Huxley A Nowy wspaniały świat



ALDOUS HUXLEY

Nowy Wspaniały Świat”

(Przełożył: Bogdan Baran)


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Przysadzisty szary budynek o zaledwie trzydziestu czterech piętrach. Nad głównym

wejściem napis:„Ośrodek Rozrodu i Warunkowania w Londynie Centralnym”,na tablicy zaś

wyryte hasło Republiki Świata:„Wspólność, Identyczność, Stabilność”.

Okna ogromnej sali na parterze wychodziły na północ. Zimny(pomimo pełni lata za

szybami, pomimo tropikalnego upału we wnętrzu sali),ostry i przenikliwy blask zaglądał w okna,

chciwie poszukując jakiegoś kształtu obleczonego w tkaninę,jakiejś bladej gęsiej skórki akademika,

lecz znajdował tylko szkło,nikiel i matowo lśniącą porcelanę laboratoryjną Chłód natrafiał na

chłód. Okrycia robocze pracowników były białe,dłonie w gumowych rękawiczkach trupiobladej

barwy. Światło- lodowate,martwe,upiorne. Tylko z żółtych rurek mikroskopów czerpało ono nieco

substancji bogatej i żywej,kładąc się na polerowanych rurkach niczym smakowite płaty masła

ułożone rzędami wzdłuż stanowisk roboczych.

- A to- powiedział dyrektor otwierając drzwi- jest dział zapładniania.

Gdy dyrektor „Rozrodu i Warunkowania”wkraczał do sali, trzystu zapładniaczy pochylało

się nad przyrządami wstrzymując dech i w pełnym zaabsorbowania skupieniu z rzadka wydając

bezwiedny gwizd lub pomruk.Grupa nowoprzybyłych studentów,bardzo młodych,różowiutkich

żółtodziobów,z pokorą dreptała nerwowo za dyrektorem. Każdy z nich trzymał kajet,w którym

desperacko bazgrał, gdy tylko wielki człowiek raczył przemówić. Z pierwszej ręki.Tobyłrzadki

przywilej. Dyrektor„Rozrodu i Warunkowania”na Londyn Centralny zawsze dbało to,by

osobiście oprowadzać swych nowych praktykantów po poszczególnych działach.

- To tak żeby dać ogólne pojęcie- wyjaśniał im.Bo aby rozumnie pracować,jakieś ogólne

pojęcier zecz jasna mieć muszą- choć możliwie najmniejsze,jeśli mają być dobrymi i szczęśliwymi

członkami społeczeństwa. Wiedza o szczegółach bowiem,jak każdy wie, przydaje cnóti

szczęśliwości, wiedza ogólna zaś to dla umysłu zło konieczne. Nie filozofowie, lecz pracowite

mrówki i zbieracze znaczków tworzą kręgosłup społeczny.

- Jutro- zwykł dodawać uśmiechając się uprzejmie,acz z odrobiną surowości-

zabierzecie się do poważnej pracy.Nie będziecie mieć czasu na rzeczy ogólne.

Póki co jednak...

Póki co obowiązywał przywilej. Z pierwszej ręki do kajetu. Chłopcy smarowali jak

szaleni.

Wysoki, raczej chudy, wyprostowany dyrektor zmierzał w głąb sali. Miał długą dolną

szczękę, zęby nieco wystające, ledwo zakryte, gdy nie mówił, przez pełne,kunsztownie wygięte


wargi. Stary,młody?Trzydzieści?Pięćdziesiąt pięć?Trudno było określić. Zresztą nie miałoto

znaczenia;w ów czas nieustającej stabilności,A.F.632, nikomu nawet nie przyszłoby do głowy

pytać o wiek.

- Wyjdę od punktu wyjścia- powiedział dyrektorRiW,a co bardziej gorliwi

studenci utrwalili jego zamiar w kajetach:Wyjśćod punktu wyjścia. -To- machnął ręką- są

inkubatory.- A otwierając odosobnione drzwi,pokazał im szeregi półek zapełnionych

ponumerowanymi probówkami.

- Tygodniowy zapasj aj.Trzymany- wyjaśnił- w temperaturze krwi. Męskie gamety- tu

otworzył inne drzwi- muszą być przechowywane w temperaturze trzydziestu pięciustopni,nie

trzydziestu siedmiu. Temperatura krwi sterylizuje. Barany zamknięte w termogenie nie poczynają

jagniąt.

Wsparty o inkubatory podawał studentom (aołówkigryzmoliłyzpośpiechem)krótkiopis

nowoczesnegoprocesuzapładniania;najpierwpowiedział,rzeczjasna,o jegochirurgicznymetapie

wstępnym:o„zabiegu,któremupoddajemysię chętniedladobraSpołeczeństwa,niemówiącjużo

gratyfikacjiw wysokościpółrocznejpensji”.Następnieomówiłzwięźle technikęutrzymywania

wyodrębnionegojajnikaprzyżyciui zapewnieniajegofunkcjonowania.Potemprzeszedłdopodania

optymalnejtemperaturys,topniazasolenia,kleistości,wspomniało naturzepłynu,w którym

przechowujesię wyodrębnionedojrzałejaja;prowadzącswychpodopiecznychdostanowisk

roboczychpokazałim,jaksię ów płynwydobywaz probówki;jaksię go kroplapokropli

wprowadzanaspecjalnieogrzaneszkiełkamikroskopowe;jaksię zawartew nimjajatestujeco do

odchyleń,przeliczai przenosidoporowategopojemnika;jak(tuzademonstrowałprzebiegtej

czynności)pojemników zostajezanurzonyw ciepłymroztworzeze swobodniepływającymi

plemnikami- tupodkreślił,że najmniejszestężeniemożewynosićstotysięcynacentymetr

sześcienny;jak,podziesięciuminutach,zbiornikzostajewyjętyz płynu,ajegozawartośćponownie

przebadana;jakw przypadku,gdyktóreśz jajpozostałoniezapłodnione,zanurzasię jeponownie,a

potemw raziepotrzebyrazjeszcze;jakzapłodnionejajawracajądoinkubatorów,gdziealfyi bety

pozostająażdozakończeniabutlacji,gdytymczasemgammy,deltyi epsilonywydobywasię po

trzydziestusześciugodzinachi poddajeprocesowiBokanowskiego.

- ProcesowiBokanowskiego- powtórzyłdyrektor,astudencipodkreśliliw swychmałych

kajetach.Jednojajo,jedenembrion,jedenosobnikdorosły-procesnormalny.

Jednakżejajozbokanowizowanebędziepączkować,mnożyćsię, dzielić.Odośmiudo

dziewięćdziesięciusześciupączków,akażdypączekrozwiniesię w doskonaleukształtowany


embrion,każdyembrionw pełnegoosobnikadorosłego.Takiż w miejscejednegoczłowiekabędzie

powstawałodziewięćdziesięciusześciu.Postęp.

- Wzasadzie- podsumowałdyrektorRiW- bokanowizacjapoleganaciąguingerencji

zatrzymującychrozwój.Stopujemynormalnyrozrosti, paradoks,nieprawdaż,jajoreaguje

pączkowaniem.

Reaguje pączkowaniem.Ołówkipracowałyzaciekle.Wskazałpalcem.Spoczywającyna

sunącejżółwimtempemtaśmiepojemnikz probówkamizniknąłw dużymmetalowympudle;

wynurzałsię następny.Maszynycichopomrukiwały.Przejścieprobówektrwaosiemminut,

poinformował.OsiemminuttwardychpromieniRoentgenajajowytrzymujez najwyższymtrudem.

Niektóreginą;spośródpozostałychtenajmniejwrażliwedzieląsię napół;większośćdajepocztery

pączki,niektóreosiem.Wszystkiewracajądoinkubatorów,gdziepączkizaczynająsię rozwijać;po

dwóchdniachoziębiasię jenaglei w tensposóbzatrzymujeichrozwój.Dwa,cztery,osiem...

pączkireagujądalszympączkowaniem,poczympoddawanesąniemalcałkowitemuzatruciu

alkoholem;w efekciepęczniejądaleji popączkowaniu- pączekz pączkapączka-mogądalej

rozwijaćsię w spokoju,jakoże dalszehamowaniew zasadzieprowadziłobyjużdoichuśmiercenia.

Wciągutegoczasupierwotnejajomogłozapoczątkowaćodośmiudodziewięćdziesięciusześciu

embrionów- niezwykłe,przyznacie,udoskonalenienatury.Identycznebliźniaki- aleniejakieśtam

dwojaczkiczy trojaczkidawnejepokiżyworodności,kiedytojajadzieliłysię akcydentalnie;

obecniemożemymiećbliźniątcałetuziny.Wobfitości.

- Wobfitości- powtórzyłdyrektori rozłożyłramiona,jakbyrozdawałtępłodność.- W

obfitości.

Jednakżektóryśze studentówzadałw swejgłupociepytanie,w czymtukorzyść.

- Mójdrogichłopcze- dyrektorgwałtownieodwróciłsię kuniemu.- Czyżtynie

dostrzegasz?Czyniedostrzegasz?Uniósłdłoń;twarzmiałauroczystywyraz:-Proces

Bokanowskiegotojedenz podstawowychczynnikówstabilnościspołecznej!

Podstawowych czynników stabilności społecznej.

Standaryzacjamężczyzni kobiet;identyczneosobniki.Całaniewielkawytwórnia

obsadzonapersonelemz jednegozbokanowizowanegojaja.

- Dziewięćdziesiątsześć identycznychosóbprzydziewięćdziesięciusześciuidentycznych

maszynach!- Głosażdrżałradosnymuniesieniem.- Terazpanujemynadsytuacją.Porazpierwszy

w dziejach.- Przytoczyłhasłoplanetarne:„Wspólność,Identyczność,Stabilność”.Naprawdę

wielkiesłowa.


- Gdybyśmyumielibokanowizowaćbezograniczeń,całyproblembyłbyrozwiązany.

Rozwiązanyprzezstandartyzowanegammy,identycznedelty,jednoliteepsilony.Miliony

jednakowychbliźniaków.Zasadaprodukcjimasowejwreszciezastosowanaw odniesieniudo

biologii.

- Niestetyjednak- dyrektorpotrząsnąłgłową- bokanowizowaćbezograniczeńniemożemy.

Granicąwydajesię dziewięćdziesiątsześć, wysokąśredniąsiedemdziesiątdwa.Najlepszą

(niestetyniedoskonałą)rzeczą,jakąmożnabyłozrobić,towytwarzaćz danegojajnikai gamet

danegosamcamożliwienajwiększegrupybliźniaków.A naweti tobyłotrudne.

- Wprzyrodziebowiemdwieściejajdojrzewaprzezlattrzydzieści.Jednakżenasinteresuje

ustabilizowaniepopulacjijużobecnie,tui teraz.Zparybliźniątraznaćwierćwiekużadenpożytek.

Oczywiście,pożytekżaden.JednakżetechnikaPodsnapaniezmiernieprzyspieszyłaproces

dojrzewania.Zapewniaonaco najmniejpięćdziesiątdojrzałychjajw ciągudwulat.Zapładniaći

bokanowizować,innymisłowy, mnożyćprzezsiedemdziesiątdwa,abędziemyotrzymywaćśrednio

prawiejedenaścietysięcybracii sióstrw stupięćdziesięciugrupachbliźniąt,wszystkiew

jednakowym,z dokładnościądodwóchlat,wieku.

- Wpewnychzaśprzypadkachmożemysprawić,że tenjajnikdanamponadpiętnaście

tysięcydorosłychosobników.

Skinąłnajasnowłosego,rumianegomłodzieńca,którywłaśnieprzechodziłw pobliżu,i

zawołał:

- PanieFoster!

Rumianymłodzienieczbliżyłsię.

- PanieFoster,czy możenampanpodaćrekordjajnika?

- Wnaszymośrodkuszesnaścietysięcydwanaście- odrzekłbezwahaniapanFoster.Mówił

bardzoszybko,miałżywe błękitneoczy i najwyraźniejznajdowałprzyjemnośćw przytaczaniucyfr.

- Szesnaścietysięcydwanaście;w stuosiemdziesięciudziewięciugrupachidentyków.Ale rzecz

jasnaw ośrodkachtropikalnych- trajkotałdalej- mieliwynikiowiele lepsze.Singapurczęsto

wytwarzałponadszesnaściei półtysiąca,Mombasazaśdoszłaostatniodosiedemnastutysięcy.No

aleonimająpewnefory.Wystarczyzobaczyć,jakmurzyńskijajnikreagujenaśluz!Towprost

zadziwiające,jeślisię przywykłodopracyz materiałemeuropejskim.Niemniej-dodałze śmiechem

(choćoczy lśniłymublaskiemwalecznościi głowę zadzierałwyzywająco)- niemniejjednak

pobijemyich,jeślinamsię uda.Pracujęteraznadwspaniałymjajnikiemdelta-minus.Zaledwie

osiemnastomiesięczny.Jużponaddwanaścietysięcysiedemsetdzieci,wybutlowanychlubw


embrionach.Iwciążjestmocny.Jeszczeichpobijemy.

- Otoduch,jakiegolubię!- wykrzyknąłdyrektorklepiącpanaFosterapoplecach.- Proszęz

namii niechpanpozwolichłopcomkorzystaćz pańskiejgłębokiejwiedzy.

PanFosteruśmiechnąłsię skromnie.

- Zprzyjemnością.

Ruszylidalej.

Wdzialebutlacjipracaprzebiegałaharmonijniei w pełnymporządku.Płatyświeżej

świńskiejotrzewnejprzygotowanedopokrojenianaczęści stosownejwielkościnadjeżdżałymałymi

windamize składunarządóww podziemiach.Wzzz,apotemklik!otwierająsię drzwiczkiwindy;

wyściełaczmusitylkosięgnąćpopłat,wsunąćgo,wygładzići zanimwyścielonabutlazdąży

odpłynąćwzdłużbezkresnejtaśmypozazasięgjegoręki,wzzz, klik!Inastępnypłatotrzewnej

wyskakujez otchłani,czekającnawsunięciego w następnąbutlę,obecniepierwsząw tejpowolnej

nieskończonejprocesjipotasmie.

ObokwyściełaczystojąmatrykulatorzyP. rocesjaposuwasię;jaja,jednopodrugim,

przenoszonesąz probówekdowiększychpojemników;wyściółkaz otrzewnejzostajezręcznie

nacięta,morulawpada,wlewasię roztwórsolny...i jużbutlasuniedalej,i jużprzychodzikolejna

etykietowanie.Dziedziczność,datazapłodnienia,przynależnośćdogrupyBokanowskiego-

wszystkietedaneprzenoszonesąz probóweknabutlę.Jużnieanonimowa,lecz opatrzona

nazwami,zidentyfikowanaprocesjasuniepowoliprzedsiebie;przedsiebieprzezotwórw ścianie;

powoliprzedsiebiedodziałuprzeznaczeniaspołecznego.

- Osiemdziesiątosiemmetrówsześciennychformularzykartoteki- oświadczyłz lubością

panFoster,gdywchodzilidopomieszczenia.

- Zawierającychwsze1kiepotrzebneinformacje- dodałdyrektor.

- Aktualizowaneco rano.

- Naichpodstawiedokonujesię obliczeń.

- Tyleatyleosobników,otakichatakichwłasnościach-stwierdziłpanFoster.

- Takimatakimrozkładzieilościowym.

- Optimumwybutlacjinadowolnymoment.

- Szybkakompensacjanieprzewidzianychubytków.

- Szybka- powtórzyłpanForest.Gdybypanowiewiedzieli,ileż nadgodzinmusiałem

wprowadzićpoostatnimtrzęsieniuziemiw Japonii!- śmiałsię dobroduszniei kiwałgłową.

- Przeznaczeniowcyśląswojeliczbyzapładniaczom.


- Którzydostarczająimembrionów,jakichtamcisobieżyczą.

- A butledocierajątutaji określasię szczegółowo ichprzeznaczenie.

- Poczymwysyłasię nadółdoskładuembrionów.

- Dokądwłaśniepójdziemy.

IotwarłszydrzwipanFosterpoprowadziłgrupęposchodachw dółdopiwnic.Żarbyłciągle

tropikalny.Zstępowaliw gęstniejącypółmrok.Dwojedrzwii korytarzdwukrotniezakręcający

chroniłypiwnicęprzedprzenikaniemświatładziennego.

- Embrionysąjakkliszafotograficzna- z łobuzerskimuśmiechemżartowałpanForest

otwierającdrugiedrzwi.- Znoszątylkoświatłoczerwone.

Rzeczywiście,dusznymrok,w któryterazweszli zaFosteremstudenci,rozświetlonybył

purpurowo,niczymciemnośćpodzamkniętymipowiekamiw letniepopołudnie.Obwisłepółki,

jednanaddrugą,pełnebutli,lśniłyniezliczonymirubinami,awśródrubinówprzesuwałysię

rozmyteczerwonewidmamężczyzni kobieto purpurowychoczachi wszelkichobjawachtocznia

natwarzach.Brzęki klekoturządzeńlekkoporuszałpowietrze.

- Możepodaimpanparęliczb,panieFoster- rzekidyrektor,zmęczonyjużmówieniem.

PanaFosteranicniemogłouradowaćbardziejniżpodanieparuliczb.

Dwieście dwadzieściametrówdługości,dwieścieszerokości,dziesięćwysokości.Wskazał

dłoniąkugórze.Jakpijącekurystudenciwznieślioczy kuodległemusklepieniu.

Trzyrzędypółek:parter,galeriapierwsza,galeriadruga.

Stalowąpajęczynęspiętrzonychjednanaddrugągaleriiwe wszystkichkierunkach

pochłaniałmrok.Oboktrzyczerwonewidmapracowiciezdejmowałysłojez ruchomychschodów.

Schodówz działuprzeznaczeniaspołecznego.

Danąbutlęmożnabyłoułożyćnajednejz piętnastupółek,każdazaśzpółekbyła

przenośnikiem,któryporuszałsię z niezauważalnąprędkościątrzydziestutrzechi jednejtrzeciej

centymetranagodzinę.Dwieście sześćdziesiątsiedemdniruchuprzyprędkościośmiumetrówna

dobę.Ogółemdwatysiącestotrzydzieścisześć metrów.Jednookrążeniepiwnicynapoziomie

parteru,jednonagaleriipierwszej,połowanadrugiej,ażwreszcierankiemdniadwieście

sześćdziesiątegosiódmegoświatłodziennew dzialewybutlacji.Takzwaneistnienieniezależne.

- Jednakżew ciągutegoczasu- zakończyłpanFoster- wiele dlanichczynimy.Och,

ogromniedużo.- Jegośmiechbyłtriumfującymśmiechemtego,którywie.

- Otoduch,jakiegolubię!- jeszczerazoznajmiłdyrektor.- Obejdźmytowkoło.Niechpan

mówiimwszystko,panieFoster.


PanFosterrzetelniewszystkoimmówił.

Mówiłimo rozwojuembrionaw jegołożyskuz otrzewnej.Nakłoniłichdoskosztowania

wzbogaconegosurogatukrwi,którymembrionjestkarmiony.Wyjaśnił,dlaczegomusisię go

stymulowaćplacentynąi tyroksyną.Mówiło wyciąguz corpus luteum. Pokazałstrzykawki,które

rozstawioneco dwanaściemetrów,odzerado2040, robiłyembrionowiautomatycznezastrzyki.

Mówiłoowychstopniowowzrastającychdawkachśluzu,jakiestosowanonaostatnich

dziewięćdziesięciusześciumetrachtrasy.Opisałsztucznykrwiobiegmacierzyńskiumieszczanyna

każdejbutlinastodwunastympiętrze;pokazałimzbiornikz surogatemkrwi,pompęodśrodkową,

którapowodowałastałezraszaniełożyskapłynemi przeprowadzałaów płynprzezsztucznepłucoi

filtrwydzielin.Wspomniałokłopotliwejskłonnościembrionudoanemiii o sporychdawkach

niezbędnegow tejsytuacjiwyciąguze świńskiegożołądkai z wątrobypłoduźrebięcia.

Zademonstrowałimprostyprzyrząd,zapomocąktóregopodczasostatnichdwóchspośród

każdychośmiumetrówruchuwszystkieembrionysąrównocześniepotrząsane,abyoswoić jez

ruchem.Wskazałnapoważnycharaktertakzwanego„szokupowybutlacyjnego”i wyliczył środki

podejmowanedlazmniejszenia- poprzezodpowiednitreningzabutlowanegoembriona- tego

niebezpiecznegowstrząsu.Powiedziałimo testachnapłećprzeprowadzanychw okolicy

dwusetnegometra.Wyjaśniłsystemetykietowania:„T”dlaosobnikówmęskich,kółkodlażeńskich,

zaśdlabezpłodnychznakzapytania,czarnynabiałymtle.

- Bowiemw większościprzypadków- mówiłpanFoster-płodnośćstanowirzeczjasnatylko

kłopot.Jedennatysiącdwieściepłodnyjajnikw zupełnościdlanaszychcelów wystarczy.Jednakże

chcemymiećmożliwośćszybkiegowyboru.No i rzeczjasnatrzebazawszedysponowaćwielkim

marginesembezpieczeństwa.Dlategoażtrzydziestuprocentomżeńskichembrionówpozwalamyna

normalnyrozwój.Inneprzezresztękursuco dwadzieściaczterymetryotrzymujądawkęmęskiego

hormonupłciowego.Wynik:zostająwybutlowanejakobezpłodne,co dobudowyzupełnienormalne

(„poza- musiałprzyznać- tym,że rzadko,alenaprawdęrzadko,wyrastająimbrody”),lecz

bezpłodne.Absolutniebezpłodne.Cowyprowadzanaswreszcie- kontynuowałpanFoster- z

dziedzinyniewolniczegojedynienaśladowanianaturyi wiedziekuznaczniebardziejzajmującemu

światuludzkiejwynalazczości.

Zatarłręce.Onirzeczjasnaniezadowalająsię zwykłąpracąnadrozwojemembrionów:byle

krowatournie.

- Myponadtoprzeznaczamyi warunkujemy.Naszeniemowlętawybutlowujemyw postaci

uspołecznionychistotludzkich,w postacialflubepsilonów,w postaciprzyszłychkrawcówlub...-


Chciałpowiedzieć:„przyszłychzarządcówświata”,alepowstrzymałsię i rzekł:- przyszłych

dyrektorówośrodkówrozrodu.

DyrektorRiWuśmiechempodziękowałzakomplement.

Przebywalitrzystadwudziestymetrnajedenastejpółce.Młodymechanik,beta-minus,ze

śrubokrętemi kluczemfrancuskimpracowałnadpompąsurogatukrwiprzyjednejz przesuwających

się butli.Gdymechanikdokręcałmutrę,bzyczenieelektrycznegomotorustawałosię o ułamektonu

niższe.Niższe, coraznizsze...Ostatniobrót,rzutokanalicznikobrotówi gotowe.Przeszedłdwa

krokiw dółtaśmyi rozpocząłtęsamączynnośćprzynastępnejpompie.

- Zmniejszanieliczbyobrotównaminutę- wyjaśniałpanFoster.- Surogatkrążywolniej,

przeplywazatemprzezpłucaw większychodstępachczasu,dostarczającembrionowimniejtlenu.

Nie matojakniedobórtlenu,tonajlepiejutrzymujeembrionponiżejpoziomu.- Znowuzatarłręce.

- Ale dlaczegochcepanutrzymywaćembrionponiżejpoziomu?- zapytałze szczerą

naiwnościąjakiśstudent.

- Osioł!- zawołałdyrektor,przerywającdługąchwilęmilczenia.-Czynieprzyszłoci do

głowy, że embrionepsilona,jeślima.epsilonowądziedziczność,musimiećwarunkiepsilonowe?

Najwidoczniejnieprzyszłomudogłowy. Zmieszałsię.

- Imniższakasta- powiedziałpanFoster- tymmniejtlenu.Pierwszymnaruszonym

narządemjestzawszemózg.Potemszkielet.Przysiedemdziesięciuprocentachnormalnejdawki

tlenuuzyskujemykarły.Przymniejniżsiedemdziesięciubezokiepotworki.

- Zktórychniemażadnegopożytku- podsumowałpanFoster.Gdybynatomiast(tujego

głos się roznamiętniłi zarazemnabrałkonfidencjonalnychtonów)udałosię odkryćmetodę

skracaniaokresudojrzewania,cóż bytobyłzasukces,jakiedobrodziejstwodlaSpołeczeństwa!

- Rozważmynaprzykładkonia.

Rozważyli.

Dojrzewaprzezsześć lat;słońprzezdziesięć.Natomiastczłowiekpotrzynastulatachżycia

niejestnawetdojrzałypłciowo,zakończeniedojrzewanianastępujedopierow wiekulat

dwudziestu.Stądrzeczjasnaów owoc opóźnionegorozwoju,ludzkirozum.

- Jednakżeuepsilonów- nadertrafniezauważyłpanFoster-niepotrzebanamludzkiego

rozumu.

Nie potrzebai nieuzyskujesię go.Ale mimoiż umysłepsilonaosiągadojrzałośćw wiekulat

dziesięciu,ciałoepsilonapozostajeniezdolnedopracyażdoosiemnastegorokużycia.Długiokres

zbędneji zmarnowanejniedojrzałości.Gdybymożnabyłoprzyspieszyćrozwójfizycznydorzędu


szybkościdojrzewania,powiedzmy,krowy,jakażogromnaoszczędnośćdlaSpołeczeństwa!

- Ogromna!- mamrotalisłuchacze.

EntuzjazmpanaFosterabyłzaraźliwy.

Przeszedłdokwestiidośćtechnicznych;mówiło odchyleniachw zakresiewspółpracy

gruczołówdokrewnych,co powodujeumężczyznopóźnionywzrost;uważał,że powodujeto

mutacjaembrionalna.Czymożnausunąćjejskutki?Czyzapomocąstosownejmetodymożnadany

embrionepsilonaprzekształcićdopostacinormalnejjakupsówi krów?Otoproblem.Wżadnym

raziejeszczenierozwiązany.

WMombasiePiłkingtonwytworzyłosobnikidojrzałeseksualniew wiekulatczterechi

osiągającepełnądojrzałośćw wiekulatsześciui pół.Triumfnauki.Jednakżespołecznie

bezużyteczny.Sześcioletnimężczyźnii kobietybylizbytgłupinawetdowykonywaniapracy

epsilona.A procesprzebiegałnazasadzie„wszystkoalbonic”,alboniczegoniemożnabyło

zmienić,alboulegałozmianiewszystko.Ciągleusiłowanoznaleźćoptymalnykompromismiędzy

dorosłymidwudziestolatkamiadorosłymisześciolatkami.Jakdotądbezskutecznie.PanFoster

westchnąłi pokiwałgłową.

Wędrówkaprzezpurpurowypółmrokzawiodłaichw okolicestosiedemdziesiątegometrana

półcedziewiątej.Począwszyodtegomiejscapółkadziewiątabyłaobudowana,butlezaśresztęswej

podróżyodbywaływ czymśnakształttunelu,urywającegosię miejscaminaprzestrzenidwóchlub

trzechmetrów.

- Warunkowanietermiczne- powiedziałpanFoster.

Tunelegorącewystępowałynaprzęmianz chłodnymi.Chłódzestawianozbodźcami

przykrymi,mianowiciew postacitwardychpromieniRoentgena.Do czasuwybutlowaniaembriony

nabędąlękuprzedchłodem.Przeznaczasię jedotropików,dopracyw charakterzegórników,

włókniarzysztucznegojedwabiui hutników.Późniejichumysłyzostanąukształtowanetak,by

potwierdzałyosądyciał.

- Warunkujemyichco dowytrzymałościnaupał- zakończyłpanFoster.- Nasikoledzyz

górnychpięternaucząichgo lubić.

- A to- wtrąciłdyrektorsentencjonalnie- tojestcałatajemnicaszczęściai cnoty.Lubićto,

co się musirobić.Wszelkiewarunkowaniezmierzadojednejrzeczy:dosprawienia,byludzie

polubiliswe nieuniknioneprzeznaczeniespołeczne.

Wnieobudowanejczęści tunelupielęgniarkaostrożniebadałazapomocądługiejdelikatnej

strzykawkigalaretowatązawartośćprzesuwającejsię butli.Studencii ichprzewodnicyprzezchwilę


patrzylinapielęgniarkęw milczeniu.

- Lenino- powiedziałpanFoster,gdytawyjęławreszciestrzykawkęi wyprostowałasię.

Dziewczynaodwróciłasię szybko.Widaćbyłoodrazu,że pomimotoczniai purpurowych

oczubyłaniezwykleurodziwa.

- Henryk!- jejuśmiechbłysnąłkuniemuczerwonorzędemkoralowychzębów.

- Urocza,urocza- mruknąłdyrektori dającjejdwalubtrzypieszczotliweklapsy,otrzymałw

zamianpełenszacunkuuśmiech.

- Coimaplikujesz?- zapytałpanFosterprzybierająctonbardzofachowy.

- Och,zwykłądawkętyfusui śpiączki.

- Pracownicytropikalnisąuodpornianipocząwszyodstopięćdziesiątegometra-wyjaśnił

studentompanFoster.- Embrionyzachowująjeszczeskrzela.Chronimyrybęprzedprzyszłymi

chorobamiczłowieka.- Potem,zwróciwszysię znówdoLeniny,powiedział:- Jakzwykle,za

dziesięćpiątanadachu.

- Urocza- rzekłrazjeszczedyrektori dawszyjejpożegnalnegoklapsa,oddaliłsię zaresztą

osób.

Napółcedziesiątejrzędyprzyszłychchemikówćwiczononatolerancjęołowiu,sody

kaustycznej,smołyi chloru.Pierwszyz grupydwustupięćdziesięciuembrionów,w przyszłości

inżynierówstatkówkosmicznych,przesuwałsię właśnieobokznakutysiącsetnegometranapółce

trzeciej.Specjalneurządzenienadawałozbiornikomstałyruchobrotowy.

- Toabyudoskonalićichzmysłrównowagi- wyjaśniłpanFoster.- Dokonywanienapraww

przestrzeninazewnątrzstatkujestzajęciemdośćtrudnym.Gdyznajdująsię normalnejpozycji,

spowalniamyimkrążenie,takiż niemalginąz głodutlenowego,gdyzaśsąw pozycji„dogóry

nogami”,zdwajamyprzepływsurogatu.Ucząsię więc kojarzyćtępozycjęzuczuciemkomfortu;i

rzeczywiście,sąnaprawdęszczęśliwi tylkowtedy,gdystojąnagłowach.

- A teraz- ciągnąłpanFoster- chciałbymwampokazaćpewnenaderinteresujące

warunkowanieintelektualistówalfa-plus.Mamydużąichgrupęnapółcepiątej.Galeriapierwsza-

krzyknąłdodwóchchłopców,którzyzaczęlischodzićw stronęparteru.

- Sąw okolicydziewięćsetnegometra- wyjaśnił.- Nie sposóbprzeprowadzaćskutecznego

warunkowaniaintelektualnego,dopókipłódniestraciogona.Pozwólciezamną.

Tujednakdyrektorspojrzałnazegarek.

- Zadziesięćtrzecia- powiedział.- Obawiamsię, że niemamyjużczasunaembriony

intelektualistów.Musimyzdążyćnagórędożłobkaprzedzakończeniemciszy popołudniowej.


PanFosterbyłrozczarowany.

- Tylkorzutokanadziałwybutlacji- prosił.

- No dobrze- dyrektoruśmiechnąłsię wyrozumiale.- Tylkorzutoka.


ROZDZIAŁ DRUGI

PanaFosterapozostawionow dzialewybutlacji.DyrektorRiWorazjegostudenciweszli do

najbliższejwindy,tazaśwyniosłaichnapiątepiętro.

Żłobki.DziałyWarunkowaniaNeopawłowowskiego”,głosiłatabliczka.

Dyrektorotworzyłdrzwi.Znajdowalisię w obszernym,pustympomieszczeniu,bardzo

jasnymi słonecznym,całąbowiemścianępołudniowązajmowałojednowielkieokno.Półtuzina

pielęgniarekodzianychw regulaminowebiałespodniei żakietyze sztucznegopłótna,owłosach

aseptycznieukrytychpodbiałymiczepkami,zajętychbyłoustawianiemnapodłodzew jednym

długimrzędziewazonówz różami.Wielkiewazony,ciasnozapełnionekwiatami.Tysiącepłatków,

dojrzałych,jedwabistejgładkości,niczympoliczkiniezliczonychcherubinków,jednakże

cherubinkóww tymjasnymblaskunietylkoróżowychi aryjskich,aletakżejasnychChińczyków

czy Meksykanów,aprzytymskłonnychdoapopleksjiodzbytsilnegodęciaw trąbyniebiańskie,

bladychjakśmierć,bladychpośmiertnąmarmurowąbielą.

GdywszedłdyrektorRiW,pielęgniarkiwyprężyłysię w postawiezasadniczej

- Wyłożyćksiążki- poleciłkrótko.

Wmilczeniupielęgniarkiwykonałyrozkaz.Książkizostałysprawniewyłożonepośród

wazonówz różami- rządbajekdziecięcychzachęcającootwartychnawesoło pokolorowanych

obrazkachzwierząt,ryb,ptaków.

- Przywieźćdzieci.

Wybiegłyz pokojui powróciłypominucielubdwóch,każdapchałaprzedsobącoś w

rodzajuwysokiegowózkakelnerskiego,naktóregoczterechpółkachz drucianejsiatkisiedziały

ośmiomiesięczneniemowlęta,wszystkiejednakowe(najwyraźniejzjednejgrupyBokanowskiego)i

wszystkie(jakoże należałydokastydelt)odzianew ubrankakolorukhaki.

- Umieścićjenapodłodze.

Rozładowanowózki.

- Odwrócićjew stronękwiatówi książek.

Odwrócone,dziecinaglezamilkły,apotemzaczęłysię czołgaćnaczworakachkutym

zestawomolśniewającychbarw,kuowymtakwesołymi kolorowymkształtomnabiałych

stronicach.Gdybyłyjużblisko,słońcewychyliłosię zzaprzesłaniającejgo przezchwilęchmury.

Różerozpromieniłysię jakodnagłegowybuchuwewnętrznejnamiętności;lśniącestroniceksiążek

zdałysię nasycaćnowym,głębokimznaczeniem.Odniemowlęcychszeregówdobiegłyciche

okrzykipodniecenia,gulgotyi świergotyrozkoszy.


- Świetnie!- zatarłręcedyrektor.Jaknazamówienie.

Najszybszez niemowlątprawiejużdopełzłydocelu.Drobneręcewyciągałysię niepewnie,

dotykały,chwytały,obrywałypłatkiwspaniałychróż,mięłybarwnestroniceksiążek.Dyrektor

czekał,ażwszystkieniemowlętaoddadząsię radosnymzajęciom.Potempowiedział:

- Terazpatrzcieuważnie!- Idałznakuniesieniemręki.

Przełożonapielęgniarek,stojącaprzytablicyrozdzielczejpodrugiejstroniesali,nacisnęła

małądźwignię.

Nastąpiłgwałtownywybuch.Corazgłośnieji głośniejwyłasyrena.Dzwonyalarmowebiły

jakoszalałe.

Dzieci wzdrygnęłysię, rozwrzeszczały;buziewykrzywiłoprzerażenie.

- A teraz- krzyknąłdyrektor(bohałasbyłogłuszający)- terazwpajamylekcjępoprzez

łagodneelektrowstrząsy.

Znówdałznakrękąi przełożonanacisnęładrugądźwignię.Krzykidziecizmieniłynagleton.

Ostrym,spazmatycznymwrzaskiemdawałyobecniewyrazczemuśrozpaczliwemu,wręcz

obłąkańczemu.Drobneciałkakurczyłysię, sztywniały,nóżkidrgałyniczympociąganeprzez

niewidzialnedruty.

- Podłączmydoprąducałytenfragmentpodłogi- krzyczącobjaśniałdyrektor.-Narazie

wystarczy- dałznakpielęgniarce.

Wybuchyustały,dzwonyumilkły,wycie syrenpowolizamierało.Zesztywniałe,wijącesię

ciałkarozluźniłysię, ato,co uprzedniobyłopłaczemi wyciemobłąkanychnapozórniemowląt,

przybrałoznówpostaćnormalnychkrzykówzwykłegoprzestrachu.

- Daćimnapowrótkwiatyi książki.

Pielęgniarkiwykonały;jednakżepostawioneprzedróżamii nasamwidokwszystkichtych

wesołychobrazkówkotka,kogutkaku-ku-rykui czarnejowieczkimee-meeniemowlętakurczyły

się z przerażenia;ichwrzaskinasiliłysię.

- Obserwujcie- mówiłtriumfującodyrektor.- Obserwujcie.

Książkii głośnyhałas,kwiatyi elektrowstrząsy- jużw niemowlęcymumyśleczłonytych

parsąkojarzone,podwustuzaśpowtórzeniachtakiejlubpodobnejlekcjiulegnąnierozerwalnemu

spojeniu.Coczłowiekzłączył,przyrodaniezdolnajestrozłączyć.Wyrosnąz „instynktownym”j,ak

mówiąpsychologowie,wstrętemdoksiążeki kwiatów.OdruchytrwaleuwarunkowaneZ.

książkamii botanikądadząsobiespokójnacaleŻycie.

- Zabraćje- zwróciłsię dyrektordopielęgniarek.


Dzieci odzianew khakii ciąglejeszczerozwrzeszczanezaładowanodowózkówkelnerskich

i wywieziono;pozostałaponiemowlętachwońkwaśnegomlekai jakżeupragnionacisza.

Jedenze studentówuniósłrękę;choćrozumiew pełni,dlaczegoludziez kastyniższejnie

mogątracićspołecznegoczasunaksiążki,atakżerozumie,iż zawszepozostawałobyryzyko,że

przeczytającoś, co mogłobyw niepożądanysposóbodwarunkowaćktóryśzichodruchów,to

jednak...nowięc, nierozumiesprawyz kwiatami.Poco kłopotaćsię psychologicznym

uniemożliwianiemdeltomupodobaniadokwiatów?

DyrektorRiWcierpliwiewyjaśniał.Jeślipowodujesię uniemowlątokrzykiprzerażeniana

widokróży,todziejesię tonagrunciewyższychracjipolitykiekonomicznej.Jeszczenietakdawno

temu(przedmniejwięcejstulaty)gammy,deltyi epsilonywarunkowanonaupodobaniado

kwiatów- kwiatówmiędzyinnymi,aprzyrodyw ogóle. Chodziłooto,żebypragnęlioniprzy

każdejokazjiwyjeżdżaćnawieś, co zmuszałobyichdokorzystaniaze środkówtransportu.

- Czyniekorzystalize środkówtransportu?- zapytałstudent.

- Owszem,bardzoobficie- odparłdyrektorRiW- Ale pozatymzniczego.

Pierwiosnkii krajobrazy,stwierdził,mająpewnąwielkąwadę:sądarmowe.Miłośćprzyrody

nienapędzafabryk.Zdecydowanousunąćmiłośćprzyrody,przynajmniejwśródkastniższych;

usunąćmiłośćprzyrody,alenieskłonnośćdokorzystaniaze środkówtransportuB. yło bowiem

rzeczjasnasprawąistotną,byjeżdżononawieś, pomimoniechęcidoniej.Problempolegałna

znalezieniuracjikorzystaniaze środkówtransportuekonomiczniebardziejzasadnejniżbyle

upodobaniadopierwiosnkówi pejzaży.Znalezionowłaściwą.

- Warunkujemymasynaniechęćdoprzyrody- zakończyłdyrektor.Równocześniejednak

wykształcamyw nichupodobaniedosportównałonienatury.Dbamyprzytymo to,bysportyte

wymagałyużyciaskomplikowanychprzyrządów.Wtensposóbkorzystajązarównoze środków

transportuj,aki z artykułówprzemysłowych.Stądteelektrowstrząsy.

- Rozumiem- powiedziałstudenti zamilkłpełenpodziwu.

Przezchwilętrwałacisza;potemodchrząknąwszydyrektorzaczął:

- Wczasach,gdyPanNaszFordbyłjeszczenaziemi,żył chłopiecnazwiskiemRojben

Rabinowicz.Rojbenbyłdzieckiemrodzicówmówiącychpopolsku.- Tudyrektorprzerwał.-

Wiecie,mamnadzieję,co tojest„polski”?

- Martwyjęzyk.

- Jakfrancuskii niemiecki- dodałinnystudent,popisującsię swojąwiedzą.

- A „rodzice”?- pytałdyrektorRiW.


Zapadłoniepewnemilczenie.Kilkuchłopcówzarumieniłosię. Nie nauczylisię jeszcze

dostrzegaćznaczącej,aleczęstonadersubtelnejróżnicymiędzywiedzączystąaniezbytczystą.

Jedenz nichodważyłsię w końcuunieśćrękę.

- Ludziebylidawnej...- zawahałsię;rumieniecoblałjegotwarz.- No więc, onibyli

żyworodni.

- Dobrze- dyrektorz aprobatąkiwałgłową.

- A gdydziecizostaływybutlowane...

- Urodzone- poprawiłdyrektor.

- No, towtedyonibylirodzicami...toznaczyniedzieci,tylkotamcidrudzy-biedny

chłopiecze zmieszaniatraciłgłowę.

- Krótkomówiąc- podsumowałdyrektor- rodzicetoojcieci matka.-Nieprzyzwoitośćw

funkcjiwiedzyfaktycznejwdarłasię gwałtowniepomiędzychłopców,milczącychi patrzącychw

Ziemię.

- Matka- powtórzyłgłośno,wpajającimtęwiedzę;potem,odchylającsię w fotelu,

stwierdziłz powagą:- Sątonieprzyjemnefakty,wiem.Jednakżewiększośćfaktówhistorycznych

jestnieprzyjemna.

PowróciłdomałegoRojbena- domałegoRojbena,w któregopokojuojcieci matka(trach,

trach!)przeznieuwagęzostawilipewnegowieczoruwłączoneradio.

(Trzebawambowiempamiętać,że w owychczasachordynarnejrozrodczościżyworodnej

dzieciwychowywalirodzice,niezaśpaństwoweośrodkiwarunkowania).

Gdydzieckospało,rozgłośnialondyńskanadawałaprogram;następnegorana,kuzdumieniu

trachtrach(co odważniejsichłopcywymieniliuśmieszki)chłopca,małyRojbenpoprzebudzeniu

powtórzyłsłowo w słowo długiwykładtegoosobliwegostaregopisarza(„jednegoznielicznych,

którychdziełompozwolonoprzetrwać”)George"aBernardaShawa,którymówiłwówczas,jak

podajedobrzepotwierdzonatradycja,o swoimtalenciepisarskim.Trachtrach(perskieokoi

śmieszki)małegoRojbenanicz tegowykładurzeczjasnaniezrozumielii sądząc,że ichdziecko

oszalało,posłalipodoktora.Tennaszczęście znałangielski,rozpoznałodczytwygłaszanyprzez

Shawaw radiopoprzedniegowieczoru,uświadomiłsobiewagęwydarzeniai opisałtenprzypadekw

prasiemedycznej.

- Takodkrytozasadęnaukiprzezsen,hipnopedii.- DyrektorRiWdramatyczniezawiesił

głos.

Zasadazostałaodkryta,alemusiałoupłynąćjeszczewiele, wiele lat,nimznalazłafaktyczne


zastosowanie.

- PrzypadekmałegoRojbenamiałmiejscezaledwiedwadzieściatrzylatapotym,jakna

rynkuukazałsię pierwszymodelTdziełaPanaNaszegoForda.- (Tudyrektoruczyniłnawysokości

żołądkaznaklitery„T”,awszyscy studencinabożniezrobilitosamo).-Jednakże...

Studenciskrobaliszaleńczo.Hipnopedia, pierwsze zastosowanie A.F.214.

DIaczego nie wcześniej? Dwie przyczyny: a)...

- Tewczesneeksperymenty- mówiłdyrektorRiW- byłynafałszywejdrodze.Badacze

sądzili,że hipnopediamożestaćsię narzędziemkształceniaintelektualnego...

(Chłopczykśpinaprawymboku,wyciągniętepraweramięzwisaz krawędziłóżka.Z

otworuw ściancepudełkadobiegałagodnygłos:

NiljestnajdłuższąrzekąAfrykii drugąco dodługościw świecie. Chociażo wiele krótszy

niżMissisipi-Missouri,Nil stoinaczele wszystkichrzekpodwzględemdługościzlewiska,które

rozciągasię naobszarzetrzydziestupięciustopniszerokościgeograficznej”.

Następnegodniaprzyśniadaniuktośpyta:

- Tomeczku,jakajestnajdłuższarzekaw Afryce?- Przeczącyruchgłową.- Ale przecież

pamiętaszcoś, co zaczynasię od:Nil jest...

- Nil-jest-najdłuższą-rzeką-Afryki-i-drugą-co-do-długości-w-świecie-..S.łowapędząjedno

zadrugim.- Chociaż-o-wiele-krótszy-niż...

- No właśnie,więc jakajestnajdłuższarzekaAfryki?

Tępespojrzenie:

- Janiewiem.

- Ależ, Tomeczku,Nil.

- Nil-jest-najdłuższą-rzeką-Afryki-i-drugą...

- Którarzekajestwięc najdłuższa,Tomeczku?

Tomeczekwybuchapłaczem.

- Janiewiem- ryczy).

Ówpłacz,objaśniałdyrektor,zniechęciłpierwszychbadaczy.Eksperymentyzarzucono.

ZaprzestanopróbuczeniadzieciprzezsendługościNilu.Jaknajsłuszniej.Nie możnanabywać

wiedzy,dopókisię człowiekniedowie,czego towszystkodotyczy.

- Należałonatomiastzacząćkształceniemora1ne- oznajmiłdyrektor,wiodącgrupęku

drzwiom.

Studencipostępowalizanim,desperackobazgrzącw marszu,atakżew czasiejazdywindą


wzwyż. - Kształceniemoralne,którenigdy,w żadnychwarunkach,niepowinnobyćrozumowe.

Cisza,cisza”,szeptałgłośnik,gdywysiedlinaczternastympiętrze;„cisza,cisza”,

niestrudzeniepowtarzałyco chwilanakażdymkorytarzugrzmiąceusta.Studenci,anawetdyrektor,

odruchowozaczęliiść napalcach.Byli rzeczjasnaalfami,alenawetalfysąnależyciekształtowane.

Cisza,cisza”.Powietrzeczternastegopiętrasyczałoimperatywemkategorycznym.

Popięćdziesięciujardachstąpanianapalcachdotarlidodrzwi,któredyrektorostrożnie

uchylił.Przekroczyliprógi zanurzylisię w półmroksypialniozamkniętychokiennicach.Wzdłuż

ścianystałorzędemosiemdziesiątłóżeczek.Słychaćbyłoodgłosylekkichregularnychoddechów

orazciągłemruczenie,niczymbardzocicharozmowadobiegającagdzieśz oddali.

Gdyweszli, pielęgniarkawstałai wyprężyłasię nabacznośćprzeddyrektorem.

- Jakalekcjajestdziśpopołudniu?- spytał.

- Przezpierwszeczternaścieminutmieliśmyelementarnewychowanieseksualne-

odpowiedziała.- Terazidzieelementarnaświadomośćklasowa.

Dyrektorpowolikroczyłwzdłużdługiegoszeregułóżeczek.Osiemdziesięciorochłopcówi

dziewczynek,różowiutkichi śpiącychspokojnie,leżałooddychającz cicha.Spodkażdejpoduszki

dobiegałszept.DyrektorRiWprzystanąłi pochylającsię nadłóżeczkiemnasłuchiwałuważnie.

- Mówiłapani:elementarnaświadomośćklasowa?Możeposłuchamytegoz głośnika.

Nakońcusalize ścianywystawałprzekaźnik.Dyrektorpodszedłdońi nacisnąłguzik.

...wszystkienosząodzieżzieloną”,mówiłcichy,lecz bardzowyraźnygłos, zaczynającod

środkazdania,„zaśdziecideltynosząodzieżkhaki.Ochnie,z dziećmideltaminiechciałbymsię

bawić.A epsilonysąjeszczegorsze.Sątakgłupie,że nawetnieumiejączytaćanipisać.Ponadto

ubierająsię naczarno,atotakiwstrętnykolor.Ach,jaksię cieszę, że jestembetą”.

Chwilapauzy,potemgłos mówiłdalej:

Dziecialfynosząodzieższarą.Pracujądużociężejniżmy,bosątakstrasznie,strasznie

mądre.Naprawdęogromniesię cieszę, że jestembetą,boniemuszętakciężkopracować.A poza

tymjesteśmyowiele lepszeniżgammyi delty.Gammysągłupie.Onewszystkienosząodzież

zieloną,dziecideltyzaśnosząodzieżkhaki.Ochnie,z dziećmideltaminiechciałbymsię bawić.A

epsilonysąjeszczegłupsze.Sątakgłupie,że...”

Dyrektornacisnąłwyłącznik.Głosumilkł.Jedyniejakwłasnesłabeechopomrukiwałnadal

spodosiemdziesięciupoduszek.

- Do chwiliprzebudzeniazostanieimtopowtórzonejeszczeze czterdzieścilubpięćdziesiąt

razy,potemznowuw czwarteki sobotę.Stodwadzieściapowtórzeńtrzyrazynatydzieńprzez


trzydzieścimiesięcy.A potemprzejdądotrudniejszejlekcji.

Różei elektrowstrząsy,kolorkhakidelti wońasafetydy- nierozerwalniespojone,zanim

jeszczedzieckonauczysię mówić.Leczwarunkowaniebezsłownejestpowierzchownei toporne,

niepotrafiwpoićbardziejzłożonychtypówzachowań.Do tychcelów potrzebasłów, lecz słów nie

angażującychrozumu.Krótkomówiąc,potrzebahipnopedii.

- Tejnajpotężniejszejsiły wszechczasóww zakresieumoralnianiai socjalizacji.

Studencizapisaliw kajetach.Zpierwszejręki.

Jeszczerazdyrektordotknąłwyłącznika.

...takstrasznie,straszniemądre”,mówiłcichy,sugestywny,niestrudzonygłos. „Naprawdę

ogromniesię cieszę, że jestembetą,bo...”

Nie tylekroplewody,choćwodaistotniedrążynajtwardszynawetkamień;raczejkrople

roztopionegowosku,krople,któreprzywierajądotego,naco spadną,wtapiająsię w to,wgryzają,

ażw końcukamieńjestjednąwielkączerwonąkroplą.

- Aż w końcuumysłdzieckasamjesttymitreściami,któremusąsugerowane,asumatych

treścijestumysłemdziecka.Inietylkodziecka.Takżeumysłemdorosłego- nacałeżycie.

Umysłem,któryocenia,pragniei wybiera- całyzłożonyz owychtreści.Jednakżewszystkiete

treścisąnaszymitreściami!- dyrektorniemalkrzyczałw uniesieniu.- Treścipaństwowe.- Uderzył

pięściąw stół.- Wynikastąd...

Hałaszajegoplecamikazałmusię odwrócić.

-O,Fordzie!- powiedziałzmienionymtonem.- Cojazrobiłem,dziecisię zbudziły.


ROZDZIAŁ TRZECI

Nazewnątrz,w ogrodzie,dziecimiałyczaswolny.Wgorącymczerwcowymsłońcusześćset

lubsiedemsetnagichdziewcząti chłopcówuganiałoz wrzaskiempotrawnikach,grałow piłkęlub

siedziałoparamibądźtrójkamiwśródkwitnącychkrzewów.Kwitłyróże,dwasłowiki

wyśpiewywaływ gęstwinie,odlipdobiegałynieskładnepieniakukułki.Wsennympowietrzu

unosiłosię brzęczeniepszczółi helikopterów.

Dyrektori jegostudencistaliprzezchwilęprzypatrującsię grze„bąkdorąk”.Dwudziestka

dziecistałakręgiemwokółwieży ze stalichromowej.Piłkęrzucanotak,byupadłanaplatformęna

szczycie wieży, skądstaczałasię downętrza,padałanaszybkowirującekoło,pędwyrzucałjąprzez

któryśz licznychotworówwyciętychw cylindrycznejobudowie,i wtedynależałojąłapać.

- Aż dziwbierze- zadumałsię dyrektor,gdyruszylidalej- dziwbierze,iż nawetw czasach

PanaNaszegoFordawiększośćgierniewymagałażadnegosprzętupozajednączy dwiemapiłkami,

pewnąliczbąkijkówi możejeszczekawałkiemsiatki.Pomyślcietylko,co zagłupotapozwalać

ludziomnazłożonegry,którezarazemnieprzyczyniająsię w ogóle dowzrostuspożycia.Czyste

szaleństwo.Dziś zarządcyniezezwoląnażadnąnowągrę,któraniebędziewymagać

oprzyrządowaniaco najmniejtakiegojakw najbardziejzłożonychspośródjużistniejącychgier.

Przerwałnachwilę.

- Uroczaparka- powiedziałwskazującpalcem.

Namałymtrawiastymskwerkupośródwysokichzarośliwrzosuśródziemnomorskiego

dwojedzieci,chłopczykmożesiedmioletnii starszaodeńchybao rokdziewczynka,zajmowałosię

pierwszągrąmiłosną,naderpoważniei z całąuwagąnaukowcówskupionychnadrozpracowaniem

świeżego odkrycia.

- Urocza,urocza!- powtórzyłdyrektorz rozmarzeniem.

- Urocza- zgodzilisię uprzejmiechłopcy.Ichuśmiechymiaływ sobiejednakodcień

wyższości. Zbytniedawnozarzucilitakiedziecinneigraszki,bymócjeterazoglądaćbezpogardy.

Urocza?Ależ todwojegłuptaskówi tyle.Poprostudzieciaki.

- Zawszeuważam...- ciągnąłdyrektortymsamymafektowanymtonem,aleprzerwałmu

głośnypłaczdziecka.

Spośródpobliskichzarośliwyłoniłasię pielęgniarka,prowadzączarękęwyjącego

chłopczyka.Wylęknionadziewczynkadreptałazapielęgniarką.

- Cosię dzieje?- zapytałdyrektor.

Pielęgniarkawzruszyłaramionami.


- Nic takiego- odpowiedziała.- Poprostuchłopiecjestniechętnyzwykłymgrommiłosnym.

Zauważyłamtojużrazczy dwa.A dzisiajznowu.Właśniesię rozryczał...

- Jaksłowo daję- odezwałasię wylęknionadziewczynka.- Jamuniechciałamzrobić

krzywdyaniw ogóle. Jaksłowo daję.

- Oczywiście.że niechciałaś,kochanie- pocieszałają.pielęgniarka.- Dlatego-mówiładalej

dodyrektora- prowadzęgo dozastępcykierownikaporadnipsychologicznej.Żebystwierdził,czy

wszystkojestw porządku.

- Słusznie- powiedziałdyrektor.- Proszęgo tamzabrać.Tyzostań,dziewczynko- dodał,

gdypielęgniarkaodchodziłaze swymciąglerozryczanympodopiecznym.- Jaksię nazywasz?

- PollyTrocka.

- Ibardzopięknie- rzekłdyrektor.- No tubiegaj,spróbujsobieznaleźćjakiegośinnego

chłopczykadozabawy.

Dzieckoskoczyłomiędzykrzewyi znikło.

- Wspaniałestworzonko!- zawołałdyrektorspoglądajączanią.Potem,odwracającsię do

studentów,mówił:

- To,co terazwampowiem,możebrzmiećniewiarygodnie.Jednakżejeśliniejestsię

obznajomionymz historią,większośćfaktówz przeszłościbrzminiewiarygodnie.

Wyłożyłimwięc tęzdumiewającąprawdę.PrzezbardzodługiokresprzednarodzinamiPana

NaszegoForda,anawetprzezszeregpokoleńpóźniej,dziecięcegryerotyczneuważanoza

nienormalne(rykśmiechu);nietylkonawetzanienormalne- wręczzaniemoralne(niemożebyć);

dlategosurowojetępiono.

Natwarzachsłuchaczypojawiłsię wyrazniedowierzania.Nie pozwalanosię bawićbiednym

dzieciakom?Nie mogliuwierzyć.

- Nawetmłodzieży- mówiłdyrektorRiWnawetmłodzieżytakiejjakwy...

- Niemożliwe!

- Próczodrobinyukrytegoautoerotyzmui homoseksualizmuniepozwalanonanic.

- Nanic?

- Zwykleażdodwudziestegorokużycia.

- Dwudziestego?- zawtórowalistudencichóremgłosów pełnychnajwyższejniewiary.

- Dwudziestego- potwierdziłdyrektor.- Uprzedzałem,że uznacietozaniewiarygodne.

- A co byłopotem?- pytali.- Jakieskutki?

- Skutkibyłystraszne.- Głęboki,dźwięcznyglos wdarłsię w rozmowę.


Rozejrzelisię wokoło.Naskrajugrupkistałktośobcy-mężczyznaśredniegowzrostu,

czarnowłosy,ohaczykowatymnosie,pełnychczerwonychwargach,oczachciemnychi nadzwyczaj

przenikliwych.

- Straszne- powtórzył.

DyrektorRiW,którywcześniejprzysiadłbyłnajednejze stalowych,wyłożonychgumą

ławeczekporęcznierozsianychpoogrodzie,nawidokprzybyszazerwałsię narównenogii skoczył

naprzódz rozpostartymiramionamii wylewnymuśmiechem.

- Panzarządca.Cóżzaradosnaniespodzianka!

Chłopcy,co takstoicie?Tojestpanzarządca,JegoFordowskaWysokośćMustafaMond.

WczterechtysiącachpomieszczeńOśrodkaczterytysiąceelektrycznychzegarów

równocześniewybiłoczwartą.Zgłośnikówodezwałysię bezcielesnegłosy:

Pierwszadziennazmianawolna.Drugazmianaprzejmuje.Pierwszadziennazmiana...”

Wwindzie,w drodzenagórędoprzebieralniHenrykFosteri wicedyrektordziału

przeznaczeniaostentacyjnieodwracalisię plecamidoBernardaMarksaz biurapsychologicznego:

odwracalisię odjegoniesmacznejreputacji.

Lekkiszumi stukoturządzeńnadalwirowałw purpurowympowietrzuskładuembrionów.

Zmianypersoneluprzychodziłyi odchodziły,jednapurpurowa,zniszczonatoczniemtwarz

ustępowałamiejscainnej,majestatycznie,uparciepełzłyprzenośnikiz ładunkiemprzyszłych

mężczyzni kobiet.

LeninaCrowneraźnoruszyłakudrzwiom.

JegoFordowskaWysokośćMustafaMond!Witającymgo studentomoczy wyłaziłyz orbit.

MustafaMond!ZarządcanaEuropęZachodnią!Jedenz dziesięciuzarządcówświata.Jedenz

dziesięciu...,atuonsiadasobienaławceobokdyrektoraRiW,chybazostanie,tak,zostanie,

przemówidonich...z pierwszejręki.ZrękiFordasamego.

Dwojeopalonychnabrązdzieciwyłoniłosię z zarośli,patrzyłonanichprzezchwilę

wielkimi,zdziwionymioczyma,potempowróciłodoswoichzabawpośródlistowia.

- Pamiętaciewszyscy - rzekłzarządcaswymsilnym,głębokimgłosem- pamiętaciewszyscy,

jaksądzę,owąpiękną,natchnionąsentencjęPanaNaszegoForda:Historiatobujda.Historia-

powtórzyłdobitnie- tobujda.

Machnąłdłonią;wyglądałototak,jakgdybyjakąśniewidzialnąmiotełkąz piórzmiótł


resztkękurzu,aów kurztobyłaHarappa,tobyłochaldejskieUr;jakgdybyzmiótłpajęczynę,ata

pajęczynatobyłyTeby,Babilon,Knossosi Mykeny.Szur,szur- i niemaOdyseusza,Hioba,

Gautamyi Jezusa.Szur- i znikająresztkistarożytnegokurzuzwanegoAteny,Rzym,Jerozolimai

PaństwoŚrodka.Szur- i jużopróżnionemiejscepoItalii.Szur,katedry,szur,szurKról Lear i Myśli

Pascala.Szur,pasja;szur,requiem;szur,symfonia;szur...

- Henryk,idzieszwieczoremnaczuciofilm?zapytałwicedyrektordziałuprzeznaczenia.-

Słyszałem,że tennowyw „Alhambrze”jestznakomity.Jesttamscenamiłosnananiedźwiedziej

skórze,podobnowspaniała.Odtworzylikażdywłoseksierści.Niezwykłeefektydotykowe.

