Nora Roberts Szczypta magii

NORA ROBERTS

SZCZYPTA MAGII


ZAUROCZONY

Dla moich cudownych przyjaciół w tym życiu

i wszystkich innych

PROLOG

Miłości, moja miłości. Wpuść mnie w swoje sny. Otwórz serce, wysłuchaj mego wołania. Calinie, tak bardzo cię potrzebuję. Nie odwracaj się teraz ode mnie, bo wszystko będzie stracone. Ja będę stracona. Miłości, moja miłości!

Calin niespokojnie przewrócił się na bok i ukrył twarz w poduszce. Wyczuwał ją obok siebie: miękka i wilgotna skóra, delikatne, przynoszące uko­jenie dłonie. I znowu we śnie powędrował po osnutych chłodnymi i cichymi mgłami zielonych wzgórzach, które ciągnęły się po horyzont. I czuł ów czaro­dziejski zapach kobiety.

Zamek wznosił się na szczycie srebrnego klifu, którego ostra grań wymie­rzona była w niebo, a podstawę okrywały kłęby mgły płynącej niczym rzeka. Uprząż zadźwięczała ostro, gdy zostawiwszy za sobą zielone wzgórza, Calin jechał w górę po zboczu. Na zachodzie nad otwartym morzem zadudnił grzmot i odbił się echem w sercu wojownika.

Czy czekała na niego?

Jego oczy, szare jak kamienie, z których zbudowano zamek, obserwowały czujnie skały i mgłę w poszukiwaniu kryjówki, gdzie mógł czaić się wróg. Po­pędzając wierzchowca nierówną ścieżką przecinającą klif, świadom był, że niesie ze sobą odór wojny i śmierci, który wcisnął się w jego skórę, tak samo jak wspomnienia wciskały się w jego myśli.

Ani ciała, ani umysłu nigdy nie da się z nich oczyścić.

Miecz trzymał w pogotowiu. W takich miejscach trzeba stale mieć się na baczności. Tutaj magia unosi się w powietrzu, może czule objąć lub zagrozić. Tutaj wróżki knują intrygi lub tańczą na skałach, a czarownice rzucają dobre lub złe zaklęcia.

Zamek stał na szczycie samotnego klifu, górował nad wzburzonym mo­rzem, zazdrośnie strzegąc swoich sekretów. Każdy, kto tędy przejeżdżał, sły­szał szepty starych i nowych duchów.

Czy na niego czekała?

Kopyta konia stukały melodyjnie o kamienie, aż wreszcie dotarli na rów­ny grunt Calin zeskoczył z siodła przy stołpie w tej samej chwili, gdy czarne niebo rozdarła oślepiająco biała błyskawica.

Była tam, właśnie tam, wyczarowana z miotanego wichrem powietrza. Włosy jak płomienie spadały na pelerynę barwy gołębich piór, alabastrową skórę ożywiał lekki rumieniec, pełne usta uśmiechały się na powitanie. Nie­bieskie oczy błyszczały jak gwiazdy i były tak samo pełne mocy.

Serce zabiło mu mocniej, krew zawrzała z miłości, pożądania, tęsknoty.

Zbliżyła się ku niemu przez mgłę, a jej piękność go oszołomiła. Ze wzro­kiem utkwionym w jej oczach odwrócił się, pragnąc wziąć w ramiona kobie­tę, która była czarownicą i kochanką.

- Caelanie z Farrell, tak daleko jechałeś w tę mroczną noc. Czego ode mnie chcesz?

- Bryno Mądra, witaj. - Jego twarde wyraziste usta rozjaśnił uśmiech. - Pragnę wszystkiego.

- Tylko wszystkiego? - Roześmiała się cicho, gardłowo. - To wystarczy. Czekałam na ciebie.

I już zarzuciła mu ramiona na szyję, uniosła usta ku jego wargom. Przy­ciągnął ją bliżej, złakniony jej ciała, gwałtownie pragnąc przyjąć wszystko, co mu da, i jeszcze więcej.

- Czekałam na ciebie - powtórzyła łamiącym się głosem, przytulając twarz do jego ramienia. - I tym razem trwało to niemal za długo. Jego moc rośnie, podczas gdy moja maleje. Nie potrafię walczyć z nim sama. Alasdair jest zbyt potężny, jego mroczna siła staje się nazbyt zachłanna. Och, mój ko­chany. Mój kochany, dlaczego wyrzuciłeś mnie ze swego umysłu i serca?

Odsunął ją od siebie. Zamek zniknął, pozostały tylko opustoszałe ruiny, straszące śladami po bitwie. Stali w cieniu tego, co było, przed małym dom­kiem, wokół którego bujnie rozkwitały kwiaty. Ich odurzający aromat unosił się w powietrzu. Burza była blisko. Calin wciąż trzymał w ramionach kobietę.

- Mało mamy czasu - powiedziała. - Musisz przyjść. Calinie, musisz do mnie przyjść. Nie można sprzeciwiać się przeznaczeniu, nie da się złamać za­klęcia. Jeśli nie będziesz przy mnie, on zwycięży.

Pokręcił głową, zaczął coś mówić, lecz uniosła dłoń ku jego twarzy. Dłoń przeszła przez niego, jakby był duchem. Albo jakby ona była zjawą.

- Kocham cię od początku czasu. - Cofnęła się, a wokół jej nóg wirowała mgła. - Na zawsze jestem z tobą związana.

Wyciągnęła ręce ku niebu i zamknęła oczy. Wiatr ryczał jak lew wypusz­czony z klatki, rozwiewał jej ogniste włosy, szarpał peleryną.

- Niewiele mi pozostało - zawołała ponad gwałtownym szumem wichru - wciąż jednak umiem przywołać wiatr! Wciąż umiem trafić do twojego serca. Nie zamykaj go przede mną, Calinie. Przyjdź do mnie szybko. Znajdź mnie, bo inaczej będę stracona.

A potem już jej nie było. Zniknęła. Ziemia zadrżała pod jego stopami, niebo zadudniło. Zapadła cisza, wszystko wokół znieruchomiało. Obudził się, z trudem łapiąc powietrze. I szukając jej koło siebie.

1

Calinie Farrell, potrzeba ci urlopu.

Cal napił się kawy i dalej w zadumie patrzył przez kuchenne okno. Nie wiedział właściwie, dlaczego tu przyjechał, by słuchać, jak zatroskana mat­ka zrzędzi, a ojciec, siedząc przy stole, pogwizduje, starannie wiążąc sztucz­ne muchy. Ogarnęła go jednak gwałtowna i głęboka chęć odwiedzenia domu dzieciństwa, spędzenia godziny lub dwóch w tej schludnej kuchni w Brook­lyn Heights. Zobaczenia rodziców.

- Może. Zastanawiam się nad tym.

- Za ciężko pracujesz - stwierdził ojciec, krytycznie przyglądając się swo­jemu dziełu. - Może pojedziesz z nami do Montany na kilka tygodni? Najlep­sze w świecie miejsce do łowienia na muchę. Weź aparat. - John Farrell pod­niósł głowę i uśmiechnął się. - Potraktuj to jak urlop naukowy.

Propozycja była kusząca. Calin nigdy nie entuzjazmował się łowieniem ryb tak bardzo jak ojciec, ale Montana to piękny stan. I ogromny. Cal pomy­ślał, że mógłby się tam zagubić. Pozbyć niepokoju. I snów.

- Parę tygodni w czystym powietrzu dobrze ci zrobi. - Sylvia Farrell przyjrzała się synowi przez zmrużone powieki. - Jesteś blady i wyglądasz na zmęczonego, Calinie. Musisz na jakiś czas wyjechać z tego miasta.

Chociaż całe życie spędziła w Brooklynie, o Manhattanie zawsze mówiła „to miasto" - z lekką pogardą i irytacją w głosie.

- Myślałem, żeby gdzieś się wybrać.

- To dobrze. - Matka zabrała się do szorowania blatów. Następnego dnia wyjeżdżali, a Sylvia Farrell nie zamierzała zostawić po sobie ani okrucha, ani pyłka. - Za ciężko pracujesz, Calinie. Co nie znaczy, że nie jesteśmy z ciebie dumni. Po twojej ostatniej wystawie w zeszłym miesiącu ojciec tak się prze­chwalał, że sąsiedzi chowali się na jego widok.

- Nie co dzień człowiek widzi fotografie swojego syna w muzeum. Najbar­dziej podobały mi się akty - dodał John, mrugając znacząco.

- Ty stary głupcze - fuknęła Sylvia na męża, choć usta jej drgały. - Pa­miętasz, Calinie, miałeś osiem lat, kiedy pod choinkę podarowaliśmy ci tam­ten mały aparat. Kto by pomyślał, że dwadzieścia dwa lata później będziesz bogaty i sławny? Ale bogactwo i sława zawsze mają swoją cenę. - Ujęła twarz syna w dłonie i przyjrzała mu się bacznie, po matczynemu. Pod ocza­mi miał cienie, policzki wychudzone Martwiła się o mężczyznę, którego wychowała, i o chłopca, który zawsze wydawał się... jakiś inny, niezwykły. - I ty ją płacisz. - Nic mi nie jest. - W jej wzroku wyczytał troskę, więc się uśmiechnął. - Tylko niezbyt dobrze sypiam.

Sylvia pamiętała tamten okres w przeszłości, kiedy jej syn chodził blady, z zapadniętymi oczami, bo cierpiał na bezsenność. Ponad jego ramieniem wymieniła pośpieszne spojrzenie z mężem.

- A byłeś u lekarza?

- Mamo, nic mi nie jest. - Zorientował się, że w jego zbyt ostrym głosie zabrzmiała obronna nuta. Z wysiłkiem postarał się mówić lżejszym tonem. - Czuję się doskonale.

- Nie dokuczaj chłopcu, Syl. - Lecz John również przyglądał się uważnie synowi, bo tak jak żona pamiętał chłopca, który rozmawiał z cieniami, lunatykował i śnił o czarownicach, krwi oraz bitwach.

- Nie dokuczam. To tylko troska matki. - Sylvia zmusiła się do uśmiechu. - Nie chcę, żebyście się martwili. Jestem tylko trochę zmęczony, to wszystko.

To wszystko, pomyślał z determinacją. Nie jest inny, nie jest dziwny. Czyż batalion lekarzy, do których w dzieciństwie prowadzali go rodzice, nie stwierdził jedynie wybujałej wyobraźni? I czy w końcu nie znalazła ona uj­ścia w fotografii?

Teraz już nie widywał nieistniejących rzeczy.

Sylvia pokiwała głową, tłumacząc sobie, że musi zaakceptować słowa syna.

- Nic dziwnego, przez ostatnich pięć lat pracujesz bez wytchnienia. Po­trzebujesz odpoczynku i spokoju. I kogoś, kto by cię rozpieszczał.

- Montana - powtórzył John. - Kilka tygodni łowienia ryb, świeżego po­wietrza i żadnych trosk.

- Jadę do Irlandii. - Wypowiedział te słowa, nim sobie uświadomił, że ta­ki pomysł zagościł mu w głowie.

- Do Irlandii? - Sylvia zacisnęła usta. - Chyba nie będziesz tam pracował, Calinie.

- Nie, chcę... ją zobaczyć - odrzekł po chwili. - Po prostują zobaczyć. Kiwnęła głową zadowolona. Więc to będą wakacje, jednak wakacje.

- Chyba miło spędzisz czas. Mówią, że to spokojny kraj. Zawsze chcieli­śmy tam pojechać, prawda, John?

Mąż mruknął potwierdzająco.

- Będziesz szukał przodków, Cal?

- Niewykluczone. - Decyzja został podjęta. Cal znowu wypił łyk kawy i uświadomił sobie, że jedzie czegoś szukać. Albo kogoś.

Padało, kiedy wylądowali na lotnisku Shannon. Zimny późnowiosenny deszcz pasował do nastroju Cala. Całą prawie podróż przez Atlantyk prze­spał, dręczony ścigającymi go snami. Przeszedł przez odprawę celną, wyna­jął samochód, wymienił pieniądze. Wszystko to robił z mechaniczną wprawą doświadczonego podróżnika. Skończywszy załatwiać formalności, starał się nie martwić, odsuną/ć od siebie myśl, że dopadł go jakiś, kryzys.

Zajął miejsce za kierownicą wynajętego auta i siedział w mroku, zasta­nawiając się, co robić, dokąd jechać. Miał trzydzieści lat, był uznanym foto­grafikiem, który sam dyktował ceny i ustalał tematykę zdjęć. Wciąż uważał za niebywałe szczęście, że swoją pasją może zarabiać na życie. Chwytał to, co dostrzegał w krajobrazie, twarzy, świetle, cieniu i fakturze, i przenosił na kliszę.

To prawda, że przez ostatnich kilka lat pogrążył się w pracy i prawie w ogóle nie odpoczywał. Nawet teraz bagażnik wynajętego volva załadowany był sprzętem, a ulubiony nikon spoczywał w futerale na siedzeniu pasażera. Nie mógłby się go pozbyć - nie chciał zostawiać tego, co kocha.

Nagle przeszedł go dziwny chłodny dreszcz i przez ułamek sekundy wy­dawało mu się, że słyszy kobiecy płacz.

To tylko deszcz, powiedział sobie, przecierając dłońmi po twarzy. Miał przystojną, pociągłą i wąską twarz, z wyraźnie zarysowanymi kośćmi policz­kowymi odziedziczonymi po celtyckich przodkach. Noś prosty, usta zdecydo­wane i zgrabnie wykrojone. Często się uśmiechały - do niedawna.

Oczy były szare - głęboką czystą szarością bez śladu zieleni czy błękitu, a ciemne brwi często marszczyły się w zamyśleniu. Czarne, gęste włosy opa­dały na kołnierz. Artystyczny wygląd, który pociągał wiele kobiet.

I znowu - do niedawna. Calin zamyślił się nad faktem, że od miesięcy nie miał żadnej kobiety - od miesięcy żadnej nie pragnął. To też z powodu prze­pracowania? Skutek uboczny stresu? Dlaczego zresztą miałby przeżywać stres, skoro jego kariera błyskawicznie posuwała się naprzód? Był też zdro­wy. Kilka tygodni temu poddał się kompleksowym badaniom lekarskim.

Ale nie powiedziałeś lekarzowi o swoich snach, prawda?, pomyślał. Tych snach, których nie mógł sobie dokładnie przypomnieć po przebudzeniu. Snach, które - musiał to przyznać - kazały mu przebyć tysiące kilometrów na drugi brzeg oceanu.

Nie, cholera jasna, nie powiedział o nich lekarzowi. Nie zamierzał prze­chodzić tego wszystkiego od początku. Aż nadto miał psychiatrów, którzy w młodości grzebali i szperali mu w psychice, sprawiając, że czuł się obnażo­ny, bezradny, niemądry. Teraz był dojrzałym mężczyzną i sam mógł sobie po­radzić ze snami.

Jeśli nawet przeżywał załamanie, to jest ono całkiem niegroźne i da się je wyleczyć odpoczynkiem, relaksem, zmianą otoczenia.

Po to właśnie przyjechał do Irlandii. Tylko po to.

Przekręcił kluczyk i ruszył przed siebie bez celu.

Już wcześniej miał takie sny, kiedy był chłopcem. Też były wyraziste, aż nazbyt realne. Zamki, czarownice i kobieta z wijącymi się płomiennymi wło­sami. Przemawiała do niego z tym śpiewnym irlandzkim akcentem. A czasa­mi używała języka, którego nie znał, lecz i tak rozumiał.

W snach była młodą dziewczyną: ta sama kaskada włosów, te same błękit­ne oczy. Śmiali się i bawili w niewinne dziecięce zabawy. Pamiętał, że rodzice reagowali rozbawieniem, kiedy opowiadał o swojej przyjaciółce. Puszczali to mimo uszu, uważając jego historię za naturalny wytwór wyobraźni towarzys­kiego jedynaka.

Niepokoili się jednak, kiedy wszystko wskazywało na to, że znał i widywał różne rzeczy albo opowiadał o miejscach i ludziach, o których w żadnym razie nie mógł nic wiedzieć. Martwili się, gdy co noc rzucał się niespokojnie, a po­tem wstawał, zaczynał chodzić po domu i mówić, pogrążony w głębokim śnie.

Tak więc po owej procesji lekarzy i terapeutów, niekończących się se­sjach i badawczych spojrzeniach, których zdaniem dorosłych dzieci nie potrafią zinterpretować, Calin przestał opowiadać o swoich snach.

On dorastał i dziewczyna także. Wysoka, szczupła i śliczna, miała młode jędrne piersi, wąską talię, długie nogi. Zaczęła w nim budzić uczucia i prag­nienia, które nie były już całkiem niewinne.

To go przeraziło, a jednocześnie rozgniewało. Aż wreszcie odciął się od ła­godnego głosu, wołającego go nocami, od obrazu nawiedzającego jego sny. I wówczas się skończyły. Wtedy też w umyśle Cala ucichł ów szept, który wskazywał mu, gdzie są zgubione klucze, albo kazał sięgać po telefon na uła­mek sekundy przed dzwonkiem.

Powiedział sobie, że dobrze się czuje w takiej rzeczywistości. Sam ją wy­brał. I teraz też tak zrobi. Przyjechał tutaj tylko po to, żeby sobie udowodnić, że jest normalnym człowiekiem cierpiącym na skutek przepracowania. Za­nurzy się w atmosferze Irlandii, zrobi zdjęcia, które sprawią mu przyjem­ność. A jeśli zajdzie taka konieczność, będzie brał tabletki na spokojny sen, zapisane przez lekarza.

Jechał wzdłuż wzburzonego morza, gdzie wiatr huczał nad falami i mroź­nym oddechem powstrzymywał nadchodzące lato.

Deszcz bębnił o szyby, mgła snuła się nad ziemią. Trudno to nazwać ser­decznym powitaniem, lecz Cal czuł się tu jak w domu. Jakby wiedział, że ktoś lub coś już czeka, żeby wyprowadzić go z burzy. Zmusił się do śmiechu. Tłu­maczył sobie, że to tylko radość z przebywania w nowym miejscu, oczekiwa­nie na obrazy, które będzie mógł uchwycić na filmie.

Poczuł ochotę na kawę i jedzenie, ale bez trudu ją stłumił, zaabsorbo­wany otaczającymi go widokami. Później, pomyślał. Zatrzyma się później w jakimś pubie albo zajeździe, a teraz będzie dalej podziwiał pełen uroku krajobraz. Dziki, piękny, odwieczny.

A to, że w pewien sposób znajomy, można wytłumaczyć zakodowaną pa­mięcią genetyczną. W końcu jego przodkowie przemierzali te spiczaste klify, te ciągnące się po horyzont zielone wzgórza. Byli wojownikami. Malowali twarze na niebiesko i groźnymi okrzykami odstraszali wroga. Wkładali zbro­je, przypinali do pasa miecze, brali do ręki dzidy i walczyli w obronie swego kraju i wolności.

Obraz, który stanął mu przed oczyma, był przeraźliwie wyraźny. Błysk uderzającego miecza, tumult bitwy. Stające dęba konie z oszalałym wzro­kiem, krew tryskająca z odciętej ręki i straszliwy krzyk upadającego na zie­mię człowieka. Piekący ból w miejscu, gdzie stal przecięła ciało.

Hol stawał się coraz mocniejszy. Cul spojrzał w dół i zobaczył krew na udzie.

Czarnowrony krążyły cicho, cierpliwie. Ze stosu, na którym płonęły ciała zabitych i dochodził odór spalenizny. Zewsząd rozlegały się okropne, ciche ję­ki konających, którzy czekali wyzwolenia przez śmierć.

Cal uświadomił sobie, że volvo stoi na poboczu, a on sam wysiadł i stoi w siekącym deszczu, wciągając w płuca powietrze. Stracił przytomność? Wa­riuje? Drżącą dłonią przesunął po dżinsach. Nie było żadnej rany, a mimo to czuł ból starej blizny, o której wiedział, że nie istnieje.

Znowu się zaczyna. Przez całe jego ciało przepłynęła fala strachu, parali­żując go i ścinając mu krew w żyłach. Zmusił się do spokoju, do racjonalne­go myślenia. To skutek długiego lotu przez Atlantyk, pomyślał. Zmiana cza­su i stres, to wszystko. Ile czasu minęło, odkąd wyjechał z Shannon? Dwie go­dziny? Trzy? Czas poszukać noclegu i coś zjeść. Znajdzie sobie jakiś cichy pensjonat na uboczu. Miejsce, gdzie będzie mógł odpocząć i uspokoić myśli. A kiedy burza minie, pójdzie z aparatem na długi spacer. Może zostać na kil­ka tygodni lub wyjechać zaraz rano, jest przecież wolnym człowiekiem. I to będzie zdrowe, normalne.

Wsiadł do samochodu i ruszył krętą nadmorską drogą.

Ruiny zamku pojawiły się przed nim, gdy wyjechał zza zakrętu. Stołp (w każdym razie Cal sądził, że to się nazywa stołp) był niemal nietknięty, za to zburzone mury przywodziły na myśl starodawnych wojowników z bliznami po wielu bitwach. Usadowiony na skalistej grani zamek emanował mocą i siłą, mimo że pozostał z niego stos kamieni.

Granatowe niebo rozdarła błyskawica, eksplodowała światłem i napełni­ła powietrze zapachem ozonu.

Calowi serce zabiło szybciej, poczuł ból podniecenia seksualnego. Palce same zacisnęły mu się na kierownicy. Skręcił w wąską, pełną kolein polną drogę, która prowadziła w górę. Musi zrobić zdjęcie tego zamku. Kilka ujęć pod różnymi kątami. To potrwa krótko, kwadrans, może dwadzieścia minut, potem pojedzie dalej.

Chociaż Irlandia usiana była ruinami starych zamków, jemu zależało aku­rat na tym.

Od dołu budowlę opływała mgła niczym rzeka. Cal tak był skupiony na grze światła i cieni na kamieniach, na fakturze chwastów i polnych kwiatów, które przedzierały się przez szczeliny, że zobaczył tę niepozorną chatkę do­piero wtedy, kiedy znalazł się tuż obok niej.

Uśmiechnął się, choć nie uświadamiał sobie tego. Co za uroczy i nieocze­kiwany kontrast w zestawieniu z tymi starożytnymi ruinami. Zapraszająca, miła, zdawała się na wzór otaczających ją kwiatów wyrastać ze skały, jakby posadziła ją tu kochająca ręka.

Ściany miała białe, okiennice jasnoniebieskie. Z kamiennego komina unosiła się strużka dymu, na małej werandzie obok fotela na biegunach drze­mał kot o połyskliwej czarnej sierści.

Ktoś tu mieszka, pomyślał Cal, dba o ten domek.

Wiedział, że światło jest niedobre, musiał jednak sfotografować to miej­sce, uchwycić na kliszy owo wrażenie. Zapyta osobę, która tu mieszka, czy bę­dzie mógł wrócić jutro.

Kiedy tuk stal w deszczu, kot leniwie się, przeciągnął, a potem usiadł. Przypatrywał się przybyszowi zadziwiająco niebieskimi oczyma.

I wtedy Calin zobaczył ją. Chociaż nie słyszał kroków, była już w połowie drogi między ruinami starego zamku a chatką. Dłoń trzymała na sercu i od­dychała ciężko, jak po biegu.

Mokre włosy spadały płomiennorudymi kędziorami na ramiona i otacza­ły twarz, która wyglądała, jakby z kości słoniowej wyrzeźbił ją mistrz. W błę­kitnych oczach szalały uczucia potężne jak burza.

- Wiedziałam, że przyjdziesz. - Podbiegła ku niemu w rozwianej pelery­nie. - Czekałam na ciebie - powiedziała ze śpiewnym irlandzkim akcentem i pocałowała go mocno w usta.

2

To była chwila oślepiającej, przeszywającej na wskroś radości. Po niej przy­szło mroczne, pierwotne pożądanie.

Smak jej ust, ostry i mocny, zaatakował jego ciało, tak jak deszcz wsączył się w skórę. Calin nie mógł zrobić nic innego, tylko go przyjąć. Oplotła mu szyję ramionami, szczupłym, pełnym krągłości ciałem przytuliła się do niego. Czuł jej ciepło przez mokrą koszulę.

Jej wargi były jak dudniące grzmotami niebo.

Wszystko to wydawało się przerażająco znajome.

Położył jej ręce na ramionach, przez chwilę niepewny, czy ją przytulić, czy odepchnąć. W końcu cofnął się powoli.

Była piękna. Była podniecona. I nie znał jej - z całą pewnością. Przechy­lił głowę, zdecydowany poradzić sobie z tą sytuacją.

- Ha, to rzeczywiście przyjazny kraj. W jej oczach dostrzegł błysk rozczarowania i frustracji. Nie mógł jednak wiedzieć, jak głęboko ten gniew i frustracja przeszyły jej serce. Jest tutaj, mówiła sobie. Przybył. To teraz najważniejsze.

- Tak, to prawda. - Uśmiechnęła się i jeszcze przez sekundę pozwoliła swym palcom dotykać jego włosów, a potem opuściła ręce. - Witaj w Irlan­dii, w Zamku Tajemnic!

Cal popatrzył na ruiny.

- Tak się nazywa to miejsce?

- Taką nazwę nosi teraz. - Musiała walczyć ze sobą, by nie pożerać go wzrokiem, nie chłonąć jego twarzy. Zamiast tego wyciągnęła rękę powital­nym gestem, jak do każdego zabłąkanego wędrowca.

- Masz za sobą długą podróż. Wejdź, usiądź przy kominku - zaproponowa­ła z uśmiechem. - Poczęstuję cię herbatą z whiskey.

- Nie znasz mnie. - Cal dołożył starań, by zabrzmiało to raczej jak stwier­dzenie, nie pytanie. Musiał tak zrobić.

W odpowiedzi spojrzała w niebo.

- Przemokłeś - odrzekła - a wiatr dzisiaj jest zimny. To wystarczy, abym zaproponowała ci miejsce przy kominku. - Odwróciła się od niego i weszła na ganek, a kot zaczai się łasić jej do nóg. - Długą drogę przebyłeś. - Znowu spojrzała mu prosto w oczy. - Czy wejdziesz do mojego domu, Calinie Farrell, . aby się ogrzać?

Odgarnął mokre włosy z twarzy, czując drżenie w całym ciele.

- Skąd znasz moje nazwisko?

- Ty też wiedziałeś, jak tu dotrzeć. - Wzięła na ręce kota, pogładziła po jedwabistym łebku. I ona, i zwierzę obserwowali go cierpliwymi niebieskimi oczami. - Rano upiekłam bułeczki. Na pewno jesteś głodny. - Po tych sło­wach zniknęła za drzwiami, pozostawiając mu decyzję, czy podążyć za nią, czy odejść.

Wbrew chęci, by wrócić do samochodu, odjechać i udawać, że nigdy nie widział jej i tego miejsca, Calin wszedł na ganek i pchnął drzwi. Musiał po­znać odpowiedzi na swoje pytania, a wszystko wskazywało na to, że ona zna przynajmniej niektóre.

Od progu uderzyło go panujące w środku ciepło. W powietrzu unosił się aromat świeżo upieczonego chleba, torfu żarzącego się w piecu i niedawno zerwanych kwiatów.

- Rozgość się. - Postawiła kota na podłodze. - Zaparzę herbatę.

Cal wszedł do maleńkiego saloniku i zbliżył się do ognia. Kwiaty z płat­kami wciąż wilgotnymi od deszczu wypełniały wazony na kamiennym gzym­sie kominka i dzbany na stole pod oknem.

Koło kominka stał wiklinowy fotel, ale Cal nie usiadł, bystrym okiem ar­tysty studiując pokój.

Spokojne kolory, pomyślał. Nie blade, lecz kojące dzięki zestawieniu głę­bokiego różu i zieleni mchu. Plecione chodniki na starannie wypastowanej, błyszczącej jak lustro drewnianej podłodze, która pachniała lekko pszczelim woskiem. Wszędzie były ustawione świece różnej wielkości w szklanych, srebrnych i kamiennych lichtarzach.

Jego uwagę przyciągnął kołowrotek. Na pewno bardzo stary, przemknęło mu przez głowę, gdy podchodził bliżej, by dokładniej mu się przyjrzeć. Ciem­ne drewno połyskiwało, a tuż obok, w słomianym koszyku leżały kłębki pięk­nie farbowanej wełny.

Gdyby nie lampy elektryczne z abażurami z kolorowych szkiełek, podob­nych do drogich kamieni, i mała wieża stereo upchnięta pomiędzy książkami na półce, Cal byłby przekonany, że cofnął się w czasie kilka stuleci.

Z roztargnieniem pochylił się, by pogłaskać kota, który uwodzicielsko ocierał mu się o nogi. Futerko miał ciepłe i wilgotne. Prawdziwe. Cal upew­nił się, że to jednak nie inne stulecie ani sen. Miał zamiar zadać swojej go­spodyni kilka bardzo jednoznacznych pytań. I nie ruszać się stąd, dopóki odpowiedzi go nie zadowolą.

Kiedy szła z tacą, wyrzucała sobie, że gwałtowne uczucia wzięły górę nad rozsądkiem, że nazbyt się pośpieszyła, powiedziała za dużo. I za wiele ocze­kiwała.

On jej nie poznał. Och, to ukłuło ją prosto w serce. Była jednak niemą­dra, spodziewając się czegoś innego, skoro na ponad piętnaście lat zamknął się przed jej myślami i pragnieniami.

Bez wiedzy Calina nadal wkradała się w jego sny, obserwowała, jak z chłopca wyrasta na mężczyznę. Ona też z, dziewczynki zmieniła się w kobietę. W końcu jednak duma, uraza i miłość powstrzymały ją od tych odwiedzin.

Aż nie było innego wyboru.

Wiedziała, że przyjechał do jej ojczyzny. I serce zakołatało jej w piersi. Czy to było złe i głupie przygotować się na jego wizytę? Napełnić dom kwia­tami, a kuchnię aromatem pieczonego ciasta? Wykąpać się w olejkach, któ­re sama zrobiła, a które pieściły jej ciało ulotnym aromatem, jakby była ob­lubienicą w noc poślubną?

Nie. W progu wzięła głęboki oddech. Musiała przygotować się dla niego. Teraz trzeba znaleźć właściwy sposób, by jego przygotować dla siebie - i na to, czemu wkrótce będą musieli razem stawić czoło.

Jest taki piękny, pomyślała, patrząc, jak Calin pieszczotami doprowadzał kota do ekstazy. Ileż to nocy rzucała się niespokojnie we śnie, pragnąc czuć dotyk tych długich wąskich dłoni na swoim ciele?

Och, choć raz poczuć na sobie jego dłonie!

Ileż to razy płonęła z pragnienia, by wchodził w nią, nie odrywając od jej twarzy oczu szarych jak burzowe chmury?

Och, choć raz połączyć się z nim, napełnić mrok nocy łagodnymi, sekret­nymi westchnieniami.

Ich przeznaczeniem było zostać kochankami. Wierzyła, że Cal to zaakcep­tuje. Mężczyzna ma bowiem swoje potrzeby, a ten mężczyzna już kiedyś po­łączył się z nią fizycznie - i bez znaczenia, że nie chciał tego pamiętać.

Jeśli jednak w akcie płciowym nie ma miłości, nie będzie w nim też szczę­ścia. Ani nadziei.

Zebrała się w sobie i weszła do pokoju.

- Jak widzę, zaprzyjaźniłeś się z Hekate. - Dłonie zadrżały jej lekko, gdy na nią spojrzał. Moc, którą jeszcze miała, była niczym w porównaniu z jego jednym przeciągłym spojrzeniem. - Zachowuje się bezwstydnie wobec przy­stojnych mężczyzn. - Postawiła tacę na stole. - Calinie, usiądź, proszę, i na­pij się herbaty.

- Skąd wiesz, kim jestem?

- Wyjaśnię ci tyle, ile będę mogła. - Oczy jej pociemniały od burzliwych emocji; przyjrzała mu się uważnie. - Nie pamiętasz mnie? Naprawdę mnie nie pamiętasz?

Gęste sploty rudych włosów lśniących niczym wilgotny ogień, ciało poru­szające się w doskonałej harmonii z jego ciałem, śmiech głęboki jak noc.

- Nie znam cię - odparł Calin ostro, niechętnie. - Nie wiem, jak się nazy­wasz.

Jej oczy pozostały ciemne, lecz uniosła twarz. Wciąż były w niej duma i moc.

- Jestem Bryna Torrence, potomkini Bryny Mądrej i strażniczka tego miejsca. Witaj w moim domu, Calinie Farrell. Możesz tu pozostać tak długo, jak zechcesz.

Z wdziękiem pochyliła się nad tacą. Ubrana była w długą suknię barwy mgieł wirujących za oknem, która okrywała jej ciało, sięgając kostek. W uszach miała długie kolczyki z rzeźbionego srebra.

Dlaczego? - Położył dłoń na jej ramieniu, gdy podawała mu filiżankę. - Dlaczego mogę pozostać w twoim domu?

- Może dlatego, że jestem samotna. - Jej usta wygięły się w tęsknym uśmiechu. - Jestem samotna i cieszę się z twojego towarzystwa. - Usiadła, za­praszając gestem, by zrobił to samo. - Musisz coś zjeść, Calinie, trochę odpo­cząć. Mogę ci ofiarować gościnę.

- Przede wszystkim potrzebuję wyjaśnień. - Mimo to usiadł, a ponieważ gorący napój w filiżance pachniał zachęcająco, upił łyk. - Wiedziałaś, że przyjadę, znałaś moje nazwisko. Chcę wiedzieć, jak to możliwe.

Nie wolno jej było go okłamywać, szczerość stanowiła część przysięgi. Bryna nie musiała jednak mówić wszystkiego.

- Rozpoznałam twoją twarz. Jesteś sławny, Calinie, odniosłeś wielki sukces. Twoja sztuka trafiła nawet do mojego zakątka świata. Masz ogromny talent. Masz wizję. - Ułożyła bułeczki na talerzyku i podała mu. - Jest w tobie moc.

Uniósł brwi. Były kobiety gotowe zrobić wszystko dla sławnego mężczy­zny. Pokręcił głową.

- Nie jesteś taka, Bryno. Nie otworzyłaś przede mną drzwi, żeby zaliczyć szybki numerek ze znanym nazwiskiem.

- Ale inne tak robiły.

W jej głosie zabrzmiała nutka zazdrości. Nie miał pojęcia, skąd się wzię­ła ta zazdrość, ale w tych okolicznościach wydała mu się zabawna.

- I dlatego wiem, że nie o to ci chodzi. W każdym razie nie miałaś dość czasu, żeby rozpoznać moją twarz z jakiejś fotografii albo talk - show. Światło jest złe, leje jak z cebra.

Zmarszczył z namysłem brwi. To niemożliwe, że znowu śni albo ma halu­cynacje. Czuł w dłoni ciepło filiżanki, a w ustach smak zaprawionej whiskey herbaty.

- Cholera, czekałaś na mnie, a ja nie rozumiem dlaczego.

- Czekałam na ciebie przez całe życie - odparła cicho, odstawiając her­batę, której nawet nie tknęła. - I wcześniej przez całe milenium. - Położyła mu ręce na policzkach - Twoją twarz znałam najpierw, jeszcze przed twarzą matki. Dotyk twoich dłoni nawiedza mnie każdej nocy przez cale życie.

- To jakieś bzdury. - Ujął ją za nadgarstek.

- Nie mogę cię okłamywać. To nie w mojej mocy. Cokolwiek ci powiem, będzie prawdą, cokolwiek we mnie zobaczysz, będzie rzeczywiste. - Spróbo­wała dotknąć tej części jego umysłu lub serca, które wciąż stały przed nią otworem, lecz jej się nie udało. I serce, i umysł były zamknięte na głucho, pil­nie strzeżone. Nabrała głęboko w płuca powietrza i pogodziła się z tym. Na razie. - Nie jesteś jeszcze gotów, by wiedzieć, by usłyszeć, by uwierzyć. - Oczy jej złagodniały, opuszkami palców pogładziła go po skroniach. - Cali­nie, jesteś zmęczony i zdezorientowany. Teraz potrzebujesz odpoczynku. Mo­gę ci w tym pomóc.

Poszarzało mu przed oczyma, pokój się zakołysał. Nie widział nic prócz jej ciemnoniebieskich oczu. Jej zapach oszołomił go jak narkotyk.

- Przestań.

- Odpoczywaj, mój kochany. Moja miłości.

Poczuł jeszcze muśnięcie jej ust, a potem zapadł się w rozkoszną ciem­ność.

Kiedy się obudził, panowała cisza. Myśli przez chwilę krążyły jak ptak szukający miejsca, na którym mógłby przysiąść. Coś było w herbacie, pomy­ślał. Boże, ta kobieta podała mu jakiś narkotyk! Ogarnęła go panika, w uszach zabrzmiał motyw przewodni z „Misery" Stephena Kinga.

Fanatyczna wielbicielka. Porwała go.

Usiadł gwałtownie i z przerażeniem dotknął swoich stóp. Były na miejscu. Czarny kot, który leżał zwinięty na brzegu łóżka, przeciągnął się leniwie i za­mruczał.

- Tak, bardzo zabawne - mruknął Cal. Odetchnął głęboko i zmusił się do uśmiechu. Znowu pozwalasz szaleć swojej wyobraźni, powiedział do siebie, to zawsze było twoim złym nawykiem.

Nakazał sobie spokój. Trzeba zastanowić się nad sytuacją. I wtedy uświa­domił sobie, że jest nagi.

Nie wiedział, czy bardziej czuje się zaskoczony czy zakłopotany, gdy wy­obrażał sobie, jak Bryna rozbiera go tymi miękkimi dłońmi, którymi podawa­ła herbatę. I prowadzi do łóżka. Do diabła, jak tej kobiecie udało się prze­nieść go do sypialni?

Bo właśnie w sypialni się znajdował. Był to mały uroczy pokój z niewiel­kim kamiennym kominkiem, błyszczącym sekretarzykiem i regałem na książki, wypełniającym niszę. Tu też wszędzie znajdowały się kwiaty i świe­ce; mały jak dla lalki fotel stał pod oknem ozdobionym białymi koronkowy­mi firankami, przez które wpadały promienie słoneczne, tworząc skompliko­wane wzory na ciemnej drewnianej podłodze.

Na starej komodzie z uchwytami z brązu, która zajmowała miejsce w no­gach łóżka, zobaczył swoje ubranie starannie poskładane, czyste i suche. No, w każdym razie Bryna nie spodziewała się, że będzie chodził nago. Z ulgą sięgnął po dżinsy.

Zapiawszy zamek, od razu poczuł się lepiej i natychmiast uświadomił so­bie, że to nie tak. Czuł się wspaniale. Wyspany, wypoczęty, pełen energii. Nie­ważne, co to było - środek, jaki mu podała, sprowadził mocny sen; Calin nie spał tak dobrze od tygodni. Wsuwając koszulę w spodnie, pomyślał, że nie podziękuje za to Brynie. Nie miałby nic przeciwko drobnym dziwactwom, ale ta kobieta przekroczyła granice ekscentryczności. Była szalona i prawdopo­dobnie niebezpieczna.

Dopilnuje, żeby udzieliła mu satysfakcjonujących odpowiedzi, a potem odjedzie, zostawiając ją w tej baśniowej chacie przy zrujnowanym zamku.

Spojrzał w lustro nad toaletką, niemal się spodziewając, że zobaczy bro­dę sięgającą do piersi jak u Ripa van Winkle'a. Lecz mężczyzna w lustrze wcale się nie postarzał. Wyglądał na zirytowanego, zaskoczonego i tak, wypo­czętego. A niech to, pomyślał Cal, odgarniając włosy do tyłu.

Swoje buty znalazł ustawione porządnie koło komody. Wkładając je, złapał się na tym, że studiuje wzory, jakie promienie słoneczne rysują na podłodze.

Światło. Nagle to do niego dotarto i skoczył na równe nogi. Deszcz ustał. Na litość boską, jak długo spał?

W dwóch susach był przy oknie, szarpnięciem odsłonił delikatne firanki, I stanął zauroczony.

Widok był oszałamiający: ruiny zamku na szczycie, płatki miki w skale odbijające słoneczne promienie. Zbocze opadało ku drodze, za nią zaś ni­czym fale ciągnęły się ogrodzone kamiennymi murkami zielone pola, na któ­rych pasło się bydło. W dolinkach i na wzgórzach przycupnęły domy, na sznu­rach wesoło łopotało pranie. Wiosna okryła połyskliwą zielenią drzewa, pokrzywione i przygięte od wielu lat opierania się silnym wiatrom dmucha­jącym od morza.

Calin zobaczył chłopca jadącego rowerem wąską drogą i biało - czarnego łaciatego psa biegnącego za nim przez gęsty żywopłot.

Jedziesz do domu, pomyślał. Spieszysz się na kolację. Mama nie lubi, kie­dy się spóźniasz.

Uśmiechnął się i bez namysłu otworzy! okno, wpuszczając do pokoju chłodne, wilgotne powietrze.

Światło. Jego serce artysty zaczęło bić szybciej. Nikt nie potrafiłby opi­sać światła Irlandii. Trzeba je zobaczyć, samemu go doświadczyć. Połyskuje jak perła, myślał Cal, sprawia, że powietrze drży, staje się świetliste i jedwa­biste. Słońce przefiltrowane przez warstwy chmur odznacza się miękkością, majestatem, jakiego nigdzie indziej nie widział.

Musi to sfotografować. Teraz. Natychmiast. Taka magia nie może przecież trwać długo. Wypadł z pokoju, zbiegł po nielicznych stopniach i już był na ze­wnątrz, w łagodnych promieniach słonecznych, z kotem kręcącym się wokół nóg.

Złapał nikona z przedniego siedzenia samochodu. Zręcznymi, pewnymi ruchami zmienił soczewkę. Przewiesił futerał przez ramię i wyszukał najlep­sze miejsce.

Chatka jak z bajki, obfitość kwiatów. Światło. O tak, światło. Wybrał uję­cie, zastanowił się, przesunął obiektyw.

3

Bryna przystanęła przed łukiem bramy zrujnowanego zamku, obserwując Calina. Co za energia, jakie skupienie. Jej twarz rozjaśniła się w uśmiechu. Jest taki szczęśliwy dzięki swojej pracy, swojej sztuce. Potrzebuje tych chwil z aparatem, pomyślała, tak samo jak potrzebował godzin głębokiego, wolne­go od rojeń snu.

Wkrótce znowu zacznie zadawać pytania i będzie musiała mu odpowie­dzieć. Cofnęła się za bramę, by mu nie przeszkadzać. Sama ze swoimi myśla­mi poszła na środek dziedzińca, gdzie gęsto rosły kwitnące kwiaty. Unosząc twarz do światła i ramiona do nieba, zaczęła śpiewać.

W opuszkach palców poczuła mrowienie mocy, lecz słabe, tak słabe, że miała ochotę rozpłakać się z bezsilnej złości. Niegdyś znała pełną siłę mocy, teraz doświadczała bólu jej utraty.

Wiem, że tak zostało postanowione. Na tej ziemi jednak, gdzie rosną kwiaty, wzywam wiatr, wzywam słońce. To, co było, już się nie odstanie. Z mojej strony nie grozi mu żadna krzywda. Niechaj tak się stanie!

Przybył wiatr, przeczesując jej włosy jak łagodne palce. Słońce ciepłymi promieniami ogrzało jej twarz.

Wzywam wróżki. Wzywam mędrców. Wykorzystajcie wszelkie dostępne wam siły. Usłyszcie mnie, moja moc bowiem jest słaba. Otoczcie kręgiem mego ukocha­nego, chrońcie go z dołu i z góry. Z własnej woli przysięgam, że nikomu nie sta­nie się krzywda. Niechaj tak się stanie!

Moc obudziła się, wyraźniejsza i cieplejsza. Bryna walczyła, by ją zatrzy­mać, wchłonąć to, co jej darowano. Wyciągnęła do góry dłoń, a samotny wąs­ki promień przebił się przez chmury i trafił w pierścień na jej palcu, który eksplodował światłem. Ciepło popłynęło przez jej ramię i sprawiło, że znowu zapragnęła zapłakać, tym razem z wdzięczności.

A więc nie jest zupełnie bezbronna.

Cal raz po raz naciskał przesłonę. Zrobił jej kilkanaście zdjęć. Stała nieruchoma jak posąg w idealnym kręgu kwiatów. Jakiś dziwny, niespo­dziewany powiew zwiał jej włosy z pełnej blasku twarzy. Jakaś dziwna sztuczka światła sprawiła, że oświetlił ją idealnie trójkątny snop pro­mieni.

Była nieziemsko piękna. Chociaż serce przesiało mu bić, kiedy z jej palców trysnęło światło nie przestał fotografować.

Później zaczęła się poruszać. Kołysała się rytmicznie, zmysłowo. Wiatr szarpał jej cienką suknią i przyciskał materiał do szczupłej postaci. Język, jakim teraz przemawiała, Cal znał ze snów. Ręce mu zadrżały i opuścił apa­rat. Niepokojące było już to, że jakimś cudem rozumiał ten pradawny język, lecz teraz również widział jej myśli, tak wyraźnie, jakby zapisano je na pa­pierze.

Chrońcie go. Brońcie go. Bitwa jest blisko. Pomóżcie mu. Pomóżcie mu.

W jej myślach były rozpacz i strach. Cal zapragnął objąć ją, pocieszyć, osłonić. Wkroczył w krąg.

W tej samej chwili drgnęła gwałtownie. Otworzyła oczy i utkwiła w nim gorące spojrzenie. Szybko uniosła dłoń, gdy chciał jej dotknąć.

- Nie tutaj - powiedziała schrypniętym, gardłowym głosem. - Nie teraz. Wpierw księżyc musi się wypełnić.

Kwiaty ocierały się o jej nogi, gdy opuszczała krąg. Ucichł wiatr, który łagodnie bawił się jej włosami.

- Dobrze wypocząłeś? - zapytała.

- Co tu się dzieje, do diabła? - Spojrzał na nią przez zmrużone powieki. - Co dodałaś do herbaty?

- Szczyptę Irlandii, nic więcej. - Uśmiechnęła się, patrząc na aparat. - Pracowałeś. Zastanawiałam się, co tutaj zobaczysz, co będziesz chciał poka­zać.

- Dlaczego mnie rozebrałaś?

- Miałeś mokre ubranie. - Odczytała jego myśli z oczu i roześmiała się niskim, kobiecym śmiechem, na którego dźwięk krew popłynęła mu szybciej w żyłach. - Och, Cal, masz piękne ciało. Nie będę zaprzeczać, że ci się przyj­rzałam, choć prawdę mówiąc, wolę, kiedy mężczyzna nie śpi i bierze aktyw­ny udział w sprawach, o których myślisz.

Choć ogarnęła go furia, przekrzywił głowę.

- A wydałoby ci się to zabawne, gdybyś obudziła się naga w obcym łóżku po wypiciu herbaty z nieznajomym?

Ściągnęła wargi i głośno odetchnęła.

- Rozumiem i przepraszam. Przysięgam, że miałam na celu tylko twoje dobre samopoczucie. - Rozłożyła ramiona. - Chciałbyś mnie rozebrać w re­wanżu?

Mógł sobie doskonale wyobrazić, jak zdejmuje z niej tę cienką suknię, odkrywając jej ciało.

- Chcę odpowiedzi - odparł szorstko. - Chcę usłyszeć je teraz.

- Wiem. Myślę, że to miejsce jest dobre. Opowiem ci pewną historię, Calinie Farrell. Historię wielkiej miłości i wielkiej zdrady. Historię namiętno­ści i chciwości, potęgi i żądzy. Historię zdobytej i utraconej magii.

- Nie chcę opowieści, tylko odpowiedzi.

- To to samo. - Odwróciła się ku niemu i zaczęła mówić melodyjnym gło­sem: - Dawno, dawno leniu (on zamek stał na straży wybrzeża i jego tajem­nic. Wznosił się, jaśniejąc nad morzem. Mury miał grube, pochodnie paliły się w nim jasno. Służba biegała po schodach, krzątała się po komnatach. Na podłogach leżały czyste chodniki z sitowia. W powietrzu dźwięczała magia.

Uniosła suknię i zaczęła wchodzić na kręcone schody. Zbyt zaciekawiony, by się sprzeczać, Cal ruszył za Bryną.

Widział, gdzie przedtem były podłogi, nadproża i kamienne wzmocnienia. W murach znajdowały się niewielkie nisze. Cal doszedł do wniosku, że są za płytkie na komnaty, pewnie służyły jako magazyny. Dostrzegł też, że niektó­re kamienie są poczerniałe, jak od wielkiego ognia. Kiedy położył na nich dłoń, mógłby przysiąc, że wciąż czuje żar.

- Ci, którzy tu mieszkali - ciągnęła Bryna - uprawiali swą sztukę i niko­go nie krzywdzili. Gdy ze wsi przychodzili ludzie ze swymi chorobami lub troskami, znajdowali tu pomoc. Tutaj rodziły się dzieci - powiedziała, znowu wychodząc na słońce przez otwór drzwiowy. - A starcy umierali.

Ruszyła przez szeroki taras ku kamiennej balustradzie, za którą ciągnęło się wzburzone morze.

- I tak mijały lata, pory roku następowały po sobie, ludzie rodzili się i umierali. Później część mieszkańców opuściła zamek. Udali się w głąb lądu, by gdzie indziej znaleźć dom. Szli przez wzgórza i lasy ku górom, gdzie za­wsze mieszkały wróżki.

Widok ów oszołomił Cala, napełnił go podziwem i grozą.

- Wróżki - powtórzył, zwracając się ku Brynie. Uśmiechnęła się i oparła o balustradę.

- W zamku pozostała tylko jedna kobieta, wiedziała bowiem, że jej prze­znaczeniem jest to miejsce. Zbierała zioła, rzucała zaklęcia, przędła wełnę. I czekała, aż przez zielone wzgórza przybędzie tu jeździec na ogromnym czar­nym koniu. Był wojownikiem, odważnym, silnym i o prawym sercu. Stojąc tu­taj, zobaczyła, jak jego zbroja połyskuje w słońcu. Przygotowała się na jego przyjazd, by wskazać mu drogę, zapaliła świece i pochodnie, aż zamek zaczął gorzeć niczym płomień. Wojownik był ranny.

Łagodnie przesunęła palcem po udzie Cala. Zmusił się, by stać nierucho­mo, nie cofnąć się przed jej dotykiem, nie myśleć o halucynacji, której do­świadczył, gdy jechał tu przez wzgórza.

- Brał udział w zażartej bitwie. Serce, umysł i ciało miał znużone. Dała mu jedzenie, spokój, ciepło kominka. I miłość. Wziął jej miłość i dał w za­mian swoją. Od tej chwili byli dla siebie całym światem. On nazywał się Caelan, Caelan z Farrell, a ona Bryna. Ich serca się połączyły.

Calin zrobił krok do tyłu, wsuwając dłonie w kieszenie.

- Spodziewasz się, że to kupię?

- To, co ja ci daję, jest za darmo. A historia jeszcze się nie skończyła. - Przez jej twarz przemknął grymas rozpaczy, gdy zobaczyła, jak Cal się od niej odsuwa. - Wysłuchasz jej czy nie?

- Dobra. - Wzruszył ramionami. - Mów dalej.

Zacisnęła ręce na kamiennej balustradzie, pozwoliła, by grzmot fal za­dudnił w jej sercu. Utkwiła wzrok w niekończącej się bitwie wody i skały, która trwała u stóp klifu.

- Kochali się i przysięgli sobie wierność. On jednak był wojownikiem i musiał dalej walczyć. Zawsze, kiedy ją opuszczał, obserwowała rozpalony przez siebie ogień i widziała, jak Caelan popędza konia przez dym i śmierć, mieczem broniąc wolności. I zawsze do niej powracał, galopując przez wzgó­rza na wielkim czarnym wierzchowcu. Uprzędła mu pelerynę z wełny ciem­noszarej jak jego oczy. I rzuciła zaklęcie na szatę, by chroniła go w bitwie.

- Więc mówisz, że była czarownicą?

- Tak, była czarownicą, moc i sztukę odziedziczyła po przodkach. I przy­sięgła w swym sercu, tak szczerze i mocno, jak szczerze i mocno kochała te­go mężczyznę, że nikogo nigdy nie skrzywdzi. Swego domu używała jedynie do pomocy potrzebującym i uzdrawiania chorych. Lecz nie wszyscy obdarze­ni mocą są prawi. Jeden z nich wybrał odmienną drogę. Wykorzystywał swą siłę dla zysku i znajdował radość w posługiwaniu się nią jak zbryzganym krwią mieczem.

Przeszedł ją gwałtowny dreszcz, zaraz jednak podjęła opowieść.

- Ów człowiek, Alasdair, pożądał jej ciała, serca i duszy. A także jej mo­cy, bo Bryna Mądra była potężna. Wśliznął się do jej snów jak złodziej, pró­bując ukraść to, co należało do innego, próbując wziąć to, czego nie chciała mu dać. Przyszedł do jej domu, lecz odmówiła mu gościny. Miał jasną twarz, złote włosy i oczy tak czarne jak droga, którą wybrał. Zamierzał ją uwieść, ale odrzuciła jego zaloty.

Zacisnęła palce na kamieniu. Poczuła, jak jej serce traci miarowy rytm.

- Jego gniew był ogromny, próżność głęboka. Postanowił zabić człowieka, którego kochała, miotał złe zaklęcia, lecz peleryna, którą Bryna uprzędła dla ukochanego, i miłość, którą go obdarzyła, chroniły go skutecznie. Istnieją jednak bardziej podstępne sposoby, by kogoś zniszczyć, i Alasdair z nich sko­rzystał. W snach Caelana zasiał ziarno zwątpienia i podejrzenie o zdradę. Alasdair wprowadził do jego myśli wizje Bryny z innym mężczyzną, Bryny na­pełnionej nasieniem innego. Z takimi to obrazami dręczącymi umysł Caelan przyjechał tutaj na swym czarnym koniu i oskarżył Brynę... Była dumna - powiedziała po chwili. - Nie zamierzała dowodzić, że to kłamstwa. Kłócili się namiętnie, gniew zawładnął ich sercami. I wtedy też Alasdair uderzył. Cze­kał na ten moment, śmiejąc się w cieniu, gdy kochankowie sprawiali sobie dotkliwy ból. Kiedy Caelan zdarł z siebie pelerynę i rzucił jej pod stopy, Alasdair zadał mu cios. Krew wojownika popłynęła po kamieniach i wsiąkła w ziemię.

W jej oczach zabłysły łzy, lecz nie spłynęły na policzki.

- Żal ją oślepił, ale szybko zakreśliła okrąg, pragnąc uratować ukochane­go. Jego rana była śmiertelna. Wiedziała, lecz nie chciała się z tym pogodzić, i stawiła czoło Alasdairowi.

Bryna podniosła głos, by przekrzyczeć ryk fal. Teraz jej opowieść nabrała siły.

- Mury tego zamku zahuczały od gniewu, magia odeszła. Bryna chroniła swą miłość i walczyła jak rozszalały wojownik. Zadudnił grzmot, ciemne chmury zakryły jasny księżyc w pełni i gwiazdy. Fale miotały się niczym ry­cerze w bitwie, ziemia kołysała się i trzęsła. Słaby, umierający Caelan, który leżał w kręgu, sięgnął po swój miecz, lecz taka broń jest bezużyteczna w wal­ce z czarodziejskimi mocami, dobrymi czy złymi, chyba że ten, co nią włada, jest silny. Caelan w sercu wezwał Brynę zrozumiał bowiem swój błąd i głupie zaślepienie. Umarł z jej imieniem na ustach. A kiedy to się stało, serce Bryny pękło, bo pozostawił ją bezbronną. - Westchnęła, na moment przymy­kając oczy. - Widzisz, bez niego była zgubiona. Moc Alasdaira rozpostarła się jak skrzydła sępa. Teraz mógł ją wziąć, z jej zgodą lub bez. Bryna wszakże ostatkiem sił weszła w krąg, gdzie krew jej kochanka zabarwiła ziemię. Tam złożyła przysięgę i wypowiedziała zaklęcie. Przy huku walących się murów i trzasku płonących pochodni poprzysięgła wieczną miłość do Caelana. Przez tysiąc lat będzie czekała. Wysłała szalejący ogień przez swój dom, bo nie chciała, by przejął go Alasdair. I razem z płomieniami rzuciła zaklęcie. - Na­brała powietrza, utkwiwszy wzrok w oczach Cala. - Za tysiąc lat od tamtej nocy oboje powrócą i wspólnie wystąpią przeciw Alasdairowi. Jeśli ich serca będą mocne, pokonają go tutaj, w tym miejscu. Wszakże takie zaklęcia ma­ją swą cenę, a w wypadku Bryny ceną było to, że gdyby Caelan jej nie uwie­rzył, nie stanął z nią tej nocy do walki, jej moc zniknie, ona sama zaś będzie należeć do Alasdaira. Przyrzekając to, klęczała obok ukochanego, trzymała go w ramionach. Potem oboje zniknęli.

Czekał chwilę, zaskoczony, że oczarowała go ta historia i sposób, w jaki Bryna ją opowiedziała. Wpatrzony w jej twarz, zakołysał się na piętach.

- Ładna baśń, Bryno.

- Nadal uważasz, że to bajka? - Pokręciła głową. W jej oczach malowało się błaganie. - Czy możesz patrzeć na mnie, słuchać tego wszystkiego i mó­wić, że nic nie pamiętasz?

- Chcesz, żebym uwierzył, że jestem kimś w rodzaju reinkarnacji celtyc­kiego wojownika, a ty nowym wcieleniem wiedźmy. - Zaśmiał się krótko. - Czekaliśmy tysiąc lat, a teraz stoczymy walkę ze złym czarownikiem z zacho­du? Dajże spokój, czy wyglądam na takiego naiwniaka?

Zamknęła oczy. Była wyczerpana opowiadaniem tej historii i przeżywa­niem jej na nowo. A teraz potrzebowała wszystkich sił.

- On musi mi uwierzyć - mruknęła, odchodząc od ściany. - Nie ma czasu na subtelne perswazje. - Okręciła się na pięcie i stanęła twarzą do Cala. - Ja­ko dziecko odznaczałeś się żywą wyobraźnią - powiedziała gniewnie. - Wiel­ka szkoda, że ją utraciłeś. Mnie też odrzuciłeś...

- Posłuchaj, kochanie...

- Och, nie używaj wobec mnie takich słów. Czyż nie słyszałam, jak szep­tałeś je innym kobietom, kiedy ciągnąłeś je do łóżka? Nie oczekiwałam, że będziesz żył jak mnich w oczekiwaniu na ten dzień, ale czy musiało ci to sprawiać aż taką przyjemność?

- Słucham?

- Och, nieważne. Po prostu nieważne. - Machnęła niecierpliwie dłonią, nie przestając krążyć po tarasie. „Ładna baśń", powiedział. Czemuż przez to tysiąclecie stał się taki uparty i ślepy? Cóż, zobaczymy, Calinie Farrell, zoba­czymy. Stanęła tuż przed nim z oczami płonącymi gniewem i zarumienioną twarzą. - Reinkarnacja wiedźmy? Może to prawda. Ale na własne oczy prze­konasz się o prostym fakcie. Jestem wiedźmą, i to nie całkiem pozbawioną mocy.

Jesteś wariatką. - Zrobił ruch, by się odwrócić..

- Stój! - Wciągnęła powietrze, a wtedy znowu zerwał się wiatr, gwałtow­ny i huczący. Cal nie mógł zrobić kroku. - Popatrz - rozkazała i szybkim ru­chem ręki wskazała pas ziemi pomiędzy nimi.

To był pierwszy czar, jakiego się nauczyła, ostatni, jaki miała utracić. Chociaż dłoń jej drżała z wysiłku, zapłonął zimny i jasny płomień.

Calin zaklął i gdyby mógł, odskoczyłby. Nie było drewna ani zapałek, tyl­ko złota kula ognia migocząca u jego stóp.

- Do diabła, co to jest?

- Dowód, jeśli go przyjmiesz. - Wyciągnęła rękę ponad płomieniami. - Wołałam cię tej nocy, Calinie, choć nie chciałeś mnie słuchać. Ale mnie znasz: moją twarz, myśli, serce. Możesz patrzeć na mnie i zaprzeczyć?

- Nie. - Gardło miał wyschnięte, w skroniach pulsował mu ból. - Nie mo­gę, ale tego nie chcę.

Opuściła dłoń i ogień znikł.

- Nie mogę zmusić cię, żebyś chciał. Mogę tylko sprawić, byś widział. - Ku zaskoczeniu obojga zachwiała się nagle.

- Hej! - Calin złapał Brynę, gdy kolana się pod nią ugięły.

- Jestem tylko zmęczona. - Dokładała starań, by odzyskać siły i odsunąć się od niego. - To tylko zmęczenie, nic więcej.

Zauważył, że śmiertelnie pobladła, a jej ciało wydawało się takie wiotkie, jakby zupełnie pozbawione kości.

- To szaleństwo, cała ta sprawa jest szalona. Przypuszczalnie znowu mam halucynacje.

Wziął ją jednak na ręce i po krętych kamiennych schodach wyniósł z Zamku Tajemnic.

4

Brandy - mruknął, ramieniem otwierając drzwi chaty. Kot wsunął się do środka jak dym i poszedł pierwszy krótkim korytarzem. - Whiskey. Cokol­wiek.

- Nie. - Mimo że wciąż była bardzo słaba, pokręciła głową. - Już mi le­piej, naprawdę.

- Akurat. - Wydawała się taka krucha, jakby lada chwila miała się roz­paść w jego ramionach. - Jest tu gdzieś lekarz?

- Nie potrzebuję lekarza. - Sam ten pomysł sprawił, że zachichotała. - Wszystko mam w kuchni.

Calin odwrócił głowę i spojrzał Brynie w oczy.

- Eliksiry? Czarodziejskie napary?

- Skoro wolisz tak je nazywać. - Niezdolna dłużej się opierać, oplotła ramionami jego szyję. - Zaniesiesz mnie tam, Calinie? Chociaż wolałabym, żebyś zaniósł mnie na piętro, do łóżka.

Jej rozchylone zapraszająco usta były tuż koło jego warg. Poczuł drżenie. Jeśli to sen, pomyślał, to bierze w nim udział więcej zmysłów i jest o wiele bardziej wyrazisty niż te, które miewał w dzieciństwie.

- Nie wiedziałem, że Irlandki są takie ostre, w przeciwnym wypadku chybabym wcześniej się tu wybrał.

- Tak długo czekałam. Mam swoje potrzeby, jak każdy. Rozmyślnie odwrócił się od schodów i skierował w stronę kuchni.

- Więc czarownice lubią seks. Znowu usłyszał ten jej gardłowy śmiech.

- A tak, i to bardzo. Mogłabym dać ci więcej niż jakakolwiek zwykła ko­bieta. Więcej niż kiedykolwiek sobie wyobrażałeś.

Pamiętał oszołomienie, w jakie go wprawił tamten powitalny pocałunek, i nie wątpił w jej słowa. Z rozmysłem wypuścił ją nagle z objęć i posadził na jednym z dwóch krzeseł przy wyszorowanym do białości stole.

- Bardzo wiele umiem sobie wyobrazić - odparł, a Bryna odpowiedziała mu olśniewającym uśmiechem.

- Wiem o tym. - Powietrze drżało pomiędzy nimi, póki nie oparła się wy­godnie, kładąc dłonie na blacie. - W kredensie za tymi drzwiami jest niebies­ka butelka. Mógłbyś mi ją przynieść i podać także szklankę?

Zrobił, o co go prosiła. W kredensie zobaczył starannie ustawione flako­ny w różnych kolorach i rozmiarach, wszystkie napełnione płynami albo proszkiem. Na żadnym nie było nalepki.

- Co z tego dodałaś mi do herbaty? Westchnęła ciężko.

- Cal, do twojej herbaty dolałam wyłącznie whiskey. Podarowałam ci sen - to był drobny czar, zupełnie nieszkodliwy - ponieważ tego właśnie potrze­bowałeś. Spałeś tylko dwie godziny, a czyż nie obudziłeś się wypoczęty i w dobrym nastroju?

Skrzywił się, nie zamierzając dyskutować na ten temat.

- Którą niebieską butelkę mam ci podać?

- Kobaltową, z długą szyjką. Postawił naczynia na stole.

- Narkotyki są niebezpieczne.

Nalała do szklanki płynu dokładnie na dwa palce; był tej samej barwy co butelka.

