mnie liczyła. Wiedziała, że zatroszczę się o Kristinę...

- Turid! Ostatnimi czasy nie pamiętała już nawet, jak się nazywa! Całkiem jej się pomieszało w głowie, kiedy zaszła w ciążę. Bez końca gadała tylko o tym mężczyźnie, prawie aniele!

- Wszystkie o czymś marzymy - cicho odparła Maria. - A nie jest wcale pewne, że nasze marzenia mają większą szansę się spełnić niż jej!

- O czym ty marzysz, Mario? - szeptem spytała starsza od niej kobieta.

Maria przekręciła pierścionek na palcu. Podniosła głowę nic nie mówiąc, lecz Jensina uśmiechnęła się ze zrozumieniem.

- I ty także - westchnęła. - Cóż, żyjmy nadzieją. Podobno zdarzały się przypadki, że ułaskawiano więźnia po dwudziestu albo trzydziestu latach. Mo­że to samo dotyczy nas w obozach rybackich?

- Kto wie? Żadna nie przeżyła tu więcej niż osiem, najwyżej dziesięć lat...

- Ale my jesteśmy silne... ty i ja, Mario!

- Ty i ja, Jensino! Dobrze było zapomnieć o wrogości, poczuć, że mimo wszystko tak wiele je łączy. Maria ośmieliła się poruszyć jeszcze jedną sprawę.

- Jensino... chciałabym cię o coś prosić. Te usługi, które świadczysz, kiedy dziewczyny wpadają w kło­poty...

- Pst!

- Nie, trzeba o tym porozmawiać. Jeśli nie zaprze­staniesz tych praktyk, na zawsze pozostanę twoim wrogiem. A tak bardzo bym pragnęła mieć w tobie przyjaciółkę!

Jensina zadumała się, słowa Marii bardzo jej się nie spodobały.

- Przecież robię to, żeby pomóc! One przychodzą do mnie zrozpaczone, wystraszone... Wolałabyś pa­trzeć, jak dzieci mrą z głodu, nie doczekawszy pierw­szej wiosny?

- Nie. Ale poradzimy sobie z tym. Gdybyśmy mia­ły krowę... miałybyśmy także mleko. Wtedy nawet najsłabsza matka mogłaby wykarmić swoje dziecko. A ja jestem doświadczoną akuszerką.

- Może i tak, ale zarządcy by się to nie spodoba­ło, o, nie, nie spodobałoby mu się to. Jak by to wy­glądało, gdyby wielcy panowie w dystrykcie dowie­dzieli się, że kobiety i mężczyźni obcują tu ze sobą? Plotki, które krążą teraz, to jedno, a wymachujące rączkami dziecko to zupełnie innego rodzaju do­wód! Pamiętaj, większość z nas jest tutaj, by nauczyć się kroczyć wąską ścieżką cnoty!

Maria kiwnęła głową, starała się zrozumieć.

- Wiem o tym. I przysięgam ci, Jensino! Społeczeń­stwo już wkrótce będzie się wstydzić tych wysp, peł­nych nieszczęśliwych kobiet! Nadejdą inne czasy, kiedy nawet najnikczemniejsze więźniarki będą traktowane przyzwoicie i nie będą zmuszone sprzedawać własnego ciała, aby przeżyć. I gotowa jestem poświę­cić w tej walce własne życie.

- Brzmi to wspaniale - cierpko zauważyła Jensina. - Ale czy nie lepiej, żebyś starała się po prostu przeżyć?

- To dwie strony tej samej sprawy.

Wielkanoc przywiodła na wybrzeże Helgelandu łagodniejsze wiatry. Pieszczotliwie ocierały się teraz o śliskie wysepki i postrzępione skały szkierów, za­kradały się nad kiełkujące pola i bogate zapasy ryb. Osuszały łzy z twarzy biedaków, nie czyniąc różni­cy między nimi a żonami właścicieli przystani, któ­rym z głów wystrojonych na niedzielne nabożeń­stwo zrywały ozdobione koronkami kapelusze.

Na Skjaervaer wiatr był przyjacielem, ciepła bryza pomagała w suszeniu ryb. Podmuch sprawiał, że ogniska płonęły żwawiej, i niósł ze sobą zapach kwiatów ze wzgórz na lądzie. Nawet morze łagod­niało na lekkim wietrze, uspokajało się, marszczyła się tylko powierzchnia.

Wieczory stawały się coraz jaśniejsze, coraz goręt­sze. Na wyspę płynął strumień mężczyzn w poszu­kiwaniu uścisków chętnych kobiecych ramion.

Zarządca Simonussen stracił cierpliwość.

Widok kolejnych par znikających za wzgórzami i w zakątkach skał czy też kryjących się w drewut­niach albo za stojakami, na których suszyły się ry­by, sprawiał, że jego myśli obracały się wokół jedne­go: kuszącego ciała Marii.

Pragnął ujrzeć je nagie, jaśniejące w mroku! Chciał poczuć jedwabiste włosy przesypujące się w palcach, wcisnąć nos w miękką kobiecą skórę. Maria pachniała inaczej niż pozostałe więźniarki, poczuł to kiedyś, stojąc blisko niej. Bił od niej niezwykły, drażniący aromat, zapach letniej łąki i słodkiego miodu. Nawet odór tranu nie zdołał przyćmić tej woni.