- Dlategowłaśnienieuczysię washistorii- rzekłzarządca.-Terazjednaknadeszłachwila...

DyrektorRiWspojrzałnańz niepokojem.Istniałyosobliwepogłoskio ukrytychw sejfie

pracownizarządcystarychzakazanychksiążkach.Biblia,poezja- Fordjedenwie co.

MustafaMondkątemokadostrzegłtozaniepokojonespojrzeniei kącikijegoczerwonych

wargwygięły się ironicznie.

- Wporządku,dyrektorze- powiedziałz odcieniemlekkiegoszyderstwaw głosie - niebędę

ichpsuł.

Dyrektorzmieszałsię.

Ktoczujesię wzgardzony,chętniesamprzybierapogardliwywyraztwarzy.Uśmieszek

BernardaMarksabyłpogardliwy.Każdywłoseksierści,teżcoś!

- Będęmusiałsię wybrać- powiedziałHenrykFoster.

MustafaMondpochyliłsię doprzodui dlapodkreśleniaswychsłów potrząsałprzed

studentamidłoniąz wyprostowanympalcemwskazującym.

- Spróbujciesobieuświadomić,co toznaczyłomiećżyworodnąmatkę.

Znównieprzyzwoitość.Terazjednakżadnemuze studentównawetdogłowy nieprzyszłosię

uśmiechnąć.

- Spróbujciesobiewyobrazić,co znaczyło„żyćnałonierodziny”.

Spróbowali.Jednakżenajwidoczniejbezżadnegoskutku.

- A czy wiecie, co tobył„domrodzinny”?

Potrząsaligłowami;niewiedzą.


ZeswejpurpurowejpiwnicyLeninaCrownepofrunęłaprzezsiedemnaściepięterw górę,po

wyjściuz windyskręciław prawo,przeszładługimkorytarzemi otwarłszydrzwiz napisem

Przebieralniażeńska”,zanurzyłasię w oszałamiającychaosramion,piersii bielizny.Strumienie

gorącejwodywpadałydosetkiwanienlubz nichwyciekały.Dudniąci syczącosiemdziesiąt

aparatówpróżniowychdomasażuwibracyjnegougniatałoi oblepiałojędrnei opaloneciała

osiemdziesięciudoskonałychegzemplarzysamiczych.Każdaz kobietmówiłamożliwienajgłośniej.

Szafagrającamuzykąsyntetycznąsączyłasolo superkornetu.

- CześćFanny- powiedziałaLeninadomłodejkobiety,któramiałatużobokswójwieszaki

szafkę.

Fannypracowaław dzialebutlacjii jejnazwiskotakżebrzmiało„Crowne”.Jednakże

dwumiliardowapopulacjaglobumiałatylkodziesięćtysięcynazwisk,zbieżnośćniebyławięc zbyt

zadziwiająca.

Leninarozsunęłazamekbłyskawiczny- w dółwzdłużżakietu,dalejoburączdwazamkiprzy

spodniachi dalejw dół,abyzdjąćbieliznę.Jeszczew butachi pończochachskierowałasię ku

łazienkom.

Dom,domrodzinny- kilkamałychpokoigęstozaludnionychprzezmężczyznę,kobietę

rodzącąco pewienczasorazprzeztabunchłopcówi dziewczątw różnymwieku.Brakpowietrza,

brakmiejsca;niedośćwyjałowionewięzienie;mrok,choroby,smród.

(Opowieśćzarządcybyłatakwyrazista,że jedenzchłopców,bardziejwrażliwyod

pozostałych,słuchającpobladłi zbierałomusię nawymioty).

Leninawyszłaz łazienki,wytarłasię ręcznikiemdosucha,ujęławtopionąw ścianędługą

giętkąrurkę,przystawiłasobiejejwylotdopiersiniczymw zamiarzepopełnieniasamobójstwai

nacisnęłaspust.Podmuchgorącegopowietrzaowionąłjąobłokiemnajdelikatniejszegopudru.Nad

umywalkąznajdowałosię w zbiornikachosiemróżnychodmianperfumorazwodakolońska.Lenina

otworzyłatrzeciz lewejkurek,skropiłasię szypremi dzierżącw dłonibutyi pończochyposzła

sprawdzić,czy wolnyjestktóryśz aparatówdomasażu.

A ów domrodzinnybyłpsychicznierównienieczystyjakfizycznie.Waspekcie

psychicznymbyłatokróliczanora,kupagnojurozparzonatarciemsię o siebieciasnoupchanego

Życia,cuchnącanamiętnościami.Cóżzadławiącabliskość,jakieniebezpieczne,obłąkane,


nieprzyzwoitestosunkimiędzyczłonkamirodziny!Wjaknienormalnysposóbmatkazajmowałasię

swoimidziećmi(swoimidziećmi)...niczymkotkakociętami;jednakżekotkaumiejącamówić,

kotka,którapotrafipowtarzaćbezprzerwy:„mojedziecko,mojedziecko”.„Mójniemowlaczek,

och,och,przypiersi,maleńkiełapki,głodniutkie,cóż zaniewysłowionaomdlewającarozkosz!Śpi

wreszciemojedzieciątko,mójniemowlaczekśpiz kropelkąbiałegomleczkaw kącikuust.Mój

niemowlaczekśpi...”

- Tak- rzekłMustafaMondkiwającgłową- dreszczczłowiekaprzechodzi.

- Zkimspędzaszdzisiajwieczór?- spytałaLenina,wracającpomasażupodobnadoperły

rozświetlonejodwewnątrz,lśniącaróżowawo.

- Znikim.

Leninauniosłaze zdziwieniembrwi.

- Ostatniocoś kiepskosię czuję- wyjaśniłaFanny.- DoktorWellsradziłmizażyćsubstytut

ciążowy.

- Ależ kochanie,maszdopierodziewiętnaścielat.Pierwszysubstytutciążowyobowiązuje

dopierow dwudziestympierwszymrokużycia.

- Wiem,mojadroga.Ale dlaniektórychlepiejjestzaczynaćwcześniej.DoktorWatts

powiedziałmi,że brunetkioszerokiejmiednicy,takjakja,powinnybraćpierwszysubstytut

ciążowyw wiekusiedemnastułat.A więc jamamdwalataopóźnienia,anieprzyspieszenia.

Otworzyładrzwiczkiswejszafkii wskazałanastojącynagórnejpółcerządpudełeki

flakonikówz etykietkami.

- Syropz corpus luteum - czytałanagłos Lenina.Ovarin,gwarantowanieświeży;termin

ważności1sierpniaA.F.632. Wyciągz gruczołówmlecznych;stosowaćtrzyrazydziennieprzed

posiłkami,popićodrobinąwody.Placentyna;stosowaćdożylnie5centymetrówsześciennychrazna

trzydni...Uff! - Leninawstrząsnęłasię. - Nie znoszęzastrzyków,aty?

- Jateż.Ale skoropomagają...- Pannybyładziewczynąnadzwyczajrozsądną.

PanNaszFord- alboPanNaszFreud,boz jakiejśniezgłębionejprzyczynynazywałtak

siebie,ilekroćmówiłosprawachpsychologicznych- awięc PanNaszFreudbyłpierwszym,który

ujawniłprzeraźliwezagrożeniaspowodowaneżyciemrodzinnym.Światpełenbyłojców- astąd

pełenmarności;pełenbyłmatek- astądpełenwszelkiegorodzajuzboczeń,odsadyzmupoczystość

płciową;pełenbyłbraci,sióstr,wujków,ciotek- pełenszaleństwai samobójstw.

- A jednaki dziś,pośróddzikusówz Samoa,naniektórychwyspachw okolicachNowej


Gwinei...

Żarsłonecznykładłsię jakgorącepiastrymiodunanagichciałachdziecipląsających

swobodniewśródkwiatkówhibiskusa.Domrodzinnybyłw każdejz dwudziestuchato dachachz

palmowychliści. NawyspachTrobriandzkichpoczęciebyłodziełemduchówprzodków;niktnigdy

niesłyszało ojcu.

- Skrajnościspotykająsię - rzekłzarządca.- Wgruncierzeczytakajużichnatura.

- DoktorWellsuważa,że substytuttrzymiesięcznejciążyzałatwiłbyobecnieproblem

mojegozdrowianajakieśtrzylubczterylata.

- Cóż,możei marację- stwierdziłaLenina.- Ale, Fanny,czy tychceszprzeztopowiedzieć,

że przeznajbliższetrzymiesiąceniebędziesz...

- Ależ skąd,mojadroga.Najwyżejprzeztydzieńlubdwa.Wieczorembędęw klubiegraćw

brydżamuzycznego.A tyzapewnewychodzisz?

Leninapotwierdziłaskinieniemgłowy.

- Zkim?

- ZHenrykiemFosterem.

- Znowu?- miła,okrągławaniczymksiężyctwarzFannyprzybrałanietaktowniewyraz

bolesnego,pełnegodezaprobatyzdziwienia.- Czychceszpowiedzieć,że zawszewychodziszz

HenrykiemFosterem?

Matkii ojcowie,braciai siostry.A oprócztegomężowie,żony,kochankowie.Prócztego

monogamiai miłość.

- Choćwy zapewnieniewiecie, co tojest- rzekłMustafaMond.

Potrząsnęligłowami.

Rodzina,monogamia,miłość.Wszędziewyłączność,wszędziezawężaniepolapenetracji,

rygorystycznekanalizowaniepopędui energii.

- A przecieżkażdynależydokażdego- zakończyłprzywołująchipnopedyczneprzysłowie.

Studenciz zapałemprzytaknęlistwierdzeniu,które,powtórzoneimw mrokusześćdziesiąt

dwatysiącerazy,zostałoprzeznichuznanenietylkozapoprostuprawdziwe,lecz zaaksjomat,

oczywistyi w najwyższymstopniupozawszelkądyskusją.

- Ależ - protestowałaLenina- mamHenrykadopierojakieśczterymiesiące.


- Dopieroczterymiesiące.Dobresobie.A co gorsza- ciągnęłaFanny,oskarżycielsko

wznoszącpalec- w ciągutegookresupróczHenrykaniebyłonikogo.Mamrację?

Leninazaczerwieniłasię pouszy,jednakżewzrok,atakżetonjejgłosupozostał

wyzywający.

- Owszem,nikogowięcejniebyło- mówiław ryczzzaciekłością.- Izupełnieniepojmuję,

dlaczegomiałbybyć.

- Och,onazupełnieniepojmuje,dlaczegomiałbybyć-powtórzyłaFannyjakbydo

niewidzialnegosłuchaczazalewymramieniemLeniny.Potem,naglezmieniającton,mówiładalej:-

Mówięserio,naprawdępowinnaśbyćostrożna.Tostrasznieźle wygląda,kiedysię takchodziciągle

z tymsamym.Koloczterdziestki,no,trzydziestupięciu,jeszczebyuszło.Ale w twoimwieku,

Lenino!Nie, taknaprawdęniemożna!A wiesz przecież,jakbardzodyrektorpotępiawszystko,co

zbytintensywnei długotrwałe.Czterymiesiącez HenrykiemFosterem,bezżadnegoinnego

mężczyzny...no,ależbyłbywściekły,gdybysię dowiedział...

- Przedstawciesobierurkęz wodąpodciśnieniem.- Przedstawilisobie.- Nakłuwamją-

powiedziałzarządca.- Ależ wytrysk!

Nakłułdwadzieściarazy.Dwadzieściamałychfornann.

- Mojedziecko.Mojedzieciątko...!

- Mamusiu!- szaleństwojestzaraźliwe.

- Mojekochanie,mojejedyne,najdroższe,najcenniejsze...

Matka,monogamia,miłość.Fontannastrzelawysokow górę,szalony,pienisty,dziki

strumień.Wypieranaciecz matylkojednoujście.Mojekochanie,mojedzieciątko.Nic dziwnego,że

ci biedniprenowożytniludziebyliobłąkani,źli i żałośni.Ichświatniepozwalałimnabeztroskę,nie

pozwalałimnazdrowiepsychiczne,cnoty,szczęśliwość. A tematkii kochanki,tezakazy,na

którychrespektowanieniebyliprzecieżuwarunkowanit,epokusyi tewyrzutysumieniaw

samotności,tewszystkiechorobyi nieustającecierpieniew odosobnieniu,taniepewnośći nędza-

sprawiały,że targałynimisilneuczucia.A silnieodczuwając(i tonadodatekw samotności,w

beznadziejnejizolacjikażdejjednostki),jakżemoglizapewnićsobiestabilność?

- Oczywiścieniemusiszgorzucać.Bierzsobietylkokogośodczasudoczasui tyle.On

chybamainnedziewczyny,prawda?

Leninapotwierdziła.


- Pewnie,że ma.HenrykFostertoabsolutnydżentelmen,zawszeumiesię znaleźć.A poza

tymtrzebapomyślećo dyrektorze.Wiesz,jakmuzależy...

- Poklepywałmniedziśpopośladku- przyznałakiwającgłowąLenina.

- No widzisz!- triumfowałaFanny.- Terazwidać,oco jemuchodzi.Prawdziwieeleganckie

maniery.

- Stabilność- mówiłzarządca- stabilność.Nie macywilizacjibezstabilności.Nie ma

stabilnościspołecznejbezstabilnościindywidualnej.- Jegogłos grzmiałniczymtrąby.Słuchającgo

chłopcyczuli,że się rozrastają,że coś ichrozgrzewaodwewnątrz.

Maszynapracuje,pracujei musipracować- ciągle.Śmierć,jeślisię zatrzyma.Miliardkłębił

się naskorupieZiemi.Kołazaczęłysię obracać.Postupięćdziesięciulatachbyłyjużdwamiliardy.

Wszystkiekołastop.Postupięćdziesięciutygodniachjestjużznowutylkomiliard;tysiąctysięcy

tysięcymężczyzni kobietzmarłoz głodu.

Kołamusząobracaćsię nieustannie,aleniemożesię todziaćbezdozoru.Musząistnieć

ludziedonadzorowaniaichruchu,ludzietakzrównoważenijakkołanaosiach,ludziezdrowi,

posłuszni,trwalezadowoleni.

Zawodząc:Mojedziecko,mojamamusiu,mojejedyne,jedynekochanie;jęcząc:Mojawina,

mójstraszliwyBoże;krzyczącz bólu,mamroczącw gorączce,opłakującstarośći nędzę- jakże

mogąnadzorowaćruchkół?A skoroniemogąnadzorowaćruchukół...

Niełatwopogrzebaćlubspalićciałatysiącatysięcytysięcymężczyzni kobiet.

- A w ogóle - glos Fannybrzmiałprzymiłnie- miećpróczHenrykajeszczejednegoczy

dwóchmężczyznniejestanikłopotliwe,aniniemiłe.Iw związkuztympowinnaśpostępowaćnieco

bardziejwielogamicznie...

- Stabilność- mówiłz naciskiemzarządca- stabilność.Potrzebapierwszai ostateczna.

Stabilność.Zniejtowszystko.

Gestemrękiwskazałogrody,wielkiebudynkiOśrodkaWarunkowanian,agiedzieciigrające

wśródzaroślii biegającepotrawnikach.

Leninapotrząsnęłagłową.

- Ostatnio- stwierdziłaz zadumąw głosie jakośniemiałamochotynawielogamiczność.


Czasemtakbywa.A tytegonieodczuwałaś,co, Fanny?

Fannykiwnęłagłowąz sympatiąi zrozumieniem.

- No tak,aletrzebasię przemóc- powiedziałasentencjonalnie.- Trzebapostępowaćgodnie.

Wkońcuprzecieżkażdynależydokażdego.

- Tak,każdynależydokażdego- powtórzyłapowoliLeninai westchnąwszyumilkłana

chwilę;potemujęładłońFannyi ścisnęłająlekko.- Maszzupełnąrację,Fanny.Jakzwykle.

Spróbujęsię przemóc.

Popędzahamowanywylewa,apowódźtouczucia,powódźtonamiętność,powódźtonawet

szaleństwo:zależytoodsiły strumienia,wysokościi wytrzymałościzapory.Strumieńnie

napotykającyprzeszkodyspływagładkow dółwytkniętymkanałemażpospokojnydobrobyt.

(Embrionjestgłodny;dzieńpodniupompasurogatukrwiniestrudzeniewykonujeswe osiemset

obrotównaminutę).Wybutlowaneniemowlępłacze;natychmiastzjawiasię pielęgniarkaz butelką

wydzielinyzewnętrznej.Wtenprzedziałczasumiędzypragnieniemazaspokojeniemwkradasię

uczucie.Trzebatenprzedziałskracać,burzyćwszystkietestare,niepotrzebnebariery.

- Szczęściarze!- zawołałzarządca.- Nie wiedziećile kosztowałocierpień,bywaszeżycie

uczynićuczuciowołatwym;byzabezpieczyćwas,naile tomożliwe,przedwszelkimw ogóle

uczuciem.

- Fordgoprowadzi- mruknąłdyrektorRiW.- Wszystkow porządkunatymnaszymświecie.

- LeninaCrowne?- zapinajączamekspodniHenrykFosterpowtórzyłpytaniewicedyrektora

przeznaczenia.- Och,towspaniaładziewczyna.Cudowniesprężysta.Dziwi mnie,że jejniemiałeś.

- Doprawdyniewiem,czemutakwyszło - powiedziałwicedyrektorprzeznaczenia.- Muszę

się tymzająć.Przypierwszejokazji.

Zeswego miejscapodrugiejstronieprzebieralniBernardMarksusłyszał,co tamcimówią,i

pobladł.

- Takprawdęmówiąc- rzekłaLenina- zaczynamniejużtroszeczkęnudzićtocodzienne

bycietylkoz Henrykiem.- Naciągnęłalewąpończochę.- ZnaszBernardaMarksa?- zapytała

tonem,któregoabsolutnaobojętnośćbyłanajwyraźniejwymuszona.

Fannypatrzyłaze zdumieniem.

- Chybaniechceszpowiedzieć,że...?


- Czemunie?Bernardjestalfą-plus.A pozatymzaprosiłmnienazwiedzanierezerwatu

dzikich.Zawszechciałamzobaczyćjakiśrezerwatdzikich.

- Ależ... jakonsię prowadzi!

- Comnieobchodzi,jakonsię prowadzi?

- Mówią,że nielubigolfaz przeszkodami.

- Mówią,mówią...- zakpiłaLenina.

- A pozatymspędzawiększośćczasusam.głosie Fannybrzmiałagroza.

- No więc kiedybędzieze mną,niebędziesam.A w ogóle, dlaczegowszyscy się naniego

uwzięli?Jatamuważam,że jesturoczy.- Uśmiechnęłasię dosiebie;jakiabsurdalnienieśmiały!

Takprzestraszony,jakbyonabyłazarządcąświata,aonjakąśprzypisanądomiejscaprzytaśmie

gamma-minus.

- Niechkażdypomyślio swoimżyciu- poleciłMustafaMond.-Czyktóryśzwasnapotkał

kiedyśnieprzebytąprzeszkodę?

Odpowiedziąbyłoprzeczącemilczenie.

- Czyktóryśz wasbyłzmuszonyprzetrwaćjakiśdługiokresmiędzyuświadomieniemsobie

pragnieniaajegozaspokojeniem?

- Ee...- zacząłjedenz chłopcówi zamilkł.

- No, mów- rzekłdyrektorRiW.- Nie każczekaćjegoFordowskiejWysokości.

- Kiedyśmusiałemczekaćprawieczterytygodnie,zanimdziewczyna,którąchciałemmieć,

pozwoliła.

- Iw efekcieczułeśsilnenapięcia?

- Straszne!

- Straszne,otóżto- powiedziałzarządca.- Nasiprzodkowiebylitakgłupii krótkowzroczni,

że kiedypojawilisię pierwsireformatorzy,oferującuwolnienieichodtychstrasznychnapięć,w

ogóle niechcielimiećz nimidoczynienia.

- Mówiąoniejjako kawałkumięsa- zgrzytałzębamiBernard.- Tenbywziął,tamtenby

wziął.jakbaraninę.Degradacjadopostacibaraniny.Powiedziała,że się zastanowi,że damiw tym

tygodniuodpowiedź.Och,Fordzie,Fordzie,Fordzie.- Chętniebyposzedłi tłukłkażdegoz nichpo

gębie.Mocno,razzarazem.

- Tak,naprawdęradzęci jejspróbować- mówiłHenrykFoster.


- A naprzykładektogeneza.Pfitzeri Kawagucziopracowalicałątechnikę.Ale czy rządyw

ogóle się tyminteresowały?Nie. Istniałotakzwanechrześcijaństwo.Zmuszanokobietydo

żyworództwa.

- Onjestbrzydki!- stwierdziłaFanny.

- Mnietamsię podoba.

- No i takimały- skrzywiłasię Fanny;maływzrostbyłczymśnaprawdęokropnym,

zazwyczajcechowałkastyniższe.

- Sądzę,że jestbardzomiły- odparłaLenina.- Chciałobysię go pieścić.Rozumiesz.Jak

kotka.

Fannybyławstrząśnięta.

- Mówią,że kiedyonbyłjeszczew butli,ktośsię pomylił,myślał,że onjestgammą,i dodał

alkoholudojegosurogatukrwi.Dlategojesttakikarłowaty.

- Cozabzdury!- Leninabyłaoburzona.

- Nauczanieprzezsenbyłow Angliizabronione.Istniałtakzwanyliberalizm.Parlament,o

ile wiecie, co tobyło,uchwaliłzakaztakiegonauczania.Sąnatodowody.Przetrwałymowyo

wolnościjednostki.Wolnośćjestnieefektywnai przykra.Wolnośćtookrągłykołekw kwadratowej

dziurze.

- Ależ, mójstary,zapewniamcię, będzieszmileprzyjęty.-HenrykFosterklepał

wicedyrektoraprzeznaczeniapoplecach.- Przecieżw końcukażdynależydokażdego.

Stopowtórzeńprzeztrzynocetygodniowow ciąguczterechlat,pomyślałBernardMarks,

fachowiecodhipnopedii.Sześćdziesiątdwatysiąceczterystapowtórzeńprzeradzasię w jedną

prawdę.Idioci!

- Albosystemkastowy.Ciągleproponowany,ciągleodrzucany.Istniałatakzwana

demokracja.Takjakbyludziebylirówninietylkopodwzględemfizykochemicznym.

- No więc, powiemtylkotyle,że mamzamiarprzyjąćjegozaproszenie.


Bernardnienawidziłich,nienawidził.Ale byłoichdwóch,bylirośli,bylisilni.

- WojnadziewięcioletniawybuchłaA.F.141.

- Choćbynawetbyłoprawdą,że mudodanoalkoholudosurogatukrwi.

- Fosgen,chloropikryna,etyljodoacetowy,dwufenycjanoarsynat,rójchlorometyl

chloroformowy,siarczekdwuchloroetylowy.Nie mówiąco kwasiehydrocjanowym.

- Wco jednakniewierzę- zakończyłaLenina.

- Rykczternastutysięcysamolotówsunącychzwartymszykiem.Ale naKurfüstendammi w

ÓsmejDzielnicyParyżaeksplozjebombwirusowychbrzmiąniegłośniejniźlistrzelaniez

papierowychtoreb.

- Bo chcęzobaczyćrezerwatdzikich.

- CH3C6H2(NO2)3 +Hg(CNO)2 =no,czemu?Ogromnejdziurzew ziemi,rumowisku,

strzępomciała,galaretowatejmasie,stopie,nadalobutej,którafruniew powietrzui ląduje,pac,na

środkugrządkipelargonii- czerwonych;cóż zawspaniałewidowiskoowego łata!

- Lenina,jesteśbeznadziejna.Koniecz nami,mamcię dość.

- Szczególniepomysłowabyłarosyjskametodazatruwaniazbiornikówwodnych.

Odwróconedosiebieplecami,Fannyi Leninaprzebierałysię w milczeniu.

- Wojnadziewięcioletnia,wielkikrachgospodarczy.Trzebabyłowybieraćmiędzy

podjęciemtruduzarządzaniaświatemadestrukcją.Międzystabilizacjąa...

- FannyCrowneteżjestmiła- powiedziałwicedyrektorprzeznaczenia.


Wszkółcezakończyłasię lekcjaelementarnejświadomościklasowej,głosy dostosowywały

właśnieprzyszłypopytdoprzyszłejpodażyprzemysłowej.„Ubóstwiamlatać- szeptały- ubóstwiam

latać,uwielbiamnoweubranka,uwielbiam...”

- Liberalizm,rzeczjasna,zmarłz owrzodzenia,jednakżetakczy owakniemożnabyło

działaćprzemocą.

- WżadnymrazienietaksprężystajakLenina.O,w żadnymrazie.

Astareubrankasąbrzydkie- ciągnąłniestrudzonyszept.-Zawszewyrzucamystare

ubranka.Lepszynowywzórniżłataniedziur,lepszynowywzórniżłataniedziur,lepszynowy...”

- Rządzenietosprawastołka,niekołka.Rządzisię przypomocymózgui pośladków,nie

pięści.Naprzykład:wystąpiłspadekkonsumpcjidóbr.

- No, jestemgotowa- powiedziałaLenina,lecz Fannymilczałanadal,odwróconaplecami.-

Och,pogódźmysię, Fanny,kochanie.

- Każdymężczyzna,kobietai dzieckoobowiązanibyliskonsumowaćrocznietyleatyle.W

interesieprzemysłu.Jedynymskutkiem...

Lepszynowywzórniżłataniedziur.Dużołat,nędznyświat;dużołat...”

- Któregośdnia- powiedziaładobitnieFannyposępnąnutąw głosie - będzieszmiećkłopoty.

- Świadomyopórnawielkąskalę.Wszystkotylkoniekonsumpcja.Powrótdonatury.

Ubóstwiamlatać,ubóstwiamlatać”.

- Powrótdokultury.Tak,dokultury.Nie konsumujesię wiele, gdysię siedzii czytaksiążki.

- Dobrzewyglądam?- spytałaLenina.Jejżakietwykonanybyłze sztucznegojedwabiuw


kolorzezielenibutelkoweji lamowanyzielonymfuterkiemwiskozowymnamankietachi kołnierzu.

- PrzyGoldersGreenkarabinmaszynowyskosiłośmiusetgwardzistów.

Lepszynowywzórniżłataniedziur,lepszynowywzórniżłataniedziur”.

Zielonesztruksoweszortyi białepończoszkiz wełnywiskozowej,wywiniętepodkolanem.

- Potembyłaowasłynnamasakraw BritishMuseum.Dwatysiącemiłośnikówkultury

zagazowanychsiarczkiemdwuchloroetylu.

Zielono-białadżokejkaocieniałaczoło Leniny;jejbucikibyłyjasnozielonei starannie

wyczyszczone.

- Aż w końcu- mówiłMustafaMond- zarządcyuświadomilisobie,że przemocnicniedaje.

Wolniejsze,lecz nieskończeniebardziejpewnesąmetodyektogenezy,warunkowania

neopawlowowskiegoi hipnopedii.

Jejtalięzaśopinałwysadzanysrebremzielonypasmyśliwskize sztucznegosafianu,

wypchany(jakoże Leninaniebyłabezpłodna)zapasemśrodkówantykoncepcyjnych.

- WreszciewykorzystanoodkryciaPfitznerai Kawagucziego.Aktywnakampaniaprzeciw

żyworództwu...

- Doskonale!- wykrzyknęłaz entuzjazmemFauny.Nigdynieumiaładługoopieraćsię

urokowiLeniny.- Icóż zaniezwykleuroczypasmaltuzjański!

- Wrazze zwalczaniemPrzeszłości;tozaśprzezzamykaniemuzeów,wysadzaniew

powietrzezabytków(naszczęście większośćz nichuległajużzniszczeniupodczaswojny

dziewięcioletniej),wycofywaniewszelkichksiążekwydanychprzedA.F.150.

- Muszęsobiezałatwićtakisam- powiedziałaFanny.


- Istniałynaprzykładtakzwanepiramidy.

- Mójstaryczarnolakierowanybandolecik.

- IczłowieknazwiskiemSzekspir.Oczywiścienigdyo nimniesłyszeliście.

- Topoprostuwstyd,tenmójbandolet.

- Takiesąkorzyściprawdziwienaukowejedukacji.

- „Dużołat,nędznyświat;dużolat,nędzny...”

- WprowadzeniepierwszegoT-modelu,dziełaPanaNaszegoForda...

- Mamgojużprawietrzymiesiące.

- ... uznanozapocząteknowejery.

- „Lepszynowywzór,niżłataniedziur,lepszynowy...”

- Istniało,jakjużmówiłem,takzwanechrześcijaństwo.

- „Lepszynowywzór,niżłataniedziur”.

- Etykai filozofiapodkonsumpcji...

Uwielbiamnoweubranka,uwielbiamnoweubranka,uwielbiam...”

- Naderistotnaw warunkachniedoprodukcji,jednakżew wiekumaszyni wiązaniaazotuz

pierwiastkami- prawdziwazbrodniaprzeciwspołeczeństwu.


- HenrykFostermigodał.

- Górneczęści wszystkichkrzyżyobcinano,takbypowstałkształtlitery„T”.Istniałtak

zwanyBóg.

- Toimitacjasafianu.

- TerazmamyRepublikęŚwiata.IobchodyDniaForda,śpiewywspólnotowei posługi

solidarnościowe.

- O,Fordzie,jakjaichnienawidzę!- myślałBernardMarks.

- Istniałytakzwaneniebiosa;mimotojednakpitoogromneilości alkoholu.

- Jakmięso,poprostujakmięso.

- Istniałatakzwanaduszai takzwananieśmiertelność.

- SpytajHenryka,gdziegozdobył.

- Niemniejzażywalimorfinęi kokainę.

- A co gorszaonasamatraktujesiebiejakmięso.

- RokuFordowskiego178 subsydiowanodwatysiącefarmakologówi biochemików.

- Coontakiskwaszony?- powiedziałwicedyrektorprzeznaczeniawskazującnaBernarda

Marksa.

- Wsześć latpóźniejruszyłaprodukcjarynkowa.Lekdoskonały.

- Podrażnimysię z nim.


- Odziałaniuwywołującymstaneuforyczny,narkotyczny,wizjogenny.

- Oj,Marks,jakiskwaszony.- Drgnął,klepniętyw plecyi podniósłwzrok.Totenbrutal

HenrykFoster.- Przydałabyci się chybaodrobinasomy.

- Wszystkiezaletychrześcijaństwai alkoholu,żadnejz ichwad.

O,Fordzie,chętniebymgozabił”,alejedyne,co powiedział,to:„Nie,dziękuję”,i odsunął

podawanąmufiolkętabletek.

- Uwalniamysię odrzeczywistości,kiedytylkozechcemy,i takożwracamy,bezbólugłowy

i bezpotrzebymitologii.

- No weź - nalegałHenrykFoster.- Bierz.

- Stabilnośćzostaław faktycznysposóbzapewniona.

- Jedensześciennycentymetri znikaponurysentyment-powiedziałwicedyrektor

przeznaczenia,cytująchipnopedycznąsentencję.

- Pozostawałojużtylkousunąćstarość.

- A niechcię, ty...!- krzyknąłBernardMarks.

- O,ho,ho!

Hormonygruczołowe,transfuzjamłodejkrwi,sole magnezu...

- Ipamiętaj,lepszamiksturaniżawantura.- Wyszlize śmiechemzprzebieralni.

- Usuniętowszelkieobjawystarości.A wrazz nimi,rzeczjasna...


- Nie zapomnijzapytaćgoo tenpasmaltuzjański- powiedziałaFanny.

- Wrazz nimiwszystko,co charakterystycznedlastarczegoumysłu.Psychikapozostawała

niezmiennaprzezcałądługośćżycia.

- ... odbyćprzedzmierzchemdwierundygolfaz przeszkodami.Muszępędzić.

- Praca,zabawa...posześćdziesiątcenaszesiły i gustapozostajątakiejakw wiekulat

siedemnastu.Wdawnychzłychczasachstarzyludzieusuwalisię z życia,szli naemeryturę,

poświęcalisię religii,spędzaliczasnamyśleniu...namyśleniu!

- Idioci,wieprze!- mówiłdosiebieBernardMarks,idąckorytarzemdowindy.

- Dziś, otopostęp,starzyludziepracują,starzyludziekopulują,starzyludzieniemajączasu,

niemajęchwiliwytchnieniaodprzyjemności,okazjidotego,byusiąśći zacząćrozmyślać;gdyby

zaśprzeznieszczęśliwyprzypadekpojawiłasię takaszczelinaczasuw spoistejsubstancjiich

rozrywek,zawszepozostajesoma,rozkosznasoma,półgramanapopołudnie,gramnaweekend,

dwagramynapodróżnaprzewspaniałyWschód,trzynamrocznąwiecznośćnaksiężycu;wracając

znajdąsię jużpodrugiejstronieszczeliny,bezpieczni,natwardymgrunciecodziennejpracyi

rozrywek,biegającz jednegoczuciofilmunadrugi,odjednejsprężystejdziewczynydoinnej,od

zawodówelektromagnetycznegogolfado...

- Idźżestąd,dziewczynkokrzyknąłniecogniewniedyrektorRiW.- Chłopczyku,odejdź

stąd!Nie widzicie,że JegoFordowskaWysokośćjestzajęta?Bawciesię gdzieindziejw waszągrę

miłosną.

- Biednedzieciaczki!- powiedziałzarządca.

Powoli,majestatycznie,z cichymposzumemmaszyneriisunęłynaprzódprzenośniki,

trzydzieścitrzycentymetrynagodzinę.Wczerwonympółmrokulśniłyniezliczonerubiny.


ROZDZIAŁ CZWARTY

§1

Windabyłapełnamężczyznz przebieralnialfi wchodzącąLeninępowitałowiele

życzliwychuśmiechówi skinięćgłową.Byłabardzolubianai z prawiekażdymspośródtych

mężczyznzdarzyłojejsię spędzićnoc.

Sąprzemili,myślałaodpowiadającnapowitania.Uroczychłopcy!Choć,prawdęmówiąc,

wolałaby,żebyuszyJerzegoEdzelaniebyłytakieduże(możenatrzystadwudziestymÓsmym

metrzedanomuokropelkęzadużoparatyroidu?)A. patrzącnaBenitaHooveraniemogłasię

pozbyćmyśli,że gdyzdejmieubranie,widać,iż jestnaprawdęzbytowłosiony.

Odwracająctwarzze wzrokiemniecoposmutniałymodwspomnieńczarnejgęstwiny

owłosieniaBenita,dojrzaław kąciemałeszczupłeciałoi melancholijnątwarzBernardaMarksa.

- Bernard!- podeszładoniego- właśniecię szukałam.-Jejglos zadźwięczałczystowśród

poszumuwindy.Inniobejrzelisię zaciekawieni.- Chciałamz tobąpomówićonaszychplanachco

donowegoMeksyku.- Kątemokadostrzegławgapionegow niąze zdumieniemBenitaHoovera.

Rozdrażniłojątojegospoglądanie.„Zdziwiony,że jegonieproszęo następnespotkanie!”,

powiedziaław myślidosiebie.Potemgłośnoi tonemcieplejszymniżzwyklemówiładalej:

- Byłobywspanialewyjechaćz tobąw lipcunajakiśtydzień.-(No cóż, publiczniedaje

wyrazswejniewiernościwobecHenryka.Fannypowinnabyćzadowolona,choćbytobyłtylko

Bernard).- Toznaczy- Leninaposłałamuznaczącyuśmiech,najbardziejczarowny,jakitylko

mogłaprzywołać- jeślinadalmniechcesz.

BladątwarzBernardaokryłgwałtownyrumieniec.„Coulicha?”zdumiałasię Lenina,

poruszonajednakżetymosobliwymhołdemdlaswejwładzy.

- Czyniebyłobylepiejporozmawiaćo tymgdzieindziej?- jąkałsię, straszliwie

zakłopotany.

Czymówięcoś niestosownego?- pomyślałaLenina.- Nie mógłbysię bardziejstropić,

gdybympowiedziałajakiśnieprzyzwoityżart,naprzykładzapytałago, ktobyłjegomatką,czy coś

w tymrodzaju”.

- Bo wobectychludzitutaj...- jąkałzmieszanyprzezściśniętegardło.

Leninaroześmiałasię szczerzei wcaleniezłośliwie.

- Ależ jesteśzabawny!- zawołała,uznawszygo w myślizanaprawdęzabawnego.-

Uprzedziszmnienaprzynajmniejtydzieńwcześniej,dobrze?-mówiładalejinnymjużtonem.-

Sądzę,że polecimychybaBłękitnąPacyficzną?Czyonastartujez wieży naCharing-T?A możez


Hampstead?

NimBernardzdążyłodpowiedzieć,windazatrzymałasię.

- Dach!- zabrzmiałpiskliwygłos.

Windziarzbyłniskim,małpimstworkiemubranymw czarnątunikopółkretynaepsilona-

minus.

- Dach!

Rozwarłdrzwi.UderzyływeńgorącepromieniepopołudniowegoSłońca;zamrugałoczami.

Ooo,dach!”,powtórzyłzachwycony.Wyglądałjaknagleradośnieprzebudzonyz mrocznego,

unicestwiającegoodrętwienia.„Dach!”

Uśmiechałsię kutwarzompasażerówpełenpsiego,pełnegonadzieiuwielbienia.

Rozmawiająci śmiejącsię wyszli z windynarozświetlonyteren.Windziarzspoglądałzanimi.

- Dach?- powtórzyłznowu,tymrazempytająco.

Zadźwięczałdzwoneki głośnikusufituwindyzacząłwydawaćpoleceniatonembardzo

łagodnym,alebardzowładczym.

Zjeżdżajw dół- mówił- zjeżdżajw dół.Piętroosiemnaste.Zjeżdżajw dół,zjeżdżajw dół.

Piętroosiemnaste.Zjeżdżajw dół,zjeżdżaj...”

Windziarzzatrzasnąłdrzwi,nacisnąłguziki natychmiastzapadłnapowrótw szemrzący

półmrokszybu,półmrokjegozwykłegootępienia.

Nadachubyłogorącoi słonecznie.Powietrzeletniegopopołudniapełnebyłobrzęczenia

helikopterów,niższyzaśw toniepomrukniewidocznychrakietsunącychpojasnymniebiena

wysokościpięciuczy sześciumilpieściłuchow delikatnympowietrzu.BernardMarksodetchnął

głęboko.Spojrzałw niebo,ogarnąłwzrokiembłękitnyhoryzont,aw końcuzatopiłspojrzeniew

twarzyLeniny.

- Czyżniecudownie!- głos drżałmunieco.Uśmiechnęłasię doniegozwyrazem

całkowitegozrozumienia.

- Doskonałewarunkinagolfaz przeszkodami- odpowiedziałaz uniesieniem.-Ale teraz,

Bernardzie,muszęjużpędzić.Henryksię złości, gdykażęmuczekać.Dajminiedługoznaćo

terminiewyjazdu.

Iskinąwszydłoniąnapożegnanie,pobiegłaprzezpłaskidachkuhangarom.Bernardstał

patrzącnaoddalającesię migotaniebiałychpończoszek,nażywy, energicznyruchopalonychkolan,

raz,dwa,raz,dwa,namniejżywy ruchfałdtychjejopiętychsztruksowychszortówpodżakietem

barwyzielenibutelkowej.TwarzBernardaprzybraławyrazcierpienia.


- Naprawdęmiładziewczyna- zabrzmiałzajegoplecamimocnyi pogodnyglos.

Bernarddrgnąłi obejrzałsię. Pochylonanadnimpyzata,rumianatwarzBenitaHoovera

uśmiechałasię doń- uśmiechałasię z jawnąserdecznością.Benitobyłniepoprawniedobroduszny.

Ludziemówilionim,że idzieprzezżycie nawetniedotykającsomy.Złośći złe nastroje,odktórych

inniludziemusielisię dopierouwalniać,doniegow ogóle niemiałydostępu.DlaBenita

rzeczywistośćbyłazawszesłoneczna.

- A przytymsprężysta.Itojak!- Potemzaś,innymjużtonem:- Ale zdajesię, że coś ci

doskwiera.Przydałabyci się chybaodrobinasomy.- Benitosięgnąłdoprawejkieszenispodnii

wyjąłfiolkę.- jedensześciennycentymetri znikaponury...hej,co się dzieje?

Bernardodwróciłsię naglei uciekł.

Benitospoglądałzanim.

Cosię stałotemufacetowi?”- zadumałsię i kiwającgłowąuznał,że plotkaoalkoholu

dodanymdosurogatukrwitegochłopcamusibyćprawdziwa.

Uszkodzonymózgzapewne”.

Schowałfiolkęsomy,wyjąłgumędożucianasyconąhormonamipłciowymii wypchawszy

sobieniąpoliczki,przeżuwającruszyłpowolikuhangarom.

HenrykFosterwytoczyłswąmaszynęz hangarui gdyLeninanadeszła,czekałjużnanią

siedzącw kabiniepilota.

- Czteryminutyspóźnienia- tyletylkopowiedział,gdywdrapałasię dośrodkai usiadła

obokniego.Włączyłsilniki uruchomiłśmigłahelikoptera.Maszynawystrzeliłapionowow górę.

GdyHenrykdodałgazu,pomrukśmigłaprzeszedłz buczeniaszerszeniaw buczenieosy, z

brzęczeniaosy w bzyczeniekomara;szybkościomierzwskazywał,że wznosząsię zprędkością

dwóchkilometrównaminutę.WdolepodnimiLondynmalał.Wciąguparusekundogromne

budowleo wielkichblatachdachówstałysię zaledwiekępąkwadratowychgrzybówwyrastających

z zieleniparkówi ogrodów.Pośrodkunich,nacienkiejnóżce,wyższai smuklejszawieżana

Charing-Tzwracałasię kuniebudyskiemlśniącegocementu.

Jakrozmytewe mgletorsybaśniowychatletówogromnemięsistechmurytkwiłyna

błękitnymniebienadichgłowami.Zjednejz nichwynurzyłsię naglemałypurpurowyowadi

opadałz brzęczeniem.

- O,CzerwonaRakieta- powiedziałHenryk- leci z Nowego Jorku.- Spojrzałnazegareki

dodałpotrząsającgłową:- Siedemminutspóźnienia.Tepołączeniaatlantyckiesąwprost

skandalicznieniepunktualne.


Zdjąłstopęz pedaługazu.Pomrukśmigłanadichgłowamiopadłopółtorejoktawy,z

powrotempoprzezbuczenietrzmiela,chrabąszcza,jelonka.Pędmaszynykugórzeosłabł;w chwilę

późniejzawiślinieruchomow powietrzu.Henrykpchnąłdźwignię;rozległsię szczęk.Najpierw

powoli,potemszybcieji szybciejprzednieśmigłozaczęłosię obracać,ażjegokształtrozpłynąłsię

w kolistąsmugę.Corazsilniejgwizdałnastatecznikachwiatrwzbudzonyruchempoziomym,

Henrykwpatrywałsię w obrotomierz;gdystrzałkadotarładokreski„tysiącdwieście”wyłączył

śmigła.Maszynanabyławystarczającowiele pędupoziomego,bydalejposuwaćsię jużsamąsiłą

bezwładu.

Leninaspojrzałaprzezoknow podłodzepodjejstopami.Lecielinadsześciokilometrowym

pasemparków,oddzielającymLondynCentralnyodpierwszegopierścieniaprzedmieść.Roślinność

o skróconymokresieżyciawyglądaładziwacznie.Szeregiwież dogry„bąkdorąk”lśniłypośród

drzew.ObokShepherd’sBushdwatysiąceparmieszanychzłożonychz bet-minusgrałow „tenisa

napowierzchnisferyriemannowskiej”.Rzędykortówdogryw tenisaprzesuwanegorozciągałysię

poobustronachgłównejdrogiz NottingHilldoWillesden.Naboiskuw Ealingodbywałysię

pokazygimnastycznew wykonaniudeltorazśpiewywspólnotowe.

- Jakiżwstrętnyjestkolorkhaki- zauważyłaLenina,dającwyrazhipnopedycznym

poglądomswojejkasty.

Zabudowaniaczuciostudiaw Hounslowzajmowałysiedemi półhektara.Wpobliżuarmia

pracownikóww strojachkoloruczarnegoorazkhakitrudziłasię układaniemnowejszklanej

nawierzchninaWielkiejDrodzeZachodniej.Gdyprzelatywali,właśniewylewanojedenz

ogromnychtyglisamojezdnych.Stopionykamieńwypływałnadrogęstrumieniemoślepiającej

lawy;azbestowewalcejeździłytami z powrotem;zaposuwającymsię zanimw pewnejodległości

nawilżaczempararosłabiałymikłębami.

KołoBrentfordZakładyZrzeszeniaTelewizyjnegowyglądałyjakmałemiasto.

- Terazpewniemająprzerwęzmianową- odezwałasię Lenina.

Jakmszycei mrówki,zieloneniczymliście dziewczęta-gammyi czarnipółkretyniroilisię

kołowyjśćlubstaliw kolejkachdotramwajówjednoszynowych.Bety-minusobarwiemorwy

maszerowałypośródtłumu.Dachgłównegobudynkupełenbyłruchulądującychi startujących

helikopterów.

- Ojej- zawołałaLeninataksię cieszę, ze niejestemgammą.

Wdziesięćminutpóźniejbylijużw StokePogesi moglizacząćpierwsząrundęgolfaz

przeszkodami.


§2

Zespuszczonymioczyma,ze wzrokiemumykającymnatychmiast,gdytylkonapotkałon

zaryssylwetkiczłowieka,spieszyłBernardprzezdach.Zachowywałsię jakktośścigany,jednakże

ściganyprzezwrogów,którychniechcewidzieć,bysię nieprzekonać,że sąjeszczebardziej

wrodzy,niżprzypuszczał,i byniezostaćwpędzonymw jeszczewiększepoczuciewinyi jeszcze

bardziejbeznadziejnąsamotność.

TenokropnyBenitoHoover!”A przecieżchciałjaknajlepiej.Cozresztąw pewnymsensie

pogarszatylkosprawę.Ci,co chcądobrze,postępująw takisamsposóbjakci, co chcąźle. Nawet

Leninaprzyprawiago ocierpienie.Pomyślało owychtygodniachwahańspowodowanych

nieśmiałością,kiedytopatrzył,tęskniłi rozpaczałsądząc,że nigdynieodważysię jejpoprosić.Czy

podejmieryzykoponiżeniapoprzezpełnąpogardyodmowę?Ale jeślionapowie„tak”,jakażto

będzieradość.Cóż,powiedziała„tak”,aonnadalbyłnieszczęśliwy,. boonadzisiejszepopołudnie

uznałazadoskonałedogryw golfaz przeszkodami,bopobiegłanaspotkaniez Henrykiem

Fosterem,bouznałajego,Bernarda,zazabawnegoz tegotylkopowodu,że niechciałrozmawiać

publicznieoichnajbardziejintymnychsprawach.Jednymsłowem,nieszczęśliwy,bozachowałasię

tak,jakkażdazdrowai obyczajnaangielskadziewczynapowinnasię zachować,niezaśw jakiś

inny,nienormalny,osobliwysposób.

Otworzyłdrzwiswego hangarui wezwałsnującychsię w pobliżudwóchposługaczy,delty-

minus,bywytoczylijegomaszynęnaśrodekdachu.Hangarybykobsługiwaneprzezjednągrupę

Bokanowskiego,i mężczyźnibylitobliźniacyjednakowomali,czarnii brzydcy.Bernardwydawał

poleceniaostrym,aroganckim,anawetobraźliwymtonemkogoś,ktonieczujesię zbytpewien

swojejwyższości. Kontaktz członkamikastniższychzawszebyłdlaBernardadoświadczeniemw

najwyższymstopniuprzygnębiającym.Zjakichśpowodówbowiem(możerzeczywiściez powodu

tejhistoriiz alkoholemw surogaciekrwi- niesposóbprzecieżcałkowicieuniknąćnieszczęśliwych

wypadków)Bernardmiałwyglądniewielelepszyniżprzeciętnygamma.Był o siedemcentymetrów

niższyodtypowegoalfy,ciałozaśmiałwątłe.Kontaktz przedstawicielamikastniższych

przypominałzawszeBernardowiotymbolesnymfakciebrakówjegocielesności.„Wolałbymbyć

inny”,jegoprzygnębiającasamoświadomośćbyładlańbezlitosna.Ilekroćspostrzegałsię, że jego

wzrokzamiastspoglądaćz górypatrzypoziomow twarzdelty,odczuwałupokorzenie.Czyte

stworybędągo traktowaćz respektemnależnymjegokaście?Pytanietodręczyłogonieustannie.I

niebezpowodu.Gammy,deltyi epsilonybyłybowiemdopewnegostopniawarunkowanena

kojarzeniedorodnościciałaze społecznąwyższością.Wgruncierzeczycieńprzekonania,rodemz


hipnopedii,otym,że wzrostjestwartością,obecnybyłuwszystkich.Stądśmiechkobiet,którym

robiłpropozycje,stądgłupiekawałymężczyznz jegokasty.Kpinysprawiały,że czułsię obco,

uczucieobcościzaś- że zachowywałsię w sposób,któryjeszczebardziejwzmagałuprzedzeniadoń

orazpogłębiałpogardęi niechęćspowodowanąjegodefektamifizycznymi.Toznówwzmagałow

nimpoczuciewyobcowaniai samotności.Chronicznyłękprzedlekceważeniemkazałmuunikać

ludziz jegokasty,kazałmuz całąświadomościądbaćo swojągodnośćwobeckastniższych.Jakże

mocnozazdrościłmężczyznomtakim,jakHenrykFosterczy BenitoHoover!Mężczyznom,którzy

niemusielikrzyczećnaepsilona,żebywyegzekwowaćpolecenia;mężczyznom,którychpozycja

byłaoczywista,mężczyznom,którzyw systemiekastowymczulisię jakrybyw wodzie- dotego

stopniazadomowieni,że nawetnieuświadamialisobieswejsytuacjiczy teżuprzywilejowanegoi

wygodnegomiejsca,jakiew tymsystemiezajmowali.

Niechętnie,jakmusię wydało,i opieszaledwóchposługaczybliźniakówwytoczyłojego

maszynęnadach.

- Szybciej!- zawołałpoirytowanyBernard.jedenz nichłypnąłnaniego.Czyżbyodcień

jakiegośzwierzęcegoszyderstwaw tychtępychszarychoczach?

- Szybciej!- krzyknąłjeszczedonośnieji jegogłos nieprzyjemniezachrypiał.

Wdrapałsię namaszynęi w minutępóźniejszybowałnapołudnie,kurzece.

WsześćdziesięciopiętrowymbudynkuprzyFleetStreetmieściłysię rozmaitebiura

propagandyorazInstytutInżynieriiEmocyjnej.Wsutereniei naniższychpiętrachmiałyswe

redakcjei biuratrzywielkiegazetylondyńskie- „CogodzinnaDepesza”,dziennikkastywyższej,

bladozielona„GazetaGammowska”orazdrukowanenapapierzekolorukhakii złożonetylkoz

wyrazówjednosylabowych„ZwierciadłoDelty”.Wyżejmieściłysię biurapropagandy:

telewizyjnej,czuciofilmoweji propagandypoprzezsyntetycznyśpiewi muzykę- wszystkiego

dwadzieściadwapiętra.Nadnimiznajdowałysię laboratoriabadawczeorazdźwiękoszczelne

pokoje,w którychwykonywaliswąfinezyjnąpracęrealizatorzyścieżkidźwiękoweji kompozytorzy

muzykisyntetycznej.GórneosiemnaściepięterzajmowałInstytutInżynieriiEmocyjnej.

BernardwylądowałnadachuDomuPropagandyi wysiadł.

- ZadzwońnadółdopanaHelmholtzaWatsona- poleciłportierowi,gammie-plus- i

powiedzmu,że panBernardMarksczekananiegonadachu.

Usiadłi zapaliłpapierosa.

HelmholtzWatsonwłaśniepisał,gdydotarładoniegowiadomość.

- Przekaż,że zarazbędę- powiedziałi odwiesiłsłuchawkę.Potemzwróciłsię doswej


sekretarkitymsamymoficjalnymi bezosobowymtonem:- Pójdęterazzałatwićswojesprawy- i nie

zwracającuwaginajejpromiennyuśmiechwstałi ruszyłżwawododrzwi.

Był tomężczyznamocnozbudowany,barczysty,o szerokiejpiersi,zwalisty,ajednakszybki

w ruchach,sprawnyi zwinny.Krągłasilnakolumnaszyi utrzymywałapięknągłowę. Włosymiał

ciemne,kędzierzawe,rysysilniezaznaczone.Był przystojnyw sposóbprzekonywającyi podniosły,

w każdymcalualfa-plus,jakniestrudzeniepowtarzałajegosekretarka.Zzawodubyłwykładowcąw

InstytucieInżynieriiEmocyjnej(WydziałLiteracki),zaśw czasiewolnymodzajęćdydaktycznych

wykonywałpraceinżynieraemocyjnego.Pisywałregularniedo,CodziennejDepeszy",pisał

scenariuszeczuciowei miałnajlepszyzmysłdochwytliwychhasełi hipnopedycznychrymów.

- Zdolny- brzmiałaopiniajegoprzełożonych.- Możenawet- tukiwaligłowami,znacząco

zniżającgłos - niecozbytzdolny.

Tak,niecozbytzdolny;mielirację.PrzerostumysłuwywołałuHelmholtzaWatsonaefekty

bardzopodobnedotych,któreuBernardaMarksabyływynikiemdefektufizycznego.Zbytdrobne

kościi zbytmałatężyznawyobcowałyBernardaspośródjegokolegów,zaśpoczucietejobcości,

stanowiącew świetlepanującychprzekonańprzerostumysłu,stałosię ze swejstronyprzyczyną

postępującejseparacji.Tym,co wywoływałouHelmholtzanaderniewygodnąsamoświadomość,

byłyowe zdolności.Obumężczyznłączyłoprzekonanieowłasnymniepowtarzalnym

indywidualizmie.Jednakżeo ile fizycznieniedorozwiniętegoBernardaprzezcałeżycie dręczyła

świadomośćbyciaodmieńcem,otyleHelmholtzWatsondopieroniedawnouświadomiłsobieswą

przewagęumysłową,anatejpodstawieuświadomiłsobietakżeswąodmiennośćodotaczającychgo

ludzi.Tenchampiongryw tenisaprzesuwanego,tenniestrudzonykochanek(mówiono,że w ciągu

czterechlatmiałsześćsetczterdzieścidziewcząt),tenpowszechniepodziwianydziałaczi

najwspanialszylew salonowyuświadomiłsobienagle,że sport,kobiety,działalnośćspołeczna

zeszły uniegonadrugiplan.Taknaprawdętozajmowałogocoś innego.Ale co?Tobyłwłaśnie

problem,któryBernardmiałz nimprzedyskutować- araczejrazjeszczeposłuchaćmonologu

swego przyjaciela,jakoże toHelmholtzzawszemówił.

Trzyuroczedziewczynyz BiuraPropagandyPoprzezSyntetycznyŚpiewzastąpiłymu

drogę,gdywychodziłz windy.

- O,Helmholtz,kochany,pojedźz naminapiknikdoExmoor.- Spog1ądalynaniego

błagalnymwzrokiem.

- Nie, nie- potrząsałgłowąprzepychającsię pomiędzynimi.

- Nie zapraszamyżadnegoinnegomężczyzny.


Ale Helmholtzpozostałniewzruszonynawetwobectakponętnejperspektywy.

- Nie - powtórzył.- Jestemzajęty.

Izdecydowanymkrokiemruszyłdalej.Dziewczętadreptałyzanim.Dopierogdywsiadłdo

maszynyBernardai zatrzasnąłdrzwi,dałymuspokój.Nie bezpełnychzawoduwymówek.

- Ach,tekobiety!- powiedział,gdypojazdwznosiłsię w górę.- Tekobiety!- Pokiwał

głową,zmarszczyłbrwi.

- Okropne.- Bernardobłudnieprzyznałmurację,myślącprzytymw duchu,że chciałby

miećtyledziewczątco Helmholtzi totakmałymwysiłkiem.Ogarnęłago naglesilnapotrzeba

pochwaleniasię:

- ZabieramLeninęCrownedoNowego Meksyku- powiedziałtonemnajbardziejobojętnym,

najakipotrafiłsię zdobyć.

- Aha- rzekłHelmholtzzupełnieniezainteresowany.

- Wciąguostatnichdwutygodnizrezygnowałemz wszelkiejdziałalnościspołeczneji ze

wszystkichmoichdziewcząt.Nie maszpojęcia,jakasię z tegozrobiłaaferaw Instytucie.Niemniej

sądzę,że wartobyło.Efekty...- zawahałsię nachwilę.- No więc, efektysądziwne,bardzodziwne.

Fizyczneniezaspokojeniemożespowodowaćrozrostaktywnościumysłowej.Procesjest,jak

się zdaje,odwracalny.Rozrostaktywnościumysłowejmoże,ze względunawłasnyinteres,

wytworzyćdobrowolnąślepotęi głuchotęrozmyślnejsamotności,sztucznąimpotencjęascety.

Resztękrótkiegolotuodbyliw milczeniu.Kiedyprzybylinamiejscei wyciągnęlisię

wygodnienasprężystychkanapachw pokojuBernarda,Helmholtzzacząłmówićdalej.

- Czymiałeśkiedyśuczucie- zapytał,staranniedobierającsłowa- jakgdybycoś tkwiłow

twoimwnętrzu,czekająctylko,ażpozwolisztemuczemuśsię wydobyć?Cośjaknadmiarmocy,

któregoniewykorzystujesz..,no,wiesz, jakwoda,któraspadaswobodniew dół,zamiastporuszać

turbiny?- spojrzałpytająconaBernarda.

- Chodzici oprzeżycieemocjonalne,któremożnabyodczuwaćw pewnychodmiennych

warunkach?

Helmholtzpotrząsnąłgłową.

- Niezupełnie.Myślęo dziwnymUczuciu,jakieczasamimiewam,uczuciu,że mamcoś

ważnegodopowiedzeniai że mamdośćsił nato...tyletylko,że niewiem,co tojest,i niemogętej

siły użyć.Gdybyistniałjakiśinnysposóbpisania...albocoś innego,oczymbymożnapisać...-

Zamilkłnachwilę,potemmówiłdalej:- Bo widzisz,dobrzemiidziewymyślaniezdać,rozumiesz,

słów, któreczłowiekaażpodrywają,jakwtedygdysiadasznapinezce,wydająsię takienowei


ekscytujące,nawetgdydotyczączegoś hipnopedycznieoczywistego.Ale toniewystarcza.Nie

wystarcza,że zdaniasądobre,dobrepowinnobyćteżto,co się z nimirobi.

- Ależ, Helmholtz,typrzecieżrobiszdobrerzeczy.

- Ach,tylkow pewnychgranicach- Helmholtzwzruszyłramionami.-A tegranicesątakie

wąskie.Nie matamwystarczającejistotności,taktojakośwygląda.Czuję,że mógłbymrobićcoś

znacznieistotniejszego.Tak,i bardziejgorącego,bardziejnamiętnego.Ale co?Cobardziej

ważnegojestdopowiedzenia?Ijakżemożnanamiętnieodnieśćsię dorzeczy,októrychmamza

zadaniepisać?SłowamogąbyćjakpromienieRoentgena;jeśliużywaćichwłaściwie,przenikną

wszystko.Czytaszi słowacię przeszywają.Tojestjednaz rzeczy,którychstaramsię nauczyć

moichstudentów:jakpisać,bysłowadziałałyprzeszywająco.Ale cóż ulichadobregow tym,że

przeszywacię artykułośpiewachwspólnotowychlubo najnowszychudoskonaleniachorganów

węchowych?A pozatym,czy możnauczynićsłowo naprawdęprzeszywającym- wiesz, jak

najtrwardszepromienieRoentgena- kiedypiszeszo takichrzeczach?Czymożnapowiedziećcoś o

niczym?Do tegosię towszystkosprowadza.Próbujęciąglei...

- Ćśś...- syknąłnagleBernardi uniósłostrzegawczopalec;nasłuchiwali.- Zdajesię, że ktoś

jestzadrzwiami- szepnąłBernard.