- To zioła. - Popatrzyła na niego błyszczącymi oczyma i roześmiała się. - Oraz szczypta magii. Wzmacniają energię i siłę. - Piła z wyraźną przyjemnością. - Mo­że usiądziesz, Cal? Pewnie byś coś zjadł, a jedzenie powinno być już gotowe.

Już wcześniej zaburczało mu w brzuchu, gdy w nozdrzach poczuł aromat, unoszący się z garnka na piecu.

- Co to jest?

- Craibechan. - Uśmiechnęła się, gdy zmarszczył brwi. - Zupa - wyjaśni­ła. - Pożywna i zdrowa, a ty od dawna nie masz apetytu. Przez ostatnie tygo­dnie straciłeś parę kilogramów i ja czuję się za to odpowiedzialna.

Już wyciągał rękę do pokrywki, żeby zobaczyć, z czego składa się craibechan, i upewnić się, że w garnku nie ma oka traszki ani języka ropuchy, ale słysząc jej słowa, zmienił zamiar. Trzeba raz na zawsze wyjaśnić pewną ważną kwestię.

- Nie wierzę w czary.

W oczach Bryny błysnęło rozbawienie. Wstała od stołu.

- Niedługo się tym zajmiemy.

- Gotów jestem jednak wziąć pod uwagę coś w rodzaju... sam nie wiem... psychicznej łączności.

- To już jakiś początek. - Wsunęła do piekarnika bochenek ciemnego chleba do podgrzania. - Napijesz się wina do posiłku? Schłodziłam je trochę.

- Wyjęła z lodówki butelkę.

Wziął od niej wino i przeczytał etykietę. To było jego ulubione bordeaux, które najbardziej mu smakowało lekko schłodzone. Zastanawiając się nad tym, odebrał od niej korkociąg.

Teoria o fanatycznej wielbicielce po prostu tu nie pasuje, uznał, stawia­jąc otwartą butelkę na szarym blacie, by wino oddychało. Nieważne, ile in­formacji zdołałaby zebrać Bryna, na pewno nie potrafiłaby przewidzieć jego przyjazdu do Irlandii i akurat do tego miejsca.

Będzie musiał zaakceptować tę dziwną łączność. Jak inaczej mógłby to nazwać? To jej głos słyszał w snach, jej twarz pojawiała się w jego wspomnie­niach. I przyjechał tu sam Do niej.

Czas najwyższy dowiedzieć się czegoś więcej na jej temat.

- Bryno?

Przerwała nalewanie zupy do białych misek. - Tak?

- Jak długo mieszkasz tu sama?

- Przez ostatnich pięć lat jestem sama. To część układu. Kieliszki do wi­na są na prawo od ciebie.

- Ile masz lat? - Wziął dwa kryształowe kieliszki i nalał do nich krwisto­czerwonego wina.

- Dwadzieścia sześć. Cztery lata mniej niż ty. - Postawiła miski na sto­le i uniosła kieliszek. - W moim pierwszym wspomnieniu galopujesz po sa­lonie z niebieskimi zasłonami na koniu zrobionym z miotły do zamiatania. Goni cię czarny mały pies, którego nazywasz Hero. - Napiła się wina i od­stawiła kieliszek, po czym wyjęła z pieca podgrzany chleb. - A kiedy pięt­naście lat później zdechł w upalny letni dzień, pochowałeś go na tylnym po­dwórzu. Rodzice pomogli ci zasadzić na jego grobie krzew róży. Wszyscy płakaliście, rodzice i ty, bo bardzo go kochaliście. Od tego czasu żadne z was nie miało innego zwierzęcia. Myślisz, że nie mógłbyś znieść utraty na­stępnego.

Niepewnie odetchnął i wypił wielki łyk wina. Żadna z tych informacji, ab­solutnie żadna, nie znajdowała się w jego oficjalnym życiorysie. I z pewno­ścią nigdy nie mówił o tym publicznie.

- Gdzie jest twoja rodzina?

- Och, tu i tam. - Pochyliła się, by podrapać Hekate między uszami. - Trudno im teraz. Nie potrafią w żaden sposób mi pomóc. Ale czuję ich blis­kość i to przynosi mi ulgę.

- Więc... twoi rodzice też są czarodziejami? Usłyszała rozbawienie w jego głosie i nastroszyła się.

- Jestem czarownicą z urodzenia. Moja moc i dar przekazywane są z po­kolenia na pokolenie. To nie jakieś dodatkowe zajęcie, Calinie, ani hobby czy zabawa. To moje przeznaczenie, moja scheda i duma. I nie obrażaj mnie, sko­ro zaraz będziesz jadł przy moim stole. - Uniosła dumnie głowę i usiadła.

Podrapał się po brodzie.

- Tak jest, proszę pani. - Zajął miejsce naprzeciwko niej i powąchał zu­pę. - Pachnie wspaniale. - Skosztował i poczuł, jak ostre ciepło rozlewa mu się w żołądku. - Smakuje jeszcze lepiej.

- Nie próbuj też mi pochlebiać. Jesteś taki głodny, że zjadłbyś surową ko­ninę.

- I tu mnie masz. - Z zadowoleniem nabrał zupy łyżką. - To jak, są tu ja­kieś ślepia traszki?

Oczy jej zamigotały.

- Bardzo śmieszne.

- Tak mi się wydawało. - Doszedł do wniosku, że albo potraktuje całą tę sytuacji na wesoło, albo ucieknie z krzykiem. - Więc co tu robisz zupełnie sama? Zaraz jednak uświadomił sobie, że nie, chyba nie chce tego wie­dzieć. To znaczy czym się zajmujesz?

Nie ma sensu złościć się na niego, powiedziała sobie w myślach. Naj­mniejszego sensu.

- Chodzi ci o to, jak zarabiam na życie? Cóż, to konieczność. - Podała mu chleb i solone masło. - Przędę wełnę i sprzedaję swoje wyroby. Swetry, chod­niki, pledy, narzuty i tak dalej. To kojące zajęcie i można je wykonywać w sa­motności. Dzięki niemu jestem niezależna.

- Te chodniki w drugim pokoju też sama utkałaś?

- Tak.

- Są piękne pod każdym względem: barwy, faktury, wykonania. - Zamru­gał, przypominając sobie kołowrotek. - Chcesz powiedzieć, że sama przę­dziesz wełnę?

- To starodawna sztuka. Daje mi wiele radości.

Większość znanych mu kobiet nie potrafiła nawet przyszyć guzika. Nigdy nie zarzucał żadnej z nich braku domowych umiejętności, ale takie bogactwo talentów wydało mu się intrygujące.

- Nigdy bym nie przypuszczał, że czarownica będzie... no cóż, myślałbym raczej, że... no wiesz... hokus - pokus!

- Hokus - pokus? - Uniosła wysoko brwi. - Więc według ciebie, gdybym chciała mieć garnek złota, wystarczyłoby, żebym gwizdnęła i monety same posypałyby mi się do rąk? - Nachyliła się nad stołem. W jej głosie brzmiała irytacja. - Powiedz mi, dlaczego używasz aparatów z tymi wszystkimi guzika­mi i przełącznikami, skoro na rynku są takie, które same robią zdjęcia?

- Sprawa byłaby niewiele warta, gdybym zautomatyzował cały proces. Je­śli fotografia ma coś znaczyć, muszę mieć nad wszystkim kontrolę, planować, widzieć ujęcie... - Zamilkł, dostrzegając jej zadowolony uśmiech. - Dobra, załapałem. Gdybyś po prostu pstryknęła palcami, to nie byłaby sztuka.

- To prawda. A poza tym złożyłam przysięgę, rozumiesz. Nie nadużywać daru ani nie traktować go jak coś oczywistego. A co najważniejsze, nigdy nie wykorzystywać mocy do krzywdzenia innych. Już prawie mi wierzysz, Calinie.

Zaskoczony trafnością jej stwierdzenia, drgnął i odsunął się do tyłu na krześle.

- Po prostu podtrzymuję rozmowę - mruknął. Wstał, by dolać sobie zupy; kot podążał za nim niczym pełen nadziei cień. - Kiedy ostatnio byłaś w Sta­nach?

- Nigdy tam nie byłam. - Uniosła napełniony przez niego kieliszek. - Nie wolno mi było kontaktować się z tobą bezpośrednio, dopóki tu nie przyje­dziesz. Tobie zaś nie wolno było przyjechać tutaj wcześniej niż na miesiąc przed upłynięciem tysiąclecia.

Cal bębnił palcami po stole. Bryna bez wątpienia wiedziała, jak zachować spójność całej historii.

- Więc za miesiąc będzie rocznica... rzucenia zaklęcia.

- Nic, rocznica mija w noc letniego przesilenia. To jutrzejsza noc. - Zno­wu uniosła kieliszek, tym razem jednak nie piła, tylko obracała go w pal­cach.

Skróciłaś termin co?

- Nie chciałeś mnie słuchać, a ja zwlekałam zbyt długo. Powodem była duma. Chciałam, abyś choć raz mnie zawołał. - Pokonana przez własne serce, zamknęła oczy. - Jak głupia nastolatka, która siedzi przy telefonie i czeka, żeby chłopak do niej zadzwonił. Byłam rozżalona, kiedy się ode mnie odwró­ciłeś. - Uniosła powieki. Wstrząsnął nim wyraz bólu, który dostrzegł w jej wzroku. - Dlaczego się ode mnie odwróciłeś, Calinie? Dlaczego przestałeś odpowiadać, przestałeś mnie słuchać?

Nie mógł zaprzeczyć. Był tutaj, tak samo jak ona. Coś przyciągnęło go do niej i nieważne, jak bardzo z tym walczył, wciąż pamiętał tamten łagodny, błagalny głos. I oczy, tak niewiarygodnie błękitne, w których płonął żal.

Uświadomił sobie, że ma dwa wyjścia: albo zaakceptuje jej słowa, albo pogodzi się z utratą zmysłów.

- Ponieważ nie chciałem odpowiadać i nie chciałem być tutaj - oświad­czył szorstko, odsuwając na bok miskę. - Chciałem być normalny.

- Więc odrzuciłeś mnie i dar, który ci ofiarowano, w imię tego, co uważasz za normalność?

- Wiesz, co to znaczy być innym, dziwnym? - odparł z gniewem, zaraz jed­nak gwizdnął przez zęby. - Chyba jednak wiesz - mruknął. - Ale ja tego nie­nawidziłem, nie mogłem patrzeć, jak bardzo moi rodzice się martwią.

- To nie miał być ciężar, lecz radość, Calinie. Mała jej cząstka, cząstka mnie, została ci przekazana w tym darze widzenia. Chodziło o to, by cię chro­nić, a nie zrobić ci krzywdę.

- Nie chciałem tego! - Zerwał się od stołu. - Gdzie w tym wszystkim mo­ja decyzja? Gdzie mój wybór?

Zapragnęła nad nim zapłakać, nad tym małym chłopcem, który nie pojął, że jego wyjątkowość to serdeczny dar. A także nad tym mężczyzną, który wciąż ów dar odrzucał.

- Wybór zawsze należał do ciebie.

- Doskonale. Więc nie chcę tego.

- To dotyczy również mnie, Calinie. - Wolno podniosła się od stołu. Z ca­łej jej postawy biła duma. - Czy mnie także nie chcesz?

- Nie. - To było kłamstwo, które zapiekło go w język. - Nie chcę cię. Usłyszał śmiech, nieprzyjemne brzęczenie w powietrzu. Hekate z sykiem wygięła grzbiet i miauknęła ostrzegawczo. Cal zobaczył przerażenie w oczach Bryny, gdy rzuciła się nagle i stanęła przed nim, zasłaniając go so­bą jak tarczą.

- Nie! - krzyknęła potężnym i władczym głosem. - Nikt cię tu nie zapra­szał. Nie masz prawa tu przychodzić!

Cienie w drzwiach zawirowały, skupiły się i uformowały w ludzką postać. Mężczyzna ubrany był w szatę czarnoksiężnika, czarną, przetykaną srebrem. Twarz, przystojną jak u księcia z bajki, otaczały złote włosy. Oczy miał czar­ne jak noc.

- Byrno, twój czas dobiega kresu - przemówił na pozór łagodnym głosem, w którym brzmiało złośliwe rozbawienie. - Nie; ma żadnego powodu, abyśmy dalej toczyli wojnę. Proponuję ci wielką władzę, cały świat. Musisz tylko wziąć mnie za rękę i przyjąć mój dar.

- Sądzisz, że tak bym uczyniła? Że tysiąc czy dziesięć tysięcy lat może od­mienić moje serce? Przeklęty jesteś, Alasdairze, i sam taką drogę wybrałeś.

- Kończy się okres oczekiwania. - Alasdair uniósł dłoń i nad ich głowami zadudnił grzmot, jak wtedy, gdy miecz uderza o miecz. - Odeślij go, zezwolę na to. Ręczę za to słowem. Odeślij go, a nie zrobię mu krzywdy. Jeśli zosta­nie, spotka go ten sam koniec co poprzednio, a ty będziesz moja, Bryno, wol­na lub w łańcuchach. Wybór należy do ciebie.

Wyciągnęła rękę i na rzeźbionym pierścieniu ze srebra zabłysło światło.

- Wejdź teraz w mój krąg, Alasdairze. - Wygięła zmysłowo usta, choć ser­ce waliło jej z przerażenia, nie była bowiem gotowa, by zmierzyć się z jego mocą. - Czy zaryzykujesz?

Uśmiechnął się pogardliwie, w jego czarnych oczach błysnęła złośliwość.

- W noc letniego przesilenia, Bryno. - Spojrzał na Cala z pogardą. - A ty, wojowniku, pamiętasz śmierć?

Brzuch Cala przeszył nagle gwałtowny i ostry ból. Zabrakło mu tchu w piersiach. Choć kolana się pod nim ugięły, złapał Brynę za ramiona i zasło­nił sobą.

- Dotknij jej tylko, a umrzesz. - Czuł, jak te słowa same cisną mu się na usta, słyszał, jak je wypowiada. Czoło pokrył mu zimny pot, gdy tak stał twa­rzą w twarz z upiorem.

A tamten znikł, zostawiając po sobie smugę ciemnego światła i echo prze­rażającego śmiechu.

5

Cal przycisnął dłoń do brzucha, spodziewając się niemal, że przez palce bę­dzie mu kapać krew. Ból minął i zmienił się w odrętwienie.

- On nie może cię skrzywdzić. - Głos Bryny uświadomił mu, że wciąż ścis­ka jej ramię. - Może tylko sprawić, że wszystko sobie przypomnisz, może oszukiwać cię bólem. Z nim wszystko jest sztuczką i kłamstwem.

- Widziałem go. - Oszołomiony Cal wpatrywał się w swoje palce. - Wi­działem!

- Tak. Jest silniejszy, niż sądziłam, i bardziej niecierpliwy, skoro dziś tu przyszedł. - Łagodnie położyła dłoń na jego ręce, która ściskała mocno jej ramię. - Alasdair jest przebiegły i kłamliwy. Musisz o tym pamiętać, Calinie. Nigdy nie możesz o tym zapomnieć.

- Widziałem go - powtórzył Cal, z wysiłkiem próbując pogodzić się z tym, co niemożliwe. - Widziałem przez niego na wylot stolik w holu, kwiaty.

- Nie zaryzykowałby przychodzenia tu w swej prawdziwej postaci, jesz­cze nie. Calinie, za mocno mnie ściskasz.

Palce mu drgnęły, opuścił rękę.

- Przepraszam. Straciłem głowę. Tak zwykle reaguję na duchy.

- On nie jest duchem, lecz czarnoksiężnikiem, który wybrał ciemność i odrzucił światło. Który łamie każdą przysięgę.

- Czy jest człowiekiem? - Odwrócił się ku niej tak gwałtownie, że zabrak­ło jej tchu. Skrzywiła się, gdy znowu złapał ją za ramiona. - Patrzył na ciebie jak mężczyzna, z pożądaniem.

- Nie jesteśmy duchami, mamy swoje potrzeby i słabości. On mnie pragnie, to prawda. Wkradł się w moje sny i pokazał, czego ode mnie chce. Gwałt, choć we śnie, pozostaje gwałtem. - Zadrżała, patrząc pustym wzrokiem przed siebie. Przez chwilę była zwykłą kobietą, którą dręczą kobiece obawy. - On mnie przeraża. Czy to ci wystarcza? Wolałabym ra­czej umrzeć niż poczuć jego ręce na sobie. On mnie przeraża - powtórzy­ła, przyciskając twarz do ramienia Cala. - Och, Calinie, ma takie zimne dłonie.

- Nigdy cię nie dotknie. - Potrzeba, by ją chronić, zbyt była silna, by mógł jej zaprzeczyć. Objął Brynę mocniej i przyciągnął do siebie. - Nie dotknie cię, Bryno. - Musnął wargami jej włosy i skronie, odnalazł usta. - Bryno - po­wtórzył. Słodki Boże!

Poddała się jego dłoniom niczym wosk, z radością. W jednej chwili opu­ściły go wszelkie zwątpienia, obawy, rozterki. Oto była kobieta, ta jedyna, na zawsze. Zanurzył dłonie w jej włosach, złapał te miękkie pasma czerwonego jedwabiu i odciągnął je do tyłu, by móc mocniej ją całować.

Cokolwiek go tu przywiodło, stawi temu czoło. A choć nie wszystko potra­fi zaakceptować, tej jednej rzeczy wyprzeć się nie zdoła. Potrzeba może być silniejsza od rozumu.

Prosiła go i uwodziła gardłowym szeptem. Czuł, jak jej serce bije szybko i mocno, a ciało lekko drży. Ponaglająco chwyciła go zębami za wargę. Usły­szał, jak Bryna wypowiada jego imię z westchnieniem, jękiem, a potem szep­cze słowa pełne tęsknoty.

Mówiła po gaelicku i to go powstrzymało. Zrozumiał wszystko, jakby przez całe życie posługiwał się tym językiem.

- Miłości - powiedziała. - Moja miłości.

- Czy to jest odpowiedź? - Gniew powrócił, Calin pchnął Brynę na ścia­nę. - Czy tego właśnie chcesz? - Teraz w jego pocałunku była przemoc, roz­pacz, niemal kara.

Powróciły do niej wszystkie obawy, prowokujące, by odpowiedziała zło­ścią na jego złość. Stała jednak bez ruchu, znosząc jego wściekłość i brutal­ny dotyk dłoni. W końcu Calin się odsunął, patrząc na nią gniewnie.

- To jedna z odpowiedzi. Tak, pragnę cię. - Wolno odpięła guziki z przo­du sukni. - Chcę, byś mnie dotykał, byś mnie posiadł. - Rozchyliła suknię, która opadła na podłogę, i stała przed nim bezbronna, naga. - Gdziekolwiek zechcesz, kiedykolwiek zechcesz, jakkolwiek zechcesz.

Nie odrywał oczu od jej twarzy.

- Kiedyś już tak do mnie mówiłaś.

Zakłębiły się w niej uczucia i Bryna na moment przymknęła powieki. A potem się uśmiechnęła.

- To prawda. Tysiąc lat temu, mniej więcej.

Pamiętał. Stała wtedy przed nim, u jej stóp kwitły kwiaty. Była naga, a perłowe światło połyskiwało na jej skórze. Oddała mu się bez żadnych oporów. Zatracił się w niej, pod ich chętnymi ciałami pachniały zgniecione kwiaty.

Potrząsnął głową i obraz się rozpłynął. Wspomnienia czy wyobraźnia, to już przestało mieć znaczenie. Tylko jedno było ważne.

- To dzieje się teraz. Jesteśmy tutaj oboje. Nic poza tym nie może nas dotknąć. Cokolwiek wcześniej zdarzyło się lub nie, ta chwila jest nasza. - Zamknął ją w objęciach. - Chcę ciebie w taki sposób.

Teraz ona patrzyła na niego jak zauroczona. Sądziła, że weźmie ją tam, gdzie stoją, szukając ulgi, może zapomnienia. Posmakowała już jego namięt­ności, poczuła gwałtowność wzbierającą pod jego skórą. On jednak czule wziął ją na ręce.

A kiedy położył ją na łóżku i cofnął się, by jej się przyjrzeć, zarumieniła się po cebulki włosów. Zmusiła się do uśmiechu.

- Chcę cię rozebrać - Usiadła, lecz dotknął jej ramienia.

- Sam to zrobię. Połóż się Bryno. Chcę widzieć cię z włosami płonącymi na poduszce i promieniami słonecznymi igrającymi na twojej skórze. - Tak ją sfotografuje. Fascynujące będzie przekonać się, czy potrafi uchwycić ma­gię tego obrazu: wysmukłe członki, delikatne krągłości, oczy, w których pali się namiętność.

Zdejmował ubranie, nie odrywając od niej wzroku.

- Boisz się mnie? - zapytał cicho i poważnie.

- Nigdy się nie bałam. Nie spodziewano się tego po mnie. - Lecz serce trzepotało jej jak skrzydła ptaka. - Chyba jednak się boję. Tak, troszkę. Bo to oznacza... wszystko.

Rzucił ubranie na krzesło.

- Nie wiem, w co wierzę, co mogę zaakceptować. Z wyjątkiem tej jednej rzeczy. - Położył się na niej, szepcząc tuż koło jej ust. - Tylko to się liczy. Te­raz. Tutaj. Ty. To jest ważne.

- Kochaj mnie. - Przyciągnęła jego usta do swoich. - Od tak dawna cię pragnę.

Kochali się bez pośpiechu, słodko, badając się nawzajem. On wiedział, że jej wargi pasują do jego ust, znal erotyczne poruszenia jej języka, łuk bio­der. Oddychając krótko i urywanie, wolno, bardzo wolno, gładził rozgrzane, jędrne krągłości. Wziął jej piersi w dłonie, potem w usta, drażniąc sutki ję­zykiem i zębami, aż jęczała z rozkoszy, powtarzając jego imię jak zaklęcie.

Przesuwała po nim rękami, gładziła mocne mięśnie, palcami odkrywała drobne blizny. To nie było ciało wojownika, tylko wrażliwego mężczyzny. I na razie należało do niej. Serce biło jej wolno, gdy pieścił ją ustami z cierpli­wością i skupieniem - wiedziała już, że była niemądra, nie spodziewając się tego.

Promienie słoneczne padały na jej zamknięte powieki, rozkosz zalewała ją od stóp do głów. A miłość, skrywana od tak dawna, rozkwitła niczym dzi­kie róże.

- Calinie.

Jego imię zadrżało na jej ustach, kiedy ją przytulił. Patrzył, jak jej oczy otwierają się szeroko, zobaczył ciemnoniebieskie tęczówki, błyszczące w nie­mym pragnieniu. Roznamiętnił ją do granic, przekornie zadowolony, gdy krzyknęła, zadrżała, osłabła.

Jest jego, tylko o tym mógł myśleć, czując gorący dreszcz w udach. Jego. Jego.

Krew uderzyła mu do głowy, gdy wszedł w nią, a ona jęknęła i wygięła się na powitanie. Teraz miała oczy szeroko otwarte, płonęły intensywnym błęki­tem. Objęła go mocno i wzięła w posiadanie. Ich ciała odnalazły wspólny rytm, pradawny i dobrze znany.

Wchodził w nią coraz głębiej, ustami rozgniatał jej wargi. Oboje wstrzy­mali oddech, przeżywając rozkosz. Bryna unosiła się wysoko, gdy wreszcie napełnił ją sobą; od tak dawna na to czekała.

Trzymała go mocno, kiedy z jego ciała uchodziło napięcie. Położył głowę na jej piersiach, a ona gładziła go po włosach.

- To jest nowe - powiedziała cicho. Nasze. Nie wiedziałam, że tak może być. Tak wiele wiem, tego jednak nie wiedziałam.

Spojrzał na nią. Skórę miała gładką, wilgotną, oczy senne, usta różowe i nabrzmiałe.

- To nie powinno być możliwe. - Ujął ją pod brodę i lekko odwrócił gło­wę, widząc oczyma wyobraźni takie ujęcie, w takim świetle. Czarno - białe zdjęcie, zatytułowane „Później". - Chyba przeżywam załamanie.

Zaśmiała się krótko, perliście, beztrosko i swobodnie.

- Ha, gdybyś mnie pytał, to powiem, że twój motor działa bez zarzutu. Wykrzywił usta.

- Zaczyna się dwudziesty pierwszy wiek. W samochodzie mam telefon z faksem, w biurze komputer, który robi wszystko, tylko nie ścieli łóżka, a oczekuje się ode mnie, bym uwierzył, że przed chwilą kochałem się z cza­rownicą. Czarownicą, która z niczego rozpala ogień i sprawia, że w zupełnie bezwietrzny dzień zrywa się wicher.

Przegarnęła palcami jego włosy, tak jak czyniła to setki razy w marze­niach.

- Magia i technika wzajemnie się nie wykluczają. Rzecz w tym, że ta dru­ga tak rzadko bierze pod uwagę pierwszą. Punktem odniesienia jest wyłącz­nie normalność. - Widziała, jak jego oczy zasnuwa chmura. - Miałeś wizje, Calinie, gdy byłeś dzieckiem.

- Skończyłem z tą dziecinadą.

- Wizje to dziecinada? - Westchnęła, przymykając powieki. - Dlaczego tak uważasz? Umysł i serce dziecka są chyba bardziej otwarte na takie spra­wy. Ty jednak oglądałeś, czułeś i widziałeś rzeczy niedostępne dla innych. Zo­stałeś obdarzony tą zdolnością.

- Nie jestem czarnoksiężnikiem.

- Nie, ale to ów dar czyni cię tym bardziej wyjątkowym, Calinie...

- Nie. - Usiadł, kręcąc głową. - Tego już za wiele. Dajmy temu na razie spokój. Sam nie wiem, co czuję. - Przetarł dłonią twarz i włosy. - Wiem tyl­ko, że jestem w miejscu, w którym musiałem być, z kobietą, z którą musia­łem być. Zostawmy to na razie.

Mają tak mało czasu. W ostatniej chwili powstrzymała się, by nie powie­dzieć tego głośno. Jeśli mają mało czasu, tym bardziej jest on cenny. Jeśli skazana jest, by stawić czoło przeznaczeniu za nich oboje, to niech tak bę­dzie.

- Zgoda, zostawmy to. - Wyciągnęła ku niemu ręce. - Pocałuj mnie i po­łóż się koło mnie.

Przesunął dłonią po jej udzie i patrzył, jak jej twarz z wolna rozjaśnia uśmiech. I to światło. Och, to światło.

- Nie ruszaj się. - Wyskoczył z łóżka, w biegu łapiąc dżinsy. Zamrugała zdziwiona.

- Co się stało? Dokąd idziesz?

- Zaraz wracam, tylko się nie ruszaj!

Głęboko odetchnęła, ale po chwili jej twarz znowu złagodniała. Och, czuję się kochana jak kot, którego porządnie wygłaskano. Chichocząc, spojrzała na skuloną przy kominku Hekate.

- Tak, ty znasz to uczucie prawda? mnie bardzo się ono podoba. - Kotka wpatrywała się w nią nieruchomym wzrokiem. Minęło dziesięć sekund, dwadzieścia. Bryna zamknęła oczy. - Potrzebuję czasu. Cholera, oboje po­trzebujemy. Kilka godzin po tylu latach. Dlaczego mielibyśmy go nie dostać? Dlaczego każda radość musi mieć swoją cenę? Idź sobie, zostaw mnie. Gdy nadejdzie pora zapłaty, nie będę się sprzeciwiać.

Kotka wstała i machając ogonem, opuściła pokój. Zaraz potem rozległy się kroki Calina. Bryna już chciała się uśmiechnąć, zamiast tego jednak sze­roko otworzyła oczy. Zrobił dwa zdjęcia, nim zdążyła zakryć piersi.

- A co ty sobie wyobrażasz? Fotografujesz mnie nagą! Odłóż aparat. Nie powiesisz mnie w żadnej galerii.

- Jesteś piękna. - Okrążył łóżko, zmieniając kąt ujęcia. - Dzieło sztuki. Opuść lekko lewą rękę.

- Ani myślę. To oburzające. - Wstrząśnięta do głębi, pociągnęła za po­gniecioną narzutę, by się osłonić, a Calinowi wydała się tym bardziej godna pożądania.

Mimo to odsunął aparat.

- Myślałem, że czarownice mają zwyczaj tańczyć nago podczas pełni księżyca.

- To nie żaden pokaz. I takie rzeczy mają swoją porę i miejsce. Nie wol­no uwieczniać na kliszy spraw prywatnych ani rytuałów.

- Bryno. - Przywołał cały swój wdzięk i zbliżył się do łóżka. Szarpnął lek­ko prześcieradło, którym się zakrywała. Musnął palcem jej sutek. - Masz piękne ciało, cudowną karnację, a światło tutaj jest po prostu idealne. Nie­wiarygodne. - Zadrżała od jego dotyku. - Wszystkie zdjęcia pokażę najpierw tobie.

Ledwo poczuła, jak narzuta zsuwa jej się do pasa.

- Wiem, jak wyglądam.

- Ale nie wiesz, jak ja ciebie widzę. Pokażę ci. Połóż się, proszę, odpręż.

- Mrucząc coś czule, rozsypał jej włosy na poduszce. - Nie, nie zakrywaj się, tylko patrz na mnie. - Zrobił zdjęcie, po czym się odsunął. - Odwróć lekko głowę. Dotykam cię. Wyobraź sobie moje dłonie na twoim ciele. Tutaj. I tu­taj. - Oparł się kolanem o łóżko, fotografując ją pośpiesznie. - Gdybym miał ciemnię, w nocy wywołałbym te zdjęcia i zobaczyłabyś, co widzę.

- Mam ciemnię - powiedziała bez tchu, podniecona. - Co?

- Za kuchnią zrobiłam ci ciemnię. - Uśmiechnęła się z wahaniem, gdy opuścił aparat, przyglądając jej się ze zdumieniem. - Wiedziałam, że przyje­dziesz, i chciałam, żebyś miał wszystko, czego ci potrzeba.

Żebyś ze mną został, dodała w myślach.

- Urządziłaś mi ciemnię?

- Tak.

Śmiejąc się, pokręcił głową.

- Zadziwiające. Niesłychane. - Odłożył aparat na biurko. - Chyba powi­nienem być bardziej... natchniony, nim skończę film. - Położył się obok niej.

- - Czego bym nie zrobił dla swojej sztuki i mruknął, przyciskając wargi do jej roześmianych ust.

6

Pod wieczór, gdy wiał lekki wiatr, a zbliżające się ku zachodowi słońce wy­gładzało powietrze, Cal poszedł z nią na klify. Umysł i serce miał odprężone, spokojne.

Logika podpowiadała mu, że powinien pobiec na najbliższy oddział psy­chiatryczny i poddać się terapii, przed sobą jednak miał samotne skaliste wybrzeże, zrujnowany zamek i piękną kobietę, która utrzymywała, że jest czarownicą; wizje, seks i legendy. Oto pora i miejsce, by odłożyć logikę na bok, przynajmniej na jakiś czas.

- To piękny kraj - powiedział. - Wciąż w głowie mi się nie mieści, że jes­tem tu dopiero od rana. Ledwo dwanaście godzin.

- Sercem przebywasz tu o wiele dłużej. - To było takie proste spacerować z nim, trzymając się za ręce. Takie proste. Zwykłe i cudowne. - Opowiedz mi o No­wym Jorku. Wszystkie te filmy i obrazy, które widziałam, tylko rozbudziły moją cie­kawość. Czy naprawdę to miasto jest takie? Ruchliwe, zatłoczone, podniecające?

- Potrafi takie być. - W tej chwili wydawało się należeć do innego świa­ta. Odległego o tysiąclecie.

- Jaki jest twój dom?

- To mieszkanie z widokiem na park. Zależało mi na przestrzeni, żebym mógł urządzić sobie atelier. Ma dobre światło.

- Lubisz stać na balkonie - zaczęła, zaraz jednak urwała, kiedy rzucił jej szybkie spojrzenie. - Od czasu do czasu na ciebie zerkałam.

- Zerkałaś. - Ujął ją pod brodę, nim zdążyła się odwrócić. - A na co do­kładnie?

- Chciałam zobaczyć, jak żyjesz, jak pracujesz.

Wyślizgnęła się i poszła wzdłuż kamieni, o które rozbijały się fale. W pro­mieniach słonecznych krople wody połyskiwały jak diamenty. Odwróciła się ku niemu, przekrzywiając głowę dziwnym kocim ruchem.

- Miałeś mnóstwo kobiet, Calinie Farrell, przychodziły o różnych porach dnia i nocy w najrozmaitszych strojach. I bez ubrania.

Wzruszył ramieniem, jakby go swędziało, a nie mógł się podrapać.

- Obserwowałaś mnie z innymi kobietami?

- Zerkałam - poprawiła go z godnością. - I nigdy nie patrzyłam długo. Odniosłam jednak wrażenie, że często wybierałoś kobiety, którym nie dosta­wało inteligencji.

Przesunął językiem po zębach.

- Naprawdę?

- No cóż... - Machnęła dłonią, zamykając temat. - Tak to wyglądało. - Po­chyliła się i zerwała kwiat, przeciskający się ku słońcu przez szczelinę w ska­le. Uniosła go wesoło do nosa. - Martwi cię, że o nich wiem?

Kciukami zaczepił o kieszenie.

- Niespecjalnie.

- No to w porządku. Bo gdybym była mściwa, mogłabym zmienić cię w osła. Na krótko.

- W osła?

- Na krótko.

- Potrafisz robić takie rzeczy? - Zadając to pytanie, uświadomił sobie, że gotów jest we wszystko uwierzyć.

Jej śmiech zabrzmiał melodyjnie na tle szumu wiatru i morza.

- Gdybym była mściwa. - Zbliżyła się ku niemu i podała kwiat, który ku jej rozbawieniu wetknął sobie we włosy. - Choć myślę, że wyglądałbyś uro­czo z długimi uszami i ogonem.

- Wolałbym, żeby moja anatomia pozostała taka jak teraz. A na co jesz­cze... zerkałaś?

- Och, na różne rzeczy. - Znowu splotła palce z jego palcami. - Patrzyłam, jak pracujesz w ciemni, tej małej, w domu, w którym się wychowałeś. Rodzi­ce byli z ciebie bardzo dumni. Trochę przerażał ich twój talent, ale byli dum­ni. Widziałam twoją pierwszą wystawę w tej dziwacznej galerii, gdzie wszy­scy ubrani byli na czarno, jakby przyszli na stypę.

- W SoHo - mruknął Cal. - Chryste, to było prawie dziesięć lat temu.

- Od tamtej pory zrobiłeś wiele wspaniałych rzeczy. Mogłam patrzeć two­imi oczami na zdjęcia. I czuć się blisko ciebie.

Nagle przyszło mu do głowy wstrząsające podejrzenie. Spojrzał jej pro­sto w oczy.

- Ale ty nie miałaś nic wspólnego z... Moje osiągnięcia to nie twoje dzieło?

- Och nie, Calinie. - Przykryła dłońmi jego dłonie, którymi ściskał ją za ra­miona. - Przysięgam, że nie. To ty. Sam tego dokonałeś. Nie możesz w to wątpić. - Wyczuwała jednak, że wątpi. - Nie mogę mówić ci rzeczy, które nie są praw­dą. To wykluczone. Przysięgam, że wszystko, czego dokonałeś, osiągnąłeś sam.

- Dobrze. - Z roztargnieniem gładził ją po rękach. - Cała drżysz. Zim­no ci?

- Przez chwilę było mi zimno. - Zimny dreszcz przeniknął ją aż do kości. Alasdair. Odrzuciła od siebie myśl o nim, mocno chwyciła Cala za rękę i po­prowadziła łagodnym zboczem na wzgórze. - Już w dzieciństwie przychodzi­łam tu i patrzyłam. - Zadowolona, oparła głowę na jego ramieniu, obejmując wzrokiem wzgórza i doliny, jasną wstążkę rzeki, ciemne cienie rzucane przez pokręcone drzewa. - Przede mną rozpościerała się Irlandia, złota i zielona. Wymarzone miejsce.

- Irlandia czy to miejsce?

I jedno, i drugie, Jesteśmy dumni z. naszej krainy. Pokażę ci Irlandię, Galinie. Brzeg rzeki porośnięty orlikami, pub, gdzie zawsze czeka na ciebie jakaś historia, wąska ścieżka wzdłuż żywopłotu, w którym kwitną czerwone fuksje. Zwyczajna Irlandia. - Odgarnęła włosy do tyłu i spojrzała na niego. - I więcej. Pokażę ci więcej. Kamienny krąg, gdzie śpi potęga, cichy pagórek, na którym co wieczór tańczą wróżki, wysoki klif, skąd niegdyś sprawował swą władzę wielki czarnoksiężnik. I wszystko to ci dam, jeśli będziesz chciał.

- A co weźmiesz w zamian, Bryno?

- To zależy od ciebie. - Znowu przeszedł ją dreszcz. Ostrzeżenie. - Teraz jednak muszę pokazać ci coś innego. - Zerknęła niespokojnie przez ramię, ku ruinom, i zadrżała. - On jest blisko - szepnęła. - Obserwuje nas. Wracaj­my do domu.

Zatrzymał ją w miejscu. Zaczynał dostrzegać, że uciekał od bardzo wielu rzeczy w swoim życiu. Zbyt wielu.

- Czy nie lepiej stanąć do walki teraz i załatwić to raz na zawsze?

- Nie możemy wybierać sobie pory. Została dawno ustalona. - Złapała go za rękę i pociągnęła. - Proszę, chodźmy do domu.

Cal podążył za nią niechętnie.

- Posłuchaj, Bryno, wydaje mi się, że prześladowca jest prześladowcą, niezależnie od tego, kim jeszcze może być. Im dłużej ustępujesz prześladow­cy, tym gorszy się staje. Uwierz mi, miałem z nimi do czynienia.

- O tak. Pamiętam, że jeden rozkwasił ci nos. Biliście się na rogu ulicy jak najgorsi chuligani.

- To on zaczął. Za często mnie zaczepiał, więc... - Cal urwał, wypuszcza­jąc powietrze z płuc. - Hej, to aż za bardzo niesamowite. Od dwudziestu lat nie myślałem o Henrym Belinskim. A poza tym może i rozkwasił mi nos, za to ja mu go złamałem.

- I jesteś z tego dumny, nawet teraz? Bo złamałeś nos ośmiolatkowi.

- Ja też miałem osiem lat. - Uświadomił sobie, że zręcznie manewrując i zmieniając temat, postawiła na swoim i zaprowadziła go do domu. - Bardzo sprytnie, Bryno. Nie rozumiem, po co ci magia, skoro potrafisz w taki sposób żonglować rozmową.

- Mam taki talencik. - Dotknęła jego policzka. - Cieszę się, że złamałeś mu nos. Chciałam zmienić go w ropuchę, już zaczęłam wypowiadać zaklęcie, ale sam sobie z nim poradziłeś.

- W ropuchę? - Wbrew woli uśmiechnął się szeroko. - Naprawdę?

- Postąpiłabym źle, ale miałam dopiero cztery lata, a dzieciom wybacza się takie rzeczy. - Twarz jej spoważniała, oczy pociemniały. - Alasdair w żad­nym razie nie jest dzieckiem, Calinie. Nie chodzi mu o to, by zranić twoją du­mę czy zedrzeć ci skórę z kolan. Nie traktuj go lekko.

Zrobiła krok do tyłu, unosząc obie dłonie wysoko.

Wzywam wiatr, by oto­czył wirem mój dom.

Machnęła dłonią i za oknami zahuczał wicher.

Niechaj tumany mgły kłębią się za moimi oknami. Niech ogłuszą mu uszy, oślepią oczy. Przybądźcie mi z pomocą, ukryjcie mnie. Pomóżcie obronić to, co mi powierzono. Niechaj tak się stanie.

Cal cofnął się nie odrywając od niej zalęknionego wzroku, Okna zasłoniły pasma mgły, wiatr wył jak stado wilków. Stojąca przed nim kobieta płonęła niczym świeca, emanując potęgą, której nie potrafił pojąć. Ogień wyczarowany z powietrza zdawał się niczym w porównaniu z tym, czego teraz był świadkiem.

- W co mam wierzyć? Co zaakceptować? Wolno opuściła ręce.

- Tylko to, co sam zechcesz. Wybór zawsze będzie należał do ciebie, Calinie. Pójdziesz ze mną zobaczyć to, co mam ci do pokazania?

- Zgoda. - Ze świstem wypuścił powietrze z płuc. - A potem, jeśli pozwo­lisz, napiłbym się szklaneczkę tej twojej irlandzkiej whiskey. Czystej.

Bryna zmusiła się do uśmiechu.

- Skoro taka twoja wola. Chodźmy. - Zmierzając ku schodom, starannie dobierała słowa. - Mamy niewiele czasu. On będzie się starał złamać zaklę­cie. Domagać się będzie tego jego duma, a moje moce są bardziej... ograni­czone niż w przeszłości.

- Dlaczego?

- To część całości - odrzekła tylko. - Podobnie jak rzecz, którą chcę ci po­kazać. Widzisz, on nie pragnie wyłącznie mnie, chce wszystkiego, co mam. Po­żąda najcenniejszego skarbu - Zamku Tajemnic. - Stanęła przed rzeźbiony­mi drzwiami. Nie miały klamki ani klucza, było tylko połyskujące drewno z ozdobnym wzorem, który przypominał pradawne runy. - Wejścia do tego miejsca bronią mu moce silniejsze niż moje. - Przesunęła dłonią po drewnie i drzwi wolno się otworzyły.

- Sezamie, otwórz się - mruknął Cal - przed tym, kto puka.

- Nie, tylko przede mną. A teraz i przed tobą. - Weszła do środka. Calin po krótkim wahaniu podążył za nią.

W jednej chwili zabłysły wokół płomienie setek świec, palących się rów­no i mocno. Oczom Cala ukazała się mała, pozbawiona okien komnata. Drew­niane ściany pokrywały podobne znaki jak na drzwiach, sufit był niski, Cal niemal ocierał się o niego czubkiem głowy.

- Mizerne miejsce dla takiej rzeczy - mruknęła Bryna.

Cal widział tylko prosty drewniany postument w białym kręgu na środku pokoju. Na postumencie znajdowała się kula, przezroczysta jak szkło.

- Kryształowa kula?

Bryna, nie odpowiadając, podeszła do podwyższenia.

- Zbliż się. - Czekała z dłońmi opuszczonymi po bokach, aż Cal jej posłu­cha. Szklana kula znalazła się między nimi.

- Alasdair pożąda mnie, zazdrości tobie i pragnie tej kuli. Mimo całej swej potęgi, wszystkich oszustw i podstępów nigdy nie mógł zdobyć tego, na czym najbardziej mu zależy. Nim jeszcze zaczął się czas, bronił jej członek mego rodu. Uwierz mi, Calinie, czarodzieje wędrowali po tej ziemi, gdy lu­dzie wciąż szukali w jaskiniach schronienia przed nocą. Tę pradawną kulę stworzył mój przodek i od tamtej chwili przekazywano ją z pokolenia na po­kolenie. Bryna Mądra trzymała ją w dłoniach tysiąc lat temu i dzięki swej mocy i miłości ochroniła przed Alasdairem. Kula pozostała w ukryciu. Nie wi­dział jej nikt, kto nie należał do mego rodu.

Delikatnie uniosła kulę' wysoko nad głowę.. Na jasnej powierzchni migo­tały płomyki świec, wydawało się, że kula zamyka je w swym wnętrzu i więzi, aż wreszcie cała zapłonęła. Kiedy Bryna ją opuściła, wciąż się żarzyła, pul­sując jaskrawymi kolorami.

- Patrz, kochany. - Otworzyła dłoń, a kula potoczyła się ku opuszkom jej palców i tam się zatrzymała, wbrew prawu grawitacji. - Zobacz.

Calin musiał wziąć kulę w ręce. Powierzchnia była gładka, niemal jedwa­bista, ciepła niczym ciało. Wydało mu się, że jej puls, jej życie wnikają w je­go mięśnie.

Kolory uległy zmianie. Barwne chmury rozstąpiły się jak czarodziejskie morze. Calin zobaczył smoki ziejące ogniem i srebrny miecz przecinający ich łuski. Pod jasnym słońcem na pełnej kwiatów łące mężczyzna leżał z kobie­tą. Rolnik orał kamieniste pole. Dziecko ssało matczyną pierś.

Obrazy przesuwały się jeden po drugim, ukazując życie świata. Mroczne oceany, dalekie gwiazdy, cicha wioska, nieruchoma jak na fotografii. Twarz starej kobiety zalana łzami. Mały chłopiec śpiący pod kasztanem.

A choć kolory i światło obrazów blakły, emanowała z nich moc, która za­lała go jak rzeka wina, czysta i chłodna. Wciąż ją czuł, mimo że kula znowu była czysta i tylko odbijała światło świec.

- To świat - powiedział cicho, ze wzruszeniem. - Tu, w moich dłoniach.

- Serce świata. Nadzieja świata. W twoich dłoniach płonie moc.

- Dlaczego? - Spojrzał jej w oczy. - Dlaczego w moich dłoniach?

- Jestem strażniczką tego miejsca. Jest tu także moje serce. - Głęboko odetchnęła. - Jestem w twoich rękach, Calinie Farrell.

- Czy mogę odmówić?

- Tak. Wybór należy do ciebie.

- A jeśli on... Alasdair... zdobędzie kulę?

Wtedy go powstrzyma. To będzie kosztowało ją życie, lecz go powstrzyma.

- Moc można wykorzystać w złych celach, można jej nadużyć, lecz zawsze zwróci się przeciwko temu, kto tak robi, i to z dziesięciokrotnie większą siłą.

- A jeśli Alasdair zdobędzie ciebie?

- Będę z nim związana na tysiąc lat. Tego zaklęcia nie da się odwrócić. - Jedynie przez śmierć, pomyślała. Jedynie przez śmierć. - On jest zły, ale ma też swoje słabości. - Położyła dłoń na kuli i teraz trzymali ją oboje. - Nie do­stanie jej, Calinie. I nie wyrządzi ci krzywdy. Tak brzmi moja przysięga.

Wpatrywała się w jego oczy, szepcząc coś cichutko. Wzrok mu się zamglił, w głowie zawirowało. Uniósł dłoń, jakby chciał odepchnąć to, co zobaczył.

- Nie.

- Dla ochrony. - Położyła dłoń na jego policzku, wypowiadając zaklęcie. - Moja miłości.

Zamrugał i potrząsnął głową. Przez moment miał w głowie pustkę, odbi­jało się w niej słabe echo jakichś słów.

- Przepraszam, co mówiłaś?

Zacisnęła usta. Nie będzie nic pamiętał, tyle tylko mogła dla niego zrobić.

- Powiedziałam, że musimy iść. - Umieściła kulę z powrotem na postu­mencie. - Po wyjściu stąd nie będziemy rozmawiać. - Ruszyła ku drzwiom, wyciągając ku niemu rękę. - Chodźmy. Dam ci tej whiskey.

7

Tej nocy miał spokojne, piękne sny. Bryna tego dopilnowała.

Jeździec na wielkim czarnym koniu galopował przez wzgórza, przepra­wiał się przez rzekę. Silny, chłodny wiatr rozwiewał mu pelerynę.

W srebrnym zamku na szczycie ostrego klifu czekała na niego czarowni­ca, w komnatach płonęły złotem świece i pochodnie.

Była też tam kryształowa kula, czysta jak woda, a życie w niej mijało, dekada za dekadą, stulecie za stuleciem.

Była miłość słodka jak miód i żądza ostra jak hartowana stal.

A kiedy pogrążony w snach zwrócił się ku niej tej nocy, otworzyła się dla niego.

Bryna nie spała, nie śniła. Leżała w ramionach Cala, podczas gdy srebrny księżyc wędrował po niebie.

Kto się ze mną kochał, Cal czy Caelan?, zadawała sobie pytanie, gdy dreszcze wywołane jego pieszczotą ustały. Ukryła twarz na ramieniu kochan­ka, szukając ukojenia, spokojnego portu w tę noc poprzedzającą ostateczną rozgrywkę.

Będzie bezpieczny, pomyślała, kładąc dłoń na jego piersi. Dołożyła wiel­kich starań, gotowa była podjąć każde ryzyko, by nie stało mu się nic złego. Jej bezpieczeństwo zaś zależało od tego serca, które biło spokojnie pod jej palcami. Jeśli Cal nie zechce oddać go z własnej woli, jeśli z miłości nie sta­nie u jej boku, będzie zgubiona.

Tak nakazano w ogniu i krwi tamtej straszliwej nocy sprzed tysiąca lat.

Przez milenium spaliśmy, dziesięć razy po sto lat. Krew jednak pozostaje krwią, a serca są mocne, gdy rodzimy się na nowo. I spotykamy się tutaj, ukryci za tarczą naszej miłości. W najkrótszą noc roku stoczymy zaciętą walkę i poznamy nasze prze­znaczenie. Serce mego wojownika to jego dar dla mnie, jego miecz błyszczy jasno ni­czym księżyc. Jeśli z własnej woli przyniesie na bitwę i serce, i miecz, to pokonamy Alasdaira. Kiedy wstanie świt tego najdłuższego dnia, a miłość mego ukochanego od­najdzie drogę do mnie, uwolnimy się od złego czarnoksiężnika. Niechaj tak się stanie.

Słowa Bryny Mądrej unosiły się wysoko pośród błyszczących murów zam­ku, odbijały echem w jej głowie i sercu. Kiedy znowu wzejdzie księżyc, rzecz zostanie rozwiązana.

Bryna leżała w ramionach Cala, nasłuchując szeptów wiatru, i wcale nie spała.

Kiedy Cal się obudził, był sam. Słońce stało już wysoko na niebie. Przez chwilę myślał, że to wszystko było snem. Kobieta - czarownica, zrujnowany za­mek, przytulna chatka. Kula zawierająca cały świat. Halucynacja wywołana wyczerpaniem, stresem, załamaniem, którego w głębi serca tak się obawiał.

Zaraz wszakże rozpoznał pokój: aromat wciąż świeżych kwiatów w wazo­nach, zapach Bryny. A więc to prawda. Przycisnął palce do oczu, by odegnać senność. Wszystko to prawda, a jednak nie mieści się w głowie. I w jakiś spo­sób jest to cudowne.

Wstał z łóżka i poszedł do uroczej małej łazienki, gdzie stała wanna na nogach w kształcie zwierzęcych łap. Zaciągnął zasłonkę, odkręcił gorącą wo­dę i uniósł twarz ku strumieniowi kropel.

Jeszcze się z nią nie kąpał, pomyślał z uśmiechem. Jeszcze nie namydlał tego cudownego ciała, aż będzie śliskie i zacznie wymykać mu się z rąk, nie patrzył, jak woda spływa po tych wspaniałych, ognistorudych włosach. Nie doświadczył złączenia z nią w gorącej wodzie, pośród obłoków pary.

Zaraz jednak uśmiech zastąpiło niedowierzanie. Czy sięgnął po nią w no­cy, we śnie, pragnąc tej plątaniny języków i członków, tych wolnych, gładkich poruszeń ciał?

Czemu nie może sobie przypomnieć? Dlaczego nie jest tego pewny?

A czy to ważne? Zirytowany na siebie, zakręcił wodę i zdjął ręcznik z ogrzewanego wieszaka. Sen czy rzeczywistość, to bez znaczenia, była z nim i żadnej kobiety nie pragnął tak mocno.

Z tobą czy może z kimś innym kochała się tej nocy?

Oczy Cala pociemniały, gdy w jego głowie rozległ się nieprzyjemny szept. Wytarł się energicznie.

Ona cię wykorzystuje, by osiągnąć własne cele. Rzuca na ciebie czary, aż zdobędzie to, o co jej chodzi.

W pomieszczeniu nagle zabrakło tlenu, gęsta para zatkała Calowi płuca. Po omacku poszukał drzwi, lecz znalazł tylko wirujące powietrze.

Sprowadziła cię tu, zwabiła w sieć, jak tylu innych przed tobą. Chce cię po­siąść, twoje ciało i duszę. Kim będziesz, kiedy z tobą skończy?

Cal wpadł na drzwi, przez jedną straszną chwilę przerażony, że są zamk­nięte na klucz, w końcu jednak zdołał je otworzyć śliskimi dłońmi. Chwiej­nym krokiem wtoczył się do chłodnej, zalanej słońcem sypialni. Za jego ple­cami gniewnie kłębiła się ciemna mgła, a potem zniknęła.

Do diabła, co jest? Czuł, że cały się trzęsie, jak chłopiec, który uciekł z na­wiedzonego domu. Wydawało mu się, że tam było... coś, coś zimnego, oślizgłe­go i cuchnącego śmiercią kryło się w tej mgle.

Kiedy jednak wrócił do łazienki, zobaczył tylko przytulne wnętrze, zapa­rowane lustro, rozpływające się ciepło po prysznicu.

Twoja wyobraźnia pracuje po godzinach, pomyślał i roześmiał się nie­szczerze. A czyja by nie szalała, wziąwszy pod uwagę okoliczności? Zdecydo­wanym ruchom zamknął drzwi łazienki, ubrał się i poszedł na dół.

Bryna przędła wełnę, nucąc do wtóru cichego, rytmicznego stukotu wrzeciona i koła. Jej dłonie poruszały się zręcznie jak dłonie harfistki muskają­cej struny wełna była biała jak niewinność.

Tego ranka miała na sobie suknię barwy błękitu tak głębokiego jak jej oczy. Pomiędzy piersiami kołysał się gruby srebrny łańcuszek z ozdobnym wi­siorem. Upięte włosy odsłaniały porcelanową twarz.

Ogarnęła go ochota, by wziąć aparat. I ją także.

Spojrzała na niego, nie przestając prząść, i uśmiechnęła się.

- Więc zdecydowałeś się dołączyć do żywych?

- Mój zegar biologiczny wciąż nastawiony jest na Stany. Późno już?

- Hmm, prawie wpół do jedenastej. Założę się, że jesteś głodny. Przygo­tuję ci śniadanie.

Ujął ją za rękę, gdy wstawała.

- Nie musisz dla mnie gotować. Pocałowała go lekko.

- Ha, wpadlibyśmy w poważne tarapaty, gdybym tak sądziła. Ale tak się składa, że dzisiaj z przyjemnością przygotuję ci jedzenie.

Oczy mu błyszczały, gdy całował jej dłoń. - Pełne irlandzkie śniadanie? To świetnie.

- Jeśli chcesz.

- Skoro o tym wspomniałaś... - Umilkł, bacznie przyglądając się jej twa­rzy. Cienie pod oczyma, blada cera. - Wyglądasz na zmęczoną. Nie spałaś do­brze.

Bryna ruszyła w stronę kuchni.

- Może chrapiesz.

- Nieprawda. - Złapał ją w pasie, okręcił i pocałował. - Cofnij to.

- Powiedziałam: może. - Uniosła brwi, bo jego dłonie wędrowały w dół, zatrzymując się na jej pośladkach. - Zawsze rano jesteś taki energiczny?

- Niewykluczone. Będę jeszcze bardziej energiczny, jak napiję się kawy. - Cmoknął ją szybko w policzek i wziął dzbanek. - Wiesz, dzisiaj rano zauwa­żyłem rzeczy, których wczoraj nie widziałem, bo byłem zbyt... roztargniony. Nie masz telefonu.

Postawiła żeliwną patelnię na piecu.

- Mam swoje sposoby komunikowania się ze światem w razie potrzeby.

- Aha. - Potarł dłonią po nieogolonej brodzie. - Za to kuchnia jest wypo­sażona w bardzo nowoczesny sprzęt.

- Nie muszę chyba gotować na ognisku. - Pokroiła na plastry irlandzki bekon i wrzuciła na patelnię.

- Trafna uwaga. Trzeba nasypać cukru - powiedział z roztargnieniem, unosząc wieczko cukiernicy. - Przędziesz wełnę na kołowrotku, ale masz naj­nowocześniejszą wieżę.

- Muzyka przynosi ukojenie - mruknęła, obserwując, jak Calin bez wa­hania idzie do spiżarki i bierze nieoznakowaną puszkę, w której przechowy­wała cukier.

- Przyrządzasz cudowne eliksiry, ale robisz zakupy w supermarkecie. - Zręcznie napełnił cukiernicę. - Te kontrasty są fascynujące. Zastanawiam się... - Znieruchomiał z łyżeczką do cukru w dłoni. - Wiedziałem, gdzie to zna­leźć - powiedział cicho. Wiedziałem, że cukier jest w białej puszce na dru­giej półce. Mąkę trzymasz w niebieskiej która stoi obok, Wiedziałem o tym.

- To dar, a ty po prostu zapomniałeś go zablokować. Takie sprawy nie powinny cię niepokoić.

- Nie powinny mnie niepokoić. - Zrezygnował z cukru i wypił gorzką kawę.

- Od ciebie zależy, Cal, czy będziesz miał nad nim kontrolę, czy go odrzu­cisz.

- Więc mogę go odrzucić.

- Robiłeś tak przez prawie połowę życia. Słysząc jej ton, gorzki jak kawa, Cal zmrużył oczy.

- I to cię irytuje.

Szybkimi ruchami pokroiła ziemniaki i wrzuciła na rozgrzany olej.

- To twój wybór.

- Ale cię irytuje.

- W porządku, irytuje. Odwracasz się od tego plecami, bo cię to niepokoi. Burzy twoje poczucie normalności. Podobnie jak ja. - Stojąc tyłem do niego, wyjęła bekon i zostawiła do osączenia, po czym wbiła do tłuszczu jajka. - Zamknąłeś się przed swoim darem i przede mną, ponieważ nie pasowaliśmy do twojego uporządkowanego świata, w którym magia to tylko iluzja doko­nywana za pomocą dymu i luster, a czarownice noszą czarne kapelusze, jeż­dżą na miotłach i chichoczą w Halloween. - Gdy jajka się smażyły, Bryna na­lała owsianki na talerz i postawiła go na stole, po czym zaczęła kroić chleb. - W tym świecie nie ma dla mnie miejsca.

- Jestem tutaj, prawda? - odparł Cal spokojnie. - To była moja wola, Bryno, czy ty mnie do tego skłoniłaś?

Wykorzystuje cię. Zwabia do swojej sieci.

- Skłoniłam cię? - Do głębi urażona okręciła się na pięcie. - Tak właśnie myślisz? Po tym, co ci powiedziałam, co razem przeżyliśmy?

- Jeśli uwierzę choćby w połowę tego, co mi powiedziałaś, jeśli odłożę na bok logikę razem z moim poczuciem rzeczywistości i zaakceptuję to, że stoję w kuchni z czarownicą, o rzut kamieniem od zaczarowanego zamku, a niedługo mam stoczyć bitwę z jakimś złym czarnoksiężnikiem, z którym od tysiąclecia trwa wojna, to sądzę, że to pytanie jest jak najbardziej uza­sadnione.

- Uzasadnione? - Zacisnęła zęby i wróciła do kuchenki, by przełożyć jaj­ka na talerz. - Powiadasz „uzasadnione". Czy zwabiłam cię w sieć jak pająk muchę, ściągnęłam przez ocean do mojego łóżka? - Z hukiem postawiła przed nim pełny talerz. - A po co, jeśli wolno spytać, Galinie Farrell? Dla mi­łego numerka, dla przyjemności spędzenia z tobą kilku nocy? Cóż, nie mu­siałabym się aż tak męczyć. W Irlandii nie brakuje mężczyzn. Jedz śniadanie albo wyląduje ci na głowie jak kapelusz.

Kiedy indziej może by się uśmiechnął, lecz teraz tamten natrętny, prze­biegły głos wciąż szeptał mu do ucha. Mimo to Cal nie ruszył się od stołu, roztargnieniem bębnił widelcem w krawędź talerza.

Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Jeśli mam wierzyć, że nie mogła­byś mnie okłamać, to czy nie powinno mnie dziwić, że krążysz i unikasz odpowiedzi wprost? Tak czy nie Bryno. Skłoniłaś mnie do przyjazdu tutaj.

- Tak czy nie?

Oczy miała suche, choć serce jej szlochało. Czy on wie, że patrzy na nią ze zwątpieniem, podejrzliwie, chłodno i obojętnie? W jego wzroku nie było wiary, nie było miłości, której tak potrzebowała.

Jedna noc nie wystarczy, pomyślała z rozpaczą.

- Nie, Calinie, nie skłoniłam cię do przyjazdu tutaj. Gdyby było to moim celem, gdyby było to w mojej mocy, czy czekałabym na ciebie tak długo w sa­motności? Prosiłam, żebyś przybył, błagałam, zapomniawszy o dumie, ponie­waż jesteś mi potrzebny. Jednakże wybór należał do ciebie. - Odwróciła się do okna i kurczowo zaciskając palce na blacie, utkwiła wzrok w morzu. - Powiem ci więcej, bo czasu jest niewiele - dodała cicho. - Złamałeś mi serce, kiedy zamknąłeś swoje przede mną. Sprawiłeś mi wielki ból, minie wiele lat, nim się z tego wyleczę. Wybór też należał do ciebie, bo cała wiedza znajdo­wała się w twojej głowie i sercu, wystarczyło, żebyś zdecydował się ją odna­leźć. Ta wiedza zawiera wszystkie odpowiedzi, a ty musisz tylko ich poszukać.

- Chcę usłyszeć je od ciebie. Zamknęła oczy.

- Nie wszystko mogę ci powiedzieć, niektóre musisz zdobyć sam. - Zadar­ła dumnie głowę i spojrzała na niego.

Zauważył, że wciąż jest blada, a jej oczy zasnuwają chmury. Stała sztyw­no, na ramiona opadały jej pasma włosów, które wysunęły się ze spinek.

- Jedno wszakże muszę ci powiedzieć. Przyszłam na świat, kochając cię. W mym sercu nigdy nie było innego, nawet kiedy się ode mnie odwróciłeś. Wszystko, kim jestem, byłam lub będę, należy do ciebie. Nie potrafię zmie­nić swojego serca. Przyszłam na świat, kochając cię - powtórzyła. - I kocha­jąc cię, umrę. W tej sprawie nie mam wyboru.

Po tych słowach wybiegła.

8

Bryna zniknęła. Cal niemal od razu ruszył za nią, lecz nigdzie jej nie wi­dział. Szukał jej po całym domu, otwierał na oścież wszystkie drzwi i wołał. A potem ją przeklinał.

Do diabła z kobietami z temperamentem, pomyślał. Ogarnęła go wściek­łość. Mówi, że go kocha, a potem sobie idzie, nie dając czasu, by zajrzał w swoje serce!

Ona za wiele się spodziewa, powiedział do siebie z gniewem. Za dużo chce. Zbyt wiele zakłada.

Pobiegł na klify, lecz nie stała na skałach, nie wpatrywała się w morze, z włosami rozwianymi przez wiatr. Własny głos wrócił do niego pustym echem, rozpalając jeszcze większy gniew.

Popatrzył na zrujnowane mury zamku - i już wiedział.

- Dobra, niech to szlag trafi - mruknął, idąc ku ruinom. - Omówimy to so­bie dokładnie, bez niedomówień. Żadnej magii, żadnych legend, żadnych bzdur. Tylko ty i ja.

Ruszył ku łukowi bramy i odbił się od powietrza. Oszołomiony, wyciągnął rękę i poczuł przeszkodę, której nie mógł dostrzec. Widział kamienisty grunt, osmalone ogniem ruiny, stosy kamieni, lecz drogę zagradzała mu niewidzial­na zimna i mocna ściana.

- A co to znowu za zabawa? - Naparł ramieniem, ale nic nie osiągnął. Mamrocząc pod nosem przekleństwa, okrążył mury. Każde wejście było przed nim zamknięte.

- Bryna! - Walił w broniące mu dostępu powietrze, dopóki nie poczuł bó­lu w dłoniach. - Wpuść mnie! Cholera jasna, pozwól mi przejść!

Z najwyższej wieży Bryna patrzyła na morze. Słyszała, jak Calin ją woła, jak przeklina. I pragnęła, och, jakże pragnęła mu odpowiedzieć. Lecz jej du­ma została zraniona, moc malała.

Podjęła już decyzję.

Może uczyniła to podczas bezsennej nocy, kiedy leżała przytulona do Cala, nasłuchując jego snów, a może podjęto ją za nią wieki temu. Dostała tylko jeden dzień z nim, jedną noc. Wiedziała, że gdyby dano jej więcej czasu, mogłaby zła­mać przysięgę i wszystkie swoje obawy oraz pragnienia złożyć w jego ręce.