Dziś wieczorem.

Dziś wieczorem musi przyjść.

Inaczej, do czarta, odeśle dziewczynkę pierwszą lepszą łodzią, jaka odpłynie z wyspy! Trzeba to ja­sno powiedzieć, żeby zrozumiała, że jego cierpli­wość się wyczerpała. Jensina czuła się już na tyle do­brze, że Maria nie mogła dłużej wymawiać się jej pie­lęgnacją.

Poczuł nagły przypływ nadziei i życiowych sił, na­tychmiast skierował się ku miejscu, gdzie Maria w gorącej morskiej wodzie prała robocze fartuchy. Dziecko oczywiście kręciło się przy niej. Buzia w kształcie serca zesztywniała jak zawsze na jego wi­dok, co niepomiernie go zirytowało. Nie był, do dia­bła, mordercą dzieci!

Maria wyprostowała się powoli, wytarła zaczer­wienione ręce w fałdy sukni. Włosy miała upięte na karku, lecz kilka loków opadło jej na spocone czo­ło. Oczy spoglądały zimno, lecz nie wahały się od­powiedzieć na jego spojrzenie.

- Koniec zabawy, Mario. Statek „Andalea” odpły­wa stąd jutro rano. Jeśli dziś wieczorem nie zobaczę cię w moim domu, na pokładzie znajdzie się dodat­kowa osoba!

Marii serce ścisnęło się w piersi. Spodziewała się, że ta chwila musi wreszcie nadejść, lecz wciąż odpy­chała od siebie tę świadomość.

Mogła mu teraz odpowiedzieć, jedynie obejmując mocno chude ramiona Kristiny.

- Dziecko zostanie ze mną - oświadczyła. - Mar­ny to mężczyzna, który ucieka się do takich sposo­bów, żeby zdobyć kobietę!

- Dość tego, Mario! Nie zapominaj, że mam wła­dzę, by zrobić, co mi się podoba, z tobą i ze wszyst­kimi innymi. Nawet gdybyś nie była taka szlachetna!

Doskonale zdawała sobie z tego sprawę, dlatego nic więcej nie powiedziała. To musi się w jakiś spo­sób udać. Chyba zdoła wytrzymać, tyle ciężkich prób już zniosła. Wiedziała jednak, że ból, jaki po­zostanie po natrętnej miłości Simonussena, zabije w niej coś świętego, niezwykle cennego, to, co po­mogło jej przetrwać te straszne miesiące.

Święta Panno, Matko Boża, bądź przy mnie...

Kristina lękliwie zerknęła na pobladłą twarz Ma­rii, nie podobało jej się drżenie w wesołym z pozo­ru głosie.

A kiedy Maria zapowiedziała, że tej nocy nie mo­gą spać razem, dziecko nie umiało dłużej powstrzy­mywać łez.

- Wrócę, zanim się obudzisz. Muszę tylko...

- Idziesz do Simonussena! A wcale tego nie chcesz, widzę! Głupi Simonussen!

- Owszem, nie chcę, ale wiesz przecież, że to on decyduje. Nie myśl już o tym, kochanie. Jutro znów będziemy razem!

- Mario... obiecaj, że mnie nie zostawisz... jak ma­musia... bo wtedy będę całkiem sama!

Maria zapanowała nad ściskaniem w gardle, otar­ła dziecku łzy.

- Nie, Kristino, nigdy cię nie zostawię.

- To dobrze! Kristina, w jednej chwili znów beztroska, podskoczyła i zaczęła uderzać kijem w rozłożone na kamie­niu mokre ubrania.

Jak mało dzieli smutek od beztroskiej zabawy, kiedy jest się tak młodym! Maria cieszyła się ogro­mnie, że Kristina zachowała w sobie tyle z dziecka pomimo jakże trudnego dzieciństwa.

Godziny płynęły, bezwzględnie zmierzając ku wieczorowi, a stopy Marii z każdym krokiem wio­dącym ją ku nocy poruszały się coraz ciężej.

Ale słońce nieubłaganie chyliło swą tarczę ku zie­mi i tak samo nieubłaganie dzień przeszedł w wieczór.

Był już najwyższy czas, aby pójść do chaty Simonussena. Maria nie chciała wywoływać zbędnego za­mieszania, wolałaby ukryć swój wstyd przed innymi więźniarkami. Czyż nie ona wygłaszała gorące kaza­nia przeciwko mężczyznom wykorzystującym sa­motne kobiety? A teraz, jak nigdy wcześniej, stała się jedną z nich.

Sprzedawała się tak samo jak one i motywy jej po­stępowania w ogóle się tu nie liczyły. Poddanie się z powodu Kristiny nie było niczym szlachetniej­szym niż uleganie żądaniom głodu.

- Nie idę tam z radością, lecz może zdołam doko­nać czegoś dobrego. Może zarządca będzie mnie bar­dziej słuchał, może uda mi się wpłynąć na panującą tu sytuację...