Helmholtzwstał,przeszedłnapalcachprzezpokóji nagłymszarpnięciemotworzyłszeroko

drzwi.Oczywiścienikogotamniebyło.

- Przepraszam- powiedziałBernard;czułsię nieznośniegłupioi takożwyglądał.-Trochę

jestemchybaznerwicowany.Kiedyludziesąwobecciebiepodejrzliwi,samstajeszsię podejrzliwy

wobecnich.

Przetarłdłoniąoczy i westchnął;w jegogłosie pojawiłysię tonyskargi.Usprawiedliwiałsię.

- Gdybyśtywiedział,ile musiałemznieśćostatnio- powiedziałniemalpłaczliwie,aprzypływżalu

nadsobąbyłjaknagleuwolnioneźródło.- Gdybyśtywiedział!

HelmholtzWatsonsłuchałz pewnądozązażenowania.„BiednyBernard”,myślałw duchu.

Równocześniejednakczułwstydzaprzyjaciela.Wolałby,żebyBernardokazywałniecowięcej

godności.


ROZDZIAŁ PIĄTY

§1

Oósmejzaczęłosię ściemniać.Głośnikinawieży w StokePogessuperdonośnie

obwieszczałyzamykanieboisk.Leninai Henrykprzerwaligręi ruszylizpowrotemw stronęklubu.

ZpastwisknależącychdoTrustuWydzielinWewnętrznychi Zewnętrznychdobiegałryktysięcy

krów,któreswoimigruczołamii swoimmlekiemzapewniałysurowiecwielkimzakładomw

FarhhamRoyal.

Nieprzerwanebzyczeniehelikopterówwypełniałopółmrok.Codwiei półminutydzwoneki

gwizdkiogłaszałyodjazdjednegozlekkichpociągówjednoszynowych,któreodwoziłydostolicy

amatorówgolfaz kastniższych,grającychnaspecjalniewydzielonymterenie.

Leninai Henrykwsiedlidoswego pojazdui wystartowali.Nawysokościośmiusetstóp

Henrykzwolniłobrotyśmigłai naminutęlubdwiezawiślinadpogrążającymsię w mroku

krajobrazemL. askołoBurnhamBeechesnakształtwielkiegojezioramrokusięgałjasnegoskraju

zachodniejczęści nieboskłonu.Purpurowenaliniihoryzontupromieniechodzącegosłońcabladły,

poprzezpomarańczpobarwężółtąi wysokow górzebladą,wodnozielonkawą.Napółnocy,za

lasem,wyrastałyponaddrzewazakładyTrustuWydzielin,z każdegooknadwudziestopiętrowej

budowlibłyskającsilnymświatłemelektrycznym.Wdolepodhelikopteremrozciągałysię

zabudowaniaKlubuGolfowegoogromnebarakidlakastniższychi, podrugiejstroniemuru,

mniejszedomyzastrzeżonedlaalfi bet.Przejścianaperonyprzystankujednoszynówkibyłyczarne

odmrowiącychsię ludziz kastniższych.Spodszklanegosklepieniawypadłoświetlonyskład

kolejki.Śledzącjejkursnapołudniowywschódprzezciemnypłaskowyż,ichoczy natrafiłyna

majestatycznebudowlekrematoriumw Slough.Dlabezpieczeństwalecącychnocąsamolotówjego

czterywysokiekominyoświetlonebyłyreflektoramii zaopatrzonew czerwonesygnały

ostrzegawcze.Stanowiłypunktorientacyjny.

- Dlaczegotekominysąotoczonetymijakbybalkonikami?- spytałaLenina.

- Odzyskiwaniefosforu- odparłlakonicznieHenryk.- Podrodzew górękominagazy

poddawanesączteremróżnymprocesom.DawniejP2O5 ulatniałsię podczaskremacji.Teraz

odzyskujesię gow dziewięćdziesięciuośmiuprocentach.Ponadpółtorakilonakażdezwłoki.Daje

tow samejtylkoAngliiczterystatonfosforurocznie.- Henrykmówiłpełenradosnejdurny,ciesząc

się całymsercemz tegoosiągnięcia,jakgdybyonobyłojegodziełem.- Przyjemniepomyśleć,że

jestsię społecznieużytecznymnawetpośmierci.Użyźniamyglebę.

TymczasemLeninaodwróciławzroki patrzyłaterazpionowow dółnastację


jednoszynówki.

- Tak,przyjemnie- przyznała.- Ale tojednakdziwne,że alfyi betynieużyźniajągleby

bardziejniżtetutajwstrętnemałegammy,deltyi epsilony.

- Wszyscysąrównipodwzględemfizykochemicznym-powiedziałHenryksentencjonalnie.

- A pozatymnawetepsilonysąniezastąpione.

Nawetepsilony...”;Leninaprzypomniałasobienagiemoment.gdyjakodziewczynkaw

wiekuszkolnymobudziłasię w środkunocyi porazpierwszydoświadczyłaświadomieowego

szeptu,którynawiedzałwszystkiejejsny.Znowuujrzałapromieńksiężyca,rządmałychbiałych

łóżeczek;razjeszczeusłyszałałagodnygłos, którymówił(słowatrwaływ niejpodziśdzień,nie

zapomniane,niedozapomnieniapotylucałonocnychrepetycjach):„Nawetepsilonysąużyteczne.

Nie moglibyśmysię obejśćbezepsilonów.Każdypracujenakażdego.Każdyjestnamniezbędny...”

Leninawspomniałaswójwstrząslękui zdziwienia,swe rozważaniaprzezpółbezsennejgodziny,aż

dochwiligdytenieustannepowtórzeniaukoiłyjejumysł,wygładziłyi ukradkiemzacząłsię

wślizgiwaćsen.

- Sądzę,że epsilonomnieprzeszkadza,że sąepsilonami-powiedziałanagłos.

- Oczywiście,że nie.No bojak?Nie wiedzą,jaktojestbyćczymśinnym.Nambyto

przeszkadzało,rzeczjasna.No alemyjesteśmyinaczejwarunkowani.Pozatymmamyinne

dziedziczenie.

- Cieszęsię, że niejestemepsilonem- powiedziałaz przekonaniemLenina.

- A gdybyśbyłaepsilonem- stwierdziłHenryk- twojeuwarunkowaniekazałobyci być

równiezadowolonąz tego,że niejesteśbetączy alfą.- Włączyłprzednieśmigłoi skierował

maszynękuLondynowi.Zanimi,nazachodzie,czerwieńi pomarańczprawiejużznikły;zenit

zakryłaciemnachmura.Gdyprzelatywalinadkrematoriump, ojazdwyskoczyłw góręnasłupie

gorącegopowietrzaz kominów,poczymrówniegwałtownieopadłprzeszedłszyw strefęchłodu.

- Ale wspaniałahuśtawka!- roześmiałasię radośnieLenina.

Jednakżeglos Henrykaprzezmomentbrzmiałwręczmelancholijnie:

- Czywiesz, czymbyłatahuśtawka?- zapytał.- Tojakiśczłowiekznikaostateczniei na

dobre.Przemieniasię w strumieńgorącegogazu.Ciekawe,ktotobył- mężczyznaczy kobieta,alfa

czy epsilon...- Westchnął.Potemzakończyłstanowczymtonem:- Takczy owakjednegomożemy

byćpewni:kimkolwiekbył,byłzażyciaszczęśliwy. Każdyjestobecnieszczęśliwy.

- Tak,każdyjestobecnieszczęśliwy - zawtórowałaLenina.Przezdwanaścielatsłyszeli te

słowapowtarzanestopięćdziesiątrazyw ciągunocy.


Wylądowaliw Westminsternadachuczterdziestopiętrowegodomu,w którymmieszkał

Henryk,zeszli wprostdosalijadalnej.Tamwśródgłośneji wesołejkompaniizjedliwyśmienity

posiłek.Do kawypodanosomę.Leninawzięładwiepółgramowetabletki,Henrykzaśtrzy.

Dwadzieściapodziewiątejszli ulicądonowootwartegoKabaretuOpactwaWestminsteru.Wieczór

byłprawiebezchmurnyi bezksiężycowy,niebopełnegwiazd;jednakżez tegotakprzygnębiającego

faktuaniLenina,aniHenrykniezdawalisobieszczęśliwie sprawy.Elektrycznenapisyświetlne

skutecznieprzesłaniałymrokkosmicznejotchłani.„KalwinStopesi jegoszesnastuseksofonistów”.

NafasadzienowegoOpactwalśniływabiącoogromnelitery.„Londyńskieorgany

najsubtelniejszychwonii barw.Najnowszamuzykasyntetyczna”.

Weszlidownętrza.Powietrzewydawałosię tamgorące.i niecoduszneodzapachuambryi

drzewasandałowego.Nasklepieniusaliorganybarwwydobywałyobrazpodzwrotnikowego

zachodusłońca.Szesnastuseksofonistówgrałostaryszlagier:„Niemanaświecie drugiejtakiej

butlijaktadrogamojabutlamała”.Czterystapattańczyłofive-stepanalśniącymparkiecie.

WkrótceLeninai Henrykstalisię parączterystapierwszą.Seksofonyzawodziłyjakmuzykalnekoty

w blaskuksiężyca,jęczałyaltamii tenoramijakumierające.Pośródbogactwaharmoniichórich

drżącychgłosów wznosiłsię kuszczytowaniu,corazgłośniejszyi głośniejszy-ażwreszcie

machnięciemrękidyrygentwydobyłostatniądrgającąnutęeterycznejmuzykii zgasiłszesnaście

dmuchającychistot.Rozległsię grzmotw a-moll.Potem,w zupełnejciszy, w zupełnymmroku

zacząłsię stopniowypowrót,diminuendozsuwającesię ćwierćtonamiw dół,w dółkucicho

szepczącymakordomdominanty,któraposuwałasię powoli(gdyrytmynapięćczwartychciągle

pulsowałykudołowi),napełniającsekundymrokugęstniejącymnapięciemoczekiwania.Aż

wreszcieoczekiwaniezostałospełnione.Nagływschódsłońcai równoczesnywybuchpieśni

Szesnastki:

Omojabutlo,ciebiezawszepragnąłem

Omojabutlo,skądsię tutajwziąłem?

Niebojestw tobiebłękitne,

Pogodazawszewspaniała;

Bo

Nie manaświecie drugiejtakiejbutli

Jaktadrogamojabutlamała.


Fivestepującz czteremasetkamiparpoOpactwieWestminsteru,Leninai Henryktańczyli

jednakw innymświecie - upalnym,przepyszniebarwionym,nieskończenieprzyjaznymświecie

podróżysomatycznej.Jakżewszyscy bylimiii,piękni,wspanialezabawni!„Omojabutlo,ciebie

zawszepragnąłem...”JednakżeLeninai Henrykmieliprzecieżto,czego pragnęli...Byli otow tym

wnętrzu- bezpieczniwe wnętrzuze wspaniałąpogodąi wieczniebłękitnymniebem.Gdyzaś

wyczerpanaSzesnastkaodłożyłaseksofonyi aparatdomuzykisyntetycznejzacząłnadawać

najnowszegobluesamaltuzjańskiego,bylijakdwabliźniaczeembrionykołyszącesię łagodniena

fałachzabutlowanegooceanusurogatukrwi.

Dobranoc,drodzyprzyjaciele.Dobranoc,drodzyprzyjaciele”.Głośnikiokrywałyto

poleceniepełnąłagodnościśpiewnąuprzejmością.„Dobranoc,drodzyprzyjaciele...”

Posłusznie,wrazz innymi,Leninai Henrykopuścilibudynek.Przygnębiającegwiazdy

przewędrowałyjużnieconieboskłonu.Chociażochronnyekrannapisówświetlnychbardzozmalał,

tojednakdwojemłodychnadalzachowywałoswąszczęśliwąnieświadomośćnocy.

Połkniętanapółgodzinyprzedzamknięciemkabaretudrugadawkasomyodgrodziła

nieprzeniknionymmuremichumysłyodrzeczywistegowszechświata.Zamroczeniprzeszliulicą,

zamroczeniwsiedlidowindy,jadącdopokojuHenrykanadwudziestymósmympiętrze.A jednak

pomimoswego stanu,pomimodrugiejdawkisomyLeninaniezapomniaławziąćobowiązkowych

środkówantykoncepcyjnych.Lataintensywnejhipnopediiorazmaltuzjańskiegotreningutrzyrazy

natydzieńoddwunastegodosiedemnastegorokużyciasprawiły,że zażywanietychśrodkówbyło

niemalrównieautomatycznejakmrugnięcieokiem.

- Aha,właśnie- przypomniałasobiewracającz łazienki-FannyCrowneprosiłamnie,

żebymzapytała,gdzieznalazłeśtenpięknypasmyśliwskiz zielonejimitacjisafianu,którymikiedy

dałeś.


§2

CodrugiczwartekprzypadałanaBernardakolejodbywaniaposługisolidarnościowej.Po

wczesnejkolacjiw Aphroditaeum(doktóregoniedawnowybranoHelmholtzawedługReguły

Drugiej)pożegnałprzyjacielai wsiadłszyw taksówkęzarządziłlotdowspólnotowejśpiewamiw

Fordson.Maszynauniosłasię wzwyż nakilkasetmetrów,potemskierowałasię nawschódi podczas

wykonywaniazakrętuprzedoczymaBernardawyrosłaimponującopięknaśpiewalnia.Jej

trzystudwudziestometrowśecianyzbiałejimitacjimarmurukaratyjskiego,oświetlonereflektorami,

lśniłyśnieżnąbieląnadLudgateHill;nakażdymz czterechrogówjejplatformydolądowania

helikopterówjaśniałpośródmrokuwieczoruogromnypurpurowykształtT,z dwudziestuczterech

zaśogromnychzłotychtrąbrozbrzmiewałauroczystamuzykasyntetyczna.

- Do licha,spóźniłemsię - pomyślałBernard,rzuciwszyokiemnaBig Henry’ego,zegar

śpiewami.Istotnie,gdyBernardpłaciłzakurs,Big Henryzacząłwybijaćgodzinę:„Ford”,śpiewał

potężnybasze wszystkichzłotychtrąb.„Ford,Ford,Ford...”Dziewięć razy.Bernardpobiegłdo

windy.

WielkaaulaprzeznaczonadoobchodówDniaFordai innychśpiewówwspólnotowych

znajdowałasię naparterzebudowli.Powyżej,w liczbiestunakażdympiętrze,rozmieszczonych

byłosiedemtysięcysalprzeznaczonychdlagrupsolidarnościowychnaichodbywającesię co dwa

tygodnieposługi.Bernardzjechałnapiętrotrzydziestetrzecie;popędziłkorytarzem,przezmoment

stalniezdecydowanyprzedpokojem3210,ażwreszcie,zebrawszysię naodwagę,otwarłdrzwii

wszedł.

Dziękici, Fordzie!Nie byłostatni.Trzyspośróddwunastuustawionychwokółokrągłego

stołukrzesełbyłyjeszczeniezajęte.Wśliznąłsię nanajbliższez nichw miaręniepostrzeżeniei oto

jużgotówbyłmarszczyćbrwinawidokwchodzącychspóźnialskich.

- Wco grałeśdziśpopołudniu?- zwróciłasię dońsiedzącapojegolewejręcedziewczyna.-

Zprzeszkodamiczy elektromagnetyczny?

Bernardspojrzałnanią(OFordzie!toMorganaRotszyld);z rumieńcemwstyduwyznał,że

niegrałw nic.Morganapatrzyłazdumiona.Zapadłachwilanieprzyjemnejciszy.

PotemMorganaostentacyjnieodwróciłasię odBernardai zajęłamężczyznąposwejlewej

ręce,bardziejzainteresowanymsportami.

- Niezły początekposługisolidarnościowej- pomyślałz rozżaleniemBernardi uznał,że

zapewneznowunieudamusię pojednanieze wspólnotą.Gdybyżmiałdośćczasunarozejrzeniesię

i niemusiałsiadaćnanajbliższymkrześle!MógłusiąśćmiędzyFifiBradlaughi JoannąDiesel. A on


usadziłsię naoślepobokMorgany.Morgany!OFordzie!Tejejczarnebrwi- araczejtajejbrew-

bobrwizrastałysię nadnosem.OFordzie!A poprawejmiałKlaręDeterding.No tak,brwiKlary

się niezrastały.Ale onasamabyłanaprawdęzbytsprężysta.GdytymczasemFifii Joannabyły

zupełniew porządku.Pulchne,jasnowłose,niezbytwysokie...No tak,i teraztengburTom

Kawagucziusiadłmiędzynimi.

JakoostatniaprzybyłaSarodżiniEngels.

- Spóźniłaśsię - rzekłprzewodniczącygrupy.- Proszętegowięcejnierobić.

Sarodżiniprzeprosiłai wsunęłasię namiejscemiędzyJimemBokanowskimaHerbertem

Bakuninem.Terazgrupabyław komplecie,krągsolidarnościowypełeni bezprzerw.Mężczyzna,

kobieta,mężczyzna- konsekwentnyukładpierścieniawokółstołu.Dwunastkagotowastaćsię

jednością,czekającnazbliżeniesię, złączenie,stopnieniedwunastuoddzielnychistnieńw jedno

wspólneistnienie.

Przewodniczącywstał,uczyniłznakTi włączyłmuzykęsyntetyczną,uwalniającdelikatne,

niestrudzonebiciebębnówi chórinstrumentów- ledwowiatrówi superstrun- któreprzenikliwie

powtarzałykrótką,wpadającąw uchomelodięPierwszego hymnu solidarnościowego. Razzarazem

- jużnieuchochwytałopulsującyrytm,lecz przepona;zawodzeniei rytmicznedźwiękitej

powtarzającejsię melodiiporuszałyjużnieumysł,lecz tęskniącedowspółodczuwaniatrzewia.

PrzewodniczącyrazjeszczeuczyniłznakTi usiadł.Posługarozpoczęłasię. Poświęcane

tabletkisomyleżałynaśrodkustołu.Pucharsomyw mrożonymkoktajlupoziomkowympodawano

sobiez rąkdorąki spełnianodwunastokrotniew, ypowiadającformułę:„pijęzaroztopieniemego

ja”.PotemprzyakompaniamencieorkiestrysyntetycznejodśpiewanoPierwszy hymn

solidarnościowy.

Fordzie,nastuzin;jedniąnas

Jakkroplewtopw SpołecznyNurt;

Ispraw,żebyśmygnaliwraz

Nie wolniejniżTwójlśniącyford

Dwanaścietęsknychstrof.A potempucharporazdrugiokrążastół.„PijęzaBytWyższy”,

brzmiałaterazformuła.Piliwszyscy. Muzykaniestrudzeniegrała.Biły bębny.Płaczi brzęk

instrumentówroztapiałtrzewia.ŚpiewanoDrugi hymn solidarnościowy.


Przyjdź,Bycie Wyższy,DruhuMas,

Znicestwijtuzinw jednoja

Chcemytennaszzakończyćczas,

Bo ponimwyższe życie trwa.

Ponowniedwanaściestrof.Wciągutegoczasusomazaczęładziałać.Oczyrozbłysły,

policzkizapłonęły,nakażdątwarzszczęśliwym,przyjaznymuśmiechemprzebiłosię wewnętrzne

światłożyczliwości kuwszelkiejistocie.NawetBernardniecosię roztopił.GdyMorganaRotszyld

skierowaładońpromiennyuśmiech,toi onpostarałsię ze swejstronyouśmiechmożliwie

najbardziejpromienny.Ale tabrew,taczarnadwoistość-w-jedności...byłaniestetynaswoim

miejscu;niemógłjejniezauważać,niemógł,choćusilniepróbował.Roztopienienieposunęłosię

należyciedaleko.MożegdybysiedziałmiędzyFifiaJoanną...Poraztrzecikrążyłpucharwokół

stołu.„PijęzaJegoPrzyjście”,powiedziałaMorganaRotszyld,naktórąprzypadłakolejrozpoczęcia

rytuałupucharu.Mówiłagłosemdonośnym,rozradowanym.Upiłałyki podałapucharBernardowi.

PijęzaJegoPrzyjście”,powtórzyłBernardze szczerymwysiłkiemnabraniapewnościJego

Przyjścia;tabrewjednakciąglego prześladowała,Przyjściezaśbyło,jakdlaniego,strasznie

odległe.Wypiłi przekazałpucharKlarzeDetering.„Znowusię nieuda”,pomyślał.„Wiem,że się

nieuda”.Niemniejstarałsię ze wszystkichsił promieniowaćżyczliwością.

Pucharodbyłpełneokrążenie.Uniesieniemdłoniprzewodniczącydałznak;chór

zaintonowałTrzeci hymn solidarnościowy.

OtonadchodziWyższyByt!

Znajdźmyw radościnaszejskon!

Rozpłyńmysię wśróddźwiękówcytr!

Bo tobąjestemja,tymną.

Wrazz upływemwersówgłosy drżałycorazwiększympodnieceniem.PrzeczuciePrzyjścia

elektryzowałopowietrze.Przewodniczącywyłączyłmuzykęi gdyumilkłaostatnianutaostatniej

strofy,zapadłaciszazupełna- ciszanapiętegooczekiwania,drżącazelektryzowanymżyciem.

Przewodniczącywyciągnąłrękę;i otonagleponadichgłowamirozległsię Głos,głęboki,mocny

Głos,bardziejmelodyjnyniżjakikolwiekgłos ludzki,bardziejnamiętny,bardziejwibrujący

miłością,tęsknotąi współodczuwaniem,cudowny,tajemniczy,nieziemskiGłos.„OFordzie,


Fordzie,Fordzie”,wyrzekłpowoli,zniżającstopniowotonDoznanieciepłapojawiłosię w splocie

słonecznymkażdegosłuchaczai rozpłynęłosię ażdonajdalszychzakątkówciała;łzy napłynęłydo

oczu;sercai trzewiasłuchającychzdawałysię poruszaćwewnątrzichciał,jakgdybyżyły

samodzielnymżyciem.„Fordzie!”- i rozpływalisię, „Fordzie!”- i rozpuszczalisię, rozpuszczali.I

nagleinnyton,wstrząsający.„Słuchajcie!”, grzmiałGłos.„Słuchajcie!”Słuchali.Momentprzerwy,

apotemGłosopadłdoszeptu,aleszeptuw dziwnysposóbbardziejprzenikliwegoniż

najgłośniejszykrzyk.„KrokiWyższegoBytu”,powiedział,apotempowtórzył:„KrokiWyższego

Bytu”.Szeptbyłledwosłyszalny.„KrokiWyższegoBytusłychaćnaschodach”.Iznówzapadła

cisza;napięcieoczekiwania,nachwilęosłabłe,wzmogłosię znowu,corazwiększei większe,ażpo

granicewytrzymałości.KrokiWyższegoBytu- och,tak,słyszeli je,słyszeli, jakcichozstępująpo

schodach,sącorazbliżeji bliżejw tymzstępowaniuz niewidzialnychschodów.KrokiWyższego

Bytu.Inaglegranicewytrzymałościzostałyprzekroczone.Zewzrokiemwbitymw jedenpunkt,z

rozchylonymiustamiMorganaRotszyldzerwałasię z krzesła.

- Słyszę go - zawołała.- Słyszę go.

- Nadchodzi- krzyknęłaSarodżiniEngels.

- Tak,nadchodzi,słyszę go.- FifiBradlaughi TomKawaguczirównocześniepowstalize

swoichmiejsc.

- Och,och,och!- poświadczyłanieartykułowanymdi źwiękamiJoanna.

- Nadchodzi!- wołałJimBokanowski.

Przewodniczącypochyliłsię doprzodui dotknięciemdłonirozpętałszaleństwocymbałówi

trąb,i rozgorączkowanetam-tamy.

Och,nadchodzi!darłasię KlaraDetering.- Auu!zabrzmiałoto,jakbyktośjejpodciął

gardło.

Czując,że czasjuż,bydaćcoś z siebie,Bernardtakżepoderwałsię i zawołał:

- Słyszę go;nadchodzi.

Ale toniebyłaprawda.Niczego niesłyszałi niktjegozdaniemnienadchodził.Nikt-

pomimomuzyki,pomimorosnącegopodniecenia.Niemniejmachałrękamii krzyczałwrazz

najaktywniejszymi;kiedyzaśinnizaczęliprzebieraćnogamii maszerowaćw miejscu,onrównież

zacząłprzebieraćnogamii maszerowaćw miejscu.

Ruszylikorowodemtancerzy,każdyz rękaminabiodrachosobypoprzedzającej,razza

razemokrążalisalękrzyczącunisono,wybijającrytmnogami,klaszczącw taktmuzyki,klaszcząc

dłońmiw pośladkitowarzyszy;dwanaścieparrąkklaskałoniczymjednapara;dwanaściepar


pośladkówoddawałosłabeechoniczymjednapara.Tuzinw jednoja,tuzinw jednoja.„Słyszęgo,

słyszę, jaknadchodzi”.Muzykanabrałatempa;szybciejuderzałystopy,corazszybciejklaskałydo

rytmudłonie.Iotopotężnysyntetycznybaswyśpiewałsłowaogłaszającenadejściepojednaniai

ostateczneskonsumowaniesolidarności,nadejścieTuzina-w-Jednym,wcielenieWyższegoBytu.

Orgia-porgia”ś,piewałbas,atam-tamypulsowałygorączkowymrytmem.

Orgia-porgia,Fordaśpiew,

Wzniecajw paniachJednizew.

Roztopionyjużonw niej,

Zorgią-porgiądwojgulżej.

Orgia-porgia”p, odjęlitancerzeliturgicznyrefren,„Orgia-porgia,Fordaśpiew,wzniecajw

paniach...”Gdyśpiewali,światłazaczęłypowolisłabnąć- słabnąć,azarazemnabieraćodcieni

bardziejciepłych,głębokich,czerwonawych,ażw końcutańczącyznaleźlisię w purpurowym

półmrokuskładuembrionów.„Orgia-porgia...”Wtychciemnościachbarwykrwii płodutańczący

krążylijeszczeprzezchwilę,wybijającnieustającyrytm.„Orgia-porgia...”Potemkrągzafalował,

pękłi padłwe fragmentachnasześć miękkichtapczanów,któreotaczały- krągwokółkręgu- stółi

rozstawionewokółniegokrzesła.„Orgia-porgia...”CzulegruchałgłębokiGłos;w czerwonym

półmrokubrzmiałototak,jakgdybyjakiśogromnyczarnygołąbunosiłsię dobrotliwienad

leżącymijużteraznawznaklubtwarząw dółtancerzami.

Stalinadachu;Big Henrywybiłjedenastą.Noc byłaciepłai cicha.

- Było cudownie,prawda?- powiedziałaFifiBradlaugh.- Wprostcudownie,prawda?-

PatrzyłanaBernardaz zachwytem,alez zachwytembezśladuporuszeniaczy podniecenia;być

podnieconymtoprzecieżbyćniezaspokojonym.Wniejzaśtrwałaspokojnaekstazapłynącaze

spełnieniai ukojenia- niez brakunasyceniai z nicości,lecz z równowagiżyciowej,ekstazapłynąca

odwypoczywających,zrównoważonychenergii.Bogate,żywe ukojenie.Posługasolidarnościowaw

równymbowiemstopniubrała,jakdawała,zabierająctylkopoto,byodradzać.Fificzuław sobie

pełnię,doskonałość,czuła,że jestczymświęcejniżtylkosobą.

- Nie sądzisz,że byłocudownie?- dopytywałasię wpatrzonaw twarzBernardaswymi

nadnaturalnymblaskiemjaśniejącymioczyma.

- Tak,myślę,że byłocudownie- skłamałi odwróciłwzrok;jejprzemienionatwarzbyłajak


wyrzuti zarazemprzewrotneprzypomnieniejegoodosobnienia.Czulsię równieżałośnie

osamotnionyjaknapoczątkuposługi- anawetosamotnionyjeszczebardziej,bopustkaniezostała

wypełniona,nasyceniebyłojałowe.Odosobnionyi niepojednany,gdytymczaseminniwtopilisię w

BytWyższy;samotnynawetw objęciachMorgany- w gruncierzeczywtedyjeszczebardziej

samotny,jeszczebardziejbeznadziejniebędącysobąniżkiedykolwiekwcześniejw życiu.Z

tamtegopurpurowegopółmrokuwynurzyłsię podzwykłeoświetlenieelektrycznez

samoświadomościądogranicwytrzymałości.Był w najwyższymstopniugodnypożałowania,ale

może(jejpromieniejącywzroklśniłoskarżycielsko)totylkojegowina.

- Naprawdęcudownie- powtórzył,alejedynąrzeczą,októrejmógłpomyśleć,byłabrew

Morgany.


ROZDZIAŁ SZÓSTY

§1

Dziwaczny,dziwaczny,dziwaczny,brzmiałaocenaBernardaMarksadokonanaprzezLeninę.Do

tegostopniadziwaczny,że w ciągunastępnychparutygodnizastanawiałasię niekiedy,czy nie

powinnazmienićzdaniaw kwestiiwakacjiw NowymMeksykui niepojechaćraczejz Benitem

Hooveremnabiegunpółnocny.Rzeczw tym,że nabieguniejużbyła- zeszłego lataz Jerzym

Edzelem,aco gorszamiejscewydałojejsię dośćponure.Nie byłotamnicdoroboty,hotel

staroświecki,beztelewizjiw sypialniach,bezorganówwęchowych,muzykasyntetycznazupełnie

pospolita,adlaponaddwustugości zaledwiejakieśdwadzieściapięćboiskdogryw tenisa

przesuwanego.Nie, stanowczoniepojawisię jużnabieguniepółnocnym.Nadodatekw Ameryce

byładopieroraz.A pozatymjakkrótko!Taniweekendw NowymJorku- chybaz JanemJakubem

Habibullą,amożez JonesemBokanowskim?Nie pamięta.Takczy owakbyłotozupełnie

nieistotne.PerspektywaponownejwycieczkinaZachód,i tocałotygodniowej,byłakusząca.A

ponadtoco najmniejtrzydniz tegotygodniaspędzą,w rezerwaciedzikich.Nie więcejniżpół

tuzinaludziz Ośrodkabyłow rezerwaciedzikich.Bernard,jakopsychologi alfa-plus,byłjednymz

niewielumężczyzn,jakichznała,którzymielitamprawowstępu.DlaLeninywięc wyjątkowa

okazja.NiemniejjednakdziwacznośćBernardabyłarówniewyjątkowa,takiż Leninawahałasię,

czy skorzystaćz tejokazjii czy niezaryzykowaćrazjeszczebiegunaw towarzystwiezabawnego

staregoBenita.WkońcuBenitojestnormalny.NatomiastBernard...

Alkoholw surogaciekrwi”- brzmiałowyjaśnienie,jakimFannykwitowaławszelką

odmienność.JednakżeHenryk,z którympodczaspewnegowieczoru,gdybylijużrazemw łóżku,

omawiałaz niepokojemsprawęswego nowegokochanka,porównałbiednegoBernardado

nosorożca.

- Nosorożcaniemożnawytresować- tłumaczyłjejswymzwięzłym,żywymstylem.-

Niektórzyludziesąniemaljaknosorożce;niereagująw sposóbwłaściwynawarunkowanie.Biedne

diabełki!Bernardteżdonichnależy.Jegoszczęście, że dobrzewykonujeswojąpracę.W

przeciwnymraziedyrektorw żadnymprzypadkubygo niezatrudniał.Myślęjednak- dodałtonem

pocieszenia- że jestzupełnienieszkodliwy.

Być może,że nieszkodliwy,alei nadzwyczajniepokojący.Naprzykładtamaniarobienia

wszystkiegopocichu,naosobności.Cow praktyceoznaczałonierobienieniczego.No boco można

robićnaosobności?(Chodzićdołóżka,rzeczjasna;aleprzecieżniesposóbrobićtegostale).Więc

co?Bardzoniewiele.Pierwszespędzonerazempopołudniebyłonadzwyczajmiłe.Lenina


zaproponowałapływaniew KlubieWiejskimw Torquay,apotemkolacjęw Towarzystwie

Oksfordzkim.JednakżeBernarduznał,że będzietamzbyttłoczno.Więcmożerundkęgolfa

elektromagnetycznegow St.Andrews?Znowunie:Bernarduważał,że golf elektromagnetycznyto

strataczasu.

- Więcnaco jestczas?- zapytałaLeninaz pewnymzdziwieniem.

Oczywiścienaspaceryw KrainieJezior,botowłaśnieterazzaproponował.Lądowaniena

wierzchołkuSkiddaw,potemparogodzinnawędrówkapowrzosowiskach.„Samnasamz tobą,

Lenino”.

- Ależ, Bernard,całąnocbędziemysamnasam.Bernardzaczerwieniłsię i odwróciłwzrok.

- Miałemnamyśli..,samnasam...żebyrozmawiać- wymamrotał.

- Rozmawiać?Ale oczym?- Chodzići rozmawiać,co zaosobliwysposóbspędzania

popołudnia.

Wkońcuz wielkimioporaminamówiłago, bypolecielidoAmsterdamuobejrzeć

ćwierćfinałyzapaśniczychmistrzostwkobietw wadzeciężkiej.

- Wtłumie- narzekał.- Jakzwykle.- Przezcałepopołudniebyłskwaszony;niechciał

rozmawiaćz przyjaciółmiLeniny(którychcałetuzinyspotykaliw antraktachw soma-barze)i

pomimoswego żałosnegostanustanowczoodmawiałprzyjęciapółgramowejdawkiw lodach

malinowych,któreLeninausiłowaław niegowmusić.

- Wolępozostaćsobą- opierałsię. - Sobą,choćbynieprzyjemnym.A niekimśinnym,

choćbynawetwesołym.

- Gramo właściwejporzenajlepiejdopomoże- powiedziałaLeninaprzywołującjedenz

klejnotówmądrościnauczanejprzezsen.

Bernardniecierpliwieodepchnąłpodsuwanąszklankę.

- No, niebądźtaki- powiedziałaLenina.- Pamiętaj,jedensześciennycentymetri znika

ponurysentyment.

- Och,przestań,naForda!- krzyknął.

Leninawzruszyłaramionami.

- Lepszamiksturaniżawantura- wyrzekłaz godnościąi samazjadłalody.

Gdyw powrotnejdrodzelecieli nadKanałem,Bernarduparłsię, bywyłączyćśmigłoi na

wysokościstustóppowisiećz helikopteremnadfalami.Jużwcześniejpogodasię popsuła,wiał

południowo-zachodniwiatr,niebobyłopochmurne.

- Popatrz- polecił.


- Ależ tookropne- zawołałaLeninaodsuwającsię odokna.Przeraziłjąwicherwśródpustki

nocy,przewalającesię w doleczarne,spienionebałwany,bladatwarzksiężyca,niepokojąca,

skrywanarazporazprzezpędzącechmury.

- Włączmyradio.Szybko!- Sięgnęładowyłącznikanatablicyrozdzielczeji nacisnęłagonie

dbającowybórprogramu.

...niebojestw tobiebłękitne”,śpiewałoszesnaściedrżącychfalsetów,„pogodazawsze...”

Radioczknęłoi umilkło.Bernardwyłączyłprąd.

- Chcęspokojniepopatrzyćnamorze- powiedział.-Nie możnanawetpopatrzyćprzytym

obrzydliwymhałasie.

- Ależ tobardzoładne.A pozatymjaniechcępatrzeć.

- Ale jachcę- upierałsię. - Dziękitemuczujęsię, jakbym...-zawahałsię nachwilę,

szukającw myśliodpowiednichsłów - jakbymbyłbardziejso bą,jeśliwiesz, o co michodzi.

Bardziejsamodzielnym,anietymabsolutniewtopionymw całośćtrybemjakiejśmachiny.Nie

tylkokomórkąw ciele społecznym.Czytenwidoknierodziw tobiepodobnegoodczucia?

Leninaszlochała.

- Tostraszne,straszne- powtarzaław kółko.- Ijaktymożeszmówićw tensposób?Żenie

chceszbyćczęściąciałaspołecznego.Przecieżkażdypracujedlakażdego.Każdyjestnam

niezbędny.Nawetepsilony...

- Tak,tak,wiem- zakpiłBernard.- „Nawetepsilonysąużyteczne”.A ja,docholery,

chciałbymniebyćużyteczny.

TobluźnierstwozaszokowałoLeninę.

Bernardzaprotestowałapełnymzdumienia,zmartwionymgłosem.-Jakżetymożesz?

- Jakjamogę?- powtórzyłw zamyśleniuBernard.- Nie, prawdziwyproblempolegana

czymśinnym:Jaktojest,że niemogę,araczej(boprzecieżw końcuwiemdobrze,dlaczegonie

mogę),co bybyło,gdybymmógł,gdybymbyłwolny,niezaśzniewolonyprzezwarunkowanie.

- Ależ Bernard,mówiszstrasznerzeczy.

- Lenino,niechciałabyśbyćwolna?

- Nie wiem,o co ci chodzi.Jestemprzecieżwolna.Wolna,żebysię cieszyć życiem.Każdy

obecniejestszczęśliwy.

- Tak- roześmiałsię - „każdyobecniejestszczęśliwy”.Zaczynamytoprzekazywać

dzieciomodpiątegorokuichżycia.Ale czy niechciałabyśbyćwolnadoszczęśliwości najakiśinny

sposób?Powiedzmy,natwójwłasnysposóbnaprzykład;nienasposóbinnych.


- Nie wiem,oco ci chodzi- powtórzyła.Potemzwracającsię kuniemuprosiła:- Bernard,

wracajmyjuż;nieznoszętegomiejsca.

- Nie lubiszbyćze mną?

- Ależ, Bernard,oczywiście że lubię!Ale tojestokropnemiejsce.

- Sądziłem,że tubędziemybardziej...bardziejrazem,tylkomy,morzei księżyc.Bardziej

razemniżw tymtłumie,anawetw moimmieszkaniu.Nie rozumiesztego?

- Niczego tunierozumiem- oświadczyłastanowczymgłosem,zdecydowananiepozwolić

na.naruszenieswego nierozumienia.- Niczego. A jużnajmniejtego- ciągnęłainnymjużtonem- że

niezażywaszsomy,kiedynachodzącię tetwojeponurepomysły.Zapomniałbyśwtedyonich.I

zamiastczućsię smutno,byłobyci wesoło. Naprawdęwesoło - powtórzyłai pomimocałej

niepewnościi zdumieniaw oczachuśmiechnęłasię z wyrazemobiecującej,zmysłowej

przymilności.

Patrzyłnaniąw milczeniu,poważniei z natężeniem,alenieodwzajemniającuśmiechu.Po

kilkusekundachspojrzenieLeninyumknęło,rozległsię jejnerwowyśmieszek;próbowałaobmyślić

jakieśzdanie,byjewypowiedzieć,alenicnieprzychodziłojejdogłowy. Milczenieprzedłużałosię.

GdywreszcieBernardsię odezwał,głos miałcichyi znużony.

- Dobrzewięc - powiedział- wracamy.- Isilnienaciskającpedałgazu,wyrzuciłmaszynę

wysokow górę.Naczterechtysiącachwłączyłśmigłolotupoziomego.Przezminutęlubdwielecieli

w milczeniu.PotemBernardzacząłsię nagleśmiać.„Bardzodziwnie”,pomyślałaLenina;niemniej

jednakbyłtośmiech.

- Lepiejsię czujesz?- odważyłasię zapytać.

Wodpowiedzioderwałjednąrękęodprzyrządówsterowniczychi objąwszydziewczynę,

zacząłpieścićjejpiersi.

Dziękici, Fordzie- powiedziaładosiebiew myśli- wróciłdonormy”.

Wpółgodzinypóźniejbyliw jegomieszkaniu.Bernardpołknąłczterytabletkisomynaraz,

włączyłradioi telewizori zacząłsię rozbierać.

- No i?zagadnęłaszelmowskimtonem,gdynazajutrzspotkalisię nadachu.-Czyniebyło

miłowczoraj?

Bernardpotwierdziłruchemgłowy. Wsiedlidopojazdu.Drobnywstrząsi jużbyliw górze.

- Wszyscymówią,że jestemwyjątkowosprężysta- powiedziałaz zadumąLenina,

poklepującswe uda.

- Wyjątkowo.- Leczw oczachBernardamalowałsię ból.„Jakmięso”,pomyślał.


Spojrzałanańniepewnie.

- Ale tynieuważasz,że jestemzbytpulchna,prawda?

Potrząsnąłgłową.Zupełnemięso.

- Uważasz,że jestemw samraz.Znówkiwnięciegłową.- Podkażdymwzględem?

Jesteśdoskonała- rzekłnagłos, apomyślał:„Taksiebietraktuje.Zgadzasię nabycie

mięsem”.

Leninauśmiechnęłasię radośnie.- Leczjejsatysfakcjabyłaprzedwczesna.

- Mimoto- mówiłdalejpochwilimilczenia- wołałbym,żebysię towszystkozakończyło

inaczej.

- Inaczej?- Czyżmogłobybyćinaczej?

- Nie chciałem,żebyskończyłosię topójściemdołóżka- wyjaśnił.

Leninabyłazdumiona.

- Nie odrazu,niepierwszegodnia.

- No więc...?

Zacząłwyrzucaćz siebielawinęniezrozumiałychi niebezpiecznychnonsensów.Leninaze

wszystkichsił starałasię niedopuszczaćdosiebietychsłów, lecz odczasudoczasujakiśstrzęp

zdaniawdzierałsię w jejuszy.„...wypróbowaćskutkipowstrzymaniawłasnegopopędu”,usłyszała.

Słowatejakbydotknęłyjakichśczułychmiejscjejumysłu.

- Nigdynieodkładajdojutraprzyjemności,którąmożeszmiećdzisiaj- powiedziała

poważnie.

- Dwieście powtórzeń,dwarazynatydzieńw przedzialewiekuczternaściedoszesnastui pół

- skomentowałBernard.Poczymznowupłynąłstrumieńniedobrych,obłąkanychsłów. - Chciałbym

poznać,czymjestnamiętność- usłyszałaLenina.- Chcędoznawaćuczuć,i tomocnych.

- Gdyjednostkaczuje,wspólnotaszwankuje- wygłosiłaLenina.

- A dlaczegoniemogłabytrochęposzwankować?

- Bernard!

Ale Bernardniedalsię zbićz tropu.

- Dojrzaliumysłowo,dojrzaliw czasiepracy- ciągnął- aledzieciw sferzeuczući pragnień.

- PanNaszFordkochałdzieci.

- Pewnegodnianaszłamniemyśl- mówiłdalejBernardignorującsłowaLeniny- że można

bybyćdorosłymzawsze.

- Nie rozumiem- oświadczyłastanowczymtonemLenina.


- Wiemotym.Idlategoposzliśmywczorajdołóżka,właśniejakdzieci,zamiastokazać

dorosłośći czekać.

- Ale przecieżbyłomiło- nastawałaLenina.- Było, prawda?

- O,w najwyższymstopniu- odparł,lecz głosemtaksmutnym,z minątaknieszczęśliwą,że

całasatysfakcjaLeninynatychmiastsię ulotniła.Onchybajednakuważajązazbytpulchną.

- A niemówiłam?- skwitowałaFannyzwierzeniaLeniny,jakiepotemnastąpiły.- Dolalimu

alkoholudosurogatu.

- Takczy owak- twierdziłaz uporemLenina- ja.go lubię.Matakieogromnemiłedłonie.I

tojegowzruszenieramionami...robitoz takimwdziękiem.- Westchnęła.

- Wolałabymjednak,żebyniebyłtakidziwaczny.


§2

Zatrzymawszysię namomentprzeddrzwiamigabinetudyrektora,Bernardodetchnął

głębokoi wyprostowałsię zbierającsiły naspotkanieniechęcii niezadowolenia,które,jakbył

przekonany,niewątpliwiego tamoczekują.

- Paniedyrektorze,proszęo podpisnaprzepustce- powiedziałmożliwienajzwyklejszym

tonemi położyłpapiernabiurku.

Dyrektorspojrzałnańkwaśno.JednakżeugóryarkuszaodciśniętabyłapieczęćBiura

ZarządcyŚwiata,udołuzaśznajdowałsię zamaszystyczarnypodpisMustafyMonda.Wszystko

byłow najlepszymporządku.Dyrektorniemiałwyboru.Nakreśliłswojeinicjały- dwiemarne

bladeliterkizłożoneustópMustafyMonda- Ijużmiałzwrócićpapierbezsłowakomentarzaczy

uprzejmego„Fordzapłać”,gdywzrokjegopadłnatekstwypisanynaprzepustce.

- Do rezerwatuw NowymMeksyku?- powiedział,atonjegogłosui skierowanyna

Bernardawzrokwyrażałyporuszeniei zdumienie.Zdumionyjegozdumieniem,Bernardskinął

głową.Zapadłachwilaciszy.

Dyrektorodchyliłsię w krześlei zmarszczyłbrwi.

- Kiedytobyło?- rzekłbardziejdosiebieniżdoBernarda.- Chybaze dwadzieścialattemu.

Możenawetokołodwudziestupięciu.Musiałembyćw panawieku...- Westchnąłi pokiwałgłową.

Bernardodczułniezmiernezażenowanie.Człowieko takimwychowaniu,dbającyodobre

maniery- atutakinietakt!Miałochotęzapaśćsię podziemięlubwybieczpokoju.Rzeczniew

tym,iżbyonsammiałcoś przeciwludziommówiącymoodległejprzeszłości;odtego

hipnopedycznegoprzesąduzupełniesię (jakmniemał)uwolnił.Peszyłogo w tejsytuacjito,że

dyrektorgopotępiał- amimotoulegałpokusierobieniarzeczypotępianej.Jakiprzymus

wewnętrznygo dotegoskłaniał?Pomimoswego zażenowaniaBernardnadstawiłuszu.

- Miałemtensampomysłco pan- mówiłdyrektor.- Chciałemsię przyjrzećdzikim.

UzyskałemprzepustkędoNowego Meksykui poleciałemtamspędzićletniewakacje.Z

dziewczyną,którąw owymmomenciemiałem.Byłabetą-minusi chyba-zamknąłoczy - chyba

miałablondwłosy. Wkażdymraziebyłasprężysta,wyjątkowosprężysta;topamiętamdobrze.No

więc polecieliśmytam,oglądaliśmydzikich,jeździliśmynakoniachi takdalej.Inagle,chybaw

ostatnidzieńmojegopobytu,nagleona..,no...zniknęła.Pojechaliśmykonnonajednoz tamtych

okropnychwzgórz,byłostraszliwiegorącoi dusznoi poposiłkuzdrzemnęliśmysię. A w każdym

razieja.Onawidoczniewybrałasię samanaspacer.Takczy owak,kiedysię zbudziłem,niebyło

jej.A nadworzerozszalałasię najstraszliwszaburza,jakąw życiuwidziałem.Lało,grzmiało,


błyskało;koniezerwałypostronkii uciekły.Próbującjezłapać,upadłemi skaleczyłemsię w kolano,

takiż z trudemmogłemchodzić.Niemniejszukałemi wołałembezustanku.A jejaniśladu.

Pomyślałem,że możenawłasnąrękęwróciładodomuwypoczynkowego.Powlokłemsię więc w

dółdolinydrogą,którąprzyjechaliśmy.Kolanobolałomniepotwornie,anadomiarzłego zgubiłem

swojąsomę.Trwałotowszystkowiele godzin.Do domuwypoczynkowegodotarłempopółnocy.A

jejtamniebyło;niebyłojej- powtórzyłdyrektor.Zapadłachwilaciszy, poczymdyrektorkończył

opowieść:- No więc następnegodniazaczęłysię poszukiwania.Ale niemogliśmyjejznaleźć.

Mogłaspaśćw przepaść,mógłjąpożrećlew górski.Fordjedenwie. Wkażdymraziebyłookropnie.

Przygnębiłomnietowtedybardzo.Bardziej,powiedziałbym,niżpowinno.Bo przecieżtaki

wypadekmożesię przydarzyćkażdemu;ciałospołecznetrwa,choćkomórkiulegająwymianie.-

Lecztapodawanaprzezsenpociechaniewydawałasię skutecznieoddziałaćnadyrektora.Kiwając

głowąmówiłcichymgłosem:- Jeszczedziśmisię tośni.Śnimisię, że budzimniegrzmotpioruna,

ajastwierdzam,że jejniema;śnimisię, że szukamjejpomiędzydrzewami.- Zapadłw milczenie

pełnewspomnień.

- Tomusiałbyćdlapanastrasznywstrząs- rzekłBernardniemalz zazdrością.

Nadźwiękjegogłosudyrektordrgnął,uświadomiwszysobienaglezpoczuciemwiny,gdzie

jest:łypnąłnaBernardai odwróciłwzrokrumieniącsię mocno;znowunańspojrzał,tymrazemz

podejrzliwymbłyskiemw oku,i rzekłz irytacją,azarazemz godnością:

- Niechpanniesądzi,że z tądziewczynąłączyłmniejakiśnieprzyzwoityzwiązek.Żadnych

uczuć,nicdługotrwałego.Wszystkobyłocałkowiciezdrowei normalne.- WręczyłBernardowi

przepustkę.- Doprawdyniewiem,dlaczegonudziłempanatątrywialnąopowiastką.- Wściekłyna

siebie,że wyjawiłtakkompromitującysekret,swązłość skierowałnaBernarda.Spojrzeniemiał

terazprawdziwiezłowieszcze. - Chciałbymskorzystaćz okazji- powiedział-byoświadczyćpanu,

panieMarks,że bardzojestemniezadowolonyz doniesieńopanazachowaniupozamiejscempracy.

Powiepan,że toniemójinteres.A jednaknie.ZależyminadobrymimieniuOśrodka.Moi

pracownicymusząbyćpozawszelkimpodejrzeniem,zwłaszczaz kastwyższych.Alfy sątak

warunkowane,że niepotrzebująsię zmuszaćdobyciadziećmiw sferzeuczuć.Tymbardziejjednak

musządbaćoswojąpostawę.Dziecięctwojestichobowiązkiem,nawetwbrewwłasnym

skłonnościom.A więc, panieMarks,uczciwiepanaostrzegam.- Głosdyrektoradrżałoburzeniem,

terazjużw pełniuzasadnionymi bezosobowym,stanowiącymwyrazniezadowolenia

Społeczeństwasamego.- Jeślijeszczerazusłyszęo jakimkolwiekprzekraczaniunormdziecięcej


przyzwoitości,poproszę,bypanaprzeniesionodojakiegośpodośrodka,najlepiejdoIslandii.Do

widzenia.- Iobróciwszysię w krześle,wziąłpióroi zacząłpisać.

Togonauczyporządku”,powiedziałsobiew duchu.Myliłsię jednak.Bernardbowiem

opuściłgabinetz dumą;gdyzamykałzasobądrzwi,porwałago szalonaradość,że otostaje

samotnieprzeciwprzyjętemuporządkowirzeczy;oszałamiałogopoczuciewłasnegoznaczeniai

własnejważności.Nawetmyślokarzego nieprzejęła,stanowiącmomentraczejpobudzającyniż

przygnębiający.Czulsię wystarczającosilny,byzwyciężyć poniżenie,wystarczającosilny,by

stawićczoło nawetIslandii.A taufnośćwe własnesiły byłatymwiększa,że aniprzezmomentnie

przypuszczał,byrzeczywiściemusiałczemuśstawićczoło. Nie przenosisię ludzizatakiesprawy.

Islandiatotylkogroźba.Groźbanadwyrazpobudzającai ożywcza.Idąckorytarzempogwizdywałz

radości.

Sprawozdaniez rozmowyz dyrektoremRiW,jakieprzedstawiłtegowieczora,brzmiało

bohatersko.

- A potem- kończyłopowieść- mówięmu:„Idźpandobezdennejprzeszłości”,i wychodzę.

No i tyle.- SpojrzałnaHelmholtzaWatsonaoczekującw nagrodęwyrazówwspółczucia,otuchy,

uznania.Ale Helmholtzniepowiedziałanisłowa.Siedziałmilcząc,wpatrzonyw podłogę.

LubiłBernarda;wdzięcznymubyłzato,że jestjedynymz jegoznajomych,zktórymmógł

rozmawiaćo ważnychdlasiebiesprawach.Pewnychrzeczyjednakżew Bernardzienieznosił.Na

przykładteprzechwałki.Naprzemianz wybuchamiobrzydliwegoużalaniasię nadsobą.Itenjego

skandalicznyzwyczajokazywaniaodwagipofakcie,podczasgdywcześniejtraciłprzytomność

umysłu.Nie znosiłtegowszystkiego- właśniez powodusympatiidoBernarda.Sekundymijały.

Helmholtzwpatrywałsię w podłogę.InagleBernardzarumieniłsię i odwróciłgłowę.


§3

Podróżodbyłasię bezprzygód.BłękitnaPacyficznaprzyleciaładoNowego Orleanudwiei

pólminutyprzedczasem,straciłaczteryminutyz powodutornadaw rejonieTeksasu,lecz natrafiła

nasprzyjającyprądpowietrznynadziewięćdziesiątympiątymstopniudługościzachodnieji

wylądowaliw SantaFeniecałeczterdzieścisekundpoczasie.

- Czterdzieścisekundnasześć i półgodzinylotu.Całkiemnieźle-uznałaLenina.

Tejnocyspaliw SantaFe.Hotelbyłznakomity- nieporównanielepszyniżnaprzykładten

strasznyPałacBoryPolarnej,w którymLeninatylesię wycierpiałapoprzedniegolata.Wkażdym

pokojuskroplonepowietrze,telewizja,aparatydomasażu,radio,gotującysię roztwórkofeiny,

gorąceśrodkiantykoncepcyjnei osiemróżnychrodzajówperfum.Roślinymuzycznew halu

wydzielałymuzykęsyntetyczną;niczegojużdoszczęścianiebrakowało.Wywieszonaw windzie

informacjapodawała,że hoteldysponujesześćdziesięciomakortamidotenisaprzesuwanegoi że w

parkumożnagraćw golfaz przeszkodamii w golfaelektromagnetycznego.

- Nie, towszystkojestzbytpiękne- wołałaLenina.- Wręczchciałabymtuzostaćnadłużej.

Sześćdziesiątkortówdotenisaprzesuwanego...

- Wrezerwacieniebędzieanijednego- oświadczyłostrzegawczymtonemBernard.- I

żadnychperfum,telewizji,nawetciepłejwody.Jeśliuważasz,że niebędzieszmogłategoznieść,

lepiejzostańtu;dopókiniewrócę.

Leninabyłaobrażona:

- Oczywiście,że będęmogła.Jatylkopowiedziałam,że tujestpięknie,bo...bopostępjest

piękny,prawda.

- Pięćsetpowtórzeńraznatydzieńw przedzialewiekutrzynaściedosiedemnastulat-

znużonymgłosempowiedziałjakbydosamegosiebieBernard.

- Mówię,że postępjestpiękny.Dlategoniepowinnaśjechaćdorezerwatu,dopókitego

naprawdęniezechcesz.

- Ależ jachcę.

- No więc dobrze- powiedziałBernardi zabrzmiałotoniczympogróżka.

Ichprzepustkawymagałapodpisunadzorcyrezerwatu,toteżnastępnegoranazjawilisię

posłuszniew jegobiurze.Murzyńskiportierepsilon-pluszaniósłwizytówkęBernardai przyjętoich

niemalnatychmiast.

Nadzorcabyłjasnowłosąi krótkogłowąalfą-minus,niski,rumiany,o okrągłejjakksiężyc

twarzyi szerokichbarach;miałgłos tubalny,odpowiednidowygłaszaniahipnopedycznych


mądrości.Był kopalniąnieistotnychinformacjii nieproszonychrad.Gdyrazzaczął,przemawiałi

przemawiał- tubalnie.

- ... pięćsetsześćdziesiąttysięcykilometrówkwadratowych,podzielonenaczteryodrębne

podrezerwaty,każdyotoczonyogrodzeniempodnapięciem.

WtejchwiliBernardprzypomniałsobienistąd,nizowąd,że w swojejłaziencezostawił

odkręconykurekwodykolońskiej.

- ... zasilaneprądemze stacjihydroelektrycznejw WielkimKanionie.

Ależbędąkosztapopowrocie”.OczymawyobraźniBernardujrzałwskazówkęlicznika

centymetrówbieżącychperfum,jakniestrudzenieniczymmrówkaokrążatarczę.„Natychmiast

zadzwonićdoHelmholtzaWatsona”.

- ... pięciutysięcykilometrówogrodzeniapodnapięciemsześćdziesięciutysięcywolt.

- Nie dowiary- zdziwiłasię uprzejmieLeninaniemającpojęcia,o czymnadzorca

właściwiemówi,i orientującsię jedyniepodramatycznejpauziew jegooracji.Gdynadzorcaznów

uruchomiłswójtubalnygłos, Leninaukradkiempołknęłapółgramasomyi odtądmogłajużnie

słuchać,oniczymniemyśleći siedziećz zachwyconymspojrzeniemutkwionymw twarzy

nadzorcy.

- Dotknięcieogrodzeniaoznaczanatychmiastowąśmierć- oznajmiłuroczyścienadzorca.- Z

rezerwatudzikichniemaucieczki.

Słowo „ucieczka”brzmiałosugestywnie.

- Chyba- powiedziałunoszącsię niecow krześleBernard-powinniśmyjużiść. - Mała

czarnawskazówkapędziłaniczymowad,wwiercałasię w czas,wgryzałasię w pieniądzeBernarda.

- Nie maucieczki- powtórzyłnadzorca,gestemrękipolecającBernardowiusiąśćz

powrotem,tenzaśmusiałsię podporządkowaćj,akoże przepustkaniebyłajeszczepodpisana.- Ci

którzyurodzilisię w rezerwacie,aproszępamiętać,szanownadamo-dodałłypiącnieprzyzwoicie

naLeninęi zniżającgłos dolubieżnegoszeptu- że w rezerwaciedziecinadalsię rodzą,tak,rodzą

się, jakkolwiekbytobyłoodrażające...- (Spodziewałsię, że toporuszeniewstydliwegotematu

wywołarumieniecuLeniny,onajednakżeuśmiechałasię tylkoudając,że rozumie,i mówiła:„Nie

dowiary”.Rozczarowanynadzorcawróciłdotematu).- Ciwięc, mówię,którzyurodzilisię na

terenierezerwatu,spędzątamcałeswojeżycie.

Całeżycie... Stomililitrówwodykolońskiejnaminutę.Sześć litrównagodzinę.

- Chyba- Bernardpodjąłdrugąpróbę- powinniśmy...Pochylającsię w przód,nadzorca

stukałpalcemw stół.


- Zapytaciemoże,iluludziżyjew rezerwacie.A jaodpowiem- zawołałtriumfalnie- ja

odpowiem,że niewiemy.Możemytylkoprzypuszczać.

- Nie dowiary.

- Tak,tak,szanownamłodadamo.

Sześć razydwadzieściacztery...nie,ściślejsześć razytrzydzieścisześć. Bernardbyłbladyi

ażtrząsłsię z niecierpliwości.Ale głos grzmiałniestrudzenie:

- ... okołosześćdziesięciutysięcyIndiani mieszkańców...absolutniedzicy...nasiinspektorzy

okresowoodwiedzają...w przeciwnymrazieżadnegokontaktuz cywilizowanymświatem...ciągle

kultywująswe wstrętnezwyczajei obyczaje...małżeństwo,jeśliszanownamłodadamawie, co to

takiego;rodziny..,żadnegowarunkowania..m, onstrualneprzesądy...chrześcijaństwo,totemizmi

kultprzodków...martwejęzyki,jaknaprzykładzuni,hiszpański,atapaskan...pumy,jeżozwierzei

innedrapieżniki...chorobyzakaźne...duchowni...jadowitejaszczurki...

- Nie dowiary.

Wreszciewydostalisię. Bernardrzuciłsię dotelefonu.Szybko,szybko;upłynęłyjednak

prawietrzyminuty,zanimpołączonogo z HelmholtzemWatsonem.

- Mogliśmyjużbyćwśróddzikich- skarżyłsię Bernard.- Cozacholernanieudolność!

- Weźtabletkę- zaproponowałaLenina.

Odmówił;wolałswojąwściekłość.No, dziękici, Fordzie,połączonogo;tak,tuHelmholtz;

wyjaśniłHelmholtzowi,co się zdarzyło,atenobiecał,że pobiegnienatychmiast,natychmiasti

zakręcikurek,tak,tak,natychmiast,alechciałbyskorzystaćzokazjii powiedziećmu,co dyrektor

RiWpowiedziałpubliczniewczorajwieczór...