Brynie nie wolno było powiedzieć Calowi, że jej życie, więcej, jej du­sza, będą stracone, jeśli o północy jego serce pozostanie wobec niej obojętne. Dopóki on nie wyzna jej bezwarunkowej miłości, nie ma dla niej nadziei.

Zrobiła już wszystko, co w jej mocy. Teraz zwróciła twarz do wiatru, po­zwoliła, by osuszył jej łzy, których się wstydziła. Ochroni to, co jej zawierzo­no, ukochanemu nie stanie się krzywda, a tajemnice tego miejsca umrą wraz z nią.

Alasdair nie wiedział, jak silna jest jej wola. Nie miał pojęcia, że amulet na szyi Bryny zawiera truciznę. Jeśli poniesie klęskę, jeśli jej miłość nie za­triumfuje, Bryna odbierze sobie życie, bo nie chce żyć spętana więzami.

Przy wtórze nawoływań Cala zamknęła oczy i uniosła ramiona. Miała tyl­ko kilka godzin na zebranie sił.

Zaczęła śpiewać.

Cal cofnął się, oddychając ciężko. Do diabła, co on wyprawia? Wali głową w niewidzialny mur, żeby dostać się do czarownicy.

W jaki sposób jego życie zmieniło się w baśń?

Baśń czy nie, jedna rzecz nie ulegała wątpliwości. Daj kobiecie kosza, a ona się obrazi.

- Więc się obrażaj! - krzyknął. - A kiedy będziesz gotowa porozmawiać jak ludzie kulturalni, daj mi znać.

W ponurym nastroju wrócił do domu. Musi stąd wyjechać, powiedział so­bie. Pogrąży się w pracy, da obojgu czas na ochłonięcie.

Jeden dzień, myślał zirytowany. Po tym jednym dniu spodziewała się, że on wywróci swoje dotychczasowe życie do góry nogami i przysięgnie jej wieczną miłość. Do diabła z tym. Nie zmusi go do niczego, na co nie jest go­towy. Może się wypchać tym swoim tysiącletnim zaklęciem. On jest normal­nym człowiekiem, a normalni ludzie na kiwnięcie palca nie odjeżdżają kon­no z czarownicami o zachodzie słońca.

Pchnięciem otworzył drzwi sypialni i sięgnął po aparat. Pod nim leżał sta­rannie złożony szary sweter. Cal zdumiony cofnął rękę.

- Godzinę temu nie było go tu - mruknął. - Cholera, na pewno nie. Ostrożnie pogładził wełnę. Miękka jak obłok, barwy burzy. Pamiętał mgliście zaczarowaną pelerynę i zadał sobie pytanie, czy zdaniem Bryny swe­ter nie jest jej współczesnym ekwiwalentem.

Wzruszając ramionami, zdjął koszulę i przymierzył sweter. Pasował, jak­by zrobiono go na miarę. I tak było, uświadomił sobie. Bryna uprzędła wełnę i ufarbowała. Znała długość jego rąk, szerokość klatki piersiowej.

Wiedziała o nim wszystko.

Ogarnęła go ochota, by zdjąć sweter i rzucić na bok. Zmęczyła go świado­mość, że jego życie i umysł stoją przed nią otworem, podczas gdy tak wiele z jej życia było dla niego niedostępne.

Kiedy wszakże zaczął zdejmować sweter, wydało mu się, że słyszy jej szept:

To dar. Tylko dar.

Uniósł głowę i spojrzał w lustro. Był nieogolony, rozczochrany, oczy prze­słaniała mu chmura barwy swetra.

- Do diabła z tym - mruknął. Złapał aparat i wyszedł z domu.

Przez godzinę wędrował po wzgórzach, zużywając kilka rolek filmu. Przy akompaniamencie śpiewu przedrzezniaczy przeskakiwał kamienne murki i przechodził przez łąki, gdzie krowy pasły się na trawie zielonej jak szma­ragd. Widział rolników na traktorach. Na sznurze łopotało pranie, koty drze­mały na progach, wygrzewając się w słońcu.

Cal szedł wąską ścieżką, zarośniętą wysokim i gęstym żywopłotem. Przez szpary w gałęziach zobaczył ogród z tęczą wielobarwnych kwiatów. Kobieta w słomkowym kapeluszu na rudych włosach klęczała koło rabatki, wyrywa­jąc chwasty i śpiewając o żołnierzu, co poszedł na wojnę. Z uśmiechem po­machała do Cala, gdy ją mijał.

Zawędrował pod zagajnik, gdzie młode listki zbierały siły na powitanie lata, a strumień płynął wartko po kamieniach. Słońce stało w zenicie, rzuca­jąc krótki cień. Przedpołudnie spędzone na zwykłych zajęciach poprawiło Calowi nastrój. Uznał, że czas wracać i przekonać się, czy Bryna ochłonęła, a może też wypróbować ciemnię, którą dla niego przygotowała.

Jakiś błysk bieli przyciągnął jego uwagę i Cal się odwrócił. Widok go oszołomił. Na skraju cienistego zakątka stał dorodny biały jeleń o dumnych błękitnych oczach.

Wolno, ostrożnie Cal uniósł aparat do oka. Zaklął cicho, gdy jeleń uniósł potężny łeb, odwrócił się z niewiarygodną szybkością i gracją, po czym znik­nął pomiędzy drzewami.

- O nie, tego nie daruję. - Zerknąwszy w stronę ruin, których przez cały spacer nie tracił z oka, wszedł do lasu.

Już wcześniej polował z aparatem na dzikie zwierzęta i wiedział, jak po­ruszać się cicho i zręcznie. Kierunek wskazywały mu połamane przez jelenia zarośla. Z gałęzi jak pocisk wystrzelił ptak, kiedy Cal pokonawszy długim skokiem wąski strumień, pośliznął się na mokrym brzegu. To go jednak nie zniechęciło i zaraz podjął pogoń na nowo.

Oślepiało go przeświecające przez liście słońce, po plecach spływał mu pot. Zirytowany, podciągnął rękawy swetra do łokci i nadstawił ucha.

Panowała cisza, kompletna i absolutna. Nie mącił jej żaden powiew ani śpiew ptaka. Zirytowany Cal odgarnął włosy z czoła. Z trudem łapał powie­trze w nagłym obezwładniającym upale. Gardło miał wyschnięte na popiół. Myśląc o chłodnej czystej wodzie strumienia, wrócił po swoich śladach.

Słońce paliło jak rozgrzany do czerwoności hutniczy piec. Cal zdziwił się, że liście nie skwierczą i nie kurczą się w tym żarze. Szukając ochłody, zdjął sweter i położył na ziemi, a potem ukląkł nad strumieniem.

Wyciągnął dłoń, by nabrać wody, a kiedy ją cofnął, trzymał w dłoni fili­żankę kawy.

- Dobrze ci zrobi, jak na kilka dni wyjedziesz, zmienisz otoczenie.

- Co? - Przez chwilę wpatrywał się w filiżankę, potem przeniósł wzrok na zatroskaną twarz matki.

- Kochanie, dobrze się czujesz? Zbladłeś. Chodź, siadaj.

- Ja... mama?

- - Dajże spokój jemu potrzebna woda, nie kofeina - Cal zobaczył jak ojciec odkłada sztuczne muchy i szybko wstaje. Z kuchennego kranu do szklan­ki polała się woda. - Za dużo kofeiny, gdyby ktoś mnie pytał. Za wiele nocy w ciemni. Przepracowujesz się, synu.

Cal napił się wody, poczuł w ustach jej smak. Zadrżał.

- Ja... miałem sen.

- To dobrze. - Sylvia pogładziła go po ramieniu. - Wszyscy mają sny. Nie martw się. Nie myśl o nich. Nie chcemy, żebyś o nich myślał.

- Nie... wydawało mi się, że to było, nie było... - Nie było takie jak przedtem? Tym razem to było coś więcej. - Pojechałem do Irlandii. - Ode­tchnął głęboko, próbując rozjaśnić swój zamglony umysł. Rozpaczliwie prag­nął jak dziecko złożyć głowę na piersi matki. - Czy ja pojechałem do Ir­landii?

- Przez ostatnie dwa miesiące nie opuszczałeś Nowego Jorku, harowałeś ciężko, przygotowując wystawę. - Ojciec zmarszczył brwi. Cal dostrzegł w je­go oczach troskę, ów znany z przeszłości wyraz niepokoju. - Potrzeba ci od­poczynku, chłopcze.

- Ja nie wariuję.

- Jasne, że nie - mruknęła Sylvia, lecz Cal wychwycił w jej tonie słabą nutę niepewności. - Po prostu wyobrażasz sobie różne rzeczy.

- Nie, to zbyt realne. - Ujął matkę za rękę i ścisnął mocno. Musiał spra­wić, by mu uwierzyła, zaufała. - Jest pewna kobieta. Bryna.

- Masz nową dziewczynę i nic nam nie mówiłeś. - Sylvia cmoknęła. - Więc o to chodzi?

W jej głosie zabrzmiała ulga - czy może powątpiewanie?, zastanawiał się Cal.

- Bryna to dziwne imię, prawda, John? Ale ładne i staroświeckie.

- Ona jest czarownicą.

John roześmiał się serdecznie.

- One wszystkie takie są, synu. Wszystkie bez wyjątku. - Wziął ze stołu jedną z przynęt. Czarna mucha szamotała się w jego palcach, rozpaczliwie pragnąc się uwolnić. - Nie przejmuj się tak.

- Ja... ja muszę wracać.

- Musisz się wyspać - oznajmił John, bawiąc się muchą. - Wyspać i nie myśleć o niej. Wszystkie kobiety są takie same. Ona tylko próbuje cię złapać. Pamiętasz?

- Nie. - Żywa mucha w palcach jego ojca? Nie, to nie jest dłoń Johna. Zbyt wąska i długa. Ojciec ma dłonie robotnika, pokryte odciskami, ciepłe i życzliwe. - Nie - powtórzył Cal, odsuwając z trzaskiem krzesło. W oczach oj­ca zobaczył zimną wściekłość.

- Siadaj.

- Do diabła z tobą.

- Calinie! Nie waż się mówić tak do ojca!

Głos jego matki był przeraźliwie piskliwy, jak krzyk sępa nad ofiarą, i od­bił się bolesnym echem w jego głowie.

- Nie jesteście prawdziwi. - Nagle ogarnął go śmiertelny spokój. - Odrzucam was.

Biegł wąską drogą, wzdłuż której po obu stronach rósł gęsty wysoki żywo­płot. Brakowało mu tchu, serce waliło. Oczy utkwił w ruinach zamku wzno­szących się wysoko na klifie - nazbyt dalekich.

- Bryna.

- Czeka na ciebie. - Kobieta w słomkowym kapeluszu na rudych włosach uniosła głowę znad grządki i uśmiechnęła się smutno. - Zawsze czekała i za­wsze będzie.

Cal poczuł w boku piekący ból skurczonych mięśni. Łapiąc powietrze, przycisnął dłoń do tego miejsca.

- Kim jesteś?

- Ona ma matkę, która ją kocha, i ojca, który się o nią boi. Myślisz, że tym, co dysponują magiczną mocą, rodzina nie jest tak potrzebna jak tobie? Że ich serca są twarde? Że mają mniejsze potrzeby?

Wstała ze znużeniem i przez otwór w żywopłocie wyszła na ścieżkę. Pełne troski oczy miała zielone, za to wygięte w smutnym uśmiechu usta należały do Bryny.

- Wątpisz w to, kim ona jest, a to, kim jest, nie pozwala ci oddać jej swe­go serca. Wiedząc o tym, odesłała cię, abyś był daleko od niebezpieczeństwa, i samotnie stanie do walki tej nocy. Bo cię kocha.

- Gdzie mnie odesłała? Jak? Kim ty jesteś?

- To moje dziecko - odparła kobieta - a ja jestem bezradna. - Uśmiech­nęła się szerzej. - No, prawie bezradna. Spójrz na tę polanę, Calinie Far­rell, i weź to, co ci ofiarowano. Moja córka czeka. Bez ciebie umrze dziś w nocy.

- Umrze? - Przerażenie ścisnęło mu serce. - Czy jest już za późno? Pokręciła bez słowa głową i rozpłynęła się w powietrzu.

Obudził się, zlany potem, wyciągnięty na chłodnej wilgotnej trawie pora­stającej brzeg strumienia. Na ciemnym niebie wschodził księżyc.

- Nie. - Zerwał się na nogi i zauważył, że w dłoni ściska sweter. - Nie spóźnię się. Nie mogę. - Biegnąc, wciągał sweter przez głowę.

Drzewa kołysały się, chłostane wiatrem, który zjawił się nie wiadomo skąd i wył jak szaleniec. Gruzłowate kłujące, powykręcane konary zagradza­ły drogę Calowi. Przedzierał się, nie zważając na to, że jakaś ostra gałąź prze­cięła mu spodnie i zraniła go w nogę.

Na niebie błyskawica rozbłysła niczym miecz i przytłumiła poświatę księ­życa.

Alasdair. Cal poczuł, jak rośnie w nim nienawiść, zagłuszając dopiero co odkrytą miłość. Nawet jeśli miałoby go to kosztować życie, Alasdair nie zwy­cięży!

- Bryno. - Uniósł głowę ku niebu, które eksplodowało gwałtownym, dzi­kim deszczem. - Czekaj na mnie. Kocham cię.

Stanął przed nim biały jak śnieg jeleń, patrząc na niego cierpliwie. Na­gle odwrócił się i skoczył w cień. Cal pobiegł za nim. Mógł tylko wierzyć in­stynktowi, rzucił się w ciemność w ślad za jeleniem. Ziemia zadrżała mu pod stopami, ciernie darły ubranie na strzępy, gdy pędził, starając się nie tracić z oczu błysku bieli.

A potem jeleń zniknął, Cal zaś, cały skrwawiony, wypadł na polanę. Księ­życ z trudem przeświecał przez chmury, wydobywając z mroku czarnego jak sadza konia.

Calin bez wahania zaakceptował to, co niemożliwe. Ujął wodze, skoczył na siodło i kolanami ścisnął boki ogiera, który z rżeniem stanął dęba. Popę­dzając wierzchowca, Cal słyszał łopot peleryny, w dłoni czuł rękojeść miecza.

9

Zamek Tajemnic lśnił światłem tysiąca pochodni, połyskujące srebrem mu­ry wyciągały się ku księżycowi. Kamienna podłoga wielkiej sali była gładka jak marmur. W środku magicznego kręgu zakreślonego przez przodków sta­ła Bryna. Na białą szatę kaskadą opadały płomiennorude włosy, oczy miała błękitne jak rozgrzana stal. Tutaj będzie jej bastion.

- Wzywasz grzmot i gwizdem przywołujesz wiatry, Alasdairze? Cóż za efektowny pokaz.

Stanął przy niej w wirze dymu, w odorze siarki. Teraz był równie prawdzi­wy jak ona. Miał na sobie szaty barwy purpury, krwi i władzy. Złote kędzio­ry i anielska twarz kontrastowały z mrocznymi, złowrogimi oczami.

- I efektowne, acz przesadzone wejście - rzuciła lekko Bryna, choć serce biło jej nierówno.

- Twój problem, moja droga, polega na tym, że nie umiesz docenić praw­dziwych rozkoszy władzy. Zadowalasz się kobiecymi zaklęciami i eliksirami, choć cały świat jest na twojej łasce.

- Traktuję poważnie składane przysięgi i otrzymane dary, Alasdairze. W przeciwieństwie do ciebie.

- Ja przysięgam tylko sobie. Będziesz do mnie należała, Bryno, duszą i ciałem. I dasz mi to, na czym najbardziej mi zależy. - Wyciągnął rękę, a mu­ry się zatrzęsły. - Gdzie jest kula?

- Poza twoim zasięgiem, Alasdairze, i tam pozostanie. Podobnie jak ja. - Machnęła gwałtownie dłonią, posyłając mu do stóp snop płonącego białego po­wietrza. Wiedziała, że to niemądry gest, musiała jednak zrobić na nim wrażenie.

Przechylił głowę, uśmiechając się szeroko.

- Ładne sztuczki. Niedługo północ, Bryno. Czas oczekiwania dobiega kre­su. Twój wojownik raz jeszcze cię opuścił.

Zbliżył się, uważając jednak, by nie postawić stopy w magicznym kręgu.

- Dlaczego nie chcesz mnie przyjąć i opierasz się przed tym, co pragnę ci ofiarować? - mówił łagodnym, uwodzicielskim tonem. - Wieczność pełna wła­dzy i przyjemności. Bogactwa, jakich nie potrafisz sobie wyobrazić. Musisz tylko się zgodzić i ująć moją rękę, a panowanie nad światem stanie się na­szym udziałem.

Nie chcę żadnej części twojego królestwa i wolałabym raczej pójść do łóżka z wężem niż poczuć' dotyk twoich dłoni.

Jego gniew objawił się w formie sinoniebieskich płomyków migoczących w opuszkach palców.

- Czułaś ten dotyk w swoich snach i znowu go poczujesz. Potrafię być ła­godny lub brutalny, ty wszakże nigdy już nie poczujesz dotyku innych dłoni prócz moich. On jest dla ciebie stracony, Bryno. A ty jesteś skazana na mnie.

- Nic mu z twojej strony nie zagraża. - Uniosła głowę wysoko. - Więc już zwyciężyłam. - Wyciągnęła ręce, uwalniając snop mocy, który odrzucił Alasdaira do tyłu. - Odejdź z tego miejsca. - Jej dźwięczny niczym dzwony głos wypełnił wielką salę. - Albo spodziewaj się końca jak zwykły śmiertelnik.

Przetarł dłonią usta, wściekły, że pierwsza zadała krwawy cios.

- W takim razie bitwa!

Krzyknął przeraźliwie i u jego stóp pojawił się cień, który przyjął postać czarnego wilka z czerwonymi ślepiami i obnażonymi kłami. Wilk, warcząc dzi­ko, skoczył Brynie do gardła.

Cal popędzał konia. W górze zamek połyskiwał światłami niczym brylant, mury wznosiły się nietknięte i mocne, wieżyczki przywodziły na myśl srebr­ne ostrza raniące zakryty chmurami księżyc. Z wiedzą, która przyszła doń nagle, Calin sięgnął pod pelerynę i wyjął kulę.

Była czerwona jak krew, migotała ogniem przedzierającym się przez ob­łoki. Cal silą woli nakazał im się rozstąpić, nakazał sobie widzieć.

Wizje pojawiły się szybko, nachodziły jedna na drugą. Bryna z płaczem obserwuje go śpiącego. W mrocznej komnacie trzymają między sobą kulę, Bryna szepcze zaklęcie.

Będziesz bezpieczny, będziesz wolny. Nie ma takiej rzeczy, mój ukochany, o którą nie mógłbyś mnie poprosić. Idź za białym jeleniem, a jeśli twoje serce się nie otworzy, nie wracaj tutaj tej nocy. Ten dar i obowiązek powierzam tobie. Oto kula nadziei i prawdziwych wizji. Żyj w zdrowiu i pomyślności i nie pamiętaj o mnie. Najlepiej zapomnieć o tym, czego nie można zachować. To, co uczynię, uczynię z własnej woli. Niechaj tak się stanie.

Przerażenie zaatakowało niczym wąż, zatapiając głęboko kły w jego ser­cu. Wiedział, co Bryna zamierzała uczynić.

Zamierzała umrzeć.

Pragnęła jednak żyć i walczyła z wielką zaciekłością. Zabiła wilka, jed­nym uderzeniem odcięła mu łeb. Trysnęła czarna krew.

Posłała błyskawice, zimny ogień, który pali ciało i mrozi kość.

I wiedziała, że gdy wybije północ, poniesie klęskę.

Szaty Alasdaira dymiły od potęgi jej mocy. Wciąż nie mógł przekroczyć kręgu, by wziąć ją w posiadanie.

Sprawił, że ziemia zakołysała się jej pod stopami; patrzył, jak Bryna się chwieje i pada na kolana. Na twarzy wykwitł mu mroczny uśmiech, gdy jej gło­wa osunęła się bezwładnie, a ognista zasłona włosów pokryła drżące kamienie.

- Prosisz o ból, Bryno? - Zbliżył się, ale poczuł gorące języki ognia, gdy stopa­mi w miękkich butach stanął na skraju kręgu. Jeszcze nie, przestrzegł się w du­chu i zrobił krok do tyłu. lecz już wkrótce.. Rzucone przez nią zaklęcie traci siłę.

- Ujmij mnie za rękę i ratuj się. Zapomnimy o tej bitwie i będziemy pa­nować razem. Daj mi dłoń i daj mi kulę.

Oddychała płytko, urywanie. Szeptała słowa w pradawnym języku, słabe jak płomyki świec na wietrze zaklęcia, bo moc opuszczała ją, przepływała przez palce jak woda.

- Nie poddam się.

- Poddasz. - I znowu podszedł bliżej, zadowolony, że tym razem spotkał tylko lekki opór. - Nie masz wyboru. Zaklęcie zostało rzucone, nadszedł czas. Teraz należysz do mnie.

Wyciągnął ku niej rękę. Bryna poczuła piekący ból w miejscu, gdzie mus­nął ją palcami.

- Należę do Calina. - Zbierając siły, zacisnęła dłoń na amulecie i kciu­kiem otworzyła pojemniczek z trucizną. Podniosła wysoko głowę i uśmiech­nęła się w ostatnim geście sprzeciwu. - Nigdy nie będziesz miał tego, co do niego należy.

Przyłożyła amulet do ust, gotowa połknąć proszek.

Do sali oświetlonej pochodniami wpadł niczym burza szary jak stal jeź­dziec na czarnym koniu.

- Wolisz umrzeć niż mi zaufać? - zapytał Cal z gniewem. Amulet wypadł jej z palców, proszek posypał się na kamienie.

- Calin.

- Dotknij jej, Alasdairze... - Cal panował nad niespokojnym koniem, jak­by urodził się w siodle - ... a odetnę ci dłonie.

Czarnoksiężnik wyprostował się powoli. Teraz nie może przegrać. Kobieta już została pokonana, a mężczyzna był w końcu tylko głupim śmiertelnikiem.

- Byłeś wojownikiem tysiąc lat temu, Caelanie Farrell. Dzisiejszej nocy nim nie jesteś.

Cal zeskoczył z konia. Stal zaśpiewała, gdy wyciągnął miecz z pochwy.

- Przekonaj się o tym.

Alasdaira nieoczekiwanie ogarnął strach, mimo to okrążył przeciwnika, planując dalsze kroki.

- Sprowadzę na twą głowę wściekłą burzę... - Skrzyżował ramiona na piersiach, a potem z rozmachem je rozpostarł. Strzeliły czarne błyskawice, sypiąc wijącymi się jak węże iskrami.

Cal instynktownie podniósł miecz. Przez jego ramię popłynęły ból i siła, gdy błyskawice wybuchały, łamały się i z dymem uderzały w kamienie.

- Sądzisz, że taka żałosna broń może się mierzyć z potęgą równą mojej? - przemówił Alasdair aroganckim i gniewnym głosem, miotając strzały ognia. Krzyknął jednak straszliwie, gdy strzały w zetknięciu z peleryną Cala przemieniły się w wodę.

- Twoja potęga nic tutaj nie znaczy.

Bryna stała znowu, biała szata wirowała wokół niej niczym piana, twarz jaśniała pięknością. Obaj mężczyźni patrzyli na nią z podziwem.

- Jestem strażniczką tego miejsca. - Jej głos był głębszy, pełniejszy, jak­by połączyło się z nim tysiąc głosów. Jestem czarownica o czystej mocy. Jestem kobietą która oddała serce miłości, strzegę tego, co nigdy nie stanie się twoje. Powinieneś się mnie bać, Alasdairze. Tak samo jak wojownika, który stoi u mego boku.

- Nie będzie stał u twego boku. A to, czego strzeżesz, zniszczę! - Zaciska­jąc pięści, Alasdair wezwał ogień i zrzucił z uchwytów pochodnie, by paliły powietrze. - W końcu ugniesz się przed moją wolą.

Bryna uniosła ramiona i sprowadziła czysty, chłodny deszcz, który stłumił płomienie. A gdy wirowało wokół niej wilgotne powietrze, poczuła, że przez nią i z niej płynie moc wielka jak dawniej.

- Zachowasz to miejsce - ostrzegł ją Alasdair - ale stracisz jego. - Odwró­cił się ku Calowi i prychnął na widok jego uniesionego miecza. - Pamiętaj o śmierci.

Calina przeszył straszliwy ból niczym wbite w brzuch ostrze. Krew pociek­ła mu przez zdrętwiałe palce, miecz upadł z brzękiem na mokre kamienie. Zobaczył swoją śmierć, zbierającą się do skoku jak dzikie zwierzę, i usłyszał Brynę krzyczącą ze strachu i wściekłości.

- Nie wyrządzisz mu krzywdy. To tylko sztuczki, Calinie, wysłuchaj mnie. - Jednakże bała się o niego tak bardzo, że podbiegła ku niemu, opuszczając zaklęty krąg.

Kłąb mocy uderzył ją jak zaciśnięta pięść i zwalił z nóg. Sparaliżowana, próbowała zebrać siły, przekonała się jednak, że moc, która przed chwilą by­ła czysta i wielka, teraz ledwo migocze.

- Calinie. - Chciała go zasłonić, ale ręce odmówiły jej posłuszeństwa. Mog­ła tylko patrzeć, jak jej ukochany klęka na kamieniach, bezbronny, zbroczo­ny krwią. Był poza jej zasięgiem. - Musisz mi wierzyć - szepnęła. - Ufać mi. W przeciwnym razie wszystko będzie stracone.

- On traci wiarę, a ty tracisz moc. - Alasdair stał nad nią, z jego szat uno­sił się dym. - Jest słaby i ślepy, ty zaś udowodniłaś, że więcej w tobie z kobie­ty niż z czarownicy, bo zamieniałaś swoją moc na jego życie. - Złapał ją za włosy i podniósł na kolana. - Nic ci nie zostało. Oddaj mi kulę, przyjdź do mnie z własnej woli, a oszczędzę ci cierpienia.

- Nic nie dostaniesz. - Chwyciła kurczowo amulet, z rozpaczą myśląc o pus­tym pojemniku. Krzyknęła, gdy lodowate palce zacisnęły się jej na sercu.

- Od tej chwili jesteś ze mną związana na dziesięć stuleci. A ból, który te­raz czujesz, nie opuści cię, póki nie ugniesz swojej woli przed moją. - Spuścił wzrok na jej usta. - Przypieczętujmy pocałunkiem to zaklęcie.

Wtedy Cal chwycił ją za ramię i uwolnił z rąk Alasdaira. Szepnęła jego imię, gdy stanął przed nią i uniósł w obu dłoniach ostry miecz, błyszczący jak srebro.

- Twój czas dobiegł końca. - Oczy mu płonęły, ból krążący w żyłach tylko wzmacniał jego siły. - Czy możesz krwawić, czarnoksiężniku? - zapytał i gwałtownie opuścił miecz.

Rozległ się krzyk, zawodzący, nieludzki, w powietrzu rozszedł się odór siarki, światło eksplodowało oślepiająco. Ziemia się zatrzęsła, kamienie za­drżały, zimna niebieska błyskawica przeszyła powietrze.

Wybuch zwalił Calina z nóg. Łapiąc Brynę, poczuł gorącą, chciwą dłoń, która rzuciła go w wirujące powietrze, w ciemność.

10

W głowie krążyły mu coraz to inne wizje. Było ich tak wiele, że stracił ra­chubę. Głosy nuciły coś i mamrotały. Kobiety płakały. Wypowiadano zaklę­cia. Płynął pomiędzy nimi, śmiertelnie znużony.

Ktoś powiedział mu, by spał, by się uspokoił, on jednak otrząsnął się z tych słów i widmowych dłoni gładzących go po czole.

Już dostatecznie długo spał.

Obudził się, czując oszołomienie i ból w każdej kości. Słabe światło brzas­ku rozjaśniało mrok. Wydało mu się, że słyszy szept, uznał jednak, że to tyl­ko szum morza i szelest wiatru w źdźbłach trawy.

Widział, jak na niebie mrugają ostatnie gwiazdy. Z jękiem odwrócił gło­wę, próbując otrząsnąć się ze snu.

Kotka obserwowała go cierpliwie nieruchomym wzrokiem. Zdziwiony, podparł się na łokciach, jęcząc z bólu, i zobaczył, że leży na ziemi nieopodal ruin zamku.

Zniknęły wysokie srebrne iglice i pochodnie oświetlające wielką salę. Za­mek wyglądał jak wtedy, gdy po raz pierwszy go zobaczył: pozostałość tego, czym był w przeszłości, miejsce, gdzie wiatr kołysze łodygami traw i polnymi kwiatami, które przedarły się przez kamienisty grunt.

W powietrzu wciąż jednak unosił się odór dymu i krwi.

- Bryna. - Ogarnięty paniką, Cal z wysiłkiem wstał i o mało się o nią nie potknął.

Leżała na ziemi, z jedną ręką wyciągniętą w bok. Twarz miała bladą i po­siniaczoną, białą szatę podartą, ze śladami ognia. Opadł na kolana, przerażo­ny, że nie znajdzie pulsu, żadnej iskierki życia, ale kiedy dotknął jej szyi, po­czuł pod palcami tętniącą rytmicznie krew. Drżąc z wielkiej ulgi, przysunął usta do jej warg.

- Bryno - powiedział. - Bryno. Poruszyła się, jej rzęsy zatrzepotały.

- Galinie, wróciłeś. Walczyłeś w mojej obronie.

- Powinnaś była wiedzieć, że tak zrobię. - Uniósł ją w objęciach i oparł policzek na jej włosach. - jak mogłaś ukryć to przede mną? Jak mogłaś mnie odesłać?

Wybrałam najlepsze wyjście. Kiedy przyszła pora, by stawić czoło Alasdairowi, nie mogłam ryzykować twojego życia.

- On cię zranił. - Cal zacisnął kurczowo powieki na wspomnienie chwili, gdy Bryna opuściła bezpieczny krąg i dosięgną! ją cios.

- To drobne skaleczenia, wkrótce nie będzie po nich śladu. - Położyła dłonie na jego twarzy. - Już. - Delikatnie pogładziła siniaki i oparzenia pal­cami. Z wyrazem skupienia na twarzy uklękła i przesunęła dłonią po jego ciele, tam gdzie nie chroniła go peleryna. Wkrótce wszystkie rany zniknęły. - Gotowe. Nie będzie bólu - mamrotała. - Nigdy więcej.

- Ty też jesteś ranna. - Wstał i wziął ją na ręce.

- Uleczenie siebie to zupełnie inna sprawa. To, czego mi trzeba, mam w kuchennym kredensie.

- Nie jesteśmy tutaj sami.

- Nie. - Och, jakże była znużona. - Rodzina nas pilnuje. Biała kwadrato­wa butelka - powiedziała, gdy wniósł ją do kuchni i posadził przy stole. - I mała, zielona, z okrągłą zakrętką.

- Będziesz musiała wiele mi wyjaśnić, Bryno. - Postawił na stole butelki i podał jej szklankę. - Kiedy odzyskasz siły.

- Tak, mamy wiele do omówienia. - Wprawnym ruchem zmieszała eliksi­ry i czekała, aż wirująca ciecz stanie się czysta jak zwykła woda. - Jeśli jed­nak pozwolisz, Calinie, wolałabym najpierw wziąć kąpiel i przebrać się.

- Więc wymów stosowne zaklęcie - rzucił ostro. - Chcę mieć to z głowy.

- Mogłabym, choć wolę poczuć tę przyjemność. Proszę cię o godzinę. - Wstała, obiema dłońmi obejmując szklankę. - W końcu to tylko sześćdziesiąt minut, Calinie.

- Ale chcę wiedzieć jedno. - Położył jej rękę na ramieniu. - Powiedziałaś mi, że nie mogłabyś mnie okłamać, że to zakazane.

- I nigdy cię nie okłamałam, choć pominęłam pewne sprawy. Daj mi go­dzinę - powiedziała z westchnieniem, które odebrało mu siły. - Bardzo proszę.

Pozwolił jej odejść i próbował opanować zniecierpliwienie, parząc herba­tę. Zauważył, że peleryna zniknęła, a sweter od Bryny cuchnie dymem i krwią. Zdjął go i rzucił na oparcie krzesła. Do kuchni ukradkiem wśliznęła się kotka.

- I jak mam teraz sobie z nią poradzić? - Cal przekrzywił głowę, wpatru­jąc się w obojętne niebieskie oczy. - Masz jakieś propozycje? Jesteś jej blis­ka, prawda? Pytanie tylko, jak bliska? - Zadowolony z kociego towarzystwa, przykucnął i pogładził jedwabiste czarne futerko. - Ty też umiesz zmieniać postać? - Uniósł koci pyszczek. - Takie same oczy miał biały jeleń. - Usiadł na podłodze i pozwolił, żeby kotka zwinęła się w kłębek na jego kolanach. - Coś ci powiem, Hekate. Gdyby teraz do drzwi zapukał dwugłowy smok, na­wet bym nie mrugnął. Już nic w życiu mnie nie zdziwi.

Jednakże i w tej kwestii się mylił. Był głęboko zaskoczony, gdy Bryna ze­szła na dół. Wyglądała tak jak poprzedniej nocy, gdy jaśniejąca w jej twarzy moc nadawała rysom niewiarygodną urodę.

- Byłaś piękna przedtem - wykrztusił - ale teraz... Czy to prawda?

- Wszystko jest prawdziwe. Z uśmiechem ujęła go za rękę. - Pójdziesz ze mną, Cal? Chcę wyjść na słońce, na świeże powietrze.

- Mam mnóstwo pytań, Bryno.

- Wiem - odparła, gdy wyszli z domu. Ciało znowu miała lekkie, wolne od bólu, a umysł jasny. - Jesteś zły, bo masz wrażenie, że cię zwiodłam, ale to nie było oszustwo.

- Wysłałaś białego jelenia, by zwabił mnie w las, daleko od ciebie.

- Tak zrobiłam. Widzę teraz, że Alasdair to wiedział i wykorzystał prze­ciwko mnie. Chciałam, żebyś był bezpieczny. Znając cię, tego mężczyznę, ja­kim teraz jesteś, sądziłam, że to ważniejsze niż... - Spojrzała na zamek. - Niż cała reszta. On jednak sztuczkami skłonił cię do zdjęcia ochrony, jaką ci da­łam, a potem zesłał na ciebie sny, które zmąciły ci umysł i sprawiły, że wątpi­łeś w swoje zdrowe zmysły.

- Była tam kobieta... powiedziała, że jest twoją matką.

- Moja matka - powtórzyła z wahaniem Bryna, zaraz jednak twarz jej się rozjaśniła. - Pracowała w ogrodzie i miała śmieszny słomkowy kapelusz?

- Tak. Miała też twoje usta i włosy. Bryna cmoknęła, idąc w stronę ruin.

- Nie powinna była się wtrącać, choć może to nic złego, skoro ja też tro­chę nagięłam zasady. Powietrze oczyszcza się z jego mocy - dodała, przecho­dząc przez łukową bramę. - Kwiaty wciąż kwitną.

Cal zobaczył nietknięty krąg kwiatów.

- Więc to już skończone. Całkowicie? Całkowicie, pomyślała, zmuszając się do uśmiechu.

- Został zniszczony, lecz nawet w ostatniej chwili próbował pociągnąć nas za sobą. Mogłoby mu się to udać, gdybyś natychmiast nie zareagował, gdybyś nie podjął ryzyka.

- Gdzie teraz jest kula?

- Wiesz gdzie. I tam pozostanie. Jest bezpieczna.

- Powierzyłaś mi kulę, ale siebie mi nie powierzyłaś.

- Nie. - Spojrzała na ich splecione dłonie. - To był błąd.

- Chciałaś połknąć truciznę.

Przygryzła wargę, słysząc w jego głosie oskarżycielski ton.

- Nie potrafiłam pogodzić się z przyszłością, jaką dla mnie planował. Nie zniosłabym tego, chociaż świadczy to o mojej słabości. Nie zniosłabym.

- Gdybym przybył chwilę później, zrobiłabyś to. Zabiłabyś się. Zabiłabyś się - powtórzył, szorstkim ruchem odwracając ku sobie jej twarz. - Nie mog­łaś uwierzyć, że ci pomogę.

- Nie, nazbyt się bałam. Byłam za bardzo przerażona, zraniona i zrozpa­czona. Czy nie mam prawa do emocji? Czy twoim zdaniem to, kim jestem, odziera mnie z uczuć?

Jej matka zadała mu niemal identyczne pytanie.

- Nie - odparł spokojnie i wyraźnie. - Nie. A czy twoim zdaniem to, kim nie jestem, czyni mnie mniej wartym?

Potrząsnęła ze zdziwieniem głową i z dłonią przyciśniętą do ust odwróci­ła się od niego. On nie był jedynym, który wątpił. Nie tylko jemu brakowało wiary.

- Zachowałam się wobec ciebie nie w porządku i przepraszam za to. Przyjechałeś tu do mnie i w jeden dzień postarałeś się zaakceptować to, co nie­możliwe.

- Bo jakaś część mnie zawsze to akceptowała. Pogrzebanie czegoś nie oznacza, że to coś przestaje istnieć. Urodziliśmy się, aby uczestniczyć w tym, co tu nastąpiło. - Odetchnął zniecierpliwiony. Dlaczego opuściła ramiona, skoro mieli już za sobą najgorsze chwile życia? - Zrobiliśmy to, co było nam przeznaczone, i chyba w taki sposób, w jaki miało się to odbyć.

- Oczywiście masz rację. - Bryna wyprostowała się, nadal uśmiechnięta. Patrząc jej w oczy, Cal pojął, że ten uśmiech nie jest szczery.

- Teraz już on nie może wrócić, by cię skrzywdzić.

- Nie. - Pokręciła głową i musnęła palcami jego ramię. - Ani ciebie. Sam siebie połknął. Tacy jak on zawsze tutaj będą, ale Alasdaira już nie ma. - Po­łożyła jego dłoń na swoim policzku. - Och, Cal, mogłabym zrobić ci zdjęcie równie wspaniałe i odważne jak twoje fotografie. Jak świetnie wyglądałeś, kiedy uniosłeś miecz nad głową! W twoich oczach płonęło światło i emano­wała z ciebie siła. Ten obraz zawsze będę nosiła w pamięci. - Majestatycz­nie wkroczyła w kwietny krąg. - Calinie Farrell, spotkałeś swoje przezna­czenie. Przybyłeś do mnie, gdy bardzo cię potrzebowałam, moje życie było w niebezpieczeństwie. W tym miejscu stanąłeś pomiędzy mną a przyszłością nie do zniesienia, walczyłeś z czarną magią, dla mnie wziąłeś do ręki miecz. Uratowałeś mi życie, a także uratowałeś to miejsce i wszystko, czego w nim strzegę.

- Co za przemowa - mruknął, podchodząc bliżej.

- Masz dzielne i szczere serce. Od tej chwili jesteś wolny.

- Wolny? - Zaczynał rozumieć, co miała na myśli. Przekrzywił głowę. - Wolny od ciebie, Bryno?

- Wolny na zawsze. Zaklęcie zostało przełamane i nikomu nie jesteś nic winien. Za to ja jestem twoją dłużniczką. Dam ci wszystko, o co poprosisz, jeśli będzie to w mej mocy. Każdy skarb, jakiego zażądasz, może być twój.

- Skarb, mówisz? - Wypchnął policzek językiem. - Na przykład nieśmier­telność?

Oczy jej błysnęły, szybko jednak ukryła rozczarowanie.

- Takie rzeczy wykraczają poza moją moc.

- To za trudne dla ciebie, co? - Obchodził ją, kiwając głową, jakby nad czymś się zastanawiał. - Gdybym jednak poprosił o, dajmy na to, nieograni­czone bogactwo albo niewyczerpaną potencję seksualną, mogłabyś to za­łatwić.

Uniosła podbródek, sztywniejąc cała.

- Tak, jeśli taka będzie twoja wola. Pozwól jednak, że udzielę ci ostrzeże­nia. Musisz mieć pewność, że wiesz, o co prosisz. Każdy dar ma swoją cenę.

- Tak, tak, już to słyszałem. Niech się zastanowię. Pieniądze? Seks? Mo­że władza. Władza jest dobra. Mógłbym zażądać uroczej wyspy na Karaibach i zostać dobrotliwym despotą. Tak, to by mi odpowiadało.

- To nie są żarty - odpowiedziała surowo Bryna.

- Nie? A to dopiero, Kołysząc się na piętach, wsunął dłonie w kieszenie. - Musiałem tylko pokonać złego czarodzieja i uratować piękną dziewczynę, a w nagrodę mogę mieć wszystko, czego zapragnę. W sumie niezły układ. Więc czego pragnę? - Zmrużył oczy z namysłem, a potem wszedł do kręgu. - Ciebie.

Cofnęła się zdumiona.

- Co?

- Ciebie. Chcę ciebie.

- A... a po co? - zapytała niemądrze i zamrugała, gdy Cal ryknął śmie­chem. - Och, nie musisz na to marnować życzenia. - Już chciała rozpiąć guzi­ki na plecach, lecz złapał ją za nadgarstki.

- To też - powiedział, wyprowadzając ją z kręgu za uniesione nad głową ręce. - Prawdę mówiąc, nie mogę się już doczekać.

Wojownik powrócił, pomyślała oszołomiona. W jego oczach błyszczały jeszcze bitewne podniecenie i triumf.

- Co robisz?

- Biorę cię za słowo. Chcę mieć ciebie, Bryno, bez żadnych warunków, ca­łą. Na dobre i na złe - mówił, opierając ją o mur. - W biedzie i w bogactwie. Taka jest umowa.

Nie mogła złapać tchu, zachwiała się na nogach.

- Chcesz... mnie?

- Nie będę klękał, skoro mam prawo do tego skarbu.

- Ale jesteś wolny. Zaklęcie już nie działa. Nie mam nad tobą żadnej wła­dzy.

- Naprawdę? - Pocałował ją, aż ugięły się pod nią kolana. - Nie możesz mnie okłamywać. - I znowu przykrył jej usta swoimi, przyciągnął ją bliżej. - Urodziłaś się, kochając mnie. - Jęknęła, gdy raz jeszcze ją pocałował. - I ko­chając mnie, umrzesz.

- Tak. - Bezsilnie załamała dłonie.

- Spójrz na mnie - poprosił, cofając się o krok. Pogładził ją po ramio­nach. - Piękna Bryna. Moja. I tylko moja.

- Calinie. - Serce zabiło jej mocniej, gdy czule muskał wargami jej usta. - Ty mnie kochasz. Teraz jesteśmy tylko ty i ja. Ty mnie kochasz!

- Urodziłem się, kochając cię. - Pocałunek był namiętny i słodki. I ko­chając cię, umrę. - Scałował łzy, które potoczyły się jej po policzkach.

- To dzieje się naprawdę - szepnęła. - To prawdziwa magia.

- To rzeczywistość. Nieważne, co się zdarzyło wcześniej, to właśnie jest rzeczywiste. Kocham cię, Bryno. Ciebie. Kobietę, która dolewa whiskey do mojej herbaty, i czarownicę, która robi mi magiczne swetry. Uwierz w to.

- Wierzę. - Zadrżała z radości. Czuła to wszystko: miłość, zaufanie, akcep­tację. - Wierzę.

- Najwyższy czas, żebyśmy stworzyli sobie dom, Bryno. Zbyt długo już czekaliśmy.

- Calinie Farrell. - Oplotła ramionami jego szyję, przytuliła policzek do twarzy. - Twoje życzenie zostało spełnione.


NA ZAWSZE

Moim siostrom w magii:

Ruth, Marianne i Jill

1

To dla ciebie - powiedziała staruszka za ladą.

Allena przyglądała się uważnie wisiorkowi, który kołysał się łagodnie na długim srebrnym łańcuszku. Skromny budżet nie pozwalał jej na dokonywa­nie zakupów pod wpływem impulsu, a takie oczywiście są najprzyjemniejsze i najbardziej satysfakcjonujące. Ale właśnie z powodu owej skłonności do działania pod wpływem impulsu nie stać jej było na dogadzanie sobie.

W ogóle nie powinna była tu wchodzić, kto jednak mógłby się oprzeć ma­lutkiemu sklepikowi nad brzegiem morza w uroczej irlandzkiej wiosce? Zwłaszcza takiemu, który się nazywał „Amulety i Eliksiry".

Na pewno nie Allena Kennedy.

- Jest piękny, ale ja...

- Był tylko jeden taki. - Oczy staruszki miały barwę spłowiałego błękitu, jak morze, które o rzut kamieniem od progu sklepu rozbijało się o falochro­ny. Stalowosiwe włosy upięte w kok opadały ciężko na kark.

Miała na szyi mnóstwo fascynujących łańcuszków i zawieszek, nic jednak nie dało się porównać z wisiorkiem, który trzymała w kościstych palcach.

- Tylko jeden?

- Został wytopiony w Kotle Dagdy w ogniu letniego przesilenia i wyrzeź­biony przez Merlina. Tego, który był u króla Artura.

- Merlina?

Allena z zapałem pochłaniała opowieści o magii i pradawnych bohate­rach. Jej przyrodnia siostra Margaret prychnęłaby tylko i stwierdziła, że to głupoty.

- Czarodziej wielkiego króla wędrował w dawnych czasach po Irlandii. To tutaj znalazł Taniec Olbrzyma. Zapragnął ofiarować go Arturowi i przez Mo­rze Irlandzkie przewiózł do Brytanii. Zabierając magię z tej ziemi, trochę jej wszakże zostawił. - Nie odrywając wzroku od Alleny, staruszka wprawiła wi­siorek w ruch. - Oto ona, należy do ciebie.

- Ale ja naprawdę nie mogę... - Allena umilkła, wpatrzona w wisiorek. Miał kształt długiego owalu, srebro było nieco zmatowiałe i pokryte nalotem, pośrodku zaś znajdowała się wygrawerowana promienista gwiazda.

Wisiorek zdawał się chwytać szaro, przefiltrowane przez chmury światło, które wpadało przez niewielkie okno do sklepu, więził je i wzmacniał, tak że błyskało hipnotyzująco. Odnosiło się wrażenie, że gwiazda drży.

- Chciałam tylko się rozejrzeć.

- To oczywiste, bo jak nie będziesz patrzeć, to nic nie znajdziesz. Przy­szłaś się rozejrzeć, przyjechałaś aż z Ameryki.

Przyjechałam tu, upomniała się w duchu dziewczyna, by pomóc Margaret w prowadzeniu wycieczki. Należąca do siostry firma pod nazwą Cywilizowa­na Przygoda odnosiła spore sukcesy - i panował w niej surowy reżim. Wszy­scy jednak powtarzali, że Allenie potrzeba trochę rygoru. Margaret postawi­ła sprawę jasno, brutalnie jasno, że to dla młodszej siostry ostatnia szansa.

- Musisz być zorganizowana, przygotowana i punktualna - powiedziała, sie­dząc za biurkiem na wysoki połysk w swym idealnie przerażającym i idealnie uporządkowanym gabinecie w Nowym Jorku. - Jeśli ci się uda, to może jeszcze jest dla ciebie jakaś szansa. W przeciwnym wypadku umywam ręce, Leno.

Nie byłby to pierwszy raz w jej życiu, gdy ktoś umywał ręce. W przeciągu ostatnich trzech lat Allena straciła trzy posady. No dobrze, cztery, choć wli­czanie tych okropnych dwóch dni, które spędziła w charakterze asystentki siostry teściowej wuja, nie wydawało się konieczne.

To nie było tak, że Allena specjalnie rozlała atrament na białą suknię swojej szefowej, pochodzącą od Valentina. Ale gdyby ta Smoczyca Etykiety nie upierała się, by całą korespondencję prowadzić wyłącznie wiecznym pió­rem, nie byłoby okazji do rozlania atramentu.

Nie w tym jednak rzecz. Straciła tamtą posadę i wszystkie pozostałe, a te­raz Margaret dała jej szansę udowodnienia, że nie jest kompletną kretynką.

Allena obawiała się jednak, że nią jest.

- Musisz znaleźć własne miejsce.

Zmusiła się, by oderwać wzrok od wisiorka i popatrzeć na staruszkę. Jej oczy sprawiały wrażenie mądrych i dobrych.

- Może nie mam własnego miejsca.

- Och, dajże spokój, wszyscy je mamy, są jednak tacy, którzy z trudem przystosowują się do świata takiego, jakim widzą go inni. Ty szukałaś dotąd w złych miejscach. Aż do teraz. Należy do ciebie - powtórzyła kobieta.

- Naprawdę mnie nie stać - powiedziała przepraszająco, wyciągając dłoń, by tylko dotknąć wisiorka. Poczuła, jak od srebra bije ciepło, i ogarnę­ła ją straszliwa tęsknota. Po kręgosłupie przebiegł dreszcz, coś ciężkiego przygniotło serce.

Nie zaszkodzi, jeśli go przymierzy. Na pewno nie stanie się nic złego, jeś­li zobaczy, jak ten wisiorek wygląda na jej szyi, jeśli poczuje jego dotyk.

Jak we śnie, wzięła od staruszki łańcuszek i zapięła go na szyi. Brzemię spadło z jej serca. Na moment światło wlatujące przez okno nabrało mocy, oświetliło pojemniki i słoje z ziołami oraz dziwne kamyki, których pełno by­ło na półkach i blatach.

W jej myślach pojawiły się nagle dziwne obrazy, zobaczyła rycerzy i smo­ki, gwałtowny wiatr unoszący wzburzoną wodę i kamienny krąg, samotny pod czarnym, rozszalałym niebem.

I był tam cień, mężczyzna stojący nieruchomo, jakby na coś czekał.

W swym sercu Allena czuła, że czeka na nią jak nikł w przeszłości i w przyszłości. Będzie na nią czekał wiecznie.

Zamknęła wisiorek w dłoni, przesunęła kciukiem po gwieździe. Przepły­nęła przez nią fala radości tak czystej jak promienie słońca. Ach, pomyślała, naturalnie, że należy do mnie. Tak jak ja należę do niego.

- Ile to kosztuje? - usłyszała własny głos, z góry wiedząc, że cena nie bę­dzie wysoka.

- Dziesięć funtów, na dobrą wróżbę.

- Dziesięć? - Allena znieruchomiała z dłonią wyciągniętą po portmonet­kę. - Ależ na pewno jest wart o wiele więcej. - Królewski okup, zaklęcie czar­noksiężnika, marzenie kochanka.

- Oczywiście, że tak. - Mimo to staruszka nadal domagała się tylko jed­nego banknotu. - Tak samo jak ty. Ruszaj dalej w swą podróż, chuid, i sama się przekonaj.

- Dziękuję.

- Dobra z ciebie dziewczyna - powiedziała kobieta, gdy Allena szła w stronę drzwi. A gdy je zamknęła, uśmiech staruszki stał się weselszy i bar­dziej przebiegły. - On nie będzie zadowolony, ale ty wbijesz mu do głowy tro­chę rozumu, nim nadejdzie noc letniego przesilenia. A gdyby potrzebna ci była drobna pomoc, ha!, udzielę ci jej z przyjemnością.

Stojąc na chodniku, Allena wpatrywała się w falochron, port i szereg chat, jakby budziła się ze snu. Dziwne, pomyślała, czy to nie było cudownie dziwne? Znowu przesunęła palcem po wisiorku. Jedyny egzemplarz, wyto­piony w Kotle Dagdy, wyrzeźbiony przez Merlina.

Margaret przypuszczalnie roześmieje się z pogardą i powie, że chytra sta­rucha ma w magazynie tuzin takich wisiorków, które wciska turystkom o pta­sich móżdżkach. I jak zawsze przypuszczalnie będzie miała rację. Ale to bez znaczenia.

Allena miała wisiorek i związaną z nim wspaniałą historię, a wszystko za jedyne dziesięć funtów. Zrobiła niezły interes.

Uniosła głowę i wykrzywiła się, widząc niebo ciężkie od szarych i grubych chmur. Margaret nie będzie zadowolona, że pogoda nie chce się dostosować do jej planów na dzisiaj. Starannie przygotowała ten rejs promem na wyspę.

W czasie rejsu serwowane będą herbata i drożdżówki, a Margaret wygło­si dla dwudziestoosobowej grupki wykład ukazujący historię miejsca, które mają zwiedzać. Zadaniem Alleny było spisywanie uwag siostry i rozdawanie wydruków z planem zajęć.

Pierwszym przystankiem będzie ośrodek informacji turystycznej. Zwiedzą zrujnowane opactwo i przyległy cmentarz, na co Allena z góry się cieszyła, a potem zjedzą lunch na świeżym powietrzu; hotel dostarczy jedzenie w pikni­kowych koszykach. Przerwa miała trwać dokładnie sześćdziesiąt minut.

Następnie zaplanowano zwiedzanie przypominających ule chat i oczywi­ście pogadankę Margaret o ich powstaniu i przeznaczeniu. Grupa dostanie godzinę na samodzielny spacer po wiosce, sklepach i plaży, nim punktualnie o wpół do piątej wszyscy spotkają się w odrestaurowanym zamku na podwie­czorku oraz na następnym wykładzie dotyczącym tego miejsca.

Praca Alleny polegała na utrzymywaniu w porządku wszystkich notatek siostry, pomocy przy prowadzeniu grupy, pilnowaniu cennych przedmiotów, rozdzielaniu przesyłek, jeśli jakieś przychodziły, i gorliwym wypełnianiu wszelkich innych niewdzięcznych obowiązków.

Dostawała za to rozsądne zdaniem Margaret wynagrodzenie. A także, co istotniejsze, miała okazję zdobyć doświadczenie i umiejętności zawodowe, które - rodzina miała taką nadzieję - nauczą ją dojrzałości i odpowiedzial­ności. Zresztą w wieku dwudziestu pięciu lat powinna już mieć obie te cechy.

Nie było sensu tłumaczyć, że Allena nie chciała stać się kobietą odpowie­dzialną i dojrzałą, jeśli przez to miałaby się zmienić w następną Margaret. Była na pierwszej wycieczce dopiero czwarty dzień, a już donośny wewnętrz­ny głos domagał się, by brała nogi za pas.

Z poczucia obowiązku stłumiła objawy buntu i spojrzała na zegarek. Za­skoczona nie mogła oderwać od niego wzroku.

To niemożliwe! Zamierzała spędzić w sklepie tylko parę minut, wykluczo­ne, że minęła godzina. O Boże, przecież spóźni się na prom!

Margaret ją zamorduje.

Ściskając pasek torebki, ruszyła biegiem.

Miała długie nogi tancerki i szczupłe ciało. Podeszwy solidnych butów do chodzenia, które kazała jej kupić siostra, z rozmachem uderzały o chodnik, ciężka torba obijała się o biodro. W środku były materiały informacyjne do­tyczące Cywilizowanej Przygody i mnóstwo innych rzeczy.

Silny wiatr od morza stawiał na sztorc krótkie jasne włosy Alleny, otacza­jące jej twarz o wyrazistych rysach. W oczach dziewczyny malowało się prze­rażenie, szare jak chmury na niebie, które szybko zmieniło się w rozpacz, gdy dotarłszy do portu, zobaczyła odpływający prom.

- Cholera! - Wsunęła palce we włosy i mocno szarpnęła. - To już koniec. Równie dobrze mogę się utopić. - Co na pewno byłoby przyjemniejsze od na­gany wygłoszonej przez Margaret lodowatym tonem.

Oczywiście siostra wyrzuci ją z pracy, to nie ulegało wątpliwości. Allena przyzwyczaiła się już do owego skutku ubocznego swoich zawodowych poczy­nań, tym razem jednak pożegnalna przemowa będzie prawdziwą torturą.

Chyba że... Musi istnieć inny sposób dostania się na wyspę. Gdyby jakoś tam dopłynęła, zdałaby się na ciernistą łaskę Margaret, harowała jak wół, zrezygnowała z wynagrodzenia. Przeprosiła. Na pewno uda jej się wymyślić jakiś rozsądny powód, dla którego nie zdążyła na ten przeklęty prom.

Rozejrzała się gorączkowo. W porcie znajdowały się łodzie, a jeśli były ło­dzie, to byli też ludzie, którzy nimi pływali. Wynajmie łódź i zapłaci, ile zażą­dają.

- Zgubiłaś się?

Przestraszona uniosła głowę, zaciskając mocniej dłoń na wisiorku. Koło niewielkiej białej łódki stał młody mężczyzna, właściwie jeszcze chłopiec. Na słomianych włosach miał czapkę i przyglądał się Allenie roześmianymi zielonymi oczyma.

- Nie zgubiłam się, tylko spóźniłam. Miałam popłynąć tym promem. - Machnęła dłonią, po czym bezradnie opuściła rękę. Straciłam poczucie czasu.

- Cóż, czas nie jest taki ważny w ostatecznym rozrachunku.

- Dla mojej siostry jest. Pracuję u niej. - Pośpiesznie zeszła na brzeg, o który rozbijało się morze. - To twoja łódź czy twojego ojca?

- Tak się składa, że moja.

Łódka nie była wielka, ale dla niewprawnego oka Alleny wyglądała sym­patycznie. Musi mieć tylko nadzieję, że można tym żeglować po morzu.

- Mógłbyś zabrać mnie na wyspę? Muszę dogonić prom, zapłacę, ile bę­dziesz chciał.

Margaret by się wykrzywiła, gdyby to usłyszała, pomyślała Allena. Teraz jednak targowanie się nie było najważniejsze. Musi wyjść cało z opresji.

- Zabiorę cię, gdzie chcesz. - Oczy mu błysnęły i wyciągnął do niej rękę.

- Za dziesięć funtów.

- Dzisiaj wszystko kosztuje dziesięć funtów. - Allena sięgnęła po portmo­netkę, ale nieznajomy pokręcił głową.

- Nie chodziło mi o pieniądze, szanowna pani, tylko o twoją dłoń. Zapła­cisz, gdy będziemy u celu.

- Och, dziękuję. - Allena ujęła wyciągniętą rękę i przy pomocy mężczyz­ny weszła do łodzi.

Kiedy odbili od brzegu, usiadła na ławeczce i z ulgą przymknęła oczy. Nie­znajomy, pogwizdując, ustawiał ster i włączał silnik.

- Jestem ci bardzo wdzięczna - odezwała się Allena. - Moja siostra wpad­nie w furię. Nie mam pojęcia, dlaczego właściwie się spóźniłam.

Zawrócił łódź wolno i zręcznie.

- A ona nie mogła trochę poczekać?

- Margaret? - Allena uśmiechnęła się na tę myśl. - To w ogóle nie wpad­łoby jej do głowy.

Dziób się uniósł i mała łódź nabrała prędkości.

- Ale tobie tak - odpowiedział mężczyzna.

Uradowana, zwróciła twarz do wiatru. Och, to o wiele lepsze od rejsu spo­kojnym promem i słuchania wykładu siostry. Niemal warte tej ceny, którą będzie musiała zapłacić. I wcale nie miała na myśli pieniędzy.

- Łowisz ryby? - zapytała.

- Kiedy biorą.

- To musi być wspaniałe robić to, co chcesz i kiedy chcesz. I mieszkać tak blisko wody. Lubisz to?

- Tak, lubię. Ludzie nakładają ograniczenia na innych ludzi. Według mnie to dziwne.

- Ja mam okropne kłopoty z ograniczeniami. Nigdy o nich nie pamiętam.

- Łódź podskoczyła wysoko na falach i Allena wybuchnęła śmiechem. - W ta­kim tempie przegonimy prom.

Ta myśl, obraz siebie stojącej na brzegu i triumfalnie spoglądającej na Margaret, gdy prom przybije do portu, tak rozbawiła Allenę, że nie zwróciła uwagi na błyskawice rozdzierające chmury i nagły, złowieszczy ryk morza.

Kiedy zaczęło padać, znowu się rozejrzała, wstrząśnięta, że nie widzi nic prócz wody, wznoszących się i opadających fal oraz zasłony deszczu, która nagle odcięła całe światło.

- Och, to jej się nie spodoba, Jesteśmy już blisko.

- Blisko, tak, blisko. - Mówił śpiewnie, głosem, który koił nerwy, nim zdą­żyły dać znać o swym istnieniu. - Widzisz? Tam, na wprost, jest miejsce, gdzie musisz być.

Odwróciła się. Poprzez deszcz i fale dostrzegła ciemniejszy cień lądu, za­rysy wzgórz i doliny. Ale wiedziała, już wiedziała.

- Tu jest pięknie - zauważyła.

Wyspa przybliżyła się powoli. Teraz Allena widziała brzeg i wznoszące się stromo klify. Wydało jej się, że w świetle błyskawicy przez ułamek sekundy dostrzega jakiegoś człowieka.

Zanim jednak zdążyła coś powiedzieć, łódź dobijała już do brzegu. Chło­pak skoczył we wzburzone fale, by wyciągnąć ją na stały ląd.

- Naprawdę nie wiem, jak ci dziękować. - Zmoczona do nitki, ale ucieszo­na, wyszła na wilgotny piasek. - Przeczekasz tu burzę, prawda? - zapytała, szukając portmonetki.

- Poczekam, aż nadejdzie pora odejścia. Znajdziesz drogę, pani. Przez deszcz. Ścieżka jest tam.

- Dziękuję. - Wręczyła mu banknot. Najpierw pójdzie do ośrodka in­formacji turystycznej, aby schronić się przed deszczem, poszuka tam Mar­garet i odprawi pokutę. - Chodź ze mną, postawię ci herbatę. Wysuszysz się.

- O, przywykłem do wilgoci. Ktoś na ciebie czeka. - Pożegnał się i wrócił do łódki.

- Tak, naturalnie. - Allena zerwała się do biegu, zaraz jednak przystanę­ła. Nawet nie zapytała, jak miał na imię. - Przepraszam, ale... - Kiedy się od­wróciła, nie zobaczyła nic prócz fal rozbijających się o brzeg.

Przerażona, że chłopak płynie w szalejącym sztormie, zaczęła wołać i pró­bowała go odszukać. Błysnął piorun, teraz bardziej złowrogi niż podniecają­cy, a wiatr uderzał Allenę w twarz niczym rozgniewana dłoń.

Kuląc się przed kolejnymi podmuchami, pobiegła po ścieżce w górę zbo­cza. Musi znaleźć schronienie i powiedzieć komuś o tym chłopcu. Co właści­wie sobie myślała, nie nalegając, by z nią poszedł i poczekał, aż pogoda się poprawi?

Potknęła się i przewróciła, raniąc boleśnie kolano. Z trudem łapała po­wietrze, podczas gdy świat wokół niej nagle oszalał. Wiatr wył, błyskawice oślepiały, dudniły grzmoty. Allena z wysiłkiem podniosła się na nogi i ruszy­ła dalej.

Nie odczuwała strachu, a to zbijało ją z tropu. Powinna być przerażona. Skąd więc brały się podniecenie, radosny dreszcz oczekiwania, to uparte przeczucie, że jest u celu?

Musi iść dalej. Coś albo ktoś tam na nią czeka. Jeśli tylko pójdzie przed siebie.

Droga była stroma, padał ulewny deszcz. W którymś momencie zgubiła torbę, ale nawet lego nie zauważyła.

Kolejna błyskawica rozproszyła mrok i Allena ujrzała stojąco kręgiem kamienic, wyrastające z nierównego gruntu niczym zatrzymani w czasie tan­cerze. W głowie, a może w sercu, usłyszała zaklętą w nich pieśń.

Z uczuciem podobnym do radości pobiegła ku kręgowi, zaciskając dłoń na wisiorku.

Pieśń rozbrzmiewała coraz głośniej, crescendo, napełniając ją i obmywa­jąc niczym fala.

Gdy postawiła stopę wewnątrz kręgu, błyskawica uderzyła w jego środek, czysta i wyraźna jak płonąca strzała. Allena patrzyła na niebieski płomień wznoszący się niczym wieża, coraz wyżej i wyżej, aż wydało jej się, iż przebi­ja nisko wiszące chmury. Poczuła lodowaty żar w całym ciele, a potem w koś­ciach. Jego moc odbiła się echem w jej sercu.

Zemdlała.

2

Przez tę burzę był niespokojny. Odnosił wrażenie, że częściowo szaleje w je­go wnętrzu, potężna i gwałtowna, czekając tylko, by uderzyć. Nie mógł pra­cować, nie potrafił się skupić. Nie miał ochoty czytać, rzeźbić, być. I dlatego wrócił na wyspę.