Głos jej brzmiał słabo, chociaż próbowała się uśmiechać.

Z osiemnastu pryczy obserwowały ją milczące współtowarzyszki. Żadna nie wiedziała, co powie­dzieć. Maria dostrzegała ich rozczarowanie, może traktowały ją jak wzór, nie całkiem rzeczywisty. Na pewno uznały, że aureola, jaką zawiesiły jej nad gło­wą, znacznie przygasła.

- Nie wydaje mi się, abyś mogła cokolwiek zmie­nić w naszym życiu - cicho powiedziała któraś z ko­biet. - Ale może będziesz trochę dłużej żyła, jeśli zgodzisz się dzielić z Simonussenem łoże... i stół.

Maria przełknęła gniew, wywołany tą insynuacją. Nic dziwnego, że kobiety myślą swoje. Ale Jensina pomachała do niej ze swego posłania, zdrowa ręka uniosła się w pożegnalnym geście.

- Idź, Mario. I pocieszaj się, że on jest już za stary na zbyt męczące figle. Czeka cię łatwe zadanie, on się zacznie trząść, jak tylko przemkniesz koło jego chaty! Pokaż mu piersi, od razu wtedy robi się jak dziecko!

Rozproszony śmiech. Maria wyszła.

Uroczyście nakrył do stołu, ustawił talerze i szklanki z prawdziwego szkła. Przyniósł pachnące wiosenne rośliny i wymienił mech w materacu. Pu­chowa kołdra przez cały dzień wisiała na drzewie za chatą, wiedział, że kobiety bardzo na takie rzeczy uważają. I dlaczegóż by nie miał okazać jej odrobi­ny starań? To w niczym chyba nie zaszkodzi, a mo­że, przeciwnie, usposobi ją bardziej przyjaźnie.

Nie życzył sobie w łóżku zimnej kukły, pragnął żywej istoty, ciepłego ciała, które potrafiłoby odpo­wiedzieć na pieszczoty i pożądanie.

Zresztą tego wieczoru nie ma to aż tak wielkiego znaczenia. Wystarczy już sama jej obecność.

Dumna Maria!

Trochę niebezpieczna, tajemnicza.

Taka jasna i piękna na zewnątrz, a w środku pełna czarnej mocy i niesamowitych zdolności. Nie zdziwi­łoby go, gdyby naprawdę wyprawiała się na sabat...

Zadrżał w napięciu, przed oczami jęły się przesu­wać kuszące obrazy nagiej Marii, unoszącej się na wielkiej miotle...

Przyszła.

Stanęła w drzwiach niczym jagnię czekające na rzeź. Nic z sobą nie przyniosła. Ubrała się w prostą, lecz czystą sukienkę, włosy mocno związała na kar­ku; od razu pomyślał, że trzeba je rozpuścić.

- Wejdź - powiedział i zirytował się na samego sie­bie, ponieważ głos mu zadrżał.

Maria weszła do środka, jakby prowadzona przez kogoś innego. Poruszała się sztywno. Boże, czy ona musi tak wyraźnie demonstrować swoją niechęć? To nieprzyjemne.

- Wypijmy za nasze... połączenie - zaproponował, szukając pomocy w zawsze drogiej sercu beczułce z gorzałką. Była już prawie pusta.

Dlaczego nie? pomyślała Maria. To może ukoi naj­straszniejszy ból. Stłumi płacz, który leży mi na piersi.

Ale wódka jakby zmieniła się w łzy i sprawiła, że Maria stanęła jeszcze bardziej bezbronna przed nie­wyraźną już, lecz kochaną twarzą.

Randarze, Randarze, zdradzam cię teraz! Wybacz mi, widzisz, że nie czynię tego z własnej woli! Zro­zumiałbyś... nie winiłbyś mnie o nic. Ach, Boże, dla­czego myślę tak, jakbyś już nie żył! Ty przecież ży­jesz, musisz żyć! Dla malutkiej... i dla mnie!

Poczuła na plecach dotyk ręki, gładzącej napięte mięśnie. Obce palce sięgnęły do węzła włosów.

Mocowały się z zawiązaną wstążką, wreszcie jed­nak włosy opadły jej na twarz.

- Piękne, jakie piękne... Głos nadzorcy brzmiał teraz inaczej, słychać w nim było niemal szacunek. Maria niechętnie po­zwoliła mu przeczesać jasne loki palcami.

Potem ręce nadpełzły od tyłu jak węże, po ramio­nach, ku piersiom.

Trzęsły się.

Wielkie i sine, naznaczone głębokimi bruzdami, z których nigdy nie uda się już zmyć brudu.

Jednym uchem słyszała jego gorący oddech.

Pochylił się nad nią, dłonie ułożyły się w misecz­ki i pochwyciły piersi. Maria nie zdołała zapanować nad szlochem. Ciało jej zesztywniało, nie chciało przyjmować pieszczot.

Zaczął ciągnąć za sznurowanie stanika. Wkrótce pętelka przytrzymująca koszulę puściła, odsłonięta pierś skurczyła się od chłodu, lecz on przyjął to za oznakę uległości.