- Co?Szukakogośnamojemiejsce?- głos Bernardaomdlewałz rozpaczy.- Zdecydował

się?Jakpowiedział,Islandia?Jesteśpewien?O,Fordzie!Islandia...- Odwiesiłsłuchawkęi odwrócił

się plecamidoLeniny.Twarzmiałpobladłą,malowałsię naniejwyrazskrajnegoprzygnębienia.

- Cosię stało?- usiadłciężkonakrześle.

- Cosię stało?- spytałaLenina.

- PrzenosząmniedoIslandii.

Częstosię dawniejzastanawiał,jakbytobyło,gdyby(pozbawionysomy,zdanytylkona

siebie)wystawionyzostałnajakąświelkąpróbę,jakieścierpienieczy prześladowanie;wręcznawet

tęskniłdotego.Nie dalejjaktydzieńtemuw gabineciedyrektorawyobrażałsobieswójdzielny

opór,stoickieprzyjmowaniecierpieniabezsłowaskargi.Pogróżkidyrektorawłaściwienawetgo

uwzniośliły,poczułsię wyższy niżtocależycie. Takjednakżebyło,uświadomiłsobieteraz,bonie


brałtychpogróżekpoważnie;niewierzył,że gdyprzyjdzieco doczego, dyrektorRiWcokolwiekw

jegosprawieuczyni.Terazkiedywyglądałonato,że groźbasię faktyczniewypełni,Bernardbył

przerażony.Podomniemanymstoicyzmie,poteoretycznejodwadzeniepozostałośladu.

Był wściekłynasiebie- ależze mniegłupiec!- nadyrektora-co zaświństwoniedaćmu

nawetszansy,szansy,której(niewątpiłw toteraz)napewnobyniezmarnował.IotoIslandia.

Islandia...

Leninapotrząsnęłagłową.

- „Było”i „będzie”mnienieposiędzie- zacytowała.- Gdytylkozażywamgram,nieustanne

dzisiaj”mam.

Przekonałago w końcu,bywziąłczterytabletkisomy.Wpięćminutpóźniejznikłykorzenie

i owoce, pozostałotylkoróżowekwieciechwiliteraźniejszej.Portierprzywiózłwiadomość,że na

dachuhoteluczekananichz helikopteremprzybyłynapolecenienadzorcystrażnikrezerwatu.

Natychmiastpojechalinagórę.Człowiekz domieszkąjednejósmejkrwimurzyńskiejubranyw

zielonymundurgammyzasalutowałi wziąłsię dorecytowaniaporannejczęści programupobytu.

Oglądaniez lotuptakaokołodziesięciulubdwunastugłównychwiosek,potemlądowaniew

dolinieMalpais.Był tamwygodnydomwypoczynkowy,w pobliskiejzaświosce dzicybędą

prawdopodobnieobchodzićswojeświętolata.Noc najlepiejspędzićwłaśniew tymdomu.

Zasiedliw samolociei wyruszyli.Wdziesięćminutpóźniejprzekraczaligranicędzielącą

cywilizacjęodświatadzikich.Grzbietamiwzgórzi dolinami,przezpustyniesoli lubpiasku,przez

lasy,Fioletowymrokkanionów,turniei szczytygór,płaskozwieńczoneskałybiegłoogrodzenie,

niezłomniew liniiprostej,jakgeometrycznysymboltriumfuludzkiegoczynu.U podstawy

ogrodzeniarysowałasię gdzieniegdziemozaikabiałychkości;nieprzegniłejeszczeszczątki

ciemniejącenabrunatnymgruncieznaczyłymiejsca,gdziejeleń,wół, puma,jeżozwierz,kojotlub

żarłocznysęp,zwabionewoniąpadlinyi porażonejakbydłoniąsprawiedliwości,podeszłyzbyt

bliskodośmiercionośnychdrutów.

- Nie mogąsię nauczyć- powiedziałzielonoodzianypilotwskazującpalcemszkieletyw

dole.- Inigdysię nienauczą- dodałi roześmiałsię, jakgdybyuśmierconeprądemzwierzętabyływ

jakiśsposóbjegoosobistymzwycięstwem.

Bernardteżsię roześmiał;podwóchgramachsomyżartwydawałsię dobry.Roześmiałsię, a

potemniemalnatychmiastzapadłw sen;takprzebywałmiejscowości,nadktórymiprzelatywali,

Taosi Tesque,Nambe,Picurlsi Pojoaque,Siai Cochiti,Lagunai Acoma,ZaczarowanyPłaskowyż,

Zuňi,Cibolai OjoCaliente;gdysię obudził,maszynastałanaziemi,Leninawniosławalizkido


małegograniastegodomu,azielony,w jednejósmejmurzyńskigammarozmawiałw

niezrozumiałymjęzykuz młodymIndianinem.

- Malpais- wyjaśniłpilot,gdyBernardwysiadł.- Tojestdomwypoczynkowy.Popołudniu

w wiosce będątańce.Onpaństwazaprowadzi- wskazałnaposępnegomłodegodzikusa.- Zabawny

jest.- Uśmiechnąłsię. - Wszystkoco onirobią,jestzabawne.- Ztymisłowamiwspiąłsię do

samolotui uruchomiłsilniki.- Wrócęjutro.Iproszępamiętać- zwróciłsię tonempocieszeniado

Leniny- że onisązupełnieoswojeni,niezrobiążadnejkrzywdy.Gazyłzawiąceoduczyłyich

robieniagłupichkawałów.- Ciągleroześmianywłączyłśmigła,potembiegii odleciał.


ROZDZIAŁ SIÓDMY

Płaskowyżprzypominałokrętprzezbrakwiatruunieruchomionywśródpłowegopyłu.

Stromebrzegiwyznaczałygłębokikanion,któregodnem,odjednejścianyskalnejdodrugiej,wiła

się smugazieleni- rzekai pola.Nadziobietegokamiennegookrętu,w samymśrodkuowejsmugi,

jakojejintegralnaczęść, nibyociosanai rzeźbionaskała,rozciągałasię osadaMalpais.Bryłana

bryle,każdynastępnyblokmniejszyniżpoprzedni,wysokiedomypięłysię kubłękitnemuniebujak

piramidyo ściętychwierzchołkachi tarasowymkształcie.U ichstóptłoczyłysię niskiebudynki,

plątaninamurów;z trzechstronścianyopadałystromowprostkupustyni.Kilkasłupówdymu

unosiłosię pionowoi rozpraszałow nieruchomympowietrzu.

- Dziwne- powiedziałaLenina.- Bardzodziwne.-Wtensposóbzazwyczajwyrażała

dezaprobatę.- Nie podobamisię tu.Itenczłowiekteżmisię niepodoba-wskazałanaindiańskiego

przewodnika,którymiałichzaprowadzićdoosady.Jejuczuciabyłynajwyraźniejodwzajemniane:

nawetplecyidącegoprzednimidzikusabyływrogie,pełneponurejpogardy.

- Pozatym- zniżyłaglos - tajegowoń.

Bernardniepróbowałprzeczyć.Wędrowalidalej.

Naglewydałosię, że powietrzeożyło i zaczęłopulsować;pulsowałoniestrudzenieniczym

tętno.Wgórze,w Malpais,zaczęłybićbębny.Stopyidącychkroczyływ rytmtegotajemniczego

serca;przyspieszylikroku.Ścieżkawiodładopodnóżaściany.Burtywielkiegookrętu-płaskowyżu

zwieszałysię nadnimi,trzystastópnadpoziomemzanurzenia.

- Trzebabyłowziąćhelikopter- powiedziałaLeninapatrzączniechęciąnasterczącąmartwo

skałę.- Nie znoszęchodzić.Człowiekczujesię takimałyupodnóżagóry.

Szli przezpewienczasw cieniuskały,ażokrążyliwystęp;w wyżłobionymwodąparowie

odsłoniłasię ścieżkaw górę,niczymdrabinkasznurowa.Zaczęlisię wspinać.Byłatoprawdziwie

wąskaścieżynkai wiłasię zygzakaminadprzepaścią.Tętnieniebębnówmomentamicichło,

momentamizdawałosię dochodzićtużzzazałomuskały.

Gdybyliw połowiedrogidowierzchołka,w pobliżuprzemknąłorzeł,takbliskonich,że

powiewjegoskrzydełowionąłimtwarze.Wszczelinieskalnejleżałstoskości.Wszystkotobyło

nieznośnieniepokojące,Indianinzaścuchnąłcorazmocniej.Wreszciewydostalisię z parowuna

zalanysłońcemgrzbiet.Wyglądałjakpłaskikamiennyblat.

- Przypominawieżę naCharing-T- stwierdziłaLenina.Nie byłojejjednakdanecieszyć się

długotymkrzepiącympodobieństwem.Miękkieczłapaniestópkazałoimsię odwrócićŚcieżką

nadbiegałodwóchIndian;bylinadzyodgłowy dopępka,ciemnobrązoweciałapokrywały


wymalowanebiałepasy(„jaknaasfaltowychkortach”,wyjaśniłapotemLenina),twarzewyglądały

nieludzkopodwarstwamifarbyszkarłatnej,Czarnejżółtej.Czarnewłosy mieliprzystrojonelisim

futremi czerwonąflanelą.Pękipiórindyczychpowiewałyimuramion;znadgłów wystrzeliwały

ogromnekoronyz piórw krzykliwychbarwach.Każdeichstąpnięcieprzybliżałoklekoti grzechot

srebrnychbransolet,ciężkichkościanychnaszyjnikówz turkusowymipaciorkami.Nadciągaliw

milczeniu,biegnąccichow mokasynachz jeleniejskóry.Jedenznichniósłmiotełkęz piór,drugiw

każdejdłonitrzymałcoś, co z dalekawyglądałonapęktrzechlubczterechkawałkówgrubejliny.

Jedenz kawałkówwił się niespokojniei Leninastwierdziłanagle,że towęże.

Mężczyźnizbliżalisię;ichczarneoczy spoglądałynanią,lecz niedawałyposobiepoznać,

że jązauważają,niedawałynajmniejszegoznaku,że jądostrzegłylubuświadomiłysobiejej

obecność.Wijącysię wążzwisałterazbezwładniejakresztawęży. Mężczyźniminęliidącychi

pobieglidalej.

- Nie podobamisię tu- powiedziałaLenina.- Nie podobamisię tu.

Jeszczemniejjejsię podobałoto,co zobaczyłapowejściudoosady;przewodnikzostawił

ichnapewienczasi poszedłodebraćpolecenia.A więc przedewszystkimbrud,stertyśmieci,kurz,

psy,muchy.TwarzLeninywykrzywiłgrymasobrzydzenia.Przyłożyłachusteczkędotwarzy.

- Jakonimogątakżyć?- wybuchnęłagłosempełnymoburzeniai niedowierzania(Przecież

niemogą).

Bernardz filozoficznymspokojemwzruszyłramionami.

- No cóż - powiedział- mimowszystkożyjątakodpięciuczy sześciutysięcylat.Myślę

więc, że jużprzywykli.

- Ale przecieżktożyjefordobojnie,mydłaużywahojnie- niedawałazawygranąLenina.

- Tak,acywilizacjatosterylizacja- tonemironiiBernarddopowiedziałdrugąhipnopedyczną

formułęz higienyelementarnej.- Ciludziejednakżenigdyniesłyszeli o PanieNaszymFordzie,no

i niesącywilizowani.Nie mawięc sensu...

- Och!- chwyciłagozaramię.- Popatrz.

PrawienagiIndianinbardzopowolischodziłpodrabincez tarasupierwszegopiętra

sąsiedniegodomu- szczebelposzczeblu,ostrożnie,drżącw sposóbcharakterystycznydla

człowiekabardzostarego.Poczerniałątwarzpokrywałygłębokiezmarszczki,niczymobsydianowa

maska.Zapadniętebezzębneusta.Nadustamii napoliczkachdługarzadkaszczecinapobłyskiwała

niemalbiałonatleciemnejskóry.Długie,rozpuszczonew nieładziewłosy zwieszałysię siwymi

kosmykami.Ciałomiałprzygarbione,chudejakszkielet,samaskórai kości.Schodziłniezmiernie


powoli,przystającnakażdymszczeblu,nimsię ważyłnakolejnykrok.

- Comujest?- szepnęłaLenina.Oczymiałarozszerzonegroząi zdumieniem.

- Jestpoprostustary- Bernardodpowiedziałtonemnajbardziejobojętnym,najakimógłsię

zdobyć.Onrównieżbyłporuszony,starałsię jednakniedaćtegoposobiepoznać.

- Stary?- powtórzyła.- Ale naszdyrektorteżjeststary;wieluludzijeststarych,ataknie

wyglądają.

- Todlatego,że niepozwalamyimtakwyglądać.Chronimyichprzedchorobami.Wsposób

sztucznyutrzymujemyichwydzielaniewewnętrznew proporcjachcharakterystycznychdla

osobnikówmłodych.Nie pozwalamyspaśćrelacjimagnezudowapniaponiżejpoziomuwłaściwego

osobomtrzydziestoletnim.Robimyimtransfuzjez młodejkrwi.Stymulujemynieustannieich

metabolizm.Dlategoniewyglądają,rzeczjasna,takjaktentutaj.Częściowodlatego- dodał- że

większośćz nichumieranadługoprzedosiągnięciemwiekutegostarucha.Do sześćdziesiątki

młodośćniemaldoskonała,apotemtrach!koniec.

JednakżeLeninaniesłuchała.Wpatrywałasię w starca.Schodziłw dół.Powoli,krokza

krokiem.Jegostopydotknęłyziemi.Odwróciłsię. Głębokozapadnięteoczy ciąglejeszcze

zachowywałynadzwyczajnyblask.Przezdługąchwilępatrzyłynaniąobojętnie,bezzdziwienia,

jakbyjejtamw ogóle niebyło.Potempowoli,zgarbiony,starzecpodreptał,minąłLeninęi Bernarda

i znikł.

- Ależ tostraszne- szepnęłaLenina.- Straszne.Nie powinniśmybylituprzyjeżdżać.-

Sięgnęładokieszeniposomęi okazałosię, że przezjakieśroztargnieniezostawiłaFiolkęnadole,w

domuwypoczynkowym.KieszenieBernardarównieżbyłypuste.

Musiaławięc o własnychsiłachsprostaćokropnościomMalpais.Tychzaśniebawembyłow

obfitości.Nawidokdwóchmłodychkobietkarmiącychdziecipiersiązaczerwieniłasię i odwróciła

wzrok.Jakżyje,niewidziałaczegoś równiegorszącego.A jeszczeBernard,zamiasttaktownie

pominąćepizodmilczeniem,wdałsię w komentarzenatemattejodrażającożyworodnejsceny.

Zawstydzony,terazkiedysomaprzestałajużdziałać,swojąporannąsłabością,starałsię jakmógł

okazaćsiłę i nieprawomyślność.

- Cóżzauroczointymnykontakt- powiedziałz prowokacyjnymbezwstydem.- A jakąto

musirodzićsiłę uczucia!Częstomyślę,że wrazz matkączegoś mniepozbawiono.Imożetakże

ciebie,Lenino,czegoś pozbawiono,niepozwalającci byćmatką.Wyobraźsobie,że siedzisztam

sobiez własnymdzieciątkiem.

- Bernard!Jakmożesz!- Pojawieniesię staruszkiz jaglicą1 wrzodamiodwróciłouwagę


Leninyodjejwłasnegooburzenia.

- Chodźmystąd- prosiła.- Nie podobamisię tu.

Wtejchwilijednakżewróciłprzewodniki skinąwszyimdłoniąpoprowadziłichw dół

wąskąuliczkąmiędzydomami.Skręcilizaróg.Zdechłypiesleżałnastercieśmieci;kobietaz

wolemnaszyi wybieraławszy z włosów małejdziewczynki.Przewodnikzatrzymałsię ustóp

jakiejśdrabiny,uniósłramięw górę,potemwyciągnąłjeprzedsiebie.Spełnilitoniemepolecenie-

wdrapalisię nadrabinę,którakończyłasię przedjakimiśdrzwiami,i weszli dośrodka;znaleźlisię

w długimwąskimpokoju,mrocznym,pełnymwonidymu,topionegołojui starej,znoszonej

odzieży.Naprzeciwległymkrańcupokojubyłyinnedrzwi,przezktórewpadałsnopświatła

słonecznegoorazbardzogłośnyi bliskihałasbębnów.Przestąpiliprógi znaleźlisię narozległym

tarasie.Poniżej,zamkniętyzewsządwysokimidomami,rozciągałsię zatłoczonyIndianamiplac

wiejski.Jasnekoce,pióraw czarnychwłosach,błyskiturkusowychpaciorków,lśniącaodpotu

skóra.Leninaznówprzyłożyłachusteczkędotwarzy.Naodsłoniętejprzestrzeni,w środkuplacu,

znajdowałysię dwaobmurowanekolistepodestyo glinianejpowierzchni,najwyraźniejdachy

podziemnychzabudowań,jakoże środekkażdegoz podestówzajmowałotwórz wynurzającąsię z

mrokudrabiną.Zotworudobiegałdźwiękfletu,aleginąłw upartym,bezlitosnymłoskociebębnów.

Leniniepodobałysię bębny.Zamknąwszyoczy poddałasię ichmiękkiemu,monotonnemu

rytmowi,pozwalałamuwnikaćcorazgłębiejw świadomość,ażwreszcieze świataniepozostałonic

prócztegojednegogłębokiegotętnadźwięku.Przypominałojejono(i byłotokrzepiące)

syntetycznebrzmieniepodczasposługisolidarnościoweji podczasobchodówDniaForda.„Orgia-

porgia”- szepnęładosiebie.Tebębnywybijajądokładnietesamerytmy.

Inagleogłuszającowybuchłśpiew- setkimęskichgłosów dzikowykrzykującychostrym,

metalicznymunisono.Kilkadługichnuti cisza,grzmiącaciszabębnów;potemprzenikliwewysokie

tony,odpowiedźkobiet.Potemznówbębny;i jeszczerazgłębokietonydzikiejsamczejafirmacji

męskości.

Dziwne..,tak,dziwne..Miejscebyłodziwne,muzykadziwna,atakżestroje,wole, wrzodyi

starcy.Ale samoprzedstawienie..,niebyłow nimniczegoszczególniedziwnego.

- Przypominamitośpiewywspólnotowekastniższych- powiedziaładoBernarda.

Jednakżejużchwilępotemowiele mniejprzypominałojejtotęnieszkodliwąuroczystość.

Naglebowiemz owychkolistychpodziemnychpomieszczeńwyroiłasię grupaodrażających

potworów.Przystrojonewe wstrętnemaskilubwymalowanew sposóbpozbawiającyjewszelkiego

podobieństwadoistotludzkich,rozpoczęłyosobliwy,pełenwyskokówi przypadaniadoziemi


taniecwokółplacu;dookoła,potemjeszczeraz,ze śpiewem-akażdeokrążenieniecoszybsze;

bębnyzmieniłyi przyspieszyłyrytm,takiż ichbicieprzypominałopulsowanietętnaw uszach

podczasgorączki;tłumzacząłśpiewaćwrazz tancerzami,corazgłośnieji głoś- niej.Jednaz kobiet

wydałaostrykrzyk,potemdrugai trzecia,krzyczałyjakzarzynane;nagłeprowadzącytancerzy

złamałszyk,pobiegłdodużejdrewnianejskrzyni,którastaław roguplacu,podniósłwiekoi

wydobyłdwaczarnewęże. Ztłumuwyrwałsię wielkikrzyki resztatancerzyz wyciągniętymi

rękamipodbiegładoprowadzącego.Rzuciłwęże pierwszymnadbiegającym,potemznowusięgnął

downętrzaskrzyni.Wydobywałcoraztonowewęże - czarne,brązowe,nakrapianeP. otemtaniec

trwałdalej,lecz w innymjużrytmie.Razzarazemokrążaliplacz wężamiw rękach,idąc

wężowymiruchami,z miękkim,falującymuginaniemkolani bioder.Ciąglew koło.Potem

prowadzącydalznaki zaczętorzucaćwęże naśrodekplacu;z podziemiawyłoniłsię jakiśstaruchi

rzuciłwężomtrochęmąki,z drugiejzaśnorywyszłakobietai z czarnegodzbanaskropiłajewodą.

Potemstaruchpodniósłrękęi zapadłaniepokojąca,przerażającaa,bsolutnacisza.Umilkłybębny,

zdawałosię, że wszelkieżycie wymarło.Staruchwskazałowe dwiejamy,dającwstępdo

podziemnegoświata.Ipowoli,powoli,unoszonyprzezniewidoczneręce,zacząłsię wynurzaćz

otworumalowanywizerunekorła- z drugiejzaśjamywizerunekprzybitegodokrzyżanagiego

człowieka.Zawisłytamjakgdybyowłasnychsiłachi jakbyw oczekiwaniu.Staruchklasnąłw

dłonie.Odzianytylkodośćnapatrzyli,zaczęlipowolizanurzaćsię w otwory,znikaćw białą

bawełnianąprzepaskębiodrowąmniejwięcejosiemnastoletnichłopakwystąpiłz tłumui stanął

przedstarcem;ręcemiałskrzyżowanenapiersi,głowę pochyloną.Starzecuczyniłnadnimznak

krzyżai odwróciłsię. Chłopakzacząłpowoliiść wokółkłębowiskawęży. Odbyłjednookrążeniei

znajdowałsię w połowiedrugiego,gdyspośródtancerzywystąpiłkuniemumężczyznaw masce

kojotai z biczemz plecionejskóryw dłoni.Chłopakporuszałsię jakbynieświadomobecności

innych.Człowiek-kojotuniósłbicz;długachwilawyczekiwania,potemszybkiruch,świstbiczai

suchyodgłosuderzenia.Ciałochłopakazadrgało,onjednakniewydałżadnegodźwięku,szedłdalej

tymsamymwolnym,jednostajnymkrokiem.Kojotuderzyłporazdrugii trzeci;przykażdym

uderzeniutłumnajpierwwciągałoddech,poczymwydawałgłębokijęk.Dwaokrążenia,trzy,

cztery.Ciekłakrew.Pięćokrążeń,sześć. NagleLeninazakryłatwarzrękamii zaczęłaszlochać.

Och,przerwijto,niechoniprzestaną!”,prosiła.Ale biczpracowałniestrudzenie.Siedemokrążeń.

Potemchłopakzachwiałsię i niewydawszygłosuupadłnatwarz.Pochylającsię nadnim,starzec

dotknąłjegoplecówdługimbiałympiórem,uniósłjenamoment,czerwone,byludziemogli

zobaczyć,potemtrzykrotniepotrząsnąłnimnadwężami.Kilkakropelkrwispadłoi wtedybębny


wybuchłynaglepanicznym,pospiesznymrytmem;podniósłsię wielkikrzyk.Tancerzerzucilisię ku

kłębowiskuwęży, porywalijeze sobąi wybiegaliz placu.Mężczyźni,kobiety,dzieci,całytłum

ruszyłzanimi.Wminutępóźniejplacbyłjużpusty,tylkoleżącynieruchomotwarządoziemi

chłopakpozostałtam,gdzieupadł.Zjednegoz domówwyszły trzystarekobiety,z niejakimtrudem

podźwignęłyciałoi wniosłyjedośrodka.Orzełi człowieknakrzyżujeszczeprzezchwilę

strażowalinadopustoszałymterenem;potem,jakbysię jużw niewidocznympodziemnymświecie.

Leninaciągleszlochała.

- Tostraszne- powtarzała,apocieszeniaBernardabyłydaremne.- Straszne!Krew!-

Wzdrygnęłasię. - Och,czemuniemamsomy!

Zpokojudobiegłodgłoskroków.

Leninasiedziałajednakbezruchu,z twarząw dłoniach,z niewidzącymwzrokiem,

oszołomiona.TylkoBernardsię odwrócił.

Młodyczłowiek,któryterazwkraczałnataras,miałnasobiestrójindiański,jednakżejego

zaplecionew warkoczewłosy byłybarwypszenicy,oczy bladobłękitne,skórazaśbiała,spalona

słońcem.

- Cześć.Dzieńdobry- powiedziałobcybezbłędną,choćniecodziwnąangielszczyzną.-

Jesteściecywilizowani,prawda?Przybywaciez TamtegoŚwiata,spozarezerwatu?

Kto,ulicha...?- zacząłzdumionyBernard.

Młodyczłowiekwestchnąłi pokiwałgłową.

- Najnieszczęśliwszyze szlachetnieurodzonych.-A wskazującnaplamykrwinaśrodku

placuspytałgłosemdrżącymze wzruszenia:- Widzicietocholernemiejsce?

- Lepiejgramzaaplikować,niżcholerować- zareagowałaautomatycznieLenina,kryjąc

nadaltwarzw dłoniach.- Och,gdzieżjestmojasoma!

- Tojapowinienemtambyć- ciągnąłmłodyczłowiek.- Dlaczegominiepozwolili?

Obszedłbymdziesięćrazy.Dwanaście,piętnaście.Paloutiwawytrwałtylkodosiedmiu.Zemnie

mielibydwarazywięcejkrwi.Rozległemorzekarmazynu.- Rozłożyłramionagestemszczodrości,

poczymopuściłjez rezygnacją.- No alemnieniewzięli. Nie podobaimsię mojakarnacja.Zawsze

takbyło.Zawsze.- Woczachbłysnęłymułzy;zawstydziłsię i odwróciłtwarz.

ZezdumieniaLeninazapomniałaobrakusomy.Odsłoniłatwarzi spojrzałaporazpierwszy

naprzybysza.

- Czytoznaczy,że chciałeś,bycię bitotymbiczem?

Ciągleodwrócony,młodyczłowiekkiwnąłgłowąw odpowiedzi.


- Dladobraosady...żebywyprosićdeszczi żebyzbożeurosło.IżebyzadowolićPookongai

Jezusa.Ijeszczeżebydowieść,że potrafięznieśćbólw milczeniu.Tak-tujegogłos nabrałinnego

tonu,onzaśodwróciłsię kunim,dumnieprostującramiona,dumniewznoszącgłowę -dowieść,że

jestemmężczyzną...oo! - Wydawszycichyokrzyk,umilkłi patrzył.Porazpierwszyw życiu

widziałtwarzdziewczyny,którejpoliczkiniebyłykoloruczekoladylubpsiejsierścii którejwłosy

byłyzłocistei ułożonew loki,minazaś(zadziwiającanowość!)wyrażałapełneżyczliwości

zainteresowanie.Leninauśmiechałasię doniego,myślącw duchu:jakiprzystojnychłopiec,co za

piękneciało.Młodzienieczarumieniłsię, spuściłwzrok,łypnąłnaniąstwierdzając,że nadalsię

uśmiecha,i byłtakporuszony,że musiałsię odwrócićudając,że bardzouważniewpatrujesię w coś

poprzeciwległejstronieplacu.

PytaniaBernardaodmieniłyaurętejchwili.Kto?jak?Kiedy?Skąd?Zewzrokiemwbitymw

twarzBernarda(botakbardzopragnąłujrzećuśmiechLeniny,że wręcznieodważałsię nanią

spojrzeć)młodyczłowiekusiłowałwyjaśnićswojąsytuację.Lindai on- Lindatojegomatka(słowo

towprawiłoLeninęw zażenowanie)- byliobcyw rezerwacie.LindaprzybyłazTamtegoŚwiata

dawnotemu,zanimjeszczeonsię urodził,z człowiekiem,którybyłjegoojcem.(Bernardnadstawił

uszu).Chodziłasamotniepotychgórachnapółnocy,spadłaze skałyi doznałaurazugłowy. („No,

no,dalej”,popędzałpodekscytowanyBernard).Jacyśmyśliwiz Malpaisznaleźlijąi przynieślido

osady.Tegomężczyzny,jegoojca,Lindanigdywięcejniewidziała.Nazywałsię Tomakin(Tak,

dyrektorRiWmiałnaimięTomasz).NapewnowróciłdoTamtegoŚwiatabezniej-zły człowiek,

pozbawionyludzkichuczuć.

- No i takurodziłemsię w Malpais- zakończył.- WMaIpais.- Ipokiwałgłową.

Nędzai brudtegomałegodomkunakrańcuosady!

Piaszczysty,zaśmieconyterenoddzielałgoodwioski.Dwawygłodniałepsywęszyły

obrzydliwiew stercieśmieciuwejścia.Wewnętrzu,doktóregoweszli, panowałpółmrok,smródi

głośnobrzęczałymuchy.

- Linda!- zawołałmłodyczłowiek.

Zsąsiedniegopomieszczeniadobiegłochrypłykobiecygłos:

- Idę.

Czekali.Wmiskachstojącychnapodłodzeznajdowałysię resztkiposiłku,amożekilku

posiłków.

Otwarłysię drzwi.Bardzootyła,jasnowłosakobietaprzestąpiłaprógi stanęłapatrzącna


przybyszów- z niedowierzaniem,z półotwartymiustami.Leninazauważyłazobrzydzeniem,że

kobietaniemiaładwóchprzednichzębów.A barwatych,którepozostały...Wzdrygnęłasię. Tobyło

gorszeniżtamtenstaruch.Takatłusta.Itatwarz,zmięta,pomarszczona.Teobwisłepoliczkiw

czarneplamy.Żyłkinanosie,przekrwioneoczy. No i szyja- coś podobnego;nakryciegłowy - w

brudnawychstrzępach.A podbrązową,workowatątunikąteogromnepiersi,wydętybrzuch,biodra.

Och,dużotogorszeniżstaruch,dużogorsze!Inagletenstwórbluznąłpotokiemsłów, rzuciłsię do

niejz wyciągniętymiramionamii - och,Fordzie!robijejsię niedobrze,zarazzwymiotuje-

przycisnąłjądotegobrzucha,dopiersii zacząłobcałowywać.Fordzie!obcałowywać,śliniącjąi

owiewającokropnąwonią,takobietanapewnonigdysię niekąpiei czućjątąstrasznącieczą,którą

dolewasię dobutlidelti epsilonów(nie,taplotkao Bernardzienapewnoniejestprawdziwa),po

prostuczućjąalkoholem.Leninawyrwałasię z objęćmożliwienajszybciej.

Patrzyłananiązwilgotniała,poruszonatwarz;stwórpłakał.

- Och,mojadroga,mojadroga.- Wrazz potokiemłez płynąłpotoksłów. -Gdybyśty

wiedziała,co zaradość...potylulatach.Cywilizowanatwarz.Och,i cywilizowanestroje.Jajuż

myślałam,że nigdywięcejniezobaczęanikawałkasztucznegojedwabiu.- Dotykałarękawabluzki

Leniny.Paznokciebyłyczarne.- Iteprzecudneszortyz imitacjiaksamitu!Wiesz,kochanie,że

ciąglejeszczeprzechowujętęstarąodzież,w którejprzyjechałam;trzymamjąw skrzyni.Późniejci

pokażę.Chociażco prawdajedwabjestcaływ dziurach.Ale mamtakiślicznybiałypas;choć

muszęprzyznać,że tentwójzielonyz safianujestjeszczeładniejszy.Chociażmni e tenmójpas

nienawiele się przydał.- Znowuzalałasię łzami.- Johnchybaci jużmówił.Cojasię

nacierpiałam!Ianigramasomy.Piłamtylkoodczasudoczasumeskal,którymiprzynosiłPopě.

Popětobyłmójznajomychłopiec.Ale pomeskaluczułamsię takźle, apeyotluwprostniemogłam

znieść;zresztąnastępnegodniamasię ponichjeszczesilniejszeuczuciewstydu.A jasię naprawdę

wstydziłam.Bo pomyśltylko;ja,beta,mamdziecko;postawsię tylkow mojepołożenie.- (Jużna

samątęsugestięLeninęprzeszedłdreszcz).- Choćtoniebyłamojawina,przysięgam;dodziśnie

wiem,jaktosię właściwiestało,boprzecieżwypełniałamwszystkiemaltuzjańskiezalecenia,wiesz,

pokolei,pierwsze,drugie,trzecie,czwarte,zawsze,przysięgam;ajednaktosię stało.Tu,rzecz

jasna,niemaośrodkaspędzaniapłodu,czy czegoś w tymrodzaju.A przyokazji,czy nadalten

ośrodekjestw Chelsea?- zapytała.Leninapotwierdziłaskinieniemgłowy. - Izawszetaki

oświetlonywe wtorkii piątki?- Leninaznówpotwierdziła.- Taślicznawieżazróżowegoszkła!-

BiednaLindauniosłatwarzi z zamkniętymioczymaw uniesieniukontemplowałazapamiętany

jasnyobraz.- Irzekawieczorami- szepnęła.Wielkiełzy wytoczyłysię powolispomiędzymocno


zaciśniętychpowiek.- Ipowrótwieczoremze StokePoges.A potemgorącakąpieli aparatdo

masażu...No cóż. - Odetchnęłagłęboko,potrząsnęłagłową,otwarłaoczy, pociągnęłanosemrazczy

dwa,potemwysmarkałasię napodłogę,palcezaśotarłatuniką.- Och,przepraszambardzo-

szepnęław odpowiedzinamimowolnygrymasniesmakuLeniny.-Nie powinnamsię tak

zachowywać.Przepraszambardzo.Ale co człowiekmarobić,kiedyniemachusteczek?Pamiętam,

jakmnietoprzygnębiało,całytenbrud,tenbrakhigieny.Miałamstrasznąranęnagłowie, kiedy

mnietuprzynieśli.Nie wyobrażaszsobie,czymmijąopatrywali.Gnój,poprostugnój.Mówiłam

im:„Cywilizacjatosterylizacja”.I:„Tenktobakterietępićchce,czystąmawannęi wc”,takjakby

bylidziećmi.Ale onioczywiście nierozumieli.No bojak?Iw końcuprzywykłam.Zresztąjak

możnautrzymywaćczystośćbezbieżącejciepłejwody?Spójrznatęodzież.Taobrzydliwawełnato

nietoco syntetyk.Jestniedozdarcia.A kiedysię pruje,należyjącerować.Ale jajestembeta;

pracowałamw dzialezapładniania;niktmnietakichrzeczynieuczył.Tonienależałodomnie.Poza

tymnaprawianieodzieżyuchodziłozaniewłaściwe.Wyrzucać,kiedysię robiądziury,i kupować

nowe.„Dużołat,nędznyświat”.Czytoniesłuszne?Naprawianiejestaspołeczne.Ale tutozupełnie

co innego.Tujesttak,jakbysię żyło wśródwariatów.Wszystko,co robią,jestobłąkane.-

Rozejrzałasię wokoło;spostrzegła,że Johni Bernardopuścilijei spacerujątami z powrotemwśród

kurzui śmieciprzeddomem.Niemniejjednakzniżyłagłos dopoufnegoszeptu,takblisko

pochylającsię kuzesztywniałeji odsuwającejsię Leninie,że przesyconyzabójcządlaembrionów

truciznąoddechrozwiewałwłosy Leniny.

- Weźnaprzykład- szepnęłaLindaochryple- sposób,w jakiżyjąze sobą.Obłąkany,

powiadamci, zupełnieobłąkany.Każdynależydokażdego,prawda?Czyżnietak?- ciągnęła

Leninęzarękaw.Leninaprzytaknęłaodwróconągłowąi wypuściwszywstrzymywanew płucach

powietrzezaczerpnęłaświeżego, mniejzatrutego.- No właśnie-ciągnęłakobieta-natomiasttunikt

niemożenależećdowięcejniżjednejosoby.A jeślijesteśz kimśw zwykłysposób,oniuważają,że

jesteśzepsutai aspołeczna.Nienawidzącię i gardzątobą.Pewnegorazuprzyszłomnóstwokobiet,

zrobiłyawanturę,boichmężczyźniprzychodzilidomnie.A cóż w tymzłego?Ipotemrzuciłysię

namnie...Och,tobyłostraszne.Nie mogęci o tymopowiadać.- Lindazakryłatwarzrękami,jej

ciałodrżało.- Tekobietysąpełnenienawiści.Obłąkane,obłąkanei okrutne.Ioczywiście nie

wiedząnicoprzepisachmaltuzjańskich,butlach,butlacjianio żadnejz tychrzeczy.Dlategorazpo

razrodządzieci- jakpsy.Towprostodrażające.Ipomyśleć,że ja...Och,Fordzie,Fordzie,Fordzie!

Ale trzebaprzyznać,że Johnbardzomisię przydał.Nie wiem,co bympoczęłabezniego.Mimoże

takgo przygnębiało,gdyjakiśmężczyzna...Jużjakomałegochłopca.Kiedyś(alewtedybyłjuż


większy)próbowałzabićbiednegoWaihusiwę...amożebyłtoPopě...tylkodlatego,że miałamgo

odczasudoczasu.Nigdyniezdołałammuwytłumaczyć,że ucywilizowanychludzitorzecz

przyzwoita.Szaleństwojestzaraźliwe,jaksądzę.WkażdymrazieJohnprzejąłtoodIndian.Bo

oczywiście stalewśródnichprzebywał.Mimoże onibylidlaniegotacyźli i niepozwalalimurobić

wszystkiego,co robiliinnichłopcy.Wgruncierzeczytonawetdobrze,bow tensposóbłatwiejmi

byłotrochęgo ukształtować.A niemaszpojęcia,jakietojesttrudne.Tylurzeczyniewie;tesprawy

nienależałydomoichzadań.Naprzykładkiedydzieckopyta,jakdziałahelikopteralbokto

stworzyłświat,tocóż muodpowiesz,jeślijesteśbetąi zawszepracowałaśw dzialezapładniania?

Cóżmuodpowiesz?


ROZDZIAŁ ÓSMY

Popodwórku,w kurzui pośródśmieci(terazbyłyczterypsy)Bernardi Johnspacerowaliz

wolnatami z powrotem.

- JestmitaktrudnotopojąćmówiłBernard- odtworzyćtosobie.Takjakbyśmyżyli nadwu

różnychplanetach,w różnychepokach.Matka,całytenbrud,bogowie,starość,choroby...-

Potrząsnąłgłową.- Towprostniepojęte.Nie pojmę,dopókiminiewyjaśnisz.

- Wyjaśnięco?

- To-wskazałosadę.- To- wskazałmałydomekzawsią.- Wszystko.Całetwojeżycie.

- Ale o czymżetumówić?

- Owszystkim,odsamegopoczątku.Dokądtylkozdołaszsięgnąćpamięcią.

- Dokądzdołamsięgnąćpamięcią- Johnzmarszczyłbrwi.Zapadładługachwilamilczenia.

Było bardzogorąco.Zjedlimnóstwoplackówi słodkiejkukurydzy.Lindapowiedziała:

Chodź,dziecinko,się położyć”.Leżelirazemnadużymłóżku.„Zaśpiewajmi”,i Lindazaśpiewała.

Zaśpiewała:„Tenktobakterietępićchce,czystąmawannęi wc”,oraz:„Śpij,bobaskumój

kochany,wnetbędzieszwybutlowany”.Jejgłos brzmiałcorazciszeji ciszej.

Nagłygłośnyhałaswyrwałgoze snu.Obokłóżkastałmężczyzna,ogromny,przerażający.

Mówiłcoś doLindy,aonasię śmiała.Podciągnęłakocażpodbrodę,amężczyznaściągałgo w dół.

Włosymężczyznyprzypominałydwieczarneliny,ajegoramięotaczałapięknasrebrnabransoleta

wysadzananiebieskimikamieniami.Podobałamusię tabransoleta,mimotobyłjednak

przestraszony;ukryłbuzięw ramionachLindy.Objęłago i poczułsię bezpieczniej.Wowym

języku,któregozbytdobrzenierozumiał,Lindapowiedziaładomężczyzny:„NieprzyJohnie”.

Mężczyznaspojrzałnaniego,potemnaLindęi wypowiedziałkilkasłów cichymgłosem.Linda

odrzekła:„Nie”.Ale mężczyznaprzechyliłsię kuniemuprzezłóżko,atwarzmiałogromną,

straszną;czarnelinywłosów dotykałykoca.„Nie”,powiedziałapowtórnieLindai poczuł,że jej

ręceobjęłygomocniej.„,Nie,nie!”Mężczyznajednakżechwyciłgozaramię,zabolało.Zaczął

wrzeszczeć.Mężczyznazłapałgo zadrugąrękęi uniósłw górę.Lindaciąglegotrzymała,

powtarzając:„Nie,nie”.Mężczyznarzuciłgniewniekilkasłów i nagleręceprzestałygo obejmować.

Linda,Linda”.Kopał,wierzgał,alemężczyznaponiósłgododrzwi,otwarłje,posadziłgona

podłodzenaśrodkusąsiedniegopokojui wyszedł,zamykającdrzwizasobą.Onzaśwstał,podbiegł

dodrzwi.Stającnapalcachmógłz trudemdosięgnąćdrewnianegorygla.Uniósłgo i pchnąłdrzwi,

tejednaknieotwarłysię. „Linda”,krzyczał.Nie odpowiadała.


Przypominasobieobszernemrocznepomieszczeniei dużedrewnianeprzedmiotyz

przymocowanymidonichgrubyminićmi;wokółtychprzedmiotówstałowiele kobiet-robiąkoce,

powiedziałaLinda.Poleciłamuusiąśćw roguizbywśródinnychdzieci,asamaposzłapomagać

kobietom.Przezdługiczasbawiłsię z tamtymichłopcami.Nagleludziezaczęlicoś mówićbardzo

głośno,kobietypopychałyLindę,aonapłakała.Skierowałasię w stronędrzwi;onpobiegłzanią.

Zapytał,dlaczegotamcisię złoszczą.„Bocoś zepsułam”,powiedziała.Potemsamasię rozzłościła.

,Skądmiałamwiedzieć,jakrobisię toichobrzydliwetkactwo?”,wołała.„Wstrętnedzikusy”.

Zapytał,co tosądzikusy.Kiedywrócilidodomu,poddrzwiamiczekałPopě,aonwszedłzanimi.

Popěmiałze sobądużątykwępełnącieczy, którawyglądemprzypominaławodę,tyleże toniebyła

woda,lecz coś o brzydkimzapachu,co piekłow języki przyprawiałookaszel.Lindaupiłatrochę,

potemPopěupił,potemLindadużosię śmiałai bardzogłośnomówiła;apotemonai Popěwyszli

dosąsiedniegopokoju.GdyPopěposzedł,onwślizgnąłsię dopokoju.Lindależaław łóżkui spała

taktwardo,że niemógłjejdobudzić.

Popěprzychodziłczęsto.Powiedział,że płynw tykwienazywasię meskal,aleLinda

twierdziła,że powiniensię nazywaćsoma,tyleże ponimczłowiekczujesię źle następnegodnia.

NienawidziłPopě.Nienawidziłichwszystkich- wszystkichmężczyzn,którzyodwiedzaliLindę.

Jednegopopołudnia,gdybawiłsię z dziećmi- pamięta,że byłozimno,aw górachleżałśnieg-

wróciłdodomui usłyszałrozwścieczonegłosy w sypialni.Głosybyłykobiecei wypowiadały

słowa,którychnierozumiał;wiedziałjednak,że byłytookropnesłowa.Inagle:bach,coś upadło;

usłyszałdrepczącychspiesznieludzi,nowebach!,apotemodgłosjakpodczasokładaniamuła,tylko

mniejsuchy;potemrozległsię krzykLindy.„Och,przestańcie,dosyć”,wołała.Wbiegłdoizby.

Były tamtrzykobietyw narzuconychnaramionaciemnychkocach.Lindależałanałóżku.Jednaz

kobietprzytrzymywałajejręce.Drugależaław poprzekjejnóg,takbyniemogłakopać.Trzecia

okładałająbiczem.Raz,drugi,trzeci;zakażdymrazemLindakrzyczała.Płaczącciągnąłzafrędzle

kocatejkobiety.„Proszę,proszę...”Wolnąrękąodsunęłago nabok.Bicz spadłznowui Lindaznów

zawyła.Uczepiłsię ogromnejdłonii ze wszystkichsił wbiłw niązęby.Krzyknęła,wyrwałarękęi

popchnęłagotakmocno,że upadł.Gdyleżałnaziemi,przyłożyłamutrzyrazybatem.Zabolałojak

jeszczenigdydotąd- zapiekłoniczymogień.Batświsnąłznowu,spadł.Tymrazemjednak

krzyknęłaLinda.

- Linda,dlaczegoonechciały,żebycię bolało?- zapytałwieczorem.Płakał,boczerwone

pręginaplecachciąglepiekłystraszliwie.Ale płakałtakżei dlatego,że ludziebylitacyźli, tacy


niedobrzy,aonbyłmałymchłopcemi niemógłimniczrobić.Lindateżpłakała.Onabyłajużduża,

alenienatyleduża,bypokonaćtetrzykobiety.Jejteżbyłoźle.

- Linda,dlaczegoonechciały,żebycię bolało?

- Nie wiem.Skądmamwiedzieć?- Ledwobyłojąsłychać,boleżałanabrzuchuz twarzą

ukrytąw poduszce.- Onetwierdzą,że ci mężczyźnisąichmężczyznami- mówiła;wydawałosię, że

niedoniegosię zwraca,lecz dokogośwewnątrzniejsamej.Długaprzemowa,z którejnicnie

rozumiał;w końcuzaczęłapłakaćjeszczegłośniejniżprzedtem.

- Nie płacz,Linda.Nie płacz.

Tuliłsię doniej.Objąłjązaszyję.Lindakrzyknęła.

- Uważaj!Mojeplecy!Och!- Iodepchnęłago z całejsiły. Rąbnąłgłowąo ścianę.- Tymały

idioto!- krzyknęła,apotemzaczęłago nagleokładać.Klaps,klaps...

- Linda- płakał- mamo,przestań!

- Nie jestemtwojąmatką.Nie będętwojąmatką.

- Linda...och!- uderzyłago w twarz.

- Zamienionaw dzikuskę- krzyczała.- Mammłodejakzwierzę...Gdybyniety,mogłabym

pójśćdoinspektora,odesłałbymnie.Ale z dzieckiem?Cóżbytobyłzawstyd.

Spostrzegł,że Lindamazamiarznówgo uderzyći zasłoniłtwarzramieniem.

- Och,Linda,przestań,Linda.

- Tymałezwierzę!- ściągnęłamuramięw dół,odsłaniająctwarz.

- Linda,nie.- Zamknąłoczy oczekującciosu.

Ale nieuderzyłago.Pochwiliotworzyłoczy i ujrzał,że patrzynaniego.Spróbowałsię do

niejuśmiechnąć.Ale onanagleogarnęłago ramionamii zaczęłacałować.

NiekiedyLindaprzezszeregdniw ogóle niewstawała.Leżaław łóżkui byłasmutna.Albo

piłaprzynoszonąprzezPopěciecz, śmiałasię głośno,apotemzasypiała.Czasamichorowała.

Częstozapominałagoumyć,adojedzeniabyłytylkoplackikukurydziane.Pamięta,jaksię

rozwrzeszczała,gdyporazpierwszyznalazław jegowłosachtemałezwierzątka.

Najbardziejszczęśliwy był,gdyopowiadałamuo TamtymŚwiecie.

- Inaprawdęmożnapolecieć,gdziesię chce?

- Gdzietylkozechcesz.- Iopowiadałamuo cudownejmuzycewydobywającejsię ze

skrzynki,oprzyjemnychgrach,jakimimożnasię zajmować,osmakowitychpotrawachi napojach,


światłach,któresię zapalały,gdynacisnąćmałyprzedmiotnaścianie,o obrazach,któresię nietylko

widzi,alei słyszy, czujedotykiemi węchem,o innychpojemniczkach,w którychznajdująsię miłe

zapachy,oróżowych,zielonych,niebieskichi srebrnychdomachwysokichjakgóry,otym,że

każdyjestszczęśliwy i niktnigdyniebywasmutnylubzły, akażdynależydokażdego,o

skrzynkach,w którychmożnawidzieći słyszeć to,co się dziejenadrugimkońcuświata,o dzieciach

w uroczychczystychbutlach- wszystkojesttamczyste,niemabrzydkichzapachówaniżadnegow

ogóle brudu- o ludziach,którzynigdyniesąsamotni,lecz żyjąwe wspólnocie,radośnii szczęśliwi

jakletnietańcetuw Malpais,nawetbardziejszczęśliwi, aszczęśliwościądarzyichkażdy,każdy

dzień...

Słuchałgodzinami.A niekiedy,gdywrazz innymidziećmizmęczyłsię zabawą,jedenze

starcówosadyopowiadałim,w tamtyminnymjęzyku,o wielkimPrzemienicieluŚwiata,o długiej

walcemiędzyPrawąaLewąRęką,międzyWilgociąaSuszą;oAwonawilonie,którystworzył

wielkąmgłęze swoichcałorocznychmyśli,apotemz owejmgłyuczyniłcałytenświat;oMatce

Ziemii OjcuNiebiosach;obliźniakachAhaiyuciei Marsailenie,czyli Wojniei Przypadku;o

Jezusiei Pookongu;o Mariii Etsanatlehi,kobiecie,któraodzyskujemłodość;oCzarnymKamieniu

w Laguna,WielkimOrlei PaniNaszejz Acoma.Dziwneopowieści,dlaniegotymbardziej

osobliwe,że opowiadanew tamtyminnymjęzykui stądniedokońcazrozumiałe.Przedsnem

rozmyślałoNiebiosach,Londynie,PaniNaszejz Acomai długichszeregachdzieciw czystych

butlach,oJezusiewzlatującymdoniebai o wzlatującejLindzie,o wielkimdyrektorzeŚwiatowego

Rozrodui o Awonawilonie.

WielumężczyznodwiedzałoLindę.Chłopcyzaczęliwytykaćgo palcami.Wobcychmu

słowachmówili,że Lindajestzła;nazywalijąsłowami,którychnierozumiał,alewiedział,że nie

znacząnicdobrego.Kiedyśzaczęliśpiewaćo niejjakąśpiosenkę,powtarzającjąw kółko.Obrzucił

ichkamieniami.Oniniepozostalidłużni;ostrykamieńrozciąłmupoliczek.Nie mógłzatamować

krwi,płynęłai płynęła;byłcałyzakrwawiony.

Lindauczyłago czytać.Kawałkiemwęglarysujenaścianieobrazki- siedzącezwierzę,

dzieckow butli;potemwypisujelitery.ALAMAKOTA,TOKOT,A TOALA.Uczył się szybkoi

łatwo.Gdyumiałjużodczytywaćwszystkiewypisanenaścianiesłowa,Lindaotwarłaswojądużą

drewnianąskrzynięi spodtychzabawnychczerwonychspodenek,którychnigdynienosiła,

wyciągnęłacienkąksiążkę.Częstowidywałjąwcześniej.„Kiedybędzieszwiększy- mawiała-


przeczytaszją”.A więc terazjestjużwiększy.Był pełendumy.

- Obawiamsię, że niebardzocię tozajmie- powiedziała- aletojedynaksiążka,jakąmam.-

Westchnęła.- Gdybyśtywidziałtecudowneaparatydoczytania,jakiemieliśmyw Londynie!

Zacząłczytać.Chemiczne i bakteriologiczne warunkowanie embriona. Wskazówki

praktyczne dla bet zatrudnionych w składach embrionów. Całykwadranszajęłomuodczytanie

samegotylkotytułu.Rzuciłksiążkęnapodłogę.„Wstrętna,wstrętnaksiążka!”,zawołałi zaczął

płakać.

Chłopcyciąglewyśpiewywalitęichokropnąpiosenkęo Lindzie.Niekiedyśmialisię teżz

niego,że jesttakiobdarty.Kiedypodarłodzież,Lindaniewiedziała,jakjąnaprawić.WTamtym

Świecie, powiedziałamu,ludziewyrzucająpodarteubraniai dostająnowe.„Obdartus!”w, ołaliza

nim.„Ajazatoumiemczytać- rzekłsobiew duchu- aoninieumieją.Oninawetniewiedzą,co to

takiegoczytanie”.Ibyłomułatwo,pomyślawszyo czytaniu,udawać,że nicsobienierobiz ich

drwin.PoprosiłLindę,byjeszczerazdałamuksiążkę.

Imbardziejchłopcywyśmiewaligo i śpiewali,tymonzacieklejczytał.Wkrótceumiałjuż

odczytywaćwzględniedobrzewszystkiesłowa.Nawettenajdłuższe.Ale co oneznaczą?Pytał

Lindy,alenawetgdyumiałamuodpowiedzieć,niebrzmiałotodlańzbytjasno.A zazwyczajw

ogóle nieumiałamuodpowiedzieć.

- Cotosąsubstancjechemiczne?- pytał.

- No, takierzeczy,jaksole magnezu,alkoholdopowodowaniaudelti epsilonówniskiego

wzrostui niedorozwojuumysłowegoi węglanywapniowenawzrosttkankikostnej,noi wszystkie

takierzeczy.

- Linda,ajaksię robisubstancjechemiczne?Skądsię onebiorą?

- No, janiewiem.Zesłojów.A kiedysłojesąpuste,posyłasię doskładuchemicznegopo

nowe.A możestamtądposyłająponiedofabryki.Nie wiem.Nigdyniemiałamdoczynieniaz

chemią.Zawszezajmowałamsię embrionami.

Podobniebyłoze wszystkim,oco zapytał.Lindanigdyniczegoniewiedziała.Starcyz

wioskimieliowiele bardziejkonkretneodpowiedzi.

Nasienieludzkiei zwierzęce,nasieniesłońca,ziemii niebauczyniłAwonawilonaz Mgły

Rozmnażania.ŚwiatmaczteryŁona;onzaśumieściłnasieniew najniższymz nich.Inasienie

zaczęłorosnąć...”

Pewnegodnia(Johnwyliczył później,że musiałotobyćtużpojegodwunastychurodzinach)


wróciłdodomui napodłodzew sypialniujrzałksiążkę,którejnigdydotądniewidział.Byłagrubai

wyglądałanabardzostarą.Okładkęmiałapogryzionąprzezmyszy,niektórestronicewydartei

pomięte.Podniósłją,spojrzałnastronętytułową;przeczytał:Williama Szekspira dzieła wszystkie.

Lindależałanałóżkusiorbiącz kubkatenokropnycuchnącymeskal.

- Popětoprzyniósł.- Mówiłagłosemgrubym,ochrypłym,jakbyobcym.- Leżaław jakiejś

skrzyniuAntylopyKiwy.Podobnobyłatamodseteklat.Bardzomożliwe,boprzejrzałamją,pełno

w niejnonsensów.Niecywilizowana.Ale przydaci się doćwiczeńw czytaniu.

Pociągnęłaostatniłyk,postawiłakubeknapodłodzeprzyłóżku,odwróciłasię nabok,

czknęłarazi drugii zasnęła.

Otwarłksiążkęnachybiłtrafił.

Nie, lecz żyć

Wprzepoconejbrudnejpościeli,

Tonącw rozpuście,chuciomsię oddawać

Wplugawymchlewie

Dziwnesłowazakłębiłymusię w mózgu;przetoczyłysię jaksłownypiorun;jakbębny

podczasletnichtańców,gdybybębnyumiałymówić;jakchórmężczyznzanoszącyPieśń Plonów,

takpiękną,takpiękną,że ażchcesię płakać;jaksłowastaregoMitsimy,gdyodprawiaczary

magicznenadswymipiórami,rzeźbionymikawałkamidrewna,nadokruchamikościi kamieni-

kiatla tsilu silokue silokue. Kiai silu silu, tsitl - alebyłylepszeniżzaklęciaMitsimy,bowięcej

znaczyły,mówiłydoniego;Mówiłytajemniczoi nawpółzrozumiale,cóż zacudowneczary,o

Lindzie;o Lindzie,któratuleży i chrapie,z pustymkubkiemustópłóżka;o Lindziei Popě,Lindzie

i Popě.

CorazbardziejnienawidziłtegoPopě.Człowiekmożesię uśmiechać,abyćłajdakiem.

Bezlitosnym,zdradliwym,wszetecznym,zepsutymłajdakiem.Cowłaściwieznaczątesłowa?Miał

tylkoniejasnepojęcie.Ale ichczarbyłsilny,szumiałymuw głowie i zdawałomusię, że

dotychczasnieczułdoPopěprawdziwejnienawiści;nigdydotądnienienawidziłgo taknaprawdę,

bonigdydotądnieumiałwypowiedziećjakbardzogo nienawidzi.A terazmiałjużtesłowa,słowa

jakbębny,jakśpiewi zaklęcia.Tesłowai dziwna,dziwnaopowieść,z którejpochodziły(nie

potrafiłzebraćjejw całość,alei takbyłacudowna,cudowna),pozwoliłymunienawidzićPopě,


uczyniłytęnienawiśćbardziejrealną;nawetsamegoPopěuczyniłybardziejrealnym.

Pewnegodnia,gdywróciłpozabawiez dziećmi,przezotwartedrzwidopokojudostrzegł

ichśpiącychrazemnałóżku- białaLinda,obokniejprawieczarnyPopě,z ramieniempodjej

barkiem,z drugąciemnąrękąnajejpiersi;zaplecionywarkoczdługichwłosów Popěleżałnajej

szyi niczymczarnywążusiłującyjąudusić.TykwaPopěi kubekstałynapodłodzeobokłóżka.

Lindachrapała.

Wydałomusię, że jegoserceznikłopozostawiającpustkęw piersi.Był pusty.Pustyi zimny;

poczułmdłościi zawrotygłowy. Oparłsię ościanę,byprzyjśćdosiebie.Bezlitosny,zdradliwy,

wszeteczny...Jakbębny,jakmężczyźnizanoszącyśpiewneprośbyo plony,jakzaklęciasłowate

tłukłymusię pogłowie. Nagleogarnąłgo żar.Policzkimurozgorzały,pokójpociemniałi zatańczył

przedoczyma.Zgrzytnąłzębami.„Zabijęgo, zabiję”,powtarzałw kółko.Inaglepojawiłysię dalsze

słowa.

Gdyzaśniepijanyalbokiedyw szale,albowśród

Grzesznychnamiętnościswego łoża

Zaklęciabyłypojegostronie,wyjaśniałyi wydawałypolecenia.Wycofałsię dosąsiedniej

izby.„Gdyzaśniepijany...”Nóż dokrojeniamięsależałnapodłodzeprzypalenisku.Podniósłgoi

napalcachwróciłpoddrzwi.„Gdyzaśniepijany...”Przebiegłprzezpokóji uderzył- och,krew!-

uderzyłporazdrugi,gdyPopěbudziłsię ze snu,zamachnąłsię, byuderzyćznowu,alewtedy

poczuł,jakchwytajągozanadgarstkiprzytrzymująi - au!au!-wykręcają.Nie mógłsię poruszyć,

byłw potrzasku,małeczarneoczkaPopěz bardzobliskawpatrywałysię w niego.Odwróciłwzrok.

NalewymbarkuPopěwidniałydwierany.„Och,krew- krzyknęłaLinda.-Krew!”Nigdynie

mogłaznieśćwidokukrwi.Popěuniósłdrugąrękę- żebymnieuderzyć,pomyślał.Skurczyłsię w

sobiew oczekiwaniuciosu.Ale rękaujęłago tylkopodbrodęi odwróciłamutwarz,takiż musiał

znowupatrzećw oczy Popě.Przeznieskończeniedługąchwilę,całymigodzinami.Inagle,nie

mogącsię powstrzymać,zacząłpłakać.Popěwybuchnąłśmiechem.„Noidź- powiedziałw języku

Indian- idź,mójdzielnyAhaijuto”.Wybiegłz pokoju,byukryćłzy.

- Maszpiętnaścielat- powiedziałw językuIndianstaryMitsima.- Mogęcię teraznauczyć

wyrabianiagliny.

Przykucnąwszynabrzegurzeki,pracowalirazem.


- Najpierw- powiedziałMitsimabiorącw dłońbryłkęwilgotnejgliny- zrobimymały

księżyc.- Starzecrozgniótłbryłkędopostacikoła,potempodgiąłbrzegi;księżycstałsię płytką

miską.

Powolii niezdarnienaśladowałdrobneruchyrąkstarego.