Lub tak sobie mówił.

Jego rodzina od pokoleń posiadała tę ziemię, uprawiała ją i chroniła. Tu­taj O'Neilowie z Dolman siali ziarno oraz rozlewali krew własną i wrogów od początku czasów. I jeszcze wcześniej, w owych mrocznych wiekach, o których opowiadano jedynie w pieśniach.

Wyjazd z wyspy do Dublina na studia był buntem Conala, ucieczką przed tym, co inni beztrosko uznali za jego przeznaczenie. On jednak, jak powie­dział ojcu, nie zamierzał być biernym pionkiem w partii szachów swojego przeznaczenia.

Sam wykuje swój los.

A mimo to był tutaj, w chacie, w której rodzili się i umierali O'Neilowie, gdzie ledwo kilka miesięcy temu jego ojciec spędził ostatni dzień życia. Twierdzenie, że jest tu z własnego wyboru, brzmiało mało przekonująco w dniu, gdy wiatr wył i uderzał, a taki sam żywioł zdawał się szaleć we wnę­trzu Conala.

Pies imieniem Hugh, towarzysz ojca w ostatnim roku życia, krążył od okna do okna, nadstawiając uszu i bardziej skomląc niż powarkując.

Cokolwiek miało się wydarzyć, pies to doskonale wyczuwał; jego potężna szara postać snuła się po chacie jak dym. Conal rzucił łagodną komendę po gaelicku i Hugh przyszedł do niego, by wetknąć ogromny łeb pod mocną dłoń pana.

Stali i razem patrzyli na burzę, wielki szary pies i wysoki barczysty męż­czyzna, a w oczach obu malował się niepokój. Conal poczuł, że zwierzak drży. Nerwy czy przeczucie? Conal mógł myśleć tylko o tym, że coś jest na ze­wnątrz.

Jest i czeka.

- Do diabła, przekonajmy się, co to takiego!

Nim skończył mówić, pies niecierpliwie skoczył do drzwi. Conal zdjął z wieszaka długi czarny płaszcz przeciwdeszczowy i owinął się nim, przykry­wając zniszczone buty oraz sprane dżinsy i czarną bluzę.

Kiedy otworzył drzwi, pies wypadł prosto w szalejący wicher.

- Hugh! Cuir uait!

A choć pies stanął, ślizgając się na błocie, nie wrócił do pana. Czekał, nadstawiając uszu pomimo ulewnego deszczu, jakby chciał powiedzieć; po­śpiesz się!

Klnąc pod nosem, Conal ruszył długimi krokami, pozwalając psu wskazy­wać drogę.

Długie czarne włosy, sięgające niemal do ramion i mokre teraz od desz­czu, rozwiewał mu wiatr. Conal miał ostro zarysowaną twarz, wysokie kości policzkowe Celtów, wąski, niemal arystokratyczny nos, idealnie wykrojone usta, które teraz sprawiały wrażenie, że są wykute z granitu, i ciemnoniebie­skie, namiętne oczy.

Matka kiedyś mu powiedziała, że to oczy, które choć zbyt wiele już wi­działy, wciąż chcą zobaczyć więcej.

Teraz patrzyły przez zasłonę deszczu w dół, na wzburzone morze. Hugh prowadził go w górę po zboczu. Podczas sztormu było ciemno prawie jak w nocy. Conal znowu zaklął na myśl o własnej głupocie, która nakazała mu wyjść z domu.

Hugh zniknął za zakrętem ścieżki. Bardziej zirytowany niż przestraszony Conal zawołał go, w odpowiedzi usłyszał jednak gardłowe, wzywające do po­śpiechu warczenie. Wspaniale, pomyślał. Teraz obaj możemy spaść z klifu i rozbić sobie głowy na skałach.

O mało nie zawrócił, w końcu pies znał drogę do domu. Lecz chciał iść da­lej, bardzo chciał. Jakby coś popychało go naprzód, ciągnęło wyżej i wyżej, tam gdzie stali kamienni tancerze, śpiewając w szumie wiatru.

Jakaś część jego psychiki w to wierzyła, ta część, której nigdy nie potra­fił do końca uciszyć. Z rozmysłem zawrócił. Pójdzie do domu, rozpali ogień, usiądzie przy kominku ze szklanką whiskey w dłoni i poczeka, aż burza mi­nie.

Wtedy jednak znowu rozległo się wycie, dzikie i prymitywne, nasuwają­ce myśl o wilkach i niesamowitej poświacie księżyca. Conalowi przeszedł po kręgosłupie dreszcz równie gwałtowny jak to wycie. W ponurym nastroju ru­szył w górę, by się przekonać, co zatrzymało psa.

Przed nim wznosiły się połyskliwe od deszczu kamienie, zdawały się nie­mal żarzyć w aureolach błyskawic. Do nozdrzy Conala doszedł zapach - ozon i perfumy. Gorące, słodkie, uwodzicielskie.

Hugh siedział z odrzuconym do tyłu łbem, a gardło falowało mu od wycia. Conal pomyślał, że brzmią w nim triumfalne nuty.

- Kamieni nie trzeba strzec - mruknął. Ruszył w stronę zwierzaka, zamie­rzając złapać go za kark i zawlec do ciepłej chaty.

I wtedy zobaczył, że to nie przy kamieniach waruje Hugh, tylko przy le­żącej pomiędzy nimi kobiecie.

W połowie w kręgu, w połowie poza nim, z ręką wyciągniętą ku środkowi, wyglądała, jakby zasnęła. Przez chwilę Conal myślał, że sobie ją wyobraził, i bardzo chciał, by tak było Kiedy jednak dotknął jej szyi, poczuł ciepły rytm życia.

Pod jego dotknięciem jej rzęsy drgnęły i uniosły się powieki. Szare jak kamienie oczy spojrzały na niego z nagłą i nieprawdopodobną czujnością. Uśmiechnęła się, unosząc dłoń do jego policzka.

- Więc jesteś - powiedziała i z westchnieniem zamknęła oczy. Jej dłoń zsunęła się z jego twarzy, opadając na zgniecioną ulewą trawę.

Majaczy, uznał Conal, najprawdopodobniej to lunatyczka. Któż inny wspiąłby się na klif w taką pogodę? Ignorując fakt, że sam też to zrobił, od­wrócił dziewczynę na plecy, nie widząc innego wyjścia, jak tylko zanieść ją do chaty.

Kiedy brał ją na ręce, dostrzegł na jej szyi wisiorek i w świetle błyskawi­cy zobaczył wyryty na nim wzór.

Żołądek mu się ścisnął, serce podskoczyło gwałtownie.

- A niech to cholera.

Stał pochylony, z zamkniętymi oczami, w ulewnym deszczu.

Budziła się wolno, jakby leniwie płynęła przez warstwy cienkich białych obłoków. Cudowne samopoczucie otulało ją niczym poduszka obszyta najde­likatniejszą koronką. Smakując to doznanie, leżała nieruchomo, a promienie słońca igrały na jej powiekach, ogrzewając twarz. Czuła dym, przyjemny tor­fowy aromat i silniejszy zapach mężczyzny.

Owa mieszanka sprawiła Allenie przyjemność, a kiedy otworzyła oczy, po­myślała, że nigdy w życiu nie była szczęśliwsza.

To uczucie radości, bezpieczeństwa i zadowolenia trwało tylko kilka se­kund, bo zaraz poderwała się z pościeli, zakłopotana, przestraszona, zagu­biona.

Margaret! Spóźniła się na prom. Łódka. Chłopak w łódce. I sztorm. Złapał ją sztorm i zabłądziła. Nie potrafiła dokładnie sobie przypomnieć, rozdzielić zamazanych obrazów.

Stojące kręgiem kamienie wyższe niż człowiek. Niebieski ogień, który płonął w środku kręgu, lecz pozostawił trawę nietkniętą. Dziki ryk wichru. Cichy śpiew kamieni.

Wył wilk. A potem pojawił się mężczyzna. Wysoki, ciemny, zły, o oczach tak niebieskich jak ów nieprawdopodobny ogień. Z jego twarzy bił gniew, lecz to jej nie przeraziło. Raczej ją rozbawiło. Jakie to dziwne.

To oczywiście sny. Coś jej się po prostu przyśniło. Miała jakiś wypa­dek.

A teraz znajduje się w cudzym domu, w cudzym łóżku. Pokój jest prosty, pomyślała, rozglądając się wokół siebie. Nie, nie prosty, poprawiła się zaraz, spartański. Białe ściany bez ozdób, goła drewniana podłoga, okna bez fira­nek. Na umeblowanie składały się komoda, stolik, lampa i łóżko. O ile mogła stwierdzić, poza meblami w pokoju była tylko ona.

Ostrożnie dotknęła głowy w poszukiwaniu ran lub guzów, lecz nic nie znalazła. Z równą delikatnością odsłoniła pościel i odetchnęła z ulgą. Nieza­leżnie od, to jej się wydarzyło, na pewno nic odniosła żadnych obrażeń.

Zdumiona wstrzymała na chwilę oddech, bo uświadomiła sobie, że jest ubrana tylko w koszulę, która na pewno do niej nie należy, Była to męska koszula ze spłowiałej niebieskiej bawełny, z postrzępionymi mankietami. I ogromna.

Okay, nic się nie stało. Złapał ją sztorm i najwyraźniej przemokła. Powin­na być wdzięczna, że ktoś się nią zajął.

Kiedy wstała, przekonała się, że koszula sięga jej prawie do kolan. Wy­starczająco skromnie. Przy pierwszym jej kroku na progu pokoju pojawił się pies. Serce podskoczyło jej w piersi, ale zaraz się uspokoiło.

- Ty przynajmniej jesteś prawdziwy. Jakiś ty śliczny! - Wyciągnęła rękę i z zadowoleniem zobaczyła, że pies natychmiast podszedł i zaczął się łasić. - I przyjacielski. Dobrze wiedzieć. Gdzie inni domownicy?

Z ręką na głowie psa wyszła z sypialni i przekonała się, że wystrój saloni­ku jest tak samo spartański. Sofa i fotel, niewielki kominek, w którym palił się ogień, kilka stolików. Z niejaką ulgą zobaczyła swoje ubranie rozwieszo­ne przed ogniem.

Wciąż było wilgotne, czyli nie spała - nie była nieprzytomna - długo. Rze­czą rozsądną po tych wszystkich najwyraźniej nierozsądnych posunięciach, jakie dotąd zrobiła, byłoby odnalezienie wybawcy i podziękowanie mu. Po­tem poczeka, a kiedy ubranie wyschnie, odszuka Margaret i będzie błagać ją o łaskę.

To ostatnie okaże się nieprzyjemne i przypuszczalnie bezowocne, ale jest konieczne.

Przygotowując się w duchu do owego zadania, Allena podeszła do drzwi. Kiedy je otworzyła, aż krzyknęła z zachwytu.

Blade słońce połyskiwało nad wzgórzami, które z jednej strony ciągnęły się zielonym pasmem ku horyzontowi, z drugiej zaś ku skalistemu wybrze­żu. Morze wciąż się burzyło, fale wznosiły się wysokie i piękne. Ogarnęła ją ochota, by pobiec na sam brzeg i stamtąd obserwować niespokojne wody.

Tuż przy chacie był zarośnięty ogród, w którym kwiaty walczyły o miejsce z chwastami, tworząc jedną wielką plątaninę. Ich aromat zmieszany z zapa­chem powietrza i morza sprawił, że zabrakło jej tchu. Wstrzymała oddech, jakby na zawsze chciała zachować ten ostry, wyjątkowy aromat.

Nie mogąc się powstrzymać, wyszła przed dom z nie odstępującym jej psem i uniosła twarz ku niebu.

Och, co za miejsce! Czy gdziekolwiek indziej istnieje jakieś równie ideal­ne? Gdyby należało do niej, co rano by tu stawała i dziękowała Bogu.

Pies cicho szczeknął. Allena położyła mu dłoń na łbie i spojrzała na do­mek z surowego kamienia, ze słomianym dachem i oknami otwartymi na oścież.

Już zaczęła się uśmiechać, gdy wyszedł z niego mężczyzna. Na jej widok przystanął, odpowiadając spojrzeniem na spojrzenie. Po chwili zacisnął usta i ruszył w jej stronę.

Jego twarz zakołysała się przed jej oczyma, głowę wypełnił ryk morza. Oszo­łomiona, wyciągnęła rękę, w równej mierze do mężczyzny, jak do jego psa.

Zobaczyła, że jego usta się poruszają i wydało jej się, że słyszy przekleń­stwo, ale już ogarniała ją ciemność.

3

Wyglądała jak wróżka, gdy tak stała w niepewnym świetle słońca. Wysoka i smukła, o krótko obciętych jasnych włosach oraz długich zakręconych na końcach rzęsach, które ocieniały migdałowe oczy.

Nie była piękna. Rysy miała zbyt ostre, by nazwać ją pięknością, usta na­zbyt pełne. Mimo to była to twarz intrygująca, nawet we śnie.

Myślał o tym, gdy przyniósł ją do domu i położył do łóżka. Rozebranie jej było irytującą koniecznością, którą wykonał z roztargnioną obojętnością lekarza. Kiedy jej rzeczy wyschną, pożegna się z nią i nie oglądając się do tyłu, spróbuje spalić trochę gniewu w pracy.

Doskonale mu się pracowało, gdy był zły.

Nie chciał jej tutaj. Nie chciał jej. Powtarzał sobie, że nie będzie jej miał, niezależnie od tego, co postanowiło przeznaczenie.

On sam o sobie decyduje.

Teraz jednak, gdy wyszedł i zobaczył ją stojącą w słońcu, poczuł wstrząs i ogarnęły go pożądanie i pragnienie posiadania, rozkosz i rozpacz.

Zanim zdążył do niej dobiec, zachwiała się na nogach.

Nie zdołał jej podtrzymać. Och, wyobrażał sobie, że gdyby to była baśń, wyrosłyby mu skrzydła u ramion i przefrunąłby przez podwórze, by uratować ją przed upadkiem. Ale to nie była baśń. Dziewczyna osunęła się na ziemię niczym stopiona świeca, gdy znajdował się dopiero w połowie drogi.

Kiedy przy niej stanął, wielkie szare oczy spojrzały na niego oszołomio­ne. Kąciki jej ust drgały.

- Chyba jeszcze niezbyt dobrze się czuję - powiedziała ze ślicznym ame­rykańskim akcentem. - Wiem, że to łatwy do przewidzenia banał, ale muszę z niego skorzystać: gdzie ja jestem?

Wyglądała niezwykle pociągająco, kiedy tak leżała pośród kwiatów. Conal uświadomił sobie bardzo wyraźnie, że dziewczyna nie ma na sobie nic poza jego koszulą.

- Jesteś na ziemi O'Neilów.

- Zgubiłam się, to mój zły nawyk. Burza nadeszła tak nieoczekiwanie.

- Dlaczego tu jesteś? Odłączyłam się od grupy. No, właściwie spóźniłam się - kolejny zły na­wyk i nie zdążyłam na prom. Na wyspę przywiózł mnie jakiś chłopiec łodzią - Allena usiadła. - Mam nadzieję że nic mu się nie stało, Na pewno nic mu nie jest, bo sprawiał wrażenie, że wie, co robi, a poza tym droga była krót­ka. Czy daleko stąd do centrum informacji turystycznej?

- Centrum informacji turystycznej?

- Muszę dogonić moją grupę, choć nic dobrego mi z tego nie przyjdzie. Margaret mnie wyleje, na co sobie zresztą zasłużyłam.

- A kim jest Margaret?

- To moja przyrodnia siostra. Jest właścicielką Cywilizowanej Przygody. Pracuję u niej - czy raczej pracowałam przez ostatnie dwadzieścia trzy dni. - Głęboko odetchnęła i zmusiła się do uśmiechu. - Przepraszam, jestem Al­lena Kennedy, ostatnia kretynka. Dziękuję, że mi pan pomógł.

Zerknął na wyciągniętą ku sobie dłoń i z niejakim ociąganiem wziął ją w swoją. Zamiast jednak ją uścisnąć, podniósł dziewczynę na nogi.

- Wygląda na to, że bardziej pani zabłądziła, niż się pani wydaje, panno Kennedy, bo na Wyspie Dolmana nie ma żadnego centrum informacji turys­tycznej.

- Wyspa Dolmana? Ale to nie tak. - Dłoń, którą trzymał, zwiotczała i dziewczyna zmieniła się w kłębek nerwów. - Wcale nie wybierałam się na Wyspę Dolmana. Cholera! Cholera jasna! To moja wina. Nie powiedziałam chłopcu dokładnie, gdzie chcę płynąć. Sprawiał wrażenie, że wie, dokąd się wybieram, dokąd chcę się dostać. A może sam zabłądził w tym sztormie. Mam nadzieję, że nic mu się nie stało. - Rozejrzała się i westchnęła. - Ha, czeka mnie nie tylko utrata posady. Zostanę wydziedziczona, wygnana i upo­korzona, i to w jeden dzień. Chyba nie mam innego wyjścia jak tylko wrócić do hotelu i przetrzymać awanturę.

- Ale dzisiaj nic z tego.

- Słucham?

Conal popatrzył na morze, przyglądając się uważnie wysokim falom.

- Nie uda się pani opuścić wyspy ani dzisiaj, ani prawdopodobnie jutro. Sztorm jeszcze się nie skończył.

- Ale... - Pobiegła za nim, gdy spokojnie, jakby właśnie nie przypieczęto­wał jej losu, wszedł do domu i ruszył do saloniku. - Muszę wrócić. Margaret będzie się martwić.

- Przy takiej pogodzie promy nie pływają i żaden rybak przy zdrowych zmysłach nie zaryzykuje przeprawiania się przez cieśninę.

Allena przysiadła na oparciu fotela i zamknęła oczy.

- Cóż, to załatwia sprawę. Czy jest tutaj jakiś telefon? Mogłabym zadzwo­nić do hotelu i zostawić wiadomość?

- Telefony nie działają.

- Jasne. - Patrzyła, jak gospodarz wkłada torfowe kostki do ognia. Jej ubranie wisiało przed kominkiem niczym oskarżenie. - Panie O'Neil?

- Conal. - Wyprostował się i odwrócił ku niej. - Wszystkie kobiety, które rozbieram i kładę do łóżka, nazywają mnie Conal.

Specjalnie ją prowokował, ale nic zarumieniła się ani nie wpadła w gniew. Wręcz przeciwnie, w jej oczach zamieniały iskierki śmiechu.

Wszyscy mężczyźni, którzy mnie rozbierają i kładą do łóżka, mówią na mnie Lena.

- Allena bardziej mi się podoba.

- Naprawdę? Mnie też, ale wygląda na to, że dla większości ludzi ma za dużo sylab. Wszystko jedno, Conal, czy na wyspie jest jakiś hotel albo pen­sjonat, w którym mogłabym poczekać, aż promy znowu zaczną kursować?

- Hotelu nie ma, turyści rzadko zapędzają się tak daleko. A do najbliż­szej wioski, jednej z trzech na wyspie, jest ponad osiem kilometrów.

Spojrzała na niego uważnie.

- Więc muszę tu zostać?

- Na to wygląda.

Z roztargnieniem pogładziła Hugh po szerokim grzbiecie, zastanawiając się nad swoim położeniem.

- Bardzo jestem wdzięczna za gościnę i postaram się nie przeszkadzać.

- Trochę już na to za późno, ale jakoś sobie poradzimy. - Kiedy w odpo­wiedzi uniosła wysoko brwi, poczuł wstyd. - Umiesz porządnie zaparzyć her­batę?

- Tak.

Gestem wskazał kuchnię, którą od salonu oddzielał krótki barek.

- Wszystko tam jest. Mam parę rzeczy do zrobienia, jak wrócę, pogada­my przy herbacie.

- Dobrze - odrzekła sztywno, uprzejmie. Tylko otwarte z hukiem drzwicz­ki kredensu powiedziały mu, że jest zła.

Zaparzy tę cholerną herbatę, myślała, szarpnięciem odkręcając kurek, by nalać wody do czajnika, co nie było wcale taką łatwą sprawą, jako że w zle­wie piętrzyły się brudne naczynia. I będzie wdzięczna Conalowi O'Neilowi za gościnność, choćby nie wiem jak niechętnie i niegrzecznie jej udzielał.

Czy to jej wina, że znalazła się na niewłaściwej wyspie? Czy to jej wina, że zgubiła się w burzy, straciła przytomność i musiał przynieść ją na rękach do swego domu? Czy to jej wina, że nigdzie indziej nie mogła się schronić?

Cóż, pewnie tak. Przewracając oczami, zaczęła opróżniać zlew z naczyń, zamierzając nalać do niego wody z płynem i wszystko pozmywać. Owszem, jeś­li się zastanowić, wszystko to było jej winą. Co czyniło całą sprawę jeszcze bardziej irytującą.

Po powrocie do Nowego Jorku znowu będzie bez pracy. Znowu. I kolejny raz stanie się obiektem współczucia i politowania. I to też jej wina. Oczywi­ście rodzina oczekiwała, że znowu jej się nie uda - tej lekkomyślnej, pustogłowej Lenie.

A co gorsza, uświadomiła sobie teraz, ona też się tego spodziewała.

Problem polegał na tym, że w niczym nie była szczególnie dobra. Nie mia­ła żadnych konkretnych talentów, żadnych umiejętności i brakowało jej am­bicji.

Nie była leniwa, aczkolwiek wiedziała, że Margaret nie zgodziłaby się z tym zdaniem. Praca jej nie przerażała. Przerażały ją biznes i konieczność robienia kariery.

Ale to problem na jutro, powtórzyła sobie, zmywając naczynia w oczeki­waniu, aż woda się zagotuje. Problemem na dzisiaj jest Conal O'Neil i spo­sób, w jaki rozwiąże sytuację, w której Allena postawiła oboje.

Układając czyste naczynia, wycierając blaty i ogrzewając czajniczek, uznała, że sytuacja powinna być dla niej ekscytująca. Wyspa, szalejący sztorm, przystojny ponury facet, przytulny wiejski domek odizolowany od świata.

Doszła do wniosku, że to właśnie jest prawdziwa przygoda. Zamierzała cieszyć się nią, nim miecz spadnie na jej głowę.

Kiedy Conal wrócił, stary czajniczek był otulony wystrzępionym i spłowiałym pokrowcem. Na wyszorowanym do białości stole stały filiżanki i spodki, pusty zlew jaśniał, blaty lśniły, a czekoladowe herbatniki, które miał w puszce, zostały ładnie ułożone na talerzu.

- Byłam głodna - powiedziała, chrupiąc ciastko. - Mam nadzieję, że to ci nie przeszkadza.

- Nie. - Już prawie zapomniał, jak to jest usiąść przy stole w czystej kuchni i napić się herbaty. Zauważył, że gniew Alleny minął bez śladu. Spra­wiała wrażenie, że jest na swoim miejscu w jego kuchni, ubrana w jego ko­szulę.

- To dobrze. - Usiadła i nalała herbaty do filiżanek. W jednym była na­prawdę dobra: w prowadzeniu rozmowy. Często jej powtarzano, że jest w tym dobra. - Mieszkasz tu sam?

- Tak.

- Z psem.

- Wabi się Hugh. Należał do mojego ojca, który umarł kilka miesięcy temu.

Nie powiedziała, że mu współczuje, jak wiele innych osób, zbyt wiele, uczyniłoby na jej miejscu. Wyczytał to jednak z jej oczu, co było o wiele waż­niejsze.

- To miejsce jest piękne, idealne. O tym myślałam, nim zemdlałam w ogrodzie. Wychowałeś się tutaj?

- Tak.

- Ja wychowałam się w Nowym Jorku, ale jakoś nigdy tam nie pasowa­łam. - Przyglądała mu się znad filiżanki. - Ty tu pasujesz. To cudowna rzecz, kiedy człowiek znajdzie miejsce, do którego pasuje. Wszyscy w mojej rodzi­nie mają takie miejsca - prócz mnie. Rodzice, Margaret i James, to moje ro­dzeństwo. Ich matka umarła, kiedy Margaret miała dwanaście lat, a James dziesięć. Kilka lat później ich ojciec poznał moją matkę, wzięli ślub i ja się im urodziłam.

- I jesteś Kopciuszkiem?

- Nie, nic równie romantycznego. - Westchnęła jednak na myśl, jakie by to było urocze. - Po prostu nieudacznikiem. Oni wszyscy są bardzo błyskotli­wi. Ojciec jest chirurgiem, matka prawniczką, James odnosi ogromne sukce­sy jako chirurg plastyczny, a Margaret ma własną firmę o nazwie Cywilizo­wana Przygoda.

- Komu mogłoby zależeć na cywilizowanej przygodzie?

- Właśnie. - Zachwycona Allena uderzyła dłonią w stół. - Myślę dokład­nie tak samo. Czy układanie wszystkiego z góry nie oznacza, że to wcale nie będzie przygoda Ale kiedy powiedziałam to Margaret w odpowiedzi musiałam wysłuchać dwudziestominutowego wykładu, a ponieważ jej firma kwit­nie, nie miałam argumentów.

Znowu zrobiło się szaro, ponieważ na niebie pojawiły się nowe chmury, pozostało jednak dość słońca, by migotać na jej włosach i odbijać się w oczach. Conal nagle poczuł ochotę, by wziąć ołówek.

Dokładnie wiedział, co z niej zrobi. Myślał o tym, przesuwając po niej wzrokiem. I o mało nie podskoczył, kiedy ujrzał wisiorek. Zupełnie o nim za­pomniał.

- Skąd to masz?

Poczuła jego błękitne oczy na swoich piersiach i przeszedł ją dreszcz, ale zaraz ogarnęła ją ulga, że to wisiorek tak go zainteresował; przynajmniej ta­ką miała nadzieję.

- Wisiorek? To jest właśnie źródło moich kłopotów. - Powiedziała to żar­tobliwie, lecz Conal utkwił płonące spojrzenie w jej twarzy.

- Skąd go masz?

Zaskoczył ją ten ostry ton. Zadrżała.

- Niedaleko nabrzeża był sklepik z oknem wystawowym zapchanym róż­nymi rzeczami. Wspaniałymi, magicznymi.

- Magicznymi - powtórzył.

- Elfy i smoki, książki i śliczna biżuteria. Kompletny miszmasz, ale inte­resujący. Nie mogłam się oprzeć. Wpadłam tam tylko na minutkę, bo miałam trochę czasu do spotkania przy promie. Ale staruszka pokazała mi ten wisio­rek i jakimś sposobem, kiedy rozmawiałyśmy, przesiedziałam tam ponad go­dzinę. I wcale nie chciałam go kupować. Tylko że ja robię wiele rzeczy, któ­rych nie planuję.

- Nie wiesz, co to jest?

- Nie. - Zamknęła dłoń na wisiorku, czując lekką wibrację, której prze­cież nie mogło tam być. Zamrugała, bo przelotnie ujrzała jakiś ruch kąci­kiem oka. - Wydaje się stary, ale nie może być stary, i nie może być cenny, skoro kosztował tylko dziesięć funtów.

- Różne rzeczy mają różną wartość dla różnych ludzi. - Nie mogąc się oprzeć, Conal wyciągnął rękę i położył dłoń na jej palcach ściskających wi­siorek.

Poczuła wstrząs, przenikliwy jak porażenie prądem. Powietrze nabrało błękitnej barwy błyskawicy. Allena stała z głową odchyloną od tyłu, patrząc mu w oczy. Conal zerwał się od stołu tak gwałtownie, że krzesło upadło na podłogę.

Ta sama gwałtowność była w jego wargach miażdżących jej usta, a ją za­lało pożądanie czyste, silne i prawdziwe. Za ich plecami podmuch wiatru uderzył w okno. Allena zacisnęła palce na włosach Conala i przytuliła się do niego całym ciałem.

Pasowali do siebie doskonale.

Bicie jej serca brzmiało niczym pieśń, każda nuta śpiewała o radości. Świat mógł się walić, gdy była tutaj z nim - to jej wystarczało.

Conal nie mógł przestać. Smakowała jak chłodna i czysta woda po dręczą­cym go całe życie pragnieniu. Puste miejsca w jego wnętrzu o których istnieniu nie miał pojęcia, wypełniły się po brzegi. Krew zawrzała mu w żyłach, ciało osłabło z pożądania. Zgniótł koszulę na jej plecach, gotów ją rozerwać. W tej samej chwili wypuścili z dłoni wisior, by wzajemnie się objąć. Conal odskoczył.

- Ja tego nie chcę. - Ujął ją za ramiona, jakby chciał nią potrząsnąć, lecz tylko ją przytrzymał. - Nie pogodzę się z tym.

- Możesz mnie puścić? - zapytała cicho i spokojnie. Kiedy to zrobił, cof­nęła się i odetchnęła głęboko. Nie będzie zachowywać się jak tchórz, powie­działa sobie w duchu. - Mam wybór - zaczęła. - Albo uderzyłam się w głowę przy upadku i doznałam wstrząsu mózgu, albo też właśnie zakochałam się w tobie. Chyba bardziej odpowiada mi teoria o wstrząsie mózgu. Jak sobie wyobrażam, tobie też.

- Nie uderzyłaś się w głowę. - Conal wcisnął dłonie w kieszenie i zrobił krok do tyłu. - I nikt nie zakochuje się w ułamku chwili, po jednym pocałunku.

- Rozsądni ludzie tak nie postępują. Ale ja nie jestem rozsądna. Zapytaj, kogo chcesz. - Jeśli jednak kiedykolwiek była pora na rozsądek, to właśnie teraz. - Chyba ubiorę się i pójdę na spacer, żeby pozbierać myśli.

- Nadchodzi następna burza.

Allena ściągnęła ubrania z ekranu przed kominkiem.

- I ty mi to mówisz - mruknęła, maszerując do sypialni.

4

Gdy wyszła z sypialni, Conala nie było w salonie, za to przy kominku sie­dział Hugh, jakby na nią czekał. Zaraz też ruszył ku drzwiom i zaczął w nie skrobać, odwracając ku niej wielki łeb.

- Masz ochotę na spacer? Ja też.

Szkoda, że ogród jest taki zapuszczony, pomyślała Allena. Z przyjemno­ścią by się nim zajęła, powyrywała chwasty, usunęła zeschnięte kwiaty. Go­dzina miłej pracy, może dwie, a pokryta kwiatami plątanina łodyg i gałęzi, zamiast wyglądać na zaniedbaną, wyglądałaby po prostu dziko. Tego tutaj potrzeba.

Ale to nie jej sprawa, powiedziała sobie, nie jej dom, nie jej miejsce. Zerknęła na mały budynek. On przypuszczalnie tam jest, robiąc... cokolwiek robi. Wyobrażała sobie, że jest bardzo zły.

Dlaczego tyle w nim gniewu?

To też nie jej problem, nie jej interes, nie jej mężczyzna.

Choć przez chwilę, kiedy ich dłonie i usta się złączyły, wydawało się, że jej.

Nie chcę tego. Nie chcę ciebie.

Jasno wyraził swoje zdanie. A ją męczyło, że znalazła się w miejscu, gdzie nie była mile widziana.

Od morza wiał wiatr, pędząc nad wyspę wielkie chmury z czarnymi kra­wędziami. Idąc przed siebie, Allena widziała, jak stopniowo, nieuchronnie pożerają blady błękit.

Conal miał rację. Zbliżała się burza.

Lecz przecież spacer brzegiem morza nie jest chyba niebezpieczny. Nie pójdzie na wzgórza, mimo że bardzo tego pragnęła. Będzie się trzymała krę­tej granicy pomiędzy wodą a piaskiem i zachwycała wywołującym dreszcz widokiem rozbijających się fal.

Hugh sprawiał wrażenie, że cieszy go przechadzka u jej boku. Pomyślała, że towarzyszy jej prawie jak wartownik.

Przypomniała sobie, że do najbliższej wioski jest osiem kilometrów. To nie' tak daleko. Poczeka na poprawę pogody i pójdzie lam pieszo, jeśli Conal nie będzie chciał jej podwieźć. Pomiędzy chatą a tajemniczym budynecz­kiem stałą nowoczesna furgonetka, rzecz tutaj anachroniczna, ale bez wąt­pienia przydatna.

Dlaczego pocałował ją w taki sposób?

Nie, to nie tak. To nie była wyłącznie jego inicjatywa. To po prostu im obojgu się przydarzyło. Obojgu. W głowie jej szumiało jak nigdy dotąd. Od­czuwała coś więcej niż namiętność, więcej niż pożądanie. To był rodzaj roz­paczliwej świadomości.

Więc jesteś. Wreszcie. W końcu.

Śmieszne, oczywiście, ale nie potrafiła w żaden inny sposób wyjaśnić te­go, co obudziło się w jej sercu i od pierwszej chwili wydawało się miłością.

Nie możesz kochać kogoś, kogo nie znasz. Nie możesz kochać, gdy pomię­dzy wami nie ma zrozumienia, fundamentów, wspólnej przeszłości. Rozum powtarzał jej te wszystkie rozsądne, racjonalne argumenty, a serce się z nich śmiało.

To bez znaczenia. Mogła sobie być zażenowana, zdziwiona, zirytowana, a może nawet gotowa do zaakceptowania tej sytuacji. To jednak było bez znaczenia, skoro on nie chciał ani jej, ani tego, co między nimi zapłonęło.

Przystanęła, pozwalając, by chłostał ją wiatr, nie unikała mgiełki wilgoci z rozpryskujących się fal. Nad jej głową biała jak księżyc mewa zaskrzecza­ła triumfalnie i odfrunęła w strumieniu naładowanego elektrycznością po­wietrza.

Och, jakże zazdrościła ptakowi tej wolności, jej serce bowiem także prag­nęło odlecieć, dać się unieść wiatrowi, gdziekolwiek ją zaniesie. I wiedzieć, że tam, gdzie wyląduje, będzie jej miejsce, jej czas, jej triumf.

Musisz jednak żyć teraźniejszością, prawda, Leno? - W jej uszach za­brzmiał cierpliwy i zdziwiony głos matki. - Musisz podjąć wysiłek, dołożyć starań. Nie możesz wiecznie dryfować, musisz coś ze sobą zrobić. Najwyż­sza pora, żebyś skupiła się na karierze, popracowała, by wyrobić sobie na­zwisko".

A pod tym wszystkim kryło się niewypowiedziane: „rozczarowałaś mnie".

Wiem, przykro mi. To takie okropne. Żałuję, że nie mogę ci powiedzieć, jak okropna jest świadomość, że jestem twoją jedyną porażką.

Allena przyrzekła sobie, że bardziej się postara. Przekona Margaret, by dała jej drugą szansę. Jakoś jej się uda. I będzie pracowała ciężej, dokłada­ła większych starań. Będzie odpowiedzialna i rozsądna.

I bardzo nieszczęśliwa.

Pies trącił ją nosem, otarł się ciepłą sierścią o nogi. Ten drobny gest po­cieszył Allenę. Ruszyła dalej brzegiem morza.

Wybrała się na spacer, by uporządkować myśli, a nie po to, by zaprzątać sobie głowę nowymi problemami. Chyba nie ma na świecie lepszego miejsca na uspokojenie serca i umysłu niż te zielone wzgórza i ostre klify połyskują­ce pod groźnym niebem. Pośród zieleni i szarości wybuchały kolorami polne kwiaty. Przed sobą Allena dostrzegła plamę fioletu; to były wrzosy.

Zapragnęła zebrać cały bukiet i ukryć twarz w ich aromacie. Zachwycona pomysłem, zaczęła się wspinać na kamieniste zbocze do miejsca, gdzie wrzo­sy wyrastały z cienkiej warstwy ziemi, a potem wyżej, aż zapach kwiatów przytłumił nawet pradawny zapach morza.

Zebrała pełne naręcze wrzosów, ale pragnęła mieć ich więcej. Ze śmie­chem pobiegła wąską ścieżką. I nagle stanęła jak wryta. Potrząsnęła głową, w uszach bowiem zabrzmiało jej dziwne brzęczenie. Chciała pójść dalej, lecz nie mogła. Po prostu nie mogła, jakby od zbocza pełnego kwiatów oddziela­ła ją szklana ściana.

- Mój Boże, a co to?

Uniosła drżącą dłoń, z której wypadły gałązki wrzosów. Poniósł je wiatr. Al­lena nie dostrzegła żadnej przeszkody, czuła tylko ciepło w miejscu, gdzie jej ręka dotknęła powietrza. A choć się starała, nie potrafiła przebić go na wylot.

Błysnął piorun i przetoczył się grzmot. W jego dudnieniu usłyszała, jak ktoś woła ją po imieniu. Spojrzała na plażę, niemal spodziewając się zobaczyć smoki lub czarodziejów, ale był tam tylko Conal. Stał na szeroko rozstawio­nych nogach, długie włosy rozwiewał mu wiatr, wyglądał na zirytowanego.

- Zejdź! Nie powinnaś chodzić po skałach, kiedy zaczyna się burza. Wolał myśleć, że poszedł za nią, kierowany poczuciem odpowiedzialności.

Poczuł jednak wstrząs, gdy zobaczył ją idącą z naręczem kwiatów po klifie, w niesamowitym świetle błyskawic. Co za widok! Zapragnął pobiec za nią, zamknąć ją i kwiaty w objęciach, przycisnąć jak przedtem usta do jej warg w szarpiącym oboje wietrze.

A ponieważ tego pragnął i nie mógł myśleć o niczym poza smakiem jej warg, kiedy do niego zeszła, zapytał głosem ostrym jak brzytwa:

- Gdzie ty masz rozum, żeby przy takiej pogodzie zbierać kwiaty?

- Najwyraźniej daleko stąd. Pójdziesz ze mną?

- Co?

- Zrób mi tę przyjemność, przespacerujmy się razem po plaży.

- Może rzeczywiście miałaś wstrząs mózgu. - Już chciał złapać ją za rękę i pociągnąć za sobą, ale się cofnęła.

- Proszę, tylko minutkę! - Wymamrotał jakieś przekleństwo i zrobił je­den krok, drugi, trzeci. Kiedy nagle przystanął, Allena zamknęła oczy i za­drżała.

- Nie możesz, prawda? Nie możesz iść dalej. Ja też nie. - Spojrzała w je­go rozgniewane oczy. - Co to znaczy?

- To znaczy, że tak jest. Teraz pójdziemy do domu. Nie mam najmniejszej ochoty zmoknąć po raz drugi jednego dnia.

W drodze powrotnej milczał, a ona mu nie przeszkadzała. Gdy stanęli na progu chatki, z nieba spadły pierwsze wielkie krople.

- Masz coś, w co można by je włożyć? - zapytała. - Trzeba je wstawić do wody, a wolałabym mieć ręce zajęte, kiedy będziesz mi wszystko wyjaśniał.

Wzruszył ramionami i machnął w stronę kuchni, a potem poszedł dołożyć torfu do ognia.

Na zewnątrz lało jak z cebra i szalał wicher. Allena ustawiała na stole wa­zony, butelki i miski. Conal w milczeniu zajmował się ogniem, podgrzała więc herbatę.

Spojrzał na nią, gdy napełniła filiżanki, i poszedł do kuchni po butelkę whiskey. Szczodrze zaprawił swoją herbatę i unosząc brwi, przesunął butel­kę nad jej filiżankę.

- Chcesz trochę?

Zamiast jednak się napić, Allena zaczęła układać kwiaty w naczyniach.

- Co to za miejsce? Kim ty jesteś?

- Już ci mówiłem.

- Tylko się przedstawiłeś. - Wiedziała, że to zwyczajne zajęcie ją uspokoi, i tak się stało. Spojrzała mu prosto w oczy. - Nie o to mi chodziło.

Przyjrzał się jej badawczo i skinął głową. Powinna wiedzieć, choć może nie będzie umiała sobie z tym poradzić.

- Orientujesz się, jak daleko na morzu jesteś?

- Milę, może dwie?

- Ponad dziesięć.

- Dziesięć? Ale płynęliśmy tu nie dłużej niż dwadzieścia minut i to przy złej pogodzie!

- Do południowo - zachodniego wybrzeża Irlandii z Wyspy Dolmana jest ponad dziesięć mil. Tu spotykają się Atlantyk i morza celtyckie. Niektórzy powiadają, że tutaj ptaki zrzucają pióra i wygrzewają się na skałach w ludz­kim ciele. Nocami wróżki wychodzą ze swych kryjówek we wzgórzach, aby tańczyć w świetle księżyca.

Allena wybierała krótsze wrzosy, by włożyć je do pękatej butelki.

- A ty co sądzisz?

- Niektórzy powiadają - ciągnął, nie odpowiadając na jej pytanie - że moja prababka opuściła swój pałac pod wzgórzem i przysięgła miłość moje­mu pradziadkowi w noc letniego przesilenia przy Królewskim Kamieniu na klifach. Sto lat temu. Tak samo jak sto lat wcześniej inny mój przodek stał w tym samym miejscu ze swoją kobietą i składał tę samą przysięgę. I było tak jeszcze sto lat wcześniej, zawsze tej samej nocy, w tym samym miejscu, gdzie ukazuje się gwiazda.

Dotknęła wisiorka.

- Ta gwiazda?

- Tak powiadają.

- Za dwa dni jest noc letniego przesilenia i twoja kolej, tak?

- Gdybym wierzył, że moja prababka była kimś innym niż zwykłą kobie­tą, a w moich żyłach płynie krew elfów i los sprawi, iż przysięgnę komuś miłość, bo gwiazda tak czy inaczej świeci wśród kamieni, nie mieszkałbym tutaj.

- Rozumiem. - Kiwnęła głową i zaniosła jeden z wazonów do salonu. - Więc jesteś tutaj, by udowodnić, że wszystko, o czym mi opowiedziałeś, to stek bzdur.

- A mogłabyś uwierzyć w coś takiego?

Nie miała najmniejszego pojęcia, w co wierzy, czuła jednak, że jest wie­le, bardzo wiele rzeczy, które zdołałaby zaakceptować.

- Dlaczego nie mogę stąd odejść, Conal? Dlaczego ty tego nie zrobiłeś? - zapylała i nie czekając na odpowiedź, podeszła do stołu. Upiwszy łyk herba­ty, poczuła w żyłach ciepło alkoholu. Wróciła do układania kwiatów. - To na pewno trudne dla ciebie, skoro od dzieciństwa opowiadano ci tę historię i oczekiwano, że w nią uwierzysz.

- A ty byś uwierzyła? - zapytał. - Umiałabyś zapomnieć o wykształceniu, o rozsądku i uwierzyłabyś, że masz należeć do mnie, ponieważ tak mówi le­genda?

- Nie powiedziałabym nie. - Z przyjemnością ustawiła butelki z wrzosem na wąskiej kamiennej półce nad kominkiem. - Byłabym zaintrygowana, roz­bawiona, może trochę podekscytowana całym tym pomysłem. A potem śmia­łabym się z niego. Śmiałabym się - powtórzyła i spojrzała na Conala. - Gdy­bym cię nie pocałowała i nie poczuła tego, co poczułam, i ty też.

- Pożądanie to normalna rzecz.

- Masz rację, ale gdyby tylko o to tu chodziło, oboje po prostu byśmy go po­słuchali. Gdyby tylko o to chodziło, nie byłbyś teraz taki zły na siebie i na mnie.

- Jesteś cholernie spokojna.

- Wiem. - Nie mogła powstrzymać uśmiechu. - Czy to nie dziwne? Ale ja jestem dziwna. Wszyscy to mówią. Lena, ryba wyjęta z wody, kwiatek przy kożuchu, niezdara, która nigdy nie trafia do celu. Ale tutaj nie czuję się dziw­nie ani nie na swoim miejscu, więc łatwiej mi zachować spokój.

I rzeczywiście, wygląda na swoim miejscu, pomyślał, gdy tak chodzi po chacie i ustawia kwiaty.

- Nie wierzę w magię.

- A ja szukam jej przez całe życie. - Podała mu gałązkę wrzosu. - Coś ci obiecam.

- Nie musisz mi składać żadnych obietnic. Nic mi nie jesteś winna.

- Zrobię to z własnej woli. Nie będę cię dręczyła legendami czy magią. Odejdę, kiedy to będzie możliwe, jeśli tego właśnie pragniesz.

- Dlaczego?

- Zakochałam się w tobie, a miłość nie czepia się kurczowo. Z pokorą wziął gałązkę wrzosu i wsunął jej we włosy.

- Alleno, trzeba patrzeć jasno, by z taką łatwością zobaczyć własne ser­ce. Ja nie patrzę jasno. Mógłbym cię skrzywdzić. - Musnął palcami jej poli­czek; - A wolałbym nie.

- Jestem silna. Nigdy przedtem nikogo nie kochałam, Conal, i mogę zrobić coś nie tak, ale na razie, w tej chwili, bardzo mi to odpowiada. To wystarczy.

Nie chciał wierzyć, by cokolwiek mogło być aż tak proste.

- Pociągasz mnie. Chcę cię dotykać, czuć twoje ciało pod moim. Nie wiem, czy chcę czegoś więcej, a w ostatecznym rozrachunku może się okazać, że dla ciebie i dla mnie to za mało. Lepiej więc od razu się wycofać. - Zdjął płaszcz z wieszaka. - Muszę popracować - powiedział i wyszedł na deszcz.

Allena uświadomiła sobie, że to i tak byłoby więcej, niż dotąd miała. Jeś­li zajdzie taka potrzeba, to jej wystarczy.

Burza jeszcze pomrukiwała cicho, gdy Conal wrócił. Zapadał łagodny mglisty wieczór. Pierwszą rzeczą, która go uderzyła, kiedy przekroczył próg domku, był zapach: gorący i intensywny. Zaburczało mu w brzuchu.

Później dostrzegł drobne zmiany w salonie. Były subtelne: przesunięty stół, wygładzone poduszki. Kurzu by nie zobaczył, zauważył jednak jego brak i poczuł słaby zapach pasty.

Allena dopilnowała, by ogień nie zgasł; jego blask połączony z płomienia­mi świec, które gdzieś znalazła i porozstawiała, nadał pokojowi przytulny wy­gląd. Włączyła też płytę i nuciła do wtóru, krzątając się po kuchni.

Kiedy odwiesił płaszcz, napięcie, które towarzyszyło mu przy pracy, w jed­nej chwili zniknęło.

- Ugotowałam zupę! - zawołała Allena. - W ogrodzie znalazłam zioła po­między chwastami. Nie masz zbyt wielkich zapasów jedzenia, więc jest bar­dzo prosta.

- Pachnie zachęcająco. Jestem ci wdzięczny.

- Przecież musimy coś jeść, prawda?

- Nie mówiłabyś tego tak lekko, gdybym to ja zajmował się gotowaniem. Zdążyła już nakryć do stołu. Jakimś cudem udało jej się sprawić, że niepasujące do siebie talerze i miski wyglądały wesoło i przyjemnie. Tu też pa­liły się świece, a na kredensie oddychała jedna z butelek wina, które przy­wiózł z Dublina.

Teraz robiła biszkopty.

- Allena, nie musiałaś zadawać sobie tyle trudu.

- Och, lubię się krzątać. Gotowanie to moje hobby. - Nalała mu wina. - Prawdę mówiąc, byłam na kursie gotowania. Byłam na wielu kursach. Kiedyś nawet myślałam, że otworzę własną restaurację albo zostanę szefem kuchni.

- I co?

- Prowadzenie restauracji to nie tylko przygotowywanie potraw, niestety, a ja nie mam głowy do interesów. A jeśli chodzi o karierę szefa kuchni, to uświadomiłam sobie, że trzeba co wieczór gotować właściwie to samo, w do­datku na żądanie, bo w karcie są określone dania. W rezultacie mam kolej­ne hobby. - Wsunęła biszkopty do piekarnika. - Ale to akurat jest przynaj­mniej praktyczne. Gotowe. - Wytarła dłonie w ścierkę zatkniętą za pasek. - Mam nadzieję, że jesteś głodny.

Rzucił jej uśmiech, na widok którego serce jej zatrzepotało.

- Umieram z głodu.

- To dobrze. - Postawiła na stole talerz z serem i oliwkami. - Nie będziesz mnie krytykował.

Conal nabrałby chochlą zupy prosto z garnka, Allena natomiast przelała ją do białej wazy. Wygrzebała gdzieś szklane naczynie, używane przez jego matkę jako maselniczka, a którego on od lat nie widział. Upieczone biszkop­ty umieściła w koszyku wyścielonym ściereczką w niebiesko - białą kratkę, a potem zaczęła nalewać zupę.

- Ja to zrobię. Usiądź. - Conal położył dłoń na ramieniu Alleny.

Już od samego zapachu mógłby zapłakać z wdzięczności. Przy pierwszej łyż­ce przyprawionej ziołami, gęstej od warzyw zupy z rozkoszy przymknął oczy.

Kiedy znowu je otworzył, dostrzegł, że dziewczyna przypatruje mu się z rozbawieniem.

- Lubię twoje hobby - powiedział. - Mam nadzieję, że przez cały pobyt tutaj będziesz mu się oddawała bez skrępowania.

Wybrała biszkopt i obejrzała ze wszystkich stron. Uśmiech Comala spra­wił jej wielką satysfakcję.

- To wielkoduszne z twojej strony.

- Od kilku miesięcy przy życiu utrzymują mnie moje skromne umiejęt­ności. - Spojrzał jej w oczy. - Dzięki tobie uświadomiłem sobie, czego mi bra­kowało. Jestem mężczyzną o zmiennych humorach.

- Naprawdę? - zapytała tak łagodnie, że kpina niemal umknęła jego uwagi. Szybko jednak zareagował.

Roześmiał się, pokręcił głową i nabrał zupy na łyżkę.

- Myślę, że następne dni nie będą spokojne.

5

Spał w swoim atelier, co wydawało się teraz najmądrzejszym posunięciem.

Pragnął jej i na tym polegał problem. Nie wątpił, że Allena chętnie dzie­liłaby z nim łoże i oddała mu siebie. A choć odpowiadałoby mu to o wiele bar­dziej niż chłodna i wąska prycza w zagraconej pracowni, wykorzystywanie romantycznych złudzeń dziewczyny nie wydawało się uczciwe.

Wyobraziła sobie, że jest w nim zakochana!

Myśl, że dosłownie w mgnieniu oka mogła dojść do takiego wniosku i po­wiedzieć o tym na głos, zbijała go z tropu. Z drugiej jednak strony Allena Kennedy nie przypominała innych kobiet, które przewinęły się przez jego ży­cie. Skomplikowana z niej dziewczyna, myślał Conal. Łatwo byłoby uznać ją za naiwną, prostą, niemal głupią. Ale jedynie na pierwszy, przelotny rzut oka.

Tylko że Conal nigdy nie był zwolennikiem przelotnych rzutów oka. Do­strzegał w Allenie kilka istot: myślącą, radosną, namiętną i współczującą. Dziwne, że sama w sobie nie widziała tych cech.

Brak owej świadomości dodawał jej jeszcze jedną ważną zaletę, a była nią słodycz.

Z roztargnieniem, wciąż czując pod powiekami piasek po niespokojnej nocy, zabrał się do szkicowania. Allena Kennedy z Nowego Jorku, czarna owca w rodzinie konformistów. Kobieta, która jeszcze nie odnalazła samej siebie, a mimo to wydawała się całkiem zadowolona i radziła sobie doskona­le z sytuacją. Kobieta współczesna, bez dwóch zdań, lecz chętnie słuchająca magicznych opowieści.

Nawet bardziej niż chętnie, pomyślał Conal. Przyjmowała je z żarliwością i entuzjazmem. Jakby czekała, aż ktoś jej powie, dokąd przez cały czas zmie­rzała.

On tego nie zrobi, w żadnym razie. Od dzieciństwa powtarzano mu, że ten dzień nadejdzie, ale nie zamierzał biernie się poddawać, odrzucając wolną wolę. Wrócił tutaj, by to udowodnić.

Niemal słyszał chichot przeznaczenia.

Skrzywił się, oglądając swój rysunek. Przedstawiał Allenę z migdałowy­mi oczami i wystającymi kośćmi policzkowymi oraz krótkimi, potarganymi włosami, które tak dobrze pasowały do wyrazistej twarzy i szczupłej szyi. U ramion naszkicował jej zarys skrzydeł jak u wróżki.

Pasowały doskonale.

To diabelnie go zirytowało.

Rzucił szkicownik. Miał robotę, najpierw jednak zamierzał napić się her­baty.

Wiatr wciąż wiał, poranne słońce przedzierało się przez chmury i tańczy­ło nad wodą. Jedynym odgłosem, który mącił ciszę, był szum fal rozbijają­cych się o brzeg. Conal uwielbiał widok ciągle zmieniającego się, kapryśne­go morza. Gdy mieszkał w Dublinie, tego jednego ciągle mu brakowało: patrzenia na wodę, niebo i nieurodzajną ziemię, która należała do niego.

Choćby nie wiadomo jak często i nie wiadomo dokąd wyjeżdżał, zawsze coś go tu ciągnęło. Bo tu były jego serce i dusza.

Odwrócił się od morza i zobaczył ją.

Klęczała w ogrodzie, wokół niej szalały kolorowe kwiaty, poranne słońce migotało na jej włosach. Twarz miała odwróconą, Conal jednak widział ją oczyma duszy. W oczach dziewczyny na pewno malował się ten marzycielski, zadowolony wyraz, gdy wyrywała chwasty, którym on pozwolił się rozplenić.

Już teraz kwiaty wyglądały weselej, jakby zadowolone z okazywanej im po tygodniach zaniedbania uwagi.

Z komina unosiła się smuga dymu, o ścianę stała oparta miotła. Bóg wie gdzie Allena znalazła kosz, do którego teraz wrzucała chwasty. Stopy miała bose.

Nim zdążył się opanować, ogarnęła go fala ciepła.

- Nie musisz tego robić.

Słysząc jego głos, uniosła głowę. Rzeczywiście, wyglądała na szczęśliwą.

- Rośliny tego potrzebowały, a poza tym kocham kwiaty. W mieszkaniu mam ich pełno, ale tutaj im o wiele lepiej. Nigdy nie widziałam tak wielkich lwich paszczy. - Przesunęła palcem po żółtych jak masło płatkach. - Zawsze przywodzą mi na myśl Alicję.

- Alicję?

- W krainie czarów. Zaparzyłam już herbatę. - Podniosła się i skrzywiła na widok brudnych plam na spodniach. - Chyba powinnam być ostrożniejsza. W końcu nie mam tu zbyt dużo garderoby na zmianę. Dobrze. Jak przy­rządzone jajka lubisz?

Otworzył usta, żeby jej powiedzieć, że nie ma obowiązku przygotowywać mu śniadania, ale przypomniał sobie doskonały smak wczorajszej zupy.

- Jajecznica byłaby świetna, jeśli nie sprawi ci to kłopotu.

- Najmniejszego. Tyle przynajmniej mogę zrobić, skoro wykopałam cię z łóżka. - W progu odwróciła się ku niemu. - Mogłeś zostać.

- Wiem.

Przez chwilę patrzyła mu w oczy, potem skinęła głową.

- W lodówce był bekon, wieczorem go wyjęłam, żeby się rozmroził. Aha, i kapało z prysznica. Potrzebna była nowa uszczelka.

Przed drzwiami przystanął, po raz pierwszy od wielu lat pamiętając o wy­tarciu butów.

- Naprawiłaś prysznic?

- No, przecież z niego kapało - odpowiedziała z. kuchni. - Chyba będziesz chciał się umyć. Przygotuję śniadanie.

Podrapał się po karku.

- Jestem ci wdzięczny. Zerknęła na niego z ukosa.

- Ja też.

Kiedy poszedł do sypialni, zakręciła się po kuchni, splotła ramiona na piersi. Och, kochała to miejsce. Tu było jak w bajce, a ona znalazła się w sa­mym jej środku. Rano obudziła się, niemal wierząc, że to wszystko jej się śni­ło. Kiedy wszakże otworzyła oczy, zobaczyła tamto mgliste światło, a w noz­drzach poczuła słaby zapach dymu z gasnącego w kominku ognia i aromat wrzosu, którego bukiecik ustawiła przy łóżku.

To sen. Najpiękniejszy, najbardziej realny sen, jaki kiedykolwiek miała. I zamierzała go zatrzymać.

On nie chciał tego snu, nie chciał jej. Lecz to można zmienić. Pozostały jeszcze dwa dni na dotarcie do jego serca. Jak jego serce może być zamknię­te i puste, skoro jej po brzegi jest pełne uczuć? Miłość przerosła jej marze­nia i oczekiwania.

Była o wiele cudowniejsza.

Allena musiała mieć nadzieję, musiała wierzyć, że jutro lub pojutrze Conal się obudzi i poczuje to samo co ona.

Odkryła, że miłość wypełnia ją radością. Nie pozostało już miejsca na cie­nie, na wątpliwości.

Była zakochana w tym mężczyźnie i w tym miejscu. Nie stało się to w mgnieniu oka, choć jej uczuciu towarzyszył nagły gwałtowny dreszcz. Z mi­łością splecione były wrażenia cudownej ulgi, świadomość wygody, swoboda bycia, pewność siebie i ukochanej osoby.

Tym razem nie poniesie klęski, przysięgła sobie w duchu. Nie przegra.

Zamykając oczy, dotknęła gwiazdy na piersiach.

- Sprawię, że to się stanie rzeczywistością - szepnęła. Szczęśliwa, zabra­ła się do śniadania.

Nie miał pojęcia, co o tym myśleć. Nie potrafiłby powiedzieć, w jakim sta­nie znajdowała się łazienka wcześniej, był jednak na sto procent przekona­ny, że nie lśniła czystością. Ostatnim razem, kiedy tu był, może na haczykach wisiały świeże ręczniki, a może nie. Uważał jednak, że raczej nie. I na para­pecie nie stała butelka z kwiatami.

Z prysznica ciekło, to pamiętał. Miał zamiar się tym zająć.

Nie ulegało wątpliwości, że o wiele przyjemniej jest brać prysznic w po­mieszczeniu, w którym wszystko dookoła lśni, a w powietrzu unosi się lekki zapach cytryny i kwiatów.

Z tego też powodu wytarł po sobie płytki i powiesił ręcznik, zamiast rzu­cić go na ziemię.

W sypialni także widać było rękę tej kobiety. Łóżko zostało starannie zasła­ne, poduszki były strzepnięte. Allena otworzyła okna, by wpuścić do środka świeże powietrze i słońce. Uświadomił sobie, że zbyt długo żył w mroku i kurzu.

Kiedy wszedł do salonu, śpiewała w kuchni. Miała ładny głos, a zapachy, które unosiły się w powietrzu, przypominały mu dzieciństwo Przyrumieniony chleb, smażony bekon.

Rozpoznał niski warkot wirującej pralki. Mógł tylko pokręcić głową.

- Od jak dawna jesteś na nogach? - zapytał.

- Obudziłam się o świcie. - Podała mu kubek z herbatą. - Było tak cudow­nie, że nie mogłam zasnąć. Tak tylko się krzątałam.

- Masz do tego wyjątkową smykałkę.

- Ojciec nazywa to nerwową energią. Och, i wypuściłam Hugh na ze­wnątrz. Był przy drzwiach w tej samej chwili, kiedy postawiłam stopy na pod­łodze, więc się domyśliłam, że taki ma zwyczaj.

- Rano lubi sobie pobiegać. To taki psi nawyk.

Ze śmiechem przełożyła jajecznicę z patelni na talerz.

- Wspaniały z niego towarzysz. Czułam się taka bezpieczna, kiedy w no­cy spał zwinięty w nogach łóżka. To miłe.

- Opuścił mnie dla ślicznej twarzyczki. - Conal usiadł i złapał ją za rękę. - A gdzie twój talerz?

- Już wcześniej coś przegryzłam. Dam ci w spokoju zjeść. Mój ojciec nie znosi paplaniny przy śniadaniu. Rozwieszę pranie.

- Nie jestem twoim ojcem. Usiądź, proszę. - Zaczekał, dopóki tego nie zrobi. W jej splecionych palcach po raz pierwszy dostrzegł oznaki zdenerwo­wania. A to co znowu? - Alleno, czy twoim zdaniem oczekuję, że będziesz mi prowadziła dom? Gotowała, podawała jedzenie, sprzątała?

- Nie, oczywiście że nie. - Z jej głosu i oczu zniknęła radość. - Przesadzi­łam. Zawsze przesadzam. Nie pomyślałam.

- Nie o to mi chodziło, wcale nie. - Wzrok miał przenikliwy, stanowił część jego talentu, dostrzegł więc, jak zesztywniała i opuściła ramiona. - Co ty robisz? Czekasz na wykład? - Pokręcił głową i zaczął jeść. - Zrobili, co w ich mocy, żeby cię stłamsić, prawda? Dlaczego ludziom zawsze tak bardzo zależy, żeby ukształtować innych na własną modłę? Chciałem tylko powiedzieć, że nie masz obowiązku gotować mi posiłków i szorować wan­ny. W czasie, który tu spędzasz, powinnaś robić to, co sprawia ci przyjem­ność.

- I tak było.

- Doskonale. Nie usłyszysz ode mnie żadnych narzekań. Nie mam poję­cia, co zrobiłaś z tymi jajkami, chyba je zaczarowałaś.

Znowu się odprężyła.

- To tylko tymianek i szczypiorek z twojego szalenie zaniedbanego ogródka. Gdybym miała dom, hodowałabym zioła i kwiaty. - Wyobrażając to sobie, podparła twarz pięścią, - Przez ogród prowadziłaby kamienna ścieżka, stałaby przy niej ławka, z której można by podziwiać widok. Naj­lepiej, gdyby w pobliżu była woda, tak żebym słyszała uderzenia fal o brzeg. Wczoraj w nocy je słyszałam, przypominały bicie serca. - Mrugnę­ła kilka razy, by odsunąć od siebie ten obraz, i zobaczyła, że Conal się w nią wpatruje. - Co? Och, znowu mnie poniosło. - Już chciała wstać, ale ponow­nie ujął ją za rękę.

- Chodź ze mną. Zerwał się na nogi i pociągnął ją za sobą.

- Naczynia.

Mogą poczekać, a ta sprawa nie.

Zaczął rano, wykonując szkic, ale miał w głowie skończony projekt. Teraz wielkimi susami zmierzał do pracowni i Allena musiała biec, żeby dotrzymać mu kroku.

- Conal, zwolnij. Nigdzie się nie wybieram.

Nie zważając na jej słowa, pchnął drzwi i wciągnął ją do środka.

- Stań przy oknie.

Ona jednak chodziła po pracowni, rozglądając się wokół szeroko otwarty­mi, zachwyconymi oczami.

- Jesteś artystą, to cudowne. Rzeźbisz.

Atelier wielkością prawie dorównywało parterowi chaty, lecz było o wie­le bardziej zagracone. Pośrodku stał stół do pracy, na którym leżało mnóstwo narzędzi, kawałków kamieni i gliny. Wokół rozrzucone były bloki rysunkowe. Na półkach i mniejszych stołach stały dzieła Conala. Tajemnicze magiczne istoty, które tańczyły i unosiły się w powietrzu.

Niebieska syrena na skale czesała długie włosy. Biały smok zionął ogniem. Nie większe niż kciuk wróżki o przebiegłych minach tworzyły krąg. Czarnoksiężnik prawie tak wysoki jak ona rozpościerał ramiona i płakał.

- Są takie pełne życia. - Nie potrafiła się powstrzymać, musiała ich do­tknąć. Przesunęła palcem po falujących włosach syreny. - Ja już to gdzieś wi­działam - mruknęła. - Nie to, ale coś w tym stylu, z brązu. W galerii w No­wym Jorku. - Spojrzała na Conala, który zniecierpliwionym ruchem kartko­wał blok. - Widziałam twoje prace w Nowym Jorku. Musisz być sławny.

W odpowiedzi mruknął coś niezrozumiałego.

- Chciałam kupić tę syrenę. Ale byłam z mamą i nie mogłam, bo ona za­raz by powiedziała, że nie stać mnie na tę rzeźbę. Wróciłam do galerii na­stępnego dnia, nie mogłam przestać myśleć o tej syrenie, ale już została sprzedana.

- Stań przy oknie, twarzą do mnie.

- Minęły dwa lata, a ja często o niej myślałam. Zadziwiające, to była two­ja rzeźba, prawda?

Klnąc pod nosem, podszedł i pociągnął ją do okna.

- Unieś głowę, właśnie tak. Nie ruszaj się. I bądź cicho.

- Chcesz mnie narysować?

- Nie, będę budował łódź. Oczywiście, że cię rysuję. A teraz bądź cicho przez jedną cholerną minutę.