- Ach, tak, lodowa czarownica ożyła? Marii zabrakło już sił na protest, może i lepiej, że tak myślał? Może szybciej będzie miała to za sobą?

Postanowiła z kamienną twarzą przyjąć to, co wkrót­ce musiało nastąpić. Zaraz poprowadzi ją do łóżka.

Pukanie do drzwi!

Simonussen zaklął pod nosem.

- Przeklęci durnie! Poleciłem wszak, żeby dziś wieczór mi nie przeszkadzano! Bosman dostał dzban z gorzałką, miał ich obsługiwać i brać zapłatę...

Podciągnął wyraźnie napięte spodnie i przygładził rzadkie włosy.

Maria dalej siedziała sztywno, ale ściągnęła poły stanika i zacisnęła sznureczek przytrzymujący sze­roką bluzkę na szyi.

Simonussen otworzył drzwi. Maria przygotowała się na to, że zaraz usłyszy wyzwiska i przekleństwa. Biedaczysko, który ośmielił się przyjść, jeszcze się od nich przewróci!

Ale zarządca stał oniemiały, z rozdziawioną gębą. Wyglądał jak błazen. Maria na tle przygasającego światła dziennego dostrzegała tylko mroczną postać.

Wstała z krzesła, z ciekawością wyjrzała przez otwarte na oścież drzwi.

Jakiś młody pan.

Prawdziwy pan!

W pięknych skórzanych spodniach do kolan.

Pończochy jaśniały bielą nad wyczyszczonymi do po­łysku skórzanymi trzewikami ze srebrnymi zapinkami.

Z rękawów krótkiej kurtki wystawały białe ko­ronki, z kieszeni zwieszał się zegarek. A na głowie przybysz nosił trójgraniasty kapelusz, w którym większość mężczyzn wyglądałaby śmiesznie.

Ale on był piękny niczym sam archanioł Gabriel. Jasne loki sięgały mu do ramion.

W momencie gdy Maria pochwyciła spojrzenie niebieskich oczu, wiedziała już, kim jest.

Widziała już to delikatne wygięcie ust.

Widziała delikatne długie rzęsy.

A gdy powitał Simonussena i ją, nawet jego głos był zaledwie odrobinę niższy.

- Dobry wieczór. Jestem Adrian Muld.

Maria po omacku poszukała czegoś, na czym mogła­by się oprzeć, wpatrywała się w przybysza, aż oczy roz­bolały i zaczęły łzawić. Ale nawet kiedy wreszcie udało jej się mrugnąć, mężczyzna dalej stał tak samo rzeczy­wisty jak przedtem. A imienia, które wciąż dźwięczało jej w uszach, nie dało się pomylić z żadnym innym.

ROZDZIAŁ XIV

Jasnowłosy przybysz wyraźnie dał do zrozumie­nia, że spodziewa się, iż zostanie zaproszony do środka. Simonussen zapomniał prawie o swoim gnie­wie, kiedy zarysowała się przed nim perspektywa sporego zarobku. Tacy panowie chętnie płacili tala­rami za obsługę i posiłek!

Pokornie poprosił, aby gość usiadł, i uśmiechając się do niego, słał jednocześnie Marii złowrogie spoj­rzenia. Maria wciąż stała w drzwiach, ledwie zdoła­ła się ukłonić, gdy obcy się z nią witał.

Gdy wreszcie zasiedli, wypili za pokój Boży i za zdrowie wszystkich, mężczyzna z jasnymi lokami chrząknął i odłożył kapelusz.

- Przybywam w ważnej sprawie, lecz proszę mi najpierw pozwolić opowiedzieć o mej ostatniej byt­ności na tej wyspie.

- Co takiego? Czyżby łaskawy pan już tu kiedyś był? Dziwne, nie pamiętam...

- To bardzo możliwe, wówczas bowiem nie nosi­łem tak... niecodziennego stroju. Byłem jednym z wielu na statku marynarki duńskiej, na wyprawie kartograficznej wzdłuż tego wybrzeża. Towarzyszy­li nam również Anglicy, uczeni z wielkich uniwersy­tetów... Złapał nas sztorm, musieliśmy szukać portu. Trafiliśmy na jeden ze szkierów nieco dalej na północ. Lekka łódź przywiozła nas tutaj. Wszyscy ubra­ni byliśmy jak rybacy... Nie chcieliśmy wywoływać sensacji naszą wizytą.

Simonussen najwidoczniej przeglądał najmroczniejsze zakamarki swej pamięci.

- A kiedy... kiedy miałoby to być? - spytał z nie­dowierzaniem.

- Przed sześciu laty, również około Wielkiej Nocy. Aha, pomyślała Maria, to znaczy, że Kristina ma pięć lat.

Dalsza opowieść pana Mulda wcale jej nie zasko­czyła, ale zarządca zupełnie zbaraniał.

- Spotkałem tu młodą kobietę, zaledwie o parę lat starszą ode mnie, a ja skończyłem ich wówczas szes­naście. Miała na imię Turid i zesłano ją za karę za... to zresztą wszystko jedno. Uważam i tak, że była niewinna. Mówiła mi, że czeka ją jeszcze sześć lat ze­słania. My... zostaliśmy kochankami. Była pierwszą kobietą, którą obdarzyłem względami w taki sposób.