- Księżyc,miska,aterazwąż- Mitsima,turlającw dłoniachnastępnykawałekgliny,

uformowałgo w długigiętkiwalec,zwinąłw kółkoi dokleiłdobrzegówmiski.-Teraznastępny

wąż.Ijeszczejeden.Ijeszczejeden.- KrągpokręguMitsimabudowałściankinaczynia;byłoono

wąskie,wydęte,ze zwężonąszyjką.Mitsimaugniatał,uklepywał,wygładzałi zdrapywał;wreszcie

byłogotowe,kształtemprzypominająctypowyw Malpaisdzbaneknawodę,tyleże miękkiw

dotknięciui kremowobiały,niezaśczarny.Wkrótceobokstanąłjegowłasnydzbanek,niezdarne

naśladownictwodzbankaMitsimy.Porównującjeze sobą,musiałsię roześmiać.

- Następnybędzielepszy- powiedziałi wziąłsię dougniatanianowejbryłkigliny.

Kształtować,formować,czuć,jakpalcenabierająsprawnościi siły - jakażtobyładlań

niezwykłaprzyjemność.„A,B, C,witaminaD - podśpiewywałsobieprzypracy-tłuszczjestw

wątrobie,tranwielorybśle”.Mitsimatakżeśpiewał- pieśńopolowaniunaniedźwiedzia.Pracowali

przezcałydzieńi przezcałydzieńprzepełniałogo uczuciegłębokiej,porywającejszczęśliwości.

- Wzimie- powiedziałstaryMitsima- nauczęcię robićłuk.

Stałdługoprzeddomem;wreszcieodbywającasię tamceremoniadobiegłakońca.Otwarły

się drzwi,wyszli. Kotluszedłpierwszy,z prawąrękąwyciągniętąi mocnozaciśniętąpięścią,jak

gdybyściskałw niejjakiścennyklejnot.Równieżz zaciśniętąpięściąwyciągniętejprzedsiebieręki

kroczyłazanimKiakime.Szli w milczeniu,azanimi,takżew milczeniu,szli bracia,siostry,kuzyni

i całagromadastarychludzi.

Wyszlipozaosadęi maszerowaliprzezpłaskowyż.U krawędziskałyprzystanęlizwracając

twarzekuwczesnemusłońcu.Kotlurozwarłdłoń.Leżałananiejszczyptabiałejmąki;dmuchnąłw

dłoń,wymruczałkilkasłów, potemrzuciłtęgarśćbiałegopyłuw kierunkusłońca.Kiakimezrobiła

tosamo.Potemwystąpiłnaprzódojciec Kiakimei wzniósłszyw góręzdobionąpióramilaskę

modlitewnąodmówiłdługąmodlitwę,poczymrzuciłlaskąw śladzagarściamimąki.

- Towszystko- powiedziałgłośnostaryMitsima.- Sąpoślubieni.

- No, no- odezwałasię Linda,gdywracalidodomu.-Powiemtylko,że niewartobyło

chybarobićtylehałasuotakidrobiazg.Kiedyw cywilizowanymkrajuchłopiecchcemiećjakąś

dziewczynę,topoprostu...Ależ John,dokądtybiegniesz?


Nie słuchałjejwołania,lecz biegł,byledalej,gdzieśgdziemógłbybyćsam.

Towszystko.SłowastaregoMitsimydźwięczałymuuszach.Towszystko,wszystko...W

milczeniu,z oddali,lecz gwałtownie,rozpaczliwiei beznadziejniekochałKiakime.A terazjuż

koniec.Miałszesnaścielat.

U AntylopyKiwypodczaspełniksiężycamówionoi czynionotajemniczerzeczy,tajemnicze

rzeczysię rodziły.Chłopcyschodzilidokiwyi wychodzilimężczyznami.Chłopcybalisię, alei

czekaliz niecierpliwością.Aż w końcunadszedłów moment.Słońcezgasło,wzeszedłksiężyc.On

zaśwyruszyłwrazz innymi.Ciemnesylwetkimężczyznuwejściadokiwy;w głąbczerwono

rozświetlonegomrokuwiodładrabina.Pierwsichłopcyzaczęlizstępowaćw dół.Naglejedenz

mężczyznwystąpiłnaprzód,chwyciłgo zaramięi wyciągnąłz szeregu.Wyrwałsię i wśliznąłna

swojemiejsce.Tymrazemmężczyznauderzyłgo i odciągnął,chwytajączawłosy. „Niedlaciebie,

białowłosy!”„Niedlasynasuki”,powiedziałinnymężczyzna.Chłopcywybuchnęliśmiechem.

Odejdź!”A ponieważciągletrzymałsię końcaszeregu,mężczyźniwołalidalej:„Odejdź!”Jedenz

nichschyliłsię, podniósłkamieńi rzucił.„Odejdź,odejdź,odejdź!”Gradkamieni.Krwawiąc

pobiegłw mrok.Zczerwonooświetlonejkiwydobiegałyśpiewy.Ostatniz chłopcówzszedłpo

drabinie.Zostałzupełniesam.

Sam,zaosadą,nagołejrówniniepłaskowyżu.Skalistygruntmajaczyłw księżycowym

blaskujakzbielałekości.Wdoliniekojotywyły doksiężyca.Skaleczeniabolałygo, ranyciągle

jeszczekrwawiły,aleniez bólupłakał,lecz dlatego,że zostałsam,że go odpędzono,samotnego,w

tenkościanyświatskali blaskuksiężyca.Usiadłnakrawędziprzepaści.Księżycmiałzaplecami;

wejrzałw dół,w czarnycieńskalnejściany,w czarnycieńśmierci.Wystarczytylt6jedenkrok,

jedenmałykroczek...Wystawiłprawąrękęnaświatłoksiężyca.Rananadgarstkaciągłekrwawiła.

Cokilkasekundzbierałasię kropla,ciemna,niemalbezbarwnaw tejmartwejpoświacie.Kap,kap,

kap.Jutro,jutroi następnejutro...

OdkryłCzas,Śmierći Boga.

- Sam,zawszesam- mówiłmłodyczłowiek.

Słowatewzbudziływ Bernardzieuczucieżalunadsamymsobą.Sam,sam...

- Totakjakja- powiedziałw przypływienagłejszczerości.- Jestemstraszliwiesamotny.

- Naprawdę- zdumiałsię John.- Sądziłem,że w TamtymŚwiecie... toznaczy,Lindazawsze

mówiła,że tamnigdysię niejestsamotnym.


Bernardzaczerwieniłsię zmieszany.

- No bowiesz - wymamrotałniepatrzącnaJohna- jajestemchybainnyniżresztaludzi.

Jeślikogośnietypowowybutlują...

- Tak,tak,właśnie- potwierdziłmłodzieniec.- Jeśliktośjestodmienny,tojestskazanyna

samotność.Dlatakiegoonisąokrutni.Czytywiesz, że odsunęlimnieodwszystkiego,absolutnie

wszystkiego?Kiedychłopcówwysyłają,żebyspędzilinocw górach,wiesz, kiedytrzebawyśnić

swojeświętezwierzę,tojaniemogępójśćz chłopcami;niedopuszczająmniedoswoichtajemnic.

Ale i takwszystkozrobiłemsam- dodał.- Przezpięćdninicniejadłem,apotempewnejnocy

poszedłemsam- wskazałpalcem- w tamtegóry.

Bernarduśmiechnąłsię pobłażliwie.

- Iwyśniłeścoś?- zapytał.

Tamtenskinąłgłową.

- Ale niemogęci powiedziećco. - Umilkłnachwilę;potemciągną1ściszonymgłosem:-

Pewnegorazuzrobiłemrzecz,jakiejjeszczeniktniedokonał:stanąłempodskałą,w słońcu,W

lecie, z rozłożonymiramionami,jakJezusnakrzyżu.

- Poco, U licha?

- Chciałemsię przekonać,jaktojestbyćukrzyżowanym.Wisiećw słońcu...

- Ale poco?

- Poco?No... - zawahałsię - boczułem,że muszę.SkoroJezustoznosił.Pozatym,jeśli

ktośuczyniłcoś złego... A zresztąbyłemtakinieszczęśliwy;toteżbyłpowód.

- Osobliwieleczyłeś swojenieszczęście- powiedziałBernard.Potemjednaknaszłagomyśl,

że możew końcubyłw tymjakiśsens.Lepszetoniżzażywaniesomy...

- Popewnymczasiezemdlałem- powiedziałmłodyczłowiek.- Upadłemnatwarz.Widzisz

tenślad?Towłaśniewtedy.- Odgarnąłz czołagęstejasnewłosy. Naprawejskroniwidniałagruba

białablizna.

Bernardspojrzał,aleciałojegoprzebiegłnagłydreszcz,i szybkoodwróciłwzrok.

Warunkowanieuczyniłogo nietylelitościwym,ile nadzwyczajdelikatnym.Nawetsamawzmianka

o chorobielubranachnietylkogo przerażała,alewzbudzaław nimodrazęi uczucieobrzydzenia.

Podobniebrud,kalectwoczy starość.Pospieszniezmieniłtemat.

- Czyniemiałbyśochotypojechaćz namidoLondynu?- zapytał,robiącpierwszeposunięcie

w kampanii,którejstrategiępocichuzacząłobmyślaćjużw owejmałejchatce,gdytylko

uświadomiłsobie,ktomusibyć„ojcem”tegomłodegodzikusa.


- Chciałbyś?

Twarzmłodegoczłowiekapojaśniała.

- Naprawdęzabierzeciemnie?

- Oczywiście;toznaczy,jeślidostanępozwolenie.

- Lindęteż?

- No więc... - zawahałsię nachwilę.Tenodrażającystwór!Nie, toniemożliwe.Chociaż,

chociaż...Uświadomiłsobienagle,że jejpotwornośćmożestanowićogromnyatut.

- Ależ oczywiście! - zawołał,pokrywającswojewcześniejszewahanienadmierną,hałaśliwą

serdecznością.

Młodyczłowiekodetchnąłgłęboko.

- Pomyśleć,że mogłobysię spełnićcoś, oczymmarzyłemcałeżycie. Pamiętasz,co mówi

Miranda?

- JakaMiranda?

Ale młodyczłowieknajwyraźniejniedosłyszałpytania.

- Ocudzie!- wyszeptał;oczy mulśniły,twarzpałała.-Jakżejestwiele dobrychstworzeńna

świecie! Jakapięknajestludzkość!- Rumieńcepociemniałynagle;myślałoLeninie,o tymanielew

jedwabnymstrojukoloruzielenibutelkowej,o Leninieolśniewającejmłodościąi kremami

odżywczymi,pulchnej,życzliwie uśmiechniętej.Głosmudrżał.

- O,nowywspaniałyświecie - zaczął,potemnagleurwał;krewodpłynęłamuzpoliczków;

byłbladyjakpapier.- Czyonajesttwojążoną?- zapytał.

- Czym?

- Żoną.Rozumiesz...nazawsze.Onitaktumówią:„nazawsze”,niemożnazerwać.

- O,Fordzie,nie!- Bernardniemógłpowstrzymaćśmiechu.

Johnteżsię śmiał,alez innegopowodu- z radości.

- O,nowywspaniałyświecie - powtórzył- którytakichwydajeszludzi.Jedźmytamzaraz.

- Czasamiwyrażaszsię niezwykleosobliwie- powiedziałBernardpatrzącnamłodzieńcaze

zdumieniemi niepewnością.A pozatymczy niebyłobylepiejpoczekać,ażsamtennowyświat

zobaczysz?


ROZDZIAŁ 9

Leninauważała,że potymdniuosobliwościi grozymaprawodopełnego,absolutnego

relaksu.Gdytylkowrócilidodomuwypoczynkowego,połknęłasześć półgramowychtabletek

somy,położyłasię dołóżkai podziesięciuminutachzatonęław księżycowejpoświaciewieczności.

Upłynieco najmniejosiemnaściegodzin,nimznowupowrócidorzeczywistości.

TymczasemBernardleżałw mrokuzamyślony,z oczymaszerokootwartymi.Było już

dobrzepopółnocy,gdywreszciezasnął.Popółnocy- alejegobezsennośćniebyłabezowocna;miał

plan.

Następnegoranka,punktualnieo dziesiątej,zielonoodzianypilotojednejósmejkrwi

murzyńskiejwysiadłz helikoptera.Bernardczekałnaniegopośródagaw.

- PannaCrownejestw podróżysomatycznej- wyjaśnił.-Topotrwaco najmniejdopiątej.

Mamywięc siedemgodzin.

MógłpoleciećdoSantaFe,załatwićco trzebai wrócićdoMalpaisnadługoprzedjej

przebudzeniem.

- Czybędzietubezpiecznasama?

- Bezpiecznajakhelikopter- zapewniłgopilot.

Wsiedlii wystartowali.Odziesiątejtrzydzieściczterylądowalinadachupocztyw SantaFe,

o dziesiątejtrzydzieścisiedemuzyskałpołączeniez BiuremZarządcyŚwiataw Whitehall;o

dziesiątejtrzydzieścidziewięćmówiłdoczwartegoosobistegosekretarzaJegoFordowskiej

Wysokości;o dziesiątejczterdzieściczterypowtarzałswojąopowieśćpierwszemusekretarzowi,o

dziesiątejczterdzieścisiedemi półzaśw jegouszachzabrzmiałgłęboki,dźwięcznygłos samego

MustafyMonda.

- Ośmieliłemsię przypuszczać- wyjąkałBernard- że WaszaFordowskaWysokośćzechce

uznaćtenprzypadekzaistotnyz naukowegopunktuwidzenia...

- Tak,uważamgo zanaukowoistotny- odrzekłgłębokigłos. - Proszęprzywieźćze sobąte

dwieosobydoLondynu.

- WaszaFordowskaWysokośćpozwoliłaskawie,że powiem,iż będępotrzebowałspecjalnej

przepustki...

- Odpowiedniepolecenia- powiedziałMustafaMond- dlanadzorcyrezerwatusąwłaśnie

wysyłane.Proszęsię udaćwprostdobiuranadzorcy.Do widzeniapanu,panieMarks.

Zaległacisza.Bernardodwiesiłsłuchawkęi jaknajszybciejudałsię nadach.

- Biuronadzorcy- poleciłpilotowiw zielonymstrojugammy.


OdziesiątejpięćdziesiątczteryBernardwymieniałznadzorcąuściskdłoni.

- Bardzorad,panieMarks,bardzo.- Jegotubalnygłos byłterazuniżony.-Właśnie

otrzymaliśmyspecjalnepolecenia...

- Wiem- przerwałmuBernard.- PrzedchwiląrozmawiałemprzeztelefonzJegoFordowską

Wysokością.- Znudzonytonmiałsugerować,że Bernardmazwyczajdzieńw dzieńrozmawiaćz

JegoWysokością.Opadłnakrzesło.Gdybypanbyłłaskawjaknajszybciejpodjąćniezbędnekroki,

jaknajszybciej- powtórzyłdobitnie.Był wprostzachwyconysobą.

Ojedenastejtrzymiałw kieszeniwszystkieniezbędnepapiery.

- No tokłaniamsię panu- powiedziałprotekcjonalniedonadzorcy,któryodprowadziłgoaż

dodrzwiwindy.- Kłaniamsię uprzejmie.

Poszedłdohotelu,wziąłkąpiel,masażwibracyjny,elektrolitycznegolenie,wysłuchał

wiadomościporannych,przezpółgodzinyoglądałtelewizję,zjadłspokojnielunchi o wpółdo

trzeciejodleciałz pilotemgammądoMalpais.

Młodyczłowiekstałprzeddomemwypoczynkowym.

- Bernard- zawołał- Bernard!- Nie byłoodpowiedzi.

Bezszelestnie,w swychmokasynachz jeleniejskóry,wbiegłposchodachi spróbował

otworzyćdrzwi.Były zamknięte.

Odjechali!Odjechali!Tonajsmutniejszarzecz,jakago kiedykolwiekspotkała.Onaprzecież

prosiła,byichodwiedził.A oniwyjechali.Usiadłnaschodachi zapłakał.

Popółgodzinieprzyszłomudogłowy zajrzećprzezokno.Pierwsząrzeczą,jakarzuciłamu

się w oczy, byłazielonawalizkaz wymalowanyminaniejinicjałamiL,C.Radośćwybuchław nim

jakpłomień.Podniósłkamyk.Odłamkirozbitejszybyposypałysię napodłogę.Wnastępnejchwili

byłjużwewnątrzpokoju.Otworzyłzielonąwalizkęi otojużwdychałzapachperfumLeniny,

napełniającpłucasamąjejistotą.Sercewaliłomujakoszalałe;przezchwilęomalniezemdlał.

Potempochylonynadtymdrogocennympudłemdotykał,podnosiłdoświatła,badał.Zamki

błyskawicznezapasowychszortówLeninyze sztucznegoaksamitubyłynajpierwzagadką,potem,

porozwiązaniujejrozkosznązabawą.Zzyg,zzyg, potemznowuzzzyg i jeszczerazzzzyg;był

oczarowany.Zielonepantofelkitonajpiękniejszarzecz,jakąkiedykolwiekwidział.Rozwinął

dessous,zarumieniłsię i szybkoodłożyłjenabok;ucałowałnatomiastperfumowanąchusteczkęze

sztucznegojedwabiui owinąłjąsobieniczymapaszkęwokółszyi. Otworzywszyjakieśpudełeczko,

wznieciłwonnyobłoczek.Dłoniepokryłysię warstewkąpudru.Pocierałnimipierś,barki,nagie


ramiona.Cudowneperfumy!Zamknąłoczy;potarłpoliczeko swojeupudrowaneramię.Na

policzkudotykgładkiejskóry,w nozdrzachwońpachnącegopiżmempyłu- jejrzeczywista

obecność.„Lenina”,szepnął,„Lenina!”

Poderwałgojakiśodgłos;obejrzałsię z minąwinowajcy.Wepchnąłcałąswojązdobyczdo

walizkii zatrzasnąłwieko;pochwilinastawiłuszu,rozejrzałsię. Żadnegoznakużycia,żadnego

dźwięku.A jednakbyłpewien,że coś usłyszał- coś jakbywestchnienie,jakbyskrzypdeski.

Podkradłsię napalcachdodrzwii otwierającjeostrożniestanąłprzedszerokimkorytarzem.Po

jegoprzeciwległejstroniebyłydrugiedrzwi,uchylone.Podszedłtam,pchnąłjelekko,zajrzał.

Naniskimłóżku,odrzuciwszyprześcieradło,odzianazapinanąnazamekróżową

jednoczęściowąpiżamęleżałaLenina,pogrążonaw głębokimśniei takpięknaw aureoliswych

loków,takdelikatniedziecięcaze swymiróżowymipalcamiustópi poważnąuśpionątwarzą,tak

ufnaw bezradnościbezwładnychrąki nóg,że łzy napłynęłymudooczu.

Nieskończenieostrożnie- bezpotrzeby,gdyżchybatylkowystrzałz pistoletumógłby

zawrócićLeninęprzedoznaczonąporąz podróżyw krainęsomy-wszedłdopokoju,ukląkłna

podłodzeobokłóżka.Patrzył,składałręce,poruszałwargami.„Jejoczy”,szepnął.

Jejuczy,włosy, lica,chód,jejgłos;

Wręczaszmijeswąmową.Och!tajejdłoń,

Przyniejwszelkabieltoatrament

Copiszenaganęsamemusobie;przyniej

Nawetpierśłabędziątkajestszorstka...

Wpobliżubzyknęłamucha;odpędziłją.„Muchy”,przypomniałsobie.

ImwolnonabiałymcudziedłoniJulii

Siadaći boskąświętośćkraśćz jejust,

Cochociażdziewiczoskromne,płoną,

Nawetw zetknięciuwłasnychwargwidzącgrzech.

Bardzopowoli,ostrożnymruchemkogoś,ktochcepogłaskaćpłochliwego,amożei

niebezpiecznegoptaka,wyciągnąłprzedsiebierękę.Zawisłatamdrżąca,o calodtychwiotkich

palców,nasamejgranicyzetknięciasię dłoni.Czysię odważy?Czyośmielisię swąniegodnądłonią


zbezcześcićtę...Nie, nieodważysię. Ptakjestzbytniebezpieczny.Ramięcofnęłosię. Jakażona

piękna!Jakapiękna!

Nagleprzyłapałsię namyśli,że wystarczyłobytylkochwycićzasuwakzamka

błyskawicznegoujejszyi i pociągnąćw dół...Zamknąłoczy, poruszyłgłowąniczympies

wytrząsającywodęz uszu.Wstrętnemyśli!Zawstydziłsię samsiebie.Dziewiczo skromne...

Dałosię słyszeć jakieśbrzęczenie.Znowumuchachcekraśćboskąświętość?A możeosa?

Rozejrzałsię, aleniczegoniedostrzegłBzyczenienarastałoi wiadomojużbyło,że dobiegazza

przesłoniętychżaluzjamiokien.Helikopter!Przerażonyzerwałsię narównenogii wybiegłdo

sąsiedniegopokoju,skoczyłprzezotwarteokno,apopędziwszyścieżkąpośródagaw,dopadł

BernardaMarksaw chwili,gdytenwysiadałz helikoptera.


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Wskazówkiwszystkichczterechtysięcyzegarówelektrycznychwe wszystkich,w liczbie

czterechtysięcy,pomieszczeniachOśrodkaw Bloomsburywskazywałydwadzieściasiedemminut

podrugiej.„Tenskrzętnyul”,jaklubiłgo nazywaćdyrektor,byłpogrążonyw wirzepracy.Każdy

miałco robić,wszystkobiegłowedleprzepisanegoporządku.Podszkiełkamimikroskopów,

wymachującszaleńczodługimiogonkami,plemnikiwwiercałyswojegłówkiw jaja;zapłodnione

jajarozrastałysię, dzieliłylub- poddaneprocesowiBokanowskiego- pączkowałyrozpadającna

całekolonieoddzielnychembrionów.Zdziałuspołecznegoprzeznaczeniawindyzdudnieniem

zjeżdżałydosuteren,atam,w purpurowymmroku,w duszącymupale,nawyściółce ze świńskiej

otrzewnej,opitesurogatemkrwii hormonami,płodyrosłycorazwiększei większelubzatruwane

karłowaciaływ tępąepsilonowatość.Zcichymposzumemi klekotemruchomestatywy

niedostrzegalnymruchempełzłytygodniamipoprzezwiekipowtórzonejFilogenezy,bywreszcie(w

dzialewybutlacji)świeżo wydobytez butliniemowlętamogływydaćswójpierwszywrzask

przerażeniai zdumienia.

Wpodziemiachpomrukiwałydynama,windygnaływ góręi w dół.Nawszystkichjedenastu

piętrachżłobkówbyławłaśnieporakarmienia.Ztysiącaośmiusetbutelektysiącosiemset

pieczołowiciezaetykietowanychniemowlątssałorównocześnieswąćwiartkępasteryzowanej

wydzielinyzewnętrznej.

Powyżej,nadziesięciupiętrachsypialnichłopcyi dziewczynki,natylejeszczemali,że

potrzebnyimbyłpopołudniowysen,pracowalijakwszyscy inni,tyleże niezdającsobiez tego

sprawy,nieświadomiewysłuchująchipnopedycznychlekcjihigienyi uspołecznienia,świadomości

klasoweji dziecięcegoseksu.Jeszczewyżejznajdowałysię salezabaw,gdziez powodudeszczowej

pogodydziewięćsetstarszychdziecibawiłosię w budowaniez cegły i gliny,w „łapajkapeć”i w grę

miłosną.

Bzzz! bzzz!huczałul,pracowicie,wesoło. Radosnebyłydziewczętaśpiewającenad

probówkami,przeznaczaczepogwizdywaliprzypracy,aw dzialewybutlacjijakieżwspaniale

dowcipykrzyżowałysię w powietrzunadpustymibutlami!Jednakżetwarzdyrektora

wkraczającegoz HenrykiemFosteremdodziałuzapładnianiabyłapoważna,stężałasurowością.

- Przykładdlawszystkich- mówił.- Itow tymdziale,bomaonnajwiększyw całym

ośrodkuprocentpracownikówz kastwyższych.Poleciłemmuspotkaćsię tuze mnąowpółdo

trzeciej.

- Pracujebardzodobrze- wtrąciłz obłudnążyczliwościąHenryk.


- Wiem.Dlategotymbardziejzasługujenasurowepotraktowanie.Jegowysokipoziom

intelektualnywymagaodpowiedzialnościmoralnej.Imwiększezdolności,tymwiększaskłonność

doodchyleń.Lepiej,żebyjedencierpiał,niżbywieluzostałozdeprawowanych.Niechpanrozważy

rzecznazimno,panieFoster,azobaczypan,iż niemapotworniejszegoprzestępstwanadnietypowe

zachowanie.Morderstwooznaczaśmierćtylkojednostki,aczymżew końcujestjednostka?-

szerokimgestemwskazałrzędymikroskopów,probówek,inkubatorów.-Możemystworzyćnową

beznajmniejszegowysiłku,możemyichstworzyćdowolniewiele. Nietypowośćzagrażaczemuś

więcejniżtylkożyciujednostki;onagodziw Społeczeństwosamo.Tak,w Społeczeństwosamo-

powtórzył.- No, idziewłaśnie.

Bernardwszedłdosalii zmierzałkunimpomiędzyszeregamizapładniaczy.Powłoczka

swobodnejpewnościsiebiez trudempokrywałajegozdenerwowanie.Ton,jakimwypowiedział:

Dzieńdobry,paniedyrektorze”,byłniepotrzebniezbytgłośny,tenzaś,jakimkorygująców błąd,

rzekł:„Życzyłpansobiespotkaćsię tuze mnąnarozmowę”,byłśmieszniecichy,jakpisk.

- Tak,panieMarks- powiedziałdyrektorzłowieszczo brzmiącymgłosem.-Poprosiłem,by

pantuprzyszedł.Wróciłpanz wakacji,jakprzypuszczam,wczorajwieczorem?

- Tak- odparłBernard.

- Taak- powtórzyłdyrektorprzeciągającjadowiciesamogłoskę.Potempodnoszącnagłegłos

zagrzmiał:- Paniei panowie,paniei panowie!

Śpiewdziewczątnadprobówkamii zaabsorbowanepogwizdywaniemikroskopistównagłe

umilkły.Zapadłagłębokacisza,wszyscy spojrzeli.

- Paniei panowie- razjeszczepowtórzyłdyrektor- proszęwybaczyć,że przerywamwaszą

pracę.Zmuszamniedotegobolesnyobowiązek.Bezpieczeństwoi stabilnośćSpołeczeństwasą

zagrożone.Tak,paniei panowie,zagrożone.Tenczłowiek- wskazałoskarżycielskimgestemna

Bernarda- tenczłowiekstojącytuprzednami,alfa-plus,którejtyledanoi odktórejw związkuz

tymtakwiele się wymaga.tenotowaszkolega..amożepowinienemodrazupowiedzieć;były

kolega...w poważnysposóbnadużyłpokładanegow nimzaufania.Przezswojeheretyckiepoglądy

nasporti somę,przezskandalicznąnietypowośćżyciaseksualnego,odrzucenienaukPanaNaszego

Fordai odmowęzachowywaniasię pozagodzinamipracy„jakdzieckow butli”-(tudyrektor

uczyniłznakT)- dowiódł,że jestwrogiemSpołeczeństwa,burzycielem,paniei panowie,

wszelkiegoŁadui wszelkiejStabilności,spiskowcemprzeciwCywilizacjisamej.Ztegopowodu

proponujęgozwolnić,naznakpotępieniazwolnićze stanowiska,jakiezajmujew tymOśrodku;

proponujęwnieśćnatychmiastoprzeniesieniego dopodośrodkanajniższegorzędu,i to,jakoże


karatakaprzysłużysię najżywotniejszyminteresomSpołeczeństwa,doośrodkamożliwie

najbardziejoddalonegoodwszelkichskupiskludności.WIslandiibędziemiałniewielkie

możliwoścideprawowaniainnychswympozbawionymbojaźniFordziejprzykładem.

Dyrektorprzerwał;pochwili,krzyżującnapiersiramiona,zwróciłsię podniosłymtonemdo

Bernarda:

- BernardzieMarks- zapytał- czy możepanwskazaćjakąśprzyczynę,która

powstrzymałabymnieodnatychmiastowegowykonaniawydanegonapanawyroku?

- Tak,mogę- odrzekłbardzogłośnoBernard.

- No więc proszę- powiedziałniecozbityz tropu,alenadalmajestatycznydyrektor.

- Oczywiście.Tylkoto...nakorytarzu.Chwileczkę.-Bernardpopędziłdodrzwii otworzył

je.- Wejdź- polecił,i przyczynaweszłai ujawniłasię w całejswejokazałości.

Rozległysię westchnieniai pomrukizdumieniai grozy;jakaśdziewczynakrzyknęła;ktoś

stającnakrześle,bylepiejwidzieć,upuściłdwieprobówkipełneplemników.Ospała,z obwisłym

ciałem,dziwnei przerażającemonstrumwiekuśredniegopośródtychjędrnychmłodychciałi

nieskazitelnychtwarzy,Lindawkroczyłanasalęuśmiechającsię zalotnieswymbezbarwnym,

zniekształconymuśmiechemi kołysząc,w jejmniemaniuzmysłowo,ogromnymibiodrami.Bernard

szedłobok.

- Otoon- powiedziałwskazującnadyrektora.

- Myślisz,że go niepoznałam?- oburzyłasię Linda;potem,zwracającsię dodyrektora:-

Oczywiście,że cię poznałam,Tomakin,poznałabymcię wszędzie,pośródtysiącainnych.Ale ty

mogłeśmniezapomnieć.Nie pamiętasz?Nie pamiętasz,Tomakin?TwojaLinda.-Stałapatrzącna

niegoz przechylonąnabokgłową,ciąglesię jeszczeuśmiechając,aleuśmiechem,którywobec

kamieniejącejz obrzydzeniatwarzydyrektoracorazbardziejtraciłpewnośćsiebie,gasł,ażw końcu

zanikłzupełnie.- Nie pamiętaszmnie,Tomakin?- powtórzyładrżącymgłosem.Woczachpojawił

się lęki boleść.Pokrytaplamamiworkowatatwarzskurczyłasię groteskowow wyrazieskrajnego

zasmucenia.- Tomakin!- Wyciągnęłaramiona.Ktośzachichotał.

- Comaznaczyć- zacząłdyrektor- tenpotworny...

- Tomakin!- Podbiegładoń,wlokączasobąkoc,zarzuciładyrektorowiręcenaszyję,ukryła

głowę najegopiersi.

Ogólnyśmiechwybuchłniepowstrzymanąfalą.

- ... tenpotwornygłupikawał!- krzyczałdyrektor.

Czerwonynatwarzy,usiłowałuwolnićsię z uścisku.Onatrzymałago kurczowo.


- Ależ jajestemLinda,Linda- śmiechgłuszyłjejsłowa.-Zrobiłeśmidziecko- wrzasnęła

przekrzykująchałas.Zapadłaprzeraźliwacisza;wzrokzebranychzacząłbłądzić,w zakłopotaniunie

mogącsobieznaleźćmiejsca.Dyrektornaglezbladł,przestałsię szamotaći stałz dłońminajej

nadgarstkachp,atrzącnaniąw przerażeniu.

- Tak,dziecko.Ijestemjegomatką.- Rzuciłatęnieprzyzwoitośćjakwyzwaniew ciszę

pełnązgorszonejurazy;potemodrywającsię nagleoddyrektora,zawstydzona,ach,jakże

zawstydzona,zakryłatwarzrękamii zaszlochała.- Toniebyłamojawina,Tomakin.Bo japrzecież

zawszewypełniałampolecenia.Zawsze,samwiesz. Nie wiem,jaksię to...Gdybyświedział,

Tomakin,jakstrasznie...Ale onjednakmipomógł.- Odwracającsię w stronędrzwizawołała:-

John!John!

Wszedłnatychmiast,przystanąłnamomentw progu,rozejrzałsię, potemw swych

mokasynachprzemknąłcichoprzezsalę,upadłnakolanaprzeddyrektoremi wyrzekłczystym

głosem:

- Mójojcze!

Słowo to(bo„ojciec”byłonietylenieprzyzwoite- przycałejjegokonotacyjnejbliskości

wobecobrzydliwegoi niemoralnegofakturodzeniadzieci- co raczejordynarne,byłonietaktem

skatologicznymraczejniżpornograficznym),komiczniesprośne,rozładowałoatmosferęzgęszczoną

doniemożliwości.Śmiechwybuchłpotężny,wręczhisteryczny,salwazasalwą,jakbynigdynie

miałustać.Mójojcze- i tododyrektora.- Mójojcze!O,Fordzie,Fordzie.Toświetne.Ryki rechot

nasiliłsię znowu,śmiechażdorozpuku,łzy napoliczkach.Stłukłosię jeszczesześć probówekz

plemnikami.Mójojcze!

Blady,z obłędemw oczach,dyrektortoczyłposaliwzrokiemomdlałymz wściekłościi

upokorzenia.

Mójojcze!Śmiech,któryjużzdawałsię zamierać,rozszalałsię jeszczegłośniejszyniż

dotychczas.Dyrektorzakryłuszyrękamii wypadłz sali.


ROZDZIAŁ JEDENASTY

Poepizodziew dzialezapładnianialondyńskiekastywyższe opętałopragnienieujrzeniatego

uroczegostwora,któryupadłnakolanaprzeddyrektoremRozrodui Warunkowania- araczejprzed

byłymdyrektorem,bobiedaknatychmiastpotemzłożył dymisjęi nigdyjużjegonoganiepostaław

Ośrodku- awięc pacnąłprzednimi nazwałgo (tozbytdobryżart,żebymógłbyćprawdziwy!)

swoimojcem”.ZLindąnatomiastniechwyciło;niktniezdradzałnajmniejszejochotydooglądania

jej.Powiedzieć,że się jestmatką- tojużnieżart,tonieprzyzwoitość.Ponadtoniebyłaprawdziwą

dzikuską;urodziłasię z butlii zostałauwarunkowanajakwszyscy inni:niemogławięc miećtakich

malowniczychpomysłów.No i wreszcie(zasadniczypowód,dlaktóregoludzieniechcielioglądać

biednejLindy)jejwygląd.Tłusta;utraciłamłodzieńcząprezencję;zniszczonezęby,plamistacera;

noi taFigura(Fordzie!)- wprostniesposóbnaniąpatrzećbezuczuciamdłości,tak,prawdziwych

mdłości.A więc ci najlepsibylizdecydowanini e oglądaćLindy.Lindazaśze swejstronynie

pragnęłaoglądaćtamtych.Powrótdocywilizacjibyłdlaniejpowrotemdosomy,możliwością

leżeniaw łóżkui odbywaniarazporazpodróżybezbólugłowy i wymiotówpopowrocie,bez

owego uczucia,jakiezawszemasię popeyotlu,uczucia,jakobyzrobiłosię coś takzawstydzająco

antyspołecznego,iż nigdyjużniebędziemożnaspojrzećludziomw oczy. Somanierobiłatakich

niemiłychkawałów.Podróżz niąbyładoskonałai jeślinastępnyranekniebyłzbytprzyjemny,to

niesamw sobie,lecz w porównaniuz radościamipodróży.Lekarstwemnatobyłouczynienie

podróżynieprzerwaną.Domagałasię łapczywiecorazwiększych,corazbardziejczęstychdawek.

DoktorShawpoczątkowosię sprzeciwiał,potemdawałjej,ile chciała.Zażywaładodwudziestu

gramównadobę.

- Cojąwykończyw miesiąclubdwa- wyznałdoktorBernardowi.- Systemoddechowy

zostaniesparaliżowany.Przestanieoddychać.Koniec.No i dobrze.Gdybyśmymoglijąodmłodzić

toco innego.Ale niemożemy.

Zdziwiłowszystkich(boprzecieżdziękisomatycznympodróżompozbywanosię kłopotliwej

obecnościLindy),że Johnmiałobiekcje.

- Czywy jejnieskracacieżycia,pozwalającnatakiedawki?

- Wpewnymsensietak- przyznałdoktorShaw.- Jednakżew innymwydłużamyje.- Młody

człowiekpatrzyłnierozumiejąc.- Somamożeodebraćkilkalatżyciaw zwykłymczasie- mówił

doktor- lecz pomyślo ogromnym,niezmiernymprzedłużeniugo pozaczas.Każdasomatyczna

podróżtookruchtego,co nasiprzodkowienazywaliwiecznością.

Johnzacząłrozumieć.


- Wiecznośćgościław naszychustachi oczach- mruknął.

- Słucham?

- Nic, nic.

- Oczywiście- kontynuowałdoktorShaw- niemożnapozwalaćnawędrówkiw wieczność

ludziom,którzymająjakieśpoważnezajęcie.Skorojednakonaniemażadnegopoważnego

zajęcia...

- Mimowszystko- upierałsię John- niewydajemisię tow porządku.

Doktorwzruszyłramionami.

- No cóż, jeśliwolisz, żebysię darłabezprzerwyjakopętana...

WkońcuJohnmusiałustąpić.Lindaotrzymałaswojąsomę.Odtądpozostawaław swym

pokoikunatrzydziestymsiódmympiętrzedomu,w którymzamieszkiwałBernard;leżaław łóżku,

radioi telewizorwłączone,kranikz paczuląodkręconytak,bytylkokapał,w zasięgurękitabletki

somy.Tampozostawała,amimotoniebyłojejtamwcale,ciąglebyładalekostamtąd,

nieskończeniedaleko,w podróży;w podróżypojakimśinnymświecie, w którymmuzykapłynącaz

radiabyłalabiryntemdźwięcznychbarw,migotliwym,roztętnionymlabiryntem,wiodącymz

koniecznościkrętą,alejakżepięknąścieżkąkujasnemucentrumabsolutnejpewności;w którym

tańcząceobrazyz telewizoraskładałysię naniewypowiedzianierozkoszny,rozśpiewany

czuciofilm;w którymkapiącapaczulabyłasłońcem,milionemseksofonów,byłakochającymsię z

niąPopě,tylkow o wiele większymstopniu,nieporównaniebardziej.Ibezkońca.

- Nie, niemożemyjejodmłodzić.Jestemjednakniezmierniewdzięczny- zakończyłdoktor

Shaw- zaumożliwieniemiobejrzeniaprzypadkustarościnaprzykładzieciałaludzkiego.

Serdeczniedziękuję,że mniepanwezwał.- GorącouścisnąłdłońBernarda.

Takwięc wszyscy uganialisię zaJohnem.Jednakżemożnago byłooglądaćtylkoza

pośrednictwemBernarda,urzędowegoopiekuna.Bernardstwierdził,że porazpierwszyw życiu

traktowanyjestnietylkonormalnie,alewręczjakoosobaoszczególnymznaczeniu.Nie byłojuż

plotekoalkoholuw jegosurogaciekrwi,kpinz niskiegowzrostu.HenrykFosterrobiłwszystko,by

zyskaćjegożyczliwość. BenitoHooverzrobiłmuprezentz sześciupaczekgumydożucianasycanej

wydzielinamihormonówpłciowych;wicedyrektorprzeznaczeniaprzyszedłi obrzydliwiewyżebrał

zaproszenienajednoz wieczornychprzyjęćuBernarda.Codokobiettowystarczyło,byBernard

tylkonapomknąło możliwościzaproszenia,amógłmiećkażdą,którązechciał.

- BernardzaprosiłmnienaprzyszłąśrodęnaoglądanieDzikusa- oznajmiłatriumfalnie


Fanny.

- Cieszęsię bardzo- powiedziałaLenina.- Musiszterazprzyznać,że myliłaśsię co do

Bernarda.Czyniesądzisz,że jestwprosturoczy?

Fannyskinęłagłową.

- Imuszęstwierdzić- powiedziała- że byłambardzomiłezaskoczona.

Głównybutlator,dyrektorprzeznaczenia,trzechwicedyrektorówdziałuzapładniania,

profesorczuciofilmoznawstwaw InstytucieInżynieriiEmocyjnej,dziekanWspólnotowejŚpiewami

Westminsteru,inspektorprocesubokanowizacji...listanotablipragnącychodwiedzićBernardanie

miałakońca.

- A w zeszłymtygodniumiałemsześć dziewcząt- zwierzyłsię HelmholtzowiWatsonowi.-

Jednąw poniedziałek,dwiewe wtorek,dwiew piąteki jednąw sobotę.A gdybymmiałwięcej

czasui ochoty,tobyłobyichjeszczetuzin,ażnazbytchętnych...

Helmholtzsłuchałtychprzechwałekw ponurymmilczeniutakpełnympotępienia,że

Bernardpoczułsię obrażony.

- Jesteśzazdrosny- powiedział.

Helmholtzpotrząsnąłgłową.

- Jestmitylkosmutno,towszystko- odrzekł.

Bernardwyszedłfukającze złości. Nigdyjuż,powiedziałsobie,nigdynieodezwiesię do

Helmholtza.

Mijałydni.PowodzeniezawróciłoBernardowiw głowie i w konsekwencjicałkowicie

pogodziłogo(jakprzystałokażdemudobremunarkotykowi)ze światem,którydotychczasuznawał

zatakniezadowalający.Gdytylkoświatgodocenił,porządekrzeczystałsię właściwy.Jednakże,

pogodzonyze światemdziękiosobistemusukcesowi,niewyrzekłsię przywilejukrytykiowego

porządku.Postawakrytycznaprzydawałamuważnościwe własnychoczach;czułsię kimś

wyższym,kimśponad.A pozatymnaprawdęwierzył,że sąrzeczyzasługującenakrytykę.

(Równocześnienaprawdęcieszył gosukcesi możliwośćposiadaniakażdejkobiety,jakatylkomu

się spodoba).Wobectych,którzymu,ze względunaDzikusa,nadskakiwali,Bernardprezentował

nieprawomyślność,czepiającsię w swoimkrytycyzmieróżnychkwestii.Słuchanogo uprzejmie.

Leczzajegoplecaminiejedenkiwałgłową.„Tenmłodyczłowiekźle skończy”,mówili,prorokując

z tymwiększymprzekonaniem,że samimielizamiarwe właściwymczasieosobiściezadbaćo to,

byów koniecbyłzły. „DrugimrazemżadennowyDzikusmujużniepomoże”,mówili.Pókico

jednakbyłów pierwszyDzikus,udawaliwięc życzliwość. A z racjitejżyczliwości Bernardczułsię


prawdziwiewielki- ogromny,arównocześnielekkiuniesieniem,lżejszyodpowietrza.

- Lżejszyodpowietrza- mówiłBernardwskazującw górę.

Wysoko,wysokonadniminaniebieniczymperłaróżowiłsię w słonecznymblaskubalonna

uwięzi,wypuszczonyprzezMinisterstwoPogody.

...rzeczonemuDzikusowi- brzmiałainstrukcjaotrzymanaprzezBernarda- ukazać

cywilizowaneżycie we wszystkichjegoaspektach...”

Ukazywałmujeterazz lotuptaka,z platformywieży naCharing-T.Naczelnikstacjii

dyżurnymeteorologsłużylizaprzewodników.TojednakżeBernardmówiłnajwięcej.Odurzony

swoimsukcesem,zachowywałsię, jakbybyłco najmniejodbywającymwizytacjęzarządcąświata.

Lżejszyniżpowietrze.

Opadłaz niebaZielonaRakietaprzybywającaz Bombaju.Pasażerowiewysiadali.Przez

osiemlukówkabinywyglądałoośmiubliźniaków-Drawidówodzianychw strojebarwykhaki.

Stewardzi.

- Tysiącdwieściepięćdziesiątkilometrównagodzinę- powiedziałdobitnienaczelnikstacji.

- Copano tympowie,panieDzikus?

Johnpowiedział,że owszem.

- Ale - dodał- Arielpotrafiłokrążyćkulęziemskąw czterdzieściminut.

Dzikus- pisałBernardw swoimraporciedlaMustafyMonda-przejawiazadziwiająco

nikłezainteresowaniei równienikłezdumieniewobecosiągnięćcywilizacji.Bez wątpieniajestto

poczęści spowodowaneprzezfakt,iż słyszało nichodkobietyLindy,jegom...”

(MustafaMondzmarszczyłbrwi.„Czytenidiotauważa,że jestemzbytwstydliwy,by

zobaczyćtosłowo napisanew całości?”).

Poczęści zaśtym,że jegouwagaskupiasię natakzwanejprzezeń„duszy”,którąuważaon

zabytniezależnyodświatafizycznego;gdyzaśusiłowałemmuwykazać...”

Zarządcaopuściłkilkanastępnychzdańi jużmiałodwrócićstronęw poszukiwaniujakichś

bardziejinteresującychkonkretów,gdyjegouwagęprzykułszeregzdańwprostniezwykłych.„...

chociażmuszęprzyznać- przeczytał- iż zgadzamsię z Dzikusemco dotego,że cywilizacyjne

dziecięctwojestzbytłatwelub,jakontoujmuje,mazbytmałącenę;chciałbymniniejszym

skorzystaćz okazjii zwrócićuwagęjegoFordowskiejWysokościna...”

WściekłośćMustafyMondaniemalnatychmiastustąpiławesołości. Obraztejkreatury


uroczyściepouczającejgo - jego- owłaściwymporządkubyłdoprawdyzbytgroteskowy.Ten

człowiekchybazwariował.„Muszędaćmunauczkę”,powiedziałsobie,poczymodchyliłw tył

głowę i roześmiałsię głośno.Tak,nauczkę,alejeszczenieteraz.

Był tomałyzakładprodukującyreflektorydlahelikopterów,filiaTowarzystwaWyposażenia

Elektrycznego.Jużnadachu(okólnylistpolecającyodzarządcyczyniłcuda)oczekiwałich

dyrektortechnicznyi kierownikdziałukadr.Poschodachzeszli dozakładu.

- Każdyelementprocesuprodukcyjnego- wyjaśniałkierownik- realizowanyjest,natyle,na

ile tomożliwe,przezczłonkówtejsamejgrupyBokanowskiego.

Wrezultacieosiemdziesiąttrzyczarnepłaskonosedeltykrótkogłowewykonywały

walcowanienazimno.Pięćdziesięciusześciuorlonosychrudzielców-gammobsługiwało

pięćdziesiątsześć czteroosiowychśmigającychtokarek.

Stosiedemsenegalskichwarunkowanychtermicznieepsilonówpracowałow odlewni.

Trzydzieścitrzyżeńskiedelty,odługichgłowach,płowymowłosieniu,wąskichmiednicach,

wszystkieo wzrościemetrsześćdziesiątdziewięć(z dokładnościądodwudziestumilimetrów),

gwintowałyśruby.Wmontażownidwiegrupykarłów,gamm-plus,składałydynama.Naprzeciw

siebiestałydwaniskiestoły;pomiędzynimikrążyłprzenośnik,dowożącoddzielnieczęści;

czterdzieścisiedemjasnowłosychgłów pochylałosię kuczterdziestusiedmiugłowom

ciemnowłosym.Czterdzieścisiedemzadartychnosówkuczterdziestusiedmiuhaczykowatym;

czterdzieścisiedemcofniętychszczękkuczterdziestusiedmiuwysuniętym.Zmontowane

mechanizmysprawdzałoosiemnaściebliźniaczych,odzianychw zielonystrójgamm,dziewcząto

kędzierzawychkasztanowatychwłosach;pakowaniedoskrzyńwykonywałotrzydziestuczterech

krótkonogich,leworęcznychmężczyzn,delt-minus,ładowałozaśskrzynienaoczekująceciężarówki

i przyczepysześćdziesięciutrzechniebieskookich,płowowłosychi piegowatychepsilonów-

półkretynów.

- Onowywspaniałyświecie... - złośliwapamięćpodsunęłaDzikusowisłowaMirandy.- O

nowywspaniałyświecie, którytakichwydajeszludzi.

-Izapewniamwas-zakończyłkierownikdziałukadr,gdyopuszczalifabrykę-że bardzo

rzadkomamyjakieśkłopotyz pracownikami.Zawszespotykamy...

WtemDzikusporzuciłnagleswoichtowarzyszyi zakępąwawrzynówzacząłgwałtownie

wymiotować,jakgdybytwardygruntbyłpodłogąhelikopterazapadającegow dziurępowietrzną.

Dzikus- pisałBernard- odmawiazażywaniasomyi wydajesię zatroskanyfaktem,że


kobietaLinda,jegom...,staleprzebywaw somatycznejpodróży.Wartozaznaczyć,że pomimo

starościjegom...i jejw najwyższymstopniuodrażającegowygląduDzikusczęstojąodwiedzai

wydajesię doniejbardzoprzywiązany- interesującyprzykładnato,jakwczesnewarunkowanie

możezmodyfikować,anawetusunąćnaturalneodruchy(w tymwypadkuodruchucieczkiod

nieprzyjemnegoobiektu)”.

WEtonwylądowalinadachuszkoły.Poprzeciwnejstroniedziedzińcaszkolnegobielaław

słońcupięćdziesięciodwupiętrowaLupton’sTower.Instytutpojejlewejstroniei szkolnaśpiewalnia

wspólnotowapoprawejwzniosłyswe czcigodnekształtyz żelazobetonui vita-szkła.Wśrodku

czworokątnegodziedzińcastałstarymalowniczyposągPanaNaszegoFordaodlanyze stali

chromowej.

DoktorGaffney,rektor,i pannaKeate,dyrektorkaszkoły,powitaliich,gdywysiedliz

helikoptera.

- Czydużotumaciebliźniaków?- zapytałz obawąw głosie Dzikus,kiedyrozpoczynali

zwiedzanie.

- Och,nie- odparłrektor.- Etonjestprzeznaczonywyłączniedlachłopcówi dziewczątz

kastwyższych.Jednojajo,jedenosobnik.Tooczywiście utrudniaedukację.Ponieważjednak-

westchnął- będąmusielionipodejmowaćodpowiedzialnośći działaćw sytuacjach

nieprzewidywalnych,niemożnategouniknąć.

TymczasemBernardupodobałsobiemocnopannęKeate.

- Gdybypanibyławolnawieczoremw poniedziałek,środęlubpiątek...-powiedział.

WskazującpalcemnaDzikusadodał:- Wiepani,onjestnaprawdęciekawy.Malowniczy.

PannaKeateuśmiechnęłasię (jakimiłyuśmiech,pomyślał),powiedziała„dziękuję”;będzie

bardzoradawpaśćnaktóreśz przyjęć.Rektorotworzyłdrzwi.

Pięćminutw klasiealf-dwuplusówwprawiłoJohnaw lekkieoszołomienie.

- Cotojestwzględnośćelementarna?- szepnąłdoBernarda.Bernardusiłowałwytłumaczyć,

potemdałzawygranąi zaproponował,żebyprzejśćdoinnejsali.

Spozadrzwiwychodzącychnakorytarz,którymszli dosaligeograficznejbet-minus,

śpiewnysopranwołał:„Raz,dwa,trzy,cztery”,apotemze znużeniem,niecierpliwie:„Mówiłam,

takjakpoprzednio”.

- Ćwiczeniamaltuzjańskie- wyjaśniłapannaKeate.- Większośćnaszychdziewczątjest

bezpłodna,rzeczjasna.Jasamajestembezpłodna.- Uśmiechnęłasię doBernarda.Mamyjednak


okołoośmiusetniesterylizowanych,którewymagająciągłegotreningu.

Wsaligeograficznejbet-minusJohndowiedziałsię, że:„rezerwatdzikichtomiejsce,

któregoz racjiniesprzyjającychwarunkówklimatycznychi geologicznychlububóstwaźródeł

naturalnychnieopłacasię cywilizować”.Klik!Salapogrążyłasię w ciemności;i otonaglenad

głowąnauczycielapojawilisię penitenciz Acoma,którzyzgięci w pokłonieprzedPaniąNasząi

zawodzącyw znanyJohnowisposóbwyznawaliswe grzechyprzedJezusemnakrzyżu,przed

wizerunkiemorła,symboluPookonga.Młodziuczniowiez Etonwybuchnęliśmiechem.Ciągle

zawodzącpenitencipowstaliz kolan,zrzuciligórneczęści odzieżyi zaczęlisię razzarazem

biczowaćzapomocąwęźlastychrzemieni.Jeszczepotężniejszasalwaśmiechuzagłuszyłanawet

wzmacnianyspecjalniezapisichjęków.

- Dlaczegoonisię śmieją?- zapytałDzikusz bolesnymzdumieniem.

- Dlaczego?- rektorzwróciłkuniemutwarz,naktórejgościł jeszczeszerokiuśmiech.-

Dlaczego?No botojestnadzwyczajzabawne.

WpółmrokusaliBernardzaryzykowałgest,naktórydawniejniezdobyłbysię chybaw

zupełnymnawetmroku.Silnypoczuciemswejniedawnozdobytejważności,objąłramieniemkibić

dyrektorkiszkoły.Kibićpoddałasię jakgałązkawierzby.Jużmiałzamiarukraśćcałusalubnawet

dwa,amożei zaryzykowaćdelikatneuszczypnięcie,gdyokienniceotwarłysię znowu.

- Możejużpójdziemy- powiedziałapannaKeatei ruszyłakudrzwiom.

- A to- rzekirektorw chwilępóźniej- jestsalakontrolihipnopedycznej.

Setkiszafgrającychz muzykąsyntetyczną,jednaszafanajednąsypialnię,stałynapółkach

wzdłużtrzechściansali;w przegródkachnaczwartejścianieznajdowałysię papierowerolkiścieżki

dźwiękowejz wdrukowanymw niezapisemposzczególnychlekcjihipnopedycznych.

- Tusię wsuwarolkę- wyjaśniałBernardprzerwawszydoktorowiGaffneyowi- naciskasię

tenguzik...

- Nie, nie,ten- poprawiłnachmurzonydoktorGaffney.

- No właśnie,ten.Rolkasię odwija.Atomyselenuprzetwarzająimpulsyświetlnew fale

głosowe i...

- Igotowe- dokończyłdoktorGaffney.

- CzyoniczytająSzekspira?- zapytałDzikus,gdyzmierzającdolaboratoriów

biochemicznychprzechodziliobokszkolnejbiblioteki.

- Oczywiście,że nie- powiedziałarumieniącsię dyrektorka.

- Naszabiblioteka- stwierdziłdoktorGaffney- zawierawyłącznieksiążkifachowe.jeśli


naszamłodzieżpotrzebujerozrywki,możeiść naczuciofilm.Nie zachęcamyjejdooddawaniasię

samotnymzabawom.

Pięćautokarówpełnychchłopcówi dziewcząt,rozśpiewanychlubw milczeniu

obejmującychsię parami,przemknęłooboknichposzklanejjezdni.

- Właśniewracają- wyjaśniłdoktorGaffney,gdytymczasemBernardszeptemumawiałsię z

dyrektorkąszkołynawieczornespotkanie- z krematoriumw Slough.Warunkowanietanatyczne

zaczynasię w osiemnastymmiesiącużycia.Każdedzieckospędzadwaporankitygodniowow

szpitaluumierających.Sątamnajlepszezabawki,aw dniachzejściapodajesię dzieciomkrem

czekoladowy.Ucząsię uznawaćśmierćzarzeczzwykłą.

- Jakkażdyinnyprocesfizjologiczny- wtrąciłafachowodyrektorka.

Oósmejw Sayoyu.Uzgodnione.

WpowrotnejdrodzedoLondynuzatrzymalisię w BrentfordprzedzakładamiZrzeszenia

Telewizyjnego.

- Zechciejzaczekaćtuchwilę,ajapójdęzatelefonować- rzekłBernard.

Dzikusczekałi patrzył.Pierwszazmianawłaśniekończyłapracę.Tłumypracownikówkast

niższychstaływ długichkolejkachprzedprzystankiemjednoszynówki-siedemsetalboosiemset

gamm,delt,epsilonów,mężczyzni kobiet,aleniewięcejniżtuzinodmiennychtwarzyi figur.

Każdejz osóbkasjerwrazz biletempodawałmałepudełeczkotabletek.Długirządkobieti

mężczyznprzesuwałsię powoli.

- Cojestw tychszkatułkach?- zapytałwspomniawszyKupca weneckiego DzikusBernarda,

gdytendołączyłpochwili.

- Dziennaporcjasomy- odpowiedziałdośćniewyraźnieBernard,bowłaśnietrzymałw

ustachkawałekgumydożucia,prezentuodBenitaHoovera.- Dostająjąpopracy.Cztery

półgramowetabletki.Wsobotysześć.

Leninaweszładoprzebieralnipodśpiewującsobiewesoło.

- Wyglądasznazadowolonąz siebie- powiedziałaFanny.

- Bo jestemzadowolona- odparła.Zzzyg!- Bernarddzwoniłpółgodzinytemu.-Zzzyg,

zzzyg! Wydobyłasię z szortów.- Madziśniespodziewanespotkanie.- Zzzyg!- Prosiłmnie,bym

zabraławieczoremDzikusanaczuciofilm.Muszępędzić.- Pognaław stronęłazienki.

- Maszczęście dziewczyna- powiedziaładosiebieFannypatrzącw śladzaLeniną.


Nie byłow tejuwadzezazdrości;dobrodusznaFannypoprostustwierdzałafakt.Lenina

miałaszczęście;dzieliłaprzecieżz Bernardemsporączęść ogromnejsławyDzikusa,jejmało

znaczącaosobaodbijałablasknajmodniejszejaktualniegwiazdy.CzyżsekretarzFordowskiejLigi

MłodychKobietniepoprosiłjejoprelekcjęnatematjejdoświadczeń?Czyżniezaproszonojejna

dorocznyobiadw Klubie„Aphroditaeum”?Czyżniewystąpiław DziennikuCzuciowizyjnym- tak

iż niezliczonemilionymieszkańcówplanetymogłyjąpoznaćwzrokiem,słuchemi dotykiem?

Nie mniejprzyjemnebyływzględyokazywanejejprzezwybitneosobistości.Drugisekretarz

rezydującegozarządcyświatazaprosiłjąnakolacjęi śniadanie.Jedenweekendspędziłaz

fordowskimsędziąSąduNajwyższego,innyzaśw towarzystwiearchiśpiewakawspólnotowegoz

CanterburyP. rezesKorporacjiWydzielinWewnętrznychi Zewnętrznychtelefonowałdoniej

nieustannie,z wicedyrektoremBankuEuropejskiegozaśbyław Deauville.

- Towszystkojestcudowne,oczywiście. A jednak- zwierzałasię przedFanny- czuję,

jakbymw pewiensposóbdokonywałanadużycia.Bo pierwsząoczywiście rzeczą,jakąoniwszyscy

chcąwiedzieć,jest:jakwyglądaseksz Dzikusem?A jamuszęodpowiadać,że niewiem.-

Potrząsnęłagłową.- Większośćmężczyznminiewierzy.Ale takjednakjest.Wolałabym,żebybyło

inaczej- dodałaze smutkiemi westchnęła.- Onjeststrasznieprzystojny,niesądzisz?

- A czy tymusię niepodobasz?- spytałaFanny.

- Czasemwydajemisię, że tak,aczasem,że nie.Onze wszystkichsił starasię mnieunikać.

Wychodziz pokoju,kiedyjawchodzę;niechcemniedotknąćaninawetspojrzećnamnie.Gdy

jednakczasamiodwracamsię nagle,przyłapujęjegowzrok;wtedy...nowiesz, jakmężczyźnipatrzą

nakobietę,któraimsię podoba.

Tak,Fannywiedziała.

- Nie mogętegorozgryźć- stwierdziłaLenina.

Nie mogłategorozgryźć;nietylkobyłazdziwiona- byławręczzmartwiona.

- Bo widzisz,Fanny,mniesię onpodoba.

Podobałsię corazbardziej.No, dziśbędzieświetnaokazja,pomyślałaperfumującsię po

kąpieli.Klap,klap,klap- świetnaokazja.Jejdobryhumorznalazłupustw postacipiosenki:

Tulmniemiłyz całejsiły;

Całujmnieażpoświtanie;

Tulkochankubezustanku;

Jaksomadobrekochanie.


Organwęchowygrałuroczoodświeżającecapriccioziołowe, toczącpasażetymiankui

lawendy,rozmarynu,bazylii,mirtu,estragonu;szeregodważnychmodulacjiw tonacjikorzennejaż

poambrę;potempowolnypowrótprzezdrzewosandałowe,kamforę,cedri świeże siano(odczasu

doczasudelikatnydysonans- powiewzapachusosunerkowego,leciutkidomysłwoniświńskiego

gnoju)odprostycharomatów,odktórychutwórsię rozpoczął.Gasłoostatnietymiankowetchnienie;

podniosłasię burzabraw,zapłonęłyświatła.Waparaciemuzykisyntetycznejzaczęłasię rozwijać

rolkaze ścieżkądźwiękową.Miłymrozmarzeniemwypełniłopowietrzetriozłożonez

hiperskrzypiec,superwiolonczelii surogatoboju.Trzydzieścilubczterdzieścitaktów,apotemna

tymtleinstrumentalnymzacząłwyśpiewywaćgłos więcejniżludzki- togardłowy,tobardziej

płytki,topustyjakflet,tonabrzmiałytęsknąharmoniką,bezwysiłkuprzechodziłodnajniższych

rejestrówGaspardaForstera,wręcznagranicyśpiewu,ażpotrylwysokonadgórnymC,jakijedyny

razw dziejachmuzykizdołałaosiągnąćLucreziaAjugari(w roku1770, nascenieOperyKsiążęcej

w Parmie,kuzdumieniuMozarta).