Zacisnęła usta, nie mogła jednak opanować uśmiechu drgającego na jej wargach. Pomyślał, że o to właśnie mu chodziło. O ten ślad wesołości, ener­gii, zachwytu.

Uznał, że najpierw zrobi model z gliny, a potem odleje go w brązie. Po­trzebował czegoś, co połyskiwało jak złoto i było ciepłe w dotyku. Jej postać nie nadawała się do kamienia ani drewna. Zrobił trzy pośpieszne szkice twa­rzy Alleny pod różnym kątem, po czym opuścił blok.

- Potrzebny mi zarys twojego ciała. Kształt. Zdejmij ubranie.

- Słucham?

- Muszę zobaczyć jak jesteś zbudowana. Koszula za bardzo cię zasłania. Chcesz żebym pozowała ci nago?

Z wysiłkiem oderwał się od swoich myśli i spojrzał jej w oczy.

- Gdyby chodziło o seks, nie spałbym na tej twardej jak kamień pryczy. Daję słowo, że cię nie tknę, ale muszę cię zobaczyć.

- Gdyby chodziło o seks, nie byłabym taka zdenerwowana. Zgoda. - Na chwilę przymknęła oczy, zbierając całą odwagę. - Jestem jak misa z owoca­mi - powiedziała do siebie, rozpinając koszulę.

Kiedy ją zdjęła i odłożyła na bok, Conal uniósł brwi.

- Nie, jesteś jak kobieta. Gdyby zależało mi na misce z owocami, tobym ją sobie przyniósł.

6

Była szczupła, niemal koścista, i dokładnie taka, jaka powinna być. Mrużąc ze skupieniem oczy, Conal otworzył blok na czystej kartce i zaczął szkicować.

- Nie, trzymaj głowę uniesioną - rozkazał, czując lekką irytację na myśl, że jest właśnie taka, jaka być powinna. - Ramiona do tyłu, jeszcze trochę. Dłonie płasko skierowane w dół. Nie jesteś pingwinem, rozsuń trochę palce.

To wtedy dostrzegł słaby rumieniec barwiący jej skórę i sztywność syl­wetki. Idiota, powiedział do siebie, tłumiąc westchnienie. To naturalne, że jest zdenerwowana i zawstydzona, a on nie zrobił nic, żeby poczuła się swo­bodnie.

Chyba za bardzo przyzwyczaił się do zawodowych modelek, które rozbie­rały się bez namysłu. Allena lubiła mówić, więc zagadał do niej.

- Opowiedz mi o tych twoich kursach.

- Co takiego?

- O kursach. Powiedziałaś, że skończyłaś wiele różnych kursów. Czego się uczyłaś?

Zacisnęła usta, walcząc z niemądrym impulsem każącym jej skrzyżować ramiona na piersi.

- Myślałam, że nie wolno mi mówić.

- A teraz ci wolno.

Słysząc w jego głosie irytację, przewróciła oczami. Czego się po niej spo­dziewał, że będzie umiała czytać w myślach?

- Na przykład chodziłam na lekcje rysunku.

- Naprawdę? Odwróć się trochę na prawo. I czego się dowiedziałaś?

- Że nie jestem artystką. - Uśmiechnęła się nieznacznie. - Powiedziano mi, że mam dobre oko do kolorów i kształtów oraz wyczucie estetyki, ale nie za dobrze sobie radzę z realizacją moich zamierzeń.

Tak, jest o wiele lepiej, kiedy mówi. Jej twarz znowu się ożywiła.

- Zniechęcili cię?

- Właściwie nie. Rysuję, kiedy jestem w nastroju.

- Kolejne hobby?

- Och, mam ich całą masę. Jak dla przykładu muzyka. Brałam lekcje muzyki.

O, zaczęła się odprężać. przestała mieć wyraz oczu królika złapanego w sidła.

- Jaki wybrałaś instrument?

- Flet. Jestem całkiem dobra, ale nigdy nie przyjmą mnie do orkiestry. - Wzruszyła ramionami, a Conal w ostatniej chwili powstrzymał się przed ostrą uwagą, żeby stała spokojnie.

- Uczęszczałam na kurs programowania komputerowego, co okazało się kompletnym niepowodzeniem. Podobnie jak większość kursów bizneso­wych. Musiałam przez to zrezygnować z pomysłu otworzenia sklepu z ręko­dziełem. Z wyrobami bym sobie poradziła, ale nie z prowadzeniem rachun­ków.

Jej wzrok powrócił do syreny. Zazdrościła mu, nie samej rzeźby, lecz ta­lentu i wizji.

- Stań na palcach. O tak, cudownie. Nie ruszaj się przez minutę. Dlacze­go nie znajdziesz sobie wspólnika?

- Do czego?

- Do sklepu, jeśli chcesz mieć sklep. Kogoś z głową do interesów.

- Przede wszystkim dlatego, że sama na tyle znam się na interesach, by wiedzieć, że nigdy nie będzie mnie stać na nowojorski czynsz i początkowe koszty. - Poruszyła ramieniem. - Wydatki ogólne, wyposażenie, zapasy. Pro­wadzenie firmy to studium stresu, Margaret zawsze to powtarza.

Ach, nieoceniona Margaret, której już nie lubił.

- A co cię obchodzi, co ona mówi? Nie ma racji. W każdym razie nie do końca. Odwróć się, wiesz, że masz piękne plecy?

- Tak? - Zaskoczona spojrzała na niego przez ramię.

- Właśnie tak! Stój w tej pozycji, tylko opuść trochę podbródek i patrz i na mnie.

O to mu chodziło. Żadnej nieśmiałości. Skromność to zupełnie inna spra­wa. Świadczyły o niej wzniesione oczy, pochylenie głowy. I szczypta zadowo­lenia z siebie widoczna w wygięciu ust.

Allena Wróżka", pomyślał, gotów do wykonania formy w glinie. Wyrwał szkice z bloku i przypiął do ściany.

- Odpocznij chwilę, a ja przygotuję glinę. - Przechodząc obok Alleny, z roztargnieniem musnął jej ramię i zatrzymał się nagle. - Chryste, jesteś zimna jak lód. Dlaczego nic nie powiedziałaś?

Wolnym ruchem odwróciła się do niego.

- Nie czułam zimna.

- Nie przyszło mi do głowy, żeby rozpalić ogień. - Pogładził ją po ramie­niu i zsunął palce na łopatkę, gdzie w wyobraźni widział skrzydła. - Zaraz to zrobię.

Pochylił się ku niej, nie odrywając spojrzenia od jej oczu. Rozchyliła usta, na twarzy czuł jej delikatny oddech.

Drgnął gwałtownie, jak ktoś budzący się ze snu. Szybkim ruchem cofnął ręce.

- Obiecałem, że cię nie tknę. Przepraszam.

Napięcie, które w niej wzbierało, rozpłynęło się nagle. Conal szarpnię­ciem ściągnął koc z łóżka.

Szkoda, Och, przepraszam.

Stali, rozdzieleni stołem. Conal, z kocem w dłoniach, miał wrażenie, że to­nie. Teraz nie widział w niej żadnej nieśmiałości ani skromności, tylko cier­pliwość i obietnicę.

- Nie chcę cię pragnąć. Rozumiesz?

- Oczekujesz, że powiem tak. - Uświadomiła sobie, że jest naga, i nie cho­dziło tylko o jej ciało. - Byłoby łatwiej, gdybym powiedziała, że rozumiem. Ale nie mogę, nie powiem tak. Ja tego chcę, Conal. Chcę ciebie.

- W innym miejscu, w innym czasie - mruknął. - Wtedy niczego nie trze­ba by było rozumieć. W innym miejscu, innym czasie ja też bym tego chciał.

- Ale to jest teraz - odparła spokojnie. - I tutaj. Wybór należy do ciebie. Musiał zyskać pewność, że chodzi wyłącznie o nią.

- Możesz to zdjąć?

Uniosła dłoń do wisiorka, swojej ostatniej tarczy. Bez słowa zdjęła łańcu­szek i położyła go na stole.

- Myślisz, że bez niego poczuję się inaczej?

- Teraz nie ma między nami magii, tylko ty i ja, tacy, jacy jesteśmy. - Zbliżył się i zarzucił na nią koc. - Wybór w równym stopniu jest twój, jak mój. Masz prawo powiedzieć nie.

- W takim razie... - Położyła mu dłonie na ramionach, przysunęła wargi do jego ust. - Mam też prawo powiedzieć tak.

I to ona pokonała tę niewielką odległość, sprawiając, że ich usta i ciała się spotkały. I ona zrzuciła okrycie na podłogę, kiedy objęła go za szyję.

Oddała mu całkowicie, bez reszty całą miłość, którą tak niedawno odkry­ła w sercu. Jej usta uwodziły, dłonie uspokajały, ciało ulegało.

Wciąż miał wybór. Ona dokonała swojego, lecz Conal wciąż mógł odmó­wić lub wyrazić zgodę. Zanim władzę nad nim przejęła krew, nim oślepiło go pożądanie, ujął jej twarz w dłonie i spojrzał w oczy.

- Bez żadnych obietnic, Alleno.

Cierpiał. Widziała troskę w jego oczach, powiedziała więc coś, co powin­no go uspokoić, taką przynajmniej miała nadzieję. I co było prawdą.

- I bez żalu.

Przesunął kciukami po jej policzkach, z taką zręcznością odtwarzając kształt jej twarzy, z jaką robił to na papierze.

- Bądź więc ze mną.

Prycza była twarda i wąska, lecz im się wydawało, że to łoże wysłane płat­kami róż. Powietrze wciąż było wilgotne i chłodne po burzy, Allena jednak czuła wyłącznie ciepło ciała Conala na swoim.

Wreszcie.

Wiedział, że dłonie ma wielkie, szorstkie i pokryte odciskami od pracy, często nieuważne. Z nią nie będzie nieuważny, nie będzie się śpieszył, lecz smakował każdą chwilę, którą sobie ofiarują. Dotknął jej delikatnie, łagod­nie, czerpiąc przyjemność z ciała, które niedawno szkicował. Długie kończy­ny i gładka biała skóra. Jej westchnienie było niczym muzyka, wygrywająca jego imię.

Ścisnęła mu bluzę i znowu westchnęła, gdy ciało spotkało się z ciałem; znowu wymruczała jego imię, opierając usta na żyle pulsującej na jego szyi.

Dała mu słodycz, której sobie odmawiał. W zamian zaoferował wszystko, co miał, nawet jeśli było tego niewiele.

Unosiła się pod nim i poruszała, jakby robili to od zawsze. Płynęła razem z nim lub przeciwko niemu, w jednej chwili miękka, w drugiej silna. Jej puls, który bił coraz szybciej, był jak jego własny.

Pachniała mydłem, smakowała świeżo jak deszcz.

Patrzył, jak się unosi i ponownie staje się wróżką, przecina powietrze sze­roko rozpostartymi skrzydłami. A gdy osiągnęła szczyt, spojrzała mu w oczy z uśmiechem.

Nikt nigdy nie dał jej tak wiele, nie pokazał, jak wiele ona ma do zaofe­rowania. Zadrżała na myśl o tym, czując w sercu ogromną radość, bo znalaz­ła dom.

Wygięła się i otworzyła, tak by mógł ją wypełnić. Gdy się w nią wsunął, jej piękność go oszołomiła, moc zabrzmiała w uszach.

Kiedy wzajemnie brali się w posiadanie, żadne z nich nie zauważyło wy­rytej w srebrze gwiazdy, która płonęła niebiesko niczym błyskawica.

Leżała zwinięta wygodnie przy jego boku, policzek opierając mu na piersi. Cudownie było słuchać mocnego bicia jego serca. Jakby się gniewał, pomyślała, choć był najdelikatniejszym z kochanków.

Nikt nie mógłby okazać jej takiej czułości, gdyby nie miał tej czułości w sobie. I to, pomyślała, zamykając oczy, zupełnie wystarczy.

- Zmarzłaś - mruknął.

- Nieprawda. - Wtuliła się w niego. Już raczej zamarznie na śmierć, niż pozwoli mu się ruszyć. Uniosła jednak głowę, by się do niego uśmiechnąć.

- Alleno Kennedy. - Muskał palcami jej kark. - Wyglądasz na zadowoloną.

- Bo tak się czuję. Masz coś przeciwko temu?

- Byłbym głupcem, gdybym miał.

Ucałowała go w czubek brody; wzruszył go ten słodki, spontaniczny gest.

- A Conal O'Neil nie jest głupcem, prawda? A może jest? - Przechyliła głowę w bok. - Jeśli my nie możemy wyjść poza pewien punkt i pójść do wio­ski, to czy nie oznacza to, że nikt z wioski nie może przyjść tutaj?

- Pewnie tak.

- Więc zróbmy coś niemądrego. Chodźmy popływać nago w morzu.

- Chcesz pływać nago w morzu?

- Zawsze o tym marzyłam. Właśnie to sobie uświadomiłam. - Stoczyła się z pryczy i pociągnęła go za rękę. - Zrób ze mną to głupstwo, Conal.

- Leannan, pierwsza fala cię zmiażdży.

- Nie. - Leannan. Nie miała pojęcia, co to słowo znaczy, lecz brzmiało czu­le i sprawiło, że ogarnęła ją ochota, by tańczyć. Obiema dłońmi przeczesała włosy, w jej oczach zapaliło się wyzwanie.

- Ścigajmy się.

Popędziła jak królik, zmuszając go do wstania.

- Poczekaj. Cholera, morze jest za bardzo wzburzone.

Ma kości jak ptaszek, pomyślał, łapiąc po drodze koc. W ciągu minuty po­łamie sobie połowę.

Nie, wcale nie skacze jak królik, spostrzegł po chwili. Biegła jak gazela, długimi, płynnymi krokami, dzięki którym niemal już dotarła do pieniących się na brzegu fal. Zawołał ją, ruszając w pościg. Serce niemal przestało mu bić, gdy zanurkowała pod ścianę wody.

- Słodki Jezu.

Dobiegł dopiero na plażę, gdy ze śmiechem się wynurzyła.

- Ojej, ale ta woda jest zimna.

Z wysiłkiem dobrnęła do płycizny, odsuwając z twarzy mokre włosy. Ser­ce stanęło mu po raz drugi, choć tym razem nie ze strachu.

- Jesteś zjawiskiem, Alleno.

- Nikt nigdy mi tego nie mówił. - Wyciągnęła do niego rękę. - I nikt nie patrzył na mnie tak jak ty. Popływaj ze mną.

Conal pomyślał, że minęło zbyt wiele czasu, odkąd zrobił jakieś głupstwo.

- Poczekaj.

Potężna fala zbiła ich z nóg, wciągnęła w oślepiający, ogłuszający świat. To była wolność, butne wyzwanie rzucone losowi. Przytuleni do siebie, okrę­cili się pod naporem fal.

Wypłynęli bez tchu, po to tylko, by znowu zanurkować. Jej krzyk nie był krzykiem strachu, lecz zwycięstwa, gdy obejmując mocno Conala, wystawiła głowę nad powierzchnię.

- Utopisz nas oboje! - zawołał, ale w jego oczach migotały iskierki weso­łości.

- Nie. To niemożliwe. Dzisiaj jest czas wyłącznie na cuda. - Zaplotła mu ręce na szyi. - Nurkujmy jeszcze raz.

Pisnęła z zachwytu, bo uniósł ją i razem skoczyli w wielką falę. Kiedy wyszli na brzeg, z trudem łapiąc powietrze, trzymali się za ręce.

- Szczękasz zębami.

- Wiem. To było cudowne. - Otuliła się jednak w koc, który Conal zarzu­cił jej i sobie na ramiona. - Nigdy w życiu czegoś takiego nie robiłam. Ty za to pewnie setki razy.

- Ale nigdy z kimś podobnym do ciebie.

Pomyślała, że nic milszego nie mógł powiedzieć. Zatrzymała te słowa w pamięci, przytulając go do siebie, do swego serca.

- Co znaczy leannan ?

- Hmm?

Oparła mu głowę na ramieniu, rękoma obejmując go w pasie. Conal ca­łym sobą odczuwał wielki spokój.

- Leannan. Tak się do mnie zwróciłeś, więc jestem ciekawa, co to znaczy. Jego dłoń znieruchomiała na jej włosach.

- To takie określenie - odparł ostrożnie. - Wyraża przywiązanie. Najbliż­szym odpowiednikiem byłoby „serduszko".

- Podoba mi się. Zamknął oczy.

- Alleno, prosisz o zbyt mało.

I mam nadzieję na wszystko, pomyślała Nie musisz się o to martwić Conalu. Ja się nie martwię. Chodźmy, nim oboje całkiem zsiniejemy. Ja zaparzę herbatę, a ty zapalisz ogień w komin­ku. - Pocałowała go. - Ale najpierw nazbieram trochę muszli.

Wysunęła się z jego objęć, zostawiając go z kocem w dłoniach, kręcącego głową. Większość muszli pokrywających plażę połamały fale, ale to jej naj­wyraźniej nie przeszkadzało. Conal poszedł do pracowni włożyć dżinsy.

Kiedy wrócił, miała już cały stos muszli. Podał jej swoją bluzę i wisiorek.

- Nie włożę go, jeśli masz coś przeciwko temu.

- Jest twój. - Z rozmysłem, jakby rzucając wyzwanie losowi, zapiął łańcu­szek na jej szyi. - Masz, włóż to, zanim zamarzniesz.

Wciągnęła bluzę i kucnęła, by ułożyć muszle na kocu.

- Conal, kocham cię niezależnie od tego, czy mam ten wisiorek na szyi, czy nie. A ponieważ miłość do ciebie sprawia, że jestem szczęśliwa, to nie po­winno cię martwić. - Wyprostowała się. - Nie zepsuj tego - mruknęła. - Cieszmy się tym, co mamy dzisiaj, a jutro zobaczymy, co dalej.

- Dobrze. - Ujął jej dłoń i uniósł do ust. - Chciałbym ci jednak coś obiecać.

- Słucham cię.

- Ten dzień zawsze będzie dla mnie bardzo cenny, tak samo jak ty.

7

Allena wygrzebała gdzieś stare dżinsy Conala, znalazła wystrzępiony sznu­rek i nożyce, po czym zabrała się do pracy. Obcięte dżinsy, zaimprowizowany pasek i workowata bluza były w sam raz dla rozbitka na bezludnej wyspie, ale spełniały swoje zadanie.

A ponieważ Conal uparł się, że tym razem on zaparzy herbatę, zajęła się rozwieszaniem prania. I marzeniami.

Mogłoby tak być zawsze, myślała. Długie cudowne dni we dwoje. Conal rzeźbi w atelier, ona prowadzi dom i pracuje w ogrodzie... i och, zajmuje się dziećmi, kiedy przyjdą na świat.

Pomalowałaby okiennice i mały tylny ganek. Od frontu posadziłaby zioła i ró­że - jedynie róże - które pięłyby się i rozrastały, i za każdym razem, gdy wcho­dziłaby do domu, czułaby się tak, jakby przechodziła przez baśniowe wrota.

Bo też byłaby to jej baśń.

Naturalnie musieliby dobudować pokoje dla dzieci. Pięterko z man­sardowymi oknami. Przydałaby się też większa kuchnia i druga łazienka. Ale żadna z tych zmian nie odebrałaby domowi wyglądu nadmorskiej chatki.

Allena przyrządzałaby wyśmienite posiłki, dbała o to, by okna zawsze błyszczały, szyła firanki, które powiewałyby na wietrze.

Otrząsnęła się z tych marzeń, przypinając na sznurze wilgotne przeście­radło. Jej matka byłaby zgorszona. Do zajęć domowych zatrudnia się ludzi, ponieważ ty zajmujesz się robieniem kariery. Jesteś profesjonalistką... w ja­kiejś dziedzinie.

To oczywiście tylko fantazja, powiedziała sobie dziewczyna. Musi jakoś zarobić na życie, ale tym będzie martwiła się później. Teraz miała zamiar cie­szyć się każdą chwilą, przeżywać radosne uniesienia wywołane tym, że się za­kochała, i bolesnym pragnieniem, by być kochaną.

Mają dla siebie ten dzień i jutro. Cokolwiek stanie się potem, ona nicze­go nie będzie żałowała.

Rozwiesiła pranie i oparła pusty kosz na biodrze. Zobaczyła, że ze wzgó­rza zbiega Hugh.

- Ha, wiec zdecydowałeś się wrócić do domu. Co lam masz? - Zdumiona utkwiła wzrok w brązowym przedmiocie, który trzymał w pysku pies. - Prze­cież to moja torba.

Upuściła kosz i podbiegła do niego. Hugh, spodziewając się zabawy, za­czął skakać wokół niej.

Conal obserwował ich z progu. Herbata parzyła się w dzbanku i wyszedł, żeby zawołać Allenę, ale zrezygnował.

Prześcieradła wydymały się na wietrze niczym żagle, Conal poczuł ich świeży, wilgotny zapach, zmieszany z aromatem rozmarynu i melisy docho­dzącym z grządki, którą Allena rano oczyściła z chwastów. Usłyszał jej dźwięczny, radosny śmiech, gdy bawiła się z psem.

Jego stare dżinsy wisiały na niej, choć obcięła je tak, że sięgały jej ponad kostki. Podwinęła rękawy bluzy, ale kiedy biegała z psem, mankiety zsunęły się i opadły na dłonie. Nie miała butów.

Był to radosny widok. A kiedy on zakazał radości wstępu do swego życia? Cień przeznaczenia z każdym mijającym rokiem stawał się większy, Conal kulił się pod nim, powtarzając sobie, że jest w pełnym świetle.

Nie pozwalał nikomu się zbliżyć, nic nie mogło być ważniejsze od jego pracy. Odsunął się od ojca i domu. Takiego dokonał wyboru, miał do tego pra­wo. Teraz patrząc, jak Allena wyszarpuje jakiś przedmiot z pyska Hugh i ba­wi się z psem na podwórzu zalanym promieniami słońca i pełnym białych żagli prześcieradeł, po raz pierwszy zadał sobie pytanie, czy czegoś po dro­dze nie utracił.

A jednak, cokolwiek utracił, ona tu była.

Zbliżała się noc przesilenia.

Może nie przyjąć daru. Może odmówić. Chociaż ta kobieta tak bardzo go pociągała, pod koniec najdłuższego dnia to on zdecyduje o swoim losie.

I to nie magia określi jego przeznaczenie, lecz jego własna wola.

Zobaczył, jak Allena ciągnie to coś, co Hugh trzymał w zębach. Pies otwo­rzył pysk i potoczyła się do tyłu, przyciskając ów przedmiot do piersi, a po­tem usiadła na ziemi. Conal wyskoczył na podwórze, czując, jak serce bije mu mocniej.

- Zrobiłaś sobie coś? - Wydał ostre polecenie po gaelicku i Hugh zwiesił łeb.

- Jasne, że nie. - Chciała wstać, ale Conal już przy niej był, obejmował ją i gładził, mrucząc po gaelicku coś, co brzmiało uroczo. Serdecznie. Serce sko­czyło jej w piersi. - Conal, wszystko w porządku.

- Ten przeklęty pies waży więcej niż ty, a masz kości jak ptaszek.

- Bawiliśmy się tylko, a ty uraziłeś Hugh. Chodź tutaj, malutki, już wszystko dobrze.

Conal przysiadł na piętach i z grymasem patrzył, jak Allena tuli psa.

- Wszystko w porządku, on nie mówił poważnie, cokolwiek to było. Praw­da, Conal?

Conal dostrzegł spojrzenie, jakie rzucił mu pies, i musiał określić je jako pełne satysfakcji.

- Nieprawda.

Roześmiała się tylko i pocałowała Hugh w nos.

- Jaki mądry, dobry piesek - mówiła śpiewnie. - Znalazł moją torbę i przyniósł do domu. Za to ja jestem kompletną idiotką. Zupełnie o niej za­pomniałam.

Conal przyjrzał się wielkiej torbie. Była mokra i brudna, poznaczona śla­dami psich zębów, Allena jednak nie zwracała na to uwagi.

- Nieźle oberwała.

- Musiałam upuścić ją w czasie burzy. Wszystko jest: paszport, karty kre­dytowe, bilet. Kosmetyki. - Przytuliła torbę ucieszona, że odzyskała szminkę. - Och, i tuzin innych rzeczy. W tym kopia programu wycieczki. Myślisz, że te­lefony już działają? - Nie czekając na jego odpowiedź, skoczyła na nogi. - Za­dzwonię do Margaret do hotelu, dam jej znać, że ze mną wszystko w porząd­ku. Pewnie okropnie się martwi.

I pobiegła do domu, nie wypuszczając torby z dłoni. Conal został tam, gdzie był.

Nie chciał, żeby telefony działały. Nie chciał rozbić tej bańki, w której tkwili. Świadomość ta sprawiła, że zaczął drżeć. Pomyślał, że Allena wykorzy­stała pierwszą okazję, aby wydostać się z ich świata.

Oczywiście że tak. Przycisnął palce do oczu. Czy sam nie postąpiłby identycznie? Miała przecież swoje własne życie poza tym miejscem, bez niego. Romantyczne okoliczności na chwilę ją oszołomiły, podobnie jak o mało nie oszołomiły jego. W końcu jednak Allena stanie twardo obiema nogami na ziemi i pójdzie dalej. Tak powinno być. I on tego pragnie.

Kiedy jednak szedł za nią do domu, czuł ból, jakiego przedtem nigdy nie doznał.

- Połączyłam się - oznajmiła Allena z zadowoleniem. Stała ze słuchawką w dłoni, a to, co zawierało połowę jej doczesnych dóbr, leżało na stole. - Mar­garet zameldowała się, dzwonią teraz do jej pokoju. Mam tylko nadzieję, że nie zawiadomiła rodziców. Nie zniosłabym myśli, że oni... Margaret! Och, tak się cieszę, że...

Urwała, a Conal patrzył, jak uśmiech gaśnie w jej oczach.

- Tak, wiem. Bardzo mi przykro. Nie zdążyłam na prom i...

Bez słowa minął ją i wyjął kubki z kredensu. Nie miał zamiaru zostawiać jej samej.

- Tak, masz rację, to było nieodpowiedzialne. Niewybaczalne też, tak, zo­stawić cię samą bez uprzedzenia. Próbowałam...

Dostrzegł moment poddania się, bo ramiona jej opadły, a twarz stała się maską bez wyrazu.

- Rozumiem. Nie, oczywiście, nie można oczekiwać od ciebie, że po tym wszystkim zatrzymasz mnie w firmie. O tak, wiem, od początku byłaś zdania, że mi się nie uda. Jasno o tym mówiłaś. Przepraszam, że cię zawiodłam. Tak, znowu.

Wstyd, zmęczenie i rezygnacja otoczyły ją mgłą klęski. Zamknęła oczy.

- Nie, Margaret, przeprosiny nie mają znaczenia, gdy ludzie na tobie polegają. Zadzwoniłaś do rodziców? Nie, masz rację. Jaki miałoby to sens?

- Cholerna suka - mruknął Conal. Zobaczymy, jak jej się spodoba wysłu­chania dla odmiany paru ostrych słów, pomyślał i wyrwał Allenie słuchawkę z dłoni. Usłyszał ciągły sygnał, co oznaczało, że jego wściekłość nie znajdzie ujścia.

- Musiała iść - wykrztusiła Allena. - Program dnia. Powinnam... Wybacz.

- A niech mnie diabli, jeśli wybaczę. - Złapał ją mocno za ramiona, nim zdążyła uciec. Na jej rzęsach lśniły łzy. Conal żałował, że nie trzyma w dło­niach karku Margaret. - Nie pójdziesz lizać swoich ran w ukryciu. Dlaczego pozwalasz, żeby tak cię traktowała?

- Bo to racja, zachowałam się nieodpowiedzialnie. Miała wszelkie po­wody, żeby mnie wylać. Nigdy zresztą by mnie nie przyjęła, gdyby nie presja rodziny.

- Presja rodziny? Pieprzyć to! A gdzie jej rodzinna solidarność? Zapyta­ła cię, czy wszystko w porządku? Co się z tobą działo? Gdzie jesteś? Czy w ogóle o coś cię zapytała?

- Nie.

Po jej policzku spłynęła łza, co jeszcze bardziej go rozzłościło.

- A gdzie twój gniew? - zapytał ostro.

- Jaka korzyść z gniewu? - Znużonym gestem otarła łzę. - Sama sobie je­stem winna. Tak naprawdę nie obchodzi mnie ta praca, na tym polega pro­blem. Nie przyjęłabym jej, gdybym miała jakiś wybór. Margaret chyba ma rację, zrobiłam to specjalnie.

- Margaret to kretynka.

- Nie, wcale nie. - Allena uśmiechnęła się niepewnie. - Jest bardzo zdy­scyplinowana i uparcie dąży do celu. Nie ma sensu dłużej się żalić. - Pokle­pała go po dłoni, po czym odsunęła się, by nalać herbaty. - Jak trochę się uspokoję, zadzwonię do rodziców i wszystko im wyjaśnię... Boże. - Przycisnę­ła dłonie do blatu i zamknęła oczy. - Nie znoszę sprawiać im zawodu. Ciągle to samo, jak cykl, którego nie potrafię przerwać. Gdybym mogła coś zrobić, gdybym w czymś mogła być dobra. - Kręcąc głową, podeszła do lodówki, by wyjąć z niej resztę wczorajszej zupy do podgrzania. - Nie masz pojęcia, jak zazdroszczę ci talentu i przekonania do tego, co robisz. Mama zawsze powta­rza, że gdybym skupiła energię na jednym celu, zamiast rozpraszać ją na wie­le drobiazgów, wyrosłabym ponad przeciętność.

- Powinna się wstydzić, że tak do ciebie mówi.

Allena odwróciła się, zaskoczona gwałtownym tonem jego głosu.

- Ona nie mówi tak, jak to zabrzmiało w moich ustach. Musisz zrozu­mieć, że oni wszyscy są błyskotliwi i inteligentni, oddani swojej pracy. Oj­ciec jest ordynatorem oddziału chirurgii, mama wspólniczką w jednej z naj­bardziej znanych kancelarii prawniczych na Wschodnim Wybrzeżu. A ja nic nie potrafię.

Ogarnął ją gniew. Z trzaskiem postawiła garnek na kuchni. Conal, zado­wolony z tego widoku, skrzyżował ramiona na piersi i obserwował, jak jej frustracja rośnie.

- I jest James ze swoją wspaniale rozwijającą się praktyką, cudowną żoną - trofeum i córeczką z poświadczonym notarialnie geniuszem. Tak na mar­ginesie, nieznośny z niej bachor, ale wszyscy powtarzają, że jest po prostu nad wiek rozwinęła. Jakby „nad wiek rozwinięta" i „niegrzeczna" to były synonimy I jest Margaret ze swoim idealnym biurem, idealną garderobą, idealnym domem i idealnie obrzydliwym mężem, który nie widzi niczego poza filmami artystycznymi i swoją kolekcją monet. - Wlała zupę do garnka. - W każde święto Dziękczynienia wszyscy siedzą przy stole i poklepują się po plecach, gratulując sobie wzajemnie sukcesów i błyskotliwości. A potem pa­trzą na mnie, jakbym była jakimś podrzutkiem zostawionym na progu, któ­rego trzeba było przyjąć ze względów humanitarnych. A ja, choćbym nie wiem jak się starała, nie zostanę lekarzem, prawnikiem czy cholernym wo­dzem indiańskim, ponieważ nic nie potrafię robić.

- Teraz to ty powinnaś się wstydzić.

- Co? - Przycisnęła palce do skroni. Gniew ją oszołomił, odbierając jas­ność myśli, co było powodem, dla którego zwykle starała się panować nad emocjami. - O co chodzi?

- Chodź tutaj. - Złapał ją za rękę i pociągnął do salonu. - Co tu zrobiłaś?

- Z czym?

- No, co tu robiłaś?

- Odkurzyłam?

- Do diabła z odkurzaniem, Alleno. Popatrz na kwiaty, świece, misę z po­łamanymi muszlami. I popatrz tutaj. - Pociągnął ją do drzwi na ganek, które otworzył kopnięciem. - Ten ogród aż do dzisiejszego poranka był zaniedba­ny. Gdzie jest piasek, który leżał na ścieżkach, a który zauważyłem dopiero wtedy, gdy zniknął? Bielizna schnie na wietrze, w kuchni grzeje się zupa. A mój cholerny prysznic nie przecieka. Kto to wszystko zrobił?

- Każdy potrafi zamieść ścieżkę, Conalu.

- Ale nie każdemu wpadnie to do głowy. Nie każdego obchodzi. I nie każ­dy znajduje przyjemność w robieniu takich rzeczy. W ciągu jednego dnia stworzyłaś przytulny dom, jakiego od dawna tu nie było, od tak dawna, że za­pomniałem, co to znaczy. Myślisz, że to nieistotne? Że nie ma wartości?

- To takie... zwyczajne - powiedziała, nie znajdując lepszego określenia. - Nie zrobię kariery, zrywając polne kwiaty.

- Pracować na życie można gdziekolwiek, jeśli zajdzie taka konieczność. Masz potrzebę zbierania polnych kwiatów i muszli, Alleno. I są ludzie, którzy czują wdzięczność z tego powodu i dostrzegają wartości, jakie wnosisz w ich życie.

Gdyby już nie była w nim zakochana, zakochałaby się w tej chwili, gdy w uszach brzmiały jej jego słowa, gdy patrzyła w jego pociemniałe od znie­cierpliwienia oczy.

- To najmilsza rzecz, jaką w życiu słyszałam. - Położyła dłonie na policzkach Conala. - Najmilsza. - Delikatnie musnęła wargami jego usta. - Dziękuję.

Zanim zdążył się odezwać, potrząsnęła głową, a potem oparła mu ją na ramieniu.

8

Odgrodzili się od świata. Wyłączyli czas. Conal skrzywiłby się na myśl, że to coś w rodzaju magii, Allena jednak nie potrafiła znaleźć innego słowa.

Pozowała mu ponownie, gdy popołudniowe słońce wpadało ukośnie przez okna do pracowni. A potem patrzyła na siebie powstającą z gliny.

Ponieważ go o to pytała, opowiedział jej o latach spędzonych w Dublinie, o studiach i pracy. O chudych studenckich czasach, kiedy żył konserwami i sztuką. O objawieniu, które spadło na niego niczym cud w jakiejś marnej galerii.

Dzięki pierwszej sprzedanej pracy zyskał luksus czasu, miejsce do pracy i nie musiał już nieustannie się martwić, czy zdoła zapłacić czynsz. Kolejne sprzedane prace zapewniły mu luksus wyboru, w końcu stać go było na wy­najęcie własnego atelier.

Chociaż mówił swobodnym tonem, Allena zauważyła, że wspominając Du­blin, nie nazywał go domem. Nic jednak nie powiedziała.

Później, kiedy przykrył glinę wilgotną ścierką i umył się w małej umywal­ce, poszli na długi spacer wybrzeżem. Rozmawiali o setce spraw, ani słowem wszakże nie wspomnieli o gwieździe, którą Allena nosiła na sercu, czy o ka­miennym kręgu rzucającym cień ze szczytu klifu.

Kochali się przy blasku słońca wciąż stojącego wysoko na niebie. Ciepło jego promieni ogrzewało skórę Alleny, gdy unosiła się nad Conalem.

Zapadł wieczór, lecz słońce pozostało, połyskując i drżąc, jakby nie mia­ło zamiaru ustąpić miejsca nocy. Allena zajęła się naprawianiem starej ko­ronki, którą znalazła na półce w szafie, Conal szkicował, a pies drzemał, zwi­nięty w kłębek pomiędzy nimi.

Ona ma niezwykle wyrazistą twarz, pomyślał Conal, i jakże rozmarzo­ną teraz, gdy siedzi i szyje. Wszystko, co czuła, skupiało się w tych oczach barwy miękkiej, czystej szarości. Czarodziejski urok ukryty w tych tę­czówkach jeszcze się nie obudził. A kiedy się obudzi, wyobrażał sobie Conal, każdy mężczyzna, na którym spocznie jej spojrzenie, zostanie zauro­czony.

Z jaką łatwością i zadowoleniem przystosowała się do niego, jego domu i życia, nie burząc przy tym ustalonego rytmu. I jakże łatwo byłoby przysto­sować się do niej. Pomimo gwałtownych wybuchów pożądania i namiętności oznaczałoby to ukojenie.

Co on ma z nią zrobić? Jak odepchnąć uczucia, które rozbudziła w jego sercu? I skąd miał wiedzieć, czy są one prawdziwe?

- Conal - odezwała się cicho Allena. Jego ponure, burzliwe myśli brzęcza­ły w powietrzu jak ostrzeżenie. - Nie możesz dać temu spokój? Nie potrafisz cieszyć się chwilą i po prostu czekać, co będzie?

- Nie. - Zirytowało go, że dostrzegła jego nastrój, choć nic przecież nie mówił. - Pozwolić innym kształtować swoje życie, to twoja metoda, nie moja.

Dłoń jej drgnęła, jak po uderzeniu, zaraz jednak powróciła do płynnych ruchów.

- Tak, masz rację. Całe moje życie staram się zadowolić ludzi, których ko­cham, i nic mi to nie daje. A oni nie kochają mnie dość mocno, by zaakceptować.

Poczuł w sercu skurcz, jakby odepchnął ją w chwili, w której powinien był zatrzymać.

- Alleno.

- Nie, nic się nie stało. W gruncie rzeczy oni mnie kochają, tylko że nie tak mocno albo nie tak samo... jak ja kocham ich. Chcą dla mnie rzeczy, któ­re są poza moim zasięgiem... albo inaczej, których ja nie pragnę wystarcza­jąco mocno, by naprawdę się postarać. Nie umiem nakładać ograniczeń na swoje uczucia. Nie jestem taka.

- A ja umiem. - Wstał i zaczął krążyć po pokoju. - To nie jest kwestia uczuć, tylko sposób bycia. Nie mogę, nie pozwolę sobą kierować, chociaż za­leży mi na tobie bardziej, niż powinno po tak krótkim czasie.

- I z tego powodu nie ufasz wszystkiemu, co się dzieje pomiędzy nami. - Skinęła głową, oderwała nitkę i odłożyła igłę. - To rozsądne podejście.

- A cóż ty wiesz o rozsądku? - zapytał ostro. - Jesteś najbardziej nieroz­sądną kobietą, jaką w życiu spotkałem.

Uśmiechnęła się przelotnie.

- Łatwiej rozpoznać czyjś rozsądek osobie, która ma go niewiele. Usta mu drgnęły, usiadł jednak.

- Jak możesz być taka spokojna, widząc, co się dzieje?

- To najbardziej zadziwiające dwa dni w moim życiu, najbardziej podnie­cające i najpiękniejsze. - Rozpostarła ręce. - Nic nigdy nie może mi ich ode­brać. I czeka mnie jeszcze jeden dzień. Jeden długi i cudowny dzień. Więc... - Wstała i przeciągnęła się. - Mam ochotę wziąć lampkę wina i wyjść przed dom, żeby popatrzeć na wschodzące gwiazdy.

- Nie. - Conal ujął ją za rękę. - Poczekaj, ja przyniosę wino.

Noc była idealna, niebo czyste jak szkło. Morze falowało, przypływało i odpływało, woda chwytała ostatnie refleksy odchodzącego dnia i połyskiwa­ła niczym klejnoty.

- Powinieneś postawić tu ławki - zaczęła mówić Allena. - Tu i tu, z rzeź­bionymi siedzeniami i wygiętymi oparciami, z cedru, który z czasem nabie­rze srebrnej barwy.

Zastanawiał się, dlaczego sam o tym nie pomyślał, uwielbiał przecież tu siedzieć i obserwować morze.

- Co jeszcze byś zrobiła, gdybyś była na moim miejscu?

- Koło ławek postawiłabym wielkie donice z rozmaitymi kwiatami, zwisa­jącymi i pnącymi się po drabinkach. Granatowe donice - zdecydowała i zerk­nęła na niego nieśmiało. - Sam mógłbyś je zrobić.

- Chyba tak. Donice - powtórzył.

Pomysł był zabawny. Nikt wcześniej nie oczekiwał od niego, że będzie le­pił naczynia. Przesunął dłonią po włosach, popijając wino. Uświadomił so­bie, że z przyjemnością zrobiłby dla niej te donice, bo chętnie zobaczyłby jej radość na ich widok.

- Granatowe - powtórzyła - żeby pasowały do okiennic, kiedy się je po­maluje farbą, którą znalazłam w pralni.

- I ja będę je malował?

- Och nie, nie można marnować twojego talentu na równie przyziemne sprawy. Ty lepisz pękate garnki, ja maluję okiennice.

- Wiem, kiedy ktoś się ze mnie śmieje.

Zerknęła tylko szybko na niego, po czym ruszyła w kierunku wody.

- Wiesz, co powinnam robić dzisiaj wieczorem?

- Co takiego?

- Obsługiwać rzutnik na wykładzie o megalitach, który Margaret wygło­si po kolacji.

- No to cudem udało ci się tego uniknąć, co?

- Nie musisz mi mówić. A wiesz, co będę robiła zamiast tego?

- Ach, wrócisz do domu i będziesz dziko się ze mną kochać? Roześmiała się i okręciła na pięcie.

- Bezwzględnie dopiszę to do planu na wieczór. Najpierw jednak zbudu­ję zamek z piasku.

- Zamek z piasku?

- Ogromny - oznajmiła i przyklękła. - Budowa zamków z piasku to jeden z moich nielicznych talentów. Choć lepiej bym sobie poradziła, gdybym mia­ła łopatę i wiadro. Które można znaleźć w pralni - dodała, zerkając na niego spod rzęs.

- Podejrzewam, że w tej konkretnej sztuce odznaczam się dość wątpliwy­mi talentami, więc moim zadaniem jest przyniesienie narzędzi.

- Masz dłuższe nogi, więc szybciej to zrobisz.

- To fakt bezdyskusyjny.

Po chwili wrócił z łopatą, wiadrem i butelką wina.

Kiedy na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy, Conal siedział i patrzył, jak Allena buduje zamek z piasku.

- Na tym końcu powinien mieć basztę - powiedział. - Zostawiłaś go bez obrony.

- To zamek, nie forteca, a w moim światku panuje pokój. Z drugiej stro­ny wydawałoby się, że sławny artysta da radę zbudować wieżę, jeśli uważa ją za potrzebną.

Conal dopił wino, wetknął kieliszek w piasek i podjął wyzwanie.

Dodała kilka wieżyczek, starannie je modelując i wygładzając końcem łopaty Porwana jego talentem i zręcznością o wiele przewyższającą jej umiejętności, zaczęła wznosić skomplikowaną budowlę.

- Chciałbym wiedzieć, co ta gruda ma przedstawiać?

- To stajnie czy raczej będą nimi, jak skończę.

- Źle wyliczyłaś proporcje. - Zamierzał jej pokazać błąd, ale dostał klap­sa w dłoń. - Jak chcesz, ale konie musiałyby być wielkie jak Hugh, żeby tu pasowały.

Prychnęła, kołysząc się na piętach. Cholera, on ma rację.

- Jeszcze nie skończyłam - oznajmiła chłodno, biorąc w dłonie piasek. - A to co niby ma być?

- Most zwodzony.

- Most zwodzony? - Zachwycona, pochyliła się, by obejrzeć platformę, którą ulepił szybkimi, zręcznymi ruchami. - To cudowne. Bez dwóch zdań masz talent do budowania zamków z piasku. Wiem, czego tu potrzeba.

Podniosła się i pobiegła do domu. Wróciła z zapałkami i kawałkiem czer­wonej wstążki wyciętym w trójkąt.

- Łańcuch byłby lepszy, ale potraktujemy sprawę nowatorsko. - Jeden koniec zapałki wcisnęła w bok mostu, drugi w ścianę zamku. - Na szczęście królewska rodzina wydaje właśnie bal, więc most jest opuszczony. - Drugą zapałkę umieściła z drugiej strony mostu. Trzecią złamała, owinęła wokół niej wstążkę, po czym zatknęła tę prowizoryczną chorągiew na najwyższej wieży. - No i mamy zamek z piasku. - Wzięła butelkę i nalała obojgu wina. - Za Zamek Dolmana. - Marzenie, które wspólnie zrealizowaliśmy, pomyślała.

Stuknęła się kieliszkiem z Conalem i podciągnąwszy kolana, zapatrzyła się w morze.

- Co za cudowna noc, tyle gwiazd. W Nowym Jorku nie widać takiego nie­ba, tylko kawałki oddzielone budynkami, dlatego łatwo zapomnieć, jakie jest wielkie.

- Kiedy byłem chłopcem, w takie noce jak ta przychodziłem tu i patrzy­łem.

Odwróciła głowę i oparła policzek o kolano.

- Co jeszcze robiłeś, jak byłeś chłopcem?

- Wspinałem się na klify, bawiłem z kolegami z wioski, dokładałem sta­rań, żeby wymigać się od obowiązków, choć mniej czasu i wysiłku kosztowa­łoby mnie ich wykonanie. Łowiłem ryby z ojcem.

Zapadł w głębokie milczenie. Allena ujęła go za rękę.

- Brakuje ci go.

- Zostawiłem go samego. Nie wiedziałem, że przez ten ostatni rok był chory. Nie powiedział mi, nie poprosił, żebym wrócił i zaopiekował się nim. Wolał umrzeć w samotności niż mnie poprosić.

- Wiedział, że wróciłbyś.

- Powinien był mi powiedzieć. Mogłem zawieźć go do Dublina, do specja­listów.

- To zawsze jest trudniejsze dla tych, którzy zostają - szepnęła. - On chciał być tutaj, Conal. Chciał tu umrzeć.

- O tak, pragnął umrzeć tutaj, taki był jego wybór. Wiedział, że jest cho­ry i słaby, a chodził po klifach, W tym kamiennym tanecznym kręgu jego serce nie wytrzymało. Taki był jego wybór.

- Jesteś z tego powodu zły.

- Czuję się bezradny, co mnie drażni. Tęsknię za nim, żałuję, że rozdzieli­ły nas czas i odległość, które ja między nami postawiłem. Zamiast przyje­chać, posyłałem mu pieniądze. A on zostawił mi wszystko. Dom i Hugh. - Od­wrócił się do Alleny i pociągnął za łańcuszek na jej szyi. Kiedy wisiorek się zsunął, dodał: - I to. Zostawił to dla mnie w drewnianej szkatułce, która stoi na komodzie w sypialni.

Poczuła chłodny dreszcz.

- Nie rozumiem.

- Dostał ten wisiorek od swojej matki na osiemnaste urodziny, tak samo jak ona go dostała. Dał go mojej matce w dniu, w którym poprosił ją o rękę w kamiennym kręgu, zgodnie z tradycją O'Neilów. Nigdy go nie zdejmowała. Oddała go ojcu, by zatrzymał go dla mnie, tej nocy, gdy umarła.

Wytopiony w Kotle Dagdy. Zrobiony przez samego Merlina.

- Jest twój - mruknęła.

- Nie, nie należy już do mnie, nigdy do mnie nie należał, bo odmówiłem przyjęcia go. W dniu gdy pochowałem ojca, przyszedłem tutaj i wrzuciłem wisiorek do morza. Powiedziałem sobie, że to ostatecznie zakończy sprawę.

Jest tylko jeden", oznajmiła Allenie staruszka. Teraz należy do niej. Znalazła go lub raczej wisiorek ją znalazł. I zaprowadził do Conala. Jakże mogła czuć coś innego poza radością, wiedząc o tym? I jak, będąc sobą, Conal mógł czuć coś innego poza gniewem?

Dla niej to był klucz. Dla niego zamknięcie.

- Nie wiem, jak cię pocieszyć. - Dotknęła jego policzka.

- Ja też nie wiem. - Wstał i pomógł jej podnieść się z piasku. - Dość o tym na dzisiaj. Żadnych zamków i gwiazd. Chcę tego, co rzeczywiste/Moje pożą­danie jest rzeczywiste. - Wziął ją w ramiona. - Tak samo jak ty.

9

Nie mogła spać. Nieistotne, jak krótka jest ta noc, nie zniosłaby, gdyby zmarnowała ją na sen. Leżała więc cicho, przeżywając na nowo każdą chwilę minionego dnia.

Zakończyli go miłością. Ich pieszczoty nie były jednak delikatne i czułe jak za pierwszym razem. Wyczuwała rozpacz Conala i gwałtowną, naglącą po­trzebę, która z niego przeniosła się na nią, tak że jej dłonie stały się równie niecierpliwe jak jego, usta tak samo głodne.

A jej ciało, myślała Allena, och, jej ciało nigdy dotąd nie było tak pełne życia.

Ten rodzaj pragnienia to odmiana piękna, czyż nie? Potrzeba tak głębo­ka i tak silna potrafi zapuścić trwałe korzenie.

Więc dlaczego on nie chce pozwolić sobie na miłość do niej?

Gdy odwróciła się ku niemu, przytulił ją mocno we śnie. Pragnęła powie­dzieć: Jestem tutaj. To moje miejsce, wiem o tym.

Zachowała jednak te słowa dla siebie i tylko przycisnęła wargi do jego ust. Łagodnie, uwodzicielsko, biorąc to, czego pragnęła, i oddając mu się w zamian cała. Wolno i jedwabiście otulił ich żar.

Conal dał się ponieść pożądaniu, jak człowiek błądzący we mgle. Powie­trze było gęste i słodkie, a ona czekała na niego. Ciepła i chętna. I rzeczy­wista.

Słyszał jej urywany oddech, serce bijące w rytm jego serca. Poruszała się pod nim, rzucając na niego urok w ciemności.

Kiedy w nią wszedł, przyjęła go z ochotą, jakby wrócił do domu. Jednocześ­nie unosili się i opadali, płynnie i rytmicznie. Ich usta znowu się spotkały, gdy wyczuł, jak Allena osiąga szczyt. Sam się wtedy zatracił, oddał jej siebie.

- Alleno. - Tylko tyle powiedział, przytulając ją mocno do siebie. Ukojo­ny i spokojny, zapadł w sen, nie wiedząc, że ona płacze.

Przed świtem wstała, bojąc się, że jeśli dłużej zostanie z nim w ciemno­ści, zacznie prosić; a bardziej jeszcze obawiając się, że jeśli on zaoferuje jej jakiś marny substytut miłości i wspólnego życia, ona żałośnie to przyjmie.

Cicho się ubrała i wyszła, by przed chatą czekać na początek najdłuższe­go dnia.

Na niebie nie było księżyca ani gwiazd, nic nie mąciło nieskończonej ciemności. Allena dostrzegała zarys lądu opadającego ku falującemu morzu i potężne cienie poszarpanych klifów na zachodzie, gdzie wznosił się kamien­ny krąg. On też czekał.

Na szyi czuła ciężar wisiorka.

Pozostało tylko kilka godzin, pomyślała. Nie straci jednak nadziei, choć trudno było ją zachować w tej mrocznej i samotnej godzinie. Została tu przy­słana, sprowadzona, ale to nie miało znaczenia. Znaczenie miało tylko to, że tu przybyła i tu odnalazła wszystkie potrzebne jej odpowiedzi.

Musiała tylko wierzyć, że Conal odnajdzie swoje w ciągu tego jedynego dnia, jaki im pozostał.

Obserwowała, jak wstaje świt, jak wolno, niemal ukradkiem pojawiają się pierwsze promienie światła. Mgła uniosła się nad ziemią niczym wilgot­na kurtyna. Na wschodzie zapłonęły złote płomienie i rozprzestrzeniały się po całym niebie, zmieniając barwę na czerwoną i jaśniejąc, aż wreszcie świat się obudził.

Powietrze z szarego stało się perłowe.

Z zamku na plaży nie pozostał ślad, zmył go przypływ. Serce ją zabolało, że można tak łatwo pewne rzeczy usunąć.

Wróciła do domu.

Musiała zająć czymś ręce i umysł. Nic nie mogła poradzić na stan swoje­go serca, ale postanowiła, że dzisiaj, w tym wyjątkowym dniu, nie będzie się martwić.

Kiedy przyczłapał Hugh, wypuściła go na dwór, żeby sobie pobiegał. Na­stawiła wodę na herbatę; wiedziała już, jaką lubi Conal: bardzo mocną, bez cukru czy śmietanki.

Wyjęła z kredensu garnek. Conal wspomniał, że o tej porze roku dojrze­wają jagody. Jeśli uda jej się dość ich nazbierać, będą mieli na śniadanie świeże owoce.

Wyszła z domu, minęła grządki z ziołami i rozłożysty krzak pokryty stoż­kowatymi fioletowymi kwiatami, które intensywnie pachniały. Ciekawe, jak by wyglądały zasuszone i ułożone w wielkim miedzianym wazonie.

Wokół jej kostek snuła się mgła i Allena pomyślała, że brodzi w płyt­kiej rzece. Wiatr nie rozwiewał białego obłoku, choć unosił jej włosy, gdy wchodziła na łagodne zbocze za domem. Z oddali dobiegało gardłowe warczenie Hugh, gdzieś bliżej ćwierkał ptak, a w tle jak zawsze szumiało morze.

Kierowana impulsem, zdjęła buty i ruszyła boso po zimnej mokrej trawie.

Ścieżka poprowadziła ją w dół, by zaraz znowu się wznieść, teraz bardziej stromo. Mgła gęstniała, układając się mlecznymi warstwami. Allena obejrza­ła się i ledwo dostrzegła daleko w tyle zarys chatki. Poczuła dreszcz i o mało nie zawróciła, ale gdzieś z przodu rozległo się szczekanie psa.

Zawołała Hugh i poszła za jego głosem. Na szczycie kolejnego wzniesie­nia zobaczyła kępę przewróconych przez wiatr drzew, a koło nich krzewy je­żyn i krzaczki jagód.

Zadowolona z odkrycia, zaczęła je zbierać i jeść. Wspinała się coraz wy­żej, tam gdzie owoców było najwięcej, Pomyślała, że zrobi naleśniki, a jago­dy wsypie do ciasta.

Garnek był już w połowie pełny, gdy wdrapała się na skałę, gdzie rósł sa­motny krzak, ciężki od dorodnych fioletowych jagód.

- Najbardziej nęcące są zawsze te, które znajdują się poza naszym zasię­giem.

Allenie zabrakło tchu i o mało nie upuściła garnka na widok kobiety sto­jącej na wąskiej ścieżce po drugiej stronie krzewu.

Miała długie do pasa ciemne włosy, a oczy zielone jak ocean o świcie. Z uśmiechem położyła dłoń na łbie Hugh, który spokojnie przy niej siedział.

- Nie miałam pojęcia, że ktoś tu jest - powiedziała Allena, w myślach do­dając: że ktoś może tu być. - Ja... - Z niejakim przestrachem obejrzała się, lecz nie mogła dostrzec stąd chatki. - Nie zdawałam sobie sprawy, że tak da­leko się zapuściłam.

- To dobry poranek na spacer i zbieranie jagód. Z tych, co masz w garn­ku, będzie doskonały dżem.

- Za dużo nazbierałam. Myślałam o czymś innym. Twarz kobiety złagodniała.

- Nie możesz nazbierać za dużo, jeśli ktoś je zje. Nie denerwuj się - powiedziała cicho. - On jeszcze się nie obudził. Kiedy śpi, w jego umyśle panu­je spokój.

Allena odetchnęła głośno.

- Kim pani jest?

- Tym, kto jest ci akurat potrzebny. Staruszką ze sklepu, chłopcem z łodzi.

- Och. - Czując, jak drżą jej kolana, Allena przysiadła na skale. - Boże.

- Ale to nie powinno cię przerażać. Nikt nie chce cię skrzywdzić. Ani cie­bie, ani jego. On jest częścią mnie.

- Jego prababka. Powiedział... ludzie mówią... Kobieta uśmiechnęła się szeroko i pokiwała głową.

- Istotnie, mówią.

Starając się odzyskać panowanie nad sobą, Allena wysunęła spod bluzy wisiorek.

- To należy do pani.

- To należy do osoby, do której należy... aż będzie należało do innej.

- Conal powiedział, że wrzucił wisiorek do morza.

- Ależ ten chłopak ma temperament. - Jej śmiech był lekki i puszysty jak śmietana. - Jestem z niego dumna. Mógłby rzucić wisiorek na księżyc, a mi­mo to w odpowiedniej porze powróciłby do osoby, do której powinien nale­żeć. Tym razem jesteś nią ty.

- On nie chce mnie kochać.

- Dziecko. - Kobieta pogładziła Allenę po policzku; było to jak muśnięcie skrzydeł. - Miłości nie można odrzucić siłą woli. Ona po prostu istnieje i ty już o tym wiesz. Masz cierpliwe serce.

- Niekiedy cierpliwość to tchórzostwo.

- To mądre. - Kobieta pokiwała głową, wyraźnie zadowolona, i poczęsto­wała się jagodą z garnka. - I prawdziwe. Ale ty już go rozumiesz i zaczynasz rozumieć siebie, co zawsze jest o wiele trudniejsze. Wiele dokonałaś, zwa­żywszy, jak mało miałaś czasu I kochasz go.

- Tak, kocham go. On jednak nie zgodzi się przyjąć miłości poprzez magię.

- Dzisiaj wieczorem, gdy najdłuższy dzień spotka się z najkrótszą nocą, kiedy gwiazda rozbłyśnie całą swą mocą i potęgą, wybór, jakiego oboje doko­nacie, będzie taki, jaki zawsze miał być. - Ujęła twarz Alleny w dłonie i uca­łowała ją w oba policzki. - Twoje serce będzie wiedziało - dodała i zniknęła we mgle jak duch.

- Jak? - Allena zamknęła oczy. - Nie dała nam pani dość czasu.

Hugh trącił ją łbem w kolano, pochyliła się więc i ukryła twarz w jego sierści.

- Za mało czasu - mruknęła. - Ale też za mało, żeby się martwić. Nie mam pojęcia, co robić, wiem tylko, że teraz pora na śniadanie.

Wróciła dróżką, którą przyszła, z nieodstępnym Hugh u boku. Mgła roz­praszała się, rzedła. Wyglądało na to, że przeznaczenie zdecydowało o jeszcze jednym pogodnym dniu.

Kiedy w zasięgu wzroku pojawiła się chatka, Allena zobaczyła, że na tyl­nym ganku czeka na nią Conal.

- Martwiłem się o ciebie. - Wyszedł jej na spotkanie, świadomy, że ulga, którą odczuwa, jest nieproporcjonalna do sytuacji. - Czemu włóczyłaś się we mgle?

- Zbierałam jagody. - Pokazała mu garnek. - Nigdy nie zgadniesz, co... - Urwała, widząc, że jego wzrok wędruje ku wisiorkowi.

- Czego nigdy nie zgadnę?

Nie, pomyślała, nie może mu powiedzieć, kogo spotkała, Nie może, bo je­go oczy zasnują cienie, a jej łamie się serce na ten widok.

- Co będzie na śniadanie.

- Jagody? - Zanurzył dłoń w garnku.

- Patrz - powiedziała, wchodząc do domu. - I ucz się.

Patrzył więc i czuł, jak ogarnia go spokój. Obudził się, szukając jej koło siebie, i to go poruszyło. Jak to możliwe, że mężczyzna po jednej nocy z ko­bietą przekonuje się, że jego łóżko jest puste i zimne, kiedy jej nie ma? A po­tem ta panika, ściskająca mu serce, gdy nigdzie nie mógł jej znaleźć. Teraz tu była, mieszała ciasto w misce i świat wrócił do normy.

Czy można nazwać to inaczej niż miłością?

- Potrzebna ci płyta do naleśników. - Postawiła patelnię na ogniu, by się rozgrzała. - Ale jakoś sobie poradzimy.

- Alleno.

- Hmm? - Obejrzała się na niego. Coś w jego oczach sprawiło, że zakręci­ło jej się w głowie. - Tak? - Kiedy się odwróciła, wisiorek zakołysał się, odbi­jając promienie słońca.

Conalowi wydało się, że gwiazda błyska mu prosto w oczy, dręcząc go. Choć nie wykonał żadnego ruchu, jednak rozmyślnie się wycofał. Nie będzie mówił o miłości.

- Gdzie masz buty?

- Buty? - Mówił tak łagodnie, tak czule, że pod powiekami poczuła pie­czenie. Spojrzała na swoje stopy. - Musiałam je zostawić w sypialni. Ależ je­stem niemądra.

- Więc wędrowałaś boso po rosie, śliczna Alleno?

Słowa uwięzły jej w gardle. Zarzuciła mu ręce na szyję, chowając twarz na jego ramieniu. W sercu czuła burzę.

- Alleno. - Przycisnął usta do jej włosów, żałując, że dla dobra obojga nie potrafi zerwać łańcucha opasującego mu serce. - Co mam z tobą zrobić?

Kochać mnie. Po prostu kochać. Z resztą sama dam sobie radę.

- Mogę dać ci szczęście. Gdybyś tylko mi pozwolił, uczyniłabym cię szczęś­liwym.

- A co z tobą? W tej sprawie jest nas dwoje. Jak możesz wierzyć w to, co ci powiedziałem, godzić się z tym i być gotową z tego powodu zmienić swoje życie? - Odsunął ją od siebie i musnął palcem wisiorek. - Jak możesz, Alleno, taką łatwością w to wierzyć?

- Bo wisiorek należy do mnie - odrzekła drżącym głosem. - Dopóki nie będzie należał do innej osoby. - Jakoś zdołała się opanować. Z szuflady wy­jęła chochlę i nalała ciasta na patelnię. - Uważasz, że jestem naiwna i łatwo­wierna, że tak bardzo pragnę miłości, iż uwierzę we wszystko, co daje mi choćby cień szansy?

- Myślę, że masz czułe serce.

- I uległe? - Zaskoczyło go chłodne spojrzenie, które mu posłała. - Nie­wykluczone, że masz rację. Serce staje się uległe, jeśli próbujesz dostosować się do wymagań ludzi, których kochasz, by w ten sposób zyskać ich wzajem­ność. I mam nadzieję, że mi się to uda, wolę jednak serce, na którym odcis­kają się uczucia innych.

Cierpliwe serce, pomyślała, ale na Boga, na pewno nie tchórzliwe. Zręcznie odwróciła naleśniki na drugą stronę.

- Co sprawiło, że twoje serce stwardniało, Conal?

- Celnie trafiasz, gdy decydujesz się wypuścić strzałę.

- Może dotąd zbyt rzadko sięgałam do kołczana. - Teraz się to zmieni. Niespiesznie przełożyła naleśniki na talerz i nalała kolejną porcję ciasta na patelnię. - Dlaczego nigdy nie mówisz o matce?

Strzał w dziesiątkę, pomyślał, bez słowa patrząc, jak Allena nakrywa do stołu.

- Mam prawo wiedzieć.

- Istotnie, masz.

Wyjęła z szafki miód i cynamon, nalała herbatę do filiżanek.

- Usiądź. Śniadanie ci wystygnie.

Posłuchał z wymuszonym uśmiechem. Była zagadką, dlaczego uwierzył, że udało mu się ją rozwiązać? Poczekał, aż Allena przełoży naleśniki na ta­lerz i usiądzie przy stole.

- Moja matka pochodziła z pobliskiej wioski - zaczął mówić. - Jej ojciec był rybakiem, a matka umarła przy porodzie, gdy mama była mała. Dziecko też umarło, więc jako najmłodszą w rodzinie i jedyną dziewczynkę bracia i ojciec ją rozpieszczali.

- Masz wujków w tej wiosce?

- Tak, trzech. Mieszkają tam z rodzinami, chociaż kilkoro ich dzieci wyje­chało do Dublina albo dalej.

Polała naleśniki miodem i podała butelkę Conalowi. Ma rodzinę, pomyś­lała, a mimo to żyje samotnie.

- Więc w wiosce mieszkają też twoi kuzyni?

- Kilkoro z nich. Bawiliśmy się razem w dzieciństwie. Od nich po raz pierwszy usłyszałem o moim przeznaczeniu. Brałem to za legendę, wymyślo­ną historię w rodzaju tych, które mówią o elfach, syrenach i wróżkach. - Jadł, ponieważ jedzenie stało przed nim, a Allena zadała sobie trud, by je przyrzą­dzić. - Mama lubiła rysować i nauczyła mnie, jak widzieć różne rzeczy. I jak sprawić, by to, co widzę, pojawiło się na papierze za sprawą pióra czy kredek. Ojciec kochał morze i myślał, że pójdę w jego ślady. Ale mama na ósme uro­dziny dała mi glinę. I ja... - Zamilkł, uniósł dłonie i przyjrzał się im przez zmrużone powieki. Były jak dłonie jego ojca: wielkie, delikatne i silne. Nie zostały jednak stworzone do zarzucania sieci. - Formowanie gliny, odkrywa­nie, co w sobie kryje... To mnie pochłonęło. I rzeźbienie w drewnie, a potem pokazywanie innym ludziom, co w nim dostrzegłem. Mama to rozumiała. Wiedziała.