Uśmiechnął się lekko zażenowany swoim wyzna­niem.

- No cóż, żeby nie wdawać się w zbędne szczegó­ły, jak tylko pogoda się poprawiła, musieliśmy opu­ścić wyspę. Odpływając jednak, obiecałem Turid, że wrócę, kiedy upłynie te sześć lat. Boże, jakiż byłem młody! I jaki zakochany!

Znów się uśmiechnął, tym razem bardziej serdecznie.

- Cóż, można by przypuścić, że nie warto słuchać obietnic złożonych kobiecie przez takiego szczenia­ka. Prawdą jest jednak, że nie mogłem o niej zapo­mnieć. Nie jest ona absolutnie odpowiednim mate­riałem na żonę dla siostrzeńca namiestnika, lecz...

Maria i Simonussen oniemieli.

- ...lecz zamierzam zabrać ją do Danii, do rodziny mojej matki. Tam nikt nie będzie znal nieprzyjem­nej historii jej życia. Ona prędko się nauczy, od pier­wszej chwili zorientowałem się, że ma piękną duszę, że jest osobą, która nigdy nie zachowa się wulgarnie i nieokrzesanie.

Zaczerpnął powietrza, oczy lśniły mu wyczekiwa­niem.

- Usłyszeliście więc moją historię, państwo Simonussen. Proszę teraz, abyście zaprowadzili mnie do Turid, chociaż jest już późno. Myślę, że ona wręcz mnie oczekuje...

Simonussen na zmianę otwierał i zamykał usta, zwilżył wargi językiem, aż wreszcie zamachał ręka­mi w stronę Marii. Na nią zrzucał wyznanie gościo­wi okrutnej prawdy.

Maria zebrała się na odwagę.

- Panie Muld... jaśnie panie... obawiam się, że ma­my do przekazania smutne nowiny.

Z pięknej twarzy zniknął uśmiech.

- Turid... już nie ma. Po chorobie trwającej od ja­kiegoś czasu znaleziono ją w falach...

Gość głośno zaczerpnął oddechu, na szyi zadrgał mu mięsień. Oczy popatrzyły w ciemne okno, Maria uświadomiła sobie, że powinni zapalić więcej lamp.

- Czy to prawda? Przybyłem tutaj na próżno? Czyż­bym przez cały ten czas ścigał tylko marzenie?

Wiedziała, że mówił do siebie, lecz mimo wszyst­ko odpowiedziała.

- Nie, panie. Nie przybywacie na próżno. Turid pozostawiła coś... dla was, panie. My jej niestety nie wierzyłyśmy, niektóre śmiały się z historii o boga­tym szlachcicu, który przyjedzie i ją ocali... My, nieszczęsne, wszystkie snujemy takie marzenia.

- Cóż ona mogła dla mnie mieć? Nigdzie nie ze­tknąłem się z taką nędzą jak tutaj...

- Proszę pójść ze mną - oświadczyła Maria i wy­prowadziła przybysza z chaty, nie patrząc na Simonussena.

Szybkim krokiem ruszyli w stronę baraku, wciąż jeszcze było na tyle jasno, by widzieli, gdzie stąpają. Maria liczyła na to, że Kristina śpi, lepiej przygoto­wać ją na spotkanie z ojcem.

Delikatnie pchnęła skrzypiące drzwi, zapaliła smolną drzazgę jako jedyne źródło światła. Szlach­cic wstąpił do najuboższej sypialni, jaką można so­bie wyobrazić, w której rozlegało się chrapanie gro­mady kobiet.

Na palcach podszedł za Marią do pryczy, Maria ostrożnie odsunęła koc i światło padło na śpiące dziecko, złote włosy zalśniły ciepłym blaskiem. Po­dniosła oczy na pana Mulda, zobaczyła, że jego kę­dziory są niczym odbicie włosów Kristiny.

Marię doszedł jego urywany oddech, wyglądało na to, że już zrozumiał.

- Moje... moje dziecko?

- Tak - odszepnęła. - To twoja córka, panie, Kristina.

- Kristina? A więc zapamiętała imię mej matki? Wspomniałem je tylko...

- Turid pamiętała o wszystkim, co was dotyczy, panie Muld - odparła Maria z pewnością w głosie. Potem starannie otuliła Kristinę kocem i zdmuchnę­ła płomień. - Wyjdźmy stąd, musimy porozmawiać, a nie chciałabym, abyśmy którąś obudzili.

Szlachcic poszedł za nią.

Znaleźli wygodne, porośnięte trawą miejsce niemal w najwyższym punkcie wyspy. Rozciągał się stąd widok na ląd i na morze.