Zagłębieniw miękkichfotelachLeninai Dzikuswdychalii słuchali.Terazkolejnaoczy i

naskórek.

Światłapogasły;w mrokusolidnei jakbyzawisłeowłasnej.mocy,zapłonęłyświetliste

litery.TRZYTYGODNIEWHELIKOPTERZEB. ARWNYSTEREOSKOPOWYCZUCIOFILM,

SUPERŚPIEW,SYNTDIALOGI.ZTOWARZYSZENIEMZSYNCHRONIZOWANEGO

ORGANUWĘCHOWEGO.

- Trzymajdłonienatychmetalowychguzachnaporęczachfotela- szepnęłaLenina.- W

przeciwnymrazieniebędzieszodbierałefektówdotykowych.

Dzikusuczynił,jakmuporadzono.

Tymczasemznikłów świetlistynapis;przezdziesięćsekundtrwałzupełnymrok;potem,

nagłe,zdumiewającoi nieporównaniebardziejmaterialne,niżmogłobysię wydawaćw faktycznych

kształtachz krwii kości,dalekobardziejrealneniżrealnośćsama,zjawiłysię stereoskopoweobrazy

złączonychw uścisku:gigantycznegoMurzynai młodejzłotowłosej,krótkogłowejbety-plus.

Dzikusdrgnął.Todoznanienawargach!Uniósłdłońdoust;łaskotanieustało;opuściłdłoń

nametaloweguzy;pojawiłosię znowu.Tymczasemorganwęchowywydzielałwońpiżma.Ścieżka

dźwiękowawydałagołębiesupergruchanie„:Oo-ooch”,abasbardziejgłębokiodafrykańskiego,

rozbrzmiewającz częstościązaledwietrzydziestudwudrgańnasekundę,odpowiedział:„Aa-aach”.

Ooch-ach!Ooch-ach!”,stereoskopowewargizłączyłysię ponownie,i razjeszczetwarzowesfery


erogennesześciutysięcywidzów,Alhambry"dotknęłanieznośnawprost,galwanicznarozkosz.

Ooch...”

Fabułafilmubyłanadzwyczajprosta.Wkilkaminutpopierwszychoochachaachach

(odśpiewanodueti odprawionorytualikmiłosnynaowejsłynnejskórzeniedźwiedziej,którejkażdy

włosek- wicedyrektorprzeznaczeniamiałw zupełnościrację- dawałsię odczućz osobnai jak

najwyraźniej)Murzynuległkatastrofiehelikopterowej,spadłnagłowę. Bach!Cóżzacios w czoło!

Nasalipodniósłsię chór„au”i „aj”.

KontuzjaobróciławniweczcałeuwarunkowanieMurzyna.Wykształciłw sobiewyłączną,

maniackąnamiętnośćdobety-blondynki.Onasię opiera.Onsię upierz.Następująutarczki,pościgi,

napaśćnarywala,wreszciesensacyjneporwanie.Blondynkabetazostajeuniesionaw nieboi

trzymanatam,w wiszącymhelikopterze,przeztrzytygodnie,pozostającw niesłychanie

antyspołecznymtěte-à-tětez czarnymszaleńcem.Wreszcie,pocałejseriiprzygódi poobfitości

powietrznejakrobacji,uwalniajątrzechmłodychprzystojnychmężczyzn-alf.Murzynaodsyłasię

doośrodkarewarunkowaniadorosłych,Filmzaśmazakończeniepomyślnei przyzwoite,beta-

blondynkabowiemzostajekochankąwszystkichtrzechjejwybawców.Robiąchwilęprzerwyna

śpieww kwarteciesyntetycznymprzypełnymsuperorkiestralnymakompaniamenciei wonigardenii

z organówwęchowych.Potemporazostatnipojawiasię niedźwiedziaskórai wśróddęciaw

seksofonyostatnistereoskopowypocałuneknikniew mroku,ostatniłaskoczącyimpulselektryczny

zamieranawargachniczymginącaćma,któratrzepocze,drży,corazsłabiej,corazlżej,ażwreszcie

zamierai leży zupełnie,zupełnienieruchoma.

DlaLeninyjednakżeniecałkiemzamarła.Jeszczepozapaleniuświateł,gdykrokzakrokiem

posuwalisię wśródtłumuw stronęwind,duchćmyciągletrzepotałnawargachLeniny,ciągle

znaczyłnaskórzedelikatne,budzącedreszczdrożynylękui rozkoszy.Policzkijejpłonęły,lśniły

zwilgotniałeoczy, pierśfalowała.ChwyciłabezwładneramięDzikusai przycisnęłajedoswego

boku.Rzuciłnaniąspojrzenie,blady,cierpiący,rozpalonypożądaniemi tympożądaniem

równocześniezawstydzony.Nie byłgodzien,niebył...Ichoczy spotkałysię namoment.Jakież

skarbyobiecywałjejwzrok!KrólewskiokuptemperamentuS. zybkoodwróciłwzrok,uwolnił

uwięzioneramię.Podświadomielękałsię, że mogłabyprzestaćbyćtymczymś,czego czułsię

niegodzien.

- Nie powinnaśoglądaćtakichrzeczy- orzekł,starającsię jaknajspieszniejprzerzucićz

Leninynawarunkizewnętrzneodpowiedzialnośćzawszelkieminionelubwszelkieewentualne

przyszłeodchyleniaoddoskonałości.


- Jakichrzeczy,John?

- Takichjaktenokropnyfilm.

- Okropny?- Leninabyłaszczerzezdumiona.- Sądziłam,że jesturoczy.

- Tobyłopodłe- powiedziałz oburzeniem- tobyłonikczemne.

Potrząsnęłagłową.

- Nie wiem,oco ci chodzi.- Czemuonjesttakidziwny?Dlaczegowszystkousiłujepopsuć?

Wtaksikopterzeledwienaniąspojrzał.Spętanymocnym,choćnigdyniewypowiedzianym

ślubem,poddanyprawom,któredawnotemuprzestałyobowiązywać,siedziałodwróconybokiemi

milczący.Niekiedy,jakgdybyjakiśpalecpotrącałnapiętąw nimdogranicwytrzymałościstrunę,

całymjegociałemwstrząsałnagłynerwowydreszcz.

Taksikopterwylądowałnadachudomu,w którymmieszkałaLenina.„Nareszcie”,pomyślała

z radością,wysiadającz taksówki.Nareszcie- mimoże onnadaljesttakidziwny.Stojącw świetle

lampyzerknęław podręcznelusterko.Nareszcie.Tak,nosrzeczywiścietrochębłyszczy.

Wytrząsnęłaniecopudruz puderniczki.Odpowiednimoment- boonwłaśniepłacizataksówkę.

Potarłaświecącemiejscemyślącprzytym:„Onjeststrasznieprzystojny.Nie musibyćtaki

nieśmiałyjakBernard.A jednak...Każdyinnymężczyznajużdawnobytozrobił.No, alenareszcie

dziś”.Częśćtwarzywidocznaw małymokrągłymlusterkuuśmiechnęłasię nagledoniej.

- Dobranoc- rozległsię zajejplecamizdławionygłos. Leninaodwróciłasię. Stałw

drzwiachtaksówkipatrzącnieruchomymwzrokiem;zapewnepatrzyłtakprzezcałytenczas,gdy

onapudrowałanos,i czekał- alenaco?A możesię wahałusiłującpodjąćdecyzjęi ciąglemyślał,

myślałjakieśnadzwyczajnemyśli- niebyław staniepojąćjakie.

- Dobranoc,Lenino- powtórzył;jegoustawykrzywiłosobliwygrymas,próbaprzywołania

uśmiechu.

- Ależ John- Myślałam,że ty...Czytynie...?

Zamknąłdrzwii pochyliłsię kupilotowiwydającmujakieśpolecenie.Taksówkawzbiłasię

w górę.

Spoglądającprzezoknow podłodzeDzikuswidziałzwróconąkugórzetwarzŁeniny,bladą

w jasnymświetlelamp.Jejotwarteustacoś wołały.Oglądanaz góryw perspektywicznymskrócie

postaćoddalałasię szybko;malejącykwadratdachuzdawałsię pogrążaćw otchłanimroku.

Wpięćminutpóźniejbyłjużw swoimpokoju.Zeschowkawyjąłnadgryzionyprzezmyszy

tom,z nabożnączciąodwracałwyplamionei zmiętestronice;zacząłczytaćOtella. Otello,jaksobie

przypomniał,jestjaków bohaterTrzech tygodni w helikopterze:teżMurzyn.


Otarłszyoczy Leninapodążyłaprzezdachkuwindzie.Zjeżdżającnadwudziestesiódme

piętrowyjęłafiolkęsomy.Jedengram,zadecydowała,niewystarczy;jejprzykrośćjestwięcejniż

jednogramowa.Ale jeśliweźmiedwa,możenieobudzićsię naczasjutrorano.Wybraławyjście

pośredniewytrząsającnastulonąlewądłońtrzytabletkipółgramowe.


ROZDZIAŁ DWUNASTY

Bernardmusiałwołaćstojącpodzamkniętymidrzwiami;Dzikusniechciałotworzyć.

- Ależ wszyscy jużsą,czekająnaciebie!

- A niechczekają- dobiegizzadrzwistłumionygłos.

- John,przecieżdobrzewiesz - (jakżetrudnojestmówićprzekonywająco,gdytrzebatak

natężaćgłos!) - że zaprosiłemich,abymoglipoznaćciebie.

- Powinieneśbyłnajpierwmniezapytać,czy mamochotęichpoznać.

- No John,przecieżzawszeprzychodziłeś.

- Dlategowłaśniejużwięcejniechcę.

- Zróbtodlamnie- Bernarddarłsię przymilnymtonem.- Nie chceszzrobićtegodlamnie?

- Nie.

- Mówiszserio?

- Tak.

- Toco jamamrobić?- z rozpaczązawołałBernard.

- A idźdodiabla- odkrzyknąłzirytowanygłos.

- Ależ dzisiajprzybyłtuarchiśpiewa1ś~wspólnotowyzCanterbury-. Bernardnieomal

płakał.

- Ai yaa tákua! - Tylkow językuZuňiDzikusbyłw stanienależyciewyrazićswójstosunek

doarchiśpiewakawspólnotowego.- Háni! - dodałpochwili;potemjeszcze(z jakążgwałtownością

w głosie) zadrwił:- Sonsěso tse-ná - i splunąłnapodłogę,takjakmógłbytozrobićPopě.

WkońcupokonanyBernardmusiałwycofaćsię doswojegomieszkaniai powiadomić

niecierpliwetowarzystwo,że Dzikusniepokażesię tegowieczoru.Wieśćprzyjętoz oburzeniem.

Mężczyźnibyliwściekli,że niepotrzebnieokazywaliwzględytejpłotceo niesmacznejreputacjii

heretyckichpoglądach.Imktowyższązajmowałpozycjęspołeczną,tymgłębszączułurazę.

- Taksobieze mniezakpić- powiedziałarchiśpiewak.- Zemnie!

Codokobiet,toz oburzeniemuznały,że jewykorzystano- że jewykorzystałtenpaskudny

karzełek,któremuomyłkowododanoalkoholudobutli- tenstwóro posturzegammy-minus.To

obelga,takmówili,i tocorazgłośniej.Dyrektorkaszkoływ Etonbyław tymszczególnieaktywna.

TylkoLeninamilczała.Blada,z nietypowądlaniejmelancholiąw błękitnychoczach,

siedziaław kąciepokoju,odgrodzonaodnichemocjami,któreniebyłyichudziałem.Przyszłana

przyjęcieprzepełnionadziwnymuczuciemlękui zarazemuniesienia.„Zakilkaminut-powiedziała

sobiewchodzącdopokoju- ujrzęgo,porozmawiamz nim,powiemmu(zdecydowałasię nato),że


misię podoba,i tobardziejniżktokolwiek,kogodotychczasznałam.A potemmożeonpowie...”

Copowie?Krewnapłynęłajejdotwarzy.

Dlaczegowczorajpoczuciofilmiebyłtakidziwny?Takiosobliwy.A jednakjestempewna,

że bardzomusię podobam.Jestempewna...”

Towłaśniew tymmomencieBernardpodałowąwiadomość;Dzikusnieprzyjdziena

przyjęcie.

Leninapoczułanaglewszystkiesensacjedoznawanezwyklenapoczątkuleczeniasurogatem

gwałtownychnamiętności- poczuciestraszliwejpustki,lękzapierającydechw piersi,nudności.

Zdawałojejsię, że pracasercaustała.

Topewniedlatego,że musię niepodobam”,powiedziałasobie.Iodrazutamożliwość

stałasię ustalonąprawdą:Johnodmówiłprzyjścia,ponieważonamusię niepodoba.Nie podobamu

się...

- Tegodoprawdyjużzbytwiele - mówiładyrektorkaszkołyzEtondodyrektorasieci

krematoriówi systemuodzyskiwaniafosforu.- Kiedypomyślę,że ja...

- Tak- rozległsię głos FannyCrowne- tooalkoholutocałkowitaprawda.Mójznajomy

znałkogoś,ktopracowałwówczasw składzieembrionów.Tamtaosobapowiedziałatomojemu

przyjacielowi,aonpowiedziałmnie...

- Fatalne,fatalne- powiedziałHenrykFoster,starającsię okazaćwspółczucie

archiśpiewakowi.- Być możezainteresujepana,że naszbyłydyrektorzamierzałprzenieśćgo do

Islandii.

PrzekłuwanykażdymwypowiadanymsłowemnadętybalonpewnościsiebieBernarda

uchodziłteraztysiącemotwartychran.Blady,zmieszany,pognębionyi dogłębiwstrząśniętykrążył

pośródswychgości bąkającnieskładneprzeprosiny,zapewniając,że następnymrazemDzikusna

pewnosię pojawi,nalegając,byusiedlii częstowalisię karotenowymikanapkami,witaminąA pâté,

surogatemszampana.Zajadaliposłusznie,gospodarzajednakignorując;pili,aleodnosilisię doń

niegrzecznielubwymienialimiędzysobąuwaginajegotemat- głośno,obraźliwie,takjakbygo tam

w ogóle niebyło.

- Cóż,moiprzyjaciele- wyrzekłarchiśpiewakwspólnotowyz Canterburyswympięknym,

dźwięcznymgłosem,którysłużyłmudoprowadzeniaobchodówDniaForda- cóż, moiprzyjaciele,

czasjużchybanamnie...- Wstał,odstawiłszklankę,strzepnąłz purpurowej,wiskozowejsukni

okruchywystawnegoposiłkui podążyłkudrzwiom.

Bernardrzuciłsię zastępowaćmudrogę.


- Czypanarchiśpiewaknaprawdęmusi...?Jeszczebardzowcześnie.Miałemnadzieję,że

pan...

Otak,cóż onmiałzanadzieje,gdyLeninapowiedziałamuw zaufaniu,że archiśpiewak

wspólnotowyprzyjąłbyzaproszenie,gdybymujewysłano.„Wiesz,onjestnaprawdęuroczy”.I

pokazałaBernardowimałyzlotywisiorekw kształcieTdozamkabłyskawicznego,podarowanyjej

przezarchiśpiewakanapamiątkęweekenduspędzonegoprzezniąw diecezjalnejśpiewalni.Obecni

będą archiśpiewak zCanterbury oraz pan Dzikus. Bernardogłaszałswójtriumfnakażdejz kart

zaproszeniowych.A tuDzikustenwłaśnie,tenwłaśniewieczórwybrałnato,byzamykaćsię w

pokojui wołaćHáni!,anawet(dobrze,że BernardnierozumiałjęzykaZuňi)Sonsěso tse-ná!

Chwila,któramiałabyćukoronowaniemcałejkarieryBernarda,obróciłasię w momentjego

największegoupokorzenia.

- Miałemtakąnadzieję...- powtarzałbełkotliwie,spoglądającnawielkiegodygnitarza

zmieszanym,błagalnymwzrokiem.

- Mójmłodyprzyjacielu- rzekłdonośniearchiśpiewakwspólnotowytonemuroczystymi

surowym;zapadłopowszechnemilczenie.- Pozwólmiudzielićci jednejrady.- Pogroził

Bernardowipalcem.- Zanimniebędziezapóźno.Jednejdobrejrady.- (Tonstałsię grobowy).-

Prostujścieżkiswoje,mójmłodyprzyjacielu,prostujścieżkiswoje.- UczyniłnadnimznakTi

odwróciłsię. - Lenino,dzieckomoje- zawołałinnymjużtonem.- Pójdźze mną.

Posłusznie,choćbezuśmiechui (zupełnieobojętnawobecdoznanegozaszczytu)bezemocji

Leninawyszłazanimz pokoju.Pozostaligoście podążaliw stosownymoddaleniu.Ostatniz nich

zatrzasnąłdrzwi.Bernardzostałsam.

Podziurawionynawylot,oklapły,opadłnafoteli ukrywszytwarzw dłoniachzapłakał.W

chwilępotempozastanowieniuzażyłczterytabletkisomy.

Nagórzew swoimpokojuDzikusczytałRomea i Julię.

Leninai archiśpiewakwspólnotowywysiedlinadachuśpiewalni.

- Szybko,szybko,mójprzyjacielu...tojest,chciałempowiedzieć,Lenino- wolał

niecierpliwiearchiśpiewakstojącuwejściadowindy.Lenina,którazwolniłanachwilę,by

popatrzećnaksiężyc,opuściłaoczy i pospieszyłaprzezdach,abydołączyćdoarchiśpiewaka.

Nowateoriabiologii”,brzmiałtytułrozprawy,którąMustafaMondwłaśniekończyłczytać.

Siedziałprzezchwilę,marszczącw zamyśleniubrwi,potemwziąłpióroi napisałw poprzekstrony


tytułowej:„Reprezentowaneprzezautoramatematycznepodejściedopojęciacelujestnowe,

wysoce oryginalne,lecz heretyckie,adlaobecnegoporządkuspołecznegoniebezpiecznei

potencjalniewywrotowe.Nie publikować”.Ostatniezdaniepodkreślił.„Autoraobserwować.Może

zajśćkoniecznośćprzewiezieniagodoMorskiejStacjiBiologicznejnaŚwiętejHelenie”.Szkoda,

pomyślałkładącpodpis.Robotamistrzowska.Ale gdysię razzacznieuznawaćwyjaśnieniaw

kategoriachcelu...toniewiadomo,co z tegomożewyniknąć.Tegotypuideamożerozwarunkować

co bardziejniestabilneumysłykastwyższych- pozbawićjewiaryw szczęśliwość jakoDobro

Najwyższe,aw zamianrozbudzićw nichprzekonanie,iż cel jestgdzieśdalej,gdzieśpozasferą

aktualnegobytowanialudzi;że celemżycianiejestpodtrzymaniedobrobytu,lecz jakieśtam

pogłębianiei doskonalenieświadomości,jakieśposzerzaniewiedzy.Cozresztą,pomyślałzarządca,

możebyćprawdą.Ale prawdąniedoprzyjęciaw obecnychwarunkach.Ponowniewziąłpióroi

słowa„Niepublikować”podkreśliłjeszczejednąlinią,grubsząi bardziejczarnąniżpoprzednia;

potemwestchnął.„Cóżbytobyłazaradość- pomyślał- gdybymniemusiałdoglądaćtej

szczęśliwości!”

Zzamkniętymioczyma,z twarząpromieniejącązachwytemJohncichodeklamowałw

samotności:

Och,onawzoremjestblaskowiświecy!

Zdasię zawisaupoliczkanocy

JakdrogiklejnotuEtiopaucha;

Zbytpiękna,bydotykaćjej,zbytkrucha...

Złotywisiorekw kształcieTspoczywał,lśniąc,napiersiLeniny.Archiśpiewak

wspólnotowyująłgofrywolnymruchem,frywolniepociągałw dół,w dół.

- Możeraczej- odezwałasię nagleLenina,przerywającdługąchwilęmilczenia- wezmę

paręgramówsomy.

WtymsamymczasieBernardpogrążonybyłw głębokimśniei uśmiechałsię doswego

prywatnegorajumarzeńsennych.Uśmiechałsię i uśmiechał.Lecznieuchronnieco trzydzieści

sekunddużawskazówkaelektrycznegobudzikanadjegołóżkiemprzeskakiwaładoprzoduz prawie

niedosłyszalnym„klik”.Klik,klik,klik,klik...Ijużbyłorano.Bernardznówznajdowałsię pośród


marnościprzestrzenii czasu.Wponurymnastrojupoleciałtaksówkądopracyw Ośrodku.Po

narkotykupowodzenianiezostałośladu;byłnatrzeźwoswoimstarymsobą;w porównaniudo

minionegobalonutychostatnichtygodnistarejawydawałosię cięższe odotaczającejjeatmosfery,i

tobardziejniżkiedykolwiekindziej.

TakoklapłemuBernardowiDzikusnieoczekiwanieokazałwiele życzliwości.

- Dziś o wiele bardziejprzypominaszsiebiez Malpais- rzekł,gdyBernardopowiedziałmu

swążałosnąhistorię.- Pamiętasznasząpierwsząrozmowę?Przedtamtąmałąchatką.Jesteśdziś

takijakwtedy.

- Bo znówjestemnieszczęśliwy,otodlaczego.

- Jatamwolę byćnieszczęśliwy,niżpozostawaćw stanietejfałszywej,kłamliwej

szczęśliwości, w jakiejtusię żyje.

- Dobresobie- powiedziałgorzkoBernard.- Toprzecieżwszystkotwojawina.Nie

przyszedłeśnaprzyjęciei przeztonapuściłeśichwszystkichnamnie!-Wiedział,że to,co mówi,

jestabsurdalnieniesprawiedliwe;w duchu,aw końcui głośno,przyznałracjętemu,co w

odpowiedziDzikusrzekłomarnościprzyjaźniz ludźmi,którzywskutektakdrobnegopowodu

potrafiąsię przerodzićwe wrogów-prześladowców.Pomimojednakświadomościtegofaktui

przyznawaniaDzikusowiracji,pomimotego,iż wsparciei życzliwość przyjacielabyłymuteraz

jedynąpociechą,Bernardżywił nadal,obokszczerejżyczliwości, skrytyżaldoDzikusai obmyślał

małąakcjęzemsty.Żaldoarchiśpiewakawspólnotowegobyłbezsensowny;niebyłosposobu

zemścićsię nagłównymbutlatorzeczy zastępcydyrektoraprzeznaczenia.DlaBernardaDzikus

posiadał,jakopotencjalnaofiara,ogromnąprzewagęnadtamtymi:byłw zasięguBernarda.Jednąz

głównychfunkcjiprzyjacielajestznosić(w złagodzonej,symbolicznejpostaci)krzywdy,jakie

chcielibyśmy,aleniemożemy,wyrządzićnaszymwrogom.

Innymprzyjacielem-ofiarąBernardabyłHelmholtz.Gdyopuszczonyprzezwszystkich

przyszedłi razjeszczeprosiłoprzyjaźń,którejpodtrzymywaniewydawałomusię w okresie

powodzenianiegodnezachodu,Helmholtzdałją;daljąbezwyrzutów,bezkomentarzy,jakgdyby

zapomniał,że kiedykolwieksię pokłócili.PoruszonytymBernardczułzarazemupokorzenietą

wielkodusznością- tymbardziejniezwykłą(i stądtymbardziejupokarzającą)ż,e niczegonie

zawdzięczałasomie,awszystkocharakterowiHelmholtza.ToHelmholtztaki,jakimbyłnaco

dzień,zapominałi wybaczał,nieHelmholtzw półgramowejpodróży.Bernardpełenbył

niekłamanejwdzięczności(byłoogromnąpociechąodzyskaćprzyjaciela),alei niekłamanejżądzy

odegraniasię (miłabyłabymałazemstanaHelmholtzuzajegowspaniałomyślność).


Przypierwszymspotkaniu,jakienastąpiłopodawnymzerwaniuprzyjaźni,Bernardwylał

żalenadswoiminieszczęściamii przyjąłsłowapociechy.Dopierow kilkadnipóźniejdowiedział

się ze wstydemi zdumieniem,że nietylkoonmakłopoty.Helmholtztakżepopadłw konfliktz

Władzą.

- Chodziłoo pewnerymowanki- wyjaśnił.- Robiłemdlatrzeciegorokumójzwyczajowy

wykładz wyższejinżynieriiemocyjnej.Dwanaściewykładów,siódmyo rymowankach.Ściśle

mówiąc,„Oużyciurymóww propagandziemoralneji reklamach”.Zawszeilustrujęwykłady

licznymiprzykładami.Tymrazemprzyszłomidogłowy, że podamimmójdopieroco napisany

tekst.Czysteszaleństwo,rzeczjasna,aleniemogłemsię oprzeć.- Roześmiałsię. - Ciekawbyłem,

jakzareagują.A pozatym- dodałpoważniejszymtonem- chciałemzadziałaćpropagandowo;

próbowałemwsterowaćichw uczucie,jakiemiałempisząctentekst.Fordzie!- roześmiałsię

znowu.- Cóżtobyłazaafera!Szef mniewezwałi zagroziłnatychmiastowymwylaniemz roboty.

Mamjużkrechę.

- Ale co tobyłzatekst?- zapytałBernard.

- Osamotności.

Bernarduniósłbrwi.

- Powiemci go, jeślichcesz.- IHelmholtzzaczął:

Klanwczorajszegodnia,

Pałeczki,lecz rozbitytam-tam,

Północw samymśrodkumiasta,

Fletgdzieśw pustcegra,

Śpiąceoczy, zacięteusta,

Wszystkiemaszynystanęły,

A miejscaterazpuste,

Gdzietłumysię kłębiły-

Taciszasię raduje,

Płacze(nagłos albow sobie),

Przemawia- lecz głosemczyim?

Ktominatoodpowie?

BraknaprzykładZosi,

Brakramiongładkich


Egerii,jejuroczychpiersi,

Wargi, notak,pośladków,

Zwolnastajesię obecnością;

Czyją?Itakbezsensowieje

Pytanieme,czy realnością

Jestcoś, co nieistnieje,

Choćłatwotymzaludniamy

Pustąnoc,tworzącwiększąobfitość

Niż tam,gdziespółkujemy.

Czemużjesttakaw tymnieprzyzwoitość?

- No, i takipodałemimprzykład,aonidonieśliszefowi.

- Wcalesię niedziwię- rzekłBernard.- Jestcałkowicieprzeciwtreściomnaukprzezsen.

Pamiętaj,że mielico najmniejćwierćmilionaostrzeżeńprzedsamotnością.

- Wiem.Ale chciałemzobaczyć,co będzie.

- No tozobaczyłeś.

Helmholtzroześmiałsię tylko.

- Czuję- powiedziałpochwilimilczenia- że zaczynammiećtematdopisania.Żezaczynam

byćzdolnydowykorzystaniatejwewnętrznejmocy,którączujęw sobie...tegonadmiaru,tejmocy

ukrytej.Zdajesię, że coś domnieprzychodzi.

Onpomimoswoichkłopotów,pomyślałBernard,wydajesię szczęśliwy. Helmholtzi Dzikus

przylgnęlidosiebienatychmiast.Itotakserdecznie,że Bernardpoczułostreuczuciezazdrości.W

ciągutychwszystkichtygodninieudałomusię dojśćdotakiejzażyłościz Dzikusem,jaką

Helmholtzosiągnąłodpierwszejniemalchwili.Obserwującich,słuchającichrozmów,przyłapywał

się niekiedynauczuciu,że zawistnieżałuje,iż w ogóle poznałichze sobą.Wstydziłsię swej

zazdrości,więc wysilałwolę, atakżezażywałsomę,byletylkouwolnićsię odtegouczucia.

Wysiłekwoli niebyłjednakzbytskuteczny,międzypodróżamisomatycznymizaśzkonieczności

miałymiejsceprzerwy.Wstrętneuczuciepowracało.

Natrzecimspotkaniuz DzikusemHelmholtzwygłosił swójwierszo samotności.

- Cootymsądzisz?- zapytałwyrecytowawszycałość.

Dzikuspokręciłgłową...

- A posłuchajtego- brzmiałajegoodpowiedź.Otworzyłszufladę,w którejtrzymał


nadgryzionąprzezmyszyksiążkę,i odczytał:

Niechśpiewemrozgłośnyptak

NasamotnymAzjidrzewie,

Smutnyzwiastun,danamznak...

Helmholtzsłuchałz narastającympodnieceniem.Przy„samotnymAzjidrzewie”drgnął;

przy„zwiastunieo przenikliwymgłosie”uśmiechnąłsię naglez jawnąprzyjemnością;przy

każdymptakupodskrzydłemtyrana”poczerwieniał;przy„zamarłejmuzyce”zbladłjednaki drżał

odniesłychanejemocji.

Dzikusczytałdalej:

Więcnawłasnośćtrwogaspadła,

Żejaźńniejestjużtasama;

Naturadwojakozwana

Nie w jeden,niew dwapopadła.

Rozumw sobiepomieszany

Widział,jaksię podziałzrasta...

- Orgia-porgia!- zawołałBernard,przerywającczytaniegłośnym,nieprzyjemnym

śmiechem.- Tohymnposługisolidarnościowej.Mściłsię naswoichdwóchprzyjaciołachzato,że

bardziejlubilisiebienawzajemniżjego.

Wtrakcienastępnychdwóchczy trzechspotkańczęstopowtarzałtenswójmałyodwet.Było

toproste,ale(jakoże zarównoHelmholtzjakDzikusstraszliwieubolewalinadkażdymskażeniemi

sprofanowaniemichubóstwianegokształtupoezji)nadzwyczajskuteczne.WkońcuHelmholtz

zagroził,że wyrzucigozadrzwi,jeślijeszczerazodważysię imprzeszkodzić.Jednakże,osobliwa

rzecz,następnezakłócenie,i tonajbardziejprzykre,miałomiejscez winysamegoHelmholtza.

Dzikusczytałnagłos Romea i Julię - aczytał(ciąglewidzącw sobieRomea,w Leniniezaś

Julię)głosemdrżącymnamiętnością.ScenypierwszegospotkaniakochankówHełmholtzsłuchałz

pełnązadziwieniauwagą.Scenaw zasadziezachwyciłago poezją,jednakżewyrażanetamuczucia

wywołałyjegouśmiech.Popaśćw takistanz powodupragnieniadziewczynywydawałosię nader

zabawne.Jednakże,ujmującrzeczodstronytechnikisłowa,cóż zawspaniałyprzykładinżynierii


emocyjnej!

- Tenfacet- powiedział- bijenagłowę naszychnajlepszychspecówodpropagandy.

Dzikusuśmiechnąłsię z .triumfemi czytałdalej.Wszystkobyłodobrzedochwili,gdyw

ostatniejscenietrzeciegoaktupanCapuleti paniCapuletzaczęlizmuszaćJuliędopoślubienia

Parysa.Helmholtzprzejawiałniepokójpodczascałejtejsceny;gdyjednakJuliaw patetycznej

interpretacjDi zikusawykrzyknęła:

Czyliżniemalitościw niebiosach,

Cobywejrzaław otchłańmegobólu?

Odrogamatko,nieodpychajmnie!

Opóźnijślubomiesiąc,tydzieńchoć;

A jeślinie,tościel mimałżeńskiełoże

Wmrocznymgrobowcu,gdzieTybaltspoczywa...,

Helmholtzwybuchnąłniepowstrzymanymśmiechem.

Matkai ojciec,zabawnanieprzyzwoitość)zmuszającórkę,żebysobiewzięłachłopca,

któregoonaniechce!A taidiotkaniemówi,że mainnego(w danejchwiliprzynajmniej),którego

woli! Tanieprzyzwoitai absurdalnasytuacjabyłaniesłychaniekomiczna.Najwyższymwysiłkiem

powstrzymywałnapórswejwesołości, jednakżewzmiankao„drogiejmatce”(wypowiedzianapełną

bóluintonacjąDzikusa)i omartwymciele Tybalta,najwyraźniejnieskremowanymi trwoniącym

fosforw jakimśmrocznymgrobowcu,tojużbyłodlańzbytwiele. Śmiałsię nieprzerwanie,gdy

tymczasembladyz oburzeniaDzikusspoglądałnańsponadksiążki,agdyśmiechtrwałnadal,

zamknąłjągniewnie,wstałi gestemkogoś,ktousuwaswe perłysprzedwieprzy,schowałjądo

szuflady.

- A jednak- mówiłHelmholtz,gdyzłapawszyoddechnatyle,bymóczłożyć przeprosiny,

udobruchałDzikusa,takiż tenzechciałsłuchaćwyjaśnień- zdajęsobiesprawę,że takiezabawne,

obłąkanesytuacjesąpotrzebne;w przeciwnymrazieniemożnabypisaćnaprawdędobrze.Dlaczego

tenfacetbyłtakwspaniałymspecemodpropagandy?Bo tylebyłowokółniezdrowych,dręczących

rzeczy,którego poruszały.Musiszdoznawaćbólui trosk,inaczejniestworzysztekstówprawdziwie

dobrych,przeszywającychjakpromienieRoentgena.Ale ci ojcowiei matki!- potrząsnąłgłową.-

Nie możeszoczekiwaćodemnie,żebymznosiłz powagąojcówi matki.No i żebymnieporuszała

sprawa,czy chłopakbędziemiałdziewczynęczy nie?- (Dzikusdrgnął,lecz Helmholtz,w


zamyśleniuwpatrzonyw podłogę,niezauważyłtego).- Nie - zakończyłz westchnieniem- tojest

doniczego.Potrzebanaminnegoszaleństwai innejprzemocy.Ale jakiegorodzaju?Jakiego?Gdzie

tegoszukać?- Umilkł;potempotrząsającgłowązakończył:-Nie wiem.Nie wiem.


ROZDZIAŁ TRZYNASTY

HenrykFosterwyłoniłsię z rubinowegopółmrokuskładuembrionów.

- Chceszpójśćdziświeczoremnaczuciofilm?

Leninaw milczeniupotrząsnęłagłową.

- Wychodziszz kimś?- Zawszechciałwiedziećktoz kimpośródjegoznajomych.- Z

Benitem?- dopytywałsię.

Ponowniepotrząsnęłagłową.

Henrykdostrzegłzmęczeniew jejpurpurowychoczach,bladośćtwarzypodpowłoką

tocznia,smutekw kącikachpozbawionychuśmiechukarminowychust.

- Nie jesteśprzypadkiemchora?- zapytałz niepokojem,w obawie,czy niezapadłanaktórąś

z choróbzakaźnych,jakiejeszcze,w niewielkiejliczbie,przetrwały.

JeszczerazLeninazaprzeczyłaruchemgłowy.

- Takczy owakpowinnaśpójśćdolekarza- stwierdziłHenryk.- Wizytaulekarzachoroby

dociebiezraża- dodałwprasowującw niązapomocąklepnięciaw plecytęhipnopedyczną

maksymę.- Możeprzydałbyci się substytutV ciążowy- podsunął.-Albokuracjasurogatem

gwałtownychnamiętności.Wiesz,niekiedyzwykłysurogatnamiętnościniezbyt...

- Och,namiłośćfordowską- Leninaprzerwałaswe upartemilczenie- zamknijsię już!- I

odwróciłasię doswoichembrionów.

Rzeczywiście,kuracjaSGN!Roześmiałabysię, gdybynieto,że byłabliskapłaczu.Tak

jakbyniedośćjejbyłowłasnychGN!Westchnęłagłęboko,napełniłastrzykawkę.„John”,szeptała

dosiebie,„John...”Potemzaczęładumać:„MójFordzie,czy jazrobiłamtujużzastrzykśpiączki

czy nie?”Poprostuniepamiętała.Wkońcupostanowiłanieryzykowaćnowejdawkii przeszłado

następnejbutli.

Wdwadzieściadwalata,osiemmiesięcyi czterydnipóźniejmłodyobiecującyadministrator

w Mwanza-Mwanza,alfa-minus,umrzećmiałnatrypanosomiasis- pierwszyprzypadekodponad

półwieku.WzdychającLeninakontynuowałapracę.

Wgodzinępotemw przebieralniFannyostroprotestowała:

- Ależ toabsurdwpędzaćsię w takistan.Poprostuabsurd- powtarzała.-Io co?O

mężczyznę.Ojednegomężczyznę.

- Ale mniesię podobawłaśnieten.


- Takjakbynaświecie niebyłomilionówinnychmężczyzn.

- Ale jatamtychniechcę.

- Skądwiesz, skoroniewypróbowałaś!

- Wypróbowałam.

- No ilu?- zapytałaFanny,pogardliwiewzruszywszyramionami.- jednego,dwóch?

- Tuziny.Ale - dodałapotrząsającgłową- nicw tymniebyłodobrego.

- A zatemmusiszbyćwytrwała- powiedziałasentencjonalnieFanny.Było jednakoczywiste,

że jejwiarawe własneporadyuległazachwianiu.- Niczego niedasię osiągnąćbezwytrwałości.

- Ale teraz...

- Nie myślo nim.

- Nie potrafię.

- No tozażywajsomę.

- Zażywam.

- No więc dalejzażywaj.

- Kiedyw przerwachonciągłemisię podoba.Zawszebędziemisię podobał.

- Skorotak- orzekłastanowczymtonemFauny- toidźi weź go. Czychce,czy nie.

- Ach,gdybyśtywiedziała,jakionbyłstraszniedziwny!

- Tymbardziejtrzebaz nimstanowczo.

- Łatwoci mówić.

- Nie myślo tychbzdurach.Działaj.- GłosFarmygrzmiałniczymtrąba;mogłabybyćteraz

prelegentkąFordowskiejLigiMłodychKobiet,wygłaszającąwieczornyodczytdlamłodocianych

bet-minus.- Tak,działaj.Itoodzaraz.Natychmiast.

- Bojęsię - powiedziałaLenina.

- No, wobectegozażyjnajpierwpółgramasomy.Jaidęterazwziąćkąpiel.-

Odmaszerowaławlokączasobąręcznik.

Zabrzmiałdzwoneki Dzikus,któryniecierpliwieoczekiwał,że Helmholtzodwiedzigo tego

popołudnia(bow końcuzdecydowałsię powiedziećHelmholtzowio Leniniei terazniemógłsię już

doczekaćchwilizwierzeń),zerwałsię i pobiegłdodrzwi.

- Czułem,że przyjdziesz,Helmholtz!- zawołałotwierającdrzwi.

Naprogu,w białymstrojumarynarskimze sztucznegoatłasui w okrągłejbiałejczapeczce

filuterniezałożonejnabakier,stałaLenina.


- Och!- jęknąłDzikus,jakpotęgimuderzeniuw głowę.

Półgramawystarczyło,byLeninazapomniałaoswychlękachi zakłopotaniu.

- Hej,John- powiedziałaz uśmiechemi minąwszygoweszładopokoju.Odruchowo

zamknąłdrzwii poszedłzanią.Leninausiadła.Zapadładługachwilamilczenia.

- John,wydajeszsię niezbytzachwyconymojąwizytą-rzekławreszcie.

- Niezbytzachwycony?- Dzikusspojrzałnaniąz wyrzutem,poczymnagleupadłprzednią

nakolanai ujmującjejdłoń,ucałowałze czcią.- Niezbytzachwycony?Och,gdybyśtywiedziała-

szepnąłi odważywszysię podnieśćnaniąwzrokmówiłdalej:- UbóstwionaLenino,uwielbiana

najszczytniej,godnatego,co naświecie najcenniejsze.- Uśmiechałasię dończulei słodko.- O,

doskonała- (pochylałasię kuniemuz rozchylonymiustami)- doskonałał w swymstworzeniu-

(corazniżej)- niezrównanapośródstworzeńwszelkich.- Jeszczeniżej.Dzikuszerwałsię naglena

równenogi.- Dlatego- powiedziałodwróciwszytwarz- chciałemnajpierwcoś zrobić...Toznaczy

okazaćsię ciebiegodnym.Nigdynaprawdęwartciebieniebędę.Ale przynajmniejokażę,że nie

jestemzupełniebe z wartości.Chciałemcoś zrobić.

- No, skorouważasztozakonieczne...- zaczęłaLenina,aleniedokończyłazdania.Wjej

głosie pobrzmiewałairytacja.Kiedyczłowieksię pochyła,corazniżej,z rozchylonymiustami,by

stwierdzićnagle,gdyjakiśniezgułazrywasię narównenogi,że człowiekpochylasię nadarmo- no

tojestchybapowód,nawetz półgramemsomycyrkulującymkrwiobiegu,prawdziwypowóddo

irytacji.

- WMalpais- bełkotałnieskładnieDzikus- trzebabyłoprzynieśćskóręlwagórskiego,to

znaczy,gdy.się chciałokogośpoślubić.Albowilka.

- WAngliniemalwów - Leninawręczwarknęła.

- A nawetgdybybyły- dorzuciłz nagłą,pogardliwąniechęcią-ludziezabijalibyjezapewne

z helikopterów,gazemtrującymalboczymśtakim.Tego,Lenino,niechciałbymrobić.-

Wyprostowałsię, odważyłspojrzećnaniąi napotkałwyrazpoirytowanegoniezrozumienia.

Speszony,mówiłcorazbardziejnieskładnie:- Zrobięcoś. Wszystko,co rozkażesz.Bo wiesz, pewne

czynyprzydającierpienia.Lecznagrodąjestradość,jakiejdostarczaichwypełnienie.Otoco czuję.

Tojest,będęzmiatałpyłprzedtobą.

- Ależ mytumamyodkurzacze- zdumiałasię Lenina.-Toniejestkonieczne.

- Tak,oczywiście że niejestkonieczne.Ale pewneponiżeniaznacząszlachetność.Czyżnie?

- No aleskorosąodkurzacze...

- Nie w tymrzecz.


- Iepsilonypółkretyni,którzyjeobsługują- mówiładalej-notopoco, poco?

- Poco?Ależ dlaciebie,dlaciebie.Żebypokazać,że ja...

- Ico mająodkurzaczedolwów...

- Pokazać,jakbardzo...

- Albolwy doradościoglądaniamnie...- Byłacorazbardziejzirytowana.

- Jakbardzocię kocham,Lenino!- zawołałniemalz rozpaczą.

WskutekfaliwewnętrznegoporuszeniakrewuderzyładotwarzyLeniny.

- Naprawdę,John?

- Ale niechciałemtegomówić- krzyczałDzikuszaciskającręceażdobólu.- Dopókinie,..

Posłuchaj,Lenino,w Malpaisludziebiorąślub.

- Biorąco?- irytacjaznówpojawiłasię w jejgłosie. Oczymterazonmówi?

- Nazawsze.Ślubująsobieżyć razemnazawsze.

- Cóżzastrasznypomysł!- Leninabyłaszczerzewstrząśnięta.

- Przeżywającprzejawypięknaduszą,co szybciejsię odradza,niźlistygniekrew.

- Słucham?

- Toteżjestz Szekspira.Jeżeliodbierzeszjejdziewiczywianek,nimwszystkieświęte

ceremoniew całejpełniobrzędu...

- NaForda,John,mówżedorzeczy.Nie rozumiemanisłowa.Najpierwteodkurzacze,a

terazjakieświanki.Zwariujęprzytobie.- Zerwałasię i jakbyw obawie,że onwymkniesię jej

fizycznie,takjakwymykałsię duchowo,schwyciłago zanadgarstek.-Odpowiedzminajedno

pytanie:czy jaci się podobam,czy nie?

Przezchwilętrwałacisza,potemonodrzekłnadzwyczajcichymtonem:

- Kochamcię bardziejniżcokolwieknaświecie.

- No toczemuulichaniemówiłeśodrazu?- zawołała,ajejirytacjabyłatakwielka,że

wbiłapaznokciew jegonadgarstek.- Zamiastpleśćo wiankach,odkurzaczachi lwachi dręczyć

mniecałymitygodniami.

Puściłajegorękęi odepchnęłająodsiebieze złością.

- Gdybynieto,że takmisię podobasz,byłabymnaciebiezła.

Iotojejramionaotaczająjegoszyję,aonczujejejdelikatnewarginaswoich.Takcudownie

delikatne,takgorącei elektryzujące,że mimowolniemusiałwspomniećpocałunkiz Trzech tygodni

w helikopterze. Ooch!ooch!stereoskopowejblondynkii aach!Murzynabardziejniżrealnego.

Straszne,straszne,straszne..,usiłowałsię wyrwać,aleLeninaobjęłago jeszczemocniej.


- Dlaczegominiepowiedziałeś?- szepnęłaodchylającgłowę, bynańspojrzeć.Jejoczy

patrzyłyz tkliwymwyrzutem.

Choćpokójmroczny,okazjajedyna(poetyckorozbrzmiewałw nimgłos sumienia),chociaż

zły duchkusi,nigdymójhonorrozpustą,się niesplami.Nigdy,nigdy!”,postanowił.

- Tygłuptasie- mówiła.- Takcię pragnęłam.A tyskoroteżmniepragnąłeś,dlaczegonie...?

- Ależ, Lenino- zacząłprotestować,agdyonanatychmiastrozplotłaręceodstąpiwszyod

niego,pomyślał,że zrozumiałato,czego onjeszczeniezdążyłwyrzec.Gdyjednakodpięłaswój

białypatentowanypasmyśliwskii powiesiłago starannienaporęczyfotela,zacząłpodejrzewać,że

się omylił.

- Lenino!- powtórzyłz przerażeniem.

Sięgnęładłoniądoszyi .i wykonaładługiruchkudołowi;białabluzamarynarskarozpruła

się ażposamskraj;podejrzeniezestaliłosię w twardą,twardąpewność.

- Lenino,co tyrobisz?

Zip,zip!Bezsłownaodpowiedź.Zdjęłaobszyteuspodudzwoneczkamispodnie.Jejdessous

byłobladoróżowe.ZłoteT,podarunekarchiśpiewakawspólnotowego,lśniłonajejpiersi.

Temlecznobiałegrona,co zzaoknakratwyjrzałykuświatu...”Śpiewne,dźwięczące,

czarodziejskiesłowaczyniłyjąw dwojnasóbniebezpieczną,kuszącą.Ciche,łagodne,alejakże

przeszywające!Wdzierająsię, wczepiająw umysł,drążątunelew postanowieniu.

Najmocniejsześlubynajchętniejtrawipożarkrwi.Bądźbardziejprzytomny,boinaczej...”

Zip!Krągłaróżowośćrozdwoiłasię jakrozciętejabłko.Jedenruchramion,uniesienie

najpierwprawej,potemlewejnogi:i otodessousleży napodłodze,martwei jakbyprzywiędłe.

Ciąglejeszczew butach,pończoszkachi okrągłejbiałejczapcezawadiackonałożonej

ruszyłakuniemu.

- Kochanie!Kochanie!Gdybyśbyłtylkopowiedział!- Wyciągnęłaramiona.

A Dzikuszamiastteżpowiedzieć„kochanie”i wyciągnąćswojeramiona,cofnąłsię

przerażony,machającnaniąrękami,jakgdybyusiłowałodpędzićjakieśnapastującego

niebezpiecznezwierzę.Czterykrokiw tyłi natrafiłnaścianę.

- Słodki!- powiedziałaLeninai ogarnąwszygo ramionamiprzywarładojegociała.-

Obejmijmnie- poleciła.- Tulmniez całejsiły. - Onateżmiałapoezjędodyspozycji,znałaśpiewne

słowa,słowa-zaśpiewy,słowajakodgłosybębnów.

- Całujmnie- zamknęłaoczy, zniżyłagłos dosennegomruczenia-całujmnieażpo

świtanie.Tulkochankubez...


Dzikuschwyciłjązanadgarstki,oderwałjejręceodswojegokarku,odepchnąłnaodległość

ramion.

- Au,boli,co ty...och!- Umilkłanagle.Przestrachkazałjejzapomniećo bólu.Otwarłszy

oczy ujrzałajegotwarz...nie,nieje g o twarz,lecz twarzdziką,obcą,bladą,wykrzywioną

grymasemjakiejśobłąkanej,niepojętejfurii.

- John,co się stało?- wyszeptałaoszołomiona.Nie odpowiedział,wpatrywałsię tylkow jej

twarztymswoimobłąkanymwzrokiem.

Ręceściskającejejnadgarstkidrżały.Oddychałgłębokoi nierówno.Nagledobiegłjąledwo

słyszalny,lecz przerażającyodgłoszgrzytaniazębami.

- Cosię dzieje?- krzyknęłaniemal.

Jakbyprzebudzonyjejkrzykiemchwyciłjązaramionai zacząłniąpotrząsać.

- Dziwka!- wołał- Dziwka!Bezwstydnaladacznica.

- Och,przestań,przestań- protestowałagłosemgroteskowodrżącymodtegopotrząsania.

- Dziwka!

- Proszę.

- Przeklętadziwka!

- Lepszamiksturaniż...- zaczęła.

Dzikusodepchnąłjąz takąsiłą,że zachwiałasię i upadła.

- Precz!- wołałstojącnadniągroźnie- preczz moichoczualbocię zabiję.-Zacisnąłpięści.

Leninazakryłatwarzramieniem.

- Nie, John,proszę,przestań...

- Pospieszsię. Szybko!

Zciągleuniesionymramieniem,śledząctrwożnymwzrokiemkażdyruchDzikusa,powstała

z podłogii, ciągleskulona,osłaniającgłowę przemknęładołazienki.

Jakwystrzałz pistoletuzabrzmiałsolidnyklaps,którymzostałprzyspieszonyjejodwrót.

- Au!- ciałoLeninypomknęłodoprzodu.

Bezpieczniezamkniętaw łazience,przystąpiładooględzinswoichobrażeń.Stanąwszytyłem

dolustra,odwróciłagłowę. Patrzącprzezlewe ramiędostrzegłanaperłowymciele wyrazisty,

czerwonyśladotwartejdłoni.Dotknęłaostrożniebolącegomiejsca.

WpokojuDzikuschodziłtami z powrotem,chodził,chodził,w rytmmuzyki

czarodziejskichsłów.

Robitostrzyżyk,amałazłotamuszkatakżenamójrozumsię łajdaczy.Żadnałasica,żadna


wypasionaklaczniepaławiększążądzą.Odpasaw dółcentaury,choćodgórykobiety.Do ramion

córybogów.Poniżejszatanrządzi.Piekło,ciemności,siarczanaotchłań,ogień,smród,zniszczenie;

tfu,tfu,tfu!Uncjępiżma,dobryaptekarzu,bymsobieodświeżyłwyobraźnię”.

- John- rozległsię z łazienkicichynieśmiałygłos - John!

Oziele, coś takpięknei takwonne,że twójzapacho bólprzyprawiazmysły.Czyta

najlepszaz ksiągmogłazawieraćsłowo „dziwka”?Niebiosawdychajątwąwoń...

Leczzapachjejperfumjeszczegootaczał,kurtkapobielałaodpudru,którypokrywałjej

aksamitneciało.„Bezwstydnaladacznica,bezwstydnaladacznica,bezwstydnaladacznica”.

Nieodpartyrytmrozbrzmiewałnieustannie.„Bezwstydna...”

- John,czy może...zechciałbyśpodaćmiubranie...

Podniósłobszytedzwoneczkamispodnie,bluzę,dessous.

- Otwórz!- rozkazałkopiącw drzwi.

- Nie otworzę.- Głosbyłprzestraszony,alepełendeterminacji.

- No tojakci mamtopodać?

- Przepchnijprzezwentylatornaddrzwiami.

Uczyniłtoi powróciłdoniespokojnegoprzemierzaniapokoju.„Brudnaladacznica,brudna

ladacznica.DiabełLubieżnościo tłustymbrzuchui kartoflanympalcu...”

- John!

Nie odpowiedział.„Otłustymbrzuchui kartoflanympalcu”.

- John!

- Oco chodzi?- odezwałsię niechętnymtonem.

- Czyzechciałbyśmożepodaćmipasmaltuzjański?

Leninasiedziałanadsłuchująckrokóww pokoju,anadsłuchujączastanawiałasię, jakdługo

możeontakchodzićtami z powrotemi czy maczekać,ażonwyjdziez mieszkania,czy możenie

byłobybezpieczniejpozwolićjegoszaleństwutrochęsię uspokoić,apotemotworzyćłazienkęi

drapnąć.

Tepełneniepokojudumaniaprzerwałodzwonienietelefonu,któredobiegłoz pokoju.Kroki

umilkły.Usłyszałaglos Dzikusarozmawiającegoz ciszą.

- Halo?

.........

- Tak.

.........


- Owszem,jestem,oile tonieuzurpacjaz mojejstrony.

.........

- Tak,przecieżjużpowiedziałem.MówipanDzikus.

.........

- Co?Ktochory?Oczywiścieże mnieinteresuje.

.........

- Ale czy tocoś poważnego?Naprawdęjestz niąźle?Zarazprzyjdę...

.........

- Nie usiebie?A dokądjązabrali?

.........

- OBoże! Jakitamjestadres?

.........

- ParkLanetrzy,tak?Trzy?Dziękuję.

Leninadosłyszałajeszczestukodkładanejsłuchawki,potemszybkiekroki.Trzasnęłydrzwi.

Cisza.Czyrzeczywiściewyszedł?

Znajwiększąostrożnościąuchyliładrzwio paręmilimetrów;zerknęłaprzezszczelinę;pusty

pokójdodałjejodwagi;otwarładrzwiniecoszerzeji wychyliłagłowę;w końcunapalcach

wśliznęłasię dopokoju;przezparęsekundstałaz mocnobijącymsercem,nasłuchując,nasłuchując;

pochwiliskoczyładodrzwiwejściowych,otwarła,wymknęłasię, zatrzasnęła,pobiegła.Dopierow

sunącejw dółszybuwindziezaczęłaczućsię bezpieczna.


ROZDZIAŁ CZTERNASTY

SzpitalUmierającychprzyParkLanebyłsześćdziesięciopiętrowymwieżowcemobłożonym

kaflamikolorupierwiosnków.GdyDzikuswysiadałz taksikoptera,wesoło ubarwionypowietrzny

konduktpogrzebowypoderwałsię z dachui pofrunąłnadparkiemkuzachodowi,w stronę

krematoriumw Slough.

U wejściadowindyportierpodałDzikusowiodpowiedniąinformację,atenpojechałw dół

naoddziałosiemdziesiątypierwszy(galopującejstarości,wyjaśniłportier),mieszczącysię na

piętrzesiedemnastym.

Byłatodużasłonecznasala,pomalowananażółto;stałotamdwadzieściałóżek,wszystkie

zajęte.Lindaumieraław towarzystwie- w towarzystwiei ze wszelkiminowoczesnymiwygodami.

Atmosferęożywiaływesołe melodiesyntetyczne.Wnogachkażdegołóżka,zwróconyekranemdo

umierającego,stałodbiorniktelewizyjny.Obrazsączyłsię bezprzerwy,odranadopóźnejnocy.Co

kwadranszmieniałsię automatyczniearomatpowietrza.

- Staramysię - objaśniłapielęgniarka,któraprzejęłauwejścianaoddziałopiekęnad

Dzikusem- staramysię tworzyćtuprawdziwiemiłąatmosferę,coś pomiędzyhotelempierwszej

kategoriiaczucioteatrem,jeślipanrozumie,co mamnamyśli.

- Gdzieonajest?- zapytałDzikusignorującgrzeczneobjaśnienia.

Pielęgniarkabyłaobrażona.

- Spieszysię panu- stwierdziła.

- Czyjestjakaśnadzieja?

- Toznaczy...że nieumrze?- Skinąłgłową.- Nie, oczywiście, że nie.Dlaosóbtu

przysyłanychnie...- urwałazdumionawyrazemrozpaczynajegobladejtwarzy.- A o co chodzi?-

spytała.Nie zdarzałojejsię coś takiegouodwiedzających.(Nie byłoichtuzresztąwielu:dlaczego

miałobybyćwielu?)- Czydobrzesię panczuje?

Skinąłgłową.

- Tojestmojamatka- wyrzekłledwodosłyszalnie.

Pielęgniarkaspojrzałazdumionym,przerażonymwzrokiem,potemszybkoodwróciła

spojrzenie.Odszyi poskroniebyłaczerwonajakburak.

- Proszęmniedoniejzaprowadzić- rzekłDzikus,usiłującnadaćswojemugłosowi naturalne

brzmienie.

Ciąglezaczerwieniona,poprowadziłagoprzezoddział.Twarze,jeszcześwieże i nie

pomarszczone(bostarośćgalopowałatakszybko,że niemiałaczasuzaatakowaćpoliczków- tylko


sercei mózg),odwracałysię w śladzanimi.DrogęDzikusaznaczyłypuste,obojętnespojrzenia

drugiegodzieciństwa.Drżałpatrzącnatowszystko.

Lindależałapodścianą,nakońcudługiegorzędułóżek.Wspartawygodnienapoduszkach,

oglądałapółfinałymistrzostwAmerykiPołudniowejw tenisienapowierzchniriemannowskiej,

którew ściszoneji pomniejszonejreprodukcjirozgrywałysię naekranietelewizoraw nogachjej

łóżka.Tami sampokwadracieoświetlonegoszkłabezgłośnieprzebiegałymałefigurki,niczym

rybyw akwarium- milczący,lecz pełniżywotnościmieszkańcyinnegoświata.

Lindapatrzyłaz niewyraźnym,nierozumiejącymuśmiechem.Jejblada,obrzmiałatwarz

nosiławyraztępegouszczęśliwienia.Odczasudoczasupowiekijejopadałyi zdawałasię drzemać.

Potemz lekkimdrgnięciembudziłasię, byoglądaćgroteskoweakwariummistrzostwtenisowych,

słuchaćsupergłosowegoWurlitzeriany,wyśpiewującego:„Tulmniemiłyz całejsiły”,wdychać

dobywającesię z wentylatoranadjejgłowąciepłepowiewywerbeny-budziłasię dowszystkich

tychrzeczy,aleraczejdosnu,w którymwszystkoto,przemienionei upiększonesomąw jejkrwi,

składałosię nacudownącałość,i uśmiechałasię swymwynaturzonym,bladymuśmiechem

infantylnegoukontentowania.

- No, jamuszęjużiść - powiedziałapielęgniarka.-Zaraznadejdziegrupadzieci.Pozatym

tennumertrzeci- wskazałamiejscenasali.- Ladachwilazejdzie.No, proszęsię rozgościć.-

Odeszłaszybkimkrokiem.

Dzikususiadłobokłóżka.

- Linda- szepnąłujmującjejdłoń.

Nadźwiękswojegoimieniaodwróciłagłowę. Zamglonywzrokzajaśniałrozpoznaniem.

Ścisnęłajegorękę,uśmiechnęłasię, wargidrgnęły;potemnagległowaopadła.Spała.Siedział

patrzącnanią,szukałw tymsteranymciele, szukał- i dopatrywałsię -tamtejmłodejtwarzy,co

pochylałasię nadjegodzieciństwemw Malpais,wspomniałzamknąwszyoczy jejgłos, jejruchy,

wszystkiezdarzeniaichwspólnegożycia.„Tenktobakterietępićchce,czystąmawannęi wc”.Jak

onapięknieśpiewała!Itedziecięcewierszyki,jakżeczarodziejskodziwnei tajemnicze!

A, B, C,witaminaD:

Tłuszczjestw wątrobie,tranwielorybśle.

Poczułgorącełzy wzbierającepodpowiekami,gdywspomniałtesłowai wyśpiewującyje

głos Lindy.Ilekcjeczytania;Alamakota,tokot,atoAla;i Wskazówki praktyczne dla bet


zatrudnionych w składach embrionów. Idługiewieczoryprzyogniulublatemnatarasiemałego

domku,gdyopowiadałamuoTamtymŚwiecie spozarezerwatu:oowympięknym,pięknym

TamtymŚwiecie, któregowspomnienie,wspomnienieniebios,rajudobrai piękna,ciągle

przechowywałnietknięte,nieskażoneprzezkontaktz realnościątegootorealnegoLondynu,tych

rzeczywistychcywilizowanychmężczyzni kobiet.