- Ojciec był rozczarowany?

- Raczej zdziwiony. - Conal wzruszył ramionami, znowu wziął do ręki wi­delec. - Bo jak człowiek może zarobić na życie, strugając coś z drewna albo łupiąc kamienie? Mama jednak była zadowolona, więc nie protestował. Ro­bił to dla niej, a także dlatego, jak dowiedziałem się później, że jego zda­niem mój los był z góry przesądzony. Tak więc w ostatecznym rachunku nie miało znaczenia, czy będę rzeźbił, czy łowił ryby.

Zamilkł i utkwił wzrok w wisiorku. Allena wsunęła go pod bluzę. Czując na sercu jego żar, czekała, aż Conal podejmie opowieść.

10

Po moim urodzeniu rodzice starali się o kolejne dzieci. Mama dwa razy po­roniła, a to drugie poronienie, do którego doszło, gdy była w zaawansowanej ciąży... zniszczyło jej zdrowie. Byłem mały, ale pamiętam, że musiała długo leżeć w łóżku, pamiętam, jaka była blada, gdy w końcu zaczęła chodzić. Ni­gdy już nie czuła się dobrze, ale o tym nie wiedziałem.

- Byłeś dzieckiem. - Kiedy dotknęła jego dłoni, uśmiechnął się smutno.

- Masz czułe serce, Alleno. - Zamknął jej palce w swoich, uścisnął i wy­puścił. - Była chora tego roku, gdy miałem dwanaście lat. Tamtej wiosny oj­ciec trzykrotnie woził ją promem do lekarzy, a ja mieszkałem u kuzynów. Umierała i nikt nie potrafił znaleźć sposobu, by ją uratować. Jakaś cząstka mnie zdawała sobie z tego sprawę, lecz odpychałem tę myśl. Zawsze kiedy wracała do domu, byłem przekonany, że wszystko w porządku.

- Biedny mały chłopiec - mruknęła Allena.

- Nie zasługuję tak bardzo na współczucie, jak sądzisz. Tego lata, gdy miałem dwanaście lat, poszła ze mną nad morze. Powinna leżeć w łóżku, ale się uparła. Opowiedziała mi o kamiennym kręgu, gwieździe i moim miejscu w całej tej historii. Pokazała wisiorek, który teraz nosisz, chociaż widywałem go niezliczoną ilość razy. Zamknęła na nim moją dłoń i poczułem, jak srebro oddycha.

Byłem bardzo zły. Nie różniłem się wcale od innych chłopców, których znałem, moich kuzynów i kolegów. Dlaczego więc mi to mówiła? Powiedzia­ła, że jestem jeszcze za mały, żeby go dostać, ale przedyskutowali całą spra­wę z moim ojcem. Zgodził się, aby sama wybrała porę i sposób. Chciała dać mi wisiorek, nim od nas odejdzie.

- A ty go nie chciałeś.

- Nie, na Boga, nie chciałem. Chciałem, żeby nie umierała, żeby wszystko pozostało po staremu, jak dawniej, kiedy mama była zdrowa, a ja biegałem po wzgórzach. Chciałem, żeby znowu śpiewała w kuchni.

Allena współczuła mu całym sercem, kiedy jednak wyciągnęła rękę, Conal się odsunął.

- Nakrzyczałem na nią, a potem uciekłem. Wołała za mną i próbowała mnie gonić, ale ja byłem silny i zdrowy, a ona nie. Chociaż słyszałem jej płacz, nie patrzyłem za siebie, Ukryłem się w szopie na łodzi wuja. Dopiero następnego dnia rano ojciec mnie tam znalazł.

Nie spuścił mi lania, jak mógłbym się spodziewać, ani nie zaciągnął za ucho do domu, na co zasługiwałem. Usiadł obok, przytulił mnie i powiedział, że mama w nocy umarła.

Szeroko otwartymi oczami spojrzał na Allenę. Zdziwiła się, że płonący w nich ogień nie wysuszył łez wypełniających jej oczy.

- Kochałem ją. A ostatnie słowa, jakie do niej powiedziałem, były pełne gniewu i złości.

- Myślisz, że... och, Conal, naprawdę uważasz, że właśnie te słowa zabra­ła ze sobą?

- Zostawiłem ją samą.

- I wciąż obwiniasz przerażonego i zagubionego dwunastolatka? Wsty­dziłbyś się takiego braku współczucia.

Jej słowa sprawiły, że podskoczył. Oboje wstali.

- Wiele lat później, jako dorosły mężczyzna, tak samo potraktowałem ojca.

- To rozczulanie się nad sobą, a w dodatku nieprawda. - Szybko pozbie­rała talerze i zaniosła do zlewu. Uświadomiła sobie, że Conalowi nie potrze­ba współczucia, tylko prostej, okrutnej prawdy. - Sam mówiłeś, że nie wie­działeś o jego chorobie. Nie powiedział ci. - Nalała do zlewu gorącej wody i dodała płynu do zmywania, wpatrując się w pianę. - Przeklinasz pomysł, że w twoich żyłach płynie - jak to nazwałeś? - krew elfów, ale wygląda na to, że cholernie ci odpowiada rola boga.

Gdyby walnęła go patelnią w głowę, byłby mniej zszokowany.

- Łatwo ci tak mówić, skoro jutro możesz stąd odejść.

- To prawda, mogę. - Odwróciła się ku niemu. - Mogę zrobić, co będę chciała. I tobie powinnam za to podziękować, bo pomogłeś mi zrozumieć sprawy, na które sama się godziłam, pokazałeś, że mam coś cennego, co mo­gę dać innym. A ja chcę to komuś dać, Conal. Chcę stworzyć dom, założyć ro­dzinę, żyć z kimś, kto będzie mnie szanował, rozumiał i kochał. Nigdy się nie zgodzę na mniej. Za to ty tak. Wciąż kryjesz się w tej szopie z łodziami, tyl­ko że teraz nazywasz ją atelier.

W jego gardle kłębiły się gniewne, nienawistne słowa. Nie był już jednak tamtym chłopcem, zastąpił je więc dotkliwszym i głębiej raniącym lodem.

- Odpowiedziałem na twoje pytania. Rozumiem, czego pragniesz, ale nie masz najmniejszego pojęcia o tym, czego chcę ja.

I wyszedł, pozwalając, by drzwi zamknęły się za nim z trzaskiem.

- Mylisz się - szepnęła Allena. - Doskonale to rozumiem.

Przez całe rano pracowała. Jeśli istotnie następnego dnia będzie musiała odejść, coś po sobie tutaj pozostawi. Conal nie będzie mógł o niej zapomnieć.

Zawiesiła firanki, które wcześniej pocerowała, ucieszona z wzorów, jakie wpadające przez nie słońce rysowało na podłodze. W pralni znalazła pędzle i inne potrzebne rzeczy. Pełna determinacji, wyniosła je na podwórze. Miała zamiar wyczyścić i pomalować te przeklęte okiennice.

Praca uspokoiła, lecz to uległe serce, o którym mówiła, zaczęło boleć. Co jakiś czas oglądała się na pracownię. On tam był. Gdzie indziej zresztą miałby być? Chociaż jakaś jej część chciała się poddać, iść do niego, to prze­cież rozumiała jego postępowanie. Potrzebował czasu.

- Ale coraz go mniej - mruknęła. Zrobiła krok do tyłu, przyglądając się efektom swojej pracy. Mokra farba połyskiwała, za oknem powiewała koron­kowa firanka.

Teraz, kiedy nic nie pozostało już do zrobienia, ogarnęło ją wielkie znu­żenie. Niemal potykając się na ścieżce, ruszyła do domu. Na chwilę się poło­ży, złapie trochę snu po bezsennej nocy.

Tylko godzinka, powiedziała sobie, wyciągając się na łóżku. W następnej chwili spała już głęboko.

Conal przyjrzał się swemu dziełu. Dłonie miał oblepione gliną, oczy peł­ne skupienia.

Allena Wróżka". Stała wysoka i smukła, z odchyloną głową, migdałowy­mi oczami i ustami kryjącymi tajemnice. Nie była piękna, bo wcale nie mia­ła być. Ale czyż ktokolwiek mógłby odwrócić od niej wzrok?

Czy on mógł?

Rozpościerała skrzydła, jakby za chwilę miała odlecieć. Albo na nowo je złożyć, jeśli ją poprosisz.

On jej nie poprosi. Nie w sytuacji, gdy znajdowała się we władzy czegoś, co było poza nimi obojgiem.

Boże, ta kobieta doprowadza go do wściekłości! Podszedł do zlewu i za­czął szorować ręce. Ciągle mu docina, mówi, co on czuje i myśli. A przecież Conal ma własny rozum i podjął już decyzję. Nie zrobił nic poza wyjawie­niem jej całej prawdy, od początku do końca.

Zależało ma na spokoju i pracy. I własnej dumie, pomyślał. Dumie, która nie pozwalała mu pogodzić się z myślą, że jego droga została już kiedyś wy­tyczona. Czy w ostatecznym rozrachunku tylko to mu pozostanie?

Przed nim rozciągała się zdumiewająco głęboka pustka. Więc na tym w końcu ma polegać wybór? Wszystko lub nic? Poddanie się losowi albo sa­motność?

Drżącymi dłońmi wziął ręcznik i zaczął się wycierać, ze wzrokiem utkwio­nym w glinianej rzeźbie.

- Ty o tym wiesz, prawda? Wiedziałaś od początku.

Rzucił ręcznik na podłogę i podszedł do drzwi. Światło uległo zmianie, po­szarzało. Na niebie pojawiły się burzowe chmury, rzucające cienie na morze.

Kiedy spojrzał na chatę, stanął jak wryty. Pomalowała okiennice, tylko ta myśl krążyła mu w głowie. Zawieszone przez nią firanki wesoło tańczyły w coraz silniejszych podmuchach wiatru. Koło drzwi umieściła kosz pełen kwiatów.

Czy jakikolwiek mężczyzna zdołałby odrzucić taką kobietę?

Jak może uważać to za pułapkę, skoro Allena niczego, nawet samej sie­bie, nie trzymała pod strażą? Otwierała się przed nim i szła ku niemu z ser­cem na dłoni.

Wszystko albo nic? Dlaczego miałby żyć znicością.

Ruszył w stronę chaty. Od drzwi dzieliły go trzy kroki, gdy się przekonał, że wyrosła przed nim niewidzialna bariera.

- Nie. - W jego głosie brzmiał gniew i poczucie odrzucenia. Na próżno bił pięściami powietrze. - A niech cię diabli! Więc teraz nie chcesz dopuścić mnie do niej?

Zawołał Allenę, lecz podmuch wiatru porwał jej imię. Na ziemię spadły pierwsze krople deszczu.

- Więc dobrze. Niech tak będzie. - Conal odwrócił się, z trudem łapiąc powietrze. - Zobaczymy, czym ten dzień się zakończy.

I ruszył tam, gdzie wołała go krew.

Obudziła się przestraszona, słysząc echo swego imienia. Za oknami zapad­ła ciemność.

- Conal? - Wstała zdezorientowana i przycisnęła wyłącznik lampy, ale mroku nie rozjaśniło światło. To ta burza, pomyślała oszołomiona. Trzeba po­zamykać okna.

Po omacku zaczęła szukać świecy, lecz nagle dłoń jej drgnęła i wszystko spadło ze stolika.

Ciemno? Jak to możliwe, że jest ciemno?

Która godzina? Gorączkowo przesuwała dłonią po podłodze i w końcu znalazła zapałki. Nim zdążyła zapalić jedną, w świetle błyskawicy dostrzegła tarczę budzika.

Jedenasta.

Nie! To niemożliwe. Przespała cały najdłuższy dzień, z którego teraz zo­stała jej tylko godzina.

- Conal? - Wybiegła z pokoju, z domu, prosto w burzę i wiatr. Przemoczo­na do nitki, szarpnęła za drzwi pracowni.

Nie było go. Odszedł. Walcząc z rozpaczą, po omacku dotarła do półki, na której wcześniej widziała latarkę.

Wąski snop światła sprawił, że odetchnęła z ulgą. I natychmiast zabrakło jej tchu, gdy zobaczyła przed sobą rzeźbę.

Jej twarz i postać ze skrzydłami u ramion. Czy on tak właśnie ją widzi? Czy w jego oczach jest mądra, pewna siebie i śliczna?

Tak się czuła. Po raz pierwszy w życiu tak właśnie się czuła.

Wolnym ruchem zgasiła latarkę. Wiedziała już, dokąd poszedł, i w jakiś sposób pojęła, że ona też powinna znaleźć drogę w ciemności, tak jak wcześ­niej Conal.

Świat oszalał, tak samo jak w dniu, gdy Allena dotarła na wyspę. Ziemia się trzęsła, niebiosa huczały, morze ryczało jak smok.

Zamiast strachu ogarnęła ją radość, że bierze udział w tym wspaniałym widowisku. Dzień nie zmieni się w noc bez niej. Zaciskając dłoń na gwieździe zawieszonej pomiędzy piersiami, ruszyła drogą, którą miała wyrytą w głowie tak wyraźnie jak mapę.

Ścieżka prowadząca przez skały była stroma, wyboista i śliska od deszczu. Allena jednak ani razu się nie zawahała, ani razu nie zachwiała w swym po­stanowieniu Nad nią wznosiły się kamienie, olbrzymy i tańczyły w burzy.

A pośrodku ich kręgu pomimo ulewnego deszczu płonął złotem ogień letnie­go przesilenia.

Zwrócony ku niemu stał cień.

Jej serce, tak jak mówiła ta staruszka, wiedziało.

- Conal.

Spojrzał na nią gwałtownym wzrokiem, jakby żywioły szalejące tej nocy także w nim się kłębiły.

- Alleno.

- Nie, najpierw to ja muszę coś ci powiedzieć. - Powoli zrobiła kilka kro­ków do przodu, chociaż powietrze drżało od grzmotów. - Zawsze istnieje wy­bór, zawsze jest jakaś inna droga. Myślisz, że chciałabym ciebie, nie mając twojego serca? Myślisz, że próbowałabym cię tym zatrzymać?

Gwałtownym ruchem zerwała z szyi wisiorek i odrzuciła.

- Nie! - Próbował go złapać, ale gwiazda musnęła tylko opuszki jego pal­ców i wylądowała w środku kręgu. - Potrafisz tak łatwo z niego zrezygnować? I ze mnie?

- Jeśli będę musiała. Mogę odejść, żyć bez ciebie, choć jakaś cząstka mnie na zawsze pozostanie pełna żalu. Albo mogę zostać, stworzyć z tobą dom, urodzić dzieci i kochać cię za to, kim jesteś. To mój wybór. Ty masz swój. - Wyciągnęła ramiona. - Nie mam nic prócz siebie, by cię zatrzymać. Nigdy nie miałam.

Poczuł, jak kłębią się w nim emocje.

- Dwukrotnie pozwoliłem odejść ludziom, których kochałem. A przycho­dząc tu tej nocy, myślałem, że znowu mogę tak postąpić. - Odsunął mokre włosy z twarzy. - Jestem człowiekiem o zmiennym usposobieniu.

- Już raz mi to mówiłeś. W przeciwnym wypadku nigdy bym się nie do­myśliła.

Roześmiał się cicho.

- Nawet w takiej chwili korzystasz z okazji, żeby mi dociąć? - Zrobił krok w jej kierunku. - Pomalowałaś okiennice.

- I co z tego?

- Zrobię granatowe donice, żebyś miała w czym posadzić kwiaty.

- Dlaczego?

- Bo cię kocham.

Otworzyła usta i zamknęła je z powrotem.

- Bo pomalowałam okiennice?

- Tak. Bo przyszło ci to do głowy. Bo zacerowałaś firanki mojej matki. Bo zbierasz jagody. Bo nago pływasz w morzu. Bo patrzysz na mnie i wi­dzisz, kim naprawdę jestem. To bez znaczenia, jaka siła kazała ci tu przyjść. Ważne jest tylko to, co czuję do ciebie. Na Boga, proszę, nie od­chodź ode mnie.

- Kochany. - Burza w niej i wokół nich ucichła. - Wystarczy tylko, że po­prosisz.

- Powiadają, że tutaj działa magia, ale to ty ją sprowadziłaś. Czy mnie weźmiesz, Alleno? Ujął ją za rękę. Czy oddasz mi siebie? Stworzysz dom i urodzisz mi dzieci? Przysięgam, że będę cię kochał i szanował w każdej godzinie każdego dnia. - Przycisnął usta do jej dłoni. - Utraciłem tak wiele, a ty mi to oddałaś. Oddałaś mi moje serce.

Więc jednak znalazł klucz, pomyślała Allena.

- Biorę sobie ciebie, Conalu, i oddaję ci siebie. - Oczy miała suche, czy­ste i spokojne. - Cokolwiek będziemy robić, będziemy robić razem. Przyrze­kam kochać cię teraz i zawsze.

Kiedy zarzuciła mu ręce na szyję, mgła się rozstąpiła. Na ciemnym morzu nieba zaczęła pulsować gwiazda. Ogień przygasł, zmienił się w złotą kałużę przetykaną czerwonymi jak rubin płomykami. Powietrze było ostre i chłod­ne, kamienie w kręgu rysowały się wyraźnie jak wycięte w szkle.

Rozległ się ich cichy śpiew.

- Słyszysz? - szepnęła Allena.

- Tak, tutaj. - Odwrócił ją i przycisnął mocno do siebie. Drżący promień gwiazdy najkrótszej nocy przebiegł pomiędzy kamieniami niczym strzała, podążając na spotkanie swej leżącej na ziemi bliźniaczki.

Wisiorek zapłonął błękitnym czystym ogniem. Kiedy gwiazda spotkała się z gwiazdą, krąg stał się światem pełnym blasku, dźwięku i mocy.

Najdłuższy dzień minął, przeszedł w najkrótszą noc. Światło zadrgało, zła­godniało i zbladło. Kamienie ucichły.

Conal pociągnął ją w głąb kręgu. Ogień znowu zapłonął, odbił się w jej oczach, ogrzał skórę. Conal podniósł wisiorek i zapiął Allenie na szyi, pieczę­tując tym swoją przysięgę.

- Należy do ciebie, tak samo jak ja.

- Należy do mnie. - Przycisnęła ich splecione dłonie do wisiorka. - Dopó­ki nie będzie należał do kogoś innego. Ja zawsze będę twoja.

Pocałowała go i wyszła z kręgu.

- Chodźmy do domu - powiedziała.

Niektórzy powiadają, że wróżki opuszczają swoje schronienia, by bawić się i tańczyć wokół ognia letniego przesilenia, podczas gdy gwiazda rzuca na nie swoje ostatnie promienie. Ci wszakże, co mieli magię w sercach i razem złożyli przysięgę, opuścili krąg, zeszli z klifu i cichą plażą ruszyli ku chatce z ciemnoniebieskimi okiennicami, która czekała nad morzem.


W SNACH

Dla tych, którzy wierzą w magię

PROLOG

Miał tylko sny. Bez nich był samotny, zawsze i wszędzie samotny. Przez pierwsze stulecie samotności żył arogancją i gniewem. Obu tych uczuć miał w nadmiarze.

Przez drugie stulecie żył goryczą. Niczym jeden ze sporządzanych przez niego tajemniczych eliksirów wrzała i bulgotała w jego sercu. Zamiast wszakże go uleczyć, była czymś w rodzaju paliwa, które popychało go od dnia do nocy, od dekady do dekady.

W trzecim stuleciu popadł w rozpacz i żal nad sobą. Smętni kompani, na­wet dla niego.

Jego upór był tak wielki, że musiały minąć cztery wieki, nim zaczął two­rzyć sobie dom i postarał się dostrzec jakąś przyjemność oraz piękno i satys­fakcję w swej pracy i sztuce. Cztery wieki trwało, nim duma pozwoliła mu przyznać, że być może sam, acz tylko w drobnym stopniu, ponosi odpowie­dzialność za to, co go spotkało.

Lecz czyż jego czyny, jego nastawienie zasługiwały na tak surowy osąd Strażników? Czy jego błąd, jeśli istotnie był to błąd, uzasadniał wielowieko­we więzienie z jednym tylko tygodniem w każdym stuleciu, kiedy naprawdę żył?

Kiedy minęło pół tysiąclecia, poddał się snom. Nie, to było coś więcej niż tylko poddanie. On się w nich pogrążył, dzięki nim trwał. Uciekał w sny, kie­dy jego dusza domagała się bliskości innej istoty.

Bo w snach przychodziła do niego ona: ciemnowłosa dziewczyna o oczach jak błękitne diamenty. W snach biegła przez jego las, siadała przy jego ko­minku, chętnie kładła się w jego łożu. Znał brzmienie i ciepło jej głosu. Znał jej smukłe jak u chłopca ciało. Wiedział, kiedy w kąciku jej roześmianych ust pojawi się dołeczek. I wiedział, gdzie na jej udzie znajduje się znamię w kształcie półksiężyca.

Wiedział o tym wszystkim, chociaż nigdy jej nie dotknął, nigdy do niej nie przemówił, nigdy jej nie widział na jawie, jedynie przez jedwabistą za­słonę snu.

Chociaż to kobieta go zdradziła i to kobieta była powodem jego niekoń­czącej się samotności, marzył o tej ciemnowłosej dziewczynie. Wraz z mija­jącymi latami pożądał jej tak mocno, jak pragnął tego, co było przedtem.

Tonął w wielkim mrocznym morzu samotności.

1

To miały być wakacje, czas zabawy, odprężenia, poznawania nowych miejsc.

Wcale nie miało być strasznie.

Ale nie, „strasznie" to przesada. Drobna.

Gwałtowna letnia burza, nieznana droga biegnąca przez mroczny las, gdzie drzewa wyglądały jak olbrzymy ubrane w peleryny z mgły. Kayleen Brennan z bostońskich Brennanów takie rzeczy nie przerażały. Ulepiono ją z twardej gliny. Powtarzała to sobie mniej więcej co dziesięć sekund, z tru­dem utrzymując wynajęty samochód na błotnistym trakcie, który na począt­ku wydawał się normalną drogą.

Kayleen była kobietą rozsądną i praktyczną, a decyzję w tej sprawie pod­jęła z rozmysłem już jako dwunastolatka. W jej życiu nie będzie kaprysów, romantycznych marzeń ani niemądrych decyzji. Obserwowała wtedy - i teraz też - jak takie postępowanie wpędziło jej uroczą, godną podziwu i zagubio­ną matkę w kłopoty.

Kłopoty finansowe. Prawne. Kłopoty z mężczyznami.

Toteż od dwunastego roku życia Kayleen zachowywała się i myślała jak osoba dorosła.

A dorosłych nie przerażają kępy traw, błyskawice ani mgła, która gęstnie­je i rzednie, jakby oddychała. Dorosła kobieta nie panikuje, bo źle skręciła. Kiedy droga jest zbyt wąska, jak ta tutaj, i nie da się bezpiecznie zawrócić, trzeba po prostu jechać dalej, aż będzie to możliwe.

I rozsądna, praktyczna osoba nie zaczyna sobie wyobrażać, że w burzy sły­szy różne rzeczy.

Jak na przykład głosy.

Powinnam była zostać w Dublinie, powiedziała sobie ponuro, gdy samo­chód podskoczył na kolejnym wyboju. W Dublinie, gdzie były gwarne ulice i puby, Irlandia wydawała się cywilizowana, współczesna, miejska. Ale nie, ona musiała zobaczyć wieś, prawda? Wystarczyło wynająć auto, kupić mapę i ruszyć przed siebie.

Choć szczerze mówiąc, było to absolutnie rozsądne posunięcie. Pod­czas pobytu w Irlandii zamierzała pojeździć po kraju i może znaleźć kil­ka skarbów do rodzinnego sklepu z antykami w Bostonie. Zamierzała włó­czyć się po lasach, zobaczyć morze, oglądać śliczne małe wioski i potężne ruiny.

Czy nie zamówiła pokoi w licencjonowanych pensjonatach na każdą noc podróży? Potwierdzenie rezerwacji stanowiło gwarancję, że wieczorem nie spotka jej żadna niespodzianka.

Czy nie wytyczyła dokładnie trasy, nie zaznaczyła każdego interesujące­go miejsca, nie ustaliła, jak długo zamierza pozostać w każdym z nich?

Nie przewidziała tylko, że zabłądzi. Nikt tego nie mógł przewidzieć. Me­teorolodzy zapowiadali deszcz, ale to w końcu była Irlandia. Nie wspomnieli natomiast o gwałtownej burzy z porywistym wiatrem, który rzucał jej małym samochodem jak kostką w kubku i zmienił uroczy letni zmierzch w komplet­ną ciemność.

Ale wszystko było w porządku, w jak najlepszym porządku. Kayleen tyl­ko trochę opóźniła program wycieczki, częściowo z własnej winy. Dłużej, niż zamierzała, została w Powerscourt Demesne, podążając na południe. I trochę dłużej kręciła się po tym kościelnym dziedzińcu, gdy jechała na zachód.

Bez wątpienia nadal znajdowała się w hrabstwie Wicklow, bez wątpienia była teraz w lesie Avondale, a w przewodniku przeczytała, że na tych zalesio­nych terenach mieszka mało ludzi, wioski są nieliczne i oddalone od siebie.

Kayleen oczekiwała nastrojowej, zachwycającej drogi do Enniscorthy, gdzie miała spędzić noc. Według planu powinna tam dotrzeć koło wpół do ósmej. Zaryzykowała krótkie spojrzenie na zegarek i skrzywiła się, widząc, że już jest godzinę spóźniona.

To bez znaczenia. Na pewno nie zamkną przed nią drzwi, Irlandczycy są znani z gościnności. Zamierzała poddać próbie to stwierdzenie w pierwszym napotkanym miasteczku, wiosce czy samotnej chacie. Wtedy zorientuje się, gdzie jest.

Ale na razie...

Zahamowała gwałtownie, gdy sobie uświadomiła, że od mniej więcej go­dziny nie widziała innego samochodu. Torebka, równie uporządkowana jak jej życie, leżała na siedzeniu obok. Kayleen wyjęła z niej telefon komórko­wy i włączyła go.

Zaklęła cicho, kiedy nagrany głos po raz kolejny, odkąd wjechała w las na tyle głęboko, by zorientować się, że zabłądziła, poinformował ją, że nie ma za­sięgu.

- Dlaczego nie ma zasięgu? - Z irytacji o mało nie walnęła aparatem w kierownicę. Taki odruch byłby jednak niemądry. - Po co oferują turystom telefony, skoro nie da się z nich skorzystać?

Odłożyła komórkę i wzięła głęboki oddech. Żeby się uspokoić, zamknęła oczy, oparła głowę o siedzenie i pozwoliła sobie na dwuminutowy odpoczynek.

Strugi deszczu biły o szyby, wiatr nie przestawał wyć, głęboką ciemność rozdzierały co chwila kolejne błyskawice, Kayleen siedziała jednak spokoj­nie, z opaską na ciemnych włosach i dłońmi opartymi na kolanach.

Jej pełne i kształtne usta, dotąd zaciśnięte, teraz z wolna się odprężyły. Kiedy otworzyła oczy, niebieskie jak błyskawica, która przecięła niebo, był w nich znowu spokój.

Rozprostowała ramiona, wzięła ostatni relaksujący oddech i włączyła silnik.

Kiedy to robiła, usłyszała, jak ktoś - coś - szepcze jej imię.

- Kayleen!

Odruchowo rozejrzała się na boki, przez zalane deszczem okna popatrzy­ła w ciemność. A tam przez ułamek sekundy zobaczyła cień przybierający postać mężczyzny o połyskujących jak szkło zielonych oczach.

Nacisnęła na hamulec, gdy szarpnęło ją do przodu, bo samochód zsunął się po błocie. Serce jej waliło, ręce drżały.

- Śniłaś o mnie? Będziesz śniła?

Walcząc ze strachem, szybko opuściła okno i wysunęła głowę.

- Bardzo proszę, czy mógłby mi pan pomóc? Chyba się zgubiłam.

Lecz nikogo tam nie było. Nikogo, kto mógłby cicho i z takim smutkiem odpowiedzieć:

- Tak samo jak ja.

Oczywiście, że nikogo tam nie ma. Kayleen zlodowaciałym palcem nacis­nęła guzik zamykający szybę. To tylko wyobraźnia i zmęczenie płatają jej fig­le. Nie było mężczyzny stojącego w lesie w czasie burzy. Nie było mężczyzny znającego jej imię.

To właśnie tego rodzaju bzdury wymyśliłaby jej matka. Kobieta, która za­błądziła w zaczarowanym lesie podczas okropnej burzy, i przystojny mężczy­zna, a raczej zaklęty książę, przychodzący jej z pomocą.

Cóż, Kayleen Brennan potrafi sama sobie poradzić, bardzo dziękuję. I nie ma żadnych zaklętych książąt, tylko cienie w deszczu.

Jednakże serce waliło jej w piersi. Oddychając pośpiesznie, ponownie włączyła silnik. Wydostanie się z tej przeklętej drogi i dojedzie tam, gdzie za­planowała.

A kiedy znajdzie się u celu, wypije cały dzbanek herbaty, siedząc zanu­rzona po szyję w gorącej kąpieli. I cała ta... niewygoda będzie należeć do przeszłości.

Próbowała śmiechem pokonać grozę sytuacji, próbowała oderwać myśli, układając list do matki, której wielką przyjemność sprawi każda chwila te­go zdarzenia.

Matka nazwałaby je raczej przygodą. Kayleen, wreszcie przeżyłaś przy­godę!

- Ale ja nie życzę sobie żadnych przeklętych przygód. Marzę o gorącej kąpieli, dachu nad głową i porządnym posiłku. - Znowu zaczęła się denerwo­wać i tym razem nie zdołała się uspokoić. - Czy ktoś mógłby mi pomóc do­stać się tam, gdzie powinnam być!

W odpowiedzi z nieba uderzyła błyskawica, eksplodując oślepiającym światłem w ciemności.

Gdy Kayleen chciała zasłonić ramieniem oczy, na środku drogi zobaczyła stojącego majestatycznie jelenia. W świetle reflektorów miał niesamowicie białą skórę, a grzbiet połyskujący srebrem. Jego chłodne, złote oczy spojrza­ły poprzez deszcz w jej przerażone tęczówki.

Skręciła, naciskając na hamulce. Mały samochód zarzucił i zaczął się ob­racać jakby popychany przez wirujące kłęby mgły. Kayleen usłyszała krzyk - to musiał być jej głos - i auto uderzyło w drzewo.

A potem zaczęła śnić.

Biegła przez las, podczas gdy deszcz bębnił po jej ciele niczym gniewne palce. Wydawało się, że z mroku obserwuje ją tysiąc oczu. Uciekając, pośliz­nęła się i upadła.

Głowę miała pełną dźwięków. Ryk wiatru, dudnienie grzmotu. A w tle śpiew tysięcy głosów.

Płakała, choć nie wiedziała dlaczego. Powodem nie był strach, lecz coś in­nego, coś, co chciała wydostać ze swego serca, tak jak wyciąga się drzazgę z obolałego palca. Nic nie pamiętała, ani nazwisk, ani miejsc, wiedziała tyl­ko, że musi odnaleźć drogę. Musi ją odnaleźć, nim będzie za późno.

Zobaczyła światło, pojedynczą kulę żarzącą się w ciemności, i pobiegła w tym kierunku. Z wysiłku bolały ją płuca, deszcz spływał z włosów na twarz.

Nogi ślizgały jej się w błocie. Przy kolejnym upadku podarła sweter. Po­czuła ostry ból w całym ciele i oszczędzając lewą rękę, dźwignęła się na no­gi. Zagubiona, oszołomiona i obolała, kuśtykając, pobiegła dalej.

Całą uwagę skupiła na świetle. Gdyby tylko zdołała do niego dotrzeć, wszystko znowu byłoby dobrze. Jakoś.

Gdzieś blisko uderzył piorun, tak blisko, że Kayleen poczuła, jak rozdzie­ra powietrze, napełniając noc zapachem ozonu. W jego poświacie zobaczyła, że światło pada pojedynczym snopem z okna zamkowej wieży.

Naturalnie, że musiał tu być zamek. Wcale nie wydawało się dziwne, że zamek z wieżą, w której pali się światło, stoi w środku lasu.

Płacz Kayleen zmienił się w śmiech, nieopanowany jak noc, gdy podczas szalejącej burzy kuśtykała ku gmaszysku, depcząc dzikie kwiaty.

Padła na masywne drzwi i zbierając resztkę sił, która jeszcze jej pozosta­ła, uderzyła w nie pięścią.

Burza zagłuszyła pukanie.

- Proszę - szepnęła Kayleen - och, błagam, wpuść mnie.

Siedząc przy kominku, zapadł o zmierzchu w dozwolony mu sen i przy blasku płomieni, które powołał do życia, śnił o ciemnowłosej dziewczynie, przychodzącej do niego z lasu. Lecz dzisiaj oczy miała przerażone, a policzki białe jak lód.

Przespał burzę i wspomnienia, które często nawiedzały go tutaj, w tym tymczasowym schronieniu. Kiedy dziewczyna przyszła do niego we śnie, gdy zwróciła na niego oczy, poruszył się i wypowiedział jej imię.

Zaraz też się obudził, a jej imię znowu umknęło mu z pamięci. Ogień wy­palił się niemal do końca. Mógł wzniecić go samą tylko myślą, ale nie zadał sobie tego trudu.

Tak czy owak, pora była już bliska. Mówił mu o tym ładny kryształowy ze­gar, który stał na starożytnym kamiennym kominku - bawiły go takie zesta­wienia - do północy brakowało tylko kilku sekund.

Jego tydzień rozpocznie się o północy. Przez siedem dni i siedem nocy będzie istniał. Nie jako cień w świecie snów, lecz będzie miał ciało, krew i kości.

Uniósł ramiona odrzucił głowę do tylu i czekał.

Świat zadrżał, zegar wybił dwunastą.

Pojawił się ból. Powitał go jak kochankę. O Boże, znów mógł odczuwać. Zimno paliło go w skórę, żar parzył. W gardle poczuł błogosławioną rozkosz pragnienia.

Otworzył oczy. Kolory rozbłysły, wyraźne i prawdziwe, bez tej przeklętej mgły, która przez cały czas go od nich odgradzała.

Opuścił ręce, położył dłoń na oparciu fotela, pogładził miękki aksamit. W nozdrzach poczuł dym z kominka. Przez uchylone okno wpadał do pokoju deszcz.

Jego zmysły były oszołomione, nadmiar wrażeń tak go obezwładnił, że o mało nie zemdlał. Ale nawet to było ogromną przyjemnością.

Roześmiał się głośno, serdecznie, z całego serca. Zacisnął dłonie w pięści i znowu uniósł je wysoko nad głowę.

- Jestem.

Kiedy na nowo wziął we władanie samego siebie, a od ścian odbiło się echo jego głosu, usłyszał pukanie do drzwi. Zaskoczony, zwrócił się w kierun­ku dźwięku, którego nie słyszał od pięciuset lat. A potem usłyszał coś jeszcze:

- Proszę! - To wołał jego sen. - Och, proszę, wpuść mnie!

To znowu ich sztuczka, pomyślał. Dlaczego teraz torturują go takimi zwi­dami? Nie będzie tego tolerował. Nie teraz. Nie podczas tygodnia prawdziwe­go życia.

Wyciągnął dłoń i posłał w przestrzeń płonące ognie. Ogarnięty furią, wy­szedł z pokoju na korytarz, a stamtąd na kręte schody. Nie pozwoli, by kto­kolwiek zakłócał mu ten tydzień. To pogwałcenie wyroku. Nie zamierza stra­cić ani jednej godziny z tego krótkiego czasu.

Zniecierpliwiony odległością, wymruczał pod nosem zaklęcie i zaraz zna­lazł się w wielkim holu.

Otworzył drzwi. Na gniew odpowie gniewem.

I wtedy ją zobaczył.

Stanął jak sparaliżowany. Zabrakło mu tchu, w głowie miał pustkę. W ser­cu też miał pustkę.

Oto przyszła.

Spojrzała na niego, na jej wargach zadrżał uśmiech, w kąciku ust pojawił się dołeczek.

- Więc jesteś - powiedziała. I zemdlała u jego stóp.

Cienie, kształty, ciche głosy wirowały w jej głowie, zbliżały się i oddalały, wprawiając Kayleen w konsternację.

Nawet kiedy otworzyła oczy, znajdowały się tu. Obracały się. Co to? - ta­ka była jej jedyna myśl. Co to jest?

Była zziębnięta i mokra, w każdej części ciała czuła ból. Wypadek. Oczy­wiście, wypadek. Ale...

Co to jest?

Wysoko nad głową zobaczyła rzeźbiony sufit, na którym gipsowe wróżki tańczyły pośród kwiatów. Dziwne, pomyślała. Dziwne i śliczne. Oszołomiona, uniosła dłoń do czoła i poczuła wilgoć. Myśląc, że to krew, odetchnęła głośno i spróbowała usiąść.

W głowie zakręciło jej się jak na karuzeli.

- Oooch. - Trzęsąc się cała, popatrzyła na swoje palce i zobaczyła czystą wodę. A odwróciwszy głowę, zobaczyła jego.

Pierwszy pojawił się szok, jak okrutny cios w serce. Poczuła w gardle dła­wiącą panikę.

Wpatrywał się w nią. Niegrzecznie, pomyślała później, gdy strach ustąpił miejsca irytacji. W jego oczach, zielonych jak zlane deszczem wzgórza Irlan­dii, widziała gniew. Ubrany był na czarno. Chyba dlatego wyglądał tak nie­bezpiecznie.

Twarz miał gwałtownie przystojną - pierwsze słowo, jakie jej się nasuwa­ło w związku z jego wyglądem, to „gwałtownie". Ostre kości policzkowe, sze­rokie czarne brwi, surowy grymas ust, które uznała za brutalne. Włosy miał czarne jak ubranie, spadały mu falami na ramiona.

Serce biło jej mocno, ostrzegawczo. Skuliła się w sobie, ale jednocześnie znalazła dość odwagi, żeby zapytać:

- Przepraszam, co to jest?

Nie odpowiedział. Nie mógł mówić, odkąd podniósł ją z podłogi. Sztucz­ka, nowa tortura? Czy była tylko snem wewnątrz snu?

Lecz przecież ją czuł. Czuł zimną wilgoć na jej ciele, jej ciężar i kształt. Wyraźnie usłyszał jej głos i zobaczył przerażenie w oczach.

Dlaczego miałaby się go bać? Czego miałaby się bać, skoro odebrała mu wszystkie siły? Pięćset lat samotności nie - zdołały uczynić tego, co ta kobieta osiągnęła jednym gestem.

Podszedł bliżej, nie odrywając wzroku od jej twarzy.

- Przybyłaś. Dlaczego?

- Ja... nie rozumiem. Przepraszam. Mówi pan po angielsku?

Jedna z jego grubych brwi uniosła się do góry. Przemówił po gaelicku, bo w tym języku myślał przez większość swojego życia. Jednakże w ciągu wie­ków spędzonych w samotności miał mnóstwo czasu na naukę. Doskonale znał angielski, podobnie jak pół tuzina innych języków.

- Zapytałem, dlaczego przybyłaś.

- Nie wiem. - Chciała usiąść, ale bała się ponownie ruszyć. - Myślę, że chyba miałam wypadek. Nie potrafię sobie przypomnieć.

Nieważne, jak bardzo będzie ją boleć, nie może leżeć płasko na plecach i patrzeć na niego. Czuła się głupio i bezradnie. Zacisnęła zęby i wolno się podniosła. Żołądek jej się ścisnął, w głowie zadzwoniło, ale zdołała usiąść.

Rozejrzała się po pokoju.

Zauważyła, że jest obszerny i wypełniony najdziwniejszą zbieraniną mebli. Był tu stary i piękny stół jadalny, na którym stało mnóstwo świecz­ników, srebrnych, z kutego żelaza, glinianych, kryształowych. Na ścianie wi­siały skrzyżowane piki i dramatyczny obraz przedstawiający strome posęp­ne klify.

Jej uwagę przyciągnęły serwantki z różnych epok. Karol II, Jakub I. Neoklasycyzm zderzał się ze stylem weneckim, chippendale z Ludwikiem XV. Telewizor z wielkim ekranem obok bezcennego wiktoriańskiego sekretarzyka.

Dalej stały rzędem wazony z Waterford, konie z epoki Tang, wazy drez­deńskie oraz... kilka plastikowych dozowników na cukierki firmy PEZ.

Pomimo uczucia konsternacji ten ekscentryczny wystrój ją rozbawił.

- Co za interesujące wnętrze. - Znowu na niego spojrzała. Nie spuszczał z niej wzroku. - Może mi pan powiedzieć, jak się tu dostałam?

- Przybyłaś.

- Tak, to nie ulega wątpliwości, ale jak? I... chyba jestem przemoczona.

- Pada deszcz.

- Och. - Strach wyraźnie zmalał. W końcu ten facet kolekcjonuje kiczowa­te dozowniki na cukierki PEZ i georgiańskie srebra. - Przepraszam, panie...

- Jestem Flynn.

- Panie Flynn.

- Flynn - powtórzył.

- Dobrze. Przepraszam, Flynn, ale chyba nie myślę dość jasno. - Cała się trzęsła, skrzyżowała więc ramiona na piersi. - Jechałam dokądś, ale... nie wiem, gdzie jestem.

- A kto wie? - mruknął. - Zmarzłaś. - A on nic nie zrobił, żeby jej pomóc. Teraz zajmie się nią, a potem... Po prostu zobaczy, co będzie potem.

Wziął ją na ręce, lekko zirytowany, że próbowała go odepchnąć.

- Jestem pewna, że mogę chodzić.

- Bardziej jestem pewny tego, że ja mogę. Musisz się wysuszyć i rozgrzać - powiedział, wynosząc ją z pokoju. - Ciepła herbata i gorący ogień w ko­minku.

O tak, pomyślała. To brzmiało cudownie. Niemal tak cudownie jak to, że ten mężczyzna niósł ją po szerokich, stromych schodach, jakby nic nie ważyła.

Ale to jest romantyzm w stylu jej matki, a tutaj nie ma na to miejsca. Na wszelki wypadek oparła dłoń na ramieniu, które wydawało się twarde ni­czym wyrzeźbione z kamienia.

- Dziękuję za... - Urwała. Odwróciła lekko głowę i teraz widziała jego twarz przy swojej. Ich oczy dzieliło tylko kilkanaście centymetrów, a usta - jeden oddech. Ostry, nieoczekiwany dreszcz przeszył jej serce. - Czyja cię znam?

- Czy sama nie powinnaś odpowiedzieć na to pytanie? - Nachylił się nad nią, wciągając powietrze. - Twoje włosy pachną deszczem. - Choć szeroko otworzyła oczy, przesunął ustami po jej policzku. - A skóra ma jego smak.

W ciągu tych lat nauczył się smakować życie powoli. Upijać mały łyk, choć pragnął pić haustami. Przyjrzał się jej ustom, wyobraził sobie ich smak. Patrzył, jak rozchylają się z drżeniem.

Atak.

Przyciągnął ją bliżej do siebie, a wtedy jęknęła z bólu.

Cofnął się, zobaczył ranę na jej ręce i rozdarty sweter.

- Jesteś ranna. Do cholery, dlaczego wcześniej nic nie powiedziałaś? Zniecierpliwiony - cierpliwość nigdy nie była jego mocną stroną - wszedł do najbliższego pokoju i posadził ją na łóżku. Jednym szybkim ruchem zdjął jej przez głowę sweter.

Wstrząśnięta, skrzyżowała ręce na piersiach.

- Nie dotykaj mnie!

- Jak mam opatrzyć ci rany, jeśli nie mogę cię dotknąć? - Zmarszczył brwi. Miała na sobie tylko stanik. Wiedział, że tak się nazywa ta rzecz, widy­wał ją w telewizji i tych cienkich książkach, o których mówią „magazyny".

Po raz pierwszy jednak widział żywą kobietę w takim stroju. Bardzo mu się to podobało.

Takie rozkosze będą musiały jednak poczekać, dopóki się nie przekona, czy nic jej się nie stało. Pochylił się i rozpiął jej spodnie.

- Przestań! - Chciała się odsunąć, ale bynajmniej nie łagodnie przytrzy­mał ją w miejscu.

- Nie bądź niemądra. Nie mam cierpliwości do kobiecych fanaberii. Gdy­bym chciał cię wykorzystać, już bym to uczynił. - A ponieważ nie przestawa­ła walczyć, westchnął i spojrzał na nią.

Zobaczył strach - nie głupotę, lecz czysty strach. To młode dziewczę, po­myślał. Na litość boską, Flynn, miej to na uwadze.

- Kayleen - powiedział cicho, a jego głos był tak kojący jak balsam przy­kładany na oparzenie. - Nie zrobię ci krzywdy. Chcę tylko zobaczyć, gdzie się zraniłaś.

- Jesteś lekarzem?

- Ależ nie!

Wydawał się tak dotknięty tym przypuszczeniem, że o mało nie wybuch­nęła śmiechem.

- Znam się na leczeniu. Teraz się nie ruszaj. Powinienem był wcześniej zdjąć z ciebie te mokre ubrania. - Nie odrywał od jej twarzy oczu, które sta­wały się coraz jaśniejsze. Aż wreszcie nic więcej poza nimi nie widziała. Wes­tchnęła. - Połóż się teraz, bądź grzeczną dziewczynką.

Niczym zahipnotyzowana, położyła się na jedwabnych poduszkach i uleg­ła jak dziecko, pozwoliła mu się rozebrać.

- Słodka Mario, masz nogi po samą szyję. - Fakt, że zwrócił na nie uwa­gę, odebrał moc prostemu zaklęciu i Kayleen się poruszyła. - Mężczyzna ma prawo do takiego widoku - mruknął, kręcąc głową. - Gdybyś mogła widzieć, jak wyglądasz. Jesteś cała w siniakach i zadrapaniach. Lubisz ból?

- Nie. - Język wydawał jej się obrzmiały. - Oczywiście, że nie.

- Są tacy, co lubią. - Pochylił się nad nią i rozkazał: - Patrz na mnie, tu­taj. Leż spokojnie.

Powieki jej opadły, gdy popłynęła tam, gdzie chciał, ponad ból. Owinął ją w kołdrę, posłał myśl w stronę kominka i rozpalił buzujący ogień. Potem zostawił ją i poszedł do swego laboratorium po napary.

Opatrując rany, utrzymywał Kayleen w lekkim transie. Nie chciał żad­nych panieńskich protestów, kiedy jej dotykał. Boże, tyle czasu minęło, od­kąd miał przy sobie kobiece ciało.

W snach leżała pod nim. Kładł usta na jej wargach i jego umysł czuł, jak mu się oddaje, jak się unosi, wygina w łuk. Dlatego tak bardzo jej pragnął.

Teraz była tutaj, a śliczne ciało miała podrapane i poznaczone siniakami.

Rozpacz i pożądanie splątały się w węzeł.

- Kim jesteś, pani?

- Kayleen Brennan.

- Skąd pochodzisz?

- Z Bostonu.

- To w Ameryce?

- Tak - potwierdziła z uśmiechem.

- Dlaczego tu jesteś?

- Nie wiem. A gdzie jestem?

- Nigdzie. Po prostu nigdzie. Położyła dłoń na jego policzku.

- Czemu jesteś smutny?

- Kayleen. - Wzruszony, złapał jej rękę i przycisnął do ust. - Czy przysła­li cię do mnie, żebym znowu poznał radość tylko po to, by ją utracić?

- Jacy „oni"?

Uniósł głowę, czując, jak rozpala się w nim wściekłość. Zrobił krok do ty­łu i zapatrzył się w ogień.

Mógłby wysłać ją dalej, w sen. Wtedy pamiętałaby, gdzie to jest, i powie­działaby mu wszystko, co wie. Jeśli jednak nie miała z tym nic wspólnego, on by nie przetrwał. W każdym razie nie przy zdrowych zmysłach. Wciągnął z sykiem powietrze.

Będę miał swój tydzień - przysiągł sobie. - I będę miał ją, nim ten czas dobiegnie końca. Nie zrezygnuje z tego Nie wyrzeknę się niczego.. Nie złamiecie mnie takim podstępem. Nawet przy jej pomocy nie pokonacie Flynna. - Zwrócił się w stronę łóżka, spokojny już i zdecydowany. - Mam siedem dni i siedem nocy i mam ją. Co jest tutaj, gdy wybije północ ostatniej nocy, tu pozostanie. Takie jest prawo. Ona jest teraz moja. - Ignorując grzmot, któ­ry zadudnił jak armatni wystrzał, Flynn podszedł do łóżka. - Obudź się - po­wiedział i natychmiast otworzyła oczy, jasne i przytomne. Z wielkiej rzeźbio­nej szafy wyjął długą szatę z szafirowego aksamitu. - To będzie pasować. Ubierz się i zejdź na dół. - Rzucił szatę na łóżko. - Będziesz chciała coś zjeść.

- Dziękuję, ale...

- Porozmawiamy po kolacji.

- Tak, ale chciałam... - Syknęła zirytowana, kiedy wyszedł, zamykając za sobą drzwi z nieprzyjemnym trzaskiem.

Maniery nie są tu w cenie, pomyślała. Przeczesała palcami włosy i ze zdzi­wieniem przekonała się, że są suche. Niemożliwe. Przecież ociekały wodą, kiedy przyniósł ją tutaj kilka chwil temu.

Jeszcze raz przesunęła dłonią po głowie, marszcząc brwi. Na pewno się pomyliła, nie mogły być aż tak mokre. Jest roztrzęsiona po wypadku i zdezo­rientowana. To dlatego niczego nie pamięta wyraźnie.

Przypuszczalnie powinna iść do szpitala, zrobić prześwietlenie. Chociaż taki pomysł wydawał jej się niemądry, bo czuła się dobrze. Prawdę mówiąc, nawet wspaniale.

Na próbę uniosła ręce. Nic jej nie zabolało, nic nie zakłuło. Ostrożnie do­tknęła zadrapania. Przecież było dłuższe i głębsze, sięgało aż do łokcia? Te­raz prawie się wygoiło.

Cóż, miała szczęście. A ponieważ umierała z głodu, postanowiła przyjąć zaproszenie ekscentrycznego pana Flynna na kolację. Kiedy coś zje, na pew­no łatwiej jej będzie uporządkować myśli i zdecydować, co dalej robić.

Usatysfakcjonowana, odrzuciła pościel. Zaraz też pisnęła. Była komplet­nie naga.

Mój Boże, gdzie jej ubranie? Pamiętała, o tak, pamiętała, że ściągnął z niej sweter, a potem... Cholera. Przycisnęła drżącą dłoń do skroni. Dlacze­go nic nie pamięta? Bała się, próbowała z nim walczyć, a potem... potem le­żała owinięta kołdrą w pokoju, w którym palił się ogień, a Flynn powiedział jej, żeby się ubrała i zeszła na dół.

Ha, skoro ma luki w pamięci, to szpital zajmuje bezdyskusyjnie pierwsze miejsce na liście spraw do załatwienia.

Złapała szatę, przycisnęła materiał do policzka i jęknęła. To był strój god­ny księżniczki albo bogini, ale na pewno nie nadawał się dla Kayleen Bren­nan z Bostonu jako niezobowiązujący strój na kolację.

To będzie pasować, tak powiedział. Ten pomysł ją rozbawił, wsunęła jed­nak dłonie w rękawy, czując z przyjemnością cudowne ciepło na skórze.

Odwróciła się, łapiąc swoje odbicie w stojącym lustrze. Włosy spadały jej kaskadą na ramiona, całe ciało otulała sięgająca do kostek, obszyła złotą ko­ronką szafirowa suknia.

Nie wyglądam jak ja, pomyślała. Wyglądam jak postać z baśni. Zrobiło jej się głupio i odwróciła się od lustra.

Łóżko, na którym wcześniej leżała, miało aksamitny baldachim i narzutę. Na komodzie, doskonale zachowanym meblu w stylu Karola II, leżały srebr­ne szczotki do włosów ozdobione lapis - lazuli oraz antyczne opałowe i jaspisowe flakony perfum. Świeże jak poranek i białe jak śnieg róże pyszniły się w kobaltowym wazonie.

Pokój też jest jak z baśni, pomyślała Kayleen. Przeznaczony do światła świec i ognia płonącego w kominku. W rogu stało biurko w stylu królowej An­ny, wysokie okna były ozdobione koronkowymi firankami i aksamitnymi za­słonami, na ścianach wisiały urocze akwarele przedstawiające wzgórza i łą­ki, ślicznie spłowiałe dywaniki pokrywały podłogę z szerokich desek.

Gdyby miała opisać idealny pokój, tak właśnie by wyglądał.

Flynnowi może brakuje dobrych manier, za to gust ma nieskazitelny. Al­bo jego żona, poprawiła się zaraz. Bo to niezaprzeczalnie był kobiecy pokój.

Owa myśl przyniosła jej ulgę, zignorowała więc dziwne uczucie w brzu­chu i z ciekawością otworzyła opałowy flakon.

Czy to nie dziwne? Zawierał jej ulubione perfumy.

3

Flynn napił się whiskey, nim zajął się jedzeniem. Alkohol uderzył go jak go­rąca pięść.

Dzięki Bogu wciąż istnieją rzeczy, na których człowiek może polegać.

Nakarmi swoją kobietę - bo była jego kobietą, to nie ulegało wątpliwo­ści. Zatroszczy się o nią, co jest obowiązkiem mężczyzny, a potem przedstawi jej sytuację.

Najpierw jednak Kayleen musi odzyskać równowagę.

W kominku w sali jadalnej płonął jasny ogień. Na stole stały ciężkie sreb­ra, delikatna porcelana, wazon z aromatycznymi różami, wysmukłe białe świece i migoczące jak klejnoty kryształy.

Flynn zamknął oczy i wyciągnął dłonie. Na naczyniach zaczęły pojawiać się potrawy, które jego zdaniem powinny najbardziej jej smakować.

Była śliczna ta jego Kayleen. Chciał, by na jej policzki powrócił rumie­niec. Chciał usłyszeć jej śmiech.

Pragnął jej.

I tak właśnie miała wyglądać przyszłość.

Cofnął się i z chłodną satysfakcją obejrzał swoje dzieło. Zadowolony z sie­bie, poszedł, by czekać na nią u stóp schodów.

Kiedy zbliżała się ku niemu, serce mocniej zabiło mu w piersiach.

- Speirbhean. Kayleen zawahała się lekko.

- Słucham?

- Jesteś piękna. Powinnaś nauczyć się gaelickiego - powiedział, ujmując ją pod ramię i wyprowadzając z holu. - Ja cię nauczę.

- Bardzo dziękuję, choć nie wydaje mi się, żeby to było konieczne. Chcia­łam ci też podziękować, że mnie przyjąłeś pod swój dach. Czy mogłabym sko­rzystać z telefonu? - Ta możliwość przyszła jej nagle do głowy.

- Nie mam telefonu. Czy suknia ci odpowiada?

- Nie masz telefonu? To może skorzystam z telefonu któregoś z twoich są­siadów?

- Nie mam sąsiadów.

- W najbliższej wiosce w takim razie - powiedziała, czując, jak znowu ogarnia ją panika.

Tu nie ma żadnej wioski. Dlaczego się niepokoisz, Kayleen? Jesteś w suchym i ciepłym miejscu, bezpieczna.

- Może i tak, ale... ale skąd znasz moje imię?

- Sama mi powiedziałaś.

- Nie pamiętam, żebym ci mówiła. Nie pamiętam, jak...

- Nie masz powodu do obaw. Poczujesz się lepiej, jak coś zjesz.

Ona jednak zaczynała uważać, że ma bardzo wiele powodów do niepoko­ju. Dobry nastrój, który ogarnął ją na piętrze, teraz szybko znikał. Kiedy wszakże przekroczyła próg jadalni, przeżyła wstrząs.

Przy stole bez trudu zmieściłoby się pięćdziesiąt osób, a jedzenia starczy­łoby dla wszystkich.

Misy, tace, wazy i talerze zajmowały cały długi dębowy blat. Owoce, ryby, mięsa, zupy, najrozmaitsze warzywa, góry makaronów.

- Gdzie... - Mimo woli podniosła głos i musiała dołożyć starań, by znowu nad nim zapanować. - Skąd to wszystko się wzięło?

Flynn westchnął. Oczekiwał zachwytu, a ujrzał szok. Kolejna rzecz, na którą można liczyć. Kobiety to wieczna zagadka.

- Usiądź, proszę. Jedz.

Mimo narastającej paniki głos miała spokojny i zdecydowany.

- Chcę wiedzieć, kto jeszcze tu mieszka. Gdzie twoja żona?

- Nie mam żony.

- Nie opowiadaj bzdur. - Okręciła się ku niemu na pięcie, opanowana, a jednocześnie na tyle poruszona, by domagać się odpowiedzi. - Może nie masz żony, ale na pewno masz tu kobietę.

- O tak. Ciebie.

- Nie podchodź. - Złapała ze stołu nóż i wyciągnęła w jego kierunku. - Nie zbliżaj się. Nie wiem, co tu się dzieje, i nic mnie to nie obchodzi. Teraz wyjdę stąd i nic mnie nie powstrzyma.

- Nie. - Zrobił krok do przodu i zręcznie wyłuskał z jej palców przedmiot, który okazał się różą. - Teraz usiądziesz i będziesz jadła.

- Jestem w śpiączce. - Kayleen gapiła się to na białą różę w jego dłoni, to na swoje puste palce. - Miałam wypadek, uderzyłam się w głowę. To wszystko to tylko halucynacje.

- To wszystko jest prawdziwe. Nikt lepiej ode mnie nie zna granicy dzie­lącej to, co realne, od tego, co nierealne. Usiądź. - Wskazał jej krzesło. Kie­dy się nie poruszyła, zaklął. - Powiedziałem ci przecież, że nie zrobię ci krzywdy, prawda? Pośród moich grzechów nigdy nie było kłamstwa ani nie­wolenia kobiet. Proszę. - Wyciągnął rękę, w której teraz na powrót był nóż. - Weź go i użyj, jeśli złamię dane ci słowo.

- Jesteś... - Nóż był ciężki, prawdziwy. Złudzenie, powiedziała sobie Kay­leen. Po prostu złudzenie. - Jesteś magikiem.

- Tak, otóż to. - Jego uśmiech był jak błyskawica, nagły i jasny. Przedtem Flynn zwracał uwagę urodą, teraz oszołamiał. Promieniał zadowoleniem. - Usiądź, Kayleen, i razem ze mną zakończ post. Bo przez długi czas byłem głodny.

Zrobiła ostrożny kroczek do tyłu.

- To za wiele.

Myśląc, że chodzi jej o jedzenie, Flynn przyjrzał się stołowi z namysłem.

- Chyba masz rację, trochę mnie poniosło. - W myślach dokonał wyboru, po czym wyrysował dłonią w powietrzu łuk.

Połowa jedzenia zniknęła.

Nóż wypadł ze zdrętwiałych palców Kayleen, oczy obróciły się białkami do góry.

- Chryste - mruknął zniecierpliwiony, a jednocześnie zatroskany. Tym ra­zem jednak udało mu się ją złapać, nim upadła na podłogę. Posadził ją na krześle i lekko nią potrząsnął. Po chwili wróciła jej świadomość.

- Więc jednak niczego nie zrozumiałaś.

- A co miałam zrozumieć?

- W takim razie trzeba ci wszystko wytłumaczyć. - Zaczął nakładać je­dzenie na talerz. - Musisz jeść, bo zachorujesz. Twoje obrażenia szybciej się zagoją, jeśli będziesz silna. - Postawił przed nią talerz i wziął drugi dla sie­bie. - Co wiesz o magii, Kayleen Brennan z Bostonu?

- To przyjemna rozrywka.

- Może nią być.

Zdecydowała, że zacznie jeść, bo było jej słabo.

- I jest iluzją.

- Może nią być. - Skosztował kawałek średnio wysmażonej wołowiny i jęknął z rozkoszy. Kiedy po raz pierwszy wrócił do życia na tydzień, tak bar­dzo sobie pofolgował, że przez cały dzień był chory. Ale uważał, że warto by­ło. Później jednak nauczył się nie śpieszyć i doceniać każdą chwilę.

- Przypominasz sobie, jak się tu dostałaś? - Padało.

- Tak, nadal pada deszcz.

- Jechałam...

- Jak jechałaś?

- Jak? - Ujęła widelec i bezmyślnie nabrała na niego kawałek ryby. - Je­chałam samochodem... tak, samochodem - powtórzyła z rosnącym podniece­niem. - Oczywiście. Zgubiłam drogę. Była burza. Jechałam z... - Urwała, wal­cząc z mgłą w myślach. - Z Dublina. Byłam w Dublinie. Jestem na waka­cjach. No właśnie, jestem na wakacjach i chciałam zwiedzić Irlandię. Zabłą­dziłam. Nie wiem jak. Jechałam jedną z tych wąskich dróg przez las i zaczę­ła się burza. Prawie nic nie widziałam. A potem... - Wyraz ulgi zniknął z jej oczu, gdy spojrzała na niego. - Zobaczyłam ciebie - szepnęła. - Zobaczyłam cię w lesie.

- Naprawdę?

- Stałeś w strugach ulewnego deszczu. Wypowiedziałeś moje imię. Skąd znałeś moje imię, zanim się tu spotkaliśmy?

Jadła niewiele, ale Flynn uznał, że kieliszek wina pomoże jej przyjąć to, co zaraz nastąpi. Podał jej pełny puchar.

- Śniłem o tobie, Kayleen, przez czas o wiele dłuższy niż twoje życie. I śniłem o tobie także wtedy, gdy zabłądziłaś w lesie. A kiedy się obudziłem, stałaś przed moimi drzwiami. Czy ty nigdy o mnie nie śniłaś?

Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Była burza, zabłądziłam, Gdzieś bar­dzo blisko uderzył piorun i zobaczyłam jelenia. Na drodze stał biały jeleń.

Skręciłam, żeby go wyminąć, i wpadłam na coś. Chyba uderzyłam w drzewo. Przypuszczalnie mam wstrząs mózgu i wszystko to sobie wyobrażam.

- Biały jeleń. - Twarz Flynna znowu spoważniała. - Uderzyłaś w drzewo samochodem? Nie musieli robić ci krzywdy - mruknął. - Nie mieli prawa ro­bić ci krzywdy.

- O kim ty mówisz?

- O tych, co trzymają mnie w więzieniu. - Odsunął talerz na bok. - O przeklętych Strażnikach.

- Muszę zobaczyć, w jakim stanie jest mój samochód - powiedziała Kayleen wolno i spokojnie. To nie jest ekscentryk, pomyślała. Ten facet cierpi na poważne zaburzenia. - Bardzo ci dziękuję za pomoc.

- Jeśli chcesz sprawdzić samochód, zrobimy to rano. Nie ma sensu wycho­dzić na taką burzę w środku nocy. - Zdecydowanym ruchem przykrył jej dło­nie swoimi, nim zdążyła podnieść się od stołu. - Myślisz: „Ten Flynn stracił rozum". No cóż, nie straciłem, chociaż kilka razy niewiele brakowało. Popatrz na mnie, leannana. Czy to nic dla ciebie nie znaczy?

- Nie wiem. - I to właśnie powstrzymywało ją od ucieczki. Kiedy patrzył na nią tak, jak teraz, czuła się z nim związana. Nie zatrzymywał jej siłą, była tu z własnej woli. - Nie rozumiem, co mówisz i co się ze mną dzieje.

- Więc usiądźmy przy kominku, a ja ci wyjaśnię, co to wszystko znaczy. - Wstał i podał jej rękę. Po twarzy przemknął mu cień irytacji, gdy go zigno­rowała. - Chcesz nóż?

Spojrzała na ostrze, potem na niego. - Tak.

- Weź go więc ze sobą.

Zabrał ze stołu butelkę i kieliszki, po czym ruszył przodem.

Usiadł przy kominku, stopy oparł o skraj paleniska, smakując wino i za­pach kobiety, która czujnie przycupnęła obok niego.