I podczas gdy brzask z wolna przeganiał noc, Ma­ria opowiadała o żałosnym końcu Turid i o jej nie gasnącej nigdy miłości. Widziała łzy toczące się po policzku młodzieńca, uznała jednak za słuszne po­wiedzenie mu całej prawdy. Miała nadzieję, że Ad­rian dzięki temu zrozumie ciążącą na nim odpowie­dzialność za Kristinę. Marii serce ściskało się na myśl, że ojciec zapewne zabierze dziecko ze sobą, lecz cieszyła się ze względu na malutką. Któż jak nie ona zasługuje na lepszy los!

I wreszcie usłyszała to, na co czekała:

- Zabiorę ją z sobą. Na dwór w Aalborg, gdzie mieszka moja matka. Ja sam wiele podróżuję, dziew­czynka nie może towarzyszyć mi w wyprawach. Ale u matki będzie jej dobrze... Mama od dawna już nie­pokoi się, że nie doczeka się wnuków...

- Ale wy liczycie sobie dopiero dwadzieścia dwa la­ta, panie?

Uśmiechnął się ironicznie.

- Prawda? Ale mama ma tylko mnie i jest trochę chorowita. Stale upomina się o synową i o wnuki. No cóż, z ożenkiem zamierzam jeszcze się wstrzymać, dlaczego więc nie spełnić jej drugiego życzenia z pew­nym wyprzedzeniem? Myślę, że wymyśli jakąś histo­rię, którą zaakceptują nasi przyjaciele. Coś o pięknej Norweżce, może córce zarządcy dystryktu...

Maria uśmiechnęła się półgębkiem. Czy to nie typowe? Zaraz jednak spoważniała.

- Panie Muld... Pozwólcie, że będę was jeszcze drę­czyć swoim niepokojem. Proszę mnie zrozumieć, bardzo pokochałam Kristinę. Niełatwo mi będzie patrzeć, jak stąd odjeżdża, chociaż ogromnie pragnę jej dobra. I rozumiem, że dziewczynka ma niezwykle... odpowie­dzialnego młodego ojca. Czy mogę was prosić, panie... to dla mnie ogromnie ważne... gdybyście za kilka lat napisali do mnie w liście, jak ułożyło się jej życie? Stra­ciłam własną rodzinę, mam dwie córki, których nigdy już nie zobaczę. Ufam, że nie weźmiecie mi za złe, je­śli powiem, że Kristina stała się moją trzecią córką. Pokiwał głową i popatrzył na nią z uznaniem.

- Mario, uczyniłaś tak wiele dla mego dziecka i wiem, że zrobiłaś to wyłącznie z dobrego serca. Tak jak i inni nie wierzyłaś w historię Turid!

Maria zawstydzona skinęła głową.

- Sądziliśmy, że oszalała - przyznała szeptem. Grymas bólu przebiegł po twarzy młodzieńca, ale podjął:

- Chciałbym cię wynagrodzić za to, co zrobiłaś, Mario. Gdyby leżało to w mojej mocy, natychmiast bym cię uwolnił. To nie miejsce dla uczonej kobiety. Bardzo się dziwię, że w ogóle się tu znalazłaś. Umiesz pisać, mówisz pięknym językiem, najwidoczniej obracałaś się w zupełnie innych kręgach niż tutaj?

Odebrała jego słowa jak zaproszenie, by opowie­działa mu o swoim losie. Nadeszło w porę, gdyż Ma­ria akurat w tę wiosenną noc odczuwała palącą po­trzebę podsumowania swojego życia. Adrian Muld był obcym człowiekiem, ich ścieżki skrzyżowały się tylko na chwilę. Jako człowiek wykształcony i wraż­liwy na pewno zachowa ostrożność w osądzaniu błę­dów popełnionych przez innych.

- Naprawdę zechcecie poświęcić swój czas na wy­słuchanie mojej historii?

- Jeśli tylko zapragniesz mi ją opowiedzieć, pięk­na Mario.

Uśmiechnęła się, słysząc ten bezpośredni komple­ment.

- Chętnie ci się zwierzę, panie, rzadko mam oka­zję do rozmowy z tak miłym i przystojnym mło­dzieńcem!

Popatrzyła na niego zalotnie, odpowiedział uśmie­chem. Taki młody, taki nie zepsuty!

- Nie znam okoliczności moich narodzin, wiem tylko, że nigdy nie miałam ojca. Innymi słowy by­łam bękartem...

Zaczęła od samego początku, a zakończyła swą opowieść na postawionym przez zarządcę ultima­tum, które ostatniego wieczoru omal nie zostało spełnione.

Upłynęło już kilka godzin, lecz oboje zdumiał wi­dok wstającego słońca.

- Niezwykła historia, Mario Meisterplass! Do­prawdy, niesamowita! Piękna i okrutna zarazem! I ty wspaniale potrafisz opowiadać.

Poderwał się, roztarł mięśnie zesztywniałe od sie­dzenia na wilgotnej ziemi.

- Gdybym był pisarzem, napisałbym sztukę o two­im życiu, a może nawet całą powieść! Panie w ele­ganckich salonach Kopenhagi miałyby co czytać!

Maria odchyliła głowę, śmiejąc się z jego zapału.

- Nie wszystko by się im spodobało. Poza tym sa­ma piszę książkę o swoim życiu - dodała.