Nagłyjazgotpiskliwychgłosikówkazałmuotworzyćoczy;otarłszyszybkołzy, rozejrzałsię

wokoło.Bezkresny,zdawałosię, strumieńidentycznychośmioletnichchłopcówwlewałsię dosali.

Bliźniacy,jedenzadrugim,jedenzadrugim- koszmar.Twarze,jednapowielonatwarz-bobyła

tylkojednawśródtegomnóstwapostaci- patrzyłagapiowato,niemalcałąwypełniałynozdrzai

wodnistewybałuszoneoczy. Ubraniamielikolorukhaki.Wszystkieustapółotwarte.Wchodzili

piszcząci gadając.Zdawałosię, że salęoblazłyrobaki.Rozproszyłysię międzyłóżkami,wyłaziły

nanie,wpełzałypodnie,zaglądałydoskrzynekodbiornikówtelewizyjnych,wykrzywiałysię do

pacjentów.

Lindazdziwiłaichi przestraszyła.Chłopcyzbilisię w gromadkęw nogachjejłóżka,patrząc

z wylękłą,tępąciekawościązwierzątzaskoczonychnagleprzezcoś imnieznanego.

- O,patrzcie,patrzcie!- mówilidosiebiecichymi,przestraszonymigłosami.-Cojejjest?

Czemutakatłusta?

Nigdydotądniewidzielitegorodzajutwarzy- nigdyniewidzielitwarzy,któraniebyłaby

młodai jędrna,ciała,którebystraciłoszczupłośći prostąsylwetkę.Wszystkieinneumierające-

kobietysześćdziesięcioletnie- wyglądałyjakdziewczątka.Linda,w wiekuczterdziestuczterechlat,

byłaprzynichniczympotwór,obrazstarościw stanierozkładu.

- Okropna,nie?- szeptalichłopcy.- Popatrz,jakiemazęby!

Spodłóżka,międzykrzesłemJohnaaścianą,wychynęłanaglemałpiatwarzchłopcai

zaczęłasię wpatrywaćw uśpionątwarzLindy.

- Ale... - odezwałsię, lecz rozpoczętezdanieprzerodziłosię we wrzask.Dzikuschwyciłgo

bowiemzakołnierz,uniósłwysokonadkrzesłoi dawszyzdrowow ucho,wyjącegoodrzuciłod

łóżka.

Wrzaskisprawiły,że naratunekprzybiegłagłównapielęgniarka.

- Copanmuzrobił?- zawołałaze złością.- Nie wolnopanubićdzieci.

- Toniechsię trzymająz dalaodtegołóżka.- GłosDzikusadrżałz oburzenia.- Cotuw

ogóle robiąci brudnigówniarze?Towstrętne!

- Wstrętne?Ale ocóż panuchodzi?Warunkowanietanatyczne.Iostrzegampana- mówiła


dalejgłosempełnymwściekłości- jeślibędziepanprzeszkadzałw warunkowaniut,ozawołam

portierówi wyrzucąpana.

Dzikuswstałi zrobiłkilkakrokóww jejstronę.Jegoruchy,atakżewyraztwarzybyłytak

groźne,że pielęgniarkacofnęłasię w popłochu.Znajwyższymwysiłkiemsię opanowałi

odwróciwszysię w milczeniu,usiadłprzyłóżku.

Nieco uspokojonym,choćpełnymgodności,azarazemnieconiepewnymi nieufnymtonem

powiedziała:

- Jaostrzegałam.Więcniechpanuważa.

Zabrałajednakdwóchszczególnieciekawskichi poleciłaimprzyłączyćsię dogryw łapaj-

zatrzask,którąjedenz jejkolegówprowadziłnadrugimkońcusali.

- Toleć teraz,kochanie,naszklankęroztworukofeiny- zwróciłasię dodrugiejpielęgniarki.

Użycie kierowniczegoautorytetupodbudowałojejsamopoczuciei wiaręw siebie.

- No, dzieci,dalejże!- zawołała.

Lindaporuszyłasię niespokojnie,otwarłanachwilęoczy, rozejrzałasię wokołoniezbyt

przytomnymwzrokiem,apotemznowuzapadław sen.SiedzącobokniejDzikusstarałsię z

wysiłkiemodzyskaćnastrójsprzedparuminut.„A,B, C,witaminaD”,powtórzyłw myśli,tak

jakbytesłowabyłyzaklęciemzdolnymprzywrócićdożyciamartwąprzeszłość.Jednakżezaklęcie

niedziałało.Pięknewspomnieniauparcieodmawiałypowrotu;jedynymco odrażająco

zmartwychwstawało,byłazazdrość,brzydotai ubóstwo.Popěi krewspływającaz jego

skaleczonegoramienia;Lindaśpiącaw sposóbbudzącyodrazę,muchybzyczącewokółmeskalu

rozlanegonapodłodzeobokłóżka;chłopcywykrzykującyprzezwiska,gdyszłaprzezwieś... Och

nie,nie!Zamknąłoczy, potrząsnąłgłową,byodpędzićtewspomnienia.„A,B, C,witaminaD...”

Usiłowałpomyślećoczasach,gdysiedziałjeszczeuniejnakolanach,aonaobejmowałago

ramionamii śpiewałamu,długo,kołyszącgo dosnu.„A,B, C,witaminaD, witaminaD, witamina

D...”

SupergłosowyWurlitzerianaprzeszedłdołkającegocrescenda;naglewerbenaustąpiła,dając

w systemiecyrkulacjizapachówmiejscesilnejwonipaczuli.Lindaporuszyłasię, przebudziła,przez

paręsekundspoglądałaze zdziwieniemnapółfinały,apotem,uniósłszytwarzi wykonawszyjeden

czy dwawdechynowegoaromatu,uśmiechnęłasię nagle- uśmiechemdziecinnegozachwytu.

- Popě- zamruczałai zamknęłaoczy. - Och,jakjatolubię,jakja...- Westchnęłai napowrót

zatonęław poduszkach.

- Linda!przemówiłbłagalnymtonemDzikus.- Nie poznajeszmnie!- Takbardzosię starał,


ze wszystkichsil;dlaczegoonasamaniepozwałamuzapomnieć?Ścisnąłjejbezwładnądłońz całej

siły, jakgdybychciałjązmusićdopowrotuz tegosnuo niegodnychprzyjemnościach,z tych

niskichi wstrętnychwspomnień- dopowrotuw teraźniejszość,w rzeczywistość;teraźniejszość

przerażającąr,ealnośćstraszną- aleprzecieżdoniosłą,znaczącą,szalenieważnąwłaśniez racji

bliskościtego,co czynijątakzatrważającą.

- Linda,niepoznajeszmnie?

Poczułw odpowiedzisłabyuściskdłoni.Łzystanęłymuw oczach.Pochyliłsię i pocałował

ją.

Jejwargirozchyliłysię.

- Popě!- szepnęłaznowu,i byłoto,jakbyktośrzuciłmuw twarzbryłągnoju.

Naglepoczułw sobieprzypływgniewu.Porazdrugizahamowananamiętnośćjegosmutku

znalazłasobieinneUjście:przerodziłasię w namiętnośćszalonejwściekłości.

- Ależ jajestemJohn!- krzyczał.- JestemJohn!- Iw obłędzierozpaczychwyciłjąza

ramionai trząsłjejciałem.

OczyLindyotwarłysię;widziałago,rozpoznawała- „John!”- alerzeczywistątwarz,

rzeczywistegwałtowneręceumiejscawiaław świecie swejwyobraźni,pośródwłasnych,osobistych

skojarzeńz woniąpaczulii super-Wurlitzeremp,ośródodmienionychwspomnieńi osobliwie

przekształconychdoznańskładającychsię nawszechświatjejsnu.RozpoznawałaJohna,swojego

syna,alebyłdlaniejintruzemw rajskimMalpais,gdzieodbywałazPopěswąpodróżsomatyczną.

Czułazłość, gdyżlubiłaPopě,aJohnniąpotrząsał,boPopěleżałtuw łóżku- takjakbybyłow tym

coś złego, takjakbywszyscy cywilizowaniludzieniepostępowalipodobnie.„Każdynależydo

każ...”Jejgłos nagleosłabidoledwodosłyszalnegorzężenia;brakowałojejpowietrza;ustaotwarły

się;uczyniłarozpaczliwywysiłek,bynapełnićpłuca,alewydawałosię, że zapomniałanaglesztuki

oddychania.Usiłowałakrzyknąć- aleniezdołaławydaćzsiebiegłosu;tylkogrozaw otwartych

szerokooczachdawałaznaćo jejcierpieniu.Uniosładłoniedogardła,potemzakrzywionepalce

zaczęłydrapaćpowietrze- powietrze,którymniepotrafiłajużoddychać,powietrze,któreprzestało

dlaniejistnieć.

Dzikus,zerwawszysię z krzesła,stałpochylonynadnią.

- Coz tobą,Linda?Coz tobą?- Jegogłos brzmiałbłagalnie;zdawałsię prosićo uspokojenie

jegoprzestrachu.

Spojrzenie,jakienańskierowała,niosłow sobiebezgranicznągrozę- grozęi, jakmusię

wydało,wyrzut.Usiłowałasię unieść,lecz opadłabezsilnienapoduszki.Twarzmiałastraszliwie


wykrzywioną,wargisine.

Dzikusodwróciłsię i popędziłw głąbsali.

- Szybko,szybko!- wołał.- Szybkotutaj!

Stojącaw środkupierścieniabliźniątgrającychw łapaj-zatrzaskgłównapielęgniarka

obejrzałasię. Początkowezdziwienieniemalnatychmiastprzerodziłosię w dezaprobatę.

- Proszęniekrzyczeć!Tusądzieci- powiedziałamarszczącbrwi.-Możepan

rozwarunkować...Ależ co panrobi?- Dzikusprzedzierałsię przezpierścień.-Ostrożnie!- Jakiś

chłopieczapłakał.

- Szybko,szybko!- Złapałjązarękaw,pociągnąłzasobą.-Szybko!Cośsię jejstało.

Zabiłemją.GdydotarlidołóżkaLindanieżyła.

Dzikusstałprzezchwilęw milczeniu,skamieniały,potemupadłnakolanaprzedłóżkiemi

zakrywszytwarzrękamiwybuchnąłniepowstrzymanympłaczem.

Pielęgniarkastałazdezorientowana,przenoszącwzrokzklęczącejprzyłóżkupostaci

(skandalicznywystęp!)nabliźniaków(biednedzieci),którzyprzerwaliterazzabawęi gapilisię z

przeciwległegokońcasali,gapilisię wszystkimiswymioczymai nozdrzaminaszokującąscenę

przyłóżkunumerdwadzieścia.Czypowinnadoniegoprzemówić?Spróbowaćprzywołaćgodo

porządku?Przypomniećmu,gdziesię znajduje?Iile złamożewyrządzićtymbiednym

niewiniątkom?Psującswoimniesmacznymwrzaskiemcałeichuwarunkowanietanatyczne- tak

jakbyśmierćbyłaczymśstrasznym,takjakbybyłsenso kogokolwiekrobićtyleszumu!Tomoże

zrodzićw nichjaknajgorszewyobrażeniao sprawie,możezwieść ichkucałkowicieniewłaściwym,

w najwyższymstopniuantyspołecznymreakcjom.

Podeszłabliżeji dotknęłajegoramienia.

- Nie mógłbysię panopanować?- odezwałasię cichym,gniewnymgłosem.Obejrzawszysię

jednakujrzała,że z półtuzinabliźniakówpowstałoz podłogii zmierzakuniejprzezsalę.Krągsię

rozsypywał.Zachwilę...Nie, ryzykobyłozbytwielkie;całagrupaBokanowskiegomożesię cofnąć

w warunkowaniuo sześć, siedemmiesięcy.Pospieszyłakuswymzagrożonympodopiecznym.

- No, ktochceekleraczekoladowego?- zawołaławesołymtonem.

- Ja!- wrzasnęłachóremcałagrupaBokanowskiego.Łóżkonumerdwadzieścianatychmiast

poszłow zapomnienie.

- OBoże, Boże, Boże - powtarzałDzikus.Wśródzamętusmutkui poczuciawiny,które

wypełniałyjegoumysł,przebijałosię tylkotojednoartykułowanesłowo. - Boże - szeptał.- Boże...

- Coonmówi?- gdzieśtużobokrozległsię piskliwygłos, przebijającyprzezzaśpiewy


super-Wurlitzera.

Dzikusdrgnąłgwałtowniei odsłaniająctwarzobejrzałsię. Pięciubliźniakówkolorukhaki,

każdyz kawałkiemdługiegoekleraw prawejdłoni,z twarzamirozmaicieumazanymiczekoladą

stałow rządku,gapiącsię nańmałpimwzrokiem.

Pochwycilijegospojrzeniei uśmiechnęlisię wszyscy jednocześnie.Jedenz nichwskazał

końcemeklera:

- Onajestnieżywa?- zapytał.

Dzikusprzezchwilępatrzyłnanichw milczeniu.Potemw milczeniupowstałz klęczek,w

milczeniuruszyłpowolikuwyjściu.

- Onajestnieżywa?- dopytywałsię ciekawskibliźniakdrepczącujegoboku.

Dzikusspojrzałnańi, nadalbezsłowa,odepchnąłgo odsiebie.Bliźniakzacząłwyć. Dzikus

nawetsię nieobejrzał.


ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

ObsługaSzpitalaUmierającychprzyParkLaneskładałasię ze stusześćdziesięciudwudelt

podzielonychnadwiegrupyBokanowskiegozłożoneodpowiednioz osiemdziesięciuczterech

rudowłosychkobieti siedemdziesięciumężczyzn,długogłowychbrunetów.Oszóstej,po

zakończeniudniapracy,obiegrupyzbierałysię w holuszpitalai otrzymywałyzrąkdyżurnego

podskarbnikaswe racjesomy.

Wyszedłszyz windyDzikusdostałsię w samśrodektegotłumu.Myśljegozajętabyła

jednakczyminnym- śmiercią,smutkiem,poczuciemwiny;bezwiednie,mezdającsobiesprawyz

tego,co robi,zacząłprzepychaćsię przeztłum.

- Gdziesię pchasz?No co jest,uważajno!

Głoswysokii głos niski(tylkotedwagłosy z licznychgardeł)pisnąłi zawarczał.

Zwielokrotnionenieskończenie,niczymprzezrządluster,dwietwarze,jednagładka,piegowata,

krągła,w pomarańczowejaureoliwłosów, drugapociągła,ptasiodzioba,pokrytadwudniowym

zarostem,ze złościązwróciłysię kuniemu.Do jegoświadomościprzedarłysię ichsłowa,za

pośrednictwemzaśżeberostreszturchnięciałokciami.Razjeszczepowróciłdorzeczywistości,

rozejrzałsię, uświadomiłsobie,co widzi- uświadomiłsobieze zgroząi wstrętemtędokuczliwą

zmoręjegodnii nocy,zmoręwpełzającejwszędzienierozróżnialnejjednakowości.Bliźnięta,

wszędziebliźnięta...Niczymrobactwooblazłyi skalałytajemnicęśmierciLindy.Terazznowu

robactwo,tyleże większe,w pełnidorosłe,pełzłopojegosmutkui skrusze.Przystanąłi wzrokiem

zdumionymi wstrząśniętymomiatałtłumbarwykhaki,w któregośrodkusię znalazł,wyższy od

niegoo głowę. „Jakżejestwiele dobrychstworzeńnaświecie!”Melodyjnesłowadrwiłyzeń

bezlitośnie.„Jakapięknajestludzkość!Onowywspaniałyświecie...”

- Rozdziałsomy!- zawołałdonośnygłos. - Wkolejnościproszę.Pospieszyćtam,

pospieszyć!

Otwarłysię drzwi,wniesionodoholustółi krzesła.Głosnależałdodorodnegoalfy,który

wkroczyłniosącczarnążelaznąkasetę.Oczekującebliźniętawydałypomrukzadowolenia,

zapominającnatychmiastoDzikusie.Ichuwagęprzyciągałaterazczarnakaseta,którąmłody

człowiekumieściłnastolei zajmowałsię terazotwieraniemjej.Wiekouniosłosię.

- Oo-och!- jęknęłacałastosześćdziesiątkadwójkaniczymnapokazieognisztucznych.

Młodyczłowiekwyjąłgarśćmałychfiolek.

- Terazproszępodchodzić- rzekłwładczymtonem.- Pokolei.Ibeztłoku.

Pokolei,beztłokubliźniętapodchodziły.Najpierwdwumężczyzn,potemkobieta,potem


mężczyzna,potemtrzykobiety,potem...

Dzikusstałi patrzył.„Onowywspaniałyświecie, o nowywspaniałyświecie...”Melodia

tychsłów zdawałasię w jegoumyślezmieniaćton.Drwiłyzeńpośródjegonędzyi żałości,drwiły

zeńz jakżeniesłychanymcynizmem!Chichoczącszatańsko,podkreślałyodrażającą,budzącą

mdłościbrzydotęowejmarynocnej.Iotonagleodtrąbiływezwaniedobroni.„Onowywspaniały

świecie!”Mirandaobwieszczałamożliwośćpiękna,możliwośćprzemianynawetmarynocnejw coś

godnegoi szlachetnego.„Onowywspaniałyświecie!”Tobyłowyzwanie,rozkaz.

- Bez tłokutam,co jest!- krzyknąłze złościądyżurnypodskarbnikZ. atrzasnąłwiekokasety.

- Nie będęwydawał,dopókiniebędzieporządku.

Deltyzamruczały,przezchwilęszturchałysię trochęnawzajem,poczymnastałspokój.

Groźbabyłaskuteczna.Pozbawieniesomy- strachpomyśleć!

- No, teraztoco innego- powiedziałmłodyczłowieki otwarłkasetę.

Lindabyłaniewolnicą,Lindaumarła;pozostalipowinniżyć w wolności,aświatwinienstać

się piękny.Zadośćuczynienie,obowiązek.InagleDzikusujrzałjasno,co musiuczynić;byłotojak

otwarcieżaluzji,jakrozsunięciekurtyny.

- Proszępodchodzić- poleciłdyżurnypodskarbnik.

Następnakobietaw strojukhakipodeszła.

- Stać!- zawołałDzikusdonośnym,dźwięcznymgłosem.-Stać!

Przepchnąłsię dostołu;deltypatrzyłynaniegoze zdziwieniem.

- Fordzie!- szepnąłdyżurnypodskarbnikwstrzymującoddech.- ToDzikus.- Dyżurny

przeląkłsię.

- Posłuchajcie,zaklinamwas- poważnymgłosemzacząłDzikus.-Użyczcie miuwagi...-

Nigdyprzedtemnieprzemawiałpubliczniei czuł,jaktrudnomuwyrazićto,co chciałpowiedzieć.-

Nie bierzcietychstrasznychpigułek.Totrucizna!Trucizna!

- Panie...Dzikus- uśmiechającsię pojednawczozacząłdyżurnypodskarbnik- czy

zechciałbymipanpozwolić...

- Truciznadladuszyi ciała.

- Tak,tak,aleniechmipanpozwolidokończyćrozdziału,zgoda?No, bądźtakdobry.- Z

ostrożnąserdecznością,gestempogromcydzikiegozwierzęciapoklepałDzikusaporamieniu.-

Chciałbymtylko...

- Nigdy!- wołałDzikus.

- No słuchaj,mójstary...


- Wyrzućcietowszystko,tęstrasznątruciznę.

Słowa:„Wyrzućcietowszystko”,poprzezpowłokęniezrozumieniaprzedarłysię do

świadomościdelt.Tłumwydałgniewnypomruk.

- Przynoszęwamwolność- mówiłDzikuszwracającsię kubliźniętom.- Przynoszę...

Dyżurnypodskarbnikniesłyszałjużreszty;wymknąwszysię zholuwertowałpospiesznie

książkętelefoniczną.

- Wmieszkaniugo niema- podsumowałBernard.- Wmoimteżnie,uciebietakżenie.W

Aphroditaeum”nie,w Ośrodkuaniw Instytucieteżnie.Dokądonmógłpójść?

Helmholtzwzruszyłramionami.Wróciliz pracyspodziewającsię, że Dzikusbędzienanich

czekałw tymlubinnymspośródichzwykłychmiejscspotkań,atupoczłowiekuaniśladu.Co

zresztąbyłodośćdenerwujące,bomielizamiarwpaśćdoBiarritzczteromiejscowym

sportikopteremHelmholtza.Spóźniąsię nakolację,jeśliDzikuswkrótcenienadejdzie.

- Poczekamyjeszczepięćminut- oświadczyłHelmholtz.- Jeślisię niezjawi,to...

Przerwałomudzwonienietelefonu.Podniósłsłuchawkę.

- Halo!Tak,przytelefonie.- Potem,podłuższejprzerwienasłuchanie:- Fordamać!-

zaklął.- Zaraztambędę.

- Cojest?- zainteresowałsię Bernard.

- Tofacetze szpitalaprzyParkLane,mójznajomy- odparłHelmholtz.-Dzikustamjest.

Zdajesię, że zwariował.Wkażdymrazietopilne.Leciszze mną?

Popędzilirazemdowindy.

- A czyż wy chceciebyćniewolnikami?- mówiłwłaśnieDzikus,gdywchodzilidownętrza

szpitala.Twarzmupłonęłarumieńcem,oczy jarzyłysię blaskiemzapałui oburzenia.-Czyżchcecie

byćdziećmi?Tak,dziećmi,którekwiląi rzygają- dodałzirytowanyichzwierzęcątępotą,która

zmuszałagodociskaniaobelgamiw tych,którychprzyszedłwyzwalać.Obelgistukałygłuchoo

grubąpowłokęichgłupoty;patrzylinaniegoz tępymwyrazemponurejniechęciw oczach.„Tak,

rzygają!”,wołał.Smuteki wyrzutysumienia,współczuciei obowiązek- wszystkotoposzłoterazw

zapomnienie,zostałoniejakowchłonięteprzezostrą,przemożnąnienawiśćdotychnawpół

zwierzęcychpotworów.

- Czyżniechceciebyćwolni,byćludźmi?Nie rozumieciepewnienawet,co znacząsłowa

ludzkośći wolność?- gniewprzydawałpotoczystościjegowymowie;słowapłynęłyłatwo,szybkim


strumieniem.

- Nie rozumiecie?- powtórzył,altnieotrzymałodpowiedzi.-Dobrzewięc - ciągnąłponuro-

jawasnauczę;uczynięwaswolnymi,czy chcecietego,czy nie.- Ipchnąwszyokienniceokna

wychodzącegonadziedziniecszpitala,zacząłgarściamiwyrzucaćfiolkisomy.

Przezchwilętłumkhakimilczałskamieniały,ze zdumieniemi groząpatrzącnatakohydne

świętokradztwo.

- Onzwariował- szepnąłBernardzapatrzonyszerokootwartymioczyma.- Zabijągo.Za...-

Wielkikrzykpodniósłsię naglez tłumu;zamachaływ stronęDzikusagroźniezaciśniętepięści.-

Pomóżmu,Fordzie!- rzekłBernardi odwróciłwzrok.

- Fordpomagatym,którzysobiesamipomagają.- Ize śmiechem,i tośmiechemradosnym,

Helmholtzprzepchnąłsię przeztłum.

- Wolnymi,wolnymi!- krzyczałDzikusi jednąrękąwyrzucałnadalsomę,adrugątłukłw

nierozróżnialnegębynapastników.-Wolnymi!- i otonagleHelmholtzbyłjużujegoboku...zacny

staryHelmholtz...!i teżtłukł- ludźmi!- i teżrazporazsięgałgarściąpofiolki.- Tak,ludźmi,

ludźmi!- i jużpotruciźnie.Podniósłkasetęi ukazałimpusteczarnewnętrze.-Jesteściewolni!

Deltyzawyływ przypływiezdwojonejfurii.

- Tokoniecz nami- szepnąłBernardplączącsię poobrzeżupolawalki,poczympod

wpływemnagłegoimpulsurzuciłsię impomagać,potemjednakzreflektowałsię i zatrzymał;

zawstydzonyruszyłznowu;potemznowustopi staltakupokorzonyswoimniezdecydowaniem-

jeśliimniepomoże,toonimogązginąć,jeśliimpomoże,tozginieon- gdy,Fordowidzięki!nasalę

(wyłupiasteoczy i świńskieryjegazowychmasek)wpadłapolicja.

Bernardpopędziłnaspotkanie.Machałrękami;nareszciedziałał,nareszciecoś robił.

Krzyczącrazporaz„napomoc!”,corazgłośniej,takabyprzekonaćsamegosiebie,że pomaga.

- Napomoc!Napomoc!NA POMOC!

Policjanciodepchnęligoz drogibiegnącdoswojejroboty.Trzejz nichzprzypiętychdo

plecówrozpylaczystrzelałow powietrzegęstymiobłokamiparysomatycznej.Dwóchinnych

instalowałoprzenośnąszafęgrającąmuzykisyntetycznej.Czterechpozostałychwdarłosię w tłumi

plującpłynemz lufpistoletówwodnychnabitychchloroformem,kładłojednegopodrugimco

bardziejkrewkichwalczących.

- Szybko,szybko!- darłsię Bernard.- Zabijąich,jeślisię niepospieszycie.Zab...och!-

Zirytowanyjegopaplaniną,jedenzpolicjantówpoczęstowałgo nabojemz pistoletuwodnego.Przez

jednąlubdwiesekundyBernardstalchwiejącsię niepewnienanogach,którejakbynagleutraciły


kości,ścięgnai mięśnie,stającsię słupamizwykłejgalarety,apotemjużnawetniegalarety:wody,I

osunąłsię bezwiednienapodłogę.

Naglez syntetycznejszafygrającejprzemówiłGlos.GlosRozsądku,GłosDobrego

Samopoczucia.Rolkaścieżkidźwiękowejrozwijałasię odtwarzającSyntetycznąMowę

AntyrozruchowąNumerDwa(ŚredniaSiłaOddziaływania).Zsamejgłębinieistniejącegoserca

Głoswyrzekł:„Przyjaciele,przyjaciele!- tonemtakpodniosłym,pełnymtakniezmiernieczułego

wyrzutu,że nawetoczy policjantówukrytezagazmaskamizaszkliłysię namoment- poco to

wszystko?Czyżnieczujeciesię dobrzei szczęśliwie we wspólnocie?Dobrzei szczęśliwie -

powtórzyłGłos.- Zaprzestańcie,zaprzestańciejuż.- Zadrżał,opadłdoszeptui nachwilęucichł.

Potemzacząłznowu,tonemtęsknejpowagi:- Och,jakżepragnę,byściebyliszczęśliwi. Jakże

pragnębyściebylidobrzy!Zaklinam,zaklinam,bądźciedobrzyi...”

PodwóchminutachGłosi oparysomyodniosłyskutek.Płaczącdeltyściskałysię i całowały

- półtuzinowegrupkiobejmującychsię bliźniąt.NawetHelmholtzi Dzikusbylibliscyłez. Zkasy

przyniesiononowyprzydziałfiolek;szybkoodbyłsię nowyrozdziałi przyakompaniamencie

nabrzmiałegouczuciembarytonuGłosuślącegopożegnaniabliźniętarozeszłysię szlochając

rozdzierająco.„Zegnajcie,moinajdrożsiprzyjaciele,najdrożsiprzyjaciele,niechwasFordmaw

swejopiece!Żegnajcie,moinajdrożsi,najdrożsiprzyjacie-je,niechwasFordmaw swejopiece.

Żegnajcie,moinajdrożsi...”

Gdyzniknęłaostatniadelta,policjantwyłączyłszafę.AnielskiGłosumilkł.

- Pójdzieciebezoporu- zapytałsierżant- czy będziemymusieli...-ukazałostrzegawczo

pistoletwodny.

- Otak,bezoporu- odrzekłDzikus,dotykającatorozciętejwargi,atopodrapanejszyi, ato

ukąszenialewejdłoni.

TakżeHelmholtz,ciąglejeszczez chusteczkąukrwawiącegonosa,kiwnąłgłowąna

potwierdzenie.

Przebudziwszysię i odzyskawszywładzęw nogach,Bernardzdecydowałsię w tymwłaśnie

momencieulotnići możliwienajdyskretniejzacząłprzemykaćkudrzwiom.

- Hej,tytam- zawołałsierżant,apolicjanto świńskimryjugazmaskipospieszyłprzezsalęi

położyłrękęnaramieniuBernarda.

Tenodwróciłsię z wyrazemobrażonejniewinności.Ucieka?Nawetmutonieprzyszłodo

głowy.

- Ale doprawdynierozumiem- powiedziałdosierżanta- naco jajestemwampotrzebny.


- Tyjesteśprzyjacielemzatrzymanych,tak?

- No... - zacząłBernardi zawahałsię. Cóż,niesposóbtemuzaprzeczyć.- No... jestem...i co

z tego?

- Topójdzieszz nami- poleciłsierżanti ruszyłprzodem,prowadzącgrupędodrzwi,apotem

w stronęautapolicyjnego,któreczekałonazewnątrz.


ROZDZIAŁ SZESNASTY

Pokój,doktóregoichwprowadzono,byłgabinetemzarządcy.

- JegoFordowskaWysokośćzaraznadejdzie- lokajgammapozostawiłichsamych.

Helmholtzroześmiałsię głośno.

- Wyglądatobardziejnakofeina-partyniżnasąd- powiedziałi zagłębiłsię w najbardziej

zbytkownyz miękkichfoteli.- No, trzymajsię, Bernard- dodałrzuciwszyokiemnapozieleniałą,

nieszczęśliwątwarzprzyjaciela.JednakżeBernardniechciałsię trzymać;bezsłowaodpowiedzi,

nawetniespojrzawszynaHelmholtzausiadłnanajbardziejniewygodnymkrześle,wybranym

rozmyślniew nieokreślonejnadzieiprzebłaganiajakośgniewusił wyższych.

TymczasemDzikusobchodziłniespokojniepomieszczenie,z niedbałymzainteresowaniem

przypatrującsię książkomstojącymnapółkach,rolkomścieżkidźwiękoweji szpulomczytatorów

zgromadzonychw ponumerowanychgablotach.Nastolepodoknemleżałopasłytomoprawnyw

miękką,czarnąimitacjęskóryi ozdobionyogromnymizłotymiT.Wziąłksięgęi otworzył.MOJE

ŻYCIEIDZIEŁO,przezPANANASZEGOFORDA.Wydałojąw DetroitTowarzystwo

KrzewieniaWiedzyFordowskiej.Kartkowałniespiesznietom,tuprzeczytałzdanie,ówdzieakapiti

właśniedochodziłdowniosku,że księgago nieinteresuje,gdydrzwisię otwarłyi rezydujący

zarządcanaEuropęZachodniąwszedłżwawymkrokiemdopokoju.

MustafaMonduścisnąłdłońwszystkimtrzem,lecz odezwałsię tylkodoDzikusa.

- A więc niepodobasię panuzbytniocywilizacja?-rzekł.

Dzikusspojrzałnaniego.Uprzedniozdecydowanybyłkłamać,awanturowaćsię, pozostać

obojętnym,lecz zachęconypogodnym,inteligentnymwyrazemtwarzyzarządcy,postanowiłmówić

prawdę,wprosti bezogródek.

- Nie - potrząsnąłgłową.

Bernarddrgnąłi spojrzałz przerażeniem.Cosobiepomyślizarządca?Być uznanymza

przyjacielaczłowieka,którystwierdza,że nielubicywilizacji,stwierdzaotwarcie,i todozarządcy-

towproststraszne.

- Ależ John...- zaczął.SpojrzenieMustafyMondasprawiło,że zamilkłupokorzony.

- Oczywiście- przyznałDzikus- jestparęmiłychrzeczy.Tacałamuzykaw powietrzu...

- Niekiedytysiącdźwięcznychstrunmiw uszachbrzmi,niekiedygłosy.

TwarzDzikusapojaśniałaodnagłejradości.

- Czytałpanto?- zapytał.- Myślałem,że tuw Angliiniktnieznatejksiążki.

- Prawienikt.Jestemjednymspośródbardzonielicznych.Rozumiepan,tojestzakazane.


Ponieważjednakjatutajustanawiamprawa,więc i jamogęjełamać.Bezkarnie,panieMarks-

dodał,zwracającsię doBernarda.- Czegopan,obawiamsię, niemożeczynić.

Bernardjeszczegłębiejzapadłw otchłańswejnędzy.

- Ale dlaczegotojestzakazane?- zapytałDzikus.Podekscytowanyspotkaniemczłowieka,

któryczytałSzekspira,natychmiastzapomniało wszystkiminnym.

Zarządcawzruszyłramionami.

- Bo jeststare,tozasadniczypowód.Rzeczystarenamtuniepotrzebne.

- Nawetgdysąpiękne?

- Zwłaszczawtedy,gdysąpiękne.Pięknowabi,amyniechcemy,żebyludziwabiłyrzeczy

stare.Chcemy,żebylubilitylkoto,co nowe.

- Ale tonowejesttakiegłupiei okropne.Tesztuki,w którychnictylkohelikopterylatają

tami nazadi czujesię pocałunkiaktorów.- Skrzywiłsię. - Kozłyi małpy!- Tylkow słowachOtella

znajdowałnależytywyrazdlaswejpogardyi nienawiści.

- Miłe,oswojonezwierzątka,bądźco bądź- mruknąłzarządca.

- DlaczegonieoglądająOtella zamiasttamtegoświństwa?

- Powiedziałemjużpanu;jeststary.A pozatymniezrozumieliby.

Tak,istotnie.WspomniałśmiechHelmholtzanadRomeem i Julią.

- No więc - rzekłpochwili- coś nowego,co przypominałobyOtella, aco mogliby

zrozumieć.

- Takąwłaśnierzeczchcielibyśmywszyscy napisać- odezwałsię Helmholtz,przerywając

długąchwilęmilczenia.

- Inigdyjejnienapiszecie- stwierdziłzarządca.- Jeślibybowiemnaprawdęprzypominała

Otella, niktbyjejniezrozumiał,choćbybyłaniewiedziećjaknowa.A gdybybyłanowa,nie

mogłabyzapewneprzypominaćOtella.

- Dlaczegonie?

- Właśnie,dlaczegonie?- powtórzyłHelmholtz.

Onteżzapomniałoniemiłychokolicznościachtegospotkania.Tylkopozieleniałyz lękui

trwogiBernardpamiętał;tamcijednakżeniezwracalinańuwagi.

- Dlaczegonie?

- Bo naszświatjestinnyniżświatOtella.Nie możnaprodukowaćautniemającstali,nie

możnatworzyćtragediibezspołecznejniestabilności.A dziśświatjeststabilny.Ludziesą

szczęśliwi;otrzymująwszystko,czego zapragną,anigdyniepragnączegoś, czego niemogą


otrzymać.Sązamożni,bezpieczni,zawszezdrowi;niebojąsię śmierci;żyjąw staniebłogiej

niewiedzyonamiętnościachi starości;nieprześladująichmatkii ojcowie;niemajążon,dzieci,

kochankówanikochanek,budzącychsilneuczucia;sątakuwarunkowaniż,e praktycznieniesąw

staniepostępowaćinaczej,niżpowinni.A jeślicoś niegra,pozostajesoma,którąpan,panieDzikus,

wyrzucaprzezoknow imięwolności.Wolności!Roześmiałsię. - Oczekiwaćoddeltrozumienia,co

tojestwolność!A potem,żebyrozumiałyOtella! Omójpoczciwychłopcze!

Dzikusmilczałprzezchwilę.

- Mimowszystko- powtórzyłz uporem- Otello jestdobry,jestlepszyniżteczuciofilmy.

- Oczywiście,że tak- przystałzarządca.- Ale towłaśniecena,jakąmusimypłacićza

stabilność.Trzebabyłowybieraćmiędzyszczęśliwościąatym,co zwanejestsztukąprzezdużeer.

Poświęciliśmysztukę.Mamyw zamianczuciofilmyi organywęchowe.

- Ale onenicnieznaczą!

- Znacząsamew sobie;znacząobfitośćmiłychdoznańupubliczności.

- Ależ... totworzyjakiśidiota.

Zarządcaroześmiałsię.

- Nie jestpanzbytuprzejmydlaswego przyjaciela,panaWatsona.Tojedenz naszych

najlepszychinżynierówemocyjnych...

- Onmarację- rzekłponuroHelmholtz.- Tojestidiotyczne.Pisać,gdyniemanicdo

powiedzenia...

- Zgoda.Ale towłaśniewymagamaksymalnejpomysłowości.Produkujecieautaze

znikomejilości stali,dziełasztukipraktyczniez niczego,jedyniezczystychwrażeń.

Dzikuspotrząsnąłgłową.

- Towszystkojestdlamniewprostokropne.

- Bardzomożliwe.Faktycznaszczęśliwość zawszewypadabladonatlespodziewanej

nagrodyzanędzę.No i rzeczjasnastabilnośćniejesttakefektownajakniestabilność.Zadowolenie

zaśniemaw sobietejaureoli,jakazdobiszlachetnąwalkęz nieszczęściem,niemamalowniczości

cechującejwalkęz pokusąlubupadekz powodunamiętnościlubzwątpienia.Szczęśliwość nigdy

niebywawzniosła.

- Być może- przyznałDzikuspochwilimilczenia- aleczy musibyćtakmarnajakte

wszystkiebliźnięta?- Przetarłdłoniąoczy, jakgdybychciałusunąćzapamiętanyobraztychdługich

szeregówidentykówprzystołachmontażowych,tychkolejekbliźniątuwejścianastację

jednoszynówkiw Brentford,tychludzkichrobakówpełzającychwokółśmiertelnegołożaLindy,tej


mnogościpowtórzeńjedneji tejsamejtwarzyujegonapastników.Spojrzałnaswązabandażowaną

lewądłońi zadrżał.- Okropne!

- Ale jakieużyteczne!Widzę,że nieprzepadapanzagrupamiBokanowskiego;zapewniam

panajednak,że stanowiąonefundament,naktórymwspierasię wszystkoinne.Sążyroskopem,

którynadajestabilnośćrakiecieRepublikiw jejrównymlocie. -Głębokigłos wibrował;

gestykulującedłoniezagarniałyprzestrzeńi wskazywałypędniezwyciężonejmaszyny;oracja

MustafyMondasięgałapoziomustandardówsyntetycznych.

- Zastanawiamnie- rzekłDzikus- poco wamoni,jeśliprzyjąć,że możeciez tychwaszych

butliuzyskaćwszystko,co wamsię podoba.Dlaczegoniezrobiciekażdegoalfą-podwójnym-

plusem?

MustafaMondroześmiałsię.

- Bo niechcemy,żebynampopodrzynaligardła- odparł.- Wierzymyw szczęśliwość i

stabilność.Społeczeństwosamychtylkoalfnieuniknęłobynędzyi niestabilności.Wyobraźmysobie

fabrykęobsadzonąprzezalfy,tojestprzezzróżnicowane,niepowiązaneze sobąjednostkiodobrej

dziedzicznościi takuwarunkowaneb, ymogły(w pewnychgranicach)dokonywaćswobodnych

wyborówi przyjmowaćnasiebieodpowiedzialność.Wyobraźmysobietylko!- powtórzył.

Dzikusspróbowałsobiewyobrazić,bezwiększegojednakefektu.

- Tobyłbyabsurd;człowiekwybutlowanyi uwarunkowanyjakoalfazwariowałby,gdyby

muprzyszłowykonywaćpracęepsilonapółkretyna;zwariowałbyalbobyzacząłtłucwszystko

dokoła.Alfy możnaw pełnisocjalizować,aletylkopodWarunkiem,że dasię impracęalf.Tylko

odepsilonamożnaoczekiwaćwłaściwegoepsilonompoświęcenia,tozaśz tegoprostegopowodu,

że dlaniegoniesątopoświęcenia,lecz działaniapoliniinajmniejszegooporu.Warunkowanie

wyznaczyłomutor,poktórymmasię poruszać.Inaczejniepotrafi;jegolos jestz góryustalony.

Nawetpowybutlacjipozostajeniejakow butli- w niewidzialnejbutliwpojonychmuw fazie

embrionalneji w dzieciństwiezachowań.Każdyz nasrzeczjasna-kontynuowałzarządcaw

zamyśleniu- idzieprzezżycie w jakiejśbutli.Jeślijednakjesteśmyalfami,naszebutlesą,

relatywnierzeczbiorąc,ogromne.Bardzobyśmycierpieli,gdybynasprzenieśćdomniejszej

przestrzeni.Nie możnaprzelewaćsurogatuszampanakastwyższychdobutlikastniższych.

Teoretyczniejesttooczywiste.alezostałopotwierdzonetakżew praktyce.Eksperymentcypryjski

rozwiałwszelkiewątpliwości.

- Cotobyło?- zapytałDzikus.

MustafaMonduśmiechnąłsię.


- Cóż,możnabytonazwaćeksperymentemrebutlacji.Zacząłsię onA.F.473.Zarządcy

oczyścili Cyprze wszystkichmieszkańcówi zasiedliligo specjalniedobranągrupądwudziestudwu

tysięcyalf.Danoimwszelkiewyposażenierolniczei przemysłowei pozostawiono,bysobieradzili

o własnychsiłach.Wynikpotwierdziłwszelkieteoretyczneoczekiwania.Ziemiabyłaźle

uprawiana,we wszystkichfabrykachstrajki,prawalekceważono,poleceńniewykonywano;

wszyscy wyznaczenidogorszychpracintrygowaliw celuuzyskanialepszychstanowisk,aci na

lepszychstanowiskachrównieżintrygowali,byutrzymaćswojepozycje.Posześciulatachmielijuż

pierwszorzędnąwojnędomową.Gdydziewiętnaścietysięcymieszkańcówzginęło,pozostałeprzy

życiutrzytysiącejednomyślnieuchwaliłypetycjędozarządcówświatazprośbąo ponowneobjęcie

przeznichwyspy.Coteżuczyniono.Takibyłkoniecjedynejw świecie społecznościzłożonejz

samychalf.

Dzikuswestchnąłz głębipiersi.

- Populacyjneoptimum- mówiłMustafaMond- modelowanejestnaproporcjachgóry

lodowej:osiemdziewiątychpodwodą,jednadziewiątaponad.

- A czy ci podwodąsąszczęśliwi?

- Bardziejniżci znadpowierzchni.Bardziejniżnaprzykładtwoituobecniprzyjaciele.

- Pomimotejstrasznejpracy?

- Strasznej?Onitakniesądzą.Przeciwnie,lubiąją.Jestłatwa,jestdziecinnieprosta.Nie

wymagawysiłkuumysłuanimięśni.Siedemi półgodzinylekkiej,niewyczerpującejpracy,potem

racjasomy,gry,seksbezograniczeńi czuciofilmy.Czegóżjeszczemoglibychcieć?No tak-

przyznał- moglibychciećskróceniaczasupracy.A myrzeczjasnamoglibyśmyimtodać.

Technicznierzeczbiorąc,niemażadnegoproblemuze skróceniem~godzinpracykastniższychdo

trzechczy czterechgodzindziennie.Ale czy przeztostanąsię szczęśliwsi?Otóżnie.Ponadpółtora

wiekutemuprzeprowadzonoodnośnyeksperyment.WcałejIrlandiiwprowadzonoczterogodzinny

dzieńpracy.Wynik?Niepokóji ogromnywzrostspożyciasomy.Tetrzyi półgodzinydodatkowego

czasuwolnegotakdalecenieprzyczyniałyszczęśliwości, że ludzieczulipotrzebęucieczkiodnich.

Urządwynalazkówjestzawalonyprojektamiminimalizacjipracy.Sątegocałetysiące- Mustafa

Mondwykonałwzgardliwyruchdłonią.- A dlaczegoichniewdrażamy?Dladobrapracowników;

byłobyokrucieństwemobarczaćichjeszczewiększymczasemwolnym.Podobniew rolnictwie.

Moglibyśmyuzyskaćsyntetyczniedowolnyprodukt,gdybyśmytylkozechcieli.Ale niechcemy.

Wolimyzatrudniaćjednątrzeciąpopulacjiw rolnictwie.Dlaichwłasnegodobra,gdyżuzyskiwanie

żywnościz glebypochłaniawięcejczasuniżprodukowaniejejw fabryce.A pozatymmusimy


myślećonaszejstabilności.Nie potrzebanamzmian.Każdazmianazagrażastabilności.Todalszy

powód,dlaktóregotakniechętnie~wprowadzamynowewynalazki.Każdeodkryciew naukach

teoretycznychjestpotencjalniewywrotowe;nawetnaukęmusimyniekiedytraktowaćjak

ewentualnegowroga.Tak,nawetnaukę.

Naukę?Dzikuszmarszczyłbrwi.Słowo byłomuznane.Nie potrafiłbyjednakpowiedzieć,

co onodokładnieznaczy.AniSzekspir,anistarcyz wioskinigdynieużywalitegosłowa,odLindy

zaśuzyskałtylkoniejasnewyobrażenia:naukajestczymś,zapomocączego robisię helikoptery,

czymś,co każesię śmiaćz tańcówŚwiętaPlonów,czymś,co chroniprzedzmarszczkamii

wypadaniemzębów.Zrozpaczliwymwysiłkiemusiłowałzrozumiećsłowazarządcy.

- Tak- mówiłMustafaMond- todalszykosztstabilności.Nie tylkosztukajestniedo

pogodzeniaze szczęśliwością.Naukatakże.Naukajestniebezpieczna;musimyjaknajbardziej

czujnietrzymaćjąnałańcuchui w kagańcu.

- Co?- zdumiałsię Helmholtz.- Ależ myprzecieżnakażdymkrokupowtarzamy,że nauka

jestwszystkim.Tohipnopedycznyaksjomat.

- Trzyrazynatydzieńw przedzialewiekutrzynaściedosiedemnastu- dodałBernard.

- Icałapropagandanauki,jakąrobimyw Instytucie...

- Zgoda,alejakanauka?- rzekłsarkastycznieMustafaMond.- Brakwamwykształcenia

naukowego,więc niemożeciesądzić.A swego czasubyłemnienajgorszymFizykiem.Natyle

dobrym,byuświadomićsobie,że całatanaszanaukatoksiążkakucharskazpewnąprawowierną

teoriągotowania,którejniktniemożepodważać,orazz listąprzepisów,którychniewolnostosować

bezspecjalnegopozwoleniaszefakuchni.Terazjajestemszefemkuchni.Ale kiedyśbyłem

ciekawskimmłodymkuchcikiem.Zacząłemtrochęgotowaćnawłasnąrękę.Nieprawowiernie,

wbrewzaleceniom.Wgruncierzeczyniecoprawdziwejnauki.-Umilkł.

- Jakibyłskutek?- zapytałHelmholtzWatson.

Zarządcawestchnął.

- Podobnyjakten,któryczekawas,młodziludzie.Groziłomizesłanienawyspę.

TesłowapobudziłyBernardadogwałtownej,niebywałejaktywności.

- Zesłaćmnienawyspę?- Zerwałsię, przebiegłprzezpokóji stanąłgestykulującprzed

zarządcą.- Nie możepanmniezesłać.Janicniezrobiłem.Tooni.Przysięgam,że tooni-

oskarżycielskimgestemwskazywałHelmholtzai Dzikusa.-Och,błagam,proszęmnieniewysyłać

doIslandii.Przyrzekam,że będęsię sprawowałwłaściwie.Niechmipandajeszczejednąszansę.

Błagam,niechmipandaszansę.- Zalałsię łzami.- Naprawdę,towszystkoichwina- szlochał.-


Nie doIslandii.BłagamJegoFordowską...- Inaglesłużalczorzuciłsię nakolanaprzedzarządcą.

MustafaMondusiłowałgopodnieść,lecz Bernarduparłsię czołgaćw prochu;niestrudzenie

wyrzucałz siebiepotoksłów. Wkońcuzarządcazmuszonybyłzadzwonićnaswego czwartego

sekretarza.

- Sprowadźtrzechludzi- polecił- i zabierzciepanaMarksadosypialni.Zróbciemudobrą

waporyzacjęsomatyczną,połóżciego dołóżkai zostawcie.

Czwartysekretarzwyszedłi powróciłw towarzystwietrzechlokajóww zielonychliberiach.

Bernard,ciąglekrzyczącyi szlochający,zostałwyniesiony.

- Mógłbyktopomyśleć,że grozimuucięciegłowy - powiedziałzarządca,gdydrzwisię

zamknęły.- A gdybymiałchoćodrobinęrozsądku,tobyzrozumiał,że takaraw gruncierzeczyjest

dlaniegonagrodą.Wysyłasię go nawyspę.A więc wysyłasię godomiejsca,gdziezetkniesię z tak

zwanąinteresującągrupąmężczyzni kobiet,jakiejniespotkanigdzieindziejw świecie. Zludźmi,

którzydlatakichczy innychpowodówmielizbytwielkąświadomośćswejindywidualności,bymóc

się dopasowaćdowspólnotowegożycia.Zludźmi,którychniezadowalaprawowierność,którzy

mająwłasne,niezależneidee.Zkażdym,krótkomówiąc,ktojestkimś.Wręczzazdroszczępanu,

panieWatson.

Helmholtzroześmiałsię.

- Dlaczegowięc pansamnieprzebywanawyspie?

- Bo ostateczniewybrałemtotutaj- odparłzarządca.- Danomidowyboru:albozesłaniena

wyspę,gdziemógłbymsobieuprawiaćswojąnaukęteoretyczną,alboudziałw RadzieZarządzania,

z perspektywąobjęciafaktycznegozarządzaniaw stosownymczasie.Wybrałemtodrugiei

zarzuciłemnaukę.- Pochwilimilczeniadodał:- Niekiedyżalminauki.Szczęśliwość tosurowy

nauczyciel,zwłaszczaszczęśliwość innych.Dużobardziejsurowy(jeśliniejestsię

uwarunkowanymnabezdyskusyjnąakceptację)niżprawda.- Westchnął,umilkłznowu,potem

zacząłmówićżywszymjużtonem:- Cóż,powinnośćjestpowinnością.Nie możnakierowaćsię

upodobaniami.Pragnęprawdy.Lubięnaukę.Ale prawdajestgroźna,anaukastanowizagrożenie

publiczne.Równieniebezpiecznajakzbawienna.Dziękiniejmamynajbardziejstabilnąrównowagę

w dziejach.NaprzykładChinybyływ porównaniuz namibeznadziejnieniestabilne;nawet

pierwotnematriarchatynieprzewyższałynasstabilnością.Towszystkomamy,powtarzam,dzięki

nauce.Nie możemyjejjednakpozwolić,bypopsuławłasnedobredzieło.Dlategotakuważnie

wyznaczamygranicebadaniom,przezco zresztąomalniezesłanomnienawyspę.Pozwalamy

naucezajmowaćsię tylkonajbardziejaktualnymiproblemamibieżącymi.Do wszystkichinnych


badańjaknajusilniejzniechęcamy.Ciekawąrzeczą- mówiłpokrótkiejprzerwie-jestlekturatego,

co ludziez czasówPanaNaszegoFordapisalio postępienaukowym.Zdawalisię sądzić,że będzie

onposuwałsię nieograniczenie,niezależnieodwszystkiegoinnego.Wiedzabyładobrem

najwyższym,prawdanajwyższąwartością;całaresztapełniłarolęwtórnąi podrzędną.Coprawda

jużwtedyideezaczynałyewoluować.SamPanNaszFordpołożyłwielkiezasługiw zakresie

przesuwaniapunktuciężkościz prawdyi pięknanawygodęi szczęśliwość. Produkcjamasowatego

wymagała.Powszechnaszczęśliwość tegowymagała.Powszechnaszczęśliwość utrzymujeturbiny

w stałymruchu;prawdai pięknonigdy.No i, rzeczjasna,gdymasyprzejęływładzę,zaczęłasię

liczyć szczęśliwość, niezaśprawdai piękno.Niemniejjednaknieograniczonebadanianaukowe

nadalbyłydozwolone.Nadalmówiłosię o prawdziei piękniejako dobrunajwyższym.Aż do

wojnydziewięcioletniej.Dopierotokazałozmienićton.Cóżpoprawdzie,pięknieczy wiedzy,gdy

wokołopękająbombybakteriologiczne?Wtedytoporazpierwszyzaczętonaukękontrolować:po

wojniedziewięcioletniej.Ludziew owymczasiegotowibylipoddawaćkontrolinawetswójapetyt.

Wszystkow imięspokojnegożycia.Odtamtegoczasukontrolujemynieustannie.Oczywiście

prawdzieniewyszło tonazdrowie.Ale szczęśliwości tak.Nie możnamiećczegoś zanic.Trzeba

byłoopłacićszczęśliwość. Ipan,panieWatson,właśniepłacizanią- płaci,bozbytpanapociąga

piękno.Mnie.zbytpociągałaprawda;jatakżezapłaciłem.

- Ale pannieznalazłsię nawyspie- rzekłDzikusprzerywającdługąchwilęmilczenia.

Zarządcauśmiechnąłsię.

- Zapłaciłemw innysposób.Wybierającsłużbęnarzeczszczęśliwości. Cudzej,niewłasnej.

Dobrzesię składa- dodałpochwili- że mamynaZiemitylewysp.Nie wiem,co byśmybeznich

poczęli.Trzebabywaschybaupchaćdokomórgazowych.Przyokazji,panieWatson,czy lubipan

klimattropikalny?Markizynaprzykład?Samoa?A możecoś bardziejrześkiego?

Helmholtzpowstałz miękkiegofotela.

- Szczególnielubięjaknajgorszyklimat- odparł.- sądzę,że piszesię lepiej,gdyklimatjest

zły. Możenaprzykładsilnewiatryi burze...

Zarządcaskinąłgłowąz uznaniem.

- Podobamisię pan,panieWatson.Naprawdęmisię panpodoba.Równiebardzo,jakbardzo

potępiampanaz urzędu.- Uśmiechnąłsię. - MożeWyspyFalklandzkie.

- Tak,chybabędąw samraz- rzekłHelmholtz.- A teraz,jeślipanpozwoli,pójdęzobaczyć,

jaksię mabiednyBernard.


ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

- Sztuka,nauka...wydajesię, że płacicienaderwysokącenęzatęszczęśliwość - powiedział

Dzikus,gdyzostalisami.- Jeszczecoś?

- No... oczywiście religia- odrzekłzarządca.- Przedwojnądziewięcioletniąbyłtakzwany

Bóg. Ach,zapomniałem.Panprzecieżwie wszystkoo Bogu,nieprawdaż?

- No więc... - zacząłz wahaniemDzikus.Chciałcoś powiedziećo samotności,o nocy,o

płaskowyżubielejącymw świetleksiężyca,o przepaści,skokuw czarnąotchłań,ośmierci.Chciał

mówić- alebrakowałosłów. NawettychSzekspira.

Tymczasemzarządcaprzeszedłnadrugąstronępokojui otwierałwielkisejfwpuszczonyw

ścianęmiędzypółkami.Uchyliłysię ciężkiedrzwi.

- Jesttotemat- rzekłsięgającdociemnegownętrza-któryzawszenadzwyczajmnie

interesował.- Wydobyłgrubyczarnytom.- Tegopewnienigdypannieczytał.

Dzikuswziąłksięgę.

- Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu- odczytałnagłos ze stronytytułowej.

- Anitego.- Małaksiążeczkapozbawionaokładki.

- OnaśladowaniuChrystusa.

- Anitego- wyjąłnastępnytom.

- Doświadczeniareligijne.WilliamJames.

- A mamichjeszczewiele - powiedziałMustafaMondwracającnafotel.- Całąkolekcję

starożytnychnieprzyzwoitości.Bóg w mroku,Fordnawidoku- wskazałze śmiechemswą

bibliotekę:półkipełneksiążek,rzędyszpulczytatorówi rolekścieżkidźwiękowej.

- Ale skoropanwie, czemupanniemówiludziomoBogu?-zawołałz oburzeniemDzikus.-

Dlaczegoniedaimpantychksiąg?

- Ztegosamegopowodu,dlaktóregonieudostępniamyimOtella:sąstare;mówiąo Bogu

sprzedwieków.Nie o Bogudzisiejszym.

- Bóg się niezmienia.

- Ale ludzietak.

- Jakieżtomaznaczenie?

- Największe- odpadMustafaMond.Ponowniewstałi skierowałsię dosejfu.-Był kiedyś

człowiek,kardynał,nazwiskiemNewman- rzekł.- Kardynał-wyjaśniłmimo-chodem- toktośw

rodzajuarchiśpiewakawspólnotowego.

- „Ja,Pandulf,kardynałMediolanu”.Czytałemo nichuSzekspira.


- Zpewnością.No więc, jakmówiłem,byłkiedyśkardynałnazwiskiemNewman.O,jestta

książka.- Wyjąłjąz sejfu.- Przyokazjiwyjmęi tędrugą.NapisałjąniejakiMainedeBiran.Był

filozofem,jeślipanwie, ktototaki.

- Człowiek,któremusię nieśniłoowielurzeczach,jakiesąnaniebiei ziemi- odparł

natychmiastDzikus.

- Owłaśnie.Przeczytampanujednąz rzeczy,o którychmusię w pewnymmomencieśniło.

Naraziejednakniechpanposłucha,co powiedziałów dawnyarchiśpiewakwspólnotowy.-

Otworzyłksiążkęw miejscuzałożonymskrawkiempapierui zacząłczytać.-„Nienależymydo

samychsiebie,takjaknienależądonasposiadanerzeczy.Nie mysiebiestworzyliśmy,niemożemy

sobiesamymprzewodzić.Nie jesteśmypanamisamychsiebie.StanowimywłasnośćBoga.Czyżnie

napełnianasszczęśliwościątakiobrazrzeczy?Czyprzysparzaszczęścialubpociechypogląd,że

na1eżymydosiebie?Mogątaksądzićludziemłodzilubludziekariery.Cibędąuznawaćzapewne

zarzecznaderistotnąmożliwośćczynieniawszystkiegonawłasnyrachunek,niezależnośćod

kogokolwiek,możliwośćniemyśleniao niczym,co pozazasięgiemwzroku,wolnośćod

koniecznościnieustannegozabieganiao akceptację,nieustannegomodleniasię dokogoś,ciągłego

uzależnianiawłasnychpoczynańodcudzejwoli. Jednakżew miaręupływuczasutakżei oni,jak

wszyscy ludzie,przekonająsię, że niezależnośćniejestudziałemczłowieka- że jeststanem

nienaturalnym- możewystępowaćprzezczaspewien,aledokresubezpiecznienasnie

doprowadzi...”- MustafaMondprzerwał,odłożyłpierwsząz książeki biorącw dłońdrugą,

kartkowałstronice.- Proszęposłuchaćnaprzykładtego- rzekłi razjeszczezacząłczytaćswym

głębokimgłosem:- „Człowieksię starzeje;odczuwaw sobieowe doznaniasłabości,apatii,

niewygody,jakietowarzysząposuwaniusię w latach;czujączaśtowszystko,sądzi,że jestpo

prostuchory,i tłumilękprzekonaniem,że tenprzykrystanzrodziłajakaśszczególnaprzyczyna,z

której,jakz choroby,manadziejęsię wyleczyć. Daremnezłudzenia!Tachorobatostarość;ajestto

chorobastraszna.Mówisię, że tolękprzedśmierciąi tym,co poniejnadejdzie,zwracastarzejących

się ludzikureligii.Jednakżenapodstawiemoichwłasnychdoświadczeńnabrałemprzekonania,że

niezależnieodwszystkichtakichlękówi wyobrażeńuczucianaturyreligijnejrozwijająsię w nasz

wiekiemsamew sobie;rozwijająsię, gdyżw chwilikiedysłabnąnamiętności,fantazjazaśi zmysły

mniejsąpobudzanei mniejskłonnedopobudzeń,umysłnasznapotykaw swejpracymniej

przeszkód,w mniejszymstopniuzamącajągo obrazy,pragnieniai rozrywki,któredawniejgo

wciągały.IwówczasBóg wynurzasię niczymspozachmury;duszanaszaczuje,widzi,zwracasię

kuźródłuwszelkiegoświatła;zwracasię w sposóbnaturalnyi nieuchronny.Terazbowiem,gdy


wszystkoto,co światuwrażeńprzydawałożyciai uroku,zaczynanasopuszczać,gdyegzystencji

zjawiskniepodtrzymująjużwrażeniaz zewnątrzlubz wewnątrz,odczuwamypotrzebęwsparciana

czymśtrwałym,naczymś,co nasnigdyniezwiedzie- narzeczywistości,prawdzieabsolutneji

wiecznej.Tak,nieuchronniezwracamysię kuBogu;tobowiemuczuciereligijnejestze swejnatury

takczyste,takmiłedladoświadczającejgo duszy,że wynagradzanamwszystkieinnestraty”.-

MustafaMondzamknąłksiążkęi odchyliłsię dotyłuw fotelu.- Jednązlicznychrzeczynaniebiei

ziemi,októrychsię filozofomnieśniło,jestto- zatoczyłkrągdłonią- my,nowoczesnyświat.