- Urodziłem się, mając w sobie magię - zaczął. - To się zdarza. Inni idą do terminu i wiele mogą się nauczyć. Ale urodzić się z magią to sprawa bardziej panowania nad sztuką niż poznawania jej tajników.

- Więc twój ojciec był magikiem.

- Nie, krawcem. Magia nie musi być dziedziczna, ale trzeba ją mieć we krwi. - Przerwał, bo nie chciał znowu popełnić gafy. Najpierw musi dowie­dzieć się więcej o niej. - Kim jesteś w tym swoim Bostonie?

- Handluję antykami. To sprawa dziedziczna. Moi wujowie, dziadek i tak dalej. Brennanowie z Bostonu robią to od prawie stulecia.

- Prawie sto lat, co? - zaśmiał się Flynn. - Bardzo długo.

- Przypuszczam, że według europejskich standardów to nie wydaje się długo, ale Ameryka to młody kraj. Masz wspaniałe okazy.

- Kolekcjonuję to, co do mnie przemawia.

- I wygląda na to, że przemawiają do ciebie różne rzeczy. Nigdy dotąd nie widziałam takiej mieszaniny stylów i epok w jednym miejscu.

Z namysłem rozejrzał się po pokoju Nie przyszłoby mu to do głowy, ale aż do tej chwili nie musiał brać pod uwagę gustów innych, wyłącznie własny.

- To ci się nie podoba?

Ponieważ wyglądało na to, że sprawa jest dla niego ważna, Kayleen zmu­siła się do uśmiechu.

- Wręcz przeciwnie, bardzo mi się podoba. W mojej pracy widuję mnó­stwo pięknych i interesujących przedmiotów i zawsze żałuję, że ludzie za­miast je łączyć i stworzyć własny styl, sztywno trzymają się wzorów. Tobie nikt nie mógłby zarzucić, że trzymasz się wzorów.

- Nie, na pewno.

Już chciała podwinąć nogi, ale się powstrzymała. Co się z nią dzieje? Przestaje się mieć na baczności w trakcie swobodnej pogawędki z człowie­kiem, który według wszelkiego prawdopodobieństwa jest szaleńcem. Prze­niosła wzrok z noża na twarz Flynna. I przekonała się, że mężczyzna przyglą­da jej się z namysłem.

- Zastanawiam się, czy potrafiłabyś go użyć. Na świecie są dwa rodzaje ludzi, nie sądzisz? Tacy, co walczą, i tacy, co uciekają. Do jakiej kategorii ty należysz, Kayleen?

- Nigdy dotąd nie byłam w sytuacji, w której musiałabym zrobić jedno albo drugie.

- W takim razie albo masz szczęście, albo prowadzisz nudne życie, sam nie wiem. Osobiście lubię walczyć. - Uśmiechnął się przelotnie. - To jedna z moich licznych skaz. Prawdą jest, że brakuje mi walki na pięści z drugim człowiekiem. Brakuje mi zresztą wielu rzeczy.

- Dlaczego? Z jakiego powodu miałoby czegokolwiek ci brakować?

- To właśnie sedno tej rozmowy przy kominku, czyż nie? Odpowiedź na pytanie: dlaczego. Zastanawiasz się, mavourneen, czy nie brakuje mi piątej klepki?

- Tak - szepnęła, cała sztywniejąc.

- Nie jestem szalony, choć może byłoby łatwiej, gdybym po drodze trochę zwariował. Oni wiedzieli, że mam zdrową głowę - to ich zdaniem część pro­blemu, a także jeden z powodów, dla których ciąży na mnie wyrok.

- Oni? - Zacisnęła palce na nożu. Przyrzekła sobie, że go użyje. Użyłaby go, gdyby musiała, niezależnie od tego, jak bardzo Flynn wydawał jej się smutny i samotny.

- Strażnicy. Odwieczni i godni szacunku, ci, którzy strzegą magii. Czynili tak, nim rozpoczął się czas oczekiwania, kiedy życie było zaledwie pierwszym oddechem niebios.

- Bogowie? - zapytała ostrożnie.

- Można tak to ująć. - W zamyśleniu wpatrywał się w płomienie. - Uro­dziłem się z magią i kiedy osiągnąłem odpowiedni wiek, opuściłem rodzinę, by uzdrawiać chorych i pomagać ludziom, a nawet dawać im rozrywkę. Nie­którzy z nas mają większy dryg, rzec można, do tej rozrywkowej strony.

- Jak na przykład przepiłowanie kobiety na pół. Spojrzał na nią z mieszaniną irytacji i rozbawienia.

- To iluzja, Kayleen. Tak.

A ja mówię - o magii, nie o udawaniu. Jedni głoszą proroctwa, drudzy podróżują i studiują magię. Jeszcze inni dzięki swej sztuce uzdrawiają dusze i ciała. Są wreszcie i tacy, którzy zarabiają na życie występami. Bywa, że słu­żą wielkim panom, jak Merlin służył Arturowi. Jest tyle możliwości, ilu ludzi. A chociaż nikomu nie wolno wyrządzać szkody za pomocą magii ani ciągnąć z niej zysków, to jest ona prawdziwa. - Wyjął spod koszuli długi łańcuch i po­kazał mleczny wisior. - Kamień księżycowy - wyjaśnił. - A te słowa wyryte przy krawędzi to moje imię i tytuł. Draiodoir, Czarodziej.

- Jakie to piękne. - Nie mogąc się powstrzymać, Kayleen wzięła wisior w dłoń. Natychmiast poczuła, że od stóp do głów przeszywa ją strumień ciep­ła, jakby przeszła przez nią kometa. - Boże!

Flynn przytrzymał ją, nim zdążyła cofnąć dłoń.

- Moc - mruknął. - Czujesz ją. Możesz jej spróbować. To rzecz kusząca. I możesz sobie powiedzieć, że nic nie jest niemożliwe. Spójrz na mnie, Kay­leen.

Już patrzyła, nic innego nie była w stanie robić. Nic innego nie chciała. Więc jesteś, pomyślała. Jesteś, nareszcie.

- Mógłbym cię teraz posiąść. Oddałabyś mi się chętnie, tak jak czyniłaś to w snach. Bez strachu. Bez wątpliwości.

- Tak.

Rosło w nim rozpaczliwe pożądanie, grożąc wyrwaniem się spod kontroli.

- Ja jednak chcę więcej. - Zacisnął palce na jej palcach. - Co jest w to­bie takiego, że pragnę więcej, choć nawet nie wiem, czego więcej? Cóż, ma­my czas na znalezienie odpowiedzi. Na razie opowiem ci całą historię. Młody czarodziej opuścił więc rodzinę. Podróżował i studiował, pomagał i uzdra­wiał. Był dumny ze swych dokonań i z siebie. Niektórzy powiadali, że nazbyt dumny.

Przerwał i zamyślił się, bo w trakcie ostatniego snu były takie chwile, gdy się zastanawiał, czy to naprawdę możliwe.

- Czarodziej ten posiadł wielkie umiejętności i stał się znany w swoim świecie. Jednocześnie zaś był mężczyzną, ze wszystkimi potrzebami, żądzami i błędami mężczyzny. Chciałabyś mieć idealnego mężczyznę, Kayleen?

- Chcę ciebie.

- Leannana. - Pochylił się i przycisnął usta do jej dłoni. - Ten mężczyzna, ten czarodziej zobaczył świat. Czytał książki, słuchał muzyki. Przychodził i odchodził, kiedy chciał, robił, co chciał. Może czasami bywał beztroski, a chociaż nie wyrządzał nikomu krzywdy, to jednocześnie nie stosował się do udzielanych mu zasad i przestróg. Miał potężną moc, na co więc mu jakieś zasady?

- Wszyscy potrzebują zasad. Dzięki nim jesteśmy cywilizowani.

- Tak sądzisz? - Rozbawiło go, że jej głos nagle stał się taki poważny. Mi­mo że pozostawała we władzy zaklęcia, miała stanowczy umysł i wolę. - Kie­dyś o tym porozmawiamy. Teraz wszakże kontynuujmy naszą opowieść. Cza­rodziej poznał kobicie. Jej uroda była oślepiająca, a zachowanie słodkie. Uwierzył, że jest niewinna. Taką miał romantyczną naturę.

- Kochałeś ją?

- Tak kochałem. Kochałem niewinną dzieweczkę o anielskiej twarzy, którą widziałem, gdy na nią patrzyłem. Poprosiłem o jej rękę, bo nie chciałem przelotnych igraszek, tylko wspólnego życia. A kiedy się oświadczyłem, za­płakała, ach, jakże ślicznie spływały łzy po jej gładkim policzku. Nie może być moja, odparła, choć serce dawno mi już oddała. Był bowiem mężczyzna, bogaty i okrutny, z którym zawarł kontrakt jej ojciec. Ojciec ją sprzedał, jej los był przypieczętowany.

- Nie mogłeś na to pozwolić.

- Ach, więc ty też to rozumiesz. - Ucieszył się, że w tym najważniejszym punkcie Kayleen się z nim zgadza. - Jakże mogłem pozwolić, by bez miłości wyszła za innego? By sprzedano ją jak konia na targu? Zaproponowałem, że zabiorę ją ze sobą, a ona w odpowiedzi znowu wybuchnęła płaczem. Przyrze­kłem, że dam jej ojcu dwa razy tyle, co tamten, a ona szlochała mi na ramie­niu. To niemożliwe, odrzekła, ponieważ wtedy ów bogacz na pewno zabije jej biednego ojca, pośle go do więzienia albo zgotuje mu jakiś inny, równie straszliwy los. Dopóki ten człowiek będzie miał fortunę i pozycję, jej rodzi­na będzie zagrożona. Nie mogłaby znieść myśli, że stała się tego przyczyną, choć serce jej się ściska.

Kayleen pokręciła głową.

- Przepraszam, ale mnie wydaje to się bez sensu. Przecież gdyby pienią­dze zostały zwrócone, a jej ojciec stał się bogatym człowiekiem, to na pewno mógłby się obronić i miałby prawo po...

- Serce myśli inaczej niż rozsądek - przerwał zniecierpliwiony, ponieważ gdyby miał w głowie rozum zamiast pożaru we krwi, sam by doszedł do ta­kich wniosków. - Myślałem wyłącznie o tym, jak ją uratować. Ochronić ją i dzięki temu może zasłużyć na jeszcze większą jej miłość. Odbiorę temu okrutnikowi majątek i pozycję. Złożyłem przysięgę, a jej oczy, och, jakże lśniły od łez, niczym brylanty, To, co mu zabiorę, złożę u jej stóp. Będzie żyła jak królowa, do końca życia otoczona moją najczulszą opieką.

- Ale kradzież...

- Będziesz słuchać spokojnie? - syknął zdesperowany.

- Oczywiście. - Zadarła brodę, urażona. - Bardzo przepraszam.

- I tak też uczyniłem, sprowadzając wiatr i burzę, rozpalając zimny ogień. Tak uczyniłem, z własnej woli, dla mojej ukochanej. Człowiek ów za­miast w swym wspaniałym dworze, obudził się w chatce ubogiego chłopa. Miał na sobie łachmany, a nie ciepły nocny strój. Odebrałem mu życie, nie rozlewając ani kropli jego krwi. A kiedy skończyłem, stałem w gasnącym mroku nocy i triumfowałem. - Zamilkł na chwilę, a kiedy znów przemówił, głos miał surowy: - Strażnicy uwięzili mnie w kuli z kryształu i nie wypuści­li, choć ich przeklinałem, choć się sprzeciwiałem, choć wykorzystałem do obrony serce i niewinność mej dzieweczki. Pokazali mi, jak się śmiała, gdy posłałem jej bogactwa, jak wskoczyła do wyładowanego po brzegi wszelkim dobrem powozu i rzuciła się w ramiona kochanka, z którym uknuła intrygę, by zrujnować znienawidzonego przez nią człowieka. I zniszczyć mnie.

- Ale ty ją kochałeś.

- Kochałem, lecz Strażnicy nie uważają miłości za wystarczające uspra­wiedliwienie błędu Kazano mi wybierać. Albo pozbawią mnie mocy, odbiorą to, co mam we krwi, i uczynią zwykłym śmiertelnikiem. Albo zatrzymam to wszystko i będę żył w świecie połowicznym, samotnie, bez kontaktu z ludź­mi, nie mogąc korzystać z rozkoszy świata, który, ich zdaniem, zdradziłem.

- To okrutne. Bez serca.

- Ja też tak mówiłem, lecz nie zmienili zdania. Wybrałem drugą ewentual­ność, gdyż to znaczyło, że nie zostanę w pustce. Nie wyrzeknę się tego, do cze­go od urodzenia miałem prawo. I tak oto od owej nocy zdrady egzystuję tu­taj, sto lat po pięciokroć, i tylko przez tydzień w każdym stuleciu na nowo staję się prawdziwym człowiekiem, odczuwam wszystko jak człowiek. - Je­stem mężczyzną, Kayleen. - Nie wypuszczając jej dłoni z uścisku, wstał. Po­ciągnął ją i przytulił do siebie. - Jestem mężczyzną - mruknął, wsuwając dłoń w jej włosy.

Pochylił głowę. Jego wargi musnęły jej usta i zawahały się na sekundę. Jej urywany oddech przeniknął go na wskroś. Drżała, a on czuł bicie jej serca.

- Tym razem spokojnie - szepnął. - Spokojnie.

Musnął jej usta wargami raz, drugi. Smakowały jak pierwszy łyk wyśmie­nitego wina.

Pił powoli. Nawet gdy jej wargi się rozchyliły, pił powoli. Czerpał przy­jemność z kształtu jej ust, pieszczoty języków, lekkiego stukotu zębów.

Jej ciało pasowało do jego ciała idealnie, cudownie. Blask z kamienia księżycowego, który trzymali w dłoniach, rozprzestrzenił się niczym promie­nie słońca i zaczął pulsować.

Nawet pijąc powoli, Flynn się upił.

Kiedy się cofnął, jej westchnienie nim wstrząsnęło.

- A ghra. - Nadal spragniony, oparł czoło na jej czole i wyswobodził wi­sior z uścisku jej palców. Z jej łagodnych, kochających oczu zniknęła mgieł­ka, znowu patrzyły bystro. Nim zmiana dokonała się do końca, po raz ostatni ją ucałował.

- Śnij - powiedział.

4

Kiedy się obudziła, pod policzkiem czując delikatny jedwab poduszki, przez okno do pokoju wpadało rozmyte światło słoneczne, a wokół unosił się mocny aromat róż. W palenisku dogasał ogień.

Kayleen przeciągnęła się i już miała wygodnie się ułożyć, lecz nagle po­derwała się jak strzała wypuszczona z łuku.

Mój Boże, to naprawdę się wydarzyło. Wszystko.

I na litość boską, na litość boską, ona znowu jest naga!

Dał jej narkotyk, zahipnotyzował ją, upił? Z jakiego innego powodu spa­łaby jak dziecko - w dodatku gołe - w domu tego szalonego mężczyzny?

Instynktownie złapała za pościel, by się okryć, i wtedy zobaczyła długą białą różę. Niewiarygodnie miły, uroczo romantyczny szaleniec, pomyślała i nie mogąc się powstrzymać, wzięła kwiat.

Opowiedział jej historię o magii, zdradzie i pięciuset latach kary. On w to wierzył. Odetchnęła powoli. Ona też w to wierzyła. Siedziała, słuchając i wie­rząc w każde słowo - wtedy. Nie widziała w tym nic dziwnego, czuła jedynie smutek i gniew, że tak go potraktowano. A potem...

Pamiętała, że ją pocałował. Przycisnęła palce do ust, zdziwiona własnym zachowaniem. On ją pocałował, sprawił, że poczuła się jak ktoś zupełnie wy­jątkowy. Więcej, sama chciała, żeby ją pocałował. A także o wiele więcej.

Niewykluczone, pomyślała, naciągając kołdrę pod brodę, że było o wiele więcej.

Już miała wyskoczyć z łóżka, ale zmieniła zdanie. Wstała po cichutku. Mu­si się stąd natychmiast wydostać, a do tego potrzebne jej ubranie.

Na palcach podeszła do szafy. Skrzywiła się, gdy skrzypnęły otwierane drzwi. Zawartość przyprawiła ją o zawrót głowy: jedwabie i aksamity, atłas i koronki, wszystko w wyrazistych, bogatych kolorach. Co za piękne rzeczy. Takie ubrania Kayleen podziwiała, ale nigdy by ich nie kupiła. Były nieprak­tyczne i niepoważne, naprawdę.

Wspaniałe.

Kręcąc głową nad własną głupotą, wyjęła swoje praktyczne spodnie i po­dartą bluzę... tylko że teraz wcale nie była podarta. Zbita z tropu Kayleen oglądała ją na wszystkie strony, szukając dziury. Na próżno.

Przecież sobie nie wyobraziła rozdarcia. To niemożliwe. A ponieważ zaczy­nała się trząść, wciągnęła bluzę przez głowę i włożyła spodnie. Były nieskazitelnie czyste choć przedtem oblepiało je błoto.

Zanurkowała w ogromnej szafie. Grzebiąc w wieczorowych pantofelkach i szpilkach z miękkiej skóry, znalazła wreszcie swoje solidne czarne półbuty na płaskim obcasie. One też powinny być brudne, a miesiąc temu, kiedy Kayleen wpadła na jakiś mebel w sklepie, na lewym z przodu zrobiła się brzydka rysa.

Jednakże buty wyglądały, jakby właśnie wyjęła je z pudełka.

Zastanowi się nad tym później. Później. Teraz musi stąd uciec, jak najda­lej od niego. Jak najdalej od tego wszystkiego, co się z nią działo.

Podkradła się do drzwi, cicho je uchyliła i wyjrzała na korytarz. Zobaczy­ła piękne dywany na pięknej podłodze, obrazy i kilimy na ścianach, zamknię­te drzwi. Nigdzie nie było śladu Flynna.

Wymknęła się z pokoju tak szybko, jak pozwoliła jej przezorność. Z ulgą ruszyła po schodach, podbiegła do drzwi i otworzyła je obiema rękami.

Z rozpędu wypadła za próg, prosto na Flynna.

- Dzień dobry. - Złapał ją za ramiona, pomagając jej utrzymać równowa­gę. Myślał przy tym, jak by to było cudownie, gdyby zamiast uciekać, biegła ku niemu. - Wygląda na to, że deszcz przestał padać.

- Ja... ja... - O Boże! - Chcę sprawdzić, co z moim samochodem.

- Oczywiście, choć lepiej zrobisz, jak poczekasz, aż mgła trochę opadnie. Może teraz zjesz śniadanie?

- Nie, nie. - Zmusiła się do uśmiechu. - Naprawdę muszę się przekonać, czy samochód jest poważnie uszkodzony. Pójdę teraz i... dam ci znać.

- W takim razie zawiozę cię tam.

- To niepotrzebne, naprawdę.

On jednak odwrócił się i gwizdnął. Ujął Kayleen za rękę i nie zważając na to, że gorączkowo próbowała się uwolnić, poprowadził ją po schodach.

Z mgły wyłonił się galopujący rumak jak z bajki, biały koń z rozwianą grzywą, pobrzękujący srebrną uprzężą. Kayleen zdobyła się tylko na krótki okrzyk, gdy wierzchowiec jak strzała podbiegł ku nim, potężnymi kopytami rozdzierając mgłę i podrzucając wspaniałym łbem.

Zatrzymał się tuż koło Flynna, parsknął cicho i trącił go pyskiem.

Flynn ze śmiechem objął konia za szyję. Z taką samą radością chłopiec mógłby tulić ukochanego psa, pomyślała Kayleen. Przemawiał cicho i uspo­kajająco, w języku, który rozpoznawała już jako gaelicki.

Wciąż się uśmiechając, zrobił krok do przodu. Machnął lekko ręką i w dłoni, która dotąd była pusta, pojawiło się lśniące czerwone jabłko.

- Nie, nigdy bym nie zapomniał. To dla mojego ulubieńca - powiedział. Koń opuścił łeb i wargami zręcznie ujął owoc. - Nazywa się Dilis. To znaczy „wierny" i taki jest. - Flynn z wdziękiem akrobaty wskoczył na siodło i wy­ciągnął rękę do Kayleen.

- Bardzo ci dziękuję, jest naprawdę piękny, ale ja nie umiem jeździć kon­no. Po prostu... - Słowa zamarły jej na ustach, kiedy Flynn chwycił ją za ra­miona i posadził przed sobą na siodle z taką łatwością, jakby ważyła mniej niż niemowlę.

- Za to ja doskonale umiem jeździć zapewnił ją, lekko ściskając pięta­mi boki Dilisa.

Koń stanął dęba, a krzyk Kayleen zmieszał się ze śmiechem Flynna. Wspaniały rumak ruszył w stronę lasu i nie pozostało jej nic innego, tylko mocno się trzymać. Otoczyła Flynna ramionami, ukryła twarz na jego piersi. To było chore, kompletnie zwariowane. Jest zwyczajną kobietą prowadzącą zwyczajne życie. Jak to możliwe, że galopuje przez jakiś irlandzki las na grzbiecie białego konia, przyklejona do mężczyzny, który twierdzi, że jest piętnastowiecznym czarodziejem?

To się musi skończyć, i to natychmiast.

Uniosła głowę, zamierzając stanowczo mu powiedzieć, żeby zatrzymał ko­nia i pozwolił jej odejść. Lecz nie zrobiła tego, ponieważ jak zauroczona roz­glądała się dokoła. Promienie słoneczne prześwitywały przez wygięte kona­ry drzew. Powietrze lśniło jak wypolerowane perły.

Koń biegł szybko, w tempie bez wątpienia brawurowym. A jeździec, któ­ry nim kierował, był najwspanialszym mężczyzną, jakiego w życiu widziała.

Czarne włosy miał rozwiane, oczy mu połyskiwały. Zniknął gdzieś smutek, w jakiś sposób podkreślający jego atrakcyjność. Teraz na twarzy Flynna zo­baczyła radość, podniecenie, zachwyt, odwagę. Mnóstwo różnych silnych, gwałtownych emocji.

Na ten widok serce zabiło jej tak szybko, jak szybko stukały o ziemię koń­skie kopyta.

- O mój Boże!

Nie można zakochać się w kimś nieznajomym. W prawdziwym świecie ta­kie rzeczy się nie zdarzają.

Schyliła głowę na pierś Flynna. Może jednak nadeszła pora, by uwierzyć, a przynajmniej wziąć to pod uwagę, że poprzedniego wieczora opuściła prawdziwy świat, gdy w lesie skręciła nie tam, gdzie powinna.

Dilis zwolnił i zatrzymał się. Raz jeszcze Kayleen uniosła głowę i napotka­ła spojrzenie Flynna. Odczytał, co malowało się w jej oczach, i czując ogrom­ną radość, nachylił się ku dziewczynie.

- Nie. - Przycisnęła palce do jego ust. - Proszę. Kiwnął głową.

- Jak sobie życzysz. - Zeskoczył z konia i pomógł jej zsiąść. - Wygląda na to, że na twoim środku transportu mniej można polegać niż na moim - za­uważył, okręcając ją dookoła.

Samochód niemal czołowo uderzył w pień dębu. Ze starcia, co było do przewidzenia, zwycięsko wyszedł dąb. Maska auta pofałdowała się jak akor­deon, szyba popękała w surrealistyczny wzór. Poduszka powietrzna zadziała­ła, bez wątpienia chroniąc Kayleen przed poważnymi obrażeniami. Jechała za szybko, biorąc pod uwagę warunki. O wiele za szybko.

Ale jak w ogóle jechała?

To pytanie teraz ją uderzyło. Nie było tu drogi. Samochód stał na wąskiej wydeptanej ścieżce prowadzącej w głąb lasu. Wszędzie dookoła rosły gęsto drzewa oraz krzewy jeżyn i pnącza, pokryte niewiarygodnie pięknym kwie­ciem. Kiedy Kayleen wolno się odwróciła, nie dostrzegła żadnego szlaku, któ­ry pozwoliłby jej manewrować autem pomiędzy zaroślami w deszczu i ciem­ności.

Nie dostrzegła śladu opon na wilgotnym gruncie. Nic nie świadczyło o przebytej trasie, był tylko jej koniec.

Nagle zrobiło jej się zimno, skuliła się i splotła ręce na piersi. Przypo­mniała sobie o bluzie, która powinna być podarta. Ostrożnie podwinęła rę­kaw i tam, gdzie przedtem miała siniaki i głębokie zadrapanie, teraz zoba­czyła gładką i czystą skórę.

Spojrzała na Flynna. Stał nieruchomo przy Dilisie, który z roztargnie­niem skubał trawę. Nie był jednak spokojny, w jego oczach widziała ogniki zniecierpliwienia.

- Co to za miejsce? - zapytała ostro. - Kim ty jesteś, do diabła, i czym się zajmujesz? Jak tego dokonałeś? Cholera jasna, dlaczego tu jestem, kiedy w żadnym razie nie może mnie tu być? Ten samochód... - Machnęła dłonią w kierunku wraka. - Nie mogłam tu dojechać. To po prostu wykluczone. - Opuściła bezwładnie rękę. - Jak to możliwe?

- Wiesz, że to, co ci mówiłem wczoraj wieczorem, jest prawdą. Wiedziała. Ta myśl sprawiła, że gniew się w niej wypalił.

- Muszę usiąść.

- Ziemia jest wilgotna. - Złapał Kayleen za ramię, nim opadła na poszy­cie. - Usiądź tutaj. - Łagodnie pchnął ją na obity aksamitem fotel z wysokim oparciem i miękkimi poduszkami.

- Dziękuję. - Wybuchnęła śmiechem, chowając twarz w dłoniach. - Bar­dzo ci dziękuję. Straciłam rozum. Kompletnie mi odbiło.

- Nieprawda. Obojgu nam jednak bardzo by pomogło, gdybyś się trochę uspokoiła.

Opuściła ręce. Nie jest histeryczką i nie zamierzała się nią stać. Już nie bała się Flynna. Choć był niebezpiecznie przystojny, dotąd jej nie skrzyw­dził. I przez cały czas bardzo o nią dbał.

Ale to fakty były problemem, czyż nie? Fakt, że nie mogła tu być, jednak była. Że on nie może istnieć, lecz istnieje. Fakt, że czuła to, co czuła, zupeł­nie bez powodu.

Dawno, dawno temu, pomyślała i głęboko odetchnęła.

- Nie wierzę w baśnie.

- Ha, to bardzo smutne. Dlaczego nie wierzysz? Myślisz, że jakikolwiek świat mógłby istnieć bez magii? Skąd biorą się barwy i piękno? Gdzie są cuda?

- Nie wiem. Nie znam odpowiedzi. Albo to szalony, niesamowity sen, al­bo rzeczywiście siedzę w lesie na... - w tym momencie wstała, by dokładnie obejrzeć ów mebel - ... na intarsjowanym fotelu. Holenderskim, z początku osiemnastego wieku, jak mi się wydaje. Bardzo ładnym. O tak. - Na powrót usiadła. - Siedzę więc w pięknym fotelu w środku zamglonego lasu. Przyje­chałam tu na wspaniałym koniu po nocy spędzonej w zamku...

- To w gruncie rzeczy nie jest zamek. Raczej dwór.

- Nieważne. Towarzyszy mi mężczyzna, który twierdzi, że ma ponad pięć­set lat.

- Pięćset dwadzieścia osiem, jeśli już. liczyć dokładnie.

- Naprawdę? Doskonale się trzymasz. Mężczyzna, który ma pięćset dwadzieścia osiem lat i kolekcjonuje dozowniki na cukierki?

- Sprytne zabawki.

- I nie mam pojęcia, jak cokolwiek z tego może być prawdziwe, ale w to wierzę. Wierzę we wszystko. Bo zaprzeczanie temu, co widzę na własne oczy, jest bardziej bezsensowne niż zaakceptowanie tego.

- No właśnie. - Spojrzał na nią rozpromieniony. - Wiedziałem, że jesteś rozsądną kobietą.

- O tak, bardzo rozsądną i zrównoważoną. Więc muszę uwierzyć własnym oczom, nawet jeśli jest to nieracjonalne.

- Jeśli istnieje to, co racjonalne, to musi istnieć też to, co nieracjonalne. Rzeczy zawsze pozostają w równowadze, Kayleen.

- No cóż. - Siedziała spokojnie, rozglądając się dokoła. - Wierzę w rów­nowagę. - Powietrze migotało i jak gdyby ocierało się o jej twarz. Czuła głę­boki bogaty zapach lasu. Słyszała świergot ptaków. Jest, gdzie jest, i jest tu z nim. - Siedzę w tym pięknym fotelu w zaczarowanym lesie i prowadzę kon­wersację z czarodziejem, który ma pięćset dwadzieścia osiem lat. A jakby te­go było jeszcze mało, to w dodatku chyba się w nim zakochałam.

Swobodny uśmiech na twarzy Flynna zgasł. Burzące się w nim uczucia by­ły tak gorące, tak poplątane, tak skomplikowane, że nie mógł o tym mówić.

- Czekałem na ciebie od dawna w moich snach i w tych małych fragmen­tach życia, będących na równi torturą i skarbem. Czy teraz przyjdziesz do mnie, Kayleen? Z własnej woli?

Wstała i stąpając ostrożnie po miękkim mchu, zbliżyła się do niego.

- Nie wiem, jak to możliwe, że tak się czuję. Wiem tylko, co robię. Objął ją, przytulił i pocałował. Długo i zaborczo. Kiedy przycisnęła się do niego całym ciałem i zaplotła ręce na jego szyi, pocałował ją jeszcze żarli­wiej. Wziął więcej. Wypełnił nią siebie.

W głowie jej się kręciło i upajała się tym. Nikt nigdy jej nie pragnął - w taki sposób. Nigdy tak jej nie dotykał. Nie potrzebował. Pożądanie rozpa­lało jej krew, przemieniając logikę, rozsądek i zdrowe zmysły w coś nieważ­nego, śmiesznego.

Miała magię. Po co więc rozsądek?

- Moja - wyszeptał Flynn tuż przy jej ustach. Powtarzał to wiele razy, ca­łując ją bez końca. Wreszcie odrzucił głowę i wykrzyknął na całe gardło:

- Ona jest moja na zawsze! Biorę ją sobie, bo takie mam prawo! Kiedy wziął ją na ręce, niebo rozdarła błyskawica. Ziemia zadrżała.

Jechali przez las. Pokazał jej strumień, gdzie złote ryby przepływały nad srebrnymi kamieniami, a kaskada spadała do jeziora tak czystego jak błękit­ne szkło.

Zatrzymał się, by nazbierać kwiatów i wpleść jej we włosy. A potem zno­wu ją całował, łagodnie i słodko.

Pomyślała, że jego nastroje są równie magiczne jak cała postać i tak sa­mo niewytłumaczalne. Zalecał się do niej i rozbawiał ją, wyczarowując świe­cidełka z powietrza i rysując na niebie tęczę.

Policzki Kayleen owiewał wiatr, w nozdrzach czuła zapach wilgotnej zie­mi i kwiatów, W jej sercu grała muzyka. Baśnie są prawdziwe, pomyślała.

Przez te wszystkie lata odrzucała je, wyśmiewała zakończenia „i żyli długo i szczęśliwie", nad którymi wzdychała matka. Nie wiedziała, że czeka na nią jej własna magia.

Nic nigdy nie będzie, nie może już być takie jak przedtem.

Czy w jakiś sposób zdawała sobie z tego sprawę? Czy gdzieś na dnie ser­ca wiedziała, że to tylko okres oczekiwania, że on czeka, aż ona się obudzi?

Jeździli konno lub spacerowali, słuchając ptaków śpiewających im nad głowami. Mgła opadła, poranek zmienił się w pogodne popołudnie.

Nad jeziorem Flynn przygotował piknik, nalewając z otwartej dłoni wino, by ją rozbawić. Ciągle dotykał jej włosów, policzków, ramion, jakby ów prze­lotny kontakt sprawiał mu tę samą przyjemność co flirt.

Kayleen nigdy nie miała romansu, szkoda jej było na to czasu. Teraz mia­ła wrażenie, że miłość na całe życie i związane z nią oczekiwania skupiły się w tym jednym dniu.

Potrafił mówić o wszystkim: o historii, kulturze, sztuce, literaturze, na­uce. Nowym ekscytującym doznaniem była świadomość, że mężczyzna, któ­remu oddała serce, który tak bezgranicznie ją pociągał, przemawiał także do jej intelektu. Umiał ją rozśmieszyć, zadziwić, sprawić, by go pożądała. Dał jej radość i zadowolenie, jakich dotąd sobie nie wyobrażała.

Jeśli to sen, pomyślała, gdy o zmierzchu wsiadali na konia, to mam na­dzieję, że nigdy się nie obudzę.

5

Idealny dzień zasługiwał na idealną noc Kayleen sądziła, miała nadzieję, że po powrocie do domu Flynn weźmie ją do łóżka.

On jednak tylko pocałował ją w ten odbierający siły, podniecający spo­sób i zapytał, czy mogłaby się przebrać do kolacji.

Poszła więc na górę martwić się i zastanawiać, jak po najcudowniejszym dniu kobieta powinna przygotować się do najważniejszej nocy swego życia. Jednej rzeczy była pewna: rozmyślania nie przyniosą nic dobrego. Jeśli po­zwoli, by jej rozsądek przejął kontrolę nad postępowaniem, pojawią się wąt­pliwości. Wątpliwości dotyczące wszystkiego, co do tej pory się wydarzyło - i co miało się wydarzyć.

Ten jeden raz będzie po prostu działała. Po prostu to zrobi.

Łazienka przy jej pokoju była wzorem współczesnego luksusu. Przejście z sypialni z jej antykami i aksamitami do tego królestwa płytek i szkła było jak przejście z dawnego świata w nowy.

Co zresztą chyba już zrobiła. Napełniła wannę gorącą wodą, dodała aro­matycznych olejków, po czym zanurzyła się po brodę.

Na długim białym blacie stały słoiki ze srebrnymi zakrętkami. Kayleen znalazła wśród nich krem, którym wysmarowała się po kąpieli. I patrzyła na swoje odbicie w zaparowanym lustrze. Od wieków tak właśnie kobiety przy­gotowują się na spotkania z kochankami. Skrapiają się perfumami i naciera­ją skórę kremem, by była miękka pod dłonią mężczyzny. Pod jego ustami.

Kobieca magia.

Nie będzie się bała, nie pozwoli, by lęk zepsuł jej przyjemność.

W szafie znalazła długą suknię z jedwabiu barwy dojrzałej śliwki. Otuli­ła jej ciało niczym grzech, opięła piersi. Kayleen wsunęła stopy w srebrne pantofelki i już miała się odwrócić do lustra, gdy zmieniła zamiar.

Nie, pomyślała, nie chce widzieć swego odbicia w lustrze. Chce się przej­rzeć w oczach Flynna.

Czuł się jak młokos, zdenerwowany i niezgrabny. W swoim czasie dosko­nale radził sobie z kobietami. Choć pięć wieków abstynencji bez wątpienia może sprawić, że mężczyzna pod pewnymi względami zardzewieje, to prze­cież miał sny.

Lecz nawet w snach tak mocno jej nie pragnął.

Jak to możliwe?, myślał, patrząc na Kayleen schodzącą ku niemu po scho­dach. Sny blakły wobec jej urody.

Wyciągnął rękę, niemal się obawiając, że jego dłoń przejdzie przez nią na wylot i pozostanie mu tylko to wielkie pragnienie.

- Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu znałem.

- Dziś wieczorem - splotła palce z jego palcami - wszystko jest piękne. Zrobiła krok ku niemu i zdziwiła się, gdy się cofnął.

- Zastanawiałem się... Czy zatańczysz ze mną, Kayleen?

Powietrze wypełniło się muzyką, zapłonęły setki świec, na ścianach za­kwitły kwiaty, przemieniając hol w ogród.

- Z przyjemnością - odrzekła, wsuwając się w jego objęcia.

Tańczyli walca, otoczeni migotliwymi złotymi płomieniami świec i aroma­tem róż. Drzwi i okna otworzyły się na oścież, wpuszczając do wnętrza po­światę księżyca i gwiazd oraz delikatny zapach nocy.

Zachwycona Kayleen wirowała w ramionach Flynna.

- To cudowne! Wszystko jest cudowne. Skąd znasz walca, skoro w twoich czasach tak nie tańczono?

- Dzięki snom. Widzę w nich świat i wybieram to, co sprawia mi najwięk­szą przyjemność. W snach tańczyłem z tobą, Kayleen. Nie pamiętasz?

- Nie - szepnęła. - Ja nie miewam snów. A jeśli nawet, to nigdy ich nie pamiętam. Tego jednak nie zapomnę. - Uśmiechnęła się. - Zapamiętam na zawsze.

- Jesteś szczęśliwa?

- Nigdy w życiu nie byłam taka szczęśliwa. - Jej dłoń powędrowała z je­go ramienia na szyję, a stamtąd na policzek, błękitne oczy pociemniały, zasnuła je marzycielska mgiełka. - Flynn.

- Wino - powiedział, znowu zdenerwowany. - Napijesz się wina?

- Nie. - Muzyka grała nadal, choć już nie tańczyli. - Nie chcę wina.

- W takim razie zjedz coś.

- Nie. - Objęła go za szyję. - Jedzenia też nie chcę - szepnęła, unosząc usta do jego warg. - Chcę ciebie. Tylko ciebie.

- Kayleen. - Zamierzał ją oczarować, uwieść, a ona go uprzedziła. - Nie chcę cię ponaglać.

- Zbyt długo już czekałam, nawet o tym nie wiedząc. Nigdy nie było ni­kogo innego. Myślę teraz, że nie mogło być, ponieważ byłeś tylko ty. Pokaż mi, jak to jest, gdy się do kogoś należy.

- Żadna z kobiet, których dotykałem, nie była ważna. Przy tobie, Kay­leen, są tylko cieniami. To - powiedział, unosząc ją w ramionach - jest praw­dziwe.

Przy muzyce i w świetle świec zaniósł ją po schodach na górę. A chociaż czuła jego ramiona i bicie serca, miała wrażenie, że ulatuje w powietrze.

- Tutaj o tobie śniłem. - Zaprowadził ją do swojej sypialni, gdzie łoże po­kryte było czerwonym jedwabiem i płatkami białych róż, gdzie płonęły świe­ce i ogień na kominku. - I tutaj też po raz pierwszy będę się z tobą kochał na jawie - Postawił ją na podłodze. Nie zrobię ci krzywdy, przyrzekam. Dam ci wyłącznie rozkosz.

- Nie boję się.

- Więc bądź ze mną. - Ujął jej twarz w dłonie i przycisnął usta do jej warg.

W snach było pragnienie i echa zmysłowych odczuć. Teraz, gdy mgły się rozstąpiły, pojawiło się o wiele więcej.

Łagodnie oderwał od niej usta. Z największą czułością, cierpliwie przesu­wał dłońmi po jej ciele. Delikatnie i uwodzicielsko. Kiedy drżała, uspokajał ją, szepcząc jej imię i obietnice. Odsłonił ramiona Kayleen, całując każdy ich skrawek, z dreszczem poznając zapach i smak.

- Pozwól mi się zobaczyć, śliczna Kayleen. - Powoli obnażał jej ciało. Kie­dy suknia spadła jej do stóp, zrobił krok do tyłu, napawając się widokiem.

Nie dostrzegł w niej nieśmiałości. Rumieniec barwiący jej policzki był rumieńcem oczekiwania. Przeszedł ją dreszcz zachwytu, kiedy jego oczy za­kończyły swą podróż i spotkały się na powrót z jej oczami.

Pieścił krągłą linię jej piersi, dając obojgu czas na odczucie tej przyjem­ności. Kiedy jego palce powędrowały w dół, zadrżała pod jego dotykiem.

Niezbyt pewnymi dłońmi rozpięła mu koszulę. A gdy go dotknęła, to było jak wyzwolenie.

- A ghra. - Przyciągnął ją do siebie, rozgniatając jej wargi pocałun­kiem, pogrążony bez reszty w szalejących w nim uczuciach. Jego ręce wę­drowały po jej ciele, brały, szukały czegoś więcej, aż westchnęła, szepcząc jego imię.

Za szybko, za wiele. Boże, pomóż. Opanował naglące dudnienie krwi, spo­wolnił ruchy, wziął w ryzy żądzę. Położył Kayleen na posłaniu, a potem dłu­go, wolno i delikatnie całował.

Pomyślała, że o tym właśnie pisali poeci. To dlatego mężczyzna lub kobie­ta odrzucają rozum dla nawet słabej szansy miłości.

Powodem jest ciepło czyjegoś ciała przy twoim. Ten dar serca, westchnie­nia i tajemnice.

Tak jak przyrzekł, dał jej rozkosz, ogromną, wielką, zalewającą ją falami. Mogłaby pogrążyć się w niej na zawsze.

Ona dała mu smak, dotyk, wrażenia, które zaspokoiły bolesne pragnienie. Smakował, cieszył się każdą chwilą i pięknem, jakie mu ofiarowała.

Powitała z radością płomienie, w które zaczęło się przemieniać owo ciep­ło. Miękkie obłoki, na których spoczywała, przerzedziły się i spadając, krzyk­nęła triumfalnie. Serce biło jej gwałtownie.

I usłyszała jego jęki, pośpieszne szepty niczym inkantacje. Zasnutym po­żądaniem wzrokiem patrzyła na jego twarz, zielone oczy, które teraz wyglą­dały jak czarne klejnoty. Otulona w miłość, położyła mu dłoń na policzku, wypowiedziała jego imię.

- Patrz na mnie. Tak, na mnie. - Oddychał ciężko. Każda cząstka jego cia­ła domagała się spełnienia. - Tylko rozkosz.

Wziął jej niewinność, wypełnił ją i dał jej radość. Otworzyła się dla nie­go, razem z nim wznosiła się i opadała. W jej oczach malowały się rozkosz i miłość, której łaknął jak powietrza.

A gdy znowu opadła, zebrał się w sobie i skoczył za nią.

Jej ciało połyskiwało. Była pewna, że gdyby teraz przejrzała się w lustrze, zobaczyłaby złotą postać. Dwie postaci, pomyślała, leniwie gładząc go po ple­cach. Jego ciało jest takie piękne. Silne, twarde i gładkie.

Jego serce wciąż biło mocno przy jej sercu. Cóż za fantastyczne doznanie czuć na sobie ciężar ukochanego mężczyzny i słyszeć, jak jego serce bije dla ciebie.

Może dlatego matka nie przestawała szukać i ryzykować. Dla tej jed­nej chwili niewypowiedzianej rozkoszy. Miłość, myślała Kayleen, wszystko zmienia.

A ona kochała.

I była kochana. Powtarzała to sobie wciąż od nowa. Była kochana. Nie li­czyło się, że jej tego nie powiedział, nie użył tych słów. Nie mógłby tak na nią patrzeć i jej dotykać, gdyby jej nie kochał.

Kobieta nie zmienia całego swojego życia, po latach zaprzeczania nie od­krywa na nowo wiary w zaklęcia i baśnie, jeśli jej udziałem nie miałoby być szczęśliwe zakończenie.

Flynn ją kocha. Tylko tyle musiała wiedzieć.

- Dlaczego się martwisz? Otrząsnęła się z zadumy.

- Co?

- Czuję to w tobie. - Przyjrzał jej się uważnie. - Jakieś zmartwienie.

- Nie, chodzi tylko o to, że teraz wszystko jest inaczej. Tak wiele mi się przydarzyło w tak krótkim czasie. - Pogładziła go po głowie i uśmiechnęła się. - Ale to nie jest zmartwienie.

- Pragnę twojego szczęścia, Kayleen.

- Wiem. - I to właśnie jest miłość, czyż nie? - Wiem. - Ze śmiechem ob­jęła go mocno. - I tak się stało. Dałeś mi niewiarygodne szczęście.

- W życiu często bywa za mało niewiarygodnych spraw. - Podniósł ją i oboje usiedli przytuleni do siebie na jedwabistych płatkach róż. - Więc so­bie nie żałujmy.

Kamień w wisiorze rozbłysnął jaśniejszym płomieniem. Flynn z uśmie­chem zacisnął dłonie, po czym otworzył je gwałtownym ruchem.

W mgnieniu oka pojawiły się wokół nich talerze z jedzeniem i butelki wi­na. Kayleen drgnęła. Zastanawiała się, czy takie rzeczy zawsze będą ją zaska­kiwać. Przechyliła głowę i uniosła kieliszek.

- Dla mnie szampan, jeśli można.

- Skoro takie jest twoje życzenie.

Patrzyła, jak kieliszek napełnia się pienistym napojem, a potem ze śmie­chem wypiła go do dna.

6

Przez całe swoje życie Kayleen postępowała rozsądnie. Jako dziecko bez po­nagleń sprzątała swój pokój. W szkole uczyła się pilnie i oddawała na czas wszystkie prace. Wyrosła na kobietę, która nigdy nie spóźniała się na spotka­nia, mądrze wydawała pieniądze i pewną ręką prowadziła rodzinną firmę.

Spoglądając teraz w przeszłość, Kayleen doszła do wniosku, że bez dwóch zdań była jedną z najnudniejszych osób na ziemi.

Skąd mogła wiedzieć, że robienie rzeczy niecodziennych, zaskakujących i niemądrych daje takie poczucie wolności?

Powiedziała o tym Flynnowi, leżąc na jego piersi.

- Nie mogłabyś być nudna.

- Och, wręcz przeciwnie. - Uniosła głowę. Nie miała na sobie nic prócz uśmiechu, dołeczka w policzku i kwiatów we włosach. - Byłam królową nudy. Codziennie nastawiałam budzik na szóstą rano, nawet kiedy nie musiałam iść do pracy. Nastawiałam go także na wakacjach.

- Bo nie chciałaś stracić ani chwili.

- Nie o to chodziło. Człowiek musi zachowywać dyscyplinę. Niezależnie od tego, czy padało, czy świeciło słońce, chodziłam do pracy codziennie tą samą drogą. Najpierw oczywiście ścieliłam łóżko i zjadałam odpowiednio zbi­lansowane śniadanie. - Zsunęła się niżej, by móc przerywać swą opowieść pocałunkami składanymi na jego ramionach i piersiach. - Do sklepu przy­chodziłam dokładnie na trzydzieści minut przed otwarciem, żeby wykonać pracę papierkową i sprawdzić wystawy. Pół godziny na zdrowy lunch, kwadrans i ani minuty mniej na herbatę o czwartej, potem zamykałam sklep i tą samą drogą wracałam do domu. - Teraz całowała go po szyi. - Mm. Podczas kolacji oglądałam wiadomości, bo musiałam być na bieżąco z wydarzeniami. Przed snem czytałam rozdział dobrej książki. Wyjątkiem były środy - wtedy szalałam i szłam do kina na interesujący film. A w dzień, kiedy byłam krócej w pracy, szłam do mamy i pouczałam ją.

Chociaż śliczne usta Kayleen go rozpraszały, słuchał z uwagą jej słów i to­nu głosu.

- Pouczałaś matkę?

- O tak. - Skubnęła go w ucho. - Moją piękną, lekkomyślną, zachwycają­cą mamę. Ależ musiałam ją irytować! Była zamężna trzy razy, a zaręczona co najmniej sześć, nigdy nic z tego nie wychodziło i miała złamane serce przez półtorej godziny. - Roześmiała się i znowu uniosła głowę. - To oczywiście nie jest fair, ale szybko udaje jej się otrząsnąć i nigdy nie traci wiary w miłość. Zapomina zapłacić rachunki, nie przychodzi na spotkania, nigdy nie wie, któ­ra godzina, i zawsze gubi gdzieś klucze. Jest cudowna.

- Bardzo ją kochasz.

- Tak. - Kayleen z westchnieniem oparła głowę na ramieniu Flynna. - Kiedy byłam mała, uznałam, że moim obowiązkiem jest opieka nad nią. To było po mężu numer dwa.

Wsunął palce w jej ozdobione kwiatami włosy.

- Straciłaś ojca?

- Chyba można raczej powiedzieć, że to on nas stracił. Odszedł, kiedy miałam sześć lat. Przypuszczam, że jego też można by nazwać lekkomyślnym, co dla mnie stało się dodatkową motywacją, by taką nie być. Nigdy tak na­prawdę nie znalazł sobie miejsca w firmie, w małżeństwie ani w ojcostwie. Ledwo go pamiętam.

Pogładził ją bez słowa. Coś jednak zaczynało go niepokoić.

- Czy takie życie dawało ci szczęście?

- Nie byłam nieszczęśliwa. Firma wiele dla mnie znaczy, może dlatego, że ojciec tak lekko ją potraktował. Odrzucił tradycję i odpowiedzialność za ro­dzinny interes równie łatwo, jak zrezygnował z żony i córki.

- Skrzywdził cię.

- Na początku. Później przestałam mu na to pozwalać. Naprawdę?, zastanawiał się Flynn. A może to także pozory?

- Uważałam, że każdą rzecz należy wykonywać we właściwy sposób, żeby zrobić ją dobrze. A jeśli wszystko robisz dobrze, ludzie nie odchodzą - ciąg­nęła łagodnie, - i dokładnie wiesz, co będzie dalej. Z czasem wuj i dziadek pozwolili mi przejąć sklep, bo miałam do tego smykałkę. Byli ze mnie bardzo dumni. Mama oddała mi prowadzenie domu, bo przy swoim łagodnym uspo­sobieniu po prostu nie mogła postąpić inaczej. - Znowu westchnęła, wtula­jąc się w niego. - W przyszłym miesiącu kolejny raz wychodzi za mąż i cała jest w skowronkach. To dlatego między innymi wyjechałam, chciałam być da­leko od tych niekończących się planów na jeszcze jedno szczęśliwe zakończe­nie. Chyba uraziłam jej uczucia, wyjeżdżając akurat teraz. Ale uraziłabym ją dotkliwiej, gdybym została i mówiła, co myślę.

- Nie lubisz jej przyszłego męża?

- Wręcz przeciwnie, jest bardzo miły. Narzeczeni mojej mamy zawsze są bardzo mili. Śmieszne, ale odkąd tu jestem, w ogóle się o nią nie martwię. Wyobrażam sobie, że doskonale sobie radzi, nie musząc znosić moich wiecz­nych pouczeń. Nie wątpię, że sprawy w sklepie idą jak w zegarku, a świat da­lej się kręci. Dziwnie jest uświadomić sobie, że człowiek jednak nie jest nie­zastąpiony.

- Dla mnie taka jesteś. - Zamknął ją w ramionach i odwrócił na plecy, by móc na nią patrzeć. - Bez ciebie nie mogę żyć.

- To najcudowniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałam. - Tak jest le­piej, prawda?, zapylała siebie w duchu. Nawet lepiej niż „kocham cię". Nie wiem która jest godzina i nawet jaki to dzień Nie muszę wiedzieć Nigdy nie jadłam kolacji w łóżku, chyba że byłam chora. Nigdy nie tańczyłam w le­sie przy świetle księżyca, nie kochałam się na pościeli usłanej kwiatami. Ni­gdy dotąd nie wiedziałam, jak to jest być wolną.

- Szczęśliwą, Kayleen. - Pocałował ją niemal rozpaczliwie. - Jesteś szczę­śliwa.

- Kocham cię, Flynn. Czy mogę być szczęśliwsza?

Pragnął, by nie przestała go kochać. By była szczęśliwa. Pragnął widzieć ją nagą i pogrążoną w rozkoszy.

A nade wszystko pragnął ją przy sobie zatrzymać.

Godziny mijały błyskawicznie, zmieniając się w dni, sam zaczynał już tra­cić poczucie czasu. Ale jakie znaczenia miał teraz dla nich czas?

Może dać jej wszystko, o czym tylko zamarzy. Absolutnie wszystko. Dla­czego miałaby tęsknić za tamtym życiem? Było takie zwyczajne i nudne. Czyż sama tego nie powiedziała? Dopilnuje, żeby nigdy nie tęskniła za prze­szłością. Nie minie wiele czasu, a nawet nie będzie o niej pamiętała. Po­przednie życie stanie się snem.

Nauczył ją jeździć konno. Była nieustraszona. Pamiętał, z jakim przeraże­niem przywarła do niego, kiedy pierwszy raz posadził ją na Dilisa, ale wytłu­maczył sobie tę zmianę stwierdzeniem, że Kayleen po prostu szybko się uczy. Nie zmienił jej usposobienia ani nie nagiął woli.

To nie było w jego mocy i wykraczało poza najważniejsze prawa magii.

Kiedy ze śmiechem pogalopowała w las, przekonywał się w duchu, że wy­syła za Kayleen swoje myśli, by uchronić ją przed zrobieniem sobie krzywdy.

A jednak w głębi serca wiedział, że gdyby zanadto zbliżyła się ku grani­cy jego świata, ściągnąłby ją z powrotem.

- Takie jest prawo. - Odrzucił głowę do tyłu, zwracając się ku niebiosom. - To wasze prawo. Sama do mnie przyszła. Dzięki prawom magii i regułom rządzącym tym miejscem ona jest moja. Żadna siła nie może mi jej ode­brać!

Niebo pociemniało, a błyskawica rozdarła chmury. Flynn stał w porywi­stym wichrze, rozwiane włosy opadały mu na twarz, oczy błyszczały jak szma­ragdy. A moc, która należała do niego i której nikt nie mógł mu odebrać, ota­czała jego postać połyskującą jak srebro poświatą.

Oczyma umysłu zobaczył Kayleen pędzącą na białym koniu. Spojrzała niespokojnie na burzowe chmury, zadrżała w chłodnym wietrze. I zawróciła wierzchowca.

Gdy wyjechała spośród drzew, znowu się śmiała.

- To jest cudowne! - Beztrosko wyrzuciła ramiona w górę, Flynn złapał więc wodze, by utrzymać Dilisa w miejscu. - Chcę jeździć codziennie. Nie po­trafię uwierzyć, co to za wspaniałe uczucie.

Uczucie, pomyślał z wyrzutami sumienia, to jedyna rzecz, której już zbyt długo nie może jej ofiarować.

- Chodź, kochanie. - Wyciągnął ku niej ręce. - Odprowadzimy Dilisa do stajni. Nadchodzi burza.

Z burzy też się ucieszyła, z wiatru, deszczu, grzmotów. Przemawiały do ja­kiejś cząstki jej natury, budziły dreszcze podniecenia, sprawiając, że czuła się gotowa na wszystko, Kiedy Flynn machnięciem dłoni rozpalił ogień, oczy jej zabłysły.

- Tego chyba nie możesz mnie nauczyć?

Spojrzał na nią z cieniem uśmiechu na ustach i leciutko uniósł brwi.

- Nie mogę. Ale ty masz własną magię, Kayleen.

- Naprawdę?

- Ona mnie z tobą wiąże w sposób, w jaki z nikim nie byłem związany. Możesz mnie prosić, o co zechcesz, a dam ci wszystko, jeśli będzie to w mo­jej mocy.

- Co zechcę? - Z figlarnym uśmiechem spojrzała na niego spod rzęs. Ta­kie otwarcie kokieteryjne zachowanie przychodziło jej z większą łatwością, niż mogłaby się spodziewać. - Ha, to pociągająca propozycja. Muszę się do­kładnie zastanowić, nim podejmę decyzję. - Ruszyła po pokoju, przesuwając palcem po oparciu sofy, wypolerowanym blacie stołu. - Czy ta propozycja za­wiera też, powiedzmy, słońce i księżyc?

No i proszę, pomyślał, z każdą godziną jest piękniejsza.

- W rodzaju tych? - Wyciągnął dłonie, z których zwisał sznur świetlistych białych pereł z brylantowym zapięciem.

Roześmiała się, choć dech jej zaparło z wrażenia.

- To nie jest zły przykład, Flynn. Są cudowne. Ale nie prosiłam o perły ani o brylanty.

- W takim razie daję ci je sam. - Podszedł i włożył jej perły na szyję. - Dla przyjemności oglądania, jak je nosisz.

- Nie noszę pereł. - Zaskoczona radością, jaką jej sprawił naszyjnik, uniosła go w palcach. - Czuję się w nich zbyt dostojnie. - Gdy okręciła się na pięcie, brylantowa zapinka eksplodowała światłem. - Skąd je wziąłeś? Wy­obrażasz je sobie i... hokus - pokus!

- Hokus - pokus? - Uznał, że nie miała zamiaru go obrazić. - Mniej więcej. One istnieją, a ja przenoszę je z miejsca na miejsce. Są tam, a potem tu. Wszystko, co istnieje, a nie ma własnej woli, mogę tu sprowadzić i zatrzymać. Nie można zabrać niczego, co ma serce i duszę. Resztę jednak... Uważam, że najlepiej ci w szafirach.

W mgnieniu oka na szyi Kayleen pojawił się sznur wielkich czarnych pe­reł i szafirów.

- Och, nigdy się do tego nie przyzwyczaję... Przenosisz je? - Spojrzała na Flynna. - To znaczy: zabierasz?

- Mhm. - Odwrócił się, by nalać wina do kieliszków.

- Ale... - Przygryzając wargę, rozejrzała się po pokoju. Cenne antyki, współczesny sprzęt elektroniczny, który jak zauważyła, działał bez prądu, cu­downe wazy z epoki Ming, niemądre przykłady pop - artu.

Niemal nic z tego nie istniało, gdy Flynn rozpoczynał swoją karę.

- Flynn, skąd masz te wszystkie rzeczy? Telewizor, fortepian, meble, dywany, dzieła sztuki Jedzenie i wino - z najróżniejszych miejsc.

- A jak to robisz? - Wzięła od niego kieliszek. - Tworzysz repliki? Kopiu­jesz?

- Mógłbym, gdybym chciał. Ale to dość czasochłonny i skomplikowany proces. Musisz znać bebechy, że tak to określę, danego przedmiotu, jego skład i inne naukowe szczegóły, żeby uzyskać właściwy efekt. O wiele łatwiej jest po prostu go przenieść.

- Ale jeśli przenosisz jakąś rzecz, jeśli zabierasz ją skądś i transportujesz tutaj, to jest to kradzież.

- Nie jestem złodziejem. - Co za pomysł! - Jestem czarodziejem. Nas obo­wiązują inne prawa.

Do najważniejszych zalet Kayleen należała cierpliwość.

- Czy nie ukarano cię, bo coś komuś zabrałeś?

- To była zupełnie inna kwestia. Zmieniłem czyjeś życie dla korzyści in­nej osoby. I chyba działałem zbyt... pochopnie. Co nie znaczy, że zasłużyłem na tak surowy wyrok.

- A skąd wiesz, ilu osobom zmieniłeś życie, ściągając tutaj te klejnoty i inne rzeczy? Jeśli odbierasz komuś jego własność, to powodujesz jakąś zmianę, prawda? I jest to po prostu kradzież. - Nie bez żalu zdjęła naszyjnik.

- Musisz odesłać to na miejsce.

- Nie! - Flynn, teraz już głęboko urażony, z trzaskiem odstawił kieliszek.

- Odmawiasz przyjęcia ode mnie prezentu?

- Tak, jeśli to cudza własność. Flynn, sama jestem właścicielką sklepu. Jakbym się czuła, gdybym pewnego ranka go otworzyła i zobaczyła, że wszystko zniknęło? To byłoby straszne, okropne. A ponadto, jakby tego było jeszcze mało, szalenie niewygodne. Musiałabym zgłosić kradzież na policji, wypełnić wniosek o odszkodowanie. Wszczęto by śledztwo i...

- Takie problemy tutaj nie istnieją - przerwał jej. - Nie możesz stosować swojej zwykłej logiki do magii. Magia istnieje.

- Słuszność też, Flynn, a nawet magia nie może negować tego, co słuszne. Może to jest czyjaś rodzinna biżuteria. Dla kogoś ten naszyjnik może znaczyć dużo więcej, niż wynosi wartość rynkowa. Nie mogę go przyjąć.

Położyła migotliwe, połyskujące perły na stole.

- Nie masz pojęcia o rządzących mną prawach. - Powietrze zadrżało od jego gniewu. - Nie masz prawa kwestionować tego, co robię. Twój świat od­gradza się od mojego, stulecie po stuleciu okrywając się bladymi warstwami rozsądku i negowania tego, co irracjonalne. A ty przychodzisz tu i osądzasz sprawy, których nawet nie zaczęłaś pojmować?

- Nie osądzam ciebie, Flynn, tylko twoje czyny. - W pokoju zerwał się wiatr, czuła jego lodowate podmuchy na twarzy i włosach. Choć żołądek jej się zacisnął ze strachu, uniosła głowę. - Moc nie powinna niweczyć ludzkiej odpowiedzialności, tylko ją wzmacniać. Dziwię się, że nie pojąłeś tego przez cały ten czas, który miałeś na rozmyślania.

Oczy mu zapłonęły. Wyrzucił w górę ramiona, w pokoju zadudnił grzmot, błysnęło oślepiające światło. Kayleen zatoczyła się, lecz zdołała złapać rów­nowagę i stłumić okrzyk. Kiedy wszystko się uspokoiło, w pokoju nie było nic prócz nich dwojga..

- Oto, jak mógłbym żyć, gdybym postępował według twoich zasad. Żad­nej wygody, żadnego związku z innymi ludźmi, tylko puste pokoje, w których nawet echo pozbawione jest życia. Pięćset lat samotności, a ja mam się przej­mować, że inni, których życie upływa w mgnieniu oka, muszą obywać się bez lampy albo obrazu?

- Tak.

Gniew rozpalił się w nim złotymi płomieniami. A potem Flynn zniknął.

Co ona narobiła? Ogarnięta paniką, już miała go zawołać, ale uświadomi­ła sobie, że Flynn usłyszy tylko to, co sam będzie chciał.

Usiadła przygnębiona na gołej podłodze. Odepchnęła go. Zniechęciła swym sztywnym poglądem na zło i dobro, nieugiętymi zasadami postępowania; tak samo przez większość swojego życia trzymała na dystans innych ludzi.

Sama przed sobą przyznała, że wygłosiła kazanie temu niesamowitemu mężczyźnie. Pogroziła mu palcem, tak samo jak groziła matce. Z nawyku przyjęła rolę dorosłego pouczającego dziecko.

Wyglądało na to, że nawet magia nie zdołała wyplenić z niej tego irytują­cego przyzwyczajenia. Nawet miłość nie potrafi go przezwyciężyć.

A teraz była sama w pustym pokoju. Sama, jak przez tyle lat. Flynn sądzi, że tylko on jest samotny, pomyślała z gorzkim śmiechem. Ona była samotna od zawsze.

Oparła czoło na podciągniętych kolanach. A najgorsze to, że nawet teraz, chociaż jest smutna, zawiedziona i cierpi, wciąż wierzy, że ma rację.

To wcale jej nie pocieszyło.

7

Wiele godzin trwało, nim Flynn otrząsnął się z gniewu. Chodził po swoim laboratorium, krążył od ściany do ściany, wściekał się, zastanawiał. Gdy złość wreszcie się wypaliła, wpadł w ponury nastrój, choć gdyby ktoś tak nazwał jego stan, znowu by się rozgniewał.

Zraniła go. Kiedy złość ustąpiła na tyle, by mógł to sobie uświadomić, przeżył wstrząs. Ta kobieta zraniła go dotkliwie. Odrzuciła jego dar, zakwes­tionowała jego moralność i krytykowała jego moc. A wszystko naraz.

W jego czasach taki afront ze strony zwykłej kobiety byłby...

Zaklął i znowu zaczął krążyć po laboratorium. To nie były jego dni, a na­uczył się już, że trzeba dostosować się do zmian w ludzkich poglądach i wraż­liwości. Obecnie kobiety stały się równe mężczyznom, a Flynn na podstawie te­go, co przez lata czytał i oglądał, doszedł do wniosku, że miały do tego prawo.

Nie można mu zarzucić, że trzymał się starego sposobu myślenia. Czy nie za­poznawał się z każdym nowym wynalazkiem? Nie interesował się kapryśnymi przemianami w modzie i obyczajach społeczeństwa? Z każdej z takich prze­mian brał to, co najbardziej do niego przemawiało i najlepiej mu odpowiadało.

Był człowiekiem obytym, w swoich czasach wiele czytał i podróżował. Od­kąd został uwięziony, studiował. Interesowały go najróżniejsze dziedziny: na­uka, historia, elektronika, technika, sztuka, muzyka, literatura, polityka. Przez ostatnich pięćset lat w gruncie rzeczy nie dawał swemu umysłowi chwi­li odpoczynku.

Bo prawdę mówiąc, rzadko miał okazję korzystać z czegoś innego.

Teraz też wykorzystał umysł, analizując ich kłótnię.