- Naprawdę? To fantastyczne. Nigdy nie sądziłem, że spotkam w którymś z tych obozów taką uczoną kobietę! Turid... była śliczna i ciepła, umiała zostawić ślad w duszy młodego chłopca. Wydaje mi się, że zawsze będę ją kochał... ale i ciebie, droga Mario, nigdy nie zapomnę. I na pewno dostaniesz list. Za każdym razem, gdy dyliżans pocztowy będzie wyruszał do Alta, zadbam o to, aby zawadził o Skjaervaer. Czy po­trzebujesz czegoś jeszcze?

Maria czuła się przytłoczona. Zaledwie przed kil­koma godzinami nie śmiała nawet mieć nadziei, że coś podobnego nastąpi, a już na pewno nie podjęła­by ryzyka zdradzenia mu swoich życzeń. Ale teraz się poznali. Wciąż trochę się bała, że okaże się zbyt bezczelna, lecz postanowiła zaryzykować.

- Panie Muld...

- Nazywaj mnie Adrianem, ocaliłaś wszak życie mojej córki!

- Adrianie... O wiele mogłabym cię prosić. Wnio­skuję, że jesteś wpływową osobistością. Nawet jeśli nie jest w twojej mocy wrócić mi wolność, możesz uczynić nasze życie tutaj lepszym.

- Powiedz mi, co powinienem zrobić. Maria, zachęcona jego zainteresowaniem, ciągnęła:

- Chciałabym wysłać list do tych, których zosta­wiłam w domu. Nie wiedzą nawet, czy jeszcze żyję. Zapewne nigdy już nie będzie mi dane ich ujrzeć, lecz pragnę jeszcze raz powiedzieć im, jak bardzo ich kocham. Czy mógłbyś wziąć mój list i przesłać go dalej do Sogndalsfjaeren?

- Osobiście go dostarczę - oświadczył z powagą.

- Ach, nie wiesz nawet, jak to daleko. Co najmniej tydzień żeglugi z Bergen, w głębi długiego fiordu...

- Słyszałem, że bardzo tam pięknie wiosną - uśmiechnął się.

- To prawda. Ale...

- Co jeszcze mogę dla ciebie zrobić?

Przepełniona wdzięcznością Maria westchnęła.

- Jeśli to możliwe... Słyszałam o wielkich aptekach w kraju twej matki. Czy mógłbyś zdobyć jakieś zioła, lekarstwa? Nasze życie tutaj jest ciężkie, wiele cierpi­my. Szczególnie potrzeba mi takich medykamentów, które uśmierzają ból, dają chorym trochę spokoju.

- Oczywiście! To na pewno da się załatwić. Ale, Mario, sądziłem, że poprosisz, abym zamienił słów­ko z którąś z odpowiednich osób, może z wujem, tak aby usunąć stąd tego wulgarnego zarządcę. Jeśli prawdą jest to, co mówisz, o tym, że on was oszu­kuje i nie informuje o wszystkim zwierzchników, nietrudno będzie go za to ukarać!

Maria westchnęła, nie bardzo wiedziała, co powie­dzieć.

- Simonussen... Sądzę, że nie jest gorszy niż inni. Może władza, jaką tu ma, i życie w izolacji pobudzi­ły zanadto jego chciwość. Ale nigdy nie wiadomo, kto przyjdzie po nim. Na taką uriaszową służbę nie wysyła się najlepszych ludzi z królewskiej armii...

- Trudno się z tobą nie zgodzić, Mario. Podziwiam, że nie chcesz się mścić, ale pozwól mi przynajmniej szepnąć zarządcy dystryktu kilka słów do ucha!

- Dziękuję za twoją troskę i dobroć - odparła. Zapadła cisza, w milczeniu obserwowali kobiety, które w dole, przy barakach, zaczęły już przygoto­wywać się do codziennych zajęć. Z chaty Simonussena nie dochodził żaden znak życia. Wieczorem opróżnił zapewne w samotności dzban z gorzałką i będzie spać do południa.

Maria zaskoczona poczuła na policzku dotyk miękkiej dłoni.

- Mario, nigdy nie spotkałem kogoś takiego, jak ty. Boli mnie, że nasza znajomość urwie się już te­raz. Gdyby nie ciążyła na tobie straszna kara...

- Na to nikt nic nie poradzi, nawet ty, siostrzeniec namiestnika! Ale już ofiarowałeś mi coś, za co nigdy nie zdołam się odwdzięczyć. Cóż, najwyższy czas zejść na dół. Kristina na pewno niepokoi się, gdzie je­stem. Musi się też ogarnąć na spotkanie z ojcem!

Odprowadził ją kawałek i powiedział, że wróci i zaczeka na nie tam, gdzie trawa była wygnieciona od ciężaru ich ciał.

- Tatuś? Naprawdę? Przyjechał? - W oczach zdu­mionego dziecka zakręciły się łzy. - Ale mama... ma­ma go nie zobaczy! A tak się cieszyła...

- Powiedz mu o tym, kochanie. To miły i dobry człowiek, ale o twoim istnieniu dowiedział się dopie­ro teraz. Nie wiadomo, czy potrafi rozmawiać z ma­łymi dziewczynkami, lecz jeśli czegoś nie zrozu­miesz, po prostu go zapytaj. Jest bardzo dobry...