MożnabyćniezależnymodBogatylkow młodościi powodzeniu;niezależnośćbezpieczniedo

kresuniedoprowadzi.A mytumamymłodośći powodzenieażdokresu.Ico stądwynika?Anoto,

że możemybyćniezależniodBoga.Uczuciereligijnewynagrodzinamwszystkieinnestraty.Ale

przecieżunasniemażadnychstrat,którewymagałybywynagrodzenia;uczuciareligijnesązbędne.

Poco mielibyśmyuganiaćzanamiastkąmłodzieńczychpragnień,skoromłodzieńczepragnienia

wcaleniewygasają?Zanamiastkąrozrywek,skoroażdosamegokońcabawiąnaswszystkie

młodzieńczegłupstwa?Poco namwypoczynek,gdynaszeciałai umysłyciesząsię nieustającą

sprawnością?Naco nampociecha,skoromamysomę?Cośtrwałego,skoromamyporządek

społeczny?

- Sądzipanwięc, że Boganiema?

- Nie, sądzę,że prawdopodobniejest.

- Więcczemu...?

MustafaMondprzerwałmuw półzdania.

- Onsię różnymludziomróżnieprzejawia.Wczasachprenowożytnychprzejawiałsię jako

bytopisanyw tychtuksiążkach.Dziś...

- Jaksię dziśprzejawia?- zapytałDzikus.

- No więc... dziśprzejawiasię jakonieobecność;takjakbygowcaleniebyło.

- Towaszawina.

- Nazwijmytowinącywilizacji.Boganiedasię pogodzićz maszynami,naukowąmedycyną

i powszechnąszczęśliwością.Trzebawybierać.Naszacywilizacjawybrałamaszyny,medycynęi

szczęśliwość. Dlategomuszętrzymaćteksiążkiw sejfie.Sągorszące.Ludziebylibywstrząśnięci,

gdyby...

- Ale czyż poczucie,że Bóg istnieje,niejestnaturalne?- przerwałDzikus.

- Równiedobrzemożnazapytać,czy niejestrzecząnaturalnąrobićspodniezzamkami

błyskawicznymi- rzekłsarkastyczniezarządca.- Przypomniałmipanojeszczejednymztych


facetów;nazywałsię Bradley.Zdefiniowałfilozofię jakoznajdowaniezłychracjidlatego,w co się

wierzyinstynktownie.Takjakbymożnabyłowierzyćw cokolwiekinstynktownie!Wierzysię w to

czy tamto,botaksię jestuwarunkowanymZ. najdowaniezłychracjidlatego,w co się wierzydla

innychzłychracji- otonaczympolegafilozofia.Ludziewierząw Boga,gdyżzostali

uwarunkowaninawiaręw Boga.

- Mimowszystkojednak- upierałsię Dzikus- jestrzecząwłaściwąludzkiejnaturzewierzyć

w Boga,gdysię jestw samotności.Wzupełnejsamotności,nocą,pośródmyślio śmierci...

- Dziś ludzienigdyniesąsamotni- rzekłMustafaMond.-Sprawiamy,że nieznoszą

samotności;urządzamyichżycie tak,że jestprawieniemożliwe,bykiedykolwiekw niąpopadli.

Dzikuspokiwałgłowąponuro.WMalpaiscierpiał,boodpędziligo odwspólnychpoczynań

wioski,w Londyniecierpiał,gdyżniemógłuciecodtychwspólnychpoczynań,byćw spokojusam

nasamze sobą.

- PamiętapantenfragmentKróla Leara?- odezwałsię pochwili-„Bogowiesąsprawiedliwi

i z naszychmiłychnamgrzeszkówsposobiąnanasnarzędziakary;w tymsamymmrocznymi

występnymmiejscu,w którymcię począł,oczy postradał”,Edmundzaśodpowiada(pamiętapan,

jestranny,umiera):„Słusznierzekłeś;toprawda.Kołowykonałopełnyobrót;jestemtu”.Ico pan

natopowie?Czyżniejesttak,że istniejejakiśBóg, którywszystkimkieruje,wyznaczakaryi

nagrody?

- A jesttak?- odpowiedziałpytaniemzarządca.- Możemysobiepozwolićnadowolnąilość

miłychgrzeszkówz kobietąbezpłodnąbezobawy,iż synkochankiwyłupinamoczy. „Koło

wykonałopełnyobrót;jestemtu”.Ale gdziebyłbyEdmunddzisiaj?Siedziałbyw miękkimfotelu,

obejmującwpółdziewczynę,żułbygumęz hormonamipłciowymii oglądałczuciofilm.Bogowie są

sprawiedliwi.Bez wątpienia.Jednakżeichkodekspraww ostatecznymrachunkuustalająludzie

organizującyspołeczność.Opatrznośćbierzewzoryz rąkludzi.

- Czyabynapewno?- rzekłDzikus.- CzyabynapewnoEdmundw tymmiękkimfotelunie

byłbydotkniętyrównieciężkąkarąjakEdmund,któryzostajerannyi krwawiśmiertelnie?Bogowie

sąsprawiedliwi.Czynieużylijegomiłychgrzeszkówjakonarzędziadozepchnięciago w dół?

- Do zepchnięciaz jakiegopoziomu?Jakoszczęśliwy, ciężkopracujący,należycie

konsumującyobywateljestonbezzarzutu.Oczywiściewybierającinnenormyniżnasza,można

zawszerzec,iż zostałzepchniętynaniższypoziom.Trzebajednaktrzymaćsię jednegosystemu

pewników.Nie możnagraćw golfaelektromagnetycznegostosującregułygryw bąkadorąk.

- Ale wartośćniemieszkaw jednostkowejwoli - rzekłDzikus.- Jejgodnośći dostojnośćjest


niemniejcennasamaw sobiejakw ustachchwalącego.

- No nie- zaprotestowałMustafaMond- nieposuwajmysię zadaleko.Jeślizdecydujemysię

myślećoBogu,toniechcemypozwolić,bymiłegrzeszkispychałynasw dół.Topozwala

cierpliwieznosićbóli działaćodważnie.WidziałemtouIndian.

- Zapewne,zapewne- odparłMustafaMond.- Ale myniejesteśmyIndianami.Człowiek

cywilizowanyniemażadnejpotrzebyznoszeniarzeczynaprawdęprzykrych.A co dodziałania-

Fordziechroń,żebymucoś takiegoprzyszłodogłowy. Całyporządekspołecznyuległby

rozchwianiu,gdybyludziezaczęlidziałaćnawłasnąrękę.

- No apoświęcenie?JeślijestBóg, tojestracjadlapoświęceń.

- Cywilizacjaprzemysłowajestmożliwatylkoprzybrakupoświęcenia.Używaćażdogranic

wyznaczonychhigienąi ekonomią.Wprzeciwnymrazieturbinystaną.

- Byłabyteżracjadlawstrzemięźliwościpłciowej!- rzekłDzikusrumieniącsię przytym

nieco.

- Ale wstrzemięźliwośćrodzinamiętność,rodzineurastenię.Tez koleipowodująutratę

stabilności.Utratastabilnościzaśoznaczakonieccywilizacji.Nie możebyćtrwałejcywilizacjibez

obfitościmiłychgrzeszków.

- Bóg jestracjądlawszystkiego,co szlachetne,pięknei bohaterskie.GdybyściemieliBoga...

- Mójdrogimłodyprzyjacielu- rzekłMustafaMond- cywilizacjiabsolutnieniepotrzeba

szlachetnościaniheroizmu.Terzeczysąsymptomempolitycznejnieskuteczności.W

społeczeństwiedobrzezorganizowanym,takimjaknaprzykładnasze,niktniemaokazjido

wykazywaniasię szlachetnościączy heroizmem.Warunkimusiałybycałkowicieutracićstabilność,

bytakaokazjamogłazaistnieć.Tamgdzietocząsię wojny,sporyowładzę,gdziewystępują

skłonnościdostawianiaoporu,umiłowaneobiekty,o któresię walczylubktórychsię broni- tam,

rzeczjasna,szlachetnośći heroizmmająpewiensens.Dziś jednakniemawojen.Poświęcasię

maksimumtroskitemu,bychronićczłowiekaprzedzbytniąmiłościądokogokolwiek.Nie ma

sporówowładzę;każdyjesttakuwarunkowanyż,e możerobićtylkoto,co robićpowinien.A to,co

powinienrobić,jestw całościtakmiłe,tylenaturalnychodruchówmożeprzytymznajdować

Ujście,że naprawdęniktniemaskłonnościdostawianiaoporu.Gdybyzaśjakimśnieszczęśliwym

trafemzdarzyłosię coś niemiłego,tocóż, wtedypozostajezawszesoma;onauwalniaodprzykrych

faktów.Somaukoigniew,pogodziz wrogami,dodacierpliwościi wytrwałości.Dawniejmożnato

byłoosiągnąćtylkowielkimwysiłkiempolatachtrudnychćwiczeńwoli. Dziś połykasię dwielub

trzypółgramowetabletkii załatwione.Dziś każdyobdarzonyjestcnotami.Conajmniejpołowę


swejmoralnościnosiw fiolce. Chrześcijaństwobezłez, otoczymjestsoma.

- Ale łzy sąniezbędne.Nie pamiętapan,co rzekłOtello?„Jeślipokażdejburzynadchodzi

cisza,niechżezawiejąwiatry,ażśmierćprzebudzą”.Jedenze starychIndianopowiadałnampewną

historię.Odziewczyniez Mátsaki.Młodzieńcy,którzychcielijąpoślubić,musielirankiemokopać

jejogródek.Napozórwydawałosię tołatwe;byłytamjednakzaczarowanemuchyi komary.

Większośćmłodzieńcówniezdołałaznieśćukąszeńi ukłuć.Jedenz nichzdołałi otrzymał

dziewczynę.

- Urocze!Ale w krajachcywilizowanych- rzekłzarządca- możnamiećdziewczętabez

okopywaniaogródków;niemateżmuchanikomarów.Wytępiliśmyjewiekitemu.

Dzikuskiwnąłgłowązmarszczywszybrwi.

- Wytępiliścieje.Tak,todowaspodobne.Wytępićwszystko,co niemiłe,zamiastnauczyć

się z tymwspółżyć.Czyjestszlachetniejw duchuznosićciosy i zatrutestrzałyzłejfortuny,czy

raczejtrzebabronidobyćprzeciwmorzutroski walkąkresimpołożyć...Ale wy nierobicieani

tego,anitego.Aniniecierpienie,aniniewalka.Poprostuusuwacieciosy i zatrutestrzały.Tozbyt

łatwe.

Umilkłnagle,wspomniawszymatkę.Wswympokojunatrzydziestymsiódmympiętrze

Lindapłyniew morzuśpiewającychświatełi wonnychpieszczot-odpływaw dal,pozaprzestrzeń,

pozaczas,opuszczawięzienieswychwspomnień,zwyczajów, starego,zniek6ztałconegociała.A

Tomakin,byłydyrektor„Rozrodui Warunkowania”Tomakinjestciąglew podróżysomatycznej-

wolnyodupokorzeńi bólu,w świecie, w którymniesłyszy tychsłów, tegodrwiącegośmiechu,nie

widzitejokropnejtwarzy,nieczujeobejmującychgo wilgotnych,obwisłychramion,w pięknym

świecie...

- Wampotrzebadlaodmiany- mówiłdalejDzikus- czegoś, co wymagałobyłez. Nic tunie

mawystarczającowysokiejceny.

(„Dwanaściei półmilionadolarów- zaprotestowałHenrykFoster,gdyDzikustakdoń

powiedział.- Dwanaściei półmiliona.TylekosztujenowyośrodekwarunkowaniaA. nicenta

mniej”).

- Narażaćwszystko,co śmiertelnei nietrwałe,natenlos, naśmierći niebezpieczeństwo

choćbydlabyleskorupkijajka.Czyniejestjakośtak?- zapytałDzikusspoglądającw twarz

MustafyMonda.- NiezależnieodBoga,choćBóg mógłbytubyćracją.Czyżw niebezpiecznym

życiuniemaczegoś... czego...

- Jestw nimwiele - odparłzarządca.- Dlategostymulujesię odczasudoczasusystem


hormonalnymężczyzni kobiet.

- Słucham?- Dzikusniezrozumiał.

- Tojedenz warunkówpełnegozdrowia.DlategostosujemykompensacjękuracjamiSGN.

- SGN?

- Surogatgwałtownejnamiętności.Regularnierazw miesiącu.Nasycamycałysystem

krwionośnyadrenaliną.Topełnyrównoważnikfizjologicznylękui wściekłości.Wszystkie

pobudzająceefektymorderstwaDesdemonyprzezOtella,ażadnychkłopotów.

- A jalubiękłopoty.

- Mynie- odrzekłzarządca.- Wolimy,żebywszystkoszło namwygodnie.

- Janiechcęwygody.JachcęBoga,poezji,prawdziwegoniebezpieczeństwa,wolności,

cnoty.Chcęgrzechu.

- . Inaczejmówiąc- stwierdziłMustafaMond- domagasię panprawadobycia

nieszczęśliwym.

- No więc dobrze- rzekłDzikuswyzywającymtonem- domagamsię prawadobycia

nieszczęśliwym.

- Nie mówiącoprawiedostarzeniasię, brzydnięciai impotencji;o prawiedosyfilisui raka;

o prawiedoniedożywienia,dobyciazawszonymi dożyciaw niepewnościjutra;oprawiedo

zapadnięcianatyfus,docierpienianiewysłowionegobóluwszelkiegorodzaju.

Zapadłodługiemilczenie.

- Domagamsię prawadotegowszystkiego- odezwałsię wreszcieDzikus.

MustafaMondwzruszyłramionami.

- Proszębardzo- rzekł.


ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Drzwibyłyuchylone;weszli.

- John!

Złazienkidobiegałniemiły,charakterystycznyodgłos.

- Cośniew porządku?- zawołałHelmholtz.

Nie byłoodpowiedzi.Niemiłyodgłospowtórzyłsię jeszczedwukrotnie;potemzapadła

cisza.Pochwilidrzwiłazienkiotwarłysię i wychynąłzzanichnadzwyczajbladyDzikus.

- Och!- zawołałze współczuciemHelmholtz- John,wyglądasznabardzochorego!

- Możezaszkodziłaci jakaśpotrawa?- zapytałBernard.

Dzikusskinąłgłową.

- Owszem,jadłemcywilizację.

- Co?

- Zatrułamnie;byłemnieczysty.A potem- dodałciszej-zjadłemmojąwłasną

niegodziwość.

- Ale co właściwie...boprzedchwilątychyba...

- Jużjestemoczyszczony- rzekłDzikus.- Wypiłemciepłejwodyzgorczycą.

Tamcipatrzylinańzdumieni.

- Czychceszpowiedzieć,że zrobiłeśtocelowo?- zapytałBernard.

- WtensposóbIndianieoczyszczajążołądek.- Usiadłwestchnieniemprzesunąłdłoniąpo

czole. - Odpocznętrochę- powiedział.- Jestemokropniezmęczony.

- Cóż,niedziwięsię - stwierdziłHelmholtz.Pochwilimilczeniarzekłinnymjużtonem:-

Przyszliśmyci powiedziećdowidzenia.Wyjeżdżamyjutrorano.

- Tak,wyjeżdżamyjutrorano- powtórzyłBernard,naktóregotwarzyDzikusdostrzegłnowy

wyraz:zdeterminowanejrezygnacji.- Przyokazji,John- ciągnąłpochylającsię doprzoduw fotelui

kładącdłońnakolanieDzikusa- chciałbymprzeprosićzawszystko,co się wczorajzdarzyło.-

Zarumieniłsię. - Takmiwstyd- mówił,choćgłos mudrżał- naprawdętakmi...

Dzikusprzerwałmui ujmującjegodłońuścisnąłjągorąco.

- Helmholtzbyłdlamniecudowny- podjąłpochwiliBernard.Gdybynieon,ja...

- No już,już- zaprotestowałHelmholtz.

Zapadłomilczenie.Pomimosmutku- araczejdziękiniemu,bosmutekbyłsymptomemich

wzajemnejdosiebieprzyjaźni- wszyscy trzejmłodziludzieczulisię szczęśliwi.

- Poszedłemdziśranodozarządcy- rzekłpochwiliDzikus.


- Poco?

- Poprosićo pozwoleniewyjazdunawyspyrazemzwami.

- No i co powiedział?- zapytałżywo Helmholtz.

Dzikuspotrząsnąłgłową

- Nie zgodziłsię.

- Dlaczego?

- Powiedział,że chceprzeprowadzićeksperyment.Ale niechmniediabli-dodałDzikusz

nagląfuriąw głosie - niechmniediabli,jeślidamsię eksperymentować.Żadenzarządcanaświecie

mnieniezmusi.Jateżwyjeżdżamjutrorano.

- Ale dokąd?- zapytalijednocześnie.

Dzikuswzruszyłramionami.

- Wszystkojedno.Tamgdziebędęmógłbyćsam.

OdGuildforddolnaliniawiodłaprzezdolinęWeypoGodalming,potem,przezMilfordi

Witley,prowadziładoHaslemerei dalej,przezPetersfield,doPortsmouth.Prawiedoniej

równoległaliniagórnaprzechodziłanadWorplesdon,Tongham,Puttenham,Elsteadi Gtayshott.

MiędzyHog’sBackaHindheadbyłymiejsca,gdzieobieliniebyłyodległeodsiebieniewięcejniż

o sześć, siedemkilometrów.Dystanstenbyłzbytmałydlanieostrożnychlotników- zwłaszcza

wieczorem,pozażyciupółgramazawiele. Zdarzałysię wypadki,i topoważne.Zdecydowano

przesunąćgórnąlinięo parękilometrównazachód.MiędzyGrayshottaTonghamcztery

opuszczonelatarniepowietrzneznaczyłyprzebiegstarejdrogiPortsmouth- Londyn.Niebonad

nimibyłocichei puste.DopieronadSelborne,Bordeni Farnhamnieprzerwaniebzyczałyi ryczały

helikoptery.

Dzikusnaswąpustelnięobrałsobiestarąlatarnięstojącąnagrzbieciewzgórzamiędzy

Puttenhami Elstead.Wzniesionaz żelazobetonubudowlabyław doskonałymstanie- nawetzbyt

wygodna,pomyślałDzikus,gdyporazpierwszytamzajrzał,zbytluksusowocywilizowana.

Uspokoiłjednakswe sumienieobiecującsobie,że będziew zamianprzestrzegałbardziejsurowej

dyscypliny,oczyszczeniabardziejpełnegoi całkowitego.Pierwszanocw pustelnibyłarozmyślnie

bezsenna.Spędziłwiele godzinnakolanach,modlącsię todotychniebios,uktórychKlaudiusz

błagałprzebaczenia,tow językuZuňidoAwonawilony,todoJezusai Pookonga,todoorla,swego

świętegozwierzęcia.Odczasudoczasurozpościerałramionaniczymukrzyżowanyi trzymałjetak

przezdługieminuty,abólstopnioworósł,ażstawałsię mękąniedozniesienia;trzymałjew tym


dobrowolnymukrzyżowaniu,powtarzającprzytymprzezzaciśniętezęby(apotspływałmupo

twarzy):„O,wybaczmi!O,oczyść mnie!Pomóżmibyćdobrym!”Powtarzałrazporaz,ażdo

chwili,gdyz bólubliskibyłomdlenia.

Gdynadeszłorano,uznał,że uzyskałprawodozamieszkaniaw latarni;tak,nawetpomimo

całychszybw większościokien,pomimotakwspaniałegowidokuztarasu.Tasamabowiem

przyczyna,dlaktórejwybrałlatarnię,stałasię niemalnatychmiastpowodemjejewentualnego

porzucenia.Zdecydowałsię tuzostaćwłaśniedlatego,że widokbyłtakpięknyi że z tegowłaśnie

miejscamógłniejakowyglądaćnadejściawcielonejistotyboskiej.Leczkimżeonjest;bydzieńw

dzieńnieustanniepieścićswójwzrokpięknymkrajobrazem?Kimżeonjest,byżyć pośród

widzialnejobecnościBoga?Jedyne,naco zasłużył,tojakiśbrudnychlew,jakaśnoraw ziemi.

Zesztywniałyi ciąglejeszczechory,oddługichnocnychcierpień,lecz dlategowłaśniepokrzepiony,

wdrapałsię nataraswieży, rozejrzałsię poświecie, nadktórymwłaśniewschodziłosłońce,po

świecie, w którymznowumiałprawozamieszkiwać.Napółnocywidokograniczaładługawapienna

liniawzgórzHog’sBack;zzajejwschodniegokrańcawynurzałosię siedemdrapaczychmur;było

toGuildford.SpojrzawszynanieDzikusskrzywiłsię z niesmakiem;pogodzisię z nimijednak,

gdyżnocąmrugająwesoło geometrycznymiukładami,aw blaskureflektorówswe świetlistepalce

(gestem,któregow AngliiniktpróczDzikusanierozumiał)wznosząuroczyściekuniezgłębionym

tajemnicomniebios.

WdolinieoddzielającejHog’sBackodpiaszczystegowzgórza,naktórymstałalatarnia,

leżałoPuttenham,skromnadziewięciopiętrowawioska,aw niejparęsilosów, fermakurzai mała

fabryczkawitaminyD. Podrugiejstronielatarni,napołudniu,terenopadałdługimstokiem

wrzosowiskkułańcuchowistawów.

Zanimi,ponadlasem,wyrastałaczternastopiętrowawieżastanowiącaElstead.Niezbyt

wyraźnew mglistymangielskimpowietrzuHindheadi Selbornewabiłyokoromantyczną,błękitną

dalą.JednakżeniewidokdaliprzyciągałDzikusadolatarni;równieponętnebyłotoco w pobliżu.

Lasy,rozległepołaciewrzosowisk,żółtegojanowca,kępyjodełszkockich,lśniącestawyi

zwieszającesię nadnimiwierzby,lilie wodne,sitowie- wszystkotobyłopiękne,adlaoka

nawykłegodoobrazujałowejamerykańskiejpustyniwręczzdumiewające.No i tasamotność!Całe

dniupływałybezwidokuczłowieka.Latarniaznajdowałasię zaledwieo kwadranslotuodwieży na

Charing-T,lecz nawetwzgórzaMalpaisniebyłybardziejbezludneniżtowrzosowiskow Surrey.

TłumyopuszczającecodziennieLondynopuszczałygo tylkopoto,bygraćw golfa

elektromagnetycznegolubw tenisa.Puttenhamniemiałoboisk;najbliższepowierzchnieRiemanna


byływ Guildford.Jedynąatrakcjęstanowiłatukwitnącaroślinnośćorazkrajobrazy.Ponieważwięc

niebyłopoco przyjeżdżać,niktnieprzyjeżdżał.PrzezpierwszedniDzikusżył samotniei niktmu

samotnościniezakłócał.

Zpieniędzynadrobnewydatki,otrzymanychpoprzyjeździedoAnglii,Johnwiększość

wydałnaekwipunek.PrzedopuszczeniemLondynunabyłczterykoceze sztucznejwełny,linę,

sznurek,gwoździe,klej,paręnarzędzi,zapałki(choćmiałzamiarprzejśćz czasemnakrzesiwo),

trochęgarnkówi patelni,dwatuzinytorebnasioni dziesięćkilogramówmąkipszennej.„Alenie

skrobięsyntetyczną,aniniebawełnianysubstytutmąki- mówiłz naciskiem- nawetjeślisąbardziej

pożywne”.Gdyjednakprzyszłodohormonodajnychbiszkoptówi witaminizowanegosurogatu

wołowiny,niebyłw stanieoprzećsię namowomsprzedawcy.Spoglądającteraznapuszki,wyrzucał

sobiegorzkowłasnąsłabość.Wstrętneproduktycywilizacji!Postanowił,że ichnietknie,nawet

choćbymiałgłodować.„Toimdanauczkę”,myślałmściwie.Danauczkętakżejemu.

Przeliczyłpieniądze.Spodziewałsię, że taniewielkasuma,jakamupozostała,wystarczy,

abyprzetrwaćzimę.Przyszłejwiosnyjegoogródzrodzityle,że onsambędzieuniezależnionyod

świata.Pókico zawszesię znajdziejakaśzwierzyna.Widziałw pobliżumnóstwokrólików,po

stawachzaśpływałoptactwowodne.Zabrałsię bezzwłokidosporządzaniałukui strzał.

Nie opodallatarnirosłyjesiony;dowyrobustrzałnadawałysię gałęziepięknychprostych

krzewówleszczynyz pobliskiejkępy.Zacząłodścięciamłodegojesionu,sześciostopowypieńbez

gałęziokorował,apotemstopniowozestrugiwałbiałedrzewo,takjakgo uczyłstaryMitsima;w

końcuuzyskałdrągdługościrównejswemuwzrostowi,sztywnyw grubszymniecośrodku,giętkina

cieńszychkońcach.Pracanapełniałago głębokimzadowoleniem.Potylutygodniachpróżnowania

w Londynie,gdzieniebyłoco robić,gdziemożnabyłoco najwyżejnaciskaćguzikii przesuwać

dźwignie,czystąradośćsprawiałaterazpracawymagającawprawyi cierpliwości.

Kończyłwłaśniezestrugiwaćdrzewce,gdyuprzytomniłsobienagle,że śpiewa- śpiewa!

Wyglądałototak,jakbynatknąwszysię nasiebieodzewnątrz,przyłapałsię nagorącymuczynku.

Zaczerwieniłsię, pełenpoczuciawiny.Ostatecznienieprzybyłtuśpiewaći radowaćsię. Uciekł

przedbrudemcywilizowanegożycia;masię oczyścić i byćdobrym;maczynićpokutę.Kuswemu

wstydowipojął,że zajętystruganiemłukuzapomniało tym,co przysiągłsobiestalepamiętać:o

biednejLindzie,oswymmorderczymwobecniejczynie,owstrętnychbliźniakachrojącychsię jak

wszy wokółmisteriumjejśmierci,obrażającychswąobecnościąnietylkojegożali skruchę,alei

bogówsamych.Przysiągłsobiepamiętać,przysiągłnieustającąpokutę.A tumasz,siedzisobie

szczęśliwy naddrzewcemłukui śpiewa,naprawdęśpiewa...


Wszedłdolatarni,otwarłpudełkoz gorczycą,nastawiłwodę.

Wpółgodzinypóźniejtrzechrobotnikówrolnych,delt-minusnależącychdojednejz

puttenhamowskichgrupBokanowskiego,jechałodoElstead.Nawierzchołkuwzgórzanatknęlisię

ze zdumieniemnamłodegoczłowieka,którystałpodopuszczonąlatarniąobnażonydopasai

okładałsię biczemz węźlastychrzemieni.Plecypociętebyłypoziomoczerwonymipręgami,aod

pręgidopręgispływałycienkiestrużkikrwi.Kierowcaciężarówkizatrzymałwóz naskrajudrogii

w towarzystwiedwóchswychkolegówoglądałz otwartymiustaminiezwykłewidowisko.Raz,dwa,

trzy- liczyli uderzenia.Poósmymmłodyczłowiekprzerwałwymierzanąsobiekarę,pobiegłna

skrajlasui gwałtowniezwymiotował.Potemwrócił,podniósłbiczi ponowniezacząłsię okładać.

Dziewięć, dziesięć,jedenaście,dwanaście...

- OFordzie!- szepnąłkierowca.Bliźniacybylitegosamegozdania.

- OFordziku!- powiedzieli.

Wtrzydnipóźniejniczymsępydopadlinyściągnęlireporterzy.

Stwardniałypowysuszeniunadmałymogniemze świeżego drewnałukbyłgotowy.Dzikus

pracowałnadstrzałami.Zestrugałi wysuszyłtrzydzieścileszczynowychprętów,zaopatrzyłw ostre

gwoździe,pieczołowiciezamocowałpióra.Pewnejbowiemnocyzakradłsię nafermękurząw

Puttenhami miałteraztylepiór,że mógłbywyposażyćcałązbrojownię.Właśnienad

zamocowaniemlotekzastałgopierwszyz reporterów.Zbliżającsię bezszelestniew swychmiękkich

butach,zaszedłDzikusaodtyłu.

- Dzieńdobry,panieDzikus- rzekł.- Jestemprzedstawicielem„CogodzinnejDepeszy”.

Jakukąszonyprzezwężazerwałsię Dzikusnarównenogirozrzucającstrzały,pióra,garnek

z klejemi pędzel.

- Najmocniejprzepraszam- tłumaczyłsię szczerzezakłopotanyreporter.-Nie chciałem...

Dotknąłkapelusza,aluminiowejrury,w którejnosiłswójbezprzewodowyodbiorniki przekaźnik.

- Proszęwybaczyć,że goniezdejmuję- rzekł.- Jestniecociężki.No więc, jakjużmówiłem,

jestemprzedstawicielem„CogodzinnejDepeszy”...

- Czegopanchce?- warknąłDzikus.Reporterodpowiedziałnadzwyczajuprzejmym

uśmiechem.

- Otóżnaszychczytelnikówzainteresowałobygłęboko...- Pochyliłgłowę nabok,jego

uśmiechstałsię niemalkokieteryjny.- Tylkoparęsłów odpana,panieDzikus.- Izapomocąparu

rytualnychgestówodczepiłdwadrutypodłączonedoprzytroczonejupasaprzenośnejbaterii,i

włączyłjerównocześniez obustronaluminiowegokapelusza.Dotknąłjakiejśsprężyny-nadenkui


wyskoczyłydwieantenki,dotknąłinnejnakrawędzironda- i hokus-pokuswyskoczyłmikrofon,i

zawisłkołyszącsię osześć caliodnosareportera.Tenzaśnaciągnąłsobienauszysłuchawki,

nacisnąłprzyciskz lewejstronykapelusza- i z wnętrzadobiegłosłabebrzęczenie;pokręciłgałkąw

prawo- i brzęczenieprzerwałystetoskopowegwizdy,trzaski,czkawkai piski.

- Halo- powiedziałreporterdomikrofonu- halo,halo...

Wewnątrzkapeluszarozległsię dzwonek.

- Toty,Edzel?PrimoMellonmówi.Tak,znalazłemgo już.PanDzikusweźmieteraz

mikrofoni powieparęsłów. Możnapanaprosić,panieDzikus?- SpojrzałnaDzikusaprzywołując

znowuswójnieodpartyuśmiech.- Proszępowiedziećczytelnikom,dlaczegopantuzamieszkał.Co

skłoniłopanadoopuszczenia(Edzel,jesteśtam?)taknagleLondynu.No i rzeczjasnao tym

biczowaniu.- (Dzikusdrgnął.Skądwiedząobiczowaniu?)-Wszyscyszaleniesąciekawi,jakto

jestz tymbiczowaniem.Ijeszczecoś o Cywilizacji.No, sampanwie:„Comyślęo Cywilizowanej

Dziewczynie?”Tylkoparęsłów, paręsłów...

Dzikuszaszokowałdosłownością.Wypowiedziałpięćsłów i anisłowawięcej-tesamepięć

słów, którewyrzekłdoBernardanatematarchiśpiewakawspólnotowego.

- Háni! Sons ěso tse-ná! - Ichwyciwszyreporterazaramionaobróciłnim,i (młodyczłowiek

miałkuszącomiękkąodzież)wymierzywszystaranniez całąsiłąi precyzjąchampionafut-ust-

bolistyposłałmuzdrowegokopniaka.

WosiemminutpóźniejnaulicachLondynusprzedawanonajnowszewydanie„Cogodzinnej

Depeszy”.REPORTER„COGODZINNEJDEPESZY”KOPNIĘTYWPOŚLADEKPRZEZ

MISTERIALNEGODZIKUSA,brzmiałtytułnapierwszejstronie,SENSACJAWSURREY.

Sensacjanawetw samymLondynie”,pomyślałreporter,gdypopowrocieczytałtesłowa.I

tonaderbolesnasensacja.Usiadłz trudemi zabrałsię dolunchu.

Nie zrażenitymnadwyrężeniempośladkówswego kolegiczterejinnireporterzy

reprezentującynowojorski„Times”,frankfurckie„KontinuumCzterowymiarowe”,„Fordowski

MonitorNaukowy”i „ZwierciadłoDelty”wpadlitegożpopołudniadolatarni,spotykającsię z

przyjęciemcorazbardziejgwałtownym.

Zbezpiecznejodległości,rozcierającpośladki,człowiekz „FordowskiegoMonitora

Naukowego”krzyczał:

- Tygłupcze!Czemuniezażyjeszsomy?

.- Wynochastąd!- zawołałDzikuspotrząsającpięścią.

Tamtenodszedłkilkakroków,potemznówsię odwrócił:


- Złoprzestajeistnieć,gdysię zażyjeparęgramów.

- Kobakwa iyatbokyai! - Tonbyłironiczny,azarazemgroźny.

- Ból stajesię złudzeniem.

- Naprawdę?- rzekłDzikusi podnoszącgrubykijleszczynowyzrobiłkrokw przód.

Człowiekz „FordowskiegoMonitoraNaukowego”wskoczyłdohelikoptera.

PotymincydencieDzikusapozostawiononapewienczasw spokoju.Kiedyśnadleciałokilka

ciekawskichhelikopterówi zawisłow pobliżuwieży. Posłałstrzałękunajbliższemuznich.Przebiła

aluminiowąpodłogękabiny;rozległsię krzyki maszynawystrzeliław góręznajwiększym,najakie

jąbyłostać,przyspieszeniem.Odtądtrzymanosię w przyzwoitejodległościodwieży. Nie zważając

naupartebzyczenie(wyobrażałsobie,że jestjednymz zalotnikówdziewczynyz Mátsaki,tym

wytrwałym,niewrażliwymnaatakiowadów),Dzikuskopałw swoimprzyszłymogródku.Po

pewnymczasieowady,najwidoczniejsię znudziwszy,odleciały;niebonadjegogłowąopustoszałoi

gdybynieskowronki,byłobyzupełnieciche.

Był dusznyupał,burzawisiaław powietrzu.Kopałprzezcałyranek,terazzaśodpoczywał

wyciągniętynapodłodze.Inagleuobecniłamusię w myśliLeninanaga,w zasięguręki,szepcząca:

słodki!”i:„obejmijmnie!”- w butachi pończoszkach,pachnąca.Bezwstydnaladacznica!Ale,

och,och,jejramionanajegokarku,wyniosłośćjejpiersi,jejusta!Wiecznośćgościław naszych

ustachi oczach.Lenina...Nie, nie,nie!Zerwałsię narównenogii takjakstał,półnagiwybiegiz

domu.Naskrajuwrzosowiskarosłakępasrebrnegojałowca.Rzuciłsię w nią,obejmował,nie

gładkieciałoswych-pragnień,lecz naręczazielonychszpilek.Kłułygo tysiącamiostrychżądeł.

Starałsię pomyślećobiednejLindzie,tracącejoddech,oniemiałej,z zaciśniętymikurczoworękami

i straszliwągroząw oczach.ObiednejLindzie,którąprzysięgałpamiętać.Ale obecnośćLeniny

nawiedzałagociągle.Leniny,którąobiecywałsobiezapomnieć.Nawetwśródukłućigieł jałowca

jegodrżąceciałoczułoją,nieodparcierealną.„Słodki,słodki...Skorotytakżemniepragnąłeś,

dlaczegominie...”

Nagwoździuudrzwiwisiałbiczprzygotowanynaprzyjęciereporterów.OszalałyDzikus

wpadłdodomu,chwyciłbicz,okręcił.Węźlasterzemieniewpiłysię w ciało.

- Ladacznica!Ladacznica!- krzyczałprzykażdymuderzeniu,jakgdybytoonbyłLeniną(a

jakżeobłąkańczo,choćnieświadomie,tegopragnął!),białą,ciepłą,wonną,grzesznąLeniną,którą

bytakwłaśniebiczował.

- Ladacznica!- A potemgłos rozpaczy:- Och,Linda,wybaczmi.WybaczmiBoże! Jestem

zły. Jestemniegodziwy.Jestem...Nie, nie,tyladacznico,ladacznico!


Zeswejstarannieurządzonejkryjówkiw lesie o trzystametrówodwieży DarwinBonaparte,

najlepszyw TowarzystwieCzuciofilmowymfachowiecodfilmowaniadużychdrapieżników,

obserwowałrozwójwypadków.Cierpliwośći rutynazostaływynagrodzone.Całetrzydnispędziłw

dziuplisztucznegodębu,trzynoceczołgałsię powrzosowiskach,ukrywałmikrofonyw janowcu,

zakopywałdrutyw miękkimszarympiasku.Siedemdziesiątdwiegodzinyskrajnejniewygody.

Terazjednaknadszedłwielkimoment,największy- mówiłsobiew duchuDarwinBonaparte,

lawirującwśródswychprzyrządów- odczasugdyzrobiłów słynny,pełenwszelakichodgłosów

czuciofilmz godówgoryli.„Wspaniale”,rzekłdosiebie,gdyDzikusrozpocząłswe zdumiewające

przedstawienie.„Wspaniale!”Teleskopowekamerybyłypieczołowicienakierowane- przyklejone

wręczdoswego ruchomegocelu;dodałmocy,abyuzyskaćzbliżenieoszalałej,zmienionejtwarzy

(zachwycające!),przezpółminutyrobiłzwolnionezdjęcia(będąnadzwyczajkomiczneefekty,

obiecywałsobie),równocześnienadsłuchiwałodgłosuuderzeń,jęków,dzikich,obłąkanychsłów

zapisywanychnaścieżce dźwiękowejbiegnącejskrajemtaśmyfilmu;spróbowałmałego

wzmocnienia(tak,terazzdecydowanielepiej),radowałogo, że w takichchwilachprzerwydolatuje

śpiewskowronka;pomyślał,że szkoda,iż Dzikussię nieodwraca,bomożnabywtedyzrobić

należytezbliżeniekrwinaplecach-i niemalw tejchwili(ależmamzdumiewająceszczęście!) ten

zgodnyfacetsię właśnieodwraca,aonmożezrobićdoskonałezbliżenie.

- No, tobyławielkasprawa!- powiedziałdosiebie,gdyspektaklsię zakończył.- Naprawdę

wielka!- Otarłtwarz.Kiedydołącząw studioefektydotykowe,towyjdziecudownyfilm.Niemal

równiedobry,myślałDarwinBonaparte,jakŻycie miłosne wielorybiej spermy - atojuż,naForda,

niebyleco. WdwanaściednipóźniejDzikus zSurrey zostałrozpowszechnionyi możnagobyło

oglądać,słyszeć i czućw każdymczucioteatrzepierwszejkategoriinatereniecałejEuropy

Zachodniej.

EfektwywołanyprzezfilmDarwinaBonapartebyłnatychmiastowyi ogromny.W

godzinachpopołudniowychnastępnegodniapopremierzewiejskąsamotnośćJohnazakłóciłnagle

przylotogromnegostadahelikopterów.

Właśniekopałw ogrodzie- przekopujączarazemwłasnyumysł,pracowiciespulchniając

materięswychmyśli.Śmierć- zanurzyłszpadelraz,drugi,trzeci.Wszystkienaszedniwczorajsze

świecąpochodniamiwzdłużdrogiw mgłęśmierci.Grzmotprawdyzałomotałw tychsłowach.John

uniósłnastępnąszuflęziemi.DlaczegoLindaumarła?Dlaczegopozwolonojejstopniowotracić

człowieczeństwo,ażwreszcie...Zadrżał.Całującapadlina.Postawiłstopęnaszpadlui wcisnąłgo

gwałtowniew miękkigrunt.Jakmuchydlaswawolnychchłopcówjesteśmydlabogów;zabijająnas


dlazabawy.Znowugrzmot;słowagrzmiąceprawdziwie- bardziejprawdziwieniżprawdasama.A

jednakGloucesternazywałichbogamiwszechłaskawymi.Zresztąnajlepszymodpoczynkiemjest

sen,czemużwięc taksię boiszśmierci,co niejestniczymwięcej.Niczymwięcejniżsen.Zasnąć.

Możeśnić.Szpadeluderzyłokamień;przerwał,bygo podnieśći wyrzucić.Bo w tymśnieśmierci

snyjakie...?

Bzyczenienadgłowąprzeszłow ryk.Iotonaglezakryłgo cień,coś byłow górzemiędzy

nimasłońcem.Spojrzałwzwyż, oderwanyodkopania,wyrwanyze swoichmyśli;spojrzałwzwyż

w oszołomieniu,jegomyślciąglejeszczebłądziłapotyminnymświecie tegoco prawdziwsze-niż-

prawda-samac,iąglejeszczenurzałasię w otchłaniachśmiercii boskości.Spojrzałwzwyż i ujrzał

tużnadsobąchmaręwiszącychmaszyn.Nadciągnęłyjakszarańcza,wisiaływ powietrzu,lądowały

nawrzosowisku.A z brzuchówtychwielkichpasikonikówwyłanialisię mężczyźniw odzieżyz

białejsztucznejflaneli,kobiety(bodzieńbyłupalny)w jedwabnychżakiecikachlubw aksamitnych

szortachi nawpółrozsuniętychkoszulkachbezrękawów.Zkażdejmaszynyjednapara.Wciągu

kilkuminutbyłyichjużcałetuziny;staliszerokimkręgiemwokółlatarni,gapilisię, śmiali,

pstrykaliaparatamir,zucali(niczymmałpiew klatce)orzeszki,paczkigumydożucianasycanej

hormonami,hormonodajnychherbatników.Zkażdąchwilą-jakoże zzawzgórzHog’sBack

napływaliteraznieprzerwanąfalą- liczbaichrosła.Niczymw koszmarnymśnietuzinystawałysię

dwudziestkami,dwudziestkisetkami.

Dzikuscofnąłsię dowieży i stałterazjakosaczonezwierzępodmuremlatarni,spoglądając

potwarzachw niemejgrozie,niczymktośktopostradałzmysły.

Ztegostuporuwytrąciłago, wprowadzającw bardziejbezpośrednikontaktz

rzeczywistością,dobrzewycelowanapaczkagumydożucia,którauderzyłago w policzek.Wstrząs

bólu- i jużsię obudził;obudziłsię dzikowściekły.

- Wynosićsię stąd!- zawołał.

Małpaprzemówiła;wybuchśmiechui oklaski.

- PoczciwystaryDzikus!Brawo,brawo!

A pośródhałasusłyszałprzebijającesię wołania:

- Bicz, bicz,bicz!

Idączatąpropozycją,zdjąłz gwoździapękwęźlastychrzemienii potrząsnąłnimkuswoim

prześladowcom.

Podniósłsię gwarironicznegouznania.

Ruszyłgroźniekunim.Jakaśkobietakrzyknęłaze strachu.Krągzafalowałw najbardziej


zagrożonymmiejscu,potemzwarłsię napowrót.Świadomośćogromnejprzewagiliczebnej

dodawałatymludziomodwagi,jakiejDzikussię ponichniespodziewał.Zaskoczony,przystanąłi

rozejrzałsię potwarzach.

- Dlaczegoniezostawiciemniew spokoju?- w jegorozwścieczonymgłosie pobrzmiewał

tonniemalbłagalny.

- Masztrochęmigdałówz soląmagnezową- rzekłmężczyzna,który,gdybyDzikusruszył

naprzód,zostałbyzaatakowanyjakopierwszy.Wyciągnąłprzedsiebiepaczkę.- Sąnaprawdę

smaczne,bierz- dodałz nerwowympojednawczymuśmiechem.- Sole magnezowepodtrzymują

młodość.

Dzikusniezwracałnaniegouwagi.

- Czegochcecieodemnie?- zapytałtoczącwzrokiemporoześmianychtwarzach.- Czego

chcecieodemnie?

- Bicza- odpowiedziałchórsetekpomieszanychgłosów. - Biczujsię. Pokażnam

biczowanie.

Potemgrupastojącaz tyłuzaintonowałaskandując:

- Chce-my-bi-cza!Chce-my-bi-cza!

Inninatychmiastpodjęlii terazpowtarzalizdanierazzarazem,jakpapugi,corazgłośniej,aż

przysiódmymlubósmympowtórzeniuwołanojużtylkoto.

- Chce-my-bi-cza!

Krzyczeliwszyscy;odurzenihałasem,jednomyślnością,wspólnymrytmem,mogliby

zapewnetakkrzyczećgodzinami- bezkońca.Jednakżegdzieśprzydwudziestympiątym

powtórzeniunastąpiłoosobliwezakłócenie.ZzaHog’sBackwyłoniłsię jeszczejedenhelikopter,

zawisłnadtłumem,potemosiadłnaziemio kilkametrówodDzikusa,nawolnejprzestrzenimiędzy

grupągapiówalatarnią.Rykśmigłanachwilęzagłuszyłskandowanie;gdymaszynastanęłana

ziemii silnikiumilkły,„Chce-my-bi-cza!”zabrzmiałotąsamągłośną,upartąmelodią.

Drzwihelikopteraotwarłysię i z wnętrzawyszedłnajpierwmłodzieniecorumianejtwarzy,

azanimmłodakobietaw zielonychaksamitnychszortach,białejbluzeczcei czapcedżokejskiej.

NawidokkobietyDzikuswzdrygnąłsię, cofnął,zbladł.

Onazaśuśmiechałasię kuniemu- uśmiechemniepewnym,błagalnym,niemalpokornym.

Upływałysekundy.Jejwargiporuszałysię, mówiłacoś, lecz słowazagłuszałogłośnenieustanne

skandowaniegapiów.

- Chce-my-bi-cza!Chce-my-bi-cza!


Młodakobietaprzycisnęłaobiedłoniedopiersii nabrzoskwiniowej,bajeczniepięknej

twarzypojawiłsię niebardzodoniejpasującywyraztęsknotyi smutku.Błękitneoczy zdawałysię

powiększać,rozświetlaći naglepopoliczkachstoczyłysię dwiełzy. Mówiładalejcoś, czego nie

byłosłychać;potemszybkim,namiętnymgestemwyciągnęłaramionadoDzikusa,ruszyłaku

niemu.

- Chce-my-bi-cza!Chce-my...

Iotonagleotrzymali,czego chcieli.

- Ladacznico!- Dzikusrzuciłsię naniąjakszaleniec.- Dziwko!- jakszaleniecświsnąłnad

niąbiczemz drobnychrzemyków.

Przerażona,rzuciłasię doucieczki,potknęłasię i upadławe wrzosy.

- Henryk,Henryk!- zawołała.Ale towarzyszorumianejtwarzyumknąłz polazagrożeniaza

helikopter.

Krągrozpadłsię z jękiemzachwytui ekstazy;ludzieruszylikumagnetycznemucentrum

atrakcji.Ból budziłgrozę,alei fascynację.

- Dziwka,wszetecznadziwka!- oszalałyDzikusuderzyłponownie.

Stłoczylisię wokoło,pchającsię i popychającniczymświnieukoryta.

- Och,tociało!- Dzikuszgrzytałzębami.Tymrazemopuściłbicznawłasneplecy.- Zabić

je!Zabić!

Oszołomienigroząi bólem,pobudzaniodwewnątrznawykiemwspółpracy,owym

pragnieniemjednomyślnościi jednaniasię ze sobą,taknieusuwalniewpojonymimprzez

warunkowanie,zaczęlinaśladowaćszaleństwojegogestów,uderzającjedendrugiego,gdyDzikus

uderzałwłasneniepokorneciałolubtopulchnewcieleniegrzechuwijącesię z bóluwe wrzosachu

jegostóp.

- Zabićje,zabićje,zabić...- wołałDzikus.

Wtemktośzaintonowałnagle„Orgię-porgię”,awszyscy natychmiastpodjęlirefreni

śpiewajączaczęlitańczyć.Orgia-porgia,w koło,razzarazem,okładającsię wzajemniew rytmie

sześć ósmych.Orgia-porgia...

Było jużpopółnocy,gdyodleciałostatnihelikopter.

Otępiałyodsomy,wyczerpanydługotrwałymszaleństwemzmysłów,Dzikusspałwe

wrzosach.Słońcebyłojużwysoko,gdysię przebudził.Leżałprzezchwilę,niczymsowamrużąc

półprzytomneoczy w blaskusłońca;potemnagleprzypomniałsobie- wszystko.

- OmójBoże, mójBoże! - zakryłoczy dłonią.


Tegowieczoruhelikopterynadciągającez bzyczeniemspozaHog’sBacktworzyłyciemną

chmurędziesięciokilometrowejdługości.Opiszeszłonocnejorgiipojednaniaukazałsię we

wszystkichgazetach.

- Dzikus!- wołalipierwsiprzybyli,wysiadającz maszyn.

- PanieDzikus!

Żadnejodpowiedzi.

Drzwilatarnibyłyuchylone.Otwarlijenaoścież i weszli domrocznegownętrza.Pod

sklepieniemw przeciwległejczęści pokojudojrzelipodestschodówwiodącychnawyższe piętra.

Tużpodwierzchołkiemsklepieniakołysałasię paranóg.

- PanieDzikus!

Powoli,bardzopowoli,niczymdwieleniweigły kompasustopyobracałysię w prawo;na

północ,północnywschód,wschód,południowywschód,południe,południo-południo-zachód,

potemzatrzymałysię i poparusekundachrównieleniwieruszyłyz powrotemw lewo. Południo-

południo-zachód,południe,południowywschód,wschód...


OPOWIEŚĆ O OSTATNIMCZŁOWIEKU

ZaratustraNietzschegoprzedstawiałludziomkuprzestrodzeobrazostatniegoczłowieka:

Myśmyszczęście wynaleźli,mówiostatniczłowieki mrużywzgardliwieoczy”.Ostatniczłowiek

toten,któryniejestjużowym„przejściemi zanikiem”,linią„rozpiętąmiędzyczłowiekiema

zwierzęciem”,naktórejz naturybalansujeistotaludzka.Ostatniczłowiekwszystkoosiągnąłi teraz

żyjew świecie urządzonymw sposóbwygodnyi przyjemny.

Powołanydożyciaponadpólwiekutemu(1931) pióremAldousaHuxleyanowywspaniały

światjestświatemspełnionej(rzekomo)szczęśliwości. Potakdługimczasie,jakiupłynąłodchwili

stworzeniatejdośćjużanachronicznejwizjispołeczeństwaorganizowanegozapomocąmetod

biologicznych,zasadnośćwydaniapolskiegoprzekładumożesię wydaćwątpliwa.PowieśćHuxleya

niestanowijednakżetylkoantywellsowskiejwypowiedziw sprawietragicznychskutkówtriumfu

nauki.Uniwersalizmtegodziełaprzekraczadalekowszelkiedoraźne- takżepolityczne- cele,

którymprzedlatymogłoonosłużyć.Ostrzesatyryw gruncierzeczyniegodziw systemy

polityczne,gdyżatakujecywilizacjęprzemysłowąjakotaką.

Lęki niepokojeHuxleya,któryszybkostwierdził,że jegowizjabliższajest

urzeczywistnienia,niżpoczątkowomniemał,doznałydziśpewnegoprzesunięciaakcentów.Wydaje

się, że wzrosłozagrożenietotalnegounicestwienialudzkości,natomiastwidmo

wszechzorganizowanianiecozbladło.Wgruncierzeczywidmoto,abstrahującrzeczjasnaodjego

lokalnychmaterializacji,jestdzieckiemhiperbolii formalizmumyślowego.Najbardziejnawet

skrajnaantyutopiastanowiprzecieżutopiętout court - wizjęnierealną,konstrukcję.

Oczywiściebyłobyrzecząnieodpowiedzialnąlekceważyćostrzeżeniaantyutopistów.Nie

ulegaprzecieżwątpliwości,że wolność,jaktonieustannieHuxleypowtarzał,jestw stanieciągłego

zagrożenia.A pozatymwartozgłębiaćlogikęrozwojucywilizacjiprzemysłowej,doczego dzieło

Huxleyaświetniesię nadaje.

Nieodpartycharaktertejlogikizdajesię nasprzekonywać,że społecznespełnieniemusi

przybieraćpostaćzbiorowegoszaleństwa.WswejniezwykłejksiążceHuxleywyprowadził

konsekwencjei podsumowałgrzechywspółczesności,czyniąctojednakżebezłatwego

moralizatorstwa- wręczprzeciwnie,z chichotemniecodiabelskim.Przyszłośćnaszego

permanentnegoniedostatkurysujesię trojaka:albojegokontynuacja,albototalneunicestwienie,

albopowszechnaszczęśliwość. Heglowskikoniechistoriiw postacinowegowspaniałegoświata

urzeczywistniasię jakoalternatywaobłąkania:stojącywobeccywilizacjiA.F.632Dzikusmado

wyboruszaleństwoakceptacjilubniemniejszeszaleństwoodrzucenia.PolatachHuxleyuwierzyłw


możliwośćwyboruzdrowia:trzecimwyjściemjestarchipelagwyspzesłania,naktórych

samorzutniezawiązujesię „normalne”życie. Dlapowieściowegoświataprzedstawionegopociecha

płyniestądprawieżadna,bowiemsednoantyutopiiHuxleyawyrażasię dobrowolnością

niewolnictwa.Nawetnieto,że jestonoakceptowane:jegosię w ogóle niedostrzega.

Czegóżjednakżechceczłowiekodostatniegoczłowieka?Comadozarzuceniaidealnej

stabilnościnaszychprzyszłych?Czyżniesąszczęśliwi?Ależ są.Ocóż namchodzi,gdypodnosimy

nieludzkość”tegożycia?Przeciwjegologice pragmatycznejstawiamynasząwyrafinowaną(?)i

głęboką(?)sztukę,życie kulturowew ogóle - takjakbyfilozofia(aco totakiego?)nieorzekłajuż

była,iż wszystkotostanowijedyniekompensacjębrakówmaterialnych.Orzekła,i tojeszczeza

życiaPanaNaszegoForda,czyli HenryForda(1863-1947), amerykańskiegoprzemysłowcai

filantropa(akcjapowieścidziejesię A.D. 2541). Czywięc nieodrzucam~nowegowspaniałego

świataw imięsloganówo„człowieczeństwie”i banalnychlamentównadutratą„wolności”?

ObywateleRepublikiŚwiatanawszystko,naco niesąwarunkowani,reagująrepulsywnie.Czymy

sami,gdystajemywobecowego światamówiąc„osobliwe”,niezachowujemysię podobniejakoni,

anawetgorzej,bokłamliwiei tchórzliwieniechcemyuznaćlogicznychkonsekwencji?

Protestujemyprzeciwegalitaryzmowi,aleczyż jedynąbezkonfliktowąi szczęśliwąnierównością

niejestnierównośćabsolutna:systemkastowy?Bronimyprawadowolnościosobistej,aleczyż

wolnośćniejestczymś,co masenstylkotam,gdziezachodzipotrzebawyborui decyzji- azatemw

społecznościachniedokońca(czyli niedoskonale)zniewolonych?Samodoskonalenie?Wiara?

Wyższeuczucia?Czyżwszystkotoniemaprowadzićnasdopogodzeniaz naturą-czy więc nie

prościejjużusamegopoczątkuosiągnąćstannaturalnej,instyktowo-półzwierzęcejszczęśliwości?

Jesteśmybezsilniwobectejlogiki.Pytanie:„Oco wamwłaściwiechodzi?”,zadanamnie

tylkoMustafaMond,alei dziewięćdziesiątdziewięćkomadziewięćprocentszczęśliwychobywateli

TamtegoŚwiata.Nie pokonamyichbezbłędnejInżynieriiSpołecznejoceniającosiągniętyprzeznią

cel. Spróbujmyzatemzapytaćo środkiwiodącedotegocelu,któryzresztąpoleganalikwidacji

wszelkiegow ogóle celu- pozajednymtylko:dążeniemdopodtrzymaniahomeostazy

szczęśliwości. Jeżelinietoczynasrobakmakiawelizmu,ocenimyzperspektywyetycznej.Tojest

to,czymdysponujeczłowiek,zaśostatniczłowiekjużnie.

Jakpowstałnowywspaniałyświat?Jakatuzaszła„prawdziwierewolucyjnarewolucja”

(Huxley)?Otóżdokonanomonstrualnejmanipulacjiświadomościąjednostek,uzyskującw efekcie

paradoksalnąjednośćprzeciwieństw:kastowyegalitaryzmegzemplarzyz butli,szczęśliwe

niewolnictwo,prymitywizmsupercywilizacji,pełniępustki.Cenętakiego„pogodzeniawartości”


zapłaciłospołeczeństwonormalizowanewedleProkrustowegoideałustabilności.Całytenzabieg

byłpodstępemi nadużyciem,ajakopodstęp- przemocą.Przemoczaśjestniemoralna.

JakżegroźniezaraźliwajestlogikaTamtegoŚwiata.Otow pewnymmomencieDzikus

domagasię społeczeństwasamychalf,apotemstajebezradnywobecoczywistejniemożliwości

tegoż(eksperymentcypryjski).A przecieżDzikuszaproponowałtwórsztuczny!Itobardziej

sztucznyniżtenfaktycznierealizowanyw RepubliceŚwiata,którakastmiałaażkilka.Otociężki

grzechmimowolnegoneofityDzikusa,któryw tymmomenciezaparłsię Szekspirai swej

dzikości”.Taprzecieżwie, że społecznośćnierozkładasię nakastyodalfadoepsilonczy nawet

doomega;tylejestbowiem„kast”,ile istotludzkich.

Coosiągnąłostatniczłowieknowegowspaniałegoświata?Wsposóbdoskonałyopanował

naturę- i tęwłasną,i tęzewnętrzną,czyli przyrodę.Subiektywizacjaobiektu,powiadaAdorno,

prowadzidounicestwieniazarównosubiectum jakobiectum. Inaczejmówiąc:ostatniczłowiek

opanowałnaturę,lecz czymjestto,co trzymaonw ręku?Niczym.Iniczymjestteżonsam.Oto

szatańskadialektyka:imwięcejzagarniam,tymzagarniammniej,i tymmniejjestmniesamego.

Opanowując,stajęsię panemwłasnychjedyniekonstrukcji;realnośćmisię wymyka.Stajęsię w

gruncierzeczypanemwłasnejideiładu,aprzytymsiebiesamegoredukujędotejidei.

Gdywięc Norwidpowiada,że ideolog„realnośćpopsowa,bowariatjest”,to„popsowanie”,

jaknaspouczaHuxleyi historia,niemusioznaczaćlikwidacjiładu;możeoznaczaćJegonadmiar.

Owototalneurządzeniewszelkichdziedzinżyciajestprzecieżjednakunicestwieniemrealności.

Realnośći konstrukcjatodwiebohaterkitejHuxleyowskiej„powieściidei”.Realnośćjesttrudna,

ucząjejnasmileniadziejów,przeciwktórymrazporazpowstająrewolucjekulturalne,myzaś,

uparcieburząckonstrukcjei rekonstrukcjem, usimyniestrudzeniedoniejpowracać.

Bo tamtonicniewarte,Kaliklesie.

Bogdan Baran


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ALDOUS HUXLEY Nowy wspaniały świat
Aldous Huxley Nowy Wspaniały Świat
Aldous Huxley Nowy wspaniay świat
!Aldous Huxley Nowy wspanialy swiat
58) Aldous Huxley Nowy wspaniały świat
Aldous Huxley Nowy wspaniały świat
Aldous Huxley Nowy wspaniały świat
Aldous Huxley Nowy wspaniały świat
Aldous Huxley Nowy wspaniały świat
zaprogramowane Aldous Huxley Nowy wspaniały świat
Aldous Huxley Nowy wspanialy swiat
Aldous Huxley Nowy wspanialy swiat
Huxley Nowy wspaniały świat(2)
Aldous Huxley Nowy wspanialy swiat
Huxley Aldous Nowy wspaniały świat

więcej podobnych podstron