Kayleen nie rozumiała. Zasady obowiązujące w jej świecie nie dotyczą magii, magia ma własne reguły. I to wszystko. Żaden świadomy czarodziej z rozmysłem nie krzywdzi innych ludzi, to pewne. On nie zrobił nic ponad to, że z różnych okresów czasu zabrał kilka najnowszych wynalazków technicz­nych, dzieł sztuki i przedmiotów zapewniających wygodę. Chyba nikt się nie spodziewał, że będzie mieszkał w jakiejś cholernej jaskini?

Kradzież? Cóż za pomysł!

Flynn usiadł w fotelu i pogrążył się w posępnych myślach.

Przecież to nie jest kradzież. Od początku świata czarodzieje przenoszą materię z miejsca na miejsce, A czymże są klejnoty, jak nie ślicznymi frag­mentami materii?

Westchnął głęboko. Chyba z punktu widzenia Kayleen są jednak czymś więcej. Przecież on też chciał, by były dla niej czymś więcej. Pragnął ją olśnić i zachwycić, wzbudzić w niej wdzięczność za ten dar.

Musiał przyznać, że podobnie pragnął oczarować i zachwycić kobietę, któ­ra go zdradziła. Czy raczej, jeśli ma być szczery, kobietę, która skusiła go, by zdradził siebie i swoją sztukę. Tamta kobieta zachłannie wzięła wszystko, co jej dał, i skazała go na okrutną karę.

A co zrobiła Kayleen? Czy oślepiło ją bogactwo i blask klejnotów? Uwiodło ją?

W żadnym razie. Rzuciła mu je w twarz.

Stanęła w obronie tego, co uważała za słuszne i sprawiedliwe. Przeciw­stawiła mu się. Usta Flynna wygięły się w uśmiechu, gdy sobie to przypo­mniał. Musiał przyznać, że nie oczekiwał po niej takiego zachowania. Pa­trząc mu prosto w oczy, uczciwie powiedziała, co myśli, i nie zamierzała od tego odstąpić.

Boże, co za kobieta! Jego Kayleen jest stanowcza i szczera. Żadna tam ślicznotka, która u mężczyzny szuka oparcia, tylko równorzędna partnerka. To wielka rzecz. Bo choć mężczyzna od czasu do czasu może znaleźć przyjem­ność w towarzystwie głupiutkiej i ładniutkiej trzpiotki, to Kayleen była ko­bietą, z którą chciał spędzić życie.

Wstał i rozejrzał się po laboratorium. Dobrze, ma tę kobietę. Teraz musi znaleźć sposób, aby się z nią pogodzić.

Kayleen rozważała, czy nie wypłakać się porządnie, ale to nie było w jej stylu. Zamiast tego postanowiła znaleźć kuchnię, co okazało się wcale niełat­wym zadaniem. Po drodze odkryła, że Flynn opróżnił tylko ten jeden pokój. Resztę wypełniały sprzęty ustawione zgodnie z jego fascynującym eklektycz­nym stylem.

Gniew jej minął, gdy zaparzyła herbatę w kuchni wyposażonej w lodów­kę typu restauracyjnego, kuchenkę mikrofalową i kamienny kominek za­miast pieca. Sporo czasu zabrało jej rozpalenie ognia i zagrzanie wody w miedzianym garnku, ale zaczęła się już uśmiechać.

Jakże mogła go obwiniać za chęć otaczania się przedmiotami? Przedmio­tami ładnymi i interesującymi. Był mężczyzną o błyskotliwym umyśle, musiał szukać sobie rozrywek i nowych wyzwań. Czy nie w takim właśnie mężczyź­nie się zakochała?

Z filiżanką herbaty poszła do biblioteki, gdzie na regałach znajdowały się tysiące książek, zwojów, manuskryptów. Były tam też miękkie skórzane fote­le i komputer.

Postanowiła, że rozpali ogień w kominku oraz tyle świec, by przy ich świetle mogła czytać, a potem będzie się rozkoszować herbatą i spokojem.

Uklękła przy palenisku. Mimo starań udało jej się tylko osmalić drewno. Ułożyła inaczej polana, wbijając sobie drzazgę w kciuk, i ponowiła próbę.

Uzyskała wątły płomyczek i mnóstwo dymu, który wiatr wesoło wdmuchi­wał jej prosto w twarz. Syknęła zirytowana i ssąc pulsujący palec, usiadła na piętach, żeby się zastanowić, co dalej.

Nagle w kominku zaczął buzować jasny ogień. Zacisnęła zęby, opanowując chęć, by się obejrzeć.

- Sama mogę to zrobić, dziękuję bardzo.

- Zgodnie z życzeniem, moja pani.

Ogień przygasł, z paleniska znowu uniosły się kłęby dymu. Kayleen za­kaszlała, rozpędzając go dłonią, i wstała.

- Jest dość ciepło, nie trzeba wcale ognia.

- Powiedziałbym, że jest niezwykle zimno jak na tę porę. - Zbliżył się i ujął jej dłoń. - Zraniłaś się.

- To tylko drzazga. Zostaw - powiedziała, kiedy uniósł jej rękę do ust.

- Bycie zdecydowanym i bycie przekornym to dwie zupełnie różne spra­wy. - Musnął kciuk ustami i pulsowanie złagodniało. - Ale nie jesteś dość przekorna, jak widzę, by zignorować przyjemność, jaką dają filiżanka herba­ty, książka, wygodny fotel.

- Nie miałam zamiaru stać w pustym pokoju i załamywać ręce, kiedy ty dochodzisz do siebie po ataku gniewu.

Uniósł brwi.

- Pustka jest niepokojąca, czyż nie? Uwolniła dłoń z jego uścisku.

- Tak, masz rację. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, z czym musiałeś sobie radzić, i nie mam prawa krytykować cię za to, jak starałeś się wytrzy­mać w tej sytuacji. Ale...

- Słuszność pozostaje słusznością - skończył za nią. - Ten dom i moja moc to wszystko, co miałem, kiedy tu przybyłem. Mogłem zapełnić to miej­sce rzeczami, które mi się spodobały i tak też uczyniłem. Nie będę za to przepraszał.

- Nie oczekuję przeprosin.

- Nie, zależy ci na czymś innym. - Otworzył dłonie. Połyskiwał w nich zwi­nięty sznur pereł.

- Flynn, nie proś, żebym to wzięła.

- Proszę. To mój prezent dla ciebie, Kayleen. Naszyjnik jest repliką i na­leży wyłącznie do mnie - chyba że ty go przyjmiesz.

Coś ścisnęło ją w gardle, kiedy włożył jej perły przez głowę.

- Zrobiłeś go dla mnie?

- Chyba się trochę rozleniwiłem przez te wszystkie lata. Wykonanie na­szyjnika zajęło mi więcej czasu, niż powinno, ale też przypomniało o przy­jemności stworzenia czegoś samodzielnie.

- Są piękniejsze od tamtych. I o wiele cenniejsze.

- A tu mamy łzę - powiedział cicho Flynn, opuszkiem palca zbierając łzę z jej policzka. - Jeśli jej powodem jest szczęście, będzie lśniła, jeśli smutek - zmieni się w popiół. Popatrz. - Łza połyskiwała i migotała, przekształcając się w diament. - A to twój dar dla mnie. - Wyjął spod koszuli wisior i prze­sunął nad nim dłonią. Diament lśnił teraz pod księżycowym kamieniem. - Będę to nosił na sercu. Zawsze.

Kayleen rzuciła mu się w ramiona - Tęskniłam za tobą!

- Pozwoliłem, żeby gniew ukradł nam kilka godzin.

- Ja też. - Odchyliła się. - To była nasza pierwsza kłótnia. Cieszę się, bo już nigdy nie pokłócimy się po raz pierwszy.

- A inne kłótnie?

- Są nieuniknione. - Pocałowała go w policzek. - W wielu sprawach nie rozumiemy się nawzajem. A nawet jeśli się rozumiemy, to nie zawsze się zga­dzamy.

- Ach, moja rozsądna Kayleen. Nie, nie krzyw się - powiedział, unosząc ku sobie jej twarz. - Podoba mi się twój umysł. Stymuluje mnie.

- Ale przedtem cię rozgniewał.

- Na samym początku. - Okręcił się z nią w miejscu, rozpalając ogień i świece. - Przez jakiś czas myślałem, o ile moje życie byłoby wygodniejsze, gdybyś była uległa i przytakiwała każdemu mojemu słowu i czynowi. „Tak, kochany Flynnie". „Nie, mój cudowny Flynnie".

- Och, doprawdy?

- Ale wtedy brakowałoby mi tego wojowniczego błysku w twoich oczach i stanowczego grymasu tych uroczych ust. Co mi przypomina... - Pocałował ją lekko. - To jednak zupełnie inny rodzaj stymulacji. Jestem gotów kłócić się z tobą, Kayleen, jeżeli ty jesteś gotowa potem się ze mną godzić.

- I jestem też gotowa pozwolić ci tupać, kiedy w gniewie wychodzisz z po­koju...

- Nie tupałem.

- Przenośnie mówiąc. Jeśli tylko potem wrócisz. - Położyła mu głowę na ramieniu i zamknęła oczy. - Burza minęła. Przez okno wpada światło księ­życa.

- To prawda. - Wziął ją na ręce. - Mam pomysł, jak uczcimy naszą pierw­szą kłótnię. - Zacisnął jej dłoń na wisiorze. - Chciałabyś pofruwać, Kayleen?

- Pofruwać? Ale...

Nim skończyła mówić, unosiła się wysoko w powietrzu, które wirowało wokół niej, a potem stało się płynne, tak że przypominało to pływanie w mrocznym morzu. Pod jej dłonią pulsował kamień. Krzyknęła zaskoczona, a później zachwycona wyciągnęła rękę, jakby chciała pochwycić jedną z gwiazd, które lśniły jasno wokół. A może było to bardziej pragnienie, żal z powodu tych wszystkich okazji, gdy odmawiała sobie zaspokojenia włas­nych życzeń.

Jest nieustraszona, nawet teraz, pomyślał Flynn. Kiedy spojrzała na nie­go, oczy błyszczały jej jaśniej niż klejnoty, niż gwiazdy, i zawirował z nią w przestworzach.

Śmiejąc się, opadli na ziemię, spleceni ramionami, i potoczyli się po miękkiej trawie koło kaskady.

- Och, to było zadziwiające! Możemy to powtórzyć?

- Niedługo. Proszę. - Uniósł dłoń. Na czubkach jego palców kołysała się dojrzała brzoskwinia. - Nie jadłaś kolacji.

- Nic byłam głodna, - Oczarowana, wzięła owoc i wbiła zęby w słodki miąższ, Tak wiele gwiazd - szepnęła kładąc się na plecach by patrzeć na niebo - gdzie tak naprawdę lataliśmy?

- To rodzaj manipulacji czasem, przestrzenią i materią. To właśnie ma­gia. I to wystarczy, prawda?

- To wszystko. Świat jest teraz magiczny.

- Ale tobie jest zimno - powiedział, kiedy zadrżała.

- Hm, trochę. - Nie skończyła mówić, gdy powietrze stało się cieplejsze i niemal zdawało się rozkwitać.

- Przyznaję, ukradłem tu i tam trochę ciepła. - Nachylił się, by ją poca­łować. - Choć nie wydaje mi się, by ktoś zauważył jego brak. Nie chciałem, żebyś marzła.

- Czy zawsze może być tak jak teraz? Serce zabiło mu mocniej.

- To, jak będzie, zależy wyłącznie od nas. Brakuje ci tego, co było przed­tem?

- Nie. - Opuściła jednak powieki, nie mógł więc czytać w jej oczach. - A tobie? Brakuje ci ludzi, których znałeś? Rodziny?

- Nie ma ich już od dawna.

- Czy to było trudne? - Usiadła i podała mu połowę brzoskwini. - Świa­domość, że nigdy więcej ich nie zobaczysz, nie porozmawiasz z nimi, nie bę­dziesz nawet mógł powiedzieć, gdzie jesteś?

- Nie pamiętam. - Lecz pamiętał. Po raz pierwszy ją okłamał. Pamiętał dobrze tamten ból, który był jak śmierć.

- Przykro mi. - Położyła dłoń na jego ramieniu. - To cię boli.

- Wspomnienia blakną. - Podniósł się na nogi. - Wszystko to minęło i zbladło. Tamto to iluzja, a to, co teraz, jest rzeczywiste. Tylko to się liczy. Wszystko, co się liczy, jest tutaj.

- Flynn. - Wstała, chcąc go pocieszyć, kiedy jednak na nią spojrzał, oczy miał gorące, jasne. Płonęło w nich pożądanie.

- Chcę ciebie. Za tysiąc lat też będę cię pragnął. Dla mnie to dość. Czy dla ciebie też?

- Jestem tutaj. - Wyciągnęła do niego ręce. - I kocham cię. To więcej niż wszystkie moje marzenia.

- Mogę dać ci więcej. Wciąż masz życzenie do zrealizowania.

- Zachowam je na czas, gdy będę chciała więcej. - A ponieważ nie ujął jej wyciągniętych dłoni, położyła je na jego twarzy. - Nigdy w taki sposób nie dotykałam mężczyzny, z miłością i pożądaniem. Jak sądzisz, Flynn, czy dlatego, że nigdy wcześniej nie doznawałam tych uczuć, teraz nie pojmu­ję, jakim są cudem? Jakim cudem jest miłość do jednego wybranego męż­czyzny? Obserwowałam, jak matka przez całe życie szuka, gotowa zaryzy­kować złamane serce dla szansy, tylko jednej szansy przeżycia tego, co ja teraz. Jest najważniejszą dla mnie osobą poza granicami świata, który stworzyłeś. I wiem, że bardzo by się cieszyła, gdyby wiedziała, że znala­złam ciebie.

- Powiedz mi więc, czego pragnie twoje serce, a poruszę niebo i ziemię, żeby ci to dać. To moja przysięga.

Wiem, czego pragnie moje serce. - Uśmiechnęła się i zrobiła krok do tyłu - powiedz, czego pragnie twoje.

- Nie dzisiaj. Moje plany na dzisiejszy wieczór nie przewidują rozmowy.

- A co takiego może to być?

- Cóż, na początek...

Nakreślił palcem jakiś kształt pomiędzy nimi. I natychmiast zniknęło ubranie Kayleen.

8

Och, - Instynktownie zakryła się dłońmi. - Mogłeś mnie uprzedzić.

- Spowiję cię w światło księżyca i ubiorę w blask gwiazd. Poczuła delikatne, lecz wyraźne szarpnięcie za ręce. Opadły, jakby pociąg­nięte jedwabną nicią.

- Flynn.

- Pozwól mi się dotknąć. - Nie odrywając od niej oczu, przesuwał dłonią po jej szyi, po krągłości piersi. - Podniecić cię. - Zaczął ją całować. - Posiąść.

Coś przemknęło jednocześnie przez jej umysł i ciało. Zwinięty wąż żaru, który połączył ich oboje. Pojawił się tak szybko, tak nieoczekiwanie, że nie miała siły krzyknąć, mogła tylko jęczeć.

Flynn ledwo jej dotknął.

- Jak możesz... jak ja...

- Tym razem chcę pokazać ci więcej. - Jego dłonie były na jej ciele, po­szukujące, uparte. Skórę miała gładką i pachnącą. W świetle księżyca połys­kiwała i tam, gdzie jej dotykał, rozkwitała żarem. Róże na jedwabiu. - Chcę więcej wziąć.

Po raz drugi pofrunęli. Choć jej stopy nie oderwały się od ziemi, wirowa­ła w powietrzu. Była to pośpieszna, brawurowa podróż. Jego usta były na jej wargach, spragnione i głodne. Nie miała innego wyboru, musiała mu pozwo­lić zaspokoić ten głód. A jego głód odebrał jej wszystkie myśli, pozostawia­jąc tylko namiętność.

Pogrążając się w niej bez reszty, szeptała jego imię jak zaklęcie, gdy brał ją w posiadania.

Połączył ich umysły, reagując na każdy jej krzyk, każdy słaby jęk. Stała przed nim w poświacie księżyca, zatopiona w rozkoszy, drżąca od jej żaru.

A jego namiętność do niej była tak wielka, że zostawiał na jej wilgotnym ciele złote ślady, które pulsowały, spowijając ją splątanymi wstęgami przy­jemności.

Kiedy jego usta znowu odnalazły jej wargi, poczuł ich smak, wyrazisty i słodki. Upojony nim, podniósł oboje z ziemi.

Objęła go mocno, wbijając mu paznokcie w plecy, szukała oparcia, szuka­ła spełnienia. Była rozpalona i wilgotna dla niego, jej biodra wyginały się na­gląco.

Wszedł w nią jednym rozpaczliwym pchnięciem, potem drugim. I kolej­nym. Poruszała się wraz z nim; zapomniał o wszystkim, uwalniając gwałtow­ne pożądanie, które w nim tkwiło.

W jego umyśle nie było nic prócz niej i tego pierwotnego głodu, wspólne­go dla nich obojga. Echo triumfalnego krzyku odbiło się od lasu, gdy głód po­chłonął oboje.

Leżała bezwładna. Wykorzystana. Tysiąc dzikich koni mogłoby ku niej ga­lopować, a Kayleen by się nie poruszyła.

Przypuszczała, że Flynn odczuwa to samo, bo leżał na niej nieruchomo jak martwy.

- Tak bardzo mi żal - westchnęła przeciągle.

- Żal? - Poszukał jej dłoni na pokrytej rosą trawie.

- Uhm. Żal kobiet, które nie mają ciebie jako kochanka. Wydał odgłos, który mógł być śmiechem.

- To wielkoduszne z twojej strony, mavourneen. Osobiście wolę mieć pew­ność, że jestem jedynym mężczyzną, który cieszy się tobą.

- Widziałam gwiazdy. I nie tylko te na niebie.

- Ja też. Jesteś jedyną, która dała mi te gwiazdy. - Poruszył się, musnął ustami jej piersi, potem podniósł głowę. - A także dałaś mi apetyt na inne soczyste rzeczy.

- Jak sądzę, oznacza to, że chcesz zjeść kolację i musimy wracać.

- Nie musimy robić nic poza tym, co sprawia nam przyjemność. A ty na co masz ochotę?

- W tej chwili? Wystarczy mi woda. Nigdy tak bardzo nie chciało mi się pić.

- Woda, tak? - Uśmiechnął się chytrze. - Więc dam ci dużo wody. - Objął ją i potoczyli się po trawie. Krzyknęła, a Flynn wybuchnął śmiechem, gdy z pluskiem wpadli do jeziorka.

Kayleen wydawało się cudem, że mają z Flynnem tak wiele wspólnego. Biorąc pod uwagę okoliczności i wszystko, co ich różniło, było rzeczą zadzi­wiającą, że w ogóle znaleźli jakiś temat do rozmowy.

Z drugiej jednak strony Flynn nie siedział bezczynnie przez te pięćset lat. Rozumiała jego miłość do pięknych przedmiotów, nawet jeśli chodziło mu wyłącznie o ich urodę. Sama przez całe życie miała do czynienia z dzieła­mi ludzkich rąk i ich historią: poznawała dzieje stołu, towarzyskie funkcje emaliowanej tabakiery, losy przekazywanego z pokolenia na pokolenie pół­miska. Te nieliczne przedmioty, które miała w swojej kolekcji, były dla niej ważne nie tylko ze względu na ich piękno, ale i ciągłość historii.

Oboje z Flynnem lubili te same książki i filmy, choć on czytał i oglądał głównie dla przyjemności.

Słuchał jej uważnie, zadawał pytania na temat jej życia, a ona przypomi­nała sobie wydarzenia i sprawy, o których dawno zapomniała.

Nikt nigdy tak bardzo nie interesował się jej poglądami i przeżyciami. Jej refleksjami. Jeśli w jakiejś sprawie się z nią nie zgadzał, wciągał Kayleen w dyskusję albo prowokował żartami, by pozwoliła dojść do głosu mniej po­ważnej stronie swej natury, która rzadko się ujawniała.

Ona tak samo traktowała jego. Kiedy zapadał w posępne milczenie, żar­towała albo zostawiała go samego i czekała, aż zły nastrój minie.

Te okresy milczenia przedłużały się jednak, gdy wspominała o przy­szłości.

Więc nie będzie pytać, powiedziała sobie. Nie musi wiedzieć. Bo w grun­cie rzeczy co uzyskała planowaniem i precyzją? Monotonię, ot co. Cokolwiek się zdarzy, kiedy ten tydzień dobiegnie końca - Boże, dlaczego nie potrafi so­bie przypomnieć, jaki jest dzień? - będzie zadowolona.

Na razie każda chwila jest bezcenna.

Flynn tak wiele jej ofiarował. Z uśmiechem chodziła po domu, gładząc wspaniałe perły, których nie zdjęła od chwili, gdy włożył jej sznur na szyję. I nie tylko prezenty jej dał, myślała, choć bardzo się z nich cieszyła, lecz także romantyczności nowe horyzonty. Przede wszystkim zaś zmienił jej sposób widzenia.

Nigdy dotąd nie myślała tak jasno.

Miłość odpowiedziała na wszystkie pytania.

Co ona mogłaby dać mu w zamian? Prezent? Nic nie miała. Tych parę rze­czy należących do niej znajdowało się w samochodzie, który zostawiła w le­sie. Niewiele miały wspólnego z kobietą, którą się stała i którą wciąż się sta­wała.

Pragnęła coś dla niego zrobić. Coś, co wywoła na jego twarzy uśmiech.

Jedzenie! Zachwycona pomysłem, pobiegła do kuchni. Żadna ze znanych jej osób nie potrafiła tak się cieszyć kęsem jabłka jak Flynn.

Ponieważ jednak nie było tam kuchenki, nie bardzo wiedziała, co mogła­by przyrządzić, ale... W progu kuchni stanęła jak wryta.

Bo teraz była tu piękna kuchenka, biała i połyskująca. Wystarczyło, że Kayleen bąknęła coś o gotowaniu wody nad ogniem w kominku i - bum! - Flynn zrobił kuchenkę.

Ha, pomyślała, podwijając rękawy, w takim razie zobaczy, co da się zrobić.

Flynn wpatrywał się w okno swego laboratorium. Zamierzał skoncentro­wać się na domu Kayleen, tak by mógł zrobić dla niej kopie pewnych rzeczy. Dobrze wiedział, co znaczy, gdy musisz obchodzić się bez przedmiotów, które do ciebie należą, które są dla ciebie ważne.

Przez jakiś czas pogrążył się bez reszty w tym zajęciu, wędrując po poko­jach, w których mieszkała, badając sposób, w jaki ustawiła meble, oglądając tytuły książek na regałach i ulubione kolory.

Ależ ona jest porządna i schludna, pomyślał, czując, że serce bije mu mocniej. Wszystko na swoim miejscu, poukładane z takim smakiem. Czy jej poczucie porządku cierpi, gdy musi przebywać w jego chaotycznie urządzo­nym domu?

Zapyta ją o to i wprowadzą poprawki. Ale do diabła, czemu ta kobieta nie otoczyła się żywszymi barwami? I te ubrania w szafie. Nadają się dla starej panny - nie, tego wyrażenia obecnie się nie używa. Proste stroje bez tego bo­gactwa faktury i wyrazistych kolorów, w których jego Kayleen jest tak do twarzy.

Jeśli on będzie miał w tej sprawie coś do powiedzenia, to te wszystkie rzeczy mogą tu zostać.

Ale Kayleen na pewno będzie chciała mieć swoje fotografie, to urocze tremo i tamtą lampę. Zaczął odtwarzać je w wyobraźni, ich kształt i wymia­ry, tonację i fakturę. Tak bardzo był skupiony, że dopiero kiedy w zasięgu je­go wzroku pojawiła się ta kobieta, uświadomił sobie jej obecność.

Szła przez pokoje, trzymając dłonie splecione kurczowo. Zauważył, że jest ładna. Niższa niż Kayleen, o pełniejszych biodrach i biuście, ale o tej sa­mej cerze i oczach. Ciemne włosy miała krótko obcięte, spadały jej na policz­ki przy każdym ruchu.

Zaintrygowany Flynn otworzył szerzej okno i usłyszał jej słowa.

- Och, dziecinko, gdzie jesteś? Czemu nie dzwonisz? Minął już prawie ty­dzień. Dlaczego nie możemy cię znaleźć? Och, Kayleen. - Wzięła ze stolika zdjęcie i przycisnęła do serca. - Proszę, niech ci się nic nie stanie. Proszę. - Opadła na fotel i rozpłakała się.

Flynn zatrzasnął okno i odwrócił się do niego plecami.

Nie pozwoli, żeby to go wzruszyło. W żadnym razie.

Czas niemal się kończył. Za niecałe dwadzieścia cztery godziny wybór zo­stanie dokonany. Dla nich wszystkich.

Zamknął umysł na cierpienie matki, choć nie potrafił zamknąć serca.

Podenerwowany, wyszedł z laboratorium. Miał zamiar iść na długi spacer, może przywołać Dilisa i tak długo galopować po lesie, aż pozbędzie się tego odczucia. Usłyszał jednak, jak Kayleen śpiewa.

Nigdy przedtem nie słyszał jej śpiewu. Ładnie śpiewa, pomyślał, choć do kuchni przyciągnęło go brzmiące w głosie Kayleen szczęście.

Stała przy kuchence i mieszała w miedzianym saganie coś niewiarygod­nie aromatycznego.

Minęło bardzo wiele czasu, odkąd był w kuchni, w której coś się gotowa­ło, ale podejrzewał, że o to tu chodzi. Ponieważ sama myśl wydawała się zbyt cudowna, by w nią uwierzyć, postanowił się upewnić.

- Kayleen, co ty robisz?

- Och! - Drgnęła i wypuściła z dłoni łyżkę, która z pluskiem wpadła do garnka. - A niech to, Flynn! Przestraszyłeś mnie. Popatrz, utopiłam łyżkę w sosie.

- Sosie?

- Pomyślałam, że zrobię spaghetti. Masz tu niezwykły zbiór składników. Masło orzechowe, marynowane śledzie i tyle czekolady, że cała szkoła podsta­wowa przez miesiąc chodziłaby podekscytowana. Ale udało mi się znaleźć mnóstwo ziół i dojrzałe pomidory, więc uznałam, że to najbezpieczniejsze wyjście. No i masz pięć kilogramów spaghetti.

- Kayleen, ty dla mnie gotujesz?

- Wiem, że to musi wyglądać głupio, skoro potrafisz wyczarować pięcio­gwiazdkowy posiłek, wcale się przy tym nie męcząc ale domowa kuchnia ma swoje zalety. A ja jestem dobrą kucharką. Chodziłam na kurs. Powinno być dobrze, choć nigdy nie próbowałam robić sosu w takim saganie.

- Garnek nie jest dobry?

- No cóż, lepiej bym sobie poradziła z własnymi, ale nie ma sprawy. W ogrodzie masz mnóstwo warzyw, więc...

- Daj mi chwilę, dobrze? Potrzebuję trochę czasu. Zanim zdążyła odpowiedzieć, wyszedł z kuchni.

- No i dobrze. - Kręcąc głową, zabrała się do ratowania łyżki.

Miała wszystko pod kontrolą: łyżkę w dłoni i palnik tak uregulowany, że sos bulgotał powoli, kiedy hałas za plecami sprawił, że podskoczyła. Łyżka znowu wpadła do sosu.

- Och, na litość boską! - Odwróciła się, by zaraz się cofnąć. Na blacie zo­baczyła stos garnków i patelni.

- Zrobiłem repliki - wyjaśnił z uśmiechem Flynn. - Zajęło mi to wpraw­dzie trochę czasu, ale nie chciałem się z tobą kłócić, bo mogłabyś nie dać mi obiadu.

- Moje garnki! - Kayleen rzuciła się na nie z radością matki, która odna­lazła dzieci.

Flynn uświadomił sobie, że z większym entuzjazmem oglądała patelnie i pokrywki niż perły, które wcześniej jej dał.

Ponieważ garnki należały do niej. Pochodziły z jej świata. I serce mu się ścisnęło.

- Ten będzie dobry. - Poukładała je i wybrała odpowiedni. - Wiem, że to­bie musi się to wydawać stratą czasu i energii - tłumaczyła, przelewając sos - ale gotowanie to rodzaj sztuki. Na pewno jest poważnym zajęciem. Jestem przyzwyczajona do pracy. Kilka dni leniuchowania to wspaniała rzecz, ale po jakimś czasie chybabym zwariowała. A teraz mogę gotować. - Podczas gdy sos gotował się w dwudziestowiecznym garnku, Kayleen umyła starożytny sa­gan. - I oszołomić cię moimi doskonałymi umiejętnościami.

- Już mnie oszołomiłaś.

- No to poczekaj, zobaczymy. Wiesz, kiedy tu się krzątałam, pomyślałam sobie, że mogłabym spędzić tygodnie, a nawet miesiące na organizowaniu te­go domu. Brak schematyczności to jedno, a brak porządku to coś zupełnie in­nego. Książki można by skatalogować na komputerze. Niektóre pokoje są po prostu zagracone po sufit. Nie pojmuję, skąd wiesz, gdzie co jest. Mógłbyś łatwiej wszystko znaleźć, mając spisy dzieł sztuki, mebli i płyt. Zgromadziłeś największą kolekcję zabytkowych zabawek, jaką w życiu widziałam. Kiedy będziemy mieć dzieci...

Urwała, niezdarnie poruszając dłońmi w wodzie z płynem. Dzieci. Czy mogą mieć dzieci? Jakie są prawa w tej kwestii? Czy to możliwe, że ona już teraz jest w ciąży? Nie próbowali się zabezpieczyć. A może nie było takiej po­trzeby, pomyślała, zaciskając usta.

Zresztą skąd ona ma wiedzieć, co zrobił Flynn?

- No i proszę. - Odrzuciła włosy do tyłu i energicznie wypłukała garnek. - To moje stare nawyki. Listy, plany, procedury. A jedyne ustalenie, jakie te­raz jest nam potrzebne, to wybór sosu do sałatki.

- Kayleen...

- Nie, ja tym się zajmę. Musisz zapełnić sobie jakoś czas do odsłonięcia kurtyny. - W jego głosie usłyszała smutek i żal. I już miała odpowiedź na swo­je pytania. - Wszystko powinno być gotowe za godzinę. Więc już cię tu nie ma. - Odwróciła się i z uśmiechem machnęła ręką. Lecz z trudem wypowia­dała te słowa.

- W takim razie pójdę do Dilisa.

- Doskonale.

Wyszedł z kuchni i czekał. Kiedy na policzek spadła jej łza, przeniósł ją na swoją dłoń. I patrzył, jak przemienia się w popiół.

9

Przyniósł jej kwiaty na stół. Przyrządzony przez nią posiłek jedli przy świet­le świec.

Często ją gładził i muskał palcami jej dłoń. Zbierał zmysłowe doznania na niekończący się czas tęsknoty.

Rozśmieszał ją, by usłyszeć jej śmiech i także go zapamiętać. Zadawał jej pytania po to tylko, by usłyszeć jej wznoszący się i opadający głos.

Po posiłku zabrał ją na spacer, by zobaczyć, jak światło księżyca odbija się w jej włosach.

Późnym wieczorem kochał się z nią najczulej, jak umiał. I wiedział, że ro­bi to po raz ostatni.

Kiedy zasnęła, kiedy wysłał ją w głęboki spokojny sen, podjął decyzję i był zadowolony z tego, co musiało zostać zrobione.

Kayleen śniła, lecz nie były to spokojne sny. Zgubiła się w lesie, pochło­nęła ją mgła, spowijająca drzewa i zasłaniająca drogę. Przedzierało się przez nią migotliwe światło, krople rosy połyskiwały jak klejnoty. Klejnoty, które znikały, gdy ich dotykała.

Słyszała dźwięki: kroki, ludzkie głosy, nawet muzykę, ale zdawały się do­chodzić spod wody. Dźwięki z głębiny, które nigdy się nie materializowały. Choć bardzo starała się odnaleźć ich źródło, nie mogła się do nich zbliżyć.

Kształty drzew były niewyraźne, barwy kwiatów poszarzały. Kiedy zawo­łała, wydało jej się, że głos dotarł ledwo do jej uszu.

Pobiegła, przerażona, że się zgubi i będzie sama. Musi tylko znaleźć drogę do wyjścia. Zawsze jest jakieś wyjście. I musi znaleźć drogę do niego. Ogarnię­ta paniką, próbowała rozerwać kurtynę mgły, rwała ją, waliła w nią pięściami.

Ale jej ręce przechodziły na drugą stronę, a zasłona pozostawała nie­tknięta.

Wreszcie przez biały obłok dojrzała słaby zarys domu. Iglice wieżyczek i krągłe baszty w gęstym powietrzu sprawiały wrażenie miękkich jak z wos­ku. Ruszyła w tym kierunku, płacząc z ulgi. A potem z radości, gdy ujrzała Flynna stojącego przy masywnych drzwiach.

Zarzuciła mu ręce na szyję, podsuwając usta do powitalnego pocałunku.

Kiedy jej ręce przeszły przez niego, pojęła, że także jest mgłą.

Tak samo jak ona.

Obudziła się, szlochając i szukając go obok siebie, lecz jego strona łóżka była pusta i zimna. Zadrżała, choć w kominku buzował wesoły ogień. To sen, tylko sen. Nic więcej. Zmarzła jednak, więc wstała, by otulić się grubą nie­bieską szatą.

Gdzie jest Flynn? Zawsze budzili się jednocześnie, jakby żyli identycz­nym rytmem. Podchodząc do ognia, by ogrzać dłonie, spojrzała przez okno. Słońce stało wysoko na niebie, co tłumaczyło, dlaczego nie obudziła się wtu­lona w objęcia Flynna.

Przespała poranek.

No, no, pomyślała ze śmiechem. Przespała poranek i całą noc śniła. To zu­pełnie do niej niepodobne.

Tak bardzo niepodobne. I te sny! Nigdy nie pamiętała, co jej się śniło, na­wet w oderwanych fragmentach. A ten pamiętała dokładnie, każdy szczegół, niemal tak, jakby przeżyła go na jawie.

Bo jest odprężona, uspokoiła się w duchu. Bo jej umysł jest zrelaksowany i spokojny. Ludzie zawsze powtarzali, jak realistyczne potrafią być sny, praw­da? Nigdy w to nie wierzyła, aż do tej pory.

Jeśli jej sny miałyby być tak przerażające, tak okropne, to raczej z nich zrezygnuje.

Ale sny się rozwiały, teraz był piękny dzień. Drzew nie spowijała mgła. Kwiaty, skąpane w słonecznych promieniach, cieszyły oko jaskrawymi kolo­rami. Chmury, które tak często zbierały się na irlandzkim niebie, odeszły, od­słaniając głęboki i czysty lazur.

Kayleen postanowiła, że nazbiera kwiatów i wplecie je w grzywę Dilisa. Flynn zabierze ją na następną lekcję jazdy konnej. Później może zacznie po­rządkować bibliotekę; spodziewała się, że przeglądanie wszystkich tych ksią­żek, odkrywanie ich i układanie sprawi jej przyjemność.

Ale nie wpadnie przy tym w obsesję, nie da się zapędzić do tej samej co w przeszłości pułapki. Spisywanie książek ma dać jej radość, nie będzie trak­tować tego jako obowiązek.

Otworzyła na oścież okno i wychyliła się, wciągając w płuca słodkie po­wietrze.

- Już się zmieniłam - szepnęła. - Lubię osobę, którą się staję. Mogę się z nią zaprzyjaźnić. - Zacisnęła kurczowo powieki. - Mamo, jaka szkoda, że nie mogę ci teraz o tym opowiedzieć. Jestem przy nim bardzo szczęśliwa. Tak bardzo chciałabym z tobą porozmawiać, powiedzieć, że rozumiem. Żałuję, że nie mogę ci się zwierzyć.

Cofnęła się z westchnieniem, zostawiając okno otwarte.

Flynn przez cały czas wynajdywał sobie różne zajęcia. To był jedyny spo­sób, w jaki mógł przetrwać ten dzień. W myślach i w sercu pożegnał się z nią poprzedniego wieczora. Już pozwolił jej odejść.

Nie miał zresztą innego wyboru, jak tylko pozwolić jej odejść.

Mógłby zatrzymać ją przy sobie, na te długie dni, niekończące się noce następnego okresu snu. Nie byłby samotny. A na koniec przez jeden krótki tydzień byłaby przy nim. Mógłby jej dotykać. Byłaby.

Potrzeba jej obecności i pragnienie, by mieć ją blisko, były najsilniejszy­mi emocjami, jakich w życiu doznał. Prócz miłości.

Miłość.

To nie było jedynie jedwabiste piękno snów, które o niej śnił, ale też cier­pienia i radości pochodzące z bijącego serca.

Nie odbierze jej życia, nie porwie ze świata, który znała, w którym czeka­ła ją przyszłość. Jak mógł kiedykolwiek o tym myśleć? Czy naprawdę sądził, że jego potrzeby, te najbardziej egoistyczne i samolubne, przeważą najbar­dziej podstawowe potrzeby Kayleen?

Żyć. Odczuwać ciepło i zimno, głód, pragnienie, przyjemność i ból.

Obserwować, jak Kayleen zmienia się wraz z upływem czasu. Ściskać dłoń nieznajomego, przytulać ukochaną. Mieć dzieci i patrzeć, jak rosną.

Mimo całej potęgi, całej swej wiedzy nie mógł jej ofiarować żadnej z tych rzeczy. Miał dla niej tylko jeden dar: dar wolności.

Aby się pocieszyć, przycisnął twarz do karku Dilisa i wciągnął w noz­drza zapach końskiego potu i słomy, owsa i skóry. Jak to możliwe, że zdo­łał zapomnieć, za każdym razem zapominał tę straszną udrękę ostatnich godzin? Ten dotkliwy fizyczny ból świadomości, że znowu wszystko się kończy.

I teraz znowu się kończyło.

- Ty zawsze będziesz wolny. Wiesz, że nie mogę cię zatrzymać, jeśli bę­dziesz chciał odejść. - Uniósł łeb wiernego przyjaciela i gładząc konia po pys­ku, spojrzał zwierzęciu w oczy. - Zabierz ją stąd bezpiecznie. A jeśli przej­dziesz granicę, nie będę miał ci tego za złe.

Cofnął się i odetchnął głęboko. Poranek szybko mijał, a miał jeszcze pra­cę do wykonania.

Po jej ukończeniu rzucił ostatnie zaklęcie i cienka płachta zapomnienia zaczęła rozpościerać się na skraju jego więzienia; wtedy też zobaczył Kay­leen oczyma umysłu.

Wędrowała po ogrodzie, kierując się w stronę lasu. Szukała go, wołała je­go imię. Ból przeszył mu serce jak strzała, niemal powalając go na kolana.

Więc jednak nie jest na to przygotowany. Zacisnął dłonie w pięści, z tru­dem się opanowując. Podjął decyzję, lecz nie był przygotowany. Jak kiedy­kolwiek będzie mógł żyć bez niej?

- Ona będzie żyła beze mnie - powiedział głośno. - Tylko że ja chcę wię­cej. Skończmy to szybko i łatwo.

Nie mógł jej zmusić do odejścia, do powrotu do jej świata i życia. Mógł jednak odepchnąć ją od siebie, aby uczyniła to z własnej woli.

Ujął wodze Dilisa tylko z potrzeby kontaktu z wiernym przyjacielem i po raz ostatni w tym stuleciu szedł jako mężczyzna przez las ku domowi.

Usłyszała brzęk uprzęży i miękki stukot kopyt. Z ulgą odwróciła się i szybko ruszyła Flynnowi naprzeciw.

- Zastanawiałam się, gdzie jesteś. - Zarzuciła mu ręce na szyję, a on jej na to pozwolił.. Z radością przycisnęła usta do jego ust. Flynn rozkoszował się ich smakiem.

- Och, miałem coś do zrobienia. - Słowa raniły mu gardło niczym okruchy szkła. - Dzień jest doskonały na moją pracę i twoją podróż.

- Moją podróż?

- Istotnie. - Poklepał ją po dłoni, po czym zajął się poprawianiem strze­mion przy siodle. - Oczyściłem ścieżkę, więc nie będziesz miała kłopotów. Bez kłopotu znajdziesz drogę. Jesteś inteligentną kobietą.

- Moją drogę? A dokąd?

Spojrzał na nią, uśmiechając się z roztargnieniem.

- Na zewnątrz, to oczywiste. Czas, żebyś odjechała.

- Odjechała?

- Ta ścieżka powinna wystarczyć. - Odwrócił się ku niej. Musiał na to zużyć każdy atom mocy, jaką posiadał. - Dilis zabierze cię tak daleko, jak będziesz chcia­ła. Pojechałbym z tobą, ale muszę dopilnować jeszcze wielu spraw. W twoim samo­chodzie widziałem kieszonkowy telefon. Fascynujący wynalazek. Muszę pamiętać, żeby się z nim zapoznać. Kiedy znajdziesz się za granicą, powinien działać.

- Nie rozumiem, o czym ty mówisz. - Jakżeby mogła, skoro w głowie mia­ła pustkę, a serce niemal przestało jej bić. - Nigdzie się nie wybieram.

- Kayleen, kochanie, oczywiście, że tak. - Poklepał ją po policzku. - Co nie znaczy, że twoja obecność tutaj nie sprawiła mi przyjemności. Nie pamię­tam, kiedy tak dobrze się bawiłem.

- Ba... bawiłeś się?

- Mhm. Boże, ale z ciebie smakowity kąsek - mruknął, po czym pochylił się i skubnął jej wargę. - Hm, chyba moglibyśmy jeszcze trochę czasu po­święcić na... - Pogładził ją i żartobliwie ścisnął piersi.

- Przestań! - Cofnęła się chwiejnie i oparła o Dilisa, który niespokojnie Przestępował z nogi na nogę. - Zabawa? Więc byłam dla ciebie tylko zabaw­ką? Sposobem na spędzenie czasu?

- I dobrze go wykorzystaliśmy, prawda? Och, złotko, dałem ci tyle przy­jemności, ile sam wziąłem. Nie możesz temu zaprzeczyć. Ale oboje mamy swoje sprawy, czyż nie?

- Ja cię kocham.

Wbijała mu nóż prosto w pierś.

- Niech Bóg błogosławi kobiece serce - powiedział ze śmiechem. - Jest takie szczodre. - Przewrócił oczyma. - Nie urządzaj sceny i nie psuj pożegna­nia. Cieszyliśmy się sobą, a teraz trzeba się rozstać. Według ciebie jak to się miało skończyć? To czas poza czasem, Kayleen. Nie bądź uparta.

- Nie kochasz mnie. Nie pragniesz.

- Kochałem cię bardzo. - Mrugnął znacząco. - I bardzo pragnąłem. - Kie­dy do jej oczu napłynęły łzy, wyrzucił dłonie w górę, jakby zdesperowany. - Na litość boską, kobieto, wniosłem magię i romantyczność w twoje życie, o którym sama mówiłaś, że jest nudne. Dałem ci trochę błyskotek. - Czub­kiem palca wskazał sznur pereł.

- Nie prosiłam cię o nie. Nigdy nie chciałam niczego prócz ciebie.

- Ale je wzięłaś, prawda? Tak samo jak tamta. Jak sądzisz, czy chciałbym mieć przy sobie kobietę na dłużej, skoro właśnie z powodu kobiety zostałem skazany na to przeklęte miejsce?

- Nie jestem jak ona. Nie możesz wierzyć...

- Wszystkie jesteście takie same - oświadczył beztrosko. - Dałem ci mi­łe wakacje, a na dodatek pamiątki. Mogłabyś okazać choć szczyptę wdzięcz­ności i odejść, kiedy ci każę. Nie mam czasu ani cierpliwości, żeby osuszać twoje łzy i pocieszać cię teraz. Jedziesz.

Podniósł ją i wręcz rzucił na siodło.

- Powiedziałeś, że nigdy mnie nie zranisz. - Szarpnęła perły i rzuciła je na ziemię. Spojrzała na Flynna, lecz na jego twarzy dostrzegła tylko brutal­ność i gniew, bez śladu czułości. - Kłamałeś!

- Sama siebie zraniłaś, kiedy uwierzyłaś w coś, czego nie było. Wracaj do swojego uporządkowanego świata. W moim nie ma dla ciebie miejsca!

Mocno klepnął Dilisa po kłębie. Koń wierzgnął i ruszył galopem. Kiedy Kayleen zniknęła w lesie, Flynn opadł na kolana, ogarnięty bez­dennym żalem.

10

Kayleen pragnęła wzbudzić w sobie gniew. Gorycz. Cokolwiek, co przytłu­miłoby ten straszliwy ból, który odebrał jej łzy, w zarodku gasząc wściekłość i smutek.

To wszystko było kłamstwem. Magia była oszustwem.

W końcu okazało się, że miłość nie jest najważniejsza. Miłość sprawiła tylko, że ona, trzeźwa i rozsądna Kayleen, zrobiła z siebie idiotkę.

Czy to nie dowód, że zawsze miała rację? Pogarda w stosunku do szczęśli­wych zakończeń, którymi łudziła się matka, stanowiła objaw zdrowego roz­sądku, a nie uporu. W życiu nie zdarzają się baśnie ani miłość, która wszyst­ko zwycięża, czy też trwające wiecznie romantyczne porywy.

Wiara w to, nawet chwilowa, zdruzgotała Kayleen i przyniosła jej cier­pienie.

A mimo to jak mogła nie wierzyć? Czy nie pędzi na białym koniu przez las? Nawet jeśli źle ulokowała swoje uczucia, to przecież nie mogła zaprze­czyć temu wszystkiemu, co widziała, robiła i odczuwała. Jak ona, logiczna Kayleen, uznała za wspaniałe coś, co wcale takie nie było?

Jak Flynn mógł dać jej tak wiele, tak wiele pokazać, a jednocześnie trak­tować ją wyłącznie jako chwilową rozrywkę? Nie, coś tu jest nie tak. Musi się nad tym zastanowić.

Dilis cierpliwie niósł ją między drzewami. To wszystko stało się tak szyb­ko. Flynn zmienił się w ułamku sekundy, jakby ktoś po prostu pstryknął pal­cami. Kayleen była nieszczęśliwa i bezradna. Dosyć, musi oczyścić umysł, za­cząć myśleć logicznie i przeanalizować całą sytuację. Ale już po chwili myśli znowu jej się splątały.

Samochód, cały i bez śladów zderzenia, lśnił w słońcu padającym przez korony drzew. Stał na wąskiej drożynie, prostej jak linijka.

Flynn powiedział, że oczyścił ścieżkę. I rzeczywiście to zrobił. Kayleen ze­skoczyła z konia i okrążyła samochód. Na karoserii nie dostrzegła ani jednej rysy. Flynn zachował się bardzo elegancko. Oszczędził jej kłopotów, które spowodowałyby oddanie rozbitego samochodu do firmy wynajmu.

I drogę też oczyścił. Dlaczego jednak zadał sobie aż tyle trudu, wykonu­jąc tak przyziemne prace?

Myśląc o tym, wsiadła do auta i przekręciła kluczyk. Silnik natychmiast zawarczał.

Działa lepiej niż przedtem, zauważyła Kayleen. A w dodatku bak jest pełny.

- Aż tak bardzo chcesz się mnie pozbyć, Flynn, że pomyślałeś o wszyst­kim? Dlaczego na koniec byłeś taki okrutny? Dlaczego dołożyłeś starań, że­bym cię znienawidziła?

Nie dał jej żadnego powodu, by została, a wszelkie powody do odejścia.

Westchnęła i wysiadła, żeby pożegnać się z Dilisem. Trwało to długo, gła­dziła konia po gładkiej skórze, tuliła twarz do jego pyska. Wreszcie poklepa­ła go po kłębie.

- Wracaj do niego - szepnęła i odwróciła się, by jej serca nie ranił widok znikającego między drzewami wierzchowca.

Zależało jej na jakiejś namacalnej pamiątce stąd, nazbierała więc pol­nych kwiatów, splotła z nich wianek i włożyła go, nie przejmując się śmiesz­nością tego gestu.

Wsiadła do samochodu i ruszyła.

Słońce rzucało ukośne promienie przez drzewa na wąską ścieżkę. Kiedy Kayleen się obejrzała, zobaczyła, że droga za nią połyskuje, a zaraz potem zmienia się w plątaninę mchu, kamieni i jeżyn. Wkrótce nie pozostanie ża­den ślad po jej spacerach z ukochanym.

Ona jednak nigdy nie zapomni tego, jak na nią patrzył, jak całował jej dłonie. Jak przynosił kwiaty i wplatał jej we włosy.

Zawsze będzie pamiętała, jak w jego oczach błyszczał uśmiech, jak rozpa­lały się namiętnością, kiedy... Jego oczy. Jakiego były koloru? Lekko oszoło­miona, zatrzymała samochód i przycisnęła palce do skroni.

Nie potrafiła przypomnieć sobie wyraźnie jego twarzy! Jak może nie pa­miętać koloru jego oczu i brzmienia głosu?

Wyskoczyła z auta, zrobiła kilka chwiejnych kroków. Co się z nią dzieje? Je­chała z Dublina do pensjonatu na wsi. Skręciła w złym miejscu. Burza. Ale co...

Bez namysłu poszła dalej zarośniętą teraz ścieżką. I nagle rozjaśniło jej się w głowie.

Z trudem łapała powietrze. Odwróciła się, popatrzyła na wyraźną drogę przed sobą i na zarośnięty dukt za plecami.

- Flynn ma oczy zielone - powiedziała. W myślach ujrzała jego twarz. A kiedy ostrożnie postąpiła naprzód, wspomnienie znowu się zamgliło.

Tym razem szybko się cofnęła.

- Chcesz, żebym o tobie zapomniała. Dlaczego? Jeśli to wszystko było nie­ważne, to czemu miałoby cię obchodzić, czy będę pamiętać, czy o tobie zapo­mnę? Dlaczego miałbyś się przejmować, czy będę z twojego powodu cierpiała?

Roztrzęsiona, usiadła na ziemi. I zabrała się do tego, co zawsze najlepiej jej wychodziło: do logicznego myślenia.

Tak samo jak tamtej nocy, kiedy to się zaczęło, Flynn siedział w wieży przy kominku. Patrzył w płomienie, aż Kayleen wsiadła do samochodu. Później nie mógł już widzieć jej ani słyszeć, wywołał więc dym, który zasnuł obraz.

Stracił poczucie czasu, pogrążony w bólu. Wiedział, że dzień dobiega koń­ca, wpadające przez okno promienie słońca były coraz krótsze i słabsze.

Teraz Kayleen znajduje się już poza granicami jego świata i nic nie pamięta, Tak jest najlepiej, Oczywiście nie wszystko zrozumie. Nigdy nie znajdzie przekonującego wyjaśnienia, co działo się z nią przez tych kilka dni, skąd wzięła się ta luka w czasie. Ale to również zostawi za sobą.

Za rok, dwa, a może dwadzieścia Flynn znowu spojrzy w ogień, by zoba­czyć, co u niej. Nigdy jednak we śnie nie otworzy przed nią umysłu, ponie­waż takiej udręki nie potrafiłby znieść.

To, co między nimi zaszło, na pewno trochę ją zmieni, teraz może Kayleen zacznie bardziej cenić możliwości i magię życia. Uniósł sznur pereł i patrzył, jak połyskują w gasnącym ogniu. Przynajmniej dał jej coś, czego nie mogła rzucić mu do stóp.

Z perłami owiniętymi wokół palców ukrył twarz w dłoniach. Pragnął, by nadszedł już czas, kiedy ból przenikać będzie tylko jego umysł, kiedy prze­stanie mieć tak wyostrzone zmysły, że wciąż zdawał się czuć jej zapach.

- Niech wreszcie nadejdzie ta przeklęta noc - mruknął, odrzucając gło­wę do tyłu.

Zaraz też zerwał się na nogi, oszołomiony. Stała o kilka kroków od niego. Włosy miała splątane, ubranie podarte, twarz i dłonie poranione.

- Co to znowu za sztuczka?

- Chcę, żebyś spełnił moje życzenie. Żebyś zrobił, co mi obiecałeś.

- Co ci się stało? - Rzucił się ku niej i chwycił ją mocno za ramiona. - Jak to się stało, że jesteś ranna? Popatrz tylko, całe dłonie masz pokrwawione.

- Zagrodziłeś mi przejście cierniami. - Odepchnęła go; był tak wstrząś­nięty, że zatoczył się do tyłu. - Ty draniu! Przedzieranie się przez nie zajęło mi wiele godzin.

- Przedzieranie się! - Drgnął, jakby go spoliczkowała. - Musisz stąd iść. Już! Natychmiast! Która godzina? - Wypchnął ją za próg, a kiedy się opiera­ła, złapał za ręce i zaczął wlec.

- Nigdzie nie idę. Najpierw spełnisz moje życzenie.

- Cholera, akurat. - Przerażony, przerzucił ją sobie przez ramię i zaczął biec. Ponieważ walczyła z nim i przeklinała go, wzniósł się w powietrze.

Zapadała noc. Czas, który dotąd sączył się wolnym strumykiem, teraz pę­dził. Flynn zapuścił się głęboko w las, dalej jednak nie mógł iść. Granice je­go więzienia powitały go sykiem.

- Proszę. - Strach o nią otulił go jak płaszcz. - Twój samochód jest kilka kroków stąd. Wsiadaj i jedź.

- Dlaczego? Żebym po kilku metrach o tym wszystkim zapomniała? Za­pomniała o tobie? Wtedy byś mi to ukradł.

- Nie mam czasu na kłótnie z tobą. - Złapał ją za ramiona i potrząsnął. - Nie ma czasu. Jeśli będziesz tutaj, gdy wybije północ, nigdy się nie uwolnisz. Minie sto lat, zanim znowu będziesz mogła stąd wyjść.

- A czemu cię to obchodzi? To duży dom. Duży las. Nie będę wchodzić ci w drogę.

- Nic nie rozumiesz. Idź! To miejsce należy do mnie, a ja nie chcę, żebyś tu była.

- Flynn, ty drżysz. Czego on się boisz?

- Ja się nie boję, tylko jestem zły, Pogwałciłaś moją prywatność Naduży­łaś gościnności, Wkroczyłaś na cudzy tereni.

- Zadzwoń na policję - zaproponowała. - Albo do tych twoich Strażników. Albo też... czemu po prostu nie pstrykniesz palcami i nie przeniesiesz mnie, tak jak to robisz z rzeczami? Tego nie możesz zrobić, co?

- Gdybym mógł, już by cię tu nie było. - Pociągnął ją kilka kroków w stro­nę samochodu. Zaklął, gdy ziemia pod jego stopami zaczęła migotać i dymić. To była granica jego więzienia.

- Wielki potężny czarodziej, a nie potrafi się mnie pozbyć, Nie mogłeś mnie tu sprowadzić, więc nie możesz odesłać. Nie za pomocą magii, ponieważ mam duszę i serce. Mam wolną wolę. Więc próbowałeś wygonić mnie słowami. Okrutnymi, podłymi słowami. Nie sądziłeś, że przejrzę twój podstęp, prawda? Że się domyśle, o co w tym chodzi. Zapomniałeś, z kim masz do czynienia.

- Kayleen. - Pełnym rozpaczy gestem ścisnął jej dłonie. - Zrób, o co cię proszę, dobrze?

- Zabawa - powiedziała. - To podstęp. Ty mnie kochasz.

- Oczywiście, że cię kocham! - krzyknął tak donośnie, że jego głos odbił się echem od lasu. Potrząsnął nią mocniej. - W tym właśnie rzecz. A jeśli to­bie na mnie zależy, zrobisz, co ci powiem, i to natychmiast.

- Kochasz mnie - westchnęła, zarzucając mu ręce na szyję. - Wiedziałam. Och, taka jestem na ciebie zła. Taka w tobie zakochana.

Rozpaczliwie pragnął ją objąć, zatrzymać przy sobie. Zmusił się jednak, by ją odepchnąć.

- Posłuchaj mnie, Kayleen, zapomnij o gwiazdach i bądź rozsądna. Nie mam prawa cię kochać. Bądź cicho! - przerwał, gdy zaczęła coś mówić. - Pamię­tasz, co ci opowiadałem o tym miejscu i o sobie? Czujesz dotyk moich dłoni?

- Tak. Drżą.

- Kiedy ucichnie zegar wybijający północ, nie poczujesz ani ciepła mo­ich dłoni, ani nic innego. Absolutnie nic. Zerwiesz kwiat, ale nie będziesz czuła łodygi, płatków ani zapachu. Słyszysz bicie swojego serca? Potem nie będziesz go słyszała. To gorsze niż śmierć: być, a jednocześnie nie być. Dzień po dniu, rok za rokiem. Nic nie jest materialne, masz tylko swój umysł. Ty zaś, a ghra, nie mogłabyś nawet zabawiać się magią, by zachować zdrowe zmys­ły. Będziesz zgubiona, będziesz trochę więcej niż duchem.

- Wiem. - Jak we śnie, pomyślała. Mgła we mgle.

- I to nie wszystko. Nie będziesz miała dzieci. Podczas snu nic nie może w tobie urosnąć, nic nie może się zmienić. Nie będziesz miała rodziny. Żad­nej pociechy, żadnego wyboru. To moja kara. Nie chcę, aby stała się twoim udziałem.

Chociaż nerwy miała napięte, popatrzyła na niego spokojnie.

- Chcę, żebyś spełnił moje życzenie. Zaklął i wyrzucił dłonie do góry.

- Kobieto, wystawiasz na próbę moją cierpliwość. Dobrze. Czego chcesz?

- Zostać tutaj.

- Nie.

- Dałeś słowo!

- Więc teraz je łamię! Co więcej można mi zrobić?

- Ja i tak zostanę. Nie umiesz mnie powstrzymać.

Ale było to w jego mocy. Istniał jedyny sposób, by w tym czasie, który mu pozostał, móc ją uratować. Jedyny, ostateczny sposób.

- Pokonałaś mnie. - Przytulił ją do siebie i ukołysał w ramionach. - Je­steś twarda jak kamień. Kocham cię, Kayleen. Kochałem cię w snach, gdy sny były dla mnie wszystkim. Kocham cię teraz. Wiele mnie kosztowało, gdy musiałem cię zranić.

- Chcę być z tobą, nieważne, długo czy krótko. Będziemy razem śnić i cze­kać, kiedy znowu pozwolą nam razem żyć.

Pocałował ją, mocno i namiętnie, aż jej się zakręciło w głowie. W jej ser­cu zagościła radość.

Kiedy westchnęła, odsunął się od niej.

- Pięćset lat - powiedział cicho. - I tylko raz kochałem. Tylko ciebie.

- Flynn. - Chciała do niego podejść, lecz powietrze między nimi stward­niało, zmieniło się w mur. - Co to jest? - Uderzyła pięściami w przeszkodę. - Coś ty zrobił?

- Mam wybór. Nie skażę cię na moje więzienie, Kayleen. Żadna siła nie odwiedzie mnie od tej decyzji.

- Nie odejdę.

- Wiem i rozumiem. Powinienem był wcześniej zrozumieć. Ja też nigdy bym cię nie opuścił. Manim astheee hu. - W moim języku znaczy to: „Moja du­sza należy do ciebie". - Przyniosłaś mi dar, Kayleen. Miłość bezinteresowną.

Zerwał się wiatr. Gdzieś daleko rozległo się niskie dudnienie jak w zega­rze wybijającym godzinę.

- Ja też dam ci dar. Życie. Mam wybór, który zaproponowano mi dawno temu. Pięćset lat temu.

- Co ty... Nie! - Rzuciła się na niewidzialną przeszkodę. - Nie możesz! Umrzesz. Masz pięćset lat. Nie zdołasz żyć bez swojej mocy.

- To moje prawo. Mój wybór.

- Nie rób tego. - Ile razy wybił już zegar? - Odejdę. Przysięgam.

- Już nie ma na to czasu. Moje moce! - zawołał Flynn, wyciągając w górę ramiona. - Moja krew, moje życie za jej krew i życie! - Błysnął piorun i ni­czym kometa przemknął między nimi. - Kiedyś z głupoty, dumy i arogancji złamałem przysięgę, poniechałem mej mocy, talentów, mojego daru. Teraz w imię miłości z nich rezygnuję. - Spojrzał w oczy Kayleen poprzez wiatr i światło, przy wtórze bicia zegara. - Dla miłości oddaję je z własnej woli. Niechaj ona zapomni, niechaj nie cierpi. - Zacisnął dłonie w pięści, skrzyżo­wał ręce na piersiach, podczas gdy świat wokół niego oszalał. - Teraz.

Zegar wybił dwunastą.

Wszystko znieruchomiało. Rozstąpiły się chmury, na niebie zapaliły się gwiazdy. Drzewa stały nieruchomo, jakby wycięte z ciemności. Jedynym od­głosem mącącym ciszę był płacz Kayleen.

- Czy ja śnię? - szepnął Flynn. Ostrożnie wyciągnął rękę, otworzył dłoń i zacisnął. Poczuł ciepło swoich palców.

Zerwał się łagodny wiaterek. Zahukała sowa.

Jestem. - Flynn opadł na kolana obok Kayleen, W jego głosie brzmiało zdziwienie - Jestem tutaj.

- Flynn! - Zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła go mocno do siebie. - Jesteś prawdziwy. Żyjesz.

- Przywrócili mi życie. - Oparł głowę na jej ramieniu. - Uwolnili mnie. Strażnicy.

Brakowało mu tchu, walczył z zamętem w myślach. Ujął twarz Kayleen w dłonie. Była ciepła. Była jego.

- Jesteś wolny. - Przycisnęła palce do jego rąk. Jej łzy na trawie zamie­niały się w diamenty. - Żyjesz! Jesteś tutaj.

- Strażnicy powiedzieli, że odkupiłem winę. Obdarzono mnie miłością, a ja nad własne dobro przedłożyłem ukochaną osobę. Miłość. - Pocałował Kayleen w czoło. - Powiedzieli też, że to najprostsza i najpotężniejsza magia. Bardzo wiele czasu musiało upłynąć, nim to pojąłem.

- Ja też. Uratowaliśmy się wzajemnie, prawda?

- Kochaliśmy się. Manim astheee hu - powtórzył. - Daję ci te słowa - Wy­ciągnął ku niej perły. - Czy przyjmiesz je jako dar, symbol zaręczyn? Weź­miesz je? Wyjdziesz za mnie?

- Tak. Pomógł jej wstać.

- Więc już niedługo, ponieważ mam wielki szacunek do czasu i nie zamie­rzam go marnować. A teraz popatrz, co zrobiłaś. - Pogładził delikatnie zadra­panie na jej policzku. - Narobiłaś niezłego bałaganu.

- To mało romantyczne.

- Później będzie romantycznie, najpierw opatrzę ci rany. - Uniósł ją w ra­mionach.

- Mama oszaleje na twoim punkcie.

- Liczę na to. - Ponieważ chciał smakować tę chwilę, szedł wolno. - Jak myślisz, polubię Boston?

- Tak, myślę, że tak. - Owinęła wokół palca kosmyk jego włosów. - Przy­da się ktoś znający się na antykach w naszej firmie.

- A więc to tak? Ha, praca. Rozważyłbym poważnie taką propozycję, gdy­by zakładała otwarcie filii w Irlandii, gdzie pewne do szaleństwa zakochane w sobie małżeństwo mogłoby spędzać razem czas, by tak to ująć.

- Na nic innego bym się nie zgodziła.

Roześmiała się, gdy ją pocałował, a potem mocno go pochwyciła, gdy trzy­mając ją w objęciach skoczył w przestrzeń i polecieli do domu. By żyć tam długo i szczęśliwie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nora Roberts Szczypta magii
Szczypta magii Roberts Nora
Nora Roberts Pasja życia
Nora Roberts Portret anioła
Nora Roberts Cienie nocy
Nora Roberts Miłość na deser
Nora Roberts Cykl In Death (09) Aż po grób
Nora Roberts Błękitna zatoka
Saga rodu Quinnow 04 Blekitna zatoka Nora Roberts
Blekitna zatoka Nora Roberts
Sztuka podstepu Nora Roberts
01 nora roberts the best mistake
Nora Roberts Z nakazu sądu
Nora Roberts Obiecaj mi jutro
Nora Roberts Tajemniczy sąsiad
Nora Roberts Home For Christmas
Nora Roberts Spełnić marzenia Pieśń gór
The Pride of Jared MacKade Nora Roberts
Nora Roberts Bracia z klanu MacGregor 01 Daniel

więcej podobnych podstron