- Oczywiście, że jest dobry. Inaczej mama tak by go nie kochała - odparła Kristina z prostą logiką dziecka.

Maria nie musiała jej prowadzić. Mała sama pode­szła do obcego przybysza i ujęła go za rękę.

- Ty jesteś moim tatą? - spytała, przyglądając mu się uważnie.

A on, widząc małą buzię, poczuł się, jakby oglą­dał swe własne lustrzane odbicie. Dwie pary niebie­skich oczu rozjaśnił uśmiech.

- Oczywiście! Nigdy nie udałoby mi się temu za­przeczyć, malutka. Aż dziw bierze, jaka jesteś do mnie podobna!

- To dobrze - oświadczyła zadowolona Kristina.

- Bo jesteś bardzo piękny, panie Adrianie! Czy teraz z tobą pojadę?

Pochylił się nad dzieckiem, uściskał je.

- Oczywiście, kochanie. Jeśli tylko zdołasz rozstać się z Marią. Widzisz, nie możemy jej zabrać. Musi zostać tutaj...

Nie był przygotowany na strumień łez, który na­gle pojawił się na dopiero co promiennie uśmiech­niętej twarzy dziewczynki jak deszcz z bezchmurne­go nieba, nagła zmiana w wiosennej pogodzie.

- Nie możemy jej tu zostawić! Oni są dla niej nie­dobrzy, zarządca chce, żeby z nim mieszkała, i cią­gle jej tak zimno!

- Obiecałem, że teraz będzie jej się tu lepiej żyć, kochanie. Zrozum, ja znam bardzo ważnych ludzi.

- Wobec tego ja też zostaję - oświadczyła zdecydo­wanie Kristina i zacisnęła usta. Puściła rękę przystojne­go młodzieńca i schowała się w fałdach spódnicy Marii. Kobieta ze współczuciem patrzyła na Adriana, widzia­ła, że zachowanie dziewczynki mocno go uraziło. Mia­ła jednak nadzieję, że szlachcic pojmuje, co się dzieje w umyśle dziecka, że nie będzie jej winił za odrzucenie.

- Rozumiem, Kristino. Nie znasz mnie przecież, je­szcze nie. Nie będę cię zmuszał, chociaż twoja babka w Aalborg bardzo by cię pokochała. Ale ty wolisz mie­szkać w baraku razem z Marią... Zamek i zbytki mo­gą zaczekać. Może pewnego dnia, kiedy dorośniesz...

- I kiedy więcej zrozumie - dodała Maria, starając się ukryć ogarniające ją poczucie szczęścia.

Kristina zostaje!

I nikt już nie będzie groził, że ją sprzeda. Nikt przecież nie sprzedaje ciotecznej wnuczki namiestnika jak służącą, za trzy talary.

1* Peter Vindfallsdag (łac. Vincula Petri) - dzień ustanowiony ku pamięci cudownego uwolnienia św. Piotra z wiezienia. W ludowej tradycji norweskiej jeden z najbardziej niezwykłych i nieszczęśli­wych dni w roku. W tym dniu nie należało niczego zaczynać, wy­ruszać w podróż, zakładać nowego ubrania ani kosić siana. Deszcz padający tego dnia zapowiadał trwające trzy tygodnie ulewy.

2* Dzień Świętego Krzyża - 3 maja, na pamiątkę odnalezienia krzyża w Jerozolimie przez Helenę, matkę cesarza Konstanty­na.

3* Skjaer (norw.) - szkier; naga skalna wysepka na morzu; przen. kło­poty

4* Psie dni (norw. hundedagene) - kanikuła, najgorętszy okres la­ta


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lerum May Grethe Córy Życia 05 Zesłanie
Lerum May Grethe Cory zycia 05 Zeslanie
Lerum May Grethe Córy Życia 28 Srebrne zwierciadło
Lerum May Grethe Córy Życia 03 Więzy krwi
Lerum May Grethe Córy Życia 33 Na krańcu tęczy
Lerum May Grethe Córy Życia 06 Drogi przez morze
Lerum May Grethe Córy Życia 14 Księżyc w nowiu
Lerum May Grethe Córy Życia 09 Grzechy przeszłości
Lerum May Grethe Cory zycia 20 Ruda Kotka
Lerum May Grethe Cory zycia 11 Miasto Niewolnikow
Lerum May Grethe Cory zycia 17 Nocna Wedrowka
Lerum May Grethe Cory zycia 27 Czas Zarazy
Lerum May Grethe Cory zycia 33 Na Krancu Teczy
Lerum May Grethe Córy Życia 04 Zerwane kajdany
Lerum May Grethe Cory zycia 13 Taniec Aniolow
Lerum May Grethe Cory zycia 16 Zamie
Lerum May Grethe Córy Życia 03 Więzy krwi
Lerum May Grethe Córy Życia 02 Księga Marii
Lerum May Grethe Cory zycia 28 Srebrne Zwierciadlo

więcej podobnych podstron